Na kresach/Część trzecia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Na kresach
Podtytuł Powieść z naszych czasów w trzech częściach
Wydawca F. H. Brockhaus
Data wyd. 1867
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.
I.

Minęły dnie pięknej, majowej pogody, a nad ziemią wielkopolską zawisły szare, jednostaje chmury. Deszcze lały nieustannie, a strapiony rolnik napróżno wzywa «Boga Abrahama», aby się ludzkiej ulitował niedoli. Zasiewy pogniły, łąki wymokły, smutno odzywały się głodne trzody. Wylały rzeki, stawy rozpuściły wody swoje, a przez kilka tygodni nie widział rolnik pracy swojej.b Wreszcie opadły wody, czarna opona nieba przedarła się na dwoje i odsłoniła jasne, gorejące słońce. Z okrzykiem radości powitano pierwszy dzień pogody, obejrzano straty, obliczono i z ufnością w nieprzebrane miłosierdzie Boga wzięto się napowrót do pracy, aby uratować, co woda nie zniszczyła.
Nadzieja zagrzewała wszystkich, wesołe śpiewki rozlegały się po polu — ostatnie ziarno, ostatni grosz rzucono w ziemię. Ale niebo było nieubłagane. Ziemia chwyciła ziarno, otuliła je i ogrzała, wychuchała z niego małą, zielonawą trawkę, gdy nagle zabrakło jej pokarmu. Wyschła i stwardniała jak opoka. Biedny rolnik załamał ręce, podniósł wzrok do nieba i tą samą modlitwą, którą niegdyś o pogodę prosił, błagał dzisiaj o kroplę deszczu «Boga Abrahama». Ale Opatrzność boska patrzała suchem okiem na nieszczęsną krainę. Zdawało się, że jakiś gniew boży cięży nad ziemią nieszczęśliwą.
Wreszcie minęły upały, liście poczęły żółknieć na drzewach, jesienne mgły toczyły się po pustej, wypalonej ziemi, a w stodołach było pusto i przestrono. Gdzieś tam w kącie leżało kilka, kilkanaście kup zboża, na które kilkadziesiąt wysiano. Starzy narzekali na złe czasy, twierdzili,. że coraz gorzej na świecie i w głębi duszy tęsknili za grobem, który ich ochroni od nieurodzaju i głodu.
Najbardziej dotknęła ta straszna Męska Czarnowody. Czego nie zalały wody z czarnego stawu, to wypaliła posucha, a na dobitek tego wszystkiego spadł grad i zniszczył wszystko do nogi.
Jakaś złowieszcza chmura zawisła nad domem Dębiczów. Nikt nie wiedział, zkąd się to bierze, a jednak każdy czuł, że mu coś duszno w piersi, że mu coś jak kamień na sercu leży.
I różnie tłómaczono sobie te oznaki nadciągającej burzy. Mietlica widział każdego piątku o północy jasny, czerwony krzyż na niebie od zachodu i był święcie przekonany, że to cud Pański okazuje się nad domkiem biednego mieszczanina, którego osądzono za kradzież i rabunek. Stara gospodyni wyznała na spowiedzi, że idąc koło familijnego grobowca Dębiczów, słyszała cichą rozmowę nieboszczyków. Byli coś nie radzi dzisiejszym mieszkańcom Czarnowód i groźnie uderzali po rękojeści mieczów7 swoich. A gdy w skutek jej mowy grobowiec otworzono i jedno uszkodzone sklepienie naprawić chciano, zdjęto przypadkiem wieko z trumny Sebastjana Dębicza, który towarzysząc Jagielle w bitwie pod Grunwaldem, poległ śmiercią bohaterską, i ujrzano z niemałym przestrachem, że Sebastjan w trumnie się obrócił. Leżał twarzą do dna trumny, ręce miał w tył założone jak niewolnik... A w lamusie słyszał stróż nocny jakieś dziwne, śmiejące się głosy, aż włosy na głowie kołkiem mu stanęły. Przez wieś po zachodzie słońca biegł co dnia duży, kudłaty pies czarny i wył przeraźliwie. Nikt nie śmiał ręki na niego podnieść, bo coś strasznie wyglądał na złego ducha. Niektórzy nawet wyraźnie czuli maź i smołę.
Te i tym podobne rzeczy widziano i opowiadano sobie w Czarnowodach przy rozłożonem wieczornem ognisku w kuchni czeladniej. W dworku nie mówiono wprawdzie 0 tych dziwnych zjawiskach, ale każdy czuł, że coś cięży nad nim, że lada chwila błyśnie piorun i uderzy w ten cichy, spokojny domek szlachecki. Zkąd jednak uderzy i kiedy? o tem nikt nie wiedział i każdy różnie to sobie tłumaczył.
«Spirytualia» odbywały się wprawdzie dawnym trybem, ale już nie z tą samą, co niegdyś swobodą. Dawniej była to chwila wytchnienia dla wszystkich, chwila, w której oderwani od trosk codziennych mieszkańcy, podnosili się duchem ponad świat ziemski, a zaczerpnąwszy żywego zdroju praw boskich, wracali do swoich obowiązków, bogatsi w siły i cierpliwość, jeźli ich życie było cierpieniem. Dzisiaj czynili to samo na pozór, ale w istocie był to tylko skutek przyzwyczajenia, a owa myśl bogobojna, która ich tutaj po raz pierwszy zgromadziła, uleciała już na zawsze z pomiędzy nich.
Staruszek pracował ciągle nad poematem swoim, ale z każdym dniem jakoś trudniej było mu o prawdziwe natchnienie. Zuzia siedziała jak zawsze na taboreciku obok staruszka, a oparta o jego ramię, zdawała się słuchać z uwagą, gdy staruszek mówił, lub czytał. Ale twarz jej mocno zbladła i posmutniała, jej oczy były często z płaczu czerwone i nabrzmiałe, a jakaś mgła nieprzejrzysta zasłaniała czasem jej świat cały, w który na pozór patrzyć się zdawała. Ksiądz Maciej nie zmienił się wprawdzie ani na duchu, ani na ciele, ale z każdym dniem więcej potrzebował tabaczki, tak mu nieraz jakieś dziwne myśli dokuczały. W ostatnich rozdziałach poematu o Stefanie Batorym już było mnóstwo bogów sławiańskich — ksiądz Maciej ich nie zauważył. Major najwidoczniej nudził się tą pogadanką poobiedną. Siedział jakby na węglach i czekał tylko sposobności, aby się za drzwi wymknąć. Jerzy nie wygoił się był jeszcze ze swojej rany.
Szczupłe grono «spirytualistów» powiększyło się o jedną osobę. Hrabia Leon polubił także te pogadanki poobiedne i rad na nie przychodził. Stary Dębicz kochał go, przekonawszy się, że obeznany jest dokładnie z pismem ojców kościoła; a poczciwy major wyglądał przyjścia jego jak bożego zbawienia, bo hrabia Leon zazwyczaj przynosił z sobą pęk gazet i najpyszniejsze wyczytywał z nich kombinacje polityczne. W takim razie major dosiedział aż do ostatniej chwili i ściskając odchodzącego gościa, mawiał zawsze do niego, że go zrestaurował na dni kilka.
Ale ksiądz Maciej z uwagą przypatrywał się wszystkiemu i coraz to częściej zażywał tabaczki. Z każdym dniem stawał się więcej milczącym i podczas powszechnej konwersacji zakręcał i odkręcał swoją tabakierkę szylkretową. Patrząc z ukosa na hrabiego Leona, zdawało się mu, że tenże pobożnej rozmowy wcale nie słuchał, a majorowa tak jakoś dziwnie przy nim wyglądała! Jakieś niedobre przeczucia trapiły poczciwego plebana.
Wreszcie jednego dnia, już nad wieczorem, gdy sędziwy kapłan odmawiając wieczorne pacierze, przechadzał się po izdebce swojej skromnej plebanji i w głowie rozbierał sobie przedmiot do jutrzejszego kazania, otworzyły się drzwi, a wysoka, pochyła postać starego Mietlicy wsunęła się do izdebki.
Pełne, rumiane policzki poczciwego ekonoma zapadły się, liczne zmarszczki pokrzyżowały mu czoło, a w oczach malowała się widocznie jakaś tajemna zgryzota sumienia. Skłonił się nisko, odgarnął włosy, które w nieładzie spadały mu na czoło i z uszanowaniem zatrzymał się u progu.
Ksiądz Maciej spojrzał na niego z jakimś dziwnym niepokojem, a spodziewając się smutnej wieści, którą od dawna przeczuwał, zapytał nie bez trwogi:
— Cóż tam, Jakubie, z czem Bóg cię przysyła?
— Coś nie dobrze, proszę Jegomości — ozwał się stary ekonom — sam nie wiem, co za licho w koło nas się kręci!
— Jakto, czy jakie nieszczęście? — poderwał ksiądz Maciej i zamknął oddech, czekając odpowiedzi, która wszelkie jego smutne domysły sprawdzić miała.
— A jużci Pan Bóg nie mówi do mnie samego, ale mówi do wszystkich —
— Cóż mówi?
— Ze za coś srogo karać nas będzie!
— Zkądże to wiesz, kochany przyjacielu? — zapytał kapłan i drżące palce włożył do szylkretowej tabakierki.
— Co piątek, to jest w tym dniu, w którym skonał Zbawiciel na krzyżu, okazuje się nad Dąbczynem o północy krzyż czerwony, jakby krwią cały opłynął!...
Ksiądz Maciej odetchnął wolniej i z widocznem ukontentowaniem zażył tabaczki. Stary wiarus zachmurzył się i mówił dalej:
— Nieboszczyk Sebastjan Dębicz, co to najpierwszy był z Dębiczów, obrócił się w trumnie!...
Ksiądz Maciej począł się dobrotliwie uśmiechać. Ekonom targnął za wąs, wywrócił czapkę podszewką do góry i rzekł znowu:
— Po zachodzie słońca widzę codziennie czarnego, kudłatego psa, jak biegnie przez wieś i znika koło figury pod Dąbczynem.
Ksiądz Maciej uśmiechnął się znowu i z widoczną radością puknął palcami po tabakierce, jak to zwykł czynić, gdy był w dobrym humorze.
— Ludzie ze wsi mówią, że wyraźnie czuć za nim zapach smoły i siarki — kontynuował dalej ekonom — wywracając czapkę to na tę, to na ową stronę.
Teraz już w głos rozśmiał się ksiądz Maciej, uderzył ekonoma kilka razy po ramieniu i rzekł do niego:
— Przestraszyłeś mnie, poczciwy Jakubie, twoją miną zafrasowaną, jakby ci kto łan pszenicy ukradł lub spalił. A teraz dzięki Bogu, cieszę się, że to tylko płonna była obawa. Myślałem, że Bóg wie, jakie nieszczęście się stało! Bóg daje czasem znaki, to prawda — mówił ksiądz Maciej z właściwą mu słodyczą — ale najprzód trzeba prawdziwe znaki rozróżnić od fałszywych.
Mietlica wypatrzył się na proboszcza, nie mogąc pojąć, jakim sposobem mogą na niebie okazywać się bez woli Boga znaki fałszywe, albo jakim sposobem może po wsi biegać fałszywy djabeł, który jak najwyraźniej cuchnie siarką i smołą.
Jakoś to wszystko nie kwadrowało do jego siwej głowy. Po chwili milczenia rzekł do proboszcza:
— A wylew wody, posucha, nieurodzaj i głód?
— Masz w tem słuszność, kochany przyjacielu — odparł ksiądz Maciej — że podobne dopuszczenia boskie, jak jest wylew wody, posucha i nieurodzaj, za kary od Boga zesłane powinniśmy uważać — ale z drugiej strony nie mamy się wcale obawiać, aby za przestępstwa pojedynczych chciał Bóg wszystkich karać.
— A potop świata? — poderwał stary ekonom, ciesząc się, że księdzu Maciejowi klina w głowę bił.
— Potop świata był karą dla wszystkich, bo wszyscy źli byli, jak o tem świadczy pismo święte — odparł spokojnie ksiądz Maciej.
— Przecież w Sodomie i Gomorze musieli tu i owdzie być porządne ludziska — zarzucił ekonom, ale już nie tak śmiało.
Ksiądz Maciej uśmiechnął się, zażył tabaczki i rzeki:
— Jak widzę twardo się trzymasz, mój bracie, nie lada z tobą sprawa. Wiesz, że Bóg za występki niszczy! i palił cale miasta, ale zapomniałeś, co Bóg odpowiedział pobożnemu patrjarsze, gdy prosił, aby całego miasta nie niszczył! Oto rzeki mu Bóg, że dla piętnastu sprawiedliwych uratowałby całe miasta od zguby7 i kary zasłużonej.
Mietlica poruszał głową to w tę, to w ową stronę, wywrócił czapkę jeszcze raz podszewką do góry i rzekł:
— Już to ja prosty jestem człowiek i tych rzeczy wiele nie rozumiem. Ale tak myślę sobie czasem, osobliwie gdy w nocy spać nie mogę, że wszystkie te nieszczęścia, te znaki na niebie i na ziemi tyczą się pewnych ludzi i to z pośród nas!
— Pewnych ludzi z pośród nas! — zawołał staruszek i stanął z szczyptą tabaczki przed nosem.
Twarz jego posmutniała, jakieś niedobre przeczucie, które go opuściło śród rozmowy, owładnęło znowu jego serce.
— Tak jest, to wszystko tyczy się pewnych ludzi pośród nas! — powtórzył Mietlica, kontent, że ksiądz Maciej tym razem nie uśmiechnął się na jego słowa, tylko coś na serjo się zamyślił.
— I którzyż by to byli ci ludzie? — zapytał po chwili proboszcz, ale tak cichym głosem, że go zaledwie ekonom dosłyszał.
Ekonom pokręcił wąsa, odwrócił napowrót czapkę i rzekł:
— Pierwszy jest... burmistrz z Dąbczyna.
Ksiądz Maciej westchnął głęboko, jakby mu ciężar jaki spadł z serca. Potem otworzył usta, w koło których zaigrał uśmiech wewnętrznego uspokojenia i rzekł:
— Bój się Boga, bracie! Znowu mnie przestraszyłeś! Cóż tam znowu z burmistrzem!
Już teraz otwarcie rozgniewał się stary wiarus. Odkąsiwszy kawał wąsa, wyprostował się z dumą, jakby rażonym czuł się tak dziwnem postępowaniem księdza Macieja, o którym dotąd wysokie miał wyobrażenie, i zachmurzywszy się sromotnie, rzekł z wyrazem największej indygnacji:
— Jegomość za żarty bierze to, co mi w nocy sen odbiera, a we dnie i łyżki strawy zjeść nie daje. Widocznie coś dzieje się w koło nas, a czasami zdaje mi się, że czuję siarkę, którą Pan Bóg zwykł palić miasta bezbożne. A ten czerwony krzyż nad Dąbczynem, to wyrok boski na burmistrza, który najpoczciwszego człowieka kazał do kozy wsadzić jako złodzieja i rabusia, aby w niebytności jego wziąść mu domek, rodzinny domek i rozwalić go!
Ksiądz Maciej poczuł łzę pod drgającą powieką i czemprędzej zażył tabaczki.
— A co to jest domek rodzinny! — kontynuował dalej Mietlica z nadzwyczajnym ferworem — ten kącik, w którym się człek urodził, gdzie się wychował — te ściany, w których ubiegło mu tyle życia — wszystko to ma runąć, a biedny zegarmistrz gdy wróci, będzie jak u obcych, nie będzie miał gdzie głowy położyć!... Ha! więc to wszystko nie warto cudu od Boga, jednego mizernego cudu, których tyle ma w swojej wszechmocnej dłoni Bóg sprawiedliwy!
— Bluźnisz, kochany bracie, bluźnisz — przerwał mu ksiądz Maciej, ocierając łzę ukradkiem. — Nie powinniśmy nigdy badać dróg boskich.
— Ja też przez pięć miesięcy nic nie mówiłem nikomu, odpędzałem grzeszne myśli i połykałem słowa, które gwałtem cisnęły mi się z po za zębów.
— Wojna popadł wprawdzie w nieszczęście niezrozumiałym dla mnie sposobem, ale Bóg nie zatrzyma porządku całego świata dla jednego nieszczęśliwego.
— Jakto! — przerwał stary wachmistrz, któremu nagle głowa się zapaliła — jakto! Nie stoisz napisano, że Bóg wie o każdym wróblu, co z dachu spadnie, a miałżeby oczy zamrużyć na widok człowieka, który jest najniewinniejszą ofiarą zdrady i podstępu, na co zaraz dzisiaj przysięgnę!... Już to ja tak sobie w głowie ułożyłem, że dla jednego grzesznego człowieka może Pan Bóg nas wszystkich karać, a i Paliwoda, o którym w Radziejewie mówią, że jest niedowiarek, kubek w kubek tak samo myśli jak ja...
Długi czas spierał się jeszcze uparty wiarus z księdzem Maciejem, któremu w końcu nawet smutno było odbierać mu tę piękną, chociaż nieco egzaltowaną wiarę w opiekę boskiej Opatrzności. Pożegnawszy więc ekonoma słowami pociechy i ukojenia, usiadł sędziwy staruszek w dużem krześle i głęboko się zamyślił.
Słowa poczciwego prostaczka potrąciły mu kilka myśli, które mu już nieraz przychodziły do głowy. Od niejakiego czasu przeczuwał on jakąś ciężką, straszną chmurę, wiszącą nad dworkiem w Czarnowodach. Zdawało się mu, że w tej dusznej, ciężkiej atmosferze coś dojrzało, za co zazwyczaj karze Bóg w dalekie pokolenia. I przyszło mu teraz na myśl: azaliż te wszystkie złowieszcze chmury, które zdają się zewsząd gromadzić, nie sąż to groźby boże? Kie jestże to ręka wszechmocna, trzymająca niewidomie rózgę nad nami, która cięży na głowach naszych?...

I widząc w tem wszystkiem, co mu dzisiaj w prostocie serca swego nagadał stary Mietlica, widoczny palec boży, zebrał się pobożny staruszek, a chociaż już późno było z wieczora, udał się prostą drogą do dworu.



W Czarnowodach było dzisiaj smutno i głucho. W izdebce starego Dębicza świeciła się lampka na stole. Rozłożone przed nią papiery i pióra okazywały, że staruszek chciał dalej kontynuować swój poemat bohaterski, ale stare, skrzepłe ciało nie dospiało myśli gorącej, białym szronem obsypana głowa pochyliła się na poręcz krzesła, a sen znużenia skleił omdlałe powieki.
Z słodkim uśmiechem zasnął staruszek: W ręku trzymał jeszcze ołówek, którym przed chwilą skreślił zwycięztwa króla Stefana, a, radość z narodowej sławy malowała się jeszcze na tej pięknej, bladej twarzy. Po chwili zmienił się nagle wyraz śpiącego. Rozjaśniona jego twarz zasępiła się, jakiś ból wewnętrzny skrzywił mu usta, czoło okryło się zmarszczkami. Coraz ciemniej było po kątach izdebki, obrazy, pozawieszane na ścianach, jakoś dziwnie spoglądały na śpiącego.
Cicho otworzyły się drzwi. Zuzanna weszła na palcach, niosąc w ręku przygotowaną dla staruszka herbatę. Postawiwszy ją na stole, spojrzała na twarz śpiącego. A ta twarz była tak piękna i szlachetna, tyle dziejów można było z niej wyczytać! Zdawało się, że ten starzec, stojący nad grobem, pozbierał teraz wszystkie kartki swego żywota i je w jedną związał książkę. A tą książką była twarz jego!
Zuzanna stała i z jakiemś dziwnem rozczuleniem wpatrywała się w staruszka. Wreszcie pochyliła się przed nim ostrożnie i na jego pięknem, poradlonem czole złożyła gorący pocałunek. Dwie łzy wymknęły się z jej oczu i upadły na twarz śpiącego.
— Kto tu jest? — zawołał nagle przebudzony staruszek, zasłaniając się ręką, jakby jakie widmo odpychał od siebie.
— Ja jestem, kochany dziaduniu — ozwała się Zuzia.
— To ty, Zuzienko, złote dziecię moje? — mówił staruszek, wytężając wzrok swój, jakby na coś w powietrze patrzył.
— Tak jest...ja jestem... może kochany dziadzio...
— Cyt, cyt — przerwał staruszek — a tam, tam kto taki?
— Tam nie ma nikogo — odpowiedziała Zuzia, patrząc w ciemny kąt pokoju.
— Jakto nie ma? Czy nie widzisz? Tam to zakonnica —
— Wszak to tylko portret prababki.
— A portret...portret tylko został, a ona już odeszła.
— Dziadunio miał zapewne sen jaki.
— Jakto sen... wszak jeszcze ot tu, tu na czole, kochana Zuzienko, palą mnie jej łzy, które wylała nademną!...
I zasmucił się staruszek i spojrzał martwym wzrokiem przed siebie. Zuzia oparła się o poręcz krzesła i łzawemi oczyma patrzyła na twarz jego. Po chwili podniósł nagle staruszek głowę, a wlepiwszy wzrok swój w twarz Zuzi, rzekł:
— Zuzienko moja, czy nie ma w domu naszym jakiego grzechu?
Twarz Zuzi zbladła, jej usta zadrżały. Ale wkrótce uspokoiła się i pewnym odpowiedziała głosem!
— Przynajmniej nic o nim nie wiem, kochany dziaduniu!
— A serce twoje, a myśli twoje, drogie dziecko moje?
— Nic mi nie mówią takiego — szepnęła Zuzia, ale jej głos drżał widocznie.
— Czy stary Paweł dostaje łaskawy chleb?
— Dostaje.
— Czy ojciec kowala ma ten grunt do swego użytku?
— Ma.
— Czy ksiądz proboszcz dostaje należycie co roku za odczytanie mszy świętych?
— Dostaje.
— Może jaki ubogi odszedł z tego domu bez zapomożenia?
— Nie przypominam sobie.
— Więc cóżby to było?
— To sen był, kochany dziaduniu, i nic więcej.
— A sen, prawda sen — odpowiedział staruszek — ale przecież —
I zamilkł nagle, patrząc na portret kobiety w ubraniu zakonnem, który wisiał tuż przed nim na ścianie. Po chwili ozwał się, jakby do własnych myśli mówił:
— Tak jest, to ona była. Ta sama twarz smutna, surowa... Patrz, Zuzienko, jaka pogoda, jaka pobożność w jej twarzy. Nieboszczka starościna była bardzo bogobojną kobietą. Pamiętam ją dobrze, ale była już wtedy starą, bardzo starą. W młodości swojej utraciła męża, ale drugi raz za mąż nie poszła. Zaraz po pogrzebie męża przywdziała ten strój, a wychowując swoje dziatki, oddaliła się od świata. Bo musisz wiedzieć kochane dziecię moje, że nasze matrony miały — dawniej ten zwyczaj chwalebny, że po śmierci mężów poświęcając się pobożności i obowiązkom macierzyńskim, brały na siebie strój zakonny, chociaż zakonnicami nie były. Świat już nie miał dla nich żadnego powabu, gdy ich całe kochanie w grobie legło. Dzisiaj nie ma już tych cnót na świecie. Dzisiaj miłość jest to jak suknia. Gdy się jedna zedrze i zużyje, to bierzemy inną, nową. Nasze prababki miały tylko jednę, i tę brały do grobu.
Młoda kobieta westchnęła.
— A jacy to mężowie byli! — mówił dalej staruszek — piękna kresa na czole dodawała uroku — a dzisiaj zgrabne maniery, służba galonowa, tytuł nieswojski, wyżebrany w antykamerze obcego potentata, pieniądz, marny pieniądz!...
— Przecież, kochany dziaduniu — wtrąciła Zuzia — z tego wszystkiego, com dotąd o kobietach w dawnych naszych czasach słyszała, okazuje się, że kobietę bardzo nizko stawiano, że nie zawsze miano względy na skłonności jej serca.
— To wszystko prawda — poderwał staruszek — i jeszcze więcej ci powiem. Nieraz skojarzono małżeństwo, aby spór graniczny zakończyć, lub wywiązać się z zaciągnionego długu, ale myślisz, moje dziecię, że to złe miało skutki? Gdzie tam! Bo nie mówiono wówczas o potrzebach serca, ale widziano przed sobą obowiązki, zaprzysiężone obowiązki. Więc nie było żadnych chorobliwych zachceń, żadnych innych marzeń, które w końcu zawsze się przejedzą jak każda wykwintna, nienaturalna strawa. Gdybyś dzisiaj spojrzała na te małżeństwa nasze, zawierane wedle potrzeb serca i sentymentu! Co się z nich dzieje za rok, za lat kilka! Nie dziw. Serce kobiece jest to jak ten lokomotyw, co dzisiaj wozi ludzi po świecie. Jeźli go nie chwycisz w żelazną kolej, to na oślep poleci i szaleć będzie, póki się na prask nie rozbije...Ale gdzież to jest Tadeusz?
— Od południa nie widziałam go — odpowiedziała z westchnieniem Zuzia.
— A tak... zapewnie poszedł do Jerzego. Poczciwy Tadeusp! chorego nawiedzać, to uczynek chrześciański.
Staruszek zamilkł, jego wzrok padł znowu na portret kobiecy w stroju zakonnymi. Zuzia odwróciła twarz, w jej oczach zabłysły dwie łzy.
— Tak jest, to ona była — mówił do siebie staruszek. — Ta sama twarz smutna, surowa... Zuzienko droga, to coś znaczy ten sen — a było jakby na jawie! Coś nie podobało się u nas nieboszczce.
— Może nasze przewinienia! — szepnęła z cicha Zuzia.
— Nie, nie, drogie dziecię — poderwał spiesznie staruszek — wy wszyscy dobrzy, sprawiedliwi, bogobojni...ale ja...to mnie się tyczy.
— Dziaduniu! — Już daj pokój, moje dziecię, znam ja lepiej siebie... ot zostaw mnie samego, bo chcę z sobą pomówić. Przeczytaj sobie kilka rozdziałów z żywotów Świętych Pańskich... Tadeusz wkrótce powróci. Dobra noc ci, drogie dziecię moje!
Zuzanna pocałowała staruszka w rękę i właśnie do drzwi się zbliżała, gdy za kotarą zaskrzypiała szylkretow7a tabakierka i słychać było krząkanie księdza Macieja. Zuzanna zatrzymała się, aby gościa powitać, ale staruszek rzekł:

— Idź, droga Zuzienko, idź, a księdzu Maciejowi przyślij tutaj herbaty. Mam z nim kilka słów do pomówienia.



Była to niezwykła godzina do odwiedzin staruszka. W niemałym więc był ambarasie ksiądz Maciej, jakby zaraz na wstępie rzecz zaintrodukować. Ale na nieszczęście bardzo jakoś trudno było o koncept w tej chwili, bo mówiąc prawdę, sam nie wiedział, dla czego mu tak spieszno było do starego Dębicza. Lecz będąc już na progu, nie mógł się cofnąć. Zażywszy więc za kotarą tabaczki, która na szybszy bieg myśli wpłynąć miała, wystąpił śmiało, poruczywszy się Duchowi świętemu, który w trudnych okolicznościach życia oświeca nieraz głowę biednego człowieka.
Ale jakoś inaczej złożyło się wszystko, jak to sobie wyobrażał ksiądz Maciej. Staruszek bowiem, zaledwie go zoczył, aż mało na nogi nie powstał, tak się ucieszył, i zawołał:
— Otóż to mi wielkie wyświadczyłeś dobrodziejstwo, księże Macieju, żeś do mnie przyszedł. Nie wiem, czy ci kto powiedział, czy Duch święty natchnął cię tak wybornym konceptem. Właśnie myślałem o tobie i rzekłem w duchu do siebie: Gdyby to teraz ksiądz Maciej był przy mnie, mógłbym jeszcze z pokojem pójść spać, a tak trzeba niecierpliwie czekać aż do jutra. Otóż Bóg usłyszał, com w duchu mówił do siebie, i ciebie tułaj przysłał.
— Zaprawdę — odparł ksiądz Maciej, uderzając palcami po tabakierce i uśmiechając się z widocznem zadowoleniem — zaprawdę, jeźli w samej rzeczy, panie Stanisławie, jesteś tak łaknącym i spragnionym, to ja jestem jak ów Hahakuk, którego aniół wraz z przygotowaną dla żeńców strawą pochwycił i zaniósł do głodnego sługi bożego.
— Otóż siadaj teraz, księże Macieju, i nie szczędź mi pokarmu, który z sobą przyniosłeś, bo jestem mocno głodny twojej rady i pociechy.
Ksiądz Maciej usiadł na krześle i odkręcił tabakierkę aż zaskrzypiała. Był to znak, że wywinąwszy się z jednego, w nowy popadł kłopot. Twarz jego posmutniała, ale prędko pokrył swój smutek energieznem zażywaniem tabaki.
— Najprzód muszę ci powiedzieć, kochany Macieju, że od niejakiego czasu coś mi strasznie cięży na sercu.
Szyldkretowa tabakierka znowu zaskrzypiała, ale ksiądz Maciej wcale się nie ozwał.
— Jakoś mi duszno, jakbym nie był między swymi.
Ksiądz Maciej odkrząknął, posunął się na krześle, ale nic nie odpowiedział.
— Myślałem zrazu, że to śmierć zagląda mi w oczy.
— Śmierć nie straszy nigdy człowieka bogobojnego — przemówił wreszcie ksiądz Maciej — przychodzi ona do niego jako posłanka Boga z uśmiechem na ustach, z kwiatami we włosach, aby go zabrać na ucztę, którą mu Bóg zgotował.
Staruszek zamyślił się. Obraz śmierci bogobojnego człowieka stanął mu żywo przed oczyma. Uśmiechnął się i rzekł:
— Właśnie dzisiaj przyszło mi na myśl, żem nie godzien tej uczty, którą Bóg dla cnotliwych przygotował — i zdaje mi się, że to właśnie cięży mi na duszy.
Ksiądz Maciej posunął się na krzesełku, zażył tabaczki, a zakręciwszy tabakierkę, rzekł:
— Nie nam tutaj na ziemi wyrokować o zasługach naszych. Ale już to samo wielką jest zasługą, jeźli się do błędów i grzechów poczuwamy.
— Grzech mój, który mam na myśli, nie jest bowiem moją winą.
— I jakiż to grzech, jeźli o niego zapytać można? — ozwał się ksiądz Maciej z wyrazem tajemnej trwogi na twarzy.
Staruszek poprawił się na krześle, podparł ręką zamyślone czoło i zaczął:
— Układając dzisiaj przedostatnią pieśń mego poematu o Stefanie Batorym, musiałem z kolei opisać wzięcie Pieskowa. A właśnie przy tej potrzebie zginął Marcin Dębicz, ot ten w czerwonej delji, z tym wąsem sumiastym — raniony w piersi oszczepem. I dziwna myśl przyszła mi do głowy. Przebiegłem dzieje wszystkich Dębiczów i okazało się, że żaden z nich nie zginął śmiercią naturalną. Co wdększa, żaden z nich nie zginął w przegranej, tylko każdy przy odniesionem zwycięztwie. Ztąd też nawet poszło w przysłowie w naszym rodzie. «Dębicz na marach, ojczyzna w laurach.»
— Jest to piękna tradycja...niejeden ród pragnąłby podobnej pamiątki — wtrącił ksiądz Maciej z uspokojoną nieco twarzą.
— Otóż tej tradycji wierni byli wszyscy moi antenaci. Sebastjan Dębicz zginął pod Grunwaldem w chwili, gdy się już szala zwycięztwa na naszą stronę przechyliła; Mateusz zginął pod Morawą, gdzie Turków na głowę pobito; Wojciech pod wodzą młodego królewicza Olbrychta bije się pod Kopestrzyniem i pada. Pod Wiśniowcem ginie Łukasz... i tak wszyscy koleją, jak tutaj ich widzisz na ścianie, mają u dołu napis: occisus ad — i bądź pewny, że to była nasza wygrana.
Ksiądz Maciej przeszedł okiem długi szereg Dębiczów, wiszących na ścianach izdebki, i w samej rzeczy słowa staruszka były prawdziwe.
— I cóż ty na to, księże Macieju? — zapytał stary Dębicz.
— Co ja na to — odparł ksiądz Maciej, odkręcając tabakierkę — cóż ja na to mam powiedzieć, gdzie sam Bóg tak pięknie przez tych ludzi mówi do nas, którzy Jego i kraj swój kochani.
— Otóż słuchaj, księże Macieju — rzekł z powagą, stary Dębicz. Nie należę ja wprawdzie do tych ludzi dzisiejszych, co to na to wartują księgi stare i pargamina, aby w jakim almanaku dać swój ród szumnie opisać, lub jego herb namalować na karecie, aby się od gawiedzi odróżnić. Ale wierzę w misję imion dawnych, znakomitych, które czy to in bello cum hoste, czy to na krzesłach obrad publicznych, zawsze były górą in republica. I tak każdy ród taki ma swoją misję, a tradycja zakreśla mu drogę, jaką iść ma.
— Ba, ale gdy czasy nie są po temu! — wtrącił ksiądz Maciej — bez wojen trudno o zwycięztwo!
— Otóż dla tego karłowacieją podobne rody i wyradzają się. A często sam Bóg uderza gniewną ręką w dom taki i każe wiatrom roznieść szczątki jego na wszystkie części świata, aby ludzie nie mieli zgorszenia.
— Bóg jest największą mądrością, ale oraz i sprawiedliwy i bez grzechu nigdy nie karze — rzekł ksiądz Maciej, naginając nieznacznie rozmowę do swego celu.
— Grzechy, jakież grzechy? — poderwał szybko staruszek. — Czyż nie lepiej, aby drzewo, które miało być filarem świątyni, runęło pod ciosem piorunu, niżeli miałoby powoli spróchnieć i służyć plugawemu robactwu za mieszkanie?
Ksiądz Maciej uśmiechnął się, zażył tabaczki i odparł:
— Są to słowa bardzo piękne i mogą brylować w poemacie przy wzięciu Pieskowa. A gdy się w piersi uderzymy i spokojnie na dno serc naszych spojrzymy, cóż tam obaczymy? Oto dumę i pychę, a nic więcej. Zostawmy Bogu kierunek świata, a gdy nam dzisiaj próżne pozostały dłonie i daleko sięgnąć nie możemy, to rozszerzajmy chwałę bożą, pokąd nasze ręce dosięgną.
— Uchowaj Boże! — zawołał staruszek — apage satanas! Ja pychy w życiu nie znałem.
— I na cóż narzekać na zrządzenia boskie —
— Ot, chylę się do grobu — przerwał mu staruszek — i jakoś na myśl mi przyszło, że każdy z moich antenatów umarł pro republica, a jego śmierć była dobrą wróżbą dla jego towarzyszów —
— I cóż ztąd? — zapytał zniecierpliwiony nieco ksiądz Maciej.
— A moja śmierć będzie podobną do upadku spróchniałego drzewa, które nie doleciawszy do ziemi, w próchno się rozsypie.
— Nikt nie wie, do czego śmierć jego posłuży! — zawołał ksiądz Maciej głosem uroczystym. — Niezbadane są drogi pana i ciemne są wyroki Jego, odpowiem na to z psalmistą.
Słowa te, wypowiedziane głosem uroczystym, sprawiły na staruszku silne wrażenie. Zamilkł i oczy w ziemię spuścił. Jakiś dziwny spokój wstąpił mu do duszy, na ustach osiadł słodki uśmiech zadowolenia. Z chrześciańską ufnością patrzył przed siebie, na blizki grób swój, i nie szemrał więcej, że mu zabrakło drogi do lepszych uczynków.
Tymczasem przyniósł służący herbatę, której wielkim amatorem był ksiądz Maciej. Przyznał on jej pierwsze miejsce obok tabaczki i był tego zdania, że ten specjał pomaga do konceptu.
Otóż rozgrzawszy się nim należycie i widząc, że dzisiaj nad staruszkiem nie małe odniósł zwycięztwo, wziął się z wielką otuchą do słowa, z którem właściwie tutaj naumyślnie przyszedł.
— Podejmując jeszcze raz przedmiot naszej rozmowy — zaczął ksiądz Maciej — nie od rzeczy będzie zastanowić się dobrze nad tem, co właściwie nasze serce smutkiem niepojętym obciążać może. Przyczyną tego niepojętego smutku są zawsze nasze przewinienia, albo tych, co nas najbliżej otaczają.
— I sprawiedliwy siedm razy na dzień upadnie...
— Ale podnosi drugich, gdy ich widzi śpiących nad brzegiem przepaści...
Ksiądz Maciej wymówił to z takim akcentem, że stary Dębicz zdziwiony wypatrzył się na niego. Ksiądz Maciej nie zmięszał się jednak tem spojrzeniem, tylko śmiało znowu się ozwał:
— Bóg błogosławi dom, jeźli w nim mieszka pokój i zgoda, ale niewidzialna ręka sędziego zacięży nad nim, jeźli szatan pokusy znalazł w nim chętne ucho...
— W tym domie jest pokój i zgoda — odparł spokojnie staruszek — przyłóż rękę do serc naszych, a przekonasz się; wytęż słuch twój, a usłyszysz w ogrodzie pełzającego robaczka.
— Czy wszyscy mają ten pokój w duszy?
— Inaczej nie odpowiadałbym słudze bożemu tak spokojnie.
Ksiądz Maciej zakręcił tabakierkę aż zaskrzypiała i niecierpliwie czekał nowego konceptu. Jakoś nie szła mu w ład rozmowa. Za daleko był jeszcze celu swego. Spojrzawszy więc ukradkiem na zegarek, potarł się po Wysokiem czole i rzekł:
— Jakże tam pani majorowa?
— Zuzanna? — poderwał ciekawie staruszek.
— A tak, Zuzanna — powtórzył ksiądz Maciej, bawiąc się tabakierką z widocznem nieukontentowaniem, że tak od razu wyjechał.
— Cóż Zuzanna? — zapytał z tem większem zdziwieniem staruszek.
— Chciałem się zapytać, czy Zuzanna szczęśliwa? — wyszepnął bardzo cicho ksiądz Maciej.
— Czy Zuzanna szczęśliwa? Jak to rozumiesz, księże Macieju?
Ksiądz Maciej był już teraz w sromotnym kłopocie. Tabakierka jakby na złość otworzyć się nie chciała, krzesło stało nie równo, a stary Dębicz tak dziwnie patrzył na niego, że poczciwy proboszcz podyktował sobie w duchu karę za to, że całą sprawę tak jakoś źle poprowadził.
— Pytałem się — rzekł po chwili milczenia — czy szczęście Zuzanny jest zupełne.
Jakkolwiek to zapytanie księdza Macieja wcale nie różniło się w niczem od pierwszego, ani żadnego nie dało wyświecenia, staruszek poprzestał już na niem i rzekł:
— Szczęście Zuzanny jest tak zupełne, jak je tylko na ziemi mieć możemy. Kochamy ją wszyscy, a ona wzajem nas kocha.
— Ba! — odparł ksiądz Maciej, posuwając się na krześle — my możemy cały świat kochać, ale kobieta...kobiece serce...
Tutaj zaskrzypiała z nienacka tabakierka, ksiądz Maciej czem prędzej włożył palce po swój specjał, w którym w tak krytycznej sprawie ostateczny widział ratunek, ale uprzedził go stary Dębicz, podejmując ostatnie jego słowo:
— Serce kobiece, chcesz powiedzieć, księże Macieju, musi mieć kogoś, komu całe się oddaje...
— To właśnie chciałem powiedzieć...
— Wszak Zuzanna ma męża — odparł Dębicz, patrząc dziwnie na proboszcza.
Księdzu Maciejowi zrobiło się gorąco, zaczerwienił się po same uszy. Była to według niego rzecz tak delikatnej natury, że trudno mu było przyjść z nią do końca. Ale zawezwawszy po cichu pomocy boskiej, odkrząknął silnie i rzekł:
— Otóż to wiedzieć chciałem, czy Zuzanna szczęśliwa jest w pożyciu małżeńskiem?
— Dla czegóż to pytacie? — zapytał zdziwiony staruszek.
— Wszak lekarz i na zdrowej ręce może puls badać — odparł ksiądz Maciej, ucieszony, że się jakoś mu klei.
— Masz słuszność, księże Macieju — rzekł po chwili staruszek — lekarz boży ma prawo wglądania w serca powierzone jego opiece.
Ksiądz Maciej zatarł ręce, posunął krzesło i kontent z siebie, czekał dalszej odpowiedzi. Jakoż po krótkim namyśle ozwał Się staruszek:
— Zuzanna jest szczęśliwą w pożyciu swojem, szczęśliwszą od wielu innych kobiet.
— Jednak jej smutek w ostatnich czasach —
— Jest oznaką pięknej, szlachetnej duszy, która czuje, że nad to życie na ziemi jest jeszcze inne, szczęśliwsze życie...
— Ale kobieta jest podobna do dziecięcia, które idąc po łące, chętnie zrywa na niej kwiaty...
— I cóż ztąd?
— A smuci się, jeźli na tej łące żadnych kwiatów nie ma! Dajmy na to, że ta łąka jest życiem naszem...
Staruszek rzucił się niecierpliwie na krześle.
— Sądzisz, księże Macieju — poderwał szybko — że w życiu Zuzanny brak tych kwiatów...
— Nie sądzę wcale, ale —
— Ona wie o każdem chorem dziecku na wsi, o każdem bydlęciu, co padnie; a gdy przyjdzie sobota, to widząc ją wtedy na ganku pośród biednych, którzy jak rój pszczół cisną się do jej rąk — tak sobie wyobrażam ową chrześciańską charitas, o której tak pięknie pisze ś. Augustyn... Księże Macieju, to najpiękniejsze chwile w naszem życiu, to prawdziwe kwiaty, nieśmiertelniki, które i za grobem nie zwiędną w rękach naszych.
Ksiądz Maciej poprawił się na krzesełku, zaczynał być z siebie niekontent. Tabakierka nie chciała się otworzyć, a w głowie urwał się koncept i nie można było dojść do końca.
— O tem nie mówię wcale — ozwał się po długiej chwili milczenia — są to zaprawdę piękne kwiaty, ale to kwiaty duszy; a ja mówiłem o sercu, czy raczej o tej połowie serca ludzkiego, której potrzeba tutaj szczęścia na ziemi, aby je miało jak dziecię kwiaty...
— Ale kto wyrósł nad wiek dziecięcy...
— I cóż ztąd?
— Ztąd to, że stosowny dla swego serca musi mieć pokarm... i kwiaty, które mu się podobają... Czyli mówiąc krótko a węzłowato — dodał ksiądz Maciej, ocierając pot z czoła — kobieta musi kochać coś, do czego jej serce przylgnąć może.
— Jej serce przylgnęło całą siłą do męża, do —
— Otóż o to zapytać się chciałem — rzekł z wielką rezygnacją ksiądz Maciej, mając tylko to wewnętrzne zadowolenie, że już raz rzecz na czysto wytoczył.
— Dla czegóż o to się pytasz? — zawołał staruszek czy masz jakie powody?
— Uchowaj Boże! Ale tak mi się coś zdawało?
— Cóż ci się zdawało?
— Zuzanna ma lat dwadzieścia i cztery, jest młoda i ładna kobieta...
— Cóż to znaczy?
— Serce kobiety najbardziej w tym czasie pragnie odpowiednich sobie uczuć.
— Tadeusz ją kocha.
— Pan major ma lat sześćdziesiąt i kilka, jego miłość dla żony jest piękna, czysta, spokojna — ale czy zrozumie takie młode serce...
Staruszek uśmiechnął się, wziął poczciwego proboszcza za rękę i rzekł do niego z łagodnym wyrzutem:
— Straszysz mnie niepotrzebnie, księże Macieju, a ja potrzebuję pociechy i ukojenia. Zapewnie przeczytałeś na starość jaki romans francuzki i chcesz go zaaplikować do mieszkańców poczciwego domku. To nie godzi się, księże Macieju!
Ksiądz Maciej odsunął z widocznym gniewem krzesełko od starego Dębicza, a zakręciwszy tabakierkę, aż przeraźliwie skrzypnęła, rzekł:
— Francuzkich romansów nigdy nie czytałem i na starość czytać ich nie będę. Nie z książki moje doświadczenie. Siedząc przez lat pięćdziesiąt w konfesjonale, miałem czas zbadać serca ludzkie i poznać najskrytsze ich choroby.
Twarz staruszka posmutniała, ciekawie patrzył na mówiącego.
— I wiele już miałem pacjentów na chorobę serca — mówił dalej z ferworem ksiądz Maciej — ale czy wszystkich uzdrowiłem, to tylko Bogu wiadomo! Bo też to straszna jest ta choroba, ta choroba serca. Słyszeć tych pacjentów mówiących, to aż się dobrze spocić potrzeba, szukając argumentów, aby zbić to, czem oni się bronią. Już to często przychodzi mi do głowy, czyby nie lepiej było, aby człowiek serca nie miał. Ale znowu mówię sobie: Bóg sercem świat zbawił — miłością cały świat stoi. I tak jest to serce jak ów dwulicowy bożek pogański, nazwany Janus, który na jednej stronie miał pokój, a wojnę po drugiej.
— I cóż ztąd wnosisz, księże Macieju? — zapytał cicho zamyślony staruszek.
— Ze z sercem trzeba jak najostrożniej sobie postępować — odpowiedział ksiądz Maciej, który miał już wenę do gadania — nie trzeba mu nic narzucać, ale powoli śledzić jego przyrodzone skłonności i sakramentem wzmacniać tylko jego powzięte postanowienia. A gdzie sakrament ściąga dopiero dwa serca jak wić łoziny, lub jest prawną pieczęcią, spisanego przez notarjusza kontraktu, tam szczęścia nigdy nie będzie, a biedny spowiednik traci głowę w konfesjonale, gdy mu przychodzi święty sakrament bronić, na który nie ma żadnej apelacji.
Staruszek słuchał zamyślony, jego czoło okryło się zmarszczkami. Nastąpiła długa chwila milczenia. Poczem wypogodziła się twarz staruszka, jego ciemne brwi rozsunęły się daleko od siebie. Z nieznacznym uśmiechem na twarzy rzekł do proboszcza, który ciekawie patrzył na niego:
— Myślisz, księże Macieju, żem źle uczynił, wybrawszy Zuzannie majora za męża?
— Tego nie myślę, ale gdyby...dajmy na to...serce Zuzanny —
— Serce Zuzanny utonęło całe w sercu poczciwego majora.
— Daj Boże, ale gdyby...tak z czasem...
— Więc to chciałeś mi za grzech poczytać — przerwał mówiącemu staruszek — żem Zuzię wydal za najpoczciwszego człowieka w świecie? Wszak ja to za zasługę sobie przed Bogiem biorę! Zuzię wychowałem na własnych rękach, tu ot w tej izdebce, w obliczu tych oto Dębiczów! Zuzia z krwi Dębiczów; ona pokochała to, co wzniosłe i szlachetne, nie przywiązując się wcale do marności światowych. Ona w swoim mężu pokochała tę piękną, wzniosłą przeszłość naszą, która jej całe serce zapełnia. A ty myślisz, księże Macieju, że moja Zuzia to jak zwykła, wielkomiastowa kobieta, której podoba się frak kusy i halsztuk zgrabnie zawiązany u lada jakiego młokosa?
— Tego wcale nie myślę, ale wiem, że czasem serce kobiety —
— Słuchaj, księże Macieju! — przerwał staruszek, podnosząc się w krześle i kładąc rękę na ramieniu proboszcza — Zuzanna tak kocha swego męża, że miłość jej często przechodzi granicę i staje się bałwochwalstwem. Ja na to wszystko patrzę, i to jest, co mnie jeszcze przy siłach i życiu utrzymuje.
Starzec mówił to z takiem przekonaniem, jego ręka tak drżała na ramieniu księdza Macieja, że poczciwy proboszcz strasznie się zakłopotał, wlazłszy w matnię, z której w żaden przyzwoity sposób wywinąć się nie mógł. Gniewał się na siebie, że się dał uwieźć jakimś przywidzeniom i w ferworze dobrego uczynku zrobił ogromne głupstwo. Dębicz był widocznie rozdrażniony jego gadaniną, a gdy jeszcze Zuzanna i major o tem się dowiedzą, wyśmieją poczciwego starowinę, którego dręczyły jakieś mary złowieszcze.
Ksiądz Maciej odkręcał tabakierkę i zakręcał, szukając konceptu, który mógłby go z honorem i salva conscientia z tej głupiej sprawy wyprowadzić, gdy nagle otworzyły się drzwi, a do pokoju wszedł poczciwy major. Za nim, usłyszawszy rozmowę, weszła i Zuzanna z robótką w ręku. Ksiądz Maciej błagającym wzrokiem popatrzył na starego Dębicza, aby na miłość Boga nic o jego głupich przywidzeniach nie wspominał, i uspokoił się, widząc pobłażający uśmiech na twarzy staruszka.
— Muszę się oskarżyć dziaduniowi i księdzu Maciejowi — rzekła Zuzanna z uśmiechem, pełnym słodyczy — że Tadeusz już mnie kochać przestaje. Minął moje drzwi i wszedł tutaj, aby się ze mną nie przywitać.
— To na to, kochana Zuzienko — odparł major z figlarnym uśmiechem — aby dziadunio i ksiądz Maciej byli świadkami naszego przywitania i...i mojego szczęścia — dodał, całując żonę naprzód w rękę, a potem w czoło.
Zuzia objęła białemi ramiony siwą głowę i przycisnęła do piersi.
— Niedobry jesteś — rzekła, całując go — coraz więcej się rozpuszczasz; uwiążę cię na sznureczku u siebie.
Ksiądz Maciej z największą trwogą patrzył w oczy starego Dębicza, bo zdawało się mu, że major i Zuzanna o wszystkiem już wiedzą. Pot wystąpił na jego czoło, nie mógł sobie darować swojej nierozsądnej popędliwości. Do tego stary Dębicz tak dziwnym na niego patrzył wzrokiem, tak jakoś dziwnie się uśmiechał i tak widocznie szydził z jego przewidzeń nieszczęsnych, że biedny ksiądz Maciej pokornie głowę schylił, w piersi się nieznacznie uderzył i szepnął:
Peccavi!
Ani major, ani Zuzanna nie widzieli tej szczególnej skruchy księdza Macieja, bo byli zbyt zajęci wzajemnemi pieszczotami. Poczciwy major nie mógł się napatrzyć na swoją młodą żonę. Ściskał jej ręce i całował, przykładał je do piersi, gdzie mu serce tak głośno biło! A Zuzanna patrzyła z anielską słodyczą w twarz męża i całowała z dziecięcą pieszczotą jego siwe włosy. Stary Dębicz wyglądał z rozjaśnionem obliczem jak tryumfator rzymski; a biedny ksiądz Maciej z pokorą błądzącego człowieka pochylił głowę, widząc w tem wszystkiem zasłużoną karę swoją.
Gdyby ksiądz Maciej uważnie na kochające się małżeństwo był patrzył; gdyby przyćmiony wiekiem wzrok jego dozwolił mu był śledzić na ich twarzach odcienia uczuć, które w tej chwili w ich sercach się paliły: ujrzałby może coś, coby na korzyść jego przywidzeń złowieszczych mówić mogło. W pieszczotach kobiety było coś gorączkowego, co nienaturalny stan jej duszy malowało. Chwytała męża tak nagle za ręce, z takim niepokojem cisnęła głowę jego do piersi, jakby się czegoś lękała, jakby go od niej jakaś niewidoma odrywała siła. I taki pośpiech, taka dziwna gwałtowność była w jej pieszczotach, jakoby te chwile były policzone, a wkrótce miała nastąpić godzina, w której z wstrętem tę głowę od siebie odepchnie... A nawet major był dzisiaj w stanie nienaturalnym. Jego oczy biegały szybko i niepewnie; kilka razy zamiast czoło Zuzanny pocałował klapę swego surduta i tak silnie trzymał żonę za ręce, jakby jakiś ciężar niewidomy ciągnął go w przepaść, nad którą właśnie oboje stali.
Ale ksiądz Maciej nic z tego wszystkiego nie widział. W sercu czuł gorzkie wyrzuty, że myślą bezbożną grzeszył, i ze skruchą winowajcy patrzył na starego Dębicza, który coraz więcej tryumfować się zdawał nad poczciwym proboszczem.
Wreszcie usiadł major na krzesło, a Zuzanna obok staruszka na swoim taboreciku. Major począł coś opowiadać, a żona jego ułożywszy włóczkę w różne stopnie barw na kolanach, podniosła oczy i z takiem zajęciem patrzała w twarz opowiadającego, jakby po długim czasie upragnionego oglądała kochanka.
Major opowiadał, że był w Dąbczynie u Jerzego, który już się miał lepiej; że tam przyszedł także i hrabia Leon i tyle nowych gazet przyniósł z sobą, że aż serce się radowało. Nie mógł poczciwy żołnierz księcia Józefa przenieść na sercu, aby z wyczytanych z gazet wiadomości nie udzielił coś szanownemu zgromadzeniu. Mówił więc szeroko i z nadzwyczajnym zapałem o nieporozumieniach w Chinach i buntach na wyspie Korsyce, o powstaniu jednego plemienia Kabylów przeciw załodze francuzkiej, o niebezpiecznej chorobie cesarza Soulouque i królowej wysp marjańskich — a dołączywszy do tego mimochodem krótki rys ostatnich zajść parlamentarnych w Anglji i nieporozumienia ministra z królową hiszpańską, tak hazardowne począł ztąd czynić wnioski, i tak oczywistą wyprowadził z tego wojnę całego świata, że każdy inny słuchacz byłby w jego słowach dostrzegł coś gorączkowego, co go tam gdzieś na dnie serca pali. Ale ksiądz Maciej tylko jednem słuchał uchem, a stary Dębicz nacieszywszy się tryumfem, patrzał ukradkiem na portret swojej babki, której twarz smutna i surowa zdawała się marszczyć brwi i zaciskać usta. Major miał więc wyborną sposobność pływania po pełnem morzu najhazardowniejszych kombinacji politycznych; nikt bowiem nie dostrzegł owej tajnej myśli, która go na to morze pędziła, porywając go coraz dalej w olbrzymie swoje objęcia.
Wreszcie począł się wyczerpywać przedmiot rozmowy, bo chociaż major na wszystkich czterech częściach świata pożogę wojny powszechnej rozniecił, gdy mu jednak żaden sukurs ani ze strony starego Dębicza, ani księdza Macieja w pomoc nie przyszedł, ucichła jakoś wrzawa wojenna, a w izdebce staruszka zaczęło się już cicho robić. I ksiądz Maciej z wielką ostentacją na zegarek popatrzył i na drogę należycie tabakierkę zakręcił — gdy nagle od dziedzińca zaszedł ich jakiś szmer głuchy, podobny do licznych głosów ludzkich.
Major pospieszył na dziedziniec, aby się czegoś dowiedzieć i pozostałych w izdebce staruszka uspokoić. Ale to właśnie niemałe było zadanie. Na dziedzińcu stało bowiem kilkunastu ludzi i z takim zapałem podawano sobie jakieś dziwne wieści do ucha, że trudno było majorowi, aby dla siebie coś z tych wieści zachwycić.
W samym środku stał Mietlica i z wielkim zajęciem opowiadał coś staremu kucharzowi. Klucznica zaś przysięgała się na swoją uczciwość, że przed chwilą wcale inaczej opowiadał jej cale zdarzenie stary ekonom, i że ani słówka nie opuściła, powtórzywszy to wszystko staremu Jędrzejowi, do którego miała szczególne zaufanie. Jędrzej znowu położył dwa opowiadania w jedno i tak je zagmatwał, że ani klucznica, ani stary ekonom nie przyznali się do tego, aby mu coś opowiadać mieli. Słowem, rozgardjasz był tak wielki między dworską służbą i czeladzią, że wiele upłynęło czasu, nim major mógł powziąźć języka o zaszłem wydarzeniu.
Okazało się, że Mietlica wpadł pierwszy z dziwną wieścią na dziedziniec. Uchwyciwszy zaraz przy furtce starą klucznicę, opowiedział jej na prędce, że przed chwilą widział jakiegoś jeźdźca na czarnym koniu, który przesadziwszy płot ogrodu, wpadł między klomby i znikł jak kamfora. Trafiwszy kilka kroków dalej na Wojciecha, stangreta, powtórzył mu to opowiadanie z tym dodatkiem, że nie tylko koń, ale i jeździec był czarny jak węgiel i coś za nim cuchnęło jak smoła. Zeszedłszy się dalej z Mateuszem, starym lokajem, dodał do tego, co mówił Wojciechowu, jeszcze tę drobnostkę, że jeździec miał nogi podobne do capa, zakończone w długie pazury, których zamiast ostrogi używał. Kucharz który najpóźniej przyszedł, usłyszał jeszcze do tego wszystkiego, że jeździec z gęby wyrzucał palące się węgle i kwiczał jak wieprz. А w końcu, gdy jeszcze kilku parobków z piekarni wyszło i wszyscy w koło opowiadacza uszykowali się, wpadł stary wiarus w taki ferwor opowiadania, że swojej i tak już gorącej wyobraźni zupełnie wodze popuścił i niestworzone opowiedział im rzeczy. Według ostatniego warjantu jego powieści, miał ten czarny jeździec przez klomby jak ptak przelecieć, a wpadłszy na wody stawu, suchą nogą na drugą stronę przejechał. Tylko pod ognistemi kopytami konia woda nieco syczała. Potem nie zapomniał dodać, że to wszystko dzieje się z rozkazu Boga, który mści się za biednego mieszczanina, i że ten czarny jeździec zapewnie burmistrza z Dąbczyna z sobą do piekła weźmie. A wszystko te mówił Mietlica w najświętszem przekonaniu, że mówi prawdę, bo w zapale opowiadania sam w końcu w swoją powieść uwierzył.
Zebrawszy więc tę powieść z różnemi warjantami, wrócił major do izdebki, gdzie nań niecierpliwie czekano, a gdy o czarnym jeźdzcu na czarnym koniu mówić zaczął, nachyliła się szybko Zuzanna do swojej robótki i ułożoną według barwy włóczkę przez niezręczność pomięszała. Jej ręce zadrżały, na twarzy znacznie zbladła. Ale wkrótce uspokoiła się, a układając napowrót włóczkę w różne odcienia barw, rzekła z pogodą na twarzy:
— Stary Jakób ciągle miewa teraz przywidzenia. Od czasu jak zegarmistrza Wojnę, z którym był w ścisłej przyjaźni, do więzienia wsadzono, stracił biedny rozum i widzi rzeczy, o których innym ani się śni. Dobrze byś zrobił, kochany Tadeuszu, abyś mu zakazał pleść czeladzi podobne androny, bo ztąd powstają tylko baśnie i zabobony.
Majorowa mówiła to z nadzwyczajnym spokojem, układając z największą skrupulatnością odcienia włóczki. Stary Dębicz był tego samego zdania co i Zuzanna, a ksiądz Maciej obiecał w następującej niedzieli powiedzieć kazanie w tej materji i staremu gadule dobrze za to rogów przytrzeć. Major zaś prosił za Mietlicą, który nie czynił tego w złej chęci, tylko snać mu się coś przywidziało.
I tak zakończono dzisiaj pogadankę serdecznem uściśnieniem, a ksiądz Maciej z taką pokorą się żegnał, jakby największym był winowajcą. Idąc do plebanji wzdłuż grobli ponad stawem, łajał siebie głośno za swoje głupstwo, które był popełnił, poszedłszy za jakiemś fałszywem natchnieniem.

A mając jeszcze przed oczami obraz szczęścia, który przed chwilą widział w domku Dębicza, nie spostrzegł wcale, że ten sam czarny jeździec, o którym opowiadał Mietlica, tuż przed nim groblę i fosę jednym skokiem przesadził i gdzieś w stawie jak kamień utonął.



II.

Następnej niedzieli miał ksiądz Maciej długie kazanie o fałszywych przywidzeniach. Wyliczał wszystkie złe skutki, które ztąd na lud boży i jego wiarę spadają, i zbyt często wskazywał ręką na obraz Przemienienia Pańskiego, pod którym stał stary ekonom.
Mimo wszelkiej erudycji, którą za kazanie był włożył, ja? koś nie szły mu w ład cytaty rozdziałów i wierszów pisma świętego, imiona ewangelistów często mu się mięszały, nie mówiąc już o listach ś. Pawła, pisanych do różnych nacji 1 kościołów.
Ksiądz Maciej bowiem mówił dzisiaj więcej z obowiązku, jak z wewnętrznego swego przekonania. Mimo odbytej pokuty, jaką sobie był wyznaczył za nieszczęsną popędliwość swoją, słyszał jednak ustawicznie, że mu coś szepcze do ucha; widział rzeczy, które z każdym dniem więcej utwierdzały go w jego przeczuciach złowrogich. A nie mogąc wreszcie ani modlitwą, ani jałmużną odpędzić od siebie tych mar natrętnych, które mu dniem i nocą przed oczami stawały, uwierzył był znowu w swoje dziwne natchnienie, które mu czuwać kazało nad duszami, jego opiece powierzonemi.
I tak znowu powoli rosła w jego sercu trwoga o pokój i szczęście białego dworku, w którym tyle przyjemnych chwil życia z mieszkańcami przepędził. Ale nie chcąc tym razem grzeszyć popędliwością swoją, jak to przed kilkoma dniami był uczynił, rozebrał sobie dobrze w głowie, jak w tej mierze postąpić trzeba.
Chodził więc co dnia na poobiedne «spiritualia» i pilnie wszystkich obserwował. Stary Dębicz był tak spokojny co do szczęścia Zuzi, że nawet nigdy nie przypomniał księdzu Maciejowi jego nieszczęsnego powątpiewania. I ksiądz Maciej był z tego bardzo kontent, bo zawsze ów wieczór był dla niego nieprzyjemnem wspomnieniem.
Tymczasem w zgromadzeniu «spiritualistów» zachodziła z każdym dniem widoczniejsza zmiana. Dębicz mówił wiele o grobie; kazał nawet w grobowcu Dębiczów wybić nową framugę między pierwszym i ostatnim Dębiczem, i ją dla siebie przygotować. Utyskiwał, że jego śmierć podobną będzie do upadku spruchniałego drzewa, które nie doleciawszy do ziemi, w proch się rozsypuje, podczas gdy każdy z Dębiczów dawał życie za zwycięztwo rzeczypospolitej. Ksiądz Maciej odsyłał go w takim razie do niezbadanych wyroków boskich, a niewiadomości ludzkiej, która pojąć nie może, do czego może Bogu posłużyć śmierć człowieka.
Major z każdym dniem stawał się młodszym i ruchliwszym. Ani chwili nie mógł wysiedzić na jednem miejscu — jakaś gorączka paliła go wewnątrz. Marzył jak młodzieniec o dniu jutrzejszym, a gdy ten minął, nie spełniwszy jego nadziei, major odkładał swoje ekspektoracje na dzień następny. Gazety już z ręki nie wypuścił, a gdy jaki celnik w Sycylji na przemytnika wystrzelił i do tego jeszcze spudłował, major widział w tem iskrę pożogi, która lada dzień zajmie świat cały z końca do końca! Wreszcie tak mu jakoś obmierzł powolny i prozaiczny bieg świata, debaty parlamentarne tak go już nudziły, a konjunktury polityczne tak długiego do sprawdzenia wymagały czasu, że począł wierzyć w jakieś nadzwyczajne, nieprzewidziane wypadki, w siły nadnaturalne, których człowiek do swoich celów użyć może, i w ukrytych demonów, którzy w ostatecznym razie mogą ludziom dopomódz. I tak bogobojny, stary żołnierz, nasłuchawszy się na tych «spiritualiach» najrozmaitszych pism ojców kościoła, zaszedł najprostszą drogą do jakiejś wiary pogańskiej, która go od dziennej oderwała pracy i nadzwyczajnym zdarzeniom kazała mu poruczyć wszelkie swoje nadzieje. Ta nowa wiara poczciwego majora doszła wkrótce do tego, że pewnej nocy samowtór z Mietlicą, który za biednym zegarmistrzem już na piękne bzika dostał, rozkopał w ogrodzie gruzy pałacyska, szukając tam ukrytego skarbu!
Ksiądz Maciej widział to gorączkowe usposobienie majora i przypisywał je niepewności, która szarpie jego poczciwe serce na widok żony, oddalającej się z każdym dniem sercem od niego. Ta zmiana majora utwierdzała go w jego przeczuciach fatalnych.
Zuzanna zaś była na pozór spokojną. Rzadko kiedy się roześmiała, a prawie zawsze miała oczy od łez czerwone. Twarz jej pobladła, usta zbielały i jasno było, że jakiś robak toczy jej młode serce. Nawet domowe zatrudnienia, które niegdyś jedyną były dla niej rozrywką, nudziły ją teraz widocznie i coraz więcej od nich się uchylała. Przy «spirytualiach» siedziała smutna i zamyślona, i widać było po jej twarzy, że wiele cierpi.
Wszystko to widział ksiądz Maciej, ale bynajmniej się tem jeszcze nie trwożył. Dziwne miał on jakieś doświadczenia serca ludzkiego z pięćdziesięcioletniej swojej praktyki w konfessjonale. Coraz głębiej rysujący się na twarzy smutek Zuzanny, który ją z każdym dniem więcej pożerał, cieszył go widocznie, a gdy ją ujrzał z zapłakanemi oczyma, uderzył z akcentem palcami po tabakierce i uśmiechał się nieznacznie. Razu jednego nawet, gdy mu zasmucony major na ganku powiedział, że jego Zuzienka dzisiaj nagle zasłabła, ksiądz Maciej puknął w tabakierkę z widoczną uciechą i rzekł bez wszelkiej ogródki zdziwionemu mężowi.
— I owszem, niech będzie chorą!
Za kilka dni przyszedł ksiądz Maciej jak zwykle na poobiedne «spiritualia». Zaraz w ganku przywitał go major serdecznym uściskiem i szepnął mu do ucha, że dzisiaj jest szczęśliwszym niżeli kiedykolwiek. Zuzanna bowiem jest dzisiaj weselszą, a nawet wesołe melodje grała na klawikorcie.
Ksiądz Maciej na to nic nie odpowiedział, tylko zakręcił tabakierkę aż zaskrzypiała. Skwapliwie wszedł do izdebki starego Dębicza. Na jego twarzy malował się jakiś przestrach.
— Otóż i w mglistych dniach smutku daje nam Bóg dnie pogodne — — rzekł do niego zaraz na wstępie stary Dębicz, którego twarz jaśniała dzisiaj nadzwyczajną pogodą.
Ksiądz Maciej zaczął coś mówić o miłosierdziu bożem, ale jakoś wnet język mu się poplątał i zamilkł.
— A wiesz, księże Macieju — mówił dalej staruszek — przez kogo nam Bóg ten piękny dzień dzisiaj daje? Oto przez naszego anioła stróża, jak niegdyś nazwałeś Zuzię. Od kilku tygodni cierpiała jakąś niemoc duszy; dzisiaj przyszła do siebie i jest znowu wesołą i świeci nam w domu pogodą duszy swojej, aż nam wszystkim i jaśniej i cieplej.
Ksiądz Maciej w widocznym był kłopocie, posuwał się na krześle, któremu dzisiaj nie mógł znaleźć równowagi.
W tem gdzieś z ogrodu ozwał się piękny, wesoły głos Zuzanny. Kończyła zwrotkę jakiejś wesołej piosenki. Niemiłe wrażenie sprawił ten głos na księdzu Macieju.
Major wszedł z cicha do pokoju. Położywszy palce na ustach na znak milczenia, wskazał drugą ręką do ogrodu, zkąd było słychać nucącą Zuzannę. Szczęście malowało się na jego twarzy.
— Zuzienka nuci dzisiaj dzień cały — rzekł po chwili — i jest tak przy dobrej fantazji, jak ją już dawno nie widziałem. Jest to dla mnie roskosz prawdziwa przy wszelkich moich utrapieniach —
— Nie obrażaj Boga, Tadeuszu! — twoje utrapienia są urojone, a szczęście twoje jest rzeczywiste. Zuzia kocha cię i jest szczęśliwą, tzegóż ci więcej potrzeba?
Mówiąc to, spojrzał staruszek na księdza Macieja, przypominając mu tym wzrokiem jego dziwne przywidzenia przed tygodniem. Ale ksiądz Maciej był dzisiaj jakoś w tak kwaśnym humorze, że na to spojrzenie ani zważał, ani nawet nie widział, jak smutno spojrzał major na starego Dębicza, gdy mu ten o jego utrapieniach wspomniał.
W tem weszła Zuzanna. We włosach miała prześliczną kamelję, czego pierwej nigdy prawie u niej nie widziano. Nawet i staranniej była ubrana. Twarz jej zarumieniła się, wyraz szczęścia i zadowolenia malował się w jej oczach.
I z taką dziecięcą pustotą weszła do pokoju, tak serdecznie witała się z wszystkimi, księdzu Maciejowi tyle dowcipnych powiedziała żarcików, że stary Dębicz i major z zachwyceniem wpatrywali się w jej piękną twarzyczkę, na której dzisiaj najjaśniejsze igrały kolory. Widać było, że serce młodej kobiety przepełniło się jakąś nadzwyczajną roskoszą, jej ramiona otwierały się do objęcia całego świata; ona czuła jakiś nadmiar szczęścia, którem chciała się podzielić z całym światem.
Ksiądz Maciej tylko strasznie posmutniał. Przewracał tabakierkę to na tę, to na ową stronę i milczał.
— Kochana Zuzienko — ozwał się stary Dębicz — patrz no drogie dziecię na księdza Macieja 1 Zazdrości nam tej pogodnej chwili, której właśnie używamy i zachmurzył się, gotując pewnie dla nas jakąś perorę. Rozweselasz nas wszystkich swoim humorem, spróbójże tej sztuki i na księdzu Macieju!
— Jakto, księże Macieju — przemówiła dziwnie brzmiącym głosem Zuzanna — to dla drugich są recepty, a dla siebie nie ma? Kilka dni temu, gdym była smutną, mówił ksiądz Maciej, że wesołości nie wzbrania pismo święte, że i przenajświętsza rodzina cieszyła się na godach w Chanaan —
— Zaproszeni na gody powinni mieć szaty świąteczne — odparł sentencjonalnie ksiądz Maciej — a jam może nie godzien — dodał prędko, aby tej aluzji wszyscy nie zrozumieli.
I tak mimo wszelkich usiłowań Zuzanny nie mógł się rozweselić ksiądz Maciej, a gdy mu już dłużej nie podobna było wytrzymać, zmyślił ból głowy i przed czasem towarzystwo opuścił.
Spory kawał drogi już uszedł, gdy nagle spostrzegł, że miał głowę odkrytą, a kapelusz niósł w ręku. Jakaś bolesna myśl owładnęła całe jego serce. Wyszedłszy na groblę stawu, obrócił się do białego dworka, który jak młody psotnik skrył się przed nim między lipy i kasztany, a tylko przez gałęzie i liście mrugał do niego. A taka cisza, taki spokój był nad tym białym dworkiem! Mógłbyś słyszeć aniołów w niebie, biorących błogosławieństwo z rąk Boga dla ludzi i spieszących z niem na ziemię...
I ksiądz Maciej wyciągnął rękę i pobłogosławi! mieszkańcom tego dworku — nie, on był w tej chwili egzorcystą, zażegnywał burzę nad nim wiszącą!...
I szybko zwrócił się na drogę do plebanji, do swojej samotnej izdebki.
Pierwszą myślą, gdy się ujrzał w swojej izdebce, był brewiarz i modlitwa. Jego zasmucona dusza pragnęła rozmowy z Bogiem. Wziął więc do ręki dobrze znajomą mu książkę, towarzyszkę swego życia, z którą mógłby już złote wziąść wesele, i począł stosownej szukać modlitwy. Ale tym razem zawiodła go jedyna towarzyszka życia. Ksiądz Maciej przewracał i przewracał kartki, ale znajomej mu dobrze modlitwy nie mógł znaleźć. Wreszcie poprzestał na innej, podobnej, a założywszy okulary, począł ją czytać z uwagą i nabożeństwem. I tu mu się jakoś nie kleiło. Przeczytawszy całą stronę, nie wiedział w końcu sam, co przeczytał. Widział przed sobą wprawdzie czarne litery i czerwone inicjały, ale sensu nie mógł złożyć. Coś mu latało między książką a oczyma i zasłaniało ustawicznie modlitwę. Odłożył brewiarz, wziął Tomasza à Kempis, ale i tu ten sam nieład w literach i sensie. I pomyślał sobie poczciwy kapłan:
— Snać nie miłą jest Bogu modlitwa moja w tej chwili. On nie chce, abym się modlił, gdy potrzeba myśleć nad ratunkiem.
I odłożywszy wszystkie książki na bok, usiadł w dużem krześle, aby swobodnie wszystko obmyśleć, co w takim razie czynić wypada, aby znowu przez popędliwość jakiego głupstwa nie zrobić. Ale nie lada było to zadanie. Ksiądz Maciej myślał i myślał, a jakoś do żadnego nie mógł przyjść rezultatu. Wreszcie począł jego myślom przeszkadzać pająk, który sobie spokojnie siatkę naprawiał. Ksiądz Maciej obrócił się, a tu wpadło mu okno w same oczy. Podniósł głowę do góry i patrzył na powałę. Jeden sztukowany belek gniewał go i drażnił ustawicznie. Wstał i począł się przechadzać. Ale tu wszystko jakby się sprzysięgło na niego: krzesła stały na samej drodze, na stole brzęczała butelka z wodą, a podłoga tak nieznośnie była nierówną, że ksiądz Maciej nie mógł na żaden sposób swoich myśli w kupie utrzymać. Wziął kapelusz i wyszedł do ogródka.
Ogródek plebana ciągnął się długim, wąskim wygonem ponad brzegiem stawu. Zasadzony był wprawdzie drzewami owocowemi, ale mimo to można było z niego daleki mieć widok. Drzewa bowiem sadził sam ksiądz Maciej w tak symetrycznych linjach, że na cztery części świata można było pomiędzy nie daleko widzieć. Na samym końcu ogrodu była mała glorjetka, zkąd był daleki widok na staw i wysepkę z ruinami klasztoru bożogrobców. Na dębowej ławeczce lubił tutaj często ksiądz Maciej siadywać i utrzymywał, że najlepsze kazania, które był kiedy powiedział, układał sobie na tej ławeczce, patrząc daleko przed siebie po nad sine wody stawu i błękitną gazą obleczone ruiny klasztoru.
Wyszedłszy więc z izdebki i rozmyślając nad tak ważną, rzeczą, zbliżał się już z nałogu ksiądz Maciej do ulubionej swojej ławeczki, a doszedłszy do niej, usiadł spiesznie, nie zdmuchnąwszy wprzód prochu, jak to zawsze zwykł był czynić.
Słońce zbliżało się już dobrze ku zachodowi. Dzień był jesienny, lekki wietrzyk szeleścił po żółtych, uschłych liściach, ale słońce grzało jeszcze przyjemnie. Tam daleko snuli się pilni robotnicy po zagonach; jedni zbierali ostatnie snopy bożych darów, a inni rzucali już nasienie na rok przyszły. Ochocze pieśni rozlegały się do koła, a dźwięk dzwonów pasącej się trzody wtórował im z daleka. Jakaś piękna melodja była w całej naturze.. Tylko jeden ciemniejszy punkt malował się czarno na błękitnem niebie — były to lipy i kasztany przy białym dworku.
Ksiądz Maciej myślał właśnie o tym białym dworku, myślał o jego mieszkańcach, którzy dzisiaj byli tak weseli, tak szczęśliwi! A on właśnie w tej wesołości, w tem szczęściu słyszał złowrogi śmiech szatana, który po długiej walce zwyciężył. Ale z drugiej strony trapiła go znowu ta myśl, której rad udzielał ucha, że to wszystko może być tylko przywidzenie, złudzenie!
I gdy tak walcząc ze swemi myślami, coraz więcej przychylał się do tego przekonania, że za stary dla świata dzisiejszego, nie pojmuje go i napróżno fałszywem trapi się przywidzeniem — nagle tentent konia wyrwał go z zamyślenia. Spojrzał na drugi brzeg stawu, którędy polna prowadziła droga, i zadziwił się nie mało, widząc pomykającego szybko czarnego konia z jeźdzcem, o którym tyle hałasu narobił owego wieczora stary ekonom. Ksiądz Maciej wytężył wzrok, przyłożył rękę do czoła, a widząc szalone, nienaturalne skoki czarnego rumaka, począł już był na serjo wierzyć, że zły duch mu się przywidział; gdy jeździec zwrócił się nagle twarzą na drugi brzeg stawu, jakby kogoś tam szukał oczyma, a ksiądz Maciej z niemałym przestrachem poznał w nim — hrabiego Leona.
Przestrach opanował starego kapłana, pot wystąpił mu na czoło. Szeroko otwartemi oczyma prowadził jeźdźca po zakrętach drogi, póki mu tenże nie znikł zupełnie za drzewami, otaczającemi ruiny klasztoru bożogrobców. Ruiny te, jak już powiedzieliśmy, były na malej wysepce, do której z tamtej strony był przystęp.
Ksiądz Maciej utopił wzrok w tę ciemną grupę drzew, czerniącą się nad błękitnem zwierciadłem stawu, i sam nie wiedział, o czem właściwie w tej chwili myślał, gdy na jasnem tle fali przezroczystej pojawiło się przed jego oczyma jakieś nowe widmo. Z ciemnych zarośli ogrodu, który od białego dworku ciągnął się aż po brzeg stawu, wymknęła się mała łódka, na której siedziała jakaś postać kobieca. Po jasnym kolorze sukni poznał ksiądz Maciej Zuzannę.
Słońce zniżyło się już do ziemi. Biała mgła wieczorna spuszczała się na wody jeziora, a mała wysepka brała powoli na siebie błękitną, nieprzejrzystą szatę, aby się przed ludzkiem zasłonić okiem. Tylko jedna gwiazdka wymknęła się śmiało naprzód i ciekawie patrzyła między drzewa, otaczające ruiny klasztoru.
Ksiądz Maciej nic już przed sobą nie widział. Mgły, osiadające na wodach jeziora, kłębiły się przed nim w jakieś dziwne, straszne kształty: widział olbrzymów, idących po fali suchą stopą, słyszał ich dziwne, piekielne głosy. A tam za drzewa ogrodu, z gorejącą twarzą zapada słońce, świadek boży, i niesie Stwórcy dzienny rachunek dobrych i złych spraw ludzkich.
W tem ozwał się dzwonek na «Ave Maria». Ksiądz Maciej ocknął się jakby z jakiego snu strasznego, padł na kolana i z niepraktykowaną dotąd gorącością pozdrowił przeczystą Bogarodzicę, opiekunkę serc młodych, pragnieniem miłości gorejących.
A gdy powstał, była już noc ciemna. Tylko tam w dali, w oknach białego dworku błyszczały światła i tak spokojnie mrugały do niego, jakby najszczęśliwszym przyświecały mieszkańcom. Ksiądz Maciej spojrzał jeszcze raz w okna tego dworku, którego mieszkańcy tak byli spokojni i szczęśliwi, gdzie przed chwilą tyle cieszono się wesołością i uśmiechem młodej kobiety, a w którym on przeczuwał śmiech strąconego z nieba anioła!

Smutny i zgarbiony, jakby jaki ogromny ciężar spoczął na barkach jego, wrócił ksiądz Maciej do samotnej swojej izdebki.



Przez całą noc nie mógł oczu zamknąć sędziwy kaptan. Tyle różnych myśli, jakto teraz sobie postąpić należy, przychodziło mu do głowy, a wszystkie te myśli tak jakoś niestosowne wydawały się mu po bliższem rozpatrzeniu, że zdawszy wszystko na wolę bożą, przedsięwziął przespać noc bez żadnego powziętego postanowienia, a nazajutrz rano spodziewał się, że w świeżej głowie łacniej mu będzie wynaleźć sposób przyzwoity postąpienia sobie w tak trudnej sprawie.
Ale sen uciekał od niego jak ptak spłoszony. A gdy nad ranem zasypiać począł, jakieś straszne widmo przestraszyło go. Równemi nogami stanął na ziemię, a zapaliwszy świecę, wziął się do brewiarza.
On widział we śnie ten biały, spokojny dworek. Lipy i kasztany tuliły go między sobą, boża gwiazda świeciła nad nim. W tem nadciągła chmura czarna, z jej piersi wyleciał grot piorunu i roztrzaskał ten biały domek i powalił chroniące go lipy i kasztany. Z grobowca Dębiczów wyszły jakieś olbrzymie, w śmiertelne całuny zawinięte postacie i wzięły staruszka ze sobą do swoich ciemnych, spróchniałych trumien! Major stał pode drzwiami grobowca i płakał, ale go tam nie wpuszczono. W ziemi nieświęconej, jak poganin lub samobójca, wykopał grób sobie i legł... A Zuzanna ubrana w kwiaty, śpiewała jakieś dziwne pieśni...
Odczytawszy modlitwę, uspokoił się po tym śnie strasznym ksiądz Maciej, a że już świtać zaczęło, począł na serjo myśleć o tem, co mu jako kapłanowi i przyjacielowi teraz czynić wypada.
Najprzód wartując wszystkie swoje doświadczenia, zgodził się na to, że błądzącego człowieka przedewszystkiem nie trzeba poniżać we własnych oczach jego. Trzeba przed nim skrzętnie naprawić ścieżkę żywota, aby sam nią na bity gościniec wyszedł; ale nie trzeba go zawracać w chwili najciemniejszej jego ślepoty. Zawrót tak nagły byłby tylko nową do błędu podnietą. Samej więc Zuzannie nie chciał nic mówić. Ale teraz nowe przychodziły trudności. Stary Dębicz, stojący nad grobem staruszek, nie mógł także wchodzić w rachubę księdza Macieja. Sama wieść mogłaby go zabić. On tak wierzył w szczęście Zuzanny, wierzył, że to szczęście jedynie jego zasługą! a ta wiara utrzymywała go tylko przy życiu. Bez tej wiary rozpadłyby się stare kości jego, jak kości szkieletu, gdy im wiążący je drut odbierzesz. Stary Dębicz nie mógł o niczem wiedzieć.
Miałże więc wprost udać się do męża Zuzanny? Miałże przyjść do tego szczęśliwego i poczciwego człowieka i rzeknąć:
— Oto szczęście twoje jest marną ułudą! Zona nie kocha cię, stary człowieku, jej serce przylgnęło do innego! Oto w tej chwili, gdy się nią zachwycasz, oni tam sami... tam złorzeczą tobie, liczą dni twoje, jak długo będziesz im jeszcze zawadzał na tym świecie!...
Miałże to wszystko powiedzieć człowiekowi, którego kochał jak brata, któremu radby nieba przychylił za dobre poczciwe serce jego i za żywot pełen cnót obywatelskich!
A przecież rozmyśliwszy tę rzecz dokładnie, był to jedyny środek, którym mógł odwrócić daleko większe nieszczęście. Najprzód zdawało mu się, że lepiej będzie przygotować człowieka na cios niechybny, niżeli miałby go trafić w chwili, gdy tenże ani się go spodziewał. Powtóre, ksiądz Maciej sądził, że może apelować do wyrozumiałości majora, który powinien był naprzód przewidzieć możliwą tę katastrofę, gdy z Zuzanną, młodszą o trzy części swego wieku, przystępy wał do ołtarza. Apelacja ta nie gruntowała się wprawdzie ani na boskich, ani na ludzkich przepisach, mogła jednak posłużyć do podparcia upadającego pod nieszczęściem człowieka i skłonić go do pobłażania i ratowania z pobłażaniem upadającej.
I ta myśl tak się podobała księdzu Maciejowi, że budując jeszcze na swoją elokwencję, był pewny, że całą sprawę jak najlepiej poprowadzi. A zacierając ręce, słyszał już w duchu radująch się w niebie aniołów, o których napisano, że się cieszą nad poprawą grzesznych ludzi.
Nie chciał jednak tak nagle do tego ważnego przystąpić dzieła, jak to był przed tygodniem uczynił. Nie zawadzi jeszcze kilka godzin pomyśleć nad tem, aby mieć potem wszystko pod ręką. Więc przeszedł jeszcze raz w głowie cały możliwy djalog z nieszczęśliwym mężem i na prędce zanotował sobie cytaty z pisma świętego, jeźli tego okaże się potrzeba. I żeby już wszystko mieć w porządku, ułożył sobie, o której godzinie wyjdzie z plebanji, któremi drzwiami wejdzie do izdebki majora i na którem krześle usiędzie, aby rozmowy jego nie słyszano w sąsiednim pokoju.
Zreasumowawszy to wszystko jeszcze pokrótce, wyszedł do kościółka, aby na intencję swego powodzenia w tak trudnej sprawie mszę świętą odczytać. I tak jakoś pokrzepiony na duchu, powrócił do swojej izdebki, że w dobry skutek ułożonych kroków swoich święcie uwierzył.
Do tego ważnego aktu naznaczył sobie ksiądz Maciej godzinę poobiedną, między drugą a trzecią. Ale już o pierwszej zaczął się przygotowywać. Wziął nową sutannę i pozapinał ją na wszystkie guziki aż do dołu, bo zdawało mu się, że dla lepszej impresji powinien wystąpić z pewną uroczystością. Nawet nowy kapelusz zdjął z kołka, a wygładziwszy włos na nim, włożył go dla spróbowania na głowę. Do tabakierki nasypał świeżej tabaczki, i tak już cały ubrany, stanął na środku izdebki, aby jeszcze tę godzinkę przeczekać, a tymczasem jeszcze raz wszystko z góry przemyśleć — gdy się nagle drzwi otworzyły i do pokoju wszedł major.
Nie mógł większego zmartwienia zrobić księdzu Maciejowi poczciwy major, jak to, że w tej chwali przyszedł i cały jego plan do góry nogami wywrócił. Ksiądz Maciej osłupiał, chciał zażyć tabaczki, ale tabakierka wypadła mu z ręki, a wysoko ceniony specjał zmięszał się z prochem. Wszystko się popsuło. Najprzód, była to dopiero pierwsza godzina, a potem nie działo się w białym dworku, w izdebce majora, w szerokiem, zielonym safjanem wybitem krześle, jak to sobie już był ułożył ksiądz Maciej. Ale bądź co bądź, żołnierz na każdem miejscu i o każdym czasie powinien walczyć, gdy tego jest potrzeba, pomyślał sobie ksiądz Maciej, a wezwawszy Boga na pomoc, zdjął z głowy kapelusz, przywitał gościa i usiadł tuż obok niego.
Major był dzisiaj strasznie zmieniony. Twarz miał bladą, licznemi okrytą zmarszczkami, oczy czerwone, nabrzmiałe, jakby płakał; usta zaciśnięte kurczowo, jakby go wewnątrz szarpał jakiś ból utajony. Ubiór jego był zaniedbany; na czarnej, pomiętej czamarce byty ślady, jakby jej od wczoraj nie zdjął z siebie. Resztki siwych włosów spadały w nieładzie na kołnierz i jeżyły się za każdym jego oddechem.
Ksiądz Maciej westchnął i spuścił oczy w ziemię. Widok nieszczęśliwego przyjaciela odbierał mu odwagę i mięszał do reszty i tak bezładne już myśli jego. Czekał na pierwsze słowo majora. Ale gdy major zamiast coś mówić, wyjął chustkę i do oczu ją przyłożył, jakby łzy nią ocierał, ksiądz Maciej poczuł z niemałym przestrachem, że i jemu łzy się puściły i jak groch padały’ na sutannę. Czem prędzej więc zażył tabaki i otarł oczy, aby ułożonego sobie planu do szczętu nie popsuć.
Jakoż w tej chwili podniósł major oczy, a patrząc w twarz księdza Macieja, rzekł do niego:
— Niech cię to nie dziwi, księże Macieju, że stary żołnierz musi dzisiaj łzy ocierać. Wielkie bowiem nieszczęście zawisło nad głową moją.
Ksiądz Maciej szybko rozkręcił tabakierkę, wymiótł resztki pozostałej tabaczki, a ocierając oczy, odparł:
— Bóg Joba zasmucił i Bóg go pocieszył.
Major spojrzał zdziwiony na proboszcza.
— To wiesz o wszystkiem, księże Macieju? — zapytał smutno.
Ksiądz kiwnął głową i westchnął.
Długi czas patrzeli obaj na siebie w milczeniu. Ich serca rozmawiały z sobą, jak serca kochanków. Poczem rzekł major:
— Straszne jest to nieszczęście, a dla mnie tem straszniejsze, że je tak długo znosiłem w milczeniu.
— Więc to już dawno! — poderwał ksiądz Maciej z przestrachem na twarzy.
— Dawno, dawno! — westchnął major — a dzisiaj już nie ma ratunku!
— Nie ma ratunku! bluźnisz człowiecze! Nie rozpaczaj o boskiem miłosierdziu! — krzyknął ksiądz Maciej.
Major potrząsł głową i rzekł smutno!
— Nie, księże Macieju, byłoby to grzeszyć zbytniem zaufaniem w miłosierdzie Boga.
Znowu nastąpiło milczenie; ksiądz Maciej napróżno szukał pociechy dla nieszczęśliwego przyjaciela. Tymczasem przysunął major krzesło swoje bliżej, wziął go za rękę i zaczął:
— Co się stało, już się odstać nie może. Nie idzie mi w tej chwili o siebie, bom ja na to zasłużył, aby mnie Bóg ukarał, ale trzeba od tego ciosu zasłonić drugich, którzy go bynajmniej nie przewidują, albo przynajmniej przygotować ich, aby niespodzianie ich nie zabił!... O, poczciwy przyjacielu! Gdybyś w tej chwili widział moje serce, ile tam kolców w nie się wpiło!...
— Nie, nie, broń Boże! — przerwał z przestrachem ksiądz Maciej — Dębicz nie może na teraz nic o tem wiedzieć —
— I Zuzanna! — dodał major, ocierając łzy z oczu.
— I Zuzanna? — powtórzył z zadziwieniem ksiądz Maciej.
— Tak jest, i Zuzanna — odparł z determinacją major. — Ta słaba, anielska istota nie zniosłaby tego ciosu.
Ksiądz Maciej włożył palce do próżnej tabakierki i koniecznie szukał w niej tabaki. Posunął krzesełko w tył i wprzód, odkrząknął kilka razy i w rozpaczliwem jakiemś uczuciu wlepił swój wzrok w sztukowany belek na powale. Tymczasem mówił major dalej:
— Otóż przychodzę do ciebie po radę i pociechę, drogi przyjacielu —
— Jaką radę, w czem? — zapytał dosyć obojętnie ksiądz Maciej, patrząc ciągle na sztukowany belek w powale.
— Najprzód, abyś jako kapłan i przyjaciel przygotował ich do tego ciosu... bo ja nie mam odwagi.
— Do jakiego ciosu? — zapytał znowu ksiądz Maciej z tą samą obojętnością.
— Dziś... jutro... pojutrze tracimy Czarno wody i Radziejewo! — krzyknął major, miotany rozpaczą i niecierpliwością.
Ksiądz Maciej skoczył do góry, jakby go coś ukąsiło, i rzucił się aż pod okno, jakby sztukowany belek nagle upadł na niego.
— Co mówisz, majorze! — zawołał przestraszony — straciłeś głowę i bredzisz!
— Tak jest w samej rzeczy! — odparł smutno major.
Biedny proboszcz zapomniał o swoich siedmdziesięciu latach, a załamawszy ręce, począł biegać po izdebce. W głowie mu szumiało, przed oczami latało wszystko i kręciło się jak w młynie. Wszystko, co był sobie ułożył, pomięszało się, a co się zostało, nie było już do zaaplikowania. Jakiś zły duch popsuł mu szyki, a on był dzisiaj tak pewny zwycięztwa!
— Usiądźże, księże Macieju i wysłuchaj mnie — rzekł major — bo niewiele pozostaje nam czasu.
Ksiądz Maciej postrącał książki z krzesła i usiadł po drugiej stronie majora. Widząc jak poczciwy proboszcz na samą wiadomość głowę stracił i języka w gębie zapomniał, wyciągnął major rękę do niego i ozwał się ze łzami w oczach:
— Moje nieszczęście przygniata cię, kochany bracie... a jam chciał od ciebie rady i pociechy! Jeźli ty upadasz, któż się z nas ostoi? Cóż się stanie z biednem, wątłem sercem Zuzanny? Ach! ono pęknie z bolu, to serce anielskie, które nas tak kocha!...
— Mów, mów, opowiadaj! — zawołał szybko ksiądz Maciej z ropaczliwem wejrzeniem na sztukowany belek.
Major otarł oczy, spojrzał w koło siebie, czy ich nikt z obcych nie słucha, i zaczął:
— Abyś całe moje nieszczęście zgłębił, kochany bracie, muszę się w opowiadaniu cofnąć o lat kilkanaście. Urodziłem się w szlacheckim, ale ubogim dworku. Zaledwie pierwszy włos wysypał mi się na twarzy, poszedłem za odgłosem trąby wojennej, która wówczas po całej rozlegała się Europie. Pokochałem ten zawód życia i pokochałem marzenia, które ono w nas budziło. Wiesz jak się to wszystko skończyło. Zostałem nagle jak bankrut, któremu firmę z nad progu zdjęto. Ale do mego konia i do mojej baterji już przyrosłem duszą, z niemi nie mogłem się rozstać... Ej! gdybyś ty wiedział, drogi bracie, co to u żołnierza znaczy koń jego, a u artylerzysty jego wypróbowana baterja, która go nigdzie nie zawiodła!
Ksiądz Maciej posunął się niecierpliwie na krześle, widząc że żołnierskie wspomnienia majora poczynają go odwodzić od właściwej materji. Co spostrzegłszy major, uciął nagle, a po chwili mówił dalej:
— Nie będę cię długo trapił marami mojej przeszłości. Upłynęło wiele czasu, a jam nie rozstał się z moim koniem i z moją baterją. Służyło się wraz z swymi i jakoś to nie źle było człowiekowi. Wreszcie potrzeba było rozstać się z swą baterją, a nawet mundur złożyć. Zapłakałem, pożegnałem się i odszedłem.
Major zamilkł tutaj. Snać łza cisnęła się mu do oka, którą jednak zmusił do odwrotu.
— Na karku było już sporo lat — mówił dalej — w kalecie nie było ani grosza, a żadnego nie umiało się rzemiosła. Poszło się do jednego, drugiego kolegi, przesiedziało się jedną, dwie zimy, ale w końcu jakoś niesmaczne było mi takie życie. Starzy ludzie, co to jaką taką zasługę szanować umieli, pokładli się powoli do grobu, a młode pokolenie zapomniało o trudach starego żołnierza, popychało go łokciami i trącało, jak zwykłego jakiego pieczeniarza. Figury, podobnego co i ja kalibru, zeszły w końcu do tego, że im po dworkach szlacheckich kazano marszałkować, w pałacach błaznować i szambelanować, a na każdym kęsie chleba było napisane: gratis! Ej, mój Boże! pomyślałem sobie nieraz, patrząc na młokosa, który spiesząc do swojej, herbami z trzech stron pomalowanej karety, potrącił starego żołnierza, gdybyś to ty był ze mną pod Berezyną, albo pod Lipskiem, gdzie sam książę Józef przybiegł do mnie...
Ksiądz Maciej ruszył się znowu na krześle, a chociaż tego bynajmniej nie uczynił z braku cierpliwości, major jednak nie dokończywszy ostatniego zdania, mówił dalej:
— Otóż wtedy pomyślałem sobie: Nie będę nikomu siedział na karku, chcę sam na chleb pracować. Ale co to jest brać się do czegoś człowiekowi, który miał już na karku lat czterdzieści i kilka, a do tego przez te wszystkie lata lgnął tylko do jednej myśli i cały w niej się strawił! Ale bądź co bądź, jakkolwiek to trudno mi przychodziło, postanowiłem jednak wytrwać w raz powziętym zamyśle. Poznańskiem zaczęto wtedy więcej myśleć o powiększeniu dochodów z gospodarstwa, bo podatki były wysokie, zastosowane do produkcji innych ziem pruskich, z któremi nie mogła wytrzymać konkurencji szlachta polska. Otóż wtedy postawiono mnóstwo gorzelni w Poznańskiem; lada szlachcic sprowadzał maszynę i kotły. I pomyślałem sobie: «Schowam krzyż do kieszeni i będę wódkę pędził».
Ksiądz Maciej westchnął, ale się nie ruszył na krześle.
— Z tą myślą i z wszystkiemi memi uczuciami, które jej towarzyszyły, zwierzyłem się staremu Dębiczowi, który siedząc w Czarno wodach jak zakonnik, zerwał z całym światem i tylko ze mną rad rozmawiał. Na to obruszył się stary Dębicz i rzekł do mnie: Grzeszna myśl, majorze, przyszła ci do głowy; uderz się w usta, które pot warz rzuciły na naród. Włosy zbielały ci na usługach obywatelskich, masz krzyż waleczności, a teraz chcesz z tem wszystkiem iść do kotła i wódkę smarzyć, która lud nasz w takiej trzyma ciemnocie! Zgrzeszyłeś, majorze, zgrzeszyłeś, za co w wielki tydzień musisz się zapisać do kapników i srodze się biczować! — A ja mu na to: Wszak lepiej przy kotle stać i coś robić, niżeli cudze kąty wycierać i krzyż hańbić insynuacją, że się jest prostym pieczeniarzem! — Jakto, odparł na to, czy kraj już niema ludzi, którzyby cenili dawne zasługi? — A gdy na to ani tak, ani owak odpowiedzieć nie chciałem, patrzał na mnie przez czas niejaki Dębicz, a potem rzekł nagle: Ożeń się, majorze!
Ksiądz Maciej skręcił się na krześle, zawiesił znowu wzrok swój na belku sztukowanym i westchnął.
— Bój się Boga bracie, odpowiedziałem poczciwemu Dębiczowi, a gdzież mnie, styranemu żołnierzowi i człowiekowi bez fortuny do żeniaczki! A przecież starej baby, co to blizką już jest metamorfozy w djabła, jak mówi Mietlica, stary wachmistrz, a dzisiaj mój sługus, nie wezmę dobrowolnie sobie na kark jak psa wściekłego. Nie pragnę bowiem za życia zostać świętym. — Dębicz rozśmiał się i rzekł: No, no, jakoś to będzie. Wyszukam ja młodej żonki dla ciebie, jeźli ci się koniecznie taka po głowie roi. Mam ja blizką krewnę, gdy podrośnie, zwiążę wam ręce i kwita. Tymczasem zostań u mnie.
Zdawało się księdzu Maciejowi, że sztukowany belek rozchodzi się i grozi upadkiem. Z taką trwogą wypatrzył się w niego.
— Zrazu myślałem, że stary Dębicz stroi żarty — ciągnął dalej major — a żem sercem do niego przylgnął, więc zostałem, pomagając mu w gospodarstwie. Zuzanna była wtedy jeszcze młodą dziewczyną, bawiła często w Czarnowodach, bo była sierotą. Ach, księże Macieju, co to za złote dziecko już wtedy było! Bywało, iż po całych dniach siedziała przy starym Dębiczu, który jej czytał kroniki i pismo święte, a tak zawsze miała oczęta wzniesione ku niebu, jakby świętą zostać chciała!...
Ksiądz Maciej przetarł oczy, ale ciągle patrzał na powałę.
— Ani mi w myśli nie było, żeby ten aniołeczek miał kiedy zostać moją żoną!... Otóż razu jednego, gdy ukończywszy nauki, przyjechała do Czarnowód, a stary Dębicz na nogi zaniemógł, zawołał mnie do siebie, do tej samej izdebki, w której dzisiaj mieszka, i rzekł do mnie: — Tadeuszu, oto twoja żona — bierz ją, Radziejewo i Czamowody, a ja niech umieram spokojnie!... Łzy puściły mi się z oczu, nie wiedziałem sam, co na to po wiedzieć... Wierzaj mi, księże Macieju, gdyby mi kto był powiedział: Weź tę redutę — ani bym drgnął powieką i poszedłbym za rozkazem. Ale patrząc na tego młodego aniołka, na te śliczne oczęta, z których zaledwie dusza na świat wyjrzała, tak mi się markotno zrobiło, tak nogi podemną zadygotały, jakby mnie kto tchórzem podszył!...A ten anioł tak słodko uśmiechnął się do mnie — a gdy, już sam nie wiem jak się to stało, zgiąłem przed nią kolano i w głos się rozpłakałem, Zuzanna przytuliła głowę moją do piersi i z taką czułością w oczy mi zajrzała, żem omal zmysłów nie postradał!...
Major zamilkł. Świeże jeszcze wspomnienia stanęły mu żywo przed oczy. Twarz jego rozjaśniła się, jakby w tej chwili miał tę całą scenę przed sobą. Korzystając z tej pauzy ksiądz Maciej, chciał przy wydarzonej sposobności przygotować majora do tego, co z nim miał później do pomówienia. Posunąwszy się więc na krzesełku, rzekł:
— I w samej rzeczy straciłeś zmysły, kochany bracie. Bo czyż to rozum był, w twoim wieku brać takiego aniołka, któremu jeszcze skrzydełka nie wykłuły się! Zapewne myślałeś, że mu nigdy nie odrosną! O mój bracie, znam ja kobietę z konfesjonału! Każda ma te skrzydełka motyla, choćby je jak najlepiej schowała przed tobą! Dla tego wara od kobiety, gdy z nią trochę po jej niebie polatać nie możesz! A gdy myślisz, że jej wystarczy kuchnia i spiżarnia, że jej wystarczy szacunek dla ciebie, dla cnót twoich, dla przeszłego twego żywota, to się srogo omylisz. Prędzej czy później rozwinie ukryte skrzydełka i furknie od ciebie, a wtedy patrząc za nią, możesz machać jak struś skrzydłami, ale nie polecisz!...Otóż grzeszy ten, kto wiedzie ludzi na pokuszenie, przyznając im takie doskonałości, które tylko aniołom i świętym w niebie przysłużają!
Rzekłszy to, lżej się zrobiło księdzu Maciejowi na sercu, bo «intra parenthesim» przygotował już majora do tego, co później nastąpić miało. Ale na nieszczęście jego major mało co z tego słyszał, a jeszcze mniej zrozumiał. Zajęty wspomnieniem ubiegłego szczęścia swego, patrzył przed siebie, jakby proboszcza wcale nie słuchał. Musiał jednak coś z tego zachwycić, bo westchnąwszy głęboko, mówił dalej:
— I ja tak zrazu myślałem, kochany bracie, ale wkrótce musiałem uwierzyć w szczęście moje. Zuzia tak mnie wszędzie oczyma szukała i z taką roskoszą patrzyła na mnie, gdym jej opowiadał moje przygody wojenne — oczy miała pełne łez, gdym w opowiadaniu przyszedł na jakie niebezpieczeństwo... Słowem, kochała mnie... i jak to sama tobie wyznała, gdyś nam ręce stułą wiązał, tak i do dziś dnia została wierną przysiędze —
Ksiądz Maciej włożył palce do próżnej tabakierki i szukał znowu oczyma stukowanego belka na powale.
— Po ślubie zawołał mnie Dębicz do swojej izdebki i rzekł do mnie: Dałem ci Zuzienkę, daję ci Radziejowo i Czarnowody. Nie jest to wielki, ale ładny okrągły mająteczek. Ale słuchaj dobrze, co ci teraz powiem. Dzisiejszy świat idzie nowemi drogami. Może źle idzie, a może ja go nie rozumiem. Są ludzie, którzy wierzą, że doktryny i idee zbawiają narody. Może jest to i prawda, ale dla prawdy dalekiej nie trzeba nigdy zaniedbać najbliższej. Oto z każdym rokiem jest nas mniej w Poznańskiem. Szlachta nasza traci jeden zagon po drugim ziemi ojczystej, której granice znaczyli orężem nasze Bolesławy. Z każdym rokiem garstka ludu polskiego traci dziedzicznego od wieków opiekuna, przechodzi w ręce obce, porzuca wiarę oraz język i odumiera dla narodu. Już kilka plemion sławiańskich znikło dzisiaj z karty, a dzisiaj już znikają imiona naszych miast i wiosek, nasze dworki i grobowce ojców naszych zamieniają się na stajnie i fabryki! My tutaj stoimy jakby na przedniej straży ziemi sławiańskiej, mamyż haniebnie opuścić nasze stanowisko, mamyż zbiedz z ziemi, którą kochamy jak matkę naszą! Tadeuszu! Radziejewo i Czarnowody są to jak pierwsze czaty ziemi naszej. Gdy byłeś żołnierzem, nie wzięto ci żadnej reduty. Dziś w Poznańskiem każda wieś nasza, każdy majątek szlachecki, to reduta. Bądź więc dobrym gospodarzem, jak dobrym byłeś żołnierzem. Niech ja mam pokój, niech mnie ta myśl nie trapi, że w ziemi Dębiczów osiędzie kiedyś jaki kolonista. Ale zważ oraz, że jeźli lekkomyślność jaka to gniazdo Dębiczów odda w ręce obce, a ja jeszcze przy życiu będę, wtedy wnijdę do grobowca ojców moich i tam z nimi w ich ciemnych komnatach mieszkać będę, póki mnie między trumny swoje nie przyjmą! — I oto przysięgam w obec nich wszystkich wiszących tutaj na ścianach, że słowa mego nigdy nie cofnę!
Major zamilkł i załamał ręce, a ksiądz Maciej schylił się do ziemi i zebrał z niej prędko szczyptę tabaki.
— I cóż się stało, cóż się dalej stało? — zapytał z wielką niecierpliwością.
— Wglądnąwszy w rachunki, okazało się, że nie dosyć warowna była ta nieszczęsna reduta. Były dawne długi i legata, kasa wdów miała kilkanaście tysięcy zanotowane, a z Klugiem, później z Lewinem, nie można było dojść do końca. Procenta zaległy, w polu nie było czem robić. Z każdym dniem przychodziły do mnie różne pretensje, bo poczciwy Dębicz rad był wszystkim. Ale Dębiczowi nic o tem nie mówiłem. Zakasałem ręce i pomyślałem sobie: Bóg da, jakoś to będzie, na co mu koniec życia kwasić. Oboje kochaliśmy naszego dobrodzieja, który śród nas jakby odżył. Miał on już za młodu pasję składania wierszy. Otóż uspokoiwszy się, zamknął się w swej izdebce, otoczył się pamiątkami ojczystemi, rozłożył książki i postanowił sobie opisać wierszem żywot i rządy króla Stefana Batorego, dla którego miał szczególną predylekcję. Ach, kochany bracie, było go widzieć, jak szczęśliwym on się czuł w tej lichej izdebce swojej, jak nas usilnie zaklinał, abyśmy życiem naszem nie mącili mu tego drogiego pokoju duszy, który zawitał do niego na schyłku życia!
— Patrzałem i ja na to i widziałem — wtrącił ksiądz Maciej.
— Otóż z dworku szlacheckiego zrobiliśmy klasztor, zakazaliśmy niepotrzebnym ludziom wchodzić do niego, strzegliśmy go dniem i nocą, aby mu tego pokoju duszy nie mącić, w którym tak roskoszował biedny staruszek. Zresztą znasz nasze całe życie domowe: jeden dzień drugiemu podobny. Ale ja nie miałem wcale tego pokoju. Zaraz pierwszego roku potrzeba było coś spłacić, coś oddać — zaufałem pięknej oziminie, pożyczyło się na lichwę. Grad wybił plon, słońce wypaliło. Odłożyłem nadzieje na rok przyszły i znowu coś się pożyczyło. W polu wymokło, wody wylały. I tak z roku na rok, z deszczu pod rynnę brnął człowiek coraz dalej, ręka boża ciężyła nad nami; lichwa pożerała cały nasz zarobek, aż wreszcie przerosła nas całych. Ach, księże Macieju, ty nie wiesz, co to lichwa! To hydra, która zacząwszy od małego palca, w okamgnieniu owinie cię całego, że się nie spostrzeżesz, i nie spocznie póki ci serca nie wydrze!...
Ksiądz Maciej spojrzał po ubogich ścianach swojej plebanji i westchnął. Starowina nie miał żadnego majątku, aby przyjacielowi dopomódz.
— Miałżem daremnem utyskiwaniem zamącać staruszkowi pokój duszy, o który nas tak błagał? Nie, nie miałem odwagi. Zresztą jakieś dziwne nadzieje, których dzisiaj sam się wstydzę, wstrzymywały mię od dnia do dnia, od roku do roku. Zdawało się mi, że koniecznie coś nadzwyczajnego stać się musi, co nas wyratuje; a to moje przekonanie było tak silne, że każdego dnia, biorąc gazetę do ręki, spodziewałem się coś wyczytać. A nawet widzę teraz, że człowiek w nieszczęściu, gdy mu już ziemia z pod nóg się usuwa, może się stać poganinem i heretykiem. Wierzy w siły nadnaturalne i wyczekuje cudu!
Major westchnął i potarł ręką po czole, jakby chciał się ochronić od nowych marzeń, które rojami latały w koło jego głowy. Ksiądz Maciej coraz smutniej patrzył w ziemię. Przeczuwał, że jego powołanie stanie mu się nader trudnem.
— I tak ośm lat przeżyłem w tej wierze, a przez te lata ciągle nawiedzał nas Bóg zagniewany. Były już pozwy i egzekucje, banki wypowiedziały sumy swoje, lichwiarze cisnęli się zewsząd do dworku, ale jakoś wszystko uśmierzałem dotąd, chociaż drogo kosztowała mnie każda taka przewłoka. Dopóki miałem do czynienia z kilkoma kredytorami, jeszcze to szło jakoś — pojedynczo ucierałem się z nimi. Ale teraz wszystkie te sumy nabył Warner, a mając w bankach różne wpływy, wyrobił subhastę, o której mnie właśnie dzisiaj zawiadomiono! Nie ma ratunku! Bóg wysoko, a ludzie — ludzie dzisiaj daleko!
Po raz pierwszy w życiu wyrzucał sobie ksiądz Maciej swoją szczodrobliwość. Przez lat pięćdziesiąt służby bożej mógłby był sobie jaki taki mająteczek uciułać, ale on wiedział, że stoi napisano: Nie troszcie się o jutro, albowiem samo jutro o was starać się będzie. — I rozdawał swój grosz zbytni każdemu, kto rękę wyciągnął, a nawet często wiedział, że daje człowiekowi niegodnemu. Bez tej jego jałmużny byłby się nie jeden obszedł, a on składając grosz do grosza, mógłby dzisiaj wybawić od rozpaczy ten dworek biały, w którym tyle szczęśliwych dni przesiedział! Ale dzisiaj pustki i chudota u starego plebana. Zaledwie gdzieś tam w skrzyce tyle leży, ile na trumnę i pogrzeb potrzeba!... Ksiądz Maciej zakręcał i odkręcał z gniewem tabakierkę, żałując dobrych swoich uczynków, które uczyniły go ubogim!
Wkrótce jednak inaczej zaświtało mu w głowie. Przypomniał sobie słowa starego Dębicza, który mówił, że ręka Boga uderza często w dom, którego mieszkańcy znikczemnieli na duchu. W tem grożącem nieszczęściu widział on prawicę zagniewanego Boga. I znowu przypomniał sobie proste słowa starego ekonoma, który był tego zdania, że za przewinienia pojedynczego człowieka może Bóg wszystkich karać. A gdy mu na myśl przyszły ruiny klasztoru bożogrobców, ów jeździec czarny i owa łódka biała — ksiądz Maciej westchnął ciężko, jak człowiek, który nagle w niemoc zapada — bo jużciż nie mocen jest człowiek sprzeciwiać się sądom Boga sprawiedliwego! Chcąc jednak swemu powołaniu zadość uczynić, ozwał się po długiej chwili milczenia:
— Bóg wielki i niedocieczony jest w sądach swoich! Człowiek to garść prochu, rozsypie się, a nie znajdziesz go, gdzie się podział. Ale dusza jego uleci przed tron Boga, a On weźmie ją na łono swoje, gdy będzie czysta i biała jako szata niewinności.
Ksiądz Maciej zatrzymał się, patrząc na twarz majora. A gdy na niej prócz niezaspokojonej ciekawości nic więcej nie wyczytał, pogniewał się w duchu na siebie, że przy wszelkiej swojej elokwencji jakoś za górno, czy raczej za ciemno rzecz rozpoczął. Poprawiwszy się więc, mówił dalej:
— Jeżeli nieszczęścia na nas spadną, jeźli dom nasz ziemski wali się nad nami, to trzeba przynajmniej na to baczyć, aby dusza nasza wydobyła się czysta i biała z pod gruzów i — rumowiska.
I teraz nie był jeszcze kontent z siebie ksiądz Maciej. Major bowiem ciekawie patrzył na niego i niczego się nie domyślał. Posunąwszy więc krzesło, rzekł jasno i dobitnie:
— Stary Dębicz ma czystą duszę. Jest to biała, stęskniona za niebem gołębica. Ale czy Zuzanna...
Ksiądz Maciej wstrzymał oddech i ścisnął tabakierkę, jakby ją chciał zgnieść na miazgę. Major uśmiechnął się z wyrazem wewnętrznego bolu na twarzy, a biorąc proboszcza za rękę, rzekł:
— Wiem, co chcesz powiedzieć, kochany bracie. Obawiasz się, aby to nieszczęście Zuzanny nie złamało. Ale ten słaby aniołeczek ma w sobie serce bohatera, jakie tylko mieć może nasza kobieta. Posłuchaj mnie.
Biedny ksiądz zacinał usta, aby mu z bolu i utrapienia nie wymknęło się jakie słowo przedwczesne. Czemprędzej szukał znowu sztukowanego belka na powale. Tymczasem mówił major:
— Zuzanna także o niczem nie wiedziała, bo pokój jej serca był mi również drogi jak staruszka. Zresztą ta sama wiara, z którą nadzieje moje z dnia na dzień, z roku do roku odkładałem, zamykała mi i przed Zuzanną usta, która była tak szczęśliwa! I jakże miałem odjąć jej to szczęście!... Ale wreszcie spostrzegłem, że jakiś smutek zaczyna kołatać do jej serca. Często widziałem ją niespokojną; zatrudnienia domowe już jej nie bawiły, zaniedbywała wszystkich rozrywek swoich. Tylko więcej nabożną się stała i więcej jałmużny rozdawała między biednych. W końcu i to ustało — widocznie wszystko ją nudziło.
Ksiądz Maciej posunął nogami po podłodze, jakby chciał wstać z krzesła. Namyślił się jednak inaczej i rozkręcił próżną tabakierkę.
— Wtedy to przyjechali margrabstwo do Dąbczyna, a Zuzanna poczęła często bywać u margrabiny, która ją wielce pokochała. I zapewnie tam od kogoś musiała dowiedzieć się o grożącem nam nieszczęściu. Ztąd więc pochodził jej smutek i niepokój.
Ksiądz Maciej obrócił się nagle do majora i już usta otworzył, aby coś powiedzieć, gdy w jego oczach spostrzegł dwie łzy, ukryte pod białą rzęsą. I prędko uciekł z oczyma na powałę, do swego sztukowanego belka.
— I coraz więcej pogorszał się stan jej duszy — mówił dalej major — widocznie poczęła więdnąć jak kwiatek złamany. Zmieniła się do niepoznania. Płakała często bez żadnej widocznej przyczyny; czasami dręczyła ją jakaś nieodgadniona niecierpliwość, nikt jej nie mógł dogodzić, coraz mniej była rozmowną, szukała samotności i nieraz widziałem ją siedzącą po całych dniach w altance nad brzegiem stawu i osłupiałym wzrokiem wpatrującą się w wody jeziora, lub ruiny rozwalonego klasztoru.
Już duszno było księdzu Maciejowi, ale zacisnął usta i nic nie powiedział.
— Wtedy pomyślałem sobie: Zuzanna już wie o wszystkiem i trapi się biedna. Ale przecież ma ładne serce; ani mnie, ani Dębiczowi nic o tem nie mówi. Tem nieznośniejsze jednak było moje położenie. Patrząc na tego usychającego z każdym dniem anioła, na tego niewinnie cierpiącego baranka, który i ust do skargi nie otworzy, i myśląc sobie, że kiedyś go nieszczęśliwą wieścią zabiję, zdawało mi się, że cierpię już za życia katusze piekła, na które słusznie zasłużyłem.
Ksiądz Maciej zbladł na twarzy, ale usta miał ściśnięte.
— I wyobraź sobie, drogi bracie, moją pociechę, gdy wczoraj nagle zmieniła się Zuzanna. Radość i wesołość wróciły do jej duszy, rumieniec okrasił jej twarz. Stała się napowrót moim aniołkiem wesołym, wszędzie jej pełno — wszystko ją bawi i zajmuje! A wiesz, księże Macieju, zkąd jej ta wesołość?
Biedny kapłan przygryzł usta, dwie łzy stanęły mu w oczach.
— Oto spostrzegła moją okropną boleść i zapewnie dowiedziała się o subhaście. A chcąc ulżyć mi w boleści mojej, aby ten srogi cios mnie nie zabił, stała się wesołą, aby mnie upadającego na duchu podnieść przykładem swego męztwa! I nigdy jej miłość ku mnie nie była gorętszą jak teraz, gdy wszyscy w przepaść upaść mamy!... Księże Macieju, ta kobieta jest dla mnie od Boga stworzona, abym w nieszczęściu mojem nie stał się samobójcą! Gdybym dzisiaj nie miał jej miłości, gdybym nie miał tego anielskiego serca na tym świecie, które ostatek skłopotanych dni moich jeszcze rozgrzewa, jabym już dawno żyć przestał!
Ksiądz Maciej szybko wstał z krzesła, a wzniósłszy oczy do nieba, rzekł w duchu do Boga:
— Nie, nie...jabym go zabił!
Kilka łez zbiegło po bladej twarzy kapłana.
— I czegóż chcesz bracie odemnie? — zapytał majora.
— Abyś dziś wieczorem przyszedł i Dębicza na to przygotował. O Zuzannę jestem już spokojny.

— Wolałbym przyjść na wasz pogrzeb! — zawołał w boleści ksiądz Maciej.



Nad dworkiem w Czarnowodach było tak czyste niebo, jakby szczęśliwym jego mieszkańcom najmniejsze nie groziło niebezpieczeństwo. Powietrze, które rankami już jesienią trąciło, ogrzało się koło południa i było ciepłe jakby śród lata. Stary Dębicz kazał się wytoczyć na ganek i postawić przed siebie stoliczek z książkami.

Kilka razy zapędzał się do książek, brał do ręki to pióro, to ołówek, ale książka, pióro i ołówek wypadały mu z rąk, a wszystkie lepsze rytmy i końcówki tak się gdzieś pochowały, że i trzech wierszy skleić nie mógł. Nie gniewał się jednak staruszek, że mu dzisiaj ani literatura, ani poezja w ład nie idą. Jakieś przyjemne uczucie rozjaśniało jego twarz sędziwą; uśmiechał się do siebie z najzupełniejszem zadowoleniem.
I jakże to nie czuć roskoszy na widok tej przecudnej natury! Jakże to oderwać oczy od tego przeźroczystego szafiru, od tych lip i kasztanów, już gdzie niegdzie malowniczo pożółkłych, od tego daleko rozciągającego się błonia, które tam gdzieś na końcu widnokręgu przecina błękitny rąbek jeziora! A tam znowu, z gałęzi na gałąź skaczą wesołe ptaszęta i szczebioczą staremu jakieś powieści z tysiąca i jednej nocy. Oto żółtobrzuszek rozparł się szeroko jak bankier i trzęsąc złotym trzosem, z pogardą patrzy na pośmieciuszka, który niby «drobny negocjant», wala się po śmieciu, zbierając skrzętnie ziarnko do ziarnka. A tam wróbel grubopłaski, prawdziwy typ mieszczański, podskakuje z arogancją dorobkiewicza i ćwierka na wszystkie cztery części świata, aby go słyszano i widziano. Z klombu odzywa się gil, czerwony jak jenerał, i od czasu do czasu daje hałastrze jakieś bardzo ważne sygnały, ale hałastra nie słucha go wcale, jak zazwyczaj korpus ochotników.
Na to wszystko patrzał stary Dębicz i uśmiechał się, jakby rozumiał ich swary i dąsy. Po chwili, jakby sobie coś przypomniał, wrziął mały kalendarzyk, który miał zawsze pod ręką, aby się dowiedzieć, który to święty Pański udarował go dniem tak przyjemnym. Później zadzwonił na służącego i kazał mu Zuzannę zaprosić do siebie.
Wkrótce nadeszła Zuzanna. Była wesoła jak wczoraj, ten sam rumieniec szczęścia krasił jej piękne lica. Przyszła z kwiatkiem w ręku, któremu połowę liści już oskubała w jakiejś sekretnej intencji.
— Zuzieńko moja! — zawołał staruszek z nieukontentowaniem na twarzy — czy ci serce twoje nic nie mówi?
— Serce moje? — zapytała zdziwiona Zuzanna.
— Wszak kochasz Tadeusza? — mówił dalej stary Dębicz z tą samą zmarszczką na czole.
Zuzanna zarumieniła się lekko i spuściła w ziemię oczy. Ale po chwili podniosła głowę i śmiałym odrzekła głosem:
— Kocham, drogi dziadunio!
— A widzisz, że go za mało kochasz, jeźli dzisiaj nic nie przeczuwasz! Ja stary, a przecież nie omyliło mnie przeczucie.
Zuzanna zmięszała się. Dębicz mówił dalej:
— Jakoś mi duszno było dzisiaj w mojej izdebce. Kazałem się wytoczyć na ganek. Ale i tutaj ani czytać, ani pisać nie mogłem. Lekko mi na sercu, a w duszy czuję taką, pogodę, jakbym odmłodniał. Ciekawy więc byłem, do którego świętego dzień dzisiejszy należy. I wiesz, moje dziecię, czego dowiedziałem się w kalendarzu?...Ej, Zuzieńko! zapominasz o tych kilku dniach w roku, które dawnym obyczajem były zawsze wielką uroczystością w kole rodziny!
— Już wiem, wiem! — zawołała Zuzanna z dziecięcą wesołością, klaszcząc w dłonie — a nawet zaraz dziadunia przekonani.
Pobiegła do swego pokoju i wnet powróciła z śliczną czworograniastą czapeczką. Major był amatorem podobnych czapeczek.
— Widzisz, kochany dziadunio! Tu jest wieniec niezabudków, a te trzy kolory najlepiej lubi Tadeusz, choć są trochę za jaskrawe.
— Wszystko dobrze i ładnie, moje dziecię, ale dla czegóż zapomniałaś?
— Omyliłam się tylko o dwa dni.
— Mietlica lepiej pamiętał o swoim panu. Dzisiaj kończy roboty w polu i gotuje się na wieczór z wieńcami zboża i oracją. Trzeba ludziom sprawić obżynek. I tak zdaje mi się, że może to w mojem życiu będzie ostatni.
Cień smutku przebiegł po twarzy staruszka. Portret kobiety w zakonnym stroju mignął mu przed oczy. Ale wkrótce rozjaśnił znowu twarz i rzekł do zasmuconej Zuzanny:
— Nie smuć się, moje dziecię, bo ja dzisiaj smutnym być nie mogę. Pan Bóg na schyłku życia rad słudze swemu, daje mu dzisiaj pogodny dzień życia. Ja chcę dzisiaj być wesołym... i wy bądźcie weseli.
Zuzanna ucałowała rękę staruszka, dziękując mu za tak dobrą myśl zrobienia dzisiaj Tadeuszowi miłej niespodzianki. A korzystając z nieobecności majora, wzięto się zaraz do narad nad tą improwizowaną uroczystością.
Uradzono więc gromadzie suty sprawić obżynek, do którego dodano obchód urodzin majora. Kuchnię oddano natychmiast pod zarząd kucharki, a stary kucharz musiał na prędce wykoncypować okazały transparent, któryby potem nagle rzęsiście oświecono. Stary kucharz był kuchcikiem, gdy malowano kościół w Czarnowodach. Mając więc wiele zbytniego czasu, przypatrywał się malarzom, a że był chłopiec sprytny, toż zachwycił coś z tego kunsztu, którego dowody składał na każdym torcie, który z jego pieca wychodził. Zawołany teraz do narady, narzekał na czas tak krótki i dzień jeszcze krótszy; a szukając między różnemi swemi konceptami, zdecydował się wreszcie na anioła z trąbą, za którego sumiennie mógł zaręczyć, że z wszystkich jego konceptów najlepiej mu się udaje. Panna służąca miała uwić festony, a dodane jej w sukurs baby utyskiwały, że w ogrodzie nie ma już piwonji, która tak pięknym i okazałym jest kwiatem. Starego Wojciecha chciano wyprawić po proch do Dąbczyna, ale ten po długich ceregielach wyznał wreszcie pod sekretem, że już Mietlica sam o to ma się postarać i w tym celu zniósł się już z Paliwodą. Paliwoda bowiem, według jego zdania, najlepiej umiał się obchodzić z bronią palną, jak tego dowiódł zeszłej Wielkanocy, wystrzeliwszy kowalowi z pomiędzy nóg połowę płaszcza, ani jednej mu kostki nie naruszył.
I gdy już wszystkie role należycie rozdane były, pobiegła Zuzanna do śpiżarni, aby się z swemi zasobami obliczyć. Staruszek tymczasem siedział na ganku i tak był jakoś wesół z swego konceptu, tak się uśmiechał do szczebiocących przed nim ptasząt, że nawet wróble śmielej do niego się zbliżały i jak drobne wnuczęta szukały w rękach jego ukrytych bakaljów. A Dębicz droczył się z niemi, pokazując im figi i rzucając na nie gałkami z papieru, przez co tak powszechne wywołał nieukontentowanie, że dwa najokazalsze wzrostem wróble, usiadłszy na bzie, wyrecytowały mu długą perorę.
Tymczasem mijała godzina po godzinie, a w dworku na pozór było cicho i głucho. Stary kucharz siedział w oficynie zamknięty na trzy klucze, przed ogromną, z papieru wyklejoną tablicą, z pędzlem w ręku, i jak święty Łukasz medytował nad nosem anioła, który mu coś strasznie był podobny do nosa starego Wojciecha, zaglądającego ciekawie przez szyby do jego pracowni. Panna służąca w największym sekrecie wiła prześliczne festony i z największą pasją prostowała opowiadania starej klucznicy, która mniemała, że się to dzieje dla starego Dębicza. I tak niebawem cały dwór i cała gromada wiedziała o tej tajemnicy, jednak każdy kładł palec na usta, chcąc przez to okazać, że tajemnicy powierzonej nie zdradził. Czeladź dworska ze zbytniej radości poodchodziła od roboty, a korzystając z powszechnego niedozoru, poszła milczkiem do karczmy, aby sobie fanazji przysporzyć. Nawet jednooki koń, woziwoda, wyprzągł się sam z nieodstępnego wózka i najprostszą drogą poszedł w ogród warzywny, dokąd nęciły go od dawna zielone głowy kapusty.
I tak radość powszechna i oczekiwanie rozprzęgły wszystko we dworze, a patrząc po tych twarzach milczących, trudno było zgadnąć, na co się tam zanosi: czy na wesele, czy na pogrzeb?
Wróciwszy od księdza Macieja, spostrzegł major, że coś we dworze się zmieniło. Nieład jakiś i rozprzężenie było widoczne. Że twarze, które na dziedzińcu zdybał, tak dziwnie na niego patrzały, a gdy przyszedł, szeptano sobie do uszu jakieś wieści ciekawe. Z kapusty chciał spędzić ślepego woziwodę, ale woziwoda był dzisiaj tak butny, że tyłem obrócił się do niego, a nawet miał szczere chęci wierzgnąć na swego chlebodawcę, gdyby stare jego nogi temu się nie sprzeciwiły.
Zdawało się biednemu majorowi, że już wszyscy odwracają się od niego, że niepamiętni na jego dobrodziejstwa, jak ten ślepy woziwoda, którego dziesięć lat własną żywił ręką, stronią od człowieka, który wkrótce przestanie być ich panem! A gdy do tego ulubiona Djanka w sieni na niego się rzuciła, a stary Dębicz, siedzący na ganku, udał za jego zbliżeniem się, że śpi i ani słowa mu nie odpowiedział, strapiony major wpadł ze łzami do pokoju żony i z takim szałem całował jej ręce, z takiem gorączkowem uczuciem cisnął ją do swego serca, że Zuzanna w objęciach jego nagle posmutniała i spazmatycznie płakać zaczęła.

— To jedno serce kocha mnie w nieszczęściu mojem! — pomyślał sobie biedny major.



III.

Dniem przedtem w kamienicy o śmiejących się karjatydach wcale inna panowała atmosfera. Stary Warner, ubrany w granatowy frak z święcącemi guzikami, krzątał się od rana, aż mu pot na czoło występował. Całe piętro ozdobione w świeże kobierce, zapowiadało jakąś niezwykłą uroczystość. Suto galonowana służba uwijała się około rozsatwionych mebli, a na ulicy przed bramą nieustanny rozlegał się głos zajeżdżających ekwipaży. Kantor był dzisiaj zamknięty na siedm zamków, bankier wypoczywał dzisiaj i używał. «Drobni negocjanci» napróżno stali od samego rana przed dobrze znanem im oknem, ale za kratą nie pojawiła się żadna dobroczynna ręka, któraby im podała droższe od ewangielji cyfry. Smutni rozeszli się, że dzień dzisiejszy był dla nich stracony!
Tymczasem po całem mieście rozchodziła się wieść o tej nadzwyczajnej uroczystości w domu o śmiejących się karjatydach. Wielki Michel, stróż domowy, przebrany w okazałego portjera, z olbrzymią szarfą na ramieniu, był już od świtu mocno czerwony na twarzy i z nadzwyczajną grzecznością opowiadał zgromadzonej między kolumnami gawiedzi, że pan jego wyprawia dzisiaj córce wesele, jakiego jeszcze świat nie widział. Mówił o miljonach posagu, o złotych karetach i ogromnych dobrach, które dla niej kupił gdzieś tam w polskiej ziemi. Dzisiejszy numer «Thalii» przyniósł w «inseratach» dość obszerny poemat na cześć nowożeńców, którego inicjały złożone tworzyły słowa: «Matylda i Walter». O autorstwo tego wiersza podejrzywano bladego «dysponenta» z kantoru «Goliat et Compagnie»; a z samej sentymentalnej poezji, w której poeta z płaczliwą miną cieszy się szczęściem Matyldy, wnoszono powszechnie, że blady «dysponent» z poza czarnych półek swego stolika musiał wzdychać do pięknej córki swego pryncypata i tem wylaniem się elegijnem swoje serce od przepełnienia salwował.
I gdy tak różne wieści po ulicy samopas biegały, na pierwszem piętrze kamienicy o śmiejących się karjatydach było już liczne zgromadzenie, były mowy i toasty, gwar i krzyk, nieodstępne żaby przy kwileniach słowików.
Matylda i Walter siedzieli obok siebie. Oboje młodzi, oboje piękni. Matylda miała suknię z ciężkiej, białej mory, miała bogaty, brylantami wysadzany naszyjnik, ciężkie, szczero-złote manele. Ale co dla bladego «dysponenta» było dzisiaj najnieznośniejsze — Matylda miała najpiękniejsze dołki w różowych swoich policzkach, miała uśmiech zachwycający i tak prześliczne oczy, jakich nigdy jeszcze u niej nie widział biedny «dysponent». Walter był skromnie ubrany. Nie miał na sobie nic świecącego, prócz świecących mocno oczu, które także nie podobały się dzisiaj autorowi madrygału w inseratach «Thalji».
Zgromadzenie składało się po największej części ze znajomych już nam znakomitości, które zaszczycały dom o śmiejących się karjatydach wysoką swoją przyjaźnią. Ten sam intendent ewangielicki, który nam wtedy tyle racjonalnych powiedział rzeczy, związał dziś ręce dwojga szczęśliwych ludzi. Mial przy tej sposobności szeroką do nich przemowę, a że w tej przemowie, wyrecytowanej w obec licznej publiczności, mógł tylko mówić ze stanowiska czysto ludzkiego, podjął więc teraz ten przedmiot jeszcze raz na nowo, aby w mniejszem kółku rozszerzyć go i uzupełnić.
Dowiedziawszy się, że nowożeńcom wyznaczył ojciec majątek gdzieś tam w polskiej ziemi, pomiędzy papistami, począł szeroko mówić o ich powołaniu; przyrównał ich do do dwóch błędnych owieczek, które idą między wilki — to znowu do gwiazd bliźniaczych, które świecić mają na horyzoncie ciemnoty i przesądów. I za obowiązek położył im, aby oczyszczone, racjonalne prawdy rozszerzali, aby wybierając się z kraju, wzięli z sobą kadry przyszłego, nowego społeczeństwa, to jest: sługi, oficjalistów i nauczycieli do szkółki, za pomocą których zorganizuje się nowe ogniwo ludzkości i do wielkiej przyłączy się ojczyzny.
I nim skończyć zdołał, powstał jeden z emerytowanych profesorów ze swoją «absolutną ideą», która według niego poprowadzi nowożeńców na wschód, aby dać o sobie świadectwo. Matyldę i Waltera nazwał dziećmi tej idei absolutnej, która ich bierze pod swoje skrzydła opiekuńcze.
Drugi emeryt znowu mu się sprzeciwił jak pierwszym razem, pytając się, dla czego ta idea absolutna nie prowadzi dzieci swoich do Alzacji, którą tak bezczelnie wzięli Francuzi, a która przecież nie jest ziemią francuzką. Przerwał mu ten spór były radca marynarki, przyrównując nowożeńców do błękitnej fali morza, która coraz więcej wciska się w ziemię wschodu, aby tam kiedyś nowe utworzyć morze, a przynajmniej jaką spokojną i zaciszną odnogę.
Malutki, z ogoloną twarzą ekonomista, nie dał dokończyć byłemu radcy marynarki, nazywając jego słowa zbyt poetyczne, nierealne. On nie widział w młodej parze, idącej na wschód, nic więcej, jak nową filję wielkiego, przemysłowego warsztatu narodowego, która ma obowiązek przedstawiać u obcych tegoż ajencję. Jej staraniem ma tam być, aby surowe produkta od tambylców jak najtaniej nabyć, a w zamian przemysł narodowy jak najdrożej sprzedać. Gdy na to pan Tamimischel w długiej weście o zielonych kwiateczkach na całe gardło się roześmiał i dowodzić zaczął, że slavus tyle znaczy co sclavus, podochocony już nieco gospodarz powstał z miejsca i zawołał:
— Panowie! Mufkę, mój najwierniejszy służący śmieje się ot tam. O zakład idę, moi panowie, że się z was śmieje. Bo też prawdę powiedziawszy, wasza uczona paplanina i trzech groszy nie warta. Jeden mówi o jakichś gwiazdach bliźniętach, które jak um i rozum idą na wschód — trzeciemu morze po głowie hula, a co kochany mój przyjaciel pan Tamimischel mówił, tego już nawet nie dosłyszałem, albo prawdę mówiąc, nie zrozumiałem. Ja jestem sobie prosty negocjant i nic więcej. A ja swoim rozumem inaczej to wszystko widzę. Matyldzie i Walterowi daję Czarnowody i Radziejewo, a Dąbczyn będzie dla Ottona. To wszystko kupię dla nich i dla tego oni tam pójdą. Nie zaprowadzi ich tam ani wasza «idea absolutna», ani ów straszny przez Gervinusa okrzyczany «popęd na wschód», ta epidemja dzisiejszych czasów, ani żaden inny wasz wymysł mózgowy, tylko prowadzą ich tam moje pieniądze: moje pieniądze!
A wychyliwszy dla lepszej fantazji szklankę wina, które mu od razu w twarz poszło, mówił dalej:
— Wam się zdaje, że Szyller i Göthe et Compagnie, że ta niepoczesna bazgranina, którą literaturą zowiecie, podbija obce narody. Wszystko przypisujecie sobie, a to tymczasem jest fałsz wierutny. U was pieniądz negocjanta, który co roku przymnaża państwu ziemi, nic nie znaczy. A przecież nasza to zasługa, żeśmy połowę Poznańskiego księstwa zakupili i do naszej wcielili ojczyzny! Niegdyś nasi monarchowie używali zawsze przydomku «Augustus», co tłumaczyli na język ojczysty słowem: «mnożyciel państwa», jak mi to raz przy lampce wina pan Tamimischel powiedział. I dla tego obowiązkiem było każdego, przymnażać państwa, bądź to kupnem, bądź wojennym zaborem. Dziś wojennych zaborów nie ma, a monarchowie nie kupują. Obowiązek więc pojedynczego przeszedł na poddanych. Otóż poddani są dzisiaj mnożycielami państwa, zakupując coraz więcej ziemi sąsiedzkiej... Uczeni nasi już dosyć sobie namozolili głowy nad tem, jakimby to sposobem dla zaokrąglenia państwa ten kawał ziemi poznańskiej sobie przyswoić. A przecież prosty na to jest sposób. Oto wywłaszczyć szlachtę polską i rzecz skończona. Gdy oficerów nie stanie, z szeregowymi łatwa sprawa. A któż to dzisiaj praktykuje ten jedyny, praktyczny sposób pomnażania państwa, jeźli nie my? Każdy z nas jest dzisiaj ów «Augustus»; nam należy się ta wielka zasługa rozszerzania granic państwa, bo bez naszych pieniędzy ani wasza idea, ani wasz «pęd» na nic by się nie zdały! Otóż tedy powiadam wam, moje dzieci, Matyldo i Walterze, wy idziecie tam na wschyid nie jako posłańce jakiejś tam idei, ale po to, bo tam najłatwiej dzisiaj robić pieniądze!
Skończywszy, stary negocjant postawił szklankę na stole i spojrzał z tryumfem po zgromadzeniu. Bolało go od dawna, że ta chudzizna mólów książkowych, pijąc jego wino i jedząc jego pieczenie, tak górne o sobie miała wyobrażenie. Wszystkie zasługi przypisywała wymarzonym swoim ideom, których wcale nie akceptował poczciwy negocjant. Dzisiaj więc, przy sposobności powiedziawszy im «verba veritatis», a przy tem wtrąciwszy coś «pro dom o sua» wesołem okiem, do którego blasku i winko się przyczyniło, spoglądał po pysznym swoim salonie. Ale doktorzy coś strasznie na to mruczeć poczęli i gotowali się właśnie do jakiejś jednogłośnej demonstracji, gdy liryczny tenor nagle do klawikortu usiadł i na całe gardło zaśpiewał pieśń z «Roberta djabła»:

Złoto jest to marna złuda!...

Wszyscy mu przyklasnęli za ten koncept wyborny. Stary zaś negocjant napominany od swego najbliższego towarzysza, że za wiele pil wina i za wiele mówił, jak na gospodarza przystoi, zamilkł zadąsany, że ta uczona czereda zawsze nad prostym człowiekiem górę bierze.
Kilku jednak siedzących przy stole nie słyszało wcale, co się koło nich działo. Matylda i Walter patrzali tylko na siebie i nic nie mówili. Spojrzenia te jednak były jakoś takie dziwaczne, że im słuch odbierały i wszystko resztę zasłaniały. Marzyli o sobie — marzyli o nowym pałacu w Czarnowodach, który tam z wiosną wystawić mieli na miejsce ciemnego, szlacheckiego dworku!

Blady «dysponent», na końcu stołu siedzący, nie słyszał także tych sporów uczonych. Gniewały go ustawicznie te przecudne dołki na policzkach Matyldy i błyszczące oczy młodego jej męża. Myślał on nad nowym madrygałem, który w inseratach jutrzejszego numeru «Thalji» zapewnie się okaże, a który niezawodnie różnić się będzie od pierwszego i treścią i formą.



Nowy szereg strasznie długich kieliszków udobruchał rozdąsanych doktorów. Pifke, który przestawszy być «drobnym negocjantem», jako właściciel fabryki miał już przystęp do wszystkich uroczystości swego kolegi, przyprowadził go w kącie do opamiętania, demonstrując mu, że swoich zdań tak otwarcie wyjawiać nie trzeba. Stary negocjant uścisnął za to przyjaciela i hojnym szafunkiem wina i usługi swojej tak dalece błąd swój naprawił, że wychodzący z domu jego doktorowie najserdeczniej go ściskali i żegnali.
Zaledwie ostatni gość drzwi za sobą zamknął, pozamykał stary negocjant wszystkie salony na klucz, aby służba z pozostałych butelek co nie chwyciła, a sam czem prędzej zbiegł po wązkich, kręconych schodach do ulubionego swego gabinetu. Ujrzawszy się między skrzyniami żelaznemi i stołem marmurowym, usiadłszy przed biórkiem, żelaznemi opasanem kratami, rzekł do siebie z wyrazem nieukontentowania na twarzy:
— Ja tutaj tylko jestem mądry. Tu mi nikt nie zaprzeczy ani rozumu, ani przyzwoitości. Tam na pierwszem piętrze jestem głupi, prosty człowiek. Otton mój i tam będzie mądry.
I obejrzał się po tych zimnych, wilgotnych ścianach, przesunął zwolna swoje oczy po żelaznych, do muru przykutych skrzyniach, po tym milczącym stole marmurowym, na którym tyle brzęczało srebra i złota, opowiadając mu dzieje swoje!...! weselej zrobiło się staremu negocjantowi; on widział te skrzynie otwierające się cicho i bez hałasu, a z nich wychodziły zwolna jakieś przecudne obrazy. Najprzód wyszedł ogromny jak forteca z dachem miedzianym zamek dąbczyński — za nim długim szeregiem, w czarne przybrane szaty, szły owe olbrzymie postacie z krużganku kaplicy. Z kamiennych ich oczu lały się łzy, z ich ust wychodził śpiew pogrzebu. I obeszły w koło skrzynie żelazne i niemy oddali pokłon swemu panu, który do nich uśmiechał się z za krat żelaznych, i z taką na nie spoglądał dumą, z jaką niegdyś Jagiełło patrzał na rycerzów krzyża, składających u jego nóg swoje żałobą okryte sztandary... A tam z drugiej skrzyni wypłynął biały jak mgła jesienna, dworek szlachecki. Stary, zgarbiony szlachcic, z siwą w pas brodą, w żupanie i kontuszu, szedł sam jeden za tym dworkiem jak grabarz, aby go własną pochować ręką. U boku miał kord bogaty, pradziadowski — ten kord odpiął, zapłakał i wraz ze swoim dworkiem w jednej pogrzebał go jamie. A na jego miejscu nowy wystrzelił pałac, na balkonie stali: Matylda i Walter, i śmiali się ze starego szlachcica, nie rozumiejąc jego pogrzebu!...
I już na piękne począł sobie drzemać stary’ negocjant, gdy nagle ktoś silnie do drzwi kantoru zapukał.
— Kto tam? — krzyknął negocjant i zerwał się na równe nogi.
— Ja, ja, Pifke! — odpowiedział głos.
Negocjant odsunął żelazny rygiel. Przeraźliwy odgłos rozległ się po pustej sali kantoru. Ale jeszcze bardziej przeraziła go twarz kochanego kolegi.
Pifke miał twarz czerwoną jak karmazyn, oczy jego paliły się. Dolna szczęka ruszała się i kłapała machinalnie o półtora zęba. W ręku trzymał jakiś list rozdarty i zmięty.
— Cóż ci to, Pifke? — zawołał namiestnik Goliata, a w jego oczach błysło coś szatańskiego.
— Łotrze, złodzieju! — krzyknął Pifke, a piana okryła mu wykrzywione usta.
— Jeźli tak zaczynasz — odparł spokojnie stary negocjant — to chodź tutaj bliżej, bo dłuższa będzie między nami rozmowa.
Rzekłszy to, zasunął znowu rygiel żelazny i powoli poszedł do swego biórka, którego kratka żelazna ochraniała go od nierzetelnych zamiarów przyjaciela i spólnika.
— Łotrze! — krzyczał Pifke za nim — zabiłeś mnie!
— Pifke, nie bądź głupim! — odparł spokojnie stary negocjant. — Wino moje z ciebie mówi. Widzisz, jam już trzeźwy.
— Tu łotrze czytaj! — wrzeszczał Pifke, aż mu oczy na wierzch wylazły.
— Co mam czytać! Powiedz mi krótko, o co ci chodzi!
— Oszukałeś mnie! W ciągnąłeś mnie w interes, który trzy razy więcej wymaga pieniędzy, jak powiedziałeś!
— Można się omylić.
— To był twój podstęp... jam dzisiaj bankrutem!
— Któż ci winien, że mało miałeś pieniędzy? Wszak wiesz, że w naszym interesie, to jak przy kartach. Kto ma więcej pieniędzy przy sobie, gdy siada do gry, ten wygrywa w końcu.
— Dałeś mi akcje, które teraz są po niczemu! Czytaj!
— Jakto, akcje kolei żelaznej w południowej Francji? Wszak brałeś podług kursu... w książce zapisano.
— Wykupiłeś wszystkie akcje i trzymałeś kurs wysoko. A gdym się z niemi na giełdzie pokazał, nie chciał nikt i szeląga dać za nie. Przedsiębiorstwo zbankrutowało.
— Jesteś dziwny człowiek, kochany Pifke. Nie rozumiesz gry à la hausse i kwita. Cóż ja winien, że akcje spadły?
— Złodzieju, okradłeś mnie!
— Któż to powie? Ludzie, co znają kursa, powiedzą, że Pifke oszalał i nic więcej. Wypłaciłem ci podług kursu.
— Okradłeś mnie, zabiłeś mnie! — krzyczał nieszczęśliwy spekulant.
— Pifke, jak widzę, oszukałem się na tobie — mówił z flegmą stary negocjant — ja myślałem, że ty do większych interesów, a ty prosty, drobny negocjant! Idź z Bogiem i daj mi pokój!
Rzekłszy to, posunął sprężynę na biórku, a żelazne drzwiczki wysunęły się gdzieś z ziemi i w oka mgnieniu zasłoniły go przed oczami nieszczęśliwego spekulanta. W tymże samym czasie z poza pieca odsunęła się wielka, w starożytną rzeźby przyozdobiona szafa, a kolosalny Michel, jeszcze czerwony jak upiór na twarzy, pojawił się tuż za plecyma biednego bankruta. Był to tajemny przyrząd zabezpieczenia się od niespodzianego jakiego napadu.
Pifke chciał właśnie z wściekłością rzucić się na żelazną klatkę, w której spokojny jak lew siedział jego spólnik i kolega, gdy kolosalny Michel za kołnierz go w samą porę pochwycił.
— Pan Pifke za wiele pił wina — wyszedł z klatki spokojny głos pryncypała — zaprowadź go do pierwszej izby, niech się prześpi.
Pifke wydarł się z nadludzką siłą z objęć olbrzyma i z wyrazem szaleństwa krzyknął do klatki swego przyjaciela:
Warner! Słuchaj łotrze i złodzieju! Jam krwawo na mój grosz pracował. Nie jadłem i nie spałem. Stało się, okradłeś mnie, bom wdał się w rzecz nie swoją. Z «drobnych interesów» nie byłem kontent, a wielkie mnie zabiły! Ale ja jeszcze żyć będę. Zostanie mi tysiąc, dwa tysiące talarów — pójdę tam nad Noteć i Wartę, i będę czem byłem: drobnym negocjantem. Bóg mi dopomoże, moje pieniądze tam znajdę. Ale jak ty upadniesz, już nie wstaniesz, rozumiesz... nie wstaniesz!
Rzekłszy to, podarł list, który w ręku trzymał, na drobne kawałki i rzucił je między kratki, w twarz swemu spójnikowi. Odepchnął sążnistego Michla, który przyszedłszy do siebie, właśnie rękę po niego wyciągnął, i wybiegł jak szalony z kantoru.
Stary negocjant pocisnął znowu sprężynę, drzwi żelazne zapadły się w ziemię. Z wypogodzoną twarzą spojrzał po próżnym kantorze, a zacierając ręce, rzekł do siebie:
— Pifke zbankrutował, głupi Pifke. Jemu do lichwy, a nie do wielkich interesów! A teraz dalej!
Wyjął papier listowy, a napisawszy na prędce kilka wierszy, złożył, przypieczętował i zaadresował do hrabiego Leona. Zawołał na Michla i kazał mu natychmiast Linka przyprowadzić.
Gdy zadyszany ajent przed nim stanął, pryncypał uśmiechnął się łaskawie do niego i rzekł:
— Linku, wielkie moje dzieło jest na ukończeniu. Będę pamiętał o tobie. A teraz bierz konie pocztowe do Dąbczyna i ten list oddasz według adresu.
Link skłonił się pokornie, z pod oka spojrzał na płonącą twarz pryncypała i wyszedł.
Negocjant zatarł ręce i spiesznie pobiegł ku schodom kręconym. Za chwilę był już w apartamencie Ottona na drugiem piętrze.
— Ottonie, Ottonie! — wołał z progu — przynoszę ci bardzo dobrą wiadomość.
Otton był smutny i znużony. Uroczystość dzisiejsza utrudziła go. Podczas obiadu musiał śmiać się i rozmawiać, a to wszystko jakoś nie było mu wcale do twarzy. Piękna Janina migała mu nieustannie przed oczyma — biedny młodzieniec kochał nieszczęśliwie.
— Ottonie! — wołał ojciec — ja cię tak kocham, żebym ci rad nieba przychylić, a ty... ty nawet mnie nie słuchasz!
— Zapewne jaka szczęśliwa spekulacja — odparł obojętnie młodzieniec — majątek nasz może większy o pół miljona —
— I ty tak zimno to mówisz?
Otton ruszył ramionami.
— Słuchaj, Dąbczyn już nasz!
— Dąbczyn! — krzyknął młodzieniec i poskoczył ku ojcu.
— Aha! widzisz go! Przecież raz powiedziałem ci coś niespodzianego! — zawołał negocjant z radością na twarzy.
— Dąbczyn! — powtórzył nieszczęśliwy kochanek i stanął nagle jakby do ziemi przyrósł.
— A tak, tak...Dąbczyn cum attinentiis! — wołał mu do ucha szczęśliwy negocjant.
Otton stał jak niemy. Ojciec przypisał to niespodzianej radości. A chcąc tę nowinę tak hazardowną czemś ugruntować, ozwał się po chwili:
— Musisz wiedzieć, kochany synu, że Pifke, głupi Pifke zbankrutował!
— Zbankrutował! — powtórzył machinalnie młodzieniec.
— Więc całe nasze przedsiębiorstwo zagrożone jest stagnacją, która jest straszna w tym względzie.
— I cóż ztąd? — zapytał machinalnie Otton.
— Margrabia nie wytrzyma tej stagnacji, bo płaci wysokie procenta. A nim Dąbczyn pójdzie na subhastę, to woli sprzedać go z wolnej ręki. Cóż ty na to? — zapytał z pieszczotą szczęśliwy ojciec.
— Czy chcesz ojcze wiedzieć, co ja myślę? — zawołał uroczystym głosem młodzieniec. — Oto sądzę, że to była spekulacja nieuczciwa, która na nas ściągnie karę Boga, a pogardę w opinji ludzi.
— Masz strasznie głupie serce... kubek w kubek jak twoja nieboszczka matka..,
Młodzieńcowi na wspomnienie matki stanęły łzy w oczach.
— Głupie masz serce — mówił dalej ojciec — o Bogu nie wiemy, co na to powie...a o ludziach to mniejsza. Powiedzą, że stary Warner był szachraj i kwita; a do ciebie, gdy będziesz panem na Dąbczynie, będą karety zajeżdżały: ty będziesz czysty jak łza.
— Ojcze!
— Zresztą jest to czysta spekulacja i uczciwa. Czyż ja winien, że Pifke zbankrutował? Bankructwo Pifkiego zabija margrabiego, ale nie ja!
— Wszak można mu dopomódz.
— Obowiązkiem naszym jest nie czynić nic złego; a któż nam nakazuje ofiary?
— Ojcze! — zawołał młodzieniec, biorąc ojca za rękę — jeżeli trochę czujesz miłości dla dzieci swoich, ieźli miły ci jest szacunek u świata i pokój własnego sumienia: nie czyń tego! Bądź miłosiernym i nie daj upaść tym ludziom!
Stary negocjant odstąpił kilka kroków od syna, spojrzał na niego szyderczym wzrokiem i rzekł:
— Wiem ja, zkąd ci się ta miłość bliźniego bierze! Ale już raz mówiłem ci, że to są mary i nic więcej!
— Ojcze!
— Janina jest młoda, ładna dziewczyna i nic więcej. Tysiąc takich masz w mieście. Dotąd nęciło cię tylko to, co ją otaczało. Zamek, pańskość, służba, to i nic więcej. Zaczekaj kilka tygodni, gdy te wszystkie złote ramki od niej odlecą, będzie tak pospolitą dziewczyną jak każda inna. A tytuł bez fortuny cóż znaczy?...Ty się ożenisz z panną starego, szlacheckiego rodu, ładną, majętną, która cię na dwór zaprowadzi. Szlachectwo nasze już gotowe.
Młodzieniec spuścił głowę.
— A margrabia czem jest dzisiaj? — mówił dalej negocjant. — Dumny bankrut! A wiesz, co to jest za obrzydłe stworzenie, człowiek dumny, który upada! Widziałeś kiedy pałac w gruzach, w którym gnieżdżą się sowy i wrony? Czyż me milszy biały, świeżo wystawiony domek?
— Twoje słowa mogą mój rozum przekonać — odparł młodzieniec — ale mego serca niczem nie zaspokoisz. Kocham Janinę, bez niej nie ma szczęścia dla mnie ani w zaszczytach, ani w miljonach!
— Głupie masz serce, Ottonie. Tak mówi każdy młokos w pierwszym tomie romansu. Pojedziesz do Paryża, do Londynu, to i zapomnisz o wszystkiem.
Rzekłszy to, stary negocjant wyszedł z pokoju, mrucząc sobie pod nosem, że syn jego ma takie głupie serce, kubek w kubek do swojej matki podobne!
Biedny młodzieniec rzucił się na sofę. Wiadomość, że wybranej jego sercu grozi tak wielkie nieszczęście, dotknęła go do żywego i wszelkiej pozbawiła nadziei. Długi czas był w tem otrętwieniu. Nagle jakby jakaś zbawienna myśl zabłysła w jego młodej duszy; zerwał się na nogi i szybko kilka razy przebiegł po pokoju. Twarz jego rozpromieniła się, oczy zaświeciły nadzwyczajnym blaskiem.
I w samej rzeczy była to myśl szczęśliwa, chociaż bardzo prosta. On mógł teraz stać się zbawcą nieszczęśliwej rodziny, ochronić ją od grożącego upadku, a w nagrodę za to uzyskać wzajemność Janiny. Gdy jeszcze chwil kilka nad tem pomyślał, zdawało mu się, że ta katastrofa koniecznie do spełnienia jego nadziei potrzebną była, że bez niej nie miałby sposobności okazania swoich uczuć dla tak drogiej mu istoty. I jak z razu zabolało go to nieuczciwe postępowanie ojca, tak teraz widział w tem jakieś dziwne drogi Opatrzności boskiej, jakieś wyższe zrządzenia, prowadzące ludzi ciemnym szlakiem do upragnionych ich celów.
I w szale radości swojej chciał właśnie wznieść ręce do nieba, aby Bogu za ciemne jego wyroki podziękować, gdy się drzwi z lekka otworzyły i Link okazał się na progu.
Ajent miał na twarzy wyraz tajemniczy, a pod pachą jakieś starannie zawinione papiery. Wszedł ostrożnie do pokoju i oglądał się na wszystkie strony.
— Mam kilka ważnych słów do pomówienia — rzekł z miną tajemniczą — czy jesteśmy sami?
Otton ruszył głową na znak, że są sami.
— Ale lepiej, gdybyśmy poszli do drugiego pokoju — ozwał się znowu ajent.
Otton wypatrzył się zdziwiony na ajenta, a widząc z jego twarzy, że pewny jest siebie i że coś ważnego mu przynosi, postąpił naprzód, dając znak ajentowi, aby szedł za nim.
Przeszło godzinę trwała ich tajemna konferencja. Wreszcie wyszedł ajent. Jego twarz rumieniła się uczuciem szczęścia, oczy błyszczały mu jak dwie muszki świętojańskie. Niskim ukłonem pożegnał młodzieńca, który stał blady i zamyślony, i wzrokiem pogardy odprowadzał ajenta aż na kurytarz.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, poszarpnął młodzieniec konwulsyjnie za dzwonek. Wszedł służący.
— Dla kogo dysponowano konie? — zapytał z niecierpliwością.
— Dla starszego pana — odparł służący.
— Gdzież ojciec pojedzie?
— Do Dąbczyna.

— Mój Johan niech także zaprzęga! — zawołał Otton z wyrazem jakiejś dziwnej energji.



IV.

Nazajutrz rano zeszło nad Dąbczynem jasne, pogodne słońce. To samo słońce wrześniowe zeszło, które siedzącemu na ganku staremu Dębiczowi tak błogo serce rozgrzewało. Jerzy otworzył okno i wyjrzał na ulicę. Chciał on dzisiaj po raz pierwszy po długiej chorobie opuścić swoją izdebkę.
Bohater nasz był mocno blady na twarzy. Rana, która przez kilka miesięcy zgoić się nie chciała, wyczerpała jego siły. Mimo to w pięknych jego oczach tryskało młode, pełne nadziei życie, na bladych ustach igrał uśmiech skrytego szczęścia.
Był to pierwszy dzień, w którym miał opuścić tę cichą, samotną izdebkę. Lubimy miejsca wspomnień naszych, na których przeżyliśmy różne wypadki życia. W krainie ducha uczucia są wypadkami. Ileż to uczuć, ileż to słodkich i gorzkich chwil życia przebył tutaj biedny marzyciel! Jakże to nie obejrzeć się po tych ścianach z uczuciem jakiegoś żalu w sercu, jakże nie pożegnać choć jednem westchnieniem tych ciemnych kątów izdebki, w których gorąca wyobraźnia nasza widziała nieraz tak cudne, tak urocze obrazy! Czy wyszedłszy z tych czterech ścian, znajdziemy tam to wszystko, cośmy tutaj wyśnili?...
Tu nam tak wszystko było przyjazne! Ten wielki, krzyżowy pająk, który tam pod belką siatkę sobie naprawia, spuszczał się często nam na głowę, zwiastując upragnionego gościa. Tych kilka muszek, uchodzących tutaj przed jesienią, brzęczały nam do ucha jakieś radosne wieści o drogich nam osobach. Myśmy je rozumieli, a wieści te były takie, jakich pragnęło biedne serce nasze. A ta pieszczoszka czarnogłowa, szczebiotliwa jaskółka, ileż to razy usiadła na tem oknie i kokietowała nas swemi czamemi oczkami! W samotności naszej zaludniliśmy tę małą przestrzeń; wszystko tu miało życie i mowę, i było tak przyjazne naszemu sercu, naszym marzeniom! Czyż to serce nie zziębnie tam, za oknami tej izdebki, na zimnym, rzeczywistym święcie?...
Jerzy spojrzał smutno po czterech kątach izdebki. Jego serce trwożyło się czegoś. Lecz cóżby była za przyczyna tej trwogi? Janina go kocha, co kilka dni przejeżdża pod jego oknem i Pampie, drogiej swojej Pampie, stojącej na oknie, posyła tak serdeczne, tak gorące pocałunki. Jerzy czuje zawsze płomień tych pocałunków, jego twarz zarumieni się rumieńcem szczęścia i zachwycenia, jego serce wyrywa się wtenczas z piersi i woła: Ona cię kocha! I cudne, dziwne światy stwarza sobie wtedy biedny marzyciel, światy z tak wątlej i delikatnej tkanki, jak ta siatka pająka, którą co rana musi naprawiać tkacz nieszczęśliwy. I nasz bohater naprawiał prawie codzień te wymarzone swoje światy, które niszczył mu ladajaki, mało znaczący wypadek.
Najstraszniejszym dla jego marzeń był z razu hrabia Leon. Ale wkrótce oswoił się jakoś z tym dziwnym, nieodgadnionym człowiekiem. Hrabia Leon, wyczekując jakichś ważnych familijnych wiadomości, bawił przez ten czas u margrabiego. A chociaż cała okolica inaczej sobie o tem na ucho mówiła, Jerzy poznał w nim tylko dziwaka, który w gruncie duszy był poczciwym człowiekiem. Te dziwactwa tłumaczył sobie wrodzoną jego dobrą, nawet szlachetną skłonnością, na której jak rdza gryząca osiadły jakieś cierpkie doświadczenia życia. Ztąd wyrodziła się jakaś dziwna dwoistość duszy. Uśmiech zimny rozczarowanego we wszystkiem człowieka, występy wał na jego twarz po spełnieniu czynu, który wymagał gorącego serca, a nawet poświęcenia się. I tak pojedynek z panem Von der Mark nie był niczem innem jak tylko zasłonięciem niedoświadczonego marzyciela od zgubnego ciosu.
Ale człowiek w pierwszej dobie uczucia jest zawsze w sprzeczności z samym sobą. Miłość jest niepokojem. Otóż innym razem niepokoiło Jerzego jakieś zagadkowe postępowanie hrabiego Leona, który tymczasem w poufną wszedł z nim przyjaźń. Zdawało się mu, że ten człowiek powoli, ale rozsądnie do celu dąży! Chce spokojnie wyczekać zwykłego przebiegu namiętności, przykłada mu codziennie rękę do pulsu, kiedy ta dziecinna ustanie gorączka. Wtedy uspokojoną i wolną od wszelkich przyszłych kurczów sercowych, poprowadzi Janinę przed ołtarz i z pokojem Anglika używać będzie dozgonnie swego assekurowanego skarbu.
Tak sobie nieraz myślał biedny marzyciel, gdy hrabia Leon z zimnym jak lód uśmiechem, pochylił się nad jego łóżkiem i bystrem okiem śledził tętna serca, jak długo potrwa ta gorączka młodości.
Jeszcze jedna, daleko groźniejsza mara dręczyła naszego biednego bohatera. Jakieś dziwne obrazy dawnych jego marzeń stawały mu przed oczyma. Z ciemnych kątów samotnej idebki występowały do niego jakieś groźne postacie. Jedne miały na twarzy wyraz gniewu, ręce ich były do góry wzniesione — inne zakryły twarze w szaty żałobne i ze złożonemi na piersiach rękami stanęły przed nim jak posągi smutku i żałoby. I zdawało mu się, że słyszy z ich ust słowa:
— Tyś nas dawniej tak kochał! Dałeś nam ogień twego serca na wieczną ofiarę, a dzisiaj stałeś się nam niewiernym! Myśmy cieszyli się naszym wyznawcą na tej biednej, nieszczęśliwej ziemi, a tyś sobie wybrał innego boga, któremu oddajesz cześć bałwochwalczą! Ten nowy bóg sprowadzi cię z drogi, na którą wszedłeś z cierniowym wieńcem na głowie — bo on może ci dać tylko wieniec z róż wonnych, których woń nie jest dla nas!
A gdy się bliżej tym poważnym postaciom przypatrzył, poznał w nich posągi Mieczysławów, Bolesławów i Batorych, które niegdyś tak gorącem umiłował sercem. Przypomniał sobie wszystkie swoje marzenia z dni młodocianych, a gdy dzisiaj na siebie się popatrzył, zdawało się mu, że się stał odstępcą, że egoizm jego rozniecił mu w sercu te uczucia, któremi dzisiaj serce swoje napełnił; że dla pierwotnych ślubów swoich powinien uczynić ofiarę z tego, co zwyczajni ludzie zowią najwyższem szczęściem na ziemi.
Takie dziwne, chorobliwe mary straszyły go prawie co dnia, zacząwszy od rana aż do godziny czwartej z południa. W tym to czasie zazwyczaj turkotał ekwipażyk Janiny po bruku ulicy, a śliczna jak anioł dziewica drobną swoją rączkę przyciskała do ust różanych i ukochanej Pampie swojej posyłała serdeczne pocałunki. W takim razie uciekały w nieładzie owe kamienne, żałobne posągi i kryły się po kątach, a na tronie złocistym, z pękiem strzał w ręku, wjeżdżał do samotnej izdebki ów bożek maleńki, któremu skromna matka oczy zawiązała, aby się nie patrzył na szały jej serca. Była to zazwyczaj najszczęśliwsza chwila w tem samotnem życiu naszego bohatera. Był on święcie przekonany o miłości Janiny — hrabia Leon był wtedy najszczerszym przyjacielem — a pająk krzyżowy, rozstawiając sieci pod belkiem, nie miał żadnych złych zamiarów na biedne muszki, prócz tego, aby swoją kochankę-kokietkę tem silniej do siebie przywiązać!
Dzisiaj miał on wyjść z tej izdebki, miał widzieć Janinę, z nią mówić — jakże to za wiele na jedno serce! Jakże drogi byłby mu w tej chwili przyjaciel, któremu mógłby całą swą duszę odsłonić! A marzyciele nie tak łatwo odsłaniają swą duszę! Hrabia Leon, mimo wszelkiej swojej przyjaźni, tak widocznie unikał spowiedzi biednego pacjenta!
Słońce było czyste i pogodne. Jerzy wróżył sobie, że to będzie dla niego dzień szczęśliwy. Ale zaledwie zdołał się ubrać, gdy do pokoju w ubiorze podróżnym wszedł hrabia Leon.
Hrabia był na twarzy znacznie zmieniony. W jego oczach, które zazwyczaj tak zimno, tak trzeźwo na świat patrzyły, było coś nieodgadnionego, coby jakiś żal lub smutek oznaczać mogło. Widocznie malował się we wszystkich jego ruchach jakiś przymus, jakby trudno mu było panować nad sobą. Tego nigdy nie dostrzegł pierwej na nowym swoim przyjacielu nasz bohater. Podawszy mu więc rękę, czekał niecierpliwie pierwszego słowa.
— Otóż mniej smucić mnie będzie nasze pożegnanie — ozwał się Leon z wymuszonym uśmiechem, że cię pożegnam zupełnie zdrowego.
— Pożegnasz mnie! — zawołał zdziwiony Jerzy.
— Tak jest, pożegnam cię... w zamku już się pożegnałem — odparł zimno Leon, który już nieco pokoju odzyskał.
— W zamku się pożegnałeś! Cóż to wszystko znaczy?
— Nic, wcale nic. Warner doniósł mi poufnie, że bankier, u którego w Berlinie znaczne mam kapitały, jest w niebezpieczeństwie bankructwa.
— I to cię tak zasmuciło! — zawołał z szczerością marzyciel.
— Innego możeby zmysłów pozbawiło... sto tysięcy i coś — odrzekł z zimnym uśmiechem hrabia — ale mnie to tyle obeszło, że wyjeżdżam, aby się na miejscu o tem wywiedzieć. I w samej rzeczy chciałbym czasami, jak ów Grek, zostać biednym.
— Biednym! — westchnął Jerzy.
— Wierzaj mi, mój ty kochany poeto — poderwał Leon z tym samym zimnym, bajrońskim uśmiechem — wierzaj mi, ubóstwo ma swoje korzyści.
Twarz Jerzego zarumieniła się; jakieś dziwne przeczucie owładnęło jego serce. Ciekawie wypatrzył się na Leona.
— Smutne są te korzyści! — rzekł po chwili z westchnieniem.
— Jakto smutne?
— Bo życie ubogiego zaczyna się i kończy na marzeniu! — A marzenie nie jestże szczęściem? Przed kilkoma miesiącami dałbym ci był połowę mego majątku, gdybym mógł był choć chwilkę pomarzyć!
— Dla czegóż nie mogłeś?
— Bo bogaty nie może marzyć. On ma wszystko, czego zapragnie. Aby czuć smak potrawy, trzeba być głodnym... a bogaty nigdy nie jest głodnym.
— Mówisz jak kochanek w tragedji! — zawołał Jerzy z uśmiechem, w którym było więcej ciekawości jak humoru.
Hrabia Leon przeszedł się kilka razy po pokoju. Coś widocznie miał na sercu, czego wyjawić nie chciał. Ciekawość Jerzego doszła do najwyższego stopnia. Miałże się oświadczyć Janinie i odmowną, dostać odpowiedź?... Serce Jerzego uderzyło żywiej.
— Wydaję ci się dziwnym — mówił po chwili Leon, chodząc po pokoju — ja sam dziwię się sobie. Przeczuwam w sobie wielką metamorfozę. Lękam się, abym się nie zmienił w gruchającą synogarlicę! Ha, ha, ha!...Tutaj ostatni cypel ziemi polskiej przytrzymał mnie za poły surduta i dał mi wcale nową naukę, jakiej pierwej nigdy nie słyszałem. Jerzy, wierzaj mi, ten kąt wasz jest fatalny!
— Nie rozumiem cię! — odparł Jerzy, patrząc w zamyśleniu na hrabiego.
— Głupstwo, wierutne głupstwo i nic więcej — mówił z wesołym uśmiechem Leon. — Ha, ha, ha! wprawiłem cię w ciekawość, a to tymczasem i mówić o tem nie warto!... Tyś nigdy nic o podobnych rzeczach nie mówił... i miałeś słuszność.
— Ale przecież możeby korzystniej było rozmówić się — zaczął Jerzy, a twarz jego zaczęła blednąc.
— Ej! co tam, szkoda czasu na podobne androny — zarzucił Leon z wyrazem niecierpliwości na twarzy — lepiej prowadźmy jaką uczoną rozmowę... na przykład: co to jest miłość?
— Co jest miłość, ty mnie się pytasz? — zawołał zdziwiony Jerzy.
— Więc ci odpowiem. Miłość jest to punkt, w którym łączy się egoizm dwojga ludzi i staje się potęgą. Zbij mi to zdanie, tylko prędko.
— Natychmiast. Egoizm tych dwojga ludzi musi się wzajemnie zrównoważyć.
— Prawda.
— A jeźli oni jest piękna, a on brzydki, ona młoda, a on stary... ona bogata, a on biedny... cóż wtedy stanowi miłość?
— Tam miłości być nie może! — zawołał z gwałtownością Leon, jakby chciał sam w swoje zdanie gwałtem uwierzyć. — Miłość jest to śliczne, złote pudełeczko, w к torem schowany leży starannie zrobiony rachuneczek. Jedno drugie może łudzić i żyć nawet długo w tem wzajemnem złudzeniu. Ale nieszczęśliwy jest ten, któremu dano wzrok, patrzenia aż na dno życia!
Hrabia Leon przeszedł się po tych słowach kilka razy po pokoju. Oczy miał w ziemię spuszczone i widocznie nie był z siebie kontent. Jerzy wziął go za rękę i rzekł:
— Kochany Leonie, dzisiaj wcale ciebie nie rozumiem.
— Chcesz mnie zrozumieć? — odparł Leon, wyrywając mu rękę i chodząc szybkiem krokiem po pokoju — chcesz mnie zrozumieć? To rzecz łatwa. Wyobraź sobie człowieka, który najprzód rodzi się pod niefortunną konstelacją koziorożca i ryby, rodzi się pod dziwną klątwą pradziada, który przy najlepszej fantazji najgłupszy zrobił testament, aby każdy z jego potomków żenił się dopiero po odbytej szczęśliwie wyprawie na kresach ojczyzny przeciw jej nieprzyjaciołom. Hajdamaków nie było, a jam przyszedł na świat bez tej nieszczęśliwej wyprawy; za to koziorożec i ryba, moje planety opiekuńcze, nie są ze mnie kontente i obchodzą się ze mną jak z pasierbem.
— Cóż ci złego dotąd uczyniły? — zapytał Jerzy, rozweselony humorem Leona.
— Najprzód zaraz na krzyżmo do kołyski dały mi majątek znaczny!
— I to całe nieszczęście!
— Niekoniecznie całe, ale jest w tem trochę nieszczęścia. Wyobraź sobie młodego chłopca, który z gorącem sercem, z duszą poetyczną wybiega w świat i goni za wymarzonem szczęściem.
— I nie znachodzi go! — wtrącił z westchnieniem marzyciel.
— Przeciwnie, znachodzi je... ale znachodzi za wiele. Wszystkie serca otwierają się przed nim; on nie zna, co to jest pragnąć, co to jest walczyć z przeciwnym losem, i wszystko go kocha, i wszystko mu sprzyja! A przecież szczęście liczy się tylko na chwile — a życie tak długie i nudne! I czemże zapełnić to długie, nudne życie! Ubogi do tej jednej chwili szczęścia idzie daleką drogą. On marzy najprzód, potem tęskni i walczy, pracuje i pragnie, a gdy stanie u mety tej chwili szczęśliwej, która uwieńcza wszelkie jego nadzieje, używa jej jak smacznej potrawy, na którą tak długo czekał i którą własną zasługą sobie zdobył. Jeźli tem szczęściem jest miłość, wtedy wierzy w nią, bo ona jest jego własnem dziełem. A jam tej miłości, tych czystych uczuć, o których marzyłem chłopcem, nigdy nie znalazł!
— I nie wierzysz w czyste, bezinteresowne uczucia?
— Ty jesteś dzieckiem, kochany Jerzy; patrzysz na świat z rąk mamki, od której piersi jeszcze nie odłączyłeś się. Zazdrościłem ci twego szczęścia i ciekawy byłem, dokąd ta dziecięca wiara może cię zaprowadzić. Bo też tylko podobna dziecięca wiara może stworzyć wielkie cnoty. Nie próżno stoi w biblji, że Chrystus lubił dzieci i chętnie brał je na swoje łono. Bóg poezji powinien być wyobrażony jako małe dziecię. Apollon, piękny, wysmukły młodzieniec, z błękitnem okiem, a ciemnym włosem, najmniej może mieć wiarę w poezję. A dodaj do tego majątek i świetniejsze piętno urodzenia, bóg poezji stanie się bogiem rozczarowania, bo zaglądnie w dno życia i ujrzy tam tajemne sprężyny dekoracji, które łudzą stojących z dala. Bo gdy n. p. parter w kobiecie aktorce widzi bohaterkę i do łez ją rozczula, on, stojąc za kulisami, widzi tylko róż i bielidło! Przyznajże sam, komu z czasem dawne zachcenia dziecięce w duszy się odzywają, czyż ten może kochać to życie, które tak naiwnie odsłoniło przed nim wszelkie ukryte swoje sprężyny?...
— Nie, nie! — przerwał mu Jerzy, a na twarz jego wystąpił rumieniec — tyś poznał tylko połowę życia, brudną połowę, która się okazuje każdemu za pieniądze, jak panorama w budach jarmarcznych; ale drugiej połowy, która jak perła w konchach na dnie morza, kryje się głęboko na dnie życia... nie ujrzysz jej okiem niegodnem!...
— O! wy kapłani niewidomego bóstwa! Cieszycie się waszą ślepotą i dobrze wam z tem. Jerzy, naucz mnie być ślepym!
— Wolałbym, abyś widział lepiej... abyś świat z pięknej strony.
— Tego mnie nie nauczysz!
— Kochaj!
— To jest najkrótsza droga do rozczarowania.
— Kochaj sercem, a nie głową!
— To jest, dobrze jeść i smaczno, a nigdy nie rachować się z garsonem... Jerzy, zróbmy układ między sobą. Czy ty kochasz?
Jerzy uczuł, że mu serce w piersiach zadrżało. Śmiało jednak i spokojnie wyrzekł:
— Kocham.
— Otóż słuchaj. Ja od stóp do głów byłem dotąd rozczarowany, ty zakochany. Gdy ty się rozczarujesz, ja kochać zacznę. Cóż, dobrze? Dotąd ty jesteś szczęśliwszy.
Jerzy pobladł nagle na twarzy. Dziwna, niemiła myśl wpadła mu nagle do głowy. Ale lękał się usta otworzyć, aby się od przyjaciela nie dowiedzieć tego, coby go zabić mogło. I Leon chciał się jakoś uchylić od widzenia bolesnej jego walki, bo uścisnąwszy mu rękę, zapalił świeże cygaro, a zawoławszy w progu krótko: «Do widzenia!» — wybiegł na ulicę, gdzie już na niego zgarbiony jak wielbłąd czekał stary Soroka.
Jerzy wybiegł na ulicę, aby jakoś serdeczniej pożegnać się z tym dziwnym, nieodgadnionym przyjacielem swoim, gdy na ulicy ujrzał tylko tuman kurzu, który odjeżdżający powóz za sobą zostawił. Powoli z białej chmury wynurzyła się znajoma dobrze postać starego ekonoma.
Mietlica miał twarz mocno zarumienioną i był jakoś kontent z siebie. Ujrzawszy Jerzego, przybiegł do niego, a wyprostowawszy się jak świeca, rzekł:
— Dzięki Najwyższemu, że wielmożny pan stoi już na nogach. Bo mówiąc prawdę, te szołdry —
— Jesteś coś wesół, Jakubie?
— Ot Soroka odjeżdżał, potrzeba było pożegnać poczciwego Kozaka i jeden kieliszek więcej wypić. Dziwny to człowiek ten Soroka.
— Dla czego? — zapytał Jerzy, wiedząc o tem, że staremu gadule zrobi tem zapytaniem niezmierne ukontentowanie.
— Oto ojciec czy tam dziad pana Leona znalazł go dzieckiem na mogile ukraińskiej, która się zowie Soroka. Bo trzeba wiedzieć, że na Ukrainie są tak wielkie mogiły, jak ten zamek.
— I cóż dalej? — przerwał gadule Jerzy, któremu to przyrównanie mogiły do zamku jakoś niemiłe było.
— Więc go nazwano Soroka od tej mogiły. 1 Kozak dzisiaj powiada, że tak kocha tę mogiłę, iż bez niej do nieba się nie dostanie.
— Jakto?
— Mówi, że tam u nich jest taka„wiara, że jeźli kto nie umrze na tem samem miejscu, gdzie się urodził, to nie pójdzie do nieba. Dla tego u nich jest to miejsce świętem, jak kościół, i nad to miejsce nie powinien człowiek nic innego w śwdecie kochać.
Jerzy spojrzał na starego gadułę i chciał mu właśnie o tej pięknej wierze ukraińskiego ludu coś powiedzieć, gdy stary gaduła z innej zaczął beczki.
— Ja tutaj jestem w sekrecie dzisiaj — rzekł ciższym głosem — przyjechałem po proch!
— Po proch!
— Paliwoda będzie dzisiaj strzelał u nas, Paliwoda to strzelec jakich mało. Zeszłej Wielkanocy, strzelając z moździerza, podarł kowalowi cały płaszcz na szmaty i ani go zadrasnął!
— Cóż to będzie u was?
— Będzie oracja i muzyka... pana majora urodziny. Paliwoda zrobi fajerwerk, który ma dwadzieścia i siedm razy strzelić.
I jeszcze coś więcej chciał opowiadać stary gaduła, gdy nagle lud zaczął się z wszystkich stron schodzić, a na rogu ulicy stanął w imponującej postawie woźny urzędu miastowego, aby zgromadzonej publice odczytać jakiś długi zapisany papier. Musiało to być coś strasznie ciekawego, sądząc po rozdziawionych gębach kilku gaminów dąbczyńskich, którzy z widoczną niecierpliwością poszturkiwali przechodzących Żydków. Mietlica urwał dyskurs w pół słowa, skłonił się Jerzemu i czemprędzej posunął do woźnego, który jakby go czekał z arkuszem papieru w ręku.
Jerzy odszedł w innym |kierunku. Chciał on jak najprędzej wyjść z miasta, aby być samotnym. Słowa Leona: «Ty jesteś szczęśliwszym odemnie», brzmiały mu jeszcze w uszach. Cóż mogły innego te słowa oznaczać, jak to, że Janina go kocha!... I wyszedłszy po za bramy miasta, uśmiechał się szczęśliwy marzyciel, który w tej chwili nie mieniałby się z bogaczami świata! Ta szczęśliwa, słodka myśl wyrugowała z jego serca wszelkie inne wątpliwości, jakie wzbudzić w niem mogła dzisiejsza rozmowa z hrabią Leonem.
Już było południe, gdy Jerzy do domu wrócił. Wesoły, szczęśliwy, oczekiwał niecierpliwie chwili, w której obaczy tak gorąco ukochaną Janinę, obaczy ten stary, tak dobrze znany mu zamek, który podczas swojej choroby tyle razy miał przed oczyma duszy. I już właśnie zbliżała się ta chwila upragniona, gdy do pokoju wszedł stary ogrodnik.
Stary ogrodnik miał oczy czerwone, minę nadzwyczaj rzadką i z nieśmiałością stanął przy progu. Jerzy uczuł woń spirytusu.
— Jak widzę — rzekł z uśmiechem człowieka szczęśliwego — wszyscy żegnaliście Sorokę!
— Wypiło się z Soroką tylko kieliszek — odpowiedział pokornie ogrodnik — a reszta to już było na zmartwienie!
— Zmartwienie?... zapewnie rododendron...
— Ej! gdzie tam, wielmożny panie, nam to teraz w głowie! Ot człowiek: na stare lata musi się gdzieś wlec jeszcze w świat za oczy!
— Cóż to się stało... zapewnie nowy ogrodnik —
— Zapewnie i nowy ogrodnik przyjdzie wraz z nowym panem!
— Z nowym panem? — powtórzył Jerzy, patrząc ciekawie na ogrodnika.
— A tak, wielmożny panie... wielkie nieszczęście na biedne, stare sługi! Myślałem, że wysłużę sobie jaką chałupę i kawał gruntu...
— Dla Boga, cóż takiego? — zawołał zdziwiony Jerzy i przyskoczył do ogrodnika.
— Był dzisiaj Warner na zamku i mówił mi kamerdyner — tu oglądnął się ogrodnik — że pan nasz sprzedaje Dąbczyn!
— Pan wasz sprzedaje Dąbczyn!
— A tak... Oj! ja to zaraz powiedział kucharzowi jeszcze na wiosnę: »Mateuszu, obaczysz, że lutry, co tu przyszli z Pomorza, wypędzą ztąd i pana i nas z kretesem.» Bo to była obraza boska! Wszystkich ekonomów poodprawiać, oraz parobków i dziewki, a natomiast nabrać tej hałastry, która kazała się nazywać to amtmanem, to ferwalterem, to znowu czemsić! Mieli oni nibyto lepsze gospodarstwo zaprowadzić, pomalowali wozy i pługi... ale też zmalowali i djabła! Dzisiaj oni będą tu panować, a dziedzic z pradziada i sługi z pradziadów w świat z torbami pójdą. Jeszcze panu to nic, bo mówią, że panom i w piekle źle nie będzie, ale człowiekowi...
Stary chciał tutaj łzę z oka strącić i właśnie w tym celu rękę do góry podniósł, gdy nagle w ręce obaczył list, z którym z zamku go wysłano.
— Cóż to za list? — zapytał Jerzy, któremu nagle wszystko chodzić zaczęło przed oczyma.
— Ot wielmożny panie — odparł ogrodnik. kłaniając się nisko — i w takiem nieszczęściu i jeszcze obraza boska!
— Jaka obraza?
— A jużci obraza, aby do bezdusznej bestji pisać cedułkę i jeszcze katolika z nią posyłać. Co to panom! Albo im bieda, czy co?
— Do kogoż ten list?
— A jużci nie do kogo innego — odparł ogrodnik, pokazując z ukosa na Pampę — jak do tej zamorskiej bestji! Panna Janina kazała mi tu zanieść.
Jerzy wydarł list z ręki ogrodnikowi i przeczytał na adresie: «Do mojej drogiej Pampy». Rozerwał pieczątkę i czytał:

«Moja najdroższa Pampo! Gdybyś mi w tej chwili powiedziała, że mnie kochasz, byłabym szczęśliwą ze łzami memi, które teraz wylewam. Ale ja od ciebie tego drogiego słowna, za którem tak tęsknę, już nie usłyszę. Dzisiaj jeszcze wyjeżdżam z mamą daleko — oh! daleko od ciebie! Nawet pocałunku już ci dzisiaj nie prześlę, chociaż serce moje tak tego pragnie!... Pampo moja! Tyś mnie kochała, gdym była wesoła,
gdym się śmiała do ciebie... ty nie zapomnisz o mnie, gdy z dala od ciebie będę płakać, będę smutną, nieszczęśliwą!... Kochaj mnie, mój drogi ptaku, bo mi dzisiaj koniecznie potrzeba miłości, abym dalej żyć mogła! Twoja na zawsze
Janina

Gdy Jerzy oczy od tego szczególnego listu mógł oderwać, już ogrodnika nie było przy progu, a nawet woń spirytusu, którą biedny chciał uśpić robaka zmartwienia, znikła gdzieś bez wieści.

Jerzy spojrzał na zegar — on ten list czytał przeszło godzinę! Pochwycił za kapelusz i wybiegi na ulicę, szukając czem prędzej oczyma tego starego zamku, który zamykał w tej chwili całe jego szczęście.



Dzisiaj już od rana smutno było w zamku dąbczyńskim. Niespodziany wyjazd hrabiego Leona, który wcale na pewne nie przyrzekał powrócić, wszystkich zasmucił i pokwasił. Tak upragnione nadzieje spełzy na niczem i tem większy zostawiły po sobie żal i smutek, im więcej zbliżała się jakaś smutna, nieodgadniona katastrofa, która jakkolwiek niewidzialna, ciężyła już gdzieś w atmosferze nad głowami mieszkańców.
Rumiana, niegdyś gładko ogolona twarz margrabiego pomarszczyła się w kilku miejscach; biała chustka pod szyją już nie była zawiązana z taką jak niegdyś fantazją, tylko frak tabaczkowy i popielate pantalony w niczem się nie zmieniły. Niemały bowiem ciężar spoczął na barkach margrabiego. Budowa zakładu fabrycznego w Mogiłach ogromny sprawiła mu kłopot. Potrzeba było pieniędzy, materjałów in natura. Tu znowu Warner, chcąc gospodarstwo dąbczyńskie na lepszą stopę postawić, sprowadził z Pomorza cale stado oficjalistów, parobków, dziewek, krów i baranów, porobił z folwarków istne kancelarje, w których wprawdzie wszystko porządnie było na papierze zapisane, ale które dotąd żadnego nie wykazały dochodu, tylko bajeczne niedobory. Gospodarstwo zaczęto bowiem od wielkich wkładów, które mogły za lat kilka obfitą przynieść korzyść, ale majątek wcale w pieniądze niezasobny musiał przed tym czasem zrujnować. Pozakładano sztuczne łąki, sprowadzono wodę, mokre pola osuszono rowami i drenami, poczyniono plany na nowe budynki gospodarskie — wszystko to pochłonęło ogromne sumy, za które wysoki opłacało się procent. Termin zaś do wypłaty tych sum był tak krótki, że niepodobna było, spodziewać się do tego czasu z poczynionych wkładów znaczniejszych korzyści. Było to wszystko jakby wyrachowane na wywłaszczenie margrabiego, i jemu samemu nie tajne było to niebezpieczeństwo; ale nadzieja złotego runa, które spodziewał się wkrótce znaleźć przy rozpoczęciu fabryki, na tak ogromną skalę założonej, utrzymywała go jeszcze przy wcale niezłym humorze.
Już jeden plan jego, ożenienia Janiny z hrabią Leonem, spełzł prawie na niczem. Do wczoraj wierzył jeszcze margrabia w zręczność swojej żony, która całą tę rzecz wzięła na siebie. Dzisiaj jednak rozczarował się dosyć niemile, gdy hrabia Leon z nim grzecznie się pożegnał, ale o powrocie swoim bardzo zagadkowo wspominał. Odczytawszy więc raporta swoich amtmanów i ferwalterów, i popsuwszy sobie nimi i tak kwaśny już humor, wyszedł z gabinetu, i ciemną, wąską galerją udał się wprost do «błękitnego pokoju».
Margrabina siedziała już od rana w tej świątyni marzeń i wspomnień swoich. Gorącego serca kobieta, o licznych zmarszczkach na twarzy, a płonącem jeszcze oku, siedziała zamyślona nad książką, w czerwony safian oprawną, której znana nam dewiza: «la passion c’est la vie», wydała się jak uśmiech szyderczy na twarzy konającego człowieka. Większa część tej książki była już zapisana. Autorka «wyznań kobiety» złożyła tam połowę swego życia drżącą ręką, ale gdy jej przyszło dać temu wszystkiemu jakiś koniec piękny i wzniosły, nie umiała sobie już dać rady. Wszystko to, co dotąd w hołd namiętności ludzkich była spisała, było pstre i jaskrawe, jak szmatki i odcinki różnokolorowe, które odcięte od jakiegoś pięknego dzieła, walają się wyrzucone na śmiecisku. Biedna autorka myślała, że utworzy jakieś przecudne dzieło, a ona pozbierała tylko te odcinki na śmiecisku życia!
Margrabina przewracała kartki jednę po drugiej; były to chwile i dni jej życia. Jakże bolesną jest ta burzliwa przeszłość dla kobiety o twarzy pomarszczonej! Każdy jej zmarszczek, który jak siatka misterna okrąża jej smutne, zamyślone oko, jest dla niej smutnem pismem, że jej życie, któremu trzeba już odjąć namiętność, stanie się tylko powolnem konaniem!
W tych smutnych pogrążona kontemplacjach, usłyszała jakiś szelest za sobą. Niegdyś na taki szelest biło jej serce, krew farbowała lica, jak farbuje jutrzenka niebo poranne, a dzisiaj tylko uczucie jakiejś trwogi zadrgało w jej lękliwem sercu, które tyle przebyło uniesień, a żadnego z nich nie schowało w sobie na czasy smutku i żałoby!...
Margrabina spojrzała za siebie, a ś. Jan Baptysta z białym u nóg barankiem odsłonił jej pomiętą już nieco troskami postać dozgonnego towarzysza.
— Jakie ty szczególne miewasz przeczucie, mój drogi Achilu! — zawołała margrabina, zamykając książkę w czerwony safian oprawną.
— Ale twoje przeczucia, kochana Hermino, oszukały mnie! — odparł smutno margrabia.
— Jakie przeczucia?
— Hrabia Leon odjechał, nie spojrzawszy nawet na Janinę!
— Ach, ty jesteś okrutny! Przeczuwając, co się w mem sercu dzieje, do kielicha cierpień moich dolewasz jeszcze goryczy!
— Margrabia nic nie odpowiedział. Obrócił się do ściany i wpatrzył się na Samsona, któremu kobieta włosy ucina.
— Nie uwierzysz, wiele ja na tem cierpię! — mówiła dalej margrabina.
— Niepotrzebnie wplątałaś hrabiego Leona w miłostki z majorową — odparł margrabia, nie odrywając oczu od Samsona.
— Któżby się spodziewał, że do tego przyjdzie! Opierając się na doświadczeniach serca —
— Popsułaś los Janinie.
Margrabina przyłożyła chustkę do oczu i poczęła płakać. Usłyszawszy to margrabia, odwrócił się od Samsona, do którego jakąś szczególną miał sympatję, a zbliżywszy się do żony, rzekł:
— Już się stało, kochana Hermino, musimy sobie wzajemnie wybaczać.
— Mnie do tego kroku wiodło serce matki — mówiła śród łez margrabina — ja chciałem dla Janiny jak najlepiej!
— Nic tak bardzo złego się nie stało — odparł spokojnie margrabia, patrząc z upodobaniem na popielate swoje nogi. — Janina może się zawsze podobać, jeźli nie ten, to inny!
— Ach, ona strasznie cierpi!
— Nie spodziewałbym się tego. Janina, widać było, nie lubiła go.
— Ty nie znasz serca kobiety. Janina z razu nie lubiła go, bo była przekonaną, że on dla niej przyjechał. A gdy spostrzegła, że on tylko grzecznością ją zbywa, a gdzieindziej swój afekt zwraca, biedna dziewczyna ledwie nie oszalała i nawet dosyć widocznie chciała go do siebie przyciągnąć. Zresztą rozsądek nakazywał jej nie lekceważyć tak dobrej partji. Ale gdy wczoraj wieczór hrabia Leon dosyć obojętnie z nią się pożegnał i wszystkie jej nadzieje zawiedzione zostały, biedna Janina aż spazmów dostała, tak ją to zmartwiło. Obrażona duma kobiety jest coś strasznego. Janina była pewną swego — zawiedziona dzisiaj byłaby w stanie zrobić z siebie ofiarę! Czy wiesz, co mi dzisiaj, gdym ją reflektowała, powiedziała? Mówiła: a Mamo, czy ja koniecznie mam iść za księcia lub hrabiego? Jabym poszła za naszego doktora. Il est très bien! Ja go bardzo lubię!»
— Dziecko! — ozwał się margrabia, posuwając ręką spokojnie po gładko ogolonej brodzie.
— A wiesz, to tylko rozpacz mogła jej takie słowa podyktować — mówiła dalej margrabina. — To może ci służyć za miarę jej cierpień.
Nieszczęście córki zelektryzowało popielate nogi margrabiego. Wstał z krzesła, na którem przed chwilą był usiadł, i szybko zbliżył się do okna. A do bramy zamkowej wjeżdżał właśnie angielski powóz starego negocjanta. Jakieś niedobre przeczucie opanowało jego serce. W milczeniu zbliżył się do ś. Jana Baptysty, który skwapliwie odsłonił mu drzwi do wązkiej, ciemnej galerji.

Margrabina została sama w świątyni swoich w7spomnieć i marzeń. Rozłożyła znowu książkę w czerwony safjan oprawną, spojrzała smutno na dewizę, w którą od pierwszego zmarszczka z każdym dniem poczynała tracić wiarę, i zamyśliła się głęboko nad losem biednej, rozpaczającej jedynaczki, w której sercu jednak nie umiała czytać!



Margrabia posadził bankiera na kanapie w swoim gabinecie, jak to zawsze od czasu spółki zwykł był czynić. Ale złoty jego humor opuścił go dzisiaj. Mimo wszelkiego wysilenia miał minę kwaśną. Stary negocjant spostrzegł to, a szybki jak błyskawica uśmiech przebiegł po jego zżółkłej twarzy.
— Pan margrabia utraciłeś gościa — zaczął bankier, poprawiając sztywnych kołnierzyków — a ja córkę...
— Pieniężne interesa wezwały go do Berlina — odparł margrabia. — A pańska córka... aha, już po weselu!
Stary negocjant znowu się uśmiechnął. Jego plany udawały się mu wybornie.
— Jestem w ciągłych kłopotach, panie Warner — mówił dalej margrabia, porzucając niemiły mu przedmiot rozmowy — nowe gospodarstwo bardzo wiele kosztuje, a nic nie przynosi.
— Tego roku powszechny nieurodzaj.
— I fabryka nie mało mi trosków sprawia... pół roku już na schyłku, a dotąd nie ma ani nadziei —
— Właśnie w tym interesie przybyłem, trzeba coś stanowczego uradzić.
— A cóż jest więcej do uradzenia? — zapytał zdziwiony margrabia. — Wszak nic nam nie trzeba, prócz tego czasu, w którym fabrykę w ruch puścimy!
Negocjant skrzywił się, jakby mu kto octu do gęby nalał, i rzekł:
— Daleko jeszcze do tego, panie margrabio, bardzo daleko.
— Jakto, daleko?
— Okazało się, że potrzeba więcej pieniędzy i większej skali, abyśmy jaki zysk mieć mogli.
— Co mówisz, panie Warner! — zawołał margrabia z wyrazem trwogi na twarzy.
— Tak jest — odparł spokojnie bankier — wiadomość ta popsuła mi radość wesela, które właśnie mojej Matyldzie sprawiałem.
Margrabja milczał czas niejaki, poczem ozwał się cichym głosem, w którym przebijała się trwoga:
— I wieleby jeszcze brakowało?
— Dwie trzecie części — rzekł spokojnie bankier, wlepiwszy swój wzrok w twarz margrabiego.
— Dwie trzecie części! — krzyknął margrabia i wstał z krzesła.
Negocjant śledził pilnie wszystkich jego ruchów, a gdy margrabia, chodząc po pokoju, plecyma do niego się obrócił, szatańska radość strzelała mu z oczu. Nie mógł być panem uczuć swoich i z niepokojem kręcił się na krześle.
Gdy margrabia napo wrót na swojem krześle usiadł, miał już twarz spokojną, jakby się wcale nic nie stało.
— Dwie trzecie części, mówisz panie Warner — rzekł powoli i z uwagą — to będzie dla mnie z niemałym kłopotem.
— A tem większy kłopot — mówił dalej negocjant — że te dwie trzecie części tylko z dwóch rąk wypłynąć mogą.
— Dla czego z dwóch?
— Bo Pifke zbankrutował!
— Pifke zbankrutował! — zawołał margrabia i równemi nogami wstał z krzesła.
— I wprowadził nas w wielkie nieszczęście — dodał stary negocjant z westchnieniem.
Był to niespodziewany cios dla margrabiego. Wszystkie jego nadzieje opierały się jedynie na tem przedsiębiorstwie. Ostatni ratunek spełzł na niczem. Chciał według zwyczaju poprawić sobie chustką, chciał posunąć ręką po gładko ogolonej twarzy, ale ręka jego zadrżała, odtrąciło ją coś od chustki i od twarzy.
— I cóż robić w tym razie? — zapytał głosem bez dźwięku.— Nic nie robić... zaniechać całego przedsiębiorstwa.. przynajmniej na niejaki czas.
— Nie, nie, nigdy... mnie by to zgubiło — poderwał szybko margrabia.
— Innej rady nie ma na to — odparł zimno bankier. — Najprzód bankructwo Pifkiego rzuca nadzwyczaj złe światło na całe przedsiębiorstwo. Opinja już źle uprzedzona... żadnego innego spólnika nie dostaniemy. A dla mnie samego jest to za wiele. Dwoje rąk nie wystarczy tutaj.
— Jabym odstąpił komu moje akcje — rzekł margrabia cichym głosem.
— A któż je weźmie? — poderwał negocjant. — Ja dałbym pół straty!
Margrabia spojrzał smutno na swoje nogi popielate, spojrzał smutno na ścianę, gdzie w żelaznej zbroicy wisiał kasztelan Jarost, zabity w potrzebie przeciw Krzyżakom, i zdawało się, że w tej chwili żałował, że urodził się w czasach nieszczęsnych spekulacji. Jakoś przyzwoicie było mu stracić życie, niżeli majątek.
— O nową pożyczkę trudno — rzekł po chwili.
— Ani myśleć! — podjął szybko negocjant — do tego... mimo mojej wiedzy i woli zanotował mój prawnik dziesięć tysięcy dukatów... ale to nic... tylko że dla pożyczki...
— Jakie dziesięć tysięcy dukatów? — zapytał z zadziwieniem margrabia.
Warner odkrząknął, uśmiechnął się pod chustką do nosa i zaczął:
— Zapewnie przypomni sobie pan margrabia, że kupując Mogiły od pana Górnickiego, wziąłem od niego cesję wszystkich jego pretensji. Mówił on mi o należytościach u pana margrabiego, ale że na nie skryptu nie mógł znaleźć, więc przyjąłem je ryczałtem za pewną dodatkową sumę. Dzisiaj między pozostałemi papierami odszukał mój prawnik własnoręczne skrypta pana margrabiego —
— Moje skrypta... nie prawda! — zawołał margrabia — to jakieś krętarstwo...
— Mam tu wierzytelny odpis — rzekł margrabia, wyciągając długi papier z zanadrza.
Margrabia szybko przebiegł go oczyma.
— To moje kwity! — krzyknął — Górnicki administrował mój majątek!
Negocjant ruszył ramionami.
— Sąd przyjął je za skrypta długu — odparł spokojnie.
— Ale nie przyjmie za dług. Wszak Górnicki, o którym nie wiedzieć, gdzie się znajduje, gdy się go powoła —
— Górnicki już nie żyje. Niejaki Link, który jest teraz u nas, a który wtedy był w Galicji, widział na własne oczy jego śmierć r. 1846 i w sądzie zaprzysiągł.
Margrabia z trudnością znalazł krzesło i rzucił się na nie.
— Cóż to wszystko znaczy, mój panie Warner? — zapytał po chwili.
— To nic a nic nie znaczy — poderwał szybko negocjant, widząc, że margrabia blednieje — wszak mówiłem, te to wszystko stało się mimo mojej wiedzy i woli. Ja wiele rzeczy uczyniłem dla pana margrabiego; takie drobnostki nie powinny waśnić między sobą spólników.
Kasztelan grodzki Jarost zachmurzył się i gniewnie spojrzał na ostatniego swego potomka, który w taką wszedł spółkę. Ale potomek jego nie myślał w tej chwili o fundatorze Dąbczyna, nie myślał o jego napisie na bramie, który wyraźnie mówił, że «ad tuendum populum» te mury wznosi — margrabia myślał w tej chwili nad tem, jakby to z tych smutnych zawikłań wyjść z przyzwoitością.
— Dla czegóż pański prawnik...
— Mój prawnik pospieszył się — przerwał szybko negocjant — ale ja napisałem mu, że cała ta rzecz ułoży się między nami w cztery oczy. To bagatela.
— Ale ja nic nie winien panu Górnickiemu!
— A gdyby nawet i na tem poprzestać trzeba, to cóż robić? Mamyż się procesować?
Margrabia spojrzał na bankiera. On nie miał wiary w przyrodzoną szlachetność serca ludzkiego. Według niego interes, przyzwoitość i to, co nazywamy honorem w obec ludzi, były to jedyne sprężyny życia. Wszystko resztę było tylko frazesem. Dla tego postępowanie negocjanta było dla niego zagadkowe.
— Jakto, pan nie chcesz użyć tych papierów na moją niekorzyść? — zapytał po chwili.
— W tym razie, jeźli od daleko większych uchylę się niekorzyści — odparł spokojnie negocjant.
— I w jaki sposób może się to stać?
— Jeźli pan margrabia zachowa się od grożącego mu upadku.
— Jakto, mnie grozi upadek? — zawołał z dumą margrabia.
— Tutaj, na tej pozycji, niezawodnie — odparł negocjant z nadzwyczajną spokojnością.
Margrabia przygryzł usta. Jakieś złowieszcze cyfry stanęły mu przed oczyma. Powoli upadała w nim ta wiara tradycyjna, że potomek tak świetnego rodu nigdy upaść nie może i z mniejszą, już dumą ozwał się do negocjanta:
— Zdaje mi się, że to zawcześnie jeszcze mówić o tem.
— Ale nie zawcześnie, aby mówić o sposobie ratunku! — wtrącił negocjant.
— Jakiż byłby sposób ratunku, jak pan powiadasz? — zapytał cichym głosem.
— Najprzód mówmy o najgorszem — zaczął negocjant, posuwając się na kanapie. — Zebrawszy dzisiejsze pasywa razem, okaże się z nich, że pan margrabia jest insolwentem. Stagnacja fabryki narobi hałasu — banki ześlą komisję do zbadania dóbr i wypowiedzą pożyczki. A przecież to nie z honorem dla pana margrabiego, trącić majątek przez subhastę.
— Nie... nie, nigdy! — zawołał margrabia — coby świat na to powiedział! Mówiliby, żem zbiedniał do koszuli!...
— Otóż temu trzeba będzie zaradzić.
Margrabia założył ręce i bezmyślnie patrzył przed siebie. Negocjant odkrząknął, uśmiechnął się i mówił dalej:
— U nas tutaj cena ziemi jest nadzwyczaj wysoka. Przemysł i porządna praca kolonistów jest tego przyczyną. Możnaby dość dobrze Dąbczyn sprzedać —
— Sprzedać! Nie, nigdy! — zawołał margrabia i przełożył nogę na nogę.
— Możnaby rozgłosić, że to dzieje się w celu przesiedlenia się w jakich familijnych widokach. Ze sprzedaży zostałaby się zawsze jakaś sumka, za którą możnaby gdzieś na Podolu lub Wołyniu kupić kawał obszaru. U nas ziemia i człowiek w takiej cenie, a tam dusze za bezcen! — dodał z sarkastycznym uśmiechem. To kraj jakby stworzony dla panów!
Margrabia nie słyszał tych dodatków uszczypliwych, bo myśl przesiedlenia się, która jego upadek tak szczęśliwie pokrywała, owładnęła wszystkie jego zmysły. Widząc to negocjant, zatarł ręce i mówił dalej:
— Aby uniknąć subhasty sądowej, jabym wziął kupno Dąbczyna na siebie. Dałbym nad sumę ostatniego oszacowania...
Margrabia wytężył ucho — suma wcale nie była do odrzucenia. Powoli zaczął się mu świat rozjaśniać — on myślał, że z hańbą i wstydem trzeba będzie kiedyś wyzuć się z majątku, a tu poczciwy człowiek ratuje go tak niespodzianie! A wstyd ubóstwa w obec świata, to hańba niezmazana, to śmierć!... A do tego taka ładna suma!
— Rozumie się — mówił dalej negocjant — że to czynię w nadziei, że na Dąbczyn potem kupca znajdę, lub folwarki pojedyńczo odprzedam kolonistom, bo naturalnie na takie dobra nie stać biednego negocjanta — dodał z uśmiechem hipokryty.
Margrabia nic na to me odpowiedział. Liczył w duchu zakupione na Wołyniu dusze i z dumą wydął policzki, że znowu będzie panem, jak przystało na potomka Jarosta. Ów napis na bramie, owe «ad tuendum populum» ani mu na myśl nie przyszło! Po chwili, jakby się ze snu obudził, posunął rękę po twarzy, przełożył nogę na nogę i rzekł:
— Wierzaj mi, panie Warner, że już mnie znudziło to przeklęte nasze Poznańskie. Wielkie familje upadły lub wymarły — tylko drobna szlachta i dorobkiewicze. Nie ma nawet z kim żyć przyzwoicie. Gdybym miał jakie takie, godne towarzystwo, nie bawiłbym po za granicach, co mnie tyle kosztowało. W takich okolicznościach koniecznie zrujnować się trzeba. Więc wcale nie byłbym od tego, aby się przesiedlić. Tam, to jeszcze są większe majątki, można jakoś żyć z ludźmi. U nas to sama hołota. Trzeba się nad tem zastanowić.
— Nie można odwlekać.
— Trzeba przecież wykazów —
— Mam wszystko przy sobie... bo i nademną się pali. Pifke wiele mi zaszkodził.
Margrabiemu podobała się ta sprężystość negocjanta. Chciał on bowiem jak najprędzej rozstać się z majątkiem, który mu tyle co dnia przynosił kłopotów, a żadnych nie dawał dochodów.
Uradzono więc jak najprędzej skończyć ten interes, a tymczasem udał się margrabia do rodziny, aby ją o tym niespodziewanym wypadku zawiadomić.
Margrabina siedziała jeszcze w swojej świątyni marzeń, oraz wspomnień i przewracała karty książki czerwonej. Czytała właśnie stronicę, gdy była młodą i szczęśliwą, gdy wszystko paliło ofiary jej młodości i drżało na jej ogniste spojrzenia. Dzisiaj prócz kolców nie pozostało nic z tych kwiatów wiosennych — żaden z nich nie dotrwał do jesieni, do późnej jesieni! I gdzież teraz szukać odwagi, gdy chmura nieszczęścia zawiśnie nad głową? Na czem oprzeć zemdlałe ramiona, gdy podróż życia zaczyna być smutną i bolesną! Którąż namiętność weźmiemy wtedy w tę podróż?
— Kochana Hermino! — zawołał margrabia, zasuwając szczelnie ś. Jana Baptystę — mówiłem ci przed chwilą, że sobie wzajemnie wybaczać musimy. Przychodzę z nowiną, która na pozór jest niemiła, przy zimniejszej jednak rozwadze wcale jest dobrą.
Margrabina zamknęła karty swojej młodości i zwróciła się do męża. Margrabia opowiedział jej powoli wszystko, co zaszło. Skreślił jej stan obecny majątku i widoki swoje na przyszłość.
Margrabina słuchała na pozór z wielką obojętnością. Ale przy ostatniem słowie zbladła — jej głowa upadła bezwładnie na poręcz krzesła.
— Uspokój się, Hermino! — zawołał margrabia, biorąc ją za rękę — to jeszcze wcale nie źle dla nas wypadło!
— Ach, wyzuci z majątku! — krzyknęła spazmatycznie nieszczęśliwa kobieta.
— Nasze imię wystarczy nam dotąd za wszystko!
— Biedna Janina!
— Z tem imieniem znajdzie zawsze męża, który odpowie jej urodzeniu!
— Dzisiaj świat taki brzydki — dzisiaj każdy szuka majątku!
— Na Dąbczynie, który właściwie był do niczego, a w końcu po uregulowaniu stosunków — włościańskich ani szeląga dochodu nie niósł, nic nam wcale nie zależy. Niech sobie tutaj koloniści gospodarują. Dla nas jeszcze pole na Podolu i Wołyniu. Że tam nasz majątek przenosimy, cóż na tem tracimy? Może to stare zamczysko, co się wali?
— Ja nie mogę z tem się oswoić! — mówiła z płaczem spazmatycznym margrabina. — Ja tutaj umrę!
— Chcę, abyście z Janiną jak najprędzej wyjechały do Drezna.
Po spłakanej twarzy margrabiny mignęło jakieś weselsze uczucie.
— Do Drezna mówisz? — powtórzyła spokojniejszym głosem.
— Do Drezna. Jest to tanie i ciche miasto. Ja sam ukończę tutaj interesa, a przez to uchylimy się od pytań natrętnych. Co zaś w interesie opinji trzeba będzie zrobić, to uczynię. Terenia zostanie że mną.
— Terenia zostanie?
— Widzę, że ta biedna idjotka codzień więcej ma dziwactw, które Janinę trwożą. Pomyślę nad jej umieszczeniem w jakim przyzwoitym klasztorze.
— To bardzo rozsądnie zrobisz... bo dla niej tylko klasztor może być azylem na tym świecie! — rzekła z głębokiem westchnieniem margrabina.
— A teraz powiedz coś o tem wszystkiem Janinie — kończył margrabia, zwracając się do ś. Jana Baptysty.
— Kiedy odjedziemy do Drezna? — zapytała jeszcze margrabina.
— Dziś, jutro... kiedy chcesz, kochana Hermino — odparł margrabia i zniknął w ciemnym kurytarzu.
Jasne promienie słońca, które Wysokiem, gotyckiem oknem spłynęły z pogodnego nieba na kamienną posadzkę, zatrzymały nagle margrabiego, który zamyślony wychodził z ciemnej galerji. Powiódł okiem po tych ciepłych promieniach, zajrzał w pogodne, szafirowe niebo, i zdawało się mu, że jakaś stęchlizna grobowa naciska na jego piersi. Zbiegł po schodach i wyszedł na dziedziniec.
Na dziedzińcu walało się kilka odłamanych z muru kamieni, na których wyobrażony był herb Dąbczyńskich. Tam kupa gruzów, czerwoną posypanych cegłą, dawała schronienie żabom i płazom — wszędzie zniszczenie i ruina. Kamienny krużganek na lewym rogu zamku pochylił się i groził upadkiem, dach miedziany pośniedział i załamał się na samym środku, a na wieży zamkowej wskazuje zegar godzinę jedenastą już od kilku miesięcy, jakby chciał wołać na mieszkańców: już czas ostateczny! Margrabia zwrócił się na prawo. Przed nim stała kaplica zamkowa. Na kamiennym progu, w pokorze ducha, kazał wyryć fundator imię swoje, prosząc wchodzących przez ten próg o modlitwę dla duszy swojej. Przez małe, żelazną kratą opatrzone okno padało światło w podziemia kaplicy. W tych podziemiach były groby Dąbczyńskich. Margrabia zaglądnął przez to okno — woń pleśni i próchna odrzuciła go. Jakieś niemiłe uczucie opanowało jego serce. Spiesznie postąpił naprzód, aby jak najprędzej prochy ojców swoich za sobą zostawić. On chciałby w tej chwili jak najprędzej od nich się oderwać — on chciałby pójść tam, gdzie nie ma żadnych smutnych wspomnień, żadnych smutnych pamiątek! I nie słyszał wcale, że na krużganku kaplicy zapłakały głośnym płaczem olbrzymie, kamienne postacie, które nad tuendum populum» kasztelan Jarost tam był postawił, i rozwinęły szaty swoje, aby ztąd odlecieć daleko, daleko!... I rzekł w duchu do siebie margrabia:
— Urojone jakieś uczucie przywiązuje nas do miejsc dawnych. Dla czegóż nie zostawić gruzów za sobą, gdy ich nie można przerobić w gmach okazały? One nas tylko przygniatają i niepokoją. Dla czegóż nieustannie straszyć się widmem przeszłości? Niech śpią umarli — przeszłość pogrzebana — a dla nas życie! Dąbczyńscy i bez tych gruzów i bez tych kilka obszarów mokrej ziemi będą zawsze tem, czem byli!
A gdy do zamku powrócił, był już tak spokojny, tak niecierpliwie czekał negocjanta, któryby jak najprędzej wziął mu ten nieznośny ciężar z serca — tę kupę gruzów i tych kilka garści prochów i kości, które z podziemia kaplicy tak niemile go zawiały!
Chciał jeszcze przeglądnąć wszelkie swoje mobilja, aby je ocenić i jakąś sumkę za nie negocjantowi położyć. Wszedł najprzód do błękitnego pokoju. Starożytna komnata przyjęła go w swoją duszną atmosferę, ścisnęła go za piersi i serce, ale margrabia odkrząknął i spokojnie szedł dalej. Na ścianie wisi wielki obraz, przedstawiający hołd Krzyżaków po odniesionem zwycięztwie. Po drugiej stronie mistrz Albert zrzuca habit zakonny i z rąk Zygmunta odbiera godność książęcą jako pierwszy książę pruski i lennik polski. W obu obrazach figurują Dąbczyńscy na pierwszym planie — ale pędzel gruby, układ figur wcale nie artystyczny; dla kupca nie mają te obrazy żadnej wartości. Margrabia minął je, nie położywszy na nie żadnej ceny.
Przy oknie stoi mały, trójgraniasty stolik, ze skórzanemi po bokach workami. Zapewnie służył on do gry w kostki. Dla kupca to grat stary — chyba w piecu go spalić!
Z tego pokoju prowadzą do wieży zamkowej tajemne drzwiczki. Margrabia pocisnął sprężynę — duszna atmosfera uderzyła mu na piersi. To skarbiec Dąbczyńskich. Pełno dziwnych, dawnych sprzętów. Świeczniki z drzewa toczone i jaskrawemi malowane barwami. Tam roztruchany potłuczone, dziwnych kształtów, kilkanaście sztuk zardzewiałej zbroi, tuzin kopji i kilka skrzydeł husarskich, a w kącie porzucone na ziemię leżą księgi i papiery — to archiwum Dąbczyńskich. Mól i robak roztoczył te stare graty — margrabia zamknął drzwi; dla kupca nie ma to rupiecie żadnej wartości!... Nad kominem wiszą trofea Dąbczyńskich: Buńczuki, chorągwie, kindżały, zbroice krzyżackie, miecze cesarskie — sama rdza i łachmany! Kupiec wyrzuci je oknem!...
Nie znalazłszy nic takiego, na coby jaką cenę położyć można, wrócił margrabia do swego gabinetu w kwaśniejszym nieco humorze.
— Ekonom z Czarnowód chce z jasnym panem mówić — ozwał się lokaj przy drzwiach.
— Czego chce, może i w kredensie powiedzieć! — odparł z niecierpliwością margrabia.
— On chce tylko z jaśnie panem mówić.
— Nie mam czasu.
Za chwilę jakiś łoskot dał się słyszeć w przedpokoju, a do gabinetu margrabiego wpadł zapyrzony Mietlica. Za nim z rozczochraną fryzurą wsunął się lokaj.
— Niech jaśnie wielmożny pan daruje — rzekł Mietlica, odsapując głęboko — ale te kutasy nie chcieli mnie tu wpuścić.
— Czego chcesz, człowieku? — zawołał margrabia, a lokaj tuż nad kołnierzem Mietlicy wstrzymał rękę.
— Najprzód niech jaśnie wielmożny pan odpędzi tę obrzydłą małpę, która ma kark tak twardy jak u dzika, a potem będę prosił łaski jaśnie wielmożnego pana o kilka słów na osobności w bardzo ważnym interesie. Jam z jenerałami mawiał nieraz.
Mietlica mówił to z największą determinacją i wyprostowany, jak przystało na wiarusa drugiego pułku ułanów, czekał odpowiedzi. Margrabia dał znak służącemu, aby się oddalił.
— Cóż to za ważny interes? — zapytał ekonoma.
Mietlica miał twarz tak dziwnie czerwoną, że trudno było z niej — wyczytać, czy płakał, czy kilka kieliszków wódki nad zwykłą miarkę wypił. Zdaje się, że jedno i drugie razem się złączyło, bo pod oczami widoczne były ślady łez, a w koło głowy unosiła się jakaś anyżowa atmosfera, w której topił swego robaka stary wiarus. Margrabia zmarszczył brwi i niecierpliwie patrzył na suplikanta. Mietlica zaczął z uśmiechem jakiegoś zadowolenia:
— Daleko lepiej skończyła się ta sprawa, jak się obawiałem. Bo też jam nie miał pokoju i dniem i nocą. Zawsze mi Mateusz stał przed oczyma, jak święty Piotr w okowach. Ale ja sam nie podołam — bez łaski jaśnie wielmożnego pana —
— Co chcesz? mów jasno! — zawołał margrabia. — Ja cię nie rozumiem.
— Wszak wiadomo jaśnie wielmożnemu panu, że Mateusz Wojna, wnuk prawowity tego Sebastjana Wojny, który ten zegar na wieży składał, podstępem i zdradą człowieka niepoczciwego, którego cały Dąbczyn zna, że ma myckę na głowie i brzuch tłusty — wszedł do kałauzu, a jest niewinny jak święty Piotr w okowach?
— Cóż mnie do tego? — zawołał niecierpliwie margrabia.
— Jaśnie wielmożny panie! — odparł Mietlica. — Pradziad, dziad i ojciec Mateusza Wojny służyli w tym skarbie, a Mateusz nawet do ostatniej godziny, nim z miasta odchodził, nakręcał zegar na wieży zamkowej, i bywało, nieraz opowiadał mi, jak łaskawy był zawsze jaśnie wielmożny pan dla wnuka Sebastjana, który układał własnoręcznie ten zegar. Do kogoż mam się więc udać po pomoc dla biednego Mateusza, który teraz jęczy —
— Cóż ja mu pomogę? — przerwał margrabia.
— Bo to jest taki interes — mówił dalej Mietli a, uśmiechając się dowcipnie. — Zły sąsiad i burmistrz tutejszy usadzili się na biednego Mateusza, wywiedli go za granicę i tam do kozy wsadzili. A tu tymczasem chcą mu rozwalić jego domek, który z łaski dziedziców Dąbczyna wystawił pradziad jego Sebastjan, ten sam, co to układał ten kunsztowny zegar na wieży.
— To być nie może — rzakł margrabia z miną, która coś niedobrego wróżyła Mietlicy.
— I jam tak z razu myślał... kubek w kubek — odparł ekonom, ośmieliwszy się podnieść rękę do wąsa — ale przecież inaczej się stało. Dom jego chcą mu wziąść i rozwalić, bo jest stary i krzywy, a Wojna nie ma pieniędzy, aby nowy wystawić. Otóż pisali tam do niego o tem i teraz kazali go otaksować. I właśnie dzisiaj zapowiedziano publiczną tego domu licytację, a zły sąsiad jego już się uśmiecha i głaszcze po brzuchu —
— Powiedz krótko, co chcesz!
Mietlica uśmiechnął się, podkręcił wąsa, z którego coś anyżowej wymknęło się woni, a pociągnąwszy kilka razy po nosie na znak, że teraz dopiero coś dobrego nastąpi, mówił dalej:
— Bylibyśmy z kretesem sprawę przegrali, gdyby nie wysoki rozum burmistrza! Taksatorami tego domku mianował jednego kolonistę, a drugiego szlufierza! Ha! ha! ha!
— I cóż ztąd?
— Alboż kolonista i szlufierz, co to z kółkiem na każdej ulicy stację ma, alboż to tacy ludzie wiedzą, ile wart jest domek rodzinny! he!... Domek rodzinny, w którym to człek się wychował, gdzie każdy kołek, każdy sęk coś nam przypomina!...Hej, mój Boże!...
Margrabia zmarszczył brwi i widocznie począł się niecierpliwić.
— Otóż ten domek rodzinny Wojny oszacowali na trzysta talarów. Ha! ha! ha! na trzysta talarów! Jakże szlufierz i kolonista mogą wiedzieć, że domek rodzinny, że ojcowizna to skarb nieoszacowany dla człowieka!... Otóż zaraz pomyślałem sobie: Ten domek trzeba kupić, a gdy Wojna wróci, niech jakoś sobie z nim radzi. Boć to zawsze w mieście jeden grunt polski i tak coraz mniej jest tam naszych!
Margrabia miał coś w ustach, co wcale nie sprzyjało staremu gadule, ale nic nie powiedział.
— Mam uskładanych sto talarów — mówił dalej Mietlica, z coraz większą poufałością pokręcając wąsy — a gdybym jeszcze żonkę trochę poszturkał, tobym z niej wydusił jakie pięćdziesiąt, bo ręczę gardłem, że baba ma coś we wezęłkach między bielizną. Ale to wszystko za mało. Braknie mi jeszcze połowa. Panu memu nic nie mówiłem, bo dalibóg pustki w stodołach. A tak jeźli jaśnie wielmożny pan da połowę, to takiego figla wypłatamy temu szołdrze z tłustym brzuchem, który dzisiaj widocznie śmiał się ze mnie —
Chciał jeszcze coś więcej mówić rozochocony Mietlica, ale już mu czasu zabrakło. Margrabiał zadzwonił i z gniewem rzekł do lokaja:
— Zkądże ten zwyczaj, wpuszczać do mnie pijanych ludzi!
Służba czekała tylko tego rozkazu. Mietlica sam nie wiedział, jakim sposobem znikł mu margrabia z przed oczu, a gdy oczy szerzej mógł otworzyć, ujrzał wielki kawał nieba i boże słońce na niem, ale służby zamkowej już przed nim nie było.
Margrabia jeszcze nie uspokoił się z tego dziwnego zdarzenia, gdy służący zapowiedział Jerzego.

— Przeprosić — odpowiedział — jestem zatrudniony, i margrabina nie przyjmuje.



Słowa te słyszał stojący w przedpokoju Jerzy. Idąc do zamku, zdawało się mu, że wypełnia uczynek chrześciański, że smutnych i bolejących pocieszy współczuciem. Jego współczucia nie przyjęto — pół serca, które niósł w ofierze, odrzucono jak jałmużnę niegodną. On nie wiedział, że duma wynioślejszą jest w nieszczęściu.
Wychodząc z dziedzińca, spojrzał na ten stary, wspaniały zamek — spojrzał na te kamienne, olbrzymie posągi, stojące na krużganku kaplicy, spojrzał oczyma duszy i na tych, co tam w podziemiu leżą w grubych, ołowianych trumnach, leżą w pełnej zbroi, z prawicą na rękojeści szabli, która tę ziemię zdobyła, a którą dzisiaj oddaje do rąk obcych ostatni ich potomek!
I zdawało mu się, że traci część swego dziedzictwa które całą duszą ukochał, że te kamienne posągi, z któremi tak często o dawnych czasach rozmawiał, strąci ztamtąd obca ręka kupca, albo ozdobi niemi parkan ogrodu. Smutek ścisnął mu serce, a gdy do okien zamku oczy podniósł, ujrzał Janinę, która trzymała chustkę przy oczach i zasełała mu pożegnanie!
Biedny marzyciel zapragnął samotnej swojej izdebki.
Jakże wiele tu się zmieniło w tej izdebce! Pająk rozszerzył siatkę swoją i nałapał much, z których krew wysysał. Z ciemnych kątków wystąpiły do niego te same postacie, na które patrzał z zamkowego dziedzińca, ale były potłuczone i zgruchotane. Ich twarze patrzały smutno na niego, że je oddano do rąk obcych! Ziemia ojczysta straciła kilka zagonów — kilka pamiątek narodowych spróchnieje i rozsypie się!...
Śród tych smutnych obrazów jasna twarz Janiny mignęła, jak błyskawica przed duszą marzyciela. W jego sercu powstała dziwna — walka. Zdawało mu się, że jakaś fałszywa struna tam się nagle ozwała. Z zamku odprawiono go — jego współczucia nie przyjęto. Różne myśli poczęły mu chodzić po głowie.
W tem drzwi się otworzyły — do pokoju wszedł Otton.
Jerzy wypatrzył się zdziwiony na gościa i w milczeniu wskazał ręką na fotel.
Otton miał twarz bledszą jak zwykle, oczy zamglone, jakby bezsenną noc przepędził. Jego usta drżały; jakieś wielkie, stanowcze słowo miało wyjść przez nie.. Ale Jerzy tego wszystkiego nie widział. Przed jego oczami stały owe kamienne postacie z krużganku kaplicy i przelękłe cisnęły się do jego samotnej izdebki. Krawędź ziemi ojczystej, na który stali, odłamał się i pochylił w przepaść, aby zginąć na zawsze. A przecież to była myśl, która go tu zapędziła, aby na brzegu obcego lądu zaciągnąć się pod sztandar rycerzy kresowych! I cóż uczynił dla tej pięknej myśli swojej? On chciał się poświęcić, a tymczasem marzył o samym sobie! Czyż nie lepiej zerwać tę nić, która serce swe obmotał, i wrócić napowrót do uczynionych ślubów swoich?
— Nie śmiem podać tej ręki, która do pana mierzyła — rzekł młodzieniec drżącym głosem.
— Krew jest symbolem dobrych uczuć — odparł Jerzy z uśmiechem, bo coś go ciągnęło do tego biednego młodzieńca.
— A więc z ufnością mogę się panu zwierzyć —
— Słucham pana — rzekł Jerzy, podając mu rękę.
— Wyobraź sobie pan najprzód, że pewnej osobie wiele zależy na względach panny Janiny.
Jerzy posunął się na krześle i wypatrzył się na Ottona.
— O te względy jednak jest mu bardzo trudno, bo te względy pan posiadasz.
Jerzy uczuł rumieniec na twarzy. Kamienne postacie z krużganku kaplicy stanęły gniewnie przed nim i zmarszczyły brwi.
— Nie wiadomo tej osobie, jakie są zamiary pana w tej mierze.
— Moje zamiary? — odparł Jerzy, który do tej chwili tak jasno jeszcze nigdy siebie nie zapytał — moje zamiary?... Ja żadnych nie mam zamiarów.
A kamienne postacie coraz bliżej okrążały go, coraz więcej ściskały go między sobą.
— Więc jeźli pan żadnych, pewnych nie ma zamiarów — mówił dalej młodzieniec, a blada twarz jego ożywiała się coraz więcej — to nie będziesz pan stawał na przeszkodzie innemu, który szczerze zajęty jest szczęściem Janiny i całej rodziny.
Jerzy uczuł, że mu serce zadrżało. Chciał wstać z krzesła i coś groźnego powiedzieć temu nieszczęsnemu posłowi — ale dziwna bezwładność opanowała go. Pochylił głowę jak winowajca, którego schwytano na uczynku, i słuchał dalej.
— Wiadomo panu, że margrabia traci cały swój majątek — mówił dalej Otton — że po spłaceniu długów prawie mu nic nie zostanie. Cała rodzina zejdzie na nędzę — dom tak okazały upadnie!
Kamienne postacie otworzyły usta, a Jerzy słyszał je mówiące, że wkrótce runą z krużganku, obcą strącone ręką! Cofną się granice ziemi ojczystej, zakreślone niegdyś orężem Bolesława!
— Jakiż los czeka biedną Janinę?...A ta osoba pragnie i jest w stanie odżegnać to nieszczęście od domu Dąbczyńskich, ocalić ten zamek starożytny i cały majątek zatrzymać przy rodzinie, byle tylko względy Janiny przychyliły się na jej stronę. A to tylko pan możesz uczynić. Tylko pan możesz być zbawcą tak znakomitego domu!
Kamienne postacie wzięły się za ręce i otoczyły Jerzego. Poczęły pląsać z radości, że jest ktoś, który je ocali!
— Jakim sposobem mogę ja być zbawcą tej nieszczęśliwej rodziny? — zapytał po chwili Jerzy, na którego twarzy malowała się wewnętrzna walka.
— Jeźli pan przez zerwanie stosunków swoich z Janiną dopomożesz tej osobie do jej względów...
— Jakże to być może, mój panie? — rzekł na to zdziwiony Jerzy, któremu w tej chwili przyszła na myśl propozycja starego negocjanta, aby nie umierał!
— Jeźli pan, jak sam mówiłeś, żadnych nie masz zamiarów, to nawet obowiązkiem jest każdego szlachetnego serca...
Jerzy zarumienił się — uczuł prawdę tych słów.
— Ale czy tak można traktować o uczucia serca? — rzekł po chwili.
— Janina ma piękne, szlachetne serce. Ona dla uratowania rodziców wiele uczynić może. A potem, gdy pozna bliżej tę osobę, która dzisiaj do niej nie może się zbliżyć, przekona się o jej zupełnem poświęceniu dla niej.
— To będzie miała dla tej osoby szacunek — ale miłość...
— Ugruntowany na takiem uczuciu szacunek stanie się wkrótce miłością — Janina ma piękne, wzniosłe serce!
Ogień zapału zamigotał w pięknych oczach młodzieńca. Silne uczucia rozwinęły dziwnie słabą, miękką jego duszę. Jerzy nie patrzył w tej chwili na młodzieńca; on myślał dziwnym sposobem — o Leonie! A kamienne postacie coraz groźniej otaczały go w około, wołając głośno: ratunku! ratunku!
— Osoba, w której interesie tutaj przemawiam — mówił dalej Otton — miała jeszcze wydane do rąk swoich papiery, które wielu rodzinom mocnoby zaszkodziły. Radzono jej złożyć te papiery w ręce pana, pod warunkiem, abyś pan za to zrzekł się swoich zamiarów. Miała to być spekulacja na pańską szlachetność i gotowość do poświęcenia się. Ale podobne postępowanie byłoby nieszlachetne. Otóż ta osoba powierza te papiery panu bez wszelkich warunków. Jeźli pan przychylisz się do jej prośby, to w nagrodę tego szlachetnego uczynku możesz pan mieć wewnętrzne przekonanie, żeś tyle rodzin od nieszczęścia ochronił.
Rzekłszy to młodzieniec, dobył z pugilaresu dość spory pakiet i położył na stole. Jerzy przebiegł go szybko oczyma, widoczny przestrach malował się na jego twarzy.
— Któż był tak nierozsądny? — zapytał dziwnie pomięszany.
— Te papiery mają być po panu Górnickim...
— Górnickim! — zawołał Jerzy i oczy w ziemię spuścił. Wszak on to mógł być sprawcą tego nieszczęścia. Były to papiery z wykradzionej mu szkatułki.
Czas niejaki milczał, nie mogąc żadnego powziąść postanowienia. Tysiączne myśli krzyżowały się w jego głowie, przed oczami snuły się jakieś dziwne, złowrogie mary. Konwulsyjnie ścisnął papier w ręku, jakby mu kto chciał go wydrzeć; w duszy odbywała się walka ofiary!
Widząc to młodzieniec, nie chciał w tej chwili czekać na odpowiedź Jerzego; chciał go zostawić samego, aby ta bolesna walka odbyła się bez świadka. Ścisnąwszy go więc za rękę, rzekł do niego:
— Niech pan to wszystko rozważy i według tego niech sam potem zastosuje swoje postępowanie. Więcej nie mam panu nic do powiedzenia. Przyjaźń pańska będzie dla mnie zaszczytną.

A gdy Jerzy z krzesła powstał, Ottona już nie było w pokoju.
Nie miał przyjaciela, przed którym mógłby do gruntu serce otworzyć. Jego samotna izdebka już mu nie wystarczała. Za kilka chwil był już w drodze do Czarnowód.



V.

W Czarnowodach gotowano się właśnie do wielkiego festynu. Nie jednak o tem nie wiedział ksiądz Maciej. Rozszedłszy się przed chwilą z majorem, wziął się do brewiarza, aby w tak trudnem położeniu wymodlić sobie od Boga potrzebnej pomocy. I gdy się zmierzchać poczęło, wziął na siebie tę samą, nową sutannę i ten sam lepszy kapelusz, w którym przed kilkoma godzinami miał odbyć wcale inną misję: a wyszedłszy z izdebki, puścił się drogą do białego dworku. Zawiódłszy się dzisiaj na wszystkich swoich rachubach, już nic nie układał naprzód, co będzie mówił i gdzie usiędzie, tylko wszystko zdał na Boga, który wyraźnie powiedział, że będzie — w ustach sług swoich, gdy im mówić będzie potrzeba. W dodatek do tej pobożnej ufności wziął z sobą tabakierkę szyldkretową i co kroku zaglądał do niej, czy nie ubyło z niej potrzebnego mu dzisiaj specjału. A chcąc się w pobożne wprawić natchnienie, zanucił sobie po cichu: «Dies irae, dies illa».
Słońce zachodziło prześlicznie, a jedna gwiazdka po drugiej wytryskiwały z błękitnego tła niebios. W całej naturze było tak cicho, tak spokojnie! Wody jeziora wyglądały jak jedna szklanna szyba, i nie było ani śladu na nich owej wczorajszej łódki, która o tym samym czasie mknęła tędy, do tych grup drzewa...A ta sama gwiazdka, która tak ciekawie wczoraj z nieba patrzała, patrzy dzisiaj tak spokojnie, tak serdecznie mruga do poczciwego kapłana!
Ale cóż to się nagle stało? Ksiądz Maciej stanął, wytężył ucho, przyłożył rękę do czoła. Jakieś dziwne tony zalatują go od dworku. Nad dachem goreje łuna złowieszcza! Przeżegnał się, rozkręcił tabakierkę, słuchał i patrzał, i coraz wyraźniej przynosi mu tony jakiejś muzyki wiatr południowy, a nad dachem dworku coraz jaśniejsza bije łuna!
Ksiądz Maciej odmówił krótką modlitwę, obejrzał się w około, czy zły duch jakich figlów.mu nie płata, i dalej sporym ruszył krokiem.
Wszedłszy w dziedziniec, stanął nagle jak wryty. Światła zaświeciły mu się w oczach; jakieś dziwne, czarne postacie wyprawiały pląsy szalone, z pod lip grzmiała ochocza muzyka, a stary Dębicz, znaczny między wszystkimi, na ganku uśmiecha się do tańczących.
W oczach proboszcza pociemniało, potem zrobiło mu się za jasno, a po chwili znowu zdawało mu się, że widzi we śnie ucztę Sardanapala, że widzi ową ścianę pałacu, na której olbrzymia ręka właśnie pisała słowa: «Mane, tekel, fares!.. I czuł, że się pod nim nogi zginają, że szylkretowa tabakierka na ziemię mu upada, że nagle jakaś zmora sturamienna chwyta go i targa na sztuki, a gdy oczy wzniósł do nieba, ujrzał strasznego anioła sądu bożego, który na dniu ostatecznym głosem trąby ma pobudzić wszystkich umarłych!...
Po chwili przyszedłszy do siebie, spostrzegł ksiądz Maciej, że jakimś dziwnym sposobem wpadł w sam środek tańczących, a gdy na dwór spojrzał, obaczył w oknie olbrzymi transparent, przedstawiający anioła już w niemłodym wieku, dmącego z całą siłą w ogromny puzon. Z puzona wylatywały w różnych pozyturach litery, które złożone razem brzmiały: Vivat! Przekonawszy się także, że i szylkretowa tabakierka w jego jest posiadaniu, wymknął się ksiądz Maciej z szalonego koła rycerzy i do ganku pospieszył.
Na ganku rzęsisto oświetlonym siedział Dębicz i siwą brodą oraz całem otoczeniem przypominał dawne, dzisiaj bajeczne czasy patrjarchów. Z roskoszą wpatrywał się w pląsające grono wieśniaków, z starszymi rozmawiał, jak to dawniej bywało, a hożym dziewczętom rozdawał przygotowane od Zuzanny upominki. I tak był szczęśliwy ten staruszek, tak mu jakoś dobrze było dzisiaj na świecie, tak jasnemi w około spoglądał oczyma, że potrzeba było serca z kamienia, aby go w tej chwili zasmucić tak nieszczęsną wieścią, z jaką właśnie przybył ksiądz Maciej.
W koło niego siedziało kilku sąsiadów, którzy dawnym obyczajem przybyli powinszować koledze swemu. A sam solenizant stał na uboczu i osłupiałym wzrokiem patrzył przed siebie. Tańczący na dziedzińcu wieśniacy wydali mu się jak mary złowieszcze, urągające się jego nieszczęściu. Zuzanna nie była także wesoła; snać smutek męża nie uszedł jej oka. Jerzego jeszcze nie było.
Gdy major księdza Macieja na dziedzińcu obaczył, pospieszył do niego, a chwyciwszy go w ramiona, długo trzymał twarz przy jego piersi. Ksiądz Maciej uścisnął mu tylko rękę i żadnych innych powinszowań w tym dniu mu nie powiedział.
— Nie możemy się ciebie doczekać, księże Macieju — zawołał stary Dębicz, wyciągając rękę do niego. — Musisz nam uroczystość dzisiejszą pobłogosławić, żebyśmy zbytnią wesołością nie grzeszyli przed Panem Bogiem. Bo że jesteśmy aż do zbytku weseli i szczęśliwi, to sam widzisz, patrząc na nas.
Ksiądz Maciej uścisnął podaną mu rękę i czemprędzej rozkręcił tabakierkę. Chciał coś odpowiedzieć, ale czul łzy pod powieką i nie chciał swego bolu zdradzić. Podniósł tylko rękę i zgromadzonym przed gankiem wieśniakom pobłogosławił.
— A nam nie błogosławisz, księże Macieju? — rzekł Dębicz z wyrzutem. — Błogosław i nam, abyśmy na rok przyszły tak samo jak i teraz, tu na tym ganku siedzieli przy krzepkiem zdrowiu i szczęściu spokojnem.
Ksiądz Maciej podniósł rękę, ale łzy zasłoniły mu tych, którym miał błogosławić.
— I chleb przeżegnaj... chleb żytni, polski! — zawołał Dębicz. — Przeżegnaj te wieńce żyta i pszenicy, aby na rok drugi stokrotnie rozmnożył ją Bóg w ziemi naszej i nakarmił biedny lud nasz, jak niegdyś nakarmił rzeszę, słuchającą słów jego.
Księdzu Maciejowi już się łzy jak groch puściły z oczu. Przeżegnał te wieńce żyta i pszenicy, i spiesznie odwrócił się od zgromadzenia. Szylkretowa tabakierka zaskrzypiała, podniósł głowę do góry, jakby się z uwagą przypatrywał misternie uwitym festonom. A gdy po chwili na majora popatrzył, wyczytał z jego oczu tak wymowną prośbę, aby sędziwemu staruszkowi tych kilka jasnych chwil życia dzisiaj nie odbierać. Ucieszyło go jakoś to wejrzenie majora, a na znak, że je dobrze zrozumiał, puknął kilka razy w tabakierkę i nową z niej wziął szczyptę.
I w samej rzeczy, widok tej uroczystości miał w sobie wiele rozczulającego. Na zielonym trawniku przed gankiem kręciły się pary ogorzałych wieśniaków. Nie było tam strojów błyszczących: wprost od pracy wzięto się do zabawy. Kosy i sierpy pozawieszano na gałęziach lip, w dali pod szopą ustawiono pługi i inne narzędzia gospodarskie. Była to najpiękniejsza dekoracja sali balowej. Szerokie liście lip i kasztanów splatały się w jakieś arabeski po nad głowami tańczących, a i jasnego tła nieba migały gwiazdy, płynęły białe, światłem księżyca osrebrzone chmurki.
Tam gromadka starych wieśniaków gwarzy coś sobie o tegorocznych urodzajach i patrzy z roskoszą na hasającą młodzież. Jedni drugim szepcą do ucha, że ta lub owa para jakby dobrana dla siebie, że w zapusty trzeba sprawić weselisko, dać dwie krowy, pług, wózek i coś grosza... Tam kupka starszych kobiet może to samo podaje sobie do ucha. A z po za gałęzi lipowych strzela hoży parobczak na Kasiunię czarnooką, która najlepiej wywija obertasa. Tu znowu chichoczą młode dziewczęta, wesołe i puste, jak stadko kóz roskosznych. Każda z nich niby to nie patrzy na taniec, niby zmordowana, ociera fartuszkiem pot z czoła i z brwi czarnych, a tu z ukosa rzuca okiem na swego tancerza i mało serce nie wyskoczy jej z pod rąbka koszuli, że tak długo w taniec jej nie bierze! A muzyka tak skocznie gra, aż same nogi się plączą! Tylko Paliwoda siedzi pod kasztanem smutny na próżnym moździerzu. Mietlicy z prochem jeszcze nie ma.
Stary Dębicz wodzi okiem po wszystkich grupach i uśmiecha się jak ojciec rodziny. Równego z nim wieku wieśniak, co to jeszcze nieboszczyka Dębicza pamięta, siedzi teraz koło niego i opowiada mu, jak to on był dzieckiem i jak dobrze przypomina sobie taki sam obrzynek w tem samem miejscu. A będzie temu lat ośmdziesiąt — były to lepsze czasy! mówi stary dziadek. A muzyka pod lipami gra tak skocznie, tak wesoło.
Rozstąpiła się grupa starszych wieśniaków: przed ganek wyszedł Maciejaszek, najbogatszy i najrozumniejszy wieśniak z całej gromady. Muzyka ucichła, tany ustały. Maciejaszek odgarnął włosy z. czoła i zaczął mówić jakąś długą orację. Zwróciwszy się do Dębicza i majora, mówił wiele o dobrych panach, co to w gromadzie świecą się jak świeczniki w kościele, pomogą biednemu i pocieszą w nieszczęściu. Wprawdzie dzisiaj odłączono gromadę od pana i obiecano jej pomoc króla, ale przysłowie stare mówi, że Bóg wysoko, a król daleko — a pan przecież jest blisko, tylko zapukać. Mówił dalej, jak gromada zawsze była rada dziedzicom swoim, bo dziedzice zasłużyli sobie na to przywiązanie. I jak wiele szczęśliwszą jest od gromady Mogił, gdzie nikt się nią nie opiekuje, gdzie dwór luterski nigdy o nią się nie pyta, a nowy pan nigdy z człekiem nie pomówi.
Tutaj przerwał mówiącemu szelest pod lipami. Najbliżsi zwrócili tam oczy i ujrzeli stojącego jakiegoś nieznajomego człowieka, który nagle skrył się za drzewa. A że Maciejaszek tem wydarzeniem przerwał sobie swadę i dalej oracji prowadzić nie chciał, więc zakończył silną apostrofą do starego Dębicza, któremu życzył jeszcze lat drugie tyle, do majora i Zuzanny, którym cała gromada przez jego usta zaseła podziękowanie za ich dobre uczynki.
Stary Dębicz rozczulił się aż do łez, major spojrzał na księdza Macieja jak człowiek, który wyroku śmierci oczekuje; a Zuzanna westchnęła i zamyśliła się. Ksiądz Maciej rozkręcił tabakierkę aż zaskrzypiała i na pułapie ganku szukał nadaremnie owego sztukowanego belka, który w kłopotach jego tak wielką robił mu przysługę.
A czeladź dworska podochocona aż do zbytków, żartowała przy piekarni ze starego kucharza, krytykując jak jaka gawiedź literacka dzieło mistrza. Polny szedł w zakład o flaszkę wódki, że nos anioła większy od nosa Wojciecha, a stangret przymawiał trąbie, która według niego podobną była do rondla, w którym wysmarzyły się w różne litery wyrabiane ciasteczka. Stary kucharz przyjmował z pokojem ukończonego artysty wszystkie te złośliw7e krytyki, opowiadając zoilom swoim, że konterfekt anioła byłby daleko lepiej wypadł, gdyby mu nie zabrakło błękitnej farby.
Stary Dębicz był tak wesoły, tak szczęśliwy!
Muzyka po krótkiem milczeniu zaczęła nowego tańca. Ale stało się to z takim jakimś hałasem, że wszyscy spojrzeli pod lipę, gdzie siedzieli muzykanci. Śmiech powszechny rozległ się po liściach lip i kasztanów. Między muzykantami stal stary kucharz, z białą czapką na głowie i pełnemi policzkami dął na klarynecie. Złośliwa krytyka pod piekarnią wytrąci mu może na zawsze pędzel z ręki, a że to człowiek muzykalny, więc wziął stary swój klarynet i mimo różnicy nastroju, dał się słyszeć nagle na nowem polu sztuki.
Stary Dębicz śmiał się, aż mu łzy w oczach stanęły. Z wielką biedą odpędzono kucharza od trzody Apolina i na nowo grać zaczęto. Zawołany do Dębicza kucharz, skarżył się na stangreta i polnego, którzy anioła jego krytykowali, a którym on chciał na złość pokazać, że nie tylko malować, ale i grać potrafi, jeźli to afekt dla tak dobrych dziedziców nakazuje.
Podziękowano chórem staremu kucharzowi za jego afekt, za anioła i za klarynet, a stary Dębicz podał mu szklankę wina. Kucharz wypił, ale niekontent z dzisiejszych laurów, odszedł do swojej izdebki, z której w intermeccach zabawy wypuszczał jakieś dzikie, rozpaczliwe melodje na swoim klarynecie.
Stary Dębicz był w złotym humorze. Przysunął krzesełko księdza Macieja do siebie i rzekł do niego:
— Lękam się, aby Bóg mnie nie skarał za zbytnią wesołość moją. Tyle radości, tyle szczęścia już dawno nie zaznałem.
A gdy major, sąsiedzi i Zuzanna do niego się zbliżyli, słuchając co staruszek z takim zapałem opowiada, mówił tenże dalej:
— Patrzcie na ten cały obraz, od tych kasztanów aż do izdebki kucharza, z której słyszę jego wzgardzony klarynet. Tyle ludzi, a jestże między nimi choć jedna dusza, któraby dzisiaj uśmiechu na twarzy nie miała?
Pod kasztanem znowu dał się słyszeć szelest — a postać nieznajomego człowieka skryła się znowu po za drzewa.
— Niech mówią co chcą o dzisiejszej cywilizacji! — mówił dalej Dębicz. — Niech tam ślęczą sobie na giełdach, niech suszą mózgi na spekulacje, niech tworzą nowe systemata społeczeństwa ludzkiego w tem uprzedzeniu, że to, co jest stare i niedołężne... a ja przecież mówię wam, nie ma nad żywot szlachcica na wiosce rodzinnej! Kto ten żywot dla jakichś spekulacji opuszcza, lub żyjąc dla własnych namiętności, kto tę glebę ojczystą oddaje za weksle i inne grzechy swoje, ten zabija sam siebie i staje się zabójcą tej garstki ludu, która bez pasterza, jakim być powinien każdy prawy szlachcic, staje się pastwą wilków drapieżnych.
Pod kasztanami okazał się znowu ów człowiek nieznajomy, jakby chciał iść do ganku, ale wnet cofnął się i ukrył za drzewa. Dębicz mówił dalej:
— Było obyczajem przodków naszych, żyć śród tej młodszej braci. A kto ją porzuca, ten jest jak ów syn marnotrawny, który z groszem dziedzictwa poszedł w świat i marnie go stracił. Ale syna tego, gdy wrócił, przyjął w dom swój ojciec przebłagany i nawet ucztę dla niego uczynił. A my nie mamy ojca — gdy syn marnotrawny zapragnie wrócić w dom ojczysty — znajdzie go zamieszkały przez obcych, którzy rzekną mu: Nie znamy cię!
Gałęzie kasztanów zaszeleściały, najbliżsi spojrzeli w to miejsce, ale tam nie było nikogo. Dębicz ciągnął dalej:
— Niedawne temu lata, jak tu w około znałem wioski i miasta, które od wieków dzierżyła szlachta nasza. Dzisiaj nie ma już tej szlachty, koloniści zamieszkali te dworki białe, domy boże przerobili na bethauzy, a lud biedny tak biedny, jak sierota bez ojca, zapomniał imienia swego!
A odetchnąwszy głęboko, mówił dalej:
— Niegdyś zabierano ziemię orężem — dzisiaj dzieje się to pracą i spekulacją. Na oręż mieliśmy oręż, przeciw pracy postawmy pracę. I miejmy sobie to na uwadze, że na tym krańcu ziemi naszej, na którym mieszkamy, każdy uroniony zagon jest wziętą redutą, której bronić byliśmy obowiązani.
A podniósłszy oczy do nieba, zawołał uroczystym głosem:
— I dla tego dziękuję ci, o Boże, że mi żyć tak długo pozwalasz między swymi. I tobie wdzięczen jestem, Tadeuszu, żeś jako żołnierz-gospodarz stanął przy mnie i pracą swoją zabezpieczyłeś pokój duszy mojej. Pójdźcie tu, dzieci moje, niech was ucałuję. Gdyby mi kto to dzisiejsze szczęście odebrał, jabym żyć przestał!
Major schylił się, aby ramię staruszka ucałować. Potok łez puścił mu się z oczu. Zuzanna usiadła na taboreciku i pieściła się ze staruszkiem. A ksiądz Maciej dwie szczypty tabaczki raz po raz wziął z tabakierki i cicho odmówił modlitwę, aby nie popadł w pokusę, wątpiąc o dobroci boskiej. Odwrócił oczy od tej prześlicznej grupy, którą tworzyli starzec, major i Zuzanna. O! szczęście ludzkie, czem jesteś w obec wyroków mądrości boskiej!...
Tymczasem już znacznie pochłodniało. Staruszek kazał się wtoczyć do sali, dokąd i obecni goście za nim zdążyli. Młodzież wioskowa, zostawiona własnej swojej ochocie, poczęła jeszcze więcej wycinać i wyśpiewywać.
Śród tej powszechnej radości nikt nie zważał na nieznajomego widza, który stojąc za kasztanami, przypatrwał się tej uroczystości. Snać nie chciał, aby go widziano, bo za każdym głośniejszym śmiechem, za każdym jaśnieszym promieniem, które z ganku się rozchodziły, usuwał się w głąb cieni, między liście i gałęzie.
Teraz, gdy młodzież cała zatopiona w tańcu, nie w koło siebie nie widziała, wysunął się zwolna z po za drzew i ciemniejszą stroną ganku wszedł do sieni dworu.
W sali właśnie zrobiła się cisza, bo stary Dębicz coś chciał opowiadać, gdy nagle u drzwi pojawił się nieznajomy. Wszyscy spojrzeli ku niemu, a zadziwienie i przestrach malował się na wszystkich twarzach.
Nieznajomy ten człowiek był wysokiego wzrostu, miał postawę butną, ale już trochę nachyloną. Twarz jego była ogorzała i zmarszczkami okryta, długa broda spływała aż po pas, a resztki bielejących już włosów spadały w nieładzie z obnażonej głowy. Ręce miał ciężkie, spracowane, ubiór zaniedbany.
Stał chwilę przy progu, smutnem okiem patrzył po zgromadzonych, ale nic nie powiedział. Wreszcie jakby ze snu obudzony, zawołał Dębicz, żegnając się wielkim krzyżem:
— Wszelki duch chwali Pana Boga!
— Górnicki! — zawołał major i stanął jak wryty.
— Znaki na niebie...umarli wstają! — rzekł z cicha ksiądz Maciej i przetarł oczy, aby lepiej obaczyć.
Tymczasem kilku sąsiadów zbliżyło się do drzwi, obmacali nieznajomego i zawołali chórem:
— Górnicki!
Nieznajomy postąpił naprzód, podał wszystkim rękę, wszystkich serdecznie uścisnął i rzekł:
— Tak, jestem Górnicki... jestem ów syn marnotrawny...
— Zkądże przybywasz? — przerwał mu Dębicz, nie kontent w duchu, że na ganku czynił aluzje do Mogił.
— Przybywam z Nowej Holandji — odparł zapytany.
Zuzanna ze łzami w oczach przerwała ciekawość pytających i nowego gościa prosiła, aby usiadł i wziął jaki posiłek do siebie. Górnicki usiadł, ale potraw ani się tknął. Tłumaczył się słabością, która od kilku dni trapi jego ciało. Na co rzekł Dębicz:
— Nie ciało to chore, ale duch, kochany bracie, duch choruje, bo poczuł woń rodzinnego powietrza!... Z Nowej Holandji!... A myśmy wszyscy opłakiwali śmierć twoją!
— Tak jest — odparł Górnicki — śmierć wisiała nad moją głową, ale Bóg zachował mnie na większe katusze!
I sięgnął do oczu i roztarł dwie łzy. Wszyscy milczeli. Jerzy wszedł teraz do sali, a nie chcąc przeszkodzić jakiejś uroczystej scenie, schował się za księdza Macieja, który w milczenia rękę mu uścisnął.
— Ciekawi zapewnie jesteście dziejów moich — mówił dalej Górnicki — są one krótkie, nie dłuższe od ewangielicznej powieści o synu marnotrawnym, jak to pan Stanisław bardzo trafnie na ganku opowiedział. Trafiłem wprawdzie na ucztę, ale ta uczta nie dla mnie! W moim dworku rodzinnym powiedzą mi: Nie znamy cię!...
— Wszak jesteś między nami jak w domku rodzinnym — przerwał mu Dębicz — każda strzecha szlachecka to twój domek rodzinny!
Tułacz westchnął i ruszył głową na znak zaprzeczenia. W sieni okazała się dziwnie rozogniona twarz Mietlicy i widać było po jego mocno wystających oczach, że coś strasznie ciekawego miał na języku. Ale ktoś ze służby przytrzymał go za poły kurtki i zreflektował go, że teraz przeszkadzać nie może. Górnicki mówił dalej:
— Wszędzie góra i dolina, dolina i góra, i nic — więcej, powiedział poeta niemiecki, ale nie powiedział tego dla nas. Dla nas jeden tylko domek może być ojczystym domkiem!
Mietlica mrugnął oczyma w sieni i uśmiechnął się na znak, że tę sentencję absolutnie pochwala.
— Ale jakże zaszedłeś do nowej Holandji? — zapytał Dębicz, chcąc nieszczęśliwego tułacza odwrócić od smutnych myśli jego.
— Otóż krótka moja historja: Wiecie, co mnie zmusiło opuścić te strony. Ale przyczyniła się głównie do tego moja próżność. Majątek mój był na schyłku, mogłem jednak coś z niego uratować. Ale wstyd mi było mieszkać na mniejszej zagrodzie między swymi, a gdy do tego jeszcze znajome wam przyczyniły się okoliczności, sprzedałem Mogiły i wyjechałem do Galicji do mego brata Kajetana, który mieszkał pod Tarnowem. Kilka dni bawiłem u niego dosyć spokojnie. Ale czwartego dnia zabłysła na niebie wielka łuna — krzyk mordu rozległ się na około — w nieszczęsnej ślepocie popełniono na tej ziemi grzech Kaimowy!... Kajetan miał żonę i czworo dzieci. Siedzieliśmy właśnie po wieczerzy i mówiliśmy o tej strasznej łunie na niebie. Na ręku matki posnęły dziateczki jak aniołki. W tem otoczono nagle dwór — czerń rozjuszonego chłopstwa wtargnęła do sieni. Wyskoczyliśmy z Kajetanem do nich i poznaliśmy między nimi niejakiego Linka, który włócząc się jako pismak pokątny po karczmach i chłopów do procesów namawiając, odniósł był za to na skargę Kajetana jakąś karę.
— Link! — ozwało się echo z sieni — Link! powtórzyło kilka głosów w sali.
— Kajetan odgadł zaraz, że zemsta tego niegodziwca sprowadziła na dwór rozjuszone chłopstwo. Gdy mowa nasza nic nie pomogła, wzięliśmy się do broni. Widząc to napastnicy, cofnęli się. Słyszeliśmy głos Linka: zapalić! Z czterech węgłów buchnął naraz płomień, a dziatki — czworo dziatek spało jeszcze!... Za godzinę runął dach, a gdym oczy otworzył, leżałem na śniegu pokaleczony, a przedemną dymiła się kupa gruzów — na świecie już nie miałem nikogo z mojej rodziny!... Za kilka tygodni wyszedłem daleko — daleko — szedłem, dokąd mnie oczy prowadziły!
Górnicki odetchnął, otarł pot pot z czoła i po chwili mówił dalej:
— Znane wam są smutne koleje tułacza! Bez rodziny, bez rodzinnego domku, bez przyjaciół, przechodzi przez świat żyjących jak cień upioru. Twarz jego odwyknie od uśmiechu, oczy wyschną od płaczu, a usta nauczą się bluźnić Bogu, bluźnić samemu sobie!...Ach! wy jesteście szczęśliwi! Wyście nie zaznali tego gorzkiego uczucia, gdy człowiek utraci kąt rodzinny, gdy za kilka srebrników odstąpi ten kawał ziemi, na której żyli jego ojcowie!... 0, domku rodzinny! tyś jako zdrowie; ile cię cenić potrzeba, ten tylko się dowie, kto cię utracił!...
Twarz opowiadającego okryła się rumieńcem, a w oczach jego zamigotał płomień gorączkowy.
— Przeszedłem wiele krajów i narodów. Widziałem, jak dla marnego zysku opuszczają ludzie miejsca rodzinne i przenoszą się za morza. Niczem u nich zagroda ojczysta, a wszystkiem zysk i pieniądze! U nas zaś czego innego potrzeba do życia. Szlachcic bez dziedzictwa jest jak człowiek, który nie stoi na nogach. Głowa mu się kręci, w sercu mu nudno — życie go nudzi! Doświadczyłem tych wszystkich chorób — bo jak to mówią, Polak mądry po szkodzie. Świat był tak wielki, tak szeroki, a ja na tym wielkim, szerokim świecie nie miałem ani włoki ziemi, ani garści piasku, ani kropli wody własnej — wszystko było cudze!... O, wy szczęśliwi! wy posiadacie część tej ziemi rodzinnej, część jej wód i jej kwiatów, a jam ją puścił z rąk jak syn marnotrawny!
Major westchnął głęboko, a ksiądz Maciej posunął krzesłem, aby to westchnienie zagłuszyć. On chciał staremu Dębiczowi dać jeszcze tych kilka chwil szczęśliwych. Po chwili wytchnienia mówił Górnicki dalej:
— Wreszcie rzekłem sobie: Za złotem idzie dzisiaj świat cały, pójdę w kraj złota. I zapłynąłem do Nowej Holandji. Za kilka tygodni byłem szczęśliwy. Wykopałem bryłę złota, wszyscy wychodźcy zazdrościli mi jej. Położyłem ją przed sobą i ległem koło niej jak głodny pies koło kości. I myślicie, żem był w istocie szczęśliwy?... Nocą położyłem ją pod głowę i usnąłem. Miałem jakiś sen straszny. Otworzywszy oczy, ujrzałem nad sobą nóż jakiegoś wychodźcy. «Co chcesz odemnie?» zapytałem dosyć obojętnie. «Daj mi twoje złoto!» rzekł tenże do mnie. I wyjąłem bryłę z pod głowy i rzuciłem mu pod nogi. Czy myślicie, że byłbym to samo uczynił, gdybym zamiast tego złota miał jedną skibę z obszaru Mogił pod głową? Opuściłem kraj złota i rzekłem do siebie: Pójdę do mego kraju, ujrzę ten domek rodzinny, ujrzę te pola, które uprawiał pług ojców moich, te drzewa sadzone ręką pradziada! Tam w ich cieniu prześnię kilka chwil szczęścia, kilka łez poświęcę pamiątkom ojczystym i umrę!
Grobowe milczenie panowało w sali. Cierpienia biednego tułacza wzruszyły wszystkich. Major tylko patrzał tak martwym wzrokiem przed siebie, jakby wcale nie wiedział, co się w koło niego dzieje. A ksiądz Maciej kręcił się na krześle, jakby się czego niecierpliwił. Po chwili rzekł Dębicz:
— Dziedzictwo ojczyste jest to conditio vitae każdego prawego szlachcica. Widzimy w dziejach naszych, że dzieci wrracały napowrót do dziedzictwa, które ojciec lub dziad z ręki wypuścił. Niestłumiona żądza parła je do tego. Szlachcic jest podobny do zwierza, który wypłoszony przez psy, wraca zawsze na miejsce swego legowiska. Otóż obowiązkiem jest naszym trzymać się tego dziedzictwa, a mianowicie my na kresach.
Tu spostrzegł się staruszek, że podobna materja Górnickiego rozżala, a chcąc rozmowę na weselszy tor przenieść, rzekł zwrócony do drzwi:
— Coś tam Jakób strasznie we drzwiach się wierci... niezawodnie ma dla nas jakąś nowinę!
Mietlica ucieszył się, że go przecież obaczono. Przystąpił do Górnickiego, dotknął się ze czcią jego kolan i właśnie coś chciał bardzo ważnego powiedzieć, gdy go uprzedził służący domowy. Opowiadał on krótko i węzłowato, że jakiś czarny jeździec na koniu porwał kogoś z zamku tego wieczora, jak mu to przed chwilą szepnął do ucha Mietlica. A gdy jeszcze kilka podobnych warjantów tu i owdzie opowiedziano, okazała się cała sprawa tego czarnego rycerza tak zagmatwana, że Mietlica kilka razy musiał swoją powieść powtórzyć, co jednak jeszcze gorsze sprawiło w niej zamięszanie.
— Najprzód zaczął Mietlica od prochu i Paliwody, wszedł na obwieszczenie licytacji domku zegarmistrza, przyczem nawet kilka łez otarł, a skreśliwszy krótko swoją fatalna audjencję u margrabiego, doszedł do wieczora, gdy w ciężkim smutku swoim błądził po Dąbczynie i koło zamku się kręcił, szukając jakiegoś konceptu, aby domek zegarmistrza ocalić. W tem jakiś rycerz czarny jak węgiel przeskoczył fosę do ogrodu — porwał jakąś kobietę i z nią w czwał uciekł. A gdy jeszcze raz tę powieść powtórzył, dodał, że to była panna Janina i że za uciekającym jeźdzcem wyraźnie czuł smołę i siarkę. Spojrzawszy lękliwie na Zuzannę, dodał, że to był ten sam jeździec, który wtedy w tutejszym ogrodzie —
— Stary Jakób miewa przywidzenia — przerwała mu Zuzanna, której twarz jednak trochę zbladła.
Ksiądz Maciej rozkręcił szybko tabakierkę i odkrząknął głośno.
— A wszak jest i nasz doktor — zawołał stary Dębicz — on nam coś o Dąbczynie powie... Ale czemuż to tak późno przychodzisz, i to po raz pierwszy po słabości!
— Chorzy stanęli mi w drodze — odparł Jerzy, ściskając za ręce znajomych i witając się z gospodynią. — Spóźniłem się, chociaż szedłem z wielką i smutną nowiną!
— Ach, tych mamy dość! — westchnął staruszek — a ja chciałem dzisiaj być szczęśliwy!... Co za nowina?
— Margrabia sprzedaje Dąbczyn — już przedugodna umowa zrobiona!
— Dąbczyn! — krzyknął staruszek — Dąbczyn! a komu?
— Warnerowi, który rozdzielić ma folwarki między kolonistów.
— A cóż margrabiego do tego skłania?
— Bankructwo!
Stary Dębicz siedział przez chwilę spokojny, jakby wcale nic nie słyszał. Potem ożywiła się twarz jego, rzewny wyraz wystąpił na nią.
— Jest nas o jednego mniej — rzekł z boleścią kawał ziemi polskiej urwał się z lądu i utonął!... Oto ten dworek jest dzisiaj ostatnia straż narodu... Tadeuszu, pamiętaj — ostatnia straż!...
A otarłszy łzy z oczu, mówił dalej:
— Hej, Dąbczyńscy! kasztelanowie grodzcy! Mój mocny Boże!... Lecz cóż ja słyszę? Muzykę?... Tadeuszu, każ przestać — wieść taka powinna być żałobą narodową!... Dobra noc wam, niech mnie zatoczą do mojej izdebki — chcę być sam — chcę się pomodlić Bogu...
Smutek malował się na twarzach obecnych. Gdy Dębicza z sali wytoczono, zbliżyła się Zuzanna do Jerzego i cichym rzekła głosem:
— Opowiadanie Mietlicy niepokoi mnie. Zapewnie będziesz pan potrzebnym w zamku, jeźli się tam co stało. Każ sobie pan konie zaprzęgnąć i donieś mi pan, bo jestem mocno niespokojna.
— Nim odjadę — odparł Jerzy — pozwoli pani, że zbadam wprzód jednego pacjenta, który jest śród nas.
Rzekłszy to, przystąpił do Górnickiego, który siedział z wypieczonemi rumieńcami na policzkach i prawie był bezprzytomny. Pomówiwszy z nim chwil kilka, zwrócił się do Zuzanny i rzeki:
— Niech się położyć i wypocznie. Choroba tęsknoty przesila się — może nastąpić gorączka nerwowa.
Zuzanna załamała ręce, a Jerzy wybiegł z sali, bo jakieś smutne przeczucie ciągnęło go do zamku. A drugą stroną sieni przesunęła się właśnie jakaś ciemna postać i z cicha weszła do izdebki starego Dębicza.
Był to Link.

Jerzy nie widział go, bo całą duszą swoją był już w Dąbczynie, o którym tak dziwne rzeczy opowiadał Mietlica.



Przed kilkoma godzinami, gdy się to w Czarnowodach działo, było cicho i smutno w zamku dąbczyńskim. O zachodzie słońca wyjechało z bram kilka powozów. Nikt jednak w mieście nie wiedział, kto był w tych powozach i gdzie one pojechały. Po ulicy miasta chodził Otton smutny i zamyślony. Ojca nie zastał, bo ten odjechał do Mogił, aby rozpoczętą fabrykę oglądnąć. Margrabia kazał go przeprosić, bo był zatrudniony, a damy także nie były do widzenia. Biedny młodzieniec cierpiał wiele. Tysiączne myśli przychodziły mu do głowy, a żadna z nich nie zbliżała go do szczęścia. Więc sam nie wiedząc co czyni, wałęsał się po mieście i z wszystkich stron je obchodził. A gdy się zmierzchać poczęło, odważył się zbliżyć do zamku, aby choć w te okna patrzyć, które zamykają całe szczęście jego życia.
I tak obszedł zamek kilka razy do koła i właśnie mijał fosę ogrodu, gdy w krzaku akacji obaczył coś błyszczącego. Przystąpił bliżej — był to człowiek; zajrzał mu w twarz i zawołał!
— Fryderyk!
— Pst! — odrzekł zagadniony i położył palec na ustach.
Był to jeden z tych przyjaciół Ottona, których widzieliśmy u niego, gdy się miał strzelać z panem Von der Mark.
— Na miłość Boga, co tu robisz? — krzyknął Otton.
— Jeźliś ciekaw bardzo — odparł z flegmą amator Lanzasów — to chodź kilka kroków dalej, a opowiem ci.
Dziwny niepokój opanował Ottona. Postąpił kilka kroków w milczeniu.
— Musisz wiedzieć — zaczął cichym głosem Lanzas — że pan Von der Mark, który już zdrów jest jak ryba, wyprawił wielkie polowanie u siebie. Popiliśmy się do stu katów! Same garsony, co się zowie! Mówiło się to o tem, to o owem, a więc i o kobietach. Von der Mark był tego zdania, że do «amours passagères» nie ma jak Polki, że każdą Polkę można brzękiem ostróg dragońskich i wąsami «en houssard» oderwać od domu, od męża, od dzieci i jak kozę solą, zaprowadzić na koniec świata! A gdy temu jeden i drugi się sprzeciwił, utrzymując, że prędzej można Niemkę sentymentem opanować, jak Polkę ostrogami zdobyć, Von der Mark zapalił się, broniąc swego zdania; a że w głowie wszyscy już sporo mieliśmy szumu, więc Von der Mark dał w obec wszystkich słowo honoru, że jeszcze dzisiaj wykradnie z zamku córkę margrabiego.
— Co mówisz! — zawołał Otton, a serce zadrżało mu w piersi.
— To było głupstwo, wielkie głupstwo — mówił dalej Lanzas — i awantura niepotrzebna. Ale cóż robić, słowo honoru, w głowie szumek i ja niepotrzebnie w to wlazłem!
— I ty, mój przyjaciel, ty dałeś rękę przeciw tak godnemu domowi — przeciw mnie?
— No, wybacz przyjacielu — dałem słowo honoru, że w tej wyprawie towarzyszyć mu będę — głupia, piramidalnie głupia wyprawa — ale cicho, bo słyszę szelest — odejdź!
Otton stał chwilkę jak przykuty do ziemi, potem ocknął się nagle i pobiegł w ciemną aleę ogrodu.
W alei ujrzał stojącego mężczyznę, owiniętego szerokim płaszczem. Skrył się za drzewo, aby być świadkiem sceny, która nadzieje jego nagle zniszczyć miała.
I nie długo czekał. Od zielonego pawilonu wyszła zwolna jakaś postać kobieca w bieli ubrana. Szła chwiejnym, niepewnym krokiem, ręce wyciągała naprzód i tuliła je potem do piersi, jakby jakieś mary chciała przycisnąć do serca. Nagle zbliżył się do niej mężczyzna w czarnym płaszczu. Coś przemówił do niej z francuzka, wziął ją za rękę, przytknął do niej usta — a kobieta zarzuciła białe ramiona na jego szyję i przycisnęła się do jego piersi.
Biednemu młodzieńcowi znikło wszystko z przed oczu — księżyc i gwiazdy pogasły na niebie, a w koło niego była noc — czarna noc. Gdy po chwili przyszedł do siebie, już nie było w alei ani białej kobiety, ani czarnego rycerza, tylko jakiś śmiech szyderczy, okropny został po nich i brzmiał w uszach nieszczęśliwego kochanka. Otton potarł ręką po czole, gwiazdy i księżyc świeciły znowu na niebie. Obejrzał się w kolo i pobiegł szybko w kierunku, gdzie jakiś szelest usłyszał.
Na końcu alei stały dwa konie osiodłane. Na ręku mężczyzny leżała pochylona biała postać kobiety. On ją wzywał do przytomności i zaklinał ją, aby się opamiętała. W tej chwili przybiegł Otton.
— Precz, niegodziwy człowieku! — zawołał przytłumionym głosem — precz od niej...
Junker spojrzał zdziwiony na młodzieńca, pomyślał chwilę, radosny uśmiech strzelił z jego oczu.
— Ah! przepraszam! — odrzekł spokojnie — uprzedziłem pana — proszę mi darować — a za słowa niegrzeczne —
— Jestem zawsze na rozkazy.
— Cieszę się z tego... a tymczasem oddaję w pańskie ramiona piękną dziewicę, która, jak pan widzisz, już przylgnęła do mnie.
Kobieta w samej rzeczy objęła ramię swego rycerza i z trwogą wypatrzyła się na młodzieńca. Ale rycerz zgrabnie wywinął się z objęć kobiety, a złożywszy ją w ramiona szczęśliwego młodzieńca, siadł na konia, Lanzas na drugiego i obaj czwałem wybiegli z ogrodu.
Młodzieniec drżał cały i z zachwyceniem wpatrywał się w twarz omdlałej kobiety. Księżyc zaszedł właśnie za chmury — w alei było ciemno.
— Uspokój się pani — błagał głosem serca — jesteś bezpieczną, niegodziwy człowiek już odszedł!
— Jam go tak kochała! — mówiła jakby przez sen kobieta.
Bryła lodu wpadła w serce młodzieńca.
— On pani nigdy nie kochał! — jęknął nieszczęśliwy.
— On mnie nie kochał? — krzyknęła dziwnie zmienionym głosem kobieta. — On mnie nie kochał?... A któż mnie kocha!
— Ja cię kocham, tyś skarbem duszy mojej! — zawołał młodzieniec w ekstazie.
Kobieta podniosła się z ramion nowego swego rycerza i spojrzała uważnie w twarz jego.
— To ty, Ottonie, kochasz mnie? — zawołała po chwili — a jam myślała, że on... o! daruj mi, daruj... moje serce chore, tak chore!...
Mówiąc to, zarzuciła mu na szyję ramiona i gorące, spiekłe usta swoje przytknęła do jego ust... Ale snać nie chciało przeznaczenie, aby biedny młodzieniec użył w tej chwili roskoszy, do której tak gorąco wzdychał! Księżyc bowiem wyjrzał z za obłoku i sinem światłem oświecał twarz kobiety. Była to Terenia, biedna idjotka.
Młodzieniec zadrżał z przestrachu, a białe ramiona biednej sieroty tem silniej przyciskały go do siebie.
Od zielonego pawilonu okazały się liczne światła. Biedny młodzieniec stal na miejscu, ofiara tak dziwacznego przypadku. Idjotka nic nie wiedziała — ona była szczęśliwą. Może tylko ta ułudna chwila szczęścia była przeznaczona biednej sierocie?...
Światła zbliżały się coraz więcej. Otton wziął Terenię pod ramię i sam zbliżył się do szukającej ją służby. Wszyscy wypatrzyli się z zadziwieniem na tak szczególne zjawienie. Ale młodzieniec nabrał nagle odwagi i kazał się zaprowadzić do margrabiego.
Margrabia zadziwił się niemało, widząc Terenię w takiem towarzystwie. Zmarszczył brwi i urażony spojrzał na Ottona. Ale Otton dał mu znak, aby Terenię odprowadzono do jej sypialni. Biedna sierota drżała cała i była jakby w obłąkaniu.
Gdy Otton sam na sam z margrabią został, opowiedział mu wiernie całe zdarzenie. Ale margrabia wierzył i nie wierzył, a ciągle miał czoło zachmurzone. Prosił wprawdzie syna negocjanta, z którym tak wielki miał interes, na herbatę, ale był małomówny i zamyślony. Przy końcu wszedł Jerzy. Margrabia i Otton opowiedzieli mu całe zdarzenie. Jerzy odwiedził sierotę, która właśnie w gwałtownej leżała gorączce i wiele o swojem szczęściu дій wiła. Wróciwszy do salonu, rzekł do margrabiego:
— Szczególne to zdarzenie jest bardzo naturalne. Panna Teresa choruje na pragnienie miłości i przywiązania. Są to zwyczajne choroby sierot. W tej chorobie stworzyła sobie mary i ugania za niemi. Pierwszy człowiek, który w tym paroksyzmie do niej się zbliży, posiędzie serce i całą jej duszę!
— Dla takich serc chorych klasztor tylko jest asylem — rzekł margrabia z sentencją Hamleta. — Klasztor, albo wieczna ułuda warjatów.

Jerzy i Otton spojrzeli po sobie i westchnęli. Janiny już nie było w Dąbczynie.



VI.

Nazajutrz rano krwawo zeszło słońce nad dworkiem w Czarnowodach. Zuzanna już od świtu miała oczy czerwone z płaczu, major chodził siny jak bez i łamał ręce. Górnicki leżał w gorączce i śnił o swoim domku rodzinnym. Służba snuła się milcząca i smutna.
Major kilka razy podsuwał się na palcach pod drzwi Dębicza, ale tam było głucho jak w grobie. Był to dzień, w którym miała nadejść obwieszczona w gazecie subhasta. Kie można było odwlekać. Uradzono posłać po księdza Macieja i Jerzego, bo jeden dla duszy, drugi dla ciała mógł się stać potrzebnym.
Jerzego przeraziła ta wiadomość — ksiądz Maciej przyszedł z modlitwą na ustach, której jeszcze nie dokończył. Usiedli wszyscy w pokoju majora, ale nikt nie ośmielił się przemówić. Milczenie ich było wymowne, było straszne. Zdawało się, że ci ludzie gotują się do jakiegoś pogrzebu i niecierpliwie wyczekują skonania.
Wreszcie wysunął się major na kurytarz i wrócił z przestrachem na twarzy. Stary Dębicz zawołał służącego. Już blizka była chwila okropna!
Staruszek był jakoś dzisiaj w niezwykłem usposobieniu. Przyniesioną kawę odesłał, mówiąc, że jej pić nie będzie. Potem modlił się dłużej jak zwykle. Po odbytych modłach kazał sobie przynieść żupan biały, jedwabny kontusz orzechowy, pas złoty i czapkę białą aksamitną z popielatym barankiem. Wszyscy z zadziwieniem spojrzeli po sobie, ale nikt słowa nie powiedział.
Wreszcie o godzinie wpół do dziewiątej kazał przywołać księdza Macieja i oznajmił mu, że się chce spowiadać. Potem przywołał Zuzannę oraz majora i pytał ich, czy nie mają do niego jakiego gniewu. To samo uczynił z wszystkimi domownikami.
Wszystko to odbyło się w głuchem milczeniu. Nikt nie miał odwagi zapytać go o powód tak nagłej spowiedzi. Smutek i trwoga ścisnęły im usta.
Wreszcie po ukończonej spowiedzi prosił wszystkich do siebie. Zuzanna, major i Jerzy weszli w milczeniu; ksiądz Maciej kończył właśnie swoje modlitwy, a w jego oczach, do nieba wzniesionych, błyszczały dwie łzy.
Stary Dębicz był bledszy jak zwykle, ale twarz miał spokojną. Rzewny uśmiech igrał koło ust jego, a w oczach malowała się jakaś błoga cisza po przebytej boleści.
Nie mógł dłużej powstrzymać wzruszenia swego biedny major. Przystąpił do krzesła, wziął rękę staruszka i oblał ją łzami. To samo uczyniła z drugiej strony Zuzanna.
Staruszek z jakąś wzniosłą radością patrzył na oboje. Powoli zakręciły się dwie łzy w jego oczach.
— Wstańcie, dzieci moje! — zawołał drżącym od wzruszenia głosem — wstańcie i pójdźcie do moich piersi.
Przycisnął oboje do siebie i ucałował ich głowy.
Major w głos się rozpłakał. Staruszek uśmiechał się słodko, a położywszy rękę na jego ramię, rzekł:
— Cyt! Tadeuszu, nie bądź dzieckiem! Stało się — rozpacz nie zbawi nas.
Wszyscy wpatrzyli się z zadziwieniem na staruszka, który uśmiechając się, mówił dalej:
— Byłeś nieraz komendantem i kazałeś kolumnie iść do szturmu. Czy gniewałeś się na tych, którzy pokaleczeni bezskutecznie wracali — lub na tych, którzy pod ciosem polegli? — dodał z wyrazem smutku na twarzy. — Żądamy od ludzi wiele, ale nie trącamy ich nogą, gdy śród drogi upadną! Tadeuszu, bądź mężnym — oto kobieta stoi przy twoim boku, która twojej potrzebuje podpory!
Milczenie głębokie panowało w izdebce. Nikt nie miał odwagi ust otworzyć. Tylko łkanie majora i Zuzanny przerywało tę ciszę, tylko tabakierka księdza Macieja skrzypiała smutno. Po chwili ozwał się znowu staruszek:
— Był wczoraj u mnie ajent Warnera. Chciał imieniem swego pryncypała traktować ze mną o kupno Czamowód i Radziejewa.
Tu się zatrzymał staruszek. Widać było po nim, że walczy wewnątrz z wielką boleścią. Spokojnie mówił dalej:
— Powiedziałem mu, że za żadne pieniądze obcemu koloniście majątku nie damy, że wolimy niżej ceny sprzedać rodakowi... Zostawił mi spis ciążących na tym majątku długów i kopją wyroku sądowego. Rzecz jasna, nie ma ratunku. Jesteśmy narodem rycerskim, zwalczą nas spekulanci.
Znowu nastąpiła długa pauza. Ksiądz Maciej już w duchu cieszył się, że staruszek z takim pokojem przyjął nieszczęście, ale Jerzy z widoczną trwogą patrzył na niego. Jeden widział mocnego ducha — drugi słabe ciało.
— Otóż to ci tylko powiem jeszcze, Tadeuszu, abyś ten majątek rodakowi do rąk oddał — niech ja spokojnie śpię w grobach ojców moich!
To rzekłszy, prosił wszystkich, aby go samego zostawili. Jerzy sprzeciwił się temu, ale staruszek miał twarz tak spokojną, tak z każdą chwilą stawał się weselszym, że wszyscy przemogli Jerzego i z izdebki wyszli.
W pokoju majora czekał jakiś szaraczkowy jegomość. Miał surdut długi z szaraczku, głowę łysą, twarz chudą, kościstą, na której migotało dwoje ukośnych oczu.
— Jestem Czerepańkowski Djonizy — rzekł do majora — jurysta z profesji, do usług pana dobrodzieja. Dowiedziawszy się w sądzie, że Radziejewo cum attinentiis na subhastę wystawiono — pospieszyłem więc do pana dobrodzieja, aby w tym względzie jakie słowo pomówić.
— Czegóż pan żądasz? — zapytał major.
— Bo to widzisz pan — mówił dalej szaraczek — u nas jest to teraz rzeczą nader ważną, kto ziemskie dobra posiada. Kolonistom bowiem nie chodzi o dobro kraju, tylko o zysk.
Major omal, że się nie rzucił w objęcia palestranta. Anioł boży mógł tylko w tej chwili przyprowadzić tego człowieka.
— Otóż słuchaj pan dobrodziej. Uciułałem sobie z wielkim mozołem nieco grosza. Własną pracą dorabiałem się, bo jakkolwiek z dobrej szlacheckiej pochodzę familji, jednak ubogi przyszedłem na świat. Otóż zważywszy te wszystkie rzeczy, zechce pan dobrodziej mi powiedzieć, czy nie mógłbym tak ciepłą ręką tentować kupna?
— O, mój panie! — zawołał major — prawdziwą przysługę czynisz nam, bo my pod żadnym warunkiem obcemu koloniście nie chcemy powierzyć tej ojczystej gleby, tego poczciwego ludu.
— To już wszystko dobrze, panie dobrodzieju — u mnie chudzizna — kolonista dałby więcej — a ja — ot więcej dla przywiązania do naszych pamiątek to czynię...
Ale major nie dał poczciwemu dokończyć, tylko chwycił go za rękę i zaprowadził do izdebki Dębicza.
Staruszek porządkował właśnie swój poemat o Stefanie Batorym. Brakło mu kilka pieśni do końca.
— Patrz, nie dośpiewałem — mówił do księdza Macieja, który wraz z majorem przyszedł — tchu mi zabrakło.
A dowiedziawszy się, o co chodzi, uścisnął rękę szaraczka i z widocznem ukontentowaniem z nim rozmawdał. O cenę nie było targu, chodziło tylko o pokrycie długów. Po chwili rzekł Dębicz do szaraczka:
— Tylko ja chciałbym zaraz to zakończyć, bo mi jakoś spieszno.
Jerzy zadrżał na te słowa, a ksiądz Maciej uśmiechnął się, że staruszek tak prędko dobry interes chwyta.
Czerepańkowski Djonizy miał jakoś wszystko przy sobie, i wykazy i dokumenta — a będąc jurystą, jednym zamachem napisał kontrakt, który Jerzy i ksiądz Maciej jako świadkowie podpisali. A jako człowiek uczciwy, dobył zaraz trzosa, małą zwyżkę, która od długów pozostała, na stole położył i wszystkich uprzejmie pożegnał.
Staruszek był jakoś weselszy po tym akcie, mówił o Dąbczynie, żałował, że hrabia Leon w tak krytycznej chwili odjechał — potem przeszedł na Augustyna i mówił długo o jego wyznaniach. Ale w głosie staruszka było coś nienaturalnego, jego uśmiech był czasem tak bolesny, jakby go wewnątrz kto za serce szarpał.
W południe przyjechał sąsiad, ubolewał nad nieszczęściem Czarno wód i wymówił nieuważnie, że Warner nabywa ten majątek za pośrednictwem niejakiego Czerepańkowskiego. Major zbladł, Zuzanna zapłakała, ksiądz Maciej uciekł prędko do swojej tabakierki, a Jerzy z trwogą patrzył na twarz staruszka.
Po twarzy staruszka przemknęło uczucie boleści, ale wnet wypogodziło się jego oko, jego usta poczęły się znowu uśmiechać.
— I cóż pomożesz — ozwał się do majora — oni i na nasze cnoty spekulują i na nich zarabiają!
Potem wszystkich wyprosił od siebie i długi czas sam był w izdebce.
W południe wypił filiżankę rosołu i kazał krzesło swoje toczyć przez wszystkie pokoje. W każdym kącie zatrzymywał się chwilę i mówił do obecnych:
— Na to nie ma ceny! — To można tylko sercem widzieć! Tanio sprzedaliśmy domek ojczysty.
W sali przed drzwiami zatrzymał się i rzekł do Zuzanny:
— Widzisz Zuzienko ten szczerb na tych oddrzwiach? Ach, to było tak dawno! Byłem dzieckiem i bawiłem się w króla Bolesława. Uderzyłem blaszanym pałaszem!... Czy za to kto zapłaci?...
Potem wytoczono go na dziedziniec. Oglądał drzewa i o każdem coś powiedział. Wszędzie miał pamiątki staruszek. Wiedział, którego dnia jakie drzewo sadzone. A w twarzy jego był taki spokój głęboki, taka pogoda duszy, że wszyscy, prócz Jerzego, cieszyli się, że staruszek tak łatwo przebolał tak wielkie nieszczęście.
Wreszcie kazał się zatoczyć do ogrodu, naprzeciw kościółka bożogrobców. Niebo wypogodziło się, jasne słonko świeciło na ziemię. Wody jeziora były czyste i spokojne. Staruszek patrzył na nie z uśmiechem wewnętrznej roskoszy.
Nagle zmarszczył brwi. Przy kościółku snuli się jacyś robotnicy z różnemi narzędziami. W dali stał lud zgromadzony.
— Cóż to jest? — zawołał starzec i pokazał ręką na ruiny klasztoru.
— To robotnicy z fabryki — odparł ksiądz Maciej. — Kościółek groził upadkiem, więc nakazano go rozebrać. Warner zakupił materjał z niego.
— Z domów bożych stawiają fakryki! — zawołał staruszek i westchnął.
Po chwili ozwał się znowu:
— Patrz, księże Macieju! Już krzyż pod miodem upada!... Czemuż to nie miało się stać jutro?...
Otarłszy łzy z oczu, rzekł:
— Już pójdę, bo mi tu duszno... A ty, Zuzienko, nie czujesz tego pyłu z domu bożego?
Ksiądz Maciej wypatrzył się na Zuzannę, która z wielkiem wzruszeniem mówiła:
— Czuję, drogi dziadunio, czuję! Ten obraz Matki bolesnej cudownie ozdrowił mnie, gdy byłam w wielkiem utrapieniu. Odtąd zwykłam codziennie na «Ave Maria» przed nią się modlić.
Ksiądz Maciej zamyślił się, ale staruszek przerwał mu, mówiąc:
— Księże Macieju, nie opuszczaj mnie dzisiaj. Zaprowadzisz mnie do grobowca Dębiczów. Dawno już tam nie byłem.
Wszyscy sprzeciwiali się temu, ale staruszek błagał, aby jego woli zadość uczynić.
Groby Dębiczów były w piwnicy pod małą kapliczką, która stała na najwyższym punkcie w okolicy. Ostrożnie zaniesiono tam staruszka w krześle. Długi czas był w kaplicy i gorąco się modlił. Poczem kazał się spuścić do grobów.
Każdą trumnę oglądał i o każdym Dębiczu opowiadał coś ciekawego. Wszyscy słuchali go ze łzami — jakieś dziwne przeczucie opanowało wszystkich serca.
Już się prawie zmierzchać zaczęło, gdy jakiś szmer głuchy zaszedł z daleka. Jerzy wyjrzał oknem i obaczył liczne światła przy kościółku bożogrobców. Stary kucharz nadbiegł z wiadomością, że lud okoliczny zgromadził się w kościółku, pozapalał ofiarne świece i robotników z fabryki poodpędzał.
Rozjaśniła się twarz staruszka i wszystkich obecnych. Staruszek mówił:
— Wiara jest to klejnot ludu. Mędrcy chcą go zbawić swoją teorją, a nie wiedzą, że to wszystko jest we wierze! Dla tego tylko wiarą trafisz do niego!
Jerzy zamyślił się głęboko. Od wód jeziora zabrzmiała pieśń «Bogarodzico-dziewico». Staruszek słuchał chwilę z uśmiechem na twarzy, a potem rzekł:
— Stara to pieśń nasza! Tę pieśń śpiewali nasi ojcowie przy każdej uroczystości!
Nastąpiło długie milczenie. Wszyscy słuchali z rozrzewnieniem tych pięknych, chóralnych głosów. Staruszek upuścił głowę i zdawał się zasypiać. Nagle podniósł się w górę i zawołał:
— Co tam za światło?... widzicie? Aniołowie zstępują z nieba... słyszycie ich hymn niebieski?... Jak miły, jak słodki... dusza się rozpływa... płynie... płynie w błękitne podwoje niebios......
I zamilkł, jakby nagle usnął.
Krzyk przerażenia rozległ się po ciemnych ścianach. Wszyscy rzucili się do Jerzego, aby go ratował. Ale Jerzy stał na miejscu i nie ruszył się. Po chwili rzekł:

— Serce pękło!



Przeszła noc straszna i okropna, nastąpił dzień pełen łez i boleści. Żałoba i niema rozpacz ścisnęła wszystkim usta — poglądano tylko po sobie, ale nikt słowa nie powiedział. Górnicki w coraz gorszą zapadał gorączkę. Jerzy i ksiądz Maciej nie odstępowali smutnych i strapionych. A nad wodami jeziora coraz liczniejsze wznosiły się głosy, coraz więcej z okolicy zgromadziło się ludu — zapalono świece, wybierano składki na odbudowanie kościółka. Staruszek z twarzą spokojną leżał na katafalku i zdawał się uśmiechać, słysząc pieśń «Bogarodzico-dziewico»!...
Inaczej mijał ten dzień w Mogiłach. Robotników moc, krzyk i hałas, kupy kamieni i cegieł, jakby drugi Babylon budowano. Już kilka kominów, wysokich jak wieża, wznosi się po nad ziemię, a z jednego buchają białe kłęby pary, jak z czeluści piekła. Jest to pierwszy oddział fabryki, przerobiony z dawnego dworu.
Szczęśliwy negocjant obchodzi warsztaty wszystkich rzemieślników i zaciera ręce, że robota tak szybko postępuje. Liczy w duchu ogromne zyski i śmieje się z dwóch bankrutów, których tak zgrabnie w łapkę złapał i krew z nich wyssał. Liczy intraty Radziejewa i Czarnowód i rozmyśla nad projektem zawiązania wielkiego towarzystwa na akcje, którego celem ma być zakupywanie dóbr większych w Poznańskiem i sprzedaż drobnemi kawałkami. Gdy w dali na widnokręgu ujrzy wieży Dąbczyna, uśmiecha się do siebie i głaszcze po sercu.
Na obiad przyjechał Otton. Był bardzo smutny i zamyślony. Stary negocjant pogniewał się trochę na niego i powiedział mu, że ma głupie serce, kubek w kubek podobne do nieboszczki matki, która była rodem z Poznania. Później nadjechali Walter i Matylda. Negocjant cieszył się nimi, opowiadał im wiele o Radziejewie i Czarnowodach, które dla nich przeznacza. Przyobiecał za kilka dni zawieść ich do Czarnowód i dobra oddać w ich ręce. Śmiał się ze starego Dębicza, który mu nie chciał dóbr sprzedać, a sprzedał najętemu od niego palestrantowi o kilka tysięcy talarów niżej ceny.
I taki szczęśliwy, taki wesół był stary negocjant! Opowiadał dzieciom o olbrzymich planach na przyszłość, co za miljony zostawi im po śmierci, jeźli jeszcze dziesięć lat popracuje na tym padole płaczu. Pogniewały go trochę raporta robotników z klasztoru bożogrobców, że lud nie da im zakupionych przez niego materjałów rozebrać; ale napisawszy do władzy o asystencję, uspokoił się i wnet przy swoich planach górnolotnych zapomniał o tej bagatelce.
Po obiedzie użył przechadzki, rozmawiał z dziećmi, a gdy się zmierzchać zaczęło, odszedł do swojej kancelaryjki, tymczasowo urządzonej, w której miał jeszcze tego dnia poczynić niektóre ekspedycje w interesach bankierskich.
Już dobrze było z wieczora, gdy maszynista dał mu znać, że właśnie na próbę puszczono w ruch ogromne koło zębate, którego przeznaczeniem było rozdzierać włókna lnu na małe strzępki.
Negocjant zamknął stolik i poszedł za maszynistą długim, ciemnym kurytarzem. Zeszli po schodach do podziemnego sklepienia, w którem widną była część tej ogromnej, piekielnej machiny!
Widok tego ruchu, przy którym żadnej ludzkiej ręki nie było widać, miał w sobie coś przerażającego. Jakaś tajemna siła poruszała te kola olbrzymie — mrowie przeszło po ciele negocjanta. Maszynista postawił światło na ziemi i odszedł na piętro, aby tam coś poprawić. Negocjant sam jeden został w podziemiu. A w koło niego wszystko się ruszało i żyło, a przecież nie było ani żywego ducha!
Jakaś dziwna trwoga opanowała jego duszę. Światło, wychodzące od ziemi, tak dziwnie oświecało te koła olbrzymie i nieustannie się krzyżujące!
W tem ktoś wszedł po schodach. W pół cieniu poznał negocjant swego rudego satyra. Jakieś nieprzyjemne uczucie wstrząsło nim.
— Co jabym dał za to — pomyślał sobie — gdyby te satyry i karjatydy z mego domu znikły. One mi zatruwają życie!
I w samej rzeczy Link wyglądał dzisiaj jak prawdziwry satyr. Twarz miał mocno czerwoną, kapelusz na bakier, ubiór obwalany, a usta wykrzywiły się jakimś szatańskim uśmiechem. Oddawszy pokłon pryncypałowi, rzekł do niego głosem niezwykłym:
— Wielkie dzieło skończone — spółpracownik spodziewa się sowitej nagrody.
Dziwnym wydał się ten ton negocjantowi. Wstrząsł się z gniewu, ale nic nie powiedział.
— Z Czerepańkowskim skończono — wziął odstępnego tysiąc.
— Dobrze... czegóż stoisz... czego chcesz?
— Czego ja chcę? — odparł Link, a woń wódczana buchnęła na całe podziemie — hm! czego ja chcę?... Ja chcę być porządnym człowiekiem. Chcę pić dwa razy na dzień kawę, jeść pieczeń cielęcą z mięszaną sałatą, palić z Hawanny cygara, chodzić w długim kapotroku à la mode, i czytać codziennie «Kreuzzeitung». Już mi się sprzykrzyło to psie życie!
— Czyś oszalał? — krzyknął negocjant.
— Bynajmniej — odparł spokojnie ajent. — Nigdy nie miałem więcej rozumu, jak w tej chwili.
— Nie chcesz już służyć?
— Chcę być «małym kapitalistą».
— A pieniądze gdzie?
— Będę miał nieśmiertelnych dziesięć tysięcy talarów. To bardzo skromnie. Do tego rentę tysiąc dwieście talarów, to jest tyle, ile potrzeba na porządne życie: na kawę, pieczeń z mięszaną sałatą, kapotrok, Havanna i «Kreuzzeitung».
— A gdzie masz te pieniądze?
— W żelaznej skrzyni kantoru «Goliat et Compagnie»... bardzo dobrze ulokowane.
— Pijaku, upiłeś się! — krzyknął w złości negocjant!
— Ależ nader rozsądnie mówię! Co? tysiąc dwieście renty dożywotniej i dziesięć żelaznego funduszu!
Stary negocjant wstrząsł się ze złości, przystąpił do ajenta, i chwycił go za klapę surduta.
— Pijaku! Co mówisz! Idź, aby nikt głupiej mowy twojej nie słyszał!
Ajent odparł z wielkim pokojem:
— Dotąd nikt naszej mowy nie słyszy. Jesteśmy w piwnicy i koła do tego warczą. Nawet obaj powinniśmy sobie życzyć, aby nas nikt nie słyszał!
Jakaś dziwna myśl przebiegła przez głowę negocjanta. Odsunął się od olbrzymiego koła i podejrzliwem wejrzeniem zmierzył pijanego ajenta.
— Idź precz! — rzekł do niego dziwnym głosem.
— Tak, teraz mam iść precz, gdy pieczeń gotowa? — odparł ajent, zataczając się aż pod same koło.
— Milcz, pijaku — krzyknął negocjant i cały poczerwieniał.
— Właśnie dla tego, abym milczał, chcę dziesięć tysięcy żelaznego funduszu ze skrzyni żelaznej i tysiąc dwieście renty.
— Łotrze! Ja ci dam dożywocie w kryminale! — wołał chrypliwym głosem negocjant.
— To ja łotrem, a ty, stary szachraju, czem jesteś? — krzyknął oburzony ajent, aż piana usta mu okryła. — Ja łotr, prawda, bom przysiągł, a któż mi zapłacił za tę przysięgę? Mnie w kryminale źle nie będzie, ale ty — pan miljonowy!...
Trupia bladość okryła twarz negocjanta. Podniósł wyschłe ręce, skurczył palce na kształt pazurów i krzyknął:
— Milcz, przeklęty łotrze! Jutro się rozmówimy!
— Ja zaś mam wielką ochotę dzisiaj interes ukończyć. Chcę już od jutra być porządnym człowiekiem. Tu mam wszystko gotowe, tylko podpisz.
Mówiąc to, sięgnął do kieszeni po papier i tak mocno się zatoczył, że głową uderzył o koło, które obracało się zwolna, ale z ogromną siłą. Oczy negocjanta zaświeciły dziwnym blaskiem, usta jego zadrżały dzikim uśmiechem.
— Idź precz! — rzekł z cicha, jak człowiek, który walczy z jakąś straszną zmorą. — Idź, łotrze!
— Ja łotr, ja? — krzyknął wściekle ajent — ja, który tylko dla ciebie pracował! A ty, który lichwą i naprzód wyrachowaną spekulacją zabijałeś ludzi, sierotom odbierałeś ostatni przytułek... ty mnie łotrem nazywasz!...
Twarz ajenta paliła się, na usta wystąpiła piana. Stary negocjant z piekielnym uśmiechem patrzył na koto, które tylko na kilka cali obracało się od głowy ajenta z głuchym szumem. A w podziemiu nie było ani żywego ducha!...
W tem na schodach pokazała się jakaś straszna, blada mara. Negocjant zbladł, kurcz przestrachu wykrzywił mu usta. Wyciągnął rękę do widma i krzyknął:
— Górnicki!
— Ha, ha, ha! — piekielnym wrzasnął śmiechem ajent, który widmo miał za plecyma — ha, ha, ha! toż i ty już widzisz go! Ja go widuję codziennie, co nocy, rozumiesz, co nocy! O północy przychodzi do mnie i kładzie się na mnie trup zimny jak lód! brr...
— Precz! — wołał negocjant z obłąkanemi oczyma, odtrącając ajenta i marę od siebie.
— Ha, ha, ha! Otóż ze mną łatwiejsza sprawa. Zapłać, a pójdę. Ale on... on nigdy od ciebie nie odejdzie... tak samo jak i odemnie... rozumiesz?... nigdy nie odejdzie!...
Negocjant wytężył oczy, patrzał na stojącą na schodach marę, a przestrzeń podziemia zaczęła się napełniać jakiemiś strasznemi marami, które coraz więcej zbliżały się do niego! W powietrzu latały jakieś gady skrzydlate, plugawe, a gdy oddychał, wciągał je w siebie, w piersi... krew paliła się w nim!...
— Skończmy interes! — wołał ajent — zanim się wszyscy schodzą, których zabiłeś! Za chwilę przyjdzie i Dębicz!...
Na kurytarzu ozwały się jakieś dziwne głosy, wołające: Warner, Warner!
Pot śmiertelny wystąpił mu na czoło.
— Słyszysz? — zawołał z szatańskim śmiechem ajent — to oni przychodzą!
— Milcz! — wrzasnął w śmiertelnej trwodze negocjant i pchnął ręką przeciwnika.
Pijany ajent — zatoczył się — ciężka żelazna kolba dotknęła się jego głowy... chwyciła... zgniotła...
Biała mara znikła nagle ze schodów — negocjant wybiegł na kurytarz. Tam mnóstwo ciemnych postaci ciśnie się do niego... chwytają go za poły, wołają po imieniu... negocjant rzuca się jak wściekły i ucieka.
Była to deputacja ludu, która chciała kościółek ocalić. Ale negocjant widzi same piekielne mary, słyszy ich dzikie, szalone głosy i ucieka. Skrył się pod krzakiem bzu. A tam widzi ogromne, żelazne koło, widzi krew i tułów bez głowy — widzi mary piekielne Liść zżółkły upadł — negocjant skoczył i dalej ucieka! Oglądnął się po za siebie, a tam z olbrzymiego komina bucha para, a w białych olbrzymich kłębach unosi się ku niebu tułów bez głowy!... Negocjant uciekł, aby to wszystko jak najprędzej za sobą zostawić!
Wyszedł na drogę. Droga ładna, równa, wysadzona topolami. Negocjant idzie tą drogą i macha rękami, bo coś za nim goni. Wiatr zimny, jesienny, a jego krew pali się w żyłach. Tam daleko widzi dworek jasno oświecony. Tam go coś ciągnie — tam spocznie i wolen będzie od mar. Zbliża się, patrzy przez okno... a tam... leży Dębicz na katafalku!... Koło niego palą się świece... a tam z daleka od jeziora brzmią jakieś dziwne, stłumione głosy.... Krzyknął i upadł na ziemię.
Z dworku wybiegli major, Jerzy, ksiądz Maciej i Zuzanna. Poznali negocjanta. Jerzy uratował mu życie — ale rozumu już mu nie uratował. Negocjant obłąkanem okiem patrzył przed siebie.
Wkrótce przybyli Otton i Walter. Opowiedzieli całe zdarzenie. Link przypatrując się maszynie, nieostrożnie zbliżył się do koła i głowę stracił. Na ten widok okropny stracił zmysły biedny negocjant.

Górnicki wrócił z nocnej wycieczki, którą był w gorączce uczynił z tęsknoty za swoim domkiem rodzinnym, ale nic z tej wycieczki nie pamiętał. Mówił tylko, że miał sen okropny.



W kilka dni po tych smutnych wydarzeniach, zgromadzili się osieroceni «spiritualiści» wieczorem w pokoju majora. Ksiądz Maciej czytał coś z księgi Joba i stosowne do tego czynił objaśnienia. Major uśmiechał się do swoich myśli; zdawało się, że wcale nie uważa na to, co się czyta. Zuzanna, czarno ubrana, siedziała ze złożonemi do modlitwy rękoma. Jerzy stał w najciemniejszym kącie pokoju i był mocno zamyślony.
Wreszcie skończył ksiądz Maciej czytanie, a rozmowa przeszła na ostatnie wypadki. Mówiono o kościółku bożogrobców, który od zatraty uratowano. Uczyniono bowiem składkę, kilku obywateli i kilku mieszczan z Dąbczyna zajęli się tą sprawą i uzyskano od władzy pozwolenie restauracji. Dopiero wtedy odstąpił lud i rozszedł się spokojnie.
Ksiądz Maciej mówił wiele, jaką potęgą jest wiara u ludu. Jerzy z wielką uwagą mu się przysłuchiwał. Jakieś, piękne, błogie uczucie rozjaśniło mu twarz.
Major uśmiechał się ciągle do siebie. Zabolało to jakoś księdza Macieja. Zapytał się, o czem teraz myśli, że taki kontent?
— A jużci nie będę taką babą, jak wszyscy jesteście — odpowiedział z uśmiechem. — Trzeba coś robić, o coś się postarać. Wszak za kilka tygodni wypędzą nas z tego domku!
Gdy go ksiądz Maciej zapytał, co robić zamyśla, opowiadał długo i szeroko o wszystkich swoich planach, do których już w duchu się uśmiechał. Najprzód zdecydowany był zaciągnąć się do jakiego autoramentu. Całe swoje nieszczęście przypisał temu, że zawód wojskowy porzucił, w którym spodziewał się dobić jeneralstwa. Bił się tylko z myślami, czy ma się zaciągnąć do jakiego europejskiego potentata, czy popłynąć do Brazylji. Potem był znowu za legją cudzoziemską w Algierze, ale wkrótce i to mu się nie podobało, wolałby służyć w Hiszpanji. A gdy się wszyscy dziwnie na niego wypatrzyli, rozgniewał się, że go mają za starego, za inwalidę, a on jeszcze taki krzepki, taki zdrów! Na dowód tego wyzwał wszystkich, aby się z nim na rękę próbowano.
Humor ten poczciwego majora wszystkich zasmucił. Major jednak rozdąsał się na serjo, że go uważają za inwalidę. Zaczął mówić o swojej młodości, jak to on umiał pannom głowy zawracać, jak jedna Francuzka szalała za nim, jak książę Józef brał go zawsze ze sobą, bo obaj byli najprzystojniejsi żołnierze w całej armji.
Ksiądz Maciej uśmiechnął się na to, a major tak się tym śmiechem obraził, aż Zuzanna musiała tę sprawę załagodzić. Ale major nie zapomniał urazy. Mówił, że wprawdzie teraz wygląda trochę na mazgaja, ale temu winne te szmaty cywilnego ubioru. Zapewniał wszystkich, że w mundurze wcale mu lepiej. I aby dowieść tego, poszedł do swojej garderóbki, dobył stary mundur, który starannie przechowywał, i od stóp do głowy ubrał się po dawnemu.
Gdy wszedł do pokoju, wyprostował się jak świeca, wyciągnął szyję, spiętą szerokim, włosiennym halsztukiem i począł z marsowym akcentem przechadzać się po pokoju. Pukał po piersiach wysoko sklepionych i gniewał się, że go uważają za niezdolnego do służby wojskowej.
Wszyscy patrzali po sobie z boleścią. To dziwne zachowanie się majora trwożyło ich.
Wreszcie mówił cichym głosem, że się na wielką wojnę zanosi. Właśnie czytał dzisiaj w gazecie o tem. W takim razie spodziewał się, że w jakim autoramencie umieści się i jeszcze do wysokich doprowadzi stopni.
Zuzanna ze łzami w oczach patrzała na niego.
Wreszcie pożegnano się do jutra. Major ucałował żonę i powiedział jej dobranoc. Został w swoim pokoju, mówiąc jej, że ma dzisiaj wiele jeszcze pracować.
Za kilka godzin wszedł służący, aby mu świecę odmienić.

Major siedział w starym swoim mundurze przy stoliku. Jedną ręką podparł głowę, drugą trzymał na mapie i palcem wskazywał na Brazylję. Ale był siny i zimny. Śród rojeń młodocianych tknęła go apopleksja.



Gdy się o tem ostatniem wydarzeniu dowiedziano w kamienicy o śmiejących się karjatydach, zamyślił się nagle Walter, a po chwili rzekł do żony:
— Kochana Matyldo, my tam nie będziemy szczęśliwi, my zostaniemy tutaj. Niech Otton weźmie sobie ten majątek.
A gdy piękna Matylda z zadziwieniem na niego spojrzała, mówił tenże dalej:
— Z razu myślałem, że my, idąc tam na wschód, niesiemy im błogie światło naszej cywilizacji. Tymczasem oni tam u siebie mają święty ogień, który ich może wyżej stawna nad sztuczne teorje i systemata. Oni mają miłość pamiątek rodzinnych i strzechy ojczystej, a na tej miłości gruntują się wszystkie cnoty tak pojedynczych ludzi, jak i całych narodów. Nie odbierajmy im tego kęsa ziemi, bez którego nasza ojczyzna będzie zawsze wielką i wspaniałą, a byłaby pierwszą na świecie, gdyby ich cnoty miała!... Matyldo, my zostańmy tutaj, ja będę czytał ich książki i będę o nich pisał dla naszych. Piękną i wzniosłą musi być ich literatura, jeźli takie cnoty są między nimi.
Piękna Matylda ucałowała zamyślone czoło młodego uczonego i rzekła ze słodkim uśmiechem:

— Tyś odgadł moje myśli, mój drogi Walterze. My zostaniemy tutaj i będziemy pielęgnować naszego nieszczęśliwego ojca.



VII.

Jakże smutną, jakże nudną była teraz samotna izdebka naszego bohatera! Tak bolesne wypadki wstrząsły jego duszą, która zwolna zasnuła się w kłębku swoich marzeń i świat rzeczywisty z oczu straciła. Zdawało mu się, że się budzi z jakiegoś długiego snu i powoli oczy otwiera.
Wszystkie jego marzenia wydały mu się mrzonką dziecięcą. Marzył o poświęceniu się, ale nie myślał o tem, że każde poświęcenie się musi przynieść korzyść tym, dla których poświęcamy się. On myślał, że gdy wejdzie w birecie i w płaszczu doktorskim między lud, tenże go zaraz otoczy i słuchać będzie mądrej jego nauki. Tymczasem próba ta, która tyle lat mozołu kosztowała, nie udała się — lud nie uznał nauki i cofnął się przed nią do swoich odwiecznych tradycji. A biedny marzyciel pozostał sam, jak głos wołającego na puszczy.
W koło niego łamały się brzegi ziemi ojczystej i ginęły w toni bezdennej. Miasta, wsie i lud odrywały się od łona matki i wszystko ginęło w odmęcie obcego żywiołu. On chciał stanąć na tej strasznej linji, chciał walczyć, jak walczyli niegdyś rycerze kresowi. Całe życie swoje włożył w tę myśl piękną, wzniosłą: i cóż ma dzisiaj czynić, gdy w koło niego łamie się wraz z ludem ląd ziemi rodzinnej? A ten lud tak obojętny na wszystko!
I stanął mu przed oczami kościółek bożogrobców i widział lud mnogi, który z murów święconych nie dał upaść krzyżowi. I przypomniał sobie ostatnie słowa starego Dębicza, że we wierze ludu jest wszystko, że to klejnot jego.
I długo, długo myślał nad tem.
Przyszło mu na myśl, że pół serca, pół duszy nie można poświęcać. Kto rozgorzał ogniem szlachetniejszych uczuć, ten powinien z serca swego uczynić Bogu całopalenie, powinien duszę swoją wznieść do ofiary, podobnej tej na górze Horebu.
Jerzy marzył o swojej miłości i zdawało mu się teraz, że idąc do szlachetniejszych celów swoich, zboczył z drogi. Serce całą siłą było przeciw temu, ale wewnątrz duszy odzywał się głos: Poświęć uczucia serca twego, bo w moim zakonie jam tylko jest miłością!
Miałże zrzec się serca Janiny? Miałże dla swojej wyśnionej mrzonki czynić nieszczęśliwą tę biedną, słabą istotę?...
Przyszło mu na myśl posłannictwo Ottona. On mógł zrzeczeniem się swojej miłości uczynić tę rodzinę szczęśliwą, przywrócić jej utracony majątek, a tem samem zadość uczynić szlachetnym swoim przedsięwzięciom, że ziemia rodzinna nie utraciła nic z swego brzegu!... Wszak Leon wyraźnie mu powiedział, że wtedy kochać zacznie, gdy on przestanie!...
Ach, biedna Janina! Jakże to słabej i sercem tylko żyjącej kobiecie wytłumaczyć, że dla wyższych, szlachetniejszych celów można oderwać się od jej serca, można jej nie kochać! Jakże ona temu uwierzy, jakże wytrzyma ten cios bolesny?...
Długo bił się z podobnemi myślami nieszczęśliwy marzyciel. Ludzie, którzy długi czas oderwani od świata, rozpalali serce swoje wyższem, szlachetniejszem pragnieniem, nie mogą już wrócić do mętnej, chłodnej rzeczywistości. Dla nich tylko czysta, eteryczna atmosfera. Szczęśliwi, jeźli znajdą taki zawód życia, w którym oddychać mogą tą czystą, eteryczną atmosferą. Biada im, jeźli jej szukają przy kwiatach ziemskich!
Jerzy wstał z dumań swoich z twarzą wypogodzoną. Snać musiał znaleźć dla siebie tę czystą, duchową atmosferę.
On poświęcił swoją miłość.
Pozostała jednak druga część do spełnienia tego poświęcenia. Potrzeba było Janinę z tą myślą zwolna oswoić i wymódz na jej sercu drugą część tego poświęcenia się. Trudne to było zadanie z sercem kobiecem, które pęka, gdy się mu miłość odbierze!
Jerzy wyjechał do Drezna.
Był wieczór pogodny. Na ulicy jeszcze pełno życia, pełno ruchu. Przed jasno oświeconym hotelem stanął Jerzy i spojrzał w okna pierwszego piętra. Jakże smutne czeka go tam spotkanie! Ona otworzy mu swoje ramiona, jej serce uderzy do niego — a on ma dla niej słowa lodu, ma jej powiedzieć, że dla niej w tej miłości nie ma szczęścia, bo ta miłość byłaby samolubną!
Serce biło mu głośno w piersi, ręce jego drżały, gdy drzwi otwierał.
W salonie jasno i wesoło. Liczne zgromadzenie bawi się wesołą rozmową. Margrabina wita go uprzejmie — Janina cudownie piękna! Nigdy nie była tak piękną w Dąbczynie. Rumieniec szczęścia jaśnieje na jej twarzy — oczy, to dwie gorejące pochodnie. Jerzy zbliża się do niej — jej oczy spoczywają na jego pięknej, bladej twarzy. Ale ten ogień jej oczu jakiś zimny. Pyta go, czy czas słabości wydał mu się długi, czy się nie nudził, a gdy on odpowiada, ona odwraca się i słucha wesołych dowcipów tam z drugiego kąta salonu. Biedny marzyciel zebrał wszystkie promienie swojej duszy gorącej i rzucił je długiem, wymownem spojrzeniem w te czarne, niby gorejące oczy. Zrozumiała to spojrzenie, spuściła oczy, a lekki uśmiech zadowolenia mignął koło jej ust różanych. Ale wkrótce przybrała wyraz obojętności i zimnej grzeczności; z tym wyrazem oddaliła się od niego.
Zaraz okoliło ją grono młodych kawalerów. Byli to ludzie świetnego urodzenia i wielkich majątków, Wesołą, żartobliwą prowadzili rozmowę. Janina jaśniała między nimi świeżością twarzy i umysłu. Biedny marzyciel pomyślał sobie, że w obec tak licznego zgromadzenia Janina tai swoje uczucia, i czekał sposobności, aby ją widział taką, jaką ją widział w snach swoich.
Janina miała coś zagrać. Wybrała ten sam utwór Chopina, który niegdyś Jerzego w taki wprawił kłopot i tyle szczęścia mu zwiastował. Chciał korzystać z tej sposobności. Zbliżył się do Janiny i ofiarował jej jak niegdyś swoją usługę. Janina uśmiechnęła się, podała mu ten sam arkusz nót, który wtedy tak niezgrabnie z ręki się zawsze wysuwał, ale podała mu dzisiaj tak zręcznie, że ich ręce bynajmniej się nie dotknęły. Przy odwracaniu kart nachylał się Jerzy aż do jej ślicznych warkoczy, ale tym razem nic nie usłyszał od niej! Sztukę odegrała Janina z wielką precyzją, jak wytrawiona artystka.
Jerzy stanął na boku. Na jego twarzy malował się smutek. Janina spojrzała kilka razy z ukosa na niego. Korzystając z sposobności, zbliżyła się i rzekła głośno:
— Pan jeszcze nie mówiłeś mi nic o biednej Tereni.
Odstąpiła kilka kroków i usiadła. Jerzy wziął krzesło i przysiadł się do niej. Serce zadrżało mu w piersi.
— Chciałam z panem na osobności mówić — zaczęła Janina cichym głosem — ale mi się nie udało.
Jerzy obejrzał się w koło i gniewał się, że w tej chwili nie są sami.
— Najprzód muszę pana bardzo ładnie przeprosić za to, jeźli kiedy bawiąc się z panem, byłam zbyt roztargnioną. Już to jest w moim temperamencie, nie taić nikomu moich przyjaznych uczuć. I często i otwarcie to okazuję, czy to spojrzeniem, czy ściśnieniem ręki. Jest to niedobry zwyczaj, przyznaję się do tego, ale ja już siebie nie odmienię, Jerzy obejrzał się znowu w koło — ale tym razem z innem wcale uczuciem.
— Dla tego proszę pana — mówiła dalej głosem błagającym — gdy się już może na zawsze rozłączamy, abyś nie chciał mieć jakiego żalu do mnie, bo mnie by to bolało.
— Ja, żalu do pani? — jąknął nieszczęśliwy marzyciel, który na inną odpowiedź nie miał konceptu w tej chwili.
— Tak jest, abyś pan nie miał żalu do mnie. Bo panowie to zaraz inaczej wykładacie sobie podobne zachowanie się kobiety, nie prawdaż?... A ja tylko przyjaźń mogę panu ofiarować.
Tu przerwał im rozmowę jakiś młody człowieczek z lornetką u szyi, odprowadzając Janinę do grupy matron starszych, między któremi toczyła się jakaś ważna debata.
Jerzy został sam na krzesełku. Siedział jak przykuty, aż zrobiono mu uwagę, że siedzi na drodze i wszystkim zawadza. Wstał nagle i wymknął się z salonu. A za nim wyszła myśl smutna i zabijająca: Ona cię nie kochała!
Przed bramę zajechał właśnie jakiś pyszny angielski ekwipaż. Wszystko błyszczało Od srebra. Na drzwiczkach jaskrawemi farbami namalowane były herby.
— Czyj to ekwipaż? — zapytał Jerzy stangreta.
— Pana barona — odpowiedział z dumą stangret.
— Jak się nazywa ten baron?
Stangret zmierzył dziwnie Jerzego, jakby chciał powiedzieć: Jak można tak głupio się pytać! Ale wnet namyślił się i rzekł:

— Pan baron Otton Warner.



Tego samego wieczora w ciemnym dworku Czarnowód siedział ksiądz Maciej i z wielką siłą rozkręcał swoją tabakierkę, co zawsze oznaczało, że jest w kłopocie. Przy nim siedziała Zuzanna z zapuchniętemi od płaczu oczyma. Była czarno ubrana, a w ręku trzymała złoty ołtarzyk, z którym właśnie zastał ją ksiądz Maciej.
— Wspomniałaś mi pani o swoich zamiarach — mówił ksiądz Maciej, biorąc sporą szczyptę tabaczki.
— Ślubowałam sobie przywdziać sukienkę Tercjarki — odparła młoda wdowa.
— Tercjarki! — zawołał ksiądz Maciej i upuścił tabakierkę na ziemię.
— Czy ten ślub jest nierozsądny z mojej strony?
— Nie, o tem nie mówię... ale dla młodej osoby takie ślub są zawsze niebezpieczne. Kto się poświęca, ten powinien być pewnym siebie. Od ludzkiej natury mocniejszą jest zawsze pokusa świata.
— Ksiądz Maciej zna mnie od dziecka.
Ksiądz Maciej podjął tabakierkę i zaczął się nią bawić. Chciał on coś na to odpowiedzieć, ale jakoś nie mógł z samym sobą się zgodzić. Po chwili rzekł:
— Otóż najlepiej, jeźli nad naszem przeszłem życiem zastanowimy się, czy mamy dosyć siły w duszy do poświęcenia się, czy kiedy powziętych ślubów nie złamaliśmy. A to będzie miarą naszych ślubów na przyszłość.
Zuzanna zarumieniła się i spuściła głowę. Ksiądz Maciej pilnie w nią się wpatrywał. Na jego twarzy malowała się trwoga. Drżącym głosem mówił dalej staruszek:
— Bóg bowiem nie pragnie od nas poświęcenia się. On zna, że jesteśmy słabi i ułomni. Dla tego w chwili uniesienia nie trzeba przysięgać, nie trzeba ślubować.. Serce nasze zbyt często pragnie żyć na ziemi. Bóg mu tego wcale nie wzbrania. Ale są chwile, w których ono zasypia. W takich chwilach nie trzeba czynić żadnych ślubów. Bo gdy się serce zbudzi, wtedy łamiemy śluby nasze i stajemy się grzesznikami. W smutku i żalu często zasypia to serce — czekajmy, może ono się zbudzi i zechce jeszcze użyć świata.
— Nie, nigdy! Moja dusza przebolała tak wielkie nieszczęścia, tyle w życiu zaznała uczuć, że to niczem nie da się zatrzeć — kochałam najgodniejszego człowieka, którego obraz zostanie aż do grobu między mną a światem!
Ksiądz Maciej rozkręcał tabakierkę, a przed jego oczami mignęła łódka biała i ruiny klasztoru.
— Mąż pani był najgodniejszym na świecie człowiekiem — ozwał się po chwili — ale dajmy na to... pani byłaś tak młodą, a on wiekiem nierówny...
Szkarłatny rumieniec okrył twarz biednej wdowy, łzy puściły się z jej oczu. Przeląkł się ksiądz Maciej i chciał zboczyć.
— Hrabia Leon przyjechał — rzekł w nadziei, że rozmowę na inny przedmiot zwróci — hrabia Leon przyjechał i... nawet, jak słyszałem, był z kondolencją...
Zuzanna otarła łzy, złożyła ręce na piersi jak pokutnica i rzekła:
— Księże Macieju! Zgrzeszyłam, że przed spowiednikiem moim tak długo kryłam się z mojem sercem. Dzisiaj wyznam wszystkie winy moje.
Ksiądz Maciej otworzył tabakierkę, ale z bojaźni, aby jakiego słowa nie uronił, nie sięgał do niej. Zuzanna mówiła:
— Wielką prawdę powiedziałeś, księże Macieju, że z sercem i ślubami musi być kobieta bardzo ostrożną. Wychowana w zasadach nieboszczyka dziadka, przyjęłam rękę mego męża, bo zdawało mi się, że godniejszego nad niego nie było człowieka. I tak też było w istocie. Ale nadszedł czas, w którym poczęłam coraz większy w sercu mojem czuć niepokój. Modliłam się i płakałam. Mój mąż ubóstwiał mnie, czcił mnie jak świętą, ale jego serce nie mogło żyć razem z mojem, które zapragnęło gorętszej, młodzieńczej miłości, pragnęło szałów i uniesień. Przybyła do tego i pokusa, i grzecznemi słowami rozgrzano serce moje. W końcu zjawia się człowiek, który od razu robi na mnie dziwne, niezatarte wrażenie! Pokusa szepcze mi do uszu: Z nim byłabyś szczęśliwsza! A te słowa jak gady wsysają się w serce moje i męczą i szarpią je!... W tej ciężkiej boleści mojej przyszedł mi na myśl cudowny obraz Bogarodzicy w kościółku bożogrobców. Kazałam się zmierzchem zawieźć na łódce — modliłam się długo i gorąco, i nagle gdy zadzwoniono na «Ave», uczułam się spokojną, a nawet szczęśliwą. Odtąd codziennie modlę się przed tym obrazem, gdy dzwonią na Ave Maria.
Twarz księdza Macieja zajaśniała dziwną radością. Wstał z krzesła, wzniósł ręce ku niebu i uroczystym zawołał głosem:
— O! dziękuję ci, wielki Boże, że w ostatek życia mego pocieszyłeś mnie! Spokojnie umrę, bo wiem, że ta dusza jest czysta jak anioł!
Młoda kobieta nie zrozumiała tej gorącej modlitwy księdza Macieja i mówiła dalej:
— Dzisiaj był u mnie hrabia Leon i ofiarował mi szlachetne serce swoje. Nie przyjęłam jego ofiary.
— Jakto, pani odmówiłaś mu? — zawołał spiesznie ksiądz Maciej. — To była przedwczesna odpowiedź.
— Postanowienia mego nie zmienię — odparła ze spokojem młoda kobieta. — Wybierając Tadeusza na męża, poświęciłam dla cnót jego ziemską część serca. To poświęcenie złamałam późniejszem pragnieniem. Dzisiaj należy je uzupełnić — i całe serce aż do grobu poświęcić temu, od którego za życia chciało się odwrócić!
— Tego ani kościół, ani Bóg nie wymaga — wtrącił ksiądz Maciej.
— Ale przyjmie łaskawie ślub biednej sieroty i przebaczy jej.

Zuzanna wzniosła oczy do nieba. W tej twarzy pięknej, młodej kobiety nie było już nic ziemskiego. Był to anioł boży, którego opiece porucza Bóg biednych i sieroty.



Gdy Jerzy do swojej samotnej izdebki powrócił, zastał tam Leona, który niecierpliwie czekał na niego.

— Straszne rzeczy podziały się tutaj! — zawołał Leon, ściskając mu rękę. — Wieść o moim bankierze była fałszywą.
— Do tego, co wiesz, dodam ci jeszcze, żem się rozczarował — odparł Jerzy z bolesnym uśmiechem. — A więc podług układu, masz się zacząć kochać!
— Cóż, kiedy na nieszczęście dostałem odkosza! — rzekł Leon w cierpkim humorze.
— Odkosza?... Od kogóż?
— Od wdowej!
— Oświadczyłeś się majorowej? — zawołał zdziwiony Jerzy.
— I najniezgrabniej w świecie. Powinien bym był przecież to przewidzieć!... Ale nie, takiej kobiety nie znałem nigdy — nie miałem o niej wyobrażenia. Takiej kobiety szkoda na tak mglistą planetę, jak nasza ziemia!
Jerzy zapomniał o swojej boleści i zdziwiony wypatrzył się na Leona. Ów zimny Leon był dzisiaj w jakiejś gorączce. Chodząc szybko po pokoju, mówił dalej:
— Tę jedną kobietę mógłbym kochać... ale nie, nie byłem jej godzien. Gdybyś ją widział modlącą się! Patrzyłem na nią z po za drzew, gdy się modliła przed kościółkiem bożogrobców! To był anioł!
— Leonie! — zawołał szybko Jerzy — Bóg odsłonił ci duszę tej kobiety na to, abyś uwierzył w czystą, wzniosłą miłość kobiecego serca!
Leon zatrzymał się nagle przed Jerzym i rzekł do niego:
— A ty, który dotąd byłeś aż nadto wiernym, czy po twojem rozczarowaniu się nie staniesz się sceptykiem? Czy będziesz kochać jeszcze?
— Będę kochał — odparł spokojnie Jerzy — tylko z tą różnicą, że będę kochał więcej ludzi!
— Jakto? Zapiszesz się do filantropów?
— Zmienię mój zawód po raz drugi — pójdę na teologję do Rzymu.
— Na teologję!
— Dziwi cię to? Gdybyś to wszystko widział i uczuł, co ja w tych dniach widziałem! Wierzaj mi! Gonimy za mrzonkami; marzymy, że znajdziemy gdzieś daleko za pomocą idei i różnych systematów! A tymczasem tutaj gubimy coraz więcej ziemi, którą wraz mieszkańcami pochłania obcy żywioł! Cóż nas tutaj ocalić może? Oto wiara nasza, wiara, która jest drogą tak nam, jak i ludowi, na wszystko inne obojętnemu!
Leon myślał chwil kilka nad tem, co mu Jerzy powiedział, i rzekł po chwili:
— W samej rzeczy, gdy się nad tobą zastanawiam, to widzę, że nie mogłeś lepszego wyboru stanu zrobić. Dla tak niepraktycznych marzycieli, jakim cię poznałem, którzy pragną gorzeć płomieniem ofiar i poświęceń, jest to jedyny stan, w którym szlachetniejszą część tego ognia w swojem sercu wypalić można. Prawdziwie, kapłaństwo jest to wielki, wzniosły, idealny zawód życia, w którym może znaleźć pokarm tyle dusz poetycznych, walających się nieraz ze złamanemi skrzydłami w kale rzeczywistości, od której oderwać się nie mogli.
Twarz Jerzego pokraśniała natchnieniem. Uścisnął Leona i rzekł:
— A teraz ty musisz się kochać!
— Kochać? Mógłbym kochać — ale nie ma kogo!
— Janinę!
— Janinę?... Na pierwszym wieczorze poznałem was oboje do gruntu. Wiedziałem, że się to tak skończy, ale nic nie mówiłem, bo zakochany musi się sam wyleczyć.
— A twój pojedynek?
— Soroka opowiedział mi waszą rozmowę w pawilonie. Poznałem cię jako człowieka niepraktycznego i chciałem cię zasłonić. Janina należy do rzędu tych kobiet, które tylko wtedy kochają, gdy są w złym humorze, mają jakieś zmartwienie, kaprys, lub spazmy sercowe. Ich dusza zimna i spokojna nic o tem nie wie. Czasami wzniosą się nawet do namiętności, gdy wybrana przez nich ofiara jest obojętną na ich wdzięki. Ale stygną nagle, gdy ją ujrzą u nóg swoich.
Jerzy spojrzał po za siebie, na tyle marzeń i snów daremnych! Leon mówił dalej:
— Kochać mówisz?... Nie mam kogo kochać. W kraju mi smutno i nudno. Spieniężyłem cały mój majątek, wyjadę za granicę i będę się bawił pieniądzmi, jak się dzisiaj bawią.
— Jakto, wyjeżdżasz z kraju?
— Coś cięży nademną, coś mi duszno tu. Muszę zaprawdę wierzyć w przekleństwo dziadka. Na kresach w Ukrainie nie mogę uczynić żadnej wyprawy, bo nie ma przeciw komu!
Jerzy myślał chwilę, a potem rzekł:
— Posłuchaj mnie, Leonie. Nasze kresy zmieniły się. Od Dniepru i stepów ukraińskich przeniosły się nad Wartę i Noteć. Tu stać i o posiadłość naszą, walczyć należy. Gdy tu zatkniesz sztandar twojej wyprawy, dziad zdejmie przekleństwo swoje i będziesz szczęśliwym!... Kup Dąbczyn, kupuj co możesz!
— A tobie dać prezentę na probostwo! — dodał z uśmiechem Leon i zaczął chodzić po pokoju.
Długi czas chodził zamyślony. Słowa Jerzego poczęły nabierać wielkiej wagi. Wreszcie zatrzymał się i rzekł:
— Myśl bardzo szczęśliwa... ale do zupełnego szczęścia daj mi żonę, daj mi kochankę!
Jerzy był w jakiemś dziwnem natchnieniu.
— Dać ci żonę? — odrzekł — i ta by się znalazła. Wiesz całe zdarzenie z biedną Terenią. Ale czy wiesz, co to za istota? Jaka jest jej choroba?...Ta sierota nigdy nie zaznała miłości, ani przywiązania. Jej dusza marzyła od kolebki o tem uczuciu, wyrobiła w sobie to uczucie w ogromne, ludzkie serce przechodzące pragnienie i to poróżniło jej ducha z sercem, powaśniło rozum z uczuciem. Ale miłość może ją ozdrowić.
— Ależbo ona kocha Warnera!
— To jest złudzenie, a nic więcej. Kochała junkra, kocha Warnera, a gdy ty do niej się zbliżysz, odda ci całą duszę.
— Ta idjotka, jak widzę, nie jest niczem innem, jak tylko kobietą bez maski! — odparł z cierpkim uśmiechem Leon.
— Wszak twoje doświadczenia nie stanowiły całej prawdy o kobietach?

— Masz słuszność, masz słuszność — poderwał szybko Leon — będę jeszcze dalej doświadczał.



Za kilka dni wyjechał Jerzy do Rzymu. Jego serce nie mogło jeszcze przeboleć tyle marzeń i snów udaremnionych. Podróż i nowy zawód życia może go zupełnie uleczą. Sąsiedzi różnie tłumaczyli sobie to szczególne dziwactwo Jerzego. Kobiety przypisywały je zawiedzionej miłości, mężczyźni fałszywej bigoterji, a byli nawet i tacy, którzy w tem widzieli pychę i dumę. Z wszystkich przyjaciół i znajomych odprowadzali go najdalej hrabia Leon i Mietlica.
Hrabia Leon wrócił do Dąbczyna i zaczął traktować z margrabią o kupno jego majątku. Przytem prosił go, aby mu wolno było odwiedzać samotną idjotkę, której stadjum było dla niego nader ciekawem zadaniem.
Przy pierwszem widzeniu się mówiła mu biedna sierota 0 swojej gorącej miłości dla junkra, ułożyła z tego cały romans i opowiedziała w końcu ze łzami, jak ją kochać przestał i nieszczęśliwą od siebie odepchnął. W opowiadaniu biednej sieroty było tyle zapału dla junkra, tyle uczucia dla jego długiej, wychudłej figury, że dla Leona ani najmniejszej nie było nadziei. Pożegnał ją uprzejmie, odszedł do swego pokoju i całą noc spał jak najspokojniej.
Nazajutrz odwiedził znowu biedną idjotkę. Opowiadała mu znowu o Ottonie, którego całą duszą ukochała, i znowu długi z tego ułożyła romans. Płakała rzewnemi łzami 1 przyciskała rękę do piersi, aby serce z niego się nie wydarło. Jeszcze mniej było dzisiaj nadziei dla Leona. Mimo to zjadł wieczerzę z dobrym apetytem i spał tak smacznie jak nigdy.
Przez cały tydzień słuchał z cierpliwością spowiednika wszystkich wyznań biednej sieroty. Dowiedział się przytem od niej, że nie ma szlachetniejszej duszy na świecie od junkra, który tylko nie rozumiał jej dobrze — a gdy z kolei 0 Ottonie mówić zaczęła, wpadała w zachwycenie, wyliczając jego dobre przymioty. Hrabia Leon słuchał to wszystko z zimną krwią, przyznawał jej wiele — a przytem miał wcale dobry apetyt i spał spokojnie.
Gdy się wszystkie wyznania idjotki wyczerpały i konwersacja nudną być zaczynała, zaproponował jej Leon, że jej coś przeczyta. Terenia lubiła książki. Leon czytał jej jeden 1 drugi wieczór, na trzeci opowiadał jej coś o swoich przygodach w świecie — na czwarty pytał się troskliwie o jej zdrowie, mówił coś o nudotach życia, jeźli je człowiek sam jeden przebywa.
Za tydzień już nic nie mówiła idjotka ani o junkrze, ani o Ottonie. Z coraz większem zajęciem wpatrywała się w twarz Leona, jej oczy z każdem jego słowem nabierały większego blasku.
Pewnego dnia przyszedł do niej Leon. Biedna sierota była blada i zmęczona, a cały czas patrzała na niego jak w tęczę. Przy pożegnaniu wspomniała mu z zarumieniem, że miała noc bezsenną.
Leon wrócił do swego pokoju — ale wieczerzy nie jadł — 1 miał także noc bezsenną.
Za kilka miesięcy pisał do Rzymu:

«Kochany Jerzy! Zdanie twoje o biednej sierocie było prawdziwe. Jestem szczęśliwym. Aniół nawrócił mnie i zniknął odemnie — a ziemska istota otworzyła
mi serce i ramiona swoje. Kocham i jestem kochany, jak tylko kobieta kochać może. Dąbczyn kupiłem — przyjeżdżaj na probostwo.
Post scriptum: Janina idzie w zapusty za mąż — za «barona» Ottona Warnera. Poczciwy to chłopiec i ma miljony. Polubiłem go.»







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.