<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ada
Podtytuł Sceny i charaktery z życia powszedniego
Wydawca J. Zawadzki
Data wyd. 1878
Druk J. Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ADA.

SCENY I CHARAKTERY
Z ŻYCIA POWSZEDNIEGO.
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

TOM III.
WILNO.
Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego.

1878.
Дозволено Цензурою. — Варшава, 11-го Января 1878 года.




ВИЛЬНА. Въ Типографіи п. ф. Осипа Завадзкаго.
Замковый переулокъ, N. 149






Smutne się stały Żabliszki po odjeździe Roberta. Major powróciwszy do domu, siedział w sypialnym pokoju u kominka wygasłego po całych dniach z fajką, nakładał coraz nową, stękał, zapatrywał się w ściany i okna — stracił do życia i zajęcia wszelkiego ochotę.
Gdy Burakowski przyszedł po dyspozycyę, słuchał go nie słysząc, odprawiał najczęściéj z tém: — Rób tam sobie co chcesz....
Po kilku dniach takich rekollekcyj, jakoś zmęczył się major bezczynnością, wyszedł niby do gospodarstwa, naburczał, nagderał — siadł w ganku tak samo jak wprzódy siadał u komina, i fajkę palił zamyślony.
Książek próbował, ale ani ekonomia polityczna, ani historya w smak mu nie szły. Zdawało mu się, że pierwsza nauka niedojrzałą była, a przejrzałą druga.... Rzucał w ręce wzięte tomy i znowu tak dumał smętnie — co domowników martwiło.
Burakowski raz bąknął nawet:
— Żeby się też pan przejechał, czy co?
— O! dajże ty mi pokój! Przejedź się sobie sam! ofuknął go major....
Przywiązany do starego pana jak do ojca, pan Ernest Burakowski, ciągle przemyślał czém przerwać te myśli smutne — ale trudno było. Raz w polu będąc spotkał kałamaszkę Erdziwiłła.
— A cóż tam wasz pan porabia? spytał sędzia.
Burakowski przyskoczył do niego z koniem, objeżdżał właśnie orkę....
— To dobrze, zawołał, żem ja sędziego spotkał! A na miłość Boga — pojedźcie do dworu, może się wam go uda rozerwać! Od wyjazdu syna — jak mruk chodzi.... Zmizerniał. Kucharz powiada, że nic nie je. Postawią przed nim i nietknięte odnoszą. Dawniéj miał apetyt, czasem zaśpiewał starą piosnkę.... pan wie, tę, — a teraz.... tylko wzdycha i fajkę ćmi.... Jedź bo pan do niego....
— Cóż ty chcesz, żebym ja przed nim kozaka skakał, czy sztuki mu łamane pokazywał? rozśmiał się sędzia. Starego człowieka, gdy mu co na serce padnie, nie łatwo rozkomosić....
— A cóż mu na serce paść mogło? zawołał Burakowski. Dzięki miłosierdziu bożemu, nic złego nie ma — a że panicz odjechał!! toż on go sam tam posadził — i dobrze mu się dzieje. A tęskni po nim, toby pojechał do niego — i kwita....
— Dobry ty jesteś, mój Burakowski — odparł Erdziwiłł. Kto to może wiedzieć co u człowieka, w sercu? A no — pojadę — dodał trącając furmana. — Nawracaj do Żabliszek!
Przejechawszy, Erdziwiłł cały dom obszedł, nim majora znalazł gdzieś z fajką w kącie. Służba, któréj nie potrzebował, porozbiegała się, stary siedział sam i kwasił się.
Erdziwiłł zawsze z sobą zapas dobréj myśli przywoził.
— Co ty tak się po kątach na jakieś medytacye zaszywasz! — rzekł witając się. To nic do rzeczy! Nam starszym wątroba się od tego psuje — trzeba — jak o to ja, nie przymierzając — choć bieda to hoc. — A u ciebie bo i biedy nie ma....
Major stał nic nie odpowiadając.
Włosy zwykle na łysinie przylepione, poopadały mu na tył, co u niego najgorszym było znakiem.... Chustkę miał zawiązaną tak, że groziła opadnięciem także.... surdut zapięty krzywo.
— Nudzę się — rzekł po chwili.
— Bo siedzisz w domu jak zakuty — zawołał Erdziwiłł — przetrząść się trzeba....
— Nie mam ochoty — niedomagam z téj nudy.... W kościach łamie.... Wszak to jeszcze nie zima, pogoda ładna, a wszystkie rany stare bolą i swędzą, nawet te, o których pozapominałem....
Poskrobał się po nodze....
Erdziwiłł gdy wpadł na smutnego człowieka, podwajał dozę wesołości. Ujął go wpół śmiejąc się.
— Co pleciesz! gnuśnik z ciebie i po wszystkiém. Z sedenteryi téj choroba. Mnie żebyś przykuł na powrozie, tobym się odgryzł; na łańcuchu, tobym się urwał — a w końcubym i zdechł.... gdybym musiał siedzieć w miejscu. Człowiek do tego nie stworzony.... Dalipan, bratku — to zabija....
Wyszli w ganek, bo trzeba było kogoś zawołać dla podwieczorku.
— Mnie nie to zabija — rzekł major — tęsknota do syna. Mam go i nie mam. Głupi byłem, żem rafinował jak będzie najlepiéj dla niego, a zrobiłem najgorzéj dla siebie, i dla niego niedobrze.
— Alboś to nie ojciec? To się popraw! Co masz jak baba stękać — rób....
— Cóż? co? hę? począł major.... hę! Pani stara.... to szyje, to rozpara.... Albo to tak można z dnia na dzień....
Dobrze tobie mówić.
— A tobie dobrze stękać! odparł Erdziwiłł — jeśli ci z tém dobrze.... co nam do tego!! My jednak co cię kochamy — ja.... mój majorze, aż mi się serce kraje.... Niebabym ci przychylił.
Uściskali się. Major siadł smutny....
— Powiadam ci — począł czując potrzebę wywnętrzenia się — od mojego pobytu u syna, pokoju nie mam.... Jakieś mnie fatalne przeczucia opanowały....
— Toś mi mówił — ale imaginacya! pluń na to — bratku! zawołał sędzia. Nie ma tam niebezpieczeństwa.
— Jak to nie ma? co mówisz? Robert chłopak jak malowany.... głowa otwarta — aż do zbytku.... ta stara panna gotowa mi się w nim zakochać; on też, bo to niedoświadczone, niewinne, a krew moja — gorąca.... i....
— No — i co? i co? przerwał sędzia.... Niech się sobie — z lichem, pokochają. Cóż znowu tak okropnego....
— Jakto? porwał się major — a to co może być najokropniejszego — ona go do ołtarza poprowadzi! A ja na takie małżeństwo — nie pozwolę! Nie! nigdy.....
Wszystko w świecie coś warto, ale godność osobista.... honor, mosanie! wyżéj stoi.... Chłopak na jednéj wioszczynie, żeby się z taką milionową niezbyt młodą panną żenił — powiedz mi — jakby to wyglądało? hę?...
Dla pieniędzy! Jazyga, mój syn, dla marnego grosza się ma sprzedać! On! Robert! I na fartuszku siedzieć, albo pod pantoflem!....
Nigdy w świecie! nigdy!
Rozognił się major, rozsierdził, a Erdziwiłł nań patrząc minkę zrobił szyderską.
— Nie bój się! mówię ci — panna wysokiego rodu.... milionowa!.... ho! ho! pokochać nie może.... (chrząknął).... bywają różne wypadki — ale za niego nie pójdzie!
Dziwnym sposobem, major co się na samą myśl małżeństwa tego burzył, oburzył się znów na wyrażenie sędziego.
— Ho! a dla czegożby pójść nie miała? — szlachcic na zagrodzie....
— Ale — ale.... tak mówi przysłowie — począł Erdziwiłł — a no przysłowie, jak im się to często zdarza, pia desideria za fakt podaje. Nigdy to nie bywało.... Wojewoda nawet kropił w skórę szlachcica na zagrodzie. Dziś zaś wojewodów nie ma, szlachty co się zowie także niewiele.... a co «Mosiu le kąt» to nie szlagon...
— Szlagon? ofuknął major — hę?
— A cóż? my w ich języku wszyscyśmy szlagony.... ciągnął daléj Erdziwiłł. Nie bój się! Syn się trochę pobałamuci — a gdyby mu andaraczek zasmakował? to po ludziach chodzi! poromansuje z atłasami — i — nic mu nie będzie.
Major fajkę zapalając, zadumał się i już jakby nie słuchał. Rad był nawet rozmowę odwrócić.
— Sam nie wiem co począć, tak mi tęskno i niepokój mam taki na duszy.... jakby mi co groziło....
— Jedź do niego — rzekł Erdziwiłł....
— Nie mogę. Półkownik Brandys mieszka u téj panny i rządzi, musiałbym u niego bywać, a u niego będąc i u niéj. Nie chcę.
— Syna sprowadź....
— Może to i zrobię — a tu, znowu....
Major potarł rozrzucone włosy.
— Chłopca mi żal.... no — i kaduk wie — ni wprzód, ni w zad.... Sam nie wiem co począć.
— Stary wojskowy, człowiek silnéj woli, żeby sobie w palce stukał co ma poczynać! Wstydź się — mówił Erdziwiłł — na twém miejscu, zrobiłbym jedno czy drugie, alebym się tak nie wędził.
— Chodźmy na kawę! — przerwał major siląc się na swobodniejszy umysł.
Poszli tedy. Erdziwiłł począł opowiadać swe dykteryjki, które każdy z sąsiadów umiał na pamięć, ale to mu, jak panu Jowialskiemu, nie przeszkadzało powtarzać ich przy każdéj, pierwszéj lepszéj, zręczności. Rad nie rad, ożywił się nieco Jazyga. Przebałakali tak do późna. Sędzia na noc pozostał — i gdy nazajutrz odjeżdżał, miał tę pociechę, że majora rzucił w daleko lepszém usposobieniu.
Nie trwało to jednak, drugiego dnia siedział z fajką w kącie.
Robert zwykle co tydzień pisywał. Listy to były, w których niewiele mieścić się mogło. Donosił o swém zdrowiu, gospodarstwie, czasem dodał ukłon od Brandysa, lub jakąś wiadomostkę. O Ruszkowie i pannie Adzie nigdy tam ani słowa nie było — wiedział bowiem, że ojcaby to mogło niepokoić.
Mimo, że pisma te nie zawierały nic ciekawego — ojciec na nie oczekiwał zawsze z niecierpliwością, a jeśli się który opóźnił — rady sobie dać nie mógł. Rzadko bardzo pisywał Brandys, po wyjeździć majora jednak parę razy mu się zebrało na korrespondencyę. Nie było też i w niéj żadnych szczegółów — ale że półkownik dodawał jako Roberta widział zdrowym.... że często z sobą bywali — już to majora niepokoiło.
— Włóczy się więc tam, nie wiedzieć po co! Ciągnie go ta królowa! ciągnie....
I stękał i wzdychał.
Czas tak upływał....
Jednego wieczoru zmierzchało już gdy posłany na pocztę fornal przybył z listami i gazetami.
Właśnie jakoś się trafiło, że i od Roberta i od półkownika były pisma, które poznał po kopertach.... Rozpieczętował synowskie — rzucił okiem.... Zbiory się kończą, kóp w polu tyle, w stodole tyle.... i t. p. Brandysa list był żartobliwy i pełen wspomnień żołnierskich.... Major go odłożył na swobodną chwilę. Zostawał jeszcze jeden list, nieznajomą zaadresowany ręką. Co to mogło być? Major się ani domyślał.
Rozpieczętował — rzucił okiem na podpis — nie było podpisu....
Jak wszyscy uczciwi ludzie, major się brzydził anonimami — zawahał się czy w piec wrzucić, czy czytać.
Ciekawość przemogła....
Począł czytanie.... Była to okropna chwila, ręce mu się trząść zaczęły jak w febrze, twarz krwią nabiegła cała — oczy zaszły łzami od gniewu....
— Infamia! podłość! — zawołał ciskając papier na ziemię.
Wnet jednak podniósł go i zaczął czytać na nowo....
Stał zdrętwiały — czytał i odczytywał.... aż mu się zaćmił wzrok.... padł na ławę....
Była to owa śliczna kartka panny Hortensyi. Na majorze zrobiła piorunujące wrażenie. Ludzie więc wiedzieli, widzieli, szydzili, urągali się. Rzecz była jawna.... nieulegająca już wątpliwości. Robert był pochwycony, a na odwrót obwiniano go o nikczemne ubieganie się za groszem!!
— Poczciwe imię moje w błocie! nieszczęśliwy Robert obryzgany potwarzą!!
Major zniósłby wszystkie losu pociski; tylko nie ten, który go ranił w serce samo — odbierał mu to co miał najdroższego, cześć i syna!
Z ganku wbiegł do dworku — powtarzając: Infamia! podłość!
Nie było już tu co myśleć długo.
Chciał Jazyga jechać sam natychmiast po syna — rozmyślił się — było to niepodobieństwem. Półkownik stał na zawadzie — przyszłoby do tłómaczeń, wymówek. Wszystko to było niepotrzebne.... Starczył jeden, stanowczy rozkaz rodzicielski: — Powracać!
Nie zwlekając major siadł do stolika.... rzucił ową kartkę do szuflady, bo chciał ją zachować — choć sam nie dobrze wiedział dla czego — i począł pisać do Roberta.
Piérwszy list gorączkowo nakreślony podarł, drugi zmiął i odrzucił. Nie chciał, aby się Robert domyślał rozdraźnienia przyczyny. Jednak w ostatnim nie uniknął tego, by się coś niezwyczajnego nie przebijało....
«Kochany Robercie! Proszę cię po odebraniu listu tego, jak możesz najprędzéj, przyjeżdżaj do Żabliszek. Jest tego wielka, największa potrzeba. Wymówki żadnéj nie przyjmuję. Nakazuję przyjechać pod błogosławieństwem
Ostatnie słowa dwa razy podkreślił stary.... W kwadrans potém fornal siadał na koń i pośpieszał na pocztę.
Major liczył dni — ile ich miało iść pismo, ile mogły zabrać przygotowania — jak długo podróż trwać mogła. Rad był Roberta widzieć już przy sobie. Każda chwila zwłoki wiekiem mu się stawała.... Trawiła go gorączka, pił wodę — chodził — jeść ani spać nie było sposobu.... Całą noc strawił w ogródku z fajką, chłodząc się na powietrzu wolném, i nad ranem dopiero, usnął wsparty o drzewo.
Służba zaniepokojona, Burakowski, klucznica, kucharz, dowiedziawszy się, że pan w łóżku nie nocował, pobiegli go szukać przerażeni...
Major sfukał ich obudziwszy się, i poprzepędzał, łając i krzycząc, że mu przecie wolno było spać gdzie się podoba.
Nigdy go jeszcze takim nie widzieli. W całym dworze panował niepokój największy.
Około południa major się opamiętał i złagodniał. — Miał najmocniejsze postanowienie Roberta już więcéj nie puścić do Zahajów, osadzić tam Burakowskiego, i nie pozwolić synowi ani na jeden dzień tam powrócić. Rozmyślając jak się miał znaleźć, chciał się przemódz, aby Robertowi nie mówić ani słowa, nie czynić wymówek żadnych — przyczyn nawet nie wyjaśniać — wprost powiedzieć, że po nim tęsknił — chce go mieć przy sobie — nic więcéj.
Roberta mu żal było — wiedział, że odboleć musi, a powtarzał w duszy: — Niechaj boli jako chce....
Jemu samemu łzy się w oczach kręciły, przypominał sobie co wycierpiał dla żony.... stawił się w miejscu syna — lecz dla jego szczęścia — kończył zawsze tą zwrotką: — Niechaj boli jako chce — inaczéj być nie może.
Już tego dnia poszedł sam dla syna przygotowywać mieszkanie. To, które dawniéj zajmował, było za szczupłe na dłuższy pobyt. Major dla siebie przeznaczył jedną izdebkę, resztę pokojów jakie miał — dla Roberta. Najlepszy sprzęt kazał tam zanieść, pomyślał o wszelkich wygodach.... To go rozerwało.
Kilka razy jednak powracał do stolika i brał w rękę list ów nieszczęsny.... czytał, opatrywał — egzaminował. Znalazł kopertę, rozpatrzył się w pieczątce.... Chciał odgadnąć zkąd ta nikczemna, zabójcza pochodziła przestroga niby — w istocie sztylet i trucizna.... Zgadywał, że familia panny musiała wysłać tę kartkę — ale kto?
W tym stanie rozgorączkowania znalazł go nazajutrz przybywający sędzia, który miał sobie za obowiązek go nie mijać, wiedząc, że zawsze go trochę rozrusza i ożywi.
Jedno spójrzenie na twarz dało mu poznać, że major musiał mieć jakiś nowy powód zmartwienia. Blady był, policzki mu nagle wpadły — oczy się powiększyły.... usta miał spalone. Jazydze zachować w sobie tajemnicę było niepodobieństwem, potrzebował się wylać, uskarżyć, podzielić z kimś tym bolem.
— Co ci jest? czyś chory? — spytał.
Nikogo nie było przy nich.
— Zabity jestem, nie chory — zawołał major — chodź.....
Chwycił go za rękę i przestraszonego pociągnął do swojego pokoju; tu odemknął stolik, wyjął kartkę, i trzymając mu ją przed oczyma — krzyknął:
— Czytaj — czytaj tę infamię!...
Erdziwiłł niedowidzący nos prawie na kartce położywszy — począł syllabizować — lecz mniéj okazał wzruszenia, niż się major spodziewał.
— Cóż ty na to? infamia!
— Infamią jest dla tego co to pisał.... rzekł sędzia — potwarz — zazdrość. Jakiś odpalony mści się pretendent....
— Myślisz że pretendent?
— A któżby?
— Familia!
— Nie — familiaby tych środków nie użyła, bo to jéj srom czyni.... Nie — to pretendent. Śmiać się z tego!
— A! śmiać się! śmiać! zaryczał major. Śmiać gdy idzie o honor, o cześć — o poczciwe imię, o przyszłość Roberta! Ja szaleję!...
— Kiedyż to odebrałeś? dziś?
— Nie — już dzień trzeci....
— A jeszcześ się nie wyburzył! człowiecze! co za natura żelazna! — rzekł Erdziwiłł. A wiesz ty, że gdybym jak trucizny téj podłości do trzeciego dnia nie.... zrzucił — tobym ja od niéj umarł. Ty chodzisz z nią we wnętrznościach....
— I konam! dodał major....
Chwycił go za rękę Erdziwiłł....
— Człowiecze, upamiętaj się. Błaznom wszystko pisać wolno, ale uczciwym ludziom błazeństw do serca brać się nie godzi. Tfu! pluń na marę!
— Nie uspokoję się aż Robert tu będzie — rzekł major.
— Posłałeś po niego?
— Napisałem, aby wracał pod błogosławieństwem....
Smutnie głową pokręciwszy, Erdziwiłł siadł w krześle.
— Stary jesteś — a gorączka! odezwał się. Należało się rozmyślić. — No — ale nie powiem już nic. Ojciec jesteś, masz prawo — rób co chcesz....
Chmurny, założywszy w tył ręce major chodził po izdebce — nogą strącając co mu stawało na drodze....
— Liczę dni i godziny.... Robert powinien wedle mojego rozkazu stawić się tu natychmiast.... bez zwłoki.... List doszedł go....
— Pozwól jedno powiedzieć — przerwał Erdziwiłł. W roku przeszłym pisał do mnie marszałek, wzywając do komissyi, było to w lutym...
W lipcu przybywam do miasta, i przychodzę do niego. Napada na mnie z góry. A czemuś to się nie stawił? czemuś ani słowa nie odpisał?...
Człowiecze, o niczém nie wiem! — Jak to nie wiesz? — Nic nie odebrałem....
Nie może być! — Poswarzyliśmy się. W październiku dochodzi mnie list marszałka, który chodził po wszystkich Radziwiłłach, i chudy pachołek, wszędzie odpychany, nakoniec się do mnie dostał. Więc — nim się zaczniesz na syna niecierpliwić i wymyślać, kalkuluj co z twém pismem się stać mogło. A nuż na: yga kończy się jaki znany magnat.... Poszlą mu twe pismo....
Major się zniecierpliwił.
— Zawsze cię się dykteryjki trzymają! Dajże pokój....
— Poczty chodzą różnie, a na pocztach siedzą ludzie. Errare humanum est. Bratku — cierpliwości.... mówił sędzia....
Nieproszony już Erdziwiłł pozostał na noc. Zdało mu się rzeczą sumienia nie opuszczać przyjaciela w takim stanie ducha. Major nie bardzo był rad gościowi i jego dykteryjkom — porzucał go nawet chwilami samego; nic to nie pomogło. Erdziwiłł się uparł siedzieć.
— Bratku — rzekł — rób ty sobie co chcesz, choćbyś mnie miotłą pędził, nie wyjadę teraz od ciebie — samego cię nie zostawię.
Milczał major.
— Przyznam ci się, że w tém rozdraźnieniu, nawet gdy syn przyjedzie, wolę być świadkiem...
Jazyga się rzucił.
— Za kogoż mnie masz! synowi nie powiem słowa! Postanowiłem najmocniéj.... ale go na krok od siebie nie puszczę.
— A jeżeli zakochany w istocie? zapytał sędzia.
— Niech się przekocha — zawołał major, niech.... niech....
Nie mógł dokończyć i uciekł, aby skryć łzy, które mu się z oczu potoczyły.
— Oryginalny człek, tak mi Boże dopomóż! rzekł w duchu sędzia — drugiby rękami i nogami chwytał taką żonę dla syna — on — broni się jak od nieszczęścia!! Harda dusza w ubogiém ciele.... A co z tego wszystkiego jeszcze może być??
Nie wyjechał Erdziwiłł.... Unikał rozmowy o Robercie, major ją sam rozpoczynał.... Zaczynał się już niecierpliwić, że syna nie było dotąd; sędzia mu ledwie obliczywszy dni, dowiódł, że niepodobieństwem było przybycie tak rychłe — choćby zaraz siadł na bryczkę, a dzień i noc jechał. Uspokoił się nieco Jazyga.... W miarę jednak jak czas upływał, znowu ta niecierpliwość się zwiększała i nabierała już podobieństwa do gniewu. Sędzia dosiadywał uparcie. Konie, ażeby nie objadały majora, cichaczem wyprawił do domu, kazawszy im przyjść po siebie za dwa dni — sam się nie ruszał. W istocie był tu potrzebny, bo jego przytomność nie dawała Jazydze zbyt się zagryzać myślami własnemi. Sędzia mu przeszkadzał gwałtem, gniewał go — ale — jak mówił — robił dywersyę.
Następnego dnia rano wstawszy, gdy nigdzie majora nie znalazł, u ludzi dopytując o niego, musiał za nim gonić aż pod kościołek, na cmentarz, i tu zastał go u grobu żony z głową w dłoniach — zapłakanego.... Jazyga miał tu ławkę, na któréj często przesiadywał.... Sędzia umieścił się w drugim jéj końcu, i czekał....
Gdy po długiém zamyśleniu Jazyga głowę podniósł i zobaczył siedzącego przyjaciela, wzruszyło go to — poszedł uściskać starego.
— Chodźmy do domu — lada chwila Robert przybyć powinien....
— Są rzeczy nieobrachowane — rzekł sędzia — kochany bratku — nie kwap się z nadzieją przybycia, abyś się nie zawiódł. Bądź cierpliwy. Przybędzie, boś nakazał pod błogosławieństwem, ale — na Boga, nie miéj mu za złe, że się choć pożegna.... Gdyby tego nie zrobił, miałbym go za cztery litery. W twoją rachubę nie wchodziło pożegnanie.... A — jeśli się istotnie kochają, majorze, bratku — ty wiesz co to takie pożegnanie!!
Jazyga się wzdrygnął.
— Ani o kochaniu, ani o żegnaniu wiedzieć nie chcę. Kazałem mu się stawić, powinien być — natychmiast....
— Przyjedzie! bądź spokojny....
Cały dzień Jazyga się z ganku nie ruszył wyglądając. Nie było nikogo.
Po południu zwykle posyłano na pocztę.... fornal pojechał i wrócił wioząc list.... Rzucił się major poznając rękę syna.... płomienie oblały mu twarz.... List — nie on? gdym przykazał jechać? ja! ojciec!
Sędzia przytomny za rękę go pochwycił.
— Bratku — rozumu i cierpliwości.
Ten szarpał już kopertę, którą podarł w kawałki.... List był krótki.
„Kochany ojcze!... Wyjeżdżam natychmiast — śpieszyć będę dniem i nocą — muszę jednak zostawić kogoś na mojém miejscu.... co wyjazd trochę zwlecze.... Nie stracę napróżno ani chwili....”
— Cóż ty chcesz? począł przeczytawszy z za ramienia ojca pismo.... On przecie wiedzieć nie może dla czegoś mu się kazał tak śpieszyć?
Napróżno jednak starał się ułagodzić majora, który pozostał gniewnym i niecierpliwym.... lecz ust nie otwierał i wstrzymał się od narzekania.

— Cierpliwym muszę być! bąknął po długiém milczeniu — potém koléj na niego tak cierpieć jak ja!!


Po wyjeździe szambelanowéj — wrócił Ruszków do dawnego swego jednostajnego życia, Ada do zatrudnień zwyczajnych. Kilka razy chciała coś pisać w swoim dzienniku, nie mogła.... To co czuła nazbyt się sprzeczało z tém co pisała niegdyś — znajdowała dziwném i niemal śmieszném to, co niegdyś kreśliła z najgłębszego przekonania.... Walka wewnętrzna zastępowała spowiedź dawną, która ją przygotowywała. Walka ta rozpoczęta wprzódy daleko, teraz weszła w nowe stadyum.... Nie szło już o wyrzeczenie się wszelkiego uczucia i przywiązania, ale o położenie mu granic.... Chciała jeszcze być panią, choć się mu poddała — kochając pragnęła zakreślić linię, za którą przejść nie miała. Czyste przywiązanie braterskie — miłość siostry.... coś idealnego, poetycznego, nie ziemskiego, anielskiego....
Nie tylko siebie należało powstrzymać w téj roli siostry, ale jego zmusić, by nie chciał być więcéj niż bratem.
Wspomnienie tego ukradzionego jéj tak zuchwale pocałunku, okrywało ją rumieńcem, napełniało trwogą. Nie spodziewała się tego zuchwalstwa, po nim, co zawsze był tak pokornym i posłusznym — gniewała się — a jednak wspomnienie było jéj miłe. Oburzało ją to samą na siebie. Obawiała się okazać słabą — złamać dane sobie słowo....
Niepokój panował w jéj duszy, a zamiast ją dręczyć, stawał się niemal potrzebą. Pokój i cisza po tych wzruszeniach — śmierciąby były.
Ada jednak walczyła mężnie....
Wróciły dawne rozmowy, lecz w salonie i zawsze na oczach ludzi.... Robert nieznacznie napomknął o Kasi, o chatce leśnika — potrząsała głową.
— Czyż nie dosyć tu mamy swobody? czyż nie możemy wypowiedzieć sobie myśli, ręki ścisnąć? być z sobą jak siostrze i bratu przystało?
Robert też nie śmiał więcéj pożądać; — starczyło mu to — byle go nie wygnano z raju.
Szły tak szczęśliwie dni jedne do drugich podobne, chociaż przyjaźń ta coraz się stawała ściślejsza, poufalsza, i granica, któréj nie wolno było przestąpić — coraz bliższa.
W duchu zapytywała sama siebie Ada: czy taki związek dusz, żadnym ściślejszym, uprawnionym nie poparty, mógł trwać, czy w końcu nie zwracałby oczu, nie wywoływał podejrzeń, a wreszcie czy mógł mieć rękojmie trwałości? Przychodziło jéj na myśl, że ojciec mógł zażądać ożenić Roberta, a ten oprzećby się nie umiał. Naówczas to, co się stało potrzebą jéj duszy — musiałoby być poświęcone — zerwałyby się stosunki, wróciła owa czczość zabójcza.... i nudy śmiertelne??
Na to nie dawała sobie odpowiedzi, a bardziéj odkładała pytania natrętne do jutra.
Tymczasem starała się podnosić Roberta ku sobie, zachęcając go do pracy, poddając mu myśli, wskazując cele; a nigdy staranie lepiéj i prędzéj szczęśliwym skutkiem uwieńczone nie było. Robert chwytał z jéj ust wskazówki chciwie, a miłość pomagała mu do nauki. Był to najposłuszniejszy, najzdolniejszy uczeń, jakiego kiedykolwiek miała zakochana nauczycielka. Zmienił się też znacznie, wiele dawnych swych upodobań zbrzydził sobie, mniéj go obchodziło polowanie, zaniedbywał nawet po trosze gospodarstwo.
Poezya, sztuka, marzenia zajmowały go coraz mocniéj — tam to była kuchnia życia, to jego kwiat najświetniejszy....
Ale i on wśród tego szczęśliwego snu niekiedy trwożył się następstwami, obawiał przebudzenia. Ojciec, jak groźne widmo stał mu na oczach.... Był zależnym od niego, nie władał sobą.... jedno skinienie majora mogło ten gmach w gruzy obrócić....
Jak zwykle ludzie szczęśliwi, a szczęścia trwałości niepewni, odpychał te myśli i trwogi — mówiąc sobie:
— Po co napróżno kielich zatruwać?... Pijmy z niego póki można.
Po odjeździe gości, znajdowały się niemal codzień jakieś ważne przyczyny, dla których to na obiad, to na herbatę, to na wieczór Robert przybywać musiał do Ruszkowa. Ada, nie zważając na — qu’en dira t’on, przynaglała, przypominała, wymagała.... Wreszcie poczynało to być uderzającém nawet dla ludzi obojętnych, nie mówiąc już o Hortensyi, która często nie wychodziła gdy Robert przybywał, a gdy się jéj pytała Ada o przyczynę, mówiła z przekąsem po cichu:
— Po cóż mam tak miłe towarzystwo, moją smutną figurą zachmurzać. Nie jestem potrzebna.
Ada zwykle na to odpowiadać nie raczyła.
Pułkownik, który z razu w téj uprzejmości dla Roberta nie widział nic nadzwyczajnego, tylko potrzebę rozrywki — naostatek zamyślać się począł, widząc go codzień przybywającego i długie godziny spędzającego z dobrodziejką, prawie sam na sam. Nie chciało mu się uwierzyć, aby tam coś w tém być mogło. Ada mu się wydawała zbyt wysoko stojącym ideałem, a poczciwy Robert nazbyt pospolitą istotą. Zwał go — dobrém chłopczyskiem. Gdy jednak to dobre chłopczysko tak się wkradło w łaski pani, Brandys zamyślał się nie dowierzając, lękając.... trwożąc prawie.
— Ale to nie może być! powtarzał — to nie może być!
Coraz ciekawszém okiem mierzył Roberta.... coraz się zwiększały podejrzenia.... Parę razy zastał ich w drugim pokoju na rozmowie cichéj, odosobnionych, — i chodzenie jego po sali nie potrafiło oderwać od tego tête à tête. Czasem widział ich w parku, wprawdzie w szerokiéj ulicy na oczach, ale tak do siebie zbliżonych, iż można było przysiądz, że on ją trzymał pod rękę, a jéj głowa prawie na jego ramieniu spoczywała.
Było mu to rzeczą przykrą, niepokojącą, bo na myśl przychodził major, i lękał się go.
— Ba! ba! mówił sobie — dla chłopca byłoby to najwyższe szczęście, ale ten utrapiony pan Piotr ze swemi dzikiemi wyobrażeniami! Dajże tu sobie z nim rady.... Tylko — to nie może być!
Kończył zawsze tém samém: Nie może być, — a codzień niemożność ta wydawała się mniejszą, możność prawdopodobniejszą.... Zamyślał się Brandys....
Oprócz niego, paplali już słudzy, skorzy zawsze do wyciągania ostatecznych wniosków. Oblęcki nie mówił nic — ale domyślał się wiele. Reszta dworu była pewna, że panna za mąż wychodzi. Niektórzy oficyaliści, skarbiąc sobie łaski i względy przyszłego pana, już teraz mu nadskakiwać zaczynali — co Roberta nieco oburzało i gniewało....
Ada nie czyniła nic ze swéj strony, coby mogło zapobiedz tym domysłom, owszem zdawała się sama naprowadzać na nie. Przypominała ciągle co chciała, aby dla pana Jazygi było przygotowane, schowane lub zrobione....
Od sług wieść się rozeszła z wolna po sąsiedztwie, jako rzecz pewna, niezawodna, najmniejszéj już kwestyi nieulegająca. Wiedziano, że cała rodzina zjechała się do Ruszkowa, iż klękano i padano przed Adą, błagając jéj, aby się wyrzekła tego związku, że ze stałością niepokonaną obstała przy swojém.... i miała bardzo wkrótce wyjść za mąż.
Uwierzono w to tak święcie, iż Zarznicki z rubasznością sobie właściwą przybył Robertowi winszować. Jazyga porwał się jak oparzony, zaprzysięgając, że to nie jest prawdą, że ktoś zmyślił bajkę wierutną, prosząc sąsiada, ażeby się starał zbić te plotki niedorzeczne.... Zarznicki począł się śmiać.
— Dobrze — dobrze! odparł — niech i tak będzie! Ale po co te tajemnice, kiedy już cały świat wie o tém! a nadewszystko dla czego przed dobrym przyjacielem robicie z tego sekreta?
Robert się przysięgał, gniewał, prosił, nic nie mogło Zarznickiego przekonać.... Śmiał się.
Panna Hortensya wybierała się ciągle w podróż — pakowała powoli — w istocie czekała, ażeby ta bomba, którą rzuciła po cichu, pękła i — sprowadziła spodziewaną przez nią katastrofę.
Rachowała na nią wiele — i nie napróżno — tym razem rachuba nie miała jéj omylić.
Wśród różowych marzeń o przyszłości, jednego ranka, Robert odebrał list od ojca.... Było to owo pismo, które mu natychmiast nakazywało, pod błogosławieństwem, przyjeżdżać do Żabliszek. Różniło się ono tak bardzo stylem i treścią, zwięzłością swą od zwykłych listów majora rozwlekłych a serdecznych, że choć nic nie zawierało w sobie groźnego, oprócz wyrażenia: pod błogosławieństwem, — Robert się przestraszył....
Widocznie coś zajść musiało — jakaś denuncyacya.... podszept.... Major musiał wiedzieć o częstych odwiedzinach w Ruszkowie. Zadrżał biedny Robert....
Nawykły do posłuszeństwa ojcu, musiał się niezwłocznie w podróż wybierać, to nie ulegało wątpliwości — ale mógłże wyjechać bez zawiadomienia, bez pożegnania, bez umówienia się z siostrą?... Lękał się, aby ojciec go nie zatrzymał zbyt długo.... by.... Różne a różne myśli straszne przychodziły mu do głowy, energia, jaką miał, złamana została tym despotycznym rozkazem, któremu oprzeć się nie było podobna....
List położywszy na stole — siedział tak przybity, gdy dziwnym wypadkiem, pułkownik przejeżdżający pod wrotami dworu, zapytawszy czy pan w domu? i odebrawszy odpowiedź potwierdzającą, przybył go odwiedzić.
Robert tak był pogrążony w myślach, że nic nie słyszał, i nie wiedział o przybyciu Brandysa, aż się ten ukazał na progu.
Wstał zmieszany, i pułkownik poznał natychmiast po twarzy jego, że w jakąś złą trafił chwilę. Rzuciwszy okiem na stół, dostrzegł list; zobaczył znane pismo majora — domyślił się po części.... co zajść mogło. Ścisnęli sobie ręce, Jazyga stał długo, słowa nie mogąc wymówić.
— Jesteś czegoś skłopotany? spytał Brandys.
— W istocie, kochany pułkowniku — ja dla ciebie nie mogę mieć tajemnic. Patrz — jaki list odebrałem od ojca!... Nie mogę pojąć co się stało. Jestem w rozpaczy!
Brandys siadł czytać i głową potrząsł.
— W liście nie ma nic tak strasznego, rzekł — tylko po cóż ta groźba, pod błogosławieństwem, jakby wątpił, że go posłuchasz?
Spojrzał na zarumienionego Roberta, który ruszył ramionami.
— Wiecie, kochany pułkowniku, rzekł Jazyga, jak ja kocham ojca, jak go szanuję. Każe, jadę natychmiast — ale.... ale mi to serce rozdziera. Nawykłem do.... was, do tego życia, towarzystwa. Stało mi się ono potrzebą....
Brandys patrzał nań ze współczuciem, jaśniéj coraz widział co się święciło.
— To jakaś fantazya starego pana Piotra — rzekł — pojedziecie, powrócicie.... No — i my do was zatęsknimy. W Ruszkowie po was pustki zostaną. Moja dobrodziejka lubi wasze towarzystwo.
— A ja bez jéj towarzystwa — zawołał Robert żywo — ja nie wiem — czy wyżyć potrafię....
Brandys brwi podniósł do góry i usta wydął — nie rzekł nic....
Robert przeszedł się parę razy po pokoju, mając na ustach jakieś wyznanie, i nie śmiejąc go uczynić.
— Coś tedy jest! mówił w duchu pułkownik — coś jest....
— Według ojcowskiego przykazania muszę wyjeżdżać — natychmiast, odezwał się Robert wzruszony. Wy znacie ojca, nie cierpi on, aby nie usłuchano komendy. Powinienbym téjże godziny kazać zaprzęgać, ale to nad moje siły.... Nie mogę wyjechać nie pożegnawszy jéj.
To na prędce wyrzeczone „jéj,“ pułkownik zanotował sobie i w duchu powtórzył:
— O! coś jest!
— Gdybyś mnie pułkownik zabrał na bryczkę, jeżeli jedziesz do Ruszkowa? dodał Jazyga.
Brandys wstał zaraz.
— A z największą chęcią — zawołał — siadajmy i jedźmy.
Robert pochwycił kapelusz tylko — i oba siedzieli na bryczce. Podróż upłynęła w milczeniu, bo Jazyga był zamyślony, a Brandys oczy miał w niego wlepione — i mocno też zmieszanym się czuł całym téj sprawy obrotem.
— Kaszy się nawarzyło.... mruczał sam do siebie — major poczciwy — ale uparty jak.... Chłopca mi żal....
Nie spodziewano się w Ruszkowie pana Roberta, a choć go zawsze serdecznie witała Ada, gdy przez okno zobaczyła prawie biegnącego, bladego i widocznie pomieszanego, a na ukłon jéj od ust odpowiadającego smutném głowy skinieniem — wybiegła zaniepokojona. Spotkali się w salce.... Nie było tu nikogo. Robert chwycił jéj rękę....
— Ado kochana — nieszczęście mnie spotkało. Ojciec mi, pod błogosławieństwem, natychmiast wracać każe.... Jest w tém coś groźnego.... dla mnie — dla nas.... Patrz, czytaj, oto list jego.
Ada, która pobladła i zachwiała się niemal z jakiegoś niewytłómaczonego przestrachu list chwyciła żywo, przeczytała go, stała czas jakiś zadumana, i wziąwszy go za rękę, poprowadziła za sobą, nie do przyległego pokoju — ale — po raz pierwszy — do tego swojego przybytku — do tajemnic swych kryjówki, w któréj panowała Luiniego Madona i wizerunek jéj matki.
Nie pomyślała nawet, jak w oczach ludzi to przypuszczenie Roberta do niedostępnego mieszkania jéj dziewiczego, mogło mieć wielkie znaczenie. Ogarniała ją trwoga, nie zważałaby była na nic. Stracić go! nie widzieć się — rozstać — być zagrożoną znowu serdeczném osamotnieniem — równało się śmierci....
Ada upadła na kanapę, wskazując Robertowi krzesło przy sobie....
— Co to jest? co to może być? zawołała — domyślasz się?
— Nic nie wiem — ale wszystkiego się boję — westchnął Robert....
— Musisz jechać? nie możesz się wymówić?
List leżał otwarty na stoliku. Robert wskazał na nim podkreślone wyrazy — pod błogosławieństwem.
— A! tak! przerwała Ada — błogosławieństwo ojca, matki — ma siłę potężną.... musisz być słusznym.... Musisz jechać.... ale powrócić musisz.
— O! jakżebym wyżył bez téj myśli, bez téj pewności! począł Robert chwytając ręce, których mu nie wyrywała, i okrywając je pocałunkami gorącemi.
Nie mówiła nic, lecz spojrzawszy na nią, ujrzał dwa ciche strumienie łez, które po jéj twarzy spływały....
— A! tak! powrócić musisz — do mnie — do siostry....
— Powrócę lub — umrę....
— Nie umieraj — powracaj! zawołała Ada — ty musisz żyć dla mnie, ja na całym świecie mam tylko jednego ciebie. Rodzina! któż mnie z nich kocha, kto mnie zrozumie, przed kim ja mogę tak się odkryć z całą duszą jak przed tobą?... Ty mój dobry, kochany.... bracie....
Ada zapominała się mówiąc; uczucie, któremu do siebie broniła przystępu, ogarniało ją, opanowywało.... Robert przyklęknął przed nią.... i wzburzony szalał, nie mogąc przemówić słowa.
— A! wrócę — choćbym się był zmuszonym urwać z łańcucha! wołał.... Choćbym ojcu miał być nieposłusznym.... Sama myśl rozstania mnie zabija....
— Ten list — nagle podchwyciła Ada, biorąc go do rąk — ten list ma w sobie jakąś groźbę okropną.... Czujesz ty to.... Tam cię coś czeka....
— Ja wiem — ja przeczuwam — ja widzę, wołała Ada — tam doniesiono nas, oskarżono.... on cię gwałtem tam ożeni, a naówczas tyś dla mnie stracony na zawsze....
Jestem siostrą tylko — ale jak kochanka zazdrosną.... Nie mogę cię oddać nikomu....
— A sama nie możesz być moją! szepnął tęskno Robert.
Ada wyrwała się z za stolika i głowę a twarz zakrywszy rękami, biegała po pokoju, jakby sama uciec chciała od siebie. Walczyła....
— Co począć? — zawołała stanąwszy przed nim.... Powiedz mi Robercie.... mów....
Jazyga zbliżył się do niéj nieśmiało.
— Ty wyrokuj, rzekł — gdybym ja mógł powiedzieć czego pragnę, gniewałabyś się na mnie. Ja cię kocham nie jak brat.... a! nie — jak szaleniec, co pragnie mieć cię całą, swoją — kochanką i żoną.... Naówczas nic na świecie rozdzielić nas nie potrafi. Moją bądź....
Ada spuściła oczy — odwaga ją opuściła, czuła się zwyciężoną — wyciągnęła ręce....
— Będę twoją... rzekła słabym głosem. Muszę...
Głowa jéj opadła na jego piersi — ale wnet podniosła się mężnie. Zdjęła z ręki pierścionek.... Robert miał prostą obrączkę jakąś na palcu, machinalnie nie mówiąc nic — ściągnął ją i włożył Adzie na rękę, przyjmując pierścień, który mu dała.
— W obliczu Boga — odezwała się Ada — przysięgnijmy sobie — połączeni jesteśmy na wieki. Błogosławieństwo kapłana przyjdzie gdy będziemy je mogli pozyskać.... ale od dziś — tyś mój — jam twoja....
I stali tak chwilę, jakby przerażeni uroczystością téj godziny życia stanowczéj — wzywając z Niebios błogosławieństwa. Pierwsza Ada uśmiechnęła mu się z za łez....
— Chodź, rzekła, siadaj — mówmy co nas czeka.... Bądź otwartym — ojciec twój będzie przeciwny?
— Sądzę.... odparł cicho Robert....
— Czy będziesz miał odwagę wyznać mu co się stało?
— Nie w pierwszéj chwili — rzekł Robert — ale będę miał męztwo wytrwać, oprzeć się i pozostać ci wiernym. Ojciec mi zapowiedział, że na małżeństwo z kim innym niż z ubogą szlachcianką nie pozwoli.
— Miał już wówczas mnie na myśli? zapytała Ada.
— Być bardzo może. Ja stałem mu się nieposłusznym.... inaczéj być nie mogło.... Będziemy przecierpieć musieli... Ado — miéj wiarę we mnie.
Przysiągłeś mi ją dobrowolnie — nic nas rozerwać nie może! zawołała Ada. Wierzę ci. Ojciec ma prawa.... Uczynisz tak jak jesteś obowiązany.... Będę cierpiała i pozostanę ci wierną. Potrzeba męztwa, mieć będę męztwo — a o twojém nie wątpię....
Ty zdradziłeś ojca dla mnie, ja (wskazała na portret matki) cieniom méj drogiéj rodzicielki stałam się niewierną.... Wiarołomni oboje.... sobie pozostaniemy wierni! Drogośmy to okupili!
Ada oczy sobie zakryła i płakała.
— A! w co się obróciły wszystkie postanowienia moje, walka tak długa!... mówiła cicho — serce zwyciężyło....
— Niewymawiaj mi tego — odezwał się Robert....
Wśród téj rozmowy czas uchodził tak niepostrzeżony, że godzina obiadu zwykła zbliżyła się. W pałacu wiedziano, że Robert przyjechał. Pułkownik chodził po salce blady, i domyśliwszy się, że Ada wprowadziła Jazygę do siebie — zbity z tropu, pomieszany.... nie wiedział co począć, aby.... zapobiedz kompromitacyi.
Dwór cały oczekiwał w sali jadalnéj, szeptano dziwiąc się opóźnieniu, Brandys nareszcie odważył się podejść do drzwi i odkaszlnąć.
Ada go po głosie poznała, spojrzała na zegar i trochę się zmieszała.
— Idź — rzekła do Roberta — wyprzedź mnie.... ja nie mogę się jeszcze pokazać. Mam zapłakane oczy, włosy stargane.... Przyjdę za chwilę....
Robert wysunął się cicho, obawiając się być spostrzeżonym, lecz pułkownik już był powrócił do salki, a gdy Jazyga wszedł, udał, że nie widział zkąd wraca i nie spytał go o to.... Rzekł tylko zimno:
— Obiad się dziś przypóźni....
Zaczęli potém mówić o pogodzie. Pułkownik niechcący spojrzał na rękę Roberta i poznał pierścionek, który widział na palcu swéj dobrodziejki.... Przerażony tém odkryciem, wpół rozpoczętego frazesu dokończyć nie umiał. Zakaszlał się....
W kilka minut wyszła Ada ze swojego pokoju.... Stał się cud, który ona tylko na sobie dokonać mogła.
Ta kobieta, przed chwilą nieprzytomna, złamana, płaczącą — wracała z czołem jasném, spokojna, wesoła, zimna na pozór, pani siebie, tak, że nikt nie wtajemniczony poznaćby po niéj nie mógł, że niedawno z oczu tych łzy płynęły, ręce te drżały — i los się jéj rozstrzygnął. Nawykła długie lata panować nad sobą, miała jeszcze tę władzę, że po wybuchu, który ją zwyciężył — odzyskiwała siły i nakazywała sobie ten uroczysty spokój, który był zwykłym wyrazem jéj twarzy....
Półkownik uląkł się zobaczywszy ją, Robert był zdziwiony i oniemiały. Na nim scena ta zostawiła ślady, poznać było łatwo, że cierpiał i był szczęśliwy, że gorączka nim owładała. Ada starała się mu dodać swojéj zimnéj odwagi.
— Wiesz, kochany półkowniku? poczęła niby obojętnie — słyszałeś? Tracimy na jakiś czas pana Roberta.... Major się do niego zatęsknił i powracać mu każę....
Brandys smutną twarz przybrał.
— A i mnie to bardzo przykro było posłyszeć — rzekł, — poczciwy major, ma także swoje kaprysy czasem....
— Byleby nam nie trzymał kochanego naszego sąsiada — ciągnęła daléj gospodyni, prowadząc ich do stołu — będzie nam po nim tęskno i pusto — nie prawdaż?
— Jeśli komu to mnie! — rzekł Brandys — bom się ja do niego, mogę powiedzieć śmiało, przywiązał jak do syna....
U stołu nie było szczęściem tego dnia kanonika, którego przytomność zawsze chłodem wiała na wszystkich — ale przyszła, może umyślnie, panna Hortensya. Służąca jéj, starająca się plotkami przypodobać pani, doniosła jéj, że Brandys przywiózł pana Roberta, który bardzo śpiesznie wbiegł blady i pomieszany, i pani się z nim w swoim pokoju od godziny zamknęła.
— W swoim pokoju? — zapytała stara panna — to nie może być!
— Słowo pani daję — wszyscy widzieli. Przeszło godzinę tam siedzą.
— A! no — tego tylko brakło! uśmiechnęła się szydersko panna. Mówisz — że pomieszany przyleciał?
— Jagusia go widziała gdy biegł do pałacu, jak śmierć blady.... Pani go z okna zobaczyła, zaraz wyszła naprzeciw niemu, i jak się zamknęli, tak do téj pory....
Hortensya domyśliła się skutku swojego listu.... Zaledwie usiedli do stołu, zmierzyła oczyma złośliwemi Adę spokojną i Roberta, który był pomieszany i roztargniony.... uchem pochwyciła coś o wyjeździe — i spytała:
— Cóż to pan ucieka od nas?
— Jadę do ojca! — wybąknął Robert....
— Na długo? badała Hortensya.... ciągle mu w oczy patrząc.
— Nie wiem jeszcze....
Ada przerwała:
— Nic dziwnego, że stary ojciec zażądał bytności syna....
Hortensya dwuznacznie wahała głową. Nie mogła się wstrzymać od tego, by jéj tłumiona radość nie wytrysnęła na żółtą twarz. Usta się krzywiły do przykrego śmiechu.
— Prawda — odezwała się Ada, umyślnie zwracając do Hortensyi — szkoda nam będzie miłego sąsiada?....
— A, bardzo — bardzo — szepnęła panna: tém więcéj, że gdy go ojciec pochwyci, pewnie nam go nie rychło powróci. Któż wie? może mu tam przygotował niespodziankę w postaci ładnéj panienki.... i kawaler powróci nam żonatym.... A! toby było zabawne....
Mówiąc spójrzała Adzie w oczy, a ta wytrzymała wzrok, odpowiedziała nań nawet pół uśmiechem, i zwracając się do Roberta, powtórzyła....
— Prawda! toby było bardzo zabawne?
— Zdaje mi się, że téj zabawy pozbawiona będzie panna Hortensya i pani — rzekł Robert — nie myślę się z tém śpieszyć....
— Jak to? nawet gdybyś pan znalazł drogą sercu bohdankę? — spytała Ada.
— A! pani, bohdankę! — zawołał Robert — bohdankę.... taką coby była w istocie od Boga zesłaną.... to wcale co innego! Aleśmy takiéj łaski Bożéj nie warci!
— Któż wie? — złośliwie dorzuciła Hortensya.... Bóg czasem daje nad zasługi....
Hortensya rada się była dowiedzieć coś więcéj od Roberta, mieć jakąś wskazówkę. Spytała więc zaraz:
— Prędko pan wyjeżdża?
— Zapewne jutro.... rzekł Robert.
— Mówiłeś mi pan, że po jutrze? — odezwała się znaczące zwracając nań spójrzenie Ada.... Tak? nie prawdaż — po jutrze?
— Zapewne, bo jutroby mi się wybrać było trudno — odparł Robert, nie wiedząc co znaczyło pytanie, ale chcąc być posłusznym.
— Śliczną będziesz miał pan podróż, dołożyła Hortensya — a nasze życzenia najlepsze towarzyszyć mu w niéj będą.
— Pani — nie mogąc się wstrzymać już, żywo odpowiedział Jazyga — że na podróż mieć będę życzenia pani — o tém — nie wątpiłem!!
Skłonił się — Hortensya się zarumieniła nieco.
— Czy to złośliwie, czy naiwnie pan powiedziałeś? — nie mogę rozpoznać, odstrzeliła — pan bywasz tak naiwnym!
— Ja w zrozumieniu znaczenia słów pani nie mylę się nigdy — rzekł Robert trochę rozdrażniony — ale też pani naiwną nie bywasz nigdy.
— Pan czasem bywasz i — niegrzeczny — zakończyła urażona. Wsparła się o poręcz krzesła, założyła ręce na piersiach i w sufit się zapatrzyła. Epizod się na tém zakończył. Po ustach Ady uśmiech przelatywał.
— Najłagodniejszych istot, rzekła schylając się do kuzynki — nigdy draźnić nie potrzeba.
Hortensya poruszyła ramionami. Obiad skończył się wreszcie, a panna natychmiast odeszła do swego pokoju. Robert chciał też odjeżdżać, dano mu znak, aby pozostał chwilę....
Ada wywiodła go z sobą do drugiego pokoju.
— Nie — dziś — ja się tak pożegnać z tobą nie mogę. Daruj mi dzień jutrzejszy — napisz do ojca, że przybywasz.... Po południu będę u Kasi.... Znajdziesz się tam przypadkiem.... Choćby mnie szpiegowano! cóż mi tam!... Jestem od dziś dnia twoją żoną...
Nie miał czasu odpowiedzieć Jazyga, bo Ada powróciła do sali — gdzie półkownik pił kawę, przypatrując się obrazom.... od zobaczenia tego pierścionka był jak osłupiały....
Myślał i przemyśliwał o majorze, czasem mu do głowy przychodziło samemu jechać z Robertem — lecz musiał ignorować to, z czém się mu nie zwierzono. Mógłby był wprawdzie jedném słowem powiedzianém o pierścionku, który widział na palcu u Jazygi, zmusić go niejako do wyspowiadania się — lecz środka takiego użyć mu się nie godziło....
— Czy sobie chłopak da radę z ojcem? mówił w duchu — jabym przecie mógł mu być pomocą — ale mnie się nie zwierzą.
Trwała jeszcze jakiś czas rozmowa obojętna, i Robert pożegnał gospodynię. Półkownik mu towarzyszył przez park do swojego dworku, gdzie nań konie czekały. Nie mógł się wstrzymać, aby choć słówkiem nie przyszedł w pomoc Jazydze....
— Jedziesz do ojca — rzekł — może się tam na ciebie za co dąsa? Stary ma fonfry czasem — ja go dobrze znam. Znam go dawniéj i z innéj niż ty strony — posłuchaj rady mojéj. Z nim nigdy na ostro walczyć i ucierać się o nic nie można. Bierze na kieł. Powoli i łagodnie — to zmięknie.... Powiadam ci, że go znam....
— Dziękuję kochanemu półkownikowi, odparł Robert rumieniąc się, że jego położenie odgadnięto — ja też kochanego ojca znam dobrze — a nie sądzę, żebyśmy z nim przejście jakie mieć mogli. Nie ma do tego powodu.
— Nie ma powodu? a — to chwała Bogu! odparł ściskając go pułkownik — i daj Boże, aby go nie było....
Robert siedział już na bryczce....
Brandys się pochylił mu do ucha....
— Nieostrożny jesteś — szepnął: pierścionka na palcu nie noś — włóż go na sznurku na szyję....
To mówiąc, zawołał na furmana:
— Ruszaj!
I konie od ganku pokłusowały, a pułkownik mu się jeszcze śmiejąc ukłonił: — Do zobaczenia....
Radzie téj był posłuszny Robert, bo zaledwie dojechawszy do domu, zawiesił Ady pierścionek razem z medalikiem, który miał po matce, a który go nigdy nie opuszczał.... Powrót do domu — uspokoił go nieco. Czuł się mężnym, zbrojnym przeciwko wszystkiemu co go mogło czekać — był szczęśliwszy nad wyraz wszelki — dopiął tego o czém nawet wczoraj jeszcze nie śmiał marzyć....
Stało się to niespodzianie dlań — bo i w siebie nie wierzył, i ludzkiego nie znał serca.... Słowo Ady było dlań prawem — chciała być siostrą, miał pozostać bratem.... Ona sama skruszyła tę zaporę....
Nie taił przed sobą — iż z ojcem walka będzie straszliwa.... Nie wiedział nawet jak ją rozpocząć i prowadzić, lecz postanowiwszy wytrwać, lekce sobie ważył co cierpieć będzie musiał. Miłość ojca dla niego, wlewała otuchę.
— Zlituje się nademną! mówił w duchu....
W czasie rozmowy z Adą nie miał zręczności Robert umówić się z nią o listy. Teraz dopiero przyszło mu na myśl, iż bez nich wytrwaćby im obojgu było trudniéj. Lecz ojciec mógł pilnować korrespondencyi, przed czasem wydałaby się tajemnica.
Ernest Burakowski, towarzysz jego szkolny, przyjaciel od serca, zdał mu się najwłaściwszym pośrednikiem. Nie wiedział, że było postanowieniem majora wysłać go z Żabliszek do Zahajów i tam osadzić. Rachował więc, że przez niego listy od Ady będzie mógł odbierać....
Nazajutrz trudno mu było naznaczonéj doczekać godziny, siadł na konia wcześniéj i pojechał do Rybackich, aby tam czekać na Adę.
Pozorem podróży téj była prośba, aby mąż Kasi, w czasie jego niebytności, na las i gospodarstwo w Zahajach naglądał.... Trafiło się, że pana Stanisława znalazł w domu. Wyszedł naprzeciw niego z twarzą swobodną i chłopakiem na ręku, który mu wąsy chwytał i targał....
— Panie Stanisławie — odezwał się zsiadając z konia — bardzom rad, że zastałem was w domu — mam prośbę.
— A nu! kochany panie, — co każecie! gotowem....
I zawołał do żony: — Kasiu, weź ino chłopca!
Nabiegła zarumieniona jéjmość, która była około pieczywa w czeladnéj izbie.
— A! to pan Robert.... Jakże się pan ma?... A to gość!
Wzięła chłopca z rąk męża i całować go a ściskać począwszy — wesoło się odezwała:
— Patrzaj-no pan! Co za śliczny chłopak! Słowo daję! Aniołek! Jak się pan ożenisz, życzę panu takiego! I uciekła śmiejąc się. Stach go do dworku wprowadził.
— No — co tak? na pańskie usługi!
— Muszę odjechać gospodarstwo, ojciec mnie do siebie wzywa — począł Robert — przyjechałem cię prosić — abyś tam czasem i na pole i na lasy zajrzał. Bądź łaskaw....
— Z duszy serca! Ale po cóż pan odjeżdżasz?
— Muszę! rzekł Robert smutnie....
Wszczęła się tedy rozmowa o lasach, o gospodarstwie, o ludziach, których zostawiał w Zahajach — o zasiewach.... o różnych sprawach.... Szło Robertowi o to, aby Ady się doczekać. Jakoż posłyszał naszczekiwanie jéj psów, a Kasia wybiegła w ganek, klaszcząc w dłonie.... Chłopak już siedział na ziemi....
— To mnie Bóg dziś miłemi gośćmi obdarzył, szczebiotała leśniczyna. Słowo daję — niech to będzie bez urazy mojéj drogiéj paniuńci — ale to w tém jakieś przeznaczenie. Prawie zawsze ile razy pani u nas — tak i pan Robert albo jest, albo go tylko co nie widzi!
Zaczerwieniła się Ada i Kasia coś się domyślić mogła.
— A może pani to niemiło? szepnęła — poszlibyśmy do altanki!
— Ale nie — cóż mi tam! rzekła Ada. Wiesz, że to mój dobry przyjaciel i sąsiad....
— I słowo pani daję — co to za człowiek dobry, serdeczny, ludzki — a taki nie dumny.... a miły z każdym! mówiła Kasia.... no — i chłopak śliczny!!
Nic na te pochwały nie odpowiadając, Ada weszła do dworku....
— Jak się pan masz.... i pan! odezwała się witając. Zwróciła się do Roberta.
— Nie pojechałeś więc jeszcze?
— Troszczę się o moje gospodarstwo, odpowiedział Jazyga — właśniem przybył prosić pana Stanisława, aby mi na nie naglądał....
— Bardzo się cieszę, żem się z panem spotkała jeszcze — odezwała się Ada głośno. Po pożegnaniu naszém przyszedł mi na myśl interes jeden, który chcę mu powierzyć. Tam w Grodzieńskiém....
— Co pani każe?
— Powiem późniéj — wszak wracamy kawałek drogi razem? Zaczekasz pan na mnie....
Skłonił się Robert tylko. Ada mówiła to tak swobodnie, swym królewskim tonem, że niktby się nie śmiał domyślać innego wyrazów znaczenia....
Kasia nakrywała stół do podwieczorku; chwaliła się postępami swojego chłopaka, jego zębami i wymawianemi wyrazy, ojciec milczał. Robert spoglądał na Adę, przez któréj przybraną wesołość smutek przeglądał dzisiaj....
Przebyli tak godzinę, więcéj patrząc na siebie niż mówiąc, żegnając się oczyma tylko.
Wstała nakoniec Ada, pożegnała Kasię i gospodarza.... Robert konia prowadząc za sobą, pieszo jéj towarzyszył.
Z chłopcem na ręku stojąc w ganku i spoglądając na nich, Kasia głową poruszała....
— Coś mi się zdaje — mruknęła do męża — coś mi się widzi! Stach — co ty myślisz? hę?
— Ja? odparł śmiejąc się Rybacki — nasza panna za mąż pono się wybierze....
— A toś zgadł, bo i mnie to było na myśli. Uważałeś jak to na siebie patrzało? Zerknie jedno, spojrzy drugie, i oczy wnet pospuszczali. Oj! że tam coś jest to jest....
Schyliła mu się do ucha....
— Już on ją drugi raz ztąd odprowadza....
Stach się śmiał....
Ada i Robert szli długo, długo w milczeniu.... Gdy dworek leśnika z oczu im zniknął, ręce sobie podali....
— Żegnać się — żegnać — odezwała Ada — wczoraj dopiero połączywszy dłonie — mój Robercie — jakże to smutno.... Jak ja tu zostanę bez ciebie! Jak ty tam będziesz bezemnie? Kiedy powrócisz?... Czas ten — niegodziwy czas co pożera wszystko, nawet serca — nie odmieniż mnie i ciebie? nie ostudzi?
— Ado droga.... ja się lękam tylko, ażeby mnie nie rozpłomienił więcéj — rzekł Robert. Nie lękam się czasu, ani wrażeń od ludzi — boję się tylko ciebie jednéj.
— Mnie? podchwyciła Ada — chyba dla tego, że mnie znasz mało! Jam sierocém życiem, męką, przebolała lata długie.... ciebie jednego mam.... Zmienić się nie mogę — chyba umrzeć....
Zaczęła go wypytywać o ojca — Robert taić nic nie chciał, opisał go z miłością dziecka, ale z trwogą, jaką czasem go napełniał.... Umówiono się o listy.... lecz Ada czekać miała, aby jéj adres nadesłał....
— Tymczasem pisać będę — rzekła — potém wyszlę ci razem myśli moje. Dawniéj nawykłam była pisać dziennik, teraz go znowu dla ciebie rozpocznę, abyś mi ciągle był przytomny.
Szli tak rozmawiając, ona się znowu wsparła na jego ramieniu, on objął ją jak wówczas gdy z ludzi obcych sobie stali się naprzód siostrą i bratem. Żywe było przypomnienie téj chwili — która już teraz w dalekiéj leżała przeszłości.... Szli, a zbliżając się do kraju lasu, zwalniali kroku, jak gdyby to rozstanie miało być wieczném — jakby dla serc niemożliwém było....
Drzewa się przerzedzały coraz, z po za nich Ruszków, park i w zieleni klombów pałacu kominy widać było. Tu się rozstać musieli. Słowa zamierały na ustach. Wieczór teraz nadchodzący prędzéj, mrokiem swym poczynał okrywać krajobraz dokoła....
Ada się zatrzymała....
— A! nie! zawołała — niech będzie co chce — chodźmy daléj.... Odprowadź mnie do ogrodu. Spotka nas kto? Mniejsza o to, okupię tém chwilę dla mnie drogą.... Nie wiem czemu to rozstanie serce mi rozdziera.... Lękam się go!! Chodźmy! Daj mi rękę....
Szli razem ku ogrodowi.... Okolica była pusta, nie spotkali nikogo, nic nie przerwało téj przechadzki, któréj smutek towarzyszył jak przeczucie....
Ada się kilka razy spytała go:
— Kochasz mnie?
Musiał powtórzyć i powtórzyć jeszcze.... i poprzysiądz.... że jéj wiernym zostanie....
— Mój drogi — odezwała się już zbliżając ku parkowi, nie śmiéj się ze mnie — nie dziwuj się niedowiarstwu i trwodze.... Jam się wychowała we wstręcie tego uczucia, które mnie dziś pochłonęło całą — jam go była pozbawiona od śmierci matki. Ta biedna męczennica, co tyle przez miłość cierpiała, zakazała mi kochać, serce mi zamknęła swemi łzami. Ja jestem jak podróżny co szedł długo przez pustynię i nie ośmielił się pragnienia gasić, bo go przestrzeżono, że źródła były zatrute.... aż przypadł do żywego zdroju.... i boi się odejść od niego, aby go pustynne piaski nie wypiły! Jam biedna! Dla tegom tak śmiała, zuchwała, bezwstydna może.... Żałuj mnie.... proszę....
Mówiła tak jedną już rękę trzymając na klamce od furtki ogrodu, drugą ściskając dłoń jego — chcąc iść i nie mogąc odejść.
Cichym nareszcie głosem — rzekła:
— Bądź zdrów, miły mój — idź, niech cię Bóg prowadzi — powracaj!! powracaj....
Cichym pocałunkiem skończyła się smutna rozmowa. Robert był upojony. Ada weszła do parku.
O trzy kroki od wnijścia stała otulona chustką czarną panna Hortensya. Ada przeszła koło niéj dumnie podniósłszy głowę, nie mówiąc do niéj słowa.... Na pozdrowienie nawet nie odpowiedziała....
Gdy znikła wśród klombów, stara panna uśmiechnęła się złośliwie patrząc w tę stronę, w którą poszła....
— Macie słuszność państwo moje — rzekła do siebie — że nawet tak maleńkich bezbronnych jak ja istot nie należy draźnić. Mszczą się. Maleńki skorpionik śmiertelnie kąsa. Mnie kiedyś nazwałaś skorpionem, muszę to nazwisko usprawiedliwić!...
Pojechał miły! Co za czułe było pożegnanie!... W chatce, w lesie.... potém drogą aż do ogrodu.... potém u furtki.... Rozstać się nie mogli.... Ada wyraźnie czas stracony cnotliwie — chce odzyskać! Pojechał biedaczek — i bardzo wątpię czy powróci.... Pan major, człowiek honorowy, nie dopuści, aby syn jego u wielkiéj pani, pod pozorem męża, został oficyalistą!! Rozchwieje się ten romans tak śliczny.... daj Boże tylko, by bez następstw....
Zaczęła się śmiać konwulsyjnie.... sucho.... gniewnie — strasznie....
Szła tak otulona chustką do werandy, pod którą się już świeciło.... Z dala widać było żywo po niéj przechadzające się osoby, zajęte jakąś gorącą rozmową, którą okrzyki przerywały....
Panna Hortensya była zawsze bardzo ciekawa. W tym spokojnym Ruszkowie — coś takiego, ruch niezwykły.... zwiastował wypadek, którego ona — pierwociny straciła. Przyśpieszyła kroku co żywo....
Pułkownik, Musiatowski, Rubaszek, kamerdyner i Ada stali rozmawiając głośno. Ada miała ręce załamane....
— Cóż to się stało? zapytała podchodząc Hortensya....
— Pani nie wie! krzyknął pułkownik — wszak to ten niewdzięcznik, ten okryty łaskami pani.... ten....
— Ale któż? kto?
— A Oblęcki! wykradł pannę Karolinę! Ktoby się był tego spodziewał!...
— Jakim sposobem? kiedy?
— Karoliny od rana nikt nie widział, ale mówiono, że chora.... Oblęcki zamykał się nie raz w pracowni i wszyscy nawykli nie dobijać się, gdy nie otwierał.... A tu dopiero teraz okazuje się z listu panny Karoliny do pani, znalezionego w jéj pokoju.... że z Oblęckim uciekła!
Pułkownik ręce załamywał. Ada stała odrętwiała, list trzymając w ręku.... Hortensya śmiała się złośliwie.
— Wątpię, żeby bardzo daleko uszli, rzekła — łatwoby ich było dogonić — a potém co zaszło, naturalnie ślub jest koniecznością.... Prawdziwie.... z tego co się tu u nas dzieje.... wnosząc — dodała ciszéj, — zaczynam się obawiać, aby i mnie kto nie porwał! Jest coś w powietrzu!
Ada więcéj się domyślając niż posłyszawszy te wyrazy, pogardliwe rzuciła na nią wejrzenie.
— Biedne dziecko — biedna Karolina! szepnęła.... Nie mam gniewu, mam litość nad nią. Oblęcki nigdy nie był przy zdrowych zmysłach.... Jakże mogła mu się dać omamić, jemu co sam sobie w życiu drogi i chleba znaleźć nie może! Biedne dziecko!...
— Ja nie mam żadnéj litości nad nią — przerwała Hortensya. Zawsze była płochą, choć udawała skromną. O! oczkami strzelała doskonale!... Jak sobie pościele tak się wyśpi.... Skarał ją Pan Bóg za hypokryzyę.... Niewiniątko....
— Nielitościwa! zamruczała Ada, oddalając się....
Półkownik za piérwszą wieścią wysłał był pogonie — lecz czy ludzie nie bardzo śpieszyli, czy kochankowie o wiele ich wyprzedzili, nigdzie nawet języka o nich nie mogli dostać. I nie dziw, okazało się bowiem, że panna Karolina za poradą malarza przebrała się po męzku, a w tym stroju młodzi dwaj ichmość niczyjéj nie zwracali na siebie uwagi.
Boleśnie dotknął ten wypadek Adę. Zdawało jéj się, że część winy za nieszczęśliwy los jaki spotkał Sensytywę spadał na nią, choć miała ją na oku, choć surową była dla niéj. Lecz może właśnie ten chłód i nauki dawane odstręczały biedną, i ufność jéj odejmowały. Wstydziła się zwierzyć, nie śmiała prosić.... Osamotniona, milcząca, padła ofiarą tego samego instynktu, któremu uległa dumna i niepodległa Ada....
— A więc wszystkie my, oprócz takich Hortensyj — co nie kwitły nigdy, skazane jesteśmy, aby paść serca ofiarą — prędzéj czy późniéj? — mówiła Ada. Wszystkie.... Biedna Karusia! Oblęcki — co za życie!... Dni kilka szalu — a lata pokuty!! Przeznaczenie....
Łza się jéj potoczyła z oczu, dla Karusi, czy dla siebie — któż odgadnie?




— No — na ten raz — odezwał się siedzący w ganku Erdziwilłł, naprzeciw majora, który już na gościniec nie patrząc fajkę palił — na ten raz — kochany panie Pietrze — to on!! Słowo daję.
Zerwał się major — drżącą rękę przyłożył do czoła — milczący....
— Tak — to on! powtórzył.
Czuć było w głosie wzruszenie, nie widać było radości.
— Panie Pietrze — rzekł całując go w ramię sędzia — jakeś poczciw — nie łajże chłopca.... nie męcz go....
Odwrócił się major opryskliwie.
— Czyś oszalał? skrutywsia? co tobie?
— A no!
Jazyga ramionami ruszył.
Na gościńcu widać było tuman kurzu tylko, ale wprawne oczy wiejskich mieszkańców umieją nawet z takiego obłoku wywróżyć co on w sobie mieści — stado owiec, czy wóz chłopski, czy bryczkę sąsiada. Serce biło majorowi, i to mu było najlepszą wróżbą, że syn jechał nareszcie. Czas też było — czekał nań długo, a dni mu się dłuższemi jeszcze wydawały, bo się niecierpliwił.
Erdziwiłłowi, który przykuty siedział przy Jazydze jak na straży, oczy poweselały, bo na jédnem miejscu długo trwać nie był nawykły i do domu się już zatęsknił.
W tumanie kurzu postrzegli konie i bryczkę, — służba też z kuchni zobaczywszy ją, a wiedząc jak pan niespokojny był, biegła z oznajmieniem.
— Panicz jedzie!
Burakowski bez czapki wyleciał ze stodoły do pana z tém samém oznajmieniem.
— Pan Robert jedzie!
On to był w istocie — jechał blady i jakby przelękły, nie wiedząc co go tu czeka, a jak tylko bryczka u ganku stanęła, skoczył całować ojca w ramię.
Stary go uścisnął serdecznie i w głowę kilka razy pocałował.
Przyszła koléj na Erdziwiłła, który przywitaniu chciał nadać ton wesoły.
— O! urwis z waszeci, bałamut, bratku! Jużeśmy tu z ojcem oczy wypatrzyli!
— Pisałem — rzekł Robert.
— Ale już po pisaniu czas było przybyć samemu! — rzekł Erdziwiłł. Koń ci chyba zakulał w drodze.
— Nie — odparł Robert, psuła mi się bryczka tylko, i dwa razy po kilka godzin dla niéj straciłem.
— Dajmy temu pokój! — przerwał major — co było a nie jest, nie pisze się w regestr. Chodźmy do pokoju — głodny jesteś?
— Nie — dziękuję.
— Jak to? z drogi, i nie głodny? zaśmiał się sędzia — to przeciw rzeczy naturze. Każ dawać jeść majorze. Nie wierz gębie, połóż na zębie.
I jeden i drugi, nadrabiając wesołością, z ukosa spoglądali na przybyłego, znajdowali go zmizerowanym, bladym, zmienionym. Ojciec tém czulszym się chciał okazać. O powodzie powołania, o niczém nie wspominał. Robert to sobie tłómaczył przytomnością obcego — i trwoga go nie opuszczała. Erdziwiłł też znajdując się potrzebnym, dla złagodzenia piérwszego starcia, którego się zawsze obawiał — dosiadywał, choć konie miał już i na ochocie wyrwania się nie zbywało.
Major ażeby uniknąć wszelkiego wspomnienia Ruszkowa, nawet o półkownika się nie zapytał.... Mówiono o niczém.... o pogodzie — o polach, a Erdziwiłł wesołe koncepta wtrącał.
Pomimo to czuć było coś ciężącego nad nimi, jak zwykle gdy się otwarcie nie można wytłómaczyć — a lęka się chwili ostatecznéj rozprawy, która nadejść musi. Każdemu z nich jakiś wzgląd mowę tamował....
Robert więcéj słuchał niż się odzywał, milczący był — odpowiadał zaledwie krótko. Przyniesiono jedzenie, ledwie go dotknął.
Uwolnił się potém natychmiast dla urządzenia w mieszkaniu, a postrzegłszy, że ojciec mu inne i obszerniejsze przeznaczył, zawahał się z przyjęciem. Widać było, że to go przeraziło. Przy Erdziwille jednak mówić nie wypadało. Robert się tymczasowo tylko w dawnym pokoiku, jak na popasie, rozlokował.
Tak dotrwali jakoś do późnego wieczoru, a sędzia, którego konie od dawna drzemały stojąc z pospuszczanemi głowami — pożegnał się w końcu i odjechał, w ganku jeszcze szepnąwszy przyjacielowi na ucho:
— Nie napadaj na niego.... nie łaj proszę!
Troskliwość to była zbyteczna, bo major najmniejszéj nie miał ochoty uczynienia przykrości dziecku. Żal mu go było. Wierny swym przekonaniom nie mógł dozwolić na to co według niego nieszczęście sprowadzić musiało — ale gotów był surowość złagodzić wszelkiemi sposoby. Ustąpić nie mógł — a znęcać się nie było w jego charakterze. Przemyślał owszem jakby najmniéj dać uczuć Robertowi przykrość, którą wyrządzać musiał. Okazywał mu czułość nadzwyczajną....
Nie bąknąwszy słowa, major dał dobranoc i poszedł do siebie. Tu chodził długo, modlił się, ogień na kominku podsycał, fajkę palił, i nie rychło się mógł położyć.
Potrzeba się było z synem rozmówić — to jak kamień leżało mu na piersi. Z rana nie miał Jazyga siły rozpocząć, odłożył na poobiedzie. Po południu rad był, że mu coś przeszkodziło. Zwlekło się do drugiego wieczoru. Stary czuł rodzaj gorączki i powiedział sobie, że — odkładanie nie zdało się na nic, trzeba było mieć męztwo i raz skończyć wszystko.
Siedzieli na ławce w ganku, gdy po milczeniu dosyć długiém, major wstał.
— Mój Robercie, — rzekł — przekonałem się w czasie twéj niebytności, że my rozdzieleni żyć nie możemy. Ja się zatęskniam i niepokoję. Gotowem ci oddać Żabliszki, sam się wynieść choć na folwark.... a dłużéj w tych Zahajach, za światem ci siedzieć nie dozwolę...
Kazałem ci przyjechać — i nie pozwolę tam wrócić.
Robert się zerwał z ławy.
— Ojcze kochany....
— Nie przerywaj mi — rzekł major stanowczo. Tak, nie wrócisz więcéj do Zahajów. Burakowskiego tam jutro wysyłam, aby je objął i gospodarował. O żadną stratę mi nie idzie... choćby wszystko z kretesem licho wzięło... Pal ich kaci!...
Nie pozwolę ci tam siedzieć — jest-to moja wola niezłomna. Wiesz, że ja co raz powiem, dotrzymuję....
Zostaniesz ze mną.
Tu zamilkł nieco major, spodziewając się odpowiedzi jakiejś — Robert siedział ze spuszczoną głową niemy, słuchał jak zdrętwiały — i gdy ojciec mówić przestał, nie odezwał się wcale.
— Tak będzie? — powtórzył major.
Robert nie odpowiedział nic.
— Cóż ty na to? — zawołał stary trochę zniecierpliwiony.
— Jak skoro ojciec rozkazuje, nie mam nic do odpowiedzenia — odezwał się Robert głosem złamanym.
— Ja wiem, że ci to nie w smak, mówił daléj major — odwykłeś od naszego towarzystwa i obyczaju — państwo ci zasmakowało. Ten nieszczęsny Ruszków cię popsuł. My chwała Bogu, do tych ludzi i świata nie należymy i należeć nie będziemy. Wrócić trzeba do własnéj chaty i w niéj szczęścia szukać.
Czując jak niewłaściwie byłoby bronić się od zarzutów i spór wieść z ojcem, Robert wszystko przyjmował milczący. Twarz mu się tylko paliła. Majora więcéj milczenie niecierpliwiło, niżby go oppozycya gniewała.
— Nie jestemże wart odpowiedzi? — zawołał gniewnie prawie.
— Ja nic nie mam do odpowiedzenia — rzekł Robert z pokorą. Ojciec mi rozkazuje — słucham.... Wszak rozkaz przyjmuję posłuszny!
— Tak! posłuszny! podchwycił major — ja chcę wiedzieć co myślisz....
— Nie mogę walczyć z przekonaniami ojca — mówił Robert, — bobym ich nie zmienił... Nie godzi mi się opierać.... pozostaje tylko milczenie....
Zżymnął się stary....
— Milcz więc jeśli ci z tém lepiéj — odezwał się — milcz. Moje rozporządzenie nieodwołalne. Burakowskiemu wydasz instrukcyę co do gospodarstwa i wysłania ci tu twych rzeczy, które zostawiłeś w Zahajach. Pojutrze wyprawić go trzeba. Naznaczyłem ci obszerniejsze mieszkanie, bo chcę, byś był panem w Żabliszkach.
— Mnie starczy mojéj izdebki — odparł Robert — a w Żabliszkach, dopóki ojciec zdrów i żyw, ja gospodarować nie potrzebuję.
— A cóż będziesz robił?
— Choćbym na miejscu Burakowskiego ekonomował, wszystko mi jedno, obojętnie dodał Robert.
To mówiąc wstał.... skłonił się i unikając rozpraw dalszych — odszedł.
Major pozostał sam. Bierne to posłuszeństwo syna nie podobało mu się. Widział w niém opór i energię skrytą, większą, niż się spodziewał. Zgryzło go to, — lecz nie złamało.
Posłał po Ernesta, który się natychmiast znalazł, bo był na folwarku, zajęty zapisywaniem robotnika.
— Panie Burakowski — rzekł major, — niespodziana zmiana zachodzi, z któréj spodziewam się kontent będziesz. Masz u mnie pięćset złotych, wygody i utrzymanie pary koni.... daję waćpanu tysiąc z temi samemi dodatkami, abyś jechał gospodarować do Zahajów, na miejscu Roberta. Syn mój tam już nie powróci. Odeszlesz mu ztamtąd jego rzeczy. Proszę wziąć instrukcyę u niego. Cóż? kontent jesteś?
Major nie spodziewał się tu także przeciw woli swéj buntu, ani nawet protestacyi. Ernest był wychowany z Robertem, prawie dziecięciem domu. Jazyga nim rozporządzał jak swoim. Spojrzał tylko nań — czekając na podziękowanie, a ujrzał wahanie się i niepewność.
— Spodziewam się, żeś waćpan z warunków kontent? dodał.
— A! pewnie, panie majorze dobrodzieju — kłaniając się rzekł Burakowski — ale czy ja tam sobie dam radę? A — odpowiedzialność!
— Dasz sobie radę jak będziesz mógł — zawołał major — nie jestem wymagający. Proszę wziąć instrukcyę od Roberta.... Pojutrze nieodmiennie wyjedziesz....
Odwrócił się stary i zostawił go tak samego w ganku. Uszom swym nie wierząc, a domyślając się w téj nagłéj zmianie coś dla Roberta przykrego, Ernest niezbyt uradowany, z wolna obszedł dom, aby się dostać do panicza....
Stosunki ich od pierwszych lat dziecięctwa łączyły z sobą. Chłopcami bawili się razem w dziedzińcu, wkradali do ogrodów, dokazywali z końmi — razem bywali karani.... Kochali się jak bracia. Gdy Roberta do szkół oddano, towarzyszył mu Ernest, na wpół jako sługa, pół kolega. Siedzieli w jednéj klassie, obok siebie — aż do ukończenia gimnazyum. Nie mieli dla siebie tajemnic — a w młodszym nawet wieku nie pokłócili się nigdy. Ernest był z miłością i poświęceniem dla panicza.... poufały z nim, a pełen uszanowania. Kochał go tak że choć ubogi i nie mający nic nad to miejsce, jakie mu po ojcu dał major, chętnieby je poświęcił, byle się nie narazić Robertowi. Szedł więc do niego smutny.... Śmiało mu się to co przyrzeczone było w Zahajach, ale mógłże przyjąć? A gdyby zmuszony był odmówić — majorby go z pewnością nie trzymał dłużéj w Żabliszkach.
Wsunął się trwożnie spoglądając przed siebie do izby, w któréj Robert siedział w ciemnym kącie — podparty na łokciu.... Na widok Ernesta wstał. Ten podszedł.
— Cóż się to stało? zapytał Burakowski — pan mi każe jechać gospodarować do Zahajów?
Robert jakby chciał mówić i nie śmiał. Obejrzał się, zawahał. Noc już była, księżyc się z wolna podnosił po nad sine lasów ściany.
— Chodźmyż się przejść ku figurze — szepnął Robert....
— Dobrze — odparł Burakowski....
Droga ku figurze brzozami wysadzana, szła od ogrodu do jednéj ze wsi sąsiednich. Na granicy Żabliszek stał wielki krzyż czarny, niegdyś przez matkę Roberta wystawiony. Mało jeżdżono tamtędy, ale przechadzka była miłą. Stare brzozy z pozwieszanemi gałęźmi, powyginane dziwnie, osłaniały nieszeroką drożynę.... W prawo ciągnął się gaj brzozowy białemi wysokiemi pniami świecący. Cicho było i pusto w téj stronie....
Wyszli w ulicę razem.
— Słuchaj Erneście — odezwał się stając Jazyga — tyś tak jak mój brat — ufam ci — nie chcę kryć przed tobą tego, co ci mogę powierzyć. Ojciec się gniewa na mnie za zawiązane stosunki z pewnym domem — stosunki, których więcéj się domyśla, niż wie o nich. Dla zerwania ich kazał mi tu powrócić....
— A pan? spytał Ernest.
— Muszę być posłuszny — rzekł Robert — ale — Erneście mój — prawda jest.... ja się kocham, kocham się szalenie.... Wytrwam z tém lub umrę, a nie zmienię się.
Załamawszy ręce słuchał Burakowski.
— Ale czyż nasz stary pan tyran taki, żeby.... zmuszał! To nie może być!
— Znasz go — mówił Robert. Kocha mnie, chce mojego szczęścia, robi to w przekonaniu, iż mnie ratuje.... Trzeba cierpieć.
Tu zbliżył się do Ernesta i całując go w twarz, szepnął po cichu:
— Weźmiesz list.... do niéj — oddasz go jéj — do rąk własnych! rozumiesz....
— Rozumiem — odparł Ernest.
— Przez ciebie iść będą odpowiedzi.... ja do ciebie pisać będę....
Głos mu drżał gdy mówił.
— Któż to jest? czy uchowaj Boże, nie zamężna? spytał z trwogą Burakowski.
— Wolną jest — mówił Jazyga — panią swéj woli — ale miliony ma i arystokratką ją ojciec nazywa.... a wiesz jak się tém brzydzi....
Stał zamyślony Burakowski, głowę spuściwszy jak przybity.
— Otożeśmy się nieszczęścia doczekali! rzekł w końcu. Co to teraz będzie z nami.... z wami, ze starym panem?... A wszystkiego jedna narobiła kobieta. O! już to ja zawsze powiadałem i mówię: — od kobiety jak od ognia....
Mam jechać? dodał.
— Musisz jechać — potwierdził Robert — dziś ty nawet mnie jesteś potrzebny....
Uścisnął go.... poszli daléj smutni drogą, nie zważając, że po za brzozami przesunął się major, który chwilami stał, nasłuchywał, mógł jakie słowo pochwycić — ale nagle splunąwszy, jakby się zawstydził własnéj ciekawości, pośpiesznie do dworku powrócił.
Robert z Ernestem chodzili tak długo jeszcze; a gdy Burakowski na folwark powrócił, on, co zawsze wyświstywał piosenki i był wesół jak ptaszę, nie otworzywszy ust rzucił się na łóżko. Twarz miał zasępioną.
Następnego dnia gdy się zeszli ojciec z synem, major, który zrzucił z serca ciężar, najczuléj, uściskał go — chciał być wesół, zaproponował polowanie, potém przejażdżkę w sąsiedztwo... ale Robert nie miał do tego ochoty.... wymówił się. Potrzeba było Ernesta wyprawić....
Nie nalegał stary, nieustannie tylko zachodził do Roberta, pytał czy mu czego nie potrzeba? troszczył się, niepokoił i sługom kazał brać rozkazy u niego. Czulszym był niż kiedykolwiek — syn też nie mógł tego nie czuć, ale chodził zasępiony i blady, z przymusem się uśmiechając.
Erdziwiłł, który był niezmiernie ciekawy jak się rzeczy między nimi obrócą, nadjechał dnia tego — po drodze do Żabliszek. Majora samego zastawszy w ganku, obejrzał się i napadł nań zaraz z pytaniem:
— A cóż? a syn?
— Czegożeś się ty obawiał? żebym ja własnego dziecka nie zjadł? odparł major z uśmiechem niewesołym. Wszystko dobrze.... Rozporządziłem jak było postanowiono — Burakowski jutro jedzie do Zahajów, Robert ze mną zostanie tu — no — i koniec.
— I koniec!! powtórzył Erdziwiłł. Otóż to tylko kwestya, czy to koniec, czy początek?
— Jakiś ty śmieszny! a czegoż to ma być początek? Myślisz że ja będę z dzieckiem wojnę prowadził, albo on ze mną? Robert mój wychowany poczciwie, dobry, posłuszny....
— Ale.... o babę chodzi! skrobiąc się w głowę rzekł cicho Erdziwiłł.... Gdyby szło o cokolwiek innego, anibym wątpił! Jak tylko podwika na placu.... wszystkie rachuby chybiają.
Major ręką machnął.
— Stary bałamucie — tobie tylko to na myśli!
— A tyś zapomniał, gdy byłeś młodym! rzekł Erdziwiłł.
— Właśnie dla tego, żem nie zapomniał, chcę dziecko ustrzedz od tego co ja wycierpiałem — gwałtownie wybuchnął major. Dajmy pokój....
Sędzia się obejrzał do koła.
— Dalipan, rzekł z nienacka — ślicznie tu u was w tych Żabliszkach. Wesoło, cicho, zamożno.... Nigdzie tak nie czuję błogosławieństwa życia wiejskiego jak u siebie i u was. Zaczęliście siejbę?
Major jakby nie zrozumiał.
— Wiesz — począł z drugiéj beczki Erdziwiłł — marszałkówna starsza za mąż wychodzi... Partya co się nazywa, radca izby skarbowéj.
— Winszuję.... krótko rzekł gospodarz.
— Nie dosyć na tém, i młodsza, która miała konkurenta, będzie już mogła go uszczęśliwić. Nie wydaliby byli nigdy młodszéj przed starszą. Ale ta, filut dziewczyna, chcąc sobie otworzyć drogę, siostrze się postarała o pretendenta, i tak zręcznie, słyszę, około sprawy chodziła, że dwie na raz sprawy ubiła!
To mi dziewczyna!!
— Są też posłuchy i o innych gotujących się na zapusty weselach! mówił Erdziwiłł; byle się sprawdziły, będziemy się mieli gdzie zabawić, podochocić, i zażyć dobréj myśli.
— Bardzo się cieszę... dodał major....
Przechodzącemu chłopcu kazał prosić Roberta.
— Powiedz paniczowi, że gościa mamy; niechże on, jako gospodarz, wyjdzie. W prędce potém ukazał się Robert. Sędzia go ściskać zaczął.
— A co? rzekł — nie prawda? wszędzie dobrze, a najlepiéj w domu? To złote jabłko te wasze Żabliszki.... Cacko, słowo daję.... Tylko nam ciebie brakło, ażeby się ożywiły....
— O! ja ich ożywić nie potrafię — smutnie się uśmiechnął Robert, — bo lubię samotność i ciszę....
— To nic potém dla młodego — wtrącił major. Młody być młodym powinien.... Nam starym co innego....
— I widzisz pan, że ja — niby nie tak to młody — dodał Erdziwiłł, a ruszam się, śmieję i drugich pobudzam do śmiechu....
Baraszkując tak sędzia badał twarze obu — chciał się przekonać, jak tu rzeczy stały? i wyniósł tę pewność, że jak powiedział, nie był to koniec, ale początek....
Rozmowa się wlekła, podskakiwała, rwała wiązała — nie szła. — Erdziwiłł się zmęczył chcąc obu pochmurnych rozruszać, siadł na bryczkę i pojechał do domu zafrasowany.
Tegoż wieczoru Jazyga stary poszedł na folwark do Burakowskiego, który się już do wyjazdu gotował. Znalazł go gospodarzącego około starego tłomoka spoconego i zakłopotanego.
— Mój Erneście, rzekł — jedną ci rzecz chciałem powiedzieć jeszcze....
Tłómaczyć ci się nie będę — jak — co, dla czego.... przestrzegam tylko, abyś w żadnéj korrespondencyi nie pośredniczył, listów nie posyłał i nie woził. Najprzód że to nie twoja rzecz — a powtóre, że tu do Żabliszek, bez mojéj wiadomości, list się żaden nie dostanie i ztąd nie wyjdzie.
Więc to zachód stracony....
Trzasnął major drzwiami i wyszedł. Burakowski jak stał nad tłomokiem otwartym, tak został długo, nie wiedząc już co począć....
Na myśl mu przyszło z razu, rzucić służbę tę, pójść innej szukać, wyrzec się tysiąca złotych — a palca nie kłaść między drzwi. Gdy jednak rozważył potém, iż Roberta opuści, że go zdradzi i bez pomocy zda na to prześladowanie ojcowskie — westchnął: Dziéj się wola Boża!
Dla Roberta miał miłość, a dla jego sprawy większe współczucie niż dla tyranii ojcowskiéj. Trochę nawet serca stracił dla majora.... W młodości więcéj ku sobie pociąga miłość niż zimny rozsądek....
Położenie jednak było trudne.
Zdradzać starego, dobrego opiekuna, także się nie godziło.
— Otom wpadł w kleszcze! mówił chodząc po izbie Burakowski. Dałbym na trzy Msze Święte do Ostréj Bramy, żeby mnie Matka Najświętsza całego z téj biedy wyprowadziła....
Trzeba było pójść o tém Robertowi oznajmić, lecz nim się wybrał Ernest, ujrzał go wchodzącego.
Podbiegł ku niemu i szepnął z czém stary pan przychodził, powtarzając niemal słowo w słowo.
— Ani chybi, gdyśmy szli pod figurę, ojciec musiał tam być i posłyszał o co cię prosiłem... Bądź spokojny, narażać cię nie mogę i nie będę. Listy pójdą inną drogą.
Ernest chciał uprosić — nadaremnie.
— Nie przyjmuję twojéj ofiary, bo się nie godzi — odparł. Jedź spokojny. Poradzę sobie inaczéj....
Poszeptali jeszcze trochę i rozeszli się...
Na wyjezdném major śledzić się zdawał Burakowskiego ruchy, ale nie odezwał się już więcéj. Robert się z nim pożegnał publicznie w dziedzińcu, umyślnie, aby okazać, że żadnych do powierzenia nie ma tajemnic.
— Wszystkie rzeczy pana Roberta — rzekł stary — proszę zaraz popakować i wyprawić furmankami przy dozorze. Jeżelibyś tam acindziéj pułkownika Brandysa widział, kłaniaj mu się odemnie, i powiedz, że pisać nie miałem czasu. Napiszę późniéj. Oznajm mu tylko, że Robert mnie tu potrzebny, i do Zahajów już nie wróci. Słyszysz? — nie wróci!
Robert, który już był w ganku, słyszał też to dobrze, — wiedząc, że ta zapowiedź więcéj może dla niego niż dla pułkownika była tak dobitnie wygłoszona. Odbiło mu się w sercu, to — straszno: — Nie wróci!
Kto kiedykolwiek kochał, a padło mu na rozżarzone serce jak zimnéj wody kropla takie słowo straszne.... zamykające na wieki wrota do szczęścia — ten wie — jaka z niego się boleść rodzi. Wszystko człowiek przecierpieć może, oprócz tego jednego — „na wieki,” które jest jego przeznaczeniem zawsze i wszędzie. Dusza nieśmiertelna oburza się na wyrok niepowrotny.... na żelazne prawo — zniszczenia, rozstania, zapomnienia....
W ostygłych latach, pod siwym włosem przyjmuje się straty chłodniéj, — w młodości rwą serce z piersi — mogą z niéj wyrwać i życie.
Od wyjazdu z Zahajów, od rozstania przy furcie ogrodowéj, Robert był w stanie jakimś, którego sam nie pojmował. Dodawał sobie męztwa, pocieszał nadziejami, które nie wiedział na czém oprzeć — a ból nim owładywał do szaleństwa. Całe to życie teraźniejsze wydawało mu się nieznośném.... mroczném.... trywialném — straszném jak więzienie ciemne. Nie zajmowało go nic oprócz kilku książek, które miał od niéj, i kilku małych pamiątek, co ją przypominały. W nocy kładł pierścionek jéj na palec, na dzień zdejmował — do dzieciństwa posuwał to pieszczenie się ze wspomnieniami.
Milczenie go zabijało.... Trzeciego dnia napisał długi list, nic w nim nie mówiąc ani o ojcu, ani o tém co przetrwał, oznajmując tylko, że mu powracać nie wolno, że musi milczeć i cierpieć.
Po wyjeździe Burakowskiego potrzeba było myśleć o oddaniu listu, o urządzeniu za czyjémś pośrednictwem korrespondencyi. Z początku chciał o to prosić Erdziwiłła, lecz przeczuwał, że tenby się nie podjął może.... Najbliższa poczta była o dobre mili półtoréj. Z rana wstawszy, pod pozorem konnéj przejażdżki, można było tam i nazad przebiedz drogę we dwie godziny.... Lękał się Robert, aby go nie śledzono. Wszystko było możliwe. Do kogo się udać, próżno sobie łamał głowę. Listu napisanego oddać nie mógł, bo chciał w nim adres swój pomieścić — w ostatku zapisawszy go na ręce pułkownika, i dołożywszy, że drogi, którąby korrespondować mogli, nie znalazł jeszcze — postanowił nazajutrz do dnia dobiedz z nim sam na pocztę.
Major wstawał bardzo rano, Robert chciał go uprzedzić, szarzało jeszcze gdy się zerwał, poszedł do stajni, sam sobie konia osiodłał, wyprowadził po cichu, i popędził do miasteczka.
Gdy Jazyga obudził się i jak zwykle o syna zapytał, chłopak mu powiedział, że panicz gdzieś do dnia wyjechał. Wyjechał? nie opowiedziawszy się! — tknęło to starego.... Zląkł się i błyskawicą przez myśl przeszło mu, iż Robert mógł uciec z rodzicielskiego domu. Nie dając jednak poznać po sobie niepokoju, siadł w ganku oczekując powrotu.
Robert, który za młodu pieszo i konno tylekroć przebiegał okolicę, znał doskonale wszystkie jéj drogi i przesmyki.... Puścił się przez lasy na prost, i do miasteczka zdążył tak wcześnie, że poczta była zamknięta. Musiał tu jeszcze czekać chwilę nim się pocztmajster obudził, wdział szlafrok i zebrał do biura....
Nie mając co robić — wiodąc konia zmęczonego za sobą — Robert się przechadzał po na wpół uśpionéj mieścinie, w któréj tylko kilku starozakonnych się ruszało, gdy u wrót austeryi stanąwszy, zobaczył przygotowany już do wyjazdu wózeczek i przy nim dwie kobiety.
Jedna z nich była niemłoda i otyła, druga młodziuchna, przystojna, żywa. Rysy obu mówiły, że to była matka i córka. Starsza, która coś do wozu pakowała i gderała na towarzyszkę, nagle zwróciła oczy ciekawe ku Robertowi, upuściła zawiniątko, które w ręku trzymała i krzyknęła głośno:
— A! jak Boga kocham — pan Robert czy co?
Słysząc wymówione imię swoje, Jazyga się zbliżył ciekawie. Jéjmość ręce obie otwarła jak do uścisku, i powtórzyła:
— Pan Robert! miły Boże — co za szczęście!...
Była to dawna sługa wyprawna matki jego, niegdy panna Zenobia Arwentowiczówna, dziś pani Żebrzyńska, która dosyć długo w domu Jazygów przebywała, dopóki ubogi szlachcic na trzech chatach nie wystarał się o nią w święty stan małżeński.
Staraniu temu i wyjściu za mąż sługi, która żonie jego ulubioną była i potrzebną, mocno się sprzeciwiał stary Jazyga. Rozgniewało go to tak, że niewdzięczna istota wolała ubogiego szlachetkę, niż los jaki on jéj chciał zapewnić, gdyby przy majorowéj pozostała, że zapowiedział jéj w końcu, aby mu się nigdy na oczy nie pokazywała.
Matka Roberta, kochając ją, pomagała jéj w sekrecie, nie chcąc draźnić męża, pani Żebrzyńska nie pokazywała się w Żabliszkach aż do śmierci pani. Na pogrzebie zobaczywszy ją major, zapomniał o dawnéj urazie, przejednał się, widząc płacz i żal jéj po zmarłéj. Mimo to Żebrzyńska, któréj mąż był obrażony, i zakazywał jéj jeździć do Jazygów, rzadko ich widywała. Dawna jéj miłość dla pani zlała się na dziecię — kochała Roberta jak własnego syna — a nie widziała go tak dawno. Znał to przywiązanie Jazyga, i ucieszył się widząc poczciwą twarz, rozjaśnioną razem uśmiechem i oblaną łzami.
— Moja dobra, kochana pani Żebrzyńska! jakżem rad że was widzę! zawołał.
Jejmość odwróciła się do córki....
— A ukłońże się — toż to pan Robert — a dygnij mi ślicznie!
Dziewczę się po uszy zarumieniło.
— Wystaw sobie, mój złoty panie, poczęła Żebrzyńska — jak to człowiek nigdy nie wie co błogosławić, a co przeklinać.... Wczoraj jak mi się Kondrat bestya spił, żem o pół mili od domu musiała tu w tém karczmisku nocować i za owies płacić, a tam mi się mężysko turbowało co się zemną dzieje — ani mi się śniło, żeby mnie tu dziś takie szczęście czekało.... O Jezu mój miły! Ale jak pan mi wyglądasz mizernie!
Popatrzała nań Żebrzyńska, odwróciła się do córki, któréj coś szepnęła, a ta natychmiast odeszła i zbliżyła się szybko do Roberta, odprowadzając go nieco na stronę.
— Mój złoty panie — zaczęła — ja bo was i nie śmiem za język ciągnąć — a tak mi się chce prawdy dowiedzieć? Pan mnie znasz, jam cię na ręku nosiła.... możesz mi zaufać. Powiedz, czy to prawda co tu ludzie plotą? Po całym sąsiedztwie rozeszła się wieść — jakoby pan tam z jakąś bogatą dziedziczką się pokochał, zaręczył.... a major, jak to on zawsze despota — o! jak mi Bóg miły, że prawda — gwałtem go tu odciągnął, nie chcąc pozwolić na małżeństwo...
Patrzała mu w oczy badając.
— Ale któż mógł tu to rozpuścić? zawołał Robert.
— Albo to można dójść, proszę pana? — mówiła Żebrzyńska — to tak wiatry niosą. Bóg wie. Ale, czyż prawda?
Zaparłby się był może Robert, gdyby mu na myśl nie przyszło, że poczciwa, kochająca go Żebrzyńska, może mu być pomocą do korrespondencyi.
— Moja droga Żebrzyńska — rzekł — jest w tém trochę prawdy i trochę dodatku.... A! tak! zakochałem się — ale ojciec zaledwie się tego domyśla, nie wie o niczém. Kazał mi powrócić do Żabliszek z tego powodu, a ja tu usycham i umieram....
Listu nawet do niéj posłać, ani odebrać od niéj nie mogę....
— Mój złoty, mój drogi — a to ja i mąż mój ci pomożemy — krzyknęła uradowana kobiecina... Albo to ja nie znam majora, coby wszystkich chciał prowadzić po komendzie? Mieszkamy o milkę od Żabliszek, czy przyjedziesz, czy przyszlesz, czy ja ci list przywiozę.... Z duszy i serca! Ja się majora nie boję — a jak mu zrobię na przekór — to i owszem. Małom ja z jego przyczyny cierpiała?
— Nie mówcie nic na ojca! rzekł Robert — ja go kocham, cóż winien że mnie nie rozumie.
— Jeszcze go bronisz, poczciwe dziecko! odparła całując go w ramię jéjmość.
Po tym wstępie umowa o listy poszła już łatwo, a nic nie wyrówna radości, z jaką się usługi podjęła Żebrzyńska. Miała przyjemność figla wypłatać majorowi, dziecku kochanemu dać dowód przywiązania i nosić się z sekretem, który kobiety lubią. To życie przyjemnie zaprawia.... Nie czekając już otwarcia poczty, Robert wbiegł tylko do austeryi, aby tam adres Żebrzyńskiéj dopisać i list na nowo zapieczętowawszy, oddał go jéj dziękując serdecznie.
Stanęła umowa, że gdy ona odbierze odpowiedź, sama ją pod jakimś pozorem przywiezie do Żabliszek.
Siadł potém na konia Robert i co tchu do domu popędził. W drodze namyślał się co odpowie ojcu, jeśliby go spytał, dokąd jeździł? — Kłamstwo przykre mu było, postanowił powiedzieć, że jeździł do miasteczka. Nie spodziewał się, aby go ojciec ściśléj miał badać o cel podróży.
Major, oczekujący powrotu w ganku, z którego się nie ruszył od rana — tak był szczęśliwy zobaczywszy syna.... iż ledwie się spytał gdzie jeździł?... Dręczył go niepokój i przeczucia....
— Chciałem się przejechać — rzekł Robert.
— Bardzo to dobrze — odparł major, — ale mnie zostawiłeś w takiéj niepewności....
— Ojciec spał gdym wyjeżdżał, a posądzić mnie nie mógł, że ucieknę! dodał syn z uśmiechem bolesnym.
Zarumienił się Jazyga....
— Obawiałem się, aby się co nie trafiło! Kasztana wziąłeś — nogi ma złe.... Na takim koniu najlepszy jeździec niepewny.... Potrzeba ci wierzchowca. Ten twój co go z Zahajów przyprowadzą, choć niezły, ale nie starczy.... Muszę ci się postarać o innego. Trzeba żebyś miał dwa co najmniéj.
Skłonił się Robert. Ojciec był tego dnia w czułościach ciągłych, które nie mogły nie wzbudzić w synu wdzięczności. Wszystkiego mu dla Roberta było mało, chciał dom mu urządzić na nowo, sprowadzać meble.... Koczyk lekki sprawić.... myśliwstwo staranniéj urządzić. Syn się wymawiał, ale on tego nie słuchał....
W kilka dni potém major zaproponował wycieczkę do Tarajewa, do państwa Ochmańskich.... Spojrzał w oczy synowi — mówiąc to — i postrzegł pewny wyraz wstrętu na twarzy.
— Nie chcesz! dla czego? poczciwi ludzie. Leokadya piękna i miła dziewczyna. Rozerwałbyś się....
— Jeżeli to ma dla ojca stanowić rozrywkę — odezwał się Robert, — służę mu; jeżeli dla mnie, proszę o uwolnienie....
— Dla czego?
— Do odwiedzin nie mam najmniejszéj ochoty.... rzekł Robert.
— Niepodobna nie żyć z ludźmi.... no — a koniec końców — ja ciebie ożenić muszę. Powiem szczerze, Leokadya mi się podoba....
Jakiś czas milczał Robert.
— Mam przyrzeczenie kochanego ojca, że mi w tém gwałtu zadawać nie będziesz, a oświadczam mu otwarcie, że o małżeństwie dla mnie mowy być nie może.
— Gwałtu ci zadawać nie myślę, mówiłem to i powtarzam, — przecież cię ani Ochmańscy, ani panna Leokadya nie zmuszą, abyś się swatał.... Co ci szkodzi pojechać?
— Kochany ojcze, rozumiecie to dobrze, rzekł Robert, że gdy młody człowiek parę razy odwiedzi dom, w którym jest panna na wydaniu, i rodzicom i pannie może to dać do myślenia... Tego ja sobie nie życzę.
— Dziwactwo! śmieszność! — mruknął major. Nie trzeba się zarzekać nic i wyrokować naprzód.... Rozpatrz się, poznaj, co ci się dziś nie podobało, może jutro przypaść do smaku.
— Nigdy — zamknął Robert.
— Nie pojedziesz?...
— Proszę mnie uwolnić!
Major odszedł mocno nadąsany, ale zmuszać nie chciał; przemyślał nad środkami wyciągnięcia syna z téj samotności, którą uważał za szkodliwą, znaleźć ich nie mógł.
Tymczasem jednego poobiedzia, gdy stary Jazyga wyszedł do pasieki, zjawił się wózek z panią Żebrzyńską. Wybiegł naprzeciw niéj do wrot Robert, był to ten list oczekiwany — pożądany, który jak manna spadł na pustynię zgłodzonemu. Posadziwszy Żebrzyńską w ganku, poleciał z nim do swojego pokoju.... począł czytać, nie zrozumiał nic, — pismo latało mu przed oczyma, wyrazy wydawały jakieś dźwięki niepojęte, pocałował papier, wsunął go na pierś i pobiegł przyjmować swą dobrą opiekunkę, któréj ogromny pakiet powierzył, korzystając z ojca niebytności. Jéjmość schowała go jak najstaranniéj za gors, gdzie był od wszelkiéj napaści bezpieczny. Napoiwszy ją kawą, nakarmiwszy sucharkami, obdarzywszy czém mógł i miał, Robert odprowadził za wrota, a sam, lękając się drogi ów list czytać w domu, aby go ojciec nie zaskoczył — poszedł z nim do blizkiego lasu....
I tu jeszcze w początku czytanie było trudne.... Sam widok listu poruszał go tak mocno, iż mu władzę pojmowania odbierał.... Zrozumiał tylko początek listu: — „Mój drogi” — i koniec jego — „Twoja.” Tego prawie mu starczyło.... Z wolna dopiero, przychodząc do siebie, mógł długie pismo to, przynoszące mu pociechę.... po wierszu, po słowie przelać do stęsknionéj duszy....
— „Mój drogi, pisała Ada, siadam pisać do ciebie, sama nie wiedząc czy mam się z tobą dzielić bolem, który mnie uciska — czy pocieszać cię i dodawać męztwa.... Chciałabym odgadnąć co się z tobą dzieje, co ty cierpisz? czyś tak zbrojny i zrezygnowany jak my oboje być powinniśmy? Pamiętaj jedno: — nasze szczęście od nas samych zależy. Przeszkody, jakie stanęły na drodze, nie mogą być wieczne — a miłość powinna być wiekuistą. Ojciec twój ulegnie, gdy będzie widział stałe przywiązanie twoje, znajdziemy środki wpłynięcia na niego. Zmieni się wszystko.... Kochaj mnie tylko.... Kochaj tak jak ja kocham ciebie i pragnę być kochaną....
„Ale któż nam stracone godziny powróci?? Ja liczę je od wyjazdu twego, i wiekami się mi zdają.
„Chciałabym oszukać sama siebie — wyszukuję pracy, gorączkowego zajęcia — a pracować nie umiem, tylko marzyć; to co we mnie budziło gorączkę, zimném jak lód mi się wydaje. Szukam ciebie myślami po szerokim święcie.... widzę cię, a siłą serca magnetyczną pociągnąć ku sobie nie mogę.... Czujesz ty to, że ja wytężam całą potęgę tajemniczą.... aby cię zbliżyć — porwać — zmusić powrócić do mnie.... Mnie się czasem zdaje, że ja czuję jak ty ciągniesz mnie wolą swą.... i zrywam się iść — i padam.... bezsilna. Nie można!!....
....„Wieszże ty o tém, że Oblęcki i Karolina, wziąwszy się za ręce, poszli w świat odemnie?... Uciekli.... Serce mi się ściska — ale oni choć godzinę byli może szczęśliwi. Czasem im szczęścia ich i nieszczęścia zazdroszczę. Nie mogliżbyśmy my uciec tak we dwoje i skryć się gdzieś na końcu świata...?
„Nie — nie! Ja nie chcę kradzionego szczęścia, gdy zdobyte mieć mogę....
„Chcę, byś był wesół i swobodny — proszę cię o to.... Ból to trwoga, my powinniśmy być mężni, bo wierzymy w siebie. Nie prawdaż? Bądź uśmiechnięty, wesół, niech nikt nie pozna, że cierpisz.... Ja się zmuszam, aby mi nikt z twarzy nie wyczytał bolu i nie litował się nademną. Nie cierpię litości....
„Karolina pisała do mnie przepraszając.... nie gniewam się, żałuję jéj tylko! Nie wiem co się z nimi stało, ani gdzie są nawet. Obojga odwaga budzi we mnie podziwienie, cześć niemal; ona uwierzyła w niego, on — gotów jest wyrzec się ideału artystycznego i zostać rzemieślnikiem dla niéj. Nie jestże to godne uwielbienia poświęcenie?....“




Za czasów gdy Karol Marya Weber pisał Freyschütza, żyła w Dreźnie niemłoda panna, która pisywała do ówczesnych dzienników i miała pewną wziętość.
Gdy odegrano pierwszą operę jego, wystąpiła krytyką straszliwą.... Spytano potém Webera o zdanie, jak pannę literatkę znajdował?
— Wyśmienita osoba, rzekł, ale nieszczęśliwa, cierpi brzydką chorobę, atramentu upływu powstrzymać nie może....
Na tę samą atramentową chorobę cierpiała panna Hortensya, nie mogła się powstrzymać od pisania listów. Stało się to dla niéj nałogiem.... Wypadki zaszłe w Ruszkowie, porwanie panny Karoliny — gwałtowny wyjazd przymusowy Roberta — pobudzały jeszcze do pisania.... Więc choć do szambelanowéj, od ostatniéj jéj bytności, nie czuła szczególnego affektu, byłaby jéj przynajmniéj o wszystkiém doniosła, gdyby nie miała panny Dyakowskiéj.
Na jéj łono potrzebowała wylać wszystko co czuła i widziała. Nie wydając tajemnicy swéj, w liście jednak dawała do zrozumienia, że do oddalenia Jazygi.... mogła się nieco przyczynić. Uważała to za rzecz sumienia....
List obszerny, złośliwemi uwagami i przypuszczeniami przeplatany, wyprawiony został na pocztę. Szambelanowa przynajmniéj tak była plotek ciekawa, jak Hortensya do udzielania ich hojna. Panna Dyakowska przyszła do niéj z tym listem.... i czytać go po dwakroć musiała — a wykrzyknikom nie było końca. Pełna zawsze sympatyi dla serc kochających się, staruszka losem panny Karoliny i Oblęckiego niezmiernie była wzruszona. Ale niemniéj zajmowało ją nagłe powołanie Roberta i to co Ada cierpiała. Hortensya nad tém cierpieniem z przyjemnością rozwodziła się w liście. Było ono jéj dziełem — jéj cichém zwycięztwem...
Sądzić było można chwilę, że szambelanowa tego dnia do wista nie siądzie, tak była poruszona i przejęta. Jednak gdy partnerowie nadeszli, nie mogła się wstrzymać, i to jéj w smutku uczyniło niejaką dystrakcyę.
Drugiego dnia odwiedził ją Karol. Udzielenie tych wiadomości jemu, zajęło godzin parę. Rozprawiano, zastanawiano się, ubolewano.
Karol, który się nie krył ze szczególną sympatyą dla Sensytywy, nie mógł pojąć jak się ona na taki krok odważyć mogła. Żal mu jéj było, gotów ją był ratować! ale gdzie i jak szukać tych zbiegów?....
Zarówno uczuł wyrządzoną Adzie boleść — przez oddalenie Roberta....
— Przynajmniéj na to cośby radzić można! zawołał — Ada jest dumna — będzie wolała cierpieć niż krok jakikolwiek uczynić stanowczy.... Wie babcia co? Przedemną się ona taić nie będzie. Wie dobrze, że ją odgadłem.... Z duszy sercabym pojechał.... i mógłbym jakimkolwiek sposobem.... może Roberta nazad ściągnąć. Żal mi jéj....
Szambelanowa ani za tém, ani przeciw temu nie była. Karol się zapalił do téj myśli służenia kuzynce....
W przededniu wygrał był paręset rubli.... miał niezmierną ochotę na tę podróż je poświęcić — pojechać z kondolencyą przynajmniéj, a jeśliby się przydał.... puścić się na awanturniczą wyprawę za Jazygą.
Znudzonemu człowiekowi, który wrażeń szukał chciwie, była to pożądana gratka.
— Pojadę — słowo daję — pojadę — zawołał — nie wytrzymam. Przynajmniéj, jeśli nic więcéj, téj obrzydłéj Hortensyi będę miał przyjemność dojeść moją figurą.
Szambelanowa czyniła uwagi....
Panna Dyakowska z cicha pozwoliła sobie żartu, że może pan Karol opróżnione miejsce po panu Robercie zająćby sobie życzył.
— A! czemuż nie? odparł Karol — jako małżeństwo rozumne, nie mogłoby być lepsze nad to dla mnie — ale rozumne śluby są przeklęcie nudne, a zakochać się nie mam sposobu inaczéj, chyba.... w piętnastoletnim podlotku!
Nazajutrz po téj rozmowie, bardzo rano wpadł Karol do babci, prawie po podróżnemu ubrany.
Pocałował ją w rękę.
— Wie, babcia — nie mogę wysiedzieć, jadę na parę dni do Ruszkowa. To rzecz postanowiona.
— Proszę o listy i rozkazy.
— Otoż masz! gorąco kąpany — kiedyż?
— Dziś wieczorem.
Weszła panna Dyakowska usłyszawszy to.... Czyż być może?
— Słowo pani daję! Ada była dla mnie bardzo dobrą. Chcę się poświęcić na jéj usługi. Familia jéj dokuczyła, ja zmażę grzechy familii.... Dawajcie panie listy....
Szambelanowa zapytała zdziwiona:
— A zkądże pieniądze?
— W przeznaczenia wyrokach stało, abym jechał.... rzekł Karol. Dla tego pozawczoraj Fortuna, która się zwykle niegrzecznie do mnie obraca, jakby mi za sobą zabłocony ogon nosić kazała, tym razem zwróciła się do mnie twarzyczką.... Twarz jéj ma fizyognomię hollenderskiego dukata! Ładna bardzo. Wygrałem trochę.... i nie wątpię, że los to mi dał, abym mógł się dla Ady poświęcić....
Śmiały się obie panie słuchając, Karol się kręcił niecierpliwie i powtarzał:
— Jadę — jadę — jadę!
Trzeba było uwierzyć.
Szambelanowa mająca słabość do niego, znajdowała, że miał złote serce; a panna Dyakowska nie zaprzeczała temu, ubolewając, że głowa nie była z tego samego kruszcu.
Zasiadły do listów, a wieczorem przed herbatą zaszedł Karol po listy. Był niecierpliwy, tak pilno chciał już ruszać w pomoc pięknéj kuzynce....
Ada rozrywała się jak mogła, najwięcéj muzyką, aby czas skrócić nieznośnie długi, i pozbyć się Hortensyi, która muzyki znieść nie mogła. Właśnie Rubaszek grał jéj coś wielce poważnego w poobiedniéj godzinie, gdy kamerdyner wszedł oznajmując o przyjeździe pana Karola i zapytując gdzie go ma postawić? Przybycie to zdziwiło mocno Adę, ale miłe jéj było — przerywało nudy, odrywało od Hortensyi.
Kazała w dawném jego mieszkaniu postawić kuzyna, i powiedzieć mu, że na niego czeka w salonie. Karol ledwie się trochę przebrawszy, pośpieszył.
Nikogo nie było. Ada podeszła ku niemu poważnie, ale z uśmiechem.
— Jakiż to wiatr szczęśliwy was tu przygnał?
— Moja dobra wola — odparł Karol — przybyłem umyślnie....
— Doprawdy!
— Tak jest — skłonił się Karol — najprzód z kondolencyą nad stratą dwojga takich istot w salonie potrzebnych, jeśli nie w sercu — jak biedna Karusia i Mirosław — powtóre....
Tu zawahał się.
— Powiem odważnie — dodał — pan Robert odjechał!
Ada się zarumieniła.
— Tak, odpowiedziała chłodno — odjechał. Wezwał go ojciec.... Dziwniejsza rzecz, że podobno wracać mu tu zabroniono, tak pan major nasze sąsiedztwo uważa za niewłaściwe dla syna towarzystwo....
— Czyż być może?
— Zdaje się, że tak jest!
Spojrzał na nią pan Karol wzrokiem pełnym współczucia....
— Niezmiernie mi żal tego poczciwego Roberta — on tam się zatęskni, zamrze, zamęczy...
Ada spoglądała w okno.
Szelest sukni oznajmował nadejście panny Hortensyi, która śpieszyła dowiedziawszy się o Karolu, wyciągnąć coś z niego, dowiedzieć się, a choćby przeszkodzić rozmowie.
— Cóż pan tu robi? zawołała zdumiona — oczom nie wierzę!
— Puściłem się w pogoń za panną Karoliną, którą mi porwał ten niegodziwy Oblęcki — rzekł Karol śmiejąc się.... Jestem w rozpaczy....
— Myślę, żeś pan powinien być szczęśliwy — wtrąciła Hortensya, — bo panu oszczędził próżnego bałamuctwa.... i może go wyręczył....
— Ale — masz pan listy?
— Mam, rzekł Karol — bo jadę wprost od stolika wista babci — która zasyła najpiękniejsze ukłony....
— Jakże przyjęła wiadomość o nieszczęściu Karusi? pytała Hortensya.
— Z prawdziwém współczuciem. Któżby mógł inaczéj!...
— To szczęśliwie dla niéj — dorzuciła Hortensya — bo przynajmniéj w krótkim czasie, gdy będzie szukać musiała schronienia, znajdzie je u rodziny.
— U mnie pierwszego! zawołał Karol pół żartem — przebaczę jéj przeniewierstwo i przyjmę jak marnotrawną synowicę....
Mimowolnie Ada się uśmiechnęła.
Przy tém smutném jéj usposobieniu, Karol był doprawdy pożądanym. Szczebiotał, żartował, nie dawał się zamyślać — ostudzał....
Wszyscy go tu witali przyjacielsko, a pułkownik szczególniéj. I on rachował na to, że dystrakcya się przyda.
Karol z czém inném przybył i daléj sięgał śmiałemi myślami. Chciał służyć czynnie Adzie, nie wiedział tylko jak ma do tego przystąpić, jak się jéj narzucić.
Wieczorem, znowu Rubaszek grać musiał, Ada siedziała milcząca, z rękami założonemi, — i prosiła coraz o coś nowego, aby mówić nie być zmuszoną.... Rozeszli się dnia tego bez poufnéj rozmowy — a z salonu pod rękę ująwszy pułkownika, Karol go na folwark odprowadził.
— Co to się tu u was porobiło? spytał — co się z Robertem stało?
— Major dziwak — rzekł Brandys. W głowie mu się coś ubrdało.... nie wiem, i syna ztąd wyrwał....
— Przywidziało mu się — co? zapytał Karol — mów otwarcie — pułkowniku....
Brandys spojrzał.
— Jakby to panu mówić potrzeba!
— Masz słuszność — rozśmiał się Karol — wiem o co mu chodziło — ale — przepraszam cię za kolegę twojego pułkowniku — to człek postrzelony! Wydało mu się, że Robert kocha się w kuzynce — mogłoż być coś dlań szczęśliwszego niż pozyskać serce, a może i rękę takiéj kobiety?
— Prawda? podchwycił Brandys — prawda? i jać to mówię. Szalony człek, duma szlachecka!
— Między nami pułkowniku.... jak ci się zdaje? miało to podstawę??
Zagadnięty począł cygaro ogryzać....
— A panu jak się zdaje? szepnął cicho: hę? — co?
— Szczerze i otwarcie — zdaje mi się, że oni się chyba kochają — i że Ada pierwszy raz w życiu.... biedaczka, uległa uczuciu, któremu się broniła długo.
— No, to ja powiem panu teraz — że — i ja tak myślę....
— A no — kochany pułkowniku! oni sobie rady nie dadzą! Słowo ci daję. I ona ma swą dumę, i major swoją. Może trwać wieki ten upór, a gdy się będą mogli pobrać, nie będzie już po co. My, ich przyjaciele — radźmy!
Pułkownikowi aż oczy zajaśniały.
Crè nom d’un nom! zawołał — to mi z was człek. Jabym za moją dobrodziejkę, i dla jéj szczęścia, życie dał, ale cóż tu począć? co?
— Zmiłuj się — jasna jak na dłoni — krzyknął Karol. Oni będą z sobą szczęśliwi, możemy z czystém sumieniem działać.... Jam gotów — nic nie mam lepszego do roboty...
— No — ale cóż? ale jak? Nawracać majora?
— A! ktoby go tam próbował nawet przedysputować!... zawołał przybyły. Tu jedna jest rada — jechać, Roberta zbuntować, zbałamucić, ślub przygotować, a gdy we dwoje potém do ojca przyjadą — byłby kamiennym gdyby się oparł....
Brandys począł ściskać Karola, tak był ucieszony jego pomysłem.
— Tak — ale na ślepo, bez jéj woli.... a nuż? a któż ją wie?
— Spenetrujemy jéj wolę, — rzekł Karol — a to wiem, że działać trzeba.... Ja się poświęcam — choćby mi się z majorem strzelać przyszło....
— A! strzela jak sztukmistrz! zawołał pułkownik. Na ostrzu noża kule przecina....
— A no — ja też nieźle — spróbujemy się gdy będzie potrzeba.... śmiejąc się odparł Karol....
Tak się zaczęła rozmowa, która trwała do późnéj nocy. Brandys dał się przekonać — jednak radził wprzódy próbować rozmowy z Adą.
Na śniadanie przybył kanonik — o rozmowie téj więc myśleć nie było można. Ksiądz hrabia korzystał z oddalenia Roberta, usiłując dawną przewagę odzyskać nad umysłem gospodyni. Mówiła z nim chętnie po całych godzinach o sprawach kościoła, o potrzebie niezmiernéj rozbudzenia uczucia religijnego, które gasło pod wpływem sceptycyzmu przerodzonego w obojętność i zastygnienie. Brała do serca tę sprawę, gotowa była zawsze do ofiar dla niéj, ale kanonik mógł dostrzedz, że nie tak jak dawniéj — gdy sama czynną być chciała i poświęcić się — teraz środkami tylko, jakie miała do rozporządzenia, działać była gotowa. Szczytne owo powołanie mistrzyni jakiéj wielkiéj instytucji, mającéj kształcić niewiasty na przyszłych pokoleń matki — już się jéj nie uśmiechało. Mówiła, że sił nie czuje w sobie ku temu.... Kanonik z wielkim taktem, działał powoli, wiedząc z dawnego doświadczenia, czém i jak na umysł jéj żywy mógł wpłynąć. Pamiętał o tém, że i dawniéj, gdy się wszelkiego wypierała uczucia, więcéj na nią działały wrażenia niż rozumowania — że na imaginacyę więcéj niż na przekonywające argumenta mógł rachować.
Z cierpliwością też i umiarkowaniem, szedł powoli, krok za krokiem, zdobywając na nowo, co utracił w ostatnich czasach — a przekonywając się codzień, że łatwiéj jest na śnieży umysł wpływ wywrzeć, niż raz z drogi zbity i emancypowany odzyskać powtórnie.
Przyjazd Karola, który wiózł z sobą płochą rozrywkę, lekkie rozmowy, cały szereg innych pojęć — nie był na rękę duchownemu. Panna Hortensya tylko się pocieszała, że on tu długo wytrwać w surowéj, chłodnéj atmosferze nie może, że nie należało mu ustępować — ale go zmusić do ustąpienia.
Trafiwszy na rozmowę poważną, Karol dowiódł, że z poszanowaniem słuchać umiał — dosiedział przy niéj cierpliwy, aż zlitowawszy się nad nim Ada, zwróciła się ku niemu. Kanonik kilku słowy dokończył — i oddalił się nieznacznie.
— Niezmiernie mnie to obeszło — odezwał się Karol, gdy sami zostali — żem pana Roberta nie znalazł. Cóż to za kaprys?...
— Mówiłam wam — ojciec go powołał.
— Nieznośny ojciec! Ils n’en font jamais d’autres! odezwał się Karol. Pusto bez niego.... ot tak, jakoś się nawykło było widzieć go tu, że mi braknie téj poczciwéj, uśmiechniętéj jego twarzy młodzieńczéj.
Ada zmilczała, spuściła oczy — potém je śmieléj podniosła na Karola....
— Dla czego o tém wspominałeś? spytała — mów szczerze....
— Szczerze! to będzie trudno — śmiał się Karol; — ale — na pół — tak....
— Nie, całkiem.... dodała Ada, nie lubię żadnych półśrodków i półsłówek....
— Ja także. A więc, szczerze? rzekł kuzyn.... Mówiłem to dla tego, że mi się zdaje, iż i pannie Adzie po nim tęskno...?
— Czy panna Ada, ma także być szczerą? uśmiechając się rzekła gospodyni.
— Sądzę, żem do tego zyskał prawo.
— A więc — ta Ada przyzna się panu Karolowi, że jéj nietylko tęskno — ale nawet bardzo przykro....
Trochę oczy spuściwszy, trochę zawstydziwszy się, podniosła je.
— Cóż chcesz? mówiła daléj. I ja nawykłam widzieć tę poczciwą twarz uśmiechniętą przy sobie. Był to mój wychowaniec niemal.... Lubiłam go bardzo — odebrano mi go tak bez litości.... i tak bez nadziei, że mi go powrócą.
Karol ciągle patrzał jéj w oczy i dumał.
— Kochana kuzynko — odezwał się, gdy ciszéj coraz wymawiane słowa jéj na ustach zamarły — trochę bo mam za złe poczciwemu nad to może Robertowi, że tak strasznie jest ojcu posłuszny.
— A! mój panie Karolu — przerwała, ty dawno straciłeś ojca, ty nie pamiętasz matki, ty nie wiesz co to jest węzeł ten święty, który dzieci z nimi łączy. Ja mu tego za złe nie mam....
— Ale to ojciec.... ślepy i....
— Jest ojcem, darujmy mu — dodała Ada, chcąc wstać, aby trudną przerwać rozmowę. Karol ją wstrzymał.
— Mnie się zdaje — odezwał się — że sam ojciec kiedyś byłby za to wdzięczen, gdyby dziś — trochę mu syna zbuntowano.... Ja taki jestem Don Kiszot w tych sprawach, że gotówbym się porwać.... jechać....
Szybkim krokiem jakby go słuchać nie chciała, oddaliła się z razu Ada, potém powróciła milcząca, stanęła przed nim, czekając co powie. Rumieniec wystąpił jéj na twarz, czuć było, że serce biło, że się obawiała zuchwalstwa Karola i wdzięczna mu była za nie....
— Nigdy nie byłem w tamtych stronach, koło tych Żabliszek — odezwał się niby obojętnie Karol — mam wielką ochotę odbyć małą wycieczkę w te nieznane kraje! Któż wie! Spotkałbym się może z Robertem.... Ręczę, że byłby mi rad.... Mam taką odwagę Livingstonowską, że nie wahałbym się w oczy spojrzeć dzikiemu majorowi. Gdybyś mi kuzyneczko dała jeszcze jaki list introdukcyjny!
— Ja! a toby ci pięknie posłużyło! rozśmiała się Ada....
— Do Roberta nie do majora! poprawił się Karol.
Ada zarumieniła się znowu.
— Co wygadujesz? Co ci się śni, panie Karolu....
— Mówię co myślę — mam ochotę jechać do Żabliszek — a — co więcéj — sądzę, że gdybym się tam dostał, Roberta przywiózłbym z sobą.
Zadrgała Ada i odwróciwszy się znowu poszła parę razy przejść po salonie.... z głową spuszczoną.
— Nie rób proszę cię awanturniczych projektów, rzekła głosem słabym — to tylko draźni.... A z tego nic być nie może.
— Jakto nie może? podchwycił Karol gorąco — ja za skutek ręczę.... ale, trzebaby mi dać pełnomocnictwo, i — zaufać....
Ada odeszła zniecierpliwiona....
— To są żarty, rzekła po przestanku — a mnie żarty kolą jak pokrzywa. Nie lubię ich....
— Nie chcesz być ze mną otwartą i szczerą — odezwał się Karol — nie będę się narzucał; powiem ci tylko na prędce, bo słyszę nadchodzącą pannę Hortensyę, że przybyłem tu umyślnie, aby ci służyć — i gotowem.... choćby się zaawanturować.
Na odpowiedź nie było już czasu, w istocie panna Hortensya nadchodziła. Pomimo całéj swéj przenikliwości, nie mogła się ona domyślić planów pana Karola, posądzała go o wcale inne — o próbkę wkupienia się w serce i łaski pięknéj Ady, a temu sobie z całych sił obiecywała przeszkadzać....
Zwrócono rozmowę na państwa Oblęckich, domyślając się, wnioskując gdzie oni podziać się mogli, kto im mógł ślub dać i jak sobie radzili. Panna Karolina miała po prawdzie parę tysięcy złotych, darowanych jéj przez Adę, Oblęcki zaledwie drugie tyle.... Z tém można było wyżyć kilka miesięcy — lecz, daléj?
— Jestem prawie pewna — odezwała się Ada: że Oblęcki teraz dopiero zostanie artystą, będąc zmuszony trzymać się na wodzy.... Miłość dla Karusi uczyni go takim....
— Rzemieślnikiem! — zawołała Hortensya....
— Nie — dosyć jest wykształcony i ma talent.... trochę rzemiosła mu nie zaszkodzi, mówiła Ada — miał go dotąd za mało.
Karol także tak myślał, Kassandra Hortensya prorokowała najokropniejsze następstwa i zaręczała, że widzi już jak po roku Oblęcka z dzieckiem na ręku powróci do Ruszkowa.
— Przyjęłabym ją całém sercem! zawołała Ada — i może być pewną, że we mnie zawsze znajdzie siostrę....
— Ty bo lubisz być siostrą! z przekąsem, ledwie dosłyszanym głosem, szepnęła złośliwie Hortensya. Nie byłaś dla niéj dawniéj zbyt czułą.
— Tak — bom chciała zbytnie jéj rozczulanie się pohamować. Teraz! znalazłaby we mnie współczucie....
— Znajduję, że w tém i w wielu innych twych przekonaniach i zapatrywaniach się — jesteś od niejakiego czasu wielce zmienioną.
— Bardzo być może — potwierdziła Ada.
— Kanonik to także znajduje — domówiła Hortensya.
— I ma słuszność — spokojnie rzekła Ada — bo ja to czuję sama....
Na to niepodobna już odpowiedzieć było, a Karol, chcąc weseléj to obrócić, dodał:
— Żeby panna Hortensya wiedziała — jak ja — ja nawet — zmieniłem się nadzwyczajnie. Teraz koléj na panią, abyś w nowéj metamorfozie ukazała się nam świetnym motylem.
— Dziękuję — zawołała Hortensya — byłam więc poczwarką?
Karol się po ustach uderzył i wyciągnął rękę, domagając się jéj dłoni, aby na niéj złożył przeproszenie. Nie dała mu jéj obrażona.... lecz rzut oka groźny przyobiecywał zapłatę.
Ada, aby się nie śmiać, usta ścinała i chodziła po pokoju....
I znowu dzień tak do wieczoru przeszedł zwykłym trybem; nowy tylko żywioł przyniósł z sobą Karol, który przy każdéj zręczności coś wesołego i płochego umiał wtrącić.
Następnego dnia, gdy dla braku zajęcia Karol wdał się z Habichtem w rozprawę o roślinach, dowodząc mu, że można było drzewa sadzić do góry korzeniami, a w ziemię gałęźmi, i że w takim razie następowała metamorfoza jednych na drugie — przeciw czemu ogrodnik się oburzał — nadeszła panna Ada.... Ożywiona była bardzo.... Kwiatki ją zajmowały, przysiadała do nich, chwytała doniczki, kazała sobie niektóre przysłać do pokoju. Karol postrzegł, że niezwyczajnie była rozgorączkowana. Nie domyślał się, że tego ranka właśnie półkownik jéj list Roberta drugi czy trzeci odesłał.
Brandys pośredniczył w téj korrespondencyi w sposób nader delikatny. Listy odsyłał, nigdy o nich nie mówiąc nic — jakby nie wiedział od kogo są i zkąd się wzięły. Ada mu o nich też nie wspominała — i była wdzięczna, że jéj oszczędzał rumieńca.
List Roberta wlał w nią to życie nowe. Z niego się trudno było dowiedzieć co więcéj nad to, że kochał i tęsknił. Strzegł się o ojcu pisać, obwiniać go, narzekać nań.... O sobie mówił mało, serce tylko wylewało się w liście i tęsknota.... i nadzieje. Ada zaraz po odebraniu go z rana, siadła odpisać — dodając mu męztwa.... Chciała być prawie wesołą w téj odpowiedzi, ale tęskne to były dowcipy.... Żądała od niego opisu wioski, domu, pokoju.... i całego dnia jednego od rana do wieczoru.... Mówiła mu, że chciała być myślą z nim, a nie umiała odgadnąć co go otaczało....
List ten zaledwie wyprawiła na pocztę, pobiegła do ogrodu, weselsza daleko niż wczoraj. Karol był rad bardzo, że ją spotkał samą, chcąc na nowo przerwaną zawiązać rozmowę. Z razu było to niepodobieństwem. Habicht i kwiatki zajmowały ją całą.
— A pan lubisz kwiaty? — spytała....
— Ja? właściwie — jakby to powiedzieć — rzekł Karol — ani ich lubię, ani się niemi brzydzę. Wolę owoce! Kwiatki szanuję jako ich obietnicę....
— Prozą jesteś — uśmiechnęła się Ada....
— Proza, kochana kuzynko — mówił Karol — potrzebna jest na świecie dla równowagi. Gdyby samej poezyi świat był pełen, wywróciłby się.... My, proza, stworzeni jesteśmy na to, aby nami poezya żyła.... Skromna rola — ale potrzebna....
Tak rozmawiając wyszli z inspektów i skierowali się ku pałacowi.
— Zwiedzałem dziś pustą pracownię Oblęckiego — począł Karol.... została ona w tym stanie, w jakim ją biedny artysta osierocił.... Na jednéj ścianie ogromna ośla głowa będąca jego własnym wizerunkiem.... na drugiéj anioł lecący z osłonioną twarzą.... Przez zasłonę poznać w nim można niby rysy Karoliny.... Zgrozą mnie przejęło jedno — dodał Karol — wizerunek niezmiernie przypominający pannę Hortensyę, którą artysta pojął jako — Harpię....
— A!! rozśmiała się Ada....
— Musiał te nowe dodatki w pracowni na murze w ostatnich dniach chyba, silnie rozdraźniony porysować, bo dawniéj ich nie było....
— A mnie tam nie znalazłeś pod jaką postacią? — spytała Ada....
— Nie — Oblęcki miał cześć dla was.... i wątpię, żeby śmiał tknąć ideał....
— O! ideał! — trochę nachmurzona rzekła Ada: wiesz dobrze jak mało nim jestem.... Czuję się wielce śmiertelną i ułomną istotą!
— Sąd nam zostaw — przerwał wesoło Karol. Ale ja — korzystam z tego, że zdajemy się być sami....
Obejrzał się do koła.... w istocie nie było nikogo.
— Chciałbym uparcie wczorajszą moją na nowo począć rozmowę. Myślę jechać do tych Źabliszek.... możebyście mi dali jakie polecenia?
— Piękne ukłony....
— Jestem ciekawy majora — stosunku jego do syna, Robertowego oblicza.... i będę go srodze buntował! Z góry to zapowiadam.... Tak ufam sile méj wymowy, potędze argumentów — iż mi się zdaje, że Roberta tu nazad przywiozę — ale żeby nam znowu nie uciekł, proponuję środek niechybny. Ożenim go tu — choćby z panną Hortensyą.
— A! to uciekłby niezawodnie! śmiejąc się rzekła Ada....
— Ożenimy go z kim innym — słowo daję....
Ruszając ramionami, przodem iść zaczęła ku pałacowi gospodyni.
— Jak już jesień czuć w powietrzu! — odezwała się.
— Jesień — to właśnie pora, gdy się nasi poczciwi kmiotkowie, którzy teraz są bardzo w modzie — żenić zwykli....
Po długiém dosyć milczeniu, Ada odwróciła głowę ku idącemu za nią Karolowi; nie widać było gniewu na jéj twarzy.... Karol rwał liście z drzew i bawił się niemi.
— Jak się kuzynce mój projekt podoba? — zapytał....
— Jaki projekt?
— Ażeby go tu przywieźć i — ożenić.
Ruszyła ramiona i szła daléj.
— Mówię seryo — kończył Karol. Mnie się to uśmiecha. Raz w życiu zrobiłbym coś dobrego — miałbym dużo krzątaniny, trochę intrygowania.... nieco komedyi do odegrania. Wszystko to są pożądane intermezza w takiém nudném życiu jak moje....
— Więc to tylko przez egoizm.... dla zabawy rzuciłbyś się w tę kąpiel gorącą? — zapytała Ada....
— We wszystkich uczynkach ludzkich jest-to ingredyencya sine qua non. Czy czuć ją czy nie — a jest. Ale mam szlachetniejszą pobudkę do obszycia po wierzchu egoizmu — miłość dla Roberta — i jeszcze może dla kogoś....
— I przez tę miłość — chciałbyś go uwikłać w położenie fałszywe — narażać na nieobrachowane skutki....
— Skutki są obrachowane jak dwa a dwa cztery, kochana kuzynko. Zwykle się to odbywa takim trybem. Syn żeni się wbrew woli ojca.... potém z synową jedzie go pięknie przeprosić — ojciec się rozczula, błogosławi, dają do stołu.... i wszystko się kończy zdrowiem państwa młodych.
— W komedyach — odpowiedziała Ada — ale w rzeczywistości kończy się czasem wyparciem dziecięcia, długą męczarnią i złośliwém ludzi potępieniem.
— To się trafia kochana kuzynko — ja ci powiem kiedy — rzekł Karol idąc za nią ciągle: — naprzód kiedy szanowny ojciec ma kilkoro dzieci — powtóre, kiedy syn żeni się z ekonomówną, mającą w posagu krowę i kuferek...
Ada zaczęła się śmiać.... Byli już w progu pałacu, na wschodkach do werandy wiodących.... Stała na niéj panna Hortensya, poprawiając czarne mitenki.
— Jakże mnie to cieszy — zawołała — że widzę Adę, po raz piérwszy — od — od — jakby to powiedzieć — ha! od ucieczki Karoliny — w tak dobrym humorze.... Zawdzięczamy to Karolowi.
— Tak jest — potwierdziła Ada.... gość to bardzo miły, przynosi z sobą choć trochę wesela....
— Myślę też, że pan Karol — nie bez pewnych idei weselnych tu pośpieszył — cicho do przechodzącego szepnęła Hortensya, — ale mogę mu zaręczyć — że z tego nic nie będzie!
— A! rzekł zatrzymując się z ukłonem Karol — podziwiam przenikliwość pani! Odgadujesz tajemne myśli.... dobywasz z piersi mych tajemnic! Co za cudowna siła!
Rozśmiał się dziwnie, tak, że panna Hortensya się zmieszała, i odszedł w ślad za Adą.
Od tego momentu, powziąwszy jakieś podejrzenia, panna Hortensya pilniéj zaczęła go szpiegować, usiłowała podsłuchywać — lecz mimo wielkiéj w téj sztuce biegłości, ani słówka pochwycić nie mogła. Słyszała tylko niezmiernie ożywione rozmowy między Adą a Karolem, tak że z dala się jéj sprzeczkami wydawały, potém ciche narady, czasem śmiechy....
Przeczuwała, że coś się tam osnuwało, działo, czego ona dojść nie mogła. Niekiedy posądzała już kuzynkę o niestałość, o zmianę uczuć, zajęcie się Karolem — lecz choć byli z sobą bardzo dobrze i poufale, tych znaków, po których rodząca się i rozwijająca, choćby tajona miłość poznać się daje — nie pochwyciła. Ze swéj strony, ile razy się znalazła sam na sam z Adą, nie omieszkiwała okrywać Karola to śmiesznością, to pogardą, szeroko się rozwodząc nad jego płochą przeszłością i brakiem charakteru...
Kuzynka ujmowała się za nim, ale w tych sporach nie było żywego zajęcia, jakie sprawa wybranego obudza. Ada zbijała chłodno zarzuty, lub milczała roztargniona.
Hortensya malowała go jako wielce niebezpiecznego człowieka, z czego tamta uśmiechała się tylko. Wszystko to gniewało intrygantkę i pobudzało do nowych a coraz nieszczęśliwszych kroków.
Rozgniewana powiedziała raz wręcz Karolowi:
— Wiem, z jaką myślą tu przybyłeś — ale mogę ci zaręczyć, że z nią sobie i z harbuzem odjedziesz nazad.... Przez samą miłość dla Ady, po świeżéj kompromitacyi jéj — nie godzi się na to pozwolić! Miałoby to minę, że potrzebowała się wydać gwałtownie i wzięła.... takiego pana Karola....
Rumieniec wytrysnął na twarz rozgniewanemu, który o mało nie wybuchnął, — po namyśle jednak rozśmiał się, popatrzał na nią, ruszył ramionami — i odszedł.
Pobyt pana Karola w Ruszkowie trwał tydzień z okładem. Jednego dnia po rozmowie długiéj z Adą, pan Karol oświadczył przy obiedzie, że nazajutrz wyjeżdżać musi.
Hortensya się zdziwiła, nie wiedząc czy to było skutkiem jéj zabiegów i zwątpienia, czy — jakimś podstępem. Nie umiała też sobie wytłómaczyć dobrego nadzwyczaj humoru Karola — czy był udanym dla pokrycia klęski, czy prawdziwym.... Na twarzy Ady widziała jakby zamyślenie, wahanie się, niepewność, obawę.... równie trudne do zrozumienia. Tajemnica ją gniewała. Wyrzucała sobie saméj, że nieostrożném postępowaniem była jéj przyczyną. Widziała teraz, że należało jéj nie wypowiadać Karolowi wojny, a szkodzić mu potajemnie. Poprawić się było za późno.
Przez cały czas pobytu Karola, kanonik był na czatach — ale trochę z daleka. Wyjeżdżał do dekanatu, wracał, przypatrywał się, czasem przysiadał do rozmowy, i pilno obserwował wszystko.
Zdaje się, że równie jak panna Hortensya — mało mógł rozumieć. Był tego zdania w końcu, iż przybycie pana Karola było prostą próbą nieudaną, do któréj żadnego nie można było przywiązywać znaczenia.
— Ja się nie obawiam dla niéj pana Karola — uspokajał Hortensyę — elle à l’esprit trop élevé, aby w nim zasmakować mogła. Nie ma też powierzchowności, któraby niebezpieczną była dla instynktów zmysłowych. Wierz mi pani — w tém wszystkiém nie ma nic, coby zastraszać mogło.
— A te długie na osobności poufne rozmowy?
— O! szukanie dystrakcyi! nic więcéj. Widzisz pani sama, że sentymentu śladu nie ma....
Panna Hortensya szła w swych domysłach tak daleko, iż prawie ich nie śmiała kanonikowi powierzyć.... Kazała mu je odgadywać.... Kanonik na to z oburzeniem i ruchem ręki odtrącającym odpowiadał, nie chcąc tych przypuszczeń ani nawet uwzględnić....
Na to panna Hortensya z pokorą schylała głowę.
Dnia, na który podróż pana Karola była zapowiedziana, znowu długa jakaś rozmowa w pokoju przytykającym do apartamentu pani, zwróciła uwagę i ciekawość Hortensyi. Wyszli z niéj poważniejsi niż zwykle, Ada prawie zasępiona — lecz dla Karola okazywała nadzwyczajną uprzejmość. Nie pogniewali się to pewna — a rozstawali jednak podraźnieni. Co to znaczyć miało? Karol był wesół i wcale nie zakłopotany.... Napróżno sobie kuzynka głowę łamała....
Na drogę z nadzwyczajném staraniem wyprawiono gościa, jakby kogo z domowych.... Uderzyło i to pannę Hortensyę, że zamiast jechać do Warszawy wprost, Karol z pułkownikiem gdzieś jeszcze w bok się udał, a dokąd? dowiedzieć się nie było podobna....
Dopiero w kilka dni badając ludzi, doszła panna Hortensya, że Brandys zawiózł pana Karola na polowanie do Zahajów, gdzie w towarzystwie nowego ekonoma spędzili godzin kilka.
Trudne i to było do zrozumienia, bo w Ruszkowie o polowanie łatwiéj było, niż na małym folwarku, a towarzystwo jakiegoś pana Burakowskiego — tak dalece ponętnem nie było. Tymczasem ludzie zapewnili ją, że z tym ekonomem pół dnia po lesie chodzili....
Po wyjeździe Karola — zwróciła kuzynka pilne oko na Adę.... Znała ją dość dobrze, by z niéj wyczytać, po za tém co było przybrane — rzeczywiste jéj usposobienie. W milczeniu przypatrując się jéj — znajdowała smutną, zadumaną, podraźnioną, lecz w inny sposób niż wprzódy. Tam była rezygnacya, teraz się przebijała niecierpliwość trwożliwa.... Co kilka dni następował rodzaj paroksyzmu i rozweselenia — tak regularnie, iż przebiegła panna Hortensya przyczyn się jakichś musiała domyślać. Zaczęła śledzić. Dni te ożywieńsze przypadały na pocztowe!!
Idąc daléj — doszła kuzynka, iż od pułkownika, jego ręką adresowany zwykle przynoszono list jakiś spory, który odebrawszy Ada się zamykała, a gdy potém wyszła, oczy miała pełne blasku i twarz zarumienioną. Domyśliła się, że Brandys być musiał pośrednikiem korrespondencyi. Doszedłszy do tego, panna Hortensya, przy pierwszéj zręczności, udając wtajemniczoną, dała mu uczuć, że wie o tém. Rachowała na dobroduszność Brandysa, lecz zawiodła się na niéj, bo ostrożny stary wiarus nadzwyczaj naiwnie udał, że nie wie o co chodzi.
— Jakie listy? co? posyłam pani dwa razy na tydzień rachunek kassowy.... zapieczętowany, boć nie trzeba, aby tam każdy nosa wtykał...
Odprawiona z niczém, panna Hortensya, przez służące starała się — niby dla marek pocztowych — o koperty, które Ada wyrzucała.
Są takie stany ducha — w których intryga, szpiegowstwo, stają się pokarmem, co jedynie nasycić może. Odpowiadają one tym nienaturalnym gustom dzieci, które jedzą lak i kredę. Panna Hortensya miała właśnie tę chorobę, że brzydkiemi rzeczami żyć była zmuszona....
Koperty.... które przyniesiono jéj na żądanie.... były zupełnie niewinne.... Na żadnéj z nich nie znalazła ręki Roberta, którą znała.... Lecz jak sobie wyobrazić mogła, że ktoś zakochany, kawałek papieru, który ręka droga dotknęła, wyrzuci do koszyka, na śmiecisko? Panna Hortensya, choć miała może doświadczenie dawne — zbyt już daleko znajdowała się od tych lat młodości.... by symptomata wszystkie przebytéj choroby mogła zapamiętać.
Smutno jéj było biedaczce! Chciała wyjeżdżać — i nie miała odwagi...
— Jak się to wszystko skończy? mówiła do siebie — jestem niezmiernie ciekawa....
Kanonik miał nadzieje najlepsze. Mimo wielkiego rozumu, doświadczenia, znajomości ludzi — nie był w stanie walczyć z kobietą i zrozumieć jéj. Spokój, z jakim Ada długie godziny spędzała z nim na rozmowie o najpoważniejszych przedmiotach, był dlań rękojmią serca już rozkutego z więzów i przywróconego pod panowanie rozumu.
Niecierpliwił się podejrzeniami Hortensyi, a niekiedy przestrzegał ją, że mogła zawinić zbyt złém wyobrażeniem o bliźnim. Naówczas panna Trocka milczała pokornie, słuchała nauki — ale jéj to wcale nie uspakajało. Ada była dla niéj zagadką. Wiedziała o jéj fantazyi dla Roberta.... naocznie się przekonała o blizkich stosunkach — nie mogła zbadać ich natury.... Raz obawiała się, aby przed ołtarz nie zaprowadziły, to znowu pewna była, że dumna i nawykła do niepodległości Ada, rozmyśli się i — skosztowawszy zakazanego owocu — odrzuci go ze wstrętem — powracając do dawnego życia. Z sobą były zawsze jednakowo. Ada okazywała się dla niéj łagodną, powolną, przebaczającą aż do zbytku, co upokarzało i gniewało Hortensyę.... Nie mogła jéj niczém doprowadzić do sporu, do jawnego okazania sobie niechęci....
Chciała wyjeżdżać — ofiarowano się jéj podróż ułatwić; namyśliła się pozostać — przyjęto ją chętnie. Dogadzano jéj kaprysom — a Ada nawet, gdy złośliwe przycinki doprowadziłyby każdą inną do niecierpliwości, ledwie zarumieniona odpowiadała na nie milczeniem.




Wszystkie usiłowania majora, aby syna wyprowadzić z tego stanu odrętwiałości, który jego wiekowi nie był właściwy i kazał się domyślać cierpienia — nie powodziły się. Okazywane przywiązanie najczulsze, znajdowało go wdzięcznym, czułym, ale milczącym i zamkniętym.
Major się więcéj gniewał na siebie niż na syna. Rachował na czas, dni upływały bez zmiany najmniejszéj, tyle tylko, że Robert coraz bardziéj pogrążony był w zadumie i smutny.
Jazyga pojechał do Erdziwiłła.
— Słuchaj ty stary — rzekł siadłszy pod kasztanami — a żebyś ty jego wziął na spytki? Możeby się on wyspowiadał przed tobą? hę?
— Wątpię — ale popróbować mogę! bąknął sędzia.... Tandem to zła zawsze droga, do własnéj stodoły przez cudze jechać podwórze....
— Otwarcie z nim mów!
— Czegoż ja się od niego dowiem? że się kocha? a daléj?
— Powiesz mu, że do trzystu fur, z tego nic być nigdy nie może. Nie dopuszczę mu na fartuszku siedzieć i w pana się bawić cudzym kosztem. To dobre dla gołych książąt, dla tych pseudo-hrabiów i hrabiczów, co za konfitury godność ludzką oddają — ale nie dla nas, drobnéj szlachty.... Nie! My wolimy razowy chleb i rzepę a.... z honorem.
— Ja mu tego nie powiem, bratku, tak ładnie jak ty — począł Erdziwiłł ruszając ramionami. Posłuchaj ty mnie i łaj potém.... Ja przekonanie od twojego mam odmienne. Supponuję, że się dwoje ludzi co się zowie tęgo kocha.... i duszą i ciałem.... Jedno gołe, a drugie złotolite.... Więc dla tego, że tam kupka złota koło niéj leży.... to mi się zbliżyć nie wolno?
— A! nie wolno! nie! krzyknął major — wara!
— No.... lepiéj, żeby skiśli oboje, poschli, pomarli...?
— E! e! z kochania! kto to widział?
— Ja! zawołał Erdziwiłł.
— Gdzie...?
— Niedaleko, w Żabliszkach, znałem pewnego majora, co gdyby się był z familiantką, któréj mu nie dawano, nie ożenił gwałtem, byłby sobie w łeb palnął. Sam mi to mówił!
Major się rzucił.
— To co innego było!... Tam.... widzisz.... tam nie szło o pieniądze....
— A ty myślisz, że tu o nie idzie? Twój syn ani myśli o nich....
— Ale go ludzie posądzą.
— A! jechał ich sześć! bratku — porwał się sędzia — a niech sądzą! A jabym miał dla ludzkiego sądu głodem mrzeć i z pragnienia umierać?
— Tu nie o to idzie — przerwał major zbity i gniewny — ale mi dziecko z mojego świata, od mojego serca, z obyczaju poczciwego wyrwą w świat fałszu, obłudy.... komedyi.... Arystokracya patrzeć nań będzie jak na intruza.... a szlachta plunie na apostatę.
— O ho! ho! fiu! Daleko, jedziesz, a zmyliłeś drogę — począł Erdziwiłł. Obłuda — fałsz — komedya.... prawda — a my to aniołowie? a u nas niema za to gburowstwa, pychy, zarozumiałości i głupoty? Kwita byka za indyka.... W jednym świecie garbaci, w drugim kulawi, dobrego żadnego nie ma.
— A ja mój wolę — krzyknął impetycznie major.
— I ja wolę — co prawda to prawda.... dodał sędzia.
Zadychali się oba krzycząc — aż wypocząć musieli nieco.
— Lampkę wiszniaku? majorze? — rzekł gospodarz.
— Niech cię tam i z wiszniakiem.... wszystko się we mnie poruszyło!
— I we mnie! odparł sędzia — właśnie dla tego wiszniak proponuję, aby to osadził. Nie ma na taki wypadek jak czegoś wytrawnego się napić.
Ale major chodził nadąsany po małéj izdebce.
— Kawy? zapytał gospodarz.
Jazyga ręką rzucił.
— Co tam chcesz.
— No — to wiszniak.... odparł sędzia idąc do szafy. Nie gniewaj się, nie bundziucz się.... To nic nie pomoże.... Z synem pogadam — ale to się na nic nie zdało.
Major się nieco uspokoił.
— Ja bo więcéj nic nie chcę — tylko żebyś go wybadał — żebym wiedział jak on tam w to błoto głęboko zapadł. Mnie to życie zatruje i ze świata zgładzi! ja ci powiadam.... Ja go kocham nad życie — i dla tego mu się utopić nie dam. Lepiéj, by przecierpiał, niż zginął.
Po gwałtowném wyszamotaniu się w pierwszym rozmowy początku, Erdziwiłł wszystkie swe argumenta wyszafowawszy, milczał teraz. Sędzia coraz to się obracał ku niemu, wyzywając go do dalszéj rozprawy — a stary w wiszniak patrzał, smakował w nim i słuchał jakby nie słyszał, niekiedy głową potrząsając to na bok, to w tył, to naprzód — a nie odzywając się wcale.
— Więc cóż? spytał major — czy już i gadać ze mną nie raczysz?
— Gadać — chętnie; ale z tobą rozmowa przechodzi zaraz w spór, — ja ciebie nie przekonam, ty mnie nie nawrócisz — po co się to zdało?
— Tak uważasz?... bąknął major.
— Sam się zastanów.
Major tedy z lampką poszedł wzdychając do okna. Sędzia ze swoją pozostał przy stoliku, i minut kilka zeszło na skupieniu ducha.
— Pogadasz z Robertem? wyegzaminujesz go? hę? — wracając do pierwszego przedmiotu spytał major.
— Chętnie bratku — choć — to się ci na nic nie zda....
— Ale bo — niech się wygada raz.... począł stary Jazyga, niech mi serce otworzy.... Ja go o to zaczepiać nie mogę — ignoruję też jego miłość, on mi się nie zwierza, — cierpimy oba.... Raz się trzeba wyrąbać i skończyć.
Sędzia się zaśmiał.
— To znaczy, że ty jego chcesz porąbać — bo syn ci się bronić nie będzie....
— Nie — ale żeby choć się poskarżył, choć pisnął — a to chodzi jak zabity, milczy, blednieje, nie je — i — jeszcze mi gotów w suchoty wpaść. Matka miała do nich usposobienie — kto wie czy nie z tego umarła....
— To go nie męcz.... Daj mu własną wolę! rzekł sędzia.
— Nie mogę. Ma wolę we wszystkiém co chce, tylko nie co do tego ożenienia, na które ja nigdy w życiu nie pozwolę. Jeżeli o nie chodzi.... daremna rzecz... Nie może to być.
Sędzia dziwnie już głową i ramionami ruszał.
— Sam nie wiesz czego chcesz — rzekł....
— Ale wiem czego nie chcę — dodał major. Niewoli i upokorzenia — tego ja nie chcę....
W ten sposób kilka razy się starłszy z Erdziwiłłem, a w końcu ucałowawszy serdecznie i pożegnawszy jak najczuléj, major powrócił. W progu zapytał, co panicz robił? Odpowiedziano mu, że jak zawsze, coś czytał.... chodził po alei ku figurze.... więcéj nic.
Poszedł do niego i znalazł siedzącego w oknie, patrzącego w ogród, smutnego, bladego.
W istocie saméj, wszystkie te wzruszenia, wstrząśnienia, niepokoje, ciągle go trawiąca gorączka — zaczynały na silną i zdrową naturę Roberta oddziaływać powoli. Czuł się chorym, osłabłym — brakło mu ochoty do czegokolwiek bądź.... Nic go nie zajmowało. Zdrowie, na które wpływał stan ducha — cierpiało.
— Że też się ani przejdziesz, ani przejedziesz.... ani do gospodarstwa nie zajrzysz! rzekł major.
— Czy ojciec ma co do rozkazania?
— A! nic — ale chciałbym, abyś ty sam o czém pomyślał....
Drugiego dnia z obiadkiem czekano na Erdziwiłła; stary przybył zawczasu z apetytem i humorem należytym. Dwa te przymioty, któremi się gość powinien odznaczać, miał sędzia w wysokim stopniu rozwinięte — na zawołanie. Przy obiedzie Jazyga stary, choć napił się wina — choć się ruszał i gadał, pozostał kwaśny i zamyślony.
Gdy od stołu wstali, zmyślił jakąś potrzebę gospodarską, nie dając się w niéj wyręczyć nikomu, i zostawił syna z Erdziwiłłem.
— Co ty mi jesteś tak smutny? zadumany? posępny? spytał kładnąc mu rękę na kolanie sędzia.
— Ja? ale mnie się zdaje, że jestem jak zwykle....
— A! nie — od powrotu z Zahajów, mówił sędzia — jesteś okrutnie zmieniony. Coś ci jest.... Mógłbyś się wyspowiadać przed starym przyjacielem...? a możeby się on na co przydał?
Robert serdecznie go uścisnął, wstał z ławki, przybrał weselszą twarz — i zawołał:
— Ale, niech mi sędzia wierzy.... nie mam się z czego spowiadać! Grzechu żadnego na sumieniu nie czuję....
Nigdy nie miałem zbyt wesołego temperamentu.... tak jestem jak zwykle....
— Ojciec się kłopocze, żeś mu nie wesół, i że ci w Żabliszkach nie tak może dobrze i wygodnie, jakby on pragnął.
— Ale doskonale mi jest — prędko odparł Robert; na czemże mi zbywać może? Ojciec mnie aż nadto pieści....
— Możeś tam w Zahajach, albo koło nich kogo zostawił, po kim ci tęskno? — dodał sędzia.
Robert ramionami ruszył nic nie odpowiadając.
— To prawda, dodał po przestanku, że mnie tam gospodarstwo pierwsze jakie w życiu miałem, mocno zajmowało. Sąsiedztwo było mile — ale ojcu się podobało odwołać mnie — wolę jego spełniam. Cóż robić?
— Co robić? Nie milczeć, ale się z ojcem rozmówić otwarcie — to człek poczciwy, kocha cię.
— Dla tego mu się sprzeciwiać nie chcę — zamknął Robert — i wnet usiłując zmienić przedmiot, zapytał sędziego o konia, którego miał na przyprzążce. Erdziwiłł mu w oczy popatrzał tylko.
Nie było sposobu dostać się do wnętrza zamkniętego człowieka. Erdziwiłł próbował kilkakrotnie i zawsze grzecznie został odprawiony z niczém. Więcéj i otwarcie mówić nie chciał i w końcu dał pokój.
Major powrócił w godzinę i zaraz wziął przyjaciela na stronę.
— Mówiłeś z nim?
— Próbowałem po razy kilka — milczy, nie chce się przyznać do niczego....
— Było go przecież nacisnąć!
— Robiłem co mogłem — odpowiada na wszystko, że mu dobrze, że nic nie braknie, na nic się nie skarży. Przyznał mi się, że mu żal było gospodarstwa w Zahajach.... boć to jego pierwsze pole.... więcéj nic....
— Gospodarstwa! ale! przebąknął major. Piękne tam było gospodarstwo....
Namarszczył się stary.
— A no — jak sobie chce musimy kwasić się i cierpieć oba.... na to nie ma rady....
Sędzia zmilczał i począł się brać do czapki.
— Nie znajdujesz że zmizerniał? zapytał major.
— I bardzo.... Dzisiajem się mu przypatrzył szczególnie. Źle wygląda.
— Możeby Paciorkiewicza sprowadzić? dodał major — jak myślisz?
Erdziwiłł wąsa wydął.
— Jak chcesz.
Wspomniany tu Paciorkiewicz był doktorem powiatowym, i w dodatku niegdyś kolegą Roberta w szkołach. Był to młody syn Eskulapa, cały rozmiłowany w swéj nauce — ale dla niego pacyenci byli przedmiotem doświadczeń, a choroba — piękna i rzadka — w dobrym egzemplarzu, największém szczęściem! Nikt nad niego pilniéj z większym zapałem i poświęceniem nie doglądał tyfusów, karbunkułów, difteritis i okazów chorób wyższéj rangi — ale nikt nie lekceważył bardziéj małych niedyspozycyj i powszednich choróbek. Znano też jego naturę. Żwawy był, gorączka i chorych nie oszczędzał. Piękne panie spazmatyczne i kapryśne skarżyły się na niego, bo się z niemi obchodził nielitościwie.
— Co to za choroba? mówił śmiejąc się do nich.... To imaginacya! Pani jesteś zdrowiuteńka. Trzeba się czém zająć.... nie myśleć o sobie! Mieć więcéj ruchu, a przybędzie apetyt.... i.... doktor nie będzie potrzebny....
— Przywieź Paciorkiewicza, mój sędzio, dodał major, ale jako przyjaciela i kolegę — i zapowiedz mu, że nie powinien okazywać tu, że go sprowadzono do chorego....
Posłuszny Erdziwiłł wprost z Żabliszek pojechał do miasteczka, i trafił na to, gdy po szczęśliwéj amputacyi nogi, która mu się udała nadspodzianie, Paciorkiewicz gwiżdżąc mył ręce.... Zobaczywszy sędziego przeze drzwi z drugiego pokoju, począł się śmiać.
— Czyż i pan sędzia chory jesteś?... Zlituj się! cóż to? niestrawność?
— A! na tém mnie nie złapiesz! Stary jestem i jem tylko to, czemu wiem że dam radę. Ja ci za kuracyę płacić nie będę.
— Cóż? czy nie chora piękna gosposia pańska?
— Samo zdrowie! rozśmiał się Erdziwiłł, i z téj pociechy mieć nie będziesz....
— A wiesz pan, że jabym ją chętnie wziął w kuracyę, żartobliwie paplał Paciorkiewicz, który na przywitanie wyszedł z ręcznikiem w ręku.
— Obejdzie się bez téj łaski! do nóg upadam.... odparł sędzia. Ja tu w innym bardzo delikatnym przybywam interesie....
Paciorkiewicz ogromny, rozrosły, zdrowy, mężczyzna olbrzymiéj siły, wesołéj twarzy, oczu rozumnych — ocierając ręce stał ciągle przed gościem.
— Słucham!
— W krótkich słowach. Major Jazyga syna, który gospodarzył w Brzeskiem i pono się tam w bogatéj jakiéjś pannie zakochał gwałtem ztamtąd wyciągnął, obawiając się, aby broń Boże, za nadto bogato i arystokratycznie się nie ożenił.
— Oryginał! szepnął doktor.
— Syn — waćpan znasz Roberta...?
— Kolega szkolny....
— Syn nadto potulny i posłuszny, ani słowa nie rzekłszy przybył, siedzi, ale wymizerniał, schudł. — Major mówi, że pokaszluje.... Matka jego pono z suchot umarła. Ojciec w strachu. Chciałby, ażebyś go wybadał, ale.... przybywszy nie jako doktor, tylko jako przyjaciel i kolega....
Z góry ci jednak muszę powiedzieć, że major uparty, i że na kuracyę z pomocą matrymonium nie pozwoli....
Paciorkiewicz słuchając, kończył staranną rąk toaletę....
— Co tam doktor pomoże! rzekł obojętnie.... U państwa lekarz do wszystkiego służyć musi.... nawet na choroby duszy i imaginacyę.... na kaprysy ojcowskie i na zakochania...
— A no, tak — odparł sędzia — bo my doktora mamy w istocie za lekarza w najobszerniejszém znaczeniu wyrazu; a waćpan — z przeproszeniem — ogranicza go niemal do funkcyi cyrulika.
Paciorkiewicz podniósł głowę, popatrzał na zuchwalca i zaświstał.
— Fiu! fiu! fiu! jaki mi pan tęgi jesteś! Doktorowi w jego domu prawić takie impertynencye! A niechno dostaniesz gastryty.... zobaczymy jak będziesz śpiewał....
— Nie myślę jéj dostać, rzekł Erdziwiłł — dla tego jestem taki zuch.... No — cóż mam odnieść majorowi?
Paciorkiewicz poszedł do ściany, na któréj czarna wisiała tabliczka, zapisana jakiemiś hieroglifami. Począł ją pilno przepatrywać milcząc....
— Możesz pan sędzia upewnić go, że niespodzianie do niego jutro przyjadę na obiad, i odegram moją rolę jak należy. Kochałem niegdy Roberta, chcę zobaczyć co się z niego zrobiło.
Konsultacya skończyła się na tém.
Paciorkiewicz prosił na herbatę.
— Daj ty mi pokój — rzekł wstając sędzia, — jeszczebyś do niéj jakiego dyweldreku namieszał.... mszcząc się za verba veritatis.... Przybywaj jutro na obiad....
Paciorkiewicz słowa dotrzymał, i drugiego dnia bryczka jego ze dzwonkami, bo zawsze pocztą jeździł, zatrzymała się przed gankiem w Żabliszkach. Powitanie z Robertem było bardzo serdeczne. Doktor oświadczył, że dowiedziawszy się o jego powrocie, nie mógł się oprzeć chęci odwiedzenia dawnego towarzysza zabaw szkolnych, palanta i śnieżek.... Oko jego tymczasem, nawykłe do szukania wszędzie oznak charakterystycznych chorób, badało Roberta, ucho chwytało intonacyę głosu.... Mimowolnie biorąc go za rękę, trzymał ją więcéj jako lekarz, niż jak przyjaciel. Nie przeszkadzało mu to być wesołym, żartować z majorem, opowiadać anegdotki i śmiać się z chorych, którym do zdrowia brakło tylko, aby je mieć chcieli. Robert z nim trochę poufalszy niż z innymi, nie otworzył mu się jednak z niczém. Trochę cyniczne pytania, zadawane na osobności, gdy poszli we dwóch do mieszkania jego, tylko kwaśnemi zbywał półuśmiechami.
Paciorkiewicz zabawił tu dłużéj niżeli zwykł był u chorych; przyjęty po przyjacielsku, wypoczął wygodnie, i dopiero po kawie poobiedniéj, spójrzawszy na zegarek, ruszył się wołając o konie. Major nie miał zręczności z nim na osobności pomówić, a z twarzy nic poznać nie mógł. Lekarz nawykły mieć zawsze jedno dla wszystkich, nie zmieniające się oblicze, nic niém nie mówił nikomu, chyba to jedno, że był na wszystko obojętny.
Po wyjeździe jego Jazyga nie wytrzymawszy długo, nazajutrz sam niby do asessora pojechał do miasteczka. Nie znalazł go w domu, wynudził się godzin kilka, i wracającego dopiero złapał w rynku.
— Jak znalazłeś Roberta? — zapytał major.
— Niebezpiecznego nie ma nic — odparł doktor; — zdrów jest — ale to natura, na którą wrażenia działają silnie. Gwałtowne zmartwienie mogłoby, mimo jego dobréj budowy, podraźnić i wywołać familijne usposobienie do choroby piersiowéj. Suchoty spadkowe mogą się wywinąć pod dziwnym czasem pretekstem.... trzeba unikać wszystkiego, co może organizm wstrząsnąć....
Paciorkiewicz mówił to więcéj z przyjaźni dla Roberta, któremu pragnął usłużyć, choć ten mu się nie zwierzył wcale — niż jako lekarz.
— Cóż mam robić? — spytał zakłopotany major....
— Trochę go trzeba pieścić i nie dać mu się gryźć niczém — to moja rada — dodał Paciorkiewicz. A — jeżeliby się przypadkiem zakochał — niech mu major da tę, którą sobie wybierze.... a będzie zdrów.
To mówiąc skłonił się doktor i pośpieszył do domu. Major był najmocniéj przekonany, iż przyjaciel Roberta działał w jego sprawie — i uspokoił się.
— Namówili się, filuty! ale i jam nie głupi!
Z tém wrócił do domu.... Nie trwało jednak długo uspokojenie — dość było spójrzeć na twarz Roberta, ażeby dostrzedz cierpienie....
Przed sędzią Erdziwiłłem w trochę inny sposób, otwarciéj się Paciorkiewicz wyraził: — że istotnie Robert nie jest dobrze — gorączki ma trochę, należałoby nie zwiększać jéj niczém. Major posłyszawszy to, machnął ręką.
— Wszyscy się spiknęli jemu pomagać, a mnie straszyć....
Sam jednak coraz spoglądając na syna — chwilami lękać się znowu zaczynał. Milczenie i zasępienie jego było mu nieznośne.
Tak stały rzeczy w Żabliszkach, gdy jednego rana, przybył posłaniec z miasteczka z listem.... Major z fajką siedział w ganku; oddano mu list. Był ręką nieznajomą adresowany do Roberta.... Ojciec mu go zaraz zaniósł.... Ciekawy był, lecz nie nastawał na poznanie treści. Syn z niéj tajemnicy nie czynił i podał ojcu....
List brzmiał jak następuje:
— «Miałem przyjemność poznać pana dobrodzieja w Ruszkowie; przypominam się pamięci Jego.... Najdziwniejszy skład okoliczności w przejeździe przez tę okolicę zatrzymał mnie w zupełnie nieznajoméj stronie, i zmusza w karczmie odbywać rekollekcye.... Wywrot z powozem i potłuczenie najmniéj dni kilka jeszcze uwięzi mnie w śród tych piasków i borów litewskich. Przypadkiem dowiaduję się, że pan mieszkasz w tych stronach. Ratuj mnie! nudzę się tak, że gangreny dostanę z tych nudów.... Gdybyś był łaskaw mnie odwiedzić.... a jeśli masz — przywieźć z sobą kilka książek! Byłbym mu nieskończenie, niewymównie wdzięczen i t. d.

Karol....»

Major przeczytał list — i niemal się nim uradował, nie pytając już kto był ten pan Karol.... Starodawna gościnność w takim wypadku nakazywała nieprzyjacielowi nawet służyć, a Jazyga nie podejrzewał wcale ani podróżnego, ani opisu.... Dla Roberta była to rozrywka....
Oddał mu pismo żywo, mówiąc:
— Konie ci każę zaprządz, jedź zaraz, weź z sobą co mu tam w karczmie braknąć może.... Przynajmniéj cię to trochę rozrusza.
W istocie z dawno już niepraktykowaną żywością skoczył Robert, wybierając się natychmiast do miasteczka. Major w bryczkę kazał włożyć — i to co w istocie potrzebném być mogło, i co się na nic nie zdało.
W niespełna pół godziny Robert był już na drodze, i choć nie mógł przypuścić nawet, ażeby przybycie pana Karola było w jakim związku z jego osobistemi stosunkami, cieszył się, że z kimś będzie mógł o Ruszkowie pomówić. Karol okazał mu tyle życzliwości, że zyskał sobie przyjaźń jego. Śpieszył poruszony mocno, konie kazał popędzać, i wpadł do austeryi, będąc pewien, że podróżnego zastanie w łóżku, gdy — ujrzał go w szlafroku wprawdzie, ale wcale nieuszkodzonego, i z twarzą, na któréj samo malowało się zdrowie.
— Cóż się to panu stało? — zawołał.... Czy posyłał pan po doktora?... Mamy tu właśnie poczciwego kolegę mojego, którego natychmiast sprowadzić mogę....
— Ale to nic! nic! wywróciłem się — potłukłem, rzekł Karol szybko. Nie mam zwyczaju żadnego nigdy używać lekarza — leczę się sam zimnemi okładami. Już mi jest lepiéj znacznie.... Nakuliwam tylko trochę na nogę. Serdeczniem wdzięczen, że pan przybyłeś....
I ściskał go, prosząc siedzieć....
Robert nalegał o Paciorkiewicza, Karol się bronił.
— Uchowaj mnie Bóże! woda zimna i homeopatya!
Ani jednego, ani drugiego nie był w istocie zwolennikiem pan Karol, ale w ten tylko sposób mógł tajemnicę zachować i nie wydać się z tém, że potłuczony nie był....
Natychmiast zwracając rozmowę, sam począł mówić o Ruszkowie.
— Wiesz pan, że byłem tam niedawno — rzekł, — już po jego wyjeździe! Zastałem tę biedną, kochaną Adę jakoś dziwnie smutną i przybitą. Dotknęła ją ta historya z Karusią, którą porwał niepoczciwy Oblęcki — ale i pan masz jéj tęsknotę na sumieniu.
— Ja!! — zawołał zarumieniony Robert.
— Sama mi to mówiła, że jéj bardzo towarzystwa pańskiego braknie.... Ale pan przecież powrócisz do Zahajów?
Robert się zmieszał, nie chcąc tłómaczyć jaśniéj.
— Prawdziwie, nie wiem kiedy — rzekł; — ojciec sobie życzy, abym był przy nim.
— Trzeba się starać powrócić — dodał Karol. Tymczasem mogę panu o znajomych jego i przyjaciołach wiadomości udzielić.... Półkownik zdrów.... panna Hortensya zawsze się wybiera w podróż, która zapewne nie przyjdzie — na nieszczęście — do skutku.... Kanonik miewa konferencye w salonie, których w skupieniu ducha słuchamy, ziewając po cichu.... Rubaszek gra fugi.... Habicht przesadza kwiatki i ziemię przesiewa — a nieszczęśliwa Ada chodzi po salonie, i sądzę, że nieraz wygląda czy się gość z Zahajów nie zjawi.... Mówię panu, jest bardzo smutna....
Jazyga ciągle się rumienił słuchając.... nie umiał zebrać na słowo odpowiedzi.... Karol zapomniawszy się, że powinien był nakuliwać na nogę, chodził żywo po izbie, na co Robert nie zwracał uwagi, chwytając każde jego słowo....
Ile razy sobie przypomniał Karol, że powinien był być potłuczony, sykał i po trosze nalegał to na jedną, to na drugą nogę, lecz wnet zajęty opowiadaniem, poruszał się jakby się do skoków zabierał....
— Daleko pan ztąd mieszkasz? mówiono mi, że o półtoréj godziny drogi?
— Dobrze jadąc i tego nie ma — odparł Robert. Dopóki pan tu spoczywać jesteś zmuszony, ja i nasz dom jesteśmy na jego usługi. Cokolwiekby mu było potrzeba....
— Nic a nic — zawołał Karol — oprócz towarzystwa pańskiego. Wiesz pan, jak ja samotności nie lubię; spodziewam się, że mnie zechcesz odwiedzać....
Robert gotów był nawet nie odjeżdżać od chorego, ale na to on nie pozwalał; stanęło na tém, że obiecał się codzień dowiadywać. Rozmowa o Ruszkowie rozpoczęta na nowo ciągnęła się już bez przerwy do wieczoru.... Bardzo zręcznie mówiąc niby o czém inném, kuzynek malował położenie Ady, jéj nudy i osamotnienie.... Wyrywały mu się słówka dwuznaczne, które Robert mógł na swą korzyść tłómaczyć. Kilka godzin zbiegło im tak niepostrzeżenie, i Karol, który już wprzód był dobrze z Robertem, zbliżył się doń i spoufalił prędko. Umiał pozyskiwać serca, gdy chciał, a to było bardzo łatwe do zdobycia. Rozstali się do jutra, i Jazyga z głową pełną myśli i wspomnień, ożywiony jak już od dawna nie był, powrócił do ojca, który postrzegłszy w nim tak szczęśliwą zmianę, niewymownie się nią uradował. Nie miał żadnego podejrzenia, aby gość ten w jakimś celu zdradzieckim przybywał, — cieszył się, że ta dystrakcya rozproszy posępność Roberta.
Zaczął się pilno rozpytywać o Karola, którego Robert z najlepszéj odmalował strony.
— Ale bo wiesz co! — przerwał major nagle — jeżeli tak bardzo potłuczony nie jest, a idzie mu tylko o wypoczynek.... możeby go ostróżnie, noga za nogą, przywieźć do Żabliszek.... Pokójbyśmy mu tu dali, miałby wygody wszelkie, wydobrzałby.... a dla mnie miłymby był gościem, boby mi może ciebie rozbawił. Proś go tu jutro — a nie, to ja sam z tobą pojadę — zabierzemy go do siebie....
Myśl ta opanowała majora, rano ubrał się staranniéj, konie zadysponował do kocza i sam napędził syna, aby jechać co prędzéj.
— Co ma tam w tém karczmisku śmierdzącém siedzieć! — czyż mu nie lepiéj będzie tu odpocząć z nami?
Przez całą drogę na tę myśl nawracając syna, przejęty nią stary Jazyga stawił się przed panem Karolem, wesół, serdeczny, — od razu napadając nań, aby jego chatą nie gardził.
Karol miał talent nastrajania się wybornego do ludzi, majora wnet poznał i ocenił, przemówić do niego umiał i od pierwszych słów go sobie pozyskał. Zaproszenie było dlań najpożądańsze, jednak musiał się z początku wymawiać i tém, że nie chciał robić subjekcyi, i pośpiechem w podróży tém i owém....
Major go musiał przekonywać, namawiać, prosić, lecz w końcu jakoś, kazawszy synowi prośby swe przyłączyć, udało się im pana Karola nakłonić do Żabliszek.
Tego dnia, więcéj na siebie dając baczenia, chory dobrze na nogę kulał, podpierał się na lasce i rolę chorego odegrywał z naturalnością i talentem. Tylko ile razy go na Paciorkiewicza namawiać próbowano, chronił się za zimną wodę i homeopatyę.
Parę godzin spędziwszy z nim major, niezmiernie go pokochał....
Karol w potrzebie równie rubasznym umiał być szlachcicem, jak nieznośnym i ceremonialnym lwem salonowym. Nie kosztowała go nic zmiana roli. Z majorem zarywał czasem nawet na wysłużonego podporucznika....
— Ale to bo wyśmienity człek! — mówił stary w duchu. To mi go tu Opatrzność zesłała żeby Roberta rozruszać — chłopiec jakby odżył od wczora....
Spakowano tłomoki gościa, którego major zabrać chciał koniecznie z sobą. Gdy przyszło siadać do powozu, o lasce wyszedł Karol, nakuliwając mocno, krzywiąc się; dwóch ludzi go wsadziło z wielkiemi ostrożnościami, nogę mu podesłano.... a woźnicy zalecono, aby jechał jak najwolniéj i z uwagą....
Śmiać się musiał w duchu pan Karol, lecz poddał się téj troskliwości o zdrowie swoje.... Przez drogę admirował okolicę, położenie, pola, łąki, wiedząc że tém się więcéj wkupi w łaski majora, któremu Żabliszki rajem ziemskim się wydawały. Tak się dostali do dworku.... i z pomocą majora, Roberta, sługi wydobyto z kocza mniemanego chorego, któremu się bardzo wyskoczyć chciało. Najlepszy pokój obok Roberta przeznaczono dla niego — wszystko było na zawołanie. Może być, że przyjmowany tak gościnnie uczuł niejaką zgryzotę sumienia — ale się mógł przed sobą wytłómaczyć, iż to była pia fraus.
Major w domu, zostawując młodzież z sobą, sam marszałkował, bo mu bardzo szło o to, aby przed obcym nie powstydził się swego gospodarstwa. Czasem zachodził do gościa na gawędkę, i pociągniony jego dobrym humorem, swobodą i uprzejmością w obejściu, zasiadywał się przy nim dłużéj niż chciał....
Nazajutrz zaraz, gdy sami pozostali, tak się jakoś złożyło, że pan Karol, niby od niechcenia, szepnął staremu:
— Proszę pana majora — czy też pan nie zauważał zmiany w synu swoim? Ja od czasu jak miałem przyjemność go widzieć — może mnie oczy mylą.... ale upatruję bardzo znaczną....
— Jak to? jak? — podchwycił major poruszony — w czém?
— Mizernie wygląda.... i posępny jest jakiś — odezwał się Karol. Pan nie postrzegł tego?....
Uwaga ta mocno uderzyła starego.
— Pan dobrodziéj to widzisz?
— Może się mylę....
— Na nieszczęście zdaje się, iż nie mylisz się pan — ja widzę toż samo.... Radbym był, żeby mnie myliły oczy.
— Widocznie na zdrowie cierpi — dodał Karol....
— Sądzisz pan??
— Tak mi się zdaje....
— Ja nawet już po cichu pytałem doktora — westchnął Jazyga — doktor plecie trzy po trzy....
Zadumał się smutnie....
Karol starał się zaraz czém inném zagadać, i na chwilę o tém zapomniano, ale w majorze postrzeżenie to utkwiło mocno.
Powróciwszy do swojego pokoju, siadł z fajką u komina i wzdychał ciężko.
— Co tu począć? Z miłości nikt nie umiera — ale z tęsknoty się inne choróbsko gotowe przyczepić — i bieda!!
Następnych dni ciągle się wpatrywał w twarz syna, a wyobraźnia podraźniona zwiększała jeszcze oznaki cierpienia, jakie widział na niéj. Karol ciągle kulał jeszcze, a gospodarz prawie rad był temu, bo z nim jakoś tak dobrze było w Żabliszkach, iż mu o jego odjeździe pomyśleć było smutno.
Wieczorem siadali ze starym do maryasza lub ékarté, Robert albo im się przypatrywał, albo wychodził dla pisania listów, które codzień jak dziennik przygotowywał na pocztę.
Naówczas gość puszczał się w opowiadania rozmaite, szczególniéj historyi nieszczęśliwych miłości i ich fatalnych skutków. Major przeplatał je wspomnieniami półkowemi.... Karol umiał te powieści, które improwizował dla starego Jazygi, tak przybrać dobrze, iż się rzeczywistemi wydawały.... Major dziwił się im, ale przeczyć nie śmiał. Czyniły one na nim wrażenie, o które opowiadający się starał.
Działanie to jednak było tak powolne i nieznaczne, a ilekroć przyszło mówić o arystokracyi i o małżeństwach, major tak energicznie wyrażał swe przekonania, i stał przy nich tak uparcie, iż po kilku dniach Karol się wyrzec musiał niemal nadziei nawrócenia go, którą miał w początkach.... Zaczynało go męczyć udawanie kulawego, a nawet pobyt w Żabliszkach — przywykły był bowiem do zmian, do innego życia, i koniec końców, wszelkie poświęcenie się ma granice.
— Wdałem się podobno nie w swoją rzecz — mówił wzdychając położywszy się spać. Majora ani ukąsić, tak twardy.... Trzeba zmienić plan i zacząć z innéj beczki....
Znowu tedy zwróciwszy uwagę ojca na stan zdrowia syna — rzucił myśl, że młodzieniec potrzebował rozrywki, że byłoby lekarstwem gdzieś go wyprawić — naprzykład do Warszawy....
Major prychnął tylko.
— Gdybym wiedział, że mu to pomoże?
— Nie zaszkodzi pewnie. Ja i tak powracać muszę do Warszawy, niech mnie odprowadzi, zapoznam go z młodzieżą.
Zmarszczył się major....
— Ale bo to ta teraźniejsza młodzież!
— Mogę go wprowadzić między młodzież nie teraźniejszą — dodał Karol, — ale słowo panu daję, gorzéjby to jeszcze było.... Teraźniejsza uczyła się ekonomii politycznéj i po trosze medycyny.... a dawna o obu wyobrażenia nie ma.
Rzuciwszy tę myśl, Karol dał jéj kiełkować... Po południu major go o to sam zaczepił. Gdyby tak na niedługi czas pojechał, przewietrzył, rozruszał, możeby to i dobrze było.
— Jabym służył za stróża i przewodnika — dodał Karol. Lepszego mieć nie może. Przeszedłem przez szkołę doświadczenia.... wierz mi pan....
Następnego dnia major na osobności zapytał syna, czyby nie chciał pana Karola odprowadzić do Warszawy, i trochę się rozerwać? Robert, któremu ta myśl nie przypadała do jego planów, lękając się przerwania korrespondencyi — nie widział ani potrzeby podróży, ani w niéj przyjemności.
Właśnie ten mały opór ze strony syna, majora skłonił do popierania projektu Karola.
— Namawiaj go pan na to — szepnął, — ja mu wspomniałem — przyjął to jakoś niechętnie, a tu mi się zawędzi.
— Masz pan słuszność, niech się rozerwie, dla młodego to najlepsze lekarstwo.
Tegoż dnia Karol zszedłszy się z Robertem, szepnął mu na ucho:
— Ale jedźże pan ze mną do Warszawy! Jestem prawie pewien, że tambyśmy się z Adą spotkali....
— Sądzisz pan? zawołał chwytając go za ręce Robert.... czyżby to być mogło?
— Jestem pewien, że ją tam ściągniemy. Spuść się pan na mnie — i jedźmy....
— A noga pańska i potłuczenie?
— Nie czuję go już! Nie ma jak homeopatya!
— Rzeczywiście? zawołał zdumiony Jazyga.
— Skutek bywa cudowny — powiadam ci, mógłbym dziś na konia skoczyć. Jedziesz ze mną?...
Zarumieniony Robert uścisnął go tylko....
— Ale ojciec?
— Nie mamy najmniejszego obowiązku spowiadać się przed nim z naszych nadziei.... szepnął Karol....
Cudowne uzdrowienie z pomocą homeopatyi o mało nie nawróciło na nią majora; a przynajmniéj zachwiało silnie wyobrażeniem jego o skuteczności doz końskich, które sam sobie zwykł był administrować....
Gdy jeszcze raz major się odezwał do syna, poddając myśl jechania do Warszawy, ze zdumieniem znalazł go usposobionym do podróży. Ten skutek przypisał, równie jak homeopatya silnie działającym, argumentom nieoszacowanego pana Karola.... Podziękował mu za to z serca. Karol westchnął, wstyd mu było trochę.
Zarządzono natychmiast przygotowania do podróży. Karol wysłał na ręce pułkownika list do Ruszkowa razem z korrespondencyą obszerną Roberta.
Od czasu cudownego uzdrowienia pędził i przynaglał do podróży. Major też, lękając się, aby syn się nie rozmyślił — rad był go natychmiast wyprawić.... I tak jednego poranku konie zaprzężone stanęły przed dworkiem, Karol począł dziękować za gościnność, Robert żegnać się z ojcem. Major wesoły i rozpromieniony wyprawiał i błogosławił....
— Polecam panu syna.... pamiętaj! Jest to co mam na świecie najdroższego, nie popsujcie mi go bardzo, a wróćcie mi zdrowym, wesołym, odmłodzonym....
Konie parskając ruszyły, a gdy za wrota odjechali, Robert rzucił się ściskać Karola.
— Spełni się wasza obietnica? zawołał — możeż to być?
— Bądź spokojny — odparł Karol — a jeśli mi nie ufasz, wiesz co?... jedźmy na Ruszków do Warszawy? Myśl jest niezła....
— To być nie może — rzekł Robert — ojciec dowiedziałby się — nie kuś mnie pan tém nieposłuszeństwem....
Karol ruszył ramionami.
— Tak być może lepiéj! wprost więc do Warszawy.... ale ty, kochany mój Robercie — zbyt jesteś posłuszném dzieckiem.... Chciałbym cię zbuntować dla własnego szczęścia. Zacny i kochany ojciec twój widzi wszystko swojemi oczyma.... nawet przyszłość twoją. Tam gdzie idzie o szczęście, o serce.... trzeba mieć męztwo....
— Mam je — przerwał Robert — widzicie, że cierpię mężnie....
Był to początek nawracania, z pomocą mniéj więcéj subtelnych argumentów, które skróciły drogę do Warszawy. Karol używał i poważnych i dowcipnych, aby przekonać towarzysza podróży, że miał prawo sobą rozporządzać, a nie miał prawa szczęścia dwojga poświęcać fantazyi niczém nieusprawiedliwionéj poczciwego staruszka.
Skutkiem tych rozpraw było, że Robert zamyślał się mocno. Pokusa była straszliwa.... nieprzemożona, — czuł, że teraz jedno wejrzenie, jedno słowo szalę na stronę buntu przeważyć może!!
Major następnego dnia pojechał do Erdziwiłła się chwalić.
— Wiesz, syna wyprawiłem do Warszawy, będzie to podobno najlepsze lekarstwo....
— I ja tak myślę — odezwał się sędzia — może się tam spotkać z Dulcyneą i chłopak poweseleje....
Usłyszawszy to major, w czoło się uderzył.
— Jak Boga kocham.... Sacré matin! co za myśl!... Wiesz, że to może być!! Tom się wystrychnął!
Erdziwiłł śmiał się....
— Na wiatr rzuciłem słowo....
— Tak, ale mi jak kulą trafiłeś w serce. Ci panowie nasi, to się to rade włóczy po miastach, szczególniéj ku zimie. Nuż jéj przyjdzie fantazya do Warszawy, nuż on się tam z nią spotka....
Prapau Sauka z dudami! zawołał zanosząc się od śmiechu Erdziwiłł. Ja ci więcéj powiem.... tam są tacy księża, że ślub im dać gotowi....
— Nie dokuczaj mi! człowiecze nielitościwy! krzyknął major.... Sama myśl, żem takie głupstwo popełnił, narażając go na niebezpieczeństwo — przeraża mnie....
— Siadaj i jedź za nim w pogoń! dodał sędzia — ale wnet zmieniając głos, rzekł poważniéj: Dajże pokój tym troskom!! Żartowałem aby cię podraźnić! Nie ma najmniejszego podobieństwa.... Bądź spokojny....
Majorowi już tego dnia spokój i wesołość nie wróciły....




List pana Karola do kuzynki wysłany z Żabliszek, następującéj był treści:
„Jutro ztąd wyjeżdżamy do Warszawy.... Zważ proszę, że mówię w liczbie mnogiéj, i że moim towarzyszem jest Robert. Oblicz potém ile mefistofelowstwa potrzeba było, aby to świetne wywalczyć zwycięztwo. Czci najgodniejsza kuzynko, wiele się czyni dla pięknych oczu niewiasty — ale, nie chwaląc się, nie wiem czy kto dla oczu, co tak nań obojętnie patrzą jak twoje na sługę swego — nie wiem czy kto od początku świata, tak się znamienicie poświęcił jak ja!! Udawałem potłuczonego i okulawiałego, kłamałem wszetecznie, starałem się najnikczemniejszemi pochlebstwy wkraść w serce i zaufanie pana majora, słuchałem jego powieści o pękających o trzy kroki kartaczach, grałem z nim w maryasza, spędziłem nie wiem ile dni (lękam się ich liczyć) na wsi, oko w oko z majorem, z poczciwym, ale zakochanym Robertem, który dla mnie był bardzo nudny....
„Mamże liczyć ofiary moje? Nie, będę wspaniałomyślny — zostawuję ci odgadnienie ich, obrachowanie i ocenienie. To wiem, że gdybym po raz drugi miał to spełnić — brrr... nawet dla miłości twéj, szanowna kuzynko, nie byłbym w stanie.... Gdym tę wyprawę przedsiębrał, wyobraźnia mi jéj w tak strasznych nie malowała kolorach — uśmiechały mi się epizody spodziewane — a te chybiły wszystkie.... Nie obrachowałem sił moich.... lecz — wyszedłem zwycięzko.... To jedno mnie pociesza. Wiozę ci Roberta do Warszawy, do miejsca neutralnego, w którém nic nie broni znaleźć się przypadkiem, ani pannie Adzie, ani pannie Hortensyi nawet, jeśliby uczuła wielką tęsknotę do widzenia się ze mną....
„P. Jazyga junior, jadący ze mną, przejęty jest tą myślą, że w wielkich miastach szczęśliwym trafem spotyka się czasem najniespodziewaniéj znajomych, którychby się bardzo widzieć pragnęło. Ja, nietylko mu nie przeczę, ale niemal go zapewniam, że ze wsi jesienią mnóztwo osób wyjeżdża, bo nie ma nic smutniejszego na świecie, niż w czasie wichrów i słoty, siedzieć nawet w najwygodniejszym domu, choćby takim jak Ruszkowski.... W parku drzewa szumią straszliwie w téj porze....
„Jak długo p. Robert zabawić zechce w Warszawie, nie wiem prawdziwie.... ale że ja do Żabliszek odprowadzać nie będę, że mnie nic w święcie nie skłoni do drugiego pobytu w téj rozkosznéj ustroni, stworzonéj dla niewinnych gęsi i zamyślonych kaczek — a! na to przysięgam....
„Powiesz, kuzyneczko, żem płochy i niepoprawiony.... Mów co chcesz — skłaniam głowę w pokorze, gotów znieść najstraszniejsze zarzuty, ale do Żabliszek nie wrócę. Tu nabrałem przekonania, że najczcigodniejsi ludzie bywają ludźmi najnudniejszymi.... Maryasz od rana do wieczoru, choć gra ta ma swe wdzięki — w końcu się staje zabójczym. Na polskie karty patrzeć nie mogę i z rozkoszą siądę do francuzkich...
„Nie miéj mi proszę za złe, że tak mało piszę o tém, o czémbym właściwie powinien był list napisać cały — a tak wiele o własnych męczarniach. W skutek niepomiernego szafunku poświęcenia, wyczerpało się do dna — egoizm widać kamienny na spodzie....
„W ciągu podróży, użyję pozostałości sił mych intellektualnych na nawrócenie towarzysza podróży ku zdrowszym pojęciom o życiu, szczęściu, miłości i innych kwestyach zasadniczych naszéj egzystencyi na tym padole płaczu i fortepianów.... Zacofany jest bardzo i czasem dziwnie naiwny.... a chociaż mianuje się uczniem bardzo pięknego professora — nie czyni mu chluby.
„Do nóg twych upadając, piękna kuzynko, proszę, abym miał szczęście, w nagrodę mych trudów herkulesowych, rychło cię powitać w Warszawie.”
List ten, razem z ogromnym pakietem, zawierającym dziennik, niestety! bardzo monotonny, myśli i uczuć Roberta — doszedł jakoś wieczorem do Ruszkowa. Pułkownik sam go odniósł do pałacu, idąc na wieczerzę, i wręczył swojéj dobrodziejce, która go zręcznie w szeroką kieszeń sukni wpuściła, poczém Brandys się śpiesznie oddalił. Czytać go, mimo najgorętszéj chęci, Ada nie miała czasu, policzki jéj tylko okrył rumieniec, który zaraz znikł i ustąpił miejsca powszedniemu wyrazowi twarzy, zamyślonéj a dumnéj.
Od wyjazdu p. Karola towarzystwo się powiększyło, a gospodyni, zdawała się nawet temu rada. Potrzebowała ludzi, rozmowy, zajęcia, aby nie być nieustannie sam na sam z myślami swemi.
Przypadek zrządził, iż p. Wacław Rubaszek dowiedział się o przejeżdżającéj przez okolicę tę i mającéj się w Brześciu zatrzymać znakomitości panu Czeladinku, współziomku swym, który słynął jako uczeń Liszta (wszyscy dzisiejsi fortepianiści są uczniami jego) — wirtuoz, kompozytor, improwizator. Była to jedna z tych gwiazd pierwszego rzędu na niebiosach kunsztu, które jak proste meteory z ogonami, błyszczą świetnie, a prędko gdzieś za piecem znikają. Rubaszek, który był jego stryjeczno-stryjecznym jakimś powinowatym, wypraszał się dla widzenia z nim do Brześcia. Ada zasłyszawszy o tém, kazała go prosić do Ruszkowa na kilka dni spoczynku.
Czeladinek, mimo że nań z gorączką i z fortepianami nastrojonemi na nowo oczekiwano w Grodnie, Wilnie, Rydze i nie wiem ilu miastach gubernialnych, zgodził się zaszczycić swą wizytą dostojną panią, protektorkę jego starego krewnego.
Czeladinek był typem kunsztmistrza koncertanta, nawykłego do oklasków, do występów, estrady, wieńców i pełnych entuzyazmu okrzyków. Nie był to człowiek bez talentu, miał chwilami poczucie piękna, ale się zmarnował jeżdżąc i grając dla pieniędzy. Wyrobiło to w nim pychę nie mniejszą od talentu, maniery artysty małego prowincyonalnego teatru.... elegancyę złego smaku, wiarę w geniusz, którego nie posiadał.
Improwizował wprawdzie, ale to były w jednéj zawsze formie bezmyślne łataniny reminiscencyj. Za to czytał nuty wyśmienicie i repertuar swój koncertowy odegrywał z wykończeniem, które łudziło tak, że w natchnienie i intelligencyę wyższą można było uwierzyć.
Piękny mężczyzna, z włosami długiemi (lisztowska tradycya tego wymaga), pozował na nieśmiertelnego. Rubaszek miał dlań cześć posuniętą do roznamiętnienia. Sam muzyk dobry, unosił się do spazmów nad Czeladinkiem, który starego sobie lekceważył.
Przybycie Czeladinka muzyką napełniło Ruszków.... był to koncert nieustanny, przed którym panna Hortensya nie wiedziała gdzie uciekać. Ada była ożywiona, zajęta, i bawiła się tém widocznie....
Czeladinka przyjmowano tak po pańsku, karmiono i pojono, chwalono, i tyle mu okazywano współczucia, iż z dnia na dzień dozwalał się coraz dłużéj zatrzymywać. Może, jak wielu artystów, muzyk entuzyazm dla sztuki brał mylnie za rozmiłowanie się w swéj osobie.... może mu się przyśniło, że piękne, ciemne oczy gospodyni coś mu więcéj mówiły, niż o jego talencie niepospolitym....
Dziwnym trafem, ksiądz kanonik de Bello, jakby chciał brak rozrywki i niedostatek Oblęckiego czémś wynagrodzić, schwytał gdzieś znowu malarza artystę, cudzoziemca pana barona von Pavianer, Austryaka.... który mimo tytułu, był wędrownym portrecistą, podejmował się kościelnych obrazów, malował bitwy, zdejmował widoki, i oprócz tego był miłym bardzo w salonie.
Ten baron zamówiony był właśnie do pokrycia freskami nowo budującego się kościoła, przez książąt XX., a że tynki jeszcze nie były gotowe, rusztowania się dopiero kleciły, miał czas poświęcić się poznaniu kraju i społeczeństwa. Wiedeńczyk, sztucer niegdyś naddunajskiéj stolicy, elegant, brunet, pięknéj twarzy, słusznego wzrostu, baron von Pavianer mówił z równą łatwością po niemiecku, po włosku, po francuzku i łamanym jakimś austryacko-słowiańskim językiem.... Obeznany był z literaturą artystyczną, pamięć miał ogromną i powtarzał śliczne rzeczy w ciągu życia czytane i słyszane, trafnie je zastosowując do potrzeby.
Nudzącego się na wsi kanonik prosił do Ruszkowa, i uczynił tém istotną przyjemność Adzie, która ile razy Czeladinek znużony siadł odpoczywać, miała z kim szeroko, długo rozprawiać o szkołach malarstwa, o mistrzach, nawet o technice.... Baron von Pavianer od pierwszego dnia powziął admiracyę prawdziwą dla pięknéj gospodyni, tak uczonéj, mówił, iż równéj jéj w życiu nie spotkał. Kanonik poddał myśl malowania wielkiego portretu grandeur naturelle.
Ada opierała się temu jeszcze, lecz było prawdopodobieństwo, iż da się na to nakłonić.
Pavianer i Ada całemi godzinami mówili o sztuce, — a ona znajdowała też, że baron miał ogrom wiadomości i talent niepospolity. W istocie rysował na prędce rzeczy bardzo ładne, ręką niezmiernie wprawną; brakło temu tylko jednego charakteru, wybitności — natchnienia. Były to jakieś ogólniki, w których niemal kalligraficzny kunszt podziwiać było trzeba.... ale to mówiło tylko do zdziwionego oka.
Czeladinek i baron Pavianer oba z pod berła austryackiego, współziomkowie, mimo to mieli tylko towarzyskiemi względy hamowaną ku sobie wzgardę i nienawiść. Baron po cichu zwał wirtuoza, jako Czecha, pogardliwém przezwiskiem, które Niemcy im nadają wszystkim — nazywał go Powidl. Czech nie mógł patrzeć na barona i nie odpowiadał mu na pytania. W salonie jednak mieścili się oba jakoś, nie potrącając o siebie.... Tylko gdy Ada jednemu z nich okazywała trochę współczucia, drugi się wykrzywiał i ruszał ramionami. Gdy Czeladinek grał, baron wychodził na cygaro — nie znosił muzyki; gdy baron rozprawiał, Czech przerzucał nuty lub odciągał Rubaszka do drugiego pokoju....
Baron z tytułu swego i jako polecony przez kanonika szedł przodem — miał też ogólnego wykształcenia znacznie więcéj, i widać było, że w salonach wiedeńskich, choć przy drzwiach czasami stać musiał.
Ci dwaj przybysze znacznie ożywili posępny dwór ruszkowski. Obu im ksiądz kanonik był przychylny; zdaje się, że znając dobrze charakter gospodyni, obrachował, iż ją zajęcie sztuką od innych marzeń i myśli odwiedzie. Nie omylił się całkowicie.... Powierzchownie przynajmniéj Ada była weselsza — znosiła lepiéj tęsknotę swą i niepewność przyszłości. Wśród tych chwil wielkiego ożywienia, zaprzątnięcia sztuką, — po rozprawach o kolorycie, po wysłuchaniu fugi Bacha, napadały ją zadumy, chroniła się i zamykała w swoim pokoju — lecz w salonie przynajmniéj zdawała się wracać do tego usposobienia, jakie ksiądz kanonik pamiętał — ante bellum.
Panna Hortensya widząc skutki, acz powolne, tego lekarstwa derywacyjnego, tak umiejętnie zastosowanego przez kanonika, z uwielbieniem dlań, w duchu mu przyklaskiwała.... Skutki to były w istocie bardzo jeszcze maluczkie i nieznaczne — lecz zawsze był to choć początek jakiéjś reakcyi.
Ksiądz hrabia, który teraz dosiadywał tu i prawie nie wyjeżdżał, często miał zręczność wracać do dawnych rozmów poważnych — i sławić w nich niezależność, a wystawiać wszystkie ciężary i niebezpieczeństwa, na jakie małżeństwa narażają. Przywodził przykłady znaczące.... w których mimo najszczęśliwszego doboru małżonków — rodziny ich stawały się szkopułem, o który szczęście się domowe rozbijało. Przypominał, że bądź co bądź, biorąc męża czy żonę, zaślubia się ich rodzinę....
W polemikę nie wdawała się Ada, słuchała milcząca, lecz już to coś znaczyło, iż słuchać chciała i nie stawiła oppozycyi.
Zajęcie sztuką, szczególniéj religijną, bardzo też pochwalał kanonik....
Na nieszczęście baron von Pavianer, choć widywał Führich’a, choć sam malował do kościołów, miał pojęcia o religijnéj sztuce nader powierzchowne i błędne; hołdował téj szkole konwencyonalnéj, która gotowa była z jednéj figury, na rozkaz, zrobić Junonę, lub N. Pannę.
Mimo to z baronem mówić było można wiele, czas jakiś przebywał w Rzymie, pracował w Wenecyi za czasów, gdy ona jeszcze pod berłem Austryi zostawała, podróżował po Włoszech całych, miał szczęście widywać z daleka Overbeck’a, Cornelius’a, Veit’a, — mnóztwo o nich opowiadał anegdot....
Czas więc teraz schodził w salonie przyjemniéj daleko, i w humorze Ady widać było acz lekką zmianę ku lepszemu. Kanonik szczególniéj się cieszył, gdy nad tekami przyniesionemi z biblioteki, Ada godzinami przesiadywała z baronem.
Wśród takiego to ożywionego towarzystwa, list pana Karola z ręki pułkownika przeszedł do kieszonki pani. Wieczór cały zajęty był naprzód popisem Czeladinka, który tego dnia cudownie odegrywał różne stare ułamki „Wołowy Menuet” Hajdna, przez się ułożony na fortepian, parę gawotów i tym podobne fraszki, nie licząc dwóch sonatek Scarlattego, które czarująco wycieniował.... Ada przyklaskiwała mu, kilka razy się zbliżyła do fortepianu — widocznie zachwycała się grą wirtuoza.... która Rubaszka przyprowadzała do szału.... Nie odzywając się ani słowa, stary to ręce podnosił ku niebu, to włosy targał, to oczy zakrywał, to przysiadał jakby zgnieciony tą doskonałością, któréj się nigdy skostniałemi palcami dosiądz już nie spodziewał.
W końcu zagrali na cztery ręce fugę Bacha, od któréj wszyscy, oprócz kanonika i Ady, pouciekali....
Gdy się ta produkcya skończyła, baron wszczął rozmowę o sztuce, a ta, pod wrażeniem świeżych jeszcze muzykalnych upojeń, poszła żywo bardzo. Ada utrzymywała stronę „szkoły nazareńskiéj,” któréj baron nigdy nie mógł pojąć ani zrozumieć, rzucając się na jéj technikę, a ślepym będąc na ducha....
Przyniesiono z biblioteki Fra Angelica i kilku mistrzów pierwotnych, ale nad tych baron przenosił Corregia i manierystów.... Wołał z biedą Carla Dolcego....
Przy rozmowie, ponieważ był zwyczaj dla Pavianer’a kłaść zawsze ołówki i papier, baron ciągle rysował i zręcznie rzucał jedno przy drugiém, madonny, konie, karykatury, drzewa i architektualne ozdoby, wszystko to było w jednym stylu, jednym sposobem, z równą lekkością i lekkomyślnością naszkicowane.... Wszyscy nie wyjmując kanonika zdumiewali się temu niesłychanemu talentowi — bezmyślnemu. Baron odrzucał potém te arkusze, wiedząc, że będą pochwycone i przechowane, jakby do nich najmniejszéj nie przywiązywał wagi.
Dosyć późno wieczór się skończył. Ada weszła do swojego mieszkania, w ręku trzymając list.... Pilno jéj było go przeczytać, spojrzeć przynajmniéj. Jednak, gdyby nie owi artyści — trochę dawniéj, zaraz po wyjeździe Roberta, pewnieby takiéj cierpliwości nie miała, i uciekłaby z salonu rzucić okiem na pismo ukochanego. Zbliżyła się do swojego stolika, i rozerwała kopertę. Wyszedł z niéj dziennik przestraszających rozmiarów.... Spojrzała nań z czułością.... Jak on ją kochał!
Na wierzchu był ów niby humorystyczny list Karola; nie dziw, że chwyciła go naprzód. Spodziewała się w nim znaleźć fakta — gdy w dzienniku bywały westchnienia tylko i inwokacye.... Z początku uśmiech na usta zaczął wywoływać list Karola, lecz z wolna wyraz ten zmienił się, czoło zasępiło — twarz oblekła zadumą przykrą — niesmakiem.
Dokończywszy, rzuciła go na stół, i nie biorąc w rękę dziennika, usiadła zamyślona....
Tak ją w pół godziny późniéj nadchodząca znalazła sługa, któréj się rozebrać kazała. Nie tknęła jeszcze listów Roberta.... Dopiero po wyjściu sługi — przerzuciła je z roztargnieniem, w kilku miejscach czytając po słów kilka tylko — jakby reszty domyślała się łatwo. Uśmiech prawie bolesny zjawił się i znikł wprędce, razy parę.... Wróciła do listu Karola.... odczytała go i rzuciła z wyraźnym wstrętem....
Chodziła po pokoju — a ktoby ją był widział przechadzającą się tak, poznałby, że znowu walczyła z sobą, że sobie czyniła wymówki, że się niemal wstydziła siebie.
Siadła pisać.... lecz jeszcze pióra nie przyłożyła do papieru, gdy je odrzuciła nagle zniecierpliwiona.... Jeszcze raz zajrzała do listu Roberta....
Był to wylew czułości młodzieńczéj, to świeże tchnienie uczucia, które zimny oddech zabija, spojrzenie chłodne śmieszném czyni. Z miłością i wiarą czytają się takie listy — lub nielitościwie wyśmiewają, bo są śmieszne w istocie dla tych, którym nie idą do serca.
Pierwsze listy Roberta.... były dla niéj hymnami.... z któremi żadna w świecie poezya równać się nie mogła.... Ta sama świeżość wiała od nowych — a jednak.... czegoś się jéj wydały — długie.... Powtarzał ciągle jedno....
Zbliżyła do ust jedną z tych ćwiartek, lecz całowała ją jak ranę Samarytanina — z politowaniem. Serce jéj nie biło.
Gniewała się sama na siebie. Kochała go, obraz jego uśmiechał się jéj anielsko wdzięczny — a — nie ciągnął jéj już ku sobie. Przestrach ogarnął Adę, załamała ręce....
List Karola niedorzeczny, śmieszny, niezgrabne jego postępowanie było wszystkiego przyczyną. Proza majora wtargnęła w tę krainę zaczarowaną, i urok jéj cały się rozprysnął. Widziała ciągle starego Jazygę z jego łysiną, na któréj sterczał węzełek, z fajką, z chustką podpiętą wysoko — wzdrygała się. Robert bladł jak widmo przy tym wizerunku jaskrawym.... Ideał nie dawał się rozdzielić od karykatury... Wstrzęsła się....
Karol ją ciągnął do Warszawy! Co za myśl! Ona — owa niewiasta, co swą niepodległość tak ceniła wysoko, miałaby w oczach całego świata upokorzyć się, poniżyć do tego stopnia, by leciała na spotkanie zwycięzcy.
— Ja tego nigdy w życiu nie zrobię — mówiła rumieniąc się. Karol jest szalony! ma mnie za najsłabszą z istot.... za.... ja niewiem. Jak on mógł pomyśleć co podobnego? Przypuścić, abym ja żebrała szczęścia! To niemal obrażające!...
Jaka lekkość nieznośna.... co za igraszka z uczuć najświętszych!... Jam go o nic nie prosiła! ja go do niczego nie upoważniałam...
Łamała ręce chodząc....
— Jak on się mógł tego dopuścić!
Myśl jéj wracała potém do biednego Roberta, który dla niéj się narażał ojcu.... gotów był wypowiedzieć mu posłuszeństwo. Przypominała sobie, że ona sama go ośmieliła, pociągnęła, rozbudziła w nim te uczucia, których następstwa przyjąć teraz musiała!
Zdawało jéj się, gdy myślała o nim, że gotowa jest jechać dlań na kraj świata.... i wnet cofała się oburzona na siebie.
— Będę czekała! cierpiała — ale się tak poniżyć?...
A! nigdy! nigdy!
Zaprawdę walka to była straszna i krwawa — łzy wytrysły jéj z oczu, ze łzami rzuciła się tak nie rozbierając na łóżko, i we łzach usnęła, trapiona snami straszliwemi.
Z rana zdziwiona sługa znalazła na stole dogorywającą lampę, któréj zgasić zapomniano, i panią jakby złamaną chorobą, — bladą, znękaną, jak nigdy nie widziała....
Już chciała biedz przestraszona, aby po doktora posłano, gdy Ada wstała i nakazała jéj milczenie.
Światło dnia wróciło jéj całą energię dawną — ochłonęła z marzeń, wszystko jak na skinienie rószczki czarodziejskiéj wróciło do zwykłego stanu i porządku.... Kazała tylko powiedzieć, że na Mszy być nie może, bo ma pilne listy do pisania, i siadła do nich natychmiast....
Odpowiedź Karolowi, pomimo wielkiego umiarkowania do którego się zmuszała — chłodna była i surowa. Wyrzucała mu dziwny pomysł jego.... zapraszania jéj do Warszawy.... gdy ona zwykła tych, których chciała widzieć, czekać u siebie....
List był pisany oględnie, trzymany w ogólnikach, grzeczny zresztą, ale odejmujący wszelką nadzieję, aby życzenia jego spełnić mogła. Miejscami nawet przybierał ton szyderski. Dziwiła się, iż Karol przypuścić mógł nawet myśl podobną?
— „Jakkolwiek miłoby mi było widzieć osoby do rodziny należące, i te, które mi życzliwość okazywały, oddalić się z Ruszkowa nie mogę.... nie chcę.“
Do Roberta odpisać nie mogła, nie mając jego adresu, a nie chcąc powierzać listu Karolowi, któremu dozwalała się wiele domyślać wprawdzie, lecz do niczego się nie przyznała. Dwuznacznikami zawsze wiodła z nim rozmowę.... Karol więcéj sam sobie wmówił, niż mu polecono.... Ada nie sprzeciwiała się — ale nie wymagała nic.... Gniewało ją śmiałe postępowanie Karola i narzucanie jéj niedorzecznych pomysłów....
Parę razy przeczytawszy swą odpowiedź, kazała ja odwieźć na pocztę....
Uspokojona nieco — przejrzała się w zwierciedle, by się przekonać, czy noc na twarzy śladów nie zostawiła, i z przybraną pogodą wyszła do salonu. Całe towarzystwo oczekiwało tu na nią. Obcy nie zobaczyli nic oprócz trochy znużenia, ale oko kanonika odkryło łatwo ślady walki świeżéj jeszcze, a panna Hortensya wytłómaczyć ją sobie nawet mogła, bo spostrzegła jak pułkownik list oddawał.
Cierpienie Ady dla niéj było pociechą.
— Dobrze jéj tak! niech cierpi! o! to jeszcze nie koniec! mówiła w duchu Hortensya. Zbliżyła się nawet z kondolencyą, pytając Ady, czy nie chora? aby jéj dać uczuć, że czytała na twarzy....
Nie chcąc sobą przynieść uciechy złośliwéj kuzynce, Ada właśnie dla tego wysiliła się na nadzwyczajną wesołość i roztrzpiotanie. Zaczepiła najprzód Czeladinka, zaręczając mu, że Gawot, który grał, śnił się jéj przez noc całą....
Przy śniadaniu zawiązała rozmowę z Pavianerem o muzeum wiedeńskiém, którego okazała doskonałą znajomość. Rafaelowska Madonna w zieleni, była potém przedmiotem długich rozpraw o wszystkich dziełach mistrza począwszy od Sposalizio do Transfiguracyi. Pavianer, który kopiował we Florencyi portret Urbinat’a — rozwiódł się nad jego techniką.... Mówiono o Peruginie, a po śniadaniu przyniesiono na stół Loże, w przepyszném wydaniu, którym się wszyscy oprócz Czeladinka przyglądali. Wirtuoz siadł do fortepianu i zagrał Gawota.
Ada z daleka podziękowała mu wejrzeniem. Poszła potém z kanonikiem zasiąść do przerwanéj wczoraj polemiki, w któréj brała obronę Lamennais’a, co księdza zgorszyło i oburzyło.... Nazwał go kacerzem po prostu.... Od Lamennais’a przeszli do De Maistre’a.... a Ada tak zdawała tém wszystkiém zajętą i przejętą, jakby nic więcéj na sercu nie miała. Oszukała tém może księdza — ale nie Hortensyę, która z niéj oka nie spuszczała.
— Niezmiernie ożywiona, mówiła uśmiechając się — ale to pokrywka! udanie! Cierpi! cierpi!
W istocie biedna gospodyni cierpiała okrutnie — wczorajsze myśli wracały, przychodziły nowe. Żal jéj było Roberta. Cóż mu się stanie? pocieszała się — powróci do ojca! Karol powinien pokutować za swe niesłychane zuchwalstwo....
Umyślnie dnia tego nie oddaliła się na chwilę od gości, wstrzymała ich przy sobie. Kanonik nawet nie wyszedł, czując, że tego dnia skutecznie może do niéj przemówić.... Na poruszoną duszę, jak na świeżo zoraną rolę, rzucone ziarno prędzéj i pewniéj wschodzi.
Gdy znużona muzyką i baronem Pavianerem ku wieczorowi siadła Ada zawiązując znowu z księdzem przerwaną rozmowę ranną, kanonik skierował ją ku różności charakterów i temperamentów, które też, jak rośliny, różnéj uprawy i pielęgnowania wymagają.
— Instynkta czysto ludzkie, powszechne, nam wszystkim wspólne, odzywają się wprawdzie w każdym, ale indywidualne usposobienie przemaga. Żywoty Świętych mówią nam o kuszonych mężach na pustyni.... Tak każdego z nas kusi świat — lecz łaska nam pomaga do zwyciężenia tych pokus natury.... Dla jednych klasztor jest koniecznością — dla drugich małżeństwo — dla innych wędrowne missyonarstwo.... Szczęśliwy kto się w chwili obłędu nie rozminie ze swém przeznaczeniem....
Uśmiechnął się kanonik łagodnie.
— Przyznam się drogiéj pani, że nieraz mnie trwoga porywała o nią! Ja, co ją tak znam, co tak rozumiem jakiego jéj życia potrzeba.... ileż razy lękałem się, aby chwilowe wrażenie nie sprowadziło z drogi!...
Dzięki Bogu, trwoga ta przeszła! Wystawić sobie nie mogę nawykłéj do téj swobody, jakiéj umysł jéj potrzebuje — nagle związkiem z osobą coby jéj pojąć nie umiała.... zakutéj w rodzaj niewoli. Wlec za sobą jak kulę, choćby najlepszą, ale po ziemi zmuszoną stąpać istotę — mając skrzydła i ducha do lotu.... a! — co za męczarnia!...
Westchnął kanonik i Ada mu odpowiedziała westchnieniem. Pokorny, dobry, rozkochany Robert wydał jéj się jakby ta kula, co ją do ziemi przykuwać miała....
Wysnuła z tego potém cały szereg sutuacyj wyobraźnia... wszystkie prozaicznego życia trywialności.... Majora zapomnieć nie mogła....
Dnia tego znużona wyszła wcześniéj spocząć do siebie; dawny dziennik wpadł jéj do ręki, i rozbudził myśli, z któremi się rozbratała. Spojrzała na obraz matki.
Ta miłość, dla któréj wszystko miała poświęcić — upokarzająca w oczach świata, odejmująca jéj aureolę — byłaż warta takiéj ofiary? Serce biło na wspomnienie chwili niemego zachwycenia w lesie, pożegnania u furtki. W tém szczęściu widziała teraz niemal coś upokarzającego.... Wstydziła się go teraz.
Dźwigała ciężar, który na nią ściągnęła jedna chwila — zapomnienia się, słabości....
Byłaż nią związana? Wszak nie ona zrywała — ale sam los ich rozdzielał....
W długiém dumaniu widziała już, że się to rozchwiać.... mogło — przeciągając.... i zerwać tak samo, choćby nikt nie potargał więzów....
— Zostawmy to jak jest mówiła; będzie co los przeznaczy.... walczyć z nim byłoby świętokradztwém.... jest w nim wola boża....
Obok tych myśli — przychodziły przypomnienia swobody, jaką miała w Ruszkowie, będąc sama. Nowe życie musiałoby zburzyć całą starą budowę.... A płynęły te dni często nudnie i leniwo, ale fantazya jéj miała prawo czynić z niemi co zamarzyła. Jutro — we dwojgu, trzebaby posłuszną być cudzym zachceniom.... wolę poświęcić, spokoju się wyrzec.... Ruszków zmieniony, przerobiony — stanął w oczach i zadrgała....
Marzyła i o nim, o biednym Robercie, lecz z politowaniem tylko.
Ponieważ Czeladinek nie mógł się obejść bez popisów i występowania — kilkakroć przez Rubaszka poddając tę myśl, że mógłby przed szerszém kołem słuchaczów odegrać koncert, któryby nawet był czémś jedyném w swym rodzaju, — Ada się zgodziła zaprosić na wieczór sąsiadów....
Było to w istocie coś zupełnie nowego. Pułkownik miał rozesłać listy zapraszające. Kanonik, widocznie, popierający wszelkie rozrywki, wszystko co mogło odciągnąć od marzeń — obiecał także pomoc swoją. Niesłychana więc w dziejach Ruszkowa rzecz się dokonała: zjechało się około czterdziestu osób, a gospodyni, któréj znaczniejsza ich część ledwie z widzenia była znana, z nadzwyczajną uprzejmością i pańską wspaniałością przyjęła to różnobarwne towarzystwo. Czeladinek w białym krawacie ufryzowany, odegrał nieuniknioną rapsodyę Liszta i mnóztwo ślicznych rzeczy. Panny mu bukiet ofiarowały, a jedna z nich mocno się nim nawet zajęła.
Szczęściem dla niéj czekano nań w Rydze, i — musiał w końcu odjechać....
Wynagrodzony wspaniale, ruszył unosząc z sobą najmilsze wspomnienia, a Rubaszek przy rozstaniu z nim spłakał się jak bóbr i upił jak nie boże stworzenie.
Zostawał baron von Pavianer, który namawiał przez kanonika do portretu.... Mógł on być zawieszony w sali jadalnéj, gdzie miejsce dlań jakby umyślnie było zostawione.... Ada zgodziła się na malowanie.... Nastąpiły narady nad ubraniem, tłem, oświetleniem, pozą, a baron poddawał się rozkazom, powtarzając, iż jakkolwiek artysta z powołania, nie ma ani setnéj części nauki i smaku pięknéj pani. Zwał ją wyrocznią w rzeczach sztuki.
Bawić to zdawało się piękną Adę. Baron miał ją przedstawić stojącą, z głową i wzrokiem zwróconym ku patrzącym, z rękami spokojnie założonemi, trzymającemi niedbale wachlarz i chustkę — w sukni aksamitnéj, z koronkami. We włosach nic prócz jednéj brylantowéj gwiazdki, którą Ada czasem nosiła....
Portret ten, doskonale pomyślany, był rozrywką najskuteczniejszą — Ada poddawała myśli, kierowała wykonaniem, zdawało jéj się czasem, że go malowała sama. Ponieważ manekinu nie było, a do draperyi stać sama pani nie mogła — uradzono jedną z panien służących ubrać, — z tém, że suknię ową aksamitną miała sobie zatrzymać. Panna Julia, bardzo ładna panienka, tego wzrostu co pani, stawała więc do akcessoryów, a Ada mogła swobodnie, po wykonaniu twarzy i karnacyi przypatrywać się robocie.... Zajmowało ją to niekiedy tak, że całemi godzinami stała za baronem, który tak był posłuszny, iż psuł co zrobił często idąc za rozkazami mistrzyni.
Nie przeszkadzało mu to uwielbienie dla niéj, w godzinach gdy sam na sam z piękną panną Julią zostawał, przemawiać do niéj po austryacku i powoli serce jéj podbijać. Zaszło to tak daleko, że późniéj panna Julia za baronem pojechała, służyć za wzór do aniołów na freskach kościelnych. W czasie malowania nikt się tego stosunku nie domyślał, bo panna Julia narzekała na nieznośnego malarza i krzywiła się na niego....
W tym czasie także kanonik poddał myśl szczęśliwą, żeby kilkoro dzieci wiejskich wyuczyć do śpiewania w kaplicy. Rubaszek się tego podejmował chętnie. Rozpoczęły się próby i studya, którym często pani bywała przytomna. Na przemiany więc mogła przypatrywać się postępowi portretu, przysłuchywać małemu chórowi głosków dziecinnych, i z Habichtem troszczyć o ogród.
Nabrała bowiem, nagle przypomniawszy sobie dawną miłość dla ogrodu — chęci podniesienia swych cieplarni i trebhauzów do najwyższego stopnia doskonałości i bogactwa.
W tém wszystkiém czuć było gorączkowe pragnienie zapomnienia przeszłości, zagojenia ran, dania sercu sztucznego pokarmu. Kanonik jak lekarz troskliwy, dopomagał.... Ada wróciła z zapałem do ksiąg, które przez czas jakiś zaniedbywała.... zatapiała się w nich długo, ale często też książka z ręką bezsilną opadała na kolana, oczy wlepiała w ziemię i tak zamyślona — nieprzytomna, pozostawała długo ze wspomnieniami z żalem — ze zgryzotą czy z nadzieją — któż to zgadnie??
Z Warszawy przyszedł list od Roberta. Biedne chłopię, któremu Karol nie śmiał wyznać, że dostał burę, że się omylił i zawód mu uczynił — czekało z oczyma zwróconemi w tę stronę zkąd szczęście przybyć miało! List jego poruszył Adę, wróciła miłość cała — serce uderzyło.... ale nim siadła odpisywać, oczy jéj padły na obraz matki, na wszystko co ją otaczało — i — ostygła znacznie....
Odpowiedziała nazajutrz tęsknie i czule, wyznając mu, że nie miała odwagi do kroku stanowczego.... Zaklinała go, aby był mężny i cierpliwy. Nie chciała — dla własnego szczęścia zatruwać życia ojcu jego, rozrywać węzła świętego, który go łączył z dziecięciem.
Było to piękne, wymowne — i Robert w prostocie ducha mógł w tém widzieć miłość najgorętszą — a przecież było to ostygnienie już — było to złudzenie tylko, w które sama pisząca nie wierzyła.... Dawne jéj listy dziwnie kreślone były, bezładnie, nieforemnie, niezrozumiale czasem; ten był jasny, brylantowy, stylem najśliczniejszym, poezyi pełen.... a chłodny...
Szczęście, pisała mu, trzeba było zdać przeznaczeniu, woli Boga.... Ona miała mu pozostać wierną na wieki.... on powinien był ufać jéj i być spokojnym....
Karol odebrawszy odpowiedź, już się nie odzywał. Gniewał się trochę na nią, mocno na samego siebie. Nie przyznał się do zawodu przed babunią — zmilczał, powiadając sobie, że już się więcéj ani w te interesa sercowe, ani w żadne inne wdawać nie będzie....
Napisawszy spokojnie do Roberta, Ada odetchnęła.... wróciła jéj wesołość — zdawało się, że odzyskała swobodę. Nie tęskniła do szczęścia; wolała, aby się ono przeciągnęło.... odsunęło.... lękała się go prawie.... To życie nowe, co się jéj uśmiechało, gdy czuła przy sobie bijące serce jego — życie nieznane, pełne niezbadanych tajemnic.... przerażało ją.
A nuż nazajutrz przebudzona z tego szału, ostygła miała w ideale swym znaleźć poziomą istotę, niezdolną, jak mówił kanonik, podnieść się i ulecieć z nią w wyższe światy...? Nuż niesmak i wstręt miały pieszczoty zostawić na ustach...? Nuż namiętność zmieniłaby się w politowanie — które trzebaby było dźwigać aż do śmierci.... znosząc uwielbienia sercem ostygłém?... Tysiąc myśli krzyżowało się w jéj głowie.... a gdy jak rój dokuczliwy owadów naprzykrzyły się — biegła do portretu, do śpiewaków małych, do ogrodu, do książek, aby upiwszy się wrażeniami, zapomnieć o sobie saméj....
Tę walkę, którą raz już przebywała zaczynając kochać — musiała na nowo podjąć z sobą, aby zaprzestać.... Zagłuszała uczucie, a na dnie serca pozostawało zawsze widmo ukochanego, które się mówić zdawało do niéj: Litości!
Odwracała oczy, czuła się winną, gardziła niemal sobą — ale zmienić nic nie mogła.
Jednego jesiennego wieczoru, z myślami temi wyszła Ada do parku, do pamiętnéj furtki.... która na niéj przykre i miłe zarazem uczyniła wrażenie. Ani ona, aniby nikt wytłómaczyć tego nie potrafił, dla czego ztąd, wolnym krokiem posunęła się daléj, szukać wspomnień bolesnych. Sama nie wiedziała jak się znalazła w tym lesie, w którym niegdyś tak była śmiała i wyzywająca, a teraz tak zawstydzona i strwożona. Niedaleko już było do Kasi.... chciała zajrzeć i do niéj — i tam były niedogasłe krótkiego marzenia pamiątki. Zbliżając się ku dworkowi, posłyszała w nim żywą rozmowę; głos Kasi podnosił się coraz i zagłuszał drugi, w którym rozpoznać było można męża.... Ada stanęła strwożona.... byłże to już spór co wyrósł na tém szczęściu, jak oset na polu zbyt żyzném?
Wyrazów nie można było pochwycić, ale dźwięki dowodziły silnego rozdraźnienia. Ada stała jeszcze rozmyślając, czy ma wnijść, czy niepostrzeżona usunąć, aby nie być świadkiem sceny małżeńskiéj, gdy Kasia wybiegła na próg, dziecię trzymając na ręku, z twarzą zaognioną, z włosami potarganemi, w ubraniu dosyć zaniedbaném.... Dawniéj elegantka i tak dbała o swą twarzyczkę, piękna jeszcze Kasia, zabrukana była i do niepoznania zmieniona. Wyraz nawet śmiejącego się zawsze jéj lica, zmienił się na jakiś groźny i nadąsany. Nagle spostrzegła dawną swą panią — i zdumiona, zatrzymawszy się chwilę w niepewności, podbiegła ku niéj żywo, starając się zachmurzoną twarz rozjaśnić.
— Na Boga! cóż ci się to stało, Kasiu moja! co ci jest?
— A nic! paniuńciu kochana! a nic! ot — tak, zwyczajnie — nasze gospodarskie sprawy... Pani tu dawno?...
— Nie bardzo! alem się obawiała wnijść, słysząc jakąś bardzo żywą rozmowę. Cóż to było?
— A! proszęż pani kochanéj! To i mówić o tém nie warto!
— Któż to był?
— A, to ja się z mężem, z pozwoleniem pani, ujadałam.... za dziecko....
Pocałowała swojego Stacha, który tulił do niéj głowę, krzywiąc się i oczy sobie wycierając kałaczkiem.
— Jakto? zlituj się! z mężem mogłaś się.... poróżnić!
— A! uchowaj ręka Bozka! poczęła żywo Kasia. Cóż bo pani myśli! My się tak kochamy, że jednoby za drugie życie dało — ale — jak się żyje razem, to trudno, czasem trzeba ząb za ząb się wykłócić! to nic nie pomoże.... boby zahukali i zgnietli.... Najlepszy mąż, ale zawsze chce na swojém postawić, a to nie może być...
Kasia mówiąc chciała wprowadzić panią do dworku. Ada wolała zostać pod altanką z fasoli. Pan Rybacki, jakby się wstydził, nie pokazał się.
Z ciekawością Ada spoglądała na swą dawną sługę, tak świeżą, ładniuchną, rozkwitłą. Dziwna w niéj zaszła zmiana. Kasia rozrosła się, utyła, straciła wdzięk, była rumiana, zdrowa; ale wiosenne puchy, co ją czyniły tak wdzięczną, starły się z twarzyczki pulchnéj, ceglasto-czerwonéj i opalonéj. Ładne jéj rączki pogrubiały od pracy, i nie były już tak starannie utrzymywane jak dawniéj. W ubraniu nie było najmniejszéj oznaki troskliwości o wdzięk niewieści. Słowem Kasia się stała Kachną.... a — któż wie czy była szczęśliwą! Umysł jéj nawet dawniéj przystępny marzeniom i tęskniący do poezyi, zwracał się teraz tylko do dziecięcia, do trosk domowych, do chleba powszedniego.
— Kasiu moja — odezwała się Ada przypatrując się jéj pilnie — jakżeś ty się zaniedbała! Czy tak ci ciężko? Czy jesteś przynajmniéj szczęśliwa?
Zarumieniła się kobiecina, a za całą odpowiedź pocałowała Staszka w czoło — i westchnęła.
— Co to mówić! proszę kochanéj pani — poczęła. Życie to życie! Nie mogę ja powiedzieć, żebym nieszczęśliwa była; człeczysko dobre, poczciwe, ale trochę gburowaty i uparty. Toć się czasem potrzeba z nim wykłócić, aby nie zawojował....
Pani na mnie patrzy, żem ja taka brudna.... A! to prawda, mnie czasem saméj wstyd gdy się w lusterku na siebie popatrzę — ale gdzie to nam biednym o elegancyi myśleć! Ledwie człek wstanie, trzeba pamiętać o dziecku, i o nim, i o krowie, i o wszystkiém... Na mojéj to głowie.... caluśki dom.... (Westchnęła). Ledwie czas się przeżegnać i Zdrowaśkę zmówić. Dawniéj człek poczytał.... teraz nie ma czasu. Jeszcze póki nie było tego robaka.... (Pocałowała chłopca). Co pani chce! A no, za to co jest, Panu Bogu niech będą dzięki.... Adzie żal było serdecznie ślicznego dziewczęcia, co się tak goniąc za jakiémś szczęściem śnioném zmarnowało.
— A! widzisz — rzekła smutnie: nie odradzałam ja ci? nie prosiłam, abyś za mąż nie szła? Nie chciałaś mnie słuchać — a dziś....
Kasi łzy w oczach stanęły....
— Paniuńciu droga, rzekła, takie już było moje przeznaczenie! Albo to mnie tak bardzo źle?.... A miałażbym ja taką pociechę jako oto...? (Schyliła się do usypiającego chłopaka). A ktoby mi oczy zamknął, zapłakał po mnie, pamiętał i usypał mogiłę! Co tam mówić! Co Bóg dał — to dobre....
Mąż nie tak zły jak się zdaje.... Oni to tacy wszyscy, moja paniuńciu droga! (mówiła ciszéj). Dopóki się stara, póki nie wystara, na kolanachby całe dni modlił się jak przed obrazem.... całuje palców końce.... a potém.... potém.... na nas koléj klęczeć przed nimi i po rękach całować.
Ada się zerwała oburzona.
— Co ty pleciesz! — zawołała: to nigdy w święcie być nie powinno i nie może. Kobieta godność swoją uszanować powinna.
Zarumieniona Kasia, dziwnie, trochę szydersko spojrzała na dawną panią.
— Paniuńciu kochana — szepnęła — co to o tém mówić, czego człowiek nie doświadczał! O! zobaczy pani, jeśli kiedy za mąż pójdzie, jak to się wiele rzeczy w oczach i w sercu odmieni.... Człowiek śpiewa jak ptaszę, póki wolny.... i marzy.... a po ślubie.... trzeba oczy spuścić w ziemię.... i myśl ku ziemi....
Kasia też mówiąc to główkę spuściła.
— Jeśli ci tak źle — odezwała się Ada.... Jeśli Rybacki tak niewdzięczny — to go porzuć.... przenieś się do mnie z dzieckiem....
Kasia się zerwała z siedzenia.
— Mnie źle! A! Panie Jezu Chryste! Zgrzeszyłabym, gdybym to mówiła.... Żebym ja miała męża porzucać, dla tego że się czasem z nim pokłócę.... a brońcie mnie Święci Pańscy! Co też pani mówi! Mnie z nim jak w raju....
— No — to nie mówmy o tém....
Kasia podniósłszy się, zawołała, jakby wzywając męża na świadectwo.
— A chodź-ino tu! słyszysz!
Ruszyło się coś zaraz we dworku, i Rybacki w nowéj taratatce, widocznie na prędce chwyconéj, stawił się u progu altany. Ada go dosyć surowym zmierzyła okiem.... Wydawał się łagodnym i potulnym.... ale powabnym nie był. Toż samo co w Kasi i w nim było widać: zaniedbanie. Młode małżeństwo już się dosyć znało, by się nie potrzebować stroić do siebie i chcieć sobie przypodobać....
— Pokłońże się pani, że taka łaskawa a o nas pamięta! rzekła Kasia, i rozkaz jéj został spełniony.
Ada obojętnych kilka słów rzuciła i zapytań o lasach. Z postawy, z odpowiedzi, z mowy Rybackiego widziała, że wykształceniem daleko stał od żony.... i nie był może jéj godzien.... A jednak — spójrzenia Kasi nań rzucane dowodziły, że go kochała — że jéj z nim było dobrze....
Wszystko to — tajemnice były dla Ady, których odgadnienia szukała i dla téj pary i dla siebie. Stosunkowo była niemal w położeniu podobném. Miałaż i ją spotkać ta metamorfoza, to przeistoczenie motyla na robaka pełzającego po ziemi? to zaparcie się piękna, poezyi, wdzięku dla powszednich życia zaprzątnień...? Miałaż i ona z Robertem przechodzić przez waśnie i spory — i podbijać być zmuszona, aby nie być podbitą?
Kasia szczebiotała już wesoło, przyszedłszy zupełnie do siebie, Rybacki śmiał się i białe zęby pokazywał z pod czarnego wąsika.... odprowadzali ją tak oboje na drogę.... a Ada szła zamyślona, smutna, rozczarowana.... i wzdrygała się ciągle.
— Maż i moja przyszłość być tak rozczarowana?... Dziecię — rodzina — kolebka.... troski!! Ani chwili czasu, ani myślą polecieć w błękity i przepaść! O Boże mój! toż to los nas wszystkich wątłych kwiatków? Serce nas wabi jak wąż w raju do zguby — na śmierć naszą.... Z dziewiczą zasłoną spada korona nasza z czoła.... Królowa staje się niewolnicą!
Okropnie!!




Mieszkanie pana Karola zachowało jeszcze pewne pozory zamożności, pozostałéj z dawnych czasów. Najmował on na Nowym Świecie obszerny lokal na drugiém piętrze, za który już od półtora roku nie płacił. Właściciel kamienicy, dobry człek, umiejący w lokatorze poszanować niegdy zamożnego człowieka i kolligata, któremu wrócić mogły dostatki — nie bardzo się naprzykrzał o zaległość. Karol umiał go sobie zjednać grzecznością i serdecznością, która rosła razem z długiem. Mieszkał więc w daleko droższym appartamencie niż był powinien, lecz wynieść się z niego nie było sposobu.... Mebelki pozostały z epoki świetnéj, mocno tylko przeszarzane, ale zawsze znać było na nich pochodzenie arystokratyczne od Simmlera.... Mnóztwo drobnych sprzętów, jak zwykle u marnotrawnych ludzi, łudziło pewną elegancyą, należącą do przeszłości, ale pokrywającą teraźniejszość smutną, tak, że się jéj na pierwszy rzut oka domyślić nie było można.
Z przeszłości także został kamerdyner Paweł, który się do pana przywiązał, miał u niego też zaległości, i dzieląc złe i dobre jego losy, był z nim na pewnym stopniu przyjacielskiéj poufałości. Prowadzili oba życie, na różne skale, w gruncie jednakowe. Paweł nawet dowcipów się od pana ponauczał, i słynął niemi między swymi. Jak w staréj komedyi Molierowskiéj, był to przewyborny Scapin.... Dwór pana Karola składał się teraz z jego jednego, resztę posług spełniali przychodzący i najmowani ludzie....
Mieszkanie pana Karola, mające dwa salony i kilka pokojów, mogło wybornie służyć Robertowi, przynajmniéj dopókiby sobie stosowniejszego nie znalazł. Karol ani mówić nie pozwalał, aby się gdzieindziéj mógł umieścić.
Ponieważ Paweł towarzyszył panu w drodze, lokal tymczasowo był na łasce i dozorze właściciela kamienicy.... Zastali go więc z powietrzem zatęchłem, z grubemi pyłu warstwami, i w nienajlepszym porządku, bo na wyjezdném nie czas go robić było. Robertowi dostał się pokój, w którym acz łóżka nie było, znajdowała się sofa, mogąca być posądzoną, iż je już nieraz komuś zastępowała.
Był wieczór, gdy zmęczeni tu stanęli, a że w domu nawet wody do umycia trudno było dostać, zaproponował Karol pójść się pokrzepić w restauracyi. Poszli tedy do Heurteux’a, gdzie Warszawiak miał kredyt, bo był już winien dosyć dużo....
Tu był jak w domu, garsonowie witali go z licem rozradowaném, dowiadując się o zdrowie, kłaniano mu się od wszystkich stołów, znał go cały świat.
Robert, który mało bywał w większych miastach, czuł się obcym, i poznać w nim było można parafianina. Nic go nie obchodziło zresztą, że patrząc nań, uśmiechano się — cały był w szczęściu swojém i w obawie, jak się to wszystko rozwiąże.
Na smutnéj, zamyślonéj jego twarzy widać było, że go marzenia daleko ztąd niosły.
Z wąsami do góry podkręconemi i zafarbowaną na barwę kasztanowatą czupryną, obok Roberta i Karola, stolik zajmował niemłody mężczyzna, wojskowo się trzymający. Przywitał się on z Karolem, zmierzył oczyma jego towarzysza, i pochyliwszy się do ucha, zapytał pół-głosem:
— Kto taki?
— Pan Robert Jazyga.
— Hę? czy nie syn majora?...
— Jedyny!
Mężczyzna wstał i podniósł ręce do góry....
— Pan Robert Jazyga, syn majora! Pójdź, kochany mój, niech cię uścisnę. Z ojcem razem służyliśmy.... Jakże mi przyjemnie!... Może kiedy o mnie wspominał — kapitan Sroczyński.
— W istocie, słyszałem nieraz nazwisko pańskie z ust ojca....
Uścisnęli się tedy serdecznie i usiedli, a tuż posypały się pytania — o zdrowie majora, o powód przybycia do Warszawy i t. p.
Kapitan był gaduła — Karol mu pomagał. Robert, który nie miał ochoty do gawędy, mógł słuchać, odpowiadając to uśmiechem, to jakiém poruszeniem.
— Ale zkądże to panu kapitanowi się wzięło stołować w restauracyi? zapytał Karol.... wszakże....
— Tst! to jest tajemnica! pochylając się niby do ucha — ale nie zniżając głosu począł pan Sroczyński. Widzisz, kochany panie, dziś piątek.... Nie chcę dzieciom dawać zgorszenia jedząc z mięsem, a z postem jeść nie mogę. Rozumiesz!
Chrząknął. — Dla tego idę pod jakimś pozorem z domu precz, bo mi kapitanowa z mięsem nie da — za nic!
Śmieli się.... Kapitan wąsa pokręcał.
— Widzicie, chytro, mudro, trzeba ażeby był wilk syty — (to ja) i koza cała (to jejmość moja). Wilk na starość głodu nie cierpi, a koza! ho! ho! żartować z nią nie można? szanować trzeba.... Rozumiecie!
Gdy tak zajadali, a Sroczyński zabawić się ich starał — spójrzał nagle na zegarek....
— Trzy kroki ztąd, rzekł — gdybyście byli łaskawi do mnie na herbatę? co? Pan Robert poniekąd obowiązany jest, ojcowskiego towarzysza broni odwiedzić, a pan Karol nadto jest grzeczny, by mu nie towarzyszył. Hę? zobaczycie.... moją magnifikę i pięć ślicznych panien, jak jedna. Jest ich pięć! — dodał kapitan — pięć jak oko.... Prawdziwe Warszawianki, poczciwe, wesołe i ładne.... Nie posądzajcie mnie, żebym dla nich tak kawalerów łapał! ho! ho! dadzą one sobie same rady.... A magnifika od czego? To nie moja rzecz.... alebyśćie się pośmieli i poweselili.... Hę?
Karol patrzał na Roberta, ten na niego.
— Kapitanie kochany, rzekł piérwszy — chyba to odłóżmy ad feliciora. Jesteśmy z drogi, pomęczeni — i widzisz sam — nie ubrani.
— Co? jak to? nie ubrani?
— W surdutach, po obiedzie! wieczorem!
— Przeżegnaj się! u mnie frak jest zakazany! Chodźcie jak stoicie.... Herbata, ręczę wam, doskonała. Misia ją robi tak, że chińskiego cesarza mógłbym na nią prosić....
Wahał się Karol. Kapitan widział, że na niego powinien był głównie nalegać, i pochwycił go za rękę....
— Chodźcie — co za ceremonie! Nie ma „ale” — aresztuję i pod szupasem prowadzę!
Wstał kapitan, a za nim wszyscy, opierać się zbytnio nie było powodu.
W istocie, mieszkanie Sroczyńskiego było o kroków kilkanaście, zajmował pierwsze piętro świadczące, że mu się nieźle dziać musiało. U drzwi zadzwonił silnie, i wnet z za nich dały się słyszeć śmiechy, głosy i tupanie pośpieszne, a gdy się otworzyły, widok bardzo przyjemny oczom przybyłych się przedstawił — ślicznych pięć panien, w jednakowych białych sukienkach, z różowemi kokardami w blond włosach. Wszystkie były jakby jednego wzrostu i jednego wieku, i trudno było starszą od młodszéj rozróżnić. Typ jeden pięciorako się w nich przedstawił z odcieniami, jakie natura nadawać umie dziewczętom i kwiatkom. Z dala były niezmiernie do siebie podobne, z blizka każda z nich miała cechę inną, sobie właściwą...
Zobaczywszy dwóch obcych młodych panów, jak stado kuropatw spłoszone, nagle furknęły wszystkie, trzepiocząc się, śmiejąc, wyprzedzając i znikły.... Kapitan śmiał się także.
— Myślały, że wracam sam jeden!
W salonie zastali tylko — magnifikę. Zasługiwała ona na to imię, była bowiem poważna, otyła, hoża jeszcze i rumiana niewiasta.... ale twarz jéj dosyć pięknych rysów wyraz miała surowy i nakazujący poszanowanie. Ceremonialnie przyjęła zaprezentowanych przez męża panów: Karola z pewnym chłodem i obawą, jakby coś o nim już zasłyszała, Roberta trochę uprzejmiéj. Choć kapitan baraszkował i rozmowę starał się swobodną uczynić, pani ją wstrzymywała i nie dawała wyjść z powszednich, oklepanych frazesów. Dopiero po dobréj chwili oczekiwania, z przybraną powagą, w porządku wedle starszeństwa, wytoczyły się panny, które przed chwilą wydawały się tak wesołe, z oczkami pospuszczanemi skromnie. Matka je zaprezentowała, i nieco z dala zabrały miejsca, nie łącząc się z towarzystwem.
Kapitan poszedł im tam coś szeptać i kilka śmieszków tłumionych, ozwało się, ale surowe spojrzenie mamy, wnet je zmusiło do schowania się w chusteczki. Groźno nawet na męża popatrzała magnifika, karcąc go za to, że dziewczętom ich rolę skromną, utrudniał.
— Słyszysz Misiu — odezwał się kapitan, do drugiéj z rzędu, — zapraszając tu tych panów, zapewniłem ich o twym talencie do robienia herbaty — nie uczyńże mi wstydu!
Przestroga ta w porę przychodziła, gdyż w drugim pokoju słychać było brzęk przygotowawczy filiżanek.... i chodzenie około stołu.... Misia wstała, i jedna z sióstr poszła w pomoc jéj do drugiego pokoju, a trzy zostało, przysłuchując się rozmowie i prowadząc drugą po cichu.
Oczy Karola z wielką ciekawością i zajęciem ciągle się ku panienkom zwracały. Trzy pozostałe miały właśnie wszystkie warunki potrzebne, aby mu się podobać — młodziutkie były.... Ostatnia liczyła zaledwie wiosen piętnaście, a najstarsza przyznawała się do dwudziestego lata.... Świeże były jak pączki, różowe, białe, i oczy miały figlarne, zaczepiające po młodemu, bez złéj myśli, tak — z obowiązku młodości!
Karol byłby z wielką przyjemnością przeniósł się do panien i zabawiał się z niemi, ale surowe oko magnifiki pomyśleć o tém nie dawało. Z macierzyńską strategią, natychmiast, odgadłszy intencyę — odciągała go zadając mu pytania.
Robert choć patrzał, daleko obojętniéj zwracał ku nim oczy. Dla niego nie było na świecie kobiety, tylko ta jedna, któréj obrączkę miał na palcu, którą wielbił jak ideał. Wszystkie mu się wydawały pospolitemi przy niéj i tak ubogo siedzącemi przy ziemi....
Ani nawet przy herbacie, gdy go posadzono obok najstarszéj, z którą coś mówić musiał, choć ona nań zdumione, piękne zwracała oczy, nie rozbudził się do życia.... Nie zabawiał też jéj pewnie. Za to Karol najmłodszą mając przy sobie, pobudzał ją do nieustannego śmiechu i swawolił — przyzwoicie bardzo, ale może za młodo dla swéj łysiny....
W tém towarzystwie zszedł im wieczór dosyć przyjemnie.
Kapitan odprowadził na stronę Roberta po herbacie.
— Kochany mój — jeśli w Warszawie zostaniesz dłużéj, masz mój dom otwarty.... Proszę cię, bez ceremonii. Wieczorami zawsze prawie jesteśmy w domu.... Rozumiesz, pana Karola ja nie inwituję, bo to panicz, z innego świata — jemu tu nie w smakby u nas było....
Kapitan zażył tabaki.... i nachylił się do ucha Jazydze.
— Ojca jestem przyjacielem. Nie bardzo tam w te towarzystwa się daj uplątać. Ja cię tu dla łatwiejszego przestrzeżenia przyprowadziłem. Rozumiesz! sza! Są to mili ludzie, ale.... płocho.... pstro w głowach.... Rozumiesz?....
— Ja tu nie na długo przybyłem, odparł dziękując Robert — mało w towarzystwach będę.... wolę samotność.... Nie nawykłem do nich.
— Hę? — ale u nas będziesz jak w domu.... A teraz.... sza!
I kapitan z Robertem wszedł w koło ogólne, przyłączając się do rozmowy, którą żona jego, jak biegły sternik kierowała, raf unikając.
Toż samo zaproszenie, pośpiesznie i niewyraźnie wymówione, zapewne z obawy, aby go Karol nie usłyszał, odebrał Robert i od magnifiki.
Gdy wyszli — przewodnik rozśmiał się głośno, zwracając do Roberta.
— A co? aussitôt arrivé — aussitôt pendu! Ledwieś wysiadł już cię niewiasty opanowały! Masz pięć do wyboru, a śliczne dzierlatki.... Pilnuj serca!
Robert zapewnił, że nie było w niebezpieczeństwie.
— Ja, przyznaję się — odparł Karol — ja zarazbym się zakochać gotów — i to w najmłodszéj. Taka gąska wesoła! takie to dziecinne, a w oczach już tyle sprytu!
Robert nie odpowiadał, czuł się nad wyraz zmęczony i smutny. Zaledwie się dostali do mieszkania, które Paweł z cygarem w ustach, otworzył im — poszedł do swego pokoju i padł na łóżko....
Myśl ta, że ona, że Ada przybyć miała, że ją miał widzieć, że znowu mógł z nią swobodniéj niż kiedy przeżyć godzin parę — a może?? (myśl nie śmiała już pójść daléj) wprawiała go w gorączkę.... Znużenie tylko podróżą uśpić go potrafiło.... a gdy się zbudził nazajutrz, późno już było, i starszy pan Karol, co nie tyle snu potrzebował — ubrany chodził oczekując na niego.... Śniadanie już jakieś Paweł przygotował.... Po niém zaraz Karol chciał go prowadzić dla pokazania mu miasta.
— Nie dam ci się zasiadywać i zamarzać! Trzeba być wesołym, słowo daję — być takim powinieneś....
Nie sprzeciwiał się Jazyga, i zaraz też po śniadaniu wyszli. Ale były to dni niespodzianek. Jak wczoraj złapał ich kapitan, tak tego ranka wpadli na najmniéj spodziewane zjawisko, które im wszystkie plany ich pokrzyżowało....
Szli Krakowskiém-Przedmieściem, kierując się ku Zjazdowi, gdy na przeciwległym trotuarze Karol zobaczył jakąś postać, żywym uchodzącą krokiem, i nagle krzyknął:
— Oblęcki!
Robert zwrócił oczy ciekawie, i w istocie ujrzał pana Mirosława, który słysząc wymówione nazwisko swoje, stanął, jakby nie wiedział co począć, uchodzić lub dać się pochwycić.
Karol przyskoczył, i rękę mu położył na ramieniu....
— Stój, na Boga! przecież my oba jesteśmy twoi starzy przyjaciele! Nic ci się złego nie stanie.... Po całym świecie szukaliśmy cię myślami.... rychléj ci się na co przydamy, niż zaszkodzimy. Ja, chociem się kochał w twéj.... ale jakże? ożeniłeś się już? czy?...
— Wzięliśmy ślub nazajutrz....
Karol ramionami ruszył....
— Szczęśliwy! Miesiące miodowe!
Oblęcki spuścił głowę i zapatrzył się w bruk....
— Słuchaj, Oblęcki — ciągnął daléj napastliwie Karol, chwytając go za rękę — myśmy stawali w twéj obronie — nawet ja.... Byliśmy i jesteśmy przyjaciołmi. Ja mam tu kupę znajomości — prowadź nas zaraz do siebie.... Pokłonimy się twéj żonie — pogadamy....
— Ale.... wybąknął Oblęcki — ale — najchętniéj — tylko, że my tak dalece mieszkania do przyjęcia gości nie mamy....
— Alboż to my goście! odparł Robert rad ze spotkania, które mu Ruszków przypominało — myśmy przyjaciele....
— Spodziewam się! potwierdził Karol.... Chodźmy....
— Mieszkam na Dziekance — stłumionym głosem zawstydzony rzekł Oblęcki.
— Ale — choćby na Solcu! co u licha! grzechu w tém nie ma — dodał Karol — chodźmy — jakże ci się powodzi?
Oblęcki podniósł twarz bladą, oczy wielkie wlepił w mówiącego i nie odpowiedział nic....
— Kochany mój — wszyscyśmy twój heroizm i męztwo — ciągnął daléj pan Karol — admirowali! W uniesieniu byliśmy nad poświęceniem się panny Karoliny....
— To anioł! krzyknął malarz z zapałem — a ja — ja byłem i jestem najnikczemniejszą istotą! Teraz mi się dopiero otwarły oczy! Egoizm.... szał.... Uczyniłem ją ofiarą méj namiętności....
— Zgryzoty sumienia przyszły ci, jak zwykle, musztardą po obiedzie, mój drogi — rozśmiał się Karol. Nic nie pomoże skrucha, trzeba myśleć, aby było co jeść....
— Dziś — jeszcze jeść co się znajdzie — rzekł Oblęcki.... Cóż potém! Ten anioł nawykł do życia pańskiego, do wygód. Do tego ażeby ją otaczały blaski, cisza.... spokój — a teraz.... teraz? A! mam sobie do wyrzucenia....
Karol się rozśmiał.
— Kochany mój, nawet w gospodarstwie życia u ciebie nie ma kalkulacyi i porządku. Uważasz.... trzy albo cztery miesiące potrzeba się poić szczęściem i nie zatruwać go sobie, bo potém ci one nigdy nie wrócą. Na zgryzoty, rozpacze, owe wyrzucania naprzód sobie, potém jéj — czas będzie! Wierzaj mi — na to macie życie całe, a szczęścia tylko te mizerne sto kilkadziesiąt dni. Sam uważ!
Pod chłostą tego szyderstwa umilkł Oblęcki. Zbliżali się ku Dziekance.... Malarz ukazał dom, bardzo niepoczesny, zabrukany, z szeroką bramą obitą u dołu, na którego drugiém piętrze usłał gniazdo....
— Niech panowie będą łaskawi idą powoli, ja pośpieszę przodem i zawiadomię żonę; myśmy do gości nieprzygotowani. Drugie piętro — drzwi na lewo....
To mówiąc Oblęcki pobiegł szybko na wschody, z któremi się oswoić było potrzeba, aby je tak przebywać w skokach. Drewniane, zabłocone, stare — trochę ciemne, ku górze stawały się coraz mniéj bezpiecznemi. Chwiały się z nich niektóre jak zęby w staréj szczęce.... Malowniczy mrok panował w tém wnijściu.... Zapach kamienicy różnie dozwalał wnioskować o jéj mieszkańcach. Wiadomo to wszystkim nosom, iż każdy dom, jak każdy człowiek, ma swą woń właściwą. Nietylko fiołki pachną.... śmierdzą kamienice....
Ta miała zapach mdły, nieokreślony, dziwny zmieszanéj stęchlizny, wilgoci, muru mokrego, tłustości przyskwarzonéj, dymu, który się zabłąkał i uwięził... a wszystko to razem połączone dusiło i oddech utrudniało. Takiém to wszakże powietrzem żywić się musi znaczniejsza część ludności miejskich....
Cóż dopiero powiedzieć o zakątkach, do których nawet dobroczynny wicher nigdy nie zagląda, aby je z miazmatów oczyścić!
Pan Karol, nawykły do wygód — musiał sobie chustką usta i nos osłonić; Robert, świeżo ze wsi, czuł, że nicby go nie zmusiło zakopać się w takim grobie smrodliwym.... Doszli do drugiego piętra.... We drzwiach czekał na nich, w aksamitnym surduciku Mirosław.... Drzwi te prowadziły do rodzaju ciasnego korytarzyka, jedném okienkiem oświeconego.... z którego kilkoro wnijść widać było do pokojów. Jedno z nich stało otworem.... W kąciku zabrukana służąca, tuliła swe odrapane ubranie, zasłaniając się fartuchem i chcąc widzieć nie będąc widzianą. W kurytarzyku czuć było silną woń wychodzącéj nań kuchenki, a w niéj przemagała kapusta kwaszona.... W bigosie ma ona swe zalety, zdaniem myśliwych; lecz jako perfuma, wiele zostawia do życzenia. Szczęście z kapustą tak się wydawało p. Karolowi czémś anormalném, iż prawie osłupiał. Po namyśle jednak śmiało się posunął daléj.
Weszli do szczupłego pokoju, umeblowanego ubogo. Nie było tu nic, coby nęciło oko, coby artystę mogło pociągnąć.... rozerwać. Nawet żadnego szkicu na ścianie. Mieszkanie odnajęte od kogoś jak stało — przerażało niemal nędzą. Dwa zżółkłe sztychy za szkłem rozbitém, wyobrażały historyę Korteza, przez jakiegoś Anglika pojętą tak tragicznie, że pobudzała do śmiechu. Kanapka, kilka krzeseł, stoliczek chwiejący się.... na kominku zegar dawno umarły.... nic więcéj. Dwoje drzwi zamkniętych wiodło daléj. Spuszczony stor w jedném oknie — szczęściem nie dawał się bardzo rozpatrywać w ubóztwie — w nędzy raczéj tego nieszczęśliwego mieszkania.
Oblęcki wprowadziwszy swych gości, poprosiwszy ich siedzieć — sam, jakby zawstydzony, oparł się o ścianę i nie mówił słowa. Karol zawsze wesoły, tu stracił zwykłe usposobienie płoche — dla niego nawet miała swą uroczystość i powagę ta nędza dobrowolna, dla serca, dla miłości podjęta przez dwoje ludzi — co pragnęli być z sobą i żyć dla siebie.
Robert osowiałemi rozpatrywał się oczyma. Znał on ubóztwo i niedostatek wiejski, łachmany żebracze, chatę zadymioną zagrodników — nie miał wyobrażenia o téj nędzy miejskiéj, co niby jest zamożnością, a pod bielidłem trupiém kryje rany i niewysłowione boleści. To było coś niemal straszniejszego nad chatę walącą się, z któréj wyjść było można, odetchnąć czystém powietrzem.... Z za drzwi zamkniętych nic słychać nie było. Oblęcki poszedł do jednych z nich zapukać z lekka. Szelest sukni dał się słyszeć.... Karol stał naprzeciw nich smutny i prawie gniewny na tego człowieka, co śmiał los taki zgotować nieopatrznéj kobiecie. Powoli otwarły się one, i w skromném bardzo ubraniu, w dużéj chustce podpiętéj na szyi, ukazała się pani Karolina.... trochę mniéj różowa, ze śmielszém niż dawniéj wejrzeniem, lecz bez tego wyrazu smutku i zwątpienia, jakich się było można spodziewać.
Zachowała całą swą piękność i prawie świeżość swą dawną — a jednak zmieniona była do niepoznania.
To dziewczę nieśmiałe stało się dojrzałą i mężną niewiastą — z uśmiechem na ustach, rumieniąc się już mniéj daleko, niż za owych dobrych czasów, wyszła spokojnie witając dawnych znajomych.
— Jacyż to mili, a tak niespodziani goście! odezwała się po cichu — mogliżeśmy nawet zamarzyć o tém? Ale jakże się to stało? Mirosław nie miał czasu mi powiedzieć.
Karol odzyskał trochę śmiałości....
— Spotkaliśmy się na ulicy — rzekł. Myśmy tu dopiero od wczora, ja przez czas jakiś nie byłem w mieście. Ale jakże....
Nie mógł dokończyć.... Oblęcka podniosła oczy — spojrzała na męża, który wejrzenie miał w nią wlepione ciągle.
— Jak się to stało? — dodała głosem zniżonym.... Któż to dziś opowie!... A! panie, wśród największych pieszczot można być bardzo nieszczęśliwą — pod najtroskliwszą opieką, w któréj czuć serce, mogą ciężyć kajdany.... Przychodzi chwila.... i.... spełnia się przeznaczenie.... Cóż pan chcesz? Ja jestem szczęśliwa.... Mirosława mi tylko żal.... bom ja dla niego kamieniem u szyi.
— Karusiu! zlituj się! krzyknął Oblęcki — ty jesteś moim aniołem stróżem....
— Gdybyś mu się dał prowadzić! dodała pani....
— Alboż nie jestem posłuszny...?
— Nie dosyć — odpowiedziała spokojnie ciągle Karolina. Sądźcie panowie sami. Mirosław jest geniuszem, ja to mu przyznaję. A! tak! ale i geniusz musi się poddać konieczności, a robić to.... co mu los w ręce poda.... Czyż mu to uwłacza? W duszy może tulić i pieścić swe ideały, a ciężkim życia wymaganiom trzeba coś poświęcić. Czyż jeden malarz szyldy był zmuszony robić?
To mówiąc wstała z kanapki.
— Już choćby się Mirosław gniewał — ja go zdradzę.... rzekła; — pójdźcie — panowie zobaczcie co maluje. Są to rzeczy tanie, małe, zamówień trudno dostać — ale on we wszystko umie tchnąć ducha....
Mirosław chciał protestować — z lekka go odtrąciła Karolina i otworzyła drzwi drugie.... Była to.... niby pracownia.... Okno duże, u dołu ściereczkami zawieszone, blade światło dawało....
Na bardzo lichéj sztaludze stał obraz niewielki. Kilka szkiców i poczętych płócien wisiało na ścianach. Były to obrazki do wiejskich kościołów i ołtarzyków, wedle wymagań i tradycyi malowane.... Karolina miała słuszność — bo Matka Bozka Częstochowska nawet, będąca kopią setną bizantyjskiego wizerunku pod penzlem Mirosława nabrała wyrazu, który z tego złoconego i na pozór pospolitego płótna czynił dzieło wysokiéj wartości.
Karol patrzał milczący....
Jaskrawy Ś-ty Mikołaj z dziatkami, którego sobie z poblizkiéj wsi zamówiła gromada, prosząc aby im pięknych farb nie żałował — miał naiwny wdzięk Peruginowski....
Oblęcki wstydząc się tych robot, krył się za sztalugami i wzdychał. Karolina w Ruszkowie nabrawszy smaku i pojęcia sztuki, ocenić umiała roboty męża....
— To nam da chleb, a my dużo jeść nie potrzebujemy — odezwała się łagodnie. Mirosław tymczasem coś obmyśli, na pomysłach mu nie zbywa — ja zaś dosiedzę, dopilnuję — przymuszę, aby cierpliwie wykonał, i nie zrażał się, gdy to co miał w duszy, całe na płótno nie wyszło!
— Wiesz pani? — odezwał się w téj chwili Karol — słyszałem to od Ady, że małżeństwo i pani dopiero z Mirosława uczynisz prawdziwego artystę. Miała słuszność.
Na wspomnienie Ady zarumieniła się mocniéj Karolina i — zamilkła.
— Łajano mnie tam bardzo? spytała.
— Żałowano tylko — rzekł Robert; słyszałem z ust pani Ady tylko wyrazy współczucia.... Powtarzała nie wiem ilekroć, że z otwartemi rękami przyjęłaby ją....
Pani Oblęcka wstrzęsła się dziwnie....
— Bardzom wdzięczna — rzekła zimno.... My sobie damy jakoś rady na świecie, nikomu nie będąc ciężarem.... Prawda, Mirosławie?
Oblęcki popatrzał na nią składając ręce jak do modlitwy; nie rzekł nic.... Oczy jego chodziły za spojrzeniami gości: widać było, że go oglądanie tych płócien bolało....
Po chwilce — wyszli nazad do pierwszego pokoju.... Karolowi widok téj biednéj Sensytywy w szaréj chustce grubéj, w perkalowéj sukience, z twarzą smętną, tak był przykry, iż chciał ich co rychléj pożegnać.... Karolina wstrzymała Roberta.
— Posiedź pan choć, jeśli masz czas....
Jazyga został — ciągnęło go tu, że mógł mówić o niéj, o Ruszkowie.... Pożegnali się więc z Karolem, który interes pilny zmyśliwszy, uciekał.... i Robert wrócił z Mirosławem do ubogiéj izdebki....
Zaledwie usiadł, pani Oblęcka pochyliła się ku niemu, i z wyrazem życzliwości odezwała się:
— Umyślniem pana zatrzymała.... Jestem ciekawa.... Daruj pan.... Ja wiem wszystko.... To niedyskrecya? Dla czego pan oddaliłeś się od Ruszkowa.... Cóż pańskie.... nadzieje?
Jazyga się zmieszał nieco....
— Jam panu była i jestem życzliwa — dodała Karolina, z wielką powagą i pokojem — mówmy otwarcie, gdyśmy się tu raz spotkali. Wielebym panu miała do powiedzenia.... a! bardzo wiele!
— A ja — odparł Robert — choćbym chciał, nic mówić nie mogę.
— Tak — ja to rozumiem.... Panie.... jak mi go żal!
Złożyła ręce białe, na których Jazyga dostrzegł śladów już widocznych pracowitéj igły, która je grubą skórą okryła....
— Mnie? — żal pani? odezwał się Robert....
— To pana dziwi? — rzekła Oblęcka.... Mnie pana żal.... bo — bo.... ja ją znam. W niéj duma zabija serce.... w niéj ona zabije nawet miłość prawdziwą. Ona się urodziła i umrze królową.... Krystyną szwedzką, królową Elżbietą angielską.
Z oburzeniem porwał się Jazyga.
— Pani jesteś niesprawiedliwą dla niéj — zawołał. Nie godzi mi się brać w obronę pani Ady, nie mam do tego prawa.... ale — protestuję.
Widząc oburzenie, uśmiechnęła się Karolina.
— Myślisz pan, że ja jéj nie szanuję, i nie uwielbiam nieraz? rzekła. — Jest to istota wybrana.... a! ja temu nie przeczę.... lecz kto myśli, że to bóztwo, co na ołtarzu stanęło, ściągnie ku sobie na ziemię — a! panie — ten się omyli...
— Pozwól mi pani powiedzieć, żeście się nigdy nie rozumiały — odpowiedział Robert — dla tego może obie widziałyście w sobie tylko to, co wzajemne niechęci usprawiedliwiało.
— Ale ja ją kocham, szanuję, i jestem jéj wdzięczna, choć mnie uczyniła męczennicą przez swe dobre serce, a nieznośny despotyzm — mówiła Karolina. Wierz mi pan! Tylko — nie wierzę, aby kiedy kochać mogła i przestała być — królową....
Robert się uśmiechnął trochę szydersko i zmilczał.
— Jeżeli pan nadzieje szczęścia swojego złożyłeś w jéj ręce.... a! panie! żal mi go z duszy!
I na to nie odpowiedział Jazyga....
— Przepraszam pana — zakończyła Karolina — tak mi się to wyrwało.... Sama nie wiem czemu. Miałam potrzebę to mu powiedzieć.... byłam zmuszona — przebacz!
I podała mu rękę drżącą, powtarzając:
— Nie gniewasz się pan?
— Jam pani wdzięczen za dowód jéj przyjaźni — a choćbym na moment ucierpiał....
— Cóż robisz w Warszawie? wtrącił w téj chwili Oblęcki, który przez cały czas rozmowy kręcił się i wił jak na mękach.... napróżnć żonie dając znaki, aby ją przerwała.
— Ja? ja? podchwycił Robert — przyjechałem z panem Karolem, z którym spotkaliśmy się na Litwie.
— Na długo?
— Nie wiem. Ojciec sobie życzył, abym się trochę przejechał....
— Ojciec pański miał wielką słuszność, dodała Karolina — panu potrzeba było wyrwać się z téj atmosfery....
— Która mi była najmilsza.... rzekł Robert.
— Ale którą nie mogąc oddychać zawsze, nie dobrze się do niéj przyzwyczajać — dokończyła Karolina z uporem, ale ze spokojem, który jéj nie opuszczał.
Ja mam nadzieję — dorzuciła, że choć pan się może pogniewałeś na mnie — ale dla tego nie zapomnisz o starych znajomych.... Mirosław nie ma do kogo przemówić słowa — ja go musiałam znudzić jak pana.... Dla niego dobrodziejstwem będą odwiedziny — a ja — zaprzysięgam, że już nic — nic — nie powiem nigdy!...
Wypowiedziałam wszystko — resztę powie.... czas za mnie.
Tak się skończyła ta rozmowa, po któréj Robert spodziewał się pociechy, a znalazł w niéj tylko najprzykrzejsze wrażenie. Wyszedł z niém, rozdraźniony, niespokojny, gniewny może dla tego, że mimo całego uwielbienia ku Adzie, które go ślepym czyniło — uczuł, iż Karolina trochę może słuszności mieć mogła....
— Jest niesprawiedliwa! niewdzięczna! mówił w sobie....
Chciał myśli te rozpędzić — a trwoga go ogarniała coraz większa.... To proroctwo, które mu szczęściem zachwiało, niepokoiło go — nie wiedzieć dla czego.... Śmieszném to znajdował.... Właśnie ona przybyć miała, dla niego.... a on — on — śmiał wątpić o jéj sercu! To co Karolina mówiła, tłómaczyło się jasno aż nadto — osobistemi jéj urazami.... Odepchnąwszy złe przeczucia, Robert pośpieszył do Karola który mu godzinę i miejsce schadzki naznaczył u Bouquerel’a. Wymówił sobie Jazyga tylko, że tego dnia on przyjmuje, na co chętna nastąpiła zgoda. Szlachcic potrzebował wystąpić, i wolał przybyć trochę wcześniéj, aby obiad zamówić jak najwytworniejszy. Jemu to było rzeczą dosyć obojętną — ale wiedział, że Karol jest smakoszem.... Zabrał się więc do konferencyi z głównym garsonem, poddającym mu co było najkosztowniejszego, gdy — ledwie menu umówione było, ukazał się pan Karol.
Już mieli wejść do gabinetu osobnego, gdy w progu zatrzymał ich, a raczéj Karola, bardzo piękny, wysokiego wzrostu, pańskiéj postawy mężczyzna, nader starannie ubrany, choć nie nazbyt już młody.
Charles! Jak się masz! zawołał — czekaj! I wstał z za stolika wykałając zęby....
— Cóż to ciebie nie widać! co się z tobą stało? — mówił wesoło.... Czy i ty z kolei, nie wiem który, kochasz się w téj bozkiéj Adzie, co pozwala sobie palić kadzidła, wielbić się — padać przed sobą — aż póki jéj to nie znudzi?
Karol chcąc powstrzymać mówiącego, syknął — ale — to było niepodobieństwem.
— Cóż ty mi jéj będziesz bronił! — rzekł piękny mężczyzna.... Jać przecie należę do téj legii odprawionych, co przez kilka tygodni najświetniejsze mieli nadzieje... Wzdychaliśmy do siebie.... o włos żeśmy się nie zaręczyli. Nagle! jak to u niéj zwykle bywa.... fantazya wzięła nad sercem górę.... i — precz!
— Ale, mości książę.... cóż bo!...
— Bronisz jéj — eh bien.... ja ci powiem, pod słowem honoru, że dwa tygodnie nosiłem jéj pierścionek, niby żartem dany, niby doprawdy.... Jednego poranku czy wieczoru, zlękła się mnie i małżeństwa. — Adieu! c’est comme celà!...
Ale jest, mimo to.... ideałem....
Słyszałem — ciągnął daléj, nie zważając na skrzywionego Karola — słyszałem, żeś tam już jeździł, podobno dwa razy. Sumienie mi cię ostrzedz każe, ażebyś się nie łudził. Jest to znakomita ze wszech miar pani.... lecz.... nie miała serca nigdy.
— Chyba dla tego, że dla was, mości książę — rzekł Karol — nie....
Książę się rozśmiał.
— Nie dla mnie jednego! wierzaj mi — prób było wiele — a ja do mojéj, wielkiéj nie przywiązywałem wagi.... Być może, iż ty będziesz szczęśliwszy.... powinszuję ci; ale tymczasem nie wierzę i nie uwierzę póki nie pójdziecie do ołtarza.... I tak nawet.... lękałbym się nazajutrz rozwodu!
Książę śmiać się począł, Karol popatrzał nań, odpowiedział pół słowem tylko, i pożegnawszy wszedł z Robertem do gabinetu. Tu spojrzawszy na twarz bladą, żal mu się go zrobiło....
— Słyszałeś? spytał.
— Niestety! — odparł Robert — nie mam prawa ust zamykać nikomu, alem miał wielką ochotę rękawiczką go zadławić....
Drżał cały.
— Nie bierz tego na seryo — rozśmiał się Karol. Książę jest odpalonym konkurentem. Cóż dziwnego! Co się tycze tego co plótł, powiem tylko, że znamy go z kłamstwa i blagi. Do słów jego, zapewnień, opowiadań, nikt najmniejszéj nie przywiązuje wagi.... Wszystko co mówił, wierutny fałsz.... Nie wiem czy kiedy dwa tygodnie był w Ruszkowie, a ręczę, że nigdy żadnego nie otrzymał pierścionka, chyba go sam podchwycił....
Robert nie mógł jeszcze przyjść do siebie.... Po głowie chodziły mu razem i przestrogi Karoliny, i szyderstwa tego księcia — bolało go.... Pragnął, aby co rychléj rozwiązały się wątpliwości — aby Ada napisała stanowczo. Lękać się zaczynał.... choć nie miał najmniejszéj przyczyny....
To usposobienie smętne w chwili gdy obiad podawać miano, bardzo obeszło Karola, więc z całych sił starał się oddziaływać przeciw niemu. Obrócił w śmiech trwogi... Księcia odmalował w najdziwniejszych barwach, jako człowieka, na którego nawet się gniewać nie było warto.... Niewiele to pomogło. Robert siadł do stołu wzburzony i nieprzytomny.... Nie pozostawało Karolowi nic, tylko biorąc na siebie rolę gospodarza, poić towarzysza i siebie.... Dał sobie nalewać Jazyga, spełniał machinalnie, i skutkiem administrowanych mu leków poweselał trochę. Wesołość to była sztuczna, zaprawna żółcią — niezdrowa. Przetrwali u stołu długo, — obiad był dobry, a Karol się nim rozkoszował.... Zmierzchało już, gdy się ruszyli. Dokąd? Jeden tylko teatr pozostawał.... Był on niemal nowością dla wieśniaka, a nic jednak nie widział.... Oczyma błądził po scenie i lożach, myślą będąc gdzieindziéj....
Następny dzień zszedł na rozmaitych rozrywkach. Wieczorem Jazyga wyprosił się od nich i zasiadł do książki. Karol nic mu nie mówiąc, oczekiwał co chwila listu z Ruszkowa. Spodziewał się tryumfu, chciał nim go nagle uszczęśliwić, obiecując przybycie Ady. Jakim sposobem mógł się pomylić tak okrutnie i ufać, że przybędzie, to chyba na karb jego lekkomyślności złożyć potrzeba. Trzeciego dnia rano przyniesiono mu list Ady.... Szczęściem odebrał go, gdy był sam.... Z początku nie mógł zrozumieć, usiłował sobie tlómaczyć — ale odpowiedź była tak kategoryczna, że łudzić się nie mógł...
Pomyślał co ma czynić?
Postanowił nie mówić nic Robertowi, połknąć cicho, i czekać jakiegoś samego z siebie przyjść mającego końca.... W duszy pogniewał się mocno na Adę; żal mu było Jazygi.
Przecież on do niéj, ona do niego napisze.... wytłómaczą się.... porozumieją — a ja.... póki życia w cudze sprawy serdeczne wdawać się nie będę.... Głupia rzecz.... Książę, który zawsze kłamie.... na ten raz mógł może prawdę powiedzieć. Któż kiedy kobietę zrozumie!
Płacąc Robertowi za zawód, którego miał doznać, Karol starał się go rozerwać, i czuwał nad nim z troskliwością braterską. Robert się po trosze usuwał — wołał być sam.... Tak więc w parę dni poczęli się tylko spotykać z rana i wieczorem. Robert czytał lub błądził po ulicach bez celu: raz zaszedł do Oblęckich na chwilę.... Ada nie dawała znaku życia.... Czekał listu — nie nadchodził.... Niecierpliwość i niepokój rosły. Jednego wieczoru wreszcie, wracając do domu, na stoliku znalazł list Ady. Pochwycił go z niecierpliwością gorączkową.
Karol, który go przeprowadzał i zobaczył z dala kopertę — usunął się natychmiast....
Rzuciwszy się na łóżko, Robert czytać zaczął.... Czytał.... w oczach mu się ćmiło.... List był czuły, był pełen na pozór tęsknoty i miłości, a czytając go czuł Jazyga, jakby go inna ręka, inne serce pisało. Było w nim nie to ciepło co w dawnych, ale jasny, świetny chłód, który mrozem go przejmował. W pół listu — przerwał go... — Zdało mu się jakby to było nie jéj pisanie, jakby ktoś obcy dyktował. Nawet charakter ręki był zmieniony, staranniejszy.... Spójrzał, potrzebował odetchnąć, opamiętać się.... Dusiło go cóś w piersi, tchnąć nie mógł.... Rozumiał, że Ada nie przyjedzie, że nadto jest dumną, aby wbrew woli ojca, syna mu odebrać miała.... że mu kazano czekać i cierpieć.... Wszystko to byłby zniósł i poddał się wyrokowi.... lecz list ów mówił więcéj niż chciał, znaczył co innego.... zapowiadał niemal zerwanie....
Z przed oczu jego blizkość szczęścia nagle usunęła się, uciekła, znikła w jakiéjś dali niepochwyconéj.
Wszystko z téj ćwiartki papieru tajemniczéj mówiło o ostygnięciu i zerwaniu. Miała fizyognomię ceremonialną, styl urzędowy — mówiła tak, jakby już nic do powiedzenia nie miała, i z obowiązku tylko — przez grzeczność chciała ranę zagoić.... Nawet czulsze wyrażenia strzegły się zbyt dobitnéj frazeologii.... Była w niéj już i przyjaźń, i szacunek, i pamięć życzliwa — ale miłości nie było.
Robert, proste chłopię, nie pojmował jak serce mogło się tak nagle zmienić i zestarzeć.... Było to dlań nierozwikłaną zagadką. On, co nie znał życia, zdumiewał się temu bardzo prostemu fenomenowi, jak czemuś nadzwyczajnemu.... Czytał i odczytywał, mróz mu przechodził po ciele.... poczuł się osamotnionym, nieszczęśliwym, zgubionym.... list schował do kieszeni i wstał.
Nie miał już tu co robić! Zostawał mu ojciec, przeciw którego sercu przewinił.... trzeba było powracać do niego.
Karol chodził po swoim pokoju, domyślając się poniekąd co się stało, obawiając się żalów, wyrzutów i ciężaru, jaki mógł spaść na niego.
Wszystkiego tego — Ady, Roberta, Ruszkowa.... miał dosyć i aż nadto. Myślał tylko, jak się pozbyć ich wszystkich.... Ady obiecywał sobie nie widzieć tak rychło.... Zostawał mu Jazyga, który go nudził; nie przypadał mu ani do jego wyobrażeń, ani do obyczaju — a wisiał na karku.... Rad był w jakikolwiek sposób zrzec się téj opieki i wrócić do dawnéj swobody.
Dumał nad tém kręcąc w palcach cygaretkę, gdy Robert blady, pomieszany wszedł do pokoju. Jemu także ciążyło to, że był na łasce czyjéjś i z życiem swém musiał się do gospodarza stosować.
— Chciałbym, rzekł — przenieść się do hotelu.... Niedługo tu już zabawię, mam jeszcze trochę zajęcia....
Splątał się, nie wiedział jak się tłómaczyć.
— Ja — odparł Karol roztargniony — ja także prawdopodobnie wyjechać będę musiał na dni kilka i Pawła zabrać z sobą.
— Więc to się bardzo dobrze składa, rzekł Robert — ja natychmiast się wybieram. Nie wiem, być może, iż jutro lub po jutrze.... wyjadę do Żabliszek.
— Jak to! już? — spytał trochę zmieszany Karol — i — nie będziesz czekał?...
— Wątpię, bym się mógł czegokolwiek tu doczekać — rzekł Jazyga — ale też nie spodziewałem się....
Karol, który tak wprzódy upewniał i zaręczał, zmilczał teraz i dodał:
— Z temi kobietami nigdy być niczego pewnym nie można....
Tak, chłodno, przyjaźnie, ale obojętnie się rozstali. Robert nazajutrz raniutko posłał po doróżkę i kazał się zawieźć do Angielskiego hotelu, gdzie uczuwszy się jakoś niedobrze, ubrany w łóżko się położył.
Bolała go głowa, miał pragnienie, był senny — dziwnie jakoś nie swoim się czuł i osłabłym. Nienawykły jednak zważać na małe dolegliwości.... postanowił jeszcze dnia tego odwiedzić Oblęckich, aby módz potém wyjechać gdy zechce....
Na gwałt więc wstał z łóżka, ubrał się, i choć czuł, że mu się trochę w głowie kręciło, a dreszcze po plecach przechodziły — poszedł na Dziekankę. Mirosława i jego żonę zawsze w domu zastać było można. Gdy zapukał, ponieważ służącéj nie było, a Oblęcki siedział jeszcze przy robocie, Karolina, w téj saméj chustce szaréj, z pończochą w ręku, drzwi mu otworzyła. Spójrzała mu na twarz.
— Nie chory pan jesteś? — zapytała.
— Tak, trochę mi nie dobrze — odparł Robert, zmuszając się do uśmiechu. Przyszedłem pożegnać państwa.... prawdopodobnie wyjadę wkrótce.... Nie wiem — może jutro....
— Miałeś pan zabawić dłużéj?
— Tak się złożyło — rzekł smutnie Robert, który wszedł był do saloniku i siadł, bo czuł, że mu po przejściu wschodów słabo się zrobiło.
Wstydził się sam przed sobą tych symptomów choroby, któréj ani pojmował, ani przypuszczał, ażeby od silnego wrażenia pochodzić mogła. Walczył z nią mężnie. Pierwszy raz w życiu był tak przybity jedném uderzeniem.... nie umiał mu się nawet obronić.
Karolina raczéj się domyśliła, niż zrozumieć mogła co to było — tknęło ją, że Jazyga musiał doznać jakiegoś niespodzianego zawodu. Przeczucie jéj wskazywało Adę.
— Pan zupełnie dziś wyglądasz.... jakbyś był bardzo nieszczęśliwy! — rzekła. Co panu jest?
— Zmęczony jakiś jestem — ożywiając się gwałtem odparł Jazyga — może ten rodzaj życia nowy, do którego nie nawykłem... Ale chodźmy do Mirosława....
Weszli do pracowni, Oblęcki stał przy obrazku, cały nim zajęty; odwrócił głowę.
— Jak się pan masz? pozwól — muszę tu coś dokończyć.
— Kończ.... przyszedłem tylko pożegnać.
Oboje Oblęccy uderzeni byli i wyrazem twarzy, i głosem zmienionym Roberta.... Mirosław pośpieszał z robotą, aby przyjmować gościa, którego Karolina z oczu nie spuszczała.
— Nie powiesz mi pan co mu jest?
— Mnie? uśmiechnął się Robert — nic a nic — oprócz żem zmęczony Warszawą. Nawykłem do wiejskiéj ciszy, do życia spokojnego....
— Cóż się dzieje z panem Karolem?
— Nie wiem — wyniosłem się od niego. Myślę, że musiał do swojego trybu życia powrócić, do którego lękam się, czy mu nie zawadzałem....
Odpowiedzi te nie mogły zaspokoić Karoliny, która czuła pod niemi kryjącą się jakąś tajemnicę; ale już badać więcéj nie śmiała....
Robert zabawił chwilę jeszcze z Oblęckimi i pożegnał ich ze smutkiem jakimś niezwykłym mu.
— Kiedy i jak się zobaczymy na tym świecie — wie Bóg jeden — rzekł do Karoliny; — zachowajcie mnie państwo w dobréj pamięci....
Wychodził już, gdy żona szepnęła Mirosławowi:
— Odprowadź go, jemu coś jest — on może nie dojść do domu....
Oblęcki, choć tego niebezpieczeństwa nie widział, posłuszny wziął kapelusz i towarzyszył pod jakimś pozorem odchodzącemu. Na dole Jazyga musiał się zatrzymać nieco, miał zawrot głowy, robiło mu się słabo. Nie chciał się do tego przyznać. Wstyd mu było samego siebie.
— To się trafia i mnie, rzekł Oblęcki — doświadczam czasem takich zawrotów.... daj mi pan rękę — pójdziemy razem....
Robert opierał się, że natychmiast będzie mógł iść o swéj sile — poszedł w istocie, lecz Mirosław widząc, że się chwieje, nieznacznie rękę mu wziął i poszli razem....
Zbliżali się już do hotelu.... gdy Robert o ścianę oprzeć się musiał. Właśnie w téj chwili przechodzący kapitan Sroczyński poznał go i przybiegł.
— Co to mu jest? — spytał niespokojny.
— Nie wiem — rzekł malarz. Jesteśmy dawni znajomi, był łaskaw nas odwiedzić. W drodze mu się źle zrobiło....
Kapitan posłyszawszy to, natychmiast dotarł do chorego i do ściany.
— Jak się masz? co to? słabo ci? Do stu fur — syn żołnierza — chłop jak dąb.... czy z obiadu?
— Nic nie miałem w ustach prócz wody — odparł Robert — ale to nic.... zmęczenie....
— Gdzie mieszkasz? z panem Karolem?
— Nie — w hotelu....
— Chodźmy do hotelu! — zawołał kapitan.... i podał mu rękę, a widząc, że Mirosław stał niepewien co robić z sobą, dodał: — Bądź pan spokojny, ja go biorę w opiekę, to dosyć....
Ścisnąwszy rękę Jazygi, malarz odszedł — w istocie najniepraktyczniejszy z ludzi z chorymby był sobie rady dać nie mógł. Przeciwnie kapitan czynny, żywy, bywały, żadnego się nie uląkł wypadku, a lubił gospodarować.
Poszedł więc na górę do pokoju Roberta — i tu sam najprzód starał się poznać co mu było....
— Piérwsza rzecz — rzekł — rozbieraj się i do łóżka! Doktor nie pilny, bo on tu tyle zrozumie co i my oba. Nie ma nic jeszcze zdeklarowanego. Ja po trosze doktor jestem, trochę konował. W półku kurowałem konie regularnie, a ludzi czasami, i nieźle mi się udawało. Masz gorączkę — ale gorączka to oznaka, że coś idzie.... a nie wiadomo co!...
Napij się co gorącego. Gdyby tak ze mną, grokubym palnął.... ale nie namawiam....
Robert się zgodził na herbatę z cytryną i — starał się wmówić w kapitana, żeby go własnemu losowi zostawił.
— Ale! co zaś! — zawołał Sroczyński — nie mam nic do roboty.... posiedzę.... a ty śpij.... lub.... pójdę na dół i wrócę za godzin parę. Drzwi mi nie zamykaj, bo wybiję.... Ja jestem starego autoramentu człek! Pan Karol nie przyjdzie do chorego.... co innego my....
Wyszedł na palcach Sroczyński.... Robert zaczął marzyć — gorączka mu odjęła przytomność. W parę godzin wcale już nie wiedział co się z nim działo. Szczęściem.... czuwał poczciwy Sroczyński....
Wieczorem już nieprzytomnego rozebrano, okryto.... układziono do łóżka.... Lekarz przybyły widział w tém gorączkę, która niedobry przybierała charakter.... Posadzono u łoża staruszkę, mającą pilnować chorego.... Sroczyński też nie odstępował go, przebiegając tylko z Krakowskiego na Wierzbową....
Rano na drodze spotkał się z panem Karolem — i będąc pewien, że on także wraca od chorego, rzekł mu:
— Jak sądzicie? nie ma niebezpieczeństwa?
— Gdzie? jakiego? — spytał zdumiony pan Karol....
— A — z Jazygą?
— Cóż się z nim stało?
— Od wczoraj — dostał gorączki, nie wiadomo co to jest....
Pan Karol, który jak każdy zdrowy człek lubiący życie, miał wstręt do chorych — przeraził się. Czuł, że mu wypadało.... okazać jakąś troskliwość.
— Cóż to za niespodziane nieszczęście! — zawołał.... Poszedłbym do niego.... a tu właśnie na wyjezdném jestem w pilnéj sprawie. Konie zaprzężone na mnie czekają.
— To trzeba jechać! — odezwał się kapitan. My go tu dopilnujemy.... Jak myślicie, daćby znać ojcu??
— Sądzę, że na to czas będzie.... gdy — gdy się okaże.... Pan kapitan mówi, że to jest...?
— Gorączka, decyduje lekarz.... ale jaka, Bóg wie....
Karol przemówił jeszcze słów kilka i pierzchnął.
— A toby było pięknie, gdyby go ta choroba u mnie była zaskoczyła! Nuż tyfus! ja się tak lękam tyfusu....
Pobiegł do mieszkania, aby je co najprędzéj kazać przewietrzyć. Któż wie? mógł tam zostać jakiś miazmat chorobliwy.... Wbiegłszy tu.... na myśl mu przyszło.... pomścić się trochę....
Niedługo się zastanawiając usiadł do stolika.
Chere cousine! począł — list ten kreślę na prędce.... Pan Jazyga wczoraj rano, jakiś list odebrawszy, wyniósł się odemnie.... Mówią mi dziś, że leży chory na gorączkę, któréj natury lekarz nie oznaczył.... Zawsze to coś niedobrego.... Lękając się, abyś zmieniwszy postanowienie, nie pomyślała czasem o przyjeździe do Warszawy, czuję się w obowiązku oznajmić o tém.... Sądzę, że towarzysz broni jego ojca, zapewne tu go sprowadzi.... a rodzicielska opieka rychło mu zdrowie przywróci....“
Bilecik ten na prędce nakreślony, natychmiast rzucić kazał pan Karol na pocztę — mówiąc w duchu:
Une fois pour toutes, je m’en lave les mains! Szczęście jeszcze, żem z téj galery, choć wpław się wyratował!!
Ażeby przykre zatrzeć wrażenie, dobry, serdeczny, poczciwy Karol poszedł wieczór spędzić w poufałém towarzystwie kobiecém.... i wrócić późno do domu — zupełnie uspokojony....
— Nic na świecie na sumieniu nie mam.... To się każdemu trafić mogło! Chodził do Oblęckich.... mefityczne powietrze! Dosyć tego jednego, aby dostać nie jednéj, ale kilku szkaradnych gorączek....
Kapitan Sroczyński, który gorliwie się krzątał około chorego — na trzeci dzień nie doczekawszy się przesilenia, zdecydował się napisać do ojca.... Ułożył list jak mógł najłagodniéj, najostrożniéj, ażeby go nie przerazić zbytecznie.... i wysłał. Choroba przybierała groźne symptomata, rozwinęła się jako tyfus niedobrego charakteru, lekarz jednak nie rozpaczał. Robert był młody, zdrów i sił miał wiele.... Należało się spodziewać, że kryzys szczęśliwie przejdzie....
Magnifika, przed którą kapitan nie taił natury choroby i nazwiska, chciała mu zabronić bywania u Roberta, ażeby uchowaj Boże „nie naniósł” nieszczęścia do domu; lecz Sroczyński, zgodziwszy się na desinfekcyę w sieniach — stanowczo się oparł żądaniu kapitanowéj.
— A co to ja — taki pan Karol jestem czy co? co do zabawy kolega, a w chorobie dezerteruje! To się po mnie nie pokaże.... Octem się będę nacierał — a chodzić muszę....
Ledwie Sroczyńskiego list wyprawiony został, gdy tegoż samego dnia, jakby cudem — major Jazyga zjawił się w Warszawie.
Owo niedorzeczne, na żart rzucone, przypuszczenie Erdziwiłła, że się może Robert spotkać w mieście z panną Adą, tak utkwiło w umyśle majora, że kilka dni z niém walcząc, w ostatku wziął pocztę i poleciał w ślad za synem....
Nie wiedząc gdzie go szukać, dopytał się do pana Karola naprzód. Było to rano jeszcze, a po nocy dosyć dramatycznie spędzonéj zasypiał gospodarz, gdy Paweł zbudzić go przyszedł, oznajmując przybycie majora.... Z razu nie mógł zrozumieć Karol co się stało — jeszcze oczy przecierał, gdy ze śmiechem i wesołą miną wszedł Jazyga....
Widmoby było nie przeraziło bardziéj pana Karola. Chciał go się na wszelki sposób zbyć co najprędzéj.
— Syn pański leży — trochę chory — w hotelu Angielskim.... pod opieką kapitana Sroczyńskiego — rzekł żywo.
Zaledwie uszom wierząc, major przyskoczył do łóżka....
— Robert — chory? gdzie — chory? Cóż mu się stało? Przypadek?
— Jakaś febra — nie ma nic strasznego — odparł Karol. Pan mi daruje — ja sam zdrów nie jestem. Niech pan raczy, niedaleko ztąd do kapitana Sroczyńskiego się udać — Paweł mój zaprowadzi — kapitan jest o wszystkiém lepiéj odemnie uwiadomiony....
Uderzony raptowną tą wiadomością i zmienioném jakiémś obejściem się z sobą, major słowa już nie mówiąc wyszedł, wzywając Pawła.... który mu miał pokazać mieszkanie Sroczyńskiego.... Chwiał się na nogach.... a oczy miał pełne łez....
— Robert!... co się mogło stać Robertowi! O przeklęte miasto!
Sroczyński był właśnie we drzwiach, bo miał wychodzić do pacyenta, gdy major znalazł się na górze.... Oba nie widzieli się lat trzydzieści... Długo patrzali na siebie, nie mogąc się poznać — niedowierzając oczom własnym....
— Sroczyński?
— Jazyga?
Po głosie więcéj niż z twarzy przypomnieli się sobie....
— Kapitanie — na miłość Boga! — zawołał major — co się dzieje z moim Robertem?... Na progu spotyka mnie wiadomość, że chory?
— Odebrałeś mój list? zdumiony spytał Sroczyński — jakim sposobem?
— Żadnego listu nie odebrałem. Byłem niespokojny — miałem przeczucie — przywlokłem się. Prowadź mnie, gdzie on jest? Zaklinam cię!
Głos jego tak był przenikniony boleścią, tak błagający, że z mieszkania Sroczyńskich wywołał przestraszoną magnifikę i dwie córki....
— Prowadź mnie.... na Boga! Cóż to za choroba? czy jest niebezpieczeństwo?
Major łamał ręce, a rozpacz téj twarzy marsowéj, w męzkich rysach jeszcze się straszniejszą wydawała — i była gwałtowniejsza, więcéj naprężona niż gdy się w słabszych objawia istotach....
— Chodź najprzód do mnie, spocznij — zawołał za rękę go chwytając Sroczyński; nie puszczę cię, póki nie ochłoniesz.... Gdybyś tak wpadł do syna, któremu spokojność doktor zalecił jak największą — kto wie jakiéjbyś narobił biedy....
Syn chory — ale nie ma nic jeszcze groźnego, ma gorączkę....
To mówiąc kapitan, który wolał od razu nie tając wypowiedzieć wszystko, wciągnął Jazygę osłabłego do przedpokoju. Stary nie idąc daléj, padł tu na krzesło. Łzy mu się toczyły po twarzy. Nie widział już stojących nieznajomych kobiet, zapomniał o świecie całym.
Jedna z panienek, ulitowawszy się nad nim, nic nie mówiąc, przyniosła mu i podała szklankę wody. Podniósł oczy, i zobaczywszy dopiero te twarze kobiece, nieznane — przyszedł do siebie.... Chwycił dziewczę strwożone za rękę i pocałował.... Drżącemi palcami poniósł do ust napój i wypił go....
— Darujcie państwo — rzekł — jednego mam syna!!
Nie powiedział więcéj, słowa te proste starczyły, zrozumiano go.
Sroczyński tymczasem krzątał się około niego....
— Bóg da — nic nie będzie chłopcu.... ale naturze, która walczy z chorobą nie trzeba przeszkadzać! Pójdziemy, gdy się uspokoisz....
Takie było przybycie majora Jazygi do Warszawy.... Stary, silny jeszcze i nawykły do walki z życiem, niespodzianą wieścią z nóg był zwalony. Długo i kapitanowa i córki jéj musiały go uspakajać, pocieszać, zagadywać, nim trochę sił odzyskał. Prosił się, błagał Sroczyńskiego, zaręczał go, że się zachowa spokojnie, byle do syna zaprowadził. Kapitan wyczekawszy dobrą chwilę, nakoniec zgodził się iść z nim razem.... Poszli.... więc.... ale doktor, który był właśnie przy chorym, w przedpokoju ich spotkał i wnijśćia zabronił. Major usadowił się u drzwi.... I jemu prawie lekarz był potrzebny....
Upłynęły dwa długie tygodnie — przesilenie przyszło i przeszło szczęśliwie.... Robert odzyskał przytomność, lekarz ręczył za życie.... Z wypełzłą głową, blady, zmieniony do niepoznania, cień tylko pięknego chłopaka, z oczyma osowiałemi, ze spalonemi usty leżał na pościeli.... Ojciec milczący siedział u łoża, tak prawie wychudły i zbolały jak on....
W czasie choroby Roberta, wszystkie papiery, które on na piersiach nosił, odjęto mu.... Major je czytał. Wiedział o wszystkiém — znał stosunek cały, miał w ręku i gorączkowe listy pierwsze Ady, i ostatni, który o mało mu nie zabił syna.
Nie czas było robić wyrzutów, ani nawet wspominać o tém.... Jazyga, któremu ta korrespondencya żywo przypomniała jego własną z żoną nieboszczką, więcéj miał litości nad synem niż żalu do niego.
Wina w jego oczach cała spadała na kobietę, na uwodzicielkę....
Ostatni list i dla niego nie był dwuznacznym — widział w nim rozbrat i zdradę.... Choroba Roberta, niebezpieczeństwo, w którém długo zostawał — złamały najsilniejsze postanowienia starego. Teraz gotów się był już zgodzić na wszystko, dumę swą szlachecką poświęcić.... byle życie Robertowi ocalić....
Lecz w ciągu długiéj słabości Jazygi nie przyszedł list żaden, nikt nie dał życia znaku, pan Karol jakby naumyślnie wyjechał — nie dowiadywano się wcale....
Sroczyński tylko, który się znał z partnerami szambelanowéj, mógł im powiedzieć coś o stanie Roberta, a przez nich, szambelanową i pannę Dyakowską wiadomość mogła dojść do Ruszkowa....
Czy doszła tam? wątpić było można, gdyż ztamtąd nie odezwał się nikt, nie dowiedział, nie spytał.... Przychodzący do siebie Robert — słabym głosem dowiadywał się pilno, błagalnie, czy do niego nie było jakich listów? Ojciec, który to z dala usłyszał, przyszedł — dając mu żołnierskie słowo honoru, że żadnego listu nie było....
— W życiu mojém — rzekł do syna — nigdy, choćby do dziecka pisanego listu nie rozpieczętowałem — nie przywłaszczyłem sobie. Wierzyć możesz słowu mojemu.... Nie było nic.
Zmilczał Robert.
Na drugi dzień prosił ojca, aby się kazał dowiedzieć o pana Karola. Przyniesiono mu oznajmienie, że od tygodnia przeszło wyjechał, i nie wiadomo kiedy powróci...
Wtém głuchém milczeniu — przebył Robert kilka tygodni powolnego do zdrowia powrotu. Gdy chodzić już mógł, jednego rana odezwał się do ojca:
— Jedźmy do domu — ojcze....
Major popatrzał na niego z politowaniem.
— Chcesz tego? jedźmy do domu!!
Lekarz sprzeciwił się temu i zalecił jeszcze pozostać dni kilka w Warszawie, zwolna się oswajając z powietrzem, ruchem i życiem zwykłém zdrowych ludzi....
Jazyga, który wiele miał dowodów przyjaźni od kapitana — do niego najprzód zaprowadził syna.... Posłuszny Robert poszedł.... Wesołe twarzyczki panien uśmiechały mu się jak pierwszego wieczoru — ale on do tamtego dawnego nie był podobny.... Wszyscy, choć mówić mu tego nie śmieli, przerażeni byli śladami, jakie na nim choroba zostawiła. Z łoża wstał jakby inny człowiek, odrodzony do nowego życia — z twarzą odmienną, z charakterem nawet zmienionym, z obojętnością dziwną i stępieniem umysłu i czucia. Wiele rzeczy nie przypominał sobie dobrze — wiele gdy o nich mówiono, nie zdawał się rozumieć — może nie chciał.... Uśmiech po ustach błądził zbladły i nienaturalny, w oczach zgasły dawne blaski.... Posłuszny jak dziecię, robił co mu kazano.... Gdy Misia raz chciała nań popatrzeć jak pierwszego wieczoru, zaledwie wzrok jéj spotkawszy, Robert się zmieszał, poruszył niespokojnie, zarumienił, pobladł, i więcéj nie podniósł już oczu....
Gdy raz jeszcze powtórzył: „Ojcze — jedźmy do domu!” major musiał pożegnać kapitana, i syna otuliwszy w powozie, posępny, prawie łzawy.... pojechał z nim do Żabliszek.


Epilog.

Potrzebujeż epilogu to proste bardzo opowiadanie, a raczéj studyum charakteru? Czytelnik z tego cośmy mu wiernie zrysowali z natury, mógłby dosnuć wątku powieści.... Czujemy się jednak w obowiązku mu to ułatwić — i dosyć będzie może, gdy jedną jeszcze sceną, w lat dziesiątek potém, dopełnimy obrazu.... W życiu nie ma nigdzie końca, jak nie ma początku.... splata się ono jednym ciągiem kolebek i trumien, i wije, wije bez ustanku.


W jednym z najpiękniejszych domów przy ulicy Senatorskiéj, przechodzący wieczorem, około dziewiątéj godziny, mogli się domyślać jakiegoś świetnego balu, rautu lub przyjęcia — tak wszystkie okna pierwszego piętra, z za storów i firanek, rzęsistém światłem pałały.
Było to późną jesienią, gdy miasto już się wracającymi ze wsi i przenoszącymi na zimę zapełnia — gdy teatra z odświeżonym występują repertuarem — sklepy z nowo udrapowanemi wystawami, handle delikatesów z transportami ostryg — a złota młodzież z nowiuteńką garderobą.... W mieście to właśnie pora uciech, zabawy ruchu i wrzawy....
Przed ów dom od godziny dziewiątéj zaczynały zajeżdżać powozy, wysiadać panie, ciągnęli piesi.... stawały dorożki, a ubodzy mieszkańcy i przekupnie sąsiedni rzucali wzrokiem ku szybom.... jakby je ciekawemi oczyma przebić chcieli.... Świeciło z za szyb, to prawda, lecz zresztą dźwięki muzyki nie dawały się słyszeć i kamienica stała poważna a cicha.
O parę domów daléj, w otwartéj cukierni, mężczyzna ni młody, ni stary, ubrany jak na wieczór, w białym krawacie, z parą rękawiczek, które dopiero miał wciągnąć, stojąc — na prędce pił szklankę herbaty z cytryną. Z pod kapelusza, którego nie zdjął, widać było głowę przez dobrego fryzyera, wedle prawideł sztuki wygładzoną, wypomadowaną i podkręconą gdzieniegdzie. Twarz miał ogoloną tak pięknie, iż połyskiwała miejscami.... Z pod krótkiego lekkiego futerka, wyglądały buciki lakierowane zachwycającego kształtu.... Słowem jedném dziwić się tylko było potrzeba, że taki elegant pił herbatę w tak skromnym lokalu. Są czasem w życiu konieczności nieuniknione — gdy się idzie na wieczór na którym się z herbatą spotkać ma po dziesiątéj.... a pragnienie dopieka! Mężczyzna też, czując się tu może nie na swém miejscu, nie przysiadł nawet, stał, rad był widać co najrychléj dokończyć herbaty.... Niekiedy przez okno wyglądał ku oświeconemu domowi, jakby się chciał przekonać, czy tam już wieczorne rozpoczynało się życie.
Herbata była gorąca.... musiał się więc zrezygnować na trochę cierpliwości, aby nie poparzyć. Właśnie ją postawił na stoliku, chcąc czas ten zużytkować i naciągnąć rękawiczki, które miały piękne kształty ręki jego uwydatnić, gdy drzwi cukierni od ulicy się otworzyły, zadzwoniły i — wszedł niemi mężczyzna siwy, z wąsami poczernionemi, twarzą pomarszczoną...
Był to dawny nasz znajomy kapitan Sroczyński, o tyle tylko zmieniony, że włosów już nie malował i siwiznę odważnie nosił, wąsy tylko czémś ciemniejszem szwarcując na pamiątkę, że niegdyś czarne były. Wszedłszy kapitan odwrócił się spojrzeć ku stojącemu, chwilkę się wahał i uchylił nieco kapelusza, na co mu też ukłonem śpiesznym odpowiedziano....
— Pan.... Karol.... jeśli się nie mylę?
— Kapitan Sroczyński?
— Tak jest.
— Bardzo mi miło....
Moment jakiś stali tak, niby nie wiedząc co daléj z sobą poczynać mieli.
— Garson! szklankę groku.... chłodny wieczorek....
— Mrozu tylko co nie widać.
— Kapitan zawsze w Warszawie?
— A gdzieżbym się ja podział? Jeśli wyjadę, to chyba na Powązki — rzekł Sroczyński — a do téj podróży jeszcze ochoty nie mam, choć — wielu mnie tam towarzyszów broni wyprzedziło! Hę! kwatermistrze!! Cha! cha! No — a pan dobrodziéj?
— Ja? najczęściéj w Warszawie, zimą przynajmniéj zawsze.... Pan wie, ja jestem stary brukowiec.... Teraz mi jeszcze przybył dom tutaj mojéj kuzynki.... panny Ady Pretwiczówny, który mnie jeszcze bardziéj przywiązuje do miasta....
— Słyszałem! słyszałem! dom, w którym się literaci, artyści, muzycy, malarze i piękny świat gromadzi co czwartki.... czy co piątki....
— We czwartki! poprawił pan Karol. W piątek dla postu, który surowo się w tym domu zachowuje gospodyniby przyjmować nie mogła.
— A to właśnie dziś czwartek.... rzekł Sroczyński.
— I ja też, jak pan widzi, rękawiczki naciągam. A że tam herbata późno.... a mnie się pić okrutnie chciało.... No (tu dobył zegarka) i czas jeszcze.... Nie lubię być z najpierwszych....
Sroczyńskiemu przyniesiono grok, z którym usiadł naprzeciw naciągającego mozolnie rękawiczki. On co nosił zawsze dostatnie i przepierane, przypatrywał się z zajęciem temu kunsztowi, z jakim pan Karol, którego wielki palec sterczał nie obuty, wyczekując kolei — naciągał ciasne Jouvain’y....
— Dalipan! sztuka rzekł kapitan — jabym to podarł w szmaty.
Karol minami i różnemi grymasami twarzy pomagając sobie — nareszcie jedną rękę dokończył....
— Tak tedy — odezwał się Sroczyński — owa piękna niegdyś, dowcipna, rozumna, bogata panna Ada.... kuzynka pańska.... w stanie panieńskim zdaje się już chcieć pozostać?
— Zdaje się — rozśmiał się Karol. Jezusowe latka minęły! Miała osobliwy wstręt do małżeństwa.... Kilka razy już, już zdała się blizką.... nie! strach ją porwał nagły i salwowała się ucieczką.
— A tak! tak! westchnął Sroczyński, wiem ci to ja tak pewnie dobrze jak acan dobrodziéj, z powodu historyi mojego zięcia, który téj fantazyi jéj o mało życiem nie przypłacił....
— A tak! rzekł obojętnie Karol — Jazyga! pamiętam.... Z którąż się z córek pańskich ożenił...?
— Drugą z porządku — odparł Sroczyński — pierwszą wydałem za referendarza X.... drugą za niego, trzecią za kontrollera izby skarbowéj, czwartą za obywatela ziemskiego Promczyńskiego.... mają wieś niezgorszą, — a piąta się uparła i poszła za literata.... Panie Boże odpuść! Jeszcze w dodatku mąż jéj ma manię zbierania starych rupieci....
— A Jazyga? zapytał Karol....
— Albo to acindziéj nie wiesz jako i ja? rzekł kapitan. Wówczas kiedy go to pono pan sam tu przywiozłeś w nadziei, że panna zjedzie.... jak mu palnęła list.... dostał tyfusu....
Na tém się skończyło — on tu o mało nie umarł, a ona się na rok do Włoch wybrała.... Podobno mu wyjeżdżając jeszcze coś napisała....
— Mój kapitanie — słowo ci daję, to kobieta sumienna: miała być sama nieszczęśliwa i jego uczynić męczennikiem, lepiéj że się w czas opamiętała....
— Tak, w czas! mruknął kapitan — po zamienieniu pierścionków.... a może i....
— Kapitanie!!
— Nie mówię nic, — wszak to kuzynka pańska. Robert że nie umarł, to łaska boża.
— A jednak się późniéj ożenił?
— On ożenił?? Ojciec i ja ożeniliśmy go.... niemal gwałtem... rzekł kapitan. Ja tego nie żałuję, mąż najlepszy w świecie. Misia go kocha do szaleństwa — ale on!!...
Od téj choroby — zdaje się, że mu i mózg i serce wyschło. Biedne, schorzałe człeczysko. Trzeba koło niego jak w szpitalu koło chorych chodzić. Szczęście, że dwoje dzieci jest przynajmniéj: uchowaj Boże co na niego, bieda — Misia pociechę z nich mieć będzie....
Pan Karol słuchał ciekawie....
— Od téj pory go nie widziałem! rzekł cicho.
— Nie wyjeżdża prawie ze wsi — ojca stracił....
Westchnął Sroczyński.
— No — a pan, rzekł po pauzie — nie ożeniłeśże się?
— A! chwała Bogu, nie — wesoło odpowiedział Karol. Powołania do tego stanu nie miałem nigdy. Trudne zadanie na świecie samemu jednemu być szczęśliwym, co dopiero we dwoje!
Śmiał się Sroczyński.
— Słowo daję, to doskonale powiedziane. Powtórzę to magnifice....
— Ja i moja kuzynka Ada — choć różnimy się, wielce od siebie — mamy w tym jednym punkcie zupełnie jedno zapatrywanie się. To kobieta!!
— Słyszałem! słyszałem! ależ to przecie jedna ze znakomitości naszych, — dodał Sroczyński — prawią o niéj ludzie dużo.... Ma być utalentowana....
— A! głowa!! — dodał Karol — przy niéj gasną i maleją najznakomitsi — czego ona nie umie!
Sroczyński dopiwszy groku, zabierał się do wyjścia — pan Karol nałożył rękawiczkę drugą i także miał wychodzić, wysunęli się więc razem na ulicę, a kapitan przez ciekawość odprowadził Karola do bramy, w któréj ścisk był, bo właśnie najwięcéj przybywało gości. Szwajcar paradny stał na straży, a w głębi widać było oświecone wschody, po których zaproszeni i mający wnijście zawsze, śpieszyli na górę....
Po większéj części byli to ludzie poważni, dużo głów łysych, dużo włosów siwych, ale gdzieniegdzie przemykał się i ufryzowany blondynek, i taki niepewnego wieku pan Karol, który starym być nie chciał, a młodym nie mógł. Właśnie na tych oświetlonych wschodach spotkały się dwa egzemplarze tego jednego typu, ów książę, któregośmy tak wyrzekającego na Adę widzieli u Bouquerella i kuzyn gospodyni.
— I książę tu? ha! ha!
— A jakże? Cóż to dziwnego! — rzekł spytany....
— Myślałem, że jeszcze się dąsasz!
— Dawno zapomniałem o przeszłości — odparł książę — dom bardzo miły.... Ludzi dużo ciekawych, wieczerza i wino wyborne....
— Co to — to prawda! — rzekł Karol; co do ludzi — niemal same sucharki i niedogryzki przeszłości.... Wszystko to rozumne, stęchłe, już trochę jedno powtarza jak pozytywki — a no.... kiedy pani domu to lubi....
— Przecież i młodzieży coś widać! dodał książę....
— To znowu zielone nadzieje przyszłości, które często zawodzą — rzekł kwaśno Karol.... Ona i to lubi — tylko nas, cośmy wystali i dojrzali w samą miarę....
— Znosi i nas! rozśmiał się książę....
Byli już w przedpokoju ozdobionym wielkiém źwierciadłem, i jak tylko od niego odstąpiła niemłoda już pani, która poprawiała nieświeży na włosach ubiorek, z kolei książę i pan Karol poszli do źwierciadła skontrollować swe toalety.... U drzwi stało dwóch pięknych lokajów w liberyi aksamitnéj — otwarli je i książę wszedł piérwszy do salonu jaśniejącego światłem, pełnego już kobiet i mężczyzn....
Piérwsze prawie wszystkie były w wieku gospodyni domu, niezbyt młode, niektóre jak ona piękne jeszcze.... Na dwóch ogromnych stołach widać było stosy albumów i książek, daléj fortepian Erarda, orgue Aleksandra, a w świetle umyślnie skierowaném, na sztaludze z drzewa dębowego, obraz w rzeźbionych ramach weneckich.... Był to niedawno zdobyty mały Perugino, którym się jeszcze gospodyni nacieszyć nie mogła.
W niewielkiéj odległości od stolika, stała piękna, ale nieco zolbrzymiałych kształtów Ada, w sukni aksamitnéj z koronkami, z ową symboliczną gwiazdką na czole, tak jak ją malował baron von Pavianer.... Twarz jéj nie straciła była jeszcze wdzięku, oczy blasku, ale ideał stał się pięknością ziemską zupełnie, któréj usta teraz więcéj do bifsztyku niż do pocałunków zdawały się stworzone.... Kwitło zdrowie na tém spokojném, ale nie wesołém obliczu. Wpatrzywszy się, mimo jego czerstwości i świeżości, można było dojrzeć marszczków, które po sobie zostawiły wezbrane a niezaspokojone namiętności czy uczucia — gorejące myśli, z których żadna nie rozwinęła się w pełni — pragnienia niezaspokojone, marzenia nie domarzone.... Widać było, że jéj całe szczęście ograniczyło się tém, by nie być bardzo nieszczęśliwą — a światu nie pokazać bolu.
Na szerokiém czole za to błyszczała intelligencya i odbijała się w oczach rozumnych.... I tu jednak zajrzawszy głębiéj, dostrzegłby badacz sceptycyzmu, który z rozpaczy dla świata, ubrał się ortodoksyą nieprzebitą.... Usta były pobożne — oczy czasem ateizmem się śmiały.... Jak w głębi niewiara godziła się z fanatyzmem, któż to zrozumie...??
Ada przyjmowała właśnie swych gości, dla każdego z nich mając słówko, które świadczyło, że stała na wysokości jego i nie była w niczém profanem.... Z muzykiem mówiła o muzyce, z malarzem o sztuce, z doktorem o fizyologii, z finansistą o giełdach.... umiejąc pokryć płytkość swą świetnemi wyrazy, za któremi jéj widać nie było. Maleńkie te tryumfy.... karmiły ją.
Nazywano ją czasem encyklopedyą w aksamit oprawną — w istocie była to encyklopedyą, w któréj o wszystkiém bywa po trosze, o niczém dosyć, by się nauczyć można....
W kątku kanapy, z rękami na piersiach.... przerażająco żółta, siedziała panna Hortensya.... W większém świetle, na fotelu, z łańcuchem i krzyżem na piersi, ksiądz hrabia de Bello... Szambelanowa chodziła z podwiązaną brodą, podtrzymywana przez pannę Dyakowską, szukając rozpierzchłych partnerów do wista.... Ta postarzała mocno.... okularów już nie zrzucała, ręce się jéj trzęsły.... ale uśmieszek młody i wdzięczący się, jeszcze dawną piękność przypominał....
Przy Peruginie, z kapeluszem pod pachą, stał baron von Pavianer, którego zwano nadwornym malarzem Ady.... ale był też w kątku i Oblęcki, którego poznać było trudno, tak utył i zaokrąglał.... Zwano go professorem.... Zdaje się, że ten tytuł i zajęcie uwalniały go od malowania, co mu było rzeczą bardzo przyjemną... W skromném ubraniu, z daleka stała rozmawiając z jakąś panią, blada, chuda, zestarzała pani Karolina Oblęcka.... Rumieńce jéj dawno znikły.... oczy miała zmęczone.... ślad piękności ledwie na zwiędłéj twarzy się błąkał....
W salonie i dwóch sąsiednich pokojach osób już było pełno — gdy na progu ukazał się młody mężczyzna, dziwnie twarzą klassycznie piękną przypominający Rafaela, nie takim jak go sztychował Marc Antoine, ale jakim on sam odmalował się w Szkole Ateńskiéj.
Młodzieniec musiał wiedzieć o tém podobieństwie, bo i włosy miał ułożone podobnie, i usta układał do wyrazu, jaki ma piękna głowa w Uffizi. Strój jego skromny, odznaczał się wielkim smakiem i elegancyą. Gdy wszedł, oczy wszystkich zwróciły się ku niemu, a gospodyni rozmawiając z łysym, nizkiego wzrostu referendarzem, drgnęła, jakby naprzeciw chciała pośpieszyć. Twarz jéj nawet, w miarę jak się zbliżał, rozjaśniała się, traciła prozaiczną swą cechę, niby ogniem jakimś wewnętrznym płonęła. Rzekłbyś, że w tém naczyniu marmurowém ktoś lampę postawił....
Mężczyzna szedł wprost ku niéj. Z dala już wyciągnęła mu rękę. Referendarz i ci, co ją otaczali.... jakby wiedzieli, że ustąpić byli powinni, — pousuwali się wszyscy. Zostało ich dwoje wśród tych grupp patrzących na nich z ukosa.
Osobliwie ostre wejrzenie skierowała na Rafaela panna Hortensya, a było w niém szyderstwo, wzgarda, oburzenie... Zdała się mówić oczyma:
— Półgłówek jesteś!
Kanonik, który raz tylko popatrzał na gościa tego, także dziwnie usta zacisnął. Gospodyni na nic i na nikogo nie zdawała się uważać, uśmiechała mu się wdzięcznie, chciała być dlań piękną, była taką prawie na jedno oka mgnienie.
Choć wiedziała i czuć musiała, że oczy wszystkich zwrócone na nią były — nie zmieszała się tém bynajmniéj, nie wstrzymało jéj to od bardzo jawnego okazania przybyłemu, jak mu była rada, jak mocno ją zajmował.
Pomówiwszy z nim pół głosem i cicho, zaprowadziła go przed Perugina, przy którym stali długo dość, aż przybywający nowi goście, którzy gospodynię powitać chcieli, przerwali tę zajmującą rozmowę.
Krótko i chłodno przyjąwszy ich pani Ada, wróciła do Rafaela, i dopiero skończywszy z nim rozprawę, w któréj on, z poszanowaniem przysłuchując się jéj, mały miał udział — odeszła do innych gości.
Rafael został trochę osamotniony, zadumany, i nie wiedząc co zrobić z sobą, poszedł jakieś album na stoliku przerzucać. Patrzano nań z dala, trochę zazdrośnie, wpół szydersko. Ada też, choć zajęta innymi, nie spuszczała go z oka.
— Proszęż cię, odezwał się książę do pana Karola, ty co tu jesteś jak domowy, czy nie raczysz mnie objaśnić, kto jest ten młodzieniec długowłosy, którego gospodyni zaszczycić raczyła tak szczególnie łaskawém przyjęciem?
— To jest — malarz wielkich nadziei! rzekł Karol, który w téj chwili usposobiony był złośliwie, bo Ada zaledwie mu głową kiwnęła. Mamy tu takich geniuszów en herbe kilku.... w różnych rodzajach. Pani nasza, która umie pielęgnować rośliny, lubi też zajmować się wychowaniem młodzieży. Czuje się do tego powołaną. Nie trzeba tylko brać tego en mauvaise part; jest to kobieta, na którą najzłośliwsza potwarz nawet nic wymyślić nie zdoła. Dała dowody w ciągu życia, że żadnym tentacyom nie jest przystępna.
— A mimo to.... uśmiechnął się książę.
— Mimo to, dodał Karol — lubi studya.... nad ludźmi i charakterami! Każdy taki młodzieniec obudza w niéj zajęcie.... bada go, pomaga pączkowi, aby się mógł rozwinąć....
— Lubi pączki! szepnął złośliwie książę....
— Powiadam W. Ks. Mości — z powagą odrzekł Karol, że w tém nie ma nic zdrożnego, nic nad psychologiczną ciekawość. Spytajcie panny Hortensyi.... ta, gdyby mogła.... pewnieby na nią coś wymyśliła.... Jak wiele naszych pań, i ta kochana Ada — daje częstokroć powody do posądzeń, zupełnie nadaremne! Przyznaję się, że co do mnie, sympatyczniejsząbym ją znajdował, gdyby więcéj w sobie miała niewieściéj słabości.... gdyby była ułomną istotą.
Wejrzeniem, którego znaczenie trudno określić, zmierzył książę pana Karola, zamilkł, i lornetkę przystawiwszy do oka, począł się przypatrywać towarzystwu....
Czy go istotnie gospodyni interesowała, czy drastycznéj tylko szukając rozrywki, książę po chwili zbliżył się do panny Hortensyi. Była to jego dobra znajoma i przyjaciołka z tych czasów, gdy się jeszcze starał o Adę — okazywała mu nawet naówczas wiele sympatyi, którą w części tytułowi swemu zawdzięczał. I teraz przywitała go panna Hortensya tém wdzięczniéj, że siedziała osamotniona, bo wszyscy od niéj uciekali.
— A! i książę tutaj! odezwała się szydersko. — Et l’on revient toujours.... Uśmiechała się podnosząc oczy ku niemu.
Książę ramionami ruszył.
— Dawne to dzieje! rzekł — miałem czas ostygnąć i w piersi się uderzyć....
— Ale niechże książę siada — zawołała Hortensya, wskazując blizkie krzesło.
Gość skłonił się, i — rad nie rad, zajął miejsce przy niéj; Hortensya pochylona nieco ciągnęła daléj:
— Przypomnij sobie książę — owe czasy.... Sameś sobie winien.... nie wytrwałeś, nie kułeś żelaza póki gorące, nie znałeś Ady.... A! byłoby wszystko inaczéj, gdybyś mnie posłuchał....
— Ja już nie żałuję tego co się stało....
— Dla czego?
— Z trudnością byłbym się mógł zastosować do życia i gustów pięknéj Ady.... nadto lubi artystów — rzekł książę.
— A! rozśmiała się panna Hortensya — wierz mi celà ne tire pas en consequence.... fantazye ma, tak jak do kwiatków.... Potrzebuje dystrakcyi.... a że mówią, małżeństwo jest bardzo silną, pochłaniającą — innychby już nie szukała....
— Teraz widzę malarz jakiś jest na placu — rzekł książę....
— Wczoraj był poeta, jutro będzie rzeźbiarz.... a pojutrze — que sais-je? kaznodzieja.... mówiła Hortensya. Raz tylko w życiu widziałam ją — w niebezpieczeństwie!
— W niebezpieczeństwie? zapytał książę niedowierzająco.
— Tak jest.... Było to przed laty dziesięciu, mówiła cicho i poufnie panna Hortensya.... Caprices du sort! na ten raz nie był to ani genialny artysta, ani sławny poeta, ani znakomitość żadna, ale prosty, prawda że bardzo przystojny, naiwny, dobry sobie chłopak, nawet z niezbyt otwartą głową.... Była to jéj pierwsza i ostatnia miłość, od któréj cudem ocalona została.... Kochała się w nim — aż do kompromitowania.... drżałam o nią, — szczęściem młodzieniec był skromny, bojaźliwy i więcéj miał poszanowania niż passyi.... Szczęściem też ojciec jego był przeciwny....
Cierpiała, walczyła z sobą, płakała.... Lecz wszystko się składało, aby ją ocalić.... niezgrabność tych, co jéj pomagać chcieli, szczególniéj. Duma właściwie ocaliła ją.... Pojechała na rok cały dla studyów artystycznych do Włoch.... i wróciła uleczona.... Została może tylko tęsknota po téj jedynéj w życiu miłości.
— A ów szczęśliwy młodzieniec?
— Prawdziwie dobrze nie wiem co się z nim stało. Słyszałam tylko, że odepchnięty, zachorował niebezpiecznie i ledwie mu życie ocalono.... Choroba miała go pozbawić całego młodzieńczego wdzięku — przybiła go na umyśle.... złamała. Ojciec go podobno ożenił z jakąś szlachcianeczką....
Książę, który słuchał z zajęciem — zapytał ciekawie:
— Byłże tak piękny? czém się jéj umiał podobać?
— To doprawdy tajemnica! Przystojnym był zapewne — mówiła Hortensya — lecz nic tak nadzwyczajnego nie miał w sobie. Odznaczała go tylko prawie dziecięca, niemal śmieszna prostota i naiwność. Jak piesek się jéj w oczy patrzał — milczący ją słuchał.... na kolanach....
Uśmiech przebiegł po ustach słuchającego.
— I doszło to tak daleko, że aż do wyznań i przyrzeczeń? szepnął....
Panna Hortensya figlarnie głową pokręciła; chciała się może uśmiechnąć, lecz skrzywiła się tylko.... Schylona prawie do ucha księcia szepnęła mu:
— Doszło to tak daleko.... że chodzili z sobą sam na sam na spacery, bardzo czułą parą....
Brwi podniósł książę....
— Ale Ada jest rozumną i panią siebie — dokończyła Hortensya; — z tego kielicha kwiatu spiła tylko woń wiosenną!...
Milczeli jakiś czas.... książę patrzał przez lornetkę....
— I jakże się to skończy? rzekł od niechcenia — bo.... różne bywają epilogi takich dramatów dziewiczych. Czasem, niekiedy dziwaczne bardzo....
— Ja się żadnéj już niespodzianki nie spodziewam. U Ady serce się do głowy przeniosło; będziemy zbierali dzieła sztuki, drukowali budujące książki, ufundujemy instytut wychowawczy.... Cóż książę chcesz? nie lepiéjże to niż pójść za mąż nie do rzeczy i kłopotać się z dzieciskami? W ten sposób pozostajemy do końca w zaczarowaném kole poezyi i ideałów.
— W każdym razie egzystencya to zupełnie wyjątkowa! ekscentryczna....
— Spodziewam się! potwierdziła Hortensya — a może też nam o to szło, abyśmy z pospolitych życia warunków się wybili.
Szmer otaczających nie dozwalał dalszéj rozmowy.... Zamilkł książę, a panna Hortensya spoglądała po przepełnionym salonie, którego honory gospodyni robiła z wprawą i zręcznością niepospolitą. Wszystkie niemal powołania wyższe były tu reprezentowane.... Składały się gruppy wedle powinowactw duchowych, i w każdéj z nich żywa się toczyła rozmowa. Ada przechodziła z jednéj do drugiéj, nigdzie nie będąc obcą — wszędzie jéj słowa słuchano z poszanowaniem, a umiała je zawsze uczynić zajmującém. Dziwowano się szczególniéj, że najnowsze zdobycze naukowe, najświeższe dzielą, najzawilsze kwestye bieżące — znała, jakby się każdéj z nich specyalnie poświęcała.
— Zadziwiająca kobieta! odezwał się po odejściu jéj łysy referendarz do wykrygowanego szambelana — zacytowała mi prawo kanoniczne w kwestyi rozwodowéj!
Szambelan kichnął — było to jakby potwierdzeniem uznania znakomitych zalet umysłu gospodyni.... Tymczasem Ada przesuwała się pomiędzy gośćmi, zatrzymując tu i owdzie na chwilkę. Swobodę, z jaką poruszała najrozmaitsze przedmioty, nie okazując się znużoną, istotnie uwielbiać potrzeba było....
W drugim pokoju, w którym osób mniéj było, towarzystwo składało się z takich szczególniéj, co unikały stanąć na pierwszym planie, i wolały schować się do cichego kątka — siedziała na krześle przy kanapie, z bladą twarzą zadumaną Karolina. Widać było po niéj, że przyszła tu z rozkazu nie dobréj woli, że jéj było obco i nudno — że czekała może tylko przyzwoitéj godziny, aby się oddalić mogła....
Ada obszedłszy gości, zbliżyła się nareszcie do niéj i usiadła.
— Dziękuję ci — Karusiu moja — żeś przyszła choć raz — rzekła; — umiem to ocenić. Ty wolisz w domu i z dziećmi.... a tu, nic ciebie nie zabawi.
— Owszem — wszak samo widzenie ładnego starego obrazu....
Ada się uśmiechnęła....
— Zdaje mi się, że ciebie sztuka obchodzi dla tego tylko, że jest powołaniem męża twojego. Ty wszystko odnosisz do niego.... Szczęśliwa!
Szyderski niemal uśmiech pokazał się na twarzy Ady, która podparta na ręku, patrzała z uwagą na Karolinę, jakby tajemnicę jéj życia i szczęścia dobyć z niéj chciała....
— Tak.... jestem szczęśliwa — odpowiedziała jéj Karolina, — szczęśliwa mimo ubóztwa, szczęśliwa mimo niepowodzeń wielu, szczęśliwa gdy płaczę nawet.... Kochałam raz w życiu, byłam i jestem kochana.... Dla tego, droga kuzynko — przebacz mi, że to powiem — ty wiecznie będziesz goniła za czémś, szukała czegoś, czuła się niespokojną i nieuspokojoną.... boś sercu swojemu nie pozwoliła się otworzyć — boś przeznaczeniu kobiety nie odpowiedziała! Będziesz znakomita, sławna, wielbiona — ale nie będziesz — szczęśliwa....
Ada obrażona poruszyła się żywo.
— Cóż to za szczęście wasze? pajęczyna, którą lada wiaterek zrywa; kwiatek, co kwitnie dzień jeden....
— Tak — ale woń jego zostaje na życie całe — dodała Karolina.... Miłość dla męża rozrosła się gałązkami zielonemi w macierzyńską dla dzieci.... Kocham.... żyję.... ty się bawisz i patrzysz na życie....
Spojrzała na Adę Karolina, i zobaczyła ją wspartą znowu na ręku, z głową spuszczoną, z brwią nachmurzoną — niby gniewną, a w istocie smutną i poruszoną. Nie mówiła już nic, w ręku czarny wachlarz swój rozkładała i ściągała bezmyślnie.... Odwróciła oczy od Karoliny, i nagle zerwanéj rozmowy już daléj ciągnąć nie chciała.
Oblęcka też nie odezwała się więcéj; siedziały przy sobie czas jakiś tak, żywym kontrastem egoizmu i poświęcenia. Jedna różowa, pulchna, świeża jeszcze, choć znacznie starsza, druga na pół zwiędła, blada i zmęczona — jedna w dostatkach i świetném otoczeniu czująca się osamotniona bez węzła ze światem, druga spokojna mimo powszedniéj troski i żywotem rodziny rozrosła na duchu....
W milczeniu podała jéj Ada rękę i ścisnęła dłoń Karoliny....
— Moja droga, rzekła głosem zmienionym — masz słuszność. Któż wie! źle może pojęłam życie.... a sama straciłam na tém najwięcéj. Dziś już cofać się niepodobieństwo.... duma nie pozwala, serce pragnąć przestało.... Tą ciernistą drogą żywota trzeba iść do końca.... Inni mi będą zazdrościli — a ty — ty mnie pożałuj czasem!
Schyliła się, pocałowała ją w czoło, i wnet przybierając weselszą twarz, poszła znów między swych gości, roznosząc im słowa i myśli, tak jak jéj służba roznosiła chłodniki i ciasta....
— Szczęśliwa kobieta! słowo daję! mówił referendarz do szambelana. — Swobodę, rozum, dostatki — miłość wszystkiego co piękne.... umysł sięgający wysoko.... szacunek ogółu.... wszystko ma.... Szczęśliwa kobieta!!
— Bez kwestyi — odparł szambelan, nie wiedząc o czém była mowa.... niezawodnie!!
Z drugiego pokoju oczy Karoliny szły za gwiazdą brylantową na czole Ady, a twarz wyrażała serdeczne politowanie — i w duszy mówiła sobie:
— Nieszczęśliwa kobieta!
Kto z nich miał słuszność? osądźcie — ja, nie wiem.

Genua — Drezno.
1876.
Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.