Ostatnia z Aldinich/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Ostatnia z Aldinich | |
Data wyd. | 1903 | |
Druk | Drukarnia A. T. Jezierski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Kazimierz Kaszewski | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
GEORGE SAND.
OSTATNIA Z ALDINICH.
W przekładzie
i z przedmową
KAZIMIERZA KASZEWSKIEGO.
TOM I.
WARSZAWA
DRUKARNIA
A. T. JEZIERSKIEGO
47. Nowy - Świat 47. Дозволено Цензурою.
Варшава 28 Мая 1903 года.
|
Nie było chyba chwili wdzięczniejszej dla literatury francuskiej, jak za czasów monarchii lipcowej. Obok nieograniczonej prawie wolności druku (którą tak niefortunnie dla siebie zniosła Restauracya i przez to przechyliła czarę fermentującej rewolucyi, wybuchłej ostatecznie w lipcu 1830 r.), epoka ta obfitowała w niepospolite a oryginalne talenty. Odkąd też polot myśli przestał być tłumionym, tembardziej wybuchnęły przyrodzone pędy, rozwinęły się skrzydła, do areny literackiej stawało coraz więcej rycerzy, walczących całą bronią, z otwartą przyłbicą, nie pytając o to, czy rozmach nie dotknie czem wpływowej kasty, potężnej biurokracyi, obowiązujących ustaw państwowych lub podstaw społecznych, ba! nawet twierdzy najpoważniejszej — Kościoła. Poddano dyskusji, krytyce, wszystko i wszystkich, ciosy bezkarnie padały na prawo i na lewo, tak dobrze w poważnych woluminach nauki, jak w wytwornych okładkach poezyi i romansu. Te zwłaszcza ostatnie tomiki rozchodziły się nietylko po Francyi z błyskawiczną szybkością; Belgia (w braku międzynarodowego prawa o własności literackiej) żyła przedrukami romansów francuskich, tak, że gdy który wychodził w odcinku jakiego czasopisma paryzkiego, już nazajutrz po ukończeniu druku Bruksela wydawała go w swej książce; u nas roiło się od tłómaczeń tych romansów, dokonywanych najczęściej ohydnym językiem Geclów i Salzstejnów, chciwych zarobku tandeciarzy wydawniczych.
Jeden z naszych krytyków nazwał tę literaturę „szaloną”, i nazwa ta na długi czas się spopularyzowała. Niedziw: był to Michał Czajkowski, konserwatysta czystej krwi, któremu nawet prasa polska („Gwiazdka Kijowska”) zarzucała wstecznictwo. Mógłżeż człowiek taki, w dodatku z gruntu klerykalny, patrzeć obojętnie na demokratyzm i ultrakrytycyzm, przesiąkający z nad Sekwany aż na grunt tutejszy? Ale obawa jego była płonną; wtedy już bowiem J. I. Kraszewski trzymał berło belletrystyki polskiej i ku niej przeważnie zamiłowanie narodu skierował.
W tym ożywionym ruchu powieściopisarskim nad Sekwaną, obok Balzaca, który zgoła osobne zajmuje stanowisko, głównie odznaczyła się trójca autorów: Aleksander Dumas, Eugeniusz Sue i Jerzy Sand; o ich to prace najpożądliwiej dobijali się wydawcy; nazwiska ich były na wszystkich ustach, książki na wszystkich stolikach, odcinki we wszystkich gazetach. Owiani jednakim duchem niepodległości, postępu i romantyzmu, trzej ci autorzy odrębną jednak zachowują fizyognomię: Dumas czerpie przeważnie z historyi, Sue zatapia się w sprawach społecznych, Sand podnosi wyzwolenie kobiety.
George Sand, jako pseudonim, ukrywa kobietę, z domu Dupin, z męża Dudevant (Aurora, Amantina, Lucylla), urodzoną w Paryżu 1804 r. Wychowanie jej było klasztorne, otoczenie arystokratyczne (mąż miał tytuł margrabiego), ale duch rozpychał te tryby, rwał się, niepokoił, przymusu nie znosił żadnego. Zaślubiona w 18-m roku życia, rozłączyła się z mężem po kilku latach, a następnie rozwiodła. W ślad rewolucyi lipcowej udała się do Paryża i zrazu poświęciła dziennikarstwu; ale blizki i zażyły stosunek z młodym pisarzem, Juliuszem Sandeau (od którego nazwiska wzięła i swój pseudonim), zwrócił ją na drogę kompozycyi, z której nie zeszła już nigdy. Z nim ona do współki napisała pierwszą powieść „Rose et Blanche” (1831), a była to tylko próba skrzydeł, które wkrótce u niej tak się rozwinęły, że daleko za sobą zostawiła mistrza.
Opanowana całkowicie duchem spółczesnych prądów, bez względu na wszelkie zasady, jakie w jej umysł szczepiono pierwiastkowo, stanęła odrazu po stronie wyzwolenia i demokracyi, a jednak z najwyraźniejszą arystokracyą form roznosiła hasła potępiające ucisk, niesprawiedliwość, obłudę, fałsz, brutalne siły. Wszędzie w jej dziełach odzywają się stare postulaty roku 1789: równość, braterstwo, wolność; wszędzie widać dążność do podźwignienia słabego, do wykazania zalet i piękności śród maluczkich i zapomnianych, słychać budzenie ku nim sympatyi, a zarazem ironię i głęboką wzgardę dla klas używających i nadużywających zgoła niezasłużenie przywileju, jaki nadaje urodzenie i bogactwo. Z drugiej strony, wielkość, wspaniałość, nęci ją wszędzie; ale nadewszystko zachwyca piękność: prawdziwi poeci i artyści, to jej półbogi, lubo i naiwna prostota miłe czyni na duszy jej wrażenie.
Oto są najznamienniejsze żywioły, stanowiące tło dla jej twórczości, żywioły zapewne przynoszące jej zaszczyt, ale nie jej tylko właściwe, wielu innym belletrystom wspólne. Chodzi o to, w jaki sposób ona wyzyskała je indywidualnie jako twórczyni. Tu musimy przejść do zrekognoskowania jej ustroju psychicznego, o ile to da się uskutecznić na podstawie już to utworów samych, już też pamiętnika (Elle et lui), listów własnych i cudzych. Organiczną podstawą jej umysłu był estetyzm i wszystko, co było dobrem, pociągało ją nie tyle jako dobro samo, ile jako piękno, gdziekolwiek je napotkała, w naturze, czy w człowieku, a napotkawszy odrobinę, w rozmachu swej fantazyi doprowadzała do cudownych iście całokształtów. Ztąd też, począwszy od „Indyany”, jej tła dekoracyjne, jej zwłaszcza postacie, mają w sobie coś teatralnego, wystawionego na pokaz, z czem się człowiek nigdy nie spotka i spotkać nie może w całości, ale co niezaprzeczenie dostrzega ziarenkami tu i owdzie rozrzuconemi. Przeciwstawienie Dickensa i Balzaca, romantyczka w każdym calu, w każdej kropli krwi, George Sand nie jest obserwatorką indywidualności z poddaniem ich pod jakąkolwiek metodę psychologiczną, ażeby tą drogą odtwarzać ludzi rzeczywistych; dla niej dość zasłyszeć jakiś fakt niezwykły, budzący w pewien sposób sensacyę, aby do tego faktu dostroić, wykomponować ludzi i charaktery ich na tle tego faktu rzucić w wir interesów moralnych i uczuciowych. W setce jej tomów znajdą się i charaktery blade i fakty małoznaczące, banalne, ale po usunięciu tych odpadków galerya jej postaci jest niezmiernie interesującą, wtedy nawet, kiedy sumienie i doświadczenie ostrzegają, że są to postacie niemożliwe, fikcyjne. Fikcyjne? Zgoda, ale interesujące już z tego względu, że takiemi przedstawiły się w twórczej wyobraźni autorki, że tedy mają byt uwarunkowany pewnym nastrojem duszy.
Nie przedstawiałyby one wreszcie żadnego interesu, gdyby zbytecznie przekraczały granice ludzkiego podobieństwa, lub były tylko igraszką pospolitego umysłu. Ale nie tak jest z kreacyami Sanda. Autorka, rozmaite przymioty budzące podziw lub tylko sympatyę, jak: nieświadoma genialność, ofiarność, podniosłość, męztwo, potęga charakteru, obok rozmaitych wad od natury ludzkiej nieodłącznych, w gromadnem zlaniu na jednę głowę, może w ostatecznym razie wytłómaczyć niezwykłą, wyjątkową bujnością, która, jakkolwiek w indywiduach rzadka, ogółowi ludzkości nie jest wszelako obcą, a zatem nie oddziela się stanowczo od prawdopodobieństwa. Zkądinąd znów, każda jej postać, raz pomyślana, przechodzi u niej przez umysł tak estetycznie nastrojony, iż występuje cała wyzłocona czarem poezyi, jak owa mityczna Pandora, na którą cały Olimp się składał, ażeby ją uczynić wdzięczną i ponętną, gdy się ukaże między ludźmi na ziemi. Takim jest np. ów „Teverino”, młody przemytnik włoski, postacią Antynous, służący za model akademikom sztuk pięknych, artystom z Bożej łaski, nieznany śpiewak roznamiętniający tłumy, niezrównany jeździec i pływak; prostak, a w konwersacyi górujący nad ludźmi z towarzystwa, wydzierający kochankowi wielką panią zakochaną; próżniak, ptak niebieski, ceniący nadewszystko swobodę i dla niej poświęcający dary Boże, które musiałby wykształcać w sobie przymusem i pracą, aby zaświecić gwiazdą uznanej wielkości. Oto syn tej boskiej Italii! zdaje się mówić autorka — tej Italii, która zieje pięknościami swego nieba i ziemi, gór i mórz, która wydaje ze swego łona marmury nieświadome swej wartości i dusze artystyczne nieświadome swej potęgi.
Sama artystka, w najsubtelniejszem znaczeniu tego wyrazu, George Sand chętnie przenosi sceny swych romansów na tę ziemię gorącego nieba i gorących serc. Płomienisty jej temperament wśród ogarniających zewsząd płomieni, wyobraźnia jej wśród ludu o pojęciach luźnych, o woli mniej krępowanej postronkami cywilizacyi, o obyczajach łatwiej biegnących wślad zachceń, więcej znajduje nadźwięku i pobratymstwa, niż w jej ojczyźnie własnej, ściślej poddanej pod prawo regulujące czyny jednostkowe. Te jej chętniejsze wycieczki pod niebo włoskie dla szukania natchnień tłómaczyćby można i pewnem wyrachowaniem. Kreacye jej z pod obcych stref, a jak na jej czasy, przy utrudnionej komunikacyi, mało znanych, nie tak łatwo ulegały kontroli, gdy kreacye te, przeniesione na grunt francuski, mogłyby odrazu uderzać swą fikcyjnością wobec rozgoszczonego podówczas wśród społeczności ducha mieszczańskiego. To też autorka, ilekroć pozostaje na gruncie francuskim, zawsze ogranicza kontury swych postaci do kształtów prawdopodobniejszych, ale też wtedy mniej one pobudzają wyobraźnię czytelnika. Nie była to wogóle autorka od dni powszednich, od świata pozytywnego i prozaicznego. Wyrzuciwszy z siebie samej, co miała najpiękniejszego, najpraktyczniejszego, na grunt włoski, i rozstawszy się z nim, aby obserwować społeczeństwo własne, nie mogła natrafić na wcielenie godne większej uwagi, tworzyła jakby na zamówienie, tak, że trudno nawet z pośród tych późniejszych utworów wymienić coś, coby zachowywało nieprzebrzmiałą wartość artystyczną. Późniejszy też jej wiek, od szóstego zwłaszcza dziesiątka lat, trafia na wielką zmianę kierunku beletrystycznego. Z nastaniem autora „Pani Bovary” występuje tak zwana powieść psychologiczna, wkraczają drobiazgowe studya bodźców wewnętrznych i szczegółów duchowych, autorzy rozbierają człowieka, jak anatomowie i doszukują się w nim prawdy; kierunek ten, inaugurowany przez Flauberta, pochwycony przez prozelitów, wysoko podniesiony przez krytykę, przypadł do smaku publiczności i daleko za sobą pozostawił indywidualne fantazye romantyczne. Obok tego kierunku, mającego sobie za ambicyę malowanie życia rzeczywistego, jakżeż nieponętnie wyglądać musiały równoczesne utwory o psychologii bladej, a na lepszą zdobyć się nie mogła George Sand, nienawykła do obserwacyi ścisłej i przeważnie czerpiąca z siebie samej. Trudno to, och! i niepodobna nawet, po długiej uprawie pewnej metody przenieść się do innej, wprost odmiennej, zerwać z tradycyą własnego umysłu. Stojąc między pierwszymi w epoce romantycznej, romantyzmowi ona zawdzięczała swoje tryumfy i razem z nim ustąpić musiała z pola.
Jest jeszcze od tego pewien wyjątek. George Sand, osiadłszy we Francyi na wsi, w majątku własnym, zaczęła pilniej, z sympatyą i celem pozytywnym przypatrywać się ludowi wiejskiemu. Zajrzała mu głęboko w rozum i serce, poznała nawskoś jego charakter i obyczaje, zasady i legendy, i cały ten zasób wiadomości zaczęła przelewać w obrazy. Powstały ztąd takie powieści, jak „La mare au diable”, jak „François le Champi”, lub „Campagnon du tour de France” i inne, w których życie wiejskie prowincyi odbija się wiernie jak w krystalicznym zdroju żywej wody. Nie poetyzuje tam autorka swych postaci, ale wybrawszy sobie najpodatniejsze, przenosi je żywcem na obraz, a tylko talent wrodzony dopomaga jej do nadania im kolorytu i tła artystycznego. Ludowe te powieści autorki mają wszystko, co potrzeba, ażeby stać się nieśmiertelnemi, jak owe stare płótna, wiszące po galeryach, nad któremi stajemy z zajęciem, pomimo, iż z czasem koloryt ich blaknie.
Czyż wyróżniając tu powieści ludowe, skazywalibyśmy inne utwory autorki tej na zapomnienie? Bynajmniej. Byłaby to niedorzeczność godna tych radykalistów literackich, którzy nie chcą znać żadnego „pana Schillera”, i erę rozpoczynają od siebie. My znamy okresy literackie, zwroty rozwojowe, uwarunkowane stanem umysłów społecznych, zgodne z rozwojem historycznym narodów, a w owych okresach widzimy dzieła twórczości stanom tym odpowiedniej, między któremi to dziełami starannie odróżniamy plewę od ziarna, utwory mierne i konwencyonalne od dzieł talentu twórczego. Owoż, gdybyśmy pisali studyum monograficzne o twórczości George Sanda, obowiązkiem byłoby naszym szczegółowo każdy utwór przetrząsnąć, by się w nim owych ziarn talentu doszukiwać, ale kreśląc szkic dorywczy i ogólnikowy, możemy tylko zaznaczyć trzy niejako kategorye utworów beletrystycznych tej autorki.
O jej powieściach ludowych jużeśmy mówili, i te stanowią kategoryę oddzielną. Do drugiej zaliczylibyśmy te, w których ona, zrywając niejako z romantyzmem, chciała być obiektywną i usiłowała stanąć na stanowisku obserwacyjnem, ale wzięła się do tego zapóźno i może wbrew swej naturze, która była zanadto płomienną, zanadto, jak to nazywają Francuzi, prime-santière, ażeby mogła długo i skutecznie wytrzymać, stojąc na punkcie chłodnej obserwacyi. Dlatego też dzieła jej z późniejszego okresu, w rodzaju „Mademoiselle de la Quintine” albo „Les dames vertes”, popadając w konwencyonalizm powieściowy, mało wyróżniają się z szarego tłumu i dają się przewyższać utworom wielu mniej głośnych autorów.
Ale istnieje szereg dzieł, w których autorka jest przeważnie sama sobą, gdzie mieści swoje ja fizyczne i moralne, swój temperament, zamiłowania, predylekcye, dążności, swoją, słowem, naturę i swoją filozofię, zapatrywania na politykę, na prawa ludzi wogóle i prawa kobiety w szczególności. Co do tych ostatnich, jeszcze w r. 1833 wydała znakomitą powieść „Lelia“, którą w tym kierunku nazwalibyśmy programową. Kobieta wyższa, niepospolitego rozumu i serca, pewna swych zasad górujących nad poziomami i nad moralnością zdawkową, wyosobieniu się z pod rygorów społecznych, przyznaje sobie prawo narówni z rodem męzkim, tak co do działań na wszystkich polach, jak i co do zadowoleń wszelakich. Ale nie jest to kobieta z jednej sztuki. Z nieba przyszła, czy z piekła? pytają o niej; albowiem, gdy zstąpi ze swego niebiańskiego rydwanu, wpada niżej poziomu ludzkiego, rządzić pragnie i panować tylko swą przewrotnością. Takie jest o niej zdanie tych, co jej nie rozumieją. Ale ona sama powiada o sobie, iż urodziła się na padole płaczu, i wszyscy nieszczęśliwi, pełzający po ziemi, są jej braćmi. Przeszła przez ogień niedoli, który oczyścił jej duszę i zahartował charakter. Urok jej ciała i potęga duszy, stanowią zachwyt i rozpacz otoczenia.
Po „Korynnie“ pani de Staël, która wreszcie przedstawia się dość jednostronnie, pierwszy to raz ujrzano w literaturze kobietę wysoko ze swą naturą, przymiotami i sceptycyzmem wyskakującą ponad miarę zwykłej, szablonowej bohaterki romansów. Wszystko w tej nadto powieści tchnie bezwzględną arystokracyą ducha, zalety równie jak wady, nie tuzinkowego i mieszczańskiego, ale też i postać każda jest raczej uzmysłowionym symbolem jednego z imaginacyjnych widziadeł autorki, odbiciem obrazu tkwiącego w jej duszy, niż charakterem zdjętym z życia realnego.
Ustrój autorki z gruntu, a nadewszystko estetyczny, bezwarunkowa swoboda sądów o zjawiskach świata widomego i nadziemskiego, krytyka cywilizacyi, upostaciowana w zdarzeniach i ludziach ad hoc powołanych, były to czynniki silnie oddziaływające na umysły ogółu, ale też pociągały za sobą zdania najprzeciwniejsze.
Z jednej strony, nowość poglądów, okraszona nieporównanym czarem słowa, brzmienie piękności, rozlegające się po wszystkich stronicach, budziły zapał wśród młodzieży i umysłów żądnych raczej wrażenia wykwintnego, niż skłonnych do krytycznego przyjmowania rzeczy. Z drugiej strony, sfery zachowawcze pałały niechęcią i złością na autorkę za jej mędrkowania w zakresie teozoficznym, za demaskowanie obłud teokratycznych, a już nie było dość słów oburzenia na uporczywie stawianą tezę wolnej miłości, podnoszonej do godności zasady, uwielbianej w jej przedstawicielkach (Lucrezia Floriani); a potępienie to tem dosadniejsze przybierało rozmiary, im w barwniejszych i wdzięczniejszych kształtach pojawiały się świetne paradoksy autorki.
Co prawda, dużo ona pod względem filozofii praktycznej i zasad politycznych przyjęła z grasującego za jej czasów karbonaryzmu, i pod tym względem ręka w rękę idzie ona z Mazzinim. Wszędzie, gdzie tylko treść jest potemu, przejawia się u niej zasada emancypacyi zarówno politycznej, jak socyalnej: tylko karbonaryzm ten w jej nawskroś estetycznym umyśle z surowej doktryny przerabia się na poezyę i nieraz bucha taką gloryą barw życiowych, że niktby go w tem przeobrażeniu nie poznał, ani go się domyślił (Piccinino). Pomimo też gorliwych krakań ze strony ajentów despotyzmu i biurokracyi, żyjącej duchem Meternichowskim, dzieła George-Sanda do tego odnoszące się zakresu, są, rzec można, najbardziej przez autorkę wykochane i nie przestaną chlubnie świadczyć tak o jej charakterze, jak i o talencie.
Nie możemy tego samego powiedzieć o jej utworach socyalnych, a zwłaszcza o propagandzie wolnej miłości. Dotknięta w tem uczuciu boleśnie (v. Histoire de ma vie), rankor osobisty podniosła do zasady i starała się ją uogólnić. Lelia, to ona, Lukrecja Floriani, to ona: przykładem sprawdzała zasadę. Po jednym kochanku (Musset) wzięła drugiego (Chopin), a ilu ich były w tej przerwie! Niewstydziła się życia na wiarę, przeciwnie, uważała to za rzecz w porządku. Do sióstr naszego muzyka pisywała o swem z nim pożyciu, jakby nigdy nic; miała odwagę swych zasad. Ale jakie były na ogół skutki tej odwagi, płynącej i z pism i z przykładu, nie potrzebujemy wątpić. Po całym świecie kobiecym gruchnęło hasło: Emancypacya, a doszło ono i do nas, lubo, co prawda, tu ograniczyło się tylko na rozmiarach śmiesznych.
Nie wszystko jednak, powiedzmy prawdę, zasługiwało w tej emancypacyi na potępienie. Emancypacya nie oznaczała bynajmniej wyuzdania, ale tylko to, co później miał tak zwycięzko zdeterminować Darwin: dobór naturalny. Do jej warunków należało wydobycie się z pod przewagi mężczyzny, ale podstawę też procesu stanowiło wyrobienie się indywidualne, oparte na szczerości i prawdzie, bez żadnych osłon fałszywego wstydu, bez tej przewrotności, którą George Sand stale upatruje w kobiecie nietylko jako przyrodzoną właściwość płci, ale jako skutek fałszywej edukacyi, naturze przyswojonej.
Nie można zaprzeczyć, ażeby pod tym względem wpływ wielkiej autorki francuskiej nie przeniknął częściowo i do literatury naszej, trzeba go tylko dobrze poszukać. Odruchowe niejako świadectwo tego daje np. w swych „Ramotkach* humorysta nasz, Aug. Wilkoński, który prąd ten niejednokrotnie wyśmiewa. Tylko, że literatura nasza zanadto trzymała się zawsze gruntu tradycyonalnego, ażeby mogła rzucić się naoślep śladem autorki tak radykalnej, jak George Sand. Wilkoński ośmieszał instynktowo coś, ale sam nie wiedział co, tak jak ośmieszał filozofię Trentowskiego, układając dowolną mozaikę z wyrazów. Ale literatura nasza upatrzyła rzeczywiście to, co było wzniosłego i postępowego u George-Sanda w sprawie kobiecej: nie emancypantki też powstały pod jej hasłem w naszej literaturze, ale Entuzyastki, i dlatego to powieść naszej niedocenionej, dziś już poniekąd ze szkodą dla umysłów zaniedbanej autorki p. t. „Poganka”, nieskończenie wyżej stoi od wszystkich kreacyj George-Sanda.
Powieść, którą tu podajemy, należy właśnie do tego wątku idealistycznego autorki, który, bogaty w prawdziwe szczegóły zewnętrzne życia pewnej epoki na danym gruncie (a jak tu we Włoszech, pod chwilowem panowaniem francuskiem), ludzi wytwarza sobie odpowiednio do swych przekonań i pomysłów. Arystokracya ówczesna zwyrodniała, pełna przesądów, obojętna na zniewagę polityczną; nie liczyć na jej najbardziej nawet jednostkowe uczucia i przywiązania: omdleją one albo i obrzydną pod naciciskiem przesądu kastowego. Lud gorący, entuzyastyczny, pełen wiary i bohaterstwa, tu uosobiony w śpiewaku Lelio — czysta inwencya autorki, ale jako idea, ileż podniosła! Nie obeszło się i bez kobiety, praktykującej swobodę miłości, ale pełnej najszlachetniejszych instynktów: to także właściwość autorki. Dostało się tam i obłudzie teokratycznej, ale — dla sumienności — przyznajemy się, iż ta strona powieści została w przekładzie zmodyfikowaną.
W owej epoce pan Lelio nie był już w całym blasku swej młodości, czy to wskutek spełniania szlachetnej funkcyi swej płuca jego nabyły rozwoju, któremu uległy i mięśnie piersiowe, czy to skutkiem troskliwości, jaką śpiewacy stosują w celu hygienicznym do tego harmonijnego organu, ciało Lelia, które on wesoło nazywał pudłem swego głosu nabyło umiarkowanej tuszy. Ale noga zachowała cały wykwint, a wdzięk wszystkich ruchów jeszcze tworzył zeń takiego mężczyznę, jakiego za Cesarstwa kobiety nazywały un beau cavalier.
Lelio mógł jeszcze na deskach teatrów Fenice i La Scala spełniać funkcyę pierwszego tenora, nie urażając ani smaku, ani prawdopodobieństwa; głos jego, zawsze przedziwny, oraz talent wielki utrzymywały go zawsze w pierwszym rzędzie artystów włoskich; jego bujne włosy kasztanowate, oraz wielkie oko, pełne ognia, jeszcze przyciągały wzrok kobiet zarówno w salonach, jak na scenie; mimoto Lelio był człowiekiem statecznym, wstrzemięźliwym i w danym razie poważnym.
Dziwiło nas to niepomiernie, że przy tylu ponętach, jakich udzieliło mu niebo, przy świetnem powodzeniu w zaszczytnym zawodzie, nigdy nie było słychać o jego powodzeniach miłosnych. Mówiono, iż wzbudzał wielkie namiętności; lecz albo on ich nie podzielał, albo też szczegóły romansowe zagrzebał w głębiach szlachetnego sumienia — dość, że nikt nie umiał opowiedzieć delikatnego wyniku tego tajemnych epizodów. W rzeczywistości nie skompromitował on żadnej kobiety. Najzamożniejsze damy włoskie i niemieckie przyjmowały go z upragnieniem; nigdzie nie wniósł zamieszki lub zgorszenia. Wszędzie chwalono jego dobroć, prawość i rozsądek.
Dla nas, artystów, przyjaciół jego i towarzyszów, był on też najlepszym i najszanowniejszym z ludzi. Lecz ta pogodna wesołość, ten życzliwy wdzięk, jaki wnosił we wszelki stosunek towarzyski, nie w zupełności zakrywały nam w nim jakiś odcień melancholii i tajemny smutek.
Pewnego wieczoru, po wieczerzy, kiedyśmy prowadzili nocną pogawędkę pod pachnącemi szpalerami w Santa-Margareta, opowiadał nam Panorio o sobie, wynurzając porywy poetyczne, oraz bohaterskie walki swego serca z niewinnością, zasługującą na współczucie i szacunek. Pobudzony tym przykładem Lelio, a podzielający nasze wzruszenie, naglony też nieco zapytaniami Panoria i spojrzeniami Beppy, wyznał nam nareszcie, że sztuka nie była jedyną namiętnością, jakiej zaznał w życiu.
— Ed io anchè! — zawołał z westchnieniem. — I ja także kochałem, walczyłem, zwyciężyłem!
— A czy i ty, tak jak Panorio, ślubowałeś czystość? — zapytała Beppa, uśmiechając się i czarnym wachlarzem dotykając ramienia Panoria.
— Żadnego nigdy nie czyniłem ślubu — odparł Lelio, alem nazawsze posłuszny był wrodzonemu uczuciu sprawiedliwości i prawdy. Nie rozumiałem nigdy, jak można być choć jeden dzień prawdziwie szczęśliwym, narażając całą dolę osoby innej. Opowiem wam, jeśli chcecie, dwie epoki mojego życia, w których miłość grała rolę główną, a ocenicie sami, że nieco kosztować musiało, ażeby zostać, nie powiem bohaterem, lecz człowiekiem.
— Otóż początek niezmiernie poważny — odezwała się Beppa — i obawiam się, aby opowieść twoja nie była podobną do sonaty francuskiej. Potrzeba ci sonaty muzycznej, zaczekaj! Czy ten ton ci się podoba?
Jednocześnie dobyła ze swej lutni kilka akordów uroczystych, oraz zagrała pierwsze takty majestatycznego andante Duszeka.
— Nie to! — rzekł Lelio, tłumiąc dźwięk strun rękojeścią od wachlarza Beppy. — Zagraj mi raczej jednego z tych walców niemieckich, w których radość i ból w rozkosznym uścisku zdają się wolno wkręcać i okazywać kolejno bladą twarz załzawioną i czoło promieniste, uwieńczone kwiatami.
— Bardzo dobrze! — odrzekła Beppa. — Podczas walca Kupidon bawi się piłką i daje takt fałszywie, ni mniej ni więcej jak nauczyciel tańca; zniecierpliwiona radość tupie nogą, by podnieść mdłego muzyka, który powstrzymuje jej posuwisty impet. Wyczerpany znużeniem ból wilgotne oczy zwraca ku niemiłosiernemu grajkowi, by go skłonić do zwolnienia tych upartych obrotów, a słuchacze, nie wiedząc, czy mają śmiać się, czy płakać, decydują się zasnąć.
I Beppa zaczęła grać zwrotkę sentymentalnego walca, zwalniając i przyspieszając każdy takt kolejno, szybko zastosowując do tego ironicznego tonu wyraz swej ślicznej twarzyczki, raz uśmiechniętej radością, to znowu zasępionej smutkiem, a w tem żartobliwem traktowaniu zaznaczając całą moc swego artystycznego patryotyzmu.
— Ty jesteś kobietą ograniczoną! — rzekł do niej Lelio — przeciągając paznogciami po strunach, których dźwięk skonał w krzyku ostrym i rozdzierającym.
— Precz z nutą germańską! — zawołała piękna Wenecyanka, wybuchając śmiechem i oddając mu gitarę[1].
— Artyście — odparł Lelio — ojczyzną cały świat, wielka Cygania, jak my się wyrażamy. Per Dio! walczmy przeciwko despotyzmowi austryackiemu, przeciw Meternichowi, ale szanujmy niemieckiego walca. Walc Webera, o! moi przyjaciele, walc Beethovena, walc Schuberta! Oh! posłuchajcie tego poematu, tego dramatu, tej sceny rozpaczy, namiętności, szalonego wesela!
To mówiąc, artysta uderzył w struny instrumentu, całą potęgą głosu i duszy wokalizując wzniosły śpiew Beethovena: Życzenie. Potem nagle przerwał i rzucając na trawę instrument jeszcze pełny patetycznego brzmienia:
— Żaden śpiew — rzekł — nie poruszył duszy mojej tak, jak ten. Nasza muzyka włoska, trzeba to przyznać, przemawia tylko do zmysłów i do podnieconej wyobraźni; tamta przemawia do serca, do uczuć najgłębszych i najszlachetniejszych. I jam był takim, jak ty, Beppo. Opierałem się potędze geniuszu germańskiego; długom zatykał uszy ciała i umysłu na te melodye północne, których nie mogłem i nie chciałem zrozumieć. Ale nadszedł czas, w którym natchnienie boże nie zatrzymuje się na granicach państw przed kolorem mundurów i barwami chorągwi. Są w powietrzu jakieś anioły, czy jakieś sylfy, niewidzialne zwiastuny postępu, które znoszą nam harmonię i poezyę ze wszystkich punktów widnokręgu. Nie zagrzebujmy się pod naszemi ruinami, ale niech geniusz nasz rozwinie skrzydla i otworzy ramiona dla objęcia wszystkich geniuszów spółczesnych poprzez szczyty Alp.
— Patrzcie, jak on przesadza! — zawołała Beppa, ocierając swą lutnię, już całą okrytą rosą — a ja go miałam za człowieka rozsądnego.
— Za człowieka zimnego, a może i za samoluba, nieprawdaż, Beppo? — odpowiedział artysta, siadając z miną melancholijną. — Owóż i ja sam myślałem, że takim jestem, gdyż spełniałem czyny rozsądku i poświęcałem się na rzecz wymagań towarzyskich. Ale kiedy zabrzmi muzyka pułków austryackich wieczorem, a nasze wielkie place i ciche wody odezwą się echem Freischütza lub ułamkami symfonii Beethovena, łzy cisną mi się do oczu i uważam, że poświęcenia moje nie były bez wartości. Nowy zmysł zdaje się powstawać we mnie: melancholia wspomnień, smutek mimowolny, potrzeba rozmyślań, żywioły nie wchodzące zgoła w skład naszego południowego organizmu, wnikają odtąd we mnie wszystkiemi porami, i widzę jasno, że muzyka nasza jest niezupełną, a sztuka, której służę, nie wystarcza wyrazowi mej duszy. Dlatego też widzicie mnie zniechęconym do teatru, obojętnym na tryumfy, nieżądnym zdobywania nowych oklasków za pomocą starych środków; bo ja chciałbym się rzucić w życie wzruszeń nowych, a w dramacie lirycznym znaleźć wyraz dramatu mojego własnego życia. Ale wtedy możebym spochmurniał jak jaki Hamburczyk, a ty okrutnie szydziłabyś ze mnie, Beppo! Tego ja nie życzę sobie. Cotam! moi przyjaciele, pijmy! Niech żyje wesoła Italia i piękna Wenecya!
Przytknął do ust kieliszek, ale zaraz go postawił na stole z zamyśleniem, nie wychyliwszy ani kropli. Panorio odpowiedział mu westchnieniem, Beppa ścisnęła mu rękę, a po kilku chwilach melancholijnego milczenia Lelio, dotrzymując obietnicy, zaczął opowiadanie:
— Jestem, jak wiecie, synem rybaka z Chioggii, a urodziłem się jeszcze za czasów wolnej Rzeczypospolitej. Prawie wszyscy mieszkańcy tego wybrzeża mają klatkę piersiową bardzo rozwiniętą i głos silny. Byłby on i piękny, gdyby go nie łamali wcześnie, walcząc na łodziach przeciw hukowi morza i wiatrom, pijąc i paląc nieumiarkowanie, aby odpędzić sen i zgłuszyć znużenie. Piękna to rasa nasi Chioggianie.
Chociaż jestem budowy silnej, jak widzicie, wszelako ojciec mój, porównywając mnie z braćmi, uważał, iż jestem tak szczupły i wątły, że nie chciał uczyć mnie ani zarzucania sieci, ani kierowania łodzią na każdą rękę, ale tylko nauczył mnie robienia wiosłem oburącz i wysłał, mnie na zarobek do Wenecyi w charakterze gondoliera. Wielką było dla mnie boleścią i upokorzeniem to życie najmity, porzucenie domu ojcowskiego, wybrzeży morskich, oraz szlachetnego i niebezpiecznego zawodu ojców.
Lecz miałem piękny głos, umiałem sporo ustępów z Ariosta i Tassa. Mogłem być przyjemnym gondolierem, a z czasem i przy cierpliwości zarobić jakie pięćdziesiąt franków miesięcznie w służbie amatorów i cudzoziemców.
— Ty nie wiesz, Zorzi — rzekł Lelio, przerywając i zwracając się ku mnie — jak się wśród naszego ludu rozwija gust, oraz poczucie muzyki i poezyi. Mieliśmy wtedy i mamy jeszcze (lubo obyczaj ten się zaciera) naszych własnych trubadurów i bardów, których nazywamy kupidonami. Są to śpiewacy wędrowni, przynoszący nam z prowincyj środkowych niepoprawne wiadomości mowy macierzystej, zepsutej, a właściwie rzecbym powinien, zbogaconej całym duchem narzeczy północnych i południowych. Obdarzeni pamięcią i zarazem wyobraźnią, nie wahają się bynajmniej mieszać swych dziwacznych improwizacyj z tworami poetów. Chwytając i zawsze na drodze pozostawiając jakieś nowe, nieznane wyrażenie, upiększają i własną mowę i teksty autorów dziwną mieszaniną narzeczy. Możnaby ich nazwać zachowawcami niestałości języka w prowincyach pogranicznych i na wybrzeżach. Nieświadomość nasza przyjmuje bez apelacyi wyroki tej wędrownej akademii.
Zazwyczaj to w niedzielę o południu, na placu publicznym Chioggii, po sumie, albo wieczorem po karczmach nadbrzeżnych, bardowie ci opowiadaniem, przeplatanem śpiewem i deklamacyą, zachwycają liczne i namiętne gromady. Kupidon stoi zwykle na stole i przygrywa od czasu do czasu zwrotkę lub finał swego pomysłu na jakimś instrumencie, ten na trąbce kalabryjskiej, ów na wioli bergameńskiej, inny na skrzypcach, flecie lub gitarze.
Lud chioggijski, naprzód flegmatyczny i zimny, słucha zrazu patrząc z miną obojętną i niemal niechętną; ale przy wielkich ciosach, zadawanych włóczniami przez bohaterów Aryosta, przy zgonach paladynów, przy przygodach wyzwalanych dziewic i zmaganych olbrzymów, słuchacze budzą się, ożywiają, roznamiętniają, wykrzykują, tak, że kieliszki i fajki lecą w skorupach, łamią się stoły i stołki i często kupidon, z obawy, aby nie padł ofiarą rozbudzonego przez się zapału, musi uciekać, a dyletanci rozpierzchają się po polu, goniąc jakiegoś imaginacyjnego rabusia, z okrzykami: amazza! amazza! bij, zabij potwora! morduj łotra! zbójcę! brawo, Astolfie! pędź, zuchu! prędzej! prędzej! zabijaj!
W taki to sposób Choggioci, pijani dymem tytuniowym, winem i poezyą, siadają potem do łodzi, deklamując falom i wiatrom porwane kawałki namiętnych epopei.
Ja byłem najmniej hałaśliwym a najuważniejszym z tych dyletantów. Ponieważ przysłuchiwałem się bardzo pilnie tym widowiskom, a wychodziłem z nich milczący i zamyślony, rodzice moi ztąd wywnioskowali, że jestem chłopcem cichym i ograniczonym, żądnym i zarazem niezdolnym nauczenia się sztuk pięknych. Uważano, że głos mam przyjemny; ale ponieważ wymawiałem czyściej włoszczyznę, a deklamowałem mniej zapamiętale niż kupidonowie i ich naśladowcy, zawyrokowano, że jako czy to gondolier, czy śpiewak, mogę się przydać tylko na miasto; odwrotnie do tego jak gdzieindziej, dla obniżenia zdolności, mówią: dobry, ale tylko na wieś
Obiecałem wam opowiedzieć dwa ustępy, nie zaś całe życie moje; nie będę przeto szczegółowo opisywał wszystkich cierpień, przez jakie przeszedłem, ażebym, żyjąc ryżem na wodzie i wiosłując, dojść do lat piętnastu i bardzo średniej biegłości w gondolierce. Jedyną mą przyjemność stanowiło przysłuchiwanie się serenadom; a mając chwilę wytchnienia, wymykałem się za muzykantami po wszystkich zakątach miasta. Przyjemność ta była tak wielką, że chociaż nie przeszkadzała mi żaleć za domem ojcowskim, przeszkodziła mi przecież doń powrócić. Namiętność moja wreszcie do muzyki była tylko w stanie sympatycznego gustu, nie zaś skłonności osobistej, gdyż głos mój wszedł właśnie w okres zmiany i zdawał mi się tak nieprzyjemnym że kiedym go nieśmiało próbował, tembardziej przekonywałem się, iż przyszłość moja ograniczać się będzie zawsze na rozpruwaniu wód lagunowych w służbie pierwszego lepszego.
Pan mój i ja często zajmowaliśmy traguetto, czyli stacyę gondolierską, na kanale Wielkim, przed pałacem Aldinich, około figury S. Zandegola (gwarowe skrócenie imienia San-Giovanni-Decollato). Czekając na klijenta, pan mój spał, a ja obowiązany byłem oglądać się za przechodzącymi dla ofiarowania im usług.
Godziny te, często przykre w skwarne dni letnie, rozkosznemi były dla mnie u stóp pałacu Aldinich, dzięki pysznemu głosowi kobiecemu z towarzyszeniem arfy, którego dźwięki wyraźne dochodziły aż do mnie.
Okno, którem wybiegały te boskie dźwięki, położone było tuż nad moją głową, a wystający balkon służył mi za ochronę przeciw upałowi słonecznemu. Mały ten zakącik był moim rajem, a ilekroć tamtędy przechodzę, drży mi serce na wspomnienie tych skromnych uciech mojej młodości.
Namiot jedwabny osłaniał wtedy kwadratową balustradę z białego marmuru, zszarzałą przez wieki i obrosłą roślinami ściennemi, starannie utrzymywanemi przez piękną właścicielkę tej siedziby, gdyż była ona piękną; widziałem ją kilka razy na balkonie, a słyszałem jak mówili inni gondolierzy, że to kobieta najmilsza i najbardziej upodobana w całej Wenecyi.
Mało mnie obchodziła jej piękność, lubo młodzież z ludu weneckiego zwraca oczy na kobiety najwyższych sfer, i nawzajem, jak zapewniają. Ja byłem tylko zasłuchany, a gdy się ukazała, serce mi biło, ponieważ ukazanie się jej dawało mi nadzieję, że ją wkrótce usłyszę śpiewającą.
Dowiedziałem się też od gondolierów stacyjnych, że instrumentem, na którym sobie przygrywa, jest arfa; ale opisy ich były tak niedokładne, że niepodobna mi było wyrobić sobie jasnego pojęcia o tym instrumencie. Akordy jego mnie zachwycały, i jego to najbardziej zobaczyć chciałem. Uczyniłem sobie o nim wyobrażenie fantastyczne; ponieważ mówiono mi, że jest szczerozłoty, większy odemnie, a mój pan, Masino, widział jeden z takich zakończony biustem kobiety, która wyglądała jakby chciała ulecieć, ponieważ miała skrzydła. Widywałem więc arfę w snach swoich to w postaci syreny, to ptaka; raz śniło mi się, żem znalazł arfę wśród trzcin i roślin morskich; ale w chwili, gdym odgarniał mokre ziele, by ją uchwycić, zbudziłem się nagle i nie mogłem sobie w żaden sposób przypomnieć jej kształtu.
Ciekawość tak się uczepiła mego mózgu, że pewnego dnia uległem nareszcie pokusie nieraz już przezwyciężanej. Podczas gdy pan mój był w karczmie, ja wszedłem na wierzch prędła mojej gondoli a ztamtąd uczepiłem się krat niższego okna; następnie wydostałem się na balustradę balkonową, przekroczyłem ją i znalazłem się pod firankami namiotu.
Mogłem wtedy rozejrzeć się we wnętrzu wspaniałego gabinetu; ale jedynem przedmiotem, który mnie uderzył, była milcząca arfa, panująca dumnie nad wszystkiemi innymi. Promień, wpadający do gabinetu, gdym odsłonił firankę, padł na złocenia instrumentu i oświetlił pięknego łabędzia wyrzeźbionego na wierzchu. Stanąłem nieruchomy z podziwu, nie mogąc się nasycić rozpatrywaniem najmniejszych szczegółów, wybornej budowy, przypominającej mi przednią część gondol, przezroczystych strun jakby ze złotych nici utkanych, lśniącej miedzi i oprawy z ciemnego drzewa, pomalowanego w kwiaty, motyle i ptaki bogato kolorowane w wykonaniu wykwintnem.
Pozostawała mi jednak pewna wątpliwość. Wpośród tylu wspaniałych sprzętów, których kształt i użytek były mi nieznane, czym ja się nie omylił? Czy ja istotnie widzę arfę?
Chciałem się upewnić. Wszedłem do gabinetu i drżącą i niezgrabną rękę położyłem na strunach. O! radości, odpowiedziały mi. Porwany niewytłumaczonym szałem, począłem brzdąkać zapamiętale na całej skali, a nie wiem, czy kiedy najumiejętniejsza i najdzielniej prowadzona orkiestra tyle mi sprawiła przyjemności, co ta straszliwa wrzawa, jaką napełniłem mieszkanie pani Aldini.
Ale krótko trwało moje uniesienie. Na ten hałas przybiegł pokojowiec porządkujący sąsiednie sale, a że jakiś pędrak w łachmanach wkradł się tu i pozwala sobie oddawać się sztuce w sposób tak strasznie drapieżny, wziął sobie za obowiązek wypędzić mnie szczotką!
Nie podobał mi się ten sposób pożegnania; roztropnie więc wycofałem się ku balkonowi, ażeby wyjść tak, jak wszedłem. Lecz nim go zdołałem przekroczyć, lokaj rzucił się ku mnie, tak, iż przedstawiła mi się alternatywa: albo być obitym, albo dać skok śmieszny. Z desperacyi, zręcznie się schyliwszy, uniknąłem uderzenia i schwyciłem przeciwnika za obie nogi, tak, iż piersiami padł na balustradę. W mgnieniu oka uniosłem go z ziemi i zrzuciłem do kanału. Jest to gra, którą uprawiają w Chioggii chłopcy między sobą. Ale nie miałem czasu zauważyć, że okno było o dwadzieścia stóp od wody, a biedny cameriere mógł nie umieć pływać.
Szczęściem dla niego i dla mnie, wypłynął natychmiast i zaczepił się za łodzie stacyjne. Przerażenie zdjęło mnie na chwilę, gdym zobaczył, jak dał nura; ale widząc, że ocalał, pomyślałem i o ocaleniu własnem; on bowiem ryczał z wściekłości i gotów był zwalić na mnie całą służbę z pałacu Aldinich. Wpadłem w pierwsze drzwi, jakie napotkałem, i biegnąc po galeryach, miałem już spuścić się ze schodów, kiedym usłyszał pomieszane głosy, idące na moje spotkanie. Czemprędzej więc wbiegłem na górę, ku poddaszom pałacu, gdzie ukryłem się na strychu, wlazłszy pomiędzy stare obrazy, zjedzone przez robactwo, i połamane sprzęty.
Przebyłem tam dwa dni i dwie noce bez pożywienia, nie śmiąc torować sobie drogi śród mych nieprzyjaciół. Było tyle ludzi i tyle ruchu w tym domu, iż nie można było kroku zrobić bez spotkania się z kimś. Przez okienko słyszałem gawędy sług, przebywających w galeryi o piętro niżej. Rozmawiali o mnie prawie ciągle, tworzyli tysiączne przypuszczenia o mojem zniknięciu i odgrażali się dać mi dobry poczęstunek, jak tylko mnie złapią.
Słyszałem też mojego pana, jak na gondoli dziwił się mojej nieobecności, i także oczekiwał mego powrotu z myślą niemniej niż tamci miłosierną.
Byłem odważny i silny, alem czuł, że przed liczbą nie dotrzymam. Myśl dostania po karku od pana nie zaprzątała mnie wcale; należało to do zwykłych przygód terminatora i nie przynosiło ujmy. Ale dostać plagi od lokajów, nie! taką mnie to przejmowało zgrozą, żem wolał umrzeć z głodu, i nie wiele brakowało do takiego zakończenia awantury: w piętnastym roku dyeta nie zbawia.
Stara pokojówka, szukająca na strychu jakiegoś zaprzepaszczonego grzebienia, zamiast swojego zbiega znalazła zemdlonego burcarollina i napoły umarłego, u stóp obrazu, przedstawiającego Ś. Cecylię. Co było dla mnie uderzającego w mem pognębieniu, to, że święta trzymała w ręku arfę starożytnej formy, której miałem czas dobrze się przyjrzeć, pomimo dolegliwości głodu, i której widok stał mi się tak nienawistnym, że przez długi czas następnie znieść nie mogłem ani widoku, ani brzmienia tego złowrogiego dla mnie narzędzia.
Dobra kobieta zajęła się mną i zainteresowała ku mnie panią Aldini. Niebawem minęły skutki głodu, a mój prześladowca, ułagodzony tą pokutą, życzliwie przyjął wyznanie mej winy, oraz krótkie, lecz szczere, wynurzenia żalu.
Ojciec mój, dowiedziawszy się od starego gondoliera o mojem zniknięciu, przybył natychmiast. Ściągnął brwi, gdy mu pani Aldini oświadczyła, że ma zamiar wziąć mnie do swej służby. Był to człowiek nieokrzesany, ale dumny i niepodległy. Podług niego, dosyć już było tego, że dla słabej budowy skazany zostałem na życie miejskie. Pochodziłem ze zbyt dobrej rodziny, ażeby być lokajem, a lubo gondolierzy mają wielkie zachowanie w domach prywatnych, znaczna zachodzi różnica między gondolierem publicznym a domowym. Ci ostatni lepiej są ubrani, to prawda, i uczestniczą w życiu patrycyuszowskiem; ale uważani są za lokajów, a takiego poniżenia w rodzinie mojej nie było.
Jednakże pani Aldini sprawiała się tak wdzięcznie i życzliwie, iż mój poczciwy ojciec, kłopotliwie gniotąc w rękach swą czerwoną czapkę, i co chwila, ze zwyczaju, wydobywając z kieszeni zagasłą fajkę, nie wiedział, co odpowiedzieć na jej słodkie słowa i szlachetne obietnice. Postanowił zdać to na mnie samego, licząc, że odmówię.
Ale ja, lubo zrażony do arfy, myślałem tylko o muzyce. Jakąś szczególną moc miała nademną pani Aldini; była to istna namiętność, ale namiętność artystyczna, zgoła platoniczna i filharmonijna. Z pokoiku na dole, gdzie mnie umieszczono — gdyż skutkiem głodu miałem kilkodniową gorączkę — słyszałem ją śpiewającą, a na ten raz przygrywała sobie na klawikordzie, gdyż zarówno biegle grała na kilku instrumentach. Upojony jej akcentami, nie zrozumiałem nawet skrupułów ojca, i bez namysłu przyjąłem miejsce drugiego gondoliera w pałacu Aldinich.
Do dobrego tonu w owej epoce należało być dobrze zaopatrzonym w barkarole, to jest, ponieważ gondola w Wenecyi znaczy to samo, co ekwipaż w innych krajach, przeto i gondolierzy stanowią przedmiot potrzeby i zarówno zbytku, podobnie jak gdzieindziej konie.
Ponieważ wszystkie gondole są mniej więcej podobne, na mocy dekretu dawnej Rzeczypospolitej, która nakazała, aby wszystkie były powleczone czarno, więc jedynie ubraniem i wyglądem wioślarzy osoby zamożne mogły się odróżnić od tłumu. Gondola wykwintnego patrycyusza winna była być kierowaną z tyłu przez człowieka silnego i męzkiej piękności, z przodu przez murzynka osobliwie przybranego, lub blondyna krajowca, w rodzaju pazia lub dżokeja strojnego elegancko, a umieszczonego tam nakształt ozdoby, lalki u przodu okrętów.
Mnie zatem zupełnie odpowiadało to zaszczytne stanowisko.
Byłem prawdziwem dzieckiem lagun: chłopiec o płowych włosach, rumiany, bardzo silny, z konturami nieco kobiecemi, o dziwnie małych rękach i nogach, piersi szerokiej i muskularnej, szyi i ramionach okrągłych, gładkich i białych. Dodajcie do tego śliczny kostyum, pół-Figara, pół-Cherubina, a po większej części nogi bose, aksamitne spodnie błękitne spięte szkarłatnym pasem, a piersi okryte jedną tylko koszulą batystową, bramowaną, bielszą od śniegu, a będziecie mieli wyobrażenie o biednym histryonie w pączku, którego nazywano wówczas Nello, przez skrócenie prawdziwego nazwiska Daniel Gemello.
Taki los jest małych piesków, że pieszczą ich panowie głupi, a biją lokaje zazdrośni; taki też los jest powszechnie istot podobnych mnie: ubliżająca mieszanina ze strony jednych, brutalna nienawiść ze strony drugich.
Szczęściem dla mnie, Opatrzność rzuciła mnie na grunt błogosławiony: Blanka Aldini była to wcielona dobroć, wyrozumiałość, miłosierdzie na ziemi.
Owdowiawszy w dwudziestym roku życia, czas przepędzała dopomagając ubogim, ciesząc zasmuconych. Gdzie było potrzeba otrzeć łzę, wyświadczyć dobrodziejstwo, przybywała na swej gondoli, trzymając na kolanach czteroletnią córeczkę, śliczną miniaturkę, tak wątłą, tak ładną, a zawsze tak świeżo ubraną, iż zdawało się, że na całym świecie jedne tylko piękne ręce matki były dość subtelne, delikatne, miękkie, aby dotykać jej, nie narażając na złamanie lub zgniecenie.
Pani Aldini zawsze ubrana była z gustem i wytwornością, której próżno usiłowały dorównać panie weneckie; niezmiernie bogata, lubiła zbytek, a połowę dochodu wydawała dla zadośćuczynienia swym upodobaniom artystycznym i nawyknieniom patrycyuszowskim. Druga połowa przechodziła na jałmużny, przysługi, dobrodziejstwa wszelkiego rodzaju. Lubo był to dosyć piękny grosz wdowi, jak go nazywała, uskarżała się, że jest duszą letnią, że nie czyni tego, co powinna, a więcej żalu, niż dumy nabierająca ze swych uczynków miłosiernych, codzień obiecywała sobie, że porzuci świat i zajmie się seryo zbawieniem duszy, lecz obietnicy nie dotrzymując.
Z tego połączenia słabości niewieściej i cnoty chrześcijańskiej możecie widzieć, że nie chciała uchodzić za duszę silną, i że umysł jej nie był oświecony więcej nad wymagania czasu i świata, w którym żyła.
Z tem wszystkiem, nie wiem czy istniała kiedy kobieta milsza i lepsza.
Inne kobiety, zazdroszczące jej piękności, bogactwa i cnoty, mściły się, zapewniając, że jest ograniczoną i tępą. Było to poniekąd prawdą, ale mimo to Blanka zachwycała wdziękiem. Posiadała w gruncie zdrowy rozsądek, który chronił ją od wszelkiej śmieszności, a co się tyczy braku ukształcenia, wynikająca ztąd skromna naiwność stanowiła u niej wdzięk nowy. Widziałem na własne oczy, iż ludzie najukształceńsi i najpoważniejsi nigdy sobie w towarzystwie z nią nie przykrzyli.
Żyjąc tedy w kościele i w teatrze, w chacie nędzarza i w pałacach, wszędzie wnosiła z sobą pociechę lub przyjemność, wszędzie wzniecała wdzięczność lub wesołość. Humor jej był równy, rozbawiony, a charakter jej piękności pogodę wkoło niej wytwarzał.
Była wzrostu średniego, biała jak mleko, a świeża jak kwiat; wszystko w niej pachniało słodyczą, młodością, zadowoleniem. Jak w całej uroczej osobie próżno było szukać ostrego wyskoku, tak i charakter jej nie miał żadnych chropowatości, dobroć najmniejszej luki. Jednocześnie czynna, jak obowiązkowość ewangeliczna i mdła, jak gnuśność wenecka, nigdy dwóch godzin nie przepędziła w jednem miejscu; w pałacu zawsze spoczywała na sofie, zewnątrz leżała w gondoli. Mówiła, że ma słabe nogi, i nigdy nie wstępowała na schody ani zstępowała bez pomocy dwóch osób; w mieszkaniu zawsze chodziła wsparta na ramieniu Sali, pięknej Arabki, służącej jej do towarzystwa.
Z tego powodu mówiono, że pani Aldini kulała skutkiem upadłego sprzętu, którym rzucił w nią mąż w przystępie gniewu i który to sprzęt złamał jej nogę; tego ja nigdy dobrze dowiedzieć się nie mogłem, choć ona przez dwa lata opierała się na mem ramieniu przy wyjściu z pałacu i z powrotem, tak troskliwie i umiejętnie ukrywając to niedomaganie.
Mimo swej łagodności, Blanka staranny i roztropny czyniła wybór osób ją otaczających; to pewna, że nigdzie nie widziałem takiego zbioru ludzi uczciwych. Jeżeli przyznajecie mi trochę dobroci i dumy szlachetnej, ja przypisuję to pobytowi w tym domu. Niepodobna było nienawyknąć tam do prawego myślenia, dobrego wyrażania się i postępowania: słudzy byli wierni i pracowici, przyjaciele stali i poświęcenia pełni, kochankowie nawet (bo byli tam wśród dworu i kochankowie, przyznać należy) honorowi i sumienni.
Miałem ja tam kilku panów; ze wszystkich tych władz signora była najmniej wymagającą. Wszyscy wreszcie byli dobrzy i sprawiedliwi.
Sala, stanowiąca władzę wykonawczą w domu, nieco surowo utrzymywała porządek; nie uśmiechała się nigdy, a wielki łuk jej brwi rzadko się rozdwajał nad długiemi, czarnemi oczyma. Ale była prawą, cierpliwą i miała wzrok przenikliwy, zawsze odgadujący szczerość. Mandolo, pierwszy gondolier, a mój bezpośredni ochmistrz, był to Herkules lombardzki, o atletycznych kształtach i czarnym jak smoła zaroście. Pomimo wyglądu Polifema, był to chłop najłagodniejszy, najcichszy i najbardziej ludzki, jaki kiedykolwiek z gór Alpejskich zstąpił do cywilizacyi wielkich narodów. Nareszcie, hrabia Lafranchi, najpiękniejszy z mężczyzn w całej Rzeczypospolitej, którego mieliśmy zaszczyt przewozić co wieczór w gondoli z panią Aldini, był to najprzyjemniejszy i najdobrotliwszy pan, jakiego w życiu znałem.
Nie widziałem nigdy nieboszczyka pana Aldiniego, tylko wielki jego portret w całkowitej postaci, stojący u wnijścia do galeryi w pysznych ramach, nieco odstających od ściany, i zdający się przewodzić długiemu szeregowi przodków, coraz bardziej poczerniałych i szanownych, którzy porządkiem chronologicznym zagłębiali się w ciemną nawę tej obszernej sali.
Mimo elegancyi spółczesnego stroju, nie mogłem patrzeć na niego bez spuszczenia oczu; albowiem na jego twarzy panował wyraz takiej aroganckiej dumy i surowej niezłomności, jakiej nie napotkałem nigdzie w całym pałacu. Piękny też to był portret tego 25-letniego młodzieńca, który zginął w pojedynku z jednym z Foscarich o to, iż ten śmiał ród swój stawiać wyżej od jego rodu. Pozostawił pamięć odwagi i tęgości; ale szeptano pocichu, że żonę swą wielce unieszczęśliwiał, a słudzy jakoś niebardzo go żałowali. Takim przejmował ich strachem, że nigdy nie przechodzili przed tym portretem bez odkrycia głowy, jakby ich pan żył jeszcze.
Musiała twardość jego duszy bardzo dokuczyć signorze i od małżeństwa ją odstraszyć, skoro odrzucała wszelki nowy związek małżeński, pomimo, iż najlepsze przedstawiały się jej partye. Kochać jednak potrzebowała, dowodem, iż przyjmowała poufale hrabiego Lafranchi.
Po roku hrabia, straciwszy nadzieję zostania jej mężem i szukając szczęścia gdzieindziej, oświadczył, iż bogata dziedziczka uczyniła mu lepszą nadzieję.
Signora zwolniła go wspaniałomyślnie, przez kilka dni zdawała się chorą i smutną; ale po miesiącu książę Montallegni zajął w gondoli miejsce poprzednika.
Miałem wielkie przywiązanie do signory, a jednak bez zazdrości przewoziłem księcia przy jej boku; wesoło odpowiadałem na jego pełne życzliwości kwodlibety, jakie panowie weneccy lubią wymieniać z gondolierami, aby wybadać ich dowcip; a mimo nadmiernej swobody, jakiej w takich razach używa wyzwany gondolier, nigdy książę nie zmarszczył się na mnie.
Dobry był to chłopiec.
Nie miałem ja tej głupiej pokory, która uniża się przed prerogatywami rodu. W rzeczach miłości my w tym kraju i teraz tych prerogatyw nie uznajemy wcale, tem mniej owocześnie. Nie było takiej różnicy wieku między signorą i mną, abym nie mógł się w niej kochać. To pewna, że dziś trudnoby mi było nazwać to, co czułem wówczas. Może to była miłość, ale czysta jak mój wiek; miłość spokojna, ponieważ nie miałem ani wymagań, ani pożądliwości.
Pominąwszy młodość, gorliwość, charakter łagodny i wesoły, podobałem się szczególnie signorze przez miłość mą dla muzyki: doznawała przyjemności, widząc wzruszenie, jakie sprawiał mi jej głos, i ilekroć śpiewała, kazała mnie wołać. Dozwalała mi wstępu do samego gabinetu, gdzie, z jej rozkazu, siadałem przy Salli. Zdawało się, że radaby była przeze mnie rozsznurować nieco swą surową kamaryerę. Ale Salla imponowała mi więcej, niż sama pani, i nigdym nawet nie próbował ośmielić się do niej.
Raz signora zapytała mnie, czy mam głos; odpowiedziałem, żem miał, ale go straciłem. Chciała, abym spróbował go przy niej. Wzbraniałem się, ona nalegała; trzeba było ustąpić. Zmieszałem się i byłem przekonany, że nie wydobędę z siebie najmniejszego dźwięku, gdyż z rok ust nie otwierałem, a miałem wtedy już siedemnaście lat. Głos mi powrócił, nie wątpiłem o tem. Schowałem więc głowę w dłonie; usiłowałem przypomnieć sobie jaką strofę z „Jerozolimy”, a przypadek zrządził, że wybrałem tę właśnie, która wyraża miłość Olinda dla Sofronii, a kończy się wierszami: „Brama assai, poco spara, mella chiede” (pragnij wiele, oczekuj mało, nie żądaj nic).
Zbierając się więc na odwagę, krzyczałem z całej siły, jakbym był na pełnem morzu. Nie wątpiłem o wrażeniu, jakie miałem sprawić; a kiedym na zakończenie uciął koguta, dobywając ostatniego głosu tak, że o mało sam się nie przewróciłem, zadrżały obrazy na ścianach, signora się uśmiechnęła, a struny arfy długiem brzmieniem odpowiedziały temu pociskowi potężnego głosu.
— Santo Dio! — zawołała Salla, wypuszczając z rąk robotę i zatykając usta — a tożby i lew Św. Marka straszniej nie ryknął.
Mała Aldini, bawiąca się na dywanie, tak się przeraziła, że zaczęła płakać i krzyczeć.
Nie wiem co uczyniła signora. To tylko wiem, że ona i dziecko, Salla i arfa, gabinet i wszystko zniknęło, a ja pędziłem po wszystkich ulicach, nie wiedząc, jakie licho mnie opętało, aż do Quinta-Valla. Tam rzuciłem się w łódź i przybyłem na wielką łąkę, którą dziś Austryacy przezwali Polem Marsowem, miejsce najpustsze w Wenecyi.
Zaledwie się ujrzawszy samotnym i wolnym, jąłem śpiewać całemi płucami. O cudzie! Miałem więcej energii i rozległości w głosie, niż wszyscy ci kupidoni, których słyszałem i podziwiałem w Chioggii. Dotąd myślałem, że nie mam siły w głosie: miałem jej za wiele; rozpychała mnie, dusiła. Rzuciłem się twarzą w długie zielska i wybuchnąłem płaczem.
Potem znowu zacząłem śpiewać i po sto razy powtarzać rozrzucone strofy, jakie w życiu zapamiętałem. W miarę śpiewania łagodził się szorstki wybuch głosu, czułem, że narzędzie co chwila staje się powolniejsze i łagodniejsze. Nie doznawałem żadnego znużenia; im dłużej, tem więcej zdawało mi się, ze łatwiej oddycham i dech trwalej zatrzymuję.
Wtedy spróbowałem aryj operowych i romansów, jakie słyszałem przez dwa lata śpiewane przez signorę. Od dwóch lat nauczyłem się wiele i pracowałem wiele, sam o tem nie wiedząc. Metoda weszła mi do głowy przez samą rutynę i instynkt, a uczucie weszło mi do duszy za pośrednictwem intuicyi i sympatyi.
Mam wielkie poszanowanie dla nauki; ale wyznaję, iż żaden śpiewak mniej się nie uczył odemnie. Miałem z natury nieporównaną łatwość i pamięć. Dość mi było raz coś posłyszeć, ażeby z dokładnością powtórzyć. Przekonałem się o tem tegoż samego dnia, prześpiewawszy od początku do końca wszystkie najtrudniejsze kawałki z repertuaru pani Aldini.
Noc położyła kres memu zapałowi. Wtedy dopiero spostrzegłem, że cały dzień nie byłem na służbie; pobiegłem więc do pałacu, pomieszany i żałujący za winę. Była to pierwsza, jakiej się w tym rodzaju dopuściłem, a niczego się tak nie obawiałem, jak wyrzutu signory, choćby najłagodniejszego.
Była przy wieczerzy, a ja nieśmiało stanąłem za jej krzesłem. Nigdy nie obsługiwałem jej przy stole, bo pozostałem dumnym, jak każdy Chioggiota; lecz chcąc naprawić winę aktem pokory, wziąłem z rąk Salli chiński talerz porcelanowy, który ona miała jej podać, i niezgrabnie wyciągnąłem rękę. Pani Aldini udała zrazu, że nie zważa i pozwoliła się w ten sposób obsługiwać przez kilka chwil; potem naraz, spotkawszy ukradkiem mój wzrok o miłosierdzie wołający, wybuchnęła głośnym śmiechem, głowę przerzuciwszy na tył fotelu.
— Wasza książęca mość go psuje — odezwała się surowa Salla, powstrzymując także nieznaczną chęć podzielenia wesołości pani.
— Zacóż miałabym go łajać? — odrzekła signora. — Zrana przestraszył się siebie samego, a iżby się ukarać, uciekł niebożątko. Pewną jestem, że nie jadł nic przez cały dzień. Idź, idź powieczerzać, Nellino. Przebaczam ci pod warunkiem, że więcej śpiewać nie będziesz.
Ten dobrotliwy sarkazm wydał mi się bardzo gorzkim. Pierwszym on był, który uczułem, gdyż, pomimo wszelkich żywiołów nastręczających się dla dotknięcia mej próżności, było to uczucie, którego jeszcze nie zaznałem. Ale wzbudziła się we mnie pycha: szydząc z mego głosu, zaprzeczano mi duszy, godzono na moje życie, według mojego widzimisię.
Od tego dnia lekcye, jakich mi udzielała bezwiednie signora, ćwicząc się w śpiewie w mej obecności, były dla mnie coraz korzystniejsze. Co wieczór, po skończonej służbie, pędziłem na Pole Marsowe dla ćwiczenia się i miałem świadomość swoich postępów.
Wkrótce nie starczyły mi już lekcye signory. Pragnąłem niezmiernie być w teatrze; ale przez cały czas, jak ona tamże pozostawała, ja musiałem pilnować gondoli, z racyi, iż Mandolo miał przywilej udawania się na parter lub słuchania w korytarzach. Uprosiłem go raz nareszcie, że mi ustąpił swego miejsca na jeden akt opery w teatrze Fenice. Grano Matrimoni sagreti. Nie jestem w stanie opisać wam, co się ze mną działo: myślałem, że oszaleję, a chybiając słowo dane towarzyszowi, zostawiłem go na pastwę nudom w gondoli, sam zaś wyszedłem kiedy sala była pustą, a światła pogaszone.
Wtedy uczułem gwałtowną, nieprzepartą potrzebę bywania w teatrze co wieczór. Nie śmiałem prosić o pozwolenie pani Aldini: obawiałem się, ażeby znowu nie wyszydziła mej nieszczęśliwej, jak ją nazywała, namiętności do muzyki. Jednakże, trzeba było albo umrzeć, albo iść do Fenice.
Przyszła mi zdrożna myśl opuścić służbę signory i zarabiać na życie jako facchino (posłaniec miejski) przez dzień, aby mieć czas i środki bywania w teatrze wieczorem. Obliczyłem, że przy drobnych oszczędnościach, uczynionych w pałacu Aldinich, oraz przy ograniczeniu odzieży i żywności do rozmiarów najkonieczniejszych, mógłbym namiętność swą zadowolić. Myślałem też, ażeby wejść do teatru jako maszynista, kompars lub palacz; najpośledniejsze zajęcie miłemby mi było, bylebym codzień mógł słyszeć muzykę.
Nareszcie postanowiłem wywnętrzyć się życzliwemu księciu Montalegri, któremu opowiedziano już moją przygodę muzykalną.
Z początku rozśmiał się ze mnie; ale gdym ja nalegał coraz odważniej, położył za warunek, żebym mu coś zaśpiewał.
Wahałem się długo: obawiałem się, aby i on nie zgryzł mnie swojem szyderstwem, a lubom sobie dotąd żadnego na przyszłość stałego nie określił planu, czułem, że odjęcie mi nadziei dobrego kiedyś zaśpiewania pozbawi mnie życia.
Zrezygnowałem się jednak: głosem drżącym zaśpiewałem urywek czegoś, co raz tylko słyszałem w teatrze. Wzruszenie moje udzieliło się księciu; widziałem w jego oczach, że słucha mnie z przyjemnością: nabrałem otuchy, śpiewałem lepiej. On podnosił kilka razy ręce, aby mi przyklasnąć, ale zatrzymał się, aby mi nie przerywać. Wtedy śpiewałem zupełnie dobrze, a książę, będący prawdziwym lubownikiem, kiedy skończyłem, omal mnie nie uściskał i udzielał mi największych pochwał.
Zaprowadził mnie więc do signory i przedstawił mą prośbę, do której ona zaraz się też przychyliła. Ale i ona chciała również, ażebym zaśpiewał, na co ja w żaden sposób zgodzić się nie mogłem. Hardość mego oporu zdziwiła panią Aldini, ale jej nie rozgniewała. Myślała przezwyciężyć go później, lecz nie przyszło jej to łatwo.
Im częściej bywałem w teatrze, tem więcej ćwiczyłem się i postępowałem, tem więcej uczuwałem też braki; nie chciałem przeto, aby mnie słyszano i sądzono, dopóki sam siebie pewnym nie będę.
Aż pewnego wieczoru, na Lido, przy przepysznem świetle księżyca, ponieważ przejażdżka signory pozbawiła mnie i teatru i pracy nad sobą, zdjęła mnie wielka chęć śpiewania i uległem natchnieniu.
Signora i jej kochanek słuchali mnie w milczeniu, a kiedy skończyłem, nie wyrazili mi ani słówka czy to pochwały, czy nagany. Mandolo tylko, czuły na muzykę, jak każdy Lombardczyk, wykrzykiwał po kilka razy, słuchając mojego młodego tenoru:
— Carpo del diavolo! che buon basso!
Ubodła mnie troszkę ta obojętność, czy też nieuwaga mojej pani. Świadomość miałem, że śpiew mój zasłużył na zachętę z jej ust. Nie pojmowałem również oziębłości księcia, według pochwał, jakich mi nie szczędził przed dwoma miesiącami. Później dopiero dowiedziałem się, że pani była zachwycona moim talentem, lecz dla ukarania mnie, że tak długo prosić się kazałem, postanowiła okazać się nieczułą na pierwszy raz.
Zrozumiałem tę nauczkę i po kilku dniach, wezwany przez nią podczas przejażdżki, zastosowałem się skwapliwie. Była sama, rozciągnięta na poduszkach gondoli, i zdawała się zdjęta melancholią, która wcale nie była jej właściwą. Nie wyrzekła do mnie ani słówka przez cały czas, ale z powrotem, gdy podawałem jej ramię przy wejściu na schody, powiedziała kilka słów, które pozostawiły mi wzruszenie szczególne:
— Nello, uczyniłeś mi wiele dobrego: dziękuję ci.
Następnych dni sam już ofiarowywałem się śpiewać. Zdawała się przyjmować z wdzięcznością. Upał był gnębiący, teatry opustoszały; signora mówiła, że jest chorą; ale co mnie najwięcej uderzyło, to, że książe towarzyszył jej tylko już co drugi wieczór, nawet co trzeci, albo i co czwarty. Myślałem, że i on zaczyna się sprzeniewierzać i żal mi się zrobiło mojej biednej pani. Nie pojmowałem jej upartego cofania się przed małżeństwem; nie zdawało mi się sprawiedliwem, ażeby Montalegri, taki dobry i łagodny, miał cierpieć za nieboszczyka Torkwata Aldiniego. Z drugiej strony, nie pojmowałem również, aby kobieta tak miła i piękna miała kochankami tylko nędznych spekulantów, chciwszych na jej majątek, niż przywiązanych do jej osoby, i porzucających ją wraz po upewnieniu się, że majątku nie otrzymają.
Myśli te tak mnie trapiły przez kilka dni, że, mimo szacunku dla mojej pani, nie mogłem się powstrzymać od zaczepienia Mandola moim komentarzem.
— Nie baj! — odparł mi. — Teraz to stało się naodwrót z tem, co było za Lafranchi’ego. Teraz signora traci gust do księcia i co wieczór daje mu odprawę. Z jakiego powodu, trudno odgadnąć, bo przecież patrzymy na nią codziennie i nie widzimy przy niej nikogo innego. Może się wstydzi przed sobą za to sucze życie, chce się oderwać zupełnie od świata i być naprawdę pobożną.
Tego samego wieczora chciałem zaśpiewać signorze pieśń do Najświętszej Maryi Panny, ale żywo mi przerwała, mówiąc, że jeszcze jej się spać nie chce i zażądała strof o miłości Armidy i Rinalda.
— On się omylił — powiedział Mandolo, któremu nie zbywało na dowcipie, udając jakoby mnie tłómaczył.
Zmieniłem ton i pani słuchała mnie uważnie.
Spostrzegłem wkrótce, że skutkiem ciągłego śpiewania na otwartem powietrzu głos mój zaczyna niedomagać. Poradziłem się nauczyciela muzyki, który przychodził do małej Alezyi Aldini, wówczas sześcioletniej. Odpowiedział mi, że jak będę ciągle śpiewał na otwartem powietrzu, to stracę głos w niespełna rok. Zagrożenie to tak mnie przestraszyło, że postanowiłem zaprzestać.
Ale nazajutrz signora prosiła mnie o ludową „Barkarolę” Biondina, tak smutno, z oczyma tak słodkiemi i twarzą tak bladą, że nie miałem odwagi jej odmówić jedynej przyjemności, jakiej, zdawało się, zdolną była używać od niejakiego czasu.
Widocznem było, że szczuplała i traciła świeżość: księcia oddalała coraz bardziej. Życie przepędzała w gondoli, nieco nawet zaniedbywała ubogich. Zdawała się upadać pod jakiemś zgnębieniem, którego my wszyscy daremnie wyszukiwaliśmy przyczyny.
Przez jaki tydzień zdawała się poszukiwać rozrywki. Otoczyła się towarzystwem, a wieczorami zabierała po kilka gondol, w której siadywali jej przyjaciele z muzykami i dawali serenady.
Raz prosiła mnie o śpiew. Wymówiłem się niekompetencyą wobec muzyków zawodowych i licznych lubowników. Nalegała zrazu łagodnie, a potem z lekką urazą; ja wciąż broniłem się, aż rozkazała mi tonem stanowczym, ażebym był posłusznym. Pierwszy to raz w życiu uniosła się.
Zamiast zrozumieć, że to choroba tak zmienia jej charakter i poddać się żądaniu, ja dałem się powodować nieprzezwyciężonej dumie i oświadczyłem, że nie jestem jej niewolnikiem, że zobowiązałem się prowadzić jej gondolę, nie zaś bawić towarzystwo, a skoro ona tak źle wynagradza mą służbę, to śpiewać odtąd nie będę ani jej, ani nikomu.
Nie odpowiedziała nic; towarzysze, zdziwieni mem zuchwalstwem, milczeli.
Po kilku chwilach Salla wydała okrzyk i pochwyciła małą Alezyę, która, usnąwszy na ręku matki, omal nie wpadła w wodę.
Signora od kilku minut była zemdloną, a nikt tego nie zauważył.
Porzuciłem wiosło; gadałem sam nie wiem co; podstąpiłem do signory. Byłem tak pomieszany, że zrobiłbym jakie głupstwo, gdyby nie to, że Salla surowo odprawiła mnie na miejsce.
Signora przyszła do siebie, spiesznie zwrócono się na drogę do pałacu. Lecz towarzystwo było zwarzone, muzyka nie szła w ład; ja zaś byłem tak tem wszystkiem przerażony, że drżące ręce nie mogły utrzymać wiosła. Straciłem głowę, zawadzałem o wszystkie gondole. Mandolo mnie klął, ale ja, głuchy na jego klątwy, co chwila oglądałem się na panią Aldini, której czoło blade, oświetlone księżycem, zdawało się nosić piętno śmierci.
Źle przepędziła noc; nazajutrz miała gorączkę i pozostała w łóżku.
Salla nie pozwoliła mi wejść. Mimo jej wiedzy wśliznąłem się do sypialni i na kolana padłem przed signorą, tonąc we łzach.
Wyciągnęła do mnie rękę i powiedziała, że słusznie stawiłem jej opór.
— To ja — dodała z wielką dobrocią — jestem nad miarę wymagającą, fantastyczką nielitościwą od pewnego czasu. Trzeba mi to wybaczyć, Nello,
chora jestem i czuję, że nie mogę kierować humorem swoim, jak zwykle. Zapominam, że nie twoje przeznaczenie zostać gondolierem i że czeka cię świetna przyszłość. Wybacz mi to także; przyjaźń moja dla ciebie jest tak wielką, że miałam samolubną chęć zatrzymania cię przy sobie i zagrzebania twego talentu na tem nizkiem stanowisku, które cię przygniata. Broniłeś swej niepodległości i godności, postąpiłeś dobrze. Odtąd zostajesz wolnym, będziesz uczył się muzyki; ja nie oszczędzę niczego, aby głos twój utrzymał się i talent rozwinął; nie będziesz mi odtąd wyświadczał innych usług, prócz tych, jakie ci podyktuje uczucie i wdzięczność.
Poprzysiągłem, że służyć jej będę całe życie, że wolę umrzeć, niż ją opuścić; i istotnie, miałem do niej przywiązanie tak uczciwe i głębokie, że nie sądziłem, ażebym wykonywał przysięgę nierozważną.
Lepiej się miała dni następnych i zmusiła mnie do wzięcia pierwszych lekcyj śpiewu. Była przy nich i zdawała się niemi bardzo interesować. W przerwach kazała mi powtarzać ćwiczenia i zasady, o których dotąd nie miałem najmniejszego pojęcia, lubo instynktownie stosowałem się do nich przy mym śpiewie naturalnym.
Postępy moje były szybkie, a wszelka moja praca uciążliwsza ustała.
Signora utrzymywała, że ją nuży podwójny ruch wioseł, a iżby Mandolo się nie skarżył, że robi za dwóch, otrzymał płacę podwójną. Ja zaś w gondoli bywałem zawsze, ale siedziałem na przodzie, zajęty jedynie wypatrywaniem z oczu pani mojej, coby uczynić, ażeby jej zrobić przyjemność. Piękne jej oczy były bardzo smutne, zamglone. Zdrowie jej czasami się poprawiało i znów pogarszało. To było mojem jedynem zmartwieniem, ale głębokiem.
Coraz więcej traciła siły, a pomoc naszych ramion już jej nie wystarczała do wejścia na schody. Mandolo wnosił ją, jak dziecko, tak, jak ja wnosiłem małą Alezyę.
Dziewczynka ta stawała się codzień piękniejszą: ale rodzaj jej piękności i charakter były wprost odwrotne matczynym. O ile matka była bladą i blondynką, o tyle Alezya była brunetką. Włosy jej spadały w dwóch silnych warkoczach aż do kolan; ramiona jej okrągłe i gładkie, uwydatniały się jak u młodej Maurytanki na odzieży zawsze białej, jak śnieg. Co do humoru, dziwną była, jak na swój wiek. Nie widziałem nigdy dziecka, które byłoby tak poważnem, niedowierzającem, milczącem. Zdawało się, iż odziedziczyła wyniosły humor ojca. Nigdy się z nikim nie poufaliła; nikomu z nas nie mówiła „ty.” Pieszczota Salli wydała jej się ubliżeniem i ledwie ja tylko jeden, nosząc ją, obsługując, dostępowałem tego, że mogłem raz na tydzień ucałować koniuszczki jej różowych paluszków, które już ona pielęgnowała, jak dojrzała zalotnisia.
Z matką była bardzo zimna: całemi godzinami siedziała przy niej w gondoli, z oczyma wlepionemi w fale, niema, napozór nieczuła na wszystko, zamyślona, jak statua. Ale gdy signora uczyniła jej najmniejszą uwagę, albo kładła się do łóżka za wzmocnioną gorączką, Alezya wpadała w taką rozpacz, że można się było obawiać o jej rozum, albo i o życie.
Raz zemdlała w mych ramionach, kiedy Mandolo, niosący matkę, pośliznął się na peronie i upadł z nią razem. Signora lekko się zraniła i od tego czasu nie chciała już powierzać się zręczności poczciwego herkulesa lombardzkiego. Zapytała, czy ja mógłbym się tej przysługi podjąć. Byłem wtedy w pełni sił, i odparłem, że mogę unieść cztery takie panie, jak ona i osiem takich panien, jak jej córka. Odtąd nosiłem ją zawsze, gdyż nawet w chwili rozstania się, siły jej jeszcze nie powróciły.
Niebawem nadeszła chwila, w której signora wydała mi się mniej lekką, a schody cięższemi do przebycia. Nie jej to przybyło objętości i wagi, ale ja traciłem siły w chwili, gdym ją brał w objęcia. Zrazu nic tego nie rozumiałem, ale potem czyniłem sobie wyrzuty; wzruszenie wszakże było nie do pokonania. Ta kibić giętka i rozkoszna, oddająca się mnie, ta głowa przechylająca się ku mej twarzy, to ramię alabastrowe, chwytające mnie za szyję gołą i płonącą, te pachnące włosy, mieszające się z mojemi, było to za wiele na siedemnastoletniego chłopca. Nie mogła ona nie odczuwać przyspieszonych uderzeń mego serca, nie dostrzedz w oczach zamieszki, jaką sprawiała w mych zmysłach.
— Ja ciebie męczę — mówiła czasami głosem obumierającym.
Nie mogłem odpowiadać na tę ironię; głowa mi się zawracała i musiałem uciekać zaraz po złożeniu jej na fotelu.
Pewnego dnia Salla nie stawiła się, jak zwykle, w gabinecie na jej przyjęcie. Mnie z trudnością nieco przychodziło urządzić poduszki tak, aby jej było wygodnie. Ramiona moje ją oplątywały; znalazłem się u jej nóg, a omdlewająca moja głowa opuściła się na jej kolana. Palce jej wplotły się w moje włosy.
Nagłe drżenie tej ręki objawiło mi to, czego dotąd nie wiedziałem. Nietylko ja wzruszony byłem, nie ja tylko sam blizkim byłem upadku. Nie było już między nami sługi ani pani, gondoliera ani signory; był tylko młody mężczyzna i młoda kobieta, zakochani w sobie.
Błyskawica przeszła przez moją duszę i zaiskrzyła się w oczach.
Ona odepchnęła mnie żywo i zawołała głosem stłumionym:
— Idź precz!
Usłuchałem, lecz jako zwycięzca. Już tu nie był we mnie sługa, otrzymujący rozkaz, ale kochanek, czyniący ofiarę.
Ślepa odtąd żądza zawładnęła mą istotą. Nie zważałem na nic, nie miałem żadnej obawy, żadnego skrupułu, żadnej wątpliwości, miałem tylko jedną myśl: znalezienia się sam na sam z Blanką.
Ale to w jej położeniu niepodległem było bardzo trudne.
Salla, zdawało się, przeczuła niebezpieczeństwo i za obowiązek sobie położyła ustrzedz ją odeń. Nie opuszczała jej nigdy, tylko wieczorem, kiedy mała Alezya szła spać, a matka wybierała się na przejażdżkę gondolą. Wtedy znów Mandolo był nieuniknionym świadkiem, towarzyszącym nam na lagunach.
Po spojrzeniach i niepokoju signory widziałem, że radaby była sama pozostać ze mną, lecz zbyt słaby charakter nie pozwalał jej ani wyzwać tego sam na sam, ani się go ustrzedz.
Mnie tam nie brakło ani stanowczości, ani odwagi; lecz za nic w świecie nie chciałbym był jej kompromitować, ani też siebie, w danym razie, na śmieszność wobec innych sług narażać.
Szczęściem stateczny i uczciwy Mandolo, niepozbawiony pewnej przenikliwości, był mi przyjacielem w znaczeniu niewątpliwem.
Nie dziwiłbym się, chociaż niczem nie dał mi prawa tak mniemać, gdyby go czasem miłosny zapał ogarnął, czuła bicie jego serca, gdy przenosił na rękach signorę.
Było to wreszcie ze strony młodej kobiety wielce nieroztropnem, wydawać tajemnicę swych miłostek przed dwoma młodymi ludźmi, jak my, i niepodobna przecie było żądać, ażebyśmy, przez dwa lata świadkami będąc szczęścia kogoś innego, nie podlegli obaj jakiejś niewczesnej pokusie.
Cokolwiekbądź, wątpię, aby niewiniątko Mandolo mógł odgadnąć, co dzieje się we mnie, gdyby coś podobnego kiedyś nie działo się w nim.
Pewnego wieczora, widząc mnie siedzącego w zadumaniu na przodzie gondoli z głową zanurzoną w dłoniach i czekającego na zawołanie signory, powiedział do mnie tylko:
— Nello! Nello!...
Lecz tonem zawierającym tyle znaczeń, że ja, podniósłszy głowę, spojrzałem na niego z przestrachem, jak gdyby dola moja była w jego ręku. On stłumił westchnienie, dodając popularne wyrażenie:
— Sarà che sarà! (Co będzie, to będzie).
— Co ty mówisz? — zawołałem, wstając i chwytając go za ramię.
— Nello, Nello! — powtórzył, potrząsając głową.
W tej chwili dano mi znać, abym poszedł znieść signorę do gondoli; ale wyrazisty wzrok Mandola ścigał mnie do peronu i wywierał na mnie szczególne wrażenie.
Tegoż samego dnia Mandolo prosił panią Aldini o pozwolenie wydalenia się na tydzień do chorego ojca.
Blanka zdawała się zdziwioną i przestraszoną tą groźbą; ale zgodziła się natychmiast, dodając:
— Ale któż kierować będzie gondolą?
— Nello — odparł Mandolo, patrząc na mnie uważnie.
— Ależ on nie może wiosłować sam jeden — powiedziała signora. — Nic nie szkodzi; jutro postaramy się o tymczasowego zastępcę. Idź odwiedzić ojca i pielęgnuj go dobrze; będę się za niego modliła.
Nazajutrz signora kazała mnie zawołać i zapytała, czy się postarałem o zastępcę Mandola.
Ja odparłem tylko zuchwałym uśmiechem.
Signora zbladła i rzekła drżącym głosem:
— Pamiętaj postarać się na jutro, dziś nie wyjdę z domu.
Zrozumiałem błąd; ale signora okazała więcej strachu, niż gniewu, nadzieja wzmogła we mnie śmiałość. Pod wieczór przyszedłem zapytać, czy trzeba podprowadzić gondolę pod peron.
— Mówiłam już zrana, że dziś nie wyjadę — odparła tonem suchym.
Ja nie straciłem odwagi.
— Pogoda się zmieniła, signoro — mówiłem — powstaje sirocco. Dobrzeby było dla pani na ten skwar przejechać się po morzu.
Zwróciła ku mnie wzrok gnębiący, mówiąc:
— Nie pytałam ci się o pogodę. Odkąd-że ty udzielasz mi rad?
Zawiązała się walka, a ja się nie cofałem.
— Odkąd pani zdaje się chcieć siebie uśmiercić.
Zdawała się ustępować sile magnetycznej, gdyż omdlałą głowę złożyła na ręku i zgasłym głosem kazała mi podprowadzić gondolę.
Przeniosłem ją. Salla chciała jej towarzyszyć. Wziąłem na siebie powiedzenie jej tonem stanowczym, iż pani rozkazuje, aby pozostała przy pannie Alezyi. Widziałem, jak signora czerwieniła się i bladła, podczas gdy ja brałem za wiosło i odbijałem od peronu, który też niebawem zdał się przed nami uciekać.
Gdym był o kilka zaledwie wioseł od pałacu, zdawało mi się, żem podbił świat, a po usunięciu natrętów zwycięztwo mam zapewnione. Wiosłowałem con furore aż do środka lagun bez zatrzymania, bez tchu, bez wymówienia słowa. Wyglądałem raczej na kochanka, uprowadzającego kochankę, niż na gondoliera, przewożącego panią.
Pozostawszy bez świadków, rzuciłem wiosło i wolno puściłem łódź; ale tu opuściła mnie fantazya: nie zdolny byłem przemówić do signory, nawet spojrzeć na nią. Ona nie dała mi zachęty żadnej, tak, iż odwiozłem ją do pałacu, dosyć zgryziony tem, żem się podjął przewoźnictwa, nie otrzymawszy za to spodziewanej nagrody.
Salla okazywała mi fochy i upokorzyła mnie kilka razy, oskarżając, że jestem nieuważny i szorstki. Co jakiem słowem odezwałem się do signory, strofowała mnie pokojowa, że się nie wyrażam z należytym szacunkiem.
Signora, zwykle biorąca mnie w obronę, zdawała się tego wieczoru nie zważać na udręczenia, jakich wobec niej doznaję. Gryzło mnie to. Po raz pierwszy zawstydziłem się seryo za me stanowisko i byłbym pomyślał o porzuceniu go, gdyby nie to, że nieprzezwyciężony magnes żądzy trzymał mnie na uwięzi.
Przez kilka dni cierpiałem srodze. Signora niemiłosiernie wycieńczała siły moje, każąc mi się obwozić po wodzie w samo południe przy suchej i palącej pogodzie jesiennej, wobec całego miasta, które długo widywało mnie siedzącego w gondoli u jej nóg, prawie przy boku, a teraz widzi mnie oblanego potem, jak wzniosły zawód barda zamieniam na twarde rzemiosło wioślarza. Miłość moja zamieniła się w gniew. Dwa lub trzy razy przychodziła mi zdrożna chęć uchybienia jej publicznie; potem wstyd mi było samego siebie i znów popadałem w zgnębienie.
Pewnego razu zdjęła ją fantazya przybić do Lido. Wybrzeże było puste, piasek lśnił się pod słońcem; głowa moja była w ogniu, pot mi spływał po piersiach. W chwili, gdym się schylał, ażeby podnieść panią Aldini, ona przeciągnęła po mem wilgotnem czole swą chusteczką jedwabną i patrzyła na mnie z pewnego rodzaju litościwem współczuciem.
— Biedaku! — rzekła. — Ty nie jesteś stworzony do rzemiosła, na które ja ciebie skazuję.
— Dla pani poszedłbym i na galery — odparłem z ogniem.
— I poświęciłbyś — rzekła — swój piękny głos i ten wielki talent, jakiego możesz nabyć i szlachetny zawód artysty, do którego dojść możesz.
— Wszystko! — zawołałem — uginając przed nią oba kolana.
— Kłamiesz! — odparła signora z miną smutną. — Wróć na swe miejsce — dodała, wskazując mi przód gondoli. — Ja tu odpocznę nieco.
Wróciłem na przód, ale zostawiłem otwarte camerino (kajutę). Widziałem, jak blada, rozciągnięta na czarnych poduszkach, owinięta czarną mantylą, zagłębiona i jakby ukryta w czarnym aksamicie tego tajemniczego schroniska, które zdaje się stworzonem zostało gwoli ukradkowym przyjemnościom i zakazanym rozkoszom.
Podobną była do pięknego łabędzia, który, aby uniknąć myśliwca, kryje się w ciemną grotę. Ja czułem, że rozum mnie opuszcza, wśliznąłem się na kolanach ku niej. Pocałować ją, a potem umrzeć za karę występku, było moją jedyną myślą.
Oczy miała zamknięte, zdawała się drzemać, ale czuła ogień mego oddechu.
Wtedy zawołała na mnie głośno, jak gdyby myślała, że jestem daleko od niej i udawała, jakoby się powoli budziła ze snu, aby mi dać czas do oddalenia. Kazała mi przynieść sobie ze sklepu na Lido wody nasyconej cytryną i znów zamknęła oczy.
Ja nogę postawiłem na wybrzeżu i tyle wszystkiego. Wróciłem do gondoli i znów patrzyłem na nią. Otworzyła oczy, a wzrok jej zdawał się przyciągać mnie tysiącem łańcuchów żelaznych i dyamentowych. Postąpiłem krok ku niej, ona znów oczy zamknęła; postąpiłem krok drugi, znów je otwarła, udając zdziwioną wzgardliwie. Zwróciłem się ku wybrzeżu, ale zaraz odszedłem do gondoli.
Ta gra okrutna trwała kilkanaście minut. Przyciągała mnie i odpychała tak, jak kania, który igra z ptaszkiem zranionym śmiertelnie.
I zabrałem milutką
Jasnowłosą, a fale
Ją uśpiły wnet; ale
Ja zbudziłem; jak?... mniejsza!
Ocknęła się rzeźwiejsza,
Więc do sieni, połowu...
Usiadłem przy jednym z grobów hebrajskich na Lido i pozostawałem tam długo; czekać na siebie kazałem umyślnie.
Aż naraz pomyślawszy, iż jej może bardzo dokucza pragnienie, i przejęty wyrzutem, pobiegłem po wodę cytrynową, której żądała i zaniosłem troskliwie. Sądziłem niemniej, że mi udzieli naganę, chciałem nawet, ażeby mnie wypędziła, gdyż położenie moje stało się nieznośnem. Tymczasem przyjęła mnie bez gniewu, i nawet uprzejmie podziękowawszy, wzięła podaną jej szklankę. Spostrzegłem wtedy, że ręka jej była zakrwawiona: zraniły ją odłamki szkła. Nie mogłem od łez się wstrzymać. Widziałem, że i z jej płynęły oczu; ale nie odezwała się do mnie, ja zaś nie myślałem przerywać tego milczenia pełnego czułych wyrzutów i bojaźliwych zapałów.
Postanowiłem stłumić tę niedorzeczną miłość i opuścić Wenecyę. Usiłowałem wmówić w siebie, że signora nigdy jej nie podzielała, a ja łudziłem się tylko nadzieją zuchwałą; ale co chwila wzrok jej, brzmienie głosu, wyraz gestu, sam nawet jej smutek, zdający się zwiększać i zmniejszać razem z moim, wszystko, słowem, dowodziło mnie do gorączkowej pewności i marzeń niebezpiecznych.
Los zawziął się, aby odjąć resztę sił, jakie nam pozostawały.
Mandolo nie wracał. Ja byłem średnim wioślarzem mimo całej gorliwości i energii; źle znałem laguny, bo przesuwając się przez nie, zawsze miałem głowę zajętą czem innem.
Pewnego wieczoru zabrnąłem z gondolą w trzęsawisko, rozciągające się między kanałem San Giorgio i Marane. Przypływ morza zatapiał jeszcze te obszerne wały wodorostów i piasków; lecz nareszcie fale zaczynały się obniżać, nim zdołałem wydostać się na wodę bieżącą; spostrzegłem już wierzch roślin morskich, które lekki wietrzyk poruszał wśród piany. Wytężałem wszystkie siły, wiosłując, ale nadaremno. Odpływ osuszył ogromną płaszczyznę i łódź lekko oparła się na łożu zieleni i muszki.
Noc rozciągnęła się na niebo i wody; ptaki morskie wzbijały się tysiącami koło nas, napełniając powietrze żałosnem krakaniem. Nawoływałem długo, lecz głos mój ginął w powietrzu; nie było żadnej łodzi rybackiej, uwiązanej przy bagnisku, żaden statek nie zbliżał się ku naszym brzegom.
Trzeba było czekać pomocy od przypadku, albo jutrzejszego przypływu morza.
Ostatnia ta alternatywa wielce mnie niepokoiła; obawiałem się dla mej pani chłodu nocnego, a zwłaszcza niezdrowych wyziewów, wychodzących z bagien przy nadejściu dnia; daremnie próbowałem przyciągnąć gondolę do szyby wodnej. Wtedy postanowiłem przejść poprzez bagnisko, zanurzając się w muł, dobić się do wód bieżących, przepłynąć je i zażądać pomocy.
Było to przedsięwzięcie szalone, gdyż bagna nie znałem, a tam, dokąd rybacy zręcznie kierują się dla wydobywania frutti di mare; ja zginąłbym w rozdołach i ruchomych piaskach, zrobiwszy kilka kroków.
Signora, widząc, że nie słucham jej zakazu i chcę się awanturować, powstała żywo, o własnej sile stanąwszy na nogach, objęła mnie ramionami i znów opadła, prawie przyciskając mnie do swego serca.
Wtedy ja zapomniałem o wszystkich niepokojach i zawołałem:
— Tak, tak! pozostańmy tu, nie wychodźmy, umrzyjmy ze szczęścia i miłości, i oby Adryatyk nie zbudził się jutro, ażeby nas ztąd zabrać.
W pierwszej chwili pomieszania ona o mało nie uległa moim uniesieniom, ale niebawem odnajdując siłę, którą się uzbroiła, rzekła składając na mem czole pocałunek:
— Tak, ja kocham cię i to nie dopiero. Z miłości dla ciebie nie chciałam zaślubić Lanfranchi’ego, nie mogąc się przemódz do postawienia zagrody wiecznej między mną i tobą. Dla miłości twojej znosiłam miłość Montallegri’ego, obawiając się, ażeby mnie nie uniosła namiętność ku tobie i pragnąc ją zwalczyć; z miłości dla ciebie oddaliłam go, nie mogąc już znieść jego uniesień, których nie podzielałam; z miłości też dla ciebie nie chcę się jeszcze poddać temu, co czuję dziś, gdyż pragnę ci dać dowód miłości prawdziwej: dumie twojej, długo upokarzanej, winną jestem inne odszkodowanie, niż czcze pieszczoty, inny tytuł, niż prostego kochanka.
Nic a nic tego wszystkiego nie rozumiałem. Jakiegoż innego tytułu pragnąć mogłem, niż kochanka? jakiegoż innego szczęścia nad posiadanie takiej kochanki?
— Jakto — zawołałem — bylem był kochany, byleby pani mówiła to, co obecnie, w tajemnicach nocy, dała mi pocałunek, jak przed chwilą, na uboczu, zdala od oczu ciekawych, czyż nie będę dumniejszym, szczęśliwszym, niż doża Wenecyi! Czegoż mi więcej potrzeba nad to, aby być przy pani i posiadać jej miłość! Ach! niechaj cały świat nie wie o tem; nie potrzebuję ja zazdrosnych, ażeby się pysznić, nie opinia innych stanowić będzie dumę i radość mej duszy.
— A jednak — odparła Blanka — odtąd, jako mój sługa, czułbyś się upokorzonym.
— Ja! — zawołałem — byłem upokorzonym dziś rano; jutro będę się z tego pysznił.
— Jakto! — rzekła — nie pogardzałbyś mną, gdybym, oświadczywszy ci miłość, zostawiła cię na stanowisku poniżającem.
— Niema żadnego poniżenia w usługiwaniu osobie ukochanej — odparłem. — Gdybyś pani małżonką moją była, czy sądzisz, że pozwoliłbym, aby cię nosił kto inny? Mógłżebym zajmować się czem innem, jak tylko obsługiwaniem i pielęgnowaniem ciebie? Wszak Salla nie czuje się upokorzoną, obsługując panią, a przecież nie kochacie jej tak, jak mnie, signora mia?
— O, mój szlachetny chłopcze! — zawołała Blanka, z uniesieniem przyciskając głowę mą do piersi — o, duszo czysta i bezinteresowna! I niechajże kto poważy się mówić teraz, że wielkie dusze rodzą się tylko w pałacach! Niechaj kto zaprzecza prostoty i wzniosłości tych natur plebejuszowskich, zepchniętych tak nizko przez nasze obmierzłe przesądy i głupią wzgardę! O, ty, jedyny człowieku, któryś mnie kochał dla mnie samej, jedyny, któryś nie miał na widoku ani mojego stanowiska, ani majątku; ty podzielisz ze mną jedno i drugie, ty dasz mi zapomnieć nieszczęścia mego pierwszego związku, wieśniaczem nazwiskiem zastąpisz mi obmierzłe imię Aldinich, które z żalem noszę! Ty rozkazywać będziesz moim podwładnym, zostaniesz panem moich dóbr i zarazem mojego życia. Nello, czy chcesz mnie poślubić?
Gdyby się ziemia otworzyła pod mojemi stopami, lub gdyby sklepienie zawaliło się na mą głowę, nie doznałbym silniejszego wzruszenia nad to, które mi mowę odebrało przy tem zapytaniu.
Przyszedłszy nieco do siebie, odpowiedziałem sam nie wiem co, w głowie mi się mieszało, nie mogłem się zdobyć na żadną myśl jasną. Wrodzonym tylko, zdrowym rozsądkiem kierowany, odmówiłem zaszczytów zbyt ciężkich dla mojego wieku i niedoświadczenia. Blanka nalegała:
— Słuchaj — powiedziała — ja wcale szczęśliwą nie jestem. Moja wesołość oddawna kryje głębokie troski, a teraz oto widzisz mnie chorą, niezdolną już ukryć przygnębienia. Położenie moje w świecie fałszywe jest i gorzkie; gorsze jeszcze to, którem sobie utworzyła względem samej siebie, a i Bóg niezadowolonym jest ze mnie i z mego postępowania. Ty wiesz, że ja nie pochodzę z rodu patrycyuszów. Torkwato Aldini pojął mnie dla wielkiego majątku, jaki ojciec mój zdobył przez handel. Wyniosły ten pan zawsze widział tylko we mnie narzędzie majątkowe, nigdy nie raczył uważać mnie za równą sobie; niektórzy jego krewni podtrzymywali go w tej śmiesznej i okrutnej postawie władcy i pana, jaką od pierwszego dnia przybrał względem mnie; inni ganili go głośno za mezalians, zrobiony dla spłacenia swych długów, i zimno obchodzili się z nim po ślubie. Po jego śmierci nie chcieli u mnie bywać, tak, że zostałam bez rodziny, gdyż ja, wchodząc do rodziny arystokratycznej, odstręczyłam od siebie własną. Wyszłam za Torkwata z miłości, a ci z moich krewnych, którzy mnie uważali za waryatkę, sądzili przynajmniej, że mną powoduje próżność i nizka ambicya. Otóż dlaczego, pomimo majątku, młodości, charakteru usłużnego i łagodnego, widzisz, że salonów mych nie zaludniłam, towarzystwo moje bardzo jest ograniczone. Mam kilku przyjaciół prawdziwych i stosunek z nimi dla serca mego wystarcza. Lecz ja nie znam upojeń świata, świat nie obchodził się ze mną tak, abym mu szczęście swe poświęcać miała. Zaślubiając ciebie, wiem, iż ściągnę na siebie nietylko jego obojętność, ale złorzeczenie nieodwołalne. Nie przerażaj się; widzisz, że z mojej strony jest to ofiara najmniejsza.
— Ale dlaczego ma mnie pani zaślubić? — odparłem. — Dlaczego narażać się na to złorzeczenie, skoro ja nie potrzebuję majątku pani, ażeby być szczęśliwym; skoro pani nie potrzebuje z mej strony uroczystego zobowiązania, aby być pewną mojej niewygasłej miłości?
— Czybyś był mężem moim, czy kochankiem, świat jednakowo gardzić mną będzie i przeklinać mnie. Skoro więc w każdym razie miłość twoja ma rozdzielić mnie ze światem, niechże ja przynajmniej pogodzę się z Bogiem, a w tej miłości uświęconej przez Kościół znajdę i ja z kolei siły do pogardzenia tym światem. Oddawna żyję źle, grzeszę bez radości żadnej. Teraz znalazłam tę radość, chcę jej używać czystej i bezchmurnej; chcę spoczywać bez wyrzutu na łonie człowieka, którego kocham; chcę powiedzieć światu: — To ty psujesz i gubisz serca. Miłość Nella mnie ocaliła i oczyściła.
Długo w ten sposób mówiła jeszcze do mnie Blanka. W tych wywodach, jakie czyniła jej duma, miłość i pobożność, bezładnie zmieszane razem, była słabość, dzieciństwo i pobożność. Ja także nie byłem niedowiarkiem. Nie tak dawno, jak przestałem klękać rano i wieczór w szalupie ojcowskiej przed obrazem św. Antoniego, malowanym na żaglu, a lubo piękne panie przyczyniały mi sporo roztargnienia w bazylice, nigdy nie opuszczałem mszy ś., a na szyi nosiłem dotąd jeszcze szkaplerzyk, zawieszony przez matkę w dniu, kiedym opuszczał Chioggię. Dałem się więc zwyciężyć i przekonać przez panią Aldini; i ani zobowiązując się, ani sprzeciwiając, przepędziłem noc u jej stóp, uległy jej skrupułom religijnym, upojony jedynem szczęściem całowania jej rąk i oddychania wonią wachlarza.
Piękna to była noc. Iskrzące gwiazdy drgały w maleńkich kałużach wody, pozostawionych przez odstępujące morze, wiatr szumiał w zieleniejących warechach. Od czasu do czasu spostrzegaliśmy w dali latarnię gondoli, ślizgającej się po falach, i nie myśleliśmy już przywoływać jej na pomoc.
Głos Adryatyku, łamiący się po drugiej stronie Lido, dochodził do nas monotonny i majestatyczny. Oddawaliśmy się tysiącznym marzeniom czarującym, tworzyliśmy projekty rozkosznie dziecinne.
Księżyc zaszedł powoli i zatonął w ciemniejących falach widnokręgu, jak dziewica czysta w pościeli. Byliśmy czyści, jak księżyc, który zdawał się rzucać nam spojrzenia ochronne przed zanurzeniem się w łonie wód.
Ale niebawem dał się uczuć chłód i opona białej mgły rozciągnęła się na trzęsawiska. Zamknąłem camerino, otuliłem Blankę moim czerwonym płaszczem; usiadłem przy niej, objąłem ją własnemi ramionami dla osłonięcia przed zimnem, ręce i ramiona rozgrzewałem tchem własnym. Rozkoszny spokój zdawał się spływać jej do serca od czasu, jak prawie wymusiła na mnie przyrzeczenia zaślubienia jej. Lekko skłoniła głowę na me ramię.
Noc się posunęła; od sześciu godzin w rozmowach czułych i namiętnych wylewał się zapał dusz naszych.
I mnie też zdjęło miłe znużenie, i usnęliśmy we wzajemnem objęciu, czyści jak jutrzenka poczynająca już bielić widnokrąg. Była to nasza noc przedślubna, nasza jedyna noc miłosna, noc dziewicza, która nigdy nie wróciła już więcej, i której pamięć nigdy zbrukaną nie była.
Zbudziły mnie głosy szorstkie.
Pobiegłem na przód gondoli i spostrzegłem kilku ludzi zbliżających się do nas. W chwili wyruszenia na połów ryb, spostrzegli oni odciętą od wód naszą gondolę i pomogli mi pchnąć ją aż do kanału Marane, zkąd szybko już przeprowadziłem ją do pałacu.
Jakże byłem szczęśliwy, stawiając stopę na pierwszym stopniu schodów! Nie myślałem ani o pałacu, ani o majątku Blanki; myślałem o tem tylko, że ją w ramionach niosę, ją, która odtąd była mojem dobrem, mojem życiem, moją kochanką w szlachetnem znaczeniu słowa.
Ale i na tem skończyła się radość moja. Ukazała się Salla na progu tego strwożonego domu, w którym nikt nie spał od wczoraj. Salla była bladą, znać było, że płakała... może jedyny raz w życiu: może wyczytała już z mego czoła, dlaczego mnie wydawała się tak krótką ta noc, niezmiernie długa dla wszystkich innych mieszkańców pałacu. Wszyscy myśleli, że jakiemuś smutnemu wypadkowi uległa ukochana ich pani. Niektórzy błąkali się przez całą tę noc, szukając nas; inni przepędzili ją na modlitwie, paląc świeczki przed obrazem Najświętszej Panny.
Kiedy uśmierzył się niepokój i ciekawość zaspokoiła, zauważyłem, że myśli inny kierunek a fizyognomie inny przybierają wyraz. Badano moją, szczególniej kobiety bystro się we mnie wpatrywały, w sposób nawet urażający. Wzrok zaś Salli był tak natarczywy, że go wytrzymać nie mogłem.
Wpośród tego nastroju przybył nareszcie Mandolo. Zrozumiał on w jednej chwili o co chodzi, i szepnął mi do ucha, prosząc, abym się miał na baczności. Udałem, że nie rozumiem, usiłowałem znosić naiwnie wszystkie zabiegi innych; ale po kilku chwilach nie mogłem oprzeć się zaniepokojeniu i poszedłem do apartamentu Blanki.
Zastałem ją we łzach przy łóżku córki. Małą zbudziły całonocne krzątania i bieganina służby zaniepokojonej. Wysłuchała ona uwag ich nad długą nieobecnością pani, i wyobrażając sobie, że matka utonęła, wpadła w konwulsye. Teraz się dopiero zaledwie uspokoiła, a Blanka obwiniała siebie o cierpienia córki, tak jakby była ich dobrowolną przyczyną.
— Ciesz się pani — mówiłem do niej — raduj się owszem z tego, że i dziecko twe i wszyscy otaczający kochają cię tak gorąco. Owóż, ja kochać cię będę silniej jeszcze, tak, ażebyś była najszczęśliwszą z kobiet.
— Nie mów, że inni mnie kochają — odparła z pewną goryczą. — Oni, zdaje mi się, pocichu za zbrodnię poczytują mi tę dla ciebie miłość, którą już odgadli. Spojrzenia ich obrażają mnie, rozmowy ranią; obawiam się, czy przed córką nie wymknęło się im jakie nieroztropne słowo. Salla jest dla mnie dzisiaj wprost impertynencką. Czas, abym już zamknęła usta tym niedyskretnym komentarzom. Widzisz, jak to jest, Nello: za występek mi poczytują miłość dla ciebie, a niemal pochwalali stosunek mój z tym chciwcem Lafranchim. Wszystkie te dusze są nizkie. Dziś zaraz muszę im powiedzieć, że nie z kochankiem przepędziłam noc, ale z mężem. To jedyny środek, aby ciebie szanowali, a mnie zdradzać nie śmieli.
Wstrzymałem ją od tak pośpiesznego działania. Przedstawiłem jej, że mogłaby kiedyś tego pożałować, że się niedosyć namyśliła, że ja sam też
zastanowić się muszę nad jej ofiarą, a nadewszystko, że ona mało rozważyła skutki swego postanowienia ze względu na córkę.
Otrzymałem przyrzeczenie, iż będzie cierpliwą i zachowa roztropność.
Ja nie mogłem się jasno rozpatrzeć w mem położeniu: ona była kobietą upajającą, a ja dzieckiem. Instynktowny wstręt ostrzegał mnie przed ponętami miłości i majątku. Byłem wzburzony, posępny, rozdarty między pożądaniem i lękiem. W świetnej doli, jaką mi ofiarowano, ja widziałem tylko jedno. Bogactwa, jakie ją otaczały, nie stanowiły nawet przydatków do mojego szczęścia: przeciwnie, były to warunki odstręczające dla mej natury niedbałej. Byłem wolny i szczęśliwy w pałacu Aldinich: lubiany przez wszystkich, upoważniony do czynienia zadość wszystkim mym fantazyom, nie miałem żadnej odpowiedzialności, nie doznawałem żadnego utrudzenia ciała lub umysłu. Śpiewać, spać, bąki zbijać, oto było niemal całe moje życie; a wy, Wenecyanie, którzy mnie słuchacie, najlepiej wiecie o tem, jak takie życie przystaje do naszej natury leniwej i lekkiej. Rolę małżonka i pana domu wyobrażałem sobie jak coś podobnego do zarządzania sprawami domowemi przez Sallę, a taka rola wcale mi nie pochlebiała. Pałac ten, którego używałem, stanowił moją własność w znaczeniu najprzyjemniejszem, to jest używania bez żadnej o co bądź troski. Gdyby pani moja dołączyła do tego rozkosze miłości, czegoźby brakło mi jeszcze?
Co mnie nad to zasmucało, to ponura postawa Salli i dziwne jakieś, tajemnicze zachowanie się całe służby. Była ona liczną, a wszystko osoby uczciwe, uważające mnie za dziecko domowe. W tej milczącej naganie było ostrzeżenie, którego nie mogłem, nie chciałem lekceważyć; gdyż lubo może trąciło nieco uczuciem naturalnej zazdrości, pochodziło ono bardziej jeszcze z głębokiego przywiązania do pani.
Cóżbym dał wówczas za jaką dobrą radę! Ale nie wiedziałem, do kogo się udać, a sam jeden tylko znałem tajemniczy zamiar mej pani.
Cały ten dzień przepędziła ona w łóżku z córką, a nazajutrz kazała mi przyjść i powtórzyła wszystko to, co mówiła w gondoli. Podczas gdy mówiła, mnie zdawało się, że ma słuszność i zwycięzko odpowiada na moje skrupuły, lecz gdy pozostałem sam, znowu popadłem w niezadowolenie.
Wyszedłem na galeryę i rzuciłem się na krzesło.
Roztargnionym wzrokiem wodziłem po tym długim szeregu przodków, których portrety stanowiły jedyny spadek, jaki Torkwato Aldini mógł dać swojej córce. Zadymione ich twarze, brody przycinane lub rozłożyste, czarne szaty aksamitne i płaszcze podbijane gronostajami nadawały im wygląd imponujący i posępny. Każdy z nich był senatorem, prokuratorem lub radcą; najmniejsi byli kanonikami, lub służyli w wojsku, jako capitani grandi.
W rogu galeryi stało żelaztwo od ostatniej galery, ekwipowanej przeciwko Turkom przez Tyberyusza Aldiniego, dziada Torkwata, wtedy gdy możni magnaci Rzeczypospolitej wychodzili na wojnę o własnym koszcie i chwałę swą zakładali na dobrowolnem oddaniu ojczyznie dóbr własnych i osób.
Pod każdym portretem były długie płaskorzeźby dębowe, przedstawiające świetne czyny tych dostojnych panów.
Począłem myśleć, że gdybyśmy mieli wojnę, a jabym miał sposobność walczenia za kraj, to znalazłoby się w sercu mojem tyleż patryotyzmu i męztwa, co i u tych panów arystokratów. Ale w onej epoce nikomu ani się nie śniło o wojnie. Rzeczpospolita była tylko czczym wyrazem, siła jej cieniem, a wycieńczeni patrycyusze nie posiadali innej wielkości, prócz imienia. Tem trudniej było zrównać się z nimi w ich opinii, im łatwiej przewyższyć ich w rzeczywistości. Wchodzić więc w zatarg z ich przesądami i wzgardą było rzeczą niegodną człowieka, a plebejusze tłumnie pogardzali tymi z pośród siebie, którzy myśleli, że się wznoszą, poszukując towarzystwa i małpując śmieszności szlachty.
Uwagi te zrazu przychodziły mi niewyraźnie, następnie stanęły w myśli jasno i spostrzegłem naraz, że ja myślę, tak samo jak raz spostrzegłem niespodziewanie, że mogę śpiewać. Począłem zdawać sobie sprawę z odrazy, jaką miałem do tego, aby wyjść z mego stanu i dać się na pośmiewisko społeczeństwu, jako próżny i ambitny gach; ztąd postanowiłem sobie pogrzebać w tajemnicy miłostki moje z Blanką.
Rozważając to wszystko, przechadzałem się wzdłuż galeryi i z dumą spoglądałem na ten pyszny rząd arystokratów, po których ubogi chłopiec z ludu, gondolier z Chioggii, następować nie chciał. Czułem się uszczęśliwionym; pomyślałem o ojcu moim, a na wspomnienie rodzinnego domu, długo zaniedbanego, oczy moje zwilgotniały łzami.
Stanąłem na końcu galeryi, twarzą w twarz z portretem signora Torkwata, i poraz pierwszy śmiele zmierzyłem go od stóp do głowy. Było to istotnie szlachectwo wcielone. Wzrok jego zdawał się odpychać, jak ostrze szpady, a ręka jego wyglądała tak, jakby się nie otwierała inaczej, tylko dla wydania rozkazu podwładnym. Zachciało mi się wyzywać go.
— Ej! mój panie — mówiłem do niego w duchu — żebyś ty na głowie stawał, nie dokazałbyś tego nigdy, ażebym ja był twoim sługą. Twoja pyszna mina mnieby nie onieśmieliła, i patrzyłbym ci w oczy, jak teraz na płótnie. Nigdybyś nie miał góry nademną, gdyż serce moje dumniejszem jest od twego; ja gardzę tem złotem, dla którego ty się schyliłeś, i większym wydałem się od ciebie w oczach tej kobiety, którą posiadałeś. Mimo całej dumy twego rodu, schyliłeś przed nią kolano dla otrzymania jej bogactw, a kiedyś przez nią został bogatym, toś ją upokorzył i złamał. Jest to czyn nędznika, gdy ja postępuję szlachetnie, ponieważ ze wszystkich bogactw Blanki wybieram sobie jedynie serce jej, którego ty godnym nie byłeś.
Usłyszałem jakiś szelest i odwróciłem głowę. Spostrzegłem za sobą małą Alezyę, która przechodziła przez galeryę, ciągnąc z sobą większą od siebie lalkę. Pomimo jej wyniosłego charakteru, lubiłem tę dziewczynkę, a to dlatego, że bardzo kochała matkę. Chciałem ją pocałować; ale ona, jakby czując atmosferę nagany, od dwóch dni ciążącą na mnie w tym domu, odbiegła jak oparzona, i uciekając, jakby jej coś z mej strony groziło, przytuliła się do portretu ojca.
Zdziwiło mnie dopiero w tej chwili podobieństwo jej pięknej, śniadej twarzyczki z dumnem obliczem Torkwata, i z głębokim smutkiem zacząłem się jej przypatrywać. Ona również bacznie wpatrywała się we mnie.
Naraz przerwała milczenie i odezwała się do mnie tonem cierpkim, z wyrazem oburzenia nad swój wiek:
— Dlaczegoż to ty ukradłeś pierścień mojego ojca?
Jednocześnie wyciągnęła ku mnie paluszek, wskazując na piękny pierścień brylantowy, oprawny według dawnej mody, który matka jej dała mi przed kilku dniami, a ja, jak głupi, przyjąłem. Potem odwróciwszy się, spięta na palcach, położyła paluszek na palcu portretu ozdobionym tymże samym pierścieniem, doskonale oddanym, a ja przekonałem się wtedy, że nieroztropna Blanka gondolierowi swemu podarowała jeden z najcenniejszych klejnotów rodziny swego męża.
Rumieniec wybiegł mi na twarz. Od dziecka tego otrzymałem nauczkę, zdolną obrzydzić mi wszystkie źle nabyte bogactwa. Uśmiechnąłem się, i oddając jej pierścień rzekłem:
— To mama panienki upuściła go z palca, i tylko co znalazłem go w gondoli.
— Odniosę go jej — odparła, wyrywając raczej, niż biorąc pierścień z mej ręki.
Wybiegła prędko, lalkę pozostawiając na ziemi.
Podniosłem ją dla sprawdzenia drobnego faktu, który nieraz już zauważyłem.
Alezya bawiła się przebijaniem wszystkich lalek w okolicy serca: przebijała je długiemi szpilkami, a niekiedy spędzała całe godziny, zatopiona w cichej i głębokiej przyjemności tej dziwnej zabawy.
Wieczorem Mandolo przyszedł do mego pokoju; był widocznie zakłopotany, jakby z ciężarem na głowie. Dużo miał mi do powiedzenia, a nie wiedział, jak zacząć. Wyglądał tak pociesznie, iż ja wybuchnąłem śmiechem.
— Nie śmiej się, Nello! — powiedział zmartwiony; — jestem twoim przyjacielem: źle, że się ze mnie śmiejesz.
Chciał odejść, ale ja pobiegłem za nim, próbowałem mu się wytłómaczyć, ale nie mogłem. Wiedziałem, że ma serce pełne zdrowych uwag i dobrych rad; ale brakło mu wyrazu, i wszystkie jego zdania, głoszone w rozmaitych gwarach włoskich, kończyły się uwagą: è molto delica... delicatissimo.
Nareszcie udało mi się zrozumieć, iż po całym domu obiegały posłuchy o mojem blizkiem małżeństwie z signorą.
Kilka słów w zniecierpliwieniu wyrzeczonych przez Sallę zbudziło w nim owo mniemanie. Signora miała do niej wyraźnie powiedzieć, mówiąc o mnie:
— „Niedługo ty, zamiast rozkazywać, słuchać go będziesz!”
Ja uparcie przeczyłem zastosowaniu tych słów utrzymując, że zgoła ich nie rozumiem.
— To dobrze! — oświadczył Mandolo; — ty tak powinieneś odpowiadać, a nawet mnie, swemu przyjacielowi. Ale mam ja dobre oczy. Nie pytam cię o nic, Nello, i nie pytałem nigdy; przyszedłem tylko ostrzedz cię, abyś się miał na baczności. Aldiniowie czyhają tylko na pozór, aby odjąć signorze opiekę nad małą Alezyą, a signora umarłaby z żalu, gdyby jej odebrano córkę.
— Co ty mówisz? — krzyknąłem — co! Jejby z mego powodu odebrano córkę!
— Gdyby chodziło o małżeństwo, z pewnością — odparł uczciwy gondolier; — inaczej... ponieważ są to rzeczy, których nigdy nie można dowieść...
— Zwłaszcza, skoro nie istniały i nie istnieją — odparłem żywo.
— Uczciwie mówisz — rzekł Mandolo. — Bądź ciągle ostrożnym; nie zwierzaj się nikomu, nawet mnie, a jeżeli masz nieco wpływu na signorę, skłoń ją, aby się dobrze strzegła, nadewszystko Salli. Salla nie zdradzi jej nigdy, ale ona ma głos zanadto donośny, i kiedy przekomarza się z panią, w całym domu słychać ich rozmowę. Gdyby który z przyjaciół signory dowiedział się o tem, jak rzeczy stoją w domu, źleby wszystko poszło; albowiem przyjaciele, to nie tak jak słudzy; oni nie umieją dochować tajemnicy, a jednak im zwierzają się więcej, niż nam.
Rady niewinnego Mandoli nie były do pogardzenia, tembardziej, że się doskonale zgadzały z moim instynktem.
Nazajutrz wieczorem powieźliśmy signorę na kanał Zveca, a Mandolo, domyślając się, że mam z nią do pomówienia, dyskretnie zasnął sobie na przodzie.
Zagasiłem latarnię, wsunąłem się do kajuty i długo rozmawiałem z Blanką. Dziwiła się moim odmowom i znowu wypowiedziała wszystko, co zdawało się jej przydatnem do ich przezwyciężenia. Ja zaś mówiłem ze stanowczością: powiedziałem, że nie dopuszczę nigdy, aby powiedziano, iż pokochałem kobietę dla jej majątku, iż o dobrą sławę mojego rodu dbam tyle, co każdy patrycyusz Wenecyi, iż rodzice moi nigdyby mi nie przebaczyli, gdybym się dopuścił podobnego zgorszenia, a ja nie chcę różnić się z moim uczciwym ojcem, zarówno jak nie pragnę poróżnienia signory z córką; a signora powinna i niezawodnie przeniosłaby córkę nad wszystko na świecie.
Ten ostatni argument silniejszym był nad wszystkie inne. Zalała się łzami, wyrażając mi z namiętnym zapałem podziw swój i wdzięczność.
Od tego dnia powrócił do pałacu spokój. Cały ten podrzędny światek odbył przesilenie rewolucyjne, w którem ja odegrałem rolę wielkiego obywatela, poświęcającego się dla spokoju rzeczypospolitej. Mandola, który zaczynał stawać się uczonym, widząc mnie zajmującego się najcięższemi robotami i spoglądając na mnie z miną ojcowską, ukradkiem nazywał mnie swoim Cyncynnatem albo swoim Pompiliuszem.
Ja bo też istotnie z całą odwagą postanowiłem sobie nie przyjmować żadnego faworu od tej kobiety, której miłości wyrzec się miałem, a zarazem przestrzegać ściśle stosunku swych obowiązków służbowych do wynagrodzenia, które dotąd znacznie przekraczało miarę mojej pracy. Zacząłem więc wszystko porządkować, oczyszczać, spełniać posyłki, nosić nawet wodę i drwa, pokostować i wycierać gondolę, słowem, pracować za dziesięciu; a pracowałem wesoło, nucąc najpiękniejsze arye z oper lub deklamując najpiękniejsze strofy epickie. A co mnie najwięcej zabawiało, to dbałość o portrety rodzinne, a zwłaszcza obmiatanie co rano kurzu, zaćmiewającego majestatyczny wzrok Torkwata. Skończywszy go ubierać, z uszanowaniem uchylałem czapeczki, zwracając doń ironicznie jaką parodyę z mych wierszów bohaterskich.
Proletaryusze weneccy, a gondolierzy w szczególności, jak wiadomo wam wszystkim, szczególniejszą mają predylekcyę do drogich świecideł. Znaczną część zarobku obracają na starożytne pierścionki, na kameje do koszul, na szpilki do krawatów, na łańcuszki z brelokami i t. p. Nadostawałem i ja sporo tych cacek! Teraz zwróciłem je wszystkie pani Aldini, nie chciałem nawet nosić srebrnych sprzączek u obuwia.
Ale największą mą ofiarą było wyrzeczenie się muzyki. Uważałem, że praca moja, jakkolwiek uciążliwa, nie równoważy bynajmniej wydatków, jakie pociąga za sobą moje uczęszczanie do teatru, oraz nauka śpiewu, obciążających kasę signory. Oświadczyłem, iż mam chroniczny katar, i zamiast bywać z nią w teatrze Fenice, podczas przedstawienia czytywałem sobie w korytarzach teatralnych. Rozumiałem też, iż jestem nieukiem, a lubo pani moja niewiele więcej umiała odemnie, chciałem nieco rozszerzyć zakres swych pojęć i nie narażać jej na wstręt za moje często głupie odzywanie się wobec obcych. Ojczystego języka uczyłem się z zapałem, usiłowałem nie kaleczyć już w najniemiłosierniejszy sposób wierszy poetów, jak to zwykle czynią wszyscy gondolierzy. Coś mi też w głębi serca mówiło, że nauka ta kiedyś mi się przyda, i że to, co tracę przez zaprzestanie nauki śpiewu, odzyskuję, kształcąc sobie wymowę i akcent.
Kilka dni tego chwalebnego sprawowania się wystarczyło do przywrócenia mi spokoju. Nigdy nie byłem tak silny, tak wesoły, a według słów Salli, tak piękny, jak teraz w mej odzieży czystej a skromnej, z wyglądem spokojnym, z rękami opalonemi od słońca. Wszyscy powrócili mi swą ufność, szacunek i dobre względy, jakimi cieszyłem się przedtem. Piękna Alezya, ceniąca wysoko sąd swej ochmistrzyni arabskiej pozwalała mi nawet czasami ucałować koniuszczek swych czarnych zwojów, zdobnych szkarłatnemi wstążkami i perłami.
Jedna tylko osoba, wciąż była smutna i przygnębioną — signora; zamiast poprawiać się na zdrowiu, zapadała coraz bardziej. Co chwila spostrzegałem piękne jej oczy załzawione, zwrócone ku mnie z wyrazem czułości i niewymownego bólu. Nie mogła przywyknąć do widoku mej ciężkiej pracy. Gdybym był rodzonym jej synem, nie ubolewałaby więcej nad tem, że ja dźwigam ciężary po skwarze lub słocie. Niecierpliwiło mnie nawet potrosze zmartwienie jej, a usiłowania, jakie czyniła, ażeby je ukryć, jeszcze ją bardziej męczyły. Odbywał się w niej jakiś dziwny przewrót.
Ta miłość, stanowiąca dotąd, jak mi to sama nieraz powtarzała, radość jej i boleść, obecnie, zdawało się, przyczynia jej tylko trwogi i wstydu. Nie unikała już, jak niegdyś, sposobności do pozostawania ze mną sam na sam; przeciwnie, szukała jej, lecz jak tylko uklękłem przed nią, wybuchała łkaniem i czas podatny dla pieszczot obracała na sceny rozczulenia i łez.
Próżno usiłowałem odgadnąć, co się w niej dzieje. Zaledwie dawała wyciskać z siebie odpowiedzi mętne, zawsze poczciwe i czułe, ale niedorzeczne i wyrządzające mi wiele przykrości. Nie wiedziałem, co począć, aby pocieszyć i pokrzepić tę duszę zgnębioną. Dostrzegłem, że teraz, zamiast zachęcać mnie do pieszczot, ona, przeciwnie, obawiała się mnie, drżała na moje zbliżenie się ku niej, tak, jakbym ciągnął za sobą występek i wyrzut sumienia.
Powoli dopiero udało mi się wyciągnąć z niej wyznanie wszystkich cierpień jej i walk.
Wyjawiła ona swemu spowiednikowi wszystkie szczegóły naszej miłości, a ten nietylko wzbronił jej małżeństwa ze mną, jako rzeczy nieprzyzwoitej i grożącej nieszczęściem rodzinnem, ale nadto i tembardziej miłości pokątnej. Tak ją przeraził groźbą odepchnięcia od Kościoła, że umysł jej, łagodny i trwożny, wahający się między chęcią uszczęśliwienia nas obojga a lękiem potępienia wiecznego, popadł w bezgraniczne udręczenie.
Może przytem miłość jej zelżała w chwili, gdy ja stałem się jej najgodniejszym; może, zamiast należycie ocenić wielkość duszy, mocą której dobrowolnie z salonów zszedłem do oficyny, ona w tem mężnem postąpieniu dostrzegła tylko brak podniosłości i wrodzoną skłonność do służebnictwa. Mniemała też pewnie, iż onieśmieliły mnie groźby i urągania innych jej służebników. Dziwiła się, że mam tak mało ambicyi, a ten brak wydawał jej się cechą ubogiego i bojaźliwego umysłu. Nie wyjawiła mi tego wszystkiego; ale ja, raz wpadłszy na trop, domyśliłem się rzeczy całej. Nie urażało mnie to. Jakżeżby zrozumieć mogła moją szlachetną dumę, ona, która przyjęła i podzielała miłość Aldiniego i Lafranchi’ego?
Nie wypiękniałem zapewne w jej oczach, odkąd nie chciałam nosić ani wstęg, ani koronek. Ręce moje, zgrubiałe w jej służbie, już nie wydały jej się godnemi jej rąk uścisku. Pokochała mnie, jako gondoliera, z myślą, że uczyni ze mnie przyjemnego sigisbeja; ale odkąd postanowiłem zaprowadzić między nią i sobą bezstronną wymianę usług, wszystkie jej złudzenia niknęły, i widziała już tylko we mnie nieokrzesanego Chioggiotę, rodzaj głupiego i pracowitego wołu.
W miarę, jak mi się rozjaśniało w głowie skutkiem tych odkryć, uśmierzała się też siła mych zmysłów. Gdybym miał do czynienia z duszą wielką, albo przynajmniej z charakterem energicznym, możebym się pobudził zatrzeć smutne wspomnienia, pozostawione w tem zbolałem sercu przez mych poprzedników w miłości: ale brać spadek po takich ludziach, aby nie być zrozumianym, a jeszcze zapewne kiedyś porzuconym i puszczonym w niepamięć, byłoby to nieszczęściem, którego nie mogłem już okupywać ceną wielkiego wydatku uczucia i woli.
Pani Aldini była dobrą i piękną kobietą; ale czyż w jakiej chatce rodzinnego miasta nie mogłem znaleźć dobroci i piękności połączonych razem, bez wyrzutów i zwłaszcza bez pozostawienia za sobą niesławy?
Postanowienie moje przyszło natychmiast. Zamierzyłem porzucić nietylko signorę, ale i stan służebny. Dopókim był zakochany w jej arfie i osobie, nie miałem kiedy czynić poważnych rozmyślań nad swem położeniem. Ale wziąwszy rozbrat z nierozsądnemi nadziejami, zobaczyłem jasno trudność w zachowaniu godności swej na chlebie wielkopańskim i wtedy przypomniały mi się zdrowe uwagi ojcowskie, których słuchałem jednem uchem.
Napomknąwszy jej o tym zamiarze, przeciw któremu ona wprawdzie wystąpiła, dostrzegłem jednak, że jej wielce ulżyło. Zgodziła się nań, ale z płaczem i obawą żalu za mną, gdyż kochała mnie jeszcze, nie wątpię, całą siłą swego jestestwa.
Nastąpiła niebawem chwila pożegnania. Było to o samej północy, a chwilę tę wybrała umyślnie, ażebyśmy byli bez świadków. Wpośród mnóstwa rozczuleń i łez, z okiem miłosnem zapatrzona we mnie, powiedziała:
— Ty masz duszę bardziej rycerską od wszystkich tych, którzy się rycerzy potomkami mienią.
Odchodząc, podszedłem do łóżeczka Alezyi i zlekka rozsunąłem firanki, aby raz jeszcze na nią spojrzeć. Zbudziła się natychmiast i nie poznała mnie. Przelękła się i zawołała na matkę.
— Panienko — powiedziałem — ja jestem Orco[2]) i przychodzę zapytać dlaczego panienka szpilkami przebija serca swych lalek?
Podniosła się na pościeli i patrząc na mnie złośliwie, odrzekła:
— Dla zobaczenia, czy mają krew błękitną.
W oczach ludu, jak wiecie, błękitna krew oznacza pochodzenie szlacheckie.
— Ależ one wcale nie mają krwi — podjąłem — nie należą do szlachty.
— Więcej, niż ty — odparła — bo ty masz krew czarną.
— Signora mia — odezwałem się pocichu do matki, zasuwając firanki — dobrze się stało, że pani nie rozlała atramentu na swą lazurową tarczę herbową; ta mała patrycyuszka nigdyby pani tego nie przebaczyła.
— A jednak serce moje — odparła — przebija nie szpilka, lecz tysiąc mieczów.
Wyszedłszy na ulicę, przystanąłem, aby spojrzeć na kontur pałacu, oświetlonego od szczytu aż do fantastycznych głębin wielkiego kanału. Przepływała łódź, a poruszając wodę, przecięła i złamała odbłysk tej wielkiej linii czystej. Zdawało mi się, że przebyłem piękny sen i budzę się w ciemności. Zacząłem biedz co tchu, nie spoglądając za siebie i zatrzymałem się dopiero przy moście Paglia, tam gdzie łodzie chioggiotów oczekują podróżnych. Zapytałem, czy który z moich współrodaków nie zechce zawieźć mnie do ojca.
— A, to ty braciszku? — zawołali zdziwieni.
Wyraz ten: braciszku, który Wenecyanie ironicznie nadali Chioggiotom, a ci w dobrej myśli przyjęli, tak miłym był dla mojego ucha, że uściskałem pierwszego, który nim na mnie zawołał.
Obiecano mi odjazd za godzinę i zadano kilka pytań, na które nikt odpowiedzi nie słuchał. Chioggiota nie zna użytku łóżek; zato śpi w nocy chodząc, rozmawiając, nawet wiosłując. Ofiarowano mi łóżko wspólne, to jest na płytach wybrzeża.
Położyłem się na ziemi, pod głowę wziąwszy kolana jednego z towarzyszów, podczas gdy inny moje znów wziął sobie za poduszkę i tak wkoło. Spałem, jak za najlepszych czasów mego dzieciństwa i śniło mi się, że biedna matka moja (która przed rokiem umarła), ukazała się na progu naszej chatynki i błogosławiła mój powrót.
Obudziły mnie okrzyki: Chiosa! Chiosa! tysiąckrotnie powtarzane, któremi nasi przewoźnicy przyzywają podróżnych. Wesoło pomknąłem do łodzi i myśląc o nocy, jaką przepędziła Blanka, wyrzucałem sobie nieco mój dobry sen. Ale pogodziłem się z sobą na myśl, że nie będę odtąd spokoju jej zatruwał.
Było to w samym środku zimy, noce trwały długo; przybyliśmy do Chioggii na godzinę przededniem. Pobiegłem do mej chaty. Ojciec mój już był na morzu, tylko brata najmłodszego zastałem w domu. Długo zeszło zanim się rozbudził i poznał mnie. Widać, że nawykł był spać przy huku morza i nawałnic, gdyż dobijając się o miałom drzwi nie pogruchotał. Nareszcie skoczył mi na szyję, narzucił na siebie kapę i przyprowadził mnie do łodzi, o pół mili w morzu, na miejsce, gdzie stała uwiązana łódź mego ojca.
Poczciwy ten człowiek, oczekując na chwilę stosowną do zarzucenia sieci, spał sobie w niej tymczasem, według zwyczaju starych rybaków, leżąc nawznak, przykryty kołdrą włosianą, przy plusku fal. Bałwany piętrzyły się około niego i okrywały go pianą; żaden szelest ludzki nie rozległ się po obszernych pustyniach Adryatyku. Odsunąłem lekko kołdrę, aby na niego popatrzeć. Był on w spoczynku swym obrazem siły. Zobaczywszy mnie, bynajmniej nie okazał zdumienia, jakby oczekiwał na mnie.
— Och, och! — powiedział — śniła mi się moja poczciwa stara i mówiła do mnie: „Wstawaj, ojcze, syn nasz, Daniel, powraca”.
— Nie będę wam opowiadał, kochani przyjaciele — mówił dalej pan Lelio — wszystkich kolei, jakiemi z chaty w Chioggi przeszedłem na deski pierwszych teatrów włoskich. Było to dziełem lat kilku, a wziętość moja od pierwszego kroku wzrastała nadzwyczaj szybko. Jeżeli dotąd okoliczności były często nieprzyjazne, łatwy mój charakter potrafił je obrócić na możliwą korzyść i mogę powiedzieć, że moje wielkie powodzenia i moje piękne dni nie kosztowały mnie zbyt drogo.
W dziesięć lat po wyjeździe z Wenecyi byłem w Neapolu i grałem Romea w teatrze San-Carlo. Król Murat, jego świetny sztab, oraz wszystkie próżne lub przedajne piękności Włoch, wszystko, co najbłyskotliwsze znajdowało się na przedstawieniu.
Nie mogę się pochwalić, ażebym był wówczas światłym patryotą, ale nie podzielałem zapału ówczesnej epoki do panowania francuskiego we Włoszech. Nie zwracałem się też z miłością do przeszłości, jeszcze bardziej poniżającej; karmiłem się pierwszemi żywiołami karbonaryzmu[3], kiełkującemi podówczas, bez kształtu i nazwy, poczynając od Prus aż do Sycylii.
Heroizm mój naiwny był i gorący, jak pierwotnych uczestników religii. We wszystko, co czyniłem, a zwłaszcza w działalność artystyczną, wprowadzałem uczucie szyderczej dumy i niepodległości demokratycznej, którą przejmowałem się codziennie w klubach, którą wypijałem z potajemnych pamfletów. „Przyjaciele prawdy”, „Przyjaciele światła”, „Przyjaciele swobód”, oto nazwy, pod któremi gromadziły się sympatye liberalne; nawet w szeregach wojska francuskiego tuż obok starszyzny zdobywczej, mieliśmy stronników, synów waszej wielkiej rewolucyi, którzy w tajnikach duszy przyrzekali sobie zmyć plamę 18 brumaire’a[4].
Lubiłem tę rolę Romea, mogłem w niej bowiem wyrazić uczucia walki wojennej, nienawiści rycerskiej. Gdy słuchacze, w połowie pochodzenia francuskiego, oklaskiwali moje wybuchy dramatyczne, czułem się pomszczony za nasze narodowe poniżenie, gdyż zwycięzcy ci bezwiednie oklaskiwali przekleństwa, rzucane na ich głowy, życzenia i groźby śmierci dla nich, najezdców.
Pewnego wieczoru, śród jednego z mych najlepszych momentów i kiedy sala, zdawało się, że runie pod wybuchami zapału, wzrok mój w loży przedniej, tuż przylegającej do sceny, napotkał postać obojętną, której widok nagle mnie zmroził.
Wy, przyjaciele moi, nie wiecie, jakie to ukryte wpływy rządzą nieraz aktorem, jak wyraz pewnych twarzy zajmuje go i ośmiela lub zniechęca. Co do mnie przynajmniej, nie mogę się opędzić bezpośredniemu oddziaływaniu publiczności, czy to podniecając ją, jeżeli się opiera i porywając ją gniewem, czy też zlewając się z nią w zetknięciu elektrycznem, tak, iż uczuciowość moja wzmaga się w miarę jej odczuwania. Zato pewne spojrzenia, pewne słówka wyrzeczone blizko mnie półgłosem, zmieszały mnie niekiedy tak, że musiałem użyć całego wysiłku woli, ażeby zapanować nad wrażeniem.
Twarz, która mnie w tej chwili uderzyła, piękną była iście idealnie; należała do kobiety niezaprzeczenie najpiękniejszej w całej sali teatru San Carlo. Cała ta sala brzmiała przecież okrzykami zachwytu, tylko ta jedna kobieta, królowa tego wieczoru, zdawała się zimno mnie sądzić i dostrzegać we mnie usterki niewidzialne dla oka pospolitego. Była to Muza teatru, surowa Melpomena we własnej osobie, z tym regularnym owalem, brwią czarną, czołem szerokiem, włosami hebanowemi, wielkiem okiem, błyszczącem ponurym blaskiem w szerokiej oprawie, zimnemi usty, których nieugiętego łuku nigdy nie złagodził uśmiech; wszystko to jednak przy cudownym kwiecie młodości i kształtach bogatych zdrowiem, wdzięcznych giętkością, wytwornych.
— Kto to jest ta piękna brunetka z okiem tak zimnem? — zapytałem w międzyakcie hrabiego Nasi, który mnie wielce polubił i co wieczór przychodził do teatru, aby ze mną porozmawiać.
— Jest to córka albo siostrzenica księżnej Grimani — odparł. — Nie znam jej; albowiem podobno tylko co wyszła z jakiejś pensyi klasztornej, a jej matka, czy ciotka, jest także obcą tej części kraju. Tyle ci tylko mogę powiedzieć, że książę Grimani kocha ją, jak rodzoną córkę, że ją dobrze wyposaży i że to jest jedna z najlepszych partyj we Włoszech, za czem jednak nie idzie, abym ja zamyślał stanąć w szeregu współzawodników.
— Dlaczego? - zapytałem.
— Powiadają bowiem, że jest zuchwała i próżna, charakteru wyniosłego i pyszniąca się swem urodzeniem Taki mam wstręt do tego rodzaju kobiet, że nie patrzę nawet na tę przy spotkaniu. Mówią, że ona będzie królową balów nadchodzącej zimy i że piękność jej cudowną jest. Nie wiem o tem i wiedzieć nie chcę. Nie cierpię także Grimani’ego; jest to istny hidalgo z komedyi; a gdyby nie posiadał ogromnego majątku i młodej małżonki, która ma być przyjemną, nie wiem, ktoby się chciał narażać na nudę jego rozmowy lub lodowatą sztywność jego gościnności.
Podczas następnego aktu zaglądałem co chwila do loży przodowej. Nic nie przypisywałem złośliwemu sądowi hrabiego de Nasi, albowiem istotnie ci Grimani nosili się nader wyniośle i nawet na równych sobie spoglądali z piętra.
Przypatrywałem się tej pannie z bezstronnością rzeźbiarza lub malarza; wydała mi się jeszcze piękniejszą, niż za pierwszem wejrzeniem.
Stary Grimani, siedzący z nią na przodzie loży, miał dosyć piękne oblicze, surowe i zimne. Nastroszona ta para przemawiała zrzadka coś do siebie jednozgłoskami, a przy końcu opery zwolna się poruszyła i wyszła, nie czekając baletu.
Nazajutrz zastałem starca i pannę na tem samem miejscu i w tej samej flegmatycznej postawie; nie poruszyli się ani razu, a książę Grimani spał sobie rozkosznie podczas ostatnich aktów.
Przeciwnie, panna zdawała się całą baczność zwracać na widowisko: wielkie jej oczy, niby wzrok upiora, utkwione były we mnie, a wzrok ten nieruchomy, badawczy i głęboki tak mnie nareszcie zaczął rozdrażniać, żem go starannie unikał. Ale, jakby urzeczony, im bardziej usiłowałem odwracać oczy, tem bardziej zwracały się one w stronę czarodziejki.
W tym tajemniczym magnetyzmie było coś tak dziwnie niepowciągnionego, że mnie dziecinna ogarnęła trwoga i obawiałem się ażali zdołam dokończyć partyi. Nigdy niczego podobnego nie doświadczyłem. Były chwile, w których zdawało mi się, że znam tę twarz marmurową i gotowym się czułem coś do niej przemówić przyjaźnie. Innym razem uczuwałem w tej postaci wroga, swego złego geniusza i kusiło mnie coś; aby się do niej z gwałtownemi odezwać wyrzutami.
Do tego ognia dolała oliwy seconda donna, szepcąc mi pocichu:
— Strzeż się, Lelio, bo możesz dostać gorączki. Jest tu w loży kobieta, która rzuca na ciebie urok.
Przez najdłuższą część swego życia ja wierzyłem w urok[5]. Teraz wierzyć przestałem; ale[6] skłonność do cudowności, którą niełatwo wybić z głowy włoskiej, zwłaszcza dziecięciu ludu, rzuciła mnie w najprzesadniejsze marzenia o magnetyzmie zwierzęcym. Była to epoka, w której piękne te fantazye w najlepsze właśnie rozkwitały na świecie; Hoffmann pisał wtedy swoje „Powieści fantastyczne,” a magnetyzm stanowił tę tajemniczą oś, około której obracały się wszystkie nadzieje illuzyonizmu.
Czy mnie choroba opanowała tak, żem się oprzeć jej nie mógł, czy też napadła mnie w chwili chorobliwego usposobienia, dość, że ogarnęły mnie dreszcze i o mało nie zemdlałem, wstępując na scenę. Nikczemne to przygnębienie ustąpiło miejsca złości i w chwili zbliżenia się do przodowej sceny z Checchiną (tak zwała się seconda donna), wskazując jej mą piękną nieprzyjaciółkę, powiedziałem do towarzyszki tak wszakże, aby publiczność usłyszała te słowa, sparodyowane z jednej z najpiękniejszych naszych tragedyi: Bella e stupida („Piękna a głupia”).
Błysk gniewu wzbił się do czoła panny. Poruszyła się, jak gdyby dla zbudzenia księcia Grimani, śpiącego całą duszą; ale wstrzymała się nagle, jak gdyby zmieniając zamiar, pozostała z oczyma utkwionemi we mnie, lecz na ten raz z wyrazem zemsty i groźby, jakby te oczy powiedzieć chciały: „Pożałujesz ty tego!”
Gdym wychodził z teatru, podszedł do mnie hrabia Nasi i rzekł:
— Lelio, ty jesteś zakochany w pannie Grimani.
— Czyżem ja oczarowany? — zawołałem — dlaczego nie mogę się odczepić od tego zjawiska?
— I długo się nie odczepisz, biedaku — dorzuciła Checchina tonem półnaiwnym, półżartobliwym. — Ta Grimani, to dyablik. Poczekaj — dodała, biorąc mnie za rękę — ja się znam na gorączce i ręczę... Carpo della Madonna! — zawołała blednąc. — Ty masz straszną gorączkę, biedny mój Lelio!
— Zawsze artysta ma gorączkę, kiedy gra, a śpiewa tak, iż gorączkuje innych — rzekł hrabia. — Pójdź ze mną na wieczerzę, Lelio!
Podziękowałem za zaproszenie; byłem istotnie chorym.
W nocy miałem gorączkę silną, a nazajutrz nie mogłem wstać.
Checchina usiadła przy mem wezgłowiu i nie odstąpiła odemnie przez czas choroby.
Była to 20-stoletnia kobieta wysoka, silna, piękności nieco męzkiej, lubo biała i blondynka. Siostra moja, to jest pochodząca, jak i ja, z Chioggii. Jak i ja, córka rybaka, długo ćwiczyła swą siłę, wiosłując po falach Adryatyku. Dzika miłość niepodległości sprawiła, że Checchina, ufna w swój piękny głos, wzięła go sobie za środek do pozyskania zawodu wolnego, przy życiu koczowniczem.
Uciekła z domu rodzicielskiego i puściła się w świat pieszo, śpiewając po rynkach miejskich. Przypadkiem zszedłem się z nią w Medyolanie, na dziedzińcu hotelu, gdzie wyśpiewywała podczas gościnnego obiadu. Po akcencie poznałem Chioggiotkę, zapytałem, przypominałem sobie, żem ją widywał dzieckiem, alem się strzegł powiedzieć, że jesteśmy siostrą i bratem, zwłaszcza ze względu na tego Daniela Gemello, który nieco raptownie porzucił kraj skutkiem nieszczęśliwego pojedynku, który jednego biedaka pozbawił życia, a zabójcy zatruł spokój na długo. Ona też we mnie nie poznała tego Daniela.
Pozwólcie mi szybko przejść po tej sprawie i nie budzić gorzkich wspomnień podczas tej cichej biesiady. Dość mi powiedzieć naszemu przyjacielowi, Zorzi, który jest cudzoziemcem[7], że pojedynek na noże trwał jeszcze z całą mocą w Chioggii podczas mojej młodości, a za świadków służyła cała ludność. Pojedynkowano się w biały dzień, na placu publicznym i, jak za czasów rycerstwa, zniewagę ścierano bronią. Smutne powodzenie mojej broni wygnało mnie z kraju; albowiem podesta nieubłaganym był pod tym względem, a prawo surowo ścigało resztki tych starodawnych dzikich obyczajów.
To nam wytłómaczy, dlaczego zawsze ukrywałem dzieje moich lat pierwszych i dlaczego obiegałem po świecie pod imieniem Lelio, tajemnie przesyłając pieniądze mojej rodzinie, pisząc do niej ostrożnie, nie wyjawiając jej nawet, jakie były moje środki utrzymania, z obawy, ażeby ona, pisując do mnie, nie ściągnęła na siebie zbyt otwarcie nieprzyjaźni rodzin Chioggiotyjskich, mniej lub więcej rozdrażnionych przez śmierć mego napastnika.
Ale ponieważ szczątek akcentu weneckiego zdradzał moje pochodzenie, podawałem się za współziomka Palestryny, tak, iż Cecchina nawykła zwać mnie kolejno ziomkiem, kuzynem lub kumem.
Dzięki zachodom moim i poparciu, Checchina szybkie uczyniła postępy, i w okresie mego życia, o którym teraz opowiadam, otrzymała zaszczytne pomieszczenie w towarzystwie operowem San Carlo.
Dziwna to i dobra istota była owa Cecchina; dużo ona zyskała od czasu, gdym ją, że tak powiem, podjął z bruku; ale pozostała w niej i pozostaje dotąd pewna chłopskość, której ona nie pozbywa się nawet w porę na scenie, ale która czyni ją najpierwszą aktorką na świecie w roli Zerliny[8]. Ponieważ wszakże pojętną była i pełną życia, potrafiła wznosić się do względnej wysokości, czego w niej publiczność nie oceniała nawet tak, jak ona zasłużyła. Zdania co do niej były podzielone, a jeden z bywalców teatralnych mawiał, że Cecchina tak blizko zestawia wzniosłość i błazeństwo, iż między obojgiem nie staje już miejsca na dwa potężne ramiona.
Na nieszczęście, Cecchina miała słabość, od której zresztą nie są wolni najwięksi nawet artyści. Lubiła najbardziej role dla siebie nieodpowiednie, a pogardzała temi, w których mogła pofolgować swej werwie, rozwinąć swą szczerość, wrzącą wesołość; gwałtem chciało się jej sprawiać wielkie wrażenia tragiczne. Jako prawdziwa wiochna, zachwycała się bogactwem strojów i wyobrażała sobie, że jest istotnie królową, jak włożyła na głowę dyadem i zarzuciła płaszcz gronostajowy. Wysoka jej kibić dobrze wycięta, postawa silna i niemal marmurowa czyniły z niej piękną statuę, kiedy trzymała się nieruchomie. Ale przesadny gest co chwila zdradzał młodą przewoźniczkę, a kiedy ja chciałem ją ostrzedz na scenie, aby się miarkowała, mówiłem zcicha:
— Bój się Boga! nie pływaj; nie jesteśmy tu na Adryatyku.
Czy Cecchina była moją kochanką, mało to was, spodziewam się, obchodzi; zapewnić tylko mogę, że nią nie była wówczas, gdy zachorowałem, a troskliwość koło mnie zawdzięczałem jedynie dobremu jej sercu i wiernej wdzięczności. Zawsze była mi przyjaciółką i poświęconą siostrą i nieraz śmiało narażała się na zerwanie z najświetniejszymi kochankami, byle nie opuścić mnie lub zaniedbać, kiedy zdrowie moje lub sprawy wymagały jej gorliwości i pomocy.
Zasiadła więc przy mojem łóżku i nie odeszła, póki nie wyzdrowiałem. Jej nieustanna bytność u mnie sprzeciwiała się nieco hrabiemu de Nasi, który był przecież szczerym moim przyjacielem, ale który sam wyznawał mi tę, jak ją nazywał, swą nędzną słabość.
Kiedym namawiał Cecchinę, aby oszczędzała drażliwość tego kochanego młodzieńca, odparła:
— Dajżeż pokój, czyż nie widzisz, że potrzeba go przyzwyczaić, aby szanował moją niepodległość? Czyż myślisz, że zostawszy jego żoną, zezwolę na porzucenie moich przyjaciół teatralnych i będę troszczyła się o to, co pomyślą o mnie ludzie światowi? Nie wierz temu, Lelio, ja chcę pozostać wolną i słuchać tylko głosu własnego serca.
Ona dobrodusznie wyobrażała sobie, że hrabia się z nią ożeni i pod tym względem w dziwny sposób umiała sobie tworzyć złudzenia co do siły namiętności, jakie budziła: nic nie mogło się równać z jej wiarą w jakąś obietnicę, chyba ta beztroskliwa filozofia i heroiczna rezygnacya, jaką okazywała wobec zawodu.
Cierpiałem bardzo, choroba groziła czemś poważniejszem. Leczenie było mozolne, więc też i reszta sezonu dla mnie przepadła. Skorom tylko podzdrowiał, udałem się na wypoczynek, oraz dla oddychania łagodnem powietrzem u podnóża Apenin, około Cafaggiolo, zamieszkawszy w willi, którą posiadał hrabia o milę od Florencyi. Przyrzekł mi tam przybyć z Cecchiną zaraz, jak tylko skończą się przedstawienia obowiązujące ją w teatrze neapolitańskim.
Kilka dni pobytu w tej uroczej samotności tak mnie postawiło na nogi, że próbowałem już to konno, już pieszo odbywać długie spacery po ciasnych wąwozach i malowniczych polankach, tworzących jakby podstawę dla imponujących mas Apeninu.
Pewnego dnia, nie spostrzegłszy tego nawet, znalazłem się na drodze ku Florencyi. Niby wstęga, olśniewająco biała, przecinała ona zielone płaszczyzny, lekko falujące, a przeplatane pięknemi ogrodami, gęstemi parkami, wśród których wznosiły się wykwintne wille.
Chcąc się rozpoznać, przystanąłem obok drzwi jednego z tych pięknych pomieszczeń. Drzwi te były otwarte i ukazywały aleje starych drzew tajemniczo pozaczepianych z sobą gałęźmi. Pod tem ciemnem sklepieniem wolno przechadzała się kobieta o tak wysmukłej kibici i szlachetnej postawie, że, jak mogłem najdłużej, ciągnąłem za nią wzrokiem. Kiedy odchodziła, nie myśląc się odwrócić, przyszła mi nieprzezwyciężona chętka zajrzenia jej w oczy, bez względu na nieprzyzwoitość, a może i nieprzyjemność.
— Kto tam wie — pomyślałem sobie — wszędzie w naszym uroczym kraju znaleźć można kobiety tak pobłażliwe!
Mówiłem sobie przytem, że fizyonomia moja zbyt jest znaną, aby mnie wzięto za złodzieja. Liczyłem też na tę ciekawość, z jaką ludzie lubią zblizka oglądać postać artysty nieco wziętego, oraz jego obejście się.
Zapędziłem się więc w ciemną aleję i idąc wielkiemi krokami, już miałem dosięgnąć do przechadzającej się mieszkanki, kiedym spostrzegł idącego na jej spotkanie przystojnego młodzieńca, o twarzy mdłej, ubranego według ostatniej mody, który ujrzał mnie wprzód, nim zdołałem umknąć w gęstwinę. Byłem o trzy kroki od dostojnej pary. Młodzieniec zatrzymał się przed damą, podał jej ramię i odezwał się, patrząc na mnie wzrokiem tyle zdziwionym, ile przystało na człowieka doskonale ujętego w obrożę krawatu i obyczaju.
— Kochana kuzynko, co to za człowiek idzie za tobą?
Dama obejrzała się, a mnie na jej widok tak coś ścisnęło, że omal nie wróciła mi cała choroba. Serce zadrgało we mnie bólem nerwowym, bo poznałem tę młodą osobę, która tak dziwnie spoglądała na mnie ze swej loży przodowej, podczas gdy mnie choroba pochwyciła w Neapolu.
Twarz jej zlekka się zarumieniła, potem nieco zbladła. Ale ani ruchem, ani żadnem słowem nie wyraziła zdziwienia lub gniewu. Zmierzyła mnie tylko od stóp do głowy z pogardliwym spokojem i z niepojętą pewnością siebie odparła:
— Nie znam go.
Osobliwe to zapewnienie ubodło mą ciekawość. Widziałem w tej młodej pannie dumę tak szczególną i udawanie tak skończone, że mi natychmiast przyszła chęć zrobić jakąś awanturę. My, cyganie artyści, niebardzo pozwalamy imponować sobie zwyczajom światowym i prawidłom konwenansu; nie straszy nas odepchnięcie od tych prywatnych teatrów, na których świat z kolei pozuje przed nami i gdzie my uczuwamy dopiero wyższość artysty, albowiem tam nikt oddać nam nie może tych żywych wzruszeń, jakie my dajemy. Salony nudzą nas i mrożą wzamian za życie i ciepło, jakie my do nich wnosić umiemy.
Śmiało więc przystąpiłem do młodej pary i podałem się za nastrajacza fortepianów, po którego do Florencyi posłano z jakiegoś domu wiejskiego.
I wymieniłem nazwę willi.
— To nie tu. Można odejść — sucho odrzekła signora.
Ale, jak przystało na prawdziwego narzeczonego, kuzynek przyszedł mi w pomoc.
— Kochana kuzynko — powiedział — fortepian twój jest zupełnie rozstrojony; gdyby pan mógł mu poświęcić godzinkę, tobyśmy dziś wieczorem mogli się zabawić muzyką. Proszę cię! Czy pozwolisz?
Młoda Grimani miała zły uśmiech na ustach odpowiadając:
— Jak ci się podoba, kochany kuzynie.
Kim ona chce się zabawić: mną czy nim? — pomyślałem. Może oboma.
Skłoniłem się lekko na znak zgody.
Wtedy kuzyn grzecznie ukazał mi drzwi szklanne w końcu jednej z alei, która zniżając się w kształt altany, zasłaniała fasadę willi.
— Widzi pan — rzekł; w głębi wielkiego salonu towarzyskiego zobaczy pan przejście do salonu przeznaczonego do zajęć, i tam stoi fortepian. Po powrocie ztamtąd będę miał zaszczyt zobaczyć się z panem.
A zwracając się do kuzynki:
— Czy chcesz — zapytał — pójść aż nad staw?
Znowu uśmiechnęła się nieznacznie, ale z wewnętrzną radością, iż mi dokuczyła. A kiedym ja udał się we wskazanym kierunku, ona poszła w inną stronę, wsparta na ramieniu dostojnego kuzynka.
Nie jest rzeczą zbyt trudną prawie nastroić fortepian, a chociaż tego nie próbowałem nigdy, wywiązałem się z zadania dość dobrze; tylko poświęciłem temu daleko więcej czasu, niżby potrzebowała ręka wprawna, z niecierpliwością wszakże spoglądałem na słońce chylące się ku wierzchołkom drzew, gdyż nie miałem innego pozoru do zobaczenia raz jeszcze mojej osobliwej heroiny, jak prosić ją, aby sprobowała fortepianu, czy nastrojony.
Spieszyłem się więc dość niezgrabnie, gdy pośród brzęku, którym się ogłuszałem, podniosłem głowę i spostrzegłem przed sobą signorę w połowie zwróconą ku kominkowi, ale spozierającą na mnie przez źwierciadło ze złośliwą uwagą. Spotkać się z jej ukośnem wejrzeniem i uniknąć go, było rzeczą sekundy. Kończyłem zajęcie swe z zupełną zimną krwią, przygotowany z kolei badać nieprzyjaciela i spotkać się z nim oko w oko.
Panna Grimani (ciągle ją tak nazywałem, nie znając innego jej miana) udawała, że bardzo starannie układa kwiaty w wazonach nad kominkiem; potem poruszyła fotelem, postawiła go tam, zkąd wzięła, upuściła wachlarz, podniosła go z ogromnym szelestem sukni, otworzyła okno, które zaraz zamknęła, umyślnie przewróciła taboret na swą ładną nóżkę, ażeby wydać lekki okrzyk boleści. Byłem tak głupi, żem upuścił klucz na metalowe struny instrumentu, które żałośnie zabrzmiały. Signora drgnęła, wzruszyła ramionami, i nagle odzyskując zimną krew, jakbyśmy między sobą odgrywali scenę parodyi, spojrzała na mnie bystro, z zapytaniem:
— Cosa, signore?
— Zdaje mi się, że wasza wielmożność coś do mnie mówiła? — odparłem z takim samym spokojem, i wróciłem do zajęcia.
Ona stała na środku pokoju, niby skamieniała wobec takiego zuchwalstwa, albo jakby niepewna tożsamości osoby, którą we mnie zdawało jej się poznawać.
Nareszcie zniecierpliwiła się i niemal grubiańsko zapytała mnie, czy prędko skończę.
— O! nie prędko, signora; bo oto jedna struna pękła — odparłem.
I jednocześnie silnie zakręciłem strunę na kołku, tak, ażeby ją zerwać.
— Mnie się zdaje — rzekła — iż ten fortepian bardzo pana trudzi.
— Bardzo — odparłem — wszystkie struny pękają.
I zerwałem drugą.
— To jakby naumyślnie — zawołała.
— Istotnie — odrzekłem znów — naumyślnie.
W tej chwili wszedł kuzyn, a ja na jego powitanie zerwałem trzecią strunę. Była to jedna z ostatnich basowych, huknęła też straszliwie.
Nieprzygotowany na to kuzynek, cofnął się krokiem wstecz, a signora wybuchnęła śmiechem. Śmiech ten wydał mi się dziwnym. Nie odpowiadał on ani jej twarzy, ani powierzchowności; miał w sobie coś cierpkiego i wymuszonego, co zraziło kuzynka tak, że aż mi się go żal zrobiło.
— Obawiam się — powiedziała signora, gdy koniec tego nerwowego wybuchu pozwolił jej przemówić — iż tego wieczoru do naszej muzyki nie przyjdzie. Ten biedny, stary klawicymbał jest zaczarowany; wszystkie w nim struny pękają. Jest to zjawisko nadprzyrodzone, zapewniam cię, Hektorze; dość na nie spojrzeć, aby się załamały i pękły ze strasznym łoskotem.
Potem zaczęła się znowu śmiać wybuchowo, ale tak, że twarz jej zgoła rozweselenia tego nie odczuwała. Kuzyn śmiał się także przez posłuszeństwo, ale nagle przerwała signora:
— Nie śmiejże się, mój kuzynku, wszak nie masz do tego najmniejszej chęci.
Wydawało mi się, że ten kuzyn bardzo nawykł do jej szyderstw i udręczeń. Ale uraziło go to, iż rzecz odbyła się wobec mnie, gdyż odparł topem zagniewanym:
— A czemuż to, kuzynko, nie miałbym mieć chęci śmiać się tak dobrze, jak ty?
— Ponieważ powiadam ci, że tak jest, jak mówię. Ale, powiedz mi też, Hektorze, — dodała, nie troszcząc się o zbyt nagłe przejście z przedmiotu na przedmiot — czy bywałeś tego roku w teatrze San-Carlo?
— Nie, kuzynko.
— To tedy nie słyszałeś sławnego Lelio?
Ostatnie słowa wypowiedziała z emfazą; ale nie była tak bezwstydną, aby zaraz potem spojrzeć na mnie, tak, iż miałem czas powściągnąć drgnienie sprawione przez ten pocisk, rzucony mi prosto w twarz.
— Anim go słyszał, ani widział — odrzekł naiwny kuzyn — ale dużo mi o nim mówiono, wielki to podobno artysta.
— Bardzo wielki — powiedziała signora — wyższy od ciebie o głowę. O! tak, będzie wzrostu pańskiego. Czy pan go zna? — zapytała, zwracając się do mnie.
— Znam go doskonale, signora — odparłem tonem szorstkim; — bardzo to piękny mężczyzna, bardzo wielki aktor, doskonały śpiewak, bardzo dowcipny człowiek, awanturnik śmiały i zręczny, a przytem sławnie się pojedynkuje, co rzeczy nie psuje.
Signora spojrzała na kuzyna, później na mnie z miną niedbałą, jakby chciała powiedzieć:
— Co mnie to obchodzi.
Potem znowu wszczęła śmiech niepowstrzymany, który nie miał nic naturalnego i nie udzielił się ani kuzynowi, ani mnie.
Ja wziąłem się znów do strojenia, a p. Hektor dreptał niecierpliwie i skrzypiał butami po podłodze, jak ktoś bardzo niezadowolony z rozmowy zawiązującej się tak poufale między takim robotnikiem, za jakiego miał mnie, a jego urodzoną narzeczoną.
— Ależ! mój kuzynie, nie wierz temu, co ten pan mówi o Lelio — naraz podjęła signora, przerywając swój śmiech konwulsyjny. — Nie zaprzeczam wielkiej piękności temu artyście, bom na niego nigdy nie patrzyła; a wreszcie, pod szminką, przy włosach i wąsach przyprawnych, każdy aktor wydawać się może pięknym i młodym, ale przeczę, iżby doskonałym był śpiewakiem i dobrym aktorem. Śpiewa fałszywie, a gra niegodziwie. Deklamacya jego jest przesadna, ruch pospolity, wyraz twarzy nastroszony. Kiedy płacze, krzywi się; grożąc, ryczy; kiedy ma być wspaniałym, nudny jest; a w swych najlepszych chwilach, czyli, kiedy stoi i nic nie mówi, można do niego zastosować zwrotkę pieśni:
— Brutto è quanto stupido, (tyle brzydki, ile głupi). Żałuję, że nie jestem zdania tego pana, ale moje jest zdaniem całej publiczności. Nie moja wina, iż Lelio nie miał najmniejszego powodzenia w San-Carlo, i nie radzę ci, kuzynie, jeździć aż do Neapolu, aby go usłyszeć.
Otrzymawszy tak dotkliwą, nauczkę, omało żem nie stracił głowy i nie szukał zaczepki z kuzynem, by ukarać signorę; ale poczciwy chłopiec nie dał mi na to czasu.
— Otoż to są kobiety! — zawołał — a raczej ich niepojęte kaprysy, kuzynko! Nie więcej jak trzy dni, mówiłaś mi, że Lelio jest najpiękniejszym aktorem, śpiewakiem nie do porównania z innymi w całych Włoszech dzisiaj. Jutro zapewne powiesz mi znowu co innego, co nie przeszkadza, że pojutrze...
— Jutro, pojutrze i po wszystkie dni życia mojego, kochany kuzynie — żywo przerwała signora — mówić będę, że ty jesteś postrzelonym, a Lelio głupcem.
— Winszuję, kuzynko — odparł Hektor półgłosem, podając jej ramię do wyjścia z salonu — postrzelonym jest, kto ciebie kocha; głupcem, kto ci się nie podoba.
— Nim wasze miłoście odejdą — odezwałem się się wtedy, nie zdradzając najmniejszego wzruszenia — pozwolę sobie oznajmić, że fortepian ten jest w stanie tak złym, iż dziś go nastroić należycie nie mogę. Muszę odejść, lecz jeśli wasze miłoście życzą sobie, powrócę jutro.
— Rozumie się, panie — odparł kuzyn z protekcyonalną grzecznością i w połowie zwracając się do mnie; — zobowiąże nas pan, powracając jutro.
Grimani, zatrzymując go ruchem nagłym i silnym, zmusiła do zupełnego odwrócenia się, stanęła nieruchomo, wsparta na jego ramieniu, a mierząc mnie wzrokiem wyzywającym:
— Pan przybędzie jutro? — zapytała, widząc, że zamykam fortepian i biorę kapelusz.
— Niechybnie. — odparłem, kłaniając się do samej ziemi.
Trzymała wciąż na jednem miejscu kuzyna nieruchomego przy wejściu do sali, tak długo, aż ja, zmuszony, przedefilować przed nimi dla wyjścia, pokłoniłem się im znowu, spozierając na ten raz na mą przeciwniczkę z mocą godną wszczętej walki. Iskra odwagi błysła z jej oczu. Czytałem w nich jasno, że zuchwałość moja nie niepodoba się jej, i że szranki nie będą przedemną zamknięte.
Byłem też na mym posterunku nazajutrz przed południem, i heroinę zastałem na swojem. Siedziała przy fortepianie, bijąc w klawisze nieme lub głośne z dziwną obojętnością, jak gdyby chciała mi dowieść tą djabelską symfonią całej wzgardy swej i nienawiści do muzyki.
Wszedłem spokojnie i pokłoniłem się jej z takiem uszanowaniem, jak gdybym był istotnie nastrajaczem fortepianów. Trywialnie położyłem kapelusz na krześle, ociężale zdjąłem rękawiczki, naśladując niezdarność człowieka nieprzyzwyczajonego do ich noszenia. Wyciągnąłem z kieszeni skrzyneczkę sosnową, i zacząłem wyciągać z niej struny na długość fortepianu, wszystko poważnie i z prostotą.
Signora wciąż nielitościwie biła w fortepian, który zaczął już wydawać dźwięki, zdolne odstraszyć najtwardszych barbarzyńców. Spostrzegłem wtedy że ona umyślnie coraz bardziej kołatała po nim, ażeby mi dać więcej do roboty, a w tej pozie zauważyłem więcej zalotności niż złości; wydawała się bowiem wcale usposobioną do pozostawania w mem towarzystwie. Wtedy powiedziałem do niej bardzo poważnie:
— Czy wasza miłość uważa, iż fortepian teraz jest strojniejszy?
— Strój jego dosyć mnie zadowala — odparła, przycinając usta, aby nie parsknąć śmiechem — a dźwięki, jakie wydaje, są nadzwyczaj przyjemne.
— Piękny to instrument — podjąłem.
— I w bardzo dobrym stanie — dodała.
— Wasza miłość bardzo biegłą jest w sztuce fortepianowej?
— Jak pan widzisz.
— Oto śliczny walc i bardzo dobrze wykonany.
— Nieprawdaż? Któżby dobrze nie zagrał na instrumencie tak wybornie nastrojonym? Pan lubisz muzykę?
— Mało, signora; ale wasza idzie mi wprost do duszy.
— Więc będę grała dalej.
I z dzikim uśmiechem jęła grzmocić aryę di bravura, którą słyszała, gdym ją śpiewał na scenie z największem powodzeniem.
— Kuzyn waszej miłości ma się dobrze? — zapytałem, gdy skończyła.
— Jest na polowaniu.
— Pani lubi zwierzynę?
— Niezmiernie. A pan?
— Szczerze i głęboko.
— A co pan lubi bardziej: zwierzynę, czy muzykę?
— Muzykę wolę przy stole, lecz w tej chwili wolałbym zwierzynę.
Wstała i zadzwoniła. W mgnieniu oka ukazał się lokaj, niby automat poruszony sprężyną.
— Przynieś tu pasztet ze zwierzyny, który dziś rano widziałam w kredensie — rzekła signora.
I we dwie minuty potem znowu ukazał się lokaj z kolosalnym pasztetem, który na znak pani położył majestatycznie na fortepianie.
Ogromna taca, okryta srebrem stołowem i wszystkiemu przyrządami potrzebnemi do spożywania darów natury przez istoty ucywilizowane, zaległa na drugim końcu fortepianu, a signora ręką silną i lekką złamała szaniec z apetycznego ciasta 1 zrobiła szeroki wyłom w fortecy.
— Oto zdobycz, w której nie będą mieli udziału nasi panowie Francuzi — powiedziała, zabierając kuropatwę, którą położyła na talerzu japońskim.
I poszła ją zajadać w drugim końcu pokoju, usiadłszy na poduszce aksamitnej ze złotemi żołędziami.
Patrzyłem na nią z podziwieniem, nie wiedząc, czy oszalała, czy też chce mnie mistyfikować.
— Pan nie jesz? — zapytała, nie ruszając się z miejsca.
— Wasza miłość nie pozwoliła — odparłem.
— Och! proszę się nie krępować — odrzekła, prując dalej chciwie kuropatwę.
Pasztet ten wyglądał tak znakomicie i tak nęcąco pachniał, że poszedłem za filozoficzną radą rozumu pozytywnego. Przyciągnąłem drugą kuropatwę na drugi talerz japoński, postawiłem na klawiaturze i zacząłem z kolei pożerać z równą gorliwością, jak signora.
Jeżeli to nie jest zamek księżniczki zaczarowanej — myślałem sobie — i jeżeli ta złośliwa czarodziejka nie jest jedyną tu istotą żyjącą, to oczywiście musi się tu ukazać jaki ojciec, stryj, ciotka, czy ktobądź, uchodzący w oczach ludzi sprawiedliwych za ochronę tej szalonej głowy. W razie podobnego zjawiska, chciałbym wiedzieć, jak ono uważać będzie ten dziwny sposób śniadania na fortepianie sam-na-sam z panną domową. Mniejsza wreszcie o to; zobaczę, dokąd mnie doprowadzi ta awantura. A jeżeli pod tem wszystkiem kryje się nienawiść kobieca, o! to ja sobie ją powetuję, choćbym miał czekać dziesięć lat.
Jednocześnie poprzez pulpit fortepianowy spoglądałem na mą piękną gosposię, która zajadała z apetytem nadprzyrodzonym, nie mając snadź wcale tej głupiej manii panienek jedzenia w sekrecie, a przy stole ściskania ust z miną sentymentalną, jak gdyby one były istotami wyższemi od nas. Lord Byron jeszcze był wówczas nie wprowadził mody, polegającej na braku apetytu u płci pięknej, tak, że moja fantastyczna signora pozwalała sobie wszystkiemi ząbkami, a po pewnej chwili powróciła do mnie, ażeby z wyłamanego pasztetu wydobyć kawał combru zajęczego i skrzydło od bażanta.
Patrzyła na mnie, nie śmiejąc się i rzekła tonem poważnym:
— Ten wschodni wiatr przyprawia o głód.
— Mnie się zdaje, że wasza wielmożność może się chlubić dobrym żołądkiem.
— Gdyby kto nie miał dobrego żołądka w piętnastu latach — odparła — musiałby go się wyrzec raz na zawsze.
— Piętnaście lat! — zawołałem, spozierając na nią uważnie i puszczając widelec.
— Mam piętnaście lat i dwa miesiące — odrzekła, wracając na sofę z talerzem powtórnie napełnionym — moja matka niema jeszcze trzydziestu dwóch i wyszła zamąż w przeszłym roku. Czy to nie osobliwe, powiedz pan, ażeby matka wychodziła zamąż przed córką? Prawda i to, gdyby moja kochana mateczka chciała czekać na moje zamążpójście, czekałaby długo. Bo któżby chciał ożenić się z osobą, podobnie piękną, aległupią nad wszelki wyraz.
Była taka dobroduszna wesołość w tym poważnym tonie, jakim mnie dogryzała; taki to był rozkoszny dyablik z tej dziewczyny o czarnych oczach i włosach długich, we zwojach spadających na alabastrową szyję, siedzącej na swej poduszce z naiwnością tak wdzięczną, a jednak skromną, że wszelka moja niechęć i złe zamiary ustały. Postanowiłem sobie wypić cały flakon wina, ażeby uśpić wszelkie skrupuły.
Wypiwszy, odstawiłem flakon z talerzem, i łokciem wspierając się o fortepian, spoglądałem na nią z tego punktu. Ta cyfra lat piętnastu wszystko pomieszała mi w głowie. Kiedym miał wydać sąd o kim, a zwłaszcza z płci niewieściej, zawsze starałem się dowiedzieć o wieku w sposób najdowodniejszy. Zręczność w kobiecie wzrasta tak szybko, że pół roku więcej, albo pół roku mniej sprawia, że przebiegłość uchodzi za szczerotę i naodwrót. Dotąd wyobrażałem sobie, że panna Grimani ma lat około dwudziestu, gdyż była tak dorodna, silna, pełna, a w oczach, w postawie i ruchach miała tyle pewności siebie, że każdy za pierwszem spojrzeniem popełniał ten sam anachronizm, co i ja.
Lecz przypatrując się bliżej, poznałem mój błąd. Ramiona jej były szerokie i silne, ale pierś mało rozwinięta. Jeżeli w figurze ukazywała się już kobieta, miała zato pewne minki i wyrażenia zatrącające dzieckiem. Choćby naprzykład ten apetyt, ten brak zupełny kokieteryi, ta zuchwała niewłaściwość pozostawania sam-na-sam ze mną, wszystko to świadczyło w mych oczach, że nie mam do czynienia, jak poprzednio myślałem, z kobietą pyszną i ciętą, lecz z figlarną pensyonarką i ze zgrozą odepchnąłem myśl nadużycia jej nieroztropności.
Zagłębiłem się w tem rozmyślaniu, zapominając odpowiedzieć na znaczące wyzwanie, jakie mi rzuciła. Patrzyła na mnie bystro, a ja na ten raz nie myślałem unikać jej wzroku, lecz go badać. Miała prześliczne oczy, nieco wypukłe i bardzo otwarte; kierunek ich był zawsze widoczny, nagły i obejmujący w lot przedmiot badania. Wzrok ten, bardzo rzadki u kobiety, bystry był, lecz nie zuchwały. Znaczył objawianie się i działalność duszy odważnej, dumnej i szczerej. Wypytywał o wszystko z powagą i zdawał się mówić: — Nie ukrywajcie przedemną nic, bo i ja nie mam nic do ukrycia.
Spostrzegłszy, iż ja poddaję się jej badawczości, tknięta niepokojem, lecz nieośmielona, porwała się z miejsca i przyśpieszyła wyjaśnienie, którego ja od niej właśnie żądać zamierzałem:
— Panie Lelio — odezwała się — jeżeli pan ukończyłeś śniadanie, proszę mi powiedzieć, poco tu przyszedłeś?
— Stanie się zadość, signora — odparłem, idąc zabrać jej talerz i kieliszek, które postawiła na posadzce, i zanosząc je na fortepian; — tylko nawzajem proszę mi powiedzieć, czy nastrajacz fortepianów przy odpowiedzi ma zasiąść przed klawiaturą, czy też aktor Lelio ma stać przed waszą miłością z kapeluszem w ręce, gotowy do odwrotu po udzieleniu wam odpowiedzi?
— Pan Lelio raczy usiąść na tym fotelu — odrzekła, wskazując mi fotel na prawo od kominka — a ja usiądę na tym — dodała, siadając na lewo, naprzeciw mnie o jakie dziesięć stóp odległości.
— Signora — zacząłem, siadając — ażebym należycie spełnił rozkaz, przystąpić muszę do rzeczy nieco z góry. Przed dwoma miesiącami grałem „w Romeo i Julii” w San-Carlo. W przedniej loży siedziała...
— Mogę dopomódz pańskiej pamięci — przerwała Grimani. — W loży przedniej, po prawej stronie sceny siedziała młoda osoba, która panu wydała się piękną: ale przyjrzawszy się jej bliżej, uważałeś, iż twarz jej niema wyrazu, a potem, mówiąc do jednej z aktorek i to tak głośno, że młoda osoba mogła usłyszeć, wyrzekłeś pan, iż...
— Na imię nieba! signora — przerwałem — proszę nie powtarzać słów wyrzuconych w gorączce i wierzyć, że ja podlegam drażnieniom nerwowym, przyprowadzającym mnie do szału. W takiem usposobieniu wszystko mi zawadza, wszystko mnie nęka...
— Ja nie pytam, dlaczego podobało się panu wyrazić zdanie tak dobitne o tej młodej panience z loży; proszę mi tylko dopowiedzieć resztę swojej biografii.
— Ażeby być prawdomównym, muszę obstawać przy wstępie. Uniesiony pierwszym napadem gorączki, początkiem ciężkiej choroby, z której zaledwie powstałem, wyobrażałem sobie, że czytam głęboką wzgardę i zimną ironię na nieporównanie pięknem obliczu panny z przedniej loży. Zniecierpliwiło mnie to naprzód, potem zmieszało, następnie wstrząsnęło do tego stopnia, żem stracił głowę i poddałem się brutalnemu ruchowi, aby zerwać złowrogi czar, krępujący wszystkie moje władze i obezwładniający mnie w najsilniejszym i najważniejszym punkcie mej roli. Niech mi wasza miłość wybaczy ten szał: ja wierzę w magnetyzm, zwłaszcza gdy jestem chory, a mózg mój słaby zarówno, jak nogi. Wyobrażałem sobie, że panna z loży przedniej wywiera na mnie wpływ szkodliwy; a podczas ostatniej choroby, która chwyciła mnie zaraz nazajutrz po mem uchybieniu, wyznaję, że mi ona często ukazywała się w malignie, ale zawsze wyniosła, grożąca, obiecująca, że drogo opłacę bluźnierstwo, jakie mi się wymknęło. Oto jest, signora, pierwsza część moich dziejów.
Gotowałem tarczę przeciw oczekiwanemu wybuchowi epigramów, rzucanych niby komentarz do tego opowiadania, przyznać trzeba dość nieprawdopodobnego.
Ale Grimani, patrząc na mnie ze słodyczą, mało licującą z rodzajem jej piękności, odrzekła, przechylając się nieco przez poręcz fotelu:
— Istotnie, panie Lelio, twarz wasza okazuje mocne cierpienia; a jeśli mam wszystko wyznać, poznawszy pana wczoraj, powiedziałam sobie, żem was źle widziała na scenie, boś mi się pan wówczas wydawał o dziesięć lat młodszym. Dziś znów widzę was w tym samym wieku, co na scenie, tylko z cerą chorobliwą, i przykro mi, że stałam się przyczyną rozdrażnienia.
Mimowoli zbliżyłem fotel; lecz moja towarzyszka znowu przybrała ton żartobliwy.
— Przejdźmy do drugiej części waszych dziejów, panie Lelio — powiedziała, bawiąc się wachlarzem — i objaśnijcie mnie dlaczego, zamiast unikać, przybyliście aż tutaj, aby odnaleźć osobę, której widok jest wam tak wstrętny i złowrogi?
— Otóż to rzecz kłopotliwa — odparłem, cofając fotel, łatwo posuwający się na kółkach przy najmniejszym ruchu. — Mamże powiedzieć, że mnie tu sprowadził prosty przypadek? Jeżeli tak powiem, czy mi Wasza Miłość uwierzy? A jeśli nie powołam się na przypadek, czy Wasza Miłość tem się nie obrazi?
— Mało mi na tem zależy — odparła — czy to przypadek był, czy pociąg magnetyczny, jakbyś pan może nazwał; chciałabym tylko wiedzieć, z jakiej racyi został pan nastrajaczem fortepianów?
— Było to natchnienie, signoro: pod pierwszym lepszym pozorem chciałem tu wejść.
— A dlaczego wejść?
— Odpowiem szczerze, gdy Wasza Miłość raczy mi wprzód wyjaśnić, z jakiej pobudki dozwoliła mi wejść tu, pomimo natychmiastowego poznania mnie?
— Pobudka fantazyi, signor Lelio. Nudziłam się sam na sam z kuzynem, lub ze starą ciotką, którą zaledwie znam; więc podczas gdy jeden jest na polowaniu, a druga w kościele, myślałam, iż może rozweselę sobie wybrykiem tę ponurą samotność, w jakiej mnie trzymają.
Fotel mój przysunął się sam i namyślałem się, ażali mam wziąć za rękę signorę. Wydawała się w tej chwili bezczelną. Istnieją dziewczęta, rodzące się kobietami, a zepsute są wprzód, nim postradają niewinność. Ta jest jeszcze dzieckiem — pomyślałem sobie, ale dzieckiem znudzonem swojem dziecięctwem: głupi byłbym, gdybym nie odpowiedział na zaczepki, czynione z taką zimną krwią i śmiałością. Niech tam sobie kuzynek robi, co chce! Dlaczego woli polowanie, niż kuzynkę?
Lecz signora zgoła nie zważała na moje wzburzenie i mówiła dalej:
— Teraz sztuczka już się odegrała: spożyliśmy zwierzynę mego kuzynka, a ja rozmawiałam z aktorem. Zmistyfikowałam ciotkę i konkurenta. W przeszłym tygodniu kuzyn mój miotał się z gniewu za to, że, według jego mniemania, chwaliłam pana zbyt gorąco. Teraz, jak on mówić do mnie będzie o panu, a ciotka zacznie dowodzić, że aktorzy nie powinni otrzymywać rozgrzeszenia, ja spuszczę oczy skromnie i potulnie, a w duszy śmiać się będę, myśląc, że pana Lelio znam i żem tu z nim była na śniadaniu, choć się nikt tego ani domyśla. Ale teraz musisz mi pan powiedzieć, dlaczego chciałeś tu wejść w roli przybranej?
— Przepraszam... pani powiedziała jeden wyraz, który mocno mnie uderzył... Pani w przeszłym tygodniu chwaliła mnie gorąco?...
— Oh! to dlatego tylko, aby rozzłościć mojego kuzyna. Z natury ja nie jestem zapalną.
Kiedy ona odzywała się do mnie drwiąco, ja nabierałem chętki do awantury i gotów byłem ośmielać się.
— Skoro pani jest ze mną tak szczera — odparłem — nie będę mniej szczerym i ja. Owóż, wszedłem tu, aby naprawić swoją winę i uprosić pokornie o przebaczenie boską piękność, przeciw której popełniłem bluźnierstwo.
Jednocześnie zsunąłem się z fotelu i znalazłem u kolan Grimani, blizki ujęcia jej za ręce. Ona nie zdawała się tem bardzo zdziwioną; widziałem tylko, że dla ukrycia pewnego zakłopotania, udawała, iż się przygląda mandarynom chińskim na wachlarzu.
— Oh! zbyt pan dobry — odezwała się, nie patrząc na mnie — iż przypuszczasz potrzebę żądania przebaczenia. Raz, jeżeli ja istotnie wyglądam na głupią, nie wina pana, iż to dostrzegłeś; jeżeli przeciwnie, to co mnie obchodzi, iż pan taką sobie mnie wyobraziłeś.
— Przysięgam na wszystkie bogi, a na Apollina w szczególności, iż powiedziałem to tylko w gniewie, w szaleństwie, może też w przystępie innego uczucia, które wtedy zrodziło się zaledwie, a już mieszało mi w głowie. Widziałem, że pani mnie ma za nic, że jest pani dla mnie niemiłosierną; miałżem spokojnie przenieść na sobie stratę jedynego głosu, pozyskanie którego tak przyjemnem i chlubnem było dla mnie?... Nakoniec, signoro, jestem tu, odkryłem siedzibę pani, i znając zaledwie jej imię, szukałem, dotarłem, znalazłem, mimo przeszkód, odległości; i oto jestem u stóp pani. Czy sądzi pani, że pokonałbym tyle trudności, gdyby mnie nie dręczyła zgryzota, nie ze względu na panią, która najsłuszniej nie dbasz o wpływ swych wdzięków na takiego biednego komedyanta, jak ja, ale ze względu na Stwórcę, którego zapoznałem i znieważyłem najpiękniejsze dzieło.
Już się ośmielałem ująć jednę z jej rąk, kiedy ona żywo powstała, mówiąc:
— Proszę wstać, panie; oto kuzyn mój wraca z polowania.
Istotnie, zaledwie zdążyłem pobiedz do fortepianu i otworzyć go, kiedy pan Hektor Grimani, w stroju myśliwskim i ze strzelbą w ręku, wszedł, u stóp kuzynki składając torbę pełną zwierzyny....
— Oh! nie zbliżaj się tak bardzo do mnie — rzekła signora — jesteś okropnie zabłocony, a te wszystkie okrwawione zwierzęta sprawiają mi obrzydzenie. Ah! proszę cię, Hektorze, odejdź ztąd i uprowadź te szkaradne psy, trącące błotem i zanieczyszczające posadzkę.
Poprzestać musiał kuzyn na tym wylewie wdzięczności i pójść się dowolnie wyperfumować w swoim pokoju.
Lecz zaledwie wyszedł z tej sali, kiedy wkroczyła do niej kobieta, nakształt ochmistrzyni, z oznajmieniem, że ciotka powróciła i prosi ją do siebie.
— Idę — odparła Grimani. — A pan — rzekła, zwracając się do mnie — skoro klawisz ten pękł, to chciej go zabrać z sobą i mocno skleić. Trzeba go przynieść jutro i nawiązać struny brakujące. Wszak mogę liczyć na pańskie słowo? Stawisz się pan?
— Bezwątpienia, signoro.
I odszedłem, zabierając klawisz, który wcale nie był pęknięty.
Stawiłem się ściśle na zamówienie. Ale nie sądźcie, ażebym był zakochanym w tej osóbce: podobała mi się, co najwięcej. Była nadzwyczaj piękną, lecz ja piękność jej widziałem oczyma ciała, duszą jej nie czułem. Jeśli chwilami zaczynałem lubić tę dziecinną żywość, niebawem popadałem w wątpliwość i mówiłem sobie: czemużby ona nie miała kłamać przedemną, skoro przed ochmistrzynią i kuzynem kłamie z taką czelnością? Może ona ma już ze dwadzieścia lat, bo i na to wygląda; może popełniła dotąd nie jeden wybryk, zaco internowano ją w tym smutnym zamku, bez żadnego towarzystwa, prócz starej dewotki, przeznaczonej do łajania jej, i poczciwego kuzynka, gotowego niewinnie ubrać się w jej błędy przeszłe, obecne i przyszłe...
Zastałem ją w salonie z tym kochanym kuzynkiem i kilku ogromnemi psami myśliwskiemi, które omal mnie nie pożarły.
Signora, dziwnie kapryśna, tego dnia przyjmowała psy w sposób zgoła odmienny od wczorajszego, a lubo niemniej były zabłocone i nieznośne, łaskawie pozwalała im kolejno lub razem przewalać się na obszernej sofie z czerwonego aksamitu, zdobnej złotemi taśmami. Od czasu do czasu siadała pośród tej sfory, głaszcząc jednych, przyjaźnie strofując drugich.
Wydało mi się wkrótce, że ten zwrot przyjaźni ku psom był tylko czułem przymilaniem się do kuzyna, gdyż płowy signor Ettore zdawał się tem wielce ucieszonym, i nie wiadomo komu dawał w duszy pierwszeństwo: kuzynce, czy psom.
Żywą była aż do zapamiętałości, a humor jej wydał mi się tak wysoko nastrojonym, rzucała na mnie w zwierciadle wzrokiem tak zaostrzonym, że się nie mogłem doczekać odejścia kuzyna. Odszedł nareszcie wkrótce — signora dała mu jakieś zlecenie. Kazał się trochę prosić, lecz ustąpił przed spojrzeniem nakazującem, oraz zapytaniem: „Nie chcesz więc tam pójść?” wymówionem tonem, któremu on widocznie opierać się nie był zdolnym.
Natychmiast po jego odejściu, ja, porzucając klawiaturę, wstałem i zacząłem w oczach signory szukać wskazówki, czy mam do niej podejść, czy czekać, aż ona podejdzie do mnie. Ona stała również i zdawała się ze wzroku mojego chcieć odgadnąć, ku czemu się przychylę. Lecz mało mnie zachęcała, a usta jej były półotwarte dla dania mi nauczki w razie gdybym się potknął w tem niebezpiecznem spotkaniu, tak, iż czułem się nieco zmieszanym wewnętrznie.
Nie wiem, jakim sposobem, ta wymiana spojrzeń wyzywających a niepewnych, wrzenie całej istoty naszej powstrzymujące nas oboje na miejscu, alternatywa zuchwalstwa i obawy, obezwładniająca mnie w stanowczej może chwili mojej awantury — wszystko, nawet czarna suknia atłasowa Grimani, jarzące słońce letnie, złocistemi promieńmi przenikając przez ciemne firanki jedwabne, w fantastycznym półmroku gasło u stóp naszych, godzina, atmosfera gorąca, powściągane bicie mego serca — wszystko, słowem, żywo przypomniało mi podobną scenę z mej pierwszej młodości: panią Blankę Aldini, w cieniu gondoli, magnetycznym wzrokiem przykuwającą jednę z mych stóp postawioną na łodzi, a drugą na wybrzeżu Lido. Uczuwałem takie samo zmieszanie, zaburzenie wewnętrzne, żądzę, gotową ustąpić miejsca takiemu samemu gniewowi. Czyżbym ja wówczas — pomyślałem — pożądał Blanki przez próżność, tak samo jak teraz pożądani Grimani przez miłość?
Nie można było teraz, śpiewając, wybiedz rezolutnie na pole, jak ongi wybiegałem na wybrzeża Lido, aby się zemścić za niewinną kokieteryę. Nic mi nie pozostało, tylko usiąść; nie miałem innej zemsty pod ręką, tylko brzdąkać kwintami po fortepianie, strojąc go.
Przyznać trzeba, że ten sposób wywierania zemsty nie miał w sobie nic tryumfalnego. Niedostrzegalny uśmiech przebiegł po zakątkach ust signory, gdy ja zginałem kolana, ażeby usiąść, i zdawało mi się, że czytam te rozkoszne słowa wypisane na jej fizyognomii: Dzieckiem jesteś, Lelio. Lecz gdy nagle powstałem, gotów pchnąć fortepian w koniec sali, aby upaść jej do nóg, czytałem znowu jasno w jej czarnej źrenicy: Panie, oszalałeś!
Pani Aldini — pomyślałem — miała lat 22, a ja 15 lub 16; teraz mam dwadzieścia dwa. Że nademną panowała Blanka, to rzecz prosta; ale żeby ta mnie wyprowadzała w pole, to rzecz nie w porządku. Trzeba więc zimnej krwi. Usiadłem spokojnie, mówiąc:
— Przepraszam panią, że spoglądam na zegar; nie mogę pozostawać długo, a fortepian zdaje mi się już być w tak dobrym stanie, iż mi pozwala wrócić do moich zajęć.
— W dobrym stanie! — odparła z ruchem niechętnym, bardzo widocznym. — Postawiłeś go pan w tak dobrym stanie, że zapewne przez całe życie nie będę na nim grała. Ale przykro mi: podjąłeś się go pan nastroić; dla własnego honoru, panie Lelio, należy dzieła dokonać.
— Signora — odrzekłem — nie chodzi mi o nastrojenie tego fortepianu, jak i pani o granie na nim. Jeżeli usłuchałem rozkazu pani i powróciłem tu, to jedynie dlatego, ażeby pani nie skompromitować nagłem przerwaniem tej gry. Lecz Wasza Miłość rozumie, iż żart nie może trwać wiecznie; że trzeciego dnia już to i dla niej samej przestaje być zabawnem, a czwartego byłoby nawet nieco niebezpiecznem dla mnie samego. Nie jestem ani tyle bogatym, ani tyle sławnym,. abym miał czas do tracenia. Wasza Miłość pozwoli, iż oddalę się za kilka minut, a wieczorem przybędzie tu prawdziwy nastrajacz, który dokończy mej roboty, przytaczając, iż kolega jego zachorował i przysyła go w zastępstwie.
Signora nie odparła ani słowa, ale zbladła jak śmierć, i ja znowu uczułem się zwyciężonym. Kuzyn powrócił. Nie mogłem powstrzymać ruchu niecierpliwości, i otóż znowu tryumfowała signora, i znowu, widząc, że mi się nie chce odejść, igrała sobie z memi wewnętrznemi wzruszeniami.
Rozpromieniła się, rozweseliła. Względem kuzyna dopuszczała się zaczepek tak doskonale środkujących między czołobitnością a ironią, że niebawem ani on, ani ja, nie wiedzieliśmy, jak je rozumieć.
Potem, naraz odwróciwszy się od niego i podchodząc do mnie, poprosiła głosem cichym, z miną tajemniczą, abym fortepian nastroił o ćwierć tonu niżej od kamertonu, gdyż ona ma głos kontraltowy. Kogo chciała zmistyfikować, kuzyna, czy mnie, wypowiadając mi tę tajemnicę z miną tak poważną?... Omało nie uścisnąłem ręki Hektorowi, tak nasze fizyognomie wydały mi się głupiemi, a położenie śmiesznem. Ale uważałem, że dobry ten chłopiec więcej do tego przywiązywał wagi, niż ja, a spoglądał on na mnie z pod oka tak niedowierzająco i głęboko, że trudno mi było powstrzymać się od śmiechu. Odparłem więc signorze z miną jeszcze bardziej poufną:
— Przewidziałem życzenie pani i fortepian właśnie nastrojonym jest na ton orkiestry w San-Carlo. który zniżono podczas ostatniego sezonu z powodu mojego zakatarzenia.
Wtedy signora wzięła kuzyna z miną teatralną i spiesznie uprowadziła go w ogród. Kiedy się tak przechadzali pod fasadą, ja ukryłem się za kotarą i słyszałem ich rozmowę.
— To samo właśnie chciałam ci powiedzieć, kochany kuzynie — mówiła signora. — Człowiek ten ma fizyognomię dziwną, przerażającą; on pojęcia niema o fortepianie i nie poradzi sobie nigdy z jego nastrojeniem. Zobaczysz! To jakiś rzezimieszek, bądź pewnym. Miejmy ciągle na niego oko, a ty, przechodząc obok niego, trzymaj zegarek w ręku. Przysięgam ci, że gdy, nie myśląc o niczem, przechyliłam się ku fortepianowi, aby powiedzieć, iżby go zniżył, on wyciągnął rękę, aby mi porwać mój złoty łańcuch.
— Eh! żartujesz, kuzynko. Niepodobna, aby jakiś łotr był tak zuchwałym. Ja nie to właśnie chciałem powiedzieć, a ty udajesz, iż mnie rozumiesz.
— Ja udaję, Hektorze? Ty mnie posądzasz o udawanie? Ja miałabym udawać! Dalipan, powiedz mi, czyś ty wart tego, ażebym ja się trudziła nad wymyślaniem kłamstwa ze względu na ciebie?
— Surowość twoja jest zgoła bezzasadną, kuzynko. Tyle widać wart jestem, abyś szukała sposobności dla odzywania się do mnie słowami krzywdzącemi.
— Ależ, o czem ty mówisz, kuzynie? Dlaczego powiadasz, że ten...
— Powiadam, że ten człowiek nie jest nastrajaczem fortepianów, że on fortepianu twego nie nastraja i nigdy żadnych fortepianów nie nastrajał.
Powiadam, że nie spuszcza cię z oka, że śledzi wszystkie twoje ruchy, że pochłania wszystkie twe wyrazy. Powiadam, że ten człowiek gdzieś cię widział, w Neapolu, czy Florencyi, w teatrze lub na przechadzce, i zakochał się w tobie.
— I wkradł się tu pod przebraniem, aby mnie zobaczyć, może i uwieźć, niegodziwiec, zbrodniarz!
Wymawiając te słowa tonem napuszystym, signora padła na ławkę i śmiała się do rozpuku.
Spostrzegłszy, iż kuzyn podchodzi do drzwi salonu z miną gniewną, wróciłem na miejsce i, chwyciwszy młotek, gotów byłem roztrzaskać mu nim czaszkę, gdyby próbował mnie znieważyć; poczułem już w nim bowiem człowieka, który nie myśli się bić, ale zwołuje służbę, gdy ktoś go uraża w pobliżu przedpokoju. Padnie on trupem przed pociągnięciem sznurka od dzwonka — pomyślałem sobie, ściskając młotek w ręku i szybko oglądając się dokoła.
Ale przygoda moja niedługo utrzymała ten dramatyczny nastrój.
Znowu zobaczyłem signorę, przechadzającą się po tarasie z kuzynem pod ręką. Chwilami przystawali przed uchylonemi drzwiami szklanemi, aby spojrzeć na mnie, co ona czyniła z miną drwiącą, on z kłopotliwą. Nie wiedziałem już, co mówią między sobą, tylko gniew coraz bardziej chwytał mnie za gardło.
Niebawem ukazała się na tarasie ładna subretka. Signora mówiła coś do niej żywo, przybierając ton rozkazujący. Subretka zdawała się wahać; kuzyn zdawał się błagać kuzynkę, aby zaniechała wybryku.
Nareszcie przyszła do mnie subretka z miną nieśmiałą i powiedziała, czerwieniąc się aż po białka oczu:
— Signora kazała mi — to są własne jej słowa — oświadczyć panu, że jesteś zuchwalcem, i że lepiejbyś pan zrobił, gdybyś nastrajał fortepian, zamiast oglądać się za nią. Przepraszam pana... zdaje mi się, że to jakiś żart.
— I ja tak mniemam — odparłem; — lecz powiedz panna signorze, iż składam jej głęboki ukłon i proszę, aby mi nie przypisywała takiego zuchwalstwa, abym się za nią oglądał. Nie myślałem o tem bynajmniej; lecz, jeśli mam powiedzieć prawdę tobie, miła panienko, ciebie to ja uglądałem na trawniku, i tak mnie zajęłaś, że i o robocie mojej zapomniałem.
— Ja, panu! — zawołała subretka, rumieniąc się jeszcze bardziej i kłopotliwie głowę przechylając na łono. — Jakim sposobem ja mogłam w panu wzbudzić zajęcie?
— Takim sposobem, że jesteś stokroć ładniejszą od swej pani — odparłem, obejmując ją w pasie i całując ją wprzód jeszcze, nim mogła dostrzedz ruch mojej ręki.
Była to piękna wieśniaczka, mleczna siostra signory. Także brunetka, smagła, wysokiego wzrostu, tylko nieśmiała w ruchach, a o tyle naiwna i łagodna w obejściu, o ile młoda jej pani była rezolutną i chytrą.
Tak ją zmieszał ten napastniczy pocałunek w przytomności signory, która pod ten czas podstąpiła pod próg salonu, wiodąc za sobą głupiego kuzyna, że uciekła, chowając twarz w niebieski fartuch, wyszywany srebrem.
Signora, nie przypuszczając, że ja tak filozoficznie wezmę jej impertynencyę, cofnęła się krokiem, a kuzyn, który nic nie widział, powtórzył kilka razy:
— Co to jest? Co się stało?
Biedna dziewczyna uciekała wciąż, nie chcąc odpowiedzieć, a signora wybuchnęła przymuszonym śmiechem, na który ja udałem, że nie zważam.
Co odpowiedziała signora kuzynowi — nie wiem, gdyż oddalili się w drugi koniec tarasu.
Pozostałem sam.
Po oddaleniu się signory z kuzynem, pokój, w którym pozostałem, zaległa cisza, ja zaś popadłem w zadumę.
Jak długo stałem oparty o fortepian, nie wiem, gdy ujrzałem wchodzącą signorę. Powróciła sama. Miała wyraz twarzy, który chciał być surowym, a był właściwie pomieszanym i wzruszonym.
— Szczęście to dla pana i dla mnie — rzekła głosem nieco zmienionym — że kuzyn mój jest prostodusznym i łatwowiernym; bo trzeba panu wiedzieć, że jest on przytem zazdrosny i gorący.
— Doprawdy? — rzekłem poważnie.
— Nie szydź pan — odrzekła z urazą. — Ktoś może dać się podejść, gdy kocha; ale odważnym jest, kto nosi nazwisko Grimani.
— Nie wątpię — rzekłem tym samym tonem.
— Bardzo więc pana proszę — mówiła dalej z mimowolną gwałtownością — abyś się odtąd już tu nie pokazywał, gdyż wszystkie te żarciki mogłyby się źle skończyć.
— Jak się pani podoba — odparłem zgoła obojętnie.
— Zdaje mi się jednak, iż one pana mocno bawiły; gdyż nie zdajesz się usposobionym do ich zaniechania.
— Jeżeli mnie one bawią, to przez posłuszeństwo, tak jak we Włoszech dziś bawią się wszyscy za panowania wielkiego Napoleona. Chciałem się był przed godziną wycofać; pani nie chciała.
— Nie chciałam? Pan śmiesz mówić, żem ja nie chciała?
— Chcę powiedzieć, że pani nie pomyślała o tem; czekałem, aż pani da mi jakiś pozór do wycofania się w sposób jakkolwiek prawdopodobny podczas mego zajęcia, bo ja żadną miarą wymyśleć go nie mogłem. Byłoby to tak nienaturalnem w stanie, w jakim znajduje się fortepian, a ja mam tak stałą wolę nie uczynienia niczego, coby panią mogło skompromitować, że powrócę tu jutro...
— Nie zrobisz pan tego...
— Przepraszam panią, powrócę.
— Ale dlaczego? Jakiem prawem?
— Powrócę, aby zadowolić ciekawość jaśnie oświeconego pana Hektora, który mocno pragnie się dowiedzieć, kim ja jestem; powrócę zaś w moc prawa, jakie mi pani nadała, do stanięcia oko w oko z człowiekiem, z którym podobało się pani naigrawać ze mnie.
— Czy to groźba, panie Lelio? — rzekła, ukrywając strach pod płaszczykiem dumy.
— Nie, pani. Człowiek, który nie chce się cofać przed innym, nie jest człowiekiem rzucającym groźby.
— Ależ kuzyn mój nic panu nie powiedział, ja wbrew jego woli urządziłam te żarty.
— Ale on jest zazdrosny i gorący... co większa, odważny. Ja nie jestem zazdrosny; nie mam do tego ani tytułu, ani chęci. Ale jestem również gorący, i również, lubo się nie nazywam Grimani — odważny. Nie zdaje się pani?
— Oh! nie wątpię, Lelio! — zawołała akcentem, który mnie dreszczem przejął od stóp do głowy, tak różnym był od tego, co słyszałem w ciągu trzech dni.
Spojrzałem na nią ze zdziwieniem; ona spuściła oczy skromnie, ale i dumnie. Rozbroiła mnie raz jeszcze.
— Signoro — powiedziałem — zrobię, co pani zechcesz, to tylko, co zechcesz i jak zechcesz.
Namyślała się chwilę.
— Pan nie możesz tu powrócić jako nastrajacz fortepianów — rzekła — skompromitowałbyś mnie, gdyż kuzyn mój niezawodnie powie ciotce, iż ma pana za awanturnika, szukającego przygód miłosnych, a ciotka, dowiedziawszy się, zaraz powie mojej matce. Owóź, wiedz o tem, panie Lelio, że ja dbam o jednę tylko osobę na świecie: o moją matkę; że lękam się jednej tylko na świecie rzeczy: niechęci mojej matki. Źle mnie ona jednak wychowała, widzisz pan sam; okropnie mnie psuła, ale jest tak dobrą, czułą, smutną... Tak mnie ona kocha... gdybyś pan wiedział!...
Łza błysnęła pod czarną powieką signory, usiłowała ją powstrzymać, lecz upadła jej na rękę...
Wzruszony, przejęty i zgnębiony przez tego bożka, z którym nie igra się darmo, złożyłem usta na tej pięknej ręce i pochłonąłem tę piękną łzę, subtelną truciznę, która ogień zapuściła w mej piersi.
— Żegnam panią — powiedziałem — ślepo posłusznym ci będę; na honor, jeżeli kuzyn pani mnie obrazi, pozwolę się znieważyć; wolę uchodzić za nikczemnego raczej, niż gdybyś pani miała drugą łzę przezemnie uronić.
I ukłoniwszy się jej do samej ziemi, wyszedłem.
Kuzyn nie wydał mi się tak wojowniczym, jak mi go przedstawiała signora, gdyż ukłonił mi się pierwszy, kiedy go mijałem. Odchodziłem wolno, przejęty smutkiem, ponieważ zakochałem się, a powrócić nie mogłem. Stając się szczerą, miłość moja szlachetniała.
Odwracałem się kilka razy, aby zobaczyć aksamitną suknię signory, ale ona już zniknęła. W chwili, gdy przechodziłem pod kratą parkową, spostrzegłem ją w alei, ciągnącej się wzdłuż muru wewnętrznego. Biegła, aby się zrównać ze mną, a usiłowała przybierać krok powolny i zamyślony, aby udać przedemną, że spotkanie to nastąpiło przypadkiem. Ale była zadyszana, a piękne zwoje czarnych włosów poczochrały się wzdłuż gałęzi, które ona szybko odrzucała, aby przebiedz przez szpaler.
Chciałem się do niej zbliżyć, ale dała mi znak wskazujący, jakoby ktoś szedł za nią. Chciałem przeleźć przez kratę, lecz nie mogłem się zdecydować. Wtedy uczyniła mi znak pożegnania, ze spojrzeniem i uśmiechem nieopisanym. W tej chwili była tak piękną, jak nie widziałem jej nigdy. Położyłem rękę na sercu, drugą na czole, i uciekłem, szczęśliwy, a zakochany szalenie. Zaszeleściły gałęzie o kilka kroków za signorą, ale tam, jak i gdzieindziej, kuzyn nie pokwapił się w porę: ja zniknąłem.
Zastałem w domu list od Checchiny.
— Wyjechałam, ażeby zobaczyć się z tobą — pisała do mnie — i wypocząć pod miłym cieniem Cafaggiolo po trudach teatralnych. Wywróciliśmy się w San-Giovani, oberwałam kilka sińców, ale powóz na nic. Niezgrabni rzemieślnicy tego miasteczka każą mi czekać trzy dni na naprawę. Każ założyć do swego powozu i przyjedź po mnie, jeżeli nie chcesz, żebym zginęła z nudów w tej oberży mulników i t. d.
Wyjechałem w godzinę potem i nad rankiem stanąłem w San-Giovani.
— Dlaczegoż jesteś sama? — zapytałem, usiłując wycofać się z jej wielkich ramion i siostrzanych uścisków, nieznośnych mi od czasu choroby, a to z powodu perfum, których używała nadmiernie, czy to chcąc w tem naśladować wielkie panie, czy, że namiętnie lubiła Wszystko, co drażni zmysły.
— Poróżniłam się z Nasim — odparła — porzuciłam go i nie chcę więcej o nim słyszeć.
— Ej! to nie na seryo — zauważyłem — skoro, ażeby uciec od niego, właśnie do niego przybywasz?
— Owszem, bardzo seryo; ponieważ zabroniłam mu jechać za sobą!
— I zapewne, ażeby tego nie dopuścić, zabrałaś mu powóz i zgruchotałaś go na drodze.
— To z jego winy: musiałam przynaglać pocztylionów. Pocóź on ma ten głupi zwyczaj, żeby mnie gonić? Chciałabym była zabić się, wypadając z powozu, tak, aby za przybyciem widział mnie umierającą i dowiedział się, co to znaczy sprzeciwiać się takiej kobiecie, jak ja.
— To jest, kobiecie niespełna rozumu. Ale nie będziesz miała przyjemności umrzeć dla pomszczenia się, skoro z jednej strony nic sobie złego nie wyrządziłaś, z drugiej, że on za tobą nie pędził.
— Oh! on niezawodnie przejechał tędy tej nocy, nie domyślając się, że ja tu jestem, i tyś się zapewne minął z nim przejeżdżając. My go zastaniemy w Cafaggiolo.
— No, on to waryactwo może spełnić.
— Gdybym była tego pewną, wolałabym przesiedzieć tu z tydzień ukryta, ażeby go niepokoić i dać mu do myślenia, żem pojechała do Francyi, jak mu już raz zagroziłam.
— Jak ci się podoba, moja śliczna. Co do mnie, mało mnie zachwyca ta miejscowość i ten zajazd; kłaniam ci się i pozostawiam powóz.
— Gdybyś nie był głupi, pomściłbyś mnie, Lelio!
— Dziękuję! nie jestem obrażony, ani ty także, zdaje mi się.
— Śmiertelnie, Lelio!
— On zapewne nie chciał ci dać dwudziestu pięciu tysięcy franków na białe rękawiczki, ale chciał ci dać pięćdziesiąt tysięcy na brylanty; coś w tym rodzaju?
— Nie, Lelio, on chciał się ożenić!
— Byle nie z tobą, to tę jego chęć uważam za rozsądną.
— Ale co najstraszniejsza, to, iż myślał wyłudzić na mnie przyzwolenie na swe małżeństwo i względy me nadal zachować. Po takiej zniewadze, wyobraź sobie, był tyle zuchwały, że mi ofiarował milion, pod warunkiem, że mu pozwolę się ożenić i pozostanę mu wierną!
— Milion! daj go dyabłu! Oto już czterdziesty milion widzę, który odrzucasz, moja poczciwa Checchino. Możnaby całą rodzinę królewską utrzymać za miliony, któremi wzgardziłaś!
— Ciebie się zawsze żarty trzymają, Lelio. Przyjdzie chwila, kiedy się przekonasz, że gdybym chciała, mogłabym być królową, jak każda inna. Czyż to siostry Napoleona piękniejsze są odemnie? Czy mają więcej talentu, dowcipu, energii? Ach, jakżebym ja umiała prowadzić królestwo!
— Prawie tak samo, jak prowadzić podwójną buchalteryę w kantorze handlowym. No, no, uważaj! Włożyłaś szlafrok odwrotną stroną, a łzy ze swych pięknych oczu ocierasz jedwabną pończochą. Porzuć na chwilę te ambitne marzenia i jedźmy.
Zdążając do willi Cafaggiolo i słuchając bohaterskich deklamacyj, oraz różnych majaczeń mej towarzyszki, nie bez trudności zdołałem się dowiedzieć, że poczciwy Nasi na jakimś balu dał się oczarować pewnej pięknej osobie i prosił o jej rękę; że oznajmił o tem Checchinie; że gdy ta uznała za właściwe zemdleć i dostać spazmów, tak go wzruszyła jej rozpacz, iż prosił ją, aby się zgodziła na stan przejściowy i pozostała jego kochanką, pomimo małżeństwa.
Wtedy Checchina, widząc że on słabnie, dumnie odmówiła podziału jego serca i sakiewki kochanka. Zażądała koni pocztowych i podpisała lub udała, że podpisuje umowę z operą paryzką. Dobrotliwy Nasi nie mógł znieść myśli utracenia kobiety, którą nie był pewnym czy już przestał uwielbiać, dla kobiety innej, której może jeszcze nie uwielbiał. Przeprosił śpiewaczkę; cofnął swoją prośbę i zaniechał starań o rękę znakomitej piękności, której Checchina nie wiedziała nazwiska!
Śpiewaczka dała się zmiękczyć; ale dowiedziała się pobocznie nazajutrz po tej wielkiej ofierze, iż Nasi niewielką miał zasługę w poniesieniu jej, ponieważ pomiędzy tą sceną zagniewania i pojednania, jaką miał z Checchiną, szczęśliwy rywal odsadził go od małżeństwa.
Zagniewana Checchina wyjechała, zostawiwszy hrabiemu piorunujący list, z oświadczeniem, iż go więcej nie zobaczy; i wybierając się do Francyi, gdyż każda droga wiedzie do Paryża, jak do Rzymu, pędziła do Cafaggiolo czekać, aż ją dogoni kochanek i położy się plackiem na drodze, by dalej nie posuwała zemsty, która już trochę zaczynała ją nudzić.
Wszystko to w mózgu Checchiny nie było wstanie pomieścić ciasnego wyrachowania i chciwej intrygi. Lubiła ona bogactwo, to prawda, i nie mogła się bez niego obejść, lecz miała tyle wiary w swoją dolę i tyle zuchwalstwa w charakterze, że narażała co chwila dzisiejszy los dla jutrzejszego. Co rano przebywała Rubikon, pewna, iż na drugim brzegu zastanie państwo bardziej kwitnące od opuszczanego. Nie było więc nic nizkiego w tych kobiecych matactwach, bo nie było nic tchórzliwego. Ona nie udawała boleści, nie czyniła fałszywych obietnic, nie zanosiła udanych próźb. W chwilach dla niej dolegliwych dostawała prawdziwych napadów nerwowych. Czemuż kochankowie jej byli tak łatwowierni, iż gwałtowne wybuchy jej gniewu brali za głęboki ból, powstrzymywany przez duszę? Czyż to nie wina wszystkich mężczyzn, jeśli pozwalają się oszukiwać próżności własnej?
Zkądinąd, gdyby nawet Checchina, dla zachowania władzy, grała tragedyę w swym buduarze, tłumaczyła ją wielka szczerość postępowania. Nigdy mi się nie zdarzyło spotkać kobiety szczerszej, wierniejszej kochankom jej wiernym, śmielszej w swych wyznaniach, gdy się za niewierność pomściła, bardziej niezdolniej do odzyskania władzy za pomocą kłamstwa. Prawda, iż gwoli temu kochała niedosyć, i że żaden mężczyzna, zdaniem jej, nie zasługiwał na to, aby ona dlań zadawała sobie przymus i poniżała się we własnych oczach przez dłuższe udawanie. Ja często myślałem, że my, mężczyźni, głupio postępujemy, wymagając tyle szczerości, skoro tak mało oceniamy wierność. Sam doświadczałem, że trzeba więcej uczucia, aby podtrzymać kłamstwo, niż odwagi, aby powiedzieć prawdę. To tak łatwo być szczerym z osobą, której się nie kocha; tak przyjemnie być szczerym z osobą którą się kochać przestało!
Ta prosta uwaga wyjaśni wam, dlaczego niepodobieństwem było dla mnie długo kochać Checchinę i dlaczego musiałem ją zawsze szanować, pomimo jej zuchwałych wybryków i bezmiernej ambicyi. Zrozumiałem zaraz, że jest to kochanka nieznośna a doskonała przyjaciółka; była przytem pewna poezya w tej awanturniczej energii, w tej obojętności dla bogactw, wywoływanej przez samo w nich zamiłowanie; w tej niepojętej zarozumiałości, wieńczonej zawsze powodzeniem mniej jeszcze do pojęcia trudniejszem!
Ciągle się porównywała do sióstr Napoleona i to na swoją korzyść, wraz z samym Napoleonem, jako równym sobie. Było to pocieszne, a niebardzo śmieszne. W swoim zakresie miała ona tyleż zuchwalstwa i szczęścia, co wielki zdobywca. Kochankami jej bywali zawsze ludzie młodzi, bogaci, piękni i uczciwi, i nie sądzę, aby który z nich skarżył się po rozłączeniu, gdyż w gruncie była bezinteresowną i szlachetną. Zawsze umiała tysiące dzieciństw i złośliwostek okupić jakimś stanowczym aktem siły i dobroci.
— Moja biedna dziewczyno — mówiłem do niej po drodze — źle na tem wyjdziesz, jeżeli Nasi weźmie cię za słowo i puści cię do Francyi.
— Niema, niebezpieczeństwa — odparła z uśmiechem, zapominając, iż tylko co powiedziała mi, że za nic na świecie nie ulegnie jego prośbom.
— Ale przypuśćmy, iż tak się stanie, cóż wtedy uczynisz? Nie masz ani grosza i nie zwykłaś zachowywać podarunków od kochanków, których opuszczasz? I dlatego to ja szanuję cię trochę, mimo wszystkie zbrodnie. Powiedz mi, co wtedy się z tobą stanie?
— Będę się martwiła — odparła — tak, istotnie. Lelio, będę się martwiła, gdyż Nasi to zacny człowiek, serce uczciwe. Założę się, że płakać będę... sama nie wiem, jak długo! Ale człowiek albo ma szczęście, albo go niema. Jeżeli los chce, abym udała się do Francyi, to widać, że już nic szczęśliwego spotkać mnie nie może we, Włoszech. Jeżeli się rozstanę z tym dobrym i czułym kochankiem, to snadź dlatego, iż tam czeka na mnie jakiś bardziej jeszcze ofiarny i odważny człowiek, aby mnie poślubić i przekonać świat, że miłość wyższa jest nad wszystkie przesądy. Nie wątpij, Lelio: ja będę księżną, może królową. Jedna stara czarownica z Malamocco przepowiedziała mi to w mym horoskopie, kiedy miałam ledwie lat cztery, i ja tego nigdy nie zapomniałam: dowód, że to nastąpić musi.
— Dowód niezbity — odpowiem — argument przekonywający! Królowo Baratryi, pozdrawiam cię!
— Co to jest Baratrya? Czy to jaka nowa opera Cimarosy?
— Nie, to imię gwiazdy przewodniczącej twemu przeznaczeniu.
Przybyliśmy do Cafaggiolo i nie zastaliśmy Nasi.
— Gwiazda twoja blednie, szczęście cię opuszcza — odezwałem się do Checchiny.
Przygryzła usta i zaraz odparła z uśmiechem:
— Przed wschodem słońca zawsze są mgły na lagunach. W każdym razie, trzeba nabrać sił, żeby gotową być na pociski losu.
To mówiąc, zasiadła do stołu, połknęła prawie całego cietrzewia nadziewanego truflami, poczem spała dwanaście godzin bez przerwy, ubierała się trzy godziny, a trzepała koncepty i niedorzeczności aż do wieczora. Nasi nie przybył.
Ja zaś, wpośród całego ożywienia i wesołości, jakie ta dobra dziewczyna wniosła do samotnej willi, ciągle myślałem o przygodzie z panną Grimani i miałem niepohamowaną chęć zobaczenia się z nią. Ale jakim sposobem? Próżno siliłem się na wynalezienie takiego, coby jej nie naraził.
Przy rozstaniu się z nią przysiągłem sobie, że nie popełnię żadnej niedorzeczności. Przechodząc pamięcią ostatnie chwile, w których wydała mi się tak naiwną i czułą, uważałem, iż nie mogę już lekko względem niej postępować, bez utraty szacunku dla siebie samego.
Nie śmiałem wywiadywać się o jej otoczenie, tem mniej o jej sposób życia; nie chciałem się przedtem widywać z nikim w okolicy, a teraz prawie tego żałowałem, gdyż mógłbym się dowiedzieć przypadkiem tego, o co nie śmiałem zapytywać wprost.
Obsługujący człowiek był neapolitańczykiem, przybyłym wraz ze mną, i równie jak ja, w tej okolicy obcym. Ogrodnik był głupim i głuchym. Możeby mi mogła coś powiedzieć gospodyni, zarządzająca domem od dzieciństwa Nasi; alem nie śmiał jej zapytywać: ciekawą była i gadatliwą. Niezmiernie korciło ją to, gdzie ja bywam, a podczas tych trzech dni, w których nie przyniosłem jej zwierzyny, ani nie zdałem sprawy z mych przechadzek, była tak podnieconą, iż obawiałem się, aby nie odkryła mojego romansu. Jedno imię mogło ją wprowadzić na ślad: strzegłem się też wymówienia go.
Nie chciałem jechać do Florencyi, bo byłem tam aż nadto znanym; gdybym się tylko pokazał, odwiedzinom nie byłoby końca; ja zaś w usposobieniu chorobliwem i mizantropijnem, dla którego schroniłem się do Cafaggiolo, ukryłem moje nazwisko i stan tak przed okolicą, jakoteż przed domownikami. Musiałem tembardziej zachować incognito, że Nasi wkrótce zapewne przybędzie, a jego zamysły małżeńskie wymagać mogą, aby obecność Checchiny w willi pokryta była tajemnicą.
Upłynęły dwa dni, a hrabia nie przybył — on jeden, który mógłby mnie objaśnić, bez tego, iżbym potrzebował wychodzić z domu. Checchinę zdjął wielki smutek i wielki katar, z powodu przygody podróżnej. Może też rada była temu pozorowi, zatrzymującemu ją w Cafaggiolo, po tem wszystkiem, co mnie o swem rzekomem zerwaniu z hrabią wypowiedziała.
Pewnego rana, nie mogąc już wytrzymać, ponieważ ta piętnastoletnia signorina, ze swemi małemi rączkami a wielkiemi oczyma, nieustannie chodziła mi po głowie, wziąłem torbę myśliwską, zawołałem na psa, i udałem się na polowanie, zapomniawszy tylko o strzelbie.
Daremnie chodziłem około willi Grimani; nie dostrzegłem żadnej żywej istoty, nie usłyszałem żadnego ruchu ludzkiego. Wszystkie kraty od parku były zamknięte, i zauważyłem, że w wielkiej alei, z której wchodziło się do dolnych apartamentów, powycinano wielkie drzewa, a gęste ich gałęzie tamowały zupełnie widok. Czyżby umyślnie wzniesiono te barykady? Czyżby to była zemsta kuzyna, albo złośliwość samej mojej heroiny? Gdybym uwierzył w to ostatnie! pomyślałem. Ale nie wierzyłem. Wolałem przypuszczać, iż ona jęczy nad moją nieobecnością i niewolą własną, a dla wyzwolenia jej tworzyłem projekty jedne śmieszniejsze od drugich.
Wróciwszy do Cafaggiolo, zastałem w pokoju Checchiny ładną wieśniaczkę, w której natychmiast poznałem mleczną siostrę panny Grimani.
— Oto jest — odezwała się Checchina, która posadziła ją bez ceremonii w nogach swego łóżka — oto jest piękna dziewczyna, która ma interes tylko do ciebie samego. Wzięłam ją pod opiekę, ponieważ stara Cattina chciała ją zuchwale wypędzić. Ja, po jej skromnym wyglądzie odrazu poznałam, że to dziewczyna uczciwa i nie pytałam o nic. Prawda, moja miła brunetko? No, no, nie wstydź się, i przejdź do salonu z panem Lelio. Ja nie jestem ciekawą, bądź spokojna; mam co innego na głowie, nie to, żeby dręczyć moich przyjaciół.
— Pójdź, kochane dziecko — powiedziałem do subretki — i nie obawiaj się niczego; tu masz do czynienia tylko z uczciwymi ludźmi.
Dziewczynina stała rozgorączkowana i smutna, aż litość brała. Lubo dotąd nie wyjawiła przez lęk powodu swego przybycia, wyciągnęła jednak z kieszonki i w pomieszaniu ukazywała do połowy bilecik, który chowała znowu, rozdzierana między chęcią zachowania własnego honoru i honoru panny...
— O, mój Boże! — wyrzekła nareszcie głosem drżącym — gdyby pani pomyślała, że ja tu przychodzę w złych zamiarach!..
— Ależ ja nie myślę o niczem, moja biedna dziewczyno, — zawołała dobra Checchina, otworzywszy książkę i czytając przez lornetkę, lubo miała wzrok doskonały, gdyż uważała, że to jest w dobrym tonie mieć słabe oczy.
— Tak, pani wydaje się tak dobrą, z takiem zaufaniem mnie pani przyjęła!
— Ależ ty budzisz zaufanie w każdym — odrzekła śpiewaczka; — a jeżeli jestem dobrą dla ciebie, to ty zasługujesz na to. Dalej, dalej! Ja nie jestem niedyskretną: opowiadaj panu Lelio swoje sprawy, to mnie zgoła nie obchodzi. Zabierz-że ją, Lelio! Biedna dziewczyna! myśli, że jest zgubioną.
Bądź pewną, moje dziecko, że aktorki są tak dobremi kobietami, jak inne.
Dziewczyna głęboko się ukłoniła i poszła za mną do salonu. Serce jej biło tak, że aż zielony stanik się poruszał, a lica szkarłatne były jak jej spódnica. Spiesznie wydobyła list z kieszeni fartuszka i oddając mi go, cofnęła się o trzy kroki, z obawy, iżbym nie okazał się względem niej tak zuchwałym, jak za pierwszym razem. Uspokoiłem ją powagą mego zachowania się i zapytałem, czy ma mi co więcej jeszcze do powiedzenia.
— Mam poczekać na odpowiedź — rzekła z miną zbolałą.
— To poczekajże w pokoju pani.
I odprowadziłem ją do pokoju Checchiny.
— Miła ta dziewczynka — oświadczyłem — chce wejść w służbę do jednej pani z Florencyi, którą znam osobiście, i prosi mnie o list polecający. Nim napiszę, czy pozwolisz, aby tu pozostała?
— I owszem! — odrzekła Checchina, dając jej znak, aby usiadła i uśmiechając się do niej przyjaźnie.
Ta prostota i łagodność względem osób jej dawnego stanu należała do liczby pięknych przymiotów Checchiny.
List signory brzmiał jak następuje:
„Nie byłeś pan trzy dni! Albo ci zbrakło dowcipu, albo chęci zobaczenia się ze mną. Czyż to ja mam wyszukiwać sposobu dla przedłużenia naszych przyjacielskich stosunków? Jeżeli go pan nie szukałeś, jesteś głupcem; jeżeli nie znalazłeś, jesteś tem, o co oskarżyłeś mnie. Na dowód, że ja nie jestem ani superba, ani stupida, wyznaczam panu schadzkę. Jutro, w niedzielę, pojadę do Forencyi i o ósmej rano będę na mszy w Santa-Maria del Sasso. Ciotka moja jest chora, siostra mleczna, Lila, sama tylko jedna będzie mi towarzyszyła. Jeżeli stangret i lokaj zwrócą na pana uwagę, daj im pieniędzy, są to nicponie. Do widzenia jutro”.
Odpowiedzieć, przyrzec, przysięgnąć, podziękować i wręczyć ładnej Liii najokrąglejszy bilecik miłosny, było dla mnie dziełem krótkiej chwili. Ale kiedym chciał w rękę wysłanki wsunąć sztukę złotą, powstrzymało mnie jej spojrzenie pełne godności i smutku. Przez poświęcenie uległa ona fantazyi swej pani, lecz widocznie sumienie wyrzucało jej ten czyn słabości, a gdyby miała jeszcze wziąć zań zapłatę, byłoby to dla niej okrutnem upokorzeniem i karą. Mocnom sobie w tej chwili wyrzucał pocałunek, który wycisnęłem na jej ustach dla podraźnienia signory i próbowałem naprawić swój błąd, odprowadzając ją aż do końca ogrodu z takim szacunkiem i grzecznością, jakby to była jaka wielka pani.
Przez całą resztę dnia byłem bardzo podniecony, tak, iż Checchina spostrzegła moje wzruszenie.
— I cóż, Lelio — odezwała się do mnie przy wieczerzy na tarasie ocienionym bluszczem i jaśminem — widzę, że ci coś jest. Czemu przedemną nie roztworzysz serca? Czym kiedy wydała twoją tajemnicę? Czym niegodna twego zaufania? Czym zasłużyła, abyś mi je odjął?
— Nie, moja dobra Checchino — odparłem — oddaję sprawiedliwość twojej dyskrecyi, lecz jeżeli wszystkie moje tajemnice należą do ciebie, są inne...
— Wiem, co mi chcesz powiedzieć — przerwała żywo — są inne, nie należące do ciebie samego i któremi ty nie masz prawa rozporządzać. Lecz jeżeli ja, mimo ciebie, domyślam się ich, to czy powinieneś przez zbyteczny skrupuł daremnie zaprzeczać temu, o czem ja wiem równie dobrze, jak ty. Ej! doskonalem ja zrozumiała przybycie tej ładnej dziewczyny; widziałam rękę w jej kieszonce, i nim mi powiedziała „dzień dobry”, wiedziałam, że ma przy sobie list. Po jej smutnej i kłopotliwej minie pojęłam, że tu zachodzi historya romansowa, w której figuruje wielka dama sromająca się świata, albo młoda panienka, narażająca przyszły związek małżeński z porządnym obywatelem. Co pewna, to to, że zdarzyła ci się jedna z tych zdobyczy, które was, mężczyzn, wprawiają w taką dumę, ponieważ uchodzą za trudne i wymagają bacznego ukrywania się. Czy nie widzisz, żem odgadła?
Odpowiedziałem westchnieniem.
— Nie pytam cię o więcej — mówiła dalej — wiem, że nie powinieneś wydawać ani imienia, ani mieszkania, ani stanu osoby; to mnie wreszcie nie obchodzi. Ale mogę cię zapytać, czyś zadowolony lub zrozpaczony, a ty powinieneś mi powiedzieć, czy ja mogę ci się przydać na co.
— Jak ciebie będę potrzebował, powiem ci — odrzekłem; — co zaś do zadowolenia lub rozpaczy, mogę cię zapewnić, że dotąd ani jedno ani drugie.
— Aj! bacz ty dobrze na jedno jak i na drugie, gdyż w obu razach nie byłoby powodów do wielkich wzruszeń.
— Co ty wiesz?
— Mój kochany Lelio — odparła tonem poważnym — przypuśćmy, że będziesz zachwyconym. Co kobieta łatwa może więcej albo mniej zaważyć w życiu teatralnego artysty, wychowańca teatru, gdzie kobiety są tak piękne, tak skrzące dowcipem? Czyż ciebie upoi zdobycz z wielkiego świata? Próżność! próżność! Kobiety światowe tak są niższe od nas pod każdym względem, jak próżność niższą jest od chwały.
— Ależ skromną jesteś, winszuję! — odparłem, — Lecz nie możnaby odwrócić zdania i powiedzieć, że próżność właśnie, a nie miłość, pociąga mężczyzn do stóp artystek teatralnych?
— O! wielka to różnica — zawołała Checchina. — Piękna i wielka aktorka jest istotą uprzywilejowaną od natury, a podwyższoną urokiem sztuki. Wystawiona na widok mężczyzn w całym blasku swej piękności, talentu i sławy, czyż dziwna, że wzbudza podziw i zapala żądze? Pocóż więc wam, którzy po większej części podbijacie nas przed wielkimi panami, zwracać się myślą ku tym patrycyuszkom, które uśmiechają się do was koniuszczkiem ust, a przyklaskują wam końcem palców? A! bo taka tam stara i brzydka świetnieje herbem na karecie i guzikami u lokaja.
— Kochana przyjaciółko — odparłem — rozumnie mówisz; rozumowanie twoje nie opiera się na fakcie prawdziwym. Gwoli mojego honoru mogłabyś, sądzę, przypuścić, że brzydota i starość nie są koniecznemi u patrycyuszki zakochanej w artyście. Zdarzały się młode i piękne, które miały oczy, a skoro zmuszasz mnie do powiedzenia rzeczy śmiesznych w śmiesznym stylu dla zamknięcia ci ust, dowiedz się więc, że przedmiot moich płomieni ma piętnaście lat i że ta dziewczyna piękną jest jak bogini Cypryda, których wydarzeń wyuczasz się na pamięć z wierszydeł Guariniego.
— Lelio! — zawołała, wybuchając śmiechem — jesteś najnieznośniejszym z zarozumialców, jakich kiedykolwiek znałam.
— Jeżeli jestem zarozumialcem, piękna księżniczko — krzyknęłem — to w tem jest nieco i twojej winy, jak utrzymują.
— Ha! — odparła — jeżeli nie kłamiesz, jeżeli twoja kochanka godną jest głupstw, jakie masz dla niej popełnić, to po tygodniu będziesz zrozpaczonym.
— Ale cóż to ci się stało, panno Checchino, że mi prawisz takie nieprzyjemne rzeczy?
— Nie śmiejmy się, Lelio — rzekła, przyjaźnie kładąc rękę na mojej. — Ja ciebie znam lepiej, niż ty sam siebie. Tyś seryo zakochany i będziesz cierpiał...
— Daj pokój, Checca! Na stare lata ty osiądziesz sobie w Malamocco i tam będziesz wróżyła dobre lub złe rzeczy przewoźnikom z lagun; a tymczasem, piękna wróżko, pozwól mi spuścić się na swą dolę bez złych przeczuć.
— Nie! nie! Nie przestanę dopóty, dopóki ci nie wywróżę wszystkiego. Gdyby chodziło o kobietę odpowiadającą tobie, nie chciałabym cię niepokoić; ale ja oburzam się na wszelkie szlachcianki, na wszelkie kobiety światowe, margrabiny czy kupcowe! Kiedy widzę, jak ten głupi Nasi zaniedbuje mnie dla jakiejś tam jejmościanki, która mi się nie podoba, powiadam sobie, że wszyscy mężczyźni są próżni i głupi. I tobie także przepowiadam, że kochanym nie będziesz, gdyż kobieta światowa nie może kochać aktora; a jeżeliby cię przypadkiem pokochała, to jeszcze gorzej, bo doznasz upokorzenia?
— Upokorzenia! Checchino, co też ty wygadujesz.
— Poczemże poznaje się miłość?... Nie wiem... Wszak nietylko po przyjemności, jaką ona daje, ale i po poświęceniu się wzajemnem?
— Zapewne, i cóż dalej?
— A jakiegoż ty poświęcenia spodziewać się możesz od tej swojej kochanki? Czy rozkosz masz tylko na myśli. Co? Z odpowiedzią nie spieszysz?...
— Istotnie, ale wszak ci mówiłem, że ona ma piętnaście lat, a ja jestem człowiekiem uczciwym.
— Myślisz się z nią ożenić?
— Ja! Ożenić się z panną bogatą i wysokiego rodu! A niech mnie Bóg broni! Cóż ty mniemasz, że mnie tak pilno do małżeństwa, jak tobie?
— Ale przypuszczam, iż chciałbyś się ożenić: czy sądzisz, że ona się zgodzi? jesteś pewnym?
— Powtarzam ci, że nie myślę się żenić z nikim, za nic w świecie.
— Jeżeli dlatego, że źlebyś wyszedł na twej zachciance, to rola twoja jest bardzo smutną, mój dobry Lelio!
— Corpo di Bacco! nudzisz mnie, Checca!
— Tego sobie właśnie życzę, duszo moja! Nie myślisz się zatem żenić, bo byłaby to z twej strony fantazya impertynencka, i ty to rozumiesz. Nie myślisz uwodzić, bo byłoby to zbrodnią, a ty jesteś człowiekiem uczciwym. Ani to, ani owo; powiedz mi więc, czy to tak bardzo zajmująco zapowiada się ten twój romans?
— Ależ ty, duszo ciasna i pozytywna, czyż wcale nie rozumiesz wzruszeń uczuciowych. Jeżeli ja chcę się zabawić w sielankę, kto mi zabroni?
— Sielanka to rzecz dobra w muzyce; ale w miłości musi to być coś bardzo ckliwego.
— Lecz niema w tem ani zbrodni, ani upokorzenia.
— Czemuż więc smutny jesteś i wzburzony?
— Zdaje ci się, Checchino; spokojny jestem i wesoły, jak zwykle. Dajmy temu wszystkiemu pokój; nie zalecam ci milczenia o tem, co ci powiedziałem, bo mam w tobie ufność. Aby cię zaś uspokoić co do stanu mego umysłu, powiem ci tylko jedno: dumny jestem z mojego artystycznego zawodu, jak nigdy żaden szlachcic dumnym nie był ze swego margrabstwa. Niktby nie zdołał mnie w tem ubiedz. Nigdy nie będę tak zarozumiałym, cokolwiekbądź o tem mówisz, abym żądał poświęceń nadzwyczajnych, a jeżeli odrobina miłości rozgrzewa serce moje w tej chwili, poprzestaję na skromnej radości, żem tę odrobinę obudził. Zgadzam się na twe porównanie aktorek z kobietami wielkoświatowemi. Ale młodość i piękność są wszędzie bożyszczami, przed któremi uginamy kolano; a co do przesądów, jest to już wiele ze strony kobiety wychowanej pod ciążeniem praw ciemiężczych, jeżeli ona w tajemnicy zachowuje jakieś ciche spojrzenie, jakieś ciche uderzenie serca dla człowieka, zabrania jej przesąd uważać za podobną sobie istotę. To ciche spojrzenie, ten cichy ruch serca, nie zadowoliłby pragnień wielkiej namiętności; ale, powiedziałem ci już, kochanie, taka mnie nie nawiedziła.
— A zkąd wiesz, że cię nie nawiedzi?
— Wtedy czas będzie na kazanie.
— Zapóźno; wtedy ty będziesz cierpiał.
— Ah, Kassandro, pozwól mi żyć!
Nazajutrz, przed siódmą zrana, już zwolna błądziłem po placu przedkościelnym. Schadzka ta była największą nieroztropnością, jaką popełnić mogła młoda signora, gdyż fizyonomia moja większości mieszkańców Florencyi była tak dobrze znaną, jak gościniec ich powozowym koniom. Przedsięwziąłem więc największe ostrożności, ażeby wejść do miasta jeszcze przed dniem i kryłem się pod perystylem, około kaplic, między drzewami, z twarzą osłoniętą płaszczem, nie ocierając się o nikogo i czekałem na pojawienie się donny.
Nie czekałem długo. Ukazała mi się piękna Sila i wskazała mi okiem grupę drzew. W szybkiem a rozumnem spojrzeniu dziewczyny był jakiś smutek, który tknął mi w serce. Podszedłem pod drzewa, gdzie spostrzegłem smagłą postać, utopioną w cieniu.
Signora okryta była wielkim kwefem czarnym, który ręką przez kilka chwil przytrzymywała u twarzy. Nie mówiła nic do mnie, lecz schylała głowę, jakby słuchała opodal cichej mszy, która już się odbywała w kościele; ale mimo usiłowań okazania się spokojną, widziałem, że łono jej było uciśnione i mimo zuchwalstwa, zdejmowało ją przerażenie.
Nie śmiałem uspokajać jej czułemi słowy, wiedziałem bowiem skłonność jej do odpowiedzi ironicznych, a nie domyślałem się, jaki przybierze ze mną ton w tych delikatnych okolicznościach.
Rozumiałem tylko, że im bardziej ona naraża się dla mnie, tem uleglejszym i poważniejszym okazywać się powinienem. Przy takim charakterze, jak jej, bezwstyd doznałby natychmiast wzgardliwej odprawy.
Czułem jednak, że muszę pierwszy przerwać milczenie i dość niezgrabnie podziękowałem jej za łaskę tej schadzki. Nieśmiałość moja dodała jej odwagi. Zlekka uchyliła zasłony i oparta o drzewo, wyrzekła do mnie tonem półżartobliwym, półczułym:
— Za cóż to mi pan dziękujesz?
— Za to, iż pani liczyła na mą uległość — odparłem — że pani nie zwątpiła, jak skwapliwie przybędę wysłuchać jej rozkazów.
— Zatem — mówiła już zupełnie drwiąco — obecność pana tu jest wynikiem tylko czystej uległości?
— Nie śmiałbym pozwolić sobie nie myśleć o swojem obecnem położeniu, jak tylko, że jestem pani niewolnikiem i że pani, mając mi objawić swą najwyższą wolę, przywołała mnie tutaj.
— Jesteś pan przedziwnie wychowanym człowiekiem — odparła wolno, rozwijając wachlarz przed twarzą i zakładając czarną rękawiczkę na zaokrąglone przedramię z taką swobodą, jakby rozmawiała z kuzynem.
I wciąż dalej szczebiotała takim samym tonem, iż niebawem prawie zasmucił mnie ten szczebiot fantastyczny i pusty:
— Naco to — mówiłem sobie — taki zuchwały z jej strony zachód, a tak mało miłości? Schadzka pod kościołem, wobec całej ludności, niebezpieczeństwo, przekleństwo i prawdopodobieństwo odepchnięcia od rodziny i całej kasty, a wszystko po to tylko, aby zamienić ze mną kilka facecyjek, tak jakby uczyniła wobec której przyjaciółki w wielkiej loży teatru!
Czyż ona lubi awantury dla samej przyjemności niebezpieczeństwa? Jeżeli tak się naraża, nie kochając mnie, cóż uczyni dla człowieka, którego pokocha? Wreszcie kto wie, ile razy już i dla kogo ona się narażała w podobny sposób? A jeżeli tego nie uczyniła, to przez brak czasu i sposobności. Tak młoda! Lecz jakiż to ogromny szereg przygód miłosnych ukrywa ta niebezpieczna przyszłość, iluż jej nadużyje mężczyzn, ileż plam pokala ten śliczny kwiat, chciwy rozwinięcia się pod tchnieniem namiętności!
Spostrzegła może zamyślenie i ostro zapytała mnie:
— Zdajesz się pan nudzić? .
Już miałem odpowiedzieć, kiedy powstał szelest, na który oboje odwróciliśmy głowy.
Pomiędzy drzewami ukazała się nagle jakaś twarz żółta i pomarszczona, niby złe widmo senne. Żywo odwróciłem się, nim ten nieproszony świadek dostrzegł me rysy. Lecz nie śmiałem się oddalić, aby nie zwrócić uwagi osób otaczających zakątek. Usłyszałem więc te słowa, szeptane do ucha mojej wspólniczki.
— Signora! Człowiek, stojący przy was, nie przyszedł tu w celu modlitwy. Z całej jego postawy i z roztargnienia, jakie wam sprawia, widzę, że miejsce święte doznaje profanacyi skutkiem rozmów niedozwolonych. Każcie temu człowiekowi odejść, albo zmuszonym będę uwiadomić dostojną ciotkę waszą o lekceważeniu przez was nabożeństwa, oraz o łatwości, z jaką dajecie posłuch płochym gawędkom młodych łudzi, wdzierających się do waszego towarzystwa.
Zniknął za drzewami w tłumie modlących się, a my staliśmy kilka chwil, jak wryci, obawiając się zdradzić jakiem poruszeniem.
— Na miłość Boską! Pani, odejdźmy! — rzekła do signory Lila, podszedłszy bliżej. — Pan syndyk Cignolo, który od kwadransa chodzi pod kościołem, może poznał panią, albo usłyszał, co pani mówiła.
— Nieinaczej, gdyż i sam do mnie przemówił — odrzekła signora, której czarne brwi zmarszczyły się z pewnym rodzajem lekceważenia podczas przemowy syndyka. — Ale mnie to średnio obchodzi.
— Ja odejść muszę, signora — powiedziałem, podstępując; — minutę dłużej pozostając, do reszty zgubiłbym panią. Skoro pani wie, gdzie mieszkam, wyda mi pani swe rozkazy...
— Proszę zostać — odezwała się, silnie mnie zatrzymując. — Jeśli pan odejdziesz, ja stracę jedyny sposób uniewinnienia się. Nie drżyj, Lila. Nie mów ani słowa, zakazuję ci. Kuzynie mój — mówiła dalej, podnosząc nieco głos — podaj mi rękę i chodź ze mną.
— Ależ, pani! Mnie zna cała Florencya. Nigdy pani nie zdołasz podać mnie za swego kuzyna.
— Lecz mnie cała Florencya nie zna — odparła, czepiając się mojego ramienia i zmuszając mnie do odwrotu. — Wreszcie jestem hermetycznie zasłoniętą, a panu dosyć zapuścić kapelusz. Dalej!... Niechże pana zęby bolą! Przyłóż chustkę do twarzy! Prędzej!... Oto idą ludzie, znający mnie, którzy patrzą. Idź pan krokiem śmiałym i śpiesznym.
Tak mówiąc i idąc pośpiesznie, wyszła przed bramę, na mem ramieniu wsparta.
Już miałem ją pożegnać i zmieszać się z tłumem wychodzącym razem z nami, ponieważ nabożeństwo się skończyło, kiedy znów ukazał się nam p. Cignolo, stojący przy bramie i udający, że rozmawia z jednym z dziadków kościelnych. Wzrok jego bacznie nas ścigał.
— Nieprawdaż, Hektorze, odprowadzisz mnie do samego domu?... — odezwała się signora, przechodząc mimo i wsuwając głowę pomiędzy jego twarz i moją.
Lila drżała, jak liść; signora również, ale wzruszenie podwajało jej odwagę.
Powóz z herbem i liberyą Grimanich podjechał ogromnym łoskotem, a lud, zawsze lubiący przyglądać się okazałościom, wciskał się pod koła i końskie kopyta.
Wreszcie zaprząg starej Grimani w szczególności zawsze ściągał huk żebraków, gdyż pobożna pani zwykle rozdawała jałmużny po drodze. Wysoki lokaj musiał ich rozpychać, aby otworzyć drzwiczki, a ja szedłem ciągle naprzód, prowadząc signorę i wciąż pod badawczym wzrokiem pana Cignoli.
— Siadaj pan ze mną — rzekła do mnie signora tonem stanowczym i z silnym uściskiem ręki, wstępując na stopień.
Zawahałem się; pewny byłem, że ten ostatni wybryk zuchwalstwa zgubi ją ostatecznie.
— Ależ siadaj pan! — powtórzyła gniewnie.
A gdym usiadł przy niej, sama podniosła szybę, zaledwie czas dając Lili, aby usiadła naprzeciw nas, a lokajowi, aby zamknął drzwiczki.
I lotem błyskawicy popędziliśmy przez ulice Florencyi.
— Nie lękaj się, moja dobra Lilo — rzekła signora, obejmując ręką szyję swej mlecznej siostry i całując ją w policzek, dodała: — Wszystko to się ułoży. Pan Cignolo nie widział jeszcze mojego kuzyna, a niepodobna, iżby się dobrze dziś przyjrzał panu Lelio, więc i później nie dowie się o podstępie.
— Och signora, pan Cignolo nie jest człowiekiem, któregoby podejść można.
— Co mnie tam obchodzi twój pan Cignolo! Powiadam ci, że ja wmówię w ciotkę wszystko, co mi się podoba.
— Ale pan Hektor — zabrałem ja głos z kolei — powie, że wcale nie towarzyszył pani do kościoła.
— O, co do Hektora, zapewniam, że on powie to, co ja zechcę; a w razie potrzeby, sama go przekonam, że był na mszy, podczas gdy wyobrażał sobie, iż jest na polowaniu.
— Ależ słudzy, proszę pani? Lokaj przypatrywał się panu Lelio z miną szczególną i naraz cofnął się z zadziwienia, tak, jakby poznał nastrajacza fortepianów.
— To ty im powiedz, żem tego człowieka zastała przed kościołem i powiedziała mu dzień dobry; że mówił mi, iż ma pójść w naszą okolicę, a ponieważ ja jestem bardzo dobrą, więc chciałam mu przy tym upale oszczędzić drogi pieszej. Wysadzimy go przed pierwszą lepszą willą. Dodasz, że ja jestem istotnie roztrzepana, że ciocia słusznie mnie łaje; ale w gruncie jestem doskonałą, lubo nieco trzpiotowatą i że przykro wam, gdy słyszycie, jak mi ciągle prawią reprymandy. Ponieważ oni mnie lubią, a ja dam im po gościńcu, to nie powiedzą nic. Dosyć już tego. Czy nie macie z czem innem do mnie wystąpić, tylko z tem ubolewaniem nad faktem spełnionym? Panie Lelio, jak ci się podoba ta smutna Florencya. Te wszystkie stare, czarne pałace, okute żelazem od stropu do powały, nie wyglądają już, jak więzienia?
Próbowałem utrzymać swobodną rozmowę, ale bardzo mi było nieradno na sercu. Nie miałem zamiłowania do awantur, w których chodziło o dogodzenie kaprysom kobiecym, z czystą ujmą dla mnie. Zdawało mi się, że jestem dość lekko traktowany, skoro ona dla mnie naraża się na niebezpieczeństwa i nieszczęścia, a nie pozwala mi ich przezwyciężać lub im zapobiegać.
Popadłem mimowoli w kłopotliwe milczenie. Signora po daremnych usiłowaniach przerwania go, umilkła również.
Twarzyczka Lili była wciąż wylęknioną. Wyjechaliśmy z miasta; dwa razy zwróciłem uwagę na miejsce odpowiednie do wysadzenia mnie z powozu. Dwa razy signora sprzeciwiła się temu tonem nakazującym, mówiąc, że to za blizko od miasta i że możnaby jeszcze spotkać tego znajomego.
Od kwadransu nie mówiliśmy ani słowa; położenie to stawało się wielce nieprzyjemnem. Byłem niezadowolony z signory, która wciągnęła mnie bez mego przyzwolenia w przygodę, krępującą me ruchy. Bardziej jeszcze niezadowolony byłem z samego siebie, żem się dał wciągnąć w dzieciństwa, których cały wstyd spaść może tylko na mnie, gdyż w oczach ludzi, choćby najmniej skrupulatnych, zepsucie lub urażenie dziewczyny piętnastoletniej zawsze uważane być musi za czyn zły i nikczemny.
Już miałem stanowczo zatrzymać stangreta, ażeby wysiąść, kiedy obróciwszy się ku moim towarzyszkom podróży, spostrzegłem twarz signory zalaną cichemi łzami. Wydarł mi się okrzyk zdziwienia; ruchem niepowstrzymanym schwyciłem jej rękę, ale ona wyrwała mi ją natychmiast, a padając na szyję Lili, która płakała również, szlochając, ukryła głowę na łonie wiernej sługi.
— Na miłość Boską, czego pani płaczesz? — zawołałem, zsuwając się do jej kolan. — Jeżeli nie chcesz, abym odszedł zrozpaczony, powiedz mi pani, czy to ta nieszczęsna awantura jest przyczyną twych łez, i czy ja mogę odwrócić nieszczęście, którego się obawiasz?
Podniosła głowę przechyloną na ramieniu Lili i patrząc na mnie z pewnym rodzajem oburzenia, rzekła:
— Więc pan uważasz mnie za bardzo nikczemną!
— Ja nie uważam na nic — odparłem — tylko na to, co mi pani powiesz. Ale pani odwracasz się ode mnie i płaczesz; jakże chcesz, abym wiedział, co się dzieje w twej duszy? Ah, jeżeli czem panią obraziłem lub zraziłem, jeżeli jestem mimowolną przyczyną twego zmartwienia, czyż mógłbym to kiedykolwiek sobie przebaczyć.
— Ah, pan myślisz, że ja się boję? — powtórzyła z pewną czułą goryczą. — Widzisz, że płaczę i powiadasz sobie: Ej, to dziewczątko, które boi się połajanki!
I znów zaczęła płakać gorącemi łzami, twarz zasłoniwszy chustką. Wysilałem się, ażeby ją ukoić, błagałem, aby mi odpowiedziała, spojrzała na mnie, wytłómaczyła się; a w tej chwili zmieszania i rozrzewnienia coś mnie ogarnęło tak szczerze ojcowskiego, że wśród innych czułych nazw, jakie jej nadawałem, przypadek nasunął mi na usta imię dziewczynki, która mi niegdyś była bardzo drogą. Imię to od wielu lat zwykłem był dawać mimowolnie wszystkim ładnym dziewczynkom, które mi przypadały do serca.
— Droga moja signoro — rzekłem — dobra moja Alezyo...
Zatrzymałem się, sądziłem, żem ją obraził, nadając imię niewłaściwe. Ale ona nie okazała obrazy, spojrzała tylko nieco zdziwiona i pozwoliła wziąć się za rękę, którą okryłem pocałunkami.
Tymczasem powóz pędził, jak wiatr, tak, iż nim zdołałem dowiedzieć się czegobądź więcej, Lila oznajmiła nam, że widać już willę Grimani i że tem samem musimy się rozłączyć.
— Jakto! — zawołałem. — Mamże panią w tym stanie opuścić i nie wiedzieć dokąd pozostawać w takim okropnym niepokoju?
— To przyjdź pan dziś wieczorem do parku; mur nie bardzo wysoki. Ja będę w alei, dotykającej muru, obok posągu, który łatwo znajdziesz, idąc od kraty wciąż na prawo. O pierwszej w nocy.
Znów ucałowałem ręce signory.
— O, pani, pani! — rzekła Lila tonem smutnego i łagodnego wyrzutu.
— Nie sprzeciwiaj mi się, Lilo! — odparła gwałtownie signora. — Wszak wiesz, com ci powiedziała dziś rano.
Lila zdała się przerażoną.
— Co ci mówiła signora? — zapytałem dziewczynę.
— Że się zabije — odparła, zanosząc się od płaczu Lila.
— Pani chcesz się zabić! — zawołałem. — Tak piękna, wesoła, szczęśliwa, kochana!...
— Kochana, Lelio! — odparła z miną zrozpaczoną. — A kto mnie kocha?... Biedna tylko matka moja i ta dobra Lila.
— I ten biedny artysta, który ci tego nie śmie powiedzieć, a oddałby za to życie własne, abyś ty swoje polubić mogła.
— Kłamiesz pan! — rzekła silnie. — Ty mnie nie kochasz.
Pochwyciłem ją konwulsyjnie za ramię i patrzyłem na nią osłupiały.
W tej chwili nagle zatrzymał się powóz. To Lila pociągnęła za sznurek. Wyskoczyłem i, kłaniając się, usiłowałem przybrać pokorną postawę nastrajacza fortepianów.
Ale te dwie młode panny, mając oczy od płaczu zaczerwienione, nie uszły przed przenikliwym wzrokiem lokaja. Spojrzał na mnie z wielką uwagą, a gdy kareta się oddalała, jeszcze kilka razy ku mnie odwrócił głowę. Coś mi się głucho przypominały jego rysy; ale nie śmiałem mu spojrzeć prosto w twarz i nie myślałem zastanawiać się nad tem, gdzie widziałem tę twarz grubą i obrosłą.
— Lelio! Lelio! — mówiła do mnie Checchina przy wieczerzy — coś ty dziś jesteś bardzo wesoły. Obyś jutro nie płakał, moje dziecko.
O północy przelazłem przez mur parkowy, lecz kilka zaledwie uszedłszy kroków w alei, poczułem rękę, chwytającą mnie za płaszcz. Na wszelki wypadek uzbroiłem się w to, co w mojej okolicy nazywaliśmy nożykiem nocnym, już miałem go wydobyć, kiedy poznałem Lilę.
— Jedno słówko, tylko prędko, panie Lelio — odezwała się do mnie cichym głosem; — proszę nie mówić, że pan żonaty.
— Zkądżeż to, kochane dziecko? Nie jestem.
— Mnie nic do tego — mówiła dalej. — Ale niech pan nic nie wspomina o tej pani, która z panem mieszka.
— Więc ty mnie protegujesz, moja dobra Lilo?
— Bynajmniej, panie, oh! Jeszcze czego! Czynię, aby odciągnąć signorę od wszystkich tych nieroztropności. Lecz ona mnie nie słucha; a gdybym jej powiedziała, co może i powinno ją raz na zawsze od pana oddalić, nie wiem, coby nastąpiło.
— Co to znaczy? Wytłómacz się.
— Przebóg, widział pan dziś, jak ona jest egzaltowaną. To charakter osobliwy! Gdy kto jej dokucza, gotowa jest na wszystko. Przed miesiącem, kiedy rozłączono ją z matką i zamknięto tu, mówiła wciąż o truciźnie. Za każdym razem, kiedy ciotka, istotnie gderaczka, zniecierpliwi ją, dostaje napadów nerwowych, popadając niemal w szał; a wczoraj wieczorem, kiedym się odważyła powiedzieć, że może pan w kim już zakochany, rzuciła się do okna swego pokoju, krzycząc, jak obłąkana: „Ah, gdybym się o tem przekonała!...
Podbiegłam, rozsznurowałam ją, pozamykałam okna, nie odstępowałam jej przez całą noc, a ona płakała, albo, jeżeli zasnęła, budziła się nagle, zrywała na równe nogi i dalejże biegać po pokoju, jak waryatka. Ah, panie Lelio, dużo mi ona sprawia zmartwienia. Ja tak ją kocham, gdyż pomimo swych uniesień, ona jest tak dobrą, kochającą, szlachetną. Nie narażaj pan jej na cierpienia, błagam! Pan jesteś człowiekiem uczciwym, czuję to, wreszcie wszyscy to mówili w Neapolu, a signora chciwie słuchała opowiadań o pańskich dobrych czynach. Nie zwiedziesz więc jej, a ponieważ kochasz tę piękną panią, którą widziałam w domu...
— A zkąd wiesz, że ją kocham, Lilo? To moja siostra.
— O, panie Lelio, nie zwiedzie mnie pan. Pytałam ją, czy jest siostrą, odparła, że nie. Pomyśli pan, że to do mnie nie należy i że jestem zanadto ciekawa. Nie, ja nie jestem ciekawa, ale zaklinam, aby pan miał przyjaźń dla mojej biednej pani, jak brat dla siostry, jak ojciec dla córki. Zważ pan tylko: to dziecko, które zaledwie wyszło z klasztoru i które nie ma nawet pojęcia o wszystkiem złem, jakie ludzie o niem mogą mówić. Powiada, że drwi sobie z tego; ale ja wiem dobrze, jak ona przyjmuje rzeczy, kiedy już nastąpią. Mów pan do niej łagodnie, wytłómacz, że się z nią nie możesz widywać potajemnie, ale przyrzecz, iż będziesz ją odwiedzał w domu matki, gdy wrócimy do Neapolu; albowiem matka jest tak dobrą i tak kocha córkę, iż, ażeby zrobić jej przyjemność, niewątpliwie pana zaprosi. Tym sposobem, być może, szały panienki się rozproszą. Już nieraz wybijano jej z głowy myśli za pomocą zabaw, rozrywek. Mówiłam jej o pięknym kocie angora, którego widziałam w pańskim salonie i który łasił się panu podczas czytania listu tak, iż pan zmuszony byłeś go kopnąć nogą, aby go się pozbyć. Moja pani zgoła nie lubi psów, ale przepada za kotami. Taka ją zdjęła na pańskiego ochota, że powinienby go pan jej podarować; pewną jestem, że to zajęłoby ją i rozweseliło przez kilka dni.
— Jeżeli tylko chodzi o mojego kota — odparłem — dla pocieszenia twej pani w mojej nieobecności, to jeszcze niewielkie zło, a lekarstwo łatwe. Zupełnie pewną bądź tego, Lilo, że zachowam się względem twej pani jak ojciec i przyjaciel. Miej we mnie ufność; ale pozwól mi ją poszukać, gdyż może ona oczekuje na mnie.
— Jeszcze słówko! Jeżeli pan chcesz, ażeby panienka pana słuchała, nie mów jej, że ludzie z gminu warci są tyleż, co państwo. Ona dmie w swą szlachetność. Niech to pana do niej źle nie usposabia: to choroba familijna, oni wszyscy tacy w domu Grimanich. To jednak nie przeszkadza mej młodej pani być dobrą i miłościwą. Tak tylko weszło to jej w głowę, a gniewa się okrutnie, gdy jej kto przeczy. Niech pan sobie wyobrazi, że odmówiła już kilku przystojnym i bogatym kawalerom, mówiąc, iż oni dla niej nie są dość dobrze urodzeni. Słowem, zgadzaj się pan z nią zrazu na wszystko, a później zato wmówisz w nią wszystko, co zechcesz. Ah, gdyby pan zdołał skłonić ją do poślubienia jednego z młodych hrabiów, który tylko co prosił o jej rękę.
— Hrabia Hektor, jej kuzyn?...
— Oh, nie! To głupiec, który wszystkich zanudza, nawet własne psy, tak, iż ziewają one na sam jego widok.
I tak słuchając szczebiotu Lili, którą moje ojcowskie wzięcie zupełnie czyniło swobodną, prowadziłem ją do miejsca schadzki.
Słuchałem jej wszelako z wielkiem zajęciem, wszystkie te szczegóły, pozornie drobne, bardzo ważnemi były w moich oczach, wiodły mnie bowiem przez indukcyę do poznania zagadkowej osoby, z którą miałem do czynienia. Wyznam też, że znacznie ochłodziły mój zapał i zaczynało mi się wydawać śmiesznem to, iż jestem bohaterem uczucia, konkurującym z bylejakiem cackiem, z moim np. kotem Solimanem, a kto wie, może z samym kuzynem Hektorem w pierwszym dniu. Rady więc Lili były właściwie takiemi, jakich i ja sam udzielałem sobie z postanowieniem pójścia za niemi.
Zastaliśmy signorę siedzącą u podnóża kolumny, ubraną biało, dość niezgodnie z tajemną schadzką na otwartem powietrzu, ale przez to samo zgodnie z logiką jej charakteru. Widząc mnie zbliżającego się, pozostała nieruchomą, tak, iż można było wziąć za statuę uwieńczoną u stóp białej, marmurowej nimfy.
Nic nie odpowiedziała na pierwsze moje słowa. Łokciem oparta na kolanie, z brodą ukrytą w dłoni, była tak zamarzoną, tak szlachetnie upozowaną, tak piękną w białej zasłonie przy blasku księżyca, iż myślałbym, że jest pogrążona w kontemplacyi najwznioślejszej, gdyby nie to zamiłowanie do kotów i herbów, które mi się wciąż przypominało.
Ponieważ zdawało się, iż postanowiła sobie zgoła nie zważać na mnie, próbowałem wziąć ją za rękę, ale mi ją wyrwała z dumną pogardą, odzywając się tonem jeszcze majestatyczniejszym, niż Ludwik XIV:
— Czekałam!
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu; lecz wesołość moja jeszcze bardziej podniosła jej powagę.
— Śmiej się pan, jeśli wola — powiedziała — bardzo po temu miejsce i pora!
Wyrzekła to z gorzką urazą; spostrzegłem, że jest istotnie zagniewaną. Wtedy i ja, naraz spoważniawszy, przeprosiłem ją za winę mimowolną i powiedziałem, iż za nic w świecie nie chciałbym ani na chwilę wyrządzić jej przykrości. Spojrzała na mnie z miną niezdecydowaną, jakby nie śmiała mi wierzyć. Lecz przemawiałem do niej tak gorąco o swojem poświęceniu i przywiązaniu, iż niebawem dała się przekonać.
— Tem lepiej, tem lepiej — mówiła — bo gdybyś mnie nie kochał, byłbyś niewdzięczny, a ja wielce nieszczęśliwą.
A gdy ja stanąłem zdziwiony temi słowami, dodała:
— O, Lelio, Lelio! kocham cię od pierwszej chwili, gdym cię widziała grającego rolę Romea w Neapolu, gdym na ciebie patrzyła z tym wyrazem zimnym i lekceważącym, który tak cię przygnębiał. Ach, byłeś ty owego wieczoru bardzo wymowny i bardzo namiętny w swym śpiewie, choć przecież nie do mnie mówiłeś.
Dziwna ta dziewczyna wywierała na mnie ciągły wpływ magnetyczny, który wiódł mnie wszędzie za jej ruchliwą fantazyą. Dopóki była zdala odemnie, myśl moja wymykała się z pod jej władzy, a ja swobodnie rozbierałem jej myśli i czynności; lecz blizko niej, mimo wiedzy, jej tylko poddawałem się woli. To wyjawienie uczuć zbudziło mój stłumiony zapał. Wszystkie stateczne moje przedsięwzięcia rozwiały się, jak dym, a na usta cisnęły mi się same tylko słowa miłości. Co chwila wprawdzie uczuwałem wyrzut; ale daremna sprawa, wszystkie moje rady ojcowskie kończyły się zwrotem miłosnym. Szczególna fatalność, a raczej ta słabość serca ludzkiego pociągająca sprawiała, że mówiłem wciąż rzeczy przeciwne tym, jakie dyktowało mi sumienie.
Jedna okoliczność, pozornie zmniejszająca niebezpieczeństwo, przyczyniała się jeszcze do powiększenia go: to obecność Lili. Gdyby nie ona, moja wrodzona uczciwość nakazywałaby mi czuwać nad sobą, tembardziej, że w chwili uniesienia wszystko dla mnie byłoby możliwem; więc prawdopodobnie ani jednego nie uczyniłbym kroku z obawy, aby nie zajść zbyt daleko. Lecz pewnym będąc, że nie mam się czego obawiać ze strony zmysłów, mniej się troszczyłem o swobodę słów.
Niebawem też popadłem w ton najgorętszej namiętności, lubo najczystszej, a popchnięty ruchem niepowstrzymanym, chwyciłem zwój bujających włosów dziewicy i dwukrotnie je pocałowałem.
Uczułem wtedy, że czas mi już odejść i szybko oddaliłem się od signory, rzekłszy jej:
— Do widzenia, jutro!
Podczas całej tej sceny potrosze zapomniałem o całej przeszłości i ani na chwilę o przyszłości nie pomyślałem.
Głos odpowiadającej mi Lili wyrwał duszę moją z ekstazy.
— O, panie Lelio! — rzekła ona do mnie — nie dotrzymał pan słowa; nie był pan ani ojcem, ani przyjacielem mojej pani.
— To prawda — odparłem smutno — prawda, źle zrobiłem, ale bądź spokojną, moje dziecko, jutro naprawię wszystko. Tylko codzień czułem się więcej oczarowany, to zaś, co przy pierwszej schadzce było tylko zachcianką miłosną, przy trzeciej zamieniło się w prawdziwą namiętność. Znękana mina Liii byłaby mi to dała poznać, gdybym sam pierwszy tego nie spostrzegł. Przez całą drogę powrotną rozmyślałem o przyszłości tego kochania, a do domu przyszedłem smutny i blady.
Checchia niebawem spostrzegła, co się ze mną dzieje.
— Povero — odezwała się — a nie mówiłam ci, że wkrótce będziesz płakał.
A gdym podniósł głowę, ażeby, zaprzeczyć, dodała:
— Jeżeliś już nie płakał, to będziesz; i masz o co. Twoje położenie jest smutne, a co gorsza, głupie. Kochasz młodą dziewczynę, której przez dumę zaślubić nie możesz, a przez uczciwość uwieść nie chcesz. Nie zażądasz jej ręki, raz dlatego, że oddając ci ją, zrobiłaby dla ciebie ogromne poświęcenie i naraziłaby się na tysiączne cierpienia; następnie, z obawy, aby ci nie odmówiono, a ty jesteś zanadto pyszny, ażeby się narażać na odmowę. Nie chcesz też brać sam tego, o co nie masz zamiaru prosić i wolałbyś, pewną jestem, zostać mnichem, niż nadużywać nieświadomości dziewczyny, która ci się powierza. Musisz jednak coś postanowić, biedny mój kolego, jeżeli nie chcesz, ażeby koniec świata zastał cię wzdychającym do gwiazd 1 przesyłającym pocałunki chmurom. Niechaj tam przyszczekują na księżyc, my, artyści, powinniśmy żyć za jakąkądź cenę i zawsze. Postanów coś zatem...
— Masz słuszność — odparłem poważnie.
I poszedłem spać.
Nocy następnej wróciłem na schadzkę. Zastałem signorę rozegzaltowaną i wesołą równie, jak w przeddzień; ale sam byłem czas jakiś milczący i ponury. Żartowała mówiąc, że wyglądam, jak carbonaro i pytała, ażali nie myślę zrzucić z tronu króla neapolitańskiego, lub wskrzesić cesarstwa rzymskiego. Potem, widząc, że nie odpowiadam, spojrzała na mnie bystro i biorąc mnie za rękę, rzekła:
— Ty smutny jesteś, Lelio. Co tobie?
Wtedy otworzyłem przed nią serce i powiedziałem, że uczucie, jakie żywię dla niej, stanie się mojem nieszczęściem.
— Nieszczęściem? A dlaczego?
— Powiem ci, signora. Pani jesteś dzieckiem szlachetnego i znakomitego rodu. Wychowano cię w szacunku dla przodków i w myśli, że wartość człowiekowi nadaje tylko starożytność i świetność pochodzenia. Ja jestem biedakiem bez przeszłości, niczem, i sam się zrobiłem tem, czem jestem. Sądzę jednakże, iż jeden człowiek tyle wart, co drugi, i od nikogo za niższego się nie poczytuję. Ztąd oczywista, że panibyś mnie nie zaślubiła. Wszystkoby stanęło ci na przeszkodzie: pojęcia, obyczaje, stanowisko. Ty, która odrzuciłaś kilku patrycyuszów, ponieważ nie pochodzili z dość dobrego domu, mniej, niż inna, byłabyś skłonną zniżyć się aż do nędznego komedyanta, jak ja. Od księżniczki do aktora droga daleka, signora. Nie mogę zatem być twoim mężem. Cóż mi więc pozostaje? Perspektywa miłości podzielonej, lecz nieszczęśliwej, o ileby nie doznała ujścia; albo też dłuższe lub krótsze kochanie się potajemne. Ja nie mogę się zgodzić ani na jedno, ani na drugie. Żyć obok siebie, w pełni namiętności zawsze płomiennej, a nigdy nienasyconej, mieć się na baczności względem siebie samego i osoby ukochanej, to znaczy poddać się dobrowolnie cierpieniu nieznośnemu, ponieważ ono jest bez sensu, bez nadziei, bez celu. Kochankiem zaś twoim, choćbym i mógł zostać, nie chcę: zbyt wiele niepokojów udręczałoby moje szczęście i nie mogłoby ono być zupełnem. Z jednej strony obawiałbym się panią skompromitować; nie mógłbym zasnąć z tym lękiem, aby nie stać się przyczyną twojego zmartwienia lub zguby zupełnej; w dzień godzinami wyszukiwałbym wszystkich przypadków, mogących spowodować twoje nieszczęście, zatem i moje; w nocy, podczas naszych schadzek, drżałbym przy każdym listku unoszonym przez wiatr, lub przy okrzyku ptaka nocnego. Kto tam wie, coby było dla mnie postrachem. I pocóż ja życie miałbym rzucać na pastwę czczych widm? Dla miłości tymczasowej, która nigdyby nie wynagrodziła niepokojów dziennych, nigdy niepewnego jutra; albowiem prędzej czy później, ty wyjdziesz zamąż, signora, tego możesz być pewną, i to za kogo innego, który będzie szlachetnie urodzonym i bogatym, równie, jak pani. Kosztowałoby cię to, wiem, serce twe buntowałoby się na myśl wyrzeczenia słowa, któreby zabiło, nie powiem życie moje, ale szczęście, bo ty masz duszę szlachetną i szczerą. Ale nieustanne nalegania rodziny, sam obowiązek czuwania naci swą reputacyą, wszystko mimowolnie zmusiłoby cię do zgodzenia się na ten krok. Walczyłabyś może długo i silnie, lecz cierpiałabyś tem więcej. Miłość twoja dla mnie byłaby zawsze czulą, ale mniej wylewną; ja zaś, widząc cierpienia twoje, a nie będąc człowiekiem zdolnym znosić długich i ciężkich poświęceń bez oddania ich wzajem, sambym cię, oddalając się, zmusił do tego koniecznego małżeństwa, gotów raczej całą moją dolę złożyć w ofierze boleści, niż poświęcić ciebie nikczemnie. Oto, signora, co miałem ci powiedzieć, a pani powinnaś teraz zrozumieć, dlaczego lękam się, iżby ta miłość nie była dla mnie nieszczęściem.
Słuchała mnie z zupełnym spokojem i w zupełnem milczeniu. Gdym skończył, nie zmieniła postawy. Tylko, wpatrzywszy się w nią, widziałem na jej twarzy jakby wyraz głębokiej niepewności. Powiedziałem wtedy sobie, że ta młoda dziewczyna jest słabą i próżną, jak wszystkie inne; tylko, że przyznaję się z dobrą wiarą do tego, gdy jej kto tę prawdę wypowie i prawdopodobnie przyznałaby się przedemną. Zachowałem też dla niej szacunek, ale zapał mój zniknął natychmiast. Winszowałem sobie przenikliwości i stanowczości, widząc, jak signora nagle powstała z miejsca i odeszła odemnie, nic nie mówiąc.
Na to nie byłem przygotowany i zdjęło mnie bolesne zdziwienie.
— Jakto, bez jednego wyrazu! — zawołałem. — Opuścić mnie na zawsze, bez słówka żalu lub pociechy!
— Żegnam — odparła odwracając się. — Żalu mieć nie mogę, a pociechy sama potrzebuję. Pan mnie nie zrozumiałeś, nie kochasz mnie.
— Ja?
— I kto mnie zrozumie — dodała, przystając — jeśli pan mnie nie rozumiesz? Kto mnie pokocha, jeśli pan nie pokochałeś?
Smutno potrząsnęła głową, potem skrzyżowała ręce na piersiach, oczy utkwiwszy w ziemię. Była zarazem tak piękną i zbolałą, że miałem szaloną chęć rzucić się jej do stóp, lecz obawa rozdrażnienia powstrzymała mnie od tego.
Stałem nieruchomy i milczący, z oczyma na nią zwróconemi, czekając niespokojnie, co uczyni lub powie. Po kilku sekundach wolno podeszła ku mnie i z miną skupioną, wsparta o piedestał posągu, zaczęła:
— Więc pan Uznałeś mnie za słabą i próżną; sądziłeś, że mogłabym miłość swą dać człowiekowi i przyjąć od niego podobneż uczucie, nie dając zarazem całego życia. Myślałeś, że ja pozostawać będę obok ciebie tylko przy pomyślnym wietrze, a oddalę się przy przeciwnym. Jak to się stało? Jednak pan jesteś człowiekiem silnym i prawym, i pewną jestem, że do czynu poważnego przystępujesz wtedy tylko, gdy masz postanowienie doprowadzić go do końca. Czemuż więc nie chcesz, ażebym ja uczyniła to, co ty czynisz? Czemu nie masz o mnie tak dobrego zdania, jak ja o tobie? Albo pan lekceważysz kobiety, albo złudziło cię moje trzpiotostwo. Ja często jestem szaloną, wiem; ale może to troszkę wina mego wieku, co mi jednak nie przeszkadza być silną i prawą. Od chwili, gdym cię pokochała, Lelio, zdecydowana byłam cię zaślubić. To pana dziwi. Przypominasz nietylko myśli, jakie mogłam mieć w mojem położeniu, ale nawet czyny minione i słowa. Myślisz o tych patrycyuszach, którym odmówiłam, iż zamało byli świetni rodem. Niestety! mój biedny Lelio, jam także jest niewolnicą mojej publiczności, jak ty swojej, na co się niekiedy uskarżasz, i muszę przed nią odgrywać rolę, dopóki mi nie uda się wymknąć ze sceny. Ale pod tą maską zachowałam duszę wolną i od czasu przyjścia do rozumu postanowiłam wyjść zamąż tylko według serca. Jednakże dla opędzenia się od tych płytkich i impertynenckich patrycyuszów, o których mówisz, potrzebowałam pozoru: wyszukałam go w przesądach rodowych. Tym sposobem udało mi się usunąć natrętów, nie zrażając sobie mojej rodziny, która niechaj sobie odmowy moje nazywa dziecinnemi kaprysami i przeprasza gachów za moją wygórowaną dumę, ale niemniej w duchu zachwyca się tą dumą. Przez pewien czas, dzięki takiemu postępowaniu, oddychałam swobodniej. Ale nareszcie, ojczym mój, książę Grimani, oświadczył mi, że czas już coś postanowić, i przedstawił siostrzeńca swego, hrabiego Hektora, jako przeznaczonego mi na małżonka. Nowy ten gach niepodobał mi się tak, jak i inni, może nawet bardziej, gdyż nadmiar głupoty wzbudził we mnie ku niemu zupełną pogardę, co widząc książę i myśląc, że matka moja, czuła i serdecznie mnie kochająca, podtrzymuje mój opór, postanowił odsunąć mnie od niej, aby tem łatwiej zmusić do posłuszeństwa. Przysłał mnie tu, abym zamieszkała z jego siostrą i siostrzanem. Spodziewa się, że ja zmuszona wybierać między nudą a Hektorem, skłonię się doń nareszcie: ale się myli. Hrabia Hektor niegodnym jest mnie na każdym punkcie, i wolałabym umrzeć, niż go zaślubić. Jeszczem im tego nie powiedziała, ponieważ nie pokochałam nikogo, a jedno z drugiem, wolałabym jeszcze tego, niż innego. Lecz teraz pokochałam ciebie, Lelio; powiem Hektorowi, że go nie chcę; wyjedziemy razem do matki, powiemy jej, że się kochamy i chcemy się pobrać; ona nam da pozwolenie i ty mnie zaślubisz. Czy chcesz?
Od pierwszych słów słuchałem signory z głębokiem zdziwieniem, które nie przeszło nawet wtedy, gdy skończyła. Ta szlachetność serca, światłość myśli, siła umysłu, obok czułości niewieściej, wszystko razem połączone u dziewicy tak młodej, wychowanej pośród arystokracyi najzacieklejszej, żywy we mnie wzbudziło podziw, tak, że ze zdziwienia przeszedłem do zapału.
Jużem miał uledz mym uniesieniom, rzucić się na kolana i powiedzieć, że czuję się szczęśliwym i dumnym z miłości takiej kobiety, że pałam dla niej uczuciem namiętnem, że z radością oddam za nią życie i gotów jestem spełnić wszystko, czego ona sobie życzy — kiedy zastanowienie przyszło w porę i pomyślałem o niebezpieczeństwach jej postanowienia. Było bardzo prawdopodobnem, że odmówią i ostro ją ofukną, a wtedy jakież będzie jej położenie po wykradzeniu się od ciotki i odbyciu ze mną kilkodniowej podróży.
Zamiast więc poddać się gwałtownym wzruszeniom serca, usiłowałem przywołać spokój i po kilku minutach odezwałem się do niej:
— A rodzina pani?
— Na całym świecie jedna jest tylko osoba, której prawo uznaję nad sobą i której gniewu się boję: to moja matka. A powiedziałam już, że matka moja jest dobrą i kocha mnie nadewszystko. Jej serce zezwoli.
— O, drogie dziecię! — zawołałem wtedy, biorąc ją za ręce i przyciskając je do piersi. — Widzi Bóg, że to, co ty chcesz uczynić, jest celem wszystkich moich życzeń! Ja przeciw samemu sobie walczę, usiłując cię powstrzymać. Każdy zarzut, jaki stawiam, stanowi ujmę nadziei mojego szczęścia, a serce moje okrutnie ranią wątpliwości mego rozumu. Ale mnie, drogi aniele, przedewszystkiem chodzi o ciebie, o twoją przyszłość, reputacyę, o twoje szczęście. Wolałbym wyrzec się ciebie, niżbyś ty cierpieć miała przezemnie. Nie przerażaj się więc wszystkiemi mojemi skrupułami, nie upatruj w nich obojętności, ale uznawaj je za dowód nieograniczonego przywiązania. Powiadasz, iż matka zezwoli, ponieważ jest dobrą. Ale ty jesteś jeszcze bardzo młodą, moje dziecko; pomimo dzielności umysłu, nie możesz wiedzieć, jakie dziwne czasami zachodzą związki między sumieniami wprost przeciwnemi.
Wierzę wszystkiemu, co mi mówisz o swej matce, ale czy wiadomo ci, ażali duma nie będzie w niej walczyła z miłością dla ciebie? Ona może myśleć, że nie dopuszczając związku twego z aktorem, spełnia święty względem ciebie obowiązek.
— Może masz słuszność w połowie — odparła. — Nie dumy jednak boję się matczynej. Lubo małżonka dwóch książąt, wyszła ona z rodu mieszczańskiego i nie zapomniała dotyla swego pochodzenia, aby mi mieć za złe, żem pokochała nieszlachcica. Ale wpływ księcia Grimani, pewna grodzona słabość, dla której zawsze ustępuje zdaniu otaczających, a być też może, potrzeba wyjednania sobie przebaczenia w świecie za nizkość rodu, oto coby jej przeszkadzało do łatwego zezwolenia na nasz ślub. Jedna więc rzecz do zrobienia pozostaje: naprzód się pobrać, a potem dopiero jej oznajmić. Gdy związek nasz Kościół pobłogosławi, matka nie będzie już mogła zwrócić się przeciwko mnie. Pocierpi może nieco, nietyle z powodu mego nieposłuszeństwa, za które wszakże moja rodzina uczynić ją może odpowiedzialną, ile z powodu braku do niej zaufania; ale umityguje się wkrótce, bądź pewnym, a przez miłość dla mnie wyciągnie do ciebie ręce, jak do syna.
— Dziękuję ci za tę szlachetną ofiarę, droga signora; ale ja także muszę dbać o swój honor, niemniej, jak najdumniejszy patrycyusz. Gdybym się ożenił z tobą bez wiedzy twej rodziny, po wykradzeniu ciebie, nieochybnie posądzonoby mnie o najbrzydsze i najnikczemniejsze zamiary. A matka twoja! Gdyby ci odmówiła przebaczenia po ślubie, na mnie spadłoby całe jej oburzenie.
— Zatem — podjęła signora — chciałbyś mieć przynajmniej pozwolenie mej matki?
— Tak, signora.
— A gdybyś był pewny otrzymania, nie wahałbyś się?
— Przebóg! Czemu na mnie nalegasz? Cóż ci odpowiedzieć mogę, przekonany będąc, że stanie się przeciwnie.
— Więc...
Naraz zamilkła niepewna i pochyliła głowę na piersi. Gdy ją podniosła znów do góry, widziałem, iż nieco pobladła i dwie łzy zaświeciły w jej oczach. Chciałem zapytać się o przyczynę, ale nie dała mi czasu.
— Lilo — rzekła tonem nakazującym — oddal się.
Pokojówka z żalem odstąpiła i stanęła dosyć daleko, ażeby nas nie słyszeć, ale żeby widzieć jeszcze mogła. Wtedy signora poważnie wzięła mnie za rękę i zaczęła:
— Powiem ci jednę rzecz, której nie mówiłam nikomu i przyrzekłam sobie nie mówić nigdy. Chodzi tu o matkę moją, przedmiot całej mojej czci i miłości. Sądź, Lelio, ile mnie kosztuje obudzenie wspomnienia, które w cudzych oczach, nie w moich, mogłoby skazić czystość jej i dobrą sławę! Ale ja wiem, że ty jesteś dobry i że mogę śmiało mówić do ciebie bez obawy, iżbyś tego źle nie wytłómączył.
Zamilkła chwilę, aby zebrać wspomnienia, i zaczęła znów:
— Pamiętam, że w dzieciństwie bardzo się pyszniłam mojem szlachectwem. Zapewne to nizkie pochlebstwa domowników wpoiły we mnie to uczucie tak wcześnie i nauczyły mnie gardzić wszystkiem, co nie było tak wysoko urodzone, jak ja. Pośród wszystkich domowników mej matki jeden tylko wyróżniał się od innych, a w nizkiem swem położeniu umiał zachować godność człowieka. Zdawał mi się przeto zuchwalcem i blizką byłam znienawidzenia go. W każdym razie przejmował on mnie bojaźnią, zwłaszcza od dnia, w którym bardzo bystro wpatrywał się we mnie, kiedy wielką szpilką czarną zakłówałam w serce moje największe lalki.
Raz nocą, w pokoju matki, gdzie i moje stało łóżeczko, zbudził mnie głos męzki. Głos ten przemawiał do niej tonem niemal surowym, matka zaś odpowiadała nieśmiało, boleśnie i jakby błagająco. Zdziwiona, myślałam zrazu, że to ktoś ze starszych w rodzinie i zaczęłam przysłuchiwać się całemi uszami, cichutko, ażeby się nie domyślono, iż nie śpię. Nie zważano na mnie, mówiono swobodnie. Ale cóż to za niesłychana rozmowa! Matka moja mówiła:
— Gdybyś mnie kochał, poślubiłbyś mnie.
A mężczyzna ten wymawiał się od poślubienia.
Potem matka płakała, mężczyzna także, i słyszałam... Ah, Lelio! muszę mieć dużo dla ciebie szacunku, skoro ci to opowiadam; — słyszałam odgłos ich pocałunków.
Zdawało mi się, że poznaję głos tego człowieka, ale uszom własnym nie chciałam wierzyć. Wielką miałam chęć zobaczyć, ale nie śmiałam się ruszyć, wiedziałam bowiem, że dopuszczam się złej rzeczy, podsłuchując; a ponieważ posiadałam już kilka uczuć wznioślejszych, sama się wysilałam, aby nie słyszeć. Słyszałam jednak mimowolnie. Nareszcie mężczyzna powiedział do matki:
— Bądź zdrowa, żegnam cię na zawsze, nie odmawiaj mi jednego zwoju twych pięknych włosów płowych.
Matka zaś odparła:
— Utnij sam.
Staranność, z jaką utrzymywała moją głowę, dała mi wyobrażenie, iż włosy kobiece musi to być coś bardzo drogocennego; usłyszawszy więc, iż ona oddaje cząstkę włosów swoich, doznałam uczucia zazdrości i żalu, tak jakby ona odzierała się z dobra, do którego ja tylko mam prawo. Zaczęłam w cichości płakać, ale usłyszawszy, że ktoś podchodzi do mojego łóżka, prędko otarłam oczy i udałam, że śpię.
Wtedy rozsunięto moje kotary i zobaczyłam czerwono ubranego człowieka, którego zrazu nie poznałam, nie widziawszy go nigdy w tym stroju. Ale on wtem coś do mnie przemówił i poznałam natychmiast; był to... Lelio! ty zapomnisz o tej historyi, nieprawdaż?
— I cóż dalej, signoro?... — zawołałem, konwulsyjnie ściskając jej rękę.
— Był to Nello, nasz gondolier. Owóż... Lelio! co tobie jest? Drżysz, ręka twoja się trzęsie... O nieba! ty bardzo ganisz moją matkę?
— Bynajmniej, signoro, bynajmniej — odparłem głosem zgasłym; — słucham cię z całą uwagą. To działo się w Wenecyi?
— Czy ci powiedziałam?
— Zdaje mi się, że tak; i zapewne w pałacu Aldinich?
— Oczywiście, skoro ci mówię, że było to w pokoju mej matki... Ale zkąd takie wzruszenie, Lelio?
— O, mój Boże! mój Boże! czy pani jesteś Alezya Aldini?
— Cóż tobie jest, Lelio? — rzekła nieco niecierpliwie. — Myślałby kto, że nazwisko moje słyszysz poraz pierwszy.
— Przepraszam, signora; dotąd cię, jak słyszałem w Neapolu, nazywano Grimani.
— Eh! to ludzie mało nas zapewne znający. Ja jestem ostatnią z Aldinich, najstarszego z rodów Rzeczypospolitej Weneckiej, dumnego i podupadłego. Tylko matka moja jest bogatą, a książę Grimani, ród mój i majątek uznający za godne swego bratanka, raz obchodzi się ze mną surowo, to znowu przymila się mnie, aby skłonić do poślubienia swego spadkobiercy. W tych dobrych dniach nazywa, mnie swoją kochaną córką, a gdy go obcy pytają, czy jestem jego rzeczywistą córką, odpowiada: — „Jużciż tak, skoro będzie hrabiną Grimani”, czyniąc przez to aluzyę do umiłowanego zamiaru. Dlatego to w Neapolu, gdzie bawiłam miesiąc i gdzie mnie wcale nie znają, jakoteż tu, gdzie bawię od sześciu tygodni, a nie widuję i nie znam nikogo, nadają mi zawsze nazwisko nie moje.
— Signoro! — rzekłem, wysiłek czyniąc, aby przerwać przykre milczenie, w które wpadłem — czy raczysz mi wyjaśnić, jaki stosunek opowieść ta może mieć z naszą miłością i jakim sposobem, z pomocą posiadanej tajemnicy, możesz wymódz pozwolenie dla niej wstrętne?
— Co mówisz, Lelio? Sądziłżebyś mnie zdolną do tak obrzydliwej rachuby? Gdybyś chciał mnie posłuchać, to zamiast brać się za głowę z miną obłąkanego... Mój drogi, mój najmilszy Lelio, zkąd to nowe udręczenie? cóż to za nowy skrupuł wszedł ci przed chwilą do duszy?
— Droga signoro, proszę mówić dalej!
— Dowiedź się więc, że to zdarzenie nigdy mi nie wyszło z pamięci, że ono było źródłem wszystkich zmartwień i wszystkich radości mego życia. Rozumiałam, że nigdy nie powinnam matki wypytywać w tym przedmiocie, ani mówić o nim komubądź. Ty pierwszym jesteś mym powiernikiem, Lelio, nie wyłączając nawet mej dobrej ochmistrzyni, Salli, i mej siostry mlecznej, którym wreszcie wypowiadam wszystko. Duma moja cierpiała nad tym błędem matki, zdającym się odbijać i na mnie. Nie przestawałam jednak uwielbiać jej. Może nawet kochałam więcej, o ile czułam ją słabszą, bardziej narażoną na przekleństwo mych krewnych ze strony ojcowskiej. Lecz nienawiść moja dla ludu wzrosła o całą miłość dla niej.
Żyłam w tych uczuciach do lat czternastu, a matka nie zdawała się tego spostrzegać. W głębi duszy bolała ją wzgarda moja dla klas niższych, aż raz uczyniła mi o to kilka nieśmiałych zarzutów.
Nie odparłam jej nic, co musiało ją zdziwić, gdyż ja zazwyczaj lubiłam rozprawiać zawzięcie ze wszystkimi i o wszystkiem. Ale czułam, że leży góra między matką i mną, i że z obu stron nie możemy rozmawiać bezinteresownie.
Widząc, że słucham jej zarzutów z dziwną uległością, wzięła mnie na kolana, i całując z niewymowną czułością, mówiła mi o ojcu w słowach nader przyzwoitych, ale objawiła mi wiele rzeczy, o których nie wiedziałam.
Dla ojca, którego zaledwie znałam, miałam ja zawsze zapał bardzo mało uzasadniony. Dowiedziawszy się, że on zaślubił matkę moją tylko dla majątku, a zaślubiwszy, gardził nią z powodu nizkiego urodzenia i mieszczańskiego wychowania, doznałam reakcyi i omal nie znienawidziłam go tak, jak przedtem kochałam. Matka dodała wiele jeszcze rzeczy, które wydały mi się dziwnemi, o tem, jak źle jest iść zamąż bez przekonania, tak, iż zrozumiałam, że ona i z drugim swym mężem niewiele szczęśliwszą jest, niż była z pierwszym.
Rozmowa ta wywarła na mnie głębokie wrażenie i zaczęłam rozmyślać o tej potrzebie robienia interesu z małżeństwa, o upokorzeniu, jakiego doznaje kobieta, poszukiwana dla nazwiska lub dla posagu. Postanowiłam nie iść zamąż, i po niejakim czasie znowu rozmawiając z matką, oznajmiłam jej o tem postanowieniu, sądząc, że je pochwali. Lecz ona uśmiechnęła się tylko i powiedziała, że niedaleki czas, w którym będzie mi potrzeba innego uczucia oprócz matczynego.
Zaprzeczałam, lecz uczuwałam powoli, że nie miałam podstawy, gdyż nieznośna nuda opanowywała mnie w miarę, jak porzucaliśmy nasze ciche życie w Wenecyi dla podróży i świetnego towarzystwa miast innych.
Następnie, gdy wyrosłam i zmężniałam nad wiek, zaledwie wyszedłszy z dzieciństwa, już mi mówiono o wyborze i ustaleniu losu, a codzień wysłuchiwać musiałam rozpraw o korzyściach lub niedogodnościach jakiejś nowej partyi.
Nie czułam jeszcze budzącej się w sobie miłości, ale czułam wstręt i przerażenie, jakiemi przejmują dobrze urodzoną kobietę mężczyźni bez serca i bez rozumu. Byłam w wyborze trudną. Żyjąc z tak dobrą matką, ubóstwiana przez nią, jakiegoż musiałabym spotkać mężczyznę, aby przy nim gorzko nie żałować jej miłego jarzma, czułej opieki! Duma moja, już i tak drażliwa, rozdrażniała się codzień bardziej na widok tych mężczyzn tak próżnych lub żądnych a napuszonych, którzy śmieli ubiegać się o mnie.
Obstawałam za rodem, ponieważ dotąd wystawiałam sobie, że rasy świetniejsze przewyższają inne odwagą, zasługą, ugrzecznieniem, szczodrością. Na szlachtę patrzyłam tylko z głębi galeryi portretowej pałacu Aldinich. Tam wszyscy przodkowie moi przedstawiali mi się w swej chwale, mający wszystkie swe czyny bohaterskie lub zasługi pobożne zaznaczone na płaskorzeźbach dębowych; mój więc podziw dla nich był uprawniony: czułam, że i w moich żyłach płynie krew niemniej gorąca, niemniej szlachetna.
Lecz jakżeż zwyrodnionymi wydali mi się potomkowie innych patrycyuszów! Po plemieniu zostało im tylko fałszywe przeświadczenie o swej wielkości, roszczenia oburzające. Pytałam się, gdzie jest szlachectwo? spotykałam je tylko na tarczach herbowych, nad drzwiami pałaców.
Postanowiłam wstąpić do klasztoru, i tak nalegałam na matkę, że mi pozwoliła. Książę Grimani sprzyjał memu życzeniu. Od czasu, gdy w jakimś zakącie Lombardyi wygrzebał rodzaj kuzyna, który mógł się zbogacić moim kosztem, a dzięki mojemu posagowi z blaskiem nosić niezatracalne imię Grimanich, pragnął wdrożyć we mnie posłuszeństwo, i pochlebiał sobie, że pobożność zmiękczy mój charakter. Jakiej, istotnie, gorącej trzeba było pobożności, jakiego pragnienia męczeństwa, ażeby przyjąć takiego Hektora!
Odebrano mnie z klasztoru przed kilku miesiącami. Co prawda, ciężko mi tam było, a niezłomne rygory, jakim ulegać musiałam, przechodziły moje siły. Tak wreszcie szczęśliwą byłam, że zobaczę matkę, ona wzajemnie! Jednakże czas przebyty w klasztorze, sześć tygodni, bardzo pojęcia me zmienił. Zrozumiałam Chrystusa, do którego modliłam się dotąd tylko końcem ust. W godzinach samotności, w kościele, w zapale modlitwy, zrozumiałam, że Syn Boży był przyjacielem ubogich pracowników i słusznie gardził wielkościami tego świata.
Cóż ci powiem nareszcie? Gdy serce moje otwierało się dla nowych sympatyj, jednocześnie to, co w dzieciństwie nazywałam wstydem mojej matki, ukochanie człowieka z ludu, w innych przedstawiło mi się barwach. Mówiłam sobie:
— Gdyby się ze mną zdarzyło to, co z mamą, gdybym się zakochała w człowieku innego stanu, niż ja, wszyscy rzuciliby na mnie kamieniem, prócz niej. Wzięłaby mnie w swoje objęcia i rumieniec mój skrywając na swojem łonie, powiedziałaby do mnie: „Idź za sercem, abyś była szczęśliwszą, niż ja, złamawszy swoje.”
Wzruszonym jesteś, Lelio! Mój Boże! oto łza twoja spadła mi na rękę. Zwyciężony jesteś, mój drogi! Widzisz, że nie jestem ani obłąkaną, ani złą: teraz więc powiesz tak, i przyjdziesz po mnie jutro. Przysięgnij!
Chciałem coś wyrzec, ale nie mogłem znaleźć wyrazu; dreszcze przechodziły po mnie. Czułem, że słabnę. Z oczyma utkwionemi we mnie czekała na moją odpowiedź. Ja zaś byłem zgnębiony. Już przy pierwszych wyrazach tej opowieści uderzyło mnie jakieś dziwne podobieństwo z moją historyą; ale gdy przyszło do faktów stwierdzających tożsamość, doznałem takiego wstrząśnienia, jakby piorun przemknął przed memi oczyma. Tysiące sprzecznych myśli przebiegało mi przez głowę. Niby widma krążyły koło mnie: zbrodnia i rozpacz. Wzruszony tem, co było, przerażony myślą o tem, coby być mogło, widziałem się jednocześnie kochankiem matki i mężem córki. Alezya, ta dziecina, którą widziałem w kolebce, stała teraz przedemną, rozpowiadając mi jednocześnie o miłości swojej i matczynej.
Cały świat wspomnień rozwijał się przedemną, a w nim Alezya przedstawiła się jako przedmiot mojego przywiązania, które odrazu lękliwem było i bolesnem. Przypomniałem sobie jej pychę, nienawiść ku mnie, i słowa, jakie raz wyrzekła do mnie, spostrzegłszy pierścień ojca na moim palcu. Kto wie — pomyślałem — czy ona się na zawsze wyrzekła swych przesądów? Gdyby się w tej chwili dowiedziała, że to ja jestem ów Nello, jej dawny sługa, zawstydziłaby się swego kochania?
— Signora — odezwałem się — mówiłaś mi, że dawniej lubiłaś przebijać dużą szpilką serca swych lalek. Dlaczego?
— Poco ci ta wiadomość — odrzekła — dlaczego uderzył cię ten drobny szczegół?
— Ponieważ serce moje cierpi, a twoje szpilki ciągle mi na pamięć wracają.
— Powiem ci więc, ażebyś się przekonał, że to nie był objaw okrucieństwa — odparła. — Często słyszałam, gdy o jakiejś nikczemności mówiono: „Ależ to trzeba nie mieć krwi w sercu”; i to wyrażenie figuryczne uważałam za rzeczywiste. To też, aby ofuknąć moje lalki, mówiłam do nich: „Jesteście nikczemne, zobaczę, czy też macie krew w sercu.”
— Więc bardzo pogardzasz nikczemnikami, signoro? — rzekłem, zapytując siebie, jakie mniemanie miałaby ona o mnie kiedyś, gdybym w tej chwili ustąpił jej romantycznym nagabywaniom.
Zapadłem w głębokie marzenie.
— Co ci jest? — zapytała Alezya.
Głos jej mnie oprzytomnił. Spojrzałem na nią wilgotnemi oczyma.
Ona płakała także, ale to z powodu mojego wahania.
Zrozumiałem to zaraz, i po ojcowsku ściskając jej ręce, rzekłem:
— O, moje dziecko! nie oskarżaj mnie. Nie wątpij o mojem sercu. Gdybyś wiedziała, jak cierpię!
I odszedłem wielkiemi krokami, jakbym oddalając się od niej, mógł uciec przed własnem nieszczęściem.
Po powrocie do siebie uspokoiłem się nieco. Przeszedłem myślą cały ten dziwny szereg wydarzeń; wytłómaczyłem sobie wszystkie jego szczegóły, i tym sposobem we własnych oczach rozproszyłem ten rodzaj tajemniczości, który zrazu zmroził mnie zabobonnym przestrachem. Wszystko to było dziwne, ale naturalne, nawet to imię Alezya, o którem zawsze się chciałem dowiedzieć, a nigdy nie śmiałem zapytać.
Nie wiem, czy inny na mojem miejscu mógłby zachować miłość dla młodej Aldini. Ja mogłem ją ostatecznie kochać, nie będąc występnym, ponieważ, przypominacie sobie, w stosunku moim z matką pozostałem czystym i zgoła bezinteresownym. Lecz sumienie moje burzyło się na myśl tego intelektualnego kazirodztwa. Pokochałem księżniczkę, nie znając jej imienia, pokochałem całem sercem, wszystkiemi zmysłami; lecz Alezyi Aldini, córki Blanki, tak kochać nie mogłem, bo mi się zdawało, iż jestem jej ojcem.
Pamięć wdzięku i lubych przymiotów Blanki pozostała mi w życiu świeżą i czystą, szła za mną wszędzie, niby dobry anioł. Ona uczyniła mnie dobrym względem kobiet i mężnym względem samego siebie. Jeżeli od owego czasu napotykałem wiele piękności samolubnych i fałszywych, ta mi przynajmniej została pewność, że istnieją też szlachetne i naiwne. Blanka nie zrobiła dla mnie żadnego poświęcenia, ponieważ nie chciałem; lecz gdybym przyjął jej abnegacyę, ustąpił jej zapędowi, poświęciłaby mi była wszystko: przyjaciół, rodzinę, majątek, honor, może nawet i córkę! Jeżeli ja święty dług zaciągnąłem względem niej, czy się zeń wywiązałem mojemi odmowami, wyjazdem?
Nie; ponieważ ona była kobietą, to jest istotą słabą, ujarzmioną, uległą wyrokom nieubłaganym i bardziej nad nie gorzkim zniewagom ironii. Jednak zniosłaby była to wszystko, ona tak bojaźliwa, łagodna, takie w wielu względach dziecko. Ona gotową była uczynić rzecz wzniosłą, wychodząc za mnie; ale ja, przyjmując, popełniłbym był podłość. Ja zatem spełniłem obowiązek tylko względem siebie; ona wystawiła się na męczeństwo.
— Biedna Blanka! moja poczciwa, moja jedyna może miłość! jakże piękną w pamięci mojej pozostała!.
— Mój Boże! — mówiłem sobie — dlaczego ja obawiam się, aby ona się nie zestarzała, nie zwiędła? Czyż nie powinienem być na to obojętnym? Czy kochałbym ją jeszcze? Zapewne nie; ale piękną, czy brzydką, mógłżebym ją teraz zobaczyć bez niebezpieczeństwa?
I na tę myśl serce moje tak mocno uderzyło, iż zrozumiałem, jak mi niepodobna zostać mężem lub kochankiem jej córki.
Napisałem też do księżnej Grimani list następujmy:
„Pani,
„Wielkie niebezpieczeństwo groziło signorinie; dlaczego pani, czuła i dzielna matka, zgodziłaś się na oddalenie jej od siebie? Nie jest-że ona w wieku, w którym wszystko stanowić może o życiu kobiety, jedna chwila, rzut oka, westchnienie? Nie teraz-że to pani nad nią czuwać powinna każdej godziny — w nocy, jak we dnie, śledzić jej najmniejsze troski, liczyć uderzenia jej młodego serca?
„O, pani! która jesteś tak łagodną i pełną pobłażania dla jednostek, ale która w rzeczach ważnych umiesz znaleść w ognisku serca tyle siły i stanowczości, oto chwila pokazania odwagi twórczej, nie dającej sobie wydrzeć płodu. Przyjedź, pani, przyjedź, zabierz córkę, i niech ona ciebie więcej już nie opuszcza. Dlaczego pani zostawiasz ją w rękach obcych, pod kierunkiem niewłaściwym, który ją drażni i popchnąćby mógł do wielkich zboczeń, gdyby nie była twoją córką, gdyby zarodki cnoty i godności, złożone przez panią w jej łonie, mogły stać się igraszką pierwszego lepszego podmuchu! Otwórz pani oczy; zobacz, że ludzie sprzeciwiają się skłonnościom córki twej w rzeczach prawowitych i świętych, a tym sposobem doprowadzają do oporu radom zdrowym i zacięcia się w niepodległości niepodobnej do przezwyciężenia. Nie dopuść pani, aby jej narzucono męża, którego ona nie może ścierpieć, a zapobiegnij temu, iżby ów wstręt nie przyczynił się do wyboru, jeszcze smutniejszego.
„Zapewnij jej pani swobodę. Niechaj ją krępuje tylko wpływ twej światłej miłości, ażeby ona, nie dowierzając twej opiekuńczej energii, nie zechciała szukać niebezpiecznego poparcia w twojej jedynie fantazyi.
„A jeśli pani chcesz się dowiedzieć, jakiem prawem ja odzywam się do ciebie, oświadczam, iż poznałem córkę pani, nie znając jej nazwiska, że omałom się w niej nie zakochał, żem ją śledził, wypatrywał, poszukiwał, i że ona nie była tak strzeżoną, abym nie mógł był z nią mówić i używać (z pewnością bezskutecznie) wszystkich sztuczek, jakiemi się uwodzi kobietę zwyczajną. Dzięki niebu! córka pani nie była nawet wystawioną na me zuchwałe pokusy. W porę dowiedziałem się, iż matką jej jest osoba, którą czczę nad wszystko na świecie, i odtąd dostęp do jej siedziby stał się dla mnie świętym. Jeżeli nie wynoszę się ztąd w tej samej chwili, to dlatego, iżby odpowiedzieć na najsurowsze pani zapytania, jeżeli, nie dowierzając memu honorowi, rozkażesz mi pani stanąć przed sobą i zdać sprawę z mego postępowania.
Zapieczętowałem ten list, myśląc, jakimby sposobem przesłać go z możliwą szybkością tak, iżby nie popadł w ręce obce. Nie śmiałem oddalać się sam z obawy, ażeby Alezya, rozdrażniona, nie popełniła jakiego kroku szalonego lub rozpacznego, dowiedziawszy się o moim odjeździe.
Prawdą wreszcie było, że chciałem módz zupełnie wywnętrzyć się jej matce w chwili, gdy ona otrzyma wyznanie całkowite; przewidywałem bowiem, że Alezya nie ukryje przed nią żadnego ze szczegółów tego romansiku, którego, bez jej zezwolenia, nie miałem prawa robić się bohaterem. Obawiałem się zkądinąd, ażeby energia tej młodej dziewczyny, przerażając słabość matki obrazem miłości, nie doprowadziła księżnej do dania pozwolenia, na które jabym się nie zgodził. Jedna i druga potrzebowały mojej woli spokojnej i niewzruszonej, a właśnie wtedy, gdy staną sobie oko w oko, ja sam może będę potrzebował siły, jakiej zbrakłoby obydwom.
Tak dumałem, gdy zastukano do moich drzwi i jakiś człowiek podszedł w postawie pokornej. Ponieważ zdjął liberyę, nie poznałem zrazu, że to ten sam, który tak się we mnie wpatrywał podczas przygody w kościele; ale teraz, kiedyśmy obaj mieli czas dobrze przypatrzyć się sobie, obaj wydaliśmy okrzyk zadowolenia.
— To pan! — rzekł do mnie; — nie myliłem się, to pan jesteś Nello?
— Mandolo, mój stary przyjacielu! — zawołałem i wyciągnąłem doń oba ramiona.
Wahał się chwilę, potem ze łzami radości rzucił się w moje objęcia.
— Ja pana zaraz poznałem, alem chciał się upewnić, i gdy tylko zdobyłem się na chwilkę czasu, przyszedłem. Jak się to stało, że w tej okolicy nazywają pana Lelio? Chyba, że jesteś tym sławnym śpiewakiem, o którym tyle mówiono w Neapolu i którego ja nigdy nie widziałem. Bo, widzisz pan, ja zawsze w teatrze zasypiam, a co się tyczy muzyki, nigdy nie mogłem jej zrozumieć... To też signora nie zmusza mnie nigdy wchodzić do loży przed końcem widowiska.
— Signora! oh! mów mi o niej, mój stary towarzyszu.
— Ja mówię o signorze Alezyi; bo signora Blanka nie bywa już wcale w teatrze: bardzo spoważniała po drugiem małżeństwie. Biedna signora! Zdaje mi się, że i ten drugi mąż nie wynagrodził jej za pierwszego. Ah! Nello, Nello, dlaczego nie?
— Cicho bądź, Mandolo! ani słowa o tem. Są wspomnienia, które niepowinny powracać na usta, tak jak umarli nie powinni powracać do życia. Powiedz mi tylko, gdzie jest obecnie twoja pani i jakim sposobem możnaby jej potajemnie i natychmiast doręczyć list?
— Czy to co tak ważnego dla pana?
— Ważniejsze jeszcze dla niej.
— To proszę o ten list. Wezmę pocztę i doręczę w Bolonii, gdzie pani bawi obecnie. Czy pan nie wiedziałeś o tem?
— Bynajmniej. Ale tem lepiej. Możesz się z nią widzieć dziś wieczorem?
— Doskonale! Biedna pani! jakże się ucieszy wiadomością od pana. Bo widzisz, Nello... widzi pan...
— Nazywaj mnie Nello, gdy jesteśmy sami, a wobec innych Lelio, dopóki ta sprawa z Chioggii nie ucichnie zupełnie.
— Oh, wiem! Biedny Massatone! Ale to zaczyna się uciszać.
— Coś ty mnie chciał powiedzieć o pani Blance? To dla mnie rzecz najważniejsza.
— Mówiłem, że ona zczerwienieje i zblednie, kiedy wręczę jej list, mówiąc pocichu:
— To od Nella! pani wie, od Nella, który tak ładnie śpiewał...
Wtedy mi ona odpowie tonem poważnym — bo nie taka jest już wesoła jak dawniej, biedna signora — odpowie mi:
— To dobrze, Mandolo, idź do kredensu.
Potem zawoła mnie znowu, aby powiedzieć tonem łagodnym — bo ona zawsze dobra:
— Mój biedny Mandolo, musisz być bardzo znużony?.. Daj mu dobrego wina, Sallo!
— Salla! — zawołałem; — czy także wyszła zamąż?
— Oh! ta nie pójdzie zamąź nigdy. Zawsze taka sama: ani starsza, ani młodsza; nie uśmiecha, się nigdy, nigdy ani jednej łzy nie wyleje, zawsze czci panią i zawsze jej się opiera; kocha panienkę i łaje ją nieustannie; dobra w gruncie, ale mało uprzejma. Czy poznała pana panna Alezya?
— Bynajmniej.
— Nie wątpię; ja sam poznałem z trudnością. Człowiek tak się odmienia! Byłeś pan taki mały, taki szczupły!
— Chyba niebardzo?
— A ja — mówił dalej Mandolo z komicznym smutkiem — byłem tak lekki, zwinny, radosny! Ah! jak się to człek starzeje!
Zacząłem śmiać się, widząc jak to człowiek, zachodząc w lata, łudzi się co do swej młodości. Mandolo był teraz prawie takim samym Herkulesem lombardzkim, jak wówczas, kiedym go poznał; zawsze szedł bokiem, jak wirująca łódka, a nawet w wiosłowaniu u przodu gondoli sprawił, że nigdy nie trzymał się na obu nogach razem. Wyglądało jakby nigdy nie dowierzał stałości gruntu i czekał aż nadejdzie fala dla zmienienia postawy.
Trzeba mi było skrócić naszą rozmowę; sprawiała mu ona przyjemność, a ja doznałem bolesnego szczęścia, słuchając opowiadania o tym domu, w którym dusza moja otworzyła się dla poezyi, sztuki, miłości i honoru. Nie mogłem się opędzić tajemnej radości, pełnej rozczulenia, słysząc jak mi poczciwy lombardczyk opisywał długie żale Blanki po moim odjeździe, gdy opowiadał o jej zdrowiu długo nadwyrężonem, o łzach ukrytych, o jej niesmaku do życia. Potem się ożywiła. Nowa miłość zawadziła o jej serce. Człowiek bardzo ujmujący, ale nie najlepszej używający opinii, rodzaj awanturnika wyższej skali, starał się o jej rękę, a ona omal weń nie uwierzyła. Uwiadomiona dość wcześnie, zadrżała na niebezpieczeństwa, na jakie samotność narażała jej spokój i godność; drżała mianowicie o córkę i oddała się dewocyi.
— A jej małżeństwo z księciem Grimani? — zapytałem Mandola.
— Dziełem jest kliki — odparł.
— Takie już widać przeznaczenie, przed którem ujść niepodobna. Jedź, Mandolo: oto list, a oto pieniądze. Nie trać ani chwili i nie chodź do willi Grimani przed rozmówieniem się ze mną, gdyż mam ci ważne rzeczy polecić.
Odjechał.
Rzuciłem się na łóżko i zacząłem usypiać, kiedy usłyszałem nagły tętent konia w alei ogrodu, na który wychodziło moje okno. Myślałem, ażali to nie Mandolo wrócił, zapomniawszy czegoś z mojej instrukcyi. Pokonałem więc znużenie i wyjrzałem oknem. Lecz zamiast Mandola, spostrzegłem kobietę w stroju amazonki, z głową okrytą gęstą mantylą z czarnej krepy, spadającą na ramiona i osłaniającą zarówno kibić całą, jak twarz.
Jechała na pysznym koniu parskającym pianą, a zeskoczywszy na ziemię wprzód nim służący zdążył jej podać rękę, mówiła coś bardzo cichym głosem do starej Cattiny, którą ciekawość raczej niż gorliwość przynagliła do wyjścia na jej spotkanie.
Aż mnie dreszcz przeszedł na myśl, kto to być może, i przeklinając nierostropność tej wycieczki, ubrałem się czemprędzej.
Ogarnąwszy się, gdy Cattina nie spieszyła z zawiadomieniem mnie, żywo pobiegłem na schody, z obawy, ażeby zuchwała nawiedzicielka nie była w przedsieni wystawioną na jakie niedyskretne spojrzenia. Lecz na ostatnich stopniach spostrzegłem Cattinę, która wracała do swej roboty, wprowadziwszy nieznajomą do domu.
— Gdzie jest ta pani? — zapytałem żywo.
— Ta pani! odparła stara; — jaka pani, dobry panie Lelio.
— Bez wykrętów, stara waryatko! Przecież widziałem wjeżdżającą panią, ubraną czarno, która musiała zapytywać o mnie?
— Nie, na chrzest święty, panie Lelio. Ta pani pytała o signorę Checchinę i nazwiska pańskiego nie wymówiła. Włożyła mi tego półcekina w rękę i powiedziała, ażebym obecność jej zataiła „przed innymi mieszkańcami domu“. Tak ona powiedziała.
— Czyś widziała tę panią, Cattino?
— Widziałam jej suknię i zasłonę, oraz duży splot włosów, który wysunął się z pod kapelusza i opadł na prześliczną rękę, a także dwoje oczu błyszczących pod koronką, jak dwie lampy za firanką.
— A gdzież ona weszła?
— Do małego salonu signory Cecchiny, która się ubiera na jej przyjęcie.
— To dobrze, Cattino; trzymaj język za zębami, skoro ci tak polecono.
Nie byłem pewnym, czy to Alezya przybyła zwierzyć się Checchinie. Powinienem czemprędzej i jakimbądź kosztem wyprawić ją z tego domu, gdzie każda chwila groziła jej utratą reputacyi; ale jeśli to nie ona, jakiem prawem poszedłbym wypytywać kobietę, mającą zapewne jakiś interes w tem, ażeby się tak ukrywać? Z okna nie mogłem sądzić o wzroście i figurze tej kobiety osłoniętej, która ukazała mi się tak, iż mogłem widzieć tylko czubek jej głowy. Przyjrzałem się służącemu, podczas gdy odprowadzał konie na ustroń w gęstwinę drzew, którą mu jego pani wskazała skinieniem. Nigdym twarzy tej nie widział, ale to nie powód, iżby nie miał należeć do rodziny Grimanich, których zapewne całkowitej służby nie widziałem. Wstrętem mi było wypytywać go, lub przekupniów.
Postanowiłem więc udać się do Checchiny. Wiedziałem, ile potrzebuje czasu na najprostszy strój; nie musiała jeszcze wyjść do przybyłej, a ja mogłem wejść do jej pokoju, nie przechodząc przez poczekalnię. Znałem tajemnicze przejścia willi Cafaggiolo.
Zastałem Checchinę napół ubraną, przecierającą sobie oczy i gotującą się z pańską beztroskliwością do tych rannych odwiedzin.
— Co tam takiego? — zawołała, widząc mnie przechodzącego przez jej alkowę.
— Słówko, Checchino! — szepnąłem jej do ucha. Wypraw ztąd pokojówkę...
— Spiesz się — rzekła do mnie, gdyśmy zostali sami — bo ktoś na mnie czeka.
— Wiem i o tem właśnie chcę z tobą pomówić. Czy znasz tę kobietę, która żąda twego widzenia.
— Albo ja wiem? Nie chciała powiedzieć nazwiska mojej pokojówce, na co ja kazałam jej oznajmić, że nie przyjmuję, zwłaszcza o godzinie siódmej zrana, osób, których nie znam. Ale ona nie ustąpiła i tak błagała Teresę (musiała jej zapewne wsunąć coś w rękę), że ta przyszła mnie znowu nękać. Musiałam ustąpić i to z wielką nieprzyjemnością wstawania z łóżka tak wcześnie, gdyż długo w nocy czytałam „Miłość Angieliki i Medora”.
— Słuchaj, Checchino. Mnie się zdaje, że to jest ta kobieta... co wiesz.
— Czy tak? To ty idź do niej. Teraz rozumiem, dlaczego ona ma do mnie interes i dlaczego ty wchodzisz wejściem tajemniczem. No, no! będę dyskretną, a nadewszystko uradowaną, że się jeszcze położę spać, podczas gdy ty staniesz się najszczęśliwszym z ludzi.
— Nie, mylisz się, moja dobra Franciszko. Gdybym sobie urządzał schadzkę pod twoją ochroną, bądź pewna, że prosiłbym cię o pozwolenie. Wreszcie, nie o to mi idzie: romans mój zbliża się do końca, będącego najzimniejszym i najmoralniejszym ze wszystkich końców. Ale ta młoda osoba zgubi się, jeżeli ty nie przyjdziesz jej z pomocą. Nie przyjmuj żadnego z romantycznych projektów, z jakiemi ona niezawodnie tobie się zwierzy; kaź jej odjechać natychmiast, niechaj w tej chwili powraca do krewnych. Jeżeliby chciała mówić ze mną w twej obecności, powiedz jej, żem nieobecny i nie powrócę w ciągu dnia.
— Jakto, Lelio! Taka to twoja namiętność, i warto też się dla ciebie narażać! Niech licho porwie! Widzisz, co to jest być zarozumiałym! Powodzenie niezawodne. Ale gdybyś też ty się mylił, engino gdyby ta piękna awanturnica, zamiast być Dulcyneą, była jedną z tych biednych dziewcząt, rojących się po kraju, które chcą wstąpić do teatru, aby uciec od okrutnych krewnych? Słuchaj! Ja mam pewne natchnienie. Wejdźmy razem do małego salonu; przysunąwszy nieco parawan przededrzwiami; w chwili, gdy będziemy wchodzić, możesz się i ty wśliznąć jednocześnie, siedzieć niewidzialny, a wszystko widzieć i słyszeć. Jeżeli ta kobieta jest twoją kochanką, dobrze, gdy się prędko dowiesz, o co chodzi. Boć i tak jabym ci powtórzyła wszystko, słowo w słowo, ale lepiej usłyszeć odrazu.
Namyślałem się, a jednak wielką chęć miałem pójść za tą radą.
— A jeżeli to kobieta inna? — odparłem — jeżeli chce ci powierzyć jaką tajemnicę?
— Alboż to ty i ja mamy wzajem przed sobą jakie tajemnice? rzekła Checchina; — i czy ty mniej szanujesz samego siebie, aniżeli ja? Daj pokój głupim skrupułom.
Zawołała Teresę, szepnęła jej kilka słów do ucha, a po urządzeniu parawanu, odprawiła ją i wprowadziła mnie z sobą do salonu. W ciągu dwóch minut udało mi się w osłaniającym parawanie znaleźć szczelinę, przez którą mogłem widzieć tajemniczą kobietę. Jeszcze nie odsłoniła zasłony, kiedym poznał wytworną kibić i śliczne ręce Alezyi Aldini.
Biedna dziewczyna była cała drżąca; żałowałem jej i ganiłem w duchu, gdyż pokój, w którym znajdowaliśmy się, nie był ubrany w guście bardzo skromnym, a starożytne bronzy, marmurowe posążki, zdobiące go, lubo wyborne pod względem sztuki, zgoła nie stosowały się na pokaz dla młodych panien, lub kobiet nieśmiałych. Myśląc, że to Alezya Aldini miała wejść do tego pogańskiego przybytku, mimowoli, może skutkiem resztek miłości, urażony byłem raczej, niż wdzięczny jej za ten krok.
Pomimo pośpiechu, Checchina nie omieszkała postarać się, ażeby blaskiem stroju olśnić osobę swej płci. Włożyła szlafrok z indyjskiego kaszmiru, przedmiot wysokiej w owym czasie ceny, rozpuszczone włosy umocowała złotemi i purpurowemi wstążeczkami, gdyż antyczność była wówczas w modzie, a na nogi gołe, silne i piękne, jak u posągów Dyany, zarzuciła coś w rodzaju tygrysiej skóry, dowcipnie zastępującej pospolite pantofle. Na palcach miała brylanty i kameje, a błyszczący wachlarz trzymała jak królowa teatralna, podczas gdy nieznajoma, dla dodania sobie odwagi, niezręcznie dręczyła swój wachlarz, zwyczajny, z czarnego atłasu.
Przeraziła ją widocznie piękność Checchiny, piękność nieco męzka, ale niezaprzeczona. W sukni tureckiej, w obuwiu medyjskiem, przy uczesaniu greckiem, podobna była do owych żon satrapów, które okrywały się bez różnicy bogatemi łupami narodów obcych.
Powitała przybyłą z miną protekcyonalną, nieco impertynencką; potem, rozciągając się na otomanie, przybrała pozę grecką, na jaką się tylko zdobyć mogła. Wszystko to zrobiło efekt: młoda dziewica oniemiała.
— I cóż! panno, czy pani — odezwała się Checchina — ponieważ nie wiem, z kim mam przyjemność rozmawiać, jestem na twoje rozkazy.
Wtedy nieznajoma głosem jasnym i nieco cierpkim, akcentem angielskim nader wyrazistym, odparła w te słowa:
— Przepraszam panią, żem przybyła trudzić ją tak rano i proszę przyjąć podziękowanie za łaskawe przyjęcie. Nazywam się Barbara Tempest, a córką jestem lorda świeżo zamieszkałego we Florencyi. Rodzice moi kazali mnie uczyć śpiewu i już nieco postąpiłam; miałam wyborną nauczycielkę, która wyjechała do Medyolanu, a rodzice moi chcą mi za nauczyciela dać tego niezdarnego Tosani, który mnie swoją starą metodą i śmiesznemi kadencyami na zawsze zniechęci do sztuki. Słyszałam, że pan Lelio (na którego występach byłam w Neapolu), ma przybyć w tę okolicę i wynajął na lato tę willę, której właściciela znam.
Mam niepokonaną chęć brać lekcye od tego sławnego śpiewaka i prosiłam o to rodziców, którzy pozwolili. Ale rozmawiając o tem z kilku osobami, dowiedzieli się, że pan Lelio jest bardzo dumny a przytem nieco dziwak i, jako stronnik demokratyzmu, nie cierpi bogatych.
Takie rzeczy mówiono moim rodzicom, oni się zaś tego obawiają, mając nieco uprzedzenia do nazwiska i stanowiska w świecie. Co do mnie, ja nie mam żadnych przesądów, a tak mocno uwielbiam talent, że bardzobym była rada, gdyby pan Lelio raczył być moim mistrzem.
Często mawiałam sobie, że gdybym mogła sama do niego dotrzeć, uczyniłby zadość memu życzeniu. Lecz, bez względu, iż niewłaściwem byłoby, ażeby młoda panna zwracała się sama do młodego mężczyzny, może nawet i nie znalazłabym ku temu sposobności; myślałam dziś właśnie o tem, używając konnej przejażdżki.
Wiadomo pani, że w moim kraju panny wydalają się same na przechadzkę, ze służącym tylko. Wychodzę więc bardzo rano, aby uniknąć późniejszego upału, który nieznośny jest dla nas, mieszkańców północy. Przejeżdżając mimo tego pięknego domu, zapytałam przechodzącego wieśniaka, do kogo należy. Dowiedziawszy się, iż należy do p. de Nasi, przyjaciela naszego domu, a wiedząc dokładnie, iż go wynajął panu Lelio, zapytałam, czy ten ostatni przyjechał.
— Jeszcze nie — odpowiedziano mi — ale żona go uprzedziła, aby urządzić mieszkanie; to pani bardzo piękna i bardzo dobra.
Wtedy przyszło mi na myśl wejść do pani i prosić o wszechwładne poparcie u małżonka, ażeby nie odmawiał moim rodzicom, gdy od niego lekcyi dla mnie zażądają. Czy mogę też prosić panią o zachowanie mej małej tajemnicy i o wyjednanie tegoż samego u pana Lelio? Albowiem rodzina moja ciężkoby mnie zganiła za ten krok, który jednak jest zgoła niewinny, jak pani widzi.
Wygłosiła tę przemowę z tak wielkobrytańską swobodą, wycinając wyrazy, przeciągając zgłoski krótkie, a rozwlekając długie; tworzyła tak pocieszne anglikanizmy, że w tej młodej lady, skromnej a zarazem zuchwałej, Alezyi nie mogłem dostrzedz śladów.
Ze swej strony Checchina bawiła się tylko tą osobliwą dziewczyną. Ja, zgoła nie zabawiony tą grą, chętnie byłbym się wymknął, ale najmniejszy szelest zdradziłby mą obecność i rzucił przestrach w serce naiwnej miss Barbary.
— Rzeczywiście miss — odparła Checchina, wielką chęć śmiechu ukrywając za flakonem różanego wyskoku — życzenie pani jest bardzo kłopotliwe 1 nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. Oznajmiam z góry, że nie mam nad p. Lelio takiej władzy, jaką mi pani przypisuje...
— Czyżby pani nie była jego żoną? — zapytała naiwnie młoda Angielka.
— Oh, miss! — zawołała Checchina, przybierając minę skromną najgorszego tonu — żeby też młodej panience takie myśli przychodziły do głowy! Co znowu! Czy to obyczaj angielski pozwala pannom czynić podobne przypuszczenia?
Biedna Barbara zmieszała się okropnie.
— Nie wiem, czy moje zapytanie było obrażającem — odparła tonem wzruszonym, ale pełnym stanowczości. — To pewna, że to nie było moim zamiarem. Może pani nie być żoną pana Lelio, a mieszkać z nim bez obrazy przyzwoitości. Może pani być jego siostrą... Oto co chciałam powiedzieć.
— A czyż nie mogłabym tak samo nie być ani jego żoną, ani siostrą, ani kochanką, a mieszkać tu u siebie? Czyż ja nie mogę być hrabiną de Nasi?
— Oh, pani! — odparła naiwnie Barbara — ja wiem, że p. Nasi nie jest żonatym.
— Może być żonatym tajemnie.
— To chyba tylko co się ożenił, gdyż niema więcej nad dwa tygodnie, jak się oświadczył o moją rękę.
— Oh! to o panią? — wykrzyknęła Checchina z giestem tragicznym, przy którym wachlarz wypadł jej z ręki.
Nastała chwila milczenia. Potem młoda miss, chcąc je koniecznie przerwać, uczyniła na sobie wysiłek, wstała z krzesła i podniosła wachlarz prymadonny. Podała go jej z wdziękiem i odezwała się tonem pieszczotliwym, jeszcze bardziej unaiwniającym jej cudzoziemski akcent:
— Pani będziesz tak dobrą i pomówisz o mnie ze swoim bratem, nieprawdaż?
— Z moim mężem, chcesz pani powiedzieć? — odparła Checchina, odbierając wachlarz, tonem szyderskim i mierząc młodą Angielkę z ciekawością nieżyczliwą.
Angielka opadła na krzesło, jakby rażona śmiertelnie, a Checchina, niecierpiąca kobiet światowych i druzgocząca je z dziką radością, gdy jej stawały na drodze, dodała, przeglądając się z roztargnieniem w zwierciadle, wiszącem naprzeciw otomany:
— Posłuchaj mnie, kochana miss Barbaro. Ja pani życzę dobrze, gdyż wydajesz mi się miłą panienką; ale powinnaś mi wypowiedzieć całą prawdę. Mnie się widzi, że panią sprowadza tu nietyle miłość sztuki, jak raczej pewna skłonność dla Lelia. On, mimowoli nawet, wzbudził wiele uczuć romantycznych w życiu, a znam z dziesięć pensyonarek, które zaszalały się za nim.
— Bądź pani spokojną — odparła Angielka akcentem włoskim, który przejął mnie dreszczem — ja żadnej nie mogłabym mieć skłonności dla człowieka żonatego, a wchodząc do tego domu, wiedziałam, że pani jesteś żoną Lelia.
Checchina nieco zmiękła na tę stanowczą i wzgardliwą odpowiedź; ale postanowiwszy przyprzeć ją do muru i podwajając zuchwałość, opanowała się natychmiast, mówiąc z wystudyowanym uśmiechem:
— Kochana panno Barbaro, uspokajasz mnie: sądzę, że duszę masz zanadto szlachetną, ażeby chcieć mi zabrać serce Lelia; ale nie mogę ukryć przed panią mojej nędznej słabości: jestem wściekle zazdrosną i wszystko mnie razi. Może pani piękniejszą jesteś odemnie — a tego się obawiam, sądząc po ślicznej nóżce, którą widzę i po wielkich oczach, których się domyślam. Pani będziesz obojętną dla Lelia, ponieważ on należy do mnie; jesteś dumną i szlachetną, lecz Lelio może w pani się zakochać; nie pierwsza zawróciłabyś mu głowę. Jestto lekkoduch; zapala się do wszystkich pięknych kobiet, jakie spotyka. Kochana panno Barbaro, bądź więc tak uprzejmą i podnieś zasłonę, ażebym zobaczyła, czego mam się obawiać, i — mówiąc z francuska — czy mogę wystawić Lelia na ogień twoich bateryj?
Angielka uczyniła gest niesmaku, potem zdawała się namyślać; wstając nareszcie i odczepiając zasłonę, odparła:
— Wpatrz się pani dobrze we mnie i zapamiętaj dobrze moje rysy, abyś je opisała panu Lelio, a jeśli, słuchając pani, okaże się wzruszonym, strzeż się przysyłać go do mnie, albowiem gdyby ci się stał niewiernym, byłoby to dlań nieszczęściem i nie doczekałby się odemnie niczego więcej prócz wzgardy.
To mówiąc, odkryła twarz. Stała do mnie plecami i ja napróżno usiłowałem pochwycić jej rysy w zwierciadle. Lecz czyż potrzebowałem świadectwa oczu, czyż uszy nie wystarczały? Zupełnie zapomniała o akcencie angielskim, mówiła najczystszym językiem włoskim, tym głosem dźwięcznym i brzmiącym, który mnie tak często wzruszał aż do głębi duszy.
— Przepraszam, miss — rzekła Checchina, nie dekoncertując się wcale — jesteś tak piękną, że budzą się wszystkie moje trwogi. Nie mogę uwierzyć, aby Lelio już pani nie widział i nie umówił się z tobą, ażeby mnie zwieść.
— Jeśli zapyta panią o moje imię — rzekła Alezya, gwałtownie wyrywając jednę z wielkich szpilek stalowych, przytrzymujących na jej głowie fałdę zasłony — to proszę mu doręczyć odemnie to i powiedzieć, że na mojej tarczy herbowej jest szpilka z taką dewizą: „Dla serca niemającego krwi”.
W tej chwili, nie mogąc pozostać pod ciosem takiej wzgardy, nagle wyszedłem z ukrycia i rzucając się ku Alezyi, powiedziałem:
— Nie, signora, proszę nie wierzyć żartom mej przyjaciółki, Franciszki. Wszystko to jest komedyą, którą podobało jej się ułożyć, biorąc panią za to, czem się przedstawić chciałaś i nie rozumiejąc ważności swych kłamstw; jest to komedya, którą pozwoliłem odegrać, zaledwie poznając panią pod zręcznie naśladowanym akcentem i obejściem Angielki.
Alezya nie zdawała się ani zdziwioną, ani wzruszoną przez moje ukazanie się.
— Uważa pan, że dobrze odegrałam rolę? — odrzekła; — to dowodzi, że miałam może uzdolnienie do zawodu, który państwo uszlachetniacie swemi talentami i cnotą. Bardzo dziękuję panu za sposobność do odegrania komedyi, a pani za replikę. Lecz mam już dosyć tej wzniosłej sztuki. Potrzebuje ona doświadczenia, którego nabycie za wieleby mnie kosztowało, oraz siły umysłu, do której pan tylko możesz być zdolnym.
— Nie, pani, jesteś w błędzie — odparłem dobitnie. — Ja nie mam doświadczenia w złem, a siły posiadam tyle, aby odeprzeć zarzuty uwłaczające. Nie jestem ani mężem, ani kochankiem Franczeski. Jest to moja przyjaciółka, przybrana siostra, wierna i dyskretna powiernica wszystkich mych uczuć; nie wie ona jednak, kto pani jesteś, lubo oddana pani zarówno, jak mnie samemu.
— Oświadczam, signora — odezwała się Franczeska, siadając w sposób przyzwoitszy — że bardzo mało rozumiem z tego, co się tu dzieje, tem mniej rozumiem, jakim sposobem Lelio mógł w pani wzniecić podobne podejrzenia, skoro mu tak łatwo było je usunąć. To, co on powiedział pani w tej chwili, jest prawdą; a nie przypuszczasz pani, spodziewam się, że chciałabym cię oszukiwać, gdybym była dla niego czemś innem, niż przyjaciółką bardzo spokojną i bezinteresowną.
Alezya zaczęła drżeć wszystkiemi członkami, jak gdyby zdjęła ją febra; usiadła blada i skupiona w sobie.
— Złą byłaś, kuzynko! — szepnąłem zcicha Checchinie. — Podobało ci się zadać cierpienie czystemu sercu, aby pomścić swą głupią miłość własną.
Czyś nie powinna jej podziękować za to, że odmówiła hrabiemu Nasi?
Dobra Checca podstąpiła, poufale wzięła ją za ręce i przykucnęła na poduszce u jej stóp.
— Piękny mój aniele — powiedziała — nie wątpij o nas; nie znasz jeszcze słodkiej i uczciwej swobody cygańskiej. W twoim świecie spotwarzają nas i za zbrodnie poczytują nasze najlepsze czyny. Skoro pozwoliłaś Leliowi, aby cię pokochał, to snadź nie podzielasz pani tych niesprawiedliwych uprzedzeń. Wierzaj więc, że chybabym już była najpodlejszą z istot — nie mogę porozumiewać się z Leliem dla wywiedzenia cię w pole; nie pojmuję nawet, jakąbym ztąd osiągnęła korzyść. Uspokój się tedy, piękna signoro, i przebacz, żem ci mojemi pustemi żartami wydarła tajemnicę. Przyznać musisz pani, że gdyby panna margrabianka komedyą wywiodła w pole komedyantów, rzecz nie byłaby w porządku. Ale wszystko wreszcie skończyło się szczęśliwie; miałaś myśl dobrą i odważną. Byłabyś żywiła podejrzenia i cierpiała długo, gdy tymczasem teraz już się zaspokoiłaś, marchesina mia? Za wielkie zapewne przyznajesz mi serce, abym cię mogła w jakibądź sposób zdradzić. Tak, kochany aniołku, trzeba wracać do domu, a Lelio stawi się tam, jak tylko zechcesz. Bądź pani spokojna, ja ci go przyślę i postaram się, aby ci nie dał innych powodów do zmartwienia. Ah, poverina, mężczyźni od tego są na świecie, ażeby dręczyli kobiety, a najlepszy z nich nie wart jeszcze najgorszej z nas. Pani jesteś biednem dzieckiem, nie znającem dotąd cierpienia. Przyjdzie ono zbyt wcześnie, jeżeli oddasz serce na pastwę miłości.
Franczeska dodała wiele jeszcze innych rzeczy, pełnych dobroci i zdrowego rozsądku.
Alezya była nieco urażona tonem tej poufałej naiwności, ale przejęła ją ta wielka życzliwość, zwyciężyła szczerość. Jeszcze nie odpowiadała na pieszczoty Checchi, lecz łzy spływały wolno po jej obliczu. Nareszcie serce jej roztajało i z płaczem rzuciła się na łono swej nowej przyjaciółki.
— O Lelio! — powiedziała do mnie — czy mi wybaczysz zniewagę podobnego podejrzenia? Złóż to na karb chorobliwego stanu, w jakim od kilku dni znajduje się ciało moje i dusza. To Siła, sądząc, iż mnie tem wyleczy i odciągnie od tego, co nazywa krokiem szalonym, zwierzyła mi tej nocy, że ty tu mieszkasz z jakąś bardzo piękną osobą, która nie jest twoją siostrą, jak mniemała zrazu, lecz żoną, albo kochanką. Pojmujesz, iż nie mogłam przez całą noc oka zmrużyć; chodziły mi po głowie zamiary najtragiczniejsze i najdziwaczniejsze.
Nareszcie, pomyślałam, że Lila może się mylić i chciałam osobiście dowiedzieć się prawdy. Z brzaskiem dnia, kiedy ta biedna dziewczyna, znużona trudem, spała jeszcze w swoim pokoju na kobiercu, wyszłam na palcach, zawołałam najuleglejszego i najgłupszego ze sług mej ciotki, kazawszy mu osiodłać konia kuzyna mojego Hektora, bardzo gorącego, który mnie kilka razy o mało nie zrzucił. Ale co mnie obchodziło życie? Mówiłam sobie: „Nie każdy ginie, kto chce, niestety!” i puściłam się w drogę do Cafaggiolo, sama nie wiedząc, co tam robić będę. Po drodze wymyśliłam bajeczkę, którą tu pozwoliłam sobie wypowiedzieć wobec pani. Proszę, niech mi wybaczy! Chciałam wiedzieć, czy cię kocha, Lelio; czy jest wzajem kochany, czy ma nad tobą prawa, czy ty mnie zwodzisz. Przebaczcie mi oboje; jesteście tak dobrzy! A pani mi wybaczysz i będziesz także mnie kochała, nieprawdaż?
— Drogie dziecko, już kocham cię całą duszą — odparła Checchina, obejmując jej szyję wielkiemi ramionami i ściskając do uduszenia.
Chciałem zakończyć tę scenę i odesłać Alezyę do ciotki. Błagałem, aby się więcej nie narażała i wstałem, ażeby kazać podać jej konia. Ale ona wstrzymała mnie, mówiąc silnie:
— Co ci do głowy przychodzi, Lelio? Odeślij konie i służącego do mojej ciotki; zamów pocztę i wyjeżdżajmy natychmiast. Przyjaciółka twoja będzie tak dobrą nam towarzyszyć. Pojedziemy do matki, ja rzucę się jej do nóg, mówiąc:
— Jestem skompromitowaną, zgubioną w oczach świata; uciekłam z domu ciotki w biały dzień, jawnie. Zapóźno naprawiać złe, które uczyniłam dobrowolnie i z rozmysłem. Kocham Lelia i on mnie kocha; oddałam mu życie. On i ty jedynie zostajecie mi na ziemi. Czy przeklniesz mnie, matko?
Postanowienie to rzuciło mnie w odmęt udręczenia. Daremnie usiłowałem ją odwieźć. Alezyę rozdrażniły moje skrupuły: oskarżała mnie, że jej nie kocham wcale i odwołała się do sądu Franczeski.
Ta chciała siąść do powozu sama z Alezyą i odwieźć ją bezemnie. Ja chciałem skłonić signorę, aby wróciła do ciotki, a ztamtąd napisała do matki, czekając na odpowiedź przed powzięciem jakiegokolwiekbądź postanowienia. Zobowiązałem się nie mieć żadnego skrupułu, jeżeli tylko matka pozwoli, ale córki narażać nie chcę; jest to, według mnie, czyn haniebny, którego, spodziewam się, oszczędzi mi Alezya.
Odparła mi na to, że gdy napisze, to matka pokaże list księciu 6rimani’emu, a ten każe krnąbrną pasierbicę zamknąć w klasztorze.
Wpośród tych rozpraw Sila, którą Cattina daremnie usiłowała zatrzymać na schodach, wpadła gwałtownie do sali, czerwona, zdyszana, blizka zemdlenia. Kilka chwil upłynęło, nim zdołała przemówić.
Nareszcie urywanemi słowami oświadczyła, że wyprzedza pana Hektora Grimani, którego koń, na szczęście, kuleje i nie może się przedostać przez łąki poprzegradzane żywopłotami; ale że jedzie za nią i przez całą drogę wypytuje, w jakim kierunku jechała Alezya, i zapewne niebawem się zjawi.
Cały dom Grimanich, dzięki jemu, wie o ucieczce signory. Daremnie ciotka usiłowała odbywać poszukiwania roztropnie i uciszyć gwałtowne deklamacye Hektora. Ten tak hałasował, że cała okolica w ciągu dnia dowie się o jego śmiesznem położeniu i o wybryku signory, jeżeli ona temu nie położy końca sama, wyjeżdżając na jego spotkanie, zamykając mu usta i powracając z nim do willi Grimani.
Ja byłem tego samego zdania, co Sila. Wszak Alezya nagina Hektora do każdej swej woli. Nic jeszcze niema straconego, jeżeli zechce skoczyć na konia i wrócić do ciotki. Może pojechać inną drogą, niż Hektor, a tymczasem ztąd roześle się ludzi, którzy sprowadzą go z tropu i odwrócą od Cafaggiolo.
Wszystko napróżno: Alezya pozostała niewzruszoną.
— Niech przyjdzie — mówiła. — Dopuśćcie go do domu, a jeżeli odważy się wkroczyć aż tu, wyrzucimy go oknem.
Checchina, jak szalona, śmiała się z tej myśli, oraz z szyderczego opisu, w jakim Alezya przedstawiała swego kuzyna i przyrzekała, że sama jedna uwolni od niego całe towarzystwo.
Wszystkie te brawury i ta bezmyślna wesołość w chwili tak ważnej sprawiały mi niesłychaną przykrość.
Aż tu nagle, w końcu wielkiej alei figowej, prowadzącej od gościńca głównego do willi Nasia, ukazał się powóz pocztowy.
— To Nasi! — krzyknęła Checchina.
— To Blanka! — pomyślałem.
— Oh! — zawołała Sila. — To sama ciotka przyjeżdża po panienkę.
— Oprę się zarówno mej ciotce, jak i Hektorowi — odparła Alezya; — gdyż oni ze mną postępują niegodnie. Chcą rozgłosić mój wstyd, nakarmić mnie zgryzotą i upokorzeniami, ażeby ujarzmić.
— Nie obawiaj się niczego, signoro — zapewniałem — jeżeli tak chcą względem ciebie postąpić, to nikt tu nie wejdzie. Ja przyjmę ciotkę twoją na progu domu, a ponieważ zapóźno już na to, aby cię ztąd wyprowadzać, przysięgam, że nikt się tu nie dostanie.
Zbiegłem szybko i zastałem Cattinę podsłuchującą pode drzwiami. Zagroziłem, że ją zabiję, jeśli się poważy pisnąć słowo. Potem, rozważywszy, iż żaden postrach nie powstrzyma jej przed siłą pieniędzy, zmieniłem zamysł, i wróciwszy, wziąłem ją za rękę i wtrąciłem do rodzaju lamusa, mającego jedno tylko wysokie okienko, do którego ona dosięgnąć nie mogła.
Zamknąłem za nią drzwi na dwa spusty, pomimo jej rzucania się, klucz zaś schowałem do kieszeni i pobiegłem naprzeciw powozu pocztowego.
Ze wszystkich naszych obaw sprawdziła się najbardziej kłopotliwa. Wyszedł z powozu Nasi i rzucił mi się na szyję.
Jak tu zapobiedz, aby nie wszedł do własnego domu, jak ukryć przed nim to, co się tam dzieje? Łatwo było go skłonić, aby uszanował incognito Alezyi, mówiąc mu, że jakaś kobieta przyszła mnie odwiedzić w jego domu i że ja proszę, ażeby nie usiłował jej widzieć, ale trudno, żeby w ciągu dnia do uszu jego nie doszła ucieczka Alezyi i rozterka w domu Grimanich. Za tydzień cała okolica wiedzieć o tem będzie. Nie wiedziałem istotnie, co robić.
Nie rozumiejąc zgoła powodów mego pomieszania, Nasi zaczął się niepokoić, azali czasem Checchina z gniewu lub rozpaczy nie dopuściła się jakiego wybryku.
Szybko wstępował po schodach i już trzymał za klamkę od mieszkania Checchiny, kiedy ja wstrzymałem mu rękę, prosząc z miną bardzo poważną, aby nie wchodził.
— Cóż to takiego, Lelio? — rzekł głosem drżącym, blednąc. — Franczeska jest tu i nie wychodzi na moje spotkanie; ty przyjmujesz mnie z wyglądem lodowatym i nadto wstrzymujesz mnie od wejścia do mojej kochanki? A przecież to ty pisałeś do mnie, ażebym przybywał, zdawało się, że chciałeś nas pogodzić, cóż się więc dzieje pomiędzy wami?
Już miałem odpowiedzieć, kiedy drzwi się otworzyły i wystąpiła Alezya okryta zasłoną. Spostrzegłszy Nasi, drgnęła i zatrzymała się.
— Rozumiem teraz, rozumiem — odezwał się Nasi z uśmiechem; — przebacz, proszę, mój drogi Lelio! Powiedz mi, do którego pokoju mam się udać.
— Tu, panie! — rzekła Alezya głosem silnym, biorąc go za ramię i pociągając do buduaru, z którego wyszły i gdzie wciąż bawiły Franczeska z Silą.
Poszedłem za nią. Spostrzegłszy zbliżającego się Nasi, Checchina przybrała swą najgroźniejszą minę, tę właśnie, jaką miewała w roli bohaterki, śpiewając w „Semiramidzie.”
Sila stanęła przed drzwiami, aby niedopuścić nowych wizyt; Alezya zaś, zdejmując zasłonę, przemówiła do zdumionego hrabiego:
— Panie hrabio, przed dwoma tygodniami oświadczyłeś się o moją rękę. Krótki czas, przez jaki miałam sposobność widywania pana w Neapolu, dał mi o tobie daleko wyższe wyobrażenie, niż miałam o innych moich konkurentach. Matka pisała do mnie, zaklinając, nakazując niemal, ażeby się zgodzić. Książę Grimani dodał post-scriptum, że jeżeli istotnie wstrętnym mi jest kuzyn Hektor, to pozwala mi wrócić do matki pod warunkiem, że zaraz wejdę w związek małżeński z panem. Stosownie do mej odpowiedzi, miano albo po mnie przybyć i sprowadzić do Wenecyi, aby zejść się z panem, albo na czas nieograniczony pozostawić u ciotki z kuzynem. Owóż, mimo odrazy dla kuzyna, pomimo goryczy, jaką upaja mnie ciotka, pomimo gorącej chęci zobaczenia matki i mojej kochanej Wenecyi, nareszcie pomimo wielkiego szacunku, jaki mam dla ciebie, panie hrabio, odmówiłam. Myślałeś pan może, iż ja daję pierwszeństwo kuzynowi... Patrz! — zawołała, przerywając i spokojnie zwracając wzrok ku szybie — oto on wjeżdża na koniu w ogród pański. Zaczekaj, panie Lelio! — dodała, chwytając mnie za ramię, gdym się porwał do wyjścia; — zgodzisz się, że w tej chwili mojej woli jedynie słuchać potrzeba. Stań pan z Silą przy tych drzwiach, dopóki ja nie skończę mówić.
Usunąłem Silę i przytrzymywałem drzwi na jej miejscu.
Alezya mówiła dalej:
— Tak, odmówiłam, panie hrabio, ponieważ przyjąć nie mogłam twej zaszczytnej propozycyi. Odpowiedziałam na uprzejmy list dołączony do listu pisanego do matki.
— Tak, signoro — przytwierdził hrabia — odparła mi pani ze wzruszającą dobrocią, ale i ze szczerością odejmującą mi wszelką nadzieję. A jeżeli ja wracam w okolicę przez panią zamieszkiwaną, to nie dlatego, ażeby się znów naprzykrzać, ale z myślą, ażeby być twoim sługą uległym i przyjacielem wiernym, o ile pani zechcesz kiedy odwołać się do moich uczuć.
— Wiem o tem i liczę na pana — odparła Alezya, podając mu rękę z szlachetną czułością. Nadeszła chwila prędzej, niż pan przypuszczać mogłeś, do pofolgowania tym uczuciom. Jeżeli odmówiłam ręki panu, to dlatego tylko, że kocham Lelia; jeżeli jestem tu, to dlatego, iż go chcę zaślubić i tylko jego.
Hrabiego tak uderzyło to wyznanie, iż na chwilę oniemiał.
Niech mnie Bóg ochroni, ażebym miał bluźnić przyjaźni Nasi’ego; ale w tej chwili dostrzegłem jasno, że wśród wspólnej szlachty niema osobistej przyjaźni, wierności, ani szacunku, zdolnego wykorzenić w zupełności przesąd.
Oczy miałem na niego skierowane z wielką uwagą; i czytałem wyraźnie na jego twarzy myśl:
— „Jakim sposobem ja, hrabia de Nasi, mogłem pokochać i żądać w małżeństwo kobietę, zakochaną w komedyancie i pragnącą za niego wyjść!”
Ale trwało to chwilę.
Poczciwy Nasi odzyskał natychmiast swą wrodzoną rycerskość.
— Cokolwiek pani postanowiła — odparł — cokolwiek ma mi pani do rozkazania wskutek postanowień swych, jestem na usługi.
— Owóż — mówiła dalej Alezya — ja obecnie bawię u pana, a wtem przybywa mój kuzyn, jeżeli nie uprowadzić mnie, to przynajmniej pobyt tutaj poświadczyć. Zgnębiony mojemi odmowami, nie omieszka mnie skrzyczeć, albowiem nie ma on ani rozumu, ani serca, ani ukształcenia. Ciotka moja pozornie zgani uniesienia syna, ale opowie o tem, co nazwie mą hańbą wszystkim znajomym dewotkom, które roztrąbią to po całych Włoszech. Ja przez próżne zabiegi i nikczemne zaprzeczania nie chcę zapobiegać skandalowi. Ściągnęłam na głowę swą burzę, niech ona wybuchnie w obliczu świata! Nie sprawi mi ona cierpienia, jeżeli, jak się spodziewam, zostaje mi serce matki, i jeżeli, oprócz małżonka, zadowolonego z moich poświęceń, znajduję nadto przyjaciela tyle odważnego, iż głośno wyjawia braterską opiekę, jaką mi ofiaruje. Z tego tytułu, czy zgodzisz się, panie hrabio, aby między Leliem i moim kuzynem nie przyszło do wyjaśnień niewłaściwych, niepodobnych? Czy zechcesz przyjąć Hektora i powiedzieć mu odemnie, że nie wyjdę z tego domu, jak tylko do matki i wsparta na twojem ramieniu?
Hrabia spojrzał na Alezyę poważnie i smutno, jakgdyby mówił oczyma:
— „Ty jedna tu rozumiesz tylko, do jakiego stopnia rola moja w świecie wydawać się będzie występną i śmieszną.”
Potem wdzięcznie przyklęknął na jedno kolano i ucałował rękę Ąlezyi, którą wciąż trzymał w swoich, mówiąc:
— Pani, jestem twoim szampierzem na życie i śmierć.
Podszedł do mnie i ucałował serdecznie, nic nie mówiąc.
Zapomniał odezwać się do Checchiny, która, zkądinąd, oparta o parapet okienny, z rękami na piersiach skrzyżowanemi, spoglądała na tę scenę z uwagą filozoficzną.
Nasi zabierał się do wyjścia. Ja zaś nie mogłem znieść tej myśli, ażeby on, z narażeniem się, stawał w charakterze obrońcy kobiety, którą ja jakoby skompromitowałem. Chciałem przynajmniej pójść za nim i wziąć na się połowę odpowiedzialności. Lecz on, dla powstrzymania, przytoczył mi niezbite powody, wyciągnięte z wielkoświatowego kodeksu. Ja tam tego nie rozumiałem, a czułem się w tej chwili uniesiony gniewem na zuchwalstwo Hektora i jego niegodziwe zamiary. Alezya usiłowała mnie uspokoić, mówiąc:
— Dotychczas masz pan tylko te prawa, na jakie mnie podoba się pozwolić.
Wymogłem przynajmniej pozwolenie towarzyszenia Nasiemu, i przedstawienia się Grimaniemu, pod warunkiem, iż nie powiem ani słowa bez pozwolenia Nasiego.
Właśnie Hektor zeskakiwał z konia, zdyszany, spocony.
Silnie, z nieprzyzwoitem przekleństwem, uderzył szpicrutą biednego konia za to, że okaleczony i rozkuty, nie biegł, jak wymagała niecierpliwość pana.
W tym początku i w całem zachowaniu się Hektora uważałem, iż nie wie, jak się ma obrócić w położeniu, w które popadł lekkomyślnie. Trzeba było albo okazać się heroicznym wskutek silnej miłości i zazdrości niepohamowanej, albo niedorzecznym wskutek nikczemnego zuchwalstwa. Co zaś dopełniało miary jego kłopotu, to zabranie po drodze dwóch przyjaciół, udających się na polowanie, którym zachciało się towarzyszyć mu w tej wyprawie, mniej zapewne, żeby mu pomagać, jak raczej, iżby się zabawić jego kosztem.
Podeszliśmy ku niemu bez ukłonu, a Filip Nasi patrzył mu zimno w twarz, nie mówiąc ani słowa. Hektor zdawał się mnie nie widzieć lub nie poznawać.
— Ah! to pan Nasi! — zawołał nareszcie, nie wiedząc, czy ma się ukłonić, czy podać rękę; czuł bowiem, że Nasi nie pokwapi mu się z odwzajemnieniem.
— Cóż pan tak dziwi się temu, że jestem w domu? — odparł Nasi.
— Przepraszam, przepraszam! — odrzekł Hektor, udając, że się zaczepił o wspaniały krzak róży, będącej na drodze, który gniótł całym swym ciężarem. — Nie spodziewałem się pana zastać, sądziłem, że jesteś w Neapolu.
— Czyś pan tak sądził, czy nie, mniejsza o to. Jestem i pan jesteś tu: o co chodzi?
— Chodzi, mio caro, o pomoc w wyszukaniu kuzynki mojej, Alezyi Aldini, która pozwala sobie wybiegać sama konno bez pozwolenia mojej matki, i która, jak mi mówiono, ma być tu.
— Co pan rozumiesz przez wyraz: tu? Jeżeli pan myślisz, że osoba wymieniona znajduje się w okolicy, to proszę udać się na drogę i szukać.
— Ależ nie, caro mio, ona jest tutaj! — mówił Hektor, zmuszony tonem Filipa i obecnością, świadków do jaśniejszego tłómaczenia się. — Ona jest w pańskim domu lub w ogrodzie, gdyż widziano, jak wjeżdżała w aleję, i, per Baccho! oto stoi tam jej koń, właściwie mój koń, gdyż podobało się jej go zabrać, a mnie pozostawić swoją szkapę.
I głośnym, przymuszonym śmiechem próbował rozweselić rozmowę, której Nasi nie zdawał się wcale brać tak wesoło.
— Panie — odparł — nie mam zaszczytu znać go tyle, abyś mnie nazywał mio caro; proszę więc przemawiać do mnie, jak ja przemawiam do pana. Następnie, zwrócę jego uwagę, że dom mój nie jest zajazdem, ani ogród spacerem publicznym, tak, iżby obcy w nim sobie gospodarowali.
— Jeżeli to się panu nie podoba, bardzo mi przykro — odparł Hektor. — Zdawało mi się, że znajomość z panem upoważnia mnie do wejścia tu, a nie wiedziałem, iż pańskie letnie mieszkanie to zamek obronny.
— Jakiemkolwiek ono jest, pałac, czy chata, jam jego właściciel, i proszę pamiętać, że nikt tu nie wchodzi bez mego pozwolenia.
— Per Baccho! Widzę, że pan, hrabio, obawiasz się bardzo, abym nie prosił o pozwolenie, skoro mi go odmawiasz z cierpkością dającą mi dużo do myślenia. Jeżeli, jak mniemam, Alezya Aldini znajduje się w tym domu, zaczynam się spodziewać, iż przybyła dla pana: proszę mnie o tem upewnić, a odejdę zadowolony.
— Nie uznaję, panie, niczyjego prawa — odrzekł Filip — do zadawania mi pytań, panu zaś mniej niż komubądź do badania mnie w sprawie kobiety, której pan w tej chwili ubliżasz.
— Ależ ja, do licha, jestem jej krewnym! Ją powierzono mojej matce; cóż matka ma odpowiedzieć wujowi mojemu, księciu Grimani, gdy ją zapyta, gdzie się podziała jego pasierbica? I jakże pan chcesz, aby matka moja, wiekowa i osłabiona, biegała za młodą osobą, która dosiada konia, jak dragon?
— Jestem pewny — odparł Nasi — że szanowna matka nie poleciła panu szukać bratanki tak hałaśliwie i żądać od pierwszego lepszego wydania jej w sposób tak niewłaściwy, albowiem w tym razie troskliwość jej byłaby ubliżeniem raczej, niż opieką, a ustrzedz przedmiot takiej opieki od gorliwości pańskiej stałoby się moim obowiązkiem.
— Widzę więc — rzekł Hektor — że pan nie chcesz nam wydać zbiegłej. Jesteś kawalerem dawnych czasów, panie hrabio! Pamiętajże pan, iż odtąd matka moja zwolnioną zostaje od wszelkiej odpowiedzialności względem panny Aldini. Ułożysz więc pan tę sprawę, jak się panu będzie wydawało, ale na własny rachunek. Co do mnie, umywam ręce; zrobiłem, co powinienem był i co mogłem zrobić. Proszę tylko, abyś pan powiedział Alezyi Aldini, iż może zaślubić kogo się jej podoba, i że ja co do tego żadnych nie stawię przeszkód. Panu hrabiemu ustępuję moich praw; obyś nigdy nie potrzebował poszukiwać oblubienicy w cudzym domu, bo widzisz pan z mego przykładu, jak to głupio wygląda.
— Wielu ludzi myśli, panie hrabio — odparł Filip Nasi — że zawsze znajdzie się sposób uszlachetnienia położeń najprzykrzejszych i nakazania szacunku dla najśmieszniejszych. Głupio jedynie wyglądają głupio przedsiębrane kroki.
Na tę surową odpowiedź znaczące szmery dwóch przyjaciół dały do poznania Hektorowi, że nie może się już cofnąć.
— Pan hrabią mówi o głupich krokach — odezwał się do Filipa. — Co pan nazywa głupio przedsiębranemi krokami?
— Niech pan tłómaczy sobie wyrażenie moje, jak pan zechce.
— Pan mnie znieważasz!
— Sąd o tem należy do pana, a nie do mnie.
— Spodziewam się, iż mi pan da zadośćuczynienie.
— I owszem, panie.
— Godzina?
— Która się papu podoba.
— Jutro o ósmej rano, na łące Maso, jeśli pan sobie życzy. Świadkami moimi będą ci panowie.
— Bardzo dobrze, panie; a oto jest mój świadek.
Hektor spojrzał na mnie wzgardliwie i wziąwszy na stronę Filipa wraz ze swymi dwoma towarzyszami, powiedział doń:
— Ależ, kochany panie hrabio, pozwól mi powiedzieć, iż żart idzie zadaleko. Teraz, kiedy mamy się bić, trzeba brać rzeczy nieco poważniej. Świadkowie moi są ludźmi ze stanowiskiem; oto np. margrabia Mazzorbo, oto pan di Monteverbasco. Nie sądzę, abyś pan chciał z nimi, jako świadka, łączyć tego pana, któremu nie tak dawno kazałem dać dwadzieścia franków za nastrojenie fortepianu. Doprawdy, nic nie rozumiem. Wczoraj odkryto, że ten pan ma konszachty z moją kuzynką, a dzisiaj słyszę, że to pański osobisty przyjaciel. Chciej nam pan powiedzieć przynajmniej jego nazwisko.
— Myli się pan hrabia. Ten pan, jak go pan mianujesz, nie jest nastrajaczem fortepianów, i nigdy nie był u pańskiej kuzynki. Jest to Lelio, jeden z naszych największych artystów, jeden z najdzielniejszych i najprawszych ludzi, jakich znam.
Piąte przez dziesiąte tylko słyszałem początek tej rozmowy, ale widząc, że ona dotyczy mnie, podsunąłem się szybko. Kiedy usłyszałem, jak hrabia Hektor wspomniał głośno o konszachtach z Alezyą, zły humor, w jaki wprawiła mnie utarczka, wszczęta przezemnie, zamienił się w gniew, i postanowiłem, ażeby którykolwiek z naszych przeciwników zapłacił za moje fałszywe położenie.
Nie mogłem przyczepić się do hrabiego Hektora, już wyzwanego przez Filipa; więc burza spadła na głowę pana di Monteverbasco. Poczciwy szlachetka, usłyszawszy moje nazwisko, wyrzekł tylko tonem zdziwionym:
— Proszę!
Postąpiłem ku niemu i groźnie patrząc mu w twarz, rzuciłem:
— Co pan powiedziałeś?
— Nic, panie.
— Przepraszam, powiedziałeś pan: „to jeszcze gorzej.”
— Nie, panie, nie powiedziałem.
— Owszem, powiedziałeś.
— Jeżeli pan chcesz koniecznie, niechaj będzie, że powiedziałem.
— A! przyznajesz pan nareszcie. Owóż, jeżeli nie uważasz mnie za godnego być świadkiem, zmuszę pana do uznania mnie za godnego być przeciwnikiem.
— Czy to wyzwanie?
— Wszystko, co się panu podoba. Oznajmiam tylko, że mi się nie podoba ani nazwisko pańskie, ani fizyognomia.
— Dobrze, panie; zejdziemy się tam, gdzie i ci panowie, jeśli panu to nie przeszkadza.
— I owszem, panowie; do widzenia.
Poczem Nasi i ja powróciliśmy do domu, nakazawszy sługom milczenie.
Postępowanie Hektora Grimani w tej okoliczności ukazało mi typ człowieka światowego, jakiego dotąd nie zauważyłem. Gdybym miał wydać sąd o Hektorze wtedy, gdy on się zamykał w swoim krawacie i w swojej nicości, aby wydać się znośnym kuzynce, powiedziałbym, że jest to człowiek słaby, nieszkodliwy, zimny i dobry. Czyż ten młodzieniec wątły mógłby dla kogo żywić uczucia nieprzyjazne? Czy to obejście tak metodycznie wykwintne mogło ukrywać popęd brutalnego panowania i nikczemnych odwetów? Tego nie byłbym sądził. Nie przypuszczałem, iż okaże Filipowi urazę za jego cierpkie przyjęcie, gdyż mniemałem, że jest grzeczniejszym, a mniej odważnym, i zadziwiło mnie to, iż będąc tyle głupim, aby sobie pozwolić dawać nauczki, był on tyle śmiałym i stanowczym, aby się za to pomścić? Cokolwiekbądź, Hektor nie należał do liczby tych ludzi, którzy nigdy nie czynią nic ani dobrego, ani złego. Był on chmurny, zarozumiały; lecz mimowoli czując swą umysłową mierność, zawsze dał się pobijać w rozprawach; potem zaś, pchnięty przez nienawiść i mściwość, wyzywał na rękę. Bił się często, a zawsze nie w porę, tak, iż jego odwaga, spóźniona i uparta, więcej mu przynosiła szkody, niż korzyści.
Przed powrotem do Alezyi wziąłem na stronę Filipa i powiedziałem mu, że wszystko, co słyszał tu i widział, stało się wbrew mojej woli, że nigdy nie miałem zamiaru ani uwieść, ani zaślubić panny Aldini, oraz że stałem mem postanowieniem jest oddalić się od niej natychmiast i na zawsze, chyba że honor zmusi mnie do zaślubienia jej przez wzgląd na uszczerbek, jaki wyrządziła sobie z mojej przyczyny. Chciałem, ażeby Nasi sędzią był w tej sprawie.
— Lecz nim ci opowiem całą tę historyę — rzekłem doń — trzeba się zająć tem, co najpilniejsze, i urządzić się tak, ażeby jak najmniej narazić naszą pannę. Muszę ci się zwierzyć z faktem, o którym ona nie wie: oto matka jej będzie tu jutro wieczorem. Umieszczę na najbliższej stacyi umyślnego, ażeby jej oznajmił, iżby zamiast jechać po córkę do willi Grimani, przybyła zabrać ją prosto ztąd. Jak tylko Alezyę oddam matce, wszystko, mniemam, ułoży się dobrze; ale aż do tej chwili jak wytłómaczyć przed nią tę nadzwyczajną powściągliwość, którą chcę względem niej zachować?
— Najlepiej byłoby — odparł Nasi — skłonić ją, iżby ztąd wyszła i wróciła do ciotki, a przynajmniej schroniła się do jakiego klasztoru na dwadzieścia cztery godziny. Spróbuję wytłómaczyć jej, że położenie jej tu jest niepodobne.
Udał się do Alezyi, ale wszystkie jego usiłowania na nic się nie przydały.
Wierna swemu systemowi gadatliwości Checcha, wypowiedziała Alezyi, że jest kochanką Filipa, że się z sobą chwilowo poróżnili i on że podczas tego mógł się oświadczyć Alezyi, ale że, wyleczony dzięki jej odmowie, a nieprzezwyciężoną miłością sprowadzony do stóp kochanki, gotów jest ją poślubić.
Uważała tedy Alezya, że bardzo przyzwoicie mieści się w domu Filipa de Nasi; przyjemnie jej było widzieć, że jak ona, tak i on, postępuje za skłonnością serca i zrywa z opinią. Obiecywała sobie, że w tej szczęśliwej parze będzie miała towarzystwo na całe życie i przyjaźń dozgonną. Opuszczając dom Filipa, obawiałaby się moich skrupułów, tudzież usiłowań rodziny o pogodzenie jej ze światem. Uparcie więc chciała się zgubić, i ostatecznie oświadczyła Filipowi, że nie wyjdzie z jego domu chyba zmuszona siłą.
— W takim razie — odparł hrabia — pozwoli mi signora działać tak, jak mi znowu mój honor nakazuje. Jestem pani bratem, jak chciałaś. Przyjąłem tę rolę wdzięcznie i ulegle, i już spełniłem obowiązek braterski, oddalając od pani zuchwałe uroszczenia hrabiego Hektora. Będę i dalej postępował za radą mojego szacunku i poświęcenia; lecz jeżeli prawa braterskie nie rozciągają się aż do wydania siostrze rozkazów, upoważniają wszelako do odtrącenia od niej wszystkiego, coby mogło szkodzić jej dobrej sławie. Pozwoli więc pani, że nie dopuszczę Leliowi wstępu do tego domu, dopóki nie przybędzie matka, a w tym celu wysłałem umyślnego, aby pani jutro wieczorem mogła ją uściskać.
— Jutro wieczorem!? — krzyknęła Alezya. — To zawcześnie, ja nie chcę, jakkolwiek szczęście to dla mnie ujrzeć ukochaną matkę, ale ja pragnę przedtem być skompromitowaną wobec świata i straconą dla niego na zawsze. Ja chcę pojechać z Leliem naprzeciw matki. Jak się dowiedzą, że ja z nim podróżowałam, nikt mnie nie usprawiedliwi, nikt mi nie wybaczy, oprócz matki.
— Lelio cię nie posłucha, moja droga siostro — odparł Nasi. — Posłucha tylko mnie, albowiem dusza jego jest wielce prawą i delikatną, a on mnie w tej sprawie wybrał na sędziego.
— To dobrze! — powiedziała Alezya, śmiejąc się. — Kaź mu pan odemnie, aby tu przyszedł.
— Pójdę do niego — odrzekł Nasi — bo widzę, iż pani nie jesteś usposobioną do wysłuchania żadnego rozważnego słowa. Pójdę też z nim przygotować dwa pokoje dla niego i dla siebie w zajeździe wiejskim, który pani ztąd widzi w końcu alei. Gdyby pani była jeszcze narażoną na jakie ubliżenie ze strony pana Grimaniego, dosyć będzie dać znak z okna i uderzyć w dzwon ogrodowy, a my będziemy pod bronią w tejże chwili. Ale niech pani będzie spokojną, już on tu nie powróci. Zajmie więc pani mieszkanie Lelia, które właściwszem jest dla niej, niż ten pokój. Pokojówka pani zostanie do usługi i przynoszenia mi rozkazów, jakie podoba się pani wydać.
Kiedy Kasi przyszedł dla powtórzenia mi tej rozmowy, otworzyłem mu serce i wypowiedziałem niemal wszystko, rozumie się, oprócz stosunku z Blanką. Wytłómaczyłem mu, jakem nierozważnie popadł w awanturę, której bohaterka zdawała mi się zrazu zalotną aż do bezczelności i jak z dnia na dzień, odkrywając coraz więcej czystość jej duszy, oraz podniosłość charakteru, stanąłem mimowoli w roli człowieka gotowego wszystko przyjąć i wszystko przedsięwziąć.
— Więc ty nie kochasz panny Aldini? — zapytał Filip ze zdziwieniem, w którem zdawało mi się widzieć nieco dla mnie pogardy.
Nie uraziło mnie to, wiedziałem bowiem, że na tę pogardę nie zasługuję, a on zwrócił mi szacunek, dowiedziawszy się, jakie przebyłem walki, aby pozostać cnotliwym, lubo pożeranym przez miłość i pożądanie.
Lecz jak przyszło wytłómaczyć Filipowi, dlaczego ja tak stanowczo opieram się zaślubinom Alezyi, jakkolwiek matka byłaby względną, nastąpił kłopot.
Wtedy dałem mu jedno zapytanie: czy Alezya jest istotnie tak skompromitowaną przez to, co uczyniła, iż ja mam obowiązek zaślubić ją dla przywrócenia honoru.
Filip się uśmiechnął i życzliwie biorąc mnie za rękę, wyrzekł:
— Mój dobry Lelio, ty jeszcze nie wiesz, ile głupoty zawiera świat, w którym żyje Alezya i ile surowość jego ukrywa zepsucia. Wiedz o tem, śmiej się i pogardzaj, jak ja tem wszystkiem pogardzam — wiedz, że Alezya, uwiedziona przez ciebie w domu ciotki, choćby rok była twoją kochanką, byleby rzecz odbyła się bez hałasu i skandalu, mogłaby jeszcze, jak to mówią, dobrze wyjść zamąż, i żaden wielki dom nie byłby dla niej zamknięty.
Słyszałaby szepty koło siebie i niektóre surowe matrony zabroniłyby swym nowozamężnym córkom zaprzyjaźniać się z nią, ale tembardziej byłaby modną, więcej otoczoną hołdami mężczyzn. Ale gdybyś ty się ożenił z Alezyą, to choćby sto razy dowiedzionem było, iż pozostała czystą, jak anioł, do dnia ślubu, nigdyby jej nie przebaczono, że wyszła za aktora. Ty jesteś jednym z tych ludzi, do których nie przylgnie żadne oszczerstwo. Niektórzy ludzie rozumni myśleliby, że Alezya zrobiła dobry wybór, zaślubiając ciebie; niewielu ośmieliłoby się powiedzieć to głośno, a, przypuszczam, zostając wdową, to drzwi raz przed nią zamknięte, jużby się nigdy nie otworzyły; rodzina uważałaby ją za umarłą i nawet własnej matce nie byłoby wolno wymawiać jej imienia. Oto los czekający Alezyę, jeśli się z nią ożenisz. Namyśl się, a jeżeli nie jesteś pewnym, iż ją zawsze kochać będziesz, to przygotuj się na małżeństwo nieszczęśliwe, gdyż niepodobna ci już będzie zwrócić jej rodzinie i przyjaciołom, gdy nosić będzie ona twoje nazwisko. Jeżeli przeciwnie, czujesz, iż miłość twoja przetrwa, ożeń się, gdyż poświęcenie jej dla ciebie jest wzniosłem, a nikt z ludzi godniejszym go nie jest od ciebie.
Wpadłem w zamyślenie, a Filip mniemał, iż mnie uraziła jego otwartość, pomimo chlubnych zastrzeżeń, jakiemi starał się gorycz jej osłodzić. Uspokoiłem go.
— Nie o tem ja myślę — odezwałem się. — Myślę o pani Blance, raczej o księżnej Grimani i o przykrościach, jakiemi życie jej byłoby napojone, gdybym poślubił jej córkę.
— Byłyby one istotnie wielkie — odrzekł hrabia. — A gdybyś znał tę miłą i ujmującą kobietę, namyśliłbyś się dobrze przed wystawieniem jej na gniew tych bezczelnych i nieubłaganych Grimanich.
— Nie wystawię jej — odparłem z siłą i jakby mówiąc do samego siebie.
— Postanowienie to pochodzi może z serca nie bardzo zajętego — podjął Filip Nasi — ale, co lepsza, pochodzi ono z serca szlachetnego. Cokolwiekbądź uczynisz, ja pozostanę twoim przyjacielem, a wolę twą podtrzymywać będę wobec wszystkich i przeciw wszystkim.
Ucałowałem go i resztę dnia przepędziliśmy samotnie w sąsiednim zajeździe. Musiałem mu raz jeszcze opowiedzieć całą swą przygodę, a ciekawość, z jaką mnie wypytywał o najdrobniejsze szczegóły, tajemna przykrość, z jaką słuchał niebezpiecznych okoliczności, w których uczciwość moja była wystawiona na próbę, dały mi do poznania, że serce jego mocno jest zajęte Alezyą Aldini.
Przy tem wszystkiem widocznem było dla mnie, że każdy dowód odwagi i poświęcenia dla mnie Alezyi przejmował go zapałem i podniecał miłość.
Co chwila przerywał mi, mówiąc:
— To pięknie, Lelio! To bardzo pięknie! To wielkie! Na twojem miejscu, jabym nie miał tyle hartu! Popełniłbym tysiące głupstw dla tej kobiety.
Skoro mu jednak przedstawiłem moje powody (a wypowiedziałem mu wszystkie, prócz miłości, jaką żywiłem niegdyś dla Blanki), on przyznawał mi roztropność i wytrwałość.
Gdy zaś mimowolnie posmutniałem, powiedział do mnie:
— Rozchmurz się, rozchmurz! Jeszcze osiemnaście lub dwadzieścia godzin, a Alezya będzie ocaloną. Spodziewam się, że jutro tak uczęstujemy Grimanich, że im odejdzie chęć rozgłaszania sprawy. Księżna zabierze córkę, a kiedyś Alezya pobłogosławi cię za to, żeś był rozumniejszym od niej, bo miłość żyję dzień, a przesądy są niewykorzenione.
Poświęciliśmy kilka godzin nocy na urządzenie naszych spraw osobistych. Na wszelki wypadek Nasi zapisał willę swoją Checchinie.
Postępowanie tej dobrej dziewczyny względem Alezyi szacunkiem i wdzięcznością przejęło szlachetną duszę hrabiego.
Po skończeniu przespaliśmy się kilka godzin, a ja obudziłem się o świcie. Ktoś wszedł do mego pokoju; była to Checca.
— Omyliłaś się — rzekłem — pokój Filipa jest obok.
— Nie jego, ale ciebie szukam — odparła. — Słuchaj: — nie powinieneś zaślubiać tej margrabianki.
— Dlaczego, moja kochana Franczesko?
— Zaraz ci powiem. Przeszkody i niebezpieczeństwa podniecają jej miłość dla ciebie; ale nie jest ona ani tak silną umysłem, ani tak wolną od przesądów, jak utrzymuje. Dobra to, przyjemna, ładna dziewczyna; wierzaj mi, kocham ją z całego serca, ale ona, nie spostrzegłszy się w rozmowie ze mną, wypowiedziała mi tysiące rzeczy, dowodzących, iż jej się zdaje, jakoby dla ciebie czyniła ofiarę niezmierną i że kiedyś żałować jej będzie, jeżeli ty nie ocenisz tej ofiary na równi z nią. A powiedz mi, czy my możemy cenić te ofiary, my, pełni słusznych uprzedzeń przeciw światu i gardzący nim, jak on nami? Nie, nie; nadejść może dzień, Lelio, przepowiadam ci, w którym, nawet nie żałując świata, ona oskarży cię o niewdzięczność za pierwszą lepszą urazę; a smutna to rola mężczyzny być niewypłacalnym dłużnikiem żony.
W trzech słowach zawiadomiłem Checcę, jakie są me zamiary względem Alezyi.
Spostrzegłszy, że ja się z nią zgadzam, wyrzekła:
— Mój dobry Lelio, przyszła mi jedna myśl. Nie pora tu myśleć o sobie samym, a przynajmniej trzeba o sobie myśleć szlachetnie i dumę sumienia zabezpieczyć na przyszłość. Nasi kocha Alezyę. Ona nie była twoją kochanką, więc może ją zaślubić; trzeba, iżby ją zaślubił.
Nie bardzo się domyślałem, ażali Checca, dotknięta uczuciem niespokojnej zazdrości, nie wyciąga mnie tylko na słówka; ale ona dodała, nie dając mi czasu na odpowiedź:
— Bądź pewnym tego, co mówię, Lelio. Filip za nią szaleje. Smutny jest, jak śmierć. Patrzy na nią oczyma, zdającemi się mówić: „Czemuż ja nie jestem Leliem!” A jeśli czułym jest dla mnie, widzę dobrze, iż tylko przez wdzięczność zato, co ja dla niej czynię.
— Istotnie, wierzysz w to, moja dobra Checco? — zapytałem, uderzony jej przenikliwością i zdrowym rozsądkiem, okazywanym w razach ważnych, kiedy w okolicznościach drobnych nieraz wyrywała się tak głupio.
— Powiadam ci, jestem pewną. Muszą się tedy połączyć. Zostawmy ich razem i wyjeżdżajmy natychmiast.
— Wyjedźmy nocy dzisiejszej, zgoda? — odparłem. — Wcześniej ja nie mogę; za kilka godzin powiem ci powód. Wracaj do Alezyi, nim się obudzi.
— Oh, ona nie śpi — odparła Checca. — Caluteńką noc chodziła tylko bezustanku wzburzona. Pokojówka, Sila, która chciała spać w jej pokoju, rozmawia z nią chwilami i bardzo ją drażni swemi uwagami, gdyż jej się nie podoba miłość panienki dla ciebie, o tem cię uprzedzam. Ale kiedy zacznie wzdychać i jęczeć: „Povera signora Blanka! Povera principessa madre!... to piękna Alezya rozpada się we łzach i rzuca się na łóżko, łkając. Wtedy pokojówka błaga ją, aby nie narażała matki na śmierć ze zmartwienia. Wszystko ja to słyszę z mego pokoju. Bądź zdrów, powracam. Jeżeliś stanowczo zdecydowany cofnąć się przed tem małżeństwem, pamiętaj o moim projekcie i przygotuj się wyświadczyć przysługę miłości naszego biednego hrabiego.
O godzinie ósmej udaliśmy się na grunt. Hrabia Hektor władał szpadą, jak pierwszy szermierz i bardzo mu chodziło o wydoskonalenie się w tym obrzydliwym argumencie, gdyż był to jedyny, który miał on ku swej posłudze. Nasi otrzymał nieciężką ranę. Na szczęście, Hektor sprawował się dosyć dobrze: nie tłómacząc się ze swego postępowania względem Filipa, przyznał, że źle mówił o kuzynce w pierwszej chwili uniesienia i prosił Filipa, aby wyjednał dla niego jej przebaczenie. Zakończył, prosząc dwóch swych przyjaciół pod słowem honoru, ażeby zachowali milczenie o całej tej sprawie, i oni przyrzekli.
Ponieważ byliśmy świadkami wzajem dla siebie, Nasi nie chciał odejść z gruntu, dopóki ja nie załatwię się z pojedynkiem. Służący opatrzył mu ranę zaraz na miejscu i zaczęła się bitwa między panem de Monteverbarco i mną. Raniłem go dość ciężko, lecz nie śmiertelnie, a gdy lekarz wprowadził go do karety, Nasi i ja wróciliśmy z pola do willi.
Ponieważ nie chciał, aby wiedziano w zajeździć, iż jest ranionym, kazał się zawieźć do kiosku w swoim ogrodzie.
Pod sekretem uwiadomiona Checchina o tem, co zaszło, przyszła do nas i udzielała mu pomocy, jakiej stan jego wymagał.
Kiedy mógł się już ukazać, prosił Chechinę, aby powiedziała Alezyi, iż spadł z konia i przyszedł powiedzieć jej dzieńdobry.
Ale stara Cattina, którą wypuszczono z kozy i która, mimo otrzymanej nauczki, nie mogła przenieść na sobie, aby się nie wywiedzieć o wszystkiem, iżby potem każdemu to powtarzać, wiedziała już, żeśmy się bili i już doniosła Alezyi, która też rzuciła się na szyję hrabiemu zaraz, jak tylko wszedł do salonu.
Podziękowawszy mu z całem uniesieniem, zapytała o mnie.
Daremnie hrabia mówił, że mnie zaaresztował w kiosku; uparcie dowodziła, iż muszę być ciężko raniony i ukrywają to przed nią. Groziła, że pójdzie sama do ogrodu, ażeby się przekonać.
Hrabiemu bardzo chodziło o to, ażeby nie popełniła nieroztropności wobec służących; wolał więc mnie przyprowadzić. Wtedy Alezya, bez względu na obecność Filipa i Checchiny, zaczęła mi mocno wyrzucać moje przesadne skrupuły.
— Ty mnie wcale nie kochasz — mówiła — skoro, jeżeli ja koniecznie pragnę się skompromitować dla ciebie, ty nie chcesz mi dopomódz.
Wypowiadała mi rzeczy najniedorzeczniejsze i najczulsze, nie uchybiając instynktowi wytwornej skromności, jaką posiadają młode dziewice, mające rozum.
Słuchająca tej rozmowy Checchina, z punktu sztuki była olśnioną, jak mi powiedziała potem.
Filip zaś, uważałem, z dziesięć razy to na Alezyę, to na mnie zwracał wzrok melancholijny z niewymownem wzruszeniem.
Kłopotliwą stawała się Alezya ze swą gwałtownością. Mówiła, żem zimny, sztywny; utrzymywała, że we wzroku moim niema zadowolenia, czyli szczerości. Niepodobały się jej moje rozporządzenia, oburzał ją mój brak odwagi. Miała gorączkę, a w niej piękna była, jak Sybilla. Byłem bardzo nieszczęśliwy w tej chwili, gdyż miłość moja znów zaczynała się budzić i czułem całą wielkość ofiary, jaką zmuszony będę uczynić.
Do ogrodu wjechał powóz, a rozmowa nasza tak była ożywioną, żeśmy go nie słyszeli. Naraz drzwi się otworzyły i weszła księżna Grimani.
Alezya wydała okrzyk rozdzierający i rzuciła się w objęcia matki, która długo trzymała ją na piersiach, nie mówiąc ani słowa; potem bez tchu padła na krzesło. Córka i Siła, u jej stóp, okrywały ją pocałunkami. Nie wiem, co do niej powiedział Nasi, nie wiem, co mu ona mu odparła, ściskając ręce. Przygwożdżony byłem do miejsca: zobaczyłem Blankę po dziesięciu latach niewidzenia. Jakżeż się ona zmieniła! ale jak mi się wydała ujmującą, pomimo utraty pierwotnej piękności! Wielkie jej oczy modre, zapadłe w jamy wydrążone przez łzy, czulszemi jeszcze mi się wydały niż ongi. Wzruszyła mnie jej bladość; kibić zeszczuplona i nieco złamana zdawała się bardziej jeszcze odpowiadać tej duszy kochającej i zmęczonej.
Nie poznała mnie, a gdy Nasi mnie nazwał, zdawała się zdziwioną, albowiem nazwisko Lelio nic do niej nie mówiło.
Nareszcie musiałem do niej przemówić. Ona zaś zaledwie usłyszawszy pierwszy wyraz, poznała mnie po głosie, powstała i podając mi rękę, wykrzyknęła:
— O mój drogi Nello!
— Nello! — zawołała Alezya, powstając nagle. — Nello, gondolier?
— Czyż nie wiedziałaś? — zapytała matka — i dopiero teraz go poznajesz?
— Ach, rozumiem teraz r — rzekła Alezya głosem stłumionym — dlaczego on kochać mnie nie może.
I, omdlała, całem ciałem opadła na posadzkę.
Resztę dnia przepędziłem w salonie z Filipem i Checchą.
Alezya leżała w łóżku, podległa napadom nerwowym i malignie. Matka zamknęła się z nią samotnie.
Bardzo smutno we dwoje zasiedliśmy do wieczerzy. Nareszcie około dziesiątej Blanka przyszła nam powiedzieć, że córka się uspokoiła i że wkrótce powróci ona znów, aby ze mną pomówić.
Przybyła około północy i przebyliśmy z sobą ze dwie godziny, podczas gdy Filip i Checchina towarzyszyli Alezyi, która miała się lepiej i prosiła, ażeby przyszli.
Blanka była ze mną dobra, jak anioł. W każdej innej okoliczności jej tytuł hrabiny i nowe stanowisko możeby ją krępowały; lecz miłość macierzyńska tłumiła w niej na ten raz wszystkie inne uczucia. Myślała tylko o wyrażeniu mi swej wdzięczności; objawiała ją też w słowach najpochlebniejszych, w sposób najczulszy. Zdawało się, że ani na chwilę nie przypuszczała, iż mogłem nie oddać jej córki i zaślubić ją. Wdzięcznym jej byłem zato. W ten tylko jedyny sposób dała mi do poznania, że przeszłość żyje w jej pamięci.
Byłem tak delikatny, żem żadnej co do niej nie uczynił aluzyi; byłbym jednak uszczęśliwionym, gdyby nie obawiała się przemówić do serca: byłby to dowód szacunku większy, niż wszystkie inne.
Musiała jej zapewne Alezya ze wszystkiego się wywnętrzyć; zapewne wyspowiadała jej się ze wszystkich myśli całego życia, od nocy, w której dowiedziała się o jej uczuciu dla gondoliera, aż do tej drugiej nocy, w której tajemnicę tę zwierzyła komedyantowi Lelio. Zapewne wzajemne boleści tych wynurzeń oczyścił ogień miłości macierzyńskiej i dziecięcej.
Blanka mówiła mi, że córka jej się uspokoiła, zrezygnowała, że chciałaby się kiedykolwiek ze mną zobaczyć i wyjawić przyjaźń niezmienną, wysoki szacunek, żywą wdzięczność... Słowem, ofiara się spełniła.
Przed rozstaniem się z księżną wyraziłem życzenie, aby kiedyś Alezya przyjęła miłość hrabiego di Nasi i uprosiłem, aby dopomagała zabiegom tego dzielnego i poczciwego młodziana.
Do mego zajazdu powróciłem o 4-ej zrana. Zastałem tam Filipa, który, stosownie do mego zalecenia, kazał wszystko przygotować do wyjazdu.
Widząc, że przybywam z Franczeską, sądził, że ona mnie odprowadza i chce pożegnać. Jakież było zdziwienie jego, gdy pocałowawszy go, odezwała się tonem iście królewskim:
— Filipie Nasi, bądź wolnym! Postaraj się o miłość Alezyi; zwracam ci twoje obietnice, a przyjaźń moją zachowuję.
— Lelio! — zawołał Filip. — Czy i tę mi zabierasz?
— Zawierz mojemu honorowi! — odrzekłem. — Czyż nie dałem ci tylu jego dowodów od wczoraj? A czy powątpiewasz o wielkości dumy Franczeski?
Rzucił się w nasze objęcia z płaczem. Weszliśmy do powozu o wschodzie słońca. W chwili przejazdu przed willą Nasi ostrożnie otwarła się żaluzya i wychyliła się kobieta dla zobaczenia nas. Trzymała rękę na sercu, drugą zwróciła ku mnie na znak pożegnania, a oczy wznosiła ku niebu w sposób dziękczynny — była to Blanka.
W trzy miesiące potem Checca i ja przybyliśmy do Wenecyi w śliczny wieczór jesienny. Mieliśmy zobowiązanie w teatrze Fenice i umieściliśmy się nad Kanałem wielkim w najlepszej gospodzie miejskiej.
Pierwsze godziny przybycia spędziliśmy na rozpakowywaniu rzeczy i układaniu szat teatralnych. Potem dopiero udaliśmy się na obiad. Było już dość późno.
Przy deserze przyniesiono mi paczkę listów, pomiędzy któremi jeden szczególniej zwrócił moją uwagę.
Po przeczytaniu go otworzyłem okno balkonowe, wszedłem na balkon z Checcą i kazałem jej patrzeć naprzeciwko. Pomiędzy licznemi pałacami, rzucającemi cień na wody kanału, był jeden, stojący właśnie wprost naszego mieszkania, a odznaczający się ogromem i starożytnością. Wyrestaurowano go wspaniale. Wszystko miało wygląd uroczysty. Poprzez okna, przy świetle tysiąca świec, widać było bogate wiązanki kwiatów i kosztowne firanki, dochodziły strojne dźwięki potężnej orkiestry.
Wyświetlone gondole, cicho posuwające się po kanale Wielkim, wysadzały u drzwi pałacu kobiety strojne w kwiaty lub błyszczące klejnoty obok mężczyzn ubranych odświętnie.
— Czy wiesz — zapytałem moją towarzyszkę — co to za pałac, ten naprzeciwko nas i zkąd tam taka uroczystość?
— Nie i nic mnie to nie obchodzi.
— To pałac książąt Aldinich, gdzie obchodzą zaślubiny Alezyi Aldini z hrabią Filipem Nasi.
— Aha! — odrzekła półzdziwiona, półobojętna.
Pokazałem jej otrzymany pakiecik, który pochodził od Filipa. Zawierał on dwie karty oznajmiające oraz dwa listy własnoręczne: jeden od Filipa dla Cecchi, drugi od Alezyi dla mnie, oba bardzo ładne.
— Widzisz — powiedziałem, gdy Checca skończyła czytać — że nie mamy powodu żałować naszego postępowania. Pakiet ten szukał nas we Florencyi i w Medyolanie, a żeśmy go otrzymali dopiero tu, to dzięki tylko ustawicznym naszym wyjazdom. Listy te wreszcie są, o ile być może, najżyczliwsze i najprzyjemniejsze. Łatwo poznać, że dyktowały je szlachetne serca. Jakkolwiek wielcy państwo, nie obawiają się zapewniać nas, on o swej przyjaźni, ona o swej wdzięczności.
— Tak, ale nie zapraszają nas na gody.
— Nasamprzód, nie wiedzą, że tu jesteśmy, następnie, moja biedna siostro, szlachta i bogacze zapraszają na swe zebrania śpiewaków, ażeby śpiewali, a tych, co nie chcą śpiewać dla zabawy gości, nie zapraszają wcale. Taką jest sprawiedliwość świata, a jakkolwiek dobremi są i rozumnemi te dwie życzliwe nam osoby, w świecie tym żyjące, muszą się one do jego spraw stosować.
— Ha! to tem gorzej dla nich, mój dzielny Lelio! Niech robią, jak chcą. Pozwalają nam bawić się bez nich, pozwólmy im nudzić się bez nas. Drwijmy sobie z pychy wielkich, śmiejmy się z ich głupstw, wesoło rozrzucajmy bogactwo, gdy je posiadamy, przyjmujmy bez trosk biedę, gdy nas nawiedzi, ale strzeżmy przedewszystkiem naszej swobody, używajmy życia i niech żyje cyganerya!
∗
∗ ∗ |
— Ostatniego wieczoru, o którym mówię, było wielu Francuzów zaproszonych na uroczystość, a ponieważ wtedy przepadali oni za muzyką niemiecką, przeto kazali sobie przez całą noc grać walce Webera i Beethovena. I dlatego to walce tak mi są drogie; przypominają mi okres życia, którego zawsze żałować będę, mimo cierpień, jakich mi przyczynił. Trzeba przyznać, moi przyjaciele, że dola względem mnie okazała się okrutną, nastręczywszy mi dwie miłości tak gorące, tak szczere, tak oddane, i nie pozwoliła z żadnej z nich korzystać. Niestety! teraz czas mój przeszedł i nie znajdę już takich szlachetnych miłości, z których należało chociaż jednę wyczerpać, ażeby módz sobie powiedzieć: żyję!
— Nie narzekaj — odparła mu Beppa, którą przejął smutek towarzysza; — masz za sobą życie bez zarzutu, przy sobie piękną sławę i dobre przyjaźnie, a w przyszłości i zawsze niezależność; a powiadam ci, że, skoro zechcesz, i na miłości ci nie zbędzie. Napełnij więc raz jeszcze kieliszek tem szlachetnem winem, trąć się wesoło z nami i powtórz z nami chórem zwrotkę ukochaną.
Lelio wahał się chwilę, nalał kieliszek i głęboko westchnął. Potem błysk młodości i wesela trysnął z jego pięknych oczu czarnych, zwilgotnionych łzami; zaśpiewał głosem grzmiącym, a my odpowiedzieliśmy mu chórem: „Niech żyje cyganerya!”
- ↑ Scena odbywa się w Wenecyi, jeszcze pod panowaniem austryackiem; ztąd nienawiść Włoszki do wszystkiego, co niemieckie. (Przyp. Red).
- ↑ Taką nazwę nosi na Lagunach weneckich czerwony dyabeł, czyli ognik wodny.
- ↑ Karbonaryzm, idea wyzwolenia Włoch z pod despotyzmu klerykalno-monarszego, oraz wpływów cudzoziemskich.
- ↑ Data objęcia władzy niepodzielnej nad Francyą przez Napoleona.
- ↑ Po włosku: jetsatura, rzut złego oka; zabobon rozpowszechniony po starożytnym Rzymie, w całych „Włoszech. W Neapolu przeciw niemu noszą talizmany koralowe.
(Przyp. red.).
- ↑ Błąd w druku: w oryginalnym wydruku wiersz ten znajduje się na początku, zamiast na końcu strony.
- ↑ Aluzya do męzkiego imienia George (Sand), przybranego przez autorkę.
(Przyp. red.). - ↑ Rola dziewczyny ludowej — córki karczmarza, w operze Aubera „Fradiavolo.”