Ostatnie wcielenie Vautrina

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Ostatnie wcielenie Vautrina
Pochodzenie Ostatnie wcielenie Vautrina (1933)
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Où mènent les mauvais chemins
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ostatnie wcielenie Vautrina.

— Co się stało, Magdusiu? zawołała pani Camusot, na widok pokojówki wchodzącej do pokoju z miną, jaką umie przybrać służba w krytycznych momentach.
— Proszę pani, odparła Magdusia, pan sędzia wrócił z Pałacu; ale twarz ma tak zmienioną i jest tak wzruszony, że możeby pani lepiej poszła do pana do gabinetu.
— Czy co mówił? spytała pani Camusot.
— Nie, proszę pani; ale jeszcze nigdy nie widzieliśmy pana w takim stanie; powiedziałby kto że to choroba się zaczyna; jest żółty, wygląda jak nieboszczyk...
Nie czekając końca, pani Camusot wypadła z pokoju i pobiegła do męża. Ujrzała go w fotelu, z wyciągniętemi nogami, z głową opartą o grzbiet fotela, z rękami obwisłemi, twarzą wybladłą, z tępym wzrokiem, bliskiego omdlenia.
— Co tobie? spytała młoda kobieta, przestraszona.
— Ach, droga Ameljo, zdarzył się najsmutniejszy wypadek... drżę jeszcze cały. Wyobraź sobie, generalny prokurator... nie, pani de Sérizy... nie... Nie wiem od czego zacząć...
— Zacznij od końca! rzekła pani Camusot.
— Otóż, w chwili gdy, w sali obrad, pan Popinot położył ostatni prawem wymagany podpis pod wyrokiem uchylającym uwięzienie i wracającym, na mój wniosek, wolność Lucjanowi de Rubempré... słowem, wszystko było skończone, pisarz odnosił przybory, miałem pozbyć się tej sprawy... naraz, wchodzi prezydent trybunału i ogląda papier:
— Uwalnia pan umarłego, rzekł sarkastycznym tonem: młody człowiek udał się, wedle wyrażenia pana de Bonald, przed swego naturalnego sędziego. Padł ofiarą piorunującej apopleksji...
Odetchnąłem, przypuszczając jakiś wypadek.
— Jeśli dobrze rozumiem, panie prezydencie, idzie tu o apopleksję z rodzaju tej, od której zginął Pichegru...
— Panowie, dodał prezydent poważnie, wiedzcie, że, dla całego świata, młody Lucjan de Rubempré zmarł na anewryzm serca.
Spojrzeliśmy po sobie.
— Ważne osobistości wmięszane są w tę opłakaną sprawę, rzekł prezydent. Dałby Bóg, w pańskim interesie, panie Camusot, mimo iż spełniłeś jedynie swój obowiązek, aby pani de Sérizy nie oszalała od tego ciosu! wyniesiono ją nawpół umarłą. Spotkałem generalnego prokuratora w stanie takim, że litość brała patrzeć. — Pokpiłeś sprawę, mój dobry Camusot! szepnął mi do ucha.
Och, moja droga! Kiedy wyszedłem z sali, ledwie mogłem iść. Nogi trzęsły mi się tak, że nie miałem odwagi puścić się na ulicę, poszedłem spocząć do gabinetu. Coquart, który porządkował akty nieszczęsnego śledztwa, powiedział mi, że jakaś piękna pani wzięła Conciergerie szturmem, że chciała ocalić życie Lucjanowi za którym szaleje, i że zemdlała znajdując go wiszącym na krawacie w oknie. Myśl, iż sposób w jaki badałem tego nieboraka (który zresztą, mówiąc między nami, był wielkie ladaco), mógł spowodować jego samobójstwo, prześladuje mnie od chwili jak wyszedłem z Pałacu, wciąż czuję się bliskim omdlenia...
— Więc cóż, widzę żeś gotów uważać się za mordercę, dlatego że obwiniony powiesił się w więzieniu, w chwili gdyś go miał wypuścić na wolność?... wykrzyknęła pani Camusot. Ależ sędzia śledczy jest wówczas jak generał, pod którym ubito konia!... ot i wszystko.
— Te porównania, moja droga, są dobre najwyżej do żartów, a żarty są tu zupełnie nie na miejscu. Umarli ciągną żywych. Trumna Lucjana unosi nasze nadzieje.
— Doprawdy? rzekła pani Camusot z głęboką ironją.
— Tak, karjera moja skończona. Zostanę całe życie prostym sędzią. Pan de Granville był, już przed tym nieszczęsnym wypadkiem, bardzo nierad z obrotu śledztwa; a jego odezwanie się do naszego prezydenta dowodzi, że, póki pan de Granville będzie generalnym prokuratorem, awans dla mnie zamknięty.
Awans! oto straszne słowo, myśl, która, za naszych czasów, zmienia sędziego w urzędnika.
Niegdyś, sędzia był odrazu tem, czem miał być. Trzy lub cztery birety prezydjalne wystarczały ambicjom każdego parlamentu. Godność rajcy zadowalała takiego de Brosse lub Mole, w Dijon jak i w Paryżu. Godność ta, starcząca na całe życie, wymagała wielkiego majątku aby ją dźwigać. W Paryżu, poza parlamentem, sądownictwo otwierało drogę jedynie do trzech wyższych stopni: kontrola generalna, pieczęć, lub purpura kanclerza. Poniżej parlamentów, w pośledniejszej sferze, namiestnik prezydjalny czuł się dość wielką osobistością, aby przetrwać szczęśliwie całe życie na swym fotelu. Porównajcie egzystencję radcy apelacyjnego w Paryżu, mającego, w 1829, za całą fortunę jedynie swą płacę, z położeniem rajcy parlamentu w 1729. Olbrzymia różnica! Dziś, kiedy się robi z pieniędzy powszechną gwarancję społeczną, zwolniono sędziów od posiadania, jak niegdyś, wielkich fortun; toteż widzimy ich posłami, parami Francji, gromadzą urzędy i posady, będąc równocześnie sędziami i prawodawcami, szukając powagi w pozycjach innych niż ta z której powinien płynąć cały ich blask.
Wreszcie, sędziowie myślą o tem aby się odznaczyć dla awansu, tak jak się awansuje w armji lub w urzędzie.
Myśl ta, jeśli nawet nie kazi niezależności sędziego, jest zanadto wiadoma i naturalna, widzi się zbyt wiele jej skutków, aby stan sędziowski nie miał ucierpieć, w oczach opinji publicznej, w swoim majestacie. Żołd płacony przez państwo czyni z sędziego i księdza urzędników. Stopnie i awans rodzą ambicję, ambicja wytwarza ustępliwość wobec władzy; nowoczesna równość wreszcie stawia podsądnego i sędziego na jednym poziomie społecznym. Tak więc, dwie kolumny porządku społecznego, Religja i Sprawiedliwość, ochwiały się w XIX wieku, który ma pretensje do wszelkiego postępu.
Spojrzała na męża drwiąco, czując potrzebę wrócenia energji człowiekowi, który był piastunem jej ambicji i którym posługiwała się jak instrumentem.
— I czemu nie miałbyś awansować? spytała Amelja.
— Czemu rozpaczać? podjęła, czyniąc gest który wymownie malował jej obojętność wobec śmierci Lucjana. Samobójstwo to napełni radością dwie nieprzyjaciółki Lucjana, panią d’Espard i jej kuzynkę, hrabinę du Châtelet. Pani d’Espard żyje blisko z ministrem sprawiedliwości: przez nią, możesz uzyskać audjencję, na której odsłonisz sekret całej sprawy. Otóż, jeżeli minister będzie za tobą, czegóż możesz się lękać od prezydenta i generalnego prokuratora?
— Ale hrabiostwo de Sérizy!... wykrzyknął biedny sędzia. Pani de Sérizy, powtarzam ci, oszalała! i oszalała z mojej winy, powiadają!
— Ech! jeżeli oszalała, ty sędzio bez głowy, wykrzyknęła pani de Camusot śmiejąc się, nie będzie mogła ci szkodzić. No, opowiedz teraz wszystko po kolei.
— Mój Boże, odparł Camusot, w chwili gdym wyspowiadał tego nieszczęśliwego chłopca i kiedy mi wyznał iż rzekomy ksiądz hiszpański jest w istocie Jakóbem Collin, księżna de Maufrigneuse i pani de Sérizy przesłały mi, przez lokaja, bilecik, w którym prosiły bym go nie przesłuchiwał. Było już zapóźno...
— Ty chyba głowę straciłeś! rzekła Amelja; toć, będąc zupełnie pewny protokolanta, mogłeś sprowadzić Lucjana z powrotem, uświadomić go zręcznie, i poprawić protokół.
— Ależ ty jesteś zupełnie jak pani de Sérizy, drwisz sobie z Sądu! rzekł Camusot, nie rozumiejący żartów ze swym zawodem. Pani de Sérizy wzięła protokół i rzuciła go w ogień!
— To mi kobieta! brawo! wykrzyknęła pani Camusot.
— Pani de Sérizy powiedziała mi, iż raczej wysadzi Sąd w powietrze, niżby miała pozwolić, aby młody człowiek który cieszył się łaskami księżnej de Maufrigneuse i jej, miał zasiąść na ławie oskarżonych obok galernika!...
— Ależ, mężu, rzekła Amelja nie mogąc wstrzymać uśmiechu wyższości, twoja pozycja jest wspaniała...
— A, tak, wspaniała!
— Spełniłeś obowiązek.
— Ale nieszczęśliwie, i wbrew jezuickim ostrzeżeniom pana de Granville, który mnie spotkał na quai Malaquais.
— Dziś rano?
— Dziś rano!
— O której?
— O dziewiątej.
— Och! Camusot! rzekła Amelja załamując ręce, powtarzam ci bezustanku, abyś uważał na wszystko... Mój Boże, toż ja wlokę nie człowieka, ale wóz kamieni!... Ależ, Camusot, skoro generalny prokurator czekał na ciebie w drodze, musiał ci udzielić jakichś wskazówek?
— No, tak...
— I ty nie zrozumiałeś! Jeżeli jesteś głuchy, zostaniesz całe życie... tem czem jesteś! Miejże ten rozum, aby mnie słuchać! rzekła, nakazując milczenie mężowi, który chciał odpowiedzieć. Myślisz, że sprawa skończona? rzekła Amelja.
Camusot popatrzył na żonę niby chłop na znachora.
— Jeżeli księżna de Maufrigneuse i hrabina de Sérizy są skompromitowane, masz zapewnioną protekcję ich obu, podjęła Amelja. A teraz, pani d’Espard uzyska ci u ministra audjencję, na której zwierzysz mu sekret sprawy, on zaś zabawi nim króla. Wszyscy panujący lubią oglądać odwrotną stronę haftu i znać prawdziwe pobudki wydarzeń, na które publiczność gapi się z rozdziawioną gębą. Z tą chwilą, ani generalny prokurator, ani pan de Sérizy nie będą już groźni...
— Cóż za skarb, żona taka jak ty! wykrzyknął sędzia nabierając otuchy. Ostatecznie, wykryłem Jakóba Collin, wydam go sądom, obnażę jego zbrodnię. Taki proces, to gratka w zawodzie sędziego.
— Mój drogi, rzekła Amelja, widząc z przyjemnością że mąż ocknął się z fizycznego i moralnego upadku w jaki wtrąciło go samobójstwo Lucjana, prezydent powiedział ci przed chwilą żeś zajechał zanadto na lewo, teraz pakujesz się znów zanadto na prawo... Znów włazisz gdzie nie trzeba!
Sędzia śledczy stał jak wryty, spoglądając na żonę ze zdumieniem.
— Król, minister, mogą być bardzo radzi, poznając ukryte sprężyny tej sprawy, a zarazem bardzo nieradzi, iż przy sposobności obrony, jaki adwokat-liberał będzie wlókł przed kratki sądów i opinji rodziny tak znaczne jak Sérizy, Maufrigneuse i Grandlieu, słowem tych, którzy wmięszani są pośrednio lub bezpośrednio w proces.
— Wszyscy maczali palce!... mam ich! wykrzyknął Camusot.
Sędzia wstał i zaczął biegać po pokoju, niby Sganarel po scenie kiedy stara się wyplątać z kłopotu.
— Słuchaj, Ameljo! podjął stając przed żoną w uroczystej postawie, przychodzi mi na myśl okoliczność, napozór drobna, ale która, w danem położeniu, nabiera pierwszorzędnej wagi. Wyobraź sobie, dziecko, że ten Collin, to kolos chytrości, obłudy, zepsucia... człowiek tak głęboki... och! to jest... jak tu powiedzieć?... Kromwell galer!... Nie spotkałem podobnego zbrodniarza: omal że mnie nie wywiódł w pole. Ale, w takiem śledztwie, lada koniuszek nitki pozwala odnaleźć kłębek, zapomocą którego możemy się przechadzać po labiryncie najbardziej mrocznych sumień i tajemnych faktów. Kiedy Collin widział iż przeglądam listy pochwycone w mieszkaniu Lucjana de Rubempré, ladaco objął je okiem, jakby chciał sprawdzić czy niema tam jakiej innej paczki, przyczem wymknął mu się gest zadowolenia. Owo spojrzenie złodzieja szacującego skarb, gest obwinionego który sobie powiada: „Mam broń“, dały mi zrozumieć mnóstwo rzeczy. Jedynie wy, kobiety, zdolne jesteście, jak my i zbrodniarze, wyrazić, w jednym błysku, całe sceny brzemienne oszukaństwem złożonem jak kunsztowny zamek. W jednej sekundzie, widzisz, streszczają się tomy podejrzeń! To straszne, to życie albo śmierć, w jednem mgnieniu oka. „Hultaj ma jeszcze inne listy“, pomyślałem. Następnie, pochłonęły mnie tysiączne szczegóły sprawy. Przeoczyłem ten epizod, w przekonaniu iż mam możność skonfrontowania obwinionych i rozjaśnienia później tego punktu. Ale możemy uważać za pewnik, że Collin przechował w bezpiecznem miejscu, zwyczajem tych nędzników, najbardziej kompromitującą korespondencję lalusia, ubóstwianego przez tyle...
— I ty drżysz! Będziesz prezydentem Apelacji o wiele wcześniej niż przypuszczałam!... wykrzyknęła rozpromieniona pani Camusot. Baczność! trzeba pokierować rzecz w ten sposób aby uczynić zadość całemu światu, sprawa bowiem staje się tak poważna, iż mógłby nam ktoś ją ukraść!... Czyż nie odebrano Popinotowi i nie powierzono tobie śledztwa[1] w procesie pani d’Espard o kuratelę! rzekła odpowiadając na gest Camusota. Otóż, czyż generalny prokurator, który tak się trzęsie nad honorem obojga de Sérizy, nie mógłby przekazać sprawy innemu trybunałowi i wydelegować jednego z rajców do nowego śledztwa?
— Nie! moja droga, gdzieżeś ty studjowała prawo karne? wykrzyknął Camusot. Wiesz wszystko, jesteś moim mistrzem...
— Jakto! ty myślisz, że do jutra pan de Granville nie zlęknie się domniemanej obrony liberalnego adwokata, którego Jakób Collin z pewnością potrafi znaleźć; będą się licytowali aby dostać tę sprawę! Te panie znają niebezpieczeństwo nie gorzej, jeśli nie lepiej od ciebie; uświadomią generalnego prokuratora, który już widzi te rodziny tuż tuż, koło ławy oskarżonych wskutek małżeństwa tego galernika z Lucjanem de Rubempré, narzeczonym panny de Grandlieu, Lucjanem kochankiem Estery, ex-kochankiem księżnej de Maufrigneuse, benjaminkiem pani de Sérizy. Trzeba ci tedy manewrować w ten sposób, aby sobie zjednać sympatje generalnego prokuratora, wdzięczność pana de Sérizy, margrabiny d’Espard, hrabiny du Châtelet, wzmocnić protekcję księżnej de Maufrigneuse poparciem domu Grandlieu i zdobyć powinszowania prezydenta. Ja biorę na siebie panie d’Espard, Maufrigneuse i Grandlieu. Ty musisz iść jutro do generalnego prokuratora. Pan de Granville nie żyje z żoną, żył, jakiś dziesiątek lat, z niejaką Bellefeuille, z którą miał nieślubne dzieci, nieprawdaż? To nie jest żaden święty, ot, człowiek jak inni, można do niego trafić, musi mieć jakiś punkcik, trzeba odkryć jego słabostkę, umieć ją pogłaskać; poproś go o radę, ukaż mu niebezpieczeństwo; słowem, staraj się go zamotać we współkę z sobą, a będziesz...
— Nie, ja powinienbym całować ślady twoich stóp, przerwał Camusot, ujmując żonę wpół i przyciskając ją do serca. Ameljo, ocalasz mnie!
— Wszak ja cię wywindowałam z Alençon do Mantes, a z Mantes do Paryża, odparła Amelja. Zatem, bądź spokojny!... chcę aby, od dziś za pięć lat, tytułowano mnie panią prezydentową; ale, mój aniołku, zastanów się zawsze nim coś postanowisz. Sędzia, to nie strażak, nie pali się nigdy w twoich aktach; na tem stanowisku strzelanie bąków jest nie do usprawiedliwienia...
— Siła mej pozycji zasadza się całkowicie na tożsamości hiszpańskiego księdza z Jakóbem Collin, podjął sędzia po pauzie. Skoro raz stwierdzimy tę tożsamość, gdyby nawet Izba wyższa chciała przejąć tę sprawę, będzie to fakt dokonany, którego nie zdoła uprzątnąć żaden sędzia, rajca, ani prezydent. Pójdę za wzorem dzieci przywiązujących żelazo kotu do ogona: gdziekolwiek będzie się toczył proces, zawsze musi podzwaniać kajdanami Jakóba Collin.
— Brawo! rzekła Amelja.
— I generalny prokurator będzie raczej wolał porozumieć się ze mną, niż z kim innym! ja jeden będę mógł usunąć ten miecz Damoklesa, zawieszony nad sercem Saint-Germain!... Ale czy ty wiesz, jak trudno uzyskać ten wspaniały wynik?... Ułożyliśmy przed chwilą z generalnym prokuratorem, w jego gabinecie, iż przyjmiemy Jakóba Collin za to za co się podaje, za kanonika kapituły w Toledo, za Karlosa Herrerę; ułożyliśmy, że uznamy jego dyplomatyczny charakter i pozwolimy upomnieć się o niego ambasadzie. W duchu właśnie tego planu, ułożyłem raport zwracający wolność Rubemprému, i przerobiłem zeznania obwinionych, czyniąc ich bielszymi niż śnieg. Jutro, pp. de Rastignac, Bianchon i nie wiem kto jeszcze, mają być skonfrontowani z rzekomym kanonikiem, nie poznają w nim Jakóba Collin, którego, przed dziesięciu laty, uwięziono w ich obecności w pensjonacie pod nazwiskiem Vautrin.
Zapanowała chwila milczenia; pani Camusot zastanowiła się.
— Czyś pewny, że obwiniony jest Jakóbem Collin? spytała.
— Pewny, odparł, i generalny prokurator także.
— A zatem, staraj się, nie pokazując swoich pazurów, wzniecić alarm w Pałacu! Jeżeli ten człowiek siedzi jeszcze w sekretnej, udaj się natychmiast do dyrektora Conciergerie i postaraj się aby go rozpoznano tam publicznie jako galernika. Zamiast naśladować dzieci, naśladuj ministrów policji w absolutnych państwach, którzy wymyślają spiski przeciw panującym, aby mieć zasługę odkrycia ich i okazać swą nieodzowność. Postaw trzy rodziny w niebezpieczeństwie, aby zyskać chlubę ich ocalenia.
— Och! co za szczęście! wykrzyknął Camusot. Mam taki zamęt w głowie, że nie pamiętałem już o tem. Coquart zaniósł panu Gault, dyrektorowi Conciergerie, rozkaz pomieszczenia Jakóba Collin w pistolach. Otóż, dzięki staraniom Bibi-Lupin, wroga Ołżyśmierci, przeniesiono z la Force do Conciergerie trzech zbrodniarzy którzy go znają: skoro się pokaże na łące, spodziewamy się tam straszliwych scen...
— Czemu?
— Jakób, moja droga, jest skarbnikiem majątku galerników, sięgającego znacznych sum; otóż, jak powiadają, strwonił te sumy na zbytki nieboszczyka Lucjana, i czeka go zdanie rachunków. Przyjdzie — upewnił mnie Bibi-Lupin — do śmiertelnej bójki, która spowoduje konieczność wdania się dozorców, i sekret wyjdzie na wierzch. Chodzi tu o życie Jakóba Collin. Otóż, udawszy się wcześnie do Pałacu, będę mógł sporządzić protokół tożsamości.
— Ba! gdyby wspólnicy uwolnili cię od niego! Zyskałbyś opinję bardzo zdolnego człowieka! Nie chodź do pana de Granville, czekaj go u siebie z tą straszliwą bronią! Toż to działo wycelowane w trzy najznaczniejsze rodziny! Bądź śmiały, poddaj panu de Granville, iż możnaby się pozbyć Jakóba przenosząc go do la Force, gdzie galernicy umieją się załatwiać ze zdrajcami. Ja pójdę do księżnej de Maufrigneuse, która mnie zawiezie do, pałacu Grandlieu. Może zajdę i do pani de Sérizy. Możesz polegać na mnie, narobię alarmu wszędzie. Donieś mi zwłaszcza słówkiem, czy ksiądz hiszpański jest sądownie rozpoznany jako Collin. Urządź się tak, abyś wyszedł z Pałacu o drugiej; postaram ci się o audjencję u ministra; może minister sam przyjdzie do pani d’Espard.
Camusot stał nieruchomo, pogrążony w podziwie, który sprowadził uśmiech na usta Amelji.
— No, teraz chodź na obiad, i bądź wesół, rzekła wreszcie. Pomyśl! jesteśmy dopiero od dwóch lat w Paryżu, i oto jesteś na drodze do zostania radcą przed końcem roku... Od tego, mój kocie, do prezydentury wystarczy jakaś usługa w byle sprawie politycznej.
Ta poufna narada wskazuje, do jakiego stopnia uczynki i słowa Jakóba Collin obchodziły honor rodzin, w których łono wprowadził swego pupila.
Śmierć Lucjana i wtargnięcie hrabiny de Sérizy do Conciergerie wywołały taki zamęt w kółkach machiny więziennej, iż dyrektor zapomniał położyć koniec izolacji rzekomego Hiszpana.
Śmierć obwinionego w toku śledztwa — mimo iż się zdarza — jest, bądź co bądź, wydarzeniem dość rzadkiem, aby dozorców, pisarza i dyrektora wyprowadzić ze zwykłego spokoju. Jednakże, dla nich, ewenementem był nie ów piękny młodzian tak rychło przeobrażony w trupa, ale sztaba żelazna skruszona w delikatnych rączkach światowej damy. Toteż, z chwilą gdy generalny prokurator i hrabia de Bauvan odjechali w pojeździe pana de Sérizy, uwożąc hrabinę zemdloną, dyrektor, pisarz i dozorcy skupili się w furcie, odprowadzając pana Lebrun, więziennego lekarza, wezwanego dla stwierdzenia śmierci, oraz zniesienia się w tej kwestji z trupim lekarzem okręgu w którym mieszkał nieszczęsny chłopiec.
Trupim lekarzem nazywają w Paryżu lekarza okręgowego, mającego za zadanie stwierdzać zgony i badać ich przyczynę.
Z właściwym sobie bystrym rzutem oka, pan de Granville uznał za właściwe, dla honoru narażonych rodzin, kazać sporządzić akt zgonu Lucjana w merostwie do którego należało jego mieszkanie, oraz przeprowadzić kondukt z domu do kościoła Saint-Germain-des-Pres, gdzie miano odprawić mszę żałobną. Sekretarz pana de Granville otrzymał już rozkazy. Zwłoki trzeba było przenieść w nocy. Młodemu sekretarzowi polecono porozumieć się natychmiast z merostwem, urzędem parafjalnym oraz zakładem pogrzebowym. Tak więc, dla świata, Lucjan umarł u siebie, wolny, kondukt miał wyruszyć z domu, dokąd sproszono na tę ceremonję przyjaciół zmarłego.
Zatem, w chwili gdy Camusot w spokoju ducha siadał do stołu ze swą ambitną połowicą, dyrektor Conciergerie i pan Lebrun, lekarz więzienny, zatrzymali się koło furty, ubolewając nad kruchością sztab żelaznych i nad siłą zakochanych kobiet.
— Nikt nie wie, mówił doktór do pana Gault żegnając się, co za olbrzymi zasób siły nerwowej mieści się w człowieku pobudzonym namiętnością! Dynamika i matematyka nie posiadają sposobów obliczenia tej siły. Ot, wczoraj byłem świadkiem doświadczenia, które mnie przejęło dreszczem i które objaśnia może straszliwą siłę fizyczną, rozwiniętą przed chwilą przez tę damulkę.
— Opowiedz pan, rzekł pan Gault; mam tę słabość, że interesuję się magnetyzmem: nie wierzę w niego, ale mnie intryguje.
— Pewien lekarz-magnetyzer (bo są między nami ludzie wierzący w magnetyzm), podjął doktór, ofiarował się dowieść na mnie samym fenomenu, który mi opisywał, a o którym powątpiewałem. Ciekaw oglądać własnemi oczami jedno z dziwnych wyładowań nerwowych które mają dowodzić istnienia magnetyzmu, zgodziłem się. Oto fakt. Chciałbym, w istocie, wiedzieć, coby powiedziała Akademja medyczna, gdyby tak poddać po kolei jej członków temu doświadczeniu, nie zostawiającemu żadnej furtki dla niedowiarstwa. Mój stary przyjaciel...
(Lekarz ten, wtrącił doktór Lebrun nawiasem, jestto starzec prześladowany przez Fakultet za swoje zapatrywania, jeszcze od czasów Mesmera; ma siedemdziesiąt lat z górą i nazywa się Bouvard. Jestto dziś patrjarcha nauki o magnetyzmie zwierzęcym. Poczciwiec ten był dla mnie niby ojciec, zawdzięczam mu wszystko). Zatem, stary i czcigodny Bouvard ofiarował się dowieść mi, że siła nerwowa, wprawiona w stan czynny przez magnetyzm, jest, nie nieskończona, człowiek bowiem podlega określonym prawom, ale zachowuje się jak siły przyrody, których bezwzględne zasady uchodzą naszym obliczeniom. — I tak, powiadał, jeżeli zechcesz poddać swą dłoń dłoni medjum, które, w stanie prawidłowym, nie ścisnęłoby jej poza granice pewnej dającej się ocenić siły, przekonasz się, iż, w stanie tak głupio nazwanym somnambulicznym, palce jej będą miały siłę obcęgów dzierżonych dłonią ślusarza!
„Otóż, proszę pana, skoro włożyłem rękę w dłoń kobiety, nie uśpionej (Bouvard gani to wyrażenie), ale izolowanej, i kiedy starzec rozkazał tej kobiecie aby mi ścisnęła rękę z całej siły, musiałem prosić o przerwanie doświadczenia, w chwili gdy krew miała mi trysnąć z palców. Ot, przyjrzyj się pan tej obrączce, którą będę nosił więcej niż trzy miesiące.
— Tam do licha! rzekł pan Gault, patrząc na okrężną wybroczynę podobną do oparzenia.
— Wierzaj pan, dodał lekarz, żelazna obręcz zaciskana śrubą nie wydałaby mi się równie twarda jak palce tej kobiety; garść jej zmieniła się w nieugiętą stal, mam przekonanie że mogłaby mi zgruchotać kość i oddzielić dłoń od ramienia. Zdaje mi się tedy rzeczą dowiedzioną, iż, pod wypływem namiętności, która jest wolą skupioną na jeden punkt i sięgającą nieobliczalnych ilości siły zwierzęcej — podobnie jak w rozmaitych rodzajach siły elektrycznej — człowiek może przenieść całą swą żywotność, bądź dla ataku, bądź dla oporu, w ten lub ów ze swoich organów... Ta paniusia wysłała, pod wpływem rozpaczy, całą potęgę żywotną w swoje dłonie.
— Trzeba tego djabelnie dużo aby złamać kutą żelazną sztabę... rzekł naczelny dozorca potrząsając głową.
— Była skaza! zauważył pan Gault.
— Co do mnie, podjął lekarz, nie śmiem już określać granic siły nerwowej. Dzięki niej zresztą, matki, aby ocalić swoje dzieci, magnetyzują lwy, schodzą w czasie pożaru po gzymsach na których kot ledwie-by się utrzymał, znoszą męczarnie przewlekłych porodów. W tem leży tajemnica zamachów więźniów i zbrodniarzy dla odzyskania wolności. Nie znamy jeszcze rozmiaru sił żywotnych, tkwią one w potędze przyrody, czerpiemy je z tajemnych zbiorników!
— Panie dyrektorze, szepnął dozorca do ucha pana Gault, który odprowadzał doktora, sekretny numer 2 mówi że jest chory i prosi o lekarza; utrzymuje że jest konający.
— Naprawdę? spytał dyrektor.
— Rzęzi już! odparł dozorca.
— Jest piąta, rzekł doktór, nie jadłem obiadu... Ale, ostatecznie, jestem gotów, idźmy, zobaczmy...
Sekretny numer 2, to właśnie ów Hiszpan podejrzewany o tożsamość z Jakóbem Collin, rzekł pan Gault do lekarza; jeden z obwinionych w procesie, w który wplątany był ów biedny młodzian...
— Widziałem go dziś rano, odparł doktór. Pan Camusot posłał po mnie dla stwierdzenia stanu tego zucha, który, mówiąc między nami, ma się doskonale, i który, co więcej, zrobiłby majątek, pokazując się jako herkules w trupach linoskoczków.
— Może też próbował się zabić, rzekł pan Gault. Skoczmy na chwilę obaj do sekretnych, trzeba mi tam zajrzeć, choćby tylko po to, aby go przenieść do pistolów, na zlecenie pana Camusot.
Jakób Collin, zwany Ołżyśmiercią w świecie galer — obecnie już niema potrzeby dawać mu innego miana — przechodził, od czasu jak go odprowadzono do celi, paroksyzm lęku, jakiego nigdy nie zaznał w swem życiu naznaczonem tylu zbrodniami, trzema ucieczkami z kaźni i dwoma skazaniami. Człowiek ten, w którym streszczają się siły, życie, myśl, namiętności galer i który przedstawia ich najwyższy wyraz, czyż nie jest potwornie piękny przez swoje iście psie przywiązanie do tego którego uczynił swoim przyjacielem? Zbrodniarz ten, godzien potępienia, bezecny i okropny z tylu względów, staje się, przez to bezwzględne oddanie swemu bożyszczu, tak interesujący, iż studjum to, już tak obszerne, wydawałoby się niekompletne, gdybyśmy, do końca Lucjana de Rubempré, nie dołączyli zakończenia tego zbrodniczego życia. Po śmierci bonońskiego pieska, godzi się spytać, czy jego straszliwy towarzysz, czy lew będzie żył!
W życiu rzeczywistem, w społeczeństwie, fakty zaczepiają się tak nieodzownie o inne fakty, iż jedne stają się nie do pomyślenia bez drugich. Woda w rzece tworzy rodzaj płynnej podłogi; niema fali, choćby najbardziej krnąbrnej i choćby najwyżej się wznosiła, której potężny snop nie wyrównałby się pod masą wód, silniejszą chyżością swego biegu niż bunty płynącej z nią toni. Tak samo jak patrzymy na płynącą wodę oglądając w niej mętne obrazy, tak samo chcielibyście może zmierzyć ucisk siły społecznej na ten wir zwany Vautrin? ujrzeć w którym punkcie podda się buntownicza fala, jaki będzie koniec losów tego człowieka naprawdę djabolicznego, ale wiążącego się z ludzkością przez miłość? tak bardzo ten niebiański pierwiastek opiera się zniszczeniu w najbardziej skażonych sercach.
Plugawy złoczyńca, urzeczywistniający poemat pieszczony przez tylu poetów, przez Moore’a, przez lorda Byrona, Mathurina, Canalisa (demon opętujący anioła, którego ściągnął w piekło, iżby go orzeźwił rosą wykradzioną z niebios), Jakób Collin — jeśli dobrze wnikniemy w to serce z bronzu — wyrzekł się samego siebie od siedmiu lat. Jego potężne władze roztopione w Lucjanie, działały tylko dla Lucjana; sycił się jego zdobyczami, jego miłością, ambicją. Lucjan był jego widzialną duszą.
Ołżyśmierć bywał na obradach u książąt de Grandlieu, wślizgiwał się w buduary wielkich dam, kochał Esterę przez prokurację. Słowem, widział w Lucjanie Jakóba Collin, pięknego, bogatego, wielkiego pana, przyszłego ambasadora.
Zapomocą fenomenu moralnego ojcostwa, Ołżyśmierć urzeczywistnił niemiecką klechdę o podwójnem istnieniu. Zrozumieją je kobiety, które, w życiu swojem, prawdziwie kochały, które czuły jak dusza ich przechodzi w duszę ukochanego mężczyzny, które żyły jego życiem, szlachetnem lub plugawem, szczęśliwem lub mieszczęśliwem, pokątnem lub sławnem; które doświadczały, mimo oddalenia, bólu w nodze gdy on się zranił; które czuły kiedy on stawał na mecie w pojedynku, i które, aby wszystko rzec w jednem słowie, nie potrzebowały dowiedzieć się o niewierności aby mieć jej pewność.
Skoro go odprowadzono do celi, Jakób pomyślał:
— Przesłuchują małego!
I drżał, on, który zabijał tak jak robotnik pije.
— Czy kobiety zdołały doń dotrzeć? pytał sam siebie. Czy ciotka odnalazła te przeklęte samice? Czy te księżne, hrabiny, wprawiły nogi w ruch, czy udaremniły śledztwo?... Czy Lucjan otrzymał moje wskazówki?... A jeżeli fatalność chce aby go przesłuchano, jak się będzie trzymał? Biedny mały, to ja przywiodłem go do tego! To ten opryszek Paccard i to ścierwo Europa narobili całego kramu, zmykając z pieniędzmi! Hultaje sprawili, żeśmy się potknęli przy ostatnim kroku: ale zapłacą mi drogo ten figiel! Jeden dzień jeszcze, a Lucjan byłby bogaty! zaślubiłby Klotyldę. Nie miałbym już Estery na karku. Lucjan zanadto kochał tę dziewczynę... tamtej nie kochałby nigdy, to była istna deska ratunku!... Ach, wówczas mały byłby cały mój! I powiedzieć, że nasz los zależy od jednego spojrzenia, od jednego rumieńca Lucjana wobec takiego Camusot, który widzi wszystko i któremu niebrak sprytu. Ba! kiedy mi pokazał listy, wymieniliśmy spojrzenie, którem przejrzeliśmy się na wylot: zrozumiał, że mogę przycisnąć kochanki Lucjana!
Monolog ten trwał trzy godziny. Lęk doszedł do tego nasilenia, iż zmógł wreszcie ten organizm z żelaza i witrjolu: Jakób, w którego mózgu żarzył się pożar szaleństwa, uczuł tak palące pragnienie, iż bezwiednie wypił wszystką wodę z wiadra, które, z łóżkiem i basenem, stanowi cały sprzęt celi.
— Jeśli straci głowę, cóż się z nim stanie? drogi dzieciak nie posiada siły Teodora!... myślał układając się na tapczanie.
Słówko o Teodorze, którego wspomniał Collin w tym przełomowym momencie. Teodor Calvi, młody Korsykanin, skazany, za jedenaście morderstw, na dożywotnie galery w osiemnastym roku życia, ułaskawiony dzięki pewnym wstawiennictwom kupionym za cenę złota, był towarzyszem łańcucha Jakóba Collin między 1819 a 1820. Ostatnia ucieczka Jakóba, jedna z najpiękniejszych jego kombinacyj (wyszedł przebrany za żandarma, prowadząc z sobą Teodora Calvi w stroju więźnia, rzekomo do komisarza), ta wspaniała ucieczka miała miejsce w porcie Rochefort, gdzie galernicy giną jak muchy i gdzie spodziewano się rychło pozbyć tych dwóch niebezpiecznych ptaszków. Wymknąwszy się razem, musieli się rozłączyć. Teodor, pochwycony, znalazł się z powrotem na galerach. Jakób, dostawszy się do Hiszpanji i przekształciwszy się na Karlosa Herrerę, śpieszył do swego Korsykanina do Rochefort, kiedy spotkał Lucjana na wybrzeżu Charente. Bohater bandytów i haszczów, któremu Ołżyśmierć zawdzięczał znajomość włoszczyzny, musiał ustąpić nowemu bóstwu.
Życie z Lucjanem, chłopcem bez zmazy społecznej, mającym na sumieniu jedynie drobne grzeszki, zdało się piękne i wspaniałe niby słońce w letni dzień; gdy w związku z Teodorem, Jakób nie widział przed sobą innego wyjścia, jak tylko rusztowanie, po szeregu nieodzownych zbrodni.
Myśl o nieszczęściu sprawionem słabością Lucjana, który pod wpływem więzienia musiał postradać głowę, wyolbrzymiła się ponownie w umyśle Jakóba. W przewidywaniu katastrofy, nieszczęśnik uczuł jak łzy napływają mu do oczu: rzecz, która, od dzieciństwa, nie zdarzyła mu się ani razu.
— Muszę mieć wściekłą gorączkę, szepnął. Gdyby sprowadzić lekarza i ofiarować mu znaczną sumę, może ułatwiłby mi porozumienie z Lucjanem.
W tej chwili, dozorca przyniósł obiad.
— To zbyteczne, mój chłopcze, nie mogę jeść. Powiedz panu dyrektorowi, aby mi przysłał lekarza: czuję się tak źle, że chyba przyszła moja ostatnia godzina.
Słysząc rzężenie jakiem galernik podkreślił te słowa, dozorca skinął głową i odszedł. Jakób uczepił się z furją tej nadziei; ale, skoro ujrzał lekarza wchodzącego do celi w towarzystwie dyrektora, uznał usiłowanie swoje za poronione i oczekiwał zimno skutku wizyty, podając lekarzowi puls.
— Jest gorączka, rzekł doktór do pana Gault, ale to gorączka którą widuje się u wszystkich obwinionych, i która (szepnął do ucha fałszywego Hiszpana) zawsze jest dla mnie dowodem jakiejś zbrodni.
W tej chwili, dyrektor, któremu generalny prokurator oddał list pisany przez Lucjana do Jakóba Collin z poleceniem doręczenia, zostawił lekarza i więźnia pod strażą dozorcy i poszedł po ów list.
— Panie, rzekł Jakób do doktora widząc iż dozorca zatrzymał się u drzwi i nie rozumiejąc przyczyn zniknięcia dyrektora, nie pożałowałbym trzydziestu tysięcy franków aby móc przesłać kilka słów Lucjanowi de Rubempré.
— Niech pan zachowa te pieniądze na lepszy użytek, rzekł doktór Lebrun, nikt w świecie nie może się już z nim porozumiewać...
— Nikt? rzekł Jakób Collin zdumiony, dlaczego?
— Powiesił się...
Żaden tygrys, któremu wydarto młode, nie napełnił dżungli indyjskich straszliwszym rykiem. Jakób zerwał się na równe nogi jak tygrys stający na łapach, objął doktora spojrzeniem palącem niby błyskawica walącego piorunu; następnie, osunął się na tapczan, mówiąc:
— O, synu mój!...
— Biedny człowiek! wykrzyknął lekarz, wzruszony tym straszliwym wysiłkiem przyrody.
W istocie, po wybuchu tym, nastąpiła niemoc tak zupełna, iż słowa: O, mój synu! były jak szept.
— Czy i ten nam trzaśnie? mruknął dozorca.
— Nie, to niemożliwe! szepnął znów Jakób, podnosząc się i, okiem bez blasku i ciepła, wodząc po świadkach tej sceny. Mylicie się, to nie on! nie przypatrzyliście się dobrze. Nie można się powiesić w sekretnej! Patrzcie, w jaki sposób ja mógłbym się tu powiesić? Cały Paryż odpowiada mi za to życie! U Boga upomnę się o nie!
Dozorca i lekarz, ci ludzie których nic nie potrafiłoby zdziwić, patrzyli ze zdumieniem. Wszedł pan Gault, trzymając w ręku list Lucjana. Na widok dyrektora, Jakób, wyczerpany wybuchem, odzyskał pozornie spokój.
— Oto list, który generalny prokurator polecił mi oddać panu, nie otwierając, dodał pan Gault.
— Od Lucjana?... spytał Jakób Collin.
— Tak.
— Nieprawdaż, panie, że ten młody człowiek...
— Nie żyje, odparł dyrektor. Gdyby nawet pan doktór był obecny w gmachu, na nieszczęście przyszedłby zapóźno... Młody człowiek umarł... tam... w pistolach...
— Czy mogę go widzieć własnemi oczami? spytał nieśmiało Jakób Collin; pozwolicie panowie ojcu wypłakać się przy ciele syna?
— Możesz pan, jeśli sobie życzysz, zająć jego pokój, mam rozkaz przenieść pana do pistolów. Nie wróci pan już do sekretnej...
Martwe oczy więźnia przechodziły zwolna z dyrektora na lekarza; Jakób badał ich przypuszczając zasadzkę i ociągał się z wyjściem.
— O ile pan chce widzieć ciało, rzekł lekarz, niema czasu do stracenia, mają go zabrać tej nocy.
— Jeśli panowie macie dzieci, rzekł Collin, zrozumiecie mój stan, w oczach mi się mroczy... Ten cios, to dla mnie więcej niż śmierć, ale panowie nie możecie znać tego uczucia... Jeżeli który z was jest ojcem, jest tylko ojcem... ja jestem i matką!... Ja... ja... warjuję... czuję to...
Przechodząc korytarzami których niewzruszone wrota otwierają się tylko przed dyrektorem, można, w parę chwil, dostać się z sekretnych do pistolów. Dwa te kompleksy cel dzieli podziemny korytarz, utworzony z dwóch grubych murów, podtrzymujących sklepienie na którem spoczywa t. zw. Galerja kupiecka. Toteż, Jakób, prowadzony przez dozorcę który go ujął pod ramię, poprzedzany przez dyrektora a mając za sobą lekarza, dostał się w kilka minut do celi, gdzie spoczywał Lucjan wyciągnięty na łóżku.
Na ten widok, galernik padł na ciało i przylgnął do niego rozpaczliwym uściskiem, którego siła i namiętność przejęły dreszczem świadków sceny.
— Oto, rzekł doktór, przykład tego co panu mówiłem. Patrz pan!... ten człowiek ugniecie w rękach ciało, a pan nie wie co to jest trup, to jak kamień...
— Zostawcie mnie tutaj!... rzekł Jakób martwym głosem, niedługo będę go widział, zabiorą mi go, aby...
Wzdrygnął się przed słowem pochować.
— Pozwólcie mi coś zachować po mem drogiem dziecku!... Bądź pan tak dobry, rzekł do doktora Lebrim, uciąć dla mnie pukiel jego włosów, ja nie mogę...
— To naprawdę jego syn! rzekł lekarz.
— Sądzi pan? odparł dyrektor tonem, który na chwilę pogrążył lekarza w zadumie.
Dyrektor polecił dozorcy zostawić więźnia w celi, i uciąć dla mniemanego ojca parę puklów z głowy syna, nim zabiorą ciało.
O wpół do szóstej, w maju, łatwo można w Conciergerie odczytać list mimo żelaznych krat i siatek które przesłaniają okna. Jakób Collin wchłonął tedy ów straszliwy list, trzymając rękę Lucjana.
Niema człowieka, któryby mógł utrzymać przez dziesięć minut kawałek lodu ściskając go mocno. Zimno udziela się źródłom życia ze śmiertelną chyżością. Ale wpływ tego straszliwego zimna działającego jak trucizna, zaledwie da się porównać z wrażeniem jakie sprawia na duszy sztywna i lodowata ręka trupa. Śmierć mówi wówczas do życia, zwierza mroczne tajemnice zabijające wiele uczuć: w świecie uczucia bowiem, zmieniać się, czyż nie znaczy umierać?
Przed pierwszą z rana, ludzie którzy przyszli zabrać ciało, zastali Jakóba klęczącego przy łóżku; list leżał na ziemi, porzucony tak jak samobójca porzuca pistolet który mu zadał śmierć; ale nieszczęśliwy wciąż trzymał rękę Lucjana w ściśniętych dłoniach, i modlił się.
Widząc tego człowieka, grabarze zatrzymali się chwilę; podobny był do kamiennych figur na średniowiecznych grobowcach. Rzekomy ksiądz, o wzroku jasnym jak oczy tygrysa, zesztywniony jakąś nadprzyrodzoną martwotą, uczynił na tych ludziach takie wrażenie, iż poprosili go łagodnie aby wstał.
— Dlaczego? spytał nieśmiało.
Ów zuchwały Ołżyśmierć stał się słaby jak dziecko.
Dyrektor wskazał ten widok panu de Chargeboeuf, który, zdjęty szacunkiem dla podobnej boleści i wierząc w uzurpowane ojcostwo Jakóba, wytłumaczył rozkazy pana de Granville co do pogrzebu Lucjana: miano go bezzwłocznie przenieść do domu, gdzie czekali już księża aby czuwać przy ciele do rana.
— Poznaję w tem wielką duszę tego człowieka, wykrzyknął galernik smutnym głosem. Niech mu pan powie, że może liczyć na mą wdzięczność... Tak, mam możność oddania mu ważnych usług... Niech pan nie zapomni tego oświadczenia; ma ono dla pana de Granville niezmierną wagę. Ach, panie, osobliwe przemiany spełniają się w sercu człowieka, kiedy przez siedem godzin płakał przy zwłokach takiego dziecka. Nie ujrzę go tedy więcej!...
Objąwszy Lucjana spojrzeniem matki której wydzierają ciało syna, Jakób Collin osunął się na ziemię. Patrząc jak zabierają Lucjana, wydał jęk, który kazał grabarzom przyśpieszyć kroku.
Sekretarz generalnego prokuratora oraz dyrektor więzienia oszczędzili sobie tego widoku wychodząc już pierwej.
Cóż się stało z tą naturą z bronzu, w której namysł równy był, co do chyżości, rzutowi oka; w której myśl i czyn tryskały wraz jak jedna błyskawica; której nerwy, zahartowane w trzech ucieczkach, trzech pobytach w kaźni, osiągnęły metaliczną siłę? Żelazo poddaje się, do pewnego stopnia, klepaniu lub uciskowi; jego nieprzenikliwe drobiny, oczyszczone i ugładzone ręką ludzką, rozpadają się: metal, mimo iż w stanie stałym, niema już dawnej odporności. Kowale, ślusarze, rękodzielnicy mający stale do czynienia z tym metalem, określają to osobnem wyrażeniem: żelazo zmiędliło się! przenosząc ten termin z konopi które rozdrabnia się międleniem. Otóż, dusza ludzka, lub, jeśli wolicie, owa potrójna energja ciała, duszy i serca, znajduje się, pod wpływem ponawianych wstrząśnień, w analogicznej sytuacji. Dzieje się z ludźmi to, co z konopiami i z żelazem: ulegają zmiędleniu. Nauka, trybunały, publiczność szukają tysiąca przyczyn dla straszliwych katastrof kolejowych spowodowanych pęknięciem żelaznej sztaby, jak niedawno w Bellevue; ale nikt nie zasięgnął zdania prawdziwych znawców w tej mierze, kowali, którzy orzekliby wszyscy: „Żelazo się zmiędliło!“ Niebezpieczeństwo było nie do przewidzenia. Metal, który straci swą odporność, nie zmienia w niczem wyglądu.
Spowiednik i sędzia śledczy często widują wielkich zbrodniarzy w tym stanie. Straszliwe wrażenia kryminalnej rozprawy oraz groza śmiertelnej tualety powodują prawie zawsze w najsilniejszych naturach ów rozkład. Z kurczowo zaciśniętych ust wydzierają się wyznania; kruszą się najtwardsze serca; i, rzecz dziwna! w chwili gdy te wyznania są bezcelowe, wówczas rozpaczna słabość zdziera człowiekowi maskę niewinności, którą niepokoił sędziów, zawsze niespokojnych kiedy skazaniec umiera nie przyznawszy się do zbrodni.
Napoleon poznał ten rozkład wszystkich sił ludzkich na polu walki pod Waterloo!
O ósmej rano, kiedy dozorca pistolów wszedł do pokoju gdzie znajdował się Jakób Collin, ujrzał go bladym i spokojnym. Był jak człowiek, który odzyskał siły przez gwałtowny skurcz woli.
— To godzina przechadzki na łące, rzekł klucznik; siedzi pan w celi od trzech dni, jeżeli pan chce zażyć powietrza i przejść się, wolno panu!
Jakób zatopiony w myślach, nie zwracający najmniejszej uwagi na swe istnienie które stało się dlań niby ubranie bez ciała, niby łachman, nie podejrzewał pułapki zastawionej przez Bibi-Lupin, ani wagi swego zjawienia się na łące. Nieszczęśliwy, opuściwszy machinalnie pokój, wszedł w korytarz biegnący wzdłuż cel wmurowanych we wspaniałe arkady królewskiego pałacu, którymto korytarzem więźniowie, pomieszczeni w pistolach lub w celach, dostają na łąkę.
Wszyscy więźniowie — oskarżeni, którzy mają stawać przed sądem i którzy już stawali, obwinieni nie przeznaczeni do sekretnych — słowem wszyscy mieszkańcy Conciergerie przechadzają się, przez kilka godzin w dniu, zwłaszcza wczesnym rankiem w lecie, w tej niewielkiej, całkowicie zabrukowanej przestrzeni. Łąka ta, przedpokój rusztowania lub kaźni, ma w nich ujście z jednej strony, z drugiej zaś, przez osobę żandarma, gabinet sędziego śledczego lub ławę oskarżonych, styka się ze społeczeństwem. Toteż, widok ten bardziej przejmuje mrozem niż rusztowanie. Rusztowanie może stać się piedestałem podnoszącym ku niebu; ale łąka, to wszystkie zakały ziemi skupione razem i bez wyjścia!
Czy to będzie łąka w la Force czy w Poissy, w Melun czy u św. Pelagji, łąka jest łąką. Te same fakty powtarzają się tam identycznie, z różnicą barwy murów, wysokości ich lub przestrzeni.
Pod potężnemi sklepieniami, podtrzymującemi salę rozpraw trybunału kasacyjnego, istnieje, przy czwartej arkadzie, kamień, który służył, jak powiadają, św. Ludwikowi do rozdzielania jałmużny, a który, za naszych dni, służy za stół do sprzedawania więźniom wiktuałów. Toteż, z chwilą gdy nieszczęśliwi znajdują się na łące, wszyscy skupiają się koło tego kamienia, zastawionego łakociami więziennemi, wódką, rumem, etc.
Dwie pierwsze arkady z tej strony łąki, która rozciąga się naprzeciw wspaniałej galerji bizantyńskiej, jedynego śladu po wykwintach pałacu św. Ludwika, obejmują rozmównicę, gdzie konferują adwokaci z oskarżonymi i dokąd więźniowie dostają się przez warowną bramę. Rozmównica ta, przylegająca do olbrzymiej sali stanowiącej t. zw. furtę, posiada okna wychodzące na łąkę i zasłonione koszami. Z furtą komunikuje ona obecnie przez oszklone drzwi, tak iż można stamtąd nadzorować rozmowy adwokatów z klientami. Nowość ta stała się konieczna wskutek zbyt energicznych ataków, jakiemi ładne kobiety kusiły swoich obrońców. Nie wiadomo, w istocie, dokąd sięgnie moralność! Ostrożności te przypominają owe gotowe rachunki sumienia, od których brudzą się czyste wyobraźnie, zastanawiając się nad nieznanemi im potwornościami. W rozmównicy tej odbywają się również widzenia z krewnymi i przyjaciółmi, którzy uzyskali pozwolenie.
Każdy zrozumie obecnie, czem jest łąka dla więźniów Conciergerie: to ich ogród, ogród bez drzew, ziemi, kwiatów, słowem łąka! Okna rozmównicy i kamień św. Ludwika, na którym sprzedaje się wiktuały i dozwolone napoje, stanowią jedyne możebne punkty styczności ze światem.
Chwile spędzone na łące, to jedyne momenty w których więzień znajduje się na powietrzu i w towarzystwie. W innych więzieniach, złoczyńcy gromadzą się w salach do pracy; ale w Conciergerie nie wolno się oddawać żadnemu zatrudnieniu, chyba w pistolach. Sam dramat sądowy pochłania zresztą wszystkie dusze wobec tego iż wchodzi się tam tylko poto, aby przebyć śledztwo lub rozprawę. Dziedziniec ten przedstawia straszliwy obraz; nie można go sobie wyobrazić, trzeba go widzieć.
Przedewszystkiem, skupienie, na przestrzeni czterdziestu metrów długości a trzydziestu szerokości, setki zbrodniarzy, nie ujawnia, jak można zgadnąć, kwiatu społeczeństwa. Nędzarze ci, należący po największej części do najniższych klas, są źle ubrani; fizjognomje plugawe lub straszne; złoczyńca z wyższych sfer jest na szczęście dość rzadkim wyjątkiem. Przedajność, fałszerstwo lub oszukańcze bankructwo, jedyne zbrodnie mogące tam sprowadzić przyzwoitych ludzi, mają przywilej pistola, i wówczas oskarżony nie opuszcza prawie nigdy pokoju.
To miejsce przechadzki, obramione zczerniałemi murami, kolumnadą podzieloną na cele, fortyfikacją od Wybrzeża, okratowanemi pistolami od północy, strzeżone przez dozorców, zapełnione przez trzodę plugawych złoczyńców patrzących na siebie wzajem z nieufnością, osmuca już zewnętrznemi cechami. Ale smutek ten zmieni się w grozę, skoro, znalazłszy się w obliczu tych zbezczeszczonych istot, ujrzysz się punktem skupiającym spojrzenia pełne nienawiści, ciekawości, rozpaczy. Najmniejszego śladu radości! Wszystko tam jest posępne, miejsce i ludzie. Wszystko nieme, mury i sumienia. Wszystko jest niebezpieczeństwem dla tych nieszczęśników; poza jakąś przyjaźnią, złowrogą jak kaźń która ją zrodziła, nie śmieją zaufać jedni drugim. Policja, która krąży nad nimi, zatruwa atmosferę, kala wszystko, nawet uścisk dłoni zaprzyjaźnionych wspólników zbrodni. Złoczyńca, który spotka tam najlepszego kompana, nie wie czy ów nie skruszył się, czy nie wyznał wszystkiego dla ocalenia życia. Ten brak pewności, ten lęk przed kapusiem, psuje i tak już kłamliwą swobodę łąki. W gwarze więziennej, kapuś to szpieg, który udaje iż znajduje się pod brzemieniem ciężkiego oskarżenia i którego przysłowiowa zręczność polega na tem, aby się pozwolić brać za manusa[2]. Słowo manus oznacza, w tej gwarze, osiwiałego w swem rzemiośle złodzieja, który oddawna zerwał ze społeczeństwem, chce zostać złodziejem całe życie i który, mimo wszystko, zostaje wierny manylom[3].
Zbrodnia i obłęd mają niejakie podobieństwo. Widzieć więźniów na łące, a obłąkanych w ogrodzie szpitalnym, to jedno i to samo. Jedni i drudzy krążą unikając się wzajem, rzucając spojrzenia niesamowite, okrutne, zależnie od chwilowej myśli, nigdy wesołe ani poważne: albo się znają albo lękają się siebie. Oczekiwanie wyroku, wyrzuty, lęk, dają przechadzającym się po łące niespokojne wejrzenie szaleńców. Jedynie wytrawni zbrodniarze posiadają panowanie nad sobą, dające wrażenie spokoju uczciwego życia, czystego sumienia.
Ponieważ człowiek z klas średnich należy tu do wyjątku, tym zaś, których zbrodnia tu ześle, wstyd nie pozwala opuszczać celi, bywalcy łąki są naogół ubrani jak ludzie z klasy robotniczej. Prosta bluza lub aksamitna kurtka przeważają. Stroje te, grube i niechlujne, zestrojone z pospolitemi lub złowrogiemi fizjognomjami, z brutalnem obejściem, złagodzonem wszelako owym smutkiem jaki nurtuje więźniów, — wszystko, nawet cisza tego miejsca, przyczynia się do tego aby zdjąć grozą lub wstrętem rzadkiego gościa, któremu wysokie protekcje zdobyły rzadki przywilej zwiedzenia Conciergerie.
Jak widok anatomicznego muzeum, gdzie przedstawiono w wosku plugawe choroby, skłania do czystości i, w młodzieńcu którego się tam prowadzi, budzi tęsknotę za szlachetnem uczuciem, tak widok Conciergerie i obraz łąki zapełnionej przez recydywistów przeznaczonych galerom, rusztowaniu, wszelkim haniebnym karom, budzi lęk przed sprawiedliwością ludzką, u tych, którzy mogliby się nie obawiać sprawiedliwości boskiej, mimo iż głos jej przemawia w sumieniu naszem tak donośnie. Po takich odwiedzinach, wychodzą na długi czas uczciwymi ludźmi.
Ponieważ więźniowie zażywający przechadzki w chwili zjawienia się Jakóba, mają być aktorami sceny rozstrzygającej w życiu Ołżyśmierci, nie będzie zbyteczne odmalować głównie postacie tego straszliwego miejsca.
Jak wszędzie gdzie mężczyźni znajdują się w gromadzie, jak w szkole, tak i tam króluje siła fizyczna i siła moralna. Jak na galerach tedy, tak i tam stopień zbrodni stanowi arystokrację. Ten, nad którego głową wisi miecz, góruje nad innymi. Łąka, jak można sobie wyobrazić, jest szkołą prawa karnego; wykłada się je tam o wiele lepiej niż w Uniwersytecie. Stały koncept polega na tem, aby odtwarzać scenę rozprawy kryminalnej, prezydenta, ławę przysięgłych, prokuratora, adwokata, i sądzić proces. Ta straszliwa farsa ponawia się prawie zawsze z okazji głośnych zbrodni. W tej epoce, na porządku dziennym sądu karnego była wielka zbrodnia, ohydny mord dokonany na osobie państwa Crottat, dawnych rolników, rodziców rejenta, którzy przechowywali u siebie, jak ta nieszczęsna sprawa ujawniła, osiemset tysięcy franków w złocie. Jednym z autorów tego podwójnego morderstwa był słynny Dannepont, zwany Zgniłkiem, który, od pięciu lat, dzięki rozmaitym nazwiskom, wymykał się najenergiczniejszym poszukiwaniom policji. Zbrodniarz był takim mistrzem w przeobrażeniu się, iż przebył dwa lata więzienia pod mianem Delsouq’a, jednego ze swych wychowanków, sławnego złodzieja, który, w sprawkach swoich, nie przekraczał nigdy zakresu policji poprawczej. Od czasu jak Zgniłek opuścił galery, było to trzecie jego morderstwo. Pewność skazania na śmierć, a również domniemany majątek, czyniły tego zbrodniarza przedmiotem grozy i podziwu towarzyszy: ze skradzionych sum nie odnaleziono bowiem ani szeląga. Dziś jeszcze, mimo wypadków lipcowych 1830 r., można sobie przypomnieć postrach jaki rzucił na Paryż ten śmiały zamach, dający się porównać, co do doniosłości, ze słynną kradzieżą medalów z Bibljoteki; opłakana bowiem skłonność naszych czasów do ujmowania wszystkiego w cyfry czyni morderstwo tem bardziej godnem uwagi, im skradziona suma jest wyższa.
Zgniłek, mały i chudy człeczyna, z twarzą podobną do mordki lisa, liczący czterdzieści pięć lat, znakomitość trzech galer które kolejno zamieszkiwał od osiemnastoletniego roku, znał blisko Jakóba Collin: okaże się jak i dlaczego. Dwaj inni złoczyńcy, przeniesieni od wczoraj z la Force do Conciergerie wraz ze Zgniłkiem, uznali natychmiast i narzucili łące ową złowrogą supremację manusa przeznaczonego na rusztowanie. Jeden ze złoczyńców, zbiegły galernik nazwiskiem Sélérier, z przydomkiem Owernia, a który, w stowarzyszeniu zwanem na galerach granda noszący miano Jedwabnego, był jednym z dawnych zaufanych Ołżyśmierci.
Ołży-śmierć zdawna podejrzewał Jedwabnego, iż odgrywa podwójną rolę; iż, równocześnie, należy do dygnitarzy grandy, będąc zarazem płatnym agentem policji. Przypisywał mu wręcz uwięzienie swoje w domu pani Vauquer, w 1819. Sélérier, którego trzeba nazywać Jedwabnym, jak Dannepont będzie się nazywał Zgniłkiem, już niejednokrotnie zbiegły, był wplątany — mimo iż bez rozlewu krwi — w ciężkie kradzieże, które miały go pogrzebać conajmniej na dwadzieścia lat na galerach. Trzeci złoczyńca, nazwiskiem Riganson, tworzył, wraz ze swą kochanką, zwaną Jałówką, jedną z najniebezpieczniejszych par grandy. Riganson, w wojnie z sądami od najmłodszych lat, nosił przydomek Buhaja. Buhaj był samcem Jałówki, niema bowiem nic świętego dla Grandy: ci bandyci nie szanują ani prawa, ani religji, nic, nawet czcigodnej nomenklatury historji naturalnej.
Tu nastręcza się konieczność paru słów objaśnienia; zjawienie się bowiem Jakóba na łące, ukazanie się jego wśród wrogów, tak sprytnie przygotowane przez Bibi-Lupin i przez sędziego, ciekawe sceny mające stąd wyniknąć, wszystko to byłoby nieprawdopodobne i niezrozumiałe bez paru wyjaśnień co do świata złodziei i galer, co do ich praw, obyczajów, a zwłaszcza języka, którego posępna wyrazistość nieodzowna jest w tej części opowiadania. Zatem, przedewszystkiem parę słów co do języka szalbierzy, oszustów, złodziei i morderców, zwanego gwarą czy szwargotem więziennym, którym literatura ostatnich czasów posługiwała się z takiem powodzeniem. Niejedno słowo tego dziwnego słownika przechodziły przez różane usta młodych kobiet, rozbrzmiewało pod złoconemi stropami, rozweselało książęce osoby! Powiedzmy wręcz, może ku zdumieniu niejednych: nie istnieje język bardziej energiczny, barwny, niż język tego podziemnego świata, który, od czasu istnienia stolic, kryje się po piwnicach, suterenach, zapadniach społeczeństwa, — aby zaczerpnąć ze sztuki dramatycznej tego malowniczego wyrażenia. Alboż świat nie jest teatrem?
Każde słowo tego języka stanowi brutalny obraz, jowialny lub groźny. Spodnie, to namiot: nie tłumaczmy dlaczego. W gwarze tej nie śpi się, ale kima. Zważcie, z jaką energją słowo to wyraża sen właściwy szczutemu bydlęciu, zmęczonemu, nieufnemu, zwanemu złodziejem, które, z chwilą gdy jest w bezpiecznem schronieniu, pada i stacza się w otchłanie głębokiego i niezbędnego snu, pod potężnemi skrzydłami wciąż szybującego nad niem pościgu. Okropny sen, podobny do snu dzikiego zwierzęcia, które śpi, chrapie, a którego ucho czuwa, mimo to, z nieustanną bacznością!
Wszystko brzmi dziwacznie w tem narzeczu. Kobieta, to binia, brzana, łazęga, poduszka. Jeść, to wcinać w krzyże, frygać. Kraść, juchcić, grabić, macać; kradzież dzienna, skok; kradzież nocna sznif. Wsadzić rękę do czyjejś kieszeni, to zmierzyć dolinę.
Gwara rozwija się wciąż zresztą! idzie za cywilizacją, depce jej po piętach, wzbogaca się nowemi wyrażeniami z każdym nowym wynalazkiem. Ziemniaki, rozpowszechnione przez Ludwika XVI i Parmentiera, powitała gwara natychmiast jako pigułki. Wynaleziono bilety bankowe: gwara przezywa je wnet motylami. Bilet tysiącfrankowy nazywa się samiec, pięćsetfrankowy samica. Możecie być pewni, iż banknoty stu lub dwustufrankowe otrzymają jakieś dziwaczne miano.
W 1790, Guillotin wynajduje, w interesie ludzkości, praktyczny przyrząd rozwiązujący wszystkie problemy wynikające z kary śmierci. Natychmiast złoczyńcy, ex-galernicy, przyglądają się tej machinie stojącej na monarchicznym schyłku dawnego systemu i na pograniczu nowego wymiaru sprawiedliwości, i nazywają ją poetycznie wdową! Studjują kąt jaki opisuje stalowe ostrze i, dla odmalowania jego działania, znajdują słowo kosić! Kiedy się pomyśli, iż miejsce przechadzki złoczyńców nazywa się łąką, doprawdy trzeba podziwiać pomysłowość tego zestawienia.
Podziwiajmy zresztą wysoką starożytność gwary! Dziesiąta część jej słów należy do języka romańskiego, druga dziesiąta do starej gallijskiej mowy, którą posługiwał się Rabelais. Conajmniej setka słów tego narzecza należy do języka Panurga, który, w dziele Rabelego, symbolizuje lud, imię to bowiem składa się z dwóch wyrazów greckich, oznaczających: ten, który robi wszystko.
Nazwa głowy, kiedy znajduje się jeszcze na karku, sorbona, wskazuje starożytne źródło tego języka, o którym jest mowa u najdawniejszych romansopisarzy jak Cervantes, jak noweliści włoscy i Aretino. Od niepamiętnych czasów, w istocie, dziewka, bohaterka tylu starych romansów, była opiekunką, towarzyszką, pociechą hultaja, złodzieja, oszusta, szalbierza, rzezimieszka.
Prostytucja i kradzież, to dwa żywe protesty, męski i żeński, stanu natury przeciw ustrojowi społecznemu. Toteż filozofowie, dzisiejsi nowatorzy, filantropi, wlokący za sobą ogon komunistów, fourierzystów, dochodzą bezświadomie do tych dwóch konkluzyj: prostytucja i kradzież. Złodziej nie kwestjonuje w sofistycznych książkach własności, dziedziczenia, gwarancyj społecznych: uprząta je wręcz. Dla niego, kraść, znaczy odbierać swoje dobro. Nie dyskutuje nad małżeństwem, nie oskarża go, nie żąda, w drukowanych utopjach, owej zobopólnej zgody, ścisłego związku dusz niepodobnego do uogólnienia: parzy się z gwałtownością której ogniwa zacieśniają się bezustannie pod młotem konieczności. Współcześni nowatorowie wypisują grząskie, zawikłane i mgliste teorje albo też filantropijne romanse; złodziej praktyczny natomiast jest jasny jak fakt, logiczny jak uderzenie pięści. I co za styl!
Drugie spostrzeżenie! Świat dziewek, złodziei i morderców, galer i więzień, liczy około sześćdziesięciu do osiemdziesięciu tysięcy osobników. Tego świata nie można pominąć w obrazie naszych obyczajów, w wiernem odbiciu społeczeństwa. Sąd, żandarmerja i policja wykazują analogiczną niemal cyfrę funkcjonarjuszów; czyż to nie szczególne? Ten antagonizm ludzi, którzy się szukają i unikają wzajem, stanowi olbrzymi i nad wyraz dramatyczny pojedynek. Z kradzieżą i prostytucją jest jak z teatrem, policją, kapłaństwem i żandarmerją. W tych sześciu stanach, jednostka zyskuje wiekuiste znamię. Może już być tylko tem czem jest. Piętno służby bożej jest niestarte, podobnie jak piętno wojskowego. Tak samo z innemi rzemiosłami będącemi gwałtowną opozycją, sprzeciwem wobec cywilizacji. Te wybitne, dziwaczne, odrębne cechy djagnostyczne czynią prostytutkę i złodzieja, mordercę i zbiegłego galernika, tak łatwymi do rozpoznania, iż są oni dla swoich przeciwników, dla szpicla i żandarma, tem, czem zwierzyna dla myśliwego: mają swoje chody, nawyki, maść, spojrzenie, barwę, zapach, słowem niemylne właściwości. Stąd ta głęboka sztuka przeobrażania się u luminarzy galer.
Jeszcze jedno słowo o ustroju tego świata, który, dzięki zniesieniu piętna, złagodzeniu kar i bezmyślnej pobłażliwości przysięgłych, staje się tak groźny. W istocie, za dwadzieścia lat, Paryż będzie osaczony przez armję czterdziestu tysięcy zbiegłych galerników, ile że departament Sekwany i jego miljon pięćkroć mieszkańców są jedynym punktem Francji, gdzie ci nieszczęśliwi mogą się ukryć. Paryż jest dla nich tem, czem las dziewiczy dla dzikich zwierząt.
Granda, która jest dla tego świata jego dzielnicą Saint-Germain, jego arystokracją, skupiła się, w 1816, w następstwie pokoju który zagroził podcięciem tylu egzystencyj, w stowarzyszenie t. zw. wielkich fanandelów. W organizacji tej zebrali się najsłynniejsi herszci band, oraz kilku zuchów chwilowo pozbawionych środków egzystencji. Słowo fanandel oznacza równocześnie braci, przyjaciół, kolegów. Wszyscy złodzieje, złoczyńcy, więźniowie są fanandelami. Fanandele, śmietanka grandy, byli, przez dwadzieścia kilka lat, trybunałem kasacyjnym, Akademją, Izbą parów tego ludu. Wielcy fanandele mieli wszyscy swój osobisty majątek, wspólne kapitały i odrębne obyczaje. Winni sobie byli pomoc i wsparcie w kłopotach, znali się. Dygnitarze ci znajdowali się powyżej sztuczek i pokus policji, posiadali własną konstytucję, swoje hasła i znaki rozpoznawcze.
Ci książęta i parowie kryminału utworzyli, między 1815 a 1819, sławne stowarzyszenie Dziesięciu tysięcy, tak nazwane od statutu, mocą którego nie wolno im było podejmować sprawy zapowiadającej mniej niż dziesięć tysięcy zysku. W tej chwili właśnie, w r. 1829 i 1830, wychodziły pamiętniki, gdzie jedna ze sław policji kryminalnej ujawniała stan sił tego społeczeństwa, nazwiska jego członków, etc. Oglądało się tam z przerażeniem armję wybitnych talentów, tak mężczyzn jak kobiet; przytem tak potężną, tak zręczną, tak często szczęśliwą, iż złodzieje tacy jak Pastourel, Collonge, Chimaux, liczący po pięćdziesiąt i sześćdziesiąt lat, notowani są jako toczący wojnę ze społeczeństwem od dziecka!... Cóż za świadectwo ubóstwa dla ustroju sądowego, istnienie złodziei w tak podeszłym wieku!
Jakób Collin był kasjerem nietylko stowarzyszenia Dziesięciu Tysięcy, ale także Wielkich Fanandelów, bohaterów galer. Jak stwierdzają kompetentne powagi, galery rozporządzały zawsze kapitałami. Osobliwość ta jest zrozumiała. Wyjąwszy rzadkich wypadków, przedmiot kradzieży zawsze ginie. Skazani, nie mogąc nic z sobą zabrać na galery, zmuszeni są zaufać czyjejś rzetelności, talentom, powierzyć swoje kapitały, tak jak w prawidłowem społeczeństwie powierza się je bankowi.
Pierwotnie, Bibi-Lupin, od dziesiąciu lat naczelnik policji Bezpieczeństwa, był członkiem arystokracji Wielkich fanandelów. Zdrada jego miała za źródło urazę miłości własnej: widział iż wciąż zasuwa go w cień wysoka inteligencja i nadzwyczajna siła Ołżyśmierci. Stąd zajadłość tego słynnego agenta przeciw Jakóbowi Collin. Stąd również pewne kompromisy między Bibi-Lupinem a jego dawnymi kompanami, które-to kompromisy zaczynały dawać do myślenia władzom.
Tak więc, w pragnieniu zemsty, któremu sędzia śledczy dał zupełną swobodę, widząc w niej środek ustalenia tożsamości Collina, naczelnik Bezpieczeństwa wybrał bardzo zręcznie swoich pomocników wypuszczając na fałszywego Hiszpana Jedwabnego, Zgniłka i Buhaja, Zgniłek bowiem, zarówno jak Jedwabny, należeli do dziesięciu tysięcy, Buhaj zaś był Wielkim fanandelem.
Jałówka, ta groźna poduszka Buhaja, umykająca się dotąd, pod maską przyzwoitej kobiety, wszystkim poszukiwaniom policji, była wolna. Kobieta ta, umiejąca cudownie odgrywać margrabinę, baronową, hrabinę, posiada powóz i służbę. Ów, można powiedzieć, Collin w spódnicy jest jedyną kobietą którą można porównać z Azją, prawą ręką galernika. Każdy z bohaterów kaźni kryje w istocie za sobą oddaną kobietę. Roczniki sądowe, tajemna kronika Pałacu, powiedzą wam: żadna namiętność uczciwej kobiety, nawet dewotki dla spowiednika, nie przewyższa przywiązania kochanki dzielącej niebezpieczeństwa wielkich zbrodniarzy.
Miłość jest, u tych ludzi, prawie zawsze pierwotną przyczyną ich zuchwałych przedsięwzięć, ich morderstw. Gwałtowna namiętność, która ich prze organicznie, powiadają lekarze, do kobiety, zużywa wszystkie moralne i fizyczne siły tych energicznych ludzi. Stąd bezczynność trawiąca ich dnie, wyuzdania bowiem miłości wymagają i spoczynku i krzepiących posiłków. Stąd ten wstręt do wszelkiej pracy każący tym ludziom uciekać się do szybkich środków zdobycia pieniędzy. Mimo to, potrzeba życia, i dobrego życia, już tak gwałtowna, jest drobnostką w porównaniu z rozrzutnością spowodowaną przez kobietę, którą ci szczodrzy kochankowie chcą obsypać klejnotami i strojami, i która, prawie zawsze łakoma, lubi dobry stół. Dziewczyna pragnie szala, kochanek kradnie go, ona zaś widzi w tem dowód miłości! W ten sposób dochodzi się do kradzieży, którą, jeśli zbadać serce ludzkie przez lupę, musimy uznać w człowieku za uczucie prawie naturalne. Kradzież prowadzi do morderstwa, morderstwo zaś, stopień po stopniu, wiedzie na rusztowanie.
Miłość fizyczna i jej wyuzdania byłyby tedy u tych ludzi — jeśli mamy wierzyć Fakultetowi medycyny — początkiem większości zbrodni. Dowody tego znajdują się zresztą zawsze, uderzające, namacalne, przy autopsji straconych zbrodniarzy. Toteż, bogdanki tych monstrualnych kochanków, będących postrachem społeczeństwa, ubóstwiają ich. To właśnie przywiązanie samicze, przycupnięte nieustannie u bram więzienia, wciąż silące się udaremnić chytrości śledztwa, nieprzedajny stróż najczarniejszych tajemnic, sprawia, że zbrodnie tak często pozostają ciemne i nieprzeniknione. W tem leży siła, a także i słabość złoczyńcy. W języku dziewczyn, być porządną, znaczy nie chybić żadnemu z praw tego przywiązania, znaczy oddać wszystkie swoje pieniądze capniętemu kochankowi, czuwać nad jego dobrem, dochować mu wiary, wszystko przedsięwziąć dla niego. Najokrutniejsza zniewaga, jaką może dziewczyna obrzucić skalane czoło drugiej dziewczyny, to oskarżyć ją o niewierność względem przyskrzynionego kochanka. Taka dziewczyna uchodzi za kobietę bez serca!...
Zgniłek, jak się to okaże, kochał namiętnie kobietę. Jedwabny, filozof-egoista, kradł aby zapewnić sobie przyszłość; podobny był do Paccarda, owego niewiernego pomocnika Jakóba Collin. Nie kochał nikogo, gardził kobietami i dbał jedynie o siebie. Co do Buhaja, ten zawdzięczał, jak już wiadomo, miano swoje przywiązaniu do Jałówki. Otóż, te trzy znakomitości grandy miały z Jakóbem obrachunki: obrachunki dość trudne do rozplątania.
Kasjer jedynie wiedział ilu członków stowarzyszenia zostało przy życiu i ile wynosi majątek każdego. Przyrodzona śmiertelność tych klientów wchodziła w rachubę Ołży-śmierci, w chwili gdy postanowił schrupać kasę na rzecz Lucjana. Umykając się baczności towarzyszy i policji przez dziesięć lat, Jakób miał prawie pewność dziedziczenia, w myśl konstytucji wielkich fanandelów, po dwóch trzecich swoich klientów. Czy nie mógł powołać się w potrzebie na wypłaty na ręce fanandelów skoszonych? Żadna kontrola nie dosięgła zresztą tego wodza Wielkich fanandelów. Ufano mu bezwzględnie z konieczności, życie bowiem leśnego zwierza jakie wiodą złoczyńcy, wytwarza, między dystyngowanemi osobistościami tego dzikiego świata, wysoką skrupulatność. Z owych tedy trzystu tysięcy skradzionych, mógł się Jakób wyplątać stoma tysiącami. W tej chwili, jakeśmy to widzieli, Zgniłek, jeden z wierzycieli Jakóba, miał przed sobą ledwie trzy miesiące życia. Posiadając zresztą w ręku sumę niewątpliwe znacznie wyższą niż ta którą dlań chował jego herszt, Zgniłek powinienby się okazać raczej ustępliwy.
Jedną z niechybnych cech djagnostycznych, po jakich dyrektorowie więzień, policja, a nawet sędziowie śledczy poznają nutrych, to znaczy tych którzy jedli już fazol (fasola przeznaczona na pożywienie więźniów), jest ich obycie z więzieniem; recydywiści znają oczywiście jego zwyczaje, są u siebe, nie dziwią się niczemu.
Collin, dzięki czuwaniu nad sobą, odgrywał dotąd cudownie rolę niewinnego i obcego człowieka, bądź w La Force, bądź w Consiergerie. Ale, powalony boleścią, zmiażdżony swą podwójną śmiercią — bo w ciągu tej nieszczęsnej nocy umarł dwa razy — stał się z powrotem Jakóbem Collin. Dozorca zdumiał się, że nie potrzebuje mówić hiszpańskiemu księdzu którędy się idzie na łąkę. Ten doskonały aktor zapomniał roli, zeszedł krętemi schodami wieży Bombec jak stary bywalec Conciergerie.
— Bibi-Lupin ma słuszność, rzekł sobie dozorca, to nutry, to Jakób Collin.
W chwili gdy Ołży-śmierć ukazał się w obramieniu jakie stworzyły dlań drzwi wieży, więźniowie, ukończywszy zakupy przy kamiennym stole, rozprószyli się po łące, zawsze dla nich za ciasnej: wszyscy zatem naraz ujrzeli nowego więźnia, i to tem szybciej, że nic, co do bystrości, nie dorównywa rzutowi oka więźniów, będących na łące niby pająk w środku sieci. Porównanie to jest matematycznie ścisłe; wobec tego iż oko ograniczone jest ze wszystkich stron wysokiemi i czarnemi murami, więzień widzi ciągle, nawet nie patrząc na nie, drzwi przez które wchodzą dozorcy, okna rozmównicy i wieży Bombec, jedyny punkt komunikacji łąki ze światem. W głębokiem osamotnieniu w jakiem znajduje się oskarżony, wszystko go zajmuje; nuda, którą można porównać z nudą tygrysa w klatce, zdziesięciokrotnia siłę obserwacji. Nie od rzeczy będzie zauważyć, że Jakób, ubrany obyczajem świeckich księży, nosił czarne spodnie, czarne pończochy, trzewiki ze srebrnemi klamrami, czarną kamizelkę i rodzaj ciemno-bronzowego tużurka, którego krój zawsze i wszędzie zdradzi księdza, zwłaszcza kiedy mu towarzyszy charakterystyczne uczesanie. Jakób Collin nosił perukę w najwyższym stopniu eklezjastyczną i zupełnie naturalną.
— Patrz, patrz, rzekł Zgniłek do Buhaja: zły znak: gałach (ksiądz)! Skąd on tutaj?
— To jeden z ich fechtów (sztuczek), gapuś (szpieg) nowego fasonu, odparł Jedwabny. To jakiś przebrany drużba (żandarm), który przyszedł tu na polowanie.
Żandarm ma rozmaite nazwy: drużba, kogut, skowronek...
Aby dopełnić obrazu łąki, należałoby może odmalować w paru słowach dwóch innych fanandelów. Sélérier, zwany Owernja, zwany ojciec Ralleau, zwany Rulon, wreszcie Jedwabny (miał trzydzieści nazwisk i tyleż paszportów), będzie tu występował tylko pod tym przydomkiem, jedynym jaki dawano mu w grandzie. Ten głęboki filozof dopatrujący się w fałszywym księdzu żandarma, był to na pięć stóp i cztery cale wysoki dryblas, którego muskuły rysowały się w osobliwych węzłach. Pod olbrzymią czaszką błyszczały małe oczki, przysłonięte, jak u drapieżnych ptaków, szarą, matową i twardą powieką. Na pierwszy rzut oka, silnie zarysowane i wydatne szczęki czyniły go podobnym do wilka; ale całą dzikość, okrucieństwo nawet tej fizjognomji równoważyła chytrość i żywość rysów, mimo że zatartych śladami ospy. W każdym dziobie na twarzy czaiło się jakby szyderstwo. Życie złoczyńcy, obeznane z głodem i pragnieniem, noce pod mostami Sekwany, orgje któremi się święci tryumfy, powlekły tę twarz niby werniksem. Gdyby Jedwabny pokazał się w naturalnej postaci, szpicel czy żandarm poznałby na trzydzieści kroków swą zwierzynę; ale złoczyńca ten równy był Jakóbowi w sztuce charakteryzacji i kostjumu. W tej chwili, Jedwabny, w negliżu jak wielcy aktorzy dbający o strój jedynie na scenie, nosił myśliwską kurtkę bez guzików z obstrzępionemi dziurkami, stare zielone pantofle, nankinowe spodnie poszarzałe od użycia, na głowie zaś czapeczkę bez daszka.
Stojąc obok Jedwabnego, Buhaj tworzył z nim doskonały kontrast. Ten słynny złodziej, mały, krępy i tłusty, ruchliwy, o nalanej cerze, o czarnem i zapadłem oku, ubrany jak kucharz, wsparty na pałąkowatych nogach, przerażał swą fizjognomją, odzwierciadlającą wszystkie cechy właściwe drapieżnym zwierzętom.
Jedwabny i Buhaj zalecali się do Zgniłka, dla którego nie było żadnej nadziei. Ten recydywista wiedział, iż, przed upływem czterech miesięcy, będzie osądzony, skazany i stracony. Toteż Jedwabny i Buhaj, manusy Zgniłka, nie nazywali go inaczej jak kanonikiem, to znaczy kanonikiem opactwa Nagłej Śmierci. Można zrozumieć, czemu Jedwabny i Buhaj chodzili koło Zgniłka. Zgniłek miał zakopanych dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków w złocie, część łupu zdobytego na małżonkach Crottat, wedle stylu aktu oskarżenia. Cóż za wspaniała sukcesja dla fanandelów, mimo że obaj ci starzy złoczyńcy mieli wracać za kilka dni na galery! Buhaj i Jedwabny mieli być skazani za kradzieże kwalifikowane (to znaczy z towarzyszeniem obciążających okoliczności) na piętnaście lat, niezależnie od poprzedzających dziesięciu, które pozwolili sobie samowolnie przerwać. Toteż, mimo iż widzieli, jeden dwadzieścia dwa, a drugi dwadzieścia sześć lat przymusowych robót przed sobą, mieli obaj nadzieję ulotnić się i odszukać stertę złota zagrzebaną przez Zgniłka. Ale ten zachowywał tajemnicę; wydawało mu się zbyteczne wyjawiać ją przed ostatecznem skazaniem. Należąc do arystokracji galer, nie zdradził nikogo ze wspólników. Charakter jego był znany: Popinot, prowadzący śledztwo tej okropnej sprawy, nie mógł zeń nic wydobyć.
Ten straszliwy tryumwirat wystawał w górnej części łąki, to znaczy pod pistolami. Jedwabny uzupełniał wykształcenie jakiegoś młodzieńca, który dopiero zaczynał karjerę i który, pewien dziesięciu lat przymusowych robót, dowiadywał się o różne domy karne.
— Zatem, malcze, powiadał sentencjonalnie Jedwabny w chwili zjawienia się Jakóba, różnica między Brest, Toulon a Rochefort...
— No, jaka? pytał młody człowiek z ciekawością nowicjusza.
Ten oskarżony, chłopiec z dobrego domu, stojący pod brzemieniem fałszerstwa, zajmował pistol sąsiadujący z pokojem Lucjana.
— Zatem, jołcie[4], w Brest możesz być pewny że natrafisz na fazol zanurzywszy co trzecią łyżkę w ceber z wątrobianą (zupą); w Toulon, co piątą; a w Rochefort nie złapiesz nigdy nic, chyba żeś jarus (stary wyga).
Tak rzekłszy, głęboki filozof podszedł do Zgniłka i Buhaja, którzy, zaintrygowani zjawieniem się gałacha (księdza), zaczęli się posuwać w dół łąki, gdy Jakób, pochłonięty boleścią, szedł w ich stronę. Ołży-śmierć, oddany straszliwym myślom, myślom upadłego cesarza, nie czuł że jest ogniskiem wszystkich spojrzeń; szedł wolno, spoglądając na nieszczęsne okno, na którem powiesił się Lucjan. Żaden z więźniów nie wiedział o wypadku, sąsiad bowiem Lucjana, młody fałszerz, z pobudek które zaraz ujawnimy, nic o tem nie wspomniał. Trzej fanandele ustawili się tak, aby zagrodzić drogę księdzu.
— To nie gałach, rzekł Zgniłek do Jedwabnego, to nutry. Patrz jak pociąga!
Tutaj, należy wytłumaczyć — nie wszystkim bowiem czytelnikom przyszło do głowy zwiedzać katorgę — że każdy złoczyńca sparzony jest z drugim (zawsze młody i stary razem) zapomocą łańcucha. Ciężar tego łańcucha, przymocowanego do pierścienia nad kostką, jest taki, że powoduje, po roku, wiekuistą wadę w chodzie złoczyńcy. Zmuszony poruszać jedną nogą z większą siłą aby uciągnąć te manyle (nazwa dawana na galerach temu żelazu) skazaniec nabywa nieprzezwyciężonego nałogu. Później, kiedy nie dźwiga już łańcucha, dzieje się tak, jak z uciętą nogą, która wciąż dolega amputowanemu; złoczyńca wciąż czuje swoje manyle, nie może nigdy pozbyć się tiku utykania. Wedle terminu policyjnego, pociąga. Cecha ta, znana galernikom, jak również agentom, jeżeli nie rozstrzyga o poznaniu manusa, w każdym razie ułatwia je.
U Ołży-śmierci, na wolności od ośmiu lat, nawyk ten osłabł znacznie; ale, pod wpływem pochłaniającej medytacji, szedł krokiem tak powolnym i uroczystym, iż, mimo że błąd w chodzie był bardzo lekki, musiał uderzyć oko tak wyćwiczone jak Zgniłka. Łatwo zrozumieć, iż złoczyńcy, nieustannie przebywający z sobą w kaźni i mając tylko siebie za przedmiot obserwacji, tak wystudjowali swoje fizjognomje, iż znają pewne narowy, uchodzące uwagi ich systematycznych wrogów: szpiclów, żandarmów i komisarzy policji. Tak np. dzięki skurczowi mięśni lewego policzka, poznanemu przez galernika którego wysłano na rewję legjonu Sekwany, zdołano ująć podpułkownika tego korpusu, słynnego Coignard; mimo bowiem pewności Bibi-Lupina, policja nie śmiała uwierzyć w tożsamość hrabiego Pontis de Sainte-Hélène i Coignarda.
— To nasz dab (herszt)! rzekł Jedwabny, pochwyciwszy z ócz Jakóba roztargnione spojrzenie, jakie człowiek pogrążony w rozpaczy ma dla wszystkiego co go otacza.
— Na honor, tak, to Ołży-śmierć! rzekł zacierając ręce Buhaj. Och! to jego wzrost, jego postawa; ale co on zrobił? niepodobny jest do samego siebie.
— Jestem w domu! rzekł Jedwabny, on ma plan! chce widzieć swoją ciotkę, którą mają skosić niebawem.
Aby dać mętne pojęcie o osobistości, którą więźniowie, szpicle i dozorcy nazywają ciotką, wystarczy przytoczyć wspaniałą odpowiedź pewnego dyrektora więzienia daną lordowi Durham, który, podczas pobytu w Paryżu, zwiedził wszystkie kaźnie. Ów lord, ciekaw poznać szczegóły francuskiej kryminalistyki, kazał nawet nastawić nieboszczykowi Sansonowi, mistrzowi paryskiemu, gilotynę, i poprosił o wykonanie egzekucji na żywem cielęciu, aby sobie zdać sprawę z funkcjonowania machiny, uświetnionej przez Rewolucję francuską.
Dyrektor, sprezentowawszy całe więzienie, łąki, pracownie, cele, etc., ukazał palcem, czyniąc grymas niesmaku, jeden jeszcze lokal. „Nie prowadzę tam Waszej Dostojności, bo to jest dzielnica ciotek...
Hao! rzekł lord Durham, co to takiego?
— To, milordzie, trzecia płeć...“
— Mają grzebać (gilotynować) Teodora! rzekł Zgniłek; luby chłopiec! Co za ręka? co za rum (odwaga)! co za strata dla społeczności!
— Tak, Teodor Calvi trusia (zjada) swój ostatni kąsek, rzekł Buhaj. Haha! binie muszą sobie ładnie wypłakiwać oczy: to był chabal (kochanek), ten mały ladaco!
— Tuś mi, jarusie? rzekł Zgniłek do Jakóba Collin.
I, wspólnie z dwoma towarzyszami, z którymi trzymał się pod ramię, zagrodził nowoprzybyłemu drogę.
— Och, dab, zostałaś galachem? dodał Zgniłek.
— Powiadają żeś ty skrawczył nasze blachy (ukradł nasze pieniądze), dorzucił Buhaj groźnie.
— Masz dla nas chelistry (pieniądze)? spytał Jedwabny.
Trzy pytania padły jak trzy strzały z pistoletu.
— Nie żartujcie z biednego księdza wtrąconego tu przez omyłkę, odparł machinalnie Jakób, który natychmiast poznał trzech towarzyszy.
— Głos ten sam, chociaż mazak (twarz) inny, rzekł Zgniłek kładąc rękę na ramieniu Jakóba.
Ten gest, oraz wygląd trzech kamratów wyrwały gwałtownie Jakóba Collin z odrętwienia i przywołały go do realnego życia; podczas tej nieszczęsnej nocy bowiem, żeglował po nieskończonych światach uczuć, szukając nowej drogi.
— Nie ściągaj sztępa (podejrzenia) na swego daba! rzekł pocichu Jakób Collin, głosem podobnym do pomruku lwa. Pająki (policja) są tutaj: pomóżcie mi ich wykiwać. Gram komedję dla fanandela w opałach.
Wszystko to było powiedziane z namaszczeniem kapłana starającego się nawrócić nieszczęśliwych; równocześnie, Jakób ogarnął spojrzeniem łąkę, ujrzał dozorców pod arkadami i pokazał ich drwiąco kamratom.
— Niema tu bukotów (dozorców)? Wytrzeszczcie ślepia i patrzcie! Udajcie że mnie nie kumacie (znacie), zamknijcie kłapaczki i bierzcie mnie za gałacha, lub też zatracę was, wasze binie i wasze blachy.
— Nie ufasz nam? spytał Jedwabny. Przyszedłeś ratować swoją ciotkę?
— Magdzia stroi się na rusztowanie, rzekł Zgniłek.
— Teodor! szepnął Jakób Collin, powściągając skok i krzyk.
Był to ostatni cios dla tego zgruchotanego kolosa.
Skoszą go, powtórzył Zgniłek, już od dwóch miesięcy go namaścili.
Jakób Collin, wpół omdlały, uginając się na nogach, podtrzymywany przez trzech towarzyszy, miał tę przytomność umysłu aby złożyć ręce przybierając świętobliwą minę. Zgniłek i Buhaj podpierali z szacunkiem świętokradcę, gdy Jedwabny biegł ku dozorcy stojącemu przy furcie.
— Ten czcigodny ksiądz pragnąłby usiąść, podajcie mu krzesło.
Tak więc, sztuczka przygotowana przez Bibi-Lupin zawiodła. Ołży-śmierć, tak samo jak Napoleon poznany przez swoich żołnierzy, nakazał złoczyńcom szacunek i poddanie. Dwa słowa wystarczyły. Te dwa słowa były: binie i blachy, kobiety i pieniądze, streszczenie wszystkich prawdziwych przywiązań człowieka. Groźba ta była dla trzech złoczyńców wskazówką najwyższej władzy: dab miał zawsze ich fortunę w rękach. Zawsze wszechmocny na zewnątrz, ich dab nie zdradził, jak twierdzili strugacze (kłamcy). Olbrzymia sława zręczności i obrotności wodza podnieciła zresztą ciekawość trzech galerników; w więzieniu bowiem ciekawość staje się jedynym bodźcem tych zużytych dusz. Śmiałość przebrania Jakóba Collin, przebrania zachowanego nawet za kratą, oszołomiła zresztą zbrodniarzy.
— Siedziałem w sekretnej od czterech dni, nie wiedziałem że Teodor jest tak blisko opactwa... rzekł Jakób. Przybyłem tu, aby ocalić biednego mikrusa (malec), który się powiesił wczoraj o czwartej, i oto stoję wobec drugiego nieszczęścia. Nie wiedzie mi się już.
— Biedny dab! rzekł Jedwabny.
Iwaś (czart) mnie opuszcza! westchnął Jakób, wydzierając się z ramion towarzyszy i prężąc się potężnym gestem. Przychodzi chwila, w której świat jest mocniejszy od nas. Jura (sąd) daje nam w końcu rady.
Dyrektor, uwiadomiony o zemdleniu księdza, zeszedł sam na łąkę, aby go śledzić; kazał go posadzić na krześle, w słońcu, bacząc na wszystko z tą niebezpieczną przenikliwością, która się potęguje z każdym dniem w wykonywaniu podobnych funkcyj, a kryje się pod pozorami obojętności.
— Ach, Boże! rzekł Jakób, być zmieszany z tymi ludźmi, zakałą społeczeństwa, zbrodniarzami, mordercami!... Ale Bóg nie opuści swego sługi. Tak, drogi panie dyrektorze, zaznaczę swą bytność tutaj aktami miłosierdzia, których pamięć przetrwa! Nawrócę tych nieszczęśliwych, dowiedzą się że mają duszę, że czeka ich życie przyszłe, i że, jeśli wszystko stracili na ziemi, mają jeszcze przed sobą niebo, które mogą uzyskać za cenę prawdziwej skruchy.
Dwudziestu lub trzydziestu więźniów, kupiących się za trzema straszliwymi złoczyńcami których srogie spojrzenia utrzymywały ciekawych na trzy stopy odległości, słuchało tej przemowy wygłoszonej z ewangelicznem namaszczeniem.
— Tego księdza, panie Gault, rzekł straszliwy Zgniłek, o, tego tobyśmy słuchali...
— Powiedziano mi, podjął Jakób koło którego stał pan Gault, że jest w tem więzieniu człowiek skazany na śmierć.
— Czytają mu w tej chwili odrzucenie rekursu, rzekł pan Gault.
— Nie wiem co to...? rzekł pytająco i naiwnie Jakób spoglądając dokoła.
— Boże! cóż to za frajer, rzekł młody laluś, który wywiadywał się wprzód u Jedwabnego o fazol więzienny.
— No cóż, dziś albo jutro koszą go! rzekł jeden z więźniów.
Koszą? spytał Collin, którego niewinna i nieświadoma mina przejęła podziwem trzech fanandelów.
— W ich języku, odparł dyrektor, to oznacza wykonanie wyroku. Jeśli pisarz czyta odrzucenie, bezwątpienia kat już otrzymał rozkaz egzekucji. Nieszczęśliwy stale oddalał pociechy religji...
— Ach, panie dyrektorze, ocalić tę duszę!... wykrzyknął Jakób.
Świętokradca złożył ręce z wyrazem zrozpaczonego kochanka, który to gest wydał się dyrektorowi objawem świątobliwego żaru.
— Ach, panie, podjął Ołży-śmierć, niech mi pan pozwoli dowieść czem jestem i co mogę, pozwalając mi obudzić skruchę w tem zatwardziałem sercu! Bóg mi dał moc pewnych słów, które sprawiają wielkie przemiany. Kruszę serca, otwieram je... Czego się pan lęka? przydaj mi pan żandarmów, strażników, kogo chcesz zresztą.
— Dowiem się, czy kapelan więzienny zgodzi się aby go pan zastąpił.
I dyrektor wyszedł, uderzony obojętnemi mimo iż zaciekawionemi twarzami, z jakiemi złoczyńcy i więźniowie patrzyli na tego księdza, którego namaszczony głos dodawał uroku jego hiszpańskiemu kaleczeniu języka.
— Jak się pan znalazł tutaj, wielebny ojcze? spytał Jakóba młodzieniec, który wprzód rozmawiał z Jedwabnym.
— Och, przez pomyłkę, odparł, mierząc spojrzeniem nowicjusza. Znaleziono mnie u kurtyzany, którą po śmierci okradziono. Stwierdzono iż zabiła się sama; sprawców zaś kradzieży — prawdopodobnie ktoś ze służby — nie przytrzymano jeszcze.
— I to z przyczyny tej kradzieży ów młody człowiek się powiesił?...
— Biedne dziecko nie mogło znieść myśli że jest skalane niesłusznem uwięzieniem, odparł Ołży-śmierć, wznosząc oczy ku niebu.
— Tak, rzekł młody człowiek, miano go wypuścić na wolność w chwili gdy się powiesił. Co za los!
— Jedynie niewinni biorą te rzeczy tak do serca, rzekł Jakób. A zważ pan, że kradzież popełniono na jego szkodę.
— A o ile chodziło? spytał kuty na cztery nogi Jedwabny.
— O siedmset pięćdziesiąt tysięcy, odparł łagodnie Collin.
Trzej złoczyńcy spojrzeli po sobie i wysunęli się z grupy, jaką więźniowie utworzyli koło rzekomego duchownego.
— To on przetrząsnął mikwe (piwnicę) tej bini! szepnął Jedwabny do Buhaja. Chciano nas napietrać o nasze blachy!
— To będzie zawsze dab wielkich fanadelów, odparł Zgniłek. Nasze haczyki (pieniądze) nie zrobiły zmywy (nie uciekły).
Zgniłek, który szukał komuby zaufać, serdecznie pragnął uwierzyć w uczciwość Jakóba. Otóż, jeżeli gdzie, to w więzieniu, wierzy się w to czego się pragnie.
— Założę się, że on kupi (oszuka) biniosa z jury (prezydenta trybunału), i że wymiga swoją ciotkę.
— Jeżeli to mu się uda, rzekł Buhaj, nie nazwę go całym deusem (Bogiem), ale powiem, że, jak twierdzą, ćmił lulkę z iwasiem.
— Słyszałeś go jak krzyczał: „Iwaś mnie opuszcza!“ zauważył Jedwabny.
— Och! wykrzyknął Zgniłek, gdyby tak zdołał ocalić mi makówkę (głowę), co za życie pędziłbym z tem com uskładał z juchcianki (rabunku) i z zahamowaną marchiewką (ukrytem złotem).
— Rób co siewra (co powie)! rzekł Jedwabny.
Gamrasz na ślozy (mówisz na drwiny)? bimbasz (żartujesz)?
— Aleś ty baran (naiwny)! Skażą cię ani chybi. Zatem, nie masz co strzelać jarów (bajać), tylko, jeżeli chcesz jeszcze pruć (chodzić) na ligarach (nogach), troić (jeść), kirzyć (pić) i macać (kraść), odparł Buhaj, trzeba ci się oddać jemu w arendę.
— Dobrze mówisz, odparł Zgniłek, żaden z nas nie zakopie (zdradzi) daba, albo przyrzekam zabrać go tam dokąd idę...
— Zrobiłby tak, ani chybi! wykrzyknął Jedwabny.
Ludzie najmniej skłonni do sympatji dla tego osobliwego świata, mogą sobie wyobrazić stan Jakóba, gdy się znalazł między trupem bożyszcza przy którym spędził pół nocy, a bliską śmierci dawnego towarzysza łańcucha, przyszłem trupem korsykanina Teodora. Już to samo aby ujrzeć tego nieszczęśnika, wymagałoby nadludzkiej zręczności, ale ocalić go, toby był cud! A on już o tem myślał.
Dla zrozumienia tego o co miał się pokusić Jakób, trzeba zauważyć tutaj, że mordercy, złodzieje, wszyscy którzy zamieszkują galery, nie są tak groźni jak się przypuszcza. Z małemi wyjątkami, wszyscy ci ludzie są bardzo tchórzliwi, niewątpliwie z powodu dławiącego ich ustawnego lęku. Zdolności ich są bezustanku napięte w kierunku kradzieży, wykonanie zaś wymaga zużycia wszystkich sił, bystrości umysłu równej zdatnościom ciała, oraz uwagi wyczerpującej całą istność moralną. Poza temi wysiłkami woli stają się zupełnie tępi, z tej samej przyczyny z której śpiewaczka lub tancerz padają wyczerpani po nużącem solo lub po jednym z owych straszliwych duetów, jakiemi karmią publiczność nowocześni kompozytorowie. Złoczyńcy są w istocie tak wyzuci z rozsądku, lub tak nękani strachem, iż stają się zupełnemi dziećmi. Łatwowierni do ostateczności, biorą się na lep najprymitywniejszego podstępu. Po szczęśliwem dokonaniu roboty, popadają w stan takiego wyczerpania, iż rzucają się natychmiast w nieodzowną hulankę, wino, wódkę, i topią się z wściekłością w ramionach swej bini, aby odnaleźć spokój przez utratę wszystkich sił: szukają zapomnienia zbrodni w zapomnieniu rozumu. W takim stanie wydani są na łup policji. Raz uwięzieni, są jak ślepi, tracą głowę; tak bardzo trzeba im nadziei, że wierzą wszystkiemu; niema niedorzeczności którejby im nie można podsunąć. Przykład pouczy, dokąd sięga głupota przyskrzynionego. Bibi-Lupin wycisnął niedawno wyznanie z mordercy liczącego dziewiętnaście lat, tłumacząc mu, że nigdy nie traci się małoletnich. Kiedy przywieziono chłopca do Conciergerie dla wykonania wyroku (prośbę o ułaskawienie odrzucono), straszliwy agent zaszedł go odwiedzić.
— Czy jesteś pewien, że nie masz dwudziestu lat? spytał.
— Tak, dopiero dziewiętnaście i pół, rzekł morderca z flegmą.
— Zatem, rzekł Bibi-Lupin, możesz być spokojny, nie będziesz miał nigdy dwudziestu.
— Czemuż-to?
— Ano, skoszą cię za trzy dni, odparł naczelnik Bezpieczeństwa.
Morderca, który wierzył ciągle, nawet po wyroku, że nie traci się małoletnich, osunął się jakby mu nogi podcięto.
Ci ludzie, tak okrutni wskutek konieczności pozbycia się świadków (mordują tylko dlatego aby usunąć dowody: jeden z argumentów wytaczanych przeciw karze śmierci), te kolosy zręczności, sprytu, u których sprawność ręki, chybkość oka, wszystkie zmysły, wyćwiczone są jak u dzikich, stają się bohaterami występku jedynie na terenie swej działalności. Natychmiast po spełnieniu zbrodni, zaczynają się ich kłopoty: są równie odurzeni koniecznością ukrywania owoców zbrodni, jak byli wprzód uciśnieni nędzą; są przytem osłabieni jak kobieta po porodzie. Przerażająco energiczni w koncepcjach, stają się, po fakcie, jak dzieci. Są to, jednem słowem, natury dzikich zwierząt, łatwych do ubicia, kiedy są syte. W więzieniu, osobliwi ci ludzie imponują obłudą i dyskrecją, która pryska dopiero w ostatniej chwili, gdy ich złamano długiem zamknięciem.
Można zatem zrozumieć, w jaki sposób trzej złoczyńcy, zamiast zgubić swego herszta, chcieli mu służyć; powzięli dlań podziw, podejrzewając że jest panem skradzionych siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy, widząc go spokojnym za kratami, i mniemając iż byłby zdolny wziąć ich pod swoje skrzydła.
Pan Gault, rozstawszy się z fałszywym Hiszpanem, wrócił przez rozmownicę do kancelarji, i udał się do Bibi-Lupina, który, od dwudziestu minut, od czasu gdy Jakób opuścił celę, śledził wszystko przylepiony do okna wychodzącego na łąkę.
— Żaden go nie rozpoznał, rzekł pan Gault, i Napolitas, baczący na wszystko, nic nie słyszał. Biedny ksiądz, w przygnębieniu swojem, nie rzekł ani słowa, któreby pozwoliło przypuszczać że sutanna jego kryje Jakóba Collin.
— To dowodzi, że dobrze zna więzienia, odparł naczelnik Bezpieczeństwa.
Napolitas, sekretarz Bibi-Lupina, nie znany żadnemu z więźniów, odgrywał rolę złotego młodzieńca oskarżonego o fałszerstwo.
— Prosi, aby mógł wyspowiadać skazanego na śmierć! dodał dyrektor.
— Oto nasza ostatnia ucieczka! wykrzyknął Bibi-Lupin, nie myślałem o tem. Teodor Calvi, ów Korsykanin, jest towarzyszem łańcucha Jakóba Collin; Jakób, jak opowiadano, sporządzał mu na galerach śliczne ciuchy...
Złoczyńcy fabrykują sobie rodzaj tamponów, które wsuwają między kajdany a ciało, by złagodzić ucisk maneli na kostkę i piętę. Tampony te, zrobione z kłaków i bielizny, nazywają się w kaźni ciuchami.
— Kto pilnuje skazanego? spytał Bibi-Lupin.
— Coeur-la-Virole.
— Dobrze; wystrychnę się na żandarma, będę tam; podsłucham ich, ręczę za wszystko.
— Nie obawia się pan, jeżeli to Jakób, że pana pozna i że może cię zadławić? spytał dyrektor więzienia.
— Jako żandarm, będę miał szablę, odparł. Zresztą, jeśli to Jakób, nie zrobi nigdy nic, za co mógłby dać głowę pod kosę; jeśli zaś ksiądz, jestem bezpieczny.
— Niema tedy czasu do stracenia, rzekł pan Gault; jest wpół do dziewiątej, stary Sauteloup odczytał właśnie odrzucenie prośby, Sanson oczekuje w sali rozkazów.
— Tak, to dziś, wdowa (druga straszliwa nazwa tej machiny!) zamówiona, odparł Bibi-Lupin. Rozumiem, mimo to, że generalny prokurator się waha; ten chłopak świadczył się zawsze że jest niewinny, nie było zaś, majem zdaniem, stanowczych dowodów.
— To prawdziwy Korsykanin, rzekł pan Gault; nie pisnął ani słowa, przetrzymał wszystko.
Ostatnia uwaga dyrektora zawiera posępną historję skazanych na śmierć. Człowiek, którego wymiar Sprawiedliwości wyłączył z listy żyjących, należy do trybunału. Trybunał jest wszechwładny; nie zależy od nikogo, liczy się tylko z własnem sumieniem. Więzienie należy do trybunału, który jest jego bezwzględnym panem. Poezja zużytkowała ten temat, tak zdolny pobudzić wyobraźnię: skazany na śmierć! Poezja umiała być wzniosła, proza nie ma innych zasobów jak tylko rzeczywistość, ale rzeczywistość dość jest straszliwa w swej nagości aby móc walczyć z liryzmem. Życie skazanego na śmierć, który nie przyznał się do zbrodni lub nie wskazał wspólników, wydane jest straszliwym torturom. Nie chodzi tu ani o hiszpańskie buty łamiące golenie, ani o pompowanie wody do żołądka, ani o wyciąganie członków za pomocą straszliwych machin; ale o torturę zdradziecką i, aby tak rzec, bierną. Trybunał wydaje skazanego samemu sobie, zostawia go w milczeniu i w ciemnościach, wraz z towarzyszem, pokutnikiem (dozorca), którego musi się wystrzegać.
Miła nowoczesna filantropja mniema iż odgadła okrutną męczarnię odosobnienia; myli się. Od czasu zniesienia tortur, trybunał, w naturalnej chęci uspokojenia i tak już nazbyt drażliwych sumień pp. przysięgłych, zrozumiał straszliwy sukurs, jaki stanowi tu samotność więźnia. Samotność, to próżnia; natura zaś moralna żywi do niej tyleż samo wstrętu co natura fizyczna. Samotność znośna jest jedynie dla genjalnego człowieka, który wypełnia ją swemi myślami, córami duchowego świata, lub dla zgłębiacza dzieł boskich, któremu jawi się ona przelśniona światłem niebios, ożywiona tchnieniem Boga. Poza tymi dwoma ludźmi, tak bliskimi raju, samotność jest, w stosunku do tortury, tem, czem świat moralny do fizycznego. Między samotnością a torturą jest ta różnica, co między chorobą nerwową a chirurgiczną. Jestto cierpienie pomnożone przez nieskończoność. Ciało styka się z nieskończonością przez ustrój nerwowy, jak duch wciska się w nią przez myśl. Toteż, w rocznikach paryskiego trybunału, można na palcach policzyć zbrodniarzy, którzy się nie przyznali.
Ta okropna sytuacja, która, w pewnych wypadkach, w polityce naprzykład, gdy chodzi o dynastję lub państwo, nabiera straszliwych proporcyj, będzie miała swoją historję na właściwem miejscu w Komedji ludzkiej. Tutaj, opis kamiennej skrzyni, w której, za Restauracji, trybunał paryski trzymał skazanego na śmierć, może wystarczyć dla ujawnienia grozy ostatnich dni straceńca.
Przed rewolucją lipcową, istniała w Conciergerie, istnieje zresztą dziś jeszcze, cela skazanych na śmierć. Cela ta, przylegająca do furty, oddzielona jest od niej grubym murem, całym z ciosu, z przeciwnej zaś strony ograniczona jest również murem, siedmiu do ośmiu stóp grubości, podtrzymującym część olbrzymiej sali czekalnej des pas perdus. Wchodzi się tam przez długi mroczny kurytarz, w którym gubi się oko, wówczas gdy się znajdziemy w połowie sklepionej furty. Złowrogą tę celę oświeca okienko zbrojne potężną kratą. Wszelka ucieczka jest niemożliwa. Korytarz, wiodący do sekretnych i do oddziału kobiet, wychodzi nawprost pieca, gdzie skupieni są zawsze żandarmi i dozorcy. Owo jedyne okienko, położone na dziewięć stóp nad posadzką, wychodzi na pierwszy dziedziniec, strzeżony przez żandarmów stojących u bramy. Żadna moc ludzka niezdolna jest ugryźć tych murów. Zresztą, złoczyńcę skazanego na śmierć natychmiast oblekają w kaftan, który, jak wiadomo, tamuje swobodę rąk; następnie przykuty jest za łańcuch do stóp tapczana: wreszcie ma dla obsługi i nadzoru dziada (dozorcę). Podłoga wyłożona jest płytami z kamienia, światło zaś jest tak słabe, iż przedmioty ledwie w niem majaczą.
Nie podobna nie czuć się zmrożonym do szpiku kości wchodząc tam, nawet dziś, mimo że od szesnastu lat pokój ten jest bez użytku, wskutek zmian wprowadzonych w Paryżu w sposobie egzekucji. Wyobraźcie sobie zbrodniarza obleganego wyrzutami sumienia, w ciszy i mroku, dwóch źródłach grozy, a zrozumiecie, czy to nie musi przyprawiać o szaleństwo! Cóż to muszą być za natury zdolne oprzeć się tej próbie, do której kaftan dodaje jeszcze nieruchomość, bezczynność!
Teodor Calvi, ów Korsykanin, liczący wówczas dwadzieścia siedem lat, spowity w płaszcz bezwarunkowej tajemnicy, opierał się od dwóch miesięcy działaniu tej kaźni i pokuśliwemu gadulstwu dziada!... Oto niezwykły proces, który przyprawił Korsykanina o wyrok śmierci. Mimo iż rzecz jest ciekawa, przedstawimy ją tu najzwięźlej.
Niepodobna pozwalać sobie na długą dygresję w rozwiązaniu sceny już i tak dość obszernej, nie przedstawiającej innego zainteresowania, prócz tego które budzi Collin, swoim straszliwym wpływem spajający niby kręgosłup Ojca Goriot i Stracone złudzenia z tem studjum. Wyobraźnia czytelnika rozwinie zresztą ten mroczny temat, dręczący w tej chwili mocno ławę przysięgłych przed którą stawał Teodor Calvi. Toteż, od tygodnia, odkąd trybunał kasacyjny odrzucił rekurs, pan de Granville dumał nad tą sprawą i odwlekał z dnia na dzień rozkaz egzekucji; tak bardzo zależało mu na tem aby uspokoić przysięgłych, ogłaszając iż zbrodniarz, na progu śmierci, przyznał się do zbrodni.
Biedną wdowę z Nanterre, zamieszkałą w domku za wsią, zamordowano i okradziono, w kilka dni po podjęciu udziału w sukcesji która spadła na nią nieoczekiwanie. Udział ten wynosił około trzech tysięcy franków, tuzin nakryć, złoty zegarek z łańcuszkiem i nieco bielizny. Zamiast ulokować trzy tysiące franków w Paryżu, jak doradzał rejent, staruszka wolała wszystko trzymać w domu. Nigdy nie miała jeszcze w ręku tyle pieniędzy; przytem, jak większość ludzi prostych, żywiła nieufność do całego świata. Po walnych naradach z oberżystą w Nanterre, wspólnym krewniakiem jej i zmarłego, postanowiła umieścić tę sumę na dożywocie, sprzedać domek i osiąść na spokojnym chlebie w Saint-Germain.
Domek ten, ze sporym licho oparkanionym ogrodem, był jednem z owych nędznych domostw, jakie budują sobie rolnicy w okolicach Paryża. Sklecony z gipsu i wapna, niezmiernie obfitego w Nanterre, bez troski o architekturę, był to, jak większość tych domków, ot, szałas cywilizowanego dzikiego. Dom składał się z parteru i piętra, nad którem wznosił się stryszek.
Mąż tej kobiety i budowniczy domu, kamieniarz z zawodu, opatrzył wszystkie okna bardzo silnemi żelaznemi prętami. Drzwi były również niezwykle mocne. Nieboszczyk wiedział że jest sam, w szczerem polu, i to w jakiem polu! Kamieniarz był w stosunkach z paryskimi budowniczymi, dzięki czemu, z domów przeznaczanych w Paryżu na zburzenie, mógł sobie, za tanie pieniądze, wybierać co najmocniejsze drzwi, okna, okiennice, kraty, cały materjał stolarski. Dom miał od strony gościńca dość obszerny dziedziniec, gdzie znajdowały się stajnie; dziedziniec otoczony był murem. Brama opatrzona była silną kratą. Prócz tego, w oborze było kilka psów, mały zaś piesek spędzał noc w domu.
Owdowiawszy i nie mając dzieci, żona kamieniarza mieszkała z jedną służącą. Sprzedaż kamieniołomu pokryła długi nieboszczyka. Jedynym majątkiem wdowy był ten odludny dom, gdzie hodowała kury i krowy, sprzedając mleko i jaja w Nanterre. Nie mając ani stajennego, ani woźnicy, ani czeladników kamieniarskich których nieboszczyk używał do wszystkich robót, poniechała uprawiania ogrodu; zbierała jedynie trochę ziela i jarzyny.
Sprzedaż domu, łącznie z sumą spadku, mogła dać siedem do ośmiu tysięcy; kobiecina obiecywała sobie wydobyć z nich jakie osiemset franków dożywocia i pędzić szczęśliwe życie w Saint-Germain. Odbyła już kilka narad z rejentem, wahała się bowiem z umieszczeniem pieniędzy u oberżysty w Nanterre, jak ją namawiał. Naraz, jednego dnia, wdowa Pigeon ani służąca nie pokazały się więcej. Brama, drzwi, okienice, wszystko było zamknięte. Po trzech dniach, władze, powiadomione o tym stanie rzeczy, postanowiły wkroczyć. Pan Popinot, sędzia śledczy, przybył w towarzystwie prokuratora z Paryża, i oto co stwierdzili.
Ani krata przy bramie, ani drzwi nie nosiły śladów włamania. Klucz tkwił w zamku od wewnątrz. Sztaby żelazne były nienaruszone. Zamki, okienice, wszystkie zamknięcia nietknięte.
Mury nie zdradzały żadnego śladu świadczącego o przejściu złoczyńców. Kominki gliniane posiadały zbyt mały otwór aby się nim było można przedostać. Wszedłszy na pierwsze piętro, urzędnicy, żandarmi i Bibi-Lupin znaleźli wdowę i służącą uduszone, każdą w swojem łóżku, zapomocą fularów, jakie wiąże się w nocy na głowę. Trzy tysiące franków znikły, równie jak nakrycie i klejnoty. Ciała już zaczynały gnić, zarówno jak ciało pieska oraz jednego z psów podwórzowych. Zbadano palisadę otaczającą ogród: żadnego uszkodzenia. W ogrodzie, na ścieżkach, żadnych ludzkich śladów. Sędzia śledczy skłonny był przypuszczać, iż morderca przeszedł po trawie aby nie zostawić odcisku kroków; ale jak dostał się do domu? Drzwi od ogrodu opatrzone były trzema sztabami, również nietkniętemi. I z tej strony klucz tkwił w zamku, jak przy drzwiach wchodowych od dziedzińca.
Wszystkie te niemożliwości stwierdzili dokładnie Popinot, Bibi-Lupin który został tam cały dzień rozważając wszystko, wreszcie sam prokurator i wachmistrz żandarmerji z Nanterre. Morderstwo to stało się straszliwą zagadką, w której władze i sąd miały być pobite.
Dramat ten, ogłoszony przez Gazetę sądową, spełnił się w zimie z r. 1828 na 1829. Bóg wie, co za szał ciekawości obudziła ta osobliwa sprawa w Paryżu; ale Paryż, który co rano ma nowe dramaty do pożarcia, zapomina wszystko. Za to policja nie zapomina niczego. W trzy miesiące po tych daremnych poszukiwaniach, dziewczyna, którą agenci zauważyli z powodu jej rozrzutności i którą mieli na oku dla jej konszachtów ze złodziejami, próbowała zastawić przez przyjaciółkę dwanaście nakryć i złoty zegarek z łańcuszkiem. Przyjaciółka odmówiła. Fakt doszedł uszu Bibi-Lupina, który sobie przypomniał dwanaście nakryć, zegarek i złoty łańcuszek z Nanterre. Natychmiast uprzedzono urzędników lombardu oraz wszystkich passerów w Paryżu; Bibi-Lupin otoczył jasnowłosą Manon armją szpiegów.
Dowiedziano się niebawem, że Manon kocha się do szaleństwa w młodym chłopcu którego nikt nie widział, ile że podobno głuchy był na wszystkie dowody miłości tej dziewczyny. Dzięki przemyślności agentów, wytropiono go niebawem i poznano w nim zbiegłego galernika, sławnego bohatera korsykańskich wendet, pięknego Teodora Calvi, zwanego Magdaleną.
Wypuszczono na Teodora jednego z owych dwulicowych passerów, służących wraz i złodziejom i policji; przyrzekł złoczyńcy odkupić nakrycia i zegarek. W chwili gdy, o wpół do jedenastej wieczór, wyliczał przebranemu za kobietę Teodorowi pieniądze, wkroczyła policja, uwięziła Teodora i zajęła przedmioty.
Zaczęło się śledztwo. Ale z tak słabego materjału niepodobna było, mówiąc stylem sądowym, wycisnąć skazania na śmierć. Calvi nie dał się złapać na żadnej sprzeczności, nie wsypał się ani razu: powiedział, że wieśniaczka sprzedała mu te przedmioty w Argenteuil; że, już po kupnie, rozgłos morderstwa w Nanterre oświecił go co do niebezpieczeństwa posiadania tych przedmiotów, których tożsamość ze skradzionemi stwierdzono zresztą nad wszelką wątpliwość. Wreszcie (powiadał), zmuszony nędzą do sprzedaży, chciał się ich pozbyć za pośrednictwem niepodejrzanej osoby.
Nic więcej nie można było wydobyć z bandyty, który, milczeniem swem i nieugiętością, umiał obudzić w sędziach podejrzenie, iż zbrodnię popełnił oberżysta z Nanterre, i że kobietą która sprzedała Teodorowi kompromitujące przedmioty, była żona tego kupca. Nieszczęśliwca, wraz z żoną, uwięziono; ale, po tygodniu więzienia i szczegółowem śledztwie, stwierdzono że żadne z dwojga nie opuszczało swego handlu w porze zbrodni. Zresztą, Calvi nie poznał w żonie oberżysty kobiety, która, wedle niego, sprzedała mu srebro i klejnoty.
Kochance Teodora, wciągniętej w śledztwo, udowodniono, że wydała około tysiąca franków od epoki zbrodni do chwili w której Calvi chciał zastawić srebro i klejnoty: dowód ten wydał się wystarczający, aby posadzić galernika i jego konkubinę na ławie oskarżonych. Ponieważ było to osiemnaste morderstwo Teodora, skazano go na śmierć, w przekonaniu że tylko on mógł być sprawcą zbrodni. O ile on nie poznał oberżystki z Nanterre, i mąż i żona poznali jego. Przy pomocy licznych świadectw, śledztwo ustaliło pobyt Teodora w Nanterre blisko przez miesiąc: pomagał tam murarzom, z twarzą ubieloną gipsem, licho odziany. Wszyscy w Nanterre liczyli na osiemnaście lat tego chłopca, który planował ową juchciankę przez cały miesiąc.
Sąd przypuszczał wspólników. Zmierzono szerokość kominów aby ją porównać z ciałem jasnowłosej Manon i sprawdzić czy nie mogła wśliznąć się kominem; ale sześcioletnie dziecko nie zdołałoby się przecisnąć przez gliniane rury, któremi nowoczesna architektura zastępuje dawne obszerne kominy. Gdyby nie ta niepokojąca tajemnica, egzekucja Teodora odbyłaby się już od tygodnia. Kapelan więzienny nie zdołał, jak widzieliśmy, nic wskórać.
Sprawa ta, oraz nazwisko Calviego musiały zupełnie ujść baczności Jakóba, wówczas pochłoniętego swym pojedynkiem z Contensonem, Corentinem i Peyradem. Ołżyśmierć starał się zresztą najgruntowniej zapomnieć o manusach i o wszystkiem co miało do czynienia z sądem. Drżał przed spotkaniem, któreby go postawiło oko w oko z jednym z fanandelów, będących w prawie żądać od daba rachunków więcej niż kłopotliwych.
Dyrektor więzienia udał się natychmiast do kancelarji generalnego prokuratora; zastał tam jednego z członków trybunału, rozmawiającego z panem de Granville i trzymającego w ręku rozkaz egzekucji. Pan de Granville spędził noc całą w pałacu hrabiego de Sérizy; wyszedł stamtąd powalony zmęczeniem i boleścią, lekarze bowiem nie śmieli jeszcze orzec czy hrabina zachowa zmysły; mimo to, z powodu tej ważnej egzekucji, musiał poświęcić kilka godzin urzędowaniu. Porozmawiawszy chwilę z dyrektorem, pan de Granville wziął rozkaz i wręczył go panu Gault.
— Egzekucja odbędzie się, rzekł, chyba żeby zaszły jakieś nadzwyczajne okoliczności które pan oceni; zdaję się na pańską przezorność. Można opóźnić budowę rusztowania do wpół do jedenastej, zostaje zatem godzina. W takich chwilach, godzina znaczy tyle co wieki, a przez wiek może się wiele wydarzyć! Nie zdradź pan niczem zwłoki. Niech dopełnią tualety, jeśli trzeba i, o ile nic nie zezna, oddaj pan Sansonowi rozkaz o wpół do dziesiątej. Niech czeka!
W chwili gdy dyrektor więzienia opuszczał gabinet generalnego prokuratora, spotkał pod sklepieniem prowadzącem do galerji pana Camusot. Odbył zatem krótką naradę z sędzią i, powiadomiwszy go o tem co zaszło w Conciergerie z Jakóbem Collin, udał się tam aby zarządzić konfrontację Ołżyśmierci i Magdaleny; ale pozwolił rzekomemu księdzu udać się do celi skazańca dopiero w chwili gdy Bibi-Lupin, cudownie przebrany za żandarma, zluzował pokutnika, który dozorował młodego Korsykanina.
Niepodobna sobie wyobrazić zdumienia trzech galerników, na widok dozorcy który przyszedł po Jakóba aby go zaprowadzić do skazańca. Jednomyślnym i gwałtownym ruchem zbliżyli się do krzesła na którem siedział Collin.
— To dziś, nieprawdaż, panie Julien? spytał Jedwabny dozorcy.
— Ano tak, Karolek już jest, odparł ten z zupełną obojętnością.
Takie miano nosi paryski kat wśród ludu i w świecie więźniów; datuje ono od rewolucji z r. 1789. Imię to wywarło głębokie wrażenie. Wszyscy więźniowie popatrzyli po sobie.
— Skończone! odparł dozorca, pan Gault dostał rozkaz egzekucji, a wyrok już odczytano.
— Zatem, podjął Zgniłek, piękna Magdalena przyjęła już sakramenty?...
Przełknął ostatni łyk powietrza.
— Biedny Todek! wykrzyknął Buhaj, milusi był chłopiec. Przykra to rzecz postradać makówkę w jego wieku...
Dozorca skierował się w stronę Furty, sądząc że Jakób idzie za nim; ale Hiszpan szedł wolno i, kiedy się znalazł o dziesięć kroków od Juljana, udał że słabnie i gestem przyzwał Zgniłka.
— To morderca! rzekł Napolitas, wskazując Zgniłka i ofiarując księdzu ramię.
— Nie, dla mnie to nieszczęśliwy!... odparł Ołżyśmierć z przytomnością umysłu i namaszczeniem godnem Fenelona.
I odsunął się od Napolitasa, który od pierwszej chwili wydał mu się podejrzany; poczem rzekł zcicha do fanandelów:
— Jest na pierwszym stopniu do opactwa, ale ja tam jestem przeorem! Pokażę wam, jak napuszcza się jurę (wyprowadza się sąd w pole). Chcę im wydrzeć z łap tę makówkę.
— Niby wedle namiotu! rzekł Jedwabny z uśmiechem.
— Chcę wrócić tę duszę, niebu! odparł ze skupieniem Jakób, widząc zbliżających się więźniów.
I połączył się z dozorcą przy furcie.
— Przybył tu aby ocalić Magdalenę, rzekł Jedwabny; dobrześmy zgadli. Cóż za dab!
— Ale jak? Wdowa już wystrojona, nawet go nie zobaczy, zauważył Buhaj.
— Ma iwasia za sobą! wykrzyknął Zgniłek. On miałby spitruniać nasze koprowiny (przejeść nasze pieniądze)?... Zanadto kocha manusów! zanadto nas potrzebuje! Chcieli żebyśmy go wkopali, ale my nie fryce! Jeśli wystruga (wykłamie) Magdalenę, będzie miał mój sekret!
Ostatnie słowo miało ten skutek, iż pomnożyło oddanie galerników swemu bogu; w tej chwili sławny dab stawał się całą ich nadzieją.
Jakób Collin, mimo niebezpieczeństwa Magdaleny, nie wypadł z roli. Człowiek ten, który znał Conciergerie równie dobrze jak trzy galery, mylił się tak naturalnie, iż dozorca zmuszony był powtarzać bezustanku: „Tędy! — tamtędy!“ póki nie doszli do kancelarji w Furcie. Tam Jakób ujrzał, od pierwszej chwili, opartego o piec wysokiego i tęgiego człowieka, którego czerwona i długa twarz niepozbawiona była dystynkcji: poznał Sansona.
— Czy mam zaszczyt z księdzem kapelanem... rzekł idąc ku niemu z twarzą najdobroduszniejszą w świecie.
— Nie, panie, odparł Sanson, inne mam funkcje.
Omyłka była tak straszliwa, że przejęła dreszczem obecnych.
Sanson, ojciec ostatniego kata tego nazwiska, świeżo bowiem złożono go z urzędu, był synem tego, który stracił Ludwika XVI.
Po czterystu latach wykonywania urzędu, spadkobierca tylu oprawców próbował zrzucić z siebie dziedziczny ciężar. Sansonowie, kaci w Rouen przez dwa wieki, nim posiedli pierwszą godność swego rzemiosła w królestwie, wykonywali, z ojca na syna, wyroki sądowe od XIII wieku. Mało rodzin mogłoby przedstawić przykład urzędu lub szlachectwa dziedziczonego z ojca na syna przez sześć wieków. W chwili gdy ów młody człowiek, zostawszy kapitanem kawalerji, był na drodze do pięknej karjery, ojciec zażądał aby mu służył za pomocnika przy traceniu króla. Z czasem wyrobił sobie w synu zastępcę, wówczas gdy, w r. 1793, pracowały stale dwie gilotyny: jedna przy rogatce du Trône, druga na placu de Grève. Straszliwy ten dygnitarz liczył obecnie sześćdziesiąt lat, odznaczał się dystyngowanym wyglądem, łagodnem obejściem, oraz wielką pogardą dla Bibi-Lupina i jego dostawców gilotyny. Jedyną wskazówką, która u tego człowieka zdradzała krew oprawców średniowiecznych, była szerokość i potężna grubość rąk. Dość wykształcony zresztą, wielce przywiązany do swoich praw obywatela i wyborcy, podobno zapalony ogrodnik, wysoki ten i tęgi mężczyzna, małomówny, o spokojnem wejrzeniu, o szerokiem i łysem czole, o wiele bardziej wyglądał na angielskiego arystokratę niż na mistrza. Toteż, kanonik hiszpański musiał popełnić omyłkę, której rozmyślnie dopuścił się Collin.
— To nie galernik, rzekł naczelny dozorca do dyrektora.
— Zaczynam w to wierzyć, rzekł wpół do siebie pan Gault skłaniając potakująco głowę.
Jakóba wprowadzono do owej piwnicy, w której młody Teodor, w kaftanie bezpieczeństwa, siedział na kraju ohydnego tapczanu. Ołżyśmierć, chwilowo oświecony światłem z korytarza, poznał natychmiast Bibi-Lupina w żandarmie który stał nieruchomo wsparty na szabli.
Jo sono Gaba-Morto! Parla nostro italiano, szepnął żywo. Vengo ti salvar (jestem Ołżyśmierć, mów naszą włoszczyzną, przychodzę cię ocalić).
Cała rozmowa przyjaciół miała być zupełnie niezrozumiała dla udanego żandarma; że zaś Bibi-Lupin rzekomo pilnował więźnia, nie mógł opuścić stanowiska. Toteż, nie da się opisać wściekłości naczelnika Bezpieczeństwa.
Teodor Calvi, młody człowiek o oliwkowej cerze, blond włosach, zapadłych oczach mętno niebieskiego koloru, doskonale zresztą zbudowany, kryjący, pod tem limfatycznem wejrzeniem, siłę mięśni jaka zdarza się niekiedy u południowców, byłby uroczy, gdyby nie sklepione brwi, spłaszczone czoło które dawały mu coś złowrogiego, gdyby nie czerwone usta o wyrazie dzikiego okrucieństwa, i gdyby nie drganie mięśni, zdradzające ową właściwą Korsykanom pobudliwość, która czyni ich w nagłej zwadzie tak skorymi do mordu.
Wstrząśnięty dźwiękiem tego głosu, Teodor podniósł nagle głowę, mniemając w pierwszej chwili że to halucynacja; ale, ponieważ dwumiesięczny pobyt oswoił go z mrokiem celi, przyjrzał się fałszywemu księdzu i westchnął. Nie poznał Jakóba Collin, którego twarz, poorana działaniem kwasu siarkowego nie wydała mu się twarzą jego druha.
— To ja, twój Jakób; przebrałem się za księdza i przychodzę cię ocalić. Nie zdradź się żeś mnie poznał, udawaj że się spowiadasz.
Słowa te wymówił bardzo szybko.
— Młodzieniec jest bardzo przygnębiony, śmierć przeraża go, wyzna wszystko, rzekł zwracając się do żandarma.
— Powiedz mi coś, coby mnie przekonało że to on, bo masz tylko jego głos, rzekł Teodor.
— Widzicie, powiada, biedny nieszczęśnik, że jest niewinny, podjął Jakób zwracając się do żandarma.
Bibi-Lupin nie śmiał przemówić, aby się nie zdradzić.
Sempre-mi! odparł Jakób zbliżając się do Teodora i szepcąc mu w ucho to umówione hasło.
Sempre-ti! rzekł w odzew młody człowiek. Tak, to mój dab...
— Tyś zabił?
— Tak.
— Opowiedz mi wszystko, abym wiedział jak cię ocalić; czas nagli, Karolek czeka.
Natychmiast Korsykanin ukląkł i udał iż chce się spowiadać. Bibi-Lupin nie wiedział co począć, rozmowa ta bowiem odbyła się tak żywo, iż ledwie zajęła tyle czasu ile trzeba na jej odczytanie. Teodor opowiedział szybko okoliczności zbrodni, znane wszystkim ale obce Jakóbowi.
— Skazano mnie bez dowodów, rzekł w końcu.
— Dziecko, ty dysputujesz, w chwili gdy mają cię ostrzydz!...
— Wszak łatwo mogłem być winny jedynie sprzedaży kosztowności. Oto jak sądzą, i to jeszcze w Paryżu!
— Ale jak to wykonałeś? spytał Ołżyśmierć.
— A, ba! Od czasu jakeśmy się rozstali, poznałem dziewuszkę korsykańską, którą spotkałem w Pantin (Paryżu).
— Mężczyzna dość głupi aby się przywiązać do kobiety, wykrzyknął Jakób, zawsze to płaci głową!... To tygrysy na wolności, tygrysy szczebioczące i przeglądające się w lustrze... Dudek z ciebie.
— Ale...
— Gadaj, jakeś jej użył, tej bini przeklętej?...
— Słodkie dziewczątko cienkie jak osa, śliskie jak węgorz, zręczne jak małpka, przeszło przez komin i otworzyło mi bramę. Psy, potraktowane gałkami, padły. Nakryłem gałązką (zabiłem) dwie kobiety. Skoro wyszedłem z pieniędzmi, Ginetta zaryglowała od wewnątrz i wyszła kominem.
— Tak piękny pomysł warto zapłacić życiem, rzekł Jakób, podziwiając technikę zbrodni, jak snycerz podziwia model figurynki.
— Zrobiłem to głupstwo, iż zużyłem tyle sprytu dla tysiąca talarów!...
— Nie, dla kobiety! odparł Jakób Collin. Toć mówiłem, że one wysysają nam cały rozum!...
Collin objął Teodora płomiennem spojrzeniem wzgardy.
— Ciebie nie było! odparł Korsykanin, byłem sam.
— I kochasz tę smarkatą? spytał Jakób, odczuwając wyrzut.
— Och! jeżeli chcę żyć, to teraz raczej dla ciebie niż dla niej.
— Bądź spokojny! Nie darmo zwę się Ołżyśmierć. Biorę to na siebie.
— Jakto! życie?... wykrzyknął młody Korsykanin wznosząc spętane ramiona ku wilgotnemu sklepieniu kaźni.
— Moja mała Magdziu, gotuj się wrócić na łączkę na dożycie, odparł Jakób Collin. Możesz się domyślać, że nie uwieńczą cię nagrodą cnoty. Jeżeli nam już zdziaknęli manyle roszforckie, to znak że chcą nas się pozbyć. Ale ja się postaram dla ciebie o Toulon, wymkniesz się, wrócisz do Paryża, gdzie ci znajdę milusie schronienie...
Westchnienie, jakich niewiele rozległo się pod temi arkadami, westchnienie wydarte szczęściem ocalenia, obiło się o głaz, który przesłał tę nutę, nie mającą równej sobie w muzyce, do ucha zdumionego Bibi-Lupin.
— To owoc rozgrzeszenia, jakie mu przyrzekłem wzamian za jego zeznania, rzekł Jakób do naczelnika Bezpieczeństwa. Ci Korsykanie, widzi pan, panie żandarmie, to ludzie głęboko religijni! Ale on jest niewinny jak mały Jezusek! tak, spróbuję go ocalić...
— Niech cię Bóg wspiera, wielebny ojcze, rzekł po francusku Teodor.
Ołżyśmierć, bardziej Karlos Herrera i bardziej kanonik niż kiedykolwiek, wyszedł z celi, wypadł na korytarz i udał zgrozę spotykając pana Gault.
— Panie dyrektorze, ten młody człowiek jest niewinny, zdradził mi winowajcę!... miał umrzeć przez fałszywy punkt honoru... To Korsykanin! Idź pan, rzekł, prosić dla mnie o pięć minut audjencji u generalnego prokuratora. Pan de Granville nie odmówi natychmiastowego posłuchania hiszpańskiemu kapłanowi, który tak ciężko płaci omyłkę francuskich trybunałów!
— Idę! odparł pan Gault, ku zdumieniu świadków niezwykłej sceny.
— Ale, podjął Jakób, każ mnie pan tymczasem odprowadzić na dziedziniec: dokończę tam nawrócenia zbrodniarza, którego serce już zdobyłem... Tak, ci ludzie mają serce!
Przemowa ta wywołała żywe poruszenie wśród obecnych. Żandarmi, pisarz, Sanson, dozorcy, pomocnik mistrza, czekający na rozkaz ustawienia mechaniki — mówiąc stylem więziennym — wszyscy ci ludzie tak zahartowani na wzruszenia, uczuli drgnienie zrozumiałej ciekawości.
W tej chwili, dał się słyszeć turkot wytwornie zaprzężonego pojazdu, który zatrzymał się z całą okazałością przed kratą. Służący otworzył drzwiczki, odgiął stopień tak sprawnie, iż wszyscy domyślili się znacznej osobistości. Niebawem pojawiła się u krat jakaś dama, potrząsająca niebieskim papierem i wiodąca za sobą pokojowca i strzelca. Ubrana całkiem czarno, bardzo wspaniale, z welonem zapuszczonym na twarz, ocierała łzy bogato haftowaną chusteczką.
Jakób poznał natychmiast Azję, lub, aby przywrócić jej prawdziwe miano, Jakóbinę Collin, swą ciotkę. Straszliwa stara, godna swego bratanka, skupiła wszystkie myśli swoje na więźniu i broniła go z inteligencją, przenikliwością, conajmniej równą sprawności aparatu sądowego. Papier, który trzymała w ręku, było to pozwolenie, wystawione poprzedniego dnia, na zlecenie pana de Sérizy, na imię pokojówki księżnej de Maufrigneuse, uprawniające do skomunikowania się z Lucjanem i z księdzem Karlosem Herrerą, z chwilą gdy go nie będzie już w sekretnej. Na pozwoleniu tem, szef sekcji w ministerstwie, mający wydział więzień, dopisał kilka słów. Papier kolorem swoim zdradzał już potężne poplecznictwo; przepustki takie bowiem, jak gratisowe bilety do teatru, różnią się formą i wyglądem.
Toteż, klucznik pokwapił się otworzyć furtę, zwłaszcza widząc upierzonego strzelca, którego zielony ze złotem kostjum, lśniący jak uniform rosyjskiego generała, zwiastował wizytę wysoce arystokratyczną i herb niemal królewski.
— Ach, ojcze mój wielebny! wykrzyknęła fałszywa wielka dama, wylewając na widok duchownego strumień łez, jak można było umieścić tu, choćby na chwilę, tak świątobliwego człowieka!
Dyrektor wziął pozwolenie i przeczytał: Na zlecenie Jego Ekscelencji hr. de Sérizy.
— Ach, pani de San-Esteban, pani margrabino, rzekł Karlos, cóż za poświęcenie!
— Pani, nie rozmawia się w ten sposób, rzekł poczciwy stary Gault.
I sam stanął wpoprzek tej baryłce czarnej mory i koronek.
— Ależ na tę odległość! odparł Jakób, i wobec panów!... dodał spoglądając po obecnych.
Ciotka, której tualeta musiała oszołomić pisarza, dyrektora, dozorców i żandarmów, cuchnęła piżmem. Miała na sobie, prócz koronek, woreczek za jaki tysiąc talarów, czarny kaszmir wartości sześciu tysięcy franków. Wreszcie, w dziedzińcu więziennym, paradował strzelec z hardą miną lokaja, który czuje się nieodzownym skarbem wymagającej damy. Nie odzywał się do służącego, który stał przy kracie od Wybrzeża, zawsze otwartej w ciągu dnia.
— Czego chcesz? co mam uczynić? rzekła pani de San-Esteban w umówionej gwarze.
Gwara ta polegała na dodawaniu końcówek na ar albo or, na al albo i, w ten sposób aby zniekształcić słowa, bądź francuskie bądź w specjalnem narzeczu, rozciągając je. Były to szyfry dyplomatycznego klucza, zastosowane w żywem słowie.
— Złóż wszystkie listy w bezpiecznem miejscu, weź najbardziej kompromitujące dla tych damulek, wróć przebrana za włóczęgę do sali czekalnej i czekaj tam moich rozkazów.
Azja czy Jakobina uklękła, jakby do błogosławieństwa; fałszywy ksiądz pobłogosławił ciotkę z ewangelicznem namaszczeniem.
Addio, marchesa, rzekł głośno. I (dodał umówionem narzeczem) odnaleź Europę i Paccarda z siedmiuset tysiącami które zdmuchnęli, potrzebuję ich.
— Paccard jest tu, odparła nabożna margrabina ze łzami w oczach, pokazując strzelca.
Ta sprawność inteligencji wydarła nietylko uśmiech ale i gest zdumienia temu człowiekowi, którego zadziwić mogła tylko jego ciotka. Fałszywa margrabina obróciła się ku świadkom sceny, jak kobieta nawykła do grania komedji.
— Jest w rozpaczy, że nie może się udać na pogrzeb swego dziecka, rzekła łamaną francuszczyzną: okropna omyłka sądowa wydobyła na jaw tajemnicę tego świętego człowieka!... Śpieszę właśnie na mszę przy ciele. Oto, panie dyrektorze, rzekła podając sakiewkę pełną złota, oto dla ulżenia doli więźniów.
Szyk ciotunia, szepnął jej do ucha zadowolony bratanek.
Jakób udał się za dozorcą, wiodącym go na łąkę.
Bibi-Lupin, w rozpaczy, ściągnął wreszcie na siebie uwagę prawdziwego żandarma, któremu, od chwili odejścia Jakóba, dawał rozpaczliwe znaki aby zajął jego miejsce. Ale zaciekły wróg Ołżyśmierci nie zdołał przyjść dość wcześnie aby ujrzeć wielką panią, która znikła w lśniącym powozie i której głos, mimo że zmieniony, uderzył jego uszy pijacką chrypką.
— Trzysta franiów dla więźniów!... mówił naczelny dozorca, pokazując Bibi-Lupinowi sakiewkę, którą pan Gault oddał w ręce pisarza.
— Pokaż pan, rzekł Bibi-Lupin.
Naczelnik tajnej policji wziął sakiewkę, wysypał złoto na rękę, przyjrzał mu się bacznie.
— Prawdziwe złoto!... rzekł, sakiewka z herbem! A, łotr! ależ szczwany! ależ kuty! wszystkich nas stroi na dudków, i to raz po razie!... Powinnoby mu się palnąć w łeb jak psu!
— Co się stało? spytał pisarz, biorąc z powrotem sakiewkę.
— To, że ta kobieta to łajdaczka!... wykrzyknął Bibi-Lupin, tupiąc z wściekłością o kamienne płyty.
Słowa te uczyniły żywe wrażenie na obecnych, skupionych w pewnej odległości od Sansona, który wciąż stał, oparty plecami o wielki piec na środku olbrzymiej sklepionej sali, czekając rozkazu aby dopełnić tualety i ustawić rusztowanie na placu de Grève.
Znalazłszy się na łące, Jakób skierował się w stronę manusów krokiem bywalca galer.
— Co ty masz na grzbiecie? spytał Zgniłka.
— Mam swoją porcję, odparł morderca, którego Jakób pociągnął w kąt. Obecnie trzeba mi błotnego manusa (dobrego druha).
— Na co? Zgniłek, opowiedziawszy, wciąż złodziejską gwarą, hersztowi wszystkie swoje zbrodnie, opisał mu szczegółowo morderstwo i grabież małżonków Crottat.
— Z całym szacunkiem, rzekł Jakób Collin, dobrze odrobiono; ale popełniłeś jeden błąd.
— Jaki?
— Raz załatwiwszy sprawę, powinieneś był mieć rosyjski paszport, przebrać się za rosyjskiego księcia, kupić piękny powóz z herbami, śmiało zdeponować złoto u bankiera, zażądać przekazu na Hamburg, wsiąść na pocztę w towarzystwie służącego, pokojówki i twojej bini wystrojonej za księżniczkę; następnie, w Hamburgu, walaj na statek do Meksyku! Mając dwieście ośmdziesiąt tysięcy franków w złocie, chwat z głową wszędzie powinien sobie dać radę, frajerze!
— A, ba! ty masz takie pomysły, boś ty jest dab! Makówka nie od parady! Ale ja...
— Et, dobra rada w twojem położeniu, to tyle co buljon dla umarłego, dodał Jakób ogarniając swego fanandela władczem spojrzeniem.
— To prawda, rzekł powątpiewająco Zgniłek. Ale poczęstuj mnie i tak swoim buljonem: jeśli mnie nie pożywi, przyda się za kąpiel na nogi...
— Dostałeś się w łapy jurze, masz pięć kradzieży z włamaniem, trzy morderstwa, ostatnie na osobie bogatych mieszczuchów... Przysięgli nie lubią aby mordować burżujów. Skoszą cię, ani gadania, niema najmniejszej nadziei!...
— Mówili mi to wszystko, odparł miłosiernie Zgniłek.
— Ciotka moja Jakóbina, z którą ugwarzyłem parę słówek dopiero co we Furcie, a która jest, jak wiesz, siajata (matka) dla fanandalów, mówiła mi że jura chce się ciebie pozbyć, tak się ciebie boi.
— Ależ, rzekł Zgniłek z naiwnością która świadczy jak bardzo złodzieje przeniknięci są naturalnem prawem kradzieży, teraz jestem bogaty, czegóż się boją?
— Nie mamy czasu na filozofję, rzekł Jakób Collin. Wróćmy do twojej sytuacji...
— Co zamierzasz ze mną? spytał Zgniłek przerywając dabowi.
— Zobaczysz! Zdechły pies może być jeszcze coś wart.
— Dla drugich! rzekł Zgniłek.
— Biorę cię do swojej gry! odparł Jakób.
— To już coś... rzekł morderca. Cóż dalej?
— Nie pytam gdzieś schował pieniądze, ale co chcesz z niemi zrobić.
Zgniłek wpatrzył się w nieprzeniknione oko daba, który ciągnął chłodno:
— Czy masz jaką binię którąbyś kochał, jakie dziecko, miłego fanandela? Wyjdę stąd za godzinę, i mogę wszystko uczynić dla tych którym dobrze życzysz.
Zgniłek wahał się jeszcze, kręcił się niezdecydowany. Collin wytoczył ostatni argument.
— Twój udział w naszej kasie wynosi trzydzieści tysięcy franków; czy zostawiasz je fanandelom? czy dajesz komu? Twoja część jest w bezpiecznem miejscu, mogę ją dziś wieczór oddać temu komu ją przekażesz.
Morderca uczynił mimowoli gest zadowolenia.
— Mam go! rzekł w duchu Jakób. — Ale nie traćmy czasu, decyduj się!... szepnął złoczyńcy. Mój stary, nie mamy ani dziesięciu minut... Generalny prokurator zaraz przyśle po mnie, mamy z sobą konferencję. Trzymam go w garści, mogę ukręcić kark jurze! jestem pewien że ocalę Magdzię.
— Jeśli ocalisz Magdzię, mój dobry dabie, mógłbyś i mnie...
— Nie traćmy śliny, rzekł krótko Jakób. Rób testament.
— Zatem, chciałbym darować pieniądze Gonorze, rzekł Zgniłek miłosiernym tonem.
— A!... ty żyjesz z wdową po Mojżeszu, żydzie który był na czele szajki blitów (złodziei kosztowności?)
Podobny wielkim wodzom, Ołży-śmierć znał na wylot personel wszystkich armij.
— Z nią, właśnie, rzekł Zgniłek z odcieniem pogłaskanej dumy.
— Ładna brzana! rzekł Jakób Collin, który cudownie umiał grać na tych straszliwych instrumentach. Tęga poduszka! zna fach, i rzetelna z niej binia! Kuta szelma. Więc ty żyjesz z Gonorą! to głupio iść pod ziemię, kiedy się ma w garści taką brzanę. Głupcze, trzeba się było chwycić jakiego uczciwego rzemiosła, i ot, żyć spokojnie. Gdzież jej chawira (dom)?
— Przy ulicy św. Barbary, tam gdzie...
— Zatem, jej zapisujesz wszystko? Oto, mój chłopcze, dokąd prowadzą te szelmy, kiedy kto jest natyle głupi je kochać...
— Tak, ale nie dawaj jej nic, dopiero gdy odwalę kitę!...
— Rzekłeś, to święte, odparł Jakób poważnie. Nic fanandelom?
— Nic, wkopali mnie! burknął nienawistnie Zgniłek.
— Kto cię wydał? chcesz abym cię pomścił? spytał Jakób, siląc się rozdmuchać ostatnie uczucie zdolne poruszyć krew w przededniu śmierci. Kto wie, mój stary fanandelu, czy nie mógłbym, mszcząc ciebie, pojednać cię równocześnie z jurą?
Tu, morderca popatrzył na swego daba oczami ogłupiałemi ze szczęścia.
— Ale, rzekł dab w odpowiedzi na tę wymowną grę fizjognomji, w tej chwili fechtuję jedynie dla Teodora. Skoro ta szopka się powiedzie, wówczas, dla mego manusa — bo mam cię za swego! — byłbym zdolny wiele uczynić.
— Niech tylko zobaczę żeś opóźnił postrzyżyny biednego Teodora, a zrobię co zechcesz.
— Ależ to już zrobione, pewien jestem że wydrę jego makówkę z rąk jury. Aby się móc wystrugać, widzisz, Zgniłek, trzeba sobie pomagać wzajem... Człowiek nie da rady sam...
— Prawda jest! wykrzyknął morderca.
Przejęty fanatyczną wiarą w daba, Zgniłek przestał się wahać: wydał sekret wspólników, dotąd strzeżony tak zawzięcie. To było wszystko, co Jakób chciał wiedzieć.
— Więc tak! Przy tej grandzie, Ruffard, agent Bibi-Lupina, szedł do trzeciej części ze mną i z Godetem...
Iskacz?... wykrzyknął Jakób, dając Ruffardowi jego złodziejskie miano.
— Właśnie. Hycle sprzedały mnie, bo ja znam ich skrytkę, a oni nie znają mojej.
— Maścisz mi serce sadłem, kochasiu! rzekł Jakób.
— Hę?
— Widzisz, odparł dab, jak się opłaci być ze mną szczerym. Obecnie, zemsta twoja jest jednym z punktów partji którą rozgrywam!... Nie pytam o skrytkę, wskażesz mi ją w ostatniej chwili; ale powiedz mi wszystko co tyczy Ruffarda i Godeta.
— Jesteś i będziesz zawsze naszym dabem, nie chcę mieć tajemnic dla ciebie. Wosk (złoto) jest w mikwie (piwnicy), w domu gdzie mieszka Gonora.
— Nie lękasz się swojej bini?
— A ba, nic nie wie o mojem schowaniu! odparł Zgniłek. Spoiłem Gonorę, choć to kobieta któraby nic nie pisnęła ani pod toporem. Ale tyle wosku!
— Tak, to może uderzyć na mózg najczystszemu sumieniu! odparł Jakób Collin.
— Mogłem się tedy uporać bez jarzączki (świecy)! Cały drób spał w kurniku. Marchiewka jest na trzy stopy pod ziemią, za torbami z ołówkiem (flaszkami z winem). A z wierzchu pokryłem je warstwą kamieni i piasku.
— Dobrze, rzekł Jakób Collin. A kryjówki tamtych?
— Ruffard ma swoją motie (część z kradzieży) u Gonory, w izbie biednej kobiety, którą tem trzyma, bo Gonora może być obwiniona o wspólnictwo i dokończyć życia w miechu (więzieniu).
— A, hycel! Ta łapucajnia (policja), to akademja dla złodziei! rzekł Jakób.
— Godet złożył swoją motie u siostry, praczki, uczciwej dziewczyny, która może oberwać pięć lat klatki (więzienia), ani się obejrzy. Szelma wyjął deskę z podłogi, włożył z powrotem, i zwiał.
— Czy wiesz, czego ja chcę od ciebie? rzekł Jakób, obejmując Zgniłka magnetycznem spojrzeniem.
— Czego?
— Abyś wziął na siebie sprawę Magdzi...
Zgniłek żachnął się gwałtownie, ale, pod niezłomnem spojrzeniem daba, wrócił do uległej postawy.
— Więc co, już wierzgasz! już mi patrzysz na ręce! No, cztery morderstwa a trzy, to nie jedność?
— Może.
— Na czarta fanandelów, ty nie masz czerwonki (krwi) w żyłach. A ja myślałem o tem aby cię ocalić!...
— Jak? Głupcze! jeśli się przyrzeknie oddać wosk rodzinie, wykpisz się tem że pójdziesz do kółka (dożywotnie więzienie). Nie dałbym hopka (grosza) na twoją makówkę, gdyby mieli blachy w ręku, ale w tej chwili wart jesteś siedmset tysięcy franków, frajerze!
Dab! Dab! wykrzyknął Zgniłek w upojeniu.
— Nie licząc, ciągnął Jakób, że zrzucimy morderstwo na Ruffarda... Od jednego zamachu Bibi-Lupin weźmie w łeb... Mam go!
Zgniłek wrósł w ziemię oszołomiony tą myślą, oczy jego rozszerzyły się, był jak posąg. Uwięziony od trzech miesięcy, mając nazajutrz zasiąść na ławie oskarżonych, miał za doradców jedynie manusów z La Force, którym nic nie rzekł o wspólnikach. Po rozważeniu zbrodni, uznano położenie za tak beznadziejne, że plan ów nie przyszedł do głowy żadnej z tych przyskrzynionych inteligencyj. Toteż, pozór nadziei oszołomił go zupełnie.
— Czy Ruffard i Godet zaczęli już hulać? czy przewietrzyli już parę sztuczek blachy? spytał Jakób.
— Nie śmieją, odparł Zgniłek. Hycle czekają aż ja dam łeb pod kosę. Tak mi doniosła binia przez Jałówkę, która tu przyszła odwiedzić Buhaja.
— Zatem, będziemy mieli ich chelichy w ciągu doby! wykrzyknął Jakób Collin. Hycle nie będą mogły zwrócić tak jak ty, ty będziesz biały jak śnieg, a cała krew spadnie na nich! Staniesz się, za mojem staraniem, uczciwym chłopcem, którego oni wciągnęli. Obrócę twój majątek na to, aby postarać się o alibi w innych twoich procesach, skoro zaś będziesz raz w żonce, (więzienie), pomyślisz jak zrobić wystawę (uciec)... Podłe to życie, ale zawszeć życie!
Oczy Zgniłka jarzyły się od szalonego napięcia uczucia.
— Et, stary! z siedmiomaset tysiącami franków można sobie poszumieć! ciągnął Jakób, upijając nadzieją fanandela.
Dab! dab!
— Rzucę piasek w oczy samemu ministrowi od jury... Haha! Ruffard potańcuje, tego kapusia trzeba przetrącić. Bibi-Lupin beknie.
— Więc dobrze, idę na wszystko, wykrzyknął Zgniłek z dziką radością. Rozkazuj, słucham.
Objął Jakóba, łzy radości błysły mu w oczach, tak nadzieja ocalenia głowy wydała mu się prawdopodobna.
— To nie wszystko, rzekł Jakób. Jura ciężko trawi, zwłaszcza gdy jej pchać w gardło nowy kąsek. Teraz chodzi o to, aby ubrać w to wszystko jakąś brzanę.
— Jak? Naco? spytał morderca.
— Pomóż mi! Zobaczysz!... odparł Ołży-śmierć.
Jakób przedstawił zwięźle Zgniłkowi tajemnicę zbrodni w Nanterre i wykazał konieczność znalezienia kobiety gotowej wziąć na siebie rolę którą odegrała Ginetta. Następnie podszedł z rozpromienionym Zgniłkiem do Buhaja.
— Wiem, jak kochasz Jałówkę... rzekł Jakób.
Spojrzenie, któremu odpowiedział Buhaj, zawierało straszliwy poemat.
— Co ona pocznie, gdy ty będziesz w szpitalu (więzieniu)?
Łza zwilżyła okrutne oko Buhaja.
— I cóż a gdybym ją wpakował do klatki na binie (więzienie dla kobiet, Magdalenki lub św. Łazarz) na rok, na czas twego osądzenia, zesłania i ucieczki?
— Nie możesz sprawić tego cudu, ta niunia nic nie schatrała (niczego nie jest winna); odparł chabal (kochanek) Jałówki...
— Ba, mój Buhajku, nasz dab jest możniejszy niż sam deus!
— Jakie masz z nią hasło? spytał Jakób Collin tonem niedopuszczającym wzdragania.
Kimka trona (ciemna noc). Po tem słowie wie, że ten kto je powie przychodzi odemnie, a jeśli chcesz aby ci była posłuszna, pokaż jej pięciofrankówkę i powiedz: Tondif!
— Skażą ją w grandzie Zgniłka i ułaskawią za przyznanie się po roku szpitala, rzekł kategorycznie Jakób spoglądając na Zgniłka.
Zgniłek zrozumiał plan daba, i przyrzekł mu, jednem spojrzeniem, skłonić Buhaja aby z nim współdziałał, uzyskując od Jałówki owo fałszywe wspólnictwo w zbrodni, którą on miał wziąć na siebie.
— Bywajcie, dzieci. Dowiecie się niebawem, że wyrwałem mojego malca z rąk Karolka, rzekł Ołży-śmierć. Tak, Karolek był już we Furcie, w towarzystwie swych garderobianych, aby dopełnić tualety Magdzi! Ot, patrzcie, przysyłają po mnie na zlecenie daba od jury (generalnego prokuratora).
W istocie, zjawił się z Furty dozorca i skinął w stronę tego nadzwyczajnego człowieka, któremu niebezpieczeństwo młodego Korsykanina wróciło dziką potęgę, z jaką umiał walczyć przeciw społeczeństwu.
Nie od rzeczy będzie zaznaczyć, iż, w chwili gdy mu wydarto ciało Lucjana, Collin powziął szalone postanowienie, aby się pokusić o ostatnią inkarnację, już nie z pomocą żywej osoby, ale idei. Obrał wreszcie tę rozpaczliwą drogę, jaką obrał Napoleon rzucając się w szalupę wiodącą go do Bellerofona. Przez osobliwy zbieg okoliczności, wszystko wspierało tego genjusza zła w jego przedsięwzięciu.
Toteż, gdyby nawet nieoczekiwane rozwiązanie tego zbrodniczego życia miało stracić coś z owej cudowności, jaką, za naszych czasów, można osiągnąć zapomocą nadmiaru nieprawdopodobieństw, trzeba nam, nim wejdziemy z Jakóbem Collin do gabinetu generalnego prokuratora, odbyć z panią Camusot wizyty, które podjęła w czasie gdy wszystkie te wypadki rozgrywały się w Conciergerie. Obowiązkiem malarza obyczajów jest nie psuć prawdy przez aparat zbyt teatralny, zwłaszcza gdy prawda sama postarała się dostatecznie o romantyzm. Życie społeczne, w Paryżu zwłaszcza, dopuszcza tylu przypadków, tak kapryśnych zazębień możliwości, że na każdym kroku przerasta wyobraźnię komedjopisarzy. Odwaga prawdy wzbija się do kombinacyj wzbronionych sztuce, tak bardzo są one nieprawdopodobne lub nieobyczajne, chyba że je pisarz złagodzi, oczyści, wytrzebi.
Pani Camusot wysiliła się aby skomponować tualetę ranną prawie w dobrym smaku; przedsięwzięcie dość trudne dla sędziny, mieszkającej przez sześć lat stale na prowincji. Chodziło o to, aby, zjawiając się między ósmą a dziewiątą rano u margrabiny d’Espard i u księżnej de Maufrigneuse, nie ściągnąć na ich usta zbyt ironicznych uśmiechów. Powiedzmy odrazu, iż Amelji Cecylji Camusot, mimo iż z domu Thirion, udało się to w połowie. W kwestji tualety, czyż to nie znaczy omylić się dubeltowo?
Nikt sobie nie wyobraża, jak użytecznemi stworzeniami są paryżanki dla ludzi ambitnych wszelkiego rodzaju; są równie nieodzowne w wielkim świecie jak w świecie złodziei, gdzie, jak widzieliśmy przed chwilą, grają olbrzymią rolę. Tak np. wyobraźcie sobie człowieka zmuszonego mówić natychmiast, pod grozą przegrania wyścigu, z ową olbrzymią za czasów Restauracji osobistością, która dziś jeszcze nosi tytuł Wielkiego Pieczętarza (ministra Sprawiedliwości). Weźcie człowieka w najkorzystniejszem położeniu, sędziego, to znaczy niemal domownika. Sędzia taki musi się udać bądź do szefa sekcji, bądź do osobistego lub generalnego sekretarza, i dowieść im konieczności bezzwłocznej audjencji. Czyż minister jest kiedy widzialny natychmiast? Około południa, jeśli nie jest w Izbie Posłów, jest na radzie, albo podpisuje, albo udziela audjencji. Rano, śpi, nie wiadomo gdzie. Wieczorem, ma obowiązki publiczne i prywatne. Gdyby każdy sędzia mógł pod jakimbądź pozorem żądać posłuchania, naczelnik wymiaru sprawiedliwości byłby oblężony. Przedmiot szczególnej, bezzwłocznej audjencji podpada tedy ocenie jednej z owych pośrednich potęg, które stają się zaporą, drzwiami wymagającemi otwarcia, o ile nie są już zapchane przez współzawodnika. Kobieta idzie poprostu do drugiej kobiety; może wejść wprost do sypialni, zdoławszy podrażnić ciekawość kochanki lub pokojówki, zwłaszcza kiedy kochanka znajduje się pod naciskiem pokusy materjalnej lub palącej konieczności. Przypuśćcie jakąś potęgę żeńskiego rodzaju, jakąś margrabinę d’Espard, z którą minister musiałby się liczyć; ta kobieta pisze pachnący bilecik, który jej lokaj oddaje lokajowi ministra. Minister otrzymuje bilecik w chwili przebudzenia, czyta go natychmiast. O ile jako minister ma pilne sprawy, jako człowiek zachwycony jest, że ma sposobność złożenia wizyty jednej z monarchiń Paryża, jednej z potęg dzielnicy Saint-Germain, jednej z ulubienic JEJMOŚCI, następczyni tronu lub samego króla. Casimir Périer, jedyny prawdziwy prezydent ministrów jakiego miała rewolucja lipcowa, rzucał wszystko aby spieszyć do ex-ochmistrza dworu Karola X-go.
Uwagi te tłumaczą potęgę owych słów: „Proszę jaśnie pani, pani Camusot przyszła w pilnej sprawie, tej co pani wie!“ szepniętych margrabinie d’Espard przez pokojówkę, która zgadła że jej pani nie śpi.
Jakoż, margrabina krzyknęła, aby wprowadzono Amelję natychmiast. Sędzina pewna była bacznego posłuchu, zaczynając w ten sposób:
— Pani margrabino, jesteśmy zgubieni przez to żeśmy panią pomścili...
— Jakto, moje śliczne dziecko?... odparła margrabina przyglądając się pani Camusot w półświetle uchylonych drzwi. Cudownie ci w tym kapelusiku. Gdzie pani wynajduje te delicje?...
— Pani margrabina jest tak łaskawa... Wiadomo pani, że sposób, w jaki mąż mój przesłuchał pana de Rubempré, wtrącił tego młodego człowieka w rozpacz, i że się powiesił w więzieniu...
— Co się stanie z panią de Sérizy? wykrzyknęła margrabina, udając nieświadomość aby sobie dać wszystko opowiedzieć na nowo.
— Ach, Boże! lękają się o jej zmysły... odparła Amelja. Och! gdyby pani margrabina mogła uzyskać u Jego Dostojności, aby wezwał natychmiast mego męża, pan minister dowiedziałby się osobliwych rzeczy... udzieliłby ich z pewnością królowi... Wówczas, wrogowie męża będą zmuszeni do milczenia.
— Któż to są ci wrogowie? spytała margrabina.
— No, generalny prokurator, a obecnie i hrabia de Sérizy.
— Dobrze więc, moja mała, odparła pani d’Espard, która pp. de Granville i de Sérizy zawdzięczała porażkę w haniebnym procesie wszczętym celem poddania męża kurateli, będę was broniła. Nie zapominam ani swoich przyjaciół ani wrogów.
Zadzwoniła, kazała odsunąć firanki, światło zalało pokój, zażądała przyboru do pisania. Margrabina skreśliła spiesznie kilka słów.
— Niech Godard siada na konia i zawiezie ten list, niema odpowiedzi, rzekła.
Pokojowa wyszła żywo, ale, mimo rozkazu, odczekała pod drzwiami kilka minut.
— Są zatem wielkie tajemnice? spytała pani d’Espard. Opowiedzże mi, moja mała. Czy panna de Grandlieu też jest wmięszana?
— Pani margrabina dowie się wszystkiego od Jego Dostojności, mąż nic mi nie powiedział, uprzedził mnie tylko o niebezpieczeństwie jakie mu grozi. Lepiej byłoby dla nas, żeby pani de Sérizy umarła, niż żeby miała zostać warjatką.
— Biedna kobieta! rzekła margrabina. Ale czyż nie była nią już przedtem?
Kobiety światowe, stoma sposobami w jakie wymawiają jakieś zdanie, dają bacznym spostrzegaczom obraz nieskończonej skali muzycznej. Dusza przechodzi cała w głos i w spojrzenie, odciska się w świetle i w powietrzu, w tych obu żywiołach w których sferze działa oko i krtań. Akcentem tych dwóch słów: „Biedna kobieta!“ margrabina pozwoliła odgadnąć nasyconą nienawiść, szczęście tryumfu. Och! iluż nieszczęść życzyła protektorce Lucjana! W zemście nigdy niesytej, zdolnej przetrwać śmierć przedmiotu nienawiści, jest coś przerażającego. To też, pani Camusot, mimo iż natura zawzięta i twarda, zdrętwiała. Nie umiała znaleźć odpowiedzi, zamilkła.
— Djana mówiła mi, w istocie, że Leontyna starała się dostać do więzienia. Poczciwa księżna jest w rozpaczy z racji tego skandalu, bo ma tę słabość że bardzo lubi panią de Sérizy; ale to zrozumiałe, szalały za tym głuptasem prawie równocześnie, nic zaś tak nie wiąże lub nie dzieli dwóch kobiet, niż kiedy odprawiają modły przy jednym ołtarzu. To też, zacne stworzenie spędziło wczoraj parę godzin przy łożu Leontyny. Zdaje się, że biedna hrabina wykrzykuje okropne rzeczy! Mówiono mi, że to ma być coś ohydnego!... Przyzwoita kobieta nie powinna ulegać podobnym napadom!... Fe! To namiętność czysto fizyczna... Księżna przyszła do mnie blada jak śmierć... w istocie, to była odwaga! Potworne rzeczy są w tej całej sprawie...
— Mąż mój powie wszystko Jego Dostojności dla swego usprawiedliwienia. Chciano ocalić Lucjana, on zaś, pani margrabino, spełnił swój obowiązek. Sędzia śledczy ma obowiązek przesłuchać więźniów z sekretnej w czasie oznaczonym przez prawo!... Musiał przecież zadać jakieś pytania nieszczęśliwemu chłopcu, który nie zrozumiał, że się go bada dla formy i natychmiast się przyznał.
— To był głupiec i błazen! rzekła sucho pani d’Espard.
Słysząc ten wyrok, sędzina zamilkła.
— Jeżeliśmy ponieśli klęskę w procesie z panem d’Espard, to nie wina Camusota, będę o tem pamiętała! — podjęła margrabina po pauzie. To Lucjan, oraz pp. de Sérizy, de Bauvan i de Granville pokrzyżowali wszystko. Z czasem, Bóg ujmie się za mną! Wszyscy ci ludzie doczekają się nieszczęścia. Bądź spokojna, poślę kawalera d’Espard do ministra, aby bezzwłocznie wezwał twego męża, jeśli to potrzebne...
— Pani margrabino...
— Słuchaj! rzekła margrabina, przyrzekam wam krzyż Legji honorowej, natychmiast, jutro! Będzie to niby jawny dowód zadowolenia z postępowania waszego w tej sprawie. Tak, to będzie jeszcze jeden wyraz potępienia Lucjana, to będzie uznanie go za winnego! Rzadko się dzieje, aby się ktoś wieszał dla przyjemności... No, bywaj zdrowa, moja śliczna!
W kwadrans później, pani Camusot wchodziła do sypialni pięknej Djany de Maufrigneuse, która, położywszy się o pierwszej w nocy, nie spała jeszcze o dziewiątej.
Mimo całej bezczułości dam wielkiego świata, kobiety te, których serce jest ze stiuku, nie mogą bez głębokiego wrażenia patrzeć na serdeczną przyjaciółkę która straciła zmysły.
Następnie, stosunki Djany z Lucjanem, mimo że zerwane od półtora roku, zostawiły księżnej natyle wspomnień, aby żałosna śmierć chłopca wstrząsnęła i nią do głębi. Djana widziała całą noc tego pięknego młodzieńca, tak pełnego uroku, poezji, umiejącego tak dobrze kochać... wiszącego na oknie tak jak go malowała Leontyna w napadach maligny. Przechowywała upajające listy Lucjana, pokrewne tym jakie Mirabeau pisywał do Zofji, ale bardziej literackie, wypieszczone, listy te bowiem dyktowała najpotężniejsza z namiętności: próżność! Posiadać czarującą księżnę, popełniającą dlań szaleństwa — szaleństwa poufne, rozumie się — szczęście to zawróciło w głowie Lucjanowi. Duma kochanka wlała natchnienie w poetę. To też, księżna zachowała te do szpiku wzruszające listy — jak czasem starcy gromadzą sprośne ryciny — dla niebotycznych pochwał, oddawanych temu, co w niej było najmniej książęcego.
— I umarł... umarł w haniebnem więzieniu! powtarzała w duchu chowając z przerażeniem listy, skoro usłyszała pokojówkę delikatnie pukającą do drzwi.
— Pani Camusot, w niezmiernie ważnej sprawie tyczącej księżnej pani, rzekła pokojowa.
Djana zerwała się na równe nogi w popłochu.
— Ach! rzekła patrząc na Amelję która przybrała fizjognomję zastosowaną do okoliczności, zgaduję wszystko! Chodzi o listy... Och! moje listy!... och! moje listy!...
I osunęła się na kozetkę. Przypomniała sobie w tej chwili, iż, w rozwydrzeniu namiętności, odpowiadała Lucjanowi z tego samego tonu, sławiła poezję mężczyzny tak jak on śpiewał pochwały kobiety, i w jakich dytyrambach!
— Niestety! tak, księżno, przychodzę ocalić pani więcej niż życie, chodzi o twój honor... Niech się pani opamięta, trzeba się ubrać, chodźmy do księżnej de Grandlieu; szczęściem dla pani, nie pani jedna jest tu narażona...
— Ależ Leontyna spaliła wczoraj, jak mi mówiono, w Pałacu wszystkie listy znalezione u biednego Lucjana?
— Ależ, księżno, Lucjan był podszyty Jakóbem Collin! wykrzyknęła sędzina. Zapomina pani ciągle o strasznem wspólnictwie, które w istocie jest jedyną przyczyną śmierci tego nieodżałowanego młodzieńca. Otóż, ten Machiawel galer nie stracił głowy, o, nie!... Mąż mój ma pewność, iż ten potwór złożył w bezpiecznem miejscu najbardziej kompromitujące listy kochanek swego...
— Swego przyjaciela, dokończyła żywo księżna. Masz słuszność, ślicznotko, trzeba odbyć naradę u księstwa de Grandlieu. Jesteśmy wszyscy zainteresowani w tej sprawie, i, na szczęście, Sérizy dopomoże nam...
Niebezpieczeństwo, jak to widzieliśmy w poprzednich scenach, działa na duszę równie potężnie, jak najbardziej energiczne odczynniki na ciało. Jestto niby moralny stos Wolty. Może w niezbyt dalekiej przyszłości pochwycimy sposób, w jaki uczucie zagęszcza się we fluid, dość pokrewny z elektrycznością.
Fenomen ten objawił się jednako u księżnej i u galernika. Ta kobieta przybita, umierająca, po bezsennej nocy; ta dama tak wydziwiająca przy ubieraniu, odnalazła siły osaczonej lwicy i przytomność generała w ogniu. Djana wybrała sama suknie i oblekła się z szybkością gryzetki nawykłej obywać się bez służby. Był to taki cud, że garderobiana stanęła chwilę jak wryta. Patrzyła ze zdumieniem na swą panią, w koszuli, pozwalającą — może z niejaką przyjemnością — sędzinie oglądać, przez mgły batystu, ciało równie doskonałe jak Wenus Canowy. Był to niby klejnot w jedwabnej bibułce. Djana znalazła w lot sama swój gorset „miłosny“, spięty z przodu na jedną klamrę oszczędzającą kobiecie fatygi i straty czasu. Ogarnęła już koronki przy koszuli i rozmieściła należycie piękności biustu, kiedy pokojówka przyniosła halkę i dopełniła dzieła podając suknię. Gdy Amelja, na znak pokojowej, zapinała suknię z tyłu, pomagając dokończyć tualety, subretka podała pończochy, aksamitne pantofelki, szal i kapelusz. Amelja i pokojówka obuły każda jedną nogę.
— Księżna jest najpiękniejszą kobietą jaką widziałam, rzekła zręcznie Amelja, całując namiętnym gestem delikatne i gładkie kolano Djany.
— Na świecie niema nic podobnego, rzekła pokojowa.
— Cicho, Joaśka, daj pokój, odparła księżna. Ma pani dorożkę? rzekła do pani Camusot. Dobrze, ślicznotko, porozmawiamy w drodze.
I księżna zbiegła po wielkich schodach pałacu Cadignan, wkładając w pędzie rękawiczki, rzecz dotąd niewidziana!
— Do pałacu Grandlieu, a żywo! rzekła do lokaja, dając znak aby stanął z tyłu powozu.
Lokaj zawahał się, był to bowiem zwykły fiakier.
— A, proszę księżnej, księżna nic mi nie mówiła, że ten młody człowiek ma jej listy! Inaczej, mąż byłby się zupełnie inaczej wziął do rzeczy...
— Stan Leontyny tak mnie pochłonął, że zapomniałam o sobie, rzekła. Biedaczka była już przedwczoraj jak oszalała, osądź jak nią musiał wstrząsnąć wczorajszy wypadek! Och! gdybyś wiedziała, dziecko, cośmy za ranek spędziły wczoraj... Nie, to można wyrzec się miłości! Wczoraj, kiedyśmy błąkały się z Leontyną, wleczone przez ohydną starą makarelę, po tych cuchnących i krwawych zaułkach nazwanych przybytkiem Sprawiedliwości, mówiłam do niej: „Czyż nie miałoby się ochoty upaść na kolana i krzyczeć, jak pani de Nucingen, kiedy, w drodze do Neapolu, przeszła straszliwą burzę na morzu Śródziemnem: Mój Boże! ocal mnie, i już nigdy! Och, tak, te dwa dni zaważą w mem życiu! Jakież my jesteśmy głupie aby pisać!... Ale cóż, kobieta kocha! dostaje stronnice które przez oczy wdzierają się żarem do serca, i wszystko się w nas pali! i pierzcha rozsądek, i odpisuje się...
— Poco pisać, kiedy można działać? rzekła pani Camusot.
— To tak pięknie gubić się!... wykrzyknęła dumnie księżna. To rozkosz duszy.
— Piękne kobiety, odparła skromnie pani Camusot, są usprawiedliwione, mają o tyle więcej od nas sposobności do pokus!
Księżna uśmiechnęła się.
— Jesteśmy zawsze za szlachetne, podjęła Djana. Będę tak robiła jak ta piekielna d’Espard.
— Jakże ona robi? spytała ciekawie sędzina.
— Napisała w życiu z tysiąc czułych bilecików.
— Aż tyle!... wykrzyknęła Camuzocina, przerywając księżnej.
— Tak, ale nie możnaby w nich znaleźć ani jednego kompromitującego zdania...
— Księżna nie byłaby zdolna zachować tego chłodu, tej rozwagi, odparła pani Camusot. Pani jest kobietą, jesteś z tych aniołów które nie umieją się oprzeć djabłu.
— Poprzysięgłam sobie już nigdy nie pisać. W ciągu całego życia pisałam tylko do tego nieszczęsnego Lucjana... Zachowam jego listy do śmierci. Moja ślicznotko, to ogień, a człowiek potrzebuje czasem...
— Gdyby je kto znalazł! szepnęła pani Camusot z dyskretnie wstydliwym gestem.
— Ba! powiedziałabym że to listy z zaczętego romansu: bo wszystko przepisałam, a spaliłam oryginały!
— Och, jako nagrodę niech mi księżna pozwoli przeczytać...
— Może, rzekła księżna. Przekonasz się wówczas, moja mała, że do Leontyny nie pisywał takich.
To ostatnie słowo zawierało całą kobietę, kobietę wszystkich czasów i krajów.
Podobna żabie z bajki Lafontaine’a, pani Camusot omal nie pękła z przyjemności wkraczając do pałacu Grandlieu w towarzystwie pięknej Djany. Miała zadzierzgnąć tego ranka stosunki tak potrzebne dla jej ambicji. Już słyszała jak ją tytułują: „Pani prezydentowo“. Doświadczała niewymownej rozkoszy pokonania olbrzymich zapór, z których główną była nieudolność jej męża, sekretna jeszcze, ale jej dobrze znana. Postawić na świeczniku miernotę! to dla kobiety, jak dla monarchów, rozkosz ta sama która skusiła tylu wielkich aktorów i która polega na tem aby doprowadzić lichą sztukę do setki przedstawień. To upojenie egoizmu: to poniekąd saturnalia władzy. Władza zdobywa świadomość swej siły jedynie przez to dzikie nadużycie aby uwieńczyć jakąś niedorzeczność palmami powodzenia, znieważając tem genjnsz, jedyną siłę której władza nie może dosięgnąć. Promocja konia Kaliguli, ta cesarska farsa, miała i będzie miała zawsze mnogość przedstawień.
W kilka minut, z wykwintnego nieładu w jakim znajdowała się sypialnia pięknej Djany, księżna i sędzina zanurzyły się w poprawność wspaniałego i surowego zbytku pałacu Grandlieu.
Księżna, wielce nabożna Portugalka, wstawała codzień o ósmej, aby wysłuchać mszy w kościółku św. Walerego opodal pałacu. Po pierwszych słowach jakie Djana szepnęła jej do ucha, pobożna kobieta udała się do pokojów księcia, którego sprowadziła niebawem. Książę objął panią Camusot szybkiem spojrzeniem, jakiem wielcy panowie umieją odczytać całą egzystencję, a często i duszę. Tualeta Amelji znacznie pomogła księciu do przejrzenia tego mieszczańskiego życia od Alençon do Mantes, i od Mantes do Paryża.
Ach, gdyby sędzina miała świadomość tego książęcego daru, nie zdołałaby tak mile wytrzymać grzeczno-ironicznego spojrzenia, w którem ona widziała tylko grzeczność. Nieświadomość sprawia nieraz to samo co wyrachowanie.
— To pani Camusot, córka Thiriona, woźnego królewskiego gabinetu, rzekła księżna do męża.
Książę skłonił się bardzo grzecznie żonie sędziego i twarz jego straciła nieco swej powagi. Zadzwonił, zjawił się lokaj.
— Weźmiesz powóz i pojedziesz na ulicę Honoré-Chevalier. Zadzwonisz tam do furtki pod liczbą 10; służącemu, który ci otworzy, powiesz że proszę jego pana aby przybył tutaj: jeśli jest w domu, przywieziesz go z sobą. Powołaj się na moje nazwisko; to wystarczy aby usunąć wszelkie trudności. Staraj się zabawić nie dłużej niż kwadrans.
Drugi służący, pokojowiec księżnej, zjawił się natychmiast po odejściu tamtego.
— Udasz się w mem imieniu do księcia de Chaulieu i oddasz tę kartę.
Książę podał swój bilet zagięty w pewien sposób. Kiedy dwaj przyjaciele potrzebowali widzieć się natychmiast w jakiejś pilnej i tajemniczej sprawie która nie pozwalała pisać, mieli między sobą ten znak.
Okazuje się, iż, na wszystkich piętrach społecznych, obyczaje są podobne i różnią się jedynie sposobem, tonem, odcieniem. Wielki świat ma swoją złodziejską gwarę; ale gwara ta nazywa się stylem.
— Czy pani jest zupełnie pewna istnienia rzekomych listów pisanych przez pannę Klotyldę do tego młodego człowieka? spytał książę.
I zapuścił w panią Camusot spojrzenie jak marynarz sondę.
— Nie widziałam ich, ale można się tego obawiać, odparła ze drżeniem.
— Moja córka nie mogła napisać nic takiego, czegoby się trzeba wstydzić! wykrzyknęła księżna.
— Biedna księżna! pomyślała Djana, rzucając księciu de Grandlieu spojrzenie które przejęło go dreszczem.
— Co ty myślisz, moja złota Djanko, szepnął książę do ucha pani de Maufrigneuse, odciągając ją na bok.
— Klotylda, mój drogi, jest tak zadurzona w Lucjanie, że naznaczyła mu schadzkę przed wyjazdem. Gdyby nie mała de Lenoncourt, byłaby z nim może uciekła gdzieś w lasy. Wiem, że Lucjan pisywał do Klotyldy listy zdolne zawrócić w głowie świętej! Jest nas trzy córki Ewy, omotane przez węża korespondencji...
Książę i Djana podeszli z powrotem do księżnej i do pani Camusot, które rozmawiały półgłosem. Amelja, idąc w tem za radą księżnej de Maufrigneuse, uderzyła w ton dewocji aby pozyskać serce dumnej Portugalki.
— Jesteśmy na łasce ohydnego galernika! rzekł książę z wymownym ruchem ramion. Oto co znaczy wpuszczać w dom ludzi których się nie jest zupełnie pewnym! Powinno się, nim się kogoś dopuści, znać dobrze jego majątek, rodzinę, przeszłość...
Zdanie to stanowi, z arystokratycznego punktu widzenia, morał niniejszej historji.
— Stało się, rzekła księżna de Maufrigneuse. Myślmy o tem aby ocalić biedną panią de Sérizy, Klotyldę i mnie.
— Trzeba czekać na Henryka, którego wezwałem; ale wszystko zależy od osoby, po którą udał się Gentil. Dałby Bóg, aby ten człowiek był w tej chwili w Paryżu! — Pani, dodał zwracając się do sędziny, dziękuję że pani pomyślała o nas...
Było to delikatne pożegnanie. Córka woźnego królewskiego gabinetu miała na tyle sprytu aby zrozumieć; ale księżna de Maufrigneuse, z owym cudownym wdziękiem który jednał jej tyle pobłażania i przyjaźni, wzięła Amelję za rękę i wskazała ją w znaczący sposób obojgu księstwu.
— Poczciwa mała, toż ona zerwała się o świcie aby ocalić nas wszystkich; należy się jej więcej niż wdzięczne wspomnienie... Po pierwsze, oddała mi już usługi których się nie zapomina; powtóre jest nam z duszą oddana, ona i jej mąż. Przyrzekłam postarać się o awans dla pana Camusot i proszę abyście go bezwarunkowo poparli, jeśli mnie kochacie.
— Nie potrzebowała pani tego zalecenia, rzekł książę do sędziny. Rodzina Grandlieu pamięta zawsze usługi, jakie jej ktoś wyświadczył. Ludzie oddani królowi będą mieli niedługo sposobność odznaczenia się, zażądamy od nich wszystkich poświęceń, męża pani postawimy na wyłomie...
Pani Camusot wyszła dumna, szczęśliwa, dławiąc się nadziejami. Wróciła do domu tryumfująca, podziwiała samą siebie, drwiła sobie z niechęci generalnego prokuratora. Mówiła w duchu:
— Gdybyśmy tak wysadzili pana de Granville!
Wyprawiono panią Camusot w samą porę. Książę de Chaulieu, jeden z ulubieńców króla, spotkał się pod wjazdem z tą mieszczką.
— Henryku! wykrzyknął książę de Grandlieu do przyjaciela, biegnij proszę cię do zamku, staraj się widzieć z królem, powiem ci o co chodzi.
I pociągnął księcia do framugi, gdzie już poprzednio rozmawiał z lekką i wdzięczną Djaną.
Od czasu do czasu, książę de Chaulieu spoglądał ukradkiem na szaloną księżnę, która, rozmawiając z księżną nabożną i poddając się jej morałom, odpowiadała na „oko“ księcia de Chaulieu.
— Drogie dziecko, rzekł wreszcie książę de Grandlieu ukończywszy naradę, bądź-że już raz rozsądna. No, dodał ujmując ręce Djany, zachowaj-że pozory, nie narażaj się, nie pisz nigdy! Listy, moja droga, spowodowały tyleż nieszczęść prywatnych co publicznych... To, co możnaby wybaczyć młodej dziewczynie jak Klotylda, kochającej poraz pierwszy, jest nie do usprawiedliwienia u...
— Starego grenadjera, który bywał w ogniu! rzekła księżna pokrzywiając się księciu.
Mina i koncept wywołały uśmiech na zgnębionych twarzach obu książąt a nawet pobożnej księżnej.
— Cztery lata minęło, jak nie pisałam czułych liścików!... No cóż, jesteśmy ocalone? spytała Djana, która, pod dziecinnemi figlami, skrywała niepokój.
— Jeszcze nie! rzekł książę de Chaulieu. Nie macie pojęcia, jak wszelkie samowolne postępki są dziś utrudnione. Dla konstytucyjnego króla to jest jak niewierność dla mężatki; to jego zdrada małżeńska.
— Jego słodki grzeszek! rzekł książę de Grandlieu.
— Owoc zakazany! rzekła Djana z uśmiechem. Och! chciałabym być rządem; dla mnie nie istnieje już ten owoc; schrupałam wszystko.
— Och! droga! droga! rzekła nabożna księżna, idziesz za daleko.
Dwaj książęta, słysząc powóz zatrzymujący się z kopyta przed wjazdem, skłonili się paniom i przeszli do gabinetu, dokąd wprowadzono nowoprzybyłego. Był nim nie kto inny jak naczelnik kontr-policji Dworu, policji politycznej, tajemniczy i potężny Corentin.
— Proszę, rzekł książę de Grandlieu, proszę, panie de Saint-Denis.
Corentin, zdziwiony pamięcią księcia, przeszedł pierwszy, skłoniwszy się głęboko obu magnatom.
— To zawsze o tego samego człowieka, lub z jego przyczyny, drogi panie, rzekł książę de Grandlieu.
— Ależ on nie żyje.
— Został jego kompan, zauważył książę de Chaulieu, groźny kompan.
— Galernik Collin, dorzucił Corentin.
— Mów, Ferdynandzie, rzekł książę de Chaulieu do byłego ambasadora.
— Nędznik ten stał się niebezpieczny, podjął ten; aby sobie stworzyć rękojmię, zagarnął listy pisane przez panie de Sérizy i de Maufrigneuse do jego kreatury, do Lucjana Chardon. Zdaje się że to był system tego młodego człowieka wyłudzać namiętne listy w odpowiedzi na swoje; panna de Grandlieu podobno też pisała do niego parę razy; można się tego obawiać przynajmniej, a nie mamy sposobu dowiedzenia się prawdy, córka bawi w podróży...
— Ten laluś, odparł Corentin, niezdolny był do takiej przezorności!... To głowa księdza Karlosa Herrery!
Corentin oparł głowę na dłoni i zadumał się.
— Pieniądze!... ten człowiek ma ich więcej od nas, rzekł. Estera Gobseck posłużyła mu za przynętę, na którą złowił blisko dwa miljony w tem bajorze złota nazwanem Nucingen.. Dajcie mi panowie swobodną rękę i dyskrecjonalne środki, a uwolnię was od tego człowieka!...
— A... listy? spytał książę de Grandlieu.
— Słuchajcie, panowie! rzekł Corentin wstając z wyrazem rozgorączkowania na lisiej twarzy.
Zanurzył ręce w czarne flanelowe spodnie ze strzemiączkami. Ten wielki aktor historycznego dramatu naszych czasów włożył jedynie kamizelkę i surdut, nie przewdział spodni; wiedział jak możni panowie wdzięczni są za pośpiech w pewnych okolicznościach. Przechadzał się swobodnie po gabinecie, rozprawiając głośno jakgdyby był sam.
— To złoczyńca! można go wtrącić, bez procesu, do sekretnej w Bicêtre, bez styczności ze światem, i dać mu tam zdechnąć... Ale, przewidując ten wypadek, mógł dać zlecenia wspólnikom...
— Ależ on był w sekretnej, rzekł książę de Grandlieu, zaraz z początku, kiedy go ujęto niespodzianie u tej kobiety.
— Czyż istnieje zamknięcie dla tego chwata? odparł Corentin. On jest tak kuty... tak kuty... jak ja!
— Co robić? spytali się wzajem spojrzeniem magnaci.
— Moglibyśmy odesłać draba bezzwłocznie na galery... do Rochefort, zginie tam do pół roku. Och! legalnie! rzekł w odpowiedzi na gest księcia de Grandlieu. Co pan chce! zbrodniarz nie oprze się dłużej niż sześć miesięcy upalnemu latu, kiedy się go zmusi do pracy na dobre, w wyziewach Charente. Ale to jest dobre jedynie wówczas, jeżeli ten człowiek nie zabezpieczył się co do listów. Jeżeli hultaj (co jest prawdopodobne) postarał się o gwarancje, trzebaby starać się je poznać. Jeżeli depozytarjusz listów jest ubogi, da się przekupić... Chodzi więc o to, aby pociągnąć za język Jakóba Collin. Cóż za pojedynek! będę pobity. Et, lepiej byłoby odkupić te papiery zapomocą innego papieru... ułaskawienia! — i dać mi tego człowieka do mego interesu. Collin, to jedyny człowiek zdatny na mego następcę, od czasu jak biedny Contenson i drogi Peyrade nie żyją. Ubił mi tych dwóch niezrównanych agentów, jakby w tej myśli aby stworzyć miejsce dla siebie. Widzicie tedy panowie, trzeba mi zostawić wolną rękę. Collin znajduje się w Conciergerie. Udam się do pana de Granville, do jego kancelarji. Poślijcież tam panowie ze mną jakąś zaufaną osobę; trzeba mi bardzo wysokiego ręczyciela... Macie panowie pół godziny czasu, potrzebuję około pół godziny na ubranie się, to znaczy na przeobrażenie się w to, czem mam być w oczach generalnego prokuratora.
— Panie, rzekł książę de Chaulieu, znam pańskie głębokie talenty, proszę tylko o jedno słowo. Czy pan ręczy za powodzenie?
— Tak, jeśli będę miał zupełnie wolną rękę, i słowo panów że nie spytacie mnie nigdy o nic. Plan mój jest gotów.
Ta złowróżbna odpowiedź przyprawiła dwóch magnatów o lekki dreszcz.
— Zatem, do dzieła! rzekł książę de Chaulieu. Pomieści pan tę sprawę w rachunku tych, które panu zazwyczaj powierzają.
Corentin skłonił się dwom wielkim panom i wyszedł.
Henryk de Lenoncourt, dla którego Ferdynand de Grandlieu kazał zaprządz powóz, udał się natychmiast do króla, do którego, mocą swego urzędu, miał wstęp w każdej chwili.
Tak więc, splecione razem różnorodne interesy wyżyn i nizin społecznych miały się spotkać w gabinecie generalnego prokuratora, wszystkie sprowadzone koniecznością, a reprezentowane przez trzech ludzi: Sprawiedliwość przez pana de Granville, rodzina przez Corentina, w obliczu tego straszliwego przeciwnika, Jakóba Collin, który ucieleśniał zło społeczne w jego dzikiej energji.
Cóż za pojedynek sprawiedliwości i samowoli, zjednoczonych przeciw galerom i ich potęgom! Galery, ten symbol zuchwalstwa depcącego rachubę i zastanowienie, zuchwalstwa dla którego dobre są wszystkie środki, które nie ma obłudy despotyzmu, które ohydnie ucieleśnia interesy pustego brzucha, krwawy, doraźny protest głodu! Czyż to nie jest atak i obrona? kradzież i własność? Straszliwa kwestja ustroju społecznego i ustroju natury rozgrywająca się na najmniejszej przestrzeni? Jest to wreszcie groźny i żywy obraz owych antyspołecznych kompromisów, jakie zbyt słabi przedstawiciele władzy zawierają z buntownikami.
Kiedy oznajmiono generalnemu prokuratorowi pana Camusot, dał znak aby go wprowadzono. Pan de Granville, który przeczuwał tę wizytę, chciał porozumieć się z sędzią co do zakończenia sprawy Lucjana. Zakończenie to nie mogło być tem samem które obmyślili wspólnie poprzedniego dnia, przed śmiercią biednego poety.
— Proszę, niech pan siada, panie Camusot, rzekł opadając na fotel.
Sam na sam z sędzią, pan de Granville nie ukrywał swego przygnębienia. Camusot spojrzał nań, i ujrzał na tej hartownej twarzy śmiertelną bladość, wyczerpanie, zwątpienie, zdradzające cierpienia okrutniejsze może od cierpień skazanego na śmierć, któremu oznajmiono odrzucenie rekursu. A przecież czytanie tego orędzia, znaczy, wedle obyczajów sądownictwa: „Gotuj się, oto ostatnia godzina!“
— Przyjdę później, panie hrabio, rzekł Camusot, mimo że sprawa jest pilna....
— Zostań pan, rzekł generalny prokurator z godnością. Prawdziwy sługa Sprawiedliwości, panie Camusot, winien znosić swe cierpienia i umieć je ukrywać. Moja wina, jeśli pan zauważył ślady wzruszeń...
Camusot uczynił gest.
— Dałby Bóg, panie Camusot, abyś pan nigdy nie poznał tych najcięższych prób naszego życia! To aż nadto aby powalić człowieka. Spędziłem noc u jednego z moich najserdeczniejszych przyjaciół, a mam ich tylko dwóch, Oktawa de Bauvan i hrabiego de Sérizy. Przesiedzieliśmy, pan de Sérizy, hrabia Oktaw i ja, od szóstej wieczór do szóstej rano, przechodząc na zmianę z salonu do łoża pani de Sérizy, drżąc za każdym razem iż zastaniemy ją bez życia lub też bez zmysłów na zawsze. Desplein, Bianchon, Sinard z dwiema dozorczyniami nie opuścili jej pokoju. Hrabia ubóstwia żonę. Pomyśl pan, co za noc spędziłem między kobietą oszalałą z miłości, a przyjacielem oszalałym z rozpaczy. Mąż stanu nie rozpacza tak jak głupiec! Sérizy, spokojny jak na swoim fotelu w Radzie Stanu, wił się na krześle aby nam ukazać niewzruszoną twarz... pot perlił to czoło pochylone tyloma pracami. Spałem od piątej do ósmej, znużony, wyczerpany, a miałem tu być o wpół do dziewiątej aby zarządzić egzekucję. Wierz mi pan, panie Camusot, kiedy sędzia tarzał się przez całą noc w otchłaniach boleści, czując rękę Boga ciążącą na ziemskich sprawach i bijącą okrutnie w najszlachetniejsze serca, bardzo mu trudno usiąść tu przy biurku i powiedzieć sobie chłodno: „Strąćcie, o czwartej rano, głowę! obróćcie w nicość stworzenie boskie pełne życia, siły, zdrowia!“ A jednak, to mój obowiązek!... Powalony boleścią, mam kazać wznieść rusztowanie...
„Skazaniec nie wie, że sędzia przechodzi męki równe jego mękom. W tej chwili, związani z sobą jedną ćwiartką papieru, ja — społeczeństwo które się mści, on — zbrodnia gotująca się do pokuty, przedstawiamy dwa oblicza tego samego obowiązku, dwa istnienia zespolone na chwilę mieczem prawa. Któż się użali tych głębokich bólów sędziego? kto go w nich pocieszy?... Chlubą naszą jest zagrzebać je na dnie serca! Ksiądz, który życie ofiarował Bogu; żołnierz, gotów tysiąc razy zadawać i ponieść śmierć dla kraju, wydają mi się szczęśliwsi niż sędzia ze swemi wątpliwościami, obawami, straszliwą odpowiedzialnością.
„Wie pan, kto ma być wydany na stracenie? ciągnął generalny prokurator: dwudziestosiedmioletni młodzieniec, piękny jak nasz wczorajszy zmarły, jasnowłosy jak on... Głowę jego uzyskaliśmy wbrew spodziewaniom; były jedynie dowody paserstwa. Mimo wyroku, ten chłopiec nic nie wyznał! Siedemdziesiąt dwa dni opiera się wszystkim próbom, wciąż powiada że jest niewinny. Od dwóch miesięcy, mam na barkach dwie głowy!... Osądź pan, co za cios dla Sprawiedliwości, gdyby się kiedyś okazało, że zbrodnię, za którą ma umrzeć, popełnił kto inny!
„W Paryżu, wszystko nabiera straszliwej wagi: najdrobniejsze wydarzenia sądowe stają się politycznemi.
„Sądy przysięgłych, ta instytucja, której rewolucyjni prawodawcy przypisywali tyle siły, są czynnikiem ruiny społecznej; chybiają swemu zadaniu, nie chronią dostatecznie społeczeństwa. Sąd przysięgłych igra ze swemi obowiązkami. Przysięgli dzielą się na dwa obozy, z których jeden nie uznaje kary śmierci, z czego wynika zupełne obalenie równości wobec prawa. Jakaś straszliwa zbrodnia, weźmy ojcobójstwo, uzyskuje w jednym okręgu wyrok uniewinniający[5], gdy w drugim, zbrodnia aby tak rzec pospolita karana jest śmiercią. Co byłoby, gdyby w naszym trybunale, w Paryżu, dał głowę niewinny!
— To zbiegły galernik, zauważył nieśmiało Camusot.
— W rękach opozycji i prasy stałby się barankiem bez zmazy! wykrzyknął pan de Granville, a obmycie go z win dałoby wdzięczne pole liberałom, gdyż jestto Korsykanin, fanatyk pojęć swego kraju, morderstwa jego są dziełem wendetty!... Na tej wyspie, ktoś kto sprzątnie wroga, uchodzi w oczach własnych i ogółu za dzielnego człowieka. — Och! prawdziwi sędziowie są bardzo nieszczęśliwi! Wierz mi pan, powinniby żyć oddzielnie od społeczeństwa, jak niegdyś kapłani. Świat widziałby ich jedynie wówczas, gdy, w oznaczonych godzinach, wychodzą ze swych cel, poważni, starzy, czcigodni, sądzący na sposób starożytnych arcykapłanów, którzy jednoczyli władzę sądowniczą i duchowną. Widywanoby nas jedynie na sędziowskich krzesłach... Dziś, widząc nas w salonach, w rodzinie, w życiu, poruszanych namiętnościami; snadnie możemy wydać się komiczni, zamiast być groźni...
Ten rozpaczliwy krzyk, punktowany pauzami i wykrzyknikami, które dawały mu trudną do przelania na papier wymowę, przejął Camusota dreszczem.
— I ja, panie hrabio, rzekł, rozpocząłem wczoraj naukę cierpień naszego stanu!... Omal sam nie przypłaciłem życiem śmierci tego młodzieńca, nie zrozumiał mej intencji, nieszczęśnik zabrnął dobrowolnie...
— Ech! nie trzeba go było przesłuchiwać, wykrzyknął pan de Granville; tak łatwo jest oddać usługę przez poniechanie!...
— A prawo? odparł Camusot; uwięziony był od dwóch dni!...
— Stało się, podjął generalny prokurator. Naprawiłem jak mogłem to, co, oczywiście, jest nie do naprawienia. Powóz mój i liberja są na pogrzebie biednego słabego poety. Sérizy zrobił jak ja; co więcej, przyjmuje obowiązek, jaki mu przekazał ów nieszczęśliwy: będzie wykonawcą testamentu. Za cenę tej obietnicy, uzyskał od żony spojrzenie, w którem błysnęła przytomność. Wreszcie, hrabia Oktaw osobiście bierze udział w pogrzebie.
— A więc, panie hrabio, rzekł Camusot, kończmy dzieło. Pozostaje nam więzień bardzo niebezpieczny. Jestto, wie pan równie dobrze jak ja, Jakób Collin. Tożsamość nędznika zostanie urzędownie stwierdzona...
— Jesteśmy zgubieni! wykrzyknął pan de Granville.
— Jest w tej chwili w celi skazaniec na śmierć, który był dlań niegdyś na galerach tem, czem Lucjan w Paryżu... jego pupilem! Bibi-Lupin przebrał się za żandarma, aby być obecny przy tem spotkaniu.
— Czemu policja się w to mięsza? rzekł generalny prokurator; nie powinna działać inaczej niż z mego rozkazu.
— Całe więzienie będzie wiedziało, że mamy w ręku Jakóba Collin... Otóż, przychodzę panu powiedzieć, że ten zuchwały zbrodniarz musi posiadać najniebezpieczniejszą korespondencję pani de Sérizy, księżnej de Maufrigneuse i panny Klotyldy de Grandlieu.
— Czyś pan tego pewny?... spytał pan de Granville z bolesnem zdziwieniem.
— Osądź pan, panie hrabio, czy mam powód obawiać się tego nieszczęścia... Kiedym rozwinął plik listów znalezionych u tego nieszczęśliwego młodzieńca, Collin objął go bystrem spojrzeniem, z uśmiechem, co do którego sędzia śledczy nie mógł się omylić. Zbrodniarz równie głęboki jak Collin nie wypuściłby z rąk takiej broni. Co pan powie o tych dokumentach, w rękach obrońcy, którego ten hultaj wybierze z pomiędzy przeciwników rządu i arystokracji! Żona moja, dla której pani de Maufrigneuse była bardzo łaskawa, poszła ją ostrzec; w tej chwili muszą być u księstwa de Grandlieu, gdzie odbywają naradę...
— Proces tego człowieka jest niemożliwy! wykrzyknął generalny prokurator wstając i mierząc gabinet wielkiemi krokami. Musiał złożyć dokumenty w jakiemś bezpiecznem miejscu...
— Wiem gdzie, rzekł Camusot.
Tem jednem słowem, sędzia śledczy wymazał wszystkie uprzedzenia, jakie generalny prokurator powziął przeciw niemu.
— Gdzież tedy?... rzekł pan de Granville siadając z powrotem.
— Idąc z domu do Pałacu, zastanawiałem się nad tą smutną sprawą. Collin ma ciotkę — prawdziwą, nie zmyśloną ciotkę — co do której policja Stanu przesłała notatkę prefekturze. Jest wychowankiem i bożyszczem tej kobiety, siostry jego ojca, noszącej miano Joanny Collin. Hultajka ta jest właścicielką t. zw. magazynu mód i, przy pomocy stosunków jakie sobie wyrobiła w tym handlu, przenika tajemnice wielu ludzi. Jeżeli Collin powierzył komuś pieczę nad owymi zbawczemi dlań papierami, to tej istocie; przytrzymamy ją...
Generalny prokurator objął Camusota spojrzeniem, które znaczyło: „Nie taki głupi jak myślałem wczoraj; tylko jeszcze młody, nie umie powodować cuglami Sprawiedliwości“.
— Ale, rzekł Camusot, aby osiągnąć cel, trzebaby zmienić wszystkie postanowienia jakie powzięliśmy wczoraj, przychodzę tedy prosić o radę, o rozkazy...
Generalny prokurator ujął nóż do przecinania kartek i uderzał nim lekko o stół, jednym z owych gestów właściwych wszystkim myślicielom, kiedy utoną całkowicie w zadumie.
— Trzy wielkie rodziny w niebezpieczeństwie! wykrzyknął. Nie wolno zrobić jednego fałszywego kroku!... Masz pan słuszność, przedewszystkiem, idźmy za maksymą Fouchégo: Aresztujmy! Trzeba bezzwłocznie zamknąć z powrotem w sekretnej Jakóba Collin.
— W ten sposób piętnujemy go jako złoczyńcę... Hańbimy pamięć Lucjana...
— Okropna sprawa! rzekł pan de Granville, zewsząd niebezpieczeństwo...
W tej chwili wszedł dyrektor Conciergerie, zapukawszy; ale gabinet generalnego prokuratora jest tak dobrze strzeżony, że jedynie ktoś domowy może zapukać do drzwi.
— Panie hrabio, rzekł, obwiniony noszący miano Karlosa Herrera pragnie z panem mówić.
— Czy stykał się z kim? spytał generalny prokurator.
— Z więźniami; od wpół do ósmej znajduje się na łące. Odwiedził skazanego na śmierć, który, jak się zdaje, coś mu wyśpiewał.
Pan de Granville, pod wrażeniem jednego słowa sędziego śledczego, które stało się dlań błyskiem światła, spostrzegł korzyść, jaką możnaby wydobyć — dla uzyskania listów — z zażyłości między Jakóbem Collin a Teodorem Calvi. Szczęśliwy że ma powód do odwleczenia egzekucji, generalny prokurator przywołał gestem pana Gault.
— Zamiarem moim jest, rzekł, odłożyć stracenie do jutra; ale niech nikt w Conciergerie nie domyśla się odwłoki. Bezwarunkowe milczenie. Niech na pozór mistrz dozoruje przygotowań. Przyślij pan tu, pod dobrą strażą, tego kanonika; reklamuje go u nas ambasada hiszpańska. Żandarmi przeprowadzą imć Karlosa pańskiem specjalnem przejściem, aby nie spotkał nikogo po drodze. Uprzedź pan tych ludzi aby go prowadzili we dwóch, każdy pod jedno ramię, i nie opuszczali aż do drzwi mego gabinetu... Czy pan jest pewien, panie Gault, że ten niebezpieczny cudzoziemiec nie mógł się zetknąć z nikim prócz więźniów?
— A! w chwili gdy wychodził z celi skazanego na śmierć, zjawiła się pewna dama żądająca się z nim widzieć...
Tu, dwaj sędziowie wymienili spojrzenie, i jakie spojrzenie!
— Co za dama? spytał Camusot.
— Jego penitentka... margrabina, odparł pan Gault.
— Coraz gorzej! wykrzyknął pan de Granville, spoglądając na Camusota.
— Przyprawiła swem piżmem o migrenę żandarmów i dozorców, ciągnął pan Gault zmięszany.
— Nic nie jest obojętne w pańskich funkcjach, rzekł surowo generalny prokurator. Conciergerie nie darmo jest tak obmurowana. W jaki sposób ta dama weszła?
— Miała prawidłowe pozwolenie, panie hrabio, odparł dyrektor. Ta dama, ubrana bez zarzutu, w towarzystwie strzelca i lokaja, w sutym powozie, przybyła odwiedzić swego spowiednika, nim uda się na pogrzeb nieszczęśliwego młodzieńca, którego ciało...
— Niech mi pan przyniesie pozwolenie prefektury, rzekł pan de Granville.
— Wystawione na zlecenie Jego Ekscelencji hrabiego de Sérizy.
— Jak wyglądała ta kobieta?
— Nam się zdawało, że... przyzwoicie...
— Widział pan jej twarz?
— Miała czarny welon.
— Co mówili?
— Ależ... dewotka z książką do nabożeństwa... co mogła mówić... Poprosiła księdza o błogosławieństwo... uklękła...
— Długo rozmawiali z sobą? spytał sędzia.
— Ani pięciu minut; ale nikt z nas nic nie zrozumiał: prawdopodobnie po hiszpańsku.
— Niech nam pan powie wszystko, rzekł generalny prokurator. Powtarzam panu, najmniejszy szczegół posiada olbrzymią wagę. Niech to panu posłuży za przykład.
— Płakała, panie hrabio.
— Płakała naprawdę?
— Niemogliśmy dojrzeć, kryła twarz w chustce. Zostawiła trzysta franków dla więźniów.
— To nie ona! zawołał Camusot.
— Bibi-Lupin, dodał pan Gault, wykrzyknął: „To hultajka!“
— On się zna na tem, rzekł pan de Granville. — Wystaw pan rozkaz uwięzienia, dodał patrząc na Camusota, i żywo opieczętować mieszkanie, wszystko! Ale w jaki sposób uzyskała polecenie pana de Sérizy?... Niech mi pan przyniesie pozwolenie prefektury... spiesz pan, panie Gault. Przyślij mi pan prędko tego księdza. Póki go będziemy mieli tu, niema niebezpieczeństwa. A w ciągu dwóch godzin rozmowy, można zrobić w duszy człowieka wiele drogi.
— Zwłaszcza generalny prokurator taki jak pan, rzekł układnie Camusot.
— Będzie nas dwóch, odparł grzecznie generalny prokurator.
I utonął z powrotem w zadumie.
— Powinnoby się stworzyć, we wszystkich rozmównicach więziennych, miejsce dozorcy, któreby się dawało, z dobrą płacą, jako emeryturę najzręczniejszym i najgorliwszym agentom, rzekł po długiej pauzie. Bibi-Lupin powinienby na takiej posadzie dokończyć życia. Mielibyśmy oko i ucho w miejscu, które wymaga bystrzejszego dozoru niż obecny. Gault nie umiał nam powiedzieć nic stanowczego.
— Jest tak zajęty! rzekł Camusot; ale, pomiędzy sekretnemi a nami istnieje luka, a nie powinnoby jej być. Aby przybyć z Conciergerie do naszych gabinetów, przechodzi się przez korytarze, dziedzińce, schody. Uwaga agentów nie może być wieczna, gdy więzień wciąż myśli o sobie.
— Znalazła się już, jak mi mówiono, jakaś dama na drodze Jakóba Collin, wówczas gdy go prowadzono z sekretnej na śledztwo. Kobieta ta dotarła aż do strażnicy, aż do schodków wiodących z Łapki na myszy, powiedzieli mi to woźni, i połajałem żandarmów z tego powodu.
— Och! Pałac należałoby cały przebudować, rzekł pan de Granville; ale to jest dwadzieścia lub trzydzieści miljonów... Spróbuj pan żądać od panów posłów trzydziestu miljonów dla Sądu!
Dały się słyszeć liczne kroki i szczęk broni. Widocznie prowadzono Jakóba Collin.
Generalny prokurator oblókł twarz w maskę powagi, pod którą człowiek znikł. Camusot poszedł za przykładem szefa.
W istocie, woźny otworzył drzwi; ukazał się Jakób, spokojny, bez śladu zmięszania.
— Chciał pan ze mną mówić, rzekł dygnitarz, słucham.
— Panie hrabio, jestem Jakób Collin, poddaję się.
Camusot zadrżał, generalny prokurator zachował spokój.
— Musi pan się domyślać, że mam przyczyny aby postąpić w ten sposób, ciągnął Jakób, obejmując obu sądowników drwiącem spojrzeniem. Sprawiam panom ogromny kłopot; gdybym pozostał hiszpańskim księdzem, kazalibyście mnie żandarmom odprowadzić do granicy, a tam, hiszpańskie bagnety uwolniłyby was odemnie!
Dwaj sędziowie pozostali niewzruszeni i milczący.
— Panie hrabio, ciągnął złoczyńca, powody które każą mi tak czynić są jeszcze poważniejsze niż te które przytaczam, mimo iż te są mi djabelnie osobiste; ale mogę je powierzyć jedynie panu samemu... Gdyby się pan obawiał..
— Obawiać? kogo? czego? rzekł hrabia de Granville.
Postawa, oblicze, gest, spojrzenie, uczyniły w tej chwili z tego wielkiego urzędnika żywy obraz Sprawiedliwości, która powinna dawać najpiękniejsze wzory odwagi cywilnej. W tej krótkiej chwili, stanął na wysokości sędziów dawnego Parlamentu, w czasach wojen domowych, kiedy-to prezydenci spotykali się twarzą w twarz ze śmiercią i byli z marmuru, jak posągi które im wzniesiono.
— Ależ... zostać sam na sam ze zbiegłym galernikiem.
— Zostaw nas pan, panie Camusot, rzekł żywo generalny prokurator.
— Chciałem zaproponować, aby mi pan kazał skuć ręce i nogi, dodał zimno Collin obejmując obu sędziów mrocznem spojrzeniem.
Urwał na chwilę, poczem ciągnął poważnie:
— Panie hrabio, posiadał pan jedynie mój szacunek, ale w tej chwili podziwiam pana...
— Uważa się pan za tak groźnego? spytał generalny prokurator tonem wzgardy.
Uważać się za groźnego! rzekł złoczyńca, poco? Jestem nim, i wiem o tem.
Wziął krzesło i usiadł ze swobodą człowieka, który wie że jest na wysokości przeciwnika, i że w rozmowie tej stają naprzeciw siebie dwie równe niemal potęgi.
W tej chwili, Camusot który przeszedł już próg i miał zamknąć drzwi za sobą, wszedł, podszedł znów do pana de Granville, i oddał mu dwa złożone papiery.
— Niech pan przejrzy, panie hrabio, rzekł, rozwijając jeden.
— Prosić tu pana Gault, wykrzyknął pani de Granville, skoro tylko odczytał imię pokojówki księżnej de Maufrigneuse, którą przypadkowo pamiętał.
Wszedł dyrektor Conciergerie.
— Niech nam pan opisze, rzekł mu do ucha generalny prokurator, kobietę która przyszła odwiedzić obwinionego.
— Mała, krępa, tłusta, zażywna, odparł Gault.
— Osoba, dla której wystawiono pozwolenie, jest wysoka i szczupła, rzekł pan de Granville. A wiek?
— Sześćdziesiąt lat.
— Chodzi o mnie, panowie? rzekł Jakób. Doprawdy, podjął dobrodusznie, niech panowie nie szukają. Osoba ta, to moja ciotka, prawdziwa ciotka, kobieta, staruszka. Mogę panom oszczędzić wielu kłopotów... Odszukacie moją ciotkę jedynie o tyle, o ile ja zechcę... Ej, jeżeli będziemy tak brnąć po omacku, nie zajdziemy nigdzie.
— Ksiądz dobrodziej nie mówi już z hiszpańska, rzekł Gault, nie plącze się...
— Ponieważ rzeczy są już dostatecznie poplątane, drogi panie Gault! odparł Jakób z gorzkim uśmiechem, bezceremonjalnie tytułując dyrektora po nazwisku.
W tejże chwili, Gault rzucił się ku generalnemu prokuratorowi i szepnął mu:
— Niech pan uważa, panie hrabio, ten człowiek jest w paroksyzmie wściekłości!
Pan de Granville spojrzał na Jakóba i zbrodniarz wydał mu się spokojny; ale niebawem uznał prawdę słów dyrektora. Ten złudny pozór krył zimne i straszliwe podrażnienie dzikiej bestji. Oczy Jakóba zwiastowały wulkaniczny wybuch, pięści zaciskały się. Był to tygrys zbierający się w sobie aby skoczyć na ofiarę.
— Zostawcie nas panowie, rzekł poważnie generalny prokurator, zwracając się do dyrektora więzienia i do sędziego.
— Dobrze pan zrobił, oddalając stąd mordercę Lucjana!... rzekł Collin nie dbając czy Camusot może usłyszeć; nie mogłem się już opanować, byłbym go udusił...
I pan de Granville zadrżał. Nigdy nie widział tyle krwi w oczach człowieka, takiej bladości, tyle potu na czole i podobnego skurczu mięśni.
— I maco zdałoby się to morderstwo? spytał spokojnie.
— Mścisz pan codziennie, lub zdaje ci się że mścisz, społeczeństwo, i pytasz o rację zemsty!... Nigdy tedy nie uczułeś w żyłach zemsty, żgającej wnętrzności?... Nie wiesz pan, że to ten głupiec go nam zabił? Bo pan kochałeś mego Lucjana, i on pana kochał! Ja pana znam na wylot, panie hrabio. Ten drogi chłopiec mówił mi wszystko, wieczorem, kiedy wracał do domu; układałem go do łóżka, jak piastunka kładzie spać swego malca i kazałem mu wszystko opowiadać... Zwierzał mi wszystko, najdrobniejsze wrażenia... Och, nigdy najlepsza matka nie kochała tak tkliwie jedynaka, jak ja tego anioła. Gdybyś pan wiedział! dobro rodziło się w tem sercu, jak kwiaty na łące. Był słaby, to jego jedyna wada, słaby jak struna lutni, tak silna kiedy się napina... To najpiękniejsze natury, słabość ich to poprostu czułość, zachwyt, zdolność rozkwitania w słońcu sztuki, miłości, piękna, które Bóg stworzył dla człowieka w tysiącznej postaci!... Tak, Lucjan powinien był być kobietą. Ach! czemuż nie powiedziałem temu dzikiemu bydlęciu, które stąd wyszło... Ach, panie, uczyniłem, wedle swej możności, jako więzień w obliczu sędziego, to co Bóg byłby uczynił aby ocalić syna, gdyby, chcąc go ocalić, towarzyszył mu przed Piłata!...
Strumień łez wypłynął z jasnych i żółtych oczu złoczyńcy, błyszczących wprzód jak oczy wygłodzonego wilka w stepach Ukrainy. Ciągnął dalej:
— Ten bałwan nie chciał nic zrozumieć, i zgubił to dziecko!... Panie, własnemi łzami oblałem trupa tego dziecka, modląc się do tego którego nie znam a który jest nad nami! Ja, który nie wierzę w Boga!... (Gdybym nie był materjalistą, nie byłbym sobą!...) Powiedziałem panu wszystko w jednem słowie! Pan nie wie, nikt w świecie nie wie co to boleść; ja jeden ją znam. Ogień boleści strawił tak zupełnie moje łzy, że tej nocy nie mogłem płakać. Płaczę teraz, bo czuję że mnie pan rozumie. Widziałem pana, przed chwilą, jak posąg Sprawiedliwości... Ach, panie, niedaj Bóg... (zaczynam weń wierzyć!)... nie daj Bóg, abyś miał poznać stan w którym się znajduję... Ten przeklęty sędzia wydarł mi duszę. Panie! panie! grzebię w tej chwili moje życie, mą piękność, cnotę, sumienie, całą moją siłę! Niech pan sobie wyobrazi psa, któremu chemik wyssie krew... To ja! ja jestem ten pies!... Oto czemu przyszedłem panu powiedzieć: „Jestem Collin, poddaję się!...“ Postanowiłem to dziś rano, kiedy mi przyszli wydrzeć to ciało, które całowałem jak szaleniec, jak matka, jak Dziewica musiała całować Jezusa w grobie... Chciałem oddać się Sprawiedliwości bez warunków... Teraz, muszę je postawić, dowie się pan czemu...
— Czy mówisz do pana de Granville czy do generalnego prokuratora?
Ci dwaj ludzie, Zbrodnia i Sprawiedliwość, spojrzeli po sobie. Zbrodniarz wzruszył głęboko sędziego, który uczuł boską litość dla tego nieszczęśnika, odgadł jego życie i uczucia. Wreszcie, hrabia (sędzia jest zawsze sędzią), który nie znał postępków Jakóba od czasu jego ucieczki, pomyślał że może zdoła zawładnąć duszą tego zbrodniarza, winnego, ostatecznie, jedynie fałszerstwa. Pokusił się spróbować szlachetności wobec tej natury, stopionej, jak bronz, z rozmaitych metali, ze złego i dobrego. Wreszcie, pan de Granville, który dożył pięćdziesięciu trzech lat nie poznawszy wzajemnej miłości, czuł, jak wszyscy ludzie niekochani, podziw dla tkliwych natur. Może ta rozpacz mieszkająca w duszy wielu mężczyzn którzy zaznali jedynie szacunku lub przyjaźni kobiet, była tajemnym węzłem zażyłości pp. de Bauvan, de Granville i de Sérizy; wspólne nieszczęście, jak wzajemne szczęście, nastraja dusze na jeden kamerton.
— Ma pan jeszcze przyszłość! rzekł generalny prokurator, mierząc złoczyńcę spojrzeniem inkwizytora.
Galernik uczynił gest, którym wyraził zupełną obojętność co do swej osoby.
— Lucjan zostawił testament, którym zapisuje panu trzysta tysięcy...
— Biedny! biedny mały! biedny mały! wykrzyknął Jakób Collin; zawsze zanadto uczciwy! Ja wcielałem wszystkie złe uczucia; on był tem co dobre, szlachetne, piękne, wzniosłe! Niepodobna zmienić tak pięknej duszy! Brał odemnie jedynie pieniądze!
To zupełne wyrzeczenie się własnej osobowości, którą generalny prokurator daremnie starał się wskrzesić, stanowiło taki dowód szczerości strasznych słów tego człowieka, iż pan de Granville przeszedł na stronę złoczyńcy. Zostawał generalny prokurator!
— Jeśli pana nic już nie obchodzi na świecie, spytał, co mi pan przyszedł powiedzieć?
— Czy to już nie dużo, że się wam wydałem? Ujęliście mnie, aleście mnie nie trzymali; mielibyście zresztą ze mną za wielki kłopot!...
— Co za przeciwnik! pomyślał generalny prokurator.
— Miał pan, panie prezydencie, uciąć szyję niewinnemu, a ja znalazłem winnego, ciągnął poważnie Collin, osuszając łzy. Nie przyszedłem tu dla nich, ale dla pana. Przyszedłem aby panu oszczędzić wyrzutu sumienia, bo kocham wszystkich którzy byli dobrzy dla mego Lucjana, jak będę ścigał nienawiścią wszystkich którzy mu przeszkodzili żyć... Cóż to jest dla mnie, galernik? dodał po krótkiej pauzie. Galernik, w moich oczach, to ledwie tyle, co dla pana mrówka. Ja jestem jak bandyci włoscy, tęgie chwaty! skoro podróżny może im przynieść więcej niż cenę naboju, kładą go trupem! Myślałem jedynie o panu. Wyspowiadałem tego chłopca, który mógł się zawierzyć tylko mnie, to mój towarzysz łańcucha! Teodor, to dobra natura; mniemał że odda przysługę kochance, podejmując się sprzedać lub zastawić skradzione rzeczy; ale tak samo nie jest winien zbrodni w Nanterre jak pan. To Korsykanin: to obyczaj ich kraju, mścić się, zabijać się wzajem jak muchy. We Włoszech i w Hiszpanji nie szanuje się życia człowieka, i to bardzo proste. Wierzą tam że mamy duszę, jakieś coś, obraz nas samych, który nas przeżywa i który ma żyć wiecznie. Sprobuj pan opowiadać takie bajeczki naszym materjalistom! Tylko kraje niedowiarków i filozofów każą opłacać drogo życie ludzkie tym którzy je zamącą: i mają słuszność, skoro nie wierzą w nic prócz w materję, w doczesność! Gdyby Calvi wskazał wam kobietę od której pochodzą skradzione przedmioty, znaleźlibyście, nie prawdziwego winnego — ten jest w waszych szponach — ale wspólnika, którego biedny Teodor nie chce zgubić, bo to jest kobieta... Cóż pan chce! każdy stan ma swój honor; galery i rzezimieszki także! Obecnie znam morderców z Nanterre, sprawców tej zuchwałej i niezwykłej zbrodni, opowiedziano mi ją ze wszystkiemi szczegółami. Wstrzymaj pan egzekucję Calviego, dowie się pan o wszystkiem; ale niech mi pan da słowo, że go odeślesz z powrotem na galery, uzyskując zmianę wyroku... W stanie w jakim się znajduję, powalony boleścią, nie siliłbym się na kłamstwa, wie pan o tem. To co mówię, to prawda...
— Z panem, Jakóbie Collin — mimo iż jestto poniżeniem Sprawiedliwości, której nie wolno się wdawać w podobne układy — sądzę, iż mogę pofolgować surowości swoich obowiązków i odwołać się z tem do wyższej władzy...
— Daruje mi pan to życie?
— Możebne...
— Panie hrabio, błagam byś mi dał swoje słowo, to mi wystarczy.
Pan de Granville uczynił gest obrażonej dumy.
— Mam w ręku cześć trzech wielkich rodzin, a pan jedynie życie trzech złoczyńców, dodał Jakób Collin: jestem silniejszy od pana.
— Mogę pana wtrącić z powrotem do sekretnej; cóż poczniesz?... spytał generalny prokurator.
— A! gramy w ciuciubabkę! rzekł Jakób Collin. Ja mówiłem do pana z szczerego serca, mówiłem do pana de Granville, ale, jeżeli zjawia się generalny prokurator, biorę na nowo karty; proszę, grajmy... I ja, gdyby mi pan dał swoje słowo, miałem panu wydać listy pisane do Lucjana przez pannę de Grandlieu!...
Zimna krew złoczyńcy, ton i spojrzenie towarzyszące tym słowom, odsłoniły panu de Granville przeciwnika, z którym najmniejszy błąd jest niebezpieczny.
— Czy to wszystko czego żądasz? spytał generalny prokurator.
— Teraz chcę mówić o sobie, odparł Jakób. Honor rodziny Grandlieu opłaca głowę Teodora: handel chyba dość korzystny! Cóż to jest galernik skazany na dożywotnie więzienie? Jeśli się wymknie, możecie się go pozbyć tak łatwo! to, prędzej czy później, żer dla gilotyny! Tylko, ponieważ raz już wpakowano go w niezbyt życzliwych intencjach do Rochefort, przyrzeknie go pan skierować do Toulonu, zalecając dobre obchodzenie się. A teraz, ja sam żądam więcej. Mam listy pani de Sérizy i księżnej de Maufrigneuse: i co za listy!... Tak, panie hrabio: dziewki publiczne, kiedy piszą, silą się na styl i na piękne uczucia; otóż, wielkie damy, które odstawiają styl i uczucia przez cały dzień, piszą tak jak dziewki robią. Filozofowie znajdą może przyczynę tej zmiany, ja nie silę się jej szukać. Kobieta jest istotą niższą, zbyt posłuszna jest swym organom. Dla mnie, kobieta jest piękna jedynie wówczas, kiedy jest podobna do mężczyzny. Toteż, te cacane damulki, które mają głowy męskie, wypisywały istne arcydzieła... Och! to piękne, od początku do końca, piękne jak słynna oda Pirona...
— W istocie?
— Chce się pan przekonać?... spytał Collin z uśmiechem.
Pan de Granville zawstydził się.
— Mogę panu dać przeczytać... Ale, nieprawdaż, bez kawałów? gramy w uczciwe karty?... Odda mi pan listy z powrotem i zabroni pan mnie szpiegować, śledzić i przyglądać się osobie, która je przyniesie.
— To potrwa długo? spytał generalny prokurator.
— Nie, jest wpół do dziesiątej... odparł Jakób spoglądając na zegar; otóż, za cztery minuty, będziemy mieli po jednym liście każdej z tych dam: po przeczytaniu, odwoła pan gilotynę! Gdyby rzeczy nie miały się tak jak mówię, nie stałbym tu tak spokojnie... Te damy wiedzą zresztą...
Pan de Granville uczynił gest zdziwienia.
Muszą w tej chwili ostro się krzątać, puszczą w ruch samego ministra, dotrą, kto wie? do króla... A zatem, daje mi pan słowo honoru, że nie będziesz starał się poznać osoby, która tu przybędzie, ani też ścigać jej i śledzić przed upływem godziny?
— Przyrzekam!
— Dobrze, wierzę: panbyś nie zechciał oszukać galernika! Pan jesteś z tego kruszczu, z jakiego odlany był Turenne, dotrzymujesz słowa danego złodziejom... Otóż, w wielkiej czekalni, znajduje się w tej chwili żebraczka w łachmanach, staruszka, w samym środku sali. Rozmawia pewnie z pisarzem publicznym, radzi się go o jakiś proces... Poślij pan woźnego, aby ją przyprowadził, mówiąc jej: Dabor ti mandana. Przyjdzie... Ale nie bądź pan okrutny bez celu!... Albo pan przyjmujesz moje propozycje, albo nie chcesz paktować z galernikiem... Zważ pan: jestem tylko fałszerzem!... Nie zostawiaj tedy Calviego w mękach oczekiwania...
— Egzekucja już odwołana... Nie chcę, rzekł pan de Granville do Jakóba Collin, aby Sprawiedliwość dała się zawstydzić zbrodniarzowi.
Collin popatrzał na generalnego prokuratora z pewnem zdumieniem; pan de Granville pociągnął za dzwonek.
— Nie zechce pan uciekać? Daj mi słowo, zadowolę się niem. Idź sam po tę kobietę.
Wszedł woźny.
— Feliksie, odpraw żandarmów... rzekł pan de Granville.
Jakób Collin uczuł się pobity.
W tym pojedynku z sędzią chciał być większy, silniejszy, szlachetniejszy; — i oto sędzia miażdżył go. Mimo to, złoczyńca czuł swą wyższość w tem, iż drwił sobie z sądu, wmawiał w niego że winny jest niewinnym i walczył zwycięsko o głowę człowieka: ale ta wyższość miała być głucha, tajemna, ukryta, gdy jura przygniatała go w pełnem świetle, z całym majestatem.
W chwili gdy Jakób Collin wychodził z gabinetu, generalny sekretarz Rady ministrów, poseł, hrabia des Lupeaulx, zjawił się w towarzystwie zgarbionego staruszka. Osobistość ta, odziana, jak gdyby była jeszcze zima, w watowany piaskowy paltocik, o pudrowanych włosach, wyblakłej i chłodnej twarzy, szła krokiem podagrycznym, niezbyt pewna na nogach tonących w obszernych trzewikach, oparta na lasce ze złotą gałką, z kapeluszem w ręku, z klapą zdobną całą tęczą wstążeczek orderowych.
— Co nowego, kochany des Lupeaulx? spytał generalny prokurator.
— Przychodzę od księcia, odparł pocichu hrabia. Masz pan wolną rękę aby wycofać listy pań de Sérizy i de Maufrigneuse, oraz panny de Grandlieu. Zechce się pan porozumieć z tym panem...
— Kto to? szepnął generalny prokurator do ucha pana des Lupeaulx.
— Nie mam dla pana tajemnic, drogi hrabio: to słynny Corentin. Jego Królewska Mość prosi, byś Jej sam doniósł o wszystkich okolicznościach sprawy i warunkach powodzenia.
— Uczyń mi pan tę przysługę, odparł generalny prokurator, spiesz powiedzieć królowi że wszystko już załatwione i że nie potrzebowałem pomocy, dodał wskazując Corentina. Pójdę spytać Jego Królewskiej Mości o rozkazy co do zakończenia sprawy, które spoczywa w ręku ministra sprawiedliwości. Chodzi o dwa ułaskawienia.
— Roztropnie pan uczynił biorąc w ręce inicjatywę, rzekł Lupeaulx ściskając dłoń generalnego prokuratora. Król nie chce, aby, w wilję podjęcia wielkich rzeczy, miano włóczyć w błocie wielkie rody, parów Francji... To już nie pospolity proces kryminalny, to sprawa Stanu...
— Ależ powiedz pan królowi, iż, w chwili gdyś pan przyszedł, wszystko było skończone!
— Doprawdy?
— Tak sądzę.
— Będziesz pan tedy ministrem, drogi panie, z chwilą gdy obecny minister zostanie kanclerzem...
— Nie mam ambicji!... odparł generalny prokurator.
Des Lupeaulx wyszedł śmiejąc się.
— Poproś pan księcia, aby uzyskał u króla dziesięć minut audjencji dla mnie, około wpół do trzeciej, dodał pan de Granville, odprowadzając hrabiego des Lupeaulx.
— I pan nie jesteś ambitny! dodał des Lupeaulx obejmując pana de Granville bystrem spojrzeniem. Ba, masz dwóch synów, chcesz zostać conajmniej parem Francji...
— Jeżeli pan, panie hrabio, ma listy, w takim razie moja pomoc jest zbyteczna, zauważył Corentin, znalazłszy się sam na sam z panem de Granville, który patrzył nań ze zrozumiałą ciekawością.
— Człowiek taki jak pan nigdy nie jest zbyteczny w trudnej sprawie, odparł generalny prokurator widząc iż Corentin wszystko odgadł lub usłyszał.
Corentin skinął niemal protekcjonalnie głową.
— Zna pan osobistość o którą chodzi?
— Tak, panie hrabio, to Collin, głowa Dziesięciu Tysięcy, bankier trzech galer, złoczyńca, który, od pięciu lat, umiał się kryć pod sutanną Karlosa Herrery. Jakim cudem obarczono go misją króla hiszpańskiego do nieboszczyka monarchy, próżno łamiemy sobie głowę. Czekam odpowiedzi z Madrytu, dokąd posłałem noty i człowieka. Ten zbrodniarz posiada tajemnice dwóch tronów...
— To człowiek z tęgiego kruszczu! Mamy tylko dwie drogi: albo pozyskać go, albo się go pozbyć, rzekł generalny prokurator.
— Wpadliśmy na tę samą myśl, co jest dla mnie zaszczytem, odparł Corentin. Jestem zmuszony mieć tyle myśli i za tylu ludzi, iż, na tę ilość, trzeba mi się czasem spotkać z inteligentnym człowiekiem.
Słowa te brzmiały tak sucho i lodowato, iż generalny prokurator zamikł i wziął się do załatwiania jakichś papierów.

Niepodobna opisać zdumienia, jakie ogarnęło Joannę Collin, skoro Jakób ukazał się w wielkiej galerji. Stanęła jak wryta, z rękami na biodrach, gdyż była przebrana za przekupkę. Mimo że była oswojona ze sztuczkami bratanka, ta przechodziła wszystko.
— I cóż, skoro się będziesz gapić na mnie jak cielę na malowane wrota, rzekł Jakób ujmując ciotkę za ramię i wyprowadzając ją z galerji, ściągniemy czyjąś uwagę, zaaresztują nas może, i stracimy tylko czas.
I zeszedł schodami Galerji kupieckiej, wiodącymi na ulicę de la Barillerie.
— Gdzie Paccard?
— Czeka u Rudej, na quai aux Fleurs.
— A Prudencja?
— Jest u siebie jako moja chrześniaczka.
— Chodźmy tam...
— Popatrz, czy kto nie idzie za nami.
Ruda, mająca sklepik żelazny na quai aux Fleurs, była „wdową“ po głośnym mordercy, z szajki Dziesięciu Tysięcy. Po egzekucji kochanka, w 1819, Jakób Collin oddał sumiennie dziewczynie dwadzieścia kilka tysięcy franków które ten jej przekazał. Ołży-Śmierć sam jeden tylko znał zażyłość tej młodej osoby, wówczas modystki, ze swoim fanandelem.
— Jestem dab twego chłopca, rzekł ówczesny pensjonarz pani Vauquer do modystki, której naznaczył schadzkę w Botanicznym Ogrodzie. Musiał ci mówić o mnie, moje dziecko. Ktobądź mnie zdradzi, ginie w ciągu roku; kto mi jest wierny, nie potrzebuje się niczego lękać z mej strony. Jestem manus, zdolny raczej umrzeć bez słowa, niż narazić tych którym jestem życzliwy. Bądź mi oddana jak dusza djabłu, a dobrze na tem wyjdziesz. Przyrzekłem że będziesz szczęśliwa biednemu Augustowi, który chciał cię otoczyć dostatkiem i dał głowę z twej przyczyny. Nie płacz; słuchaj mnie. Nikt prócz mnie nie wie że byłaś kochanką złoczyńcy, mordercy którego pochowano w sobotę; nigdy nie wspomnę o tem. Masz dwadzieścia dwa lat, jesteś ładna, masz oto dwadzieścia sześć tysięcy franków majątku; zapomnij o Auguście, wydaj się zamąż, zostań uczciwą kobietą jeśli możesz. W odpłatę za to wszystko, żądam byś mi służyła, mnie i tym których wskażę, ale to bez zawahania się! Nigdy nie zażądam od ciebie czegoś kompromitującego, ani dla ciebie ani dla twoich dzieci, ani dla męża, o ile go będziesz miała, ani dla rodziny. Często, przy moim trybie, trzeba mi bezpiecznego miejsca aby porozmawiać, aby się ukryć. Trzeba mi nieraz kogoś pewnego, zanieść list, dopełnić zlecenia. Będziesz moją skrzynką na listy, moim posłańcem, to i wszystko. Masz kolor włosów, dla którego August i ja nazywaliśmy cię Rudą: zachowasz to miano. Ciotka moja, modniarka w Temple z którą cię zapoznam, będzie jedyną osobą której masz być posłuszna: zwierzaj się jej ze wszystkiem; wyda cię zamąż i będzie ci bardzo użyteczna.
W ten sposób stanął ów djaboliczny pakt, w rodzaju tego, który na tak długi czas dał Jakóbowi w ręce Prudencję Servien: a pakty takie starał się zawsze pielęgnować i umacniać; miał, jak szatan, namiętność zdobywania dusz.
Collin wydał Rudą zamąż za subjekta żelaznego, około r. 1821. Subjekt, odkupiwszy sklep pryncypała, znajdował się na drodze do pomyślności, był ojcem dwojga dzieci, sekretarzem merostwa. Nigdy Ruda, zostawszy panią Prélard, nie miała najlżejszego powodu do skargi, ani na Jakóba, ani na jego ciotkę; ale za każdą żądaną usługą, biedna kobieta drżała na całem ciele. Toteż zbladła i zmieniła się na twarzy, ujrzawszy wchodzące do sklepu te dwie straszliwe osobistości.
— Mamy z panią pomówić o interesach, rzekł Jakób.
— Mąż jest w domu, szepnęła.
— Nie koniecznie w tej chwili; nie lubię robić nikomu kłopotu.
— Poślij po fiakra, mała, rzekła Joanna Collin, i powiedz mojej chrześniaczce aby tu zeszła; mam nadzieję umieścić ją jako pokojówkę w wielkim domu, intendent chce ją zabrać z sobą.
Subjekt poszedł po fiakra. Za kilka minut, Europa — lub, aby ją odrzeć z miana pod którem służyła u Estery, Prudencja Servien — Paccard, Collin i jego ciotka, znaleźli się, ku wielkiej radości Rudej, w fiakrze, któremu Ołży-Śmierć kazał jechać ku rogatce Ivry.
Prudencja i Paccard, drżąc przed dabem, podobni byli do występnych dusz w obliczu Boga.
— Gdzie są siedemset pięćdziesiąt tysięcy franków? spytał dab, topiąc w nich mocne spojrzenie, które tak bardzo wnikało do głębi tych zaprzedanych dusz kiedy się czuły winne, iż każdy włos na głowie stawał się niby wbita szpilka.
— Siedemset trzydzieści tysięcy, odparła Joanna Collin, są w bezpiecznem miejscu: oddałam je dziś rano do rąk Romette w zapieczętowanej kopercie.
— Gdybyście ich nie byli oddali Joannie, rzekł Ołży-Śmierć, poszlibyście prosto tam... rzekł ukazując plac de Grève, koło którego fiaker przejeżdżał.
Prudencja Servien uczyniła, chłopskim obyczajem, znak krzyża, jakgdyby piorun strzelił tuż obok.
— Przebaczam wam, ciągnął dab, pod warunkiem że nie popełnicie już podobnych błędów i że odtąd będziecie dla mnie niby te dwa palce prawej ręki, rzekł pokazując wskazujący i pośredni; kciuk, to ta zacna binia!
I poklepał ciotkę po ramieniu.
— Słuchajcie mnie. Odtąd, ty, Paccard, nie potrzebujesz się niczego obawiać, możesz wyściubić nos na Paryż bez obaw! Pozwalam ci zaślubić Prudencję.
Paccard ujął rękę Jakóba i ucałował ją z pokorą.
— Co mam czynić? spytał.
— Nic, będziesz miał pieniądze i kobiety, nie licząc własnej, bo z ciebie hultaj, mój stary!... Oto co znaczy być zanadto przystojnym.
Paccard zarumienił się od drwiącej pochwały swego sułtana.
— Tobie, Prudencjo, trzeba stworzyć stanowisko, karjerę, przyszłość. Zostaniesz w moich usługach. Słuchaj mnie dobrze. Istnieje, przy ulicy św. Barbary, magazyn należący do pani de Sainte-Estève, od której ciotka pożycza niekiedy nazwiska... To przyzwoity interes, z dobrą klientelą, przynosi, ot, piętnaście do dwudziestu tysięcy rocznie. Stara Sainte-Estève prowadzi ten zakład za pośrednictwem...
— Gonory, rzekła Joanna.
Poduszki biednego Zgniłka, rzekł Paccard. Tam schroniłem się z Europą, kiedy umarła biedna Van Bogseck, nasza pani...
— Kto tam szczeka, gdy ja mówię? zawołał Jakób.
Najgłębsza cisza zapanowała w fiakrze; Prudencja i Paccard nie śmieli już ani spojrzeć po sobie.
— Sklep znajduje się tedy pod zarządem Gonory, ciągnął Collin. Jeżeliś się tam ukrył z Prudencją, widzę, Paccard, że masz dosyć sprytu aby napuścić łapucajnię (oszukać policję), ale nie jesteś dość szczwany aby wystrugać ciotunię... rzekł głaszcząc ciotkę pod brodę. Rozumiem teraz, jak zdołała cię odnaleźć. Wrócicie tedy obecnie do Gonory... Zatem: Joanna dobije z panią Nourisson interesu o nabycie magazynu, i, przyzwoicie się sprawując, możesz się tam dorobić majątku, moja mała, rzekł spoglądając na Prudencję. Być ksienią w twoim wieku, to los godny królewskiej córy, dodał drwiąco.
Prudencja skoczyła na szyję Ołży-Śmierci i uściskała go; ale, ruchem który ujawniał nadzwyczajną siłę, dab odepchnął ją tak gwałtownie, że, gdyby nie Paccard, dziewczyna stłukłaby głową szybę.
— Ręce przy sobie! nie lubię poufałości! rzekł sucho dab: to brak uszanowania.
Dab ma słuszność, mała, rzekł Paccard. To, widzisz, tak, jakby ci darował sto tysięcy franków. Sklep wart tyle. To na bulwarach, naprzeciwko Gymnase. Publiczność wychodząca z teatru...
— Zrobię lepiej; kupię i dom, rzekł Ołży-Śmierć.
— Zatem, do sześciu lat, będziemy mieli miljony! wykrzyknął Pacccard.
Zniecierpliwiony przerywaniem, Ołży-Śmierć wymierzył w goleń Paccarda kopnięcie zdolne skruszyć kość, ale Paccard miał nerwy z kauczuku, a kości ze stali.
— Wystarczy, dab, już cisza, odparł.
— Myślicie że gadam na wiatr? podjął Ołży-Śmierć, który spostrzegł w tej chwili że Paccard wypił o parę kieliszków za dużo. Słuchajcie! W piwnicach znajduje się dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków w złocie...
Najgłębsze milczenie zapanowało znowu.
— Złoto to jest zakopane w bardzo twardym gruncie... Chodzi o to aby wydobyć tę sumę, i to w ciągu trzech nocy. Joanna wam pomoże... Sto tysięcy opłaci cenę magazynu, pięćdziesiąt tysięcy kupno domu, resztę zostawicie.
— Gdzie? spytał Paccard.
— W piwnicy? spytała Europa.
— Cisza! rzekła Joanna.
— Tak, ale na przeniesienie własności trzeba pozwolenia łapucajni, zauważył Pacccard.
— Znajdzie się! rzekł sucho Ołżyśmierć. Twoja głowa?
Joanna popatrzyła na bratanka i zdumiała się zmianą tej twarzy, mimo niewzruszonej maski, pod jaką ten silny człowiek skrywał zazwyczaj swoje wzruszenia.
— Moje dziecko, rzekł Jakób do Prudencji, ciotka odda ci siedemsetpięćdziesiąt tysięcy franków.
— Siedemset trzydzieści, rzekł Paccard.
— Więc dobrze, niech będzie, siedemset trzydzieści, podjął Jakób. Tej nocy trzeba byś się dostała, pod jakimbądź pozorem, do domu pani Lucjanowej. Dostaniesz się przez okienko ze strychu na dach, zejdziesz kominem do sypialni nieboszczki i włożysz w materac w jej łóżku tę paczkę...
— A czemu nie drzwiami? spytała Prudencja.
— Głupia, opieczętowane! odparł Collin. Za kilka dni sporządzą inwentarz i staniecie się wolni od kradzieży...
— Niech żyje dab! wykrzyknął Paccard. Co za dobroć!
— Woźnica, stać!... huknął potężnym głosem Jakób.
Fiakier znajdował się przed stacją dorożek koło Botanicznego Ogrodu.
Prygajcie[6], dzieci, rzekł Jakób, i nie róbcie głupstw! Bądźcie dziś wieczór, o piątej, na moście des Arts, tam ciotka wam oznajmi, czy niema nowych rozkazów. — Trzeba wszystko przewidywać, rzekł pocichu do ciotki. — Joanna objaśni was jutro, jak wziąć się do rzeczy aby wydobyć bez niebiezpieczeństwa wosk z indji (złoto z piwnicy). To delikatna operacja...
Prudencja i Paccard wyskoczyli na bruk paryski, szczęśliwi jak ułaskawieni złodzieje.
— Ha! co za dzielny człowiek, nasz dab! rzekł Paccard.
— To byłby król wszystkich ludzi, gdyby nie był taki obojętny dla kobiet.
— Kochane człeczysko! rzekł Paccard. Widziałaś jak mnie serdecznie kopnął pod kolano? Warciśmy byli, by nas wyprawił ad patres; ostatecznie, to my wpakowaliśmy go w cały pasztet.
— Byleby, rzekła sprytna Prudencja, nie wsadził nas w jaki brzydki interes aby nas wtrynić do miecha...
— On! gdyby miał taką fantazję, powiedziałby, ty go nie znasz!... Jaką on ci karjerę dał w rękę! Jesteśmy tedy obywatele. Cóż za szczęście! Ach, kiedy ten człowiek kogo lubi, nie ma równego sobie!...
— Moje kochanie, rzekł Jakób do ciotki, zajmij się Gonorą, trzeba ją uśpić; nim upłynie pięć dni, zaaresztują ją i znajdą w jej pokoju stopięćdziesiąt tysięcy w złocie, resztę udziału w morderstwie starych Crottat.
— Załapie pięć lat Magdalenek, rzekła Jakobina.
— Mniejwięcej, odparł Jakób Collin. Zatem, to wystarczający powód dla Nurysonki aby odprzedać magazyn; nie może go prowadzić sama, a nie znajdzie na poczekaniu zarządczym. Rzecz powinna być do zrobienia. Będziemy mieli tam oko... Ale wszystko to zależne jest od negocjacji, którą mam podjąć w sprawie naszych listów. Toteż, rozpruj suknie i daj mi próbki towaru. Gdzie są?
— Gdzieżby? U Rudej.
— Hej! tam! krzyknął Jakób, zawracaj do Pałacu, a ostro!... Przyrzekłem że szybko wrócę, minęło już pół godziny, a to za wiele! Zostań u Rudej, i oddaj pakiety zapieczętowane woźnemu, który przyjdzie spytać o panią de Sainte-Estève. To de będzie stanowić hasło: ma ci oznajmić: Pani, przychodzę w imieniu generalnego prokuratora w wiadomej sprawie. Czekaj przed bramą, wyglądając niby na ulicę, aby nie zwracać uwagi. Z chwilą gdy oddasz listy, możesz puścić w ruch Paccarda i Europę.
— Zgaduję cię, rzekła Joanna, chcesz zająć miejsce Bibi-Lupina. Śmierć tego chłopca uderzyła ci na mózg.
— A Teodor, któremu mieli obciąć włosy aby go skosić o czwartej popołudniu! wykrzyknął Jakób.
— Ostatecznie, to jest myśl! skończymy jako porządni ludzie, obywatele, w jakiej ładnej posesyjce, w miłym klimacie, w Turenji.
— Cóż miałem począć? Lucjan zabrał z sobą moją duszę, całe moje szczęście: widzę jeszcze przed sobą trzydzieści lat nudów, a nie mam już serca. Zamiast być dabem galer, zostanę Figarem Sprawiedliwości i pomszczę Lucjana. Jedynie w skórze salcesona (policjanta), mogę bezpiecznie ubić Corentina. To jeszcze będzie jakieś życie, mieć człowieka do schrupania! Rzemiosło człowieka, to tylko pozory; rzeczywistość, to myśl! dodał uderzając się w czoło. Ile masz w skarbczyku?
— Nic, rzekła ciotka, przestraszona akcentem i zachowaniem się bratanka. Wszystko ci dałam dla małego. La Romette nie ma więcej niż dwadzieścia tysięcy do obrotu. Wzięłam wszystko Nurysonce, miała około sześćdziesięciu tysięcy własnych... Ba, śpimy w pościeli niepranej od roku. Malec pożarł blachy fanandelów, nasz skarbczyk i to co miała Nurysonka.
— To razem?...
— Pięćset sześćdziesiąt tysięcy...
— Mamy stopięćdziesiąt tysięcy w złocie, które Paccard i Prudencja będą nam winni. Powiem ci, skąd wziąć jeszcze dwieście... Reszta wpłynie ze spadku po Esterze. Trzeba spłacić Nurysonkę. Z Teodorem, Paccardem, Prudencją, Nurysonką i tobą, stworzę niebawem święty bataljon, którego mi trzeba... Słuchaj, dojeżdżamy...
— Oto trzy listy, rzekła Jakobina, rozcinając nożyczkami ostatni fałd w podszewce.
— Dobrze, odparł Jakób, biorąc trzy szacowne autografy, trzy jeszcze pachnące weliny. Teodor popełnił grandę w Nanterre.
— A, to on...
— Cicho bądź, czas drogi. Chciał napchać dzióbek ptaszkowi z Korsyki imieniem Ginetta... Postarasz się ją odszukać za pomocą Nurysonki, prześlę ci potrzebne wskazówki w liście który odda ci Gault. Przyjdziesz za dwie godziny do Furty w Conciergerie. Trzeba wpakować tę małą do praczki, siostry Godeta, aby się tam zadomowiła... Godet i Ruffard są wspólnikami Zgniłka w kradzieży i morderstwie starych Crottat. Czterysta pięćdziesiąt tysięcy franków są nietknięte, trzecia część w piwnicy Gonory, to część Zgniłka; druga trzecia część w pokoju Gonory, to część Ruffarda; reszta schowana u siostry Godeta. Na początek, uszczkniemy sto pięćdziesiąt tysięcy z motji Zgniłka, potem sto Godeta, i sto Ruffarda, to co będzie brakowało w ich motji, pójdzie na ich rachunek. Wytłumaczę to im: Godetowi że odłożyliśmy sto tysięcy dla niego, Ruffardowi i Zgniłkowi że Gonora ocaliła je dla nich!... Prudencja i Paccard zakrzątną się u Gonory. Ty i Ginetta, która wydaje się gracka dziewuszka, zajmiecie się siostrą Godeta. Na mój pierwszy występ w komice, dam odnaleźć jurze czterysta tysięcy franków z grandy u tych Crottat, oraz winnych. Niby to rozświetlę tajemnicę morderstwa w Nanterre. Odzyskamy swoje chelichy, i jesteśmy w samem sercu łapucajni! Byliśmy zwierzyną, zostaniemy myśliwcami, to i wszystko. Dajno trzy franki woźnicy...
Fiakier zatrzymał się przed pałacem. Joanna zdumiona zapłaciła. Ołży-Śmierć wszedł na schody, aby się udać do generalnego prokuratora.
Zupełna zmiana życia stanowi przejście tak gwałtowne, iż, mimo swej decyzji, Collin wstępował wolno po schodach wiodących do Galerji Kupieckiej, gdzie znajduje się, pod perystylem, ponure wejście do prezydjum trybunału. Jakaś sprawa polityczna spowodowała zbiegowisko u stóp podwójnych schodów wiodących do sądu kryminalnego, tak iż złoczyńca, zatopiony w dumaniach, przystanął chwilę, wstrzymany przez ciżbę. Na lewo od tych podwójnych schodów, znajduje się, niby olbrzymi słup, jedna z baszt Pałacu, w którą drążą małe drzwiczki. Drzwiczki te prowadzą do kręconych schodków, służących za przejście do Conciergerie. Tamtędy generalny prokurator, dyrektor więzienia, prezydenci sądu karnego, prokuratorzy, oraz naczelnik policji bezpieczeństwa, mogą iść i wracać. Przez odnogę tych schodów, dziś zamurowaną, prowadzono Marję Antoninę, królowę Francji, przed trybunał rewolucyjny, który zasiadał, jak wiadomo, w sali uroczystych audjencyj trybunału kasacyjnego.
Na widok tych olbrzymich schodów, serce się ściska, kiedy się pomyśli, że córka Marji Teresy, której świta, koki i robrony wypełniały wielkie schody Wersalu, przechodziła tędy!... Może pokutowała za zbrodnię swej matki, za ohydny rozbiór Polski. Zaiste, monarchowie, spełniając podobne zbrodnie, nie myślą o okupie jakiego zażąda Opatrzność.
W chwili gdy Collin wstępował na schody udając się do generalnego prokuratora, Bibi-Lupin wyszedł drzwiczkami ukrytemi w murze.
Naczelnik policji bezpieczeństwa wychodził z Conciergerie i spieszył również do pana de Granville. Można sobie wyobrazić zdumienie Bibi-Lupina, skoro ujrzał przed sobą surdut Karlosa Herrery, który tak dokładnie wystudjował z rana; puścił się pędem aby go wyprzedzić. Jakób obrócił się. Wrogowie znaleźli się oko w oko. Obaj stanęli jak wryci; z tych dwu par oczu, tak różnych, strzeliło jednakże spojrzenie, niby dwa pistolety, które, w pojedynku, wypalą równocześnie.
— Tym razem, mam cię, bandyto! rzekł naczelnik policji bezpieczeństwa.
— Ho, ho!... odparł ironicznie Jakób.
Błyskawicznie przeszło mu przez głowę, że pan de Granville kazał go śledzić; i, rzecz dziwna! uczuł przykrość na myśl, że ten człowiek mniej jest wielki niż sobie wyobraził.
Bibi-Lupin skoczył odważnie do gardła Jakóba, ale ten, śledząc każdy ruch przeciwnika, wymierzył mu szybki cios, którym rozciągnął go o trzy kroki. Następnie, Ołży-Śmierć podszedł do tajnego agenta i podał mu rękę pomagając wstać, zupełnie jak bokser angielski, który, pewien swej siły, nie ma nic przeciw temu aby rozpocząć na nowo. Bibi-Lupin był nadto inteligentny aby krzyczeć; ale zerwał się, pobiegł ku wejściu i dał znak żandarmowi aby obsadził drzwi. Następnie, z szybkością błyskawicy, wrócił do swego wroga, który przyglądał mu się spokojnie. Collin powziął już decyzję.
— Albo generalny prokurator chybił słowa, albo też Bibi-Lupin działa z własnego popędu, wówczas trzeba wyjaśnić położenie. — Chcesz mnie aresztować? spytał Jakób swego wroga. Powiedz poprostu, bez dodatków. Czyż nie wiem, że w gnieździe, na którem siedzi jura, jesteś mocniejszy odemnie? Zmiażdżyłbym cię jednem uderzeniem, ale nie zjadłbym żandarmów i kordonu. Nie róbmy hałasu; gdzie mnie chcesz prowadzić?
— Do pana Camusot.
— Chodźmy do pana Camusot, odparł Jakób. Ale czemu nie do generalnego prokuratora? To bliżej, dodał.
Bibi-Lupin, który wiedział, że nie ma miru u wysokich władz sądowych, podejrzewających go iż zrobił majątek kosztem zbrodniarzy i ich ofiar, nie był od tego aby się zjawić w prezydjum z takim łupem.
— Chodźmy, rzekł, doskonale! Ale skoro się poddajesz, pozwól że ci założę bransoletki, boję się twoich karesów!
I wyjął z kieszeni kajdanki.
Jakób wyciągnął ręce, Bibi-Lupin ujął mu wielkie palce w kajdanki.
— No, tak! a teraz, skoroś taki zgodliwy, podjął, opowiedz mi w jaki sposób wyszedłeś z Conciergerie?
— Jak i ty, schodami.
— Spłatałeś tedy nowy kawał?
— Pan de Granville wypuścił mnie na słowo.
Bimbasz (żartujesz)?
— Przekonasz się!... Kto wie, może ciebie ubiorą w bransoletki.
W tej samej chwili, Corentin mówił do generalnego prokuratora:
— I cóż, panie hrabio, oto właśnie godzina jak więzień wyszedł; nie obawia się pan że zadrwił z pana?... Jest może w drodze do Hiszpanji, gdzie go już nie odnajdziemy. Hiszpanja, to kraj nie z prawdziwego zdarzenia.
— Albo się nie znam na ludziach, albo wróci; wszystkie jego interesy skłaniają go do tego: ma więcej do uzyskania niż sam daje...
W tej chwili ukazał się Bibi-Lupin.
— Panie hrabio, rzekł, mam dobrą nowinę. Collin, który umknął, jest znowu w naszych rękach.
— Oto, wykrzyknął Jakób zwracając się do pana de Granville, jak pan dotrzymał słowa! Niech pan spyta swego agenta o podwójnem obliczu, gdzie mnie znalazł?
— Gdzie? spytał generalny prokurator.
— Dwa kroki od kancelarji, na schodach, odparł Bibi-Lupin.
— Zdejm pan temu człowiekowi kajdany, rzekł surowo pan de Granville. Wiedz, aż do nowych rozkazów, że masz go zostawić w spokoju... I wyjdź pan!... Jesteś przyzwyczajony postępować i działać tak, jakbyś był sam jeden i sądem i policją.
I generalny prokurator obrócił się plecami do agenta. Bibi-Lupin zbladł, zwłaszcza pochwyciwszy spojrzenie Jakóba, w którem wyczytał swój upadek.
— Nie wychodziłem z kancelarji, czekałem na pana, i nie wątpi pan że dotrzymałem słowa jak pan swojego, rzekł pan de Granville do Jakóba.
— W pierwszej chwili zwątpiłem o panu, panie hrabio; na mojem miejscu, pomyślałby pan może tak jak ja; ale, po zastanowieniu, zrozumiałem żem był niesprawiedliwy. Przynoszę panu więcej niż mi pan daje, nie miał pan interesu w tem aby mnie oszukać...
Sędzia wymienił szybkie spojrzenie z Corentinem. Spojrzenie to nie mogło ujść uwagi Ołży-Śmierci, którego cała baczność kierowała się na pana de Granville; ujrzał dziwnego staruszka, siedzącego w kącie. Natychmiast, ostrzeżony żywym i szybkim instynktem, który nam zdradza obecność nieprzyjaciela, Collin przyjrzał się tej osobistości; ujrzał, iż oczy są młodsze niż wiek zaznaczony kostjumem: domyślił się przebrania. Był to, w mgnieniu sekundy, odwet Jakóba nad Corentinem za spryt z jakim ów przejrzał go u Peyrade’a.
— Nie jesteśmy sami, rzekł do pana de Granville.
— Nie, odparł sucho generalny prokurator.
— I ten pan, rzekł złoczyńca, jest jednym z moich najlepszych znajomych... o ile mi się zdaje?...
Przystąpił krok i poznał Corentina, istotnego, oczywistego sprawcę klęski Lucjana. Twarz Jakóba, zazwyczaj koloru cegły, stała się, na jedno mgnienie oka, blada, niemal biała; cała krew zbiegła mu do serca, ogarnęła go paląca ochota aby skoczyć na tę niebezpieczną bestję i zdławić ją. Ale stłumił tę brutalną żądzę, powściągnął ją zapomocą owej siły która czyniła go tak strasznym. Przybrał u, przejmą minę, ów ton obleśnej grzeczności, do którego nawykł od czasu jak odgrywał rolę duchownego wyższej rangi. Skłonił się staruszkowi.
— Panie Corentin, rzekł, czy to przypadkowi zawdzięczam przyjemność tego spotkania, lub może jestem na tyle szczęśliwy aby się stać specjalnym przedmiotem pańskiej wizyty.
Zdumienie generalnego prokuratora doszło szczytu: bezwiedny podziw kazał mu się przyglądać tym ludziom stojącym oko w oko. Ruchy Jakóba i akcent jaki włożył w te słowa zwiastowały ciężki wstrząs wewnętrzny: pan de Granville ciekaw był przeniknąć jego źródło. Na to zdumiewające zdarcie maski z jego twarzy, Corentin wyprężył się jak wąż któremu nastąpiono na ogon.
— Tak, to ja, drogi księże Herrera.
— Czy przychodzi pan, rzekł Ołżyśmierć, wciskać się między pana generalnego prokuratora a mnie? Czyżbym miał szczęście być przedmiotem jednej z owych szacherek, w których tak błyszczą pańskie talenty? — Proszę, panie hrabio, rzekł galernik zwracając się do generalnego prokuratora, aby nie zabierać chwil tak drogich jak pańskie, czytaj pan, oto próbka...
I, wydobywszy z kieszeni trzy listy, podał je panu de Granville.
— Gdy pan będzie czytał, ja porozmawiam, jeżeli wolno, z tym panem.
— Wielki to zaszczyt dla mnie, rzekł Corentin, który nie mógł wstrzymać dreszczu.
— Osiągnął pan, łaskawy panie, zupełne zwycięstwo, rzekł Jakób. Jestem pobity, dodał lekko, tonem gracza który się spłukał; ale pan zostawiłeś paru ludzi na placu... Kosztowne zwycięstwo...
— Tak, odparł Corentin podejmując żart; pan straciłeś królowę, ja postradałem dwie wieże...
— Och! Contenson był tylko pionkiem, odparł drwiąco Collin. To strata do zastąpienia. Jest pan, pozwól to sobie powiedzieć w oczy, człowiekiem zdumiewającym.
— Nie, nie, uchylam czoła przed pańską wyższością, odparł Corentin, jakgdyby mówiąc: „Chcesz się bawić, bawmy się“. Cóż ja? ja mam na zawołanie wszystko; ale pan jesteś, można powiedzieć, zupełnie sam...
— Och! och! wykrzyknął Jakób.
— I omal że nie wygrałeś, rzekł Corentin w odpowiedzi na ten wykrzyknik. Jesteś najniezwyklejszy człowiek jakiego widziałem w życiu, a widziałem wiele: ci z którymi się mierzę, to wszystko luminarze odwagi i chytrości. Byłem, na nieszczęście, bardzo blisko z nieboszczykiem księciem Otranto; pracowałem w służbie Ludwika XVIII kiedy panował, a kiedy był na wygnaniu, w służbie Cesarza i Dyrektorjatu... Pan masz hart Louvela, najtęższego gracza politycznego, jakiego w życiu widziałem; ale masz i gibkość księcia dyplomatów. A co za pomocnicy!... Dałbym chętnie parę głów na ścięcie, aby mieć w służbie kucharkę tej biednej Estery... Gdzie pan znajduje stworzenia równie piękne jak owa dziewczyna, która przez jakiś czas dublowała dla pana de Nucingen tę żydówkę?... Nie wiem, gdzie szukać takich ludzi, kiedy ich potrzebuję.
— Ależ, rzekł Collin, zawstydza mnie pan. Z pańskich ust, takie pochwały mogą zawrócić w głowie...
— Są tylko zasłużone. Jakto! oszukałeś Peyrade’a, wziął pana za urzędnika policji, on! Ot, gdybyś nie miał na plecach tego głuptaska Lucjana, byłbyś nas pogrążył...
— Och, panie, zapomina pan o Contensonie mulacie i o Peyradzie Angliku. Aktorzy mają rampę; ale być tak doskonałym w biały dzień, o każdej godzinie, to rzecz, którą tylko pan i pańscy ludzie...
— Dobrze więc, posłuchaj pan, rzekł Corentin; jesteśmy obaj przeświadczeni o naszej wzajemnej wartości, o naszych przymiotach. Zostaliśmy obaj bardzo sami; ja bez mego starego druha, ty bez młodego pupila. Jestem w tej chwili górą, ale czemu nie mielibyśmy zawrzeć pokoju? Wyciągam rękę, mówiąc: „Uściskajmy się i niech się to skończy“. Ofiaruję panu, w obecności pana generalnego prokuratora, pełną amnestję; staniesz się jednym z moich, pierwszym po mnie, może moim następcą.
— Zatem ofiaruje mi pan pozycję?... rzekł Jakób Collin. Ładna pozycja! Przechodzę od brunetki do blondynki...
— W sferę, w której pańskie talenty znajdą ocenę, nagrodę, i gdzie będziesz miał swobodę działania. Policja Stanu ma swoje niebezpieczeństwa. Ja sam, jak mnie widzisz, byłem dwa razy aresztowany, no i żyję. Podróżuje się! człowiek jest tem czem zechce... Jest reżyserem dramatów politycznych, zabiegają się o niego wielcy panowie... I cóż, drogi Jakóbie, zgoda?...
— Czy ma pan rozkazy w tej mierze? spytał galernik.
— Mam wolną rękę, odparł Corentin, rad ze swego pomysłu.
— Żartujesz sobie... Pan jesteś gracz bardzo szczwany, rozumiesz że trzeba się mieć na ostrożności... Sprzedałeś już nie jednego człowieka, związawszy go w worku, do którego wszedł własnowolnie, na twą perswazję... Znam pańskie świetne batalje, sprawę Montauran, sprawę Simense... Ba, to istne bitwy pod Marengo w zakresie detektywa.
— A więc, spytał Corentin, czy ma pan szacunek dla pana generalnego prokuratora?
— Tak, rzekł Jakób skłaniając się ze czcią, jestem pełen podziwu dla jego charakteru, hartu, szlachetności, i dałbym życie za to aby był szczęśliwy. Toteż, zacznę od tego, że położę koniec niebezpieczeństwu pani de Sérizy.
Generalny prokurator uczynił mimowolny gest radości.
— A więc, spytaj go pan, podjął Corentin, czy nie mam pełnomocnictwa, aby cię wyrwać z haniebnego stanu w jakim się znajdujesz i przywiązać cię do mej osoby?
— To prawda, rzekł pan de Granville, przyglądając się galernikowi.
— Naprawdę! otrzymam rozgrzeszenie z przeszłości i widoki następstwa po panu Corentin, skoro dam dowody zdatności?
— Między ludźmi takimi jak my nie może być nieporozumień, odparł Corentin z pozorem wielkoduszności na którą każdyby się złapał.
— A ceną transakcji jest zapewne wydanie korespondencji?... spytał Jakób.
— Sądziłem, że nie potrzeba tego mówić...
— Drogi panie Corentin, rzekł Ołżyśmierć z ironją godną Talmy w roli Nikodema, dziękuję panu. Wdzięczny jestem, ze dowiedziałem się ilem wart i jaką wagę przywiązuje ktoś do tego aby mnie pozbawić mej broni... Nie zapomnę tego nigdy... Będę zawsze i o każdej porze do pańskich usług i, zamiast powiedzieć, jak mi proponujesz: „Uściskajmy się...“ ściskam cię oto z miejsca...
Chwycił Corentina z taką chyżością że ten nie mógł się obronić od uścisku, przycisnął go do piersi jak lalkę, ucałował w oba policzki, uniósł w jednej ręce jak piórko, otworzył drugą drzwi i postawił go za drzwiami, obolałego od tego brutalnego chwytu.
— Żegnaj, mój miły panie, szepnął mu do ucha. Dzieli nas długość trzech trupów; skrzyżowaliśmy szpady, są z jednakowej stali, jednej długości... Zostańmy dla siebie z szacunkiem; ale ja chcę być równym tobie, a nie twoim podwładnym... Przy twojem uzbrojeniu, wydajesz mi się zbyt niebezpiecznym generałem dla swego porucznika. Wykopiemy rów między sobą. Biada ci, jeśli znajdziesz się na mojem terytorjum!... Ty się mienisz Państwem, jak lokaje wołają się mianem swych panów; ja chcę się nazywać Sprawiedliwością; spotkamy się nieraz; traktujmyż się wzajem z tem większą godnością, ile że będziemy zawsze... strasznymi łajdakami, rzekł mu w same ucho. Dałem ci przykład, ściskając cię.
Corentin zgłupiał pierwszy raz w życiu i pozwolił sobie potrząsnąć rękę straszliwemu przeciwnikowi.
— Jeżeli tak, rzekł, sądzę, że mamy obaj interes w tem aby pozostać manusami...
— Będziemy tem mocniejsi, ale, równocześnie, tem niebezpieczniejsi. Toteż, pozwolisz, że poproszę cię jutro o gwarancje układu...
— Zatem, rzekł Corentin dobrodusznie, odbierasz mi swoją sprawę aby ją oddać generalnemu prokuratorowi; będziesz przyczyną jego awansu; ale nie mogę się wstrzymać od powiedzenia ci, żeś dobrze uczynił... Bibi-Lupin jest nadto znany, przeżył się; jeśli zajmiesz jego miejsce, znajdziesz się w jedynych warunkach, jakie są dla ciebie możliwe; z przyjemnością ujrzę cię na tem stanowisku... słowo honoru...
— Do zobaczenia, niedługo, rzekł Jakób.
Odwróciwszy się, Ołżyśmierć ujrzał generalnego prokuratora przy biurku, z twarzą w dłoniach.
— Jakto! mógłbyś pan ocalić hrabinę de Sérizy od szaleństwa?... spytał pan de Granville.
— W pięć minut, odparł Jakób.
— I możesz mi oddać wszystkie listy tych pań?
— Czytał pan?...
— Tak, i wstydzę się za te, które je pisały.
— Zatem, jesteśmy sami; zakaż pan wpuszczać kogokolwiek, i paktujmy, rzekł Collin.
— Pozwól... Sprawiedliwość musi przedewszystkiem pełnić swoje rzemiosło; otóż, Camusot ma rozkaz uwięzić pańską ciotkę...
— Nie znajdzie jej nigdy, rzekł Jakób.
— Podejmie rewizję w Temple, u niejakiej panny Paccard, która ma tam magazyn...
— Znajdzie tylko łachy, kostjumy, djamenty, mundury. Jednakże, trzeba położyć kres gorliwości pana Camusot.
Pan de Granville zadzwonił na służącego i polecił mu poprosić pana Camusot do kancelarji.
— A więc, rzekł do Jakóba, kończmy! Pilno mi poznać pańską receptę na uleczenie hrabiny...
— Panie prezydencie, rzekł Collin poważnie; byłem, jak panu wiadomo, skazany na pięć lat przymusowych robót za fałszerstwo. Kocham wolność!... Ta miłość, jak każda miłość, poszła przeciw swemu celowi: chcąc się zanadto ubóstwiać, kochankowie przychodzą do zwady. Kolejno uciekając, dostając się z powrotem w ręce władz, przebyłem siedem lat galer. Masz mnie pan tedy tylko ułaskawić z pomnożenia kar jakie mi wsypano w miechu... (przepraszam! na galerach). W rzeczywistości, odbyłem karę, i, póki mi nie dowiodą nowej sprawki — a wyzywam sąd, policję, a nawet Corentina czy potrafi tego dokazać — winienbym wrócić do praw obywatelskich. Skoro mnie wyświecą z Paryża i poddadzą nadzorowi policji, czyż to jest życie? gdzie się udać? co począć? Zna pan moje talenty. Widział pan Corentina, ten arsenał chytrości i sprytu, blednącego przede mną ze strachu, oddającego mi sprawiedliwość... Ten człowiek wszystko mi wydarł! to on, on sam, nie wiem jakiemi środkami i w jakim celu, obalił gmach fortuny Lucjana... Corentin i Camusot zrobili wszystko...
— Nie rozżalaj się pan, rzekł pan de Granville, i przejdź do rzeczy.
— A zatem, rzecz jest taka: Tej nocy, trzymając lodowatą dłoń tego dziecka, postanowiłem wyrzec się obłędnej walki jaką prowadzę od dwudziestu lat przeciw społeczeństwu. Nie przypuszcza pan, abym, po tem com powiedział o swoich przekonaniach religijnych, odprawiał tu rekolekcje... Ale, oglądałem, od dwudziestu lat, świat od lewej strony, w jego piwnicach, i przekonałem się, że istnieje w porządku rzeczy siła, którą wy nazywacie Opatrznością, którą ja nazywałem przypadkiem, a którą moi kamraci nazywają szczęściem. Wszelki zły uczynek spotyka się, wcześniej lub później, z pomstą, choćby się jej nie wiem jak umykał. W tej nieustannej walce, w chwili gdy się ma wygraną kartę, cztery tuzy w ręku, naraz, świeca się przewraca, karty się palą, lub gracza trafia apopleksja!... To dzieje Lucjana. Ten chłopiec, ten anioł, nie dopuścił się cienia zbrodni; poddawał się, dał się unosić wypadkom! Miał zaślubić pannę de Grandlieu, zostać margrabią, miał majątek; i ot, dziewczyna się truje, chowa gdzieś pieniądze, i cały mozolnie wzniesiony gmach świetnego losu wali się. I kto nam zadał pierwsze pchnięcie? Człowiek okryty tajemnymi bezeceństwami; potwór, który popełnił w świecie interesów takie zbrodnie, że każdy talar jego majątku skąpany jest we łzach jakiejś rodziny; taki Nucingen, który był Jakóbem Collin legalnie i w świecie dukatów. Toć pan zna równie dobrze jak ja fałszywe bankructwa, łajdackie sztuki tego człowieka. Moje kajdany będą zawsze piętnować wszystkie me uczynki, nawet najcnotliwsze. Być wolantem między temi dwiema rakietami: galerami i policją, to życie, w którem tryumf jest mozołem bez końca, w którem spokój wydaje mi się utopją. Jakóba Collin grzebią w tej chwili, panie de Granville, wraz z Lucjanem, którego kropią święconą wodą i który rusza na Père-Lachaise. Ale trzeba mi miejsca, gdziebym mógł, nie żyć, ale umrzeć... W obecnym stanie rzeczy, wy, Sprawiedliwość, nie troszczycie się o losy uwolnionego zbrodniarza. Prawo jest zaspokojone, ale społeczeństwo nie: zachowuje nieufność i czyni co może aby ją usprawiedliwić przed sobą; czyni uwolnionego zbrodniarza istotą niemożliwą, musi mu wrócić wszystkie prawa, ale zabrania mu żyć w pewnej strefie. Społeczeństwo powiada do tego nieszczęśnika: „Paryż, jedyne miejsce gdzie mógłbyś się ukryć, i okolica jego na takiej i takiej przestrzeni, będą ci wzbronione!...“ Następnie, poddaje uwolnionego zbrodniarza nadzorowi policji. I pan sądzi, że można żyć w tych warunkach? Aby żyć, trzeba pracować, bo nie wychodzi się z galer z kapitałami! Urządzacie się tak, aby galernik był wyraźnie oznaczony, znany, napiętnowany, a potem myślicie, że obywatele będą doń mieli zaufanie, kiedy społeczeństwo, sąd, otoczenie, nie mają go zgoła! Skazujecie go na głód lub zbrodnię. Nie znajdując pracy, musi, z konieczności, wrócić do dawnego rzemiosła, które wiedzie go na rusztowanie. Tak więc, mimo iż chcąc poniechać walki z prawem, nie znalazłem dla siebie miejsca pod słońcem. Jedno mi odpowiada: to jest uczynić się sługą tej potęgi, która ciąży nad nami. Otóż właśnie w chwili kiedy mi to przyszło na myśl, siła o której mówiłem jasno objawia się dokoła mnie. Trzy wielkie rodziny są na mojej łasce. Niech pan nie sądzi, bym chciał uprawiać szantaż... Szantaż jest najnikczemniejszem morderstwem. Jestto, w moich oczach, zbrodnia gorsza niż zabójstwo. Morderca potrzebuje straszliwej odwagi. Stwierdzam czynem swoje przekonania; listy które zaręczają moje bezpieczeństwo, które mi pozwalają mówić tak do pana, które stawiają mnie w tej chwili na równej stopie z panem, mnie, Zbrodnię, z panem, Sprawiedliwością, te listy oddaję panu... Woźny może się udać po nie w pańskiem imieniu, otrzyma je... Nie żądam okupu, nie sprzedaję ich! Ach, panie hrabio, chowając te listy, nie myślałem o sobie, myślałem o niebezpieczeństwie w jakiem mógłby się znaleźć Lucjan! Jeżeli pan nie przychyli się do mej prośby, nie mam już sił, mam więcej obrzydzenia do życia niż trzeba aby sobie palnąć w łeb i uwolnić was od siebie... Mogę, mając paszport, udać się do Ameryki i żyć tam w puszczy; mam wszystkie warunki na dzikiego... Oto myśli, które oblegały mnie tej nocy. Sekretarz musiał panu powtórzyć słowa, które przekazałem dla pana... Widząc starania, jakie pan rozwija aby uchronić pamięć Lucjana od hańby, darowałem panu swoje życie: mizerny podarek! Nie dbałem już o nie, zdało mi się niemożliwe bez światła które je rozświeciło, bez szczęścia które je ożywiło, bez myśli która była jego treścią, bez powodzeń młodego poety który był jego słońcem... Umyśliłem panu oddać te trzy pliki listów...
Pan de Granville pochylił głowę.
— Zeszedłszy na łąkę, zastałem tam sprawców zbrodni w Nanterre, oraz mego młodocianego towarzysza łańcucha, z głową pod toporem za mimowolny udział w zbrodni, ciągnął Jakób. Dowiedziałem się że Bibi-Lupin oszukuje władze; że jeden z jego agentów jest mordercą starych Crottat; czyż to nie jest, jak wy powiadacie, opatrznościowe?.. Ujrzałem tedy możliwość czynienia dobrze, użycia wrodzonych przymiotów i smutno nabytego doświadczenia, w służbie społeczeństwa; stania się użytecznym miast szkodliwym... Ośmieliłem się w tem rachować na pańską inteligencję, na pańską dobroć.
Szczerość, wylanie, prostota tego człowieka, spowiadającego się bez żółci z owej filozofji zła która dotąd czyniła go tak strasznym, mogły obudzić wiarę w istotne przeobrażenie. To już nie był on.
— Wierzę w pana tak, że oddaję się panu całkowicie, podjął z pokorą pokutnika. Widzi mnie pan między trzeba drogami: samobójstwem, Ameryką, a prefekturą policji. Bibi-Lupin jest bogaty, już się przeżył; jako funkcjonarjusz odgrywa dwulicową rolę; gdyby mi pan pozwolił działać, nakryłbym go w ciągu tygodnia. Powierzając mi miejsce tego opryszka, odda pan przysługę społeczeństwu. Mnie nie trzeba już nic; będę uczciwy. Mam wszystko co potrzebne na to stanowisko. Mam nad Lupinem tę wyższość że jestem wykształcony; kończyłem szkoły, nie byłbym taki cham jak on, umiem się znaleźć gdy zechcę. Nie mam innej ambicji jak tylko być czynnikiem porządku i władzy, miast być wcielonem zepsuciem. Nie wciągnę już nikogo do armji zbrodni. Kiedy ktoś, na wojnie, dostanie w ręce nieprzyjacielskiego generała, nie każe go rozstrzelać, nieprawdaż, panie hrabio? zwraca mu szpadę i wypuszcza go na słowo; otóż ja jestem generałem galer i poddaję się... To nie sąd, to śmierć mnie powaliła. Sfera, w której chcę żyć i działać, jest jedyną która mi odpowiada; rozwinę w niej zdolności, jakie czuję w sobie... Niech pan rozstrzygnie...
Jakób Collin przybrał uległą i skromną postawę.
— Złożył pan te listy do mego rozporządzenia?... rzekł generalny prokurator.
— Może pan posłać po nie, oddadzą je do rąk pańskiego wysłańca...
— A jak?
Jakób czytał w sercu generalnego prokuratora i prowadził dalej grę.
— Przyrzekł mi pan zmianę śmierci Calviego na dwadzieścia lat przymusowych robót. Och! nie przypominam tego poto aby się wdawać w handel, dodał widząc gest pana de Granville; to życie należy ocalić z innych pobudek: ten człowiek jest niewinny...
— Jak mogę otrzymać listy? spytał generalny prokurator. Mam prawo i obowiązek wiedzieć, czy pan jest człowiekiem takim za jakiego się podajesz. Chcę, byś się oddał bez stawiania warunków...
— Niech pan pośle zaufanego człowieka na quai aux Fleurs; ujrzy, na progu żelaznego sklepu pod Tarczą Achillesa...
— Sklep pod Tarczą?...
— Tam właśnie, rzekł Jakób z gorzkim uśmiechem, znajduje się moja tarcza. Pański wysłannik znajdzie tam starszą kobietę w stroju zamożnej handlarki ryb, z kolczykami w uszach; zapyta o panią de Sainte-Estève. Niech nie zapomni tego de... I powie: Przychodzę od generalnego prokuratora po wiadomą rzecz... Natychmiast otrzyma pan trzy paczki, zapieczętowane...
— Czy tam są wszystkie listy? spytał pan de Granville.
— Z pana tęgi gracz! Nie darmo pan zarobił na swoje stanowisko, rzekł Jakób z uśmiechem. Uważa pan, że byłbym zdolny wykiwać pana i dać w kopercie czysty papier... Nie zna mnie pan! dodał. Zawierzyłem się panu jak syn ojcu...
— Udasz się pan do Conciergerie i tam zaczekasz na decyzję swego losu.
Generalny prokurator zadzwonił i rzekł do służącego:
— Proś pana Garnery aby przybył, jeśli jest u siebie.
Poza czterdziestoma ośmioma komisarzami policji, którzy czuwają nad Paryżem jak czterdzieści ośm kieszonkowych opatrzności, nie licząc policji  t. zw. bezpieczeństwa, istnieją dwaj komisarze, przynależni równocześnie do policji i sądu. Zadaniem ich jest pełnić delikatne misje, zastępować w wielu wypadkach sędziów śledczych. Biuro tych urzędników nazywa się biurem delegacji, są bowiem prawidłowo delegowani, ilekroć mają dopełniać rewizji lub aresztowań. Stanowiska te wymagają ludzi wytrawnych, wypróbowanych zdolności, niewzruszonych zasad, bezwarunkowej dyskrecji: jednym z cudów, jakie Opatrzność zsyła na Paryż, jest iż zawsze można znaleźć osoby tego pokroju. Opis Pałacu byłby niedokładny bez wzmianki o tych urzędach niejako prewencyjnych, będących najpotężniejszymi pomocnikami sądu. O ile, siłą rzeczy, Sprawiedliwość postradała wiele dawnego przepychu, trzeba uznać że zyskała materjalnie. W Paryżu zwłaszcza mechanizm jej udoskonalono znakomicie.
Pan de Granville posłał swego sekretarza na pogrzeb Lucjana; trzeba go było zastąpić w tej misji pewnym człowiekiem; otóż, pan Garnery był jednym z dwóch komisarzy-delegatów.
— Panie prezydencie, podjął Jakób, dałem już panu dowód, że posiadam swój punkt honoru... Wypuścił mnie pan na słowo, i wróciłem... Oto dochodzi jedenasta... Kończy się msza za Lucjana, powiozą go na cmentarz. Zamiast odsyłać mnie do Conciergerie, niech mi pan pozwoli odprowadzić ciało mego dziecka na cmentarz; poczem wrócę zgłosić się do więzienia...
— Idź pan, rzekł pan de Granville tonem pełnym dobroci.
— Ostatnie słowo, panie hrabio. Pieniędzy tej dziewczyny, kochanki Lucjana, nie skradziono... W ciągu tych kilku chwil wolności których mi pan użyczył, zdołałem wypytać służbę... Jestem jej pewien, jak pan jest pewien swoich komisarzy-delegatów. Zatem, gotowizna uzyskana z renty barona de Nucingen, znajdzie się w pokoju, po zdjęciu pieczęci. Pokojówka zwróciła mi uwagę, że zmarła lubiła różne schowki i była bardzo nieufna: schowała z pewnością banknoty gdzieś w łóżku. Niech przeszukają łóżko, rozłożą je, rozprują materace, a pieniądze się znajdą...
— Jest pan tego pewny?
— Jestem pewny względnej uczciwości moich łajdaków, nie igrają ze mną nigdy... Mam nad nimi prawo życia i śmierci, sądzę, skazuję i wykonuję wyroki bez waszych formalności. Widzi pan owoce mej władzy. Odnajdę panu sumy skradzione u starych Crottat; nakryję jednego z agentów Bibi-Lupina, jego prawą rękę, i wydam tajemnicę zbrodni w Nanterre... To na zadatek!... A teraz, jeśli pan mnie użyje w służbie sądu i policji, po roku będzie pan dumny z mego nawrócenia, będę szczerze tem czem powinienem być, i załatwię pomyślnie wszystkie powierzone mi sprawy.
— Nie mogę przyrzec więcej niż moją życzliwość. To, czego pan żąda, nie zależy odemnie. Królowi jedynie, na wniosek ministra sprawiedliwości, przysługuje prawo łaski; pozycja zaś, jaką pan pragnie zająć, leży w zakresie prefekta policji.
— Pan Garnery, oznajmił służący.
Na znak generalnego prokuratora, komisarz wszedł, objął Jakóba spojrzeniem znawcy, i powściągnął zdumienie na to słowo: Idź pan, wyrzeczone przez pana de Granville do złoczyńcy.
— Czy pozwoli pan, odparł Jakób, abym zaczekał aż pan Garnery przyniesie to co stanowi całą moją siłę, iżbym uniósł wraz z sobą świadectwo pańskiego zadowolenia?
Ta pokora, ta zupełna dobra wiara wzruszyły generalnego prokuratora.
— Idź pan, rzekł. Jestem pana pewny.
Jakób skłonił się głęboko i z zupełnem poddaniem, jak podwładny przed przełożonym. W dziesięć minut, pan de Granville otrzymał do rąk listy, w trzech opieczętowanych i nietkniętych pakietach. Waga tej sprawy, oraz niezwykła spowiedź Jakóba sprawiły, iż zapomniał o obietnicy uleczenia pani de Sérizy.
Znalazłszy się za bramą, Collin doznał uczucia nieopisanego zadowolenia. Uczuł się wolny, zrodzony do nowego życia; przeszedł szybko z pałacu do kościoła Saint-Germain-des-Près, gdzie właśnie skończyła się msza. Ksiądz kropił trumnę wodę święconą; Jakób zdążył jeszcze na czas aby oddać chrześcijańskie pożegnanie śmiertelnym szczątkom dziecka które tak tkliwie ukochał; następnie, wsiadł do dorożki i towarzyszył ciału na cmentarz.
Na pogrzebach, w Paryżu, z wyjątkiem nadzwyczajnych katastrof lub dość rzadkich wypadków jakiejś zgasłej naturalną śmiercią znakomitości, tłum przybyły do kościoła zmniejsza się w miarę jak orszak zbliża się do Père-Lachaise. Można znaleźć godzinę czasu na mszę, ale potem każdy ma swoje sprawy i wraca do nich corychlej. Toteż, z dziesięciu żałobnych pojazdów, ani cztery nie były pełne. Skoro kondukt przybył na cmentarz, orszak składał się ledwie z tuzina osób, między któremi był Rastignac.
— To dobrze, że jesteś mu wierny! rzekł Jakób do dawnego znajomego.
Na widok Vautrina, Rastignac uczynił gest zdumienia.
— Bądź spokojny, rzekł dawny pensjonarz pani Vauquer, masz we mnie niewolnika, przez to samo że widzę cię tutaj. Moje poparcie jest nie do pogardzenia; jestem lub będę potężniejszy niż kiedykolwiek. Umiałeś pokierować swem życiem, byłeś bardzo zręczny; ale możesz mnie kiedy potrzebować, jestem zawsze na twoje usługi.
— Ale czemże pan ma być?
— Dostawcą galer zamiast ich lokatorem, odparł Collin.
Rastignac uczynił gest wstrętu.
— Och! gdyby cię okradziono!...
Rastignac przyśpieszył kroku, aby się odłączyć od Jakóba.
— Nie wiesz, w jakich okolicznościach możesz się znaleźć.
Orszak stanął obok dołu wykopanego obok grobu Estery.
— Dwie istoty które się kochały i były szczęśliwe! rzekł Jakób; połączyły się. To także szczęście, móc gnić razem. Każę się tu pochować.
Kiedy spuszczono ciało Lucjana, Collin padł jak martwy. Ten silny człowiek nie zniósł szmeru grudek które grabarze rzucili na trumnę nim przyszli upomnieć się o napiwek. W tej chwili, zjawili się dwaj agenci Bezpieczeństwa, poznali Jakóba Collin, ujęli go i przenieśli do fiakra.
— O co chodzi?... spytał, skoro odzyskał przytomność i rozejrzał się w dorożce.
Ujrzał się między dwoma agentami, z których jednym był właśnie Ruffard; przeszył go spojrzeniem, które przeniknęło duszę mordercy aż do sekretu Gonory.
— O to, że generalny prokurator żądał cię widzieć, odparł Ruffard. Szukaliśmy cię wszędzie, i znaleźliśmy cię aż na cmentarzu, gdzie omal nie worałeś się głową w grób tego młodego pana.
Jakób zachował przez chwilę milczenie.
— Czy to Bibi-Lupin kazał mnie szukać? spytał drugiego agenta.
— Nie; to pan Garnery nas wysłał.
— Nic nie mówił?
Agenci spojrzeli po sobie, naradzając się wymowną mimiką.
— No więc, w jaki sposób dał wam rozkaz?
— Polecił nam, odparł Ruffard, odszukać cię bezzwłocznie, powiadając że jesteś w kościele Saint-Germain-des-Près i że, o ile kondukt ruszył, znajdziemy cię na cmentarzu.
— Generalny prokurator żądał mnie widzieć?
— Być może.
— Oczywiście, odparł Jakób, potrzebuje mnie!...
I zapadł znowu w milczenie, które zaniepokoiło agentów. Około wpół do trzeciej, Jakób wszedł do gabinetu generalnego prokuratora i ujrzał tam nową osobistość, poprzednika pana de Granville, hrabiego Oktawa de Bauvan, jednego z prezydentów trybunału kasacyjnego.
— Zapomniał pan o niebezpieczeństwie, w jakiem znajduje się pani de Sérizy. Przyrzekłeś ją ocalić!
— Niech się pan spyta, panie hrabio, rzekł Jakób dając agentom znak aby weszli, w jakim stanie znaleźli mnie ci hultaje?
— Bez przytomności, panie prezydencie, nad grobem w którym chowano tego młodego pana.
— Ocal panią de Sérizy, rzekł pan de Bauvan, a otrzymasz wszystko czego żądasz!
— Nie żądam niczego, rzekł Jakób, zdałem się na łaskę i niełaskę. Pan generalny prokurator musiał otrzymać...
— Wszystkie listy! rzekł pan de Granville; ale przyrzekłeś wrócić zmysły pani de Sérizy, czy możesz to uczynić? czy to nie przechwałka?
— Mam tę nadzieję, odparł Collin skromnie.
— Zatem, jedź pan tam ze mną, rzekł hrabia Oktaw.
— Nie, panie hrabio, rzekł Jakób, nie usiądę w powozie obok pana... Jestem jeszcze złoczyńcą. Skoro pragnę służyć Sprawiedliwości, nie zacznę do tego aby ją bezcześcić... Niech pan jedzie do hrabiny, zjawię się tam w chwilę po panu... Niech jej pan oznajmi najlepszego przyjaciela Lucjana, księdza Karlosa Herrerę... Oczekiwanie mej wizyty zrobi niechybnie wrażenie i przygotuje przełom. Daruje pan, że jeszcze raz przybiorę postać hiszpańskiego kanonika: chodzi o rzecz tak ważną!
— Zastanę tam panów około czwartej, rzekł pan de Granville; mam być z ministrem u króla.
Jakób pospieszył do ciotki, która czekała go na quai aux Fleurs.
— I cóż, rzekła, wydałeś się jurze?
— Tak.
— Z profitem?
— Nie, chodziło o życie biednego Teodora, ułaskawią go.
— A ty?
— Ja będę, czem mi pisano! Zawsze nasz światek będzie drżał przede mną... Ale do roboty! Powiedz Paccardowi, aby się wziął ostro do dzieła, i Europie aby spełniła moje rozkazy.
— Et, głupstwo, już wiem jak sobie poradzić z Gonorą!... rzekła straszliwa Joanna Collin. Nie straciłam czasu na romansach.
— Musisz znaleźć do jutra tę korsykańską dziewczynę, Ginettę, ciągnął Jakób, uśmiechając się do ciotki.
— Trzebaby mieć jaki ślad?...
— Znajdziesz przez Jasnowłosą Manon, odparł Jakób.
— Załatwi się, do wieczora! odparła ciotka. Nagłyś jak kogut. Jest tedy szparga (zysk)?
— Chcę, na początku karjery, przewyższyć wszystko co zrobił kiedy Bibi-Lupin. Miałem pogwarkę z potworem który mi ubił Lucjana, i żyję tylko poto aby się na nim zemścić! Będziemy, dzięki naszej pozycji, jednako zbrojni, jednako opancerzeni. Trzeba mi będzie wielu lat aby dosięgnąć tego człowieka; ale ugodzę go w samą pierś.
— Musiał ci przyrzec w duchu ten sam poczęstunek, rzekła ciotka; przygarnął córkę Peyrade’a, wiesz, tę smarkatę, którą sprzedało się pani Nourisson?
— Pierwszy punkt, to wpakować mu służącego.
— To będzie trudno, musi znać się na tem! rzekła Joanna.
— Ba! nienawiść utrzymuje przy życiu! Do pracy!
Wziął fiakra i udał się natychmiast na quai Malaquais do swego pokoiku, nie łączącego się z apartamentem Lucjana. Odźwierny, zdziwiony jego widokiem, chciał coś wspomnieć o świeżych wypadkach.
— Wiem wszystko, odparł ksiądz. Wmięszano mnie, mimo mego duchownego charakteru, w to zajście; ale, dzięki interwencji ambasady, wypuszczono mnie na wolność.
Wszedł żywo do pokoju i wyjął z okładki brewiarza list, który Lucjan napisał do pani de Sérizy, wówczas gdy zerwała z nim ujrzawszy go w loży Estery.
W pierwszych chwilach rozpaczy, Lucjan nie miał sił wysłać tego listu, mniemając że jest zgubiony bez ratunku. Jakób czytał to arcydzieło, ponieważ zaś wszystko, co wyszło z pod pióra Lucjana, było mu święte, zachował list w brewiarzu, oczarowany poetyckim urokiem tej miłości natchnionej ambicją. Kiedy pan de Granville wspomniał o stanie pani de Sérizy, głęboki ów człowiek odgadł trafnie, iż rozpacz jej i szaleństwo muszą pochodzić z tak długo przeciągniętej przez nią sprzeczki z Lucjanem. Znał kobiety tak, jak sędziowie znają zbrodniarzy, odgadywał najskrytsze drgnienia ich serca; pomyślał natychmiast, że hrabina musi przypisywać śmierć Lucjana swej surowości i że wyrzuca ją sobie. Oczywiście, człowiek posiadający jej miłość, nie odbierałby sobie życia! Świadomość tedy, iż, mimo swej urazy, do końca była kochaną, mogła jej wrócić rozum.
Jeżeli Collin był wielkim wodzem złoczyńców, trzeba przyznać, iż był niemniejszym lekarzem dusz. Zjawienie się tego człowieka w apartamentach państwa de Sérizy, wniosło w nie zarazem wstyd i nadzieję. Wiele osób, hrabia, lekarze, znajdowali się w saloniku obok sypialni hrabiny; ale, aby oszczędzić wszelkiej plamy jego honorowi, hr. de Bauvan wyprawił wszystkich i został sam z przyjacielem. Widzieć w swoim progu złowrogą osobistość, był to już dosyć dotkliwy cios dla wiceprezydenta Rady Stanu, członka przybocznej Rady.
Collin zmienił odzież. Włożył czarne spodnie i tużurek; chód, spojrzenie, gesty, wszystko było bez zarzutu. Skłonił się obu dostojnikom i spytał czy może wejść do hrabiny.
— Oczekuje pana z niecierpliwością, rzekł pan de Bauvan.
— Z niecierpliwością?... Jest tedy ocalona, rzekł straszliwy czarnoksiężnik.
W istocie, po półgodzinnej konferencji, Jakób otworzył drzwi i rzekł:
— Niech pan wejdzie, panie hrabio, nie potrzebuje się pan już obawiać nieszczęścia.
Hrabina tuliła list do serca; była spokojna i zdawała się pogodzona z sobą. Na ten widok, twarz hrabiego rozjaśniła się.
— Oto ludzie którzy rozstrzygają o naszych losach i o losach ludów! pomyślał Jakób wzruszywszy ramionami, skoro dwaj przyjaciele weszli do sypialni. Jedno westchnienie, jedno skrzywienie samicy wywraca im rozum na nice jak rękawiczkę! Jedno zawrócenie oczami wyprowadza ich z równowagi! Spódniczka podgięta nieco wyżej lub niżej, i ot, gonią zrozpaczeni po Paryżu! Kaprysy kobiety odbijają się na całem Państwie! Och! jakąż siłę zyskuje człowiek, kiedy się, jak ja, ubezpieczył od tej dziecinnej tyranji, od tych cnót będących igraszką namiętności, od tych niewinnych szelmostw, tych indjańskich przebiegłości! Kobieta, ze swym instynktem i talentem dręczenia, jest i będzie zawsze zgubą mężczyzny. Generalny prokurator, minister, gonią oto jak błędni, przewracając wszystko do góry nogami dla listów jakiejś księżnej albo jakiejś smarkuli, albo dla kobiety która będzie bardziej pomylona przy zdrowych zmysłach niż nią była w swojem szaleństwie.
Uśmiechnął się dumnie.
— I oni mi wierzą, słuchają moich rewelacyj, oddadzą mi to stanowisko! Będę zawsze panował nad tym światkiem, który, od dwudziestu pięciu lat, słucha mnie...
Jakób Collin użył wobec hrabiny nieodpartej władzy, dzięki której zawładnął niegdyś biedną Esterą; posiadał on, jak to widzieliśmy nieraz, słowa, spojrzenia, gesty, które mają moc poskramiania szalonych. Odmalował hrabinie Lucjana, jako człowieka który uniósł jej obraz do grobu.
Żadna kobieta nie oprze się myśli, iż była ową wyłącznie kochaną.
— Nie ma już pani rywalki! to było ostatnie słowo tego zimnego ironisty.
Całą godzinę spędził, zapomniany, w salonie. Skoro wszedł pan de Granville, galernik stał posępny, utopiony w zadumie takiej jaką muszą przechodzić ludzie gotujący się do 18-go brumaire w swojem życiu.
Generalny prokurator udał się na próg sypialni, zabawił tam kilka chwil, następnie zbliżył się do Jakóba i rzekł:
— Czy pan trwa w swoich intencjach?
— Tak, panie hrabio.
— A więc, zajmiesz miejsce Bibi-Lupina, Calvi otrzyma złagodzenie kary.
— Nie pójdzie do Rochefort?
— Ani nawet do Toulonu, może go pan zatrudnić w swojej służbie; ale to ułaskawienie i pańska nominacja będą zależały od twego prowadzenia się przez pół roku, przez które będziesz przydzielony do Bibi-Lupina.


W ciągu tygodnia, pomocnik Bibi-Lupina odnalazł czterysta tysięcy franków rodziny Crottat, wydał Ruffarda i Godeta.
Gotówkę uzyskaną ze sprzedaży renty znaleziono w łóżku kurtyzany. Pan de Sérizy wręczył Jakóbowi Collin trzysta tysięcy franków, przekazane mu testamentem Lucjana de Rubempré.
Pomnik, wykonany na zlecenie Lucjana dla niego i dla Estery, uchodzi za jeden z najpiękniejszych na Père-Lachaise, grunt zaś na którym go wzniesiono należy do Jakóba Collin.
Jakób Collin wykonywał swoje funkcje blisko piętnaście lat, poczem wycofał się około r. 1845.

Grudzień 1847.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.
  1. Kuratela.
  2. Wyrażenia te zaczerpnąłem przeważnie z broszury Szwargot więzienny Estreichera.
  3. Kajdany.
  4. Jołt. złodziej niewprawny.
  5. Na galerach znajduje się dwudziestu trzech OJCOBÓJCÓW, którym przyznano okoliczności łagodzące. (Przyp. autora).
  6. Przypis własny Wikiźródeł Prygajcie — słowo pochodzące z języka rosyjskiego, znaczy skaczcie.