Gasnące słońce/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
VII.

Bramą Appijską wysunęła się zakryta lektyka, otoczona liczną świtą niewolników.
Tuniki służby nie olśniewały przechodniów jaskrawością barw i bogactwem złotych haftów. Czarne, pozbawione wszelkich ozdób, przypominały żałobny strój członków towarzystw pogrzebowych.
Na ponury orszak spoglądały z obu stron słynnej drogi Appijskiej, łączącej Rzym z południową Kampanią, grobowce kilku wieków.
Całe rody patrycyuszowskie spoczywały razem z klientami i wyzwoleńcami w pobliżu stolicy, czuwając, podług wiary ludu, nad szczęściem potomnych.
Obok starych wież, piramid i zwykłych płyt kamiennych, pokrytych pleśnią i mchem, świeciły wspaniale mauzolea, zbudowane w formie świątyń. Prowadziły do nich szerokie wschody, zdobiły je kolumny, figury alegoryczne, posągi i tablice z napisami.
Nieruchome cyprysy strzegły prochów zgasłych pokoleń, milczące, jak one. Tu i owdzie świadczyły wieńce, rozwieszone na drzwiach grobowców, o wdzięcznej pamięci żyjących. Ale nie wiele było tych śladów miłości, sięgającej w krainy cieniów.
Żałobny orszak posuwał się wolno środkiem drogi, nie zwracając uwagi na wieśniaków, śpieszących do miasta na targi wieczorne. Minął grób Scypionów, Fabiów, Hortensyów, szereg mniejszych i większych pomników, w znacznej części opuszczonych, porosłych zielskiem, i zatrzymał się dopiero naprzeciw bramy tryumfalnej Druzusa.
Tu wznosiła się wśród gęstego klombu drzew i krzewów, oddalona nieco od ulicy, wysoka okrągła wieża z kamieni gabińskich, podobna do narożnych baszt obozu warownego.
Wichry, deszcze i czas porysowały mur, utworzywszy liczne szczeliny, w których zasiały się mchy i rośliny pnące. Nad nizkiemi drzwiami murowana była stara tablica marmurowa, a na niej czernił się świeży napis, zawierający tylko dwa wyrazy: „grób Korneliów.“
Kiedy służba ustawiła lektykę obok wejścia do podziemia, wysiadły z niej Tullia i Mucya. Obie miały na sobie długie, czarne płaszcze, pokrywające zupełnie białe suknie, i niosły wieńce z liści laurowych.
— Przy grobie przodków mojego męża należy się tobie pierwszeństwo — odezwała się Tullia, podając Mucyi czarny welon — tylko bowiem z rąk urodzonej Kornelii przyjmą cienie Korneliów ofiarę chętnie, jak uczy wiara naszych ojców.
Szyderski uśmiech przemknął po jej ustach, gdy Mucya zarzuciła na głowę zasłonę.
Z twarzą zwróconą na Wschód, z podniesionemi ramionami, stojąc, modliła się przedstawicielka słynnego rodu Korneliów za spokój cieniów swoich przodków. Modliła się nie głośnemi słowami, nie formułką, przepisaną przez kapłanów, lecz niemą prośbą, wyzierającą z jej oczu, utkwionych w błękitach niebieskich. Od czasu do czasu podniosło jej pierś westchnienie, lub zadrżały rozchylone wargi.
Z szacunkiem spoglądali na nią niewolnicy.
Ci nieszczęśliwi, urodzeni do niedoli, zapomniani przez los, który nie o nich myślał, gdy stroił ziemię w wonne kwiaty i rozrzucał na niej skarby życia, mieli cześć dla wszelkiej szczerej modlitwy. Wiedzieli oni z osobistego doświadczenia, że najtkliwsza, najgorętsza prośba unika słów obfitych.
Mucya patrzała przed siebie w siną dal, owiana welonem, w którym tchnienie nadchodzącego wieczoru igrało. Zasłuchana w siebie, w myśli swoje, oderwana od otoczenia, nieruchoma, sprawiała wrażenie posągu westalki, składającej ofiarę świętemu zniczowi Rzymu. Powaga dojrzałej matrony dodawała lat jej twarzy młodej.
Skrzyżowawszy ramiona na piersiach, pochyliła głowę i wyrzekła półgłosem:
— Niech im ziemia lekką będzie...
— Niech im ziemia lekką będzie — powtórzyli za nią niewolnicy szeptem.
Kilku z nich, rzuciwszy naokoło siebie szybkie, badawcze spojrzenie, nakreśliło na ustach palcami prawej ręki znak krzyża.
Z naczyń, które jej ochmistrz dworu podawał, lała Mucya pod mur grobowca wino i mleko i zagrzebała w ziemi własnemi rękami chleb, ciasta i owoce. Dopełniwszy ceremonii, pamiętającej Romulusa i Remusa, kazała otworzyć drzwi i weszła do podziemi.
Zapalone pochodnie oświetliły wnętrze wieży, wypełnionej od dołu do góry urnami, ustawionemi w niszach. Na samym spodzie, w szerszych i głębszych schowaniach, spoczywały sarkofagi kamienne.
Na jednym z nich, którego bok odkryty zdobiła płaskorzeźba, przedstawiająca trybuna legionów w postawie leżącej, złożyła Mucya wieniec. Potem uklękła i, oparłszy głowę na sarkofagu, pogrążyła się w niemej zadumie.
Milcząc otaczała ją służba. Żaden z niewolników nie śmiał nawet szeptem spłoszyć samotnych myśli pani. Tylko szelest płonących pochodni mącił ciszę grobu.
Dziwną rozmowę prowadziła żywa Kornelia z umarłymi. Córa wielkiego rodu, którego nazwisko wplotło się na zawsze do wieńca sławy rzymskiej listkiem niewiędnącym, błyszcząc w księdze dziejów na kartach zasługi wojskowej i obywatelskiej, skarżyła się przodkom swoim na czas, w którym jej żyć kazano.
Ona wzięła po dalekich prababkach duszę i serce matrony rzymskiej, a wszystko, co ją otaczało, starało się w niej stłumić pamięć czystych uczuć i wielkich czynów.
Jeszcze dzieckiem była, kiedy gramatycy greccy, sprowadzeni przez jej ojca z Aten, drwili w jej obecności bezkarnie ze wszystkiego, co ona czcić i szanować chciała.
Co pierwsi nauczyciele rozpoczęli, to snuli dalej retorowie i filozofowie. Szyderstwo tylko słyszała dorastająca dziewczyna z ust swoich wychowawców. Wiarę ojców nazywali mędrcy zabobonem gminu, cnotę niewieścią i obywatelską — zabytkiem z czasów barbarzyńskich.
A gdy na nią włożono dłuższą suknię i pozwolono jej brać udział w igrzyskach i biesiadach, wówczas widziała naokoło siebie tylko odwrotną stronę tego, co dostrzedz pragnęła. W teatrach zarzucano wieńcami Marullów i Parysów, przy obiadach nie zachowywano względów, należnych przyszłej żonie i matce, w salach przyjęć rozmawiano jak w domach heter. Z książek, które jej podawano, z elegii i powieści greckich i ich kopii rzymskich, buchała rozpusta, obnażająca się bezwstydnie.
Całe otoczenie — rodzice, nauczyciele, zabawy, biesiady, zebrania towarzyskie — cały, słowem, Rzym Antoninów usiłował wyssać z krwi Mucyi miłość do dawnych cnót i obyczajów, które odżyły w niej, świeże i czyste, jakby epoki Marka Aureliusza nie oddzielały od pierwszych konsulów szaleństwa cezarów, szyderstwa poetów i bluźnierstwa filozofów.
Ale daremnie wciskał się do duszy Mucyi czas nowy wszystkiemi szczelinami. Patrycyuszka drewnianego Rzymu odtrąciła od siebie zatrute owoce, któremi marmurowa, złota stolica świata karmiła swoje dzieci rozpieszczone...
Czując się obcą w epoce, w której los wyznaczył dla niej miejsce nieproszone, wycofała się Mucya ze stosunków towarzyskich. Teatr omijała, biesiad i liczniejszych zebrań unikała.
Jej rówiennice wyszły dawno zamąż.
Ona, czekając na patrycyusza, dla któregoby wielkość Rzymu była celem jedynym, najwyższym, dobiegła dwudziestego roku, nie zapaliwszy pochodni Hymenu. Szanować chciała tego, którego wola miała być jej wolą, a w otoczeniu Tulli Kornelii nie dostrzegła nikogo, ktoby odpowiadał jej pojęciom o cnotach męzkich.
W domach, z któremi prokonsulowa utrzymywała stosunki towarzyskie, spotykała Mucya albo wytwornych lekkomyślników, jak Marek Kwintyliusz, albo wyniszczonych rozpustników, jak senator Mucyusz. Każdy z tych niedobitków wielkiego rodu sprzedawał za pieniądze bez namysłu nazwisko i zasługi przodków, nie pytając o ich źródło. Prawie wszyscy poślubili córki lub wnuczki dorobkiewiczów, których miliony plamiła pamięć hańbiącego rzemiosła. A jeżeli znalazł się między purpuratami jaki mąż hartowny, to nie w Rzymie trzeba było zwykle szukać jego początku. Pokonane ludy odświeżały stan rządzący swojemi siłami najlepszemi, śląc mu wodzów, mówców, prawodawców i autorów. Nawet na tronie cezarów nie siedzieli, począwszy od Trajana, panowie z krwi rzymskiej, chociaż pochlebstwo wyszukało Antoninom protoplastów między towarzyszami królów albańskich.
Rychło zraziła się Mucya do sfer, do których należała pochodzeniem i wychowaniem. Lekceważona przez wykwintnisów rzymskich, nie znajdujących w obcowaniu z poważną patrycyuszką żadnej przyjemności, trzymała się na uboczu, wypełniając sobie życie samotne zarządem domu. Ona to prowadziła gospodarstwo Tullii i miała dozór nad niewolnikami, biorąc osobiście udział w ich pracy.
Nie wszystko jednak ocaliła Mucya z walki z pojęciami i obyczajami swego czasu. Zatruta przez krytycyzm i sceptycyzm filozofii greckiej, szukała w sobie daremnie źródła owej żywej wiary, co składa w każdej ciężkiej chwili ręce do modlitwy. Wszystko, czego ją uczono, na co patrzyła, co słyszała, burzyło w niej cześć dla Jowiszów, Marsów, Merkurych, Junon i Wener, do których się jej prababki z ufnością zwracały.
Mucya nie wierzyła w bogów swoich przodków, wierzyć nie mogła w rozpustników, wiarołomców i krzwoprzysięzców. Ci mieszkańcy Olimpu, grzeszący po ludzku, gorsi od cnotliwego człowieka, odarci przez poetów i filozofów z powagi, mocy i świętości, ośmieszeni przez histryonów, budzili pogardę w patrycyuszce, dla której surowy obowiązek był prawem najwyższem.
Rzym zdobiły wprawdzie liczne, wspaniałe świątynie, ale w marmurowych portykach nie nabożni się gromadzili. Kto tylko należał do warstwy oświeconej, lub chciał uchodzić za wykształconego, ten lekceważył ofiary, składane przez kapłanów klaskających w teatrach pantominom. Miejscem schadzek i nocnych orgii były domy bogów.
Mucya nie mogła zrozumieć, dlaczego tych samych bogów czczono równocześnie urzędownie w świątyniach, a zohydzano w teatrach i na odczytach. Jej serce proste brzydziło się takiem kłamstwem.
Patrycyuszka, zaopatrzona w świetlane wzory dawnych czasów, w cnotliwe matrony, w słynnych wojowników i obywateli, rozpoczynających każdą czynność publiczną od ofiary, w pobożnych królów, konsulów, legatów i trybunów — córa przodków, którym świadomość spełnionego obowiązku osładzała godzinę śmierci przedwczesnej, czuła bardzo dobrze, że wiara w bogów, w światy inne jest najlepszą pomoczniczką i pocieszycielką człowieka. Ale gdzież oni są, ci bogowie prawdziwi, co kierują losami ziemi, prowadząc ramię bohaterów i myśl prawodawców? Nie mieszkańców Olimpu, z których pierwszemu lepszemu histryonowi wolno drwić bezkarnie, należy się cześć i posłuszeństwo.
Owych bogów prawdziwych szukała dusza Mucyi w chwilach samotnych w księgach Grecyi, Rzymu i Egiptu, pragnąc ich z tęsknotą natury szlachetnej, którą boli pustka wewnętrza. Odepchnięta przez zwyczaje, obyczaje i pojęcia swojego czasu, chciała sobie stworzyć świat własny, któryby wypełnił próżnię w jej sercu.
Ale księgi Grecyi, Rzymu i Egiptu nie rzucały światła na ciemności, w jakich pogrążyło ją wychowanie filozoficzne. Najlepsze z pomiędzy nich odsyłały człowieka do niego samego, radząc mu czerpać z siebie moc i cierpliwość. Była to wskazówka zbyt oschła dla kobiety.
Zmęczona daremnem badaniem, szła Mucya do cieniów swoich przodków, zanosząc do nich skargę udręczonej duszy niewieściej. Nie po raz pierwszy modliła się w grobowcu, czekając na natchnienie... Bo z całej religii rzymskiej, z jej gruzów, pokrywających się pleśnią mimo świątyń i kapłanów, wyniosła tylko prastare przeczucie rasy aryjskiej — wiarę w dalsze istnienie człowieka po za grobem. Tej jednej prawdy, na której Rzym zbudował swoje ogniska domowe i ołtarze Westy, nie zabrali jej retorowie, filozofowie i histryoni.
Mucya wierzyła, że cienie przodków widzą ją, słyszą w tej chwili, i mogą przywrócić spokój duszy.
Objąwszy ramionami sarkofag trybuna, którego rocznica śmierci dziś przypadała, modliła się bez słów, wpatrzona w siebie. Całą duszę wlała w tę prośbę gorącą, błagając o promień światła.
Ale grobowiec milczał... Płomienie tylko pochodni łopotały zcicha, jak skrzydła ptaka nocnego.
Gdyj Mucya rozmawiała z cieniami umarłych, Tullia, która została na dworze, była zajęła myślami o żywych.
Dziecko czasu, z którego wykwitła, jego pojęć zwolenniczka, nie dręczyła się prokonsulowa nigdy zagadkami życia. W krwi jej nie odezwały się instynkty i upodobania dalekiej prababki. Była ona Rzymianką z epoki Antoninów, wykwintną damą, obojętną sceptyczką, oddaną życiu, chwili bieżącej. I ją wychowała filozofia i literatura grecka, ale światowej elegantce nie przyszło nigdy na myśl zapytać o wartość mądrości, która kierowała jej postępowaniem.
Jeden tylko rys charakteru wzięła Tullia po zwycięzcach świata. Duma tłumiła w niej wszystkie inne uczucia, silniejsza nawet od miłości do życia. Gdyby ją postawiono między śmiercią a hańbą, nie zawahałaby się ani na chwilę w wyborze. Czterech już przodków ułożyło się spokojnie w ciepłej kąpieli i przecięło sobie bez skargi żyły, schodząc z drogi wyrokom Nerona i Domicyana.
A właśnie o tę nadźwięczniejszą strunę jej duszy potrącały wypadki ostatnich tygodni ręką bezwzględną. Liczni wierzyciele rozrzutnej patrycyuszki, której się zdawało, że miliony nie mogą się wyczerpać, stawali się z każdym dniem najtrętniejszymi, zuchwalszymi. Zdarzyło się już kilka razy, że jakiś handlarz, niedostrzeżony nawet dawniej przez wdowę po prokonsulu, podnosił wobec niej głos... że groził.
W pierwszej chwili nie umiała sobie Tullia zdać sprawy z nowego położenia, nie przypuszczała bowiem nigdy, by mogła znaleźć się kiedykolwiek w potrzebie. Gdy jednak rządca podawał jej coraz częściej rachunki, a kupcy, jeszcze przed kilku miesiącami uprzejmi, odmawiali usług, wówczas zaczęła bankrutka rozumieć, że niewypłacalny dłużnik nie ma prawa do dumy.
Gdyby była mężczyzną, zaciągnęłaby się do służby publicznej i tworzyła sobie w prowincyach obfite źródło dochodów. Nie jeden zrujnowany panicz odzyskiwał jako namiestnik cesarski wśród barbarzyńców uronioną niezależność.
Ale Tullia mogła się przeciw upokorzeniom niedostatku bronić tylko środkami swojej płci. Uroda i przebiegłość niewieścia powinny jej wrócić, co nieopatrzność zabrała...
Wiedziała, że potrzebowała tylko skinąć na którego ze świeżych dorobkiewiczów, a każdy z nich złoży u jej stóp całą górę sesterców, płacąc hojnie za nazwisko, pokryte pleśnią wieków, i za stosunki. Ta droga jednak równała się dla jej dumy hańbie. Tylko patrycyuszowi powinna patrycyuszka — tak wierzyła — złożyć przysięgę przy ołtarzu bogów domowych, tylko potomkowi pierwszych rycerzów Rzymu mogła ślubować: gdzie ty, Kaju, tam ja, Kaja...
A tych patrycyuszów była za Antoninów ilość już tak szczupła, iż wybór stawał się coraz trudniejszym.
Niedobitkowie starych rodów podzielali zresztą coraz mniej przesądy Tulii. Pochwyceni ogólnym wirem scepcytyzmu i wstrętu do ubóstwa, nie poddawali genealogii posażnych panien surowemu badaniu.
Zbyt dobrze znała Tullia sfery, do których należała, by się mogła pod tym względem łudzić. Wiedziała, że duma rzymska błąkała się już tylko w jednostkach wyjątkowych, jak upiór zgasłych czasów.
Ona czuła ją w sobie, ale inni?... Wszakże ulubiony jej krewny, Marek Kwintyliusz, sprzedawał zasłużone nazwisko lichwiarzowi i ździercy.
Jedyny Publiusz, osobiście zamożny i przywykły liczyć na swoje własne siły, nie zniży się do roli posagołowcy.
Dla niego odgrywała dziś Tullia komedyę nabożnej matrony, składającej ofiary cieniom przodków, które ją tyle obchodziły, co pył, pokrywający kamienie przydrożne, nie wierzyła bowiem nietylko w bogów Olimpu, lecz we wszelkie życie po zagrobowe wogóle. Dla niego zarzuciła na siebie czarny płaszcz i przypomniała sobie obrzędy, zapomniane i zaniedbane przez czasy nowsze.
Ale Publiusz nie nadchodził. Miałżeby się Marek mylić?
Oparta o mur grobowca, wytężała Tullia wzrok w stronę bramy Appijskiej. Z miasta ciągnęły bezustannie gromadki robotników, przekupniów, żołnierzy i żebraków, udających się do szynków podmiejskich. Od strony przeciwnej wlokły się taczki i wózki wieśniaków, którzy nieśli Rzymowi swoich ogrodów plony.
Słońce zaszło już za morzem domów, zostawiwszy na zachodnim skraju nieba pomarańczową smugę, blednącą z każdą minutą. Łagodny zmrok południa osnuwał grobowce i drzewa powoli przejrzystą zasłoną, która nie zacierała ich konturów.
Tullia zaczęła się niecierpliwić. Jej brwi zsuwały się i rozsuwały, a w oczach migotały błyski ponure. Miałżeby Publiusz zapomnieć o rocznicy śmierci swojego dziada?
Ale nie... Właśnie ukazał się na drodze orszak, tak samo liczny, jak jej, i tak samo w żałobne przybrany suknie. Tullia poznała zdaleka Publiusza.
Szedł obok próżnej lektyki pieszo z Serwiuszem, otoczony tłumem klientów i niewolników.
Jeszcze się z Tullią nie zrównał, kiedy ona, przykrywszy głowę płaszczem, zwróciła się twarzą na wschód i wyciągnęła ręce. Nie modliła się, lecz spoglądała z pod czoła na drogę, badając, czy ją trybun zauważył. Ominąć jej nie mógł, bo grobowiec Kwintyliów wznosił się tuż obok wieży Korneliów.
Publiusz, stanąwszy przed wysoką piramidą z nieciosanego kamienia, wszedł do jej wnętrza z całym dworem. Zaledwo znikł, uwolniła Tullia głowę od płaszcza i opuściła ręce. Wiedziała, że ją trybun spostrzegł, bo patrzył na nią przez kilka chwil, a potem szepnął coś Serwiuszowi. Była zadowolona z dzisiejszej wyprawy.
Przejrzysty zrazu zmrok wieczorny południa stawał się coraz gęstszym. Jasne barwy szarzały w jego półcieniach, ciemne czerniały. Nieruchome cyprysy stały się jeszcze cichszemi, smutniejszemi, odcinając się wyraźnie od bladego tła nieba.
Tullia oparła się znów o mur grobowca, i splótłszy ręce na łonie, patrzyła przed siebie... Będzież ona szczęśliwą z Publiuszem, którego młodość, spędzona w obozie, nie zapowiadała uległości?... Słyszała tyle od Marka i od innych senatorów o stanowczości trybuna, graniczącej z okrucieństwem. W czasie ostatniej wyprawy wojennej na Wschodzie zmuszał on niesfornych legionistów mieczem i krzyżem do posłuszeństwa, straszny dla zuchwałych, niemiłosierny dla tchórzów. Cały Rzym opowiadał sobie o surowości Publiusza, a motłoch sarkał na niego, że męczył żołnierza od świtu do nocy ćwiczeniami, skąpiąc mu godziny wytchnienia. On i Awidyusz Kassyusz, pogromca Partów, byli postrachem wszystkich, którzy uważali służbę w legionach za szkołę przygotowawczą do przyszłych dostojeństw.
Będzie-li taki dziki wojownik, przywykły do rozkazywania, pobłażliwym sędzią upodobań niewieścich? Dumie Tullii pochlebiał mąż, nieubłagany dla siebie i innych; ale samowolę kobiety rozpieszczonej, wykwintnej zatrważał waleczny żołnierz, u którego czyn szedł bezpośrednio po myśli, szybki i gwałtowny.
Trzeba będzie jego szorstkość złagodzić podstępem, a potem...
Tullia zmarszczyła się, z grobowca bowiem wyszła Mucya, blada, zmęczona, z głową pochyloną.
O niej, o tej niespodziewanej rywalce zapomniała, zajęta myślami o Publiuszu.
— Gdyby ona?... Ale nie...
Prokonsulowa podniosła głowę dumnie. Nie wierzyła w zwycięztwo synowicy.
— Możemy wracać — wyrzekła, otulając się płaszczem.
Już siadała do lektyki, kiedy na progu piramidy Kwintyliów ukazał się Publiusz. Zstępował wolno po marmurowych stopniach, lejąc naokoło siebie wino z naczynia srebrnego. Gdy stanął na ziemi, oddał dzban niewolnikom i zwrócił się twarzą ku górom Albańskim. Tam, wśród tych ciemnych olbrzymów, owianych mgłą błękitną, panowali niegdyś jego przodkowie, starej Alby władcy, zanim ulegli młodej sile Romy. Tam unosiły się nad lasami jodłowemi duchy ich, czuwając nad bezpieczeństwem trzód i pasterzów, jak wierzył lud zabobonny.
Wiarę tę podzielał widocznie Publiusz, bo wyciągnął ręce w stronę gór i modlił się tak samo, jak Mucya, bez słów, zapatrzony w przestrzeń.
Na niebie, które tymczasem zbłękitniało, ukazał się duży, blado-różowy księżyc, wisząc nieruchomo nad czarną wstęgą lasów. W jego świetle srebrzystem ożyły drzewa i marmury tajemniczem życiem nieznanych ludziom istot, wymownych milczeniem grobów i szeptem cyprysów. Chłód i smutek nicości wiały nad drogą appijską.
Śniada twarz Publiusza wydawała się w blaskach miesiąca białą, a jej ostre, wyraźnie rysujące się kontury dopełniały złudzenia głowy, wykutej z marmuru. Była to głowa rzymskiego patrycyusza, imperatora, stworzona dla dłuta rzeźbiarza.
Dwie pary oczu niewieścich spoczywały na Publiuszu, śledząc jego ruchy. Obie patrzyły na niego z zajęciem, ale każda inaczej.
— Stanież się ten mąż hartowny kiedykolwiek moich zamiarów narzędziem powolnem? — pytał badawczy wzrok Tullii.
— Posłuszeństwo dla takiego pana nie shańbiłoby najdumniejszej niewiasty — mówiło uległe spojrzenie Mucyi.
Publiusz, skończywszy modlitwę, odwrócił się w stronę grobowca Korneliów.
— Pozdrowienie wam — wyrzekł, zbliżając się z Serwiuszem.
— Gdyby nie pośrednictwo cieniów przodków, nie miałybyśmy przyjemności waszego towarzystwa — odezwała się Tullia — chociaż nasze domy oddziela tylko mur. Za karę skazujemy was na służbę przy lektyce.
Ułożywszy się na poduszkach obok Mucyi, dała znak tragarzom do pochodu. Przodem pobiegli laufrowie z pochodniami, wrzeszcząc na cale gardło:
— Miejsce dla przesławnej Tullii Kornelii!
Nie wiele wrzask chłopców pomagał, na drodze bowiem rozpoczął się już ruch nocny. Co chwila spychał jakiś wóz, naładowany towarami, orszak Tullii na stronę.
Serwiusz i Publiusz postępowali z obu stron lektyki tuż obok głów pań, zająwszy miejsce wywoływaczów. Nieskorzy do rozmowy, szli w milczeniu.
Ale nie tego chciała Tullia.
— Sądziłam, że wojna czyni obojętnym na śmierć — zaczęła, zwracając się do Publiusza.
— Rzemiosło żołnierza bywa na polu bitwy okrutne — odpowiedział trybun — z czego jednak nie wynika, żeby miało odbierać wiarę w świat pozagrobowy. I nasi przodkowie zabijali i ginęli, a mimo to składali cieniom zmarłych ofiary częściej i chętniej, niż się to dziś dzieje. Czy piękna Tullia odwiedza groby Korneliów w każdą rocznicę śmierci?
Zaskoczona pytaniem, którego się nie spodziewała, Tullia nie wiedziała w pierwszej chwili, co odpowiedzieć. Krępowała ją obecność Mucyi.
— Stryjenka szanuje cienie naszych wspólnych przodków — odparła za nią Mucya, spostrzegłszy zakłopotanie prokonsulowej.
Niezadowolona z takiego obrotu rozmowy, podniosła Tullia oczy na Serwiusza.
— Mówił mi pretor Pomponiusz — wyrzekła — że zajął się gorliwie twoją sprawą, której sprzyjają wszystkie serca niewieście w Rzymie. Dla tak wiernej miłości warto żyć i umierać.
Spojrzała na Publiusza i spotkała się z jego wzrokiem, utkwionym w jej twarzy. Badał ją. Czuła to...
— Wierność jest u nas cnotą tak zwykłą, iż nie zadziwia nikogo — odpowiedział Serwiusz.
— I u nas bywało dawniej tak samo — mówiła Tullia. — Byłoby dobrze, gdyby wróciły czasy, wyśmiewane dziś przez poetów i filozofów.
— Taki lub inny czas jest zawsze w większej połowie dziełem kobiet — odezwała się Mucya. — Nie ojcowie, lecz matki wychowują dzieci.
— Znaczy to, że matki współczesne wychowują dzieci źle — zauważył Publiusz.
— Nie wychowują ich zwykle wcale, powierzają je bowiem nasamprzód niewolnicom, a następnie, gdy nadejdzie czas nauki, niewolnikom greckim — mówiła Mucya.
Wzrok Publiusza przechodził z Tullii na Mucyę i odwrotnie, porównywając stryjenkę z synowicą. To zbyt widoczne badanie zaczęło dumę prokonsulowej obrażać. Wytworna dama czuła się pod każdym względem tak bardzo wyższą od poważnej dziewczyny, zasługującej, w jej mniemaniu, jedynie na lekceważenie, iż ją sama myśl takiego współzawodnictwa draźniła.
Rozmowa nie kleiła się. Przerywana przez nocnych podróżnych, nawołujących z wozów, nie podtrzymywana przez trybuna i prefekta, rwała się ciągle.
Zajmującymi nie byli ci rozgłośni wojownicy, których nazwiska należały już do historyi Rzymu, mimo ich lat młodych. Milczący, odpowiadający krótkiemi zdaniami, jakby niechętnie, nie pociągali Tullii, przywykłej do towarzystwa wymownych i gładkich światowców w rodzaju Marka. Pierwszy lepszy paniczyk umiał zręczniej od nich poprowadzić przyjemną gawędkę, budząc śmiech wesoły. A oni odpowiadali tylko na zapytania.
O czem z nimi rozmawiać?... O tych dawnych, cnotliwych czasach, które Tullię przejmowały wstrętem? Albo może o sprawach publicznych?...
Ale wyniki obrad senatu i wieści z prowincyi obchodziły Tullię mniej od dowcipnej komedyi greckiej lub od ostatniego wyścigu woźniców cyrkowych.
Gdyby nie ci zuchwali wierzyciele...
Prokonsulowa uśmiechała się ustami, lecz w sercu jej huczał gniew. Musiała się naginać, kłamać, ona, która robiła dotąd i mówiła zawsze tylko to, co się jej podobało.
Kłamać dla pieniędzy!... Był to cios dla jej dumy.
Gdyby ten nudny Publiusz nie był Kwintyliuszem, nie zwróciłaby nawet na niego uwagi.
Milcząc, posuwał się orszak. I Tullia nie trudziła się więcej, straciwszy ochotę do rozmowy.
Wtem, gdy się lektyka zbliżała do bramy, podniosła się na drodze głośna wrzawa. Słychać było szczęk broni, klątwy, krzyki, groźby.
Publiusz i Serwiusz, kazawszy się zatrzymać orszakom, pobiegli w stronę hałasu. W migotliwem świetle pochodni ujrzeli gromadę ludzi, którzy usiłowali wtargnąć przemocą do miasta, szamocąc się z żołnierzami straży.
— Wpuśćcie nas! — wrzeszczał ogromny drab, okryty strzępami brudnej togi. — Idziemy do boskiego imperatora. Z nim będziemy rozmawiali.
— Do boskiego imperatora! — wołał tłum obdartusów, z poczerniałemi od kurzu twarzami.
Łachmany stanowiły ich ubranie, głód wyzierał z ich zapadłych oczów i policzków.
— Nie boski imperator, lecz prefekt miasta da wam posłuchanie w więzieniu — mówił naczelnik straży, stary setnik germański. — Takich włóczęgów nie wpuszcza nikt na Palatyn.
— Od jakiego to czasu nie wolno obywatelowi rzymskiemu wejść do stolicy? — krzyczał ogromny drab, machając rękami. — Nie ty, psie, będziesz dla nas nowe prawa wymyślał. Z drogi, żołdaku!
I rzucił się na setnika. Ale stary żołnierz pochwycił go za gardło i cisnął na bruk, jak szczeniaka.
— Czekać na wysłańca prefekta, hołoto! — mruknął.
A zwróciwszy się do strażników, rozkazał:
— Rozwinąć się w łańcuch!
Daremnie nacierał tłum. Żołnierze powstrzymywali go murem z tarczy, płazując zuchwalszych napastników mieczami.
Wówczas podnieśli nędzarze chude ręce do góry i zaczęli straszliwie przeklinać.
— Żeby was pioruny Jowisza spaliły... żeby was ziemia wypluła po śmierci, jak zdrajców... żeby wam Charon odmówił przewozu...
Wrzawę powiększały jeszcze wrzaski woźniców, którzy domagali się głośno, aby straż opróżniła drogę.
— Czego chcą ci ludzie? — zapytał Publiusz, zbliżywszy się do setnika.
Ukazanie się jego podziałało na żołnierzy, jak komenda. Wyprostowali się bez rozkazu i opuścili miecze. Cała załoga rzymska znała osobiście srogiego trybuna, którego pojawienie się wystarczało nieraz do uśmierzenia buntu.
— Cześć tobie, przesławny trybunie — wyrzekł setnik. — Ludzie ci chcą jeszcze dziś niepokoić boskiego imperatora i żądać od niego chleba. Mówią, że im susza tegoroczna spaliła plony, że dzieci ich i żony umierają z głodu w górach. Nie mogę ich wpuścić do miasta bez pozwolenia prefekta.
Z głośną wrzawą otoczył tłum Publiusza. Jeden krzyczał przez drugiego, a wszyscy tłoczyli się, dotykając jego szat.
— Rozstąpcie się! — zawołał Publiusz głosem tak donośnym, że zapanował nad hałasem. — Zkąd idziecie, czego chcecie? Niech jeden mówi!
Rzucił naokoło siebie spojrzeniem tak groźnem, że motłoch, uczuwszy pana, zamilkł, cofając się z głuchym pomrukiem.
Kiedy się naokoło niego utworzyło wolne miejsce, powtórzył:
— Niech jeden mówi!
Z gromady wysunął się ów ogromny drab w poszarpanej todze i zaczął:
— Nieurodzaj zabrał nam chleb... dzieci gasną w naszych oczach... nam odbiera głód moc do pracy... Do boskiego imperatora idziemy...
— Do boskiego imperatora! — zawył znów tłum.
Ale kiedy Publiusz podniósł rękę do góry, zamilkł powtórnie.
— Bogowie opuścili ubogich i cienie przodków wzgardziły naszemi ofiarami — mówił nędzarz dalej. — Nasze łąki pokrywa trawa spalona, nasze pola wydały słomę, zamiast ziarna. Opowiadają ludzie, że boski Marek Aureliusz nie gardzi nieszczęśliwymi. Do niego, do naszego pana niesiemy łzy żon i dzieci. Rozkaż, żeby nas straż wpuściła do miasta.
— Niech nas wpuszczą do miasta! — wrzasnął tłum, cisnąc się do bramy.
Po raz wtóry podniósł Publiusz rękę do góry, a kiedy ruch ten powstrzymał nędzarzy, odezwał się wśród ogólnego milczenia:
— W piersi imperatora Marka bije wielkie serce cezara i mędrca, otwarte dla wszelkiej niedoli, ale nie wasza tylko troska zwraca się do niego z błaganiem o pomoc. Cała Italia domaga się chleba, a składy rządowe są puste. Zachowajcie się dziś spokojnie po za murami miasta, jutro zaś ze świtem zgłoście się do mojego rządcy, którego uprzedzę o waszem przybyciu. Mówi do was Publiusz Kwintyliusz Warus.
Skinął głową i chciał się oddalić, kiedy spostrzegł obok siebie Mucyę. Wysiadłszy z lektyki, mimo oporu Tullii, przecisnęła się przez tłum i stanęła tuż za nim.
— Motłoch bywa niespokojny i zdradziecki — rzekł do niej Publiusz półgłosem. — Nie twoje tu miejsce.
— Zdawało mi się, że powinnam być przy tobie — odpowiedziała Mucya bez namysłu.
Spojrzeli na siebie dłużej niż zwykle. Ostre rysy jego poważnej twarzy złagodniały; jej oczy opuściły się ku ziemi.
Tłum, uspokojony na chwilę obietnicą Publiusza, zaczął się znów burzyć.
— Do jutra wytłucze zimno i głód połowę z pomiędzy nas — szemrano. — Tobie dobrze radzić, bo ciebie czeka w mieście dach bezpieczny i posiłek obfity. Idziemy do boskiego imperatora!
Już pochwycił Publiusz miecz z rąk najbliższego żołnierza, kiedy się Mucya wysunęła naprzód.
— Uczyńcie, co wam przesławny trybun rozkazuje — zawołała — dach zaś i posiłek zapłaćcie podarkiem Mucyi i Kornelii.
Zdjęła złoty, drogiemi kamieniami wysadzony naramiennik i podała go nędzarzom.
Jej dobroć odniosła skutek daleko lepszy, aniżeli groźby żołnierzy. Ubodzy zamilkli, cisnąc się do niej. Każdy usiłował dotknąć jej płaszcza, ucałować kraj jej sukni. Ona podniosła rękę nad głodną rzeszą i wyrzekła:
— Niech wam cienie przodków dadzą noc spokojną.
A zwróciwszy się do Publiusza, dodała:
— Wybacz, trybunie, ale oczy moje nie znoszą widoku nędzy.
On wziął ją pod ramię i wyprowadził z tłumu,
Kiedy znaleźli się po drugiej stronie bramy, sami, bez świadków, ujął jej ręce w swoje dłonie i odezwał się:
— Dziękuję ci, Mucyo.
— Nic takiego nie uczyniłam, coby zasługiwało na twoje podziękowanie — odparła głosem drżącym.
— Patrząc na ciebie, zaczynam wierzyć, iż są jeszcze w Rzymie patrycyuszki godne czci wojownika.
Dalsze słowa przerwało nadejście orszaku Tullii.
— Coraz zuchwalszym zaczyna być ten motłoch — odezwała się prokonsulowa. — Prefekt powinien tych obdartusów rzucić lwom na pożarcie.
Nie odpowiadając na uwagę Tullii, pożegnał się z nią Publiusz i wsiadł z Serwiuszem do swojej lektyki.
— Polecamy się pamięci sąsiadów — mówiła Tullia, posyłając trybunowi uśmiech uprzejmy.
Szybko oddaliła się lektyka Publiusza. Niesiona przez ośmiu olbrzymich tragarzów, omijała zręcznie wozy ciągnące ulicami.
— Będziemy mieli rok ciężki — mruknął Publiusz po jakimś czasie półgłosem, jakby do siebie. — Ze wszystkich stron dochodzą wieści o nieurodzajach. Nawet hojna ziemia Egiptu zawiodła tego roku. Gdyby nas jaka niespodziewana wojna zaskoczyła, znaleźlibyśmy się w trudnem położeniu.
— Podobno zbierają się wolne plemiona lasów germańskich na zbrojne narady — zauważył Serwiusz.
Publiusz uśmiechnął się lekceważąco.
— Te dziecinne bunty powtarzają się na każdą wiosnę — mówił. — Nie z tej strony grozi nam niebezpieczeństwo.
Serwiusz milczał.
Gdy stanęli w domu, dowiedzieli się od odźwiernego, że pretor cudzoziemców czeka na nich od godziny.
W sali przyjęć zastali Maryusza Pomponiusza, który rozłożywszy się na sofie, czytał jakąś książkę.
— Przepraszam cię, trybunie — wyrzekł pretor - że rozgościłem się u ciebie, jak u siebie, ale chciałem się was koniecznie doczekać.
— Domyślam się, że byłeś tak uprzejmym w sprawie prefekta — mówił Publiusz, witając się z gościem.
— Przybyłem dziś wistocie do prefekta, sprawa bowiem jego zajmuje mnie podwójnie: jako pretora i jako człowieka. Pragnąłbym, aby wyjechał z Rzymu bez żalu do władz stolicy, a widzę już, że moje usiłowania nie odniosą bez jego pomocy skutku pożądanego. Ktoś stanął między mną a Fabiuszem, psując wszystko, co tylko rozporządzę.
— Pieniądze — mruknął Serwiusz.
— I ja domyślam się tak samo. Służba moja potwierdziła wszystko aż do ucieczki nieznanej niewolnicy i do zabójstwa jej stróża; na tem jednak kończą się moje wiadomości. Czy nie natrafiłeś jeszcze na ślad swojej narzeczonej? — zapytał pretor.
— Ludzie moi przetrząsnęli wszystkie kryjówki niewolników — odpowiedział Serwiusz — przebiegli wszystkie zaułki i nie złowili nigdzie najdrobniejszej wskazówki. Niewolnicy Fabiusza milczą, służba zaś prefekta miasta nie kwapi się wcale do poszukiwań. Czuję naokoło siebie pieniądze poborcy i wpływy osób znacznych.
— Trzebaby wysłać kogoś do posiadłości ziemskich Fabiusza — mruknął pretor.
— O tem właśnie myślałem — mówił Serwiusz. — Może wywiózł Tusneldę na wieś i trzyma ją w podziemiach, czekając na mój odjazd. Udam się sam na południe, a jeśli mnie ta ostatnia próba zawiedzie, wówczas...
— Pamiętaj, że jesteś w Rzymie — odezwał się trybun.
— Pamiętam o tem, że mąż ma obowiązek pomszczenia krzywdy doznanej — odparł Serwiusz.
Rzymianie milczeli, wiedząc, że nie odwiodą Germanina od zamiaru, który dojrzał w jego głowie.
Kiedy się pretor oddalił, wszedł Artemidorus i podał Serwiuszowi zwój papieru, związany różową wstążeczką, u której wisiała pieczątka woskowa.
— Od kogo? — zapytał prefekt.
— Nieznany posłaniec oddał, nie mówiąc od kogo.
Serwiusz rozerwał wstążeczkę i przebiegł szybko oczami zawartość listu.
— Nic nie rozumiem — mruknął, przeczytawszy pismo.
— Może ci pomogę — mówił Publiusz, biorąc z rąk przyjaciela papier.
„Szczera przyjaciółka czeka na ciebie z dobrą wiadomością — pisał ktoś po grecku. — Bądź dziś przed północą na Palatynie, pod murem ogrodów cesarskich, a dowiesz się reszty na miejscu“.
Podpisu nie było.
— Zagadka bardzo łatwa do rozwiązania — wyrzekł Publiusz, oddając list Serwiuszowi. — Jakaś wielbicielka naznacza ci schadzkę.
— Nie zawiązałem w Rzymie żadnych stosunków miłosnych.
— Ale podobałeś się niezawodnie niejednej Rzymiance.
— A może chce mi ktoś życzliwy wskazać ślad Tusneldy.
— Wątpię. W każdym razie włóż pod tunikę zbroję i weź z sobą Hermana i Zygfryda, noc bowiem sprzyja zarówno zbrodni, jak miłości.
Na progu sali ukazał się Artemidorus, donosząc panom, że obiad podano.

................

W kilka godzin potem przemykał się Serwiusz w towarzystwie Hermana i Zygfryda zaułkami, zdążając w stronę Palatynu. Szli szybko, oglądając się ostrożnie wokoło, ilekroć skręcali w nową ulicę.
Ale uboga część miasta spała już. Tu i owdzie tylko zataczał się spóźniony pijanica, lub odezwał się miarowy krok straży miejskiej.
— Czy miałeś z naszych lasów świeże wiadomości? — zapytał Serwiusz Hermana, gdy zbliżali się po Palatynu.
— W gospodach germańskich opowiadają, że całe północne pogranicze cesarstwa rozbrzmiewa pieśnią wojenną — odpowiedział Herman półgłosem.
— Całe? — wyrzekł Serwiusz.
— Naczelnicy powaśnionych plemion podają sobie ręce w świętych gajach i ślubują sobie pomoc wzajemną.
— Długoż będzie tej zgody? — mruknął Serwiusz z odcieniem niedowierzania w głosie.
Zamyślił się i biegł dalej, prowadzony przez Hermana, który mu świecił pochodnią.
Po jakimś czasie odezwał się znów:
— Czy znalazłbyś między wyzwoleńcami germańskimi w razie potrzeby kilku takich zuchów, coby się nie cofnęli przed czynem odważnym?
— Nasi współbracia zapominają zwykle w niewoli rzymskiej o dzielności przodków — odparł Herman — ale znam pomiędzy gladyatorami dziesięciu takich, którzy uczynią wszystko, co rozkażecie.
— Pamiętaj o nich. Będą nam może potrzebni...
Zaledwo stanęli pod murem ogrodów cesarskich, kiedy się od niego ciemna postać odczepiła i zbliżywszy się do Serwiusza, wyrzekła głosem przyciszonym:
— Niepotrzebnie wziąłeś z sobą towarzyszów. Pójdź za mną!
— Krzyk puszczyka będzie znakiem, że grozi mi niebezpieczeństwo — szepnął Serwiusz do Hermana i udał się za tajemniczym przewodnikiem.
Szli wzdłuż muru, nie mówiąc do siebie ani słowa. Nagle zatrzymał się nieznajomy, otworzył furtkę i mruknął:
— Wejdź!
Gdy Serwiusz wszedł do ogrodu, zamknęły się za nim drzwi natychmiast. Inna postać wysunęła się z klombu mirt i wziąwszy go za rękę, odezwała się:
— Nie obawiaj się. Chodź za mną.
Była te kobieta.
I postępowali znów w milczeniu, posuwając się ścieżkami, wysypanemi żwirem.
Po jakimś czasie wskazała zakapturzona przewodniczka Serwiuszowi aleję z cyprysów i szepnęła.
— Idź prosto aż do końca i czekaj!
Puściła jego rękę, zostawiając go samego.
Szedł przed siebie, ciekawy rozwiązania zagadki.
Gdy dotarł do końca alei, stanął i rozglądał się uważnie.
Nie spostrzegł nikogo, chociaż noc była tak jasna, że rozróżniał dokładnie całe otoczenie.
Widział przed sobą duży okrągły plac, otoczony zewsząd drzewami mirtowemi. Białe marmurowe posągi w długich fałdzistych sukniach świeciły wokoło, odbijając wyraźnie od tła ciemnego. W środku wyrzucała fontanna z głowy orła z rozpostartemi skrzydłami wysoki strumień wody, lśniącej w błękitnawych blaskach księżyca, jak słup stopionego srebra.
Cisza tak uroczysta unosiła się nad ogrodami cesarskiemi, iż sobie Serwiusz przypomniał święte gaje germańskie. Spojrzał w górę... Te same gwiazdy błyszczały na ciemnobłękitnem niebie; jaśniejsze tylko, żywsze.
W takiem samem prawie otoczeniu, na polance leśnej, nocą, ujrzał temu rok po raz pierwszy Tusneldę. Towarzyszyła ojcu, który składał ofiary bóstwom swojego plemienia. Miłość jej miała być nagrodą za krwawy trud jego młodości. I znalazł się ktoś, co śmiał ściągnąć rękę na kobietę, którą on wybrał i ukochał. Kto?...
Serwiusz rzucił naokoło siebie wzrokiem podrażnionego wilka, jakby szukał owego śmiałka.
Wtem... Byłożby to złudzenie?... Ale nie... Oczy go nie myliły... Jeden z marmurowych posągów ożył, ruszył się i zbliżał się do niego.
Nieustraszony w boju żołnierz usłyszał własnego serca bicie. Nieznany mu lęk przeniknął go mrozem, ściskając za gardło.
Posąg niewieści, cały biały, jak wszystkie inne, otulony w draperye długiego płaszcza, szedł wolno, poważnie, szeleszcząc na żwirze.
Serwiusz ochłonął. Upiory nie dotykają stopą ziemi. Położył prawicę na sztylecie i czekał.
— Amor ulitował się nad tęsknotą twoją przysyła ci pociechę na utrapienie serdeczne — odezwał się posąg głosem żywej kobiety.
Przed Serwiuszem stała wysoka postać, której głowę zasłaniał gęsty welon.
— Ty przynosisz mi wieść o Tusneldzie? — zapytał.
— Przynoszę ci miłość tak gorącą, o jakiej nie śpiewają pieśniarze twoich chłodnych lasów — odpowiedziała nieznajoma, kładąc ręce na jego ramionach.
On patrzał na zakapturzoną kobietę zdumiony, nie domyślając się w pierwszej chwili znaczenia jej słów. Twarzy jej nie widział. Czuł tylko oddech, który wiał na niego żarem z pod zasłony.
— Dziwi cię moja miłość — mówiła nieznajoma głosem stłumionym, przysuwając się do niego tak blizko, że dotykała już czołem jego piersi. — Nie po raz pierwszy podziwiam twoją postać bohatera z głową złotopiórego orła. Znam dzieje twojego serca.
Teraz zrozumiał. Miał przed sobą jednę z owych namiętnych Rzymianek, które rzucały dumę i obowiązki pod stopy uciech zmysłowych. Wiedział doskonale, co panie świata, kochały w barbarzyńcach.
— Jeśli znasz dzieje mojego serca — wyrzekł, uwalniając się z objęć nieznajomej — to wiesz także, że w tem sercu niema miejsca na zdradę! Miłość bywa tylko jedna.
— Miłości narzeczonego i męża nie pragnę od ciebie. Na kochanka stworzył cię Amor.
— Zbyt uczona to dla mnie różnica. Do barbarzyńcy mówisz.
— Sam Jowisz potwierdza słowa moje. I on nie jednę tylko Junonę miłuje.
— Ten Jowisz wiarołomny skona niebawem.
— Ale wiecznie żyć będzie słodka zdrada Amora.
Serwiusz wzruszył ramionami.
— Tyłu znajdziesz w Rzymie chętnych do owej słodkiej zdrady...
Odwrócił się, chcąc odejść. Ale nieznajoma ujęła go za ręce i mówiła szybko szeptem namiętnym:
— Sławę ci dam i znaczenie, którego ci zazdrościć będą wszystkie ziemie germańskie... Pod stopy twoje rzucę konsulów i pretorów, przyodzieję cię w purpurę naczelnego wodza, aby imię twoje całe imperyum z czcią powtarzało.
Serwiusz słuchał uważnie. Któraż z Rzymianek mogłaby go nęcić tak dumnemi obietnicami? Znajdował się w ogrodach cesarskich... Byłażby to...
A nieznajoma tuliła się znów do niego, blizka, pokorna, prosząca. Ognie szły z jej ciała do jego rąk, ogarniając go płomieniami.
— Miłość Rzymianki wypali w sercu twojem pamięć owej bladej dziewczyny germańskiej... zniszczy jej obraz na zawsze... pokryje go popiołem... — szeptała, zarzucając Serwiuszowi ramiona na szyję.
Ale on uwolnił się po raz wtóry z objęć niepożądanych i pochwyciwszy zasłonę, odrzucił ją z głowy nieznajomej.
Promienie księżyca oświeciły śniadą twarz dojrzałej kobiety, przypominającej rysami Tullię Kornelię. Te same duże, czarne oczy jarzyły się pod czołem prostem, te same zmysłowe, wydatne usta zachęcały do pocałunków.
Sergiusz znał bardzo dobrze to oblicze wyraziste. Widział je kilka razy w amfiteatrze.
— Faustyna! — mruknął, cofając się.
Cesarzowa Faustyna, małżonka Marka Aureliusza, stała przed nim, ale już nie pokorna, prosząca, lecz wyniosła.
— Czy wierzysz teraz w prawdę moich obietnic? — wyrzekła. — Dziękczynną ofiarę bogom domowym złożyłby każdy Rzymianin, któryby się znalazł na twojem miejscu. Ugnij kolan i proś o przebaczenie.
Germanin jednak nie podzielał widocznie przekonań rzymskich, zamiast bowiem paść do stóp Faustyny, wyprostował się i odparł:
— Złotym orłom twojego małżonka przysiągłem wierność żołnierską, a miałżebym splamić cześć jego ogniska domowego?
Wyciągnął rękę w stronę pałacu cesarskiego i wyrzekł głosem stłumionym:
— Wracaj tam, do męża i dzieci...
— Zuchwały! — syknęła Faustyna. — Czy nie lękasz się zemsty imperatorowej?
— Lękam się tylko nieznanego boga i własnego sumienia, na złość bowiem ludzką mam broń, a na hańbę — śmierć.
Odwrócił się i odszedł aleją cyprysową.

................

W domu czekał na niego Publiusz, który, leżąc na twardem posłaniu pod grubą kołdrą, dyktował lektorowi listy.
Gdy się wyzwoleniec oddalił, zapytał Serwiusza:
— Czy zgadłem?
A kiedy Serwiusz potwierdził jego domysł, wyrzekł:
— Cnoty dawnych matron przeniosły się z Rzymu na prowincye.
— A jednak znam w Rzymie patrycyuszkę — zauważył Serwiusz — której powierzyłbym bez obawy cześć mojego ogniska domowego.
— Mówisz o Mucyi Kornelii?
— Znam ją dotąd mało, ale zdaje mi się, że mnie przeczucie nie myli.
— I mnie pociąga ta twarz szczera, na którą życie nie zdążyło jeszcze włożyć maski obłudy — odpowiedział Publiusz, zamyślając się.
Po chwili dodał:
— Ale w Rzymie i w moim wieku trzeba być ostrożnym, zręczność bowiem niewieścia umie na czas pewien podejść najczujniejsze oko męzkie. Mam jeszcze czas; poczekam.
Nazajutrz opuścił Serwiusz Rzym, udając się z Hermanem na południe, do posiadłości wiejskich Fabiusza.






VIII.

— Twoje gwiazdy odpowiadają tak dwuznacznie, jak wyrocznie naszych wróżbitów, gdy ich domyślności nie poprze sowite honoraryum — mówiła Tullia Kornellia, podnosząc się z sofy, na której spoczywała, słuchając wykładu nadwornego astrologa.
Egipski uczony wzruszył ramionami.
— Gwiazdy nie bywają zawsze skłonne do odpowiedzi jasnych — mruknął. — Trzeba czekać na chwilę odpowiednią.
— A kiedyż nadejdzie ta twoja chwila odpowiednia?
— Stawiam horoskop codziennie, pani.
— I zawsze bez skutku...
— Co mi gwiazdy dotąd opowiadają, jest tak ciemne, a może tylko tak niepomyślne, iż wolę badać dalej.
— Niepomyślne?!
Tullia stanęła przed astrologiem, wpatrując się w niego niespokojnym wzrokiem. Była blada.
— Niepomyślne? — powtórzyła głosem drżącym.
— W gwiazdach nie widzę pochodni hymenu, o którą pytasz — odpowiedział uczony.
— Twoje gwiazdy kłamią — zawołała Tullia gwałtownie.
Astrolog wzruszył powtórnie ramionami.
— Jeżeli nie wierzysz mojej nauce — wyrzekł — udaj się do wróżbitów. Aleksander z Abonuteichos przybył do Rzymu i udziela porady za wysokie honoraryum.
— Ten głośny prorok paflagoński, teść senatora Mummiusza Silenny Rutiliona? — zapytała Tullia.
— Ten... głośny... prorok... paflagoński — mówił astrolog, oddzielając wyraz od wyrazu. — Potok złota płynie od rana do nocy do pałacu senatora, gdzie prorok zamieszkał.
Tullia chodziła po pokoju szybkim krokiem, przeprowadzana szyderskiem spojrzeniem Egipcyanina.
— Jego boski wąż, jego Glykon zna wszystkie tajemnice nieba, ziemi i serc ludzkich — drwił astrolog, gładząc długą brodę — i nie omylił się podobno dotąd ani razu, chociaż retor Lucyan twierdzi, że nie wąż odpowiada na zapytania, lecz sługa proroka, ukryty za jego plecami. Owa głowa węża, wyglądająca z pod płaszcza Aleksandra, ma być przyrządem z papieru, poruszanym za pomocą ukrytych nici.
— Gdyby tak było, jak mówisz — odezwała się Tullia — nie ciągnęłyby śladami Aleksandra od lat kilkudziesięciu krocie wiernych.
— Będąc sam astrologiem, wiem najlepiej w co ludzie wierzą, najłatwiej zaś obałamucić mędrców, którym się zdaje, że wypalili w sobie wszelką zdolność do wierzenia.
Tullia milczała, chodząc ciągłe po pokoju. Nagle zatrzymała się przed astrologiem i wyrzekła:
— Udasz się natychmiast do Aleksandra z Abonuteichos i uprzedzisz go o mojem przybyciu.
— Wiedziałem, że tak rozkażesz — mruknął egipcyanin.
— Sąd moich czynności nie należy do ciebie — mówiła Tullia chłodno. — Uczyń, co rozkazuję.
Kiedy się astrolog oddalił, usunęła się na sofę i splótłszy ręce pod głową, utkwiła wzrok w suficie.
Nie wesołe były myśli, które wrzały pod jej czaszką, odbłyski ich bowiem chodziły ponuremi cieniami po jej twarzy. Pogardliwe usta drgały od czasu do czasu w kącikach.
Już drugi miesiąc odgrywała Tullia rolę „matrony drewnianego Rzymu“, pozbawiając się teatrów, cyrków i wesołych biesiad, a ten, dla którego ponosiła tyle ofiar, zdawał się nawet nie zauważyć jej przemiany. Zawsze uprzejmy, równy, ale obojętny, nie zdradził się Publiusz ani słowem, że bywa w jej domu w zamiarach małżeńskich. Spostrzegła tylko, że patrzy ciągle i słucha, przenosząc wzrok z niej na Mucyę i odwrotnie.
Uśmiechając się ustami, tłumiła w sobie niejednokrotnie gniew, który ją dławił. Gdyby mogła wybuchnąć!... Ale Mucya nie dawała powodu do scen gwałtownych, cicha i skromna, krzątająca się w domu, jak duch opiekuńczy. Gdyby nie jej rządność i oszczędność, zacząłby się ten złoty gmach kłamanego dostatku już rysować, góra bowiem tabliczek woskowych — niezapłaconych rachunków — rosła z każdym dniem coraz wyższa i wyższa.
Publiusz zresztą nie wyróżniał Mucyi, chociaż rozmawiał z nią chętnie. Był i dla niej tylko uprzejmym.
Podrażniona jednak zazdrość Tullii czuła, że przyjaźń trybuna skłania się w stronę jej synowicy. Mówiły jej to spojrzenia, szybkie, prawie niepochwytne, i głos, który miał zawsze tony miękkie, ilekroć się Publiusz do Mucyi zwracał.
— Miałażby ona?...
Tullia zerwała się z sofy, jakby ją ukryty gad ukąsił, i zaczęła znów biegać po pokoju. Z oczu jej sypały się iskry.
— Pókiż tego będzie? — syknęła przez zaciśnięte zęby.
Nagle stanęła przed ogromnym biustem cesarza Augusta, spoczywającym na słupie bronzowym. Obejrzawszy go uważnie ze wszystkich stron, przyłożyła palce do małej nieznacznej wypukłości, znajdującej się pod piersiami i nacisnęła. Marmur otworzył się i ukazał we wnętrzu swojem, w wydrążeniu, szereg flakonów i sztyletów.
Wyjąwszy jednę z buteleczek, podniosła ją Tullia do światła.
— Trucizna Lokusty — wyrzekła półgłosem, przypatrując się ciemnemu płynowi. — Prędzej i skuteczniej usuniesz ty wszelkie przeszkody, aniżeli to moje sprawią zabiegi.
Na dworze, w ogrodzie huczał wiatr konającej jesieni, wygrywając na obnażonych gałęziach drzew pieśń zniszczenia. To wył przeciągle, to uderzał w ściany domu z wściekłością tłumionego gniewu. Teraz złagodniał, przycichł, kwiląc płaczem skrzywdzonego dziecka.
Tullii zdawało się, że słyszy niemocną skargę żywego stworzenia. Ktoś zawodził, łkał w jęku utulonego wichru, jakby prosił o zmiłowanie.
Tullia zwróciła głowę w stronę drzwi, nadsłuchując. Ucho jej chwytało z zabobonną trwogą cichy płacz wiatru, który zbliżał się coraz więcej. Już był tuż pod ścianą, już wszedł do wnętrza domu i chodził po milczących pokojach.
Tullię przebiegł zimny dreszcz, a serce jej ogarniał strach, nieznany jej dotąd.
Lękała się czegoś... Ale czego? Jakiś głos mówił do niej... Ale co?
Oglądała się podejrzliwie, ostrożnie po za siebie, jakby chciała ujrzeć coś, czego się obawiała.
Z flaszeczki, którą trzymała w ręku, z trucizny Lokusty, przechodził do jej ramienia przykry mróz i rozlewał się wolno po całem ciele, odbierając członkom sprężystość młodości.
A wicher kwilił ciągle...
Coś zaszeleściło za kotarą...
Tullia wyciągnęła przed siebie ręce i krzyknęła. Zdawało jej się, że widzi siebie samą, z bladością śmierci na twarzy, ze zgrozą w zgasłych oczach, rzucającą się na posadzce w kurczach konania.
— Ty rozkazałaś, pani?
Głos starej niewolnicy egipskiej wrócił Tullii przytomność.
Zasłoniła sobą szybko otwarty biust i wyrzekła:
— Podasz mi niebieską suknię i ciepły płaszcz. Niech Chryzyp i Sporus będą gotowi!
Gdy sługa znikła, zamknęła skrytkę i wybiegła z pokoju, jak gdyby ją upiory ścigały.
W pół godziny potem opuszczała dom pieszo, strzeżona przez dwóch gladyatorów, którzy postępowali za nią o kilka kroków.
Szła po wróżbę, po głos zakrytego jutra, ona, która nie wierzyła w bogów i w pozagrobowe życie człowieka. Słynny za Antoninów szarlatan, Paflagończyk Aleksander, miał jej powiedzieć, czy Publiusz ulegnie jej wdziękom i zręczności.
Wzięła z sobą tysiąc sesterców w złocie, tyle bowiem kazał sobie prorok płacić za posłuchanie, gdy jego wyroczni żądały osoby zamożne. Aby jej przechodnie nie poznali, ubrała się w barwne suknie hetery i włożyła na głowę kaptur wełniany.
Niepotrzebnie obawiała się spotkania ze znajomymi. Ciemny, burzliwy wieczór nie zachęcał nikogo do opuszczenia domu, wypędzając na ulicę tylko tych, których obowiązek zmuszał do znoszenia niewygód.
Opierając się wiatrowi, szła Tullia do proroka, do którego niosła, oprócz pieniędzy, zabobonną duszę sceptyków, pozbawionych wskazówek i pociechy religii. Jak prawie wszyscy oświeceni Rzymianie, wychowani przez filozofię grecką, nie lekceważyła i Tullia orzeczeń astrologii i magii. Świata pozagrobowego w rozumieniu pospolitem nie uznawała; wszelka jednak cudowność, rzeczywista lub robiona, pociągała jej wyobraźnię urokiem tajemniczości. Godzinami nieraz przypatrywała się gusłom starej Egipcyanki, zasięgając jej rady, ilekroć miała coś ważniejszego postanowić. Zapomniała dawno o modlitwach, których nauczyła się od niańki, mowę jednak snów, kości, rzuconych na półmisek, i ognia znała bardzo dobrze.
Nie zaczepiona przez nikogo, mimo stroju hetery, doszła Tullia na Kwirynał, gdzie znajdował się pałac senatora Rutiliona. Tu czekał na nią przed domem jej nadworny astrolog.
— Czy prorok przyjmuje? — zapytała.
— Sala roi się od niecierpliwych, którzy nie będą już dziś oglądali oblicza świętego męża — odpowiedział Egipcyanin.
— Ale mnie dopuści do siebie?
— Dla ciebie, pani, wyprosiłem posłuchanie.
— Nie chciałabym się narazić na uwagi obcych ludzi.
— I o tem pomyślałem. Wejdziemy odrazu na dziedziniec, gdzie bóg Glykon udziela odpowiedzi. Prorok już wie, czego pragniesz.
Zostawiwszy służbę przed drzwiami, weszła Tullia do pałacu. W przedsionku i w sali był taki tłok, że przecisnęła się z trudem do bocznego kurytarza, łączącego przednią część domu z tylną. Prowadzona przez astrologa, rzucała z pod zasłony ciekawe spojrzenia na zgromadzonych. W tłumie ludzi niższych stanów dostrzegła kilka postaci zakapturzonych, unikających, tak samo, jak ona, zetknięcia się z motłochem.
Niewidzialne ręce odsunęły przed nią ciężką kotarę, odkrywając duży dziedziniec, otoczony ze wszystkich stron wspaniałemi kolumnami z białego marmuru.
Kiedy Tullia weszła do przybytku proroka, powiały na nią tak mocne odurzające wonie, że poniosła instynktowym ruchem koniec płaszcza do ust, broniąc się przed uduszeniem. Różowe, drżące, migotliwe światło zalewało salę, pokrywając filary, kwiaty i sprzęty, jakby tkaniną przejrzystą.
Dość długo trwało, zanim płuca Tullii przywykły do gęstego powietrza, a oczy jej do mroków tajemniczych. Gdy ochłonęła z pierwszego wrażenia, spostrzegła w głębi szkarłatną zasłonę, a przed nią ołtarz, na którym tlał słaby ogień, wyrzucający od czasu do czasu krwawe iskry.
Chciała się posunąć ku środkowi dziedzińca, ale ją astrolog powstrzymał.
— Bóg Glykon nie znosi blizkości śmiertelnika — odezwał się szeptem, z uśmiechem sarkastycznym na ustach i wskazał Tullii sofę, znajdującą się przy drzwiach.
Oparłszy, się plecami o filar, skrzyżował ramiona na piersiach i patrzył w głąb sali drwiącemi oczyma kuglarza, którego bawią sztuki innego oszusta.
Dziedziniec zalegało milczenie, z którem zlewał się jednostajny szum fontanny, bijącej w pośród klombu kwiatów egzotycznych. Powietrze, przesycone narkotycznemi wyziewami, stawało się z każdą chwilą cięższem.
Tullia zrzuciła z siebie płaszcz, usiadła na sofie i oparła głowę na jej poręczy. Otworzywszy oczy szeroko, wlepiła je w zasłonę, czekając niecierpliwie na wyrocznię.
Ale prorok nie ukazywał się.
Zamiast jego głosu, odezwała się słodka muzyka, nucąca tęskną pieśń eolską. Żałośnie zawodziły flety przy drżącym wtórze cytr, ciche, stłumione. Czasem syknęła piszczałka, jak gad podrażniony.
Tullia, wsłuchana w śpiew omdlewający, odurzona woniami, czuła, że jej powieki zsuwają się wolno na oczy. Tylko siłą woli pokonywała senność, która ją ogarniała.
Wtem rozległ się huk, podobny do oddalonego grzmotu. Łoskot powtórzył się, bliższy, mocniejszy, i równocześnie buchnął na ołtarzu szeroki, krwawy płomień.
Tullia drgnęła, astrolog uśmiechnął się.
Zasłona rozdarła się na dwoje i na jej tle szkarłatnem, jakby wyrosła z ognia, zarysowała się sylwetka wysokiego starca. Długa siwa broda spływała na białą suknię, sięgająca aż do stóp proroka. Jego ramiona okrywał płaszcz purpurowy, z pod którego wyglądała głowa węża z twarzą ludzką.
Aleksander z Abonuteichos, słynny wieszcz paflagoński, wyciągnął przed siebie ręce i wzniósł oczy do góry. Tullii, która zerwawszy się z sofy, patrzyła na niego przez mgły różowe, zdawało się, iż jego klasycznie piękną twarz otacza aureola ognista.
Z bijącem sercem, z wytężoną uwagą, śledziła Tullia jego ruchy. On pochylał od czasu do czasu głowę, składając i rozkładając ręce.
Po jakimś czasie odezwał się głosem tak donośnym, świeżym, jakby nie lat sześćdziesiąt kilka, lecz dwadzieścia liczył.
— Bóg mój i przodek usłuchał twojej prośby, życzliwy zawsze dla tych, którzy się do niego z wiarą zbliżają. Ukorz się przed jego dobrocią!
Gdy Tullia, ująwszy płaszcz, zarzuciła go na głowę, otworzył wąż, zawieszony na szyi proroka, paszczę i równocześnie zaszeptał stłumiony, bezdźwięczny głos, wydobywający się jakby z pod ziemi:
„Rzeczą mężnej niewiasty usunąć przeszkody, które stoją na drodze jej szczęścia. Tylko odważnym sprzyjają demonowie. Wracaj do domu, bacz na swoje otoczenie i nie lękaj się śmiałego czynu, gdy go dobro twoje od ciebie zażąda“.
Znów buchnął szeroki płomień, zadudnił grzmot, zwarła się zasłona — i prorok znikł nagle, jak się ukazał.
Gdy Tullia zdjęła z głowy płaszcz, zalegały salę cisza i zmroki różowe.
Drżąca, odurzona tem, co widziała i słyszała, złożyła u stóp ołtarza pieniądze i opuściła pałac Rutiliona.
Zakapturzony mężczyzna otarł się o nią w przedsionku.
— Marek! — wyrzekła półgłosem. — Ty do proroka?
— Wysługuję się Liwii — odpowiedział wesoły pretor, witając się z prokonsulową. — Wysłała mnie, żebym się dowiedział od Aleksandra, jakie będzie nasze pożycie.
— Wszakże to pojutrze twój ślub?
— Zapominasz o obrzędzie, któremu twoja obecność ma dodać blasku. Będziesz?
— Muszę.
— I ja muszę, niestety.
— Już niestety?
— Ten drobkiewicz pokazuje mi rogi. Chciałbym się z tobą przed obrzędem zobaczyć...
— Będę jutro w amfiteatrze Flawiuszów.
— Po widowisku zajdź do mnie. Gdybyś zastała gości, nie zdziwi to nikogo, że krewna odwiedza w tak ważnej chwili krewnego. Przyjdziesz?
— Przyjdę. Dobrej wróżby ci życzę.
— Wolałbym złą — zaśmiał się pretor.
Przez całą drogę przetrawiała w sobie Tullia wyrocznię proroka, która przemówiła do jej dumy. I ona wierzyła, iż demonowie sprzyjają tylko odważnym, czynu zaś śmiałego nie lękała się córka wojowników. Miała gwałt i zabójstwo w krwi.
„Rzeczą mężnej niewiasty usunąć przeszkody, stojące na drodze jej szczęścia“. Demon Aleksandra czuł i radził, jak Rzymianin, przywykły do walki i zwycięstwa.
Wróciwszy do domu, udała się Tullia wprost do pracowni zmarłego męża i otworzywszy biust cesarza Augusta, wydobyła z niego truciznę Lokusty.
— Broń niewiasty — szepnęła, chowając buteleczkę za tunikę.
Już chciała zawołać na służbę, aby ją do snu rozebrała, kiedy na dworze, w ogrodzie zakwilił ten sam wiatr, który ją tak był przeraził.
Rzecz dziwna... I tym razem zdawało się Tullii, że płacze jakieś żywe, konające stworzenie, blizkie jej sercu. I znów wstrząsnął nią zimny dreszcz nie wysłowionej trwogi.
Zkąd w niej ten lęk niewytłómaczony?! Słyszała w amfiteatrze tysiące westchnień ostatnich, tysiące jęków i charczeń dogorywających ludzi. Nieobce były jej oczom i uszom drgania i krzyki śmierci. Bawiła się niemi, jak mimiką histryonów i zręcznością woźniców.
Dlaczego przejmowało ją kwilenie wichru taką trwogą, odbierając jej woli siłę i sprężystość?
Zabobonna Rzymianka oparła głowę o biust i imperatora, słuchając smutnej skargi jesieni. Przypominała sobie znaczenie, jakie przesąd gminu podkładał pod łkanie wiatru, i drżała na całem ciele. Rychły zgon przepowiadał płacz nocny temu, kto go zauważył...
Tullia wyjęła z po za tuniki buteleczkę i zamykając ją w skrytce, szepnęła:
— Jutro... pojutrze... nie mogę...
Chwiejnym krokiem wyszła z pracowni i udała się do dalszych pokojów. Gdy mijała sypialnię Mucyi, zastanowił ją podniesiony głos synowicy. Przystanęła i spojrzała przez otwór w zasłonie do wnętrza. Mucya siedziała na krześle w bieliźnie, a Mimut rozpłatała jej włosy.
— Ty mówisz, Mimut — pytała Mucya — że bogowie chrześcian kochają wszystkich ludzi, że wynagradzają dobrych, a karzą złych, zawsze sprawiedliwi i miłosierni?
— Wszystkich, pani — odpowiedziała niewolnica. — Dla naszego Boga nie ma bogatych i ubogich, panów i sług, wolnych i niewolnych. Nasz Bóg zrównał wszystkich, a kocha najwięcej słabych i nieszczęśliwych.
— To dlaczegóż korzystają głównie źli z darów tej ziemi, nikczemni panują nad szlachetnymi, podstępni, chytrzy nad szczerymi? Pieniądze, środek rozkoszy, lgną najchętniej do rąk brudnych, zaszczyty zaś zdobią częściej zręcznych niż zasłużonych. Dlaczegóż dzieje się wszystko na opak, kiedy się światu miał narodzić nowy, lepszy Bóg, jak wierzą chrześcianie?
Tullia słuchała uważnie. W miarę, jak Mucya mówiła, ożywiała się jej twarz. Radosny błysk rozświetlił jej oczy.
— Królestwo naszego Boga nie jest z tej ziemi, pani — objaśniała niewolnica. — Nie tu, lecz na innym świecie wymierzy Bóg chrześcian złym i dobrym sprawiedliwość.
— Na innym świecie? — pytała Mucya głosem zdziwionym. — Wy wierzycie, że człowiek żyje na świecie innym?
— Wierzymy, pani.
— Wy znacie ten świat inny? Gdzie on?
— Nie umiem ci tego powiedzieć, pani, ale nasi kapłani wiedzą, gdzie ten świat.
— Czy można mówić z waszymi kapłanami?
— Nasi kapłani nie odtrącają nikogo od siebie.
Mucya milczała zamyślona.
— Przynieś mi wody — odezwała się po chwili.
Szybko odjęła Tullia ucho od drzwi i oddaliła się cichą stopą.
— Gdyby chciała uwierzyć w ten przesąd wschodni — myślała — byłaby trucizna Lokusty niepotrzebną. Chrześciankę usunąłby z mojej drogi miecz kata.






IX.

Marek Kwintyliusz, spożywszy obiad razem z Fabiuszem, przeszedł na dziedziniec, dokąd służba zaniosła omszały dzban niedopitego falerna.
Kiedy zostali sami, odezwał się:
— Sądziłem, że będziesz teściem przyjemniejszym.
Fabiusz, który rozłożył się wygodnie na sofie, uśmiechnął się złośliwie.
— Przyszły dziad przyszłych Kwintyliów — wyrzekł — powinien pamiętać o majątku wnuków.
— Jeżeli ty będziesz ich dziadem, to ja będę ich ojcem, ojciec zaś jest bliższym od dziada — mruknął Marek, chodząc wzdłuż filarów.
— Najbliższym byłeś sobie, a mimo to...
— Mimo to straciłem fortunę patrycyuszowską, chcesz powiedzieć — wtrącił Marek żywo. — Powiedziałem to sobie już sam tyle razy, iż mógłbyś mi oszczędzić wyrzutów niewczesnych. Zresztą, radzę ci nie nadużywać mojej cierpliwości, bo...
— Bo co? — zapytał Fabiusz spokojnie, pociągając falerna.
— Bo mógłbym pożałować tego, że się z tobą łączę.
— Nie pożałujesz...
— Sądzisz, że nie ma dla mnie wyjścia? Prowincye potrzebują senatorów.
— Cobyś ty robił na prowincyi bez dworu imperatora Lucyusza, bez teatrów, cyrków i biesiad rzymskich? — mówił Fabiusz z obojętnością człowieka, który wie, że straszą go daremnie.
— I w Rzymie mógłbym zostać, gdybym się wyrzekł związku z Liwią — mruknął Marek.
Fabiusz nastawił uszu.
— Nic mi nie wiadomo o spadku, któryby ci pozwolił prowadzić dalej życie wesołego pretora — odezwał się, unosząc się na sofie.
— Krewny mój, Publiusz, ofiarował mi połowę majątku...
Fabiusz zerwał się na równe nogi.
— Czego ten pyszny trybun chce odemnie! — zawołał.
— Podniosła cię ta wiadomość! — zaśmiał się Marek. — Może będziesz teraz przyjemniejszym. Czego Publiusz chce od ciebie? Od ciebie nic, ale odemnie żąda, żebym się nie plamił pieniędzmi...
— Plamił, plamił! — przerwał mu Fabiusz z gniewem. — I wasi przodkowie bogacili się w prowincyach!
— Ale nasi przodkowie oddawali pieniądze, zabrane barbarzyńcom, ludowi rzymskiemu pod postacią igrzysk, świątyń, rynków, bibliotek, szkół i składów zbożowych; wy zaś umiecie tylko dla siebie grabić i wyzyskiwać. Nasi przodkowie płacili za dostojeństwa i władzę krwią, służbą całego życia, samobójstwem nieraz, gdy taka była wola cezarów, wasze zaś pierścienie rycerskie mają jedynie wartość kupionego sprzętu.
— Teraz stajesz się ty przyjemnym — mruknął Fabiusz.
— Chciałeś tego — odparł Marek.
Zamilkli. Pretor chodził ciągle wzdłuż filarów, pochmurny, zasępiony; Fabiusz spoglądał na niego z pod czoła, gładząc brodę.
Teść i zięć nie żywili dla siebie uczuć przyjaznych. Gdyby nie próżność pierwszego, a marnotrawstwo drugiego, rozeszliby się bez żalu, nie pragnąc powtórnego zbliżenia.
Ale wszyscy dorobkiewicze Rzymu zazdrościli Fabiuszowi związku z Kwintyliami, a wierzyciele Marka grozili mu publiczną sprzedażą domu i pamiątek rodzinnych.
Pierwszy odezwał się Fabiusz.
— Gdybyś się dobrze nad swojem położeniem zastanowił — mówił, zbliżając się do Marka — przyznałbyś mi słuszność. Nie oddając posagu Liwii w twoje ręce, mam tylko twoją przyszłość na względzie.
— Zbyteczna to troskliwość — rzucił Marek.
— Wiesz chyba sam, że nie umiesz ocenić wartości pieniędzy.
— Skąpstwo nie jest rzeczą Kwintyliusza.
— Dla wierzycieli ma Kwintyliusz takie samo znaczenie, jak wczoraj wyzwolony niewolnik.
Niecierpliwie odwrócił się Marek i zmierzywszy Fabiusza pogardliwie, wyrzekł:
— Mówiłem ci już raz, że trybun Publiusz ofiarował mi połowę majątku za zerwanie z Liwią. Straszysz mnie daremnie wierzycielami. Albo przepiszesz na mnie połowę posagu żony, albo nie stanę jutro do obrzędu.
Zamilkli powtórnie.
I znów gładził Fabiusz brodę, śledząc z pod czoła ruchy Marka. Mówi on prawdę, lub też targuje się tylko? pytały jego chytre oczy.
Małżeństwo z patrycyuszem, którego drzewo rodowe sięgało czasów przedhistorycznych Rzymu, równało się dla niego purpurze senatorskiej. Wiedział bardzo dobrze, że stosunki Marka otworzą przed nim wszystkie drzwi, zatrą jego przeszłość i poprowadzą go po stopniach zaszczytów, o których zbogacony poborca marzył od chwili, kiedy sobie powiedział, że zgarnął dostateczną ilość pieniędzy.
Dla takiego celu warto poświęcić część zdobytej fortuny, myślał Fabiusz, wrodzona jednak chciwość kazała mu bronić milionów przed lekkomyślnością znanego marnotrawcy.
Już chciał przystąpić do Marka, kiedy się ten odezwał:
— Byłoby zresztą dla ciebie bezpieczniej, gdybyś przepisał majątek na mnie, sprawa bowiem owej niewolnicy germańskiej jeszcze nieukończona.
Fabiusz drgnął. Zapomniał zupełnie o narzeczonej Serwiusza.
— Nie widzę związku między moim majątkiem a ową niewolnicą — mruknął.
— Jako były adwokat powinieneś wiedzieć, że majątek skazanego za czyn haniebny przechodzi na własność skarbu. Nie sądzę, aby boski Marek Aureliusz nie chciał wziąć twoich milionów w chwili, kiedy motłoch wyciąga do niego zewsząd ręce z wołaniem o pomoc. Nie ma podobno w Rzymie chleba dla ubogich.
Teraz przypatrywał się Marek Fabiuszowi przez zmrużone powieki, bawiąc się jego niepokojem. Poborca nie gładził już brody, lecz targał ją nerwowo.
— Niech ją Pluton pochłonie! — mruknął.
— Żeby ją pochłonął — mówił Marek. Ale wiem że nie odnaleziono dotąd nawet jej śladów. Przepadła na to, by się którego dnia ukazać pod opieką prefekta Serwiusza.
— Przepiszę na ciebie piątą część majątku — wyrzekł Fabiusz — i będę ci płacił rocznie sto tysięcy sesterców na twoje osobiste potrzeby.
— Gdyby się owa niewolnica odnalazła, znaczyłyby owe sto tysięcy dla mnie tyle, co obietnica umarłego — odpowiedział Marek.
— Dam ci czwartą część! — zawołał Fabiusz.
Ale Marek kręcił głową przecząco.
— Małoż ci jeszcze? Wszakże oddaję wszystko, co posiadam, córce, która będzie twoją żoną! Byłbyś bardzo niezręcznym mężem, gdybyś nie umiał zapanować nad piętnastoletnią dziewczyną.
Marek zastanowił się. Rzeczywiście... O tem nie pomyślał. Byłby w istocie niedołężnym, gdyby nie potrafił tak młodej żony nagiąć do swoich pojęć i nawyknień.
— Zrobisz z Liwią wszystko, co tylko zechcesz — poddawał mu Fabiusz, jak gdyby czytał w jego myślach. — Ona jest jeszcze prawie dzieckiem.
Gdyby Marek był spostrzegł uśmiech ironiczny Fabiusza, który zadawał kłam jego słowom, byłby się dalej targował. Ale był to uśmiech tak szybki, że zarysował się tylko na mgnienie oka na grubych wargach Egipcyanina.
— Tak sądzisz? — zapytał Marek.
— Nie wątpię o twojej zręczności — zapewniał Fabiusz.
— W takim razie przygotuj na jutro wszystko, co potrzebne. Świadkami będą moi klienci.
— A twoja rodzina?
— Liczyć możesz tylko na Tullię Kornelię i na dalszych krewnych, Publiusza bowiem nie śmiałem nawet prosić, Mucya zaś odmówiła.
— I ta...
Fabiusz chciał dodać obelżywe określenie, ale go wzrok Marka powstrzymał.
Kiedy się oddalił, nalał sobie Marek lampkę falerna, wypił, odetchnął i rzucił się na sofę.
Znużył go ten targ o posag.
Syn prokonsula, dziedzic wielkiego majątku, nie trudził się nigdy sprawami pieniężnemi, które za niego rządcy i rachmistrze załatwiali. Nawet wtedy, kiedy pożyczał, nie ocierał się o lichwiarzów. Podpisywał zobowiązanie, oddawał je służbie i czekał na potrzebną mu sumę, nie przypuszczając, żeby się nie znalazła.
Dopiero od jakiegoś czasu zaczął rozumieć, że purpura senatorska nie broni przed natarczywością wierzycieli. Kiedy milion, wzięty od Publiusza, nie pokrył wszystkich długów, stali się handlarze tak natrętnymi, że domagali się osobistej rozmowy z pretorem. W uniżonem oddaleniu trzymał ich jeszcze wysoki urząd Marka, ale za kilka tygodni skończy się jego pretura, a wówczas?... Inny senator zasiądzie na stolicy sędziowskiej, jego zaś opadną zewsząd łupu chciwi lichwiarze.
Targując się z Fabiuszem, walczył Marek o spokój, o niezależność. Chciał się uwolnić od reszty wierzycieli i zapewnić sobie swobodne życie na długie lata.
Zdawało mu się, że związek z Liwią będzie mu tak obojętnym, jak wiele innych stosunków, które na to tylko splatał, aby je targać i rzucać. Setkom kobiet przysięgał miłość, zapominając o nich, gdy znalazł nową, świeżą zabawkę. Najpiękniejsze niewolnice nabywał pod portykiem Agryppy i sprzedawał po jakimś czasie, znudzony ich wdziękami, śpiewem i tańcem.
A jutro miał się połączyć na zawsze z dziewczyną, do której nie czuł nic, oprócz pogardy patrycyusza dla córki wyzwoleńca i handlarza. Liwii nie będzie mógł cisnąć, jak to uczynił z pierwszą żoną, tylko bowiem miliony Fabiusza utrzymają go na stanowisku senatora.
Marek ruszał się niespokojnie na sofie. Jego naturę lekkomyślną, zmienną, przerażały kajdany, które miał na siebie włożyć.
A potem ten ohydny targ!
On, Kwintyliusz, który trzymał całe wojsko gladyatorów, sprowadzał z Afryki słonie i lwy, z Hiszpanii byki, z lasów germańskich żubry i jelenie, aby zabawić w cyrku lud rzymski tak samo, jak imperator — on, patrycyusz od czasów niepamiętnych, spierał się z tym rabusiem o pieniądze, jak przekupień uliczny.
Na dnie zgniłej, sceptycyzmem i rozpustą stoczonej duszy Marka tliły resztki dumy rzymskiego rycerza, którego krew lała się na wszystkich polach bitew, gardząca śmiercią.
Czuł w sobie w tej chwili ten płomień, rozgrzewający ramię do odważnego czynu, obracający wniwecz trzeźwą rozwagę.
Zerwał się z sofy i podniósł ręce do góry, jakby się chciał uwolnić z więzów.
— Żeby ją piorun Jowisza dosięgnął! — zaklął.
— Bardzo dziękuję za uprzejme powitanie — zaśmiała się Tullia, która wchodziła właśnie na dziedziniec.
Marek zbliżył się szybko do prokonsulowej i ująwszy jej ręce, całował je serdecznie.
— Niech ci Wenus wynagrodzi za dotrzymanie obietnicy! — mówił, szczerze uradowany.
— Widzę, że przychodzę w chwili pożądanej — odezwała się Tullia, przypatrując się uważnie zmęczonej twarzy Marka. — Obawiasz się dnia jutrzejszego.
— Obawiam się niewoli, w którą się własnowolnie oddaję, niewygodnych ambicyj Fabiusza, dziwacznego wychowania Liwii, a przedewszystkiem — jednostajnego pożycia małżeńskiego. Sądziłem, że mi posag ułatwi zniesienie przykrości, na które się narażam, ale i tej pociechy mieć nie będę, bo Fabiusz broni swoich milionów z zaciętością dorobkiewicza.
— Dziwisz się temu? — wyrzekła Tullia. — Twoja przeszłość nie może wzbudzić zaufania w żadnym teściu. Cóż ci Fabiusz daje?
— Czwartą część posagu i sto tysięcy sesterców rocznego dochodu.
— Owa część czwarta pójdzie wkrótce między ludzi, a sto tysięcy nie starczy ci nawet na grę w kości.
— Wiedziałem, że znajdę w tobie orędowniczkę — zawołał Marek.
Tullia wzruszyła ramionami.
— Niestety, tylko orędownictwem służyć ci mogę — wyrzekła.
— Cała moja nadzieja w młodości Liwii — wtrącił Marek.
— Lepszą doradczynią będzie ci, zdaniem mojem, próżność tych ludzi. Z tego źródła czerp, bo ono nie zawiedzie cię nigdy.
Siedzieli oboje na jednej sofie: ona, oparta ramieniem na poręczy, on obok niej z głową opuszczoną, z rękoma splecionemi na kolanach.
— Zdawało mi się, że duma patrycyusza zgasła we mnie na zawsze — mówił Marek głosem stłumionym — że nie ma w mojej krwi wystygłej miejsca na przesądy, a tymczasem budzi się we mnie od czasu do czasu ten upiór nierozumny i obrzydza mi związek z Fabiuszem.
Tullia spojrzała na niego zdziwionemi oczyma.
— Byłożby to prawdą? — wyrzekła. — Nie posądzałam cię nigdy o uczucia tak staroświeckie.
— I ja wierzyłem, że niema we mnie już ani śladu patrycyusza drewnianego Rzymu, a mimo to zazdroszczę czasami Publiuszowi.
— Dzieje się to niezawodnie tylko wtedy, kiedy ci brak pieniędzy dokucza — mówiła Tullia, przypatrując się Markowi z lekceważącem współczuciem.
On żachnął się.
— A gdybyś się myliła? — wyrzekł.
— Omyłka byłaby dla mnie miłą niespodzianką, bo ty wiesz, Marku, że pragnę twojego szczęścia. Byliśmy zawsze przyjaciółmi.
Wzięła go za ręce i mówiła dalej:
— Na twojem miejscu nie lękałabym się nieznanego jutra.
— Podziękuję ci za dobrą radę.
— Ta dobra rada znajduje się tuż obok ciebie. Schyl się tylko po nią, a nie będziesz potrzebował zdobywać pieniędzy podstępem.
— Nie widzę jej...
— Za kilka tygodni, składając preturę, będziesz miał prawo do zarządu prowincyi, którego ci senat nie odmówi, gdy prośbę twoją poprą imperator Lucyusz i Publiusz. Propretura wróci ci roztrwonioną fortunę.
— Od Nowego Roku będą tylko dwie propretury wolne: jedna w kraju Partów, druga w północnej Germanii, a i tu i tam buntują się znów barbarzyńcy — odezwał się Marek.
— Lękasz się niebezpieczeństwa, ty, Kwintyliusz? — wyrzekła Tullia, puszczając jego ręce.
— Lękam się trudów, do których nie przywykłem — odpowiedział Marek. — Zarządca prowincyi niespokojnych musi być czujnym, podobnym do psa, pilnującego domu w noc burzliwą. Mam wstręt do owych drobiazgów odpowiedzialnego urzędu, do owych posłuchiwań, rozjazdów, do rozstrzygania sporów, które mnie nic nie obchodzą, do gwałtów w końcu, bez których zarząd oddalonych prowincyj nie jest możliwy. W kraju Partów lub w Germanii trzeba pracować bez wytchnienia, a moje lenistwo nie znosi wysiłku.
— W takim razie pozostaje ci tylko służba u Fabiusza — wyrzekła Tullia, podnosząc się z sofy.
— Tullio! — zawołał Marek.
— Nie cofam słów gorzkich. Kto nie chce, nie umie rozkazywać, ten powinien służyć, bo mylisz się, jeżeli ci się zdaje, że Liwia będzie posłusznem twojej kapryśnej woli narzędziem. Córka takiego drapieżnego ojca nie może być gołębiem. Widziałam ją i słyszałam tylko kilka razy, ale widziałam i słyszałam dosyć, aby wiedzieć, co cię czeka. Liwia wzięła po ojcu stanowczość i przebiegłość, których siłę odczujesz wkrótce.
— Przerażasz mnie...
— Ostrzegam cię...
— Nie takiej pociechy spodziewałem się od ciebie..,
— Jest obowiązkiem przyjaźni mówić prawdę...
— Radź lepiej!
— Nie mogę inaczej... Jedź na prowincyę!
— Zmiłuj się! Cóż będę robił na prowincyi bez towarzystwa rzymskiego, bez cyrków, teatrów i filozofów? — mówił Marek, krzywiąc się jak dziecko.
Tullia spoglądała znów na niego z lekceważącem współczuciem.
— Rzeczywiście... Cobyś ty robił na prowincyi bez rozbawionego, filozofującego Rzymu — wyrzekła z odcieniem pogardy w głosie. — Ty możesz być tylko zięciem Fabiusza...
Marek opuścił głowę, jak skarcony chłopczyk.
— Gniewasz się na mnie? — zapytał.
— Któżby się gniewał na dzieci, które się do winy przyznają! — odparła Tullia — Żeń się z Liwią i dźwigaj jarzmo dopóty, dopóki ci go upiór, drzemiący w twojej krwi, nie obrzydzi.
— Ten upiór odzywa się we mnie tak rzadko — mówił Marek.
— Tem lepiej dla ciebie. Życzę ci, żeby z dniem dzisiejszym zamilkł na zawsze.
— Ty znasz go także? — zapytał Marek.
— Ja?...
Tullia podniosła głowę. W jej oczach zapaliły się błyski stalowe.
— Ty mnie o to pytasz? — mówiła głosem twardym. — Gdybym była na twojem miejscu, nie wahałabym się ani na chwilę w wyborze drogi.
— Kobietom nie dają zarządu prowincyi.
— Ale kobiety mają sztylet i truciznę.
Stała przed nim wyprostowana, z głęboką zmarszczką pomiędzy brwiami.
— Będziecie z Publiuszem parą dobraną — wyrzekł Marek, spoglądając na Tullię zazdrosnem spojrzeniem. — Gdybym ja miał waszą dumę!... Ale co tobie? — zawołał, widząc, że Tullia pobladła.
— Zdaje się, że Publiusz nie o mnie myśli, gdy nas odwiedza — odezwała się Tullia, spuszczając głowę.
Nagle ujęła Marka za ręce i zapytała szybko:
— Wszakże patrycyuszkę, która przyjmuje zakon chrześciański, czeka kara miecza?
— Tak nakazuje prawo — odpowiedział Marek, zdziwiony niespodzianym zwrotem rozmowy.
— A co trzeba uczynić, żeby patrycyuszkę stawić przed sądy?
— Wystarcza donieść pretorowi, że bierze udział w nocnych zebraniach chrześcian.
— A gdyby się wyparła?
— Należy ją śledzić i kazać pochwycić na gorącym uczynku.
— Dziękuję ci...
— Ręce twoje drżą, w oczach płoną błyski złowrogie, na twarzy wykwitły chorobliwe rumieńce — mówił Marek, coraz więcej zdziwiony. — Czybyś ty?...
— Ja? — zawołała Tullia, uśmiechnąwszy się pogardliwie. — Ja miałabym uwierzyć w ten przesąd motłochu i niewolników? Patrycyuszka rzymska chrześcianką, siostrą nędzarek i sług? Sądziłam, że znasz mnie lepiej.
A zbliżywszy usta swoje do ucha Marka, szepnęła:
— Mówi mi głos wewnętrzny, że Mucya przyjmie ten zabobon wschodni.
— I tybyś... — zawołał Marek.
Cofnął się o cały krok, patrząc ze zgrozą na Tullię.
— Mucya jest naszą krewną, Tullio — wyrzekł z wyrzutem w głosie.
— Najbliższą krewną jestem sobie sama — odpowiedziała Tullia, marszcząc brwi.
Było tyle nieubłaganej stanowczości w jej twardych rysach, że się Marek przeraził.
— Nie chciałbym zasłużyć na twoją zemstę — mruknął.
— Bo nie byłeś nigdy mężczyzną — odpowiedziała Tullia. — A teraz polecam cię bogom domowym, w których nie wierzysz i Hymenowi, który nie zapali dla ciebie jutro jasnych pochodni. Niech ci sen da noc szczęśliwą, biedaku!
Pogładziła twarz Marka ręką, jak matka, pieszcząca smutne dziecko i odeszła.
Przybywszy do domu, kazała zawołać jednego z niewolników, przeznaczonych do jej służby osobistej, a gdy nizki, tłusty, kosooki Greczyn stanął przed nią, wyrzekła:
— Mówiono mi, że umiesz przykładać ucho i oko do każdych drzwi.
Niewolnik zbladł. Pochyliwszy głowę, czekał drżący na wyrok, który mu słowa pani zapowiadały.
Ale Tullia uśmiechnęła się łaskawie i mówiła dalej:
— Potrzeba mi, od tej chwili twojego oka i ucha. Zbliż się!
Kiedy Greczyn przypadł do jej kolan, nachyliła się nad nim i wyrzekła głosem stłumionym:
— Chcę wiedzieć, co Mucya Kornelia robi o każdej porze dnia, w domu i po za domem, kogo przyjmuje, z kim i o czem rozmawia. Jeżeli wywiążesz się z zadania ku mojemu zadowoleniu, wówczas czeka cię nagroda, o jakiej nie marzyłeś; lecz gdybyś mnie okłamał lub zawiódł, wtedy skonasz pod chłostą lub zginiesz w więzieniu. Możesz odejść!
— Będziesz wiedziała, pani, o każdej godzinie Mucyi Kornelii — odezwał się niewolnik i dotknąwszy ustami końca trzewika Tulli, oddalił się, cofając się tyłem.
Chcąc natychmiast wykonać rozkaz pani, zbliżył się cichą stopą do pokoju Mucyi i uchylił bez szelestu kotary. Słabe światło lampy nocnej padało na puste łóżko...
Trzymając się ścian i nasłuchując uważnie, obszedł cały dom, a gdy nie znalazł nigdzie Mucyi, wyszedł do ogrodu. Ale i tu szukał daremnie.
Szukał daremnie. Mucya bowiem opuściła przed godziną dom w towarzystwie Mimut i dwóch gladyatorów germańskich, z których jeden świecił z przodu pochodnią, a drugi postępował z tyłu z obnażonym mieczem w ręku.
Otulona ciemnym płaszczem, zdążała zaułkami ku bramie Flamińskiej, a gdy wydostała się za miasto, skręciła na lewo, na drogę, wiodącą w stronę Tybru.
Nie była sama. Ze wszystkich stron ukazywały się gromadki ludzi, ciągnące w tym samym kierunku.
Okolica podmiejska stawała się coraz więcej pustą, uboższą. Tu i owdzie tylko błyszczało spóźnione światło w jakimś ogrodzie. Zdala dochodził szum rzeki, spływając się z ciszą nocną.
Mucya szła przeszło godzinę, kiedy się niewolnik, idący przodem z pochodnią, zatrzymał przed jakąś bramą i stuknął w nią trzy razy.
Ktoś odsunął okienko i wyrzekł coś półgłosem. Niewolnik zrobił na ustach znak krzyża, odpowiedział kilka słów szeptem, poczem się brama otworzyła.
Mucya znalazła się w obszernym ogrodzie, wpośród którego rysowały się na tle ciemnej nocy ciemniejsze od niej kontury ogromnej szopy. Stłumiony śpiew mnóstwa głosów wydobywał się na zewnątrz, otaczając budynek brzękiem tajemniczym.
Nasunąwszy kaptur płaszcza na głowę, weszła Mucya za niewolnikiem do szopy i stanęła pod ścianą w pobliżu drzwi. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Kilkaset ludzi klęczało i śpiewało pieśń, nieznaną pogance.
Pierwszem wrażeniem, jakie Mucya odniosła na zebraniu chrześcian, było nieprzyjemne zdziwienie.
Rzymianka, przywykła do marmurowych świątyń, ozdobionych złoconemi posągami bogów, do wspaniałych kolumnad, obwieszonych bogatemi wotami i wieńcami i do wytwornych kapłanów, czuła się obcą w szopie drewnianej bez filarów, mozaiki i sztukateryi. Samo otoczenie Jowisza kapitolońskiego i innych mieszkańców Olimpu działało na zmysły, pobudzając do kornego rozmyślania, a tu, w świątyni chrześciańskiej, spoglądały na nią nagie brudne ściany, oświetlone żółtym płomieniem kilku lamp olejnych.
Przez otwarte drzwi wchodziły ciągle nowe postacie, mężczyzn i kobiet, starców i dzieci.
Mucyę mijali prawie sami nędzarze — rzemieślnicy, niewolnicy, żołnierze niższych stopni, gladyatorowie, przekupnie — same twarze smutne, uginające się pod brzemieniem życia. Ubóstwo, łachmany, rozpacz, głód, nieszczęście, wszelaka niedola napełniały szopę, padając na kolana przed bogiem, zakazanym przez imperatora i senat.
Widok motłochu nie usposabiał Mucyi życzliwie do „przesądu wschodniego.“ Wszakże była patrycyuszką, którą obyczaj wielu wieków bronił przed zetknięciem z nędzą, wyznaczając jej w teatrach, w cyrku, w świątyni nawet miejsce osobne, aby swej białej sukni nie walała o brud ubóstwa. Ją, Kornelię, odgraniczał nieprzebyty mur przywilejów społecznych i towarzyskich od szarego tłumu, który istniał na to tylko, by jej służył. Jeżeli się do niego zniżała, litując się nad poniewierką wydziedziczonych, to wiedziała, iż wyświadcza łaskę, za którą należy być wdzięcznym.
A tu, w świątyni chrześciańskiej, otaczały ją zewsząd istoty, któreby się nie odważyły do niej w żadnem innem miejscu zbliżyć, ocierały się o nią, potrącały ją, tłoczyły się wokoło niej, przyciskając ją do ściany.
Mucya nie miała pogardliwej dumy Tullii. Wychowana przez greckiego stoika, godziła się z łagodnemi rządami Marka Aureliusza, który opiekował się nawet niewolnikami. I ona nie znęcała się nad służbą, nie karała nigdy okrutnie, chętniej pobłażliwa niż sprawiedliwa, ale była to dobroć prawego serca, które nie znosi krzywdy słabego. O tem, żeby niewolnik, zrodzony w kajdanach, był jej równym, nie pomyślała nigdy córka konsulów, pretorów i trybunów. Jej, patrycyuszce, przystało być łaskawą, łaska jednak a obowiązek to dwie bardzo różne rzeczy.
Nie na to, by obrazić oczy widokiem nędzy, przyszła Mucya na zebranie chrześcian. Pozbawiona wiary w religię urzędową, chciała się przypatrzeć zblizka owemu nowemu bogu, o którym słyszała tyle opowieści sprzecznych. Filozofowie drwili z „zabobonu wschodniego,“ władza ścigała go bez miłosierdzia, nie szczędząc wyszukanych męczarni, motłoch posądzał go o wszystkie nieszczęścia, które spadały na Rzym, a wyznawcy czerpali z niego pogardę prześladowań i śmierci. Mucya widziała sama, jak niewiasty szły w amfiteatrze bez obawy pod pazury i paszcze dzikich bestyj. Starcy konali na krzyżu bez jęku, dzieci poddawały się z uśmiechem na ustach okrutnym katuszom.
Potężnym musi być Bóg, który stwarza bohaterów i pokonywa instynkt samozachowawczy. Rozumiała to bardzo dobrze Rzymianka, spadkobierczyni walecznych czynów, zapałów i poświęceń całego szeregu pokoleń. Ten ścigany, oplwany, a mimo to tak czczony Bóg, pociągał duszę patrycyuszki, dla której dumne myśli i gwałtowne uczucia nie były rzeczą obcą.
Żaden z bogów Olimpu, chociaż mieszkali w złoconych pałacach i przyjmowali ofiary z tysięcy ołtarzów, rozrzuconych po całem imperium, nie budził tak namiętnej miłości. Nietylko nie oddawano za nich życia i mienia, lecz zaniedbywano nawet ich świątynie, które świeciły w dni uroczyste pustkami, mimo skarg i nawoływań kapłanów.
Tylko Rzym rządzący z imperatorem Markiem Aureliuszem na czele brał zwykle udział w obrzędach. Ale Mucya wiedziała, iż purpuraci nie stawali przed obliczem Jowiszów, Marsów, Dyan i Wener z wiarą w sercu i pobożną modlitwą na ustach. Czcili oni zewnętrznie, nie bogów, lecz tradycye, którym stolica świata zawdzięczała swoją wielkość, przekonani, że bez tej podstawy runie gmach, zbudowany przez cnoty wieków. Religia już tylko polityczna była dla Rzymian oświeconych wiarą praojców.
Inaczej Bóg chrześcian. Za niego znosili ludzie męczarnie tak okrutne, iż drobna ich część, przecierpiana w służbie Rzymu, wystarczyłaby do rozsławienia imienia bohatera. Cały świat wysławiał dotąd nazwisko Mucyusza Scewoli za to, że oddal jednę rękę ogniowi; a chrześcianie ginęli w płomieniach, chociaż ich od tak strasznej ofiary mogło odwołanie zabobonu uwolnić.
Więc tkwiła w tym wzgardzonym „przesądzie“ siła potężniejsza od życia i jego darów? Więc to, co chrześcianie zyskiwali przez śmierć, było lepsze od tego, co tracili?
Gdzież on, ten dziwny Bóg? Gdzie jego wyobrażenie?
Na drugim końcu szopy, w głębi, spostrzegła Mucya zwykły stół, a na nim, w otoczeniu kilku świec woskowych, czarny krucyfiks. — Nic więcej...
Ubogi był chrześcianin, jak jego świątynia wyznawcy. Słusznie drwili filozofowie, iż narodził się wyłącznie dla nędzarzów.
Ale nie... Oko Mucyi, chodząc nad tłumem, zatrzymało się nagle zdziwione. Wszakże to Metella, patrycyuszka, jak ona, jedna z niewielu matron rzymskich dawnego obyczaju, wierna małżonka, wzorowa matka, hojna pani. A tam, w pobliżu ołtarza, klęczała Domicylla ze stanu rycerskiego obok starego Hortensyusza, który piastował temu lat kilka godność konsula. I Rufiusz, trybun legionów, i propretor Flaminiusz modlili się razem z niewolnikami.
Rozglądając się uważniej, policzyła Mucya kilkadziesiąt osób, zajmujących stanowiska wybitne. Wojskowi i świeccy dygnitarze ginęli w tłumie, nie usuwając się od nędzy. Nawet uczeni korzyli się przed wzgardzonym bogiem, bo oto wchodził właśnie do szopy Minucyusz Felix, głośny adwokat i retor, znakomity stylista, znany Mucyi z dzieł polemicznych i z mów wygłaszanych na rynku.
I on? Wszyscy prawnicy wyrażali się z uznaniem o jego wiedzy i zdolnościach.
Więc Bóg chrześcijan nie jest tylko przesądem ubogich i ciemnych?
Obecność osób jej towarzystwa usposobiła Mucyę lepiej do zebrania chrześcian. Gdzie była Metella i Domicylla, niewiasty szanowane powszechnie, tam mogła się i ona znajdować.
Ciekawie zaczęła się teraz nabożeństwu przypatrywać.
Słyszała nieraz, czytała nawet w pismach Frontona, że chrześcianie czczą głowę osła, zbierają się zaś dlatego w miejscach odludnych i w godzinach nocnych, by ukryć zmysłowe wyuzdanie przed czujnem okiem straży, pilnującej moralności publicznej.
Głowy osła nie dostrzegła nigdzie, a zamiast rozpustników widziała pobożnych, modlących się na kolanach. Śpiewali jakiś hymn, którego poważna melodya przypominała jej pieśni pogrzebowe. Łzami śpiewali, smutkiem skarg...
W głębi szopy, przed ubogim ołtarzem, stał wysoki starzec w białej sukni, rozkładał ramiona i pochylał się nad krucyfiksem. Spełniał zapewne ofiarę chrześciańską.
Wszystko, co Mucya dotąd widziała, nie tłómaczyło jej potęgi nieznanego boga i miłości jego wyznawców. Było to zebranie gromady ludzi różnych stanów, złączonych jakąś wspólną wiarą. Ale jaką?
Oczy wychowanki filozofii greckiej zaczęły szukać odpowiedzi na pytanie, które ją zajmowało, na twarzach chrześcian. Czegóż oni chcą od swojego boga?
Obok niej klęczało kilku niewolników bogatszych domów! Poświadczały to tuniki, ozdobione haftami.
Jeden z nich, oparłszy głowę o ścianę, patrzył przed siebie, nie biorąc udziału w śpiewie. Przykucnął w kącie, skulony, zmięty, jakby się chciał wcisnąć pod ziemię. W jego oczach i naokoło ust było tyle boleści, że starczyła za najgorętszą modlitwę. Każdy rys tej twarzy zmęczonej, zwiędłej mimo młodości, płakał krwawemi łzami.
Po raz drugi w życiu widziała Mucya taką niemą rozpacz. Przypomniała sobie wzrok skatowanej Mimuty, walającej się pod murem ogrodu i zrozumiała, czego ten niewolnik chciał od boga chrześcian. Zanosił on do Niego nędzę swoją i błagał go o zmiłowanie.
Patrycyuszka, odzywająca się do służby tylko wtedy, kiedy tego potrzeba wymagała, zastanawiała się rzadko nad duszą niewolników. Żywe sprzęty ukrywały zresztą przed nią zarówno radości, jak cierpienia, ruszając się obok niej automatycznie, układając dla niej twarz w maskę tępego posłuszeństwa.
Tu, w świątyni chrześcian, wobec boga nędzarzów, nie kłamały oczy i usta niewolników; tu wyzierała z tych oczu dusza ludzka, z tych ust płynęła skarga ludzka.
Gdziekolwiek Mucya spojrzała, wszędzie dostrzegała oblicze człowieka, które myślało, cierpiało, kochało!
I było jej, jakby ją nagły blask oświecił. Jej prawe serce ulitowało się nad milionami istot, którym okrucieństwo zwycięzców odjęło swobodę myśli, uczuć i czynów. Cichy jęk wszystkich wydziedziczonych rzymskiego świata uderzył w jej duszę szlachetną i znalazł w niej oddźwięk pokrewny.
Spojrzała w stronę krzyża... On, ten ubogi Bóg, podniósł rękę błogosławiącą nad wszelkiem cierpieniem, nauczył nieszczęśliwych pogardy dóbr i rozkoszy ziemskich, poniżył pychę, a podwyższył rozpacz, otworzył dla nędzarzów życie inne... i za to zamordowali go możni i bogaci, a prześladują samolubni.
Patrycyuszka nie dziwiła się już wydziedziczonym, że miłowali swojego boga nad to nędzne istnienie, które nie dawało im nic, oprócz poniewierki.
Ale oni, Metella, Domicylla, Hortensyusz, Rufiusz i inni, należący do warstw rządzących — za co dziękują oni bogu chrześcian? Daleko wygodniejszymi są dla nich mieszkańcy Olimpu, pobłażliwi sędziowie słabości ludzkich, któremi się sami plamią.
W szopie zaległa cisza. Kapłan, dokonawszy ofiary, odstąpił od ołtarza, a miejsce jego zajął Minucyusz Felix.
Słynny retor, średniego wzrostu mąż, spalony słońcem Afryki, które oświetlało jego kołyskę, stał, zawinięty w togę, zwrócony twarzą do zebranych i czekał na zupełny spokój. Kiedy ostatnie szepty zamilkły, zrobił w powietrzu znak krzyża i odezwał się głosem donośnym:
— Ukochani bracia i siostry w Chrystusie!
Znów czekał; potem mówił:
— Wiadomo wam, że nasi wrogowie obarczają nas wszystkiemi klęskami, które spadają na Rzym, My odpowiadamy za niepomyślną wojnę, my za pożary, zaraźliwe choroby, za nieurodzaj, suszę i powodzie. Ponieważ tego roku nietylko Italia, ale i żyzny Egipt odmówił obfitego ziarna, przeto grozi Rzymowi głód, gdy zaś panowie świata cierpią, wówczas szukają winowajców między niewinnymi. Mówię wam to, abyście się przygotowali na nowe prześladowania, które nas prawdopodobnie nie ominą. Radzę wam nie szukać rozmyślnie męczeństwa, już bowiem dosyć krwi naszej splamiło sumienie Rzymu. Nie oddawajcie się sami w ręce pretorów, nie drażnijcie nienawiści wrogów obelgami, miotanemi na ich bożyszcza, nie szukajcie śmierci własnowolnie, ale kogo Bóg wybierze do palmy męczeńskiej, ten niech się w godzinie ostatniej modli gorąco, by mu Pan panów dał moc do zniesienia złości tego świata. Ktoby zaś z was nie czuł siły do wytrzymania tortur, ten niech się schroni do grobów podziemnych — lub uchodzi w góry.
Zamilkł, rozglądając się wokoło płomiennem okiem Afrykańczyka. I Mucya spojrzała na swoje najbliższe otoczenie, szukając na twarzach chrześcian wrażenia jego smutnej zapowiedzi. Zdawało jej się, że słowa retora powinny wywołać okrzyk trwogi, że poruszą tłum, zagrożony prześladowaniem.
Ani jedna ręka nie podniosła się do góry z groźbą, ani jedne usta nie zbladły. Chrześcianie słuchali żałobnej wiadomości ze spokojem ludzi, przywykłych do nieszczęścia. Zamiast przestrachu, dostrzegła Mucya na wielu ustach uśmiech lekceważący. Ci ludzie gardzili śmiercią, jak jej przodkowie, ginący bez skargi za chwałę Rzymu.
Coraz więcej zbliżało się serce patrycyuszki do wzgardzonych sekciarzów. Zaczynała ich podziwiać i szanować.
— Kogo Pan panów wybierze do palmy męczeńskiej — mówił Minucyusz Felix dalej — temu niech w chwili okrutnej próby będzie pociechą świadomość nicości tej ziemi. Nie nas, dzieci jednego, sprawiedliwego, dobrego Boga, trwoży śmierć, straszna tylko dla tych, którzy łączą wszystkie nadzieje, z życiem i jego rozkoszami. Czemże-bo dla nas życie? Przelotną wędrówką, znikomą chwilą w bezmiarach wieczności, nędzną walką o zaspokojenie potrzeb i chuć ciała. Z cudzej krzywdy, z grzechu rodzi się wszystko to, za czem się ludzie na ziemi ubiegają. Krew zwyciężonych sączy się z purpury zwycięzców, łzy wyzyskanych lśnią na milionach bogaczów, przekleństwa sponiewieranych mnożą się nad zaszczytami pysznych. W błocie tarza się rozkosz doczesna, niesprawiedliwość podaje rękę sile, głupstwo rozumowi.
— Nasi prześladowcy rzucają nam w twarz obojętność dla spraw państwa. Ale czemże dla nas dobro Rzymu, na którego wielkość złożyło się nieszczęście licznych narodów? Nasz Bóg, ojciec i opiekun całego stworzenia, miłosierny dla wszystkich, litujący się nad słabym i ubogim, nie uznaje różnicy między zwycięzcą i zwyciężonym, wolnym a niewolnym, nie sprzyja okrucieństwu wojny, wiarołomstwu mocnych, pysze bogatych; nasz Pan nie korzy się przed zaszczytami i dostatkami tej ziemi, wynagrodzając tylko dobroć i miłosierdzie. Jakże możemy sprzyjać Rzymowi, którego potęga wyrosła z gwałtu i samolubstwa? Rzeczą przemijającą jest dla nas wszelki blask doczesny...
— Żądają od nas, abyśmy składali ofiary ich ich bogom i uwielbiali ich mędrców! Ależ oni sami drwią z tych bogów w teatrach i w księgach, a mędrcy ich pożerają się nawzajem językami, każdy z nich bowiem uczy czego innego. Jakże chcą, abyśmy szanowali bogów, którzy przestali być dla nich strasznymi? Modląc się w świątyniach, kłamią; zwracając się do swoich kapłanów, nie wierzą; rosząc ołtarze krwią zwierząt, uśmiechają się szydersko. Nędzni obłudnicy, nie mający odwagi do zburzenia świątyń, które przestały być dla nich domami bogów, mordują nas za to, że nie chcemy kłamać, jak oni.
Mucya, która słuchała dotąd z głową pochyloną, spojrzała teraz na Minucyusza Felixa. Jego ostatni argument wdarł się do jej duszy promieniami jasnego światła. W istocie... Za co tych ludzi prześladują?... To oni, obrońcy Olimpu, winni są kary, dopuszczają się bowiem bezprawia w imieniu bogów, których nie uznają.
A Minucyusz Felix mówił dalej:
— Drwią z nas, że modlimy się do Boga, którego zazdrość kapłanów żydowskich przybiła do drzewa hańbiącego. Ale kiedyż spotykała się nowa prawda z życzliwością tych, którzy zawdzięczali starej władzę bogactwa? Wszelkie słowo, wszelki czyn, brzemienny przyszłością, budził zawsze nieufność i rozkiełznywał samolubne namiętności. Zbyt nędznem i słabem stworzeniem jest człowiek, żeby mógł zrozumieć odrazu głos Opatrzności i pójść za jego wskazówkami. Śladami rozwoju ludzkości płynie krew proroków, bohaterów i mędrców, przelana przez nienawiść podłych i głupich. I nasz Bóg, chociaż dziś wzgardzony, bo przyniósł światu nową prawdę, przystępną tylko dla najlepszych i najnieszczęśliwszych chwili obecnej, zapanuje kiedyś jawnie, uznany i czczony powszechnie, do nas bowiem należy przyszłość. Kapłani grecko-rzymskich bogów i filozofowie podają nas na pośmiewisko oświeconych, a podburzają przeciw nam motłoch, ale niech przyjdą do nas i porównają naszą prawdę żywą ze swoją martwą nauką. Ich bogowie cudzołożą, kłamią, kradną, czynią nieprawości, jak najgorsi z pomiędzy ludzi; nasz Bóg karze wszelką złość, a wynagradza tylko uczciwość, czystość, dobroć i miłosierdzie; ich mędrcy uczą rozpusty, szyderskiego uśmiechu albo smutnej obojętności, biernego poddania się nieuchronnej konieczności, odbierającej śmiertelnikowi wszelką nadzieję; nasi mistrzowie zalecają skromność, umiarkowanie, wstrzemięźliwość i pocieszają nieszczęśliwego chwałą Królestwa Niebieskiego. Bo jest świat inny, lepszy, bo nie może być, żeby myśl i uczucia ginęły razem z ciałem, ich narzędziem znikomem, bo nie było nigdy prawdą, żeby życie gasło na zawsze z chwilą śmierci. Przeczucie całej przeszłości potwierdza naszą wiarę, bez której pobyt człowieka na ziemi byłby okrutną zabawką złośliwych demonów. Przeto niech was nienawiść naszych prześladowców nie straszy i nie odwodzi od nauki prawdziwej. Męczarnie ciała wynagrodzi wam Bóg sprawiedliwy szczęściem duszy, światłością wiekuistą...
Skończył...
Z kilkuset piersi wypłynęło stłumione Amen.
Wtem odezwały się na dworze szybkie, ciężkie kroki. Ten sam niewolnik, co otwierał Mucyi bramę, wpadł do szopy i, zbliżywszy się do Minucyusza Felixa, szeptał mu coś do ucha.
Retor podniósł rękę i zawołał:
— Pachołkowie prefekta miasta zbliżają się do naszego schroniska! Ktoś nas zdradził! Rozejdźcie się niezwłocznie tylną furtką i ukryjcie się w ogrodach. Nie szukajcie dobrowolnego męczeństwa!
Wolno, jakby im nie groziło żadne niebezpieczeństwo, podnieśli się chrześcianie i opuszczali szopę w porządku, prowadzeni przez Minucyusza Felixa. Dopiero na dworze rozsypali się i znikli w ciemnościach nocy.
Kiedy się Mucya, otoczona swoją służbą, wydostała za mur, rozległ się głuchy łoskot. Pachołkowie miasta stukali do bramy.
— Otwórzcie w imieniu boskiego imperatora! — wołał głos donośny.
— Nie możemy wracać bramą Flamińską, pani — odezwał się jeden z gladyatorów Mucyi.
— Lękasz się? — zapytała Mucya.
— Nie o siebie, pani. Żołdactwo mogłoby ciebie znieważyć.
Łoskot powtórzył się... mocniejszy. Pachołkowie wyważali bramę.
Gladyator wziął Mucyę na ręce i pobiegł z nią nad rzekę.
Na drodze zamigotały światła — rozległy się nawoływania — szczęk broni. Pachołkowie, przekonawszy się, że szopa pusta, przetrząsali ogrody i zarośla.
Gladyator pędził brzegiem Tybru, potykając się o kamienie. Kroki jego przyśpieszała wrzawa, zbliżająca się w stronę rzeki.
Przeraźliwy krzyk niewieści rozdarł ciszę nocną. Żołnierze ujęli jakąś chrześciankę.
Gladyator odwrócił się w biegu i nakreślił powietrzu znak krzyża.
— Niech ci Bóg da śmierć mężną — mruknął.
— Ona umrze? — zapytała Mucya.
— Tylko dla tego świata, pani — odpowiedział gladyator.
— Za co ich oni mordują? — oburzało się prawe serce Mucyi.






X.

Minucyusz Felix wrócił z sądów, gdzie bronił wyzwoleńca, któremu spadkobiercy jego dawnego pana zaprzeczyli wolności.
Nie miał on daleko z głównego rynku do domu, dworek jego bowiem stał na Palatynie, w pobliżu pałaców cesarskich.
Oddawszy służbie togę i zwoje pergaminowe, wszedł do pracowni i spoczął na twardem krześle dębowem. Ciężko opuścił ramię na poręcz i zwiesił głowę na piersi.
Bez szelestu uchyliła się zasłona i na progu ukazał się stary, siwy niewolnik, pełniący czynność krajczego.
— Śniadanie podane, panie — odezwał się głosem przyciszonym.
Minucyusz Felix nie ruszył się.
— Czy Fromencyusz nie pytał o mnie? — wyrzekł, nie podnosząc głowy.
— Dyakon zachodził do nas dwa razy — odpowiedział niewolnik.
— Czy nie mówił, ilu z naszych ujęli wczoraj pachołkowie miasta?
— W ręce ich wpadła Egipcyanka Mimut, niewolnica Mucyi Kornelii, i dwóch majtków z okrętów cesarskich.
Milczeli... Po jakimś czasie mruknął Felix:
— Krew ich splami sumienie trybuna Publiusza Kwintyliusza, którego igrzyska pretorskie odbędą się w przyszłym tygodniu.
Znów się zamyślił, potem zapytał:
— Czy rządca rozdał dziesięć tysięcy sesterców, przysłane przez Metella za wygrany proces, między ubogich naszej gminy?
— Stało się podług twego rozkazu, panie.
— Zostaw mnie samego...
— Śniadanie podane — przypomniał sługa.
— Nie mogę... Napiłem się dziś tyle żółci! — wyrzekł Felix, oddalając niewolnika ruchem ręki.
Kiedy został sam, dźwignął się ociężale z krzesła i zaczął chodzić po pokoju.
Ze wszystkich stron patrzyły na niego księgi i pergaminy, ustawione na półkach i w szafach. Co myśl ludzka wydała w przeciągu kilku wieków rozumnego, szlachetnego i przewrotnego, zebrał słynny retor i przetrawił w sobie. Zanim przyjął wiarę chrześcian, pytał o radę mędrców całej przeszłości, zacząwszy od kapłanów indyjskich, a skończywszy na Epiktecie i Frontonie. Burza, która szalała niejednokrotnie pod jego czaszką, pobruździła młode czoło; ból, który targał jego sercem, wziął oczom blask, a ustom uśmiech swobodny.
Znużenie malowało się na twarzy Felixa, kiedy zatrzymawszy się na środku pokoju, obrzucił wzrokiem swoją bibliotekę i odezwał się półgłosem do siebie:
— Na to myślało tyle głów i cierpiało tyle serc, aby człowiek został tem samem, zawsze samolubnem i drapieżnem zwierzęciem, karmiącem się nieszczęściem i rozpaczą bliźniego. Gwałt nazywa się ciągle cnotą, chytrość rozumem, pycha dumą, pokora nikczemnością, a dobroć głupotą. Niczego nie nauczyła się ludzkość od was, filozofowie i poeci; niczego od ciebie, historyo; niczego od natchnionych i szlachetnych. Sprzyja ona dotąd tylko tym, którzy ją bawią, lub schlebiają jej nizkim namiętnościom.
I znów spoczął na krześle, opuszczając głowę.
— Chciałbym już przejść do krainy światłości — mówił szeptem — dusi mnie cuchnące powietrze tej ziemi... Gdyby nie obowiązek wytrwania...
Powtórnie rozchyliła się zasłona i ukazał się ten sam niewolnik.
— Mucya Kornelia prosi o posłuchanie — odezwał się.
— Mucya Kornelia?
Minucyusz Felix zwrócił na starca wzrok zdziwiony.
— Czy posłyszałeś dobrze nazwisko? — zapytał.
— Kupiłeś mnie od Korneliów, panie — odpowiedział niewolnik. — Mucyę nosiłem na rękach.
— Niech wejdzie! — rozkazał Felix, podnosząc się z krzesła.
Odwiedziny panien w pracowniach retorów, filozofów i poetów nie należały w Rzymie cezarów do wypadków rzadkich, ale młodsza Kornelia była patrycyuszką dawnego obyczaju, który nie pochwalał zbytniej swobody płci pięknej. Wiedział o tem Felix i dlatego zdziwił się śmiałości Mucyi.
Kiedy weszła, pochylił głowę i przyłożywszy rękę do piersi, wyrzekł:
— Domyślam się, że tylko bardzo ważna sprawa skierowała twoje dostojne nogi w moje nizkie progi.
Zanim Mucya odpowiedziała, obejrzała się uważnie po pokoju.
Felix zrozumiał znaczenie tego wzroku, bo dodał:
— Ściany moje są tak nieme i głuche, iż nawet tortury nie wydobyłyby z nich ani jednego dźwięku. Możesz wszystko mówić.
Usiedli naprzeciw siebie, przedzieleni stołem, zarzuconym zwojami papieru i książkami.
— Jedna z moich niewolnic, Egipcyanka Mimut, dostała się wczoraj w moc prefekta miasta — zaczęła Mucya.
Podejrzliwie spojrzał na nią Felix, znał bowiem nienawiść patrycyuszów do chrześcian.
— Czy wolno wiedzieć, za jakie przestępstwo dosięgła twoją niewolnicę sprawiedliwość boskiego cesarza? — zapytał.
— Rodzaj tego przestępstwa znasz równie dobrze, jak ja.
— Nie rozumiem...
— Zrozumiesz, gdy ci powiem, że byłam wczoraj świadkiem zebrania chrześcian za bramą Flamińską.
Śniadą twarz Felixa pokryła lekka bladość. Przez kilka chwil patrzył na Mucyę wzrokiem bezradnym, namyślając się nad odpowiedzią, potem uśmiechnął się gorzko i odparł:
— Wiadomością tą możesz sobie zasłużyć na wdzięczność twojego krewnego, pretora Marka Kwintyliusza, który będzie szczęśliwy, gdy zamknie urzędowanie wyrokiem zajmującym. Bo Minucyusz Felix, rzucony będzie w amfiteatrze przed lwy i tygrysy, to niezwykłe widowisko dla motłochu Rzymu! Nie obawiaj się! Zapierać się, ani bronić nie będę...
— O! — wyrzekła głosem cichym — zły musi być ten świat, kiedy podejrzewa wszędzie zdradę i nikczemność. Znam go dotąd tak mało, a widziałam już tyle nieprawości...
Po chwili milczenia dodała:
— Nieszczęście tej biednej dziewczyny płoszyło dziś sen z moich powiek. Chciałabym ją wyrwać z paszczy dzikich bestyj i wierzyłam, że mi pomożesz.
— Ty litujesz się nad Egipcyanką, ty? — zawołał Felix żywo. — Wszakże to niewolnica, zwierzę, urodzone dla śmierci niesławnej i okrutnej.
— Lituję się nad wszelkiem cierpieniem i nad wszelką nędzą — odpowiedziała Mucya.
— Mówisz jak chrześcianka...
— Mówię, jak kobieta, którą obraża widok krzywdy niezasłużonej.
— Tak uczy tylko nasz Bóg...
— Tak uczy każde serce, nie znoszące niesprawiedliwości.
W oczach Felixa błysnęła radość.
— Gdybyś ty chciała uwierzyć w naszego Boga! — zawołał, podnosząc się z krzesła. — Kornelia chrześcianka starczyłaby za tysiące innych wyznawców.
— Kornelia nie może się oddać zupełnie Bogu, który lekceważy wielkość Rzymu i złorzeczy naszej przeszłości. Kornelia bez uczuć obywatelskich, bez dumy rzymskiej, nie byłaby godną nazwiska, które jej szereg obywateli i rycerzy przekazał. Nie mam już dla twojego Boga wstrętu patrycyuszki, urodzonej do rozkazywania, uznaję jego dobroć i miłosierdzie, ale nie rozumiem jeszcze jego pokory i obojętności na sprawy państwa. Czem byłby świat bez Rzymu, a Rzym bez panowania nad światem?
Mucya utkwiła w Felixie wzrok pytający. On czuł, że czeka od niego odpowiedzi i że od tej odpowiedzi zależy jej nawrócenie. Zrozumiał, że przyszła do niego po światło, któreby rozproszyło otaczające ją mroki. Chciała być przekonaną...
Mówiła to bladość jej twarzy, świadcząca o wzruszeniu, mimo pozorów chłodu i oczy, w których zapalały się i gasły odblaski wewnętrznego niepokoju.
Nie odrazu odpowiedział Minucyusz Felix.
Głośny retor, którego nie nędza i poniewierka osobista rzuciły w litościwe objęcia krzyża, nie ubóstwo i niewola nauczyły kochać nieszczęśliwych, lecz rozmyślanie nad nicością filozofii i nad niesprawiedliwością urządzeń społecznych zaprowadziły do „wiary niewolników,“ wiedział, że do patrycyuszki nie można przemawiać językiem wydziedziczonych. Jak on, kształciła się i Mucya w szkole greckich sofistów, jak on, korzystała i ona z przywilejów stanu rządzącego, który nie miał powodu do skargi na ustrój państwa rzymskiego.
— Zanim odpowiem na twoje pytanie — zaczął Felix po dłuższym namyśle — pozwól, że postawię ci przedtem kilka pytań od siebie.
Kiedy Mucya skinęła głową na znak zgody, wyrzekł:
— W jakim celu udałaś się na zebranie chrześcian, narażając się na skutki denuncyacyi?
— Chciałam się przypatrzeć zblizka waszemu bogu — odpowiedziała Mucya.
— Kto szuka bogów nowych, ten przestał wierzyć w starych, kto zaś, szukając owych bogów nowych, nie liczy się z niebezpieczeństwem, ten nie chce, nie umie żyć bez bogów.
— Wiadomo ci tak samo, jak mnie — mówiła Mucya — że wielobóstwo ze swojemi opowieściami niemoralnemi należy już oddawna do przesądów motłochu. I ty wiesz, że tak filozofia, jak poezya przeczuwają od kilku wieków boga jedynego, lepszego i szlachetniejszego od ludzi; i tobie nie są obce marzenia Zenona, Arystotelesa, Platona, Cycerona i wielu innych mędrców o jakiejś rozumnej, sprawiedliwej Opatrzności, pozbawionej słabości ziemskich. Mówiono mi, że chrześcianie wierzą w takiego boga. Cóż dziwnego, że chciałam tego boga własnemi oglądać oczami?
— Nic dziwnego dla mnie, którego ta sama ciekawość zawiodła pod krzyż — odpowiedział Felix — ale bardzo dziwne dla wszystkich czcicieli starego porządku. Za taką ciekawość można dać głowę.
— Cóż znaczy głowa bez światła życia, bez wiary?
Spojrzeli na siebie: on badawczo, ona śmiało. Było tyle stanowczości w jej oczach, że Felix nie wątpił o szczerości jej słów dumnych. Wiedział, że nie będzie broniła głowy, gdyby jej państwo od niej zażądało.
— Bóg nasz daje za nędzę ziemską życie wiekuiste — wyrzekł głosem miękkim. — Czy wierzysz w istnienie pozagrobowe człowieka?
— Modlę się do cieniów przodków — odpowiedziała Mucya.
— Oszczędzasz mi trudu przekonywania, chrześciaństwo bowiem polega głównie na wierze w jednego Boga i w duszę nieśmiertelną.
— Znam zaciekłych wrogów waszej wiary — wyrzekła Mucya — którzy drwią z wielobóstwa i szanują cienie przodków.
— Nie naszego Boga nienawidzą owi ślepi, lecz Jego dobroć i sprawiedliwość. Nie rozumiesz? — mówił Felix, spostrzegłszy pytanie w oczach Mucyi. — Twoje prawe serce zrozumie mnie natychmiast.
Felix podniósł wzrok do góry, jakby szukał ponad sobą natchnienia, potem zaczął głosem stłumionym:
— Możni i oświeceni naszych czasów prześladują Boga chrześcian, bo ten Bóg objawił tę samą prawdę dla wszystkich ludzi: dla wielkich i małych, dla mądrych i ciemnych, a oni pragną dla siebie prawdy osobnej. Wydziedziczeni obecnego ustroju społecznego nie mają, podług nich, prawa do opieki państwa, jak gdyby najnędzniejszy nędzarz nie cierpiał, nie płakał, nie myślał i nie tęsknił tak samo, jak wszechpotężny imperator. Nienawidzą naszego Boga, bo ten Bóg, chociaż pokorny, ubogi i cierpliwy, zagraża całemu porządkowi cesarstwa rzymskiego, żądając naprawienia błędów długiej przeszłości. Głosząc tę samą prawdę dla wszystkich ludzi, znosi on niewolnictwo; opiekując się głównie wydziedziczonymi, potępia chciwość i samolubstwo; zapowiadając karę za nieprawość, a nagrodę za dobroć, przeraża gwałt i pychę; stawiając duszę ponad ciało, gromi rozpustę. Ten Bóg, pozornie uległy, jest groźniejszym od wszystkich innych, bo przyniósł światu burzę, która powieje niebawem od wschodu do zachodu, od południa do północy i zmiecie z ziemi gruzy rozpadającego się porządku. Jego tchnienie odświeży ludzkość i nakreśli jej nowe drogi marzeń, celów i czynów. Człowiek, zmęczony czczem gadulstwem filozofii i zniechęcony do bogów, z których drwi każdy, kto tylko zechce, skąpie się w chrześciaństwie, jak w cudownem źródle, które wraca siły młodości. Świat nasz zestarzał się, zwiądł, spodlał, zrobił się głupim szydercą i wyuzdanym rozpustnikiem i dlatego musi ustąpić innemu. Widzą to doskonale wszyscy samolubni, którym zwietrzałe wyobrażenia i pojęcia zapewniają wygodny, spokojny byt na ziemi, i oto powód, dla którego prześladują naszego Boga. Ale nadaremnie straszą nas krzyżami, stosami i zwierzętami cyrku. Historya nasza zaczyna się wczoraj, a jest nas już tylu, iż gdybyśmy dziś, jutro postanowili odmówić państwu podatków i żołnierza, wówczas przekonaliby się ci, co się pysznie panami świata zowią, że są nędzarzami bez naszej pomocy. Dowiedzieliby się, że chrześciaństwo przeniknęło do senatu i legionów, do sądów i szkół, rozszerzając się z szybkością prawdy, oczekiwanej gorąco! Tęsknota ludzkości, spragnionej, lepszej, szlachetniejszej wiary, roznosi nasienie naszej nauki na cichych skrzydłach po całem cesarstwie, a gdzie to nasienie padnie na płaczące serce lub zwątpioną duszę, tam wykwita wszędzie nowy chrześcianin, nowy apostoł i męczennik. Nie jesteśmy już sektą. Kościołem jesteśmy wielkim, potężnym, burzą jesteśmy, która idzie nad światem bez wycia wichrów i bez łoskotu padających drzew, a mimo to obraca wniwecz złocone świątynie i depce możnych bogów. Krzyż nasz błyśnie niebawem na koronach monarchów i na szczytach pałaców!
W miarę, jak Felix mówił, rozgrzewał się jego głos i ożywiała się twarz. W jego zmęczonych oczach błyszczał ogień młodego zapału.
— Do nas należy świat — zawołał, podnosząc rękę do góry — bo my niesiemy zmęczonej ludzkości słowa żywej wiary, szczerej nadziei i szlachetnej miłości; my dajemy zwątpiałym nowe światło, a nieszczęśliwym zmiłowanie...
Z podziwem patrzyła Mucya, której wzrok nie schodził z jego ust, na retora. Inaczej przemawiał ten afrykańczyk, niż sceptyczni, dowcipkujący filozofowie, którzy otaczali ją od lat najwcześniejszych. On nie drwił, nie odzierał człowieka ze złudzeń, lecz wierzył i kochał.
— Nie ośmieliłabym się wątpić o prawdzie tego, co mówisz — odezwała się głosem wzruszonym — ale dlaczegóż pozwalacie się prześladować, skoro posiadacie już środki do obrony?
— Mówi przez ciebie samowola Rzymianki, przywykłej do gwałtu — wyrzekł Felix. — Nie ogniem i mieczem chcemy nakłonić do siebie świat, lecz siłą naszej prawdy. Grzechy przeszłości potrzebują widocznie ofiar, pokuty, kiedy nam tak nasz Bóg nakazał.
— A Rzym? Cóż stanie się z Rzymem? — zapytała Mucya.
— Rzym albo runie, jak tyle innych państw przeszłości, jeżeli nie stanie się rzecznikiem nowej prawdy, albo, przyjąwszy naszą wiarę, będzie dalej ogniskiem świata — odpowiedział Feliks.
— Rzym miałby runąć! — zawołała Mucya. — Możliweż to?
— Nie runęłyż wierzenia i zasady, na których wielkość swoją zbudował?! — zawołał Feliks. — Świątynie jego są puste, sądy wydają zapłacone wyroki, a w legionach służą prawie sami barbarzyńcy. Dawne cnoty rzymskie błąkają się jeszcze tu i owdzie, lecz są to już tylko upiory bezpowrotnie minionej przeszłości. Jeźli Rzym nie uwierzy w nową prawdę, upierając się przy starej, której sam nie szanuje, wówczas przejdą po nim inne, świeższe narody i zdepcą go, jak sprzęt niepotrzebny.
Mucya nie przeczyła. Słowa Felixa roznieciły w jej świadomości jasny płomień. Wiedziała teraz, dlaczego istniejący porządek społeczny, pobłażliwy dla wszystkich wyznań, nienawidzi chrześciaństwa, usiłując stłumić jego wzrost. Ten Bóg cierpliwy i pokorny nie był jedynie opiekunem ubogich. Przygarniał on do siebie wszystkich niezadowolonych, których chłód gasnącego słońca męczył, nie dając im ciepła ożywczego. I ona odczuwała zimne dreszcze swej epoki.
— Czy rozumiesz teraz, dlaczego nas imperator i senat prześladują? — zapytał Felix, pochylając się nad nią.
A kiedy Mucya milczała, dodał głosem stłumionym:
— Dzień, w którym Mucya Kornelia przyjmie chrzest, będzie dniem uroczystym dla gminy rzymskiej.
— W Kornelii żyje jeszcze Rzymianka — wyrzekła Mucya.
— Chcesz się namyślić? — mówił Felix. — Chcesz zdusić w sobie pychę Rzymianki, zanim ukochasz całą ludzkość cierpiącą, jak nakazuje nasz Bóg? Szanuję twoje wahanie, bo wierzę, że wzmocni ono w tobie miłość do nowej prawdy. Jesteś prawą i szlachetną, a Bóg nasz narodził się tylko dla dobrych.
Wolno podniosła się Mucya z krzesła.
— Zapomnieliśmy o mojej niewolnicy — wyrzekła — której życie pragnę zachować dla jej starej matki.
— Nie wyrwiesz jej z rąk pretora, ani z paszczy lwa, chyba, żeby ci Publiusz Kwintyliusz dopomógł — odpowiedział Felix. — Gdyby się trybun na to zgodził, mógłby jej dozorca cyrku podać przed wyjściem na arenę zatruty sztylet. Jest to sposób jedyny.
— Jeźli to od Publiusza zależy, nie wątpię o skutku mojej prośby.
— A ja wątpię, trybun bowiem należy do zaciekłych wielbicieli istniejącego porządku.
— Udam się natychmiast do niego.
— Niech ustom twoim doda Bóg chrześcian siły przekonywającej — wyrzekł Felix i, uchyliwszy kotary, przeprowadził Mucyę aż na próg domu.
Spocząwszy w zakrytej lektyce, przymknęła Mucya powieki. Uporządkować chciała myśli, trzepocące się pod jej czaszką, jak spłoszone ptactwo, wpadł bowiem pomiędzy nie sęp i poruszył je z miejsc, na których uwiły sobie gniazda wygodne.
Mucya nie przypuszczała nigdy, by mogła powątpiewać kiedykolwiek o niespożytej potędze Rzymu. Wszakże panował nad światem, słał rozkazy swoje za góry i morza, przyjmował hołd powinny od królów i narodów. Jego złote orły, świecące na sztandarach legionów, strzegły granic z niezmienną wciąż grozą. Jak od kilku wieków płynęła ciągle praca licznych ludów wszystkiemi drogami do stolicy nad Tybrem, aby nakarmić, przyodziać, pouczyć i zabawić jej dumne dzieci.
Rzym stał jeszcze na opoce, utworzonej z mądrości senatu i dzielności wojska, a jednak...
To, co usłyszała z ust afrykańskiego retora, kiełkowało oddawna w duszy Mucyi. Ona, Rzymianka dawnego obyczaju, czuła się zanadto obcą wśród swojego otoczenia, by nie zauważyła różnicy między epoką, do której należała, a wzorami świetlanej przeszłości. Tak mało widziała naokoło siebie Rzymian w jej rozumieniu, a tak dużo zgreczonych wytwornisiów, szydzących ze wszystkiego, co ona czuła i kochała! Świeccy i wojskowi dygnitarze zabawiali się w filozofów, dysputowali, zamiast działać; niewiasty żyły tylko miłością niedozwoloną, zamiast chować synów na obywateli państwa.
Mucya czuła bardzo dobrze, że się świat pojęć i wyobrażeń, zwyczajów, obyczajów i cnót, które się na wielkość Rzymu złożyły, rozpada; ale nie zdawała sobie jasno sprawy z położenia: o możliwości końca obecnego stanu nie myślała nigdy.
Jej przeczucia i smutki przybrały dopiero pod tchnieniem słów Felixa kształty wypukłe... Ten Afrykańczyk widział prawdę; jego wzrok sięgał daleko.. Albo się Rzym zanurzy w źródle nowych cnót i oczyści z brudów szyderstwa, rozpusty i pychy, albo też runie, zalany falą świeżych ludów.
Zupełnie inaczej przedstawiał się teraz Mucyi Bóg chrześcian, jeszcze wczoraj tylko nadzieja wydziedziczonych. Ten Bóg, lekceważony przez samolubnych, niósł rzeczywiście zbawienie; wskazywał bowiem ludzkości nowe cele i cnoty, szersze, lepsze, szlachetniejsze od dawnych, zwiędłych. On był, zaprawdę, bogiem przyszłości...
Zdziwiła się Mucya samej sobie, że doszła tak szybko do wewnętrznego ukojenia. Tak... ten Bóg ubogi, ukrzyżowany, przemawiał do jej rozumu i serca, wypełniał w niej pustkę, która ją bolała.
I ulitowała się nad jego poniewierką, nad jego cierpieniem niewinnem.
Wtem doleciała ją stłumiona wrzawa, jakby oddalony szum zagniewanego morza, zmieszany ze świstem zbliżającego się wichru. Zdawało się, że tysiące skrzydeł łopoce w powietrzu.
Odsunęła firankę i zapytała wywoływacza o powód dziwnych głosów.
— Nie wiem — odpowiedział niewolnik, zapatrzony w stronę Kapitolu. — Coś się tam stało.
Wrzawa rosła z każdą chwilą, coraz bliższa, groźniejsza.
Coś niezwykłego działo się w mieście.
— Zatrzymamy się pod portykiem świątyni Rzymu — rozkazała Mucya, wychodząc z lektyki.
Na głównym rynku, na Forum Romanum, zakotłowało, jakby nagła burza wpadła pomiędzy sklepy i filary. Mężczyźni i kobiety zakrywali głowy płaszczami i uchodzili w boczne ulice; kupcy zapuszczali pośpiesznie zasłony i sztaby żelazne, drobni handlarze chwytali swoje stragany, pachołkowie miejscy pędzili ku Palatynowi.
Wszędzie popłoch, trwoga, nawoływania, a ponad tą zawieruchą unosił się szum coraz potężniejszy, wyraźniejszy...
Niezliczona ilość głosów ludzkich zlewała się w jeden głos olbrzymi, przeciągły, którego treści nie można było rozróżnić.
— Uchodźmy, pani — odezwał się wywoływacz — to motłoch ciągnie na Palatyn.
— Zostaniemy — odparła Mucya.
Na schodach, prowadzących z Kapitolu na Forum, ukazało się kilkudziesięciu żołnierzy. Obnażone miecze błyszczały w ich rękach, czerwone pióropusze pretoryanów powiewały na ich przyłbicach. Stanąwszy przed wejściem na rynek, utworzyli mur z piersi, pokrytych lśniącą zbroją.
Ale już toczyła się z góry fala tłumu i spadła na nich z siłą potoku, który przerwał tamę. Daremnie opierali się wojownicy. Fala powaliła ich o ziemię, przeszła po nich i popłynęła z hukiem Świętą ulicą.
Morze głów zalało rynki, place i portyki. Mężowie podnosili pięści, kobiety niosły dzieci, wyrostki powiewali strzępami płaszczów. Cały ten tłum, pokryty łachmanami, brudny, rozczochrany, ruchliwy, ciągnął pod Palatyn, wydając z siebie głosy dzikich zwierząt. Ryki, wycia, piski, groźby i złorzeczenia tworzyły razem całość przerażającą.
Mucya spojrzała w stronę pałaców cesarskich.
Tam, na jednym z dachów, zarysowała się na tle białych marmurów ciemna postać męża, ubranego w zwyczajny płaszcz filozofa.
Postać ta podniosła ręce nad wzburzonym tłumem, jakby chciała uśmierzyć jego namiętności.
Ale motłoch nie chciał zrozumieć znaczenia gestu imperatora.
Morze głów zakołysało się, zaszumiało i z jego głębi wydobył się jeden potężny okrzyk, od którego zadrżały mury świątyń i placów.
— Igrzysk i chleba... igrzysk i chleba! — huczało w powietrzu.
— Chleba, chleba... — powtarzało echo.
Marek Aureliusz, imperator filozof, trzymał ciągle ręce nad tłumem, wzniósłszy oczy do nieba.
A motłoch wył z rosnącą wściekłością, igrzysk i chleba...
Kruki, wrony i sowy, gnieżdżące się na szczytach świątyń i w szczelinach amfiteatru Flawiuszów, spłoszone wrzawą, porwały się z kryjówek i zaczęły uchodzić na wszystkie strony, ale zewsząd wpadał na nie głuchy łoskot, który falował bezustannie.
Przerażone, bezradne ptaki to skupiały się, to rozbijały w gromady, kołując z głośnym piskiem nad Palatynem.
Ohydnym wydał się Mucyi ten głodny, obdarty motłoch, domagający się krwawych igrzysk od swojego opiekuna.
Wszakże nie władcą, lecz ojcem i dobrodziejem był dla niego Marek Aureliusz, przystępny dla najuboższych, litościwy dla nieszczęścia. Z własnej szkatuły karmił i przyodziewał nędzarzy; sprzęty domowe, pamiątki po przodkach sprzedawał na potrzeby państwa, by nie obciążać obywateli podatkami.
Chociaż przed jego wolą korzyły się lądy i morza, on, bóg na ziemi, któremu służyły wszystkie rozkosze cywilizacyi rzymskiej, żył, jak wyrobnik. Sypiał na twardem posłaniu, jadał najprostsze potrawy, ubierał się w suknie mędrców, gardzących błyskotkami doczesnemi.
Wiedział o tem cały Rzym, a mimo to groził mu, złorzeczył i żałował rozrzutności Kaligulów, Neronów i Domicyanów. Bo te potwory w purpurze cezarów, bawiąc się same, schlebiały równocześnie próżniactwu tłumów.
Patrząc na Marka Aureliusza, który stał ciągle wysoko nad rozszalałym motłochem, z podniesionemi ramionami, owiany szumem ślepego gniewu i nizkich namiętności, wnikała Mucya coraz głębiej w tajemnicę nowej prawdy. Uszlachetnić trzeba spodlony lud, złagodzić jego pychę, stłumić jego pożądliwości... Sprawiż to wiara dawna, lubieżna i chciwa rozkoszy, jak najgorszy z ludzi, albo filozofia, stargana na strzępy wątpieniem, bezpłodna, zużyta?...
Marek Aureliusz pochylił się nad motłochem, chciał przemówić, ale słowa jego zagłuszył ten sam ciągle okrzyk:
— Igrzysk i chleba!...
Nagle zakołysał się znów tłum i zamilkł na chwilę. Wśród ciszy, która powstała, usłyszała Mucya za sobą tętent zbliżających się szybko koni.
Obejrzała się... Z ulicy teatralnej wypadł w pełnym galopie oddział konnych pretoryanów... Prowadził go Publiusz Kwintyliusz, przyodziany w zbroję, z obnażonym mieczem w ręku.
Przebiegł obok niej, a zatrzymawszy się tuż przed motłochem, zawołał.
— Rozstąpcie się!
Odpowiedział mu nasamprzód groźny pomruk, a potem wściekły krzyk:
— Zabić tego psa!
Wówczas odwrócił się Publiusz do żołnierzy, a zawoławszy: Rozwinąć się w łańcuch! uderzył konia pięścią w łeb i rzucił się w wir buntowników.
Widząc, jak fala ludu objęła Publiusza, doznała Mucya wstrząsającego wrażenia. Serce jej uderzyło tak silnie, że krew zalała jej mózg i oczy. Przestrach ścisnął ją za gardło i pochwycił za kolana.
Czując, że się chwieje, oparła się o ścianę świątyni.
— Zamordują go — szepnęła.
A Publiusz pruł falę motłochu, jak silniejszy od niego prąd, rozdzielając na prawo i lewo ciosy straszliwe. Jego miecz podnosił się i opadał z szybkością błyskawiczną, a gdzie się dłużej zatrzymał, tam powstawało puste miejsce.
— Zamordują go! — powtórzyła Mucya pobladłemi usty.
Dokądkolwiek spojrzała, wszędzie widziała podniesione ręce, zwinięte piersi, ruszające się głowy. Tu i owdzie tylko migotały czerwone pióropusze pretoryanów, jak maki polne, które wystrzeliły nad łan zboża. Tak mało było tych barwnych kwiatów na szarem tle brudnych łachmanów, iż się Mucyi zdawało niepodobieństwem, żeby się mogły oprzeć powodzi rąk grożących.
— Marsie, opiekunie wojowników, ocal go! — modliła się myślą. — I ty, i ty... Boże chrześcian...
Ale pióropusze posuwały się ciągle naprzód, zostawiając za sobą coraz szersze bruzdy. Motłoch chwiał się, łamał, usuwał się przed łbami końskiemi, krzycząc w niebogłosy. Bliżsi ulic zaczęli pierzchać, dalsi tłoczyli się, depcąc słabszych.
Mucya usłyszała za sobą miarowy chód regularnego wojska. To Awidyusz Kassyusz, pogromca Partów, prowadził piesze kohorty pretoryalne na pomoc Publiuszowi.
Na widok licznych zbroi podniósł motłoch ostatni okrzyk wściekłości i uciekał na wszystkie strony. Jeszcze przez jakiś czas było słychać oddalającą się wrzawę, potem wrócił na rynki zwykły spokój. Kupcy odchylali zasłony, drobni przekupnie wracali ze straganami, pachołkowie miejscy zajęli swoje stanowiska.
Oczy Mucyi szukały na pobojowisku Publiusza. On jechał na czele pretoryanów, zmierzając ku świątyni Rzymu. Gdy ją spostrzegł, zeskoczył z konia, oddał go jednemu z żołnierzów i zawołał:
— Wracajcie do obozu!
Żołnierze oddalili się ulicą teatralną, on zaś zbliżył się do Mucyi.
— Nie sądzę, żebyś brała udział w rokoszu motłochu — odezwał się z uśmiechem. — Korneliowie nie mieli zwyczaju błagania cesarzów o igrzyska.
— Przekonałam się właśnie, że i motłoch nie prosi, lecz żąda bardzo głośno — odpowiedziała Mucya. — Czy wracasz do domu?
— Robota moja dokonana.
— W takim razie nie odmówisz mi swojego towarzystwa. Udawałam się właśnie do ciebie, kiedy mnie to szczególne widowisko zaskoczyło.
— Ty do mnie, Mucyo?
— Dziwi cię to? Czy nie wolno prosić krewnego o łaskę?
— Prośba twoja jest już wysłuchana.
— Radzę ci być ostrożniejszym w rozdawaniu obietnic, bo mógłbyś tego pożałować.
— Ty nie możesz prosić o rzeczy takie, którychbym żałował.
— A gdyby?...
— Nie wierzę... Odeślij lektykę i służbę. Jeśli cię towarzystwo moje nie krępuje, możemy wrócić pieszo do domu.
— Obrażony motłoch mógłby się na ciebie rzucić.
Publiusz uśmiechnął się pogardliwie.
— Motłoch, to pies, który liże rękę najsroższego pana — wyrzekł. — Widziałaś, że umiem sobie z nim radzić.
— Ale i motłoch czuje i cierpi, Publiuszu — zauważyła Mucya. — Mówiono mi, że głód dokucza coraz więcej ubogim.
Publiusz zmarszczył brwi.
— Rzeczą motłochu prosić i czekać, nie żądać i zakłócać spokój publiczny — odparł. — Ciągły strach imperatorów rozzuchwalił tłumy próżniacze.
Szli obok siebie głównemi ulicami Rzymu. Ona opowiadała mu szczegóły zbiegowiska; on słuchał, rzucając naokoło siebie groźne spojrzenia.
Na rogach ulic i na placach gromadzili się rozbitkowie buntu. Wykrzykiwali i grozili pięściami oddziałom pieszych pretoryanów, które przebiegały miasto z dobytemi mieczami.
Ilekroć Publiusz przechodził z Mucyą obok rokoszan, szło za nim jakby warczenie skarconych psów. On zdawał się nie zwracać uwagi na niemocny gniew poskromionych, ale od czasu do czasu, gdy się motłoch zanadto do niego zbliżał, przykładał rękę do miecza i podnosił głowę. Było tyle groźby w jego spojrzeniu, że się przed nią najśmielsi cofali.
Przed ulicą Ogrodową zebrała się tak liczna gromada, że zamknęła przejście. Wrzawa wzmogła się na widok Publiusza.
— To on, ten zbój! — zawołał jakiś drab w dziurawej tunice — obywateli rzymskich morduje...
Kilkadziesiąt rąk podniosło się w stronę pogromcy.
— Rozstąpcie się! — huknął Publiusz.
— Zbój, morderca! — odpowiedziało mu sto głosów.
Ów drab w podartej tunice skoczył do niego i szarpnął go za płaszcz.
— Łotry! — zawołał Publiusz. — Nie wstyd wam dawać z siebie widowisko niewolnikom? Wy jesteście kwirytami, potomkami zdobywców świata! Z drogi!
I dobywszy miecza, błysnął nim w powietrzu.
— Głowę zostawi na kamieniach, kto ośmieli się kroki moje powstrzymać — dodał.
Tłum rozstąpił się, a Publiusz przeszedł niezaczepiony, prowadząc za sobą Mucyę.
— Sądziłem, że jesteś odważniejszą — odezwał się, gdy oddalili się od motłochu.
— Nie o siebie się lękałam — odparła Mucya głosem drżącym.
Trwoga zbieliła jej twarz i pogrążyła oczy sinemi obwódkami.
Publiusz ujął obie jej ręce i trzymając je w swoich dłoniach, zapytał:
— O mnie?...
— Tak się narażasz — odpowiedziała Mucya, opuszczając wzrok ku ziemi. — Modliłam się dziś za ciebie...
Milczeli przez kilka chwil. On nie puszczał jej rąk, ona nie odrywała oczu od bruku.
Potem wyrzekł Publiusz głosem miękkim:
— Gdybym zapragnął towarzyszki, któraby była ozdobą samotnego dworca Kwintyliów, a dla godnego spadkobiercy mojego nazwiska szlachetnej matki, czy chciałabyś złożyć ofiarę cieniom moich przodków?
— Ty jesteś Rzymianinem, Publiuszu, a ja Rzymianką — odparła Mucya, podnosząc na niego spojrzenie promienne.
— Zaraz po objęciu stolicy pretorskiej przyślę ci pierścień żelazny.
Ona pochyliła głowę na znak zgody; on uścisnął jej ręce serdecznie.
Z ust ich nie wybiegło ani jedno słowo gorące, ani jedno zaklęcie miłości. Mówili spokojnie, bez westchnień i przysiąg, jak dobrzy przyjaciele, którzy załatwiają sprawę powszednią. Mimo tu czuli bardzo dobrze doniosłość wyznania, które ich łączyło na życie.
Postępowali jakiś czas obok siebie w milczeniu, przygnieceni ciężarem chwili. Pierwszy odezwał się Publiusz:
— A twoja prośba, Mucyo?
— Obawiam się obrazić twoje uczucia rzymskie — rzekła Mucya zakłopotana.
— Nie mam zwyczaju cofania danych obietnic, tobie zaś nie mogę dziś niczego odmówić.
— Prośba moja zwraca się do twojego serca...
— Sądzisz, że człowiek, który skąpał przed godziną miecz we krwi buntowników, nie zrozumie mowy serca? Wojna jest rzemiosłem okrutnem, ale tylko na polu obowiązku. Nie my, żołnierze, pastwimy się z przyjemnością nad zwyciężonym. Mów, wysłucham cię z tą miłością, do jakiej masz odtąd prawo.
Mucya wahała się jeszcze, potem mówiła szybko, jak gdyby chciała zrzucić z siebie czemprędzej przykre brzemię:
— Jedna z moich ulubionych niewolnic dostała się w moc prefekta miasta... pretor skaże ją na pożarcie przez głodne lwy... Ona była mi wierną towarzyszką...
— Chcesz ją ocalić? — zapytał Publiusz.
— Stara matka mojej Mimut nie przeżyłaby jej śmierci okrutnej... Ulituj się nad nieszczęściem tych biednych ludzi...
— Jeżeli jej przestępstwo zasługuje na pobłażliwość, zrobię wszystko, żeby owa niewolnica wróciła do ciebie.
— Ta nieszczęśliwa modli się do boga chrześcijan...
— Aaa...
Publiusz zatrzymał się nagle, jakby usłyszał coś bardzo strasznego, i spojrzawszy na Mucyę wzrokiem przerażonym, wyrzekł:
— Ty wstawiasz się za chrześcianką, ty, Kornelia?
— Wszakże to ludzie, Publiuszu? — odpowiedziała Mucya z cicha.
— Ludzie? to karygodni sekciarze, którzy zagrażają spokojowi Rzymu. Wiary naszych przodków nie szanują, cele państwa lekceważą, z urządzeń społecznych szydzą, marzą o zburzeniu podwalin, na których stanęła wieczna, święta Roma. Garstka ciemnych nędzarzy opiera się z uporem głupców wszystkiemu, co rozumni i oświeceni wielu wieków uznali za dobre i pożyteczne. Motłoch, zazdroszczący posiadającym wygodniejszych warunków bytu, wymyślił sobie jakiegoś boga, który obiecuje ozłocić jego łachmany na świecie innym. To wrogowie państwa, obecnego porządku i sławy Rzymu! Przesąd ich wylągł się w podłych głowach niewolników i w zawistnych sercach zwyciężonych. Trzeba ich wytępić, wypalić ogniem, jak zaraźliwy wrzód, żeby się nie rozleli po całem ciele cesarstwa!
Nigdy jeszcze nie widziała Mucya na twarzy Publiusza tyle nieubłaganej zaciekłości. Nawet wtedy, kiedy podnosił miecz przeciw tłumom, nie tryskała z jego oczu taka nienawiść.
Zasmucił ją ten niespodziewany gniew, chociaż słowa trybuna nie były dla niej nowiną. Powtarzali je wszyscy nieprzyjaciele chrześciaństwa, wszyscy zwolennicy istniejącego porządku społecznego. I ona wierzyła jeszcze niedawno tak samo.
— Proś mnie o inny dowód miłości, Mucyo — wyrzekł Publiusz głosem ochrypłym z głębokiego wzburzenia.
A kiedy Mucya milczała, mówił dalej:
— Milczenie twoje przypomina mi daną obietnicę; rozumiem... Kwintyliusz nie może cofnąć słowa.
Po krótkiem wahaniu dodał.
— Twoja niewolnica wróci do ciebie nietknięta.
— Wdzięczna modlitwa tej biednej dziewczyny, będzie cię strzegła na polu bitwy w chwili ciężkiej — wyrzekła Mucya — ja zaś...
— O, nie dziękuj! — przerwał jej Publiusz. — Ulegając twojej prośbie, dopuszczam się występku przeciw Rzymowi. Wiem o tem.. Ale tyle lat młodych poświęciłem służbie obywatelskiej, że mogę raz zgrzeszyć z miłości dla kobiety, która mi całe swoje życie oddaje. Jednakże nie proś mnie więcej o litość dla nieprzyjaciół ojczyzny...
Zbliżali się do domu Korneliów. Publiusz, pożegnawszy się z Mucyą, stukał właśnie do swojej bramy, kiedy usłyszał za sobą ciężkie kroki żołnierza.
Jeden z setników przybocznej straży cesarskiej stanął przed nim i przyłożywszy rękę do piersi, czekał na zapytanie.
— Czy do mnie? — odezwał się Publiusz.
— Boski imperator Marek Aureliusz prosi cię, przesławny trybunie, abyś przybył natychmiast na Palatyn — odpowiedział oficer.
— Stanie się według rozkazu boskiego imperatora.
Przebrawszy się szybko w jedwabną tunikę i w białe trzewiki i zarzuciwszy na siebie togę, wsiadł Publiusz do lektyki i kazał się zanieść na Palatyn.
Pałac Marka Aureliusza, wystawiony przed stu pięćdziesięciu laty przez cesarza Tyberyusza, różnił się tylko rozmiarami od zwykłych domów zamożniejszych Rzymian. I tu wchodziło się, jak wszędzie, wprost z przedsionka do sali przyjęć, a z niej do pracowni gospodarza, oddzielonej od reszty pokojów kotarami.
Siedziby imperatora-filozofa nie pilnowała liczna straż, witająca gości wzrokiem podejrzliwym. Legion służby, ubranej w purpurowe tuniki ze złotemi haftami, nie zalegał przedsionków. Pod portykiem, przed drzwiami pałacu, przechadzało się tylko dwóch pretoryanów, a na progu sali czekał wywoływacz.
Gdyby nie strażnicy cesarscy, nie domyśliłby się nikt, że zbliża się do pana świata, do boga ziemskiego.
I w sali przyjęć nie było nic takiego, co olśniewało oko wybredne przepychem, czy wykwintem. Każdy bogatszy obywatel miał u siebie podłogi mozaikowe, ściany marmurowe, pokryte freskami dobrego pędzla, jedwabne kotary i sprzęty z drzewa cytrusowego. Ale nie wszyscy zachowali ołtarze domowe i krzesła patrycyuszowskie.
W sali Marka Aureliusza tlił święty ogień, nieustanna ofiara, składana cieniom przodków, i wznosił się na podwyższeniu tron purpurowy, ozdobiony złotym orłem. To obicie purpurowe i ten złoty orzeł były jedynemi oznakami majestatu.
Publiusz nie czekał długo. Zaledwo miał czas obejrzeć się po sali, kiedy kotara zaszeleściała i wbiegł szybkim, nerwowym krokiem mąż czterdziestokilkoletni, średniego wzrostu, wątłej budowy. Bladość bezsennych nocy, ukrytych trosk i słabego zdrowia zbieliła jego twarz, której głównym wyrazem była dobroć i łagodność. W jego dużych, czarnych, wyrazistych oczach malowało się znużenie, a z ust, rozchylonych lekko, sączyła się gorycz. W gęstych, kędzierzawych włosach, spadających w nieładzie na wysokie, sklepione czoło myśliciela, i w brodzie rozrzuconej, nie utrzymywanej starannie, świeciło mnóstwo srebrnych nitek.
Na widok tego męża pochylił Publiusz głowę, okrywała go bowiem purpurowa toga imperatora, z pod której wyglądał zwykły, ciemny płaszcz filozofa.
Zarzucił ją widocznie cesarz sam, pośpiesznie, bez pomocy służby, aby uczynić zadość obyczajowi, który nakazywał każdemu wolnemu Rzymianinowi przyjmować gościa w todze, fałdy jej bowiem nie układały się w rysunek artystyczny.
— Witaj, przesławny trybunie — odezwał się Marek Aureliusz głosem cichym, słabym, jakby zmęczonym.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze — odpowiedział Publiusz.
Marek Aureliusz zbliżył się do Publiusza i dotknął ustami jego twarzy. Oddawszy mu pocałunek, który należał się od imperatora starodawnym zwyczajem wszystkim członkom stanu senatorskiego, wszedł po stopniach podwyższenia i spoczął na tronie.
— Proszę — wyrzekł, wskazując gościowi ręką jedno z krzeseł.
Kiedy Publiusz usiadł, zaczął:
— Kazałem cię prosić, trybunie, by ci podziękować za pomoc dzisiejszą, nie miałeś bowiem obowiązku narażać się na gniew motłochu.
— Każdy Rzymianin ma obowiązek bronić ojczyzny w chwili ciężkiej, zwłaszcza gdy ci, którym urząd nakazuje czyn odważny, lękają się, aby im szyszak nie pogniótł utrefionych włosów, a zbroja nie pokryła sińcami zniewieściałego ciała. Ponieważ dowódcy wojska, stojącego załogą w stolicy, potracili mądre, dziś tylko do filozofowania zdolne głowy, przeto zastąpiłem ich, chociaż nie miałem do tego prawa, jako trybun zamiejscowy.
Odpowiedź Publiusza była zniewagą dla imperatora. Żołnierz obozowy wyrzucał naczelnemu wodzowi tchórzostwo załogi rzymskiej, zostającej pod jego bezpośrednim rozkazem, i ośmielił się potrącić o jego upodobania naukowe.
Marek Aureliusz zrozumiał bardzo dobrze ukryte znaczenie słów Publiusza. Wiedział, że go Rzymianie starego obyczaju nie lubili za jego przyjaźń dla uczonych, za jego łagodność i pobłażliwość dla wybryków motłochu, i że znosili nad sobą niechętnie pana w płaszczu filozofa.
Ale szlachetny cesarz był zanadto stoikiem, zbyt długo i usilnie pokonywał w sobie pychę rzymską, by miał okazać zuchwałemu patrycyuszowi niezadowolenie. Lekko tylko drgnęły jego blade usta.
Tym samym, zawsze cichym, równym głosem wyrzekł:
— Byłbym ci jeszcze więcej wdzięczny, gdybyś do uśmierzenia buntu był użył środków mniej gwałtownych, ci ludzie bowiem cierpią rzeczywiście z powodu nieurodzaju. Ani ty, ani ja nie wiemy, jak głód boli.
Publiusz milczał.
I on zrozumiał znaczenie słów imperatora. Nie dlatego, żeby mu podziękować, lecz dlatego, aby go zganić, kazał mu Marek Aureliusz stanąć przed swojem obliczem.
Zakipiała w nim krew potomka królów albańskich, krew rodu, z którym się Antoninowie nie mogli mierzyć ani szeregiem przodków, ani zasługami, chociaż ich purpura cesarska zdobiła. Nowym człowiekiem był Marek Aureliusz w porównaniu z nim, Kwintyliem.
Ale i on umiał rozkazywać twarzy, chociaż z powodów innych. Karny żołnierz wiedział, że stoi przed naczelnym wodzem, któremu należy się posłuszeństwo dopóty, dopóki jego obraz błyszczy na sztandarach legionów.
Marek Aureliusz mówił dalej:
— Nie przeczę, że sposób twój działa szybciej i w pewnych razach skuteczniej, ale i rozumne, dobre słowo bywa czasem mieczem. Przelana niepotrzebnie krew głodnych i nieszczęśliwych nie raduje bogów, którzy rozrzucili na ziemi dary swoje dla wszystkich ludzi. Lepiej zabliźniać rany, aniżeli je zadawać; lepiej nakarmić ubogiego, aniżeli pastwić się nad jego nędzą.
Było to zawiele dla Publiusza. On, ten schorowany marzyciel, chciał uczyć jego, który się wychował w obozie, niepokojony ciągłemi buntami rozprzęgających się legionów, poskramiania samowoli i niesforności motłochu.
— Są tylko trzy siły — wyrzekł — które trzymają na obroży nizkie namiętności gminu wielkich miast: wiara, praca i groza. Pierwsza opuściła już dawno Rzym, przeniósłszy się na prowincye; drugą brzydzi się motłoch stolicy, zepsuty hojnością cezarów i patrycyuszów; trzecia zaś straci moc, gdy zabraknie takich, jak ja, okrutników.
Ostatni wyraz podkreślił uśmiechem szyderskim.
Marek Aureliusz ściągnął nieznacznie brwi. Podnosząc się z tronu, odparł:
— A jednak proszę cię, trybunie, abyś na przyszłość, gdybyś się znów w podobnem znalazł położeniu, oszczędzał krwi ubogich. Mówi do ciebie imperator...
Przez kilka chwil patrzyli na siebie: cesarz i patrycyusz, zwierzchnik i podwładny; pierwszy — wyznawca ostatnich wyników filozofii greckiej, pobłażliwy, miłosierny; drugi — przedstawiciel starych tradycyi rzymskich, nieubłagany, surowy.
Spojrzenia ich krzyżowały się, jak wrogie miecze. Wzrok imperatora rozkazywał, oczy patrycyusza opierały się.
Marek Aureliusz widział w spojrzeniu patrycyusza lekceważenie. Nie lubił on niedobitków starej arystokracyi rzymskiej i otaczał się rozmyślnie ludźmi nowymi, wybierając swoich doradców z pomiędzy rodzin świeżej zasługi.
Ale ten patrycyusz, który stał przed nim z głową podniesioną, jakby jego majestat wyzywał, był jednym z najczystszych ludzi i najwaleczniejszych wojowników cesarstwa, był chlubą legionów. Takim przebacza się dumę.
— Gdy troska i ból włosy twoje zbielą, a zawody nieugięte twoje serce skruszą, wówczas nie będziesz miał do mnie żalu za życzliwe napomnienie — wyrzekł Marek Aureliusz, schodząc po stopniach tronu. — Te słowa nie imperator powiedział, lecz filozof...
Ucałował Publiusza i oddalił się szybko.
Kiedy zasłona za nim zapadła, mruknął Publiusz:
— Filozoficzna baba...
Stłumiony śmiech odezwał się w sali.
Trybun odwrócił się... Przed nim stał wysoki, smukły mąż, z głową zmęczonego fauna. Na jego gładkich ramionach błyszczały liczne pierścienie, a na nogach lśniły trzewiki, ozdobione perłami i drogiemi kamieniami. Starannie utrefione włosy pokrywał złoty proszek.
Imperator Lucyusz Werus, który wszedł do sali z jednego z bocznych pokojów w chwili, kiedy Marek Aureliusz wygłaszał ostatnie słowa, przypatrywał się Publiuszowi i bawił się jego zdziwieniem.
— Dziwisz się, trybunie? — odezwał się. — Zdawało ci się, że boskość imperatorska obdarzy cię za czyn dzisiejszy złotym łańcuchem odważnych, a odebrałeś lekcyę moralności Stoików... U nas to teraz tak, mój drogi. My kochamy motłoch, który wyje pod naszemi oknami, jak stado głodnych wilków; kłaniamy się zuchwalstwu, ośmielamy rokosze, litujemy się nad wszelką hołotą, bo my jesteśmy filozofami. Ciebie to gorszy, zbóju rzymski, okrutniku, łaknący krwi... Naucz się znosić niesforność tłumów i być powolnem narzędziem każdego, komu przyjdzie ochota zedrzeć z twojego grzbietu lepszą suknię, bo to już nie Rzym... To Ateny, gadająca, mędrkująca Grecya. I nas olśniło światło filozofii.
Każdy rys twarzy Lucyusza Werusa szydził, gdy to mówił. Śmiały się jego oczy, usta, drwił głos ochrypły.
— I ty jesteś imperatorem, boski Lucyuszu — mruknął Publiusz.
— Jestem, ale tylko wtedy, gdy chcę osiągnąć coś takiego, czego inni daremnie pożądają — odpowiedział Lucyusz Werus. — Nic mnie ta wasza polityka nie obchodzi, nic nudne obrady senatu, nic czcza gadanina na sądach. Wolę dobry śpiew, stare wino i ładne dziewczęta. Wszystko przemija, a zostaje tylko pamięć użytych rozkoszy. Jak widzisz, jestem i ja filozofem w swoim rodzaju. O, bo my teraz wszyscy filozofujemy.
Lucyusz Werus ziewnął.
— Zaczyna mnie ta cała komedya nudzić — mruknął.
A położywszy rękę na ramieniu Publiusza, wyrzekł:
— Dowiedziawszy się, że cię mój brat i teść wezwał na Palatyn, czekałem, bo mam do ciebie prośbę.
— Boscy imperatorowie rozkazują tylko — odezwał się Publiusz, uśmiechnąwszy się gorzko.
Lecz Werus machnął ręką niedbale.
— Dajże pokój, trybunie — wyrzekł. — Kwintyliusz drwi z boskości Antoninów, a ja z nim. Chciałem ci powiedzieć, że będę na twoich igrzyskach pretorskich, ale tylko pod jednym warunkiem.
— Rozkazuj, imperatorze.
— Tego samego dnia będzie u mnie obiad, na który cię zapraszam.
— Będę zajęty w amfiteatrze...
— Możesz się spóźnić, bylebyś przyszedł.
Kiedy Publiusz milczał, mówił Lucyusz Werus:
— Wiem, że nie lubisz zebrań wesołych, ale tym razem zabawisz się doskonale. Obmyśliliśmy z twoim krewnym, Markiem, taką niespodziankę, że rozweseli ona nawet twoją powagę rzymską. Dziwisz się, że tak nastaję? Towarzystwo, którem się dotąd otaczałem, zaczyna mnie nudzić. Chcę widzieć obok siebie mężów zasługi i cnoty.
Publiusz spojrzał uważnie na Lucyusza. Czyby temu lekkomyślnikowi Marek Aureliusz zawadzał?... pytał jego wzrok bystry.
— Mam nadzieję, że mi nie odmówisz — nalegał Lucyusz Werus.
— Ty rozkazałeś, imperatorze — mruknął Publiusz.






XI.

Zapowiedź igrzysk, któremi Publiusz płacił ludowi rzymskiemu za godność pretora, uśmierzyła lepiej wzburzone umysły motłochu, aniżeli widok wojska, rozrzuconego gęsto po mieście.
Już na kilka dni przed uroczystością wystawały tłumy przed gmachami rządowemi i pomnikami, odczytując wymalowane na nich ogłoszenia.
Jakie rodzaje gladyatorów i zwierząt staną do śmiertelnych zapasów, kogo rzuci władza gwoli zabawie ludu pod kły lwów i tygrysów, czy na arenie urządzą las albo-li morze?... — obchodziło plebs rzymski więcej, aniżeli głód, skradający się wszystkiemi ulicami do stolicy świata.
Zapomnieli nędzarze o pustych śpiżarniach cesarskich, o swoich łachmanach i czczych żołądkach, o trupach nawet, któremi dumny patrycyusz zasłał był główny rynek.
„Zbój“ obiecywał świetne igrzyska: pięciuset gladyatorów, mordujących się równocześnie, dziesięć słoni, tratujących chrześcian, lwa, tresowanego do polowania na ludzi, i wiele, wiele innych przyjemnych wrażeń i wzruszeń.
Jakże mu wobec takiej hojności nie przebaczyć gwałtownego czynu, zrozumiałego zresztą u walecznego żołnierza? Namordował już tylu ludzi na różnych polach bitew... To jego rzemiosło...
Motłoch odczytywał ogłoszenia, zakładał się, kłócił, bił, rozprawiał o walce gladyatorów i zwierząt, znów kłócił się i bił, a pretoryanie uśmiechali się pobłażliwie, nie mieszając się do jego sporów.
Na rynkach i placach, w garkuchniach, szynkach i łaźniach wrzało od rana do wieczora. Rzemieślnicy rzucali warsztaty, kupcy sklepy, uliczni handlarze stragany, przekupki kosze z owocami i rybami. Gromadnie ciągnął tłum próżniaczy na narady, karmiąc się bez żalu byle czem: cebulą, czosnkiem, zielskiem, okruchami chleba. Nie czuł głodu, czekając na igrzyska, które stawiały go na równi z najmożniejszymi.
Dla niego to, dla pana, Rzymianina, urządzał hardy patrycyusz widowisko, jemu musiał się pokłonić, starać się o jego względy, bawić go, myśleć za niego. Chociaż przez jego dziurawą tunikę świeci nagie ciało, a na nogach wiszą strzępy obuwia, przymocowanego do stopy sznurkami, on, wolny obywatel, dziedzic zasług swoich przodków, patrzy w amfiteatrze i w cyrku na te same uciechy, które rozweselają oczy Cezarów i senatorów, i może klaskać, krzyczeć, wołać, udzielać lub odmawiać pokonanym gladyatorom łaski, tak samo, jak oni.
Wolno mu czasami więcej od nich. Sam imperator musi wysłuchać jego głośnej krytyki, uszczypliwych uwag, obraźliwych wykrzykników. Nawet tacy tyrani, jak Kaligula, Neron i Domicyan, gniewali się rzadko na dowcip ludu, wygłoszony w teatrach.
Radował się motłoch, że będzie przez dwa dni panem. Bo i o żołądku jego pamiętał Publiusz Kwintyliusz. Ogłoszenie donosiło, że pomiędzy walką gladyatorów a zwierząt podadzą niewolnicy gościom nowego pretora obfite śniadanie.
Zaraz poznać pana z panów po hojności...
Ci nowi senatorowie, potomkowie najniższego plebsu rzymskiego, a dość często wyzwoleńców, uważali igrzyska za przykry obowiązek, bolesny dla ich świeżej szkatuły. Bawili i oni lud, ale tylko dlatego, że tak nakazywało prawo i obyczaj. Skąpi, chciwi trzymali się ściśle w granicach przepisów cesarskich, nie dodając od siebie nic do zwykłego programu. Wynajmowali konie, zwierzęta i gladyatorów, których pan — motłoch już kilka razy oglądał, i nie myśleli nigdy o poczęstunku. Szło im nie o świetność widowiska, lecz o jego taniość...
Inaczej Kwintyliusz... Ten sprowadził z Afryki słonie i lwa tresowanego — osobliwość — i nietylko pomyślał o śniadaniu, ale otworzy prawdopodobnie w dniu uroczystym swoje skrzynie i sypnie na obywateli rzymskich deszczem złotym.
Tak samo uczynił rok temu jego krewny, Marek, gdy dziękował ludowi z rydwanu za godność pretorską. Pół miliona sesterców rozrzucili jego podskarbiowie.
Spodziewając się nietylko rozrywki, ale i zarobku, zanosili mężowie do żydowskich i egipskich handlarzy w zastaw wszystko, co miało w domu jakąś wartość: sprzęty, statki kuchenne, drobiazgi srebrne i złote. Bo żony i córki niższych urzędników i klientów chciały w dniu uroczystym błyszczeć tak samo, jak senatorowie i rycerki, w białych sukniach, i siedzieć tak samo, jak one na miękkich poduszkach. Wszakże były i one wolnemi obywatelkami, chociaż nie miały prawa do szlaku purpurowego.
Na polu Marsowem, pod portykiem Agryppy, w sklepach przy ulicy Szerokiej i na głównym rynku brzęczał bezustannie gwar niewieści. Zdawało się, że wszystkie gęsi miasta uciekły z kojców.
Rzymianki wybierały, targowały, kupowały, a handlarze zacierali ręce, zgarniając z uśmiechem zadowolenia sesterce.
I pod filarami amfiteatru wrzało niezwykłe życie już na kilka dni przed widowiskiem. Siedzieli tam podrzędni astrologowie i wróżbici, którzy przepowiadali za dobre wynagrodzenie wynik zakładów. Zabobonny i przesądny lud rzymski tłoczył się do nich: płacił i zakładał się na podstawie orzeczeń.
Kipiało miasto, jak gdyby w każdym domu miało się odbyć wesele. Bo zapowiedziane igrzyska wytrąciły nie sam motłoch tylko z utartej kolei zajęć powszednich. I na górze, w warstwach zamożniejszych, sposobiono się na widowisko, jak na wyprawę uroczystą.
Ludność stolicy, strawiona wrażeniami, o jakich prowincye nie miały wyobrażenia, nerwowa, chciwa zmiany, silniejszych wzruszeń, witała każdą nowość z chorobliwą radością przesytu. Dużo widział już Rzym, ale lwa tresowanego do polowania na ludzi będzie dopiero po raz pierwszy oglądał...
Ztąd zaciekawienie, rozprawy, gwar, zarówno w kamienicach, zbudowanych przez spekulantów dla ubogich, jak w dworcach i pałacach możnych.
Nadszedł nareszcie dzień upragniony...
Jeszcze późne słońce dnia grudniowego kryło się w gęstych mgłach nocy, kiedy się Rzym przebudził. Wszystkiemi ulicami ciągnęły lektyki i śpieszyli piesi wędrowcy do wielkiego amfiteatru Flawiuszów.
Z głuchym szumem toczył się różnorodny tłum z trzech stron: z Eskwilinu, Kapitolu i Palatynu, zalewając te same place i rynki, które przed tygodniem wzburzony motłoch był zaniepokoił.
Ale dziś już nie podnosili „panowie świata“ w dziurawych, brudnych togach grożących pięści ku Palatynowi, domagając się igrzysk i chleba. Igrzyska rozpoczną się za godzinę, a o chlebie pomyśli cesarz pospołu z senatem. To jego rzecz...
I czyściej, odświętniej wyglądał dziś ten motłoch w wypranych i połatanych togach. Ten i ów włożył na głowę wieniec z liści laurowych, krocząc dumnie, jak tryumfator.
Ponad zmieszanym gwarem kilkudziesięciu tysięcy głosów, który unosił się nad tłumem brzękiem stłumionym, górowały nawoływania niewolników, towarzyszących lektykom.
Na wspaniałych łożach spoczywały nie same tylko damy wielkiego świata. I ubożsi obywatele pozastawiali wszystko, co żydzi i egipcyanie chcieli przyjąć, aby żony i córki ich mogły się udać do amfiteatru w lektykach wynajętych. Za splendor jednego dnia będą pościli przez kilka tygodni, ale milszy im spokój domowy od dobrego obiadu.
Z weselem w duszy płynął tłum na plac teatralny, nie troszcząc się o spokój Cezarów. Wiedział, że z Palatynu nie spadnie na niego zgraja siepaczów Kaliguli, Nerona lub Domicyana, by go ukarać za przerwany sen ziemskiego boga. Dobry Marek Aureliusz znosi cierpliwie wrzawę ludu, a wesoły Lucyusz Werus, namiętny zwolennik igrzysk, czuwa prawdopodobnie sam od świtu, aby się nie spóźnić do amfiteatru.
Można bez obawy pod oknami ich hałasować...
I zaczęła się wrzawa, ale dopiero przed amfiteatrem. Legion przekupniów wrzeszczał: poduszki... poduszki... podu-u-u-szki..., inni zalecali tablice woskowe z programem widowiska; jeszcze inni podsuwali pod nos tłoczącego się tłumu pieczywo, owoce, napoje.
— Wolno... ostrożnie!... — rozlegało się nawoływanie pretoryanów, trzymających straż pod bramami.
Daremnie jednak napominali stróżowie porządku publicznego. Plebs, który musiał sobie w amfiteatrze zdobywać wygodny punkt obserwacyjny, bo tylko członkom stanu senatorskiego i rycerskiego służyło prawo stałych miejsc, brał wejścia szturmem. Kto miał niewolnika, ten pchał się naprzód za jego plecami; kogo zaś nie było stać na mocne pięści sługi, ten torował sobie drogę własnemi łokciami. Każdy chciał być pierwszym na górze, na piętrach najwyższych, aby się najbliżej areny usadowić.
Klątwy odpychanych, krzyki gniecionych, groźby silniejszych krzyżowały się bezustannie, wytwarzając wrzawę zbuntowanego motłochu.
Pretoryanie widząc, że nie oprą się rosnącej z każdą chwilą fali ludu, usunęli się na stronę i przypatrywali się tłokowi z pogardliwym uśmiechem żołnierzy, przywykłych do porządku.
— Niech się to bydło podusi — mówiły ich twarze obojętne.
Bydło nie oszczędzało wistocie kości słabszych. Zanim plebs dotarł do piętr najwyższych, pękło nie jedno żebro i wyskoczył nie jeden guz ku radości „panów świata“, którzy witali wykrzykniki boleści śmiechem brutalnym.
Uciszyło się nareszcie w amfiteatrze. Senatorowie zajęli z żonami i córkami loże najniższe, nad nimi usadowiło się rycerstwo, a piętra górne wypełnił plebs ruchliwy.
Publiczność była gotowa; brakowało jeszcze tylko dworu cesarskiego i igrzyskodawcy.
Ale oto już ciągnął.
Z Kapitolu, ze świątyni Jowisza, po uroczystem nabożeństwie, zstępował ulicą Świętą wolno, poważnie, wspaniały orszak, lśniący złotem, drogiemi kamieniami i purpurą.
Przodem szły popiersia bogów domowych Rzymu, cesarzów z przesławnego rodu Juliów i Klaudyów, genialny Cezar, mądry Augustus, bohaterski Germanikus, wielkoduszna Agrypina i przedwcześnie zamordowany Brytanikus. Dumne ich czoła zdobiły wieńce złote, a wozy i trony, na których się posuwali, otaczały kolegia kapłanów, przyodzianych w białe, powłóczyste suknie.
Za bogami narodowymi Rzymu postępowali mieszkańcy Olimpu z gromowładnym Jowiszem na czele. Każdy z królów niebieskich miał przy sobie świtę sług, żyjących z jego ołtarza. Muły i słonie, przybrane w barwne pióropusze i w chomąta, nabijane drogiemi kamieniami, ciągnęły ich wozy.
Długi szpaler dziewic poprzedzał igrzyskodawcę. Rzucały one pod jego stopy kwiaty, powiewając białemi zasłonami, które spływały aż na ziemię.
Na samym końcu jechał Publiusz. Otoczony klientami swojego domu i tłumem niewolników, stał na wysokim, złoconym rydwanie, trzymając w ręce berło patrycyusza z kości słoniowej. Z ramion jego spadał purpurowy, złotem dzierzgany płaszcz tryumfatora, a nad głową trzymał niewolnik cesarski wieniec z liści dębowych, znak zasługi obywatelskiej.
Cały ten świetny orszak spuścił się przy wtórze fletów i tub z Kapitolu na główny rynek i zbliżał się wolno do amfiteatru.
Tak namiętnie kochał lud rzymski igrzyska, iż przyznawał jego dawcy zaszczyty tryumfatora, pogromcy nieprzyjaciół.
Kiedy czoło korowodu, wkroczywszy przez bramę środkową, ukazało się w amfiteatrze, zerwała się burza oklasków. Wśród radosnych okrzyków widzów przeciągnął orszak wzdłuż muru, oddzielającego arenę od lóż senatorów, witany wrzawą nieustającą.
— Witaj, witaj! — huknęły górne piętra, gdy Publiusz stanął przed obliczem ludu rzymskiego.
Zgromiony motłoch wyciągał ręce do „zbója“, dziękując mu za widowisko tak gorąco, jak gdyby mu nigdy nie złorzeczył.
On, obojętny, z uśmiechem pogardliwym na ustach, pochylał głowę na wszystkie strony, przyjmując hołd z chłodną uprzejmością arystokraty, który lekceważy uznanie plebejuszów.
Objechawszy arenę wokoło, zeskoczył z rydwanu i udał się z klientami swoimi do loży, położonej nad bramą środkową. Tu zastał najbliższych krewnych: Marka z Liwią Fabią, Tullię Kornelię i Mucyę.
Zaledwie spoczął na purpurowej poduszce między Markiem a Mucyą, odezwał się w podziemiach areny głuchy łoskot, podobny do odgłosu dalekiego grzmotu.
Publiczność rzymska, przyzwyczajona do mistrzowskich sztuk maszynistów teatralnych, uciszyła się, czekając z powstrzymanym oddechem na niespodziankę.
Łoskot powtórzył się, arena rozstąpiła się i z głębi wychylił się ogromny pień, który rósł szybko w górę, a gdy dosięgnął najwyższych piętr, rozwinął się w drzewo rozłożyste. Stu chłopców w białych tunikach, ze złotemi skrzydełkami u ramion, kołysało się na gałęziach, a każdy z nich trzymał w ręku kosz, z którego sypał na lud deszcz fig, daktylów, pomarańcz i cukrów.
Powstała wrzawa nie do opisania. Śmiechy, wesołe okrzyki, groźby, klątwy zaszumiały w amfiteatrze. Tysiące rąk chwytało dary nowego pretora, tysiące głów przechylało się przez żelazne baryery. Z trwogą spoglądały dolne piętra na górę. Tak się tam kłębiło i wrzało, iż kipiątek mógł się przelać i lunąć na senatorów i rycerzów ciężarem niewygodnym.
Ale już zwijało się hojne drzewo, zapadając pod ziemię. Po chwili wchłonęła je czeluść, która się z łoskotem zawarła.
Z klatek, znajdujących się w murze areny, wybiegła gromada murzynków i zrównała grabiami naruszony piasek.
W amfiteatrze zapanowała cisza, bo oto otworzyły się srebrne drzwi loży cesarskiej, i na progu ukazał się marszałek dworu. Na jego widok podniosła się publiczność z miejsc i zwróciła się twarzą w stronę głównego wejścia.
Nagle wypadł ze stutysięcznej piersi jeden potężny okrzyk, który runął po za mury i rozlał się szeroko wokoło.
— Witaj, Cezarze! — wołał lud rzymski. — Witaj! — powtarzało echo, wracające przez Forum Romanum z Palatynu.
Marek Aureliusz, w todze purpurowej na ramionach i w złotej koronie na skroni, kłaniał się uprzejmie głową i ręką. Za nim wszedł Lucyusz Werus, a za imperatorami ich małżonki: Faustyna, Lucylla i najbliższe otoczenie rodziny cesarskiej.
— Witajcie wy! — odpowiedział za brata i teścia Lucyusz Werus głosem donośnym.
Gdy imperatorowie spoczęli na lożach, zagrała orkiestra marsza wojennego i rozpoczął się pochód gladyatorów.
Szli parami...
Naprzód samnitowie, niosący przed sobą tarcze tak duże, iż wyglądały im z po za nich tylko głowy; dalej trakowie z tarczami mniejszemi, ale dłuższemi, zakrzywionemi szablami; następnie sekutorowie w zamkniętych przyłbicach; mirmillonowie w zbroi gallów; półnadzy retyarowie z siatkami i widłami, w końcu jeńcy wojenni z Brytanii na wozach.
Szli wśród dźwięków marsza w szyku bojowym, owiani szumem ciekawych szeptów. Płomienne oczy Rzymianek pożerały ich kształty posągowe, wypukłe piersi, potężne muskuły i grube karki. Na ich szyszakach i przyłbicach powiewały pawie i strusie pióra, na zbrojach i broniach lśniły złote ozdoby i błyszczały drogie kamienie; ich jedwabne, różnobarwne tuniki zdobiły wstęgi i łańcuchy.
Wszystkie narodowości złożyły się na orszak tak strojny, jak gdyby go nie rychła śmierć, lecz uczta weselna czekała.
Jasnowłosy Germanin postępował obok rudego Galla, czarny Nubijczyk obok białego Słowianina. Północ i Wschód, Zachód i Południe przysłały Rzymowi jeńców wojennych, aby się panowie świata mogli bawić obrazem bitwy. Więzienia otworzyły wilgotne nory, dostarczając zbrodniarzów, skazanych na śmierć; domy gry i rozpusty wypluły marnotrawców, zuchwałych bankrutów, którzy szukali na arenie amfiteatru rozgłosu, miłości kobiet i złota. Niejeden zrujnowany potomek wielkiego rodu płacił w szrankach gladyatorskich krwią swoją za winy popełnione.
Ci ludzie różnych narodowości i stanów, wolni i niewolni, pochodzenia gminnego i szlachetnego, napiętnowani przez prawo i nietknięci przez sądy, nikczemni lub tylko nieszczęśliwi, a wszyscy silni ciałem, odważni, zręczni szermierze, postępowali w skupieniu środkiem areny, zbliżając się do loży cesarskiej. Wiedzieli oni bardzo dobrze, iż nad ich świetnym, barwnym i błyszczącym orszakiem unosi się anioł śmierci, że się lud rzymski nie ulituje nad ich ranami, łaskawy tylko dla mordercy. Wiedzieli, że muszą zabijać bez miłosierdzia, aby pozyskać oklaski i prawo życia do igrzysk następnych.
Szli w milczeniu, patrząc przed siebie, słysząc nad sobą łopot skrzydeł okrutnego towarzysza, a kiedy stanęli przed panami panów świata, przed Cezarami Rzymu, zawołali:
— Ci, co mają umrzeć, pozdrawiają was, Cezarowie!
A Cezarowie skinęli, i trąby dały znak do boju wstępnego. Szermierka tępą bronią, jak gdyby dla podraźnienia nerwów publiczności, rozpoczęła widowisko.
Uderzyły tarcze o tarcze, miecze o miecze, zachrzęściły zbroje, świsnęły siatki... Gladyatorowie, rozsypani na całej arenie, zabawiali publiczność zręcznością swoją.
Lud rzymski, znający tak dokładnie tajemnice sztuki szermierskiej, że kierował dość często walką, nie szczędząc rad głównie swym ulubieńcom, przypatrywał się uważnie bojowi próbnemu. Jego bystre doświadczone oko wyróżniło bez trudu z gromady mistrzów.
Nad areną unosił się ciągły, stłumiony gwar. Robiono nowe zakłady...
Wtem odezwał się ponury głos tuby. Orkiestra umilkła... gladyatorowie cofnęli się pod sklepienia... publiczność powstrzymała oddech...
Grobowa cisza zaległa amfiteatr.
Tuba zahuczała po raz wtóry... Publiusz, zstąpiwszy z piętra, badał ostrą broń pięciu sekutorów i pięciu retyarów, których los cisnął na pierwsze zapasy śmiertelne.
Po raz trzeci zajęczała tuba. Gladyatorowie wybiegli na środek areny... orkiestra zagrała marsza... publiczność przechyliła się przez baryery...
I znów uderzyła broń o broń, ale tym razem inaczej, głośniej, dźwięczniej. Nie o igraszkę już szło, lecz o życie.
Dziesięciu ludzi skoczyło na siebie, a wszyscy dorodni, silni, obyci z mieczem i nożem. Pół nadzy, w tylko w lekką tunikę ubrani retyarowie rzucili się na sekutorów, których ochraniały szyszaki, napierśniki i tarcze. Ale ci obnażeni szermierze mieli broń straszliwą. Niech im się tylko uda zarzucić siatkę na głowę sekutora i uwikłać w niej jego ręce, wówczas drwią z jego zbroi. Szamocącego się w pułapce przeciwnika nadzieją na widły, jak rybę na oszczep, i dobijają go sztyletem.
Zanim się walka rozgrzała, słychać było tylko głuchy brzęk wideł, uderzających o tarcze, i świst siatek. Szereg ocierał się o szereg.
Ale po kilku wstępnych zwrotach rozprzągł się łańcuch i zaczęła się gonitwa. Mąż nastawał na męża, najbliższy na najbliższego. Sekutor uciekał, czyhając na sposobność dosięgnięcia z po za tarczy mieczem przeciwnika; retyar ścigał go, podchodził, czaił się, przypadał na kolana, aby sieć dobrze zarzucić.
Równocześnie z postępującą walką rosło zajęcie publiczności. Zrazu spadały jedynie z górnych piętr odosobnione wykrzykniki zachęty, uwagi. Ktoś zawołał: zachodź z prawej! drugi dodał: pchnij śmiało! trzeci krzyknął: wal z góry!
Z każdą chwilą przybywało coraz więcej głosów, aż cały motłoch zawył:
— Huź go, bij, zabij!
Panowie świata niecierpliwili się, nie mogąc się doczekać widoku krwi.
Draźnieni, podbudzani dzikim okrzykiem publiczności, nacierali na siebie gladyatorowie z wściekłością straceńców. Pot spływał z ich czoła, oczy błyszczały, jak ślepie drapieżnych zwierząt, z gardzieli ich wydobywały się ochrypłe dźwięki gniewu.
— Huź go, bij, zabij! — zachęcał już cały Rzym, biorący żywy udział w walce.
I dolne piętra rozgrzały się. Senatorowie i rycerze przyłączyli się do motłochu. Imperator Lucyusz Werus, wychylony połową ciała z loży, machał rękami, krzyczał, jak ostatni plebejusz.
Trzech tylko ludzi zachowywało się spokojnie wśród ogólnego szału. Marek Aureliusz, odwrócony twarzą od areny, wydawał doradcom swoim rozporządzenia; Publiusz, oparłszy głowę na dłoni, spoglądał ponuro przed siebie; Mucya, zasunąwszy powieki na oczy, odbiegła myślą daleko od tej brutalnej wrzawy. Imperator-filozof miał wstręt do zabaw tłumu; waleczny żołnierz uznawał morderstwo tylko na polu bitwy lub dla dobra państwa, a patrycyuszka, w której duszy zapadła głęboko miłosierna nauka chrześcian, smuciła się okrucieństwem swojego narodu. Nie byłaby przyszła na igrzyska, gdyby nie obawa o Mimut. Chciała się własnemi oczami przekonać, czy Publiusz dotrzymał danego słowa.
W amfiteatrze rozległ się pierwszy okrzyk radości.
— Dostał... dostał!... — wołano z zadowoleniem.
Ten, który był powodem wesela publiczności, młody retyar germański, drgał na białym piasku areny, wydając z siebie tchnienie ostatnie. Z boku, który mu miecz sekutora otworzył, buchała krew ciepła, czerwona.
I znowu uderzyły widły o tarcze i świsnęły siatki. Raz po razie, następując szybko po sobie, odzywało się teraz złowrogie „Dostał!“ Siedem trupów tarzało się już na arenie. Ostało tylko trzech żywych: dwóch sekutorów i jeden retyar.
Spojrzeli po widzach... Może mają dosyć zabawy... może zwolnią ich z dalszego mordowania. Każdy z nich miał już na sumieniu życie towarzysza.
Ten wysoki, szerokich barek, wypukłej piersi retyar zabił trzech sekutorów, chociaż jego oczy niebieskie patrzą tak łagodnie, jak gdyby nie mogły znieść widoku cudzego cierpienia. Podniósł głowę, odrzucił długie, płowe włosy i rozglądał się wokoło.
— Miejcie litość nad nami! — prosił jego uśmiech smutny.
Nie na to uczył go ojciec w lasach nad Cissą dosiadać konia i robić bronią, aby zręcznością swoją bawił okrutnych gapiów. Bronić miał przeciw najeźdźcom ziemi ojczystej, prastarych dzierżaw słowiańskich, nie chciwy ziemi i krwi sąsiada. Ale legioniści zmogli go na placu boju, okuli w kajdany i powlekli do Rzymu, próżniaczej stolicy na igraszkę.
— Zamordowałem trzech... macie dosyć... — mówił jego wzrok łagodny.
— Bij, zabij! — odpowiadano wokoło z wściekłością.
Motłoch kipiał z gniewu, że jakiś tam barbarzyniec śmie się męczyć walką. Rzeczą tego psa umrzeć z radością i wdziękiem dla ucieszenia oczu panów świata. Dziękować powinien za zaszczyt, jaki mu przypadł w udziale. Tylko najodważniejszych i najdorodniejszych jeńców wojennych sprzedawano do szkół gladyatorskich. Bo zniewieściały, skarlały lud rzymski lubił patrzeć w amfiteatrze na zdrowe siły.
Więc porwał Słowianin widły oburącz i runął na najbliższego sekutora z taką mocą, że go powalił. Ale w tej chwili przypadł do niego drugi i ciął go przez głowę krótkim mieczem. Oblany krwią, zachwiał się, przyklęknął...
Podniósł rękę do góry na znak, że oddaje się na łaskę i niełaskę publiczności. Wszakżeż ona ma obowiązek zachować życie nędzarzowi, którego trud śmiertelny bawił ją przez całą godzinę.
Ale lud rzymski, obrażony zuchwalstwem barbarzyńcy, który nie chciał umrzeć dla jego przyjemności, odmówił łaski. Wyjąc: Kończcie, kończcie! zwrócił wielki palec ręki na dół.
Wtedy stała się rzecz niespodziewana. Słowiański retyar zerwał się na równe nogi i zanim się stojący nad nim sekutor spostrzegł, grzmotnął go widłami po łbie. Na drugiego rzucił się z szybkością błyskawiczną i wbił mu nóż w gardło.
Zdumione: aaa... zaszumiało w amfiteatrze. Potem zahuczała burza oklasków. Mężczyźni powiewali togami, kobiety chustkami, orkiestra grała marsza tryumfalnego. Do zwycięzcy zbliżył się niewolnik Publiusza i podał mu srebrną czarę, napełnioną złotem.
Słowiański gladyator stał na środku areny, obrzucony tysiącami zachwyconych spojrzeń niewieścich, trzymając w ręku dar patrycyusza. Nie dziękował, nie kłaniał się, nie pochylił się nawet w stronę loży cesarskiej. Opuściwszy głowę, patrzył na złoto, z którem się jego krew, ściekająca z czoła, mieszała. Wróciż mi ono wolność? — obliczało jego serce. — Wystarczyż ono na wykup? Nie, nie, jeszcze nie... Trzeba będzie dalej mordować...
Odgłos tuby spłoszył jego myśli samotne. Ukłonił się imperatorom i Publiuszowi i odszedł szybko do koszar gladyatorów.
Gromada murzynów wypadła na arenę. Jedni wywlekli trupy poległych szermierzy żelaznemi hakami, inni przekopali krwią przesiąkłą ziemię motykami i posypali ją świeżym piaskiem.
I znów stanęło na arenie dziesięciu dorodnych, zdrowych, odważnych ludzi i powtórzyło się to samo widowisko. Rzym bawił się, gladyatorowie konali...
Oddział po oddziale wychodził przed oblicze panów świata, świetny, błyszczący, i gasł w ich oczach. Gdzie przed chwilą powiewały na srebrnych szyszakach strusie pióra i lśniły zbroje złociste, tam tarzały się w kałużach krwi drgające, poszarpane ciała.
A publiczność nie nużyła się widokiem cierpienia i śmierci. Z równem zawsze zajęciem śledziła przebieg walki, biorąc w niej udział coraz żywszy. Wrzawa rosła w miarę mnożących się trupów.
Publiusz siedział ciągle z głową pochyloną, patrząc przed siebie. Czasem tylko, gdy zachwyt widzów dochodził do wybuchu ogłuszającego, obrzucał amfiteatr szybkiem spojrzeniem, w którem tliły błyski pogardy.
I on nie litował się nad gladyatorami. Był zanadto arystokratą rzymskim, aby go rozpacz niewolnika lub wyzwoleńca mogła roztkliwić, a zanadto żołnierzem, iżby uszanował dzielność człowieka uzbrojonego, który ginie dobrowolnie dla zabawy motłochu. Gdyby go los oddał na polu bitwy w ręce wroga, nie pozwoliłby zrobić z siebie płatnego histryona. Alboby się zabił, albo, zawleczony na arenę, rzuciłby się na podłych gapiów i zemściłby się straszliwie za poniewierkę. Niech giną, kiedy nie umieją zejść z tego świata z godnością...
Nie okrutna dola gladyatorów zapalała w jego oczach błyski pogardy! Gniewały go okrzyki publiczności, udającej — z po za ochronnego muru baryer — bohatera.
On, trybun legionów, wilk obozowy, znał bardzo dobrze zwyrodnione dzieci stolicy. Męczyła ich służba polna, przerażał nieprzyjaciel, straszył wódz, żądający karności i odwagi. Bankiety, teatry i bunty urządzała ta hałastra, domagając się bezustannie za próżniactwo coraz większego żołdu, krótszej służby wojskowej i niezasłużonych nagród.
Proletaryusz Rzymu, ubrany w zbroję legionisty, nie chciał dźwigać ciężarów, sarkał na ćwiczenia obozowe i skarżył się na skromne jedzenie.
A tu, w amfiteatrze, zagrzewał dzikim okrzykiem gladyatorów do męztwa, jak gdyby w jego piersi biło jeszcze nieustraszone serce zwycięzców świata. Tylko wady przodków, ich krwiożercze upodobania i chciwość użycia odziedziczył motłoch rzymski, utraciwszy ich cnoty.
A nietylko motłoch...
Obok Publiusza siedział Marek. I on zachowywał się jak ulicznik, machając rękami, wychylając się z loży. Zdawałoby się, że go walka pociąga, że skoczy na arenę i pochwyci miecz, żądny boju...
Córkę nikczemnika zaślubił ten zwyrodniały patrycyusz, bo lękał się trudów pracownego życia.
Albo Lucyusz Werus... Jak oczy jego świecą a nozdrza latają. Nie wytrzyma... rzuci się pomiędzy gladyatorów...
Złudzenie... Kiedy go Marek Aureliusz wysłał na wojnę z Partami, aby go oderwać od rozpustnej stolicy, urządzał w obozie takie orgie, że go ciężka choroba zwaliła z nóg w połowie wyprawy. Legionem śpiewaczek i tancerek wschodnich się otaczał upijał się codziennie, histryonom rozdawał złote łańcuchy i wysokie urzędy, porzucił w końcu armię, zostawszy gdzieś na prowincyi. Ani jednej bitwy nie widział ten imperator.
Nie wesołe myśli snuły się po głowie Publiusza. Gdyby barbarzyńcy znali tak, jak on, spodlenie Rzymu...
Obejrzał się podejrzliwie wokoło, jakby się obawiał, że ktoś jego smutek podsłuchuje.
Nagle pobladł. Do loży wchodził Serwiusz, którego od kilku tygodni nie widział.
Niespodziewane pojawienie się przyjaciela w chwili, kiedy myślał z trwogą o barbarzyńcach, przeraziło przesądnego Rzymianina. Gdyby ten stanął na czele ludów germańskich, zadrżałby przed jego gniewem Rzym, jak przed geniuszem Hannibala...
— Ty w Rzymie — zawołał Publiusz.
— Wróciłem przed godziną do stolicy, a dowiedziawszy się, że to dziś twoje igrzyska, pośpieszyłem do amfiteatru — odpowiedział Serwiusz, siadając za Publiuszem.
— Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym się w dniu dla mnie uroczystym dowiedział o pomyślnym skutku twojej wyprawy.
— Jestem na tropie Tusneldy.
— Bogowie ci sprzyjają — wyrzekł Publiusz szczerze uradowany.
— Opowiem ci później szczegóły... Na arenie dzieje się coś ciekawego.
Na arenie rozpoczynało się w istocie widowisko ciekawe. Pięciuset gladyatorów różnych broni — piesi, konni i stojący na wozach brytańskich — gotowali się do walki. Podzieleni na oddziały, czekali na znak bojowy.
Zaledwo zahuczała tuba, rozbrzmiał taki szczęk i brzęk oręża, iż pokrył nawoływania widzów. Retyarowie nacierali na sekutorów, trakowie na samnitów, jeźdźcy na woźniców.
Pierwszy padający trup złamał szyk porządny. Oddziały rozprzęgły się, gromady rozbiły, przeciwnik szukał przeciwnika. Po kilku minutach zmieszały się z sobą szyszaki, zamknięte przyłbice, gołe głowy, czapki galskie, tworząc jednę ruchliwą masę, która przewalała się po arenie, jak ranny olbrzym.
Zapaśnicy, ściśnięci obręczą muru, który tamował ich ruchy swobodne, nie walczyli prawidłowo, lecz bronili już tylko życia. Z góry, z dołu, zewsząd draźnił ich wrzask widzów — obok, z przodu, z tyłu, naokoło groził im miecz przeciwnika... Dokądkolwiek spojrzeli, wszędzie czyhała na nich śmierć... Nawet spocząć, wytchnąć na chwilę nie pozwalali im panowie świata, dozorcy bowiem zagrzewali ustających batami i żelazami, rozpalonemi do czerwoności, do nieustannego mordowania.
Nie było nigdzie ratunku, możliwości ucieczki... Trzeba albo umrzeć, albo zwyciężyć.
Z wściekłością zwierząt, doprowadzonych do rozpaczy, rzucali się na siebie gladyatorowie, zapominając o prawidłowych cięciach i paradach. Retyar walił z góry po szyszakach widłami, zaniechawszy siatki i noża, samnita ciskał ciężką tarczę i bronił się mieczem, trak machał na prawo i lewo zakrzywionem szabliskiem. Byle prędzej dosięgnąć przeciwnika lub zginąć...
Szczęk i brzęk oręża, nawoływania gladyatorów i dozorców, rżenie koni, muzyka wojenna i oszalały krzyk publiczności zlewały się we wrzawę tak przerażającą, iż Serwiusz, który widział po raz pierwszy amfiteatr rzymski, drżał na całem ciele.
Nie obcą była prefektowi legionów groza bitwy, ale na polu chwały nie miał czasu do trwogi i spostrzeżeń. Kiedy spadał na czele swoich Germanów na karki krzykliwych barbarzyńców, wówczas zalewała mu krew żołnierska mózg i oczy. Ponad sobą widział tylko obowiązek rycerza w postaci sztandaru, a przed sobą nieprzyjaciół państwa rzymskiego. Szerząc naokoło siebie postrach i zniszczenie, wiedział, że broni spokoju tysięcy siół i miast, rozrzuconych na pograniczu. Zabijając, dawał życie.
A oni, ci nędznicy, za co się oni tak namiętnie, tak okrutnie mordują? Nie są sobie wrogami i nie składali przysięgi orłom Cezarów. Jeżeli ich to pyszne plemię, które się mieni królem narodów, okuło w kajdany i zmusiło do służby gladyatorskiej, to nie obciążają w tej chwili ich rąk żelaza hańbiące. Mają broń i ramiona swobodne. Na Walhallę! Jest ich pięciuset wytrawnych szermierzy, a zagryzają się, jak głodne szczury. Dlaczegóż nie rzucą się na tych nikczemników, którzy się ich rozpaczą bawią? Zanim straż cesarska nadbiegnie, wytną połowę tych okrutników. Zginą, ale zemszczą się straszliwie.
Serwiusz nie gardził gladyatorami, jak Publiusz, lecz dziwił się ich powolności. Germanin, w którego duszy czaił się bunt i tlił płomień odwetu, tłumiony przez wychowanie rzymskie, nie rozumiał śmierci tak biernej. To są psy, nie ludzie; gorsi nawet od psów, bo i zwierzę domowe, sprzykrzywszy sobie poniewierkę, ukąsi rękę niesprawiedliwą.
Kiedy się Serwiusz przyzwyczaił do dzikiej wrzawy, wówczas rozglądał się zdumionem okiem wokoło. Tak więc potężnym jest urok władzy, że czaruje nawet wtedy i zmusza do posłuszeństwa, kiedy ona straciła moc i godność? Jeżeli kto, to on wiedział, prefekt jazdy germańskiej, na kim polegała siła orłów rzymskich.
Jacy oni ohydni w tej swojej srogości!...
I on, barbarzyniec, nie ronił łez nad uciętą głową i poszarpanem ciałem. Przelana krew nie przyprawiała go o mdłości. Nie mógł się nieraz na polu bitwy doliczyć połowy swojej jazdy. Ale serca nie rozweselał nigdy widokiem niewinnego. Jego dusza miała wstręt do wszelkiej niesprawiedliwości.
A oni aż szaleją z uciechy.
Nie, nie wszyscy...
Wzrok Serwiusza, chodząc wokoło, padł na twarz Mucyi. Młoda patrycyuszka przytuliła się do ramienia Publiusza, jakby szukała u niego obrony przeciw okrutnemu widowisku. Przerażenie odebrało jej źrenicom blask, a ustom słodycz młodości. Skulona, blada, patrzyła na rzeź gladyatorów okiem szklistem.
Tej nie bawi nędza straceńców...
Życzliwie uśmiechnął się Serwiusz do Mucyi.
— Gdybyś ty kiedy odwagi mojej potrzebowała — ślubował w duszy — znajdziesz we mnie brata.
Odezwała się tuba, opadły miecze gladyatorów. Tylko połowa z nich ocalała; druga połowa zasłała arenę.
Kiedy zwycięzcy odeszli wśród oklasków publiczności do koszar, wybiegły z kryjówek czarne kruki. Gromadę murzynów prowadziło dwóch dozorców, z których jeden, niosący ogromny młot, był przebrany za bożka Merkurego, drugi za Cerbera. Stróż piekieł wkładał w rany poległych rozpalony żelazny pręt, badając, czy są gotowi do podróży ostatniej. Jeżeli który z gladyatorów jeszcze drgał, dobijał go Merkury młotem.
Pierwsza połowa widowiska miała się ku końcowi. Zostawała tylko egzekucya chrześcian, skazanych na pożarcie przez lwy.
— Taka jesteś blada — odezwał się Publiusz, nachylając się do Mucyi.
— Przekonałam się dziś, że przestałam być Rzymianką — wyrzekła Mucya głosem stłumionym.
— Zmęczył cię widok tego mordu bezcelowego?
— Obrzydliwością napełnił duszę moją ten obraz okrucieństwa ludzkiego.
— I mojego serca nie rozweselają jęki nędzników, którzy nie umieją sprzedać życia po żołniersku.
Mucya zamilkła. Czuła, że jej Publiusz nie rozumiał.
Po jakimś czasie zapytała:
— Czy jesteś pewny, że Mimut wróci do mnie?
— Kazałem jej podać sztylet zatruty i uprzedzić ją o skuteczności tej broni — odpowiedział Publiusz, zbliżywszy usta do ucha Mucyi.
Wie, że potrzebuje tylko dobrze uderzyć, a powali lwa na miejscu, owa trucizna bowiem działa piorunująco. Resztę zrobi Marek Aureliusz, który ułaskawia zawsze tych, którym się udało zabić dzikie zwierzę.
Głos trąby zwiastował nowe widowisko.
Mucya, tak biała, jak suknia, przechyliła się przez baryerę i wytężyła wzrok przed siebie. Czuła, że jej krew stygnie w żyłach, a serce, zatrzepotawszy jak spłoszony w klatce ptak, bije wolniej, wolniej, aż zdaje się ustawać.
Na arenę wypadł wspaniały lew. Zdziwił się, że ujrzał tyle ludzi. Stanął na środku i oglądał się błyszczącemi ślepiami, bijąc się po bokach ogonem.
A ci ludzie nie obawiali się króla pustyni. Zamiast przed nim uciekać, wyciągali do niego ręce i krzyczeli. Ten i ów ciskał z góry pomarańcze, daktyle, orzechy.
Gniewało to lwa, więc pomrukiwał groźnie i szczerzył zęby.
Ale jego złość niemocna bawiła motłoch. Ktoś rzucił z najwyższego piętra jabłko tak zręcznie, że trafił lwa w sam łeb. Potężne zwierzę ryknęło i skoczyło za mur. Ukarać pragnęło śmiałków.
Mur był wysoki, zaopatrzony ostremi kolcami, a nad nim siedzieli dozorcy z rozpalonemi drągami żelaznemi. Poparzony lew ryknął po raz drugi i zaczął biegać po arenie. Rozszarpie każdego, kto mu wejdzie w drogę, choćby to był człowiek najsilniejszy... Nie mając nikogo pod pazurami, tarzał się w piasku, wyrzucając z pod siebie całe tumany kurzu.
Zjawił się nareszcie wróg, godniejszy gniewu króla puszcz afrykańskich. Jedna z bocznych komórek, umieszczonych w murze obwodowym, otworzyła się i na arenę wyszła wątła, ciemna postać.
To Mimut! Mucya, spostrzegłszy w jej ręku sztylet, utkwiła wzrok w kruchej broni, jakby ją chciała natchnąć siłą. Żeby tylko dobrze uderzyła, żeby się nie zachwiała...
Mimut, znalazłszy się przed obliczem groźnego zwierza, zawahała się, jakby się chciała cofnąć. Ale trwało to tylko mgnienie oka.
Zwróciła się w stronę Publiusza, wyciągnęła ręce, błogosławiąc, potem odrzuciła od siebie daleko sztylet i padła na kolana.
— Chrześcian lwom, chrześcian lwom! — zawył lud rzymski.
Zwierzę położyło się na brzuchu i zaczęło się czołgać, jak kot, w stronę Mimut.
Powstała cisza oczekiwania...
W tej wielkiej, złowrogiej ciszy rozległ się głos Egipcyanki:
— Za Chrystusa Pana!
Mucya widziała przez mgłę, która zasuwała się na jej oczy, że się Mimut podniosła i wpadła sama w objęcia lwa, oszczędzając mu skoku.
Potem słyszała naokoło siebie głuchy szum, a w tym szumie utonęła jej świadomość. Kiedy wróciła do przytomności, leżała w swojej lektyce, przed amfiteatrem, a obok niej stali Publiusz i Serwiusz.
— To nie moja wina, Mucyo, nie moja — mówił Publiusz, podnosząc jej rękę do ust. — Ta nieszczęśliwa szukała sama śmierci.
Mucya przetarła oczy palcami i odparła:
— Wiem... widziałam... Wracaj do amfiteatru zabawiać dalej lud rzymski, a mnie pozwól odejść do domu.

................

Publiusz zabawiał dalej lud rzymski, a Mucya klęczała w swoim pokoju i ukrywszy twarz w dłoniach, korzyła się przed Bogiem chrześcian.
— Wierzę w Ciebie, opiekunie wydziedziczonych i nieszczęśliwych — mówiła z głębi przekonanego serca — w Ciebie, Boże szlachetnych i dobrych, w Ciebie, ucieczko wszystkich, których nikczemność ludzka krzywdzi i depce. Wierzę, iż podźwigniesz człowieka z kałuży krwi, w której się tarza ku swojej sromocie, i podniesiesz go do siebie, do miłosierdzia swego. Wierzę w Ciebie, Boże jedyny, prawdziwy...






XII.

Publiusz zabawiał dalej lud rzymski...
Nakarmiwszy go i napoiwszy obficie po egzekucyi chrześcian, ucieszył jego oczy walką stu zwierząt, które szarpały się i pożerały z taką wściekłością, że piasek areny stracił szybko swoją barwę.
Zapach krwi unosił się w górę, a panowie świata wdychali go z rozkoszą smakoszów, odurzających się silnym narkotykiem. Oczy ich świeciły, nozdrza latały.
Ryk dzikich bestyj i okrzyki publiczności tworzyły wrzawę tak ogłuszającą, iż sąsiad nie słyszał głosu sąsiada. Dopiero kiedy się mordowanie skończyło, mógł się Publiusz zwrócić z zapytaniem do Serwiusza:
— Czy nie mylą cię ślady, które odnalazłeś?
— Wiem na pewno, że Tusnelda żyje i przebywa w Rzymie — odpowiedział Serwiusz — uprowadził ją z więzienia pasztetnik Fabiusza, który się nad jej dolą ulitował i ukrył ją gdzieś na przedmieściu. Wiadomości te mam od jednego z wyzwoleńców poborcy.
— Gdyby ów wyzwoleniec chciał świadczyć, mógłbyś wnieść skargę przeciw Fabiuszowi — zauważył Publiusz.
— Właśnie z tym zamiarem wróciłem do Rzymu.
— Ponieważ z dniem jutrzejszym obejmuję urząd pretora, przeto zanieś skargę przed mój trybunał, a możesz być pewnym, że ci sprawiedliwość będzie wymierzona.
— Córka Fabiusza jest żoną twojego krewnego, Publiuszu.
— W obliczu sprawiedliwości nie istnieją uczucia rodzinne.
Publiusz wygłosił te słowa tak obojętnie, jak gdyby się jego bezwzględność sama przez się rozumiała.
— Uczynię, jak każesz — mruknął Serwiusz.
— Jutro dam ci do pomocy szpiegów urzędu petorskiego, którym zapowiem sowitą chłostę, jeżeli kryjówki twojej narzeczonej nie wynajdą. Mam nadzieję, że moja groźba poskutkuje lepiej od pieniędzy Fabiusza.
Marek, siedzący obok Publiusza, słuchał bardzo uważnie, chociaż udawał, że rozgląda się po lożach sąsiednich. Uśmiechając się do znajomych patrycyuszek, wyciągał uszy i zapisywał sobie każde słowo krewnego w pamięci.
Nie przeraziły go wieści, grożące jego teściowi. Zdawał się być przeciwnie zadowolony z tego, co słyszał.
Właśnie nachylił się znów Serwiusz do Publiusza, kiedy do loży wszedł jeden z podkomorzych Lucyusza Werusa i zwróciwszy się do Germanina, odezwał się:
— Boskiemu imperatorowi podobało się w łasce swojej zaprosić ciebie, znamienity prefekcie, na obiad dzisiejszy.
— Stanie się podług rozkazu boskiego imperatora — odpowiedział Serwiusz.
A kiedy się podkomorzy oddalił, zapytał:
— Czy i ciebie imperator zaprosił?
— Będziemy razem u Lucyusza — odpowiedział Publiusz — ale ja stawię się dopiero pod koniec obiadu, muszę bowiem wytrwać w amfiteatrze aż do zamknięcia widowiska. Boski lud rzymski (uśmiechnął się szydersko) nie przebaczyłby mi nigdy, gdybym uchybił obowiązkom gospodarza. Tobie jednakże radzę udać się wcześnie na biesiadę imperatora, abyś mógł z przedstawicielami władzy pomówić o swej sprawie, zanim kielich zacznie krążyć. Nie zaszkodzi nigdy, gdy się oprócz mnie, inni senatorowie za twoją krzywdę upomną. Byłoby także dobrze, gdyby Lucyusz Werus wiedział o gwałcie Fabiusza.
Na arenie szły teraz szybko po sobie widowiska mniej wrzaskliwe. Jakiegoś ojcobójcę, skazanego na śmierć przez ogień, ubrano w suknie, nasycone materyałem palnym. Płomienie buchnęły, ogarniając nieszczęśliwego, a motłoch śmiał się i dowcipkował, wołając: niewygodna tunika! Z innego zbrodniarza, przybitego do krzyża, darły dwa lwy krwawe szmaty, kłócąc się o jego kości. Trzeci smażył, pod groźbą miecza, zawieszonego nad jego głową, rękę w rozżarzonych węglach.
Pod wieczór zaczęły się dolne piętra amfiteatru powoli wypróżniać. Za Lucyuszem Werusem wyszła znaczna część senatorów, za purpuratami rycerstwo. Gdy majtkowie cesarscy, pełniący służbę na piętrach najwyższych, wypuścili z góry olbrzymią obręcz, w której tkwiło tysiące świec woskowych, konali winni i niewinni już tylko dla motłochu. Nienasycony, widoku ciągle świeżej krwi spragniony plebs rzymski witał każdą nową męczarnię ludzi i zwierząt z niegasnącym zachwytem.
Ale nareszcie wyczerpał się program dnia. Motłoch zaczął się ruszać z miejsc, kiedy go ostatnia zatrzymała niespodzianka. Obfitym żegnał patrycyusz swoich gości złotym deszczem.
Bójki, którą jego hojny dar wywołał, nie widział już Publiusz. Wsiadłszy do lektyki, kazał się zanieść na Palatyn.
Imperator Lucyusz Werus zajmował lewe skrzydło pałacu cesarskiego, urządzone tak samo, jak prawe, w którem mieszkał Marek Aureliusz. I tu wchodziło się wprost z przedsionka do sali przyjęć.
Ale w tym przedsionku i przed bramą roiło się wojsko służby. Stu pretoryanów w złoconych szyszakach i zbrojach opuściło przed Publiuszem miecze, gdy wstępował w progi siedziby młodszego imperatora. Niewolnicy różnych narodowości snuli się po wszystkich kurytarzach tak gęsto, że trzeba się było przez ich tłum przeciskać.
Publiusz, który znał rozkład mieszkania Lucyusza Werusa, szedł za odgłosem śpiewu, dochodzącego z dalszych pokojów. Nikt go nie zatrzymywał. Przed ciekawością niewolników bronił go strój senatora.
Nawet dwaj wyzwoleńcy syryjscy, pełniący służbę podkomorzych, nie zapytali go o nazwisko.
Niezaczepiony przez nikogo, stanął na progu dużej sali, w której biesiadował imperator ze swoimi gośćmi.
Naokoło trzech długich stołów, złożonych w podkowę, spoczywało na purpurowych łożach pięćdziesięciu mężów, znanych Rzymowi i prowincyom z głośnego imienia. Wieńce z róż zdobiły głowy prefektów, pretorów, trybunów, doradców cesarskich i słynnych filozofów.
Oparci łokciami na poduszkach, słuchali śpiewu niezwykłej urody Egipcyanki, której wdzięki zasłaniała tylko przejrzysta opaska, oplatająca jej biodra.
Artystka mogła posłużyć za wzór rzeźbiarzowi, rozmiłowanemu w liniach bez zarzutu, ale gości Lucyusza Werusa nie zachwyciło widocznie jej piękne ciało, spoglądali bowiem na nią obojętnym, tępym wzrokiem ludzi, przesyconych krasą niewieścią.
Każdy z tych dygnitarzy miał u siebie własne śpiewaczki i tancerki i cieszył się względami wielu dam rzymskich. Prawie wszyscy służyli w latach młodych gorliwie bogini miłości, zdobywając jej łaski bez względu na drogi i środki.
Nic nowego nie pokazał Lucyusz Werus gościom swoim. Balet widzieli, śpiew słyszeli senatorowie i filozofowie już tyle razy, iż klaskali tylko z obowiązku grzeczności.
I cóż, że taniec afrykański wykonywało dwustu chłopców murzyńskich, a po andaluzyjsku pląsało sto dziewcząt prześlicznych!
I wielka ilość skoczków nie była dla panów rzeczą obcą.
Nuda i przesyt unosił się nad świetnem zebraniem, któremu usługiwał tłum niewolników. Obok każdego z gości stał grecki krajczy, wychowany w szkole sycylijskiej. Tylko jemu wolno było podawać złote naczynia, dostarczane przez murzynów.
Obiad miał się już końcowi. Obnoszono właśnie owoce, ciasta, cukry i wino.
Kiedy artystka zamilkła, wynagrodzona niedbałym oklaskiem, zbliżył się Publiusz do imperatora.
Lucyusz Werus spoczywał w środku podkowy w purpurowej tunice, z wieńcem złotym na głowie, mając po jednej stronie prefekta miasta, a po drugiej Awidyusza Kassyusza, naczelnego wodza legionów wschodnich.
I on nie bawił się ani urodą, ani śpiewem Egipcyanki. Czerwony od nadmiernego użycia wina, ziewał bezustannie.
Ujrzawszy Publiusza, wyrzekł głosem ochrypłym:
— Witaj nam, cnotliwy Rzymianinie ze spojrzeniem Brutusa, zatruwającem każdą uciechę. Zajmij miejsce obok prefekta Serwiusza, którego wzorowa miłość zgodzi się doskonale z twoją cnotą wzorową. Warto was obu pokazywać codziennie na rynku, aby się lud rzymski uczył od was cnót rodzinnych i obywatelskich.
Znaczna część zebranych uważała sobie za obowiązek podkreślić słowa imperatora pogardliwym uśmiechem. Tylko Awidyusz Kassyusz ściągnął brwi, a Maryusz Pomponiusz, pretor cudzoziemców, przygryzł wargi.
Publiusz, uchyliwszy lekko głowy przed imperatorem, zajął wskazane miejsce, nie odpowiedziawszy ani słowa.
A Lucyusz Werus mówił dalej:
— Bo może nie wszyscy wiecie, że prefekt Serwiusz szuka już od dwóch miesięcy narzeczonej, którą mu jakiś zuchwalec sprzątnął z przed nosa. Dwa miesiące! Za wiele to czasu, aby wyssać i cisnąć najsłodszą miłość, a on tęskni ciągle. Niewiasty cesarstwa powinny mu wystawić pomnik w świątyni Wenery i modlić się do niego, jako do bóstwa wierności. Takich kochanków mało dziś w złotej, wiecznej Romie.
Senatorowie uważali sobie znów za obowiązek dziwić się stałości Serwiusza, a on, oparłszy głowę na dłoni, patrzył z pod czoła na czerwoną, nabrzmiałą twarz imperatora.
W jego spojrzeniu nie było uległości rzymskich dygnitarzów. Źle ukrywana pogarda czaiła się w niebieskich źrenicach germańskich, które miały w tej chwili połysk stalowy.
— Za taki wzrok — mówił Lucyusz Werus — zdjąłby ci Kaligula, Neron albo Domicyan z szyi piękną głowę, ale ja wypiję zdrowie twojej miłości najstarszym falernem, jaki przechowują piwnice cesarskie, bo imperatorów cieszy czasami duma poddanych. Za wiele oklasków słyszymy naokoło siebie i zawiele pokłonów widzimy.
Skinął na ochmistrza dworu.
— A ty — zwrócił się do prefekta miasta — spraw, żeby Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz nie szukał dłużej nadaremnie swojej narzeczonej. Chcę ujrzeć jaknajprędzej kobietę, która wzbudziła w naszym dzielnym prefekcie uczucie tak gorące i trwałe, iż nie ostygło nawet w Rzymie. Nędznych przestępców politycznych, fanatycznych chrześcian, umiecie wydobyć z pod ziemi, ale gdy idzie o to, aby wymierzyć sprawiedliwość mężowi, zasłużonemu Rzymowi, wówczas tracą wasze psy wiatr i czujność. Narzeczona Serwiusza jest warta, żeby się jej losem imperator zajął. Musi to być niewiasta wyjątkowo piękna i powabna.
Po ustach senatorów przewinął się uśmiech znaczący, a w oczach Serwiusza zamigotały błyski ponure. I on domyślił się przyczyny łaskawości cesarza. Kobieta tak wiernie kochana podrażniła ciekawość rozpustnika.
— Stanie się podług twojego rozkazu, boski imperatorze — mruknął prefekt miasta, rzucając Markowi spojrzenie pytające.
Wesoły pretor odpowiedział nieznacznem pochyleniem głowy, dając tem do poznania, że nie będzie krępował zabiegów prefekta.
Podnosząc do góry ogromny puhar murryński, napełniony stuletnim falernem, zawołał Lucyusz Werus:
— Na cześć twojej miłości, Serwiuszu!...
Przyłożył naczynie do ust i pił... Pił długo, z przerwami, krztusząc się, coraz czerwieńszy. Nabrzmiały mu żyły na czole i na szyi, a oczy stawały się coraz większe. Kiedy skończył, cisnął drogocenny puhar, chlubę skarbca cesarskiego, o mozaikową posadzkę i opadł na poduszki łoża.
— Pijcie! — zachęcał głosem, przerywanym czkawką.
Nadworny lekarz, stary Egipcyanin, który stał obok niego, pochylił się nad nim troskliwie.
— Głupiś! — mruknął Lucyusz Werus. — Nie takie miarki wychylałem. — Pijcie!
Nowy puhar krążył wokoło, a imperator spoglądał na swoich gości błędnym wzrokiem. Bezbrzeżna pogarda siadła na jego ustach.
Dźwignął się, oparł głowę na dłoni i odezwał się:
— Twoja słodka, pobłażliwa mądrość cyrenejska zawodzi, Arystomedesie.
Filozof Arystomedes, młody, przystojny Grek, ubrany w płaszcz z cienkiego sukna, z głową utrefioną, pachnący olejkami, błyszczący pierścieniami, które zdobiły jego ręce i ramiona, uniósł się na łożu i odrzekł:
— Moja mądrość odbiera strach przed nicością pośmiertną i uczy wyssać wszelki miód z kwiatu życia. Uczniowie Arystypa zmieniają rozkosz, gdy im zużyta obrzydła.
— Ale rozkoszy niezwykłych stworzyć nie potrafią — mruknął Lucyusz Werus — te zaś, które fatum odmierzyło człowiekowi, wyczerpują się zbyt szybko. Kobieta, śpiew, wino, biesiada, kości... kości, biesiada, wino, śpiew, kobieta... zawsze to samo w kółko, i nic więcej. Twoja mądrość zawodzi, Arystomedesie, bo nuży.
— Bo nie umie zachować miary w pogoni za szczęśliwością — odezwał się inny filozof, epikurejczyk Pytyasz, tłusty, czerwony Aleksandryjczyk. — Nie to jest rozkoszą, co drażni, lecz to, co zadowala, uspokaja.
— Mnie zadowala i uspokaja w tej chwili doskonały falern — zawołał Arystomedes, podnosząc do ust puhar.
— A jutro będziesz mu złorzeczył.
— Troskę o jutro zostawiam tobie...
Filozofowie rzucili sobie spojrzenie kogutów, zabierających się do walki.
Zmęczoną twarz imperatora ożywił uśmiech szyderski. Spojrzał na Marka Kwintyliusza porozumiewająco i kazał podać nowy dzban wina.
— Piję zdrowie dostojnych mędrców, którzy zaszczycili moją nudną biesiadę — zawołał. — Cześć wam, jasne słońca cesarstwa Antoninów! Blask wasz zagasił bogów i rozwidnił wszystkie tajemnice życia. Wyście zamordowali mieszkańców Olimpu językami, bo te stare niedołęgi nie były warte broni innej, wy rozproszyliście mroki strachów, które nas otaczały, wy daliście nam swobodę myśli i czynu: na cześć waszą piję!
Przyłożył puhar do ust, ale nie pił, spoglądając na filozofów.
Tylko Arystomedes i Pytyasz poszli za jego przykładem. Reszta filozofów mierzyła nieufnym wzrokiem ogromne naczynia. Stary falern zaczął już działać.
— Lękasz się marnego płynu — mówił Lucyusz Werus dalej, uśmiechając się ciągle. — Nie miałażby filozofia środków na siłę soku winnego? Ona taka mądra i potężna, ona wie i potrafi wszystko. Imperator na was czeka...
Wezwani tak wyraźnie do spełnienia puharu, pili filozofowie, cedząc wino przez zęby. Po żyłach ich krążyły już całe dzbany różnych mocnych trunków. Ten i ów oparł ociężałą głowę na poręczy.
Ale nie tego chciał Lucyusz Werus.
— Znużony mądrością Arystomedesa i Pytyasza — wyrzekł — których rady wykonywałem tak gorliwie, iż zaczynam się chwiać, jak spróchniałe drzewo, postanowiłem zmienić sposób życia. A do kogoż mam się udać po nowe wskazówki, jeśli nie do was, których głowy uginają się pod ciężarem wiedzy a łysiny promienieją, niby latarnie morskie? Udzielcie mi swojej mądrości, abym mógł dorównać choć w części boskiemu bratu i teściowi. Zaczynaj, Filipie! Powiedz, co umiesz.
Skinął na służbę. Zanim się filozof Filip, zwolennik Pytagorasa, zdołał unieść na łożu, pochwyciło go już czterech drabów i postawiło na stole, ku powszechnej uciesze zebranych.
Huknęły oklaski, rozbrzmiał pusty śmiech, a filozof oglądał się zakłopotany wokoło.
— Chcę się od ciebie dowiedzieć, jaka jest istota wszechrzeczy! — zawołał Lucyusz Werus.
— Najwyższą istnością jest liczba i dźwięk — bełkotał Filip — a świat składa się z czterech żywiołów: z ziemi, wody, powietrza i ognia.
— W twoich żywiołach niema wina, a między najwyższemi istnościami braknie imperatora. Jakże to? Dźwięk i liczba mają być mocniejsze od imperatora? Pierwszy lepszy grajek lub rachmistrz rozumniejszy odemnie? Twoja mądrość obraża majestat imperatora. Ile dajecie za nią? — zapytał Lucyusz Werus, zwracając się do gości.
— Dwa asy! — zawołał Marek.
— Za wiele — odezwał się ktoś drugi wśród ogólnego śmiechu.
— Chryzypa mi dajcie! — wyrzekł imperator.
I znów dźwignęło czterech niewolników mędrca na stół. Był nim zwolennik nauki sokratesowej.
Ten, nie czekając na zapytanie, jakby się chciał pozbyć czemprędzej nieprzyjemnego zadania, wygłosił jednym tchem:
— Idee są odwiecznemi prawidłami świata, wszystko bowiem, co widzimy, jest tylko naśladowaniem rzeczy nieistniejących w przyrodzie.
— A gdzież są owe rzeczy? — wtrącił Marek
— Nigdzie, bo żeby były, toby nie były.
Głośny śmiech przerwał wywody Chryzypa. To śmiał się Polygenes, uczeń Demokryta.
— Idee... idee... — przedrzeźniał, patrząc urągliwie na wielbiciela Sokratesa. — On widzi idee... rzeczy, które nie istnieją... ma wzrok doskonały... może być augurem. Wszystko próżność. Człowiek jest zbiorem atomów, igrzyskiem losu... życie warte tylko śmiechu.
— Wszystko próżność i nicość — wtórował mu inny filozof, należący do szkoły Heraklita. — Niema nic na świecie trwałego, rozkosz jest boleścią, rozum głupstwem, szlachetność podłością, szczerość obłudą, świat dzieckiem, co się fraszkami bawi. Płaczcie nieszczęśliwi, albowiem wszystko jest nicością...
— Oprócz miłości i wina — odezwał się Arystodemes.
— Oprócz rozumnej szczęśliwości — dodał Pytyasz.
— Głupstwo... nicość — bełkotał uczeń Heraklita, któremu falern język obezwładnił.
— Nic nie wiedzieć, nie słyszeć, nie rozumieć — mruczał sceptyk Polikrates, pijany już zupełnie — Ten mądry, kto zazdrości rozumu zwierzęciu...
— Głupcy — warczał dobrze wypasiony cynik Arystides. — Pragną rozkoszy... Złączcie się z ubóstwem, pracą i głodem... Jeżeli macie pieniądze, rzućcie je do wody, jeżeli odziedziczyliście dom, zburzcie go i zamieszkajcie w beczce, rowie, grobie...
Filozofowie, podnieceni winem, zaczęli się kłócić. Pijani wyrzucali z siebie urywane zdania, podchmieleni wykrzykiwali swoje doktryny, najtrzeźwiejsi toczyli bój na języki. Słowa: liczba, dźwięk, cztery żywioły, atomy, śmiech, nicość, próżność, płacz, idee, dusza, ciało, istota wszechrzeczy, głupstwo, rozkosz, szczęśliwość, bogactwo, ubóstwo, wolność, obojętność... unosiły się nad stołami z wrzaskiem spłoszonego ptactwa. Każdy chciał czego innego, drwiąc z teoryi przeciwnika. Ten i ów, gorętszego temperamentu, uniósł się na łożu, groził pięścią, wymyślał, wrzeszczał.
Wrzawa szynku zapełniała salę, a Lucyusz Werus, porzucony na poduszkach, dławił się ze śmiechu.
— Bawcie mnie, bawcie — wołał.
— Bawcie nas — wtórowali mu senatorowie.
— Worki, nadmuchane wiatrem pustych słów — odezwał się Marek.
— Hołota — mruczał Awidyusz Kassyusz.
Było w całem towarzystwie tylko czterech mężów, na których szczególne to widowisko nie działało rozweselająco: Publiusz i pretor Maryusz Pomponiusz spoglądali zgorszeni to na imperatora, to na filozofów, zachowujących się, jak pijany motłoch.
Odgadli oni zamiar Lucyusza Werusa.
Przesycony uciechami życia rozpustnik wymyślił sobie niezwykłą rozrywkę kosztem godności uczonych, sprowadzonych do Rzymu przez Marka Aureliusza. Zaprosił ich na biesiadę, upoił świadomie, poszczuł jednego na drugiego i podał ich na pośmiewisko nietylko senatorów, ale i służby. Jutro będzie sobie cała stolica opowiadała o nowym figlu młodszego imperatora, a Marek Aureliusz, dowiedziawszy się o pohańbieniu swoich ulubieńców, zmartwi się, jak zawsze po każdym wybryku Lucyusza.
Więc to była owa niespodzianka, jaką Werus zapowiedział! Ładnie się bawi imperator rzymski, chwytający skwapliwie każdą sposobność w celu obrażenia uczuć starszego brata.
Serwiusz nie oburzał się, lecz dziwił się coraz więcej. Wszystko, co widział dotąd w Rzymie — jego teatry, walki gladyatorów, biesiady, zebrania towarzyskie, senatorów i kobiety — nie zgadzało się bynajmniej z obrazem, jaki sobie prowincye wytworzyły o stolicy państwa.
Godność, siłę i powagę spodziewał się Germanin znaleźć w mieście miast, a zastał swawolę, rozpustę i rozkład moralny.
I znów lęgły się pod czaszką Serwiusza myśli groźne. Wszakże był synem i wnukiem wojowników, którym dopiero niemocna starość wytrąciła broń z ręki.
Spoczywając obok Publiusza, cichy, skupiony, daleki od pijanej wrzawy senatorów i filozofów, obliczał w duszy siły swojego ludu i porównywał je z legionami Rzymu. Gdyby się cała Germania przewaliła przez góry, zalałaby Italię powodzią straszliwą. Nie potrzeba nawet całej... Połowa, byle karna, rozumiejąca potęgę zjednoczenia, zamieniłaby w perzynę stolicę cesarstwa i jej złote pałace...
Ale pozwoląż się te dzikie dzieci lasów okiełznać i poprowadzić w szyku bojowym na odwiecznego wroga, ugnąż się te harde barki pod jarzmo jednej woli?
Serwiusz znał zanadto dobrze niesforność plemienia, do którego należał krwią, aby się mógł pod tym względem łudzić. Arminiusza kiedyś własna rodzina odstąpiła, a tylu innych śmiałych wodzów zgubiła samowola drużyn germańskich.
A jednak.
Krew naczelników ludów zdeptanych, rozgrzana winem, uderzała na mózg Serwiusza i budziła w nim myśli coraz zuchwalsze.
Od pogromu Arminiusza minęło przeszło sto lat. Krocie Germanów służyły od tego czasu w legionach rzymskich, ucząc się karności i sztuki wojskowej. Może dzieci gór i lasów już dojrzały, może potrafią złożyć osobiste zawiści i nienawiści na ołtarzu wspólnej sprawy. Gdyby tak było...
Serwiusz podniósł głowę nagłym ruchem. Było tyle groźby w jego chłodnem spojrzeniu, tyle siły w jego męzkiem obliczu, iż pusty śmiech utkwiłby przerażony w gardle Rzymian, gdyby wiedzieli, co się w tej chwili działo w duszy Germanina.
Ale goście imperatora nie zwracali uwagi na barbarzyńcę. Bawił ich ciągle spór filozofów, kłócących się z rosnącą gwałtownością.
Jeden tylko z pomiędzy uczonych nie brał udziału w bezładnej wrzawie. Oparty czołem o poręcz łoża, przypatrywał się gorszącemu widowisku ze smutkiem w oczach,
Dostrzegł jego milczenie Lucyusz Werus, bo, zwróciwszy się do niego, zapytał:
— A ty, poważny stoiku, ze wzrokiem płaczącego krokodyla i z brodą bawołu, czy mi nic nie powiesz? Tak dalece jest ci szczęśliwość imperatora obojętną, iż nie masz dla mnie ani jednej wskazówki? Powiedz i ty, czego twoja mądrość uczy? Uciszcie się!
Stoik, nie zmieniając postawy, odparł, kiedy filozofowie zamilkli:
— Nauka moja nie potrzebuje słów. Mówi za nią dostatecznie postępowanie boskiego Marka Aureliusza, naszego ucznia i wyznawcy.
Nazwisko starszego cesarza wpadło jak przestroga pomiędzy biesiadników. Obejrzeli się wokoło, jakby się obawiali, że wymówione imię może przywołać jego właściciela. Nawet Lucyusz Werus stracił na chwilę swobodę.
Ale tylko na chwilę.
— Że masz rozum chytry, a język ostry i giętki — wyrzekł — o tem wiemy wszyscy. Syllogizm jest siłą twojej mądrości.
— Niech nas zabawi jakim syllogizmem — zawołał Marek.
— Syllogizmem, syllogizmem — domagali się senatorowie.
Stoik uśmiechnął się złośliwie.
— Chcesz, żebym ci dowiódł, że jesteś bydlęciem? — zapytał, zwracając się do Marka.
Wesoły pretor zawahał się, nie wiedząc, co na zuchwalstwo filozofa odpowiedzieć.
Ale już wołano zewsząd:
— Dowiedź mu, dowiedź!
— Słucham — mruknął Marek, udając zaciekawienie.
— Bydlę ma głowę i nogi, i ty masz głowę i nogi: więc jesteś bydlęciem — mówił stoik głosem spokojnym.
— Jako żywo! — wyrzekł Marek, przygryzając wargi. — Ale teraz wróć mi dawną postać.
— Zaraz się stanie, o co prosisz — odparł filozof. — Bydlę pije tylko wtedy, kiedy czuje pragnienie, ty zaś pijesz zawsze: więc nie jesteś bydlęciem.
Marek podniósł się żywo na łożu, ale go ruch ręki imperatora powstrzymał.
— A mnie w co zamienisz? — zapytał Lucyusz Werus.
— Ty, boski imperatorze, jesteś bogiem na ziemi — odpowiedział filozof — stoicy zaś, jak ci wiadomo, wyłączają bogów ze swoich rozpraw.
Wyrzekłszy to, pochylił głowę przed imperatorem.
— Pozwól mi odejść — mówił — lata bowiem moje sędziwe nie znoszą długich biesiad. Boski Marek Aureliusz czeka na mnie.
Lucyusz Werus pochwycił ciężki, złoty puhar... Zdawało się, że go ciśnie na filozofa... Salę zaległa duszna cisza, zwiastun burzy...
W tej przykrej ciszy rozległ się głos Publiusza:
— I mnie pozwól odejść — wyrzekł. — Jestem znużony całodziennym trudem w amfiteatrze.
— I mnie — odezwał się Awidyusz Kassyusz.
— I mnie — dodali Serwiusz i Maryusz Pomponiusz.
Powstali wszyscy czterej i zastawili sobą filozofa.
W sali zrobiło się tak cicho, że słychać było przyciszony oddech imperatora. Jego oczy nabiegły krwią, jak ślepie podrażnionego zwierzęcia.
Nagle roześmiał się ochrypło i wycedził przez zęby:
— Jest przywilejem królów przebaczać zuchwałym i nie rozumieć obelg. Tak uczy Antistenes, a powtarza za nim mój boski brat.
Odsapnął, postawił puhar na stole i dodał.
— Niewolników i złote naczynia, które wam służyły, zechcecie przyjąć odemnie na pamiątkę dnia dzisiejszego. Abyście zaś nie byli narażeni na spotkanie z motłochem, w którym igrzyska rozbudziły złość głodnych psów, czeka na każdego z was przed pałacem powóz, zaprzężony w cztery muły. I tę drobnostkę przyjmijcie odemnie.
Skinął ręką na znak, że zwalnia filozofa z reszty biesiady i kazał podać świeżą amforę.
Kiedy się stoik i czterech jego obrońców oddalili, zawołał:
— A teraz, kiedy nam ponure spojrzenia tych głupców nie będą zatruwały boskiego falerna, pokażcie, że umiecie szanować dary Bachusa. Kogo wino przepełniło, niech je odda, aby było miejsce dla nowych puharów.
Sala jadalna imperatora stawała się coraz podobniejszą do szynkowni, odwiedzanej przez gmin. Świeże ciągle dzbany, wnoszone przez służbę, a wypróżniane przez panów, zniosły wkrótce różnicę stanowisk i majątków, pomieszały języki i stargały miękkie linie ogłady towarzyskiej. Ubogi filozof całował bogatego senatora; wytworny elegant rzucał się, jak ulicznik; mądry śmiał się głupkowato, a wszyscy wrzeszczeli i pili. Co chwila wynosili niewolnicy kogoś z biesiadników do łazienki, zkąd wytrzeźwiony gość cesarski wracał blady, z podbitemi oczami.
Jedyny Lucysz Werus nie zadawał sobie tego trudu. Gdy czuł, że traci przytomność, oddawał wino w złotą miednicę w obliczu całego zebrania, podtrzymywany przez dwóch lekarzy. Następnie zażywał jakieś lekarstwo i pił dalej.
Ale i on, chociaż starał się nie uledz sile wina, zaczął się nużyć. Męczyła go ciągła czkawka i zimny dreszcz wstrząsał jego ciałem.
— Nędznem stworzeniem jest człowiek — mruknął do Marka, który zajął obok niego miejsce Awidyusza Kassyusza. — Moją godność imperatorską oddałbym temu, ktoby wynalazł środek na przesyt. Hej wy! — zawołał do filozofów. — Kto z was chce sobie zarobić na purpurę Cezarów? Bogów mordujecie, jak szczenięta rozpruwacie wnętrzności ziemi, zaglądacie w głębiny mórz i niepokoicie gwiazdy na niebie, a słabości ludzkiej nie umiecie pokonać i życia przedłużyć. Wieniec imperatora temu, kto zwycięży ciało i nakaże śmierci posłuszeństwo. Ruszcie rozumami, mądrzy, wielcy, potężni! Nie żartuję! Za trwałą rozkosz, za niezmienne zdrowie oddam moją boskość.
Pomiędzy filozofami zabrzęczało znów, jak w ulu na wiosnę. Każdy wyrzucał z siebie garść frazesów, określeń, wniosków, słów, skacząc zwolennikowi innej szkoły do oczu.
— Uciszcie się — zawołał. — Ja was pogodzę. Co się żadnemu nie udało mędrcowi, to sprawi imperator. Pokażę wam przyczynę wszechrzeczy, a wy ją wszyscy uznacie. Lektyka!
Czterech drabów wniosło łoże purpurowe, ozdobione orłem cesarskim.
— Rzeczą godziwą, ażeby kapłani Przyczyny Wszech Rzeczy — mówił Lucyusz Werus, wchodząc do lektyki — służyli wyobrazicielowi tej przyczyny. Jam początkiem i końcem wszystkiego, co się dzieje w państwie rzymskiem, jam następcą bogów, ludzkości natchnieniem i wolą, jam owym żywiołem, którego wy szukacie. Do lektyki, filozofowie! Wy mnie zaniesiecie.
Pijani filozofowie spojrzeli po sobie bezradni.
— Śpieszcie się! — zawołał Lucyusz Werus. — A nieście ostrożnie, bo kto się potknie, ten oberwie koroną po łysinie.
Wśród śmiechu senatorów i uśmiechu niewolników, podnieśli filozofowie lektykę imperatora i szli chwiejnym krokiem za ochmistrzem dworu, który prowadził ten orszak szczególny.
Otoczony pierwszymi dygnitarzami Rzymu i wojskiem służby, ciągnął Lucyusz Werus przez dziedziniec pod oknami Marka Aureliusza, który pracował jeszcze ze swoimi doradcami.
Kiedy się korowód zrównał z mieszkaniem starszego cesarza, odezwał się Lucyusz Werus.
— Kapłani wznoszą przy obrzędach pienia. Śpiewajcie, flaminowie moi!
Filozofowie zaczęli nucić pod nosem, a senatorowie wtórowali im głośnym chórem.
Hałaśliwy orszak, okrążywszy dziedziniec, wyszedł przez bramę do ogrodu i tu zatrzymał się przed wspaniałym pałacem z białego marmuru. Kiedy służba odemknęła drzwi z drzewa cytrusowego, odezwało się wewnątrz rżenie konia.
— Łaskawie wita was mój Celer — wyrzekł Lucyusz Werus.
Gdy się lektyka wtoczyła przez próg do środka gmachu, ujrzeli filozofowie przed sobą ogromną salę, której ściany pokrywały malowidła, przedstawiające sceny wyścigowe. Na wytwornej mozaikowej posadzce stał przepyszny ogier, okryty kołdrą purpurową. Przytroczony łańcuchem, splecionym z drogich kamieni, jadł rodzynki i daktyle ze złotego żłobu.
— Oto przyczyna wszechrzeczy — mówił Lucyusz Werus, głaszcząc ukochanego konia po karku — oto wasz bóg, oto wasz mędrzec nad mędrce. Dziwicie się, nie wierzycie, łowcy słów, kowale syllogizmów? Zaraz was przekonam.
Oparł głowę na dłoni i mówił dalej:
— Celer jest mędrszym od was wszystkich, gdyż nie posiadając mowy, nie wygłasza głupstw, słuchając zaś jedynie popędów wrodzonych, nie przebiera nigdy miary. Celer jest moim przyjacielem, a ponieważ bogowie wybierają sobie przyjaciół tylko pomiędzy bogami, przeto należy mu się cześć boska. Na kolana, filozofowie, przed bogiem Celerem! Opieracie się?
Dał znak służbie... Kilkadziesiąt rąk silnych pochwyciło uczonych za barki i rzuciło ich pod nogi konia, który, przerażony, zaczął bić kopytami.
— Módlcie się do boga Celera, proście go o łaskę, bo was za krnąbność srodze ukarze — wołał Lucyusz Werus, dusząc się ze śmiechu.
— Przekonałem was? Wszyscy macie teraz jednę wiarę i jesteście zgodni, jak nowonarodzone dzieci.
Nagle zrobiła się w mieszkaniu Celera cisza. Goście i niewolnicy rozstąpili się, tworząc szeroki szpaler. Wszystkie głowy pochyliły się, jak łan zboża, nad którym powiał oddech wiatru.
Na końcu szpaleru ukazała się ciemna postać. Szła wolno, poważnie, a kiedy stanęła przed lektyką imperatora, wskazała ręką na drzwi. Na znak ten opróżniła się stajnia natychmiast. Bez szelestu, pośpiesznie opuścili panowie i słudzy pałac Celera. Został tylko Marek Aureliusz z Lucyuszem Werusem.
Długo patrzyli na siebie bracia, zanim do siebie przemówili: starszy z wyrzutem, młodszy z uśmiechem złośliwym.
— Los postawił nas na najwyższem stanowisku świata — odezwał się pierwszy Marek Aureliusz — abyśmy temu światu służyli i świecili dobrym przykładem.
— Świecimy mu też, chociaż każdy po swojemu — odezwał się Lucyusz Werus, nie zmieniając podstawy. — Ty olśniewasz go cnotą, ja zaś humorem i pomysłami, na które stać tylko imperatora.
Marek pokiwał głową.
— Lucyuszu — wyrzekł zcicha. — Pamiętaj, że bogowie zażądają kiedyś od ciebie rachunku z darów, których ci nie szczędzili.
Lucyusz rzucił się niecierpliwie.
— Bogowie? — zawołał. — Mieszkańcy Olimpu powitają mnie otwartemi ramionami, szczęśliwi, że przybywa im wesoły towarzysz. Będziemy się zarazem upijali ambrozyą i bałamucili najpiękniejsze śmiertelniczki. O bogów ty się nie troszcz: dam sobie z nimi radę, gdy mnie każesz po śmierci zaliczyć w ich poczet, czego mi jako dobry brat nie odmówisz. Z Bachusem i Amorem zawrę wkrótce ścisłą przyjaźń.
— Zanim to nastąpi, stargasz zdrowie do reszty i będziesz niedołężniejszym od słabego dziecka — mówił Marek. — Więdniejesz w oczach.
— A ty może kwitniesz! Kto pije codziennie teryaki i różne paskudne zioła? Kto trzeźwi się zimnemi kąpielami, skarży się na ciągły ból głowy, ma głos schorzałej baby, a na twarzy bladość rozpustnika? Ty pracujesz nad miarę, ja zaś używam nad miarę. Ty przepędzasz noce bezsenne nad niemądremi, nudnemi szpargałami; ja — nad ognistym puharem i w gronie wesołych dziewcząt. Przyczyna inna, ale skutek ten sam. Twoje i moje włosy zbielały przedwcześnie, twoje i moje ciało więdnieje. Cała różnica, że ja wydobywam z życia słodycz, ty zaś samą gorycz, czyli, że urządzam się lepiej od ciebie.
— Świat na nas patrzy, Lucyuszu — mruknął Marek.
— To niech patrzy mojemi oczami... Nie rzeczą moją troszczyć się o sąd świata, bo ten świat istnieje dla mnie.
— Bracie — wyrzekł Marek Aureliusz głosem miękkim. — Trwonisz olbrzymie sumy na bezmyślną rozpustę, a cesarstwu grozi nędza i wojna. Czy ty wiesz, że głód trawi ubogą ludność Rzymu.
Lucyusz żachnął się.
— Otwórz składy zboża! — fuknął.
— Składy są puste...
— Poślij okręty do Egiptu!
— Ziemia Egiptu odmówiła ziarna.
— Do Hiszpanii, Brytanii, gdzie chcesz, bylebyś mnie nie nudził.
— Motłoch grozi Palatynowi...
— Uspokoi się, gdy mu pretoryanie krwi upuszczą.
— W lasach germańskich zbiera się burza.
Lucyusz ziewnął.
— Poślij legiony, kohorty, centurye, baby, dzieci, co chcesz! — zawołał zniecierpliwiony — a mnie daj pokój. Śledzisz moje kroki, jakgdyby mnie twoje zajmowały. Chociaż mam prawo dzielić z tobą władzę, zostawiam ci panowanie niepodzielne, nie wtrącając się do spraw cesarstwa. Nie wtrącaj się i ty do mojego postępowania i pozwól mi żyć tak, jak mi moje upodobania nakazują. A jeżeli twoja natura bakalarska potrzebuje koniecznie kogoś naprawiać i uczyć, to zacznij od pani teściowej i od swego gagatka Kommoda. Ładnego imperatora przygotowujesz dla Rzymu!
Marek Aureliusz opuścił głowę. Słowa brata ugodziły w najboleśniejszą ranę jego serca.
— O, Lucyuszu — wyrzekł głosem stłumionym i oddalił się wolno, jak przyszedł.
— Chciałeś tego — mruknął za nim Lucyusz.
Pobłażliwość dla wybryków żony i syna była czarną plamą na czystem sumieniu Marka Aureliusza. Znał on bardzo dobrze postępowanie Faustyny i dzikość Kommoda, który kłół już w latach chłopięcych nauczycieli szpilkami i bił niewolników. Ale pierwsza posiadała wielki majątek, a drugi był jego dzieckiem ukochanem.
Mógłżeby uczynić, zadość obowiązkom hojnego i dobroczynnego cesarza, gdyby się z Faustyną rozwiódł? Opuszczając jego dom, wyniosłaby z niego olbrzymi posag, dziedzictwo Antoninów. A Rzym nie lubił panów ubogich.
A Kommodus? Może się jego dzika natura zmieni, może wyszlachetnieje pod wpływem życia i nauki. Wszakże sprowadził dla niego najsłynniejszych gramatyków i filozofów i otoczył go samymi ludźmi uczciwymi. I zwierzęta nabierają zwyczajów łagodniejszych.
Tak pocieszał się nieraz, przekonywał się mąż i ojciec.
I dziś, kiedy bezwzględność Lucyusza Werusa zraniła jego serce, przywołał sobie Marek Aureliusz wszystko na pamięć, co mogło tłómaczyć jego pobłażliwość. Był przedewszystkiem Rzymianinem, potem imperatorem, a dopiero na końcu mężem Faustyny. Dla dobra państwa powinien był znieść obojętnie przykrości osobiste, dobro bowiem państwa jest najwyższym celem monarchy.
Przywykły, jako filozof, do rozwiązywania każdej myśli i do badania natury ludzkiej, Marek Aureliusz wsłuchiwał się uważnie w głos własnego sumienia. Bolała go występna zmysłowość Faustyny, lecz nie czuł się winnym. Cesarz rozgrzeszał małżonka.
Ale Kommodus miał być jego następcą. Jeszcze przyszły imperator nosił na szyi złotą gałkę dziecka, kiedy go ojciec wziął w ramiona i pokazał prastarym zwyczajem wojsku, zebranemu w obozie pretoryanów. Obrońcy ojczyzny zgodzili się na wybór naczelnego wodza i okrzyknęli jego syna cezarem, tronu dziedzicem.
Od tego czasu minęło lat kilka. Z ładnego dziecka wykluł się krnąbrny, zły chłopiec, zdradzający upodobania Kaligulów i Neronów. Z gladyatorami staczał walki, z woźnicami cyrku zawierał przyjaźń, nad słabszymi się znęcał, a silniejszych lub zręczniejszych nienawidził.
Daremnie powierzył go ojciec opiece rozumnych i szlachetnych nauczycieli. Kommodus gryzł, szczypał filozofów, szydząc z ich nauk.
Miałże on, Marek Aureliusz, dla którego dobro państwa było obowiązkiem obowiązków, prawo narzucać Rzymowi tyrana? Znając naturę ludzką, wiedział dobrze, co się z takiej poczwarki rozwinie. Tylu już nikczemnych okrutników splamiło dzieje cesarstwa!
Opuściwszy głowę, szedł stroskany cesarz mirtowym szpalerem ogrodu, szarpany uczuciami wrogiemi. Walczył w nim patryota rzymski z kochającym ojcem.
Wszakże służyło mu prawo adoptacyi. Mógł usunąć syna od tronu i przysposobić któregokolwiek patrycyusza do korony, ozdobiwszy go swojem imieniem. I jego wybrał sobie i przybrał Antoninus, pominąwszy własnych krewnych.
Dotarłszy do tego samego miejsca, na którem Serwiusz odtrącił miłość Faustyny, Marek Aureliusz zatrzymał się przed posągiem Antonina. Oparłszy rozpaloną skroń o zimny marmur, podniósł oczy do nieba i mówił głosem zmęczonym:
— Oświeć duszę moją, cieniu ojca, cieniu święty, abym wiedział, co uczynić. Tak ciężko skrzywdzić własne dziecko.
Z góry, z ciemnych błękitów nocnego nieba, mrugały na niego gwiazd miliardy, a z dołu, z uśpionego Rzymu, dochodził go głuchy łoskot wozów ciągnących ulicami.
Marek Aureliusz wsłuchiwał się w ten stłumiony szum, jakby chciał z niego wyłowić głosy przeznaczenia. On jeden myślał może w tej chwili w bólu i ciężkiem umartwieniu o przyszłych losach Wiecznego Miasta, on bowiem jeden wiedział dokładnie, co mu groziło. Serce szlachetnego cesarza słyszało jęki głodnych i pieśń Germanów.
Przyłożył obie ręce do piersi.
— Ucisz się, serce — mówił — losy państw są w ręku bogów...
Zdala, z drogi Appijskiej, doszedł go jednostajny szelest jakiejś ciężkiej masy, toczącej się równomiernie po bazalcie. Szelest ten zbliżał się wolno, rosnąc, przybierając dźwięk coraz wyraźniejszy. Zdawało się, że olbrzymi wóz wiezie niezliczoną ilość narzędzi żelaznych. Coś brzęczało głucho w ciszy nocnej.
Trupia bladość pokryła twarz Marka Aureliusza. Było mu, jakby go lodowata ręka pochwyciła za gardło.
Z tego brzęku i szczęku wysnuwał się głos tajemniczy, podobny do oddalonego wycia wichru. Szedł on przed owym szelestem, uniósł się w górę i rozpłynął nad Rzymem.
— Nowa klęska! — zawołał Marek Aureliusz. — Małoż ich jeszcze na to miasto nieszczęsne?
Zakrył głowę połą płaszcza.
On wiedział, co ten brzęk oznaczał. To wracały legiony z wojny wschodniej, a wślad za niemi postępowała dżuma... zemsta zdeptanych Partów.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.