Ave Patria (zbiór)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Ave Patria | |
Wydawca | Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego | |
Data wyd. | 1935 | |
Druk | J. Rajski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
SIELANKA — LOS TOROS
WARSZAWA, UL. ZGODA 12.
SPIS RZECZY. | |
Ave Patria ............. | 5 |
Burza .............. | 29 |
Tęsknota ............. | 81 |
W palarni opjum ........... | 95 |
Sielanka ............. | 111 |
Los toros ............. | 137 |
Kamimura umilkł na chwilę, napełnił czarę wodą, i podnosząc ją zwolna, powlókł ciężkiemi oczami po żołnierzach.
Wszyscy jakby nagle skamienieli, że tylko spojrzenia zamigotały i twarze sprężyły się w oczekiwaniu.
— Za waszą śmierć bohaterską piję!
Wypił do dna i, pochylając się ku nim, wyciągnął rękę i znów zawołał:
— A teraz idźcie! Idźcie na swoje trumny-brandery i zgińcie co do jednego! Japonja potrzebuje śmierci waszej... czeka na nią... Idźcie i zgińcie!
Wołał ogromnym głosem, jakby głosem wszystkiej ojczyzny.
— Banzaj! — wyrwał się ze wszystkich piersi jeden krzyk potężny.
— Banzaj! — runął powtórnie, jak huragan; szable wyświsnęły z pochew, i tłum młodzieńców skłębił się, zakołysał, rozwinął w mieniącą wstęgę i ruszył ku schodom na pokład, twarze wybłyskiwały z mroków sali, niby miecze ogniste, a oczy lwie, oczy zapamiętałe, oczy, piorunów pełne i mocy, strzeliły błyskawicami uniesień i bezgranicznego szczęścia.
Szli parami, mocnym a elastycznym krokiem marynarzy.
Szli w dumnem milczeniu wybranych na śmierć niezawodną.
Szli cichą kohortą piorunów, rzuconych dłonią przeznaczenia.
Cisza się stała, milczenie grobu wionęło tchem lodowatym. Tylko szum morza przedzierał się z pokładów, dalekie bicie fal i powiędłe, rozwiane echa jakichś głosów, a oni przechodzili niemym szeregiem, dumni, młodzi, szczęśni jak bogowie, szable zniżali przed wodzem, podnosili głowy, a oczy wierne topili w jego oczach, a uśmiechy tkliwe, niby kwiaty oroszone, rzucali mu do stóp...
„Nie zginęła! Oto na jej głos święty podniósł się ofiarny huf i z uśmiechem szczęścia idzie na bój nieubłagany, na śmierć pewną, na zatratę...
„Nie zginęła! O te piersi bohaterskie rozprysną się wraże fale! Poświęceniem przemogą, a miłością zwyciężą nawet śmierć samą...
„O ziemio wschodzącego słońca! Wróg nie stratuje twoich pól kwietnych, nie splugawi twoich świątyń serdecznych, nie pohańbi cię niewolą... bo oto stado orłów zerwało się z gniazd, rzuciło wszystką słodycz życia i leci osłonić cię swojemi piersiami, leci spaść na wroga, zwyciężyć i umrzeć dla ciebie!
„O ziemio moja święta!“
Modlił się Kamimura, idąc za nimi na pokład.
Słońce już zachodziło za góry dalekie, czerwony brzask pylił się na falach rozdrganych, mrok, niby ciche, omdlałe westchnienia, obtulał zwolna świat, a słodki spokój wieczora spływał z bladego, ostygłego nieba.
Tylko morze huczało gniewnie, chlustając bryzgami pian, i szalupy szarpały się niecierpliwie u boków pancernika.
Schodzili do nich, w głębokiem milczeniu, niby korowód widm, zstępujących do wspólnego grobu.
Było ich stu dwudziestu.
Hirosze i Kataoka zamykali pochód.
Kamimura, wsparty o burtę, patrzył za nimi, cała załoga oddawała im ostatnie honory, pożegnalna flaga miotała się na maszcie.
Naraz świst rozdarł powietrze, śruby zawarczały, i szalupy rzuciły się na morze, lecąc wierzchem fal i roztrącając grzbiety spienione…
Kamimura długo stał na pokładzie, prowadząc ich zadumanemi oczami, póki nie przepadli w oddaleniu, że tylko smugi dymów błądziły za nimi i stado mew rozkrzyczanych.
A szalupy pędziły wciąż szerokim gardzielem zatoki ku morzu, niekiedy zapadały jakby w przepaści, ale po chwili wznosiła się fala i sunęły niby białe, ogromne ptaki; błękitnawe warkocze dymów przysłaniały je płaszczem, przez który ledwie widniały brzegi uciekające.
Słońce już zaszło, na zachodzie rozlewały się kałuże purpury i złota, morze sczerwieniało, poczynając wrzeć i przewalać się ciężko, fale, niby węże rdzawe, zaroiły się rozpluskanemi stadami, prężyły się z głębin i, wynosząc łby okrwawione w brzaskach, leciały z krzykiem na szalupy, ogarniając je długiemi cielskami, targały zawzięcie, jakby chcąc powstrzymać i zawrócić, ale podarte i stratowane opadały z jękiem.
Mewy krzyczały nad nimi jękliwie, długo i żałośnie.
Ale w szalupach wciąż trwało milczenie, nikt nie wiedział, co się dokoła dzieje, bo wszystkie dusze krążyły ostatnim, pożegnalnym lotem, tam nad Japonją, nad zarysami, ginącemi na zawsze, w ostatnie brzaski zachodu niosły się rozełkane żalem i tęsknotą…
Port się zapadał za nimi w głębie wód, las masztów malał, zdawał się już pajęczyną, miasto stawało się majaczeniem, forty na wybrzeżach płaszczyły się niby kraby, wyrzucone przez fale, a olbrzymie doki, fabryki, wyniosłe drzewa jakby uciekały od nich w głąb lasów, w chaos mroków, że tylko jeszcze niekiedy huczały za nimi pierzaste głosy syren i słabe, konające echa jakichś dźwięków…
Zbierali je w rozmodlonem milczeniu, jak te ostatnie przenajświętsze tchnienia ojczyzny, traconej na zawsze, gdy naraz szalupy spięły się, niby konie spłoszone, olbrzymie fale wyniosły je nagle i, strząsając z grzbietów, rzuciły w rozszumiałe przepaści.
Byli już na pełnem morzu, wichry zajęczały nad nimi, spienione bryzgi jęły skakać dokoła, niby psy rozjuszone.
Hirosze dał sygnał, zatoczyli krótkie półkole i, lecąc jakby naprzełaj fal, a bliżej brzegów, ledwie dojrzanych, wpadli w cały archipelag wysepek, gęsto rozrzuconych i tak pełnych sadów rozkwitłych, że wynosiły się z wód, niby białe chmury, zróżowione zachodem.
Wili się niepostrzeżenie wąskiemi przepływami, jakby nieskończoną kwietną aleją. Ptaki śpiewały w gąszczach, a biały, wonny okwiat sypały na nich wiśnie pochylone; gdzie niegdzie przebłyskiwały światła, gdzie niegdzie w łodziach, kołyszących się pod obłokami kwiatów, śpiewały dziewczyny, czasem przecinała im drogę barka rybacka, ciężko pochylona pod żaglem wzdętym, a niekiedy ponury, daleki huk morza przedzierał się wskróś sadów, jakby ich wołał.
Pędzili całą siłą pary, że wkrótce i te wysepki przepadły w mrokach morza i nocy, jak sen przeszły, jak sen prześniony niepowrotnie, iż niejedno serce ścisnął żal gryzący, niejedna dusza załkała boleśnie, ale twarze były zawarte całą mocą woli, oczy nieodgadnione i uśmiechy wiły się na ustach pobladłych.
Niebo zagasło, ostatnie chmury dopalały się na zachodzie, a bezmierna pustka wód i przestrzeni opadła na nich i niby w całun siny spowijała.
Było już prawie ciemno, gdy zawinęli do jakiejś wysepki samotnie sterczącej dzikiemi rumowiskami skał poszarpanych.
W małej zatoce, wciśniętej głęboko i zamaskowanej ruchomą tamą, pokrytą drzewami, tuliło się dziesięć statków, podobnych do czarnych, olbrzymich płazów, odpoczywających w cichości, a kilka torpedowców leżało na kotwicach, niby psy przyczajone.
Wysiedli z szalup i, jak cienie, bez szmeru, rozpełzli się w mrokach.
Milczenie znowu zapadło, statki leżały niby trupy, wyrzucone na brzeg, pokłady były puste, okna ciemne, kominy nie dymiły, żaden głos się nie rozlegał, nawet wody zatoki leżały martwą taflą ołowiu, tylko morze huczało, bijąc nieustannie, a jakieś ptaki krzyczały wśród skał.
Noc szybko zapadała, cały świat grążył się w zielonawe odmęty mroków, na horyzoncie niebo stapiało się już z morzem w jedną nieprzeniknioną otchłań, pełną wrzawy posępnej, bełkotliwych ruchów fal, majaczeń sinawych grzyw i rozdrganej pustki, dyszącej zgrozą i lękiem.
Jakiś niepokój rodził się w przestrzeniach, wichry przelatywały ze skowytem, a zadyszany, gniewny krzyk morza wrzał coraz potężniej, skłębiał się niekiedy w głuche, zdławione tętenty, jakby tysiące koni leciało po ziemi spieczonej, wybuchał krótkim, wstrząsającym rykiem i opadał, walił się ciężko w przepaści, jak trup.
Burza srożyła się gdzieś daleko.
Ale w cichej zatoce jakby wiedziano o tem, bo długo jeszcze leżało martwe milczenie. Dopiero gdy nad portem dalekim rozżarzyły się blade ledwie dojrzane łuny, rozpoczął się gorączkowy, pospieszny ruch, zaskrzypiały naraz windy, buchnęły światła, kolosy jęły się poruszać, a torpedowce przewijały się ze świstem ich bokami.
Hirosze, jako wódz wyprawy, lustrował wszystkie statki.
Na każdym maszyny były już pod parą, kapitanowie stali na swoich mostkach, a załogi zajmowały zwykłe stanowiska.
Niewymowne milczenie zalegało pokłady.
Hirosze przesuwał się, jakby wśród mar.
Ni jeden głos nie zerwał się z ust drżących, tylko serca prężyły się, rozsadzane niemym krzykiem, a uścisk ręki starczył za rozmowę, spojrzenia stawały się pocałunkami, uśmiechy były pożegnaniem, gesty — przysięgą…
Śmierć wionęła tchem lodowatym, stała się chwila jakby wyznań najtkliwszych i namaszczeń ostatnich.
Jeszcze jedno spojrzenie na świat, jeszcze jedno nieme, dręczące pytanie, i żywi zaczną zstępować do grobów.
Hirosze szedł coraz ciszej i lękliwiej, ale chociaż bezmierny smutek przygniótł mu duszę, wypełniał surowo swój obowiązek, sprawdzał wszystko, co był powinien, zaglądał nawet pod pokłady do magazynów, wypełnionych olbrzymiemi głazami, pospajanemi żelazem, schodził do komór maszynowych, gdzie w krwawych brzaskach uwijali się półnadzy palacze, a potem oddawał kapitanom zapieczętowane rozkazy, ogarniał raz jeszcze wilgotnemi oczami salutujące załogi i znikał, jak cień.
Aż przyszedł moment ostatni, otwarła się tama, błysnął sygnał i statki zaczęły wychodzić, ustawiając się kilwatorem, torpedowce szły po bokach, jak psy owczarskie, strzegące stada.
Wyprawa ruszyła i przepadła w ciemnościach.
Morze otworzyło ramiona bezmierne i objęło ich w moc swoją.
Hirosze stał na rufie przodowego, zapatrzony w dalekie gasnące łuny.
Płynęli bez świateł, czołgając się ostrożnie wskroś burzy i nocy, niby ciąg dzikich zwierząt, śpieszących na krwawy żer.
Noc była nieprzenikniona; czarna, rozwichrzona topiel przewalała się z głuchym porykiem; ni jednej gwiazdy w przepaściach nieba, ni jednego zarysu rzeczy stałej, nic, prócz spienionych odmętów ciemności, kołysań i szumów złowrogich.
Statki szły pełną parą, walcząc zawzięcie z morzem, burza podnosiła coraz wyżej swój łeb rozszczekany, wichry zlatywały z ciemnic rozwytemi stadami, a fale, niby ogiery nieprzeliczone, goniły się z dzikim kwikiem, skakały do burt i waliły się na pokłady.
I tak przechodziły całe godziny.
Burza stawała się już chaosem żywiołów rozpętanych, góry wody wzdymały się z głębin i pękały ze świstem, niewypowiedziany wrzask przepełniał powietrze, krzyczało morze, krzyczały wichry, krzyczały maszyny, pracujące nieustannie, zapamiętały wir rzucał statkami, że rozlatywały się na wszystkie strony, jak drzazgi, ale wstawały niezmożone i wyciągnięte w linję, szły dumnie wskróś tańca sił, pożerających się nawzajem, szły niepowstrzymanie, choć biły w nie wybuchy ślepej i bezmyślnej potęgi, a pijane, oszalałe moce waliły taranami huraganów.
Hirosze wiódł wyprawę z nieulękłą pewnością, zamieniał jakieś słowa ze sternikiem, wołał coś tubą do maszyn, sprawdzał sekstans, podawał nie kiedy sygnały, które błyskawicami rozpruwały ciemnice, i znowu stał na rufie, chciwie zapatrzony tam, gdzie były już tylko mroki nieprzejrzane.
A powracał często, prawie bezwiednie i patrzył tęskliwie, bacząc jednocześnie na zarysy statków, płynących za nim, niby szeregi czarnych trumien, zasypywanych ustawicznie burzliwym piaskiem ciemności.
I naraz drgnęło mu serce, zakute w surową moc obowiązku, trysnęły olśniewające wspomnienia, rozwarła mu się dusza do głębi, podniosła się w niej wszystka pamięć żywota, wszystkie dnie wstawały z zapomnienia i szły przez pamięć czarownym, weselnym korowodem. Spowił go różany obłok marzeń i, kołysząc pieściwie, wiódł w okwiecony gaj cichego, człowieczego szczęścia i śpiewał hymny istnienia.
Bezmierna tęsknota wżarła mu się w serce.
— Nigdy! Nigdy! Nigdy! — zaskowyczał żal, dziki, niewypowiedziany żal.
Sto żelaznych pazurów zakręciło mu wnętrzności, że porwał się oszalały, jakby chcąc runąć w burzę, uchwycić się wichrów i uciekać z tego grobu i powrócić do życia.
Ale stanął, wodząc przerażonemi oczami dokoła, bo rozległ się w nim surowy, mocny głos matki:
— Cieszę się, żem cię wydała na świat, bo teraz mogę cię oddać ojczyźnie. Bądź dumnym, że możesz za nią umrzeć.
To był jej ostatni głos pożegnań! Pamiętał go i czuł w sercu, jak ogień niezgaszony: wyprostował się naraz i szepnął pokornie:
— Umrę, matko! Umrę!
Rozprężył się dumnie, wzgardą zabił chwilę słabości, stał się znowu wodzem nieustraszonym, stał się już tylko zimnym, nieubłaganym ciosem, jaki miał spaść na wrogów.
Było już po północy, gdy torpedowce wysunęły się pośpiesznie i poleciały na zwiady, a statki zmieniły szyk, ustawiając się w długą ławę, skośnie rzuconą na fale.
Mieli jeszcze kilka godzin drogi przed sobą, ale już przysłonięto najszczelniej wszystkie otwory, aby najmniejszy błysk się nie przedzierał, nawet kominy dostały zwierzchu rodzaj kapturów, pochłaniających światło, a ludzie, czepiając się lin i barjer na wyższych pomostach, wlepiali w ciemności niespokojne oczy i kamienieli w cichej grozie oczekiwania.
Ale niewiadome czaiło się jeszcze gdzieś daleko.
Burza się uciszała, jeszcze niekiedy zrywały się z głębin stada bydląt ryczących, a czasami zawył huragan, rozmiótł fale i grzmotnął w olbrzymy, że pokładały się jękiem, ale oszalałe ramiona burzy biły już coraz słabiej i bezsilniej.
Tylko pobladła ze złości, dzika noc marcowa szła z nimi nieodstępnie, szła podobna do otchłani zielonawych lodów, szła rozdygotana, siejąc dokoła wiatry skamlące, a tak zimne, że obmarzały pokłady i fale gryzły niby ogniem, a niekiedy wybuchały gwałtownemi, długiemi ulewami, to sypała gęstą śnieżycą, co jak pierzaste, białawe chmury, spływała miękko, opadając bez szmeru falami szarego zmarzniętego światła, iż wszystko stawało się sypką, rozdrganą, cichą szarością, w której statki błądziły niby widma wylękłe, a czasami opadała głęboka cisza, jakby noc przyczajała się, nasłuchując trwożnie jakichś głosów dalekich.
I tak naprzemian szły monotonne, długie godziny.
Ale te chwile ostatnie zdały się być wiekami, wlokły się tak wolno, a tak ciężko, tak długo, jakby się już nigdy skończyć nie miały.
Między załogą, z godziny na godzinę, wzrastało coraz większe zdenerwowanie, z każdego statku jakieś rozpalone oczy błądziły z niepokojem w nieprzebitej nocnej kurzawie i na każdym z utęsknieniem czekano tej chwili ostatniej, chwili boju. Liczono już minuty, liczono sekundy, liczono nawet uderzenia śrub, bełkocących w głębiach.
I nic dokoła, wciąż pustka i noc.
Tylko Kataoka spokojnie stał przy sterze, a Hirosze, chodząc po moście, czuwał nad wszystkimi i myślał wciąż jedno i to samo:
— Oto zwolna, niepostrzeżenie, nieubłaganie zbliża się śmierć.
Był gotów. Nie czuł ni żalów, ni trwóg, trzymał duszę w żelaznej uwięzi woli niezłomnej. Wiedział, że musi umrzeć, i sprężał się do ostatniego skoku, jak tygrys… Jeszcze chwila — i runie w bój śmiertelny, w bój nieubłagany… Ojczyzna wysłała ich na śmierć, to zginąć muszą co do jednego… Bądź błogosławiona twoja wola, Japonjo, błogosławiona i święta.
Marzył, patrząc na to wszystko, jakby z poza mgieł nieskończoności, już czuł, że śmierć zbliża się w ciemnościach, że te ciche wiatry coś szepcą tajemnie, że wołają go fale, że wieczność ogarnia go w słodkie objęcia, a noc całuje chłodnemi ustami i tuli do piersi, i wyjawia nieodgadnione…
— Cóżto człowiek? — myślał niekiedy — to fala, która wynosi się z głębin na mgnienie, a przepada na zawsze! Któż wie, że była? Morze jest wieczne, Japonja nieśmiertelna! Jestem i przepadnę, rozprysnę się i może zaledwie będę cieniem, jaki drzewa kładą o zachodzie…
Dziwna słodycz go przejmowała, jakby słodycz spływania w ciszę.
— A może?
Załkała w nim jakaś nieumarła jeszcze nadzieja i zgasła.
Cichy sygnał przeszył powietrze.
Rzucił się na dziób statku; jakiś brzask blady, podobny do rozpierzchłej złotawej plamy, mżył na horyzoncie.
Statki zwolniły bieg.
Na pokładach zawrzała gorączkowa praca ostatnich przygotowań, wysuwano pośpiesznie gardziele armat, rychtowano kartaczownice i nabijano karabiny. Olbrzymie lawety okręcały się bez szmeru, ani jedna winda nie zgrzytnęła, nie szczęknął łańcuch, a ludzie uwijali się cicho, jak cienie.
Niezmierna radość rozpierała serce, uniesienie powiało bohaterskim, palącym wichrem, prawie szaleli z radości.
A daleki, blady wrzask był coraz bliżej, kołysząc się na polach, niby stróżujące, czujne oko.
Torpedowce wróciły z doniesieniem, że na zewnętrznym rejdzie niema ani jednego statku.
Powlekli się jeszcze wolniej, czołgając się prawie po falach, jakby wilki z przy tajonym oddechem i ściągniętemi pazurami.
Cisza znowu spadała na ludzi, cisza spadającej chmury, nim rzygnie piorunami. Wszyscy jakby zamarli na swoich miejscach, tylko nieme, rozognione źrenice wisiały na tem świetle, wynoszącem się z wód, niby czerwony księżyc, wirujący w złotej obręczy blasków.
Była już piąta nad ranem.
Morze znowu zaczęło się burzyć i szarpać, od lądów jeszcze niewidzialnych zimny wiatr zaganiał ze świstem całe stada krótkich, a wysokich fal, miotał niemi i rozbijał o statki, że piany pokryły morze niby śniegiem.
Gęsta biaława mgła rozpełzła się od wybrzeży.
— To reflektor na Tygrysim ogonie — szepnął Hirosze.
— Za dwadzieścia minut dosięgnie nas jego światło.
— Uderzymy zboku, z pod skał, bo całe wejście oświetlone.
— Grób czeka otwarty. Już na nim zapalili pochodnie — rzekł cicho Kataoka.
— Tam, tam pomrzemy, tam.
— Ale tak im sobą zapchamy gardziel, że się udławią!
Wysoko, nad nimi, przeleciało kilkanaście wirujących smug światła.
— Nowy reflektor! Za chwilę nas odkryją!
Widać już było gołem okiem dwa potężne reflektory. Smugi świateł, niby śmigi wiatraków, migotały kołowrotem nieustannych błyskawic, szukając zajadle w pustych przestrzeniach, zakreślały coraz szersze i dalsze kręgi, przecinające noc jakby błyszczącemi sztychami szpad.
Brzeg był już niedaleki, morze tłukło się o skały z wściekłością, uparte, nieustanne bicie fal wstrząsało powietrze głuchym gruchotem, wiatr przelewał się z szumem, a z poza mgieł wynosiły się coraz bliżej i wyraźniej, ciemne, pogięte zarysy wzgórz.
Port Artura leżał niby potwór czarny, warujący wśród wód rozhukanych i toczący dokoła krwawemi ślepiami reflektorów, strome góry obejmowały go nieprzebytym pierścieniem, przez który wiodło tylko jedno wąskie przejście do wnętrza.
Statki rzuciły się nieco wbok, pod brzegi, a unikając wciąż odkrycia, leciały rozciągniętym szeregiem prosto ku czerniejącej gardzieli.
Czarne, olbrzymie kadłuby, kołysząc się niby na trapezach, szły już pełną parą, przemykały się, jak widma wskroś migotów świateł i wskroś fal spiętrzonych, zapadały co chwila i co chwila wynosiły się zuchwale, parły się niepowstrzymane, leciały z wichrami w zawody, jak burza groźne, i jak burza pełne piorunów.
A na pokładach stali już wszyscy, gotowi, nieulękli, milczący.
Nieskończenie długie chwile przechodziły w śmiertelnej ciszy oczekiwań.
Jeszcze tysiąc metrów… podrywają się gwałtownie… wznoszą… lecą w przepaści… mkną niby ptaki ogromne, a wszystkie serca biją w rytm maszyn, prężą się do bólu, aż do niemego krzyku, że oczy zachodzą mgłą i dusze kamienieją.
Jeszcze sześćset metrów… myśli są wirem błyskawic, drżeń i lęków, może zdążą… O, trwaj, nocy… o, trwaj… byleby runąć w to przejście… byle je zapchać własnemi trupami…
— Prędzej, prędzej! — krzyczą do maszyn.
Brak już tchu, brak sił, nieruchomieją oczy, zimny dreszcz pokrywa ciała płaszczem lodowatym. Rozbite bryzgi sieką twarze, wiatr świszcze, włosy się podnoszą.
Jeszcze pięćset… Karabiny drżą w rękach… obłąkane oczy tłuką się o białe skały… już światła migocą w głębi… jakieś domy… wszystko zaczyna wirować… drży, chwieje się…
Jeszcze czterysta… tysiące słońc kręci się nad głowami… fale się palą… pożar dokoła… spadają jakby w przepaści ogniste…
Naraz ze wszystkich wzgórz rzygnęły potoki świateł i runął grzmot.
Wtedy Hirosze, jak trup blady, a jak bóg spokojny, dał sygnał:
— Japończycy! Niech każdy spełni swój obowiązek!
— Banzaj! Naprzód! — wyrwał się jeden okrzyk i zamarł.
Nadeszła chwila ostatnia.
Hirosze, stojąc poza szeregiem, spokojnie i nieubłaganie rzucał ich w paszczę śmierci.
Brandery wzięły największy pęd i szły niby lwy rozjuszone.
Ale i śmierć czuwała. Już ich dojrzeli. Krwawe strugi buchnęły znowu, huknęły grzmoty, grad kul zaświstał, a sto słońc elektrycznych lunęło na nich potopem światła i naprzeciw wysuwały się, niby jaszczury, czarne, długie torpedowce…
Pierwszy brander zamigotał w świetle i rzucił się naprzód, ku wjazdowi, jakby unosząc się w powietrzu, ale, przywitany huraganem kul, zakręcił się, niby zwierz raniony, ryknął ze wszystkich armat, wspiął się jak koń i przepadł w głębiach.
Za nim wynurzały się z cieniów drugie i, jak stado rozszalałych potworów, rzuciły się niepowstrzymane w huragan ognia i żelaza, jaki się nagle rozsrożył nad niemi.
Zatrzęsła się ziemia, fale jęły się miotać i wyć, niby bydlęta, ogarnięte strachem, a wzburzone ciemności dygotały nieustannemi błyskawicami, bo już ze wszystkich wzgórz biły armaty, gruchotały kartaczownice, sypiąc gęstym, śmiertelnym gradem, a wstrząsające ryki dział oblężniczych rozlegały się co chwila, i co chwila z dzikim świstem i warkotem przelatywały kloce stalowe i co chwila straszliwy trzask, jakby tysiące piorunów, rozdzierał powietrze, a morze, od pękających w głębiach pocisków, tryskało wulkanami.
Ale brandery, zasypywane ogniem i żelazem, bite ulewą granatów, rozdzierane szrapnelami, szły wciąż naprzód z radosnym szumem bander, powiewających na masztach, szły, niczem nie powstrzymane; już waliły się pokłady, padały maszty i kominy, pryskały burty, woda wdzierała się przez boki potrzaskane, pożary ogarniały pomosty, wybuchały komory amunicyjne, ale pod dumnym znakiem wschodzącego słońca ludzie walczyli do ostatniego tchu, i nieulękli, zapamiętali, oślepli od dymów, cali w krwi i ranach, rozrywani żywcem, zamiatani straszliwą wichurą kartaczów, spowici w chmury dymów i płomieni, walili się na dno gorejącemi stosami trupów, padali w otchłań z krzykiem bohaterskiego szaleństwa i triumfu.
A Hirosze, jak bóg ukryty w ciemnościach i jak bóg nieubłagany, wciąż rzucał ich na śmierć. Co pewien czas wytryskiwały ognie sygnałów i nowy brander wyrywał się z mroków, leciał z krzykiem wskroś rozmigotanej wichury piorunów i, okryty obłokami płomieni, umierał tam, gdzie już miał grób naznaczony.
I tak jeden za drugim, „jak kamienie, ręką Boga rzucane na szaniec”, waliły się na dno trupy statków i ludzi; jeden za drugim umierały radośnie dla ojczyzny dalekiej, jeden za drugim kładły się stosem bohaterskim, szły w przepaści ze straszliwym majestatem poświęceń i obowiązku.
Świt się już robił, niebo zajaśniało, ciężki, przesmutny dzień podnosił się ze wschodu, a od wybrzeży pełzały mgły coraz gęstsze, że szarawy, nieprzenikniony mrok zatapiał zwolna morze, wzgórza i statki, aż wszystko przepadło w mętnej topieli.
Tylko bitwa nie ustawała ani na chwilę.
Dziki, oszalały huragan miotał się coraz srożej i potężniej.
Wszystkie baterje pracowały nieustannie, setki armat biło, co chwila tysiące kul przelatywało z gwizdem i świstem, tysiące błyskawic przedzierało się krwawemi źrenicami, tysiące grzmotów wstrząsało powietrzem — strzelano ze wszystkich fortów i szańców; bito ciągle, bito bezustannie, bito z przerażającą monotonnością, że już te nie milknące ani na chwilę ryki dział, wybuchy granatów, trzask pękających szrapneli, szumy morza rozhukanego i wycia wichrów zlewały się w jeden lękliwy, żałosny hymn, przy którym umierały brandery.
Już ich siedem leżało na dnie wąskiej gardzieli, a ósmy konał, rozszarpany przez kule, gdy Hirosze krzyknął do steru:
— A teraz my!
— Ostatni! — szepnął, jak echo, Kataoka.
Zabełkotały śruby, drugi brander przesunął się cicho, szczęknęły łańcuchy, sprzęgli się ze sobą, burta w burtę, i niby Lelum Polelum, rzucili się w bój, na wspólną śmierć.
Forteca wyła piorunami, jak furja, ulewa błyskawic przeszywała mroki straszliwym migotem, a huragan kul spadał bezustannie, gdy brandery ostatnie wysunęły się nagle w krąg świateł i skoczyły do przejścia całą mocą maszyn.
— Banzaj! Banzaj! — krzyczeli, lecąc jak wicher.
Hirosze stał na kapitańskim moście, zimny i spokojny.
Rój statków zagrodził mu drogę czarną, rozbłyskaną chmurą.
— Ognia! — zagrały trąbki sygnałowe.
Ryknęły salwy, zaszczekały pompony z kapitańskich pomostów i jakieś szczątki zamajaczyły na falach, jakieś wrzaski nieludzkie podnosiły się w pluskach i grzmotach, ale brandery pędziły, jak burza, tratując wszystko po drodze. Pędziły na śmierć i zwycięstwo.
A bitwa stała się już szałem śmierci, kule przeorywały pokłady, rzygając stalą i ogniem, druzgotały boki, a sypiąc się nieustającym gradem, niby żelaznemi cepami rozmiażdżały rzecz każdą.
Huragan piorunów spadał potopem, ludzie marli dokoła, padając, jak drzewa podarte, walili się trupami na stosy, jeszcze drgające, spadali w morze, jak kamienie, wili się w kałużach krwi, w kupach ciał straszliwie poszarpanych, ale pozostali, porwani bojową wichurą, oślepli w dymach, pijani szaleństwem mordu, walczyli do ostatniego tchu, walczyli już bez pamięci, o śmierć tylko i męstwo. Nawet ciężko ranni, prawie umierający, czołgając się wśród szczątków ciał i pocisków, strzelali jeszcze z karabinów i miotali ręcznemi granatami do torpedowców, uwijających się dokoła stadem zgłodniałych potworów.
Brandery stały się już jakby wulkanem, bo co chwila wybuchały słupami ognia i żelaza, co chwila tryskały pożary fontannami, co chwila wznosiły się w powietrze okrwawione strzępy ciał, drzewa i stali, a nieustanny grzmot huczał, jakby w kraterze…
Już pomilkły trąbki sygnałowe, pomilkły pompony z kapitańskich mostów, ucichły działa porozbijane, ale brandery jeszcze wciąż szły naprzód; już słabły w pędzie, już się przechylały na boki, drgając jakby w dreszczach przedśmiertnych, już były niby trupy odarte, i nagie, i stratowane — bez pokładów, bez armat, bez kominów, bez burt i pomostów, a pełne ran śmiertelnych, krwi, jęków i zgrozy nieopowiedzianej, i świętego szaleństwa…
Już pędziły ostatkami sił maszyn konających i ludzi dobijanych…
Nadchodziła chwila ostatnia!
A Hirosze już zapomniał o sobie, był tylko ciosem nieodpartym.
— Prędzej! Prędzej! — wołał niekiedy tubą do maszyn słabnących.
Jeszcze żył, jeszcze walczył, jeszcze rozkazywał, jeszcze sam zabijał, ale już jakiś wicher kosmiczny ponosił go ponad wszystko i rozwiewał w nieskończonościach i zatapiał w niebycie…
Jeszcze żył, a coś dręcząco słodkiego przejmowało mu serce, w oczach, wpatrzonych w dymy i ognie, rodziło się widzenie rzeczy niepojętych, a na ustach wykwitał przesłodki uśmiech powitań.
Już się chwiał, jak cień, mrący w nieskończonościach, już się stawał tylko śnieniem o sobie.
I był tylko wichurą uczucia, radośnie ginącą w spokoju.
Ale stał nieruchomie wśród padających granatów i czuwał nad wszystkiem, i chociaż krew zalewała mu twarz, dojrzał kres ostatni, dał sygnał maszynom, brandery spięły się nagle i padły ciężko, jak trupy w grób rozwarty…
— Kingstony! — rozległ się jego rozkaz ostatni.
Nie było już potrzeba zatapiać.
Brandery osuwały się wolno i cicho w głąb rozszumiałą, grążyły się w wodzie z uroczystym majestatem śmierci, morze z sykiem wdzierało się przez boki poszarpane, fale przelewały się przez kadłub… już szczątki burt tonęły… już trupy i ranni spływali… już śmierć kończyła swoją kośbę niemiłosierną.
A tylko na rejach ostatniego mostu, pod słoneczną, poszarpaną banderą, tuliła się jeszcze garść niedobitków.
Opadali jednak coraz niżej, kule w nich biły nieustannie, granaty rwały te nikłe pajęczyny, na których zwisali, że co mgnienie ktoś puszczał reję i, bijąc o liny, jak ptak przestrzelony, spadał...
Tylko jeden Hirosze, mimo ran, trzymał się jeszcze pod tą samą banderą i resztkami sił, głosu i przytomności, wołał niekiedy:
— Banzaj! Banzaj!
Odpowiadały mu kartacze i nieustanny świst kul i pluski fal.
Dzień jasny podnosił się coraz wyżej...
A on opadał zwolna, woda chwytała go za nogi, że wdrapał się na szczyt masztu i przywiązał szczątkami bandery, ale woda podnosiła się wciąż, nieubłaganie, była mu już po pas... podnosiła się do piersi... pluła mu w twarz... wspinała się do ramion... lizała po szyi... i do ust jęła sięgać lodowatym, gorzkim pocałunkiem... na oczy kładła zielone, chłodne płetwy... i szemrała mu jakąś pieśń... kojącą pieśń zapomnienia...
Ostatnim, nadludzkim wysiłkiem uniósł się nieco, wyrwał się jeszcze na chwilę z uścisku śmierci i odwrócił twarz na wschód, tam, skąd płynął różowy poranek, gdzie już słońce wynosiło się ponad fale wzburzone.
Spojrzał z uniesieniem w tę płomienną, przenajświętszą twarz, niby w boże, miłosierne oblicze, i oczy jego zatrzepotały się, jak ptaki, strzeliły błyskawicami szczęścia i dziękczynień, i poleciały lotem nieśmiertelnym w nieskończoność...
Spiętrzone fale porwały go w odmęty i poniosły na zielonych grzbietach ku słońcu, do ojczyzny dalekiej...
Wszystko się skończyło.
I pomarli na swoich trumnach-banderach;
I pomarli na swoich trumnach-branderach;
Ave, Patria!...
I.
PORANEK.
Dawno już nie spał; przebudził się jeszcze nad ranem, w głuchą noc i leżał z przymkniętemi oczami, bez ruchu, zasłuchany w monotonne bicie fal, w dziką wrzawę morza, bełkocącego gdzieś, w przestrzeni nieodgadnionej, jakby leżał na dnie konchy, wiecznie rozełkanej konającemi szumami mórz dalekich…
Godziny przesuwały się niemym, lękliwym korowodem milczenia, niby widma, trwożnie płowiejące od świtów i w sobie zasłuchane…
W martwej ciszy domu tylko zegar dzwonił przejmującym głosem, że dźwięk zimny połyskliwem a bolesnem ostrzem przebijał go nawskroś i marł w zapomnieniu, dzień wciskał szczelinami okienic różane palce i zwolna wyłaniał wiotkie majaki sprzętów i ścian, rozpylając jeszcze martwy i zimny brzask.
Nie wiedział o niczem, zapomniał nawet o sobie, kołysząc się leniwie wraz z falami poszumów, wznosił się i zapadał, jak morze, budzące się, a jeszcze senne w mrocznych głębiach, krążył wśród rozpierzchłych i rozbłąkanych myśli, w najgłębszej niepamięci ciszy i bezczucia. Niósł się, jak fala, urodzona w bezkresie i do nieodgadnionych brzegów płynąca…
Naraz okiennica szczęknęła o mur, i struga ostrego światła lunęła na pokój, uniósł się prędko i padł zpowrotem, błądząc cichemi, jeszcze nieświadomemi oczami po sczerniałych belkowaniach sufitu i nasłuchując mocniejszych krzyków morza.
— Odpływ?
— Tak, ale morze złe, niewiele sieci dzisiaj wyjechało na połów…
— Pogoda przecież… — szepnął, przymykając oczy przed światłem.
— Niech pan spojrzy… — odrzekła Bretonka, otwierając okno i podając mu paczkę listów i gazet.
— Mglisto i ciepło! — Pieściwy powiew ogarnął mu twarz.
— Za ciepło; tak jasno na wybrzeżach, że nawet widać Czerwone Skały!
— To na drugim przypływie burza…
— Może przyjść i wcześniej, bo żagle się nie wzdymają.
Przerzucił szybko gazety, czytał adresy na listach i zwalał wszystko dość niecierpliwie na dywan, aż zapomniawszy znowu o sobie, zapatrzył się w omgloną, błękitnawą taflę morza, w nieskończoną topiel, przez którą żeglowało blade, ogromne słońce.
— Przynieść śniadanie?
— Zejdę do jadalni! — szepnął niechętnie, srogo na nią spoglądając.
— Wie pan, panie z wieży jutro wyjeżdżają! — powiedziała, stając przy drzwiach.
— Jutro odjeżdżają?… — Usiadł na łóżku ze zdumienia.
— Była w nocy depesza, i panienka mówiła patronowi, że jutro…
— Jutro… nie, to niemożebne! — wykrzyknął do siebie.
— Tak mówiła, żądała rachunku!…
Nic się już nie odezwał, ale skoro Bretonka wyszła, zaklął mocno i zapalił papierosa, nie smakował mu jednak, i tak mu ręce drżały, że rzucił go przez okno i utonął oczami w słonecznej pożodze, skrzącej się w koliskach fal, wzdymających się leniwie pod wiotką przysłoną mgieł, przeżuwał tę wieść niespodziewaną i bolesną.
— Odjadą jutro i… po wszystkiem… — wykrzyknął naraz i zerwał się nagle, aby się ubierać, ale wszystko leciało mu z rąk, mylił się, bo zapominał z pośpiechu, stawał przy oknie i patrzył tępym, nie widzącym nic wzrokiem w czarne żagle, majaczące na horyzoncie.
— Odjadą jutro! — szepnął znowu, wstrząsając się lodowatym dreszczem, zły namiętny uśmiech prześlizgnął się przez jego usta zacięte, oczy szare trysnęły ponurem światłem, w twarzy zaś wyryło się jakieś zagadkowe, nieugięte postanowienie, przygiął się jakby do skoku drapieżnego.
— Jeszcze nie wszystko stracone, nie…
Ubrał się prędko i wyszedł na balkon, z którego granitowe schody o żelaznych poręczach, spiętych bluszczem i czerwonemi różami, prowadziły na niski w tem miejscu brzeg morza, że fale, na większym przypływie, podpływały niemal pod okna.
Na wybrzeżu było jeszcze pusto; ocean, jak zielonawy łan, omglony, kołysał się wolno, z głuchym, ciężkim poszumem, jakieś statki nierozpoznane, jakby zawieszone w powietrzu, czerniały na horyzoncie, niby ptaki z rozpostartemi skrzydłami.
Po prawej stronie zataczało olbrzymi łuk wybrzeże żółtą linją żwirów i postrzępionemi, dzikiemi zwaliskami skał granitowych, na których gdzie niegdzie wznosiły się ogromne Menhiry lub pochylało się, jakby zasłuchane w gędźbę oceanu, jakieś drzewo samotne, a na końcu tego półkola, ledwie ogarniętego wzrokiem, wychylała się potężna grupa Skał Czerwonych, wciśnięta w ocean, niby pięść olbrzyma, o którą roztrącały się z wściekłością i hukiem wzburzone, wzdęte fale.
Spieniony wręb oceanu kołysał się leniwie, bił miejscami o wystające z dna kamienie, tryskał fontannami i cofał się wolno z głuchym, monotonnym szumem.
Mewy cicho żerowały wśród nikłych, poszarpanych mgieł, że tylko niekiedy jękliwy krzyk rozdzierał senną ciszę poranku.
Cofnął się rychło z balkonu, raziło go słońce zbyt jaskrawe i dyszące upałem, rozdrażniał ostry i przykry zapach morszczyzn i przejmowało gorączką wzmagające się zniecierpliwienie.
W sali jadalnej nie było jej, ni matki.
Kilkanaście osób siedziało przy głównym, środkowym stole.
Czarno odziane Bretonki, w białych, sztywnych kornetach na głowach, podobne do mniszek z surowości wychudłych twarzy, poruszały się ociężale, roznosząc kawę…
Jadalnia o gotyckich sklepieniach, pokrytych wybladłą, odwieczną polichromją, wysoka była, jak kościół, olbrzymie okna ostrołukowe w górnej połowie jeszcze witrażowe, rozsiewały gorące blaski na kwiaty, poustawiane na stole, niby wytryski purpury i drogich kamieni, rozsiewały mdlejącą, mocną woń, otwartemi oknami zawiewał duszący, namiętny zapach heljotropów i sypki, przewalający się po ostrych żwirach, grochot fal.
Przywitał się z grupą malarzy, którzy ze sztalugami na plecach, w żółtych bluzach z żaglowego płótna i w sabotach, śpiesznie dopijali śniadania.
Usiadł pod oknem, przy małym stoliku.
Cisza zaległa chłodna i dyskretna, spojrzenia krzyżowały się zimne, prawie niechętne.
Kilka kobiet patrzyło sennie w morze.
Jakiś Anglik, z oczami pastora i ze szczęką ludożercy, siedział przy wyzywająco strojnej paryżance, dającej znaki malarzom, że wybuchali śmiechem i złośliwemi uwagami.
— Ivonne — szepnął do jednej z Bretonek. — Czy pani z wieży była już na śniadaniu?
— Dosyć dawno.
— Są teraz u siebie?
— Nie, siwa pani pojechała do Fouesnaut, a panienka miała iść malować do lasu.
— Gdzie l’abbé Binet?
— Pojechał za starszą panią.
Poszedł śpiesznie w las, rozciągający się dokoła zamku, na urwistym brzegu, zarzuconym potrzaskanemi granitami, wiecznie szarpanemi falami oceanu. Las był rzadki, martwy, tragiczny jakiś, drzewa stały posępnie, ciche i pochylone od burz i walki, białawe pnie buków wznosiły się ciężko z nad złomów, a gdzie niegdzie dęby olbrzymie, pokręcone, podarte, dźwigały się z trudem i, jakby zastygłe z wściekłości, czepiały się namiętnie długiemi korzeniami ziemi w nieubłaganej odwiecznej walce o byt z oceanem i granitami, stężały, zda się, na stal i rozwichrzonemi koronami szemrały złowrogo…
Słońce świeciło zboku, długie, wilgotne cienie kładły się na spalone i zrudziałe murawy, chłodem dyszały granity, cisza leżała odrętwiała w krzakach żółtego janowca, palącego się radośnie w rumowiskach, gwizdały kosy, krzaki jerzyn, pokryte owocem, gąszczem kolczastych pędów okrywały zsypiska zwietrzałych skał, zielonawe jaszczurki szeleściły wśród zeszłorocznych, wypełzłych liści, a długie, szare węże sunęły cicho po kamieniach, chwiejąc rdzawemi głowami.
Nie było jej w lesie, szukał wszędzie, docierając aż do kamiennych płotów, okalających las, i powrócił na wybrzeże.
Brzeg był wysoki, dziki, podarty przez Ocean, nagi, z potrzaskanych szarych złomów wznosiło kilka araukaryj sztywno rozpięte gałęzie, podobne do szkieletów parasoli wywróconych, a gdzie niegdzie olbrzymie Menhiry, ociosane zgruba, pokryte przedwieczną pleśnią, posępne, samotne i tajemnicze, świadki niewiadomych czasów, znaki nieodgadnionych pomarłych narodów, pławiły się w słońcu, stały, jak groźne stróże Oceanu…
Nie znalazł jej i tam, w załomach skał i zacisznych rozpadlinach.
Znerwowany w najwyższym stopniu, powracał do zamku, który dźwigał się szaremi murami, jakby wprost z oceanu, odwieczny był, surowy w linjach, postrzępiony przez czas i burze, że zdala wydawał się tylko kupą granitu, bluszcze go obwijały zielonemi splotami, darły się na dachy, pełzały po murach, spowijały balkony, przysłaniały gotyckie okna, spływały z tarasów kaskadami, wgryzały się w kamienie i jakby dusiły w miękkich, zielonych zwojach.
Pod murami wiły się żółte ścieżki, obramowane błękitem i bladym koralem kwiatów hortensji, wałami barw rozżarzonych w słońcu, które rozbiegały się na wszystkie strony, wieszały się tuż nad wybrzeżem, wiodły do zacisznych altan, opiętych caprifoljum, i całą falą spiętrzoną barw przyblakłych opływały wieżę zębatą, stojącą tuż przy zamku i tak obrośniętą bluszczami, że wznosiła się jak słup zielony, połączony z zamkiem, na wysokości pierwszego piętra, kamiennym mostem, przysłoniętym poręczami, że wydawał się girlandą kwiatów żółtych i purpurowych.
Okrążał wieżę, spoglądając nieznacznie w otwarte okna.
— Panienka poszła na plażę — zawołała pokojówka.
— W którą stronę?
— Ku Czerwonym Skałom!
Śpiesznie poszedł na plażę.
Morze leżało pomarszczone, jak pole świeżo zbronowane, cofało się wciąż, z głuchym jękiem, odsłaniając porośnięte, kamieniste dno, jakieś dzieci brodziły z sieciami po oślizgłych szlamach, mewy krążyły nisko, zawzięcie kołując i krzycząc niekiedy, od żółtych ubitych piasków wybrzeża buchał duszący żar, cisza leżała w rozprażonem powietrzu, słońce płynęło w mętnym tumanie, ani jeden powiew nie zadrgał w powietrzu, fale szemrały monotonnie, usypiająco, niebo zaciągało się płaskiemi rozsypiskami chmur żółtawych, horyzont był bliski, rudawy, ciężki, chwilami rwał się stamtąd jakiś bełkot groźny, piętrzyły się zwały fal nie dochodzące brzegów, to jakieś łodzie z obwisłemi żaglami wynurzały się jakby z głębin i ginęły w rozżarzonych blaskach słońca.
Niepokój, głuchy jeszcze, przyciszony i trwożny, zda się, przenikał odrętwiałą w upale ciszę, tylko niekiedy fala jakaś błędna załkała silniej przy kamieniach, to spalone, nędzne porosty zaszeleściły trwożnie, albo jakieś drzewo, zwieszające się z rumowisk podmytych, zdawało się szemrać żałośnie konającemi gałęziami a czasem kamienie sypały się z urwisk w przyczajone morze.
Dojrzał naraz pomiędzy skałami czerwoną parasolkę.
Obejrzał się uważnie, nikogo nie było widać, zamek ledwie majaczył w słonecznej pożodze wśród załomów brzegu.
Mery malowała na niskich sztalugach.
Usiadł cicho za nią i zajrzał w obraz.
— Doskonała ta fala konająca, doskonała.
— Dzieńdobry! — spojrzała dziękczynnemi oczami.
— Sądziłem, że pani pojechała z mamą.
— Chciałam skończyć ten obrazek, dzień taki dziwny, mętny i duszący, morze jest jakby strwożone, drży jakąś obawą utajoną…
— Błogosławię ten dzień jednak… — szeptał pochylając się nad nią tak nisko, że gorącym oddechem wionął na jej kark odsłonięty; pochyliła głowę niżej nad płótnem, aby ukryć pomieszanie i rumieniec.
— Odjeżdżamy jutro — powiedziała cicho.
— Nie chcę i nie potrafię w to uwierzyć!
— Mama dostała ważne listy i musimy.
— W połowie sezonu, w największe upały!
— Cóż robić, co? — dodała ciszej, wspierając czoło o sztalugę.
— Do Paryża?
— Aż pod Marsylję, na wieś…
— Więc to już nieodwołalne?
— Nieodwołalne. Pożegnamy się dzisiaj, bo jutro bardzo rano jedziemy.
— A wszystko pozostanie!
— Tak, morze i wszystko!
— I wspomnienia?
— Tak, i wspomnienia.
— I dręczące tęsknoty!
— Pojadą ze mną, pojadą! — mówiła cicho i łzawo.
— A pamięć tych dni czarownych, tych jedynych, tych świętych dni!
— Powinna umrzeć, aby mógł trwać dzień dzisiejszy, ciężki i smutny dzień — szeptała z naciskiem.
— Ale nie umrze, będzie jeszcze wzrastała.
— Tem gorzej dla… pamiętających.
— A jednak smutek zadźwięczał w głosie pani!
— Bom smutna, żal mi tego, co przechodzi, co ginie bezpowrotnie, jak cień o zmierzchu, i czego już nie można powstrzymać…
— Mery! — jęknął cicho, wyznanie miał już na ustach.
Drgnęła, odwracając się nieco, dopiero później, złożywszy sztalugi, podniosła obciążone żalem oczy i szepnęła:
— Nie jutro, to za miesiąc, a stać się musi, więc już wolę prędzej, nawet sama chcę tego.
— Nawet pani chce? — powiedział z wyrzutem.
— Tak. Tak… — powtórzyła z mocą.
Długo patrzyli w siebie bez słowa.
— Podobno w człowieku, w chwilach niebezpieczeństwa, zawsze budzi się instynkt samozachowawczy i wtedy się broni, jak umie i może.
— Z pewnością, ale jeszcze nikt nie uciekł przed przeznaczeniem.
— Pan wierzy w przeznaczenie? — zapytała ciszej, z lękiem prawie.
— Wierzę najzupełniej! — odpowiedział, ogarniając ją rozgorzałemi nagle oczami, pełnemi siły i miłości.
— Zawsze się staje, co przeznaczone?
— Musi, musi, musi… — powtarzał z mocą i pewnością.
Poruszyła się niespokojnie, odwróciła oczy i, zrobiwszy kilka nerwowych ruchów parasolką, szepnęła prawie prosząco:
— Pójdźmy naprzeciw mamy, upał już jest nie do zniesienia.
— To pójdźmy naprzełaj, cieniami dróg chłodniej będzie, niźli tem wybrzeżem wyprażonem…
Wyszli z niemałym trudem na urwisty i wysoki brzeg.
— A nie zbłądzimy?
Obejrzała się na morze. Leżało nieobjętem zwierciadłem, jakby oślepłem i pokrytem słonecznemi bielmami.
— Znam dobrze drogi, wejdziemy na szosę od Fouesnaut.
Zamilkli, przedzierając się wskroś niskich, kolczastych krzewów, porastających dzikie ugory nadbrzeżne, nad któremi wyrastał posępny granitowy las Menhirów, stały, jak pnie dawno pomarłe i skamieniałe w żałobnej cichości, a wpośród nich czerwieniły się grzbiety krów, to dźwigały się ku nim olbrzymie rogate łby i patrzyły wielkie, puste oczy. Jakieś czarne, ogromne ptaki zrywały się z pod nóg, polatując bez krzyków na Menhiry.
Słońce prażyło niemiłosiernie, że szli coraz wolniej.
Zaraz za tym rozlewem ugorów i resztek, wlokła się równolegle z brzegiem pogięta linja granitowych płotów, obsadzonych podkrzesanemi dębami i gąszczami jeżyn.
Weszli na jakąś drogę pokręconą, obwałowaną i obsadzoną potężnemi dębami, nakrytą baldachimem gałęzi, że była tylko tunelem zielonym, przez który przesiewały się ostre plamy słońca, słodki zapach gryki kwitnącej zalatywał z za płotów.
Ogarnęła ich głęboka, uroczysta i chłodna cisza, kosy gwizdały w gąszczach, a czasem daleki szum morza przesiewał się przez drzewa lub niewiadomo skąd płynący ryk bydła.
Szli wciąż w milczeniu, przejęci wilgotnym chłodem cieniów, pełni ciszy i uroczystego drżenia, oboje czując, że zbliżają się zwolna do czegoś niewiadomego, do jakiejś wymodlonej w milczeniu chwili.
Przesuwali się, jak cienie, wskróś nierozplątanego labiryntu dróg, żywopłotów i mrocznych sadów, niekiedy przez pnie drzew złociły się pola dojrzewającej pszenicy, to jabłoniowe sady zwieszały nad jasnemi trawnikami gałęzie, obciążone czerwonym owocem, to miejscami fiolet śliwek majaczył w mrocznych głębiach, a gdzie znów szarzały granitowe ściany domów i dachy pokryte bluszczem.
Na pstrych rozstajach, w cieniu odwiecznych dębów, wznosiły się granitowe krzyże i patrzyły Chrystusy polichromowane i obwieszone powiędłemi wiankami kwiatów.
Oślepłe, zielonawe wody kałuż, nigdy nie wysychających, taiły się w wiecznych cieniach dróg, jak czatujące oczy.
Szli coraz bliżej siebie, chwilami, bezwiednie spotykały się ich dłonie rozpalone, to dotykali się ramionami, albo oczy rozmarzone, oczy głodne i ślepe na wszystko wzierały się w siebie niespodziewanie i uciekały, jak spłoszone, trwożne ptaki, rozbiegały się po drzewach, biegły w chaos dróg i ścieżek, ślizgając się wskróś pustek mrocznych i spowitych sennem, upalnem milczeniem…
Bali się mówić i brakowało im słów, bali się niemal oddychać, tłumiąc gorączkowe, namiętne bicie serc, ale wreszcie przyszła taka chwila, że przystanęli bezwiednie, zatapiając w sobie omdlałe, upalne oczy, i już drżał w nich jakiś krzyk niewypowiedziany, już ramiona prężyły się do siebie, już piersi dyszały żarem i usta ciążyły ku sobie nabrzmiałe tęskliwą żądzą pocałunków… gdy naraz odskoczyli od siebie, suchy klekot sabotów spłoszył czar…
Szła jakaś Bretonka, przesunęła się, jak czarne widmo lub mniszka, rozmodlona cicho w tym zielonym kościele milczenia, przewlokła po nich surowemi oczami, że zarumienili się, długo patrząc za jej kornetem, bielejącym w cieniach, słuchali ostatnich odgłosów jej kroków, ale spłoszona chwila wyznań nie powróciła.
— Więc jutro, jutro? — szeptał, aby skryć pomieszanie.
— Jutro! — odpowiedziała, jak echo.
— A cóż się ze mną stanie? — wykrzyknął z boleścią, przysuwając się do niej.
Automobil zaturkotał gdzieś tak blisko, że znowu się rozpierzchli.
— Wyjdźmy na szosę, wyjdźmy! — prosiła omdlałym głosem.
Na szosie wlókł się jeszcze zapach spalonej nafty, wraz z tumanem kurzów i dymu, turkot ścichał woddali.
Pusto było i tutaj, szeroka, biała wstęga szosy pławiła się w słońcu i leżała, jakby omdlewając z gorąca, ostre światło boleśnie raziło oczy. Przysiedli na stopniach jakiejś kapliczki, jakby w głębokiej niszy z bluszczów, za nimi stała granitowa Madonna, ledwie widna z zieleni.
Byli bardzo zmęczeni, duszący upał lał się ogniem z bladego nieba, suche, rozpalone powietrze zatykało oddechy; siedzieli chwilę, dysząc ciężko i nie patrząc na siebie, naraz objął ją ramieniem i szepnął:
— Mery!
— Kocham!
I nic więcej, usta się ich zwarły z żarłoczną rozkoszą, ramiona się oplotły z taką mocą, że stopili się jakby w jedno nieugaszone pragnienie, w jeden niemy i oszalały uścisk miłości, iż zgoła przepadli w sobie na długą chwilę… Padli wreszcie obok siebie, niemal omdlali z wyczerpania, nieprzytomni i poślepli, on ciężko dyszał, nie mogąc słowa wydobyć, a ona buchnęła płaczem.
— Cicho! Mery! — uspokajał ją, nie wiedząc, co mówi, ale, gdy chciał ją znów objąć, wyrwała mu się z ramion i pobiegła naprzód, zabraniając iść przy sobie, że szli po obu stronach drogi, przystając niekiedy w milczeniu, tylko oczy krzyżowały się niememi błyskawicami, oczy pełne żarów nieugaszonych i omdlałości, a usta szeptały słodkie dziękczynienia.
Jakieś maleńkie miasteczko rozłożyło się przed nimi niespodzianie, szereg domów wyciągniętych na wysokim brzegu małej zatoki, szare, granitowe domy patrzyły wdal błyszczącemi oknami; na progach siedziały kobiety w białych kornetach na głowach, robiły pończochy i patrzyły pustemi oczami w połyskliwą, nieskończoną płytę morza; to szły środkiem drogi, po kilka, klekocąc sabotami, przebierając drutami i patrząc bezmyślnie w olbrzymi rozlew oceanu, połyskujący, niby złota patyna.
Kilka rybackich statków leżało przy brzegu, oczekując przypływu, niebieskie sieci suszyły się, rozwieszone po złomach wybrzeża, jakieś drzewo, napół uschnięte wśród kamieni konało w spiekocie, gromady dzieci brodziły w zielonym, cuchnącym szlamie zatoki.
— Straszny upał! — szepnął, cofając się w cień domów.
— Już jadą! — wykrzyknęła prawie radośnie, wskazując na tuman kurzawy, toczącej się z szosy na ulicę miasteczka.
Chciał ją o coś prosić, ale już nie zdążył, powóz przystanął, siwa pani o fiołkowych oczach siedziała ze starym abbé z dobrotliwą twarzą, nawołując ich do siadania.
— Nie mogę jeszcze uwierzyć w wyjazd pań — zaczął po przywitaniu.
— Musimy, niestety, i to najpóźniej jutro rano… — powiedziała cicho.
— A nasza wycieczka do groty? — przypomniał ksiądz.
— Zrobimy ją jeszcze przed wieczorem.
— Pod Czerwone Skały? — pytał Jan.
— Dzień niepewny, a w burzę tam niebezpiecznie! — rzucił poufale woźnica, zwracając się do siwej pani.
Jan zadrżał radośnie i mówił prędko i gorąco prawie:
— Czas zupełnie pewny, morze ciche, pogoda stała… a jak się panie tam dostaną, to ogromny kawał drogi…
— Powozem do skał, a potem wybrzeżem do groty będzie jeszcze z kilometr…
— Pewna pogoda — szeptał, rozglądając się po niebie mętnem i zbyt przepalonem, rzucił przelotnie oczami na Mery, siedziała spłoniona nieco, opowiadając matce o dzisiejszem malowaniu.
Nie przyłączył się do rozmowy, siedział z zamkniętą surową twarzą, ważąc w sobie myśl jakąś uporczywą i tylko ukradkowo badając niebo; nie podobało mu się dzisiaj, czuł nerwami, że zbiera się na burzę, koguty piały po zagrodach, i omdlałe w spiekocie drzewa stały bez ruchu.
Rozstali się przed zamkiem, panie z księdzem poszły do wieży, a on pobiegł na lewo, za las, do nagich, wysuniętych w morze skał, stanowiących ochronę dla zatoki, gdzie tuliło się kilka rybackich chat.
— Pogoda pewna dzisiaj, można jechać po południu na morze? — pytał jakiegoś staruszka, grzejącego się na słońcu.
— Wiatr z morza suchy i rozpalony, na przypływie może być burza.
— Znacie Czerwone Skały?
— Znam. Jest tam grota z cudowną Matką Boską, pół Bretanji tam chodzi na odpust we wrześniu. Złe miejsce, choć cudowne, dosyć się tam już rozbiło statków i potopiło ludzi…
— A grota leży wysoko?
— Pod samemi skałami, na linji średniego lipcowego przypływu, idzie się dołem, ale trzeba wracać w połowie przypływu, bo potem woda zalewa przejście… a niema ucieczki… głąb, albo sto metrów gładkiej, jak szyba, ściany! Wielu już przypływ złapał i wciągnął. Znam dobrze to miejsce, tam się łowi największe homary, bo tam polują na głowonogi.
— Ale na zwykłym przypływie niebezpieczeństwa niema?
— Nie, tylko trzeba przeczekać, aż się skończy, ale dzisiaj nie radzę, morze złe… za bardzo świeci, złe…
Nie pytał już więcej, powrócił do zamku i siedział w czytelni, zatopiony w rozmyślaniach jeszcze chwiejnych i niepewnych, bo często się zrywał i patrzył w morze… Chwilami wstrząsał nim zimny dreszcz i oczy płonęły ponuro, że rozglądał się, czy go kto nie widzi.
I znowu przyglądał się morzu.
POŁUDNIE.
Siedział zatopiony w niepokojących rozmyślaniach, tylko przyczajone źrenice, jak rozwścieklone płowe lwy, szarpały się w ciasnym kręgu, rzucając się niekiedy przez okna z rozgorzałą toń, w ukrop białego wrzącego powietrza i powracały oślepłe od żarów i oszalałe z bezsilności…
— Pan dzwonił? — pytała Bretonka.
— Dzwoniłem? Być może, a tak… opuścić żaluzje.
— Straszny upał, już niektóre łodzie wracają z morza…
— Wracają z morza? — Nic jej nie rozumiał.
— Przed burzą, bo na pewno przyjdzie na wysokiem morzu…
— Burza!
— Już słychać było dalekie grzmoty… — szeptała z trwogą.
— A niechaj przyjdzie, ochłodzi się powietrze.
— Mój Boże, tylu naszych na morzu, a o nieszczęście nietrudno…
— Wszystko mi jedno, byle się tylko ochłodziło — rzucił twardo.
Spojrzała na niego ze zgrozą i odeszła.
Przez żaluzje kładły się na pokój poprzeczne pręgi białego światła.
Cisza leżała zupełna, martwa, dom był ogłuchły.
Jan położył się na kanapie, aby przyciszyć w sobie te ukropy namiętnych pożądań, jakie w nim wrzały coraz potężniej.
Leżał bez ruchu i prawie bez myśli, drętwiał zwolna, jak drzewo, opite słoneczną pożogą, że już chwilami na oczy mu padały senne bielma, i pogrążał się w rozpalonej ciszy omdlałego południa, jak kamień w toni, ale nagle, niespodziewanemi wytryskami żarów, buchał w nim strach, że ona odjedzie, chwytał go za gardło i wlókł na jaźnie dzikich, nienasyconych pożądań!
— Nie, nie! — krzyczał w sobie, wyciągając drapieżne ręce.
Padł znowu w płomienne marzenia, poczuł szarpiący głód jej ciała, wyprężał ręce głodne jej kształtów, ręce oszalałe z tęsknoty i błądzące w pustce marzeń za niepochwytnym, kuszącym majakiem, wołał jej warem krwi, niemym krzykiem straszliwej żądzy, oślepłej z chciwości, całą potęgą rozszalałej, nienasyconej namiętności… pragnął jej aż do nienawiści — i prawie z nienawiścią wywoływał jej obraz z pamięci… jej smukłe, miękkie linje i spadek ramion przejmował go obezprzytomniającym dreszczem, zarys bioder i piersi wyrywał mu zduszone jęki, a te usta palące, te usta, nabrzmiałe rozkoszą, przepalały go nawskróś, a te oczy dziwne, oczy ciche i zagadkowe, palące otchłanie obietnic pełne, oczy święte, oczy grzechu, nie wiedzącego o swej potędze i rozkoszy… ach, piłby ją do dna, żeby ugasić straszne pragnienie i nasycić ten głód, rozrywający mu wnętrzności, tę straszliwie łaknącą spiekotę napoić i choćby przepaść potem.
Upalne południe wrzało w nim płomieniami, żarem, który się sam spalał w straszliwej, głodnej żądzy…
I znowu leżał martwo, jak kamień, prawie nieprzytomny od tej wewnętrznej spiekoty, machinalnie śledząc posuwające się leniwie wskazówki zegara…
— Panie proszą do siebie na kawę — powiedziała pokojówka, wchodząc do pokoju, i uciekła z krzykiem, bo rzucił się do niej, jak tygrys!
Na jedno krótkie, jak błyskawica, mgnienie, wydało mu się, że to ona, że to Mery, że przyszła na jego namiętne, nieme wołanie!…
Umył się i oprzytomniał nieco, ale upał był tak duszący, że każdy ruch wyczerpywał, każdy wysiłek był męką, przebierał się jednak dość śpiesznie i poszedł napoły pijany od tych żarów nieugaszonych.
Mery siedziała przy pianinie, palce jej błądziły po klawiszach, że niekiedy jakiś ton, podobny do namiętnego westchnienia, zrywał się w upalnej ciszy.
Usiadł przy niej z jakiemś bezsilnem, banalnem słowem.
Matka grała z księdzem w szachy.
Rozmowa się rwała, słowa padały, jak suche liście, lub gasły niedopowiedziane, pobladłe oczy błądziły bez celu.
Przez otwarte okna lała się ulewa rozpalonego, suchego powietrza, uwiędły cień araukarji przesłaniał, jakby pajęczyną, cały pokój.
Pokojówka przygaszała maszynkę na bocznym stoliku.
— Nie pojedzie pani z mamą do groty, błagam! — szepnął.
Nie odezwała się, ogarniając jego twarz badawczem, cichem spojrzeniem i, spotkawszy jego oczy namiętnie rozgorzałe, zadrżała w głębokiem westchnieniu, rumieniec owiał bladą twarz.
— Błagam o to na wszystko! — dodał ciszej i goręcej.
— Pojadę… pojadę… — odpowiedziała, uderzając mocno w klawisze.
Zerwał się zdumiony i już chciał mówić o pewnej burzy na przypływie i niebezpieczeństwie, gdy siwa pani jęła zapraszać do kawy.
Mery zajęła się rozlewaniem, krążąc dokoła stołu.
— Straszny upał! — westchnął ksiądz, wycierając twarz spoconą.
— Tak, dosyć ciepło… — odparł, śledząc jej poruszenia i usiłując spotkać się z jej oczami.
— Dosyć! Ależ w Afryce nie pociłem się do tego stopnia!
— Nie miał też ksiądz jeszcze takiej tuszy… — żartował, czując, iż, przechodząc mimo, dotknęła jego pleców.
— To prawda, chociaż to chorobliwe… od tylu lat się leczę…
Nie dosłyszał, bo tuż przy twarzy wysunęła się z szerokiego rękawa jej biała, obnażona ręka z filiżanką, wypukłe piersi wsparły się przez mgnienie o jego ramię i krótki, dyszący oddech owiał mu twarz, ale, nim podniósł oczy, już odeszła.
— Będziemy mieli ciężką drogę do groty — odezwała się matka.
— Wyjedźmy później nieco, przed samym wieczorem…
— Zostań! — błagał ją oczami.
Mery odwróciła się nagle i, przechodząc ztyłu krzesła, dotknęła końcami palców jego karku, że drgnął, jak oparzony.
— Możemy jechać zaraz po kąpieli, koło piątej! — powiedziała.
— Pojadą panie drogami zacienionemi, tam upał nie przenika i jest dziwnie chłodno… — dodał z naciskiem, przypominając jej oczami chłód dróg, któremi szli przed południem.
Zrozumiała, spoglądając nań wyzywająco.
— Często pan błądzi po tych drogach?
— Bardzo, bo są cudowne do samotnych spacerów i do zwierzeń…
— Przed samym sobą? — zaśmiała się nerwowo.
— Chodzę po nich codziennie z brewjarzem… — odezwał się ksiądz.
— A jest tam niedaleko szosy kapliczka, granitowa nisza, zakryta prawie bluszczami, jakby umyślnie stworzona dla schadzek zakochanych. Spotkałem tam któregoś dnia dwoje całujących się ludzi!…
Mery upuściła filiżankę na ziemię, ręce opadły jej bezradnie, spojrzała na niego z wyrzutem bolesnym i uciekła do drugiego pokoju.
Ale, powróciwszy, miała zmatowaną od łez twarz, wyzywające oczy i dziwnie sponsowiałe, nabrzmiałe usta.
Skończyli kawę i Jan podniósł się do wyjścia.
— Spotkamy się na plaży, nieprawdaż?
— Jak zwykle, o czwartej, będę już na stanowisku…
— Ostatnia kąpiel! — westchnęła cicho.
— Ale, jeśli pani jedzie do groty, na kąpiel nie będzie czasu…
— Nie wiem jeszcze… Powinnam jechać — szepnęła.
Spojrzał na nią prosząco, żałośnie i wyszedł.
Wybiegła za nim, gdy już wchodził na most.
— Zostanę! — zawołała, wyciągając przez drzwi rękę.
Ucałował ją gorąco, musnęła mu palcami po ustach i uciekła.
Schodził nadół do hotelowej kawiarni, pełen radosnego wzruszenia, oczekiwań i niepokojów gorączkowych. W sklepionej sali było nieco chłodniej, na werandzie, przysłoniętej przejrzystą ścianą zieleni, leżał cień; długo patrzył na morze dziwnie omdlałe i nieruchome.
Malarze grali w bilard w drugim końcu sali.
Wybrzeże było zupełnie puste, buchało upałem.
Usiadł w zacienionym kącie werandy i, spoglądając niekiedy na ocean, pogrążał się w senną kontemplację.
— Moja partja! Stawiaj likiery! — zakrzyczał naraz któryś z malarzy.
Jan ocknął się, była już trzecia, powlókł sennemi oczami po rozżarzonych do białości obszarach. Ocean już budzić się zdawał, ruch jakiś drgał w przepalonych pustkach.
— Nic się jej nie stanie, choćby i burza przyszła… przeczekają w grocie do odpływu, a w rezultacie gorętsze pacierze, trochę strachu i może katar… Mery ze mną zostanie. Ostatni dzień i jutro rozjedziemy się na zawsze w dwie strony świata… na zawsze i może już nigdy się nie spotkamy, nigdy!…
Opadł w siebie, jak fala wyrzucona na skały, stoczył się znowu w głąb półsnu, w nierozplątane strzępy marzeń i obrazów niepochwytnych, w odrętwienie upalne.
Nie chciało mu się otworzyć oczu, ktoś nawet mówił do niego, ale nie wiedział, czy to nie sen, myśli snuły się leniwie, strzępami, jak niepochwytne, pajęcze nici, a całego przejmowała dziwna apatja i takie znużenie, że zapomniał o wszystkiem, ale gdy wreszcie powstał, w sali już nie było nikogo.
Dochodziła czwarta.
Pierwszy wiatr, jeszcze słaby i upalny powiał z morza.
Słońce leżało na olbrzymiej, rudawej chmurze.
Przypływ zaczynał się już na dobre.
Ocean poszarpał słoneczną, cichą maskę, leżał teraz jak zielonawe, nieobjęte pole, i kołysał się leniwie; szum cichy, jednostajny płynął z głębin z pod wysokiego i czarniawego horyzontu, niby rozproszone stado owiec, wychylały się białawe grzywy fal, szło ich coraz więcej, bieliły się zewsząd, wstawały wszędzie, podnosiły się na każdem miejscu, zwierały się w rozdrgane ławice, w nieprzeliczone chmury i szły coraz prędzej, prędzej, prędzej.
O wybrzeże biły coraz dłuższe i mocniejsze fale, rzucały się z gruchotem na ostre żwiry, z sykiem szorowały białemi jęzorami po sypkich, rozpalonych piachach, przeskakiwały głazy, rzucając się postrzępionemi, spienionemi wargami na wyschłe łożysko i marły wyczerpane, ale już za niemi spadały drugie, wznosiły się nowe, narastały zielonemi zwałami dalsze i szły nieprzeliczoną i krzykliwą ciżbą.
Wiatr naraz zaświstał, skłębił się w kurzawie i pognał jak rozszalały rozpalonem wybrzeżem.
Słońce zwaliło się za rdzawą chmurę i przygasło, posępny cień padł na ziemię i pokrył ocean mętną, brudnawą płachtą, w której wody zakotłowały gwałtowniej.
Ocean potężniał coraz groźniej, nabrzmiewał, jak ciężka, sinawa chmura, przewalając się z gniewną wrzawą, poradlone wody chwiały się nieskończonemi zagonami, stada olbrzymich fal wychlustywały z głębin, rozpryskując się w spienione bryzgi…
Jan z pewną trwogą przyglądał się oceanowi, wygięty olbrzymi łuk wody wrzał coraz mocniej, kłębił się i miotał; nabrzmiałym, spienionym wałem kołysał się, wyginał i bił z hukiem o wybrzeża!
Zaczynał się niestrudzony i groźny bój z ziemią, złość zdawała się wzbierać w otchłaniach, jakiś mus nieodgadniony wypierał fale i bił niemi w granity z nieubłaganą zawziętością.
Przypływ wznosił się coraz burzliwiej, że wystraszone mewy, z jękliwym krzykiem, uciekały z zalewanych skał.
Wybrzeże zaczynało się ożywiać, szereg kabin, namiotów i foteli, osłoniętych daszkami, wysuwano na rozpalone piaski, a gromady dzieci już wychodziły na codzienny bój z morzem.
Plaża zaroiła się ludźmi.
Upał się zmniejszył, ale parno było do niewytrzymania, nie było czem oddychać, nawet wilgotne tchnienie wód dusiło żarem, wiatr cichy i palący zawiewał z pól.
Jakiś malarz siedział na skałach przed rozłożonemi sztalugami. Anglik wraz z paryżanką fotografowali przypływ.
Jan, dojrzawszy Mery, zeszedł na brzeg i siedli razem na piasku przed ich kabiną, rozmawiając prawie szeptem, bo ryk morza tworzył już ogłuszającą muzykę, fale zwalały się z taką siłą, że ziemia drżała i strzępy pian wytryskiwały śnieżnemi pióropuszami.
— Morze jest dzisiaj bardzo groźne — zauważyła matka.
— Jak zwykle na przypływie…
— Jakoś się dziwnie lękam tej wycieczki, morze takie straszne…
— Zapewniali mnie rybacy, że burzy dzisiaj nie będzie…
Odwrócił szybko oczy, bo Mery patrzyła w niego z niepokojem.
— A podobno najwyższy przypływ nie zalewa ścieżki, wiodącej tam pod skałami — dodał śpiesznie, patrząc już w ich twarze.
— Jednak ostrzegali nas dzisiaj, że nieraz już tam były wypadki…
— Bo czemu pani nie odłoży tej wycieczki? Czemu się narażać choćby nawet na pozór niebezpieczeństwa? — powiedział z obawą, aby się nie cofnęła.
— Mówiłam to samo, ale mama nie chce słuchać…
Spojrzał na nią tak dziwnie, że dziewczyna się zmieszała.
— Muszę, zrobiłam pewne wotum i nie mogę odkładać, bo nie wiem, kiedy będziemy po raz drugi w Bretonji, a zresztą ksiądz będzie strażą…
— Intencja będzie najlepiej strzegła — wykrztusił ksiądz chmurnie.
— Wolałabym, abyśmy nie jechali, głowa mnie boli, trochę się boję i…
— To zostań, rozstroił cię upał!
— Nie, pojadę, ale i mamaby wypoczęła przed podróżą, rano musimy wstać, upał i tyle godzin do Paryża. Niech mama zostanie! — prosiła gorączkowo, nie zważając na jego błagające, smutne spojrzenia.
— Mery ma najzupełniejszą słuszność — przytwierdził ksiądz.
— Rzeczy jeszcze nie spakowane, a Luiza nie da sobie rady.
— Zostań, pomożesz jej, ale ja pojadę, tem bardziej, skoro nie grozi żadne niebezpieczeństwo, nieprawdaż?
Zwróciła się do Jana, ale on tak gwałtownie zakrztusił się dymem, że nie odpowiedział na pytanie.
— Czas już do kąpieli — zauważył spokojnie.
— Niech pan Mery nie pozwala płynąć za daleko, fale są dzisiaj tak wielkie…
— Ostatni raz dzisiaj, musi mi mama pozwolić użyć…
— Będę panią srogo pilnował.
— Zobaczymy, czy się pozwolę tyranizować.
Odszedł do swojej kabiny, słysząc, jak matka prosiła ją, aby nie siedziała długo w wodzie.
Wkrótce wyszli oboje z kabin, Mery, w czerwonym kostjumie, szła śmiało i pierwsza weszła do wody, za nią dopiero rzucił się Jan i poszli już razem, dygocąc lekko z chłodu, naprzeciw fali, co jak koń wspięła się przed nimi i runęła im na głowy, że padli oboje wśród śmiechu. Ujął ją silnie za rękę i, przechyleni nieco, dziwnie radośni, rozśmiani, szczęśliwi, szli w głąb naprzeciw olbrzymiej góry, która, niby stop wrzącego szkła, toczyła się na nich z krzykiem.
Niezliczone skręty żył świetlistych grały w wodzie, dno mieniło się popręgowane złotem, białe, gładkie kamienie uginały się pod stopami, chłodzące fale obejmowały ich rozkoszną pieszczotą, smagały twarze, chwytały rozwiewnemi grzywami, otaczając kręgiem ruchomym, rozdrganym, płynnym i rozkrzyczanym szumami.
Szli nieustraszenie, zapatrzeni w rozkołysane, piętrzące się wody, rzucając niekiedy słowa bez związku i wymowne spojrzenia, pełni radosnej mocy, rozkołysani, jak ocean, i, jak ocean, pełni upojenia i bezwiednych, dzikich miotów siły, odwracając się czasami do brzegów; matka powiewała chustką, ludzie zaledwie czernieli, głosy już nie dochodziły, padając martwo, w spienionym huku, jak kamienie. Wzburzone wody obejmowały ich tysiącami ramion, nieprzeliczonością groźnych, zwełnionych grzbietów, przewalających się z krzykiem nad nimi…
Ocean wstawał, podnosił się, spiętrzał i parł się wciąż ku brzegom, szedł niestrudzenie, szedł niepowstrzymanie, spienioną hordą fal, a z pod widnokręgu podnosiły się nowe zwały, szły nieprzejrzane, gwarliwe ciżby, tłoczyły się stada potężne i z szumem, krzykiem i z mocą niepojętą rzucały się na granitowe brzegi.
Wszystko było już tylko ruchem, drganiem, prężeniem sił, wzbieraniem strasznych potęg otchłani, gniewną wrzawą chaosu. Nieobjęta, cicha topiel nieba wisiała nad nimi, słońce, jak blada hostja, zdawało się spadać z przerażających głębin, czuć było, iż leci w niezgłębionem milczeniu, że spada po prostej linji, w jakimś rozpalonym, strasznym bezładzie.
Brakło im naraz ziemi pod stopami, porwał ją wpół i wyrzucił na nadbiegającą falę, sam wychlustując obok, że płynęli przy sobie, ramię w ramię, głowa w głowę, jak foki wśród wzburzonych odmętów, nadstawiając z rozkoszą rozpalone twarze na bolesno-pieściwe smaganie wód, przewalając się z lubieżnym dreszczem na rozkołysanych, aksamitnych trapezach fal, które co mgnienie wynosiły ich na grzbiety spienione i zwalały w nagie rozwarte otchłanie, rzucali się tam z okrzykiem uniesień i wśród dzikiej wrzawy oceanu, wśród wirów, tryskających pióropuszami pian, wśród spiętrzonych i rozwalających się w bryzgi wód i wśród krzyków mew, kołujących tuż nad nimi, przyciskali się do siebie, namiętnie chwytając wpół, że padali ciężko, aż w samą głąb oceanu; to uciekali od siebie w rozkrzyczane odmęty, aby się znów znaleźć, znów chwytać, znów opasywać rozgorzałemi ciałami i wrzeć rozszalałym warem radości.
Ledwie już dyszeli z upojenia, przeniknięci szaloną mocą istnienia, pijani ruchem, oślepli od słonych bryzgów, rozkołysani, jak ocean, i tak pełni mocy i pożądań, że co chwila rzucali się głowami naprzód, pod każdą wstającą falę, aby prawie na dnie, w zielonawych ciemniach chwytać się oślizgłemi, głodnemi rękami, zwierać się w strasznych uściskach i z niemym krzykiem szaleństwa wychlustywać na powierzchnię.
— Zostań! Nie jedź! — szeptał niekiedy resztkami świadomości.
— Kocham cię, goń! — wołała, uciekając na jakąś skałę, jeszcze wystającą nad wodą i rzucając się z niej nurkiem, że skoczył za nią, pochwycił namiętnie i wyniósł z toni, jak trzepiącą się rybę.
— Szaleję! — dyszał płomiennie nad jej twarzą, ale dziewczyna wyrwała mu się z ramion, chlusnęła wodą w twarz i uciekła ku brzegowi, gdzie matka czekała na nią z prześcieradłem.
— Zobaczysz! — odkrzyknęła mu wreszcie, wychodząc na płytsze dno i przewracając się co chwila ze śmiechem, bo fale rozdrganemi górami zwalały się na nią.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Spotkał się z niemi dopiero przed zamkiem, matka wraz z księdzem sadowiła się do powozu, Mery stała obok.
Poszli oboje przy powozie wolno jadącym.
— A jednak poczyna się coś złego — mruknął ksiądz, wskazując na posiniałe niebo i słońce, otoczone czerwoną obręczą.
— Jeszcze jest czas zawrócić!
— Za godzinę skończy się przypływ, będziemy już wracali z groty. Na obiad wrócimy z pewnością! — dodała, wychylając się do nich.
Rozstali się z powozem na skraju lasu.
Patrzyli długo za nimi, nie śmiejąc spojrzeć sobie w oczy.
— Dziękuję! — szepnął dziękczynnie, ściskając jej dłoń rozpaloną.
— Boję się czegoś… za długo byłam w kąpieli… — uśmiechnęła się boleśnie, wyprzedzając go nieco, jakby bezwiednie chcąc uciec.
— Mery! — Przysunął się bliżej, zaglądając jej w oczy.
Położyła palec na ustach tak tajemniczo, że się obejrzał, nikogo jednak nie dojrzał, tylko las kołysał się ciężko, przez wybrzeżne skały i araukarje, ocean czerniał, niby chmura spiętrzona i rozchwiana, wicher zamiatał coraz potężniej, dzika wrzawa fal huczała pod skałami.
Nie mogli mówić, radość, przesycona lękiem, oczekiwaniem, drżała w nich tak potężnie, że szli coraz wolniej, przysuwając się do siebie, i już ręce się chwytały bezwiednie i parły się ramiona, gdy ona odsuwała się szybko, odwracając zmieszaną twarz i rozgorzałe oczy, wzdychała przeciągle, trwożnie znowu wysuwając się naprzód.
Ale nie uciekła, nie zdołała, nie miała sił, szła prawie nieprzytomna i tak wyczerpana, jak te drzewa rozprażone upałem, i tak bezwolna, ociężała w sobie, jak te kwiaty hortensji, po których wlokła rozpaloną dłonią, tajemniczym zgiełkiem przepełniona i wirami boleśnie prężących się sił, jak ocean. Jakiś niemy a potężny krzyk wzbierał w jej sercu i wrzał w każdym nerwie, krzyk życia, krzyk sił rozpętanych, jak te fale, przewalające się z hukiem na wybrzeżach, iż zapomniała o wszystkiem, zasłuchana w siebie, przerażona i porywana jednocześnie, ale szelest kroków i jego oczy palące budziły ją.
Doszli do zamku, nie wymówiwszy ani jednego słowa, dopiero na podjeździe przystanęła nagle z jakąś prośbą w pobladłych i łzawych oczach, usta jej drżały, a w twarzy rył się niepokój, ale gdy spotkała się z jego oczami, odwróciła się śpiesznie i poszła do mieszkania.
W wieży nie było nikogo.
— Luiza! Luiza! — wołała przestraszona, ale Luiza nie przyszła, mieszkanie było puste, okna pootwierane, wiatr miotał firankami, chodziła bezradnie z pokoju do pokoju, jakby szukając służącej, a czując, że on chodzi za nią jak cień, a jego rozgorzałe, czyhające oczy obmotują ją w nierozerwalne węzły.
Stanęła przy oknie, biegając oczami po wzburzonym oceanie; z pod widnokręgu wypływały rybackie barki, szły jak ptaki ogromne długim kluczem, z rozpostartemi skrzydłami, podrywając się na falach i ginąc co mgnienie w otchłaniach.
— Chyba burzy nie będzie, jakoś spokojniej…
— Tak, nie będzie… — wyszeptał, stojąc tuż przy niej i obejmując ją namiętnie.
Zadrgała mu w ramionach, jak ptak, i pobladła straszliwie.
— Mery!
— Jan!
Oto jak błyskawice skrzyżowały się krzyki, a jak nieme, rażone pioruny spadły na siebie głodne, czyhające usta…
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pociemniało nagle na świecie, ocean przycichł na chwilę, tylko gdzieś w dali, w pożółkłem, mętnem niebie zaczęły huczeć gromy i wiły się skręty oślepiających błyskawic…
WIECZÓR.
Siedzieli na schodach, wiodących z wybrzeża do jego mieszkania, przytuleni do siebie i zgubieni w mrokach, morze huczało im u nóg, fale, skłębione w straszne rojowisko potworów, tysiącami rozchwianych, syczących kłów rzucały się ku nim, plwając pianą i żwirem.
Ozwała się pierwsza, ale głos jej brzmiał tak przejmująco żałośnie, jak krzyk mew, pobłąkanych w ciemnościach.
— Później i ty wyjedziesz i już nie wrócisz…
— Powrócę, odwiedzę swoich, zobaczę kraj i powrócę.
— Zabierasz obrazy?
— Tak, bo urządzam w kraju zbiorową wystawę.
— Czy to daleko?
— Trzy dni drogi.
— Wiem, to gdzieś na północ, tam, skąd noc przychodzi i ten zimowy, okropny śnieg…
— Tak, tak! tam jest ten cudny, biały, puszysty śnieg, tam, gdzie nieobjęte niebo, wsparte na przemarzłych drzewach, wisi, jak tafla
lapislazuli, roziskrzona srebrnemi gwoździami, gdzie lasy nieprzebyte, zastygłe w lodowatym ukropie mrozów, śnią o wiośnie dalekiej, gdzie spieczona mrozem ziemia dzwoni, jak śpiż, gdzie świat przemieniony w biały cud, trwający długie miesiące, tam… tam!…
— Tęsknisz?
— Nie, przypomnienia zaroiły się we mnie…
— Teraz już wiem, że się nigdy nie spotkamy, nigdy…
Nie potrafił zaprzeczać, nie mógł się zdobyć na słowa kłamstwa ni przeczeń.
— Nigdy, nigdy, nigdy! — powtarzała umierającym głosem, jakby tym falom szumiącym mówiła i głębiom, co się otwierały u stóp, że tylko jeden ruch i pochłoną na zawsze.
Umilkli na długo.
Zmierzch opadał popielną i ciężką mgłą, smętna szarość, rozjęczona wichrami, rozdrgana dziką wrzawą, pełna miotań odmętów rozszalałych, oślepiała świat.
Niebo i morze wisiały nad sobą, jak dwie posępne chmury, nabrzmiałe piorunami, tylko na zachodzie nad spiętrzonemi zwałami wód rozhukanych, żarzyły się jeszcze ostatnie czerwone smugi, jak wydarte, krwawe oczy na trupio-sinej twarzy, jak oczy, konające wśród wycia nocy miażdżącej.
Ocean z rykiem walił w jęczące granity, a wtórował mu rozwścieklony, przeciągły skowyt wichrów.
Pioruny biły bezustannie, a niekiedy, wśród poślepłych sinych ciemnic, przebijały się ogniste skręty niemych błyskawic, jawiąc na mgnienie szamocące się z orkanem drzewa, skały, podobne do fal zastygłych w przerażeniu, i ocean, zwalający się z ponurym hukiem na wybrzeża, straszliwe widma rzeczy, struchlałych w grozie i przepadających w ciemnościach.
Rzuciła się naraz wtył, jakby się na nią miały zwalić te chaosy majaków i lśnień.
— Boisz się?
Poczuł, że zaczęła dygotać.
— Zdało mi się, że te błyskawice chcą mi wydrzeć oczy.
— To burza się rozgląda, gdzie uderzyć potężniej.
— Te straszne ognie przenikają mnie pożarem, czuję w sercu piekące rojowisko.
— Dziwnie blada w ich lśnieniu i strasznie piękna głowa Gorgony!
— Malarz! Radość huczy we mnie i krzyk dziwnego, nienazwanego szczęścia…
— O moja jedyna!
— Mam w sobie wezbraną pieśń tych żywiołów oszalałych.
— To śpiewajmy ją pocałunkami, utońmy w szaleństwie…
Zwarli się na długą chwilę.
— Czemu tak patrzysz niespokojnie? — spytała później.
— Denerwuje mnie to rozpętanie oceanu i przeraża, boję się… — szepnął.
— A ja uwielbiam burzę, porywa mnie ta straszna potęga, poszłabym z radością w te rozpadające się góry, w krzyk fal, w te tajemnicze otchłanie, chciałabym być na chwilę tą niepojętą i cudowną potęgą.
— Być burzą i oceanem!
— Być wszystkiem, co jest.
— Dusza jest wszechświatem całym!
— Nie, nie, jest tylko może zwierciadłem wszechświata, a ja chciałabym być błyskawicą i piorunem, wichrem i tem drzewem, z nim walczącem, być falą wiecznie rozbijaną o poszarpane brzegi, a wiecznie wstającą i niezmożoną, być tym ruchem burzy i oceanu, nieśmiertelnym w trwaniu, być nocą i zarazem krwawemi skrętami błyskawic, drzeć sobą ciemności, pląsać wskroś pustek nieskończonych, przebiegać dale nie dopomyślenia i czuć ten lot wieczny, siłę, radość potęgi nieśmiertelnej i lecieć, wić się, być zawsze, zawsze, zawsze…
Pochwycił ją wpół, bo się zerwała, jak ptak do lotu, w burzę.
Opadła ciężko i, nadstawiając dłonie na zimne bryzgi fal, zaczęła mówić żałośnie:
— Ale nie pójdę tam, nie mam sił, człowiek jest kamieniem zaledwie na dnie oceanu, kamieniem, marzącym niekiedy o locie ptaków…
— Jest jak źdźbło, krzewiące się trwożnie pod grobowym kamieniem…
— Przemóc śmierć, potargać więzy i ulecieć w nieskończoność!…
— Mery! Mery! — szeptał trwożnie, przytulając ją do siebie.
— Jestem tak nędzna, że nie potrafiłabym się nawet zapamiętać, aby iść w śmierć bez trwogi! Ach, jaki jest człowiek obcy wszystkiemu, jaki daleki, jak odgrodzony od przyrody, że ani na chwilę nie umie zapomnieć o sobie.
— Bośmy zdziczeli, błąkając się w pustyniach miast!
— Zimno mi! — wstrząsnęła się gwałtownie.
— Wróćmy do domu…
— Nie, tam się czegoś boję…
— To do mnie… chodź… parę kroków, zaniosę cię…
— Później jeszcze… później… — prosiła, ogarniając go naraz ramionami, upalnemi ustami szukając ust jego, że zwarli się, jak fale ogniste, przepadając w rozgorzałej nagle otchłani!…
Noc się już stała nieprzenikniona, błyskawice tylko niekiedy wiły się ognistemi kołtunami, pioruny huczały coraz rzadziej i dalej, ale ocean potężniał jeszcze i burza zaczynała szaleć, ryki wód i huragany, zwite w ogłuszającą, straszną wrzawę, miotały się oślepłe i pijane; olbrzymie bałwany, jak stada rozegrzanych ogierów, z dzikim kwikiem, spienione, oszalałe, rzucały się na siebie, przewalając z krańca w kraniec, rżąc i goniąc się z tętentem…
Fale z krzykiem wdzierały się już na schody, że bryzgi pian, jak białe motyle, fruwały nad niemi, ale w nich rozlewała się cisza omdlewająca; oplątani sobą, przywarci, jak polipy, kołysali się ruchem burzy i odmętów, niekiedy szept jakiś huczał w nich, jak piorun; niekiedy chciwe, głodne dotknięcie ust przenikało odrętwieniem, że padali na jakieś dno, bezprzytomni zgoła, niekiedy zaś zapominali o sobie, wodząc oślepłemi oczyma po ciemnicach, jakby szukając tam samych siebie.
— Co to? — odezwała się gwałtownie do niego.
— Statek spóźniony!
W świetle błyskawic, na spiętrzonych i przewalających się górach wód zamigotało czerwone światło, niby oko krwawe rozpaczą, i czarny kadłub statku, niekiedy żagiel biały błysnął i zatrzepotał się, jak złamane skrzydło, statek walczył z burzą, wznosił się i spadał w otchłanie, aż zniknął wśród rozwichrzonych fal.
— To nic! — jęknęła.
— Nic, nic, steruje ku zatoce, skrył się za skałami — spojrzał naraz ku Czerwonym Skałom i zadrżał.
— Przepadł, jak widmo! — szepnęła.
Próżno go szukali strwożonemi oczyma wśród burzy, nasłuchując z niepokojem jakichś rozpacznych wołań; przepadł w nocy, a z huku oceanu wydobywał się ponury, jednostajny jęk i brzmiał głucho, brzmiał wciąż, jakby jęk ziemi, rozszarpywanej przez morze.
— Deszcz uspokaja się już — szepnął, powstając.
— Uspokaja się.
— Zaczął się odpływ, morze się ucisza.
— Tak… prawda… zdaje mi się, że wicher mniejszy…
— Z pewnością, chodźmy! — prosił.
Ale nim odrzekła, porwał ją na ręce i poniósł wolno po stromych schodkach; nie broniła się i, dygocąc, jak ptak pochwycony w jastrzębie szpony…
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wicher zatrzasnął za nimi drzwi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ogarnął ich szał…
…jak ogarnia wszystko, kiedy się ma stać jakaś rzecz niepojęta…
I uczyniła się w nich noc, poczynająca w tajemniczych trzewiach, noc, zwita z rojowiska oślepiających błyskawic i huku piorunów, pełna upalnych miotań żywiołów rozpętanych i huraganowych odmętów, szał światów druzgotanych, wyłaniający z chaosu tajemnice, noc radości zamierania w upojeniu.
Padali w siebie z krzykiem oceanów.
Jak gwiazdy, ciążące ku sobie tęsknotą od prawieków, stapiają się gdzieś w nieskończonościach i przepadają w sobie.
I stawały się w nich nagłe cichości głębin stężałych w mrokach; chwiejne, nieprzytomne drgania wód oślepłych od przerażających błyskawic; majaczenia rzeczy zgoła nieodgadnionych; rozprażone jęki ziemi, przepalanej potokami wrzących metalów; sny kwietnych aromatów w omdlałe, letnie noce; prężenia lasów w słonecznej pożodze; omdlałe ruchy fal na rozpalonych wybrzeżach, niepochwytne majaczenia o samych sobie, i dreszcze gwiazd konających, dreszcze bezwładnego spadania w bezmiary w upojeniu śmierci słodkiej i cichej.
Czy to dnie przechodziły, z wyciem i zgiełkiem szturmując do okien?
Czy to lata targały zgrzytającemi kłami za mury i ze skowytem żałosnym marły gdzieś, nigdy nie widziane?
Czy to wieki snuły się przez nich sennym, nie zapamiętanym korowodem umarłego czasu?…
Tyle wiedzieli o tem, co fale wiedzą, gdzie i kiedy jakie obmywały brzegi i zatapiały okręty, co pamięta błyskawica źrenice, przez się olśnione, co wie dusza o własnych awatarach, dążąca wiecznie do Niego…
Śnili sen gorączkowy o sobie…
Płynęli ku sobie z głębin przeznaczenia, na falach tęsknoty od tysięcy, tysięcy lat i spostrzegali się zdumieni w otęczy miłości, w jaśni pragnień nieugaszonych, w tej kropli czasu, zawierającej wszystką tęskność wieków wszystkich…
Odnajdywali się na mgnienie w pożarach dusz własnych.
To gubili się, jak ptaki, zbłąkane wśród burzy i nocy.
Tak im przepływały długie chwile uniesień niewypowiedzianych.
To trwali obok siebie bez myśli i bez czucia, zatopieni w sen jaw niezrozumiałych, spojeni ciałami, a roztęsknieni za sobą, jak fale, odpływające z brzegów, muszą tęsknić do głębin, jak dusze, które na mgnienie zajrzały w siebie, stały się jednem i znowu padły w orbity własnych lotów, znowu stały się sobą, lecz już dalekie i żałośnie porwane w wichurę tęsknic nieukojonych…
To dysząc, przyciskali usta do ust, ciało do ciała i zatapiali otchłanie źrenic w źrenicach, przenikając się ciepłem własnem, krwią, tchnieniem, że jednako biły im serca, jednaki rytm życia czuli, jednaką mocą pożądań szli w siebie, stapiając na chwilę w jedno i budząc się z przerażeniem w samotności, poza sobą, niepojęci dla się zgoła.
— Mery! — Chciał się upewnić, że to ona.
— Jan! — szeptała, zdumiona samym dźwiękiem głosu.
Patrzyli na siebie z dziwną, niepokojącą ciekawością, spostrzegali się znowu, wyłaniając duszę z mgieł oczarowań na ostre światło zwykłego dnia, budziła się w nich świadomość, wypływali z niepamiętnych głębin, jak kawały drzewa, zatopione przed wiekami na dnie oceanu i wydarte przez burze…
Słodkie wzruszenie, pełne tkliwości, nieśmiałe i drżące, i wonne, jak młode pędy brzóz, zatrzepotało się w jej sercu, że ujęła w dłonie jego głowę i całowała mu oczy z niewypowiedzianem rozrzewnieniem, szepcząc cichutko:
— Mój! Mój! Na zawsze! Na zawsze!
— Na zawsze, tak… jedyna! — odpowiadał ociężale, poddając się biernie pieszczotom, wpatrzony przez jej oczy gdzieś, jakby w burzę, targającą murami, zasłuchany w ryki oceanu, czy też w odgłosy własnej, przycichłej już, burzy, stępiały już na wszelką rozkosz w bezwładzie wyczerpania i apatji.
W pokoju była noc, tylko niekiedy przez okna błyskawice tryskały błękitnawemi źrenicami, że w ich ogniach spostrzegali swoje zbladłe twarze i czarniejące a omdlałe oczy.
Nie mogli mówić, wszystkie słowa zdały się im głupie i nic nie wyrażające, a nawet pocałunki i uściski były, jak zaschnięte i bez woni kwiaty, spadające martwo na ich ciała.
Zaczęli już słyszeć, co się działo dokoła, i czuć drgania murów, i prząść myśli własne, i stwarzać samych siebie i być czemś tak obcem, odległem i tak niezrozumiałem dla siebie, jak zwykle — ale dusze leżały jeszcze w omdleniu, rozśpiewane konającemi hymnami wspomnień, jeszcze ślepe od żarów stygnących, pełne gwiazd gasnących i uniesień przebrzmiałych, całe w pamięci nadludzkich rozkoszy, rozpraszających się, jak mgły, całe jeszcze w dreszczu świętej ekstazy, w zdumieniu jakiegoś niepojętego cudu, który się w nich stał, radości niewypowiedzianej i całe już w cichym nieświadomym żalu i tęsknocie za tem, co już przechodziło…
Naraz rozległ się poszarpany, krótki głos dzwonu, płynący z huraganem ponuremi dźwiękami, a równocześnie do drzwi z korytarza ktoś się zaczął dobijać.
Oprzytomnieli zupełnie, nie wiedząc, co począć.
— Kto tam? — trwoga chwyciła go za gardło.
— Nie wie pan, gdzie poszła panna Mery? Szukamy jej od godziny w całym domu — wołała Bretonka.
— Co to za dzwon? Nie wiem, gdzie jest panna Mery!
— Dzwonią na trwogę w miasteczku! Jakiś statek rozbija się o brzegi, burza!…
— Burza! — powtórzyła z przerażeniem.
Ledwie ją przyciszył, ale i w niego to słowo uderzyło piorunem i rozdygotało mu serce strachem lodowatym.
Dzwon huczał coraz posępniej i trwożniej.
Wybiegli na wybrzeże.
Ocean już szalał, utopiony w nieprzeniknionej nocy, targał się w rozwściekleniu, ryczał tysiącami głosów i przewalał się w ciemnościach, jak spętane i rozjuszone bydlę…
Niekiedy trzaskały pioruny, niekiedy przelatywały trwożne błyskawice, a w tem bolesnem lśnieniu wody zdały się sięgać nieba, rozchwiane góry spadały potrzaskanemi kadłubami, tysiące widzów zawodziło przerażający tan, tysiące wodnych wulkanów rzygało spienionemi falami, nieprzeliczone ciżby, nieprzejrzane stada potworów kłębiły się z szumem, chlustały z wyciem, gryzły się z przerażającym kwikiem, pożerały się z wściekłością, jak oszalałe hordy wielorybów.
Ziemia drżała od bicia fal, huragan wył na wybrzeżach, przerażenie dygotało we wszystkiem, i rozpacz zielonawemi oczami błyskawic darła się między skałami, jakieś głosy strachu, głosy obłędne, pijane przerażeniem szarpały się z huraganem.
— Matka! — krzyknęła naraz strasznym głosem.
Ale matka nie wróciła jeszcze.
Zamykano hotel od morza, tarasowano drzwi i żelazne okiennice, ludzie biegali gorączkowo, krzyki przyciszone, trwożne, nasiąkłe łzami, brzmiały wśród łomotów oceanu i jęków ziemi.
Dzwon wciąż huczał jękiem rozpaczy.
Stali na deszczu, trzymając się jakichś kamieni, zapatrzeni osłupiałemi z trwogi oczami w rozszalałą burzę, nieprzytomni zgoła.
Płacze kwiliły w ciemnościach, jakieś Bretonki klęczały na wybrzeżu, odmawiając głośno, rozpłakanemi głosami, modlitwy za konających, bo jakiś potężny kadłub statku ukazywał się coraz bliżej skał, w świetle błyskawic widać było, jak się zmagał z burzą ostatkami sił, okręcał się wkółko, padał na boki, to jakby koń, żgnięty ostrogą, stawał dęba i skakał z fali na falę, aż runął w nagle rozwartą otchłań, zionącą śmiercią.
Krzyk się wyrwał ze wszystkich piersi, ale statek jeszcze wypłynął, jakieś ludzkie zarysy powiewały białemi płachtami, a czasem z wichurą, wśród piekielnych szumów, napływały straszne, błagające głosy tonących.
Dzwon bił bezustannie, dalekie latarnie strażnicze rozbłyskiwały smugami światła, zobaczono w ich świetle, że potężne barki wypływały z zatoki na pomoc, zielone latarnie błyskały na masztach pochylonych, widziano, jak się parły nieustępliwie wskroś spiętrzonych zwałów i wskroś otchłani rozwytych.
Dwie potęgi zwarły się w bój na śmierć i życie.
Mery oprzytomniała naraz, rzucając się w las, chciała biec naprzeciwko matki, jakby na ratunek; pogonił za nią, ale niepodobna było iść drogą, rozsrożone drzewa kołysały się tak strasznie, zdawały się rozczapierzonemi gałęziami chwytać noc, drzeć burzę, smagać huragan z ponurem wyciem, że dusze padły im w trwogę i zawrócili chyłkiem.
Powrócili do wieży.
Mury się trzęsły, szczękały okna, światła drgały konwulsyjnie, nie mogli mówić, nie mieli sił, serca pękały im z bólu, a jak ogień przepalało ciche jeszcze poczucie winy, szarpiąca zgryzota grzechu, straszny jad wspólnej zbrodni.
Nie poszli na obiad.
Siedzieli, nie śmiąc się rozstać, nie mogąc się obyć bez siebie, a nie mając dla się ani jednego słowa, ni spojrzenia przyjaznego.
Miłość jakby skonała w poczuciu własnej winy, napróżno rzucali się sobie w ramiona z nagłą, rozpaczliwą czułością, napróżno chcieli zginąć w uniesieniu, napróżno wskrzeszali rzeczy umarłe; ramiona opadały bezwładnie, zimne usta ześlizgiwały się bez pocałunków, z pobladłych warg wydobywał się jęk głuchy, serca biły tylko trwogą, a oczy spostrzegały w sobie przerażenie jednakie, i noc, i jednakie przerażające jawy, od których uciekali oboje.
Rozchodzili się prawie z nienawiścią, obcy sobie i nieznani, i znowu się szukali bezwiednie, jakby żebrząc u siebie ratunku.
Mery, nie wiedząc o tem, płakała łzami żalów i zgryzot.
Nie uspokajał jej, nie potrafił, sam również pożerany poczuciem winy i obawami.
Chodzili jak błędni z pokoju do pokoju, nasłuchując co chwila, czekając z jakąś utajoną jeszcze nadzieją, wybiegali na most, bo zdało się im słyszeć znajome kroki…
Nikt nie szedł, huragan tratował świat przerażony.
Długie chwile stali z czołami na szybach, wpatrzeni w punkt, gdzie były Czerwone Skały, ale tam ocean przelewał się w piekielnych konwulsjach, ryczały wody rozbijane i huczały gromy!
Biegli znowu na drugą stronę, aby spojrzeć na drogę w las rozwichrzony, w las, zmagający się z huraganem.
Ale nic i tam nie było, prócz miotów i wycia burzy.
To stawali na środku pokoju, z uchem wytężonem, z duszą skupioną, wsłuchani w te okropne szamotania wichrów i oceanu, i każdy nerw napinał się męką, każdy ruch był bólem, każdy huk przebijał im serca, i ranił śmiertelnie, i zabijał.
Matka nie powracała.
Zapomnieli o sobie, zapomnieli o wszystkiem w tej rozkrzyżowującej męce oczekiwania, w tym bólu niewypowiedzianym zawiśnięcia na wciąż rozmiażdżonej nadziei.
Już nie mieli sił na ruch wszelki, padli pod okna i, wtopieni całą duszą w ocean szalejący, siedzieli martwi, głusi… trupy…
Chwilami ocean wzdymał się tak wysoko, że fale, pękając, buchały, jak wulkany, słupami wody, aż pod same okna, iż oboje z jednakim krzykiem trwogi cofali się wtył, bo się im zdawało, że ze spienionych, roztrzaskanych odmętów wychyla się siwa, trupia głowa matki, że jakieś sztywne ręce wyciągają się do nich z otchłani, że jakiś głos konający woła…
— To moja wina, moja wina! — zaczęła naraz krzyczeć oszalałym głosem.
— Ale ja ją zabiłem, to moja zbrodnia! — szeptał cicho, zsuwając się nieprzytomnie do jej nóg.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Sorrento 28/V 04.
Słoneczny dzień już się śnił domom, śpiącym w zimnych mgłach, śnił się drzewom skulonym i drżącym, śnił się morzu, bełkocącemu sennie u brzegów, i śnił się tęsknie wszystkiemu, co w odrętwiałej, zimnej cichości nocy marcowej cierpi i czeka i pragnie.
Naraz, jak zwiastun świtu, gdzieś z bardzo daleka, zasyczała syrena okrętowa; chrapliwy, pierzasty głos z trudem przedzierał się wskroś mgieł lodowatych i jakby się skarżył żałośnie, łkająco i długo w pustych ulicach na śpiących jeszcze pilotów.
Aż miasto usłyszało, wciśnięte pomiędzy ocean i góry, ulice, zasypane kołtunami mgieł, zaczęły się budzić, zatopniałe szyby pięter patrzyły jeszcze nieprzytomnie, ale już na dole w szarych tumanach wykwitały światła, zaklekotały saboty na oślizgłych chodnikach, otwierały się drzwi, jakaś klapa sklepu opadła ze szczękiem łańcuchów, mur obciążony kurzami, wyłaniał się z mgieł, a od portu rozległy się śpiewne wołania rybaczek, idących z koszami na głowach.
I niebo już bladło, jak twarz po śnie niespokojnym, mgły osuwały się z domów, niby ciężkie, przemiękłe, szare płaszcze, że już gdzie niegdzie szyby spoglądały różanym blaskiem dnia; zamigotały żółte i zielone dachówki, pokrywając ściany nieprzemakalną łuską, i stare, odwieczne domy, wiszące wysuniętemi nad ulicą piętrami, wynurzały swoje boleśnie ociężałe cielska.
Od strzelistych szczytów i wież katedry, majaczącej nad miastem w sinych tumanach, zaśpiewała sygnaturka; niby głos dnia się rozdzwaniał. Wtedy wąską i stromą uliczką, spadającą od katedry, zaczęła schodzić jakaś wysmukła, czarna postać i jakby jeden z dźwięków płynęła przez mgły. A gdy minęła domek, przyczepiony w połowie wzgórza, wyszła za nią druga, w czerni również i w kapturze na głowie.
Drabina stromych stopni zdała się nieskończoną, miasto leżało pod stopami, z morza mgieł wzburzonych wynosiły się wieże i dachy spadziste, jak ostre skały, a z nieprzejrzanych sinych dali szły głuche, posępne gwary oceanu.
A kiedy szły obok domu, co spięty czarnemi belkami, błyszczący czerwonym fajansem szczytów, tulił się do stóp góry, trzecia postać ukazała się za niemi.
I wszystkie trzy, jakby o sobie nie wiedząc, poszły ku morzu.
Przystań jeszcze spała, okutana we mgły, niby w siecie, ociekające wodą, fale z dzikim bełkotem gryzły kamienne ściany i spienionemi łbami waliły się o brzegi, stado czarnych i długich statków, podobnych płazom na łańcuchach, miotało się niekiedy wściekle i jakby gryzło między sobą, tłukąc się zajadle bokami.
Gdy dochodziły głównego basenu, mały holownik z przeszywającym świstem zamajaczył na chwilę i przepadł w mgłach.
Z morza zaryczały znowu syreny.
A one szły wciąż jedna za drugą ku tamie, wysuniętej daleko w morze.
Przemykały się, jak cienie lękliwe, wskroś nieodgadnionych zarysów rzeczy, wskroś majaków jakichś domów, jakichś pociągów, jakichś wind, szarzejących rzędem, niby żurawie, uśpione na omglonej łące, i ginęły jedna za drugą na tamie w zielonych mgłach, ociekających deszczem.
Z niewidzialnej latarni rozkrążały się ustawicznie śmigi bladych połysków i błyskawicami migotały w skłębionych tumanach.
Nie było nic prócz nieprzeniknionej topieli mgieł, ocean leżał prawie niemy; szare, nieprzejrzane pustynie drgały zdławionemi szumami, z ciężkiej szarości drążyły się ciche jęki fal konających u zagubionych wybrzeży; posępny ruch ociężałych szamotań, wszystkie huragany leżały teraz w sennym bezwładzie przerażającej ciszy, wzdychając tylko niekiedy nieprzytomnym bełkotem.
Każdy głos człowieczy marł bez echa, spojrzenia wracały oszalałe, jak ptaki oślepłe, myśl wiła się w trwodze śmiertelnej przed otchłanią.
Ale one stały cicho, jak co dnia, i, wsparte o balustradę, patrzyły tęsknemi, wołającemi oczami w nieodgadnioną przestrzeń.
Smagał je deszcz, oblewały złe fale, słone bryzgi wyżerały twarze i przenikały boleśnie jęki mew, odprawiających swój pacierz poranny.
Nie wiedziały o tem, czekając, jak co dnia, na statek, zawijający do portu.
Ryk syren już zahuczał gdzieś bliżej, że prawie zwisły z balustrad i przechylone czatowały gorejącemi oczyma na potwora.
Białe cielsko statku wynurzyło się zwolna w kanale: płynął, nie przestając huczeć niskim, wstrząsającym basem.
Zamarłe prawie z oczekiwań, gorejącemi oczami przepatrywały pokłady statku, ale wśród mgieł i dymów ludzie mrowili się, jak cienie niepochwytne, więc biegały śpiesznie naprzód i niby psy przywarowały na przystani.
Statek zwolna i ostrożnie się podciągał; setki ludzi czerniały na pomostach, a setki na brzegu parły się gorączkowo do barjer; wychlusnęły spienione gwary, ktoś chustką powiewał na dziobie okrętu, ktoś ręce wyciągał przez burty, ktoś krzyknął jakieś imię, i krzyk przejęty radością mu odpowiedział, radość zawrzała jak burza.
Olbrzym wreszcie przystanął, związały go z ziemią liny i pomosty, i jakby z niezgłębionej gardzieli zaczęli wychodzić ludzie.
A one blade, przyczajone w sobie i jakby przywarte do miejsca, głuche na wrzawę, nieczułe i martwe na wszystko, nie przepuszczały ani jednej postaci, wysiadającej ze statku. Chwytały każdą stęsknionemi oczami, i każda przepadała w zapomnieniu, i każda budziła sroższy ból zawodu, a przewijały się nieskończonym szeregiem, były dobre i złe, piękne i smutne, starcze i dziecinne, były i białe, i żółte, i czarne, i zgoła niepodobne do wiary; twarze wszystkich stron świata, wszystkich ras i klimatów, tylko nie było tych, na które czekały…
Już statek opustoszał, skrzypiały tylko windy, zawzięcie pracujące, odchodziły zapełnione pociągi, wybrzeża rozlegały się głosami, a one jeszcze długo nie mogły uwierzyć, że i dzisiaj nie było tych, na których czekały.
A potem, kiedy ulewny deszcz zatopił mgły, kiedy zielonawy dzień marcowy wyłonił poczerniałe miasto, kiedy ocean przebudzony jął trzepać płetwami przypływu, kiedy blada źrenica słońca błysnęła z za powiek posępnych, że już kształt każdy i rzecz każda stała się tylko smutną rzeczywistością i bólem, szły za miasto, na wzgórza nagie i puste, siadały na urwisku i, zawieszone nad przepaściami, wtapiały się w nieskończoność, nasłuchując gędźb oceanu, przejmującego wołania przestrzeni, a za każdym statkiem, wiszącym na widnokręgu, rwały się ich dusze oczekujące, za każdym żaglem niosły się ich oczy roztęsknione, za każdą chmurą leciały myśli wołające…
A potem szły przed Madonnę z Lourdes, co ze skał wyciągała ręce błogosławiące światu, i tam się modliły żarliwie.
I tak było codzień od wielu, wielu dni. I tak być miało jeszcze przez wiele jednako ciężkich, jednako długich i jednako tęsknych dni. I zawsze nadaremnie. Aż po wielu takich tygodniach spostrzegły się i poznały.
— Na kogo czekasz? — spytała najstarsza.
— Na męża! — szepnęła łzawo kobieta ze starego domu.
— A ty na kogo?
— Na kochanka, na przyjaciela — odrzekła smukła, kryjąc twarz.
— A ja czekam na syna — powiedziała pierwsza.
Podały sobie dłonie i zajrzały w duszę; tęsknota je wiązała kolczastym łańcuchem już ordzewiałym od łez. Ucałowały się serdecznie jak siostry i zajrzały sobie w twarz.
Pierwsza była najstarsza, szczupła, wysoka, o twarzy jakby z białego wosku, oczy jej gorzały gromnicznym blaskiem i mądrość cierpienia opromieniała siwą głowę.
Druga była w pełni lat, silna, różowa, o stromych piersiach i nienasyconych ustach, oczy miała pełne obietnic i dłonie, łaknące obejmowań.
Trzecią była młoda dziewczyna, smukła i świeża, jak pęd wierzbowy, w oczach miała niebo przeczyste, a pełne usta nabrzmiewały krwią żądzy, niby dźwięk miedzi w poranek wiośniany, pachniała kwiatem jabłoni.
— Mój mąż zrobił majątek w Klondyke i powraca bogaty.
— Mój narzeczony powraca z Kanady, pobierzemy się i wyjedziemy daleko.
— Mój syn powraca do mnie, powraca! — szeptała słodko matka.
Już się teraz znały i kochały współczuciem tęsknoty.
Mieszkały na tej stromej uliczce, spadającej od katedry.
I już odtąd jednocześnie budził je ryk syren i razem chodziły do portu, razem na wybrzeże i razem do katedry, w cień głęboki naw i razem lały łzy błagające i szeptały modlitwy.
Ale dnie przechodziły nieubłagane.
Wiosna już nadeszła i dnie nizały się w różaniec blasków, woni i kwiatów, w hymn wszechmocnego słońca.
...I były jak marzenia młodzieńcze, różaną mgłą przysłonięte, pełne cichych westchnień, uśmiechów, tęsknych śpiewań, zapachów, rozbrzmiewających pęków, nagłych smutków i słodkich łez zarazem.
A one czekały.
...I były jakby utkane z płomienistych barw, ziemia lśniła szmaragdem, niebo wisiało płytą błękitu, a morze było jakby czarodziejskim kwietnikiem, każda fala tryskała purpurą, złotem i szafirem, każda struga pian wykwitała śnieżnemi liljami, nawet mewy, ważące się nad oceanem, mieniły się srebrem i fioletem.
A one wciąż czekały.
...I były dnie, jak muzyka nieopowiedziana, huragan grał na starych rozjeżonych drzewach, pluskały drzewa, grały rynny starych domów, śpiewały wieże katedry, świstały pociągi, ludzie, holujący w porcie ciężkie statki, krzyczeli smutną pieśń trudu, a ocean huczał dziki hymn potęgi, hymn śmierci i zniszczenia...
A one, jakby umarłe, na te dnie czekały niestrudzenie.
— „Nadzieja“ już bardzo dawno wyszła z Rio-Janeiro!
— Od miesiąca już powinna zawinąć do portu.
— To opóźnienie mnie niepokoi.
— Wyszła i przepadła, a może... — mówili raz w porcie, ale one, dosłyszawszy, uśmiechnęły się pobłażliwie i poszły na wzgórza patrzeć w nieskończoność i czekać.
— Ludzie małego serca! — myślała o nich matka.
— Przecież to mój mąż, czekam na niego — myślała żona.
— Pobierzemy się, i już go nie puszczę na morze! — postanawiała dziewczyna.
A w mieście trwożono się coraz bardziej o los „Nadziei“. Wielu mężów, wielu synów i wielu narzeczonych miało na niej powrócić.
Już szły pytające depesze na wszystkie strony świata, już kłopotały się gazety, i nawet giełda się trwożyła, bo statek był kosztowny, a codzień więcej kobiet klęczało zalanych łzami w mrokach naw wyniosłych, więcej mszy wychodziło i obfitszą brał jałmużnę stary żebrak pod katedrą, i dłużej w noc paliły się w oknach światła. Ale one jakby o tem nie wiedziały, zatopione w tęsknocie oczekiwania, w marzeniu o szczęściu powrotu ukochanych.
Przepędzały już ze sobą dnie całe i długie wieczory.
Dla pokrzepienia serc zebrały się najpierwej u żony, której dom dźwigał się u stóp góry. Odwieczne izby o pożółkłych ścianach i sczerniałych belkach, ogarnęły je cichą błogością i spokojem, kominki z niebieskiego fajansu buchały ogniem, lśniły się cynową zastawą na półkach i stare, poszczerbione dzbany z Limoges bełkotały z gardzieli słodkim, szumiącym cydrem. Siedziały oczarowane bogactwem, a ona z zapałem opowiadała o jego dobroci, pokazywała podarunki od niego i pokazywała stroje, przygotowane na jego przyjęcie; pokazywała z wilgotnym blaskiem ust i ze drżeniem piersi małżeńską ich komnatę, a potem, gdy już dzban stał pusty i na kominku tylko węgle żarzyły się krwawo, i ciepła, pachnąca piżmem cisza przejmowała lubieżnym dreszczem, zwierzała się ze śmiechem, że sąsiad, piękny oficer, kwiaty jej przysyła i listy namiętne…
— Niech wróci mój mąż, niech jak najprędzej wróci, bo oszaleję! — wołała ze łzami, całując namiętnie przyjaciółki niedoli.
A później schodziły się u matki, w starym domku, co niby gniazdo jaskółcze przyczepiono w połowie wzgórza; stare pokręcone wiązy go otaczały, i stare bluszcze go spowiły aż po granitowe płyty dachów. W niskich pokoikach pachniało jabłkami i suszonem zielem, bretońskie stare szafy świeciły mosiężnemi ozdobami, stary zegar kaleka mamrotał godziny, jak dziad bezzębnemi ustami, a matka usadziła je w niskich fotelach, spłowiałą kanwą wybitych, i, otworzywszy drzwi do pokoju syna, siadła w progu i zaczęła snuć swoją serdeczną pieśń tęsknoty.
Ze ścian, z szerokich ram, patrzyła ognista twarz młodzieńcza o purpurowych ustach, o oczach lwich i potężnych, jak morze wzburzone.
— Piękniejszy, niźli ten oficer, co mi kwiaty przysyła!
— Piękniejszy, niźli nasz organista katedralny!
— To on, to mój syn! Umrę spokojnie, gdy powróci! — szeptała z dumą matka, a tamte długo patrzyły w cudną twarz młodzieńca.
Wiele długich wieczorów snuła swoją przędzę nadziei, a one patrzyły w portret pobożnej adoracji.
Aż wkońcu zaprosiła je do siebie dziewczyna. Mieszkała wysoko, u szczytu uliczki, w spleśniałym domu, jakby wtulonym w katedrę, w niskich pokoikach, skąd było widać ocean i gdzie zaglądały smoki i potwory, siedzące wiecznie na balustradach i rynnach katedry.
Głuche brzmienie organów i głosy chórów przedzierały się tutaj echami, a czasem zapachy kadzielne wonnym obłokiem zapełniały izdebki poddasza. Dziewczyna haftowała ornaty, śpiewała w chórze i pielęgnowała starą, sparaliżowaną ciotkę i kwiaty na kamiennym balkonie.
Zwierzała się im, z jakiem strasznem utęsknieniem czeka. Wiedziały, co to znaczy. Że kocha go nad wszystko, wiedziały dobrze, i o tem, iż będzie z nim najszczęśliwsza w świecie! Pragnęły dla niej tego szczęścia, tylko stara ciotka się oburzała, zapewniając, że Alice robi głupstwo, czekając tyle czasu, że mogłaby zrobić świetną partję, gdyż stara się o nią sam organista katedralny.
Dziewczyna rozpłakała się żałośnie, przysięgając na swoją miłość.
Wierzyły jej najszczerzej.
I tak oto wlokło się ich życie całe w tęsknocie i oczekiwaniu, że już niekiedy rozchodziły się bez słowa, nie patrzyły sobie w oczy i szły osobno każda płakać, bo trwoga się w nich rodziła.
Aż pewnego dnia przyleciała złowroga wieść.
„Nadzieja“ się rozbiła.
Przyniósł ją telegraf, i wkrótce wielki statek angielski miał przywieźć pozostałych przy życiu rozbitków.
Miasto stało się cmentarzem.
Wszyscy wylegli do portu, żałobną ciszę przerywały płacze, tysiące ludzi czekało na przystani z zapartym oddechem, tysiące serc biło w męce bolesnego oczekiwania, tysiące oczów krążyło po wzburzonym oceanie.
I one stanęły na swojem zwykłem miejscu, bledsze tylko były i bardziej niespokojne, ale najpewniejsze ze wszystkich.
Statek przybił do brzegu i zaczęli wychodzić ocaleni z rozbicia.
Ale nie było pomiędzy nimi męża!...
Nie było kochanka...
Nie było syna!
Leżeli już dawno gdzieś na dnie oceanu.
Płacz powszechny, krzyki i łkania wstrząsnęły powietrzem.
Dziewczyna rzuciła się w morze, ale ją ocalili, a żonę zemdloną z rozpaczy musieli zanieść do domu.
Tylko matka stała spokojnie i rzekła kamiennym głosem:
— Nieprawda, mój syn żyje i powróci!
Ale odtąd już sama chodziła do portu, sama siadywała na wzgórzu, i sama przepędzała wieczory przed portretem syna.
Zapomniała o życiu, i śmierć też jakby o niej zapomniała.
Spotkała kiedyś żonę, idącą pod rękę z pięknym oficerem.
— To życie! — szeptała, uśmiechając się pobłażliwie.
I ujrzała kiedyś w oknie domu, przytulonego do katedry, cudną twarz dziewczyny, roześmianą i szczęśliwą, a obok niej łysą czaszkę organisty, śpiewali razem.
— To życie — powtórzyła dobrotliwie.
— A tyś kto? kto?! — pytał ją stary dziad z pod katedry.
— Ja jestem tęsknotą, czekam, aż syn mój powróci!
I czekała z uporem drzew marzących o wiośnie.
Aż wylawszy wszystkie łzy przed Madonną z Lourdes, rozsypawszy wszystkie jęki w głuchych nawach świątyni i wydawszy wszystkie grosze na msze i ofiary, zaczęła się modlić do nieba, do mew, do chmur, do drzew, do kamieni.
Ale i te modlitwy były nadaremne.
Aż raz, gdy burza rozsrożyła się, morze i pioruny biły oślepiającemi grotami, gdy fale spiętrzyły się z wyciem oszalałych szatanów, gdy ocean stał się już samem przerażeniem, że cały świat zdawał się rozpadać w gruzy, zeszła nad sam brzeg i, wyciągnąwszy ręce, wołała błagalnie:
— Zlituj się któryś mocen nad śmiercią.
— Zlituj się, któryś sam wieczną tęsknotą.
I oto jakby przyszedł kres jej męki oczekiwania, w kłębach grzyw i w górach fal spiętrzonych, w blaskach piorunów ukazał się jakiś kształt ludzki, zielonawy był jak fala, czerwone źrenice miotały się piorunami, blade usta szeptały coś do niej; wychodził z głębin, z huraganu i na rękach wynosił białe ciało jej syna... chwiał się, jak kwiat, targany burzą, i szedł wskróś burzy ze słodkiem słowem ukojenia.
Poszła naprzeciw z nadludzkim krzykiem szczęścia.
Mewy zajęczały nad nią żałośnie.
Fale były już do kolan, chwytały za piersi, ześlizgiwały się z ramion, przeskakiwały przez głowę, obejmowały za szyję, całowały ją chłodnemi ustami, zabierały w moc swoją, ale ona rwała się naprzód ku synowi.
— Czekałam na ciebie! Wiedziałam, że powrócisz! Tęskniłam!
Mewy krzyczały nad nią żałośnie.
— Ja jestem tęsknota — śpiewał ocean, zamykając się nad jej głową.
Statek znowu skoczył tak raptownie, jak koń, uderzony niespodziewanie ostrogą; kilku podróżnych z wyższego pomostu I-ej klasy zleciało z trzcinowych foteli na sąsiadów, ja uderzyłem głową jakiegoś jasnowłosego olbrzyma, schowanego w żółty waterproof.
— Do djabła! — zaklął po polsku.
Odpowiedziałem również energicznie, bo jednocześnie uderzyłem ramieniem w poręcz fotelu.
— O, rodak! — zawołał, pomagając mi wrócić do równowagi.
— Tak!
Zajrzeliśmy sobie w oczy zbliska, bo tylko jedna latarnia, przyczepiona do masztu, słabo oświetlała pomost.
— Widziałem obywatela w Paryżu, na Łuku Triumfalnym.
— Istotnie, byłem… — ale nie mogłem sobie przypomnieć jego twarzy. — Obywatel z Królestwa? — zapytałem, aby coś powiedzieć.
— Ze świata! — odpowiedział zimno.
Nie pytałem się więcej, i siedzieliśmy w milczeniu.
Morze w dalszym ciągu pieniło się w bezsilnej złości. Świst wichru i rytmiczny łoskot machin okrętowych zlewał się z burzliwym i dzikim krzykiem morza, które ze wszystkich stron, falami powichrzonemi, błyskającemi gipjurą pian, szło, rzucało się, biło bezustannie w boki żelazne statku i spadało zmiażdżone w otchłanie, ze zgiełkiem, podobnym do łkania złości bezsilnej.
Noc bez chmur i bez gwiazd przysłoniła zielonawą czarnością przestrzenie, wsączała się cicho w morze i jakby obejmowała je w swoją moc posępną. Czuło się jej chłodne i wilgotne dotknięcie. Ta świadomość, że się jest zawieszonym pomiędzy dwiema otchłaniami, wody i przestrzeni, że się jest na łasce żywiołu, który co chwila miota się w paroksyzmie wściekłości, i czyha, aby pochłonąć wszystko, co mu się opiera, przenika dziwnym dreszczem rozkosznego niepokoju. Siedzi się oczarowanym i jest wtedy prawdziwą rozkoszą i wiatr, i burza, i smaganie — żyje się życiem morza.
Płynie się na grzbietach fal, połyskujących jakąś dziwną białością, niby zarysami bladych widm, i słucha się głosów morza.
Nie czuje się wtedy ani obawy, ani życia, czuje się tylko, że jest dobrze o niczem nie wiedzieć i nie myśleć, biernie poddawać się fali i płynąć w tę noc, przy śpiewie orkanu. Dusza jakby się zlewa z ciemnością i rozprasza w przestrzeniach. Latarnie strażnicze dalekiego jeszcze Newhavenu zaczęły przebłyskiwać, a potem pyliły się złotemi gwiazdami, niby jutrznie na czarnym widnokręgu.
Głosy fal potężniały, statek rzucał się coraz bardziej i jakby uciekał szybciej od tych chłodnych i złych uścisków morza. Zeszliśmy do kajut, bo trąby okrętowe zaczęły ryczeć, a łańcuchy świateł portowych wyłaniały się zupełnie z nocy.
Rodak przedstawił mnie jakiemuś Chińczykowi, którego nazwał swoim przyjacielem, i siedliśmy razem do herbaty i pogawędki.
— Do Londynu jedziecie?
— Tak, jeździmy co miesiąc.
Chińczyk o rysach wysubtelnionych, jakby to była jedna z tych figurek, rzeźbionych przez jego rodaków z taką maestrją, milczał.
— Przyjaciel mój nie rozumie ani po polsku, ani po angielsku, ale to dzielny chłop. Poznaliśmy się w Formozie. Ja byłem w Legji, on przedstawiał podobno Czarne chorągwie, ofiarowano mu narazie stryczek, ale w drodze łaski pozwolono żyć. Poznaliśmy się w Pambo, zżyli, dopasowali i dobrze nam z tem.
— Dobrze pan zna Londyn? — spytałem, bo mi błysła myśl, że może zna adres palarni opjum, o której wiedziałem, iż jest w Londynie, ale adresu dostać nie mogłem znikąd, pomimo gorączkowych poszukiwań.
— Znam dosyć dobrze.
— Może pan wypadkiem wie co o palarni opjum?
Polak odsunął się nieco, spojrzał bystro na mnie, powiedział kilka słów do Chińczyka, z którym zamienił spojrzenie porozumienia, bo jakiś uśmiech tajemniczy i słaby przeleciał im po twarzach, i zwrócił się do mnie.
— Paliłeś już pan kiedy?
— Nie, nigdy, ale chciałbym. Chciałbym sprawdzić, o ile faktyczne wrażenia palacza opjum są podobne do snutych na ten temat.
— Pomiędzy opisami a rzeczywistością jest bardzo małe podobieństwo. Wrażenia te są wprost niemożebne, aby je opisać lub opowiedzieć.
Spojrzałem na niego zdziwiony, bo kiedy kończył, oczy mu się przysłoniły jakby mgłą, twarz znieruchomiała i cofnęła się w głąb, a na ustach wił się dziwny uśmiech omdlewania.
— Znam to dobrze. Byłem dość długo w Chinach, a zresztą i w Londynie istotnie jest miejsce, gdzie można wypalić fajkę opjum.
— Więc znacie adres? — zawołałem uradowany.
— Ba! Jesteśmy stałymi abonentami — odpowiedział cicho.
Zacząłem go prosić bardzo o wprowadzenie. Zamienił kilka słów z Chińczykiem i załatwiliśmy interes krótko. Trzeba było dwóch rzeczy: mieć funt na zapłacenie wejścia i dać uroczyste słowo niezdradzenia tajemnicy.
Wsiedliśmy w Newhaven do pociągu londyńskiego, a w kilka godzin stanęliśmy już na stacji Victoria.
Zamieniliśmy bilety i umówiliśmy na godzinę 8-mą wieczorem spotkanie.
Z ogromną niecierpliwością czekałem tego wieczora. Zaledwie mi się udało namówić mego towarzysza, aby należał do tej wycieczki, bo sam trochę się obawiałem puszczać z ludźmi nieznajomymi i w nieznane dzielnice Londynu.
O 8-mej już moi znajomi byli. Wsiedliśmy w Charing Cross do pociągu i pojechali w kierunku Bridge Tower i Doków.
Po godzinie przeszło jazdy wysiedliśmy na jednej z krańcowych stacyj, stamtąd „cab’em”, i wpół godziny stanęli przed długim domem z czerwonej cegły.
Tu była palarnia.
∗
∗ ∗ |
Rodak załatwił wszystkie formalności, a ja z doktorem wszedłem do wysokiej i długiej sali.
Kilkanaście osób już tam było, i coraz ktoś wchodził. Usiadłem na jednej z sof, które stały pod ścianami, w gąszczach olbrzymich palm. Elektryczne światło z zielono-złotych tulipanów, kołyszących się u sufitu i w gałęziach krzewów, wlewało barwny mrok. Białe, puszyste dywany tłumiły kroki. Cicho było. Ci, którzy mówili, mówili szeptem powolnym, reszta rozciągała się w milczeniu na żółtych jedwabnych sofach.
Wodotrysk na środku sali wyrzucał ogromną kaskadę rozpylonej w mgłę wody i mienił się wszystkiemi barwami.
Zabarwiona reflektorami woda podobna była do tęczy, buchającej cudownym słupem światła z głębi marmurowego basenu, i dzwoniła jakąś melodję nieopisanie słodką.
Ze srebrnych kadzielnic w niszach płynęły lekkie, niby słoneczne pasma dymu, kołysały się w mroku i rozwłóczyły po sali mgły denerwującej woni.
Wachlarze z olbrzymich białych piór strusich, osadzone w bronzowych trzonach, osłaniały niektóre sofy.
Tyle było piękna artystycznego w urządzeniu sali owej, że się z rozkoszą wciągało tę harmonję barw żywych, a przysłonionych, świateł przyciemnionych, konturów łagodnych, jedwabiów miękkich, ciszy pełnej szmerów fontanny i plusku długich, zielonych, o płaskich głowach wężów w basenie.
Już bez opjum można było śnić rozkosznie.
Światła przygasły zupełnie, tylko ten słup wody świecił złotem, rubinem, chalcedonem i szmaragdem.
Z nisz szły jakieś istoty małe, z płomyczkami w ręku, rozpraszały się po sali i ginęły w ciemnicach palm.
Dreszcz mnie dziwny przejął całego i obezwładnił. Przymknąłem oczy z jakąś trwogą rozkoszną. Dotknięcie jakieś delikatne i usłyszałem głos niezmiernie dźwięczny. Podniosłem powieki: przede mną, o ilem mógł rozpoznać w tym mroku, stała młoda dziewczyna, jedna z tych cudnych, filigranowych, uosabiających wdzięk i słodycz, Japonek. Była tak piękna, że mi się wydała widzeniem raczej, niż kobietą; nie mogłem oczu oderwać od niej. Podała mi długi, zakończony ogromnym bursztynem, cybuch. Wziąłem go w usta, a ona przyklękła i swojemi śmiesznie małemi rączkami ulepiła stożek opjum, włożyła w otwór fajki, zbliżyła płomyk i cicho, najczystszą angielszczyzną szepnęła:
— Wciągnij pan wszystek dym w siebie.
Usłuchałem.
Poczułem obrzydliwy, wstrętny wprost zapach spalonego opjum. Ociężałość niezmierna zaczęła się rozlewać po moich żyłach, powieki mi zapadły, fajka wysunęła mi się z rąk, ale jej nie miałem siły zatrzymać. Czułem, że spadam, chciałem się zerwać, ostatkiem świadomości rzuciłem się naprzód, ale ból dziwny i mocny mię przeniknął, i pamiętam, że leciałem w ten basen czarodziejski.
∗
∗ ∗ |
— Ocknąłem się. Pamiętałem, że paliłem opjum. Pamiętałem wiele rzeczy poprzedzających. Sądziłem, że już po wszystkiem, więc się obejrzałem na pokój. Nic zeń nie zostało. Błękitna nieskończona przestrzeń mnie otaczała. Białawe jakieś światło przesączało się zewsząd. Czułem, że mnie ogarnia ten rodzaj zdumienia silnego, który prowadzi do obłędu. Strach samotności i szaleństwa przeniknął mnie, ale to krótko trwało.
„Śnię!” — pomyślałem. Spojrzałem na siebie. Nie zobaczyłem nic. Tak, kiedy jakimś ruchem stałym mózgu chciałem podnieść rękę, nie było jej. Nie zajmowałem wcale miejsca.
Uczułem, że jestem tylko świadomością.
Poznałem, że nie widzę, nie czuję, nie słyszę, tylko wiem. Białawy obłoczek mgły to byłem ja. Ilekroć przypominałem sobie cokolwiek, to płomienie błękitne i purpurowe, niby błyskawice, wylatywały jakby z tego mojego ja.
Spokój szczęścia niezmiernego czułem w sobie. Przebiegałem jakieś światy czarodziejskie. Płynąłem w zielonym strumieniu światła. Byłem we wszechświecie. Miljardy słońc kołysały się dokoła, jakby kwiaty białe, żółte i purpurowe. Niezliczone wiry płomieni przebiegały przestrzenie. Widziałem uśmiechy gwiazd. Nie czułem nic, prócz niewypowiedzianego szczęścia. Byłem wszędzie, a nie mogłem chcieć, byłem jak rozpłynięty, przenikający, wszędzie obecny. Wtem poczułem okropny ból, jakby kto wziął duszę moją w żelazne, rozpalone ręce i ścisnął z całej mocy. Straciłem przytomność.
∗
∗ ∗ |
— Wciągnij pan wszystko — szeptała Japonka, zapalając jeszcze większy stożek opjum.
Wciągnąłem.
Znowu inne światy!
Czarodziejskie baśnie Szeherezady, ogrody Loreley, jaskółczane pałace w głębiach jezior nie były tak piękne, jak to, com ujrzał. Nie była to ziemia, ani niebo, ani sen, ani rzeczywistość, było to coś, czego język ludzki nie nazwie, a mózg nie wyśni.
Otaczały mnie drzewa, ludzie, ziemia — z płomieni. Wszystko było w zarysach. Oślepiający blask, pełny uśmiechów, słów, spojrzeń — otaczał mnie zewsząd. Te kontury poruszały się, szły, rozsypywały, łączyły zpowrotem. Słupy światła kolorowego, deszcze ognia, kule płomieni wirowały nieustannie dokoła mnie.
Potem te błyski jakby się rozpierzchły, ujrzałem ciemny granat nieba, pełnego gwiazd jasnych, i jakieś czerwone kobierce pod sobą. Nieskończone szeregi złotych kolumn wyrastały niby las. Olbrzymie liście paproci o twarzach długich, poznaczonych zielonemi żyłami, kołysały się z uśmiechem sennym. Nie widziałem oczu, ust, wyrazów; widziałem tylko uśmiechy. Potem coś, jak muzyka harf, płynęła z przestrzeni, i z tych dźwięków świetlanych wyłaniały się postacie kobiet. Pochylały się do mnie, brały wpół za ręce i tańczyły. Widziałem je, jak białą wstęgą na tle złota i purpury migotały przede mną szatami mieniącemi się, niby rżysko na jesieni, omotane pajęczyną.
Przesuwały się, wracały, okrążały mnie tak, że czułem dotknięcie ramion złotych, czułem ogień źrenic, błyszczących jakiemś karbunkułowem światłem, widziałem, jak te z jaspisu ciała zarumieniała krew, niby zorze wschodu szyby stawów. Uśmiechały się. Ten uśmiech nie miał ust, wyrazu, znaczenia, a był wszędzie i przyciągał nieprzeparcie. Leciałem jakby na jego fali, jakieś włosy długie osłoniły mnie, i czułem usta jakieś na ustach, i szepty słodkie, i dotknięcia świetlane przenikały czemś niewypowiedzianie słodkiem.
Potem jakaś głębia lasu olbrzymiego. Dęby olbrzymy, pnie o twarzach ludzkich, o rękach długich w miejsce gałęzi, stały, i śpiew głęboki, potężny, rytmami szerokiemi, jak świat, płynął ze wszystkich stron, łączył się i rozlewał w przestrzeniach ciemnych, deszczem błysków coraz silniejszych. Olbrzymie strumienie wody płynęły w powietrzu, ponad lasem, a te tłumy kobiet znowu spływały zewsząd, przechodziły obok mnie i tonęły w kaskadzie śpiewów. Śniłem, a z całą świadomością myślałem:
— Czy ja śpię, żyję, czy umarłem?
Naraz znikło wszystko. Zobaczyłem ten sam pokój. Chodziłem od niszy do niszy, odchylałem wachlarze i oglądałem wszystko, a nie było nic, i nie było nikogo. Była tylko jakby emanacja wszystkiego, tylko ciała astralne drzew, ludzi, sprzętów, coś, jak cienie nikłe majaczyły. Szedłem dalej!
Zobaczyłem samego siebie.
Nie, nie potrafię streścić choćby wrażenia.
Patrzyłem na siebie, leżącego na sofie. Gdybym wtedy miał mózg, jak zwykle, oszalałbym.
Chciałem zawołać na tego sobowtóra, nie mogłem, chciałem go poruszyć, nie mogłem, bo nie miałem czem, nie byłem żadną formą, byłem eterem, pojęciem. Burza strasznego ucisku wrzała we mnie.
„Umarłem… umarłem…” — myślałem z jakąś niewypowiedzianie żrącą rozpaczą, zimno okropne mnie owionęło.
— Gdzie ja jestem? Co się stało ze mną? — oto mniej więcej w ten sposób formułowały się myśli we mnie. Błądziłem po tym pokoju, wracałem do tej sofy, na której widziałem się rozciągniętym, aż znalazłem się przed dużem zwierciadłem. Zobaczyłem gładką powierzchnię, jak przez mgłę, odbijającą zarysy przedmiotów, ale siebie w niem nie widziałem.
Ratunku! Obudźcie mnie!...
Zdawało mi się, że krzyczę, zdławiony kurczem strachu bezmiernego.
∗
∗ ∗ |
Wachlarz szeleścił cicho i rozwiewał chłód orzeźwiający. Czułem to, słyszałem głos, ale nie śmiałem otworzyć oczu, bo nie wiedziałem dobrze, gdzie jestem. Dopiero, poczuwszy poprawianie poduszki pod głową, otworzyłem oczy i machinalnie wziąłem fajkę do ust i jeszcze raz długo wciągałem dym w siebie.
To samo wrażenie zapadania się i przebudzenia.
Byłem na morzu. Czułem, że płynę rozkrzyżowany, miałem zwykłe kształty.
Zdawało mi się wtedy, jak i dzisiaj, kiedy to piszę, że mam zupełną przytomność.
Płynąłem, nie zdając sobie sprawy, skąd się wziąłem. Widziałem jasny błękit nad sobą, słońce i zielone wody oceanu, czułem pieszczotliwe muskania wiatru, słyszałem odległy szum fal, bijących o jakieś skały, mewy z krzykiem przeciągłym unosiły się nade mną, później ogarnęła mnie wielka cisza, jakby wszystko obumarło i oniemiało. Morze się rozstąpiło pode mną, i zleciałem w głąb na jakąś taflę wody, a z tej spadałem wciąż coraz niżej. Zielony mrok przesłaniał mi wszystko, widziałem przez wodę, że niebo jest czerwone, a słońce pomarańczowe — i spadałem. Ani strach, ani ból, ani zadziwienie nie poruszyło się we mnie. Potem płynąłem jakąś wewnętrzną rzeką Oceanu, przepływałem doliny, pełne skał, roślinności dziwnej, nisz, i wypłynąłem na jakąś przestrzeń, gdzie wszystko było białe.
Zadrżałem i jakbym się ocknął z drętwienia, ujrzawszy nagle, z rozwianemi włosami, oczyma wytrzeszczonemi, postacie ludzkie dokoła. Płynęły wprost na mnie, czułem ich dotknięcie, lodowatą śliskość ich ciał, wstrętną miękkość ich włosów. Łączyły się jak w wieniec, i otaczały mnie coraz ciaśniej. Gdziem spojrzał, głowy zielonawe, oczy, ręce, nogi, ciała porozrywane, usta otwarte jakby do krzyku, dłonie zaciśnięte, istny sabat trupów napół rozłożonych na dnie Oceanu.
Cisza była bezmierna, a ja nabrzmiewałem wprost obrzydzeniem i strachem, ale krzyknąć ni poruszyć się nie mogłem.
Spadały na mnie, zagradzały mi drogę, zaczepiały o mnie, a ja, jak jeden z nich, leżałem martwy, bez ruchu, na dnie głębin nieznanych, z krzykiem rozpaczy coraz większym w duszy.
Potem te wszystkie ciała jakby się łączyły z sobą i zrastały; był to niby polip olbrzymi o tysiącach głów i ramion, który gonił mnie. Widziałem, że te sine usta odmykają się i zęby długie, ostre połyskują złowrogo, a oczy zaczynają świecić płomieniami krwawemi.
Odzyskiwałem wolę i moc jakąś ogromną, rzucałem się naprzód z rozpaczą szaleństwa, uciekałem w głębie, wychlustywałem na powierzchnię, rozpłaszczałem się na falę, rozlewałem się w grzywach pian, ale ten potwór biegł za mną, gonił mnie po wszystkich szlakach, chwytał i otaczał ze wszystkich stron, czułem ostrość jego szponów, owiewał mnie oddech gorący.
Kiedym już ani cala przestrzeni wolnej nie ujrzał, tylko te skręty potworne wokoło, spotężniałem. Widziałem się w ich mocy, widziałem, że się podnoszą głowy, wyciągają ręce, ciała wydłużają, że potwór rzuca się na mnie.
Nie, niepodobna jest opisać tę walkę, ten ucisk, gdy mnie oplątywały ciała, ból niewypowiedziany, gdym poczuł miljardy zębów w sobie, i tę siłę, jaką poczułem.
Pamiętam tylko, że brałem się wprost za bary, biłem pięścią, rwałem zębami, miażdżyłem głowy i czułem ciepły strumień krwi, płynącej po mnie...
Potem już ani bólu, ani nic... owładnął mną szał walki i zwycięstwa.
Morze się rozkołysało, fale piętrzyły się, niby porwane szczyty gór, pioruny niebieskiemi wstęgami biły w morze, wichry wyły, jak stado szatanów. Woda we wściekłych wirach biła w niebo, a orkan zamiatał dno. Leżałem na grzbiecie fal i płynąłem. Poczułem się tak potężnym, że widziałem, że przeze mnie przepływa strumień wielkiej potęgi.
Takie bezbrzeżne, boskie uczucie szczęścia i spokoju było we mnie, iż czułem, że w mózgu moim jest wszystko: życie i śmierć, zniszczenie i tworzenie, wszechświat cały.
∗
∗ ∗ |
Gdy to piszę, jesienny wiatr szumi na dworze, a drobny deszcz spływa po szybach i jest tak zimno i posępnie na świecie szarym, na polach, ogołoconych ze zbóż, w powietrzu sinem, że z rozkoszą wspominam obrazy tego nie snu, lecz rzeczywistości czarodziejskiej. Niedokładny opis, ale język ludzki to topór, którym trzeba rzeźbić kryształy czucia; nic dziwnego, że bryły nieforemne i szpetne wychodzą, zamiast posągów.
Na Saskiej Kępie w niedzielę.
„Pod Dębem” rojno i ludno, jak na jarmarku. Pełno ludzi w ogrodzie przy białych stolikach, pełno na huśtawkach, pełno na karuzelach, pełno przy kręgielni, pełno przy altanach, skrytych jaśminami rozkwitłemi, i pełno w sali, gdzie tańczono mazura.
Stary fortepian brzęczał jakby szkłem potłuczonem, flet gwizdał, niby kos schrypnięty, skrzypce jęczały zmęczone, a rożek łkał jakby przez pijacką czkawkę, a wtórowały im tupania siarczyste, pokrzyki dyszące, śpiewy, szczęki kufli, ostre głosy moździerzy, w które dzwoniono w kuchni, że „gotowe”, i krzyki dzieci, i strzały w strzelnicy, i popsute głosy katarynki przy karuzelach, i głuchy gruchot kul w kręgielni, i dalekie, głębokie szumy Wisły.
W ogromnej izbie, przyciemnionej mocno, bo drzewa zaglądały do okien, tańczono zapamiętale, podłoga skrzypiała i gięła się pod nogami, niby klawisze, sufit czarny, popękany zdawał się leżeć na głowach tej zbitej, splątanej gęstwy ludzkiej, kręcącej się zapamiętale wkółko. Kilkadziesiąt osób stało pod ścianami, a drugie tyle tańczyło w pośrodku. Tupot był ogłuszający, tumany kurzu pokrywały szarym obłokiem całe wnętrze, że tylko czerwone twarze migotały, białe sukienki, koszule tancerzy i niewyraźne zarysy rąk i nóg.
Jakiś ogromny chłop bez surduta, z czerwoną głową, tańczył na przodzie, porywając za sobą tłustą dziewczynę. Machał serwetą i schrypłym głosem, przytupując ogniście, ryczał:
— Mazur, wszystkie pary, mazurr!…
Rżał jak źrebiec i z pasją szaloną rzucał się po sali, przebiegał, bił obcasami w podłogę, zakręcał, przestawał, a co chwila wołał:
— Z życiem, panowie! Z życiem! Rum, rum! Dyź! dyź! dyź!
I znowu biegł, a za nim waliła ciżba ludzka, niby ogromna fala, przelewała się z końca w koniec sali, porwana muzyką, której szalony, pijacki rytm z dziką siłą porywał w wir, w zapamiętanie, w szał.
Widzowie z pod ścian, ze drzwi, z okien, z ogrodu nawet pomagali tańczącym głosami, przytupywaniem, śpiewami.
Aż naraz ciżba zatrzymała się tak gwałtownie, że kilka par poleciało wbok, na ściany i na bufet, bo rudy pan zatrzymał się na czele i zaśpiewał:
Uciekła mi przepióreczka w proso,
A ja za nią nieboraczek boso!
Tłum się rozłamał na dwoje i uformował dwie groble wzdłuż sali, a środkiem przelatywał pan z czerwoną głową i gonił tancerkę. Fortepian przycichł, tylko skrzypce, do spółki z fletem, zaczęły przyśpiewywać jakby młodemi głosami dziewczyn… igrać swawolnie… przekomarzać się… to uciekały, to zdawały się rwać… to słaniały się jakby zmęczone… to znowu wybuchały kaskadą tonów pełnych radości… a gwaru… a śmiechu…
Trzeba mi się pani matki spytać,
Czy pozwoli przepióreczkę schwytać?
Śpiewali wszyscy, i po tych pojedyńczych, solowych zapędach znowu wir porywał wszystkich, fortepian dał pobudkę, a rożek grzmiał fanfarą triumfalną, tłum się rozszedł, i taniec już szedł dziki, zadyszany, bezładny, a ognisty…
— Z życiem panowie! Dyź! dyź! dyź!
Dom drżał w posadach, szyby brzęczały, bufet dygotał, pot zalewał twarze, kurz przysłonił wszystkich, zmęczenie obezprzytomniało, ale tańczono wciąż, tańczono bez odpoczynku… do upadłego… po polsku…
— Dyź! dyź! dyź! — ryczał pan z czerwoną głową.
Obok sali, w małym pokoju o jednem oknie, stała para ludzi, tak zatopiona w sobie, że prawie nie słyszeli tańca.
— Odprowadzę panią do domu, dobrze?
— Musiałby pan długo czekać, do zamknięcia.
— Zaczekam.
— Panienko! Cztery piwa!
— Zaraz! A przytem… odprowadza mnie zawsze… ktoś…
— Ten rudy, wiem. Niech pani zapomni, że on istnieje.
— Dobrze, już nie pamiętam, jeśli pan chce tego — szepnęła miękko.
— Zośka! Do pani, prędzej! — krzyknął ktoś z drzwi bocznych.
— Zaraz! Co się stało, że pan dzisiaj przemówił?…
— Chciała pani tego?
— Czekałam… tak czekałam… — dodała cicho, z naciskiem, pochylając się ku niemu — pocałował ją namiętnie w rękę. Cofnęła się prędko… bladą matową jej twarz powlókł różowy cień; bezwiednie poprawiła ciemnych, puszystych włosów i przejrzała się w lustrze, wiszącem na ścianie. Radosne zakłopotanie ją przejęło, i pełna pomieszania rozkosznego i trwogi zarazem, trwogi denerwującej, szepnęła:
— Czekałam dawno, od Nowego Roku, jeszcze tam… „pod Gwiazdą”!
Spojrzał na nią tak dziękczynnie, miłość buchnęła z jego ogromnych niebieskich oczu i taki żar, że dziewczyna sponsowiała.
— Muszę iść, bo gospodyni mnie zwymyśla.
— Ale zajrzy pani do mnie?
— Niech pan siądzie na werandzie, tam będę mogła prędzej przylecieć, albo chociaż zdaleka zobaczę pana…
— Dobrze… ale… czy ten rudy — to może narzeczony?…
— I… chciał nim zostać, ale jest tylko takim tańcusiem do odprowadzania… Przyczepił się i pozbyć się go nie mogę. Głupi facet, myśli, że za pudry i perfumy to u mnie co wskóra! — zaśmiała się cynicznie i pobiegła, zbierając po drodze ze stolików próżne kufle.
Zapiął mundur i przeniósł się na werandę, pokrytą starym, spróchniałym dachem, przez który, niby przez gęste sito, przesiewały się słoneczne blaski na tłum, rozsiadły przy stolikach.
Nie mógł się skupić, drżał jeszcze wewnętrznie od wrażenia tej sceny z Zośką. Po całym roku zdecydował się przemówić do niej… i teraz czuł, że obcym ani obojętnym dziewczynie nie jest. Z radością głęboką chwytał teraz jej spojrzenia, przesuwała się między stolikami, przez werandę; to widział ją w ogrodzie, to wychylała się za nim z sali, której okno wychodziło tuż przy nim.
— Niech pani odpocznie trochę… — prosił cicho.
— Nie, nie można, jutro mam odpoczynek.
— Ma pani dzień wolny, co?
— Cały dzień, aż nie wiem, co z nim zrobię…
— Pomogę pani!
— Hej! panno, piwo! — krzyknął ktoś, więc pobiegła.
A on pozostał przy nietkniętem piwie, gonił ją wzrokiem, ale zapadał w jakieś głębokie odrętwienie, w dziwny spokój, płynący z nerwowego wyczerpania.
Restauracja wrzała krzykami i muzyką, a z całej wyspy, ze wszystkich stron, dolatywały głosy śpiewów, muzyk, katarynek, krzyków, parowce co pewien czas darły świstami powietrze, widział ich czarne, postrzępione dymy na tle czystego, bezchmurnego nieba. Wzgórza warszawskie, obsiadłe szeregami domów, wież, dachów, lśniących kopuł i ogrodów, majaczyły blado w rozprażonem, upalnem powietrzu. Drzewa stały bez ruchu, piły słońce i ten kurz szalony, który bił z dróg i z placów i zacieniał kępę, niby mgła. Upał się kończył, bo słońce już zsuwało się za Pragę i świeciło skośnie, ale natomiast podnosił się „pod Dębem” coraz większy gwar i krzyk. Spocone „bawarki”, garsoni w brudnych koszulach i poplamionych frakach biegali jak opętani wśród gości.
Naraz wdali przycichła muzyka i cała fala zmęczona, rozgrzana, przepocona, wylała się na werandę i w ogród, już i tak dosyć zapełniony. Gwar się podniósł nie do opisania, wszyscy mówili naraz, śmiali się, szczękali kuflami, krzyczeli na garsonów, śpiewali razem.
— Do karuzeli! Do karuzeli! — krzyczał chudy, mały Żyd, przeciskając się przez gęstwę z koszem.
— Cetno-licho! Kto gra, ten wigra. Do szczęścia panowie, do szczęścia! Cetno-licho! Mam dzisiaj pech! Do karuzeli! Do karuzeli! — krzyczał coraz głośniej, natarczywiej i jakby błagalnie.
A z drugiej strony ogrodu, pomiędzy stolikami, obsiadłemi przez całe rodziny, przesuwał się wysoki, chudy człowiek o wypełzłych oczach, trupio-bladej twarzy, czarnych wąsach i bródce; frak miał wyplamiony, niby biały krawat i jakieś podejrzane ordery na piersiach. Pochylony mocno, wyciągał ręce, podobne do szponów, nad stolikami, pokazywał sztuki magiczne.
— Szanowne państwo! Jestem wendrowny prefesor czearnej magiej — króla egipetskiego i szkockiego. We przejeździe z Londynu do Paryża na krótką chwilę wpadłem na Saską Kępę… Kto ciekawy! Nadzwyczajne tajemnice! Czytam w myślach! Wróżę z ręki i z kart! Kto ciekawy! Za pół rubla tajemnice przeszłości i przyszłości! Za dwa złote! Kilka sztuk magicznych, które wykonywałem w haremie, przed sułtanem! Szanowne publiczności! Był widelec, co? Niema widelca! Gdzie widelec?… We brzuszku moim! Kto nie wierzy… Szanowne… i t. d. — krzyczał wkółko przy stolikach i brał często to dziesiątkę, to kufel piwa, to inny poczęstunek, to kopnięcie albo wymyślanie, nie zważał na takie drobiazgi, wytrwale bawił gości.
W jednej z altan, gęsto pokrytej winem i krzakami jaśminu, rozległ się pijacki śpiew.
— Milczeć tam, cicho! — wołali groźnie w ogródku, bo śpiew był rosyjski. Więc śpiew umilkł natychmiast, a w miejsce tego jakiś głos krzyczał potężnie:
— Panna Zosia! Panna Zosia do nas! Zosia!
A ona znowu stała za nim, w oknie.
— Kto to woła?
— To te oficery z altany…
— Nie pójdzie pani przecież do Moskali?!
— I, nie boję się, cóż mi zrobią…
— Niech panna idzie do oficerów, kazała gospodyni! — wołał garson.
— Nie pójdę, niech Mańka idzie…
— Bardzo pani zmęczona?
— O, ja już przywykłam, jutro odpocznę.
— Może pani co zje?
— Nie mam czasu, a przytem w niedzielę stara nie da siedzieć z gośćmi na sali, chyba w gabinecie…
— To chodźmy do gabinetu.
— Zośka! Idź mi natychmiast do oficerów! Ale, będzie mi się tu gzić z gołymi studentami, przy piwie, a tam szampańskie piją panowie oficerowie i chcą, żebyś przyszła… — krzyczała gospodyni.
Zośka zerwała się, jakby biec chciała.
— Proszę dla mnie gabinet, kolację na dwoje i szampańskiego! — krzyknął przez okno do gospodyni i tak piorunująco spojrzał na nią, że cofnęła się i przez drzwi zawołała:
— To już nie chodź, powiem tamtym, żeś już wyszła…
— Dobrze tak, dobrze? — pytał.
— Strasznie pana… lubię — szepnęła mu cicho, bo jej zaimponował ogromnie tem energicznem wystąpieniem.
— Gdzie to ten gabinet?
— Zaprowadzę pana.
Śpiesznie wyszedł z werandy, bo mu wstyd było, że zwrócił tem głośnem poleceniem uwagę publiczności.
Ale już w sali zabiegał drogę ten z czerwoną głową.
— Panno Zosiu, proszę do naszej kompanji, obiecała pani…
— Nie mam czasu…
— E, czas to widać jest, ale dla studentów… — dodał wyzywająco.
— Nie zawracaj pan kontramarki! — krzyknęła groźnie, wprowadzając go do gabinetu. — Niech się pan do niego nie odzywa, to awanturnik… Zaraz przyjdę.
Otworzył jedyne, małe okienko, bo duszno było w tym niby porządnym pokoju. Okno wychodziło na ogród warzywny, zasłonięty ogromnym klombem róż dzikich i jaśminów, a wysoko ponad zrębami drzew majaczyły czerwone mury Starego Miasta.
A on stał przy oknie, wdychał zapach jaśminu i rozmyślał, że za chwilę ona tutaj przyjdzie, że będą sami… A co dalej? Co z tego będzie? Nie, nie chciał nic wiedzieć, nic myśleć, bo dobrze mu tak było, jak było, jak zaraz będzie, gdy ona powróci.
Słuchał, ale tylko wrzawa ogródka szumiała i drzewa pod oknami zaczęły szemrać jakby pacierz wieczorny, jakby pożegnanie dnia, a fale wiślane łkały coraz głośniej i coraz bliżej.
Zośka wpadła z pośpiechem.
— Zaraz przyniosą szampańskie.
— Alboż ja czekam na wino!?
— Nie?…
— Nie wie pani, na kogo, co?…
Stali nawprost siebie, pierś w pierś, oddychali prędko, twarze im płonęły, oczy świeciły gorączką, żarem, pożądaniem… Miał szaloną chęć ująć ją w ramiona i całować, nie śmiał, tylko pochwycił ręce i pokrywał pocałunkami.
Zośka tak się wygięła, że wypukłemi piersiami dotykała jego piersi, chciała go również całować. Odsunął się nieco, a ona dotknęła tylko palcami jego ust ponsowych.
— Dobry pan jest, dobry mój Stach… — szeptała.
— Zosia!
Siedli przy sobie na kanapce, nie widząc nic dookoła, ni brudów wstrętnych tego gabinetu, ni, że już wieczór mrokami wsączał się do pokoju, trzymali się za ręce, czasem mówili coś bez związku, czasem wybuchali śmiechem bez przyczyny, patrzyli sobie w oczy, patrzyli głęboko, dotykali się ramionami, a nie śmieli się całować, nie potrzebowali nawet tego, dość im było być przy sobie i czuć tę wiośnianą szczęśliwość pierwszych chwil kochania.
— Zosiu!
— Stachu!
Szeptali zduszonemi, rozpalonemi słowami i w tych słowach krótkich zamykali wszystko, co ich serce przepełniało. Nie powiedzieli sobie tego słowa: kocham! Bo i poco? Alboż nie wiedzieli o tem, nie mówili sobie oczami, milczeniem, tą ciszą serca! Odsunęli się nieco od siebie, bo garson wnosił kolację i wino. Nie, nie mogli jeść, pili tylko dosyć.
Stach był blady jak płótno, rozpiął mundur, tak mu było gorąco, a Zośka po kilka razy ocierała twarz kolońską wodą, żeby się ochłodzić.
Ale teraz Stach już umyślnie trzymał się od niej zdaleka, bał się dziewczyny, bał się jej ufności bezgranicznej, bał się samego siebie; pożerał ją oczami, a cofał rękę, gdy się mimowolnie spotkała z jej ręką, a usuwał się na drugi brzeg kanapki, bo ciała ich się gięły, prężyły, szły i nieprzeparcie ciążyły ku sobie. Zauważyła tę jego walkę i spoglądała nań z jakąś dziwną czułością i dumą.
— Pan nie taki facet jak wszystkie!
Wychyliła się przez okno i urwała cały pęk jaśminów.
— Niech pachnie, będzie nam jeszcze lepiej.
— Dlaczego ja pani nie znałem dawniej? Nie wiem, żal mi tylko, że tyle lat żyłem i nie znałem pani…
— Prawda, czemu się nie znamy dawniej! Prawda!… — szeptała, przyciskając jaśminy do ust zgorączkowanych, oparła głowę na tył kanapy, zamknęła oczy i tak długo leżała bez ruchu i bez słowa. Czasem otwierała oczy i, spotkawszy jego gorące, namiętne spojrzenie, uśmiechała się słodko.
— Stachu! Stachu! — skandowała cicho, z lubością.
— Znam panią już cały rok, cały rok! Pamiętam dobrze ten dzień poznania pani, było tak samo, jak dzisiaj, w czerwcu, byliśmy tutaj całą gromadą…
— Miał pan taki biały mundur, pamiętam.
— A pani była w jedwabnej czarnej sukni.
— Nie, nie mam jedwabnej sukni. Gdybym tylko chciała… ale nie mam. — Zapaliła papierosa, pociągnęła kilka razy i włożyła mu do ust.
— Niech pan Stach pali! Pan jest medykiem?
— Tak, tak.
— To pan kraje trupy! — Wzdrygnęła się nerwowo.
— Nie, mało, bo przecież nigdy nie będę leczył nikogo.
— A poco się pan Stach tego uczy?
— Ojciec chciał tego, ale mnie medycyna nie obchodzi wiele…
— A co?
— Panna Zosia przedewszystkiem.
Dialogowali naiwnie, bezmyślnie prawie, aby tylko pokryć tę burzę, jaka się w nich podniosła.
— Gorąco strasznie!
— Strasznie gorąco! — odpowiedział.
Usiadła na oknie, przyciągnęła gałąź jaśminu i liściami chłodziła czoło i twarz.
— A ten brunet, co to był przeszłej niedzieli z panem?
— To mój przyjaciel.
— Widziałam go na sali, tańczył.
— Dzisiaj?
— Może przed godziną. Śliczny chłopak, ale pan Stach ładniejszy.
Poczerwieniał i miał ochotę pocałować ją w nogę, którą bujała i wybijała w ścianie takt, bo muzyka znowu grała w sali.
— A panna Zofja to wprost śliczna!
— Blaguje pan! Panowie to wszystkie tak blagują.
— Ja nie.
Zerwała się z okna i długo przed oknem poprawiała włosy, wyjęła mu z kieszeni grzebyk i przyczesała grzywkę.
— Niech panna idzie do pani! — zawołał garson przy drzwiach.
— Zaraz powrócę!
Jakoż i przyszła w jakieś parę minut, a raczej wpadła, z ogromnym pośpiechem zatrzaskując drzwi za sobą.
— Panno Zosiu! Pomiłuj, otwórz gołąbko, otwórz krasawica! — wołał ktoś po rosyjsku za drzwiami i dobijał się energicznie.
— Idź pan do djabła, odczep się pan ode mnie! — krzyknęła.
Stach się rzucił do drzwi.
— Daj mu pan spokój, pijanica, oficer, zrobi zaraz awanturę. Wie pan, wyjdziemy oknem, a on niech się modli za drzwiami.
— Duszo ty moja, gołąbko, lubko, otwórz, panna Zosia! — błagał oficer.
A Stach, że okno było dosyć wysoko nad ziemią, wyskoczył pierwszy.
— Zniosę panią! — szepnął, wyciągając ręce.
— Boję się… boję się… — szepnęła, ale nie bała się, spuściła nogi na drugą stronę, a on ją ujął mocno i przycisnął do siebie tak szalenie, że krzyknęła z bolesnej rozkoszy, objęła go ramionami, usta się ich spotkały.
Uniósł ją w cień głębszy, pod jaśminy, które ich pokryły okwieconym dachem, i nie puścił z rąk, całował namiętnie, obejmował sobą, czuł ją w sobie, jej piersi wypukłe, jej nogi, jej plecy, jej biodra, jej ramiona, całą… całą…
Nie było czasu na słowa, a że siły ich opadły, przysiedli na zroszonej trawie i nowa, straszna, niezmożona fala pożądania rzuciła ich sobie w ramiona. Pożerali się pocałunkami, świat przepadł dla nich, nic nie wiedzieli, nic nie widzieli.
— Stachu mój, Stachu, co pan robi! — oprzytomniała pierwsza.
— Kocham cię, kocham!
— Nie, już nie można, nie…
— Nie chcesz? Boisz się?
— O, tak się boję, tak nie chcę, tak! — rzuciła się wprost na niego i całowała mu głowę, oczy, usta, rzuciła się przed nim na ziemię, objęła jego kolana i, nim zdążył ją podnieść, całowała jego nogi.
Ktoś szedł obok domu, więc się rozerwali, zdążyła tylko powiedzieć:
— Zaczekaj na sali!
Siedział na sali i czekał, słyszał jakby muzykę, jakieś śpiewy gdzieś się rozlegały, jakieś krzyki, jakaś bijatyka wrzała w ogrodzie. Coś jak cienie, jak emanacja tylko głosów, ruchów, rzeczy, przewijało się przez mózg jego, nic nie wiedział, żył teraz w dreszczu tych pocałunków, w ekstazie zmysłów rozbujanych; spostrzegał czasami Zośkę, przebiegającą salę, i miał wtedy szaloną ochotę wstać i krzyczeć: Zośka! Zośka!… I długie godziny tak przesiedział nieprzytomnie, aż dobrze po dwunastej ocuciła go cisza i trzask zamykanych okiennic. Zośka stała przed nim, już ubrana do wyjścia.
— Idziemy!
— Idziemy! — zawołał radośnie.
I poszli przez pustą, uśpioną wyspę ku Pradze.
Księżyc świecił wspaniale, cisza leżała ogromna, a gdzie niegdzie w gęstwach nadbrzeżnych pogwizdywały ptaki. Chłodne, białe mgły niby wody ogromne zalewały łąki i przysłaniały plany dalsze. Daleki, przesiany przez ciszę i przez bełkot głuchy fal, gwar Warszawy jak echo ech drżał w powietrzu.
Żaby rechotały gdzieś na łąkach.
Szli mocno przywarci do siebie, czasem przystawali, patrzyli sobie w oczy i w cieniach drzew przydrożnych całowali się długo i namiętnie…
— Odpoczniemy może, zmęczona jesteś!…
— Nie, nie — protestowała energicznie. — Ty! mój łobuzie — dodała z przesadą i ugryzła go w szyję.
— O której przyjść jutro po panią?
— Po panią to można się wcale nie fatygować, a po swoją Zośkę można przyjść przed samą szóstą. Muszę się wyspać, muszę iść do krawcowej, muszę sobie nowy gorset kupić. Potem zajrzę do siostry… tak o szóstej.
— Będę przed szóstą.
— A potem co? Frajda i wielka ekstrawagancja!
— Co tylko zechcesz.
— Już dom widać!
Mieszkała z rodzicami w małym drewnianym domku, przyciśniętym bokiem do wału, tuż prawie koło rzeźni.
Przystanęli przed bramą.
— Do jutra! — Pocałował ją w obie ręce, nie śmiał w usta, bo latarnia stała przed domem, ale ona nie zważała na światło, objęła go mocno i znowu się zwarli w szalonym, onieprzytomniającym pocałunku…
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na moście ocknął go z zadumy odgłos szybkich kroków, jakby goniących.
— Hej, panie student! — posłyszał głosi drgnął nieprzyjemnie zdziwiony. To ten pan z czerwoną głową biegł za nim, a zrównawszy się, zajrzał mu głęboko i zbliska w oczy.
— Tylko słówko powiem kawalerowi… Jak się Zośce stanie krzywda, to, jak mi Bóg miły, dam majchrem w brzuch… Nie chciała mnie, ale krzywdy nie dam jej zrobić nikomu… Żeby pan nie był studentem, to jużby było aus! — spojrzał na niego groźnie i błysnął mu przed oczami nożem.
Stach przystanął i powiedział szczerze:
— Ożenię się z nią, to się jej żadna krzywda nie stanie.
— Ręka? — zawołał gwałtownie czerwony pan.
Poszli dalej w najlepszej zgodzie i tak się szybko porozumieli, że Stach zabrał go do siebie na noc, na Hożą, bo czerwony mieszkał aż za Wolskiemi rogatkami, pracował w jakiejś fabryce, więc Stach błyskawicznie powziął jakieś zamiary na niego.
Na drugi dzień posłał jej ogromny bukiet kwiatów, pudełko cukierków i pudełko perfum, bo jej heljotropowych znosić nie mógł, a już o wpół do szóstej szturmował do małego domku.
— Czego? — krzyknęła ostro stara pani, wysuwając głowę.
— Panna Zofja w domu?
— Zaczekać! Zośka! Jakiś pan do ciebie! — zawołała głośno.
Ale Zośka już biegła naprzeciw niego i, nie przedstawiając go matce, pociągnęła za sobą do drugiego pokoju.
— Bałam się, że pan zapomni! — wykrzyknęła radośnie.
— Czy mógłbym!
Przywitali się spokojnie, bo drzwi do matki były otwarte i stara co chwila zaglądała do nich.
Pożerał ją oczami, bo wyglądała dzisiaj nadzwyczajnie. Jakaś prosta blado-fiołkowa suknia tak podniosła delikatność jej bladej twarzy, że patrzył na nią ze zdumieniem.
— Ależ w tej sukni jest pani cudownie.
— To nie w sukni, ale że pan przyszedł… Już używałam pańskich perfum, niech pan powącha jakie!…
Nadstawiła mu gors zlany wonnościami, nachylił się i długo całował. Ale ogólnie czuli się dziwnie dzisiaj skrępowani i onieśmieleni. Siedzieli zdaleka od siebie, to rumienili się oboje i uciekali z oczami, bo równocześnie przypominali sobie wieczór wczorajszy. Nie wiedzieli oboje, co mówią ze sobą… Tam, w restauracji, Zośka była śmielsza, przyzwyczaiła się do „gości”, umiała z nimi mówić, śmiać się i prowadzić ten specjalny, restauracyjny flirt, ale teraz, teraz… ten elegancki, wykwintny, młody chłopak, o takiej cudnej twarzy, onieśmielał ją, onieśmielała ją jego prostota, jego szlachetność, jego maniery, wszystko, bo był tak różnym, tak zupełnie innym od „gości” zwykłych, a wydał się jej tak obcym i dalekim, że zabolało ją serce ze zgryzoty.
— Nie, to nie może być, żeby to on ją kochał, on, nie… — myślała ciężko i bezwiednie, cichutko szepnęła:
— Stachu! Stachu mój!
— Zośka! — odpowiedział również cicho i szybko ją pocałował w usta.
— Tak, to ty… to ty… — ożywiła się i ogromnie poweselała.
— Tak, to ja, ten sam, ten wczorajszy, pamiętasz?
Odpowiedziała mu również szybkim a gorącym pocałunkiem.
— Gdzie pójdziemy wieczorem, co będziemy robić?
— Gdzie pan tylko chce, co pan tylko chce… Ja już nie jestem, ja teraz jestem pan Stach, co, dobrze?
Czy dobrze? Byłaby się zaczęła serja dłuższych pocałunków, ale wszedł niziutki, chudy, dosyć czysto ubrany pan; miał rzadką bródkę żółtawą, wąsiki jak sznureczki opadały mu na brodę, czerwone oczy i cała twarz dziwnie zmięta, pomarszczona, pofałdowana…
— Strasznie chciałem pana poznać! — zawołał, gdy Zośka ich zapoznała ze sobą.
— Zawraca ojciec!
— Dziecino moja, bądź cicho! — zawołał patetycznie, a ze słodyczą krokodylą. Czerwonemi oczkami obmacywał Stacha, długi, czerwony nos jego był w ciągłym ruchu, jak trąba słonia. — Strasznie pić mi się chce! — wykrzyknął.
— Mama da herbatę…
— Herbatę! Strasznie lubię herbatę; nie uważa pan widzę herbaty za wskazaną do picia, co?
— Ani uważam, ani nie, pijam, ale mi to obojętne!
— Pan doktór stały mieszkaniec Warszawki!
— O nie, jestem z Kieleckiego, ze wsi…
— Ze wsi, ze wsi! Strasznie lubię wieś!
— Zośka, cukru niema, ani nic do herbaty, dajno pieniędzy!
— Dziecino moja, daj, to przyniosę sam, mnie zabrakło drobnych. — Ale Zośka spojrzała na niego, aż się niby zakaszlał.
— Sama pójdę.
— To panią wyręczę.
— Nie, nie, nie wie pan, gdzie czego szukać.
— A przynieś groczku, dziecino moja, do herbaty! — szepnął papa i, gdy Zośka wyszła, przysunął się do Stacha, odkaszlał, skrzywił się.
— Co, prawda, jaka śliczna ta moja dziecina? Strasznie ją kocham! Poznasz pan starszą, jeszcze piękniejsza, ale straszna dama, straszna! Mieszka jak księżniczka, powozy, lokaje… Ale Zośka lepsza, o lepsza! Mówię: daj rubla! da zaraz, a z tamtą niezawsze widzieć się można. A pieniążki potrzebne, strasznie potrzebne… proces prowadzę, straszny proces… o miljony! Wygram, ale tymczasowo nędza… straszna nędza… dziecina moja pracować musi… urodziła się na panią… a pracuje jak… Ale wygram… teraz właśnie zakładam opozycję… do senatu… zwłóczy się, bo brak mi paru rubli na marki! Od paru rubli zależy los całej rodziny!… Straszne rzeczy nie mieć paru rubli… straszne…
— Mogę panu służyć! — powiedział Stach, bo zrozumiał to dobrze.
— Wstyd mi, strasznie mi wstyd… od nieznajomego brać… ale… tak z dziesięć… z piętnaście… ze dwadzieścia rubelków… to zbawienieby było… straszne zbawienie.
— Dam panu dziesięć, sądzę, iż to ostatecznie wystarczy!
— Zbawco mój! Może dać kwit, albo na zastaw jakąś kosztowność rodzinną… Mojej dzieciny nie widać jakoś… A jaka ona w pasie… A jakie ma biodra! Strasznie ładna… — wykrzykiwał.
A Zośka wkrótce przybiegła i siedli do herbaty.
Papa gadał niestworzone rzeczy, a pił tak sumiennie, że pod koniec araku już zabrakło, więc się pożegnał i wyszedł za „interesami“.
A mama nie odzywała się prawie, tylko raz wraz coś poprawiała na Zośce, to jakąś wstążkę, to coś zeszywała na niej, to poczesywała jej włosów, a potem robiła pończochę, liczyła oczka i biegała oczami po córce, wyszukiwała, coby jeszcze poprawić, to podnosiła się i przynosiła herbatę.
Skończyło się to prędko, odetchnęli całą piersią na wale praskim, a szczególnie Stach, który się dusił poprostu w dusznej atmosferze.
— Dojdziemy do Zjazdu, co?
— Mam dorożkę! — skinął, i „guma“ potoczyła się ku nim. Wsiedli i jak wicher pomknęli do Warszawy.
— Dobrze? — pytał.
— Dobrze! — odpowiedziała, radośnie ściskając mu rękę.
Objechali ważniejsze ulice i wjechali w Aleje, w długi sznur powozów i dorożek, ciągnących do Łazienek.
— Moja siostra! — wykrzyknęła, kłaniając się jakiejś rozpostartej w piaskowym powozie z takąż liberją, dama była bardzo piękna, bardzo wymalowana i bardzo jaskrawo ubrana.
— Mieszka w Warszawie? — zapytał niemile dotknięty.
— Jest w teatrze! Oho! to wielka pani! Żyje z hrabią…
— Panią to cieszy?…
— Tak, bo ona zrobiła grubą karjerę, ten hrabia się z nią ożeni… czeka tylko jeszcze… bo matka jego się nie zgadza… — I zaczęła opowiadać ze szczerym i naiwnym zachwytem o siostrze, o jej toaletach, ile ona wydaje pieniędzy. Zupełnie, zupełnie nic w tem jej życiu złego nie widziała! przeciwnie, czuć było w jej głosie jakby zazdrość cichą.
Stach słuchał, ale posmutniał i siedział milczący i chmurny.
— Co panu? Gniewa się pan na mnie, co? Niech się pan Stach nie gniewa! Zośka głupia, Zośka niedobra, ale strasznie kocha, i dotąd będzie prosić, aż się Stach rozchmurzy.
Roześmiał się radośnie, bo tyle głębokiego uczucia dźwięczało w jej głosie, taką miłością pałały jej oczy, tak piękną była! A potem, cóż ona winna, że nie ma poczucia żadnej moralności, żadnej etyki? Trzeba ją wychować na nowo — myślał.
Przejechali Łazienki, siedzieli trochę na Patelni i pojechali do teatru na operetkę, a potem na kolację.
Bawili się wyśmienicie, nie wiedzieli, co ich otaczało, ale bawili się sobą, miłością swoją.
Dość, że już dobrze po północy odwiózł ją do domu.
— Starzy śpią, niech pan wejdzie, zrobię herbaty na maszynce… Posiedzimy trochę i pogadamy…
Niewiele gadali, niewiele… Stach już tam pozostał u niej, a daleko miał chodzić do domu. Tylko rano Zośka nie poszła do zajęcia, napisała list i papa zaniósł go do gospodyni.
I tak się ciągnęła ta ich słodka sielanka aż do jesieni.
Stach codziennie odprowadzał ją do domu, często zostawał u niej, nie zważając na rodziców.
Papa często łapał go w bramie i pocichu, żeby Zośka się nie dowiedziała, pożyczał rubelka, to dwa… ile się dało.
A mama czuwała tylko nad garderobą Zośki, bo nie było dnia, żeby swoim lękliwym głosem nie mówiła:
— Widziałam dzisiaj w kościele śliczną sukienkę różową. Zosi byłoby w takiej do twarzy…
Więc Stach dawał na różową, dawał na czarną, na wszystkich barw i odcieni, dawał na kapelusze, na chustki, a potem i na naftę i na mieszkanie, na wszystko… Obdzierali go uczciwie…
A dawał, bo kochał Zośkę naprawdę i głęboko.
Uplanował sobie, że zaraz po wakacjach, od kwartału, wynajmie specjalne mieszkanie i wtedy nie da już jej chodzić do knajpy.
Jużci, że Zośka zgodziła się na to z radością, kochała go namiętnie ślepą miłością, tak mu ufała bezgranicznie, tak go czciła, że życie jej było teraz ogromną, pełną pieśnią szczęścia. Nawet nie pomyślała, że wszystko się skończyć musi.
I Stach nie myślał o tem.
A tymczasem kochali się całą młodością i szałem.
Pewnego dnia matka zaczęła jęczeć:
— Dobrze to wszystko, kochacie się! Widzę… widzę… już drugie łóżko popsute… Ożenisz się z Zośką, to dobrze. Nie ożenisz, to jej sprawa… Ale pamiętaj pan, że Zośka już zaszła… i na chorobę trzeba będzie dużo pieniędzy… dużo pieniędzy!…
Już na drugi dzień Zośka nie poszła do zajęcia, ale pod wieczór, bo Stach cały dzień u niej siedział, przyleciał ten pan z czerwoną głową… i coś mu długo i trwożnie gadał… Stach pożegnał się i wyszedł… a rudy mu wyłuszczał, kogo wzięli dzisiejszej nocy… i dokąd powieźli.
— Ma pan papiery jakie, to zabiorę i schowam…
Ale nim zdążyli to zrobić, schowali obu, żandarmi już czekali na nich na schodach i w mieszkaniu Stacha.
Nie poszedł już na drugi dzień do Zośki, ani następnych…
Sielanka się przerwała.
szczerej admiracji i głębokiej przyjaźni.
Był zwykły dzień sierpniowy.
I chociaż nie biły odpustowe dzwony, a nawet kościoły stały pozamykane, już od samego rana zapanowało na całem pobrzeżu jakby uroczyste święto, gdyż tysiące olbrzymich, żółto-czerwonych afiszów, niby nieprzeliczone stado ptactwa, spadło na wioski, góry i miasteczka, rozgłaszając ze wszystkich murów i domów, ze wszystkich drzew przydrożnych i z tablic, wynoszących się z pól zielonych, ze skał nawet i urwisk, że w nowej, wspaniałej „Plaza de Toros w S. Sebastian“ odbędzie się:
„Seis grandes corridas de Toros“.
Więc jeszcze przed południem tego uroczystego dnia, we wszystkich miastach i wioskach, zamykano pośpiesznie sklepy, rzucano roboty w polach i szykowano się gorączkowo do drogi, nie bacząc na coraz większą spiekotę.
Upał był straszliwy.
Po niebie, rozpalonem do białości, toczyło się słońce w rozwichrzonych kołtunach płomieni.
Rozprażone powietrze wrzało falami oślepiających blasków, jakby szkliwem roztopionem.
Ognisty, suchy i duszący pył zapierał piersi.
Parzyła spieczona ziemia, parzyło powietrze, parzyły mury, a nawet cienie parzyły, niby blachy, zrudziałe w pożodze.
Pastwiska leżały puste i spalone, strumienie wyschły, że po zboczach gór, wśród drzew pomdlałych w spiekocie, bieliły się suche, spragnione gardziele łożysk.
Cała dolina, zalana słonecznym wrzątkiem, zionęła niby krater ognisty, zaś niebosiężne szczyty Pirenejów, potrzaskane zwały i rumowiska, posępne ściany granitów, podarte ranami przepaści, wydźwigały się dokoła olbrzymim amfiteatrem płomieni, rozmigotanym złotawym fioletem, jakby te wszystkie pustkowia, i te dzikie poszarpane spiętrzenia kamieni zapłonęły cichym, straszliwie palącym ogniem.
A upał jeszcze się wzmagał i potężniał.
I kiedy nadeszły pomdlałe godziny południa, wszystek świat jakby się zapadł w otchłań ognistą i spłynął w biały, oślepiający war słońca, że góry stawały się już tylko rozdrganemi obłokami ognia, mury i dachy widniały rozpalonemi płachtami białawego żaru, a wieże kościołów buchały, niby złote, roziskrzone pochodnie.
Że już ni jeden ptak się nie ważył w powietrzu.
I ni jeden powiew chłodzącego wiatru nie zawiał od morza.
Tylko chwilami, w głuche rozmigotane milczenie pożogi sypał się przytłumiony, daleki grochot kamieni, spadających w niewidzialne przepaście.
I przez głębokie rozpadliny gór, podobne do zwalonych bram jakichś zamków prawiecznych, gdzieś daleko, jakby w złudnym mirażu tęsknoty, błyskał ocean modro-zielonawą taflą, a niekiedy głuchy łoskot fal walił się omdlewającym krzykiem w martwą rozpaloną ciszę.
Czasami niewiadomo skąd, chrapliwe głosy syren okrętowych wołały przeciągle i strzępiasty zwał dymów rozkładał się na niebie czarną, leniwą pręgą.
Lecz mimo tej nieopowiedzianej spiekoty, na oślepiająco białych drogach, zaczynał się już zgiełkliwy, przyśpieszony ruch.
W kurzawie, wiszącej nad drogami białym i ciężkim obłokiem, coraz częściej turkotały powozy, wiły się długie, błyszczące automobile, brzęczały zaprzęgi mułów, a bokami, w powiędłych cieniach drzew, czerniały ludzkie mrowiska.
I zwolna pusta i obumarła w upale dolina zaczęła się napełniać gwarem i ruchem, bo już ze wszystkich stron i drogami wszystkiemi, z rozpalonych wąwozów, z dolin i z gór, z miast, bielejących na zboczach i z domów, zawieszonych nad przepaściami, nadciągały całe tłumy ogorzałe, pokryte kurzem, zmęczone, a tak radosne, że wśród krzyków, pyłów i spiekoty parły się rozszumiałą, weselną rzeką ku cyrkowi, którego olbrzymie maurytańskie ściany różowiły się nad miastem, na tle zielonych wzgórz i oceanu.
Cyrk stał na urwistym brzegu, w gaju kwitnących oleandrów, samotnie, jak świątynia, ocean przynosił mu do stóp, jakby w hołdzie nieustannym, spienione, grzmiące fale, oleandry obwiewały wonnym i różanym okwiatem, a przesłoneczniony błękit obtulał go w złotawą mgłę tajemniczego milczenia.
A z doliny, z dróg, z ulic i placów leciały ku niemu rozgorzałe, tęskniące oczy tłumów, oczy namiętnych upragnień, westchnienia pełne żaru i tysiące zgiełkliwych głosów, bo już szerokim, dość stromym podjazdem, obramowanym zielonemi wałami strzępiastych tuj, płynęło całe morze głów.
Czerwono-żółte pióropusze żandarmów konnych, stojących nieruchomo co kilkanaście kroków, wytryskiwały, jak rozmigotane w słońcu fontanny.
Tłoczono się zawzięcie, posuwając się zwolna, krok za krokiem w ciżbie i niesłychanym upale, tysiące głosów wrzało nieustannie i tysiące parasolek i wachlarzy, niby rój barwnych motyli, chwiało się w słonecznej topieli.
Tłum zbitą, nierozplątaną gęstwą, zajmował całą drogę, że środkiem, z wielkim trudem posuwał się długi szereg powozów i automobilów, pełnych cudownych kobiet, w białych mantylach na głowach, z rozwiniętemi wachlarzami w rękach.
Niektóre z powozów jechały na „corridę”, przystrojone wspaniale, wedle starego zwyczaju, wykryte kapami z jedwabiów kolorowych, że czerwień i złoto, fiolet i biel śnieżna, jakby się rozbryzgując z powozów, lały się po kołach aż w kurz i pod nogi przechodniów. Witano je rzęsistemi brawami, a z pod białych mantyl błyskały wdzięczne spojrzenia, uśmiechy i purpurowe dumne usta.
Lecz cały ten korowód posuwał się coraz wolniej i zatrzymywał się co chwila mimo pośpiechu, gdyż przed bramą cyrku już zapanował tłok straszliwy i nieopisana wrzawa.
Chaos krzyków, śpiewań i turkotów huczał w powietrzu jak burza, a tysiące handlarzy przekrzykiwało się nawzajem, wijąc się wśród ciżb, tłoków i niebosiężnych wrzasków.
Tłum napływał wciąż i kłębił się coraz potężniej, kołysał się jak morze, roztrącał o powozy i o zwarte szeregi żandarmów, bił w potężne mury i wdzierał się wreszcie do środka z szumem wód wzburzonych.
Ogromny, cichy cyrk, zalany oślepiającem światłem słońca i rozprażony niby krater, pochłaniał coraz większe masy.
Wielką jak plac arenę, określoną kręgiem amfiteatralnych siedzeń, aż po wąski skrawek czerwonego dachu, nakrywało niebo błękitnawym, rozpalonym namiotem, a grupa oleandrów, nachylona z bliskiego wzgórza kwitnącemi czubami, chwiała się nad nią kiściami kwiatów, jak różaną kadzielnicą.
Zaś w zgiełku coraz większym płynęły tłumy, rozlewając się prawie bez śladu w olbrzymich białych przestrzeniach, jak wody w suchym, głębokim piasku, nadpływały wciąż i lały się z głuchym bełkotem nieustannie.
Muzyka, umieszczona na balkonie, wprost głównego wejścia, stroiła dość hałaśliwie instrumenty, zagłuszane jednak przez te nieskończone potoki ludzkie, zalewające zwolna wszystkie miejsca, że już cyrk, niby wielka koncha, rozszumiał się i rozgwarzył.
Na jakimś zegarze wydzwoniła czwarta.
Muzyka zagrzmiała ze wszystkich sił.
Głos trąb mosiężnych wznosił się potężnym, dzikim krzykiem, jakby młoty spadały na wręby słonecznego dzwonu, iż od brzmień rozdrgało powietrze, a kwiaty oleandrów posypały się deszczem różanym.
Cyrk był już prawie pełny, wszystkie miejsca, po słonecznej stronie i w cieniu, zapełniła gęstwa nieprzeliczona, tylko do lóż wchodziły wciąż jeszcze białe i czarne mantyle.
Co chwila suchy trzask braw witał jakąś piękność, lub popularną osobistość.
Nie było jeszcze wpół do piątej, a cyrk się zapełnił do ostatniego miejsca.
Krąg ław amfiteatru od pustej, żółcącej się areny, aż po wąski skraj dachu, mrowił się ludźmi i falował.
Muzyka umilkła, ale szmer głosów rozdrgany i sypki, niby szum morza, falował i wichrzył się nieustannie, niekiedy staczał się z górnych ław wrzącą kaskadą, to wybuchał wgórę miotem huraganu, a chwilami był tylko trzepotem wachlarzy, poruszających się we wszystkich rękach.
Upał był jeszcze niemiłosierny.
Ale już chwilami przez mury chlustały fale chłodu wraz z krótkiemi grzmotami oceanu, walącego o skały.
Tylko wachlarze pracowały z jednaką zawziętością, jakby nieprzeliczone stado ptactwa opadło na amfiteatr i, trzepiąc tysiącami skrzydeł, szamotało się gwałtownie, przysłaniając wszystkich pierzastą chmurą barw.
Nie można dojrzeć nikogo, wszystko się migoce w blaskach słońca i oddaleniu, mieni, drga i faluje, że tylko w najbliższych lożach wykwitają nieco wyraźniej jakieś cudowne głowy Hiszpanek, jakieś oczy otchłanne, jakieś dumne usta się purpurzą, jakieś orle twarze o posępnym wdzięku wychylają się na mgnienie z poza wachlarzy.
Naraz głuchy ryk wydarł się z podziemi z taką siłą, że cyrk oniemiał, a za tym długim i żałosnym krzykiem byka popłynął w ciszy słaby śpiew modlitw z kaplicy niedalekiej.
Opadły wachlarze, cyrk się zasłuchał na mgnienie, niektóre usta poruszały się w modlitwie, a gdzie niegdzie biała ręka czyniła śpiesznie znak krzyża.
— To śpiewali w kaplicy cyrkowej ci, którzy mieli walczyć.
Ale tłum wybuchnął niecierpliwie, niespodziany grzmot tupań i krzyków zatargał murami.
Mosiężne trąby dają uroczysty sygnał.
Opadają wachlarze, staje się cisza.
Wypada na arenę dwóch jeźdźców w średniowiecznych strojach, pędzą galopem pod lożę królewską po klucze od stajni byków i pozwolenie na zaczęcie walki.
Po chwili, gdy muzyka grzmi triumfalnym marszem, otwierają się szerokie wierzeje i wywala się wspaniały pochód.
Na bokach jadą konno pikadorzy z pikami w rękach, cali w żółtych skórach i w stalowych pancerzach na nogach, idą banderillerzy z czerwonemi i żółtemi kapami na rękach, idzie służba przybrana w czerwień, idą muły w czerwonych zaprzęgach i w pióropuszach, idą stajenni, a w pośrodku, z nakrytemi głowami, idą espady dumni, strojni, wspaniali…
Ciągną zwartą falangą dokoła areny, kręgiem, zamkniętym wysokim parkanem, dzielącym plac walki od widzów, po żółtym piasku idą mocnym, rytmicznym krokiem, niby gladjatorzy, idący na śmierć, z oczami w oczach tłumu, w ciszy podziwu, w milczeniu grozy, że zdaje się, iż w tej chwili podniesie się przeciągły straszny śpiew:
„Ave, Caesar, morituri te salutant”.
Milczenie waży się jak ptak, nim runie, że tylko słychać brzęk zaprzęgów, skrzyp piasku i uderzenia kopyt, a w rozmigotanych blaskach wiruje rzeka barw, wybucha czerwień, pławi się złoto, kwitnie błękit, grąży fiolet, mrowią się błyskami złote i srebrne hafty, chwieją się pióropusze i płoną rozgorzałe oczy.
Naraz grzmot braw i krzyk stoczył się jak lawina i wrzał długo, aż się rozpłynęli, niby obraz czarodziejskiego snu.
Wyrównywano śpiesznie stratowany piasek.
Muzyka wybucha nagle hukiem trąb i kotłów.
Pikadorzy już stanęli w różnych punktach areny, czekają, nogi wparte w strzemiona, cugle skrócone, piki gotowe do ciosu…
Banderillerzy w białych pończochach i błękitnych kaftanach, z kapami w rękach, pochyleni nieco, czuwają w naprężeniu…
Czerwona służba kryje się za końskiemi zadami.
Tylko espady siedzą zboku, rozglądając się po amfiteatrze.
Nagle wszystkie zgiełki jakby się zapadły.
Trzasnęły wrota, wszystkie oczy runęły w jeden punkt, wachlarze zwisły bezwładnie, z czarnej czeluści wydarł się ściszony ryk i zamajaczył rogaty, potężny łeb.
Byk wyskoczył ogromnemi susami i na środku areny przystanął.
Był wprost cudownie piękny, długi, lśniący, czarny, potężny, różowemi ślepiami zatoczył dokoła i pognał zpowrotem do stajni.
Ale kapy czuwały; czerwone, żółte i zielone płachty zastąpiły mu drogę, opadły ze wszystkich stron, zatrzepały się dokoła, że, jakby oślepiony jaskrawą, szumiącą wichurą, zakręcił się wkoło i runął na nich gwałtownie, rozprysnęli się po arenie, rzucał się za niemi zajadle, już dopędzał niejednego… już schylał rogi… uderzał, ale zawsze w próżnię, lub w nastawione kapy, gdyż ludzie wymykali się ciosom z jakąś cudowną zręcznością.
Przystanął na chwilę, zaryczał i jął grzebać kopytami.
Kapy znowu go napadły; wieją, drażnią, migocą przed ślepiami, rozwijają się z szumem, fruwają dokoła, niby skrzydła czerwone, żółte i zielone, wabią i rozwścieklają coraz bardziej.
Brawa już trzeszczą salwami, gorączka się podnosi.
A byk walczy naoślep, kręci się ogłupiały, przelatuje arenę, uderza w próżnię, miota się na wszystkie strony w obłokach kurzawy, naraz dojrzał na drugim końcu siwego konia, sprężył się i pognał wielkiemi susami, nie widzi już ludzi… tratuje kapy… omija przeszkody… leci jak burza…
Amfiteatr niemieje, oczy płoną, wachlarze trzęsą się nerwowo.
Pikador osadza się mocniej w strzemionach, opuszcza niżej drzewce… mierzy… ale koń poczuł niebezpieczeństwo, cofa się, rży żałośnie… biją go ztyłu, że zerwał się i rusza naprzeciw…
Byk dobiega… pochyla straszne rogi… pręży się do ciosu… świecące żądło piki trafia go w grzbiet i orze krwawą brózdę, zmagają się przez mgnienie… drzewce się wygina w kabłąk… byk prze się ze wszystkiej mocy bólu i wściekłości… pochyla łeb coraz niżej… pręży się, przemaga… i bije rogami w brzuch koński z taką siłą, że rozległ się trzask, jakby rozdartego bębna, bluznął strumień krwi, koń pada, pikador wylatuje w powietrze i wali się plecami na ogrodzenie.
Krótki, straszliwy krzyk przeleciał po amfiteatrze.
Jakieś Angielki dostają spazmów i morskiej choroby.
Byk rozjuszony dobija konia, pastwi się, drze rogami wyprute wnętrzności, tratuje, ledwie go odciągnęły kapy, skoczył za niemi, ale po drodze rozpruł bok drugiemu koniowi, trzeciego zabił i leciał już z rykiem na czwartego…
Wreszcie kapy osaczyły go w pośrodku areny rozwianą, wirującą chmurą barw.
Pikadora wynieśli, krew zasypali, zabite konie ściągnięto pod płot, a muzyka buchnęła grzmiącą fanfarą.
Na jakiś znak kapy rozbiegły się na wszystkie strony.
Byk został sam jeden, podniósł zbroczony łeb i toczył krwawemi ślepiami.
Naprzeciw niego wyszedł banderilleros, bez kapy i bez broni, tylko z czerwono-żółtemi chorągiewkami w ręku, które musi wbić w grzbiet.
Ruszają ku sobie zwolna, ostrożnie, czatująco.
Zawiązuje się walka.
Byk napada, atakuje, uderza gwałtownie… banderilleros wyprysnął mu z pod rogów… skacze wbok… zawraca w miejscu… gonią się wkółko, przystają, mierzą oczami, biegną na siebie i rozlatują się na mgnienie.
Cyrk cichnie, ale co chwila zrywają się brawa i krzyki, i co chwila zapada ekstatyczne, gorączkowe milczenie.
Tylko w słonecznej pożodze areny wciąż migoce czarne cielsko i skrwawione rogi biją zapamiętale w banderillera, sto razy cios już był tak niechybny, że przerażenie dławiło, ale sto razy wymknął się śmierci, sto razy jakimś niepochwytnym, cudownym ruchem wydarł się z pod ciosów, iż straszne rogi tylko świsnęły koło piersi, a on znowu wyzywa, rzuca się naprzód, wykręca, trzepie chorągiewkami, drażni, pędzi zuchwale wprost na rogi, aż byk, jakby zmęczony, zwolnił rzutu, idzie niby spokojnie, ale ślepie mu błyszczą i ślina cieknie z pyska, posuwa się miękko… banderilleros stanął, czeka pochylony, gotowy, sprężony… a gdy potężny łeb przygiął się tuż przed nim do uderzenia… runął między nogi jak tygrys, wbił mu w grzbiet chorągiewki i prysnął wbok.
Huragan krzyków zatrząsł amfiteatrem.
Byk oszalały z bólu i zestrachany szumem chorągiewek, co jak drapieżne ptaki spadły mu na grzbiet i, trzepocząc się, szarpią stalowemi pazurami, rzuca się z rykiem po arenie, tłucze rogami w deski ogrodzenia i tak zajadle goni za ludźmi, że muszą skakać przez płot.
Cyrk wprost szaleje z radości.
Występuje espada i amfiteatr się ucisza.
Ukazuje się w słonecznych blaskach wytryskiem bieli i fioletu, jak kwiat rozmigotany rosą złotych i srebrnych ozdób i haftów. Jest smukły, młody i piękny, ma ruchy jaguara i nogi jakby ze stali, z pod beretu wymyka mu się na plecy czarny, mały warkoczyk, obnażoną szpadę trzyma w lewej ręce, a w prawej kapę czerwoną.
— Bombita! Bombita! — krzyczą ze wszystkich stron.
Kłania się szpadą i dziękuje z uśmiechem.
A byk przystanął pod płotem, patrzy w słońce i porykuje zcicha, żałośnie, jakby do pastwisk dalekich, do zielonych, szumiących pól Andaluzji. Nie spostrzegł espady, nie słyszy wrzasków, jakby zapomniał, gdzie jest, zdaje się nawet ran swoich nie pamięta, wyciągnął skrwawiony łeb i zasłuchał się jakgdyby w jakieś odgłosy dalekie… dalekie… może w chłodny bełkot strumieni, w poszum dębów, w ryki braci, a może w nawoływania pastuchów.
Kapy zaczynają grać, fruwają dokoła niego, jak ptaki.
Nie widzi nic, stoi nieruchomo, zapatrzony w słońce.
— Krowa! Niedobry! Za mało zły — wrzeszczą w amfiteatrze.
Bombita idzie na niego, drażni go kapą, fascynuje oczami, przesuwa się przed łbem, migoce szpadą, krzyczy, bije kapą po rogach, aż byk jakby się nagle przebudził, ryknął gniewnie, rzucił się i przeleciał, zatacza półkole i potężnemi susami skacze, aż piasek wytryskuje z pod racic.
— Ostrożnie! Uważaj! Ostrożnie! — podnoszą się trwożliwe głosy. Wreszcie zapada śmiertelne milczenie, że słychać bełkot oceanu, świegot jaskółek, przelatujących nad cyrkiem, i mdlejący szelest wachlarzy.
Amfiteatr zamiera ze wzruszenia, dwadzieścia tysięcy serc pręży się w ekstazie, wychylają się z lóż, leżą na parapetach, prawie wiszą nad areną, a wszyscy z rozgorzałemi oczami, bez tchu, nieprzytomni, pijani już radością, podziwem i entuzjazmem.
Bo walka już się toczy na śmierć i życie.
Jeden zginąć musi, a zdaje się, iż obaj wiedzą o tem, i byk, i człowiek.
Atakują się zimno, mądrze a okrutnie, kręcą się wkółko, z oczami w oczach, o parę kroków a czasem tak zbliska, że rogi oślizgują się po żebrach espady.
Byk naciera, bije i zawraca z szaloną szybkością, wali się jak huragan, ale espada czuwa, wykręca się z pod rogów, zasłania kapą, odskakuje; wiją się dokoła siebie jak błyskawice, gonią, zataczają kręgi, a szpada wciąż czyha zdradliwie i migoce głodnem żądłem, a straszne rogi bodą zapamiętale, uderzają niestrudzenie i nadaremnie, że byk już szaleje z wściekłości, grzebie racicami, ryczy i tak się gwałtownie miota, iż niepodobna pochwycić ruchów, robi się zawrotny wir, a w tej kurzawie zarysów tylko niekiedy zawieje kapa, błyśnie szpada, zaczernią rogi…
Niekiedy czyni się mgnienie pauzy… stają naprzeciw… dyszą… mierzą się złowrogo… czają i walą się na siebie jak gromy…
A co chwila, za jakiś gest bohaterski, za jakiś ruch szalony, za jakieś uniknięcie ciosu, ulewa braw i krzyków, ale, jeśli kapa wionęła nieprawidłowo, jeśli skok był niezręczny, jeśli jawił się choćby cień lęku, amfiteatr syczy, gwiżdże, wymyśla i śmieje się urągliwie.
Lud się zna na odwadze, wielbi bohaterstwo i lud czuwa nad prawidłami walki, nie pozwala, na odstępstwa.
Zdenerwowanie jednak tak wzrasta, że już coraz głośniej krzyczą:
— Zabij! Dosyć! Zabij!
Bombita ciska kapę daleko od siebie, przerzucił szpadę do prawej ręki, przystanął, nogi wparł w piasek, nieco się przygiął, podnosi broń i mierzy w nadbiegające zwierzę…
Mgnienie ciszy… byk dobiega… rzuca się na niego z pochylonym łbem… ale, nim zdołał uderzyć, espada zwalił mu się pomiędzy nogi, wbił ostrze w nasadę karku i odskoczył.
Lecz cios był za słaby, szpada utkwiła tylko do połowy.
— Źle, źle! Popraw! — krzyczą dokoła.
Byk ciska się po arenie oszalały, szpada trzepie mu się przez chwilę w grzbiecie i wylatuje, krew bucha z rany strumieniem.
Bombita bierze nową szpadę i blady, skupiony i groźny, idzie.
Nowa krótka walka i spada cios błyskawiczny, cios niechybny, prędki, twardy, nieubłagany cios śmierci.
Wbił szpadę po rękojeść.
Ale byk jeszcze nie padł, uskoczył wbok i bluznął krwią; zatacza się, chwieje, rzęzi, chrapie, pada na kolana, porywa się ostatnim wysiłkiem, chce uciekać i wali się w ciężkiej męce konania.
Dobił go jakiś nóż litościwy.
Pierwsza walka skończona.
Cyrk jednak milczy, espada schodzi z areny bez braw.
Ogłaszają dziesięć minut pauzy.
Małe koniki, strojne w pióropusze, wywłóczą pobite, służba uprząta arenę, zasypuje krwawe place i równa porytą ziemię.
Po korytarzach i w przejściach już krzyczą sprzedający wodę, lody, programy i tysiące różnych rzeczy.
Gwar coraz większy, loże się odwiedzają, zaczynają wrzeć śmiechy, głosy powitań lecą z końca w koniec amfiteatru; tłum się kłębi, przewala, woła, krzyczy, gestykuluje, a gdzie niegdzie śpiewa i gwiżdże.
Wachlarze trzepią się gorączkowo i nieustannie.
Wielu cudzoziemców wynosi się ostentacyjnie, żegnają ich złośliwe brawa i śmiechy.
Już nieco chłodniej. Słońce przetoczyło się nad ocean, że pół areny pogrąża się w przezłoconych cieniach, a nachylone kiście oleandrów płoną niby skamieniałe wytryski krwi, fale przypływu huczą coraz potężniej, zaś wysoko ponad cyrkiem i gwarem tysięcy, przez lazurowe głębie, ciągnie klucz białych, ogromnych ptaków… lecą na zachód… za słońcem.
Muzyka daje grzmiący znak.
Rozpoczyna się nowa walka.
Pikadorzy, banderillerzy, kapy i służba zajmują swoje miejsca.
Trzaskają wierzeje stajni.
Wypada byk. Przystanął olśniony słońcem, olbrzymie rogi błyszczą mu jakby z czarnej polerowanej stali, zatrząsł łbem, rozejrzał się i jak czarny tuman runął ku koniom.
Najbliższy pikador rusza na niego z piką, złożoną do ciosu.
Gasną wrzawy. Spotykają się, pika trafia, wgryza się w grzbiet, i bodzie, ryjąc straszną brózdę, byk się szamoce pod ostrzem, ryczy, wpiera kopytami w ziemię i z wściekłym miotem usiłuje trzasnąć rogami w konia; mocują się, jak lwy, prężą, zmagają.
— Uderzy! Uderzy! — wioną zgorączkowane szepty.
— Nie!
— Rozpruje! Z pewnością!
— Nie! Nie! O zakład, że nie!
Sto zakładów staje. Tysiące ludzi czeka z zapartym tchem. Milczenie się rozsiewa. Niepokój wstrząsa. Obawa i zachwyt, radość i zgroza. Chwila już się zdaje być godzinami. Wachlarze pomdlały, oczy gorzeją, twarze bledną, serca się tłuką.
Ale pika wciąż trzyma zwierzę na uwięzi, nie puszcza, gnie się w pałąk, zwija się już prawie w obręcz i z taką siłą odpiera, że byk nie wytrzymał i odskoczył wbok.
Amfiteatr chlusnął niebosiężną wrzawą braw, zwycięski pikador kłania się na wszystkie strony, a byk, rozsrożony bólem, spieniony, buchający krwią, co go oblewa, niby płaszczem purpurowym, rzuca się z dzikim rykiem na ludzi.
Kapy otaczają go szumiącym wirem błyskawic.
Nie pozwala się osaczyć, przelatuje jak wicher, zabija konie, rwie kapy, zawraca niespodzianie, napada podstępnie, bije w ciżby, miota się jak grom, chce przerwać tę straszną obręcz i uciec…
Ale napróżno, niema już ratunku, żelazny krąg dokoła, wszędzie zastępuje kapa, grozi pika, straszny krzyk, wszędzie nieprzełamany mur ludzi, wszędzie śmierć czyha i przerażenie.
Banderilleros wbił mu w grzbiet dwie chorągiewki.
Byk, już rozszalały, ciska się nieprzytomnie.
Drugi banderilleros wbija mu jeszcze dwie.
Zaryczał przeciągle, bije ogonem po bokach skrwawionych i okręca się w miejscu, chcąc się pozbyć tych strasznych pióropuszów.
Naraz trzeci banderilleros biegnie na niego, rzuca się zuchwale wprost na rogi i wbija mu trzecią parę chorągiewek.
Orkan uniesień zerwał się z ław.
Byk już dostatecznie przygotowany do ostatniej walki.
— Fuentes! Fuentes! — krzyczą imię ulubieńca.
Espada występuje powoli z błyszczącem ostrzem w ręku.
Pierwsza szpada Hiszpanji, niezwyciężony, niepokonany, nieustraszony, bożyszcze tłumów, chwała ich i duma, posuwa się w ulewie spojrzeń miłosnych i braw dumnym, wyniosłym krokiem, i zimnemi oczami śledzi niepokojące ruchy byka.
Ruszyli na siebie!
Wiąże się walka cicha, gwałtowna i nieubłagana.
Byk, cały we krwi, straszny jest w skupionej, dzikiej wściekłości.
Co mgnienie stają naprzeciw i co mgnienie straszne rogi uderzają tak zbliska i niechybnie, że zamierają serca i mdleją dusze, ale espada wykręca się śmierci, odskakuje i, jakby gardząc niebezpieczeństwem, spokojnie zastępuje drogę bykowi, wieje kapą przed krwawemi ślepiami, migoce szpadą, wyzywa, staje tuż przed rogami i zimny, cudowny w zuchwałości, czeka nowego ciosu.
Zapada cisza, jak w chwili podniesienia.
Słychać tylko nad areną szczebiot kołujących jaskółek.
— Ostrożnie! Pilnuj się! Niech cię Bóg strzeże!
Pojedynek się kończy, Fuentes odrzucił kapę, szpada zamigotała.
Wzruszenie już dusi, twarze płoną, wszyscy powstają z miejsc, oczy pełne błyskawic, kobiety prawie wiszą nad areną, nozdrza mają rozdęte, oczy oszalałe, nieme krzyki na ustach purpurowych, białe zęby błyskają, jak kły wilków…
Jakiś płacz się zerwał krótki, zdławiony, nerwowy; jakiś krzyk wionął mdlejący, jakieś nieprzytomne brawa zahuczały i znowu długie, napięte aż do bólu milczenie.
Wszyscy już wniebowzięci, wszyscy już jakby zaczadzeni krwią, pijani żądzą męki, ran i śmierci, porwani bohaterstwem, ważą się w oniemieniu na ostatnich rzutach walki.
Fuentes podnosi żelazo, skupia się do ciosu, mierzy… byk się przygiął, rogi podgarnął i uderza ze straszną siłą, a szpada tylko mu błysnęła nad karkiem cichą, krętą błyskawicą…
Byk skamieniał, jakby rażony piorunem, skurczył się, rzygnął krwią i bez jęku padł trupem u samych jego stóp…
Fuentes ani drgnął.
Cyrk zamiotał się jak ocean wzburzony do dna, lunęły rozszalałe krzyki i brawa. Wszyscy porwali się z miejsc. Szał ogarnął tłumy. Posypał się deszcz kwiatów, a potem grad, ulewa, potop zwalił się na arenę, rzucano kapelusze, cygara, parasolki, nawet bukłaki z winem, wszystko, nawet mantyle i wachlarze, i kosztowności, ubrania nawet, co kto miał pod ręką, chwytał, zdzierał ze siebie i rzucał wśród ogłuszających wrzasków.
— Niech będzie błogosławiona twoja matka!
— Niech będzie świętym dzień twoich urodzin!
— Cześć ci, niezwyciężony!
Krzyczano z płaczem radości, krzyczano z uniesieniem, krzyczano z dumą bezprzytomnego entuzjazmu.
Fuentes, podobny do zwycięskiego boga, kłaniał się dokoła skrwawioną, aż po gardę, szpadą.
Muzyka zagrzmiała triumfalnym marszem, zasypując wszystkie głosy mosiężnym dźwiękiem trąb i hukiem kotłów.
A jeszcze się zrywały brawa i wywoływania, jeszcze niekiedy leciały kwiaty pod stopy espady, otoczonego ciżbą wielbicieli, jeszcze tłumy, nie mogąc się uspokoić, wrzały, jak morze rozkołysane.
Amfiteatr, zalany słońcem, rozprażony upałem, przesiąknięty zapachem krwi, drgał sypkim, niepochwytnym ruchem tysięcy głów, mrowił się i kołysał, jak łan, przegarniany wichurą.
Wachlarze znowu się zatrzepały nieprzeliczonem stadem skrzydeł, zaperliły się śmiechy, zamigotały dumne spojrzenia, zatliły się żary ust purpurowych, upojenie zabrzmiało w głosach, szczęście widniało w twarzach, czyste, nagie szczęście istnienia, że nawet powietrze było przesycone weselnym żarem radości.
Naraz jakiś potężny głos zaśpiewał na górnych ławach.
Radosna pieśń zerwała się chybkim lotem, okrążyła cyrk i jak ptak wzbiła się do słońca:
„Sienta plaza moreno, para que veas,
Pom, Pom!”
Amfiteatr pochwycił i zawtórował jednym ogromnym głosem:
„Pom, Pom! Pom, Pom!”
Aż mury się zatrzęsły i oleandrowe kwiaty posypały się na głowy różanym gradem.
„Lo que massedestaca en un batallon,
Pom, Pom! Pom, Pom!”
Wtórowali wszyscy żarliwie, i pieśń nabrzmiewała uniesieniem, wzbiła się palącym wichrem dźwięków, triumfalnym hymnem życia w błękity płynęła i w nieskończone dale oceanu się niosła potężną falą ludzkiej radości.
Po nieco dłuższej pauzie rozpoczęła się trzecia walka.
Amfiteatr tak już był podniecony i zgorączkowany, że dopiero na widok nowego byka trochę się uspokoiło.
Byk wyskoczył ze stajni wesoło, w podskokach, jakby wypuszczony na pastwisko; był nieco dłuższy niźli poprzednie, płowy, o złotawych bokach i nogach.
— Cenicero! Cenicero! — zakrzyczał do niego jakiś głos płaczliwy.
Pokryły go świsty i wrzaski.
Walka rozpoczęła się zwykłą koleją, ale co chwila i z innej strony cyrku rozlegał się ten sam płaczliwy, żałosny głos:
— Cenicero! Cenicero!
Aż byk dosłyszał, przystanął nagle i odpowiedział przeciągłym rykiem.
Napróżno kapy go drażniły i pikadorzy usiłowali zegnać z miejsca, napróżno zmuszano go do walki, jakby nie chciał wiedzieć o niczem, kręcił się tylko na wszystkie strony i, nasłuchując, porykiwał.
Niepokój owładnął tłumami, tysiące rad, krzyków i złorzeczeń posypało się na niego, tysiące nienawistnych spojrzeń bodło go na śmierć i rozdzierało żywcem, a jakaś młoda przepiękna dziewczyna wychyliła się z loży i z zaciśniętemi pięściami wołała:
— Bydlę! Oćwiczyć go batami!
I z wielu już stron krzyczano niecierpliwie:
— Innego byka! Ten nic niewart, zły! Innego!
Wrzask podnosił się coraz większy, rzucano już w niego kapelusze i laski, plwano wzgardą, gdy byk jakby oprzytomniał, i lawina nie stacza się tak błyskawicowo, jak on runął na kapy i banderillerów.
Krzyk trwogi wydarł się ze wszystkich piersi.
Zdążyli jednak uciec, a on kłębił się jak trąba powietrzna, szalał, gonił ludzi, porywał rogami kapy, rozpruwał konie niby puste pęcherze, obalał, tratował z nienawiścią, powracał i jeszcze dobiegał i tłukł, i skrwawiony, zdziczały, dyszący mordem, przelatywał arenę z głuchym tętentem i nawracał tak szybko, skręcał tak niespodzianie, bił tak wściekle, że co mgnienie kapy i banderillerzy rozpierzchali się, jak kury spłoszone.
Wkońcu już cyrk zaczął świstać i drwić:
— Tchórze! Krowy wam oprowadzać! Mulnicy! Oślarze!
Wtedy wystąpił jakiś banderilleros, blady jak trup, i poszedł naprzeciw, jakby na śmierć pewną.
Cyrk oniemiał ze wzruszenia.
A on sto razy rzucał się prosto na rogi i chybiał, ledwie życie unosząc, aż wreszcie jakimś rozpaczliwym ruchem wbił mu dwie chorągiewki.
Nagrodzono go brawami, ale byk jakby się już rozwściekł doreszty, bo z rykiem straszliwym, oblany krwią, spieniony, rzucił się na występującego właśnie espadę, że ten z wielką trudnością zdołał się uchronić od niespodzianego ciosu.
Zawrzał krótki, gwałtowny pojedynek.
Espada padł na niego strasznym, niechybnym ciosem, lecz wytrącona broń wyleciała mu z ręki, a on zatoczył się wbok, draśnięty rogami.
Podano mu drugą szpadę.
Po bokach czuwały rozwinięte kapy.
Ale byk nie dał się odciągnąć wiewającym płachtom, nie zważał na nikogo, a tylko bił w espadę z nieopowiedzianą furją, trzaskał w niego jak grom, napadał tak gwałtownie i tak krótkiemi skokami, i tak nieustannie, że tamten zaledwie zdążył się wykręcać od rogów.
W śmiertelnej ciszy wiódł się ten bój zawzięty.
Nie poruszano się z miejsc, ni jeden wachlarz nie zaszeleścił, ni jedna głowa nie drgnęła, patrzono z zapartym oddechem oczekiwań.
Espada zwolna już przechodził do ataku i natarł tak zbliska, że byk wstrzymał się na mgnienie i, spiąwszy się prawie w kabłąk, poleciał na niego z nastawionemi rogami.
Szpada błysnęła złowrogo do ostatniego ciosu i…
Wtem, w upalnej ciszy, gdzieś blisko, zadźwięczał cichy, przejmujący głos dzwonka…
Espada przyklęknął bezwiednie, zniżając szpadę, a byk, jakby nagle zmartwiał w rzucie, pozostał przygięty, skupiony, z rogami do ciosu o parę cali od piersi klęczącego.
Amfiteatr również skamieniał i trwał przez długą chwilę bez ruchu i słowa; ludzie jakby zastygli w podziwie cudu, wielu z podniesionemi rękami, wielu wpół oddechu, wielu z ustami szeroko rozwartemi.
Przejmujący, srebrzysty głos dzwonka targał się w przejściu za barjerą i zwolna się oddalał, przechodził.
To ksiądz szedł z Panem Jezusem do umierającego pikadora.
Mistyczne, trwożne wzruszenie przejęło wszystkie serca, tysiące ludzi padało na kolana, bito się w piersi, odsłaniano głowy, a już gdzie niegdzie roznosił się szept modlitwy i gorące westchnienie.
Gdy naraz, w tej modlitewnej ciszy rozbrzmiał donośny, płaczliwy głos:
— Cenicero! Cenicero!
I jakiś chłopak przedarł się przez barjerę, skoczył na arenę i rzucił się bykowi na szyję.
— Łaski! Łaski! — zakrzyczał ze wszystkiej mocy.
Cały amfiteatr zerwał się na nogi.
— To mój Cenicero! Łaski! Łaski! — krzyczał rozpaczą, szaleństwem i strachem bezmiernym i obejmował skrwawiony łeb, osłaniał go sobą, żebrał zmiłowania, a byk lizał go po głowie i jęczał zcicha.
Podniósł się straszliwy wrzask, wszystkie ręce się wyciągały z prośbą i wszystkie usta krzyczały:
— To cud! Nie zabijać! Łaski! Nie zabijać!
Darowano mu życie.
Wyszli już razem wśród ogłuszających braw.
Chłopak, nie puszczając rogów przyjaciela, płakał radosnemi łzami.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A oto ich krótka, prawdziwa i prosta historja.
Byli przyjaciółmi z pastwiska, dzielili dolę i niedolę, i skwary, i burze, i ulewy, zaś w chłodne, zimowe noce byk przychodził do wygasłego ogniska, kładł się w popiele obok chłopca i ogrzewał go swojem ciałem, a kiedy doszedł lat pięciu i powiedli go na śmierć, pasterz rzucił wszystko i poleciał ratować przyjaciela.
Ocaliło go wspaniałomyślne serce hiszpańskiego ludu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dalsze walki poszły już zwykłym trybem, bez nadzwyczajności.