Osądzona (opowiadanie)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Osądzona
Pochodzenie Osądzona. Dwie opowieści
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Klamkowski i Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


OSĄDZONA
Tego pamiętnego dnia już od samego rana coś ponosiło Jaszczukową. Podniosła się z łóżka dziwnie rozdrażniona, prawie chora i tak w sobie rozdygotana, że o byle co wybuchała gniewem. Właśnie była wyprawiała na jarmark dziewczynę z gęsiami, które darły się w niebogłosy i chociaż z powiązanemi skrzydłami, uciekały z woza.

— Oksienia! — wołała gniewnie. — Łapże niezdaro! Bukiet, nie ruszaj! Przykryj płachtą, tylko żeby się pod nią nie podusiły! Mikołaj! — zakrzyczała na kulawego parobka. — Źróbkę zamknij w stajni, chcesz ją zgubić po drodze czy co? A kobyle wytrzyj boki. Utytłała się w gnoju, jak świnia. Ruszajcież! Oksienia! gąsków taniej niźli po ośm złotych nie sprzedawaj. Nawoływała, gdy wóz nareszcie ruszył z przed chałupy. — A o farbie do wełny nie zapomnij! Bukiet do nogi! Na jarmarek mu się zachciewa! Do domu, sobako, warować. Do domu!
I gdy pies jął prosząco skomleć, kopnęła go ze złością, że skoczył w głąb sieni, gdzie siedziały za przegrodą gęsi pozostawione na chowanie. Podniosły niesłychanie wystraszony gęgot i zjadliwie zasyczały na psa.
— Bukiet, bo znowu oberwiesz! Upominała rozglądając się po szarym, posępnym dniu. Niebo zwisało nisko, że spęczniałe wodą bure chmury, zdawały się leżeć na przydrożnych wierzbach. Po nocnym deszczu jeszcze się lśniły kałuże na drodze. Drzewa stały czarne, obmokłe i na pół odarte z liści. Jesień obtulała ziemię w przemiękły i wyszargany łachman mgieł. Wrony wieszały się po słupach telegraficznych. Z lewej strony, z poza domostw niskich i wysokiej czarnej cerkwi, nakrytej zielonemi kopułami, darły się świsty parowozu i głucho dudniał nadchodzący pociąg. Przeprowadzała go oczami, gdyż przesuwał się tuż za drogą — widział się jej niby rudawy gad, czołgający się w tumanach białych dymów. Prześlizgnął się po moście nad rzeczką i wymijając cmentarne wzgórze, pogrążył się w lasach. Zawiesiła posmutniałe oczy na cmentarzu, który jak potężny okop śmierci, wynosił się lasem ogromnych krzyżów, pochylonych w różne strony świata. Stado wron krążyło nad nimi z przejmującem krakaniem. Wzdrygnęła się z zimna i wróciwszy do izby, chodziła bezradnie od okna do okna. Zabierała się nawet do roboty, ale wszystko leciało jej z rąk, myśli się mąciły i pod piersiami coś boleśnie ściskało. Wreszcie przemógłszy tę dziwnie strwożoną niemoc, zajęła się gospodarstwem. Bukiet łaził za nią nieodstępnie, a gęsi, skoro przechodziła pobok zagrody, wyciągały za nią długie szyje i syczały. Zaś gołębie, jak tylko pokazała się w podwórzu, spływały z dachów do jej nóg z gruchaniem. Nie cieszyło ją to dzisiaj, — nie radował wieprzek wsadzony do karmika, któremu codzień z lubością obmacywała tłuściejące boki. Ani nawet odstawione już od maciory prosięta, biegające za nią i kwikiem proszące o żarcie. Wydoiła krowę, nie zwracając uwagi na czerwone cielę, wesoło brykające po obórce. Zajrzała do sadu zwoływać kury i zapatrzywszy się w skołtunione, bure chmury, zapomniała o nich ze szczętem. Smętek przesłonił jej oczy i smętek przenikał serce. Nie mogła pojąć co się z nią dzieje. Targnął nią niewytłumaczony lęk. Jakieś głuche przeczucie nieszczęścia kąsało jadowicie i bezustannie. A jakby na dobitkę, wracając do izby, trzasnęła drzwiami tak mocno, że jakiś obraz zleciał ze ściany na podłogę.
— Jezus Marja! — wystraszyła się niezmiernie. — Święty Józefat! — jęknęła przerażona, podnosząc wizerunek błogosławionego patrona unitów. Ucałowała go ze czcią i postawiła na stole między oknami.
— Coś mnie spotka złego — szepnęła z zabobonną trwogą. — Może znowu żandarmy przyjdą na rewizję... Albo będzie jaka strata w inwentarzu. Szkło się jednak nie potrzaskało! Całkiem to niezwyczajne! Medytowała głęboko zaniepokojona, lecz pod wpływem jakiejś myśli zaczęła się prędko ubierać do wyjścia.
— Trzeba odebrać, stanie się co, to gotowi nie oddać.
Wyjęła książeczkę emerytalną ze skrzyni i okrywszy się chustą miała już wyjść.
— Z gołemi rękami pójdę, to mi po pieniądze przyjść każą za tydzień.
Z niemałym żalem przebierała między gąskami, aż wybrawszy najlżejszą, związała jej skrzydła i schowawszy pod pachę, ruszyła na stację.
Droga była niedaleka, strasznie błotnista i jeno rowem podzielona od plantu.
— Ośmnaście rubli za trzy miesiące emerytury, za gąski przyjdzie ze dwadzieścia parę a z tem co jest gotowego grosza, to akuratnie chwaciłoby na krowę i Mikole na zasługi! — dawała się ponieść gospodarskim kalkulacjom. — Prawda, zima za pasem, Oksieni trzaby nowych butów i sobie coś niecoś! A gdzie podatki, gdzie gminne, szkolne i drogowe? A i Ojcom na misję też parę rubli, a i składka na kościół! Panie Jezu — westchnęła — niewiem czy obstanę! Za wiele na tę moją biedną wdowią głowinę, za ciężko! Juści, za wieprzka grosz jakiś wpadnie, niezgorzej świntuch się pasie — skrzepiła się tem przypomnieniem. — Parę korczyków zboża też się sprzeda, może i prosięta pod wiosnę! — Jaśniej zrobiło się jej na duszy.
Stacyjka leżała za wsią zbudowaną w ogromny czworobok, na środku wznosiła się stara drewniana cerkiew nakryta zielonemi kopułami, obrastało ją kilkadziesiąt wysmukłych brzóz, klonów i całe gąszcza jarzębin i bzów, a ogradzał drewniany płot, nakryty słomianym daszkiem. Wieś była spora, lecz wszystkie domy poprzegradzane sadami, ginęły pod olbrzymiemi drzewami. Stały oknami na plac, podobny do błotnistego jeziora, po którym brodziły stada gęsi, świnie i para żydowskich kóz. Wyróżniał się jeno duży dom na podmurowaniu i z gankiem, malowany na bronzowo, z zielonym, blaszanym dachem. Była to dawna unicka plebanja, zamieszkała obecnie przez popa. W oknach bieliły się firanki, a za szybami stały pękate gąsiory nalewek na jarzębinie i śliwkach. Przemknęła się bokami za cerkiew na brukowany podjazd stacyjny. Sam dworzec był długim budynkiem, postawionym z okrąglaków przeraźliwie piernikowej barwy. Pusto było przed nim i pusto było w sieniach. W kancelarji stukały aparaty telegraficzne i jakiś urzędnik rozwalał się na ceratowej kanapie. Przez oszklone drzwi dosłyszała głos naczelnika gdzieś z drugiego pokoju — sobaczył komuś.
Odeszła pospiesznie. Naraz zaryczał głos gramofonu z poczekalni, gdzie był bufet, zajrzała tam przez szybę. Jarząbek, jakiś usmolony człowiek i dwóch żandarmów siedziało nad kuflami. Gramofon wył coraz głośniej a oni walili pięściami do wtóru. Naczelnik mieszkał na samym końcu dworca z wejściem od szczytu, zapukała nieśmiało do kuchni, otwierając zarazem drzwi.
Gruba, jak piec, Prakseda, warknęła gniewnie.
— Buty wycierać w sieni. Te chamy prosto z gnoju na pokoje. Wam czego?
— Weźcie no tę gąskę, bo cięży...
— Jaszczykowa ma proszenie? — spytała ważąc w ręku odebraną gąskę.
— Do pani naczelnikowej. Późno mi się wylęgły! — tłumaczyła — młoda jeszcze.
— Co mam dołożyć? — prawie ze wzgardą obmacywała wystraszonego ptaka.
— Jaszczykowa, wdowa po Bazylim, stróżu stacyjnym, prosi o podpisanie książeczki.
— Zaczekajcie, dołożę. A wytrzyjcie buty o słomiankę.
Jakiś pociąg przelatywał z hukiem, że gęś jęła się tłuc po podłodze i krzyczeć.
Prakseda wpuściła kobietę do jadalni. Naczelnikowa siedziała pod oknem w głębokim fotelu, z papierosem w zębach, z książeczką w ręku i z kotem na kolanach. Samowar syczał na stole i w rogu przed ikoną paliła się czerwona lampka. W powietrzu unosił się czad węglowy pomieszany z zapachem heliotropowych perfum.
Przywitała ją z wyróżniającą życzliwością.
Jaszczykowa pocałowawszy ją w rękę, wyłożyła swoją prośbę.
— Prakseda, niech pan podpisze i zaraz przyśle pieniądze. Cóż tam u was?
Podniosła na nią spłowiałe, blade oczy, silnie podmalowane. Twarz chudą i obsypaną pryszczykami, miała również wybieloną, usta krwawe, jasne włosy zafryzowane i czerwoną, jedwabną rubaszkę na drobnych ramionach. Przystrojona była od góry, tyle jeno ile było potrzeba do wyglądania oknem na przelatujące pociągi, reszta zaś tonęła w brudnej halce, opadniętych, rudych pończochach i męskich pantoflach wyszywanych na kanwie.
— Mówili, że Jaszczukowa wychodzi za mąż? — zaczęła dosyć obcesowo.
— W imię Ojca! — rozczerwieniła się. — A któżby to chciał się żenić ze starą babą!
— Wieleż wy sobie liczycie? — rozglądała się w niej z przyjemnością.
— Skończyłam na wiosnę czterdzieści. I nie pilno mi za drugiego! — Zaśmiała się.
— Jarząbek z ekspedycji podobno co wieczór u was przesiaduje.
— A nie mam to w domu panny! Oksienia ma już siedemnasty rok.
— Młódka i sierotka na łasce ciotki. A u wdowy chleb gotowy!
— Pewnie, że niejeden chciałby się przyżenić do moich morgów. Mało to takich, co tylko patrzą, gdzie się z komina kurzy. Ma dziurawe buty a majątku szuka za żoną.
— Jarząbek zupełnie co innego — zachwalała od niechcenia. Ma edukację, przecież był w seminarjum i żeby się ożenił i ustatkował, mógłby się na kolei dosłużyć dobrej posady. I nasz pop jest jego krewnym. Wy prawosławna?
— Ja z unitów — zawahała się trwożnie. — I moja Oksienia też katoliczka — dodała prawie wyzywająco. Męczeńska krew unitów zawrzała w niej bojowo.
— Po ukazie, to już wszystko jedno jakiej kto wiary, byle jeno wiernie służył Carowi. Ślub w cerkwi, czy w kościele jednakowo ważny. Dam wam książeczkę napisaną przez księdza, to się z niej dowiecie, że pomiędzy prawosławiem a katolicyzmem prawie niema różnicy. Jeden Bóg i jeden Car. Przecież i wasz mąż był prawosławnym i sława Bogu, dorobił się na rządowej służbie.
— Ale za ten dorobek uważali go wszyscy za parszywego psa, pluli na niego!
— Nie wiedziałam! Człowiek był porządny i naczalstwo go chwaliło. Cóż to zrobił?
— Wziął majątek po stryju, którego z całą familją wygnali do Orenburga. Dali mu za to, że się pozwolił przepisać na prawosławie — dodała ciszej.
— A widzicie jak to nasz Car wynagradza wiernych poddanych — wyrzekła z zapałem.
Jaszczukowa miała już na języku jakieś złe słowo, gdy weszła Prakseda.
— Że wasz wiernie służył Carowi, to wy teraz macie majątek i pensję dożywotną. Powinniście być wdzięczni i nie słuchać tych polskich miateżników. Jak przeczytacie książeczkę, to wam dam drugą. A będziecie mieli masło, przynieście, kupię.
Jaszczukowa podziękowawszy pokornie, wyniosła się jak mogła najprędzej. Gramofon wciąż wył w bufecie i to samo towarzystwo jeszcze siedziało.
— Trucizny bym ci przyniosła, ty suko prawosławna — pomyślała znalazłszy się na powietrzu. I leciała do domu jakby na skrzydłach. Ponosiło ją wzburzenie i gwałtownie rozbudzona nienawiść. Słowa naczelnikowej rozdmuchały pamięć tych niedawnych jeszcze czasów, kiedy każdy z unitów opowiadający się przy polskości i katolicyzmie, ścigany był niby wściekły pies; trapiony, bity, ograbiany z majątku, pozbawiony czci, i pędzony z najgorszymi zbrodniarzami na Syberję. Pamiętała swoje dziecinne lata, przesiąkłe łzami, krwią i obłędnym, wiecznym strachem. Pamiętała całe wsie umęczone, całe rody wymordowane, całe parafie wygnane. I swoją rodzoną matkę z połamanemi nogami i ojca przepędzonego przez kozackie nahaje, i braci potopionych w jeziorze. Przecież Oksienia sierota po siostrze, zabitej w obronie wiary. I taka moskiewica śmie mówić o carskiej dobroci, a i o tem, że prawosławie i katolicyzm, to jedno! Zatargała jej sercem taka dzika, nieubłagana nienawiść, że zaskowyczała z bólu.
— Ukarz mnie Jezu, ale odpuścić im nie potrafię! Zmiłuj się, ale nie potrafię!
Wróciła do chałupy osłabiona wielce i jeszcze pełniejsza niepokojów i złych przeczuć. Nadarmo się modliła i nadarmo płakała, nie ustępowały.
Jakoś w południe wyjrzało blade, jesienne słońce i świat nieco poweselał, że po obiedzie wybrała się kopać resztę kartofli na ogrodach, za sadem. Ręce pracowały zawzięcie, ale w głowie majaczyły przesmutne tumany.
— Człowiek sam na świecie jak ten pies bezpański. — Podniosła się w niej żałosna skarga. Niema się przed kim nawet wyżalić! A broń Boże, choroby, to co? Zmarnieć przyjdzie! Nikt kropli wody nie poda!
Wyprostowała się, oczy zawisły na cmentarnych krzyżach a myśl bezwolnie uczepiła się Jarząbka. Znała go już rok, przychodził często, przygrywał na harmonji, przymilał się. Juści nie do Oksieni. Pewnie, że gospodarz przydałby się w domu. Chłop do wszystkiego. A jakby urząd dostał dobry, to możnaby przykupić ziemi od Teodorczuka! — Rozjaśniała się jej dusza błyskawicą marzenia. Ale prawosławny! Huknęło jak grom przypomnienie. Odskoczyła niby od trędowatego. Zwarła się na kamień i jakby mszcząc się na sobie za chwilę słabości, wspomniała wszystko, co powiadali o nim ludzie. A mówili źle, posądzając go o różne łajdactwa.
— Nie darmo naczelnikowa trzymała jego stronę. Szpiegun, jeśli nie co gorszego — zdecydowała surowo, tłumiąc zarazem jakiś cichy żal zgoła jej niepojęty. Czas się dziwnie dłużył, chociaż pracowała zawzięcie; zajął ją przez chwilę towarowy pociąg, przeciągający wolno i z ciężkiem sapaniem. Potem słońce się schowało za chmury, świat poszarzał i jął mżyć drobny deszcz. Miała już powracać do domu gdy na drodze pokazali się ludzie wracający z jarmarku, przystawali opowiadając nowiny zasłyszane w miasteczku. Czasy podówczas były burzliwe, rewolucyjne, więc ten i ów powiadał o buntach wojsk, o zabójstwach wielkich urzędników i żandarmów, o ciągłych wieszaniach i napadach na rządowe kasy. Opowiadali szeptem, rozglądając się trwożnie a pełni głębokiej radości.
— Pan Bóg nierychliwy ale sprawiedliwy. Za nasze krzywdy im płaci — dodawała.
— Przyjdzie na nich jeszcze większa kara, to początek — przepowiadał stary Symeon Daniluk, powłóczący nogami przetrąconemi przez kozaków.
Co jakiś czas ktoś przystawał przy niej i dorzucał zasłyszanych nowin.
— Podobno i Żydy buntują się przeciwko carowi — zapewniał któryś ze znajomych.
— Żydy! Sprzedały Chrystusa, to co im ta stoi sprzedać cara — odparła.
Zmierzch się zbliżał, deszcz zacinał coraz gęstszy i zimniejszy, że wzięła koszyk na rękę i już się zawróciła ku domowi, gdy nagle gdzieś z lasu za cmentarzem, wyrwały się przeciągłe gwizdy parowozu i buchnęły karabinowe strzały.
— A słowo stało się ciałem! — krzyknęła, załamując ręce.
Gwizdy nie milknęły a strzelanina stawała się jakby bliższa i rzęsistsza.
Dojrzawszy jakiegoś człowieka, przesadzającego cmentarne ogrodzenie, jakby skamieniała, nie mogąc od niego oderwać oczów, przemykał się chyłkiem pomiędzy jałowcami, zarastającemi wzgórza aż do rzeczki. Zginął jej na chwilę z oczów w nadbrzeżnych szuwarach. Dojrzała go już na swoich polach, leciał miedzą, przyginał się coraz niżej, czasem padał, czasem na mgnienie przytajał się za cierniami i znowu pędził szalonemi skokami.
— Jezus Marja! — krzyknęła, dojrzawszy, że wpadł do jej sadu i gna na podwórze. Rzuciła wszystko i pobiegła przez sad. Już tam Bukiet jęczał pod ścianą z przetrąconym grzbietem. Wpadła do izby prosto w jakieś straszliwe szpony, które ją chwyciły i jakiś głos nad nią zagrzmiał dziko.
— Daj mi jakie ubranie, prędko, bo zabiję, gonią mnie! Prędko.
— Puść, jakże ci dam... Odepchnęła go, stał przed nią wysoki, szczupły człowiek z rewolwerem w ręku, był jeno w poszarpanej i skrwawionej koszuli bez czapki, pot mu się lał po twarzy, ledwie dyszał, wargi mu latały i oczy ciskały błyskawice. Otworzyła mu spokojnie komorę, gdzie wisiały ubrania pozostałe po nieboszczyku. Przybrał się w stary, połatany kożuch i przepasał pasem.
— Czapki, na Boga! Z gołym łbem nie mogę się pokazać, poznają — jąkał.
Znalazła starą baranicę, nadział ją po uszy i wybiegł na izbę.
— Schowajcie mnie do nocy! Zapłacę ile chcecie... Może w stodole w zbożu...
— Jakby szukali, znajdą wszędzie. Niech pan ucieka za stodołę do lasu...
— Nie mogę, nie mam już sił, gołe pola, zobaczą zanim dobiegnę... Co tu robić? Wyjrzyjcie czy nie lecą! Stój! a jeśli mnie wydasz, kula w łeb. Czekaj, jedyny ratunek, dawaj motyczkę, pójdę z tobą kopać kartofle! Prędko! Przylecą, będą pytali, nikogo nie widziałaś! Chodźmy! Spiesz się, bo ci gnaty połamię.
Opuściło ją przerażenie, przeciągnęła się tylko i z pacierzem na roztrzęsionych wargach, powróciła do przerwanego kopania.
Strzelanina ucichła, natomiast wzmogły się krzyki, jacyś ludzie biegli plantem ku pociągowi, który nie przestając gwizdać, zbliżał się zwolna do stacji; z okien wagonów widniały przerażone twarze.
— Będzie, co Bóg da — myślała ze spokojną rezygnacją. — Po rękach poznają — zauważyła.
Umazał je pospiesznie w mokrej ziemi a twarz wytarł rękawem kożucha.
Chwile wlokły się zwolna jak wieczność, wyraźnie słyszała bicie jego serca i krótkie, rzężące oddechy. Kopał automatycznie, cały przemieniony w uwagę.
— Nadchodzą... żołnierskie kroki... — szeptał — pamiętaj, kula w łeb za wydanie, a nie zdążę, zatłuką cię towarzysze. Ja nie zbój! Walczymy za wolność!... — zaszczekał zębami kurczowo przywierając do motyki. — Są już na moście!...
Jakoż kilkunastu żołnierzy pokazało się na moście i za rzeczką. Posuwali się szeroką ławą z karabinami gotowymi do strzału. Prowadził ich żandarm.
— Hej, baba, gdzie uciekał człowiek w rubaszce i bez czapki — ktoś krzyknął do niej.
— Nie widziałam nikogo — odrzekła bez wahania. — Tylko ludzie wracają z jarmarku.
— Jaszczukowa — poznał ją żandarm. Mówcie prawdę, idzie o wielkiego zbója.
Oburzona wywarła na niego gębę, że zamachał ręką, rozglądając się bezradnie.
— A może schował się w krzakach pod tym wielkim lasem — zawołał ktoś z plantu.
— Mołczat, nie twoje dzieło! — zgromił go żandarm i zwrócił się z całym patrolem ku lasom, czerniejącym za domem Jaszczukowej. Maszerowali półkolem, przetrząsając krzaki i strzelając co chwilę w powietrze.
Jaszczukowa długo patrzyła za nimi, a kiedy zniknęli w zmierzchu i oddaleniu, zabrała koszyk i obie motyki, i rzekła ściszonym głosem:
— Już ich nie widać. Niech pan wróci za rzekę i ucieka z Bogiem.
Odwróciwszy się szybko, ruszyła ku domowi i szła wolno i na pozór spokojnie, chociaż ledwie powłóczyła nogami, a serce dziw nie pękło ze straszliwego dygotu. I z tych wzruszeń, obaw i niepokojów, same łzy popłynęły jej po zbladłej twarzy.
— Biedota! Żeby im chociaż uciekł! — myślała, nie oglądając się za siebie, zatroskawszy się nagle jego dolą. Jeszcze nie mogła zebrać myśli. Tak nagle wszystko na nią spadło, że chwilami miała to za przykry sen. Ale nie, prawdą było; na plancie jacyś ludzie latali na wszystkie strony, pociąg stał pod stacją, gwiżdżąc nieustannie, a z pod niedalekich lasów raz poraz grzmiały karabinowe salwy. Na drodze zatrzymywały się wozy powracające z jarmarku i głośno uradzali ludzie, nie dbając o deszcz.
Weszła do izby i rzuciwszy motyczki, nie wiedziała co zrobić ze sobą.
Przywlókł się za nią Bukiet i jął żałośnie skomleć.
— On się ino bronił, sierota! Nie przez złość! — szepnęła, podtykając psu mleka.
Podrzuciła gałęzi na komin, że czerwony blask rozświetlił izbę.
Naraz strach stężył ją na kamień, a z piersi wydarł się jęk.
— Przecież to jakiś zbój! Za gardziel mnie chwycił i przymusił! Matko święta! I ogarnięta dziką, nieludzką trwogą mrożącą krew, uciekła przed dom, w opłotki. Chciało się jej lecieć do ludzi, ale deszcz, błoto, strzelanina i zapadający wieczór, nieco ją oprzytomniły. Już przestąpiła z powrotem próg sieni, gdy jej ktoś zastąpił drogę.
— Święty Józefacie ratuj! — zawołała, osłaniając się rękami, jakby przed ciosem.
Zbieg stał przed nią i coś mówił, czego na razie nie potrafiła wyrozumieć.
— Ocaliliście mi życie! — powtórzył całując ją w rękę, że odskoczyła, oblewając się rumieńcem. — Bóg wam zapłać za pomoc, dorzucił ciszej.
— Żeby ino nie powrócili żandarmi — wyrzekła, odzyskując panowanie nad sobą.
— Odpocznę i zaraz pójdę!... Dajcie mi jeść... umieram z głodu... — prosił gorąco.
— Cicho, Bukiet. Co ja tu dam? — kłopotała się, otwierając do szafy.
Usiadł na progu, nie mając sił posunięcia się dalej i ciężko dysząc.
Nakrajała mu chleba, podała masło i ser, a wreszcie przyniosła kawał słoniny.
— Gdybyście mieli gorzałkę! — szepnął nieśmiało. — Strasznie mi zimno — szczękał zębami.
Wyniosła z komory dobre pół butelki; wypił prawie jednym tchem i łapczywie zabrał się do jedzenia.
Uspokojona zupełnie, patrzyła w niego jakby matczynemi oczami, podtykając coraz nowe kawały chleba. A chociaż paliła ją ciekawość, milczała, nie śmiejąc o nic zapytać. Czuwała przytem nad nim, co chwila wyglądając przed dom i nasłuchując. I przez ostrożność nie zapaliła lampy ani dorzuciła więcej do komina, że tylko przy słabym brzasku dogasającego ognia widziała jego twarz młodą i piękną, jeno strasznie wymizerowaną. Zęby mu błyskały białością w wargach jak blade korale. Orli nos, czoło wysokie, oblepione przepoconą jasną grzywą, dawały mu pozór drapieżnego ptaka. Młody był, prawie dzieciuch bezwąsy.
— Jakiś panicz ze dworu! — przemknęło jej przez głowę, wzbudzając większy szacunek.
Pojadał coraz wolniej, ręce zaczynały mu latać, pot spływał po twarzy, oczy dziwnie mętniały, a i chleb upuścił na ziemię i pochylił się jakby zemdlony.
— Co panu jest? — strwożyła się okropnie. — Trzeba już iść! Mogą zajrzeć ludzie! Zatrzęsła nim ze wszystkich sił, otworzył oczy i coś zabełkotawszy, usunął się na podłogę jak martwy.
— Jezu miłosierny! — wykrzyknęła, załamując ręce i nie wiedząc już co począć. Rozdygotała się, jak osiczyna, boć lada chwila mogli powrócić z jarmarku.
— Prawie bez duszy! Niech kto wejdzie i zobaczy! Panie, musicie już iść! — wołała mu do ucha, nie poruszył się nawet. Chwyciła się za głowę, wybiegając przed dom.
Wieczór zapadał ciemny, deszcz mżył coraz gęstszy, turkotały wozy powracających z jarmarku a po plancie i na stacji biegali ludzie z zapalonemi pochodniami.
— Zobaczą go i wszystko się wyda! O ja nieszczęśliwa! Wywlekę go na drogę i niech tam zdycha jak pies, zbój jeden — zawrzała nagłą złością i, chociaż przytem miotał nią strach, uczucia ludzkie wzięły górę, że znowu się zatroskała o niego.
— Co ja z nim pocznę? Gdzie go tu schować? Dziw jej głowa nie pękła od myśli poślepłych z trwogi a wirujących pod czaszką zamiecią obaw, udręczeń i rozpaczy.
— Ratujcie święci Anieli, ratujcie! — Gruchnęła w izbie przed obrazami, wybuchając spazmatycznym płaczem zdenerwowania.
Zbieg zajęczał ciężko a Bukiet, miotając się, jak oszalały, jął naszczekiwać.
Zerwała się gwałtownie, jakby już wiedząc co robić, gdyż, zamknąwszy drzwi ze sieni, na drogę, ujęła zemdlonego pod pachy i postawiła na nogi.
— Żandarmi idą, trzeba się schować! Prędzej! — trzęsła nim, aż się przebudził.
— Rzućcie mnie gdzie za płot, niech zdechnę, wszystko mi jedno! — zaszeptał, zwisając jej bezwładnie w rękach, na szczęście wyschnięty był na wiór, że potrafiła go zawlec do stodoły i ułożyła w sąsieku, przykrywając sianem.
— Wrota od pola zostawię otwarte!
Coś zamruczał i znowu zasnął snem śmiertelnego wyczerpania.
W izbie Bukiet, obwąchując próg, jakoś dziwnie skomlał. Zapaliła lampę i krzyknęła:
— Matko Najświętsza!... Jeszcze mi tego brakowało! — Próg i kawał podłogi były powalane krwią. — Nowa bieda! I nawet nie wspomniał, że był raniony! — wyrzekła, wymywając ślady krwi. Pokazało się, że i ręce miała uwalane i jasny kaftan na piersiach. To ją tak wyprowadziło z równowagi, że umywszy się i zmieniwszy kaftan, siadła pod kominem i rzewnie zapłakała, skarżąc się na swoją nieszczęśliwą dolę.
— Laboga, a jak się dowiedzą, że przechowuję jakiegoś zbója! — zerwała się i pod grozą tego przypuszczenia, gotowa już była lecieć i choćby za włosy wywlec go ze stodoły na pole.
— A niech sobie tam zdycha, co mi za mus nadstawiania za niego karku. Powiedzieliby że trzymam z nim spółkę. Przecież to jakiś nic dobrego, — jurzyła się coraz silniej wzburzona. — Jeszcze mnie w nocy zarznie albo kobyłę wyprowadzi. A niechby się wydało, to jak amen w pacierzu wezmą mnie do kryminału i gotowi osądzić na Sybir. Jezu miłosierny, — aż poty na nią wystąpiły z przerażenia. — Z pociągu uszedł, dobry to być musi ptaszek, a ja takiego jeszcze ochraniam! Co ja robię nieszczęśliwa? Trzeba zaraz dać znać żandarmom i powiedzieć całą prawdę, niech go sobie zabierą. Mam potem za cudze grzechy pokutować! Za karę, to jeszcze gotowi mi zabrać gospodarkę! — wrzała coraz namiętniej i nienawistniej usposobiona dla zbiega.
— Psa mi przetrącił. I do cygaństwa przed żandarmami przyniewolił. Nie krewniak mi żaden, żebym go ratowała. I przecież nie za wiarę go tropią jak kiedyś naszych. Dosyć się przez niego najadłam strachu. A jak go złapią i zaczną batami dopraszać, to i mnie wyda! Niech sobie wezmą zbója! Przecież nie grzech wskazać złego człowieka. Do spowiedzi pójdę a proboszcz mnie rozgrzeszy.
Przędła rwące się co chwila postanowienia i serce waliło jej przy tem jak młotem, a strach roztrząsał do ostatniej kosteczki. Cóż, kiedy nie mogła się zdecydować, bo z głębin sumienia jęły się podnosić wątpliwości, obawy, jakieś ciche żale i głębokie, kobiece współczucie. Już okrywszy się chustką zgasiła lampę i stanęła w progu, spoglądając wskroś zgęszczonych mroków na oświetloną stację, już nawet wyszła przed opłotki na drogę.
— Powrócą z jarmarku a w domu nikogo! — uczepiła się tej myśli, zawracając do izby. Długo stała na środku, miotana ciężką wewnętrzną walką, wreszcie zdecydowała:
— Obudzę go, i niech sobie zaraz idzie z panem Bogiem!
Rozsrożyła się na dobre. Pędem pobiegła do stodoły i nachylając się nad śpiącym, zaczęła nim potrząsać, błagając rzewliwemi słowy, żeby jej nie gubił i zaraz sobie poszedł. Nie doczekawszy się rychłej odpowiedzi, pochwyciła go wpół i chciała wywlec na pole.
Przebudził się wreszcie i dziwnie rozpłakanym głosem zabłagał:
— Chory jestem! Mam gorączkę! Dajcie mi odpocząć! A jeśli mnie wydacie, to z waszej chałupy nie zostanie kamień na kamieniu, — pogroził podnosząc się gwałtownie. — Za parę godzin sam pójdę. Zlitujcie się nademną. Nie mam sił! — jęknął, waląc się z powrotem, i dał się słyszeć jakby cichy, przytłumiony płacz.
— Niech pan śpi spokojnie! — zaszeptała zupełnie rozbrojona jego łkaniem.
Postała jeszcze czas jakiś, nasłuchując niespokojnych, gorączkowych oddechów.
— Taka biedota, ostatkami sił się targa, — litowała się, powracając do mieszkania. — Prześpi się i pójdzie! Chwała ci panie! Wiem to, co on takiego zrobił? A może z tych co się przeciwko Carowi buntują? Albo z takich, którzy kryjomo nauczają po polsku i za to go prześladują! Z twarzy — to patrzy na przebranego księdza!
Tknęło ją to przypuszczenie, boć dobrze pamiętała czasy nawracania na prawosławie, kiedy to zjawiali się przebrani księża, niosący męczonym unitom słowa wytrwania.
— Niech go tam pan Jezus osądzi, ja mu nie będę Judaszem.
I prawie spokojnie zabrała się do wieczornych obrządków.
Wkrótce przyjechali z jarmarku. Oksenia, cała zziębnięta i przemoczona do nitki, z żywością rozpowiadając nowiny, rozkładała na stole pieniądze za gęsi.
— Cóżeście tak długo siedzieli?
— Od samego Parczewa jechalim noga za nogą, drogi złe, błoto po osie, a potem, przed samą naszą stacją zatrzymali nas żandarmi, że stalim z godzinę, rewidowali wszystkie wozy. Dopiero Jarząbek powiedział, o co to chodziło.
— Skądże się on tam wziął? — Niemile ją dotknęła ta wzmianka.
— Przyszedł z żandarmami, ale cały czas stał przy nas i wszystko rozpowiedział.
— A tyś rada szczerzyła zęby. Kawaler w sam raz dla ciebie, — dorzuciła urągliwie.
— Jakże to mogłam go odpędzić? — tłumaczyła się wystraszona. — I ludzi się zebrało przy nas, bo powiadał, jako jutro od świtania zrobią obławę i napewno go złapią...
— Kogóż to szukają? — spytała mocno podrażniona, jakby o niczem nie wiedząc.
Dziewczyna zaczęła od początku, lecz Jaszczukowa, niedoczekawszy się i połowy tej historji, spiesznie wybiegła w podwórze.
Mikoła dobrze napity, właśnie się był swoim zwyczajem prawował z końmi.
— Biłem cię? Nie biłem, to stój spokojnie i czekaj na obrok. Czego kwiczysz? — zwrócił się do źrebraka. — Bułeczki chcesz sieroto? Zaraz ci dam! Gospodyni nie kazała cię brać, tom ci przywiózł z jarmarku kukiełkę. Zaraz, nie naprzykrzaj się, niech no znajdę...
Jaszczukowa przyniosła siana i złożywszy je kobyle za drabinę, sama również wciągnęła wóz na boisko, stodołę zamknęła i klucz schowała do kieszeni.
— Spiesz się! Grajdasz się a w miejscu stoisz! — krzyknęła do stajni.
— A dyć się spieszę, adyć w dyrdy latam, — huknął się o drzwi. — Psia... zaraz, nie pali się... siana założę, wody przyniosę, wóz wtoczę, na wszystko przyjdzie czas, — mamrotał.
Wróciła do mieszkania upewniona, że już nikt nie zajrzy do sąsieka.
Oksenia, krzątając się koło komina, szeroko rozpowiadała o jarmarku.
Naraz wpadł wystraszony Mikoła i już od proga zabełkotał roztrzęsionym głosem:
— Woza niema. Był, prawdę mówię, kobyłę wyprzągłem, został w podwórzu. Szukam żeby go wtoczyć, jak kamień we wodę, szukam, niema. Czary jakie czy co?...
— Gorzałka jeno! Siadaj pijaku! Przy mnie wtoczyłeś go na klepisko.
— Wtoczyłem? Był, prawdę mówię... szukam... — powtarzał w kółko, zasiadając pod kominem.
Wyniósł się zaraz po kolacji, ale jeszcze długo utykał po podwórzu i sadzie, z pijacką uporczywością, poszukując zaginionego wozu.
— Przymknij okiennice i drzwi na drogę pełno ludzi się kręci, — rozkazała Jaszczukowa i gdy Oksienia powróciła, zabierając się do mycia statków, wyniosła z komory pieniądze, zawinięte w chusteczkę i położywszy je na stole, mozolnie rozliczała.
Cicho się zrobiło i ciepło. Świerszcz strzykał monotonnie za kominem. Lampa świecąca na stole rozlewała światło przyćmione białym kloszem, w którym twarz Jaszczukowej występowała wyraziściej. Przystojna była i pomimo świeżych zgryzot i płaczów, niktby jej nie dał więcej nad dwadzieścia parę lat. Twarz miała ściągłą, śniadawą, czarne włosy rozebrane nad niskim czołem i duże, siwe oczy pod mocnemi brwiami. Niewielkiego wzrostu, a tak zgrabna i smukła, że często brano ją za pannę. Zwłaszcza, iż była wielce wstydliwa i łacno się rumieniła. Dzieci nie miała i przybrawszy sobie sierotę po siostrze, uważała ją za córkę i wielce miłowała.
— Pytałaś się o kożuchy? — przemówiła po dłuższem milczeniu.
— Za dwadzieścia rubli, żyd oddawał długi, czarny, z kołnierzem do pół pleców. Żeby go pokryć suknem, byłby takusieńki jak ma Fiedorczuk...
— Na wesele będę go stroiła czy co? Pijak jeden, przygłupek, — wybuchnęła. — Prawda, że parobek posłuszny i pracowity, ale dosyć mu będzie kupić za sześć rubli.
— I ciężko byłoby mu się ruszać w takim długim.
— I sześć rubli nie lada wydatek na parobka! — westchnęła, odkładając osobną kupkę.
— Byłam i na bydlęcem targowisku. Miał chłop z Białki śliczności krowę; srokata, cielna, wymiona jak torby. Kupił ją jakiś dziedzic za pięćdziesiąt rubli...
— Za droga dla nas. Bazyli chce za swoję trzydzieści pięć.
— Też śliczności! Dobra dójka i chowa od niej tęgiego bysia... Może co ustąpi...
— Sprzeda za trzydzieści, trzeba go tylko ugościć.
Znowu odłożyła kupkę pieniędzy.
— A za sznurowane trzewiki chciał całe cztery ruble! — wyrwała się mimowoli.
— Targowałaś? — zawołała, obrzucając ją karcącem spojrzeniem.
Oksenia pisknęła przestraszona i przypadłszy do niej jęła całować ją po rękach.
— Ja tylko tak, drugie przymierzały, tom wytrzymać nie mogła. Przecież moje buty wytrzymają jeszcze zimę, żeby dać podeszwy i połatać, to całkiem będą dobre...
— Nie bój się, kupię ci trzewiki. Buty byłyby na zimę cieplejsze.
— Ciotulu, — szepnęła przywstydzona; — kiedy już wszystkie nasze chodzą do kościoła tylko w trzewikach, to patrzą na mnie jak na kacapkę...
Pociąg zwolna przechodził, ściany zadygotały i w belkach coś tu i owdzie trzaskało. Jaszczukowa wybiegła przed dom; noc szła ciemna bez gwiazd, deszcz przestał, natomiast hukliwy, jesienny wiatr zamiatał pola i targał drzewami. Turkot pociągu przechodził, tylko jeszcze za nim świeciły latarnie migocące krwawemi ślepiami. Obleciała zabudowania i od strony pola wsunęła się do stodoły z mocno bijącem sercem.
— Jeszcze nie poszedł — posłyszała, jak się przewracał. — Zgoniony niby ten wściekły pies, to wypocząć musi. Do świtu jeszcze daleko! — jęknęła zafrasowana.
Wróciła spiesznie na dawne miejsce i do spraw przerwanych.
— Tuczniki drogie, nie pytałaś?
— Nawieźli dużo, że za takiego wieprzka, jak nasz, dawali dwadzieścia sześć rubli.
— Kartofle obrodziły, to i świnie staniały. Naszego potrzymamy, niech lepiej obrośnie w słoninę. Maciorę się podpasie i na święta zabijemy dla siebie, stara już.
— I nasza popadja była na jarmarku. Sprzedała pięćdziesiąt gęsi, maciorę z prosiętami; i całe wory pierza miała na wozie. Jakieś panie chciały kupować.
— Gospodarstwo jakby dworskie, to ma na czem chować.
— Djak z Ostrowa powiadał, jako nasz pop się wyprzedaje, ale może cyganił...
— Z pewnością. A gdzie to pójdzie? Do Rosji, tamże na popów plują, jak na parszywe sobaki. I gdzie mu to będzie lepiej? Chociaż wszyscy parafianie odpadli po ukazie, że zostali mu tylko urzędnicy na stacji, ale sześćdziesiąt morgów obsiewa, drzewo mu dają darmo, a pensję rząd płaci. Car dla swoich bardzo szczodry. Brzuchy też im rosną.
— Złodzieje! — szepnęła ciszej. — Pokradli nasze kościoły, pokradli ziemię i lasy, nałożyli podatki, to mają się za co panoszyć. Uciemiężyli polski naród, i głupi myślą, że tak już zostanie na wiek wieków. Przyjdzie czas, że z cudzego woza złaź choćby w pół morza, powiedzą.
Rozżalała się pod wpływem przypomnień, krzywd i niedawnych upokorzeń. A z czegóż to mój umarł? Ze zgryzoty, że wypędzili go, a miejsce dali kacapowi. Zdrowy był i niestary, dopiero mu szło na pięćdziesiąty!
Rozległo się mocne pukanie do drzwi wejściowych. Spojrzały na siebie wystraszone.
— Spytaj się wprzódy, kto taki? — szepnęła, spiesznie wynosząc pieniądze do komory.
Wszedł Jarząbek z harmonijką pod pachą, w czapce na bakier i w szynelu na ramionach.
— Można wejść?
— Prosimy, niechże pan Jarząbek siada, — rozczerwieniła się, podając mu stołek.
— Na kwaterze samemu skuczno, bufet zamknięty, służba dopiero utrom, tak dumał, zajdę do pani Jaszczukowej. — Gadał prędko bardzo połamanym językiem. Szynel rzucił na poręcz stołka, że został tylko w czerwonej rubaszce i czapce obwiedzionej czerwonemi sznurkami. Harmonijkę postawił na podłodze i podkręcając małego, jasnego wąsika, świdrował oczami Jaszczukową. Chłop był młody i dosyć przystojny pomimo tatarskiej twarzy i prawie skośnych oczków. Zęby miał białe i ostre, jak wilk, żółtawą rzadką bródkę i ręce długie niby małpa. Strzyknął śliną przez zęby na środek izby, i zagadał przyciszonym schrypłym, przepitym głosem.
— Słyszała to pani Jaszczukowa, co się u nas stało?
— Właśnie w tę porę kopałam kartofle, kiedy żołnierze kogoś szukali.
— I tego katorżnika pani widziała? — indagował z przyzwyczajenia.
— Ani na to jedno oczymgnienie, — odparła swobodnie, kryjąc pod uśmiechem nową falę udręczeń. Rada była jego odwiedzinom, a czegoś się dziwnie wylękła.
— Pticzka im uciekła z pod nosa. Niech no w nocy przyjdzie cała rota, przetrzęsną bliskie wsie i obławą pójdą pod lasek jak za wilkiem, to go i złowią. Przyczaił się gdzieś blisko i chce przeczekać. Znamy takich, którzy gotowi mu pomagać, — dorzucił tajemniczo.
— W lasach się schował, bo któżby go w chałupie przechowywał, — podjęła odważnie.
— W Polsce nie brakuje moszenników! Odstąpili prawosławia, tak cóż im zdradzić Cara! A najpierw poszukałbym księdzów! — warczał, groźnie błyskając oczami.
— Oksenia, podrzuć na ogień. Pan Jarząbek napije się herbaty? — pytała, próbując skierować rozmowę w inną stronę, tak ją do żywego zapiekły jego podejrzenia.
— Żeby tak można z riumkę wódeczki? Zaśmiał się mlaskając językiem.
— Było trochę, ale kot huncwot przewrócił flaszkę i wylała się co do kropelki, — biadoliła.
— Można i czaju popić. Jego widzieli — wrócił znowu do zbiega — jak uciekał na kładbiszcze i tamże przepadł. W groby się nie schował, ale tam mogli czekać przyjaciele.
— Z cmentarza mógł łatwo uciec w lasy! — podsunęła, zabierając się do grempowania wełny.
— Z pod ziemi go wykopią, nie ujdzie. Pięć tysięcy płaci za niego kazna nagrody.
— Pięć tysięcy rubli za złapanie! — aż ją serce zabolało z nagłego przerażenia.
— Onże zabił ważnego generała w Warszawie. — objaśnił głosem przejętym zgrozą. — Dwa miesiące szukali, a teraz im taką sztukę zrobił i z pociągu się wykradł. Udawał chorego, kajdan mu nie założyli, a on konwojowego zabił z rewolweru, drugiemu rożę rozwalił, kraty z okien wyrwał i w cały świat uszedł. i napróżno za nim strzelali.
— Laboga! Zabił generała! Zabił żołnierza — powtarzała oblewając się zimnym potem.
A wielu jeszcze innych ludzi pozabijał, to Bóg jeden wie.
— Taki straszny! — Jęknęła zbielałemi wargami, nie śmiejąc podnieść oczów.
— Żeby mi się pokazał, umarłabym ze strachu. — szeptała trwożnie Oksenka.
— Pan Jarząbek go widział? — zagadnęła Jaszczukowa, nalewając herbatę.
— Żebym ja jego spotkał, tak byłoby w moim karmanie pięć tysięcy więcej — chwalił się i nalewając herbatę na spodek, popijał zagryzając cukrem. — Mnie o nim żandarm dokładał, jako młody i piękny jak panna. On że dworjanin Mińskiej gubernji, student i podły buntowszczyk. Cóż się stało Bukietowi?
— Skamle, bo go ktoś na drodze musiał przetrącić, że ledwie łazi.
— I próg ciągle obwąchuje a kły wyszczerza! — zauważył znowu.
— Pewnie węszy za myszami, — rzuciła niby od niechcenia.
— Widziałam pana Jarząbka na stacji, — zagadała, pragnąc odwrócić jego uwagę w inną stronę, i to jej się udało, gdyż rozmowa potoczyła się o jego służbie. Przechwalał się jak to w ekspedycji wszystko się dzieje jego głową, i jak to żydkowie muszą mu się opłacać za każdy towar odbierany z pociągu. Rozpowiadał anegdoty, z których się śmiał najserdeczniej, i popijając herbatę zaczął mimowoli przebierać na harmonijce, wyciągać przeróżne melodje i przyśpiewywać ściszonym głosem. A przytem przewracał do niej oczy i słodko się uśmiechał, rzucając niekiedy słówka, od których oblewała się rumieńcem.
Oksenia jakoś posmutniawszy, szyła coś z drugiej strony stołu, nie podnosząc oczów. A Jaszczukowa słuchając grania i jego przymilań, wciąż myślami krążyła dokoła śpiącego w stodole i pełna dręczących obaw o jutro, ledwie już potrafiła wytrzymać. Zmiażdżyły ją poprostu te wiadomości o zbiegu. Strach zabił jej współczucie i litość. Wiedziała to jedno, że jeśli go u niej znajdą, będzie zgubiona bez ratunku.
Więc sobie postanawiała pozbyć się go chociażby siłą. Musi się wynosić, musi — rozważała, wyczekując z niecierpliwością odejścia Jarząbka. A jemu, jakby na złość ani to w głowie postało. Minęła już dziesiąta i wciąż przygrywał, śpiewał i pił herbatę.
— Jak pan Jarząbek myśli, czy zaczną tę rewizję z rana — spytała nieostrożnie.
— Pociąg z wojskiem przyjdzie o dziewiątej. — Spojrzał na nią jakoś podejrzliwie.
— Chciałam rano zanieść masło Naczelnikowej — zmiarkowała się w mig — i boję się, że mnie żołnierze nie przepuszczą. — Usprawiedliwiała się z wielką szczerością.
Obleciał ją nieufnemi oczami, poskubując bródkę i dla kontenansu strzykając przez zęby.
— Pani Jaszczukowa mnie zawoła, a już ją przeprowadzę. — Podniósł się i naciągnąwszy szynel, podziękował za gościnność i wyszedł, ale ze sieni zawołał:
— Mam coś powiedzieć na ucho...
Dygocąc ze strachu, śmiało wyszła do niego.
Przygarnął ją tak mocno do siebie, aż jej tchu zbrakło i w samo ucho zaszeptał:
— A jakby się pani Jaszczukowa dowiedziała, gdzie ten buntowszczyk, to mi da znać, podzielimy się rzetelnie. Chwaciłoby na całą gospodarkę Fiedorczukowa.
— Żebym się dowiedziała! — odpowiedziała przytomnie i tym samym, poufnym tonem.
Wywinęła mu się z rąk, że zaśmiał się jakoś dziwnie i odszedł. Wyjrzała jeszcze za nim i długo, jakby z rozmysłem, zasuwała zawory i drzwi podparła kołkiem.
— Ażebyś zdechł Judaszu jeden — wyrwało się jej z głębi serca. Trzęsła się oburzona na jego propozycję. Ani jej nie postało w głowie, że mogłaby sprzedać człowieka.
— Oksenia! późno, idź spać, ja jeszcze przeliczę pieniądze.
Dziewczyna nieśmiało próbowała zagadnąć o Jarząbka. Przerwała jej gniewnie:
— Onby Pana Boga sprzedał za kieliszek gorzałki. Wydał się dzisiaj jak w lustrze.
Wyjęła książkę do nabożeństwa i nie potrafiła się modlić, bo tamten nieszczęsny stał jej wciąż przed oczami. Zwlekała jednak z pójściem do niego.
Zegar wiszący na ścianie wyzgrzytał właśnie jedenastą, kiedy wyraźnie dosłyszała, jakby się ktoś poruszył za oknem. Nawet pies zawarczał. Zgasiła lampę.
— Coś przewąchuje i podgląda! Żandarmski parob — pomyślała o Jarząbku. — A może to tamten się zakrada? Porwała z pod komina siekierę i zasiadłszy przy oknie, nasłuchiwała z natężeniem. Wiatr szarpał drzewinami, darły się przeciągłe gwizdy maszyn na stacji a koła przechodzących pociągów głucho dudniały po szynach.
Oksenia już dawno spała w świetlicy, przez uchylone drzwi dochodziły jej sapania.
Wybiła północ. Świerszcze strzykały monotonnie, w kominie gasły ostatnie węgielki, czasem mucha bzyknęła po szkle obrazów, jakaś belka trzasnęła, pies zaskomlał przez sen i coraz posępniejsza noc zatapiała duszę drzemiącej Jaszczukowej.
— Niech sobie odpocznie, to prędzej się go pozbędę! — snuło się jej przez senną, omdlałą myśl, omroczoną znużeniem. Słyszała wybijające godziny, a nie mogła się poruszyć z miejsca, sen ją obezwładniał i przygniatał ciężarem nie do odwalenia. Gorączka ją trzęsła, to znowu ziąb stężał całą na kość i targały jakieś okropne zwidzenia, że porywała się wystraszona i oblana potem męki. Dopiero kiedy wybiła czwarta, oprzytomniała zupełnie. Zapaliła małą, ślepą latarkę pozostałą po mężu, wzięła w fartuch bochenek chleba i z siekierą w ręku wymknęła się w podwórze.
Niebo było jasne i pokryte gwiazdami, zimny wiatr zaciągał od wschodu, sad szemrał żałośnie w ciemnościach, od niedalekich borów biły głębokie pomruki. Żegnała się, przystając co chwila i nadsłuchując na wszystkie strony. Okrążała budynki, trzymając się ścian i posuwając się zwolna, krok za krokiem, bez tchu prawie w piersiach, że gdy dostała się do stodoły, musiała jakiś czas odpoczywać.
Naraz posłyszała chrzęst słomy, i jakiś głos, jakby wydobywający się z głębin grobu. Był to niby ciężki, chrapliwy jęk, który przeszył jej serce jakby nożem.
— Umiera! Zakrzyczał w niej strach. Rzuciła się ku niemu ze światłem. Siedział, rozglądając się dokoła zgorączkowanemi oczami, czerwony był i w potach.
— Kto u was grał na harmonijce? — pytał surowo, roztrzęsionemi wargami.
Opowiedziała wszystko, niczego nie ukrywając. Ze ściśniętem sercem czekała odpowiedzi.
— Obława ruszy ze dniem! Trzeba mi już iść. — Próbował się podnieść.
— Trochę chleba przyniosłam na drogę — mówiła nieśmiało. Niech pana Jezus przeprowadzi szczęśliwie. Aż ją zatykało z radosnej ulgi, że nie potrzebuje go wypędzać.
— Zaraz pójdę. Macie mnie za zbója, rozbijającego po drodze? — Uśmiechnął się jak dziecko.
— Jarząoek powiadał, że pan tylu ludzi pozabijał, — usprawiedliwiała się lękliwie.
— Zabiłem takiego, który niewinnych ludzi kazał rozstrzeliwać i gnoił po więzieniach. — Oczy mu dziko rozbłysły i twarz oblekła się w głęboką powagę.
— To jak bywało kiedyś u nas na unji! Strzelali do opornych i zabijali. Rozumiem...
— Co tu robić? — myślał głośno — pokażę się, to mnie złapią. Trzeba przeczekać parę dni, póki nie ochłoną. Ale gdzie? Lasy i domy będą przetrząsać! Na waszym cmentarzu są murowane groby? Zauważyłem jakiś przy kapliczce.
— Są różnych dziedziców. — Nie pojmowała do czego zmierza.
— Tam mnie już szukać nie będą. Musicie mi dopomóc.
— W imię Ojca i Syna! W grobach chce się pan schować? Na cmentarzu?...
— Nie mam wyboru. Chory jestem, padnę gdzie po drodze, złapią mnie i powieszą. Muszę parę dni przeczekać, choćby w grobie. Niech że raz umarli pomogą żywym.
Nie odezwała się przerażona jego zamiarem. Patrzyła jak na obłąkanego.
— Wiem, że mnie nie sprzedacie i nie opuścicie. Wierzę wam jak rodzonej matce. Może potrafię się wam kiedy odwdzięczyć! A nie ja, to moja rodzina nigdy wam nie zapomni tego, coście dla mnie zrobili. Dziękuję wam z całego serca.
— Żegnajcie mi! — Podniósł się i zrobiwszy zaledwie parę kroków, runął jak długi na słomę. Pomogła mu wstać i prawie wyniosła za stodołę. Chłodne powietrze nocy odebrało mu i te resztki sił.
— Sam nie dojdę, — bał się puścić ściany, gdyż w głowie mu kołowało, a nogi uginały się, jakby z bawełny, z trudem oddychał.
— Doprowadźcie mnie do cmentarza! — rozkazał takim głosem, że rada nie rada, posłusznie ujęła go wpół i sobą podparła. Całym ciężarem obwisnął na jej ramieniu i tak ruszyli. Szła jakby na pewną śmierć. Płakała nie wiedząc o tem. Odpoczywali na kupach kamieni. Ciążył jej coraz silniej, że wlekła go najwyższym wysiłkiem. Chwilami padał prawie bez duszy. Trwoga przy tem zamykała im usta i szarpała sercami. Na szczęście, wiatr przytłumiał ich kroki, a krzaki na miedzy, skrywały ich postacie. Droga nie była daleka, lecz obojgu wydawała się nigdy nieskończoną, drogą wieczności. Zwłaszcza przebycie rzeczki wąskiej, lecz płynącej w stromych brzegach, zmęczyło ją śmiertelnie, gdyż musiała go przenosić na plecach. Padli na brzegu jak nieżywi z wysiłku.
— Nie pójdę dalej. Zostawcie mnie! Tutaj zdechnę! — Błagał cisnąc głowę do jej kolan.
— Już niedaleko! Niech pan ździebko wytchnie i pójdziemy — odparła z uporem rozpaczy.
Po chwili znowu ruszyli w drogę. Cmentarz był coraz bliżej, wyrastał górą drzew wyniosłych, ogromne krzyże majaczyły widmowo na tle rozgwiażdżonego nieba. Wspinali się z nieopisaną męką pod piaszczyste wzgórze. Wysmukłe jałowce czerniały z obu stron drogi jak nieruchome straże. Sowa z jakiegoś krzyża zakrzyczała złowrogo. Szumiały drzewa.
— Jeszcze tylko parę kroków! Za minutkę staniemy! — zachęcała jak mogła najczulej.
Brama cmentarna stała wywarta i w głębi wznosiła się wysoka kaplica, zaś prawie obok bielała wśród drzew, znacznie mniejsza, służąca za grobowiec jakiejś rodzinie.
Zwalił się pod nią z jękiem i odpocząwszy nieco, obmacywał drzwi zamknięte.
— Widziałem u was siekierę, dajcie! — ozwał się do skamieniałej z przerażenia.
— Zostawiłam w stodole! Chce pan rozbijać groby? Matko przenajświętsza, ratuj duszę moją! — krzyknęła i ogarnięta zabobonną trwogą, jakby huraganem, rzuciła się do ucieczki. Zdało się jej, że ze wszystkich mogił podnoszą się umarli i gonią za nią stadami rozkrzyczanych widm, że te pochylone krzyże zastępują drogę ze wszystkich stron, że jakieś straszne pazury chwytają za włosy i ubranie, więc oszalała ze zgrozy i przerażenia uciekała coraz prędzej i nieprzytomniej.
Opamiętała się dopiero w izbie i pod pierzyną, gdy pokonawszy w sobie ten straszliwy dygot trwogi, mogła zebrać rozpierzchłe myśli. I przy tych usiłowaniach zapanowania nad sobą, zasnęła kamiennym snem wyczerpania.
Rano, jeszcze było szaro, wpadł sołtys ze surowym nakazem.
— Z każdego domu ma wyjść dorosły człowiek uzbrojony w widły do pomocy wojsku na obławę. Tak przykazał Naczelnik — recytował jak wyuczony. Już strażnicy wyganiają ludzi.
— Przyszło to już wojsko? Laboga jak mnie głowa boli. — Ledwie ją dźwignęła z poduszki.
— Cała stacja zapchana, że przeleźć nie sposób. Ino prędzej bo sztrafy będą, — prosił, poprawiając medal zawieszony na piersiach i potrząsając ogromnym kijem.
— Mikoła, bierz widły i ruszaj gdzie każą. Oksenia prędzej ze śniadaniem!
Sołtys wyszedł a parobek przemówił nieśmiało, przestępując z nogi na nogę:
— Dajcie mi starego kożucha, wypadnie na noc, to na nic przewieje moje łachy!
Stanęła w ogniach, jakby rażona piorunem. Przecież kożuch dała zbiegowi!
— Podarty, jeszczeby się z ciebie wyśmiewali — znalazła radę. — Czekajże, dam ci szynel po nieboszczyku — wyniosła mu go zaraz z komory. — A uważaj prawie nowy.
Był wprawdzie za długi i za szeroki, ale Mikoła przybrał się jak na paradę i wziąwszy widły na ramię, pomaszerował z dumą, kusztykując i zamiatając nogą.
— Poszłabym na minutę zobaczyć... — prosiła cichutko Oksenia.
— Tyle roboty w domu a jej się zachciewa zabawy — huknęła na nią z góry i uładziwszy się z obrządzeniem inwentarza, sama pobiegła na stację.
Nie docisnęła się gdyż przed dworcem kwaterowali żołnierze z karabinami ustawionwni w kozły. W ulicy zaś i na placu pod cerkwią tłoczyli się chłopi, spędzeni z gmin najbliższych. Kobiety zbierały się pod domami a chmary dzieci niby wróble wieszały się po płotach i drzewach. Naczelnik powiatu, gruby i wysoki moskal z ryżą brodą siedział na ganku domu popa. Żandarmi uwijali się na wszystkie strony, niby rozjuszone psy, napędzając do kupy i formując jakby oddziały. Wójtowie z medalami na piersiach, stawali na czele swoich gromad. Zebrało się paręset ludzi. Przedeptując z nogi na nogę, stali chmurni, niewyspani i przemęczeni: w baranich czapach, w kożuchach poprzepasywanych wełnianemi kolorowemi pasami, z widłami i drągami na ramionach. Cisnęli się pod cerkwią, gdyż tam było mniejsze błoto, cierpliwie wyczekując na wymarsz.
Słońce świeciło jesienne, ciepłe lecz bladawe. Modrawe mgły poranku jeszcze oprzędzały niezmierzone pola i niedalekie bory. Chłodnawy wiatr obrywał liście brzozom z pod cerkwi, że leciały jakby bursztynowe, ostatnie łzy jesieni. Ryki krów wypędzanych na pastwiska pomieszane z buczeniem ligawek pastuszych, rozlegały się tęskliwą smugą, po podwórzach krzyczały gęsi.
Stada wron zrywały się co chwila z cerkwi, i okrążywszy całą wieś, powracały z przejmującem krakaniem. Od stacji zagrzmiała żołnierska śpiewka i przeszywały powietrze gwizdy lokomotywy. Na placu i w opłotkach grzmiało coraz głośniej. Ludność była strwożona. Niechętny pomruk wzbierał i bełkotał niby szum morza bijącego o brzegi. Błyskały przyczajone jadowite spojrzenia. Rwały się klątwy. Tu i owdzie już rozpuszczano języki, wymyślając na marnowanie czasu. Szczególniej kobiety dogadywały pod adresem Naczelnika, który z ganku, widny dla wszystkich, wciąż wydawał jakieś rozkazy strażnikom, ganiającym jak psy gończe. Czasami, jakby od niechcenia wodził surowym wzrokiem po ludziach — milknęły szepty, pokorniały spojrzenia i oblatywał strach, nawet kobiety zapominając języka, spoglądały lękliwie.
Zagruchotał baraban, wojsko rypiąc nogami aż się błoto otwierało, ruszyło z pod stacji, gdy pop, siwy brodacz i kudłaty, z brzuchem wysadzonym i ze złotym krzyżem na piersiach, zakrzyczał z bryczki stojącej pod domem, tak donośnie, że słychać było na całej wsi.
— Bracia prawosławni i katolicy! Idziecie łowić buntowszczyka! Nie darujcie żadnemu z tych sukinsynów, bo zbóje i złodzieje! Powstają przeciwko świętej osobie naszego cara! Mordują gubernatorów! Podpalają cerkwie i kościoły! Nawet przeciwko Panu Bogu podnoszą świętokradzkie ręce! Nieuznają żadnej wiary, nieuznają małżeństwa, nieuznają własności! Dla tych wściekłych psów niema nic świętego. I chcą nas wszystkich zaprzedać żydom, a ten, którego będziecie szukali, to najgorszy! Car da pięć tysięcy rubli temu, który go przyprowadzi żywym czy umarłym. On ubił gubernatora, ubił sołdatów i ubił chłopów, którzy go transportowali. A puścić go wolno, to za parę dni zacznie ze swoją bandą napadać wsie, łupić, mordować i podpalać! A kto go ukryje, wisieć będzie...
Nawoływał jeszcze, gdy już wojsko i chłopi ruszyli ku borom. Naczelnik jechał z tyłu jakąś dworską bryczką, noga za nogą, bo droga była grząska i błoto po osie.
Plac opustoszał, tylko w opłotkach i przed domami rajcowały kupy kobiet, spoglądając na obławę, pożeraną przez bory.
Jaszczukowa dziwnie tem wszystkiem przejęta i wzburzona, zamieniwszy parę słów z krewniakami, wstąpiła po drodze do karczmy, aby kupić wódki. Przy odejściu zastąpił jej drogę Jarząbek, dobrze już napity i w towarzystwie żandarmskiego wachmistrza.
— Musi się z nami napić pani Jaszczukowa! Czełowiek! pół sztofu, kiełbasy i ogórców — rozkazywał.
— Bóg zapłać, nigdy nie pijam — wykręcała się jak mogła. — Rano pan Jarząbek zaczyna...
— Całą noc nie spalim z wachmistrzem, tak i pokrzepić się nie grzech. Musi pani wypić z nami.
Kieliszek podtykał jej pod usta, zaś wachmistrz przyniósł na talerzu przekąski. Wypiła żeby go nie jątrzyć, gdyż od wczoraj zaczęła się obawiać jego podejrzliwych oczów.
— Myślałam, że pan wachmistrz na obławie?! — pragnęła porozmawiać w tych sprawach.
— Nie moje dzieło! Stacja musi mieć nadzór — z powagą rozgarnął szpakowate bokobrody. — Gonią za wilczkiem po lasach, a może on tu gdzie zaczajony na pociąg osobowy czeka!
— Mogłoby się i tak zdarzyć, prawda, — przytwierdziła, dziwiąc się jego przebiegłości.
— Pani Jaszczukowa wygląda dzisiaj niby róża! Jeszcze jednego! — prosił Jarząbek, zaglądając jej z bliska w oczy. Buchnęła z niego gorzała, że aż ją coś w dołku ścisnęło, lecz grzecznie się wymawiała. Przy tych ceregielach szepnął jej do ucha jakby z wymówką:
— Pani Jaszczukowa nie chciała mnie słuchać a teraz kto inny capnie nagrodę!
— Znać, że pan Jarząbek od wczesnego rana przedzwania kieliszkami, — obracała w żart, chociaż serce jej trwożnie zatłukło. Poskubując bródkę, zawiercił w niej oczami.
— Dawno namawiam Jarząbka — wtrącił wachmistrz. — Sławna byłaby z was para!
Sponsowiała i korzystając, iż obaj wybuchnęli śmiechem, wymknęła się z karczmy.
— Czyby on się czego domyślał? — Obejrzała się trwożnie za siebie i pobiegła do domu.
Dzień potoczył się jak zwykle, tylko dla Jaszczukowej stał się długim i bardziej dręczącym. Kopała z Oksenią kartofle, tam gdzie wczoraj i raz poraz opadały jej ręce, spoglądała nasłuchująco w lasy, a myślami była przy tym nieszczęśliwym, na cmentarzu.
— Do tego umęczonego Jezusika podobny z twarzy, — spomniała jakiś święty wizerunek. — A może już pomarł sierota! — obtarła nos zapaską, bo Oksenia spojrzała na nią bystro.
— Nie prosty to zbój, bo i wytrzymałości niema, — rozmyślała, przypominając popie wymyślania. — Dla tych psów, każdy który stoi za swoją wiarę i naród, to buntowszczyk i najgorszy wróg! — Znała ich dobrze! Przecież od dzieciństwa karmiła się jeno moskiewskimi gwałtami. Serce też miała pełne cichej a zaciętej nienawiści. I nigdy im niezawierzyła. Tembardziej nie mogła wierzyć słowom popa, znanego kata unitów i szpiega. Przez niego setki „opornych“ przez całe lata gniło po więzieniach, za jego sprawą niejeden ksiądz powędrował na Sybir i wylały się całe rzeki sierocych, gorzkich łez. Więc też na jego podłe szczekania wzruszała tylko pogardliwie ramionami.
— Za carską łaskę, toby sprzedał samego Pana Boga! — otrząsnęła się jak przed gadem. Ale tak nią miotały przeróżne niepokoje, że już wiele razy chciało się jej zapłakać lub cisnąć robotę i polecieć, gdzie oczy poniosą. A tu jakby na złość, trzeba było kopać, gdyż dzień się wybrał cudny, jaki się czasami zdarza w jesieni, po deszczach, słoneczny, ciepły i usypiający słodką cichością.
W południe tak nawet przegrzewało, że jadły obiad przed progiem, na dworze. Jakieś ostatnie muchy brzęczały po bielonych ścianach. Wróble wesoło świergotały na dachu. Srebrzyste, mieniące się nici babiego lata motały się pomiędzy drzewami i splątanymi kłębuszkami niosły się w cichem nagrzanem powietrzu.
Czerwone, ostatnie liście grusz spływały na ziemię bez szelestu, jak żałosne płakanie.
Niebo wisiało niebieskiem, lśniącem polem, na którem kłębiły się ogromne, nisko zwisające białe chmury. Nawet pociągi przesuwały się ciszej. Od pastwisk targały się niekiedy tęskne porykiwania i zawiewało dymami pastuszych ognisk.
Jaszczukowa milczała, zajęta swojemi myślami, z niepokojem spoglądając na cmentarz, a Oksenia, sprzątnąwszy po obiedzie, jęła głaskać Bukieta, grzejącego się pod ścianą.
— Ciotula, a dybym temu co go przetrącił, kulasy połamała! Ludzie, to gorsze od psów!
— A gorsze! Pies broni swoich i siebie! — Opowiadała zajęta czem innem.
— Mleka rano się napił, a teraz ani chce powąchać. Z pewnością zdechnie!
— A może i zdechnie! Szkoda psa! Nie za swoje winy zapłaci.
— Ciotula, u Czuryłów są szczeniaki po tym łańcuchowym od popa, zły gatunek.
— Wymieniłam im na wiosnę gęsie jaja, to niechby za to dali psiaka.
— Wieczorem go przyniosę. Bury jak niedźwiedź, dopiero ma dwa miesiące, a już koło budy nieda spokojnie przechodzić. Jak to jęczy biduchna! — użalała się nad Bukietem.
Wróciły do kopania i po jakimś czasie Oksenia, prostując się nad motyczką, zagadała.
— Ciotulu, zapomniałam powiedzieć, że Mikoła chce, żebyście mu dali ten stary kożuch po nieboszczyku wuju. Powiada, że gdyby go narządzić, to będzie lepszy od nowego, bo suknem poszyty i z kołnierzem. Wójt ma taki sam, to i jemu chce się poparadować! — zaśmiała się wesoło.
— Co mu się to już zachciewa? — syknęła jakby szarpnięta za serce. — Nie dla psa kiełbasa! — pomiarkowawszy jednak oburzenie, mówiła jakby z żalem. — Nieboszczyk kupił go od maszynisty, kożuch był dobry, ale zjadły go ze szczętem mole, wczoraj oglądałam, dziura na dziurze.
— Ciotula! — podjęła znowu dziewczyna, nie mogąc wytrzymać bez trajkotania. — U Chominków, Naścia zaczęła tkać derkę na konia, nową modą, w kraty niebieskie i bronzowe, a cały szlak dokoła przerabiany żółtą, zieloną i czarną wełną. Nauczyłabym się w parę wieczorów...
— W głowie ci tylko zabawy! Byle latać po chałupach.
— A bo wieczorami tak mi się przykrzy! — wyznawała się szczerze. — I tak czasami smutno, a u Czuryłów czy po innych domach, zawsze pełno dziewczyn przychodzą z muzyką.
Jak dorośniesz, to i do ciebie będą przychodzili grywać wieczorami.
— Ciotula! kiedy ja mam już lata, przecież mi idzie na siedemnasty! — przekonywała.
— Olesia Panasiakówna, miała dopiero na szesnasty i właśnie z muzyki przyniosła sobie bękarta! Gdybyś tak zrobiła, wygnałabym cię na cztery wiatry! — wyrzekła srogo.
Dziewczynie łzy pociekły z oczów i już się nie odzywała, kopiąc zawzięcie! Jaszczukowa zapomniawszy wnet o czem mówiły, długo patrzała na cmentarne krzyże, widne jak na dłoni. — Czy on tam jeszcze siedzi? A może go już w lasach złowili? — Tak ją udręczały te pytania, że powróciwszy do domu o pierwszym zmierzchu, powiedziała:
— Obrządź gospodarstwo! Wrócę za jaką godzinkę. Tę trochę grosza boję się trzymać w domu, dam je do schowania staremu Paniasiukowi.
— Miałam lecieć po tego szczeniaka, — przypomniała rozżalona.
— Jak wrócę, pójdziesz sobie na cały wieczór. Zdążę jeszcze na wieczerzę.
I najpierw zamówiła się do karczmy niby to po sól, aby przy tej okazji dowiedzieć się niecoś o obławie. Karczma była mroczna i prawie pusta, gdyż jeno pod oknem przy dogasającym dniu i kieliszkach, siedział stary djak z kacapami ze stacji. Karczmarz właśnie zapalał światło za szynkwasem.
— Nie wrócili jeszcze z obławy? — pytała wydłubując pieniądze z węzełka.
— Dobrze jeśli będą jutro o tym czasie. Szukaj wiatru w polu — mruknął lekceważąco.
— Przetrząsną dobrze bory, tyle pieniędzy nagrody, to każdy będzie tropił za dwóch.
— Prędzej znajdą śnieg zeszłoroczny. Czeka na nich? — drwił złośliwie. — Zachciało się naczelnikowi i popędzili ludzi niewiadomo poco!
— Tacy nie uciekają bez pomocy. Musieli już w umówionym miejscu czekać na niego spólnicy! Widzieli jak uciekał z pociągu, jak wpadł na cmentarz i rozstąp się ziemio, przepadł jak igła! I do tego był postrzelony i w jednej koszuli! I niezobaczyliby takiego? Dałbym gardło, że wygrzewa się pod pierzyną w jakimś dworze i kpi sobie z obławy, — mądrzył się, chytrze przytem próbując pociągnąć ją za język.
Stała jak na mękach, z zapartym tchem, tyle jeno pamiętając, żeby się z czem nie wydać. Karczmarz bowiem był prawosławny i przyjaciel wachmistrza.
Wyszła niby z łaźni, w potach cała i z roztrzęsionem sercem, ledwie doszła do stacji. Cóż, kiedy i tam po przejściu osobowego, pusto było i cicho. Nawet w bufecie nie dojrzała nikogo. Jedynie na piętrze u naczelnika świeciły okna i ryczał gramofon.
Powróciła na wieś. Na plebanji u popa przez oświetlone szyby dojrzała samowar i jakichś ludzi siedzących przy stole. Kiedy chciała się im przyjrzeć, ostrogi naraz zabrzęczały na ciemnym ganku, że uciekła spłoszona niby kuropatwa.
Wstąpiła jeszcze do krewnych i do starych Panasiuków a wszędzie znajdowała jedno i toż samo: nudnie i pusto. Chłopy jeszcze nie popowracały, a kobiety krzekorzyły po izbach sennie niby przemoczone kokoszki. Nie było nawet z kim pogadać.
Zawiedziona srodze i znużona całodzienną targaniną powróciła do domu.
W oknach było ciemno i drzwi zastała zamknięte na rygle. Wystraszyła się niemało.
— Oksenia! Otwórz, to ja! Co się stało? Czemuś się pozamykała?...
— Tak się bojałam, Jezu, tak się bojałam, — szeptała rozdygotana, otwierając drzwi.
— Zapal tę białą lampę, będzie widniej. Czego się wylękłaś? — rozglądała się w koło.
— Może w pięć minut jakżeście wyszli, Bukiet zawarczał w stronę okna. Wyjrzałam na dwór, nie zobaczyłam nikogo. Zapaliłam światło i poszłam wydoić krowę. Przychodzę, a tu pies jak się nie rzuci do świetlicy, jak nie zacznie ujadać do okien, jak nie zacznie drapać pazurami. Myślałam, złodzieje włażą przez okno. Zdmuchnęłam światło i chciałam wylecieć na drogę, a tu wyraźnie słyszę jakby coś zajęczało pod ścianą. Zmroziło mnie, że dziw, trupem nie padłam. A tu coś stąpa ciężko, jakby do drzwi idzie! Uciekłam na drogę i już miałam krzyczeć... przycichło.
Poszczułam Bukieta, nawet nie warknął. W dobry pacierz wróciłam do izby, zapaliłam światło, przecedzam mleka do garnka, podnoszę oczy a w oknie jakaś twarz patrzy świecącemi ślepiami. Jezu Marja! Wszystko mi wyleciało z rąk, bo i pies zaczął znowu szczekać i docierać! Już niewiem co się stało ze mną! Matko Boska, myślałam, że się was niedoczekam.
— A może Jarząbek zaglądał, nieraz już o tej porze przychodził. — Myślała co innego.
— Nie, widziałam twarz białą jak kreda i oczy jarzące! A może to był jaki upiór!...
— Ze strachu; to ci się Bóg wie co przywidziało, — uspokajała, głęboko przekonana że to zbieg przychodził.
— Chwała Bogu, że mnie nie zastał. — Niezmiernie była temu rada.
— Mikoła kulas i pokraka, ale zawsze raźniej jak chłop w domu, — westchnęła Oksenia.
Po wieczerzy Jaszczukowa zabrała się do przędzenia wełny a Oksenia do szycia. Tak były zajęte swojemi myślami, że mało kiedy padło jakieś słówko. Kółko turkotało monotonnie, świerszcze coraz głośniej grały za kominem a Bukiet, naszczekując z cicha, przebierał kulasami, jakby śniąc o jakiejś pogoni.
— Ciotula przecież strachy i upiory są na świecie? — spytała, podnosząc zalękłe oczy.
— Dla tych, którym się uwidziało — pozbyła się, zajęta czem innem.
— A nie straszy na starej plebanji? Czuryłowa widziała nieboszczyka proboszcza jak spacerował po sadzie i brząkał różańcem. I drudzy widzieli. — Zapewniała przekonana.
— Tak rozpowiadają, pewnie, że Czuryłowa z palca sobie nie wyssała — przytakiwała ostrożnie.
— Nawiedzony dom i dla tego stoi pusty, nawet djak nie chce tam mieszkać.
— Wali się, dach zgniły, ale może być, że tam straszy. Różnie o tem powiadają.
Jaszczukowej wspomniał się grób, w jakim schronił się zbieg i aż się zatrzęsła ze strachu.
— Musiał czegoś potrzebować. Zamknij okiennicę.
Obie poszły zamykać, gdyż Oksenia za nic w świecie nie chciała wyjść sama przed dom. Siedziały znowu przy robocie, Oksenia latała po izbie wystrachanemi oczami.
— Żeby to wrócił Mikoła... coś włazi na ścianę! — krzyknęła, zrywając się ze stołka.
— Cicho bądź, głupia. Wiatr powiał i gałęzie zachrobotały po okiennicy...
Dziewczyna zmilkła, lecz widać po niej było, jak się okropnie bała.
— Zmów pacierz i idź spać. Pod pierzyną strachy ci przejdą. Ja jeszcze poprzędę trocha.
Ale i ją rychło zaczął sen morzyć, a przytem obawiając się, żeby nie przyszedł Jarząbek, położyła się wcześniej, niż zwykle. Nie było jeszcze dziewiątej.
Zasnęła prędko. Obudziło ją bicie zegara, policzyła uderzenia ze zdumieniem, bo akuratnie wybiła północ, a jej się wydało, że dopiero co zadrzemała. Naraz drgnęła, siadając gwałtownie w łóżku — jakby ktoś wołał, jakiś głos daleki, słaby rozsączał się zaledwie pochwytnym jękiem — wszystka ciemność była nim nabrzmiała. Coś jak palące tchnienie powiało ją po twarzy, aż się odrzuciła w tył, do ściany. I same wargi zaszemrały pacierzem. Zgroza zapchała gardło i dusiła. A ten dziwny, niepojęty głos łkał po izbie, a niby gromem odbijał się w jej sercu. Zdało się jej, że nie może się przebudzić. Czepiała się więc rzeczywistości, żeby nie utonąć w szaleństwie: wyraźnie nasłuchiwała oddechów Okseni, postękiwania Bukieta, słyszała nawet mysz przegryzającą jakąś deskę w szafie, ale równocześnie ten głos był jednako żywy i prawdziwy: przyzywał ją z oddali. Już nie wątpiła w jego rzeczywistość.
Woła mnie! Matko Najświętsza dopomóż! Zdecydowała się i już bez wahania i namysłów, porwana wewnętrznym srogim nakazem, ubrała się pospiesznie. Co mogła znaleźć żywności, po ciemku zawiązała w węzełek, okryła się grubą chustką i wyszła ze sieni na podwórze, z podwórza do sadu, a ze sadu, zakolebawszy się gwałtownie w sobie, jak drzewo przed runięciem, ruszyła ku cmentarzowi.
Noc, była bez gwiazd, surowa i odrętwiała z zimna. Niebo zaledwie się odrzynało od ciemności. Drzewa piętrzyły się czarnemi kopami. Świat spał zanurzony w nieprzejrzanych mrokach. Tylko pod stacją, wysoko paliły się czerwone ślepia latarń sygnałowych. Bez lęku, pomimo że stężała ziemia łamała się pod stopami, dostała się do bramy cmentarnej, wywartej na ścieżaj. I śmiało się zanurzyła w czarną otchłań, w gęste i chłodne niby wody, cienie drzew.
Posuwała się coraz wolniej, przystając pod krzyżami czerniącemi się nad nią majakami rozpiętych ramion. Nie mogła się przeżegnać, tak jej ociężały ręce. Słowa pacierzy rozsypywały się po wargach niby suchy, rozpalony piasek.
Wreszcie dopełznąwszy do grobowca, zawołała... Wzdrygnęła się na dźwięk własnego głosu, tak wydał się jej cudzym i strasznym. Nikt się nie odezwał! Tylko zaszemrały drzewa i na kaplicy jakiś ptak załopotał skrzydłami. Zjeżyły się jej włosy i zamierało serce, lecz pędzona nieubłaganym nakazem, weszła do grobowca.
Drzwi zaskrzypiały przeraźliwie i owionęło ją duszne, zatęchłe powietrze. Z góry rozsiewał się zielonawy, jakby zaropiały brzask. Trumny piętrzyły się pod ścianami. Podłogę zaściełały gruzy i jakieś szczątki, w których grzęzły jej stopy niby w błocie. Potykając się, szukała po kątach i pod niskim ołtarzem. Nie było nikogo.
Było jej niewypowiedzianie strasznie, że wyszła przygarbiona jakby pod ciężarem spełnionego świętokradztwa, długo stała na powietrzu zanim złapała oddech i pozbierała pomdlałe myśli. Zataczała się, nie mogąc ustać na zdrętwiałych nogach. I kiedy się nareszcie znalazła poza cmentarzem, przysiadła pod jałowcem i gorzko a żałośnie zapłakała.
— Chciałam pomagać, Panie, Ty widzisz! — żaliła się w serdecznej i ufnej pokorze.
Powlokła się do domu bez sił, bez życia, bez myśli, niby ten łachman człowieczy. I pod progiem chałupy natknęła się na drzemiącego Mikołę.
— Spacerują sobie po kumach a człowiek niby pies waruje pod progiem — zamruczał.
— Obora otwarta, mogłeś tam iść! — Nie potrafiła jeszcze zebrać myśli.
— Cały dzień ganiałem o suchym chlebie i jeść mi się chce jak psu — skarżył się. — Dacie mi uwarzonego mleka? Przychodzę, wołam, kołaczę, nawet Bukiet nie zaszczekał. Usiadłem i myślę, co robić! Oksenia ma mocny śpik, no! Szczęściem, żeście nadeszli, — pogadywał, gdy stawiała przed nim kolację, schowaną dla niego w kominie, że była jeszcze ciepła. Nalała mu też spory kieliszek wódki i cały ser przed nim położyła.
— Drudzy pili a ja ino wąchałem — szepnął, pijąc. — Nie miałem grosza przy duszy.
Siadła przy nim i zapatrzona w światło lampy, zapomniała o całym świecie. Słyszała, że coś rozpowiada, ale nie pochwyciwszy sensu tych słów, miała je za jakiś niezrozumiały szmer. Zapadała bowiem na dno śmiertelnego wyczerpania, jakby na dno niezgłębionej, pustej otchłani, w którą się spada bezwładnie, bez czucia i bez świadomości.
— Pędzili nas aż poza Sosnowice, więcej niźli pięć mil, że już kulasami ruchać nie mogłem, — pogadywał napychając się równocześnie kapustą i kluskami z mlekiem. I — po wsiach szukalim, i po dworach, i po cmentarzach, i po kościołach.
— Po cmentarzach? — westchnęła przenosząc na niego oczy i coś sobie przypominając.
— Szukaj igły po lesie! Nałapalim jeno złodziejów i cyganów z kradzionemi koniami.
— A tego zbója nie złapali? — jakby się przebudziła, oczy jej rozbłysły zainteresowaniem.
— Obława nieskończona. Mieli przez noc zaciągnąć przy kolei, na rano będą u nas.
— Może go i nie złapią, — szepnęła, czepiając się kurczowo jakiejś nadziei.
— A przed samym wieczorem znaleźli w krzakach kożuch i zawiniątko z chlebem...
— Jezus Marja! — wyrwał się jej mimowolny okrzyk.
— Czekajcie, dopowiem jak było, to się złapiecie za głowę. Leżał w gęstych jałowcach, zaraz pod jakąś wsią, powiadali, że był jeszcze ciepły. Przyjechał naczelnik, oglądał! Przyjechał jakiś starszy w czapce urzędowej, długo oglądał i powiada: Chłopy obejrzyjcie, może któremu ukradli z chałupy? Oglądali po kolei. Przystąpiłem i ja, patrzę, znajomy jakiś. Rychtyk znajomy, albo i tak podobny jak brat rodzony.
— Twój? — powiada.
Zaląkłem się, taka przecież osoba! Nie mój, ale go znam albo i podobny do tamtego. A on mnie w pysk i krzyczy:
— Gadaj sobako, bo cię przymuszę batami.
Jucha mi się puściła z nosa, twardą ma ścierwa pięść... Takusieńki wisi u mojej gospodyni w komorze — powiadam ze strachem. Kazali mi się dobrze przyjrzeć. Poznałem, tenci sam, który miał wasz nieboszczyk! Suknem pokryty, czarne barany pod spodem i kołnierz do pół pleców! Poszarpany u dołu i dziura na plecach. Śliczności kożuch, żeby go narządzić, to wystałby za dwa nowe. I w sam raz pasowałby na mnie.
Spisali, com rzekł, a ja w końcu mówię: — Poznałem, ale jakże to może być kiedy on wisi w komorze u gospodyni. Wczoraj go widziałem!
Naczelnik kazał mi iść precz, toć poszedłem do domu! Cóż to jak ten pies będę z wywalonym ozorem gonił za wiatrem. Ale mi dziwno, skąd on się tam wziął? A może go wam ukradli? Prawda, mogli ukraść. Zobaczcie w komorze! — Nastawał tak uparcie, że dla świętego spokoju poszła z lampą do komory.
— Laboga, niema! — krzyknął wystraszony. — Ale i butów po nieboszczyku, pamiętam, wisiały na ścianie, też niema! I baraniej czapki brakuje! — Wołał z coraz większą żałością.
— A niema! — przytwierdzała nie mogąc sobie przypomnieć, czy i buty dawała zbiegowi.
— Ukradli! A wyście o niczem nie wiedzieli? — wydziwiał.
— Chodź do izby, bo mi zimno! — odciągnęła go, gdyż nazbyt żarliwie myszkował po kątach.
— Tyle szkody narobili, a wy jakby nic! — zdumiewał się gniewnie.
— Cóż to mam robić? Wylecę na drogę i krzyczała będę? Dużo mi to pomoże. Szkoda wielka, sam kożuch dużo był wart. Buty prawie nowe! Jutro dam znać strażnikom.
— Kijem tego, co nie pilnuje swego — rozsrożył się nagle. — Mój Boże, taki kożuch, takie buty, taka czapka, że i wójt by się ich nie powstydził! Siedzą dwie w chałupie, jak wrony na kupie gnoju, a nie przypilnują, — wybuchnął łzawo.
— Zaraz mnie tknęło! A mogłem to wiedzieć, co się w chałupie stało? Taki kożuch! — na płacz mu się zbierało.
Nie przeszkadzała mu, że nawyrzekawszy się do syta, poszedł spać do stajni.
— Wszystko się wyda, — myślała z dziwną rezygnacją bez żalów i płaczów. — Niczemu nie jestem winna! Spólnikiem mu nie byłam! Pomagałam tylko nieszczęśnikowi a i to pod przymusem! Za cóż mieliby mnie karać? — Zaczęła odmawiać Pod Twoją Obronę z taką serdeczną żarliwością, że wraz pousypiały w niej wszystkie dręczące strachy i niepokoje. Nie czuła już grozy swojego położenia, gdyż w sumieniu poczuła spokój. Przecież broniła się, targała się w męce i stało się, co się stać musiało. Mogłaż temu przeszkodzić? Była niby drzewo wyrwane z korzeniami przez straszny huragan i ponoszone gdzieś na zatracenie. Oprzeć się i wrócić na dawne miejsce, żali to w ludzkiej leżało mocy?
Całe jej życie dotychczasowe rozwaliło się w gruzy. Czuła to jasno, ale nie miała już sił do myślenia o jutrze.
— Jeślim winna, ukarz mnie Panie! — i z temi słowami twardo zasnęła.
Dzień wstał wyzłocony słońcem i od samego rana oprzędzony pajęczynami babiego lata. Runie zbóż mieniły się rdzawo-złotawemi kobiercami. Pokrętne ruczaje i stawy porozrzucane tu i owdzie, połyskiwały błękitnawemi lustrami. Po ciężkiej pracy lata, ziemia zdawała się leniwie przeciągać w jesiennej przygrzewie słońca. Ligawki buczały po wyrudziałych łąkach i ugorach. Dzwony komuś zabiły uroczyście na wieczne odpoczywanie. Pastusza piosenka zerwała się gdzieś z pola i niby skowronek świegotała w powietrzu. Pod niebem niskiem i bladem, przeciągały nieprzeliczone stada wron. Leciały z północy jakby przed nadciągającą zimą i z krakaniem opadały na lasy. Bezwładnie opuszczały się bory zielone, poprzetykane żółtemi kiściami brzóz i czerwienią osiczyn. Czasami drgały nad ziemią jakieś łkające, żałosne echa.
Dymy przechodzących pociągów rozwijały się polami, łańcuchem białych, przesłonecznionych kłębów. Głosy niesły się nisko i bezsilnie. Powietrze przejmował zapach, jakby spalonych jagód jałowcowych. Słodki smutek zamierania owiewał serca niepojętą tęsknotą. Ostatnie słoneczniki patrzyły w słońce w omdlewającej pokorze. Jesień brzemienna kładła się cicho na wiosenne zmartwychpowstanie; na srogiej zimy przetrwanie chowała plenne ziarna; świętą tajemnicę życia zamykała w ciepłe i wilgotne łono ziemi. A na rozstajach dróg Chrystusy wyciągały błogosławiące ramiona nad wszystkim światem.
Jaszczukowa spała długo, aż ją musiała budzić Oksenia. Zerwała się jednak z pościeli rzeźwa, zdrowa i jakby zgoła w sobie przemieniona. Bez zgryzot i lęków pomyślała o wczorajszych sprawach. Raźno zajęła się robotą, popędzając dziewczynę i parobka, a śmiejąc się radośnie z lada powodu. Z tego jasnego, ciepłego dnia zdawała się czerpać nieprzemożoną radość życia, potrzebę kochania i niewyczerpaną tkliwość. Miała duszę wezbraną nadmiarem dobroci dla wszystkich. Stała się promieniejącem współczuciem. Przy udoju najczulej upieściła krowę. Pocałowała w nozdrza klacz, która ją z figlów próbowała chwycić wargami za policzek. Nagwarzyła się z gęsiami. Długo siedziała na progu karmiąc kury pełnemi garściam jaglanej kaszy. Nawet tucznik doznał jej łaski; za obmacanie mu tłustych boków, zapłaciła czystym grochem. Z tkliwością dotykała w sadzie młodych szczepów, obiecując im okręcenie słomą na zimę. Pociągi przeprowadzała życzliwemi oczami. Nie miała serca odpędzać wron zlatujących się na gnojowisko.
Chwilami łzy napływały do oczów i w sercu wzbierało szalone pragnienie kochania; chciało się jej cały świat przycisnąć do siebie. Przepełniało ją niepojęte szczęście. Patrzyła w słońce z niemem dziękczynieniem. W porywie dobroci, Bukietowi wysmarowała przetrącony grzbiet, gorzałką. Mikole dała prawie nowe portki po nieboszczyku, Okseni obiecała kupić, co tylko jej potrzeba na zimę, a w dodatku sznur prawdziwych bursztynów. Jakiejś babie proszalnej ofiarowała całą złotówkę i z pół garnca mąki! Byłaby z radością rozrzucała serce po polach i ludziom je kładła pod nogi. Na każdy trud czuła się gotowa, na każde poświęcenie nieulękła i na każde cierpienie zrezygnowana.
A niekiedy, nagle, stawała jak martwa bez czucia i myśli, niby podcięte drzewo, które jeszcze nie wie, że runie za chwilę. To przygięta czekała uderzenia jakiegoś ciosu.
— To będzie, co Bóg da! — szeptała wyzywająco, spoglądając w stronę stacji.
Męczeńska krew unicka płynęła w jej żyłach — ojcowie jej szli za wiarę i Polskę pod knuty, na wygnanie, na śmierć, toć i ona niczego się nie ulęknie. I żądza poświęceń uskrzydlała jej duszę i rwała ją wysoko, w krainy nadludzkich ofiar i uniesień ekstatycznych.
— A choćby i dać życie! — myślała dumnie tocząc rozpalonemi oczami.
To podniecenie nie uszło uwagi Okseni, bo w jakiejś chwili przypadła do niej zatroskana.
— Ciotula, co wam jest? Chórzyście, co? Aż bucha od was gorąco...
— Zdrowam, córuchno! — Uspakajała głaszcząc ją po twarzy, ale smutek zabrzmiał w jej głosie.
W samo południe przyszedł niespodzianie stary Symeon Lewczuk. Przyjęła go serdecznie, gdyż był to rodzony brat jej ojca, wielce przez nią kochany i mieszkający daleko, pod Włodawą. Człowiek był nieduży wzrostem, suchy i kościsty; włosy miał siwe, nieco zwichrzone, twarz żółtawą, niby z blichowanego wosku, wygoloną, i oczy jak u dziecka niebieskie, a jakby niewidzące, tak w siebie zapatrzone. Głos miał chwytający za serce słodyczą brzmienia i głęboką prawość wypisaną na obliczu. Samodziałowa, branżowa kapota obciśnięta rzemiennym pasem, okrągła czapka, zawiniątko przez plecy i tęgi kostur w rękach, dawały mu pozór odpustowego łazęgi. Ale przyjrzawszy się, zastanawiały jego przeszywające, orle spojrzenia, mądry uśmiech i surowy, ascetyczny wyraz pochylonego czoła, że wtedy wydawał się podobny do któregoś z apostołów, rzezanych w drzewie i często spotykanych po kościołach.
— Parę dni posiedzę u ciebie! — zapowiedział, składając swoje manatki pod oknem.
— I rok nie byłoby zadużo! — odparła całując go z uczuciem w rękę.
— Kiedyż ja byłem u ciebie? Jeszcze za nieboszczyka dwa lata temu! Oksenia widzę przez ten czas wyrosła na pannę. Podał jej chusteczkę zieloną w pawie oczka, dla Jaszczukowej zaś wyjął książeczkę czarno oprawną i zawierającą żywoty świętych.
— Poczytaj sobie czasami — rzekł dobrotliwie. — Nie spiesz się, bo i życia nie starczy by pojąć prawdę. — A dla Mikoły wyciągnął fajkę i paczkę tytuniu. — Uciesz się i ty czem możesz! — I patrzał roześmianemi oczami na ich radość, zwłaszcza na Oksenię.
— Stryj prosto z domu? — zagadała Jaszczukowa, pragnąc wiadomości o rodzinie.
— Prosto. Zasiałem, kartofle w kopcach, wszystko na zimę gotowe, tom ruszył we świat.
— Daleko stryj idzie? — spytała z pewną obawą.
— Pewnie że nie blisko. Może nawet i do Chrystusowego grobu pociągnę.
— Do Ziemi Świętej! W takie światy! Za morza!
Uśmiechnął się pobłażliwie i zasiadając do podanego obiadu, powiedział.
— Nie daleko, bieda jeno w tem, że duszę człowieczą nosić muszą słabe nogi.
Nie rozumieli, spozierając w niego w podziwieniu połączonem z obawą.
— Dojdzie tam chociaż za pół roku? Wtrącił Mikoła odkładając łyżkę.
— Pieszo nie zajdzie, trzeba się przeprawiać przez wielkie wody. Objaśniała Jaszczukowa.
— I nie boicie się to, dziadku, w tyli świat jechać! Wyrwało się Oxeni.
— Czegóż to bym się miał bać? Wszędzie są ludzie. Maszyną dojadę do Odesy, do morza i stamtąd zabierę się na okręt z kompanją, która pielgrzymuje do Jerozolimy.
— Że to nie słyszałam o takiej kompanji! Zdziwiła się Jaszczukowa.
— Z Kijowskiej Ławry jeździ kompanja co roku, z niemi się zabierę.
— Prawosławni. Westchnęła dotknięta do żywego i zamilkła.
Po obiedzie wszyscy ruszyli do kartofli, a Symeon obejrzawszy swoim zwyczajem całą gospodarkę, i nawet drzewa w sadzie, poszedł na cmentarz.
— Mam tam swoich — powiedział przechodząc obok kopiących. — Skarżyli się, że zapominają o nich żywi. Im lepiej jak się o nich pamięta!
Wzdrygnęła się, wiadomo było jako miewa widzenia i kuma się z duchami zmarłych.
Człowiek był to niezwyczajny. Cała okolica miała go za niespełna rozumu. Chodziły o nim plotki jedna dziwniejsza od drugiej. Nikt go bowiem nie mógł zrozumieć. Naród miał go za świętego, księża za odstępcę, a Popi za szkodliwego sekciarza. Bowiem w latach nawracania unitów na prawosławje, tak zaciekle bronił swojej wiary i całą parafję organizował do oporu, aż pokłuty bagnetami powędrował do więzienia i potem został zesłany do Orenburga. Uciekł stamtąd i przez całe lata, chroniąc się przed pościgiem, był duszą „opornych“ walczących o swoje polskie, katolickie dusze. Był niestrudzonym o świętej żarliwości apostołem. Sprowadzał księży i urządzał po lasach misje; prowadził tajne pielgrzymki do Częstochowy; wykradał trupy „opornych“ z prawosławnych cmentarzów i grzebał je po lasach; stawiał przydrożne katolickie krzyże; krzepił słabnących, gromił małodusznych i był postrachem dla odstępców. A nawet jeździł w sekretnej deputacji do Papieża. Wiedzieli o nim wszyscy, ale nie znalazł się Judasz, pomimo nagrody wyznaczonej za jego schwytanie. Żył niby zwierz ciągle tropiony Bóg wie gdzie i Bóg wie czem, a zawsze gotowy do pomocy, nieulękły, gorejący wiarą niby rozżagwiona pochodnia. Modlono się do niego jak do świętego, bowiem gdzie się pokazał, obsychały łzy, mężniały serca, spływał spokój i ustępowały wszelkie nieporozumienia. Miłością panował nad duszami.
Popi go wyklinali po cerkwiach, rząd prześladował, a naród błogosławił.
Pewnej wiosny gruchnęła wieść, od której serca zamarły w zgrozie: „Symeon oddał się władzom i dobrowolnie przyjął prawosławie“.
Samo posądzenie wydawało się potwornem świętokradztwem, nie chcieli nawet słuchać; wieści jednak nieustawały, kracząc coraz to złowróżbniej nad całą okolicą.
I sprawdziło się. Ogłosili o tem popi po cerkwiach i napisali w swoich gazetach. Łamano ręce z rozpaczy, płakano, i nikt nie potrafił zrozumieć, dlaczego to zrobił. Bo nie dla pieniędzy: miał wielkie gospodarstwo, przepisane na krewniaka; i nikogo nie wydał, chociaż znał całą organizację pomocy dla „opornych“. Napróżno się głowili, przed nikim się bowiem nie wyznał i, powróciwszy do swojej wsi, najspokojniej zabrał się do gospodarowania. Nawet ludzi nie unikał ale otoczył go nieprzełamany mur nieufności i powszechnej wzgardy, że trzymał się potem zdaleka. Spoglądali jak na wyrzutka i zdrajcę świętej sprawy. Mieli go za szpiega. Dzieci rzucały na niego błotem i kamieniami. Nawet na jarmarkach odsuwano się od niego jak od zapowietrzonego. Nikt mu nie rzucił słowa pozdrowienia. Znosił to również z niepojętą pokorą i cierpliwością. Prędko też zwróciło uwagę, że do cerkwi zupełnie nie chodzi, kościoły wymija, przed krzyżami czapki nie zdejmuje, a święte obrazy kazał ze swojego domu powyrzucać na górę.
— Pokumał się z djabłem. Teraz wiadomo, co za jeden — zawyrokowały kobiety.
Sprawa tak oburzyła powszechność, że pop przyjechał go strofować i napominać.
— Zgorszenie siejesz, bo i do cerkwi nie chodzisz. Cała parafja ma cię za bezbożnika.
— A pocóż mi cerkiew? — wystąpił obcesowo, wpierając w niego nieulękłe oczy.
Pop zaczął go tekstami Pisma Świętego przekonywać, aż chłop mu przerwał drwiąco.
— W cerkwi siedzi car, w kościele papież, ale Pana Boga tam niema i może nigdy nie było — przeciął dowodzenia jak nożem. — Wasz Bóg męczy, zabija i goni, to żandarmski naczelnik świata, a nie jego miłosierny ojciec. Ja takiego nie chcę! Prawdziwy Bóg musi być inny! — dodał. Pop, zgorszony do najwyższego stopnia, napisał na niego donos do władz.
Wytoczono mu proces o bluźnierstwo i wyszydzanie religji. Bronił się sam i tak mądrze i głęboko, że sąd po długiej naradzie uznał go za pomieszanego i wolno wypuścił. Ludziom zrobiło się jasno, mogli nareszcie zrozumieć dla czego przyjął prawosławie. Boć tylko warjat mógł się zajmować sprawami, o jakie go pociągnęli na sądy. I dali mu już spokój, traktując go z pewnem współczuciem i politowaniem.
I w nim wtedy dojrzała jakaś szalona myśl, bo jesienią, zdawszy gospodarkę krewniakowi, poszedł na całą zimę w świat. Szukał prawdziwego Boga. I tak się już powtarzało od wielu, wielu lat. Szukał prawdziwego Boga po wszystkich miejscach cudami słynących, po wszystkich odpustach, po wszystkich głośnych monastyrach i pustelniach prawosławnych, i po wszystkich tajnych sektach. I szukał wciąż z fanatycznym uporem i niezachwianą wiarą, że Go znajdzie. Przechodziły lata, włos zbielał, zwątlały siły, targane ciągłemi zawodami, ale żywa, gorejąca tęsknota do prawdziwego Boga paliła się w jego sercu nieugaszonym pożarem. Była już jedyną treścią jego istnienia.
Szukał swojego Boga, ale krył się z tem, jak z najświętszą tajemnicą, i przed nikim się nie zwierzał. Opowiadano też sobie o nim niestworzone rzeczy. Zwłaszcza, iż o wczesnej wiośnie powracał, brał się do roboty i jak każdy zwyczajny gospodarz orał, siał, sprzątał, jeździł na jarmarki, tyle jeno różny, że z nikim się nie zadawał, towarzystwa nie szukał i przyjaciół nie mał. A ciekawych jego wędrówek zbywał drwinami:
— Z żórawiami do ciepłych krajów na zimę wędruję, nie wiecie?
I za czarownika go uważali, bo żaden pies na niego nie zaszczekał, i dzikie ptactwo latało za nim całemi stadami, a on coś im prawił i w szczególny sposób pogwizdywał. Powróciwszy z cmentarza o zmierzchu, zasiadł pod oknem i wyglądał na drogę.
— Nie spotkaliście tam nikogo? — spytała, nie mogąc się powstrzymać.
— U nas jak kogo pochowają, oklepią, to dosyć im, że w pierwsze lata w zaduszki światło na grobie zapalą i trzy grosze dadzą na wypominki. O żywych się nie kłopoczą, a cóż dopiero o umarłych.
— Każdy ma tyle swojego do dźwigania — westchnęła, poczuwszy nagłą potrzebę wyspowiadania się przed nim ze swoich udręczeń, ale to Mikoła drzewo przynosił do komina, to Oksenia kręciła się po izbie, to wreszcie nie wiedziała, jak rozpocząć. Wieczór się dłużył niezmiernie, że się już nie mogła doczekać, kiedy się porozchodzą spać. A tu jakby na złość Mikoła ćmił pod kominem fajkę za fajką, aż ciemno zrobiło się od dymu, a Oksenia wypytywała starego o różności. Na dobitkę, ledwie sprzątnęli po kolacji, zjawił się Jarząbek, wołając już od proga:
— Złowili tego zbója! przywieźli związanego jak barana, leży w żandarmskiej stancji.
— Chory czy co? — podsunęła mu stołek i stanęła w cieniu, dalej, obok lampy.
— Wziął kolbami, że ledwie się rusza. Dobrze tak skatinie — dorzucił zawzięcie.
— Gdzie go złapali? — podłoga się z nią zakręciła, musiała się oprzeć o ścianę.
— W lesie na drzewie! Chytra pticzka! Na wielki dąb wlazł i przyczaił się jak kot. Obława przeszła jak psy z nosami, węszącemi po ziemi, a jakiś chytry sołdacik, spojrzawszy po drzewie, bo mu się coś w gałęziach zaczerniło, pozostał w tyle, niby to za swoją potrzebą.
Towarzysze odeszli, a on pod dąb — siedzi ktoś pod samym wierzchołem. „Złaź brat — powiada — bo strzelę“. Buntowszczyk zaczął schodzić i już był na ostatniej gałęzi, a zobaczywszy, że sołdat sam jeden, tak jemu z brauninga prosto w twarz i w nogi, w las! Zobaczyli drudzy i za nim. Postrzelił jeszcze jednego i sam chciał sobie kulę wpakować w łeb, ale już go dopadli i dalejże prać kolbami. Ledwie go naczelnik obronił, byliby go na sztykach roznieśli. Widziałem go, roża u niego spuchnięta, jak bania. Mówili, że może już nie doczeka doktora.
Martwe milczenie zaległo izbę, dopiero po jakiejś chwili zamruczał Mikoła:
— Sołdat weźmie nagrodę.
— Nie wiadomo jeszcze, czy będzie żył, ma przestrzeloną głowę...
— Tylachna pieniędzy, to się pocieszy — westchnął zazdrośnie.
Kobiety wycierały zaczerwienione oczy i nosy, Symeon natomiast pokazywał się obojętny.
— Pani Jaszczukowa żałuje takiego buntowszczyka? — zdumiewał się zgorszony Jarząbek.
— Każdego człowieka szkoda, męki żal i krwi niepotrzebnie wylanej — odpowiedział za nią stary.
Jarząbek zaczął się rzucać, jak opętany, i krzyczeć.
— To nie człowiek, to sukinsyn, prachwost, caroubijca. Każdego takiego trzeba zabijać, jak wściekłego psa! Oni buntują przeciw carowi i naczalstwu! Żydy parszywe, studenty, socjalisty przeklęte! — pienił się coraz gwałtowniej. — W Rosji powinien być tylko car, czynownicy i prosty naród, a resztę jabym rozstrzelał i w Sybir zesłał. Inaczej nie będzie porządku.
— Jakby car taki ukaz wydał, to i takby się stało — potakiwał Symeon z powagą.
Jarząbek jeszcze czas jakiś paplał, unosił się, szarpał bródkę, strzykał ślinę na izbę i, nie doczekawszy się żadnego poczęstunku, zabrał Mikołę i poszedł.
— Carski pies! Poszczują, to będzie oszczekiwał wrony, przelatujące nad polami.
— Idź spać, Oksenia, późno, — wypędzała dziewczynę, ociągającą się i radą jeszcze posłuchać rozmowy.
— Z rodu nasz, ale przerobili go na swoje kopyto w wojsku. Czy on tu się kręci względem Okseni? — spytał, gdy pozostali sami.
Jaszczukowa miasto odpowiedzi, ukrywszy twarz w dłoniach, zaszlochała, aż łzy jej pociekły przez palce. Dał się jej wypłakać, mając to za najlepsze lekarstwo na zdenerwowanie.
— Masz jakieś zmartwienie? — gładził ją po głowie poczciwemi rękami.
Wyznała się przed nim, jak na spowiedzi, ze wszystkich obaw i udręczeń. Długo rozważał, zanim przemówił.
— Dałaś pomoc człowieczemu bratu, to była twoja powinność.
— I wsadzą mnie za to do kryminału! — skarżyła się z rezygnacją.
— Masz się czem bronić: przymusił cię rewolwerem. Świadków na to niema, szkoda. I powiedzą ci, że jak spał w stodole, toś powinna była o tem zawiadomić strażników.
— Miałam wydać nieszczęśliwego człowieka? Zawierzył mi, jak rodzonej matce.
— Dobrześ zrobiła. Ale za to możesz srogo odpokutować. Odpowiadaj tylko jedno: zmusił mnie do wszystkiego rewolwerem. Jemu to już nic nie zaszkodzi, bo czy powiesz tak, czy owak, będzie wisiał. Bo i nie byłoby tego, żeby cię nie przymusił. Nieszczęsny jakiś chłopak, ludzi namarnował i sam się zmarnuje, a nikomu z tego nic nie przyjdzie.
— Ginie za drugich. A może i za wiarę bojuje, jak to nasi robili przed laty?
— Z jego wiary i psuby budy nie zbudował — rzekł porywczo i niechętnie. — Socjalista, oni nie wierzą w Boga, ni w duszę! Głupi, myślą, że jak zabiją cara i jego pomocników, to już zabiją samo zło, i świat będzie szczęśliwy.
Znam ich dobrze, siedziałem z nimi całą zimę w Moskwie i poznałem ich prawdę. Po książkach rozum łowią i za Boga uważają brzuch. Zdaje się im, że jak naród będzie syty, to mu już nic nie będzie brakowało do szczęścia. Każdy z nich gotów na śmierć za naród, a oszukują go gorzej od urzędników, bo obiecują złote góry i mamią cudzem dobrem i życiem bez pracy. Nawet mogą swoje przeprowadzić, gdyż głupi najłatwiejszy do otumanienia, takich zaś pełen świat. Ale to narodu nie zbawi i nie wyrwie zła z jego duszy.
Chrystus dał się na mękę, odkupił grzech pierworodny i pokazał człowiekowi drogę żywota. Kto pragnie dojść do zbawienia, musi wyrosnąć nad życie — tyle go będzie, co się sam wyniesie pracą i myśleniem i wiarą w prawdziwego Boga. Duszę trzeba rozpętać z ciała, żeby się mogła unosić jako ptaszkowie, aż pod słońce wieczności. Dosięgnie rajów, kto ma skrzydła z tęsknoty i wiary. Socjalizm to trumna za wielka dla dzieci, a za mała dla dorosłych, ale w sam raz do zgnicia człowieka. Każdy z osobna musi zarabiać sobie na wieczność, nikt go w tem nie wyręczy.
Równi są tylko ślepi. Szczęście, jeśli któremu łaska rozwidni oczy. A są, których raz i dziesięć, a może i tysiąc razy posiewa na świat wola Boża i nie wschodzą na światło: żyją, umarli dla prawdy, i trupami pomiędzy umarłe powracają. We wszystkiem stworzeniu ukryta jest taka moc, że każde mogłoby słońce zatrzymać i gwiazdy pogasić, ale nie dowiedzą się o tem, dopóki Boga nie poczują w sobie.
Z błota ziemi lepione jest naczynie, w którem zamknięto iskrę Bożą. Trzeba tak rozpalać serce miłością, aż te gliniane kajdany rozsypią się od żarów, i dusza wyfrunie wolna, święta i Bogu podobna — mówił jakby do siebie, wodząc przymglonemi oczami w jakichś bezkresach.
Jaszczukowa zaś, zapatrzona w niego, nie ocierała łez, spływających po pobladłych policzkach, przyjmowała te niezrozumiałe słowa, niby sakrament. Samo brzmienie jego głosu przejmowało ją jakiemś świętem drżeniem. Zdało się jej, że nad jego siwą głową płoną złote glorje, że oto objawił się jej w sennem widzeniu i nakarmia jej udręczoną duszę anielską słodyczą.
Poszła spać późno i spała źle, męczyły ją przykre sny, budziła się zgorączkowana. Zwłaszcza jeden sen rwał się i uporczywie powracał: ślub Okseni z Jarząbkiem, w cerkwi go brali, okna oświetlone; biega, krzyczy, pomstuje, nie chcą jej puścić do środka...
Wstała też nazajutrz jak z krzyża zdjęta i pełna dręczących przeczuć i oczekiwań. Nie zawiodły jej, bowiem zaraz po śniadaniu zjawił się sołtys.
— Sledowatiel wzywa was i Mikołę, względem tego kożucha ukradzionego — meldował. — Idźcie naprzód z Mikołą, dogonię was w oczymgnieniu.
Zupełnie panowała nad sobą. Ubrała się odświętnie, aż Symeon zdumiał się jej strojom, urodzie i jarzącym oczom.
— Poczekajcie na mnie! — prosiła, całując go w rękę.
— Zostanę. Dzisiaj cię puszczą, nie mają jeszcze posądzenia. Pamiętaj, mów ciągle jedno. A co cię spotka, przyjmij z pokorą, nie buntuj się przeciwko temu. Jeśli się wszystko wyda, mogą cię ukarać, boć sądzą nie po chęciach, a po uczynkach.. Tak już bywało i będzie, że niejeden postąpi, jak mu jego dusza nakaże, a prawo srodze go za to osądzi. A może twoja droga prowadzi przez ciernie za drugich? I nie bój się świata!
Oksenia z płaczem rzuciła się jej na szyję.
— Nie płacz, córuchno. Myślę, jako na obiad powrócę. O wieprzku nie zapomnij.
— A jeśli się wyda, to już mów rzetelnie, nie ukrywaj. I między moskalami można trafić na człowieka. Choćby i sędziowie, a czasem pokłonią się przed prawdą.
Pomodliła się gorąco i, ugłaskawszy skomlącego Bukieta, wyszła.
Czekali na nią przed karczmą, i już razem pociągnęli na stację. Szli wolno, droga była niedaleka, poranek chłodny, a pomimo tego czuła się tak zgorączkowana i roztrzęsiona, że musiała się zatrzymać, żeby złapać oddechu.
Na szczęście musieli długo czekać, bo władze jeszcze odpoczywały, jeno żandarmi i strażnicy biegali na wszystkie strony. Stacja była obstawiona wojskiem.
Siedziała przed dworcem, na stopniach, nosząc się oczami po przesłonecznionych a mgławych polach, grążąc się zwolna w chłodną toń zapominania o sobie.
— Gospodyni — zaszeptał Mikoła, pociągając ją za rękaw, — a upomnijcie się o kożuch, niech go zaraz oddadzą. Tylko go narządzić, a i wójt nie miałby lepszego.
— Żeście to nie wiedzieli o złodziejach! — dziwował się sołtys.
— W komorze nie siedzę i codzień łachów nie przeglądam — rzuciła opryskliwie.
— To sprawka tego buntowszczyka. Ukradł, a że mu było ciężko w nim uciekać, rzucił.
Milczała, goniąc oczami gołębie, krążące nad zielonemi kopułami cerkwi.
— Po ukazie to powinni nam cerkiew oddać na kościół — powiedziała niespodzianie.
— Co wam w głowie? Chcecie do turmy? — zgromił ją przerażony sołtys.
— To mówię co i każdy, a wy zaraz portki gubicie ze strachu — zaśmiała się urągliwie.
Jarząbek wyjrzał z poza węgła i cofnął się jakoś bardzo spiesznie.
Pociąg przeleciał z hukiem, nie zatrzymując się na stacji.
Czas im się dłużył i słońce tak przygrzewało pod ścianą, gdzie siedzieli, że spać im się już zachciało, gdy naraz wyrwały się jakieś krzyki, jakby z kancelarji zawiadowcy.
— Siedźcież! — ozwał się flegmatycznie sołtys — pewnie wypytują tego buntowszczyka.
— I takby krzyczał? — zadygotała, gdyż krzyk powtarzał się raz po raz.
— Zwyczajne doprosy, któryś go tknął, a on się wydziera, jakby go ze skóry obłupiali. Strażnicy i żandarmi zawsze takich biją. A i nasz naczelnik też rad w pysk zamaluje.
— Taki chory i jeszcze go biją! — jęknęła, obcierając ukradkiem łzy.
— Nie bójcie się o niego; taki wytrzyma, czegoby i koń nie wytrzymał.
— Zawsze tak biją przy doprosach? — serce jej zabiło trwogą.
— Kogo biją, a kogo nie biją, ale zwyczajnie biją. Darmo prawdy żaden nie wyzna.
— A mało to bili „opornych“ — wtrącił cicho Mikoła, trąc plecami o ścianę.
— Prawda, katowali na śmierć, katowali! — westchnęła wspominając.
— Cicho, nielzia! Co kto wziął, nikt mu już nie odbierze. Tamto było co innego, ale teraz tak się naród rozpuścił, że bez kija nie dałby z nim rady! Paskudne czasy.
Wachmistrz zawołał ich i poprowadził do bufetu, gdzie już przy stole siedział sędzia śledczy z naczelnikiem powiatu. Paru żandarmów wyciągało się przy drzwiach. Stanęli przy progu, nie śmiejąc się poruszyć. Jaszczukowa szeptała pacierz. Mikoła żegnał się raz po raz a sołtys wyprostowany, uroczysty, obcierał nos rękawem.
— Anna Wasiljewna Jaszczuk, — rozpoczął sędzia, zapalając papierosa.
— Jest! Jest! — meldował sołtys, pociągając ją za rękaw.
— Mikołaj Iwanowicz Talarko! — wywoływał monotonnie jakimś drewnianym głosem.
— Jestem, prześwietny sądzie — zagrzmiał energicznie, wysuwając się naprzód.
Sędzia skinął na wachmistrza, który, przyniósłszy kożuch, położył go na krześle.
— Czy go poznajecie? — zapytał, wskazując suchą, rudym włosem obrośniętą ręką.
— Mój kożuch, został mi po nieboszczyku mężu — ledwie wydobyła głos ze ściśniętego gardła.
— Ten sam, zaraz go poznałem, jeszcze w lesie, — wyrwał się Mikoła, wcale nie pytany.
— Mołczat! a to w rożu weźmiesz! — uspokoił go naczelnik.
— Kiedy go wam ukradli? — podniósł na nią bladoniebieskie oczy z pod rudych, grubych brwi.
— Nie wiem, prześwietny sądzie, — odzyskała już spokój i zimną krew. — Dopiero wczoraj powiedział mi o tem parobek. Lecę do komory, szukam, niema. I w głowę zachodzę, ktoby mógł ukraść i kiedy? Okienko z komory na podwórze całe, a i my ciągle siedzim w chałupie.
— Nie wiecie, kiedy i kto? — powtórzył, coś zapisując. — I zawsze wszystko zamykacie?
— Niezawsze. U nas o złodziejach mało kiedy się słyszy, to budynków na noc nie zamykamy. Jak wszędzie! A w domu zawsze ktoś siedzi.
— Wy prawosławna? — rzucił od niechcenia, ale jej zadygotały nogi ze strachu.
— Ja z unitów... — bąknęła, nie śmiejąc się wyznać otwarcie.
Znowu zapalił papierosa, oczy mu dziwnie zmętniały i spytał surowo.
— Kogóż podejrzewacie o tę kradzież? — puścił na nią dymem, aż się cofnęła.
— Albo to mogę pokazać na kogo! Obcy napewno nie przyszedł, i po sam kożuch: było w komorze i trochę pieniędzy, i co lepsza odzież, i pierza kilkanaście funtów, i sporo oprzędzonej wełny. To jakiś swój wypatrzył, jak byłyśmy u kartofli, wpadł i złapał, co mu się nawinęło. I Bóg wie, kiedy się to mogło stać. Nie spostrzegłam kradzieży, bo w komorze dosyć ciemno, a przytem i całkiem zapomniałam o kożuchu. Wisiał tam od śmierci nieboszczyka i wisiał. Są tam po nim jeszcze i drugie ubrania.
— A możeście go komu darowali? — pytał, oglądając sobie paznogcie.
— Nie, prześwietny sądzie, z dobrej woli nie dałam go nikomu — zaprzeczała energicznie.
— Mogliście zapomnieć. Przypomnijcie sobie, może jakiemu biednemu krewniakowi, może jakiemu dziadowi? Tyle się włóczy obdartych, prawie nagich — podsuwał dobrotliwie.
— Gdzieżbym taki kożuch dała komu za darmo, — stała przy swojem niewzruszenie.
— Może sobie jeszcze przypomnicie — powiedział tak dziwnie, aż zatrzęsła się w sobie. — Idźcie do domu, a dobrze pilnujcie, żeby wam znowu czego nie ukradli.
Ukłoniła się urzędnikom jak zwyczajnie i wolno szła ku drzwiom.
— Gospodyni, upomnijcie się o kożuch... — szepnął Mikoła przy wyjściu.
Obejrzała się: patrzyli na nią badawczo i podejrzliwie, że zbrakło jej śmiałości. Przed stacją parobek wybuchnął na nią gniewem.
— Głupiś. Nie twój, to niechże cię głowa o niego nie boli! Co mi tam taka stara szmata.
Akuratnie dochodziło południe, gdy z powrotem znalazła się w domu. Oksenia przyjęła ją radosnym płaczem. Opowiedziała wszystko staremu.
— Na tem się nie skończy — westchnął zafrasowany. — Będą jeszcze dochodzili. Jeżeli on nie wyda, to ciężko będzie im się prawdy dokopać. I lada dzień spodziewaj się rewizji. Bądź przygotowana na wszystko — pouczał ją.
— Gotowam i na najgorsze! Coś mi mówi, że mnie osądzą.
Symeon odwrócił głowę, żeby mu tego samego nie wyczytała z oczu.
Przerwała im rozmowę Oksenia, podająca obiad, a potem niepodobna już było do niej wrócić, gdyż co chwila zaglądał ktoś ze wsi, ciekawy całej sprawy kradzieży, a zwłaszcza badań sędziego. Zebrało się sporo osób, a każdy się po swojemu mądrzył, wydziwiał, szedł oglądać komorę, i wypytywał. Zmęczyło ją to bardzo i tak rozdrażniły ciągłe opowiadania, że aby się ich pozbyć, zabierała się iść w pole do kopania. Wtem ktoś zawołał:
— Urzędniki walą od stacji z żandarmami, pewnie do was.
Jaszczukowa aż się zatoczyła z przerażenia na ścianę, błagająco patrząc w Symeona.
— O kradzież kożucha im chodzi, muszą zrobić śledztwo — objaśniał spokojnie.
Jakoż przyszedł sędzia śledczy z pisarzem i żandarmami.
— Poszli won! — zakrzyczał gniewnie na ludzi, że pierzchli, jak ptaki. — My do was, Anna Wasiljewna, w gościnę — zaśmiał się, zacierając rude ręce. — Pokażcie mi tę komorę!
I zabrał się systematycznie do rewidowania całego domu. Zaglądał nawet na górę, wtykał nos do chlewów, obejrzał sad i wymierzywszy okno od komory, wrócił do izby i zaczął cicho dyktować pisarzowi, gdy Bukiet, wciśnięty gdzieś pod łóżko, jął ujadać. Jaszczukowa bezradnie stała przy kominie, wpatrzona w jego pochyloną rudą głowę.
— Wypędźcie tego psa, niepodobna już wytrzymać — rozkazał zniecierpliwiony.
Pies ledwie się dał wypłoszyć do sieni, a i tu nieprzestając skowyczeć.
— Co mu się stało?
Zauważył, jak pies przeczołgał się z trudem.
— Ktoś go w jarmark przetrącił, i teraz ledwie łazi biedota.
— Opowiedzcie, jak to było? — Zainteresował się niezmiernie i w miarę jej objaśnień coś zapisywał, marszczył grube brwi i obrzucał ją badawczemi oczyma. — Nawet psu nie dają spokoju! — powiedział jakby ze współczuciem.
— A przecież każdy wie, że pies jest od tego, żeby szczekał i bronił swojego...
— Musiał go jakiś pijak trzasnąć kijem przez grzbiet. I przy was go uderzył?
— Nie, prześwietny sądzie. Nie przy mnie. Przyleciałam z pola od kartofli przez podwórze, a on skowyczał już pod progiem. Od drogi drzwi były zamknięte, to widać przywlókł się przez sad i czekał na mnie.
— Ciekawe! Mówcie dalej! — W podwórzu drzwi były z tej strony otwarte i pod niemi pies przetrącony. Bardzo dobrze! — mówił do siebie, zapisując coś w małej książeczce.
Wytężała całą moc, aby zapanować nad sobą i nie dać poznać, co się w niej dzieje.
— Może wam złodzieja złapiemy! — odezwał się wesoło i powstawszy, przyglądał się świętym obrazom na ścianach, a później wszedł do drugiej stancji. Na stoliku pomiędzy oknami, gdzie wśród papierowych bukietów stała mosiężna pasyjka, opleciona w czarny różaniec, leżało sporo różnych książek. Zdziwił się, gdyż były przeważnie treści historycznej, a już zgoła cofnął się rozgniewany, zobaczywszy sienkiewiczowską Trylogję.
— Skądże to macie?
— Nieboszczyk mój mąż kupił. Podarli, bo wciąż pożyczają do czytania...
— I wyście też czytali? Aż mu złość przyrumieniła białą, piegowatą twarz.
— Nieboszczyk czytywał nam w głos, wieczorami przez całą jedną zimę.
— I wszystkie te książki kupił?
— Trochę kupił a więcej dostał od ludzi — zaczynała się mieć na baczności.
— Ze dworów, albo od księży, co? — indagował coraz natarczywiej.
— Nie wiem. Przynosił, i jak tylko miał czas wolny od służby, to czytał.
— Efreimow — zwrócił się do wachmistrza. — Cóż to był za jeden?
— Stacionnyj storoż, prawosławnyj i oczeń błagonadiożnyj! — Trzasnął dłonią w daszek.
— A kniżki u niego polskie i patrjotyczne, a?
— Polak był z urodzenia, a na prawosławie go zapisali — rzekła bez wahania.
— Kak? Kak? — zaskrzeczał, wyprowadzony z równowagi jej zuchwałością.
Poczerwieniała jak burak, nie śmiejąc już odezwać się ani jednem słowem.
Zgromił ją oczami, aż ją ciarki obleciały i wyszedł. Ale ku jej zdumieniu wzięli się drogą wiodącą ku cmentarzowi. Przeszli most kolejowy i zginęli w krzakach na wzgórzu. Oksenia z Mikołą kopali kartofle, Symeon przezornie wyniósł się na wieś, że sama jedna została w domu. Więc też trochę wyglądała na pochylone, wyniosłe krzyże. Złe i bolesne myśli opadały ją niby stadem kruków, szarpiących ostremi szponami. Poczuła nadciągające nieszczęście, zbierało się nad nią niby chmura brzemienna gromami. Wiedziała, że w nią uderzą, wiedziała z pewnością. Nie uciecze przed przeznaczeniem. Rozważała, patrząc przez szyby na rozchwiane drzewiny w sadzie. I sto razy czuła się zrezygnowaną i z biernem poddaniem się, pochylała duszę przed oczekiwanym ciosem, i po sto razy z głęboką pokorą, przesycona łzami, szeptała własnej duszy.
— A niech tam!
Ale i po sto razy wybuchały w niej dzikie płomienie buntów, strachów i udręczeń, w których miotała się rozpaczliwie, niby ptak rozbijający się o żelazne pręty klatki. Sto razy szarpały ją męki niewypowiedzianych żalów, chwytały spazmatyczne płacze i coś w niej krzyczało i wyło o miłosierdzie.
Wyjrzała znowu i zobaczyła żandarmów na cmentarnym wzgórzu; szukali czegoś w jałowcach, chodzili nad brzegiem strumienia, długiemi tykami mierzyli jego głębokość, a któryś wyszukiwał miałkiego brodu, jakby do przejścia.
— Złapali dobry wiatr, jak psy! — myślała bez żadnego gniewu, i ukryta za węgłem domu, przyglądała się powracającym na stację. — Wytropią mnie! — rozmyślała. — A niechby to się już raz skończyło! Dosyć już miała tego mocowania się ze sobą i własnym losem, poczuła się śmiertelnie wyczerpana i z trudem doczekawszy się wieczora, zdała wszystko na Oksenię i położyła się do łóżka.
Nie wiele już dni miała przed sobą, i chociaż ciągnęły się zwyczajnie, jednako monotonne, niby czarno-białe pasmo świateł i ciemności, podobnych do siebie jakby ziarna różańca — rozumiała jako to pasmo w jakimś miejscu przerwać się musi. A co potem nastąpi, bała się pomyśleć. Lodowaty strach bronił przystępu. Cofała się ze zgrozą przed jakąś niepojętą pustką, przed jakiemś okropnem Nic. Zdała się już fatalistycznie na łaskę losu, myśląc jeno o prędszem spychaniu tych nieskończenie długich dni. O wschodzie wyczekiwała nadejścia południa, potem zmierzchu, potem nocy, a potem tęskniła za porankiem, i tak w kółko, w kółko.
— Człowiekowi gorzej, niźli koniowi w kieracie, bo go pogania dzień, pogania noc, a wyprzęga dopiero śmierć? — skarżyła się któregoś wieczora przed Symeonem.
— Mnie się zdaje, że go i śmierć nie wyprzęże...
— Jakto stryju — w oczach zaświeciło przerażenie. — A jeśli za sprawiedliwych osądzą?
— Jak mądrzy powiadają, to i sprawiedliwy nie rychło zazna tam spokoju...
— To jużby było lepiej umrzeć na śmierć, na zawsze, — zaszarpała ją rozpacz.
— Co żyje, będzie żyło zawsze, będzie wiecznie, — powtarzał z przekonaniem.
Przerwał im Jarząbek, który od dnia rewizji zaglądał co wieczór i do późna przesiadywał. Przychodził trzeźwy, wystrojony, wesoły a tak uczynny, że czem tylko mógł pomagał, nie leniąc się najprostszej roboty. Grywał im na harmonijce i wyśpiewywał, ale głównie przynosił gazetę, że nie chcieli słuchać rosyjskiej, to zamienił ją na polską i wyczytywał im głośno przeróżne nowiny, jakich nie brakowało, gdyż czasy szły burzliwe, rewolucyjne. Miał się wyraźnie do Jaszczukowej, ale nie zaniedbywał i Okseni, szepcąc jej przy sposobności słodkie słowa i podszczypując. I w Symeona łaski próbował się wkradać. Prędko przyzwyczaiły się do niego, a już Oksenia, płonęła na jego widok, i często, nie mogąc się go doczekać, ukradkowo wyzierała ku stacji. Nie cierpiał go tylko Mikoła i Bukiet, obaj szczerzyli na niego zęby i warczeli. Ale dzisiaj przyleciał wielce zmieniony, cały w ogniach i z jarzącemi oczami.
— A wiecie — zaczął, ledwie łapiąc powietrze, zgorączkowanemi wargami. — Za dwa dni staną wszystkie koleje. W Pitrze już zastawili ruch. Ogłoszą strejk powszechny.
— Kto i dla czego? — podniósł na niego ciche, badawcze oczy Symeon.
— Naród się burzy, chcą konstytucji, chcą wolności! — powtarzał z zapałem.
— Wyślą kozaków a ci już im nahajami nadadzą konstytucję — warknął stary.
Jarząbek spojrzał mu w twarz — i zawahał się z obawy, czy nie pójdzie na niego z donosem.
— Nie moje dzieło, powtarzam co usłyszałem, — wił się zmrożony nagłym strachem.
— Niech p. Jarząbek powiada, tu przecież sami swoi, — zachęcała go Jaszczukowa.
— W nocy — zaszeptał tajemniczo, — jakiś żydek przywiózł proklamacje, i ktoś je zaraz porozlepiał po stacji. W nich wzywają do strejku, i grożą kulą w łeb tym, którzy do niego nie przystąpią. Wachmistrz je pozrywał. A z osobowego ktoś wyrzucił gazety, w nich stoi, że i wojsko się buntuje. Wczoraj w Lublinie były pochody z czerwonemi sztandarami, pieli rewolucyjne pieśni, strzelali do policji! Cały roboczy naród wyszedł na ulicę; polacy, rosjanie i żydzi. I wiecie, krzyczeli: dałoj car, dałoj samodzierżawie, dałoj wojna. Wojsko nie chciało ich rozpędzać! A w Brześciu Litewskim pochody wyruszyły z cerkwi, bratczyki nieśli portrety cara i naślednika, chorągwie z Michałem Archaniołem, popi szli na przodzie ze świętemi ikonami, a krzyczeli: dałoj konstytucja, dałoj żydy, dałoj wrogi cara i samodzierżawia! Sam czytałem telegramę, pokazywał mi ją nasz telegrafista. Od gubernatora o wojsko, bo polacy mają podnieść bunt i wyrżnąć nas wszystkich. Strach co się dzieje!
— Skończy się na tem, że miejsca zbraknie po więzieniach i nowe cmentarze muszą pozakładać, — przepowiadał stary posępnym głosem.
— A!e kto może dać radę, jak się zbuntuje cały naród! — ciągnął swoje Jarząbek.
— Tyle razy już knuty dawały radę, to i teraz sobie poradzą — powiedział lekceważąco, — a wy, Jarząbek, trzymajcie się zdaleka. To prędko minie. Nie pierwszy to raz miałeś w Rosji, i nie ostatni. Ktoś naród podburza dla swoich korzyści, a niewinni srogo za to zapłacą. I żeby polacy mieli rżnąć moskali, to już największe cygaństwo. Któż to zrobi powstanie? Prosty naród, chłopi? Im zajedno, kogo muszą słuchać i komu dawać rekruta i podatki. Jednaka mu też dola pod swoim czy pod obcym kijem. Może panowie? Wieluż to ich jest i kto z niemi pójdzie? Służba dworska i trochę ludzi z miasta! Dużoby z tem wywojowali!
— A tyle już razy robili miateż przeciwko carowi. Oni chcą swojej Polski! — upierał się. — Do wolnej Polski jeszcze daleko. Przyjdzie, ale po takiej wojnie, w której wszystkie narody świata unurzają się po szyję we własnej krwi — kiedy połowa ludzi zmarnieje w bitwach z chorób i nędzy, kiedy i korzonków zabraknie dla wielu — jakby prorokował.
— Wy w książkach o tem przeczytali? — pytał Jarząbek z lękiem, pełnym szacunku.
— Jeden monach w Sołowieckim Monastyrze zwierzył mi to pod sekretem.
— Ja nie prawosławny i nie katolik; ja nie polak i nie ruski, ja człowiek! Swojemi drogami, za wolą Bożą chodzę. Każde stworzenie jest mi bratem rodzonym — powiedział z namaszczeniem, i rozbłysnął niby słup wszystkiej miłości świata.
Zamilkli, wpijając w niego nabożne oczy, jakby w cudownie zjawiony obraz świętego.
— A powiadam wam, źle się dzieje na świecie — ciągnął z namaszczeniem i wpatrzony rozgorzałemi oczami w jakieś bezkresy. — Ludzie bezmiernie grzeszą, a drugi Chrystus już się nie zjawi, żeby swoją krwią odkupić świat po raz drugi. A najciężej grzeszą pychą swojego głupiego, ciemnego rozumu, któremu zwierzyli więcej niźli Bogu. Ale złamana będzie ich pycha i przygięte do ziemi harde ich karki. Bowiem nadejdzie pora, kiedy nie pomogą im żadne konstytucje, ni wolności, ni rozumy, ze słońca spadną takie okropne stwory, o jakich nikomu nawet się nie śniło; stwory tak mądre, potężne i okrutne, że zapanują nad ziemią i ludzi obrócą w swój inwentarz. Będą niemi orać, jeździć, a nawet żywić się niemi będą. Powiadam wam, całe wieki trwać będzie taka pokuta, morza łez wypłaczą, rzeki krwi popłyną, i któż policzy cierpienia, zanim ludzie nauczą się podnosić duszę do Boga; zanim pojmą drogi prowadzące do człowieczego zbawienia!
Rozgadał się jak nigdy, i byliby go słuchali choćby do rana, lecz urwał nagle i pogrążywszy się w jakieś medytacje, nie słyszał nawet ich pytań. Zasię nazajutrz zbierał się do dalszej drogi.
Napróżno Jaszczukowa ze łzami całowała go po rękach, prosząc, aby pozostał.
— Bóg wie, co mnie czeka, i zostanę bez porady, sama jedna! — skarżyła się, popłakując.
— Masz sporo familjantów, nie zostawią cię przecież bez pomocy.
— Żebym umierała, toby się zlecieli jak kruki, po zapisy i darowizny.
— Jechać muszę. Będę czuwał nad tobą, przekonasz się o tem. Nie obawiaj się tylko niczego. Duszy wierzącej nie może spotkać żadna zła przygoda! A reszta, to jedno nic...
Odprowadziły go obie do samego wagonu. Błogosławił im jeszcze z okien i długo za niemi wyglądał. Wróciły jakby z pogrzebu, tak im się w domu wydało pusto, głucho i jakoś strasznie samotnie. Nawet Bukiet obwąchiwał po nim miejsca i raz po raz zawył żałośnie, a Mikoła wyznał się przy wieczerzy.
— Widział się, jak żywy święty! I tabaki mi przyniósł! — Obtarł rękawem oczy.
— Boży człowiek. A ludzie pomawiają go, że ze złym trzyma. Jużci, każdy im śmierdzi, kto jak oni nie żyje w błocie i po sto razy na dzień Boga nie obraża.
Wzdychały za nim nieraz, ale życie szło niepowstrzymaną koleją, spychając każdy ustępujący dzień w niezgłębioną przepaść zapomnienia, zwłaszcza, że działy się na świecie nadzwyczajne rzeczy. Wybuchnął bowiem strajk kolejowy, i sparaliżowana nagle stacja leżała niby trup, połyskujący sinemi żyłami szyn. Pogasły nocne światła, ustał wszelki ruch dojazdowy, nie przerywały znów świsty i łomotania przelatujących pociągów. Na trybach telegraficznych przerywanych tu i owdzie, wygrywały jeno wiatry i przesiadywały spokojnie wrony. Kolej stanęła, telegraf był przerwany, poczta nie przychodziła, ale pomimo tego nie brakowało wiadomości, nadciągały ze wszystkich stron niby te jesienne, złowróżbne krakania, że opowiadali je sobie ludzie ze zgrozą i niedowierzaniem, tak były okropne i zgoła niepodobne do wiary.
Do Jaszczukowej przynosił je Jarząbek, nieraz po dwa razy na dzień. Zawsze przylatywał zgorączkowany i zapowiadając, że mu bardzo pilno, przesiadywał godzinami i opowiadał historje, od których włosy się podnosiły na głowie: to wysadzono jakieś mosty, to wojska się zbuntowały, to kozacy wyrżnęli miasto, to car wydał manifest, to naród gdzieś rozpędził naczalstwo! Gadał, co był zasłyszał, niejedno dodając od siebie, żeby pokazać swoją ważność i zdumieć bardziej kobiety. A zwierzał się pod sekretem, tajemniczo, i coraz gwałtowniej wymyślał na naczalstwo. Któregoś dnia przyleciał dopiero po kolacji, napity trochę, strasznie podniecony i długo skubał bródkę, aż w końcu zakrzyczał:
— Dałoj car! Dałoj samodzierżawie. Niech żyje rewolucja! — I zamilkł jakby wystraszony dziwnem milczeniem, jakie zaległo izbę.
Jaszczukowa coś pilnie przędła wełnę, Oksenia, mimo wypieków na twarzy, wlepiła oczy w jakieś szycie, a Mikoła grzebał kijem w ogniu.
— Pogłuchliście i zaniemówili? — rzucił, latając oczami po surowych, zamkniętych twarzach.
— Słyszymy! Cóż mamy mówić, nie nasze to sprawy! — zabrała głos Jaszczukowa.
— Jakto nie wasze? Rewolucja to sprawa całego narodu, wszystkich — krzyknął rozczerwieniony.
— Przecież my katolicy, a chcą się prawosławni zabijać pomiędzy sobą, to niech się zabijają. Nie wtrącamy się do nich, zarazby naczalstwo powiedziało, że się buntujemy i na nasby wszystko zwalili.
— Tu niema katolików, ani prawosławnych, a jest tylko uciemiężony naród. Niech żyje rewolucja socjalna. Precz z własnością. Śmierć burżujom! Śmierć panom. Ziemia musi być dla wszystkich i wolność dla wszystkich i równość! Bogaczy puścimy z torbami, a kto nie odda dobrowolnie, tego nożem po gardzieli — wykrzykiwał chaotycznie jakieś zasłyszane frazesy.
Pozwolili mu wrzeszczeć aż do zmęczenia, poczem Oksenia postawiła przed nim szklankę herbaty, a Mikoła, nienawidzący go oddawna, zabełkotał, nie przestając grzebać w ogniu.
— Niech mi kto spróbuje odebrać moje buty, to go jak psa zaciukam tym pogrzebaczem... Jużci, złodzieje, żydy parszywe! Do cudzego każdy z pazurami. Ziemi chce się im naszej. Spróbójta brać! Jeszcze wideł i kos nie brakuje. Buntują się pijanice, próżniaki palą, grabią. Jużci, a potem jak co do czego, to za te wszystkie rozpusty i szkody, kto zapłaci? Chłop, jużci zapłaci. Bo wszyscy sobie używają, wszyscy balują, cygary palą i wina spijają, a ty chłopie płać podatki, na szarwarki wychodź, podwody dawaj, na stójki do pilnowania idź. Jużci.
— Kakoj durak! Aż mi wstyd, że Mikoła taki nieobrazowany człowiek.
— Jakem głupi, to dla siebie. Tobie wara od mojego rozumu — rozsrożył się. — Widzicie go, jaki nauczyciel! Parobek żydowski. Patrzy ino od kogoby wycyganić tę złotówkę i kogoby oszukać, a będzie tu świat naprawiał. Jużci. Wygaduje Bóg wie co, a potem doniesie, że w naszej chałupie posłyszał. Znają cię dobrze, niejednego „opornego“ wydałeś, jużci...
— Ach ty padlec, — krzyknął Jarząbek, rzucając się do niego z pięściami.
— Tknij mnie, to ci łeb rozwalę, — groził Mikoła, porywając siekierę z kąta.
Jaszczukowa skoczyła ich rozbrajać i nie dopuściła do większej awantury.
Jarząbek sklął go rzetelnie i wyleciał bez pożegnania, trzaskając z gniewu drzwiami.
Oksenia rozczapierzywszy się jak indyczka, gwałtownie wpadła na parobka.
— Co Mikoła wygaduje? Przecież to urzędnik, jeszcze was zaskarży do sądu.
— Urzędnik, jużci, ale i świnia, i przeniewierca, i donoszczyk też! I w sądzie to powtórzę!
— Co Mikole do tego! Za pan brat świnia z pastuchą.
— Wiem czemu go bronisz, jużci, mam oczy, wiem... — jąkał wychodząc z izby.
Dziewczyna się rozpłakała, bo do tego wszystkiego, ciotka obrzuciła ją badawczemi oczami, a w końcu powiedziała dosyć surowo:
— Mikoła nie powinien był występować, ale mu powiedział prawdę; taki on jest, taki.
I długo w noc medytowała o czemś, przędząc wełnę i niechętnie nasłuchując cichych, tłumionych pierzyną, chlipań dziewczyny.
— Z takiego durzenia się, nic nie wyjdzie kromie płakania — myślała i coś ją szarpnęło za serce, jakby nie wiedząca jeszcze o sobie zazdrość. — Może i taki zły nie jest, tylko, że ciągle przestaje z kamratami po karczmach, i nie ma mu kto przełożyć — snuły się w niej niby usprawiedliwienia — pogniewał się i już nie przyjdzie! — westchnęła z żalem.
Jakoż nie zajrzał do nich prawie przez cały tydzień.
Latał z nowinami po wsi, od chałupy do chałupy. Ale wieś przyjmowała go zimno i niechętnie, i pomimo burzliwych i coraz groźniejszych wiadomości, napływających ze wszystkich stron, żyła po dawnemu cicho i sennie, wciągnięta w kierat swoich codziennych zabiegów, prac i kłopotów. Wysłuchiwali nowin, kiwali głowami, dziwowali się wielce, a jaki taki skoro Jarząbek odszedł, powiadał z głęboką uciechą:
— A niech się mochy wytracą między sobą! Płakać po nich nie będziemy!
I ruszyli do swoich zajęć. Jesień już była późna, oziminy wybrały się ślicznie, kartofle były wykopane; kapusty wycięte, ale, że pora szła wyjątkowo pogodna i ciepła, rzadkiemi jeno deszczami nawiedzana, to jeszcze tu i owdzie podorywali, krowy pasły się po pastwiskach, zwozili ściółkę z borów, ogacali chałupy, a po sadach w przypołudniową godzinę, klekotały międlice aż się rozlegało. Tyle jeno ta krwawa zawierucha, szalejąca po miastach, sprawiła złego na wsi, że towary drożały z dnia na dzień, bali się jeździć po jarmarkach, a nafty i soli trudno się było u żydów dokupić. Więc też po staremu, w te corazdłuższe wieczory, przesiadywali przy smolnych łuczywach. A u Jaszczukowej, że Jarząbek się nie pokazywał, chodzili wcześnie spać, zaraz po kolacji, ku głębokiemu zmartwieniu Okseni, która o każdym wieczorze, tęsknie wyzierała na drogę. Jaszczukowa zbywała to jej wypatrywanie milczeniem.
Jakiegoś dnia, w samo południe, międliła len pod domem. O parę kroków w polu, dymił się dół nakryty lasami, na których suszył się len. Oksenia go przegarniała, rozpościerając cienką warstwą i bacząc, aby się nie przesuszył. Jaszczukowa pracowała zawzięcie, bo len tego roku udał się nadzwyczajnie, długi był i włóknisty, gdy naraz Bukiet, wygrzewający się pod ścianą, zaczął warczeć, a potem skoczył gwałtownie w opłotki.
Wzdrygnęła się, podnosząc oczy. Pop słał przy płocie, uśmiechając się do niej przyjaźnie.
— Po całej wsi trajkocą międlice, jakby się rozklekotały bociany, — powiedział.
— Słońce Pan Jezus daje, to musimy się spieszyć przed zimą. Cicho, Bukiet, do nogi!
— Cóż u Jaszczukowej słychać?
Pojęła w lot, że pragnie zaciągnąć rozmowę.
— Co i wszędzie! Dzień do dnia podobny, jak dwa paciorki. Robota i robota!
— Porządek około waszego domu aż milo patrzeć: ogrodzone, zamiecione, czysto. Nie darmo mają was we wsi za pierwszą gospodynię.
Smarował, wspierając się brzuchem na płocie.
Chwyciła ją pochwała za serce, aż się oblała rumieńcem.
— I iż to potraficie sobie dać radę sama, bez męża! — przypochlebiał.
— Dziewczyna pomaga i parobek, a do wielkich robót najemnicy, i tak się jakoś pcha dzięki Bogu z dnia na dzień. Nie mam się przecież na kogo oglądać! — westchnęła.
— Są, coby was chętnie wyręczyli, sam znam takiego.
Znowu stanęła w ponsach, lecz wyzywająco odpowiedziała.
— Może na moje morgi ktoby się ułaszczył, ale nie na mnie.
— I bez morgów moglibyście sobie wybierać nawet pomiędzy kolejarzami.
Przestała międlić, wyczekując, iż powie coś wyraźniejszego, ale pop zabierając się do odejścia, rzucił niby mimowoli.
— W niedzielę po molebni procesja wyjdzie, mój Jarząbek poniesie carską ikonę.
— P. Jarząbek? — Nie mogła ukryć zdumienia.
— Czestny to człowiek, mojej żony brat cioteczny, po strejkach wejdzie na etatową służbę.
Nie dosłyszała nawet pożegnania, zajęta tem, co był powiedział o Jarząbku.
— Wyraźnie toruje mu drogę — myślała, spoglądając za popem, i jakiś radosny płomień zawrzał w jej sercu i rozpalił się w oczach. Ani jej postało w głowie wydawać się za niego, ale sama ta możliwość przesycała ją radosnym triumfem i dumą. I pomimo szalonej chęci nie zwierzyła się z tem przed Oksenią, która, jakby coś miarkując z jej jaśniejącej twarzy, chodziła za nią oczami, wzdychając przytem cichutko i smutnie.
W niedzielę, kiedy się zaczęły ubierać do kościoła, przyleciał sołtys z nakazem, żeby kto tylko może się ruszać, zbierali się pod cerkwią na galówkę.
— Zapomnieliście, żeśmy katolicy! Cóż nas obchodzą prawosławne święta?
— Przykazali: wszyscy mają wyjść, nawet żydy, bo to carskie święto, a kto się nie stawi, tego zapiszą jako buntowszczyka i socjalistę, powiedziałem! Mikoła został na gospodarstwie, a one przybrane świątecznie poszły pod cerkiew. Dzień szedł słoneczny, cichy i dziwnie ugrzany i pachnący gnijącym listowiem i przejęty gwarem i turkotami wozów jadących ze wszystkich stron. Cały plac pod cerkwią już był zapchany a jeszcze wciąż przybywali ludzie. Zbierały się tysiące spędzonych z gmin sąsiednich. Przywieziono nawet okoliczne szkoły wraz z nauczycielami. Bractwa prawosławne, jakie jeszcze ocalały po tolerancyjnym ukazie, nawieźli chłopskiemi podwodami. Nie brakło również żydów z miasteczek i monaszek, snujących się niby szare, posępne cienie, że na placu uczyniło się rojno i gwarno, niby na walnym jarmarku. A przed bramą cerkiewnego ogrodzenia, ustawiono jakąś strażacką kapelę w błyszczących hełmach i z olbrzymiemi, mosiężnemi trąbami.
Po nabożeństwie otwarły się szeroko cerkiewne drzwi i wysypało się kilkunastu popów w złotych i zielonych kapach i święte ikony. Michał archanioł wymalowany na wielkiej ognistej chorągwi, szeregi „bratczyków“ z zapalonemi światłami, a w pośrodku portret cara na złotem tle i w owalnych złotych ramach, niesiony przez Jarząbka, wystrojonego w mundur kolejowy.
— Szapki dałoj! Czapki z głowy! — zakrzyczeli strażnicy i wójtowie.
Zabiły dzwony, stary djak zaintonował grobowym basem „Boże caria chrani“, zahuczały przeraźliwie trąby, chóry szkolne dziecinnemi głosikami podjęły melodję, kilkadziesiąt osób wraz też zaśpiewało i pochód ruszył.
Okrążyli cerkiew i poszli szeroką drogą w pola, ku złocistym baniom w dali świecącym z pośród nagich olbrzymich drzew, na jakimś odwiecznym, umarłym cmentarzu. Pochód się rozciągnął i wskroć zielonych ozimim i rdzawych rżysk, przewalał się niby rzeka leniwie płynąca, rozgorzała w słońcu barwami i hucząca dźwiękami trąb.
Strażnicy czuwali, żeby naród nie uciekał, zwłaszcza kiedy wymijali ścianę borów. Więc też Jaszczukowa z Oksenią i całą wsią musiały asystować do samego końca. Jeno Oksenia porwana tą wspaniałą kazionną paradą, śpiewami, których zresztą nie rozumiała, rwała się wciąż naprzód, bliżej popów, bliżej ikon, i bliżej Jarząbka...
Wróciła do domu tak wzruszona i przejęta, że już z proga wołała do Mikoły:
— Wiecie, Jarząbek niósł carską ikonę, dużą jak okno i całą złociusieńką. — I gorąco rozpowiadała o tych wspaniałościach, aż oburzony przerwał jej gwałtownie.
— Nie widziała... gęba słońca — ogorzała od miesiąca! Głupia, polskiej wiary, a gotowa klękać choćby przed bóżnicą, juści. Dopiero to wspaniałości: jeden kudłacz poryczy, drugi kudłacz poryczy, djak poprawi, nakłaniają się sobie, okadzą się suchem carskiem łajnem i cała parada prawosławna. Zapachniały ci carskie retory, juści... — mamrotał już w próżnię, gdyż dziewczyna uciekła do drugiej izby, podśpiewywując sobie wesoło. Zwrócił się więc do Jaszczukowej, ale ta krzątała się koło gospodarstwa z twarzą dziwnie posmutniałą i zgaszonemi oczami. To widok żandarmów podziałał na nią tak trująco. Przyciszone nieco trwogi jęły podnosić się do serca i boleśnie ją rozpierać. Przecież mogli przyjść po nią lada godzina. I prędzej czy później przyjść muszą. Była tego pewna. Chwilami przejmowało ją zdumienie, że jest jeszcze między swoimi.
Tegoż wieczora zjawił się niespodzianie Jarząbek, przyniósł harmonijkę i pełne kieszenie karmelków, jakie miały być rozdawane dzieciom. Cały wieczór, jakby nigdy nic nie zaszło, przygrywał, opowiadał o procesji, cukierkami częstował nawet Mikołę, że rozruszali się wszyscy i poweseleli, od Okseni aż łuny biły nieukrywanej radości.
— Pewnie koleje ruszą, bo Jarząbek bije na buntowników, — zauważył po jego wyjściu Mikoła.
— Niema sumienia, to zawsze pójdzie z mocniejszemi — wyrzekła smutnie Jaszczukowa.
Istotnie, w parę dni potem, koleje ruszyły, jak przewidywał Mikoła, zaś Jarząbek zaczął znowu przychodzić wieczorami, opowiadając radośnie o złamaniu strajków, o zgnieceniu rewolucji, i o masowem rozstrzeliwaniu buntowszczyków. Przechwalał się w sekrecie, że pomagał ich tropić i wyłapywać. Udało mu się bowiem w jakiejś przesyłce kolejowej przewąchać broszury i rewolucyjne proklamacje, więc żydków, którzy je odbierali, zatrzymał.
— Sto rubli dawali wziątki, żeby ich puścić — szeptał, bohatersko tocząc oczami — ja tego sukinsyna w rożę i do wachmistrza! Będzie jemu ciepło... — śmiał się uszczęśliwiony.
Korzystając z tej sposobności Jaszczukowa, skierowała rozmowę na zbiega.
— Dawno wisi! Za takie sprawki sąd wojenny i szubienica — upewniał przekonany.
Nie uwierzyła temu i nazajutrz poszła na stację do wachmistrza i, pod pozorem dowiedzenia się, co się stało z jej kożuchem, starała się wywiedzieć o tym nieszczęśliwym.
— Tylu teraz wieszają, to pewnie i jego już powiesili — i nie chciał o tem więcej mówić.
Była głęboko przekonana, że on żyje i cała sprawa nie może się tak skończyć na niczem. Ale przechodziły tygodnie i miesiące, a wciąż było cicho, niejednemu nawet mogło się zdawać, jako wszystko utonęło w przepaściach zapomnienia jakichś kancelarji zawalonych aktami tysięcy podobnych zbrodni. Tylko Jaszczukowa nie zapominała, tkwiła w jej pamięci boleśnie, niby gwóźdź, którego wydobyć było niepodobna. I wciąż oczekiwała na cios nieubłaganie nad nią zawieszony. Co rana, wyglądając na świat, przedewszystkiem leciała oczami na drogę od stacji, czy nie dojrzy nadchodzących żandarmów. A często nocami pod wpływem halucynacji słuchowych, zaczynała się ubierać, pewna, że już po nią idą.
Tak minął październik, listopad i zaczął się grudzień. Zima rozpoczęła się na dobre, a szła dziwnie śnieżna, wiejna i przeplatana ciągłemi zmianami. Mierziła się ludziom niemało, bo to wiatry harcowały, aż dachy leciały z niemi i sypiać nie dawało, to śniegi sypały bezprzestannie całemi dniami, to przychodziły nagrzane podmuchy z południa, pokazywało się słońce i tworzyły się po drogach nieprzebyte topiele, a potem najniespodziewaniej ściskał mróz i okuwał świat w lodowe skorupy. I tak się wciąż obracało w kółko. Dni wlekły się zwolna, jak siwe, poślepłe dziady, rozpaczliwie smutne.
Jaszczukowa zajęta tkaniem wełniaków, nieraz całą godzinę siedziała bezczynnie przy warsztacie, zapatrzona w zaśnieżony świat jakimś stygnącym wzrokiem. Śnieg padał gęsty, równy i cichy, a jej się wydawało, jako leży gdzie w polach, i te śnieżyste puchy ją zasypują. Odeszła ją pamięć o sobie, odeszły czucia wszystkie, a ten biały i chłodny okwiat okrywa coraz grubszym całunem śmierci. Same oczy się zawierały pod chłodnemi pocałunkami zamieci, serce ustawało w niewysłowionej lubości, a dusza wyfruwała niby biały motyl, i błądząc w śnieżnych tumanach, unosiła się wyżej a wyżej, jakby do dalekiego słońca tęskniący lot brała.
Tak jej przechodziły owe dnie nieustających śnieżyc, zaś poniektóremi nocami, kiedy stada złych wichrów wyły pod oknami, kiedy drzewa jęczały w męce, a dom trząsł się i dygotał, jakby w przerażeniu, nasłuchiwała tych szalejących głosów ze ściśniętem sercem, — miała je za głosy szatanów żerujących za upadłemi duszami. Wyciągała ręce i znakami krzyża, modlitwą i rozpłomienionem uczuciem, niesła się w ich obronie tak żarliwie, że wpadała w jakieś cudowne wizje nie do opowiedzenia.
I przeto powracała do codziennego życia coraz więcej odmieniona, i patrząca na wszystko z jakiejś dalekości, jako ci ptakowie szybujący podniebnemi loty.
Ta odmiana tak była widoczna, że Oksenia spoglądała na nią z tajoną trwogą, zaś Mikoła drapał się frasobliwie i przypisując ją Jarząbkowi, szykował mu się za nią zapłacić.
Więc też nie przeraziło jej wezwanie ze sądu, żeby się stawiła jako świadek w sprawie ukradzionego jej kożucha. Przynieśli je z gminy, bo termin wypadał za dwa dni.
— O kożuch jeno! — szepnęła z pewnem rozczarowaniem. — Tam się pokaże i coś więcej.
I najspokojniej przygotowywała się do wyjazdu, nie zwracając uwagi na płacze Okseni, skomlenie Bukieta, ni Mikołowe rozszlochane westchnienia. Stara ciotka Czuryłłowa, wdowa, miała się przenieść do chałupy na czas jej nieobecności...
Już na stacji, gdzie czekał wójt i dwóch chłopów, również wezwanych w tej sprawie na świadków, Mikoła odciągnął ją na stronę i zaszeptał:
— Gospodyni... — długo mełł jakieś słowa przemiękłe łzami, a jeno rzekł: — a kożuch przywieźcie.
— Będziesz go miał. Pilnuj tu wszystkiego! Za parę dni wrócę.
— Na Jarząbka będę miał oko, nie bójcie się! juści! — jąkał, wycierając nos rękawem.



II.

Zapadła złowroga, przytłaczająca cisza; skrzypiały jeno pióra, czasem zabrzękła ostroga lub trwożne westchnienie. Deszcz zacinał w okna, spływając po szybach strugami jakby łez, nigdy nie wygasających. Nad stołem sędziów, stojącym pod ścianą, wynosił się ogromny portret cara w stroju koronacyjnym — spoglądał majestatycznie i władczo, a pod nim nad czerwonem polem stołu, majaczyło parę głów sędziowskich, niby stado kruków, zbierających się na żer i złowieszczo pokrakujących.
Sala była wielka, przygniatająca niskiemi łukami sklepień i ciemna; kilka wąskich okien przesączało posępne światło zimowego, chmurnego dnia. Mroki przytajały się po kątach i zatęchłe, przegniłe powietrze tchnęło pleśnią grobów.
— Anna Wasiliewna Jaszczuk — rozległ się jakiś głos.
Zerwała się gwałtownie, jakby na huk wystrzału i stanęła bezradnie.
— Wołają do przysięgi, idźcież! — szepnął wójt, popychając ją na środek.
Ruszyła ku stolikowi, na którym widniał złoty krzyż i gruba księga. Pop podniósł się do niej.
— Ja katoliczka — zaprotestowała bez namysłu, zwracając się do sędziów.
— Zapisana w aktach jako prawosławna — zaszemrał głos podobny do szelestu przewracanych kart.
Spadły na nią zniecierpliwione spojrzenia sędziów, ale po paru minutach wypełznął z mroków jakiś szary, malutki, chuderlawy księżyna i odebrał od niej przysięgę.
Wywoływali dalszych świadków, wstających po kolei do przysięgania.
Jaszczukowa usiadła z powrotem pomiędzy swoimi, na ławie wprost sędziów, i opanowawszy drżenie trwogi, coraz przytomniej przyglądała się wszystkiemu.
Sąd był wojenny i sprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych.
Zgrzytnęły gdzieś zawiasy, rozległy się twarde stąpania żołnierzy i brzęk kajdan.
Wszedł oskarżony w otoczeniu zbrojnej eskorty. Wszystkie oczy podniosły się na niego. Szedł chwiejnie i dysząc ciężko, przystawał co parę kroków. Usadzili go na ławie, stojącej w niszy okiennej i przegrodzonej od sali grubą balustradą. Jakiś cywilny, jak się później dowiedziała, obrońca jego z urzędu, coś żywo zaszeptał do niego, ale zdawał się nie słuchać, rozglądając się po twarzach sędziów i świadków ze szczególną uwagą.
Jaszczukowa poznała go z pierwszego wejrzenia, pomimo, że był zmieniony nie do poznania; twarz miał szaro-zielonkawą, jakby wyciągniętą z trumny, i głowę w bandażach, krwiste piętna na policzkach, a z zapadniętych, sinych jam oczu skrzyły się gorączkowe spojrzenia. Spotkawszy się z oczami Jaszczukowej, drgnął, coś w sobie ważył, przypominał i naraz uśmiech niewysłowionej tkliwości rozkwitnął na jego spieczonych wargach. Opadł na jej duszę ten uśmiech niby kwiat pachnący, aż się zapłoniła, odwdzięczając się za niego łzami serdecznego współczucia. Rozbiegły się ich oczy, bo przewodniczący zaczął coś mówić do sędziów.
Wprowadzili jeszcze paru nowych więźniów, a z nimi dwie kobiety. A potem jeszcze kilkunastu nowych świadków zasiadło dalsze ławy, że sala prawie się zapełniła. Wreszcie — po sprawdzaniach, sprawa się potoczyła zwykłą koleją, przykuwając uwagę zebranych.
Tylko Jaszczukowa wpatrzona w ludzi siedzących na ławie oskarżonych, w mętnem świetle okratowanego i zadeszczonego okna, nie zważała na to, co się działo. Dręczyła ją niezmożona ciekawość. Siedziały tam bowiem i dwie kobiety, jedna zupełnie młoda, o krótkich, jasnych włosach pozwijanych w pierścionki, błękitnooka, różowa, roześmiana i śliczna, kręciła się nieustannie wciąż zagadując cicho do towarzyszki, starszej nieco, w binoklach, ze spuchniętą obwiązaną twarzą, pachnącą z daleka lekarstwami.
— Co one mogły złego zrobić? A może która z nich jest jego żona? — rozważała i naraz dreszcz ją przeszedł na przypuszczenie, że może to wspólniczki buntowników! — A może skażą je tak samo na śmierć? Lód poczuła w sercu, i zakrzepłe trwogą spojrzenie przeniosła na ich towarzyszów, siedzących zaraz z brzega. Dwóch wyglądało na robotników przegryzionych nędzą i więziennem życiem. Siedzieli zapatrzeni tępo gdzieś przed siebie, i jakby obcy tej sali, sprawie i samym sobie. Trzeci, młody żydek, tak był obrośnięty, że mu tylko z czarnych, zwichrzonych kudłów świeciły zuchwałe oczy i przebłyskiwały drobne, kocie zęby.
— Pewnie zbóje i złodzieje — pomyślała o nich niechętnie, przenosząc znowu oczy na swojego, który wsparłszy się łokciami o balustradę, patrzył w sędziów i nasłuchiwał zeznań świadków, z namarszczoną brwią, i z twarzą jakby skamieniałą w obojętności.
Wreszcie przyszła kolej i na Jaszczukową; pobladła, nogi się pod nią uginały i serce dziw że nie wyskoczyło z piersi, ale zeznawała spokojnie i tak samo jak wtedy, że nikogo nie widziała, a kożuch znaleziony podczas obławy należy do niej, i zginął z komory niewiadomo jakim sposobem. Wracając na dawne miejsce, poczuła na sobie jego rozpalone spojrzenie, obejrzała się mimowoli, była w nim podzięka pełna słodyczy.
Sprawa mimo widocznego popędzania przez przewodniczącego, ciągnęła się niesporo. Niektórych świadków przesłuchiwano osobno, wyprowadzając pozostałych do sąsiedniej sali, gdzie oczekiwali długie godziny na wezwanie.
Dopiero o dobrym zmierzchu wprowadzono ich z powrotem. Przy świetle elektrycznem ta sala sądowa wydała się im podobną do jakiejś niskiej, sklepionej kaplicy z wielką ikoną cara na ścianie, a zamiast ołtarza miała stół sędziowski na podwyższeniu. Prokurator, tęgi, piegowaty oficer z włosami ostrzyżonemi przy samej skórze i z prawie białemi brwiami i rzęsami, rozpoczął czytanie aktu oskarżenia.
Głos miał srogi, proste i twarde zwroty, określenia zwięzłe, charakterystyki brutalne i nasycone jadem ale z początku, trzymając się na wodzy, tylko chwilami uderzał na oślep zapamiętałym ciosem w oskarżonych. Wreszcie porwany zapałem, czy własną wymową, wybuchnął namiętnie przeciwko tej całej szajce spiskowców, zaprzysięgłych wrogów ojczyzny, Boga i społecznego porządku. Potem w przerażających obrazach pokazywał zniszczenie kraju, morderstwa, pożary, strejki i powszechne zdziczenie. A kiedy już dostatecznie wyświetlił i ugruntował winy, kiedy przekonał, że sprawcami tych zbrodni wołających o pomstę do nieba, są właśnie ci, siedzący na ławie oskarżonych, wtedy — imieniem zagrożonego w podstawach społeczeństwa runął na nich, i z niepohamowaną gwałtownością rąbał bez pardonu i miłosierdzia, miażdżył i wypleniał ze szczętem. A gdy mogło się zdawać, że na pobojowisku pozostały jeno trupy i kałuże krwi, — napił się wody, wytarł spoconą twarz i nabrawszy oddechu, jął pobite jakby wywłóczyć za włosy, i pokazując na oczy sądu i potomności, dobijał jeszcze każdego z osobna, żądając wielkim głosem najwyższej kary na tych najgorszych wrogów ludzkości.
W sali zrobiło się strasznie, pomiędzy świadkami zaszemrały szlochania, groza ściskała gardła, zatykała oddechy i tak trzęsła, że niejednemu zaszczękały zęby, a przerażone oczy dojrzały śmierć snującą się pod sklepieniami. Ale na oskarżonych snać to nie sprawiało wrażenia, bo zachowywali się jak i poprzednio, tylko żydek podrzucał głową i nerwowo obgryzał paznokcie, a pierwszy uśmiechał się z druzgocącą wzgardliwością.
Na tem się jednak nie skończyło. Prokurator obdarłszy ze skóry wszystkich ryczałtem i każdego z osobna, znalazł wkońcu pomiędzy najgorszymi jeszcze gorszego. I zwrócił się przeciwko niemu z najgwałtowniejszą pasją. Litanja jego przestępstw ciągnęła się przez parę kartek. Wyczytywał je z taką siłą plastyki, że zdawały się rozlegać strzały, któremi zabijał, huki pękających bomb, krzyki mordowanych, głuche odgłosy padających trupów i świszczące wichury pożarów. On to zabił gubernatora, on wystrzelał pogoń, on — uciekając z pociągu, zabił konwojowych, on w lesie zastrzelił żołnierza. I on to był duszą wszystkich sprzysiężeń, zamachów i zbrodni. I nie dość, że zabijał, podpalał, rzucał bomby i buntował przeciwko carowi i ojczyźnie, ale ten niby rewolucjonista walczący w imię pokrzywdzonych, w imię szczęścia ludzkości, w imię odrodzenia świata; ten apostoł biednych i uciśnionych — w rzeczywistości okazał się zwyczajnym złodziejem. Tak, panowie sędziowie — grzmiał uroczyście — kradł, poprostu kradł.
Oskarżony tak haniebnie, zerwał się z miejsca, lecz zanim zdołał zaprotestować, żołnierskie pięści i bagnety posadziły go z powrotem, aż zajęczała ława.
A prokurator po triumfującej pauzie i nasyceniu się powszechnem zdumieniem, zaczął drobiazgowo opisywać scenę, jak to po wymordowaniu konwoju i ucieczce z pociągu, oskarżony napadł na dom jednej biednej wdowy i okradł ją ze szczętem. Mamy na to dowody i świadków, że okradł ją ze szczętem! — powtórzył z naciskiem.
— Nieprawda! — zakrzyczała Jaszczukowa, rzucając się na środek sali. — Nie okradł mnie, bom mu sama wszystko dała.
Porwali się z miejsc i zapadło milczenie, jak po uderzeniu pioruna.
— Nie ukradł mi ani na obwinięcie palca! Samam dała, sama go ochroniłam przed pościgiem, sama dałam jeść i przenocowałam! — oskarżała się wielkim głosem.
— Aresztować i wyprowadzić! — przerwał jej groźny i krótki rozkaz.
Wywlekli ją żandarmi, porzucając w jakimś mrocznym pokoju. Huknęły za nią drzwi, niby zapadające się wieko trumny. Stała, chwiejąc się na wszystkie strony, jak drzewo wyrwane z ziemi, nie pojmując jeszcze, co się z nią stało. Była w gorączce i jeszcze w tym wewnętrznym krzyku, z jakim się zerwała na obronę nieszczęśliwego. Porwała się naraz do drzwi — zamknięte. Podbiegła do drugich, biła w nie pięściami, szarpnęła zamek, tłukła nogami, nie ustąpiły! Przysiadła na tapczanie pod ścianą i obejrzawszy się dokoła przytomniejącemi oczami, szepnęła:
— Tom osądzona! — Głos jej zaszemrał niby zeschły, martwy, opadający liść.
I zapłakała płaczem rezygnacji wleczonej na stos, — płaczem, w którym drgało bolesne szczęście poświęcenia. Rozdzierała ją niewymowna żałość przesycona słodkiemi łzami ofiary. I jak się to wszystko stało, że z ławy świadków znalazła się za kratami w mrocznej i strasznej celi więziennej? Rozglądając się dokoła osłupiałemi oczami, jeszcze nie potrafiła zrozumieć wszystkiego. Słuchała przebiegu sprawy, jak wszyscy ze zgrozą i wzrastającem przerażeniem, ale dopiero kiedy prokurator, zgarnąwszy wszystkie zbrodnie, rzucił je na jego dumną głowę, zabiło jej gwałtownie serce, przejął ją jakiś żar i do oczów napłynęły łzy. A gdy oskarżenia coraz cięższe jęły bić w niego niby toporem, w jej duszy, jakby na chuście Weroniki, odbił się cień jego przesmutnej, męczeńskiej twarzy, pochylającej się coraz niżej. I wtedy zrozumiała: Oto sprawiedliwego sądzą faryzeusze i katy. Jej polskość wiecznie szczuta, prześladowana i tępiona przez takich samych gnębicieli, stanęła po jego stronie. Ze wszystkich bowiem wywodów oskarżenia, pojęła to jedno, że oskarżony walczył z carem i bronił uciemiężonych. Więc tem okropniej odczuła zarzut kradzieży, rzucony na jego większe pohańbienie. Apostoła chcieli utopić w błocie! Świętego powlekli na złodziejską szubienicę! Zaprotestowała mimowoli; zaprotestowała całym żarem i całą głęboką, szlachetną wiarą. Stanęła nieulękle w obronie nietylko jego, ale i w obronie tych wszystkich świętości człowieczej duszy, jakie się w niej zbierały z pokolenia na pokolenie. Nie darmo była z krwi unickich męczenników, głosy pokoleń pomarłych za wiarę przemówiły przez nią. I w świętych ogniach porywu bohatersko wydała się ze wszystkiego. Z podniesionem czołem i z niewypowiedzianą dumą przyznała się do winy i zapragnęła być ukaraną na równi z oskarżonymi.
I była pewna, że nie minie jej korona męczeńska, do której tęsknie wyciągała ręce. Przecież nie pierwsza w swoim rodzie umrze za swój naród i wiarę. Marzyła, snując ekstatyczne wizje męki i cierpienia, na które była gotową się dać. Noc jej przeszła na żarliwej rozmowie z duszą własną i Bogiem, któremu dziękowała łzami wdzięczności za to szczęście, jakie jej zesłał, — za szczęście oddania życia i poświęcenia się dla dobrej sprawy.
Chmurny, zadeszczony dzień zastał ją jeszcze na klęczkach, a przebudził z marzeń głos dozorcy przynoszącego śniadanie. Szara, posępna i brutalna rzeczywistość zajrzała jej w oczy. Wróciła pamięć wszystkiego i zaszarpała jakaś nieokreślona tęsknota za dawnem życiem, za domem. Była ona raczej przelotną troską, jakby rozchwianym cieniem chmur, padającym na duszę w odlocie i opóźniającym chwile oderwania się od ziemi. A niekiedy przejmował ją głuchy strach przed czemś niepojętem a groźnem, że byłaby uciekała w cały świat.
— Jakże tu uciekać przed swoją dolą! — szeptała później bezradnie i z rosnącą niecierpliwością, wyczekując wezwania na sąd. Ale przechodziły godziny, słyszała przez ściany jakieś gwary i krzyki, słyszała brzęki szabel, czy kajdan, a po nią nie przychodzili. Przeszło południe, potem posępny zmierzch wypełzał ze wszystkich kątów i mróz pobielił zakratowane okno, a do niej nikt nie zajrzał.
— A może zapomnieli o mnie! — zrywała się niespokojnie.
Ale nie zapomnieli. Późnym wieczorem żandarmi zaprowadzili ją do jakiejś niskiej izby, gdzie już na nią czekano. Zaczęły się długie, podstępne indagacje. Powtórzyła wszystko, co już była powiedziała na sądzie. Nie uwierzyli. Posądzali ją o współudział w zbrodniach tamtych oskarżonych, wzięli ją za rewolucjonistkę i wpadłszy na ten fałszywy trop, nie chcieli go już opuścić.
Badali na różne sposoby, przemawiając do niej dobrocią, współczuciem, postrachem, a w końcu groźbami. I pomimo śmiertelnego przemęczenia i spazmatycznych płaczów, jakiemi wybuchała co pewien czas, odpowiadała przytomnie, a wciąż jedno i to samo. Ale badania się przeciągały, w kancelarji było strasznie gorąco, owładało ją coraz większe znużenie i senność, że zaczęła potwierdzać różne pytania zadawane podstępnie, zupełnie już nie zdając sobie sprawy z ich treści. Chwiała się z wyczerpania, nogi się pod nią łamały i prawie nie pojmowała, co się z nią dzieje, gdy podsunięto jej krzesło i skwapliwie podano szklankę gorącej herbaty. Zęby jej dzwoniły po szkle, i ledwie potrafiła utrzymać szklankę w roztrzęsionych rękach, a mózg raz po raz zalewały fale gorączki, ale kiedy odczytywali jej zeznania, oprzytomniała nagle jakby z przerażenia.
— Umiecie pisać? — zagadnął jeden z badających.
Przytaknęła, spozierając z nieufnością na podsuwany papier.
— Podpiszcie tutaj! — wskazał miejsce u spodu arkusza.
— Ja tego nie mówiłam i nie podpiszę, — odsunęła się z nieulękłą stanowczością.
— Skatina! Podpisuj natychmiast, ty... — I chlusnął na nią gradem takich ohydnych przezwisk, że porwał ją z miejsca straszliwy gniew, śmiertelna obraza.
— Ja nie moskiewica, ja jestem uczciwą kobietą! — zakrzyczała.
Trzasnął ją za to w twarz, aż się przewróciła zalana krwią, zerwała się jednak błyskawicznie, i zanim zdążyli przeszkodzić, runęła na niego z oszalałym rykiem.
— Ty psie carski! Ty kacie! Ty zbóju! — harczała, obrabiając mu twarz pazurami.
Stało się to tak gwałtownie, i nieoczekiwanie, że nim ją oderwali, dostało mu się rzetelnie za swoje. Zapłacono jej za to strasznie.
Zbitą, skopaną i nieprzytomną, wyciągnęli żandarmi, i niby pęk skrwawionych łachmanów, zawlekli do jakiejś mroźnej celi. Oprzytomniała dopiero po paru dniach w szpitalu więziennym. Noc była burzliwa, zawierucha targała oknami, a skowyt marznących i szarpanych drzew, prześwistywał niekiedy wskroś wielkiej, prawie ciemnej sali. Na ścianie, wprost, okien płonęła migotliwie czerwona lampka przed ikoną Matki Boskiej, skrzącej się złocistemi blachami. W mrokach, przesyconych zapachem karbolu, majaczyło kilkanaście łóżek. Jaszczukowa przebudziła się nagle i spróbowała usiąść, ale opadła z ciężkim jękiem, zabolały ją połamane żebra. Spróbowała rozważać, brodząc w ciemnościach niepamięci, aż pochwyciwszy jakiś błysk, z niezmiernym trudem jakby doczołgała się do przypomnienia wszystkiego, co się z nią stało. Nie mogła tylko sobie przypomnieć jak dawno tutaj leży. Straszne bóle w całem ciele, niedające się jej poruszać, mówiły, że musiało się to stać niedawno. I mocując się z cierpieniem, długo szukała pozycji, w której mogłaby leżeć bez boleści. Zwolna, wśród nieopisanych wysiłków, sprawdzała swoją całość, gdyż na razie, zdawało się jej, że pozostało z niej tyle jeno, co zwarło się w tem uczuciu bólu i myślenia. Z dziwną też radością odszukała się w całości. Głowę miała w bandażach, twarz opuchniętą i z lewej strony szczęki brakowało jej zębów. Ale chwilami mąciła się w głowie ta pewność istnienia na ziemi, a wszystko przybierało rozchwiane kształty gorączkowych majaczeń. Przez zapuchnięte oczy nie mogła nic w mrokach rozeznać. Jedynie krwawy płomyk lampki przed ikoną, wiszącej naprzeciw, wiązał ją z jakąś niby rzeczywistością. Przez długie godziny nasłuchiwała w skupieniu wszystkich szmerów nocy, by się wreszcie przekonać, że jeszcze żyje.
Z korytarza dochodziły miarowe, twarde kroki wart, a co pewien czas, ktoś przesuwał się cicho przez salę, oświecając latarnią wszystkie łóżka po kolei. Niekiedy odzywały się w ciemnościach jęki, to znów senne bełkotania, skrzypienie łóżek, lub krzyki i szarpaniny gorączkujących. Napełniały ją te odgłosy przerażeniem. Wtedy wślizgnęły się podstępnie nagle przebudzone tęsknoty za domem, i tak zaczęły szarpać i udręczać jej duszę przypomnieniami, że rozpaczliwie zajęczała.
— Cicho, bo cię wnet uspokoję, — zachrypiał groźnie jakiś głos z sąsiedniego łóżka.
— Śpij, albo zdychaj, a nie budź ludzi! — syknął ktoś z ciemności.
Skuliła się w sobie i jakby zamarła, obawiając się nawet głośniej oddychać, i poleciała myślami w te niedawne, a już minione dnie jej bytowania. Przewijały się przez pamięć, niby paciorki nieskończonego różańca i wszystkie jednako piękne, jednako spowite w tęczę uroków, i tak jednako żywo, że nie wiedziała zali w niej się jawią, czy przed oczami przechodzą. I jakimś bezwiednym, a strasznym wysiłkiem duszy rwała się do tej zagrody i do swoich. Naraz zmroczyło się w niej na chwilę, jak kiedy chmura przysłoni słońce, serce się jej gwałtownie zatargało, i coś zgoła niepojętego jakby ją wyrwało z ciała, uniosło i postawiło w jej domu na środku izby. Patrzyła niezmiernie zdziwiona — czerwony świt zaglądał, szyby były pokryte srebrzystemi palmami mrozu, Oksenia spała zakopana w pierzynę, a ciotka na jej łóżku. To ją zastanowiło na mgnienie, ale że nie miała czasu, więc tylko zawoławszy żeby wstawały, poszła w podwórze. Krzyknęła na parobka, zajrzała do krowy, zajrzała do klaczy, która z parskaniem odskoczyła od niej, poklepała źrebaka, wypuściła gęsi na podwórze i przekopawszy w puszystym śniegu ścieżynę z domu do chlewika, wyjrzała na drogę. Zasypana była po płoty, pociąg jakiś przechodził, na wschodzie różowiły się zorze, dzień się robił. Widziała to wszystko, czuła i dotykała. Powróciwszy do izby posłyszała skomlenie Bukieta, jakoś stronił od niej i gdy się do niego odezwała, zawarczał. Ale czemu one nie wstają? Jakby nie dosłyszały budzenia. Wołała na nie, ani drgnęły, szarpnęła za pierzynę, nawet się nie poruszyły. Co im się stało? Zakłopotała się, biegnąc znowu do Mikoły! Chrapał, aż się rozlegało.
Zatrzęsła nim, krzyczała mu do ucha, wszystko napróżno, a jej się tak bardzo śpieszyło! Przecież wyraźnie słyszała jakieś wołania, nie mogła tylko pojąć, kto ją przynagla i dokąd. Rzuciła się więc gorączkowo do domowych robót: próbowała rozpalić pod kominem i nie mogła znaleźć zapałek; chciała nakarmić kury, nie było na kominie wczorajszych kartofli, ni ziarna tam, gdzie zawsze bywało. Popędzał ją coraz większy niepokój, a bezsilna bezradność zatrzymywała na miejscu, że rozglądała się żałośnie, nie wiedząc co począć dalej. Dzień się już duży robił, a one spały w najlepsze, tylko Bukiet wciąż warczał z pod któregoś łóżka.
— Idę zaraz! — odpowiedziała jakby tym nieustającym nawoływaniom, i nagle ziemia usunęła się pod nią i leciała w jakąś nieprzejrzaną głąb. Po chwili zaczęła trzeć oczy, jakby zasypane piaskiem i jakiś głos mówił. Doktór stał przy niej.
— Ktoś mnie wołał, ledwiem zdążyła, — powiedziała zupełnie przytomnie.
— Myślałem, że się was nie dobudzę, — wyrzekł, zabierając się do opatrunków.
— Daleka droga! — w najgłębszem zdumieniu rozglądała się po sali.
— Jakże się czujecie? — pytał, nie pojmując jej słów, ni jej stanu.
— Tak mnie sponiewierali, że nie mogę się ruszać! — zajęczała obolałym głosem.
— Podobno spadliście ze schodów? — zagadnął, bandażując jej głowę.
— Zbili mnie żandarmi — padła stanowcza odpowiedź.
— Przy badaniach? — szepnął, gdyż z sąsiednich łóżek zaczęły się unosić głowy.
Potwierdziła skinieniem, nie mogła już mówić, mąciło się jej w głowie, dom znowu stanął w pamięci. Nie wiedziała, sen to był, widzenie, czy jeszcze coś innego?
Zapadła w jakiś zmierzch, z którego nie mogła się wydobyć na jaśnię świadomości, a w którym wszystko przybierało kształty majaków, będąc zarazem rzeczywistością. Całą godzinę leżała bez ruchu, zaczepiona oczami o bladą twarz świętej ikony, słysząca, co się dzieje dokoła, lecz niewiedząca o niczem.
Pod wieczór przyszła gorączka i zgasiła w niej wszelkie rozeznania na całe tygodnie. Dostała zapalenia mózgu i dusza jej zapadła w mroczne tumany choroby, z którą doktór rozpoczął zaciekłą i uporczywą walkę; nieraz długie godziny przesiadywał przy niej, wysłuchując nieskończonych majaczeń, obracających się ustawicznie dokoła oskarżenia. Więcej się z nich dowiedział o całej sprawie i jej roli, niźli z sądowych protokułów. Ale szczególniej zainteresowały go jej jakby zwierzenia, szeptane w tajemnicy i z rozbrajającą tkliwością: oto opowiadała mu o swoim domu i swoich. Odwiedzała go często, rozwodząc się drobiazgowo o wszystkiem co tam zastawała. Po jakimś czasie znał całe jej gospodarstwo, wieś i imiona znajomych i rodziny. Miał to juści za dalsze gorączkowe majaczenia, lecz tyle było w nich życiowej prawdy, realnych szczegółów, nazwisk i plastyki, że nie wiedział, co o tem myśleć. Nie wierzył bowiem w jasnowidzenia, i tembardziej nie przypuszczał wędrówek jej duszy, więc stanął wobec dręczącej zagadki. Otaczał ją, jak na stosunki więzienne, najżarliwszą opieką. Walczył o nią ze śmiercią i nie dał jej sobie wydrzeć. Wolno jednak przychodziła do zdrowia. Dopiero po paru tygodniach, w południowych godzinach zaczynała odzyskiwać zupełną przytomność. Z niezgłębionym smutkiem wychylała się znowu na świat. Sala szpitalna budziła w niej przerażenie. Chore jej towarzyszki były to same zbrodniarki i złodziejki, osądzone już, lub jeszcze zostające pod sądem. Ich ciche rozmowy pachniały krwią i błotem. W powietrzu unosiły się tchnienia zbrodni. Plugawe rozmowy, wrzaski, kłótnie a niekiedy i bójki, przepełniały ją zgrozą i przestrachem. Wolała już gorączkę; wolała te ciche zmierzchy dnia, kiedy upajający obłok przysłaniał oczy i ponosił duszę w przesłodkie krainy majaczeń i niewypowiedzianych cudów.
Któregoś dnia, gdy przyszedł doktór, zaczęła go prosić bardzo nieśmiało.
— Stoją pod bramą moi ze wsi, nie chcą ich wpuścić do szpitala.
— Któż wam powiedział o nich? przysłali kogo?
— Nie, ale wiem, jako tam czekają od świtu. Stoi tam, widzę, sporo ludzi, ale moich łatwo rozpoznać, bo kobieta w chuście w czerwone kraty, a chłop w bronzowej kapocie — objaśniała z taką pewnością, że usłuchawszy jej, wkrótce przyprowadził ich ze sobą.
— Mój ty Piotrowinie kochany, adyć wyglądasz jak z trumny! — załamała ręce Czuryłowa.
— Mówili, żeś pomarła, a tobie chudziątko już naprawdę niewiele się należy — użalał się Panasiuk.
— Niedługo też mojego życia, niedługo! Żeście to przyjechali do mnie, no, no — dziwiła się, nie okazując radości, ani też pytając o dom. Sami wszystko rozpowiedzieli akuratnie, jedno za drugiem, a szeroko. Słuchała, błądząc myślami gdzieindziej, jakby ech dalekiego i obcego życia. Nawet wielu wspomnianych spraw nie mogła sobie przypomnieć. I mimowoli zapytała o Oksenię, a kiedy Czuryłowa mówiła o Jarząbku, przerwała jej.
— Jarząbek, czekajcieno, czy to ten z kolei? Pocóż on tam przychodzi?
— Wyraźnie ma się ku Okseni. Ciągną go do Teodorczaków i pięćset rubli spłaty obiecują. Oksenia Bożego świata za nim nie widzi! Boję się, żeby z tego nie wyszło co złego. Mikoła go pobił, i teraz się ze sobą procesują. Okseni trudno utrzymać wieczorami w domu. Żeby miała wiano, ożeniłby się z nią napewno. Tyś chora i niewiadomo co radzić.
— Niechże Mikoła dach na obórce poszyje, bo go do reszty wiatr zerwie, — ożywiła się nagle.
— To już ci kto doniósł o tem? Właśnie wykręca snopki na poszycie! Był kto u ciebie ze wsi? — Ale nie otrzymawszy odpowiedzi, kończyła pospiesznie opowiadania, gdyż Panasiuk upominał się natarczywie o dopuszczenie do słowa.
— Symeon pisał do mnie gdzieś z dalekiego świata, proboszcz przeczytał mi ten list. Cały tylko o tobie i twojej sprawie — zaszeptał ciszej. — Pisał, że jest jakiś adwokat, który będzie cię bronił przed sądami. Jemu też Symeon kazał oddać wszystkie twoje pieniądze, żeby ci ich nie ukradli w szpitalu. Może cię i obroni — dodał na pocieszenie.
— Jam już osądzona — szepnęła, nie dając wytłumaczenia tych słów.
Stary szeptał, co się byli dowiedzieli od Jarząbka o niej i całej sprawie.
— A wachmistrz mi się zwierzył, żeś pono rzuciła się z pięściami na sąd.
— Wyzwał mnie od najgorszych i nie ścierpiałam.
— I za to cię tak zbili! Dobrze mówią: pokorne cielę dwie matki ssie! — westchnął żałośnie. Pokiwał nad nią głową, obtarł oczy i tak się jakoś pożegnali łzawo i tragicznie, jakby po raz ostatni w życiu. Odwróciła się na drugi bok po ich wyjściu, i prawie zapomniała o wszystkiem. Zaś w miarę przychodzenia do zdrowia rwały się w niej wszystkie nici, wiążące ją z życiem. Wzmagała się natomiast pobożność i żrąca, niecierpliwa tęsknota za śmiercią. Wpadała coraz częściej w stan zachwycenia i ekstazy, z której niepodobna było jej zbudzić. To nieraz w nocy rozmawiała głośno z jakiemiś niewidzialnemi postaciami. Podsłuchiwano ją z biciem serca, gdyż zdawała się rozmawiać ze swojemi dawno pomarłemi. Sala miała ją za nawiedzoną i spoglądać zaczynała na nią z zabobonną czcią i strachem. Zbliżano się do niej z jakiemś pobożnem uczuciem. Wychudzona na szkielet, biała niby płótno, z ogromnemi promieniejącemi oczami, otoczona nimbem męczeństwa, sprawiała wrażenie widma. Jej nizko brzmiący głos, pobudzał niejedną z chorych do histerycznych płaczów. Niebo patrzyło jej oczami, — niebo łaski, dobroci i miłosierdzia. Gromadziły się przy niej, ciągnięte nieprzepartą mocą jej serca, mocą jej miłości. Odprawiała z niemi żarliwe modlitwy przed świętą ikoną. Nie było dla niej zbrodniarek, ladacznic, ni złodziejek, a jeno dusze nieszczęsne, bo grzęznące w błocie świata, które pragnęła ocalić przed wieczną ciemnością. Nie nauczała je, jak mają żyć i pokutować, a przygotowywała je tylko na świętą chwilę śmierci. Wysławiała jej świętość i rozkosze z taką sugestyjną potęgą, że najbliższej nocy, jedna z chorych skazana na ciężkie roboty, powiesiła się przy wszystkich. Nikt jej nie ratował, modliły się tylko za nią i śpiewały. Nazajutrz udusiła się inna, nie bez czynnej pomocy towarzyszek dopuszczonych do tajemnicy. Szaleństwo wzmagało się z dnia na dzień i, ogarniając co najzimniejsze głowy, niby złośliwa gorączka, przerzucało się i na pozostałe pawilony szpitala. Pomimo straży i zdawałoby się nieprzezwyciężonych przeszkód, istniała ciągła komunikacja pomiędzy salami, a nocami przemykały się lękliwe jakieś postacie, które na klęczkach wyznawały przed Jaszczukową swoje zbrodnie i winy.
— Kto się wyrzeka życia i wszelkich złud jego, tego jest królestwo niebieskie — szeptała z namaszczeniem, przygarniając te „siostry śmierci“, jak je nazywała, do serca.
Wkrótce utworzyła się jakby tajna sekta tych „sióstr śmierci“. Jaszczukowa dała tylko nazwę, zresztą nie pamiętając o tem, i była światłem skupiającem te wyklęte nieszczęśliwe istnienia. Prawdziwą twórczynią sekty, tającą się skwapliwie w mrokach, była jakaś stara prawosławna sektantka i zbrodniarka, zupełnie już obłąkana. Ona ułożyła pewnego rodzaju rytuał, nauczyła jakichś złowrogich śpiewów i podsuwała cichutko projekt podpalenia szpitala i spalenia się wszystkich razem w ofierze śmierci.
Ktoś wydał te zamiary, i władze rozpędziły chore po innych szpitalach.
Jaszczukową przeniesiono do więzienia. Samotność, zimna cela, twardy tapczan jakby przyprowadziły ją do pewnej równowagi. Nawet prędzej powracało jej zdrowie.
Rozpoczęli ją badać i przesłuchiwać. Stawała zawsze w asyście dwóch zbrojnych żołnierzy, pilnujących jej nieodstępnie. Odpowiadała apatycznie i bezładnie, a chwilami jakby kancelarja była zapełniona ludźmi, zwracała się do nich, odpowiadając na jakieś niezrozumiałe nikomu pytania. Robiła wrażenie obłąkanej, zwłaszcza jej cudowne, promienne oczy, świeciły pustym a szarpiącym serce blaskiem. I przytem bezmyślnie się uśmiechała.
Oddano ją pod obserwację psychjatrów, a sprawę znowu odłożono.
Wywieziono ją do szpitala dla obłąkanych i zamknięto w pokoju, w którym już rezydowały jakieś dwie młode kobiety, ciche, o Bożym świecie nie wiedzące.
Szpital był w starym klasztorze i cele miał wyjątkowo duże, jasne, z oknami na ogrody. Wiosna stawała się na świecie. Drzewa przyodziewały się w zieleń, śpiewały ptaki, pachniały fijołki w trawnikach. Dnie przechodziły słoneczne, nagrzane, rozświergotane i pełne szumów drzew, radosnych krzyków, krótkich deszczów, białych chmur wałęsających się po błękitach, a noce były ciche, rozgwiażdżone i obezsilająco słodkie.
Jaszczukowa pierwszą noc przespała pod oknem, nie mogąc się nasycić tym cudem wiosny! Miała wrażenie, jako po raz pierwszy zobaczyła gwiazdy, posłyszała wilgotny szmer liści i śpiewania ptaków, że pierwszy raz widzi zjawiony cud wiosny. Słoneczne rozradowanie rozkwitało w niej wraz z pierwszemi zorzami świtu, i wybuchnęło z niej krzykiem dziękczynienia. Nie wiedziała dlaczego w niej zaśpiewało jakieś wesele, jakieś szczęście bez nazwy, a upajające do nieprzytomności.
Przykucnęła pod ścianą i zaśpiewała dziecinnym głosikiem piosenki, jakie kiedyś śpiewała za ojcowskiemi krowami. I jak kiedyś, wydzierała się głośno, szeroko, na cały świat, aż wystraszone towarzyszki zaczęły krzyczeć i wołać o pomoc. Nakazali jej milczeć, więc usłuchała, ale wystąpiła z wymówkami.
— Przeszkadza wam śpiewanie?! — podniosła nieco głos.
Spojrzały na nią, popatrzyły na siebie i nakrywszy głowy wspólną peleryną, siedziały cicho.
— Jakieś głupie, czy co? — i nie zwracała już na nie uwagi.
W parę dni później, kiedy się już zainstalowała w nowem otoczeniu, i czuła się coraz zdrowsza, zaprowadzono ją do wielkiego pokoju, gdzie czekał na nią adwokat.
— To o panu pisał do Panasiuka stryj Symeon? — wystąpiła na przywitanie.
— Tak, pisał i do mnie, abym się zajął waszą sprawą — zdziwił się jej rezolutności.
— Stryj, jak i co roku, powędrował w dalekie strony, — podtrzymywała rozmowę.
— Wiem, znamy się oddawna, jesteśmy przyjaciółmi, dla tego podjąłem się waszej obrony. Byłem parę razy w szpitalu, żeby się z wami rozmówić, ale chorowaliście ciężko. Doktór mi opowiadał. I w szpitalu Symeon czuwał nad wami, płacił osobno doktorowi, wiecie?
— Święty człowiek — szepnęła. — Bez tej pomocy byłabym zmarniała.
— Jakże się tutaj czujecie? — sądował, przyglądając się jej z zainteresowaniem.
— Zdrowszam. Gnaty mi się już pozrastały, nie mam tylko dawnej mocy i pamięci. Wzięli mnie za niespełna rozumu i zamknęli pomiędzy głupiemi. Nie widzę, w czembym była głupsza niźli dawniej. Te kobiety, co siedzą ze mną w jednym pokoju, to są prawdziwie pomięszane na rozumie: co rano siadają niby to na gniazdach, mają się za kokoszki, całemi godzinami gdaczą i chcą znosić jajka. A jak im nie podłożą, to krzyczą, chorują i dopominają się koguta! — Roześmiała się wesoło.
— Starałem się o wasze przeniesienie tutaj: prędzej powrócicie do zdrowia i sprawa się przewlecze. Za parę miesięcy wyrok może wypaść znacznie łagodniej.
— Nie zmieni się, bom już osądzona, — powiedziała, podnosząc na niego oczy.
— Kiedy? Któż to wam takich głupstw naplótł? — powstał na nią. Przerwała mu surowo.
— Wiem ze siebie, żem osądzona. I dla tego, iż wiem co mnie czeka, chciałabym pojechać do domu i wszystkiem rozporządzić. Po wyroku już mnie nie wypuszczą.
Próbował rozwiązać to jej obłąkane mniemanie o osądzeniu, lecz spotkawszy się z jej spojrzeniem zaiskrzonem i gotującem się jakby do skoku, przeszedł na inny temat.
— Dobrze, postaram się, żeby was zwolnili. Poręczę za wami, przecież nie uciekniecie.
— Uciekałabym to przed śmiercią? — wykrzyknęła zdumiona. — Od pierwszego dnia wiedziałam, że się tak musi skończyć. Śmierci się nie boję. Choćby mnie i katowali po dawnemu, to cóż mi zrobią. O łaskę prosiła ich nie będę i umrę...
Nie przerywał jej, i w niczem się nie przeciwił, a ona porwana przypomnieniami, rozsnuwała przed nim swoją dziwnie zagmatwaną historję od chwili pojawienia się tego nieszczęsnego zbiega, — były w niej bardzo realne szczegóły i rozsądne sceny; były marzenia, przeczucia, sny i widzenia; były utajone pragnienia męczeństwa i jakby atawistyczna żądza poświęcenia się za drugich, a zarazem stawała się ta opowieść roztęsknioną za śmiercią baśnią, szeptaną zgorączkowanemi wargami obłąkanej.
Tak ją ocenił, wysłuchując uważnie i ze współczuciem. Jednak w jakiejś chwili, dojrzawszy że głos jej przechodzi w histeryczne łkanie, oczy mętnieją, a rękami zaczyna bić po bokach, niby związanemi skrzydłami, zadzwonił na służbę.
— Za parę dni będziecie mogli pojechać do domu — rzucił na pożegnanie.
Oglądała się na wszystkie strony, nie mogąc pojąć, gdzie się jej zapodział.
Poszedł na długą naradę z doktorem, który ją miał pod obserwacją.
A w niespełna tydzień pozwolono jej wyjechać do domu.
Adwokat sam przyjechał po nią do szpitala, odwiózł na kolej i nawet wsadził do wagonu.
— Mój znajomy, — wskazał jej swojego służącego — jedzie do tej samej stacji, zaopiekuje się wami.
— Cóż mi się stać może? — Była zupełnie przytomna. — A kiedyż to mam wrócić?
— Zawiadomię was o terminie sprawy, może za jakie dwa tygodnie. A pamiętajcie, meldować się co tydzień do gminy i robić to wszystko, co wam nakazał doktór. Macie tu lekarstwa, byłbym zapomniał. — Kłopotał się o nią do końca.
Pociąg ruszył, wychyliwszy się oknem, i dojrzawszy jego głowę, zrobiła nad nią znak krzyża.
— Niech ci Bóg da prędką śmierć. — Błogosławiła mu serdeczną wdzięcznością.
Prawie cały czas podróży przesiedziała przy oknie, napróżno zagadywał do niej służący i świadczył różne przysługi, jakby nie wiedziała, iż ktoś jest jeszcze w wagonie. Patrzyła na migające przed oczami krajobrazy i szczególniej nasłuchiwała ptasich świergotów. Wiosna śpiewała zwycięską pieśń, lśniła w rozlanych wodach i niby tryumfującym sztandarem powiewała zielonemi pędami wierzb. Po polach ciągnęły niezliczone pługi, a za niemi cicho podfruwały wrony. Powietrze było przejęte surowym zapachem ziemi, i stojącemi w puchach zieleni brzozami. Gdzieniegdzie jakiś chłop biało przepasany odprawował ścięty, prawicowy obrzęd zasiewów. Oziminy wlekły się nieskończonemi pasami zielonych dywanów. W lasach, pod cieniami rdzawych dębów, jeszcze bielały zgoniny śniegów. Na jakiejś łące prawie fijoletowej od kwiatów i gęsto poprzetykanej kaczeńcami, dojrzała bociany z powagą brodzące. Przez otwarte okno buchało na nią wiosenne, odurzające powietrze, że myśli się jej rozpierzchły niby te białe chmurki po błękitach. I przesycona światłością słońca i wiosny, zdała się wystrzelać w górę jak te wszystkie pędy drzew. Tkliwość błogosławiąca światu zakwitła w jej sercu. Pociąg wlókł się powoli i przystawał na każdej stacyjce, korzystała z tego, wybiegając po wodę, gdyż strasznie chciało się jej pić. Żydzi z rozwianemi chałatami, niby zaszargane, czarne, rozkrzyczane ptactwo, spadali chmarami na pociąg. Rwetes, gwałt, krzyki, toboły i dziki szwargot, zapełniały cały pociąg. Tak było prawie na każdym przystanku.
Jaszczukowa odsuwała się z nieskrywaną odrazą od brudnych węzełków i brudniejszych jeszcze bachorów, aż jakaś obrażona żydówka powstała na nią wyniośle.
— Jaka mi jaśnie pani, dzieci jej przeszkadzają! — i namiętnie całowała usmarkane swoje dzieci.
— Mogłaby je kupcowa umyć, aż śmierdzą z brudu — odpowiedziała spokojnie.
— Czy ja na to mam czas? — wykrzyknęła żałośnie żydówka. — Troje mam jeszcze w domu, mój mąż uczony, on cały dzień siedzi nad księgami, a ja muszę coś zarobić, żeby wszystkich wyżywić! Handluję po wsiach i jarmarkach, całe dnie w drodze jak ten koń, to kiedy ja mam czas?
Jaszczukowa, umoczywszy chusteczkę w wodzie, wytarła bachorom twarze pomimo ich krzykliwych protestów, a na uspokojenie dała im po parę karmelków, kupionych w drodze.
Żydówka podziękowała jej z wylaniem, lecz Jaszczukowa znowu zapatrzyła się w okno.
— Bardzo ciężko jest żyć — jęknęła żydówka, przysuwając się do niej. — Pani gospodyni wie, jak ja na handel pożyczę dziesięć rubli, to muszę za tydzień oddać całe dwanaście. Co mnie zostanie? A co ja się muszę narobić, co ja się muszę nałatać, co ja się muszę nakrzyczeć, to jeden Pan Bóg wie! I żeby jeszcze nie to nieszczęście, jakie na mnie spadło.
Jaszczukowa zwróciła na nią ciche, zadumane oczy.
— Strażnik narobił krzyku, że ja sprzedaję wódkę, żeby mu za to wszystkie dzieci pozdychały. Miałam wszystkiego jedną butelkę w kieszeni. Przecież pani gospodyni sama zrozumie, jak ja mogę handlować po wsiach bez gorzałki? Kto mi co sprzeda, jak go nie poczęstuję kieliszkiem. Nie mam sklepu, a jak mi znajomi do domu przyniosą jaką ćwiartkę zboża, czy gęś, czy płótna, to mnie nie wolno ugościć znajomych? Co to jest za prawo?! a ten rabuśnik podał mnie do sądu! Zaniosłam mu całe pięć rubli, nie chciał. Słyszana to rzecz, żeby taki głupi strażnik nie wziął pięciu rubli! Zkąd ja mu miałam wziąć więcej. Ja się sądu nie boję, ja niewinna, ale mogą zrobić na złość i każą zapłacić sztraf. A czy to mój mąż zarobi jaki grosz? Zkąd ja wezmę? — Lamentowała głęboko zrozpaczona, grube łzy sypały się z jej zaczerwienionych, okrągłych oczów na młodą, lecz wynędzniałą twarz; zapłakało też najmłodsze, wyjęła pierś podobną do żółtawej, obwisłej pończochy i wsadziła mu w usta.
— Ale Chrystusa ukrzyżowaliście, nasze dzieci rżniecie na mace, i na zdradzie polskiego narodu stoicie, — wyrzekła niespodzianie Jaszczukowa głosem tak nieubłaganym, że żydówka się wystraszyła i zebrawszy dzieci i manatki prawie uciekła z przedziału.
— Dziw nóg nie pogubi, — zaśmiał się ktoś, wyglądając za nią w korytarz.
Jaszczukowa znowu siedziała bez ruchu i bez słowa, zapatrzona przez okno. Wysiadła na swojej stacji o pierwszym zmierzchu, nie kiwnąwszy głową swojemu opiekunowi, zapomniała o nim. Na peronie jak zwykle spacerował naczelnik w czerwonej czapce, wachmistrz żandarmski, i tłoczyło się z wrzaskiem kilkunastu chałaciarzy. W oknie pierwszego piętra czerwieniła się bluzka naczelnikowej i zapalony papieros. Przemknęła się niepostrzeżenie, ale w oknie bufetu zamajaczyła jej twarz Jarząbka.
Zatrzymała się dopiero przed cerkwią, jakby do tego przymuszona tą niezmierną cichością, jaka ją nagle ogarnęła. A potem ruszyła wolno i środkiem drogi, żeby się z nikim nie spotkać, szła, za każdym krokiem odzyskując większą świadomość siebie; z każdym wymijanym domem odzyskując pamięć coraz ściślejszą dawnego swojego życia. Przychodziły chwile zastanawiań, skąd to ona powraca? Naraz skrzydlata radość zatrzepotała się w jej sercu, kiedy doszły ją przeciągłe pojękiwania czajek i naszczekiwania psów. Z coraz większą mocą stąpała po rozmiękłej ziemi. Zmierzch czerniał, miało się na odmianę, gdy słychać było szumy borów i przenikliwe, drżące brzęczenia drutów telegraficznych. W jednem miejscu nad rowem zabielały rozkwitłe ciernie, dotknęła wilgotnych płatków palcami — dotknięciem pocałunku. Świeciło się w jej domu. Stanęła przy wejściu w opłotki. Drzewa w sadzie szemrały swoje wieczorne pacierze. Białe ściany majaczyły z mroków. Posłyszała głosy lecące z podwórza.
Złapała się żerdzi, żeby nie upaść, tak się jej zakotłowało w głowie. Nie wiedziała czemu jej serce tak strasznie rwie się w piersiach, czemu łzy leją się strugami, czemu trzęsie się niby osiczyna i nie może zrobić jednego kroku! Pożegnać się przychodzi, a radość ją porywa; przecież niezadługo śmierć ją pewna czeka, a jakieś niewypowiedziane szczęście tak ją rozszala i upija, że chciałaby krzyczeć, śpiewać, śmiać się i każdy kołek przyciskać do serca. Naraz Bukiet wypadł i rzucił się na nią z rozełkanym skowytem, czołgał się przy nogach i z wyciem biegał w podwórze, jakby zwołując wszystkich i znowu szalał, aż przygarnęła go do piersi najczulszem objęciem.
— Bukiet! poczciwe psisko! Nie zapomniałeś! Bukiet! — i całowała go jak dziecko.
I zbiegli się wszyscy i wśród radosnych powitań wprowadzili do izby. Upadła bez sił na stołek, wodząc zapłakanemi oczami po twarzach. Mikoła podobnie jak Bukiet długo nie mógł nacieszyć się jej powrotem, raz poraz przypadając do jej rąk, to obłapiając ją za kolana, wybuchał płaczliwym bełkotem.
— Żeście to powrócili! Bez was gospodyni w chałupie było jak w grobie, juści.
Czuryłowa płakała również ze wzruszenia, jeno Oksenia chociaż roztrzęsiona do ostatniej kosteczki i zapłakana z radości, jakoś unikając jej oczów, snuła się w cieniach nieśmiało.
Jaszczukowa wkrótce poczuła się tak znużona i senna, że poszła spać.
O świtaniu wstała jak kiedyś, i jak kiedyś żarliwie zajęła się przeglądem gospodarstwa. Znalazła wszystko w stanie, jakby wczoraj dom opuściła. Bukiet łaził za nią i Mikoła nie odstępował jej ani na krok. Miał coś na języku, tylko niesporo mu było jakoś zaczynać.
— Przecież ze sobą tego wszystkiego nie zabierę! — Uderzyło ją przypomnienie i zawróciła do domu.
W sadzie natknęła się na Oksenię; dziewczyna chciała umknąć za węgieł, lecz srogie oczy Jaszczukowej zatrzymały ją na miejscu; zmieniona była, oczy miała podsiniałe, żółte plamy na policzkach, zwiędłe wargi, chód ociężały i nieswoją figurę. Zbielała i zaczęła się trząść pod jej okrutnem, badawczem spojrzeniem. Przepalał ją wstyd i poczucie bezgranicznego nieszczęścia.
— Jezus Marja! Żeś mi to, Panie, nie oszczędził takiej boleści! — zaszeptała Jaszczukowa, łamiąc ręce.
Oksenia padła jej do nóg, wybuchając strasznym płaczem.
— Zejdź mi z oczów, żebym cię nie pchnęła nożem, ty wyrodku! — krzyknęła na nią.
Dziewczyna przytłumiając płacz, powlekła się w podwórze.
— Jarząbka sprawka, juści — meldował Mikoła. — Mało im było, że przesiadywał w chałupie całemi wieczorami, jeszcze się ciągle schodzili na muzyce w karczmie. Spytałem go kiedyś: ożenisz się z Oksenią? A on mi hardo: co ci do tego! Trzasnąłem go przez łeb, zbiłem, a Bukiet podarł mu portki, juści. Do sądu mnie podał. Ja mu przy wszystkich rzeknę: że jak się nie ożeni, zabiję go jak psa! Jakże, taki wstyd na gospodarski dom! juści. Mówiłem Czuryłowej, djabeł nie śpi, uważajcie! Starej o zachodzie pomroka na ślepie zaciąga, nic nie widzi i razem z kurami spać chodzi. Przekładałem Okseni, ta mnie tym słowem, jakby w pysk: krowich ogonów pilnuj parobku a nie mnie! Tak rzekła, juści. Młoda, głupia, to i na grzech łakoma. Abo się to z nią ożeni ten hycel! Ma urząd, to — najbogatsze wydadzą się za niego. Cóż to ma Oksenia! jeno waszą łaskę. Ale jest jeszcze coś gorszego — Jarząbek prawosławny! Ojce w grobachby się poprzewracały, juści...
— Nie bój się! — Chciała go się pozbyć, gdyż myślami była gdzieindziej.
— Gospodyni, a kożuch oddali? — zdobył się wreszcie na najważniejsze pytanie.
— Nie, ale wszystko co zostało w komorze po nieboszczyku, będzie twoje — obiecała uroczyście.
Odszedł prędko i, wyglądając z poza węgła, jął frasobliwie orać pazurami po kudłach.
— Prawdę mówią, jako ma coś popsutego w głowie. — Martwił się serdecznie.
Dzień potoczył się zwyczajnie: roboty było dużo, Oksenia z ciotką kopały na ogrodach i siały, Mikoła woził gnój pod kartofle, a tylko Jaszczukowa nie mogła sobie dobrać roboty. Przejrzała skrzynię z ubraniami, chodziła do obory, zaglądała do świń, próbowała tkać derę zaczętą jeszcze przed aresztowaniem, sypała jaglaną kaszę kurczątkom na środku izby, odpędzała wrony krążące nad gąsiętami w sadzie, a wszystko kończyło się jednem:
— Po co mi to? Ze sobą nie zabiorę. Ten dorobek całych lat ciężkiej pracy był jej teraz zupełnie obojętnym. Żarła ją przytem jakaś tęsknica i nuda. Mikoła uprosił, że obejrzała żyta i pięknie wschodzący groch. Przytakiwała jak chciał, lecz nic ją nie obchodziło.
Na świecie była wiosna, dogrzewało słońce, świergotały ptaki zajęte budowaniem gniazd, brzęczały pszczoły, z krzykiem i dudnieniem przelatywały pociągi, na polach pełno było ludzi, czasem niosła się wesoła piosenka, wierzby nad drogą dymiły cudną młodą zielenią i zapachami jak ołtarze, powietrze dyszało szczęściem, — drażniło ją to wszystko aż do bólu. Nie pozwalało skupić się w sobie i zamarzyć, jak tam za kratami. Nie mogła znaleść samotności, żeby w ciszy nieskończonych godzin, mogła nasycać się do woli myślą o śmierci.
— Niema tu dla mnie miejsca. — Medytowała, czując, iż wszelkie wiązadła łączące ją z ludźmi, ziemią i światem, popękały. I oto patrzy się na dawne sprawy, jakby już z drugiego brzegu, zupełnie obojętnie i prawie z niechęcią. I nawet z ulgą zbywała się pamięci tego, jakby nadmiernego ciężaru. Stokroć wolała te nieuchwytne a upajające marzenia, które ją spowijały w przesłodki, kołyszący tuman i niosły w zapomnienie o sobie.
Tymczasem rozniosła się po wsi wiadomość o jej powrocie, i co ciekawsze kumy, krewniaki i znajome, przybiegać zaczynały w odwiedziny. Nie była im rada, przyjmować jednak musiała, i opowiadać, i wysłuchiwać wyżalań nad sobą. Po paru godzinach miała tego dosyć, gdyż naraz powstała i — ku największemu zgorszeniu — rzekła popędliwie:
— Wódki wam nie postawię i nic ciekawszego nie powiem, — i otworzyła przed niemi drzwi.
Pomilkły i wyniosły się tak spiesznie, jakby je kto poszczuł psami.
Ale wieczorem przyszedł stary Panasiuk i żona, powinowaty, opiekun i wielki przyjaciel.
— Roznoszą cię po wsi na ozorach, tak je podobno ugościłaś — śmiał się stary.
— Klepią trzy po trzy, a każda się nademną wyżalała, niby nad zdechłym psem, każda uczyła, jak mam się przed sądem bronić. Głupie, nie mogą pojąć, że jak człowiek zrobi choćby najgorsze, to mu się tego nie wolno wypierać. To jeno przystoi dzieciom. — Mówiła wyniośle.
— Cóż poczniesz ze swoją chudobą, jak cię skażą, co nie daj, Boże, choćby na parę lat? — Trzeba będzie kogoś obsadzić na gospodarce. Właśnie z tem przyszedłem.
— Jużem osądzona i skazana — wyrzekła z mocą. — Muszę umierać.
— Dopóki wyrok nie zapadnie, nie wiadomo, — podjął, nie zważając na jej słowa.
— Powiedziałam prawdę: osądzonam. — Powtórzyła z uporem i oczy zaiskrzyły się gniewem.
— Słyszę, ale tem co masz, trzeba ci rozporządzić. Otóż moja rada taka: ziemię wydzierżawić, sołtysby wziął, przyległa do jego, a dom też, — z kolei jakiś nowy urzędnik szuka mieszkania, inwentarze i wszelki porządek sprzedać za gotowy grosz. Tak rozumiem. Na długo cię puścili?
— Adwokat wspomniał o dwóch tygodniach albo i dłużej.
— Trzeba się spieszyć, żeby potem nie było łapu capu i za psi grosz.
— Do trumny pieniędzy nie wezmę, a co z niemi zrobię, zobaczycie.
— Twoje wszystko i masz prawo z tem robić, co ci się podoba. Cóż będzie z Oksenią?
— Ona już postanowiła o sobie i u mnie rady nie szukała! — zawołała mściwie.
Nie chciała słuchać żadnych przedstawień, iż rozeszli się prawie pogniewani.
Nazajutrz przyszedł sołtys traktować o dzierżawę ziemi, a skończył, — wstawiając się za dziewczyną. Po nim przychodziły najpoważniejsze gospodynie również wstawiać się za Oksenią. Wysłuchiwała cierpliwie, lecz odprawiała je niczem. A któregoś dnia przed wieczorem przyszedł sam pop i wręcz oświadczył, że Jarząbek chętnieby się z Oksenią ożenił, ale niema mieszkania i potrzebuje tysiąc rubli na urządzenie.
— Jarząbek gorszy od złodzieja, gorszy od zbója — przerwała mu gorączkowo. — Wkradł się do mojego domu, jak co poczciwego. Takichbym wieszała! Zgubił dziewczynę, a teraz chce za to zapłaty. Potrzeba mu pieniędzy na pijatyki.
— Mogliby mieszkać przy was, na drugiej stronie — ciągnął spokojnie pop. — Dalibyście im obsiewać parę mórg i jaką krowinę, to przy pensji jaką bierze, mogliby się czego dorobić. A na czas, kiedy was nie będzie, miałby kto gospodarować i zająć się wszystkiem. Jabym też doglądał, żeby wszystko szło po Bożemu.
— A czemu to błahoczestny pozwolił, żeby Jarząbek postąpił po piesku, co?!
Zerwał się obrażony i — usiadł z powrotem, łagodząc jej wzburzenie miodowemi słowy.
Rozeszli się w zgodzie, wprawdzie pop nie wiedział, czy co wskórał, a Jaszczukowa również nie wiedziała, jak postąpi.
Ale w parę dni później Mikole kazała zaprzęgać do bryki, a do Okseni się odezwała:
— Przebierz się odświętnie, pojedziemy do miasta. — W drodze nie odezwała się do niej ani jednem słowem.
Zajechali przed znajomego rejenta, u którego Jaszczukowa zapisała Okseni całe swoje gospodarstwo z tem zastrzeżeniem, że nie wolno go jej nikomu odstępować.
Dziewczyna była wniebowzięta i popłakiwała radosnemi łzami, nie śmiejąc jednak nawet dziękować, tak surowo i nienawistnie obchodziła się z nią Jaszczukowa.
— Dopóki ja tu jestem — zapowiedziała po powrocie do domu — niech się tu nie waży pokazywać Jarząbek, bo go psem wyszczuję a Mikoła dołoży mu swoje.
Wtedy dziewczyna padła jej do nóg, błagając o przebaczenie i litość.
— Czegóż ci więcej potrzeba? Zapis ci oddam, jak będę odjeżdżała. — Nie darowała.
Wieczorem, kiedy Mikoła dowiedział się o wszystkiem, zwrócił się do Okseni:
— To ślub będziecie odprawiali w cerkwi? juści — jąkał złym głosem.
— Gdzie grzech swata, tam djabeł ślub daje, — rzuciła Jaszczukowa, nie zważając na krwawy rumieniec dziewczyny. Nie miała nad nią litości.
W parę tygodni później, adwokat wezwał ją do powrotu, oznaczając ścisły termin sprawy. Jaszczukowa zamówiła w swoim kościele żałobne nabożeństwa za swojego męża i przybrawszy się godnie, pojechała z Mikołą. Przystąpiła do spowiedzi i Stołu Pańskiego i całe nabożeństwo leżała krzyżem przed katafalkiem, rozmodlona i polewająca radosnemi łzami kamienie posadzki. Organy huczały przejmującym do szpiku basem, a wśród kadzielnych dymów i świateł płonących przy katafalku, głosy śpiewań rozbrzmiewały jakoby głuche, okropne wołania grobów, jakoby żebrzące o zmiłowanie jęki konających, jakoby krzyki dusz pobłąkanych w ciemnicach. Przepływały przez nią te głosy falami niosącemi niewysłowione szczęście. Ogarnęło ją upojenie, w którem widziała się już w niebie pełnem aniołów, świętych i nadludzkiego zachwycenia. Obficie sypnęła dziadom na pacierze za swoją duszę i wracała do domu jasna i promieniejąca jak ten dzień majowy, cicha świętością spełnionej ofiary i tak dobra, że wszystkich odwiedzających ją przed odjazdem, ugaszczała jakby na stypie i obdarzała czem mogła. Mikoła obdarowany tem wszystkiem, co mu była obiecała, poprostu szalał z radości. Zabrał swoje skarby do stajni, rozwieszał, przeglądał i po sto razy przymierzał, a o zmierzchu zaniósł do boru i gdzieś zakopał w obawie, żeby mu ich czasem nie odebrali. Tylko Oksenia przyglądała się tym rozdawaniom ze ściśniętem sercem, przeżerał ją niesłychany żal i zazdrość, czuła się okradaną i płakała w bezsilnej złości. A ciotka z oczami rozgorączkowanemi, podniecona strasznie i prawie nieprzytomna, dzieliła się swojem dobrem jakby się dzieliła własnem sercem. Zdawało się jej, że rozdaje resztki swojego życia, że rozsiewa się już do ostatka. Niektóre, ostrożniejsze, widząc, że się z nią dzieje coś niedobrego, pozostawiały te podarki w sieni, większość jednak uciekała z niemi jaknajprędzej. Kiedy pozostały tylko najpotrzebniejsze sprzęty i ludzie się rozeszli, Jaszczukowa klękła do pacierza i zastali ją w tej pozycji rano, kiedy wstawali. Nie dała się nikomu odprowadzać na kolej i ucałowawszy próg, odeszła.
Jeno Bukiet nie dał się odpędzić i stał za stacją przy plancie, dopóki pociąg nie przeszedł.

Sprawa odbyła się w parę dni później.
Sala była ta sama — sklepienia zwisały tuż nad głowami; ten sam portret cara w stroju koronacyjnym spoglądał ze ścian z wyniosłem namaszczeniem majestatu; poznawała tych samych sędziów i te same srogie twarze żandarmów. Jeno miasto przykrego dnia i deszczów pluszczących po szybach, wlewało się oknami lipcowe słońce, ciepło i ptasie świergoty.
Tylko Jaszczukowa poczuła się zgoła inaczej, niźli przed miesiącami — na pierwszej sprawie, bowiem rozumiała, że to już koniec jej wędrówek i niepewności, że oto stanęła na krawędzi życia i śmierci. Więc też pochylona w sobie jakby nad przepaściami wieczności, śniła swój odlot w nieznane. I miała wrażenie, powolnego staczania się w jakąś bezdenną światłość. A chwilami z niemałym trudem i prawie męką, powracała do rzeczywistości, jeno że głosy sędziów, zeznania świadków i długie przemowy adwokata, przewiewały przez jej głowę niby nierozeznane poszumy wiatrów, a jej błądzące po sali ze zdumieniem oczy widziały zamiast ludzi, tylko jakoweś zarysy wypełnione skłębionemi oparami barw i przyćmionych świateł. Z trwogą odwracała się od niepojętego widoku i przymknąwszy powieki, niosła się przemęczonym lotem ptaka tęsknie upatrującego miejsca, gdzieby przysiąść na długi odpoczynek. Nie rozumiała przebiegu całej sprawy. Czuła się osądzoną i gotową na poniesienie kary. Więc czegóż jeszcze chcą od niej?
W jakiejś przerwie przystąpił do niej adwokat i szepnął radośnie.
— Jeżeli doktorzy zeznają jak obiecali, będziecie wolni.
— Tamtych nieboraków powiesili, to czemuż marudzą ze mną?
— Was nie powieszą, bądźcie spokojni.
— Nie sądom ufam, a Boskiemu miłosierdziu. — Odparła z głębi swojej wiary.
I wyczekiwała cierpliwie cały dzień, gdyż dopiero o zmierzchu, po gorącej przemowie adwokata i uczonych dowodzeniach doktorów, sąd — uznawszy ją za niepoczytalną, uwolnił od winy i kary.
Spokojnie wysłuchała wyroku, a kiedy wyszli sędziowie i zbrojne straże, przypadł do niej rozradowany adwokat.
— Wolni jesteście. Rozumiecie, zupełnie wolni. — Szeptał, ściskając jej ręce.
— To nie powieszą mnie jak tamtych? — Zauważyła jakoś żałośnie.
— Wolni jesteście jak ptak! Możecie choćby zaraz wracać do domu.
Zastanowiła się przez chwilę i wyrzekła z dziwnym uśmiechem.
— Nie mam domu, nie mam już swojego kąta na świecie. Rozdałam wszystko, bo niczego nie potrzebuję! Osądzonam i śmierć na mnie czeka.
Wsadził ją do dorożki i wioząc do swojego domu, próbował różnemi sposobami przyprowadzić ją do przytomności, przerwała mu wybuchem płaczu.
— Niegodnam łaski Pańskiej i nie przyjął mojej ofiary! — Żaliła się rozpaczliwie.
Dopiero w serdecznej atmosferze jaką ją otoczono, uspokoiła się i pokazywała się być prawie normalną. Rozmawiała, odpowiadała przytomnie i mądrze, śmiała się nawet, lecz w jakiejś chwili porwała się z miejsca, jakby wylękła.
— Zaraz przyjdę, zaraz! — Odpowiadała, patrząc w otwarte okna. I chciała zaraz wyjść, zapomniawszy o wszystkich. — Ktoś mnie woła! — Powtarzała nasłuchując. Nie puścili jej z domu i pilnowali, żeby się nie wymknęła a posłali po doktora. Był to szpitalny doktór, ten sam, który ją bronił w sądzie. Uradowała się jego widokiem i zaczęła mu szeptać do ucha.
— To zły namówił sąd, żeby mnie uwolnili, boi się krwi niewinnej, boi się dobrowolnej ofiary za grzeszny naród. Zły to sprawił, a Pan Jezus mnie doświadcza.
— Zły będzie jeszcze długo przeszkadzał, ale mnie nie przemoże, uproszę Jezusa i przyjmie moją ofiarę Świat grzeszny — szeptała coraz żywiej — strasznie grzeszny, a mało kto frasuje się o zbawienie. Matko Boska, tyle zbrodni dokoła, tyle krzywdy i tyle złości, a ludziom ani w głowie postoi, że za to wszystko muszą ciężko zapłacić na Sądzie Ostatecznym. Niejeden powiada: co mi tam pokuta — umrę, zgniję i cała parada. Nie pomyślą, że tam każdy bierze zapłatę wedle swoich zasług na świecie. Na szczęście dla stworzenia, Bóg miłosierny, więc choćby dusza grzeszna i tysiąc razy wracała za pokutę na ziemię, to w końcu odnajdzie drogę i prawdę, i wyrwie się z szatańskich ciemnic. Bo djabeł może zwodzić, może tumanić, może męczyć duszę, ale jej nie potrafi utrzymać na zawsze. Bowiem, kto jest — ten i będzie. Z Bogaśmy urodzeni i w Bogu spoczniemy. Długo mu prawiła o tych wielkich, a dziwnych sprawach, które oczywiście brał za majaczenia chorej. Sądował ją przytem, próbując odkryć źródło jej żądzy poświęcenia się za ludzkość. Odpowiadała mu pogodnie i z taką prostotą i ujmującą szczerością, że właśnie niewiele zrozumiał, a co zrozumiał, nie uwierzył. Uśmiechał się jeno pobłażliwie, nie mogąc się pozbyć ironicznych półsłówek, spostrzegła to wreszcie i uderzyła.
— Pan doktór nie wierzy w Boga, ni w duszę nieśmiertelną? — Rozdrażniła się.
Zarumienił się bezradnie, nie zdobywając się nawet na wykręty.
— Powiem po chłopsku, bez obrazy p. doktora, jako rozmawiamy na ten przykład, niby gęś z prosięciem. Szkoda czasu! — Wzruszyła ramionami zniechęcona, zła nawet.
— Więc tak głęboko wierzycie? — Poczuł się zakłopotany i zarazem obrażony.
— Znam Prawdę — jak wiem, że teraz wieczór. — Pochyliła się ku niemu. — Tej prawdy w książkach nie wyczyta i w szkołach się jej nie nauczy!
— Anieli ją ludziom przynoszą, czy kto? — Zauważył, macając jej puls. Znudziła go. Spojrzała na niego z takim wyrzutem, aż pożałował swoich drwin.
— Pan myśli, że jestem zupełnie bez rozumu. — Powiedziała nieśmiało.
I jakby tylko z grzeczności wysłuchawszy jego tłumaczeń, wysunęła się niepostrzeżenie do pokoju w którym ją pomieszczono i zaraz się położyła. Siadła przy niej na pogawędkę pani domu, lecz widząc ją zasypiającą, zgasiła lampę i wyszła.
Jaszczukowa po krótkim śnie, otworzyła nagle oczy i zaczęła nasłuchiwać.
— Symeon woła... tak, to on... Zaszeptała, ubierając się pospiesznie.
Noc była późna, ugrzana i rozgwiażdżona. Miasto spało, ulice leżały w mrokach i ciszy, spiętrzone domy, niby góry powspierane o siebie potężnemi barami, zdawały się spoglądać ku gwiazdom. Gdzie niegdzie w ciemnościach świeciły okna niby zgorączkowane oczy. Czasem zaturkotała dorożka. Niekiedy ktoś niedojrzany przesuwał się pod murami, lub rozlegały się twarde kroki patrolów. Z jakiegoś ogrodu spływały duszące zapachy akacji. Jaszczukowa przyczajała się w cieniach i zaułkach za każdym odgłosem, i kiedy wracała cichość, rozglądając się wylękłemi oczami, szła zwolna i do ucieczki w każdej chwili gotowa. Zdało się jej, że gonią za nią, że słyszy ściszone głosy, groźby i pobrzękiwania karabinów. Długo błądziła wśród pustych kanałów ulic, zanim wydostała się z miasta. Świtało, gdy owiało ją pierwsze tchnienie pól niezmierzonych. Oroszone, ciężkie zboża zwisały nad drogami w zastygłych, płowych falach. Mgły pokrywały niziny. Szemrały jakieś niedojrzane strumienie. Topole wynosiły się nad jej głową niebotycznemi groblami. Powietrze było nabrzmiałe modlitewną cichością. Przygasały gwiazdy. Pierwszy kogut zapiał gdzieś niedaleko. Na wschodzie, z popielisk chmur jęły się rozżarzać krwawe brzaski dalekiego słońca. Pieściwy wietrzyk przegarnął po drzewach i zbożach — niby matczyne ręce te włosy kochane. Zaszemrały opadające rosy.
Upadła pod jakimś krzyżem i objąwszy go miłośnie ramionami, zastygła w serdecznej, niemej rozmowie z Jezusem. Powstała kiedy już słońce było na chłopa, i zaśpiewawszy wraz ze wszelkiem stworzeniem pieśń poranną, ruszyła ku wschodowi, tam skąd ją przywoływał Symeonowy głos.
Głuchy tętent rozległ się tuż za nią, odwróciła się bezwiednie, nie było nikogo, jeno na piasku przemoczonym rosą, znać było ślady jakby koźlich kopyt.
— W jedną stronę wypada mu droga! — Przeżegnała się i poszła — już się nieoglądając.
Kosami rozdzwaniała się ziemia, dnie szły długie, skwarne i znojne.
Sypiała po polach pod kopami, po miedzach, przysłonięta złotemi płaszczami kłosów ciężarnych, lub w leśnych gąszczach rozprażonych i pachnących, niby kościoły po uroczystych procesjach. Omijała bowiem wsie i stroniła od ludzi. Spotykano ją niespodzianie w pustkach i po starych, zamarłych drogach. Przemykała się niby cień przelatującego ptaka. Nawet psy za nią nie szczekały. Widywano ją pod figurami na rozstajach. Niekiedy żniwiarze spostrzegali jakby widmo, unoszące się nisko nad polami. A gdy ją ktoś spotkał i zapytał dokąd idzie? — odrzekła:
— W swoje strony, do Jezusa! — I z takim uśmiechem patrzała, że żegnali się strwożeni.
Nie było w niej nic kromie nieprzemożonej żądzy śmierci, kromie szczęścia bliskiego końca i kromie takiej miłości do świata, że przygarniała do serca zboża i krzewiny, całowała ziemię, pieściła pnie drzew i nawet do ptaków i chmur wołała radośnie.
— I na was, siostry, przyjdzie pora śmierci! I wy się doczekacie miłosierdzia.
Nawet zły, wlokący się za nią trop w trop od samego miasta, przestał ją przerażać. I chociaż umykał przed jej oczami, chowając się za drzewa i w krzaki, dobrze go zobaczyła: czarny był, suchy, kędzierzawy, z kozią bródką, oczy mu świeciły czerwono niby rozżarzone węgle i zamiatał jedną nogą.
— Nie przystępuj zbliska — pogroziła, wyjmując z zanadrza flaszeczkę z wodą święconą. — Ukrzywdziłeś mnie na sądach, kulasie jeden, i tego ci nie zapomnę.
Zgniewany, że go poznała, narobił piekielnego fetoru i gdzieś przepadł. Nie opuścił jej jednak i żeby snadniej podejść i na manowce sprowadzić, jął się jej ukazywać w różnych postaciach. Nazajutrz bowiem, od samego rana przybłąkał się do niej jakiś pies skamlący z głodu, z przetrąconą nogą i poraniony; zeszła kawał drogi w bok do strumienia, żeby go obmyć i napoić. Pies był kudłaty, ogromny, czarny jak smoła i o tak jarzących a mądrych ślepiach, że tknięta przeczuciem, dała mu chleba pokropionego święconą wodą. Dziw jej nie rozdarł z wściekłości i pognał na bory i lasy. Potem natknęła się na jakiegoś proszalnego dziada, który kusztykając, pokasłując, ledwie się wlókł głębokiemi piaskami. Dała mu jakiś grosz, ale prosił rzewliwie, żeby go podprowadziła do wsi, gdzie miał znajomych. Serce miała litościwe i chociaż ledwie się trzymała na nogach, wzięła go pod rękę i prowadziła. Dziad był rozmowny i mądrala, i tak umiał zagadywać, że ani spostrzegła jak ją sprowadził z drogi pomiędzy jakoweś bagna, wody i topieliska. Zmierzch był właśnie zapadł i dokoła zaczynały tańczyć błędne ogniki, straszne gadziny podnosiły łby i straszne jęki dawały się słyszeć. Wystraszyła się i powiada.
— Ani obrócić się nie wiem w którą stronę. Gdzie my jesteśmy?
— Na moim podwórku, kobieto! — I zaśmiał się tak, że zrozumiała z kim ma sprawę.
— Paskudny Judaszu, naści za swoją zdradę! Chlusnęła mu w oczy wodą święconą, zaryczał aż się ziemia zatrzęsła, powstał wicher, pioruny jęły bić i błyskawice siekły ognistemi biczami, ale stała nieulękła, krzepiąc się pacierzem i znakami krzyża.
Kiedy wszystko przeszło, znalazła się w obcej zgoła stronie i w szczerych piachach, że niemało czasu i sił nadłożyła zanim znowu znalazła się na swojej drodze. A, że przytem skwary nie folgowały i drogi były piaszczyste, więc odpoczywając co krok w nikłych cieniach wierzb, ledwie się już wlekła.
Djabeł znowu się pokazał. Wybrał sobie południową porę i największy upał, gdy Jaszczukowa spragniona wody, śmiertelnie zmęczona, prawie oślepła od blasków goniła już ostatkami sił. Wtedy właśnie nadjechał jakiś gruby szlachcic w parę czarnych lśniących ogierów, kazał zatrzymać bryczkę i niby to z litości zawołał.
— Siadajcie kobieto, podwiozę was do najbliższej wsi.
Jaszczukowa porwała się na nogi i pokazując szkaplerze, krzyknęła mocno.
— Jeśliś djabłem, szczeznij, a jeśliś dobry człowiek, Bóg cię nagrodzi za pomoc bliźniemu.
Ze szlachcica, bryczki i koni pozostało jeno kłębowisko kurzu toczące się po drodze. Jakiś czas już jej zły nie nagabywał, aż dopiero w końcu drogi, kiedy zdala po zielonych kopułach cerkwi i wyniosłych krzyżach cmentarza, poznała swoją wieś, znalazł się przy niej w swojej pierwszej postaci, już się nawet nie ukrywając.
— Czegóż chcesz odemnie, człowieczy zwodzicielu? — Spytała pierwsza, przystając.
— Chcę wam służyć i pomagać. — Odparł prosto, i przykucnąwszy na koźlich kopytach, zapalił fajeczkę i patrzył w nią czerwonemi, świecącemi ślepiami.
— Służb mi twoich nie potrzeba, duszy ci swojej nie dam.
— Nie potrzebuję waszej duszy! Chcę tylko abyście na świecie długo i szczęśliwie żyli.
Zdumiała się jego mową, rozumiejąc iż musi się w niej kryć jakiś podstęp.
— Chcemy — abyście jaknajdłużej żyli na świecie, a potem poszli prosto do nieba.
— Łżesz djable! Coś złego mi gotujesz, coś taisz?
— Każdy coś tai! Nawet Bóg swojej prawdy nie zwierzy nikomu.
— W imię Jezusa cię klnę, odejdź i nie stawaj na mojej drodze...
Odszedł ze zwieszoną smutnie głową. Noc tymczasem zapadła i jasno zaświecił księżyc. Było już późno, kiedy wchodziła do wsi. Wszystko spało uznojonym, ciężkim snem żniw. Psy porozwalane przed domami ani warknęły, gdy je wymijała. Przeleciał pociąg, nasłuchiwała jego milknących odgłosów. Rozglądała się uważnie jakby stwierdzając, że się nie myli, że to jej wieś rodzinna. Z przesłodką radością skręciła ku swojemu domowi. Droga zdała się być strumieniem księżycowej poświaty. Za rowem, na jej polu, stały gęsto snopy świeżo zżętego zboża.
Djabeł przystąpiwszy bliżej szepnął urągliwie.
— Wasze zboże, ale inni będą się nim sycili.
— Niech im pójdzie na zdrowie.
Dojrzała swój dom obtulony w ciemną chmurę wyniosłych drzew. Pola dyszały aromatem więdnących zbóż, że ledwie mogła oddychać. Nagle zaszemrały nad nią drzewa i mówiły coś, czego nie mogła wyrozumieć. Od czarnej ściany lasów zatargał się krzyk jakiegoś ptaka. Stanęła — ogarniając ziemię ciężkiemi, przełzawionemi oczami. Niewypowiedziane szczęście wezbrało w jej sercu, że oto powraca do swoich — że jeszcze kilkadziesiąt kroków, jeszcze tylko wyminie te wierzby i tę brzozę pochyłą zostawi za sobą i czeka ją odpoczynek. Że oto zaraz otworzą się drzwi i rodzinna strzecha osłoni ją od skwarów i przygód. Wybiegną naprzeciw, usadzą przed ogniem, napoją spragnione wargi, utuli się wytęskniona dusza i słodki sen przygarnie strudzone ciało. Boże miłosierny! Co się z nią dzieje? Zkądże powraca taka utrudzona? Więc to do swojego domu szła przez tyle światy? Do swojego gniazda ciągnęła tyle dni bez snu, bez jadła, bez odpoczynku? Więc to tutaj tak się spieszyła? Więc to ziemia tak ją wołała do siebie przez długie i duże noce? I nic o tem nie wiedziała. Burza zmąconych uczuć, burza niepochwytnych, skłębionych majaczeń zawrzała w niej gwałtownie, że nie potrafiła zebrać myśli, nie umiała się zastanowić nad sobą, wiedziała bowiem tylko to jedno, że stoi przed progiem swojej chaty, iż jest śmiertelnie znużona i niema sił, aby zastukać do własnych drzwi.
Wreszcie zapukała, lecz jakby jeno tem rozdygotanem sercem.
Nikt się nie spieszył otwierać, tylko Bukiet przyleciał z pól i witał ją skowytem.
Zapukała silniej, wyraźnie posłyszawszy stłumione szepty i bose stąpania.
Nie otworzyli, dom zdawał się być pustym — jakby wymarłym.
— Otwórzcie prędzej! Oksenia, to ja, nie bój się! — Wołała, drżąc z niecierpliwości.
Dom milczał. Chmura przysłoniła księżyc, wiatr powiał od borów i lękliwie zaszemrały drzewa, mrok oślepił ziemię, przysłaniając wszystko nieprzejrzanym tumanem. Pies zaczął wyć długo, przeciągle i rozpaczliwie, aż zakrzyczały wystraszone gęsi. Zły przystąpił znowu do Jaszczukowej, stojącej pod drzwiami.
— Wylegują się na waszem łóżku, pod waszą pierzyną — zaszeptał — Oksenia z kochankiem, z Jarząbkiem. Nie głupi, używają sobie! Latacie światami, zbawiacie ród człowieczy, życie dajecie na zmazanie cudzych grzechów, a oni sobie używają z waszej pracy i z waszych zabiegów. I śmieją się z was! Pod progiem swojej chałupy żebrzecie.
Oksenia z Jarząbkiem! Dzika zazdrość ugryzła ją w samo serce straszliwemi kłami, że zbudziła się nagle, niby ze śmiertelnego letargu i porwała się gniewna i groźna.
— Oksenia z kochankiem w mojej pościeli! A niedoczekanie wasze! Otwierać! — Zakrzyczała.
— Cicho, bo jeszcze z kijem wyleci i was niby psa przepędzi, — syczał zły. — Na żebry was wygnają, pod kościół, kiedyście taka głupia.
— Co robię? Jezu mój kochany, co robię? — Targała się w sobie coraz rozpaczliwiej.
— Wypędźcie ich na cztery wiatry, ja wam pomogę, wypędźcie...
— Otwórzcie psiekrwie, bo wam kulasy poprzetrącam! — Ryknęła i z mocą szaleństwa biła ramionami we drzwi, aż się rozlegało. Poczuła się panią na swoich śmieciach, gospodynią i zawrzała straszliwym gniewem! Wypędzi tę sukę, a gacha wyszczuje psami. Żeby jej wzbraniali do własnego domu, słyszane to rzeczy? Niedoszłoby do tego, żeby miała męża! Na złość pójdzie za chłopa i urodzi z tuzin dzieci. Nie kaleka przecież! — Wirowały w niej buntownicze myśli i zachcenia.
— Nie otworzą, mają was za psi pazur, — podjudzał zły. — Trzeba ich wykurzyć z nory jak lisy, — wciskał jej w ręce płonącą żagiew — podłóżcie pod strzechę, podpalcie, weźcie zemstę! Nie dajcie się krzywdzić, ni Bogu, ni ludziom, podpalcie, nikt nie widzi...
— Matko najświętsza! Czego ty chcesz odemnie? Ratujcie mnie, święci anieli!
Szatan zniknął, żagiew się gdzieś podziała, natomiast księżyc wypłynął z poza chmur, ukazując ziemię w srebrzystych brzaskach i lśnieniach. Wraz też i na Jaszczukową spłynęła święta łaska zapomnienia o wszystkiem. Znowu bowiem posłyszała wołający głos. Wyszła na drogę i zobaczywszy niedalekie cmentarne krzyże szepnęła pokornie.
— Ty mnie wołasz, Panie! — Rozpromieniła się szczęściem uniesienia.
Nawet nie obejrzała się poza siebie, na swój dom, na swoje pola, na całe swoje człowiecze bytowanie, jeno wszedłszy na cmentarz, uklękła pod krzyżem przy kaplicy, wyciągnęła ręce i przełzawionym, struchlałym w pokorze głosem, wyrzekła:
— Otom jest! Za grzechy świata — weź duszę moją, Panie.

Nazajutrz wytropił ją Bukiet. Znaleźli ją ludzie klęczącą pod krzyżem, jakby zatopioną w modlitwie i z wyrazem zachwycenia w zastygłej twarzy i szeroko otwartych, martwych oczach.

7. I. 1923. Kołaczkowo — Warszawa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.