Osądzona. Dwie opowieści/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Osądzona. Dwie opowieści
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Klamkowski i Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WŁADYSŁAW ST. REYMONT
OSĄDZONA
DWIE OPOWIEŚCI
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA — KRAKÓW — LUBLIN — ŁÓDŹ
POZNAŃ — WILNO — ZAKOPANE
DRUK KLAMKOWSKIEGO i RAJSKIEGO
WARSZAWA, CIASNA 5 (przy Ś-to Jerskiej)
OSĄDZONA
Tego pamiętnego dnia już od samego rana coś ponosiło Jaszczukową. Podniosła się z łóżka dziwnie rozdrażniona, prawie chora i tak w sobie rozdygotana, że o byle co wybuchała gniewem. Właśnie była wyprawiała na jarmark dziewczynę z gęsiami, które darły się w niebogłosy i chociaż z powiązanemi skrzydłami, uciekały z woza.

— Oksienia! — wołała gniewnie. — Łapże niezdaro! Bukiet, nie ruszaj! Przykryj płachtą, tylko żeby się pod nią nie podusiły! Mikołaj! — zakrzyczała na kulawego parobka. — Źróbkę zamknij w stajni, chcesz ją zgubić po drodze czy co? A kobyle wytrzyj boki. Utytłała się w gnoju, jak świnia. Ruszajcież! Oksienia! gąsków taniej niźli po ośm złotych nie sprzedawaj. Nawoływała, gdy wóz nareszcie ruszył z przed chałupy. — A o farbie do wełny nie zapomnij! Bukiet do nogi! Na jarmarek mu się zachciewa! Do domu, sobako, warować. Do domu!
I gdy pies jął prosząco skomleć, kopnęła go ze złością, że skoczył w głąb sieni, gdzie siedziały za przegrodą gęsi pozostawione na chowanie. Podniosły niesłychanie wystraszony gęgot i zjadliwie zasyczały na psa.
— Bukiet, bo znowu oberwiesz! Upominała rozglądając się po szarym, posępnym dniu. Niebo zwisało nisko, że spęczniałe wodą bure chmury, zdawały się leżeć na przydrożnych wierzbach. Po nocnym deszczu jeszcze się lśniły kałuże na drodze. Drzewa stały czarne, obmokłe i na pół odarte z liści. Jesień obtulała ziemię w przemiękły i wyszargany łachman mgieł. Wrony wieszały się po słupach telegraficznych. Z lewej strony, z poza domostw niskich i wysokiej czarnej cerkwi, nakrytej zielonemi kopułami, darły się świsty parowozu i głucho dudniał nadchodzący pociąg. Przeprowadzała go oczami, gdyż przesuwał się tuż za drogą — widział się jej niby rudawy gad, czołgający się w tumanach białych dymów. Prześlizgnął się po moście nad rzeczką i wymijając cmentarne wzgórze, pogrążył się w lasach. Zawiesiła posmutniałe oczy na cmentarzu, który jak potężny okop śmierci, wynosił się lasem ogromnych krzyżów, pochylonych w różne strony świata. Stado wron krążyło nad nimi z przejmującem krakaniem. Wzdrygnęła się z zimna i wróciwszy do izby, chodziła bezradnie od okna do okna. Zabierała się nawet do roboty, ale wszystko leciało jej z rąk, myśli się mąciły i pod piersiami coś boleśnie ściskało. Wreszcie przemógłszy tę dziwnie strwożoną niemoc, zajęła się gospodarstwem. Bukiet łaził za nią nieodstępnie, a gęsi, skoro przechodziła pobok zagrody, wyciągały za nią długie szyje i syczały. Zaś gołębie, jak tylko pokazała się w podwórzu, spływały z dachów do jej nóg z gruchaniem. Nie cieszyło ją to dzisiaj, — nie radował wieprzek wsadzony do karmika, któremu codzień z lubością obmacywała tłuściejące boki. Ani nawet odstawione już od maciory prosięta, biegające za nią i kwikiem proszące o żarcie. Wydoiła krowę, nie zwracając uwagi na czerwone cielę, wesoło brykające po obórce. Zajrzała do sadu zwoływać kury i zapatrzywszy się w skołtunione, bure chmury, zapomniała o nich ze szczętem. Smętek przesłonił jej oczy i smętek przenikał serce. Nie mogła pojąć co się z nią dzieje. Targnął nią niewytłumaczony lęk. Jakieś głuche przeczucie nieszczęścia kąsało jadowicie i bezustannie. A jakby na dobitkę, wracając do izby, trzasnęła drzwiami tak mocno, że jakiś obraz zleciał ze ściany na podłogę.
— Jezus Marja! — wystraszyła się niezmiernie. — Święty Józefat! — jęknęła przerażona, podnosząc wizerunek błogosławionego patrona unitów. Ucałowała go ze czcią i postawiła na stole między oknami.
— Coś mnie spotka złego — szepnęła z zabobonną trwogą. — Może znowu żandarmy przyjdą na rewizję... Albo będzie jaka strata w inwentarzu. Szkło się jednak nie potrzaskało! Całkiem to niezwyczajne! Medytowała głęboko zaniepokojona, lecz pod wpływem jakiejś myśli zaczęła się prędko ubierać do wyjścia.
— Trzeba odebrać, stanie się co, to gotowi nie oddać.
Wyjęła książeczkę emerytalną ze skrzyni i okrywszy się chustą miała już wyjść.
— Z gołemi rękami pójdę, to mi po pieniądze przyjść każą za tydzień.
Z niemałym żalem przebierała między gąskami, aż wybrawszy najlżejszą, związała jej skrzydła i schowawszy pod pachę, ruszyła na stację.
Droga była niedaleka, strasznie błotnista i jeno rowem podzielona od plantu.
— Ośmnaście rubli za trzy miesiące emerytury, za gąski przyjdzie ze dwadzieścia parę a z tem co jest gotowego grosza, to akuratnie chwaciłoby na krowę i Mikole na zasługi! — dawała się ponieść gospodarskim kalkulacjom. — Prawda, zima za pasem, Oksieni trzaby nowych butów i sobie coś niecoś! A gdzie podatki, gdzie gminne, szkolne i drogowe? A i Ojcom na misję też parę rubli, a i składka na kościół! Panie Jezu — westchnęła — niewiem czy obstanę! Za wiele na tę moją biedną wdowią głowinę, za ciężko! Juści, za wieprzka grosz jakiś wpadnie, niezgorzej świntuch się pasie — skrzepiła się tem przypomnieniem. — Parę korczyków zboża też się sprzeda, może i prosięta pod wiosnę! — Jaśniej zrobiło się jej na duszy.
Stacyjka leżała za wsią zbudowaną w ogromny czworobok, na środku wznosiła się stara drewniana cerkiew nakryta zielonemi kopułami, obrastało ją kilkadziesiąt wysmukłych brzóz, klonów i całe gąszcza jarzębin i bzów, a ogradzał drewniany płot, nakryty słomianym daszkiem. Wieś była spora, lecz wszystkie domy poprzegradzane sadami, ginęły pod olbrzymiemi drzewami. Stały oknami na plac, podobny do błotnistego jeziora, po którym brodziły stada gęsi, świnie i para żydowskich kóz. Wyróżniał się jeno duży dom na podmurowaniu i z gankiem, malowany na bronzowo, z zielonym, blaszanym dachem. Była to dawna unicka plebanja, zamieszkała obecnie przez popa. W oknach bieliły się firanki, a za szybami stały pękate gąsiory nalewek na jarzębinie i śliwkach. Przemknęła się bokami za cerkiew na brukowany podjazd stacyjny. Sam dworzec był długim budynkiem, postawionym z okrąglaków przeraźliwie piernikowej barwy. Pusto było przed nim i pusto było w sieniach. W kancelarji stukały aparaty telegraficzne i jakiś urzędnik rozwalał się na ceratowej kanapie. Przez oszklone drzwi dosłyszała głos naczelnika gdzieś z drugiego pokoju — sobaczył komuś.
Odeszła pospiesznie. Naraz zaryczał głos gramofonu z poczekalni, gdzie był bufet, zajrzała tam przez szybę. Jarząbek, jakiś usmolony człowiek i dwóch żandarmów siedziało nad kuflami. Gramofon wył coraz głośniej a oni walili pięściami do wtóru. Naczelnik mieszkał na samym końcu dworca z wejściem od szczytu, zapukała nieśmiało do kuchni, otwierając zarazem drzwi.
Gruba, jak piec, Prakseda, warknęła gniewnie.
— Buty wycierać w sieni. Te chamy prosto z gnoju na pokoje. Wam czego?
— Weźcie no tę gąskę, bo cięży...
— Jaszczykowa ma proszenie? — spytała ważąc w ręku odebraną gąskę.
— Do pani naczelnikowej. Późno mi się wylęgły! — tłumaczyła — młoda jeszcze.
— Co mam dołożyć? — prawie ze wzgardą obmacywała wystraszonego ptaka.
— Jaszczykowa, wdowa po Bazylim, stróżu stacyjnym, prosi o podpisanie książeczki.
— Zaczekajcie, dołożę. A wytrzyjcie buty o słomiankę.
Jakiś pociąg przelatywał z hukiem, że gęś jęła się tłuc po podłodze i krzyczeć.
Prakseda wpuściła kobietę do jadalni. Naczelnikowa siedziała pod oknem w głębokim fotelu, z papierosem w zębach, z książeczką w ręku i z kotem na kolanach. Samowar syczał na stole i w rogu przed ikoną paliła się czerwona lampka. W powietrzu unosił się czad węglowy pomieszany z zapachem heliotropowych perfum.
Przywitała ją z wyróżniającą życzliwością.
Jaszczykowa pocałowawszy ją w rękę, wyłożyła swoją prośbę.
— Prakseda, niech pan podpisze i zaraz przyśle pieniądze. Cóż tam u was?
Podniosła na nią spłowiałe, blade oczy, silnie podmalowane. Twarz chudą i obsypaną pryszczykami, miała również wybieloną, usta krwawe, jasne włosy zafryzowane i czerwoną, jedwabną rubaszkę na drobnych ramionach. Przystrojona była od góry, tyle jeno ile było potrzeba do wyglądania oknem na przelatujące pociągi, reszta zaś tonęła w brudnej halce, opadniętych, rudych pończochach i męskich pantoflach wyszywanych na kanwie.
— Mówili, że Jaszczukowa wychodzi za mąż? — zaczęła dosyć obcesowo.
— W imię Ojca! — rozczerwieniła się. — A któżby to chciał się żenić ze starą babą!
— Wieleż wy sobie liczycie? — rozglądała się w niej z przyjemnością.
— Skończyłam na wiosnę czterdzieści. I nie pilno mi za drugiego! — Zaśmiała się.
— Jarząbek z ekspedycji podobno co wieczór u was przesiaduje.
— A nie mam to w domu panny! Oksienia ma już siedemnasty rok.
— Młódka i sierotka na łasce ciotki. A u wdowy chleb gotowy!
— Pewnie, że niejeden chciałby się przyżenić do moich morgów. Mało to takich, co tylko patrzą, gdzie się z komina kurzy. Ma dziurawe buty a majątku szuka za żoną.
— Jarząbek zupełnie co innego — zachwalała od niechcenia. Ma edukację, przecież był w seminarjum i żeby się ożenił i ustatkował, mógłby się na kolei dosłużyć dobrej posady. I nasz pop jest jego krewnym. Wy prawosławna?
— Ja z unitów — zawahała się trwożnie. — I moja Oksienia też katoliczka — dodała prawie wyzywająco. Męczeńska krew unitów zawrzała w niej bojowo.
— Po ukazie, to już wszystko jedno jakiej kto wiary, byle jeno wiernie służył Carowi. Ślub w cerkwi, czy w kościele jednakowo ważny. Dam wam książeczkę napisaną przez księdza, to się z niej dowiecie, że pomiędzy prawosławiem a katolicyzmem prawie niema różnicy. Jeden Bóg i jeden Car. Przecież i wasz mąż był prawosławnym i sława Bogu, dorobił się na rządowej służbie.
— Ale za ten dorobek uważali go wszyscy za parszywego psa, pluli na niego!
— Nie wiedziałam! Człowiek był porządny i naczalstwo go chwaliło. Cóż to zrobił?
— Wziął majątek po stryju, którego z całą familją wygnali do Orenburga. Dali mu za to, że się pozwolił przepisać na prawosławie — dodała ciszej.
— A widzicie jak to nasz Car wynagradza wiernych poddanych — wyrzekła z zapałem.
Jaszczukowa miała już na języku jakieś złe słowo, gdy weszła Prakseda.
— Że wasz wiernie służył Carowi, to wy teraz macie majątek i pensję dożywotną. Powinniście być wdzięczni i nie słuchać tych polskich miateżników. Jak przeczytacie książeczkę, to wam dam drugą. A będziecie mieli masło, przynieście, kupię.
Jaszczukowa podziękowawszy pokornie, wyniosła się jak mogła najprędzej. Gramofon wciąż wył w bufecie i to samo towarzystwo jeszcze siedziało.
— Trucizny bym ci przyniosła, ty suko prawosławna — pomyślała znalazłszy się na powietrzu. I leciała do domu jakby na skrzydłach. Ponosiło ją wzburzenie i gwałtownie rozbudzona nienawiść. Słowa naczelnikowej rozdmuchały pamięć tych niedawnych jeszcze czasów, kiedy każdy z unitów opowiadający się przy polskości i katolicyzmie, ścigany był niby wściekły pies; trapiony, bity, ograbiany z majątku, pozbawiony czci, i pędzony z najgorszymi zbrodniarzami na Syberję. Pamiętała swoje dziecinne lata, przesiąkłe łzami, krwią i obłędnym, wiecznym strachem. Pamiętała całe wsie umęczone, całe rody wymordowane, całe parafie wygnane. I swoją rodzoną matkę z połamanemi nogami i ojca przepędzonego przez kozackie nahaje, i braci potopionych w jeziorze. Przecież Oksienia sierota po siostrze, zabitej w obronie wiary. I taka moskiewica śmie mówić o carskiej dobroci, a i o tem, że prawosławie i katolicyzm, to jedno! Zatargała jej sercem taka dzika, nieubłagana nienawiść, że zaskowyczała z bólu.
— Ukarz mnie Jezu, ale odpuścić im nie potrafię! Zmiłuj się, ale nie potrafię!
Wróciła do chałupy osłabiona wielce i jeszcze pełniejsza niepokojów i złych przeczuć. Nadarmo się modliła i nadarmo płakała, nie ustępowały.
Jakoś w południe wyjrzało blade, jesienne słońce i świat nieco poweselał, że po obiedzie wybrała się kopać resztę kartofli na ogrodach, za sadem. Ręce pracowały zawzięcie, ale w głowie majaczyły przesmutne tumany.
— Człowiek sam na świecie jak ten pies bezpański. — Podniosła się w niej żałosna skarga. Niema się przed kim nawet wyżalić! A broń Boże, choroby, to co? Zmarnieć przyjdzie! Nikt kropli wody nie poda!
Wyprostowała się, oczy zawisły na cmentarnych krzyżach a myśl bezwolnie uczepiła się Jarząbka. Znała go już rok, przychodził często, przygrywał na harmonji, przymilał się. Juści nie do Oksieni. Pewnie, że gospodarz przydałby się w domu. Chłop do wszystkiego. A jakby urząd dostał dobry, to możnaby przykupić ziemi od Teodorczuka! — Rozjaśniała się jej dusza błyskawicą marzenia. Ale prawosławny! Huknęło jak grom przypomnienie. Odskoczyła niby od trędowatego. Zwarła się na kamień i jakby mszcząc się na sobie za chwilę słabości, wspomniała wszystko, co powiadali o nim ludzie. A mówili źle, posądzając go o różne łajdactwa.
— Nie darmo naczelnikowa trzymała jego stronę. Szpiegun, jeśli nie co gorszego — zdecydowała surowo, tłumiąc zarazem jakiś cichy żal zgoła jej niepojęty. Czas się dziwnie dłużył, chociaż pracowała zawzięcie; zajął ją przez chwilę towarowy pociąg, przeciągający wolno i z ciężkiem sapaniem. Potem słońce się schowało za chmury, świat poszarzał i jął mżyć drobny deszcz. Miała już powracać do domu gdy na drodze pokazali się ludzie wracający z jarmarku, przystawali opowiadając nowiny zasłyszane w miasteczku. Czasy podówczas były burzliwe, rewolucyjne, więc ten i ów powiadał o buntach wojsk, o zabójstwach wielkich urzędników i żandarmów, o ciągłych wieszaniach i napadach na rządowe kasy. Opowiadali szeptem, rozglądając się trwożnie a pełni głębokiej radości.
— Pan Bóg nierychliwy ale sprawiedliwy. Za nasze krzywdy im płaci — dodawała.
— Przyjdzie na nich jeszcze większa kara, to początek — przepowiadał stary Symeon Daniluk, powłóczący nogami przetrąconemi przez kozaków.
Co jakiś czas ktoś przystawał przy niej i dorzucał zasłyszanych nowin.
— Podobno i Żydy buntują się przeciwko carowi — zapewniał któryś ze znajomych.
— Żydy! Sprzedały Chrystusa, to co im ta stoi sprzedać cara — odparła.
Zmierzch się zbliżał, deszcz zacinał coraz gęstszy i zimniejszy, że wzięła koszyk na rękę i już się zawróciła ku domowi, gdy nagle gdzieś z lasu za cmentarzem, wyrwały się przeciągłe gwizdy parowozu i buchnęły karabinowe strzały.
— A słowo stało się ciałem! — krzyknęła, załamując ręce.
Gwizdy nie milknęły a strzelanina stawała się jakby bliższa i rzęsistsza.
Dojrzawszy jakiegoś człowieka, przesadzającego cmentarne ogrodzenie, jakby skamieniała, nie mogąc od niego oderwać oczów, przemykał się chyłkiem pomiędzy jałowcami, zarastającemi wzgórza aż do rzeczki. Zginął jej na chwilę z oczów w nadbrzeżnych szuwarach. Dojrzała go już na swoich polach, leciał miedzą, przyginał się coraz niżej, czasem padał, czasem na mgnienie przytajał się za cierniami i znowu pędził szalonemi skokami.
— Jezus Marja! — krzyknęła, dojrzawszy, że wpadł do jej sadu i gna na podwórze. Rzuciła wszystko i pobiegła przez sad. Już tam Bukiet jęczał pod ścianą z przetrąconym grzbietem. Wpadła do izby prosto w jakieś straszliwe szpony, które ją chwyciły i jakiś głos nad nią zagrzmiał dziko.
— Daj mi jakie ubranie, prędko, bo zabiję, gonią mnie! Prędko.
— Puść, jakże ci dam... Odepchnęła go, stał przed nią wysoki, szczupły człowiek z rewolwerem w ręku, był jeno w poszarpanej i skrwawionej koszuli bez czapki, pot mu się lał po twarzy, ledwie dyszał, wargi mu latały i oczy ciskały błyskawice. Otworzyła mu spokojnie komorę, gdzie wisiały ubrania pozostałe po nieboszczyku. Przybrał się w stary, połatany kożuch i przepasał pasem.
— Czapki, na Boga! Z gołym łbem nie mogę się pokazać, poznają — jąkał.
Znalazła starą baranicę, nadział ją po uszy i wybiegł na izbę.
— Schowajcie mnie do nocy! Zapłacę ile chcecie... Może w stodole w zbożu...
— Jakby szukali, znajdą wszędzie. Niech pan ucieka za stodołę do lasu...
— Nie mogę, nie mam już sił, gołe pola, zobaczą zanim dobiegnę... Co tu robić? Wyjrzyjcie czy nie lecą! Stój! a jeśli mnie wydasz, kula w łeb. Czekaj, jedyny ratunek, dawaj motyczkę, pójdę z tobą kopać kartofle! Prędko! Przylecą, będą pytali, nikogo nie widziałaś! Chodźmy! Spiesz się, bo ci gnaty połamię.
Opuściło ją przerażenie, przeciągnęła się tylko i z pacierzem na roztrzęsionych wargach, powróciła do przerwanego kopania.
Strzelanina ucichła, natomiast wzmogły się krzyki, jacyś ludzie biegli plantem ku pociągowi, który nie przestając gwizdać, zbliżał się zwolna do stacji; z okien wagonów widniały przerażone twarze.
— Będzie, co Bóg da — myślała ze spokojną rezygnacją. — Po rękach poznają — zauważyła.
Umazał je pospiesznie w mokrej ziemi a twarz wytarł rękawem kożucha.
Chwile wlokły się zwolna jak wieczność, wyraźnie słyszała bicie jego serca i krótkie, rzężące oddechy. Kopał automatycznie, cały przemieniony w uwagę.
— Nadchodzą... żołnierskie kroki... — szeptał — pamiętaj, kula w łeb za wydanie, a nie zdążę, zatłuką cię towarzysze. Ja nie zbój! Walczymy za wolność!... — zaszczekał zębami kurczowo przywierając do motyki. — Są już na moście!...
Jakoż kilkunastu żołnierzy pokazało się na moście i za rzeczką. Posuwali się szeroką ławą z karabinami gotowymi do strzału. Prowadził ich żandarm.
— Hej, baba, gdzie uciekał człowiek w rubaszce i bez czapki — ktoś krzyknął do niej.
— Nie widziałam nikogo — odrzekła bez wahania. — Tylko ludzie wracają z jarmarku.
— Jaszczukowa — poznał ją żandarm. Mówcie prawdę, idzie o wielkiego zbója.
Oburzona wywarła na niego gębę, że zamachał ręką, rozglądając się bezradnie.
— A może schował się w krzakach pod tym wielkim lasem — zawołał ktoś z plantu.
— Mołczat, nie twoje dzieło! — zgromił go żandarm i zwrócił się z całym patrolem ku lasom, czerniejącym za domem Jaszczukowej. Maszerowali półkolem, przetrząsając krzaki i strzelając co chwilę w powietrze.
Jaszczukowa długo patrzyła za nimi, a kiedy zniknęli w zmierzchu i oddaleniu, zabrała koszyk i obie motyki, i rzekła ściszonym głosem:
— Już ich nie widać. Niech pan wróci za rzekę i ucieka z Bogiem.
Odwróciwszy się szybko, ruszyła ku domowi i szła wolno i na pozór spokojnie, chociaż ledwie powłóczyła nogami, a serce dziw nie pękło ze straszliwego dygotu. I z tych wzruszeń, obaw i niepokojów, same łzy popłynęły jej po zbladłej twarzy.
— Biedota! Żeby im chociaż uciekł! — myślała, nie oglądając się za siebie, zatroskawszy się nagle jego dolą. Jeszcze nie mogła zebrać myśli. Tak nagle wszystko na nią spadło, że chwilami miała to za przykry sen. Ale nie, prawdą było; na plancie jacyś ludzie latali na wszystkie strony, pociąg stał pod stacją, gwiżdżąc nieustannie, a z pod niedalekich lasów raz poraz grzmiały karabinowe salwy. Na drodze zatrzymywały się wozy powracające z jarmarku i głośno uradzali ludzie, nie dbając o deszcz.
Weszła do izby i rzuciwszy motyczki, nie wiedziała co zrobić ze sobą.
Przywlókł się za nią Bukiet i jął żałośnie skomleć.
— On się ino bronił, sierota! Nie przez złość! — szepnęła, podtykając psu mleka.
Podrzuciła gałęzi na komin, że czerwony blask rozświetlił izbę.
Naraz strach stężył ją na kamień, a z piersi wydarł się jęk.
— Przecież to jakiś zbój! Za gardziel mnie chwycił i przymusił! Matko święta! I ogarnięta dziką, nieludzką trwogą mrożącą krew, uciekła przed dom, w opłotki. Chciało się jej lecieć do ludzi, ale deszcz, błoto, strzelanina i zapadający wieczór, nieco ją oprzytomniły. Już przestąpiła z powrotem próg sieni, gdy jej ktoś zastąpił drogę.
— Święty Józefacie ratuj! — zawołała, osłaniając się rękami, jakby przed ciosem.
Zbieg stał przed nią i coś mówił, czego na razie nie potrafiła wyrozumieć.
— Ocaliliście mi życie! — powtórzył całując ją w rękę, że odskoczyła, oblewając się rumieńcem. — Bóg wam zapłać za pomoc, dorzucił ciszej.
— Żeby ino nie powrócili żandarmi — wyrzekła, odzyskując panowanie nad sobą.
— Odpocznę i zaraz pójdę!... Dajcie mi jeść... umieram z głodu... — prosił gorąco.
— Cicho, Bukiet. Co ja tu dam? — kłopotała się, otwierając do szafy.
Usiadł na progu, nie mając sił posunięcia się dalej i ciężko dysząc.
Nakrajała mu chleba, podała masło i ser, a wreszcie przyniosła kawał słoniny.
— Gdybyście mieli gorzałkę! — szepnął nieśmiało. — Strasznie mi zimno — szczękał zębami.
Wyniosła z komory dobre pół butelki; wypił prawie jednym tchem i łapczywie zabrał się do jedzenia.
Uspokojona zupełnie, patrzyła w niego jakby matczynemi oczami, podtykając coraz nowe kawały chleba. A chociaż paliła ją ciekawość, milczała, nie śmiejąc o nic zapytać. Czuwała przytem nad nim, co chwila wyglądając przed dom i nasłuchując. I przez ostrożność nie zapaliła lampy ani dorzuciła więcej do komina, że tylko przy słabym brzasku dogasającego ognia widziała jego twarz młodą i piękną, jeno strasznie wymizerowaną. Zęby mu błyskały białością w wargach jak blade korale. Orli nos, czoło wysokie, oblepione przepoconą jasną grzywą, dawały mu pozór drapieżnego ptaka. Młody był, prawie dzieciuch bezwąsy.
— Jakiś panicz ze dworu! — przemknęło jej przez głowę, wzbudzając większy szacunek.
Pojadał coraz wolniej, ręce zaczynały mu latać, pot spływał po twarzy, oczy dziwnie mętniały, a i chleb upuścił na ziemię i pochylił się jakby zemdlony.
— Co panu jest? — strwożyła się okropnie. — Trzeba już iść! Mogą zajrzeć ludzie! Zatrzęsła nim ze wszystkich sił, otworzył oczy i coś zabełkotawszy, usunął się na podłogę jak martwy.
— Jezu miłosierny! — wykrzyknęła, załamując ręce i nie wiedząc już co począć. Rozdygotała się, jak osiczyna, boć lada chwila mogli powrócić z jarmarku.
— Prawie bez duszy! Niech kto wejdzie i zobaczy! Panie, musicie już iść! — wołała mu do ucha, nie poruszył się nawet. Chwyciła się za głowę, wybiegając przed dom.
Wieczór zapadał ciemny, deszcz mżył coraz gęstszy, turkotały wozy powracających z jarmarku a po plancie i na stacji biegali ludzie z zapalonemi pochodniami.
— Zobaczą go i wszystko się wyda! O ja nieszczęśliwa! Wywlekę go na drogę i niech tam zdycha jak pies, zbój jeden — zawrzała nagłą złością i, chociaż przytem miotał nią strach, uczucia ludzkie wzięły górę, że znowu się zatroskała o niego.
— Co ja z nim pocznę? Gdzie go tu schować? Dziw jej głowa nie pękła od myśli poślepłych z trwogi a wirujących pod czaszką zamiecią obaw, udręczeń i rozpaczy.
— Ratujcie święci Anieli, ratujcie! — Gruchnęła w izbie przed obrazami, wybuchając spazmatycznym płaczem zdenerwowania.
Zbieg zajęczał ciężko a Bukiet, miotając się, jak oszalały, jął naszczekiwać.
Zerwała się gwałtownie, jakby już wiedząc co robić, gdyż, zamknąwszy drzwi ze sieni, na drogę, ujęła zemdlonego pod pachy i postawiła na nogi.
— Żandarmi idą, trzeba się schować! Prędzej! — trzęsła nim, aż się przebudził.
— Rzućcie mnie gdzie za płot, niech zdechnę, wszystko mi jedno! — zaszeptał, zwisając jej bezwładnie w rękach, na szczęście wyschnięty był na wiór, że potrafiła go zawlec do stodoły i ułożyła w sąsieku, przykrywając sianem.
— Wrota od pola zostawię otwarte!
Coś zamruczał i znowu zasnął snem śmiertelnego wyczerpania.
W izbie Bukiet, obwąchując próg, jakoś dziwnie skomlał. Zapaliła lampę i krzyknęła:
— Matko Najświętsza!... Jeszcze mi tego brakowało! — Próg i kawał podłogi były powalane krwią. — Nowa bieda! I nawet nie wspomniał, że był raniony! — wyrzekła, wymywając ślady krwi. Pokazało się, że i ręce miała uwalane i jasny kaftan na piersiach. To ją tak wyprowadziło z równowagi, że umywszy się i zmieniwszy kaftan, siadła pod kominem i rzewnie zapłakała, skarżąc się na swoją nieszczęśliwą dolę.
— Laboga, a jak się dowiedzą, że przechowuję jakiegoś zbója! — zerwała się i pod grozą tego przypuszczenia, gotowa już była lecieć i choćby za włosy wywlec go ze stodoły na pole.
— A niech sobie tam zdycha, co mi za mus nadstawiania za niego karku. Powiedzieliby że trzymam z nim spółkę. Przecież to jakiś nic dobrego, — jurzyła się coraz silniej wzburzona. — Jeszcze mnie w nocy zarznie albo kobyłę wyprowadzi. A niechby się wydało, to jak amen w pacierzu wezmą mnie do kryminału i gotowi osądzić na Sybir. Jezu miłosierny, — aż poty na nią wystąpiły z przerażenia. — Z pociągu uszedł, dobry to być musi ptaszek, a ja takiego jeszcze ochraniam! Co ja robię nieszczęśliwa? Trzeba zaraz dać znać żandarmom i powiedzieć całą prawdę, niech go sobie zabierą. Mam potem za cudze grzechy pokutować! Za karę, to jeszcze gotowi mi zabrać gospodarkę! — wrzała coraz namiętniej i nienawistniej usposobiona dla zbiega.
— Psa mi przetrącił. I do cygaństwa przed żandarmami przyniewolił. Nie krewniak mi żaden, żebym go ratowała. I przecież nie za wiarę go tropią jak kiedyś naszych. Dosyć się przez niego najadłam strachu. A jak go złapią i zaczną batami dopraszać, to i mnie wyda! Niech sobie wezmą zbója! Przecież nie grzech wskazać złego człowieka. Do spowiedzi pójdę a proboszcz mnie rozgrzeszy.
Przędła rwące się co chwila postanowienia i serce waliło jej przy tem jak młotem, a strach roztrząsał do ostatniej kosteczki. Cóż, kiedy nie mogła się zdecydować, bo z głębin sumienia jęły się podnosić wątpliwości, obawy, jakieś ciche żale i głębokie, kobiece współczucie. Już okrywszy się chustką zgasiła lampę i stanęła w progu, spoglądając wskroś zgęszczonych mroków na oświetloną stację, już nawet wyszła przed opłotki na drogę.
— Powrócą z jarmarku a w domu nikogo! — uczepiła się tej myśli, zawracając do izby. Długo stała na środku, miotana ciężką wewnętrzną walką, wreszcie zdecydowała:
— Obudzę go, i niech sobie zaraz idzie z panem Bogiem!
Rozsrożyła się na dobre. Pędem pobiegła do stodoły i nachylając się nad śpiącym, zaczęła nim potrząsać, błagając rzewliwemi słowy, żeby jej nie gubił i zaraz sobie poszedł. Nie doczekawszy się rychłej odpowiedzi, pochwyciła go wpół i chciała wywlec na pole.
Przebudził się wreszcie i dziwnie rozpłakanym głosem zabłagał:
— Chory jestem! Mam gorączkę! Dajcie mi odpocząć! A jeśli mnie wydacie, to z waszej chałupy nie zostanie kamień na kamieniu, — pogroził podnosząc się gwałtownie. — Za parę godzin sam pójdę. Zlitujcie się nademną. Nie mam sił! — jęknął, waląc się z powrotem, i dał się słyszeć jakby cichy, przytłumiony płacz.
— Niech pan śpi spokojnie! — zaszeptała zupełnie rozbrojona jego łkaniem.
Postała jeszcze czas jakiś, nasłuchując niespokojnych, gorączkowych oddechów.
— Taka biedota, ostatkami sił się targa, — litowała się, powracając do mieszkania. — Prześpi się i pójdzie! Chwała ci panie! Wiem to, co on takiego zrobił? A może z tych co się przeciwko Carowi buntują? Albo z takich, którzy kryjomo nauczają po polsku i za to go prześladują! Z twarzy — to patrzy na przebranego księdza!
Tknęło ją to przypuszczenie, boć dobrze pamiętała czasy nawracania na prawosławie, kiedy to zjawiali się przebrani księża, niosący męczonym unitom słowa wytrwania.
— Niech go tam pan Jezus osądzi, ja mu nie będę Judaszem.
I prawie spokojnie zabrała się do wieczornych obrządków.
Wkrótce przyjechali z jarmarku. Oksenia, cała zziębnięta i przemoczona do nitki, z żywością rozpowiadając nowiny, rozkładała na stole pieniądze za gęsi.
— Cóżeście tak długo siedzieli?
— Od samego Parczewa jechalim noga za nogą, drogi złe, błoto po osie, a potem, przed samą naszą stacją zatrzymali nas żandarmi, że stalim z godzinę, rewidowali wszystkie wozy. Dopiero Jarząbek powiedział, o co to chodziło.
— Skądże się on tam wziął? — Niemile ją dotknęła ta wzmianka.
— Przyszedł z żandarmami, ale cały czas stał przy nas i wszystko rozpowiedział.
— A tyś rada szczerzyła zęby. Kawaler w sam raz dla ciebie, — dorzuciła urągliwie.
— Jakże to mogłam go odpędzić? — tłumaczyła się wystraszona. — I ludzi się zebrało przy nas, bo powiadał, jako jutro od świtania zrobią obławę i napewno go złapią...
— Kogóż to szukają? — spytała mocno podrażniona, jakby o niczem nie wiedząc.
Dziewczyna zaczęła od początku, lecz Jaszczukowa, niedoczekawszy się i połowy tej historji, spiesznie wybiegła w podwórze.
Mikoła dobrze napity, właśnie się był swoim zwyczajem prawował z końmi.
— Biłem cię? Nie biłem, to stój spokojnie i czekaj na obrok. Czego kwiczysz? — zwrócił się do źrebraka. — Bułeczki chcesz sieroto? Zaraz ci dam! Gospodyni nie kazała cię brać, tom ci przywiózł z jarmarku kukiełkę. Zaraz, nie naprzykrzaj się, niech no znajdę...
Jaszczukowa przyniosła siana i złożywszy je kobyle za drabinę, sama również wciągnęła wóz na boisko, stodołę zamknęła i klucz schowała do kieszeni.
— Spiesz się! Grajdasz się a w miejscu stoisz! — krzyknęła do stajni.
— A dyć się spieszę, adyć w dyrdy latam, — huknął się o drzwi. — Psia... zaraz, nie pali się... siana założę, wody przyniosę, wóz wtoczę, na wszystko przyjdzie czas, — mamrotał.
Wróciła do mieszkania upewniona, że już nikt nie zajrzy do sąsieka.
Oksenia, krzątając się koło komina, szeroko rozpowiadała o jarmarku.
Naraz wpadł wystraszony Mikoła i już od proga zabełkotał roztrzęsionym głosem:
— Woza niema. Był, prawdę mówię, kobyłę wyprzągłem, został w podwórzu. Szukam żeby go wtoczyć, jak kamień we wodę, szukam, niema. Czary jakie czy co?...
— Gorzałka jeno! Siadaj pijaku! Przy mnie wtoczyłeś go na klepisko.
— Wtoczyłem? Był, prawdę mówię... szukam... — powtarzał w kółko, zasiadając pod kominem.
Wyniósł się zaraz po kolacji, ale jeszcze długo utykał po podwórzu i sadzie, z pijacką uporczywością, poszukując zaginionego wozu.
— Przymknij okiennice i drzwi na drogę pełno ludzi się kręci, — rozkazała Jaszczukowa i gdy Oksienia powróciła, zabierając się do mycia statków, wyniosła z komory pieniądze, zawinięte w chusteczkę i położywszy je na stole, mozolnie rozliczała.
Cicho się zrobiło i ciepło. Świerszcz strzykał monotonnie za kominem. Lampa świecąca na stole rozlewała światło przyćmione białym kloszem, w którym twarz Jaszczukowej występowała wyraziściej. Przystojna była i pomimo świeżych zgryzot i płaczów, niktby jej nie dał więcej nad dwadzieścia parę lat. Twarz miała ściągłą, śniadawą, czarne włosy rozebrane nad niskim czołem i duże, siwe oczy pod mocnemi brwiami. Niewielkiego wzrostu, a tak zgrabna i smukła, że często brano ją za pannę. Zwłaszcza, iż była wielce wstydliwa i łacno się rumieniła. Dzieci nie miała i przybrawszy sobie sierotę po siostrze, uważała ją za córkę i wielce miłowała.
— Pytałaś się o kożuchy? — przemówiła po dłuższem milczeniu.
— Za dwadzieścia rubli, żyd oddawał długi, czarny, z kołnierzem do pół pleców. Żeby go pokryć suknem, byłby takusieńki jak ma Fiedorczuk...
— Na wesele będę go stroiła czy co? Pijak jeden, przygłupek, — wybuchnęła. — Prawda, że parobek posłuszny i pracowity, ale dosyć mu będzie kupić za sześć rubli.
— I ciężko byłoby mu się ruszać w takim długim.
— I sześć rubli nie lada wydatek na parobka! — westchnęła, odkładając osobną kupkę.
— Byłam i na bydlęcem targowisku. Miał chłop z Białki śliczności krowę; srokata, cielna, wymiona jak torby. Kupił ją jakiś dziedzic za pięćdziesiąt rubli...
— Za droga dla nas. Bazyli chce za swoję trzydzieści pięć.
— Też śliczności! Dobra dójka i chowa od niej tęgiego bysia... Może co ustąpi...
— Sprzeda za trzydzieści, trzeba go tylko ugościć.
Znowu odłożyła kupkę pieniędzy.
— A za sznurowane trzewiki chciał całe cztery ruble! — wyrwała się mimowoli.
— Targowałaś? — zawołała, obrzucając ją karcącem spojrzeniem.
Oksenia pisknęła przestraszona i przypadłszy do niej jęła całować ją po rękach.
— Ja tylko tak, drugie przymierzały, tom wytrzymać nie mogła. Przecież moje buty wytrzymają jeszcze zimę, żeby dać podeszwy i połatać, to całkiem będą dobre...
— Nie bój się, kupię ci trzewiki. Buty byłyby na zimę cieplejsze.
— Ciotulu, — szepnęła przywstydzona; — kiedy już wszystkie nasze chodzą do kościoła tylko w trzewikach, to patrzą na mnie jak na kacapkę...
Pociąg zwolna przechodził, ściany zadygotały i w belkach coś tu i owdzie trzaskało. Jaszczukowa wybiegła przed dom; noc szła ciemna bez gwiazd, deszcz przestał, natomiast hukliwy, jesienny wiatr zamiatał pola i targał drzewami. Turkot pociągu przechodził, tylko jeszcze za nim świeciły latarnie migocące krwawemi ślepiami. Obleciała zabudowania i od strony pola wsunęła się do stodoły z mocno bijącem sercem.
— Jeszcze nie poszedł — posłyszała, jak się przewracał. — Zgoniony niby ten wściekły pies, to wypocząć musi. Do świtu jeszcze daleko! — jęknęła zafrasowana.
Wróciła spiesznie na dawne miejsce i do spraw przerwanych.
— Tuczniki drogie, nie pytałaś?
— Nawieźli dużo, że za takiego wieprzka, jak nasz, dawali dwadzieścia sześć rubli.
— Kartofle obrodziły, to i świnie staniały. Naszego potrzymamy, niech lepiej obrośnie w słoninę. Maciorę się podpasie i na święta zabijemy dla siebie, stara już.
— I nasza popadja była na jarmarku. Sprzedała pięćdziesiąt gęsi, maciorę z prosiętami; i całe wory pierza miała na wozie. Jakieś panie chciały kupować.
— Gospodarstwo jakby dworskie, to ma na czem chować.
— Djak z Ostrowa powiadał, jako nasz pop się wyprzedaje, ale może cyganił...
— Z pewnością. A gdzie to pójdzie? Do Rosji, tamże na popów plują, jak na parszywe sobaki. I gdzie mu to będzie lepiej? Chociaż wszyscy parafianie odpadli po ukazie, że zostali mu tylko urzędnicy na stacji, ale sześćdziesiąt morgów obsiewa, drzewo mu dają darmo, a pensję rząd płaci. Car dla swoich bardzo szczodry. Brzuchy też im rosną.
— Złodzieje! — szepnęła ciszej. — Pokradli nasze kościoły, pokradli ziemię i lasy, nałożyli podatki, to mają się za co panoszyć. Uciemiężyli polski naród, i głupi myślą, że tak już zostanie na wiek wieków. Przyjdzie czas, że z cudzego woza złaź choćby w pół morza, powiedzą.
Rozżalała się pod wpływem przypomnień, krzywd i niedawnych upokorzeń. A z czegóż to mój umarł? Ze zgryzoty, że wypędzili go, a miejsce dali kacapowi. Zdrowy był i niestary, dopiero mu szło na pięćdziesiąty!
Rozległo się mocne pukanie do drzwi wejściowych. Spojrzały na siebie wystraszone.
— Spytaj się wprzódy, kto taki? — szepnęła, spiesznie wynosząc pieniądze do komory.
Wszedł Jarząbek z harmonijką pod pachą, w czapce na bakier i w szynelu na ramionach.
— Można wejść?
— Prosimy, niechże pan Jarząbek siada, — rozczerwieniła się, podając mu stołek.
— Na kwaterze samemu skuczno, bufet zamknięty, służba dopiero utrom, tak dumał, zajdę do pani Jaszczukowej. — Gadał prędko bardzo połamanym językiem. Szynel rzucił na poręcz stołka, że został tylko w czerwonej rubaszce i czapce obwiedzionej czerwonemi sznurkami. Harmonijkę postawił na podłodze i podkręcając małego, jasnego wąsika, świdrował oczami Jaszczukową. Chłop był młody i dosyć przystojny pomimo tatarskiej twarzy i prawie skośnych oczków. Zęby miał białe i ostre, jak wilk, żółtawą rzadką bródkę i ręce długie niby małpa. Strzyknął śliną przez zęby na środek izby, i zagadał przyciszonym schrypłym, przepitym głosem.
— Słyszała to pani Jaszczukowa, co się u nas stało?
— Właśnie w tę porę kopałam kartofle, kiedy żołnierze kogoś szukali.
— I tego katorżnika pani widziała? — indagował z przyzwyczajenia.
— Ani na to jedno oczymgnienie, — odparła swobodnie, kryjąc pod uśmiechem nową falę udręczeń. Rada była jego odwiedzinom, a czegoś się dziwnie wylękła.
— Pticzka im uciekła z pod nosa. Niech no w nocy przyjdzie cała rota, przetrzęsną bliskie wsie i obławą pójdą pod lasek jak za wilkiem, to go i złowią. Przyczaił się gdzieś blisko i chce przeczekać. Znamy takich, którzy gotowi mu pomagać, — dorzucił tajemniczo.
— W lasach się schował, bo któżby go w chałupie przechowywał, — podjęła odważnie.
— W Polsce nie brakuje moszenników! Odstąpili prawosławia, tak cóż im zdradzić Cara! A najpierw poszukałbym księdzów! — warczał, groźnie błyskając oczami.
— Oksenia, podrzuć na ogień. Pan Jarząbek napije się herbaty? — pytała, próbując skierować rozmowę w inną stronę, tak ją do żywego zapiekły jego podejrzenia.
— Żeby tak można z riumkę wódeczki? Zaśmiał się mlaskając językiem.
— Było trochę, ale kot huncwot przewrócił flaszkę i wylała się co do kropelki, — biadoliła.
— Można i czaju popić. Jego widzieli — wrócił znowu do zbiega — jak uciekał na kładbiszcze i tamże przepadł. W groby się nie schował, ale tam mogli czekać przyjaciele.
— Z cmentarza mógł łatwo uciec w lasy! — podsunęła, zabierając się do grempowania wełny.
— Z pod ziemi go wykopią, nie ujdzie. Pięć tysięcy płaci za niego kazna nagrody.
— Pięć tysięcy rubli za złapanie! — aż ją serce zabolało z nagłego przerażenia.
— Onże zabił ważnego generała w Warszawie. — objaśnił głosem przejętym zgrozą. — Dwa miesiące szukali, a teraz im taką sztukę zrobił i z pociągu się wykradł. Udawał chorego, kajdan mu nie założyli, a on konwojowego zabił z rewolweru, drugiemu rożę rozwalił, kraty z okien wyrwał i w cały świat uszedł. i napróżno za nim strzelali.
— Laboga! Zabił generała! Zabił żołnierza — powtarzała oblewając się zimnym potem.
A wielu jeszcze innych ludzi pozabijał, to Bóg jeden wie.
— Taki straszny! — Jęknęła zbielałemi wargami, nie śmiejąc podnieść oczów.
— Żeby mi się pokazał, umarłabym ze strachu. — szeptała trwożnie Oksenka.
— Pan Jarząbek go widział? — zagadnęła Jaszczukowa, nalewając herbatę.
— Żebym ja jego spotkał, tak byłoby w moim karmanie pięć tysięcy więcej — chwalił się i nalewając herbatę na spodek, popijał zagryzając cukrem. — Mnie o nim żandarm dokładał, jako młody i piękny jak panna. On że dworjanin Mińskiej gubernji, student i podły buntowszczyk. Cóż się stało Bukietowi?
— Skamle, bo go ktoś na drodze musiał przetrącić, że ledwie łazi.
— I próg ciągle obwąchuje a kły wyszczerza! — zauważył znowu.
— Pewnie węszy za myszami, — rzuciła niby od niechcenia.
— Widziałam pana Jarząbka na stacji, — zagadała, pragnąc odwrócić jego uwagę w inną stronę, i to jej się udało, gdyż rozmowa potoczyła się o jego służbie. Przechwalał się jak to w ekspedycji wszystko się dzieje jego głową, i jak to żydkowie muszą mu się opłacać za każdy towar odbierany z pociągu. Rozpowiadał anegdoty, z których się śmiał najserdeczniej, i popijając herbatę zaczął mimowoli przebierać na harmonijce, wyciągać przeróżne melodje i przyśpiewywać ściszonym głosem. A przytem przewracał do niej oczy i słodko się uśmiechał, rzucając niekiedy słówka, od których oblewała się rumieńcem.
Oksenia jakoś posmutniawszy, szyła coś z drugiej strony stołu, nie podnosząc oczów. A Jaszczukowa słuchając grania i jego przymilań, wciąż myślami krążyła dokoła śpiącego w stodole i pełna dręczących obaw o jutro, ledwie już potrafiła wytrzymać. Zmiażdżyły ją poprostu te wiadomości o zbiegu. Strach zabił jej współczucie i litość. Wiedziała to jedno, że jeśli go u niej znajdą, będzie zgubiona bez ratunku.
Więc sobie postanawiała pozbyć się go chociażby siłą. Musi się wynosić, musi — rozważała, wyczekując z niecierpliwością odejścia Jarząbka. A jemu, jakby na złość ani to w głowie postało. Minęła już dziesiąta i wciąż przygrywał, śpiewał i pił herbatę.
— Jak pan Jarząbek myśli, czy zaczną tę rewizję z rana — spytała nieostrożnie.
— Pociąg z wojskiem przyjdzie o dziewiątej. — Spojrzał na nią jakoś podejrzliwie.
— Chciałam rano zanieść masło Naczelnikowej — zmiarkowała się w mig — i boję się, że mnie żołnierze nie przepuszczą. — Usprawiedliwiała się z wielką szczerością.
Obleciał ją nieufnemi oczami, poskubując bródkę i dla kontenansu strzykając przez zęby.
— Pani Jaszczukowa mnie zawoła, a już ją przeprowadzę. — Podniósł się i naciągnąwszy szynel, podziękował za gościnność i wyszedł, ale ze sieni zawołał:
— Mam coś powiedzieć na ucho...
Dygocąc ze strachu, śmiało wyszła do niego.
Przygarnął ją tak mocno do siebie, aż jej tchu zbrakło i w samo ucho zaszeptał:
— A jakby się pani Jaszczukowa dowiedziała, gdzie ten buntowszczyk, to mi da znać, podzielimy się rzetelnie. Chwaciłoby na całą gospodarkę Fiedorczukowa.
— Żebym się dowiedziała! — odpowiedziała przytomnie i tym samym, poufnym tonem.
Wywinęła mu się z rąk, że zaśmiał się jakoś dziwnie i odszedł. Wyjrzała jeszcze za nim i długo, jakby z rozmysłem, zasuwała zawory i drzwi podparła kołkiem.
— Ażebyś zdechł Judaszu jeden — wyrwało się jej z głębi serca. Trzęsła się oburzona na jego propozycję. Ani jej nie postało w głowie, że mogłaby sprzedać człowieka.
— Oksenia! późno, idź spać, ja jeszcze przeliczę pieniądze.
Dziewczyna nieśmiało próbowała zagadnąć o Jarząbka. Przerwała jej gniewnie:
— Onby Pana Boga sprzedał za kieliszek gorzałki. Wydał się dzisiaj jak w lustrze.
Wyjęła książkę do nabożeństwa i nie potrafiła się modlić, bo tamten nieszczęsny stał jej wciąż przed oczami. Zwlekała jednak z pójściem do niego.
Zegar wiszący na ścianie wyzgrzytał właśnie jedenastą, kiedy wyraźnie dosłyszała, jakby się ktoś poruszył za oknem. Nawet pies zawarczał. Zgasiła lampę.
— Coś przewąchuje i podgląda! Żandarmski parob — pomyślała o Jarząbku. — A może to tamten się zakrada? Porwała z pod komina siekierę i zasiadłszy przy oknie, nasłuchiwała z natężeniem. Wiatr szarpał drzewinami, darły się przeciągłe gwizdy maszyn na stacji a koła przechodzących pociągów głucho dudniały po szynach.
Oksenia już dawno spała w świetlicy, przez uchylone drzwi dochodziły jej sapania.
Wybiła północ. Świerszcze strzykały monotonnie, w kominie gasły ostatnie węgielki, czasem mucha bzyknęła po szkle obrazów, jakaś belka trzasnęła, pies zaskomlał przez sen i coraz posępniejsza noc zatapiała duszę drzemiącej Jaszczukowej.
— Niech sobie odpocznie, to prędzej się go pozbędę! — snuło się jej przez senną, omdlałą myśl, omroczoną znużeniem. Słyszała wybijające godziny, a nie mogła się poruszyć z miejsca, sen ją obezwładniał i przygniatał ciężarem nie do odwalenia. Gorączka ją trzęsła, to znowu ziąb stężał całą na kość i targały jakieś okropne zwidzenia, że porywała się wystraszona i oblana potem męki. Dopiero kiedy wybiła czwarta, oprzytomniała zupełnie. Zapaliła małą, ślepą latarkę pozostałą po mężu, wzięła w fartuch bochenek chleba i z siekierą w ręku wymknęła się w podwórze.
Niebo było jasne i pokryte gwiazdami, zimny wiatr zaciągał od wschodu, sad szemrał żałośnie w ciemnościach, od niedalekich borów biły głębokie pomruki. Żegnała się, przystając co chwila i nadsłuchując na wszystkie strony. Okrążała budynki, trzymając się ścian i posuwając się zwolna, krok za krokiem, bez tchu prawie w piersiach, że gdy dostała się do stodoły, musiała jakiś czas odpoczywać.
Naraz posłyszała chrzęst słomy, i jakiś głos, jakby wydobywający się z głębin grobu. Był to niby ciężki, chrapliwy jęk, który przeszył jej serce jakby nożem.
— Umiera! Zakrzyczał w niej strach. Rzuciła się ku niemu ze światłem. Siedział, rozglądając się dokoła zgorączkowanemi oczami, czerwony był i w potach.
— Kto u was grał na harmonijce? — pytał surowo, roztrzęsionemi wargami.
Opowiedziała wszystko, niczego nie ukrywając. Ze ściśniętem sercem czekała odpowiedzi.
— Obława ruszy ze dniem! Trzeba mi już iść. — Próbował się podnieść.
— Trochę chleba przyniosłam na drogę — mówiła nieśmiało. Niech pana Jezus przeprowadzi szczęśliwie. Aż ją zatykało z radosnej ulgi, że nie potrzebuje go wypędzać.
— Zaraz pójdę. Macie mnie za zbója, rozbijającego po drodze? — Uśmiechnął się jak dziecko.
— Jarząoek powiadał, że pan tylu ludzi pozabijał, — usprawiedliwiała się lękliwie.
— Zabiłem takiego, który niewinnych ludzi kazał rozstrzeliwać i gnoił po więzieniach. — Oczy mu dziko rozbłysły i twarz oblekła się w głęboką powagę.
— To jak bywało kiedyś u nas na unji! Strzelali do opornych i zabijali. Rozumiem...
— Co tu robić? — myślał głośno — pokażę się, to mnie złapią. Trzeba przeczekać parę dni, póki nie ochłoną. Ale gdzie? Lasy i domy będą przetrząsać! Na waszym cmentarzu są murowane groby? Zauważyłem jakiś przy kapliczce.
— Są różnych dziedziców. — Nie pojmowała do czego zmierza.
— Tam mnie już szukać nie będą. Musicie mi dopomóc.
— W imię Ojca i Syna! W grobach chce się pan schować? Na cmentarzu?...
— Nie mam wyboru. Chory jestem, padnę gdzie po drodze, złapią mnie i powieszą. Muszę parę dni przeczekać, choćby w grobie. Niech że raz umarli pomogą żywym.
Nie odezwała się przerażona jego zamiarem. Patrzyła jak na obłąkanego.
— Wiem, że mnie nie sprzedacie i nie opuścicie. Wierzę wam jak rodzonej matce. Może potrafię się wam kiedy odwdzięczyć! A nie ja, to moja rodzina nigdy wam nie zapomni tego, coście dla mnie zrobili. Dziękuję wam z całego serca.
— Żegnajcie mi! — Podniósł się i zrobiwszy zaledwie parę kroków, runął jak długi na słomę. Pomogła mu wstać i prawie wyniosła za stodołę. Chłodne powietrze nocy odebrało mu i te resztki sił.
— Sam nie dojdę, — bał się puścić ściany, gdyż w głowie mu kołowało, a nogi uginały się, jakby z bawełny, z trudem oddychał.
— Doprowadźcie mnie do cmentarza! — rozkazał takim głosem, że rada nie rada, posłusznie ujęła go wpół i sobą podparła. Całym ciężarem obwisnął na jej ramieniu i tak ruszyli. Szła jakby na pewną śmierć. Płakała nie wiedząc o tem. Odpoczywali na kupach kamieni. Ciążył jej coraz silniej, że wlekła go najwyższym wysiłkiem. Chwilami padał prawie bez duszy. Trwoga przy tem zamykała im usta i szarpała sercami. Na szczęście, wiatr przytłumiał ich kroki, a krzaki na miedzy, skrywały ich postacie. Droga nie była daleka, lecz obojgu wydawała się nigdy nieskończoną, drogą wieczności. Zwłaszcza przebycie rzeczki wąskiej, lecz płynącej w stromych brzegach, zmęczyło ją śmiertelnie, gdyż musiała go przenosić na plecach. Padli na brzegu jak nieżywi z wysiłku.
— Nie pójdę dalej. Zostawcie mnie! Tutaj zdechnę! — Błagał cisnąc głowę do jej kolan.
— Już niedaleko! Niech pan ździebko wytchnie i pójdziemy — odparła z uporem rozpaczy.
Po chwili znowu ruszyli w drogę. Cmentarz był coraz bliżej, wyrastał górą drzew wyniosłych, ogromne krzyże majaczyły widmowo na tle rozgwiażdżonego nieba. Wspinali się z nieopisaną męką pod piaszczyste wzgórze. Wysmukłe jałowce czerniały z obu stron drogi jak nieruchome straże. Sowa z jakiegoś krzyża zakrzyczała złowrogo. Szumiały drzewa.
— Jeszcze tylko parę kroków! Za minutkę staniemy! — zachęcała jak mogła najczulej.
Brama cmentarna stała wywarta i w głębi wznosiła się wysoka kaplica, zaś prawie obok bielała wśród drzew, znacznie mniejsza, służąca za grobowiec jakiejś rodzinie.
Zwalił się pod nią z jękiem i odpocząwszy nieco, obmacywał drzwi zamknięte.
— Widziałem u was siekierę, dajcie! — ozwał się do skamieniałej z przerażenia.
— Zostawiłam w stodole! Chce pan rozbijać groby? Matko przenajświętsza, ratuj duszę moją! — krzyknęła i ogarnięta zabobonną trwogą, jakby huraganem, rzuciła się do ucieczki. Zdało się jej, że ze wszystkich mogił podnoszą się umarli i gonią za nią stadami rozkrzyczanych widm, że te pochylone krzyże zastępują drogę ze wszystkich stron, że jakieś straszne pazury chwytają za włosy i ubranie, więc oszalała ze zgrozy i przerażenia uciekała coraz prędzej i nieprzytomniej.
Opamiętała się dopiero w izbie i pod pierzyną, gdy pokonawszy w sobie ten straszliwy dygot trwogi, mogła zebrać rozpierzchłe myśli. I przy tych usiłowaniach zapanowania nad sobą, zasnęła kamiennym snem wyczerpania.
Rano, jeszcze było szaro, wpadł sołtys ze surowym nakazem.
— Z każdego domu ma wyjść dorosły człowiek uzbrojony w widły do pomocy wojsku na obławę. Tak przykazał Naczelnik — recytował jak wyuczony. Już strażnicy wyganiają ludzi.
— Przyszło to już wojsko? Laboga jak mnie głowa boli. — Ledwie ją dźwignęła z poduszki.
— Cała stacja zapchana, że przeleźć nie sposób. Ino prędzej bo sztrafy będą, — prosił, poprawiając medal zawieszony na piersiach i potrząsając ogromnym kijem.
— Mikoła, bierz widły i ruszaj gdzie każą. Oksenia prędzej ze śniadaniem!
Sołtys wyszedł a parobek przemówił nieśmiało, przestępując z nogi na nogę:
— Dajcie mi starego kożucha, wypadnie na noc, to na nic przewieje moje łachy!
Stanęła w ogniach, jakby rażona piorunem. Przecież kożuch dała zbiegowi!
— Podarty, jeszczeby się z ciebie wyśmiewali — znalazła radę. — Czekajże, dam ci szynel po nieboszczyku — wyniosła mu go zaraz z komory. — A uważaj prawie nowy.
Był wprawdzie za długi i za szeroki, ale Mikoła przybrał się jak na paradę i wziąwszy widły na ramię, pomaszerował z dumą, kusztykując i zamiatając nogą.
— Poszłabym na minutę zobaczyć... — prosiła cichutko Oksenia.
— Tyle roboty w domu a jej się zachciewa zabawy — huknęła na nią z góry i uładziwszy się z obrządzeniem inwentarza, sama pobiegła na stację.
Nie docisnęła się gdyż przed dworcem kwaterowali żołnierze z karabinami ustawionwni w kozły. W ulicy zaś i na placu pod cerkwią tłoczyli się chłopi, spędzeni z gmin najbliższych. Kobiety zbierały się pod domami a chmary dzieci niby wróble wieszały się po płotach i drzewach. Naczelnik powiatu, gruby i wysoki moskal z ryżą brodą siedział na ganku domu popa. Żandarmi uwijali się na wszystkie strony, niby rozjuszone psy, napędzając do kupy i formując jakby oddziały. Wójtowie z medalami na piersiach, stawali na czele swoich gromad. Zebrało się paręset ludzi. Przedeptując z nogi na nogę, stali chmurni, niewyspani i przemęczeni: w baranich czapach, w kożuchach poprzepasywanych wełnianemi kolorowemi pasami, z widłami i drągami na ramionach. Cisnęli się pod cerkwią, gdyż tam było mniejsze błoto, cierpliwie wyczekując na wymarsz.
Słońce świeciło jesienne, ciepłe lecz bladawe. Modrawe mgły poranku jeszcze oprzędzały niezmierzone pola i niedalekie bory. Chłodnawy wiatr obrywał liście brzozom z pod cerkwi, że leciały jakby bursztynowe, ostatnie łzy jesieni. Ryki krów wypędzanych na pastwiska pomieszane z buczeniem ligawek pastuszych, rozlegały się tęskliwą smugą, po podwórzach krzyczały gęsi.
Stada wron zrywały się co chwila z cerkwi, i okrążywszy całą wieś, powracały z przejmującem krakaniem. Od stacji zagrzmiała żołnierska śpiewka i przeszywały powietrze gwizdy lokomotywy. Na placu i w opłotkach grzmiało coraz głośniej. Ludność była strwożona. Niechętny pomruk wzbierał i bełkotał niby szum morza bijącego o brzegi. Błyskały przyczajone jadowite spojrzenia. Rwały się klątwy. Tu i owdzie już rozpuszczano języki, wymyślając na marnowanie czasu. Szczególniej kobiety dogadywały pod adresem Naczelnika, który z ganku, widny dla wszystkich, wciąż wydawał jakieś rozkazy strażnikom, ganiającym jak psy gończe. Czasami, jakby od niechcenia wodził surowym wzrokiem po ludziach — milknęły szepty, pokorniały spojrzenia i oblatywał strach, nawet kobiety zapominając języka, spoglądały lękliwie.
Zagruchotał baraban, wojsko rypiąc nogami aż się błoto otwierało, ruszyło z pod stacji, gdy pop, siwy brodacz i kudłaty, z brzuchem wysadzonym i ze złotym krzyżem na piersiach, zakrzyczał z bryczki stojącej pod domem, tak donośnie, że słychać było na całej wsi.
— Bracia prawosławni i katolicy! Idziecie łowić buntowszczyka! Nie darujcie żadnemu z tych sukinsynów, bo zbóje i złodzieje! Powstają przeciwko świętej osobie naszego cara! Mordują gubernatorów! Podpalają cerkwie i kościoły! Nawet przeciwko Panu Bogu podnoszą świętokradzkie ręce! Nieuznają żadnej wiary, nieuznają małżeństwa, nieuznają własności! Dla tych wściekłych psów niema nic świętego. I chcą nas wszystkich zaprzedać żydom, a ten, którego będziecie szukali, to najgorszy! Car da pięć tysięcy rubli temu, który go przyprowadzi żywym czy umarłym. On ubił gubernatora, ubił sołdatów i ubił chłopów, którzy go transportowali. A puścić go wolno, to za parę dni zacznie ze swoją bandą napadać wsie, łupić, mordować i podpalać! A kto go ukryje, wisieć będzie...
Nawoływał jeszcze, gdy już wojsko i chłopi ruszyli ku borom. Naczelnik jechał z tyłu jakąś dworską bryczką, noga za nogą, bo droga była grząska i błoto po osie.
Plac opustoszał, tylko w opłotkach i przed domami rajcowały kupy kobiet, spoglądając na obławę, pożeraną przez bory.
Jaszczukowa dziwnie tem wszystkiem przejęta i wzburzona, zamieniwszy parę słów z krewniakami, wstąpiła po drodze do karczmy, aby kupić wódki. Przy odejściu zastąpił jej drogę Jarząbek, dobrze już napity i w towarzystwie żandarmskiego wachmistrza.
— Musi się z nami napić pani Jaszczukowa! Czełowiek! pół sztofu, kiełbasy i ogórców — rozkazywał.
— Bóg zapłać, nigdy nie pijam — wykręcała się jak mogła. — Rano pan Jarząbek zaczyna...
— Całą noc nie spalim z wachmistrzem, tak i pokrzepić się nie grzech. Musi pani wypić z nami.
Kieliszek podtykał jej pod usta, zaś wachmistrz przyniósł na talerzu przekąski. Wypiła żeby go nie jątrzyć, gdyż od wczoraj zaczęła się obawiać jego podejrzliwych oczów.
— Myślałam, że pan wachmistrz na obławie?! — pragnęła porozmawiać w tych sprawach.
— Nie moje dzieło! Stacja musi mieć nadzór — z powagą rozgarnął szpakowate bokobrody. — Gonią za wilczkiem po lasach, a może on tu gdzie zaczajony na pociąg osobowy czeka!
— Mogłoby się i tak zdarzyć, prawda, — przytwierdziła, dziwiąc się jego przebiegłości.
— Pani Jaszczukowa wygląda dzisiaj niby róża! Jeszcze jednego! — prosił Jarząbek, zaglądając jej z bliska w oczy. Buchnęła z niego gorzała, że aż ją coś w dołku ścisnęło, lecz grzecznie się wymawiała. Przy tych ceregielach szepnął jej do ucha jakby z wymówką:
— Pani Jaszczukowa nie chciała mnie słuchać a teraz kto inny capnie nagrodę!
— Znać, że pan Jarząbek od wczesnego rana przedzwania kieliszkami, — obracała w żart, chociaż serce jej trwożnie zatłukło. Poskubując bródkę, zawiercił w niej oczami.
— Dawno namawiam Jarząbka — wtrącił wachmistrz. — Sławna byłaby z was para!
Sponsowiała i korzystając, iż obaj wybuchnęli śmiechem, wymknęła się z karczmy.
— Czyby on się czego domyślał? — Obejrzała się trwożnie za siebie i pobiegła do domu.
Dzień potoczył się jak zwykle, tylko dla Jaszczukowej stał się długim i bardziej dręczącym. Kopała z Oksenią kartofle, tam gdzie wczoraj i raz poraz opadały jej ręce, spoglądała nasłuchująco w lasy, a myślami była przy tym nieszczęśliwym, na cmentarzu.
— Do tego umęczonego Jezusika podobny z twarzy, — spomniała jakiś święty wizerunek. — A może już pomarł sierota! — obtarła nos zapaską, bo Oksenia spojrzała na nią bystro.
— Nie prosty to zbój, bo i wytrzymałości niema, — rozmyślała, przypominając popie wymyślania. — Dla tych psów, każdy który stoi za swoją wiarę i naród, to buntowszczyk i najgorszy wróg! — Znała ich dobrze! Przecież od dzieciństwa karmiła się jeno moskiewskimi gwałtami. Serce też miała pełne cichej a zaciętej nienawiści. I nigdy im niezawierzyła. Tembardziej nie mogła wierzyć słowom popa, znanego kata unitów i szpiega. Przez niego setki „opornych“ przez całe lata gniło po więzieniach, za jego sprawą niejeden ksiądz powędrował na Sybir i wylały się całe rzeki sierocych, gorzkich łez. Więc też na jego podłe szczekania wzruszała tylko pogardliwie ramionami.
— Za carską łaskę, toby sprzedał samego Pana Boga! — otrząsnęła się jak przed gadem. Ale tak nią miotały przeróżne niepokoje, że już wiele razy chciało się jej zapłakać lub cisnąć robotę i polecieć, gdzie oczy poniosą. A tu jakby na złość, trzeba było kopać, gdyż dzień się wybrał cudny, jaki się czasami zdarza w jesieni, po deszczach, słoneczny, ciepły i usypiający słodką cichością.
W południe tak nawet przegrzewało, że jadły obiad przed progiem, na dworze. Jakieś ostatnie muchy brzęczały po bielonych ścianach. Wróble wesoło świergotały na dachu. Srebrzyste, mieniące się nici babiego lata motały się pomiędzy drzewami i splątanymi kłębuszkami niosły się w cichem nagrzanem powietrzu.
Czerwone, ostatnie liście grusz spływały na ziemię bez szelestu, jak żałosne płakanie.
Niebo wisiało niebieskiem, lśniącem polem, na którem kłębiły się ogromne, nisko zwisające białe chmury. Nawet pociągi przesuwały się ciszej. Od pastwisk targały się niekiedy tęskne porykiwania i zawiewało dymami pastuszych ognisk.
Jaszczukowa milczała, zajęta swojemi myślami, z niepokojem spoglądając na cmentarz, a Oksenia, sprzątnąwszy po obiedzie, jęła głaskać Bukieta, grzejącego się pod ścianą.
— Ciotula, a dybym temu co go przetrącił, kulasy połamała! Ludzie, to gorsze od psów!
— A gorsze! Pies broni swoich i siebie! — Opowiadała zajęta czem innem.
— Mleka rano się napił, a teraz ani chce powąchać. Z pewnością zdechnie!
— A może i zdechnie! Szkoda psa! Nie za swoje winy zapłaci.
— Ciotula, u Czuryłów są szczeniaki po tym łańcuchowym od popa, zły gatunek.
— Wymieniłam im na wiosnę gęsie jaja, to niechby za to dali psiaka.
— Wieczorem go przyniosę. Bury jak niedźwiedź, dopiero ma dwa miesiące, a już koło budy nieda spokojnie przechodzić. Jak to jęczy biduchna! — użalała się nad Bukietem.
Wróciły do kopania i po jakimś czasie Oksenia, prostując się nad motyczką, zagadała.
— Ciotulu, zapomniałam powiedzieć, że Mikoła chce, żebyście mu dali ten stary kożuch po nieboszczyku wuju. Powiada, że gdyby go narządzić, to będzie lepszy od nowego, bo suknem poszyty i z kołnierzem. Wójt ma taki sam, to i jemu chce się poparadować! — zaśmiała się wesoło.
— Co mu się to już zachciewa? — syknęła jakby szarpnięta za serce. — Nie dla psa kiełbasa! — pomiarkowawszy jednak oburzenie, mówiła jakby z żalem. — Nieboszczyk kupił go od maszynisty, kożuch był dobry, ale zjadły go ze szczętem mole, wczoraj oglądałam, dziura na dziurze.
— Ciotula! — podjęła znowu dziewczyna, nie mogąc wytrzymać bez trajkotania. — U Chominków, Naścia zaczęła tkać derkę na konia, nową modą, w kraty niebieskie i bronzowe, a cały szlak dokoła przerabiany żółtą, zieloną i czarną wełną. Nauczyłabym się w parę wieczorów...
— W głowie ci tylko zabawy! Byle latać po chałupach.
— A bo wieczorami tak mi się przykrzy! — wyznawała się szczerze. — I tak czasami smutno, a u Czuryłów czy po innych domach, zawsze pełno dziewczyn przychodzą z muzyką.
Jak dorośniesz, to i do ciebie będą przychodzili grywać wieczorami.
— Ciotula! kiedy ja mam już lata, przecież mi idzie na siedemnasty! — przekonywała.
— Olesia Panasiakówna, miała dopiero na szesnasty i właśnie z muzyki przyniosła sobie bękarta! Gdybyś tak zrobiła, wygnałabym cię na cztery wiatry! — wyrzekła srogo.
Dziewczynie łzy pociekły z oczów i już się nie odzywała, kopiąc zawzięcie! Jaszczukowa zapomniawszy wnet o czem mówiły, długo patrzała na cmentarne krzyże, widne jak na dłoni. — Czy on tam jeszcze siedzi? A może go już w lasach złowili? — Tak ją udręczały te pytania, że powróciwszy do domu o pierwszym zmierzchu, powiedziała:
— Obrządź gospodarstwo! Wrócę za jaką godzinkę. Tę trochę grosza boję się trzymać w domu, dam je do schowania staremu Paniasiukowi.
— Miałam lecieć po tego szczeniaka, — przypomniała rozżalona.
— Jak wrócę, pójdziesz sobie na cały wieczór. Zdążę jeszcze na wieczerzę.
I najpierw zamówiła się do karczmy niby to po sól, aby przy tej okazji dowiedzieć się niecoś o obławie. Karczma była mroczna i prawie pusta, gdyż jeno pod oknem przy dogasającym dniu i kieliszkach, siedział stary djak z kacapami ze stacji. Karczmarz właśnie zapalał światło za szynkwasem.
— Nie wrócili jeszcze z obławy? — pytała wydłubując pieniądze z węzełka.
— Dobrze jeśli będą jutro o tym czasie. Szukaj wiatru w polu — mruknął lekceważąco.
— Przetrząsną dobrze bory, tyle pieniędzy nagrody, to każdy będzie tropił za dwóch.
— Prędzej znajdą śnieg zeszłoroczny. Czeka na nich? — drwił złośliwie. — Zachciało się naczelnikowi i popędzili ludzi niewiadomo poco!
— Tacy nie uciekają bez pomocy. Musieli już w umówionym miejscu czekać na niego spólnicy! Widzieli jak uciekał z pociągu, jak wpadł na cmentarz i rozstąp się ziemio, przepadł jak igła! I do tego był postrzelony i w jednej koszuli! I niezobaczyliby takiego? Dałbym gardło, że wygrzewa się pod pierzyną w jakimś dworze i kpi sobie z obławy, — mądrzył się, chytrze przytem próbując pociągnąć ją za język.
Stała jak na mękach, z zapartym tchem, tyle jeno pamiętając, żeby się z czem nie wydać. Karczmarz bowiem był prawosławny i przyjaciel wachmistrza.
Wyszła niby z łaźni, w potach cała i z roztrzęsionem sercem, ledwie doszła do stacji. Cóż, kiedy i tam po przejściu osobowego, pusto było i cicho. Nawet w bufecie nie dojrzała nikogo. Jedynie na piętrze u naczelnika świeciły okna i ryczał gramofon.
Powróciła na wieś. Na plebanji u popa przez oświetlone szyby dojrzała samowar i jakichś ludzi siedzących przy stole. Kiedy chciała się im przyjrzeć, ostrogi naraz zabrzęczały na ciemnym ganku, że uciekła spłoszona niby kuropatwa.
Wstąpiła jeszcze do krewnych i do starych Panasiuków a wszędzie znajdowała jedno i toż samo: nudnie i pusto. Chłopy jeszcze nie popowracały, a kobiety krzekorzyły po izbach sennie niby przemoczone kokoszki. Nie było nawet z kim pogadać.
Zawiedziona srodze i znużona całodzienną targaniną powróciła do domu.
W oknach było ciemno i drzwi zastała zamknięte na rygle. Wystraszyła się niemało.
— Oksenia! Otwórz, to ja! Co się stało? Czemuś się pozamykała?...
— Tak się bojałam, Jezu, tak się bojałam, — szeptała rozdygotana, otwierając drzwi.
— Zapal tę białą lampę, będzie widniej. Czego się wylękłaś? — rozglądała się w koło.
— Może w pięć minut jakżeście wyszli, Bukiet zawarczał w stronę okna. Wyjrzałam na dwór, nie zobaczyłam nikogo. Zapaliłam światło i poszłam wydoić krowę. Przychodzę, a tu pies jak się nie rzuci do świetlicy, jak nie zacznie ujadać do okien, jak nie zacznie drapać pazurami. Myślałam, złodzieje włażą przez okno. Zdmuchnęłam światło i chciałam wylecieć na drogę, a tu wyraźnie słyszę jakby coś zajęczało pod ścianą. Zmroziło mnie, że dziw, trupem nie padłam. A tu coś stąpa ciężko, jakby do drzwi idzie! Uciekłam na drogę i już miałam krzyczeć... przycichło.
Poszczułam Bukieta, nawet nie warknął. W dobry pacierz wróciłam do izby, zapaliłam światło, przecedzam mleka do garnka, podnoszę oczy a w oknie jakaś twarz patrzy świecącemi ślepiami. Jezu Marja! Wszystko mi wyleciało z rąk, bo i pies zaczął znowu szczekać i docierać! Już niewiem co się stało ze mną! Matko Boska, myślałam, że się was niedoczekam.
— A może Jarząbek zaglądał, nieraz już o tej porze przychodził. — Myślała co innego.
— Nie, widziałam twarz białą jak kreda i oczy jarzące! A może to był jaki upiór!...
— Ze strachu; to ci się Bóg wie co przywidziało, — uspokajała, głęboko przekonana że to zbieg przychodził.
— Chwała Bogu, że mnie nie zastał. — Niezmiernie była temu rada.
— Mikoła kulas i pokraka, ale zawsze raźniej jak chłop w domu, — westchnęła Oksenia.
Po wieczerzy Jaszczukowa zabrała się do przędzenia wełny a Oksenia do szycia. Tak były zajęte swojemi myślami, że mało kiedy padło jakieś słówko. Kółko turkotało monotonnie, świerszcze coraz głośniej grały za kominem a Bukiet, naszczekując z cicha, przebierał kulasami, jakby śniąc o jakiejś pogoni.
— Ciotula przecież strachy i upiory są na świecie? — spytała, podnosząc zalękłe oczy.
— Dla tych, którym się uwidziało — pozbyła się, zajęta czem innem.
— A nie straszy na starej plebanji? Czuryłowa widziała nieboszczyka proboszcza jak spacerował po sadzie i brząkał różańcem. I drudzy widzieli. — Zapewniała przekonana.
— Tak rozpowiadają, pewnie, że Czuryłowa z palca sobie nie wyssała — przytakiwała ostrożnie.
— Nawiedzony dom i dla tego stoi pusty, nawet djak nie chce tam mieszkać.
— Wali się, dach zgniły, ale może być, że tam straszy. Różnie o tem powiadają.
Jaszczukowej wspomniał się grób, w jakim schronił się zbieg i aż się zatrzęsła ze strachu.
— Musiał czegoś potrzebować. Zamknij okiennicę.
Obie poszły zamykać, gdyż Oksenia za nic w świecie nie chciała wyjść sama przed dom. Siedziały znowu przy robocie, Oksenia latała po izbie wystrachanemi oczami.
— Żeby to wrócił Mikoła... coś włazi na ścianę! — krzyknęła, zrywając się ze stołka.
— Cicho bądź, głupia. Wiatr powiał i gałęzie zachrobotały po okiennicy...
Dziewczyna zmilkła, lecz widać po niej było, jak się okropnie bała.
— Zmów pacierz i idź spać. Pod pierzyną strachy ci przejdą. Ja jeszcze poprzędę trocha.
Ale i ją rychło zaczął sen morzyć, a przytem obawiając się, żeby nie przyszedł Jarząbek, położyła się wcześniej, niż zwykle. Nie było jeszcze dziewiątej.
Zasnęła prędko. Obudziło ją bicie zegara, policzyła uderzenia ze zdumieniem, bo akuratnie wybiła północ, a jej się wydało, że dopiero co zadrzemała. Naraz drgnęła, siadając gwałtownie w łóżku — jakby ktoś wołał, jakiś głos daleki, słaby rozsączał się zaledwie pochwytnym jękiem — wszystka ciemność była nim nabrzmiała. Coś jak palące tchnienie powiało ją po twarzy, aż się odrzuciła w tył, do ściany. I same wargi zaszemrały pacierzem. Zgroza zapchała gardło i dusiła. A ten dziwny, niepojęty głos łkał po izbie, a niby gromem odbijał się w jej sercu. Zdało się jej, że nie może się przebudzić. Czepiała się więc rzeczywistości, żeby nie utonąć w szaleństwie: wyraźnie nasłuchiwała oddechów Okseni, postękiwania Bukieta, słyszała nawet mysz przegryzającą jakąś deskę w szafie, ale równocześnie ten głos był jednako żywy i prawdziwy: przyzywał ją z oddali. Już nie wątpiła w jego rzeczywistość.
Woła mnie! Matko Najświętsza dopomóż! Zdecydowała się i już bez wahania i namysłów, porwana wewnętrznym srogim nakazem, ubrała się pospiesznie. Co mogła znaleźć żywności, po ciemku zawiązała w węzełek, okryła się grubą chustką i wyszła ze sieni na podwórze, z podwórza do sadu, a ze sadu, zakolebawszy się gwałtownie w sobie, jak drzewo przed runięciem, ruszyła ku cmentarzowi.
Noc, była bez gwiazd, surowa i odrętwiała z zimna. Niebo zaledwie się odrzynało od ciemności. Drzewa piętrzyły się czarnemi kopami. Świat spał zanurzony w nieprzejrzanych mrokach. Tylko pod stacją, wysoko paliły się czerwone ślepia latarń sygnałowych. Bez lęku, pomimo że stężała ziemia łamała się pod stopami, dostała się do bramy cmentarnej, wywartej na ścieżaj. I śmiało się zanurzyła w czarną otchłań, w gęste i chłodne niby wody, cienie drzew.
Posuwała się coraz wolniej, przystając pod krzyżami czerniącemi się nad nią majakami rozpiętych ramion. Nie mogła się przeżegnać, tak jej ociężały ręce. Słowa pacierzy rozsypywały się po wargach niby suchy, rozpalony piasek.
Wreszcie dopełznąwszy do grobowca, zawołała... Wzdrygnęła się na dźwięk własnego głosu, tak wydał się jej cudzym i strasznym. Nikt się nie odezwał! Tylko zaszemrały drzewa i na kaplicy jakiś ptak załopotał skrzydłami. Zjeżyły się jej włosy i zamierało serce, lecz pędzona nieubłaganym nakazem, weszła do grobowca.
Drzwi zaskrzypiały przeraźliwie i owionęło ją duszne, zatęchłe powietrze. Z góry rozsiewał się zielonawy, jakby zaropiały brzask. Trumny piętrzyły się pod ścianami. Podłogę zaściełały gruzy i jakieś szczątki, w których grzęzły jej stopy niby w błocie. Potykając się, szukała po kątach i pod niskim ołtarzem. Nie było nikogo.
Było jej niewypowiedzianie strasznie, że wyszła przygarbiona jakby pod ciężarem spełnionego świętokradztwa, długo stała na powietrzu zanim złapała oddech i pozbierała pomdlałe myśli. Zataczała się, nie mogąc ustać na zdrętwiałych nogach. I kiedy się nareszcie znalazła poza cmentarzem, przysiadła pod jałowcem i gorzko a żałośnie zapłakała.
— Chciałam pomagać, Panie, Ty widzisz! — żaliła się w serdecznej i ufnej pokorze.
Powlokła się do domu bez sił, bez życia, bez myśli, niby ten łachman człowieczy. I pod progiem chałupy natknęła się na drzemiącego Mikołę.
— Spacerują sobie po kumach a człowiek niby pies waruje pod progiem — zamruczał.
— Obora otwarta, mogłeś tam iść! — Nie potrafiła jeszcze zebrać myśli.
— Cały dzień ganiałem o suchym chlebie i jeść mi się chce jak psu — skarżył się. — Dacie mi uwarzonego mleka? Przychodzę, wołam, kołaczę, nawet Bukiet nie zaszczekał. Usiadłem i myślę, co robić! Oksenia ma mocny śpik, no! Szczęściem, żeście nadeszli, — pogadywał, gdy stawiała przed nim kolację, schowaną dla niego w kominie, że była jeszcze ciepła. Nalała mu też spory kieliszek wódki i cały ser przed nim położyła.
— Drudzy pili a ja ino wąchałem — szepnął, pijąc. — Nie miałem grosza przy duszy.
Siadła przy nim i zapatrzona w światło lampy, zapomniała o całym świecie. Słyszała, że coś rozpowiada, ale nie pochwyciwszy sensu tych słów, miała je za jakiś niezrozumiały szmer. Zapadała bowiem na dno śmiertelnego wyczerpania, jakby na dno niezgłębionej, pustej otchłani, w którą się spada bezwładnie, bez czucia i bez świadomości.
— Pędzili nas aż poza Sosnowice, więcej niźli pięć mil, że już kulasami ruchać nie mogłem, — pogadywał napychając się równocześnie kapustą i kluskami z mlekiem. I — po wsiach szukalim, i po dworach, i po cmentarzach, i po kościołach.
— Po cmentarzach? — westchnęła przenosząc na niego oczy i coś sobie przypominając.
— Szukaj igły po lesie! Nałapalim jeno złodziejów i cyganów z kradzionemi koniami.
— A tego zbója nie złapali? — jakby się przebudziła, oczy jej rozbłysły zainteresowaniem.
— Obława nieskończona. Mieli przez noc zaciągnąć przy kolei, na rano będą u nas.
— Może go i nie złapią, — szepnęła, czepiając się kurczowo jakiejś nadziei.
— A przed samym wieczorem znaleźli w krzakach kożuch i zawiniątko z chlebem...
— Jezus Marja! — wyrwał się jej mimowolny okrzyk.
— Czekajcie, dopowiem jak było, to się złapiecie za głowę. Leżał w gęstych jałowcach, zaraz pod jakąś wsią, powiadali, że był jeszcze ciepły. Przyjechał naczelnik, oglądał! Przyjechał jakiś starszy w czapce urzędowej, długo oglądał i powiada: Chłopy obejrzyjcie, może któremu ukradli z chałupy? Oglądali po kolei. Przystąpiłem i ja, patrzę, znajomy jakiś. Rychtyk znajomy, albo i tak podobny jak brat rodzony.
— Twój? — powiada.
Zaląkłem się, taka przecież osoba! Nie mój, ale go znam albo i podobny do tamtego. A on mnie w pysk i krzyczy:
— Gadaj sobako, bo cię przymuszę batami.
Jucha mi się puściła z nosa, twardą ma ścierwa pięść... Takusieńki wisi u mojej gospodyni w komorze — powiadam ze strachem. Kazali mi się dobrze przyjrzeć. Poznałem, tenci sam, który miał wasz nieboszczyk! Suknem pokryty, czarne barany pod spodem i kołnierz do pół pleców! Poszarpany u dołu i dziura na plecach. Śliczności kożuch, żeby go narządzić, to wystałby za dwa nowe. I w sam raz pasowałby na mnie.
Spisali, com rzekł, a ja w końcu mówię: — Poznałem, ale jakże to może być kiedy on wisi w komorze u gospodyni. Wczoraj go widziałem!
Naczelnik kazał mi iść precz, toć poszedłem do domu! Cóż to jak ten pies będę z wywalonym ozorem gonił za wiatrem. Ale mi dziwno, skąd on się tam wziął? A może go wam ukradli? Prawda, mogli ukraść. Zobaczcie w komorze! — Nastawał tak uparcie, że dla świętego spokoju poszła z lampą do komory.
— Laboga, niema! — krzyknął wystraszony. — Ale i butów po nieboszczyku, pamiętam, wisiały na ścianie, też niema! I baraniej czapki brakuje! — Wołał z coraz większą żałością.
— A niema! — przytwierdzała nie mogąc sobie przypomnieć, czy i buty dawała zbiegowi.
— Ukradli! A wyście o niczem nie wiedzieli? — wydziwiał.
— Chodź do izby, bo mi zimno! — odciągnęła go, gdyż nazbyt żarliwie myszkował po kątach.
— Tyle szkody narobili, a wy jakby nic! — zdumiewał się gniewnie.
— Cóż to mam robić? Wylecę na drogę i krzyczała będę? Dużo mi to pomoże. Szkoda wielka, sam kożuch dużo był wart. Buty prawie nowe! Jutro dam znać strażnikom.
— Kijem tego, co nie pilnuje swego — rozsrożył się nagle. — Mój Boże, taki kożuch, takie buty, taka czapka, że i wójt by się ich nie powstydził! Siedzą dwie w chałupie, jak wrony na kupie gnoju, a nie przypilnują, — wybuchnął łzawo.
— Zaraz mnie tknęło! A mogłem to wiedzieć, co się w chałupie stało? Taki kożuch! — na płacz mu się zbierało.
Nie przeszkadzała mu, że nawyrzekawszy się do syta, poszedł spać do stajni.
— Wszystko się wyda, — myślała z dziwną rezygnacją bez żalów i płaczów. — Niczemu nie jestem winna! Spólnikiem mu nie byłam! Pomagałam tylko nieszczęśnikowi a i to pod przymusem! Za cóż mieliby mnie karać? — Zaczęła odmawiać Pod Twoją Obronę z taką serdeczną żarliwością, że wraz pousypiały w niej wszystkie dręczące strachy i niepokoje. Nie czuła już grozy swojego położenia, gdyż w sumieniu poczuła spokój. Przecież broniła się, targała się w męce i stało się, co się stać musiało. Mogłaż temu przeszkodzić? Była niby drzewo wyrwane z korzeniami przez straszny huragan i ponoszone gdzieś na zatracenie. Oprzeć się i wrócić na dawne miejsce, żali to w ludzkiej leżało mocy?
Całe jej życie dotychczasowe rozwaliło się w gruzy. Czuła to jasno, ale nie miała już sił do myślenia o jutrze.
— Jeślim winna, ukarz mnie Panie! — i z temi słowami twardo zasnęła.
Dzień wstał wyzłocony słońcem i od samego rana oprzędzony pajęczynami babiego lata. Runie zbóż mieniły się rdzawo-złotawemi kobiercami. Pokrętne ruczaje i stawy porozrzucane tu i owdzie, połyskiwały błękitnawemi lustrami. Po ciężkiej pracy lata, ziemia zdawała się leniwie przeciągać w jesiennej przygrzewie słońca. Ligawki buczały po wyrudziałych łąkach i ugorach. Dzwony komuś zabiły uroczyście na wieczne odpoczywanie. Pastusza piosenka zerwała się gdzieś z pola i niby skowronek świegotała w powietrzu. Pod niebem niskiem i bladem, przeciągały nieprzeliczone stada wron. Leciały z północy jakby przed nadciągającą zimą i z krakaniem opadały na lasy. Bezwładnie opuszczały się bory zielone, poprzetykane żółtemi kiściami brzóz i czerwienią osiczyn. Czasami drgały nad ziemią jakieś łkające, żałosne echa.
Dymy przechodzących pociągów rozwijały się polami, łańcuchem białych, przesłonecznionych kłębów. Głosy niesły się nisko i bezsilnie. Powietrze przejmował zapach, jakby spalonych jagód jałowcowych. Słodki smutek zamierania owiewał serca niepojętą tęsknotą. Ostatnie słoneczniki patrzyły w słońce w omdlewającej pokorze. Jesień brzemienna kładła się cicho na wiosenne zmartwychpowstanie; na srogiej zimy przetrwanie chowała plenne ziarna; świętą tajemnicę życia zamykała w ciepłe i wilgotne łono ziemi. A na rozstajach dróg Chrystusy wyciągały błogosławiące ramiona nad wszystkim światem.
Jaszczukowa spała długo, aż ją musiała budzić Oksenia. Zerwała się jednak z pościeli rzeźwa, zdrowa i jakby zgoła w sobie przemieniona. Bez zgryzot i lęków pomyślała o wczorajszych sprawach. Raźno zajęła się robotą, popędzając dziewczynę i parobka, a śmiejąc się radośnie z lada powodu. Z tego jasnego, ciepłego dnia zdawała się czerpać nieprzemożoną radość życia, potrzebę kochania i niewyczerpaną tkliwość. Miała duszę wezbraną nadmiarem dobroci dla wszystkich. Stała się promieniejącem współczuciem. Przy udoju najczulej upieściła krowę. Pocałowała w nozdrza klacz, która ją z figlów próbowała chwycić wargami za policzek. Nagwarzyła się z gęsiami. Długo siedziała na progu karmiąc kury pełnemi garściam jaglanej kaszy. Nawet tucznik doznał jej łaski; za obmacanie mu tłustych boków, zapłaciła czystym grochem. Z tkliwością dotykała w sadzie młodych szczepów, obiecując im okręcenie słomą na zimę. Pociągi przeprowadzała życzliwemi oczami. Nie miała serca odpędzać wron zlatujących się na gnojowisko.
Chwilami łzy napływały do oczów i w sercu wzbierało szalone pragnienie kochania; chciało się jej cały świat przycisnąć do siebie. Przepełniało ją niepojęte szczęście. Patrzyła w słońce z niemem dziękczynieniem. W porywie dobroci, Bukietowi wysmarowała przetrącony grzbiet, gorzałką. Mikole dała prawie nowe portki po nieboszczyku, Okseni obiecała kupić, co tylko jej potrzeba na zimę, a w dodatku sznur prawdziwych bursztynów. Jakiejś babie proszalnej ofiarowała całą złotówkę i z pół garnca mąki! Byłaby z radością rozrzucała serce po polach i ludziom je kładła pod nogi. Na każdy trud czuła się gotowa, na każde poświęcenie nieulękła i na każde cierpienie zrezygnowana.
A niekiedy, nagle, stawała jak martwa bez czucia i myśli, niby podcięte drzewo, które jeszcze nie wie, że runie za chwilę. To przygięta czekała uderzenia jakiegoś ciosu.
— To będzie, co Bóg da! — szeptała wyzywająco, spoglądając w stronę stacji.
Męczeńska krew unicka płynęła w jej żyłach — ojcowie jej szli za wiarę i Polskę pod knuty, na wygnanie, na śmierć, toć i ona niczego się nie ulęknie. I żądza poświęceń uskrzydlała jej duszę i rwała ją wysoko, w krainy nadludzkich ofiar i uniesień ekstatycznych.
— A choćby i dać życie! — myślała dumnie tocząc rozpalonemi oczami.
To podniecenie nie uszło uwagi Okseni, bo w jakiejś chwili przypadła do niej zatroskana.
— Ciotula, co wam jest? Chórzyście, co? Aż bucha od was gorąco...
— Zdrowam, córuchno! — Uspakajała głaszcząc ją po twarzy, ale smutek zabrzmiał w jej głosie.
W samo południe przyszedł niespodzianie stary Symeon Lewczuk. Przyjęła go serdecznie, gdyż był to rodzony brat jej ojca, wielce przez nią kochany i mieszkający daleko, pod Włodawą. Człowiek był nieduży wzrostem, suchy i kościsty; włosy miał siwe, nieco zwichrzone, twarz żółtawą, niby z blichowanego wosku, wygoloną, i oczy jak u dziecka niebieskie, a jakby niewidzące, tak w siebie zapatrzone. Głos miał chwytający za serce słodyczą brzmienia i głęboką prawość wypisaną na obliczu. Samodziałowa, branżowa kapota obciśnięta rzemiennym pasem, okrągła czapka, zawiniątko przez plecy i tęgi kostur w rękach, dawały mu pozór odpustowego łazęgi. Ale przyjrzawszy się, zastanawiały jego przeszywające, orle spojrzenia, mądry uśmiech i surowy, ascetyczny wyraz pochylonego czoła, że wtedy wydawał się podobny do któregoś z apostołów, rzezanych w drzewie i często spotykanych po kościołach.
— Parę dni posiedzę u ciebie! — zapowiedział, składając swoje manatki pod oknem.
— I rok nie byłoby zadużo! — odparła całując go z uczuciem w rękę.
— Kiedyż ja byłem u ciebie? Jeszcze za nieboszczyka dwa lata temu! Oksenia widzę przez ten czas wyrosła na pannę. Podał jej chusteczkę zieloną w pawie oczka, dla Jaszczukowej zaś wyjął książeczkę czarno oprawną i zawierającą żywoty świętych.
— Poczytaj sobie czasami — rzekł dobrotliwie. — Nie spiesz się, bo i życia nie starczy by pojąć prawdę. — A dla Mikoły wyciągnął fajkę i paczkę tytuniu. — Uciesz się i ty czem możesz! — I patrzał roześmianemi oczami na ich radość, zwłaszcza na Oksenię.
— Stryj prosto z domu? — zagadała Jaszczukowa, pragnąc wiadomości o rodzinie.
— Prosto. Zasiałem, kartofle w kopcach, wszystko na zimę gotowe, tom ruszył we świat.
— Daleko stryj idzie? — spytała z pewną obawą.
— Pewnie że nie blisko. Może nawet i do Chrystusowego grobu pociągnę.
— Do Ziemi Świętej! W takie światy! Za morza!
Uśmiechnął się pobłażliwie i zasiadając do podanego obiadu, powiedział.
— Nie daleko, bieda jeno w tem, że duszę człowieczą nosić muszą słabe nogi.
Nie rozumieli, spozierając w niego w podziwieniu połączonem z obawą.
— Dojdzie tam chociaż za pół roku? Wtrącił Mikoła odkładając łyżkę.
— Pieszo nie zajdzie, trzeba się przeprawiać przez wielkie wody. Objaśniała Jaszczukowa.
— I nie boicie się to, dziadku, w tyli świat jechać! Wyrwało się Oxeni.
— Czegóż to bym się miał bać? Wszędzie są ludzie. Maszyną dojadę do Odesy, do morza i stamtąd zabierę się na okręt z kompanją, która pielgrzymuje do Jerozolimy.
— Że to nie słyszałam o takiej kompanji! Zdziwiła się Jaszczukowa.
— Z Kijowskiej Ławry jeździ kompanja co roku, z niemi się zabierę.
— Prawosławni. Westchnęła dotknięta do żywego i zamilkła.
Po obiedzie wszyscy ruszyli do kartofli, a Symeon obejrzawszy swoim zwyczajem całą gospodarkę, i nawet drzewa w sadzie, poszedł na cmentarz.
— Mam tam swoich — powiedział przechodząc obok kopiących. — Skarżyli się, że zapominają o nich żywi. Im lepiej jak się o nich pamięta!
Wzdrygnęła się, wiadomo było jako miewa widzenia i kuma się z duchami zmarłych.
Człowiek był to niezwyczajny. Cała okolica miała go za niespełna rozumu. Chodziły o nim plotki jedna dziwniejsza od drugiej. Nikt go bowiem nie mógł zrozumieć. Naród miał go za świętego, księża za odstępcę, a Popi za szkodliwego sekciarza. Bowiem w latach nawracania unitów na prawosławje, tak zaciekle bronił swojej wiary i całą parafję organizował do oporu, aż pokłuty bagnetami powędrował do więzienia i potem został zesłany do Orenburga. Uciekł stamtąd i przez całe lata, chroniąc się przed pościgiem, był duszą „opornych“ walczących o swoje polskie, katolickie dusze. Był niestrudzonym o świętej żarliwości apostołem. Sprowadzał księży i urządzał po lasach misje; prowadził tajne pielgrzymki do Częstochowy; wykradał trupy „opornych“ z prawosławnych cmentarzów i grzebał je po lasach; stawiał przydrożne katolickie krzyże; krzepił słabnących, gromił małodusznych i był postrachem dla odstępców. A nawet jeździł w sekretnej deputacji do Papieża. Wiedzieli o nim wszyscy, ale nie znalazł się Judasz, pomimo nagrody wyznaczonej za jego schwytanie. Żył niby zwierz ciągle tropiony Bóg wie gdzie i Bóg wie czem, a zawsze gotowy do pomocy, nieulękły, gorejący wiarą niby rozżagwiona pochodnia. Modlono się do niego jak do świętego, bowiem gdzie się pokazał, obsychały łzy, mężniały serca, spływał spokój i ustępowały wszelkie nieporozumienia. Miłością panował nad duszami.
Popi go wyklinali po cerkwiach, rząd prześladował, a naród błogosławił.
Pewnej wiosny gruchnęła wieść, od której serca zamarły w zgrozie: „Symeon oddał się władzom i dobrowolnie przyjął prawosławie“.
Samo posądzenie wydawało się potwornem świętokradztwem, nie chcieli nawet słuchać; wieści jednak nieustawały, kracząc coraz to złowróżbniej nad całą okolicą.
I sprawdziło się. Ogłosili o tem popi po cerkwiach i napisali w swoich gazetach. Łamano ręce z rozpaczy, płakano, i nikt nie potrafił zrozumieć, dlaczego to zrobił. Bo nie dla pieniędzy: miał wielkie gospodarstwo, przepisane na krewniaka; i nikogo nie wydał, chociaż znał całą organizację pomocy dla „opornych“. Napróżno się głowili, przed nikim się bowiem nie wyznał i, powróciwszy do swojej wsi, najspokojniej zabrał się do gospodarowania. Nawet ludzi nie unikał ale otoczył go nieprzełamany mur nieufności i powszechnej wzgardy, że trzymał się potem zdaleka. Spoglądali jak na wyrzutka i zdrajcę świętej sprawy. Mieli go za szpiega. Dzieci rzucały na niego błotem i kamieniami. Nawet na jarmarkach odsuwano się od niego jak od zapowietrzonego. Nikt mu nie rzucił słowa pozdrowienia. Znosił to również z niepojętą pokorą i cierpliwością. Prędko też zwróciło uwagę, że do cerkwi zupełnie nie chodzi, kościoły wymija, przed krzyżami czapki nie zdejmuje, a święte obrazy kazał ze swojego domu powyrzucać na górę.
— Pokumał się z djabłem. Teraz wiadomo, co za jeden — zawyrokowały kobiety.
Sprawa tak oburzyła powszechność, że pop przyjechał go strofować i napominać.
— Zgorszenie siejesz, bo i do cerkwi nie chodzisz. Cała parafja ma cię za bezbożnika.
— A pocóż mi cerkiew? — wystąpił obcesowo, wpierając w niego nieulękłe oczy.
Pop zaczął go tekstami Pisma Świętego przekonywać, aż chłop mu przerwał drwiąco.
— W cerkwi siedzi car, w kościele papież, ale Pana Boga tam niema i może nigdy nie było — przeciął dowodzenia jak nożem. — Wasz Bóg męczy, zabija i goni, to żandarmski naczelnik świata, a nie jego miłosierny ojciec. Ja takiego nie chcę! Prawdziwy Bóg musi być inny! — dodał. Pop, zgorszony do najwyższego stopnia, napisał na niego donos do władz.
Wytoczono mu proces o bluźnierstwo i wyszydzanie religji. Bronił się sam i tak mądrze i głęboko, że sąd po długiej naradzie uznał go za pomieszanego i wolno wypuścił. Ludziom zrobiło się jasno, mogli nareszcie zrozumieć dla czego przyjął prawosławie. Boć tylko warjat mógł się zajmować sprawami, o jakie go pociągnęli na sądy. I dali mu już spokój, traktując go z pewnem współczuciem i politowaniem.
I w nim wtedy dojrzała jakaś szalona myśl, bo jesienią, zdawszy gospodarkę krewniakowi, poszedł na całą zimę w świat. Szukał prawdziwego Boga. I tak się już powtarzało od wielu, wielu lat. Szukał prawdziwego Boga po wszystkich miejscach cudami słynących, po wszystkich odpustach, po wszystkich głośnych monastyrach i pustelniach prawosławnych, i po wszystkich tajnych sektach. I szukał wciąż z fanatycznym uporem i niezachwianą wiarą, że Go znajdzie. Przechodziły lata, włos zbielał, zwątlały siły, targane ciągłemi zawodami, ale żywa, gorejąca tęsknota do prawdziwego Boga paliła się w jego sercu nieugaszonym pożarem. Była już jedyną treścią jego istnienia.
Szukał swojego Boga, ale krył się z tem, jak z najświętszą tajemnicą, i przed nikim się nie zwierzał. Opowiadano też sobie o nim niestworzone rzeczy. Zwłaszcza, iż o wczesnej wiośnie powracał, brał się do roboty i jak każdy zwyczajny gospodarz orał, siał, sprzątał, jeździł na jarmarki, tyle jeno różny, że z nikim się nie zadawał, towarzystwa nie szukał i przyjaciół nie mał. A ciekawych jego wędrówek zbywał drwinami:
— Z żórawiami do ciepłych krajów na zimę wędruję, nie wiecie?
I za czarownika go uważali, bo żaden pies na niego nie zaszczekał, i dzikie ptactwo latało za nim całemi stadami, a on coś im prawił i w szczególny sposób pogwizdywał. Powróciwszy z cmentarza o zmierzchu, zasiadł pod oknem i wyglądał na drogę.
— Nie spotkaliście tam nikogo? — spytała, nie mogąc się powstrzymać.
— U nas jak kogo pochowają, oklepią, to dosyć im, że w pierwsze lata w zaduszki światło na grobie zapalą i trzy grosze dadzą na wypominki. O żywych się nie kłopoczą, a cóż dopiero o umarłych.
— Każdy ma tyle swojego do dźwigania — westchnęła, poczuwszy nagłą potrzebę wyspowiadania się przed nim ze swoich udręczeń, ale to Mikoła drzewo przynosił do komina, to Oksenia kręciła się po izbie, to wreszcie nie wiedziała, jak rozpocząć. Wieczór się dłużył niezmiernie, że się już nie mogła doczekać, kiedy się porozchodzą spać. A tu jakby na złość Mikoła ćmił pod kominem fajkę za fajką, aż ciemno zrobiło się od dymu, a Oksenia wypytywała starego o różności. Na dobitkę, ledwie sprzątnęli po kolacji, zjawił się Jarząbek, wołając już od proga:
— Złowili tego zbója! przywieźli związanego jak barana, leży w żandarmskiej stancji.
— Chory czy co? — podsunęła mu stołek i stanęła w cieniu, dalej, obok lampy.
— Wziął kolbami, że ledwie się rusza. Dobrze tak skatinie — dorzucił zawzięcie.
— Gdzie go złapali? — podłoga się z nią zakręciła, musiała się oprzeć o ścianę.
— W lesie na drzewie! Chytra pticzka! Na wielki dąb wlazł i przyczaił się jak kot. Obława przeszła jak psy z nosami, węszącemi po ziemi, a jakiś chytry sołdacik, spojrzawszy po drzewie, bo mu się coś w gałęziach zaczerniło, pozostał w tyle, niby to za swoją potrzebą.
Towarzysze odeszli, a on pod dąb — siedzi ktoś pod samym wierzchołem. „Złaź brat — powiada — bo strzelę“. Buntowszczyk zaczął schodzić i już był na ostatniej gałęzi, a zobaczywszy, że sołdat sam jeden, tak jemu z brauninga prosto w twarz i w nogi, w las! Zobaczyli drudzy i za nim. Postrzelił jeszcze jednego i sam chciał sobie kulę wpakować w łeb, ale już go dopadli i dalejże prać kolbami. Ledwie go naczelnik obronił, byliby go na sztykach roznieśli. Widziałem go, roża u niego spuchnięta, jak bania. Mówili, że może już nie doczeka doktora.
Martwe milczenie zaległo izbę, dopiero po jakiejś chwili zamruczał Mikoła:
— Sołdat weźmie nagrodę.
— Nie wiadomo jeszcze, czy będzie żył, ma przestrzeloną głowę...
— Tylachna pieniędzy, to się pocieszy — westchnął zazdrośnie.
Kobiety wycierały zaczerwienione oczy i nosy, Symeon natomiast pokazywał się obojętny.
— Pani Jaszczukowa żałuje takiego buntowszczyka? — zdumiewał się zgorszony Jarząbek.
— Każdego człowieka szkoda, męki żal i krwi niepotrzebnie wylanej — odpowiedział za nią stary.
Jarząbek zaczął się rzucać, jak opętany, i krzyczeć.
— To nie człowiek, to sukinsyn, prachwost, caroubijca. Każdego takiego trzeba zabijać, jak wściekłego psa! Oni buntują przeciw carowi i naczalstwu! Żydy parszywe, studenty, socjalisty przeklęte! — pienił się coraz gwałtowniej. — W Rosji powinien być tylko car, czynownicy i prosty naród, a resztę jabym rozstrzelał i w Sybir zesłał. Inaczej nie będzie porządku.
— Jakby car taki ukaz wydał, to i takby się stało — potakiwał Symeon z powagą.
Jarząbek jeszcze czas jakiś paplał, unosił się, szarpał bródkę, strzykał ślinę na izbę i, nie doczekawszy się żadnego poczęstunku, zabrał Mikołę i poszedł.
— Carski pies! Poszczują, to będzie oszczekiwał wrony, przelatujące nad polami.
— Idź spać, Oksenia, późno, — wypędzała dziewczynę, ociągającą się i radą jeszcze posłuchać rozmowy.
— Z rodu nasz, ale przerobili go na swoje kopyto w wojsku. Czy on tu się kręci względem Okseni? — spytał, gdy pozostali sami.
Jaszczukowa miasto odpowiedzi, ukrywszy twarz w dłoniach, zaszlochała, aż łzy jej pociekły przez palce. Dał się jej wypłakać, mając to za najlepsze lekarstwo na zdenerwowanie.
— Masz jakieś zmartwienie? — gładził ją po głowie poczciwemi rękami.
Wyznała się przed nim, jak na spowiedzi, ze wszystkich obaw i udręczeń. Długo rozważał, zanim przemówił.
— Dałaś pomoc człowieczemu bratu, to była twoja powinność.
— I wsadzą mnie za to do kryminału! — skarżyła się z rezygnacją.
— Masz się czem bronić: przymusił cię rewolwerem. Świadków na to niema, szkoda. I powiedzą ci, że jak spał w stodole, toś powinna była o tem zawiadomić strażników.
— Miałam wydać nieszczęśliwego człowieka? Zawierzył mi, jak rodzonej matce.
— Dobrześ zrobiła. Ale za to możesz srogo odpokutować. Odpowiadaj tylko jedno: zmusił mnie do wszystkiego rewolwerem. Jemu to już nic nie zaszkodzi, bo czy powiesz tak, czy owak, będzie wisiał. Bo i nie byłoby tego, żeby cię nie przymusił. Nieszczęsny jakiś chłopak, ludzi namarnował i sam się zmarnuje, a nikomu z tego nic nie przyjdzie.
— Ginie za drugich. A może i za wiarę bojuje, jak to nasi robili przed laty?
— Z jego wiary i psuby budy nie zbudował — rzekł porywczo i niechętnie. — Socjalista, oni nie wierzą w Boga, ni w duszę! Głupi, myślą, że jak zabiją cara i jego pomocników, to już zabiją samo zło, i świat będzie szczęśliwy.
Znam ich dobrze, siedziałem z nimi całą zimę w Moskwie i poznałem ich prawdę. Po książkach rozum łowią i za Boga uważają brzuch. Zdaje się im, że jak naród będzie syty, to mu już nic nie będzie brakowało do szczęścia. Każdy z nich gotów na śmierć za naród, a oszukują go gorzej od urzędników, bo obiecują złote góry i mamią cudzem dobrem i życiem bez pracy. Nawet mogą swoje przeprowadzić, gdyż głupi najłatwiejszy do otumanienia, takich zaś pełen świat. Ale to narodu nie zbawi i nie wyrwie zła z jego duszy.
Chrystus dał się na mękę, odkupił grzech pierworodny i pokazał człowiekowi drogę żywota. Kto pragnie dojść do zbawienia, musi wyrosnąć nad życie — tyle go będzie, co się sam wyniesie pracą i myśleniem i wiarą w prawdziwego Boga. Duszę trzeba rozpętać z ciała, żeby się mogła unosić jako ptaszkowie, aż pod słońce wieczności. Dosięgnie rajów, kto ma skrzydła z tęsknoty i wiary. Socjalizm to trumna za wielka dla dzieci, a za mała dla dorosłych, ale w sam raz do zgnicia człowieka. Każdy z osobna musi zarabiać sobie na wieczność, nikt go w tem nie wyręczy.
Równi są tylko ślepi. Szczęście, jeśli któremu łaska rozwidni oczy. A są, których raz i dziesięć, a może i tysiąc razy posiewa na świat wola Boża i nie wschodzą na światło: żyją, umarli dla prawdy, i trupami pomiędzy umarłe powracają. We wszystkiem stworzeniu ukryta jest taka moc, że każde mogłoby słońce zatrzymać i gwiazdy pogasić, ale nie dowiedzą się o tem, dopóki Boga nie poczują w sobie.
Z błota ziemi lepione jest naczynie, w którem zamknięto iskrę Bożą. Trzeba tak rozpalać serce miłością, aż te gliniane kajdany rozsypią się od żarów, i dusza wyfrunie wolna, święta i Bogu podobna — mówił jakby do siebie, wodząc przymglonemi oczami w jakichś bezkresach.
Jaszczukowa zaś, zapatrzona w niego, nie ocierała łez, spływających po pobladłych policzkach, przyjmowała te niezrozumiałe słowa, niby sakrament. Samo brzmienie jego głosu przejmowało ją jakiemś świętem drżeniem. Zdało się jej, że nad jego siwą głową płoną złote glorje, że oto objawił się jej w sennem widzeniu i nakarmia jej udręczoną duszę anielską słodyczą.
Poszła spać późno i spała źle, męczyły ją przykre sny, budziła się zgorączkowana. Zwłaszcza jeden sen rwał się i uporczywie powracał: ślub Okseni z Jarząbkiem, w cerkwi go brali, okna oświetlone; biega, krzyczy, pomstuje, nie chcą jej puścić do środka...
Wstała też nazajutrz jak z krzyża zdjęta i pełna dręczących przeczuć i oczekiwań. Nie zawiodły jej, bowiem zaraz po śniadaniu zjawił się sołtys.
— Sledowatiel wzywa was i Mikołę, względem tego kożucha ukradzionego — meldował. — Idźcie naprzód z Mikołą, dogonię was w oczymgnieniu.
Zupełnie panowała nad sobą. Ubrała się odświętnie, aż Symeon zdumiał się jej strojom, urodzie i jarzącym oczom.
— Poczekajcie na mnie! — prosiła, całując go w rękę.
— Zostanę. Dzisiaj cię puszczą, nie mają jeszcze posądzenia. Pamiętaj, mów ciągle jedno. A co cię spotka, przyjmij z pokorą, nie buntuj się przeciwko temu. Jeśli się wszystko wyda, mogą cię ukarać, boć sądzą nie po chęciach, a po uczynkach.. Tak już bywało i będzie, że niejeden postąpi, jak mu jego dusza nakaże, a prawo srodze go za to osądzi. A może twoja droga prowadzi przez ciernie za drugich? I nie bój się świata!
Oksenia z płaczem rzuciła się jej na szyję.
— Nie płacz, córuchno. Myślę, jako na obiad powrócę. O wieprzku nie zapomnij.
— A jeśli się wyda, to już mów rzetelnie, nie ukrywaj. I między moskalami można trafić na człowieka. Choćby i sędziowie, a czasem pokłonią się przed prawdą.
Pomodliła się gorąco i, ugłaskawszy skomlącego Bukieta, wyszła.
Czekali na nią przed karczmą, i już razem pociągnęli na stację. Szli wolno, droga była niedaleka, poranek chłodny, a pomimo tego czuła się tak zgorączkowana i roztrzęsiona, że musiała się zatrzymać, żeby złapać oddechu.
Na szczęście musieli długo czekać, bo władze jeszcze odpoczywały, jeno żandarmi i strażnicy biegali na wszystkie strony. Stacja była obstawiona wojskiem.
Siedziała przed dworcem, na stopniach, nosząc się oczami po przesłonecznionych a mgławych polach, grążąc się zwolna w chłodną toń zapominania o sobie.
— Gospodyni — zaszeptał Mikoła, pociągając ją za rękaw, — a upomnijcie się o kożuch, niech go zaraz oddadzą. Tylko go narządzić, a i wójt nie miałby lepszego.
— Żeście to nie wiedzieli o złodziejach! — dziwował się sołtys.
— W komorze nie siedzę i codzień łachów nie przeglądam — rzuciła opryskliwie.
— To sprawka tego buntowszczyka. Ukradł, a że mu było ciężko w nim uciekać, rzucił.
Milczała, goniąc oczami gołębie, krążące nad zielonemi kopułami cerkwi.
— Po ukazie to powinni nam cerkiew oddać na kościół — powiedziała niespodzianie.
— Co wam w głowie? Chcecie do turmy? — zgromił ją przerażony sołtys.
— To mówię co i każdy, a wy zaraz portki gubicie ze strachu — zaśmiała się urągliwie.
Jarząbek wyjrzał z poza węgła i cofnął się jakoś bardzo spiesznie.
Pociąg przeleciał z hukiem, nie zatrzymując się na stacji.
Czas im się dłużył i słońce tak przygrzewało pod ścianą, gdzie siedzieli, że spać im się już zachciało, gdy naraz wyrwały się jakieś krzyki, jakby z kancelarji zawiadowcy.
— Siedźcież! — ozwał się flegmatycznie sołtys — pewnie wypytują tego buntowszczyka.
— I takby krzyczał? — zadygotała, gdyż krzyk powtarzał się raz po raz.
— Zwyczajne doprosy, któryś go tknął, a on się wydziera, jakby go ze skóry obłupiali. Strażnicy i żandarmi zawsze takich biją. A i nasz naczelnik też rad w pysk zamaluje.
— Taki chory i jeszcze go biją! — jęknęła, obcierając ukradkiem łzy.
— Nie bójcie się o niego; taki wytrzyma, czegoby i koń nie wytrzymał.
— Zawsze tak biją przy doprosach? — serce jej zabiło trwogą.
— Kogo biją, a kogo nie biją, ale zwyczajnie biją. Darmo prawdy żaden nie wyzna.
— A mało to bili „opornych“ — wtrącił cicho Mikoła, trąc plecami o ścianę.
— Prawda, katowali na śmierć, katowali! — westchnęła wspominając.
— Cicho, nielzia! Co kto wziął, nikt mu już nie odbierze. Tamto było co innego, ale teraz tak się naród rozpuścił, że bez kija nie dałby z nim rady! Paskudne czasy.
Wachmistrz zawołał ich i poprowadził do bufetu, gdzie już przy stole siedział sędzia śledczy z naczelnikiem powiatu. Paru żandarmów wyciągało się przy drzwiach. Stanęli przy progu, nie śmiejąc się poruszyć. Jaszczukowa szeptała pacierz. Mikoła żegnał się raz po raz a sołtys wyprostowany, uroczysty, obcierał nos rękawem.
— Anna Wasiljewna Jaszczuk, — rozpoczął sędzia, zapalając papierosa.
— Jest! Jest! — meldował sołtys, pociągając ją za rękaw.
— Mikołaj Iwanowicz Talarko! — wywoływał monotonnie jakimś drewnianym głosem.
— Jestem, prześwietny sądzie — zagrzmiał energicznie, wysuwając się naprzód.
Sędzia skinął na wachmistrza, który, przyniósłszy kożuch, położył go na krześle.
— Czy go poznajecie? — zapytał, wskazując suchą, rudym włosem obrośniętą ręką.
— Mój kożuch, został mi po nieboszczyku mężu — ledwie wydobyła głos ze ściśniętego gardła.
— Ten sam, zaraz go poznałem, jeszcze w lesie, — wyrwał się Mikoła, wcale nie pytany.
— Mołczat! a to w rożu weźmiesz! — uspokoił go naczelnik.
— Kiedy go wam ukradli? — podniósł na nią bladoniebieskie oczy z pod rudych, grubych brwi.
— Nie wiem, prześwietny sądzie, — odzyskała już spokój i zimną krew. — Dopiero wczoraj powiedział mi o tem parobek. Lecę do komory, szukam, niema. I w głowę zachodzę, ktoby mógł ukraść i kiedy? Okienko z komory na podwórze całe, a i my ciągle siedzim w chałupie.
— Nie wiecie, kiedy i kto? — powtórzył, coś zapisując. — I zawsze wszystko zamykacie?
— Niezawsze. U nas o złodziejach mało kiedy się słyszy, to budynków na noc nie zamykamy. Jak wszędzie! A w domu zawsze ktoś siedzi.
— Wy prawosławna? — rzucił od niechcenia, ale jej zadygotały nogi ze strachu.
— Ja z unitów... — bąknęła, nie śmiejąc się wyznać otwarcie.
Znowu zapalił papierosa, oczy mu dziwnie zmętniały i spytał surowo.
— Kogóż podejrzewacie o tę kradzież? — puścił na nią dymem, aż się cofnęła.
— Albo to mogę pokazać na kogo! Obcy napewno nie przyszedł, i po sam kożuch: było w komorze i trochę pieniędzy, i co lepsza odzież, i pierza kilkanaście funtów, i sporo oprzędzonej wełny. To jakiś swój wypatrzył, jak byłyśmy u kartofli, wpadł i złapał, co mu się nawinęło. I Bóg wie, kiedy się to mogło stać. Nie spostrzegłam kradzieży, bo w komorze dosyć ciemno, a przytem i całkiem zapomniałam o kożuchu. Wisiał tam od śmierci nieboszczyka i wisiał. Są tam po nim jeszcze i drugie ubrania.
— A możeście go komu darowali? — pytał, oglądając sobie paznogcie.
— Nie, prześwietny sądzie, z dobrej woli nie dałam go nikomu — zaprzeczała energicznie.
— Mogliście zapomnieć. Przypomnijcie sobie, może jakiemu biednemu krewniakowi, może jakiemu dziadowi? Tyle się włóczy obdartych, prawie nagich — podsuwał dobrotliwie.
— Gdzieżbym taki kożuch dała komu za darmo, — stała przy swojem niewzruszenie.
— Może sobie jeszcze przypomnicie — powiedział tak dziwnie, aż zatrzęsła się w sobie. — Idźcie do domu, a dobrze pilnujcie, żeby wam znowu czego nie ukradli.
Ukłoniła się urzędnikom jak zwyczajnie i wolno szła ku drzwiom.
— Gospodyni, upomnijcie się o kożuch... — szepnął Mikoła przy wyjściu.
Obejrzała się: patrzyli na nią badawczo i podejrzliwie, że zbrakło jej śmiałości. Przed stacją parobek wybuchnął na nią gniewem.
— Głupiś. Nie twój, to niechże cię głowa o niego nie boli! Co mi tam taka stara szmata.
Akuratnie dochodziło południe, gdy z powrotem znalazła się w domu. Oksenia przyjęła ją radosnym płaczem. Opowiedziała wszystko staremu.
— Na tem się nie skończy — westchnął zafrasowany. — Będą jeszcze dochodzili. Jeżeli on nie wyda, to ciężko będzie im się prawdy dokopać. I lada dzień spodziewaj się rewizji. Bądź przygotowana na wszystko — pouczał ją.
— Gotowam i na najgorsze! Coś mi mówi, że mnie osądzą.
Symeon odwrócił głowę, żeby mu tego samego nie wyczytała z oczu.
Przerwała im rozmowę Oksenia, podająca obiad, a potem niepodobna już było do niej wrócić, gdyż co chwila zaglądał ktoś ze wsi, ciekawy całej sprawy kradzieży, a zwłaszcza badań sędziego. Zebrało się sporo osób, a każdy się po swojemu mądrzył, wydziwiał, szedł oglądać komorę, i wypytywał. Zmęczyło ją to bardzo i tak rozdrażniły ciągłe opowiadania, że aby się ich pozbyć, zabierała się iść w pole do kopania. Wtem ktoś zawołał:
— Urzędniki walą od stacji z żandarmami, pewnie do was.
Jaszczukowa aż się zatoczyła z przerażenia na ścianę, błagająco patrząc w Symeona.
— O kradzież kożucha im chodzi, muszą zrobić śledztwo — objaśniał spokojnie.
Jakoż przyszedł sędzia śledczy z pisarzem i żandarmami.
— Poszli won! — zakrzyczał gniewnie na ludzi, że pierzchli, jak ptaki. — My do was, Anna Wasiljewna, w gościnę — zaśmiał się, zacierając rude ręce. — Pokażcie mi tę komorę!
I zabrał się systematycznie do rewidowania całego domu. Zaglądał nawet na górę, wtykał nos do chlewów, obejrzał sad i wymierzywszy okno od komory, wrócił do izby i zaczął cicho dyktować pisarzowi, gdy Bukiet, wciśnięty gdzieś pod łóżko, jął ujadać. Jaszczukowa bezradnie stała przy kominie, wpatrzona w jego pochyloną rudą głowę.
— Wypędźcie tego psa, niepodobna już wytrzymać — rozkazał zniecierpliwiony.
Pies ledwie się dał wypłoszyć do sieni, a i tu nieprzestając skowyczeć.
— Co mu się stało?
Zauważył, jak pies przeczołgał się z trudem.
— Ktoś go w jarmark przetrącił, i teraz ledwie łazi biedota.
— Opowiedzcie, jak to było? — Zainteresował się niezmiernie i w miarę jej objaśnień coś zapisywał, marszczył grube brwi i obrzucał ją badawczemi oczyma. — Nawet psu nie dają spokoju! — powiedział jakby ze współczuciem.
— A przecież każdy wie, że pies jest od tego, żeby szczekał i bronił swojego...
— Musiał go jakiś pijak trzasnąć kijem przez grzbiet. I przy was go uderzył?
— Nie, prześwietny sądzie. Nie przy mnie. Przyleciałam z pola od kartofli przez podwórze, a on skowyczał już pod progiem. Od drogi drzwi były zamknięte, to widać przywlókł się przez sad i czekał na mnie.
— Ciekawe! Mówcie dalej! — W podwórzu drzwi były z tej strony otwarte i pod niemi pies przetrącony. Bardzo dobrze! — mówił do siebie, zapisując coś w małej książeczce.
Wytężała całą moc, aby zapanować nad sobą i nie dać poznać, co się w niej dzieje.
— Może wam złodzieja złapiemy! — odezwał się wesoło i powstawszy, przyglądał się świętym obrazom na ścianach, a później wszedł do drugiej stancji. Na stoliku pomiędzy oknami, gdzie wśród papierowych bukietów stała mosiężna pasyjka, opleciona w czarny różaniec, leżało sporo różnych książek. Zdziwił się, gdyż były przeważnie treści historycznej, a już zgoła cofnął się rozgniewany, zobaczywszy sienkiewiczowską Trylogję.
— Skądże to macie?
— Nieboszczyk mój mąż kupił. Podarli, bo wciąż pożyczają do czytania...
— I wyście też czytali? Aż mu złość przyrumieniła białą, piegowatą twarz.
— Nieboszczyk czytywał nam w głos, wieczorami przez całą jedną zimę.
— I wszystkie te książki kupił?
— Trochę kupił a więcej dostał od ludzi — zaczynała się mieć na baczności.
— Ze dworów, albo od księży, co? — indagował coraz natarczywiej.
— Nie wiem. Przynosił, i jak tylko miał czas wolny od służby, to czytał.
— Efreimow — zwrócił się do wachmistrza. — Cóż to był za jeden?
— Stacionnyj storoż, prawosławnyj i oczeń błagonadiożnyj! — Trzasnął dłonią w daszek.
— A kniżki u niego polskie i patrjotyczne, a?
— Polak był z urodzenia, a na prawosławie go zapisali — rzekła bez wahania.
— Kak? Kak? — zaskrzeczał, wyprowadzony z równowagi jej zuchwałością.
Poczerwieniała jak burak, nie śmiejąc już odezwać się ani jednem słowem.
Zgromił ją oczami, aż ją ciarki obleciały i wyszedł. Ale ku jej zdumieniu wzięli się drogą wiodącą ku cmentarzowi. Przeszli most kolejowy i zginęli w krzakach na wzgórzu. Oksenia z Mikołą kopali kartofle, Symeon przezornie wyniósł się na wieś, że sama jedna została w domu. Więc też trochę wyglądała na pochylone, wyniosłe krzyże. Złe i bolesne myśli opadały ją niby stadem kruków, szarpiących ostremi szponami. Poczuła nadciągające nieszczęście, zbierało się nad nią niby chmura brzemienna gromami. Wiedziała, że w nią uderzą, wiedziała z pewnością. Nie uciecze przed przeznaczeniem. Rozważała, patrząc przez szyby na rozchwiane drzewiny w sadzie. I sto razy czuła się zrezygnowaną i z biernem poddaniem się, pochylała duszę przed oczekiwanym ciosem, i po sto razy z głęboką pokorą, przesycona łzami, szeptała własnej duszy.
— A niech tam!
Ale i po sto razy wybuchały w niej dzikie płomienie buntów, strachów i udręczeń, w których miotała się rozpaczliwie, niby ptak rozbijający się o żelazne pręty klatki. Sto razy szarpały ją męki niewypowiedzianych żalów, chwytały spazmatyczne płacze i coś w niej krzyczało i wyło o miłosierdzie.
Wyjrzała znowu i zobaczyła żandarmów na cmentarnym wzgórzu; szukali czegoś w jałowcach, chodzili nad brzegiem strumienia, długiemi tykami mierzyli jego głębokość, a któryś wyszukiwał miałkiego brodu, jakby do przejścia.
— Złapali dobry wiatr, jak psy! — myślała bez żadnego gniewu, i ukryta za węgłem domu, przyglądała się powracającym na stację. — Wytropią mnie! — rozmyślała. — A niechby to się już raz skończyło! Dosyć już miała tego mocowania się ze sobą i własnym losem, poczuła się śmiertelnie wyczerpana i z trudem doczekawszy się wieczora, zdała wszystko na Oksenię i położyła się do łóżka.
Nie wiele już dni miała przed sobą, i chociaż ciągnęły się zwyczajnie, jednako monotonne, niby czarno-białe pasmo świateł i ciemności, podobnych do siebie jakby ziarna różańca — rozumiała jako to pasmo w jakimś miejscu przerwać się musi. A co potem nastąpi, bała się pomyśleć. Lodowaty strach bronił przystępu. Cofała się ze zgrozą przed jakąś niepojętą pustką, przed jakiemś okropnem Nic. Zdała się już fatalistycznie na łaskę losu, myśląc jeno o prędszem spychaniu tych nieskończenie długich dni. O wschodzie wyczekiwała nadejścia południa, potem zmierzchu, potem nocy, a potem tęskniła za porankiem, i tak w kółko, w kółko.
— Człowiekowi gorzej, niźli koniowi w kieracie, bo go pogania dzień, pogania noc, a wyprzęga dopiero śmierć? — skarżyła się któregoś wieczora przed Symeonem.
— Mnie się zdaje, że go i śmierć nie wyprzęże...
— Jakto stryju — w oczach zaświeciło przerażenie. — A jeśli za sprawiedliwych osądzą?
— Jak mądrzy powiadają, to i sprawiedliwy nie rychło zazna tam spokoju...
— To jużby było lepiej umrzeć na śmierć, na zawsze, — zaszarpała ją rozpacz.
— Co żyje, będzie żyło zawsze, będzie wiecznie, — powtarzał z przekonaniem.
Przerwał im Jarząbek, który od dnia rewizji zaglądał co wieczór i do późna przesiadywał. Przychodził trzeźwy, wystrojony, wesoły a tak uczynny, że czem tylko mógł pomagał, nie leniąc się najprostszej roboty. Grywał im na harmonijce i wyśpiewywał, ale głównie przynosił gazetę, że nie chcieli słuchać rosyjskiej, to zamienił ją na polską i wyczytywał im głośno przeróżne nowiny, jakich nie brakowało, gdyż czasy szły burzliwe, rewolucyjne. Miał się wyraźnie do Jaszczukowej, ale nie zaniedbywał i Okseni, szepcąc jej przy sposobności słodkie słowa i podszczypując. I w Symeona łaski próbował się wkradać. Prędko przyzwyczaiły się do niego, a już Oksenia, płonęła na jego widok, i często, nie mogąc się go doczekać, ukradkowo wyzierała ku stacji. Nie cierpiał go tylko Mikoła i Bukiet, obaj szczerzyli na niego zęby i warczeli. Ale dzisiaj przyleciał wielce zmieniony, cały w ogniach i z jarzącemi oczami.
— A wiecie — zaczął, ledwie łapiąc powietrze, zgorączkowanemi wargami. — Za dwa dni staną wszystkie koleje. W Pitrze już zastawili ruch. Ogłoszą strejk powszechny.
— Kto i dla czego? — podniósł na niego ciche, badawcze oczy Symeon.
— Naród się burzy, chcą konstytucji, chcą wolności! — powtarzał z zapałem.
— Wyślą kozaków a ci już im nahajami nadadzą konstytucję — warknął stary.
Jarząbek spojrzał mu w twarz — i zawahał się z obawy, czy nie pójdzie na niego z donosem.
— Nie moje dzieło, powtarzam co usłyszałem, — wił się zmrożony nagłym strachem.
— Niech p. Jarząbek powiada, tu przecież sami swoi, — zachęcała go Jaszczukowa.
— W nocy — zaszeptał tajemniczo, — jakiś żydek przywiózł proklamacje, i ktoś je zaraz porozlepiał po stacji. W nich wzywają do strejku, i grożą kulą w łeb tym, którzy do niego nie przystąpią. Wachmistrz je pozrywał. A z osobowego ktoś wyrzucił gazety, w nich stoi, że i wojsko się buntuje. Wczoraj w Lublinie były pochody z czerwonemi sztandarami, pieli rewolucyjne pieśni, strzelali do policji! Cały roboczy naród wyszedł na ulicę; polacy, rosjanie i żydzi. I wiecie, krzyczeli: dałoj car, dałoj samodzierżawie, dałoj wojna. Wojsko nie chciało ich rozpędzać! A w Brześciu Litewskim pochody wyruszyły z cerkwi, bratczyki nieśli portrety cara i naślednika, chorągwie z Michałem Archaniołem, popi szli na przodzie ze świętemi ikonami, a krzyczeli: dałoj konstytucja, dałoj żydy, dałoj wrogi cara i samodzierżawia! Sam czytałem telegramę, pokazywał mi ją nasz telegrafista. Od gubernatora o wojsko, bo polacy mają podnieść bunt i wyrżnąć nas wszystkich. Strach co się dzieje!
— Skończy się na tem, że miejsca zbraknie po więzieniach i nowe cmentarze muszą pozakładać, — przepowiadał stary posępnym głosem.
— A!e kto może dać radę, jak się zbuntuje cały naród! — ciągnął swoje Jarząbek.
— Tyle razy już knuty dawały radę, to i teraz sobie poradzą — powiedział lekceważąco, — a wy, Jarząbek, trzymajcie się zdaleka. To prędko minie. Nie pierwszy to raz miałeś w Rosji, i nie ostatni. Ktoś naród podburza dla swoich korzyści, a niewinni srogo za to zapłacą. I żeby polacy mieli rżnąć moskali, to już największe cygaństwo. Któż to zrobi powstanie? Prosty naród, chłopi? Im zajedno, kogo muszą słuchać i komu dawać rekruta i podatki. Jednaka mu też dola pod swoim czy pod obcym kijem. Może panowie? Wieluż to ich jest i kto z niemi pójdzie? Służba dworska i trochę ludzi z miasta! Dużoby z tem wywojowali!
— A tyle już razy robili miateż przeciwko carowi. Oni chcą swojej Polski! — upierał się. — Do wolnej Polski jeszcze daleko. Przyjdzie, ale po takiej wojnie, w której wszystkie narody świata unurzają się po szyję we własnej krwi — kiedy połowa ludzi zmarnieje w bitwach z chorób i nędzy, kiedy i korzonków zabraknie dla wielu — jakby prorokował.
— Wy w książkach o tem przeczytali? — pytał Jarząbek z lękiem, pełnym szacunku.
— Jeden monach w Sołowieckim Monastyrze zwierzył mi to pod sekretem.
— Ja nie prawosławny i nie katolik; ja nie polak i nie ruski, ja człowiek! Swojemi drogami, za wolą Bożą chodzę. Każde stworzenie jest mi bratem rodzonym — powiedział z namaszczeniem, i rozbłysnął niby słup wszystkiej miłości świata.
Zamilkli, wpijając w niego nabożne oczy, jakby w cudownie zjawiony obraz świętego.
— A powiadam wam, źle się dzieje na świecie — ciągnął z namaszczeniem i wpatrzony rozgorzałemi oczami w jakieś bezkresy. — Ludzie bezmiernie grzeszą, a drugi Chrystus już się nie zjawi, żeby swoją krwią odkupić świat po raz drugi. A najciężej grzeszą pychą swojego głupiego, ciemnego rozumu, któremu zwierzyli więcej niźli Bogu. Ale złamana będzie ich pycha i przygięte do ziemi harde ich karki. Bowiem nadejdzie pora, kiedy nie pomogą im żadne konstytucje, ni wolności, ni rozumy, ze słońca spadną takie okropne stwory, o jakich nikomu nawet się nie śniło; stwory tak mądre, potężne i okrutne, że zapanują nad ziemią i ludzi obrócą w swój inwentarz. Będą niemi orać, jeździć, a nawet żywić się niemi będą. Powiadam wam, całe wieki trwać będzie taka pokuta, morza łez wypłaczą, rzeki krwi popłyną, i któż policzy cierpienia, zanim ludzie nauczą się podnosić duszę do Boga; zanim pojmą drogi prowadzące do człowieczego zbawienia!
Rozgadał się jak nigdy, i byliby go słuchali choćby do rana, lecz urwał nagle i pogrążywszy się w jakieś medytacje, nie słyszał nawet ich pytań. Zasię nazajutrz zbierał się do dalszej drogi.
Napróżno Jaszczukowa ze łzami całowała go po rękach, prosząc, aby pozostał.
— Bóg wie, co mnie czeka, i zostanę bez porady, sama jedna! — skarżyła się, popłakując.
— Masz sporo familjantów, nie zostawią cię przecież bez pomocy.
— Żebym umierała, toby się zlecieli jak kruki, po zapisy i darowizny.
— Jechać muszę. Będę czuwał nad tobą, przekonasz się o tem. Nie obawiaj się tylko niczego. Duszy wierzącej nie może spotkać żadna zła przygoda! A reszta, to jedno nic...
Odprowadziły go obie do samego wagonu. Błogosławił im jeszcze z okien i długo za niemi wyglądał. Wróciły jakby z pogrzebu, tak im się w domu wydało pusto, głucho i jakoś strasznie samotnie. Nawet Bukiet obwąchiwał po nim miejsca i raz po raz zawył żałośnie, a Mikoła wyznał się przy wieczerzy.
— Widział się, jak żywy święty! I tabaki mi przyniósł! — Obtarł rękawem oczy.
— Boży człowiek. A ludzie pomawiają go, że ze złym trzyma. Jużci, każdy im śmierdzi, kto jak oni nie żyje w błocie i po sto razy na dzień Boga nie obraża.
Wzdychały za nim nieraz, ale życie szło niepowstrzymaną koleją, spychając każdy ustępujący dzień w niezgłębioną przepaść zapomnienia, zwłaszcza, że działy się na świecie nadzwyczajne rzeczy. Wybuchnął bowiem strajk kolejowy, i sparaliżowana nagle stacja leżała niby trup, połyskujący sinemi żyłami szyn. Pogasły nocne światła, ustał wszelki ruch dojazdowy, nie przerywały znów świsty i łomotania przelatujących pociągów. Na trybach telegraficznych przerywanych tu i owdzie, wygrywały jeno wiatry i przesiadywały spokojnie wrony. Kolej stanęła, telegraf był przerwany, poczta nie przychodziła, ale pomimo tego nie brakowało wiadomości, nadciągały ze wszystkich stron niby te jesienne, złowróżbne krakania, że opowiadali je sobie ludzie ze zgrozą i niedowierzaniem, tak były okropne i zgoła niepodobne do wiary.
Do Jaszczukowej przynosił je Jarząbek, nieraz po dwa razy na dzień. Zawsze przylatywał zgorączkowany i zapowiadając, że mu bardzo pilno, przesiadywał godzinami i opowiadał historje, od których włosy się podnosiły na głowie: to wysadzono jakieś mosty, to wojska się zbuntowały, to kozacy wyrżnęli miasto, to car wydał manifest, to naród gdzieś rozpędził naczalstwo! Gadał, co był zasłyszał, niejedno dodając od siebie, żeby pokazać swoją ważność i zdumieć bardziej kobiety. A zwierzał się pod sekretem, tajemniczo, i coraz gwałtowniej wymyślał na naczalstwo. Któregoś dnia przyleciał dopiero po kolacji, napity trochę, strasznie podniecony i długo skubał bródkę, aż w końcu zakrzyczał:
— Dałoj car! Dałoj samodzierżawie. Niech żyje rewolucja! — I zamilkł jakby wystraszony dziwnem milczeniem, jakie zaległo izbę.
Jaszczukowa coś pilnie przędła wełnę, Oksenia, mimo wypieków na twarzy, wlepiła oczy w jakieś szycie, a Mikoła grzebał kijem w ogniu.
— Pogłuchliście i zaniemówili? — rzucił, latając oczami po surowych, zamkniętych twarzach.
— Słyszymy! Cóż mamy mówić, nie nasze to sprawy! — zabrała głos Jaszczukowa.
— Jakto nie wasze? Rewolucja to sprawa całego narodu, wszystkich — krzyknął rozczerwieniony.
— Przecież my katolicy, a chcą się prawosławni zabijać pomiędzy sobą, to niech się zabijają. Nie wtrącamy się do nich, zarazby naczalstwo powiedziało, że się buntujemy i na nasby wszystko zwalili.
— Tu niema katolików, ani prawosławnych, a jest tylko uciemiężony naród. Niech żyje rewolucja socjalna. Precz z własnością. Śmierć burżujom! Śmierć panom. Ziemia musi być dla wszystkich i wolność dla wszystkich i równość! Bogaczy puścimy z torbami, a kto nie odda dobrowolnie, tego nożem po gardzieli — wykrzykiwał chaotycznie jakieś zasłyszane frazesy.
Pozwolili mu wrzeszczeć aż do zmęczenia, poczem Oksenia postawiła przed nim szklankę herbaty, a Mikoła, nienawidzący go oddawna, zabełkotał, nie przestając grzebać w ogniu.
— Niech mi kto spróbuje odebrać moje buty, to go jak psa zaciukam tym pogrzebaczem... Jużci, złodzieje, żydy parszywe! Do cudzego każdy z pazurami. Ziemi chce się im naszej. Spróbójta brać! Jeszcze wideł i kos nie brakuje. Buntują się pijanice, próżniaki palą, grabią. Jużci, a potem jak co do czego, to za te wszystkie rozpusty i szkody, kto zapłaci? Chłop, jużci zapłaci. Bo wszyscy sobie używają, wszyscy balują, cygary palą i wina spijają, a ty chłopie płać podatki, na szarwarki wychodź, podwody dawaj, na stójki do pilnowania idź. Jużci.
— Kakoj durak! Aż mi wstyd, że Mikoła taki nieobrazowany człowiek.
— Jakem głupi, to dla siebie. Tobie wara od mojego rozumu — rozsrożył się. — Widzicie go, jaki nauczyciel! Parobek żydowski. Patrzy ino od kogoby wycyganić tę złotówkę i kogoby oszukać, a będzie tu świat naprawiał. Jużci. Wygaduje Bóg wie co, a potem doniesie, że w naszej chałupie posłyszał. Znają cię dobrze, niejednego „opornego“ wydałeś, jużci...
— Ach ty padlec, — krzyknął Jarząbek, rzucając się do niego z pięściami.
— Tknij mnie, to ci łeb rozwalę, — groził Mikoła, porywając siekierę z kąta.
Jaszczukowa skoczyła ich rozbrajać i nie dopuściła do większej awantury.
Jarząbek sklął go rzetelnie i wyleciał bez pożegnania, trzaskając z gniewu drzwiami.
Oksenia rozczapierzywszy się jak indyczka, gwałtownie wpadła na parobka.
— Co Mikoła wygaduje? Przecież to urzędnik, jeszcze was zaskarży do sądu.
— Urzędnik, jużci, ale i świnia, i przeniewierca, i donoszczyk też! I w sądzie to powtórzę!
— Co Mikole do tego! Za pan brat świnia z pastuchą.
— Wiem czemu go bronisz, jużci, mam oczy, wiem... — jąkał wychodząc z izby.
Dziewczyna się rozpłakała, bo do tego wszystkiego, ciotka obrzuciła ją badawczemi oczami, a w końcu powiedziała dosyć surowo:
— Mikoła nie powinien był występować, ale mu powiedział prawdę; taki on jest, taki.
I długo w noc medytowała o czemś, przędząc wełnę i niechętnie nasłuchując cichych, tłumionych pierzyną, chlipań dziewczyny.
— Z takiego durzenia się, nic nie wyjdzie kromie płakania — myślała i coś ją szarpnęło za serce, jakby nie wiedząca jeszcze o sobie zazdrość. — Może i taki zły nie jest, tylko, że ciągle przestaje z kamratami po karczmach, i nie ma mu kto przełożyć — snuły się w niej niby usprawiedliwienia — pogniewał się i już nie przyjdzie! — westchnęła z żalem.
Jakoż nie zajrzał do nich prawie przez cały tydzień.
Latał z nowinami po wsi, od chałupy do chałupy. Ale wieś przyjmowała go zimno i niechętnie, i pomimo burzliwych i coraz groźniejszych wiadomości, napływających ze wszystkich stron, żyła po dawnemu cicho i sennie, wciągnięta w kierat swoich codziennych zabiegów, prac i kłopotów. Wysłuchiwali nowin, kiwali głowami, dziwowali się wielce, a jaki taki skoro Jarząbek odszedł, powiadał z głęboką uciechą:
— A niech się mochy wytracą między sobą! Płakać po nich nie będziemy!
I ruszyli do swoich zajęć. Jesień już była późna, oziminy wybrały się ślicznie, kartofle były wykopane; kapusty wycięte, ale, że pora szła wyjątkowo pogodna i ciepła, rzadkiemi jeno deszczami nawiedzana, to jeszcze tu i owdzie podorywali, krowy pasły się po pastwiskach, zwozili ściółkę z borów, ogacali chałupy, a po sadach w przypołudniową godzinę, klekotały międlice aż się rozlegało. Tyle jeno ta krwawa zawierucha, szalejąca po miastach, sprawiła złego na wsi, że towary drożały z dnia na dzień, bali się jeździć po jarmarkach, a nafty i soli trudno się było u żydów dokupić. Więc też po staremu, w te corazdłuższe wieczory, przesiadywali przy smolnych łuczywach. A u Jaszczukowej, że Jarząbek się nie pokazywał, chodzili wcześnie spać, zaraz po kolacji, ku głębokiemu zmartwieniu Okseni, która o każdym wieczorze, tęsknie wyzierała na drogę. Jaszczukowa zbywała to jej wypatrywanie milczeniem.
Jakiegoś dnia, w samo południe, międliła len pod domem. O parę kroków w polu, dymił się dół nakryty lasami, na których suszył się len. Oksenia go przegarniała, rozpościerając cienką warstwą i bacząc, aby się nie przesuszył. Jaszczukowa pracowała zawzięcie, bo len tego roku udał się nadzwyczajnie, długi był i włóknisty, gdy naraz Bukiet, wygrzewający się pod ścianą, zaczął warczeć, a potem skoczył gwałtownie w opłotki.
Wzdrygnęła się, podnosząc oczy. Pop słał przy płocie, uśmiechając się do niej przyjaźnie.
— Po całej wsi trajkocą międlice, jakby się rozklekotały bociany, — powiedział.
— Słońce Pan Jezus daje, to musimy się spieszyć przed zimą. Cicho, Bukiet, do nogi!
— Cóż u Jaszczukowej słychać?
Pojęła w lot, że pragnie zaciągnąć rozmowę.
— Co i wszędzie! Dzień do dnia podobny, jak dwa paciorki. Robota i robota!
— Porządek około waszego domu aż milo patrzeć: ogrodzone, zamiecione, czysto. Nie darmo mają was we wsi za pierwszą gospodynię.
Smarował, wspierając się brzuchem na płocie.
Chwyciła ją pochwała za serce, aż się oblała rumieńcem.
— I iż to potraficie sobie dać radę sama, bez męża! — przypochlebiał.
— Dziewczyna pomaga i parobek, a do wielkich robót najemnicy, i tak się jakoś pcha dzięki Bogu z dnia na dzień. Nie mam się przecież na kogo oglądać! — westchnęła.
— Są, coby was chętnie wyręczyli, sam znam takiego.
Znowu stanęła w ponsach, lecz wyzywająco odpowiedziała.
— Może na moje morgi ktoby się ułaszczył, ale nie na mnie.
— I bez morgów moglibyście sobie wybierać nawet pomiędzy kolejarzami.
Przestała międlić, wyczekując, iż powie coś wyraźniejszego, ale pop zabierając się do odejścia, rzucił niby mimowoli.
— W niedzielę po molebni procesja wyjdzie, mój Jarząbek poniesie carską ikonę.
— P. Jarząbek? — Nie mogła ukryć zdumienia.
— Czestny to człowiek, mojej żony brat cioteczny, po strejkach wejdzie na etatową służbę.
Nie dosłyszała nawet pożegnania, zajęta tem, co był powiedział o Jarząbku.
— Wyraźnie toruje mu drogę — myślała, spoglądając za popem, i jakiś radosny płomień zawrzał w jej sercu i rozpalił się w oczach. Ani jej postało w głowie wydawać się za niego, ale sama ta możliwość przesycała ją radosnym triumfem i dumą. I pomimo szalonej chęci nie zwierzyła się z tem przed Oksenią, która, jakby coś miarkując z jej jaśniejącej twarzy, chodziła za nią oczami, wzdychając przytem cichutko i smutnie.
W niedzielę, kiedy się zaczęły ubierać do kościoła, przyleciał sołtys z nakazem, żeby kto tylko może się ruszać, zbierali się pod cerkwią na galówkę.
— Zapomnieliście, żeśmy katolicy! Cóż nas obchodzą prawosławne święta?
— Przykazali: wszyscy mają wyjść, nawet żydy, bo to carskie święto, a kto się nie stawi, tego zapiszą jako buntowszczyka i socjalistę, powiedziałem! Mikoła został na gospodarstwie, a one przybrane świątecznie poszły pod cerkiew. Dzień szedł słoneczny, cichy i dziwnie ugrzany i pachnący gnijącym listowiem i przejęty gwarem i turkotami wozów jadących ze wszystkich stron. Cały plac pod cerkwią już był zapchany a jeszcze wciąż przybywali ludzie. Zbierały się tysiące spędzonych z gmin sąsiednich. Przywieziono nawet okoliczne szkoły wraz z nauczycielami. Bractwa prawosławne, jakie jeszcze ocalały po tolerancyjnym ukazie, nawieźli chłopskiemi podwodami. Nie brakło również żydów z miasteczek i monaszek, snujących się niby szare, posępne cienie, że na placu uczyniło się rojno i gwarno, niby na walnym jarmarku. A przed bramą cerkiewnego ogrodzenia, ustawiono jakąś strażacką kapelę w błyszczących hełmach i z olbrzymiemi, mosiężnemi trąbami.
Po nabożeństwie otwarły się szeroko cerkiewne drzwi i wysypało się kilkunastu popów w złotych i zielonych kapach i święte ikony. Michał archanioł wymalowany na wielkiej ognistej chorągwi, szeregi „bratczyków“ z zapalonemi światłami, a w pośrodku portret cara na złotem tle i w owalnych złotych ramach, niesiony przez Jarząbka, wystrojonego w mundur kolejowy.
— Szapki dałoj! Czapki z głowy! — zakrzyczeli strażnicy i wójtowie.
Zabiły dzwony, stary djak zaintonował grobowym basem „Boże caria chrani“, zahuczały przeraźliwie trąby, chóry szkolne dziecinnemi głosikami podjęły melodję, kilkadziesiąt osób wraz też zaśpiewało i pochód ruszył.
Okrążyli cerkiew i poszli szeroką drogą w pola, ku złocistym baniom w dali świecącym z pośród nagich olbrzymich drzew, na jakimś odwiecznym, umarłym cmentarzu. Pochód się rozciągnął i wskroć zielonych ozimim i rdzawych rżysk, przewalał się niby rzeka leniwie płynąca, rozgorzała w słońcu barwami i hucząca dźwiękami trąb.
Strażnicy czuwali, żeby naród nie uciekał, zwłaszcza kiedy wymijali ścianę borów. Więc też Jaszczukowa z Oksenią i całą wsią musiały asystować do samego końca. Jeno Oksenia porwana tą wspaniałą kazionną paradą, śpiewami, których zresztą nie rozumiała, rwała się wciąż naprzód, bliżej popów, bliżej ikon, i bliżej Jarząbka...
Wróciła do domu tak wzruszona i przejęta, że już z proga wołała do Mikoły:
— Wiecie, Jarząbek niósł carską ikonę, dużą jak okno i całą złociusieńką. — I gorąco rozpowiadała o tych wspaniałościach, aż oburzony przerwał jej gwałtownie.
— Nie widziała... gęba słońca — ogorzała od miesiąca! Głupia, polskiej wiary, a gotowa klękać choćby przed bóżnicą, juści. Dopiero to wspaniałości: jeden kudłacz poryczy, drugi kudłacz poryczy, djak poprawi, nakłaniają się sobie, okadzą się suchem carskiem łajnem i cała parada prawosławna. Zapachniały ci carskie retory, juści... — mamrotał już w próżnię, gdyż dziewczyna uciekła do drugiej izby, podśpiewywując sobie wesoło. Zwrócił się więc do Jaszczukowej, ale ta krzątała się koło gospodarstwa z twarzą dziwnie posmutniałą i zgaszonemi oczami. To widok żandarmów podziałał na nią tak trująco. Przyciszone nieco trwogi jęły podnosić się do serca i boleśnie ją rozpierać. Przecież mogli przyjść po nią lada godzina. I prędzej czy później przyjść muszą. Była tego pewna. Chwilami przejmowało ją zdumienie, że jest jeszcze między swoimi.
Tegoż wieczora zjawił się niespodzianie Jarząbek, przyniósł harmonijkę i pełne kieszenie karmelków, jakie miały być rozdawane dzieciom. Cały wieczór, jakby nigdy nic nie zaszło, przygrywał, opowiadał o procesji, cukierkami częstował nawet Mikołę, że rozruszali się wszyscy i poweseleli, od Okseni aż łuny biły nieukrywanej radości.
— Pewnie koleje ruszą, bo Jarząbek bije na buntowników, — zauważył po jego wyjściu Mikoła.
— Niema sumienia, to zawsze pójdzie z mocniejszemi — wyrzekła smutnie Jaszczukowa.
Istotnie, w parę dni potem, koleje ruszyły, jak przewidywał Mikoła, zaś Jarząbek zaczął znowu przychodzić wieczorami, opowiadając radośnie o złamaniu strajków, o zgnieceniu rewolucji, i o masowem rozstrzeliwaniu buntowszczyków. Przechwalał się w sekrecie, że pomagał ich tropić i wyłapywać. Udało mu się bowiem w jakiejś przesyłce kolejowej przewąchać broszury i rewolucyjne proklamacje, więc żydków, którzy je odbierali, zatrzymał.
— Sto rubli dawali wziątki, żeby ich puścić — szeptał, bohatersko tocząc oczami — ja tego sukinsyna w rożę i do wachmistrza! Będzie jemu ciepło... — śmiał się uszczęśliwiony.
Korzystając z tej sposobności Jaszczukowa, skierowała rozmowę na zbiega.
— Dawno wisi! Za takie sprawki sąd wojenny i szubienica — upewniał przekonany.
Nie uwierzyła temu i nazajutrz poszła na stację do wachmistrza i, pod pozorem dowiedzenia się, co się stało z jej kożuchem, starała się wywiedzieć o tym nieszczęśliwym.
— Tylu teraz wieszają, to pewnie i jego już powiesili — i nie chciał o tem więcej mówić.
Była głęboko przekonana, że on żyje i cała sprawa nie może się tak skończyć na niczem. Ale przechodziły tygodnie i miesiące, a wciąż było cicho, niejednemu nawet mogło się zdawać, jako wszystko utonęło w przepaściach zapomnienia jakichś kancelarji zawalonych aktami tysięcy podobnych zbrodni. Tylko Jaszczukowa nie zapominała, tkwiła w jej pamięci boleśnie, niby gwóźdź, którego wydobyć było niepodobna. I wciąż oczekiwała na cios nieubłaganie nad nią zawieszony. Co rana, wyglądając na świat, przedewszystkiem leciała oczami na drogę od stacji, czy nie dojrzy nadchodzących żandarmów. A często nocami pod wpływem halucynacji słuchowych, zaczynała się ubierać, pewna, że już po nią idą.
Tak minął październik, listopad i zaczął się grudzień. Zima rozpoczęła się na dobre, a szła dziwnie śnieżna, wiejna i przeplatana ciągłemi zmianami. Mierziła się ludziom niemało, bo to wiatry harcowały, aż dachy leciały z niemi i sypiać nie dawało, to śniegi sypały bezprzestannie całemi dniami, to przychodziły nagrzane podmuchy z południa, pokazywało się słońce i tworzyły się po drogach nieprzebyte topiele, a potem najniespodziewaniej ściskał mróz i okuwał świat w lodowe skorupy. I tak się wciąż obracało w kółko. Dni wlekły się zwolna, jak siwe, poślepłe dziady, rozpaczliwie smutne.
Jaszczukowa zajęta tkaniem wełniaków, nieraz całą godzinę siedziała bezczynnie przy warsztacie, zapatrzona w zaśnieżony świat jakimś stygnącym wzrokiem. Śnieg padał gęsty, równy i cichy, a jej się wydawało, jako leży gdzie w polach, i te śnieżyste puchy ją zasypują. Odeszła ją pamięć o sobie, odeszły czucia wszystkie, a ten biały i chłodny okwiat okrywa coraz grubszym całunem śmierci. Same oczy się zawierały pod chłodnemi pocałunkami zamieci, serce ustawało w niewysłowionej lubości, a dusza wyfruwała niby biały motyl, i błądząc w śnieżnych tumanach, unosiła się wyżej a wyżej, jakby do dalekiego słońca tęskniący lot brała.
Tak jej przechodziły owe dnie nieustających śnieżyc, zaś poniektóremi nocami, kiedy stada złych wichrów wyły pod oknami, kiedy drzewa jęczały w męce, a dom trząsł się i dygotał, jakby w przerażeniu, nasłuchiwała tych szalejących głosów ze ściśniętem sercem, — miała je za głosy szatanów żerujących za upadłemi duszami. Wyciągała ręce i znakami krzyża, modlitwą i rozpłomienionem uczuciem, niesła się w ich obronie tak żarliwie, że wpadała w jakieś cudowne wizje nie do opowiedzenia.
I przeto powracała do codziennego życia coraz więcej odmieniona, i patrząca na wszystko z jakiejś dalekości, jako ci ptakowie szybujący podniebnemi loty.
Ta odmiana tak była widoczna, że Oksenia spoglądała na nią z tajoną trwogą, zaś Mikoła drapał się frasobliwie i przypisując ją Jarząbkowi, szykował mu się za nią zapłacić.
Więc też nie przeraziło jej wezwanie ze sądu, żeby się stawiła jako świadek w sprawie ukradzionego jej kożucha. Przynieśli je z gminy, bo termin wypadał za dwa dni.
— O kożuch jeno! — szepnęła z pewnem rozczarowaniem. — Tam się pokaże i coś więcej.
I najspokojniej przygotowywała się do wyjazdu, nie zwracając uwagi na płacze Okseni, skomlenie Bukieta, ni Mikołowe rozszlochane westchnienia. Stara ciotka Czuryłłowa, wdowa, miała się przenieść do chałupy na czas jej nieobecności...
Już na stacji, gdzie czekał wójt i dwóch chłopów, również wezwanych w tej sprawie na świadków, Mikoła odciągnął ją na stronę i zaszeptał:
— Gospodyni... — długo mełł jakieś słowa przemiękłe łzami, a jeno rzekł: — a kożuch przywieźcie.
— Będziesz go miał. Pilnuj tu wszystkiego! Za parę dni wrócę.
— Na Jarząbka będę miał oko, nie bójcie się! juści! — jąkał, wycierając nos rękawem.



II.

Zapadła złowroga, przytłaczająca cisza; skrzypiały jeno pióra, czasem zabrzękła ostroga lub trwożne westchnienie. Deszcz zacinał w okna, spływając po szybach strugami jakby łez, nigdy nie wygasających. Nad stołem sędziów, stojącym pod ścianą, wynosił się ogromny portret cara w stroju koronacyjnym — spoglądał majestatycznie i władczo, a pod nim nad czerwonem polem stołu, majaczyło parę głów sędziowskich, niby stado kruków, zbierających się na żer i złowieszczo pokrakujących.
Sala była wielka, przygniatająca niskiemi łukami sklepień i ciemna; kilka wąskich okien przesączało posępne światło zimowego, chmurnego dnia. Mroki przytajały się po kątach i zatęchłe, przegniłe powietrze tchnęło pleśnią grobów.
— Anna Wasiliewna Jaszczuk — rozległ się jakiś głos.
Zerwała się gwałtownie, jakby na huk wystrzału i stanęła bezradnie.
— Wołają do przysięgi, idźcież! — szepnął wójt, popychając ją na środek.
Ruszyła ku stolikowi, na którym widniał złoty krzyż i gruba księga. Pop podniósł się do niej.
— Ja katoliczka — zaprotestowała bez namysłu, zwracając się do sędziów.
— Zapisana w aktach jako prawosławna — zaszemrał głos podobny do szelestu przewracanych kart.
Spadły na nią zniecierpliwione spojrzenia sędziów, ale po paru minutach wypełznął z mroków jakiś szary, malutki, chuderlawy księżyna i odebrał od niej przysięgę.
Wywoływali dalszych świadków, wstających po kolei do przysięgania.
Jaszczukowa usiadła z powrotem pomiędzy swoimi, na ławie wprost sędziów, i opanowawszy drżenie trwogi, coraz przytomniej przyglądała się wszystkiemu.
Sąd był wojenny i sprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych.
Zgrzytnęły gdzieś zawiasy, rozległy się twarde stąpania żołnierzy i brzęk kajdan.
Wszedł oskarżony w otoczeniu zbrojnej eskorty. Wszystkie oczy podniosły się na niego. Szedł chwiejnie i dysząc ciężko, przystawał co parę kroków. Usadzili go na ławie, stojącej w niszy okiennej i przegrodzonej od sali grubą balustradą. Jakiś cywilny, jak się później dowiedziała, obrońca jego z urzędu, coś żywo zaszeptał do niego, ale zdawał się nie słuchać, rozglądając się po twarzach sędziów i świadków ze szczególną uwagą.
Jaszczukowa poznała go z pierwszego wejrzenia, pomimo, że był zmieniony nie do poznania; twarz miał szaro-zielonkawą, jakby wyciągniętą z trumny, i głowę w bandażach, krwiste piętna na policzkach, a z zapadniętych, sinych jam oczu skrzyły się gorączkowe spojrzenia. Spotkawszy się z oczami Jaszczukowej, drgnął, coś w sobie ważył, przypominał i naraz uśmiech niewysłowionej tkliwości rozkwitnął na jego spieczonych wargach. Opadł na jej duszę ten uśmiech niby kwiat pachnący, aż się zapłoniła, odwdzięczając się za niego łzami serdecznego współczucia. Rozbiegły się ich oczy, bo przewodniczący zaczął coś mówić do sędziów.
Wprowadzili jeszcze paru nowych więźniów, a z nimi dwie kobiety. A potem jeszcze kilkunastu nowych świadków zasiadło dalsze ławy, że sala prawie się zapełniła. Wreszcie — po sprawdzaniach, sprawa się potoczyła zwykłą koleją, przykuwając uwagę zebranych.
Tylko Jaszczukowa wpatrzona w ludzi siedzących na ławie oskarżonych, w mętnem świetle okratowanego i zadeszczonego okna, nie zważała na to, co się działo. Dręczyła ją niezmożona ciekawość. Siedziały tam bowiem i dwie kobiety, jedna zupełnie młoda, o krótkich, jasnych włosach pozwijanych w pierścionki, błękitnooka, różowa, roześmiana i śliczna, kręciła się nieustannie wciąż zagadując cicho do towarzyszki, starszej nieco, w binoklach, ze spuchniętą obwiązaną twarzą, pachnącą z daleka lekarstwami.
— Co one mogły złego zrobić? A może która z nich jest jego żona? — rozważała i naraz dreszcz ją przeszedł na przypuszczenie, że może to wspólniczki buntowników! — A może skażą je tak samo na śmierć? Lód poczuła w sercu, i zakrzepłe trwogą spojrzenie przeniosła na ich towarzyszów, siedzących zaraz z brzega. Dwóch wyglądało na robotników przegryzionych nędzą i więziennem życiem. Siedzieli zapatrzeni tępo gdzieś przed siebie, i jakby obcy tej sali, sprawie i samym sobie. Trzeci, młody żydek, tak był obrośnięty, że mu tylko z czarnych, zwichrzonych kudłów świeciły zuchwałe oczy i przebłyskiwały drobne, kocie zęby.
— Pewnie zbóje i złodzieje — pomyślała o nich niechętnie, przenosząc znowu oczy na swojego, który wsparłszy się łokciami o balustradę, patrzył w sędziów i nasłuchiwał zeznań świadków, z namarszczoną brwią, i z twarzą jakby skamieniałą w obojętności.
Wreszcie przyszła kolej i na Jaszczukową; pobladła, nogi się pod nią uginały i serce dziw że nie wyskoczyło z piersi, ale zeznawała spokojnie i tak samo jak wtedy, że nikogo nie widziała, a kożuch znaleziony podczas obławy należy do niej, i zginął z komory niewiadomo jakim sposobem. Wracając na dawne miejsce, poczuła na sobie jego rozpalone spojrzenie, obejrzała się mimowoli, była w nim podzięka pełna słodyczy.
Sprawa mimo widocznego popędzania przez przewodniczącego, ciągnęła się niesporo. Niektórych świadków przesłuchiwano osobno, wyprowadzając pozostałych do sąsiedniej sali, gdzie oczekiwali długie godziny na wezwanie.
Dopiero o dobrym zmierzchu wprowadzono ich z powrotem. Przy świetle elektrycznem ta sala sądowa wydała się im podobną do jakiejś niskiej, sklepionej kaplicy z wielką ikoną cara na ścianie, a zamiast ołtarza miała stół sędziowski na podwyższeniu. Prokurator, tęgi, piegowaty oficer z włosami ostrzyżonemi przy samej skórze i z prawie białemi brwiami i rzęsami, rozpoczął czytanie aktu oskarżenia.
Głos miał srogi, proste i twarde zwroty, określenia zwięzłe, charakterystyki brutalne i nasycone jadem ale z początku, trzymając się na wodzy, tylko chwilami uderzał na oślep zapamiętałym ciosem w oskarżonych. Wreszcie porwany zapałem, czy własną wymową, wybuchnął namiętnie przeciwko tej całej szajce spiskowców, zaprzysięgłych wrogów ojczyzny, Boga i społecznego porządku. Potem w przerażających obrazach pokazywał zniszczenie kraju, morderstwa, pożary, strejki i powszechne zdziczenie. A kiedy już dostatecznie wyświetlił i ugruntował winy, kiedy przekonał, że sprawcami tych zbrodni wołających o pomstę do nieba, są właśnie ci, siedzący na ławie oskarżonych, wtedy — imieniem zagrożonego w podstawach społeczeństwa runął na nich, i z niepohamowaną gwałtownością rąbał bez pardonu i miłosierdzia, miażdżył i wypleniał ze szczętem. A gdy mogło się zdawać, że na pobojowisku pozostały jeno trupy i kałuże krwi, — napił się wody, wytarł spoconą twarz i nabrawszy oddechu, jął pobite jakby wywłóczyć za włosy, i pokazując na oczy sądu i potomności, dobijał jeszcze każdego z osobna, żądając wielkim głosem najwyższej kary na tych najgorszych wrogów ludzkości.
W sali zrobiło się strasznie, pomiędzy świadkami zaszemrały szlochania, groza ściskała gardła, zatykała oddechy i tak trzęsła, że niejednemu zaszczękały zęby, a przerażone oczy dojrzały śmierć snującą się pod sklepieniami. Ale na oskarżonych snać to nie sprawiało wrażenia, bo zachowywali się jak i poprzednio, tylko żydek podrzucał głową i nerwowo obgryzał paznokcie, a pierwszy uśmiechał się z druzgocącą wzgardliwością.
Na tem się jednak nie skończyło. Prokurator obdarłszy ze skóry wszystkich ryczałtem i każdego z osobna, znalazł wkońcu pomiędzy najgorszymi jeszcze gorszego. I zwrócił się przeciwko niemu z najgwałtowniejszą pasją. Litanja jego przestępstw ciągnęła się przez parę kartek. Wyczytywał je z taką siłą plastyki, że zdawały się rozlegać strzały, któremi zabijał, huki pękających bomb, krzyki mordowanych, głuche odgłosy padających trupów i świszczące wichury pożarów. On to zabił gubernatora, on wystrzelał pogoń, on — uciekając z pociągu, zabił konwojowych, on w lesie zastrzelił żołnierza. I on to był duszą wszystkich sprzysiężeń, zamachów i zbrodni. I nie dość, że zabijał, podpalał, rzucał bomby i buntował przeciwko carowi i ojczyźnie, ale ten niby rewolucjonista walczący w imię pokrzywdzonych, w imię szczęścia ludzkości, w imię odrodzenia świata; ten apostoł biednych i uciśnionych — w rzeczywistości okazał się zwyczajnym złodziejem. Tak, panowie sędziowie — grzmiał uroczyście — kradł, poprostu kradł.
Oskarżony tak haniebnie, zerwał się z miejsca, lecz zanim zdołał zaprotestować, żołnierskie pięści i bagnety posadziły go z powrotem, aż zajęczała ława.
A prokurator po triumfującej pauzie i nasyceniu się powszechnem zdumieniem, zaczął drobiazgowo opisywać scenę, jak to po wymordowaniu konwoju i ucieczce z pociągu, oskarżony napadł na dom jednej biednej wdowy i okradł ją ze szczętem. Mamy na to dowody i świadków, że okradł ją ze szczętem! — powtórzył z naciskiem.
— Nieprawda! — zakrzyczała Jaszczukowa, rzucając się na środek sali. — Nie okradł mnie, bom mu sama wszystko dała.
Porwali się z miejsc i zapadło milczenie, jak po uderzeniu pioruna.
— Nie ukradł mi ani na obwinięcie palca! Samam dała, sama go ochroniłam przed pościgiem, sama dałam jeść i przenocowałam! — oskarżała się wielkim głosem.
— Aresztować i wyprowadzić! — przerwał jej groźny i krótki rozkaz.
Wywlekli ją żandarmi, porzucając w jakimś mrocznym pokoju. Huknęły za nią drzwi, niby zapadające się wieko trumny. Stała, chwiejąc się na wszystkie strony, jak drzewo wyrwane z ziemi, nie pojmując jeszcze, co się z nią stało. Była w gorączce i jeszcze w tym wewnętrznym krzyku, z jakim się zerwała na obronę nieszczęśliwego. Porwała się naraz do drzwi — zamknięte. Podbiegła do drugich, biła w nie pięściami, szarpnęła zamek, tłukła nogami, nie ustąpiły! Przysiadła na tapczanie pod ścianą i obejrzawszy się dokoła przytomniejącemi oczami, szepnęła:
— Tom osądzona! — Głos jej zaszemrał niby zeschły, martwy, opadający liść.
I zapłakała płaczem rezygnacji wleczonej na stos, — płaczem, w którym drgało bolesne szczęście poświęcenia. Rozdzierała ją niewymowna żałość przesycona słodkiemi łzami ofiary. I jak się to wszystko stało, że z ławy świadków znalazła się za kratami w mrocznej i strasznej celi więziennej? Rozglądając się dokoła osłupiałemi oczami, jeszcze nie potrafiła zrozumieć wszystkiego. Słuchała przebiegu sprawy, jak wszyscy ze zgrozą i wzrastającem przerażeniem, ale dopiero kiedy prokurator, zgarnąwszy wszystkie zbrodnie, rzucił je na jego dumną głowę, zabiło jej gwałtownie serce, przejął ją jakiś żar i do oczów napłynęły łzy. A gdy oskarżenia coraz cięższe jęły bić w niego niby toporem, w jej duszy, jakby na chuście Weroniki, odbił się cień jego przesmutnej, męczeńskiej twarzy, pochylającej się coraz niżej. I wtedy zrozumiała: Oto sprawiedliwego sądzą faryzeusze i katy. Jej polskość wiecznie szczuta, prześladowana i tępiona przez takich samych gnębicieli, stanęła po jego stronie. Ze wszystkich bowiem wywodów oskarżenia, pojęła to jedno, że oskarżony walczył z carem i bronił uciemiężonych. Więc tem okropniej odczuła zarzut kradzieży, rzucony na jego większe pohańbienie. Apostoła chcieli utopić w błocie! Świętego powlekli na złodziejską szubienicę! Zaprotestowała mimowoli; zaprotestowała całym żarem i całą głęboką, szlachetną wiarą. Stanęła nieulękle w obronie nietylko jego, ale i w obronie tych wszystkich świętości człowieczej duszy, jakie się w niej zbierały z pokolenia na pokolenie. Nie darmo była z krwi unickich męczenników, głosy pokoleń pomarłych za wiarę przemówiły przez nią. I w świętych ogniach porywu bohatersko wydała się ze wszystkiego. Z podniesionem czołem i z niewypowiedzianą dumą przyznała się do winy i zapragnęła być ukaraną na równi z oskarżonymi.
I była pewna, że nie minie jej korona męczeńska, do której tęsknie wyciągała ręce. Przecież nie pierwsza w swoim rodzie umrze za swój naród i wiarę. Marzyła, snując ekstatyczne wizje męki i cierpienia, na które była gotową się dać. Noc jej przeszła na żarliwej rozmowie z duszą własną i Bogiem, któremu dziękowała łzami wdzięczności za to szczęście, jakie jej zesłał, — za szczęście oddania życia i poświęcenia się dla dobrej sprawy.
Chmurny, zadeszczony dzień zastał ją jeszcze na klęczkach, a przebudził z marzeń głos dozorcy przynoszącego śniadanie. Szara, posępna i brutalna rzeczywistość zajrzała jej w oczy. Wróciła pamięć wszystkiego i zaszarpała jakaś nieokreślona tęsknota za dawnem życiem, za domem. Była ona raczej przelotną troską, jakby rozchwianym cieniem chmur, padającym na duszę w odlocie i opóźniającym chwile oderwania się od ziemi. A niekiedy przejmował ją głuchy strach przed czemś niepojętem a groźnem, że byłaby uciekała w cały świat.
— Jakże tu uciekać przed swoją dolą! — szeptała później bezradnie i z rosnącą niecierpliwością, wyczekując wezwania na sąd. Ale przechodziły godziny, słyszała przez ściany jakieś gwary i krzyki, słyszała brzęki szabel, czy kajdan, a po nią nie przychodzili. Przeszło południe, potem posępny zmierzch wypełzał ze wszystkich kątów i mróz pobielił zakratowane okno, a do niej nikt nie zajrzał.
— A może zapomnieli o mnie! — zrywała się niespokojnie.
Ale nie zapomnieli. Późnym wieczorem żandarmi zaprowadzili ją do jakiejś niskiej izby, gdzie już na nią czekano. Zaczęły się długie, podstępne indagacje. Powtórzyła wszystko, co już była powiedziała na sądzie. Nie uwierzyli. Posądzali ją o współudział w zbrodniach tamtych oskarżonych, wzięli ją za rewolucjonistkę i wpadłszy na ten fałszywy trop, nie chcieli go już opuścić.
Badali na różne sposoby, przemawiając do niej dobrocią, współczuciem, postrachem, a w końcu groźbami. I pomimo śmiertelnego przemęczenia i spazmatycznych płaczów, jakiemi wybuchała co pewien czas, odpowiadała przytomnie, a wciąż jedno i to samo. Ale badania się przeciągały, w kancelarji było strasznie gorąco, owładało ją coraz większe znużenie i senność, że zaczęła potwierdzać różne pytania zadawane podstępnie, zupełnie już nie zdając sobie sprawy z ich treści. Chwiała się z wyczerpania, nogi się pod nią łamały i prawie nie pojmowała, co się z nią dzieje, gdy podsunięto jej krzesło i skwapliwie podano szklankę gorącej herbaty. Zęby jej dzwoniły po szkle, i ledwie potrafiła utrzymać szklankę w roztrzęsionych rękach, a mózg raz po raz zalewały fale gorączki, ale kiedy odczytywali jej zeznania, oprzytomniała nagle jakby z przerażenia.
— Umiecie pisać? — zagadnął jeden z badających.
Przytaknęła, spozierając z nieufnością na podsuwany papier.
— Podpiszcie tutaj! — wskazał miejsce u spodu arkusza.
— Ja tego nie mówiłam i nie podpiszę, — odsunęła się z nieulękłą stanowczością.
— Skatina! Podpisuj natychmiast, ty... — I chlusnął na nią gradem takich ohydnych przezwisk, że porwał ją z miejsca straszliwy gniew, śmiertelna obraza.
— Ja nie moskiewica, ja jestem uczciwą kobietą! — zakrzyczała.
Trzasnął ją za to w twarz, aż się przewróciła zalana krwią, zerwała się jednak błyskawicznie, i zanim zdążyli przeszkodzić, runęła na niego z oszalałym rykiem.
— Ty psie carski! Ty kacie! Ty zbóju! — harczała, obrabiając mu twarz pazurami.
Stało się to tak gwałtownie, i nieoczekiwanie, że nim ją oderwali, dostało mu się rzetelnie za swoje. Zapłacono jej za to strasznie.
Zbitą, skopaną i nieprzytomną, wyciągnęli żandarmi, i niby pęk skrwawionych łachmanów, zawlekli do jakiejś mroźnej celi. Oprzytomniała dopiero po paru dniach w szpitalu więziennym. Noc była burzliwa, zawierucha targała oknami, a skowyt marznących i szarpanych drzew, prześwistywał niekiedy wskroś wielkiej, prawie ciemnej sali. Na ścianie, wprost, okien płonęła migotliwie czerwona lampka przed ikoną Matki Boskiej, skrzącej się złocistemi blachami. W mrokach, przesyconych zapachem karbolu, majaczyło kilkanaście łóżek. Jaszczukowa przebudziła się nagle i spróbowała usiąść, ale opadła z ciężkim jękiem, zabolały ją połamane żebra. Spróbowała rozważać, brodząc w ciemnościach niepamięci, aż pochwyciwszy jakiś błysk, z niezmiernym trudem jakby doczołgała się do przypomnienia wszystkiego, co się z nią stało. Nie mogła tylko sobie przypomnieć jak dawno tutaj leży. Straszne bóle w całem ciele, niedające się jej poruszać, mówiły, że musiało się to stać niedawno. I mocując się z cierpieniem, długo szukała pozycji, w której mogłaby leżeć bez boleści. Zwolna, wśród nieopisanych wysiłków, sprawdzała swoją całość, gdyż na razie, zdawało się jej, że pozostało z niej tyle jeno, co zwarło się w tem uczuciu bólu i myślenia. Z dziwną też radością odszukała się w całości. Głowę miała w bandażach, twarz opuchniętą i z lewej strony szczęki brakowało jej zębów. Ale chwilami mąciła się w głowie ta pewność istnienia na ziemi, a wszystko przybierało rozchwiane kształty gorączkowych majaczeń. Przez zapuchnięte oczy nie mogła nic w mrokach rozeznać. Jedynie krwawy płomyk lampki przed ikoną, wiszącej naprzeciw, wiązał ją z jakąś niby rzeczywistością. Przez długie godziny nasłuchiwała w skupieniu wszystkich szmerów nocy, by się wreszcie przekonać, że jeszcze żyje.
Z korytarza dochodziły miarowe, twarde kroki wart, a co pewien czas, ktoś przesuwał się cicho przez salę, oświecając latarnią wszystkie łóżka po kolei. Niekiedy odzywały się w ciemnościach jęki, to znów senne bełkotania, skrzypienie łóżek, lub krzyki i szarpaniny gorączkujących. Napełniały ją te odgłosy przerażeniem. Wtedy wślizgnęły się podstępnie nagle przebudzone tęsknoty za domem, i tak zaczęły szarpać i udręczać jej duszę przypomnieniami, że rozpaczliwie zajęczała.
— Cicho, bo cię wnet uspokoję, — zachrypiał groźnie jakiś głos z sąsiedniego łóżka.
— Śpij, albo zdychaj, a nie budź ludzi! — syknął ktoś z ciemności.
Skuliła się w sobie i jakby zamarła, obawiając się nawet głośniej oddychać, i poleciała myślami w te niedawne, a już minione dnie jej bytowania. Przewijały się przez pamięć, niby paciorki nieskończonego różańca i wszystkie jednako piękne, jednako spowite w tęczę uroków, i tak jednako żywo, że nie wiedziała zali w niej się jawią, czy przed oczami przechodzą. I jakimś bezwiednym, a strasznym wysiłkiem duszy rwała się do tej zagrody i do swoich. Naraz zmroczyło się w niej na chwilę, jak kiedy chmura przysłoni słońce, serce się jej gwałtownie zatargało, i coś zgoła niepojętego jakby ją wyrwało z ciała, uniosło i postawiło w jej domu na środku izby. Patrzyła niezmiernie zdziwiona — czerwony świt zaglądał, szyby były pokryte srebrzystemi palmami mrozu, Oksenia spała zakopana w pierzynę, a ciotka na jej łóżku. To ją zastanowiło na mgnienie, ale że nie miała czasu, więc tylko zawoławszy żeby wstawały, poszła w podwórze. Krzyknęła na parobka, zajrzała do krowy, zajrzała do klaczy, która z parskaniem odskoczyła od niej, poklepała źrebaka, wypuściła gęsi na podwórze i przekopawszy w puszystym śniegu ścieżynę z domu do chlewika, wyjrzała na drogę. Zasypana była po płoty, pociąg jakiś przechodził, na wschodzie różowiły się zorze, dzień się robił. Widziała to wszystko, czuła i dotykała. Powróciwszy do izby posłyszała skomlenie Bukieta, jakoś stronił od niej i gdy się do niego odezwała, zawarczał. Ale czemu one nie wstają? Jakby nie dosłyszały budzenia. Wołała na nie, ani drgnęły, szarpnęła za pierzynę, nawet się nie poruszyły. Co im się stało? Zakłopotała się, biegnąc znowu do Mikoły! Chrapał, aż się rozlegało.
Zatrzęsła nim, krzyczała mu do ucha, wszystko napróżno, a jej się tak bardzo śpieszyło! Przecież wyraźnie słyszała jakieś wołania, nie mogła tylko pojąć, kto ją przynagla i dokąd. Rzuciła się więc gorączkowo do domowych robót: próbowała rozpalić pod kominem i nie mogła znaleźć zapałek; chciała nakarmić kury, nie było na kominie wczorajszych kartofli, ni ziarna tam, gdzie zawsze bywało. Popędzał ją coraz większy niepokój, a bezsilna bezradność zatrzymywała na miejscu, że rozglądała się żałośnie, nie wiedząc co począć dalej. Dzień się już duży robił, a one spały w najlepsze, tylko Bukiet wciąż warczał z pod któregoś łóżka.
— Idę zaraz! — odpowiedziała jakby tym nieustającym nawoływaniom, i nagle ziemia usunęła się pod nią i leciała w jakąś nieprzejrzaną głąb. Po chwili zaczęła trzeć oczy, jakby zasypane piaskiem i jakiś głos mówił. Doktór stał przy niej.
— Ktoś mnie wołał, ledwiem zdążyła, — powiedziała zupełnie przytomnie.
— Myślałem, że się was nie dobudzę, — wyrzekł, zabierając się do opatrunków.
— Daleka droga! — w najgłębszem zdumieniu rozglądała się po sali.
— Jakże się czujecie? — pytał, nie pojmując jej słów, ni jej stanu.
— Tak mnie sponiewierali, że nie mogę się ruszać! — zajęczała obolałym głosem.
— Podobno spadliście ze schodów? — zagadnął, bandażując jej głowę.
— Zbili mnie żandarmi — padła stanowcza odpowiedź.
— Przy badaniach? — szepnął, gdyż z sąsiednich łóżek zaczęły się unosić głowy.
Potwierdziła skinieniem, nie mogła już mówić, mąciło się jej w głowie, dom znowu stanął w pamięci. Nie wiedziała, sen to był, widzenie, czy jeszcze coś innego?
Zapadła w jakiś zmierzch, z którego nie mogła się wydobyć na jaśnię świadomości, a w którym wszystko przybierało kształty majaków, będąc zarazem rzeczywistością. Całą godzinę leżała bez ruchu, zaczepiona oczami o bladą twarz świętej ikony, słysząca, co się dzieje dokoła, lecz niewiedząca o niczem.
Pod wieczór przyszła gorączka i zgasiła w niej wszelkie rozeznania na całe tygodnie. Dostała zapalenia mózgu i dusza jej zapadła w mroczne tumany choroby, z którą doktór rozpoczął zaciekłą i uporczywą walkę; nieraz długie godziny przesiadywał przy niej, wysłuchując nieskończonych majaczeń, obracających się ustawicznie dokoła oskarżenia. Więcej się z nich dowiedział o całej sprawie i jej roli, niźli z sądowych protokułów. Ale szczególniej zainteresowały go jej jakby zwierzenia, szeptane w tajemnicy i z rozbrajającą tkliwością: oto opowiadała mu o swoim domu i swoich. Odwiedzała go często, rozwodząc się drobiazgowo o wszystkiem co tam zastawała. Po jakimś czasie znał całe jej gospodarstwo, wieś i imiona znajomych i rodziny. Miał to juści za dalsze gorączkowe majaczenia, lecz tyle było w nich życiowej prawdy, realnych szczegółów, nazwisk i plastyki, że nie wiedział, co o tem myśleć. Nie wierzył bowiem w jasnowidzenia, i tembardziej nie przypuszczał wędrówek jej duszy, więc stanął wobec dręczącej zagadki. Otaczał ją, jak na stosunki więzienne, najżarliwszą opieką. Walczył o nią ze śmiercią i nie dał jej sobie wydrzeć. Wolno jednak przychodziła do zdrowia. Dopiero po paru tygodniach, w południowych godzinach zaczynała odzyskiwać zupełną przytomność. Z niezgłębionym smutkiem wychylała się znowu na świat. Sala szpitalna budziła w niej przerażenie. Chore jej towarzyszki były to same zbrodniarki i złodziejki, osądzone już, lub jeszcze zostające pod sądem. Ich ciche rozmowy pachniały krwią i błotem. W powietrzu unosiły się tchnienia zbrodni. Plugawe rozmowy, wrzaski, kłótnie a niekiedy i bójki, przepełniały ją zgrozą i przestrachem. Wolała już gorączkę; wolała te ciche zmierzchy dnia, kiedy upajający obłok przysłaniał oczy i ponosił duszę w przesłodkie krainy majaczeń i niewypowiedzianych cudów.
Któregoś dnia, gdy przyszedł doktór, zaczęła go prosić bardzo nieśmiało.
— Stoją pod bramą moi ze wsi, nie chcą ich wpuścić do szpitala.
— Któż wam powiedział o nich? przysłali kogo?
— Nie, ale wiem, jako tam czekają od świtu. Stoi tam, widzę, sporo ludzi, ale moich łatwo rozpoznać, bo kobieta w chuście w czerwone kraty, a chłop w bronzowej kapocie — objaśniała z taką pewnością, że usłuchawszy jej, wkrótce przyprowadził ich ze sobą.
— Mój ty Piotrowinie kochany, adyć wyglądasz jak z trumny! — załamała ręce Czuryłowa.
— Mówili, żeś pomarła, a tobie chudziątko już naprawdę niewiele się należy — użalał się Panasiuk.
— Niedługo też mojego życia, niedługo! Żeście to przyjechali do mnie, no, no — dziwiła się, nie okazując radości, ani też pytając o dom. Sami wszystko rozpowiedzieli akuratnie, jedno za drugiem, a szeroko. Słuchała, błądząc myślami gdzieindziej, jakby ech dalekiego i obcego życia. Nawet wielu wspomnianych spraw nie mogła sobie przypomnieć. I mimowoli zapytała o Oksenię, a kiedy Czuryłowa mówiła o Jarząbku, przerwała jej.
— Jarząbek, czekajcieno, czy to ten z kolei? Pocóż on tam przychodzi?
— Wyraźnie ma się ku Okseni. Ciągną go do Teodorczaków i pięćset rubli spłaty obiecują. Oksenia Bożego świata za nim nie widzi! Boję się, żeby z tego nie wyszło co złego. Mikoła go pobił, i teraz się ze sobą procesują. Okseni trudno utrzymać wieczorami w domu. Żeby miała wiano, ożeniłby się z nią napewno. Tyś chora i niewiadomo co radzić.
— Niechże Mikoła dach na obórce poszyje, bo go do reszty wiatr zerwie, — ożywiła się nagle.
— To już ci kto doniósł o tem? Właśnie wykręca snopki na poszycie! Był kto u ciebie ze wsi? — Ale nie otrzymawszy odpowiedzi, kończyła pospiesznie opowiadania, gdyż Panasiuk upominał się natarczywie o dopuszczenie do słowa.
— Symeon pisał do mnie gdzieś z dalekiego świata, proboszcz przeczytał mi ten list. Cały tylko o tobie i twojej sprawie — zaszeptał ciszej. — Pisał, że jest jakiś adwokat, który będzie cię bronił przed sądami. Jemu też Symeon kazał oddać wszystkie twoje pieniądze, żeby ci ich nie ukradli w szpitalu. Może cię i obroni — dodał na pocieszenie.
— Jam już osądzona — szepnęła, nie dając wytłumaczenia tych słów.
Stary szeptał, co się byli dowiedzieli od Jarząbka o niej i całej sprawie.
— A wachmistrz mi się zwierzył, żeś pono rzuciła się z pięściami na sąd.
— Wyzwał mnie od najgorszych i nie ścierpiałam.
— I za to cię tak zbili! Dobrze mówią: pokorne cielę dwie matki ssie! — westchnął żałośnie. Pokiwał nad nią głową, obtarł oczy i tak się jakoś pożegnali łzawo i tragicznie, jakby po raz ostatni w życiu. Odwróciła się na drugi bok po ich wyjściu, i prawie zapomniała o wszystkiem. Zaś w miarę przychodzenia do zdrowia rwały się w niej wszystkie nici, wiążące ją z życiem. Wzmagała się natomiast pobożność i żrąca, niecierpliwa tęsknota za śmiercią. Wpadała coraz częściej w stan zachwycenia i ekstazy, z której niepodobna było jej zbudzić. To nieraz w nocy rozmawiała głośno z jakiemiś niewidzialnemi postaciami. Podsłuchiwano ją z biciem serca, gdyż zdawała się rozmawiać ze swojemi dawno pomarłemi. Sala miała ją za nawiedzoną i spoglądać zaczynała na nią z zabobonną czcią i strachem. Zbliżano się do niej z jakiemś pobożnem uczuciem. Wychudzona na szkielet, biała niby płótno, z ogromnemi promieniejącemi oczami, otoczona nimbem męczeństwa, sprawiała wrażenie widma. Jej nizko brzmiący głos, pobudzał niejedną z chorych do histerycznych płaczów. Niebo patrzyło jej oczami, — niebo łaski, dobroci i miłosierdzia. Gromadziły się przy niej, ciągnięte nieprzepartą mocą jej serca, mocą jej miłości. Odprawiała z niemi żarliwe modlitwy przed świętą ikoną. Nie było dla niej zbrodniarek, ladacznic, ni złodziejek, a jeno dusze nieszczęsne, bo grzęznące w błocie świata, które pragnęła ocalić przed wieczną ciemnością. Nie nauczała je, jak mają żyć i pokutować, a przygotowywała je tylko na świętą chwilę śmierci. Wysławiała jej świętość i rozkosze z taką sugestyjną potęgą, że najbliższej nocy, jedna z chorych skazana na ciężkie roboty, powiesiła się przy wszystkich. Nikt jej nie ratował, modliły się tylko za nią i śpiewały. Nazajutrz udusiła się inna, nie bez czynnej pomocy towarzyszek dopuszczonych do tajemnicy. Szaleństwo wzmagało się z dnia na dzień i, ogarniając co najzimniejsze głowy, niby złośliwa gorączka, przerzucało się i na pozostałe pawilony szpitala. Pomimo straży i zdawałoby się nieprzezwyciężonych przeszkód, istniała ciągła komunikacja pomiędzy salami, a nocami przemykały się lękliwe jakieś postacie, które na klęczkach wyznawały przed Jaszczukową swoje zbrodnie i winy.
— Kto się wyrzeka życia i wszelkich złud jego, tego jest królestwo niebieskie — szeptała z namaszczeniem, przygarniając te „siostry śmierci“, jak je nazywała, do serca.
Wkrótce utworzyła się jakby tajna sekta tych „sióstr śmierci“. Jaszczukowa dała tylko nazwę, zresztą nie pamiętając o tem, i była światłem skupiającem te wyklęte nieszczęśliwe istnienia. Prawdziwą twórczynią sekty, tającą się skwapliwie w mrokach, była jakaś stara prawosławna sektantka i zbrodniarka, zupełnie już obłąkana. Ona ułożyła pewnego rodzaju rytuał, nauczyła jakichś złowrogich śpiewów i podsuwała cichutko projekt podpalenia szpitala i spalenia się wszystkich razem w ofierze śmierci.
Ktoś wydał te zamiary, i władze rozpędziły chore po innych szpitalach.
Jaszczukową przeniesiono do więzienia. Samotność, zimna cela, twardy tapczan jakby przyprowadziły ją do pewnej równowagi. Nawet prędzej powracało jej zdrowie.
Rozpoczęli ją badać i przesłuchiwać. Stawała zawsze w asyście dwóch zbrojnych żołnierzy, pilnujących jej nieodstępnie. Odpowiadała apatycznie i bezładnie, a chwilami jakby kancelarja była zapełniona ludźmi, zwracała się do nich, odpowiadając na jakieś niezrozumiałe nikomu pytania. Robiła wrażenie obłąkanej, zwłaszcza jej cudowne, promienne oczy, świeciły pustym a szarpiącym serce blaskiem. I przytem bezmyślnie się uśmiechała.
Oddano ją pod obserwację psychjatrów, a sprawę znowu odłożono.
Wywieziono ją do szpitala dla obłąkanych i zamknięto w pokoju, w którym już rezydowały jakieś dwie młode kobiety, ciche, o Bożym świecie nie wiedzące.
Szpital był w starym klasztorze i cele miał wyjątkowo duże, jasne, z oknami na ogrody. Wiosna stawała się na świecie. Drzewa przyodziewały się w zieleń, śpiewały ptaki, pachniały fijołki w trawnikach. Dnie przechodziły słoneczne, nagrzane, rozświergotane i pełne szumów drzew, radosnych krzyków, krótkich deszczów, białych chmur wałęsających się po błękitach, a noce były ciche, rozgwiażdżone i obezsilająco słodkie.
Jaszczukowa pierwszą noc przespała pod oknem, nie mogąc się nasycić tym cudem wiosny! Miała wrażenie, jako po raz pierwszy zobaczyła gwiazdy, posłyszała wilgotny szmer liści i śpiewania ptaków, że pierwszy raz widzi zjawiony cud wiosny. Słoneczne rozradowanie rozkwitało w niej wraz z pierwszemi zorzami świtu, i wybuchnęło z niej krzykiem dziękczynienia. Nie wiedziała dlaczego w niej zaśpiewało jakieś wesele, jakieś szczęście bez nazwy, a upajające do nieprzytomności.
Przykucnęła pod ścianą i zaśpiewała dziecinnym głosikiem piosenki, jakie kiedyś śpiewała za ojcowskiemi krowami. I jak kiedyś, wydzierała się głośno, szeroko, na cały świat, aż wystraszone towarzyszki zaczęły krzyczeć i wołać o pomoc. Nakazali jej milczeć, więc usłuchała, ale wystąpiła z wymówkami.
— Przeszkadza wam śpiewanie?! — podniosła nieco głos.
Spojrzały na nią, popatrzyły na siebie i nakrywszy głowy wspólną peleryną, siedziały cicho.
— Jakieś głupie, czy co? — i nie zwracała już na nie uwagi.
W parę dni później, kiedy się już zainstalowała w nowem otoczeniu, i czuła się coraz zdrowsza, zaprowadzono ją do wielkiego pokoju, gdzie czekał na nią adwokat.
— To o panu pisał do Panasiuka stryj Symeon? — wystąpiła na przywitanie.
— Tak, pisał i do mnie, abym się zajął waszą sprawą — zdziwił się jej rezolutności.
— Stryj, jak i co roku, powędrował w dalekie strony, — podtrzymywała rozmowę.
— Wiem, znamy się oddawna, jesteśmy przyjaciółmi, dla tego podjąłem się waszej obrony. Byłem parę razy w szpitalu, żeby się z wami rozmówić, ale chorowaliście ciężko. Doktór mi opowiadał. I w szpitalu Symeon czuwał nad wami, płacił osobno doktorowi, wiecie?
— Święty człowiek — szepnęła. — Bez tej pomocy byłabym zmarniała.
— Jakże się tutaj czujecie? — sądował, przyglądając się jej z zainteresowaniem.
— Zdrowszam. Gnaty mi się już pozrastały, nie mam tylko dawnej mocy i pamięci. Wzięli mnie za niespełna rozumu i zamknęli pomiędzy głupiemi. Nie widzę, w czembym była głupsza niźli dawniej. Te kobiety, co siedzą ze mną w jednym pokoju, to są prawdziwie pomięszane na rozumie: co rano siadają niby to na gniazdach, mają się za kokoszki, całemi godzinami gdaczą i chcą znosić jajka. A jak im nie podłożą, to krzyczą, chorują i dopominają się koguta! — Roześmiała się wesoło.
— Starałem się o wasze przeniesienie tutaj: prędzej powrócicie do zdrowia i sprawa się przewlecze. Za parę miesięcy wyrok może wypaść znacznie łagodniej.
— Nie zmieni się, bom już osądzona, — powiedziała, podnosząc na niego oczy.
— Kiedy? Któż to wam takich głupstw naplótł? — powstał na nią. Przerwała mu surowo.
— Wiem ze siebie, żem osądzona. I dla tego, iż wiem co mnie czeka, chciałabym pojechać do domu i wszystkiem rozporządzić. Po wyroku już mnie nie wypuszczą.
Próbował rozwiązać to jej obłąkane mniemanie o osądzeniu, lecz spotkawszy się z jej spojrzeniem zaiskrzonem i gotującem się jakby do skoku, przeszedł na inny temat.
— Dobrze, postaram się, żeby was zwolnili. Poręczę za wami, przecież nie uciekniecie.
— Uciekałabym to przed śmiercią? — wykrzyknęła zdumiona. — Od pierwszego dnia wiedziałam, że się tak musi skończyć. Śmierci się nie boję. Choćby mnie i katowali po dawnemu, to cóż mi zrobią. O łaskę prosiła ich nie będę i umrę...
Nie przerywał jej, i w niczem się nie przeciwił, a ona porwana przypomnieniami, rozsnuwała przed nim swoją dziwnie zagmatwaną historję od chwili pojawienia się tego nieszczęsnego zbiega, — były w niej bardzo realne szczegóły i rozsądne sceny; były marzenia, przeczucia, sny i widzenia; były utajone pragnienia męczeństwa i jakby atawistyczna żądza poświęcenia się za drugich, a zarazem stawała się ta opowieść roztęsknioną za śmiercią baśnią, szeptaną zgorączkowanemi wargami obłąkanej.
Tak ją ocenił, wysłuchując uważnie i ze współczuciem. Jednak w jakiejś chwili, dojrzawszy że głos jej przechodzi w histeryczne łkanie, oczy mętnieją, a rękami zaczyna bić po bokach, niby związanemi skrzydłami, zadzwonił na służbę.
— Za parę dni będziecie mogli pojechać do domu — rzucił na pożegnanie.
Oglądała się na wszystkie strony, nie mogąc pojąć, gdzie się jej zapodział.
Poszedł na długą naradę z doktorem, który ją miał pod obserwacją.
A w niespełna tydzień pozwolono jej wyjechać do domu.
Adwokat sam przyjechał po nią do szpitala, odwiózł na kolej i nawet wsadził do wagonu.
— Mój znajomy, — wskazał jej swojego służącego — jedzie do tej samej stacji, zaopiekuje się wami.
— Cóż mi się stać może? — Była zupełnie przytomna. — A kiedyż to mam wrócić?
— Zawiadomię was o terminie sprawy, może za jakie dwa tygodnie. A pamiętajcie, meldować się co tydzień do gminy i robić to wszystko, co wam nakazał doktór. Macie tu lekarstwa, byłbym zapomniał. — Kłopotał się o nią do końca.
Pociąg ruszył, wychyliwszy się oknem, i dojrzawszy jego głowę, zrobiła nad nią znak krzyża.
— Niech ci Bóg da prędką śmierć. — Błogosławiła mu serdeczną wdzięcznością.
Prawie cały czas podróży przesiedziała przy oknie, napróżno zagadywał do niej służący i świadczył różne przysługi, jakby nie wiedziała, iż ktoś jest jeszcze w wagonie. Patrzyła na migające przed oczami krajobrazy i szczególniej nasłuchiwała ptasich świergotów. Wiosna śpiewała zwycięską pieśń, lśniła w rozlanych wodach i niby tryumfującym sztandarem powiewała zielonemi pędami wierzb. Po polach ciągnęły niezliczone pługi, a za niemi cicho podfruwały wrony. Powietrze było przejęte surowym zapachem ziemi, i stojącemi w puchach zieleni brzozami. Gdzieniegdzie jakiś chłop biało przepasany odprawował ścięty, prawicowy obrzęd zasiewów. Oziminy wlekły się nieskończonemi pasami zielonych dywanów. W lasach, pod cieniami rdzawych dębów, jeszcze bielały zgoniny śniegów. Na jakiejś łące prawie fijoletowej od kwiatów i gęsto poprzetykanej kaczeńcami, dojrzała bociany z powagą brodzące. Przez otwarte okno buchało na nią wiosenne, odurzające powietrze, że myśli się jej rozpierzchły niby te białe chmurki po błękitach. I przesycona światłością słońca i wiosny, zdała się wystrzelać w górę jak te wszystkie pędy drzew. Tkliwość błogosławiąca światu zakwitła w jej sercu. Pociąg wlókł się powoli i przystawał na każdej stacyjce, korzystała z tego, wybiegając po wodę, gdyż strasznie chciało się jej pić. Żydzi z rozwianemi chałatami, niby zaszargane, czarne, rozkrzyczane ptactwo, spadali chmarami na pociąg. Rwetes, gwałt, krzyki, toboły i dziki szwargot, zapełniały cały pociąg. Tak było prawie na każdym przystanku.
Jaszczukowa odsuwała się z nieskrywaną odrazą od brudnych węzełków i brudniejszych jeszcze bachorów, aż jakaś obrażona żydówka powstała na nią wyniośle.
— Jaka mi jaśnie pani, dzieci jej przeszkadzają! — i namiętnie całowała usmarkane swoje dzieci.
— Mogłaby je kupcowa umyć, aż śmierdzą z brudu — odpowiedziała spokojnie.
— Czy ja na to mam czas? — wykrzyknęła żałośnie żydówka. — Troje mam jeszcze w domu, mój mąż uczony, on cały dzień siedzi nad księgami, a ja muszę coś zarobić, żeby wszystkich wyżywić! Handluję po wsiach i jarmarkach, całe dnie w drodze jak ten koń, to kiedy ja mam czas?
Jaszczukowa, umoczywszy chusteczkę w wodzie, wytarła bachorom twarze pomimo ich krzykliwych protestów, a na uspokojenie dała im po parę karmelków, kupionych w drodze.
Żydówka podziękowała jej z wylaniem, lecz Jaszczukowa znowu zapatrzyła się w okno.
— Bardzo ciężko jest żyć — jęknęła żydówka, przysuwając się do niej. — Pani gospodyni wie, jak ja na handel pożyczę dziesięć rubli, to muszę za tydzień oddać całe dwanaście. Co mnie zostanie? A co ja się muszę narobić, co ja się muszę nałatać, co ja się muszę nakrzyczeć, to jeden Pan Bóg wie! I żeby jeszcze nie to nieszczęście, jakie na mnie spadło.
Jaszczukowa zwróciła na nią ciche, zadumane oczy.
— Strażnik narobił krzyku, że ja sprzedaję wódkę, żeby mu za to wszystkie dzieci pozdychały. Miałam wszystkiego jedną butelkę w kieszeni. Przecież pani gospodyni sama zrozumie, jak ja mogę handlować po wsiach bez gorzałki? Kto mi co sprzeda, jak go nie poczęstuję kieliszkiem. Nie mam sklepu, a jak mi znajomi do domu przyniosą jaką ćwiartkę zboża, czy gęś, czy płótna, to mnie nie wolno ugościć znajomych? Co to jest za prawo?! a ten rabuśnik podał mnie do sądu! Zaniosłam mu całe pięć rubli, nie chciał. Słyszana to rzecz, żeby taki głupi strażnik nie wziął pięciu rubli! Zkąd ja mu miałam wziąć więcej. Ja się sądu nie boję, ja niewinna, ale mogą zrobić na złość i każą zapłacić sztraf. A czy to mój mąż zarobi jaki grosz? Zkąd ja wezmę? — Lamentowała głęboko zrozpaczona, grube łzy sypały się z jej zaczerwienionych, okrągłych oczów na młodą, lecz wynędzniałą twarz; zapłakało też najmłodsze, wyjęła pierś podobną do żółtawej, obwisłej pończochy i wsadziła mu w usta.
— Ale Chrystusa ukrzyżowaliście, nasze dzieci rżniecie na mace, i na zdradzie polskiego narodu stoicie, — wyrzekła niespodzianie Jaszczukowa głosem tak nieubłaganym, że żydówka się wystraszyła i zebrawszy dzieci i manatki prawie uciekła z przedziału.
— Dziw nóg nie pogubi, — zaśmiał się ktoś, wyglądając za nią w korytarz.
Jaszczukowa znowu siedziała bez ruchu i bez słowa, zapatrzona przez okno. Wysiadła na swojej stacji o pierwszym zmierzchu, nie kiwnąwszy głową swojemu opiekunowi, zapomniała o nim. Na peronie jak zwykle spacerował naczelnik w czerwonej czapce, wachmistrz żandarmski, i tłoczyło się z wrzaskiem kilkunastu chałaciarzy. W oknie pierwszego piętra czerwieniła się bluzka naczelnikowej i zapalony papieros. Przemknęła się niepostrzeżenie, ale w oknie bufetu zamajaczyła jej twarz Jarząbka.
Zatrzymała się dopiero przed cerkwią, jakby do tego przymuszona tą niezmierną cichością, jaka ją nagle ogarnęła. A potem ruszyła wolno i środkiem drogi, żeby się z nikim nie spotkać, szła, za każdym krokiem odzyskując większą świadomość siebie; z każdym wymijanym domem odzyskując pamięć coraz ściślejszą dawnego swojego życia. Przychodziły chwile zastanawiań, skąd to ona powraca? Naraz skrzydlata radość zatrzepotała się w jej sercu, kiedy doszły ją przeciągłe pojękiwania czajek i naszczekiwania psów. Z coraz większą mocą stąpała po rozmiękłej ziemi. Zmierzch czerniał, miało się na odmianę, gdy słychać było szumy borów i przenikliwe, drżące brzęczenia drutów telegraficznych. W jednem miejscu nad rowem zabielały rozkwitłe ciernie, dotknęła wilgotnych płatków palcami — dotknięciem pocałunku. Świeciło się w jej domu. Stanęła przy wejściu w opłotki. Drzewa w sadzie szemrały swoje wieczorne pacierze. Białe ściany majaczyły z mroków. Posłyszała głosy lecące z podwórza.
Złapała się żerdzi, żeby nie upaść, tak się jej zakotłowało w głowie. Nie wiedziała czemu jej serce tak strasznie rwie się w piersiach, czemu łzy leją się strugami, czemu trzęsie się niby osiczyna i nie może zrobić jednego kroku! Pożegnać się przychodzi, a radość ją porywa; przecież niezadługo śmierć ją pewna czeka, a jakieś niewypowiedziane szczęście tak ją rozszala i upija, że chciałaby krzyczeć, śpiewać, śmiać się i każdy kołek przyciskać do serca. Naraz Bukiet wypadł i rzucił się na nią z rozełkanym skowytem, czołgał się przy nogach i z wyciem biegał w podwórze, jakby zwołując wszystkich i znowu szalał, aż przygarnęła go do piersi najczulszem objęciem.
— Bukiet! poczciwe psisko! Nie zapomniałeś! Bukiet! — i całowała go jak dziecko.
I zbiegli się wszyscy i wśród radosnych powitań wprowadzili do izby. Upadła bez sił na stołek, wodząc zapłakanemi oczami po twarzach. Mikoła podobnie jak Bukiet długo nie mógł nacieszyć się jej powrotem, raz poraz przypadając do jej rąk, to obłapiając ją za kolana, wybuchał płaczliwym bełkotem.
— Żeście to powrócili! Bez was gospodyni w chałupie było jak w grobie, juści.
Czuryłowa płakała również ze wzruszenia, jeno Oksenia chociaż roztrzęsiona do ostatniej kosteczki i zapłakana z radości, jakoś unikając jej oczów, snuła się w cieniach nieśmiało.
Jaszczukowa wkrótce poczuła się tak znużona i senna, że poszła spać.
O świtaniu wstała jak kiedyś, i jak kiedyś żarliwie zajęła się przeglądem gospodarstwa. Znalazła wszystko w stanie, jakby wczoraj dom opuściła. Bukiet łaził za nią i Mikoła nie odstępował jej ani na krok. Miał coś na języku, tylko niesporo mu było jakoś zaczynać.
— Przecież ze sobą tego wszystkiego nie zabierę! — Uderzyło ją przypomnienie i zawróciła do domu.
W sadzie natknęła się na Oksenię; dziewczyna chciała umknąć za węgieł, lecz srogie oczy Jaszczukowej zatrzymały ją na miejscu; zmieniona była, oczy miała podsiniałe, żółte plamy na policzkach, zwiędłe wargi, chód ociężały i nieswoją figurę. Zbielała i zaczęła się trząść pod jej okrutnem, badawczem spojrzeniem. Przepalał ją wstyd i poczucie bezgranicznego nieszczęścia.
— Jezus Marja! Żeś mi to, Panie, nie oszczędził takiej boleści! — zaszeptała Jaszczukowa, łamiąc ręce.
Oksenia padła jej do nóg, wybuchając strasznym płaczem.
— Zejdź mi z oczów, żebym cię nie pchnęła nożem, ty wyrodku! — krzyknęła na nią.
Dziewczyna przytłumiając płacz, powlekła się w podwórze.
— Jarząbka sprawka, juści — meldował Mikoła. — Mało im było, że przesiadywał w chałupie całemi wieczorami, jeszcze się ciągle schodzili na muzyce w karczmie. Spytałem go kiedyś: ożenisz się z Oksenią? A on mi hardo: co ci do tego! Trzasnąłem go przez łeb, zbiłem, a Bukiet podarł mu portki, juści. Do sądu mnie podał. Ja mu przy wszystkich rzeknę: że jak się nie ożeni, zabiję go jak psa! Jakże, taki wstyd na gospodarski dom! juści. Mówiłem Czuryłowej, djabeł nie śpi, uważajcie! Starej o zachodzie pomroka na ślepie zaciąga, nic nie widzi i razem z kurami spać chodzi. Przekładałem Okseni, ta mnie tym słowem, jakby w pysk: krowich ogonów pilnuj parobku a nie mnie! Tak rzekła, juści. Młoda, głupia, to i na grzech łakoma. Abo się to z nią ożeni ten hycel! Ma urząd, to — najbogatsze wydadzą się za niego. Cóż to ma Oksenia! jeno waszą łaskę. Ale jest jeszcze coś gorszego — Jarząbek prawosławny! Ojce w grobachby się poprzewracały, juści...
— Nie bój się! — Chciała go się pozbyć, gdyż myślami była gdzieindziej.
— Gospodyni, a kożuch oddali? — zdobył się wreszcie na najważniejsze pytanie.
— Nie, ale wszystko co zostało w komorze po nieboszczyku, będzie twoje — obiecała uroczyście.
Odszedł prędko i, wyglądając z poza węgła, jął frasobliwie orać pazurami po kudłach.
— Prawdę mówią, jako ma coś popsutego w głowie. — Martwił się serdecznie.
Dzień potoczył się zwyczajnie: roboty było dużo, Oksenia z ciotką kopały na ogrodach i siały, Mikoła woził gnój pod kartofle, a tylko Jaszczukowa nie mogła sobie dobrać roboty. Przejrzała skrzynię z ubraniami, chodziła do obory, zaglądała do świń, próbowała tkać derę zaczętą jeszcze przed aresztowaniem, sypała jaglaną kaszę kurczątkom na środku izby, odpędzała wrony krążące nad gąsiętami w sadzie, a wszystko kończyło się jednem:
— Po co mi to? Ze sobą nie zabiorę. Ten dorobek całych lat ciężkiej pracy był jej teraz zupełnie obojętnym. Żarła ją przytem jakaś tęsknica i nuda. Mikoła uprosił, że obejrzała żyta i pięknie wschodzący groch. Przytakiwała jak chciał, lecz nic ją nie obchodziło.
Na świecie była wiosna, dogrzewało słońce, świergotały ptaki zajęte budowaniem gniazd, brzęczały pszczoły, z krzykiem i dudnieniem przelatywały pociągi, na polach pełno było ludzi, czasem niosła się wesoła piosenka, wierzby nad drogą dymiły cudną młodą zielenią i zapachami jak ołtarze, powietrze dyszało szczęściem, — drażniło ją to wszystko aż do bólu. Nie pozwalało skupić się w sobie i zamarzyć, jak tam za kratami. Nie mogła znaleść samotności, żeby w ciszy nieskończonych godzin, mogła nasycać się do woli myślą o śmierci.
— Niema tu dla mnie miejsca. — Medytowała, czując, iż wszelkie wiązadła łączące ją z ludźmi, ziemią i światem, popękały. I oto patrzy się na dawne sprawy, jakby już z drugiego brzegu, zupełnie obojętnie i prawie z niechęcią. I nawet z ulgą zbywała się pamięci tego, jakby nadmiernego ciężaru. Stokroć wolała te nieuchwytne a upajające marzenia, które ją spowijały w przesłodki, kołyszący tuman i niosły w zapomnienie o sobie.
Tymczasem rozniosła się po wsi wiadomość o jej powrocie, i co ciekawsze kumy, krewniaki i znajome, przybiegać zaczynały w odwiedziny. Nie była im rada, przyjmować jednak musiała, i opowiadać, i wysłuchiwać wyżalań nad sobą. Po paru godzinach miała tego dosyć, gdyż naraz powstała i — ku największemu zgorszeniu — rzekła popędliwie:
— Wódki wam nie postawię i nic ciekawszego nie powiem, — i otworzyła przed niemi drzwi.
Pomilkły i wyniosły się tak spiesznie, jakby je kto poszczuł psami.
Ale wieczorem przyszedł stary Panasiuk i żona, powinowaty, opiekun i wielki przyjaciel.
— Roznoszą cię po wsi na ozorach, tak je podobno ugościłaś — śmiał się stary.
— Klepią trzy po trzy, a każda się nademną wyżalała, niby nad zdechłym psem, każda uczyła, jak mam się przed sądem bronić. Głupie, nie mogą pojąć, że jak człowiek zrobi choćby najgorsze, to mu się tego nie wolno wypierać. To jeno przystoi dzieciom. — Mówiła wyniośle.
— Cóż poczniesz ze swoją chudobą, jak cię skażą, co nie daj, Boże, choćby na parę lat? — Trzeba będzie kogoś obsadzić na gospodarce. Właśnie z tem przyszedłem.
— Jużem osądzona i skazana — wyrzekła z mocą. — Muszę umierać.
— Dopóki wyrok nie zapadnie, nie wiadomo, — podjął, nie zważając na jej słowa.
— Powiedziałam prawdę: osądzonam. — Powtórzyła z uporem i oczy zaiskrzyły się gniewem.
— Słyszę, ale tem co masz, trzeba ci rozporządzić. Otóż moja rada taka: ziemię wydzierżawić, sołtysby wziął, przyległa do jego, a dom też, — z kolei jakiś nowy urzędnik szuka mieszkania, inwentarze i wszelki porządek sprzedać za gotowy grosz. Tak rozumiem. Na długo cię puścili?
— Adwokat wspomniał o dwóch tygodniach albo i dłużej.
— Trzeba się spieszyć, żeby potem nie było łapu capu i za psi grosz.
— Do trumny pieniędzy nie wezmę, a co z niemi zrobię, zobaczycie.
— Twoje wszystko i masz prawo z tem robić, co ci się podoba. Cóż będzie z Oksenią?
— Ona już postanowiła o sobie i u mnie rady nie szukała! — zawołała mściwie.
Nie chciała słuchać żadnych przedstawień, iż rozeszli się prawie pogniewani.
Nazajutrz przyszedł sołtys traktować o dzierżawę ziemi, a skończył, — wstawiając się za dziewczyną. Po nim przychodziły najpoważniejsze gospodynie również wstawiać się za Oksenią. Wysłuchiwała cierpliwie, lecz odprawiała je niczem. A któregoś dnia przed wieczorem przyszedł sam pop i wręcz oświadczył, że Jarząbek chętnieby się z Oksenią ożenił, ale niema mieszkania i potrzebuje tysiąc rubli na urządzenie.
— Jarząbek gorszy od złodzieja, gorszy od zbója — przerwała mu gorączkowo. — Wkradł się do mojego domu, jak co poczciwego. Takichbym wieszała! Zgubił dziewczynę, a teraz chce za to zapłaty. Potrzeba mu pieniędzy na pijatyki.
— Mogliby mieszkać przy was, na drugiej stronie — ciągnął spokojnie pop. — Dalibyście im obsiewać parę mórg i jaką krowinę, to przy pensji jaką bierze, mogliby się czego dorobić. A na czas, kiedy was nie będzie, miałby kto gospodarować i zająć się wszystkiem. Jabym też doglądał, żeby wszystko szło po Bożemu.
— A czemu to błahoczestny pozwolił, żeby Jarząbek postąpił po piesku, co?!
Zerwał się obrażony i — usiadł z powrotem, łagodząc jej wzburzenie miodowemi słowy.
Rozeszli się w zgodzie, wprawdzie pop nie wiedział, czy co wskórał, a Jaszczukowa również nie wiedziała, jak postąpi.
Ale w parę dni później Mikole kazała zaprzęgać do bryki, a do Okseni się odezwała:
— Przebierz się odświętnie, pojedziemy do miasta. — W drodze nie odezwała się do niej ani jednem słowem.
Zajechali przed znajomego rejenta, u którego Jaszczukowa zapisała Okseni całe swoje gospodarstwo z tem zastrzeżeniem, że nie wolno go jej nikomu odstępować.
Dziewczyna była wniebowzięta i popłakiwała radosnemi łzami, nie śmiejąc jednak nawet dziękować, tak surowo i nienawistnie obchodziła się z nią Jaszczukowa.
— Dopóki ja tu jestem — zapowiedziała po powrocie do domu — niech się tu nie waży pokazywać Jarząbek, bo go psem wyszczuję a Mikoła dołoży mu swoje.
Wtedy dziewczyna padła jej do nóg, błagając o przebaczenie i litość.
— Czegóż ci więcej potrzeba? Zapis ci oddam, jak będę odjeżdżała. — Nie darowała.
Wieczorem, kiedy Mikoła dowiedział się o wszystkiem, zwrócił się do Okseni:
— To ślub będziecie odprawiali w cerkwi? juści — jąkał złym głosem.
— Gdzie grzech swata, tam djabeł ślub daje, — rzuciła Jaszczukowa, nie zważając na krwawy rumieniec dziewczyny. Nie miała nad nią litości.
W parę tygodni później, adwokat wezwał ją do powrotu, oznaczając ścisły termin sprawy. Jaszczukowa zamówiła w swoim kościele żałobne nabożeństwa za swojego męża i przybrawszy się godnie, pojechała z Mikołą. Przystąpiła do spowiedzi i Stołu Pańskiego i całe nabożeństwo leżała krzyżem przed katafalkiem, rozmodlona i polewająca radosnemi łzami kamienie posadzki. Organy huczały przejmującym do szpiku basem, a wśród kadzielnych dymów i świateł płonących przy katafalku, głosy śpiewań rozbrzmiewały jakoby głuche, okropne wołania grobów, jakoby żebrzące o zmiłowanie jęki konających, jakoby krzyki dusz pobłąkanych w ciemnicach. Przepływały przez nią te głosy falami niosącemi niewysłowione szczęście. Ogarnęło ją upojenie, w którem widziała się już w niebie pełnem aniołów, świętych i nadludzkiego zachwycenia. Obficie sypnęła dziadom na pacierze za swoją duszę i wracała do domu jasna i promieniejąca jak ten dzień majowy, cicha świętością spełnionej ofiary i tak dobra, że wszystkich odwiedzających ją przed odjazdem, ugaszczała jakby na stypie i obdarzała czem mogła. Mikoła obdarowany tem wszystkiem, co mu była obiecała, poprostu szalał z radości. Zabrał swoje skarby do stajni, rozwieszał, przeglądał i po sto razy przymierzał, a o zmierzchu zaniósł do boru i gdzieś zakopał w obawie, żeby mu ich czasem nie odebrali. Tylko Oksenia przyglądała się tym rozdawaniom ze ściśniętem sercem, przeżerał ją niesłychany żal i zazdrość, czuła się okradaną i płakała w bezsilnej złości. A ciotka z oczami rozgorączkowanemi, podniecona strasznie i prawie nieprzytomna, dzieliła się swojem dobrem jakby się dzieliła własnem sercem. Zdawało się jej, że rozdaje resztki swojego życia, że rozsiewa się już do ostatka. Niektóre, ostrożniejsze, widząc, że się z nią dzieje coś niedobrego, pozostawiały te podarki w sieni, większość jednak uciekała z niemi jaknajprędzej. Kiedy pozostały tylko najpotrzebniejsze sprzęty i ludzie się rozeszli, Jaszczukowa klękła do pacierza i zastali ją w tej pozycji rano, kiedy wstawali. Nie dała się nikomu odprowadzać na kolej i ucałowawszy próg, odeszła.
Jeno Bukiet nie dał się odpędzić i stał za stacją przy plancie, dopóki pociąg nie przeszedł.

Sprawa odbyła się w parę dni później.
Sala była ta sama — sklepienia zwisały tuż nad głowami; ten sam portret cara w stroju koronacyjnym spoglądał ze ścian z wyniosłem namaszczeniem majestatu; poznawała tych samych sędziów i te same srogie twarze żandarmów. Jeno miasto przykrego dnia i deszczów pluszczących po szybach, wlewało się oknami lipcowe słońce, ciepło i ptasie świergoty.
Tylko Jaszczukowa poczuła się zgoła inaczej, niźli przed miesiącami — na pierwszej sprawie, bowiem rozumiała, że to już koniec jej wędrówek i niepewności, że oto stanęła na krawędzi życia i śmierci. Więc też pochylona w sobie jakby nad przepaściami wieczności, śniła swój odlot w nieznane. I miała wrażenie, powolnego staczania się w jakąś bezdenną światłość. A chwilami z niemałym trudem i prawie męką, powracała do rzeczywistości, jeno że głosy sędziów, zeznania świadków i długie przemowy adwokata, przewiewały przez jej głowę niby nierozeznane poszumy wiatrów, a jej błądzące po sali ze zdumieniem oczy widziały zamiast ludzi, tylko jakoweś zarysy wypełnione skłębionemi oparami barw i przyćmionych świateł. Z trwogą odwracała się od niepojętego widoku i przymknąwszy powieki, niosła się przemęczonym lotem ptaka tęsknie upatrującego miejsca, gdzieby przysiąść na długi odpoczynek. Nie rozumiała przebiegu całej sprawy. Czuła się osądzoną i gotową na poniesienie kary. Więc czegóż jeszcze chcą od niej?
W jakiejś przerwie przystąpił do niej adwokat i szepnął radośnie.
— Jeżeli doktorzy zeznają jak obiecali, będziecie wolni.
— Tamtych nieboraków powiesili, to czemuż marudzą ze mną?
— Was nie powieszą, bądźcie spokojni.
— Nie sądom ufam, a Boskiemu miłosierdziu. — Odparła z głębi swojej wiary.
I wyczekiwała cierpliwie cały dzień, gdyż dopiero o zmierzchu, po gorącej przemowie adwokata i uczonych dowodzeniach doktorów, sąd — uznawszy ją za niepoczytalną, uwolnił od winy i kary.
Spokojnie wysłuchała wyroku, a kiedy wyszli sędziowie i zbrojne straże, przypadł do niej rozradowany adwokat.
— Wolni jesteście. Rozumiecie, zupełnie wolni. — Szeptał, ściskając jej ręce.
— To nie powieszą mnie jak tamtych? — Zauważyła jakoś żałośnie.
— Wolni jesteście jak ptak! Możecie choćby zaraz wracać do domu.
Zastanowiła się przez chwilę i wyrzekła z dziwnym uśmiechem.
— Nie mam domu, nie mam już swojego kąta na świecie. Rozdałam wszystko, bo niczego nie potrzebuję! Osądzonam i śmierć na mnie czeka.
Wsadził ją do dorożki i wioząc do swojego domu, próbował różnemi sposobami przyprowadzić ją do przytomności, przerwała mu wybuchem płaczu.
— Niegodnam łaski Pańskiej i nie przyjął mojej ofiary! — Żaliła się rozpaczliwie.
Dopiero w serdecznej atmosferze jaką ją otoczono, uspokoiła się i pokazywała się być prawie normalną. Rozmawiała, odpowiadała przytomnie i mądrze, śmiała się nawet, lecz w jakiejś chwili porwała się z miejsca, jakby wylękła.
— Zaraz przyjdę, zaraz! — Odpowiadała, patrząc w otwarte okna. I chciała zaraz wyjść, zapomniawszy o wszystkich. — Ktoś mnie woła! — Powtarzała nasłuchując. Nie puścili jej z domu i pilnowali, żeby się nie wymknęła a posłali po doktora. Był to szpitalny doktór, ten sam, który ją bronił w sądzie. Uradowała się jego widokiem i zaczęła mu szeptać do ucha.
— To zły namówił sąd, żeby mnie uwolnili, boi się krwi niewinnej, boi się dobrowolnej ofiary za grzeszny naród. Zły to sprawił, a Pan Jezus mnie doświadcza.
— Zły będzie jeszcze długo przeszkadzał, ale mnie nie przemoże, uproszę Jezusa i przyjmie moją ofiarę Świat grzeszny — szeptała coraz żywiej — strasznie grzeszny, a mało kto frasuje się o zbawienie. Matko Boska, tyle zbrodni dokoła, tyle krzywdy i tyle złości, a ludziom ani w głowie postoi, że za to wszystko muszą ciężko zapłacić na Sądzie Ostatecznym. Niejeden powiada: co mi tam pokuta — umrę, zgniję i cała parada. Nie pomyślą, że tam każdy bierze zapłatę wedle swoich zasług na świecie. Na szczęście dla stworzenia, Bóg miłosierny, więc choćby dusza grzeszna i tysiąc razy wracała za pokutę na ziemię, to w końcu odnajdzie drogę i prawdę, i wyrwie się z szatańskich ciemnic. Bo djabeł może zwodzić, może tumanić, może męczyć duszę, ale jej nie potrafi utrzymać na zawsze. Bowiem, kto jest — ten i będzie. Z Bogaśmy urodzeni i w Bogu spoczniemy. Długo mu prawiła o tych wielkich, a dziwnych sprawach, które oczywiście brał za majaczenia chorej. Sądował ją przytem, próbując odkryć źródło jej żądzy poświęcenia się za ludzkość. Odpowiadała mu pogodnie i z taką prostotą i ujmującą szczerością, że właśnie niewiele zrozumiał, a co zrozumiał, nie uwierzył. Uśmiechał się jeno pobłażliwie, nie mogąc się pozbyć ironicznych półsłówek, spostrzegła to wreszcie i uderzyła.
— Pan doktór nie wierzy w Boga, ni w duszę nieśmiertelną? — Rozdrażniła się.
Zarumienił się bezradnie, nie zdobywając się nawet na wykręty.
— Powiem po chłopsku, bez obrazy p. doktora, jako rozmawiamy na ten przykład, niby gęś z prosięciem. Szkoda czasu! — Wzruszyła ramionami zniechęcona, zła nawet.
— Więc tak głęboko wierzycie? — Poczuł się zakłopotany i zarazem obrażony.
— Znam Prawdę — jak wiem, że teraz wieczór. — Pochyliła się ku niemu. — Tej prawdy w książkach nie wyczyta i w szkołach się jej nie nauczy!
— Anieli ją ludziom przynoszą, czy kto? — Zauważył, macając jej puls. Znudziła go. Spojrzała na niego z takim wyrzutem, aż pożałował swoich drwin.
— Pan myśli, że jestem zupełnie bez rozumu. — Powiedziała nieśmiało.
I jakby tylko z grzeczności wysłuchawszy jego tłumaczeń, wysunęła się niepostrzeżenie do pokoju w którym ją pomieszczono i zaraz się położyła. Siadła przy niej na pogawędkę pani domu, lecz widząc ją zasypiającą, zgasiła lampę i wyszła.
Jaszczukowa po krótkim śnie, otworzyła nagle oczy i zaczęła nasłuchiwać.
— Symeon woła... tak, to on... Zaszeptała, ubierając się pospiesznie.
Noc była późna, ugrzana i rozgwiażdżona. Miasto spało, ulice leżały w mrokach i ciszy, spiętrzone domy, niby góry powspierane o siebie potężnemi barami, zdawały się spoglądać ku gwiazdom. Gdzie niegdzie w ciemnościach świeciły okna niby zgorączkowane oczy. Czasem zaturkotała dorożka. Niekiedy ktoś niedojrzany przesuwał się pod murami, lub rozlegały się twarde kroki patrolów. Z jakiegoś ogrodu spływały duszące zapachy akacji. Jaszczukowa przyczajała się w cieniach i zaułkach za każdym odgłosem, i kiedy wracała cichość, rozglądając się wylękłemi oczami, szła zwolna i do ucieczki w każdej chwili gotowa. Zdało się jej, że gonią za nią, że słyszy ściszone głosy, groźby i pobrzękiwania karabinów. Długo błądziła wśród pustych kanałów ulic, zanim wydostała się z miasta. Świtało, gdy owiało ją pierwsze tchnienie pól niezmierzonych. Oroszone, ciężkie zboża zwisały nad drogami w zastygłych, płowych falach. Mgły pokrywały niziny. Szemrały jakieś niedojrzane strumienie. Topole wynosiły się nad jej głową niebotycznemi groblami. Powietrze było nabrzmiałe modlitewną cichością. Przygasały gwiazdy. Pierwszy kogut zapiał gdzieś niedaleko. Na wschodzie, z popielisk chmur jęły się rozżarzać krwawe brzaski dalekiego słońca. Pieściwy wietrzyk przegarnął po drzewach i zbożach — niby matczyne ręce te włosy kochane. Zaszemrały opadające rosy.
Upadła pod jakimś krzyżem i objąwszy go miłośnie ramionami, zastygła w serdecznej, niemej rozmowie z Jezusem. Powstała kiedy już słońce było na chłopa, i zaśpiewawszy wraz ze wszelkiem stworzeniem pieśń poranną, ruszyła ku wschodowi, tam skąd ją przywoływał Symeonowy głos.
Głuchy tętent rozległ się tuż za nią, odwróciła się bezwiednie, nie było nikogo, jeno na piasku przemoczonym rosą, znać było ślady jakby koźlich kopyt.
— W jedną stronę wypada mu droga! — Przeżegnała się i poszła — już się nieoglądając.
Kosami rozdzwaniała się ziemia, dnie szły długie, skwarne i znojne.
Sypiała po polach pod kopami, po miedzach, przysłonięta złotemi płaszczami kłosów ciężarnych, lub w leśnych gąszczach rozprażonych i pachnących, niby kościoły po uroczystych procesjach. Omijała bowiem wsie i stroniła od ludzi. Spotykano ją niespodzianie w pustkach i po starych, zamarłych drogach. Przemykała się niby cień przelatującego ptaka. Nawet psy za nią nie szczekały. Widywano ją pod figurami na rozstajach. Niekiedy żniwiarze spostrzegali jakby widmo, unoszące się nisko nad polami. A gdy ją ktoś spotkał i zapytał dokąd idzie? — odrzekła:
— W swoje strony, do Jezusa! — I z takim uśmiechem patrzała, że żegnali się strwożeni.
Nie było w niej nic kromie nieprzemożonej żądzy śmierci, kromie szczęścia bliskiego końca i kromie takiej miłości do świata, że przygarniała do serca zboża i krzewiny, całowała ziemię, pieściła pnie drzew i nawet do ptaków i chmur wołała radośnie.
— I na was, siostry, przyjdzie pora śmierci! I wy się doczekacie miłosierdzia.
Nawet zły, wlokący się za nią trop w trop od samego miasta, przestał ją przerażać. I chociaż umykał przed jej oczami, chowając się za drzewa i w krzaki, dobrze go zobaczyła: czarny był, suchy, kędzierzawy, z kozią bródką, oczy mu świeciły czerwono niby rozżarzone węgle i zamiatał jedną nogą.
— Nie przystępuj zbliska — pogroziła, wyjmując z zanadrza flaszeczkę z wodą święconą. — Ukrzywdziłeś mnie na sądach, kulasie jeden, i tego ci nie zapomnę.
Zgniewany, że go poznała, narobił piekielnego fetoru i gdzieś przepadł. Nie opuścił jej jednak i żeby snadniej podejść i na manowce sprowadzić, jął się jej ukazywać w różnych postaciach. Nazajutrz bowiem, od samego rana przybłąkał się do niej jakiś pies skamlący z głodu, z przetrąconą nogą i poraniony; zeszła kawał drogi w bok do strumienia, żeby go obmyć i napoić. Pies był kudłaty, ogromny, czarny jak smoła i o tak jarzących a mądrych ślepiach, że tknięta przeczuciem, dała mu chleba pokropionego święconą wodą. Dziw jej nie rozdarł z wściekłości i pognał na bory i lasy. Potem natknęła się na jakiegoś proszalnego dziada, który kusztykając, pokasłując, ledwie się wlókł głębokiemi piaskami. Dała mu jakiś grosz, ale prosił rzewliwie, żeby go podprowadziła do wsi, gdzie miał znajomych. Serce miała litościwe i chociaż ledwie się trzymała na nogach, wzięła go pod rękę i prowadziła. Dziad był rozmowny i mądrala, i tak umiał zagadywać, że ani spostrzegła jak ją sprowadził z drogi pomiędzy jakoweś bagna, wody i topieliska. Zmierzch był właśnie zapadł i dokoła zaczynały tańczyć błędne ogniki, straszne gadziny podnosiły łby i straszne jęki dawały się słyszeć. Wystraszyła się i powiada.
— Ani obrócić się nie wiem w którą stronę. Gdzie my jesteśmy?
— Na moim podwórku, kobieto! — I zaśmiał się tak, że zrozumiała z kim ma sprawę.
— Paskudny Judaszu, naści za swoją zdradę! Chlusnęła mu w oczy wodą święconą, zaryczał aż się ziemia zatrzęsła, powstał wicher, pioruny jęły bić i błyskawice siekły ognistemi biczami, ale stała nieulękła, krzepiąc się pacierzem i znakami krzyża.
Kiedy wszystko przeszło, znalazła się w obcej zgoła stronie i w szczerych piachach, że niemało czasu i sił nadłożyła zanim znowu znalazła się na swojej drodze. A, że przytem skwary nie folgowały i drogi były piaszczyste, więc odpoczywając co krok w nikłych cieniach wierzb, ledwie się już wlekła.
Djabeł znowu się pokazał. Wybrał sobie południową porę i największy upał, gdy Jaszczukowa spragniona wody, śmiertelnie zmęczona, prawie oślepła od blasków goniła już ostatkami sił. Wtedy właśnie nadjechał jakiś gruby szlachcic w parę czarnych lśniących ogierów, kazał zatrzymać bryczkę i niby to z litości zawołał.
— Siadajcie kobieto, podwiozę was do najbliższej wsi.
Jaszczukowa porwała się na nogi i pokazując szkaplerze, krzyknęła mocno.
— Jeśliś djabłem, szczeznij, a jeśliś dobry człowiek, Bóg cię nagrodzi za pomoc bliźniemu.
Ze szlachcica, bryczki i koni pozostało jeno kłębowisko kurzu toczące się po drodze. Jakiś czas już jej zły nie nagabywał, aż dopiero w końcu drogi, kiedy zdala po zielonych kopułach cerkwi i wyniosłych krzyżach cmentarza, poznała swoją wieś, znalazł się przy niej w swojej pierwszej postaci, już się nawet nie ukrywając.
— Czegóż chcesz odemnie, człowieczy zwodzicielu? — Spytała pierwsza, przystając.
— Chcę wam służyć i pomagać. — Odparł prosto, i przykucnąwszy na koźlich kopytach, zapalił fajeczkę i patrzył w nią czerwonemi, świecącemi ślepiami.
— Służb mi twoich nie potrzeba, duszy ci swojej nie dam.
— Nie potrzebuję waszej duszy! Chcę tylko abyście na świecie długo i szczęśliwie żyli.
Zdumiała się jego mową, rozumiejąc iż musi się w niej kryć jakiś podstęp.
— Chcemy — abyście jaknajdłużej żyli na świecie, a potem poszli prosto do nieba.
— Łżesz djable! Coś złego mi gotujesz, coś taisz?
— Każdy coś tai! Nawet Bóg swojej prawdy nie zwierzy nikomu.
— W imię Jezusa cię klnę, odejdź i nie stawaj na mojej drodze...
Odszedł ze zwieszoną smutnie głową. Noc tymczasem zapadła i jasno zaświecił księżyc. Było już późno, kiedy wchodziła do wsi. Wszystko spało uznojonym, ciężkim snem żniw. Psy porozwalane przed domami ani warknęły, gdy je wymijała. Przeleciał pociąg, nasłuchiwała jego milknących odgłosów. Rozglądała się uważnie jakby stwierdzając, że się nie myli, że to jej wieś rodzinna. Z przesłodką radością skręciła ku swojemu domowi. Droga zdała się być strumieniem księżycowej poświaty. Za rowem, na jej polu, stały gęsto snopy świeżo zżętego zboża.
Djabeł przystąpiwszy bliżej szepnął urągliwie.
— Wasze zboże, ale inni będą się nim sycili.
— Niech im pójdzie na zdrowie.
Dojrzała swój dom obtulony w ciemną chmurę wyniosłych drzew. Pola dyszały aromatem więdnących zbóż, że ledwie mogła oddychać. Nagle zaszemrały nad nią drzewa i mówiły coś, czego nie mogła wyrozumieć. Od czarnej ściany lasów zatargał się krzyk jakiegoś ptaka. Stanęła — ogarniając ziemię ciężkiemi, przełzawionemi oczami. Niewypowiedziane szczęście wezbrało w jej sercu, że oto powraca do swoich — że jeszcze kilkadziesiąt kroków, jeszcze tylko wyminie te wierzby i tę brzozę pochyłą zostawi za sobą i czeka ją odpoczynek. Że oto zaraz otworzą się drzwi i rodzinna strzecha osłoni ją od skwarów i przygód. Wybiegną naprzeciw, usadzą przed ogniem, napoją spragnione wargi, utuli się wytęskniona dusza i słodki sen przygarnie strudzone ciało. Boże miłosierny! Co się z nią dzieje? Zkądże powraca taka utrudzona? Więc to do swojego domu szła przez tyle światy? Do swojego gniazda ciągnęła tyle dni bez snu, bez jadła, bez odpoczynku? Więc to tutaj tak się spieszyła? Więc to ziemia tak ją wołała do siebie przez długie i duże noce? I nic o tem nie wiedziała. Burza zmąconych uczuć, burza niepochwytnych, skłębionych majaczeń zawrzała w niej gwałtownie, że nie potrafiła zebrać myśli, nie umiała się zastanowić nad sobą, wiedziała bowiem tylko to jedno, że stoi przed progiem swojej chaty, iż jest śmiertelnie znużona i niema sił, aby zastukać do własnych drzwi.
Wreszcie zapukała, lecz jakby jeno tem rozdygotanem sercem.
Nikt się nie spieszył otwierać, tylko Bukiet przyleciał z pól i witał ją skowytem.
Zapukała silniej, wyraźnie posłyszawszy stłumione szepty i bose stąpania.
Nie otworzyli, dom zdawał się być pustym — jakby wymarłym.
— Otwórzcie prędzej! Oksenia, to ja, nie bój się! — Wołała, drżąc z niecierpliwości.
Dom milczał. Chmura przysłoniła księżyc, wiatr powiał od borów i lękliwie zaszemrały drzewa, mrok oślepił ziemię, przysłaniając wszystko nieprzejrzanym tumanem. Pies zaczął wyć długo, przeciągle i rozpaczliwie, aż zakrzyczały wystraszone gęsi. Zły przystąpił znowu do Jaszczukowej, stojącej pod drzwiami.
— Wylegują się na waszem łóżku, pod waszą pierzyną — zaszeptał — Oksenia z kochankiem, z Jarząbkiem. Nie głupi, używają sobie! Latacie światami, zbawiacie ród człowieczy, życie dajecie na zmazanie cudzych grzechów, a oni sobie używają z waszej pracy i z waszych zabiegów. I śmieją się z was! Pod progiem swojej chałupy żebrzecie.
Oksenia z Jarząbkiem! Dzika zazdrość ugryzła ją w samo serce straszliwemi kłami, że zbudziła się nagle, niby ze śmiertelnego letargu i porwała się gniewna i groźna.
— Oksenia z kochankiem w mojej pościeli! A niedoczekanie wasze! Otwierać! — Zakrzyczała.
— Cicho, bo jeszcze z kijem wyleci i was niby psa przepędzi, — syczał zły. — Na żebry was wygnają, pod kościół, kiedyście taka głupia.
— Co robię? Jezu mój kochany, co robię? — Targała się w sobie coraz rozpaczliwiej.
— Wypędźcie ich na cztery wiatry, ja wam pomogę, wypędźcie...
— Otwórzcie psiekrwie, bo wam kulasy poprzetrącam! — Ryknęła i z mocą szaleństwa biła ramionami we drzwi, aż się rozlegało. Poczuła się panią na swoich śmieciach, gospodynią i zawrzała straszliwym gniewem! Wypędzi tę sukę, a gacha wyszczuje psami. Żeby jej wzbraniali do własnego domu, słyszane to rzeczy? Niedoszłoby do tego, żeby miała męża! Na złość pójdzie za chłopa i urodzi z tuzin dzieci. Nie kaleka przecież! — Wirowały w niej buntownicze myśli i zachcenia.
— Nie otworzą, mają was za psi pazur, — podjudzał zły. — Trzeba ich wykurzyć z nory jak lisy, — wciskał jej w ręce płonącą żagiew — podłóżcie pod strzechę, podpalcie, weźcie zemstę! Nie dajcie się krzywdzić, ni Bogu, ni ludziom, podpalcie, nikt nie widzi...
— Matko najświętsza! Czego ty chcesz odemnie? Ratujcie mnie, święci anieli!
Szatan zniknął, żagiew się gdzieś podziała, natomiast księżyc wypłynął z poza chmur, ukazując ziemię w srebrzystych brzaskach i lśnieniach. Wraz też i na Jaszczukową spłynęła święta łaska zapomnienia o wszystkiem. Znowu bowiem posłyszała wołający głos. Wyszła na drogę i zobaczywszy niedalekie cmentarne krzyże szepnęła pokornie.
— Ty mnie wołasz, Panie! — Rozpromieniła się szczęściem uniesienia.
Nawet nie obejrzała się poza siebie, na swój dom, na swoje pola, na całe swoje człowiecze bytowanie, jeno wszedłszy na cmentarz, uklękła pod krzyżem przy kaplicy, wyciągnęła ręce i przełzawionym, struchlałym w pokorze głosem, wyrzekła:
— Otom jest! Za grzechy świata — weź duszę moją, Panie.

Nazajutrz wytropił ją Bukiet. Znaleźli ją ludzie klęczącą pod krzyżem, jakby zatopioną w modlitwie i z wyrazem zachwycenia w zastygłej twarzy i szeroko otwartych, martwych oczach.

7. I. 1923. Kołaczkowo — Warszawa.


KSIĘŻNICZKA
... Uroczyste święto panowało na nieskończonej Milwaukee Ave: sklepy były zamknięte, saloony[1] przywarte, ruch wozów powstrzymany, tramwaje nieczynne, że tylko niekiedy przemykał z rykiem jakiś wojskowy automobil pod rozwiniętym gwiaździstym sztandarem; całe zaś avenue od piwnic aż po dachy, obwieszone było niezliczonemi chorągwiami, napisami i kolorowemi plakatami, że co chwila, niby stada ptactwa, łopotało tysiące barwistych skrzydeł w szarem, zimowem powietrzu. Zimno bowiem było, padał suchy, rzadki śnieg, ciężkie, ołowiane niebo zwisało nisko nad miastem i lodowaty wiatr prześwistywał z bocznych ulic, siejąc tumanami śnieżnego pyłu. Ale nikt na to nie zważał, ulica była literalnie zapchana tłumami, jedynie środkiem wyboistej jezdni szarzał pas wolnego miejsca, po którym spacerowali uroczyście policmeni. Nawet w oknach powywieranych i na balkonach przystrojonych w dywany, portrety, girlandy i wstęgi w barwach wszystkich narodów koalicji, również mrowili się ludzie. Widać ich było na dachach niższych domów i na drzewach; wieszali się po słupach tramwajowych, po kominach i gdzie się tylko dało.
Śnieg wciąż padał, przysłaniając sinawą, drgającą zasłoną całe to ludzkie mrowisko, a tylko niekiedy z pod tego lodowatego okwiatu zrywał się jakby ryk morza, wybuchał orkanem wrzasków, bił w ołowiane niebo i ścichał, przemieniając się w głuche, nieustanne wrzenie głosów, szeptów, wołań.

Tłumy zbierały się już od południa na zapowiadany od kilku dni wymarsz ochotniczego oddziału, który wyruszał na dalekie pola bojów, do Francji. Kompanja była sformowana przeważnie z Polaków, więc też i z Chicagoskiej Polonji nie brakowało prawie nikogo, — zebrali się na pożegnanie swoich bohaterskich chłopaków. Stawiła się też i reprezentacja władz federalnych, wojskowych i municypalnych. Stawiło się również całe prawdziwie amerykańskie Chicago. A prócz tego, istna wieża Babel języków, ras, narodów i kolorów skóry waliła ze wszystkich stron miasta, zapychając już boczne ulice i przejścia. Rosła też i niecierpliwość, bo modrawe zmierzchy jęły przysłaniać ulice. Tłum wrzał, kłębił się i miotał niby morze spętane kamiennemi brzegami. Co chwila ktoś alarmował, że już nadciągają, i wtedy wszystkie oczy rwały się w zaśnieżone dale i nieruchomieli w zasłuchanem oczekiwaniu. W tych nagłych ciszach głośniej dawały się słyszeć zadyszane, schrypnięte głosy sprzedających extra biuletyny z placu boju. Właśnie o pierwszym zmierzchu sypnęły się nadzwyczajne dodatki gazet na zgorączkowane tłumy, — a każdy z nich już tytułami porywał oczy, zaciekawiał i roznamiętniał, — każdy z nich bowiem krzyczał strasznemi ranami wojny i ociekał krwią tysięcy, wołał o nikczemności Niemców, o bombardowaniu miast, zabijaniu dzieci, kobiet i starców, o zatapianiu bezbronnych statków, zatruwaniu powietrza, o głodach, pożogach i gwałceniu wszelkich praw boskich i ludzkich...
Odczytywano głośno te wiadomości, a każde słowo targało duszę zgrozą, oburzeniem, gniewem i nienawiścią tak żywą, iż zaszemrały klątwy i złorzeczenia.
Tłumy zadygotały niby bór, zafalowały gwałtownie, i naraz głuchy pomruk wybuchnął grzmotem strasznej nienawiści.
— Śmierć Niemcom! Hańba! Śmierć Hunnom! Śmierć barbarzyńcom!
Ale w tejże samej chwili zahuczały gdzieś w oddali potężne trąby i w modrawej głębi, zasnutej śnieżnym pyłem, zamajaczył rozkołysany las sztandarów i wiatr przynosił dźwięki narodowego hymnu.
Wszystkie kapelusze wyleciały w górę, tysiące chustek powiało z okien i balkonów, a sto tysięcy gardzieli zaśpiewało refren ukochanej pieśni.

„And the star-spanglad banner, oh, long may it wave,
O’er the land of the free, and the home of the brave!“

Śpiewali jednym, potężnym głosem uniesienia.
Śpiewała wolność ze wszystkiej mocy dumy niebosiężnym głosem szczęścia. Pochód zbliżał się szybko i toczył niby fala rozśpiewana, grzmiąca, pokryta bryzgami rozmiotanych na wietrze sztandarów. Niedojrzane jeszcze orkiestry, wycia elektrycznych organów, trąby, turkoty jadących armat, świsty, brawa i wzmagające się ustawicznie okrzyki tłumów grzmiały jak ocean, a i zwisające z domów chorągwie jęły się trzepotać i bić o ściany.
— Prawdziwie amerykański bluff! — szepnął Topór, usiłując zajrzeć wgłąb ulicy, ponad głowami niżej stojących. — Record wycia! — i zwrócił się do smukłej kobiety o popielatych włosach i błękitnych oczach. Uśmiechnęła się wzgardliwie. Stali całem towarzystwem na rogu jakiejś ulicy, na schodkach sklepowych.
— Dzisiaj w każdej wardzie[2] jeden saloon wydaje drinksy za darmo dla ochotników! — objaśniał cicho jakiś obrzękły obywatel; haczykowaty nos mu poczerwieniał i królicze oczy połyskiwały złośliwie. Żuł gumę i oblizywał tłustym językiem grube, murzyńskie wargi.
— Well! dla polskich bohaterów dzisiaj wszystkie szynki stoją otworem. Komitet płaci. Księża kolektują po kościołach na wypitkę! — śmiał się ktoś z olbrzymiem cygarem w zębach i z brzuchem mocno wysadzonym.
— Jesteśmy w cenie. Licytują się po świecie o polskie mięso.
— Ciszej! — ostrzegała piękna pani. — Mogą nas obserwować...
— Robią to z pewnością — potwierdził młody, straszliwie chudy chłopak, rozglądając się podejrzliwie. Jego świter rdzawy w zielone pasy zwracał uwagę.
— Piknikowe gęby, nastrój odpustowy, brakuje tylko karuzelów.
— Well, dobrze podgrzewają. Ciężką robotę mają werbunkowi agenci, żeby poruszyć i rozhuśtać takie burżuazyjne stado...
— Taki musi pić pierwszy, pierwszy płakać, pierwszy krzyczeć, pierwszy śpiewać i pierwszy nastawiać gnaty w razie potrzeby. A do tego musi udawać zwykłego obywatela, bo inaczej — dziesięć dolarów fiut, i nogą na pożegnanie.
— Czy to inaczej na naszych wiecach? — szepnęła pani.
— Księżniczko! — jęknęło olbrzymie cygaro. — Dla świętej sprawy ludu...
— Nie zlękną się Niemcy tych amatorskich bohaterów — wątpił ktoś.
— Mylicie się gruntownie, towarzyszu — szepnął Topór w samo ucho.
— Co, ja się mylę? To mi się podoba! Przecież to koń, na którego gramy...
— Niech żyje Ameryka! Niech żyje koalicja! Śmierć Hunnom! — zawrzeszczał naraz Topór wraz ze swojem towarzystwem, gdyż pochód nadciągał i oszalałe wrzaski zatargały powietrzem. Zagrały naraz wszystkie orkiestry, sypały się ulewy kwiatów z okien i balkonów; ziemia zadudniała od mocnych, mierzonych kroków wojska, jakoby od bicia tysięcy cepów.
Tu i owdzie strzelano na wiwat prawie rotowym ogniem.
— Mam już dosyć tego widowiska.
— Jeszcze chwileczkę, księżniczko — prosił grubas. — Przyszliśmy nie dla przyjemności.
— A na złość kropidlarzom uświetniamy tę narodową szopę! — drwił któryś.
— Przejdą i uciekamy. Numer na jutro jeszcze nie gotowy. Wspaniałe chłopaki. Niech żyje Polska! — wrzasnął Topór. — Niech żyje Ameryka!
Jakoż nadchodzili: na przedzie widniała kapela trębaczów rozgłośnie dmąca w mosiężne trąby, a za nią ciągnął oddział regularnego wojska z rozwiniętym pułkowym sztandarem i z oficerami na koniach, potem szła amatorska orkiestra, przybrana w nieco fantastyczne czapy i mundury z czasów księcia Józefa; zasię dopiero po niej waliły karnie ochotnicze szeregi. Maszerowali czwórkami w kompletnym bojowym rynsztunku, w stalowych hełmach, z karabinami na ramionach i nawet z baterją polnych dział dla większej parady. Oficerowie z dobytemi szablami trzymali krok na skrzydłach. Maszerowali zwarci, jak śmigły bór, rozkolebani w ruchu, potężni. Szły chłopaki wybrane, równe wzrostem, dorodne, sprężyste, zwinne, baczne, krzepkie, i sękatym dębczakom podobne. Twarze mieli wygolone, szarawe, miny srogo zawadjackie, a oczy niebieskie niby zagon rozkwitłego lnu. Żołnierz to był rasowy, z krwi, animuszu, fantazji i dobrowolnego wyboru.
„Jeszcze Polska nie zginęła“!
Krzyknęły trąby, a za niemi zaśpiewały orkiestry i wszystkie polskie serca i piersi, że powietrze roztrzęsło się siarczystym mazurem. Jaki taki już pokrzykiwał i bił nogami do wtóru, inny wrzeszczał jak opętany, zasię drudzy śpiewali z zamkniętemi oczami tę pieśń tułaczą, tę pieśń — nadziei i wiary nieśmiertelnej. Szlochem wzbierały piersi. Dusze się rwały do ojczyzny dalekiej. Wskrzesały w sercach pomarłe wiary. Cud się stawał na wszystkich oczach. Przygięte kerki prostowały się dumnie, a zasnute nędzami oczy spozierały na te szeregi ze zdumieniem, prawie ze strachem.
Chciało się naraz ludziom śmiać, i płakać, i krzyczeć z jakiejś dzikiej, szalonej radości; chciało się na dźwiękach tej piosenki lecieć we wszystek świat. Wnet i łzy, i ciężkie westchnienia, i spazmatyczne wybuchy płaczów, i żałosne łkania, i niepowstrzymane szlochy, i jakieś bezładne, radosne wołania wyszarpywały się z głębin dusz wzburzonych.
— Jezus, Marja! Jezus! — krzyczał ktoś obłąkanie, zalewając się rzęsistemi łzami.
Jakaś babina pod wystawą, gdzie widniał obraz Częstochowskiej, na klęczkach odmawiała pacierz oblewany strugami łez serdecznych.
Jakże tu nie oszaleć! Toć prawdziwe polskie wojsko maszeruje! Na bój ciągnie z prawiecznym wrogiem. Toć nasze rodzone, chłopaki. I w obronie Ameryki! W obronie Polski! W obronie świata stanęli! A słowo stało się ciałem! Spełniają się sny długich lat i całych pokoleń! A jak to idą, aż ziemia dygoce pod ich mocarnemi krokami. Kto się im oprze? Na bagnetach rozniosą, w puch rozbiją, gotowi cały świat stratować! I któż to są ci nieustraszeni rycerze, śpieszący lać krew za wolność świata? Plemię tułaczów, synowie nędzarzów, których głód wypędził z własnej ojczyzny i niby liście rozsypał po całej kuli ziemskiej, — którym jeszcze wczoraj zaprzeczano imienia polskiego, — którzy jeszcze wczoraj byli celem szyderstw i wzgardy, a żyli w poniżeniu, traktowani gorzej bydła! I oni pierwsi stanęli na głos Ameryki! Dobrowolnie rzucili rodziny i fabryki, zwarli się w szeregi i oto maszerują ramię przy ramieniu, a z jedną tylko myślą z jednem pragnieniem: służenia świętej sprawie. Prężą się w marszu dumnie i spokojnie, godnie przechodzą w ulewach kwiatów, śpiewów, entuzjastycznych okrzyków i pod gwiaździstemi sztandarami, chylącemi się przed nimi.
Bo znowu, jak kiedyś, pierwsi idą na wyłom, gdzie walka o wolność.
I znowu, jak kiedyś, imię Polski wywyższone mocą poświęceń jej synów!
Więc i słuszna duma rozpierała serca, podnosiła czoła i syciła takiem rozrzewnieniem, że błogosławiącym ruchem wyciągały się spracowane, twarde ręce, szeptano pacierze, żegnano ich znakami krzyża, zaś tysiące rozpłakanych spojrzeń obejmowało te drogie głowy, jakby serdecznym uściskiem miłości. I coraz rzęsistsze grady kwiatów spadały na nich z okien i balkonów, a ze wszystkich stron coraz zapamiętałej wołano:
— A bijcie chłopcy tych psubratów. Za Kalisz! Za rugi pruskie! Za sto lat niewoli! Zdepczcie gadzinę! Bez pardonu! Śmierć zbójom i mordercom!

„Co nam obca przemoc wzięła —
siłą odbierzemy“.

Śpiewali, wydając się jakoby stadem orłów lecących na bój, na śmierć, ale i na zwycięstwo...
— Idą na rzeź, jak stado baranów z wesołym bekiem!
— Jeszczeby, w każdego wlano z litr dobrej gorzałki — mruknął brzuch wysadzony.
— Zrobiłabym to samo... gdybym była mężczyzną — wyznała niespodzianie księżniczka.
— Pani tak mówi, pani? Żona Topora! I żeby tak dowcipu nie zmarnować, zawodowa, przysięgła rewolucjonistka! — podjęły gorąco murzyńskie wargi.
— Teraz prawdziwy humbug polsko-katolicko-amerykański. Uwaga!
Ochotnicy przemaszerowali, ale tuż za nimi zagrzmiały nowe orkiestry, grały bojowe trąbki, warczały głucho bębny i rozkołysane płoty lanc furkotały proporczykami a ziemia jęczała od ciężkiego bicia kroków. Maszerowały bowiem, jako straż honorowa, przeróżne związki wojskowe, każdy z własną kapelą, sztandarami i oficerami. Barwność i rozmaitość ich bojowego ekwipunku ciągnęła oczy i budziła powszechny entuzjazm. Było ich tysiące! Grzmieli w karnym ordynku, szóstkami; miny mieli zawadjackie, krok równy i mocny, spojrzenia weteranów zahartowanych w bojach.
— All right! Tego mi jeszcze brakowało do zupełnego obrazu. — Artylerja św. Barbary! Krakusy królowej Jadwigi! Husarzy Puławskiego! Ułani ks. Józefa! Kosynierzy Kościuszki! Gwardja Korony Polskiej! — wyliczał ktoś ze śmiechem na rogu. — Co za mundury! Musieli złupić jakiś teatr. Procesja jakby w Boże Ciało na Krakowskim rynku.
— Panbyś, cholero jedna, wolał majufes na śmietniku pod baldachimem, co? — zagadnął do niego naraz jakiś rozsrożony robotnik.
— Co pan się ciska! Niech pan krzyczy jak ja: Niech żyje Polska! Niech żyje Ameryka! Niech żyje polskie wojsko! — zawrzeszczały murzyńskie wargi i jeszcze prędzej przepadły w tłumach i mroku.
Całe towarzystwo jęło się również wycofywać i to z wielkim trudem, gdyż za wojskiem tłumy ruszyły jak rzeka, całą szerokością ulicy.
— Wracam do redakcji — zaczął Topór, kiedy się nareszcie wyrwali na boczną ulicę. — Trzeba dać na jutro notatkę o tej hecy. Napisz Aniu i nie żałuj sobie — zwrócił się do żony. — Pisz po swojemu, niech się i towarzysze ucieszą. Oszczędzaj tylko amerykańskie odciski. Towarzysz Merda idzie ze mną, co?
— Well, chętniebym po drodze zawadził o czerwony corner.
— I dał się pięknej Ewci skusić miętówką. All right! — zgodził się Topór.
I poszli wszyscy, prócz Księżniczki. Skinęła im głową i odwróciła, się, by jeszcze popatrzeć na rozbłyskające światła i słuchać muzyk grających właśnie Marsyljankę. Odpływały milknącą falą w dal i mroki nadchodzącej nocy.
Wiatr ustał, ociepliło się znacznie i śnieg padał mokremi płatami. Ulice pustoszały i cichły. Tu i owdzie z powrotem otwierano sklepy.
Nadziemna kolej zaturkotała tak gdzieś blisko, że wzdrygnęła się i pobiegła do domu. Mieszkali niedaleko. Dzielnica była nędzna, brudna i słabo jeszcze zabudowana; domy podobne do siebie, jak dwie krople wody, stały dosyć rzadko, poprzedzielane pustemi placami lub elami podobnemi do rynsztoków zawalonych śmieciem i błotem. Wyniesione trotuary pokryte były płytami pełnemi dołów i wyrw po kolana, ulica zaś położona nieco niżej, pomimo sypiącego śniegu, czerniała niby błotnista kałuża. Bandy dzieci harcowały po niej z wrzaskiem, uganiając się za jakimś psem bezdomnym. Straszliwy, słodkawo-mdły zapach pobliskich garbarni przesycał powietrze.
Księżniczka rozkołysana była wrażeniami, z których nie mogła zdać sobie jeszcze sprawy. Przystanęła przed domem i bezwiednie spojrzała w okna pierwszego piętra, ciemne były. Dom, który wynajmowali, był jak sąsiednie, piętrowy, drewniany, obity szalówką, na wysokiej podmurówce, naśladującej ciosowy kamień, piernikowy w barwie i z długą werendą od ulicy. Dwa rachityczne drzewka stróżowały przy schodach, z trotuaru.
Wilgotny chłód ogarnął ją w sieni, gdzie stał stół, parę wyplatanych kolebaczów i pod schodami, wiodącemi na piętro, uschnięta palma przyozdobiona pękami czerwonych, papierowych róż.
— Mr. Jack! — zawołała na schody.
— Good bye! Ania — odwrzeszczała z góry papuga. — Good bye! Ania!
Zajmowali parter, na piętrze mieszkali lokatorzy i tam była również wanna, kuchnia zaś w suterenach. Wielki parlor położony od frontu, zaciemniała werenda, następne dwa pokoje z oknami na sąsiedni dom, przedzielony tylko dosyć wąską elą[3], były również ciemne i smutne. Pozapalała światła i, chodząc z pokoju do pokoju, rozbierała się, rzucając — gdzie padły — rękawiczki, kapelusz, okrycie i woalkę. Mieszkanie wionęło chłodem i opuszczeniem; brzydkie było, urządzone fabryczną tandetą, kupowaną na tygodniowe spłaty, więc jeno napełnione najpotrzebniejszemi meblami. Jedynie parter urządzono z pewnem staraniem; na wielkim dywanie stało kilka głębokich foteli na biegunach, skórą krytych, a w pośrodku wielki, okrągły stół zawalony książkami i pismami. W rogu pianino szczerzyło żółte zęby, a nad niem wisiał ogromny portret Marksa, otoczony zwiędłym, laurowym wieńcem z czerwonemi szarfami. Kilka szaf z książkami, niskich, podpierało ściany.
Pod jednem z okien usychały jakieś rośliny. Ale osobliwością, przykuwającą każde oczy, był portret umieszczony na wprost głównego wejścia. Malował go Axentowicz w Krakowie: stała na nim smukła dziewczyna o płowych, lekko sfalowanych włosach i błękitnych oczach, w balowym stroju ze srebrzystych gaz, tiulów i koronek. Wychylał się z płótna, jak księżycowa bajka!
— Człowiek się tylko czuje sobą w przeszłości, — myślała z jakimś gryzącym smutkiem, patrząc na portret i przyodziewając się w wielki fartuch.
Spiesznie zeszła do kuchni, bo jakiś zegar wybijał piątą.
Łusia, jej bortniczka[4] i prawie przyjaciółka, kładła pasjansa na białym, okrągłym stole, jedną rękę miała w bandażach i na temblaku.
— Mr. Jack pytał o panią. Poleciał odprowadzać wojsko na kolej. No, jakże tam było? Tak mnie rwała ręka, że iść nie mogłam. Ładnie było?
— Jak w Częstochowie na odpuście. Dawno poszedł mr. Jack?
— Z godzinę temu. Było pięć telefonów i przylatywał boy z redakcji. A zaraz po pani wyjściu przyszło jakichś dwóch grynhornów. Tak się dobijali, że musiałam ich wpuścić. Polacy, młodzi, jeden miał nos przetrącony. Mówili, że jadą ze starego kraju. Towarzysze podobno. Niby, że skądciś uciekli...
Księżniczka, rozpalająca ogień w dużym furnesie, podniosła się nagle i odpasując fartuch, wyrzekła stłumionym głosem:
— Może Łusia nastawi obiad. Za jakieś pół godziny wrócę...
Ubrała się pośpiesznie i wybiegła z domu. Dopadła wolnego Taxi i kazała mu dogonić pochód. Dopędzili go już w śródmieściu, pod mostami, na kanałach. Przepchała się z gorączkową siłą w sam środek i szła ogłuszona tym niemilknącym ani na chwilę huraganem śpiewów, krzyków i muzyk.
Pomimo szalonych ścisków, wojsko maszerowało dosyć prędko, witane i tutaj z niesłabnącym entuzjazmem i zasypywane kwiatami.
Miasto nurzało się w morzu świateł. Nad ulicami błyskały kolorowe transparenty, a ze wszystkich ścian, domów i głębin nieba, wytryskiwały elektrycznością pisane słowa powitań, zachęty i wołań do obrony świata przed barbarzyńcami. Straszliwe drapacze nieba patrzyły gdzieś z chmur tysiącami rozgorzałych okien na te mrowiska ludzkie, płynące głębokiemi kanałami ulic.
Księżniczka grążyła się zwolna na dno tych wzburzonych odmętów, aż w końcu zupełnie w nich utonęła. Zapomniała o sobie, jakby się zatracając w tym wulkanicznym entuzjazmie. Poczuła się jakby straszliwym płomieniem, uskrzydlona niewypowiedzianą radością, zdała się unosić na dźwiękach muzyki, na migotach świateł, na śpiewach. Stało się z nią to, co się już nieraz stawało w dzieciństwie, na nabożeństwach w ich wiejskim kościele, kiedy to grania organów, śpiewy chłopstwa, bicia dzwonów, światła, procesje z pozłocistą monstrancją na przedzie — doprowadzały ją do ekstatycznych uniesień, do płaczów i długich omdleń. I obecnie nie wiedziała już co się z nią dzieje. Czuła się jakby źdźbłem porwanem przez huragan i z rozkoszą nadludzką dawała mu się ponosić, i rzucać choćby na zatracenie. Spragnionem sercem piła te wrażenia, aż do utraty świadomości.
Ochłonęła nieco dopiero przed dworcem kolejowym. Cały plac był udekorowany w niesłychane ilości świateł, chorągwi i zieleni. Improwizowane trybuny zapchane były do ostatniego miejsca. Wszystkie okna domów pełne były ludzi, ze wszystkich stron leciały okrzyki wraz z kwiatami na głowy żołnierzy. Publiczność prawdziwie amerykańska przyjmowała ich owacyjnie.
Ochotnicy stanęli rozwiniętym frontem, mając na lewym flanku potężną watahę sokołów, a z prawej głęboki czworobok wojskowych związków.
Na jakiś znak, — muzyki przestały grać, stało się prawie cicho, że głos Majora miasta dawał się wyraźnie słyszeć. Mówił krótko, dobitnie i obrazowo, a zakończył okrzykiem na cześć koalicji i Polski.
Potem jęli przemawiać inni.
Księżniczka znalazła się niespodzianie tuż przy ochotniczych szeregach. Znała z nich bardzo wielu i spróbowała zagadać, ale odpowiadały jej tępe, niewidzące spojrzenia i jakieś wzgardliwe uśmiechy. Dotknięta do żywego zwróciła się do jednego z byłych towarzyszów, zecera z ich drukarni.
— Co to znaczy, panie Antoni, że nikt się do mnie nie odzywa?
— Niewolno nam rozmawiać z podejrzanymi... — szepnął i jakby skamieniał w powinnej pozie, z karabinem u nogi i niewidzącemi oczami.
Padła komenda, odezwały się trąbki, zawarczały bębny, zagrzmiały kapele i oddział paradnym krokiem pomaszerował pod triumfalną bramą na stację, do pociągu przystrojonego w festony, kwiaty i chorągiewki.
Tłum, niby przypływ morski, zakołysał się nagle, uderzył w kordony policmenów, rozwalił wszelkie przeszkody i z dzikim rykiem runął na perony. Podniósł się niesłychany wrzask tratowanych i rozpaczliwe płacze.
Księżniczka, wydobywszy się cało z odmętów, dostała się prawie pędem na kolej nadziemną i wpadła w pierwszy, nadchodzący pociąg, nawet nie wiedząc dokąd ją zawiezie. Po dłuższej chwili sprawdziła, że siedzi pod oknem, że ma okrycie poszarpane, kapelusz zgnieciony, włosy rozplecione i twarz mokrą od łez. Dygotała jeszcze z gorączki i ze zmęczenia. Oczy miała pełne świateł a w sobie chaos zamierających dźwięków. I nie prędko zdobyła równowagę.
Pociąg z krzykiem przelatywał nad ulicami. Noc była na świecie szara i posępna, śnieg już nie padał, bielił się jak całun na nieprzejrzanych przestrzeniach. Chicago w tej martwej poświacie widniało niby step zaśnieżony i zamarzły a pokryty niezliczonemi szałasami. Niezliczone przejścia, ścieżki i przesmyki znaczyły się linjami świateł. Tu i owdzie czarne wzgórza fabryk świeciły tysiącami okien. Niebotyczne drapacze stały gdzieniegdzie, jakby na straży. Pociągi przesuwały się nad domami we wszystkich kierunkach, niby węże migocące rozjarzonemi ślepiami.
Odwróciła się od okna, rozdrażniała ją ta nieskończona panorama, ale jeszcze więcej irytowały rozmowy, prowadzone dokoła. Wagon był zapchany, wszyscy zdali się powracać z pochodu i rozmowa toczyła się o ochotnikach, wojnie i Niemcach. Miała już tych tematów powyżej uszów. Lata upływają i wszędzie, o każdej porze, nic innego tylko wojna i Niemcy! Zaklęła po cichu. Poczuła się bardzo strudzoną, nieomal chorą. Bolały ją fizycznie te głosy ludzkie, huk pociągu, trzaskanie drzwiami. Jej entuzjazmy stawały się śmiertelnem zmęczeniem i wyrzutami sumienia. Trzeźwemi oczami spojrzała na siebie i aż się zatrzęsła z gniewu. Nie mogła sobie teraz darować, że dała się porwać i to właśnie temu, co najzawzięciej zwalczała: militarystyczno-patrjotycznej hecy! Czyniła sobie gorzkie wyrzuty i napomnienia. Tak już wiele w życiu wycierpiała przez tę swoją impulsywność, przez tę nieszczęsną niemoc zapanowania nad sobą, że płakać się jej chciało z upokorzenia.
— Szczęściem, że mnie nikt z towarzyszów nie widział — rozmyślała.
Jakiś Amerykanin głośno wysławiał Polaków za ich lojalność w stosunku do Ameryki, a potem jął chwalić za niesłychaną pracowitość i wytrwałość.
— Najlepszy robotnik, bo da się bezkarnie wyzyskiwać — rzekła wyzywająco.
Nie było odpowiedzi, gdyż w tejże chwili, na jakiejś stacyjce, chłopak wskoczył z ostatniemi wydaniami „Trybuny“, gdzie już podawano szczegóły z pochodu i świeże wiadomości z wojny. Czytano je głośno, dyskutowano i nowy grad przekleństw posypał się na Niemców i ich przyjaciół.
Obok niej, chłopak Polak, tłumaczył ojcu z gazety jakiś artykuł wielce pochlebny dla Polaków.
— Nareszcie zrozumieli, że my nie hetki pętelki — zaszeptał z dumą stary.
— Ale stado, które się pochlebstwem prowadzi na rzeź — warknęła mimowoli.
— Za ojczyznę trzeba płacić żywą krwią — rzekł z namaszczeniem. — Z dobrej woli idziemy, moja pani. Niech pani ludziom serca nie odbierał — szepnął surowiej. — Czasy nadeszły przepowiedziane i biada tym, którzy znaków Pańskich nie posłuchają! Mój chłopiec, dziewiętnaście lat stary, chce wstąpić do polskiego wojska. Jedyne to moje dziecko, a ja mu rzekłem: jest tylko jeden Bóg i jedna Ojczyzna. Woła cię głos powinności, to idź synu, a jak potrzeba to i daj głowę za świętą sprawę, My są Polacy, moja pani — dodał z naciskiem. — Nasza powinność!
Wysiadła na najbliższej stacji, jakby uciekając przed głosem starego.
— Zakute łby — rozmyślała już na ulicy. — Zbawcy świata — uśmiechnęła się wzgardliwie.
W domu zastała Łusię jeszcze przy pasjansie.
— Pan zaglądał, ale naszych chłopaków jeszcze niema, kolacja wyschnie.
Telefon zabrzęczał, ktoś pytał o Topora.
Księżniczka zasiadła w parlorze do pisania, lecz napisawszy z rozmachem tytuł: „Odpustowe procesje“ — odrzuciła pióro i kołysząc się na bujaczu, próbowała się skupić i zapanować nad zdenerwowaniem. Jeszcze nie wiedziała co napisać, ale już w mózgu przewijały się pojedyncze zdania, charakterystyki, złośliwe uwagi, jadowite słowa. Wzbierał w niej i kształtował się jakiś zły, urągliwy, mściwy wylew. A równocześnie pod nawałą brzękliwą słów, pod zgiełkliwym chaosem przelatujących myśli i nieskoordynowanych uczuć, podnosiły się jakieś dalekie, dalekie echa tęsknoty niewiadomo za czem!
Ktoś zapukał i wszedł. Dreszcz nią zatargał radosny, znała te ciche kroki.
— Good bye! — głos był dziwnie dźwięczny i ciepłem przejmujący.
Ktoś o suchej, wygolonej twarzy i szarych za wielkich oczach, usiadł przy niej.
— Był pan na wymarszu! Jakież wrażenia? — spojrzała na niego z przyjemnością.
— Płakałem, jak wszyscy i entuzjazmowałem się jak wszyscy. Niech żyje Polska i Polacy! — wykrzyknął, mocno jeszcze podekscytowany wrażeniami.
— Żołnierze jak żołnierze, stado wymustrowanych baranów, ale nasze związki wojskowe sprezentowały się niby chóry z jakiejś opery. Mogliby się pokazywać w cyrkach!
— Wspaniałe, wspaniałe! — prawie zakrzyczał. — Pani ich krzywdzi. Zaimponowali całemu miastu swojem wyszkoleniem i sprawnością. A sokoli? toż to nadzwyczajna organizacja, żołnierz gotowy w każdej chwili na usługi Ojczyzny. Przy nich nasze milicje stanowe — zabawa w żołnierza. Jestem Amerykaninem i niełatwo przychodzi mi chwalić cudze, ale takich żołnierzy, jak wasi, poprostu uwielbiam.
Drgnęła w niej jakby duma narodowa, lecz odezwała się z szyderstwem:
— Nie cierpię militarystycznych pachołków, czem lepsi, tem gorzej dla świata.
— Nie rozumiem, jak człowiek rozumny i uczciwy może być socjalistą. — Gniewem zamigotały jego stalowe oczy. — Jak można sławić międzynarodówkę!
— Pan z amerykańskim uporem nie chce niczego rozumieć, co się nie zgadza z pańskiemi przekonaniami — uśmiechała się z pobłażliwą wyższością.
— Polskie sprawy zaczynam rozumieć, bo codziennie czytam wasze gazety.
— Nauczył się pan po polsku? — zdumiona była i głęboko poruszona.
— Trochę, tyle, że rozumiem gazetę, mówić mi trudno, Frank mnie wieczorami poprawia. Moja fabryka ma zamiar założyć filję w Polsce i mogą mnie tam wysłać — objaśniał, ale dziwnie się przytem zmieszał i poczerwieniał.
— Chętniebym panu pomogła.
— All right! Godzinę dziennie, wieczorem, mogłaby pani? — pytał gorączkowo.
— Mogę zacząć od jutra — zgodziła się bardzo chętnie. Lubiła go bowiem, chociaż drażnił ją zimną rezerwą, z jaką się zachowywał i wprost wrogim stosunkiem do socjalizmu. — Dla mnie uczy się po polsku! — pomyślała z cichym triumfem. Nie obchodził ją żywiej niźli inni znajomi, ale to odkrycie sprawiało jej szczególną przyjemność. — Ma pan czas wieczorami?
— Od szóstej, — wszystkie godziny do rozporządzenia — schylił głowę z wdzięcznością.
— I nie obawia się pan nawrócenia na socjalizm? — żartowała.
— A pani się nie lęka przejścia na mój konformizm? — odparował wesoło.
Roześmieli się oboje. Wszedł na to zadyszany Merda, zgasłe cygaro latało mu w zębach, a okrągłe, wyblakłe, rybie oczki przeszukiwały każdy kąt pokoju.
— Razem poszliście do pięknej Ewci na miętówkę! — odpowiedziała na pytanie o męża.
— Dawno już wyszedł i przepadł jak kamień w wodzie. Narzekał i rzucił się do telefonu, ale zewsząd odpowiadano, że Topora niema.
— Sprawa jest ważna i pilna. Wie pani, B. wylądował wczoraj w Nowym Jorku. Miałem depeszę z drogi, jedzie do Chicago. Naturalnie jest pod pseudonimem. Ktoś musi po niego iść na stację, a tylko jeden Topór zna go osobiście. Trzeba go przyjąć i dać mu bezpieczną kwaterę, mogą za nim tropić.
— Powinien zająć się tem Komitet, albo redaktor, toby było najwłaściwiej.
— Mam jeszcze dzisiaj zebranie delegatów. Omawiamy sprawę wiecu — jego biegające wciąż oczy odkryły świeżo napisany tytuł. — Odpustowe procesje! Świetny tytuł. Doskonały do wykrzykiwania. Każę odbić tego numeru o tysiąc egzemplarzy więcej do ulicznej sprzedaży.
Mr. Jack, nie chcąc im przeszkadzać, admirował w pobożnem skupieniu portret, nieznacznie porównywując go z oryginałem.
— Well, B. jedzie z Krakowa z dyrektywami dla nas, i dokazał prawdziwych cudów, przedostając się do Ameryki. Przyjechał na jakimś duńskim żaglowcu, musimy go dobrze pilnować przed detektywami. Wie pani, co wyrabiali z Pazurkiem? — I opowiedział prawdziwą epopeję pogoni i ucieczki, prawie po całej Ameryce, towarzysza tropionego przez politycznych agentów. — A w końcu złowili go psiekrwie! — wybuchnął całym gradem klątw na agentów.
— Zrobili, co byli powinni — przerwał mu niespodzianie mr. Jack. — Wszystkich podejrzanych o sympatje dla Niemców powinni spędzać do więzień i obozów.
— Znaczy się, podejrzanych o inne przekonania, tylko o inne przekonania!
— Tak, bo te inne przekonania mogą właśnie przygotować zdradę, pomagać wrogowi, szerzyć w kraju niepokój i osłabiać energję! — mówił zimno i stanowczo.
— Pan chciałby z Ameryki zrobić conajmniej carat! — zawrzał Merda.
— Nie chciałbym tylko, aby moja ojczyzna stawała się bezpiecznym chlewem dla świń całego świata! — wparł w niego swoje szare, stalowe oczy.
Merda sprężył się jak bokser, cygaro wypluł i podskoczył groźnie do niego.
— Jakże ja to mam rozumieć? — pytał, uśmiechając się szczękającemi zębami.
— Jak powiedziałem — odparł z wyniosłym spokojem. — A powiedziałem bez żadnych ukrytych intencji! Wyrzekłem to, co każdy Amerykanin myśli i czuje! Jestem u mrs. Topór i nigdybym nie umiał obrażać jej gości. Pan jako cudzoziemiec...
— Jestem obywatelem amerykańskim od lat piętnastu i szczycę się tem.
— All right! to nam ułatwi rozmowę! Przecież amerykańska gościnność nie miała granic, przyjmowaliśmy każdego, który pod naszym sztandarem szukał schronienia. Byliśmy aż zbyt pobłażliwi dla wszelkich europejskich odpadków, ale przyszły czasy, że musimy od wszystkich żądać lojalności.
— Polacy wykazali tę lojalność w takiej mierze, że cała Ameryka ze wzruszeniem podziwu sławi ich ofiarność. Natomiast inni odpłacają się nam konspiracjami na rzecz Niemców, lub hasłami dziecinnego pacyfizmu, co zresztą jest zamaskowaną robotą pro Germania, no i tak samo bezwzględną zdradą Ameryki. A kto nie z nami, ten przeciwko nam, a kto przeciwko nam, ten musi być unieszkodliwiony każdym sposobem. Ameryka ma dosyć sił do wygrania wojny i wytępienia wewnętrznych wrogów — powiedział tonem niedopuszczającym dyskusji, poczem, pożegnawszy Księżniczkę, wyszedł.
Merda gryzł ze złości świeże cygaro, daremnie usiłując je zapalić.
— Cóż to za bydlę? Gęba rekina. Czystej wody żółty! — syczał wzburzony.
— Mój lokator, inżynier od Mac-Cormica, porządny chłopak, Bostończyk.
— Aha, kwakier i arystokrata. Myślałem, że to nasz i niepotrzebnie przy nim plotłem o naszych sprawach. Gotów nas wsypać...
— Ręczę za niego. Zresztą bardzo słabo rozumie po polsku.
Telefon zaskrzypiał, znowu pytano o Topora.
Merda poleciał go szukać, a Księżniczka zabrała się do artykułu. Pisała szybko i z pasją i, jakby się mszcząc za doznane na pochodzie wrażenia, unurzała go w błocie drwin i wymyślań. I nie tylko dostało się ochotnikom, ale i całej Polonji. Zwymyślała wszystkich i wszystko zmieszała z błotem. Nie dotknęła tylko ani słowem Ameryki. Notatki były swojego rodzaju arcydziełem drwin, fałszów i taniego, nędznego frazesu, dyszały wzgardą i nienawiścią. Dopisywała ostatnich wierszy, gdy zjawił się Topór. Chwiał się nieco na nogach, nucił coś pod nosem i, upadłszy w kolebacz, z rozczuleniem przyglądał się piszącej żonie, cierpliwie wyczekując końca.
Miał ze czterdzieści lat i przepyszną, rasową głowę polskiego szlachcica: orli nos, czoło wyniosłe, szafirowe oczy, ciemne włosy gładko przyczesane i nieco już przerzedzone, twarz bladą, wygoloną, minę wielkopańską i uśmiech filuta. Wargi miał nazbyt czerwone, lubieżnie lśniące, uszy dziecka, a szczęki okrutnika. To też pomimo urody nie budził zaufania. Jego barytonowy głos czarował i porywał wiecowych słuchaczów, zwłaszcza kobiety, ale chód miał lękliwy — czającego się zwierza. Przyglądając się żonie, zachrapał naraz głośno.
Obudziła go wkrótce, notatki były gotowe, przeczytał je z uniesieniem, podpisał jak zwykle swoim pseudonimem, i zaczął ją namiętnie całować.
— Dziękuję ci, furorę zrobi, genjalny! Mój skarbie jedyny!
— Miętówka jedzie od ciebie, że niepodobna wytrzymać — odsunęła się z obrzydzeniem.
— Jedna mała i jedno piwo, musiałem z towarzyszami — tłumaczył się skwapliwie.
— Było ich więcej, ale piękna Ewcia nalewała, nie mogłeś przecie odmówić...
— Aniu! Jak cię kocham, nieprawda! Znowu ktoś plotek narobił! Pewnie Merda, zbiję draniowi pysk, że popamięta. To jej śluger, naprowadza gości.
— Nic mnie ta szynkarka nie obchodzi, rób co się podoba. Merda był tutaj i zapowiadał przyjazd p. B. dzisiaj w nocy, wiesz o tem?
— Wiem. Kłopotów z nim będzie, kosztów, a żadnego pożytku. Nie cierpię go.
— Czy to ten sam, którego kiedyś w Warszawie wsypał Brzozek?
— On we własnej osobie. Nadęty pyskacz, ale przyjeżdża jako mąż zaufania krakowskiego Enkaenu, figura! Przywozi ciekawe wiadomości z kraju.
Skrzywiła się i mocno zakłopotała.
— Co? znasz go może?
— Znałam go kiedyś, był nauczycielem mojego brata u nas na wsi...
— Naturalnie zakochał się w tobie. Zwykłe dzieje: jaśnie panienka i ubogi student. Juści oboje piękni, oboje szlachetni, oboje pełni ideałów. Poznanie, pierwsze rozmowy, przeciągłe spojrzenia, wymiana książek, niekiedy w jesienne wieczory czytanie Słowackiego pod srogim dozorem babuni, a potem wiosna, księżycowe noce, słowiki, zwierzenia, łzy, przysięgi, pocałunki, tęsknoty i t. d...
— Drwisz z naszej własnej przeszłości, to jest nędzne. Twoja tępa wyobraźnia nie umie się zdobyć na nowe obrazy — przerwała mu, boleśnie dotknięta. — Ze mną ten pan nie flirtował, za to uwiódł naszą pokojówkę i porzucił ją z dzieckiem.
— Cóż miał zrobić? Poprosić o jej rękę i ożenić się, co? — drwił.
— A teraz gra rolę obrońcy ludu, mściciela jego krzywd, trybuna!
— Egzagerujesz, jak zwykle — schował artykuł, zabierając się do wyjścia.
— Możeby tych notatek nie drukować — zatrzymała go w progu. — Czy to uczciwie wydrwiwać i opluwać szczery patrjotyzm i taką ofiarność? — przemówiło sumienie.
— Frazesy! — rzucił ze wzgardą. — Przypuśćmy, że są uczciwi, prawi, ofiarni, ale właśnie to przeszkadza naszym sprawom politycznym. Nasza przyszłość jest związana z centralnemi państwami. Z Niemcami iść musimy! Zresztą, oni wygrają wojnę! Wszystek proletarjat świata idzie z nimi. A, że przeciwnikom nie możemy zabronić głupich manifestacji, więc trzeba ich chociaż ośmieszać i podcinać im nogi. A przytem, ci kochani rodacy także nas nie oszczędzają. Ale, jeśli chcesz, napisz drugi artykuł entuzjastycznie patrjotyczno-koalicyjny, postaram się go umieścić w jakiej narodowej szmacie, dobrze zapłacą. Byłby to rodzaj reasekuracji! — mówił z cyniczną szczerością.
Rzuciła w niego całym stosem gazet, wybiegł z drwiącym śmiechem.
Obmierzły jej był ten plugawy cynizm, otrząsnęła się z niego, jak z błota i mimowoli poniosły ją myśli w dawne lata, do rodziny opuszczonej na zawsze i do domu, którego już nigdy ujrzeć nie miała. Ożyły w niej wspomnienia, zdało się spopielałe i martwe.
Tęsknota głucha i niepokojąca niby nurt podziemny, daremnie silący się przerwać na powierzchnię, zatargała ją boleśnie.
Porwała się, aby uciekać gdzieś, pomiędzy ludzi, ale późno było, noc, i okna sąsiedzkich domów gasły jedno po drugiem, a mroźną pustką zionęły ulice.
Sufit zadrgał, to mr. Jack, jak zwykle, spacerował w grubych śliperach po swoim pokoju, rozmawiając z papugą, jej ostry skrzek przenikał ściany.
Otworzyła drzwi do sieni z jakiemś postanowieniem, zbliżyła się nawet do schodów i po chwilowem wahaniu poszła do kuchni.
Trzej bortnicy siedzieli przy Łusi, a czwarty, Frank Bijak, smażył kiszkę na kominie. Wstrętny zapach przepalonego tłuszczu uderzył w nią, jakby obuchem. Cofnęła się gwałtownie, ale nie odeszła, zaciekawiły ją bowiem głośne rozmowy. Mówili o pochodzie w gorączkowem podnieceniu. Entuzjazmowali się wojskiem. I z zachwytem, jeden przez drugiego, opowiadali o wspaniałościach przeróżnych. A przemowa Majora, dygnitarzów i podziw Amerykanów przejmowały ich głęboką, narodową dumą. Wśród dość bezładnych opowiadań, co chwila wybuchały okrzyki na cześć Ameryki, albo słowa żywiołowej, bezgranicznej nienawiści do Niemiec. I pewni byli zwycięstwa nad nimi, jak pewni byli powstania Polski.
Księżniczka, powróciwszy nagle do parloru, stanęła przed własnym portretem.
— To byłam ja? Kiedyś, przed wiekami! — zaszeptały pobladłe wargi, a w błękitnych oczach zaszkliły się łzy jakichś niewypowiedzianych żalów. Nie pozwoliła im popłynąć, bo, zgasiwszy nagle światło, powróciła na kuchenne schody. Na dole rozmowa przeszła już w przyjacielskie zwierzenia. Rozmarzali się o Polsce. Tęsknota oprzędzała im serca pajęczynami cudnych wspominań. Budowali niedalekie jutro ze słońca nadziei. Przyszłość wydawała się im szczęśliwa i wierzyli w nią całą potęgą pragnienia. I byli przekonani najgłębiej, że skoro Niemcy zostaną pobici, — Polska zmartwychwstanie i lud weźmie rządy kraju w swoje ręce, to stanie się prawdziwy raj. Wierzyli w to serdecznie. Ale jeden z nich, stary Szmidt, który pono w kraju nazywał się Kowalski, nasłuchawszy się tych marzeń, odezwał się z przekąsem:
— Polska! Takie tam nastaną raje, jakie i były! Wszędzie psi boso chodzą! Nie panuje dziedzic, to panuje boss, nie panuje ci boss, to cię trzyma za łeb unja, a ty robociarzu rób, wyciągaj gnaty i płać każdemu, płać ciągle, płać za wszystko i jednakowo tam w Polsce, jak tutaj w Ameryce, jak na całym świecie!
Jeszcze rozważali jego słowa, gdy podnosząc się do wyjścia, rzekł:
— Dołożę wam jeszcze: powiedział mi stary boss od Mac-Cormicka: „lada dzień zaczną polskich socjalistów gonić, więzić, do obozów brać, lub pędzić na front do kopania okopów“. Z przyjaźni mnie ostrzegał.
— Dlaczego? Za co? — podnosiły się zaniepokojone głosy.
— Dlatego, że za niemieckie pieniądze buntują przeciw wojnie, śmieją się z ochotników, przeszkadzają po fabrykach amunicji...
— Głupie gadanie — zaperzył się jeden. — To mnie z towarzyszami płacą Niemcy?
— Ty Frank nie dostaniesz choćbyś i chciał, ale za ciebie i towarzyszów może brać partja. Mało to kosztują redaktorzy, agitacje, gazety i książki...
— Na to idą nasze składki. A mało się to kolektuje? — bronił Frank.
— Co mi powiedzieli, powtórzyłem. Ale tak między nami mówiąc, za co taki Merda żyje jak pan i całe dnie przesiaduje na czerwonym cornerze? Albo i te żydki z naszym... — ruchem głowy wskazał na górę — pieniędzy mają jak lodu...
— Mnie tam już za jedno — odezwał się któryś. — Z partji wystąpiłem, a w niedzielę zapisuję się do polskiej armji. Byłem dzisiaj na stacji werbunkowej — i rzucił na stół garść proklamacji.
Łusia zaczęła je głośno odczytywać.
Nie słuchała więcej, odwołał ją telefon. Topór narzekał, iż pomimo starań nie mógł znaleźć bezpiecznego schronienia dla B., więc trzeba go przenocować u nich w domu, choćby przez jeden dzień.
— Nie chcę go widzieć na oczy — zawołała. — I nie będę obsługiwała tego szubrawca. Mam dość roboty ze swoimi bortnikami.
Odłożyła gniewnie telefon i mimo, że przywoływał ją jeszcze parę razy, nie podeszła. Zamknęła się w swoim pokoju. Nie zasnęła jednak, była za bardzo zdenerwowana. Jakiś bunt poczynał wrzeć w jej myślach i sercu. Zaciężyło jej naraz dotychczasowe życie; obmierzli ludzie i stosunki; obmierzł cały ten świat w jakim żyła. Tułaczka z kraju do kraju, prześladowania, więzienia, wieczne spory, życie z dnia na dzień, życie tropionego zwierzęcia, oto jaka była treść jej istnienia od lat dziesięciu! Zmęczona się poczuła. I poco to wszystko!
Jej udręczone myśli krążyły omdlałym lotem w jakiejś pustce smutnej. Nie, nie pragnęła tego rachunku sumienia, jaki się natarczywie cisnął do mózgu. A przytem, coś boleśniejszego jawiło się i szarpało serce, — jej bortnicy i ich marzenia o powrocie do kraju, do rodzin, do swoich domów...
— „Do swoich chlewów i wszów“ — dodawała z zawiścią. — „Do swojej zwierzęcej egzystencji“ — szeptała z gniewną pasją.
— A ja? Ni domu, ni rodziny, ni ojczyzny, ni nawet własnego barłogu. Wydziedziczona ze wszystkiego! Prawdziwa proletarjuszka. Poza społecznością, poza prawem i poza życiem — snuła ponure refleksje. Proletarjusze wszystkich krajów łączcie się! Zaśmiała się naraz w strasznem rozdrażnieniu. Będzie wam milej zdychać na jednym śmietniku. A zakopią was głęboko, jak wściekłe psy. I nieprzekopaną warstwą wzgardy was zasypią — szarpała się rozpaczliwie, wybuchając płaczem. Ale te łzy nie przyniosły jej ulgi, zatapiając ją w nowych a sroższych jeszcze udręczeniach.
— Stefan! Stefan! — łkała, wyciągając namiętnie ramiona. Zawył w niej przyczajony głód pocałunków, i pieszczot, i miłości. Głód tej samej wielkiej miłości, jaka ją kiedyś obłąkała i, wyrwawszy z cichej wsi polskiej, rzuciła na bezdroża życia rewolucjonistów. Głód tych samych uniesień, tego straszliwego szczęścia i tej samej wiary w siebie, w ludzkość i w ukochanego!
Przez sen jeszcze płakała i, wijąc się w mękach, zrywała się z pościeli z krzykiem, że Łusia wystraszona, zaglądała do niej parę razy.
Ale rano, chociaż śmiertelnie wyczerpana i z twarzą mokrą od łez, zerwała się mężnie na nogi. Czekał ją zwyczajny dzień ciężkiej pracy i zwykłych kłopotów. Nie ulękła się: na dno serca, głęboko jak trupy, pochowała zawiedzione nadzieje, zaś buntownicze myśli splątała w żelazne nakazy woli już panującej nad sobą. Wstydziła się tych chwil słabości, przypisując je przemęczeniu wczorajszemi wrażeniami. I obwinięta po szyję w niebieski fartuch, w szkaradnym żydowskim czepku, obrzeżonym zieloną falbanką, w filcowych sliperach na nogach i w gumowych rękawiczkach, wyniosła i piękna pomimo tego stroju, jak codzień gotowała kawę swym bortnikom a po ich wyjściu, zabrała się do sprzątania pokojów, słania łóżek, trzepania dywanów i mycia podłóg.
Mr. Jack wyszedł dzisiaj wcześniej, drzwi były uchylone do jego pokoju, a biało-różowa papuga, kolebiąca się w złocistej obręczy pod oknem, krzyczała:
— Dżek, poszedł precz! Ania! Hip! Hip! hurra! Merrda! Merrrda!
Nie zdążyła sprzątnąć tego pokoju, gdy powrócił Topór. Zmięty był i wyszarzany nocną hulanką jak szmata, schrypnięty i nieco napity, nadrabiał jednak zwykłą bezczelnością.
Podobno noc przepędził na naradach z delegatami i p. B. w redakcji. Szczególny dzisiaj objawiał humor, serdeczność i tkliwość dla żony.
— Nawet w tym stroju masz urodę prawdziwej księżniczki! — szepnął szarmancko.
— Dziękuję ci, wolałabym go nie nosić, nawet kosztem tej urody.
— Powiedziane i zrobione! Poszukaj sobie służącej. Nie mogę już dłużej pozwolić, żebyś się zapracowywała. Dawno z tego powodu miałem wyrzuty sumienia, ale nie mogłem zaradzić. Na szczęście, zmieniły się warunki. Z tem właśnie leciałem do domu. Nie będzie już usługiwała parobom moja cudna pani.
— Odkryłeś kopalnię złota? — zdumiewała ją głównie jego czułość.
— Przypłynęły większe zasiłki. Pewno coś potrzebujesz kupić dla siebie?
— Wszystko mniej więcej, poczynając od bucików. B. przywiózł pieniędzy?
— Tak... właśnie... przysłali z kraju... — Potwierdził śpiesznie, kładąc przed nią tysiąc dolarów. — Ubierz się odpowiednio, B. zaprosił na obiad.
Nie protestowała, onieśmielona jego dobrocią i miłosnemi spojrzeniami.
— Proszę cię tylko, nic mu nie wspominaj, może mnie nie pozna — zastrzegała.
Obiecał solennie. Przy śniadaniu opowiedziała mu rozmowę bortników.
— Musimy być przygotowani na najgorsze, — wiedział co im groziło. — Księża i patrjoci z Wydziału ciągle nas denuncjują w Waszyngtonie. Mogą nawet zażądać naszej deportacji dla dobra państwa! Wzmagają się na siłach i znaczeniu. Rząd federalny bardzo się z nimi liczy, napędzają mu całe kohorty wyćwiczonych ochotników, masami wykupują bondy wolnościowe i wszystkiemi sposobami podsycają zapał do wojny.
— Te ciągłe manifestacje patrjotyczne, nawoływania do broni, te agitacje z ambon po kościołach, odezwy Wydziału Narodowego, przemówienia Paderewskiego, to wszystko podoba się niezmiernie Amerykanom, zwłaszcza, że ich to prawie nic nie kosztuje, Polacy to robią dla Ojczyzny! To bydło nie rozumie, że Ameryka wyciągnie z nich ostatniego kwodra[5] i ostatni żywy gnat, a jak przestaną jej być potrzebni, puści ich na paszę z kwitkiem! Nie ja zresztą będę płakał nad nimi! — zaśmiał się.
— Jakież wiadomości z wojny? — nie lubiła jego urągań Polsce i rodakom.
— Zwykłe: Niemcy, piorą i piorą koalicję aż wióry lecą — zatarł ręce. — Byle jeno zdążyli skończyć wojnę, nim Ameryka zdoła przerzucić swoje posiłki.
— Obawiasz się tej przewagi sił? — wparła w niego zaniepokojone oczy.
— Nie, nie, bo niemieckie submaryny przynajmniej połowę tych sił spuszczą pod wodę, ale wolałbym już koniec. Obawiam się różnych niespodzianek, zadługo się to już przeciąga. Że to męczy burżuazję, dobrze, ale i podtrzymuje nacjonalizmy! Niech się jednak dorzynają do końca — dodał z nowym ogniem i, odsunąwszy filiżankę, zapatrzył się gdzieś w siebie i zaczął przyciszonym głosem marzyć:
— Nadejdzie wkrótce dzień zapłaty! Nasze organizacje czekają, są już gotowe. Rewolucja czyha zaczajona i sprężona do skoku! Rosja da sygnał, zapłonie od krańca do krańca i pierwsza się weżre głodnemi kłami w burżuazyjne ścierwo! Francja podminowana, wybuchnie, jak tylko Niemcy staną w Paryżu! Już widać, jak w Anglji lordów wrzucają do Tamizy niby szczeniaki, a wielebnymi ubierają przydrożne drzewa! A tutaj, w tym niby wolnym kraju, zagrzmią takie pioruny, o jakich się ludziom jeszcze nie śniło. Jestem pewny, że na gruzach tej nowej, stokroć jeno nikczemniejszej Kartaginy, przyszłe pokolenia będą odczytywały napis: „tu był Nowy York“. A w naszej kochanej ojczyźnie, — zaśmiał się drwiąco, — pójdzie gładko. Towarzysze mają do pomocy legjony, zaufanie okupantów, ciemnotę chłopstwa i bierność burżuazji. W parę dni z endecji nie pozostanie innego śladu, prócz kup potrzaskanych gnatów. Ludzie ani przypuszczają, że w chwili, kiedy ostatnie działa wojny zamilkną, rozpocznie się dopiero prawdziwie trzęsienie ziemi. Prawdziwa wojna wyzwolenia. Cały ten gmach fałszu, zbrodni i krzywdy w proch się rozleci pod uderzeniem proletarjackiej pięści! — pienił się, porwany własnym głosem i frazesem.
— Cóż powiedzą na to zwycięskie mocarstwa? — spytała, jakby przywołując do rozsądku.
— Go to hell! z niemi! — krzyknął brutalnie. — Będą tem, czem je zrobimy, socjalistycznemi Federacjami! Nasza godzina dziejowa wybije, czeka już za progiem. Sędziami będziem my! Nie chcę już być wiecznie tropioną i szczutą zwierzyną! Pragnę i sam zapolować... Na nich teraz kolej, niechaj posmakują nędzy, głodów i kajdan! Niech posmakują życia wywołańców, a zwłaszcza niech poznają jak się umiera... — syczał z taką nienawiścią, że zadrżała. Oczy miał rozszalałe, twarz skurczoną i szczękał zębami, jakby kłami gotowemi do darcia i duszenia.
— Upijasz się marzeniami — szepnęła w tonie pobłażliwości.
— Jesteś rewolucjonistką tylko z imienia, bo wiecznie w tobie pokutuje jaśnie pani, hrabianka, która jeno z litości raczy się zniżać do proletarjatu! — rozgniewał się.
— U djabła starego — odrzuciła mocno, — a bo się zniżam; dobrowolnie i celowo się zniżam, żeby ich podnieść do człowieczego poziomu! Mam to sobie za powinność. Ale i ty, panie Toporczyku Wyhowski, kasztelanicu, robisz to samo. Robisz nawet lepiej, bo jako zawodowy rewolucjonista — skończyła ironicznie.
— Nie drwij — zakrzyczał, dotknięty tym epitetem.
— Dokończę swoich mniemań, — otóż myślę, że bez pomocy takich zdeklasowanych inteligentów, idealistów i marzycieli, jak my i nam podobni, proletarjat nie dałby sobie rady. Mógłby się zdobyć na bunty, na zniszczenie całej cywilizacji, na wyrżnięcie swoich ciemiężycieli, ale nie potrafiłby się zdobyć na stworzenie nowego, kulturalnego społeczeństwa.
— Dołoj gramotnyje. Precz z burżuazyjną kulturą! — zakrzyczał dziko — moskale mają rację — przerwał, spostrzegłszy jej zdumienie, — pomówimy jeszcze kiedyś. Muszę już lecieć, B. śpi w redakcji. Przyprowadzę go na godzinę drugą.
Wybiegł pospiesznie, ona zaś zamedytowała się o jego nigdy nieprzewidzianych wybuchach i nastrojach. Zdało się jej, że go zna dobrze i przegląda nawskroś, a przychodziły chwile, jak obecna, że dręczyła się jego zagadkowością.
Umiał przy niej marzyć, ale nigdy się nie zwierzał. Bywał niezmiernie wylany, nawet gadatliwy, a pomimo tego czuła, że nie odsłania prawdziwego dna swojej duszy. Tak, jak i swojej przeszłości, o której wspominał niechętnie i bardzo niejasno. A te jego rosnące ambicje władzy i przodowania, krzykliwa demagogja, puste frazesy, brak skrupułów, kłamstwa, zanik sumienia i pociąg do wódki przejmowały ją niepokojem i udręką. Zszargał się! Żal ścisnął jej duszę i cichy smutek zamierającej miłości przejął serca jakiemś niechętnem współczuciem.
Jeszcze kochała, lecz przedmiot kochania tracił już swój kształt wymarzonego ideału, zaczynała widzieć pod nim człowieka i zaczynała go surowo osądzać. Samo to jakoś przyszło, prawie mimowoli.
Dosłyszawszy kroki Łusi, zeszła śpiesznie na dół, do kuchni.
— I cóż Łusi powiedział adwokat?
— Powiedział: Twoja ręka warta dwa tysiące, ale żeby to była prawa i zupełnie obcięta zapłaciliby całe pięć tysięcy dolarów.
— Oddała mu Łusia mój list?
Łusia sponsowiała i, coś pilnie oglądając chorą rękę, nieśmiało objaśniała:
— Nie byłam u pana Maleszy! Poszłam, ale w kolei spotkałam Mazurkową i powiadam gdzie jadę. Załamała ręce i w głos krzyczy: do prawdziwego złodzieja cię posłali, dziewczyno, do socjalisty, do takiego, co nie wierzy w Pana Boga i trzyma z Niemcami! Przecież ten człowiek — powiada — całe Chicago wie o tem, w Krakowie pookradał wdowy i sieroty. A jak go zasądzili, uciekł z kryminału do Ameryki. I — powiada — on się inaczej nazywa, nasz proboszcz ci powie. Przyjechał tutaj, przystał do czerwonych, bo go ochraniają przed szeryfem. Tyle mnie nastraszyła, że poszłam do proboszcza. Potwierdził wszystko co do słowa i dał mi adres amerykańskiego adwokata. Com rzekła, klerk mu przełożył. Oddałam mu sprawę! Muszę przecież pamiętać o sobie, a jakby mnie okradli z tego co mi zapłacą za moją rękę, to cóżbym poczęła biedna kaleka! I z czemżebym wróciła do tatusia?
Popłakała się nad swojem kalectwem, gdyż rękę zmiażdżyła jej maszyna w rzezalni, ale na propozycję Księżniczki z radością zgodziła się jej pomagać w gospodarstwie, o ile tylko będzie mogła. W najgorszym razie mogła ją zastępować ciotka, mieszkająca przy wnukach, o parę domów dalej.
— Ale nikt o mojej robocie wiedzieć nie powinien — zastrzegała. — Klerk mi radził, aby się z leczeniem nie spieszyć i często wzywać doktora do domu. A tu jak na złość rany się prędko goją, szczęściem, że mi już te cztery palce nie odrosną — wyznawała się z rozbrajającą szczerością.
— Mazurkowa kłamie i proboszcz łże, p. Malesza to uczciwy człowiek i pierwszy adwokat w sprawach odszkodowania, odpowiedziała jej rozgniewana Księżniczka, i pobiegła na Milwaukee Ave, po różne zakupy. Obładowana sprawunkami, powracała silnie przenerwowana wilgotnem i zimnem powietrzem. Dzień był szkaradny, śnieg padał gęstemi, mokremi płatami, zalewając jej twarz i oczy, błoto rozbryzgiwało z pod kół automobilów, woda spływała z dachów na wyboiste trotuary, a te niezliczone tramwaje, przelatujące z przeszywającym sykiem, rozdrażniały ją najboleśniej. Szła też coraz wolniej i coraz częściej zatrzymując się przed wystawami sklepów. Wszędzie bowiem widniały wielkie portrety Wilsona, Paderewskiego i wielkich mężów koalicji. Nie brakowało też zjadliwych karykatur Wilhelma i jego satelitów. A wśród herbów i barw skoalizowanych narodów, wyłaniały się obrazy straszliwych zniszczeń, przerażające pola bitew, sceny wstrząsających mordów, ohydne dokumenty niemieckiego bestjalstwa, ruin, śmierci i zniszczenia. Zasię w polskich sklepach, aż ćmiło się w oczach od białych orłów na amarantach i portretów królów, hetmanów i narodowych wodzów z powstań i rewolucji. Były tam i „Olszynki“ i „Samosierry“ i księcia Józefa przewagi, i Kościuszkowskie przysięgi, i Racławice, i Grottgerowskie przesmutne mary, i Malczewskiego żałosne Sybiru wspominki i echa! Cała martyrologja narodu i zarazem cała jego duma, sława, cierpienia i wszystkie jego nieśmiertelne marzenia o Całej, Wolnej i Niepodległej! I było tam jeszcze coś więcej, — wezwanie do nowego czynu, do zapisywania się w szeregi tworzącej się armji polskiej, napisane tak mocno, podniośle i porywająco, że czytała je po kilka razy, nie mogąc się od tego oderwać. I tak idąc wolno, co krok, co dom, co sklep, wszędzie pełno było wezwań, afiszów i nawoływań do broni, do kupowania bondów wolnościowych, do składek na cele wojny, do walki z Niemcami o wolność świata, o cywilizację, o Polskę...
Przywiędłym, ironicznym uśmiechem potraktowała te szowinistyczne naganki. Cóż ją obchodziły te wszystkie ojczyzny, w imię których mordowano się po całym świecie. Wzruszyła pogardliwie ramionami. Wszak nie uznawała nawet własnej! Stopniowo wyzbywała się przywiązania do kraju. Zrywała nić po nici, aż nareszcie poczuła się wolną. Alboż nie wydrwiwała tych uczuć? Alboż nie opluwała na wiecach i zebraniach wszystkiego, co było narodowem i świętem dla jej dawnych rodaków. Powszechne braterstwo i wszystek świat, oto jej prawdziwa ojczyzna — ojczyzna z wyboru. Topór miał rację — myślała — ten stary, podły świat musi się zawalić. Zbrodnią jedynie dyszy, zbrodnią panuje i na krzywdzie człowieczej się wspiera. Ogarnęła nienawistnem spojrzeniem napisy, odezwy i portrety.
To wszystko po to — rozważała smutnie, żeby na tem gnojowisku pomordowanych mogły wyrosnąć nowe fortuny. Zasiądą do zwycięskiej uczty na trupach! Wrzała w poczuciu zgrozy tego widowiska. Niedługo w niej żyły te patetyczne refleksje, gdyż, powróciwszy do domu, musiała się zająć przyrządzaniem obiadu dla swoich lokatorów i zaproszonego gościa. I przeszkadzała rozmyślaniom stara Tekla, którą przyprowadziła Łusia, bowiem tak ją rozbolała ręka, że jęczała w swoim pokoju.
Starowina zwijała się nadzwyczajnie: wysoka, sucha jak wiór, z głową okręconą w barwną chustkę, modą podkrakowską, z twarzą woskową, niezmiernie wydelikaconą, wyglądała jakby wyrzezana w gruszkowem drzewie. Czarne jej oczka świeciły jak węgle, gadała nieustannie o polskiem wojsku i dniu wczorajszym.
— Radujecie się, jakby wam z tego co przyszło — zauważyła zniecierpliwiona.
— A ta sama szczera radość to się nie liczy? — odpowiedziała rozpłomieniona. — Jakże, toż my w tej Ameryce byli gorzej niż te Czarnuchy uważani, sam Mayor przemawia do naszych chłopaków, to nie honor, co? Wszystkie gazety chwalą i podają z nich obrazki. A jak mnie wczoraj zemgliło w ścisku i upadłam, to sam wardowy odwiózł mnie swoją karą do domu. Bywało to tak kiedy? — Gadała, snując radosną pieśń dumy. — Na mszę dałam do św. Stanisława, że to patron Polski, na intencję naszych chłopaków. A w niedzielę pójdę do Komitetu, mam ta trochę grosza, to je dam na polskie wojsko, mam jeszcze korale ze złotym krzyżykiem, dam również. Powiedziałam o tem wnukowi, a on mówi: co tylko babka ma, niech babka daje na wojsko. Jabym, mój Jezu, ostatnią żyłkę wypruła z siebie dla Polski.
— Sobczak was tak namawiał? — spytała z niedowierzaniem, gdyż był to człowiek oddany partji, rozbijacz kropidlarskich wieców i nieprzyjaciel księży.
— A Sobczak, mój wnuk, moja krew rodzona. Już się odmienił, jak ta pogoda.
Przyszli lokatorzy na obiad i, obsiadłszy stół, zaczęli jeść, opowiadając sobie przytem przeróżne wiadomości zasłyszane po fabrykach.
Czterech ich było. Tylko stary Szmid milczał, uśmiechając się z niestworzonych bajęd, jakie powtarzali.
Z głęboką ulgą odetchnęła po ich wyjściu. Drażniły ją te rozmowy, a ich gorąca wiara w Polskę, zachwyty nad wojskiem i postanowienia zapisywania się do polskiej armji sprawiały jej prawdziwą przykrość. Zwłaszcza, że wszyscy, prócz Szmida, byli to niedawni towarzysze. Nie mogła im darować dezercji.
Doczekała się wreszcie męża i p. B. Przyszli nieco spóźnieni. Obiad już na nich czekał. Tekla, mimo starości, podawała go bardzo sprawnie.
B. przyglądał się Księżniczce z ledwie ukrywanem zdziwieniem. Poznał ją, ale jeszcze nie wierzył swoim oczom. Spoglądała na niego z obrzydzeniem. I tak bardzo się zmienił, że zaledwie go poznała. Był wysoki, podobny do nieociasanego kloca; twarz miał rozlaną i czerwoną, usta od ucha do ucha, nos krogulczy, czarne rzadkie włosy pozlepiane i lśniące, łysinę przez środek głowy aż do karku, uszy szpiczaste jak nietoperz, złote binokle kryły oczy niewiadomej barwy; ręce miał zakrótkie o pałąkowatych, tępych palcach i płaskich paznogciach, które wciąż ogryzał. Mówił głosem kłótliwym, prowokującym, nie dopuszczając nikogo do słowa. Nie jadł, lecz pożerał wyzłoconemi obficie szczękami, kieliszkami też nie gardził. A przytem był bardzo ruchliwy, wesoły, dowcipny i inteligentny, o szalonej wprost pamięci i wielce wybuchowym temperamencie. Sypał anegdotami, przytaczał różne powiedzenia, cytował autorów, powtarzał całe ustępy z poetów i znał w Polsce wszystkich ważniejszych ludzi. Szeroko rozpowiadał o kraju, ludziach i wojnie. I nie zostawił suchej nitki na wrogach i na przyjaciołach. Wszystkich wykpił, opluł, zlekceważył. Z lubością prezentował swoje wartości. Co się stało w kraju dobrego — jego było zasługą. A jeśli dzieje się źle, to juści dlatego, że nie słuchają jego wskazań i rad. — Ja! Ja! Ja! — powtarzało się w tych rozmowach, jak monotonne buczenie basetli. Topora traktował przyjacielsko, ale tak protekcjonalnie i arogancko poklepywał go po plecach, że ten siniał z wściekłości i ściskał dłonie w kułaki. Księżniczka zaś, ukrywszy twarz za maską uprzejmego uśmiechu, słuchała go ciekawie, chociaż przerażał ją swoją cyniczną złośliwością. I ledwie już mogła wysiedzieć, tak bolało ją wprost fizycznie jego niechlujne chamstwo i brutalność.
Siedzieli przy stole przeszło dwie godziny. Gość gadał niepowstrzymanie, zalewając się nieustannie, ale, w miarę coraz liczniejszych kieliszków, trzeźwiał, przycichał i coraz głębiej i jaśniej ujmował przeróżne sprawy. Pod koniec, kiedy Toporowi już zamykały się oczy z nieprzezwyciężonej senności, zaczął się zwierzać, opowiadając ściszonym głosem szczegóły swego politycznego życia, tysiączne matactwa, konszachty z okupantami, podstępne targi, fałszywe umizgi do Wiednia i Berlina. Podstawianie nogi przeciwnikom na każdy sposób, choćby nawet denuncjacją i pakowaniem ich do więzień, a wszystko pod hasłami dobra ludu i Polski. Była to hazardowa gra politycznego spekulanta, budującego swoją karjerę kosztem ludu i Ojczyzny. Dawał obraz dosadny, mrożący swym egoizmem i brutalną szczerością.
Przerwała mu w jakiemś miejscu.
— O tem mniej więcej coś wiemy, ale może pan mi opowie, co się tam w kraju dzieje, jak tam przetrzymują ludzie tę wojnę, jak tam żyją?
— Żyją nadzieją, żyją zupą kartoflaną, żyją rozpaczą i żyją, bo umrzeć nie mogą. — Głos mu nabrzmiał jakiemś uczuciem jakby bólu, gdy opowiadał o ruinie Polski, o spalonych wsiach i miasteczkach, o miljonach wypędzonych na Wschód przez moskali, o miljonach zagładzanych i wywożonych na Zachód przez Niemców, i o miljonach doprowadzonych do ostatniej nędzy przez Austrjaków. W miarę opowiadania budził się w nim człowiek i Polak, zrozpaczony tragedją Ojczyzny. Widział jeno łzy, ruiny, śmierć i zniszczenie dorobku całych pokoleń. A nie było w nim już śladu partyjnika, kiedy malował niedolę mas, umierających z głodu i zimna, gwałty i nikczemności zaborców, pomory dzieci, rozbestwienie żołdactwa i całą okropną martyrologję narodu...
Słuchała z zapartym tchem, słuchała z wezbranem tęsknotą sercem i z rozdzierającą żałością.
Opowiadał prędko, dosadnie i tak plastycznie, że, chwilami zamierając z bólu, wybuchała niepowstrzymanym płaczem. A chwilami, odrętwiała z bólu, nie czując nawet spływających łez, niosła się całą duszą do Ojczyzny dalekiej, do tej wzgardzonej Ojczyzny, i cierpiała jej nędzami, płakała jej łzami, żyła jej nieszczęściem...
Ale B. opanowawszy wkrótce własną słabość, przeszedł z liryki i rozrzewnień do opowiadania o nastroju ludności. O chłopach gnijących w ziemiankach i pod ogniem armat uprawiających swoje pola, o nieugiętej postawie miast, o powstawaniu Legjonów, o wielkiej ofiarności na cele narodowe, i o dumnej woli wytrwania i przetrwania. A wybuchał szczerym entuzjazmem, rozpowiadając o szarym żołnierzyku polskim. I brakowało mu już słów, gdy kreślił jego nędzę, jego bohaterstwa, jego cierpienia, jego zwycięstwa i jego świętą, nadludzką ofiarność dla Ojczyzny.
— Tak być powinno! — porwała się rozpłomieniona. — Przecież to Polacy! Przecież to rycerze z ducha i krwi! — wołała dumnie, zagrała w niej krew praojców. — Trzeba panu było widzieć wczoraj naszych ochotników! Szli na wojnę jak do tańca! — mówiła.
Wtedy B., zajrzawszy w jej załzawione błękity, szepnął poufale:
— Pani mnie nie poznaje? Jestem B., byłem nauczycielem pani brata...
Chociaż zaskoczona znienacka, spojrzała w niego niepojmującemi oczami.
— Przecież pani jest de domo hr. Ostroróg z Wielkich Młynów?
— Niestety, myli się pan, uwiodło pana jakieś podobieństwo.
— Niemożebne! Byłem absolutnie pewny. Pierwszy raz w życiu zawiodła mnie pamięć! Niepodobna, ten sam głos, te same ruchy! — I, nie dając za wygraną, przypominał różne drobne szczegóły.
Nie dała się sprowokować.
Na szczęście dla niej, B. tak się wkrótce poczuł zmęczony, że mimowoli zasnął. Zostawili go w spokoju, przechodząc do sypialnego.
— Jakże ci się podoba? — spytał Topór, nalewając sobie wody z lodem.
— Ciekawy i zarazem moralny brudas. Opowiada nadzwyczajnie.
— Większa to świnia, niźli nawet przypuszczasz — szepnął ciszej. — Ale do takich należy jutro! Muszę z nim objechać najważniejsze miasta. Będzie mówił o kraju, podtrzyma ducha naszej orjentacji. Faktycznie bowiem my jedyni w kraju coś działamy, mamy organizację i znaczenie. Ale na to potrzeba pieniędzy!
— Mówiłeś, że przywiózł jakieś zasiłki? — przypominała zaniepokojona.
— Coś przywiózł... tak... ale od przybytku głowa nie boli. A sama wiesz, co kosztuje agitacja, broszury i wydawnictwa — zaziewał rozpaczliwie.
— Wiecznie te żebracze kolekty! Wymyślamy księżom, a robimy to samo!
— Wiesz, trupem padnę, jeśli się z pół godziny nie prześpię! Daruj! — rzucił się, jak stał, na łóżko i momentalnie zachrapał.
A i ona czuła się jakby zaczadzona, chociaż nic nie piła. Ciężyła jej głowa, brakowało tchu i ciężyła ta atmosfera, przesycona dymem cygar i alkoholem. Duszno jej było, ciasno i nudno w tym nędznym pokoiku, wszystko w nim było szare, zużyte i nad wyraz brzydkie. Jedyną ozdobę żółtawych ścian stanowiły straszliwie kolorowe kreacje jakiegoś towarzysza, pełne zielonych, zaciśniętych pięści, krwawych dymów, poskręcanych postaci i t. p. symbolów. Zajrzała do parloru, B. spał rozwalony w bujaczu; otwarte szeroko usta i śmiertelna bladość czyniły go podobnym do trupa. Przywarła prędko drzwi. Nie, nie mogła już dłużej wytrzymać, musiała zaczerpnąć powietrza, musiała choćby na chwilę zapomnieć o tem wszystkiem. I śpiesznie, jak tylko mogła, wydawszy jakieś polecenie Tekli, uciekła do miasta. Często się jej to zdarzało, że po kłótni z mężem, po tłumniejszych zebraniach, a przeważnie tylko z wewnętrznej potrzeby uciekała z domu, gdzie ją oczy poniosą.
Lubiła samotność, lubiła włóczęgi po ulicach zapchanych, przepełnionych krzykiem i zgiełkiem życia. Tam czuła się lepiej, prawie zapominając o sobie. Zasię dzisiaj wypędziło ją z domu jakieś niedające się określić obrzydzenie do własnego otoczenia. A przytem pełna była roztkliwień, rzewnych nastrojów, palących łez, utajonych, niemych wołań tamtego dawnego życia młodości, jakie się w niej przebudziły pod wpływem opowiadań B. Jakaś furja wyrwała ją naraz z tej szarej codzienności, jak huragan drzewo wyrywa i poniosła w świat dzikich szamotań i nieokreślonych marzeń. Pożądała czegoś, co nie miało jeszcze nazwania — tęskniła za czemś, czego może jeszcze nie było, albo co już dawno umarło.
Tak ją zdenerwował ten stan, że ani wiedziała, w jaki sposób znalazła się aż nad jeziorem, na Michigan Av. Noc już zapadała i ze wszystkich stron wytryskiwały potoki światła. Stężały śnieg pokrywał ulice. Jezioro wrzało głuchym, ponurym bełkotem. Z mrocznych dali zawiewał przejmujący wiatr. Fale z uporem, monotonnie a ustawicznie biły o płaskie brzegi, nastroszone zielonemi taflami potrzaskanych lodów. Bełkotliwy szum wody i wichru rozdzwaniał suche, rzeźwe powietrze. Wciągała je w piersi z rozkoszą, bo dawało posmak i zapach, jakby przemarzniętych lasów.
Automobile snuły się cichym a nie kończącym się nigdy korowodem. Na trotuarach pełno było strojnych dam. Wspaniałe wystawy lśniły przepychem i światłami.
Co chwila podjeżdżały pod sklepy automobile, wyrzucając strojne, obwinięte w futra kobiety. Trzaskały drzwiczki, otwierane przez wygalonowanych Murzynów. Brzmiały wesołe śmiechy powitań i rozmów. Wykwintne zapachy perfum rozwłóczyły się jak dymy, a czasem mroźny powiew jeziora przewiewał.
Księżniczka szła od wystawy do wystawy, przystając co parę kroków, bo przyciągały jej oczy cudowne chińskie porcelany, to brylanty, to przedziwne barwy i formy strojów, to wschodnie dywany i przepyszne futra, a wreszcie sklepy antykwarjuszów przepełnione relikwiami różnych narodów i pomarłych pokoleń. Ale najdłużej stała przed wystawą zastawioną przystrojonemi lalkami i ubrankami dziecinnemi. Zwłaszcza jakieś czapeczki koronkowe i białe, futrem okładane płaszczyki pożerała rozgorączkowanemi oczami! Odeszła z westchnieniem.
Zwolna jednak ogarniał ją błogi spokój, jakim zdawała się dyszeć ta część miasta. Bowiem wszystko tutaj znamionowało powagę i pewność siebie, zarówno ludzie, jak i budowle. Olbrzymie bloki domów miały wyniosłą dostojność kamiennych skrzyń, zapełnionych nieprzeliczonemi bogactwami. A te strzeliste drapacze o nie dających się dojrzeć szczytach wynosiły się jak myśl skamieniała w zuchwalstwie własnej potęgi. Zdawały się czuwać nad miastem, stróżując setkami rozgorzałych oczów, aż gdzieś na wzburzonych wodach Michiganu.
Obce to było dla niej miasto, a zarazem tak bliskie i tak fascynujące swoją wielkością i siłą, że sama poczuła się mocniejszą i bardziej pewną siebie. Prostowała się bezwiednie, oczy zaczynały patrzeć z wysoka, na ustach wykwitał uśmiech dumy i wyniosłości. Bez wahania też wstąpiła do najmodniejszego Tee Room’u. I, znalazłszy miejsce przy pustym stoliku, kazała sobie podać czekolady. Herbaciarnia była natłoczona najwykwintniejszą publicznością. Kilka niewielkich pokoików urządzonych było w stylu Ludwika XV, z nadzwyczajnym przepychem. Lakierowane, perłowe ściany i meble pełne były złoceń, zwierciadeł, rzeźb, kwiatów i świateł.
Kilku mężczyzn ginęło w masie kobiet niesłychanie strojnych i pięknych. Futra i perły, jedwabie i koronki, pióra i kwiaty, podmalowane, jarzące oczy, nadzwyczajne urody, wypieszczone twarze, ręce podobne kwiatom, subtelne uśmiechy, królewskie stroje, dyskretne szmery rozmów, całe symfonje zapachów, bogactwo i beztroska wypełniały te małe pokoje — były to jakby kwiaty hodowane w cieplarniach zawsze pełnych słońca i powietrza.
Przyglądała się wszystkiemu radosnemi oczami, nie zauważywszy, iż sama jest również obserwowaną. A jej sprawiała wprost fizyczną przyjemność ta atmosfera wykwintu i kultury, to oddychanie powietrzem przesyconem zapachami perfum i kwiatów. Poczuła się jak kiedyś, w starym kraju na wielkich przyjęciach i pierwszych balach. Nasycała się cichą błogością marzenia. Na domiar złudzeń gdzieś w oddalonym pokoju zabrzmiała muzyka: załkała wiolonczela i skrzypce zaśpiewały jakąś przejmującą, słodką pieśń na tle fortepianu, którego burzliwy głos przelewał się po klawiaturze z monotonnym brzękiem, jak fala, z uporem bijąca o brzegi. Cisza zapanowała i tem więcej spojrzeń zamigotało koło jej postaci. A wyglądała wyjątkowo dobrze: smukła, wytworna w ruchach, blada matową, niepokalaną bielą, płowowłosa i bardzo rasowa. Jej spojrzenia błękitnych oczów miały wyraz dumy i zarazem słodyczy. Nos orli, heroiczny, przeczysty owal, usta wypukłe i brwi czarne musiały zwracać uwagę. I miała przytem w swojej urodzie szlachetną wyniosłość. Dostrzegła wkrótce, że sąsiadki oglądają ją tak bezceremonjalnie, jak zwierzę w klatce.
Odwróciła się mocno urażona. Naraz jakaś jadowita uwaga przeszyła ją wężowym sykiem. Nie wzięła jeszcze tego do siebie. Kilka przestrojonych dam starszych, brzuchatych i straszliwie ubrylantowanych, siedzących naprzeciwko, pokazywało ją sobie oczami. Zrozumiała, że jakoś szczególnie się mą zajmują.
Niemile ją to dotknęło. Ale w dalszym ciągu jakieś złe uśmieszki, jakieś szepty i jakieś lekceważące spojrzenia obsypywały ją niby kamieniami. Zadygotała z przejmującego bólu. Co to znaczy? Dlaczego? Zalewała ją przykrość, jak paląca trucizna. Uderzyła oczami dumnej wzgardy w te rozbawione jej kosztem, jak rozumiała, twarze. Snać przeszły bez wrażenia, bo rozmowy stały się jeszcze żywsze, a jej się wydało, że teraz wszyscy spoglądają na nią ze śmiechem politowania. Nastrój cichej radości prysnął zdławiony nagłem wzburzeniem. Jej niepohamowana natura zaszarpała się jak rumak na uwięzi. Przemogła się jednak, i opanowawszy nerwy, podniosła się z miejsca spokojnie. I znowu miała wrażenie, jako nazbyt skwapliwie usuwają się przed nią, że przeprowadzają ją takiem spojrzeniem, które poczuła, jak smaganie rózeg. Ledwie już trafiła do wyjścia. Przepalał ją wstyd a upokorzenie szarpało niby pazurami. Poczuła się jakby wypędzoną, jak ostatni parjas.
Nawet dalekie, ściszone brzmienia muzyki wydawały się jej szyderczym chichotem i naigrawaniem. Na domiar jej wzburzenia, wygalonowany czarny boy, stojący przy wyjściu, ani drgnął na jej widok. Rumieniec gniewu zapalił jej policzki, wzięła to za osobistą obelgę, i naciągając rękawiczki, krzyknęła tak rozkazująco, że Murzyn z pośpiechem otworzył przed nią drzwi na rozcież...
Długo łkała przed jakąś wystawą, nim mogła pójść dalej.
— Dlaczego? — wracało ustawicznie pytanie. Dopiero zwierciadła jakiegoś sklepu odpowiedziały ze straszliwą szczerością. Oto była bardzo źle ubrana! Czerwony beret, okrycie wyświechtane rezedowej barwy, zarękawek z rudych wyleniałych lisów i takiż kołnierz dawały jej pozór bardzo podejrzany, a przytem śmieszny.
Z przerażeniem patrzyła teraz w swój obraz i tem większy gniew, ból i upokorzenie, poczucie ubóstwa i wydziedziczenia zalewały jej serce bezgraniczną, mściwą nienawiścią.
— Podłe burżujki! Podłe! — załkała. Jej człowiecza godność jeszcze nigdy nie czuła się tak strasznie sponiewieraną, nigdy.
Więc też w śródmieściu, gdzie się wkrótce znalazła, na widok stad kobiecych wystrojonych modnie i zapełniających magazyny, trotuary i wspaniałe auta, zaszarpał nią nowy paroksyzm nienawiści.
— Utuczone na krzywdzie miljonów! Wampiry! — szeptała.
Pierwszy raz w życiu poczuła klasowe różnice i spostrzegła otchłanie, dzielące ludzkość, zobaczyła nagą rzeczywistość. Była bowiem rewolucjonistką z teorji, z miłości do Topora, i z jakiejś wielkopańskiej łaski i sentymentów. Zadrżała naraz ze zgrozy i lęku.
— To straszne! straszne! — powtarzała bezradnie pobladłemi wargami.
I smutna, jak ta noc zimowa, powróciła do swojej dzielnicy. I nie poczuła się w niej lepiej i spokojniej. Ciemno się jej wydało na tych rojnych ulicach, pusto jakoś i dziwnie smutnie. Te zaśmiecone wąskie ele pomiędzy domami, te zaułki brudne, te niezliczone uliczki nasadzone domkami, jakież to wszystko było odrapane, pospolite, zaszargane i plugawe! Wszędzie snuły się tłumy szare, nędzne, zaledwie przyodziane i o twarzach przeżartych pracą, biedą i alkoholem. Sklepy pokazywały swoje nędzne wystawy, zawalone ordynarną tandetą. Na rogach ulic, po wszystkich salonach wyły ohydnie gramofony. Najpiękniejsza część Milvaukee Ave, nakryta jakby namiotem utkanym z płonących świateł, sprawiała jej wrażenie wstrętnej budy jarmarcznej. Brzydota panowała niepodzielnie i we wszystkiem, nieśmiertelna brzydota tłumów i fabryk.
Nawet dzieci, te ludzkie kwiaty, były brzydkie, o podstępnych dzikich spojrzeniach. A te wiecznie zatroskane kobiety, przystrojone w jakieś niby modne łachy, zdeformowane przez pracę, o ruchach i oczach niewolnic przejmowały ją wstrętem.
— Ohydne miasto! Juczne zwierzęta! Urodzeni parjasi — myślała, otrząsając się z obrzydzenia.
Po niektórych rogach ulic, chłopcy sprzedający gazety, wykrzykiwali tytuły jej artykułów, ostatnie wiadomości z wojny i straszne cyfry zabitych ludzi i zatopionych statków.
Tak już miała dosyć tego wszystkiego, że uciekła do domu.
Gościa nie zastała, wyszedł był razem z Toporem jak objaśniła Łusia, czytająca w kuchni półgłosem jakąś broszurę. Stara Tekla drzemała pod piecem.
— Doktór mi coś zastrzyknął i ręka przestała mnie boleć... — opowiedziała dziewczyna.
Mr. Jack był w swoim pokoju, słychać było jego kroki i skrzeczenie papugi.
W domu było zimno, wiatr chodził po pokojach i wstrętny odór przepalonych kaloryferów nasycał powietrze. Zamknęła się w parlorze i napisała wściekły artykuł pod tytułem: „Burżuazyjne klempy“. Dała w nim folgę swoim upokorzeniom dzisiejszym. Wylała cały kubeł pomyj na bogaczki, próżnujące po kawiarniach. Naturalnie, nie odbyło się bez zwykłej frazeologji: o głodnych matkach, o dzieciach ginących z zimna, o wyzysku, o tuczeniu się krwią pracujących i t. p. I aby jeszcze mocniej uwydatnić ohydę życia tych klemp burżuazji amerykańskiej, jęła wynosić i sławić skromność, pracowitość i wszelakie cnoty kobiet niemieckich.
Znacznie się uspokoiła po napisaniu, jakby jej kto krwi upuścił. Stara Tekla poniosła artykuł do redakcji. W jakąś godzinę Merda już odpowiedział:
— Nadzwyczajny, ale drukować go nie możemy — telefonował. — Amerykanka to Tabu! Dotknąć je, to znaczy, że jutro mielibyśmy zdemolowaną redakcję i przenicowane pyski. Pani dzisiejszy artykuł wywołał niebywały skandal! Prawda, poszły trzy nakłady, wolałbym jednak, żeby się go było nie drukowało. Wywołał taką wściekłość, że mi wciąż wymyślają telefonami, i grożą obiciem i szubienicą. Strachy na lachy, ale niepotrzebnie, zwłaszcza w tym czasie, rozpętaliśmy przeciwko sobie nową burzę. Well! Topór się z niczem nie liczy, a ja mogę grubo zapłacić!
Narzekał, głęboko zaniepokojony o następstwa.
Przerwała rozmowę, przysięgając sobie w rozgoryczeniu, że już nigdy nie tknie pióra.
Mr. Jack przyszedł na kolację, obiady jadał na mieście. Był dzisiaj dziwnie wstrzemięźliwy w rozmowie. Unikał jej wzroku, a przyglądał się z pod ściągniętych brwi, gdy tego nie widziała. Coś jakby taił w sobie a co, podrażniało jej ciekawość.
— Możemy dzisiaj zacząć naszą lekcję! — zaproponowała, pewna zgody.
Wymówił się wyjątkowym brakiem czasu i wyszedł zaraz na miasto. Dotknął ją ten zawód głęboko, gdyż może nigdy nie czuła się bardziej zbiedzoną i łaknącą przyjacielskiej pogawędki. Została sama w pustem i smutnem mieszkaniu, z całem brzemieniem tych przeżyć dnia dzisiejszego. Poczuła się tak opuszczoną, że chciało się jej płakać nad sobą.
Topór zatelefonował, jako z B. idzie pokazywać mu osobliwości Chicago.
— Wróci rano. Będą pili całą noc. Znam te osobliwości, — warknęła gniewnie i zabrawszy jakąś robótkę, poszła do Łucki na dół.
— Co się stało, że żaden z chłopaków nie przyszedł jeszcze na kolację?
— Nie wie pani? W sali św. Stanisława wielkie zgromadzenie! Sam biskup będzie przemawiał o polskiej armji. Tam polecieli. Tekla zostawiła im jedzenie, przyjdą później trochę, to im odgrzeję. Żeby nie ręka, teżbym poszła.
Nie pytała o nic więcej, ale Łucka, nie mogąc znieść milczenia, zagadnęła:
— Po wojnie, to państwo pewnie zaraz wrócą do starego kraju?
Księżniczka podniosła zdziwione oczy, nigdy o tem na serjo nie pomyślała.
— Tak... naturalnie... Ale wojna nie prędko się jeszcze skończy...
— Jabym w tym oczymgnieniu powróciła do tatusia. Czekają na mnie...
— A na mnie nikt nie czeka! — wyznała bezwiednie.
— O rety! A przecież w groserni u Kubikowej, powiadał, jeden z pod Wilna, że zna tatusia pani! I rozpowiadał jaki to wielki hrabia, jakie to tam ziemie, jakie pałace i jakie bogactwa czekają! I jeszcze powiadał...
— Nigdzie nikt na mnie nie czeka — przerwała jej szorstko. — Niech Łusia nie wierzy plotkom! — zakończyła tak stanowczo, że Łucka dopiero po dłuższem milczeniu zaczęła opowiadać, ale już o sobie. Jakby się spowiadała cichym głosem:
— Pani wie... Tatuś za te talary, com posłała dawniej, dokupił trzy morgi, postawił nowy dom i dwie cieliczki wziął na spłaty. Myślałam, popracuję jeszcze parę lat w Ameryce, złożę jaki tysiączek albo dwa, to znowu dokupi się pola i obórkę postawi, że wrócę już na gospodarkę jak się patrzy. A tu skaranie Boskie z tą wojną! Prawda, złożyłam sobie więcej... a teraz i za tę zgniecioną rękę też zapłacić muszą, tylko jakże to dziewczynie bez jednej ręki?... Kaleka, weźmie mnie to kto? Weźmie?... — zajęczała żałośnie, łzy błysnęły w jej bladych oczach.
— Jak Łusia zadzwoni talarami, znajdzie się niejeden — zażartowała.
— Właśnie też sobie w głowie układam, któreby to mogły być? — rozjaśniła się.
— I tak bez kochania Łusiaby poszła za mąż, za byle kogo?
— Jak sobie wybiorę, to już nie byle kogo! A ożeni się, to musi mnie kochać, przeciem nie żadna pokraka, i na gospodarkę pójdzie! Już i tutaj stara Kubikowa z groserni, raiła mi jednego od Mc. Cormicka. I jeszcze jakiego!
— Nic dziwnego Łusia będzie bogata... — szepnęła nieco zniecierpliwiona.
— Dlatego też sobie poprzebieram zanim którego wezmę. Poprzebieram! — odpowiadała z radosną dumą i poślinionemi palcami przygładzała jasne, puszyste włosy, rozdzielone nad czołem i zaczesane aż za uszy.
Księżniczka słuchała tych naiwnych zwierzeń z początku nieco drwiąco, potem ze ściśnionem sercem a w końcu z gryzącym żalem.
— Weźmie swój dział szczęścia i nie popuści — myślała. — Ale na mnie już nikt i nic nie czeka! — odpowiedziała w myślach swojej duszy i nagle wezbranej tęsknocie.
Uciekła do swego pokoju i stanęła na środku, jakby przemieniona w zdumienie.
— Był tutaj ktoś, który znał jej ojca? Może go nawet widział niedawno?
Miała szaloną chęć proszenia Łusi, żeby go przyprowadziła do niej. Nie uczyniła tego jednak i położyła się do łóżka. Słyszała jak bortnicy, jedząc spóźnioną kolację opowiadali z zapałem o zgromadzeniu; słyszała później ciche kroki powracającego Mr. Jacka. Dom zwolna przycichał; rozchodzili się po swoich pokojach, skrzypiały jeno schody, trzaskały z jękiem żelazne łóżka, i rozlegał się huk ciężkich butów, rzucanych na podłogę.
A potem szły zwolna długie godziny i przewiewały przeróżne szmery i pogłosy nocy. Wiatr z cichym jękiem obiegał dom i trącał w szyby, a jakieś echa błądziły po mieszkaniu.
Nie zasnęła ani na chwilę, bo zbudzona pamięć ojca wskrzesiła w mózgu nieskończony korowód obrazów przeszłości. Była w ich mocy, nie mogła się ich pozbyć! Olbrzymiały aż do rozmiarów widzenia. Jawiły się przed nią opromienione tęsknotą. Broniła się przed nimi! Przecież nie żałowała przeszłości. Stało się z nią to, czego sama pragnęła. Dla miłości potrzaskała pręty złoconej klatki; dla Topora poświęciła wszystko. Tak być musiało. Opuściła dom, bogactwa i ojczyznę dla stokroć większych rzeczy: dla idei, dla wolności, dla walki o prawo uciemiężonych! Napróżno jednak zatykała krwawiące rany serca watą frazesów, bolały coraz dotkliwiej i tęsknota pożerała ją do dna.
Dopiero wczesny ranek wyrwał ją z tych udręczeń i szamotań, wstawać bowiem musiała do codziennej pracy.
Topór zjawił się późno, o dużym dniu i tak pijany, że musiała go rozbierać i ściągać mu buty. Całował ją i z płaczem przepraszał, ale skoro się dotknął łóżka, zapadł momentalnie w kamienny sen.
Dzień potoczył się zwykłą koleją. Księżniczka, dzięki wyręczeniu Łusi, mogła się trochę zająć sobą. Wczorajsza przykra lekcja nie poszła na marne. Parę bowiem godzin poświęciła na penetrowanie magazynów i kupowanie.
— Jak cię widzą, tak cię piszą — zaopinjował mąż, który się właśnie przebudził, gdy mu opowiedziała wczorajsze przygody. — Istotnie, ale wyglądałaś na prawowitą rosyjską nihilistkę. Brakowało ci tylko baszłyka i kaloszy — śmiał się.
— Czemuś mi nie zwrócił uwagi? — miała żal do niego.
— Do uwag trzeba ci było dołożyć pieniędzy, a tego zrobić nie mogłem — zaziewał i nie chcąc słyszeć nawet o obiedzie, spał dalej.
Księżniczka z nakupionemi skarbami zeszła do kuchni, gdzie było najwidniej i przy pomocy Łusi i przywołanej znajomej szwaczki, zajęła się przymierzaniem i dopasowywaniem jakiejś paradnej sukni. Co chwila słychać było głos:
— My God! jaka pani śliczna! Very nice! — wykrzykiwała szwaczka zapchanemi przez szpilki wargami, opinając ją na wszystkie strony, Łusia zaś obchodziła ją dookoła, dotykała z lubością palcami fałdów sukni i szeptała z zachwytem:
— Śliczności, nie suknia! Teraz będzie pani ustrojona, jak prawdziwa dziedziczka!
Śmiała się z tych naiwnych zachwytów, ale sprawiały jej przyjemność.
O zmierzchu przyszło kilku najbliższych przyjaciół celem ułożenia programu massmeetingu, jaki mieli urządzić w najbliższym czasie.
Topór jeszcze leżał w łóżku, obsiedli go, robiąc jeneralną naradę i kłócąc się zawzięcie o treść rezolucji, jaka powinna była być uchwalona. Merda najczęściej zabierając głos, usilnie zalecał ton umiarkowany, niedrażnienie przeciwników politycznych a zwłaszcza władz amerykańskich. Mr. Koohn, młody człowiek o zapalczywie zakrzywionym nosie i grubych murzyńskich wargach, najgłośniej wrzeszczał, żądając rezolucji, twardo przeciwstawiającej się kapitalistom, prowadzącym wojnę, naturalnie kapitalistom Ententy. Dwóch towarzyszów siedziało w poważnem skupieniu, słuchając z powagą. Topór czuł się w rezerwie, a w stosownej chwili zaproponował, że napisze zupełnie nową deklarację i przyniesie na zebranie.
— I nie możemy jej uchwalić bez aprobaty naszego gościa z Europy — tłumaczył.
Rozmowa się zaogniła. Merda już na dobre kłócił się z Mr. Koohnem. Obaj wrzeszczeli aż się rozlegało po całym domu. Uciszyło się nieco, gdy im Księżniczka przysłała czarnej kawy i butelkę likieru. Wtedy dopiero dwaj milczący towarzysze, jęli powstawać nietylko przeciwko rezolucji, ale przeciwko zwoływaniu massmeetingu. Zwłaszcza starszy, prawdziwy robociarz i człowiek ostrożny, mówił:
— Wszystkie rezolucje są niepotrzebne, bo tak czy owak występują przeciw Ameryce, a my robotnicy możemy za to ciężko zapłacić. Panom wszystko zajedno, uciekniecie i już. A nas powyrzucają z fabryk! Przecież już głośno mówią, że nasza partja jest na niemieckim żołdzie! Najlepiej byłoby siedzieć cicho.
— Wczoraj — zabrał głos drugi — Mysiakowi rozbili cały Shop, że go nie zamknął na czas pochodu i tak samego sprali, że wzięli go do szpitala przypadkowego. Naszych gonią z fabryk jak Niemców i prześladują na każdym kroku.
Rozmowa potoczyła się na nowe tory, gdyż robociarze stanowczo sprzeciwiali się urządzeniu masówki, dając przytem tak mądre racje, że i Merda przeszedł na ich stronę. Mr. Koohn aż zapluł się cały, napróżno starając się ich przekonać, gdy naraz zabrzęczał telefon i ktoś wystraszonym głosem meldował, że na redakcję napadł cały tłum, wszystko rozbija i szuka redaktorów.
— Spodziewałem się tego — zaryczał Merda, wybiegając wraz z robociarzami.
— No, co teraz będzie z nami? Co będzie — wrzeszczał nieprzytomnie Mr. Koohn, nie mogąc znaleść kapelusza i równocześnie napróżno poszukując drzwi.
Topór zaczął się gorączkowo ubierać.
Wpadła przerażona Księżniczka.
— To za twój artykuł — krzyknął. — Gdzie, psiakrew, nogawki!
— Mogłeś go nie drukować, prosiłam o to! — odparła oszołomiona, nie wiedząc co począć.
Szwaczka prawie zdzierała z niej przymierzane szaty.
— Zawsze masz rację, za którą ja gorzko płacę! Cholera, gdzie moje buty! Dobrze, że nas nie capnęli! Ładniebyśmy wyglądali! — dyszał schrypniętym głosem.
Pobiegła do telefonu, redakcja nie odpowiadała, przerwano połączenie.
— Możeby kogo posłać, dowiedzieć się, co się tam dzieje? — zaproponował nagle.
Pochwyciła na głowę chustkę Łusi i bez słowa wybiegła na ulicę.
Topór ubrał się nareszcie i pogasiwszy światła, chodził od okna do okna, ostrożnie wyglądając na wszystkie strony. Stary to był gracz i w mig się zorjentował.
— Idjoto! Mogą cię tutaj nakryć! Wiedzą o twojem legowisku! — powiedział sobie, i podarłszy jakieś papiery, a inne schowawszy do kieszeni, zapakował w mały kufereczek najpotrzebniejsze rzeczy, wziął ze sieni długie palto Mr. Jacka, nacisnął na uszy jego sportową czapkę i zeszedł do kuchennego wyjścia.
— Łusia powie pani, że poszedłem do brata, pani wie... Jutro powrócę.
Wyjrzała za nim, zamajaczył na śniegach i przepadł gdzieś na pustych placach.
Księżniczka wpadła jak huragan i po relacji Łusi, szepnęła gorzko:
— Pozostawił mnie samą... podły... a może musiał... może powinien się był schronić. — Zaczęło go bronić jej serce, ale była tak roztrzęsiona i zaskoczona temi niespodziewanemi wypadkami, że w końcu nie wiedziała już co myśleć i co robić.
Mimowoli pozapalawszy wszystkie światła, chodziła po całem mieszkaniu w coraz większym niepokoju o męża i towarzyszów. Wprawdzie w redakcji nie zastała nikogo, prócz porozbijanych stołków, podartych papierów i paru wybitych szyb. Cały tłum poleciał szukać redaktorów, a drugi, zwiększający się co chwila pod redakcją, zachowywał się groźnie, wył przekleństwa i walił w dom kamieniami.
Nie strach ją obleciał, ale poczucie jakby swojej wielkiej winy.
Przeczytała te swoje nieszczęsne notatki od początku i najuważniej. Nie znalazła w nich nic karygodnego! Przecież od tylu lat wypisywała to samo po artykułach i głosiła w przemówieniach publicznych.
— Dlaczegóż się teraz wściekają? To księża podbechtują to głupie stado — myślała.
Trzasnęły drzwi do sieni, zatrzęsła się z dziwnej trwogi, lecz równocześnie wydobyła z szuflady nabity rewolwer i podeszła do okna. Jacyś ludzie czernieli przed domem. Wszedł na to Mr. Jack, blady był, uroczysty, z rozgorzałemi oczami.
Niezmiernie ucieszona, opowiedziała mu dzisiejsze wypadki.
— Właśnie po to tutaj jestem, żeby się pani nic złego nie stało.
— Wiedział pan o tych awanturach?
— Frank mnie uprzedził. Przyleciał wraz ze mną na obronę pani — wyjrzał oknem. — Już się zbierają. Proszę być spokojną, dam sobie radę z tym tłumem. Tylko nie ręczę za gnaty mr. Topora. Niechaj natychmiast ucieka!
— Już go niema w domu, — przyznała ze wstydem.
— Spodziewałem się tego! — powiedział z przykrym dla niej naciskiem.
Naraz szyba od strony werandy rozprysnęła się w kawałki, grad kamienny posypał się do parteru i straszliwy, złowróżbny wrzask zatargał domem.
— Śmierć niemieckim szpiegom! Dawać Topora! Zlinczować zdrajcę! Na gałąź! — ryczały jakieś potężne głosy i skłębiony, rozsrożony tłum rzucił się na dom.
Księżniczka uciekła w głąb domu a mr. Jack, skoczył na piętro do swojego pokoju a po chwili zjawił się na balkonie nad werandą powiewając gwiaździstym sztandarem i krzycząc ze wszystkiej mocy.
Na ten nieoczekiwany widok, tłum się zatrzymał, przycichły na mgnienie groźby i świsty, że głos Jacka dał się już wszystkim słyszeć. Zapewniał ich na honor Amerykanina, że w tym domu niema szpiegów niemieckich, bo tutaj mieszka on, Jack Brown.
— Prawda! Znamy go! Od Mc. Cormick’a. Nasz Boss! — zrywały się tu i owdzie głosy.
Tłum się zawahał i nie napierał, chwiejąc się w różne strony, jakby zatargany, sporami i kłótniami, jakie nagle powstały. Zawziętość pryskała, ten i ów machał ręką, nawet podżegacze nie wiedzieli, co robić dalej? Skorzystał z tego momentu Jack, i okrywszy sztandarem balustradę niby gwiaździstym płaszczem, zwisającym niemal do samej ziemi, zakrzyczał groźnie:
— Kto znieważy ten sztandar, znieważy Amerykę!
Tłum się rozproszył, zwłaszcza że i Frank puszcza wiadomości o nadciąganiu policji.
Mr Jack znalazł księżniczkę w sypialni, siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Już po burzy, — odezwał się, stając w progu. — Jest pani bezpieczna.
— Czemże się panu odwdzięczę, — głos miała niby przełzawiony. — Przysięgam, że w obronie byłam gotowa nawet zabijać — pokazała rewolwer. — Oszczędził mi pan tej strasznej konieczności. Ale ten motłoch jest okropny! — wstrząsnęła się.
— Nie można ludzi prowokować w ich uczuciach i wierzeniach.
— Nie zna pan powodów. Oni stokroć gorzej obchodzą się z nami!
— Czytałem artykuł Topora. Frank przetłumaczył mi go dosłownie.
— Więc pan przyzna, że niema w nim nic, prócz trochy drwin i żartów.
— Znacznie, znacznie więcej i, gdyby podobny artykuł napisał Amerykanin, jużby wisiał. Któżby się z pomiędzy nas ośmielił w takiej chwili, jak obecna, wymyślać własnej Ojczyźnie? Chyba warjat lub zdrajca! Jakże, w samym ogniu walki o niepodległość załatwiać partyjne rachunki! W przeddzień zmartwychwstania ojczyzny pluć na własne wojsko! Wyśmiewać bohaterów, dobrowolnie idących na śmierć! Najwznioślejsze poświęcenia nazywać głupią donkiszoterją! Święty ogień patrjotyzmu zalewać błotem! Kopać walczących o wolność? To się nie mieści w mojej twardej, amerykańskiej głowie ani sercu! Mało was znam, ale zdaje mi się, że tego nie napisał Polak, — zawahał się chwilę — to musiała pisać zdradziecka ręka i za niemieckie pieniądze! — uderzył.
— Przysięgam, że nie za niemieckie pieniądze — zerwała się, jakby ogarnięta nagłem szaleństwem. — Przysięgam panu! — wołała najuroczystszym głosem i w tym porywie szczerości chciała się już przyznać do autorstwa, powstrzymał ją jakiś wstyd i prawie strach przed nim.
— Wierzę pani — zaszeptał łagodniej. — Nie rozumiem jednak, że pani pozwala pisać mężowi takie okropności — ubolewał wsparty o drzwi.
Podrażniło ją to jakieś opiekuństwo i litościwy ton głosu.
— Więc powiem otwarcie, że to ja napisałam ten artykuł, mąż go podpisał tylko, przyznała się szczerze znajdując jakąś gorzką przyjemność w udręczaniu siebie i jego, że gotowa była do Bóg wie jakich wyznań i samobiczowania.
— Pani... pani... pani... — powtarzał przygasającym głosem. Oczy mu pociemniały a twarz jakby ścinał mróz, tak pobladła i tężała.
Patrzył w nią ze współczuciem.
— Musieli panią strasznie pokrzywdzić rodacy — skłonił się i odchodził.
— Mr Jack! — zawołała, szarpnięta jego niemą rozpaczą.
— Wierzę pani, że to nie za niemieckie pieniądze! Tylko że nie rozumiem pani, nie wiem kto pani jest? — wyznał i, nie odebrawszy odpowiedzi, odszedł.
Dobił ją ten głos przesmutny. Zabrzmiał w niej niby dzwon żałoby. Nie myślała teraz o awanturach, niedawnem niebezpieczeństwie i wrzaskach tłumów, do tego była przyzwyczajona oddawna. Przeszło, nie pozostawiając w pamięci głębszego śladu. Ale jego bolesne wyrzuty i jego szczery ból, oto co ją przejmowało, nie dając ani chwili spokoju. Siedziała wciąż na dawnem miejscu, a te jego twarde słowa, niby uderzenia bokserskiej pięści, waliły ją po głowie, rozbijając gmachy jej wierzeń i krusząc jej serce rewolucjonistki.
Łusia pozasłaniała wybite szyby i przyszła do niej.
— Proszę pani, chłopaki poszły do baru na kolację, bo już późno.
Porwała się i opadła z powrotem, głos Łusi przebrzmiał w niej bez echa.
Obudziła się rano o zwykłej godzinie, nie mogąc sobie przypomnieć, kiedy się położyła. Mąż jeszcze nie powrócił a wczorajszy dzień już przysłaniały mgły oddalenia! Ileż to znacznie cięższych burz przeżyła! I także przeszły bez śladu. Tylko słowa Jack’a wciąż powracały do pamięci. Rozważała je teraz w spokoju, w trzeźwem świetle dnia i rozumu. Śmieszne się jej wydały i naiwne. Znała je oddawna mówione i pisane we wszystkich językach świata. Przecież on powtarzał je niby echo, nawet nie wiedząc o tem. I pomijała już z pewnem lekceważeniem te naiwne wynurzenia, ale nie mogła zapomnieć tonu, w jakim były wypowiedziane, tonu szczerości, entuzjazmu i głębokiej wiary. I wzruszyła się jego zapalczywością. Była mu wdzięczną za obronę. Z tkliwością podziwiała w nim tę jakąś młodą drapieżność. Szlachetnym się jej wydał.
Cały dzień snuł się jej w pamięci pomimo trosk i groźnej niepewności jutra. Była nawet przygotowana, że jakaś konieczność może ją wyrwać z Chicago i rzucić gdzieś w nowe strony. Jak to już nieraz bywało w jej życiu...
Topór nie dawał znaku o sobie, natomiast o zmierzchu wsunął się Merda z bardzo trwożącemi wiadomościami. Był zgnębiony i prawie w rozpaczy; zapalając ustawicznie gasnące cygaro, napomykał o konieczności ukrycia Topora na jakiś czas, dopóki się nie uspokoi opinja.
— Well, osaczeni jesteśmy, jak dzikie zwierzęta w kniei. I wie pani, zabrali z drukarni resztę nakładu i spalili go na ulicy. Tropią nas jak bandytów.
— I wszystko za ten artykuł! — westchnęła szczerze zmartwiona.
— Właśnie — podchwycił gorąco. — O tem chcę z panią pomówić. Odwołać go już nie można, ale trzeba go w jakiś sposób wyjaśnić. Musimy dać satysfakcję obrażonym ochotnikom, bo inaczej gotowi, jak obiecują, rozbić mi drukarnię.
— A jeśli tego nie zrobię? — rzuciła, jakby bawiąc się jego kłopotami.
— Well, to jestem zrujnowany i mogę się powiesić — wyrzekł ponuro. — W ten bussiness włożyłem swoje przekonania, ale jeszcze więcej kapitału. A tego stracić nie mogę! Przyszły takie okoliczności, że pod grozą zagłady nie można walczyć przeciwko prądowi. Zrozumieli to dobrze nasi niemieccy towarzysze i, odłożywszy na później porachunki partyjne, walczą za ojczyznę i słuchają Kajzera. Cały świat ich podziwia a Niemcy wielbią. Droga dla nas wytknięta, musimy nią pójść albo stracimy stanowisko, zdobyte całemi latami pracy. Topór zgadza się ze mną. Napisze pani sprostowanie? — prosił, całując ją w rękę.
— Wszystko mi już jedno, napiszę co chcecie, mam już dosyć polityki.
— Dam w jutrzejszym numerze. Żeby pani ułatwić, przyniosłem rodzaj konspektu...
— Któż to wyszczekał? — spytała, czytając notatkę. — Pewnie mr. Koohn?
— Well, nawet nieproszony. To mądry żydziak, w mig zwąchał sytuację...
— Poznać osła po ryku! Ale za bezczelna, wzbudzi politowanie, trzeba z godnością.
— Słusznie Topór powiedział, że pani to zrobi najlepiej — mruczał radośnie.
Obudziła się w niej rasowa pisarka i w jakąś godzinę wykoncypowała coś, co było odwołaniem i nie było, co było przyznaniem się do omyłki, a wszystko razem naszpikowała bujnemi frazesami o ojczyźnie, niepodległości, dawnych walkach, potokach krwi, wylewanej od stu lat za wolność i lud i t. d.
Merda, po przeczytaniu, wpadł w taki zachwyt, że nietylko ucałował jej ręce, ale, co mu się nigdy nie zdarzało, wypłacił zaległe honorarja i dał nawet sporą zaliczkę na serję artykułów do nowego działu, jaki zamierzał otworzyć w swojem piśmie.
Po jego wyjściu ogarnęła ją bezbrzeżna apatja i obrzydzenie do wszystkiego. Wszystko stało się dla niej nienawistnem, i nużącem, i bezcelowem.
Mr Jack przyszedł na kolację o zwykłej porze, ale był niezwyczajnie milczący, blady i zmizerowany, oczy mu się gorączkowo jarzyły.
— Napisałam coś w rodzaju odwołania swojego artykułu — powiedziała otwarcie.
Rozjaśnił się i patrzał w nią z nieukrywaną wdzięcznością.
— Źle go zrozumiano, musiałam wytłumaczyć prawdziwe moje intencje — objaśniała obszerniej, starając mu się przedstawić ze strony, jakiejby pragnął.
Zrozumiał, jak chciała, gdyż po chwili się odezwał:
— Przypuszczałem, że Frank przetłumaczył mi niedokładnie. Cieszę się z tego, księżniczko. Czy to pani tytuł: „Księżniczko“? — wymówił po polsku.
— To mój „nom de guerre“. Tak mnie kiedyś przezwano w konspiracjach i to mi się przykleiło na zawsze.
— Zapewniali mnie, że ten tytuł należy się pani, — nie dowierzał jej wyjaśnieniom.
— Nie, zaręczam panu, tylko moi rodacy biorą pseudonim za tytuł i stąd nieporozumienie. Nieraz już wyjaśniałam, nie pomaga, nie wierzą. — Żeby rozwiać resztę jego uprzedzeń i dobrze go usposobić dla siebie, zapragnęła mu coś niecoś opowiedzieć o swojej przeszłości, kiedy niespodzianie zapytał:
— Ale dlaczego napadli na redakcję i dom pani?
— Partyjne dawne porachunki i fałszywa interpretacja tego artykułu.
— Prawie rozumiem, ale te obelgi i oskarżenia miotane na pani męża? — ciągnął uparcie do zupełnego wyjaśnienia.
Obruszył ją swoją natarczywością.
— Prowokatorskie sposoby do podburzania tłumów przeciwko niemiłym i zwalczanym jednostkom. — Niepodobała się jej ta rozmowa, kończąca się jakby indagacją.
Chciał jeszcze o coś zapytać, ale zaczęła sprzątać ze stołu.
— Dzieciak — myślała, gdy odszedł. — Naiwny i szlachetny, — westchnęła z żalem.
Zeszła do kuchni podawać kolację swoim lokatorom, już siedzieli przy stole, brakowało jeno Franka. Łusia właśnie pytała któregoś:
— Podobno i Nowak zapisał się na ochotnika? I, że mu pozwoliła żona?
— Sama go zaprowadziła do werbunku! A może i pięścią przymusiła?
— Herod baba! Serce ma do wojaczki! Mało się to już bijała ze sąsiadkami! Sam słyszałem jak krzyczała: żeby nie moja kiecka, pierwszabym poszła prać Niemców, i tak go wstydziła, i tak naganiała, aż go zniewoliła, opowiadał Szmid.
— Rząd płaci za każdego zabitego na wojnie żołnierza dziesięć tysięcy dolarów odszkodowania — komentowała złośliwie Księżniczka. — Nowakowa sprzedała męża, jak barana na rzeź, a tymczasem będzie brała zapomogi dla siebie i dzieci.
Jak burza wpadł Frank, czerwony, zgorączkowany i trochę napity. Na rękawie miał czerwono-białą przepaskę, takąż kokardę na piersiach i przy kapeluszu pęk wstążek w barwach koalicyjnych. Trzasnął obcasami, sprężył się przed Księżniczką i podnosząc rękę do czoła, zameldował po wojskowemu.
— Melduję pokornie, jako w sobotę się wyprowadzam, bo już w niedzielę pojadę do „Niagara on the Lake“ do obozu armji polskiej. Jedziemy w pięćdziesiąt chłopa na trzy miesiące ćwiczenia, a potem prosto na wojnę! Niech żyje Polska! — zakrzyczał z uniesieniem. — Moja fabryka do pejdy dołożyła mi dwieście talarów na ekwipunek! Psiakrew, będziemy czesali Niemców, aż się kłaki posypią!...
Zasiedli, żywo rozmawiając, słuchała ze ściśniętem sercem i podając im kolację, błądziła po tych głowach rozmarzonych bojami, jakiemś matczynem zatroskanem spojrzeniem. Rozmawiali bowiem tylko o wojnie i o znajomych, którzy się na nią wybierali; animusz ponosił ich coraz potężniej.
— A nie boicie się to, przecież tam strzelają — szepnęła z podziwem Łusia.
— Nie każda kula trafia! A trafi, to i cóż? Mam już po gardziel tego sobaczego życia we fabryce. Praca dzień w dzień i co za to? Że się człowiek raz na tydzień po pejdzie upije? Że pobrząka sobie talarami? To mi dopiero uciecha! — Wrzał Tomek, spluwając z obrzydzeniem. — Wojaczka, to mi dopiero życie!
— „Jak to na wojence ładnie, jak to na wojence ładnie!“ — zaryczał Franek.
— Cicho, musimy zaraz iść! Zabierajcie się chłopcy! — wołał któryś.
Powstali naraz, spozierając z pewnem skłopotaniem po sobie, to na Księżniczkę, przestępując z nogi na nogę, wreszcie Tomek zdobył się na odwagę i rzekł:
— Proszę pani, w sobotę się wyprowadzam, — zapisałem się do polskiej armji, — dodał.
— Ja też się wyprowadzam, — ozwał się skwapliwie drugi.
— To i ja nie zostanę w tym domu, — dorzucił z naciskiem Szmid.
— Co to znaczy: w tym domu? — wparła w niego gniewne oczy.
— Rzekło się dlatego, że mogą na ten dom drugi raz napaść, a jak nikt nie obroni — zniszczyć wszystko. Nie będą wybierali pomiędzy rzeczami, które bossa, a które bortników — tłumaczył otwarcie! — A i to jeszcze wstyd mieszkać w domu, gdzie, jak powiadają, chronią się niemieckie szpiegi. Już i tak detektywi włóczą się za nami, dzisiaj takiemu jednemu nakręciłem karku, żeby zapamiętał, że my są Polacy i z Polakami trzymamy, a nie ze zdrajcami. Nam u pani dobrze, że nigdzie lepiej nie będzie, ale takie czasy, że każdy musi się pilnować i uważać z kim przestaje.
Smagały ją te słowa, niby bicze, odezwała się jednak bardzo spokojnie:
— Szmid jest człowiek mądry, a powtarza takie krzywdzące i głupie bajki.
— Nie obnoszę ich po świecie i com usłyszał powiedziałem w oczy, — obraził się. — A czy to bajki, czy prawda, to się jeszcze pokaże! Chodźcie prędzej, chłopcy.
Po ich odejściu, zwróciła się do dziewczyny:
— A cóż Łusia zrobi ze sobą?
Dziewczyna zaczęła ją całować po rękach i wśród łez i przepraszań, zabełkotała:
— Do śmiercibym się stąd nie ruszyła! Przecież i matka nie byłaby dla mnie lepsza, ani mi to w głowie postało! Chłopaki się wynoszą, to będą drugie, bortników nie zabraknie. Tak myślałam, aż tu klerk od mojego adwokata mnie spotkał i powiada: uciekaj panna z tego domu, bo to może zaszkodzić twojej sprawie z fabryką. Jeszcze posądzą o trzymanie z Niemcami, doniosą o tem sądowi i djabeł wie, co się stać może. To cóż ja biedna kaleka pocznę? Muszę swojego dobra pilnować. Ale mi tak żal pani... — rozpłakała się rzewnie.
— Nikogo siłą nie zatrzymuję... I mnie Łusi żal, i bardzo mi przykro, że mnie tak wszyscy opuszczają — odpowiadała, ledwie się powstrzymując od łez.
Długo w nocy chodziła po mieszkaniu, nie mogąc się uspokoić, zwłaszcza słowa Szmida żarły ją niby ogień. Nie pierwszy raz w życiu słyszała podobne oskarżenia, przywyknąć do nich nie mogła. Wzdrygała się na samą myśl o czemś podobnem. Przeciwko takim oskarżeniom protestowała sama jej natura.
I nazajutrz, skoro powrócił Topór, opowiedziała mu o wszystkiem.
— Plotki te są rafinowanie podłe, ale mogą nam zaszkodzić — wydał się mocno strwożonym. — Obsaczają nas jak zwierzynę! Psy wściekłe! — zaklął.
Nadomiar jej zmartwień, to jej sprostowanie artykułu nie wywołało oczekiwanego efektu. Prasa przeciwnego obozu zbyła je grobowem milczeniem.
— A wiesz dlaczego? — powiedział Topór, kiedy o tem rozmawiali. Bo chcą nas zdusić milczeniem i bojkotem. A kto wie, czy nie szykują przeciwko nam jakiej bomby! Czuję ich przez skórę. Nie zawahają się przed niczem, byle nam zaszkodzić.
— Wiesz, wszyscy moi bortnicy wyprowadzają się jutro...
— To robota tamtych! Uciekają jak szczury z tonącego okrętu! Może to i lepiej na te czasy, nie będzie w domu szpiegów. Czy i mr. Jack się wyprowadza?
— Nie wymówił, a ja nie mam powodu pozbywania się go! — odparła żywo.
— Naturalnie, jakże się pozbywać takiego bohatera i obrońcy! — wykrzywił się.
— A bronił i obronił, kiedyś ty uciekł, pozostawiając mnie na pastwę tłuszczy!
Zakrzyczała tak dziwnie rozsrożona, że uciekł bez słowa i parę dni nie mówili ze sobą, pomimo jego usiłowań i przeproszeń. Chodziła chmurna, pełna jakichś niewypowiedzianych lęków i trwożnych przewidywań. Bała się czegoś, na co wciąż oczekiwała ze drżeniem. Posępny obłok niepokojów okrył jej duszę mrokiem.
Po wyprowadzeniu się bortników, Topór sam pozasłaniał szczelnie okna w kuchni i tam przyjmował różnych ludzi. Zjawiali się prawie co noc, mówili przeważnie po niemiecku, ale słyszała i język rosyjski. Nie wtajemniczał ją w te sprawy, ni zaznajamiał z ludźmi. Tylko nieraz musiała im gotować i urządzać spania. Nie podobały się jej twarze i cała ta konspiracja. Uspakajał ją, opowiadając o jakiejś nowej akcji międzynarodowego proletarjatu.
W innym czasie nie byłaby się zadowoliła ogólnikami, ale teraz było jej wszystko obojętne i jakby poza nią. Apatja ogarniała ją bezwładem i prawie bezczuciem. Najchętniej spędzała czas na pisaniu sentymentalnych szkiców i wierszyków dla „Krzyku“.
Nie pomagało to jednak gazetce, Merda włosy wyrywał sobie z głowy nad upadkiem pisma. Nie pomagało mu nic, nawet częste przedruki z pism klerykalnych szowinistycznych artykułów, lekko jeno przysłanianych delikatnemi kontrowersjami redakcji.
„Krzyk“ upadał. Sprzedaż uliczna była znikoma, prenumerata żadna, ogłoszenia wyschły. Bojkot celowy, systematyczny i nieubłagany niweczył wszystkie wysiłki i dusił na śmierć. Merda z towarzyszami rozpaczali, ale Topór przyjmował to z dobrze maskowaną obojętnością.
Wojenna burza szalejąca w kraju, znosiła ich statek na mielizny rozbicia.
Najgłębiej odczuwała to Księżniczka swojemi przesubtelnionemi nerwami. Czuła się bowiem coraz bardziej otoczona wrogiemi siłami. Nawet mr. Jack, stał się jakiś inny, zimniejszy i powściągliwszy w stosunkach. Widywali się przy śniadaniach i kolacjach, prawie nie rozmawiając — ją powstrzymywała duma od zwierzeń i zapytań, a on, wymawiając się brakiem czasu, spiesznie odchodził i... całe wieczory przesiadywał w domu. Rozmawiał z papugą i godzinami spacerował po mieszkaniu. Ileż razy pragnęła żeby zeszedł do niej, a nieraz już była na schodach i otwierała usta aby go przywołać, zawsze w ostatniej chwili brakowało jej odwagi, albo przeszkodził mąż. A w domu mroziło pustką i tak strasznie czuła się samotna i opuszczona. I na mieście nie było jej lepiej, gdyż wszędzie zdawała się spostrzegać jakby zmowę przeciwko sobie. Po sklepach, a nawet i po znajomych domach spotykała nieufne spojrzenia, zimne przyjęcie i surowe, ponure twarze. Odczuwała to jak straszną zniewagę i nie mogąc zrozumieć powodów, coraz bardziej odsuwała się od ludzi, stroniąc nawet od zaufanych towarzyszów.
A do tego i te zimowe dnie były bardzo przykre: zimne, lodowate deszcze, wichry i śnieżyce panowały naprzemian w ulicach. A jakby na przekór tej zmiennej i obrzydliwej pogodzie, Chicago wrzało jak nigdy, szalonym ruchem i niesłabnącym ani na chwilę zgiełkiem. Codziennie grzmiały trąby, biły bębny i dudniała ziemia od ciężkich kroków maszerujących wojsk, a wciąż wśród nieustających entuzjazmów i olbrzymich tłumów. Codziennie i w stu miejscach naraz odbywały się wrzaskliwe, tłumne mityngi! Codziennie odbywały się jakieś huczne, manifestacyjne pochody, jakieś zebrania po placach, jakieś mowy po rogach ulic, jakieś zbiegowiska! Nieraz wśród nocy rozlegały się wściekłe gonitwy za szpiegami, lub rozbijanie niemieckich sklepów. A wszystko razem drażniło ją okropnie, podniecając jednocześnie do tego stopnia, że całe dnie spędzała na ulicach w tych wrzaskach i ciżbach. Zwłaszcza dziwnie ją pociągały stacje werbunkowe do armji polskiej. Przed jedną z nich wystawała nieraz po parę godzin.
Biuro było urządzone w sklepie od ulicy. Wielki biały orzeł, otoczony chorągwiami, wisiał nad wejściem. Oślepiający wieniec świateł pokazywał go już z daleka. Żołnierze z karabinami na ramionach trzymali straże u drzwi, poza któremi widać było ogromną salę o ścianach udekorowanych w portrety, narodowe barwy i girlandy zielone. Przy długim stole siedzieli oficerowie werbunkowi w błękitnych, zawiesistych rogatywkach. Kilka pań z odznakami Czerwonego Krzyża kręciło się między wchodzącymi. A wchodzili nieustannie młodzi i starzy, kobiety i dzieci. Całe zaś tłumy zalegały trotuar i część ulicy. I co pewien czas, na widok wchodzących a już przystrojonych w oficerskie odznaki, wybuchały grzmiące brawa, świsty i radosne krzyki.
Atmosfera była gorąca, rozmawiano tylko o Polsce, wojsku i tych, którzy się zapisywali na służbę ojczyźnie. Jakieś staruszki, przepychające się przez tłumy całemi godzinami, składały na ręce oficerów ostatnie grosze dla Polski.
Księżniczka całą duszą chłonęła te nastroje i przejęta patrjotycznym ogniem, zaczynała marzyć o Ojczyźnie, o walce za nią, i o życiu dla niej. Czepiła się jej myśl zapisania się do Czerwonego Krzyża, myśl tak uparcie nurtująca, że stawała się niezwalczonem pragnieniem. Wszystko co było przypomnieniem teraźniejszości, odpędzała jak złe psy, nie chciała nawet pamiętać, tak ją porywało to jakieś nowe, wielkie i wolne życie.
Któregoś dnia dojrzała w tłumach mr. Jacka, nim jednak zdążyła się przed nim ukryć, zobaczył i przedarł się do niej z radością.
— All Right! Doskonale idzie werbunek! Tak być powinno — wołał z zapałem.
— Tak być powinno — powtórzyła jak echo.
Wydostali się z tłumów. Podała mu rękę, zmierzając do odejścia.
— Podwiozę panią do domu. Mam swoją fabryczną maszynę — proponował.
— Chciałam się trochę przejść... może być panu nie po drodze...
— Tam mi po drodze, gdzie pani każe... — prosił serdecznym tonem.
Auto stało w głębi ulicy, usiadła przy nim zażenowana i zarazem zadowolona.
— Gdzie pani chce, może nad jezioro?
Skinęła potakująco, uderzył w nią pęd powietrza pomimo szyby. Milczała.
Śnieg padał suchy i gęsty. Zamykano już sklepy, światła przygasały, coraz mniej ludzi snuło się po trotuarach, tylko auta, jak wielkie szare żuki przemykały nieustannie i na wszystkie strony. Gdzieś górą, huczały pociągi niedojrzane w białych, spływających tumanach.
Prześlizgiwał się ostrożnie jak wąż, kluczył spokojniejszemi stronami, aż dopadł parku Lincoln. Znaleźli się jakby w lesie zasypanym śniegami, na białych, puszystych drogach, w głuchej ciszy i pod obwisłemi pod okiścią drzewami. Po chwili zagrało im jezioro. Przystanęli nad wybrzeżem.
Potrzaskane zwały lodów piętrzyły się długim pasem. Wicher szamotał się z jeziorem. Fale z rykiem i pluskiem przewalały się całemi górami, biły o lodowe zwały, ciskały się ze wściekłem wyciem na brzegi i rozbite, zmiażdżone, powracały mrzeć z jękiem w głębinach. Bełkotliwy, niemilknący krzyk jeziora przejmował dreszczem. Wiatr wdzierał się do parku i jął otrząsać drzewa.
— Jedźmy dalej. Smutno tutaj i zimno.
Pomknęli aż do Eveston, nieskończenie długiemi avenues, tak zasypanemi śniegiem, że z pod białych drzew zaledwie mżyły światła i czerniały zarysy domów.
Przypomniało to jej polską zimę tak żywo, że prawie bezwiednie zaczęła opowiadać o polskiej zimie, o kuligach w sto sań, z kapelą na przedzie, pędzących na złamanie karku wśród brzęku dzwonków, trzaskania biczów i łun pochodni, przez osypane, głuche bory, przez drogi zawiane, przez wsie podobne do śnieżnych grobli, przez pola niby stepy bezbrzeżne i pod niebem mroźnem i wyiskrzonem gwiazdami. O najeżdżaniu po drodze dworów sąsiedzkich, o tańcach szalonych do upadłego, o zabawach, trwających dni parę, o tem życiu bujnem, rycerskiem i dzikiem — o życiu dawnej szlachty polskiej.
Opowiadała z taką plastyką, barwnością i przejęciem, że zatrzymał maszynę i zawisł oczami na jej ustach, żeby nie stracić ani jednego słowa, rozgorączkowany jak ona i przejęty jak ona.
Śnieg ich zasypywał, nie wiedzieli o tem. Czar ich ogarnął, że zapomnieli o sobie, o świecie, o wszystkiem.
Oprzytomniała w jakiejś chwili i rozglądając się, szepnęła z lękiem:
— Gdzie jesteśmy? — stali w jakimś parku pod ośnieżonemi drzewami.
— W Eveston! Opowiada pani cudownie i cudowne rzeczy! — wyznał gorąco.
— Wracajmy! późno, po dziewiątej — spojrzała na zegarek. — Zimno mi!
Popędził jakby na przełaj, jakiemiś zgoła nieznanemi sobie ulicami, a tak pełen czarów tego opowiadania, że z trudem się orjentował.
— Bardzo panu dziękuję! — powiedziała, kiedy przystanęli przed domem.
— Nie zapomnę tego spaceru nigdy! — pocałował ją w rękę.
— Będę czekała z kolacją — rzuciła, wchodząc na werendę.
— Nie zdążę... proszę na mnie nie czekać... — zawołał zakłopotanym głosem.
W domu nie zastała nikogo, tylko w parlorze, na stole leżała gazeta, wychodząca w jednem z miast na wschodzie, leżała na wierzchu innych, jakie codzienna poczta przynosiła całemi dziesiątkami! Otworzyła ją machinalnie, z przyzwyczajenia i utknęła, jakby nagle sparaliżowana, oczami na wielkim tytule, wydrukowanym grubemi czcionkami przez całą szerokość gazety.
Cofnęła się gwałtownym wysiłkiem, trwożnie rozglądając się po pokoju: elektryczność świeciła jasno, meble stały na zwykłych miejscach i z jej portretu patrzyły, jak zwykle, jej własne, błękitne oczy.
— Więc jeszcze nie zwarjowałam! — wykrzyknęła, lecz, jakby nie dowierzając, poszła do sypialni, zdjęła kapelusz, rozebrała się z okrycia, poprawiła włosy przed lustrem i, przypudrowawszy rozgorączkowaną twarz, rzuciła się pędem do parloru i znowu przeczytała: „Przywódca Czerwonych, St. Topór, na żołdzie niemieckim“.
Tak brzmiał sam tytuł i pod nim mrowił się długi artykuł a raczej akt oskarżenia, zarzucający Toporowi, że przed laty wypędzony był z partji za bandytyzm, że wykradł jakąś księżniczkę wraz z kasą jej ojca, że, że i że bez końca. Słowem cała kryminalna kronika, całe morze błota, łajdactwa i nikczemności. Autor przysięgał, że na sądzie udowodni wszystkie zarzuty autentycznemi dowodami.
Oskarżenia były straszne, ale zarazem brzmiały tak fantastycznie i tak były ordynarnie napisane i niezdarnie zgrupowane, że musiały budzić wątpliwości. W końcu autor zapowiadał dalsze i szczegółowsze rewelacje.
Księżniczka czytała ten artykuł kilka razy z rzędu, jakby wbijając sobie w pamięć każde oskarżenie zosobna. Wiedziała ile w tem partyjnej zaciekłości, przesady i kłamstwa, ale ta część prawdy, jaką wyłowiła z oskarżenia, zwaliła ją z nóg. Pochwyciła ją bolesna febra, że nie mogła zacisnąć zębów ni ustać spokojnie na miejscu. Zapiekłe łzy paliły ją pod powiekami.
— Zdrajca, bandyta i szpieg! — powtarzała zbielałemi ustami.
I dawne podejrzenia, dawne niedowierzania, różne tajemniczości, jakiemi się otaczał, kłamstwa, jakiemi się nieraz bronił przed jej sumieniem, pogłoski, które przyjmowała ze śmiechem a nawet i oskarżenia przeciwników, do których nie przywiązywała żadnej wagi, zamrowiły się teraz w jej pamięci, obłażąc ją niby wstrętne robactwo, z którego się nie mogła otrząsnąć. W tem świetle piorunu, jaki w nią uderzył, zobaczyła naraz wszystko w przerażającej jasności.
— To nieprawda! To wszystko nikczemne oszczerstwo! — zaprzeczała jakby samej sobie. Zapadła potem w ciężką, rozpłakaną wewnętrznie niemoc.
Godziny wlokły się wolne, długie i nieubłagane. W szyby niekiedy trącał wiatr, czasem zaglądała noc zaśnieżona, czasem zaś spływały po nich jakby zastygające, ciężkie łzy. Zimno się zrobiło, więc okryta, czem tylko miała, wciśnięta w głęboki kolebacz, pozwoliła swobodnie płynąć łzom swoim i żalom i przypomnieniom. Kochała go! Bandyta — odpowiadał z głębi jakiś głuchy, ponury głos. — Kochała go! Szpieg! Kochała go! Przeniewierca! — odpowiadały echa. I za tę bezgraniczną miłość i poświęcenie cóż jej dał? Zgryzoty, tułaczkę i hańbę! Na ruinie wszystkich ideałów, wszystkich marzeń i wszystkiego życia płakała teraz rozpaczliwie bezsilnemi łzami.
Dopiero nad ranem kuchennem wejściem powrócił do domu, niepomiernie zdziwiony, że ją zastaje w parlorze. Usprawiedliwiając się ze spóźnienia, próbował ją całować, odsunęła go, wskazując gazetę rozłożoną na stole. Przeczytał ją jednym tchem i śmiertelnie zbladł.
— Zaprzecz, jeśli możesz — jęknęła, wpijając się w niego tonącemi oczami.
— Łajdaki, szpicle, wściekłe psy! — szeptał przerażony.
— Zaprzecz! Skarż do sądu! Broń się! Zabij tego nikczemnika! — zakrzyczała.
Zwinął się niby gad nadeptany, nie mogąc jeszcze zapanować nad strachem.
— Daj mi zebrać myśli! — prosił jakimś łkającym, rozdrganym głosem.
— Takich oskarżeń hańbiących nie wolno ci puszczać płazem! To kwestja życia lub śmierci! — ostrzegała, goniąc za nim drapieżnemi oczyma: rzucał się po parlorze, szalejąc ze złości, wił się w jakichś obłędnych paroksyzmach i w twarzy grały mu błyskawice gniewów, przerażeń i nienawiści. Pragnęła wydrzeć z niego tajemnicę, chociażby kosztem życia — o szczęściu już nie myślała.
— Wszystko podłe kłamstwa — poczuł jej przyczajone, badające oczy — partyjne porachunki! Zapłacą mi za to! Polecę do Merdy, musimy się naradzić nad odpowiedzią. Nie taki djabeł straszny, jak go malują! — nabierał już pewności. — Temu durniowi się zdaje, że coś wie, dlatego grozi. W tem kryje się jakiś szantaż. Księża go zapłacili! Zgnije w kryminale! Oh, ty mój niepokalany gronostaju, — szeptał czule do żony. — Jakże mi cię żal! Moja ty księżniczko z bajki, rozumiem jak to odczułaś. Wierz mi, niema w tem ani słowa prawdy! — objął ją, okrywając gorącemi pocałunkami.
Siedziała martwa jak głaz i milcząca. Nie mogąc z niej wydobyć ani jednego odruchu współczucia, wyszedł na miasto.
Na drugi dzień po południu „Krzyk“ wydrukował jego odpowiedź. Widniała na pierwszej stronie. Była napisana z szaloną werwą i tonem drwiącym; opluwała przeciwnika, druzgocąc go pod koniec uderzeniami pięści i zapowiedzią oddania sprawy do sądu.
— Jakże ci się wydaje? — spytał Topór po przeczytaniu jej całego artykułu.
— Świetna! Ale mnie ten ogień nie pali, ani te gromy nie zabijają.
— Czegóż ty więcej chcesz? — pytał, strasznie rozdrażniony.
— Prawdy, że to wszystko kłamstwa — podniosła przesmutne, zapłakane oczy.
— Masz ją w moim artykule, resztę dopowiedzą sądy. Można z tobą oszaleć — porwał się i rozsrożył. — Plotkom wierzysz a nie mnie. Było inaczej pókiś mnie kochała.
— Było inaczej... dopókiś ty mnie kochał! — jęknęła z niewypowiedzianym żalem.
— Kocham cię zawsze, nie zmieniłem się... A jako dowód, powiem ci, że przecież tylko dla ciebie siedzę w tem ohydnem Chicago! I to w czasie, kiedy świat się cały wali, kiedy się poczyna nowa epoka, kiedy wszystkie moje instynkty rwą mnie do rzucenia się w bój! I przez miłość dla ciebie wdaję się z Merdami, z Koohnami, piję i przyjaźnię się z całą tą swołoczą. Nie utrudniaj mi życia! Sama widzisz, jak mi ciężko. Jakiś bydlak wylewa na mnie błoto całemi kubłami, gorzej nawet, bo mię tem denuncjuje, że mogą mnie lada chwila schować, a ty mnie trapisz podejrzeniami. Nie będę się łasił jak pies obity. A zresztą jakiej ci potrzeba prawdy o mnie? — duma zaświeciła mu w oczach. — Czy zabijałem? Zabijałem, potwierdzą towarzysze z bojówek rewolucji 1905 roku. Czy rozbijałem? Rozbijałem: Rogów i Mińsk Mazowiecki zaświadczą! Czy rzucałem bomby? Rzucałem! Więc i cóż? Patrzysz na mnie, jak na zbrodniarza! Nie wiedziałaś o tem? Nie robiłem tego dla poklasku! Nie mogłem się chwalić przed tobą, bo to są tajemnice nie tylko moje. I jeszcze dodam, że jeśli będzie potrzeba, unurzam się po szyję we krwi bliźnich i pół świata wysadzę w powietrze! Czy potrzebowałaś tej prawdy? Aniu, moja jedyna, mój cudzie, mój przyjacielu — rzucił się przed nią na kolana. — Zlituj się nade mną i nie dręcz, potrzebuję sił i spokoju...
Nie przemogła się, budził w niej coraz większą zgrozę i przejmował strachem. Dalszy ciąg zapowiedzianych rewelacji potwierdzał jej przeczucia. Niepodpisany autor, spokojnie popierając swoje wywody datami, nazwiskami osób i dokumentami, opowiadał: jak Topór, studjując na jednym z uniwersytetów niemieckich, okradł kasę bratniej pomocy, za co został skazany przez kolegów na wypędzenie. Tak brzmiał początek jego biografji. Groziły dalsze odkrycia.
Nie rozpacz ją ogarnęła po przeczytaniu, lecz tylko palił bezbrzeżny, rozpaczliwy wstyd, że kochała i była żoną ordynarnego złodzieja i szubrawca. Zgasła w niej ostatnia iskra nadziei, jaką, pomimo wszystko taiła jeszcze w sercu. Poczuła, że wszystko się pomiędzy nimi skończyło. Jeszcze tylko nie umiała pomyśleć o jutrze.
Ale tymczasem, opanowana żrącem poczuciem hańby i wstydu, przeniosła się na mieszkanie do pokoiku po Łusi. Rozumiał co się w niej dzieje, nie śmiał jednak się usprawiedliwiać. Żyli obok siebie jak obcy, razem jadali, unikając nawet swoich spojrzeń, wymijali nie widząc się. Coraz większa przepaść otwierała się pomiędzy nimi.
Ona stawała się podobna do posępnego widma, tylko oczy miała coraz większe i płomienniejsze, ale i Topór mizerniał z dnia na dzień, wychudł, poczerniał, żył w takiem podnieceniu, że nie mógł usiedzieć na miejscu, i po sto razy na dzień wybiegał z domu, nawet noce nie dawały mu uspokojenia.
Któregoś dnia, naładowawszy walizę wyniósł ją o zmierzchu gdzieś za plac.
Przyszłość stawała się tragicznie zagadkowa — nie rozmawiali jednak o niej. Mr. Jack, którego widywała przelotnie, powiedział jednego dnia przy śniadaniu:
— Dopiero dzisiaj ruszają nasi chłopcy do Kanady, do obozu ćwiczeń. Może pani chce ich zobaczyć w marszu? Mam swoją maszynę, możemy pojechać na kolej.
Podziękowała mu, prosząc go tylko o pożyczenie papugi.
— Nie będę się wieczorami czuła tak samotna — wyznała się otwarcie.
Przyniósł ją natychmiast i zawiesił z obręczą pod oknem w parlorze.
— Ania! Ania! Kocham cię! — zakrzyczała, siadając jej na ramieniu.
Wyszedł rozczerwieniony, nie śmiejąc spojrzeć w oczy.
Pobiegła zaraz do kościoła, zdążywszy jeszcze na nabożeństwo odprawiane na intencję polskiej armji. Nie miała tam swojego miejsca, lecz się jakoś wcisnęła pod chór. Msza odprawiała się z Wystawieniem i przy licznej asyście kleru. Śpiewał chór parafjalny i grały organy, wspierane przez amatorską orkiestrę. Główną nawę zapełniali żołnierze z oficerami i sztandarami na czele, a w bocznych i przed wielkim ołtarzem, cisnęli się co najzacniejsi obywatele.
Nastrój był podniosły i niezmiernie uroczysty. W przerwie, jeden z księży Zmartwychwstańców, wszedł na ambonę i w porywającej mowie żegnał idących walczyć, błogosławiąc ich na drogę rzewnemi łzami. A kiedy potem chór zaśpiewał „Boże coś Polskę“, cały kościół rozszlochał się śpiewem i błaganiem. Potężny krzyk wydarł się ze wszystkich piersi, wstrząsał murami i rozełkaną, gorącą, jak roztopiona lawa melodją, poniósł się ku niebu i ku tej dalekiej Ojczyźnie!
Księżniczka zadygotała, jak pod uderzeniem huraganu. Chwycił ją spazmatyczny płacz, a te głosy śpiewów zalewały jej duszę wrzącą falą niewyczerpanych łez.
Nie wiedziała kiedy wszyscy wyszli, zbudziła ją dopiero cisza i pustka.
Przysunęła się przed boczny ołtarz i tam jakby skamieniała, wpatrzona w obraz Częstochowskiej, przypadła na kolana, boć taki sam był jak w domowej kaplicy, tam gdzieś za morzami. Poczuła się, jak niegdyś w młodości. Jak niegdyś w dniach wiary, przyszła prosić o zmiłowanie, o pomoc i ratunek! I nie mogła rozpalić serca ufnością i wiarą. Słowa modlitw przesypywały się przez jej spalone gorączką wargi, niby wyschnięty, sypki piasek. Nie spłynęła na nią łaska modlitewnego żaru i uniesienia. Nie potrafiła wskrzesić w sobie obumarłej wiary.
Pomimo to wyszła z kościoła znacznie spokojniejsza, z jakiemś postanowieniem i pewną myślą, zrodzoną właśnie wśród tych modłów i płaczów.
Męża zastała w domu, — jakby wyczekiwał, gdyż podniósł na nią ponure oczy.
— Znalazłam dla nas drogę wyjścia — rozpoczęła żywo i w podnieceniu niemałem.
Spojrzał niespokojnie, robiła wrażenie nieprzytomnej.
— Wstąpisz do wojska i pojedziesz walczyć za Polskę. Zapisz się zaraz. Idź na wojnę! Służba Ojczyźnie i krew za nią przelana, maże wszystkie winy. Ja jeszcze dzisiaj zapisuję się do Czerwonego Krzyża, za miesiąc już będę na placu boju.
— Widzę, że naprawdę bzikujesz. Ja — w roli obrońcy Polski? Można zdechnąć ze śmiechu! Miewasz kapitalne pomysły! Wysyłasz mnie na rzeź, jak pierwszego lepszego osła! Każesz mi bohatersko ginąć za Ojczyznę! A cóż mnie obchodzi ta twoja Polska? I za cóż to mam wylewać krew, za jakież to grzechy, za jakie zbrodnie? I któż to mnie napędza do tego niechlujnego ojczystego chlewa? Kto! — krzyczał uniesiony gniewem.
Przerwała i nie zważając na nic, najczulszemi słowy przedstawiała konieczność tego poświęcenia, jeśli pragnie uratować ich honor i życie. Modliła się do niego wszystką mocą serca, obłąkanego nadzieją, wszystką miłością, jakby zmartwychwstałą na te ostatnie chwile. Nic nie pomogło...
— Nigdy! Nigdy! — odparł szorstko, odpychając ją od siebie. — To są panieńskie sentymentalizmy! Paznogcia nie poświęcę za żaden naród! I nie czuję się Polakiem! Jestem tylko człowiekiem. Zkądże się w tobie wziął taki nawrót do Ojczyzny? Nie poznaję cię, Księżniczko! A może byłaś u spowiedzi, a ksiądz ci nakazał za pokutę abyś i mnie nawróciła? Nie mówmy o głupstwach. Właśnie czekałem, aby ci powiedzieć, że dzisiaj w nocy jadę do Kanady, a ztamtąd do Europy. Mam już dosyć tej amerykańskiej ojczyzny producentów i konsumentów. Wyjedziesz za mną w jakiś tydzień, będę czekał na ciebie w Winnipiegu. Pojedziemy razem do Europy na zupełnie nowe, inne życie.
— Nie pojadę z tobą, ty... złodzieju i morderco! — bluznęła ze wzgardą.
Była pewną, że się na nią rzuci i zabije, czekała na to spokojnie.
Zaryczał tylko jak zwierz raniony, gniew nim zamiotał, ale się opanował i obtarłszy spoconą twarz, patrzył w nią strasznemi oczami. Patrzył długo z jakimś niemym, ciężkim wyrzutem, aż mu dwie łzy spłynęły po policzkach.
I jeszcze tej nocy wyjechał bez jednego słowa pożegnania.
— Jakbym się zamknęła w grobie! — myślała nazajutrz, chodząc po opustoszałem mieszkaniu. Nie miała już łez do wypłakiwania i jeszcze nie mogła spokojnie rozmyślać o swojem położeniu. Uderzył w nią piorun, o tem wiedziała, czuła to po ranach i bólu, nie zdawała sobie jeszcze sprawy, czy wytrzyma to uderzenie. Czuła się bowiem dziwnie rozstrojona, słaba, wyczerpana i w takim nastroju tkliwości, że zwierzyła wszystko mr. Jackowi. W miarę opowiadania, nie mógł ukryć radości, rozpierającej mu serce.
Jeszcze tego samego dnia zapisała się do Czerwonego Krzyża. Poczem zaczęła gorączkowo likwidować swoje interesy i przygotowywać się do wyjazdu.
W jakiś tydzień przyszedł list od męża, był niesłychanie czuły, błagał o przyjazd i przysłał czek na sporą sumę. Ani jej w myśli postało odpisywanie.
— Trup pisze do umarłej — wskazując list, szepnęła do Merdy, który często do niej zaglądał i bardzo poczciwie dopomagał w różnych sprawach.
— Well! Nie lubię przesady! Pani jest chora! Nie może pani pozostać w tej pustce. Jest wolny pokój w naszym hoteliku, może się pani tam przeprowadzi?
Stanowczo odmówiła.
— Przywykłam, potrzebuję samotności, a przytem za parę tygodni wyjadę.
Któregoś dnia w południe wpadł mr. Jack.
— Przyszedłem się pożegnać! — wołał, prężąc się przed nią po wojskowemu.
— Wyjeżdża pan? i na długo? — spojrzała z niepokojem, przykrą jej była ta nowina.
— Udało mi się zapisać do polskiej armji — wyznał radośnie. — Tam brakuje jednego, stanąłem do apelu, żeby go zastąpić! — dodał ciszej, prawie z lękiem.
— Idzie pan na wojnę! Bić się za Polskę! — zdumienie odebrało jej głos.
— All right! Tak, będę się bił za Polskę... głos mu się załamał, oczy zamigotały wilgotnemi blaskami, a serce gwałtownie zabiło.
Długą chwilę trwała ta niema rozmowa spojrzeń, krzyżujących się jak błyskawice, wreszcie Jack zasalutował po wojskowemu i odchodził bardzo wolno, ciężkim niezmiernie krokiem.
— Jack! Jack! Jezus Marja! Jack! — wyrwał się jej okrzyk z głębi serca i tak radosny i czysty, jak głos dzwonu. Podbiegła ku niemu z wyciągniętemi rękami.


KONIEC.



28. I. 1922. Warszawa — Kołaczkowo.






  1. Saloon — szynk.
  2. Warda — okręg.
  3. Ela — przejście między domami.
  4. Bortniczka — sublokatorka.
  5. Ćwierć dolara.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.