Płodność (Zola)/Księga pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



KSIĘGA PIERWSZA.

I.

Dzisiejszego poranku Mateusz śpieszył się, by wyjść z pawilonu, leżącego na skraju lasu, w którym od miesiąca zamieszkiwał z żoną i z dziećmi; był w obawie opóźnienia się z przybyciem na dworzec kolei żelaznej, codziennie go wiozącej o godzinie siódmej z Janville do Paryża. Była teraz już godzina wpół do siódmej, a z pawilonu do Janville miał przeszło dwa kilometry pieszej drogi. Koleją jechał trzy kwadranse, a z paryskiego dworca kolei Północnej miał jeszcze conajmniej drugie trzy kwadranse, by stanąć na bulwarze Grenelle; tym sposobem przybywał do biura zaledwie o godzinie wpół do dziewiątej.
Na szczęście dzieci dziś spały, gdy je pocałował na pożegnanie; inaczej, byłyby go zatrzymały, zarzucając mu rączki na szyję, śmiejąc się, szczebiocząc, całując. Wracając z ich pokoju do sypialni, zastał Maryannę, swoją żonę, jeszcze w łóżku, ale już się przebudziła i wstawała. Pobiegła teraz ku oknu, odsłoniła firankę i wesołe, majowe słońce opromieniło całą jej młodzieńczą postać. Miała lat dwadzieścia cztery, on był o trzy lata od niej starszy i bardzo w niej rozkochany.
— Wiesz, moja droga, bardzo się śpieszę, boję się, że spóźnię się na pociąg. Więc myślisz, że starczysz dziś z pieniędzmi? Masz zaledwie trzydzieści susów? Wszak masz tyle?
Maryanna się roześmiała, a śliczną była z obnażonemi ramionami, cała opłynięta długiemi zwojami bujnych czarnych włosów. Pomimo, że żyli w ciągłym niedostatku, pozostała równie wesołą, jak w pierwszym roku po zamążpójściu, gdy miała lat siedemnaście, a on dwadzieścia. Odtąd, dochowali się aż czworga dzieci.
— Dziś jest ostatni dzień miesiąca, zatem wieczorem przywieziesz mi swoją pensyę. Jutro poopłacam drobne długi w Janville. Nie lubię być winną małżeństwu Lepailleur, bo, dając mi na kredyt mleko i jaja, robią minę zaniepokojoną, jakby w obawie, że ich okradnę... Ale mam na dziś trzydzieści susów, więc bądź o nas spokojny, mój najdroższy, wyprawimy sobie hulankę, co się zowie!
Mówiąc, śmiała się i podawała mu ramiona do pożegnalnych pocałunków, jak zwykle każdego poranku.
— No, idź, idź kiedy ci tak pilno... Wieczorem będę na ciebie czekała na moście.
— Nie, nie, połóż się wcześnie, nie czekaj na mnie. Wiesz, że dzisiaj wrócę późno, bo w najlepszym razie, jeżeli zdążę wsiąść do wagonu o kwadrans przed jedenastą, to przyjadę do Janville o wpół do dwunastej w nocy. To dzień będę miał dzisiaj. Obiecałem państwu Morange, że będę u nich na śniadania w południe, a wieczorem Beauchêne wyprawia obiad jednemu ze swoich klientów i muszę dotrzymywać im towarzystwa. Zatem, nie czekaj dziś na mnie, połóż się wcześnie do łóżka i śpij, to czas nie będzie ci się dłużył...
Potrząsnęła figlarnie główką, nie zobowiązując się żadnem przyrzeczeniem. A po chwili rzekła:
— Ale nie zapomnij wstąpić do właściciela i powiedz mu, że deszcz zalewa w pokoju dzieci. Pan Seguin du Hordel, jest milionerem, ale kiedy nam wynajął pawilon za sześćset franków rocznie, to niech dba, jak każdy inny kamienicznik, by lokatorom woda nie płynęła na głowy z sufitu.
— Dobrze, żeś mi przypomniała, byłbym zapomniał. Pójdę do niego, możesz być spokojna, że pójdę.
Objął żonę ramionami, tulił do siebie i całował, zapominając o naglącej godzinie wyjścia. Śmiała się, głośno go nawzajem całując. Nigdy dość nacieszyć się sobą nie mogli, miłując się całkowitością zdrowia i młodości ciał swoich, których jedność zlewała się z jednością dusz ich obojga.
— Idź już sobie, idź mój najdroższy. Ach, pamiętaj także powiedzieć Konstancji, że obiecała przyjechać tu do nas której niedzieli z Maurycym, pierwej nim wyjedzie gdzie na letnie miesiące.
— Dobrze, dobrze, powiem jej. A więc, do widzenia, żegnaj mi jedyna.
Jeszcze raz odedrzwi zawrócił, porwał ją w objęcia, mocno do siebie przycisnął, ucałował i uciekł z pokoju, by nie uledz nowej pokusie pieszczoty.
W Paryżu przestrzeń pomiędzy dworcem kolei Północnej a bulwarem Grenelle, przebywał zwykle omnibusem, lecz gdy w domu było tak jak dzisiaj tylko trzydzieści susów, szedł do biura piechotą. Prawda, że drogę miał piękną przez ulicę Lafayette, obok Opery, przez Wielkie Bulwary, ulicę Royale, a przeciąwszy plac Zgody szedł bulwarem Cours la Reine, mostem Alma i nadbrzeżem d’Orsey.
Zakład przemysłowy pana Beauchêne znajdował się na samym końcu nadbrzeża d’Orsay, pomiędzy ulicą de la Féderation a bulwarem Grenelle. Jeden z rogów czworobocznego gruntu rozległej posiadłości, wysuwał się ka rzece i stał na nim ładny, obszerny pałacyk, wystawiony przez Leona Beauchêne, ojca Aleksandra, terazniejszego właściciela. Z balkonów był daleki widok po za Sekwanę, na wzgórza Passy, pokryte domami i zielonością, na prawo zaś, tuż blizko na wysokie wieże pałacu Trocaderozaś bliżej jeszcze, bo wzdłuż ulicy de la Féderation, ciągnął się ogród, otaczający niewielki domek, niegdyś siedlisko rodziny Beauchêne, gdy skromnie mieszkając i oszczędnie żyjąc, pracą zdobyli majątek. Z tyłu, po za ogrodem, znajdowały się budynki fabryczne, składy, podszopia, mnóstwo starych, nizkich budowli, nad któremi sterczały dwa wysokie, murowane kominy. Od strony bulwaru Grenelle, posesya kończyła się grubym muremn bez żadnego okna. Zakład przemysłowy Beauchêne wyrabiał przeważnie maszyny i narzędzia rolnicze, począwszy od najprostszych, do najbardziej złożonych. Prócz kilkuset mężczyzn, codziennie tutaj pracujących, fabryka zatrudniała przeszło pięćdziesiąt kobiet, polerowniczek.
Do fabryki i do biur wchodziło się bramą, od ulicy de la Fédération. Brukowane, olbrzymie podwórze było zwykle pokryte czarnym, węglanym pyłem, a rynsztokami odpływała ku ściekom, gorąca, parująca woda. Z wysokich kominów buchały gęste kłęby dymów, a z nad dachów, z zakrzywionych rur, wydobywała się biała para, idąca od maszyn, napełniających powietrze przygłuszonem warczeniem. Ziemia, ściany i dachy drżały natężoną siłą ruchu, panującego wewnątrz budynków.
Wielki zegar na środkowej fasadzie wskazywał pięć minut po wpół do dziewiątej, gdy Mateusz przeszedłszy pod bramą, skierował się podwórzem do pracowni rysowniczej, której był głównym zarządzającym. Pracował tutaj od lat ośmiu. Miał lat dziewiętnaście, gdy skończywszy techniczne wykształcenie, wstąpił jako rysownik do zakłada Beauchêne, otrzymując miesięcznie sto franków pensyi. Ojciec jego, Piotr Froment, mając z żony swej, Maryi, czterech synów: Jana, Mateusza, Marka i Łukasza, pozostawił im wolność obrania sobie zawodu, wymagając wszakże, by każdy znał dokładnie jakieś rzemiosło.
Gdy Mateusz wstąpił do zakładu Beauchêne, jako rysownik, było to w rok po śmierci Leona, ojca teraźniejszego właściciela, który dopiero co ożenił się z Konstancyą, córką bogatego fabrykanta obić papierowych. Mateusz był więc pod rozkazami człowieka bardzo jeszcze młodego, zaledwie o lat pięć starszego od siebie. Bywając u niego w domu, poznał Maryannę, szesnastoletnią, ubogą kuzynkę Aleksandra, a w rok później został jej mężem.
Maryanna od dwunastego roku życia była wychowywana w domu i na łasce swego stryja, Leona Beauchêne. Brat jego, Feliks, po wielu niepowodzeniach, przeniósł się z żoną i z córką do Algeryi; założone tu rolne gospodarstwo poszło pomyślnie, lecz nagle wybuchły rozruchy pomiędzy krajowcami, kolonię splądrowali, budynki spalili, mieszkańców wymordowali, tylko Maryanna cudem pozostała przy życiu, a jedynem miejscem przytułku dla sieroty był dom stryja Leona, który do końca życia okazywał względem niej szczere przywiązanie. Maryanna rosła w towarzystwie nieco ociężałego Aleksandra i młodej jego siostry Serafiny, dziewczyny narwanej i złej, lecz która na szczęście, prawie zaraz, dom rodzicielski opuściła, uciekłszy, mając zaledwie lat osiemnaście, z jakimś baronem de Lowetzow, baronem autentycznym, ale oszustem i awanturnikiem. By skandal zakończyć, wydano Serafinę za niego zamąż z posagiem trzystu tysięcy franków. Zaraz po śmierci ojca i Aleksander się ożenił. Poślubił on Konstancyę nie z miłości, ale dla pieniędzy, jedynie dla tego, że wniosła mu gotówką pół miliona franków. Od tej chwili Maryanna poczuła się obcą w tym domu przy swej nowej kuzynce, kobiecie oschłego serca i despotycznego charakteru. Lecz Mateusz był tutaj, a już po kilku miesiącach znajomości, pokochali się wzajemnie, nie tą gwałtowną, namiętną miłością, rzucającą kochanków w objęcia, lecz miłością, opierającą się na serdecznem przywiązaniu, szacunku i pewności szczęścia z wzajemnego daru samych siebie, a co w tych warunkach rzeczywiście stanowi nierozerwalne małżeństwo. Z radosnem upojeniem pobrali się nie mając grosza majątku, ale wieczyste bogactwo serc sobie oddanych. Mateusz otrzymał podwyższenie pensyi, zarabiał teraz dwieście franków na miesiąc, Aleksander dał mu przytem do zrozumienia, że z czasem, w dalekiej przyszłości, może mieć nadzieję zostania wspólnikiem zakładu.
Powoli Mateusz zaczął się stawać nieodzownie potrzebnym w fabryce, która przeszła kryzys grożący upadkiem. Posag, jaki ojciec musiał wypłacić dla kupienia męża swojej córce, inne grube wydatki, spowodowane rozrzutnością i lekkomyślnością Serafiny, zmusiły go do zmniejszenia obrotowego kapitału w zakładzie. Gdy umarł, spostrzeżono, iż przez niedbałość, wzorem wielu innych, nie zrobił testamentu, Serafina zaś natychmiastowo i natarczywie dopominała się u brata spłaty przypadającego na nią działu, pragnąc go zrujnować i zmusić do sprzedania fabryki. Zarobiony przez ojca majątek, łatwo mógł się teraz zmarnować, nieledwie w niwecz obrócić. Aleksander Beauchêne po wielu latach nie mógł spokojnie myśleć o dniach trwogi, jakie wtedy przeżywał. Zdołał wreszcie zgromadzić dość pieniędzy, by zaspokoić żądania siostry, lecz poderwał swój kredyt i dla oczyszczenia się z zaciągniętych długów, ożenił się z Konstaucyą, kobietą brzydką, nieledwie że wstrętną dla niego, jako dla mężczyzny i tak płaską, chudą, że jeszcze przed ślubem nazywał ją „suchą kością“. W kilka lat później interesa fabryki stały świetnie, przynosząc zdwojone dochody, a Mateusz, który był jednym z najgorliwszych i najzdolniejszych współpracowników, został mianowany głównym rysownikiem z pensyą czterech tysięcy dwustu franków rocznie.
Morange, główny buchalter, którego biuro było w sąsiedztwie, wyjrzał, usłyszawszy nadejście Mateusza, zasiadającego przed rysowniczym stołem i zawołał:
— Panie Froment, a nie zapominaj, że dziś w południe jesteś zaproszony do nas na śniadanie!
— Pamiętam, pamiętam, kochany panie Morange. Wyjdziemy ztąd razem.
Mateusz zabrał się do przeglądania planu młockarni parowej swojego pomysłu, która obok wielkiej prostoty, posiadała cenne strony praktyczne. Pracował nad nią oddawna, a dziś właśnie po południu miał ją oglądać pan Firon Badinier, bogaty właściciel ziemski, ze środkowych okolic Francyi.
Drzwi od gabinetu pryncypała otworzyły się i wszedł Aleksander Beauchêae. Był wysokiego wzrostu o twarzy rumianej, wązkiem czole i wypukłych oczach. Miał nos wielki, usta o grubych wargach i wielką, czarną brodę, bardzo starannie utrzymaną, równie jak włosy, które zaczesywał w tył, by przysłonić łysinę dość znaczną, zwłaszcza jak na człowieka, mającego zaledwie lat trzydzieści dwa. Od samego rana nosił tużurek, wszedł paląc cygaro, a silny organ jego głosu, ruchliwość, wesołość, czynność, świadczyły o dobrym stanie zdrowia. Był egoistą nieżałującym pieniędzy na swoje przyjemności, a pieczę o dobre procentowanie kapitału za pomocą pracy innych, uważał za najważniejszy cel życia.
— Plan gotowy... Wszak tak?... Pan Firon Badinier powtórnie napisał, donosząc, że przyjdzie dzisiaj o godzinie trzeciej. Wszak ci mówiłem, że cię wezmę do restauracyi na obiad, który mu wyprawiam?... Takich panów, jak on najskuteczniej się popycha do dania dobrych obstalunków, gdy się im postawi przednie wina za stołem. W domu nie mogę urządzać takich przyjęć, bo Konstancya tego nie lubi... Czyś uprzedził Maryannę, że dziś później wrócisz do siebie na wieś?...
— Tak, powiedziałem jej, że wyjadę z Paryża dopiero o trzy kwadranse na jedenastą.
Beauchêne rzucił się ociężale na krzesło.
— Ach, wiesz, jestem zmordowany! Byłem wczoraj na obiedzie w mieście i położyłem się spać o godzinie pierwszej w nocy. A wstałem jak zwykle, wiedząc, że mam mnóstwo roboty od samego rana. By żyć w takich warunkach, trzeba mieć żelazne zdrowie!
Beauchêae rzeczywiście bardzo czynnie zajmował się swoim zakładem. Dawał dowody niepospolitej energii, a przytem posiadał spryt do przeprowadzania korzystnych interesów. Zrana, pierwszy był na nogach, wszystko widział, wszystko umiał powiedzieć i dzięki zapobiegliwości, corocznie zdwajał cyfrę swoich dochodów. Jednakże od pewnego czasu zaczynało mu dokuczać znużenie. Obok pracy zawodowej lubił hulanki, o niektórych mówił jawnie, inne zaś starannie ukrywał, lecz wracał z nich zmęczony i „bokami wtedy robił“, jak sam się wyrażał.
Wpatrzył się w Mateusza.
— Dzielnie wyglądasz... Powiedz mi, jak się urządzasz, by nigdy po tobie nie znać było zmęczenia?...
Mateusz stał teraz przed swoim stołem i rzeczywiście wyglądał zdrowo i silnie, jak młody dąb pełem żywotnych soków. Był wysoki, szczupły, czoło miał wyniosłe, w kształcie wieży, co było charakterystycznem znamieniem rodu Froment. Gęste włosy nosił krótko przystrzyżone, równie jak brodę, zakończoną szpiczasto. Oczy miał głęboko osadzone, jasne, żywe, a zarazem myślące i prawie zawsze uśmiechnięte. Był to człowiek czynny i rozważny, pełen prostoty, pełen wesołości i wielkiej dobroci.
— O ja! — odrzekł śmiejąc się — dobrze wygłądam, bo prowadzę się statecznie.
Beauchêne zaprotestował.
— Nie mów tego! Ty się wcale statecznie nie prowadzisz! Najlepszy dowód żeś zdążył już być ojcem czworga dzieci, mając lat dwadzieścia siedem! A na początek wystąpiłeś z bliźniętami! Twój Błażej i Dyonizy jednego dnia się urodzili! A zaraz, niedługo zjawił się Ambroży, a niedawno Rózia! Już nie licząc córeczki, która umarła zaraz po przyjściu na świat, gdyby nie to, miałbyś ich teraz pięcioro! Nie, mój kochany, to nie ty, ale ja statecznie się prowadzę! mam tylko jednego syna i jako człowiek rozsądny, nie chcę mieć więcej dzieci!
Był to zwykły temat fartów ze strony Beauchêne. Niejednokrotnie oburzał się nawet na młode małżeństwo nie mające majątku, a płodzące coraz liczniejsze potomstwo, co nazywał skandaliczną niedorzecznością.
Mateusz zbywał to śmiechem, nieodpowiadając, jak zwykle. Wtem wszedł do biura ojciec Moineaud, robotnik, którego nazywano „ojcem“, chociaż miał zaledwie lat czterdzieści trzy. Był nizki, barczysty, o głowie okrągłej, o karku potężnym, jak u byka, o twarzy i rękach zniszczonych ćwierćwiekową, ustawiczną i ciężką pracą mechanika. Przyszedł zawiadomić pryncypała o wynikłej trudności w zestawieniu budującej się żniwiarki. Lecz ten, nie dając mu przyjść do słowa, wzburzony przeciwko zbyt licznym familiom, spytał:
— A ty, ojcze Moineaud, ile masz dzieci?
— Siedmioro, proszę pana, a troje mi umarło — odpowiedział robotnik, nieco zadziwiony tem niespodziewanem pytaniem.
— Więc, gdyby tamci żyli, miałbyś dziesięcioro! Ładna czereda! Jakże w takich warunkach ludzie mają nie zdychać z głodu!
Moineaud roześmiał się z wesołością paryzkiego robotnika, żyjącego z dnia na dzień, a którego jedynem używaniem jest pieszczota z żoną, zwłaszcza po wypiciu paru dodatkowych kieliszków wina. Dzieciska się sypały sam nie wiedział kiedy, a kochał je wszystkie, zwłaszcza dopóki nie wyfrunęły z rodzicielskiego domu. Wreszcie dzieci wcześnie zaczynają zarabiać zwiększając dochody rodziny. Na zakończenie swoich wywodów, rzekł to, co uważał za rzeczywistą prawdę:
— Proszę pana to nie ja, ale moja żona je fabrykuje!
Wszyscy trzej się roześmieli, a gdy Moineaud wreszcie objaśnił, co go sprowadziło do biura, poszli razem, by osobiście się przekonać, jaką poprawkę należało zrobić w żniwiarce. Już weszli na korytarz, lecz Beauchêne, zamiast iść prosto, otworzył drzwi do pracowni kobiet, by jak zwykle rzucić i tutaj okiem na robotę. Pracownia składała się z obszernej, długiej sali, w której polerowniczki, ubrane w długie, czarne, wełniane bluzy, siedziały dwoma rzędami przy warsztatach i przygotowane przez siebie sztuki, podawały do oszlifowania. Prawie wszystkie były młode, wiele pomiędzy niemi było ładnych, lecz przeważnie miały w sobie coś pospolitego, gminnego. Czuć było tutaj woń zwierząt i jełkiej oliwy.
Regulamin nakazywał milczenie podczas roboty. Ale wszystkie paplały pomiędzy sobą. Glosy milkły dopiero w chwili, gdy wchodził pryncypał. Lecz teraz jedna z robotnic, mając głowę odwróconą w przeciwną stronę, nie wiedziała o jego obecności i w dalszym ciąga zajadle kłóciła się z inną. Były to dwie siostry i właśnie córki ojca Moineaud. Eufrazya, młodsza, ta, która teraz krzyczała była chudą, siedemnastoletnią dziewczyną o jasnych, wypłowiałych włosach, o twarzy długiej, szpiczastej, była brzydka i zła; starsza zaś, Norma, miała lat dziewiętnaście, włosy blond, złotawego koloru, płeć białą jak mleko, była tłusta, tęga, o rozrosłych ramionach i biodrach, o twarzy młodością jaśniejącej jak słońce, o czarnych oczach błyszczących z pod kędzierzawej powodzi rozwiewających się pukli, był to świeży paryzki buziaczek ponętny krasą, jak wiosna.
Chytrością powodowana Norina nie dała znaku siostrze o przybyciu pryncypała, ciesząc się, że Eufrazya, z którą bezustannie się sprzeczała, zostanie teraz złapana na gorącym uczynku. I rzeczywiście, dopiero za odezwaniem się Beauchêne’a zamilkła. Był on bardzo surowy w obejściu z robotnicami wiernym pozostając teoryi, że pryncypał jest zgubiony, jeżeli się śmieje i żartuje w pracowni kobiet. Pomimo, że uchodził za człowieka wiele pozwalającego sobie po za domem, nigdy nie zdołano spostrzedz, by wyróżnił, chociażby chwilowo którą z młodych dziewczyn, pracujących u niego w zakładzie.
— Cóż to znaczy? — zawołał. — Proszę milczeć panno Eufrazyo... Prowadzisz się panna nieprzyzwoicie, przekraczasz przepisy, będziesz więc miała wytrącone dwadzieścia susów kary, a jeżeli jeszcze kiedy się to powtórzy, to przez tydzień nie będzie ci wolno przyjść do roboty.
Dziewczyna z przerażeniem odwróciła się ku mówiącemu. Dusząc się ze złości, rzuciła mściwym wzrokiem na siostrę, lecz ta spokojnie uśmiechnięta, ufna w swoją urodę, patrzała wprost na pryncypała, pewna, że nic jej nie może zarzucić. Oczy się ich spotkały i zatrzymały w sobie przez chwilę. Beauchêne się odwrócił i z czerwieńszemi policzkami rzekł do wszystkich:
— Gdy tylko dozorczyni wyjdzie, chociażby na chwilę, gadacie jak sroki. Radzę wam, byście się strzegły, bo kara was nie minie.
Moineaud stał milcząc, obojętny, jakby nie były jego córkami, te dwie robotnice, z których jedną ukarano, bo druga, na przekorę siostrze, nie przestrzegła jej o wejściu pryncypała. Przeszedłszy wzdłuż pracownię, trzej mężczyźni wyszli, pozostawiając po za sobą głuche milczenie wśród monotonnego warczenia małych toczydeł.
Załatwiwszy się z trudnościami, zaszłemi przy zestawieniu żniwiarki, wydawszy różne rozporządzenia, Beauchêae powrócił do swego prywatnego mieszkania, zabrawszy z sobą Mateusza, który chciał złożyć zaproszenie Konstancyi, jak ma to zaleciła Maryanna. Owęglone budynki zakładu były połączone z wytwornym pałacykiem szeroką oszkloną galeryą. Znaleźli Konstancyę w saloniku, wybitym żółtym atłasem. Siedziała przy kanapie, na której leżał Maurycy, jedyny i ukochany jej siedmioletni synek.
— Czy on chory? — zapytał Mateusz, witając się.
Chłopczyk był silnie zbudowany, bardzo podobny do ojca, lecz z dolną szczęką więcej rozwiniętą. Leżał teraz blady, z nabrzmiałemi i nieco podsiniałemi powiekami. Matka, owa „sucha kość“ była nizkiego wzrostu brunetką, o brzydkiej cerze i już zwiędnięta, pomimo, że miała dopiero lat dwadzieścia sześć. Patrząc na syna z egoistycznem zadowoleniem, odpowiedziała:
— O, nie! on nigdy nie choruje! Ale narzeka na ból w nogach. Więc położyłam go na kanapie, by się wyciągnął i czekam na doktora Boutan, bo napisałam do niego wczoraj wieczorem, prosząc by przyszedł dziś rano.
— Ach te kobiety! — zawołał Beauchêne, wybuchnąwszy śmiechem. Zawsze się muszą o coś niepokoić. Dość spojrzeć, by wiedzieć, że nasz chłopak jest mocny i zdrów, jak rzadko które dziecko! Chciałbym kogo znaleść, ktoby mi zaprzeczył!
W tejże chwili nadszedł doktor Boutan. Był niski, tłusty z oczyma przenikliwemi i patrzącemi rozumnie, twarz miał wygoloną, dobrą, a lat musiał mieć około czterdziestu. Zbliżywszy się do dziecka, zbadał je dokładnie, zeskultował i rzekł ze zwykłą sobie łagodnością, ale z powagą:
— Nic mu nie grozi, nic mu nie jest. Rośnie. A blady jest, bo przebył zimę w Paryżu, w zamkniętych pokojach, nabierze zdrowej cery, gdy przez kilka miesięcy będzie na wsi, na świeżem powietrzu.
— A co? nie mówiłem! — zawołał Beauchêne tryumfująco.
Konstancya trzymała w dłoniach rączkę swego syna, który znów się położył i jakby ze zmęczenia przymknął powieki. Zadowolona ze słów doktora, uśmiechała się, stając się mniej brzydką. Zaś doktór rozsiadł się na fotela, lubiąc gawędzić w przyjaznych sobie domach. Był akuszerem i leczył przeważnie kobiece choroby i dziecinne, przywykł, że go uważano za naturalnego spowiednika, znał wszystkie tajemnice i w każdej rodzinie u klijentów był jakby u siebie. Był przy połogu Konstancyi oraz przy wszystkich połogach Maryanny.
Mateusz stał dotąd, nie mając sposobności wywiązania się z polecenia, danego przez żonę. Odezwał się teraz:
— Jeżeli ma pani niedługo wyjechać na wieś, to może pierwej zechce pani nas odwiedzić. Może w tę niedzielę? Moja żona pragnie pani pokazać nasze obozowisko.
Zaczął żartobliwie opisywać odludny pawilon, w którym zamieszkiwali, opowiadając, że już mają około tuzina talerzy i pięć czarek do jaj na miękko. Beauchêne znał pawilon i całą okolicę, bo każdej zimy często tam polował, będąc jednym z akcyonaryuszów na prawo polowania po rozległych lasach i pustkowiach, w ten sposób pokaźne dających dochody właścicielowi gruntu.
— Séguin jest moim przyjacielem... Jadłem z nim śniadanie w teraźniejszym waszym pawilonie. Ale to nie pawilon, tylko buda!
Konstancya pogardliwie się uśmiechnęła nad nędzą takiej rezydencyi, przypominając sobie, że coś jej o tem opowiadała pani Séguin, Walentyna, jak ją nazywała. Tak, ów pawilon, to zupełna rudera. Doktór odezwał się z uśmiechem:
— Pani Séguin jest jedną z moich pacyentek. Po ostatnim połogu radziłem jej, by zamieszkała w tym pawilonie. Powietrze jest tam wyborne i dzieci muszą rosnąć, jak grzyby po deszczu!
Beauchêne parsknął śmiechem, zadowolony z okazyi do zwykłych żartów.
— No, Mateuszu! strzeż się! Kiedyż będzie piąte?...
— Ach! toż to byłoby prawdziwem szaleństwem! zawoła Konstancya z oburzeniem. Mam nadzieję, że Maryanna poprzestanie na tem, co już ma... Inaczej, to byłoby grzechem nie do darowania.
Mateusz wiedział, o ile te słowa były skierowane do niego. Konstancya drwiła wraz z mężem z niego i z Maryanny, litowała się nad nimi, albo wprost gniewała, nie pojmując, jak można z taką lekkomyślnością skazywać się na biedę. Wszak urodzenie się Rózi, ich ostatniego dziecka, zmusiło ich do wyprowadzenia się na wieś i zamieszkania w norze, jak nędzarze. I pomimo takiej ostateczności jeszcze chcą się dalej narażać na nieostrożność? Doprawdy możnaby przypuścić, że się nie lękają piątego dziecka, chociaż nie mają nic, ani jednego grosza kapitału, ani jednej piędzi ziemi pod słońcem! Krygując się z wymuszoną pruderyą, dodała:
— Wreszcie, to byłoby wprost obrzydliwością... Gdy widzę małżeńskie pary, wiodące za sobą bandę dzieciarni, odwracam się ze wstrętem jak od pijaków. Jeden nałóg wart drugiego i niewiem, który paskudniejszy!
Beauchêne znów głośno się roześmiał, chociaż prawdopodobnie miał on inne na to poglądy. Mateusz słuchał obojętnie. Mafyanna i Konstaneya w niczem nie mogły się z sobą porozumieć, bo były pod każdym względem od siebie odmienne, on zaś uśmiechem zbywał wszystkie napaści, nie chcąc wywoływać sprzeczki, mogącej się zakończyć zerwaniem stosunków a więc i utratą miejsca w zakładzie. Naglony, by coś odpowiedział, rzekł:
— Ma pani słuszność, że to byłoby nierozsądnie.. Ale, jeżeli piąte dziecko się urodzi, wszak nie będzie można je odesłać z powrotem.
— Ale można się od niego zabezpieczyć! — zawołał Beauchêne.
— Zabezpieczyć!... zabezpieczyć! — powtarzał doktór Boutan, który dobrodusznie przysłuchiwał się rozmowie. Wszystkie sposoby, jakie znam, są zbrodnicze i szkodliwe.
Beauchêne zaczynał się zapalać, bo zdawało mu się, że kwestyę tę, łączącą się z obniżającym się przyrostem ludności we Francyi, znał bardzo gruntownie i rozstrzygał decydująco z miną mówcy. Wiedząc, że Boutan jest zwolennikiem licznych familii, odmówił mu głosu, żartując, że jako akuszer, nie może mieć w tym kierunku bezinteresownej opinii. Przyzwał na pomoc pobieżnie znane wieści o Malthusie, geometryczny przyrost ludności, a arytmetyczny przyrost pożywienia, ziemię przeludnioną, a za dwa wieki i ogólny pomór głodowy. Ludzie ubodzy sami sobie są winni, jeżeli przymierają z nędzy, powinni umieć się ograniczyć i płodzić tylko tyle dzieci, ile mogą wyżywić. Bogacze, którym bezzasadnie przypisują krzywdzenie społeczeństwa, nietylko że nie są przyczyną panującej nędzy, lecz przeciwnie, dają oni z siebie samych przykład, ograniczając się w liczbie potomstwa, a tem samem pouczając, jak powinien postępować każdy uczciwy obywatel kraju. Z tryumfującą miną utrzymywał, że osobiście nic nie ma sobie do wyrzucenia, bo dorabiając codzień majątku, ma spokojne sumienie, że nie powiększy liczby nędzarzy, a zatem, niechaj każdy w ten sposób postępuje! Nie warto dbać o nędzarzy, bo oni dobrowolnie w nędzę się pogrążają!
Na próżno doktór wołał, że hipoteza Malthusa już nie ma obecnie żadnej naukowej podstawy, że Malthus opierał swoje obliczenia na możliwym przyroście, a nie na przyroście rzeczywistym; napróżno doktór dowodził, że obecny kryzys ekonomiczny pochodzi z wadliwego rozkładu bogactw, że przyczyną nędzy jest ucisk, wywierany przez wszechwładny ustrój kapitalistyczny, a że z dniem, kiedy praca zostanie prawidłowo rozłożona i sprawiedliwie przez każdego wyzyskana, okaże się, że ziemia jest w stanie wyżywić ludność dziesięć razy liczniejszą.
Beauchêne uśmiechał się z pobłażliwą wyższością, nazywał te dowodzenia mrzonkami, wreszcie, cóż go to może obchodzić? Był zadowolony, że jest bogaty, a ci, którzy mają ochotę zdobyć bogactwa, niechaj go naśladują!
— Zatem, zgadzasz się pan na koniec Francyi? — spytał szyderczo Boutan. Przyrost ludności w Anglii, w Niemczech, w Rossyi, wciąż się wzmaga, podczas gdy we Francyi również stopniowo i stale się obniża. Liczebnie, już dziś jesteśmy na niższym rzędzie państw europejskich; a liczba ma obecnie ważniejsze, aniżeli kiedykolwiek znaczenie. Obliczono, że każda familia powinna mieć, przeciętnie czworo dzieci, by ludność wzrastała, a tem samem świadczyła o żywotnej sile narodu. Masz pań tylko jedno dziecko, zatem jesteś złym patryotą!
Beauchêe wybuchnął, dławiąc się z gniewu:
— Ja! Ja mam być złym patryotą! ja, który zabijam się pracą, ja, który sprzedaję moje maszyny nawet zagranicą! Prawda, że pomiędzy naszymi znajomymi są tacy, którzy mogą sobie pozwolić nawet na czworo dzieci, i ci, mogąc to uczynić, są do pewnego stopnia winni, tego nie robiąc... Ale ja, ja nie mogę! znasz doktorze różne okoliczności, które dostatecznie mnie tłomaczą. Ja, w mojem położeniu nie mogę mieć więcej nad jedno dziecko.
Po raz sety przedstawił swoje przyczyny: przecież zakład o mało co nie wyślizgnął mu się z ręki z powodu, że chciało nieszczęście, by miał siostrę. Serafina szkaradnie względem niego postąpiła: trzeba było jej dać posag, a po śmierci ojca zażądała natychmiastowego równego działu. Wymagania siostry nieledwie że go zrujnowały, a przynajmniej na długo powstrzymały rozwój pomyślnie idącego przemysłowego przedsiębiorstwa. Nauczony doświadczeniem, nie popełni on nieostrożności, jakiej się dopuścił jego ojciec! Dając brata, albo siostrę swojemu jedynakowi, naraziłby go na śmiertelne kłopoty, przez jakie sam ledwo że przebrnął! Nie! nie! zanadto on dba o szczęście swojego dziecka, by go narazić na podział spadku, do czego byłby przymuszony źle ustanowionemi prawami! Maurycy będzie wyłącznym posiadaczem majątku, który rozpoczęty przez dziadka, w dziesięcioro zostanie przysporzony przez ojca. Tak, on kocha swojego syna, marzy dla niego o bogactwie, o kolosalnych dochodach, bo tylko pieniądz dziś zapewnia władzę.
Konstancya, nie wypuszczając ręki syna, patrzała na bladą jego twarz ze wzrastającą pychą, z tą pychą dorobkiewiczów, dumnych z posiadania pieniędzy, jak niegdyś szlachta ze starożytności rodu. On, jej syn, niechaj będzie jedynym dziedzicem majątku rodziców, by stać się potężnym i być królem, albo księciem w świecie przemysłowym, dzierżącym pierwszeństwo w teraźniejszym ustroju społecznym.
— Bądź spokojny, mój maleńki — rzekła pochylając się nad synem. Nie będziesz miał, ani brata, ani siostry. Twoi rodzice ciebie kochają i zabezpieczą cię od tego. A jeżeliby ojciec kiedy chwilowo o tem zapomniał, to ja, twoja matka potrafię go dopilnować.
Ostatnie słowa żony przywróciły mężowi zwykłą, hałaśliwą wesołość. Dobrze on wiedział, że jest ona jeszcze zawziętszą od niego w postanowieniu ograniczenia się na jednem tylko dziecku. On miał naturę brutalną, zmysłową i niezręcznie się stosował do wymagań, otwierających mu małżeńską alkowę, szukał więc realniejszych zadowolnień po za domem; ona musiała o tem wiedzieć, lecz z pobłażliwością zamykała oczy.
Teraz i on się pochylił, by pocałować leżące dziecko.
— Czy słyszałeś malcze? Mama powiedziała prawdę, nie pójdziemy szukać w kapuście ani brata, ani siostry dla ciebie!
A obróciwszy się w stronę doktora, dodał:
— Kobiety mają różne swoje sposoby, żeby ustrzedz się od tego, czego nie chcą...
— Niestety! wiem coś o tem — odrzekł doktór łagodnie. Niedawno leczyłem jedną, lecz niemogłem jej uratować, umarła.
Od tej chwili Beauchêne stał się jeszcze hałaśliwiej wesoły, podczas, gdy Konstancya, czując się obrażoną, udawała, że nic nie rozumie. Mateusz nie wtrącał się do rozmowy, ale słuchał poważnie, bo kwestya obniżania się przyrostu ludności we Francyi miała wielką wagę w jego oczach. Wogóle kwestya ta wydawała mu się najważniejszą, decydującą o całej ludzkości i świecie. Każdy krok cywilizacyjnego postępu był spowodowany przyrostem ludności. Narody podatniejsze rozwojowem ewolucyom szybko się rozmnażały, rozsypując się po wszystkich zakątkach ziemi. A ewolucya jutrzejsza, ku prawdzie i sprawiedliwości, czyż się ona nie uskuteczni pod naporem warstwy najludniejszej, roboczego ludu, warstwy już dzisiaj płodnej w rewolucyjny ferment najbliższej przyszłości.
Mateusz myślał nad tem często, lecz od bliższych dociekań i jaśniejszego formułowania poglądów w tym kierunku, był powstrzymywany ciągłemi drwinkami państwa Beauchêne; nieraz czuł się zakłopotany, wprost zawstydzony że ma aż czworo dzieci. Najczęściej wszakże odczuwał w myśli dawane przez nich rady przezorności i wierzył w dobro życia, w konieczność jego pełni, dla pełni szczęścia. Każda istota rodzi się wyłącznie w celu tworzenia istot sobie podobnych, przedłużania i przekazywania życia swojego gatunku, a doznawana w tej funkcyi rozkosz, czyż nie jest tylko zadowoleniem robotnika spełniającego swoje przeznaczenie.
Korzystając z chwilowej przerwy w rozmowie, spytał się Konstancyi:
— Zatem w przyszłą niedzielę pani do nas przyjedzie do Janville? Wszak możemy na to liczyć?...
Ledwo to wymówił, wszedł służący, oznajmiając, że jakaś kobieta z dzieckiem na ręku, pragnie widzieć się z panią. Beauchêne wyjrzał, a poznawszy żonę ojca Moineaud, swojego mechanika, skinął, by weszła. Doktór już się miał żegnać, lecz został jeszcze, ciekawością powodowany.
Żona ojca Moineaud była nizką, krępą, czterdziestoletnią kobietą, z wyglądu przypominającą męża. Przedwcześnie sterana, miała twarz szarą, oczy wyblakłe, włosy rzadkie i bezbarwne, usta o zatraconym rysunku, a po za niemi brakujące, zepsute zęby. Liczne połogi zniszczyły kształty jej ciała, stała się ociężałą i niedbałą o swoją powierzchowność.
— Cóż moja dobra kobieto życzycie sobie odemnie? — zapytała Konstancya.
Pani Moineaud była nieco wystraszona, niespodziewała się, że zastanie tutaj tyle osób. Nie śmiała się odezwać, przypuszczając, że będzie mogła się z panią rozmówić sam na sam.
— To wasze ostatnie dziecko? — zapytał Beauchêne, patrząc na blade, mizerne niemowlę, które miała na ręku.
— Tak panie, to mój Alfredek... ma dziesiąty miesiąc... musiałam go odstawić od piersi, bo mleko mi zanikło. Przed nim miałam dziewięcioro, ale troje z nich umarło. Najstarszy Eugeniusz, jest gdzieś na końcu świata, w Tonkinie. W zakładzie u państwa pracują moje dwie najstarsze córki, Norina i Eufrazya... Troje mam jeszcze w domu... Wiktor ma lat piętnaście... Cecylia dziesięć, a Irma siedm... Myślałam, że Irma będzie ostatnią, bo przez kilka lat przestałam znosić dzieci, jak kura jaja... Byłam z tego zadowolona... Ale wtem, znów zaszłam w ciążę i urodził się ten malec... Doprawdy, że w moim wieka, bo mam już lat czterdzieści, możnaby się spodziewać spokoju pod tym względem, ale widocznie Bóg nas opuścił, mnie i mojego męża.
Beauchêne się roześmiał, mówiąc:
— A czy wiecie, co wasz mąż utrzymuje?... Oto powiada, że nie on, ale wy dzieci fabrykujecie.
— Tak... to jego zwykłe gadanie... Naturalnie, że on nie wielką ma przytem robotę... Ale ja, to co innego, i doprawdy wyrzekłabym się całego tego kłopotu. W pierwszych latach po zamąż pójściu strasznie się martwiłam, zachodząc w ciążę.. — Lecz cóż było robić?... musiałam się poddać losowi... i nie opierałam się, bo przecież nie chciałam, by mi się mąż włóczył za innemi kobietami... Wreszcie, to poczciwy człowiek, pracowity, nie upija się na zabój, jak tylu innych, więc kiedy w tem jednem ma upodobanie, to przecież, jako żona, nie mogę go od siebie odpędzać.
Doktór Boutan, spokojnie na nią patrząc, zapytał:
— A czyście nie wiedzieli, że można męża nie odpędzać, ale zachować pewne ostrożności?
— Proszę pana to nie zawsze można się z tem uładzić... Jak mąż wróci do domu podchmielony, bo wypił parę szklanek wina za dużo w towarzystwie kolegów, to wtedy sam nie wie, co robi... Wreszcie, mój stary powiada, że to mu psuje całą przyjemność... Więc mu ustępuję i niech się dzieje, co chce.
Odtąd doktór stawiał jej pytania, unikając spojrzeć w stronę państwa Beauchêne, lecz oczy jego błyszczały tajoną przekornością, znać było, że się bawił umyślnem podtrzymywaniem zasad, które dopiero co obalał, gdy je głosił bogaty właściciel zakładu, oburzający się przeciwko niepowściągliwej płodności. Doktór udawał teraz, że jest zgorszony i nieledwie że wymawiał pani Moineaud jej dziesięcioro dzieci. Bo jakiż los mogła tym dzieciom zabezpieczyć? Rodziła chłopców, by zgnili w koszarach, rodziła dziewczęta, by zgniły w publicznych domach! a obciążając się tak liczną rodziną, skazywała siebie i męża na ciągłą nędzę; chcąc módz zebrać jakie takie oszczędności, nie można sobie na kark sprowadzać bandy dzieciaków. Biedna kobieta ze smutkiem przyznawała, że słuszność jest po jego stronie, ale co prawda, to ani jej, ani też jej mężowi nigdy na myśl nie przyszło, by mogli uzbierać jakikolwiek majątek. Moineaud przecież nie może się spodziewać, by go mianowano ministrem! zatem jedno dziecko mniej albo więcej, nic w rzeczywistości nie zmieniało ich materyalnego położenia, a nawet spora gromada dzieci jest pomocą dla rodziców, bo wcześnie zaczynają pracować i przynoszą do domu zarobione pieniądze.
Beauchêne milcząc przechadzał się zwolna po pokoju. Zapanował jakby jakiś chłód wzrastastający z każdą chwilą. Konstancya, chcąc przerwać nieprzyjemne wrażenie, znów się zapytała:
— Ale czegoście odemnie chcieli, moja dobra kobieto? Cóż mogę dla was uczynić?...
— Ach, proszę pani, przyszłam ja z wielką prośbo... Jest to coś, o co mój mąż nie śmiał prosić pana Beauchêne... A ja myślałam, że panią zastanę samą i poproszę, by się za nami wstawiła... Oto pragniemy oboje i wielką wdzięczność mielibyśmy dla państwa, gdyby nasz Wiktor mógł wstąpić do roboty do pańskiego zakładu.
— Ale on ma dopiero piętnaście lat — rzekł Beauchêne. — Poczekajcie, aż skończy lat szesnaście, prawo nie pozwala wcześniej.
— Wiemy o tem. Ale możeby można coś skłamać?.. Bo tak bardzo chcemy, aby Wiktor już pracował...
— Nie, moja kobieto, z prawem się nie żartuje... to jest niemożliwe.
Łzy stanęły w oczach matki Wiktora, Przysłuchujący się rozmowie Mateusz, czuł się teraz niezmiernie wzruszony. Ach, nieszczęśni ci niewolnicy pracy! sami przychodzą żebrać, by ich wyzyskiwano, gotowi kłamać, prawo opiekuńcze oszukać, pchani ku temu głodem, nędzą!
Gdy stroskana pani Moineaud wyszła, doktór zaczął mówić o pracy kobiet i dzieci. Zaraz od pierwszego połogu kobieta powinna porzucać swoje zajęcie w fabryce, a nawet wcześniej, bo na kilka miesięcy przed urodzeniem się dziecka inaczej szkodzi swojemu zdrowiu, oraz zdrowiu niemowlęcia; chcąc go karmić, jest wraz z niem przykuta w ciasnocie swojego mieszkania. Dzieci w tych warunkach zrodzone i chowane, są zwykle anemiczne, często niedołężne, a zbyt wcześnie zmuszone zarabiać, pracują po zniżonej cenie i wywołują ogólną obniżkę płacy robotników. Zaczął się zastanawiać nad płodnością najbiedniejszej warstwy ludności, która nic nie ryzykując stracić, a nie mając możności rozwijania ambitnych pożądań, rozmnaża się bez żadnej oględności. Cóż ztąd wynika? Oto że coraz więcej jest głodomorów i ludzi buntujących się przeciwko obecnemu ustrojowi społecznemu.
— Widzę do czego zmierzasz doktorze, zawołał Beauchêne, zatrzymując się w dotychczasowej przechadzce po saloniku. Pragniesz złapać mnie na sprzeczności z samym sobą, chcesz, bym wyznał, że Moineaud dobrze robi, płodząc liczne potomstwo, które ja wyzyskuję, zapędzając do roboty w mojej fabryce, a że sam jestem egoistą, zadawalniającym się jednym tylko synem, bo pragnę mu przekazać majątek w całości, bez żadnego dzielenia się z rodzeństwem. Nie wypieram się tego, bo tak jest rzeczywiście... Lecz nie ja jeden postępuję w ten sposób! Francya już dzisiaj jest nazywana krajem familii o synach jedynakach. Ale kochany doktorze, to kwestya niesłychanie złożona, a pewien jestem, że racya jest po mojej stronie.
Wdał się w nowe objaśnienia swoich przekonań. Bijąc się pięścią w piersi, zapewniał, że jest liberałem, demokratą, gotowym żądać radykalnych ulepszeń społecznych. Tak, ale kraj potrzebuje żołnierzy a fabryki robotników, dobrze jest więc że są warstwy ludności nie powstrzymujące się od licznego potomstwa. Ale klasy będące czołem narodu, mają odmienne od tamtych obowiązki. Całe jego rezonowanie dowodziło, iż rodziny bogate powinny przedewszystkiem czuwać, by posiadany, zdobyty przez nie majątek nie marniał, rozdrabniając się podziałami.
Mateusz zrozumiał teraz brutalną prawdę: kapitał, chcąc mieć zapewnione zyski, pożądał płodności klas pracujących. Dla dobra kapitalizmu trzeba, aby był nadmiar ludzi poszukujących pracy, bo wtedy opłata robotników ulega obniżce. Spekulowanie tego rodzaju wydało mu się, że odejmuje pracy całą jej szlachetność. Zamiast być największem dobrem, stawała się najgorszą plagą i cierpieniem, rakiem pożerającym cały organizm społeczny. W krajach równości politycznej a nierówności ekonomicznej, przewaga kapitału, wadliwy rozkład bogactw, wytwarza brak równowagi w przyroście ludności i podczas, gdy posiadający ograniczają do jednego liczbę potomstwa, drudzy, rozmnażają się w nieskończoność. Ztąd coraz potworniejsze powstają warunki, coraz niesprawiedliwszy podział bogactwa. By temu zaradzić i przywrócić równowagę, jedna jest tylko droga, a mianowicie, sprawiedliwe szacowanie prac; każdej jednostki i sprawiedliwa opłata każdego wysiłku. Inaczej rewolucja staje się nieuniknioną. Każda godzina przedłużająca stan obecny śle coraz groźniejsze zapowiedzi straszliwego kataklizmu, który zniesie przestarzały ustrój społeczny, niepomny zapobieżeniu własnej zagłady.
Beauchêne sam tylko teraz mówił i tryumfował. Stawał się myślicielem o szerokich poglądach. Zastanawiał się nad przyczynami obniżania się przyrostu ludności we Francyi i winił o to alkoholizm ,militaryzm, śmiertelność niemowląt, dodając, że wiele innych jest jeszcze powodów. By temu zaradzić, proponował, jako niezawodne środki: zmniejszenie podatków, cła akcyzne, w które nie wierzył, rozciąglejszą swobodę przekazywania majątku, przejrzenie praw, odnoszących się do instytucyi małżeństwa, dochodzenie ojcowstwa.
Boutan przerwał mu wreszcie:
— Żadne prawa i środki nic na to nie poradzą. Zmienić nam należy nasze obyczaje, pojęcia o moralności i o pięknie. Jeżeli Francya się wyludnia, to dla tego, że tak chce. Trzeba więc by przestała tego chcieć. Praca to nie mała, bo wszystko od początku należy przerobić.
Mateusz zawołał z zapałem:
— A więc wszystko przerobimy, ja od siebie rozpocząłem tę robotę!
Konstancya z miną niezadowoloną uśmiechała się podczas tej rozmowy. Odezwała się teraz wprost do Mateusza, że chociaż bardzo pragnie odwiedzić ich w Janville, prawdopodobnie nie będzie miała czasu tego uczynić przed odjazdem na całe lato. Przed odejściem, doktór zbliżył się do kanapy, na której leżał rozdrzemany Maurycy i poklepał go pieszczotliwie po twarzy. Beauchêne jeszcze raz zażartował mówiąc, do syna:
— Więc słyszałeś chłopcze?... rzecz postanowiona... Mama idzie jutro na targ i kupi kapustę, byś miał siostrzyczkę.
Maurycy zaczął płakać i krzyczeć:
— Nie chcę!... nie chcę!
Konstancya zwykle sztywna i zimna, rzuciła się gorączkowo w stronę syna, i całując go w głowę, zawołała:
— Uspokój się mój maleńki! Papo żartuje, wierzaj mi, że tylko żartem tak powiedział. Nigdy, nigdy nie będziesz miał ani siostrzyczki, ani braciszka, przysięgam ci, że nigdy!
Beauchêne przeprowadzał doktora przez pokoje aż do sieni, żartując, śmiejąc się, szczęśliwy ze swego życia, zadowolony z siebie i z drugich, pewien, że zawsze potrafi tak wszystkiem kierować, by miał najwyższą dozę osobistych przyjemności i coraz większe dochody ze swego zakładu.
— Do widzenia, kochany doktorze... Wszak nie masz do mnie urazy?... Wreszcie kto wie, może się odmienię, a przecież zawsze można mieć dziecko, gdy się ma na to ochotę!
— Nie zawsze, nie zawsze! — odpowiedział Boutan, wychodząc.
Ostatnie jego słowa padły ostro, stanowczo, jakby rąbał siekierą.
Konstancya trzymała czas jakiś syna na kolanach, a potem postawiwszy go na nogi rzekła, by poszedł się bawić.
W kilka minut po wybiciu godziny dwunastej, Mateusz spiesznie powracał z zakładu do swojego biura, by zabrać Morange’a, jak to było pomiędzy nimi umówione. Dla skrócenia drogi przeszedł przez pracownię kobiet. Sala była pusta, wszystkie już wyszły na południowe śniadanie, wtem ujrzał tak niespodziewaną scenę, że osłupiał na razie. Norina nie poszła z koleżankami i pochwycona ramionami Beauchêne’a zawisła w jego objęciach z głową w tył odrzuconą, z omdlewającemi oczyma, nie broniąc się od pocałunków, oddając mu swoje usta. On, jak zgłodniały samiec przyciskał ją namiętnie całem ciałem, goniąc za rozkoszą niedostępną na łonie żony. Szepnęli coś do siebie, zapewne umawiając się o schadzkę. Z przerażeniem spostrzegli Mateusza, który szybko znikł, uciekając niezadowolony, że pomimo woli stał się świadkiem tego sekretu.




II.

Morange główny buchalter, był człowiekiem lat trzydziestu ośmiu, lecz był już łysy, siwiejący. Brodę miał ciemną, nosił ją szeroko, wachlarzowato przystrzyżoną i był dumny z jej piękności. Oczy miał okrągłe, przejrzyste, nos prosty, usta ładnie zarysowane, chociaż nieco zawielkie, w młodych latach uchodził za urodziwego młodzieńca. Niezmiernie dbał o swoją powierzchowność, ubierał się starannie; zawsze w cylindrze na ulicy, miał typowy wygląd przyzwoitego urzędnika.
— Jeszcze nie byłeś w naszem nowem mieszkaniu — rzekł do Mateusza, idąc obok niego chodnikiem. — Bardzo miłe mieszkanie, zobaczysz! Mamy wygodną sypialnię, Regina ma swój pokój, a przy tem blizko od zakładu, cztery minuty drogi, już nieraz to sprawdziłem, patrząc na zegarek.
Morange był synem drobnego handlowego urzędnika, który umarł przy biurku po czterdziestu latach ślęczenia nad rachunkowemi księgami. Po śmierci ojca ożenił się z Waleryą Duchemin, także córką urzędnika, który miał aż cztery córki, wychowane nieledwie że w ubóstwie i przywykłe do słyszenia swarów pomiędzy rodzicami, zgorzkniałymi ciągłym niedostatkiem. Walerya była najstarszą, a będąc ładną, znalazła sobie męża, który zakochawszy się w niej, nie uważał na brak posagu. Marzeniem Waleryi było rozwijanie ambicyi w małżonku, osądziła bowiem, że jako człowiek zdolny i pracowity powinien dojść do stanowiska dozwalającego jej zerwać ze światem drobno urzędniczym. Z góry postanowiła, że jej syn będzie adwokatem, albo doktorem, ale spotkał ją zawód, bo urodziła córkę. Drżeć poczęła na myśl, że może jak matka będzie miała kilka córek z rzędu. Obawą powodowana zdecydowała się poprzestać tylko na jednem dziecku, popychać męża ku zdobyciu dobrej posady, by uzbierawszy posag dla Reginy, wydać ją świetnie zamąż i tym sposobem znaleść wreszcie wstęp do wyższej towarzyskiej sfery, co było jej najnamiętniejszem pragnieniem. Morange był uległego usposobienia, a będąc zakochanym w swojej żonie, podzielał wszystkie jej zapatrywania i równie gorąco jak ona, roił plany zdobycia jaknajświetniejszej przyszłości. Od ośmiu lat był buhalterem w zakładzie Aleksandra Beauchêne i pobierał teraz pięć tysięcy franków rocznej pensyi, ale to niezadawaliło pożądań tak jego, jak żony, bo nie przedstawiało możliwości dojścia do majątku.
Gdy uszli z jakie dwieście metrów po bulwarze Grenelle, Morange zawołał;
— Widzisz ten nowy dom na rogu ulicy?... Tam obecnie mieszkamy. Prawda, że wygląda jak pałac?
Mateusz spojrzał na wysoki dom z balkonami i rzeźbieniami, które go wyróżniały od nizkich starych dworków ubogiej dzielnicy. Dla sprawienia przyjemności koledze rzekł:
— Tak, rzeczywiście, jest wspaniały, jak pałac!
— To jeszcze nic, zapewniał rozpromieniony Morange. Zobaczysz wejście, wschody... Mieszkamy co prawda na piąłem piętrze... ale idąc po takich schodach, nie czuje się zmęczenia!
Weszli do sieni, na którą Morange spoglądał jak na mury najwspanialszej świątyni. Ściany wyłożone stiukiem połyskiwały, dywan leżał na schodach, a w oknach były witraże. Gdy stanęli na piątem piętrze, otworzył drzwi swoim kluczem i wprowadzając Mateusza, powtarzał, mrugając znacząco:
— Zobaczysz dalej... zobaczysz... to nie koniec...
Walerya i Regina niezawodnie wyczekiwały ich przybycia. Przybiegły się witać. Walerya miała lat trzydzieści dwa, wyglądała bardzo młodo i była rzeczywiście ładna — brunetka, o twarzy okrągłej, ponętnie uśmiechniętej i otoczonej bujnemi, falistemi włosami, była może zbyt bogatych kształtów figury, lecz ramiona miała niezwykle piękne i Morange dumnym był, patrząc na swoją żonę w wyciętej sukni. Regina miała lat dwanaście i była uderzająco podobna do matki, ta sama twarz, tylko nieco ściąglejsza, uśmiechała się z pod takich samych, ciemnych włosów.
— Serdecznie jestem panu wdzięczna za stawienie się na nasze zaprosiny, mówiła z ożywieniem, podając do uścisku obie ręce gościowi. Jaka szkoda, że pani Froment nie może odstąpić swoich dzieci. Regino, poproś pana, by ci powierzył swój kapelusz.
Po chwili dalej mówiła:
— Jak pan widzi, mamy przedpokój bardzo widny... Jeżeli pan zezwoli, to podczas gdy jaja na mięko dojdą w ukropie, pokażę całe nasze mieszkanie.. Trzeba, aby pan je poznał... i wiedział, jak urządziliśmy się na nowej siedzibie...
Wszystko to było powiedziane z miłym uśmiechem, z zachwyconemi, jak zwykle potakiwaniami męża; Mateusz więc bardzo chętnie się zgodził, by dogodzić próżności popisującej się z mieszkaniem parze małżonków. Wprowadzono go do salonu, który stanowił róg domu i był wyklejony perłowo-szarym papierem w złote kwiaty, tandetnie zmeblowany w stylu Ludwika XIV biało lakierowanemi sprzętami, wśród których palisandrowy fortepian, odbijał ciężką, czarną plamą. Pokój Reginy był obok, cały blado niebieski z panieńskiemi mebelkami z werniksowanego bambusu. Sypialnia rodziców była po za salonem i jadalnią, na drugim końcu mieszkania. Był to ciasny pokój, w którym łóżko, lustrzana szafa i stół tualetowy ledwie się mieściły. W jadalni meble były dębowe a nad stołem przygotowanym do śniadania, połyskiwała złocona lampa, rażąc nowością taniego bronzu.
— Ślicznie urządzone mieszkanie! ślicznie! — powtarzał Mateusz, chcąc się okazać grzecznym.
Ojciec, matka i córka, podnieceni temi pochwałami, oprowadzali go powtórnie, dając bliższe objaśnienia, pokazując każdą rzecz zosobna. Mateusz dziwił się w myśli, że chociaż to wszystko po raz pierwszy oglądał, doznawał wrażenia jakby to już widział, zwłaszcza w salonie go to zastanowiło. Nagle wpadł na trop właściwy: państwo Moraoge pragnęli mieć dom urządzony na podobieństwo zbytkownych salonów państwa Beauchêne, których bogactwo wzbudzało w nich poszanowanie połączono z głuchą zazdrością. Jako ludzie ubodzy mogli się puścić tylko na niedołężne naśladownictwo i otoczyć się zbytkiem złego gatunku, chociaż i ta względna taniość tandeciarskich mebli musiała ich ogołocić ze wszystkich oszczędności, jakie zdołali uciułać. Ale głębokie zadowolenie malowało się na ich twarzach, rozglądając się po własnem mieszkaniu, wyobrażali sobie, że ich otacza zbytek przypominający salony wyższej towarzyskiej sfery, ku której z upragnieniem chcieli się zbliżyć.
— A prócz tego, mamy jeszcze to! — rzekł Morangę, otwierając okno w stołowym pokoju.
Balkon otaczał całą długość mieszkania na zewnątrz. Z wysokości piątego piętra widok był rzeczywiście piękny na Sekwanę, na wzgórza Passy, był to ten sam widok co z pałacyku Beauchêne ale znacznie rozleglejszy.
Walerya dała to do zrozumienia:
— Wspaniała panorama co? O wiele wspanialsza aniżeli z pierwszego piętra, bo tam drzewa nadbrzeża wszystko zasłaniają!
Służąca przyniosła jaja na mięko, więc zajęto miejsca przy jadalnym stole, a Morange uszczęśliwiony, że olśnił gościa, objaśniał, że komorne wynosiło tysiąc sześćset franków rocznie. Było to bardzo tanio, chociaż ta suma silnie obciążała budżet domowy; Mateusz zaczął spostrzegać, że go zaproszono na śniadanie wyłącznie w celu popisania się z nowem mieszkaniem i bawił się uszczęśliwiony minami małżonków, pyszniących się przed nim zbytkownością swojej instalacyi. Nie pojmował tego rodzaju przyjemności dla siebie, bo nigdy niczego nikomu nie zazdroszcząc, czuł się szczęśliwy w prostocie swego życia z Maryanną i z dziećmi, dziwił się więc w myśli, jak mogą ludzie tyle trudu sobie zadawać, by żyć na pokaz. Patrzał na Waleryę uśmiechnięty, ale nieco smutny. Miała ona na sobie fularową suknię w żółte kwiatki, a Regina, którą lubiła stroik, była ubrana niebiesko. Śniadanie również mu się wydało za wystawne: po jajach na mięko były ryby, a potem kotlety, szparagi na jarzynę. Rozmawiano teraz o Janville i rodzinie Mateusza.
— A więc wszystkie dzieci są zdrowe? — pytała Walerya. Śliczne są te dzieciaczki! Szczęśliwi państwo jesteście, że mieszkacie na wsi! Ale wyznam, że ja bym się nudziła w tak ustronnem zakątku, tam przecież żadnej nie ma rozrywki? Ale z wizytą pojechać do Janville bardzo nam będzie przyjemnie i szczerze dziękuję pani Froment za jej zaprosiny.
Ale znów zaczęła się rozmowa o familii Beauchêne. Państwo Morange bezustannie się zajmowali szczegółami życia w pałacyku swego pryncypała, podziwiając wszystko, ale zarazem i krytykując z zawistną zazdrością. Walerya, dumną będąc z zaprosin Konstancyi, bywała u niej we wszystkie jej soboty, była nawet parę razy zatrzymana na obiad i odtąd postanowiła mieć dzień przyjęcia u siebie, obrała na to środy i rujnowała się na zakupy ciastek do herbaty. Lecz z większym jeszcze zachwytem Walerya mówiła o pani Seguin du Hordel, mieszkającej we wspaniałym pałacu przy alei d’Autin, a u której była raz na balu, uzyskawszy zaprosiny za pośrednictwem Konstancyi. Ale najchętniej przechwalała się przyjacielskim stosunkiem z Serafiną, którą zwykle tytułowała panią baronową de Lowicz.
— Była u mnie nawet w jedną środę... pani baronowa de Lowicz jest wyjątkowo dobra i miła! Pan ją pamięta z jej panieńskich czasów? bo po zamążpójściu długo nie bywała w domu brata z powodu owych nieszczęśliwych spraw pieniężnych. Wreszcie pani baronowa nigdy nie sympatyzowała z panią Beauchóêne...
Wspomniawszy o tej ostatniej, zaczęła o niej mówić, o Maurycym, że chociaż jest tłustem dzieckiem, ma cerę niezdrową, dając przytem do zrozumienia, jak wielkiem byłoby nieszczęściem dla rodziców stracić tego jedynego syna. Nieoględnie postępują nie starając się o danie mu brata. Udawała, że zwierzano jej różne tajemnice, zatem wie, że żona jeszcze zawziętszą jest od męża w ostrożności, by nie mieć więcej potomstwa. Zaczęła mrugać znacząco oczyma, że nie może mówić o tem wyraźniej ze względu na obecność Reginy, która tymczasem niewinnie wpatrywała się w swój talerz. To nie przeszkodziło Waleryi opowiedzieć, że ma przyjaciółkę, która nie życzy sobie mieć dzieci, podczas gdy mąż tego pragnie, zatem po za jego wiedzą stara się o postawienie na swojem.
— Ale zdaje mi się, że i państwo staracie się o niepowiększenie familii — rzekł z uśmiechem Mateusz.
— My to co innego! — zawołał Morange. — My nie mamy majątku państwa Beauchêne. Niech mi dadzą swój zakład, swoje stanowisko, a zgodzę się mieć całą gromadę bębnów!
— Zbyt wielką mielibyśmy obawę mieć jeszcze jedną córkę! — odezwała się Walerya przejęta dreszczem. Gdyby można mieć pewność, że urodzi się nam chłopiec, to może wzięła by nas pokusa. Ale obawiam się, że mam naturę mojej matki, i że rodziłabym tylko dziewczyny. Moja biedna matka ma ich aż cztery! Pan nie może sobie wyobrazić, jakie to jest okropne!
Przymknęła oczy i sięgnęła pamięcią do lat ubiegłych, widziała ubogie, ciasne mieszkanie swoich rodziców i cztery ich córki całemi miesiącami wyczekujące na nowe trzewiki, na świeży kapelusz, na suknię, a gdy dorosły ciągłe ich umartwienie, że nie znajdą mężów. Chcąc mieć córki, trzeba je mieć czem wyposażyć. Po namyśle dodała:
— Nie, nie! Rozsądek nam wzbrania obciążać nasze położenie. Nie mając majątku, a pragnąc go się dorobić, zbrodnią byłoby płodzenie dzieci. Nie wiem, o ile pan o tem wie, ale jestem bardzo ambitna i najmocniej jestem przekonana, że mój mąż, jeżeli zechce mnie słuchać, to może dojść do wysokiego stanowiska. A więc na myśl, że mogłabym mu w tem przeszkodzić, obsypując go dziećmi, wzdrygam się z przerażenia, nie chcę iść śladami mojej matki, która, mając cztery córki, stała się kulą a nogi nieszczęśliwemu mojemu ojcu... Zaś my, mając tylko jedną Reginę, mam nadzieję, że uzbieramy dla niej posag i sami dostatnio żyć będziemy.
Morange ze wzruszeniem popatrzył na żonę i pocałował ją w rękę. Sam będąc słabego charakteru w niej czerpał energię, za jej przykładem stał się ambitny i tem więcej ją miłował.
— Rzadko kto ma taką żonkę jak moja! Bo u niej jest nie tylko rozum, ale i serce!
Walerya zaczęła snuć plany przyszłości. Gdy dojdą do majątku, będą mieli jeszcze daleko obszerniejsze i ładniejsze mieszkanie, będą bywać w świecie i dawać przyjęcia i będą jak państwo Beauchêne spędzać parę miesięcy nad morzem. Mateusz, patrząc teraz na nich, zastanawiał się. Ci roją o świetnej przyszłości, nie tak jak ojciec Moineaud, który z góry wie, że nigdy do majątku i do znaczenia nie dojdzie, że nigdy nie będzie ministrem! A może Morange przypuszcza, że żona wykieruje go na ministra? We francuzkiej demokratycznej republice, każdy najdrobniejszy burżua, wiedząc że może, chce wyrość: więc wszyscy tłumnie dążą ku wyższem stanowiskom, jeden po ciele drugiego depcze, byle wspiąć się o stopień wyżej. Ta ogólna żądza wyniesienia się jest naturalnem zjawiskiem w kraju, gdzie obok równości politycznej panuje nierówność ekonomiczna. Wszyscy mają możność dojść do majątku, ale trzeba go zdobyć; ztąd powstaje zawzięta walka wszystkich podnieconych egoizmów, bo każdy z nich pożąda swojej szczęśliwości zasadzającej się na używaniu bogactw, których widok stanowi bezustanną podnietę. Konstytucya demokratyczna powinna iść w parze z prostotą obyczajów i z możliwą równością materyalną.
Inaczej zaś jest nadmiar kandydatów w profesyach liberalnych, walka w zdobywaniu urzędów publicznych, pogarda względem pracy ręcznej, nadmiar wysiłku dla pozyskania dobrobytu, zbytku, stanowiska, z wyłącznym celem łakomego lubowania się w używaniu. I jak słusznie powiedziała Walerya, nie można się obciążać dziećmi, mając żądzę zdobycia majątku, trzeba być lekkim w pościgu, okrutnym jak wojna, gdy podczas bitwy każda jednostka, dbając o swoje tylko dobro, po trupach innych dosięga zwycięztwa.
Mateusz myślał także nad niedorzecznością potrzeby naśladownictwa, któremu ulegają najbiedniejsi w chęci kopiowania bogatszych. Ileż niedostatku, niewygody, wysiłku w tak marnym celu, jak udawanie pożądanego wystawniejszego życia! Dla zaspokojenia zachcianek dyktowanych przez próżność, ileż rzeczywistych potrzeb bywa pomijanych. Określenie, że chleba nie dostaje, nie dość ścisłe daje pojęcie o nędzy, bo ludziom dzisiejszym przedewszystkiem nie dostaje zbytku, wolą się głodzić, byle się nie wyrzec urojonej potrzeby pozorów, których zachowanie jest ustawiczną ich męczarnią.
Podczas deseru, gdy służąca wszystko postawiwszy odeszła, Morange zadowolony ze smacznego śniadania, stał się pochopnym do zwierzeń. Spojrzał na żonę i mrugnięciem wskazując gościa, rzekł:
— Jemu można zaufać, więc pomówmy z nim o naszych zamiarach.
A gdy Walerya zgodziła się, Morange zabrał głos zwróciwszy się w stronę Mateusza:
— Wiesz mój drogi, że może niedługo przestaniemy z sobą kolegować, może opuszczę zakład... Jeszcze nie ma nic straconego, ale ciągle o tem myślę... Od dawna, a zwłaszcza od kilku miesięcy. Zaraz ci powiem dla czego. W zakładzie pana Beauchêne po ośmiu latach uciążliwej pracy doszłem do pięciu tysięcy franków dochodu, lecz cyfra ta już się nie zwiększy, a przynajmniej nie o wiele... zatem na stanowisku, jakie dziś zajmuję, nigdybym nie zdołał uzbierać majątku, więc przyszłość moja byłaby zwichnięta.
— Tak, byłaby zwichnięta — zawołała z mocą Walerya. — Zatem byłoby potwornem, gdyby mój mąż nie postarał się o inne stanowisko. Lepiej sobie głowę rozbić o mur, aniżeli wyrzec się dojścia do czegoś odpowiedniejszego z naszemi pragnieniami.
— Jak widzisz, moja żona życzy sobie, bym opuścił zakład, zacząłem więc rozglądać się za czem innem. Czy pamiętasz Michaud’a?... tego młodego, inteligentnego urzędnika, który przed sześciu laty był moim pomocnikiem? Otóż Michaud zaraz potem wstąpił jako urzędnik do banku Kredytu Narodowego i czy wiesz, ile obecnie zarabia. Dwanaście tysięcy franków, słyszysz? Dwanaście tysięcy franków rocznej pensyi!
Dwukrotnie powtórzona ta cyfra brzmiała, jak nawoływanie ku zdobyciu takiego stanowiska. Małżonkowie wsłuchiwali się w nią za każdym, razem i oczy się im zaokrąglały pożądliwością. Nawet Regina zwykle się czerwieniła, gdy przy niej o tem mówiono.
Morange po pauzie mającej wywołać efekt, mówił dalej:
— Na początku marca spotkałem się przypadkowo z Michaud, który mi to wszystko opowiedział, okazując mi przytem wiele życzliwości. Wreszcie doszło do tego, że mi zaproponował miejsce pod swoim zwierzchnictwem, tak, iż teraz nie ja jego, ale on mnie popychałby naprzód. Chętnie bym się zgodził na propozycyę Michaud’a, tylko powstrzymuje mnie pewna chwilowa trudność, oto na początek miałbym w Banku Kredytu Narodowego nie więcej jak trzy tysiące sześćset franków rocznej pensyi. Michaud zapewnia, że wkrótce zostałbym podwyższony, by dojść stopniowo do bardzo wysokiej cyfry... Ale trzy tysiące sześćset franków! jak żyć za taką sumę, zwłaszcza teraz z tem mieszkaniem!
Walerya mu przerwała, mówiąc gwałtownie:
— Kto nie umie ryzykować, ten nigdy do niczego nie dochodzi! Ileż razy trzeba ci to powtarzać! Wiem, że trzeba się rządzić ostrożnością i nigdy cię nie popchnę ku nadwyrężeniu naszej przyszłości. Ale czyż mogę się zgodzić, byś swoje zdolności zagrzebywał w zakładzie pana Beauchêne? Stanowisko, jakie tam zajmujesz nie jest dla ciebie odpowiednie... jesteś wart czegoś więcej.
— Więc państwo jesteście zdecydowani? — spytał Mateusz.
— Prawie, moja żona porobiła już wszystkie obliczenia, i tak, jesteśmy zdecydowani, chyba, że zajdzie coś nieprzewidzianego. Wreszcie mamy jeszcze czas do namysłu, bo dopiero w październiku będzie wolna dla mnie posada w Banku... Ale prosimy ciebie o dochowanie nam tajemnicy, bo nie trzeba, aby Beauchêne o tem wiedział, bardzo nam zależy być z nim obecnie w jaknajlepszych stosunkach.
Spojrzał na zegarek, będąc pilnym i akuratnym urzędnikiem. Do biura wracał o godzinie wpół do drugiej, więc zawołano by coprędzej została podana czarna kawa i popijano resztę z filiżanek, gdy służąca oznajmiła pani niespodziewaną wizytę, która zniweczyła punktualność zwykłego trybu życia. Walerya aż zarumieniła się z radości i wstając pospiesznie od stołu, zawołała:
— Ach, to pani baronowa de Lowicz!
Serafina miała obecnie lat dwadzieścia dziewięć. Była wysoka, piękna, ryża, elegancka, a biust jej słynął z kształtności i był podziwiany przez cały Paryż. Czerwone jej usta śmiały się wyzywająco, a w ciemnych oczach o złotawych iskierkach palił się płomień niehamowanych namiętności.
— Niechaj wam nie przeszkadzam, drodzy państwo, kończyć śniadanie — zawołała, wchodząc do stołowego pokoju. — Wasza służąca chciała mnie koniecznie prowadzić do salonu, ale uparłam się, by wejść prosto tutaj, bo czas nagli... Przyszłam zabrać waszą śliczną Reginę na popołudniowe przedstawienie w cyrku.
Znów nastąpił wybuch radości i podziękowań ze strony Waleryi. Regina aż osłupiała z ukontentowania, a matka potokiem słów wyrażała swoją wdzięczność.
— Ach, pani baronowo, pani nas psuje swoją dobrocią, pani rozpieszcza naszą córeczkę. Ale ona musi się przebrać, najmocniej przepraszam, że pani baronowa będzie zmuszona, nieco poczekać z tego powodu... Regino, chodź prędzej... pomogę ci... Za dziesięć minut przyprowadzę ją ubraną, ręczę, że nie dłużej jak za dziesięć minut...
Pozostawszy w towarzystwie dwóch mężczyzn, Serafina, która ze zdziwieniem ujrzała Mateusza, zbliżyła się ku niemu i jak dobra, dawna znajoma, podała rękę na powitanie, mówiąc:
— Cóż u pana słychać? Wszystko dobrze?
— Dziękuję, tak, wszystko dobrze.
Usiadła tuż obok niego, on zaś niezadowolony ze spotkania, prawie mimowolnie odsunął nieco swoje krzesełko.
Mateusz, znał ją kiedyś aż nadto blisko i wiedział, jak dalece była ona gwałtownej, namiętnej natury, nie zatrzymującej się nad niczem dla zaspokojenia cielesnych pożądań. Wyrosła ona prawie bez niczyjej opieki, ojciec bowiem był pochłonięty pracą w zakładzie, a brat, Aleksander uprawiający krańcowy egoizm, nie pomyślał nawet o przyjaźnieniu się z siostrą. Kuzynkę swoją Maryannę uważała za dobrą, zdrową istotę nie mogącą z nią mieć żadnych wspólnych myśli. Samej sobie oddana, Serafina niezmiernie rychło zaczęła się rozciekawiać ku tajemnym stronom życia. Ogólnie o tem mówiono, że mając lat piętnaście, i będąc na balu, oddała się jednemu ze swoich tancerzy. Wkrótce potem nastąpiła skandaliczna awantura jej małżeństwa, nieodzownego ponieważ uciekła ze swoim kochankiem, a późniejszym mężem, baronem de Lowicz, który był znanym łotrem, lecz niezwykle pięknej, ujmującej powierzchowności. W rok po ślubie urodziła nieżywe dziecko, a jak mówiono przedwcześnie przez nią samą na śmierć skazane. Lubiąc pieniądze jako środek do zaspakajania zbytkownych zamiłowań, Serafina zagarnęła spadek po ojcu we własne ręce a dopominającego się o to męża, wypędziła z domu. Baron wyjechał do Berlina i nagłą śmiercią padł w jakiejś szulerni. Od tej chwili Serafina uszczęśliwiona, że żyć może bez niczyjej kontroli, używała swobody w całym zakresie swych światowych i zmysłowych zamiłowań. Wszędzie ją można było spotkać gdzie tylko się bawiono, a każdy miał o niej do opowiadania mnóstwo najdziwaczniejszych wybryków; prócz tego szeptano sobie o jej chwilowych miłostkach, o jej napastniczem wybieraniu kochanków, o których przypuszczała, że zdołają zadowolnić niezdrowe instynkty jej popędów. Jednakże zachowywała dotąd pozory, nie afiszowała się z nikim, więc też wszędzie była ochoczo przyjmowana, jako młoda wdowa, bardzo bogata, bardzo piękna, bardzo kochana.
— Pan mieszka obecnie na wsi? — spytała Mateusza, pochylając się ku niemu.
— Tak... od miesiąca.
— Konstancya mi o tem wspominała... Spotkałam się z nią temi dniami u pani Seguin. Obecnie jestem w jaknajlepszych stosunkach z Konstancyą... zapewne jest mi wdzięczna za dobre rady, jakich nie szczędzę jej mężowi.
Serafina wiedziała, że Konstancja jej nienawidzi, więc bawiła się, opowiadając, że są z sobą jak siostry. Z przyzwyczajenia zwykle drwiła ze wszystkiego i ze wszystkich. Mówiła teraz dalej:
— Rozmawiano o doktorze Gaude, wiecie o nim panowie?..! To ów sławny chirurg, używający radykalnego środka, by kobiety zabezpieczyć od macierzyństwa. Była chwila, gdy myślałam, że Konstancya zapyta się o jego adres. Nie zrobiła tego, bo zabrakło jej odwagi.
— Tak, słyszałem o doktorze Gaude — odezwał się Morange. Jedna ze znajomych mówiła o nim mojej żonie. Podobno że robi jakieś nadzwyczajne operacye, wprost cudowne. Otwiera brzuchy, jakby otwierał szafy; przegląda, wyjmuje rzeczy niepotrzebne, zamyka napowrót i kobiety są uzdrowiona, nie zdając sobie sprawy jakim sposobem. Zdumiewający człowiek!
Zaczął dawać bliższe objaśnienia o klinice doktora Gaude przy szpitalu Marboeuf. Modą teraz było asystować w owej klinice podczas operacyi, tłoczono się jak na najciekawsze widowisko. Doktór był chciwym na pieniądze i wysokie żądał honorarya od bogatych klientek, lecz za punkt honoru sobie postawił, by mu się udawały próbne, najtrudniejsze operacje, jakie wykonywał na ubogich kobietach, leczących się w klinice. Dzienniki bezustannie o nim mówiły, podając słowa doktora o tych próbach; był to zręczny sposób robienia sobie reklamy, zachęcającej bogate panie do poddania się operaeyi, szczęśliwie udanej na innych. Pesymista, a zarazem człowiek wesoły, doktór Gaude wycinał kobietom organ bez żadnych skrupułów, mówiąc: nie będą miały dzieci, zatem o tyle mniej będzie nieszczęśliwych istot na świecie!
Serafina roześmiała się, pokazując białe zęby, które dziko błysnęły pomiędzy krwistemi ustami; była zabawiona przerażeniem Mateusza. A Morange mówił dalej:
— Różne bywają poglądy i pomiędzy doktorami. Znany nam doktór Boutan, jako środek leczniczy na wszystkie choroby doradza swojem pacyentkom, by miały dziecko.
— Wydziwić się nie mogę, że Konstancya leczy się u tego doktora Boutan — rzekła Serafina. — Wszak ona w ciągłej żyje obawie, aby ponownie nie zostać matką... Podzielam jej zdanie.. Bo czyż może być coś wstrętniejszego.
Morange śmiał się przez grzeczność, dla okazania jej, że ma te same poglądy. Zaczął się niecierpliwić, te Walerya jeszcze nie ubrała Reginy i że pani baronowa może się zapóźnić do cyrku. Wstał więc i, przeprosiwszy, poszedł, by przyśpieszyć ubieranie się córki.
Pozostawszy sam na sam z Mateuszem, Serafina badawczo się w niego wpatrzyła swemi błyszczącemi, ciemnemi oczyma o złotych iskierkach. Śmiała się, ale inaczej. Namiętna jej twarz miała teraz wyraz lubieżny, naumyślnie milczała przez chwilę, chcąc go tem pewniej wyprowadzić z równowagi. Nie spuszczając z niego płomiennego wzroku, zapytała:
— Czy Maryanna, moja kochana kuzynka jest zawsze w kwitnącym stanie zdrowia?
— Jest zupełnie zdrowa, dziękuję.
— A dzieci zawsze jej przybywa?
— Mamy czworo dzieci.
— A pan? Pan jesteś szczęśliwym ojcem licznej rodziny i zadowolony życiem na wsi?
— Jestem zadowolony i szczęśliwy.
Znów zamilkła a tylko wzrokiem nie przestawała go palić coraz namiętniej, znając czar, jaki wywierała takiem niemem wypowiadaniem swej myśli. Ryże włosy opromieniały jej twarz jak by słonecznym blaskiem. Znów nieco się pochyliła ku niemu i rzekła powoli.
— A więc pomiędzy mną a tobą wszystko już skończone?
Skinął głową na znak, że tak, że wszystko skończone. Wspomnienia ich stosunku sięgały lat bardzo dawnych. Mateusz miał wtedy lat dziewiętnaście, a ona dwadzieścia jeden i była już mężatką, gdy pewnego wieczora niespodziewanie rzuciła mu się w objęcia. Był od niej młodszy, nie umiejący zapanować nad zmysłami rozbudzonemi znienacka, lecz zerwał z nią miłosny stosunek, pokochawszy Maryannę.
— Skończone?... naprawdę?... zupełnie, ale to zupełnie skończone? — pytała go, czarując zalotnością uśmiechu.
Była rzeczywiście piękną w swej roli uwodzicielki. Jeszcze nigdy jej nie widział w takiej pełni urody i tak roznamiętnionej żądzą chociażby natychmiastowej rozkoszy zmysłów. Dar mu z siebie robiła z królewską wyniosłością, wiedząc o sile swych wdzięków, któremi mogła dowolnie rozporządzać, proponowała mu wymianę pieszczot, mając pewność, że daje więcej, aniżeli otrzyma. Życie tylko ten jeden posiadało dla niej urok. Ale kusząc Mateusza podnieconą była przewrotnością swego dyabelskiego usposobienia, bawiła ją bowiem myśl pochwycenia tego mężczyzny z objęć kochającej żony, tej biednej, głupiej kuzynki, która łzami by się zalewała nad niewiernością męża.
Mateusz milczał, obojętnie patrząc w inną stronę. Postanowiła dalej trwać w roli rozkochanej kobiety.
— Wolę, że mi nie odpowiadasz, wolę, że usta twoje nie mówią mi, że już wszystko pomiędzy nami skończone. Wreszcie, nie byłaby to prawda, bo zemną nie może być skończone, jeżeli ja sobie tego nie życzę. Wiedz o tem, że będę znów twoją, kiedy zechcesz, dziś wieczorem jutro, każdego dnia i o której chcesz godzinie możesz przyjść do mnie... Pragnę tego, zatem wiem, że tak się stanie, że tak być musi. Wiesz gdzie teraz mieszkam?... zatem pamiętaj, że czekać będę twojego przybycia.
Płomień przebiegł po twarzy Mateusza. Zamknął oczy, by nie widzieć tej żyjącej pokusy, nęcącej go czarem urody, miłosnym wyrazem twarzy, upajającą wonią ciała. Zapuszczone mając powieki, przypominał sobie mieszkanie Serafiny, w którem był przed paru laty z Maryanną, chcącą odwiedzić kuzynkę. Zajmowała parter własnej kamienicy przy ulicy Marignau. Wejście do jej mieszkania było oddzielne, pokoje wysłane puszystemi dywanami, a na ścianach draperowania z ciężkich bogatych makat. Usługa była wyłącznie kobieca. Służące wprowadzały gości milcząc i znikały jak cienie. Mateusz i Maryanna zastali Serafinę w małym saloniku o niewidzialnych oknach, głuchym i głębokim jak grób, z zapalonemi świecami w kandelabrach, chociaż był dzień jasny, słoneczny i zaledwie trzecia godzina po południu. Mateusz dotąd pamiętał zapach, jaki się tam unosił w powietrza. Był to zapach przejmujący, ciepły, który go prawie obezwładnił.
— Czekać będę na ciebie!... — powtarzała przyciszonym głosem ustami nieledwie że muskającemi jego usta.
Cofnął się, drżąc, niewypowiedzianie zły, że musiał grać śmieszną rolę mężczyzny, opierającego się ponętnej kobiecie. Przypuszczając, że jej powie, że już wszystko pomiędzy nimi skończone, położyła mu rękę na ustach, a była to rączka ładna, wysmukła, pieszczotliwa.
— Nie mów!... ale oto oni już idą. A pamiętaj, że ja niepotrzebuję żadnych doktorów Gaudę, albo innych.
Państwo Morange wprowadzili Reginę, gotową do wyjścia. Matka ją ufryzowała i dziewczynka była rzeczywiście śliczna w różowej jedwabnej sukience z białemi koronkami, w wielkim kapeluszu z tego samego materyału co suknia. Okrągła, delikatna buzia tylko z kwiatem przedziwnej świeżości mogła być porównaną.
— Ach jaka ona zachwycająca! — zawołała Serafina — chcąc zrobić przyjemność rodzicom. Mam ochotę ją zabrać i nigdy jej wam nie oddać!
Zaczęła całować Reginę z uniesieniem, grając rolę kobiety wzruszonej i żałującej, że nie jest matką.
— Ach zazdrość porywa, patrząc, że inni posiadają taki skarb! Gdyby można wiedzieć, że Bóg ześlę taką śliczną istotę, to odrazu pragnęłoby się chociażby samą siebie narazić.. Ale nie dla mnie takie szczęście... więc ukradnę ją wam i nie odwiozę!
Państwo Morange śmieli się uszczęśliwieni, a Mateusz, dobrze ją znając, słuchał z osłupieniem. Ileż razy podczas ich miłosnego stosunku z nienawistnem oburzeniem mówiła o dzieciach jak o wstrętnem paskudztwie, które groźbą pojawienia się terroryzuje rozkosz uniesień. Wieczna obawa, by nie zostać matką, psuje i ogranicza miłosne porywy zatrważającą myślą, iż ulotna godzina szału może przynieść długie miesiące cierpienia i kłopot bez końca; zniweczyć całą przyjemność życia. Dzieci, rodząc się, okradają matkę z urody, psują kształty jej ciała, kobieta nagle się starzeje, więdnie i staje się przedmiotem obrzydzenia dla mężczyzn. Natura głupią jest nakładając haracz macierzyństwa miłości. Od czasu jak zaszedłszy w ciążę szczęśliwie ją przerwała poronieniem, Serafina wzdrygała się na samo wspomnienie przebytego niebezpieczeństwa, gotowa dopuścić się zbrodni, byle uniknąć dziecka, które uważała za groźnie zaczajoną bestyę, trzymającą ją na wodzy, niedozwalającą oddać się, jakby tego pragnęła, poszukiwaniom coraz to nowych miłosnych wrażeń.
Spostrzegłszy zdziwienie Mateusza, uśmiechnęła się a dla własnej zabawy rzekła z chytrą ironią:
— Dopiero co mówiłam panu Froment, że od czasu jak zostałam wdową, szukam rozrywek, chcąc się pocieszyć i nie myśleć o mojem smutnem położeniu, skazującem mnie na wieczne osamotnienie i bezdzietność.
Znów gorący płomień przebiegł po twarzy Mateusza, wiedział, że jej słowa były przypomnieniem danej mu obietnicy i miłosnych, uniesień. Ach, używała ona teraz bezkarnie, oddawała się w całości, bezgranicznie, w wiecznej pogoni zaprzepaszczania się w ekstazach. Twarz Serafiny zapłonęła namiętnością wszystkich pożądań, żywcem się paliła w katuszy niezaspokojonej żądzy, a to rozkiełznanie się natury, odmawiającej się krzewieniu życia, stawało się u niej dokuczliwem cierpieniem.
Regina patrzała na nią z zachwytem, zadowolona w budzącej się próżności niewieściej, że tak piękna pani obsypuje ją pochwałami. W uniesieniu wdzięczności rzuciła się w objęcia Serafiny, mówiąc:
— Jaka pani dobra! jak ja panią za to kocham!
Małżonkowie Morange odprowadzili baronową de Lowicz aż do schodów, z dumą patrząc na Reginę, idącą za nią. Jeszcze raz najczulszemi słowami wyrazili pani baronowej swoją wdzięczność, uszczęśliwieni, że zbytek którego pożądali, otoczy chociażby przez godzinę wypieszczoną ich jedynaczkę. Gdy wrócili do mieszkania, Walerya zawołała, drzwi zamykając:
— Chodźmy na balkon! zobaczymy je odjeżdżające!
Morange, zapomniawszy już o godzinie biurowej, poszedł za żoną i, przywołując, zmusił Mateusza, by wraz z nimi pochylił się nad poręczą balkonu. Na ulicy przed domem stał otwarty piękny powóz, zaprzężony wzorowo, ze wspaniałym stangretem nieruchomym na koźle. Widok ten ostatecznie rozegzaltował małżonków Morange. A gdy Serafina, usadziwszy Reginę, zajęła obok niej miejsce, słów nie znajdując, głośno śmieli się uboje.
Regina... nasza Regina... jaka śliczna... jaka szczęśliwa... powtarzali z roztkliwieniem.
Dziewczynka, zapewne domyślając się, że rodzice na nią patrzą, podniosła głowę do góry, uśmiechnęła się, ukłoniła. Serafina uczyniła to samo, podczas gdy konie, ruszywszy kłusem, zawróciły na rogu alei. Walerya w tejże chwili mówiła z przejęciem:
— Patrzcie panowie na nią! patrzcie! Jaka ona urocza! Ma dwanaście lat a jest tak niewinna jak nowonarodzone dziecko! Ja nigdy jej nikomu nie powierzam... Ale powiedzcie, czyż ona nie wygląda na księżniczkę, przyzwyczajoną do jeżdżenia swoim powozem?...
Morange, pochwycony rojeniami o zdobyciu majątku, rzekł:
— Przypuszczam, a nawet przekonany jestem, że gdy wyjdzie zamąż będzie miała swój własny powóz... Pozwól mi objąć posadę w banku Kredytu Narodowego, a wszystko o czem marzysz zostanie urzeczywistnione.
Zwróciwszy się do Mateusza, dodał:
— Powiedz teraz, kiedy nas tutaj widziałeś i znasz nasze zamiary, czyż nie byłoby zbrodnią obarczać się drugien dzieckiem?... Jest nas troje i bardzo musimy się liczyć z pieniędzmi, które zarabiam ciężką pracą... Cóż byłoby, gdyby zamiast troje było nas czworo! Nie, nie... lepiej pilnować się i strzedz w chwilach uroczych... A przecież to nam nie przeszkadza ubóstwiać się wzajemnie... wszak tak, moja najdroższa Waleryo?...




III.

Po południu w zakładzie, Mateusz śpieszył się z wykonaniem roboty, bo chciał wyjść wcześnie, by módz stosownie do polecenia Maryanny, przed obiadem w restauracyi wstąpić do właściciela pawilonu. Prawie że się nie spotkał z Beauchêne’m i był z tego zadowolony, bo czuł się zakłopotany mimowolnem podpatrzeniem jego całusów z Noriną. Zdawało mu się, że Beauchêne będzie się tego wstydził przed nim, jednakże z paru słów jakie z sobą zamienili, Mateusz nie zauważył w nim żadnej zmiany. Beauchêne tak jak zwykle był czynny w zakładzie, cały oddany pilnowaniu swoich interesów, popędzając ich powodzenie wysiłkiem swojej inteligencyi i niezwykłego handlowego sprytu. Poranne zmęczenie znikło, mówił i śmiał się głośno, jak człowiek miłujący się w pracy i uznający życie za najwyższe dobro.
O godzinie w pół do szóstej, to jest pół godziny wcześniej niż zwykle, Mateusz wyszedł z pracowni i wszedł do biura kasjera po swoją miesięczną pensyę, która wynosiła trzysta piędziesiąt franków. Ale w styczniu wziął naprzód pięćset franków, uiszczając się z długu odtrącaniem z pensyi miesięcznej po piędziesiąt franków, otrzymał więc dziś tylko trzysta. Przeliczył pieniądze i z zadowoleniem wsunął do kieszeni, mówiąc do Morange’a:
— W samą porę to przychodzi... bo żona w domu pozostała tylko z trzydziestoma susami!
Było już po godzinie szóstej, gdy Mateusz stanął przed wspaniałym pałacem państwa Séguin du Hordel przy alei d’Antin. Dziadek pana Séguin był drobnym rolnikiem, posiadającym kawałek gruntu w Janville. Syn jego stał się dostawcą armii i dorobił się znacznego majątku. Zaś wnuk, już wychowany na panicza, pędził życie bezczynne, wielko światowe, wytworne, był członkiem w klubach, miał namiętność do koni, udawał zamiłowanie sztuki i literatury, starał się uchodzić za światłego, postępowego amatora, a ulegając modzie, sprzyjał najbardziej krańcowym kierunkom. Dla pychy, ożenił się z panną prawie bez posagu, ale ze starego szlacheckiego rodu. Żona jego Walentyna de Vaugelade była delikatnego zdrowia a wychowana przez matkę podług pobożnych, katolickich zasad, uczęszczała do kościoła ale przedewszystkiem była spragniona uciech światowych. Séguin, od czasu jak się ożenił, spełniał obowiązki religijne dla dobrego tonu. Dziadek jego, ów chłop z Janville miał dziesięcioro dzieci; ojciec, dostawca dla armii, ograniczył się sześciorgiem potomstwa; on zaś spłodziwszy syna i córkę, jawnie zaznaczał, że na tej dwójce się zatrzyma, dodając, że i tak popełnił czyn karygodny, sprowadzając na świat dwie nieszczęśliwe istoty, które nie wyraziły mu swej woli pojawienia się pomiędzy ludźmi.
Prócz innych posiadłości, Séguin był właścicielem pięciuset hektarów lasu i odłogów, zakupionych pod Janville przez ojca, gdy ten dorobiwszy się wielkiego majątku, przestał się zajmować interesami. Kupienie tych gruntów było długoletniem marzeniem starego Séguin, który pragnął stać się bogaczem w wiosce, zkąd wyszedł ubogim chłopcem. Miał właśnie zacząć stawiać pałac wśród obszernego parku, gdy umarł niespodziewanie. Maź Walentyny odziedziczył po ojcu prawie że całość posiadanych przez niego gruntów pod Janville i ciągnął z nich zyski, utworzywszy pięciuset frankowe akcye na prawo polowania. Był to najpraktyczniejszy sposób zużytkowania tego obszaru, złożonego z lasu, z bagien, z wydm piasku i kamienistych polanek. Ogólnie uznawano w Janville, że te grunta nie opłaciłoby się uprawiać, stary Séguin je kupił przez próżność, marząc o królewskim pałacu i parku, ale przedewszystkiem skłoniła go ku temu stara, waląca się baszta zamkowa, gdyż skoro tylko stał się jej właścicielem, wyrobił sobie pozwolenie przyłączenia do swego nazwiska jej nazwy i odtąd podpisywał się Séguin de Hordel.
Beauchêne był jednym z akcyonaryuszów polowania i zapoznał Mateusza z Séguin’em. Wśród lasów i odłogów posiadanych przez tego ostatniego pod Janville, Mateusz upodobał sobie pawilon, służący czasami na punkt zborny dla myśliwych. Séguin zgodził s<ę wynająć mu ten domek pod lasem, a Walentyna przez uprzejmość względem Maryanny, którą widywała u Konstancyi, odwiedziła ją zaraz w pierwszych czasach osiedlin. Zaczęła się unosić nad poetycznem położeniem całej miejscowości, żałując, że dotąd była nieświadomą właścicielką tak uroczego ustronia. Lecz godziny by nie wytrzymała, gdyby kazano jej tutaj zamieszkać. Z zapałem oddawała się ona gorączkowemu, światowemu życiu w Paryżu, biorąc udział wraz z mężem we wszystkich uroczystościach i modnych zebraniach literackich, artystycznych, zwiedzając z nim pracownie malarzy, wystawy, teatra, wszelkie miejsca zabawy, wszystkie piekielne ogniska w popiół zamieniające umysły za słabe, by się otrząsnąć od ich rozkładowego wpływu. On, pragnąc, odgrywać rolę człowieka wyższego polotu, bywał z nią wszędzie, chociaż umierał ze znudzenia, bo dobrze mu było tylko w stajni wśród koni, tylko tam czuł się swobodny. Pomimo swoich pretensyj do literatury, do filozofii jutrzejszej, pomimo zbiorów sztuki jeszcze nie zrozumiałej dla burżuazów, pomimo stylizowanych mebli, fajansów, cyn, a przedewszystkiem opraw książkowych, z których niesłychanie był dumny. Żonę urabiał na swoją modłę, narzucił jej przesadnie krańcowe opinje a znalazłszy ją skłonną ku wszelkim spaczeniom, nie wahał się kalać ją towarzystwem osób ekscentrycznej kategoryi, znajdując, że takie śmiałe zrywanie z przesądami, nadaje im obojgu cechę oryginalnej wytworności. Walentyna, z nieśmiałej dewotki przemieniała się stopniowo w istotę, gotową się dopuścić wszelkiego szaleństwa; chodziła jeszcze do spowiedzi, lecz nie unikała grzechów, oswajała się z myślą wiarołomstwa. Mąż sam ją ku temu popychał, będąc dość niedorzecznym, by z niej często szydzić a nawet często brutalizować, za co miała do niego żal i zatracała dawne przywiązanie, marząc coraz częściej o rozkoszy kochania, pieszczenia się inaczej, z większą tkliwością i słodyczą.
Mateusz wszedłszy na dziedziniec i rzuciwszy wzrokiem po renesansowej fasadzie pałacu o wysokich oknach, o bogatych rzeźbieniach, uśmiechnął się z lekka, rozweselony myślą:
— Małżeństwo tutaj mieszkające nie wyczekuje na trzysta franków z trzydziestoma susami w kieszeni!
Przedsionek był wspaniały, cały z bronzu i marmuru. Na prawo znajdowały się dwa wielkie salony do paradnych przyjęć i jadalnia, na lewo sala bilardowa, fajczarnia i ogród zimowy. Na pierwszem piętrze, wprost szerokich schodów, był gabinet pana domu, mający pięć metrów wysokości, dwanaście długości a osiem szerokości, co zajmowało cały środek pałacu, rozdzielając apartamenta męża od apartamentów żony i dzieci. Na drugiem piętrze stały niezajęte pokoje a przeznaczone dla syna i córki gdy dorosną.
Jeden ze służących, znając już Mateusza, zaprowadził go na górę do gabinetu pana, prosząc, by chwilę poczekał, bo pan kończy się przebierać. Mateusz, przypuszczając że jest sam, zaczął się ciekawie rozglądać do koła, podziwiając dekoracyjną piękność komnaty. Starożytne witraże lśniły się bogactwem barw a genueńskie aksamity, jedwabne materye haftowane złotem i srebrem zakrywały ściany, wzdłuż których stały nizkie szafy z książkami zbytkownie oprawnemi. Stoły i konsole pociągały oczy kosztownymi drobiazgami ze złota, ze szkła, z bronzu, z marmuru, a pomiędzy niemi był także ów słynny zbiór modnej rzeźbionej cyny. Wschodnie dywany rzucone wszędzie w obfitości, nizkie kanapki, krzesła zachęcające do wypoczynku, zakątki pozostawione pomiędzy wyższemi meblami i zielonemi ścianami z krzewów, wszystko tu tchnęło zbytkiem i zachęcało ku długim pogawędkom we dwoje.
— Witam cię panie Froment! — odezwał się nagle głos od stołu z modernemi cynami.
Młody człowiek, mogący mieć lat około trzydziestu, wyszedł z poza parawanu i z wyciągniętą dłonią zbliżył się na powitanie.
— Zdaje mi się, że mam przyjemność widzieć przed sobą pana Karola Santezze? — rzekł Mateusz nieco się zawahawszy.
Przypominał sobie teraz, że już spotkał się z nim w tym samym gabinecie pana Séguin. Karol Santezze, słynny powieściopisarz, był młodym mistrzem, ubóstwianym w salonach; miał czoło foremne, ciemne, pieszczotliwe oczy, usta za szerokie, za czerwone, lecz kryjące się za bujnym zarostem, przystrzyżonym po asyryjsku i starannie podfryzowanym. Sławę jego stworzyły i podtrzymywały kobiety. W ich towarzystwie najchętniej przestawał pod pozorem studyi, zręcznie zważając, by umiejętnie je wyzyskać dla jaknajwiększej uciechy cielesnej i zapewnienia sobie materyalnego powodzenia. Mówiono, że był z każdą z nich pokorny, czule wzdychający, dopóki mu nie uległa, a umiał się każdej pozbyć, gdy osądził, że nadal może się bez niej obejść. Z zasady i przez wyrachowanie nie myślał się żenić, przekładając wygrzewać się w cudzych gniazdach, a dla pochlebiania modnemu zepsuciu, obrał sobie w literaturze specyalność poetyzowania niewierności małżeńskiej i opisywania miłosnych szałów bezpłodnej rozkoszy, nie poniżającej się pospolitością potomstwa.
Początkowo oceniał swoje powieści tak jak na to zasługiwały, to jest uważał je za łatwy i przyjemny sposób stworzenia sobie pokaźnych dochodów, dzięki zręcznemu dobieraniu osnowy. Lecz wkrótce dał się unieść pieniężnemu powodzeniu i nabrał przekonania, że posiada talent. We fraku i w białym krawacie grał rolę obserwatora zamierającego świata, głosił krańcowy pesymizm, rozczarowanie, zanik pożądań a z tęsknoty za nicością stworzył kult religijny, doskonalący drogi ku szczęśliwości ostatecznego końca, wynikłego ze wzajemnej powściągliwości popędów płciowych.
— Séguin zaraz przyjdzie — zapewniał z wielką uprzejmością. — Wywożę go dziś z domu wraz z jego żoną na obiad do restauracyi, a potem na pierwsze przedstawienie do małego teatrzyku, gdzie zabawiemy się na pewno, bo będzie sporo hałasu i nie obejdzie się bez bijatyki!
Mateusz teraz dopiero zauważył, że Santezze był we fraku. Zaczęli rozmawiać. Santezze pokazał mu świeżo kupioną przez gospodarza domu statuetkę z cyny, przedstawiającą nagą, chudą, wydłużoną kobietę leżącą na brzuchu, z głową zatopioną w rozpuszczonych włosach i zapewne płaczącą. Podług powieściopisarza było to arcydzieło, koniec ludzkości, upadek samotnej kobiety, wreszcie i już na zawsze oderwanej od mężczyzny. Santezze był nieledwie że codziennym gościem państwa Séguin i głosząc swoje teorye ze stanowiska sztuki i literatury, wzmagał szaleństwo psujące coraz widoczniej tryb dotychczasowego ich życia.
Nadszedł Séguin. Był rówieśnikiem Santezze’a, ale był wyższy, szczuplejszy. Jasny blondyn miał nos garbaty, oczy szare, usta cienkie i małe wąsiki. Był we fraku gotów do wieczornego wyjścia. Udając lekkie seplenienie w mowie, rzekł zwolna:
— Wiesz, mój drogi, Walentyna się uparła, by włożyć nową suknię... Zatem uzbrójmy się w cierpliwość... bo z godzinę trzeba będzie na nią czekać.
Spostrzegłszy Mateusza, zaczął się uniewinniać z przesadzoną uprzejmością, pełną chłodnej dystynkcji i zupełnego oderwania. Gdy ten, którego nazywał „swoim miłym lokatorem“, wyjawił mu przyczynę swej wizyty, to jest zepsucie się dachu w pawilonie skutkiem ostatnich ulewnych deszczów, natychmiast się zgodził, by jego kosztem sprowadzić z Janville blacharza, który zalutuje rynnę. Lecz gdy Mateusz objaśnił, że to nie będzie dostateczne, że trzeba zmienić dach, Séguin stał się nagle prozaicznym człowiekiem i zapominając o zwykłej sztuczności swego ułożenia, zawołał, że nie może się wdawać w tak znaczne reparacye pawilonu, bo więcej by to kosztowało, aniżeli wynosi roczne komorne, dając przez to do poznania, że kto płaci nędzne sześćset franków za mieszkanie, nie powinien mieć tak wielkich wymagań.
— Zalutowanie będzie dostateczne — powtarzał. — Na zalutowanie zgadzam się z miłą chęcią.
By nadać inny kierunek rozmowie, rzekł:
— Panie Froment pokażę panu cóś cudownego... pan masz gust wyrobiony, więc zdołasz to ocenić!
Miał on rzeczywiście bardzo pochlebną opinję o Mateuszu, wiedział, że jest inteligentny, pomysłowy. Ten poddał się teraz taktyce dywersyi w rozmowie, lecz postanowił nie odejść ztąd dopóki nie otrzyma nowego dachu. Wziął do ręki książkę w bogatej oprawie, którą Séguin wyjąwszy z szafy podawał mu jak relikwię. Na okładce z białej skóry była inkrustowana wielka srebrna lilja a przez nią na ukos rzucona wiązanka fioletowego ostu. W rogu, u samej góry, jakby na tle nieba, widniał tytuł dzieła: „Wiekuiste Piękno“.
— Ach, jakie to ładne w kompozycyi i w kolorycie! — zawołał Mateusz rzeczywiście zachwycony. Oprawa książek staje obecnie na wysokości sztuki.
A zauważywszy tytuł, dodał:
— Ależ to ostatnia powieść pana Santezze!
Séguin z boku śledził twarz powieściopisarza, który się zbliżył, a widząc go wzruszonym pochlebstwem, rzekł do niego:
— Dopiero dzisiaj rano introligator odniósł mi tę książkę... czekałem sposobności, by ją tobie znienacka pokazać. Udana oprawa... uważam ją za perłę w moim zbiorze... Cóż mówisz o pomyśle artysty?... lilja oznacza tutaj tryumfującą czystość, a oset, zwykle rosnący wśród zwalisk, mówi o zatraconym już wreszcie życiu świata, znów oddanego bezgranicznej szczęśliwości. Jak widzisz, duch twojego dzieła został zrozumiany!
— Tak... tak... Ale wy mnie tutaj psujecie... zacznę się pysznić sam sobą...
Mateusz znał tę powieść, pożyczył ją bowiem u pani Beauchêne, by Maryanna przeczytała książkę, o której teraz wszyscy mówili. Oboje byli oburzeni głoszonemi w niej teoryami. Dotychczasowo Santezze w swoich powieściach zajmował się elegantkami, które popołudniowe godziny spędzać zwykły w kawalerskich mieszkaniach kochanków, by z nimi, tak jak to czyniły z mężami, oddając się miłości, pomijać cel jej właściwy. Tym razem Santezze zapragnął wznieść się wyżej w sztuce czystej, stworzyć symbol niezrównanego liryzmu. Opowiadał więc historyę hrabiny Anny Maryi, która brzydząc się swoim mężem pragnącym mieć dzieci, uciekła do Bretanii, by się schronić pod opieką Norberta, artysty o nadziemskiem natchnienia, a obecnie zajętego dekorowaniem kaplicy żeńskiego klasztoru. Norbert przez lat trzydzieści odtwarza własne wizje a ścianach, pędzlem wypowiadając swoje rozmowy i spotkania z aniołami, a przez te lat trzydzieści trwa jego miłość z Anną-Maryą, która żyjąc z nim w związku jałowych pieszczot, pozostaje równie piękną, młodą i świeżą, jak była w pierwszym dniu ich stosunku; trzydzieści lat czystej, bezpłodnej rozkoszy uchroniło ją od zmarszczek, od zwykłej zatraty urody. By lekcya była donioślejszą, autor prócz głównych bohaterów powieści, przedstawił w niej kilka rodzin żyjących w małem miasteczku; wszystkie te mieszczki mają dzieci a skutkiem tego tracą zdrowie moralne i fizyczne i w młodym wieku stają się potwornej szpetoty.
Mateusz buntował się podczas czytania przeciwko niedorzecznej i zbrodniczej teoryi miłości z celowym unikaniem dziecka, oraz przeciwko przyznawaniu piękna, szlachetności uczuć wyłącznie dziewictwu. Więc teraz, nie mógł się powstrzymać od postawienia autorowi pytania:
— Książka pana jest bardzo zajmująca... zwróciła powszechną uwagę... Ale racz mi pan powiedzieć, coby się stało, gdyby Norbert i Anna-Marya doczekali się potomstwa.
Santezze przerwał mu zadziwiony, urażony:
— Gdyby zaszła w ciążę?... Czyż kobieta może zajść w ciążę, jeżeli jest kochana przez mężczyznę z wyższej towarzyskiej sfery!...
Séguin wyciągnąwszy się w fotelu rzekł do siebie:
— A wiecie panowie co mnie do najwyższego stopnia oburza?... Oto głupi zarzut czyniony katolicyzmowi, że popycha ku rozmnażaniu się gatunku, tej zwierzęcej funkcji, uwłaczającej godności człowieka. Lecz próżne oszczerstwo przeciwko religii! rad jestem, że właśnie i to po mistrzowsku zaznaczyłeś w swoim dziele! Tak mój drogi, tak, stworzyłeś nieśmiertelne stronnice i jako dobry katolik szczerze ci tego winszuję!
— Chciałem uwydatnić niektóre prawdy — odrzekł Santezze, rzucając się pomiędzy poduszki wschodniej kanapy. Gdzież odnajdziemy w Nowym Testamencie słowa genezy: „Mnóżcie się i zaludniajcie ziemię“?... Chrystus nie ma ani ojczyzny, ani własności, ani rzemiosła, ani familii, ani żony, ani dziecka. Jest on uosobioną bezpłodnością. Dlatego też pierwsze chrześciańskie sekty pogardzały małżeństwem. Święci, uważali kobietę za plugawą istotę, stworzoną ku pokuszeniu i zatraceniu ciała i duszy mężczyzny. Pragnący się doskonalić żyli w czystości. Człowiek żyjący myślowo stawał się samotnikiem pracującym nad własnem zbawieniem. Dziewica stała się ideałem kobiety a nawet macierzyństwa. Później dopiero katolicyzm ujrzał się zmuszony do ustępstw i ustanowił małżeństwo, spostrzegłszy, że nie wszyscy mężczyźni i nie wszystkie kobiety mogą się utrzymać w stanie pożądanej anielskości. Małżeństwo jest więc rodzajem regulaminu, mającego strzedz moralność natur zmysłowych, jest to instytucja tolerowana, stan dozwolony z konieczności i pod niektóremi warunkami... lecz każdy dobry chrześcianin powinien zdobyć się na bohaterstwo i dążyć ku stanowi zupełnej świętości... A tacy są... I dziś, równie jak przed osiemnastu wiekami, człowiek prawdziwej wiary i obdarzony łaską stroni od kobiety, potępia ją i usuwa.. Są to niepokalane lilje Maryi, których woń prawdziwa raduje niebiosa...
Mateusz patrzał na mówiącego, chcąc zbadać o ile był szczery. Czy tylko szydził?... Uśmiechał się dwuznacznie, lecz to było niedostrzegalne dla Séguin’a, który przytwierdzając, zaczął się zapalać.
— Masz słuszność!... najzupełniejszą słuszność!... Piękno jest zawsze zwycięskie, wiekuiste piękno, o którem mówisz w twej książce. Promienieje ono z każdej stronicy przez ciebie napisanej. Jest ono niepokalaną dziewicą, kwiatem nietkniętym nawet oddechem, wyrazem czystości, ku której dążymy, niwecząc wstrętne rozpładnianie gatunku.. Czy jest coś więcej odrażającego, jak widok kobiety ciężarnej, splugawionej płodnością, wiodącej przy sobie czeredę potomstwa jak samica ze stadem swoich małych... Ale pocieszającem jest, że zdrowy zmysł publiczności traktuje taką panię jak należy, wymierzając słuszną sprawiedliwość, kpiąc z niej głośno, śmiejąc się i wskazując na ogólną pogardę...
Mateusz postanowił być oględnym, jednakże pozwolił sobie na zrobienie uwagi:
— Pojęcie piękna jest różne. Panowie widzicie je w niepłodności kobiety i chcecie by miała kształty wydłużone, wątłe, biodra i łono w zaniku. W epoce Odrodzenia piękna kobieta była silną i zdrową, o szerokich biodrach, o rozwiniętych piersiach. U Rubensa, u Tycyana, a nawet u Rafaela, kobieta jest zbudowana potężnie, Marya jest rzeczywiście matką... I zauważcie panowie, że gdyby przywróconem zostało takie pojęcie piękna, to z odebraniem pierwszeństwa od dawanego dzisiaj kobiecie w zaniku, mielibyśmy znów liczne rodziny i płodność stałaby się pięknością.. Byłby to jedyny środek, by przykrócić wzrastające zło obniżania się cyfry urodzin we Francyi, co jest dla nas jako dla narodu zastraszającą groźbą.
Obadwaj patrzeli na niego z politowaniem ze znającem swą wyższość.
— Upatrujesz pan zło w wyludnianiu się! — zawołał Séguin. — Jak człowiek tak inteligentny może mówić takie potworności. Pan chyba nigdy się nie zastanawiałeś nad tą kwestyą?... Własny rozsądek da ci najlepszą odpowiedź.
— Jesteś pan ofiarą nieszczęsnego optymizmu! — dorzucił Santezze. — Powiedz pan sobie przedewszystkiem, że natura działa na oślep i że ktokolwiek jej nie poprawia, pada jej ofiarą!
Pouczając Mateusza, mówili jeden po drugim a nawet równocześnie. Podbudzali się i upajali ciemnemi obrazami swej wyobraźni. Postęp według nich nie istniał. Wszak w końcu XVIII stulecia Condorcet w dziełach swoich zapowiadał otwierającą się złotą epokę, równość, pokój pomiędzy ludźmi i narodami: szlachetna iluzya opłynęła serca, utopia odsłaniała niebo nadziejom; zaledwie wiek jeden upłynął a w jaką to wszystko runęło niepamięć! Koniec XIX wieku zaznacza się upadkiem wszystkich tych rojeń, bankructwem wiedzy, wolności, sprawiedliwości, dogorywa w krwi i błocie, rzucając nas w groźne nieznane wieku przyszłego! Wreszcie, już nie jedno doświadczenie przebyliśmy i wiedzieć nam należy, co sądzić o dotychczasowych próbach. Złotą epokę poganie upatrywali po za sobą, chrześcianie naznaczyli ją po za doczesnością a socyaliści dopatrzeć chcą jej możliwość za życia. Są to trzy iluzye. Absolutne szczęście jest tylko w nicości. Jako dobrzy katolicy nie mogą zachęcać ku tępieniu istot, mających już byt na ziemi, ale mogą szerzyć doktryny ograniczania się w płodności, Zdaniem ich Schopenhauer a nawet Hartman już się zużyli. Przekładają poglądy Nietzsche’go i godzą się tymczasowo na stopniowe zmniejszanie się ludności, złożonej z arystokratycznej elity, odżywiającej się wyborowemi pokarmami, uprawiającej wyrafinowane ideje; kobiety będą wtedy piękniejsze i człowiek dojdzie do doskonałości, stanie się nad-człowiekiem, umiejącym używać z potęgowanych rozkoszy. Jeszcze są teraz pewne trudności, by to się stało rzeczywistością, lecz one same przez się ustąpią, a oni dwaj żyjący myślą w przyszłości, za jedyną troskę mają baczną pieczę, by jak się wyrażali: być zawsze w stanie piękna. Malthus’a uznawali, znając jego zasady, z równą pobieżnością, jak Beauchêne, i ceniąc jego hypotezę jedynie ze względu, że czyni nędzarzy odpowiedzialnymi za nędzę w jakiej są pogrążonymi, co odejmowało bogaczom nieprzyjemność zgryzoty i odpowiedzialności za winy. Prawo Malthusa jeżeli zaleca powściągliwość, to nie zaleca oszukiwania natury, zaś Séguin i Santezze przedewszystkiem nad tem rozmyślając i wielbiąc bezpłodność, podniecali swą wyobraźnię, wynajdując coraz to potworniejsze uciechy ciała, będące wprost krańcową rozpustą. Upajając się czarną poezyą i życzeniami końca świata, pragnęli by to nastąpiło w nieznanym dotąd spazmie tak spotęgowanej rozkoszy, by śmiercią darzyła w ostatniem tchnieniu.
— Wiesz pan niezawodnie — rzekł Santezze do Mateusza z chłodną wyższością — że proponowano w Niemczech, by pewien procent nowonarodzonych dzieci ubogich rodziców skazywać na bezpłodność za pomocą operacyi... Byłby to niezły sposób powstrzymania idyotycznego rozmnażania się warstw najbiedniejszych.
Pesymizm literacki tych dwóch ludzi, których miał przed sobą, nie mógł zachwiać przekonań Mateusza, bawiło go to a jednakże z trwogą myślał, jak nieszczęsny wpływ mogą wywierać powieści takiego Santezze’a, głoszącego nienawiść życia a w zamian pożądanie nicości. W domu tym panowała w całej pełni niedorzeczna moda znudzenia, przesytu życiowego, wypływającego z ducha epoki niewiadomego jutra; w niepewności, chorobliwie rozwiniętej szukano rozrywki igrając ze śmiercią. Który z tych dwóch ludzi, zatruwających się wzajemnie więcej kłamał?... i świadomiej popychał drugiego ku szaleństwu?... Każdy prawdziwy pesymista jest w grocie człowiekiem ułomnym, zniedołężniałym. Mateusz był głęboko przekonany, iż naród nie mający wiary w życie, jest narodem chorym. A jednakże i on miewał chwile powątpiewania nad potrzebą licznego potomstwa; ulegając wrażeniom bieżącej polityki, trudnościom warunków ekonomicznych, pytał sam siebie, czy dziesięć tysięcy szczęśliwych jednostek, nie więcej znaczą dla dobra i sławy narodu, niż sto tysięcy nędzarzy?...
Séguin chcąc go przekonać, zawołał z porywem:
— Nie możesz pan zaprzeczyć, że najbardziej wartościowa warstwa naszego społeczeństwa, najinteligentniejsza, najmniej produkuje dzieci. Dowiedzionem jest, że w miarę wartości mózgu człowieka, osłabia się jego wartość czysto zwierzęca. Płodność, która pana zachwyca, w której chcesz pan dopatrzeć się piękna, staje się dziś wyłączną właściwością barłogów, nędzarzy oraz ich ciemnoty. Sądząc po pańskich teoryach, przypuszczam, że jesteś pan republikaninem?... A więc przypomnij pan sobie, że jest również stwierdzonem, iż tyranja wzmaga ludzi liczebnie, podczas gdy wolność wzmaga ich wartościowo.
To były właśnie jedne ze względów, wywołujących wątpliwość w poglądach Mateusza. A może mylił się, wierząc w dobro nieskończonego rozmnażania się ludzi?... Czyżby naprawdę się mylił, widząc piękno i szczęście w niekrępowanej sile życia?... Pomimo to odpowiedział:
— Są to fakta względnie tylko prawdziwe. Hipoteza Malthus’a została uznaną za fałszywą w praktyce. Gdyby świat cały się zaludnił i gdyby zabrakło pokarmów, to chemja je stworzy z nieorganicznej materyi. Lecz te ewentualności są tak bardzo od naszej epoki odległe, że wszelkie branie ich pod uwagę i obliczenia na zasadzie prawdopodobieństwa, nie mogą mieć podstawy, przedstawiającej jakąkolwiek wartość naukową. Wreszcie my we Francyi, nietylko że nie dążymy naprzód ku temu niebezpieczeństwu, lecz cofamy się w tył z powrotem ku nicości. Francya ludnościowo stanowiła czwartą część Europy, obecnie zaś jest tylko ósmą jej cząstką. Za parę wieków Paryż będzie miastem wymarłem, jak starożytne Ateny, jak starożytny Rzym, a my francuzi, staniemy jako naród na równi z grekami... Paryż chce umrzeć!
Santezze zaprzeczył:
— Ale nie!... nie!... Paryż tylko chce się zatrzymać, a to wprost dla tego, że jest najinteligentniejszem, najwięcej cywilizowanem ze wszystkich miast na świecie. Niechajże pan bierze pod uwagę, że cywilizacyi darząc nieznanemi dotąd źródłami rozkoszy, doskonaląc mózgi i otwierając im coraz szersze pola działalności, faworyzuje jednostkę kosztem gatunku. W miarę cywilizacyi narody zmniejszać się będą liczebnie. Francya przoduje innym narodom, więc właśnie dla tego francuzi pierwsi się spostrzegli, a raczej pierwsi doszli do mądrości, powstrzymującej kraj od zbytecznego, szkodliwego przeludnienia. Dajemy z siebie przykład, będący oznaką wyższej naszej kultury, szerszej inteligencyi oraz praktyczności, a cały cywilizowany świat podług tego wzoru się kształtując, pójdzie za naszym przykładem kolejno, w miarę jak narody dojrzewać będą do naszego stanu doskonałości. Wreszcie, jawiące się wszędzie symptomata najlepszym są tego dowodem.
— Tak będzie nieodzownie! — potwierdził Séguin. A jeżeli są jakieś drugorzędne przyczyny zmniejszania się ludności we Francyi, to inne mają znaczenie jak im przypisują i nie dadzą się one usunąć, jak to wielu przypuszcza. Zjawisko jest ogólne i manifestuje się nietylko u nas. Wszystkie narody zmniejszają się liczebnie, albo zmniejszać się będą, zależnie od stopnia swego cywilizacyjnego rozwoju. W Japonii już się to objawia, a nawet Chiny wejdą na tę drogę z dniem, gdy Europa niemi zawładnie.
Mateusz słuchał teraz uważnie, bo ci dwaj światowcy we frakach i w białych krawatach mówili rzeczy rozsądniejsze, aniżeli przed chwilą, gdy wielbili dziewicę o wątłych, niepewnych kształtach ciała, w zaniku cech właściwych jej płci, upatrując ideał ludzkiego piękna. Teraz, poruszyli żywą historyę człowieka, odezwał się więc:
— Zatem panowie nie obawiacie się najścia rasy żółtej, tego mrowiska azyatyckich barbarzyńców, którzy w danej chwili mieli się rozlać po Europie, przekształcić ją i na nowo zapłodnić?... Historyą zwykle rozpoczynała bieg od jakiegoś kataklizmu, czy to od nagłego przelania się oceanów, czy też od najazdu dzikich hord, które przybyciem swem zasilają świeżą krwią gasnące narody. I za każdym razem cywilizacja zakwitała obficiej, wspanialej... Dlaczego Babylon, Niniwa, Memfis w proch się rozsypały, zgasły wraz z ludnością, która jakby na miejscu skonała?... Dlaczego Ateny i Rzym jeszcze dziś widzimy dogorywające, płonne czyniące wysiłki, by odrodzić się z popiołów i zajaśnieć dawniejszą chwałą?... Dlaczego Paryż jest dotknięty śmiercią, chociaż podziwiamy go w niezrównanym blasku?... Pomimo wszystko, co możecie mi panowie powiedzieć, że Paryż wzorem poprzednich stolic świata umiera z przesytu kultury, inteligencyi, cywilizacyi, to rzeczy nie zmienia, Paryż, stolica Francyi o słabnącej płodności, umiera, a jego blask i potęga w spadku się dostanie innemu, świeżemu narodowi... Paryż nie może się utrzymać w równowadze tem, czem jest dzisiaj, bo nic nie może stać niewzruszenie na miejscu, rozwój nie potęgując się maleje i znika. A więc jeżeli Paryż chce umrzeć, to umrze i ojczyzna konać będzie z nim razem.
— Ha, mój Boże — rzekł Santezze, wchodząc napowrót w rolę salonowego pesymisty, jeżeli Paryż chce umierać nie przeszkadzam mu umrzeć. Osobiście zaś uczynię co będę mógł, by mu w tem dopomódz.
— Bezdzietność, oto co nakazuje uczciwość i mądrość! — zawołał Séguin, który głoszeniem tej zasady chciał uzyskać przebaczenie, iż był ojcem dwojga dzieci.
Mateusz, jakby nie słysząc tego co rzekli, mówił dalej:
— Czytałem Spencera, więc znam jego prawo. W teoryi ma ono nieco słuszności. Prawdą jest, że cywilizacya jest hamulcem płodności, zatem można sobie wyobrazić seryę ewolucyi społecznych, z powstrzymanem lub też nadmiernem rozmnażaniem się ludzi, aż nastąpi ostateczna równowaga, spowodowana dobrobytem i kulturą świata całkowicie zaludnionego i ucywilizowanego. Lecz któż z nas może przewidzieć drogę ku temu zmierzającą i wśród jakich wstrząśnięć i cierpień przebywać ją będziemy?... Narody dziś istniejące znikną zastąpione innemi, a ileż tysięcy lat przeminie, zaczem ludzkość dosięgnie ostatecznego swego rozwoju, by żyć w prawdzie i spokoju wreszcie zdobytym?.. Lęk aż ogarnia i rozum się waha zmierzyć dzielącą nas jeszcze przestrzeń!
Zapadło milczenie. Mateusz czuł się zachwiany w wierze, w dobre potęgi życia, nie wiedział kto ma większą słuszność, czy on w swojej prostocie, czy też ci dwaj światowcy w pół leżący w fotelach.
W tem, weszła Walentyna, roztrzpiotana, łobuzowata, co wyrobiła w sobie z niemałą trudnością.
— Czekaliście na mnie! ale nie miejcie urazy! Ta Celestyna guzdrze się ubierając mnie!... guzdrze się bez końca!...
Walentyna miała lat dwadzieścia pięć, była chuda, bardzo ożywiona, małego wzrostu, z wyglądu i z ułożenia przypominała wyemancypowanego podlotka. Rysy miała drobne, oczy wesołe, nos trochę zadarty, włosy jasno blond, nie była ładna, ale zabawna, a nawet śliczna. Oprowadzana przez męża po najniemożliwszych miejscach hulanek, przybrała luźne wyrażenia, używane w świecie artystów i pisarzy, bywających u niej w domu, zaś o rodzie swym, o tem, że była ostatnią ze starożytnego szlacheckiego domu de Vaugelade, przypominała sobie tylko wtedy, gdy przebrano miarę i zbyt dotkliwie jej ubliżono. Wtenczas odrazu stawała się lodowatą i umiejącą pagardzać.
— Pan Froment! gość niespodziewany! — zawoła uprzejmie i zbliżywszy się do Mateusza, podała mu rękę z koleżeńskim giestem. Jak zdrowie pani Froment?... a dzieci?... czy zawsze takie śliczne i zuchowate?...
Séguin przypatrywał się jej sukni, z białego jedwabiu z niewarowemi koronkami i naraz wybuchnął z szorstką uwagą, co mu się niejednokrotnie zdarzało, pomimo udawanego zamiłowania do wyszukanej grzeczności:
— Więc dla ubrania się w tę szmatę kazałaś nam tak długo na siebie czekać?... Szpetne to jak dalej nie idzie!
A Walentyna była przekonana, że zachwycać się tutaj będą jej strojem! Opanowywała się, by nie zacząć płakać a drobna jej buzia zachmurzyła się, wyrażając bunt i chęć zemsty. Zwolna zwróciła oczy w stronę przyjaciela, który patrzał na nią z zachwytem i z pokorą niewolnika, chcąc tem wyjawić bezgraniczność swego poddańczego uwielbienia.
— Jesteś pani czarująca, a ta suknia jest prawdziwem arcydziełem!
Séguin roześmiał się, słysząc te słowa i zaczął szydzić z Santezze’a, że zbyt się płaszczy schlebiając kobietom. Walentyna pocieszona pochwałą, odnalazła swoją trzpiotowatość i zaczęła szczebiotać, dowodząc, że każdy mężczyzna doprowadzi ją gdzie zechce, byle miłych słów używał. Wszczęła się rozmowa, która doborem wyrażeń, rozwiązłością, przeraziła Mateusza, był zakłopotany, że się tu znajduje, zapragnął odejść, lecz wstrzymał się, chcąc wpierwej uzyskać od właściciela pawilonu naprawę dachu.
— Słowami możesz używać, pozwalam ci na zupełną rozpustę — rzekł mąż na zakończenie. — Ale jeżelibyś się poważyła zakochać się w kim innym jak we mnie, to cię zabiję zaraz na miejscu.
Séguin był rzeczywiście bardzo zazdrosny. Walentyna przebłagana tem wyznaniem miłości, pogodziła się z mężem i z przymileniem rzekła jak przywiązana żona i matka:
— Poczekaj chwilkę... powiedziałam Celestynie, by przyprowadziła dzieci... trzeba je ucałować przed wyjściem z domu...
Mateusz chciał skorzystać z chwili wyczekiwania, by pomówić o sprawie, która go tutaj przyprowadziła. Lecz Walentyna znów szczebiotała przebierając pomiędzy restauracyami, chciała bo, wiem jeść obiad w jakim miejscu źle uczęszczanem, dopytywała się, jakiego rodzaju będzie przedstawienie w teatrze i co mianowicie wygwizdano wczoraj podczas próby. Stosując się do poglądów męża i Santezze’a, posuwała ich opinje do krańcowości, tak w sztuce jak w literaturze, a zwłaszcza w pesymizmie, wywołując śmiech nawet w swoich mistrzach. Podług niej przeceniano Wagnera, był on już przestarzały, i żądała muzyki bezprzedmiotowej, wolnej harmonii przelotnych wiatrów. Lubiła się popisywać ze stroną moralną swoich poglądów, utrzymywała, że przeżyła istnienie wszystkich bohaterek Ibsena, lecz obecnie ideałem jej była kobieta niedotykalna. Stworzona zaś przez Santezze’a Anna Marya raziła ją jako zbyt materyalna, upadła, bo autor na jednej ze stronic poważył się powiedzieć, że pocałunki Norberta pozostawiały ślad na jej czole. Santezze zaczął się bronić, zaprzeczać, więc rzuciła się na książkę, by wyszukać opis tej zdrożności. Zrozpaczony autor rzekł na swoją obronę:
— Ale uniknąłem poniżyć ją dzieckiem...
— A tylko by tego brakowało! — zawołała z naganą. My wszystkie tego unikamy, więc nie ma w tem nic heroicznego, to codzienne dzieje każdego małżeństwa... Anna-Marya, jeżeli ma być dla nas wzorem i wywyższać nasze serca, to powinna być niepokalanym marmurem i pocałunki Norberta nie mogą pozostawiać na niej śladów...
Dalsze dowodzenia zostały przerwane wejściem Celestyny, wysokiej brunetki o końskiej głowie, o grubych rysach, lecz przyjemnym wyrazie twarzy. Przyprowadziła dzieci, pięcioletniego Gastona i trzyletnią Łucyę. Były podobne do matki. Chłopczyk miał włosy ryżawe a dziewczynka wiele jaśniejsze, płowe jak owies, oczy mieli niebieskie, a owale twarzy przypominały ojca chociaż były ściąglejsze. Delikatne, wątłe ich postacie i buzie robiły wrażenie bladych róż kwitnących w cieniu. Dzieci były wyfryzowane, ubrane biało, z wielką starannością i zbytkiem, podobne do żywych lalek, z któremi trzeba się obchodzić bardzo ostrożnie. Takiemi jak były pochlebiały światowej próżności rodziców, więc kazali im teraz odegrać właściwe role.
— Cóż to, nie witacie się z nikim?...
Dzieci były przyzwyczajone do pokazywania się gościom, zatem bez onieśmielenia patrzały prosto w oczy i z wolna, ociągając się przez wrodzone lenistwo, zbliżyły się, by je pocałowano.
— Dobry wieczór panie Santezze...
Zawahały się, patrząc na Mateusza, lecz ojciec przypomniał im nazwisko tego pana, którego już parę razy widziały.
— Dobry wieczór panie Froment...
Walentyna podniosła w górę każde; po kolei i namiętnie je całując, utrzymywała, że je ubóstwia. Ale raz spuściwszy je z kolan, najzupełniej zapominała o ich istnieniu.
— Mamo, więc znów dziś wychodzisz na cały wieczór? — zapytał chłopczyk.
— Tak mój skarbie... Przecież wiesz, że mama i papo mają mnóstwo zajęć po za domem...
— Mamo, więc obiad będziemy jedli bez ciebie?...
Nie odpowiedziawszy, zwróciła się do panny służącej, która czekała na rozkazy.
— Celestyno, proszę, byś ani na chwilę od nich nie odeszła... pamiętaj że nie chcę, aby dzieci zachodziły do kuchni. A już się to zdarzało... otóż nie chcę tego. Niech zjedzą obiad o godzinie w pół do ósmej a o dziewiątej rozbierzesz je i położysz spać. I niechaj zaraz zasną!
Celestyna słuchała rozkazów pani z pokorną i posłuszną miną, chociaż dwuznaczny uśmiech dawał się odczuwać na jej wązkich ustach. Nie na próżno była już od pięciu lat w służbie w Paryżu, by nie wiedzieć jak się postępuje z dziećmi, gdy państwo wyjdą z domu.
— Proszę pani — rzekła z prostotą — panna Łucya jest trochę niezdrowa.. znów miała wymioty.
— Co?... znów wymiotowała! — krzyknął niezadowolony ojciec. Ciągle tylko o tem słyszę! czyż te dzieci bez przerwy wymiotują?... I zawsze się o tem dowiaduję w chwili, gdy wychodzimy z domu! Droga Walentyno, trzeba koniec temu położyć... to bardzo nieprzyjemna rzecz o tem ciągle słyszeć... wreszcie życzę sobie, aby nasze dzieci chowały się zdrowo.
Matka zniecierpliwionym ruchem dała do zrozumienia, że nie jest w możności temu zaradzić. Dzieci były rzeczywiście bardzo wątłego zdrowia, przebyły mnóstwo chorób i prawie stale miały katar i gorączkę. Małomówne, jakby przygnębione, miały wszystkie cechy dzieci pozostawionych na łasce służby.
— Więc naprawdę byłaś chora?... — spytała Walentyna schylając się ku córce. — Ale teraz już nic ciebie nie boli?... Nie... wszak prawda że nic ciebie nie boli?... Pocałuj mnie moja maleńka... Pocałuj papę i poproś, by się nie martwił z twojego powodu.
Już się roześmiała, zapomniała o zdrowiu dziecka i zaczęła mówić o czem innem, lecz spostrzegłszy wzrok Mateusza, rzekła wprost do niego:
— Ach te ukochane małe stworzonka! ile to kłopotu rodzice z niemi miewają!... Jak pan widzisz ubóstwiamy naszego syna i córkę, chociaż oboje z mężem jesteśmy zdania, że dla własnego ich szczęścia lepiej byłoby, gdyby się nie urodzili... Ale nawet pan nie możesz mi zrobić zarzutu, iż się wyłamałam z pod obowiązku macierzyństwa... jestem w porządku w obec ojczyzny... mam aż dwoje, czyż można odemnie więcej żądać?...
Mateusz odpowiedział jej tym samym żartobliwym tonem:
— Pozwalam sobie na zaprzeczenie... pani bynajmniej nie jesteś w porządku... Dobro ojczyzny wymaga od nas conajmniej czworo potomstwa... Zapewne pani pamięta słowa doktora Boutan, który każdej ze swoich pacyentek nie mającej czworga dzieci, powtarza: Jeszcze liczba nie pełna!“
— Czworo dzieci! czworo! — krzyknął gniewnie Séguin. Otóż gdyby się nam urodziło trzecie, uważałbym się za zbrodniarza!... Mogę pana zapewnić, że robimy wszystko, by uniknąć tak okropnego nieszczęścia!
Walentyna zaś dodała ze śmiechem:
— Zgodzi się pan, że w moim wieku powinnam dbać o jaknajdłuższe przechowanie resztek młodości... Nie mogę się dobrowolnie skazywać na szpetotę... nie chcę być przedmiotem obrzydzenia dla mojego męża.
— Pani powinna o tem pomówić z doktorem Boutan... Ja nie śmiem mówić w tej kwestyi...jestem nieukiem... Ale on utrzymuje, że ciąża nie niszczy urody niewieściej... lecz przeciwnie że kobiety unikające jej szybko się starzeją...
Słowa Mateusza wywołały tłuste żarty, sprośne aluzye, w czem lubowano się w domu państwa Séguin. A gdy Mateusz uczynił uwagę, że oszukiwanie natury jest szkodliwe, wybuchnięto śmiechem, pozwalając sobie na tem wyuzdańsze dowcipy. Jakby powiewem sadyzmu podnieceni, mąż i żona zamieniali z sobą wymowne spojrzenia, odsłaniające tajemnice małżeńskiej alkowy, lubieżne pieszczoty, które dzięki jego doświadczeniu, uczyniły z Walentyny biegłą kapłankę skrajnej rozpusty.
Ale to jej nie przeszkadzało marzyć w swym salonie o Annie-Maryi, znieważonej śladem pocałunków, składanych przez Norberta na białem jej czole.
Santezze nie krępował się w wyrażeniach i chętnie podtrzymując tego rodzaju rozmowy, rzekł:
— Ach wykręty bezpłodnej miłości!... bawią mnie ci, którzy przeciwko nim powstają! Jakiś doktór z głębokiej prowincyi postanowił je zwalczyć, pisząc o nich książkę i wyszczególniając potępiał je w skutkach. Jakiż się okazał tego rezultat?... Oto że nauczył najwstrętniejszych nawet wykrętów tych wszystkich, którzy poznać je pragnęli, lecz nie mieli ku temu okazyi... Nawet chłopi teraz o tem wiedzą... i książka owego doktora nie mało się przyczyniła do rozpowszechnienia bezdzietnych małżeństw...
Rozmawiano, nie zważając na obecność Celestyny, która stała przy dzieciach udając że nie słyszy. Zabawiona anegdotką, Walentyna śmiejąc się i dalej żartując, dała znak do wyjścia. Już zeszedłszy ze schodów, w przedsionku, wreszcie Mateusz uzyskał od Séguin obietnicę, że na pawilonie zostanie położony nowy dach, by deszcz nie padał na głowy lokatorów.
Powóz już czekał na dziedzińcu. Gdy państwo Séguin i Santezze pożegnawszy Mateusza wsiedli i odjechali, spojrzał raz jeszcze na fasadę pałacu. W jednem z okien stała Celestyna z dziećmi, zapewne pragnąc naocznie się upewnić, że odzyskała swobodę działania. Mateusz przypomniał sobie Reginę, odjeżdżającą i żegnaną przez rodziców, patrzących na nią z zachwytem. Lecz tutaj było inaczej. Gaston i Łucya stali nieruchomie, z powagą i ze znużeniem, a ani ojciec, ani matka, nie pomyśleli, by spojrzeć w ich stronę.




IV.

Gdy Mateusz przybył o godzinie w pół do ósmej na plac Magdaleny do oznaczonej restauracyi, już zastał tam Beaucbêne’a ze swoim klijentem, p. Firou-Badinier. Rozmawiając popijali kieliszek przedobiadowej madery. Obiad był wyborny, złożony z licznych doborowych dań, z najlepszych win, któremi raczono się obficie. Lecz Mateusz nie tyle podziwiał sam obiad i apetyt dwóch biesiadników, jedzących i pijących po bohatersku, ile umiejętną prostoduszność swojego pryncypała, który z niezrównaną inteligencyą i wesołością umiał przygotować i zażyć swojego klijenta. Już podczas pieczystego p. Firou-Badioier nie tylko dał obstalunek na młockarnię nowego modelu, lecz zgodził się na cenę żniwiarki. O dwadzieścia minut po dziewiątej miał odjechać koleją żelazną do Evreux; Beauchêne pragnąc go się pozbyć teraz jaknajprędzej, wmówił w niego, że powinien co prędzej wsiąść do dorożki, bo jest godzina dziewiąta, zatem może się opóźnić na pociąg; tamten go usłuchał, chociaż do dworca Saint-Lazare było bardzo blizko.
Gdy odjechał, Beauchêne stojąc z Mateuszem na chodniku, zdjął kapelusz, by głowę orzeźwić chłodem pogodnego, majowego wieczora i rzekł śmiejąc się:
— No, skończone! szczęśliwie skończone! Ale przyszło nie bez trudu! Trzeba było tę bestyę pomarem podlewać, by skłonić do ostatecznej decyzyi. A prócz tego, wciąż bałem się, że mu się zachce dziś zostać w Paryżu... nie miałem na to ochoty, bo byłbym przepuścił umówioną schadzkę.
Ostatnie słowa wymknęły mu się z ust w pół pijanych, lecz nagle zdecydowały go do bliższych zwierzeń. Włożył kapelusz, zapalił drugie cygaro i wziąwszy Mateusza pod rękę, zaczął iść drobnemi krokami wśród gorączkowego tłumu i rzęsiście oświetlonych bulwarów, mówiąc:
— Jeszcze nic pilnego... mamy czas... czekać na mnie będą o wpół do dziesiątej... tu w pobliżu... Może chcesz cygaro? Ach, ty nigdy nie palisz...
— Nie, nigdy.
— Otóż, głupio byłoby przed tobą ukrywać, bo widziałeś, co zaszło dziś rano... Wiem, że wdaję się w niepotrzebne rzeczy, bo niedorzecznem jest, gdy pryncypał bałamuci którą ze swoich robotnic. Jest to nieoględnie a nawet do pewnego stopnia nieuczciwie. Zawsze takie figle dają się we znaki, a nawet mogą poderwać znaczenie handlowego domu, dotychczas się tego ustrzegłem i daję ci słowo, że z żadną z pracujących u mnie dziewczyn nie wdawałem się w umizgi. Jak widzisz, surowo siebie krytykuję, że zachciało mi się odstąpić od prawidła. Ale, cóż chcesz?... ta jasnowłosa dyablica rozpaliła mi krew w żyłach swojem pulchnem, białem ciałem, swoim dziwnym chichotem, jakby ją wiecznie łechtano.
Poraz pierwszy zwierzał się w ten sposób przed Mateuszem, dotąd był powściągliwy w tym przedmiocie, jak pijak, unikający rozmowy o trunkach. Od czasu jak Mateusz został jego kuzynem, żeniąc się z Maryanną, Beauchêne znał szczegółowo jego życie, wiedział, jak serdecznie i całkowicie jest przywiązany do żony, zatem osądził go za niewłaściwego powiernika swoich pozadomowych hulanek, uważał go za źle przygotowanego do pobłażliwości a tem mniej do bawienia się z nim razem. Lecz teraz czuł potrzebę zwierzenia się przed nim, więc go silniej przytrzymał ramieniem i zaczął mu zcicha spowiadać się, chociaż język trochę mu się plątał. Mówił do ucha, jakby w obawie, że go przechodnie bulwarowi mogą podsłuchać:
— Domyślasz się, że to się rozpoczęło w sposób nieznaczny... prawie nie zważałem na jej kręcenie się około mnie... poprostu wabiła mnie oddawna.. Mówiłem nawet sam do siebie, gdym dostrzegł jej manewra: „Ty, moja kochana, próżno czas tracisz, nic z tego nie będzie... dość jest kobiet włóczących się po ulicach, bym sobie brał z pomiędzy nich, gdy mam na to ochotę. A jednak postawiła na swojem, rzuciłem się na nią dzisiaj, jakeś to widział na własne oczy... zatem wszystko się odbędzie za chwilę, bo zgodziła się przyjść do mojego mieszkania, które mi jest potrzebne w takich razach... Wiem, że robię głupstwo, ale trudno, mam na nią ochotę, a przecież nie jestem z drzewa... Mam taką naturę, że gdy mi jaka kobieta wpadnie w oko, to muszę ją mieć, bo inaczej chybabym zwaryował. Chociaż blondynki dotąd nie bardzo na mnie działały, ale ta... no, ciekaw jestem, jaką jest... Co?... jak ty myślisz?... ona musi być bardzo zajmująca...
Wtem, nagle, jakby sobie przypomniał o rzeczy niesłychanie ważnej:
— A wiesz, ja nie pierwszy tam będę... Wybadałem ją... Otóż, mając lat szesnaście, miała kochanka. Obałamucił ją, czy też ona zbałamuciła syna szynkarza, w którego domu mieszka rodzina Moineaud, kupiąc się w trzech małych izdebkach. Niewiniątek nie pożądam, dziewic nie poszukuję... nie lubię tego, zbyt trzeba się mieć z tem na baczności, bo można sobie sprowadzić więcej kłopotu na kark, aniżeli wszystko było warte.
Mateusz słuchał z zakłopotaniem, wyprowadzało go to z równowagi moralnej i cielesnej, więc spytał:
— A cóż na to mówi twoja żona?...
Beauchêne tak się zdziwił tem pytaniem, że aż przystanął na chodniku i po krótkim namyśle odrzekł:
— Jakto, moja żona?... co chcesz przez to powiedzieć?... ja nie rozumiem, dlaczego wspominasz z tego powodu o mojej żonie? Ona jest u siebie w domu, zaraz się położy do łóżka i będzie na mnie czekała, upewniwszy się że nasz Maurycy zasnął i śpi smacznie, jak zupełnie zdrowe dziecko... Moja żona jest uczciwą kobietą, więc cóż innego mogę ci o niej powiedzieć?...
Spożyty obficie obiad i wypite wytrawne wina, czule uspasabiały Beauchêae’a, a gwar i światła bulwarów, przyczyniając się do ostatecznego odurzenia jego umysłu, skłaniały go do coraz poufalejszych zwierzeń:
— Słuchaj no, bądź rozsądny, przecież nie jesteśmy dziećmi... A cóż u licha!... życie jest życiem i tyle naszego, co się użyje... To moja stała zasada. Moja żona! niema na świecie osoby, którąbym więcej od niej szanował. Gdy się z nią żeniłem, spowodowany gwałtowną potrzebą pieniędzy, wyznam ci, że jej nie kochałem, to jest nie miałem ku niej żadnego cielesnego pociągu. Przecież w niczem jej nie ubliżam, mówiąc, że dla mnie była za chuda... ona to dobrze odczuła i wszelkiemi sposobami starała się nabrać tuszy, ale biedaczce wcale się to nie udało, wszystkie próby poszły na marne... Ale żona to nie jest to samo, co kochanka... nikt się przecież nie żeni z kobietą z postanowieniem zrobienia jej swoją metresą. A więc uważaj: Mam dla niej szacunek, jaki każdy dobry ojciec ma dla matki swojego syna. Ognisko domowe to rzecz święta i nie godzi się kalać swojego gniazda. Prawda, że nie jestem wzorowo wiernym mężem, ale za to mam tę zaletę, iż nigdy sobie nie pozwoliłem nawet myślą na zaprawianie mojej żony ku rozpustnym obyczajom, jak to czynią niektórzy... Ponieważ oboje nie chcemy mieć więcej dzieci, a ja nie pozwoliłbym sobie wymagać od niej innych zadowoleń, zatem, mojem zdaniem, daję jej dowód szacunku, zaspakajając zwierzęce instynkta bez jej wiedzy... a czynić tak muszę, bo taką już mam naturę, że wszelki post doprowadza mnie do choroby...
Śmiał się w przekonaniu, że wypowiedział w wyszukanej formie swoje skryte sprawy domowe. Mateusz znów zapytał:
— A czy kuzynka Konstancya zna te twoja teorye?... czy z jej pozwoleniem w czyn je wprowadzasz?...
Pytanie Mateusza wywołało wybuch śmiechu Beauchêae’a, zawołał więc szczerze rozweselony:
— Nie, nie! ona nic o tem nie wie i wiedzieć nie powinna! Trzeba ci wyznać, że Konstancya była o mnie niezmiernie zazdrosną w pierwszych czasach po ślubie. Nie wyobrazisz sobie, ile naopowiadałem jej zmyślonych bredni, by módz się wyswobodzić i chociaż od czasu do czasu mieć wieczór do swojego rozporządzenia. A byłem wtedy jeszcze o wiele skorszy od szukania pozadomowych rozrywek, bo do rozpaczy mnie doprowadzała moja bardzo zacna, lecz niezmiernie nudna żona. Wiesz przecież, jak ją nazywałem?.. i rzeczywiście była to tylko sucha kość w małżeńskiem łożu... nie mam wszakże do niej żalu., i w niczem jej to nie ubliża, przeciwnie, daje mi pewność, że jest ona najuczciwszą kobietą na świecie. Po niedługim czasie zrozsądniała i zauważyłem. że poddała się temu, co było nieuniknione, to jest, że zamykała oczy na to, o czem wiedzieć nie była powinna. Któregoś razu prawie mnie złapała na gorącym uczynku i to z jedną ze swoich bliskich znajomych; otóż tyle okazała taktu, że nigdy mi o tem nie wspomniała ani jednem słówkiem. A przecież, gdy to ma miejsce z którą z jej znajomych, niezawodnie czuje się ona zadraśniętą, podczas gdy upolowana przezemnie jaka dziewczyna na ulicy, po za jej otoczeniem, pozostaje dla niej obojętnym przedmiotem i Konstancya najmniejszej do tego nie przywiązuje wagi. Naprzykład dzisiejsza schadzka, rozumiesz, że niema dla niej żadnego znaczenia! Przecież nie kocham tej dziewczyny, z którą mam się spotkać; biorę ją, bo tak się zdarzyło, ale z równą łatwością porzucę, a te moje chwilowe fantazje tak nic wspólnego nie mają z uczuciami, jakie mam dla mojej żony, odbywa się to tak dalece po za nią i poniżej jej, że nie widzę możności, by mogło to w czemkolwiekbądź ujmę jej czynić... Bo muszę ci wszystko wyznać. Konstancya ma swoje winy a nawet wielkie winy. Prawda, że stanowczo zgadzam się z nią, iż nie powinniśmy mieć drugiego dziecka. Nasz Maurycy powinien być jedynakiem, ile słyszałeś dziś rano, co sama mówiła?... Powiadam ci, że ona jeszcze więcej się strzeże odemnie... Nie wyobrazisz sobie, jakich używa środków bezpieczeństwa, by nie zostać powtórnie matką... toby odstręczyło każdego mężczyznę.
Gryzł cygaro i sapał coraz głośniej, w miarę jak w zwierzeniach zagłębiał się w tajniki swego domowego pożycia z żoną, a sam przedmiot rozmowy działał na niego podniecająco, ostatecznie krew mu zapalając. Lecz nie cofnął się przed odsłonięciem każdego szczegółu swej alkowy i opowiadał wszystko z wielką dokładnością. Mówił o sobie, że nie jest rozpustnikiem i niema zwyrodniałych pociągów, zadawala się prawami naturalnemi, ale cierpi, nie zaspakajając wymagań swego apetytu, który jakkolwiek obficie obsłużony, zawsze go głodnym pozostawia. Zatem, drobne igraszki i nie dające się spożyć dania domowe nie mogą nasycić tego wciąż nurtującego go głodu. Konstaacya, znając obowiązki małżeńskie, siliła się wypełniać je, pragnąc utrzymać męża przy sobie. Zgadzała się, poddawała, chociaż ją to denerwowało do bólu, z czem wszakże kryła się, nie chcąc ostatecznie do siebie zrażać męża, który, czuła, że wychodzi z jej objęć zły, nienasycony. Zawsze się to powtarzało i zawsze cierpiała z powodu gwałtowności i wymagań jego zmysłów; wiedziała, że nie naraża się na macierzyństwo, lecz to wieczne oszukiwanie natury było nużące, wyczerpujące dla nich obojga. Znali wszelkie wykręty, będące w użycia pomiędzy szanującemi się stadłami małżeńskiemi, lecz wszystkie te ograniczenia łatwo mogą się sprzykrzyć a warunkowa powściągliwość, bynajmniej nie wykluczająca ilościowych nadużyć, zwykle się kończy chorobami żon, których połowa ulega zupełnemu zniedołężnieniu organizmu.
— Zatem, widzisz teraz jasno, jak sprawy stoją i rozumiesz, że człowiek trzydziestodwuletni łatwo sobie uprzykrzy monotonną strawę domową — a może zadawalałbym się tą domową strawą, ale pod warunkiem, by mi się ona przedstawiała ponętnie i bym mógł zawsze dość się nasycić...
I zwierzył się kuzynowi na ucho, parskając śmiechem, dusząc się, zatykając, z pobłażliwością litując się nad tą biedną swoją Konstancyą, która myślała, że wpadła na wyborny pomysł.
— A więc nie!... nie... Przecież każdy łatwo pojmie, że mnie to nie może zadowolić! Zły nie jestem, więc nie chcę jej robić przykrości i pragnę, by nie wiedziała, co robię po za domem. Rad jestem, że jest inteligentną kobietą i że zaczyna zamykać na to oczy, rozumiejąc różne nieuniknione konieczności. A wreszcie, wszystkie moje zachcianki zaspakajam po za domem w sposób przyzwoity i niezbyt kosztowny, zatem pytam się, jaka ztąd wyniknąćby mogła dla niej krzywda?... Jeden z moich dobrych znajomych ma żonę wielce szanowną, kobietę niezwykle dystyngowaną, otóż, nieraz mówi mu ona wprost z własnego popędu: „Idź, idź, zabaw się, wrócisz uspokojony i w lepszym humorze“. Co?... wszak mądra kobieta! jak dobrze zna życie, boć to prawda, absolutna prawda! Ja naprzykład, gdym się zadowolił poza domem, wracam do żony wesoły jak ptaszek, zwykle przynoszę jej wtedy jaki podarunek i mam spokój na trzy dni. Wszyscy więc korzystają w takich okolicznościach, a przytem zechciej zauważyć, że to najpewniejszy sposób, by żonę zabezpieczyć od ciąży, a wiesz, jak dalece Konstancja tego się lęka.
Argument zabezpieczania w ten sposób żony wydał mu się tak dowcipny, że śmiał się teraz do łez, niewymownie zadowolony ze swej osoby.
— Ale, mój kochany — rzekł Mateusz — dziecko, którego unikasz w domu, możesz mieć po za domem z którą z dziewczyn upatrzonych na ulicy. A jeżeli i z niemi używasz środków ostrożności, to nie widzę upragnionej przez ciebie odmiany.
Beauchêne spoważniał, zdziwiony tą uwagą, której nie mógł przewidzieć.
— Zapewne, że człowiek uczciwy nie chce dziewczyny narazić na kłopot... Ale wiadomem jest, że te dziewczyny nigdy nie mają dzieci... Wreszcie, płaci się im, zatem to już ich sprawa urządzić się jak chcą i przewidzieć ryzyko swojego rzemiosła. Zastanów się i nad tem, że taką dziewczynę traci się zaraz z oczu, zatem nie wie się nawet, czy zaszła w ciążę... a jeżeli się ją spotka później wypadkowo i jest ciężarna, to nie może udowodnić, kto jest tego sprawcą, bo sama nie wie, komu ojcowstwo ma przypisać. Dziecko takich, kobiet jest niczyje, wreszcie, to nigdy się z niemi nie zdarza...
Uspokojony, upewniony własnemi słowami, niezdolny do skrupułów, gdy szło o zaspokojenie rozbudzonego szału, przystanął na rogu ulicy Caumartin. W jednym z domów przy tej ulicy, w głębi podwórza, miał wynajęty pokój dla dogodności schadzek, a stróżka trudniła się utrzymywaniem w nim porządku. Uznając, że nie warto się krępować z własną robotnicą, kazał Norinie czekać na chodniku przed bramą.
Mateusz już zdaleka poznał Norinę, stojącą pod gazową latarnią. Stała nieruchoma, w jasnej, letniej sukni, a światło rzucało złote blaski na jej piękne blond włosy, wysuwające się z pod okrągłego kapelusza.
Twarz Beauchêne’a rozpromieniła się, gdy ją dostrzegł i natychmiast pożegnał swego towarzysza, podając mu rękę i ściskając dłoń jego w sposób znaczący:
— A więc do jutra, mój drogi! Dobranoc!
Lecz jeszcze zatrzymał się chwilę, by mu szepnąć do ucha:
— Wiesz, sprytna z niej dziewczyna... Powiada w takich razach ojcu, że idzie do teatru z jedną ze swoich przyjaciółek. Tym sposobem ma czas swobodny do pierwszej godziny w nocy.
Mateusz pozostał sam na skraju chodnika. Ostatnie słowa Beauchêne’a, którego teraz widział, znikającego pod bramą z Noriną, przywiodły mu na pamięć obraz Moineanda, jej ojca. Widział jego chropowatą twarz i ręce zniszczone pracą, widział go stojącego obojętnie i w milczeniu w pracowni kobiet, podczas nagany dawanej przez pryncypała jego młodszej córce Eufrazyi, ku zadowoleniu starszej, tej ładnej, jasnowłosej dyablicy, śmiejącej się skrycie. Dzieci biednego jak on robotnika, dorósłszy, stają się żerem wojny, albo prostytucyi, a ojciec, znużony ciężarem nędznego swojego życia, nie troszczy się nawet, w jaką otchłań wiatr rzucił pisklęta jego, wypadłe z gniazda.
Była teraz godzina wpół do dziesiątej, Mateusz miał więc całą godzię, by dojść do dworca kolei północnej. Nie spieszył się zatem, szedł powoli, zatrzymując się, jak inni spacerujący, wzdłuż linii bulwarów. Czuł, że zbyt wiele jadł, zbyt wiele pił, a zwierzenia, które dopiero co słyszał, jeszcze dźwięczały mu w uszach, odbierając mu przytomność, pogrążając go w jakiś głuchy stan pijaństwa. Ręce mu pałały, płomienie przebiegały po twarzy. Wieczór był rozkosznie ciepły, Bulwary jaśniały olśniewającemi lampami elektrycznemi, a tłum roił się gorączkowo, wymijano się a trudnością wśród gwaru rozmów, wśród nieustannie buczącego turkotu dorożek i omnibusów. Była to jakby rzeka, kipiąca życiem i zmierzająca ku blizkiej nocy; dał się unieść jej prądowi, podążał naprzód wśród tchu ludzkiego, ślizgającego się po nim żarem żądz utajonych.
W majaczącej myśli przedstawił mu się cały dzień dzisiaj przebyty. Odnalazł się najpierw w mieszkaniu państwa Beauchêne. Ojciec i matka, w porozumieniu z sobą żyjący wspólnicy statecznie powziętego postanowienia, pochylali się nad synem jedynakiem, bladym jak wosk Maurycym, drzemiącym na kanapie. A teraz Konstancya zapewne już zamierza położyć się do łóżka, pierwej otuliwszy kołdrami śpiącego syna; sama nie zaśnie; czekać będzie do późnej godziny na powrót męża. On zaś, samiec, zgłodniały dotrzymywaniem zawartej z żoną umowy, brutalnie szuka odszkodowania po za domem i ryzykuje zapłodnić obcą kobietę, uczynić ją matką dziecka, którego nie chce mieć Konstancya. Lecz spokojną jest ona w swojem sumieniu; wszak poddaje się wymaganiom obowiązków małżeńskich, a jeżeli konieczność ograniczeń nie może zaspokoić dokuczającego mu głodu, czeka na niego w samotności, by, ulegając potrzebie, szedł rzucać nasienie, gdzie nadarzy mu się okazya, gdzie los zechce je skierować. Konstancya czuje, że powinna stać na straży, by zakład nie uległ niebezpieczeństwu podziału między rodzeństwem, chce, by Maurycy był jedynym dziedzicem milionów zebranych przez ojca, chce, by jej syn mógł być jednym z książąt przemysłu. Zatem pochwala swoją oględność, przecież nie zepsucie skłania ją ku oszukiwaniu natury, jest do tego zmuszona dla dobra syna, dla przyszłego jego wywyższenia. Wszak nie ona jedna zamyka oczy na miłostki męża. Mateusz zdawał sobie sprawę, że takie układy istnieją pomiędzy małżeństwami wśród bogatej burżuazyi, zastępującej dzisiaj dawny stan szlachecki. Burżuazya ta wznawia na swój użytek prawo starszeństwa, które sama niegdyś zniosła we Francyi i ogranicza się na synie jedynaku, wbrew wszelkiej moralności, wbrew wszelakiemu zdrowiu.
Nawoływania sprzedawaczy dzienników, biegnących ze stosami ostatniej, wieczornej edycyi, z pomieszczonym rezultatem wygrywających numerów wartościowych papierów kredytu narodowego, zmieniło kierunek myśli Mateusza. Nagle przypomniał sobie małżonków Morange w nowem mieszkaniu, rojących o dorobieniu się majątku, gdy mąż porzuciwszy Beauchêne’a wstąpi na służbę do jednego z wielkich banków, gdzie zasługa bywa hojnie wynagradzana. Małżonków tych pożerała ambicya i drżeli, by jedyna ich córka nie była zmuszona wyjść za mąż za jakiego drobnego urzędnika, pragnęli bowiem za pośrednictwem jej małżeństwa wspiąć się o stopień wyżej w hierarchii społecznej, ulegając w tem zarazliwej gorączce demokracyi, wytrąconej z równowagi równością polityczną wobec nierówności ekonomicznej. Bogactwo innych rozniecało w nich zazdrość, gotowi byli zaciągać długi, byle chociażby zdaleka módz naśladować elegancyę klasy wyższej, a uniesieni szaleństwem tych drobnych ambicyj, zatracali wrodzone swoje przymioty, psuli posiadane szczęście. O tej porze już musieli być w łóżku, bo Morange nigdy wieczorem nie wychodził, z domu a Walerya do skąpstwa posuwała oszczędzanie świec i oleju w lampach, by módz się wystroić w niedzielę. Mateusz, wiedząc, że się kochają, wyobrażał ich sobie w ciemnym pokoju, przytulonych do siebie, pieszczących się jak para kochanków, ale zarazem pilnie czuwających nad sobą w obawie przed dzieckiem, bo byłoby ono dla nich śmiertelnym kłopoterm, przeszkodą w podążaniu ku zdobyciu upragnionego majątku. Więc i ci oszukują naturę i ci używają wykrętów praktykowanych przez tu wszystkie niepłodne małżeństwa, lecz kochają się, więc pozostają sobie wiernymi, zdecydowani zadawalać się tem, co nie przedstawia niebezpieczeństwa — a jednak zdarza się, że ogarnia ich lęk wielki, popełnili nieostrożność, więc żyją w niepewności, licząc dni, wyczekując epoki, która ma im przynieść uspokojenie. Regina, w swoim pokoiku po drugiej stronie mieszkania, zapewne jeszcze nie śpi, wzruszona wrażeniami dnia przebytego z baronową de Lowicz, z tą piękną panią, która była dla niej taką dobrą; olśniona widzianym zbytkiem, Regina marzy o owym bogatym mężu, obiecanym jej przez rodziców, którzy pilnie się strzegą dania jej braciszka, albo siostrzyczki.
Zbity tłum przechodniów tamował przejście na chodniku, Mateusz spostrzegł, że jest przed teatrem, w którym dziś jakaś sztuka jest poraz pierwszy wystawiana. Był to jeden z tych wielkich teatrzyków, gdzie dawano skandaliczne farsy, a dziś pozwolono sobie postawić przed drzwiami afisz, wyobrażający w podwójnej wielkości miejscową gwiazdę, cienką, wydłużoną, ryżą dziewczynę, nagą i płaską, symbolizującą bezpłodny erotyzm; ta lilia zatruta i sprośna pociągała ku sobie przechodzącą publiczność. Robiono głośne, nieprzyzwoite uwagi. Mateusz przypomniał sobie, że właśnie do tego teatru Santerre miał dzisiaj zaprowadzić państwo Seguin, których zachęciły wieści z ostatniej próby; treść sztuki była rozpustna i do tego stopnia idyotyczna, że dopuszczona na próbę publiczność, jakkolwiek pozbawiona skrupułów, oburzyła się i nie wiele brakowało, by nie połamano ławek. Podczas gdy rodzice stukają tutaj wrażeń, dzieci Gaston i Łucya, pozostali w pałacu przy alei d’Autin, pod opieką Celestyny, która położyła ich spać, a sama czemprędzej zeszła do kuchni, gdzie czekała na nią pani Menoux, sklepikarka z sąsiedztwa. Gaston spał, bo opił się czystem winem, a Łucya trzęsła się ze strachu i z bólu, bo znów miała boleści żołądka; nie śmiała wszakże zawołać Celestyny, wiedząc, że w takim razie będzie przez nią zfukana. Około drugiej godziny w nocy małżonkowie wrócą do swego pałacu, po kolacyi zaofiarowanej przyjacielowi; oboje będą podnieceni treścią rozwięzłej, rozpalającej farsy w teatrze, rozmowy przy jedzeniu ostryg w nocnej restauracji, gdzie się zetknęli z nierządnicami; odnajdą się w małżeńskiem ognisku, trawieni wszystkiemi żądzami modnego zepsucia, odurzeni prądami literatury, z kału ciągnącej zyski, obałamuceni sztucznością głupich frazesów; ta para małżonków, oszukując naturę, doszukiwać się będzie nawet w krańcowej rozpuście wytworności złączonej z pesymizmem, od którego odstąpić uważaliby za uchybienie samym sobie. Podług nich, płodność równała się zbrodni a spazm bezowocny przyśpieszał pożądany koniec świata. Wszelkie praktyki, byle uniknąć dziecka, wszelka rozpusta, chociażby niewiernością przyszło zdobyć jej naukę!... Tymczasem Santerre spokojnie powracał do siebie, sypiał samotnie i wyczekując godziny przewidzianego zwycięztwa, bawił się dawaniem hasła do szaleństw nadwerężających mózgi, osobiście oszczędzając się i szanując swoje zdrowie...
Przerzuciwszy w myśli wrażenia dnia dzisiejszego, Mateusz zdumionym był, przychodząc do wniosku, że wszyscy ludzie, z którymi rozmawiał od rana, wysilają się, by oszukiwać naturę, by unikać dziecka. Wszyscy, którzy go otaczali, wszyscy, których znał, ten mieli cel, wszyscy się wyłamywali z pod życiowego prawa, nie chcąc być życiodawcami, postępując na tej drodze uparcie, zawzięcie z obliczeń egoistycznych a jednak bez wyrzekania się uciech zmysłowych. Trzy małżeństwa, które dziś spotkał, każde z innych powodów, lecz z takąż samą gorliwością, uprawiały bezdzietność. Chociaż wiedział o tem już poprzednio, zastanawiało go wszakże to zestawienie powściągliwości z odmiennych przyczyn i czuł się strwożony, zachwiany w swojej wierze w potrzebę miłości życia; zaczęło go nurtować zwątpienie we wszystko, w co niezachwianie wierzył jeszcze dzisiaj zrana.
Zatrzymał się, odetchnął głęboko, chciał się opanować i odpędzić od siebie wzrastające obawy. Zdawał sobie sprawę, że jest nieprzytomny. Minął plac Opery i doszedł do ulicy Drouot. A może gorączka, panująca na bulwarach w wieczornem oświetleniu i gwarze, wzmagała w nim poobiednie objawy pijaństwa?... W restauracyach jeszcze pełno było ucztujących, kawiarnie żarzyły się światłami, padającemi aż na ulicę, a tłum siedzącej przed niemi publiczności, utrudniał przejście na chodnikach. Zdawało się, że cały Paryż wyległ na bulwary, by użyć rozkosznego, majowego wieczoru. Ścisk był tak wielki, że ciała z konieczności ocierały się o siebie, a oddechy łączyły. Spacerujące pary zatrzymywały się przed wystawami sklepów, a rodziny burżuazne w gronie przyjaciół znikały pod łukami lamp elektrycznych, zdobiących wejścia do sal koncertowych, obiecujących na afiszach podejrzane zabawy, szansonetki śpiewane przez wpół nagie dziewczyny. Setki kobiet ciągnęły szeregiem w nadziei, że będą zaczepione, a wreszcie decydowały się same zaczepiać mężczyzn, szepcząc coś do nich z obiecującymi uśmiechami. Mężczyźni, którzy wyszli na polowanie, gardzili niemi, szukając czegoś nadzwyczajnego, upatrując kobiety uczciwej a przypadkowo tu zabłąkanej, młodej robotnicy, powracającej spiesznie do domu i zoczywszy podobną postać, rzucali się w trop za blondynką albo brunetką, kusząc ją słowami rozbudzonej namiętności. Pary małżeńskie, prawe lub nieprawe, wiekowe albo młode, znające się oddawna lub chwilowo złączone, wsiadały do dorożek, każąc się wieść ku wiadomej lub niewiadomej alkowie. W otwartych powozach widać było milczących mężczyzn obok kobiet wpół leżących, zamyślonych, ukazujących się naprzemian w świetle lub w cieniu. Ruchliwa ludzka rzeka płynęła pomiędzy wysokimi, rzęsiście oświetlonymi domami, wśród zgiełku tłumu i turkotu kół, a noc miała ich wszystkich pochłonąć nieskończonością swego morza; na wszystkie te istoty oczekuje łóżko, w którem legną, by zasnąć parami, złączone w ostatnim uścisku.
Mateusz znów szedł naprzód, ulegając prądowi, uniesiony wraz z innymi, ogarnięty tą samą co oni gorączką, wywołaną wrażeniami dnia, obyczajami ludzi, z którymi się dziś spotkał. Ale zdawał sobie sprawę, że nie tylko małżonkowie Beauchêne, Morange, Seguin oddawali się wzbronionej rozpuście, oszukiwaniu natury, lecz że cały Paryż był w tejże samej co oni zmowie. Wyrozumowana powściągliwość w płodności stawała się prawem, władała całą ludnością miasta, wszystkimi mieszkańcami bulwarów, ulic, zaułków, pałaców i domów.
Gdy tylko noc zapadła ponad gorącym brukiem Paryża, rozpalonym całodzienną życia pogonią za zdobyciem pieniędzy, Paryż stawał się kamienistem polem, spieczoną ziemią, na której marniało i schło nasienie rzucane na wolę wiatrów w nienawiści plonu. O tej wyrozumowanej bezpłodności wszystko zdawało się tutaj świadczyć, wszystko ją głosiło, objaśniało, afiszowało z tryumfującym bezwstydem. Wyziewy alkoholu, ulatujące z okien i drzwi restauracyj, kawiarni, barów — rozprzęgały nerwy mężczyzn i kobiet, zatruwając płód w samym zarodku. Prostytutki, słaniające się stadami i nęcące byle kogo, aby pomnożyć zdobycze; ileż skalanego, zmarnowanego życia ciekło ku kloakom ze zlewanych przez nie kubłów czy to w pachnących, czy zatęchłych umywalniach! Wszystkie te dorywczo kojarzące się pary, umawiające się wśród zgiełku ulic, przy wyjściu z teatrów, z kawiarni, powodowane potrzebą zarobku z jednej strony a chwilowym szałem zmysłów z drugiej i dążące nasycić się naprędce — czy to w atłasach drogocennych, czy też w brudnych stancyach ostatniorzędnych oberży — popełniają zbrodnie, tępią życie, plując je bezecnie w błoto rynsztoków. Prostytucya stawała się więc najogólniejszą krzewicielką rozmijania się z celami natury, mistrzynią zbrodni, tępicielką zarodków, które niszczyła z mściwą zaciekłością, jako wrogów, mogących rozwinięciem się zniweczyć zwykły tryb codziennego bytu. Z lekcyi tej korzystał cały Paryż każdego wieczoru. Bezdzietność stawała się celem płci obojga. Para wysokiej kultury, dotknięta literacką newrozą, fanfaronująca krańcowością opinii, spłacała dług swego przerafinowania, uchylając się od obowiązków rodzicielstwa. Para z bogatego, przemysłowego, handlowego świata, utrzymywała księgę rachunkową swych nocy, jak księgę rachunkową swego zakładu lub sklepu. Stadła z klasy średniej, kupcy, urzędnicy, adwokaci, doktorzy — wszystkie pary zachowywały środki ostrożności a tem ściślejsze, im miały większe pole do rozwijania próżności i zdobywania pieniędzy; nawet robotnicy poczynali iść za tym przykładem i z każdym dniem nabywali umiejętności w praktykowaniu rozkoszy z uniknięciem dziecka. Groza możliwości potomstwa strachem napełniała mieszkańców Paryża. Małżonkowie zmawiali się pomiędzy sobą, by się uchronić od niebezpieczeństwa, a nawet pary kochanków, ogarnięte szałem miłości, strzegły się troskliwie pieszczotliwych zapomnień. Gdyby jednym ruchem ręki odsłonić było można naraz wszystkie alkowy, ujrzanoby je uprawiające bezpłodność przez rozpustę, przez ambicję, przez dumę. Ulegali tym obyczajom zarówno ludzie zacni jak i inni, przekształcając poziomość wyrachowania w piękno cnoty, egoizm zwał się wtedy rozumną przezornością a brak wiary w życie uczciwością społeczną. Takim był Paryż, chcący umierać, każdej nocy trwoniący życie, odwracający ziarno od właściwego mu gruntu, rzucający go na marne zaprzepaszczenie, Paryż źle zasiany, nie wydający obfitego, zdrowego plonu, jaki powinien był rodzić.
W myśli Mateusza stanęły słowa owego wielkiego zdobywcy i wodza, który patrząc wieczorem po bitwie na pole zasłane trupami, rzekł, iż jedna noc w Paryżu wystarczy, by powetować tę stratę ludzi. A zatem tylko dzisiejszy Paryż nie chce zapełniać rzedniejących szeregów poległych?... Podczas gdy zbrojny pokój pochłania setki milionów franków, Francya rok rocznie przegrywa bitwy, nie chcąc rodzić stu tysięcy dzieci, brakujących do normalnego przyrostu jej ludności. Wspomniał także o czterystu tysięcach młodych mężczyzn, śpiących samotnie w koszarach, ulegających zepsuciu otoczenia nie płodzących potomstwa w dobie najodpowiedniejszego ku temu rozkwitu młodości i siły. Marnował się więc kwiat rasy, bo tyleż młodych dziewczyn próżno wyczekiwało na mężów, których nigdy nie będą miały, jeżeli nie posiadają posagów, lub też wyjdą za mąż za ludzi wyczerpanych fizycznie, schorzałych, niezdolnych być ojcami zdrowych, licznych rodzin.
Mateusz skronie miał rozpalone i znów się zatrzymał, by rozejrzeć się dokoła. Doszedł bulwarami do ulicy Montmartre, gdzie na rogu bywa zwykle największy tłok ludzi i powozów. Musiał chwilę poczekać, by módz przejść na ulicę Faubourg Montmartre, którą zamierzał się skierować w stronę dworca kolei północnej. Ściśnięty, popychany, znalazł się w środowisku zbitego tłumu; zatrzymanego stadem kobiet, zwykle tu wyczekujących na przechodniów; było to jakby targowisko, podniecające i zachęcające ku bezpłodnej nocy.
Mateusz zastanawiał się nad tem czasami, lecz nigdy nie przedstawiło mu się to z taką oczywistością, jak olbrzymi zasób ludzkiego zasiewu marnieje, ile ziarna ginie, by jedno zakiełkowało. Zarodki miliardami płynęły, obfitość ich wzbierała potokami, kąpiącemi całość materyi organicznej, przewidująca natura w niewyczerpanej swej hojności jakby przewidziała, że nasiona roślin, oraz istot powinny nieskończonością zasobów gwarantować straty. Słońce wysusza ziarno zbyt wielka wilgoć niszczy je przegniciem. Morskie wichry zmiatają całe ławy zapłodnionej ikry, wiosenne burze otrząsają gniazda, druzgocząc jajka w nich zniesione, Każdy krok człowieka niszczy całe światy, miażdży nieskończone ilości drobnoustrojów. To przerażająco obfite marnowanie jestestw może być porównane tylko z przewyższającą je obfitością zarodczych pyłów, podnoszących łono ziemi i wody, wypełniających przestrzenie powietrza, drgających w życiodajnem cieple promieni słońca. A każde zniszczone jestestwo staje się znów życiem, fermentuje w nowym kipiątku, rozwija się w nowym zastępie tworów i tak w nieskończoność. Ale tylko człowiek wiecznie żąda swego zniszczenia, obmyśla je. wykonywa, w celu egoistycznym, dla własnej swej wygody i przyjemności. On jeden wysila się, by umniejszyć moc twórczą na swoją korzyść, stara się ją nawet powstrzymać, ograniczając liczbę swej potomności, wyrzekając się jej zupełnie by tylko pomnożyć osobiste swe używanie. Jeżeli wicher zmiata zapłodnioną ikrę, złożoną na piaskach wybrzeży, jeżeli wiosenne burze niszczą gniazda, mające chronić pisklęta, jeden tylko człowiek dobrowolnie tępi własne swoje ziarna, zaciekając się w potwornej żądzy nicości, w rozkoszy spazmu organu, którego funkcyę unicestwia. Jest w tem wiele zbrodni, wiele głupoty, bo czemuż nie pomyśleć o potędze i sile rasy ludzkiej, rozpędzającej się swobodnie, zaludniającej obszary ziemi, która dotąd posiada prawie pustynne kontynenta! Czyż może być kiedy za wiele życia?... Czyż największa możliwa ilość życia nie jest równocześnie zapewnieniem największej możliwej potęgi, największego bogactwa, największej szczęśliwości?... Cała kula ziemska jest temi obietnicami ciężarna, drgająca, brzemienna, jak łono kobiety przed rozwiązaniem. Soki żywotne aż rozsadzają świat, na którym żyjemy, jest on w bezustannem przygotowaniu przyszłości i dość jest zasobny, by wyżywić rasę człowieka, naród jestestw najdoskonalszych, które z siebie wydał, po nieobliczalnej ilości tysięcy lat nieznanych przekształceń.
Gorączkowy, wieczorny nastrój bulwarów, cielesna żądza, uwidoczniona na wszystkich twarzach, mimowoli wywołała w umyśle Mateusza obraz Serafiny. Uczuł teraz jakby płomień palący mu oczy i usta, ten sam płomień, który mu przebiegł po twarzy, gdy dziś w południe ta kobieta, spotkana u Morange’ów, pochyliła się ku niemu, odurzając go swoją pięknością i zapachem. Zapewne że bezwiednie, lecz musiał coś z tego unieść z sobą i temu powinien był przypisać wzrastające teraz gorączkowe podniecenie; prawda, że podczas obiadu był zmuszony jeść i pić nad zwykłą miarę, a potem wysłuchiwać zwierzeń Beauchêne’a, spacer zaś po bulwarach, wśród tego tłumu, podążającego ku rozkoszom bezpłodnej nocy, nie mógł oddziałać uspakajająco; jednakże, dlaczegóż jego rozmyślania zakończyły się wywołaniem postaci Serafiny i widzi ją śmiejącą się, ponętną i oddającą się raz jeszcze?... Nigdy mu się dotychczas nie zdarzyło przebyć w jednym dniu tylu wrażeń, tylu z sobą walk stoczyć; był zachwiany, nie wiedział, na czem polega mądrość i prawda. Wszystko, w co dotychczas wierzył, zdawało się pierzchać i stał, jakby na bezdrożu, palony niepewnościami, kuszony ponętą kultu egoistycznej rozkoszy. A może nie on, ale małżonkowie Beauchêne, Morange, Seguin — mają słuszność, uprawiając tylko rozkosz aktu z przezornem unikaniem skutku?... Wreszcie wszyscy postępują tak jak oni, cały Paryż zgodnie pragnął bezpłodności. Przeraził się z obawy, że może był dotąd tylko igraszką swej naiwności. Postępować odmiennie niż wszyscy było niewątpliwie upartą zarozumiałością. I widział przed sobą Serafinę o bujnych ryżych, włosach, o wonnych ramionach, obiecującą nieznane mu rozkosze bez niebezpieczeństwa i wyrzutów sumienia.
Miał w kieszeni trzysta franków, to jest całomiesięczny zarobek. Te trzysta franków powinny mu wystarczyć aż do przyszłej pensyi, a przecież już miał długi, zatem ledwie że ma za co kupić jaki drobny podarek Maryannie i trochę konfitur dla dzieci.
Z wyjątkiem Morange’ów, małżeństwa, u których był dzisiaj gościem, posiadały bogactwa. Z goryczą rozpamiętywał ich majątek. Beauchêne był właścicielem olbrzymiego zakładu, którego budynki pokrywały przestronny kawał gruntu, a ciżba robotników z każdym dniem przysparzała mu zysku; mieszkał w ładnym pałacyku i miał jedynego syna, rosnącego pod okiem matki, marzącej o przyszłem jego możnowładztwie. Małżonkowie Seguin byli jeszcze bogatsi. Mieszkali we wspaniałym pałacu o marmurowym przedsionku, o monumentalnych schodach, prowadzących do olbrzymiej sali, pełnej wyrafinowanego zbytku, kosztownych sprzętów i dzieł sztuki, prowadzili życie wystawne, światowe; córce dadzą książęcy posag, synowi zapewnią miliony.
A on, Mateusz Froment, ubogi, nie posiadający chociażby kamienia przy drodze, zapewne całe życie spędzi w ubóstwie, nie będzie posiadał przemyśłowego zakładu ani pałacu przy jednej z pierwszorzędnych ulic Paryża — i to on pozwala sobie na liczne potomstwo, podczas gdy tamci ograniczają się z rozumną przezornością. Więc oni mają słuszność a nie on, nieoględny w ubóstwie, jakby sobie poprzysiągł, że umrze w nędzy na barłogu wraz z zabiedzoną swoją czeredą dzieci. Tamci mogliby sobie pozwolić na liczniejsze rodziny, lecz niedowierzając życiu, chcą chociażby bogactwo zapewnić swoim dzieciom, więc ograniczają ich liczbę. Trwoga coraz to większa opanowała mu serce, uważał tamtych za ludzi rozumnych, a sobą nieledwie że pogardzał, utwierdzając się w przekonaniu, że był dotąd ofiarą niedorzecznej ułudy.
Piękna postać Serafiny narzucała mu się z coraz większą natarczywością, rozbudzając w nim coraz namiętniejszą cielesną żądzę. Dreszcz go przebiegł, gdy ujrzał oświetlony dworzec kolei północnej. Tam, na wsi, czeka na niego Maryanna, a podniecony dzisiejszym dniem w Paryżu, czyż zdoła się ustrzedz od zwykłej z nią pieszczoty?... A więc ryzykuje mieć z nią piąte dziecko! — ależ to byłoby szaleństwem, skazaniem się na dozgonną i zasłużoną biedę! Przecież już ma czworo dzieci, więc nawet doktór Boutan powiedziałby mu, że „liczba jest pełna“. Dlaczego ma trwać dalej w swej dotychczasowej nieoględności?... Dlaczego nie ma pójść dziś wieczorem za przykładem Beauchêne’a, który sobie niczego nie odmawia?... Podczas gdy Konstancja wyczekuje jego powrotu, on zabawia się z Noriną, spokojny, że to nie pociągnie za sobą żadnych złych skutków. Religia rozkoszy jest najlepszą ze wszystkich religij. Serafina była teraz dla niego jakby ucieleśnioną żądzą całego miasta, rzucającego się w hulaszcze objęcia nocy, przyzywała go, nęcąc obietnicami rozkoszy tylko dla rozkoszy, zwyciężała go i brała darem siebie, zapewnieniem bezgranicznego szału, bezpłodnego spazmu, spotęgowaniem zabijającego dziecko.
Już dłużej nie mógł się opierać pokusie. Zawrócił z powrotem ku bulwarom. Doraźne szaleństwo, żądza posiadania tej kobiety chwyciła go i unosiła. Ciało mu pałało na myśl, że się zapozna z temi szatańskiemi wymysłami namiętności, które mu zgruchotają członki w porywie bezpłodnych jej uścisków. Cały się wyrywał ku tej czarodziejce okrutnej a pięknej, znającej tajemnice niezrównanych rozkoszy, darzącej niemi kochanków, szalejących w odurzającym zapachu jej ryżych włosów, jej kształtnego, królewskiego, ryżego ciała. Rzekła mu, że czekać na niego będzie którego chce wieczoru, przyobiecała mu się dzisiaj, sama mu się ofiarując ze zwykłą swoją spokojną zuchwałością. Zatem, dlaczegóż nie ma z tego skorzystać i stawić się przed jej domem przy ulicy Marignan, kiedy wie, że otworzą się przed nim drzwi jej mieszkania, cichego, dyskretnego, jak miłosna alkowa. Przypominał sobie jej salonik w głębi mieszkania. Nie było w nim okien, był głuchy, jak grób, a dziesiątki świec jarzyły się w kandelabrach, wywołując sztuczne wrażenie wieczornego oświetlenia, podczas gdy słońce jaśniało na niebie. Raz tylko widział Serafinę w tym saloniku, lecz i to stało się nową ponętą, przyśpieszył kroku, coraz szybciej ku niej podążając. Zaczął wywoływać jeszcze dawniejsze wspomnienia, z przed laty, gdy była jego kochanką. Prawie że o tem zapomniał, nigdy nie zatrzymywał się nad tem myślą, teraz zaś wszystko naraz stanęło mu w pamięci, podbudzając do szaleństwa, rozpalając w nim ogień, zmuszający do natychmiastowego szukania i pozyskania sprawdzającej rzeczywistości. Ulegając pokusie, nie opierając się żądzy popędu, układał bajkę, jaką jutro opowie Maryannie: obiad z Beauchêne’m przeciągnął się, a skutkiem tego, on spóśnił się na ostatni pociąg, zatrzymujący się w Jauvllle.
Ruch powozów przeszkodził mu przejść ulicę; rozejrzał się i spostrzegł, że już doszedł do bulwarów. Tłum nocnych przechodniów był teraz jeszcze gęstszy, przepływając i omijając go stojącego na chodniku, gorączka tych wszystkich ludzi wzmagała się w miarę zbliżającej się nocy i obiecywanych z nią rozkoszy. Czuł silne pulsowanie pałających skroni i nieprzytomnie powtarzał w myśli; używać życia jak inni używają, być ostrożnym, gardzić celami natury, jak inni nimi pogardzają i nigdy już nie płodzić dzieci! Niecierpliwiły go te powozy, jadące bez końca i zagradzające mu drogę; stał nieruchomy, lecz nagle owładnęło nim osłabienie woli, zaczął chwiać się w swych myślach, żądza zmysłowa była jakby przerwana niespodziewaną przeszkodą, utrudniającą mu przejście. Wtem inny obraz stanął mu przed oczyma; obraz Maryanny, czekającej na niego z ufnością wśród cichej nocy w ustronnej wiejskiej siedzibie. Dlaczego nie miał przed nią wyjawić swoich postanowień... Wytłomaczy jej, jak wielką z ich strony byłoby niedorzecznością narażać się na piąte dziecko. Przysiągł sobie, że niedorzeczności zwiększenia rodziny już nigdy nie popełni i śpiesznie zawrócił w stronę dworca kolei północnej, zaniepokojony, że spóźni się na pociąg. Stał się głuchy na ponętne obietnice Serafiny, nie chciał widzieć roznamiętnionego paryzkiego tłumu i zdążył na czas, by wpaść do wagonu, który natychmiast ruszył z miejsca. Odbył drogę z głową wychyloną przez okno, jakby chciał w chłodnym powiewie nocy skąpać się i oczyścić od żądz, jakie nim zawładnęły a teraz cichły, zamierając, w miarę jak się oddalał od płonących świateł i rojnych ulic Paryża.




V.

Noc była bezksiężycowa, lecz gwiazdy świeciły tak jasnem i czystem światłem, że widzieć można było całą okolicę niezmiernie daleko, widnokrąg zdawał się rozszerzać w miękiem niebieskawem świetle. O godzinie dwadzieścia minut po jedenastej Maryanna już była na moście rzeczki Yense, na połowie drogi pomiędzy stacyą Janville i Chantebled, pawilonem, jaki zamieszkiwała z mężem i z dziećmi. Teraz już cała ich czwórka spała pod opieką Zoe, chłopki, pomagającej Maryannie w domowem gospodarstwie. Pozostawiła Zoe z pończochą w ręku przy lampie, której światło można było widzieć zdaleka, błyszczące jak iskierka wśród ciemnej linii lasu.
Maryanna każdego wieczoru przychodziła tutaj na spotkanie Mateusza, wracającego o godzinie siódmej. Zdarzało się nawet, że brała z sobą dwoje najstarszych dzieci, Błażeja i Denizego będących bliźniętami. Powrót z nimi do domu bywał powolny, bo chłopcy, zmęczeni już przebytem kilometrem, powłóczyły nogami, ponownie go przebywając, zwłaszcza, że teraz trzeba było iść nie z góry w dolinę, ale pod górę. Dziś, chociaż Mateusz miał wrócić późno wieczorem, Maryanna nie mogła się powstrzymać od wyjścia na jego spotkanie i miło jej było czekać na ukochanego wśród pogodnej, uroczej nocy. Zwykle zatrzymywała się tutaj, nigdy nie przekraczając po za most, rzucony po nad wązką rzeczułką. Siadała jak na wiejskiej ławce na szerokim parapecie murowanego mostu, mając przed sobą wielką równinę, ciągnącą się aż do Janville, przeciętą linią kolei żelaznej; Mateusz wracał ku domowi drogą wśród pól ze zbożem i zdaleka mogła widzieć zbliżającą się jego postać.
Dziś siadła na zwykłem swojem miejscu, lecz noc oddawna zapadła, a na obszernem niebie z ciemnego aksamitu połyskiwały nieprzeliczone złote gwiazdy. Wiedziona opiekuńczym instynktem. najpierw spojrzała ku drobnemu światełku, błyszczącemu pod lasem i odczuła spokój sypialni, gdzie się paliła lampa, przy której czuwała służąca nad uśpionemi dziećmi. Powiodła teraz wzrokiem dokoła, po tej ziemi będącej obszernem dziedzictwom państwa Seguin. Pawilon Chantebled znajdował się na skraju wielkiego lasu, ciągnącego się na płaskowzgórzu; a kończącego się oderwanemi gajami, wśród których były dwa odległe od siebie folwarki: Marenil i Lillebonne. Prócz tego, dobra składały się ze stu hektarów bagien, zarośli, odłogów, po zachodniej stronie płaskowzgórza. Urządzano tam polowania na dzikie kaczki. Po wschodniej stronie lasu, aż do linii kolei żelaznej, Seguin posiadał obszerne, nieuprawne grunta, złożone z wydm piaszczystych i kamienistych odłogów. Cała ta okolica, będąca jego własnością, była straconą dla rolnictwa, bo urodzajna ziemia była niedostępną, leżąc wśród lasów i pustek, wydzierżawianych myśliwym. Lecz nadawało to okolicy niezmiernie pociągający pozór pustkowia, dzikości, odosobnienia, co rozkoszą napawało dusze zdrowe, miłujące naturę. Dzisiejsza piękna noc, wyjątkowo się nadawała, by uwydatnić głęboką, jakby zadumaną ciszę okolicy, pachnącej dziką, wiosenną roślinnością.
Maryanna znała już wszystkie dróżki leśne, zarośla nad stawami i bagniskami, kamieniste pola, ciągnące się na spadkach płaskowzgórza. Wpatrywała się w dal, z upodobaniem odnajdując dobrze sobie znane miejsca, ulubione punkta pieszych wycieczek a teraz niewyraźnie pogrążone w cieniu. Głos sowy dolatywał od lasu a z dalekiego bagna odzywało się rechotanie żab, wibrując w powietrzu przygłuszenie, a czysto i lekko, jak kryształ. Lecz ze skraju horyzontu, od strony Paryża, zaczął huczeć grzmot a zbliżając się, potężniał, głusząc wszystkie inne odgłosy, dobiegające z cichych, wiejskich obszarów. Maryanna już tylko w ten grzmiący turkot była wsłuchana. Bieg wszak to był kół po żelaznych relsach, dobrze znany jej hałas, wyczekiwany każdego wieczoru. Z chwilą gdy pociąg opuszczał stacyę w Monval i dążył ku Janville, można było wyróżnić jego turkotania, lecz zrazu było ono tak słabe, iż tylko wprawne ucho mogło je posłyszeć. Maryanna nabrała tej wprawy i począwszy od Monval, towarzyszyła podróży Mateusza, zdawała sobie sprawę, że teraz przejeżdża koło tego drzewa a teraz jedzie tym zagięciem się linii. Lecz nigdy nie słyszała wyraźniej, niż dzisiaj; turkot rozlegał się donośnie wśród cudownej nocy i spokoju uśpionej ziemi. Wyjechał z Monval, przejeżdża wzdłuż cegielni a teraz jest pomiędzy łąkami Saint Georges... Jeszcze dwie minuty a stanie w Janville... Oto już minął gaj topolowy, Maryanna widzi białą latarnię pociągu, pędzącego tuż przy ziemi, słyszy mocny oddech lokomotywy, oddech coraz głośniejszy, przyspieszony, jak cwałującego i zbliżającego się olbrzyma. Równina w tę stronę rozszerzała się i zagłębiała w nieskończoność, ciemniejąc i zanikając pod gwiaździstem niebem, na którego krańcu odbijała się czerwona łuna nocnego Paryża, palącego się i dymiącego w ciemnościach, jak krater wulkanu.
Maryanna powstała z miejsca. Pociąg zatrzymał się w Janville a po chwili znów zahuczał jego turkot, słabł, oddalając i ginąc w stronie ku Vieux-Bourg. Maryanna już nie wsłuchiwała się w ten odgłos, natężając słuch i wzrok ku drodze, której bladawą wstęgę widziała pomiędzy zbożami o zieloności teraz ciemnej, nieledwie czarnej. Mateusz zwykle w dziesięć minut przebywał kilometr pomiędzy dworcem kolei żelaznej w Janville a mostem na rzeczce. Dostrzegała go zdaleka, nieledwie od chwili, jak wysiadał z pociągu. Lecz dziś, skutkiem nocy, pierwej usłyszała jego kroki, aniżeli dostrzegła postać, posuwającą się po odludnej drodze. Gdy nadszedł, zastał ją stojącą, wesołą, zdrową, silną, z wiotką kibicią na kształtnie rozwiniętych biodrach, ponętną ładnie rysującą się piersią, drobną i jak w marmurze wykutą. Płeć miała białą, jak mleko, co uwydatniały czarne, obfite włosy, zwinięte w olbrzymią torsadę i odsłaniające okrągły, powabny karczek. Czarne, wielkie jej oczy patrzały z tkliwością kochanki i matki, świętej spokojem życiodajnej bogini. Jej czoło, nos o liniach prostych, usta i broda ładnego, czystego rysunku, policzki nęcące świeżością owocu, prześliczne, delikatne uszy — wszystko w tej twarzy wyrażało dobroć i miłość zdrowej, młodej kobiety wesołej poczuciem spełniania zadania, pełnej wiary w życie i nieomylną potrzebę miłowania jej nadewszystko.
— Jakto?... więc przyszłaś!... — zawołał Mateusz, podchodząc do mostu. — Nie pamiętasz, że błagałem cię, abyś tak późno nie wyczekiwała na mnie... Więc nie boisz się chodzić po nocy sama, w takiem pustkowiu?...
Roześmiała się, odpowiadając:
— Czegóż się mam lękać, gdy noc taka piękna, cicha, dobroczynna... Ale ty... czyż naprawdę nie miałeś ochoty pocałować mnie o dziesięć minut wcześniej?...
Te proste słowa do łez go wzruszyły. Wszystko, co przed godziną przeżył w Paryżu, wydało mu się teraz wstrętne, poniżające. Objął ją ramionami, przytulił do siebie i wymienili z sobą głęboki, miłosny pocałunek, spleceni w uścisku, wśród wiejskiej ciszy i spokoju wionącego od drzemiącej ziemi. Po palącym bruku Paryża, po dniu wyczerpującej pracy i wrażeń, po olśniewającem świetle lamp elektrycznych, jakże rozkoszną była ta głęboka cisza, poważne milczenie pól i lasów, tonących w miękim, niebieskawym zmroku. Jak wypoczywająco przedstawiały się te olbrzymie równiny, odświeżone tchnieniem wieczora, rozmarzone przyszłą płodnością, w oczekiwaniu jutrzejszego słońca! Ile zdrowia, ile uczciwości i szczęścia promieniowało od tej natury, będącej w ciągłym porodzie, zasypiającej pod nocną rosą, dla tem radośniejszego przebudzenia się z jutrzenką, wciąż odmładzanej strumieniem życia, spływającego aż na najdrobniejsze pyły na drodze!
Zwolna, jakby ociągając, się, Mateusz usiadł z Maryanną na nizkim, szerokim parapecie murowanego mostu. Trzymał ją na sercu, mocno przytuloną do siebie; oboje czuli potrzebę takiego wypoczynku po całodziennej rozłące i słodko im było wspólnie patrzeć na gwiazdy, na wodę, lasy i pola.
— Ach, jakże piękną jest noc dzisiejsza! — szepnął zachwycony. — Jakże miło i dobrze jest być razem, by to podziwiać!
Przez chwilę milczeli, pogrążeni w zachwycie, a także radzi, że słyszą swe serca, bijące tuż przy sobie. Następnie zaczął jej opowiadać bieg dnia dzisiejszego. Zadawała mu pytania, on odpowiadał, zadowolony, że tym sposobem unika kłamstwa.
— Nie, kuzynowie Beauchêne nie przyjadą w niedzielę... mają jakieś przeszkody... wyjazd na lato... Wiesz, że Konstancya nigdy nas bardzo nie lubiła. Ich Maurycy nie domaga na nogi, więc zawezwali doktora Boutan i znów poruszono kwestyę licznego potomstwa,.. Potem ci to opowiem szczegółowo. Ale małżonkowie Morange wybierają się nas odwiedzić... Nie możesz sobie wyobrazić, z jaką radością popisywali się przedemną swojem nowem mieszkaniem... Ale jestem o nich trochę zaniepokojony... zbyt żarliwie pragną dojść do majątku, więc gotowi się dopuścić jakiego głupstwa... Ach, ale nie powiedziałem ci, że byłem u naszego właściciela. Zgodził się, ale po wielkiem ociąganiu, na całkowitą przeróbkę dachu. Jakże wszystko jest dziwne; w urządzeniu życia tych państwa Siguin! Wyszedłem od nich oszałomiony, ale opowiem ci to potem, wraz z innemi sprawami.
Maryanna dość obojętną była na to co się dzieje u innych, bo przedewszystkiem zajmował ją on, ich dzieci, więc nie dopytując się o znajomych, szepnęła:
— Czy ci wypłacono twoją miesięczną pensyę?...
— Tak, bądź spokojna.
— Jestem spokojna, tylko wiesz, że nie lubię długów...
Po chwili znów spytała:
— A obiad z klientem?... Czy wszystko dobrze się załatwiło?... Trochę się bałam, że Beauchêne ciebie przetrzyma: że nie zdążysz na ostatni pociąg...
Czuł, że się rumieni a serce go zabolało wyrzutem, gdy odpowiedział, że tak, wszystko dobrze się załatwiło. By uniknąć rozmowy w tym kierunku, stawił jej pytanie:
— A ty, moja najdroższa, jakże opędziłaś gospodarskie wydatki, mając trzydzieści susów całego majątku?...
— Nie żartuj z moich trzydziestu susów — zawołała, śmiejąc się. — Jedliśmy i pili wszyscy pięcioro, jak udzielni książęta i jeszcze mi pozostało sześć susów!
Opowiedziała, w jaki sposób zeszedł jej dzień z dziećmi a w każdem słowie dźwięczała prawda, czysta jak kryształ a więc co robiła, co mówiła, jak dzieci się sprawiały, najdrobniejsze szczegóły o domu i jego mieszkańcach. Wszystkie dnie płynęły jej jednakowo i każdego poranka rozpoczynała życie tak samo, jak wczoraj i zawsze z równą szczęśliwością.
— Dziś wszakże mieliśmy wizytę — mówiła. — Pani Lepailleur, wiesz, ta młynarka, ot, tutaj z przeciwka, przyszła mi powiedzieć, że ma do sprzedania tłuste kurczęta... Ponieważ winna jej jestem dwanaście franków za jajka i mleko, więc przypuszczam, że tylko zamówiła się w ten sposób, by przyjść zbadać, czy nie spłacę zaraz długu.. Dałam jej do zrozumienia, że jutro do niej pójdę...
Wspomniawszy o młynarce, Maryanna ręką wskazała na czerniące się budynki, poniżej rzeki. W całej okolicy nazywano je młynem, bo stał tam wodny młyn, jeszcze niekiedy mielący mąkę. Rodzina Lepailleur posiadała to dziedzictwo od trzech pokoleń. Teraźniejszy młynarz, Franciszek, uważał się za tęgą głowę a powróciwszy do domu po odbytej służbie wojskowej, rozleniwiony życiem w koszarach, nabrał niechęci do swojego fachu, oraz przekonania, że nie na młynie się wzbogaci, ponieważ ani jego ojciec, ani dziad nie zdołali zbić na nim majątku. Po krótkim namyśle, ożenił się z Wiktoryą Gornu, najstarszą córką rolnika, posiadającego kawałki gruntu nad rzeką. Młode małżeństwo żyło dostatnio, uprawiając pola, oraz czerpiąc dochód z młyna, do którego chłopi z okolicy, przez przyzwyczajenie, zwozili zboże do zmielenia. Niewątpliwie, że dochody młynarzy byłyby o wiele znaczniejsze, gdyby zamiast reperować stary, zużyty mechanizm, zastąpili go nowym, udoskonalonym systemem i gdyby pola uprawiali racjonalnie, porzucając odwieczną rutynę, przyczyniającą się do wyczerpania urodzajności gruntu. Ale Franciszek Lepailleur miał wstręt do pracy, a zarazem pogardę do roli. Był chłopem znużonym wymaganiami tej kochanki, zbyt umiłowanej przez ojców i znienawidził ją za ich trudy, niewdzięcznie przez nią wynagradzane. Już w nią nie wierzył i klął, że przestała być urodzajną, że jest zużytą i złą, jak stare krowy, które się zabija, nie mając z nich pożytku. Narzekał na bankructwo ziemi, na próżne sypanie w nią ziarna, na niebo zaniedbujące się w swoich powinnościach, na pory roku nie stałe w swych naturalnych odmianach, wszystko podług niego się składało, by umyślnie szkodzić rolnikom, wierzył w złe potęgi, które jakby urok zesłały na lud wiejski, głupio zawzięty, by dogodzić niewdzięcznicy, nie pomnej na trudy zroszone krwią i potem kochanków.
— Wyobraź sobie — mówiła dalej Maryanna — ta pani Lapailleur przyszła ze swoim trzyletnim Antosiem, więc zapytałam się, kiedy mu da brata albo siostrę? Oburzyła się, zapewniając, że ani myśli mieć więcej dzieci. Taka młoda kobieta i już nie chce być matką!... Dopiero co skończyła lat dwadzieścia cztery, a jej mąż ma lat dwadzieścia siedem... Więc i lud wiejski wymawia się od rodzicielstwa! A ja myślałam, że na wsi ludzie postępują po dawnemu i mają tyle dzieci, ile się zdarzy.
Słowa Maryanny rozbudziły w Mateuszu wszystko, o czem dziś tak wiele myślał i nad czem tyle przebolał. Rzekł więc:
— Zapewne powiedziała ci przyczyny?...
— Z nią trudno się dogadać.. Pamiętasz, jak wygląda?... Chuda, z wydłużoną głową i twarzą, piegowata, z ustami zaciśniętemi, jak zwykle u ludzi skąpych, a przytem ograniczona, co się zowie... Podziwia swojego małżonka, bo bił się w Afryce i czyta dzienniki... Więc na moje pytania odpowiadała, powtarzając: dzieci więcej kosztują, aniżeli kiedykolwiek dadzą.. Posądzam, że to mąż wmówił w nią tę zasadę. Wszak go widziałeś?... Wysoki, szczupły, ryży i chudy jak żona, twarz ma kościstą, oczy zielonkawe i wystające kości policzkowa. Zawsze wygląda, jakby się wściekał ze złości. Nie chce mieć więcej dzieci, na przekór teściowi, by módz mu wymawiać, że ma aż trzy córki i syna, co o tyle zmniejsza ilość ziemi, jaka powinna była niepodzielnie przypaść najstarszej córce, a zatem jego żonie. Młyn jest stary, źle utrzymany, często się psuje, więc klnie swój młyn, że nie wzbogacił ojca i dziada, a jego tylko na koszta naraża... więc sobie obiecuje, że Antoniego, gdy dorośnie, pośle do Paryża, bo tam łatwiej się wzbogacić, aniżeli na wsi.
— Wiesz — szepnął Mateusz — zdaje mi się, że ktoś jest nad rzeką pomiędzy wierzbami...
— Wiem kto... — odrzekła Maryanna z wesołym uśmiechem. To zapewne młode małżeństwo, które od dwóch tygodni zamieszkuje w domku nad wodą.. Pani Augelin jest koleżanką Konstancy i... były razem na pensyi...
Państwo Augelin wzbudzali sympatyę w Maryannie; ona miała takie same czarne włosy, ale była trochę wyższą a piękne jej oczy wciąż się śmiały szczęściem i wesołością; on był w wieku Mateusza, szalenie kochał swoją żonę a wyglądem i układem wywoływał wspomnienie o muszkieterach. Pobrali się z miłości, posiadali razem około dwunastu tysięcy franków dochodu od kapitałów a on, jako malarz wachlarzy, mógł drugie tyle zarabiać, lecz wolał czas spędzać w towarzystwie i na pieszczotach z żoną. Tej wiosny sprowadzili się do Janville, przynęceni pustynną okolicą a zatem swobodą kochania się podczas całodziennych wycieczek. Wszędzie ich można było spotkać lub widzieć, szli zawsze przytuleni do siebie, umyślnie wybierając najwęższe ścieżki w lesie, wyszukując ustronne legowiska, kryjówki pomiędzy drzewami i wysoką trawą. Lubili się przechadzać późno wieczorem, pozostając wtedy wśród pól, na łące ponad rzeką, pod cienistemi wierzbami, gdzie zasiadali, by się wsłuchiwać w rozkoszny szmer wody.
— I ta nie chce mieć dzieci — rzekła Maryanna. — Zwierzyła mi się, że nie chce być matką przed trzydziestym rokiem życia, by módz się trochę nacieszyć życiem z mężem, bez obarczania się rodziną, któraby jej za wiele zabierała czasu, przeznaczonego na pieszczoty. Podobno, że mąż jest jeszcze zawziętszy w tem postanowieniu, pragnąc ją mieć wyłącznie dla siebie a przytem powodowany obawą, by macierzyństwo nie zrobiło krzywdy piękności jej ciała i nie odjęło mu jej podczas ciąży i karmienia dziecka. Więc chociaż pieszczą się bezustannie, urządzili się tak, by rozkosz nie narzucała im skutków. Ale gdy żona skończy lat trzydzieści, będą mieli syna pięknego jak słońce.
Mateusz słuchał z powagą a gdy i teraz nie rzekł ani słowa, Maryanna dodała z prostotą:
— Jeżeli będą mogli mieć dzieci!
Mateusz zamyślił się nad miłością tych młodych małżonków. A może ich życiowa mądrość była najwyższą?... Czyż miłość tylko dla miłości nie jest i nię daje najpożądańszej rozkoszy?... Żyjąc nią wśród odludnej okolicy, może posiedli nieznane innym szczęśliwości?... Przypomniał złożoną przed samym sobą przysięgę, iż nie będzie miał więcej potomstwa.
— Każdy żyje, jak chce... — szepnął nareszcie. — Ale chodźmy ztąd, bo im przeszkadzamy.
Wstali i poszli powoli wązką drogą ku Chautebled, jakby kierowani światełkiem lampy, palącej się przed jednem z okien pawilonu. Szli milcząc, opanowani ciszą nocy i zbliżając się ku domowi, w którym spały ich dzieci.
Doszedłszy, Mateusz zaryglował po za sobą drzwi sieni i weszli na schody, starając się nie robić hałasu. Dół pawilonu składał się z salonu i z jadalni po prawej stronie sieni, a z kuchni i z wozowni na lewo. Na pierwszem piętrze były cztery pokoje. Sprzętów było mało, bo meble ich przywiezione z Paryża, znikły w obszernych pokojąch pawilonu. Lecz bynajmniej się tem nie martwili i śmiejąc się, zachwalali przed sobą czerwone firanki, kupione z powodu przeprowadzi, a które zawieszone w oknach, nadawały w ich przekonaniu bogaty wygląd całości mieszkania.
— Zapewne Zoe zasnęła — rzekła Maryanna, nie słysząc żadnego szelestu.
Rzeczywiście tak było. Zoe zasiedła przed lampą w sypialni państwa, by światło nie raziło uśpionych dzieci, lecz zamiast robić pończochę, zdrzemnęła się, nosem wodząc po robocie. Głęboka cisza zalegała pokój dziecinny, od którego drzwi pozostały zupełnie otwarte.
Zbudzili Zoe, powstrzymując jej przepraszania i rozespaną, nieprzytomną posłali spać, zalecając, by cicho się sprawiała. Mateusz wziął lampę i poszedł zobaczyć dzieci, pocałować je, jak zwykle, usiłując nie zbudzić je pieszczotą. Postawił lampę na płycie kominka i patrzał na trzy łóżeczka, gdy nadeszła i Maryanna. W łóżku, w głębi pokoju, spali Błażej i Denizy, sześcioletnie bliźnięta, zwykle śpiące w swych objęciach. W łóżeczku, przy ścianie przeciwległej, spał czteroletni Ambroży, cherubinek, zadziwiającej piękności. W trzeciem łóżeczku spoczywała Rózia, piętnastomiesięczna dziewczynka, dopiero od trzech tygodni odstawiona od piersi; prawie cała się odkryła, pokazując przez sen białe i różowe ciałko. Matka przykryła ją kołdrą skopaną z widocznem zawzięciem. Przez ten czas ojciec poprawił poduszkę, wysuwającą się z pod głowy Ambrożego. Oboje chodząc na palcach, przesuwali się od łóżeczka do łóżeczka, a pochyleni nad uśmiechniętemi buziami śpiących dzieci, wpatrywali się, czy śpią spokojnie. Pocałowali je, lecz zatrzymali się przed odejściem, bo się im wydało, że Błażej czy Denizy, a może obadwaj, zaczęli się budzić. Wreszcie matka pierwsza wziąwszy lampę wyszła, a za nią również po cichu poszedł Mateusz.
Maryanna, postawiwszy lampę na stole w sypialni, rzekła teraz głośno, pomimo drzwi otwartych do dziecinnego pokoju;
— Nie chciałam ciebie niepokoić, opowiadając ci coś przed powrotem do domu... Oto byłam dziś zaniepokojona o Rózię.. majaczyła, była inna, jak zwykle... i dopiero nad wieczorem nabrałam przekonania, że nie jest chora...
Ale dostrzegłszy nagły niepokój i bladość Mateusza, szybko dodała:
— Już jej nic nie grozi... nie... wszak nie byłabym wyszła z domu, gdybym choć troszeczkę była o nią niespokojna... Opowiadam ci teraz, bo już ją widziałeś... Chodźmy spać... już północ dawno minęła.
Zaczęła się rozbierać, chociaż okno było otwarte, bo prócz gwiazd, nikt nie mógł jej widzieć. Zdjąwszy suknię, spódnicę, gorset, stanęła przed lustrem, by na noc spleść włosy w jeden luźny warkocz, który był tak długi, że opadał jej poniżej kolan.
Mateusz, zamiast się rozbierać, usiadł przy stole przed lampą. Wypróżniał kieszenie ubrania, wyjął pugilares, w którym miał trzy papierki stofrankowe. Przeliczywszy je, rzekł z odcieniem goryczy:
— Tylko trzy... nie pomnożyły się w drodze... Masz... kładę je w kopercie... jutro rozmienisz, spłacając nasze długi...
Ostatnie słowa nasunęły mu chęć spisania tego, co już było do zapłacenia. Wziął ołówek i zaczął stawiać cyfry na czystej stronicy w swoim notatniku.
— Zatem... dwanaście franków za jaja i za mleko... A ile jesteś dłużna rzeźnikowi?...
Maryanna, siedząc koło łóżka i zdejmując pończochy, odpowiedziała:
— Rzeźnikowi... coś blizko dwadzieścia franków... pisz dwadzieścia franków...
— A w sklepie korzennym i u piekarza?...
— Szczegółowo nie pamiętam... zapisz trzydzieści franków., to i wszystko...
Mateusz zrobił dodawanie.
— Razem sześćdziesiąt dwa franki... Odjąwszy od trzystu sześćdziesiąt dwa, pozostaje dwieście trzydzieści osiem franków... Zaledwie osiem franków dziennie na wszystkie wydatki. Przyszły miesiąc zapowiada się wcale nie świetnie... zwłaszcza jeżeli Rózia nam zachoruje. Z czworgiem dzieci nie łatwo związać końce z końcami, gdy się ma tak małe dochody...
Bose nóżki Maryanny ślicznie się rysowały na ciemnej posadzce pokoju a podniesione w górę obnażone ramiona, kusiły wdziękiem gestu. Patrzała na męża, jakby go przyzywając do pieszczot, ufna w piękność swego zdrowego, młodego ciała. Nieco zdziwiona jego słowami, roześmiała się wesoło, mówiąc:
— Co się tobie stało, mój najdroższy?... Nigdy cię nie słyszałam obliczającego nasz budżet z takim niepokojem... Zwykle bywasz inny i z każdym dniem spodziewasz się szczęśliwej odmiany losu a dzisiaj rozpaczasz, jakbyśmy doznali jakiego zawodu... czyż ci nie wystarcza kochać życie, by być szczęśliwym?... Co do mnie, to nie znam bogatszej i więcej zadowolonej kobiety nademnie... Chodź, połóż się do łóżka, zgaś lampę i zaśnij z myślą, że opływamy w dostatkach!..
Żartując, wskoczyła do łóżka i głowę położywszy na poduszce, przyzywała Mateusza, wyciągając ku niemu ręce. Lecz on, nie patrząc w jej stronę, potrząsał głową i smutnym, powolnym głosem, zaczął wypowiadać myśli powstałe na tle dziś doznanych wrażeń.
— Wiesz, moja najdroższe, że serce mnie boli, gdy wracam do ubogiego naszego domu, napatrzywszy się na dobrobyt i bogactwo, otaczające innych... Nie ulegam zawistnem zazdrościom i nie mam ambicji do zdobywania pieniędzy ani zaszczytów. Ala cóż chcesz!... bywają chwile, gdy cierpię za was, tak, pragnąłbym być bogatym, a przynajmniej módz zabezpieczyć was od nędzy ciebie i nasze dzieci... Kuzynowie Beauchêne mają zakład, dający im wielkie dochody, syna jedynaka chcą wychować jak księcia, a z nas szydzą, że nie mając majątku, już zdążyliśmy się obarczyć czworgiem dzieci.. Państwo Morange o niczem innem nie marzą, jak o uzbieraniu posagu dla córki, rozkoszują się powierzchownym zbytkiem swego nowego umeblowania, mówią o posadzie w banku i dwunastotysięcznych dochodach, a nad nami przyjaźnie ubolewają. A państwo Seguin w swoim pałacu!... ci chełpią się swemi milionami, zbytkiem, jaki ich otacza, ci wprost drwią z naszej licznej rodziny, szczycąc się mądrością, iż potrafili się ograniczyć na jednym synie i jednej córce! Nawet ci Lepailleur, właściciele młyna, stawiają się od nas wyżej i bądź przekonana, że ona przyszła dziś do ciebie z kilkoletnim synkiem i zawiadomiła cię, że nie chce mieć więcej dzieci, byś zrozumiała, że nasze liczne potomstwo wzbudza w niej obawę co do pieniędzy, które jesteśmy jej winni... Ach, mają oni wszyscy słuszność! bo nigdy nie będę właścicielem zakładu ani pałacu a nawet młyna i nigdy nie dojdę do zarabiania dwunastu tysięcy rocznie! Inni mają bogactwa, dobrobyt a my nie mamy nic, jest to prawda jasna jak słońce! Prawdopodobnie podzielałbym twoje zapatrywania i wesołobym znosił nasza ubóstwo, lecz mam wyrzuty sumienia, gdy się zastanowię, że nasza nędza pochodzi z własnej naszej winy. Tak, tak!... zawiniliśmy brakiem oględności... inni umieją przewidywać, iż zabezpieczają się wiedzeni rozsądkiem...
W miarę jak mówił, Maryanna patrzała na niego ze wzrastającem zdziwieniem. Usiadła teraz na łóżku, ciemny warkocz bujnych włosów wił się po białem, jędrnem jej ciele a czarne oczy, szeroko rozwarte, płonęły w mlecznej cerze jej twarzy.
— Co tobie się dzisiaj stało?... — powtórzyła. — Ty, taki dobry, taki zawsze zadowolony i szczęśliwy, pomimo naszego ubóstwa, mówisz dziś jakby słowami kuzyna Beauchêne. Musiałeś mieć jakieś niepowodzenia w robocie?... Źle ci było dzisiaj w Paryżu?... chodź, połóż się i zapomnij o swoich zmartwieniach...
Wstał, zaczął się rozbierać, pomrukując niechętnie:
— Tak, pora się położyć... Ale to nie umniejszy kłopotów... mieszkamy w budzie... i gdyby deszcz spadł dziś w nocy, to znów zaleje pokój gdzie śpią nasze dzieci. Jakże chcesz, bym nie robił porównań naszej nędzy z dobrobytem otaczającym innych?... Biedne nasze dzieciska! Czyż możesz się dziwić, iż pragnąłbym jak inni ojcowie, zapewnić im los jaknajszczęśliwszy!
Już chciał się kłaść do łóżka, gdy nagle przystanął i słuch natężył, bo zdawało mu się, że z sąsiedniego pokoju doleciała jakaś skarga czy jęknięcie. Nadsłuchiwał przez chwilę, wreszcie wziął lampę ze stołu i poszedł boso, w koszuli do dzieci, by się przekonać, czy śpią spokojnie. Gdy powrócił do sypialni, idąc ostrożnie, by nie zbudzić uśpionej czwórki, zastał matkę siedzącą na łóżku, gotową biedz, gdyby ją był zawezwał.
— Nic... wszystko dobrze... — szepnął. — To Rózia znów kołdrę z siebie skopała, ale śpią spokojnie, jak cztery aniołki.
Postawiwszy lampę na stole, zapytał:
— Wszak można już zgasić?
Uczyniwszy to, skierował się ku oknu, by je zamknąć, lecz powstrzymała go, wołając:
— Zostaw okno otwarte! Powietrze jest ciepłe a noc taka piękna... Zamkniemy później... przed zaśnięciem.
Rzeczywiście, noc była prześliczna. Łagodne, wiosenne powietrze, przesycała woń lasu i pola a ciemny zmierzch niósł uspakajającą ciszę, jakby oddech zadrzemanej ziemi, wypoczywającej w swej wiecznej płodności. Pomimo tego wypoczynku, życie z niej promieniało lekkiem drżeniem traw i liści, szumem lasu i wody, były to miłosne, nocne jej szepty. Mateusz i Maryanna zostawszy w ciemności, spojrzeli przez otwarte okno na gwiaździste niebo. Wprost łóżka, na którem teraz leżeli oboje, widać było łunę odbijających się na niebie świateł Paryża. Mateusz objął ramionami Maryannę, przytulił ją do serca i zatrzymawszy w objęciach gibkie jej ciało, rzekł zcicha głosem wzruszonym:
— Moja ukochana, chciej zrozumieć, że kłopoczę się jedynie przez wzgląd na nasze dzieci i na ciebie. Znajomi nasi posiadają majątek a jednak są dość rozsądni, by się nie obarczać liczną rodziną a my, ubodzy, nic nie posiadający, mamy już czworo dzieci, sypiąc je jedno za drugiem... Zastanowiwszy się, każdemu musi się to wydać szaleństwem z naszej strony... Urodzenie się Rózi prawie że do nędzy nas doprowadziło... Musieliśmy uciekać z Paryża tutaj i pomimo ciągłej oszczędności, poraz pierwszy zaciągnęliśmy długi z powodu przeprowadzki... dochód nam nie wystarcza. Czyż ty nie jesteś tem zaniepokojona?
Maryanna tkliwie przytulona do niego, nawet nie drgnęła, lecz tchu jej brakowało w piersiach.
— Nigdy o tem nie myślałam, mój najdroższy, więc nie umiem ci odpowiedzieć.
— Czy nie znajdujesz — mówił dalej Mateusz — iż nie w porę byłoby nam mieć piąte dziecko?... Wtedy każdyby miał prawo z nas szydzić i mówić nam, że dobrowolnie skazujemy się na nędzę... Więc dziś właśnie zastanawiałem się nad tem wrzystkiem a rezultatem tego jest, że nie możemy mieć więcej dzieci... trzeba się tak urządzić, byśmy nie mieli nigdy piątego... Cóż ty na to?...
Zapewne bezwiednie, lecz Maryanna nieco się cofnęła z jego objęć i czuł, że dreszcz przebiegł jej ciało a w głosie miała łzy, odpowiadając:
— Cóż mogę ci odpowiedzieć?... zapewne masz zupełną słuszność. Ty kierujesz naszem życiem, więc będzie tak, jak postanowisz.
Przestała być sobą i już nie kochankę, nie żonę trzymał w ramionach, lecz kobietę poddającą się biernie roli, którą jej wyznacza. Była strwożona, nie rozumiejąca, dlaczego do niej przemawiał teraz w ten sposób. By ją uspokoić, dodał żartobliwie:
— Tylko mi się nie smuć, moja jedyna! Przecież pieścić się będziemy nie mniej niż dotąd... tylko zachowamy ostrożność, którą wszyscy inni praktykują, Ty nigdy nie przestaniesz być moją najdroższą i bardzo pożądaną...
Przygarnąwszy ją mocno do siebie, szukał ust, by złączyć się z nią pocałunkiem; ona, nieco się wyrywając buntującem się ciałem, z żalem w sercu szeptała:
— Jak chcesz... wiem, co chcesz powiedzieć... Od ciebie wszystko zależy... wszak ty masz całą odpowiedzialność...
Wybuchnęła płaczem a chcąc łzy powstrzymać, przycisnęła twarz do jego piersi. Wzruszony jej żałością i głębokością przyczyn, których nie byłaby nawet w możności sformułować, współczuł jej, doznając teraz tejże samej co ona odrazy do wszelkich granic, tamujących i ograniczających ich miłosne porywy. Był mocno z siebie niezadowolony, zrozpaczony.
— Nie płacz, ukochana... Jestem niedorzeczny, niepoczciwy, mówiąc do ciebie brutalnie o tych rzeczach, gdy tak mile przytulasz się do mnie. Zastanowisz się nad tem wszystkiem i kiedyś później znów z sobą o tem pomówimy.. Ale teraz nie martw się, ukochana moja... i zaśnij spokojnie.. ułóż główkę na mojem ramieniu... wiesz, tak jak to umiesz... jak po wielkich naszych wieczornych pieszczotach...
Mieli oni rzeczywiście zwyczaj zasypiania w takiej pozie. Maryanna z lubością wyszukiwała sobie kącik na ramieniu Mateusza a on, trzymając ją w objęciach, nadsłuchiwał, czy już zasnęła, by wtedy ostrożnie, bez przebudzenia śpiącej, przenieść jej głowę na sąsiednią poduszkę.
— No, ułożyłaś się... a teraz zaśnij... już nie będę ci dokuczał niepotrzebnemi gawędami...
Przestała płakać i utuliła się na jego ramieniu. Był przekonany, że zaśnie, sam zaś, szeroko otworzywszy oczy, zastanawiał się w dalszym ciągu, wpatrzony w niebo iskrzące się gwiazdami.
Światła Paryża łuną płonąc na horyzoncie, przypomniały mu wieczór dzisiaj tam spędzony. Beauchêne niezawodnie rozstał się już z Noriną i zadowolony powraca do małżeńskiej sypialni. Dlaczegóż zdając Maryannie sprawę z dnia dzisiejszego, nie śmiał jej opowiedzieć miłostki kuzyna Beauchêne z Noriną?... Tem silniej teraz odczuł nikczemność tego rodzaju schadzek. Ze zgrozą potępiał samego siebie, pomyślawszy, iż niewiele brakowało, by osobiście nie popadł w gorsza jeszcze poniżenie, spędzając noc z Serafiną. O tej porze byłby właśnie z tą ryżą uwodzicielką. Myśl o tem w obecnej chwili, w tem miejscu i trzymając na sercu Maryannę, zaczęła mu dokuczać, jak ciężki wyrzut sumienia. Szalona cielesna żądza, jakiej dziś uległ, biegnąc ku Serafinie, zbrukała mu myśli i temu przypisywał swój niepokój. Czuł się wytrącony ze zwykłej równowagi. Jakaś trucizna działała w nim rozkładowo, wszak dzisiaj czuł i myślał odmiennie ze swoją wolą, inaczej niż kiedykolwiek. Był wprost przerażony słowami, które wyrzekł do żony; nie dalej jak wczoraj nie byłby uwierzył, że będzie w stanie coś podobnego jej proponować.
Maryanna nie zasypiała dzisiaj ze zwykłą czułą ufnością. Oczy miała zamknięte, leżała nieruchomie, lecz Mateusz odgadywał, że jest do niego rozżalona, że jest nieszczęśliwa i nierozumiejąca, dlaczego tak mało jest przez niego kochaną? Złe myśli go opuszczały i już z trudem przypominał rozbudzoną w sobie ambicyę zdobywania majątku; musiały na niego oddziałać dowodzenia Beauchêne’a i Morange’a, którzy postawili sobie za zadanie, by wznieść się o szczebel wyżej w hierarchii społecznej za pomocą pieniędzy, zebranych i przekazanych jedynemu dziecku. Odrzucał teraz ich rezonowanie i gardził ich egoizmem, lecz trudniej mu było wyswobodzić się od teoryj, usłyszanych podczas wizyty u państwa Séguin, bo tutaj nie mógł zaprzeczyć stwierdzonego faktu, że najinteligentniejsi są zarazem najmniej płodnymi a najliczniejsze potomstwo napotyka się w najciemniejszych i najnędzniejszych warstwach ludności. Lecz zastanowił się, iż był to objaw przedewszystkiem zależny od wadliwego ustroju społecznego. Nędza jest wynikiem niesprawiedliwości, utrwalonej przez ludzi. Ziemia zaś wyżywić może w dziesięcioro rozmnożony ród ludzki, gdy ten unormuje warunki pracy, darzącej zdrowiem i dobrobytem. Jeżeli jest prawdą, że lepiej, by dziesięć tysięcy ludzi opływało w dostatkach tam, gdzie sto tysięcy musiałoby przymierać z głodu, dlaczegóż nie przypuścić, iż te sto tysięcy nieszczęśliwych, zrodzonych nadto, nie miałoby dostatecznej energii dla zapewnienia sobie własnego losu i używania życia w równie pomyślnych warunkach, jak owe dziesięć tysięcy, którym rodzice zapewnili dobrobyt, gwałcąc prawa natury?... W ten sposób odwróciwszy kwestyę, Mateusz odetchnął wyswobodzony. Nabrał pewności, że ród ludzki osiągnął cywilizacyę siłą swej płodności. Właśnie ten nadmiar istot, to pozorne przeludnienie popycha najnędzniejszych ku czynom dążącym do zdobycia sobie miejsca i przynależnego działu szczęścia. Pragnienie to podbudzało całe narody i popycha jedne za drugiemi, wzmacniając w nich żądzę zdobycia prawdy i sprawiedliwości. Trzeba przeludnienia, by ewolucya mogła być dokonaną, by ludzkość zapanowała nad światem, zapełniając go ludem, zbratanym myślą swego przeznaczenia, zadowolonym z życia i zdrowej pracy, zapewniającej ogólny dostatek. Ponieważ płodność wytwarza cywilizacyę i jedna od drugiej jest zawisłą, przewidzieć można dzień, gdy spełnionem zostanie zadanie i na zaludnionej ziemi żyjący bratni naród, ustanowi przynależną równowagę. Lecz przed tą spodziewaną epoką, od której nas przedziela niewiadoma ilość tysięcy lat, pożądanem jest, dobrem i sprawiedliwem, by nie marnowało się żadne urodzajne ziarno. Niechaj kiełkuje na żyznym gruncie, bo plon nie może być zbyt obfity! Każda rodząca się ludzka jednostka jest jedną siłą i jedną nadzieją więcej!
Przez otwarte okno sypialni nadpływał cichy, przeciągły szmer pogodnej nocy wiosennej a Mateusz, wsłuchując się, rozumiał go jako miłosny rozwój życia nieustającej płodności. Zdawało mu się, że cały jest w nim skąpany, jak w lekkim oddechu Maryanny, która jeszcze nie zasnąwszy, leżała przy nim cichutko, nieruchomie, bez innego znaku życia, jak ten ciepły oddech, pieszczący mu szyję. Wpatrzony w ciemniejącą przestrzeń nocy, Mateusz uprzytomniał sobie życie pól i lasów. Wszystko tam kiełkowało, rosło i kwitło w tej miłosnej porze roku. Z przestronnego nieba, z migotliwych gwiazd spływało powszechne prawo, rządzące światem — przyciągania się i łączenia. Z obszarów ziemi, leżącej w cieniu, jak żona w objęciach małżonka, unosiły się tchnienia rozkoszy zapładniających zjednoczeń; szmer wód szczęśliwych, wzdymających się miliardami poczętych jestestw, głębokie westchnienia lasów, żyjących radością drzew tryskających liśćmi i gwarnych kojarzeniem się rozlicznych zwierząt; pola i łąki unosiły się pod namiętnem parciem pęczniejących nasion i kiełkującej roślinności. A ileż ziarn przepadło! ileż zmarniało zasiewu przeschłego lub przegniłego! lecz niewyczerpana hojność natury zapełnia straty nadmiarem swej płodności. Mateusz zastanawiał się dzisiaj po raz pierwszy, że jeżeli zwierzęta i rośliny walczą o życie przeciwko śmierci, rozwijając w tem zaciętą, nieznużoną energię, to człowiek jest jedyny z jestestw, chcący śmierci dla śmierci. Wspomniał o parze kochanków, dostrzeżonych dziś wieczorem nad rzeką; zapewne rozkoszują się jeszcze pod ciepłem niebem majowej nocy, dyszą w bezpłodnych pieszczotach na łonie brzemiennej ziemi, są miłosną parą, o zbrodniczej woli nieprzysparzania życia i w wyrafinowanych pocałunkach giną złączeni upojeniami, opiewanemi przez poetów.
Mateusz przestał się zastanawiać, przestał porównywać i wyciągać wnioski; cały był teraz opanowany miłosną żądzą, tą wiekuistą i nienasyconą żądzą, która stworzyła światy i tworzy je bezustannie z niespożytą siłą poczęcia i porodu. Żądza jest duchem wszechświata, żądza jest siłą poruszającą materyę, żądza przekształca atomy w inteligencyę, w potęgę i władzę. Przestał zastanawiać się i nad żądzą. Był nią chwycony, porwany, uniesiony, jak nieprzepartem prawem, szerzącem i uwieczniającem życie. Lekki oddech Maryanny, pieszczący mu szyję, rozniecił w nim miłosny płomień, ogarniający go teraz całego. A jednak leżała przy nim bezwładnie, lodowato, z przymkniętemi powiekami, chociaż sen był jeszcze od niej daleko. Pomimo tych pozorów obojętności, ciało jej promieniało tryumfującą żądzą miłości, wionącą od atłasowych jej ramion i piersi, upajającym zapachem delikatnej kobiecej skóry i bujnych, jedwabistych włosów. Macierzyństwo nietylko że nie uszkodziło jej kształtów, lecz przeciwnie, dodało im pełności i siły. Jaśniała pięknością kobiety i matki, tą pięknością rozkwitu, zaćmiewającego swą pełnią niezdecydowane piękno młodego dziewczęcia.
Mateusz z namiętnością chwyciwszy Maryannę w objęcia, rzekł:
— Ukochana moja, zawiniłem... powątpiewałem o dobru naszej miłości... Ani ja, ani ty nie zaśniemy, dopóki mi nie przebaczysz...
Już pocieszona, słodko się rozśmiała, poddając się pieszczotom, których się spodziewała, odczuwając zapał ogarniający go stopniowo.
— Ja nie powątpiewałam... byłam pewna, że znów mnie sobie przywłaszczysz...
Miłosna, płodna noc wiosenna, płynąca przez otwarte okno wraz z migotliwemi gwiazdami, z cichym szumem wód, lasu i pola była jakby wspólniczką długiego, upajającego pocałunku, łączącego Mateusza z Maryanną. Soki ziemi rodzicielki, gotowej nowego poczęcia, były przesycone zapachem życiodajnych upojeń; strumieniami przelewające się zarodki w nieskończoność opływały światy, darząc świętością miłosnego dreszczu miliardy par z sobą złączonych ku powszechnemu zapłodnieniu, ku konieczności poczęcia i przekazania życia dalszemu życiu. Cała natura była jakby w zmowie, by się jeszcze wzbogacić o jedną istotę więcej.
Wtem Maryanna, powstrzymując namiętne pieszczoty Mateusza, podniosła głowę z poduszki, nadsłuchując ku drzwiom od dziecinnego pokoju.
— Czy nic nie słyszałeś?
Oboje teraz słuchali, powstrzymując oddech.
— Czy myślałaś, że które z nich się przebudziło?...
— Tak, zdawało mi się, że słyszę jakieś niespokojne poruszenie...
Lecz żaden odgłos nie doleciał do ich uszów, dzieci spały głęboko. Uspokojona, zaczęła się śmiać po cichu i żartując z Mateusza, rzekła:
— Śpią nasze biedne maleństwa, zagrożone nędzą... Ale ty o tem zapominasz i chcesz piątego dziecka!...
Zamknął jej usta gorącym pocałunkiem.
— Nie dokuczaj mi, najdroższa... byłem głupi głosząc przed tobą niedorzeczne teorye... Niechaj się z nas śmieją, jeżeli chcą... Ty jedna masz racyę i nie oni, lecz my dobrze postępujemy, kochając życie dla życia... w tem jest mądrość i dzielność najwyższa...
Sercem i myślą pogodzeni, pogrążyli się w boskiej rozkoszy życiodajnej miłosnej jedności, z zapomnieniem wszelakich poniżających obliczeń. Posiadając się wzajemnie, byli tylko zwycięzką miłością, ufającą życiu, któremu daje początek. Powściągliwość w pieszczocie byłaby rozwiała cały urok, byłaby ograniczeniem całkowitego oddania się wzajemnego, ujmą w kochaniu, krzywdą cielesnej rozkoszy. Przedwczesnem zerwaniem łączącego ich żywego pęta, byłoby mu się zdawało, że traktuje ją, jak obcą a ona byłaby sądziła, że nie jest jego żoną. Zespoleni miłosnym uściskiem, oddawali się sobie w całości serca i ciała, pozostawiając życiu dokonanie dzieła, jeżeli życie zapoczątkować je chciało.
O, niewypowiedziana rozkoszy tej całkowitej miłości, darzącej upojeniem a będącej równocześnie zdrowiem i pięknością. Był to ich akt wiary w życie, hymn błogosławienia płodności, tej niewyczerpanie hojnej stworzycielki światów. Cielesna żądza była tylko przeistoczeniem wiekuistej nadziei, zasiewem rzuconym i przyjętym w okrzyku nadmiernej szczęśliwości. Niechajże ten zasiew zakiełkuje ku rozwinięciu nowego jestestwa, ku ukrzepieniu i wzmożeniu życia, ku dobru ludzkości, rozwojowi rasy i jej inteligencyj! Miłosna noc majowa pulsowała radosnemi tchnieniami a gwiazdy i ziemia wtórowały w bezbrzeżności życiodajnego zachwytu, ponad którego porywem, przelotnym jak burza, jaśnieje nigdy niezagasła, wielka radość ludzka przekazania życia, poczęcia jednej sobie podobnej istoty więcej a mającej szerzyć nie nędzę, lecz siłę, prawdę i sprawiedliwość.
A poczęcie tej istoty, rzucenie tego żyjącego atomu ku pomnożeniu liczby innych istot, jest świętą chwilą tworzenia, mogącego mieć najwyższą, decydującą wagę.

KONIEC KSIĘGI PIERWSZEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.