Płodność (Zola)/Księga druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Po cichu wstał Mateusz ze swego wązkiego żelaznego łóżka, na którem teraz sypiał obok wielkiego mahoniowego łóżka Maryanny. Spojrzał na nią i ujrzał, że leży z otwartemi oczyma. Uśmiechnęła się do niego.
— Jakto?... więc nie śpisz?... a ja nie śmiałem się poruszyć, nie chcąc ciebie budzić. Czy wiesz, że jest już blizko dziewiąta godzina?...
Było to w Paryżu w niedzielę, w połowie stycznia. Maryanna była w ciąży przeszło od siedmiu miesięcy. Pozostali na wsi do grudnia, lecz nagle rozpoczęła się przykra zimowa pora, ulewne deszcze, ścieg i mrozy, więc Mateusz, po wielu wahaniach, przyjął ofiarowane przez Beauchêne’ów, schronienie w Paryżu i przeprowadzono się z leśnego pawilonu w Chantebled do skromnego pawilonu przy ulicy de la Federation, w którym niegdyś mieszkał założyciel zakładu, ojciec Aleksandra Beauchêne. Pawilon był umeblowany i oddany na mieszkanie jednemu z wysłużonych starych dozorców, który umarł podczas jesieni. Mateusz i Maryanna przeprowadzili się tutaj przed miesiącem, uznawszy, że dogodniej będzie odbyć połóg w Paryżu a dopiero z wiosną wrócić do Chantebled.
— Poczekaj... zaraz wpuszczę więcej światła.
Podszedł ku oknu i odsłonił firankę. Mroczny dotychczas pokój rozjaśnił się promieniami żółtego, zimowego słońca.
— Ach, słońce, słońce! — zawołał wesoło. — Prawdziwe szczęście, że dziś, w niedzielę, jest taka piękna pogoda! Nareszcie będę mógł wyprowadzić cię na spacer wraz z dziećmi!
Przywołała go a gdy usiadł na skraju łóżka, ujęła mu obie dłonie i rzekła z tkliwym uśmiechem:
— Nie śpię już przynajmniej od dwudziestu minut, ale i ja nie śmiałam się ruszyć, pragnąc, byś się wyspał dowoli choć w niedzielę. Paradna historyą! oboje nie śpiemy i oboje cichutko leżemy z otwartemi oczyma, nie chcąc przerywać snu jedno drugiemu!
— Ach, ja taki byłem szczęśliwy, przypuszczając, że smacznie zaspałaś i że wypoczywasz! Bo teraz w niedzielę jedyną moją radością jest być przy tobie w tym pokoju i cały dzień módz spędzić z tobą i z dziećmi.
Wtem nagle zawołał, jakby z wyrzutem względem samego siebie:
— Jaki ja niegodziwy! jeszcze ciebie nie pocałowałem na dzień dobry!
Uniosła się z poduszek, wsparta na nich łokciami a on pochwycił ją w czułym uściska. Z lekka jęknęła, szepcząc:
— Ostrożnie... ostrożnie, mój najdroższy...
Wpadł w rozpacz i zaczął ją przepraszać z przejęciem:
— Uraziłem ciebie!... uraziłem!.., bydlę ze mnie... przebacz, ukochana!... jakże mogłem się tak zapomnieć! ja, co pragnąłbym obchodzić się z tobą, jak z najświętszą istotą, ja, co pragnąłbym za ciebie cierpieć, tobie odjąć niedomagania tobie ulżyć we wszystkiem... Wiesz, chciałbym mieć ręce aksamitne, by każde ich dotknięcie było pieszczotą dla ciebie a tymczasem objąłem cię brutalnie i uraziłem... Ach, moja najdroższa, przebacz i powiedz, czy bardzo byłem nieostrożny?...
Widząc jego przerażenie, zaczęła go pocieszać:
— Ach, ty mój dudku ukochany, uspokój że się... nic mi się nie stało... nie... przecież widzisz, że się śmieję, tylko trochę się wystraszyłam, bo mogłeś mnie urazić... Ale krzywdy nie miałam... nie miałam...
Wpatrzył się w nią, bo mu się wydawała zjawiskiem niezrównanej piękności. W jasnych promieniach słońca złocącego łóżko, tchnęła zdrowiem, siłą i nadzieją. Jeszcze nigdy ciężkie warkocze włosów nie opływały ją tak bogato a wielkie, czarne oczy nie wypowiadały tyle swobodnej, ufnej wesołości. Regularne rysy jej twarzy, pełnej dobroci i miłości, czyniły z niej boginię płodności o jędrnem, wspaniałem ciele, szlachetnie rozwiniętem dojrzewającym owocem.
Mateusz czuł się przejęty czcią najwyższą i z ubóswieniem, jak wierny, modlący się przed ołtarzem, zawołał z pobożnością:
— O, jakże jesteś piękna! jakże jesteś dobra i jak gorąco ciebie miłuję, żono moja najdroższa!...
Odsłonił jej łono z religijnem wzruszeniem i powagą. Łono to było białe, jakby z cienkiego jedwabiu, zaokrąglone i wzniesione, jak święta kopuła, z której świat nowy miał się narodzić. Pochylił się i pobożnie ucałował, składając w tym pocałunku całą moc swego przywiązania, całą swoją wiarę i całą nadzieję. Pozostał tak przez chwilę, jak wierny pogrążony w modlitwie, ustami delikatnie dotykając jej ciała, jak świętą relikwię.
— Czy tutaj ciebie boli, ukochanie moje?... czy może tu?... a może tu?... powiedz!... powiedz!... bym mógł uleczyć... bym mógł ukoić wszystkie twoje cierpienia!
Wtem uniósł głowę a twarz miał bladą z nadmiaru wzruszenia, bo poczuł pod ustami silne drgnięcie płodu. Maryanna czule się uśmiechnąwszy, wyciągnęła obie ręce i pieszczotliwie złożyła głowę męża na poduszce, tuż przy swojej głowie a pocałowawszy go, szepnęła mu do ucha:
— Poczułeś go?... i wystraszyłeś się tem niespodziewanein spotkaniem?... Ach, on teraz coraz to raźniej dokazuje... zaczyna się niecierpliwić... pilno mu wyjść z ukrycia... Ale powiedz mi, co on tobie powiedział?...
— Powiedział mi, że ty mnie kochasz tak, jak ja ciebie kocham... i że niema szczęśliwszego odemnie człowieka!
Wzruszeni, milcząc, leżeli czas jakiś przy sobie, skąpani promieniami słońca, otaczającego ich złotem. Pocałowawszy ją, Mateusz wstał i poprawił pod nią poduszkę, otulił kołdrą, prosząc, by jeszcze nie wstawała, bo on chce własnoręcznie uporządkować sypialnię. Zajął się swoją pościelą, składał żelazne łóżko i ukrył je pod kolorowym pokrowcem. Maryanna, chcąc mu oszczędzić zachodów, chciała zawołać Zoę, służącą, przywiezioną ze wsi, lecz uparł się, utrzymując, że woli sam wszystko zrobić, by nikogo obcego tu nie wpuszczać, wszak dzisiaj niedziela, ma czas, zatem niechaj wolno mu będzie osobiście swą żonę obsłużyć. Któż wymyślił przystawianie żelaznego łóżka tuż do jej łóżka?... on sam, bo chciał, by swobodniejszą się czuła będąc sama w pościeli. Tak rozmawiając, krzątał się po pokoju, ustawiając wszystko na właściwe miejsca, szczęśliwy ze swej czynności a zarazem zaniepokojony, czy aby nie zapomina jakiego szczegółu. Zdawało mu się, że spełnia jakiś obrządek w kaplicy bóstwa, jakiem ta ukochana żona była dla niego.
— Dzieci jeszcze śpią, więc błagam cię, byś nie wstawała... Leżąc, wypoczywasz...
Przebiegł go dreszcz i teraz dopiero spostrzegł, że w pokoju było chłodno. Zmartwił się, że najpierw nie pomyślał o rozpaleniu ognia. Zbliżył się do kominka i wyciągnął leżące na boku wiórki i drzazgi.
— Jaki ja niedorzeczny! Pewnie ci zimno?... a ja ani pomyślałem o tem, co powinienem był najpierw zrobić!
Przysiadł przed kominkiem a Maryanna wołała:
— Zostaw to!... później Zoe rozpali... albo zaraz ją zawołaj! — Nie!... nie! ja lepiej od niej umiem ogień rozpalać! a wreszcie dlaczegóż nie mam tego zrobić, kiedy mnie to bawi...
Głośno się roześmiał z uradowania, gdy buchnął płomień, napełniający pokój nowem weselem...
— Teraz — rzekł — jest tutaj dobrze, jak w prawdziwym raju!
Zaledwie że zdążył się umyć i ubrać, gdy po drugiej stronie ściany, wzdłuż łóżka, rozległo się pukanie.
— Otóż i dzieciaki już się rozbudziły! — zawołał ze śmiechem. — Dzisiaj niedziela, więc pozwólmy im przyjść.
Tymczasem w dziecinnym pokoju robiło się coraz to gwarniej, dolatywało szczebiotanie pojedyncze i zbiorowe, przerywane wybuchami wesołości i śmiechów. Coś tam rzucano, z odgłosu sądząc, niezawodnie były to poduszki, latające w powietrzu jako pociski i głucho padające na ziemię, podczas gdy drobne piąstki biły w scianę, jak w bęben.
— Tak... tak... powiedz im, że mogą przyjść — rzekła Maryanna. — Rozdokazywali się i wszystko tam w pokoju poprzewracają.
Ojciec teraz zapukał pięścią w ścianę. Na to wezwanie rozległ się okrzyk tryumfu ze strony dzieci, które na ten znak wyczekiwały. Zaledwie że ojciec zdążył otworzyć drzwi sypialni a już cała czwórka była na korytarzu, biegnąc i przepychając się.
Wtoczyli się do pokoju w długich nocnych koszulach, opadających na bose nóżki i drepcząc, gwarząc, śmiejąc się, potrząsali ciemnemi, kędzierzawemi czuprynami, z pod których wyglądały różowe buzie o błyszczących oczach, rozweselonych niewinną swawolą. Ambroży chociaż był młodszy, zaledwie pięcioletni, szedł naprzód, jako najwięcej zuchowaty z całego rodzeństwa. Błażej i Denizy, pyszniący się ze starszeństwa i z ukończenia lat siedmiu, byli nieco poważniejsi, zwłaszcza Denizy, który uczył czytać całą gromadkę; Błażej zaś był nieśmiały, trochę tchórzowaty i często rozmarzony. Obadwaj prowadzili pomiędzy sobą Rózię, ciągnąc ją to w jedną, to w drugą stronę, z czego dziewczynka niezmiernie się cieszyła, wnioskując, że to wchodzi w program zabawy. Miała dwa lata i dwa miesiące a była śliczna, jak mały aniołek.
— Mamo! — wołał Ambroży — zimno mi, zrób mi miejsce przy sobie w łóżeczku!
Wskoczył na łóżko, wsunął się pod kołdrę i przytuliwszy się do matki, tylko buzię wychylił, buzię różową, śmiejącą się i owianą wijącemi się włosami. Teraz dwaj starsi zapragnęli być pod ciepłą kołdrą i krzycząc obiegli fortecę, zdobytą przez młodszego brata.
— Zrób i mnie kącik!... Mamo, zrób dla mnie kącik... Mamo, ja chcę być przy tobie... koło pleców... na ramieniu!...
Pozostała na ziemi tylko Rózia. Napróżno siliła się pójść za przykładem zdobywczych braci a wspinając się, przewróciła się, wołając:
— A ja, mamo!... ja chcę, mamo!
Ojciec jej pomógł i czepiając się rączkami, dostała się na łóżko i jako najmłodsza, otrzymała lepsze miejsce od innych. Mateusz był w obawie, by ta czereda zbytkujących zdobywców nie pokrzywdziła biedną matkę, lecz uspakajała go uśmiechem i bawiła się radością dzieci. Nie, nie, oni jej nie przeszkadzają a czuje się szczęśliwą pieszczotami ich wszystkich. Więc już nie lękając się o nią, patrzał na ten śliczny obraz, pełen rzeczywistego, rodzinnego szczęścia. Piękna i dobra matka miała Rózię przytuloną do piersi, Ambrożego tuż przy siostrze, podczas gdy Błażej i Denizy znaleźli sobie miejsce po za jej plecami. Z pod brzegu kołdry zewsząd się wysuwały dziecinne główki, o rozradowanych buziach a leżąca pośrodku matka, jaśniała urodą i świeżością cery, tryumfująca w swej płodności, brzemienna nowem życiem, gotowa rodzić po raz piąty.
— Jak tu dobrze i ciepło — zauważył Ambroży, lubiący wygodę.
Denizy ze zwykłą powagą, zaczął tłomaczyć, dlaczego przed chwilą tak hałasowali w dziecinnym pokoju.
— Błażej powiedział, że zobaczył pająka... więc zaczął się bać...
Obwiniony przerwał bratu z oburzeniem:
— Nieprawda!... wcale się nie bałem... Zobaczyłem pająka, więc rzuciłem w niego poduszką, chciałem go zabić!
— Ja także!... ja także!... — wołała chichocząc Rózia. — Poduszką biłam... hup... hup!...
Wszyscy czworo zanosili się teraz ze śmiechu, znajdując to niesłychanie zabawnem zdarzeniem. Lecz się okazało, że pod pozorem zabijania pająka, rzucali w siebie poduszkami, bo prócz Błażeja, nikt go nie widział. Widok tej zdrowej, ładnej matki, otoczonej zdrowemi, ładnemi dziećmi, był tak ponętny, iż Mateusz nie mógł się dłużej powstrzymać i wszystkich razem objął ramionami i serdecznie ucałował, nie patrząc, kogo całuje. Dzieci aż pokrzykiwały z radości, ucieszone tą nową zabawą.
— To się dobrze bawimy! to się bawimy!... — wolały, przewracając się pod kołdrą.
— A teraz czas wstawać — rzekła Maryanna. — Dosyć się wyleżałam... trzeba dzieci umyć i ubrać.
Już było po dziesiątej godzinie, zatem znacznie później niż zwykle, gdy cała rodzina zeszła do stołowego pokoju na dole i zasiadła przy stole, na którym parowało gorące mleko. Pawilon składał się na dole ze stołowego pokoju i salonu na prawo od sieni, na lewo zaś była kuchnia i kancelarya. Stołowy pokój był pod sypialnią, której okna wychodziły na ulicę de la Féderation, więc poranne słońce tu i tam rozweselało teraz ściany.
Już dzieci zasiadły przed filiżankami, pełnemi gorącego mleka, gdy ozwał się dzwonek przy drzwiach wchodowych. Ukazał się doktór Boutan, wywołując nową radość dzieci, — które niezmiernie go lubiły. Był przy urodzinach całej czwórki i pozwalał dzieciom uważać się za kolegę, z którym na wiele można sobie pozwalać. Hurmem rzuciły się więc w jego objęcia, krzycząc i przewracając krzesła, lecz matka je powstrzymała;
— Proszę się nie naprzykrzać i spokojnie jeść śniadanie!
A zwróciwszy się do gościa, witała go przyjaźnie:
— Dzień dobry, kochany doktorze! Dziękuję za dzisiejsze słońce, bo nie wątpię, że świeci z rozkazu doktora, bym mogła popołudniu iść na spacer z moim mężem.
— A tak, pani słusznie odgadłaś... i właśnie wstąpiłem przechodząc, dowiedzieć się, czyś pani zadowolona?...
Boutan usiadł na krześle a Mateusz, uścisnąwszy mu rękę, opowiadał, że z powodu niedzieli, wszyscy spali nieco dłużej.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze... ale trzeba, aby twoja żona nietylko wypoczywała, lecz żeby o ile możności, najwięcej używała ruchu. Jak widzę, ma apetyt. A gdy spotykam moje pacjentki jedzące z apetytem, wtedy przestaję być doktorem a jestem tylko życzliwym przyjacielem.
Maryanna pogroziła mu palcem, utyskując:
— Doktorze!... drogi doktorze, coś zbyt dobrze sądzisz o mojem zdrowiu... Otóż, wcale tak nie jest... bo jeżeli nie narzekam, to jedynie z tej racyi, że nie chcę nikogo niepokoić. Ale chociażby dzisiejszej nocy... cierpiałam, ciężko cierpiałam, jakby mnie rozrywano na sztuki...
— Naprawdę?... — spytał Mateusz, blednąc. — Cierpiałaś, podczas gdy ja najspokojniej spałem!...
— Ale już minęło, minęło! — wołała, uspakajając męża. — Wszak widzisz, że wybornie wyglądam i jem za dziesięciu!
Doktór popatrzył na nią uważnie i rzekł z powagą:
— Niechaj pani nie narzeka, to są nieuniknione niedomagania... Proszę wierzyć, że pani wyjątkowo dobrze odbywa ciążę... jest pani pod tym względem jedną z bardzo nielicznych moich pacyentek. Ale trzeba się uzbroić w cierpliwość i znosić cierpienia nieodzowne w pani położęniu...
— Wiem o tem... wiem!... i przygotowana jestem na te przykrości a zaczęłam narzekać jedynie w chęci przekomarzania się z kochanym doktorem.
A ciszej dodała:
— Cierpienie ma swoje dobre strony... Może cierpienie uczy mnie kochania?...
Dzieci, głośno szczękając łyżkami w filiżankach, kończyły śniadanie i rozmowa na chwilę się przerwała. Wznowił ją doktór, powodując się związkiem własnych myśli, o czem nie napomknął:
— Wiem, że we czwartek będziecie na śniadaniu u państwa Séguin. Ach, biedna to kobiecinka! tej ciąża jest okropna!
Ze współczującem ubolewaniem mówili teraz o dramacie wywołanem w pożyciu małżonków Séguin, zamanifestowaniem się ciąży, której z zawziętością unikali. Żona była pogrążona w rozpaczy, mąż tyranizował ją brutalnością zazdrosnych podejrzeń; pomimo to żyli w świecie po dawnemu, wszędzie bywając i pokazując się a kłócąc się na cztery oczy. Obecnie pani Séguin silnie zaniemogła i całe dnie spędzała na kanapie, podczas gdy on bynajmniej się o nią nie troszcząc, hulał jak za kawalerskich czasów.
— Pójdziemy do nich we czwartek — mówiła Maryanna. — Pani Séguin tak usilnie o to prosiła, że nie można jej było odmówić. Przypuszczam, że chce mnie zobaczyć, by się dowiedzieć, jakich sposobów używam, by czerstwo trzymać się na nogach, aż do chwili rozwiązania.
Boutan uśmiechnął się i rzekł zabawiony:
— Obie panie jesteście w tym samym okresie... obie spodziewacie się rozwiązania około pierwszego marca. Zatem we czwartek, proszę, umówcie się co do dnia, bo nie będę mógł być równocześnie przy jednej i przy drugiej.
— Kuzynka Konstancya jest także pana klientką a może i ona się szykuje być trzecią?... — spytała żartobliwie Maryanna.
— O. nie! Pani Beauchêne przy każdej sposobności powtarza, że złożyła przysięgę być matką jedynego syna i nie kryje się, że czyni co trzeba, by Maurycy nigdy nie miał brata, albo siostry. Ma ona swoje sposoby i umie się pilnować... Życzę jej, aby nigdy tego nie potrzebowała żałować.
Doktór wstał, by się pożegnać. Dzieci, na które chwilowo nie zważano, coś pomiędzy sobą szepnęły i równocześnie wstawszy od stołu, rzuciły się pędem na niego, Poczciwy doktór ani się spostrzegł, gdy dwaj starsi chłopcy wskoczyli mu na ramiona, Ambroży objął go nogami w pasie a Rózia szarpała go za kolana.
— Ciągnij nas!,... — wołano. — Ciągnij!... będziesz koleją żelazną!...
Doktór śmiał się z niespodziewanej napaści, otrząsał z ramion małych zbytników, którzy krzyczeli, nie myśląc ustępować. Dopiero rodzice wyswobodzili doktora, łając swawolników.
— Nie strofujcie moich małych przyjaciół! — prosił doktór. — Oni mi na swój sposób okazują ufność i przywiązanie! Wszak ja pierwszy powitałem ich na tym świecie, więc łączy nas dawna zażyłość. Lubię wasze dzieci, zwłaszcza za to, że są takie zdrowe a zawdzięczają to głównie swojej matce... Chwilowo nic od nich więcej żądać nie należy.
Uwolniwszy się od napaści, ucałowawszy dzieci po kolei, Boutan ujął obie ręce Maryanny, mówiąc, że jest zadowolony z jej stanu zdrowia i że jest o nią spokojny. Mateusz odprowadził doktora do drzwi domu, żegnając się z nim, jak z przyjacielem.
Zaraz po drugiem śniadaniu Mateusz naglił do wyjścia na przechadzkę, chcąc, by Maryanna użyła słońca. Ubrano dzieci przed zasiadaniem do stołu, o godzinie pierwszej już cała rodzina skręcała z ulicy de la Féderation na wybrzeża Sekwany.
Ta część dzielnicy Grenelle pomiędzy polem Marsowem a ludnemi środkowemi ulicami, ma wygląd sobie właściwy, odznaczający się wielką ilością pustych przestrzeni i długiemi, prawie pustemi ulicami, wzdłuż których ciągną się mury różnych zakładów przemysłowych. Zwłaszcza w dnie i godziny robocze nikt tędy nie przechodzi a podniósłszy głowę, widzi się po nad murami wysokie fabryczne kominy, buchające gęstym dymem a dominujące dachy budynków o wielkich, zapylonych oknach. Jeżeli zaś jaka brama jest otwarta, to widać głębokie podwórza, ciemne podszopia i mnóztwo wozów. Świst maszyn parowych łączy się z tętnieniem kół i wyładowywaniem żelaztwa, dźwięczącego po bruku. W niedziele fabryki są zamknięte i cała dzielnica zapada w ciszę pełną spiekoty podczas lata a chłodu i deszczu podczas zimy. Ogólne krąży mniemanie, że dzielnica Grenelle jest zamieszkana przez najgorszą ludność w całym Paryżu. Liczne tu są dziewczęta, pracujące w fabrykach i używające nieszczególnej opinii a prócz tego liczne są prostytutki najniższej kategoryi, znęcone sąsiedztwem ze szkołą wojskową a ciągnące za sobą mętną gawiedź swego zwykłego otoczenia. Jakby dla sprzeczności, naprzeciwko Grenelle, po drugiej stronie Sekwany ciągnie się zamożna dzielnica Passy, złożona z bogatych willi na wzgórzu, oraz arystokratyczne dzielnice, koło gmachu Inwalidów i przedmieścia Saint-Germain, poprzecinane wspaniałemi alejami. Tak więc zakład Aleksandra Beauchêne, położony na wybrzeżu, znajdował się, jak słusznie mówił sam jego właściciel, na samym przełomie, tyłem odwrócony do dzielnicy nędzy a fasadą spoglądającą ku bogactwom i wszelkim uciechom tego świata.
Mateusz lubił te aleje, wysadzane pięknemi drzewami, rozchodzące się w różnych kierunkach a stanowiące jakby przedłużenia pola Marsowego i esplanady Inwalidów. Jest to najspokojniejsze miejsce przechadzki w Paryżu. Szerokiemi alejami płynie orzeźwiające powietrze a słońce je rozwesela. Przedewszystkiem wszakże lubił Mateusz wybrzeża rzeki, Quai d’Orsay rozpoczynający się w środku miasta przy ulicy du Bac a biegnący daleko, po za pałac Bourbon, po za Esplanadę i pole Marsowe, aż do bulwaru Grenelle, w czarnej krainie fabrycznej pracy. Mateusz nie mógł się nasycić podziwem nad majestatycznością tej nadrzecznej ulicy, ocienionej wiekowemi drzewami a wspaniałej i szerokiej, zwłaszcza w pobliżu wieży Eiffel, gdzie się zlewa z pięknemi miejscowemi ogrodami. Sekwana zatacza się tu z niezrównanym wdziękiem a drzewa są piękniejsze od wszystkich drzew na świecie. Przechadzka tutaj posiada wiele uroku, do którego niemało się przyczynia niespodziewana cisza. Zdawaćby się mogło, że dopiero tu poznaje się cały ogrom, siłę i wdzięk Paryża.
W tę właśnie stronę Mateusz dziś skierował niedzielną przechadzkę. Chciał dotrzeć aż do ogrodów a była to znaczna odległość, zważywszy na stan Maryanny i drobne nóżki Rózi. Powierzono ją Ambrożemu, który chociaż młodszy od braci, był od nich wytrwalszy i zwinniejszy. We dwoje szli więc w przednią parę a za niemi bracia bliźnięta, za którymi postępował ojciec, pod rękę z matką. Idąc tak chodnikiem, tworzyli prawdziwy pensyonat. Zrazu wszystko składało się wybornie, szli powolutku, używając słońca i powietrza. Zimowe popołudnie było niezwykle pogodne, jasne a chociaż w cieniu było chłodno, za to na słońcu, w złocie promieni, łagodne ciepło było miłe jak aksamit. Skutkiem pięknej pogody, było mnóstwo spacerujących osób, cały Paryż odświętnie przybrany był na przechadzce, używając wypoczynku. Ogólny, wesoły nastrój, rozochocił nawet Rózię, prostowała się i szła raźnie, chcąc się przed wszystkimi popisać, że umie chodzić, jak duża dziewczynka. Już minęli obszerne pole Marsowe a jeszcze się nie dopominała, by ją wzięto na rękę. Chłopcy szli z fantazyą, tupiąc nogami po flizach chodników i po zamarzniętych ulicach. Defilowano więc aż miło było patrzeć.
Maryanna zaczynała wszakże słabnąć i mocniej się opierać na ramieniu Mateusza. Była ubrana w ciemno-zieloną wełnianą suknię, puszczoną jak bluza, dla lepszego ukrycia zmienionej figury. Lecz pomimo to, znać było, że przebywa ostatnie miesiące ciąży, wiedziała o tem i sama żartowała ze swoich ruchów, idąc powoli i chwiejąc się w biodrach. Widok jej był wzruszający. Na pięknej, łagodnej jej twarzy widać było wysiłek dobrego humoru, skrywający niedomaganie a pomimo to wyraźne zmęczenie ciała, wynikające z daru płodności, czyniło ją szanowną i godną uwielbienia. Osoby spacerujące, zachwycone jej pięknością, odwracały się za nią, lecz w miarę, jak tłum się zwiększał, pokazywano ją sobie nieledwie palcami i jawiły się drwiące uśmiechy, zwłaszcza gdy spostrzegano czworo dzieci przed nią idących. Już ma takie stado a zachciało się jej jeszcze piątego dziecka! Uważano to za coś bardzo śmiesznego i drwiono półgłosem. A znaleźli się i tacy, którzy wprost oburzali się, mówiąc pomiędzy sobą, że nie powinno być dozwolone popisywać się ludziom z tak gorszącą nieostrożnością, dającą zły przykład. Tak więc mnożyły się uwagi, drwiny, śmiechy lub współczucie. Biedna kobiecina! Taka ładna, taka młoda i już na urodzeniu piątego dziecka! A jednak mąż wygląda na przyzwoitego człowieka! Mateusz i Maryanna słyszeli, albo domyślali się, co o nich mówiono, lecz nie zważając na otoczenie, uśmiechali się do siebie, bynajmniej nie zamierzając poprawić się ze swoich grzechów w przyszłości. Przeciwnie, utrwalali się w przekonaniu, że płodność jest szczęściem a nie usuwanie się od spełnienia swego zadania, świadczy o sile, zdrowiu i jest rzeczywistem pięknem.
Doszedłszy do ogrodów, ogołoconych z liści, trzeba było się zatrzymać, bo Rózia zaczynała być zmęczona. Na szczęście, znaleziono ławkę, na którą padało jeszcze słońce. Lecz chłód się wzmagał, słoneczne promienie były coraz bledsze, więc należało śpieszyć się z powrotem do domu. Dzieci nie narzekały na zimno szczypiące im twarze i rozglądały się po niebie teraz jakby ozłoconem i różowiejącem coraz to wyraźniej. Dla rozgrzania nóg, chłopcy tupali zamaszyście a Rózia, śmiejąc się z nimi, przestała narzekać na zmęczenie. Była godzina trzecia, gdy cała rodzina, uradowana z przechadzki, upojona świeżem powietrzem, skręciła na ulicę la Féderation. Lecz nawet tutaj przystawano, by na nich patrzeć. Ale tu ludzie musieli być poczciwsi, bo nikt nie szydził a wszyscy podziwiali piękność wzorowych dzieci i uśmiechano się dwuznacznie ku ojcu i matce, winszując, że tak szybko a dobrze uwijają się z robotą.
Wróciwszy do domu, Maryanna, czując się zmęczoną, położyła się na kanapie w saloniku, gdzie palił się już ogień na kominku, rozpalony przez Zoę, stosownie do rozkazu wydanego przez Mateusza przed wyjściem na spacer. Dzieci, spokojne teraz z powodu zmęczenia, siedziały poważnie przy małym stoliku, słuchając bajki, czytanej przez Denizego. Wtem ktoś zadzwonił i weszła do saloniku Konstancya, powracająca z Maurycym ze spaceru odbytego powozem. Zapragnęła odwiedzić Maryannę, z którą widywała się teraz parę razy na tydzień, bo tylko ogród przedzielał pawilon od pałacyku.
— Czy jesteś dzisiaj chora?... — spytała, widząc kuzynkę leżącą.
— O, nie, przeciwnie... przeszło przez dwie godziny spacerowałam, więc teraz wypoczywam.
Mateusz zbliżył fotel dla pani Beauchêne, która chociaż była dumna ze swego stanowiska i majątku, wszakże okazywała wiele życzliwości względem ubogiej kuzynki swego męża. Gdy usiadła, zaczęła się usprawiedliwiać, że tak dawno nie była, bo pragnęłaby chociaż codziennie tutaj przychodzić, ale na nieszczęście, nie pozwalają jej liczne obowiązki pani domu. Maurycy, strojny w czarne aksamitune ubranie, nie odstępował od matki i tylko zdaleka spoglądał na czwórkę dzieci, równie pilnie w niego wpatrzonych.
— Maurycy, dlaczego się nie witasz ze swoimi kuzynami?...
Na rozkaz matki zbliżył się ku nim. Lecz rozmowa jakoś się nie wiązała. Rzadko kiedy się widywali a czwórka małych dzikusów z Chantebled, nie mogła się pogodzić ze sztywnym układem małego paryżanina.
— A dzieci twoje są zdrowe?... — spytała Konstancya, robiąc wzrokiem porównanie pomiędzy swoim synem a trzema domowymi chłopcami. — Ambroży jeszcze urósł, ale i dwaj starsi znakomicie wyglądają.
Zapewnie porównanie, jakie w myśli czyniła, niekorzystnie wypadło dla Maurycego, który chociaż na swój wiek był duży i barczysty, wszakże miał cerę bladą, przezroczystą. Więc z wymuszonym uśmiechem dodała:
— Ja wam Rózi zazdroszczę... To prawdziwy klejnocik!
Mateusz się roześmiał i szybko wyrzekł słowa, których zaraz pożałował:
— Zazdrość taką można łatwo zaspokoić... takie klejnociki niedrogo kosztują!
— Niedrogo, niedrogo... — powtarzała Konstancya. — Niedrogo dla was, ale nie dla mnie. Każdy ma pod tym względem swoje opinie, do których się stosuje, nie wiedzieć czy za szczęście lub nieszczęście własne.
Odpowiedź swą podkreśliła, ironicznym wzrokiem wodząc po czwórce dzieci i figurze Maryanny, pogardzając taką mnogością rodziny, która niedługo miała się znów powiększyć przybyciem piątego dziecka. Z obrzydzeniem zwykle się odzywała o niepomiernej płodności tego ubogiego małżeństwa, uważając piątą ciążę Maryanny za coś bezwarunkowo nieprzyzwoitego, czuła się nawet tem obrażoną, jakby sponiewieraniem wszystkiego, co uważała za rozumne i godne uznania, gniewał ją ten brak miary, przezorności i porządku. Powstrzymywała się teraz z wyjawianiem swych opinij w obecności Maryanny, lecz niechajże nikt sobie nie pozwala drwić z jej postanowionej bezpłodności. Jeżeli nie urodziła dotąd córki, to dlatego, że nie chciała.
Maryanna, dostrzegłszy złe wrażenie, wywołane słowami Mateusza, zmieniła tok rozmowy, pytając się o Beauchêne’a.
— A dlaezego Aleksander z tobą nie przyszedł?... Już przeszło tydzień, jak go nie widziałam.
— Czyż nie wiesz — przerwał Mateusz z żywością, że Aleksander wyjechał wczoraj wieczorem na wieś, na polowanie. Nocował niedaleko od Chantebled, w Puymoreau, bo miał zamiar wstać o świcie i puścić się w las. Sądzę, że dopiero jutro będzie z powrotem.
— Ach, prawda! mówiłeś mi... Miał dziś śliczną pogodę do chodzenia po lesie...
Lecz i to było niebezpiecznym tematem rozmowy i Maryanna żałowała, że zaczęła o tem mówić, bo nigdy się nie wiedziało, gdzie przebywa Beauchêne, gdy zawiadamiał żonę, że wybiera się na polowanie. Pozór polowania o świcie był dla niego dogodną okazyą spędzenia nocy po za domem a tak często go używał, iż niezawodnie Konstancya wiedziała, co o tem sądzić. Lecz wobec tego kochającego się małżeństwa, w którem mąż nigdy nie opuszczał żony i był jej najniższym sługą, zwłaszcza gdy była niedomagającą, pani Beauchêne udawała zupełny spokój i rzekła z chwalebną odwagą:
— To ja go zmuszam do tych częstych wycieczek na wieś. Jest bardzo krwisty i potrzebuje ruchu na świeżem powietrzu... zatem polowanie jest dla niego wyborną rozrywką.
Nowy odgłos dzwonka znów zapowiedział gości. Weszła Walerya ze swoją córką Reginą. Zarumieniła się z zadowolenia, ujrzawszy panią Beauchêne, tak dalece była wrażliwą na spotkanie się z osobą należącą do owego świata bogaczów, ku któremu pragnęła podążać, stawiając go sobie za wzór najwyższy. Lecz Konstancya wstała i zaczęła się żegnać, mówiąc, że na nieszczęście, nie może tu dłużej pozostać, bo oczekuje przyjścia jednej ze swych przyjaciółek.
— Niechaj kuzynka pozostawi nam chociaż Maurycego — prosił Mateusz. — Jest Regina, więc będą się bawić w sześcioro a po podwieczorku odprowadzę malca osobiście.
Maurycy, jakby strwożony, chwycił się spódnicy matki, więc ta odmówiła:
— Nie mogę, nie mogę go tutaj zostawić. On ma teraz przepisaną kuracyę, więc nie chcę, by cokolwiek jadł po za domem. Do widzenia!... Przyszłam na chwilę, chcąc się dowiedzieć, co u was słychać a teraz już uciekam... Do widzenia.
Trzymając syna za rękę, drugą podawała na pożegnanie, Waleryę uścisnęła chłodno, nie przemówiwszy do niej ani słowa, co ta uznała za wyższy rodzaj dystynkcyi. Regina uśmiechnęła się do Maurycego, którego trochę znała a śliczną dziś była w wełnianej sukni ciemno niebieskiego koloru, z twarzyczką umiloną, pod rozwianemi, czarnemi włosami a tak była podobną do swej młodej matki, że wyglądała raczej na jej siostrę, aniżeli na córkę.
Maryanna, zachwycona pięknością dziewczynki, zawołała ją ku sobie:
— Chodź mnie pocałować... Jaka śliczna z niej panna!... i jaka duża!... Właściwie, ile ona ma lat?
— Niedługo skończy rok trzynasty — odpowiedziała Walerya.
Usiadła w fotelu dopiero co opróżnionym przez Konstancyę a Mateusz zauważył jakiś smutek czy niepokój w pięknych jej oczach. Rzekłszy, iż wstąpiła, by się dowiedzieć, co tu słychać i pochwaliwszy zdrowy wygląd całej rodziny, umilkła, pogrążona w przykrych myślach, podczas gdy Maryanna, uszczęśliwiona z życzliwych odwiedzin swoich znajomych, dziękowała jej z uprzejmością. Mateusz osądził, że należało mu pozostawić obie kobiety razem, by mogły poufniej z sobą porozmawiać, rzekł więc do Reginy:
— Chodź zemną i z dziećmi do stołowego pokoju, pomożesz mi do zastawienia podwieczorka. Będziemy razem gospodarowali.
Propozycja ta została przyjęta przez dzieci z okrzykami radości, porzucono czytaną książkę i chłopcy, chwyciwszy Reginę za ręce, pogalopowali z nią naprzód, podczas gdy Rózia, dążąc za niemi z tyłu, przewróciła się i jak kotek podskakiwała na czworakach.
Pozostawszy sam na sam z Maryanną, Walerya gorzko westchnęła:
— Ach moja droga jaka ty jesteś szczęśliwa, mogąc mieć takie śliczne, zdrowe dzieci bez potrzeby ograniczania ich liczby. Mnie to niedozwolone!
Maryanna, ze zdziwieniem na nią spojrzawszy, spytała:.
— Dlaczego?... Zdaje mi się, iż możesz sobie na to samo pozwolić?
— O nie! nie!... Ty masz zamiłowania pełne prostoty, małem się zadowalniasz. Twoje życie płynie odmiennie od mojego! Każdy zawczasu stawia sobie jakieś cele, więc i my mamy nasze postanowienia względem Reginy... i byłoby prawdziwem nieszczęściem cośkolwiek zmieniać w naszych projektach...
Urwała a po chwilowem milczeniu, dodała zmienionym głosem:
— Gdybym się znalazła w takim stanie, tak jak ty teraz jesteś... gdybym była pewna, że tak jest... nie wiem cobym zrobiła z rozpaczy, chybabym zwaryowała!
Pomimo, że chciała nad sobą panować, łzy trysnęły jej z oczu i twarz ukryła obu rękoma.
Maryanna, coraz mocniej zadziwiona, uniosła się z kanapy i przyjaznemi słowy uspokajała ją, trzymając jej dłonie. Walerya zwierzyła się teraz przed nią: przyczyną jej łez było przypuszczenie, że od trzech miesięcy zaszła w ciążę. W pierwszych miesiącach uspakajała się możliwością opóźnienia zwykłego niedomagania, co zdarzyć się mogło każdej nawet najzdrowszej kobiecie, lecz teraz, gdy po raz trzeci nie zjawiło się to, czego z niecierpliwością wyczekiwała, nabrała pewności, że jest brzemienną i nie miała chwili spokoju. Opowiadała, jak bardzo jest przerażoną, jak oboje z mężem nie spodziewali się tak wielkiego nieszczęścia, czynili bowiem co mogli, by uniknąć podobnej katastrofy. Męża swojego była pewna, wiedziała, że wolałby rękę sobie odciąć, byle ją uchronić od drugiego dziecka, ona zaś osobiście pilnie czuwała, by zachować wszelkie środki ostrożności. Było to więc coś niezrozumiałego i nie do uwierzenia, by się stać mogło małżeństwu kochającemu się jak oni i będącemu w tak ścisłem porozumieniu i zgodzie w zapatrywaniach się w tej kwestyi.
— No, ale teraz, gdy rzecz się stała, nie trzeba się zamartwiać — mówiła Maryanna — Zmienicie swoje dawne plany a przecież będziesz kochać to biedne maleństwo...
Walerya gniewnie drgnęła i zawołała z rozpaczą:
— Ja nie chcę mieć drogiego dziecka! ono nie powinno się urodzić! Przecież my nie możemy całe życie marnieć jak teraz... Twój mąż zapewne opowiedział ci nasze zamiary... wiesz zatem, że Michaud, dawny podwładny mojego męża a teraz jeden z głównych urzędników w banku Kredytu narodowego, obiecuje mu korzystną posadę... mój mąż ma zamiar opuścić zakład pana Beauchêne’a, bo spodziewa się w banku świetnej przyszłości... Tylko początkowo będziemy mieli ciężkie chwile... bo zamiast pięciu tysięcy franków pensyi, jaką mój mąż zarabia w zakładzie, będzie miał w banku trzy tysiące sześćset franków... Więc jakże chcesz, byśmy mogli dopuścić urodzenia się drugiego dziecka, ponieść koszta słabości, mając trzysta franków miesięcznego dochodu! Jest to zupełnem niepodobieństwem, zburzeniem wszystkich naszych obliczeń! Urodzenie się tego nieszczęśliwego dziecka, pogrążyłoby nas na zawsze w ciasne warunki życia, których nie chcę, których mam dosyć!
— Zanadto szczęście budujesz na obliczaniach! — zauważyła Maryanna, ze spokojnym, łagodnym uśmiechem.
— Moje obliczenia są słuszne i od nich nie odstąpię! — mówiła Walerya z zaciętością. — Nie należy pomijać okazji szczęścia, bo drugi raz może się nigdy nie zdarzy! Jeżeliby mój mąż nie skorzystał z propozycji pana Michaud i pozostał w zakładzie, to stracilibyśmy nadzieję dojścia do majątku... prysłyby wszystkie nasze marzenia... posag dla Reginy, byt dostatni... słowem, całość naszych ambicyj... Jak możesz tego nie rozumieć moja droga?...
— Owszem, rozumiem... Tylko obliczenia tego rodzaju są dla mnie rzeczą obcą i trudno mi pojąć, by szczęście było od nich zawisłe... Dziwię się i smucę tem, co mi mówisz.. Dzieci są naturalnym wynikiem w każdem małżeństwie i trzeba witać z radością jako plon miłości a zarazem jako przyszłe bogactwo... Mnie się to wydaje rzeczą tak prostą i jedynie dobrą!
Walerya zaprzeczała, znów zalewając się łzami.
— To zależy od osobistych zapatrywań.... Ach! żebyś wiedziała, jaki mój mąż jest zrozpaczony! a przytem jak się wstydzi, że jest sprawcą tego nieszczęścia!... Ani na krok teraz z domu nie wychodzi... Dzisiaj jest niedziela, otóż wiesz, co on teraz robi?... otóż siedzi przy stole i pracuje w domu nad dodatkową robotą, o którą się postarał... Zawsze to trochę zwiększa nasze dochody... I jabym mu miała przysparzać tak niepotrzebnego wydatku! nie! nie! postanowiłam oprzeć się grożącemu nam nieszczęściu i zdobędę się na potrzebną ku temu wolę... bo mój mąż jest zbyt dobry i za skory poddawać się losowi!
Może niedopowiadane myśli zaczęły jej zbyt gwałtownie dokuczać, bo była teraz prawie nieprzytomna i płacząc, zaciskając ręce, jęczała:
— Nie... nie... to niemożliwe., ja nie jestem w ciąży... nie będę miała dziecka... nie chcę go!... nie chcę!
Maryanna, widząc jej boleść, przestała robić uwagi a posadziwszy ją obok siebie, całowała z czułością, pocieszając pieszczotliwemi słowami. Lękała się, czy aby dzieci tu nie wejdą, lecz były one zajęte w stołowym pokoju, zkąd dolatywały ich głosy i śmiechy. Utuliwszy łzy Waleryi, zaprowadziła ją do jadalni.
— Siadajmy do stołu!... siadajmy!... — wołali chłopcy, klaszcząc w ręce.
Podwieczorek był już przygotowany a Mateusz przy pomocy Reginy ustawiał symetrycznie cztery kompotierki z ciastkami i konfiturami. Chłopcy, pragnąc posługiwać, psuli porządek a Rózię trzeba było pilnować, by nie szarpała za obrus. Lecz gospodarując, bawiono się wybornie a Regina zręcznie się wywiązywała z roli przewodniczki pomiędzy znacznie młodszą od siebie dzieciarnią. Zarumieniła się, jakby już coś rozumiejąc, gdy Ambroży zaczął swej matce dowodzić, że Regina jest jego żoną a Rózia jest ich dzieckiem. Maryanna kazała mu być cicho, widząc, że oczy Waleryi znów zachodzą łzami i wszyscy zasiedli do podwieczorku, który wkrótce znikł, dzięki żarłoczności dzieci.
Minął tak przyjemnie spędzony dzień niedzielny a o godzinie dziewiątej wieczorem gdy dzieci już zasnęły, Mateusz i Maryanna znaleźli się sam na sam w sypialni. Uprosił ją, by zaraz się położyła i sam otulił ją kołdrą i poprawił poduszkę pod głową. Do godziny dziesiątej, o której miała wypić filiżankę ziółek lipowych, siedział przy niej, głośno czytając. Ziółka zaparzał własnoręcznie każdego wieczoru a gdy wypiła podaną filiżankę, mówił jej dobranoc, całując ją serdecznie, po bratersku w oba policzki. Była ona teraz dla niego zakazanym owocem, z czego niejednokrotnie oboje żartowali, nazywając się „pani“ i „panie“. Rozebrawszy się, położył się na swoje żelazne łóżko i zgasiwszy lampę, życzył jej rychłego zaśnięcia. Sam zaś nie zasypiał jeszcze, nadsłuchując jej oddechu a niejednokrotnie, chcąc się przekonać, czy śpi smacznie, wstawał nagle zbudzony w nocy i pochylał się nad nią, pragnąc, by nawet we śnie była otoczona jego pobożnem uwielbieniem. Powtarzało się to codziennie i Maryanna czczoną była przez Mateusza o każdej godzinie dnia i nocy. Kult względem niej uważał za najwyższy i za najlepszy, czcił w niej teraz matkę, matkę ukochaną i uwielbioną w swem cierpieniu, gotową na katusze porodu, by życie wiecznie mogło kwitnąć.




II.

We czwartek, w który Mateusz i Maryanna mieli przyjść na południowe śniadanie do państwa Séguin du Hordel, Walentyna zadzwoniła o godzinie dziesiątej na Celestynę, swoją pannę służącą i kazała się ubrać wykwintnie, by czekać na gości, leżąc na szezlongu w saloniku na pierwszem piętrze. Wymogła prośbami, by Maryanna przyszła wcześnie, pragnąc z nią pomówić poufalej, jako z kobietą, będącą w tym peryodzie ciąży co ona a pomimo to zdrową, zatem mogącą uspokoić chorobliwe a coraz przykrzej dokuczające jej trwogi.
Zażądała lusterka a przejrzawszy się w niem, potrząsnęła rozpaczliwie głową, bo widziała jak dalece zbrzydła. Delikatna jej cera jasnej blondynki pokryła się piegami a jedwabny szlafrok pawiego niebieskiego koloru, nie zakrywał zdeformowanej figury, której wiotkością tak niedawno się szczyciła.
— Czy pan jest w domu? — spytała.
Nie widziała męża od onegdaj. Pod pozorem interesów, jadał teraz najczęściej na mieście a rano nie wchodził do jej pokoju, wymawiając się troskliwością o jej spoczynek.
— Nie... proszę pani, pan wyszedł około godziny dziewiątej i jestem pewna, że nie wrócił.
— Dobrze... A gdy tylko państwo Froment nadejdą, to niechaj ich proszą tutaj do mnie.
Niedbale wzięła książkę do ręki i wyczekiwała na przyjście swoich gości.
Niespodziewane zajście w ciążę Walentyny, było nieustającą przyczyną burzy w pożyciu państwa Séguin. W pierwszych czasach Séguin z brutalnością dowodził, że to dziecko nie może być jego, bo jest niezbicie przekonany, iż zachował jaknajściślejsze środki ostrożności, wręcz więc oskarżał żonę, że miała kochanka a na podstawie tego twierdzenia, wybuchał gniewną zazdrością, wymyślał jej gburowato i groził biciem, tracąc świadomość samego siebie i wychodząc z roli eleganckiego sceptyka, popisującego się w świecie z przerafinowanemi pesymistycznemi teoryami. Sceny pomiędzy małżonkami bywały okropne. Żona wreszcie wymogła, by doktór Boutan został zawezwany na sędziego. Doktór, wypytawszy się męża na stronie, tłomaczył mu, iż używane przez niego środki ostrożności, niezawsze bywają skuteczne i przytaczał mu mnóstwo przykładów, gdzie tychże samych okolicznościach, żona zaszła w ciążę, lecz Séguin bronił się zawzięcie a jeżeli dał się zachwiać w swych twierdzeniach, było to tylko chwilowem ustępstwem i dokuczał żonie po wyjściu doktora z tem większą zajadłością. Wymyślał na niego, utrzymywał, że jest przekupionym wspólnikiem, odchodził od przytomności z gniewu, otrzymując tak srogą lekcyę bezpożyteczności środków, jakich używał, by nie mieć więcej dzieci. Przykre położenie zdawało się być bez wyjścia, albowiem mąż, ufny, iż uczynił co należało, dla oszukania zwykłego biegu natury, mógł na zawsze pozostać w powątpiewaniu o wierności żony.
Państwo Séguin dalej prowadzili życie światowe, Walentyna, nie mówiąc nikomu, że jest przy nadziei, ściskała się coraz mocniej gorsetem, tańczyła na balach, piła szampan podczas kolacyi po teatrze; on zaś ukrywał swe wybuchy brutalnej zazdrości i wśród ludzi był równie oderwany, ironiczny, jak zwykle. Dotąd, Walentyna nie miała sobie nic do wyrzucenia i pragnęła zachować swego męża dla siebie, chociaż czyniła to więcej przez kobiecą próżność, aniżeli przez przy wiązanie, bo jak otwarcie mówiła mężowi, czynił on wszystko co mógł, by wzięła sobie kochanka, o którego w tak grubiański sposób ją posądzał. Zatem, jeżeli zadawała sobie męczarnię ściskania się gorsetem i narażania na poronienie, czyniła to w celu utrzymania stosunków z mężem, który byłby ją porzucił, gdyby przestała być towarzyszką jego światowych upodobań. Lecz pewnej nocy, wróciwszy po jakiejś hulance do domu, o mało co nie umarła w boleściach i odtąd tak zaniemogła, iż prawie nie opuszczała swej sypialni. Ciąża jej była niezmiernie przykra i nie dająca chwili wytchnienia a stosunek domowego pożycia z mężem, jeszcze się pogorszył. Stało się tak, jak przewidywała. Séguin, wciąż w najfatalniejszym humorze, szukał powodu do kłótni z nią przy każdem nawet najkrótszem spotkaniu. Ta chora, tracąca urodę żona, niecierpliwiła go do najwyższego stopnia. Okazywał wstręt, jaki w nim wzbudzała i zaczął coraz częściej z domu wychodzić a wreszcie zupełnie powrócił do dawnego kawalerskiego życia. Gry hazardowne zawsze go nęciły a teraz żądza ta przez jakiś czas hamowana, wybuchła z siłą źle ugaszonego pożaru. Noce spędzał najczęściej w klubie z kartami w ręku a resztę czasu hulał z kobietami, chwaląc ich spryt, że umieją uniknąć ciąży i pozostają zawsze równie powabne, ładne i gotowe do wszelkiej zabawy. Uniewinniał się przed znajomymi, że mając żonę chorą, jest; zmuszony szukać rozrywki z innemi kobietami. Lecz wesołe życie bynajmniej go nie uspakajało i jawiąc się w domu, wpadał w wściekłość na widok cierpiącej żony, krzycząc, że ma ochotę ją zabić, bo ten jej widok jest dla niego afrontem i szyderczem wyznaniem winy.
Kwadrans po jedenastej godzinie weszła Celestyna.
— Czy to pan powrócił? — spytała z żywością Walentyna, upuszczając książkę trzymaną w ręku.
— Nie proszę pani, to państwo Froment...
— Proś, niech wejdą... A gdy pan wróci, powiedz mu, że państwo Froment już przyszli.
Gdy wprowadzono Maryannę i Mateusza, uniosła się z kanapy i wyciągając obie dłonie, witała uprzejmie:
— Niechaj mi droga pani wybaczy, że z taką natarczywością nastawałam, by pani do mnie przyszła... lecz doprawdy nie mogłam wybrać się do pani osobiście... nie wychodzę z domu... muszę prawie ciągle leżeć... a nasz poczciwy doktór Boutan upewniał mnie, że pani dzielnie znosi swoje niedomaganie... Jakże szczerze jestem państwu wdzięczna, żeście zechcieli przyjąć moje zaprosiny na drugie śniadanie... Niezmiernie pragnęłam widzieć was oboje i pomówić z wami... Niechaj droga pani spocznie na tym fotelu... tuż przy mnie...
Mateusz, patrząc na nią, dziwił się w myśli, widząc ją tak bardzo zmienioną, mizerną, żółtą, bo tak niedawno podziwiał ją w pełni wdzięków i krasy uroczej blondynki. Ona zaś chciwie wpatrywała się w Maryannę, niewymownie zdziwiona jej spokojnym wyglądem twarzy, jej zdrowiem i łagodnem wejrzeniem, świadczącem o niezmąconem szczęściu.
— To ja pani dziękuję za jej miłe wezwanie — odparła równie uprzejmie Maryanna. Ruch jest mi zalecony, więc przyszliśmy na piechotę i bardzo rada jestem z tego spaceru. O, gdyby pani chciała, to niezawodnie mogłaby odbywać codziennie przechadzki... silne postanowienie przełamuje chęć leżenia, zwykłą w naszym stanie...
Zaczęły z sobą rozmawiać a Mateusz, nie chcąc im przeszkadzać, wziął książkę leżącą na stoliku i wczytał się pilnie, by miały przekonanie, iż nie słyszy o czem mówią. Dotychczasowo mało się znały, bo nic nie było pomiędzy niemi wspólnego, ani pod względem idei, ani też sposobu życia, wszakże teraz nagle je zbliżyła jednakowość położenia. Walentyna pragnęła się dowiedzieć mnóstwa szczegółów, potrzebowała znaleźć uspokojenie i otuchę. Zaczęła mówić o doktorze Boutan, chcąc usłyszeć zapewnienie, że nigdy nie umarła żadna położnica przez niego doglądana i że niema zręczniejszego, niż on akuszera. Maryanna, zdziwiona temi pytaniami, zrobiła jej uwagę, że powinna znać sposób obchodzenia się doktora z choremi, ponieważ już dwukrotnie miała z nim do czynienia. Tak, niezawodnie, wszakże czuła, że ją to uspakaja, gdy słyszy pochwalne o nim zdanie innej kobiety, kilkakrotnie przez niego doglądanej. Zarzucała Maryannę pytaniami, powracając do każdego szczegółu, dopominając się o drobiazgowe określanie doznawanych symptomatów, o ścisłe oznaczenie miejsca każdego bólu i jakiej ten ból był natury, a co najlepiej jeść, jak, ile spać, oraz jakiem Maryanna ulega myślom, wrażeniom i wsłuchiwała się w odpowiedzi, będące historyą szczęśliwie odbywanej ciąży. Maryanna, domyślając się właściwej przyczyny tylu pytań zaspakajała cierpliwie zaniepokojoną ciekawość Walentyny a chcąc odwrócić dokuczające jej trwożliwości, upewniała, że wszystko odbędzie się jaknajlepiej i że niezawodnie urodzi syna. Wtem, Walentyna wybuchła gwałtownym płaczem:
— Ach nie!... nie!... czuję że umrę!... jestem pewna że umrę!...
Myśl o śmierci dokuczała jej bezustannie, tylko nie miała przed kim wypowiedzieć swej obawy.
Rozstrojone mając nerwy życiem, jakie zwykle wiodła, zrozpaczona teraźniejszemi domowemi scenami i ciągłą nieobecnością męża, z łatwością ulegała najczarniejszym przypuszczeniom, biorąc urojenia za rzeczywistość; wierzyła więc, że to dziecko, którego zapowiedź popsuła jej życie, przyjściem swem życie jej zabierze.
— Dlaczego ma pani umrzeć! — zawołała wesoło Maryanna. — Nie śmierć przybędzie, lecz nowe życie! A czy wie pani, jakie jest ogólne mniemanie?... oto, że kobiety tworzące sobie takie smutne urojenia, zwykle odbywają połóg w jaknajszczęśliwszych warunkach!
Mateusz łagodnie się uśmiechnąwszy z poczciwego kłamstwa swej żony, stanowczo je potwierdził, co uspokoiło rozpaczającą Walentynę. Patrzała na gości z wdzięcznością, chwytając każde dobre słowo, gotowa prosić, by stanowczo ją upewnili, iż słabość odbędzie się dla niej pomyślnie. Przestała płakać i leżała znużona, gdy znów weszła Celestyna i na nieme pytanie wzroku pani odpowiedziała:
— Nie, proszę pani... pan jeszcze nie wrócił... Ale przyszła Zofia Couteau, „la Couteau“ jak ją wszyscy nazywają w Rougemont... to ta kobieta, o której pani mówiłam... ona przywozi mamki ze wsi do Paryża...
Walentyna łagodniała pod wpływem stów Celestyny, którą w pierwszej chwili chciała wyłajać, że niepotrzebnie tu wchodzi, kiedy pan jeszcze nie wrócił.
— Więc cóż? — A więc la Couteau jest tutaj.,. A ja pani przedstawiałam, że jeżeli pani zechce jej rozkazać, by zaraz teraz oglądała się za dobrą mamką, to na pewno znajdzie co potrzeba i przywiezie na dzień oznaczony.
La Couteau, która stała za uchylonemi drzwiami, ośmieliła się wejść, nie czekając wezwania. Była to nizka, sucha i żywa kobieta o wyglądzie chłopki, lecz pewna siebie i rozgarnięta, bezustannemi podróżami do Paryża. Sciągła jej twarz o małych, bystrych oczach, spiczastym nosie, byłaby dość przyjemna, gdyby nie usta wązkie i chytre. Miała na sobie ciemną wełnianą suknię, czarną pelerynę, czarne filcowe rękawiczki i czarny czepek z żółtemi wstążkami, co nadawało jej pozór zamożnej wieśniaczki w świątecznym stroju, wybierającej się na mszę do parafialnego kościoła.
— Czyście sami byli mamką? — spytała Walentyna, patrząc na jej postać.
— Tak, proszę pani, ale to już dawno, przed dziesięciu laty, gdy sama miałam dopiero lat dwadzieścia. Potem wyszłam za mąż a mając przekonanie, że do niczego dojść nie można, wysługując się jako mamka, postanowiłam innym to raić.
Uśmiechnęła się powściągliwie, jakby dla wyrażenia swego lekceważenia dla rzemiosła dojnej krowy, sprzedającej swoje mleko bogatym rodzicom dzieci w mieście. Lecz zlękła się, że może za wiele okazała szczerości, więc pokorniej dodała:
— Osobom, które za to płacą, człowiek radby oddać usługę... a mnie doktór zapowiedział, że już nigdy nie będę miała dobrego mleka... więc zamiast szkodzić biednym niewiniątkom, źle je karmiąc, wolę się dla nich starać o dobre mamki...
— Więc przywozicie mamki do biura stręczeń w Paryżu?...
— Tak proszę pani... Przywożę je dwa razy na miesiąc i nie do jednego biura stręczeń ale do kilku a przedewszystkiem do biura Broquette przy ulicy Roquepine... Jest to pierwszorzędne biuro w Paryżu i tam nigdy nikogo nie oszukano... Zatem, jeżeli pani pozwoli, to wybiorę mamkę co się zowie, najlepszą z całej okolicy... Znam się na tem i pani może mi zawierzyć.
Celestyna, widząc, że pani się waha, postanowiła opowiedzieć, jakim sposobem dziś właśnie la Couteau tutaj przyszła:
— Ona, wracając na wieś, zwykle wiezie tam niemowlę, dziecko mamki pozostającej w Paryżu, albo też dziecko osób, nie mających możności trzymania mamki u siebie a więc oddających je na wychowanie poczciwym ludziom, którzy się tem trudnią. Więc la Couteau wstąpiła mnie odwiedzić, bo my z jednej wsi jesteśmy a przechodzić musiała tędy, gdyż zabrać ma a sobą dziecko pani Menoux...
Walentyna, interesująca się teraz połogami i ciążą wszystkich kobiet, które znała lub widziała, przerwała Celestynie wykrzyknikiem:
— Więc niciarka już jest po połogu! Dlaczego mi o tem nie powiedziałaś?... Mów... jak się to odbyło?...
Owa pani Menoux, była żoną dawnego żołnierza, pięknego mężczyzny, który obecnie zarabiał sto pięćdziesiąt franków na miesiąc, jako dozorca w jednem z muzeów. Rozkochana w swoim mężu, pragnęła otoczyć go dobrobytem, więc założyła sklepik z nićmi i tasiemkami i sprzedając różne drobiażczki, zarabiała prawie tyle co on a to im pozwalało żyć we dwoje, zupełnie dostatnio.
Celestyna wielokrotnie bywała łajana przez swą panią, za przesiadywanie w sklepiku niciarki, teraz więc tryumfowała, że pani sama stawia jej pytania. Drwiące szyderstwo błysnęło w jej oczach i czując, jaką wagę będzie miała jej odpowiedź, rzekła poufale:
— Wszystko się odbyło jaknajlepiej... Po krótkich i niewielkich cierpieniach urodziła ślicznego chłopca... Wyznać wolę, proszę pani, że nie mogłam wytrzymać i co tchu dziś rano zbiegłam, by się dowiedzieć... Ale każdy byłby przecie ciekawy... więc może pani nie będzie się na mnie za to gniewała...
Walentyna głową łaskawie skinąwszy, zaczęła się dopytywać, więc Celestyna znów głos zabrała:
— Wszystko odbyło się tem składniej, że pani Menoux była w dobrych rękach... Zaleciłam jej, by wezwała panią Rouche z ulicy du Rocher, bo jedna z moich przyjaciółek, przez nią akuszowana, dotąd nie może się jej odchwalić... Może nie jest ona taka uczona i taka bogata jak pani Bourdien, mająca klinikę położniczą przy ulicy Miromesuil, ale za to jest i tańsza a przecież, gdy się zastanowić, to się wie, że przy każdym połogu robota jest jednakowa... Oj ta pani Rouche, to niezwykle zręczna kobieta i przyznać jej należy, że zawsze się umie zastosować do każdego życzenia...
Nagle zamilkła, spostrzegłszy zatrzymany na sobie badawczy wzrok Mateusza. Cóż ona takiego powiedziała, że ten pan tak dziwnie na nią spojrzał?.. Zmieszała się i z zaniepokojeniem rzuciła okiem na swoją figurę, była bowiem w szóstym miesiącu ciąży i ściskała się nadmiernie, w obawie, że inaczej mogłaby miejsce utracić. Już miała kiedyś dziecko, gdy przyjechawszy ze wsi do Paryża, dała się zbałamucić dorosłemu synowi domu, w którym służyła, lecz przy pomocy pani Rouche, urodziła dziecko nieżywe, bo tego rodzaju połogi były specyalnością owej usłużnej akuszerki. Tym razem, ojcem jej dziecka musiał być jeden z dostawców sklepowych, lecz nie chciała się nadtem zastanawiać, zła, że dała się tak złapać, bo była pewna, że nabyła dostatecznego doświadczenia, by mieć kochanków, nie narażając się na niepotrzebne następstwa. Panowała wszakże nad sobą a nawet bywała wesoła jak zwykle, gdyż postanowiła znów się udać do zachwalanej przez siebie pani Rouche, by się wszystko odbyło, jak za pierwszym razem. Miała zamiar opuścić służbę na miesiąc, prosząc panią, o pozwolenie pojechania do Rougemont, dla zamknięcia oczu umierającej matce, o której zmyślonej chorobie już teraz zawczasu mówiła. Po chwilowym namyśle, Celestyna przybrała minę niewiniątka i dodała:
— Wszystko co opowiadam o pani Rouche wiem od moich przyjaciółek... przecież sama na sobie nie mogłam sprawdzić, bo jestem uczciwą dziewczyną...
Mateusza wszakże nie przekonała. Ten, patrząc na jej wyzywającą postać i młode, zdrowe ciało, pomyślał, że nie należy jej dowierzać, bo jakoś zbyt dużo wie o akuszerkach. Celestyna domyślała się, że ten pan odgaduje prawdę, więc zamilkła.
— A dla czegóż niciarka nie zatrzymuje dziecka przy sobie?.. spytała Maryanna.
La Coutean spojrzała na nią z ukosa z najwyższą niechęcią. Po co się wtrąca ta pani, będąca w ciąży! jeżeli ma zamiar sama karmić swoje dziecko, to niechaj innych do tego nie namawia, bo tym sposobem psuje ludziom zarobek.
Celestyna uszczęśliwiona, że rozmowa już się zwraca w inną stronę, zawołała:
— Pani Menoux nie może mieć dziecka przy sobie, bo byłoby jej z tem bardzo niewygodnie. Sklepik ma maleńki a prócz tego tylko jeden pokój, w którym sypia i jada ze swoim mężem. A wreszcie i ten pokój jest niewielki a przy tem okno wychodzi na ciasne, ciemne podwórko... dziecko i tygodniaby nie wyżyło w takich warunkach... przytem pani Menoux jest wciąż zajęta sprzedawaniem w sklepie, więc nie miałaby czasu na doglądanie dziecka; nie ma służącej, zatem sama gotuje i niemało ma z tem kłopotu, by wyśpieszyć na godzinę, gdy mąż wraca do domu... Oj pewnie, że pragnęłaby ona módz dziecko przy sobie zatrzymać! to wzorowe małżeństwo, bardzo się z sobą kochają i nigdy się nie kłócą...
— Tak, są matki, których mi bardzo jest żal, odezwała się Maryanna smutnym głosem. Ale niciarka nie jest naglona nędza... więc dziwi mnie, że się poddaje rozłączeniu ze swojem maleństwem... Jabym chyba umarła z rozpaczy, gdyby mi zabrano moje dziecko i wywieziono gdzieś daleko, by powierzyć nieznanej kobiecie...
La Couteau czuła się teraz osobiście obrażoną, więc we własnej obronie przybrawszy minę słodkiej, dobrej kobiety, przywiązanej do dzieci i czule dla nich usposobionej, rzekła przekonywająco:
— Rougemont jest prześliczną miejscowością... i niedaleko od Paryża... tuż pod Bayeux... a ludzie w naszej okolicy tacy dobrzy, iż każdego chociażby do rany przyłożyć... Przytem Bougemont szczyci się wybornem powietrzem, mnóstwo osób wyleczyło się z wielu chorób, przesiedlając się z miast do nas, chociażby na jedno lato. A niemowlątka, powierzane nam przez rodziców, kochamy jak nasze własne dzieci i daję słowo honoru, że są pielęgnowane, jak nie można lepiej. A toż to trzeba być bez odrobiny serca, by się nie przywiązać do takich aniołeczków!
Lecz i la Couteau zamilkła, spostrzegłszy, w jaki sposób patrzy na nią Mateusz. Była ona niezwykle sprytna, więc może poczuła, iż w głosie jej dźwięczy fałszywa nuta. A wreszcie, pocóż miała tutaj napróżno wychwalać pobyt dzieci w Rougemont, kiedy ta pani życzy sobie mieć mamkę w Paryżu. Więc dodała po chwili:
— A zatem jestem na rozkazy pani... i zaraz zacznę upatrywać młodą, zdrową mamkę... przywiozę pani, co będzie najlepszego...
Walentyna nie słuchała, zamyśliwszy się nad szczęśliwym połogiem pani Menoux. Uważała to za wyborną dla siebie przepowiednię, więc się ożywiła i rzekła z niespodziewaną stanowczością:
— Nie... nie potrzeba... nie chcę brać żadnych przedwczesnych zobowiązań... Gdy pora nadejdzie, poślę do biura stręczeń, gdzie przywozicie mamki i wezmę tę, która będzie odpowiadała moim wymaganiom...
I już nie zważając na tę kobietę, którą odprawiła ruchem ręki, zaczęła rozmawiać z Maryanną, pytając ją:
— Zatem pani ma zamiar i tym razem sama karmić?..
— Tak. Pani wie, że pod tym względem, ja i mój mąż mamy własne zapatrywania... i zdawałoby się nam, że dziecko przestaje być naszem, gdyby mamka poiła je swojem mlekiem...
— Rozumiem was, drodzy państwo!.. Ach gdybym mogła karmić moje dzieci! Ale jest mi to wzbronione... wprost nie jestem w stanie podołać temu zadaniu...
La Coutean stała nieruchomie przy drzwiach, mocno niezadowolona, że nie dobiła targu, bo spodziewała się datku za swoją fatygę i usłużność. Z nienawiścią patrzała bokiem na tę panią, osobiście karmiącą swoje dzieci i jej przypisywała nieudanie się interesu. Musi to być coś ładnego! myślała. Zapewne niema grosza przy duszy i dlatego udaje, że brzydzi się mamkami!
Na stanowczy giest i spojrzenie Celestyny, la Couteau pokornie się ukłoniła i razem z nią wyszła z pokoju.
Prawie równocześnie nadszedł Séguin, wytworny jak zawsze, uśmiechnięty i zadowolony z wycieczki do miasta, gdzie odnajdywał wyborny humor opuszczający go, gdy się znalazł z żoną sam na sam.
— Przepraszam... najmocniej państwa przepraszam, bo zdaje mi się, że się trochę spóźniłem... Lecz miałem do załatwienia różne sprawy, nie ulegające zwłoki... Droga pani, cieszę się niewymownie, widząc panią tak zdrowo wyglądającą... i ciebie, panie Froment, witam z niemniejszą przyjemnością...
Zapomniał powitać żonę, której nie widział od onegdaj; wreszcie zbliżył się ku niej i pocałował z lekka w głowę, nieledwie do tego zmuszony jej spojrzeniem pełnem wymówki.
— Czy dobrze spałaś?..
— Dziękuję ci, tak, dobrze spałam...
Wymawiając te słowa, o mało co nie wybuchnęła płaczem, który ją teraz coraz częściej porywał, skutkiem rozdrażnienia, w jakiem się ciągle znajdowała. Opanowała się wszakże przez wzgląd na gości. Kamerdyner stanął we drzwiach, oznajmiając, że śniadanie podano.
Wsparta na ramieniu Maryanny, Walentyna szła z wysiłkiem, prowadząc gości do obszernej pracowni zajmującej cały środek pałacu a w której na uboczu stół był zastawiony. Z bolejącym uśmiechem przepraszała Mateusza, iż nie podała mu ręki, by ją prowadził i prosiła obu mężczyzn, by poszli przodem, nie zważając, że one we dwie będą szły powoli. Przy stole usiadły obok siebie na wygodnych krzesłach, umyślnie dla nich przygotowanych.
Ujrzawszy tylko cztery nakrycia, Maryanna zadała pytanie, które już od chwili miała na ustach:
— A dzieci?.. jeszcze ich nie widziałam... Czy aby nie są chore?..
— O nie! tegoby tylko brakowało! — zawołała Walentyna. — Rano są zwykle zajęte z nauczycielką, z którą pracują do południa...
Mateusz, którego oczy spotkały się ze wzrokiem Maryanny, ośmielił się zapytać:
— A więc dzieci nie jadają śniadania razem z państwem?..
— Nigdy na to nie pozwalam, gdy mamy gości! — rzekł porywczo Séguin. — Dość ich mamy, gdy jesteśmy sami. Niema nic nieznośniejszego nad dzieci przy stole... zwłaszcza nasze dzieci... państwo nie możecie sobie wyobrazić, jak są źle wychowane...
Niemiłe te słowa wywołały ciszę, podczas gdy kamerdyner podawał jajka siekane z truflami.
— Pokażę państwu nasze dzieci... ale trochę później — odezwała się łagodnie Walentyna. — Każę je przyprowadzić w czasie deseru...
Pomimo, że państwo Séguin przyjmowali Maryannę i Mateusza jak bardzo blizkich znajomych, śniadanie składało się z wyborowych potraw i było zbytkowne. Po jajkach z truflami podano morskie ryby, pieczone na ruszcie, faszerowane bekasy i raki. Do picia był szampan mrożony w dzbanie, białe i czerwone wina burgundzkie.
Na zrobioną uwagę, iż nie są to pokarmy i napoje zalecane przez doktora Boutan, pan domu ruszył ramionami, mówiąc:
— Doktór jest nudny ze swojemi teoryami. Któż jest w stanie wiedzieć co jest zdrowe a co szkodliwe?..
Séguin już nie miał swobodnej, zadowolonej twarzy, z jaką powrócił z miasta. Zniecierpliwiony widokiem chorej żony, nie był w stanie tego ukryć, nawet przy ludziach obcych i dość było, aby przez chwilę był w domu, by stać się szorstkim, opryskliwym, nieledwie, że grubiańskim. Wytworność jego ułożenia była maską sztucznie podtrzymywaną a teraz, będąc wciąż rozdrażniony niespodziewaną ciążą żony, okazywał się jakim był rzeczywiście, to jest człowiekiem brutalnym i okrutnym, z nerwami nadwerężonemi skrajną rozpustą. Noce spędzone przy kartach, hulanki z kochankami, kładł na karb żony, obwiniając ją, że go do tego zmusza, będąc teraz niezdolną do żadnego użytku. Rąbanemi ostro słowy, dokuczał jej z zawziętością, zwłaszcza czując się zmęczonym życiem, jakie pędził po za domem. Skarżył się bezustannie, że jest coraz nieznośniejszą i że pożycie z nią równa się piekłu.
Podczas śniadania były chwile niezmiernie przykre. Kilkakrotnie w trakcie ogólnej rozmowy, państwo Séguin wymienili pomiędzy sobą krótkie zdania, tnące jak ostrza szabli a wypadło to zawsze bez żadnego powodu, z byle jakiej okazyi, chociażby przy podawaniu jakiej potrawy, uwagi o rzeczach obojętnych, o pogodzie. Dla osób nieobeznanych z położeniem, mogło to nawet być niedostrzeżone, chociaż łzy dławiły głos biednej wciąż obrażanej kobiety, podczas gdy mąż szyderczo na nią spoglądając, z werwą podtrzymywał rozmowę, opowiadając wiadomości bieżące, rozprawiając o koniach, o literaturze i sztuce a zawsze pozując na krańcowy pesymizm i robiąc wyznanie wiary: że świat nie wart szczypty prochu, któraby go wysadziła w powietrze. Jednakże jakieś słowo przez niego rzucone podnieciło Walentynę do buntu. Zaczął się uniewinniać, bo bał się jej, gdy doprowadzona do ostateczności, traktowała go z góry z wielkopańską dumą, wzgardliwie dając mu do zrozumienia, jaka przepaść pomiędzy nimi istnieje pod względem urodzenia. Znów mroźne powietrze wionęło pomiędzy pięknymi kwiatami, zdobiącemi zastawę stołu.
Odtąd Walentyna zaczęła wyłącznie rozmawiać z Maryanną, z którą tyle miała teraz łączności, znajdując się w tym samym co ona miesiącu ciąży. Séguin zaś wylewał z siebie resztę goryczy, narzekając przed Mateuszem na nieprodukcyjność swoich rozległych dóbr Chantebled. Nawet zwierzyny było tam obecnie coraz to mniej i z trudem umieszczał akcye prawa polowania, dochód Chantebled malał z każdym rokiem. Nie ukrywał więc, iż chętnieby się pozbył tych obszarów, lecz gdzież znajdzie kupca na to dzikie pustkowie składające się z zarośli, bagnisk i kamieni! Mateusz słuchał z wytężoną uwagą, bo polubił Chantebled podczas długich pieszych wycieczek, odbywanych w lecie.
— Czy pan rzeczywiście jesteś przekonany, że te obszary nie nadają się do uprawy?.. Doprawdy, szkoda patrzeć na tyle ziemi, leżącej odłogiem.
— Uprawiać Chantebled! — zawołał Séguin. — A chciałbym widzieć śmiałka, któryby się odważył na coś podobnego! Tam rosnąć mogą tylko kamienie a co najwyżej żaby!
Podczas deseru Maryanna przypomniała Walentynie, że miała przywołać dzieci a bardzo sobie życzyła je zobaczyć i ucałować. Lecz zaszła okoliczność, skutkiem której Walentyna znów puściła w niepamięć obietnicę pokazania swego syna i córki.
Kamerdyner, zbliżywszy się do pani domu, rzekł półgłosem, nieco się pochylając za jej krzesłem:
— Pan Santerre pyta się, czy pani zechce go przyjąć?..
Walentyna uszczęśliwiona z niespodziewanej wizyty, zawołała:
— Wreszcie sobie przypomniał o nas!.. Prosić, niech wejdzie!
Santerre przez chwilę się zawahał, widząc ich wszystkich zebranych przy stole a gdy na powitanie pocałował rękę Walentyny, rzekła do niego swym znużonym, powolnym głosem:
— A więc pan jeszcze żyjesz?.. Myślałam, że się dopiero zobaczymy na tamtym świecie... Przeszło dwa tygodnie jak się pan tutaj nie pokazałeś... Nie szukaj pan wymówki... Wszak to rzecz naturalna, że obecnie wszyscy mnie unikają...
Séguin drwiąco się uśmiechnął, bo słowa żony zastosował w części do samego siebie. Santerre zaś rzeczywiście bywał, tutaj coraz rzadziej od chwili gdy niespodziewana ciąża Walentyny stała się widoczną i odstręczyła go od dalszego prowadzenia miłosnej kampanii. Osądził, że najmądrzej będzie przeczekać złą porę, by później wrócić do rozpoczętego oblężenia. Lecz zjawiając się tutaj, był jeszcze słodszy i uprzejmiejszy niż zwykle, wiedząc, że Walentyna jest obecnie brutalizowaną przez męża a więc spragnioną słów pieszczotliwych.
— Ach droga pani! jeżeli nie często przychodzę to jedynie mając wzgląd na chwilowe pani niedomaganie... lękam się przyjść nie w porę... A prócz tego pani wie, że obecnie jestem niesłychanie zajęty, bo muszę bywać na wszystkich próbach w teatrze... moja szuka będzie już niedługo na afiszu...
Patrząc na nią jakby z oczarowaniem, zaczął ją odurzać komplementami cedzonemi w zachwycie:
— Jaka pani jest prześliczna w tej luźnej sukni, w której byłoby brzydko każdej innej kobiecie... Tak... tak... jesteś pani prześliczna... to słowo najlepiej określa teraźniejszą pani urodę... jeszcze nigdy nie wyglądałaś pani tak świeżo... tak uroczo...
Séguin parskał śmiechem, uważając słowa Santerre’a za zjadliwe kpiny. Pomimo swej tyranicznej zazdrości, Séguin nigdy nie przypuszczał by Santerre mógł być kochankiem jego żony, chociaż sam ich ku temu popychał, nieledwie że rzucając ich we wzajemne objęcia pod pozorem koleżeńskich stosunków, które pojmował na swój sposób, jako wykluczenie wszelkiej powściągliwości w zachowaniu się i mowie. Gdy Séguin, ulegając szaleństwu posądzeń, wrzeszczał pieniąc się z gniewu, że nie on jest ojcem jej dziecka, natychmiast rzucał jej najobelżywsze zniewagi, że oddała się pierwszemu lepszemu z domowej służby, albo, że kiwnęła na kogoś z przechodzących ulicą. Santerre w jego pojęciu pozostawał tylko przyjacielem a jako przed takim nie miał nic skrytego i chętnie pokazywał mu żonę chociażby w kąpieli, pod pozorem, by się przekonał, jaka ta Walentyna jest zabawna w wodzie.
— To się z ciebie wyśmiewał wołał Séguin uradowany.
Lecz Walentyna dziękowała Santerre’owi za jego miłe słowa i spojrzeniem wypowiadała mu swoją wdzięczność, którą na zawsze za to względem niego zachowa.
Santerre, przywitawszy się z Mateuszem, złożył ukłon Maryannie, z którą go zapoznała pani domu. Te dwie kobiety brzemienne, siedzące obok siebie w towarzystwie swoich mężów, musiały mu się wydać niezmiernie komicznem zjawiskiem, bo ironiczny uśmiech, cisnący mu się na usta, skrył pod zdwojoną jeszcze uprzejmością, uniewinniając się ze swego najścia w porze śniadaniowej.
Wtem Séguin zaczął się niecierpliwić, że zbyt powoli przynoszą dania a gdy Walentyna zrobiła mu uwagę, że to jego wina, bo późnem przyjściem do domu zmienił porę śniadania, znów zaniosło się na kłótnię pomiędzy małżeństwem.
Czarną kawę i likiery kamerdyner przygotował w innym rogu obszernej komnaty i zajął się prędkim uprzątnięciem śniadaniowego stołu. Walentyna położyła się na kanapie, wśród futrzannych dywanów i poduszek, prosząc gości, by sami zajęli się kawą, ponieważ jest zbyt osłabiona i nie może im usłużyć. Maryanna ofiarowała się z wyręczeniem jej, mówiąc, że z ochotą będzie się ruszać po tak długiem siedzeniu. Po kawie nalała w kieliszeczki koniaku a panowie otrzymali pozwolenie na zapalenie papierosów.
— Ach wiesz, mój drogi, mówił Santerre do gospodarza domu, nie możesz sobie wyobrazić przy jak ciekawych operacyach byłem temi dniami obecny w klinice doktora Gaude.
Lecz opowiadanie zostało przerwane zameldowaniem wizyty baronowej de Lowicz, która pragnęła się dowiedzieć o zdrowiu pani. A gdy ją poproszono, by weszła na górę, pobiegła ku Walentynie i całując ją mówiła:
— Nie chciałem cię nachodzić moja droga... Lecz kiedy mnie wpuściłaś, to rada jestem, że mogę cię widzieć a zarazem powiedzieć, że całem sercem boleję na tobą!
Wpadła w kółko sobie znajome, jak to zauważyła, spojrzawszy po obecnych i każdemu z kolei podała rękę na powitanie. Mateuszowi wydało się, że uścisnęła mu dłoń znacząco, krótko i mocno, darząc go ironicznem spojrzeniem, jak zwykle od dnia, gdy się nie stawił na jej uprzejme zaprosiny. Ironia widoczną teraz była na całej jej twarzy, ta sama głęboka ironia co u Santerre’a, gdy zrobiła w myśli spostrzeżenie nad przyjaznem zbliżeniem się dwóch brzemiennych kobiet. Zebrały się, by razem jeść śniadanie ze swoimi mężami! Okoliczność ta wydała się jej bardzo śmieszną i zabawiona ich widokiem prostowała się i pyszniła cienkością swojej figury, gibkiemi ruchami wyzywająco pięknego ciała. Nigdy nie oddawała się większej rozpuście niż temi czasy, czuwając wszakże nad zachowaniem pozorów, bo pragnęła utrzymać się na stanowiska kobiety wszędzie wstęp mającej i królującej we wszystkich salonach.
Zwróciwszy się ku Maryannie, która była jej blizką kuzynką, rzekła:
— Zapewne musisz być uszczęśliwiona, bo oto piąte dziecko zaraz ci przybędzie i będziesz mogła pomyśleć o szóstem... Nie, nie, ja nie żartuję z ciebie... Owszem, wybornie to rozumiem, że lubiąc dzieci, masz ochotę dojść do tuzina!
— Odgadłaś cyfrę, którą sobie oznaczyłam — odpowiedziała Maryanna ze spokojnym uśmiechem. — Rzeczywiście oznaczyłam sobie, że powinnam mieć dwanaścioro dzieci.
— Wielki Boże! — jęknęła Walentyna. — A ja przysięgam, że nigdy już nie będę miała więcej dzieci, jeżeli to, które noszę mnie nie uśmierci!
Séguin, chcąc wszcząć na nowo rozmowę z Santerr’em, przerwaną przyjściem baronowej, rzekł do niego głośno:
— Więc powiadasz żeś widział zadziwiające operacye w klinice doktora Gaude?..
Ale baronowa zabrała głos, nie dozwalając zaraz odpowiedzieć zapytanemu:
— Ach doktór Gaude!.. więc pan go zna?.. proszę! błagam, powiedz mi pan o nim wszystko co wiesz! Wciąż o nim słyszę jak o nadzwyczajnym człowieku...
Santerre rzekł z pobłażliwością:
— Tak, jest on rzeczywiście nadzwyczajnym człowiekiem... Potrzebowałem porobić notatki do przyszłego mego dzieła, więc asystowałem przy siedmiu czy ośmiu operacyach, robionych przez doktora Gaude. Zapewne państwo wiecie, że w obecnej chwili weszło w modę chodzenie do jego kliniki... wszyscy tam biegną patrzeć na operacyę jak na niezwykle ciekawe widowisko.. nawet panie współubiegają się o pozwolenie asystowania... Spotkałem się tam z całym Paryżem bywającym na sensacyjnych pierwszych przedstawieniach... Gaude, nie zważając na patrzących, bierze jedną, dwie, trzy ze swoich pacyentek i kraje je ze zdumiewającą maestryą, z niezrównanem brie, tak, że bierze ochota do oklasków. Szybko, w mgnieniu oka, wycina im wszystko, najzupełniej wszystko i podobno, że bez żadnych złych następstw dla zdrowia zoperowanych... Doktór Gaude jest mistrzem w swoim rodzaju!
Twarz Serafiny zapałała gorącem uwielbieniem a zwróciwszy się ku Walentynie, która chciwie słuchała, rzekła:
— Cóż ty na to?.. aż ochota bierze iść pod nóż tego doktora, by się zabezpieczyć od stanu, w którym jesteś. Czyż nie? Prawdziwy cudotwórca! tak go obecnie mianują. A przy tem ma być piękny, wesoły i silnie zbudowany! To mi mężczyzna!
— Ale kobiety, które się poddają chirurgicznym kuracyom, są zapewne bardzo chore i ze zniszczonym organizmem?.. zapytał Mateusz.
— Bardzo być może — odparł Santerre ostatecznie rozweselony przerażoną twarzą Mateusza. — Ale mówią, że jest inaczej!
Séguin milcząc, porozumiewał się z Santerrem, zamieniając z nim wymowne spojrzenia i złośliwe uśmiechy. Wszak ich literackie rozpaczania, ich pragnienie szybkiej zagłady rodu ludzkiego na świecie, zyskiwało szczęśliwe zapoczątkowanie w klinice doktora Gaude. Nie mogąc się dłużej powstrzymać w chęci zdziwienia a nawet przerażenia Mateusza i Maryanny, wypowiedział swoje ulubione przywoływanie nicości:
— Wszystko jedno, czy te kobiety są chore, czy też zdrowe! Niechajby je wszystkie zoperował Gaude! Prędzejby światu nadszedł pożądany koniec!
Tylko Serafina głośno się roześmiała. Maryanna była oburzona i patrząc na Santerre’a przypominała sobie treść ostatniej jego powieści: była to miłosna historya, która się jej wydała niedorzeczną w najwyższym stopniu a zarazem zbrodniczą nienawiścią, z jaką tam była mowa o dziecku. Śmierć dziecku! oto był okrzyk świata ludzi bogatych, popsutych egoistycznem pojmowaniem życia, żądnych wszelkich rozkoszy a żadnych obowiązków i bawiących się wynajdywaniem złożonych a zarazem bezsensownych teoryj. Spojrzała na Mateusza, by mu dać znak, że pragnie już ztąd odejść, że chce, wsparta o jego ramię, wrócić do domu słonecznem wybrzeżem rzeki. On, równie jak ona, czuł się znużony w otoczeniu tych ludzi, bolał nad ich nierozsądkiem i uważał za nieszczęśliwych, pomimo, że żyli otoczeni najwyszukańszym przepychem. Czyż miałby to być okup zbyt przerafinowanej cywilizacyi?.. bo czemże wytłómaczyć tę bezsilną zaciekłość przeciwko życiu i doszukiwanie sposobów tępienia jego poczęcia?.. Duszno tu było w tej atmosferze ludzi tak odmiennych jak oni przekonań, więc wstali, by się pożegnać.
— Jakto?.. państwo już uciekacie? — zawołała Walentyna. — Ale nie śmiem zatrzymywać... bo może droga pani potrzebuje wypocząć...
A gdy Maryanna poprosiła ją, by w jej mieniu ucałowała dzieci, zatrzymała ją mówiąc:
— Prawda! pani ich nie widziała... Zaraz je zawezwę, byś pani mogła je pocałować!
Lecz, gdy nadbiegła na odgłos dzwonka Celestyna zawiadomiła, że pan Gaston i panna Łucya dopiero co wyszli z nauczycielką na spacer, nastąpiła nowa burza, Séguin wpadł w gniew i brutalnie łając żonę, pytał jej, odkąd jest ten zwyczaj, by nauczycielka pozwalała sobie uprowadzać dzieci z domu bez pozwolenia rodziców. Właśnie i on miał ochotę dzieci zobaczyć, pocałować i oto tę chwilę wybrano, by je zabierać pod pretekstem przechadzki! Dzieci są więc własnością służby?.. cały dom jest pozostawiony na łaskę służby! Walentyna się rozpłakała.
Wyszedłszy ze wspaniałego pałacu państwa Séguin, Maryanna odetchnęła swobodniej a rada, że jest już tylko sam na sam z mężem, rzekła, opierając się o jego ramię:
— Wychodzimy z domu waryatów!..
— Tak — odrzekł Mateusz. — Ale ci waryaci są przedewszystkiem bardzo nieszczęśliwi.




III.

W kilka dni później, Mateusz nieco się zasiedziawszy przy żonie, szedł spiesznie do biura około godziny dziewiątej, gdy w ogrodzie oddzielającym pawilon od fabrycznego podwórza spotkał Konstancyę z Maurycym. Ciepło ubrani w bogate futra szli na poranną przechadzkę, korzystając z pięknej, chociaż mroźnej pogody.
Beauchêne odprowadzał żonę i syna do furtki. Był z gołą głową, w wybornym humorze i wesołym głosem zalecał Konstancyi:
— A niech malec dobrze się nabiega i nałyka świeżego powietrza! Niema jak ruch i apetyt dla podtrzymania zdrowia!
Mateusz zatrzymał się, pytając:
— Czy Maurycy znów niedomagał?..
— O nie! — z żywością zaprzeczyła matka, sama przed sobą potrzebująca zapewnienia, że niektóre jej obawy o zdrowie jedynaka są zupełnie płonne. — Idziemy na przechadzkę, bo doktór Boutan zalecił, by Maurycy używał ruchu... A dziś właśnie jest sprzyjająca pogoda. Oboje lubimy takie szczypiące zimno...
— A nie idźcie wybrzeżem! — zawołał Beauchêne. — Dojść wam trzeba przynajmniej do gmachu Inwalidów. Dłuższe będzie on robił spacery, jak będzie żołnierzem!
Gdy matka z synem zniknęli na zakręcie ulicy, Beauchêne poszedł z Mateuszem do zakładu, mówiąc z zadowoleniem:
— Maurycy jest silny jak dąb... ale matki zawsze się niepokoją o zdrowie dzieci... ja zaś, jak widzisz, jestem o niego najzupełniej spokojny.
A po chwili dodał:
— Jak się ma tylko jedno dziecko, to się go pilnuje!
Tego samego poranku, w godzinę później, wynikła hałaśliwa kłótnia w pracowni kobiet. Noryna była w szóstym miesiącu ciąży, lecz dotąd zdołała to ukryć przed oczyma wszystkich, ściskając się gorsetem w obawie przed ojcem, który byłby ją obił a także i w obawie, że zostałaby zmuszona do opuszczenia fabryki. Ale Eufrazya, młodsza jej siostra, która z nią sypiała w jednem łóżku wiedziała o wszystkiemi, dokuczała jej aluzyami, mogącemi zdradzić ukrywaną tajemnicę. Noryna drżała z obawy przed tą siostrą zazdroszczącą jej urody, płakała, zrozpaczona swym stanem, zwłaszcza, że ojcem jej dziecka był człowiek, który już ją porzucił i przed którym nie śmiała wypowiedzieć prawdy. I oto właśnie dziś rano ta niegodziwa siostra spowodowała skandal, którego dotąd Noryna zdołała uniknąć chociaż codziennie nim była zagrożona. Kłótnia pomiędzy siostrami wybuchła z drobnej przyczyny, wprost dlatego, że Eufrazya szukała zaczepki.
W obszernej, podłużnej pracowni, pięćdziesiąt kobiet polerowało jak zwykle, stały pochylone każda przy swoim warsztacie, gdy rozległy się swarliwie głosy zwracające ich uwagę. Eufrazya posądzała Norynę, że jej zabrała papier od szlifowania.
— Powiadam ci, że był tutaj! widziałam jak wyciągnęłaś po niego rękę! A ponieważ go niema, więc ty go zabrałaś!
Noryna nie odpowiadając, wzruszyła ramionami. Wiedziała, że nie wzięła owego papieru i że Eufrazya chce się z nią kłócić. Milczenie Noryny podburzyło jeszcze swarliwą dziewczynę, która głośniej teraz zawołała:
— Wczoraj wzięłaś mi flaszkę z oliwą!.. Wszystko mi łapiesz z przed nosa, jak prawdziwa złodziejka! Tak złodziejka z ciebie, czy słyszysz! jesteś złodziejka!
Sąsiadki zaczęły się uśmiechać, przyzwyczajone do ciągłych sprzeczek pomiędzy dwiema siostrami, co było rodzajem rozrywki dla wszystkich tych kobiet. Noryna, nie mogąc dłużej znieść wymyślania Eufrazyi, tracąc cierpliwość, krzyknęła:
— Nie zanudzaj mnie, ty żmijo! Chuda jesteś i brzydka, więc się złościsz, jakby ci miało przez to przybyć urody! Cóż chcesz, abym zrobiła z twoim papierem, kiedy go nie potrzebuję!
Eufrazya dotknięta w samo serce, aż pozieleniała z gniewu. Była brzydka, sucha i chorowita więc nienawidziła siostrę za jej świeżą, jasnowłosą urodę. Zemściła się teraz, krzycząc:
— Papier może ci się przydać chociażby do szlifowania brzucha żeby przestał ci pęcznieć!
Wszystkie robotnice zachichotały, patrząc na bledniejącą Norynę. A więc stało się! wszyscy już teraz będą wiedzieli, że jest w ciąży! I zawdzięcza to Eufrazyi, tej niegodziwej młodszej siostrze, która się nie zawahała spuścić na nią takie nieszczęście! Nie namyślając się, Noryna spoliczkowała zdrajczynię, Eufrazya, rzuciwszy narzędzia trzymane w ręku, wpiła się teraz paznogciami w ładną twarz siostry, rozdrapując jej policzki. Zaczęły się bić i obie upadły na ziemię, gryząc się, wyjąc a hałas ogólny stał się tak zaciekły, że Beauchêne, Mateusz i Morange, nadbiegli ze swoich biur będących w sąsiedztwie.
Słychać było głosy robotnic:
— Jeżeli to prawda, że ona jest w ciąży to tamta uśmierci jej dziecko!
Ale zabawione bójką pomiędzy siostrami, nie myślały się w to wdawać i z nikczemnością zdarzającą się w podobnych razach, wszystkie były przeciwko nieszczęśliwej Norynie, dumne, że są od niej zręczniejsze w unikaniu dziecka. Żadna nie była od tego, by sobie na wiele pozwalać, lecz mieć dzieci! nie! tego każda się strzegła.
— Niech się biją, kiedy mają na to ochotę! Pewnikiem, że Noryna coś w sobie lęże... bo zrobiła się brzuchata! tem gorzej dla niej, kiedy taka głupia...
Trzej mężczyżni wpadli pomiędzy spektatorki i przedostawszy się przez stado cisnących się robotnic, chcieli rozłączyć bijące się siostry. Lecz takie było ogólne rozciekawienie, że pomimo obecności Beauchêne’a, tłoczono się, krzyczano, nie widząc go i zapominając o jego władzy. By wziąć nad niemi przewagę, musiał wrzasnąć całą siłą swego basowego głosu:
— Do pioruna, cóż to takiego?.. Uciszcie się natychmiast, bo was wszystkie za drzwi wyrzucę!
Mateusz i Morange, rzuciwszy się na dwie siostry, usiłowali je rozłączyć a grzmiący głos Beauchêne’a i sroga groźba spowodowały nagłe i ogólne uspokojenie. Przerażone robotnice cofnęły się i zasiadały przed warsztatami, ukradkiem przypatrując się dalszej scenie. Noryna i Eufrazya stały teraz na nogach, lecz ubranie miały na sobie porozdzierane, włosy w nieładzie, twarze podrapane a wściekłość jeszcze je nie opuściła, patrzały nieprzytomnie, zaledwie że poznając obecnych.
Beanchêne z powagą pryncypała, którego władza jest nieograniczona, mówił do nich:
— Cóż to za szaleństwo was ogarnęło?.. Do czego to podobne, by siostry tłukły się pomiędzy sobą jak para pijaków! Przynajmniej mogłybyście obrać sobie ku temu inne miejsce a nie zakład i to w godzinach pracy!
Wtem nadszedł ojciec Moineand, którego ktoś zdążył zawiadomić, by biegł ratować córki, zabijające się wzajemnie. Moineand szedł ociężale, zobojętniały, jak człowiek drętwiejący ćwierć wiekową, nieustającą pracą fabryczną. Lecz córki jeszcze go nie dostrzegły a Eufrazya, szlochając w obawie, że może być wydalona z zakładu, starała się usprawiedliwić przyczyną kłótni, wyrzucając siostrze i krzycząc na nią z nowym wybuchem złości:
— Tak, posądziłam ciebie, żeś mi zabrała papier od szlifowania i prawdą jest, żeś mi go wzięła! A także nie skłamałam, mówiąc, że możesz sobie nim brzuch szlifować, by ci przestał boki rozsadzać!
Znów robotnice zachichotały, tłumiąc wszakże wybuchy śmiechu, przez wzgląd na obecność pryncypała. Nastąpiła cisza. Norina jest w ciąży! Wieść ta zastanowiła Mateusza, który pomimo woli spojrzał na Beauchêna. Lecz Beauchêne obojętnie przyjął to do wiadomości i zaledwie że się nieco zachmurzył, niezadowolony, że tak niespodziewanie odkryła się rzecz, która i tak prędzej czy później byłaby się stała ogólnie wiadomą. Wyprostowany, majestatyczny, patrzał z góry, podczas gdy Eufrazya w dalszym ciągu znęcała się nad siostrą, krzycząc:
— Śmiej zaprzeczyć, ty, brudasie! śmiej powiedzieć, że nie nosisz dziecka w brzuchu! Wiem o tem oddawna, chociaż się i przedemną kryjesz! Patrzcie, że nie kłamię! Patrzcie!
Gwałtownym ruchem wsunęła rękę w jedną z dziur w bluzie Noriny i rozdarłszy ją aż do dołu, zawinęła po bokach, ukazując figurę siostry, jej nieszczęsny, torturowany brzuch, który pomimo ściśnięcia, rósł z dniem każdym a dotychczasowo uszedł ludzkiej uwagi, będąc zasłonięty długą, fałdzistą, czarną bluzą roboczą. Brzuch, który Norina byłaby pragnęła rozgnieść siłą pięści, był teraz odsłonięty. Opinała go nędzna jakaś spódnica, po nad którą otwierał się niedopięty stanik o haftkach powyrywanych. Norina, drżąc całem ciałem, zakryła twarz rękoma i rzewnie płakała.
— Prawdziwy skandali skandal nie do przebaczenia! — wołał Beauchêne głosem oburzonym. — Eufrazyo, milcz, bo nie zniosę ani jednego słowa więcej!
Zamilkł a twarz miał zakłopotaną. Był w obawie, czy aby Eufrazya nie zna całej historyi, bo gotowa w złości wszystko głośno opowiedzieć. Lecz Norina zbyt się obawiała niegodziwego charakteru młodszej siostry, by jej zwierzać swoje tajemnice. Beauchêne odgadł to w spojrzeniu załzawionych oczu Noriny, która czując się istotą słabą i nędzną, z prawdziwą pokorą zdawała się błagać go, by w zupełności jej nie opuszczał. Wyczytawszy na twarzy Noriny tę całkowitość zdania się na jego łaskę, Beauchêne odzyskał spokój wszechwładnego pana i władcy, podczas gdy Eufrazya kończyła piskliwym głosem:
— Teraz już wszystko powiedziałam... A dławiło mnie to, żem wiedziała a nie mogła mówić... temgorzej, że i ojciec o tem się dowiedział!
Ojciec Moineaud rzeczywiście teraz dopiero poznał tajemnicę Noriny. Może żałował, że go tutaj przywołano, bo był to człowiek unikający zajść burzliwych, zmęczony życiem w nieustającej pracy i kłopotach, przekonany, iż więcej się spotyka złego niż dobrego i że osobiście nic zdziałać nie zdoła, by lepiej było na tym świecie. Poddawał się temu, co uważał za nieuniknione, wiedział, że tak synowie jak i córki najczęściej złą drogę sobie obierają, więc chętnie zamykał oczy, by nie mącić sobie chwil wypoczynku. A tu zmuszają go do wystąpienia z ojcowską grozą! Lecz zrozumiał, że ponieważ wszystkie oczy są na niego zwrócone, zatem powinien sumiennie odegrać swoją rolę i rzeczywiście wpadł w oburzenie, iż córka przynosi taką ujmę jego honorowi. Rzucił się na Norinę z podniesioną pięści, krzycząc:
— A więc to prawda?.. nie zaprzeczasz?.. Poczekaj, nędznico, będziesz miała za swoje, na miejscu cię zatłukę!
Znów Mateusz i Morange musieli wystąpić, zatrzymali ojca, który krzyczał dalej:
— Niech się ztąd wynosi, bo ją zabiję! A niech się ona nie waży wracać do domu! przez okno na bruk wyrzucę, jeżeli ją w domu zastanę!
Przerażona Norina uciekła, ścigana przekleństwami ojca. Zatrzymawszy się przy drzwiach, skręcała długie, piękne włosy w torsadę z tyłu głowy i obciągała na sobie bluzę, porozdzieraną w szmaty. Wyszła wśród lodowatego milczenia wszystkich swoich koleżanek.
Beauchóne, łaskawie patrząc na ojca Moineaud, rzekł do niego pojednawczo:
— Uspokój się mój kochany i miej potrzebną odwagę... Rozumiesz, że po tem co zaszło, nie mogę zatrzymać Noriny w zakładzie, wreszcie, stan, w jakim się znajduje, zmusiłby ją wkrótce do porzucenia roboty... Ale wiesz, mój kochany, że ciebie bardzo poważamy... A to, co się wydarzyło twojej córce, nie umniejsza twoich zalet i uważam cię, jak dawniej, za dobrego i poczciwego robotnika.
Moineaud był widocznie wzruszony uprzejmością pryncypała i odrzekł:
— Tak... zapewne... Ale to jednak trudno strawić, gdy człowiek dozna takiego afrontu od rodzonego dziecka...
Pryncypał nie przestawał go pocieszać:
— Mój kochany, to nie twoja wina... Ty w niczem nie przewiniłeś... Słuchaj, przyjacielu, podaj mi rękę!
Beauchêne uścisnął dłoń starego robotnika, który mocno pochlebiony taką oznaką łaski, odchodził ku swemu zajęciu, mając łzy wdzięczności w oczach. Eufrazya z miną tryumfującą stała przy swoim warsztacie. Robotnice zagrożone wydaleniem z zakładu za wszelki hałas, pracowały nie śmiejąc oddychać, z twarzą pochyloną nad osełkami.
Mateusz był wzburzony, nie odzywał się z uwagami, które mu się nasuwały, sam sobie nie śmiejąc odpowiadać na własne pytania. Wiódł wzrokiem za Beauchênem, który powolnym krokiem kierował się do swego biura, zadowolony z siebie jak tyraniczny mocarz, któremu powiodło się uśmierzyć bunt w granicach własnego państwa.
Powracając do swojego stołu, Mateusz zdziwił się, gdy przechodząc przez biuro Morange’a, spostrzegł go rzucającego się na fotel z oznakami głębokiej rozpaczy.
— Co tobie?.. spytał.
W pracowni kobiet Morange nie rzekł ani jednego słowa, lecz z bladej jego twarzy łatwo było poznać, iż bardzo był wzruszony całem zajściem.
— Ach, mój drogi — szepnął, odpowiadając Mateuszowi — nie mżesz sobie wyobrazić, do jakiego stopnia jestem teraz wrażliwy na widok brzemiennej kobiety... Wogóle jestem niemożliwie zdenerwowany.
Mateusz przypomniał sobie zwierzenie uczynione Maryannie przez zrozpaczoną Waleryę a które tego samego wieczoru żona mu opowiedziała. Współczuł zmartwieniu biednego Morange’a, jakkolwiek nie pojmował, by można było cierpieć z radosnej nadziei zapowiadającego się dziecka. Życzliwością powodowany, spytał przyjaźnie:
— Wiem, moja żona powtórzyła mi zwierzenie twojej żony. A więc to już rzecz pewna?..
— Ach, tak, mój drogi! już nie możemy powątpiewać o spadłem na nas nieszczęściu! Równa się to naszej ruinie, bo pojmujesz, że teraz nie mogę myśleć o porzuceniu zakładu i przyjęciu posady w banku kredytu Narodowego, gdzie początkowo zarabiałbym znacznie mniej. A więc jesteśmy skazani na wieczną nędzę, jak mówi moja biedna żona... Zapłakuje się ona teraz od rana do wieczora... Dziś rano wychodząc z domu, pozostawiłem ją tonącą we łzach i to mnie samego do rozpaczy doprowadza... Jabym się prędzej niż ona pogodził z położeniem, ale nabrałem ambicyi przez miłość dla mojej Waleryi... ona ufa w moje zdolności, więc cierpię, że nie mogę jej dać tego, czego się odemnie spodziewa... i że obecnie nie zdołam ją otoczyć zbytkiem, ku któremu ona ma tak namiętne upodobanie... A wszak prócz niej jest Regina.. Jakże zebrać dla niej posag by ją wydać ca mąż, jak, byśmy pragnęli?.. Regina jest nietylko ładna, ale i niezwykle inteligentna, godna być chociażby księżną... Teraz wszystkie nasze marzenia zniweczone! Nie śpię po nocach, bo żona wciąż mi powtarza te rzeczy, które i mnie samego bezustannie nurtują... Już sam nie wiem, jak żyję i czy żyję!
Morange załamał ręce a na jego twarzy widać było najwyższe udręczenie, któremu poddawał się skutkiem słabości łagodnego swego charakteru, ulegającego wpływowi żony, uparcie obstającej w podniecaniu w nim ambicyi dojścia do wysokiego stanowiska, do majątku, w czem Walerya upatrywała najwyższe szczęście życia.
— Pogodzicie się z losem — rzekł Mateusz przekonywająco. — Zobaczysz, że będziecie oboje miłować waszego malca!
— Nie! nie! — zawołał Morange z — wielkiem wzburzeniem. — Nie mów tego! Dobrze, że Walerya ciebie nie słyszy, bo byłaby przekonana, że życzysz nam jak najgorzej... Ona nie chce przypuścić, że to dziecko może się urodzić.
Zniżył głos i tajemniczo, jakby bojąc się aby kto nie usłyszał, dodał, drżąc ze wzruszenia:
— Jestem nawet w wielkiej obawie z tego powodu... Bo ona gotowa na wszystko się narazić... wprost odchodzi od przytomności z nadmiaru rozpaczy...
Zamilkł, wystraszony, że za wiele powiedział. Lecz po rozmowach i łzach dzisiejszej nocy, czuł się wyczerpany, przerażony i wciąż prześladowała go myśl niebezpieczeństwa, na jakie narazić się może Walerya. A wreszcie, czyż on sam nie był już na wszystko zdecydowany?..
— Co chcesz przez to powiedzieć?.. spytał Mateusz.
— Nic... nic, szaleństwa snujące się po głowie rozpaczającej kobiety. Wiedz, mój drogi, te masz teraz przed sobą najnieszczęśliwszego człowieka na świecie... Zazdroszczę losu nędzarzom tłukącym kamienie na szosie...
Dwie wielkie łzy powoli spływały mu po twarzy. Zapanowało przygnębiające milczenie. Uspokoiwszy się nieco, mówił o Norinie, nie wymieniając jej imienia:
— Albo ta ładna blondynka! Dla niej dziecko jest także niemałą groźbą! Prawdziwe nieszczęście, że zwykle mają dzieci te kobiety, które za wszelką cenę chciałyby tego uniknąć. Cóż z nią teraz będzie? jest na bruku bez pieniędzy, bez chleba, bez możności znalezienia pracy, bez nikogo, ktoby chciał przyjść jej z pomocą... a dziecko o to wszystko się nie pyta i rośnie w jej łonie... O mało co nie rozpłakałem się, widząc ją z tym brzuchem... A pryncypał wyrzucił ją za drzwi! Doprawdy, że niema sprawiedliwości!
Mateusz chciał zbadać, o ile Morange czego się domyśla.
— A może ojciec dziecka spełni swoją powinność.
— Czyż naprawdę to przypuszczasz? — odrzekł Morange ze smutnym uśmiechem świadczącym, że wiele wiedział. Postanowiłem o tem milczeć bo nie należy mi się wtrącać w cudze sprawy... ale ma się uszy i oczy, więc często się zdarza coś zobaczyć lub usłyszeć o czem by się wolało nic nie wiedzieć... Wszystko to są brzydkie, wstrętne historye... Ale główną winowajczynią jest natura! Pocóż zesyła dziecko za chwilowe zapomnienie się, za ulotny szał, od którego rzadko kto potrafi się obronić i nie uledz... A dziecko spadające nie w porę, może popsuć najszczęśliwsze życie!
Morange Machnął ręką z filozowicznem rozczarowaniem i znużony wewnętrzną katuszą, zasiadł przed swoim stołem a Mateusz podążył do swojego biura znajdującego się w przyległym pokoju.
W kilka godzin później, po południu, gdy powróciwszy z drugiego śniadania, znów sam się tutaj znajdując, wykończał rysunek nowego siewnika, drgnął, usłyszawszy niespodziewanie lekkie kaszlnięcie za swojem krzesełkiem. Odwróciwszy się, zobaczył dziewczynkę, mogącą mieć lat dwanaście, musiała tu wejść cichutko i zamknąwszy za sobą drzwi, może oddawna już stała, nie mając odwagi się odezwać.
— Któż ty jesteś?.. i czego ci odemnie potrzeba?..
Nie zmieszała się i z dyskretnym uśmieszkiem rzekła:
— Mama mnie do pana przysłała, proszę by pan był tak dobry i zechciał zejść na chwilę.
— Ale któż ty jesteś?..
— Cecylka...
— Cecylka Moineaud?..
— Tak, panie.
Mateusz odgadł, że miało to jakiś związek z dzisiejszem wyrzuceniem Noriny z zakładu.
— A gdzież twoja mama na mnie czeka?..
— Czeka na pana na dworzu, na ulicy... ztąd niedaleko... I kazała mi panu powiedzieć, że jeżeli pan nie zechce przyjść, to staną się wielkie nieszczęścia dla wielu osób...
Popatrzył na nią. Była wysoka i cienka jak tyczka, twarz miała nijaką, o zrezygnowanym wyrazie, przypominającym starą Moineaud i trzęsła się z zimna w mizernej sukience i w chustce, zarzuconej na bezbarwne włosy. Mateusz ulitował się i rzekł, że za nią pójdzie. Dziewczynka prześlizgnęła się przez korytarz i schodziła ze schodów rozglądając się z ostrożnością, widocznem było, że zdołała tu wejść niedostrzeżona i pragnęła teraz ujść, nikogo nie spotykając. Przed drzwiami zakładu stała ośmioletnia jej siostra, która mrugnąwszy znacząco, poszła przodem dla wskazania drogi.
— Któż to jest?.. spytał Mateusz Cecylkę.
— To moja siostra, Irma.
— Dlaczegóż ona stała na ulicy?.. dlaczego nie weszła razem z tobą?..
— Pilnowała, by nas kto nie szpiegował... Obie znamy zakład pana Beauchêne’a... i mama nas wysłała do pana, bo wie, że nie jesteśmy głupie i nie damy się złapać.
Odbiegła od Mateusza za Irmą, która była ładna, podobna do Noriny, tylko delikatniejsza i chorobliwie blada. Pierwej wszakże rzekła tajemniczo:
— Nie trzeba by mnie kto widział idącą razem z panem... Niechaj pan idzie za nami...
Poszedł więc za niemi. Starały się być oddalone od niego o jakie kilkanaście kroków, rozglądając się obojętnie, jak dzieci wałęsające się bez celu. A jednak nie był to dzień do spacerowania po ulicach, słońce się ukryło a mroźny wiatr dął przeraźliwie, unosząc drobny szron, bielący się na bruku. Podczas zimy długie, puste ulice tej roboczej dzielnicy, miały w sobie coś przygnębiająco smutnego. Po obu stronach chodników ciągnęły się szare mury zakładów przemysłowych, z których dolatywały rytmiczne odgłosy pary, jak charczące oddechy pełne nadmiernego wysiłku i cierpienia. Wśród tego przykrego pustkowia, na rogu dwóch ulic, jakby dla pilnowania, by ich kto nie podpatrywał, stała matka i córka, wyczekiwały cierpliwie pomimo ostrego wiatru, nawskroś je przeszywającego przez nędzne ubrania. Stara miała na głowie czarny czepek a młoda czerwoną włóczkową chustkę.
Spostrzegłszy Mateusza, Norina zaczęła płakać. Ładna, świeża jej twarz, o cerze białej jak mleko, była dziś oszpecona znakami bójki z siostrą i nabrzmiała wylewanemi łzami. Rozpaczała teraz z przesadą, chcąc wywołać tem większe współczucie.
— Ach, jaki pan dobry, że nam nie odmówił swego przyjścia! jęknęła płaczliwie matka. Cała nasza nadzieja jest tylko w panu!
Odwróciła się ku Cecylce i Irmie, które mocno rozciekawione, co to będzie teraz, stanęły przy starszej siostrze, chcąc się przysłuchiwać rozmowie.
— A was tutaj niepotrzeba... niech jedna biegnie tą ulicą a druga tamtą... i pilnujcie uważnie... a gdy kogo zobaczycie to zaraz dawajcie znać.
Dziewczynki ani drgnęły z miejsca, lecz matka przestała się niemi zajmować. Pozostały więc a oczy aż im błyszczały na myśl o tem co teraz usłyszą.
— Pan wie, jakie nieszczęście na nas spadło, mówiła dalej matka Moineand. Jakby nie dość było biedy!.. Cóż my teraz poczniemy nieszczęśliwe!..
I ona się teraz rozpłakała, nie mogąc tchu złapać. Mateusz nie widział jej od roku i znajdował, że się bardzo postarzała. Miała lat czterdzieści trzy a wyglądała na zupełnie starą kobietę. Przyczyniły się do tego jej liczne ciąże, podczas których pracowała nad siły a po połogu wstawała zaraz do roboty, co stopniowo nadwerężało jej zdrowie. Utraciła zęby i włosy a ciało jej stało się bezkształtne. Pokorna i łagodna, znosiła w cichości swoją niedolę, lecz gdy zdarzyła się okazya, lubiła się rozwodzić nad doznawanemi nieszczęściami. Uległa i teraz tej pokusie i zapominając o Norinie, zaczęła wyliczać biedy, jakie ją dotknęły w przeciągu ostatnich kilku miesięcy.
— Prawda, że zdołaliśmy umieścić Wiktora w zagładzie pana Beaucbêne’a... ale dopiero gdy skończył lat szesnaście... Wiktor więc teraz zarabia i to nam nieco ulżyło, bo jeśli w domu jest ośmioro, to coś znaczy gdy jedno więcej pracuje na siebie... Ale jest jeszcze troje próżnujących, te dwie dziewczyniny i mały Alfredek... mój ostatni synek, bez którego byłabym się obyła z wielką ochotą. A jest to dziecko chorowite... myślałam niedawno, że nam zamrze i może lepiejby z tem było tak jemu jak i nam... Już mamy Irmę wiecznie kwękającą... a w aptece nie dają lekarstw darmo... O śmierci Eugeniusza, naszego najstarszego syna, nawet nie wspominam... Umarł daleko... w koloniach... posłali go tam jako żołnierza... Pan go zapewne pamięta?.. bo przecież przed służbą wojskową był kilka lat w zakładzie... Niedawno przysłali nam papier rządowy, w którym nas zawiadamiano, że umarł z dysenteryi... Czyż warto mieć dzieci, kiedy je nam zabierają i zabijają jak dorosną! Nawet pocałować je nie można przed śmiercią i nie wie się w jakim dole leżą ich kości!
Norina głośniej zaszlochała, przypominając matce, że o niej powinna mówić.
— Tak, tak... pamiętam i o tobie.. zaraz, niechaj skończę... Tak, proszę pana, nie warto rodzić i chować dzieci w takich paskudnych warunkach... na szczęście, że teraz mam już pewność, iż więcej nie będę ich miała! Doczekałam się krytycznego wieku... a wyglądałam tej chwili, nie wiedzieć od jak dawna... Teraz już nie jestem pod ciągłym strachem i mój Moineaud może używać ile mu się podoba... bo jesteśmy spokojni, że to nam ujdzie bez żadnych złych skutków...
Wiatr był dokuczliwy a powietrze tak mroźne, że Mateusz czuł na wąsach osadzające się lodowate igiełki. Postanowił skrócić rozmowę.
— Cecylka i Irma mogą się przeziębić, stojąc na ulicy. Proszę więc powiedzieć, czego pani życzy sobie odemnie?..
— Chciałam się z panem rozmówić o nieszczęściu Noriny. Przecież pan wszystko wie... Tylko tej biedy nam brakowało! Prawdziwa jakaś pomsta!.. Norina opowiedziała mi wszystko... bo przecież wie, że ja jedna jej nie opuszczę... bo proszę pana, cóżby to pomogło, gdybym i ja przeciwko niej powstała i kijem zaczęła ją okładać?.. Ale cóż ona z sobą pocznie nieboga, kiedy ojciec jej znać nie chce i grozi, że ją zabije, jeżeli ją zdybie u nas w domu... On nie jest zły, ale czyż można mu się dziwić, iż przenieść na sobie nie mógł takiej zniewagi, spadającej znienacka w obec tylu osób!.. Dzieci, proszę pana to niewiedzieć jak przybywają w małżeńskim stanie... a potem rosną i rodzice przywiązują się do każdego... ale z synami mniej kłopotu gdy dorosną, bo chłopcy to jak wróble, lecą, gdzie się im podoba i nie potrzeba się troszczyć, co robią po za domem... a z córkami jest ciężej, bo jeżeli która da się zbałamucić i zajdzie w ciążę, to rodzicom wstyd... rozumiem, że Moineaud wpadł w złość.. to bardzo naturalne ze strony ojca...
Mateusz mimowoli potakiwał głową, była to bowiem zwykła historyą licznej rodziny ludu roboczego: ojciec, w gruncie dobry człowiek, nie dbał o losy swego potomstwa; matka zbyt zajęta i przeciążona gospodarskiemi sprawami, nie była w możności roztoczenia opieki nad dziećmi już rozpierzchłemi z rodzinnego gniazda, które z konieczności uległszy pokusie, wywoływały gniew rodziców dowiadujących się o prawdzie. A smutnem tego następstwem było rozproszenie się familii, ten zwykły bolesny rozdźwięk w życiu społecznem, nędznie się rozkładającem i marniejącem.
Norina znużona, iż matka tak źle wywiązuje się z misyi, którą jej powierzyła, zaczęła głośniej płakać i chcąc, by przystąpiono do mówienia o dotyczącej ją sprawie, szepnęła łkając:
— Mamo... powiedz panu Froment, że ci wszystko opowiedziałam...
Matka, przynaglona przez córkę przystąpiła do trudnej kwestyi, zniżając głos:
— Tak, proszę pana... Norina mi wyznała, że pan jesteś jedyną osobą, mogąca nas poratować... bo pan widział ją czekającą na schadzkę wieczorną z ojcem jej dziecka... zatem pan może zaświadczyć, że ona nie kłamie... Ale pan rozumie, że mojego męża nie należy mieszać w to wszystko... Nigdy mu nie powiemy nazwiska uwodziciela Noriny... a jeżeli kiedy wypadkowo o tem się dowie, to ja pierwsza będę go błagać, by postępował tak, jakby o niczem nie wiedział... już długi szereg lat jest w tym zakładzie, więc gdyby musiał porzucić miejsce, to nastąpiłby dla nas prawdziwy koniec świata... Zatem pan widzi, że my nie chcemy rozgłaszać, kto jest ojcem dziecka Noriny... Ani ona, ani ja, nikomu o tem nie piśniemy ani słowa, bo to jest przeciwne naszym interesom... Ale przecież Norina nie może zostać na bruku... chcę wierzyć, że ojciec jej dziecka nie jest tak zły i okrutny, by na to dozwolić. Pana postanowiłyśmy prosić, by pan raczył z nim o tem pomówić i wymódz na nim jakie wsparcie, któregoby nie odmówił zapewne nawet obcej kobiecie w tem położeniu, gdyby ją spotkał marniejącą na bruku podczas takiego zimna...
Pokorna, biedna stara kobieta, zmordowana nędzą całego swego życia, trzęsła się z obawy, że zbyt śmiało wypowiedziała się, że miała odwagę oskarżać potężnego człowieka, od którego woli są zawisłe losy całej jej rodziny. Jakby teraz dopiero dostrzegłszy obecność Cecylki, oraz Irmy, które chciwie przysłuchiwały się rozmowie, ulżyła sobie, krzyknąwszy na nie:
— Czego tu stoicie, kiedy wam kazałam pilnować, czy kto nie nadchodzi?.. Precz mi ztąd! idźcie tam, gdzie macie wyznaczone stać na straży... dzieci nie powinny podsłuchiwać o czem mówią z sobą starsze osoby...
Dziewczynki nie ruszyły się z miejsca, bo zbyt dobrze się bawiły, więc postanowiły pozostać a matka znów o nich zapomniała, mając myśl zajętą ważniejszemi sprawami.
Mateusz był wzruszony, lecz wahał się cośkolwiek przyrzekać, przewidywał bowiem aż nadto dobrze, jaką odpowiedź otrzyma od Beauchćêne’a. Szukając więc sposobu wymówienia się od swej interwencji, rzekł:
— Moja dobra kobieto, wy się mylicie przypuszczając, że mogę wam być pomocny... Lękam się, że na nic wam się nie przydam, wdając się w tę sprawę...
Ale Norina przerwała mu, uznając, że powinna osobiście się odezwać. Przestała płakać i zaczęła mówić coraz energiczniej:
— Mama nie powiedziała panu tego, co powinna była powiedzieć... Otóż nie ja bałamuciłam owego pana, ale on za mną latał jak opętany, dopóki nie zgodziłam się na to, na co miał taką ochotę... A teraz, gdy złe się stało, to mnie opuścił i udaje, że mnie nie zna... Jednak niech się zastanowi, że gdybym chciała, mogłabym mu narobić niemało kłopotu. Jestem uczciwą dziewczyną i przysięgam, że dopiero z nim byłam tak głupia, że...
Już miała skłamać, mówiąc, że Beauchêne był pierwszym jej kochankiem, lecz musiała wyczytać w oczach Mateusza, iż on wiedział jak to było, zamilkła więc nie chcąc tej sprawy poruszać w obecności matki, przed którą nie uznała za potrzebne zwierzać się ze swoją poprzednią miłostką. Norina nie była gorszą od innych ładnych dziewczyn pracujących w fabrykach, od dzieciństwa wychowując się na ulicy a potem w towarzystwie innych robotnic, od dwunastego roku życia była zepsutą i wszystko wiedziała a jeżeli strzegła swej cnoty, to jednynie przez wyrachowanie, znając swoją wartość. Była sprytna i przebiegła, postanowiła więc czekać na korzystną okazyę, lecz nie dotrzymała danego sobie przyrzeczenia i jak wiele innych lekkomyślnych dziewcząt, uległa jednemu z młodych robotników, nie mając na swe usprawiedliwienie ani miłości ani jakichkolwiek zysków. Ten pierwszy kochanek opuścił ją raz na zawsze tego samego wieczora. Chcąc powetować to głupstwo, rzuciła się w objęcia bogatego swego pryncypała, sądząc, że to jej dozwoli wznieść się wyżej i zakosztować bogatego życia, zapoznać się ze zbytkiem, o którym marzyła, pożerając oczyma wystawy sklepowe przy głównych ulicach Paryża. Ale srodze się zawiodła, albowiem Beauchêne był głuchy na wszystko co wprost nie zadawalniało jego zmysłowych pociągów i postąpił z nią z tak krańcowym egoizmem, że Norina została przez niego opuszczona nic nie zyskawszy a raczej będąc wyzyskaną, okradzioną, bo dała mu ona swoją młodość, swe świeże, wiosenne ciało, białe jak mleko, swój wdzięk i wesołość a wzamian pozostawił jej tylko dziecko i zerwanie z nią stosunku. Jest to zwykły koniec tego rodzaju miłostek, lecz młode kochanki nie przewidując, by stać się tak mogło, pozostają nim rażone jak niespodzianie spadającym gromem.
Zawahawszy się przez chwilę, Norina dalej mówiła:
— Przecież nie będzie śmiał przeczyć, że dziecko jest nie jego... Byłoby to wstrętnem oszczerstwem... Niechaj sobie przypomni daty a prawda stanie się jasną jak słońce... Zrobiłam obliczenia i dowiodę mu w każdej chwili... Chyba pan mi wierzy, iż nie chciałabym dopuszczać się oszukaństwa w sprawie tego rodzaju..,. Otóż przysięgam panu, że on był tylko jeden, zatem on a nie kto inny jest ojcem dziecka... Proszę niechaj pan zechce zapamiętać, że klnę się na moją matką, iż mówię prawdę... i gotowa jestem przysiądz to samo nawet, gdyby mnie zabić zaraz chciano... Panie, proszę mu to powiedzieć... błagam! niechaj mu pan powtórzy moje słowa a chyba, że to trafi do jego serca i nie pozostawi mnie na bruku...
Czuć było, że mówiła z zupełną szczerością i Mateusz był głęboko przekonany, że teraz nie skłamała. Stara Moineaud płakała, postękując, nawet dwie małe dziewczynki, wzruszone całą tą sceną, szlochały, rozmazując łzy zamorusanemi łapinami, Mateusz, nie mogąc dłużej się opierać, uległ prośbom rozpaczających kobiet:
— Postaram się coś dla was uzyskać, ale nie przyrzekam, by ztąd wynikło dla was co pomyślnego... Dam wam znać, gdy się rozmówię...
Już matka i córka chwyciły mu ręce, chcąc je całować, dziękując. Uradzono, że Norina pójdzie dziś przenocować do jednej z przyjaciółek, oczekując decyzji o swoim losie. Mateusz rozstał się z kobietami i poszedł pustą ulicą, pełną dyszących ciężkich tchnień maszyn parowych, naglących pracę, po za długiemi, szaremi murami zakładów przemysłowych. Odwrócił się, pomimo świszczącego, gwałtownego wiatru, smagającego twarz ostrym, pruszącym śniegiem. Cztery sylwetki kobiece podążały w przeciwnym kierunku, skulone, przeziębnięte i zbolałe, z twarzami rozognionemi od łez, z rękoma kostniejącemi z zimna, szły jakby pchane zimową zamiecią, chłoszczącą nędzne, ubogie ich spódnice. Mateusz stał i patrzał dopóki nie znikły trzy postacie nieszczęsnych córek, otaczające biedną matkę, wciąż jeszcze szlochającą.
Wróciwszy do zakładu, Mateusz żałował danego przyrzeczenia, lękał się bowiem, że biedne kobiety będą się niepotrzebnie łudziły nadzieją. Cóż teraz począć?.. co powiedzieć i jak rzecz przedstawić?.. Zdarzyło się, że zastał Beauchêne’a w swojem biurze, czekał on tutaj na niego, chcąc się rozpytać o jakiś szczegół projektowanej nowej maszyny.
— Gdzież ty byłeś, mój drogi?.. Od kwadransu kazałem cię wszędzie szukać...
Mateusz chciał znaleźć jakąś wymówkę, lecz przyszło mu na myśl, że najlepiej skorzystać z okazyi i powiedzieć prawdę. Wręcz zatem opowiedział, jak dziewczynki przyszły po niego i co mówił z Noriną i z jej matką.
— Mój kochany Aleksandrze, proszę, nie bierz mi za złe, że się pomimo woli wplątałem w tę sprawę. Lecz okoliczności tak się złożyły, że nie mogłem się wymówić, chociaż wiem z góry, że z tego nie będziesz zadowolony. Przypuszczam, że byłbym się powstrzymał od mówienia ci o tem wszystkiem, gdybyś mnie sam nie był wtajemniczył w różne szczegóły...
Beauchêne słuchał początkowo ze zdziwieniem a powoli ogarniał go gniew tłumiony, lecz ujawniający się na twarzy, która mu aż brzękła od gwałtownego napływu krwi w żyłach. Dusiło go coś w gardle i zaciskał pięści, jakby chcąc wszystko w nich zmiażdżyć. Udał wreszcie wybuch wzgardliwej wesołości i śmiał się, niby nie mogąc się powstrzymać, lecz w tem jego śmiechu czuć było fałszywą nutę.
— Ależ, mój kochany, jakże tego nie rozumiesz, że to jest najwidoczniejszy szantaż! Po co się wmięszałeś w taką brzydką historyą?.. Nie przypuszczałem byś był taki naiwny i by ci z taką łatwością można narzucić taką brzydką rolę! Więc matka a nawet małe siostrzyczki występują w tej komedyi?.. Całe scenario i prawdziwie komiczne! I niezawodnie powierzono ci misyę postawienia mi ultimatum?.. Powiniem uznać dziecko za moje, bo inaczej narażam się na niebezpieczeństwa! Wszak tak?.. Doprawdy, że to paradne!
Zaczął chodzić wielkimi krokami po biurze, parskając śmiechem, krzycząc a w gruncie był zaniepokojony, zły, że jemu, tak zwykłe przebiegłemu w podobnych kwestyach, wydarza się bardzo niemiły wypadek. Nagle zatrzymał się mówiąc:
— To wszystko nie ma sensu! Powiedz, ty na mojem miejscu, czyż byś się zgodził na przyznanie się do takiego ojcostwa?.. Przecież ta dziewczyna sama mi wyznała, że w przeszłym roku zadawała się z posługaczem od szynkarza! A odtąd najniezawodniej, że przechodziła przez różne ręce z bylekim się zadając. Wreszcie łatwość z jaką ją miałem na pierwsze skinięcie, najlepiej dowodzi, co należy sądzić o jej cnocie! Takich cnotliwych jak ona pełno można spotkać wieczorem na każdym chodniku...
Mateusz chciał mu przerwać, broniąc Norinę i zapewniając go o jej szczerości, lecz Beauchêne nie dał mu dokończyć, wołając:
— Mylisz się, nie wiesz o czem mówisz! posłuchaj co ci powiem... Otóż zapewniam cię, słyszysz, zapewniam cię, że w stosunkach z nią zachowałem wszelkie potrzebne środki ostrożności a w tem jestem biegły i pewien siebie! Byłoby prawdziwym cudem, gdybym ja, umiejący uniknąć podobnej katastrofy z żoną, zgapił się jak sztubak, mając do czynienia z kochanką. Dziecko tej dziewczyny niechaj sobie szuka innego ojca, bo ja napewno jego ojcem nie jestem!
Jednakże nie musiał być pewnym swego twierdzenia, bo zaczął przypominać sobie daty, zaplątał się, przeczył sam sobie i łatwo się mógł dać złapać na kłamstwie. Dziecko nie mogło być poczęte pierwszego wieczoru, gdy zwierzywszy się Mateuszowi, doszedł z nim do ulicy Caumartin gdzie Norina już na niego wyczekiwała przed domem. Lecz często się z nią spotykał następnemi czasy, bo prawdziwą zmysłową żądzą zapałał do tej dziewczyny a rozstał się z nią dopiero, gdy się przekonał, że zaszła w ciążę, to jest po upływie trzech czy czterech miesięcy. Wtedy obrzydła mu, znalazł, że się zmieniła na niekorzyść i zerwał z nią stosunek może wyłącznie ze względu, by uniknąć wszelkiej odpowiedzialności. Obecnie zaczął obniżać jej wdzięki, znajdując, że miała tylko zwykłą krasę młodości i nie pojmował, że chociażby chwilowo mógł na nią zwrócić uwagę.
Wpadłszy w zapał we własnej obronie, zawołał z pychą pryncypała uważającego się za wyższy rodzaj człowieka, któremu jest dozwolone autokratyczne panowanie:
— Można sobie pozwolić na jakąś ulotną słabostkę względem jakiejś robotnicy, chociaż już i to jest niedorzecznością, lecz mieć z robotnicą dziecko! to byłoby za głupio! Każdyby miał wtedy prawo kpić ze mnie prosto w oczy i byłbym zgubiony w opinii, straciłbym przynależną powagę!
Milczenie Mateusza zaczynało go niepokoić i nie śmiał już twierdzić, że Norina kłamie. Mateusz zaś milczał, chcąc mu dozwolić na spędzenie porywu złości, by następnie, gdy się uspokoi przedstawić smutne położenie biednej dziewczyny i uzyskać dla niej jakąkolwiek pomoc. Beauchêne był wystraszony tem spokojnem zachowaniem się Mateusza i sapiąc usiadł, by rzec:
— A wreszcie zróbmy na chwilę przypuszczenie, że się zapomniałem w zachowaniu środków ostrożności... Bo cóż chcesz... zdarza się, że po wesołym obiedzie traci się zwykłą przytomność... Ale nawet w takim razie, czyż należy, by ta dziewczyna, mająca kochanków tuzinami, mnie właśnie przypisywała dziecko, które podobało się jej znaleźć! Dziecko! ależ to jej rzecz a nie moja! Tem gorzej dla niej, że jest niem zagrożona! ale to zwykłe ryzyko dziewczyn złego prowadzenia! Przecież nie może mi nikt zapewnić, że ona mając stosunki zemną, nie miała innych kochanków?.. Więc któż może zawyrokować, że ten a nie inny jest ojcem jej dziecka,.. Najniezawodniej ona sama nie wie, kto jej złożył taki ładny podarunek! Ale nie dziwię się, że mnie chce to przypisać i że w tym celu ułożyła cały plan postępowania... Jestem bogaty, jestem pryncypałem znanego przemysłowego zakładu, więc sobie umyśliła, że się ulęknę skandalu i sypnę jej pieniędzy, ile tylko zechce! Powiadam ci, mój drogi, że to szantaż na wielką skalę, nic innego jak tylko szantaż!
Zapadło przygnębiające milczenie. Teraz Mateusz zaczął chodzić po biurze, w którem było dusznie gorąco z powodu silnie rozpalonego wielkiego fajansowego pieca. Chciał jeszcze przeczekać nim zacznie mówić, więc tylko słychać było łoskot zakładu, będącego w pełnym biegu codziennej pracy. Odezwał się wreszcie, wyrażając w prostych słowach swoje przekonanie, że Norina nie okłamała go, ze współczuciem wspomniał o łzach tych kobiet, płaczących wśród zimowej zamieci i że okrucieństwem byłoby nie udzielić pomocy nieszczęśliwej dziewczynie, pozbawionej jak nateraz możności pracy. Przypuściwszy nawet, że dziecko nie jest jego, pozostaje fakt, że była jego kochanką, więc nie powinien jej odmawiać ratunku, gdy się znalazła w tak okropnem położeniu.
— Mój Aleksandrze, dlaczego chcesz udawać gorszego niż jesteś?.. Jestem pewny, że się zastanowisz i uwzględnisz przyczyny, które ci nakazują zrobić coś powinien. Porządny człowiek nie wymawia się od tak prostego obowiązku...
— Ale jeżeli cośkolwiek uczynię i przyjdę jej z pomocą, to każdy powie, że jestem ojcem jej dziecka! zawołał Beaucbêne zniecierpliwiony, ale już zachwiany. A wtedy łatwo jej będzie wpakować mi wszystko na kark! A od tego muszę się bronić!
Znów nastąpiło milczenie, przerywane ostrem świstaniem wypuszczanej pary w głębi podwórza. Zawahawszy się, Beauchêne spytał:
— Czy ona grozi zrobieniem skandalu? Byłem w obawie, że pójdzie wszystko opowiedzieć mojej żonie... Byłaby to bardzo nieprzyjemna historyą.
Mateusz uśmiechnął się, czując teraz, że sprawa wygrana.
— Za to ręczyć nie mogę... Ona nie jest zła, ale kobieta popchnięta do ostateczności jest zdolna na wszelkie szaleństwo... Lecz mówiąc ze mną, nie stawiała żadnych warunków, nalegając tylko, że przecież nie może pozostać na bruku a nie ma się gdzie schronić, bo ojciec ją wypędził... Mojem zdaniem najlepiej byłoby umieścić ją natychmiast, zaraz jutro u jakiej akuszerki... Jest w ciąży od sześciu miesięcy, zatem mieszkałaby u niej przez cztery do pięciu miesięcy, coby ciebie kosztowało nie więcej niż pięćset franków. Podług mnie, jest to najgładszy sposób załatwienia całej sprawy...
Beauchêne zerwał się, podszedł do okna i po chwilowym namyśle, odwróciwszy się, rzekł:
— Mam niezłe serce... wszak o tem wiesz?.. a pięćset franków mniej, albo więcej, przecież mnie nie zuboży... Uniosłem się gniewem bo mnie oburzyła myśl, że chcą mnie wyzyskać... Ale jeżeli kwestya się przedstawia w postaci miłosiernego uczynku, to się nie uchylam... i owszem, zajmij się załatwieniem wszystkiego... Stawiam wszakże warunek: osobiście nie chcę się w to mieszać, nie chcę nawet wiedzieć, w jaki sposób rzecz przez ciebie będzie zrobiona... Wybierz akuszerkę, osadź u niej ową pannę a ja tylko rachunek zapłacę... i raz na zawsze niechaj będzie temu koniec...
Odetchnął swobodniej, uszczęśliwiony, że z taką łatwością pozbył się kłopotu, który go silnie zaniepokoił, chociaż się do tego nie chciał przyznawać. Wróciła mu pewność siebie i wiara w przekonanie, że jest człowiekiem wygrywającym najniebezpieczniejsze bitwy, jakie życie może wydawać. Zaczął nawet żartować: nie ma urazy do Noriny, bo nigdy jeszcze nie spotkał u żadnej kobiety tak delikatnej skóry, ciało miała atłasowe i świeże jak róża, lecz sama sobie winna, że może te wdzięki utracić, bo pocóż się postarała o dziecko?.. Dla przekonania Mateusza, jak mało jest przejęty sprawą tej biednej dziewczyny, zaczął z nim mówić o projekcie nowej maszyny, o której chciał zasięgnąć jego rady, gdy tu przyszedł. Starał się wyrażać z wielką ścisłością i jasnością, wdawał się w szczegóły techniczne odnoszące się od ogólnego zakresu interesów zakładu, był olśniewający rzutkością pomysłów ujawniających w nim chciwość pryncypała, dbałego o jaknajwiększe dla siebie korzyści.
Już odszedł, lecz z korytarza zawrócił i otworzywszy drzwi biura, powtórzył nalegająco:
— Mój drogi a pamiętaj położyć nacisk na postawiony przezemnie warunek... O dziecku nie chcę nic wiedzieć... nic... nawet czy się urodziło... Niechaj z niem zrobią co się im podoba, ale mnie niechaj nigdy o niem nie wspominają...
Tegoż samego wieczora był wielki popłoch w domu państwa Beauchêne, albowiem w chwili gdy siadano do obiadu, Maurycy padł na ziemię zemdlony. Przez kilkanaście minut nie można go było docucić a przez cały ten czas wystraszeni rodzice kłócili się pomiędzy sobą, wzajemnie na siebie winę zwalając, iż chłopiec był dziś rano na spacerze pomimo mrozu: tak, to niedorzeczna ta przechadzka jest tego przyczyną, przeziębił się; tak twierdzili, chcąc uspokoić swe wewnętrzne zatrwożenie. Zwłaszcza Konstancya była wylękła. Trzymając zemdlałego syna na kolanach, była chwila, że drgnęła w obawie, czy aby nie umarł?.. Po raz pierwszy stanęło w jej umyśle przypuszczenie, że Maurycy może wogóle umrzeć. Ból targnął ją silnie za serce i jako matka teraz dopiero odczuła całą głębię swej macierzyńskiej miłości. Lecz może na równi cierpiała w niej i ambicya kobiety, marzącej dla syna jedynaka o książęcym losie, zapewnionym zbieranemi dla niego milionami. Jakto?.. więc ten ukochany przez nią Maurycy może umrzeć?.. i ona wtedy pozostanie bez dziecka?... bez dziedzica rodzicielskiego majątku?.. A może byłoby rozsądniej zabezpieczyć się posiadaniem drugiego dziecka?.. Dlaczego tak zawzięcie tego się strzeże?... Myśli te lotem błyskawicy przemknęły przez umysł Konstancyi, lecz poczuła, iż w niej nazawsze pozostawią ślad niezatarty, jakby nadmiarem bólu piętnujący jej serce. Lecz Maurycy odzyskał przytomność i nawet apetyt miał przy obiedzie. Beauchêne, widząc go jedzącego, wpadł w wyborny bumor i wzruszając ramionami żartował z przerażenia żony. W parę dni później i Konstancya zapomniała o przebytej trwodze.




IV.

Nazajutrz, Mateusz pragnąc spełnić dość drażliwą misję, jakiej się podjął, przypomniał sobie nazwiska dwóch akuszerek, o których słyszał, gdy o nich wspomniała Celestyna, panna służąca pani Séguin. Na razie odsunął możność umieszczenia Noriny u pani Rouche, o które Celestyna tak tajemniczo rzekła, „że tam się wszystko prędko załatwia“ bo akuszerka „stara się dogodzić życzeniom klijentek“. Miał więc zamiar zebrać wiadomości o pani Bourdieu, owej akuszerce zajmującej cały niewielki domek przy ulicy Miromesuil i biorącej położnice nawet na czas dłuższy. Zdawało mu się, że nazwisko pani Bourdieu słyszał u państwa Morange, prawdopodobnie musiała ona doglądać Waleryę podczas połogu. Postanowił zapytać się Morange’a.
Ten, właśnie już nadszedł do biura, lecz dziwnie się zmieszał gdy Mateusz postawił mu to proste pytanie. Wreszcie odrzekł:
— Pani Bourdieu była przy urodzeniu się naszej Reginy... Jedna z przyjaciółek dała mojej żonie jej adres... Ale dlaczego mnie o to pytasz?
Patrzał na Mateusza wzrokiem wystraszonym, jakby nazwisko pani Bourdieu niespodziewanie wymówione, równoważyło się odkryciu przykrej tajemnicy. Może to dla niego samego było ujawnieniem, stwierdzeniem myśli boleśnie w nim nurtujących a dotąd nierozstrzygniętych. Przez chwilę usta mu się trzęsły i był bardzo blady.
Gdy Mateusz dał mu do zrozumienia, iż szuka odpowiedniego położniczego zakładu dla Noriny, Morange nieco już uspokojony, zrobił nieledwie że wyznanie;
— Moja żona dziś rano mówiła mi o pani Bourdieu... Już nawet nie wiem z jakiego powodu. Ale oddawna straciliśmy z oczu tę kobietę... zetem nic dokładnego nie mogę ci o niej powiedzieć... Lecz podobno umiejętnie prowadzi swoją klinikę... Warto, byś tam poszedł... bo prawdopodobnie znajdziesz to czego potrzebujesz.
Mateusz zastosował się do tej rady. Jednakże będąc ostrzeżony, iż pani Bourdieu stawia dość wygórowane ceny, postanowił osobiście się przekonać, jak się przedstawia zakład położniczy zarządzany przez panią Rouche. Chociaż był źle względem niej usposobiony, poszedł więc najpierw na ulicę du Rocher. Lecz widok domu zmroził go zaraz na wstępie. Był to stary, mroczny dom o ciemnej, smrodliwej i wązkiej sieni a raczej korytarzu, wiodącym na małe podwórze, w głębi którego akuszerka zajmowała kilka pokoi na parterze. Kał i zbrodnia zdawały się tutaj mieć siedlisko. Nad drzwiami, na zasmolonej, obdrapanej tablicy żółtego koloru, było wypisane wielkiemi literami nazwisko pani Rouche. Gdy zadzwonił, przyszła mu otworzyć służąca w brudnym fartuchu i wprowadziła go do tak zwanego salonu, umeblowanego z odrażającą pospolitością, dusznego stęchlizną i kuchennym swędem. Prawie, że zaraz nadeszła akuszerka. Była to kobieta mogąca mieć lat trzydzieści pięć, albo trzydzieści sześć, ubrana czarno, chuda, o cerze ołowiannej, o rzadkich, bezbarwnych włosach, o nosie potężnym, zajmującym nieledwie twarz całą. Mówiła powoli, pocichu, z miodowo słódkim uśmiechem, gesta miała ostrożne, kocie. Wywarła na Mateuszu wrażenie odrażające, kobiety zdolnej posługiwać się swojem rzemiosłem w celu niesienia zniszczenia życiu, które jeszcze dojrzeć nie zdołało. Lecz gdy mu oświadczyła, iż bierze na stancyę położnice, zaraz spodziewające się rozwiązania, nie mając dostatecznie obszernego mieszkania, by je przetrzymywać u siebie przez czas dłuższy, Mateusz, dalej jej nie badając, uciekł, bo porywały go mdłości a serce mu wzbierało trwogą i politowaniem.
Trzypiętrowy, niewielki dom pani Bourdieu przy ulicy Miromesuil, uczynił na nim przyjemne wrażenie czystością swych zewnętrznych murów, oknami o białych, muślinowych firankach. Starannie wymalowany szyld zapowiadał, że tu mieszka akuszerka pierwszej klasy, mająca zakład położniczy i mieszkania wraz ze stołem dla pań, pragnących dłuższego pobytu. Na parterze był sklep zajęty przez herborystę a wystawione wiązki suchych ziół pachniały zdaleka. Wchodowe drzwi domu były zawsze zamknięte, jak w prywatnym pałacyku a po za sienią utrzymaną w porządku, było widać dość obszerne i bardzo widne podwórze, otoczone szarym murem, oddzielającym je od dziedzińców sąsiednich koszar. Wszystko tchnęło tutaj pewną wesołością, do czego się przyczyniały odgłosy bębnów i trąbek wojennych, o dźwiękach stłumionych grubością murów. Na pierwszem piętrze, wzdłuż szerokiego korytarza, były drzwi do salonu, do gabinetu pani Bourdieu, do jej sypialni, do obszernego pokoju stołowego, po za którym znajdowała się kuchnia. Drugie piętro było pozostawione dla chorych. Pokojów było dwanaście, po dwa i trzy łóżka, zaś te chore, które sobie życzyły zajmować pokój oddzielny, płaciły znacznie drożej. Pani Bourdieu, okazała, przystojna brunetka lat trzydziestu dwóch, panowała jak królowa nad domem zaludnionym przez młode pacyentki a biała, uśmiechnięta, wesoła jej twarz, wzbudzała ogólne zaufanie. Uprzejma powierzchowność pani Bourdieu, niemało się przyczyniła do ustalenia dobrej opinii o prowadzonej przez nią klinice położniczej, chociaż mówiono, że nie należy dowierzać pozorom, bo bliżej się zapoznawszy z urządzeniem domu, możnaby się przekonać o wielu niedokładnościach; lecz czyż sam rodzaj zajęcia nie nadawał się do szerzenia nieprzychylnych pogłosek, częstokroć wywoływanych przez współzawodniczki, zazdroszczące powodzenia. A wiadomem wszakże było, iż o zakładzie położniczym pani Bourdieu nie kursowała żadna podejrzana historya, uwłaczająca spełnianemu przez nią zawodowi. Zarząd dobroczynności miasta Paryża umieścił ją na liście akuszerek, do których odsyłał położnice, w razie braku łóżek we własnych szpitalach. Było to widoczną oznaką uczciwości zakładu, który od tego czasu nabrał szerszego rozgłosu i zasłużonego powodzenia.
Rozmowa Mateusza z panią Bourdieu przedłużała się, bo zaraz na wstępie zażądała od niego dwieście franków miesięcznej pensyi a gdy uznał cenę za wygórowaną, oburzyła się, tłomacząc mu dobitnie, lecz z poczciwością:
— Szanowny panie, jakżeżbym ja inaczej mogła związać koniec z końcem?.. Akuszerki nigdy nie dochodzą do majątku! Musimy przez dwa lata praktykować w rządowych położniczych klinikach, bo inaczej nie otrzymalibyśmy dyplomu... to pociąga za sobą wydatek przeszło tysiąca franków... Następnie trzeba niemały włożyć kapitał w instalacyę... a czasami długo się czeka na wytworzenie sobie klienteli... Wiele mamy trudności do zwalczenia i to właśnie trochę uwzględnia koleżanki, które dopuszczają się różnych nadużyć. Ach a nawet mając trochę szczęścia, czy wytrwałości i zasobu i doszedłszy do takiego stanowiska jak moje, kłopoty trwają dalej! Niema się ani jednej chwili wytchnienia, trzeba ciągle być na służbie, w pogotowiu i to w poczuciu wielkiej odpowiedzialności, ze świadomością, że byle jaka nieostrożność może się stać przyczyną odebrania prawa praktyki. Nie wszystkie połogi są lekkie, to jest, że mogą się obejść bez operacyi, bez ożycia instrumentów położniczych... A prócz tego, trzeba panu wiedzieć, że jesteśmy pod nadzorem policyi i narażone na niespodziewane wizyty inspektorów... słowem, zawód akuszerki jest bardzo ciężkim zawodem!
Nie mogła się powstrzymać od uśmiecha, gdy Mateusz jej powiedział, że dobrze wie, iż wizyty inspektorów nigdy nie są straszne dla żadnej akuszerki, chociażby dla tego, że istnieją tylko programowo.
— Tak, tak, to prawda... Lecz zaręczam panu, iż co do mnie, bynajmniej się nie lękam wizyty inspektora... może przyjść, kiedy chce a nic zdrożnego tutaj nie napotka. Uczciwość jest jeszcze najprostszą drogą dojścia do czegoś... Więc też u mnie, chociaż jest trzydzieści łóżek dla chorych, zawsze są zajęte... moje chore należą do rozmaitych warstw towarzystwa i byle poddawały się regulaminowi domowemu, byle płaciły, albo administracya za nie płaciła, nie pytam ich, kim są... Mogą nie wyjawiać swego nazwiska, mogą nie podawać swego adresu... a jeżeli okoliczności tak się złożą, iż znam jakiś szczegół z ich życia, dochowywam tajemnicy, uważając, to za najświętszy mój obowiązek. Tak więc, jeżeli porozumiemy się co do osoby, w interesie której pan tutaj przyszedłeś, to możesz ją pan przyprowadzić w dniu oznaczonym bez obawy jakiejkolwiek niedyskrecyi z mej strony... Znajdzie ona tutaj pomoc lekarską a zarazem wygodne warunki życia...
Pani Bourdieu, nabytem doświadczeniem swego zawodu, od pierwszej chwili osądziła, iż ten pan przyszedł tu, by zapewnić przytułek jakiejś dziewczynie, zaszłej w ciążę. Tego rodzaju klientelę uważała za najlepszą. A gdy się dowiedziała, że przyszła młoda matka, pozostałaby u niej przez cztery miesiące, stała się uprzejmą i zrobiła ustępstwo, zgadzając się na cenę sześciuset franków za wszystko razem, jednakże pod warunkiem, że chora zadowolni się miejscem w pokoju o trzech łóżkach. Układ został zawarty i Norina zamieszkała u pani Bourdieu zaraz tego samego wieczoru.
— Na imię ci Norina... nazwiska twojego nie potrzebuję wiedzieć... Zaraz cię zaprowadzę do pokoju, który dzielić będziesz z dwiema towarzyszkami... Jesteś śliczna moje dziecko i jestem pewna, że obie będziemy z siebie zadowolone.
W pięć dni później Mateusz przyszedł się dowiedzieć, o ile Norina zadowoloną jest ze swego pobytu u pani Bourdieu. Mateusz, otaczający miłością swoją żonę a w razie ciąży, pielęgnujący ją z najtkliwszą starannością, był pełen współczucia względem nieszczęśliwych kobiet, zmuszonych ukrywać się ze swojem macierzyństwem. On czcił wtedy Maryannę i z nabożeństwem ją pielęgnował, podczas gdy one były narażone na katusze wstydu, ludzkiej pogardy, by wreszcie odbyć połóg w opuszczeniu, na łóżku szpitalnem. Serce miał wezbrane współczującą dobrocią na myśl, że macierzyństwo, podlegając takiej poniewierce, popycha tyle kobiet w moralną i materyalną nędzę, staje się przyczyną wielu zbrodni, z wykluczeniem poczucia ludzkiej solidarności. Bolał nad tem wszystkiem, jak nad profanacyą rzeczy najświętszych, najszanowniejszych. Wspomniał teraz o utarczce, jaką miał do przebycia z Beauchêne’m, gdy ten oburzył się, dowiedziawszy, że pięćset franków nie wystarczy na opłacenie kosztów pobytu i połogu Noriny. Wreszcie Beauchêne uległ i nawet zgodził się dawać dziesięć franków miesięcznie na osobiste drobne wydatki biednej dziewczyny. Mateusz niósł jej teraz pierwsze dziesięć franków.
Była godzina dziewiąta zrana, gdy zadzwonił do drzwi domu pani Bourdieu. Służąca, która poszła zawiadomić Norinę o jego wizycie, powróciła, mówiąc, że pani jeszcze leży w łóżku, lecz pan może tam pójść, albowiem nikogo innego niema w pokoju. Zaprowadziła go na trzecie piętro i otworzywszy jedne z pierwszych drzwi, zameldowała:
— Proszę pani, oto ten pan.
Poznawszy Mateusza, Norina wybuchnęła głośnym śmiechem, mówiąc z zuchwałością ładnej, młodej dziewczyny:
— Ona pana uważa za ojca... Szkoda, że tak nie jest, bo pan jesteś o wiele uprzejmiejszy od tamtego... od rzeczywistego ojca...
Piękne, złote włosy Noriny były starannie uczesane i skręcone w bogaty zwój na czubku głowy, miała na sobie czysty, biały kaftanik i siedziała pod kołdrą z plecami opartemi o dwie poduszki, w powłoczkach jaśniejącej białości. Na widok Mateusza, instynktownym ruchem kobiecej wstydliwości, pociągnęła kołdrę wyżej ku ramionom, co było, jakby wyraźnym dowodem, że pomimo swego lekkomyślnego prowadzenia, zachowała jeszcze wdzięk wrodzonej skromności.
— Czy jesteś chora?.. zapytał.
— Nie, ale się pieszczę. Wolno jest leżeć w łóżku, więc wstaję dopiero około południa. Jest to bardzo przyjemna dla mnie zmiana, bo dotąd, nawet podczas zimy, musiałam wstawać przed godziną szóstą, by zdążyć na czas do fabryki... Oj, trzęsłam się nieraz z zimna a tutaj mam ogień na kominku, wszelkie wygody, niechaj się pan rozejrzy po pokoju... żyję w dostatkach, jakby jaka księżniczka...
Mateusz spojrzał dokoła. Pokój był spory, ściany miał wyklejone szarym papierem w niebieskie drobne kwiaty. Stojące w nim trzy żelazne, wązkie łóżka, dwa rzędem jedno obok drugiego a trzecie wpoprzek, były oddzielone od siebie nocnemi szafkami i krzesłem. Prócz tego była komoda, szafa, stolik. Całość umeblowania przypominała pokój podrzędnego, podmiejskiego hotelu. Lecz przez dwa okna wychodzące na podwórze, na szary mur, po za którym były koszary, płynęło wiele światła a nawet wesołe ukośne promienie słońca, przeciskające się pomiędzy dwoma wysokimi domami.
— Tak, pokój jest dość przyjemny — rzekł Mateusz.
Lecz odwróciwszy się w stronę łóżka stojącego w głębi, zamilkł, dostrzegłszy wysoką, suchą postać kobiecą w czarnej wełnianej sukni. Z chudej, surowej twarzy o zagasłych oczach i bezbarwnych ustach, wieku nie można było oznaczyć. Kobieta pochyliła się nad łóżkiem, dociągając rzemienie walizki, coś układając w torbie podróżnej, stojącej na ziemi.
Po chwili, gdy skierowała się ku drzwiom, nawet nie rzuciwszy wzrokiem po za siebie, Norina ją zatrzymała:
— A, czy więc naprawdę zaraz odjeżdżasz?.. idziesz zapłacić rachunek?
Zapytana zastanowiła się, nie odrazu mogąc zrozumieć, wreszcie odpowiedziała z silnym angielskim akcentem:
— Tak, idę zapłacić.
— Ale wrócisz tutaj?.. jeszcze pożegnasz się zemną?..
— Yes, yes.
Gdy odeszła, Norina objaśniła, że Amy trochę rozumie po francuzku, lecz nauczyła się wymawiać tylko kilka najniezbędniejszych wyrazów. Norina byłaby opowiadała bez końca, lecz Mateusz jej przerwał:
— Widzę, że ci tutaj jest dobrze i że jesteś zadowolona?..
— A pewno, że mi dobrze! i że jestem kontenta! Jeszcze nigdy w życiu tak nieużywałam! Mam dobre jedzenie, wszelkie wygody i rozkoszuję się, nic nie robiąc od rana do wieczora... To mnie tylko martwi, że to się urwie... chciałabym, aby potrwało jak można najdłużej...
Zaczęła się śmiać, była wesoła, zapominając o przyszłości i o dziecku, które się miało niedługo urodzić. Próżno Mateusz chciał w niej rozbudzić poczucie macierzyństwa, pytając, jakie ma zamiary. Nie zrozumiała go nawet i przypuszczając, że robi on aluzye co do ojca jej dziecka, wzruszyła ramionami mówiąc, iż nigdy nie była tak głupią, by wierzyć, iż on się zajmie jej losem. Wspomniała, że matka odwiedziła ją wczoraj. Lecz te odwiedziny były jej dość obojętne, rodzina nie przyjdzie jej z pomocą, chociażby dlatego, że w domu ledwo że starcza chleba dla wszystkich. Więc jakież może robić projekta?.. dość będzie miała czasu, by o tem pomyśleć. Ładna dziewczyna w jej wieku nie potrzebuje się frasować, co z sobą począć. Mówiąc to, przeciągała się w miękkiej, czystej pościeli, zadowolona ze świadomości o swej urodzie. Miło jej było wylegiwać się w łóżku, próżnować i pragnęła, by zawsze tak być mogło, bo teraz, gdy zaznała tych rozkoszy, już nie będzie umiała się ich wyrzec.
Z upodobaniem zaznaczała jak szanowną osobą jest pani Bourdieu i jak dobrej opinii używa klinika, przez nią administrowana. Norinie zdawało się, że oddając te pochwały, siebie samą wywyższa.
— Nigdy się tutaj nie słyszy kłótni, ani brzydkiego słowa. Jest to jeden z najprzyzwoitszych domów położniczych... a przytem jaka czystość! może pan zajrzeć w każdy kąt i nigdzie pan nie znajdzie nic do przyganienia... Prawda, że pani Bourdieu nie robi wyboru i przyjmuje chore, nie pytając się, jakiego są pochodzenia... ale każda z nas umie się tutaj zachować przyzwoicie a to jest najważniejszą rzeczą...
Norina postanowiła się popisywać z tem, że nie jest najgorszą pomiędzy klientkami pani Beurdieu.
— Chociażby to trzecie łóżko... to obok łóżka zajmowanego dotąd przez angielkę... otóż należy ono do Wiktoryi Coqaelet... ta podała swoje prawdziwe nazwisko... i nie okrywa tego, co ją spotkało... Ma lat osiemnaście i przyjechała ze wsi do Paryża, by wstąpić do służby... znalazła miejsce u pokątnego doradcy, którego syn, dwudziestoletni drągal, zaraz na piąty dzień zbałamucił Wiktoryę, łażąc ciągle do kuchni... Ale cóż pan chce... ona tak była zdrętwiała przemianą swego życia wiejskiego na miejskie, że prawdę powiedziawszy, sama nie wiedziała kiedy uległa... Ale jak tylko zaczęło być widocznem, że zaszła w ciążę, wtedy matka owego drągala wyrzuciła Wiktoryę na bruk i policya ją podniosła zemdloną na ulicy a miejskie towarzystwo dobroczynności umieściło ją tutaj... Wiktorya jest bardzo dobra dziewczyna a przytem pracowita i wytrzymała... bo oto teraz mogłaby nic nie robić a skorzystała ze sposobności i usługuje jednej z bogatych chorych... Pani Bourdieu na to pozwala... biedne mogą sobie w ten sposób trochę zarobić... ta chora, której usługuje Wiktorya, zajmuje oddzielny pokój... tu zaraz za tą ścianą... jest młodziutka i podała tylko swoje imię... ale panna Rozyna opowiedziała swoje dzieje Wiktoryi.
W tem drzwi się otworzyły, Norina przerwała opowiadanie, wołając:
— Oto właśnie Wiktorya!..
Mateusz, odwróciwszy głowę, ujrzał bladą, drobną dziewczynkę, która pomimo lat osiemnastu wydawała się mieć zaledwie lat piętnaście. Ryże, kędzierzawe włosy miała stargane dokoła mizernej twarzy o zadartym nosie, małych oczach i szerokich ustach. Nędznie ubrana, miała minę wystraszoną i tak zdziwioną tem co się jej wydarzyło, jakby chciała się każdego wypytać, jakim sposobem to się z nią stało?.. Mateusz patrzał na nią z politowaniem, bo po za nią widział tysiące jej podobnych młodych dziewcząt przybywających z prowincyi do Paryża i ulegających temu samemu losowi. Ach, jakże nieskończenie długi poczet stanowią te biedne sługi, zgwałcone, w burżuaznych rodzinach a następnie wypędzone w imię burżuaznej cnoty! Cóż się dalej stanie z tą oto dziewczyniną?.. do jakiej zgodzi się służby, gdy wyjdzie ztąd, wyswobodzona ze swego niespodziewanego macierzyństwa?.. ile razy będzie jeszcze matką w tych samych warunkach?..
— Czy Amy jeszcze jest? — spytała Norina. — Chciałabym się z nią pożegnać.
Wiktorya, zobaczywszy walizkę przy łóżku, powiadomiła o tem Norinę a gdy ta zaznajomiła ją z Mateuszem, jako ze swoim przyjacielem, który jest niezmiernie dyskretny, obie razem zaczęły mu opowiadać o angielce. Prawda, że nic pewnego nie można było o niej wiedzieć, bo mówiła tak niezrozumiałym językiem, że trudno się było domyśleć rzeczywistego sensu a przytem była sztywna w obejściu, niechętna do zwierzeń. Jednakże krążyły wieści, iż przed trzema laty odbyła już raz połóg w klinice pani Bourdieu. A tym razem przybyła w tychże samych warunkach, na tydzień przed słabością i trzy tygodnie przeleżawszy w łóżku, pozbywszy się dziecka, które oddała do podrzutków, powracała do Anglii tym samym okrętem, na którym przyjechała. Dla oszczędności, brała zwykle w takich razach bilet terminowy, zapewniający powrotną podróż z Paryża do Londynu.
— Amy jest praktyczna, zapewniała Norina. Ale podobno mnóstwo cudzoziemek zjeżdza do Paryża dla odbycia połogu w takich samych warunkach jak ona... Paryż jest tak wielki!.. zatem któż tu zdoła doszukać się dziecka zrodzonego przez matkę, nie podającą nawet swego nazwiska! Mnie się zdaje, że Amy jest zakonnicą... nie taką jak nasze zakonnice, ale mniszką na sposób angielski... bo ciągle była wczytana w książki do nabożeństwa...
— W każdym razie Amy jest bardzo przyzwoitą osobą — rzekła Wiktorya. — Nie jest piękną ani ładną, ale jest dobrze wychowaną, grzeczną i nikomu się nie naprzykszy gadatliwością.
Zamilkły, bo weszła do pokoju angielka o której mówiły. Mateusz spojrzał na nią z zaciekawieniem. Dziwnem mu się wydawało, by ta płaska, chuda, żółta i brzydka kobieta, nie mająca żadnego wdzięku mogącego wzbudzać miłosne pożądliwości, wracała peryodycznie do Francyi dla odbywania sekretnego połogu. Jakim był ojciec, czy ojcowie jej dzieci?.. Czy równie obojętne mieli serca i twarze?.. Mateusz pragnął się dopatrzeć wzruszenia w tej kobiecie odjeżdżającej i pozostawiającej swoje dziecko na łasce publicznego miłosierdzia. Lecz nawet nie rzuciła wzrokiem na pokój, w którym cierpiała męki porodu a wziąwszy walizkę, miała już odejść, gdy ją zatrzymały jej dwie towarzyszki, pragnące ją pożegnać pocałunkiem.
— Życzę ci dobrego zdrowia i szczęśliwej podróży, rzekła Norina.
Angielka nadstawiła jej policzek a następnie pocałowała ją w głowę, spojrzawszy z cnotliwem zaniepokojeniem na tę ładną, świeżą, młodą kobietę, wylegującą się w łóżku w obecności mężczyzny.
— Yes,... dziękuję... nawzajem...
— A niezapomnij o nasi do widzenia! — zawołała Wiktorya ze szczerem wzruszeniem, pocałowawszy ją głośno w oba policzki.
Amy, uśmiechnąwszy się nieco wzgardliwie, wyszła, nie odezwawszy się ani jednem słowem. Lecz Wiktorya, dogoniwszy ją przy drzwiach, zawołała:
— Jaka ja głupia!.. Zapomniałam ci powiedzieć, po co tu przyszłam! Panna Rozyna mnie przysłała... koniecznie chce się z tobą pożegnać... Chodźmy do niej...
Pozostawszy sam na sam z Mateuszem, Norina znów podciągnęła kołdrę z niewieścim wstydliwym wdziękiem, bo dostrzegła, iż nieco z niej opadła podczas całowania się z angielką i zadowolona z jego wizyty, zaczęła dalej opowiadać:
— Historya panny Rozyny, o której już panu wspomniałam, jest mi zwierzona przez Wiktoryę... i doprawdy, że to niezwykła awantura... Panna Rozyna jest córką bardzo bogatego jubilera... Naturalnie, że nie wiemy, jak się on nazywa i przy której ulicy ma swój sklep. Rozyna ma lat osiemnaście, jej jedyny brat jest o trzy lata od niej młodszy a ojciec jest człowiekiem czterdziestoczteroletnim. Mówię panu ich lata, bo zaraz pan zobaczy, że to potrzebne... Jubiler stracił żonę przed paru laty i wie pan w jaki sposób się urządził, by ją zastąpić?.. We dwa miesiące po pogrzebie swej żony zastąpił ją Rozyną... Jak się to panu podoba?.. Niepierwszy raz o takiej rzeczy słyszę, bo w roboczych dzielnicach znam niejedną dziewczynę, która musiała uledz takim domowym stosunkom, ale byłam przekonana, że to się dzieje tylko pomiędzy najbiedniejszymi ludźmi... Więc bardzo byłam zdziwiona, że i burżuazi w ten sposób postępują... bo ojciec Rozyny jest bardzo bogaty i mógł mieć za pieniądze wszystkie kobiety, jakichby zapragnął... A wie pan, co mnie w tem najwięcej dziwi?.. nie to, że ojcowie tak postępują, lecz, że córki na to się zgadzają... Ale panna Rozyna jest taka dobra, taka łagodna, że zgodziła się zadośćuczynić wymaganiom ojca, wprost dlatego, że nie chciała go martwić... No, ale stało się co było do przewidzenia, zaszła w ciążę, więc się skryła tutaj i w oddzielnym pokoju wyczekuje końca... Nikt a nikt jej nie odwiedza a domyśla się pan, że polecono pani Bourdieu, by dziecko zostało odesłane do domu podrzutków.,. Dziwić się nie można, że chcą się pozbyć takiego dziecka, do którego żadne z rodziców przyznać się nie może...
Z korytarza doleciały głosy rozmowy. Norina zamilkła, przykładając palec na usta. Poznała głos panny Rozyny, odprowadzającej angielkę. Szepnęła:
— Może pan chce ją zobaczyć?..
Pierwej nim Mateusz zdążył odpowiedzieć, zawołała Rozynę. Mateusz, który z osłupieniem słuchał opowiadania Noriny, zdziwił się, gdy ujrzał wchodzącą do pokoju śliczną dzieweczkę o regularnych, delikatnych rysach twarzy, o czarnych włosach i niebieskich, niewinnych oczach. Było coś nieskończenie słodkiego i dziewiczego w tych pięknych oczach, patrzących jakby z dziecinnem zadziwieniem. Zdawało się, że nie wie, w jakim jest stanie, chociaż ciąża jej dochodziła siódmego miesiąca, prawie równocześnie z Noriną spodziewała się słabości. Mateusz był przejęty najgłębszem politowaniem. W jakże okropnych warunkach wynikło to macierzyństwo, w skandalu, w zbrodni, w profanacyi miłości i życia a nieszczęsne dziecko w kazirodztwie poczęte, przed urodzeniem się jest na zatratę skazane jako potwór, dla którego niema jawnego miejsca w rodzinie a nawet w społeczeństwie!
Norina, pragnąc ją zatrzymań, prosiła, by przy niej usiadła na łóżku.
— Panno Rozyno... proszę chwilkę z nami porozmawiać... To mój krewny... przyszedł mnie odwiedzić... Ale, proszę na niego nie zważać... wiesz jak lubię twoje odwiedziny...
Mateusz był zdumiony koleżeńskiemi stosunkami, jakie z niesłychaną szybkością zawiązywały się pomiędzy temi kobietami odmiennego wychowania, zebranemi tutaj czasowo, z konieczności. Nawet pomiędzy Rozyną a Wiktoryą, to jest pomiędzy panią a sługą, ujawniała się równość spowodowana tożsamością położenia, wezbranego łona tworzącego życie, macierzyństwa ukrywanego w cierpieniu. Hierarchię warstw społecznych usuwało nieszczęście i były tylko kobietami nie znającemi się z nazwiska, lecz siostrami w niedoli, wspólniczkami, jednakowej nędzy i winy. Prawda, że Norina i Wiktoryą starały się przypodobać Rozynie, były względem niej uległe i usłużne, lecz ta przyjmowała to za oznaki tkliwego przywiązania i pomimo, że odebrała staranne wychowanie, traktowała je na stopie przyjacielskiej poufałości, rozmawiając z niemi całemi godzinami i zwierzając im swoje osobiste tajemnice.
We trzy teraz zebrane, zapomniawszy o obecności Mateusza, zaczęły sobie wzajemnie opowiadać domowe plotki.
— Czy wiecie — rzekła Wiktorya — że pani Karolina, ta osoba taka dystyngowana, która zajmuje oddzielny pokój tutaj za ścianą, odbyła połóg tej nocy...
— Chyba byłabym głucha, gdybym o tem nie wiedziała, zauważyła Norina.
Panna Rozyna z naiwnem zdziwieniem rzekła:
— A ja nic nie słyszałam...
— Bo nasz pokój przedziela cię od pokoju pani Karoliny — tłómaczyła Wiktorya. — Ale to najmniejsza, że już połóg odbyła, lecz czy wiecie, że pani Karolina zaraz teraz ztąd odjeżdża?.. Już poszli dla niej po dorożkę.
Posłyszawszy to, obie się oburzyły. Jak można być tak nieostrożną! gotowa życiem to przypłacić! O ile się zdaje, połóg pani Karoliny był uciążliwy, zatem teraz wstając z łóżka i jadąc dorożką, może dostać krwotoku... Pocóż jej tak pilno wracać do domu?.. Dopuszcza się prawdziwego szaleństwa!
— Cóż chcecie! odezwała się znów Wiktorya, niezawsze można zrobić tak, jakby się chciało... trzeba mniejsze poświęcić dla ważniejszego... Ręczę wam, że pani Karolina wolałaby pozostać spokojnie w swojem łóżku... Ale przypomnijcie sobie wieści, jakie o niej krążą... Panna Rozyna dobrze o tem wie, ponieważ pani Karolina bardzo ją polubiła i opowiadała jej historyę swego życia...
Rozyna wyznała, że rzeczywiście wie niemało o tej nieszczęśliwej kobiecie. Mateusz opanowywał wzruszenie, słuchając smutnego opowiadania. Pani Karolina miała lat trzydzieści dwa, była bardzo ładną brunetką o delikatnych rysach twarzy, o pięknych ustach i oczach pełnych dobroci a według wszelkiego prawdopodobieństwa, była żoną pana Houry, komiwojażera podróżującego po Persyi i Indyach w celu zakupu dywanów, jedwabiów, haftów, dla jednego z największych magazynów w Paryżu. Był on podobno bardzo brutalny, niesłychanie zazdrosny, słowem, uciemiężał żonę, dokuczał jej z lada jakiej okazyi. Czując się nieszczęśliwą w domowem pożyciu pani Karolina szukając pocieszenia, odwzajemniała się miłością za przywiązanie okazywane jej przez młodego kupczyka, pracującego z jej mężem w tym samym magazynie. Była to jedyna osłoda w jej życiu, lecz na nieszczęście zaszła w ciążę. W pierwszych czasach niebardzo się tem strwożyła, bo mąż dopiero po roku miał powrócić z podróży, obliczyła więc, że odbędzie połóg podczas jego nieobecności a nawet, że zdoła przyjść do zupełnego zdrowia przed jego powrotem. Zatem, dla uniknięcia obmowy, wcześnie opuściła swój ładny paryzki apartament i schroniła się na wieś. Tam właśnie, na kilka miesięcy przed połogiem, otrzymała od męża list, którym ją zawiadamiał, iż wróci wcześniej aniżeli się spodziewał. Od tej chwili pani Karolina żyła w bezustannym niepokoju. Znów zaczęła obliczać przypuszczalny termin połogu, myliła się, traciła głowę, przerażona możliwością pomyłki. Gdy osądziła, że połóg może nastąpić za parę tygodni, powierzyła się w ręce pani Bourdieu i zjechała do niej, otaczając się wielką tajemnicą. Lecz nadszedł nowy list od męża, który ją zawiadomił, że dwudziestego piątego tego miesiąca będzie już w Marsylii. List otrzymała szesnastego, miała więc tylko dziewięć dni swobody. Liczyła dni a potem i godziny. Czy aby zdąży urodzić?.. a jeżeli się opóźni?.. Od tego stało się zależne jej wybawienie lub zguba a ponieważ było to po za jej wolą, więc bezustannie rozpaczała, zalewając się łzami, drżała z przerażenia, wpadając w rozdrażnienie, najszkódliwiej podkopujące jej zdrowie. Każde słowo akuszerki budziło w niej trwogę a jednakże co chwila pytała się jej chociażby spojrzeniem, wyrażającem wzrastający niepokój. Zdawało się jej, że jeszcze nigdy żadna kobieta nie opłaciła taką katuszą chwilowej rozkoszy kochania. Wreszcie, dwudziestego piątego nad ranem, po niespanej nocy, spędzonej we łzach rozpaczy, poczuła bóle, zwiastujące blizki połóg. Pomimo cierpienia, z radości całowała ręce pani Bourdieu. Lecz jakby ją los chciał do ostatniej chwili prześladować, poród się przedłużył o cały dzień i prawie całą noc, zatem byłaby i tak zgubiona, gdyby mąż nie był zmuszony zatrzymań się na jedną dobę w Marsylii. Miał przybyć do Paryża dopiero następnej nocy, zatem urodziwszy dziecko o godzinie piątej z rana, pani Karolina musiała przed wieczorem powrócić do siebie do domu i wymyślić chorobę, jako powód usprawiedliwiający, że musi leżeć w łóżku. Lecz jakże zbolałą musi ona być nietylko na ciele, powracając w tych warunkach do swojego opuszczonego paryzkiego mieszkania i ileż zużyje ona energii, by całą rzecz przed wszystkimi upozorować! Należało się jej, by miała chociażby parę dni wypoczynku po tak ciężkim połogu!
— Otwórzcie drzwi, bym mogła ją zobaczyć przechodzącą przez korytarz, prosiła Norina.
Wiktorya zadowoliła życzenie przyjaciółki. Już od chwili słychać było głośniejsze szmery w sąsiednim pokoju. Wreszcie ukazała się na korytarzu pani Karolina, prawie że niesiona przez dwie służące. Ładna jej twarz była jakby przysłonięta żałobą a pełne dobroci oczy i usta, wyrażały ból i najwyższe zaniepokojenie. Nawet wrodzona jej dystynkcya została pochłonięta nadmiarem cierpienia. Jednakże dostrzegłszy drzwi otwarte, chciała się zatrzymać, przywołała Rozynę i siląc się na uśmiech, szepnęła umierającym głosem:
— Chodź... chciałabym ciebie pocałować... Wiesz... jestem zupełnie wyczerpana z sił... niewiem, czy podołam wszystko uskutecznić tak, jak pragnęłam... Żegnam cię, Rozyno... i was żegnam... bądźcie odemnie szczęśliwsze...
Uprowadzono ją i znikła.
— Ona jest matką dwóch dziewczynek — mówiła znów Wiktorya. — Chciała mieć syna i urodziła dziś chłopca, lecz dziecko umarło prawie, że zaraz... zapewne skutkiem ciągłego jej umartwienia podczas ciąży...
— Szczęśliwie się złożyło, że dziecko zaraz umarło, zawoła Norina.
— O tak! — potwierdziła Rozyna z niewinnie uśmiechniętą dziewiczą buzią. — Dzieci rodzące się w tych warunkach nikomu nie mogą być miłe!
Mateusz był wzburzony wszystkiem, co tutaj widział i słyszał. Zdawało mu się, że nigdy nie zapomni tego rozpaczliwego widma, jakiem była pani Karolina, niesiona przez korytarz. Współczuł tej nieznajomej męczennicy, podążającej do swego domu, pomimo rozdartego ciała, pomimo dopiero co odbytego tragicznego, tajemnego połogu. Ach, wszystkie one były ofiarami nieszczęśliwej doli! Amy, z za morza przybyła angielka, dla rzucenia swego ciężaru na obcą ziemię; Wiktorya nieświadoma niewolnica, bezbronnie poddająca się chwilowej zachciance swego pana i władcy, dziś ma dziecko z jednym, jutro będzie je miała z drugim i tak, aż do zatraty swych sił wdzięku młodości; Rozyna, dopuszczająca się kazirodztwa przez niewinność i brak poczucia życiowej prawdy, z łagodnym uśmiechem dziecka piastująca w swem łonie potwór skazany na zagładę, by ona, jego matka, mogła być następnie żoną człowieka swojej sfery. Był tutaj zaledwie od godziny a ileż dowiedział się okropności, przed jakimi stanął otchłaniami cierpień, zbrodni i różnorodnych katuszy! A jednak dom położniczy pani Bourdieu był jednym z najuczciwszych! I okazuje się, iż tego rodzaju schronienia są nieodzowną koniecznością, portem zbawienia dla nieszczęśliwych kobiet, zmuszonych tutaj się zamykać i rodzić w tajemnicy, by ujść prześladowań, grożących im w imię porządku społecznego. Tak, udzielana im tutaj pomoc i opieka chroniła je, powstrzymywała od sroższych niebezpieczeństw i męczarni. Tolerancya, panująca w domu położniczym takiej pani Bourdieu, przeciwdziałała poronieniom i dzieciobójstwom. Tak więc ten kał, tę kloakę, w której poniewierało się boskie macierzyństwo, będące najszczytniejszym aktem życia, ten pokątny dom położniczy należało szanować, chociaż wychodziły z niego tylko matki zbrukane, odepchnięte, wzgardzone a dzieci przeklinane jeszcze przed urodzeniem, nienawidzone, wyzute z prawa do pieszczot i ciepła domowego ogniska! Ach, ileż siły, zdrowia i piękna przepadało w tak okropnych warunkach!
Rozyna i Wiktorya odeszły a Norina, pozostawszy sam na sam z Mateuszem, błagała go, by wyjednał dla niej u pani Bourdieu dodatkową filiżankę czarnej kawy po drugiem śniadaniu w południe. Kiedy dzięki jego dobroci ma dziesięć franków miesięcznie na swe osobiste wydatki, to jeżeli nie będzie można inaczej, gotowa z tych pieniędzy płacić za czarną kawę, bez której obejść się nie może. Zdecydowała się wstać z łóżka, więc poprosiła, by poczekał na nią na dole w salonie, ona zaś jak najśpieszniej się ubierze.
Zeszedłszy na dół, Mateusz przez omyłkę otworzył drzwi do stołowego pokoju. W pośrodku stał długi stół otoczony krzesłami a z sąsiedniej kuchni buchały swędy i wyziewy źle utrzymanego zlewu. Cofnął się i wszedł do poczekalnego salonu o meblach mahoniowych, krytych spłowiałym, podszarzałym rypsem. Dwie kobiety tam rozmawiające z sobą, powiadomiły go, że pani Bourdieu jest obecnie zajęta. Usiadł więc w fotelu, stojącym na boku i wyjąwszy z kieszeni dziennik, postanowił czytać, lecz rozmowa dwóch kobiet zaczęła go interesować, więc zaczął się przysłuchiwać. Jedna z nich musiała być pacyentką już mieszkającą u pani Bourdieu, ciąża jej zbliżała się do końca i była nią zmęczona, wyżółkła i zgnębiona. Domyślił się, że druga kobieta dopiero co przyszła a będąc w ciąży, pragnęła się umówić z akuszerką, by módz u niej zamieszkać zaraz od jutra. Wypytywała się więc, czy chore mają tutaj wszystkie wygody, jakie im dają jedzenie, czy są starannie pielęgnowane. Na co zapytana odpowiedziała:
— Nie będzie pani źle... zwłaszcza, że pani ma trochę własnych pieniędzy... Mnie tutaj przysłała administracja z dobroczynności i jest mi sto razy wygodniej, aniżeli w domu... tylko, że bezustannie się kłopoczę, co się tam w domu dzieje bezemnie... Powiedziałam pani, że mam troje dzieci, otóż nie wiem, jak sobie radzą bez mojej opieki, bo mój mąż niezawsze jest dobrze usposobiony... Za każdym razem, jak odbywam połóg, powtarza się ta sama historyą: mój mąż przestaje pracować w fabryce, przesiaduje w kawiarni i w szynku, tak, że w domu prawie nigdy go niema... Więc dzieciska są pozostawione jakby na bruku.. Zatem pani pojmuje moją zgryzotę, bo podczas, gdy ja tutaj żyję w dostatkach, jestem syta, wylegiwać się mogę ile chcę w czystym i w ciepłym pokoju, serce mnie boli, że dzieciaki są nieumyte, nieuczesane a może głodne i zdrętwiałe z zimna... Doprawdy, że w tych warunkach niewarto przysparzać potomstwa... po co?.. wszak tylko wszystkim nam będzie ciaśniej i gorzej z tem biedactwem, które się ma urodzić!
— Zapewne... zapewne... odpowiedziała nowo przybyła, która może niewiele nawet słyszała, będąc pogrążoną w osobistych swoich sprawach. Mój mąż jest urzędnikiem. Ale chcę tutaj odbyć słabość, bo mieszkanie mamy ciasne a przytem chcemy uniknąć kłopotów, zamieszania, jakie za sobą pociąga połóg odbywany w domu. Dotychczasowo miałam tylko jedną córkę i chociaż ma przeszło dwa lata, pozostawiliśmy ją na wsi, u mamki. Obecnie trzeba będzie ją odebrać, by tam wyprawić dziecko, które się urodzi,.. Ach mój Boże!.. ileż to wydatków!.. ile pieniędzy ucieka w ten sposób!
Lecz rozmowa ich przerwała się, bo obie się zwróciły ku drzwiom, przez które weszła zawoalowana dama, wprowadzona przez służącą. Mateusz chciał wyjść w obawie, że zbyt długo będzie musiał czekać, więc wstał, ale plecami będąc odwróconym od strony pokoju, poznał w lustrze panią Morange. Po chwilowem wahania się, uległ ciekawości i pozostał, dalej, niby wczytując się w dziennik, lecz w rzeczywistości silnie zaintrygowany czarnym ubiorem i gęstą woalką ładnej Waleryi. Nie mogła go widzieć, on zaś z boku patrząc w lustro, dostrzegał najlżejsze jej poruszenia.
— Zdecydowałam się odbyć połóg u pani Bourdieu, mówiła znów żona urzędnika, bo przysięgłam sobie nie wracać po raz drugi do akuszerki, u której się urodziła moja córeczka. Zbyt wiele paskudnych rzeczy u niej widziałam a przytem było tam brudno nie do zniesienia.
— A cóż to za jedna?.. jak się nazywa?.,. dopytywała się chora.
— To występna kobieta, zbrodniarka, któraby powinna gnić w więzieniu. Pani nie może sobie wyobrazić nory, w której mieszka! Domisko brudne, cieknące stechłą wilgocią, pokoje obrzydliwe, łóżka odrażające a jakie jedzenie! aż mdło się robi wspomnieć o tem wszystkiem... Niema chyba drugiego miejsca w całym Paryżu, gdzieby się dopuszczano tylu przestępstw i najoczywistszych zbrodni. Nasłuchałam się tam najokropniejszych opowiadań i stałe klientki tej akuszerki zapewniały mnie, że tylko tam ma się pewność w razie życzenia, iż dziecko urodzi się nieżywe. Tego rodzaju połogi są specyalnością owego położniczego domu! Cena bywa umówiona z góry. Spędzanie płodu uprawia się tam codziennie. Przez czas mego pobytu wyswobodziła w ten sposób trzy kobiety, o których wiem napewno... same mi mówiły, że je zoperowała prętem od firanki...
Mateusz zauważył, że Walerya z chciwością przysłuchuje się rozmowie. Siedziała nieruchomie, lecz piękne jej oczy gorączkowo pałały po za czarną woalką.
— Tutaj nie zobaczy pani nic podobnego, zapewniała żona robotnika. Pani Bourdieu nie wdaje się w takie brzydkie i niebezpieczne sprawy...
Lecz żona urzędnika zniżywszy głos, rzekła:
— A jednak opowiadano mi, że i pani Bourdieu uczyniła coś w tym rodzaju... tak... dla wyprowadzenia z kłopotu pewnej bogatej hrabiny, przyprowadzonej przez kogoś wysoko postawionego... Podobno, że to miało miejsce niedawno...
— Nie przeczę... nie przeczę... jeżeli to byli ludzie mogący hojnie sypnąć pieniędzmi... Cóż to dziwnego! żadna akuszerka nie oprze się zbyt wielkiej pokusie... Lecz zaręczyć panią mogę, że dom położniczy pani Bourdieu używa jaknajlepszej opinii.
Zapanowało chwilowe milczenie. Wtem żona robotnika zaczęła mówić jakby w dalszym ciągu:
— Gdybym ja chociaż mogła pracować do ostatniej chwili... Ale tym razem jakoś tak źle z moim biednem zdrowiem, że musiałam porzucić wszelką robotę przeszło od dwóch tygodni... A doprawdy, że się nie rozpieszczam... już teraz myślę, by jaknajprędzej powrócić do domu... niechno pozbędę się i stanę na nogi, to umknę ztąd chociażby w kilka dni po połogu... Tam moje maleństwa obumierają w zaniedbaniu... jużbym chciała przy nich być i ogarnąć... Doprawdy szkoda, że nie wiedziałam adresu akuszerki, o której pani mówi... Cóż z tego, że to łajdaczka... czasami nędza zmusza z takiemi łajdaczkami mieć do czynienia... Gdzież ona mieszka?..
— Musiała pani o niej słyszeć... nazywa się la Rouche i jest znana nietylko w tej części Paryża... Mieszka przy ulicy du Rocher w domu śmierdzącym i do którego wstydziłabym się wejść w biały dzień, bo wiem, jakie się tam bezeceństwa codziennie odbywają...
Zamilkły a potem coś szepnąwszy pomiędzy sobą, wyszły z salonu. Prawie równocześnie ukazała się pani Bourdieu na progu swego gabinetu. Mateusz korzystając, że jest zasłonięty wysokim fotelem, nie drgnął ze swojego miejsca, do gabinetu akuszerki weszła więc Walerya. Był strwożony jej niespodziewanem przyjściem a zwłaszcza gorączkowem wytężeniem, z jakiem się przysłuchiwała rozmowie dwóch kobiet. Dziennik wypadł mu z ręki na kolana i zamyślił się nad potwornościami odbywającemi się w tajemnicy, nad okropnością zbrodni nęcącej tyle ofiar! Nie zdawał sobie sprawy, ile czasu mogło upłynąć od chwili gdy pozostał w samotności, gdy został wytrącony z zadumy dźwiękiem kobiecego głosu.
Była to pani Bourdieu — odprowadzająca Waleryę w stronę przedpokoju. Świeża, tłusta twarz akuszerki uśmiechała się z wyrazem macierzyńskiego uczucia. Pocieszała płaczącą jeszcze i drżącą ze wzruszenia Waleryę, mówiąc do niej:
— Jesteś nierozsądna, moje drogie dziecko, opowiadasz mi szaleństwa, o których nie chcę nawet pamiętać.. Wróć do domu, uspokój się i pogódź się ze swojem położeniem, w którem niema nic strasznego...
Gdy Walerya odeszła, nie powiedziawszy ani jednego słowa, pani Bourdieu mocno się zdziwiła ujrzawszy Mateusza, który teraz wstał, by się z nią przywitać. Zrobiła się gadatliwą, śmiejącą zapewne dla zatarcia w jego pamięci słów, które mógł był usłyszeć. Nadeszła Norina i rozmowa stała się ożywioną, wesołą, bo pani Bourdieu chętnie wyznawała, że ma szczególniejszą sympatyę dla swoich ładnych, młodych pacjentek. Uroda pozwala wiele wybaczyć, twierdziła z pobłażliwym uśmiechem. Pozwoliła Norinie pić czarną kawę w południe, znajdując, że może sobie dogodzić, mając trochę pieniędzy na drobne przyjemności. Mateusz pożegnał się z niemi, przyrzekłszy Norinie, że niezadługo przyjdzie ją odwiedzić. Wyprowadziwszy go aż na schody, przechyliła się przez poręcz, wołając za nim:
— A przynieś mi pan pomarańcz na przyszłą wizytą!
Doszedłszy do ulicy de la Boêtie, Mateusz nagle się zatrzymał, ujrzawszy na przeciwnym chodniku Waleryę rozmawiającą z jakimś mężczyzną; po chwili poznał, że mężczyzną tym był Morange, jej mąż. Natychmiastowo nabrał pewności, że Morange towarzyszył żonie i czekał na nią na ulicy, podczas gdy była u pani Bourdieu a teraz oboje się naradzają strwożeni, wahający się, zrozpaczeni. Przygnębienie ich było widoczne, nie czuli popychania przechodniów, którym tamowali przejście, byli bezwładnymi jak biedni ludzie spadli w szarpiący potok, odurzeni niebezpieczeństwem śmierci i poddający się nieubłaganemu przeznaczeniu. Jakaś okrutna, zawzięta walka staczała się w nich samych. Bezwiednie szli, przystawali, ulegając furyom, jakie niemi miotały. Po kilkanaście razy już zmienili miejsce, znów zawracali, przystawali, coś szepcząc pomiędzy sobą, było w nich coś zdrętwiałego, jakby a nadmiaru bólu nad własną niemocą powstrzymania faktów. Wtem Mateusz odetchnął swobodniej, przypuszczał, że się przemogli, zrezygnowali, bo skręcili w stronę Grenelle, zatem powracali do domu. Lecz znów się zatrzymali, wymienili jakieś rozpaczliwe słowa i wrócili na ulicę de la Boêtie i przez ulicę de la Pépinière, weszli na ulicę du Rocher.
Mateusz drżąc jak oni i jak oni zawstydzony, nie mógł się powstrzymać, by nie śledzić ich kroków. Domyślał się, dokąd idą, lecz chciał nabrać o tem pewności. O jakie trzydzieści kroków przed okropnym, niechlujnym domem, gdzie mieszkała la Rouche, zatrzymał się i ukrył w zagłębieniu wystającego muru, pewnym będąc, że małżonkowie rzucą wzrokiem po za siebie, czy ich nikt nie widzi wchodzących do tej podejrzanej nory.
I stało się jak przewidział: państwo Morange, doszedłszy do ciemnego, smrodliwego korytarza, minęli drzwi, zukosa spojrzawszy na brudny, żółty szyld akuszerki a następnie zawrócili badawczo, patrząc w ulicę, czy nie widać jakiej znajomej im twarzy. Teraz już bez wahania wpadli w czarną otchłań; ona najpierw, on za nią, bo widocznie zażądała, by jej towarzyszył. Już ich nie było na ulicy, już znikli i pozostał tylko dreszcz trwogi przed spełnieniem zbrodni. Pleśniejące mury domu, będącego jakby ściekiem wszelkiego kału, pochłonęły ich, stojąc jak przedtem, w ponurem wyczekiwaniu na nowe ofiary.
Mateusz znał to wnętrze, więc myślą towarzyszył nieszczęsnym małżonkom. Szli teraz poomacku ciemnym korytarzem, przeszli cuchnące podwórko i wpuszczeni przez służącą w brudnym fartuchu, rozmawiali z la Rouche, kobietą o wielkim nosie i odrażającym uśmiechu. Przedstawili jej, czego żądają i zgoda została zawarta. Ach tutaj, w tej ruderze, to nie był przytułek dla skrywanego macierzyństwa, sekretnych połogów, sponiewieranej rodzicielskiej miłości, tutaj odbywały się same tylko zbrodnie, tępienie życia w samem jego źródle. Dzieciobójstwo staje się wyjątkowo uprawianem morderstwem wobec ogromu wywoływanych poronień, miażdżonych zarodków, duszonego płodu a wszystkie te straszliwe praktyki odbywają się pokątnie na coraz szerszą skalę, przykracając życie niezliczonym zastępom jestestw poczętych i matek wyrzekających się swej misyi. Dziewczyny uwiedzione a nie mogące odkryć ojca w uwodzicielu, służące, dla których dziecko byłoby niemożebnym ciężarem, mężatki nie chcące być matkami, z zezwoleniem, lub bez zezwolenia męża, wszystkie dążą ku tej otchłani, kończą w tej ohydnej kloace zbrodni, będącej zarazem rozsadnikiem zepsucia i nicości. Występnemi rękami, kierowane żelazo staje się tutaj narzędziem śmierci, by tysiącami tępić życie, potokami spływające do ścieków pełnych zgnilizny.
Podczas gdy pod jasnem słońcem kipią fale twórczej natury, sprzyjającej mnożeniu się jestestw, kościste ręce takiej la Rouche miażdżą rozwijające się płody; pracuje ona na swój sposób w ohydnej swej pracowni, cuchnącej krwią i kałem. Nie ma ponad to sroższej profanacyi życia, haniebniejszej zbrodni, urągającej świętej płodności niestrudzonej natury.




V.

Drugiego marca nadedniem, Maryanna poczuła pierwsze bóle porodu. Nie od razu się zdecydowała obudzić Mateusza, który spał tuż obok na wązkiem żelaznem łóżku. Lecz około godziny siódmej zdawało się jej, że się poruszył, więc uznała za stosowne uprzedzić go o swojem położeniu. Uniósł się na pościeli i całował jej rękę zwieszającą się po za kołdrą.
— Tak... pieść mnie, mój ukochany.. pieść... bo przypuszczam, że to dzisiaj nastąpi...
Od trzech dni codziennie się tego spodziewali, dziwiąc się opóźnieniu. Gdy to rzekła, zerwał się na równe nogi i wystraszony zapytał:
— Czy bardzo cierpisz?..
Zaczęła się śmiać, by go uspokoić.
— Nie, nie... trochę... ale nie bardzo. To dopiero początek. Otwórz okno... uprzątnij pokój... Bo może to będzie niezadługo?..
Gdy uchylił żaluzye, jasne słońce zalało całą sypialnię. Poranne niebo było wesołe, prześlicznej blado niebieskiej barwy, bez najlżejszej chmurki. Ciepły powiew wcześnie rozpoczynającej się wiosny, miło wionął przez otwarte okno, przez które widać było krzewy bzu w ogrodzie zieleniącym się delikatną koronką rozwijających się listków.
— Najmilsza moja, patrzaj jaka dziś urocza pogoda! Co za szczęście! maleństwo się nam urodzi w promieniach słońca!
Przed ubraniem się, przyszedł usiąść na łóżku przy żonie, przypatrywał się jej i całował jej oczy.
— Patrz na mnie! patrz! bym z twoich oczu wyczytał o ile cierpisz... bym wiedział... Jeszcze nie zbyt gwałtowne masz bóle?.. powiedz, ukochana?..
Uśmiechała się, chociaż właśnie w tej chwili mocować się musiała z porywem bólów a gdy mogła już przemówić, rzekła:
— Uspokój się... Ręczę ci, że wszystko idzie pomyślnie... Ale nie trzeba żądać rzeczy niemożliwych... Wszak oboje wiemy, że to jest ciężka chwila do przebycia... Pocałuj mnie... pocałuj bardzo serdecznie, by mi dodać odwagi... i nie współczuj mi zbyt widocznie, bo gotowa jestem rozpłakać się nad sobą...
Pomimo, że nie chciała, łzy jednak nabiegały jej do oczu, zacierając uśmiech na jej ustach. Ostrożnie, lecz z nieskończonością uczucia pochwycił ją w objęcia i trzymał przytuloną do siebie, całując jej twarz, pieszcząc całe jej obnażone ciało, to biedne, drogie ciało, drżące już zapowiadającemi się bólami, wstrząsane świętą męką porodu.
— Ach, uwielbiona moja niewiasto! Ty zawsze masz słuszność! Trzeba łzy przemagać uśmiechem, trzeba zawsze mieć nadzieję przezwyciężenia zła wszelakiego! Pragnąłbym krew moją przelać w ciebie, by dzielić twoje cierpienie! niechajże chociaż moja miłość będzie dla ciebie oparciem i siłą!
Pocałunkami złączeni uspokoili nadmiar swego wzruszenia i znów zaczęli się śmiać i wesoło rozmawiać. Mogło się było zdawać, iż czułość wymienionych pieszczot ukoiła jej bóle. Była to zwykła dłuższa przerwa, poprzedzająca gwałtowniejsze ataki. Maryanna zaczęła przypuszczać, że może się omyliła i że to jeszcze nie dzisiaj. Radziła mężowi, by jak zwykle, poszedł do biura. Lecz oparł się temu i posłał zawiadomienie, by dzisiaj tam na niego nie liczono. Uprzątnąwszy łóżko, zaczął się ubierać, rozmawiając z Maryanną o potrzebnych przygotowaniach. Służąca zaraz pójdzie po dozorczynię dla chorych, kobietę mieszkającą w sąsiedztwie a zamówioną przeszło od dwóch tygodni. Ale wpierwej niechaj ubierze dzieci, bo oto zaczyna je być słychać przez ścianę. Było postanowione, że w dniu połogu cała czwórka spędzi dzień u kuzynostwa Beauchêne, Konstancja uprzejmie na to nastawała, zapraszając dzieci w imieniu swego syna Maurycego. Ale kłopotali się tem, że doktór Boutan wczoraj wieczorem ich zawiadomił, iż od dwudziestu czterech godzin nie opuszcza pani Séguin, która w okropnych męczarniach dotąd się jeszcze nie doczekała urodzin dziecka. Tak więc obawa dwóch kobiet urzeczywistniała się, połóg wypadł im równocześnie. Cóż będzie, jeżeli doktór nie będzie mógł opuścić biednej Walentyny?... Ostatnie o niej wiadomości mieli wczoraj wieczorem o godzinie jedenastej, gdy już spoczywali w łóżku.
— Pojadę dowiedzieć się, rzekł Mateusz. Przekonam się, jak tam sprawy stoją i przywiozę ci doktora...
Gdy zegar wydzwonił ósmą godzinę, już wszystko było zorganizowane. Dozorczyni nadeszła i krzątała się z przygotowaniem rzeczy. Dzieci były ubrane i wyczekiwały, by je odprowadzono do ich małego kuzyna, mieszkającego po drugiej stronie ogrodu. Rózia pocałowawszy matkę, zaczęła płakać, nie umiejąc wytłómaczyć przyczyny, chciała pozostać w domu, lecz Błażej, Denizy i Ambroży, starsi bracia, uprowadzili ją, mówiąc, że jest głupiutka, bo trzeba mamę samą pozostawić, by mogła swobodnie iść na targ i kupić małego braciszka, którego im obiecano oddawna. Zaczęli się bawić w saloniku na dole, biegając, tupiąc, krzycząc, gdy wtem ktoś silnie zadzwonił przy drzwiach wchodowych.
— A może to doktór! — zawołał Mateusz — i raz jeszcze pocałowawszy Maryannę, zbiegł na dół.
Lecz w sieni znalazł Morange’a, który najniespodziewaniej przyszedł ze swoją córką Reginą. Mateusz nie zwrócił uwagi na jego twarz, lecz nie mogąc ukryć swego zdziwienia z powodu tak porannych odwiedzin, rzekł:
— Jakto?... to ty?...
Zmienionym głosem, nieledwie dławiąc się, Morangę odrzekł:
— Tak, to ja... przyszedłem ciebie prosić o oddanie mi wielkiej przyjacielskiej usługi...
Usłyszawszy głosy dzieci bawiących się w salonie, zaprowadził tam uśmiechającą się Reginę, mówiąc do niej:
— Zostań z niemi i baw się w ich towarzystwie, dopóki po ciebie nie przyjdę.,. A teraz pocałuj mnie, córeczko...
Zamknąwszy drzwi salonu, do którego wpuścił Reginę, zwrócił się do Mateusza, który teraz dopiero ujrzał bladość jego zmienionej, przerażonej twarzy. Morange w obecności córki silił się na udawanie spokoju...
— Co tobie?... kochany przyjacielu?... co się tobie wydarzyło?...
Morange nie odrazu odpowiedział na to pytanie. Bełkotał coś niewyraźnie, wstrzymywał płacz duszący go za gardło.
— To się wydarzyło... że moja żona jest umierająca... Nie u nas... nie w domu... w obcem miejscu. Wszystko ci opowiem... Regina przypuszcza, że matka wyjechała i że muszę do niej jechać... Błagam cię.. pozwól, by Regina u was pozostała, dopóki będzie trzeba... Lecz to nie wszystko... dorożka czeka przed domem... musisz ze mną pojechać... zaraz... zaraz...
Pomimo głębokiego współczucia, Mateusz był zmuszony odmówić:
— Nie mogę... a przynajmniej dzisiaj nie mogę... Moja żona jest w trakcie połogu...
Morange spojrzał na niego nieprzytomnie, jak by nowym ciosem rażony. Zaczął straszliwie drżeć a usta mu się wykrzywiły bolesną goryczą.
— Ach tak... Twoja żona była przy nadziei... dziś urodzi dziecko, tak... to zupełnie naturalną jest rzeczą... Rozumiem, że chcesz być przy niej... Ale to nie przeszkadza, że musisz teraz zaraz ze mną pojechać... liczę na ciebie, że mi nie odmówisz, bo jestem zbyt nieszczęśliwy... ach zbyt nieszczęśliwy... Ja nie mogę sam, bez ciebie tam pojechać... doprawdy nie mogę... nie mam na to siły... Potrzebuję mieć kogoś przy sobie... koniecznie potrzebuję... ach błagam ciebie! błagam... nie odmawiaj mi dłużej...
Tyle było przerażenia, prośby, rozpaczy w tych słowach wypowiadanych zdławionym głosem, że Mateusz czuł się poruszony do głębi serca. Litość nim zawładnęła na widok tego nieszczęsnego człowieka, o słabym, łagodnym charakterze, który wyczerpał już swoje siły i wolę, i był teraz, jak małe dziecko wpadłe do wody tonące bez ratunku.
— Poczekaj tutaj na mnie — rzekł. Pójdę się przekonać, czy mogę z tobą jechać...
Pobiegł na górę i w krótkości opowiedział Maryannie, że musiało się wydarzyć jakieś nieszczęście u Morange’ów, i że on jest na dole, błagając pomocy i chociażby chwilowego pójścia do Waleryi. Maryanna natychmiast zdecydowała, że nie należy odmawiać prośbie Morange’a; uspakajała męża co do siebie, mówiąc, że jej bóle prawie zupełnie ustąpiły. Może omyliła się. W tem przyszło jej na myśl: kiedy Morange ma dorożkę, więc jadąc, niechaj najpierwej wstąpią do państwa Séguin, by zawiadomić doktora Boutan, by zaraz tutaj przyszedł, jeżeli może na chwilę opuścić Walentynę. W ten sposób Mateusz będzie o nią spokojny i łatwiej mu przyjdzie oddanie usługi biednemu Morange’owi.
— Masz słuszność! i dobra z ciebie kobieta! zawołał Mateusz, całując żonę z porywem uwielbienia. Przyślę ci doktora a sam powrócę jak będę mógł najśpieszniej.
Na dole, wszedł do salonu, pocałował dzieci kolejno, pocałował i Reginę, która niczego się nie domyślając, była uszczęśliwiona, że będzie na śniadaniu u państwa Beauchêne, bo trzeba było teraz i ją tam posłać. Mateusz przywołał służącą, by jeszcze w jego obecności odprowadziła wszystkie dzieci razem i wyszedłszy z niemi, patrzał, dopóki mu nie znikną z oczu za progiem pałacyku po drugiej stronie ogrodu.
Morange pozostał w sieni, nawet nie pomyślawszy o pożegnaniu się z Reginą. Nie mogąc ustać na miejscu, dreptał, obijając się o ściany, pożerany trwogą i niecierpliwością.
— Czy jesteś już gotów?... czy zaraz jedziemy?... — powtarzał, wodząc błędnym wzrokiem. Spieszmy się... ach śpieszmy się...
Siadłszy do dorożki, padł bezwładnie na tylne poduszki i przymknąwszy oczy, zasłonił twarz ręką. Mateusz przed wsiadaniem zapytał go, czy mogą się pierwej zatrzymać przy alei d’Autin a gdy Morange odpowiedział, że właśnie tamtędy trzeba jechać, dorożkarz otrzymał rozkaz zatrzymania się przed pałacem państwa Seguin. Dojechali tam w milczeniu. Mateusz zapewniwszy Morange’a, iż zaraz wróci, wysiadł z powozu. Od jednej z pokojówek dowiedział się, że pani wreszcie powiła córkę, lecz, że znajduje się w niebezpieczeństwie życia. Mateusz uspokoił się wszakże, gdy doktór Boutan go zapewnił, iż najdalej za godzinę będzie u pani Froment.
Gdy napowrót wsiadał do dorożki, powożący się nachylił, by spytać o adres.
— Dorożkarz pyta się ciebie o adres — rzekł Mateusz.
— O adres?... o jaki adres?... Ach prawda... wiem... Ulica du Rocher... ku końcowi... nie wiem numeru.. Węglarz ma swój sklep w tym domu...
Mateusz zrozumiał. Wszak widział ich tam wchodzących, wiedział teraz o wszystkiem. Gdy Morange, wpadł dziś do niego tak niespodziewanie i gdy rzekł, że żona jego jest umierająca, Mateusz zaraz wtedy drgnął, rażony przeczuciem spełnionej zbrodni. Zatem Walerya dogorywała u akuszerki la Rouche!
Morange, uznając konieczność wyznania prawdy a przynajmniej udzielenia jakich nieodzownych objaśnień, otrząsnął się z dotychczasowego milczenia i zaczął mówić gorączkowo. Lecz nie mógł się zdobyć na zupełną szczerość i początkowo popróbował kłamać.
— Tak, Walerya poszła do akuszerki, chcąc się przekonać o stanie swego zdrowia... Lecz podczas badania nastąpił krwotok nie dający się zatamować...
— A dlaczego nie przywołałeś wtedy doktora?..
To proste pytanie tak zmieszało Morange’a, iż zaczął się namyślać co odpowiedzieć, wreszcie rzekł, jąkając się:
— Tak... zapewne... doktór był potrzebny... Może doktór byłby ją uratował... Ale powiedziano mi, że to za późno...
Rozpłakał się i wzburzony ciosem spadłego nieszczęścia, wyznał:
— Chciałem biedź po doktora... lecz mi nie dozwolono... trzymano mnie za ręce... zamknięto... Chciałem wszystko rozbić i przez okno wyskoczyć, by sprowadzić doktora i ratować moją biedną żonę... Ach, ażebyś ty wiedział, co mi wtedy gadano! że jestem waryatem, że stanę się przyczyną skandalu, więzienia nas wszystkich... Nawet Walerya gniewała się na mnie i nie chciała doktora... A tamci inni zatykali mi usta, bym nie krzyczał, zapewniali, że krwotok zaraz będzie zatamowany... Ach, nędznicy! nędznicy! zbrodniarze...
Opowiadał szczegóły dnia wczorajszego, całą zbrodniczą robotę wstrętnej la Rouche, która pomimo wynikłego natychmiast krwotoku, nie uprzedziła go o niebezpieczeństwie. Około godziny dziesiątej wieczór Walerya czuła się trochę lepiej, lecz przed północą wpadła w synkopę.
— Wyobraź sobie, że ta męczarnia trwała od godziny siódmej wieczorem, bo akuszerka zapowiedziała nam, że woli, by wszystko się odbyło, gdy już noc zapadnie... twierdząc, iż może to zrobić nawet pociemku, blask świecy jest aż nadto wystarczający a że wieczorem jest swobodniejsza i że to jej będzie dogodniej z wielu różnych przyczyn... O godzinie drugiej w nocy jeszcze byłem w tym okropnym pokoju... bo Walerya chciała ten pokój zatrzymać dla siebie na jakie pięć albo sześć dni, by już zdrową powrócić do domu... Od północy nie odzyskała przytomności... była trupio blada, zimna i tylko słaby oddech upewniał mnie, że jeszcze jest przy życiu... Więc cóż chcesz, gdym pomyślał, że Regina musi być szalenie niespokojna, bo powiedziałem jej, że zaraz powrócę, odprowadziwszy matkę na dworzec kolei żelaznej... chciałem biedź, by dziecko uspokoić, lecz zakazano mi wracać. Akuszerka coś mówiła, że może stan chorej się polepszy i rano zastanę ją przytomną, więc już nie wiem jak się to stało, jak powróciłem do domu a pomyślałem o tobie, by tam wrócić, bo nie miałem odwagi iść sam na tę nieszczęsną ulicę... Ach mój Boże! mój Boże! w jakimże stanie znajdę moją Waleryę.
Przed chwilą niecierpliwił się, że dorożkarz jedzie pomału, że nie rusza się z miejsca a teraz drżał z przerażenia, że już dojeżdżają na ulicę du Rocher. Rzucał wzrokiem na wszystkie strony, w obawie, że zaraz się zatrzymają przed okropnym, występnym domem.
— Ach nie potępiaj mnie, mój drogi... Żebyś ty wiedział ile przecierpiałem i jak teraz cierpię...
Mateusz nie znajdując słów pocieszenia, wziął go za rękę i zatrzymał ją w dłoni. Ten dowód współczucia i przebaczenia, wzruszył do łez nieszczęśliwego męża Waleryi.
— Dziękuję ci, dziękuję.
Dorożka się zatrzymała i podczas gdy Mateusz mówił woźnicy, by czekał przed domem, Morange wpadł do ciemnego korytarza. Podążający za nim Mateusz został przejęty dreszczem z nagłej przemiany. Wesołe, poranne słońce i wiosenne ciepło zastąpiła teraz odrażająca wilgoć i nieprzyjemna woń domu, ponurego jak ustęp w podziemiu. Na gwałtowne szarpnięcie dzwonka, przyszła otworzyć rozczochrana służąca w brudnym, lepiącym się fartuchu. Lecz poznawszy Morange’a i widząc towarzyszącego mu przyjaciela, chciała, by obadwaj poczekali w ciasnym przedpokoju.
— Panie, proszę tutaj zostać.
A gdy Morange, brutalnie ją odpychając, chciał iść dalej, gwałtem usiłowała go zatrzymać, wołając:
— Panie, ja mam rozkaz niewpuszczenia pana, proszę zaczekać, pójdę moją panią zawiadomić...
Nic jej nie odpowiadając, pchnął ją jeszcze gwałtowniej i przeszedł wraz z Mateuszem. Służąca śpiesznie się podniosła i pobiegła uprzedzić akuszerkę.
Morange skręcił na korytarz i szedł ku drzwiom w głębi, ku drzwiom pokoju Waleryi. Otworzył je ręką niepewną, drżącą. Ta służąca, która nie chciała go tutaj wpuścić, doprowadziła go do szaleństwa. Ach a ten pokój zgrozy i okropności, do którego teraz weszli! Przez okno pokryte warstwą brudu, dochodziło trochę piwnicznego światła z ciasnego podwórza. Począwszy od zasmolonego sufitu, ze ścian opadały kawały odlepionego papieru a całe umeblowanie stanowiła nędzna komoda z powyszczerbianym marmurowym blatem, jakieś rozwalające się półki i drewniane łóżko, upstrzone śladami pluskiew. I w tem ohydnem otoczeniu, na tej odrażającej pościeli, leżała Walerya już skostniała, zmarła przeszło od sześciu godzin. Jej prześliczna głowa spoczywała w zwojach czarnych włosów, które się rozpuściły, kaskadą spływając ku ziemi. A za życia wesoła, świeża, uprzejma jej twarz, miała teraz wyraz poważny, rozpaczliwy, jakby umarła w chwili głębokiego żalu za wszystkiem co opuszcza. Kołdra się z niej trochę osunęła, ukazując ramiona i część biustu, tego nieco już za pełnego biustu, lecz jeszcze pięknego i wzniecającego dumę w jej mężu, gdy ją wprowadzał na bal w wyciętej sukni. Jedna z jej rąk, niezmiernie blada i jakby wydłużona zbliżającą się nicością, leżała na kołdrze na skraju łóżka Umarła i była sama, opuszczona przez wszystkich, nawet świecy nie zapalono u jej wezgłowia.
Morange osłupiał i patrzał. Była jakby uśpiona z oczyma na zawsze zamkniętemu Lecz on nie wpadł w pomyłkę, widział, że już nie oddycha, widział, że ma usta zwarte i zupełnie białe. Kał tego pokoju, obojętna okropność opuszczenia tej zmarłej, która jakby zamordowana wśród pustkowia i pozostawiona na miejscu przez zbrodniarzy, leżała martwa w kałuży krwi własnej, wszystko to ugodziło go w samo serce, wywołując zdrętwienie z nadmiaru doznanego bólu. Ujął rękę żony a poczuwszy ją zimną jak z lodu, jęknął chrapliwie z głębi wnętrzności. Padł na kolana i twarz przyłożył do tej marmurowej ręki. W milczeniu, bez płaczu, pozostał tak, jakby pragnąc zlodowacieć vw zetknięcia z tą nicością i dać się owładnąć chłodem śmierci.
Mateusz również był nieruchomy z przerażenia. Jakże marnie przykróciła sobie życie ta młoda kobieta marząca o bogactwie i zbytku, przekładająca narazić się na śmierć, byle nie wyrzec się rojonej przyszłości! Wśród przedłużającego się głuchego milczenia, Mateusz dosłyszał ostrożne stąpanie. Przez drzwi, które pozostały szeroko otwarte, weszła pani Rouche ze zwykłą swoją miną słodkawą i przebiegłą, opięta w swą odwieczną suknię czarną wełnianą, powycieraną na szwach, wyszmalcowaną na wszystkich składkach. Długi jej nos odrazu się skierował ku temu panu, którego już raz kiedyś widziała, zdaje się, że przyszedł tutaj, by się rozpytać o warunki umieszczenia położnicy. Oceniła go spojrzeniem i bynajmniej się go nie lękając, zachowała niezmącony spokój, co widocznie nie pomału go ździwiło. Zdawało się, że jest przejęta politowaniem względem męża nieboszczki. Patrząc na jego niemą rozpacz, wyrażała wzrokiem: „Co za wypadek, co za smutek, jakże drobną jesteśmy rzeczą wobec przykrych zrządzeń losu!“ Mateusz pochylił się nad przyjacielem, chciał go wyrwać z jego odrętwienia, ale la Rouche powstrzymała go, szepcząc;
— Zostaw go pan, to go uspokaja... Chodź pan, potrzebuję z panem pomówić!
Uprowadziła Mateusza, lecz idąc korytarzem dosłyszała zgłuszone krzyki i wołanie ratunku. Bez pośpiechu, obojętnie, otworzyła jakieś drzwi, mówiąc:
— Niechaj pan zechce tutaj wejść i na mnie poczekać.
Był to gabinet akuszerki, pokój wązki z meblami krytemi czerwonym, wytartym aksamitem, z biurkiem w pobliżu okna. W fotelu siedziała i szyła młoda kobieta, zapewne świeżo powstająca z łóżka położnica, bo jeszcze była niezmiernie blada a ręka jej ze zmęczeniem wyciągała igłę z roboty.
Gdy podniosła oczy, Mateusz ze ździwieniem poznał, że to była Celestyna, panna służąca pani Séguin. Drgnęła, poznawszy Mateusza i tak się spłoszyła jego widokiem, iż w pierwszym porywie zdradziła się, wyznając:
— Ach panie Froment! błagam, proszę nie mówić mojej pani, że mnie pan tutaj spotkał...
Przypomniał sobie teraz, iż pani Séguin coś mówiła o tem przed kilku tygodniami, że musiała Celestynie pozwolić na wyjazd na wieś, do Rougemont, zkąd pochodziła, bo wzywała ją tam umierająca matka. Listy Celestyny, proszące o przedłużenie urlopu, dochodziły panią Séguin z Rougemont i nawet odpisała jej, że życzy sobie jej powrotu przed oczekiwanym połogiem. Lecz Celestyna zawiadomiła panią, że choroba matki przedłuża się, ale z godziny na godzinę spodziewać się można jej śmierci, zatem nie może jeszcze wracać do Paryża. I oto, wiedząc o tem, Mateusz miał teraz przed sobą ową Celestynę, która była nie w Roagemont lecz u akuszerki, tydzień temu odbywszy u niej połóg.
— Tak proszę pana, zaszłam w ciążę... Zdawało mi się nawet, że pan któregoś razu tak na mnie spojrzał, jakby się tego domyślał... Oj, mężczyźni to odrazu takie rzeczy widzą... A moja pani ani na chwilę nie posądziła mnie, że jestem w tym stanie... prawda, że robiłam co mogłam, by to przed nią skrywać... Miejsce dobre, więc nie chciałam go stracić, zatem wymyśliłam chorobę mamy a w Rougemont mam przyjaciółkę, la Couteau, ona za mnie listy odbiera i moje do Paryża, do pani wyprawia... Wiem, że brzydko jest kłamać, ale proszę pana muszę sobie radzić, boż inaczej przepadłabym, jak każda biedna dziewczyna, którą uwiedzie jaki łajdak, nie chcący dotrzymać swoich zobowiązań...
Celestyna nie przyznała się przed Mateuszem, że już po raz drugi była teraz matką i że tym razem nie udało się jej tak szczęśliwie, jak przy pierwszem dziecku. Rok temu, prawie, że co do jednego dnia równo rok, jak urodziła dziecko nieżywe, dzięki zręczności la Rouche, która szczyciła się z tej specjalności. Teraz zaś, chociaż była dopiero w siódmym miesiącu ciąży, dziecko przyszło na świat żywe a nawet wyjątkowo silnie rozwinięte. Jednakże zdaje się, że wszystkie szanse śmierci były już teraz zapewnione, ale dopóki nie umrze, nie można za nic ręczyć, bo życie bywa czasami dziwnie uparte... A ponieważ dzieciobójstwo było wykluczone z programu zajęć la Rouche, zatem odwołano się do la Couteau, jako do ostatniej nadziei ratunku w tak nieprzyjemnej okoliczności. La Couteau wzięła dziecko do Rougemont zaraz nazajutrz po urodzeniu. Już powinno było umrzeć.
Niedługo ztąd wyjdę — mówiła dalej Celestyna. Nie mam na to, aby sobie dogadzać, jak to robią bogate panie... Doktorzy zalecają by leżeć w łóżku przynajmniej przez dwadzieścia dni po połogu... Ja, przeleżałam tylko dni sześć i dziś wstałam, bo chcę wrócić, do służby od poniedziałku. A tym czasem pan widzi, że nie siedzę z założonemi rękoma... reperuję bieliznę pani Rouche, która jest dla mnie bardzo dobra.. Ale proszę pana... czy ja mogą liczyć, że pan zechce mi dotrzymać sekretu i o niczem nie wspomni przed moją panią?...
Mateusz kiwnął głową, że może być spokojna i spojrzał uważniej na tę dziewczynę. Miała lat nie więcej jak dwadzieścia pięć, nie była ładna bo miała głowę wydłużoną jak u konia, lecz była świeża, zęby miała zdrowe i białe. Ileż jeszcze połogów odbędzie ona w tych samych warunkach, skazując swe potomstwo na zagładę, wyrzucając ze swego łona płód przed ostateczną dojrzałością, by tem pewniej zgnił, nową darząc ją swobodą. Wstręt i politowanie budziła w nim ta kobieta.
— Proszę, niech się pan nie gniewa, że pozwolę sobie na postawienie panu pytania... Czy moja pani, pani Séguin, już odbyła połóg?...
Odpowiedział, że tak, ale, że się męczyła nieledwie całe dwie doby. Gdy skończył mówić, zawołała:
— To mnie wcale nie dziwi... Pani jest bardzo delikatna... Ale jestem kontenta, że już z tem skończyła... Dziękuję panu.
W tej właśnie chwili weszła pani Rouche i zamknęła za sobą drzwi pocichu i jak wszystko co robiła, pośpiesznie, ukradkiem. Zgłuszone krzyki przerażenia już przycichły i w całem mieszkaniu panowało przygnębiające, grobowe milczenie. Usiadła przy swojem biurku, podparła się o nie łokciem i z miodowym swym uśmiechem poprosiła Mateusza, by siadł na poblizkiem krześle. Uprzejmym ruchem ręki i głowy powstrzymała Celestynę zabierającą się do wyjścia, uważała ją za przyjaciółkę, za powiernicę, osobę zaufania, przy której można było mówić z zupełną swobodą.
— Szanowny panie, odezwała się akuszerka wprost do Mateusza, nie znam nawet pańskiego nazwiska, lecz odrazu pana oceniłam, jako człowieka rozumnego i znającego życie. Więc skutkiem tego chcę pana uprzedzić, iż rozpacz jego przyjaciela mocno mnie niepokoi, ale niepokoi mnie tylko ze względu na niego. Nie może pan sobie wyobrazić, jak trudno nam było dziś w nocy uspokoić jego napady zupełnie nieprzytomnego szaleństwa. Otóż jestem w obawie, jeżeli znów ulegnie takim atakom, by się nie dopuścił czynów, mogących mieć bardzo niebezpieczne następstwa. Cios, który go spotkał, jest okropny, i widzi mnie pan osobiście tem strapioną, nie zasnęłam ani na chwilę po zaszłem nieszczęściu. Lecz nie wątpię, iż pan dobrze to rozumie, że ponieważ złe cofniętem już być nie może, zatem głośne o tem krzyczenie byłoby rzeczą zbyteczną, mogącą mieć dla niego jaknajgorsze następstwa i odpowiedzialności... Proszę, niechaj pan nie powątpiewa, że to mówię nie w moim lecz w jego własnym interesie, bo ja... ach mój Boże! ja mam nabyte doświadczenie i umiem unikać niepotrzebnych nieprzyjemności...
Mateusz zrozumiał taktykę la Rouche. Dała mu do zrozumienia, że i on byłby zamieszany w całą sprawę, jako biorący w niej udział, zatem powinni obadwaj milczeć, jeżeli chcą uniknąć kryminalnego procesu jako wspólnicy zbrodni...
— Należy uszanować boleść mojego przyjaciela — odpowiedział chłodno. Nie będę miał potrzeby przemawiać do jego rozsądku, bo niezawodnie sam dobrze wie, komu przypisać przyczyny tego, co zaszło i kto spełnił nadużycie, tak okropne mające skutki.
Zapadło milczenie. Pani Rouche patrzała na niego spokojnie i coś jakby drwiący uśmiech okolił jej usta.
— Widzę, że mnie pan uważasz za przestępczynię, za zbrodniarkę... Ach, gdyby pan był obecny, gdy on tutaj przyszedł ze swoją żoną! Płakali oboje jak dzieci i rzucili się przedemną na kolana, bo zrazu odmówiłam, czego żądali. A jakie były podziękowania, jakie przyrzeczenia dozgonnej wdzięczności, gdy wreszcie zgodziłam się zastosować do ich woli... Prawda, że wszystko zły wzięło obrót i źle się skończyło, lecz przyczyna tego musiała wyniknąć z nieprawidłowego ustroju organu... Jestem prawdziwie zrozpaczona, że się tak stało, bo przecież wiem, że jestem w takich razach odpowiedzialna, więc możesz pan wierzyć w szczerość mego żalu i obaw... Ach, czemuż mnie nachodzą ci mężowie i te żony, nęcąc prośbami, obietnicami gór złotych... doprawdy wolałabym, by mnie pozostawiali w spokoju a jeżeli się ryzykują, to niechajże umieją obliczyć i pogodzić się z możliwością złych następstw!
Wpadła w zapał i cała jej drobna postać ożywiła się głębokością przekonania.
— Ależ to, co ja zrobiłam, to samo robią wszystkie akuszerki i wszyscy doktorzy! nie wierzę, by się znalazła chociażby jedna akuszerka, mogąca się oprzeć naleganiom, prośbom, zwierzeniom, jakie słyszymy z ust naszych nieszczęśliwych klientek... Ach panie, gdybym mogła pana ukryć w tym gabinecie, gdybyś mógł słyszeć spowiedzi przychodzących tutaj kobiet, to niezawodnie zapatrywania pańskie uległyby wielkiej przemianie. Przed paru dniami, wpada tu młoda sklepikarka na wpół nieżywa, lamentująca, z brzuchem zranionym kopnięciem buta pijanego męża; czy i tej miałam odmówić ratunku, jakiego odemnie żądała?... W przeszłym tygodniu przyszła folwarczna dziewka, na piechotę szła setki kilometrów, szukając służby, ale ciąża jej była widoczną, nikt ją nie chciał przyjąć a wiejskie dzieciaki rzucały w nią kamieniami; sypiała w rowach i pod krzakami, kradła psom strawę, nie znajdując już jarzyn na polach; czyż pan nie znajduje, że litość nakazywała przyśpieszyć jej wyzwoliny, by ją uchronić od prześladowania i głodowej śmierci... Ach panie, cóż mam uczynić z tą smutną procesją kobiet, które z prowincyi, z Paryża, codziennie tutaj się schodzą, opowiadając mi nędzę swego położenia, przysięgając, że staną się dzieciobójczyniami, jeżeli ich nie uwolnię od płodu, będącego zakałą ich życia... Wszystkie, które tu przychodzą, tylko te słowa mają na ustach, nietylko biedne dziewczyny ciężko pracujące na kawałek chleba, ale i bogate panie, otoczone względami świata, w którym żyją, kobiety uważane za najszanowniejsze, najszczęśliwsze. Wszystkie! wszystkie! niechaj pan wie, że wszystkie gotowe są dopuścić się najgorszych ostateczności, trują się, przyjmując byle jakie lekarstwa, spadają ze schodów w nadziei, że ulegną potłuczeniu, mogącemu mieć pożądany skutek a jeżeli następuje poronienie lub połóg, odbywają to skrycie, w samotności, by zniszczyć płód, by udusić dziecko, lub porzucić je w bramie jakiego domu. Więc cóż czynić wobec tak okropnego położenia tych kobiet?... Czyż pan nie znajduje, że i tak zbyt wiele gnije noworodków w rynsztokowych ściekach, w ustępach?... A gdyby akuszerki odmawiały swej pomocy, liczba tych małych trupów, natychmiastby się zdwoiła! Zatem naszą działalność nie należy potępiać z taką bezwzględnością! Bo już pomijając litość, jaka nami najczęściej kieruje, jesteśmy hamulcem źle uorganizowanego społeczeństwa, popychającego do zbrodni i z narażaniem samych siebie, powstrzymujemy mnóstwo dramatów... Wobec człowieka inteligentnego jak pan, nie ukrywam tych moich poglądów i pobudek, które mnie zniewalają do zadośćuczynienia prośbom wielu nieszczęśliwych kobiet... Tajemną działalność nas, akuszerek, można podzielić na trzy stopnie: urządzać się tak, by matka powiła nieżywe dziecko, co uważam za fakt dozwolony, bo przecięż kobieta w swojem sumieniu ma prawo rozrządzić, czy chce lub nie chce dać życie. Następnie spędzenie płodu, poronienie, co podług mnie jest rzeczą gorszą, niebezpieczniejszą dla zdrowia matki i na co nie należy się decydować bez bardzo ważnych, wyjątkowych powodów... Wreszcie dzieciobójstwo, będące rzeczywistą zbrodnią i które potępiam bezwarunkowo... Mogę przysiądz, że dziecko żyjące nigdy nie zostało u mnie zabite. Matka albo mamka robią z nim następnie co chcą, lecz ja się do tego nie mieszam.
La Rouche przysięgała na swój honor rękę podniósłszy w górę, tryumfując, że przekonała Mateusza, który milczał, nie znajdując nic do odpowiedzenia na słowa, zawierające w sobie tyle życiowego okrucieństwa. Chciał wstać i uciec z tego piekła, lecz zatrzymała go, mówiąc:
— Jeszcze jedno słówko... Przytoczę panu przykład... W domu na tej samej ulicy, u bardzo bogatego bankiera, zgodziła się na początku zimy młoda pokojówka, jasna blondynka, niezwykłej urody. Naturalnie, że zaraz zaszła w ciążę, lecz przyszła do mnie za późno, bym mogła ją wyswobodzić podług mojego sposobu... Wreszcie znajdowałam, że ta dziewczyna zbyt blizko odemnie mieszka, co w takich razach bywa niebezpieczne z powodu sąsiedzkich plotek. Minęły dwa miesiące bez żadnej o niej wieści. Któregoś rana, o godzinie szóstej, przybiega do mnie kucharka, służąca u tych samych państwa co owa ładna blondynka i prowadzi mnie do niej bocznemi schodami, do izdebki na szóstem piętrze. I cóż tam ujrzałam na jednem z dwóch łóżek?... nieszczęśliwą blondynkę w kałuży krwi, z rękami zaciśniętemi około szyi dziecka, które już udusiła wpierw, aniżeli wydostało się w całości z jej łona... lecz i ona umarła... umarła z krwotoku tak obfitego, że krew, przeciekłszy przez materace, strugą spłynęła na podłogę... Ale godnem zastanowienia jest okoliczność, że owa kucharka śpiąca na łóżku tuż obok, nic nie słyszała... Dopiero przebudziwszy się, ujrzała co się dzieje... A więc czy pan sobie zdaje sprawę jaką męczeńską noc przebyła rodząca?... Dławiła w piersi krzyk bólów, siliła się, by nie obudzić towarzyszki, wyczekiwała ukazania się głowy dziecka, by ją pochwycić i zdusić z gorączkowem wytężeniem... a następnie, tracąc potoki krwi z nadmiernego wysiłku, pozostała tak słabnąc stopniowo, aż wreszcie skonała i zastałam ją nieżywą, z rękami już sztywniejącemi ale wrosłemi w szyję uduszonego maleńkiego trupa... Naturalnie, że powiedziałam kucharce, iż do mnie takie sprawy nie należą i posłałam ją po doktora, by spisał akt zejścia... Ale niechaj mnie pan wierzy, że dotąd nie mogę się uspokoić takie mam wyrzuty sumienia, że nie poratowałam tej biednej dziewczyny, gdy przyszła prosić mnie o pomoc. A gdybym była to zrobiła, czyżby pan rzucił na mnie kamieniem?... zapewne tak a jednak byłabym tylko spełniła dobry uczynek!
— Napewno że to byłby dobry uczynek! — zawołała Celestyna — słuchająca opowiadania z natężoną uwagą.
Mateuszowi serce pękało z bólu. To już był ostatni szczebel okropności w tem piekle tajonego macierzyństwa. Przypominał sobie co widział i słyszał w położniczym domu pani Bourdieu, gdzie przychodziły rodzić uwiedzione służące, wiarołomne żony, kazirodztwem skażone córki, niezliczony poczet bezimiennych kobiet, wydających na świat dzieci nigdy nie mające znać swoich rodziców. A tutaj, u la Rouche była to z chytrą przebiegłością obłudnie praktykowana zbrodnia, spędzanie dopiero co poczętego płodu, dzieci zabijane w łonie matki, konające przed pierwszem samoistnem tchnieniem. A po zatem, wszędzie, dzieciobójstwo, jawne morderstwo, dziecko urodzone żywe i uduszone, czasami szarpane na sztuki, zawinięte w szmatę, w papier i rzucane w pierwszy lepszy zaułek. Liczba zawieranych małżeństw nie uległa obniżeniu, ale liczba urodzin o ćwierć się zmniejszyła i wszystkie uliczne ścieki były grobowiskami maleńkich trupów. Mateusz czuł, jakby go musnął po twarzy lodowy wiatr tysiącznych dramatów, skrytych zabójstw, bezmiar ludzkiego zwyrodnienia. A jakąż przerażającą rzeczywistością była ta jaskinia zbrodni, w której rządząca dzieciobójczyni rozprawiać mogła głośno, z wiarą w swoje posłannictwo i mówiąca prawdy, które nim wstrząsały, rozstrzygnięcia swego nie znajdując. Macierzyństwo kalało się chwycone szaleństwem uśmiercania potomstwa, naglone ku temu wadliwością ustroju społecznego, bezeceństwem prawa, bezczeszczeniem miłości. Boska żądza tworzenia życia podtrzymywania nieśmiertelności jego płomienia, stawała się brutalnym gwałtem, podstępnem zapładnianiem przypadkowo napotkanych samic. Pierwsze drgnięcie dziecka w macierzyńskiem łonie budziło przestrach, najwyższą trwogę i by uniknąć zrodzenia owocu powstałego z przypadku, powstawała żądza zniszczenia płodu, wyrwania zielska przynoszącego tylko szkodę, wyrządzającego niepowetowaną krzywdę. I rozlegał się coraz donośniej egoistyczny okrzyk: precz z dzieckiem! precz z dzieckiem, krzyżującem plany przyszłości, projekta oparte na pieniężnych obliczeniach i czczej ambicyi. Śmierć jutrzejszemu życiu, byle było zapewnione dzisiejsze używanie! Całe dzisiejsze społeczeństwo zawodziło to świętokradzkie nawoływanie, zapowiadające blizki koniec narodu. Mateusz, który przed dziewięciu miesiącami odczuł, jak marnieje zasiew człowieczego ziarna w olbrzymim Paryżu, miał teraz sposobność przekonania się, jak złe, jak zbrodnicze ręce podcinają plony, wschodzące pomimo wielorakich przeszkód. Więc nietylko, że ziarno przepadało, padając na grunt jałowy, zatruty, lecz oto przypadkowo kiełkujący zasiew wyrywała brutalność, egoizm, nędza! Wszystkie potęgi śmierci kojarzyły się przeciwko mnożeniu się życia! walczyły z bezstronnością natury hojnie tworzącej nieskończoność zarodków, dla nieskończoności żniwa prawdy i sprawiedliwości.
Mateusz, wstał, mówiąc:
— Powtarzam pani, że nie chcę wiedzieć o tem, co się tutaj mogło wydarzyć. Lecz obecność ciała zmarłej, czy nie przedstawia najważniejszego niebezpieczeństwa?...
Pani Rouche skrzywiła usta do jakiegoś przebiegłego uśmiechu:
— Tak, dozór pod tym względem jest dość ścisły... Na szczęście, wszędzie można mieć przyjaciół... Posłałam zawiadomienie o zaszłej śmierci i zaraz nadejdzie doktór, który stwierdzi skon zaszły z przypadkowego poronienia.
I pani Rouche wstała ze swego krzesła przed biurkiem a twarz jej miała teraz zwykły spokojny wyraz, dyskretnie uśmiechnięta, litowała się nad szpetotą różnych spraw ludzkich na tej ziemi. Przyjaznym ruchem ręki i z obrażoną skromnością, chciała zamknąć usta Celestynie, gdy ta rzekła:
— Niechaj pan wierzy wszystkiemu, co ona panu powiedziała. A od siebie dodam, że na świecie niema lepszej od niej kobiety. My, co ją znamy, gotowe jesteśmy w ogień za nią wskoczyć... Pan już odchodzi, więc żegnam pana i polecam się panu z prośbą dochowania mi tajemnicy...
Przed wyjściem z tego domu, z którego coraz mu było pilniej uciec i zapomnieć, Mateusz chciał zobaczyć Morange’a i popróbować, czy nie zdoła go ztąd wyrwać i z sobą uprowadzić. Zastał go siedzącego przy zmarłej żonie. Był bezwładnie pogrążony w swej boleści, bez śladu łez na zmienionej twarzy. Na propozycyę Mateusza odpowiedział cichotko, jakby w obawie, by nie przebudzić tej, która zasnęła na zawsze:
— Nie, mój drogi, nie... przestań nalegać... bo próżnem byłoby wszystko, co mógłbyś powiedzieć... Wiem o całej doniosłości zbrodni, jaką popełniłem i nigdy sobie tego nie daruję... Bo jeżeli jest ona tutaj i taką, jak ją widzisz, to dlatego, że na to zezwoliłem... A jednak ubóstwiałem ją... pragnąłem jej szczęścia, lecz właśnie ztąd pochodziła moja słabość, że za bardzo ją kochałem. Ale to winy mojej nie zmniejsza...byłem mężczyzną, więc powinienem był umieć oprzeć się jej szaleństwu i wytłómaczyć całą tego niedorzeczność, by zrozumiała, że popełniając zbrodnię poniesiemy za to jakąś równomierną karę... Ach ona! ona temu niewinna, ją rozumiem i usprawiedliwiam.. Ale ja, ja jestem nędznikiem i brzydzę się samym sobą...
Był roztkliwiony i w napięcia uczucia dostrzegał całą swoją miernotę i słabość charakteru. Mówił wciąż monotonnym, bezdźwięcznym głosem, ulatującym z niego prawie że bezwiednie.
— Ona, taka ładna, wesoła, pragnęła być bogatą, szczęśliwą. Wszak miała do tego najsłuszniejsze prawo, będąc inteligentną i piękną... Celem mojego życia była zawsze tylko ona... radością mi było zadawalniać jej zachcianki, pracować dla urzeczywistnienia jej ambicyi... Znasz nasze nowe mieszkanie, by je urządzić podług jej gustu wydaliśmy więcej, niż było można... A potem żyliśmy nadzieją owej posady w banku kredytu narodowego, ufając, że szybko dojdziemy do majątku... Więc cóż dziwnego, że będąc zagrożoną drugiem dzieckiem, straciła głowę... a widząc ją zrozpaczoną, waryowałem jak ona... i zacząłem wierzyć, że jedyną drogą ocalenia jest pozbycie się tego biednego maleństwa, grożącego nam swojem przybyciem... A oto skutki!... Leży teraz martwa!... A czy wiesz... bylibyśmy mieli syna... myśmy pragnęli chłopca... ale ona miała przekonanie, że to będzie znów córka i to nas zdecydowało, bo przecież nie bylibyśmy mogli uzbierać drugiego posagu... Ach, gdyby to można było wiedzieć, że syn się urodzi!... I ona byłaby żyła i on byłby się zdrowo chował a teraz oboje ich straciłem... oboje ich zabiłem... Nie chciałem, by dziecko żyło a dziecko z sobą zabrało życie matki...
Ten głos bez wybuchów, bez łez, głos przypominający ponury i zgłuszony dźwięk pogrzebowego dzwonu, rozdzierał serce Mateusza. Chcąc pocieszyć przyjaciela, wspomniał o Reginie.
— Tak, masz słuszność... pozostała mi Regina... ja bardzo kocham moją Reginę... Ona taka podobna do matki... Proszę, zatrzymajcie ją u siebie do jutra... Nie mówcie jej o niczem... niech się bawi wesoło... ja sam jej powiem o nieszczęściu, jakie nas dotknęło... I, mój drogi, nie męcz mnie naleganiem, ja ztąd nie odejdę, ale ci obiecuję, że zachowam się rozsądnie, będę spokojnie przy niej siedział, ale muszę tutaj z nią pozostać.. Przyrzekam ci, że nikt mnie tutaj nie usłyszy, nikomu nie będę przeszkadzać, ale chcę tu być przy niej...
GŁos mu się zdławił, zmieszał i bełkotał już tylko niewyraźne słowa, rozbolały zmarnowaniem szczęścia całego swojego życia. Mateusz, widząc go tak przygnębionym, ale zarazem spokojnym, wyszedł i wskoczył do dorożki, która na niego czekała. Ach, jakże mu ulżył widok ulic zalanych wesołemi promieniami słońca, tłum przechodniów, śpiesznie podążających do codziennych zajęć, ożywcze wiosenne powietrze, przepływające przez otwarte okna powozu. Wszystko to wydało mu się rozkoszą po wyjściu z tego ciemnego, cuchnącego domu. Oddychał całemi piersiami, wzrok podnosząc ku niebu, jaśniejącemu pogodą i zdrowiem. Obraz Maryanny stanął mu w myśli. Jakże mu było pilno podążyć do tej ukochanej kobiety, darzącej go pocieszającą obietnicą zwycięztwa życia, odkupienia wszystkich zdrożności i wszystkich występków. Dobra, rozumna Maryanna! ona jedna była istotą zdrową, dzielną i trzymającą sztandar nadziei! Nawet w chwili porodowej męczarni, tryumfowała ona w miłości! a płodnością swą pracowała ku zasileniu jutrzejszego wysiłku. Niecierpliwił się, że dorożka jechała powoli, bo pragnął już być u siebie, w swoim jasnym, szczęśliwym domku, by stać się uczestnikiem poematu życia, uroczystego święta urodzin nowej ludzkiej jednostki, niosącej z sobą tyle cierpienia i tyle radości, to odwiecznie powtarzające się przeznaczenie człowieka!
Dojechawszy, aż się uśmiechnął, tyle było wesołej jasności w tym małym jego domku. Słońce, jaśniało tutaj ze stron wszystkich. Na zakręcie, pomiędzy schodami stał bukiet róż wyniesiony przed nocą z sypialnego pokoju a dziś umyślnie tutaj pozostawiony. A gdy wszedł na górę, rozrzewnił go zbytek rozłożonej wszędzie białej bielizny, bielizny śnieżnej, zalegającej na wszystkich meblach i kąpiącej się w słońcu. Przez wpół otwarte okno płynęła wczesna, pogodna wiosna.
Odrazu spostrzegł, że dozorczyni jest sama jedna.
— Jakto?.. czy doktór Boutan jeszcze nie przyjechał?..
— Nie, proszę pani, nikt nie dzwonił, pani cierpi coraz gwałtowniejsze bóle.
Zbliżył się do Maryanny. Leżała blada, z zamkniętemi oczyma i zdawała się mocować z sobą, by nie krzyczeć z boleści. Oburzył się na doktora, który przed dwoma godzinami obiecał mu, że zaraz przybędzie.
— Ach, moja najdroższa! a ja samą ciebie zostawiłem! Byłem przekonany, że on jest przy tobie!.. Pani Séguin już urodziła córkę, zatem powinien teraz być tutaj.
Maryanna zwolna otworzyła oczy i chciała się uśmiechnąć. Próbowała mówić, lecz nie mogła i dopiero po chwili rzekła łagodnie, przerywanym głosem:
— Czemu się gniewasz?.. Jeżeli nie przyszedł to dlatego, że musiały wyniknąć jakieś nowe trudności... A wreszcie, cóżby on mógł pomódz?.. To zwykłe bóle, trochę cierpliwości a skończą się...
Silny atak nie dozwolił jej dalej mówić. Całe ciało drgało, unosiło się, jęków już nie mogła powstrzymać, aż łzy popłynęły jej z oczu.
— Ach najdroższa!.. najdroższa! — szeptał Mateusz, klęcząc przy jej łóżku i płacząc wraz z żoną. Czyż to możliwe, byś tak cierpiała bez pomocy doktora!.. A ja myślałem, że tym razem wszystko się załatwi jaknajlepiej... Podczas ostatniej słabości nie miałaś takich okropnych bólów!..
Uspokajała się i odnajdując uśmiech, rzekła:
— Bo nie pamiętasz, ale za ostatniej słabości myślałam, że mój biedny brzuch rozleci się i nigdy się nie zrośnie. Bez cierpienia niema i radości. Ale nie trwóż się, nie rozpaczaj nademną, wiesz, że godzę się z koniecznością a życie z tobą uważam za najwyższe szczęście. Zostań tak przy mnie, ale do mnie już nie mów... bo wszelkie wzruszenie wywołuje silniejsze ataki...
Więc klęcząc, przyłożył twarz do jej ręki leżącej na kołdrze i przytulając się do tej cząstki jej ciała, pragnął odjąć jej cierpienie a przynajmniej cierpieć z nią razem. Nagle przypomniał sobie, że dopiero co widział Morange’a tak samo jak on teraz klęczącego przy łóżku Waleryi, by z pieszczotliwością przyłożyć rozgorączkowaną twarz do martwej, lodowatej jej ręki. Życie i śmierć ten sam giest wywołało! Lecz pałające policzki nieszczęśliwego Morange’a nie mogły ocieplić marmurowej ręki zmarłej Waleryi, podczas gdy on czuł, iż ta jego pieszczota dodaje otuchy Maryannie, przynosi jej nieco ulgi, jest łącznością w cierpieniu, którego cząstka przechodziła na niego. Cierpiał wraz z nią, słyszał nadbiegające fale bólów wstrząsających jej ciałem, był teraz jej pocieszeniem w dziele wspólnego życia, w godzinie trwogi, która jest jakby opłatą za doznawane radości. Tej wspólności dzieła czyż on nie zapragnął owego wieczoru, gdy ulegając miłosnej żądzy, złączył się z nią płomieniem zapładniającej rozkoszy... Wszak od tej szczęśliwej nocy, ta ukochana żona stała się jeszcze bliższą jego serca, czuł się w niej żyjący, z nią zespolony w coraz ściślejszej jedności a w miarę rozwijania się jej macierzyńskiego, płodnego łona, zdawało mu się, że coraz głębiej się w nią przelewa i całą ją wypełnia. Podczas trwania ciąży, otaczał ją zdwojoną troskliwością, czuwał nad nią i był jej sługą; modlił się do niej, pragnąc ją ustrzedz od zmęczenia i kłopotów, witał ją z dniem wschodzącym, by ją natchnąć wesołością a wieczorem żegnał pieszczotą, ciesząc nadzieją dobrego jutra. Lecz wszystko to jakże drobną było cząstką powinności, jakie pragnąłby spełniać, dla pomyślnego rozwoju wspólnie z nią poczętego dzieła. Mateusz był zdania, że ojciec, będący uczciwym człowiekiem i pragnący, by dziecko było zdrowe i piękne, powinien kochać zapłodnioną matkę, nie mniejszą miłością, niż rozmiłowaną żonę w dniu posiadania, miłością świętą w swej nieskończoności, miłością pochłaniającą go aż do zatracenia samego siebie w ukochanej wspólniczce tworzenia dzieła życia. A teraz, gdy widział Maryannę tak bardzo cierpiącą, ogarniał go żal, iż tylko trochę ulgi przynieść jej może, byłby bowiem pragnął dzielić jej mękę, jak podzielał jej rozkosz.
Czuł się zrozpaczony. Upływały minuty, kwadranse, godzina, dwie godziny a doktór nie przybywał. Służąca, którą wysłano do państwa Séguin wróciła, mówiąc, że doktór zaraz przyjedzie. I znów rozpoczęło się wyczekiwanie. Maryanna zmusiła Mateusza, by usiadł, lecz pozostawiła rękę w jego dłoniach. Oboje bladzi tym samym niepokojem i męczarnią milczeli, zamieniając się spojrzeniami, lub paru słowami pieszczoty. A ta wspólność w cierpieniu dokonywała ostatecznego ich zjednoczenia, tak wysoce ich egzaltując w pięknie miłości, iż smutek nie miał do nich przystępu; cała sypialnia jaśniała potęgą ich uczuć i już jakby śpiewała zapowiedź zbliżającego się tryumfu.
Odezwał się dzwonek, Mateusz się zerwał, by zejść na dół a zastawszy doktora Boutan już wchodzącego na schody, zawołał z wymówką:
— Ach doktorze!.. doktorze...
— Nie wymawiaj mi opieszałości!.. Nie możesz sobie wyobrazić, jakie ja dziś przebyłem opały... Ta biedna pani Séguin, zaledwie że żyje, kilka razy myślałem, że zaraz skona. No, ale przypuszczam, że najgorsze złe już minęło...
Zawrócił do stołowego pokoju, by tam zostawić paltot i kapelusz a nie dostrzegając niecierpliwości Mateusza, mówił dalej:
— Ale jakże chcesz, by ta kobiecina miała lekki, prawidłowy połóg, kiedy do szóstego miesiąca ciąży, ściskała się gorsetem aż do uduszenia, nie opuszczała żadnego balu, widowiska, kolacyi, pijąc i jedząc bez wyboru, co chciała, bez żadnego względu na zdrowie swoje i dziecka.. A przytem jest ona w bezustannym nerwowem rozdrażnieniu, jak wiesz domowe jej stosunki z mężem są jaknajgorsze... Cóż więc dziwnego, że połóg miała ciężki!.. Lecz ciebie to nie interesuje. Chodźmy więc na górę...
Wszedł do sypialni z twarzą pogodnie uśmiechniętą, wesoło patrząc rozumnemi, bystremi oczami, lecz Maryanna przyjęła go tą samą wymówką:
— Ach, doktorze!.. doktorze...
— Otóż jestem, droga pani. Proszę wierzyć, że ani o jedną minutę nie mogłem przyjść wcześniej. A wyznam, że o panią byłem spokojny, bo wiem, jaką pani jesteś zdrową i silną kobietą.
— Doktorze, ale ja okropnie cierpię.
— Tem lepiej, tem lepiej. Tak trzeba. Prędzej się skończy, jeżeli tak jest rzeczywiście.
Śmiał się, był wesół, żartował, mówiąc, że już powinna była się przyzwyczaić i nie zważać na takie drobne niedomagania. Cztery czy pięć godzin cierpienia, przecież to rzecz zwyczajna, gdy połóg odbywa się prawidłowo a jej połogi odbywają się zwykle w jaknajpomyślniejszych warunkach. Włożył na siebie wielki biały fartuch a uważnie zbadawszy stan pacyentki, zawołał z podziwem:
— Wszystko dobrze... jaknajszczęśliwiej... nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać tak prawidłowego położenia dziecka... Nie dłużej jak za godzinę będziemy już mieli to kochane maleństwo.. Aż miło być akuszerem przy takiej matce!.. Robota pójdzie gładko, jak z płatka, jak to mówią stare doświadczone baby...
Krzątał się przy pomocy dozorczyni, by wszystko przygotować. Na każde gwałtowniejsze jęknięcie Maryanny, odpowiadał słowami zachęty, by nie powstrzymywała się opanowywaniem bólów, by dopomagała ich naturalnym objawom, bo to przyśpieszy oczekiwany rezultat. A gdy podczas chwilowej przerwy spytała go o panią Séguin, odpowiedział jej bez dawania szczegółów, że powiła córkę, co ostatecznie rozgniewało męża. Z tą samą oględnością zachował się Mateusz; gdy chciała się go rozpytywać, co się wydarzyło u państwa Morange, odrzekł, że Walerya jest bardzo chora. Po cóż ją mieli smucić i niepokoić wiadomościami o innych, gdy sama była teraz w ciężkiej porodowej walce. A właśnie chwyciły ją ostatnie bóle. Znoszona męczarnia wyrywała z jej piersi regularne krzyki, przypominające ciężkie nawoływania się ludzi, gdy w natężonym wysiłku ścinają stare dęby w lesie. Mateusz nie mógł sobie miejsca znaleść. Ta ciągła skarga rodzącej żony trwożyła jego serce, zdawało mu się, że i jego członki ból szarpie, rozrywa na sztuki. Oddalał się od łóżka, znów powracał, nachylał się, by patrzeć na tę ukochaną głowę, której przymknięte oczy sączyły łzy cieknące po bladych policzkach Z nabożeństwem całował te biedne, płaczące oczy a łzy spijał mieszając ze swojemi.
— Mój drogi, najlepiej zrobisz idąc sobie ztąd — zawołał doktór. — Wyznam ci, że mi bardzo przeszkadzasz...
Właśnie weszła służąca, oznajmiając, że pan Beauchêne jest na dole, pytając się co słychać! Mateusz przynaglony przez doktora, płaczący, zrozpaczony, poszedł na chwilę, by się z nim widzieć.
— No co?.. Konstancya mnie przysłała, by się dowiedzieć co się u was dzieje... Czy wszystko już załatwione?..
— Nie... nie jeszcze, odrzekł Mateusz, drżąc całem ciałem.
Beauchêne zaczął się śmiać, zadowolony, że nie potrzebuje przechodzić tak uciążliwych wzruszeń. Nie zgasił cygara i stojąc w sieni, dalej mówił z miną człowieka, któremu wszystko w życiu się wiedzie:
— A przytem chciałem ci powiedzieć, że twoje dzieci wybornie się u nas bawią... Rozbrykane to wszystko i dokazujące!... Śniadanie połknęli jak wilki a teraz krzyczą, skaczą aż się dom trzęsie. Doprawdy, pojąć nie mogę, jak wy możecie wytrzymać w ciągłym takim hałasie. A trzeba ci wiedzieć, że dla zupełnej uciechy, posłaliśmy po dwoje dzieci państwa Séguin... Zatem mamy bandę całą u siebie, ale dzieci Séguin’ów są jakby śpiące, ciągle są w obawie, żeby nie poplamić swoich strojów... Pani Walentyna, chcąc połóg odbyć spokojnie, umieściła je u ciotki... tutaj im weselej... mają towarzystwo... bo z twoją czwórką, z naszym Maurycym i z Reginą zastali tego siedmioro, ale Regina to już nie dziecko, nieledwie że dorosła panna. W każdym razie, my, co upieramy się mieć tylko jednego syna, dziś możemy sobie wyobrazić, że mamy cały rejment potomstwa...
Ten żart podniecił go do głośnego śmiechu, tem łatwiejszego, że jak zwykle ucztował przy drugiem śniadaniu, od którego dopiero co powstał. Wymówione przez niego imię Reginy przypomniało Mateuszowi dramat zaszły z jej matką, leżącą teraz bez życia na plugawej pościeli w brudnym, cuchnącym domu, zmarłej w opuszczeniu, po za obecnością męża, który teraz odchodził od zmysłów przy jej trupie.
— A czy Regina bawi się z dziećmi? — spytał...
— Naturalnie, że się bawi, udaje, że jest ich matką. Ale niechce mieć więcej jak jedno dziecko, więc reszta stanowi służbę... To będzie śliczna kobieta za jakie trzy albo cztery lata.
Zaczął sapać, spoważniał chwilowo i odetchnąwszy, dodał:
— Utrapienie prawdziwe, że nasz Maurycy znów dziś rano zapadł na nogi. On zbyt szybko rośnie, to to nic innego... przecież chłopiec jest zdrów i tęgi... Matka ułożyła go na kanapie, więc biedaczysko tylko patrzy na bawiącą się dzieciarnię a domyślasz się, że miałby ochotę z niemi dokazywać... Żal patrzeć jak mu się serce wyrywa do zabawy z niemi...
Oczy Beauchêne’a posmutniały i twarz spochmurniała. Może i na niego spadało coś jakby przeczucie, zimne, groźne tchnienie, które dreszczem przerażenia obiegło Konstancję, gdy pewnego wieczora trzymała na kolanach zemdlałego syna. Lecz już się otrząsnął z przykrej tajemniczej pogróżki i jakby bezwiednie jakaś łączność zaszła w jego myślach, spytał wesoło:
— No a powiedz mi, cóż słychać z ładną blondynką?... czy jeszcze nic?...
Mateusz nie zrozumiał odrazu, ale wreszcie, domyśliwszy się, że go on pyta o Norinę i jej dziecko, odpowiedział:
— Jeszcze nie, wszak sam musisz o tem wiedzieć, że dopiero za jaki miesiąc spodziewa się być matką...
— A zkądże ja o tem mam wiedzieć?.. ale rzeczywiście głupie pytanie ci zadałem, bo nie chcę do tego się wtrącać, ani o tem słyszeć... Gdy wszystko tam zapłacisz, powiedz jej odemnie: że ani ona a zwłaszcza jej dziecko, dla mnie nie istnieją.
Wtem głos dozorczyni rozległ się ponad schodami:
— Panie!.. panie! proszę przyjść jaknajprędzej!
Beauchêne wołał za Mateuszem podążającym na górę:
— Zostanę tutaj i zaczekam, bo chcę wiedzieć czy mi przybył kuzyn, czy kuzynka!
Mateusz został olśniony, wchodząc do sypialni. Firanki u okna były uniesione a przez szyby tyle wpadało światła jakby całe słońce tędy zaglądało, chcąc powitać rodzące się dziecko. Doktór w białym fartuchu, kapłańskiemi rękami operatora pomagał dziecku przebyć próg życia. Mateusz zdążył na czas, by posłyszeć jak Maryanna, ta ukochana, ubóstwiana przez niego Maryanna, wydała krzyk potężny, krzyk matki w ostatniej chwili porodu, krzyk nowego życia, przerażenia i bólu, radości i nadziei a na który prawie, że równocześnie, odpowiada kwilenie nowonarodzonej dzieciny, witającej światło dzienne. Już się spełniło. Jeszcze jedna istota przybyła, by wieść dalej łańcuch istot żyjących w cieple radosnego słońca.
— Chłopiec! zawołał doktór.
Mateusz znów klęczał przy Maryannie i z uniesieniem czułości i wdzięczności całował jej piękne oczy jeszcze łez pełne. Lecz już się uśmiechała swobodnie, z radością jutrzenki, szczęśliwa, chociaż jeszcze drżąca po przebytej męczarni.
— Ach, ukochana moja żono! Jaka ty jesteś dobra, odważna, jak ja niezmiernie ciebie kocham!
Doktór Boutan zakazał mu całować Maryannę i roztkliwiać ją rozmową. Podziwiał piękność dziecka, żartował a będąc zwolennikiem licznego potomstwa, twierdził, że chcąc mieć dzieci piękne, trzeba płodzić je jak można najczęściej. Gdy ojciec i matka kochają się i unikają potwornych wybiegów, by się miłować w uczciwości i zdrowiu, po za niedorzecznemi obyczajami egoistycznego zepsucia, oto jakie mają potomstwo! I poczciwy doktór śmiał się uszczęśliwiony.
Mateusz wybiegł na schody i nie schodząc na dół, zawołał:
— Mamy chłopca!
— Winszuję! — odpowiedział kpiący wesoło głos Beauchêne’a, wyczekującego w sieni. Zatem macie teraz czterech chłopaków a prócz tego córkę! Winszuję!.. winszuję... i biegnę zawiadomić Konstancyę!
Ach ten sypialny pokój, będący dzisiaj polem walki i zwycięztwa, wydawał się teraz Mateuszowi jakby apoteozą tryumfu. Maryanna leżała drżąca po przebytej męce, po męce świętej, zapewniającej ciągłość życia, otwierającej nieskończoność nadziei w przyszłość! Błoga radość promieniała z twarzy matki, dumnej zwycięstwem jeszcze jednego szczęśliwego porodu. Pomimo, że śmierć odbywała na ziemi niestrudzoną, konieczną swą powinność, życie tryumfowało, dzięki hojności Boskiej miłości kochanków, których żądza stawała się tworzycielką świata. Pomimo świętokradzkich zbrodni, wyrządzanych przeciwko życiu w samem jego zapoczątkowaniu, w tępieniu ziarna, uśmiercaniu płodu, były i kompensaty, jak oto ta słoneczna sypialnia, pełna dobroci, wesołości, tkliwości uczuć a stanowiąca odkupienie skrywanego macierzyństwa i okropności potajemnych połogów. Ach to nowonarodzone, nagie stworzonko o piskliwym krzyku przeziębłej ptaszyny, jakimże jest ono skarbem przysporzonego życia, zapewnionej wieczności! Mateusz wspomniał ów wieczór szczęśliwego poczęcia, gdy gorąca, balsamiczna noc wiosenna była wspólniczką płodnej ich pieszczoty a oto dzisiaj w godzinie urodzin, jaśnieje pogodne, ciepłe słońce, darząc życiem, śpiewając poemat wieczności życia przez wieczność miłości.

KONIEC KSIĘGI DRUGIEJ


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.