Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
W KTÓRYM BĘDZIE WZMIANKA O PRZEDNIM ZĘBIE WYRWANYM PRAWIE ZDRADZIECKO HENRYKOWI.

Z łaski Henryka, wszyscy w Villi byli szczęśliwsi. Nąjpierwéj, to pożycie we troje, było dla niego nowością, a roztargnienie zabawą, dla dwojga kochanków. Gdyby się nawet kochało jak najszczerzéj, jak najgoręcéj, są przecie chwile, w których usta jeżeli nie serce, zmordują się powtarzać jedno; w takiem położeniu i w takich chwilach trzecią osobą nie pogardza się, bo bez niéj upłynęłoby wiele godzin niemo i cicho, po których kochankowie wymawiali by sobie zobopólnie, iż przez tak długi czas żadne z nich nie powiedziało drugiemu słowa miłosnego. Zresztą, Henryka przyszła już do zbyt wielkiego stopnia zażyłości z Tristanem, aby ten dla niéj mógł być z tém jak pierwszych dni nadskakiwaniem, i nie gniewała się wcale, że miała kogoś jeszcze który jéj także był winien swoje zmartwychwstanie, otaczał ją grzecznościami, uprzejmością i pochwałami, które kobiety mimo swéj skromności wysoko cenią. Prócz tego jeszcze, uczyła się fechtować od niego, jak już o tém, wiemy, Henryk doskonale także strzelał, więc i ona z nim do celu strzelała, jeździła z nim konno, gdy Tristan wymawiał się znużeniem albo pracą i pozostawał w Villi, zadziwiała go Henryka jak pierwéj zadziwiała kochanka, a zawsze, chociaż Henryk doskonale na koniu jeździł, przyznawał jéj pierwszeństwo, bo pokonywała go zręcznością z siłą połączoną.
Tristan także był szczęśliwym ze swojéj strony, bo kiedy chciał o czém inném nie o miłości pomówić, miał Henryka z którym zapuszczał się w głębokie zaciemnione i dalekie dropi, nie racząc nawet przypominać sobie że Henryka żyje na świecie. Gdy znów przeciwnie, chciał użyć z kochanką tych długich miłosnych gawędek, do których mimowolnie się powraca, zamykał się z nią, bez troski co się z Henrykiem dzieje. Jeżeli wreszcie pragnął sam z sobą pomówić, to jest rozmyślać, pozostawał samotny nie troszcząc się ani o Henrykę ani o Henryka. Tym sposobem życie mniéj jednotonnie płynęło. Nareszcie miał komu powierzać miłość swoją z młodą kobietą; ten ktoś mógł mu codzień powiedziéć że jego kochanka piękna, zajmująca, i tym sposobem obudzać miłość jego, miłością własną. Co do Henryka, ten czém bardziéj oddalał się od epoki w któréj go wykradli z jego zamku, tém więcéj uważał to za sen. Zdawało mu się, że w tém ustępie życia swego był waryatem: a rozważając swoje przeszłe boleści których doznał przez zamknięcie się i oddalenie od świata, nie mógł wstrzymać się od śmiechu, a szczególniéj oddając się życia przyjemnemu, które lubo mogłoby być dla innych życiem regularném i właściwém, jemu jednak przedstawiało różne niespodzianki. Kilka razy wracał do zamku Engherą, ale teraz było dla niego takiém niepodobieństwem życie w nim przepędzać, jak przed kilką dniami zdawało mu się niepodobném aby go mógł porzucić.
Myśl, jest dziwną rzeczą; tyle wpływa na powietrzne przedmioty nawet przyrody, że podług fantazyi tworzy niebo jasne lub pochmurne; pola martwe albo przemawiające życiem; a widnokrąg smutny lub wesoły. Więc téż i Henryk kiedy pierwszy raz odwiedził swój zamek, roztworzył okno które tylko co dni piętnaście miał otwierać, i zdało mu się że cała powierzchowność obrazu zmieniła się: skupione chmury na niebie, któreby były zasmuciły myślącego samotnika, gdyby je był postrzegł w dniu w którym dał sobie prawo patrzéć na nie, teraz uważał za zmianę jednostajności mniéj zajmującéj, od czasu jak miał prawo otwierać okno w każdéj dnia porze, nawet i w nocy. Ci ludzie, których mowy nie chciał tylko z daleka słuchać, a przemawiać do nich raz w rok tylko, byli dla niego zajmującymi i teraz rozmawiał z niemi, znajdował w nich serca dobre a rozmowę przyjemną, pociągającą nawet. A to wszystko przez to się tylko zmieniło, że Henryce przeszło przez myśl dać mu kilka kropel czegoś usypiającego. Henryk znalazł starego sługę drżącego przed nim: skoczył do niego, i rzucił mu się na szyję, zamiast go przeklinać jak mu to był zapowiedział. Znalazł grób swój wykopany, i narzucał w niego kamieni, spodziewając się że nie prędko dostanie się do niego. Przeczytał swoje rękopisma, znalazł je śmieszném i rzucił w ogień; pootwierał okna, zapraszając słońce aby wszystkie kąty mieszkania obejrzało, oświetliło i wilgoć z niego wyciągnęło; wrócił po tém wszystkiém do Villi, aby z Henryką bronią robić z rana, przejeżdżać się konno przed południem, a wieczorem wozić się łodzią po jeziorze.
Tristan opowiedział Henrykowi wszystkie okoliczności, które go sprowadziły nad brzegi jeziora większego, a Henryk dziękował niebu za ten zbieg okoliczności, bo to połączyło go z jedynym może człowiekiem zdolnym zrozumieć go, i dało im byt wspólny.
Jednakże czas upływał, i Henryk zwolna przyzwyczajał się do nowego życia, były nawet chwile, w których dnie zdawały mu się długie. Niestety! tak to bywa, gdy człowiek jest słaby i skazany na post i samotność; kiedy zaczyna przychodzić do zdrowia, zdaje mu się, że nie znajdzie dosyć chleba na ziemi ani wystarczających promieni słonecznych dla siebie samego, i że to wszystko co go otacza pochłonie swemi zmysłami. Rzeczywiście, wstaje, zje trochę, idzie do okna, i spożywa to tylko, co Bóg, największy lekarz w wiecznéj umiejętności swojéj, pozwala nam spożyć; natenczas zdarza się, że człowiek podziwia iż powrócił do swego przeszłego, zwyczajnego życia i że go nie znajduje ani lepszém ani przyjemniejszém jak pierwéj. To się właśnie przytrafiało Henrykowi w godzinach nieczynności; nie wiedział co począć, co robić, i dla tego najczęściéj wychodził na przechadzki samotne. Lecz choć czas walczył, Henryk jednak nie pozwalał łatwo zabijać się, tak, że często zdawało się biednemu Henrykowi, iż znajdował tak jak Henryka mówiła: wodę pożądaną i dobrą w puszczy; ale potrzebującą dużo wina, aby się znośną zdała w mieście.
Otóż winem do téj wody, wdziękiem życia tego, stałaby się jaka nowa miłość. Nieszczęściem, wszystkie serca zdobyte już były w Villi. Gdy mówimy wszystkie serca, mylimy się, bo tam było jedno tylko serce Henryki. Nie chcemy mówić o sercach panien służacych, które Henryk byłby znalazł niegodnemi swojéj miłości, a które jednak byłyby pięknemu gdyby zamiast tego że były służącemi, los je był potworzył paniami.
Biedny Henryk, którego Tristan zostawiał z Henryką chcąc sam myśléć o Ludwice, a którego Henryka pozostawiała z Tristanem w czasie toalety, ten biedny mówię Henryk, był powiernikiem dwóch zakochanych, i skończył na tém, że zesmutniał widząc innych szczęśliwemi, tém szczęściem, które wiecznie od niego uciekało. Szczególniéj wieczorem, w rozmowach tajemnych, czuł czczość w sercu swojém. Kiedy się przechadzał pod niebem okryłem swiecącemi gwiazdami, kiedy widział jak Tristan nachylał się do do ucha Henryki, aby jej powiedziéć jakie słowo które się tylko cicho wymówić może, ogarniała go jakaś zazdrość, i w ten czas prawie nienawidził swego przyjaciela. Czasem Henryk, przepędzał także całe godziny z Henryką i w cieniu przyjemnym słuchał jéj zwierzeń miłosnych dla Tristana. Otóż słowa miłości mają taką władzę upajania że były chwile, w których Henryk myślał że zwierzenia te ściągały się do niego, a kiedy mu przyszło spadać z górnych marzeń do pozioméj rzeczywistości, wtenczas był smutnym, szczególniéj kiedy rozmyślając przy swojém chińskiém oknie, widział dwa cienie, które nikły, aby w oddaleniu zanurzyć się w szczęściu swojém.
Wówczas pozostawał tam godziny całe; a że w teraźniejszości nie miał swego cieniu aby mu się ukazał, wzywał pamięcią cieni Fanny, Karoliny, lub Nathalii, które go dawniéj kochał, a którego teraz pewnie już zapomniały, albo jeżeli go sobie w téj chwili przywodziły na pamięć, to z uśmiechem na ustach a bez żalu w sercu. Więc biedny Henryk stworzony z duszą skłonną do kochania, nie znał téj najpierwszéj miłości która otacza kolebkę i przy któréj dziecię wzrasta, ani téj która pozłaca życie i rozpromienia człowieka.
Imię które było nie jego, nie obudzało w umysłach tych, kobiet, dla których byłby chętnie życie poświęcił jak tylko wspomnienia śmieszne i pocieszne okoliczności, a biedne serce jego codzień się bardziéj ściskało; takie bywały jak się domyślają czytelniczki i czytelnicy po większéj części myśli Henryka nadewszystko wieczorami kiedy się czuł samym na święcie, po dniach przepędzonych obok najbardziéj zachwycającéj na tym padole kobiety, jabłka rajskiego, którego strzegł szczęśliwy Tristan. Nie raz więc sobie powtarzał:
— Pomyśléć sobie tylko, jak mało było potrzeba abym ja był wynalazł Henrykę: gdybym zamiast wieszać się po cichu jak głupiec, był tak jak Tristan strzelił z łoskotem do siebie o pięćdziesiąt kroków daléj, byłaby mnie znalazła; ale gdyby szukając nie była znalazła Tristana, któremu krew uchodząca upoetyzowałego w jéj oczach, była by mnie powieszonego spotkała, to jest w śmiesznym i odrażającém położeniu, zatém kto wie, czy zamiast odcięcia powrozu, nie byłaby się może śmiała z mojéj śmierci, jak inni śmieli się z mego życia. Teraz ja byłbym na miejscu które Tristan zajmuje, a on byłby może na mojém. Ach! dla czegóż nie przyjąłem ofiarowanego mi pistoletu? w ogóle myślał sobie: Henryka jest przecudną istotą, mógłbym ją tak kochać jak inni, ją którą będę kiedyś zmuszony opuścić, z téj saméj przyczyny że Tristan jest moim przyjacielem. Ach! możebym i dobrze był zrobił, gdybym był natychmiast powrócił do zamku Enghera, a może lepiéj jeszcze będzie jeżeli tam jak najspieszniej wrócę.
Potém następowało jutro, w tém jutrze słońce świeciło i uzdrawiało nowe i ponure myśli Henryka.
Otóż jednego dnia, kiedy Henryka z Tristanem pozostawali razem i rozmawiali o różnych rzeczach, wypadła rozmowa o Henryku.
— Jak on się prędko przyzwyczaił do życia, którego jak się zdawało nie chciał przyjąć, wymówiła Henryka.
— To podług wiecznych praw sprzeczności, odpowiedział Tristan. Gdybyśmy zamiast tego jakeśmy sobie postąpili, byli dawali mu rady, byłby nas nigdy nie usłuchał, a nawet tém bardziéj się uparł w swojém postanowieniu. Zaś budząc się tutaj, zrozumiał i pojął od razu, że my uczyniliśmy jak ludzie obdarzeni rozumem a on tylko jak bezrozumny działał. I dla tego poddał się, zdaje mi się nawet że odtąd poddanie to jest mu mitem.
— Biedny chłopiec, musiał wiele cierpiéć.
— Prawdziwych boleści nie doznał, ale cierpiał udręczenia i przykrości przypadkowe, które są okrutniejsze czasem od rzetelnych cierpień, bo podobne do ukłucia szpilki, i dla tego boleśniejsze od pchnięcia, szpadą którego się nie spodziewa, bo nie pielęgnuje się rany nie wielkiéj, zaniedbuje ją się, aż częstokroć przychodzi umierać z niéj: jak pewien stary żołnierz, którego znałem a który odbył wszystkie kampanie i znaczniejsze bitwy za czasów Cesarstwa, pokryty był cały bliznami, naszpikowany powiedziéć można kulami i lancami, żył jednak zdrowo póki nie umarł z zakłucia się igłą w palec.
— Cóż chcesz! już to my kobiety tak stworzone jesteśmy. Przebaczyłybyśmy prawie człowiekowi oszukującemu i zdradzającemu nas czasem, a nie przebaczamy mu śmieszności. Wnoszę sobie z tego, że gdyby Henryk niewiedziéć jak kochał się i miłość swoją chciał ofiarować kobiecie, nigdy nic będzie przyjętym.
— Dla czego?
— Bo ma okropną w sobie wadę.
— Jaką? Czyż, jéj nie uważałeś?
— Nie.
— To się jednak daje spostrzegać bardzo, gdy się śmieje. Ma fałszywe zęby.
— Cóż to szkodzi.
— Co szkodzi? kiedyż bo to bardzo brzydko; gdyby to było z boku, toby jeszcze można przebaczyć, ale to właśnie na samym przedzie, to strasznie! To mu nie powinno przeszkadzać wcale przy jego najlepszym sercu i przy dowcipie, ale kobieta która nie wie o tych dwóch wielkich przymiotach, a choćby nawet i wiedziała o nich, czyż nie widzi na pierwszy rzut oka dwóch kawałków kości hipopotama, zastępujących przednie jego zęby.
— Ah! żebyś wiedziała co było przyczyną wstawienia tych dwóch zębów!
— Powiedz że mi.
— To smutna i posępna historya.
— Doprawdy?
— Przysięgam ci.
— Mówisz mi to takim tonem, jak gdybyś chciał żebym przeciwnie, o tém myślała.
— Bo trudno jest nadać smutne brzmienia rzeczy, która rzeczywiście sama w sobie jest śmieszną.
— No więc powiedz mi tę przygodę, jeżeli jest patetyczną, tkliwą, to będę nad nią płakała, ale pod warunkiem że jeżeli jest bufonadą to będę miała prawo śmiać się także.
— Ale naprzód nie będziesz się śmiała?
— Nie.
— Proszę cię o to moja Henryko! bo zapewniam cię, że nie wiem aby mogła być boleść większa nad tę o któréj ci mówić będę.
— Słucham cię.
— Kobieta którą uwielbiał wybiła sobie ząb na przedzie, to może się trafić każdemu na świecie.
— Oh bardzo, wielka prawda, odpowiedziała Henryka z miną głębokiego przekonania, która zdawała się obiecywać Tristanowi uwagę jakiéj od Henryki żądał.
— Henryk przybywszy do niéj, znalazł ją całą we łzach.
— O było dla czego płakać!
— Postanowił stanowczo poświęcić się dla niéj bez jéj wiedzy; namówił ją żeby sobie dała wprawić ząb świeżo komu wyrwany na miejsce wybitego, dał jéj adres do swego dentysty, a wyprzedziwszy ją, udał się do niego mówiąc: Panie, przybędzie tu pewna dama z wybitym zębem, proszę cię, wyrwiesz mi ząb taki sam jakiego u niéj brakuje i wstawisz go jéj, nie mówiąc ani słowa że ten ząb jest mojém.
— A to dobrze!
— Widzisz że to czyn prześliczny.
— To czyn wzniosły, rzadki!
— Słuchaj daléj.
— Słucham.
— W kilka minut po zapowiedzeniu o tém dentyście, ktoś dzwoni. Dentysta odzywa się do Henryka: „To ona“’ a mój biedny przyjaciel chroni się do osobnego gabinetu, gdzie chce ponieść operacyą. Rzeczywiście dentysta mu ząb wyrywa, idzie z nim do przybyłéj Pani, potém wraca do Henryka z oznajmieniem że ząb doskonale pasował do jéj zębów, i że obsadzenie go pomyślnie się udało!
— No i cóż?
— To tylko, że ta Pani nie była znaną Henrykowi, bo szczególnym przypadkiem, tego samego dnia przybyła jakaś inna z wybitym także na przedzie zębem; Otóż mój przyjaciel poświęcił się całkowicie, i za przybyciem swojéj kochanki kazał sobie drugi ząb wyrwać.
— Ah!... czy nie znasz téj drugiéj, téj na ten czas nieznajoméj Henrykowi damy? zapytała Henryka.
Zupełnie nie znam, bo i on jéj nie zną.
— A czy przypadkiem nie mówił ci Henryk co dentysta powiedział, wprawiając jéj świeżo ząb wyrwany?
Powiedział jéj: że mały Sabaudczyk mając prześliczne zęby, postanowił je sprzedać.
— Ah! Boże! w jakim to czasie być mogło?
— Rok temu.
— Ah! to właśnie tak! odpowiedziała Henryka, i upadła na krzesło z konwulsyjném śmiechem.
— Cóż ci jest? czego się śmiejesz? zapytał Tristan.
Młoda kobieta chciała przemówić, odpowiedziéć, lecz nie mogła, dla nadzwyczajnego śmiechu; tak szczerze i serdecznie się śmiała, że Tristan tym przykładem pociągniony, mimo woli śmiał się także, a potém się odezwał:
— Ależ to strasznie, to okrutnie tak się śmiać z biednego chłopca.
— Cóż chcesz! odpowiadała czasami Henryka. kiedy to takie śmieszne, takie ciekawe.
— Cóż tak ciekawego?
— To, co mi się zdarzyło.
— Ależ cóż ci się wydarzyło.
Odpowiedź była niepodobną, bo ile razy dla wytłomaczenia się Henryka usta utworzyła, tyle razy śmiech ją napadał.
— Słuchaj! rzekła przycisnąwszy rękę do serca, słuchaj! ale nie powiesz tego Henrykowi?
— Nie.
— No otóż, ta kobieta to...
— Tą kobietą?
— Byłam ja.
I na to słowo ja wybuchnął znów uśmiech serdeczny.
— Ty? odezwał się Tristan.
— Ja.
— Lecz jakimże to sposobem?
— Czyż ci nie powiedziałam, że fechtując się miałam przypadek?
— No tak jest.
— Otóż, tém przypadkiem było właśnie wybicie zęba, a że chciałam żeby nikt o tém nie wiedział, więc sama jedna udałam się do dentysty.
— Doprawdy?
— Oto patrzaj, to ten ząb.
I pokazała Tristanowi ząb perłowéj białości.
— I on przyrósł?
— Doskonale.
— Więc ty masz ząb Henryka?
— Tak, ale nie mam ochoty mu go oddać.
— Ależ to straszne!
— Cóż chcesz? ja nic w tém poradzić nie mogę. To doskonały ząb.
I jak gdyby za długo już wstrzymywała wesołość, zaczęła znów śmiać się okropnie.
W téj chwili, Henryk ukazał się we drzwiach pokoju w którym się Tristan z Henryką znajdowali. Henryka postrzegłszy go, bez opamiętania śmiać się poczęła. Henrykowi zdało się, słyszéć odgłos śmiechu Fanny w owym dniu kiedy miał chorągiewki w łydkach; spojrzał się z obłąkaniem w koło siebie, Henryka podniosła się i ociekła śmiech swój unosząc, którego echo oddalało się w ogrodzie i nareszcie ucichło ze wszystkiém.
Na-ten-czas zbliżył się do Tristana; ale i ten mimo litości i współczucia nad tą bolesną przygodą, także ze śmiechem oddalił się.
— A! no! wymówił do siebie pobladły Henryk, siadając na krześle, zdaje się że już nadto byłem szczęśliwy. Jeżeli tylko wszyscy powrócą do śmiechu, to ja powrócę do płaczu.
Długo pozostał na miejscu, na którém usiadł, nie pojmując co znaczy to wszystko wkoło niego, pomyślał sobie, że te śmiechy których przyczyny mu nie wytłumaczyli, musiały być z niego. Podobna wesołość okazywana tyle razy w przeszłości na jego widok, tak wielką i okropną grała rolę, w życiu Henryka, że gdy ujrzał w Henryce i Tristanie, jedynych istotach z któremi żył teraz, natychmiast ogarnęły go przykre i dziwne uczucia. Są chwile, w których dusza spokojna, czysta, przezroczysta na pozór, jedném słowem się zamąci, jak woda ustała zmąci się rzuconém w nią kamykiem. Biedny Henryk siedział cały pogrążony w bolesnych pamiątkach, i przewidując już ponurą przyszłość, żałował, że się rzucił w ten świat, jeżeli nie zupełnie zły, przynajmniéj szyderczy.
Postanowił zatém nie kusić dłużéj opatrzności, poznał w tém niby ostrzeżenie, i przewidywał już że ten śmiech, był przygotowaniem do strasznych i okrutnych dla niego wypadków. Chciał więc usłuchać pierwszéj przestrogi którą mu przypadek nastręczył, i jakby umyślnie nasłał; postanowił porzucić ten dom, i powrócić do życia smutnego i samotnego. Wyszedł z pokoju w którym się znajdował, i udał się do swego mieszkania, a tam wziąwszy papier i pióro, zaczął pisać do Henryki, list pożegnalny.
W początku téj powieści, widzieliśmy co Tristan pisał do Ludwiki. Niech więc czytelnicy wiedzą, że list Henryka do Henryki był bardziéj smutny i rozpaczliwy niż pierwszy. Jeszcze więcéj czuć można było tę niemożność bycia szczęśliwym, pod którą uginał się Henryk, i czuł się zmuszonym opuścić teraz Ville, jak dawniéj opuścił Londyn, Paryż i Neapol. Łatwo pojąć męczarnie tego biednego serca, dopiero co zrodzonego do nadziei, a umierającego nie doznawszy ani jednéj rzetelnéj pociechy, ani nawet jednéj chwili szczęścia. I ktokolwiek byłby ten list czytał, pomimo że powodem do niego była śmieszność i prawie bufonada, byłby zapłakał duszą i oczami. Henryk więc płacząc, pisał, a czasem przerywał pisanie dla nabrania tchu i sił, bo istotnie boleść jego była duszącą. Potém znów pisał. Słowa i wyrazy w nim tak były słodkie, że powiedziano-by iż to jest list brata do siostry. Nie oskarżał ani Henryki ani Tristana o swoją nową boleść, którą mu jednakże bardzo niewinnie sami sprowadzili; skarżył się tylko na fatalność, że gdy mu ich tylko dwoje na święcie zostało, trzebaż aby i oni byli echem śmiechu, któren jak głos Boga do żyda wiecznego tułacza, powtarzał mu nieustannie: Mówił, że się trochę ogrzał ich szczęściem, dziękował im że weszli w życie jego, a przepraszał że on wstąpił w ich byt; mówił, że dotąd nie był dla nikogo tylko dla siebie, nieszczęście przynoszącym, lecz że przeznaczenie zawsze go prześladujące, mogłoby zrządzić, iż stałby się fatalnym dla drugich, naprzód więc przepraszał ich za złe któregoby na przyszłość doznać mogli, uznając się przedwcześnie przyczyną wszystkiego złego.
Nigdy żaden list w święcie nie był pisany z taką boleścią, kończył go oznajmiając swój wyjazd, nie do zamku Enghera, z którego mogli by go drugi raz wyrwać, ale wyjazd w świat cały; chciał zawsze iść przed siebie aż dopóki ziemia nie otworzy się, dla przyjęcia ciała a niebo dla wzięcia duszy jego.
Prosił Henryki aby się z niego bardzo nie śmiała, ale by go żałowała jeżeli go kiedy przypomni, bo żal kobiety jest modlitwą do Boga.
Skończywszy list, odczytywał, a po złożeniu go gdy wstał, spostrzegł Henrykę za niém stojącą z łzawemi oczyma.
— Co to robisz Henryku?
Piérwszy to raz tak go mianowała, nie dodawszy tego ceremonialnego i zimnego słowa; Panie.
— Pisałem.
— Mogęż wiedziéć do kogo?
— Do pani.
— W takim razie oddaj mi pan list.
I zbliżyła się do stołu chcąc list wziąść, ale Henryk ręką go przyłożył.
— Późniéj trochę, odrzekł:
— Dla czego nie teraz zaraz?
— Wtenczas on pani dojdzie kiedy ja odjadę.
— Pan wyjeżdżasz? z zadziwieniem zapytała Henryka.
— Tak jest pani.
— I jedziesz pan?...
— Gdzie mnie Bóg poprowadzi.
— Henryku! przysuwając się do niego rzekła, przebacz!
— Cóż ja mam pani przebaczyć?
— Przebacz mi tę wesołość dzisiejszą która cię zasmuciła. Ach! żebyś wiedział ile ją sobie wyrzucam! no przebacz mi!
I wzięła ręce Henryka w swoje ściskając je.
— Oddaj mi ten list, wymówiła najpowabniéj i z prośbą.
— Weź go pani; lecz jeżeli masz się śmiać z niego, niech to nie będzie w mojéj przytomności.
— Oh! to źle, gubiąc łzę, wymówiła Henryka, to bardzo złośliwie z twojéj strony to coś mi dopiero powiedział; teraz na ciebie koléj przepraszać bom ja nie tyle co ty zgrzeszyła; — jeżelim ci przyczyniła boleści, to przyznać przynajmniéj musisz że to było bez mojéj wiedzy, ale ty rozmyślnie i dobrowolnie mi je robisz. To bardzo źle.
Zalotnica, nie gniewała się że mogła przemienić rolę i że zamiast pokutnicy przyjęła na się postać obrażonéj. Henryk przysunął się do niéj i wymówił:
— Przebacz mi pani! wiesz przecie że ranię wszystkich zbliżających się do mnie, — jestem przeklęty!
— No! no! przyjdź usiąść przy mnie, wymówiła list roztwierając przebaczmy sobie oboje.
Henryk usiadł, a Henryka list czytała.
Co raz to zwracała z westchnieniem wzrok na niego wymawiając:
— Biedny przyjacielu!
Potém wracała do swego czytania, kiedy niekiedy łzy obcierając i ściskając rękę Henryka który jeszcze i teraz nawet był w śmieszném położeniu, bo w położeniu żałowanego człowieka. Lecz tym razem Henryce bardzo o to chodziło, żeby pokazała że ma dobre setce, bo wiemy ile kobiety cieszą się gdy mogą żałować mężczyzn i pokazać dobroć swoją.
Złożyła list i zbliżyła się do niego mówiąc:
— Czy to wszystko prawda?
— Wszystko.
— I jużeś tyle cierpiał?
— Tyle niestety! i pewnie jeszcze cierpiéć będę.
— Miéj nadzieję!
— Pani! to słowo przezemnie już zapomniane!
— Sceptyku zawołała! który nawet w nadzieję wiary nie masz! czyż myślisz że przyszłość powinna być dla ciebie smutną, dlatego że przeszłość taką była? Zobaczymy dodała (bo jeżeli kobiety lubią, żartować, lubią także i pocieszać). Zobaczymy! Będziemy się kochać. Zostań z nami: zobaczysz że nigdy nie będziesz miał przyczyny zrobienia mi najmniejszego wyrzutu. Czyż mogłam przewidziéć, że dla pustoty, któréj nie byłeś mi przyczyną ani przedmiotem, zechcesz ztąd wyjechać? Skoro mnie Tristan wyłajał, przybiegłam z całym żalem i wyrzutami do ciebie; teraz już wszystko przeszło, nieprawdaż? Daj mi rękę, pójdź ze mną do ogrodu. Co do listu twego, ten zachowam nazawsze, często go odczytywać będę, abym przez to została roztropniejszą na przyszłość i przypominała sobie boleść, którą ci zadałam.
Wszystko to powiedziane było, tonem niby to kapryśnym, niby dziecinnym, któren kobiety doskonale umieją przybierać, gdy chcą coś otrzymać, i dlatego to Henryce udało się wyprowadzić Henryka do ogrodu. Lecz w ogrodzie już nie było mowy o tém co zaszło; Henryka przestała na tém, że co chwilę ściskała nieznacznie rękę Henryka, pewnie dla powiedzenia mu:
— Chociaż do ciebie nie przemawiam, myślę jednak o tobie. Przebaczasz mi nieprawdaż?
Wreszcie pewnie chciała dokazać, aby Henryk zapomniał że go w dniu tym obraziła, bo złączywszy się w ogrodzie z Tristanem, ledwie raczyła spojrzéć na kochanka; zawsze miała smętne spojrzenie zwrócone na przyjaciela, ten zaś gdyby choć najmniejszą mógł miéć dozę zarozumienia, byłby w tém wejrzeniu postrzegł co innego niż przyjaźń.
To téż wieczorem, po długiéj przechadzce w ogrodzie, Henryk oddalając się od Henryki, mówił do siebie:
— To najdziwniejsze! Nathalja która mi często powtarzała, że mnie kocha, nigdy dla mnie tak tkliwą i czuwającą nie była, jak Henryka która mi nie mówi wcale o miłości.
I był zamyślonym.
— Zdaje mi się, mówił do siebie Tristan, że Henryka cały dzień dzisiejszy była jakby czémsić zajęta. Co jéj u djabła mogło wleść w głowę?
I był zmartwionym.


II.
W KTÓRYM SIE MÓWI O PRZYJAŹNI MĘŻCZYZN I O MIŁOŚCI KOBIET.

Kobieta jest dziwną istotą. Kiedy przed Henryką Tristan Henryka żałował, kiedy tonem prawdziwego politowania, opowiadał historyą o przednich zębach, z których jeden Henryce się dostał, ta nie mogła na nic lepszego się zdobyć jak na wyśmianie całéj przygody zabawnéj z pozoru, a okropnéj w rzeczywistości. Widziała tylko jedno pocieszne położenie w téj całéj strasznéj dla Henryka męczarni, a nie myślała ile on znając powody śmiechu, mógł z boleścią w sercu uczuć taką wesołość i cały odgłos tego śmiechu.
Dopóki Tristan przekładał jéj, że to było nielitościwie z jéj strony, śmiać się z boleści z któréj nawet skorzystała, ona odpowiedziała mu nowemi napadami śmiechu i wesołości, tak, że Tristan na pół rozgniewany na pół śmiejący, zostawił ją samą i odszedł od niéj. Raz zostawszy samą i nie mając już morałów Tristana pobudzających ją do wesołości, przestała się śmiać, a po trochu, zwyczajem wszystkich pięknych kobiét, uczuła potrzebę rzucenia się w zdanie przeciwne, temu jakie przed kilką, minutami utrzymywała, i siedząc przy oknie, zaczęła żałować Henryka. I w ten czas to wstała, przeszła przez ogród i udała się do Henryka, zajętego pisaniem listu pożegnalnego, pełnego żalu i smutnych wspomnień o czém już w przeszłym rozdziale opowiedzieliśmy. Otóż, jakieśmy powiedzieli, kobieta jest żyjącą sprzecznością, w prześlicznéj formie z głosem czarującym: to téż Henryka widząc tę prawdziwi] boleść Henryka zesmutniała, jak pierwéj weseliła się i jednym rzutem woli nadała sercu swemu litości, oczom łzy, a słowa pocieszające ustom, zaczęła opatrywać rany które sama zadała, naprawiać błędy które popełniła, tak dalece, że wieczorem obydwa młodzi ludzie byli zamyśleni, zajęci uwagami o których wspomnieliśmy.
Nieszczęściem dla nich, a większém jeszcze nieszczęściem dla drugich, każde indywiduum przeznaczone aby było wczasie mężem lub kochankiem, a świat napełniony jest takiemi indywiduami: każde mówię indywiduum odebrało od natury w saméj chwili przychodzenia na ten świat, pewną dozę miłości własnéj, to jest zadowolenia z siebie, i zarozumiałości, zmieszanéj ze ślepotą względem innych, które to przymioty razem wzięte to zrządzają, że zawsze postrzega ostatni to, co w położeniu męża lub kochanka, najpierwéj postrzedz winien, i że jeżeli przypadkiem się postrzeże, używa właśnie środków najprzeciwniejszych na odwrócenie spełnienia przewidzianéj katastrofy: tak téż i Tristan wyłączny co do przygód, nieoddzielny od drugich charakterem; znosił i podlegał każdéj woli zagadkowéj i przypadkowéj, i nazajutrz po dniu w którym uważał że Henryka czémciś zajętą była, nie troszczył się bynajmniéj aby dojść przyczyny takiego jéj zajęcia; Jak gdyby w kobiecie oddalonéj od świata, znajdującéj się między dwoma młodymi ludźmi z których jeden jest od pięciu miesięcy jéj kochankiem, a drugi od kilku dni przybyłym; zajęcie się, mogło istnieć i bez przyczyny.
Dnie następowały jedne po drugich, ale oczywiście coś nadzwyczajnego działo się w domu. Takiego coś, było, jak to się zdarza między zakochanemi, przed wybuchem jakiéj gwałtownéj sceny, a po wybuchnięciu któréj wszystko znów okazuje się w lazurowym nieba kolorze, albo też wszystko zostaje zerwaném; do oznajmienia takiéj sceny, czyli do zapowiedzenia jéj wzywa się pewnych przygotowawczych sprzeczek, pewnych przedugodnych sprzeciwiali, podobnych do tego wichru szeleszczącego listkami i zapowiadającego, że burza spadnie na ziemię. Gdyby Tristan nie był tak mało bacznym jak wszyscy inni kwalifikujący się na mężów i kochanków, byłby się natychmiast domyślił, że jeżeli już nie dzieje się to, dziać się może coś dziwnego w sercu i uczuciach Henryki. Bo ile razy stawszy się uprzejmiejszym dla niéj, w miarę gdy ona dla niego była przekorną, ile razy przysuwał się do niéj, szczególniéj w ten, czas kiedy z Henrykiem rozmawiała, i powiadał jéj, że czas prześliczny, a zarazem pytał czy nie chce konno przejechać się? zawsze mu odpowiadała tém jedném słowem „dziękuję“ ale tak sucho, że można było wziąść to słowo za bratnie, ale starsze słowa, nie chcę, nadto może twarde i dla tego nieużywane.
I dzień przemijał na zimnéj rozmowie, a w wieczór, Henryka zawsze znalazła jakąś wymówkę aby pozostać samą.
Miłość jest jak deska do chóźdania, któréj dwa przeciwne końce nie mogą pozostać w równowadze, gdyby téż nie to, wynalezionoby równowagę w szczęściu, czyli że szczęście byłoby powszechném i wszędzie. Otóż tak się dzieje, że zawsze jeden koniec w górze kiedy drugi na dole, tak samo między kochankami, że jedno zawsze w tenczas więcéj kocha, kiedy drugie mniéj okazuje przywiązania, lub ze wszystkiém kochać przestaje. Ale jak we wszystkich grach świata tego, nieruchomość i ciągła stagnacya tak umysłu jak ciała jest niepodobną, trzeba wiele i bardzo wiele usiłowań, aby położenie na chóźdawce zmienić i tym sposobem, ten co przeważał na dole staje się lekkim i idzie w gorę, a ten co był na górze jest wówczas cięższym spada na dół, tak, że koniecznie jeden drugiego położenie zająć musi: czyli że ten co mniéj kochał musi pokochać mocniéj, a ten co bardzo kochał, musi poprzestać albo przynajmiéj zwolnić w kochaniu, powtarzam jednak, że równowaga nie podobna; i że ten który był na dole, co znaczy że był silniejszym, to jest że mniéj kochał i współ zawodnika trzymał w zawieszeniu, albo zmorduje się swojém położeniem, albo porzuci zabawę. NB. jeżeli jest litościwego i dobrego serca, na tenczas, porzucając miejsce swoje i grę, przytrzyma deskę, aby drugi mógł z niéj zstąpić nie zrobiwszy sobie nic złego; lecz jeżeli jest bez litości, porzuca raptem wszystko, narażając drugiego z nim się bawiącego na spadnięcie i skręcenie karku.
W zupełnie podobném położeniu znajdowała się Henryka z Tristanem, bo Tristanowi który widział kobietę uwielbiającą go, zdawało się, że żałował Ludwiki i nie chciął postrzegać udręczeń jakie tém swojéj kochance wyrządzał aż do chwili, kiedy Henryka znużona rolą swoją, na wzajem dla niego ostygła, co sprawiło skutek zwyczajny: że Tristan bardziéj ją cenił. Lecz tym razem Henryka była silniejsza i miała lepsze stanowisko czyli była mocna położeniem: ale Tristan nie dojrzał jeszcze Henryka, i dla tego nie wiedział co począć. Dawne sposoby nieudawały mu się więcéj, zapisywał album wierszami i śpiewał jak najtkliwiéj, jednak Henryka znajdowała wiersze i śpiew nudnemi, a pogarda tak się stała widoczną, że Tristan koniecznie ją postrzedz musiał.
Tristan ani rozumiał ani pojmował przyczyny téj zmiany, i pytał oto Henryka, którego sadził przyjacielem swoim po usłudze jaką mu zrobił. Biedny Tristan! który myślił że to jest uczynić przysługę, stawiając zaporę woli czyjéj, a nadewszystko biedny, iż myślał, że za przysługę choćby największą, najrzetelniejszą, pozyska się przyjaciela. Gdyby Bóg dał dwa życia człowiekowi, jedno na nabycie doświadczenia i ocenienie świata, drugie na korzystanie złego co się człowiek nauczył, to pewna, że tych dwóch żyć niewystarczyłoby, i że to drugie życie byłoby zawsze jeszcze nieszczęśliwsze od pierwszego. Gdybyśmy, w przypuszczeniu takich dwóch istnień danych od Boga, znali w podobnéj epoce Tristana i widzieli go czyniącego zapytania Henrykowi, oto są słowa prawdy którebyśmy mu powiedzieli:
„Jak to? waryacie! tyś przeszkodził człowiekowi, dla własnego szczęścia jego, dopełnić czynu jego własnéj woli, a co gorzéj jeszcze, jak człowiek bezrozumny przyprowadziłeś go do kobiety, któréj w prawdzie nie kochałeś ale mogłeś co chwila ją pokochać, bo pokazuje się, że ją teraz kochasz; i myślałeś że można bezkarnie oddać przysługę człowiekowi? Ależ nieszczęsny człowieku! już sześć tysięcy lat, jak najpierwsi filozofowie i najgenialniejsi poeci, życie swoje trawią na powtarzaniu ci, że ludzie w ogólności, a przyjaciele w szczególności

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przecież wszystko to co pisali, jedynie na to było, aby cię ostrzedz, żebyś tego nie zrobił co właśnie teraz uczyniłeś. Czyż warto było, aby prace wielkich ludzi i pisane traktaty o przyjaźni, tak się z poniewierały, że ty mogłeś wystąpić z twoją grubą pomyłką i wszystkie ich zdania zniweczyłeś? Ależ ty jesteś stokroć ślepszy jak Belizaryusz. Czyż ty nie domyślasz się, nie widzisz, że pierwszym czynem zawdzięczającym ci przysługę, być powinno: staranie się o względy kobiety którą kochasz, i użycie wszystkich sposóbów, aby ci jak najwięcéj przykrości zrobić. W téj chwili, dodalibyśmy jeszcze w naszéj otwartości i idź! idź Tristanie! do pokoju, w którym się znajduje Henryka, zobaczysz tam u nóg jéj twego przyjaciela, ujrzysz go w takim położeniu, w jakiem ty się znajdowałeś przed oddaniem mu przysługi, i posłyszysz go wymawiającego podobne tym słowa, jakie wymawiałeś nimeś jednego więcéj niewdzięcznika na święcie tym przysporzył.
No, a wiecież coby Tristan, jeżeli jest szczerym i otwartym, na to zbawienne rady odpowiedział?
Oto z miną głębokiego przekonania, i jakby najświętszą prawdą, odrzekłby nam:
„Mój drogi! zanadtoś śmiały, kiedy śmiesz mi takie biednie prawić: że Henryk jest kochankiem Henryki! gdzież twoja głowa, mój biedny przyjacielu? okropnie zwodzisz twoich czytelników, jeżeli im podobne rzeczy w swoich romansach opisujesz; wszakżesz ona nie może czuć dla niego miłości, wszakże za każdym razem kiedy jéj mówię o Henryku, kiedy dokładam starań aby go polubiła, odpowiada mi: żebym milczał, mów i że go znajduje zupełnie śmiesznym. Pomyśl tylko, że żadna dotąd kobieta nie mogła go pokochać, tém bardziéj téż Henryka, kobieta pełna wykwintnego gustu, tak dowcipna, wytworna! Pomyśl, że ona całe życie, słowo w słowo ma opowiedziane tego nieboraka, wie że ma fałszywe zęby, i codzień śmieje się z niego. Nie! nie mój kochany, z téj strony nie ma żadnego niebezpieczeństwa, bądź o mnie spokojny. Henryka nie zdolna popełnić takiéj niewdzięczności. I Tristan pewnie poróżniłby się z nami, dawszy nam pierwéj naukę o sercu ludzkiém.
Co do nas, bylibyśmy się z grzecznością odwrócili od niego, mówiąc sobie samym: „nie zna ani mężczyzn, ani kobiet, ot, naiwnie sobie szczęśliwy!“
Ale nas tam nie było: i dla tego nie udał się do nas, tylko do Henryka.
— Mój Henryku! co téż to mogło się zrobić Henryce?
— Nie wiem, odpowiedział przyjaciel.
— Ależ może opowiada ci rzeczy, których nie śmie mnie mówić?
— Oh! wcale nie, zkądby jéj przyszło takie do mnie zaufanie.

. — Ztąd, że po całych godzinach z tobą rozmawia.
— To prawda. Ale mi nigdy ani słowa o tobie nie mówi.
— To dziwnie. Może mnie już nie kocha?
— Owszem, zawsze dla ciebie jednakowa.
— Tak myślisz?
— Jestem tego pewny.
— Lecz przecie, cóżbyś mi poradził robić w takiej okoliczności?
— Pytasz mi się o radę?
— Tak jest.
— Trudno to bardzo dawać radę.
— Jedna tylko rzecz jest nad to trudniejsza, to jest: iść za tą radą: mów przecie jednak.
— No! otóż! na twojém miejscu...
— Na mojem miejscu?...
— Porzuciłbym Villę.
— Jak to! co chcesz mówić?
— Na jakiś czas, na miesiąc, na piętnaście dni. Dałbym uczuć Henryce smutek po oddaleniu, a po przybyciu, przyjęto by mnie okrzykami radosnemi, jak dawnych bohaterów w tryumfach.
— A ty! cóżbyś przez ten-czas tu robił?
— Ja? no... pozostałbym tutaj, aby Panią Linsay nie zostawiać samą; uważałbym na wrażenie jakie twoja niebytność sprawia, i potém, za powrotem twoim, opowiedziałbym ci wszystko.
— Może masz słuszność...
— Zdaje mi się że to byłby dobry sposób; Kobiety miewają chwile złego humoru, tak jak czas, ma swoje deszcze, trzeba się chronić od jednego jak od drugiego, i nie wracać, aż kobieta będzie wesołą i uprzejmą, a niebo pogodném.
— No! dobrze! pomyślę nad tém, i jeżeli Henryka nie będzie dla mnie lepszą, pójdę za twoją radą.
Pozwalam wam rozważać, co sobie Henryk myślał po takiéj rozmowie. Ten biedny Tristan, na prawdo zaczął się kochać w Henryce. Ona zaś stając się dla niego zimną, wzięła drogę najpewniejszą, chociaż najlepiéj znaną. Tristan w głowę zachodził, chcąc dojść, co mógł takiego przewinić swojéj kochance, że znajdowała wszystko to niedobrém co tylko powiedział. Nie było jeszcze wojny otwartéj, lecz często w rozmowie przy Henryku, pani de Lindsay pozwalała sobie słów docinkowych, które ściskały boleśnie serce jéj kochanka. Często, nie raczyła nawet odpowiedziéć mu na jego mowę, albo jeżeli odpowiadała, to zawsze słowa jego złe i fałszywie tłomacząc. Dla tego Tristan stał się posępnym, aż straszno było patrzéć na niego, i to go zniewoliło zasięgać rady od Henryka.
Nareszcie, raz w wieczór, znalazłszy się sam na sam z Henryką, przybliżył się do niéj, ukląkł u nóg jéj, co zwyczajnie robił i wymówił do niéj:
— Henryko! otwarcie mi powiedz! co masz przeciwko mnie? Czy myślisz że cię już nie kocham? czy cię mimowolnie czém obraziłem? w imię nieba powiedz mi!
— Nic doprawdy nie mam przeciwko tobie mój przyjacielu! i zapewniam cię, że nadto za złe bierzesz małe nic nieznaczące dzieciństwa, które dla tego samego powinny nie mieć skutków, że nie mają przyczyn.
— Nie mówisz do mnie szczerze, nie kochasz mnie już!
— Mylisz się Tristanie, kocham cię zawsze!
— Jakże mi to zimno powiadasz! a jednakże to mi pierwszy raz mówisz od dawnego już czasu.
— Nigdy nie jesteśmy sami, mogęż przy obcym powtarzać, ci że cię kocham? nie możesz wymagać tego po mnie; już i to nadto; żeśmy panu de Sainte Ile uczynili na pół zwierzenie, nie powiedziawszy mu wszystkiego. On ma oczy, nie możemy przeszkodzie mu aby niemi nie widział, ale możemy ustrzedz się aby nie słyszał.
— Miesiąc temu, Henryko, nie byłabyś do mnie tak mówiła!
— Bo od miesiąca wiele się nowych rzeczy stało.
— I cóż się takiego słać mogło, aby z powodowało dla mnie taką w tobie zmianę?
— Rozważyłam sobie...
Rozważyłaś?
— Tak jest.
— I możnażby wiedziéć to rozważenie, które cię robi tak niedobrą dla mnie, i czyni tyle nieszczęśliwym?
— Rozważyłam sobie: żeś mnie nie kochał, żeś kochał inną, że jeżeli teraz cierpisz, sądź ile ja cierpiałam.
— Ależ to czas dawno już zapomniany, Henryko! po co go przypominać? kocham cię więcéj niż kochałem Ludwikę, bardziéj niż kiedykolwiek mogę kochać jaką kobietę. Ta obojętność twoja może udana? nieprawdaż? kochasz mnie jeszcze.
Henryka nic nieodpowiedziała.
Tristan podniósł się.
— No! widzę, wymówił, że mi już nic nie pozostaje, tylko pójść za radą Henryka.
— Jakaż to rada?
— Żeby odjechać.
— Odjechać? z zadziwieniem odparła Henryka.
— Tak jest.
— A to dla czego?
— Dla tego, że na teraz moja bytność jest tu niepotrzebną, a z czasem, mogłaby się stać śmieszną.
— Wytłomacz się.
— Chcę mówić pani, że dotąd ta twoja zimna obojętność może pochodzić tylko z woli twojéj, i że późniéj można jéj będzie nadać boleśniejszą dla mnie przyczynę. Nie powinniśmy czekać chwili, w któréj pani staniesz się więcéj występną, a ja bardziéj smutny, z przymuszonego rozłączenia. Henryka zarumieniła się, ale Tristan tego nie widział.
— To bardzo fe panie! odpowiedziała, mówić takie rzeczy. Dotąd nie masz mi nic do wyrzucenia, i nie wiem w jakim celu mówisz to wszystko.
— To jest pani: że obawiam się, abym nie był przeszkodą do jéj szczęścia, i dla tego chcę odjechać.
— Odjechać? odrzekła, pan tylko to słowo masz na ustach, wiesz jednak dobrze że nie możesz tego zrobić.
— A to dla czego? zapytał Tristan, który po tonie wymówienia Henryki, zrozumiał, co mogło nastąpić.
— Cóż się z panem stanie jeżeli wyjedziesz?
— Tristan zbladł.
Henryka rzuciła mu całą przeszłość jak obelgę przed oczy. Możeby była połowę swego majątku oddała, żeby mogła była cofnąć to słowo, lecz cios już był rzucony. Rana bolesna i głęboka zadaną, została; Tristan, który dotąd całą tę rozmowę uważał za kłótnie miłosną, i myślał, że Henryka na tém skończy iż mu się rzuci na szyję, zdrętwiał i pognębionym został taką mową. Dwie łzy z serca pochodzące, zpłynęły z oczu, i gdyby był się wstrzymywał, byłby jak dziecię płakał. Nie odpowiedział nic, wziął kapelusz i poszedł do drzwi. Henryka zrozumiawszy, że potrzebowała przebaczenia za okrucieństwo, wstała i rzuciła się pomiędzy drzwi a Tristana.
— Przebacz, Tristanie! zawołała.
— O! ja pani przebaczam ale jadę.
— Nie wyjeżdżaj, zaklinam cię! nie powinieneś gniewać się na mnie; cierpię w nerwach; oh! my kobiety, nie znamy tak jak wy wartości i wagi słów wmówię. Przebacz mi, nie to com powiedziała, ale wytłumaczenie jakie nadać mogłeś moim wyrazom. Czyż sądzisz że jestem zdolną dobrowolnie zadać ci boleść?
I mówiąc to, wzięła go za rękę i przyciągnęła ku sobie. Tristan był jakby z paraliżowany; ciche łzy płynęły mu z oczu, dal się prowadzić, bo nie miał władzy ani siły chciéć lub nie chciéć czego.
— Ależ! przyjacielu! wymówiła tonem żalu, no! nie płacz; źle zrozumiałeś mowę moją; ja chciałam powiedzieć, że bezemnie, bez kogoś któryby cię kochał, byłbyś nieszczęśliwym, bo ty potrzebujesz być kochanym. To tak trzeba było tłumaczyć słowa moje. A ty niedobry! inną im myśl nadałeś. To ty powinienbyś przeprosić mnie, za to, żeś mnie osądził zdolną, powiedzieć inaczéj! ależ to byłoby niegodnie! nikczemnie, podłe! a przecież nie wierzyłbyś żebym mogła być nikczemną, szczególniéj względem ciebie, który mnie kochasz i którego kocham, dodała po cichu.
— O! pani mnie nie kochasz.
— No! otóż znów zaczynisz i znów wątpisz!
— Gdybyś mnie kochała, nigdy byś mi nie była powiedziała tego com dopiero usłyszał; tak jest Henryko.
— Ależ ty sobie robisz roskosz z mojéj męczarni! zawołała Henryka, płacząc temi łatwemi łzami, które wylewać jedynie kobiety mają przywilej, i które są wewnętrznemi powodziami: czyż nie widzisz że od kilku dni jestem cierpiącą? i zamiast pielęgnować mnie i współczuć ze mną, nie wiem zkąd wynajdujesz powody do kłótni, i takim sposobem zniewalasz mnie do płaczu? Jesteś bez litości! bo wiesz że kocham; że dopiero co przepraszałam cię, a ty zamiast mnie przeprosić, martwisz mnie tém bardziéj.
Wszystko to powiedziane było z takiem przekonaniem, że Tristan uwierzył że on sam winien, i znów się rzucił do nóg Henryki.
Ta skończyła na przebaczeniu swemu kochankowi. Oboje sobie powtórzyli: że się kochają jak w pierwszych dniach miłości, i kiedy Henryk wszedł, kochankowie byli jak dawniéj, to go zadziwiło, i zdawało się, że nawet i gniewało. Wieczór przeszedł bez wielkiego wstrząśnienia, i ledwie małe kiedy niekiedy słówko przypomniało scenę dzienną, jak niby wątle obłoczki, pędzone wiatrem po burzy, któréj jakąś cząstkę w sobie zawierają.
O północy, Henryk podniósł się i pożegnał Henrykę; Tristan to samo uczynił.
— Bądźcie zdrowi panowie! odezwała się, do jutra! Zobaczymy jutro rano powiedziała do Tristana, ściskając mu rękę, czy ci mogę ze wszystkiém przebaczyć.
I obydwa odeszli do drugiéj Villi.
Tristan udawszy się do swego pokoju, przypomniał sobie wszystko co w dzień zaszło, a że dopiero była północ, a księżyc pysznie świecił, wołał rozmyślać w oknie, i pytał się siebie samego: czyby też Henryka przebaczyła mu gdyby przyspieszył chwilę zupełnego z nią pojednania i zgody? Druga Villa, jakby uśpiona, tak spokojnie odbijała białém srebrném światłem księżyca, i Tristan tak samo jak w dzień przyjazdu swego widział powolnie kołyszące się drzewa poruszane wiatrem, można powiedziéć że powietrze i noc oddychały miłością. Tristan mając klucz od ogrodu Henryki, postanowił pójść w nocy do niéj dla otrzymania przebaczenia, a dla tego aby go łatwiéj pozyskać, chciał jéj pod oknem zaśpiewać ulubioną aryę.
Zszedł więc powolnym i równym krokiem, przeszedł ogród, otworzył furtkę i gotował się przebyć przestrzeń dzielącą dwa mury. Lecz zdało mu się, że się coś ruszało przy furtce od któréj miał klucz. W istocie, człowiek jakiś stał przy niéj, może złodziéj. Tristan zatrzymał się; człowiek ów wolno i po cichu otworzył furtkę od ogrodu Henryki, i zamknął ją za sobą; Tristan jednym skokiem przebył odległość od muru do muru, i z kolei ostrożnie, otworzył także tę samą furtkę; natenczas mógł dojrzéć tego który zawracał się na końcu ulicy oświeconéj księżycem, i ujrzał Henryka de Sainte-Ile.
Tristanowi okropnie serce bić zaczęło. Widział, jak Henryk przeszedł ogród, jak po cichu wśliznął się do domu i zniknął, starannie drzwi od ganku zamknąwszy.
Pierwszą myślą Tristana było: wejść tam także, bo równie miał klucz od drzwi wchodowych; chciał zakuć Henryka, lecz potém namyślił się, bo pragnął miéć oczywisty dowód: że go Henryka zdradzała; postanowił zatém czekać.
Wszystko co możemy o téj przygodzie powiedziéć, jest to; że o trzeciéj rana czekał jeszcze.


III.
POJEDYNEK.

Jakeśmy już powiedzieli, charakter Tristana był właśnie takim, jakiego potrzeba w roztargnieniach przypadkowych, był to człowiek zapominający dziś co robił wczoraj, i najniewiadomszy co zrobi jutro. Przedsiębrał nagle postanowienia które raptem porzucał. To téż postrzegłszy Henryka wchodzącego do Henryki, pierwszą myślą jego było zabić go; potém zaczął wątpić i wołał zaczekać; nie dlatego żeby był bojaźliwym, lecz tyle myśli jedna drugą zbijających tłoczyło mu się do głowy: tyle widział w postępowaniu Henryki w tych tajemniczych odwiedzinach Henryka, bez wstydu, że skamieniał prawie, i nie uznawał aby była godną, iżby dla niéj zabijać człowieka.
Później, im więcej rozmyślał nad tém co się w około niego działo, tém więcéj w całéj téj sprawie kobiéta mu znikała. Zdało mu się, że między nim a Henrykiem wszystko powinnoby zostać roztrzygniętym, bo uratował mu życie, a on go tak nikczemnie zdradzał, w tém co miał w życiu najdroższém. Tristan nie czuł dla Henryki téj głębokiéj miłości, która nie przewiduje dla siebie innego końca jak wieczność z miłości, lecz to z tąd pochodziło, że żyjąc z nią sam na sam, nie mógł być o nikogo zazdrosnym. Otóż tedy, najostatniejsze indywiduum, które mógłby był uważać za swego współzalotnika, był Henryk de Sainte-Ille, którego zupełnie uważał za istotę okrytą śmiesznotą, więc i teraz nawet mając najoczywistsze dowody przed oczyma, wątpił jeszcze o rzeczywistości, a potém przyznajmy się, że choćby się trochę tylko kochało jaką kobiétę, ale gdy się ją widzi przechodzącą z obojętnością a może nawet ze szczęściem z naszéj miłości w inną miłość; gdy się, do tego jeszcze trafi jak Tristanowi, że nowo ukochany wychodź i od niéj; natenczas mimo woli naszéj, kochamy tę kobiétę. Mimowolnie przypominamy sobie skarby miłości i przebywania z nią sam na sam, o które pierwéj mało dbaliśmy, a których teraz, właśnie dlatego że nam je gwałtem odbierają, gorąco żądamy; jesteśmy jak ci podróżujący, którzy dopóki gdy się z miejsca na miejsce przenoszą, wszystko uważają znużeniem, utrudzeniem i przykrościami, a gdy wrócą do jedno-tonnego życia, marzą o swoich podróżach jak o snach czarujących.
Natenczas, pojmuje się próżnia: jaką się wkoło siebie, nazajutrz postrzeże i szczęście jakie można było posiąść, w téj miłości zdającéj się nam lekką pierwéj. Wtedy doznaje się żądzy, zemsty nad człowiekiem, który cię na kilka dni wtrąca w to opuszczenie i wyrywa ci nawyknienia serca, przez które dni czyste i spokojne jedne po drugich dla ciebie następowały: zresztą, te dni mogły być bez słów, ale zawsze były i bez burzy.
Tristan więc czekał, nie wiedząc co mu wypadało począć, co raz niby przekonany o prawdzie, to drugi znów wątpiący o niéj: to chcąc się głośno zemścić, to znów chcąc udawać, że niby niczego się nie domyśla, i tym sposobem uważać na wybiegi, jakich szczęśliwi kochankowie używać będą. Czasem znów, w tych melancholicznych chwilach, w których mu się przeszłość wystawiała, mówił do siebie:
„Z kąd mogę mieć prawo mścili się nad Henryką, któréj wszystko winienem? Jakiem prawem ma zdawać mi sprawę z kaprysu teraźniejszego, gdy kaprysowi jéj przeszłemu winienem życie?“
Były jeszcze inne uwagi nawijające się Tristanowi, ale które odpychał od siebie, jak duchy i strachy.
Oto świat jest tak stworzony. Kobiéta młoda i piękna, znajduje się na drodze młodego nieznajomego, ten klęka przed nią, i zapewnia ją że będzie jej niewolnikiem, że ona jest aniołem życia jego i gwiazdą jego nieba; nareszcie wypowie jéj wszystkie a wszystkie przenośnie, a w końcu powie jéj jeszcze: „kocham cię! ah! ale i ty mnie kochaj!” gwiazda z nieba zstępuje dla niego na ziemię, anioł robi się kobiétą, to jest grzesznicą, wysypuje na niego skarby miłości, dotąd zagrzebane w kopalni jéj serca, cie jego rozpromienia się, wszystkiemi jakie tylko być mogą próżnościami, a serce wszystkiemi uciechami, rozkoszami i poezją; wylewa się na niego duszą i sercem i oddaje mu się, owa gwiazda, — anioł — kobiéta — grzesznica. Wytyka rys szczęścia nażyciu tego człowieka, który uważając go z drugiéj strony, nie powinienby się z nią zetknąć. Potém znów, kobiéta wybrana, żąda swoją drogą wybierać, i chce, usłyszawszy pierwszą pieśń tego miłosnego poematu, chce mówię, usłyszéć drugą, ale przez kogo innego; a to w niewinnym celu robienia doświadczenia, czy téż w drugim głosie, znajduje się wyrazistość większa jak w pierwszym i czyż z harmonią pieśń odśpéwa. Wtedy sądząc się jedyną i prawą posiadaczką uczni swoich udziela im pierwiastkowe uczucia. A piérwszy który ją znalazł tak materyalną że mu się oddała, nie bacząc że kto może na tém cierpiał znajduje teraz dziwném to miłosierdzie, nad którém on teraz cierpi!
Tak samo było i z Tristanem, lecz położenie jego było boleśniejsze bo je okrywała śmieszność! Kilka dni przed tém, zmuszony był przed Henryką brać obronę Henryka, gdy ta się wyśmiewała z jego nieszczęść, a człowiek który go zdradzał, był ten sam Henryk, który mu skrycie i podstępnie radził żeby wyjechał, i zostawił jéj czas do pozbycia się, jak mówił złego humoru, i w istocie dla pokrycia się jeżeli nie niebezpiecznego to natrętnego, współzalolnika. Z tąd więc wyniknąć musiała ważna kłótnia między dwoma mężczyznami.
Jak zawsze tak i teraz, przyczyna z kobiéty była oddalona, i Tristan był uszczęśliwiony z pozoru przezroczystego wprawdzie, ale którym mógł osłonić miłość swoją własną.
Godzina uchodziła. Dnieć już zaczynało, słońce nawet wychodziło z ciemnéj smugi tworzącéj się nad jeziorem, tak że się zdawało poczynać w niebie, a kończyć w jeziorze; było to jedno z tych przezroczystych ocknień przyrody, jakie czasem (podobno nawet kilka razy) Bonnington pochwycił. Tristan wciąż czekał.
Nagle posłyszał jakby skryte i tajemnicze drzwi otwieranie, z bijącém sercem rzuci! się w kępę drzew, która mu od trzech godzin służyła za schronienie i słuchał. Po chwili ujrzał Henryka wychodzącego i oglądającego się w około, który schodząc z cztérech czy pięciu schodowy przed gankiem, obejrzał się kilka razy i uśmiechnął do okna, w którym biała firanka nieco się uchyliła, i pozwalała dostrzedz główkę Henryki. Późniéj firanka zasłoniła się, główka jak sen zniknęła, a Henryk z tryumfującą miną, zmierzał do furtki ogrodowéj.
Tristan, jako wychowaniec Seraju, wiedział wszystkie przejścia, przybył przed przyjacielem swoim do furtki, tak zręcznie, że w chwili kiedy Henryk miał jéj dotknąć kluczem, ujrzał Tristana, bladego, z groźną miną, strzegącego mu przejścia, tak prawie, jak ów smok, przy Hesperyjskich ogrodach.
— Broń twoja panie? odezwał się Tristan.
— Moja bron? odpowiedział Henryk.
— Tak jest.
— Ah! jeżelibym się miał bić wziąłbym szpadę.
— Dobrze panie, będę się bił na szpady.
— A to dlaczego?
— Żeby pana zabić.
— Czyś oszalał?
— Dosyć już jednéj obelgi, panie, proszę o zawieszenie obrazy.
— Ja się z panem bić nie będę.
— Czy można wiedziéć dlaczego?
— Bo nie możemy się bić razem. Spotkaliśmy się pierwszy raz w miejscu, w którém mieliśmy obadwa umrzéć, a nie umarliśmy. Pan nie możesz mnie zabić, jak również zabić pana jest dla mnie niepodobieństwem.
— Pan jesteś zabobonny.
— Pan wiész o tém.
— Tak jest, ale są chwile, w których zabobonność ztyka się bardzo blizko z tchórzowatością.
Henryk nic nie odpowiedział: Tristan tém bardziéj się co raz więcéj gniewał.
— Więc panu się zdaje, że można ubliżyć człowiekowi, odezwał się Tristan, że możesz go ranić w najboleśniejszą stronę, i potém odmówić mu zadosyć uczynienia o które prosi. Czy wiesz pan, jaką nazwę można dać takiemu człowiekowi?
— Wiem, bez najmniejszego wzruszenia, odpowiedział Henryk, to téż dlatego, żebym sobie tego przydomku oszczędził, na który nie zasługuję, wolę odrazo powiedziéć panu, że w tém wszystkiém co się dzieje, nie ma nic do wytłumaczenia.
— Nie rozumiem pana.
— Pani de Lindsay, już nie kocha pana, tylko mnie kocha. Oto jest wszystko.
Tristan podniósł ramiona.
— Czyż to jest przyczyna abyśmy się zarzynali? czyż to się codziennie nie napotyka? Słuchaj mnie mój przyjacielu, żebyś się był trzy razy tak jak ja zabijał, wiedziałbyś trochę lepiej co to jest życie, ceniłbyś go trochę więcéj i dla takich bagatel go nie narażał. Jeżeli się bić z tobą będę, dwie rzeczy mogą nastąpić. Jeżeli ja ciebie zabiję, a bez uchybienia ci, ten wniosek jest bardzo prawdopodobnym, natenczas wyrzucałbym sobie żem cię zabił, ciebie, któryś mnie wyratował, ciebie, któremu winienem jedyne chwile szczęścia rzetelnego, którego w tém życiu doznałam, bo przysięgam ci, że nigdy nie byłem tyle szczęśliwym, jak od chwili kiedyś mnie z zamku Enghera wyciągnął. Wszystko od tego czasu uśmiechało się do mnie, i opatrzność zdawała się chcieć mi nagrodzić, wszystkie zboczenia przypadku.
Znalazłem w tobie wiernego przyjaciela jak Oresta; Henryka mnie kocha, wątpić nawet o tém nie mogę. Możemy wieść najprzyjemniejsze życic w troje razem. A przeciw nie, jeżeli cię zabiję, to oprócz wyrzutów sumienia, będę zmuszonym wyjechać; zaaresztują mnie, i podobne zatrzymanie wykryje domowe tajemne stosunki, o których władza nie powinna by wiedziéć, a zresztą, przypuszczając że nie będę aresztowanym, pani de Lindsay, wieczny żal do mnie miéć będzie, bo mogę cię zapewnić, że w braku miłości ma dużo dla ciebie przyjaźni. — Jeżeli zaś ty mnie zabijesz, cóż w tenczas nastąpi? zaaresztują cię, bo pomimo największéj dla ciebie przyjaźni, Henryka zechce zemścić się, za śmierć człowieka którego kocha. Wytoczą ci proces, odkryją prawdziwe twe nazwisko, dowiedzą się o śmierci Karola, o twojéj skrytéj ucieczce, i podług wszelkiego podobieństwa utną ci głowę. Wierz mi więc, mój drogi przyjacielu, weź ten cały wypadek filozoficznie. Kobiéta jest zmienną istotą, przemienia swoje uczucia jak Kameleon kolory, i nie warto dla jednego odcieniu jéj zabijać się. Wejdź w siebie samego, mój Tristanie; byłbym prawdziwie w rozpaczy, gdyby ci się najmniejsza przygoda trafiła, martwiłbym się nią, jak moją własną. Jestem szczęśliwy piérwszy raz w życiu. W imię nieba nie niszcz szczęścia mego, zmuszając mnie, abym cię zabił, lub zabijając mnie.
Wszystko to powiedziane było z tak zimną krwią, że Tristan przecierał sobie oczy, jak człowiek przebudzający się, któremu stoi jeszcze w oczach, sen do prawdy niepodobny. Chciał zobaczyć, jak daleko Henryk żart ten doprowadzi, i, drżącemi ustami wymówił:
— Więc tedy panie! pani de Lindsay, kocha pana?
— Ale tak, tak, tonem wiary i zaufania odrzekł Henryk:
— I masz tego dowody?
Henryk zrobił oczami skromny znak, który był tém, jakby powiedział: „tak jest, mam niezawodne, pewne dowody“.
— I możnaż wiedziéć od kiedy?
— Od następnego dnia po tym, w którym znalazłem was obojga, tak śmiejących się i wesołych, wtenczas kiedyście mnie tyle smutnym zostawili.
— W istocie, owego dnia mówiliśmy o tobie.
— A więc! Ja byłbym mógł nawzajem zadosyć uczynienia żądać, za niewczesną i obrażającą mnie wesołość, wybuchniętą za mojém przybyciem, szczególniéj z twojdj strony; lecz widzisz żem się wstrzymał. Bo są takie czasem okoliczności w których potrzeba umiéć pozostać śmiesznym nawet, albo nieszczęśliwym nie żaląc się na nikogo, tylko na przypadek.
— I pani de Lindsay, — od rzeki Tristan — dając ci dowody miłości swojéj, nie powiedziała przyczyny, téj dziwnéj wesołości, która stała się wstępem do twego szczęścia?
— Nie.
— Pojmuję to.
— Dla czego?
— Bo to byłoby ci bardzo nieprzyjenmém.
— Pana ta uwaga nie powinna wstrzymywać; więc racz mi całą tę rzecz opowiedziéć, tém bardziéj, że czując iż posiadam całą krew zimną, zrobi na mnie takie tylko wrażenie, jakie zechcę aby zrobiła!
— No! więc! odparł Tristan, i największą na jaką się mógł zdobyć ironią, miłostki twoje przeszłe, nie zawsze były tak szczęśliwemi, jak są teraźniejsze, postradałeś nawet w nich zęby twoje.
— To prawda, odpowiedział zimno, jednak bardzo nieznacznie zarumieniwszy się, Henryk, mów daléj.
— Tyle o ile pamiętać mogę, byłeś bardzo stroskany o swój ząb piérwszy.
— Przyznaję że prawda.
— Mogę ci dać o nim wiądomość.
— Doprawdy?
— Prawdziwie.
— Bardzo mnie zajmuje twoje opowiadanie.
— Pani de Lindsay posiada go.
— Gdzie?
— W swojéj szczęce.
— Od tamtéj zatém epoki, zajada moim zębem? a więc panie, ja powinienem żądać, zadosyć uczynienia od pana, nie pan odemnie, bo moje prawa są dawniejsze, chybaby twoich dwa zęby miała! — Tristan pojmował że położenie jego, stawało się coraz bardziéj śmieszniejszem, od początku téj rozmowy, nigdy nie mógł naprowadzić Henryka na ton poważny i bardziéj uroczysty w téj kłótni, a gdy mu ostatnia minęła ucieczka, czuł że krew mu na twarz występuje.
— No teraz panie! kończmy już prędzéj.
Henryk nic nie odpowiedział: rękę trzymał na czole, i zdawał się głęboko rozmyślać.
— Panie! zawył prawie Tristan, czy słyszysz mnie?
— Wystaw sobie, odpowiedział Henryk, że rozważałem i uwielbiałem figle, które zrządza przypadek, i że ja mój ząb w Paryżu zgubiony, znajduję gdzie?... nad brzegiem większego jeziora; w czyich ustach?... kobiéty którą ty kochasz, a która znów mnie kocha! Słowo honoru! to śmieszne, i dziwię się, że ty się nie śmiejesz z tego, tak jak ja.
I zaczął się śmiać, na cały głos.
— Panie! odrzekł Tristan, jesteś bardzo nudnym, a żem to już dawno postrzegł, chciałbym się zatém uwolnić od niego jak najprędzéj.
— Więc zawsze panu idzie o to abyś mnie zabił?
— Zawsze.
— No! więc jestem na jego rozkazy, ale zaręczam panu, że to czynię aby ci przyjemność zrobić, i na podziękowanie za zabawną historyjkę, którymi opowiedziałeś, bo na honor, nie byłem usposobiony do bitwy dzisiaj rano; będę to rozpowiadał Henryce dziś w wieczór, dodał biorąc Tristana pod rękę; ah! pewny jestem że się dużo i serdecznie naśmiejemy. Tristan zatrzymał się i spojrzał w oczy przeciwnikowi, myślał że ten na doprawdy zwaryował. Henryk zatrzymał się także, ale nie puszczając ręki Tristana i patrząc się na niego, z tą zadziwioną miną, jak gdyby wymawiał:
— Dla czego się zatrzymujesz?
— No panie! zarumieniony złością, i zakładając na krzyż ręce, zawołał Tristan. Czy pan, żartujesz sobie ze mnie, najnieprzyzwoiciéj czy téż jesteś tchórzem lub waryatem?
— Ale, ani jedno, ani drugie, ani trzecie; ja to właśnie nie wiem co się panu zrobiło? dzisiejszego poranku. Ratujesz mi życie, a teraz chcesz mnie zabić; bądź że konsekwentnym raz w życiu. Jeżeli chciałeś mnie zabić, natenczas mogłeś mnie na mojéj górze zostawić i nie brałby# zabójstwa na sumienie, albo jeżeli chciałeś uratować mi życie, dla czegóż u djabła, gadasz mi teraz o pojedynku i o śmierci? — Dla zrobienia ci przyjemności, zezwalam na bicie się z tobą, ależ to nie może i nie powinno być powodem, abyś mnie lżył za to, dojdziemy tak samo do mety rozmawiając spokojnie i prowadząc się pod ręce, jak téż kłócąc się jakby tragarze. Czyż pan nie jesteś mego zdania? Zresztą, krzyczał, udając że się także gniewa, cóż ja panu zrobiłem?
— Pan się pytasz?
— Tak jest, pytam się. Jestem kochankiem pani de Lindsay, czyż za to szukać kłótni ze mną? czyż pan nie spodziewałeś się, że to nastąpi? Jak to! mogłeś że być tak nie przezornym i nieroztropnym, aby posiadając kochankę, z charakterem Henryki, żyjąc z nią przez cztéry miesiące, co się ma rozumiéć, że od trzech miesięcy już ją nudzisz, i sprowadzasz sposobem melodramy przyjaciela do domu, opowiadasz jéj że ma ząb mój, a chcesz, aby ta nie rzuciła mi się w ręce? Ależ doprawdy! Jesteś waryatem, ale waryatem któregoby wziąść warto, waryatem niebezpiecznym!
Wiedz choć tę jednę rzecz na świecie, że gdyby na całéj ziemi, była kobiéta, Apollo i Polyfem na kochanka, na męża, wybrałaby kobieta Apolina, a po dwu miesiącach oszukiwałaby Bożka współ z cyklopem.
— Panie! twoje rozumowania i żarty znajduje bardzo w złym guście. Pani de Lindsay nie jest przyczyną kłótni naszéj: ja wiem, a pan nauczyłbyś mnie gdybym dotąd nie wiedział, co mam rozumiéć o kobiétach; lecz jakem panu powierzył bóleść moją, którą mi jéj obojętność sprawiała; pan na-ten-czas już jéj kochanek, radziłaś mi żebym wyjechał na jakiś czas, i chciałeś abym przez ciebie został zwiedzonym. To za tę radę, którą dziś jak obelgę uważam teraz się o zadosyć uczynienie upominam. Co do pani Lindsay, tą pogardzam. Zrozumiałeś mnie pan?
— O! ze wszystkiém.
Idźże pan za mną.
— Z chęcią. Ale pozwolisz mi pan ostatecznie jedną jeszcze uwagę zrobić. To co pan wziąłeś za obelgę, było tylko uprzejmością z mojéj strony. Przewidywałem, że lada dzień dowiesz się o szczęściu mojém, i bałem się aby ci to przykrości nie zrobiło. Wreszcie, ponieważ rzecz się już stała, trzeba znieść wszystkie z niéj następstwa. Idę za panem, idę.
Tristan się już nie posiadał, — dużemi krokami szedł do drugiej Villi.
Co do Henryka, który nigdy nie był tyle szczęśliwym jak od trzech dni, i któremu udało się okryć człowieka śmiesznotą; był cały rozradowany, szedł o kilka kroków za swym dawnym przyjacielem, i dopiero przy samych drzwiach go doszedł.
— Powiedz mi mój drogi Tristanie... a świadkowie?
— Obejdziemy się bez nich, sucho odrzekł Tristan.
— Jak sobie zechcesz, Ja niedbam o nich, to tylko dla ciebie wspomniałem. A broń? czy i bez broni obejdziemy się?
Młody człowiek nic nie odpowiedział, tylko wkrótce ukazał się z dwoma szpadami.
— Oh! śliczne szpady! wymówił Henryk biorąc obydwie do rąk pewnie należały do Lorda Lindsay. Ale to figlarz z pana! jak się do tego zabierasz! mieszkasz w domu nieboszczyka, zdobywasz jego żonę, bijesz się bronią jego. Nie brakuje już jak tylko, żebyś się kazał pochować, w grobie jego, jeżeli cię żałuję.
— Baczność panie! — Minutę jeszcze, co u djabła! daj mi odetchnąć; nie można przewidziéć co może nastąpię: czy zawsze ci chodzi oto abyś się bił ze mną?
— Zawsze.
— Ależ mój drogi jesteś w takim stanie rozdrażnienia że nie będziesz mógł utrzymać szpady.
— Jeżeli tylko ta przyczyna wstrzymuje pana możesz stanąć do obrony.
— Gdzie się bić będziemy?
— Na drodze, o téj godzinie nikt nas nie zobaczy, a zresztą nie pokaże się więcéj w tym domu.
— Niechże będzie i na drodze.
Obadwa pojedynkować się mający, udali się na miejsce wskazane przez Tristana.
Jakeśmy to powiedzieli, Henryk posiadał największą, można powiedziéć zręczność i wprawę wrobieniu bronią, a do tego drugą korzyścią jego, była zimna krew. Tristan zaś był z pałającemi oczyma, z blademi ustami, z ściśnionemi zębami, nie z obawy ale z uniesienia: i kiedy Henryk ze spokojną twarzą, z lewą ręką położoną na piersiach, z prawą wyprostowaną, trzymał się na baczności, Tristan jak człowiek szukający sposobności zabić, lub być zabitym, rzucił się z całą zajadłością na Henryka który mu żelazo odparł bez innego ruchu, tylko jak się po prostu chronić zwykło.
— Gdybym był chciał, teraz byłbym cię mógł zabić, zawołał Henryk.
— To dobrze, panie! a teraz strzeż się!
— I zgiął się chcąc zadać proste pchnięcie Henrykowi, ale Henryk tak zręcznie obronił się, i suchym jak mówią razem odrzucił broń przeciwnika, że rozbroił zarazem Tristana.
Na-ten-czas schylił się, podniósł broń przeciwnika, mówiąc do niego:
— Gdybym był tym sposobem bitwy nie przerwał, byłbyś sani wpadł prosto na moją szpadę i przebił się, a powiedzianoby wówczas jeszcze żem cię zabił, nie trzeba popełniać takich nieroztropności.
Tristan pienił się; jeżeli kilka dni temu, śmiał się z Henryka, ten z kolei okrutnie mścił się nad nim, tą piekielną zimną krwią, przeciwko któréj nie poradzić nie można było. Rzeczywiście, zdawał się być posągiem na śrubach tak ruchy jego szybkie jak myśl, odwracały wszystkie natarcia Tristana z siłą i przestraszającą szybkością: już ze dwadzieścia razy mógł go był zabić, lecz zdawało się że robił sobie igraszkę z bezsilnéj złości Tristana, roztrącającéj się o jego szpadę. To trwało z kwadrans: w końcu którego Henryk rzekł do Tristana:
— Czy masz już dosyć?
— Baczność panie! baczność! odpowiedział Tristan.
— Ależ kiedy to już zaczyna być utrudzającém; nie zadajesz mi prostych razów: upierasz się, a wiesz przecie że mnie nie dosięgniesz i nie dotkniesz, bo to tylko wolno pani Lindsay, no pozwól mi trochę posiedziéć!
— Ależ! panie! panie! wył prawie Tristan nie posiadając się, i w największéj furij rzucił się na przeciwnika, któremu najtrudniejszą rzeczą było żeby niechcący nie zabić Tristana.
— No! zobaczmy ostatni raz, wymówił Henryk, czy chcesz skończyć? nie? no! w takim razie bądź zdrów!
— I mówiąc to, zgiął się. Biedny Tristan nie miał, czasu zastawić się, i koszula jego zalała się krwią, z rany zadanéj pod łopatką; chciał ciągnąć daléj, ale mu sił zbrakło i opuścił szpadę Henryk ledwie miał czas przyskoczyć do niego i objąć go rękoma; posadził go przy drodze a bojąc się być schwytanym, schronił się czém prędzéj do domu Henryki, zostawując przyjaciela czyli przeciwnika omdlałego.


IV.
MAŁY CZŁOWIECZEK W PERUCE A LA JEAN JAEQUES I Z LASKĄ ZE ZŁOTĄ GAŁKĄ.

Gdy Tristan przyszedł do siebie, znalazł się samym na świecie, siedzącym na burcie od rowu, krew przestała mu płynąć, bo rana lekką tylko była, i Tristan zemdlał raczéj skutkiem doznanych wstrząśnięć w duszy i sercu, aniżeli z przyczyny rany: jednakże czuł w głowie osłabienie i widział rzeczy ubiegłe jak w obsłonie. Przesunął ręką po czole jakby odrzucając wyobrażenia i przykre myśli: przypomniał sobie ranny pojedynek i okoliczności które go z powodowały; wstręt przeciwnika jego do spotkania się z bronią w ręku, wspaniałomyślności jego przy potykaniu się, i zrozumiawszy że w całéj téj scenie on grał role waryata, a Henryk roztropnego, ostatnie wejrzenie rzucił na Villę budzącą się jak zawsze wesoło i nie wiedzącą co się z jéj mieszkańcami stało. Po chłodzie powietrza, widział że jeszcze jest bardzo rano było, i nie myśląc już o niczém słuchał co się w naturze całéj działo.
Trzeba to powiedzieć, że gdy Tristanowi odświeżył się umysł, chłodnym rannym wietrzykiem, a krew uspokoiła się zadaną raną, co zastąpiło upuszczenie jéj, widział wszystko i rozważał z zimną krwią, bardzo niekorzystnie na stronę Henryki, a opinia o niéj, zaczęła się dziwnie i szczególnie zmieniać. Opuszczony, w samotności, bez jednéj duszy aby się nim zajęła, bez przyjaznej ręki któraby rękę jego uścisnęła, niedawno kochany przez dwie kobiety, z których jedna może go już zapomniała, a druga nim pogardza pewnie, zkupił w swoje serce tyło nienawiści i pogardy, że mógłby niemi ogarnąć wszystkie świata tego kobiety.
Lecz ta nienawiść kobiet, chociaż dowodziła moralnego postępu Tristana, i mogła na późniéj być mu bardzo pożyteczną, w teraźniejszém jednak położeniu bardzo mu słabą pomoc niosła. W istocie, biedny chłopiec, tracił głowę nie wiedząc co począć. Im bardziéj wracał do spokojności tém większą widział otaczającą go próżnię, a przez to, myśli jego oddalały się coraz więcéj od wesołości. Zresztą, gdy się chciał porachować z czasem teraźniejszym, to mu mało pracy zadawało, bo jasno i oczywiście widział, że nic więcéj nad ranę w łopatce nie posiadał. Potém do obawy co się z nim na przyszłość stanie, przyłączały się wyrzuty sumienia za przeszłość.
Od czasu jak został wyratowanym przez Henrykę, prowadził życie, któremu nie brakowało i niezbywało na par niente, i pomimo że od samego początku, kobieta ta z całą mocą poczynającéj się dla niego miłości, umiała nadać piękną barwę takiemu życiu, a on go na ślepo przyjął, jednak teraz wyrzucał sobie i tę nieczynność i tę zależność, któréj już teraz nie podlegając, tém więcéj czuł całą jéj nieprzyzwoitość i ciężar; jednakże to dopiero były najlżejsze z wyrzutów jego!
Był więc bardzo smutnym. Gdy jednak smutek nie doprowadzi do niczego, jeżeli nie natchnie jakiem nagłém przedsięwzięciem lub postanowieniem; jak dowódca który po przegranéj bitwie, zbiera szczątki, chcąc być jeszcze użytecznym sprawie swojéj, tak też Tristan szukał sposobu, jakimby mógł z użytecznie swoje talenta, które bardziéj powierzchownie niż gruntownie posiadał.
Był niegdyś doktorem, lecz oprócz tego że teraz był sam tylko swoim pacyentem, i że to leczenie siebie, żadnéj korzyści mu przynieść nie mogło, chybaby nakazując sobie ścisłą dyetę, trzeba było zawsze znaleść więcéj praktyki, a na drodze to się zdarzyć nie mogło. Był wprawdzie dawniéj piewien lekarz, jak wspomina djabeł kulawy, któremu gdy chorych brakło, wychodził nocą z domu, kaleczył jak mógł ludzi, powracał do siebie i pozwalał się budzić, gdy ratunku potrzebowano, którego z taką czułością i troskliwością udzielał, że miał prawo kazać sobie drogo tkliwość swoją opłacać; lecz choćby też Tristan i chciał korzystać z téj nauki, ani w rzeczywistości, ani w nadziei, nie miał tego co nazywają u siebie.
Był także literatem, ale w stanowisku do jakiego teraz doszedł, mógł tylko pisać ody do słońca, a sonety do księżyca których chybaby wiatr był wydawcą; a wiadomo że wiatr często coś porywa a nigdy nic nie przynosi.
Malował nawet niegdyś, ale zbliżenie się do sztuki, otoczone jest tak wielką nędzą, zniechęceniem, że nawet pomyśleć niemożna było, aby został malarzem.
Pozostawało mu zawsze samobójstwo; ale pomimo że go raz nawet dotknął się zbliska i stracił już wiele ze swego entuzjazmu do użycia tego sposobu zaspakajającego przyszłość; chwila jeszcze byłaby źle wybraną do zabicia się. W istocie, Henryka w swojéj zarozumiałości, nie byłaby przypuściła, że to zrobił z nędzy, lecz z miłości dla niéj, a to był rodzaj pociechy którego jéj dać nie chciał.
Z tych uwag i myśli to wyciągnął, że najpożyteczniejszą rzeczą było, nie rozmyślać więcéj, oparł się łokciami o kolana, i zamiast zabić się, zabił myśli swoje.
Może by był bardzo długo pozostał w takiéj postawie, i jak wielu z mitologii byłby się zamienił w posąg albo w fontannę, gdyby przez szpary między palcami nie był dojrzał jakby cieniu od przechodzącego, i to jeszcze jakby ten przechodzący miał chęć aby go postrzeżono, bo szedł i powracał miarowym krokiem jak duch w Hamlecie. Jednakże Tristan nieporuszył łokci swoich, opartych o kolana, ani głowy opartéj o ręce, i zdawało mu się, że nareszcie cień zniknął, co było grubą pomyłką, bo człowiek od którego cień padał, znudziwszy się chodzić prosto przed siebie: i wracać się, okrążył Tristana, i tak jak Aleksander przed Djogenesem, umieścił się między słońcem a Tristanem. Tym razem, rozmyślający oczywiście domyślił się, że cień chciał aby do mego zagadano, albo sam zagadać sobie do Tristana życzył, bo dość długo nieruchomie zasłaniał słońce które, jak powiedzieliśmy spokojnie wysuwało się z łoża swoich obłoków, Tristan nie chciał już dłużéj sprzeciwiać się cieniowi, który w istocie mógł być jaką wróżką. Podniósł głowę i zobaczył:
Wystawcie sobie maluczkiego jegomości, udarowanego pięćdziesiąt letniém wiekiem, ubranego jak stryjaszkowie i wujaszkowie w oporach komicznych, i ukrywającego w kamizelce białéj z dużemi kieszonkami niedyskrętny swój brzuch; dodajcie do tego: oczy siwe z brwiami nie wiedziéć jakiego koloru, nad któremi w małéj ilości okazywała się skóra różowa, wprawdzie pomarszczona, a zaraz nad nią, włosy z zalotnością upudrowane i ułożone, kończące się ogonem jak u pieska. Te siwe oczy, o których nic nie powiemy, błyszczały grzecznością i pojętnością. Nos był nieregularny, i chociaż cienki, rozdzielał jednak dwa policzki mało uśmiechające się ubarwione różowością dowodzącą, że jadł regularnie, był spokojny, miał czyste sumienie i odwiedzał piwnicę. Co do ust, te w obojętnéj postawie były także obojętne, lecz teraz wydawały uprzejmy uśmiech i pozwoliły dojrzéć dwa rzędy równych i świecących się zębów. Ma się rozumieć że cień którego północną część opisaliśmy w południowej części nie różnił się od pierwszéj. Trzymał wschodnimi ręku laskę z gałką złotą, a w zachodnim kapelusz o trzech rogach; pończochy miał białe nakrapianc niebieskim kolorem, trzewiki z szerokiemi srebrnemi sprzączkami; kamizelka biała, spodnie i suknia koloru tabaki hiszpańskiéj, okrywały ciało grzecznością zgięte jak np. nawias.) Słowem był to cień, można powiedziéć zalotny, brodę miał bardzo gładko i świeżo ogoloną i z wielką harmonią odbijająca swój niebieskawy kolor z różowemi policzkami: cienki żabot spadał na kamizelkę, cienkie mankiety na ręce a na spodnie szeroki łańcuch z dewizami od zegarka. Strój był sam z siebie skończony a jednak dokończała go jeszcze postać cała.
W jednéj chwili Tristan postrzegł to wszystko, cośmy musieli długo i szczegółowo opisać: lecz nie rozumiał co znaczy uprzejmość tego pana, wstał więc, ukłonił się i stanął z napółotwartą gębą, jak człowiek pytający się czego chcę od niego.
— To właśnie to! pomruknął cień, wejrzenie żywe, włosy czarne, zęby białe, figura zręczna.
— Panie! wyrzekł Tristan, zdaje się że czegoś żądasz: czy mojém powołaniem będzie zaspokoić cię?
— Głos dźwięczny, miły! wymówił mały jegomość, ciągle pod nosem mrucząc z zadowoleniem.
Potém odezwał się tonem najwykwintniejszéj grzeczności.
— Racz Pan usiąść, proszę pana.
Tristan skłonił, się i usiadł odwracając się od drogi.
— Panie! odezwał się cień, biorąc z ręki zachodniéj do wschodniéj swój rogaty kapelusz, a to wcelu żeby miał ruch wolniejszy w jednéj ręce przynajmniéj, panie!...
— Przebacz pan, jeżeli mu przerywam, ale mi przykro że pan masz głowę otwartą, panie! poranki są chłodne i mogłoby to zaszkodzić panu.
Nieznajomy nakrył głowę, a oparłszy się o laskę zaczął grzecznym i umizgającym tonem.
— Panie! muszę się panu wydawać nadzwyczajnie natrętnym, bo przychodzę się mieszać do tego, co do mnie wcale nie należy. Ale przed kilką chwilami przejeżdżałem tędy drogą, i widziałem pana pogrążonego w rozmyślaniach, jak mi się zdawało nie w wesołych: tak dalece, że wysiadłem z pojazdu który mnie tam czeka, i przyszedłem po to, aby się zapytać pana, czy mógłbym ci być w czém użytecznym? i prosić abyś mnie raczył uważać za takiego, który żąda przysługę ci oddać.
Widać po tém, że oprócz stroju, ten człowiek w nakrapianych pończochach zachował z innéj także epoki sposób postępowania i tłómaczenia się.
Tristan zrobił ruch.
— Rozumiem, panie mówił nieznajomy, że moje postępowanie zadziwia cię, i zdaje ci się nieprzyzwoitym i niewłaściwem, ale nie wiem czyś się postrzegł że masz krew na ramieniu, bałem się czyś nie zraniony, a nieruchomość pana potwierdziła moje podejrzenie, zbliżyłem się więc chcąc ci przynieść pomoc.
— W istocie panie, odrzekł Tristan, dostałem pchnięcie szpadą w ramię, lecz chociaż to nie jest ważną raną, nie jestem przez to mniéj wdzięcznym panu za jego troskliwość i zajęcie się nieznajomym.
— To mój już charakter taki, panie, mój charakter. Na to jesteśmy tutaj na ziemi, abyśmy jedni drugim pomagali; i pewny jestem gdybyś to pan jechał pojazdem pocztowym a ja był rannym na drodze, byłbyś jak ja wysiadł z powozu i ofiarował mi pomoc swoją.
Tristan skłonił się.
— Chociaż nie waham się, odrzekł stary, przyznać że jestem człowiekiem z czasów w których lepsi bylibyśmy, gdzie było więcéj szczerości i otwartości, a teraz więcéj samolubstwa; jednakże myślę że ludzie mają słuszność, — tak, maja słuszność. Samolubstwo jest podstawą świata. Przypuśćmy, że statek rozbija się na morzu i dwóch ludzi tonie, i że pięciuset innych świadkami będąc tego wypadku, rzucają się z poświęceniem w morze, dla ratowania tamtych, a tym czasem sami się topią. Nazajutrz więc zamiast jednéj lub dwóch rodzin w rozpaczy, będzie ich sto lub dwieście, i świat, jak pan widzisz, skończyłby się wkrótce, gdyby na nim nie było samolubów.
— To sprawiedliwie pan sądzisz, odpowiedział Tristan, pytając się w duchu samego siebie, czy ten pan po to do niego przyszedł żeby sobie pofilozofował, czy też żeby mu rozmyślanie przerwał.
— Wracając się do pana, bom przy okoliczności wdał się w dalekie rozprawienie, powtarzam ci panie, odrzekł jegomość, czy nie mógłbym ci w czém usłużyć? jeżeli potrzebujesz przyjaciela albo w czém kolwiek pomocy, jestem na twoje rozkazy, jeżeli masz jakie troski, a miéć je przecie możesz, opowiedz mnie, a znajdziesz we mnie spółczucie. Sąż to zmartwienia i boleści serca, czy kieszeni? dodał stary z uśmiechem.
— Obydwie! niestety! oh kobiety! kobiety!
— Ah! jakże pan masz słuszność! panie! jakże twój wykrzyknik słodko zabrzmiał sercu memu! kochałeś ją więc? bardzo?
— Czy ją kochałem!
— A ona cię zdradziła? zapytał człowiek w niebieskich pończochach, przerzucając laskę pod pachę i składając na krzyż ręce, z nachyleniem głowy na znak litości.
— Zdradziła mnie, wespół z człowiekiem któremu życie uratowałem!
— A któren cię za to jeszcze pchnął szpadą.
— Właśnie tak, panie, lecz któż ci to powiedział?
— Nikt... domyślam się... świat zawsze jednostajny, tak, że ledwie przysunąłem się do ciebie młody człowieku...
— Rozmyślałem i zanurzałem się w najsmutniejsze myśli. Bo jak mnie widzisz, nie wiem gdzie się udać, wszystko co mam, jest u téj kobiety a wolałbym umrzeć niż ją zobaczyć.
— Żyliście więc razem?
— Tak jest panie; było to życie najsłodsze, i najmilsze o jakim tylko można marzyć. Rano jeździliśmy konno, fechtowaliśmy się, strzelali do celu, oh to kobieta strzelała jak sam Saint George, wieczorem pływaliśmy po jeziorze.
— Lecz nie mogliście zawsze, jeździć tylko konno, strzelać, i po jeziorze wozić się, oboje, jak to już po panu widzę, byliście wyżéj usposobieni i musieliście się zajmować przecie innemi rozrywkami, takiemi które rozweselają i zajmują serce i duszę, nie utrudzając ciała.
— Tak jest panie, miewaliśmy długie nasze rozmowy, potém ja, który byłem po trochu wszystkiem, malowałem kiedy ona siadała do fortepianu, a czasem razem z nią śpiewałem.
— Oh! zawołał uśmiechając się stary, śpiewałeś pan?
Spiewaliśmy, odrzekł Tristan, który pomyślał sobie, że cień jak mrówka w bajce, odpowie mu: „no! to tańcuj teraz.“
— A co śpiewałeś pan?
— Rossiniego.
— Rossiniego? z błyszczącym wzrokiem zapytał mały człowieczek.
— Tak jest panie.
— I znajdowałeś że piękna jego muzyka?
— Pyszna!
— Ah! kiedy się pomyśli, panie, że są ludzie co...
— Tak jest panie, są tacy; otóż więc zrozumiesz teraz, że właśnie kiedy zbliżałeś się do mnie, to wspomnienie na to utracone szczęście tyle mnie zasmuciło, a ta niemożność w jakiéj się znajduję, uczyniła mnie tyle nieszczęśliwym, że pytałem się siebie samego, czy nie lepiejby było śmierć sobie zadać, niżeli jéj oczekiwać.
— Umiérać? Pan! tak młody! Eh co tam! czyś pan obłąkany?
— Ależ szczerze mówiąc panie, cóż chcesz żebym począł? gdybym ci opowiedział nieszczęścia, które to ostatnie poprzedziły; pojąłbyś natenczas moje zniechęcenie; ależ to doprawdy, uważając pomnożenie się wypadków spadających na mnie, zwątpićbym mógł o Bogu samym! rzetelnie jestem w rozpaczliwém położeniu. I Tristan tak jakby nieznajomego obok niego nie było, znów głowę, oparł o ręce. Stary, uśmiechając się zawsze, usiadł bliżéj Tristana, lekko trącił go po ramieniu, i wymówił do niego:
— Czy nie mógłbyś mi czego zaśpiewać?
Tristan podniósł głowę, jak gdyby go brano za waryata, ale ta proźba przez nieznajomego była uczyniona z taką grzecznością, twarz proszącego była poważna w tej chwili, że Tristan nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, mówiąc:
— Ja! mam co zaśpiewać?
— Tak jest, odrzekł stary, kiwnąwszy głową:
— Tutaj na drodze?
— Tak jest panie.
— Ależ pan żartujesz sobie.
— Wcale nie. Czyż dopiero nie powiedziałeś mi, że śpiewałeś ze swoją przyjaciółką?...
— To prawda.
— Rossiniego?
— To także prawda.
— A no! więc, drogi młody człowieku! proszę cię jak o największą łaskę, o największą przysługę, zaśpiewaj mi z Rossiniego, co sam zechcesz!
— Więc to na seryo?
— Zupełnie na seryo, mówił człowiek w niebieskich pończochach.
— I koniecznie żądasz tego?
— Najusilniéj cię upraszam panie!
— A no, powiedział sobie Tristan, zdaje się że są dni naznaczone, w których trzeba być od początku do samego końca śmiesznym; jestem na twoje rozkazy panie. To jest co najmniéj zrobić mogę, dla człowieka który się tyle mną zajął; pojmiesz tylko jedna rzecz.
— Jaką?
— Trudność śpiewania na wolném powietrzu, nieprzygotowanie, i bez towarzyszenia instrumentu.
— Czy tylko taka przeszkoda?
— Tak jest.
Na te słowa nieznajomy powstał, zostawił laskę swoją na ziemi, i drobnemi krokami szedł w stronę w któréj pojazd na niego czekał.
— Co pan chcesz robić? zawołał Tristan.
— W minucie powrócę do pana.
A nasz bohater pytając się siebie: „kto też to może być ten oryginał,“ widział go otwierającego drzwiczki od pojazdu, wyciągającego z niego skrzynkę, i małemi krokami wracającego.
— Otóż i rzecz! wymówił głosem zadyszanym trochę.
— Cóż to za rzecz? zapytał Tristan.
— Fortepian.
Mówiąc to, nieznajomy otworzył skrzynkę i pokazał Tristanowi rzeczywiście fortepian o dwóch oktawach, tak wielki jak puzderko od pistoletów, które można sobie umieścić na kolanach. Potém usiadł, postawił instrument w sposobie jakeśmy dopiéro powiedzieli, i przebiegając szybko po klawiszach ze słoniowéj kości, zapreludjował.
— Czekam na pana!
— A ja marzę. Czyż doprawdy tak pan dbasz stale o ten śpiew?
— Więcéj niż kiedykolwiek.
— W takim razie zacznijmy! Wybierzmy oh! Matyldo!... jeżeli ci się podoba?
— Dobrze niech będzie oh! Matyldo!
Tristan się podniósł i zaczął ten kawałek, opokę tenorów. Nieznajomy wciąż przygrywając, słuchał każdéj nuty, jakby mu szło o życie. Tristan doskonale kompozycyą odśpiewał, a gdy skończył, mały człowiek postawił na ziemi swój fortepian w miniaturze, i z prawdziwemi łzami w oczach rzucił się na szyję śpiewakowi, uściskał go i wymówił:
— Młody człowieku! nasza fortuna zrobiona!
I zamknąwszy fortepian wziął go w jedną rękę, laskę i młodego człowieka drugą ręką, i drobniutkiemi a szybkiemi krokami ciągnął go do powozu, prosił towarzysza żeby wsiadł i krzyknął na pocztyliona:
— Drogą do Medyolanu! podwójna płaca!


V.
W MEDJOLANIE.

Teraz panie, rzeki Tristan do nieznajomego, usiadłszy już wygodnie obok niego w pojeździć, chcę się dać prowadzić i przez pana jakbym był ślepym, jednakże chciałbym wiedziéć choć trochę co pan zamyślasz zrobić ze mnie, gdybym téż opowiadania pańskiego żądał tylko, dla przepędzenia czasu. Pozwól mi naprzód zapylać gdzie się teraz udajemy.
— Do Medyolanu! Czy pan nie słyszałeś, jakem wołał na pocztyljona: Drogą do Medjolanu?
— Tak jest, słyszałem, ale nie wiem czy się tam zatrzymamy.
— Tam się zatrzymamy.
— A cóż tam robić będziemy? czyli raczéj co ja tam robić będę? bo ja nie mam styczności z pańskiemi interesami.
— Młody człowieku! odpowiedział stary z miną błagalną, czy nie masz żadnego do teatru wstrętu?
— Jak to? uważając go ze strony sali, czy ze strony sceny?
— Ze strony sceny.
— To stosownie do teatru.
— Teatr opery naprzykład?
— Ah! zaczynam rozumiéć.
— A zatém nie potrzebuję daléj mówić.
— Przeciwnie, mnie to wszystko obchodzi.
— No w takim razie mój miły towarzyszu, powiem ci: że byłem cały zajęty wyszukaniem tenora do teatru Medjolańskiego; nie wiem czyś o tém słyszał, ale tenor jest najtrudniejszą rzeczą do wynalezienia; mówię rzeczą, bo robię abstrakcye od człowieka a chce mówić o samym tylko głosie. Bo co do ludzi przywłaszczających sobie nazwę tenorów, wcale to nie jest trudno, więcej się ich nam przedstawia, niżeli ich szukamy. Już tak długo podróżowałem, jeździłem z teatru do teatru, nie znajdując ich nigdzie, jedni mieli więcéj wymagań i zarozumienia niż talentu; drudzy, których w niedostatku lepszych, mógłbym był wziąść, podawali warunki, aby śpiewali ze śpiewaczkami podejrzanéj cnoty i głosem podobnym do ich cnoty. Bo przyznać się muszę, abym cię jak zdrajca nieuchwycił, dlatego pewnie tak drogo ich płacą, że kuszenia wszystkich pustelników i Ewy w Raju, niczém są, w porównaniu jakich pokus doznaje, i pod któremi często nawet upadnie tenor, do tego ładny chłopiec. Trzeba żebyś dobrze znał położenie w które wchodzisz. Wiedz o tém, że każda ręka kobiéty, która ci klaśnie w sali teatralnéj, że mówię każda posiadaczka płaszczącej ręki, ma w pogotowiu serce do kochania cię. Wiedz także o tém, że im ręka bielsza, im buzia wdzięczniejsza, im usposobienia więcéj arystokratyczne i lepsze, tém serce w takiéj fałszywsze. Wystaw sobie mój młody przyjacielu, że będzie temu dwa lata, jak znalazłem w Neapolu odurzającego tenora, z cienkim wąsikiem, postawą wytworną, zręcznemi ruchami, a głosem jak twój. To był najpiękniejszy tenor o jakim marzyć można było; sprowadziłem go jak ciebie teraz sprowadzam, nagadawszy mu morałów o kobiétach, jak teraz je tobie gadam, otóż dopóki nie pokazał się na scenie, póty wszystko szło dobrze; karmiłem go tak jak ciebie karmić będę...
— Przepraszani, przerwał Tristan, czy myślisz zajmować się jadłem mojém?
— A! tak jest, myślę cię sam karmić, młody człowieku! wykrzyknął dostarczyciel (zwyczajnie przy teatrach włoskich, utrzymują tak zwanych impresario), czyż chcesz abym porzucił taki brylant, jakim jest twój glos, na garkuchnie Medjolańskie, żeby ci się głos popsuł, żeby w trzy miesiące było u! hrapliwe? Nie, nie, będę cię żywił na mojém własnym stole; oh! bądź spokojny, będziesz dobrze karmionym.
— Jak ci się podoba, kochany mistrzu, i jeżeli tylko tego rodzaju masz wymagalności, możesz być pewnym że się do nich zastosuję; słucham daléj.
— Żywiłem go więc po mojemu, mówił daléj człowieczek w nakrapianych pończochach, zaczął tyć a wyciągał głos tak cienko, tak cienko, że mu czasem mówiłem: „chwytasz w siebie powietrze, a wydajesz z gardła perełki.“ Nareszcie, zapowiedziałem jego wystąpienie: dotąd trzymałem go jak tylko mogłem w ukryciu, podałem mu najrozumniejsze rady, tyczące się co do postępowania jego, śpiewu nie miałem już czego nauczyć, bo doskonale śpiewał. Jednakże pogłoska rozeszła się, żem taki skarb znalazł, a tego dnia kiedym go miał publiczności pokazać, sala przepełnioną była. Żebyś ty wiedział mój młody przyjacielu, jaki to wpływ na takie kobiéty teatr wywiera! nie widzą jak tylko piękną stronę kulis! Marzą wtedy o świecie zaczarowanym, który im tém piękniejszy się wydaje, że nigdy do niego wejść nie mogą; i nagle z namiętnością zajmują się takim, którego głos tak dobrze miłość wyrażać umie, nie postrzegając się, że ten człowiek odgrywa tylko rolę a nie wyraża uczuć serca własnego.
Nareszcie w dzień wystąpienia mego tenora, sala jaśniała rzęsistem światłem, w galeryach, tak pełno, było kobiét postrojonych, że zdawały się być girlandami z kwiatów, a sala aż trzęsła się od oklasków. Tu. prawdziwie wściekłość ale nie zapał ogarnął wszystkich, trwało to tak przez piętnaście dni, w końcu których wchodzi do mnie i mówi:
„Mój drogi mistrzu, kto to jest ta pani S***
I wymówił mi najpierwsze w Medjolanie nazwisko.
— „To... rzekłem, uwielbiana hrabina; tak bogata, że mogłaby poślubić samego krezusa: tak piękna, że dla niéj święty mógłby, zgrzeszyć, jedna z dych, co ciągle w naszym teatrze loże abonuje.
— „Dziękuję, odrzekł, pytałem się dlatego, że mam z nią rendez-vous na dzisiejszy wieczór.
— „Krzyknąłem! nie mogłem się bowiem od przestrachu wstrzymać, widząc że mój tenor wchodzi na tę fatalną drogę, któréj wszystkie skały i opoki mu wytopografowałem i niebezpieczeństwa oznaczyłem: ale gdzie tam! nic go nie mogło wstrzymać, poszedł na swoje rendez-vous; w kilka dni potem, znów przyszedł do mnie i zapytał się:
— „Czy znasz pan niejakiego pana L***.
— „Znam, odpowiedziałem.
— „Co to za człowiek?
— „To jeden z najprzyjemniejszych; z najwytworniejszych naszych lwów, odpowiedziałem; najbardziéj zajmujący z pomiędzy naszych młodych elegantów, i jeden z abonujących naszych.
— „Ale... bo..., odpowiedział mi mój tenor, wczoraj uderzyłem go w twarz, a jutro mam się bić z nim.
— Tym razem myślałem już że zemdlęję; dopóki jeszcze rzecz szła o miłości, mogłem miéć nadzieję; ale od chwili kiedy szpady w to się wmieszały, drżałem o mego tenora: zresztą, tenor ma prawo nie bić się, na nim bowiem cały teatr stoi; on jest kapitałem w administracyi całéj. Głos jego jest ruchem, życiem, wszystkiem, jeżeliby dał się zabić, to prawie to samo jakby okradł akcyonaryuszów; ochłonąwszy z pierwszego wzruszenia, wszystkie te moje uwagi mu zrobiłem; dodałem jeszcze, że wystawić mamy nową zupełnie operę, że zrobiłem już wielkie wydatki na stroje i dekoracye, że dobre jéj powiedzenie się od niego zawisło, że jeżeli przed wystawieniem jéj da się zabić, będę zniszczony ze wszystkiem, i że chyba pójdę oglądać wszystkie rzeki we Włoszech całych, czy będzie w któréj tyle wody abym się mógł zatopić. Gdzie tam! nic go wzruszyć nie mogło! mój panie, ani groźby, ani proźby, ani rzewne łzy moje. Caluteńką noc, tę która poprzedzała pojedynek nie spałem o szóstej zrana byłem już u niego i czekałem na jego powrót; powrócił panie, dawszy dwa pchnięcia swemu przeciwnikowi! sądź o mojéj radości! Odgłos o tym pojedynku, rozszedł się po całem mieście, i jak mój tenor pokazał się na scenie, nie przyjęli go już jak człowieka, ale jak dawnego bożka: od tego czasu już przepadł. Zrozumiałem natenczas całą rzecz, cenę miejsc podwyższyłem, miejsca przed sceną, prawie poszły na licytacyą. To pani hrabina D***. To pani markizowa V***, to pani baronowa C*** posiadały je. Z przerażeniem dostrzegłem, że mój tenor zaczął chudnąć i niknąć prawie, przestraszającym sposobem; starania moje około niego podwoiłem, ale niestety!... morały i przełożenia już nic pomódz nie mogły. Kobiéty które go tyle ukochały, słysząc że głos jego już się zużył, dezerterowaly z teatru. Przy największém dochodzie, ledwie miéć mogliśmy ośmset franków z jednéj reprezentacyi. Nareszcie wpadł w rozpacz; i jednego pięknego dnia, po długiej i bolesnéj chorobie, umarł na moim ręku. Panie! od tego czasu ciągle szukałem tenora, któryby miał u! piersiowe, a nienawiść w sercu dla kobiét, a ponieważ obydwa to przymioty posiadasz, zrobimy wspólnie ogromną fortunę!
— To doskonale mój mistrzu, odrzekł Tristan; co do u! piersiowego, na to potrzebuję jeszcze cokolwiek wprawy i pracy razem; co zaś do nienawiści dla kobiet, możesz być spokojnym.
— Oh! mój młody przyjacielu! jakże mnie uszczęśliwiasz! mówił Impresario. Szczególniéj ten drugi przymiot, to jest więcéj niż większą połową dobrego prowadzenia. Jesteś pięknym chłopcem, zdarzeń nie będzie ci brakować, chociaż ich szukać nie będziesz; umiéj, tylko wytrwać i chronić się. Ja także byłem młodym, korzystaj z mego doświadczenia; nie mówię abyś żył jak jaki pustelnik, nie, trzeba nawet aby artysta chcąc odmalowywać namiętne uczucia, doznał ich trochę; ależ oszczędzaj twego drogiego djamentu, o to jest wszystko o co cię proszę. Zresztą, będę miał o tobie staranie. Nie tylko będziesz miał pożywienie, ale i mieszkać będziesz w moim domu, nawet ze mną razem; mam u siebie do ofiarowania ci, pomieszkanie tajemnicze, samo w sobie, dogodne do ćwiczenia się, i oddalone od wszelkiego zgiełku, to jest od wszystkich pokus. Tam, przed wystąpieniem przynajmniéj przez miesiąc, pracować będziesz jeszcze; będziesz bywał na teatrze abyś się przyzwyczaił, oswoił i zpoufalił ze sceną; co pewnie dotąd było twojem nawyknieniem.
— Czyż miesiąc mi na to wystarczy? zapytał Tristan.
— Oh! pewnie że wystarczy; odrzekł Impresario, dla tenora przyzwyczajenie się do sceny jest rzeczą bardzo małą. Nauczę cię dwóch lub czterech ruchów, które sobie ponumerujesz, i które jedne po drugich odbywać będziesz; to jest wszystko co ci potrzeba: publiczność uważająca na głos, nie uważa nic prawie na grę. Śpiewaj, śpiewaj dobrze, to głośna rzecz: nie troszcz się o resztę; umiesz po włosku?
— Doskonałe!
— Nazywasz się?
— Tristan.
— Cudownie! Teraz już nam nie pozostaje nic więcéj, tylko abyśmy się wspólnie ugodzili w obowiązkach naszych.
— Więcéj nie pragnę, tylko abym miał żyć z czego.
— Połóżmy tysiąc franków na miesiąc, powiedział stary, lecz zaraz dodał uśmiechając się; ale przysięgnij mi, że się już nie kochasz?
— Przysięgam ci.
— Mam wielką ochotę, dodać jeszcze ten warunek w naszej ugodzie, że już nigdy kochać się nie będziesz.
— Możesz bardzo, to dodać.
— Oh! młody człowieku, zachowaj stale twoje postanowienia; będę cię kochał jak własnego syna, jeżeli zezwalasz na to, abyś się już nigdy w żadnéj kobiecie nie kochał. Wołałbym abyś umarł tenorem aniżeli żebyś umarł rozkochanym.
— Co jest jednak jedno i to samo, biorąc miarę z tego coś mi dopiéro co powiedział.
— Tak jest, ależ łatwo pojmujesz, że raz rozkochawszy się w kimkolwiek bądź, opuszczałbyś próby, byłbyś smutnym, źle byś śpiewał, zajmowałbyś się swemi miłostkami za scenicznemi, zamiast dobrze odśpiewywać swoją rolę, i nareszcie zniszczyłbyś teatr.
— Bądź spokojnym mój mistrzu; powtarzam ci, że żałuję przeszłości mojej i obiecuję ci przyszłość jakiej po mnie żądasz.
Rozmowa tak się ciągnęła dalej. Impresario bezustannie coś polecał Tristanowi, a Tristan przestawał, obiecywał, i przyrzekał wszystko ze swojéj strony, człowiekowi w nakrapianych pończochach. Aż obydwa podróżni przybyli do Arona, gdzie konie przeprzęgli.
Jakiś człowiek z komory przybliżył się do nich.
— Zobaczysz mówił Impresario.
— Czy panowie nie macie nic do opłaty na komorze? zapytał urzędnik celny: I robiąc to zapytanie, przysunął się do tłomoków, uwiązanych z tylu za pojazdem.
— Nic odpowiedział stary jegomość.
— Słowo honoru? panie, zapytał strażnik, biorąc ręką za rzemień od tłomoka.
— Słowo honoru, odpowiedział towarzysz Tristana, wsuwając talara w rękę chcącemu rewidować.
— Wierzę waszéj Excelencyi, odpowiedział tenże i skłonił się, znikając.
— Ja myślałem, że ponieważ z tąd wywożą, a wywożenie jest bogactwem krajowem, nie powinniby przetrząsać podróżnych.
— Toby było sprawiedliwie, ale strażnicy postrzegłszy się, że ten sposób przetrząsania przynosi więcéj, nie komorze, ale im samym dochodu, ustanowili sobie ten zwyczaj; nieszczęście na tego spadnie, który tak jak ja nie przysięgnie w takim razie, nie wyłączywszy małéj szpilki, gotowi wszystko na ziemię wyrzucie.
Podróżni nasi jechali daléj w swoją drogę i przybyli do Sesto-Calende.
— Tutaj to nie tak się dzieje jak w Arona, powiedział Impresario.
— Doprawdy, to tu się ostro biorą?
— O! tu ostrość bez ceny: nie tylko przetrząsają tłomoki, ale się nawet o pasporta pytają.
— A do djabła!
— Cóż ci takiego?
— A to! ze nie mam pasportu mój Dyrektorze; a ponieważ tak są ostrzy twoi celnicy Sesto-Calende, jest podobieństwem że teatr medyolański nie pozna mnie może.
— Przewidziałem całą rzecz.
— Doprawdy?
— O! tak!
— Jakże postąpisz?
— Mam pasport w którym ty jesteś wymieniany.
— Ja?
— Ty, jak każden inny.
— Nic nie rozumiem.
— Ja jeżeli podróżuję, to tylko dla znalezienia tenora.
— Rozumiem.
— Oni uważają tenora jak rzecz do mnie należącą, jako niezbędny dodatek do mojéj podróży: ponieważ to są głupcy, bo bez tego nie byliby tém czém są, puszczają mnie nic mi nie mówiąc.
— A wiesz pan, że to jest dowcipnie, zupełnie jak gdybyś moje spotkanie przewidział?
— Nie więcéj twoje niż kogo innego przewidziałem; szuka się tenora: nie można naprzód wiedziéć w jakiem położeniu i w jakim stanie go się znajdzie, np. może uciekać z innego teatru; przywożąc go, zbijam w spółubieganie się; może być ściganym za długi, biorąc go z sobą, oddaję mu przysługę i wierzyciele ślad stracą: jedném więc czynem dopełniam dwóch dobrych uczynków, co mi będzie tam w raju późniéj porachowaném: nareszcie może być w takim jak pan położeniu, o! na-ten-czas robię jemu sobie dobrze, bo mi zaraz publiczność abonująca wynagrodzi.
— To bardzo rozsądnie!
Wysiedli z pojazdu; celnicy wszystko przetrzęśli, i przeczytali paszport.
— Jeżeli chcesz możemy tutaj jeść śniadanie?
— Bardzo chętnie, odrzekł Tristan.
— Weszli do oberży w Sesta-Calende. Niech was Bóg broni od tych i tym podobnych oberży moi mieli czytelnicy!
Gdy się już okazało że żadną miarą nie można było, pomimo całéj odwagi jaką człowiek posiadać może, nic wziąść w usta z tego co im zastawili, Tristan westchnął, podniósł oczy na swego towarzysza, który także ani z butelki ani z talerza nic nie ruszył, i zobaczył tylko że towarzysz uśmiechał się.
— A no cóż tedy? odezwał się Impresario.
— A cóż! najszkaradniejsze.
— W takim razie, wsiądźmy do pojazdu.
Gdy się na powrot usadowili w pocztowym pojeździe, mały człowieczek otworzywszy puzderko, wyciągnął z niego dwie szklanki i karafkę, w któréj zamykał się płyn podobny do rubinu; podał jedną szklankę Tristanowi, napełnił ją tyle ile trzęsienie pojazdu dozwoliło to uczynić, a sam wziął drugą: Tristan z uśmiechem zadowolenia i z towarzyszącém mu wdzięczném wejrzeniem, okazał swoją twarz tenorowską; kląsnął językiem o podniebienie i połknąwszy błogosławiony napój, oddał szklankę temu który mu ją podał, a ten włożywszy ją w puzderko zamknął na powrót i spokojnie rozparł się w pojeździe.
— Złe miałeś śniadanie? rzekł do Tristana.
— Bezecne!
— No! otóż to tak wszędzie jedzą w naszych pięknych Włoszech.
— Niestety!
— Wyjąwszy u mnie, powiedział Impresario, zrób mi też gammę... Tristan spróbował, lecz przyszedłszy do u! głos nie chciał wydobyć się, aż zbladł.
— Widzisz! mój przyjacielu, odrzekł stary, widzisz! trzy miesiące używając podobnego pokarmu. twój głos djamentowy zmieniłby się na proste szkiełko; widzisz, u! nie chce wyjść; to kotlet temu winien; obiecuj mi żywić się jak ja rozumiem, że żywić się trzeba, bo inaczéj za nic nie ręczę.
— Obiecuję ci; zrobiłem doświadczenie które ci ręczyć powinno że dotrzymam obietnicy.
Zrobiwszy dziewięć mil w przeciągu sześciu godzin, przyjechali do Medjolanu, gdzie formalność paszportowa ponowioną została, po czém wjechali w miasto. Impresario poprowadził towarzysza swego do domu przyległego do teatru, przeszedł z nim dwa piętra, i przybył do mieszkania więcej wygodnego niż zbytkowego, ozdobionego portretami wielkich śpiewaków, których Włochy dały Francyi; a przez czas kiedy rozpakowywali pojazd, dyrektor rzekł do Tristana.
— Nie dałem ci czasu nawet na odwrócenie, musisz potrzebować wielu rzeczy, weź tém czasem te dwadzieścia pięć ludwików, i przed obiadem jeszcze, pójdź z moim starym służącym, znającym naturalnie lepiéj miasto niż ty, i pokupuj sobie co ci potrzeba. Te pięćset franków, są połową należytości na ten pierwszy miesiąc, który się od dzisiaj rano liczyć zaczyna.
— Tristan ścisnął rękę dyrektorowi na znak wdzięczności, i wyszedł błogosławiąc opatrzność i dziwiąc się przypadkowi, że właśnie w chwili ucieczki swéj od Henryki, gdy był w tak przykrém położeniu i niedostatku, pozwoliła mu spotkać wybawcę, dając mu nawet byt więcéj niż wygodny tylko, bo połączony z przyszłą świetnością i sławą; prawda, że podobny przypadek nie tylko samego naszego bohatera, ale i nas bardzoby mógł zdziwić, gdyby nie to, że na tym świecie, pełnym dziwnych wypadków i zagadkowych zdarzeń, niczemu się dziwić nie można. Zresztą, jakkolwiek bądź ta historya zdawać się może niepodobną doprawdy, jest przecie prawdziwą, autentyczną i ma tę zaletę, że opowiadaną nam była przez ludzi wiarogodnych i bardzo szanownych, a oprócz tego, my, jako nieposzlakowanéj rzetelności autor, opowiadamy ją czytelnikom naszym, sądząc iż nie będziemy posądzeni o nadużycie ich wiary, bośmy przecie nigdy dotąd nie skłamali.
Tristan chociaż zdziwiony, szukał jednak kupców, od których mógł czego potrzebować; kazał nawet milczeć swemu zadziwieniu, czyli powstrzymał go; dla przypatrzenia się miastu, które podług postanowienia Impresario, miał dotąd zamieszkiwać, i zaćmić sobą.


VI.
PRIMA DONNA.

Po obiedzie zaprowadzono Tristana do nowego jego mieszkania. Tristan był smutnym i to było rzeczą naturalną. Gdy się przybywa do obcego kraju: znajduje się samym, nikomu nieznaném; wtedy uważa się drugich, jeźli nie ze wszystkiém może szczęśliwych, to przynajmniéj ciągłym ruchem i czynném życiem zajętych: gdy się pomyśli: że gdybyś cierpiał, wszystkie te ruszające się istoty wkoło ciebie: nie daliby ci ani jednéj z tych pociech, chwili serdecznego spółczucia jakiegoś w przeszłości doznał; gdy sobie wspomnisz matkę, gdy wejdziesz do pokoju, w którym nikt na ciebie nie czeka, nie pocieszy, nie dzieliwszy pierwéj żadnych z tobą uczuć, oh! wtenczas, doznasz tak głębokiego smutku, że go niczém nie odpędzisz. W takiéj chwili, chciałbyś méć przy sobie choć jedne z tych kobiét, które najmniéj kochałeś, abyś przynajmniéj mógł do czegokolwiek serce swoje przyczepić. Przypominasz na-ten-czas sobie, najmniejsze, drobiazgowe nawet, przyjemności, posiane wżyciu twojém, które teraz tworzyłyby wielkie dla ciebie szczęście w tak pełnéj smutku godzinie. Widzisz jakby w ciemnym widnokręgu dawnych swoich przyjaciół, najobojętniejszego z nich żałujesz teraz, a w braku rodziców i krewnych, szukasz choć jednéj przychylnéj istoty, którejbyś mógł udzielić twego smutku, a nabyć od niéj choć trochę wesołości, którą ona miéć powinna, jeżeli się nic w życiu jéj nie zmieniło, a jak nie znajdziesz takiéj któraby się nie śmiała odebrawszy także twoje do siebie wezwanie, oh! na-ten-czas jeszcze smutniejszy niż pierwéj, rzucasz się na krzesło i patrzysz na palącą się świecę na twoim stoliku.
Tristan doszedł do takiego właśnie stopnia, że przez chwilę miał myśl pisać do Ludwiki; ale ponieważ list pani de Lindsay jéj nie znalazł, jego list tém bardziéj jéj nie znajdzie. Pomimo to, wziął pióro i zaczął trzy lub cztery listy; lecz czy to dla tego, że nie kochał już tyle co dawniéj swojéj żony, czy że uczuł, że to trochę zapóżno było przypominać sobie o niéj, wyrazy nie przychodziły i listy się nie kończyły! wziął je, pomiętosił, pogiął, i rzucił w komin, gdzie poszły do drugich papierów, jednych pomiętych, drugich ze wszystkiém zdartych. Długo patrzył na te rozrucone kartki, z których każda może, wznieciła albo uniosła uczucie i wzruszenie, tego co ją pisał i tego co ją czytał, nareszcie nachylił się aby podjąć te kawałki; ale jakkolwiek był zręczny i dokładał całéj uwagi nie mógł zlepić tych podartych kawałków i przeczytać choć kilka słów związek z sobą mających; doczytał się czegoś nic nie znaczącego, nie znalazłszy nawet żadnego imienia ani nazwiska.
Jednakże czasu trochę ubiegło, godzina pierwsza wybiła, nie obudziwszy żadnego ziemskiego odgłosu; zgubił się jéj dźwięk w niebieskim niebie pokryłem trochę chmurnemi, które mógł przez żaluzye cokolwiek dojrzéć, Tristan zobaczył jeszcze czyste i spokojne gwiazd światło! Położył się w łóżko, marzył jakiś czas, zadmuchnął świecę i w końcu usnął.
Nazajutrz obudziwszy się, smutne myśli jego uleciały gdzieś z gwiazdami. Słońce przebijało zlotami swemi promieniami, przez żaluzye i firanki; Tristan wstał, i otworzył powietrzu rannemu okno; wszystko zewnątrz było radosne, miło budziło się ze zwyczajnemi na południe wykrzykami, a ludzie którzy przechodzili, mieli tę świąteczną postać, którą nadaje piękne pogodne niebo, bruk i ulice suche, a czas ciepły.
Przez chwilę Tristan zapomniał co wczorajszego dnia zaszło, i zdało mu się że się budzi w domu pani de Lindsay; lecz nieznazłszy za obudzeniem się tego wszystkiego, do czego się tam tak łatwo przyzwyczaił, pierwsze spojrzenie rzucać; zaraz mu pamięć wróciła; przeciągnął ręką po czole dla odpędzenia ostatniéj smutnéj myśli, jak wiatr rannym podmuchem spędza ślady wieczornéj burzy; zaczął oglądać nowe swoje mieszkanie, chcąc przekonać się czy po dniu zachowuje tę samę co wieczorem barwę.
Wszędzie promienie słońca przeciskały się przez firanki, i zdawały się przenosić na swych złocistych liniach, kilki nót z rannych pieśni, które ptaki za oknami śpiewały; do téj w powietrzu harmonii, łączyła się wewnątrz pokoju mila woń kobieca, którą wszystko w pokoju nasiąknięte było. Im więcej Tristan uważał wszystko, tém więcjé poznawał w układzie i ustawieniu mebli, w kolorze obicia, we wszystkiem zgoła, zalotną rękę kobiety, a do tego kobiety z wielkim gustem; bardzo było widoczném dla każdego domyślnego mężczyzny wchodzącego do tego buduaru, że ten nie dawno przez gospodynię swoją opuszczonym został; mężczyzna nie byłby miał talentu ułożyć tym sposobem firanek i tak je urządzić żeby przyćmić blask za wielki, a tylko słabo oświecić pokój nasiąknięty świeżością i wonią która tylko z muślinowemi sukniami i długiemi włosami godzić się umie. Co do nas, powiedzielibyśmy wchodząc do mieszkania od wczoraj opuszczonego, czy było zajęte przez mężczyznę lub kobietę; czy ta była młoda lub stara, brzydka lub piękna, czuła lub pusta; po kolorze panującym w pokoju, zgadlibyśmy czy była brunetka czy blondyna, i nie zdziwilibyśmy się, gdybyśmy przechodząc, koło zwierciadła, ujrzeli w niém jeszcze odbicie jéj rysów dla dopełnienia i ukończenia jéj portetu. Kobiela ma to w sobie zachwycającém, że wszędzie gdzie przebywa, zostawia po sobie, jak kwiaty, powietrze pachnące: to też jak się wejdzie do pokoju jeszcze prawie ciepłego, po mieszkającej w nim pierwéj kobiecie, któréj nawet nieznaliśmy, która odjechała daleko, któréj najpewniej że nigdy nie ujrzymy; zaraz żałujemy że jej nie ma, jak gdybyśmy ją byli znali, a nawet kochali. Pytamy się mebli i ścian, o włażenie jakie na nich wywierała, chcemy żeby zdradziły jéj tajemnice; żeby nam je powierzyły, a jeżeli przypadek zrządzi, że ta kobieta wróci, że ją się ujrzy, że się dowiemy czego z jéj przeszłości, na-ten-czas układamy sobie jéj życie, poznajemy miejsca w których była szczęśliwą i w których cierpiała; a potém gdy ją się spotka, biegniemy prawie za nią, chcąc do niéj przemówić jakby do kochanki lub do siostry.
Tristanowi tak samo jak nam te uwagi przyszły, zbliżył się do fortepianu otworzył go: z początku zaczął jedną ręką biegać po klawiszach, potém obydwoma, a następnie głos się do téj muzyki przymięszał, tak dalece, że gdy z wielkim zapałem skończył kawałek z Wilhelma Tella, usłyszał za sobą głos mówiący:
— Jeszcze! młody człowieku, jeszcze! Odwrócił się i ujrzał Impresario, który tabaczkową suknię zastąpił materyalnym szlafrokiem w duży ciągniony deseń, takie materye nosiły prababki nasze, o których czasem śni nam się w nocach szczęśliwych. Ten go słuchał zażywając tabaczkę, aby jak sybaryta mógł zarazem dwa zmysły roskoszą napełnić. Peruka nawet, upudrowana tak samo jak dnia wczorajszego, zdawała się doznawać jakiegoś dobrego bytu, bo harcap poruszony pewnie głosem Tenora, jak kamienie akordami lutni, Amfiona, miał jakiś maleńki ruch, który chociaż nie regularny, nie był jednak bez wdzięku.
Tristan uśmiechnął się poznawszy swego dyrektora, którego ubiór ranny nie wiele się oddalał od ubioru podróżnego, i odpowiedział:
— Jakto drogi mistrzu; słuchałeś mnie?
— Eh! naturalnie, odrzekł mały człowieczek, ze wzrokiem rozweselonym; zachwycałeś mnie młody przyjacielu, jesteś powołany do pięknéj bafdzo przyszłości, wierz mi.
— Czy dawno tu jesteś?
— Skoro tylko usłyszałem że się bierzesz do fortepianu, przybyłem; otworzyłem cichuteńko drzwi żeby ci nie przeszkadzać, bo wiem że najlepiéj się wprawia w samotności, na-ten-czas bowiem nieobawiamy się obrazić smaku tych którzy nas słuchają i oddajemy się całemu zapałowi; w takich to chwilach, odważamy się wydawać tony, które zbogacićby mogły dyrektora teatru, gdyby te tony można było odzyskać na scenie.
— Będziemy się starali, mój drogi dyrektorze, wydobyć je z siebie i raz na zawsze je zachować.
— Staraj się, mój przyjacielu! staraj się o to. Teraz mi powiedz, jak ci się miasto nasze podoba?
— Znajduję że pyszne!
— A twoje mieszkanie?
— Prześliczne, do uwielbienia! to prawdziwie gniazdeczko kobiece.
Dyrektor dowcipnie i miło roześmiał się i wziął świeżą szczyptę tabaki.
— To co mnie rozśmieszyło, odezwał się, to najbardziéj iż postrzegam że co tylko mogła, to wszystko ztąd zabrała, ta hultajka, i nic na kominie nie zostawiła.
— Zgadłem zaraz że tu mieszkała kobieta.
— I śliczna nawet, zobaczysz ją.
— Czy odbywa pielgrzymki do swoich dawnych mieszkań?
— Nie, ale odbywa je do teatru.
— Czy to jedna z abonujacych?
— O wcale nic, to twoja towarzyszka, nasza pierwsza śpiewaczka, która ma talent nie mały.
— A dla czegóż porzuciła to mieszkanie?
— Dlatego, że jak Danae, znalazła sobie Jowisza: tylko że jéj Jowisz jest anglikiem i polewa ją deszczem złotym, więc porzuciła to mieszkanie dla większego i wspanialszego; po zabielawszy mi świeczniki, chińszczyzny i koronki: to co ja, świeżo nakupiłem, przekonany będąc że się ktoś do pomieszkania zdarzy, i szczęśliwie że tym ktościm ty jesteś. Nie chcesz jeść śniadania?
— Owszem byłoby mi przyjemnie.
— Zejdźmy więc. Kazałem ci przygotować potrawy, które i dla żołądka twego i dla głosu będą stosowne.
— Jakżeś pan dobry!
— Po śniadaniu wejdziemy na chwilę do teatru, w godzinie próby, dla zapoznania się z nowemi twemi towarzyszami. To rzecz bardzo ważna mój przyjacielu, mówił daléj: schodząc ze schodów dyrektor, i wchodząc do siebie z Tristanem. To rzecz wielkiéj wagi, ty się nawet nie domyślasz, co to jest życie teatralne, napomknę ci o niem cokolwiek, aby cię nie znienawidzili ludzie z któremi żyć jesteś zmuszony. Najpierwéj siadajmy do stoki bo to najważniejsze.
Usiedli, i dyrektor częstując swego tenora, mówił daléj:
Najprzód powinieneś wiedziéć, że wszyscy ci panowie których masz ujrzéć, nie mogąc być współzawodnikami twemi, bo masz na to za wiele talentu, z téj saméj przyczyny, gotowa są zostać twemi nieprzyjaciółmi. Ty jesteś nadto odznaczającymi się i wyższym, abyś się prędko przyzwyczaił do niektórych kulisowych obyczajów, i tylko skutkiem powodzenia twego możesz otrzymać nietylko tu w teatrze wyższość, ale i po za teatrem.
„Zobaczysz tego na którego miejsce wchodzisz. Biedny to chłopiec, nigdy nie miał głosu, ale zdaje mu się że go ma. Dla niego ta o sobie opinia jest pociechą, nie małą, i tę mu chciéj pozostawić. Ja sam w ich przytomności nie okażę dla ciebie takiego zapału i zachwycenia, jakie mam rzetelnie. Nie trzeba od piérwszego razu miéć miny, że chcesz wszystko zdobyć; będą oni i tak przymuszeni przy próbach uznać twój talent, a wystąpienie reszty dokona. On ma jechać do Francyi, i byłby już dawno wyjechał, gdyby pewna wielka pani zajmująca się nim, nie powiedziała była, że jeżeli on się oddali, to i ona wyjedzie, — a że ta wielka pani jest złotą miną miasta, bo kilka miljonów rozsiewa, municypalność raczyła w jéj pogróżce widziéć tylko proźbę, i skłoniła się aby tenor pozostał. Przez jakiś czas, z łaski téj okoliczności zbieraliśmy pieniądze, ale po trochu ciekaw ość ustawała, a dochody naśladowały ciekaw ość.
„Co do naszéj pierwszéj śpiewaczki Lei, téj, któréj mieszkanie zajmujesz, bądź z nią jak ze wszystkiemi kobietami, to najlepsza koleżanka i najlepsze dziecko, jakie kiedykolwiek znałem. Ona ma talent prawdziwy, jest muzykalną jak to mówią aż do koniuszków palców: zdaje mi się że doprawdy musi być córką jakiéj wróżki, i że pierwéj zaczęła śpiewać niż mówić.
„Położy jéj się przed oczy partyturę w wieczór, a nazajutrz śpiewa ją, jakby się jéj przez cztery miesiące uczyła. Oprócz tego, jest to dziewczyna wspaniałomyślnie i okazale korchana: Na was tedy dwojgu, skoro raz mój dawny tenor odjedzie — spoczywać będzie cały ciężar teatru i od was dwojga oczekuję pomyślności. Ale do całkowitéj pomyślności, po trzeba, abyś piérwéj nim będziesz dobrze z publicznością, która cię nie zna, był jak najlepiéj z twemi towarzyszami których zaraz poznasz.
„Mamy basistę sześciostopową bryłę z ramionami Atlasu, umierającego na słabość piersiową; temu przedstawię cię i wyrzucisz mu swój bilet dzisiaj, aby mógł sądzić że jest potęgą, a na próbach będziesz mu mówił o jego sile, aby sądzi że jest zdrów; tym sposobem, możesz być pewnym przyjaźni jego, i będzie twoją podporą dopóki nas nie opuści.
„Naszemu Barytonowi nie zbywa na talencie, ale tenor zasępia go. Trzeba ci będzie, kiedy niekiedy, aby można było być z nim w zgodzie, pytać go się i prosić o rady, ale o takie rady, którebyś sam sobie dać był wstanie; pan masz na to rozum. Jak on postrzeże, że idziesz niby za jego radami, będzie myślał że jest człowiekiem wielkiéj wagi i będzie ci za to wdzięcznym. On ma przyjaciół, którzy w takim razie zostaną twemi, a że każden z jego przyjaciół ma dwie ręce, gdy wielki dzień nadejdzie, nie pogardzisz niemi.
„Innych wszystkich już opuszczam“.
Tristan przedstawiony był swoim towarzyszom, pod imieniem Fabiano. Zdawało się Impresariowi, że dobrzeby było, jakeśmy to już powiedzieli, nadać mu włoską nazwę; Tristan poszedł za radami dyrektora. Tenor prawie niegrzecznie mu się ukłonił, sądząc że Tristan ma swoją wartość; Lea uśmiechnęła się najwdzięczniéj i najmiléj; dwóch drugich skłoniło się jako tako; a wieczorem Tristan porozsyławszy do wszystkich ważniejszych swoje bilety, udał się do teatru.
Grano Lucyę, i Tristan poszedł sądzić drugich, aby mógł wczasie, siebie samego osądzić, i lepiéj grać od tych na których patrzył. Tenor którego miał zastąpić, już był z zużytym głosem, czyli nie miał go już, jak mówił Impresarrio. To téż mówiono o nim, że się ma zobowiązać do Paryża, do tego miasta nad miastami, w którym się wszystko odnawia, tego alchimisty co z popiołów złoto wyciąga. Tristan oparty łokciem w swojéj stalli, z głową opartą na ręce, z zachwyceniem słuchał jednego głosu, giętkiego, rozkosz sprawiającego, a ten głos był Lei. I dla tego, ledwie kurtyna spadła, pobiegł za kulisy, przybliżył się do młodéj śpiewaczki, i z poszanowaniem skłoniwszy się: jakby przed królową, zapytał jakim tajemniczym sposobem, wydobywa z serc tak porywające, wzniosie i czarujące uczucia, że cała sala drży zapałem, zachwytem, lub bojaźnią, podług jéj woli?
— Oh! mój Boże! tym samym miłym głosem, z tém samém czarującém wejrzeniem, odpowiedziała: prędko się pan przyzwyczaisz do tego życia, które ci teraz miłych niespodzianek użycza: to życie teatralne, tak pełne ułudy, gdy się na niego z sali spogląda, ztąd go widząc, jest istotnie bardzo prozaiczne: pana to zachwyca, bo jeszcze także należysz do liczby klaszczących rękami, i krzyczących brawo aktorom, których sądzisz że są natchnionemi, gdy tymczasem, oni ze zwyczaju odgrywają swoją role. Niemniéj przecie dziękuję panu, za pochwałę którą mi dopiéro wyrazić raczyłeś, ale przyznaję się szczérze, że to tylko rzemiosło, i że jak teraz, znów wyjdę na scenę, przez samo nawykniecie do roli, zrobię takie same wrażenie, jak gdybym cały entrakt przepędziła w uczuciach ostatniego aktu. Z początku jak występowałam, takem się wistniała w moje role, że życie osób które przedstawiałam, było mojem życiem. Płakałam prawdziwemi łzami w położeniach niektórych. Tylem się rozczulała i przejmowała namiętnością że wychodząc ze sceny, napadały mnie słabości nerwowe, i doprawdy bywałam chorą. Łkania głos mi psuły, namiętność skrzywiała moje, ruchy — od czasu gdy się przyzwyczaiłam do moich roi, i wiem już jakich doz miłości, łez boleści i rozpaczy publiczność potrzebuje, zachowywani moje usiłowania, skąpię prawdziwego czucia, a dlatego więcéj mnie jeszcze niż pierwéj chwalą i więcéj mi poklaskają, ja tymczasem nie morduję się i spokojnie idę na kolacyę po widowisku. Ale przepraszam pana, muszę cię porzucić, bo wypada na mnie wychodzić teraz.
I w jednéj chwili, Lea stała się Lucyą.
Tristan także znikł, i poszedł na swoje miejsce. Mimo to wszystko co mu Lea powiedziała, był zawsze w złudzeniu, w którem ten sam wdzięk, co przed rozmową znajdował. Poszedł jéj znów to opowiedziéć, a ona mu uśmiéchając się odrzekła:
— Uwielbiaj mnie panie, ponieważ koniecznie tego chcesz, ale proszę mi nic nie mówić w ten dzień, kiedy cię zupełnie odczaruję.
Do końca przedstawienia sztuki, pozostał za kulisą, i kiedy po ostatniéj odegranéj nucie, kurtyna spadła, widział Leę biegnącą, jak sarneczkę pomiędzy kulisami, dekoracyami i maszynistami, uśmiechającą się do niego, i wreszcie niknącą ze wszystkiem.
Powrócił do siebie, i mimowolnie zaczął grać kawałki które słyszał, i które na nim największe wrażenie zrobiły; usnął myśląc o téj, która je śpiewała i pewnie przez miłość sztuki, niecierpliwie czekał nowego przedstawienia. Nie brakło mu tego; uważał bardzo na tę kobiétę z mocnem a razem giętkiem głosem, z którą zaczynał się poufalić, a przed którą jednak drżał z wzruszeń niespodzianych i nieprzewidzianych, Henryka także miała głos piękny, i jakeśmy to powiedzieli, Tristan po całych godzinach ją wysłuchiwał, ale to było wcale co innego, to było w salonie, to były cząstki muzyki, z towarzyszeniem samego fortepianu, gdy tymczasem Lea odgrywała ciągle rolę, ze wszystkiemi oznakami namiętności i miłości, które, poeta wlewa w kobiétę na scenie. Leę do tego otaczał urok powszechnych pochwał, okrzyki, światło, malownicze postawy: to wszystko ćmiło biedne serce, którego właściciel, jak Tristan, miał nieszczęściem odwagę przysiądz, że już więcéj kochać me będzie. Przychodził więc co wieczór na teatr, w śpiewie wielkie robił postępy. Dyrektor żywił go najdelikatniejszemi potrawami i najwytworniejszem winem, dodawał jeszcze do tego pokarmu cielesnego, najzbawienniejsze rady względem miłości, i najczulsze proźby aby się strzegł kobiét. Tristan nigdy nie przestawał powtarzać swoich przysiąg, ale te nie przeszkadzały mu, ze ściśnionem sercem dojrzéć, jak Lea zamieniała spojrzenia swoje, ze spojrzeniami Jowisza angielskiego, siedzącego przed sceną; takie wprawdzie spojrzenia nie bywają dostrzeżonemi przez zwyczajnych ludzi, ale nie ujdą baczności żyjących za kulisami.
Powiedzmy nawiasowo, że nie są jednakie spojrzenia a spojrzenia.
Każda aktorka, jeżeli jest piękną i młodą, to jest, jeżeli posiada ten podwójny kapitał, i ten jest dobrze administrowany, powinien tedy taki kapitał przynosić jéj rocznego dochodu sto tysięcy. Powinna bowiem miéć trzech kochanków. Najpierwszy jest ten, dla którego dwóch drugich zniszczy; ten jest nieugięty, niezmiękczony, wieczny. Jest to taki, dla którego serce jéj doznaje prawdziwych wzruszeń, dla którego w staje o dziesiątéj, obiaduje o trzeciéj, a kładzie się spać o północy; jest to taki który, jeżeli ona pięknie niewygląda, pomrukuje: jeżeli się w czém pomyli, to ją łają; jeżeli fałszywie śpiewa, to gwiżdże; a jednakże jest to ten, dla którego, jeżeli tylko zechce ją pochwalić, zostawuje dla niego najzgrabniejszy ukłon, najwdzięczniejsze wejrzenie. Kochanek taki nazywa się publiczność, i tego się we Włoszech pospolicie bardzo kocha.
Drugi, którego się imię często zmienia, ale rodzaj nigdy, jest to młody człowiek, bardzo wytworny, bardzo zadłużony, dlatego właśnie, że bardzo wytworny. Twarz ma nic nieznaczącą, umysł jak twarz, a serce jak umysł. Jest to potomek przebiegłych z czasów Karola IX, zarozumiałych paniczyków, z czasów Ludwika XIII, i zdruzgotanych na regencji. Tylko żę ci, po których następuje, byli szlachta dawna, a on, chociaż Bóg wie jakie jego pochodzenie, ozdabia herbem hrabiowskim, albo baronowskim karetę swoją! Oni byli bogaci, a on ubogi: to mu nie przeszkadza jednak do mszczenia się zupełnego. Oni mieli rozum, a on tylko żartować trochę umie: to także nie przeszkadza, że w braku czego lepszego, cytują go jako człowieka dowcipnego, w buduarach ulic Vivienne, w niedostatku salonów w Saint Germain, których nigdy nie widział, taki tedy kochanek nazywa się kochankiem serca. W dniu, w którym jego ulubiona występuje, przyjeżdża na teatr około dziewiątéj: z miną utrudzoną i podnosząc wąs opadnięty, siada powoli, czyli raczéj długo nie siada w krześle, zostawując publiczności, która bynajmniéj na niego nie zważa, czas, aby go postrzegła; ręką odda ukłon jakiemu znajomemu, idzie rozmawiać do lóż z kobiétami lekko postępującemi sobie, a to dla tego, żeby uchodził za Lowelasa; powie głośno, że grał i zgrał się, aby pokazał, że miał pieniądze do przegrania, i zakończy na tem, że jak już kurtynę podnoszą, on wtenczas dopiéro usiądzie. Do takiego, ze sceny aktorka posyła nieznaczne mrugnięcie okiem: jak naprzykład, błyskawica w pogodny wieczór, on w nagrodę uśmiechnie się, i da ten uśmiéch wszystkim postrzedz, żeby się domyślili jego z kochanką zażyłości.
Trzeci, ma zwykle przymioty, których braku je drugiemu, to jest ma tytuł i bogactwa. Jest to człowiek od czterdziestu do pięćdziesięciu lat, zawsze prawie cudzoziemiec, a często nawet żonaty. Dawniéj zawsze nim bywał Anglik, teraz bywają z innych narodów; tracą oni na to majątki i wielkie bogactwa; ale się za to cywilizują; zawsze to jest postęp. Taki, ma prawa męża, bywa też uważany jako mąż: nienawidzą go, a podchlebiają mu jak wierzycielowi. W końcu roku, jak się taki kochanek obliczy, pokaże się, że stracił, do sto pięćdziesięciu tysięcy liwrów. To bardzo drogo, przyznaję, jednakże on znajduje, że pieniądze jego doskonale użyte i umieszczone. W istocie, książę czy bankier zagraniczny, przybierający, szczęściem dla siebie, tytuł kochanka, bywa powszechnie nieznanym w kraju, w którym tę nazwę przybieraj bez niéj, pewnie niewiedzianoby że istnieje. To téż smakuje, można powiedziéć, w funkcyi swojéj: przejeżdża przez ulicę nadęty swoją nicością, pyszny jakby był wielkim człowiekiem, i pewnym jest, że wszyscy powiedzą ujrzawszy go:
— To kochanek panny... takiéj a takiéj.
Im więcéj imię takiéj kochanki jest głośne, tém większe zyskuje uwielbienie. On, słyszy z każdéj strony ten pochwalny szmer, udając że nic nie postrzega, a jednakże gdybyś mógł przyłożyć mu rękę do serca, poczułbyś że mu tak bije jak poecie, nazajutrz po sztuce, którą publiczność dobrze, przyjęła. Imię jego nierozdzielném jest z imieniem małżonki, to téż z największém poświęceniem majątku stara się to małżeństwo imion utrzymać, wiedząc dobrze, że z dniem w którym by rozwód imion nastąpił, postradałby całą swoją wziętość, nie mając, nawet jak Alcybiades pociechy uciąć psu swemu ogona, żeby o nim mówiono, bo teraz mnóstwo psów z uciętemi ogonami. To wywiera wpływ tak wielki, że nawet rodzina, to jest, prawdziwa żona i dzieci kochanka na nim zyskują.
Gdy żona takiego pana przejeżdża karetą przez pola Elizejskie, odwracają się i mówią:
— Oto jest pani, ***
— Kto to jedzie? pani***, odpowiedzą takiemu który nie jest jeszcze wszystkiego świadomy.
— Albo — to żona pana*** kochanka panny***
— Doprawdy? odpowie nieświadomy.
I w takim razie uważa baczniéj karetę.
I, jeżeli żona miernéj urody, znajdą ją ładną; jeżeli ładna, powiedzą ze zachwycająca.
Ma jeszcze dla siebie tę próżną pociechę, że go sądzą, iż jest wielkim magnatem, a szczególniéj że jubiler jego takim go być sądzi, gdy przyjdzie ze swoją ulubioną wybierać bransoletki, zausznice, i t. d. i jak powie:
— „Nic nie ma nadto pięknego dla pani, ani nadto drogiego dla mnie.”
Wieczorem, przychodzi do teatru i z loży swojéj widzi lśniące się klejnoty, który kochance odesłał; ona zaś dziękuje mu wyraźném, oczywistém wejrzeniem, przęśłaném jego lornetce trzymanéj stale przy oczach. Wtedy nadmie się jak paw, i nie ma już co powiedziéć: chyba to, że jest zupełnie wynagrodzonym i zapłaconym. To trwa tak długo, dopóki dzień nie nadejdzie, w którym nie obliczając się ze swym kapitałem, postrzeże że go już prawie nie ma. W tym dniu staje się smutnym, i czując zbliżający się koniec swego szczęścia, zaczyna być bardziéj rozkochanym. Pojmuje, że trzeba tę fatalną wiadomość oznajmić i cofnąć się, przyznając że jest pokonanym. Kobiéta która go bardzo kochała, łatwo zezwala na rozdział. Mówią o tém przez dwie godziny w klubie, a nazajutrz ten wypadek jest z rodzaju tych, po którym dwadzieścia cztery godzin upłynęło, i którego zapominają ze wszystkiém. Te wszystkie szczegóły ktoreśmy opisali, ściągają się specyalnie do Paryża, ale odbijają się one we wszystkich miastach, w których są wielkie teatra, wielkie bogactwa i piękne aktorki. Chociaż czasem w mniejszych ramach, lecz obraz ten sam zawsze. To téż Lea szła śladem wytkniętym przez współżyjące swoje towarzyszki; tylko że miała te korzyść, iż posiadała rzetelnie wielki talent, a w gruncie, we wszystkich nawyknieniach i następstwach najlepsze w świecie serce; powiedziała sobie, że publiczność nie będzie jéj obowiązaną i że gdy kto zapłaci miejsce dla usłyszenia pięknego głosu, bardzo mu już mało oto idzie, jaką kto rolę zajmuje: bo Lea była artystką któréj talent nie tylko się w saméj muzyce objawiał; ze wszystkich sztuk pięknych robiła jedno towarzystwo, które bardzo pojmowała i rozumiała. Jakkolwiek była zalotną i miała prawo nią być, wołała piękny obraz niż piękny klejnot; i dlatego miała buduar, którego nie jeden bardzo wielki pan pozazdrościłby jéj. Był to mały raj. złożony z samych wybranych, takich jak Rafael, Titian, Rubens i Murillo. To téż kiedy w tym przybytku na pół oświetlonym, bo okna najczęściéj w większéj połowie adamaszkowemi firankami zasłaniać kazała, gdy usiadła odwrócona od okna, nogi oparłszy na poduszkach; gdy ją rzec można, dworzanie otoczyli, naten-czas miała minę ich królowéj: każde jéj słowo chwytali jak sentencją, bo każde tworzone było rozumem, albo sercem, nigdy nie używała tych pospolitych, zwyczajnych, nic nie znaczących, nic niewyrażających słów, których na nieszczęście wszystkie prawie kobiéty jak gdyby z obfitych min wydobywają. Nigdy czyn dobry albo święty nie był przez nią w śmieszność obrócony, i nie krytykując swego sposobu życia, niechciała aby drugim cokolwiek przyganiali. Dawała jałmużny, które były większe i obfitsze, niż kiedykolwiek przez kogo czynione. Co rok dawała widowisko na korzyść ubogich, a nazajutrz ubodzy dostawali od niéj pięć lub sześć tysięcy franków, bo w takim dniu benefisowym Lea przesadzała, i przewyższała się, to też cala publiczność ją uwielbiała.
Gdy nazajutrz schodzono się składać jéj pochwały i powinszowania, i mówiono jéj: „wczoraj zrobiłaś czyn miłosierdzia“ — „mylicie się, odpowiadała, to był czyn skruchy.“
W istocie, mówiła, czy myślicie że kiedy niekiedy, nie mam sobie czego do wyrzucenia? że natura moja jest taką jaką ją wam wykazuję? lecz dla was próżniaków, muszę się taką okazywać, bo pouciekalibyście, gdybym wczoraj zaczętej komedyi do dziś nie przeciągała? czy myślicie że był wtenczas tylko wzniosły i piękny kiedy się jest sceptykiem? Czy myślicie że szczęście i wesołość serca a błogość w duszy, mogą być zastąpionemi i zaspokojonemi miłością własną i posiadaniem bogactw? Ależ opamiętajcie się, nie zwędźcie się. Bóg wlał w serce kobiéty, choćby ta niewiem już jak zapomniała, się i upadła; tajemnicze marzenia. Są godziny, w których mówi sobie: „Nie! szczęście nie jest w tém co robię. Szczęście jest w tych słodkich pociechach, których nie znam, w tych związkach rodzinnych, których nic mam; w téj świętéj miłości, która mi zbroniona. Na-ten-czas wychodzi się z siebie, oddala się od świata, idzie się w pola, w świat, staje się napowrot istotą podobną do innych godnych istot; spragniona napawam się płynącym napojem, w całéj twórczéj naturze. Daję jałmużnę takim nieszczęśliwym, którzy mnie nie znają, i nie zapytają się mnie zkąd to mam co im rozdaję. Widzę dziecię uśmiechając się do mnie za kawałek chleba, dany ojcu jego, i powracam potém do domu ze łzą radości w oku. dziękuję Bogu że zostawił mi zakątek w sercu w którym umieścił święte spółczucie i litość. Kto tego dnia wieczorem przyjdzie mi gadać o miłości, bywa źle przezemnie przyjętym, ale za to, mam błogi spoczynek, i w braku rzeczywistości mam sny i marzenia. Ale przebaczcie panowie, muszę was okrutnie nudzić; mówmy o czém inném. Przyszliście do buduaru, a może wam się zdaje żeście na prelekcji.
I Lea przesunęła ręką po czole, i obtarła łzę ukradkiem.
A jak młodzi próżniacy wychodzili od niéj, mówili czasem do siebie:
— Czy zrozumieliście co z tego, co nam dziś Lea mówiła?
— Dalibóg nic.
— Musi być słaba i cierpiąca nerwowo.
— Bez wątpienia.
— Ale jeżeli aktorki zaczną się mieszać do uczuciowości, cóż zostanie innym na świecie kobiétom?
— Ha! zostaną aktorkami.
I tak było, że żaden prawie złych do których Lea mowę swoją zwróciła, nie zrozumiał jéj, bo wszystkich przechodziła i przewyższała sercem, nawet i rozumem: był jednak taki, nad którym przemijające uwagi Lei zrobiły wrażenie, a tym był Tristan. Jakeśmy powiedzieli, co wieczór chodził do teatru, a po trochu stało się to dla niego więcéj jak przyzwyczajeniem nawet, stało się mu bowiem potrzebą. Przychodził za kulisy, i jakby odgadłszy odznaczającą się naturę w Lei, postępował z nią jakby z jaką księżną. Tyle doznawał przyjemności z nią w rozmowie, chociaż jéj nigdy wyraźnie nic miłosnego nie mówił, że ile razy wracała ze sceny za kulisy, pewna była że go znajdzie opartego łokciem o słupek, ogarniającego ją wzrokiem, przyjmującego ją z uśmiechem, i biorącego ją za rękę z wymówieniem:
— Zawsześ pani ta sama!
Jeźli Lea nie była zmuszona przemieniać stroju, w takim razie zostawała przez cały antrakt z Tristanem, a czując w nim jakąś styczność charakteru ze swoim, pozwalała sobie w jego przytomności bujać serdecznym myślom, to wesołym, to smutnym. Tristan ze swojéj strony, rad od niéj zasięgał, ona mu zawsze dobrych udzielała, bo nasz bohater wprawiał się i uczył zawsze, gdyż wystąpienie jego na scenę przybliżało się szybko. O Henryce nie wspomniał już nawet, została tylko jakby dawną pamiątką. Tristan zaczynając dorozumiewać się, że niedorzecznie zrobił, iż jéj wierzył we wszystkiém co mu mówiła, wyglądał tylko chwili zarobienia sobie pieniędzy aby dług od niéj zaciągniony jak najprędzéj mógł zwrócić. Po sposobie w jakim się z nim obeszła, uważał jéj gościnność za pożyczkę, i skoroby tylko mógł choć nie wprost jéj ale innemu to zrobić co ona dla niego uczyniła, sądziłby że się uiszcza.
Można się domyśléć, że po zerwaniu z panią de Lindsay, Tristan porównywał ją z Ludwiką, która go kochała taką świętą miłością; z tego porównania to nastąpiło, że wystawiając sobie niegodne względem żony postąpienie, dając się usidlić takiéj jak Henryka kobiécie, szczerze i rzetelnie żałował, że się dał zwyciężyć pokusom, i rachując na opatrzność, która jak mu się zdawało nie opuszczała go, napisał do Ludwiki, w nadziei, że taż opatrzność pomoże poczcie aby ton list doszedł jego żony, chociaż przekonany był, że ona już nie mieszka przy ulicy Ś-go Jakóba, i chociaż nie wiedział gdzie jest miejsce jéj pobytu teraźniejszego.
Tristan niecierpliwie odpowiedzi czekał, ale odpowiedź nie nadchodziła. Serce człowieka tak jest słabe, że potrzebuje zawsze pociechy, a opatrzność która nie raczyła się zatrudnić jego do Ludwiki listem, zesłała mu inne wynagrodzenie, poznał bowiem Leę.
Tristan szczerze żądał, aby Ludwika mogła być przy nim, ale przez szczególną chęć do nauki i bez wątpienia ciekawości, chciałby był, żeby nie zaraz przyjeżdżała, i żeby mu zostawiła wolność i czas, zabrania lepszéj ze śpiewaczką znajomości: gdyby mu był kto napisał: „Twoja żona w Paryżu, lecz nie może do ciebie jechać.“ W sześć dni, pewnieby się znalazł w objęciach Ludwiki, bez żadnego żalu po teraźniejszości, bez żadnéj wstecznéj myśli. Ale odpowiedź, ani podobne oznajmienie nie przybywało. Wszystko jednak co mógł to robił, aby się o Ludwice dowiedziéć, lecz naturalnie wszystko było bezskuteczne. Pewnie żałując, że jest zmuszonym szukać tym sposobem pociechy, pocieszał się jednak z Leą, oczekując szczęśliwéj z nią zażyłości, z taką niecierpliwością, z jaką od Ludwiki wyglądał listu.
Ten dzień nadchodził. Bo jednego wieczoru Lea wymówiła do niego:
— Mam kilku przyjaciół dzisiejszego wieczoru u siebie. Czy chciałbyś pan być z nami?
— Wdzięczny ci jestem pani, lecz przyznam się, że teraźniejsze moje, położenie jako aktora, zabrania mi bywać w takim świeci, w jakim dawniéj bywałem, szczególniéj nie będąc jeszcze od nikogo znanym. Bałbym się znajdował nie na swojém miejscu, pomiędzy temi którzy cię pani odwidzą. Moja przytomność mogłaby ich zdziwić, i nie chciałbym abyś żałowała żeś umie zaprosiła.
— To wszystko bardzo złe, co mi pan powiedziałeś. Od miesiąca jak znam pana, i codzień cię widuję, mogłam go ocenie, i nie byłabym cię prosiła, abyś mi zrobił zaszczyt przybyciem twojém, gdybym nie była pewną, że osoby z któremi się znajdziesz, będą szczęśliwe z tego że cię poznają i usłyszą.
Lea chciałaby była wstrzymać te ostatnie słowo, bo Tristan zarumieniwszy się odpowiedział:
— To co innego, pójdę śpiewać u pani. Nie mogę tego odmówić, tak łaskwéj i pełnéj dla mnie względów towarzyszce, jaka pani zawsze dla mnie byłaś. Źle zrozumiałem pani zaproszenie, lecz teraz kiedy wiem prawdziwe jego znaczenie, proszę pani przebaczyć mi początkowe odmówienie, przyjmuję jednak zaproszenie z warunkiem, że śpiewaki nie będą płaconemi.
Skłonił się jéj, chcąc ją pożegnać, ale Lea zatrzymała go za rękę, i odezwała się do niego tonem wyrzutu i z wilgotném łzą okiem:
— Ah nie dobry pan jesteś!
Tristan nie gniewając się o to że go zatrzymała, pozostał.
— Pan złym jesteś, albo mnie źle rozumiesz. Gdy się znajdujesz u mnie, toś już moim przyjacielem. A jeżeli cię proszą abyś zaśpiewał, to dla tego, że chociaż tamci mogą być przesyceni wszystkiém na świecie, zostaje im jednak jedna jeszcze tkliwa struna, dla wszystkiego co jest poezyą i poetyczném. To bardzo źle mój przyjacielu, i za pokutę naznaczam ci żebyś nie wychodził z za kulis, póki tego aktu nie skończę; rozumiesz pan?
I wybiegła na scenę.

Śpiewała odurzającym wszystkich sposobem. Publiczność w najwyższém uniesieniu klaskała w ręce; Tristan chwalił sercem, i gdyby był się znajdował w sali, byłby uważał, że oczy Lei, ani razu nie spoczęły na człowieku, blizko pięćdziesiąt lat mającym, który siedząc przed samą sceną, ciągle ją lornetował, ani na orkiestrę, gdzieby była mogła dojrzéć młodego człowieka, uśmiechającego się do niéj. Zresztą, od pewnego czasu, Lea była mniéj szczodrą w swoich spojrzeniach. Czy to dla tego że niechciała aby je źle tłomaczono, czy téż że była uważniejsza na swoją rolę.
Przy końcu sztuki, wróciwszy, wśród okrzyków brawa i największych uniesień publiczności, przystąpiła prosto do Tristana; który odurzony jéj śpiewem słuchał go jeszcze w duszy swojéj, i wymówiła do niego:
— No i cóż przyjdziesz pan?
— Jesteś aniołem odpowiedział: całując jéj rękę.
— Więc rachować mogę na ciebie?
— Zupełnie.
Tristan wyszedł z teatru, i poszedł w ciemny kąt ulicy, gdzie oparłszy się, mógł widziéć innych aktorów wychodzących. Widział ich wszystkich, jednych po drugich jak wschodzili, Lea sama tylko nie wyszła; przybliżył się do drzwi przy których powóz otwarty czekał. Jeden z widzów blisko sceny siadający, lornetujący i dobrze nam znajomy, przechadzał się wzdłuż i szersze przed wyjściem.
Lea także ukazała się i wsiadła do powozu.
— Gdzie jedziemy? zapytał jegomość nie młody, siadając obok niéj.
— Do mnie: odrzekła tonem smutku i niezadowolenia: okropnie dzisiaj zmęczona i utrudzona jestem.
Tristan, przez uboczną ulicę biegł jak szalony, i przybył pierwéj nim powóz przed drzwi domu śpiewaczki; właśnie na czas stanął, bo już słychać było tętnienie biegu koni, i turkot kół, nareszcie powóz się zatrzymał. Lea sama wysiadła i zamykając drzwiczki własną ręką, wymówiła do swego towarzysza: „do jutra“.
I zniknęła.
Tristan położył rękę na niezmiernie bijącém sercu swojém, uśmiéch radości przebiegł mu po twarzy, i popatrzywszy jeszcze na dom, udał się do swego mieszkania.
Gdy pojazd oddalił się, inny jeszcze cień odczepił się od muru; z uśmiechem przybliżył się i zakołatał do drzwi przez które Lea weszła.


VII.

Młody człowiek, którego Tristan nie widział, a którego my już widzieliśmy jak w kilka minut po Lei wszedł do domu za nią, £ prędko przebiegł wschody, zatrzymał się przed szerokiemi drzwiami na drugim piętrze, wyjął z kieszeni klucz, cicho włożył go w zamek, i zwolna drzwi otworzył: zamknął je za sobą także bez hałasu, i przy świetle lampy w przedpokoju stojącéj, przeszedł do salonu.
Przybywszy tam, spotkał służącą, ładną bardzo dziewczynę, bardzo wytworną, z dowcipną fizognomią, prawdziwą Marysię lub Marcysię z czasów Ludwika piętnastego.
— Dzień dobry Rozetto, wymówił młody człowiek, czy mogę wejść?
— Można panie Baronie, moja pani jest na balkonie.
Baron poszedł daléj, otworzył jedno okno od salonu, i po cichu zbliżył się do śpiewaczki, która oparłszy głowę na ręku, zdawała się głęboko rozmyślać; nieśmiałe przytknął usta do splotów kruczych Lei i pocałował je; na ten pocałunek, młoda kobiéta z przestrachem prawie odwróciła głowę i poznając młodego człowieka:
— Ah! to ty Edwardzie? zawoła z przerażeniem, które chciała przemienić w zachwycenie, a co ledwie było można nazwać grzecznością.
— Tak! to ja; czy to cię dziwi?
— Wcale nie, czekałam na ciebie.
— I to pewnie na mnie czekałaś z taką uprzejmością?
— Naturalnie. Lecz ty byłeś skorszy niżeli uwaga moja, tak, że nie widziałam przyjścia twego.
— Czyś zdrowa dzisiejszego wieczora?
— Nie ze wszystkiém; jestem utrudzona i mam migrenę.
— Powietrze cię orzeźwi.
— Tak się spodziewam.
Tu rozmowa wstrzymała się. Lea pewnie o czém inném myślała, a Edward wyczerpnął już swoją mowę. Noc była przecudna, cichość głęboka panowała w mieście; Lea patrzyła na gwiazdy, a Edward ją naśladował, jednakże pomiarkował się, że wypadało przerwać to milczenie, i dla tego przemówił:
— A wiesz, że ty jesteś czarodziejką?
— Doprawdy! w czém takim?
— W sztuce. Zachwyciłaś mnie dzisiejszego wieczora?
— Nie widziałam jednak, żebyś mi oklaski dawał.
— Obcierałem sobie oczy.
— Jak to? tom cię do płaczu pobudziła?
— A naturalnie!
— Pobudzasz mnie do śmiechu, mój Edwardzie.
— Jakto! niewierzysz mi?
— Najmniéj w święcie! Znam cię przecie tyle, iż wiem że tak zaraz za byle czém nie płaczesz.
— Mylisz się, bardzo łatwo płaczę.
— Odkądże jesteś czułym?
— Od czasu jak cię znam. Zrobiłaś mnie prawie dobrym; to przemienienie najdokładniejsze, niepoznają mnie, pytają się jaka czarodziejka mnie przerobiła, pytają co to za anioł który po to z nieba zstąpił aby mnie nawrócił?
— A ty odpowiadasz?...
— Ja odpowiadam... odrzekł Edward z namysłem, odpowiadam... że ponieważ imię jego jest tylko w niebie zapisandm, nie mam prawa wymieniać go przed słuchem ziemskim, który jest ust szpiegiem.
— To ci jednak nie przeszkadza uśmiechać się do mnie z taką przesadą, że twoi sąsiedzi spostrzegają to i odwracają się, i że to którego-kolwiek dnia narobi wielkiego zgorszenia, tak, że nawet paradyz oburzy się na twego anioła i wygwiżdże go, co mu będzie bardzo nieprzyjemném, bo do tego nie przyzwyczajony.
— Źle widzisz i sądzisz rzeczy, moja droga Leo! publiczność nie postrzega, jakeś to powiedziała, tych znaków porozumienia, które między sobą zamieniamy, a które są prawie mimowolnym wyrazem wspólnych myśli naszych: a choćby téż i cały świat to postrzegł, to ty nie byłabyś wygwizdaną, tylko mnieby zazdroszczono.
— Cokolwiek bądź, mój Edwardzie, bądź mniéj wyrazistym, proszę cię oto: dostateczném by było do zrobienia mi największéj przykrości, gdyby to porozumienie nasze, chociaż jedna tylko osoba postrzegła: wymówiła te słowa; jedna osoba, z przyciskiem.
— Nie wiem co ci jest tego wieczora, moja droga, odrzekł młody człowiek cierpko i podnosząc się: nigdy cię w tak złym humorze nie widziałem.
— Powiedziałam ci: że mam migrenę, że jestem zmęczona, i że potrzebuję odpoczynku.
— A więc mam się oddalić?
— Nie, możesz zostać jeszcze.
— Jesteś prawdziwie nadto dobrą, odrzekł baron skłoniwszy się. Wiesz że skoro ci tylko zacznę być natrętnym, jedném twojém słowem możesz tego dokazać że być nim przestanę.
I znów nastąpiło milczenie, które z kolei Lea przerwała.
— Jakim sposobem wszedłeś tutaj? rzekła tonem który starała się udać obojętnym.
— Najprzód byłaś tu na tarasie i nie mogłaś mnie usłyszéć, a potem miałem ten klucz, i właśnie dla tego że go miałem, nikt usłyszéć nie mógł, kiedy wchodziłem. Zresztą, jeżeli ci o to chodzi, abyś niespodzianie na przyszłość nachodzoną nie była, mogę ci go od dać, i nie przychodzić inaczéj, tylko wtenczas kiedy mnie oznajmią a ty raczysz mnie przyjąć.
— Zasługujesz prawdziwie aby cię za słowo schwytano.
— Wolno ci.
— Doprawdy? no! więc! połóż ten klucz na stole.
— Czemużeś mi nie powiedziała, że to dla dostania na powrót tego klucza, szukałaś sposobności do kłótni i łajania mnie, na co zupełnie nie zasłużyłem? byłbym ci go natychmiast oddał, i nie byłbym od pół godziny odgrywał roli śmiesznego.
— Mój drogi Edwardzie! nigdy się nie jest śmiesznym, odrzekła Lea, bawiąc się kluczem o którym pewna była, że jéj go już nie odbiorą, nie można być śmiesznym wobec kobiéty którą się kocha i która nas kocha.
— I która nas kocha! odrzekł baron z uprzywilejowanym uśmiechem tych którzy się czają udręczonemi; ja znajduję, że to słowa za śmiałe.
— Czy mógłbyś sądzić, że te słowa są w ustach moich udane?
— Nie, myślę tylko po prostu że są kłamstwem.
— A! przyznam się, że jesteś bardzo nie grzecznym, a nawet obrażającym.
— Jestem prawdziwym.
— Nie wiem, co ci jest dzisiaj, odezwała się Lea, ale mi mówisz takie rzeczy, których nigdy od ciebie dawniéj nie słyszałam.
— Bo mnie przyjmujesz tak jakeś mnie nigdy nie przyjmowała.
— Słuchaj Edwardzie! odrzekła młoda kobieta tonem uczucia: jeżeli mnie już nie kochasz, powiedz mi to otwarcie, oboje jesteśmy ludźmi, mogącemi zrozumiéć się pół słowami: nawet od niejakiego czasu znajduję cię bardzo względem mnie zmienionym, a jednakże nie masz mi nic do zarzucenia. A więc! podług mego zdania, zdaje mi się pożyteczniejszą i milszą, szczera przyjaźń niż fałszywa miłość, i pomimo całéj przykrości, jaką by mi zrobiło rozerwanie naszego połączenia, zrobiłabym go jednak bądź pewnym, chętniéj, oh daleko chętniéj, niż żeby się dłużéj ciągnęły między nami te sprzeczki, które mi drażnią. nerwy i o chorobę przyprawiają.
Edward nic złego nierozumiał. To co Lea mu powiedziała, było właśnie to samo co on zamyślał jéj powiedziéć. Ale ona, z tą taktyką tak doskonale przez kobiéty posiadaną, że nawet mogłyby być wielkiemi wodzami, gdyby to rzemiosło nie potrzebowało narażenia życia, z oblężonéj przeszła na oblegającą, i to ona właśnie teraz dosięgała kartaczami kochanka swego.
— Jestem przekonany o tém, odpowiedział Edward, biorąc za kapelusz, usuwam się.
— To tylko usunięcie się? zapytała Lea.
— Nic pani, to zupełna ucieczka.
— Bardzo dobrze, odpowiedziała, śpiewaczka ze swéj strony, domyślałam się tego, więc żegnam pana.
— Żegnam panią.
— Pan wiesz że pojutrze przyjmuję, i że dla moich przyjaciół będą drzwi maje otwarte?
Edward skłonił się, słowa nie wymówiwszy, i wyszedł.
Lea, zostawszy samą, z uśmiechem któregoby sama wytłomaczyć przyczyny nie umiała, położyła klucz na kominie wymawiając: „Przecie!” Edward przechodząc koło buduaru, cichym głosem zawołał na służącą:
— Rozetto!
— Co pan Baron, żąda?
— Czy zawsze jesteś powiernicą pani?
— Zawsze.
— Czy zawsze się mną opiekujesz? zapytał spuszczając w jéj rękę kilka sztuk złota.
— Zawsze panie baronie.
— Czy nie wiesz co jéj jest dzisiejszego wieczora?
— Nie wiem.
— Czy przychodzi kto taki, któregoś jeszcze nigdy nie widziała?
— Nikt a nikt.
— Dobrze. Staraj się dzisiaj wywiedziéć co za zarzuty ma przeciw mnie, a jutro rano przyjdź mi powiedziéć prawdę, jakąkolwiek ta dla mnie będzie.
— Dobrze panie baronie.
— Rachuję na ciebie.
— Może pan baron ze wszystkiém na mnie polegać.
W téj chwili usłyszeli dzwonek Lei.
— Bądź zdrowa Rozeto, wymówił Edward wybiegając.
— Żegnam pana Barona odpowiedziała dziewczyna, i weszła do sypialnego pokoju swojéj pani.
— Co ty tam robisz? zapytała Lea służącéj.
— Rozmawiałam.
— Z kim?
— Z panem Edwardem.
— I cóż ci mówił?
— Pytał się mnie dla czego go pani źle przyjęła.
— A tyś mu odpowiedziała?...
— Ze nie wiem dla czego.
— A cóż ci na to powiedział?
— Wtedy dał mi dziesięć ludwików, żebym się dzisiaj o tém dowiedziała i jutro rano mu doniosła.
— I ty pójdziesz?
— Jeżeli pani pozwoli.
— I cóż mu powiesz?
— Że go pani zawsze kocha.
— Skłamiesz.
— Wiem o tém, ale że kłamstwo więcéj niż prawda robi dochodu, wole więc kłamać.
Rozbierz mnie Rozeto.
— Jestem na rozkazy pani.
— Ah! moja biedna Rozeto! wymówiła Lea z westchnieniem.
— Któż to jest przyczyną, że pani tak wzdycha? czyby to było z żalu, że pani już nie kocha pana Barona? czy obawa, iż pani myślisz że cię może kto inny nie kocha? ale toby było niepodobieństwem.
— Nie, ale z bojaźni abym nie kochała.
— Doprawdy?
— Doprawdy.
— A więc rozumiem teraz dla czego pani tak smutna; gdyby mi się podobne nieszczęście przytrafiło, tobym się utopiła.
— Czy taką mi radę dajesz?
— Nie pani, to po prostu robię uwagę, sama dla siebie: zresztą, pani odemnie oddzielona jesteś wielką przestrzenią, więc i wrażenia nasze także daleko jedne od drugich: czy młody?
— Tak jest.
— A piękny?
— Tak jest.
Brunet.
— Tak.
— Czy bogaty?
— Nie.
— A do licha! Jakto, więc ci się to nie podoba? To ci nie do smaku?
— Tak, trochę.
— Bądź spokojna: będzie tyle bogatym, że potrafi zakupić sobie twoje milczenie, odrzekła śmiejąc się Lea.
— To nie milczenie jest drogie ale właśnie mówienie, a raczéj paplanie; dawniéj jak pan Edward żądał abym milczała, dawał mi kiedy niekiedy po cztery lub pięć ludwików, teraz zaś kiedy chce abym paplała, napastuje mnie dziesięcioma. Przypuszczając powiększenie, sądzę że późniéj do wielkiéj summy dojdzie.
— Spodziewam się że będziesz milczéć.
— A już téż chybaby pani myślała, że jestem albo bardzo głupia, albo bardzo niewdzięczna, albo téż w końcu bardzo chciwa i łakoma na pieniądze.
— Ale bo mi bardzo oto chodzi, żeby Edward nie wiedział...
— Czy pani myśli widywać go jeszcze?
— Pewnie; chcę go widywać jak przyjaciela.
— W takim razie po co tyle ostrożności ochraniania go?
— Dla tego że ten biedny chłopiec kocha mnie, i mógłby w chwili złości...
— Mógłby, przerwała Rozeta, bić się z tym którego kochasz i zabić go.
— A zapewnie.
— Widzę że pani pojmujesz co to litość, miłosierdzie: jednakże na miejscu pani inaczéj bym sobie postąpiła.
— I cóżbyś zrobiła?
— Pozwoliłabym, żeby rzeczy szły swoją drogą.
— I cóżby ztąd za korzyść wynikła?
— Wynikłby pojedynek, to jest nowa sława dla pani.
— A jeżeli len drugi zabiłby Edwarda?
— W takim razie pani by się pozbyła przeszłości która ją nudzi.
— A gdyby Edward tamtego zabił?
— W takim razie, pani chroni się miłości, to jest wielkich boleści i cierpieli, i będzie się musiała pocieszyć, bo złe będzie bez ratunku, a tym sposobem uwolni się pani od przyszłości, która ją zasmuca.
— Jest rzecz której zapominasz.
— Jakaż to rzecz?
— To jest, że się mogą obydwa zabić.
— Ah! to, takie szczęście które się nigdy nie zdarza; nie trzeba nawet myśléć o nim.
— No! no! widzę że Edward dobrze zrobił powierzając ci swoje interesu serdeczne, odpowiedziała śmiejąc się Lea.
— No! ale w końcu cóż mu powiem?
— Poszukaj w swojéj głowie, i wymyśl co dorzecznego.
— Trzeba mu poiedziéć rzeczy któreby były podobne do prawdy, żeby im mógł uwierzyć: Trzeba mu przecież coś dać za jego pieniądze.
— I to najmniéj ważne.
— Powiem mu, że go pani zawsze kochasz.
— No jeżeli koniecznie chcesz...
— I że go pani czeka, jak zwyczajnie wieczorem.
— Nie!tego nie mów, nawet zabraniam ci abyś mu otwierała gdyby przyszedł.
— A on ma klucz przecie.
— Mylisz się, oto jest klucz.
— A gdybym leż ukradła go pani, i jemu zaniosła?
— Nieszczęściem potrzebuję go.
— A no! widzę że wszystko się już skończyło dla mego protegowanego.
— Niestety! wszystko! moja kochana Rozeto.
— Biedny chłopiec! będzie musiał poprzestać na pocieszaniu.
— Czy się podejmujesz go pocieszać?
— Pani wie, że na to mam dosyć dobrego serca. Czy pani pozwoli, sobie jedne zapytanie zrobić?
— Mów.
— Czy ten którego pani kocha, jest jednym z naszych dworaków?
— Nie.
— Tym lepiéj. Pomiędzy temi wszystkiemi, ani jednego nie ma, któryby się zdawał godnym kochania pani. Więc ja jego nie znam?
— Nie, nie znasz.
— Nigdy go nie widziałam?
— Nie widziałaś.
— Ja nie wiem czy się pani tego domyśla, ale mnie to niezmiernie obchodzi.
— Nie długo będziesz się dręczyć, ujrzysz go pojutrze.
— Na wieczorze który pani daje? Właśnie na wieczorze.
Nie bogaty? — musi chyba miéć piękne imię, kiedy go pani przyjmuje.
— Nazywa się Fabiano.
— Fabiano? tak krótko i to jest...
— Jest aktorem.
Rozeta cofnęła się i osłupiała.
— Fi! krzyknęła, aktor! człowiek z teatru?
— Czyż ja nie jestem także osobą z teatru?
— No tak jest, ale dla kobiéty, teatr jest przybytkiem, świątynia, nie tak się wcale dzieje z mężczyzną.
— Masz przesądy arystokratyczne panno Rozeto!
— Od czasu, jak mam zaszczyt służyć u Pani.
— Mówiłaś więc?...
— Że się boję aby pani nie zrobiła nierównego związku, i nie splamiła herbu swego.
— Dowiesz się moja Rozeto, że Fabiano jest człowiekiem z pięknem imieniem i dobrego urodzenia, tak samo odznaczający się jak ktokolwiek z bywających u mnie, i że znalazłam w nim uczucia i serce, jakiego nie znalazłam w żadnym z tych wielkich panów o których mi wspominasz. Do tego jest to człowiek z talentem, którego imię sławném będzie, jeżeliby mu szlachectwa brakowało; i ci których przyjmuję, nie są jego warci. Wiedz także, że wypędzę wszystkich od siebie, którzy tylko nie będą go ze czcią, jakby jakiego księcia przyjmować. Rozumiesz mnie?
— Pani się nadzwyczaj jasno tłumaczy, abym mogła jéj nie zrozumiéć.
Pani mi wybacza, to com powiedziała?
— Wybaczam.
— Pani będzie ze mnie zadowoloną. Tylko że wiedziałam iż pani bardzo zajęta jesteś panem Fabiano, bałam się dla niej podwójnego niebezpieczeństwa. To już i tak ciężko wojować z sercem, a cóż dopiéro z przesądami. I ten szczęśliwy nieznajomy mi?...
— Nie wié jeszcze o swojém szczęściu.
— Czyżby on był jak ci ślepi i głusi, o których pismo mówi?
— Ty wiséz że jestem żydówka, nie wierzę więc i nie znam ewangelii.
Przez czas téj rozmowy, Rozeta rozbierała panią; rozwiązała i rozczesała jéj czarne piękne włosy, skupiwszy i zaplótłszy je na noc, i gdy już wszystko skończyła, zabierała się do wyjścia.
— Niech pani śni o przyszłość! wymówiła oddalając się.
— A ty strzeż się o niéj mówić — odpowiedziała Lea.


VIII.
WIECZÓR.

Życie Tristana ciągnęło się tym sposobem, jak mu Impresario przepowiedział: co dzień tenor schodził wcześnie na śniadanie do dyrektora, i powiemy nawet, że to nie była wcale najweselsza strona życia jego. W istocie, pod zamówką żę to nie był człowiek tylko głos, biedny chłopiec musiał poprzestawać na skromném wstrzemięźliwém posiłku, który aż do rozpaczy go przyprowadzał. Czasem mały jegomość, pojmując że tenor może się znudzić tą wokalną kuchnią i zdezerteruje z domu, łowił go na jaki przysmaczek, tak, że niekiedy nasz przyjaciel myślał, że karmiciel jego nawrócił się na drogę przyzwoitości, ależ jakże okropnie był odczarowanym, gdy nazajutrz musiał wracać do chleba powszedniego. Wszystko co tylko było likierem, soloném, więdliną lub ciężkiém mięsem, zabronioném mu nazawsze było. Tristan pomimo że był rozkochanym, miał najczerstwiejsze zdrowie, i chociaż miał serce, czuł jednak że ma i żołądek. Z tego to wynikło, że nie mogąc uchronić się od śniadań i objadów u Impresaria, zaczął radzić sobie na tę niedogodność. Założył u siebie dobór pasztetów, szynki, wina Madery, Xeres i Porto, to wprawdzie niszczyło go, ale po postném i szczupłém jedzeniu u dyrektora, szedł do siebie, i zajadał zwiększeni łakomstwem zakazane mięsa i wina.
To tak trwało przez jakiś czas, aż do dnia, w którym odbywał próbę roli do wystąpienia swego; Impresario który uważnie na niego patrzył i ze zmartwioną miną słuchał, wykrzyknął:
— Nieszczęśliwy! cos ty zrobił?
Tristan podskoczył, nie wiedząc zkąd mógł przyjść taki niespodziany wykrzyk, i odpowiedział:
— Wziąłem la.
La! wykrzyknął stary, la! Ależ nie postrzegłeś się, z jakiéj grubéj matni, jak obsnute wyszło twoje la! Ależ to okropnie, przeraźliwie, — strasznie te la, wydobyło się, mój biedny przyjacielu! Ah! jeżeli takie cztery la! zrobisz, to pozostaje mi tylko zamknąć teatr. To jest w tém coś tajemniczego, to la nie jest naturalne, jadłeś pewnie.
— Nic wcale, tylko to, co u pana, przecież nie nazywam tego jedzeniem.
— To nie może być, z pewnością jadłeś gdzie indziéj, jadłeś nie to, co u mnie jadasz. To jakiś mój nieprzyjaciel spłatał mi takiego figla. No! weź znów la.
Tristan znów zaczął, ale że miał wielką ochotę śmiać się, drugie la trochę jeszcze gorsze było od pierwszego.
Stary usiadł z mokrém od polu czołem.
— Jadłeś! i chcesz abym ci powiedział co jadłeś? jadłeś pasztet z oliwkami, kapary, ser najgorsze dla ciebie rzeczy, i piłeś burgundzkie wino.
— A to akuratnie moja karta w restauracyi, odezwał się śmiejąc Tristan.
— I ty się śmiejesz nieszczęsny człowieku! odrzekł dyrektor, ależ przecie twoja przyszłość zależy od twego pokarmu: ty nie wiesz jakie fatalne skutki może na życie twoje sprowadzić, używanie oliwków, korniszonów i innych ostrych rzeczy, jak okropny wpływ na nie wywrzéć mogą, te ingredyencye wspólnie złączone z serem! Nie trzeba żartować sobie z tą przestrogą, ona jest bardzo ważna.
Jak to! ja mam koło ciebie staranie jak koło kurczątka, obwijam cię jakby w bawełnę, strzegę cię od przeciągającego wiatru, a ty uciekasz odemnie i pozwalasz sobie takich zbytków i bachanaljów! To prawdziwie bardzo nie dobrze z twojéj strony.
— Posłuchaj mnie szanowny mój mistrzu! odezwał się Tristan, ledwie mogąc śmiech powstrzymać, patrząc na ucieszną złość małego jegomości; racz przecież przyznać, że dla nowicyusza jak ja, twoje śniadania są nadto jednostajne.
— Oh! zawołał Impresario, przeciągając ręką po czole zimnym potem oblanym, patrzaj, krwawym potem oblewam się, serce mi bije, jakbym z piątego piętra spadł na ziemię. Jakem to usłyszał, myślałem że zemgleję. Oh! na miłość Boską, nie wyśpiewuj takiego la, mój przyjacielu; zapewniam cię, że takie la, zabić by mnie mogło.
Podobne przygody zdarzyły się, dwa czy téż trzy razy, przed zaprosinami Tristana, do Lei na wieczór.
Gdy się Lea o tém dowiedziała, śmiała się jak waryatka, ale to tak się śmiała, że musiano aż między-akt przedłużyć. Jednakże, od tego dnia, Tristan przyzwyczajony przyjmować położenie swoje ze wszystkiemi nawet towarzyszącemi mu śmiesznościami, uległ dyrektorowi i poprzestał na zwyczajném jadle. Rzeczywiście było to ważną rzeczą; wystąpienie pierwsze zbliżyło się, a powodzenie lub upadek Tristana, był dla niego kwestyą żywotną, gdyż jeżeliby mu się nie powiodło, przy pierwszém wystąpieniu, pozostałby bez najmniejszego sposobu do utrzymania życia. Lecz oprócz tego la, które nadzwyczaj przestraszyło szanownego starca, istotnie Tristan coraz więcéj postępował, i prawdziwie był tenorem zbogacającym teatr.
Druga rzecz także pobudzała go do pracy, to jest wielki talent kobiéty którą kochał. Widział pomiędzy innemi maxymami i tę także, że miłość kobiéty, składa się z tych trzech żywiołów; to jest z wielkiéj próżności, z wielkiego samolubstwa i z wielkiéj miłości własnéj. Najdorzeczniéj wyrozumował sobie, że Lea będąc takiego charakteru i usposobienia, iż żadną miarą nie byłaby wstanie zazdrościć mu jego talentu, będzie i owszem pysznić się nim i przeniesie go nad wszystkich Medjolańskich panów, gdyby nawet nie był jéj kochankiem przed wystąpieniem; a w przeciwnym razie po wystąpieniu, miłość jéj zwiększy się jeszcze jego wziętością. Rozumowanie było sprawiedliwe i rozsądne. To téż Tristan jak słowik śpiewał.
W końcu nadszedł ów sławny dzień, w którym był zaproszony na wieczór Fabiano, (bo korzystamy z dwóch na teraz jego imion, używając na przemian obydwóch) Fabiano spodziewał się i był nawet pewnym, że znajdzie u Lei towarzystwo, złożone z wszystkich wybranych, znaczeniem, rozumem, majątkiem i stopniem w całym Medjolanie; że wszystko co młode, piękne, wytworne, zgromadzonmé tam zostanie: najgłówniejszą dla niego rzeczą było, okazać się odznaczającym artystą, i człowiekiem świat znającym. Była to kwestya ważna; ludzie z któremi Tristan miał się zetknąć, nie znając go jeszcze, tylko jako tenora, pełnego nadziei, mogliby przybrać względem niego, gdyby go co do imienia niższym od siebie uznali, niejaki ton wyższości, i zostawiliby go w pewnym od siebie oddaleniu, trzeba więc było aby się jak najprzyzwoiciéj przedstawił: żeby zaśpiewał, jeżeli go o to prosić będą, z takim talentem, aby za jednym razem te obydwie sławy mógł pozyskać. Potrzebował tego koniecznie, dla tego, aby Lea, jeżeli zezwoli aby jéj hołdy swoje składał, mogła go bez wstydu upokarzającego przyjmować. To leż Fabianowi tak serce biło, jak gdyby życie swoje na kartę stawił, ubierał się bardzo starannie, aby dowieść jak wielką w agę do tego wieczoru przywiązuje.
Rozeta dnia poprzedzającego wieczór była u Edwarda, a ponieważ bardzo jéj o to chodziło, aby Edward bywał u jéj pani, bo na tém wiele zyskiwała, powiedziała mu więc:
— Pani zakazała mi mówić, ale wiem że byłaby zzczęśliwą, gdyby pana jutro w wieczór u siebie miała. Przyjdź pan. To jest wszystko co panu powiedzieć mogę.
Młody więc człowiek cały dzień był tryumfu jącym; wieczorem poszedł na teatr, lecz nie usiadł już przy orkiestrze, ale owszem schował się w najciemniejszy kątek pewnym będąc, że gdy ulubiona jego wyjdzie na scenę, będzie go wzrokiem na miejscu, pierwéj przez niego zajmowaném szukała. Zupełnie zdziwił się, widząc że ani razu nie zwróciła oczu w to miejsce, na którym powinienby się był znajdować: ale ponieważ prożność i nadzieja najostatniejsze są w opuszczaniu serca człowieka, powiedział więc sobie: To mi dowodzi że mnie kocha, obawiała się pewnie zdradzić swojéj radości, gdyby mnie przy orkiestrze ujrzała, i dlatego nie śmiała się spojrzéć w tę stronę; pewny jestem, że wczasie między-aktów, nie spuściła oczu z orkiestry, i nie pojmuje co się to znaczy, że mnie tam nie ma.
I z wielkiego zadowolenia zacierał sobie ręce, sądząc się być wielkim taktykiem. Biedny Edward!
W chwili gdy Tristan ubierał się na wieczór do Lei, Edward ze swojéj strony także się stroił, co dowodzi, że człowiek przyszłości swojéj przewidziéć nigdy nie jest wstanie.
Edward przybył o dziesiątej do Lei, lecz ta przyjęła go powitaniem zimnem i ceremonialném, przez które, jéj niełaska wyraźnie przebijała. Obejrzał się wkoło siebie, zapytując wszystkiego i wszystkich, coby to mogło znaczyć, po tém wszystkiém co mu Rozeta powiedziała? ale, postrzegł tylko niektóre twarze z szyderczym uśmiechem, albo z wyrazem ironicznym. Były to twarze właściwe jego przyjaciół, którym tyle razy powierzał szczęście swoje, a którzy teraz uszczęśliwieni byli, że nie mieli potrzeby zazdrościć mu więcéj. Do tego jeszcze, miejsce Edwarda zostawiało jedno miejsce wakującém, a wszystkie te radosne twarze, należały do istot ubiegających się właśnie o to miejsce.
O jedenastéj godzinie przybył Fabiano; na oznajmienie przez służącego tak skromnie samego tylko imienia, wiele osób z ciekawości obróciło ku drzwiom głowy, i ujrzeli wchodzącego słusznego, pięknego, młodego człowieka, najwytworniéj ubranego, przedstawiającego się z godnością bardzo naturalną. Zbliżył się do śpiewaczki, która do niego rękę wyciągnęła, i uścisnął tę rękę na sposób angielski: po przywitaniu zwyczajném, podniósł głowę, a lekki uśmiech na twarzy Tristana, dopełnił miłego wrażenia. Rozmowy ożywione toczyły się w różnych grupach, wśród których świetniały piekne kobiéty, ozdobne nieudaną wesołością. Figury dyplomatyczne, które wszędzie napotkać można, zacząwszy od salonów wielkich pań, aż do aktorek, ćmiły trochę wesołość powszechną, swemi niewyrazistemi twarzami i prostokątnémi ruchami. Tristan uważany przez niektórych, nawzajem uważał całą massę zebranych. Postrzegał niekiedy ciekawe spojrzenia na niego rzucane, i domyślał się po ruchu ust, w związku z oczyma będących, że chcianoby się dowiedziéć szczegółów o nim: znosił ten napad ze spokojnością, wspierany zresztą przez Leę, która stojąc przy nim, i bojąc się aby się nie zakłopotał w salonie napełnioném nieznajomemi i nieżyczliwemi, zatrudniła go i zajmowała rozmową, aby mu nadać pewność postawy. Bo najwięcéj się bała dla Fabiana i dla każdego człowieka, któregoby pokochała, najmniejszej śmieszności, téj nieubłaganéj, tryumfujującéj, wiecznéj miłości nieprzyjaciołki.
Lecz gdyby Lea lepipéj była znała naszego bohatéra, prędkoby się była zaspokoiła, bo pomimo że z natury już obdarzony był tą godnością, iż wszędzie mógł się przyzwoicie mieścić, życie jego, prawie małżeńskie z panią de Lindsay, przyczyniło się wiele do wykształcenia, gustu i sposobu znalezienia się jego.
Zresztą, jakeśmy powiedzieli, był przygotowany; wiedział że jego położenie sprowadzi mu uderzające wstrząśnienie do wytrzymania, i dla tego przysposobił się do potyczki. Walka tylko z mężczyznami wypaść dla niego mogła. Co do kobiét, wewnętrznie był przekonany, że wielki wpływ wywierają piękne oczy, piękne włosy, piękne zęby i piękny głos. Nadto, kobiéty które Lea przyjmowała, nie mogły być nadto ostréj wymagalności, i aby tylko przemówił do nich umysłowo tak jak przemówić do oczu był wstanie, pewnym mógł być, że wszystkie stronę jego wezmą.
— Trzeba mój drogi kolego, wymówiła gospodyni domu, abym ci pokazała wszystkie moje bogactwa.
I zaprowadziła go do swego buduaru, gdzie trzy czy cztery osoby unikające wielkiego zgiełku, schroniły się i niedbale porozpinawszy się, rozmawiały, a postrzegłszy wchodzącą śpiewaczkę podniosły się i stały.
— Oh! ależ pani masz tutaj cudowne rzeczy, odezwał się Tristan: widzę dwóch pysznych Rafaelów, chociaż podług mego zdania, jeden z nich przewyższa o bardzo wiele drugiego.
— A którego pan wolisz?
— Tego na prawo.
— Głowę dziewicy?
— Tak jest pani.
— Jednakże, odezwał się jeden, z trzech pochlebiając gospodyni domu, jednakże koloryt tego drugiego jest tak cudny!
— Tak jest panie, to téż u mnie jest tylko sąd uczucia. Wolę jego obrazy w pierwszym rodzaju niżeli w drugim; jest nadzwyczaj uczuciowym i czystym dopóki maluje podług szkoły Perugina swego mistrza, ale kiedy zaczyna naśladować posągi greckie, od téj chwili, podług mego zdania, staje się Pogańskim malarzem, poświęca idealność materjalizmowi. To téż spojrzyj się pan na dziewicę na lewo, ta już nie ma téj wstydliwéj skromności jaką powinna mieć matka Chrystusa i Królowa Niebios: odgaduje się w tym wizerunku nadto światowym, portret kobiéty ukochanéj przez malarza, a to duszą nie zmysłami trzeba wykonywać obrazy chrześciańskie.
— To sprawiedliwie, odrzekli trzéj panowie, skłaniając się przed takiém rozumowaniem, i z ciekawością patrząc na Fabiano.
— Jestem twego zdania panie, wymówiła Lea do niego.
— A to jest przyczyną, że go teraz zmienić już nie mogę, odrzekł Tristan. Ale, mówił daléj, wierz pani że masz najkompletniejszą galeryą: szkołę Florencką, Venecką, Hiszpańską. Rafaela, Liliana, Murilla, Rubensa, Teniersa? ależ gdyby to wiedział Londyn i Paryż byłabyś w największym niebezpieczeństwie. Pozwól mi tylko pani jedną jéj uwagę przełożyć, że w tym muzeum napełnionym dawnemi obrazami, w tym olimpie bóstw dawnych, brakuje bóstw teraźniejszych. Nie wiem czy to uprzedzenie czy przekonanie zrządziło, żeś je wyłączyła, lecz przecie wyższa pojęciem jesteś, abyś się oblec mogła w przesądy jednéj koteryi, a nadto posiadasz dobrego smaku, abyś przejąć się mogła fałszywą opinią; mamy we Francyi ludzi, którzy potrzebują tylko umrzéć aby zostali nieśmiertelnymi, a nieszczęściem nie stali się nimi dotąd; ci ludzie, których Zakład, pierwszy grób talentu, nie przyjmuje, powinni także miéć wszędzie sławę i imiona swoje wszędzie gdzie są już wielkie sławy i imiona, i wszędzie gdzie jest miejsce na wielkie rzeczy.
— Wiem o tem, odpowiedziała Lea, i spodziewam się odbyć pielgrzymkę do Francyi, do tych nowych bożków!
— Więc Francya, wymówił do Tristana, nie młody już jegomość, Francya, ojczyzna moja, którą od dwudziestu lat dla podróży, z których ledwie wracam porzuciłem, ma wielkich ludzi?
— Zawsze panie, Francya jest piersiami świata, w których Paryż jest sercem; przez Francyą świat umysłowy oddycha i żyje, a w dniu w którymby świat stracił Francyą, umarłby z suchot.
— Lecz jednakże, w sztukach w literaturze zbywa jéj na ludziach poważnych.
— Pozwól pan powiedzieć sobie, że już temu lat dwadzieścia jakeś się z niéj wydalił.
— Co to ma do tego? panie, w koloniach, gdzie tak długo bawiłem, wiemy wszystko co się dzieje w Paryżu, odbieramy dzienniki, i ja powtarzam tylko opinię twoich panie rodaków. Nie zacznie się czytać kartki francuzkiéj, aby na niéj zaraz nie znaleść krytyki; więcéj powiem, małego cenienia wszystkiego tego co tylko Franvya tak pod względem sztuk jak i literatury posiada. To jednakże są dzienniki ważne, ludzie wypróbowani, jak się zdaje ludzie powolni, którzy naganiają gust i smak epoki teraźniejszéj.
— Panie, odparł uśmiechając się Tristan, łatwo pan zrozumiesz, zkąd pochodzi nie ta ostra krytyka, ale czołgająca się nienawiść moich spół-rodakków dla wielkich ludzi. Ludzie, genialni, których dzieła w cudzych krajach czytają i bezstronnie sądzą, nie zabierają posad sędziom swoim, to oddalenie przeszkadzało nawet mnożeniu się pewnego rodzaju owadów, których szmer skrzydeł byłby słyszanym gdyby glos niektórych ludzi mógł być słyszanym także, wielu krytyków posądzić można z pozoru, że są ludźmi myślącemi i poważnymi, lecz niepodobieństwem stałoby się zacytować jednę ich myśl, któraby czém inném jak nienawiścią natchnioną była, jednéj książki, któraby nie była złą lub nic nie wartą: chociaż pan czytałeś ich krytyki za granicą, nie widziałeś tak jak ja dzieł ich własnych, były to po większéj części komedie, śpiewki, wylęgłe i umarłe tego samego wieczora, wśród śmiechów i gwizdań publiczności; były to romanse, które narobiły żalu wydawcom, za nakłady na papier, a z któremi publiczność sama sobie sprawiedliwość wyrządziła; były dramy, po których dyrektor teatru płacze może dotąd, nad próżnym wydatkiem na stroje i dekoracje, a od których publiczność wstrzemięźliwie chroni się. No! otóż z przyczyny takich bezowocnych pokuszeń, rodzi się, w nich nienawiść. W takich to poronionych płodach czerpają jad i truciznę, z owadów chcieliby zostać wężami, i syczą na imiona innych, aż dopóki nie trafi się, że jeden złych wysykanych ludzi, przechodząc koło nich, nie dojrzawszy ich nawet, nie zdepcze ich nogą. Od niepamiętnych czasów, tak bywało i tak będzie na wieki; znajdą się zawsze u stóp kolosu epoki, zazdroszczący i chcący go zrzucić i obalić, lecz tego nie dokażą nigdy, jak niedokazali ci, którzy papierowemi siekierami chcieli zwalić Świętego Piotra. Nie! panie, nie wierz naszym krytykom, to jest, nie wierz naszym nienawiściom; nie dojrzysz w nich uniesienia zapału tylko dla umarłych, bo umarli nie zawadzają na drodze nikomu i cmentarze bywają zawsze oddalone od miasta.
W głosie tenora było takie przekonanie, że do tych co przy nim stali, przyłączyło się więcéj jeszcze osób, i z wielką uwagą słuchali go, ulegając mimo woli pełnemu i donośnemu głosowi jako téż sile rozumu. Co do Lei, ta była tryumfującą. Kobiéta lubi wyższość w człowieku którego sercem wybierze, a Tristan w téj chwili szybko postępował. Śpiewaczka patrzyła nań oczyma, w których całą miłość ku niemu widać było, ale patrzyła przez szpary wachlarza swego tylko! oh! gdyby Tristan był mógł dojrzéć jedno jéj takie miłosne spojrzenie, byłby bardzo szczęśliwym tego wieczora, ale cóż! miał tylko domysły! bo ona, odezwała się do niego wprawdzie właściwie, ale nie tak jakby był żądał:
— Brawo! panie! brawo, lubię widzieć taki zapał, to pięknie, bo to jest dowodem serca wzniosłego, szlachetnego i wspaniałego.
Tristan nachylił się i pocałował rękę, którą znów do niego wyciągniono.
— Kto jest ten pan? zapytał jeden Baron drugiego jakiegoś barona.
— Nie wiem, zdaje mi się że to aktor, to jest tak sądzę.
— Aktor! lecz ja go nie znam.
— Bo jeszcze nie występował, odpowiedzią inny.
— Jaki rodzaj aktora?
— Tenor.
— Ale on tłomaczy się bardzo dobrze, ten pan, mówił daléj pytający się i lornetując lubiano.
— Zdaje się, że śpiewa jeszcze lepiéj.
— Obejście się, bardzo przyzwoite.
— Bo to jakieś okoliczności prywatne, jak mówiła Lea, które zmusiły go do obrania sobie tego zawodu, do którego nie był stworzony. Jakieś przygody majątkowe: nie wiem? wszystkie wreszcie przyczyny zniewoliły go do tego.
Tristanowi nie chciało się przybierać miny, jakżeby chciał aby na niego patrzono, przeszedł do salonu, w którym wrzała wesołość i klejnot.
Były to śmiechy ogarniające całą grupę, a które zawsze z pięknych ust początek swój brały; były słówka niewyraźne, jakby pomiędzy szmerem liści słyszane: naostatku doszli wszyscy do tego stopnia, jaki francuzi nazywają sans-géne, a który zawsze prawie, na podobnych wieczorach zjawia się po niejakim czasie.
Okna były otwarte i pozwalały wieczornemu wietrzykowi, przynosić woń kwiatów, których taras był pełen; Lea przechodziła się po salonie, ścieszkami wytkniętemi gazami i materyami, przysuwała się do każdéj grupy, i wszędzie nadawała ruch rozmowie, ma się rozumieć wesoły, zgodny z jéj naturą i szczęściem.
Tristan także przeszedł do innego salonu, w którym były dwa do gier stoliki, przeznaczone do ecarté, téj starszéj siostry landsknechta. Tam grano, a że Tristan nie był graczem popatrzył na tysiące rzeczy które zapalają żądze kobiét, pooglądał porcelanę saską i chińską, te dziwne fantazye których miłość aktorki koniecznie potrzebuje; nareszcie napatrzywszy się do woli, przybliżył się do stolika i zaczął patrzéć na grających.
— Chcesz zrobić sobie dwadzieścia pięć ludwików? na pierwszy punkt, vice hrabio? wołał Edward spuszczając się na przysłowie, które nieszczęśliwemu w miłości, każę miéć w grze ucieczkę. Chcesz zrobić dwadzieścia pięć ludwików?
Odzywał się do młodego człowieka wchodzącego.
— Nie! dziękuję ci, dzisiejszego wieczora, nie chce mi się próbować szczęścia.
— Kto stawia dwadzieścia pięć ludwików zapytał jeden.
W téj chwili Lea weszła.
— Ja, odrzekł Tristan udając że jéj nie postrzegą, ja panie jeżeli się panu podoba!
Młody człowiek skłonił się. Tristan wyciągnął z kieszeni dwadzieścia pięć ludwików i położył je na stole. Trzymający karty, czekał aż się karta wyciągnie aby stawkę wrócić. Po oświadczeniu Fabiano, wyciągnął króla. Tristan wygrał. Partener przysunął mu dwadzieścia pięć ludwików.
Lea nie mogła się wstrzymać od śmiechu za swoim wachlarzem, ale sama tylko zrozumiała dla czego się śmiała.
— Rewanż pana, wymówił Fabiano.
— Z ochotą odpowiedział przegrywający.
— Wiesz pan o co przyszłam prosić pana? odezwała się Lea do Tenora.
— Rozkaż pani.
— To nie mała prośba ale bardzo wielka; Jeszcze do tego w imieniu wszystkich.
— Przestraszasz mnie pani, uśmiechając się odpowiedział Tristan.
— Żądają usłyszeć pana.
— Jestem na rozkazy pani, wiesz o tém.
— Wygrałeś pan, wymówił Edward do Tristana, który wcale się już niezajmował wygraną.
— Przepraszani pana, jeszcze dwadzieścia pięć ludwików jeżeli pan pozwolisz.
— Z przyjemnością.
— Ależ odezwał się Fabiano do młodéj kobiety, czy mam sam tylko śpiewać?
— Pan mnie masz za bardzo nierozsądną.
— Mniéj niż pochlebną, boję się przerwać wiele rozmów, boję się wielu znudzić.
— Wcale nie, to na powszechne prośby i na moją.
— Z całéj duszy obciąłbym pani zadosyć uczynić — ale zajęły jestem grą i nie wypada mi wygrywającym będąc z niéj wychodzić.
— Gra ustanie.
— Natenczas stanę się tyranem.
— Dama i walet, wymówił grający za Tristana.
— Wygrałeś pan, odezwał się Fabiano, lecz pani wzywa mnie abym poszedł do fortepianu, za chwilę będę panu służył.
— Idź pan, idź do fortepianu, prócz zaszczytu że gram z panem, będę miał jeszcze szczęście go słyszéć.
Tristan się skłonił i w towarzystwie Lei poszedł usiąść do fortepianu. Głosy po trochu umilkły, każdy spokojnie usiadł, cichość największa nastała, a wśród tego milczenia zamykającego tylko co śmiejące się piękne usta, podniósł się głos dźwięczny tenora. Wybrał jeden z melancholicznych utworów Webera, wrażenie było mocne, wszystkie spojrzenia zwrócone na niego zostały, a w tych wszystkich oczach mało brakowało aby łzy nie błysnęły; uśmiechy uleciały, ze wszystkiém nawet zgasły, zastąpiło je smętne rozmyślanie; wszystkie słowa śpiewaka, cała czarodziejska harmonia unosiła się w salonie, jak obłok jaki woniejący, wszystkim wszystkie zmysły zachwycał. Co do Impresaria którego naturalnie Lea zaprosiła, ten, siedział w kącie i rzeczywiście płakał, ale z radości.
Gdy skończył, uwielbienie z serc do rąk przeszło, i Tristan usłyszał pochwały składające się ż wyrazów: to wspaniale! to zachwycające! ah! co za głos! ileż duszy! z jakiém że to czuciem! To ogromny talent!... i t. d.
Impresario obcierał sobie oczy i śmiał się w szczęśliwości swojéj.
— Oh! jeszcze! jeszcze! odezwały się miłe głosy.
— No! poświęć się pan, wymówiła Lea cicho do Tristana. I Fabiano znów zaczął; lecz tym razem, zamiast jękliwéj północnéj melodyi, wybrał naiwną piosnkę południa, oryginalną śpiewkę Sycylijską, pełną wdzięku i miłości; skakał do wysokich tonów z lekkością, łatwością i zręcznością, jakby lin tancerka, rozrzucająca kwiaty na patrzących na siebie z zachwyceniem.
To téż wykrzyki stłumione: to cudowne! zachwycające! wyrywały się ze wszystkich zakątków salonu, jak rozsypany proch wybucha za dotknięciom ognia.
Nim jeszcze ostatnia nuta donośna i dźwięczna ucichła; zaczął się już jakby koncert de tutti z pochwał, ledwie że Fabiana w tryumfie nie niesiono i nie uwieńczono różanym wieńcem. Pochwały były szczere, zapał był powszechny, wszystkie znajdujące się kobiéty w salonie, zwrócone miały na niego oczy, wszyscy inni mężczyźni jakkolwiek bądź wytworni, mili, piękni, znikali przy tryumfie tenora.
Rozeta nawet w przedpokoju, z całym zapałem klaskała w dłonie.
Co do Impresąrya, rzucał się i kręcił z radości, rozpływał z pychy. Tristan się podniosli z nieudaną skromnością przyjął te pochwały tak szczerze objawiające się, i wśród nich przeszedł do sali gry z któréj go wyciągnęła Lea.
— Ah to licho, odezwał się Impresario wstając, on mocniejszy od Amfiona, odbudowałby Teby.
— Ale natenczas, odezwał się młody człowiek, blondyn, ze złośliwym uśmiechem, a którego przysłano, do Medyolanu przy poselstwie, bo okazywał wielką do Dyplomatyki i do przesadzonéj liczby długów zdatność, lecz natenczas nie byłyby Teby miastem Grecyi, ale miastem głosu,[1] Towarzyszyło téj mowie, spojrzenie, które także chciał urobić dowcipném, i które, zdawało się mówić: rozumiesz mnie?
Impresario odpowiedział nie mniéj dowcipném wejrzeniem, znaczącém:
— Nie rozumiem.
— Małe i lekkie zarumienienie wystąpiło na lice młodego człowieka, tém więcéj że trzy czy cztery osoby usłyszały te słowa i uśmiechały się.
— To tylko gra słów odpowiedział, to jest właściwe Sabaudyi.
I rozśmiał się.
— Ah! rozumiem teraz, to śliczne słówko panie! i widzę, że muzyka rzetelne wrażenie na panu sprawia!
Skłonił się i wyszedł z buduaru; wychodząc spotkał się z Leą, która go zapytała:
— Już pan odchodzisz?
— Tak jest moja śliczna, słyszałem mego wychowanca, i jestem uszczęśliwiony, lecz jedna rzecz zatruła moją wesołość.
— Cóż takiego? niespokojnie zapytała młoda kobiéta.
— Ten pan blondyn zrobił kalambur.
— Ah! nieszczęśliwy!
— I któren mi wytłumaczył, pojmujesz boleść moją.
— Mój biedny, kochany mistrzu! możebyś się czego napił, co przejadł, toby ci może dobrze zrobiło.
— Nie, dziękuję, odrzekł mały starzec. Ależ ten pan to wielkim jest głupcem.
— Cóż chcesz? jest bogaty.
— W takim razie, niech weźmie lożę, a przebaczę mu.
Przez ten czas, jak już powiedzieliśmy Fabiano do gry powrócił; szczęście ciągle mu służyło, tak że jego partener wypróżniwszy już swoje kieszenie, musiał grać na słowo, to jednak nie zmieniło jego do gry pociągu, przegrywał zawsze i winien już był Tristanowi, chociaż ten co mógł to robił aby na powrót przegrać, winien był, jak méwię, siedmdziesiąt ludwików.
— Teraz odezwał się do tenora, racz mi pan dać swój adres, abym jutro mógł się panu uiścić z mego długu.
— No! i cóż! jak się powodzi? wymówiła Lea do Tristana, wchodząc do téj sali gdzie grano.
— A no! widzisz pani, cały zawstydzony jestem, iż przyznać się muszę że wygrywam.
— Więc pan szczęśliwym w grze jesteś?
— Tak jest pani. pierwszy to raz gram dzisiaj.
— Ale pan znasz przysłowie?
— Ah! toby było okropnie! gdyby było prawdziwe! wymówił cicho Tristan, bo także pierwszy raz kocham.
Lea odpowiedziała uśmiechem takiém, jakiego się czasem pamięć na zawsze w sercu zostaje, a Fabianowi czy przez zarozumienie, czy przez przekonanie, zdawało się że ten uśmiech zrozumiał.
Pozostał jednym z ostatnich opuszczających ten wieczór, który jak wszystkie podobne wieczory trwał noc całą; potrochu kobiety obawiające się pokazać w jasnym dniu, porozjeżdżały się, i Lea samą pozostała.
Rozeta wtedy przyszła rozebrać swoją panią.
— No i cóż pani? zapytała służąca.
— No! moja biedna Rozeto! rzucając się niedbale na krzesło odpowiedziała śpiewaczka, mniéj niż kiedykolwiek wypada, oddać klucz Edwardowi.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.




  1. Kalambur ten we francuzkim tylko języku swoją uszczypliwość i dowcip.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.