Nera/Część druga

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nera
Podtytuł Powieść z życia współczesnego
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1912
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.

Simon, który od bardzo dawna zjeżdżał do Nizzy na sezon i większą część roku tu przemieszkiwał, znał doskonale tutejsze stosunki i ludzi. Nikt tu nie sprzedał i nie nabył posiadłości, szczególniej gdy wierzyciele albo interesa do pozbycia się zmuszały, ażeby Simon bilansu, szacunku i spisu długów nie miał w ręku, do licytacyi albo sam nie stawał, lub kogoś od siebie nie posłał.
Ale robiło się to tak nieznacznie, iż albo wcale nie występował, lub bardzo podrzędną grał rolę. Nabywszy, Simon nie trzymał długo i z równą zręcznością umiał sprzedać drogo, jak nabyć tanio.
Ci, co go dawno znali, szacowali go na miliony, chociaż przebąkiwano, że wiele stracił przez jakieś familijne interesa nieszczęśliwe.
Przyjaciół, familii, ludzi, z którymiby żył na poufałej stopie, w Nizzy nikt nie znał. Cały dzień siedział zamknięty w komórce przy magazynie, czytał, pisał, rachował, restaurował sam, albo pilnował restaurowania, jedzenie sobie sam przyrządzał i, i posługując się Miszką, nie potrzebował nikogo więcej.
Miszka, odarty łobuz, niepozorny, tak umiał mu służyć, czy on się nim posługiwać, że najtrudniejsze rzeczy dokazywał z jego pomocą tylko, a lepiej w Nizzy o miejscowych okolicznościach być informowanym, jak on, nikt nie był.
Nocami czasem, Miszkę zamknąwszy w magazynie, jak Arun-Alraszyd, wychodził na miasto, wciskał się, gdzie mu było potrzeba, i nie powracał bez plonu.
Ale to życie pracowite, niezmordowanego zajęcia, nie zdawało się go wcale czynić szczęśliwym; chodził zasępiony i chmurny, nikt go nie widział śmiejącym się. Poruszał się, chodził, pracował jakby z nałogu tylko.
Mówiliśmy już, że o ludziach, nawet o świeżo po raz pierwszy do Nizzy przybyłych, — Simon bardzo prędko miewał dokładne wiadomości. Dosyć mu było na tłomokach przybywających tu gości przeczytać, zkąd były wyprawione, aby po nitce do kłębuszka dojść, kto przyjechał, z jakim zasobem i czy mu kredyt dać było można.
Sam on lichwą się nie trudnił, ale z ręki jego podstawieni ludzie ułatwiali interesa i pośredniczyli. Kosztowne a trudne do sprzedania klejnoty stare często Simon dawał w pieniądzach i sam je potem kupował, zyskując podwójnie. Kombinacye były niezliczone, a zawsze szczęśliwe.
Dla kogo ten starzec złamany potrzebował tak się gwałtownie bogacić, komu to miał zostawić? — nikt nie wiedział. Dawniej miał, jak mówiono familię, — potem znikła i mowy o niej już nie było.
Nie było nikogo ze znaczniejszych gości, szczególniej tych, którzy domy trzymali pańskie i pieniędzy wydawali wiele, któregoby stanu majątkowego i charakterystyki nie miał Simon w swoich notatkach.
Niemożna się też dziwić, że, gdy Nizza się tak rozgorączkowała dla pięknej Nery, jeszcze przed katastrofą Simon miał ją na oku. Mówiono nawet, że chodził parę razy do cyrku, aby ją widzieć, i powracał tak przejęty pięknością i odwagą amazonki, jak inni. Ktoś go widział wracającego na samotnej dróżynie i rękami coś okazującego, mówiącego do siebie, targającego włosy.
Po katastrofie, w magazynie kilka osób sam o Nerę zaczepiał. Ludzie, którzy to spostrzegli, śmiejąc się, dowodzili, że to zwycięstwo było największem dziełem pięknej amazonki.
Tymczasem, gdy się to działo po za kulisami (a mogło być urojeniem tych, którzy fałszywie sobie tłómaczyli starego Izraelity fantazye), Belotti, nie będący wprzódy w interesach zbyt świetnych, po wypadku z Nerą znalazł się w położeniu bardzo przykrem. Konie miał piękne, dekoracye, uzbrojenia, przybory bardzo kosztowne, ale podróże, utrzymanie ludzi i stajni pożerało sumy ogromne, a najmniejszy zastój w dochodach Belotti’emu był groźny.
Łatał się naówczas pożyczkami, lichwą, zastawianiem kosztowności swych, wszelkiemi godziwemi i niegodziwemi sposoby.
Teraz właśnie przyszła na niego taka godzina, — trzeba było udawać obojętność i brawować, a kasa się wyczerpała ostatecznie. Na Nerę zaś i rychłe jej wystąpienie wcale tak prędko liczyć nie mógł.
Zręczny i przebiegły, wiedzący, czem kogo ująć i obałamucić, Włoch-Francuz znał Nizzę doskonale i tu mu stosunkowo łatwiej sobie radę dać było, niż gdzieindziej.
Właśnie tego wieczora, gdy się Lesławowi goście rozchodzili pod wrażeniem oświadczenia Pudłowicza, że losem Nery chce się zająć, — Belotti W małej kawiarence, do której uczęszczali najwięcej słudzy wielkich domów, sami na panów wyglądający, siedział zadumany nad szklanką absyntu.
Pił, oglądając się niespokojnie, jakby na kogoś oczekiwał, i już drugą porcyę niebezpiecznego napoju rozpoczynał, a nikogo widać nie było.
Noc zapadła na podwórzu, gaz zapalono w kawiarni, przy stoliczkach słychać było stukanie kostek domina i rzucanie kartami, w kawiarni robiło się coraz duszniej i dymniej. — Belotti się niecierpliwił straszliwie.
Naostatek tylnem wejściem wciskający się ostrożnie ukazał się mężczyzna olbrzymiego wzrostu, dzikich rysów twarzy, atleta jakiś, z bardzo małą głową na ogromnych piersiach i ramionach, za którym maleńki, przygarbiony sunął staruszek z czapką naciśniętą na oczy. W tym niełatwo było poznać Simona. Belotti, który zaraz go spostrzegł za olbrzymem, dającym mu znaki, — nie mógł go poznać, bo się do siebie nigdy nie zbliżali. Simon jego znał dobrze, ale on antykwarza wcale nie. Żadne ich nie wiązały stosunki.
Domyślił się wszakże dyrektor cyrku, że to być musiał lichwiarz, którego on potrzebował.
Chociaż wśród tłumu, przepełniającego kawiarnię, śmiało, jak na pustyni, można było rozmawiać o interesach, które nikogo nie obchodziły, olbrzym, wiodący za sobą skurczonego Simona, poszeptawszy coś z Belotti’m, który wstał, absynt zabierając, z gospodarzem począł się umawiać o izdebkę na osobności i z trudnością wyrobił, że ich do ciasnej wprowadzono komórki, w której płonął jeden chudy płomyk gazowy. — Mały stoliczek i kilka krzesełek składały całe umeblowanie.
Belotti, idąc już, rozpatrywał się w tym, którego mu przyprowadzono, ale z powierzchowności żadnych wniosków wyciągnąć nie umiał.
Simon, milczący, maleńki, zbiedzony, z oczyma spuszczonemi, zdawał się raczej na ofiarę przeznaczony, niż na sakryfikatora. Belotti przy nim rósł i pyszniał. Wydał mu się Simon wcale pospolitym i lichym lichwiarzem.
Począł naprzód od tego, że spytał, czem mu służyć może? ale Simon podziękował; ani jeść, ani pić nie miał we zwyczaju, gdy robił interesa.
— Jestem dyrektorem, — odezwał się Belotti, — jednego z pierwszych cyrków europejskiej sławy. W samych koniach i przyborach mam kilkakroć sto tysięcy włożonego kapitału, ale miałem nieszczęście... jestem chwilowo nieco zakłopotany, potrzeba mi kilkadziesiąt tysięcy franków.
Uderzył małego staruszka po ramieniu poufale.
— Nie zwykłem się targować, — dodał. — Możesz mi pożyczyć, mów warunki.
Simon, pomilczawszy, podniósł głowę.
— Wszystko to wiem, — rzekł. — Jaką pewność i bezpieczeństwo dać mi pan możesz? Może porękę jednego z tych, co się jego cyrkiem interesują?
Belotti rzucił się na krześle.
— Ale ja sobie nie życzę, aby chwilowy mój ambaras się rozgłaszał! — zawołał.
— Więc zapewne masz pan zastaw? — zapytał Simon zimno.
Skrzywił się dyrektor.
— Zastawu nie mam i nie daję, — odparł chmurno.
— Masz pan może polisę, asekurującą jego matériel? — dorzucił stary.
Belotti z ustami zagryzionemi nie odpowiedział tym razem.
— Przecież mój weksel powinienby mieć jakąś wagę? — odparł po długim namyśle.
— Ludzie jesteśmy, — westchnął Simon.
Belotti szukał w głowie jakiegoś nowego wyjścia, gdy stary począł mruczeć:
— Interes każdy potrzebuje pewnej podstawy.
— Porękę znalazłbym łatwo, bo ludzie mi więcej dają wiary, niż wy, — rzekł Belotti, — ale o nią prosić nie chcę. — Ujmę-by mi to czyniło.
— Nie widzę więc dotąd sposobu, jakbyśmy interes ten zawiązać mogli, — dodał, poruszając się, Simon i oczy blade zwracając na Belotti’ego.
Dyrektor gryzł wargi.
W tem lichwiarz popatrzył na stojącego obok nich olbrzyma, który go przyprowadził, i dał znak Belotti’emu, aby sam na sam pozostać mogli. Dyrektor pośpieszył mrugnąć i głośno zawołał:
— Mój Marceli, każ tam sobie dać absyntu, abyś się pokrzepił, a my z panem tym pogadamy.
Wyszedł natychmiast pomocnik, a Belotti pozostał sam na sam z Simonem. Aby wrażenie następującej rozmowy ocenić, należy sobie przypomnieć jak stary lichwiarz wyglądał, skurczony, przygarbiony, z twarzą pergaminową, wyschły, w odzieży wynoszonej, — ruina i szczątek człowieka, który z życiem ruchawem i czynnem nie zdawał się w żadnym związku. — Można go było wziąć raczej za narzędzie czyjeś, niż za samoistnie działającego, tak wszystko dlań obojętne się wydawało, a on sam niepozornym. Belotti usiłował go przeniknąć i napróżno badał, wzrok po za skorupę zeschłą nie przechodził.
— Obu nam czas drogi, — odezwał się dyrektor po wyjściu towarzysza, — mówmy otwarcie, jesteśmy sami.
— Mówmy, — rzekł sucho Simon, — jaką mi pan dajesz pewność?
— Osoba moja, cyrk mój, imię, mogę powiedzieć, — żywo począł Belotti, — są przecie poręką?
— Bardzo słabą, albo żadną, — odparł Simon. — Jeżeliś pan mógł do tego się nieopatrznością swoją przyprowadzić, że potrzebujesz pożyczać na lichwę, — nie dowodzi to, aby na przyszłość jeszcze gorsze nie groziły następstwa.
— Na Boga! — wykrzyknął, porywając się, jak ukłóty, Belotti. — Są w życiu wypadki! force majeure, których żaden rozum nie przewidzi.
— Właśnie ja chcę się od takiej ewentualności zabezpieczyć, — rzekł Simon.
— Żaden w świecie człowiek od niej obwarować się całkiem nie może, — zawołał Włoch.
— Nie mamy co rozprawiać, — dokończył Simon, — ja gwarancyi potrzebuję, pan pieniędzy, — zatem...
— Ta, którą daję...
— Nie jest żadną, — dokończył stary, — i w ten sposób nie dojdziemy do niczego, ale może znalazłby się środek inny...
— Jaki? — zapytał zaciekawiony Belotti.
— Waćpan rachujesz wiele na tę, nie wiem zkąd wydobytą dziewczynę... Nerę, tak?
Włoch potwierdził.
— Ja ją widziałem, — mówił dalej stary. — W istocie obiecujące wiele stworzenie, — piękna i, zdaje się roztropna.
— Genialna! — przerwał Belotti.
— I szkoda jej do cyrku, wielka szkoda, — dodał Simon, — gdy gdzieindziej mogłaby świetną zrobić karyerę.
— Cyrk nie jest pośledniejszy od innych zawodów, — oparł się Belotti. — Ma do niego zdolność, ochotę...
— Fantazyę dziecinną, — przerwał, ożywiając się, stary, — powtarzam, szkoda jej do cyrku.
— Ale cóż ona pana obchodzi? — zawołał zdumiony dyrektor.
Simon podniósł oczy ku niemu i, pomilczawszy trochę, począł:
— Nie mam obowiązku się tłómaczyć, dlaczego ona mnie obchodzi. Może ja też chcę spekulować na niej, jak na innym towarze, ale... ale... ja ją od waćpana odkupię.
Belotti posłyszawszy to, jakiś czas stał osłupiały, jakby nie mógł go zrozumieć, a naostatek parsknął śmiechem ogromnym.
— Ale to drogi towar! szalenie drogi, szanowny panie! — zawołał.
— Ja i dyamentami handluję, — rzekł Simon.
— To są żarty! — przerwał Włoch, — a ja ani czasu, ani ochoty do nich nie mam.
— Nie, bez żartu, mości dyrektorze, — rzekł stary. — Odstąp mi pan Nerę, ja się zajmę jej losem.
— W żaden sposób uczynić tego nie mogę, — wybuchnął Bellotti. — Spekuluję na niej tak, jak na innych moich artystach, ale ludźmi nie handluję.
— Boś może waćpan do handlu tego nie miał zręczności, — rzekł spokojnie stary. — Nie wchodź tylko w to, dlaczego mnie ta dziewczyna obchodzi, a myśl o tem, że teraz, mając tylko nadzieje na niej, które zawieść mogą, — pozbywając się jej, masz zarobek czysty i pewny.
— Nie rozumiem! — wykrzyknął Belotti.
— Tak, w istocie, jest to nieco trudnem do wytłomaczenia, — ciszej rozpoczął stary, — ale gdybyś waćpan przypuścił, że mnie z tem dzieckiem łączy jakiś węzeł, stosunek...
— Waćpana! z nią! — przerwał Belotti.
— Jest to przypuszczenie, — dołożył Simon.
— Zmyślenie... to być nie może, — począł Włoch.
— A gdyby się okazało, że ja do niej mam pewne prawa?... — wtrącił Simon.
Włochowi się zimno zrobiło.
— Ona jest niepełnoletnią, — począł stary powoli, — dopóki była sierotą, mógł się nią opiekować, kto chciał, a gdyby się znalazła rodzina?
— Rodzina! to być nie może! — zaprzeczył Włoch, — nadaremnie waćpan mnie chcesz nastraszyć.
Simon zmilczał! Zwolna sięgnął ręką po kapelusz, jakgdyby chciał odchodzić. Włochowi pot na czoło wystąpił.
— Mów pan jaśniej, — odezwał się. — Z tego, co słyszę, nic wyciągnąć nie umiem. Podałem rękę sierocie opuszczonej, otworzyłem jej drogę, porobiłem wydatki, — rachując na przyszłość, zmieniłem plany mojej podróży, nie mogę się wyrzec wszystkiego — dla jakiejś fantazyi, przywidzenia, — nie wiem, jak nazwać...
— Waćpan jesteś przecie człowiekiem doświadczonym i dojrzałym, — rzekł lichwiarz, — wiesz o tem, że mniej więcej wszystko, nawet to, co się nazywa honorem, daje się ocenić, zapłacić i kupić, — możesz więc obrachować swoje wydatki i nadzieje, a naówczas pogadamy. Muszę jednak go ostrzedz, że, w ostatecznym razie, familia mu małoletnią dziewczynę odebrać może... na drodze prawa.
Belotti rzucił się gwałtownie.
— Uszom własnym wierzyć mi się nie chce...
Simon milczał. Włoch przeszedł się po izdebce ciasnej, poruszony do najwyższego stopnia.
— Cóż waćpan myślisz z nią zrobić? — zawołał. — O’Wall chce ją sposobić do teatru... byłżebyś waćpan jego pomocnikiem?
— Ja sam za siebie stoję, — odparł zimno Simon. — Żadnego O’Wall’a nie znam.
Milczeli oba, w tem zapukano do drzwi, Marceli uchylił je, zajrzał i rzekł do dyrektora.
— Kawiarnię chcę zamknąć. Kończcie lub odłużcie to na później...
Belotti, poszeptawszy żywo, odprawił go, drzwi się zamknęły. Przystąpił do Simona.
— Życzyłem sobie pożyczyć pieniędzy, — rzekł, — żadnego innego interesu nie myślę i nie mogę poczynić, chcesz pan o to traktować, czy nie?
— Ja waćpanu pieniądze przynoszę, — odpowiedział żyd, — tylko pożyczać ich nie chcę, ale sierotę z rąk jego wykupić. Co za nią?
To mówiąc stary, wstał. Twarz jego, na którą spojrzał dyrektor, była w osobliwy sposób zmieniona, pergaminowa jej żółtość jakimś odcieniem rumieńca się ożywiła, oczy zaiskrzyły się, — u czucie drgało w tych rysach od wyrażenia go odwykłych. Włoch dopiero teraz zaczynał wierzyć, iż istotnie węzeł jakiś łączył Nerę z tym obrzydłym lichwiarzem starym. Dreszcze przeszły po nim.
— Czy Nera wie o tem, że waćpan?... — począł Belotti, któremu Simon przerwał natychmiast.
— Nera nie wie o niczem.
— Ale jakiż dowód, że to nie jest...
— Dowody się znajdą w miejscu i czasie, — dorzucił skwapliwie Simon.
Niespokojny Belotti zaczął biegać po izdebce.
— Daj-że mi waćpan czas do namysłu! — zawołał w ostatku. — Waćpan sam porównałeś ją do dyamentu. Ani Regenta, ani Kohi-Nora nie pozbywa się na poczekaniu. Dla mnie ona reprezentuje... przyszłość... kto wie ile, — krocie!!
— Nie trzeba przesądzać, bo się może nic a nic nie dostać, — rzekł Simon. — Bądź Waćpan rozsądnym i umiarkowanym, a wyjdziesz na tem lepiej. Ale — dziś, późno jest. U mnie w sklepie ja o interesie tym mówić nie mogę. Chcesz waćpan, abyśmy się zeszli jutro! Gdzie?
Włoch pomyślał trochę. — Wszystko mi jedno, gdziekolwiekbądź, — odparł zniechęcony i zakłopotany.
— Więc znowu w tej kawiarni, — rzekł Simon, biorąc kapelusz. — Dobranoc, życzę się dobrze namyśleć, dobrze namyśleć.
I, nie czekając już odpowiedzi, sam drzwiczkami, które znał dawniej, wysunął się wprost na podwórze, a Belotti, do którego przyłączył się Marceli, stał przybity długo, pod wrażeniem rozmowy, którą powtarzał sobie teraz, nie mogąc ani jej zrozumieć, ani prawie w to, co uszy jego słyszały, uwierzyć.
— Pięknegoś mi bailleur des fonds! przyprowadził, — wybuchnął nareszcie, — podnosząc oczy na olbrzyma, który stał przed nim.
— Nie mogłem znaleźć innego, — odparł Marceli, — a za tego mi zaręczono, że, gdybyś potrzebował choćby parękroć sto tysięcy w gotowiźnie, znajdzie się w jego brudnej kieszeni.
Belotti nie tłomaczył się jaśniej, kazał podać rachunek, — i, mrucząc, wyszedł razem z Marcelim. Ponieważ cały niemal dzień spędził na poszukiwaniu środków do opędzenia długów, w domu wcale nie był, a Nery nie widział też, — powróciwszy do mieszkania, zastał w niem bilet, listy i wezwania różnych osób, których zrozumieć i wytłomaczyć sobie nie umiał.
Między innemi była kartka Pudłowicza, wzywająca go do pomówienia w bardzo ważnym interesie na godzinę jedenastą.
Na bilecie wizytowym O’Walla znalazł też zapowiedź rannych jego odwiedzin, w sprawie niesłychanej wagi!!
Belotti niewielkie obu tym pismom przypisywał znaczenie; daleko mocniej go obchodziła zagadkowa groźba lichwiarza i przypuszczenie, iż Nera mogła znaleźć rodzinę i naturalnych opiekunów. W nocy mu to, pomimo absyntu, zasnąć nie dało... i zerwał się wcześniej, niż zwykle, na nogi nazajutrz, a niemając co robić, poszedł około koni swych i stajni gospodarzyć z Marcelim.
Tu się tak zapomniał, że O’Wall, nie znalazłszy go o naznaczonej godzinie w mieszkaniu, co w pasyę niemal wprawiło Francuza, jako rodzaj lekceważenia jego potęgi — pobiegł mu głowę zmyć do cyrku.
— Niepodobna, — zawołał już zdala, podchodząc do dyrektora — niepodobna, ażebyś biletu mojego nie otrzymał, jakżeś mógł, śmiał nie czekać na mnie?
Belotti począł się tłomaczyć. Francuz go słuchać nie chciał.
— Powinieneś wiedzieć, — zawołał, — z kim masz do czynienia. Nie jestem pierwszym lepszym, któremu się każe latać za sobą. Godziny moje drogie. Waćpan nie umiesz żyć z ludźmi.
Dyrektor powtórnie się uniewinniać zaczynał, gdy O’Wall mu przerwał gwałtownie.
— Waćpan nie wiesz, jaką mu nowinę przynoszę, — rzekł, — los tej nieszczęśliwej, a interesującej Nery, jest rozstrzygnięty, — i waćpan na tem zyskujesz, bo zostaniesz wyindemnizowany. Milionowy bogacz, Pudłowicz, chce jej zabezpieczyć przyszłość.
— Ten stary, — krzyknął Belotti, — a to piękne zabezpieczenie!!
— Mylisz się — chce w niej widzieć dziecko swoje, bierze na siebie wykształcenie, koszta wszelkie.
— Nie pytając mnie? a ja — ja z prawami mojemi? — krzyknął Włoch oburzony.
— Praw waćpan nie masz żadnych, — przerwał mu Francuz, — ale Pudłowicz jest wspaniałomyślny wielce, z nim się o indemnizacyę ułożysz łatwo. Sama próżność mu się targować nie dozwoli.
Belotti pomyślał nieco; zawsze z Pudłowiczem wolał mieć do czynienia, niż ze starym lichwiarzem, o którym zamilczał. Przypomniał sobie odebrane wezwanie... i uspokoił się nieco.
— Pan powiadasz, że pułkownik będzie wyrozumiałym? — wtrącił.
— Pułkownik jest, jakem powiedział, nietylko wyrozumiały, ale wspaniałomyślny, waćpan też powinieneś być — umiarkowanym.
— Ja jestem biedny człowiek! — stęknął dyrektor, — wszystko to dziwaczne, poplątane i niezrozumiałe... ale, bądź co bądź, wypada o tem Nerę zawiadomić. Przecież i jej wolę wyboru i stanowienia o sobie zostawić należy, a nie rozporządzać nią bez niej.
— Zostaw to waćpan mnie, — przerwał O’Wall. — Jak tylko będzie widzialną, pośpieszę do niej.
— Ja idę natychmiast, — rzekł Belotti, potrząsając głową, — muszę.
— No, więc razem, — odezwał się felietonista. — Jeżeli komu winna Nera ten rezultat cudowny, to — mnie!! Zawczasu uprzedziłem pułkownika, że waćpanu należy indemnizacya, ale spodziewam się, iż zbyt wymagającym nie będziesz?
Zbyt?!.. Nazbyt, nie, — rzekł Belotti, który już w myśli rozważał, ile mógł i miał zażądać, — lecz na Nerze, gdyby mi sto tysięcy franków dał, — stracę!!
O’Wall ruszył ramionami.
— Muszę, nie mogąc wchodzić w szczegóły, — dorzucił Włoch, — słowem honoru panu zaręczyć, że, oprócz pułkownika, mam drugiego konkurenta, pragnącego ją wykupić i zająć się jej losem.
— Ale nie po ojcowsku, — roześmiał się O’Wall.
— Właśnie, że tylko po ojcowsku, bo i starszym jest znacznie od pułkownika — i... i...
Tu wstrzymał się nieco Belotti, obejrzał dokoła i szepnął:
— I należy do rodziny.
— Jakiej rodziny, kiedy ona nie zna żadnej! — wykrzyknął Francuz.
— Ale jest taka, co się do niej przyznaje! — odparł Belotti.
Felietonista wziął to za zmyślenie dla targu wtrącone, i zamilkł; niechcąc mu powiedzieć impertynencyi.
— Chodźmy do Nery, — rzekł, zmieniając rozmowę, — chodźmy.
— Służę panu!
Wyszli ze stajni, i w milczeniu skierowali się ku hotelowi.
Belotti, któremu szło o to, aby się widzieć z Nerą, posunął się przodem, rozkazując zaanonsować siebie z pilnym bardzo interesem.
W saloniku nie zastali nikogo, na stole rozłożona leżała książka, ale zajrzawszy w nią ciekawie O’Wall, niewiedząc, że siostra miłosierdzia ją tu porzuciła, — skrzywił się mocno.
Zamiast Nery, której niecierpliwie oczekiwali, wsunęła się na palcach, z ręką na ustach siostra Natalia. Niespokojnie podszedł ku niej Belotti i O’Wall.
— Chora? — zapytali oba razem.
— Chora może nie jest, — odparła siostra po cichu, — ale zmęczona bardzo i potrzebuje spoczynku, który doktór zaleca, a dać jej go nie chcą, nawet na dni parę. W tej chwili się zdrzemnęła.
Siostra mówiła to, gdy w progu ukazała się Nera, piękna jak anioł.
Szła krokiem powolnym, uśmiechając się i przywitała naprzód bliżej stojącego Belotti’ego, potem O’Walla.
— Nastraszyła nas siostra Natalia, — odezwał się Francuz, — ale widzę, że to tylko dobre jej serce i troskliwość znalazły panią tak znużoną, — wyglądasz jak rozkwitła różyczka.
Nera uśmiechnęła się: — Ale ja jestem zdrowa, sił mi tylko trochę jeszcze braknie. Spodziewam się, że przez wzgląd na to dyrektor nie będzie mnie przynaglał.
O’Wall się roześmiał.
— Idzie już nie o występowanie wcale, — rozpoczął, — ale o rozstanie się z Belotti’m.
Nera spojrzała na obu.
— Ale ja, ja dyrektorowi jestem dłużną, — przebąknęła.
— Są ludzie zacni, co ten rachunek biorą na siebie i nietylko przeszłość, ale przyszłość jej, — począł O’Wall. — Bardzo jestem szczęśliwy, że choć dzwonić mogłem na to kazanie.
— Któż taki? — zdziwiona, krok się cofając, zapytała Nera.
Nim O’Wall zabrał się na odpowiedź, Belotti dodał szybko.
— Mamy ich aż dwóch, — do wyboru.
— Nierozumiem! — zimno i jakby nieco urażona poczęła Nera. — Obawiam się dobrodziejstw, bo wkładają obowiązki.
— Pozwól mi pani naprzód objaśnić, z czem ja przybywam, — rzekł prosząc jej, aby usiadła i sam się rozsiadając w krześle. — Los jej tak zajął starego bogacza, pułkownika Pudłowicza, że chce jak własne dziecko przybrać panią i zupełnie się zająć jej losem.
— Kto? pułkownik Pudłowicz? ja go nie znam, — zawołała Nera, bledniejąc.
Oburzenie odmalowało się na pięknej jej twarzyczce, która przybrała wyraz tragiczny.
— Jestżem już tak nieszczęśliwą, że pierwszy lepszy nie znając mnie, nie pytając — może sobie przywłaszczać prawo opiekowania mną, rozporządzania?
O’Wall usta zacisnął.
— Przecież to nie jest żadne niebezpieczeństwo, ale dowód, że pani na współczucie zasługujesz, — odparł. — Pudłowicz jest milionerem, ofiara, którą czyni z dobrego serca, dla niego nie ma znaczenia, a pani zapewnia niepodległą przyszłość.
— Za pozwoleniem, — przerwał Belotti. — Numer pierwszy, Pudłowicz, a ja mam numer drugi, którego nazwiska jeszcze wymówić mi niewolno, ale ten upomina się o pannę, jako jej krewny.
— Krewny? mój? — krzyknęła Nera, ale na to potrzeba dowodów!
— Bezwątpienia, — rzekł Belotti, — ten krewny chce mnie także indemnizować, chociaż, zdaje mi się, że z nim trudno się będzie ułożyć.
— Ale któż to jest? — przerwała Nera.
— Dowiesz się pani wkrótce, jabym może i nie wspomniał o tem, ale wolę ją uprzedzić, bo się to nie ukryje, — rzekł Belotti.
Zadumała się Nera głęboko, — łza się jej kręciła pod powieką, — siedziała smutna jak noc.
— W tem wszystkiem jest coś dla mnie tak upokarzającego, — odezwała się, — że milejby było pracować i mrzeć głodem o własnych siłach.
O’Wall poruszał ramionami.
— Bądź pani, — rzekł spokojnie, — praktyczną, zostań na wysokości wieku, nie marz o sielankach. Nigdy nikomu tak się, jak jej, nie szczęściło, tak nie wiodło, korzystać potrzeba z tego. Pudłowicz chce poprostu mieć tę sławę, że się przyczynił do obdarzenia świata znakomitą artystką.
— Jeżeli kto, — rzekła po namyśle Nera, — to rodzina ma pierwsza prawo zajmować się losem każdego. Gdyby w istocie znalazła się rodzina moja, dowiodła tego, że nią jest, — chociaż od tak dawna wcale się do mnie nie zgłaszała, musiałabym przynajmniej spróbować zbliżyć się i być jej posłuszną. Ale kiedyż i jak się o tem dowiem?
Spojrzała na Belotti’ego; ten ruszył ramionami.
— Trochę cierpliwości, — rzekł, — sądzę, że się to wszystko wyjaśni.
— Tak, ale takiego człowieka, jak Pudłowicz, z taką ofiarą za drzwiami trzymać i kazać mu czekać, nie można, — zawołał Francuz, patrząc na Nerę.
— Ale on jeszcze nie zrobił żadnego kroku, — odezwał się Belotti, — i pana Nera może sobie powiedzieć, że nie wie o niczem.
Belotti i felietonista patrzyli tak na siebie, jakby się wzajem wypędzić stąd chcieli, ale żaden z nich drugiego nie życzył sobie zostawić i zejść z placu. Chwila jakiegoś wahania się trwała dosyć długo, wreszcie Belotti dał znak Francuzowi, szepnął mu coś na ucho i ruszyli razem. Nera pożegnała ich smutna i chmurna, a po wyjściu rzuciła się siostrze Natalii na szyję i rozpłakała.
Tymczasem O’Wall wychodził kwaśny z hotelu, a dyrektor cyrku, nową myśl powziąwszy, chciał go zużytkować. Postanowił, aby działali razem — i jeden drugiemu nie przeszkadzał, a szło o to tylko, aby Belotti wyzyskał szczęśliwy dla siebie skład okoliczności. Życzył on dobrze Nerze, wielbił ją, unosił się nad nią, ale nie mniej chciał na niej zarobić.
Rozpoczął więc wywód długi, jak jego zdaniem z Nerą postępować było potrzeba, — i ciągnął z sobą zadumanego felietonistę, który tymczasem układał w głowie korespondencyę do Figara, — gdy przyszło im pomijać sklep antykwarski Simona.
On sam smutny, zadumany stał w progu, Belotti postrzegł go i poznał. Stary chciał się cofnąć, było zapóźno. Poszeptawszy coś na ucho Francuzowi, Belotti wtargnął do magazynu. Simon miał z początku zamiar zaprzeć się osobistości swojej, ale poczuł zaraz, że Belotti przy obcym kimś o interesie mówić nie będzie.
O’Wall słyszał wiele o oryginalnym tym lichwiarzu. Simon wcale nie miał wyobrażenia o znaczeniu, wpływie i stanowisku felietonisty.
Po wnijściu do sklepu, Belotti począł się tak w nim rozglądać, jakgdyby czegoś szukał i spodziewał się tu znaleźć. Simon stał, okazując trochę niepokoju. O’Wall miał czas przypatrzeć się człowiekowi, którego usiłował przeniknąć.
— Czego panowie życzą sobie? — sucho i obojętnie zapytał w końcu Simon. Dyrektor miał czas się namyśleć i wskazując nagle na O’Wall’a odezwał się.
— Mnóstwo osób zajmuje się losem panny Nery, a oto jest jeden z jej protektorów (wskazał O’Wall’a), człowiek, którego bez pochlebstwa — słowo i pióro jest potęgą.
Tak zagadnięty nagle Simon zczerniał z gniewu i wstrząsł się; usta mu się trzęsły, nie mógł przemówić jeszcze, gdy O’Wall wtrącił śmiało.
— Dyrektor mi powiada, że pan głosisz, jakoby panna Nera do rodziny jego należała?
— Co komu do tego! — burknął Simon.
— Ci, co się nią opiekują, — dodał O’Wall, — radziby się objaśnić, dlaczego rodzina wprzódy tak o sierocie zapomniała?
— Bo może niewiedziała o niej wcale, — rzekł stary, — a co komu do tego? co komu do tego?
O’Wall nie nawykły, aby się z nim obchodzono lekceważąco, nadął się i odwrócił.
— Bądź co bądź, — dorzucił, — kto się rodziną mianuje, musi tego dowieść.
Niezrozumiałego coś mrucząc i rzucając na obu wzrokiem groźnym, Simon się cofnął w głąb magazynu. Nastąpiło milczenie.
Wtem Francuz, który, jak wszyscy pisarze i artyści, chorował na znawcę i kolekcyonistę starożytności, upatrzył w kątku jakiś ułamek bronzu i, zapomniawszy o Nerze i o sprawie, co go tu sprowadziła rzucił się namiętnie, chwytają zzieleniały, ale nowy fabrykat, mający naśladować wykopaliska pompejańskie.
Widać było, iż ten zaniedbany szczątek mocno ciekawość jego obudził. Ręce mu się trzęsły, gdy dobywszy, począł się w nim rozglądać. Simon z przymrużonemi oczyma spozierał na niego szydersko.
— Co pan chcesz za to? co to jest? — zapytał, usiłując ukryć poruszenie.
— To, to jest fałszywy antyk, — odparł żyd powoli, — który niema żadnej wartości; ja go nie sprzedaję, bo odemnie nic podrobionego nie wychodzi...
O’Wall słuchał, bledniejąc, jego miłość własna znawcy była obrażoną. Wolałby był pewnie nabyć fałszywą starożytność, niż pogardliwie rzuconą dostać naukę, że się na tem nie znał, co sądził, że się znał na wszystkiem.
Zwolna bronz wysunął się z jego ręki, usta skrzywiły — i O’Wall zabrał się wychodzić.
A że stary Simon nieokazywał ochoty do dalszej rozmowy, i dyrektor czuł, że nie miał tu co robić. Gospodarz tymczasem porządkował mieszkanie, różne drobnostki, jakby nie miał też ochoty gośćmi się więcej zajmować.
Belotti potrzebujący namysłu, co miał począć dalej, nie chciał dłużej tu pozostać. Zabierali się zwolna do wyjścia, a Simon nie zatrzymywał ich, tembardziej, że nowy przybysz, przed chwilą wszedłszy zwolna na próg magazynu i pozdrowiwszy skinieniem głowy Simona, zdawał się czekać na odejście gości, których tu zastał, — nimby o interesie, jaki go tu sprowadzał, mówić z Simonem rozpoczął.
Byli zapewne znajomi dawno, bo ani gospodarz nie śpieszył zbyt ku niemu, ani on potrzebował się usprawiedliwiać z tego, że wtargnął tu do sklepu.
Belotti i O’Wall przybyciem obcego tem pilniej zmuszeni zostali do odejścia, w milczeniu, prawie bez pożegnania.
Gość nowy, siwowłosy, stary, ale bardzo krzepki i w pełni sił mężczyzna, dosyć elegancko ubrany, twarz miał tego typu wschodniego, który zarówno Włocha, południowych Francuzów, jak inne plemiona odznacza. Bardzo charakterystycznie garbaty, nakształt dziobu papugi ukształtowany nos, czarne oczy, wargi tłuste i wywrócone nadawały mu prawie karykaturalną, ale pełną życia i wyrazu fizyonomię.
Ubiór dowodził zamożności i starania o powierzchowność, która się kazała domyślać stosunków towarzyskich, wymagających jej.
Gdy dyrektor cyrku ze swym towarzyszem wychodzili, coś szepcąc między sobą, — przybyły stał, patrzał na nich i na Simona, czekał. Rozdrażnienie starego nie uszło jego baczności.
Byli już na ulicy, gdy, zbliżając się do Simona, zawołał żywo:
— Simon, co tobie jest? godziż się, abyś ty, mój stary przyjacielu, tak brał do serca — targ i sprzedaż? Widzę cię zirytowanym.
— Ale nie targiem, nie sprzedażą! — począł Simon, ruszając ramionami i podchodząc do gościa. — Widzisz mnie poruszonym może jedyną sprawą, która to stare, zaschłe serce mogła żółcią napełnić. Ty jeden ją znasz! Przyszedłeś, jakby cię sam Pan Bóg mi zesłał... Radź! pomóż!
Gdy to mówił Simon, stare, zagasłe oczy jego nabierały blasku, cała twarz pomarszczona mieniła się uczuciem, był jakby w gorączce.
— Opowiadałem ci to, — dodał Simon. — Wiesz, jak straciłem jedyne dziecko moje, córkę, która mnie zawiodła, zdradziła, którą przekląć i odtrącić musiałem. Bóg jeden wie, ile mnie starań kosztowało, aby dojść i dośledzić, co się stało z jej dzieckiem, które ona porzuciła, oddała w ręce cudze, czy też jej odebrano... Nie mam na świecie nikogo, oprócz tej wnuczki. Ona też stoi jedną nogą na zgubnej drodze... chcę ją ratować... Tą wnuczką moją jest — Nera...
Przybyły słuchał z ciekawością natężoną, chciał przerwać, stary mówić mu nie dawał.
— Ja jestem rodzonym jej dziadem, ja mam prawo opieki nad nią. Ona jest niepełnoletnią, a wszyscy się chcą opiekować, pochwycić mi ją, odebrać, aby ją zgubić, — ja pragnę obronić, ja muszę ją ratować!
— Powoli, — przerwał zimno przybyły, rękę kładząc na ramieniu Simonowi, — powoli... Wszystko się może dać zrobić, bo masz w ręku narzędzie, które nawet w braku prawa dozwala zrobić, co kto chce, na naszym świecie, — tem łatwiej, gdy, jak tu, prawo istnieje. Jeżeli jesteś jej dziadem, możesz żądać ustanowienia rady familijnej dla opieki nad nią, a sam będziesz jej głową. W braku rodziny, do rady możesz powołać, kogo zechcesz, a ja ci się pierwszy nastręczam i, jako prawnik, będę pomocnym, ale — mów jaśniej! mów mi, jak do tego przyszedłeś...
— Napomknąłem ci już przed kilku dniami, — dodał Simon pośpiesznie. — Jestem sam, sam — na całym świecie... kochałem to dziecko, które odepchnąć musiałem... będę kochał tę sierotę... przyswoję ją sobie, uczynię z niej — królowę! Ona już dziś jest nią pięknością swoją i rozumem, wszyscy się na to godzą... Zdumiewa się jej świat... zobaczysz, co ja z niej uczynię... Kochany Salmonie... pomagaj mi...
— Nie rozumiem jeszcze, do czego żądasz pomocy mojej?
— Do uznania mnie jej opiekunem, — zawołał Simon. — Ci ludzie zgubią. Dyrektor cyrku już się nią od niejakiego czasu zajmuje i ztąd prawa pewne sobie rości... chce ją sprzedać... Jakiś stary pułkownik gotów ją nabyć! Powiada, że chce być ojcem... znane to są wybiegi... Ten człowiek ma miliony... ale ja, — ja też potrafię z nim walczyć złotem. Naostatek ten Francuz, dziennikarz, pęcherz nadęty dowcipem, obiecuje jej sławę i ciągnie do teatru...
— A ona? — zapytał Salmon.
Rozmowa toczyła się tak jakoś urywanemi, nieporządnemi frazesami, Simon tak jeszcze przyjść do siebie nie mógł, iż prawnik pokilkakroć musiał mu zalecać spokój i chłód, nim wymógł, by obaj weszli do izdebki za magazynem i tu nanowo rozpoczęli — wykład całej sprawy.
— Widziałeś mnie zawsze zastygłym, zniechęconym do życia, obojętnym na wszystko — mówił nieco ostygłszy Simon. — Tak, — długo, długo po stracie córki nie chciałem znać ludzi, przekląłem niewdzięczną, a z nią cały rodzaj nasz. Mścić się tylko chciałem jeszcze na ludziach za to, że mi odebrali wszystko. Ta córka, — tyś słyszał, — ty wiesz, to było wypieszczone, jedyne dziecko moje. Sądziłem, że mnie kocha. Oszukała mnie niegodna, odarła, dała się uwieść nikczemnemu poganinowi, który nawet żenić się z nią nie obiecywał. Chciałem jej przebaczyć, — nie chciała mnie znać. Wyparła się żyda, ojca, — przekląłem ją. Sądziłem, że dla mnie wszystko było skończone. Ach! nie! Gdym się dowiedział, że miała córkę, że, jak mnie, ojca, wprzódy, tak potem własne dziecko dała sobie odebrać, obojętna, płocha, zepsuta, niepoczciwa, litość uczułem nad sierotą. Trzeba było szukać tej porzuconej, zatraconej. Musiałem poruszyć wszelkie sprężyny, sypałem garściami pieniądze, słałem ludzi, stworzyłem cały zastęp szpiegów, aby ją odszukać. Udało mi się, — tak! znalazłem ją, ale w rękach spekulatora, który ją, korzystając z jej osierocenia, opanował i na jej piękność liczył. Widziałeś go wychodzącego stąd, Belotti...
Prawnik słuchał z uwagą, ale chłodny.
— Masz dowody, że ona jest wnuczką twoją? — zapytał.
— O ile tylko się to dowieść prawnie daje, — tak, — mam je. Mam świadków, stare sługi, — mam listy, papiery. Wszystko to na wagę złota.
— Mówiłeś z nią? cóż ona? — przerwał prawnik.
— Nie wie jeszcze o niczem. Dziś, jutro, muszę się z nią widzieć.
Salmon dumał.
— A nie lepiejby było, — rzekł — gdybyś to mnie powierzył! Jesteś w gorączce, nie władasz sobą. Zdaj to na mnie.
— Tak, — ja jestem w gorączce, — potwierdził Simon, — ale ty za chłodnym. Nie weźmiesz mojej sprawy do serca. Ja długo nie miałem nikogo, — teraz tej ostatniej gałązki czepiam się, jak wybawienia. Wróć mi życie! Salmon! wróć mi życie. Niech mi zaufa. Zrobię z niej królowę, otoczę ją blaskiem, będzie panią. Nie potrzebuje nikogo, ludzie przed nią padać będą! Jest piękna, jest rozumna, będzie panowała nad tym światem.
Mówił tak namiętnie, iż Salmon po kilkakroć musiał go wstrzymywać i uspakajać.
— Tak jest, — oszalałem! — tłómaczył się prawnikowi, — ale to krew moja... to jedyna istota w świecie, która do mnie należy i mnie wiąże z nim.
— Czekaj-że! — odparł Salmon, — wszystko się da przeprowadzić wedle twojej woli.
— Czekać! Nie! ani chwili czekać nie można, śpieszyć potrzeba, — odezwał się Simon, — idź natychmiast do niej. Mów z nią, potem mów z dyrektorem, zapłać i wykup ją. Nie mogę pomyśleć nawet o tem, że się nią obcy opiekują, że zaprzedaną może być krew moja...
Daleko chłodniej biorąc sprawę tę, Salmon zażądał papierów naprzód, potem objaśnień. Stary cały portfel najdziwaczniejszych korespondencyi rzucił mu na stół. Była to historya poszukiwań za wnuczką i owe dowody, o które się prawnik dopominał.
Zagmatwane dochodzenie nie pozostawiało wątpliwości w ostatku, że Nera była wnuczką Simona.
— A dlaczego ja się o nią lękam? — dodał w końcu stary, — i to ci muszę zwierzyć. Ta córka, której ja się wyrzekłem, a która dziecko własne porzuciła na łaskę obcych, — ona jest tutaj, ona może poznać, domyśleć się w Nerze swojego dziecka, teraz je chcieć odzyskać i zgubić je, tak, jak sama siebie zgubiła, zwalała... spodliła... Widziałem ją, mówiłem z nią, ale dla niej serce mi się zakrwawione przez nią nie poruszyło. Jej znać nie chcę, nie mogę!
— Któż ona jest? — zapytał Salmon.
Simon się zawahał, obejrzał wokoło, zawstydził, niemal po cichu wyszeptawszy nazwisko:
— Nikopulo!
Salmon, zdziwiony, porwał się z siedzenia.
— Tak, — rzekł stary, — wyszła potem, porzuciwszy pierwszego uwodziciela, za na pół szalonego Greka, który dziś zupełnie już oszalał i zdziecinniał. Nieszczęśliwą jest, chociaż napozór na niczem jej nie zbywa. Mówią, że jest bogatą, czy udaje, że nią jest, nie wiem, ale, gdyby ginęła, nie podam jej ręki, nie chcę, aby dziecko wiedziało, iż ona jest jego matką!!
Salmon, który oddawna znał starego i był z nim w ścisłych stosunkach, będąc jego notaryuszem i prawnym doradcą, który lat wiele widywał go zawsze wystygłym, obojętnym, na jeden tylko zarobek chciwym, — nie mógł w tym Simonie nowym poznać człowieka, który się przed nim ukrywał tak długo. Patrzył, słuchał i nie wierzył prawie oczom i uszom.
Rozprawiali dosyć długo, gdy na ostatek Simon zmusił niemal prawnika, aby natychmiast wybrał się do Nery.
Salmon potrzebował się jeszcze rozpatrzeć w papierach, niektóre z nich zabrać musiał i w ostatku ruszył się posłuszny.
— O tem wiedz i pamiętaj, — zawołał w progu, oburącz go chwytając i wstrzymując stary, — że ona musi być moją, że gdyby krocie to kosztować miało, ja ją wykupię, że może postawić warunki, jakie zechce, że ona mi będzie rozkazywała, nie ja jej, ale wydrzeć sobie nie dam dziecka! Ani do cyrku podłego, ani do teatru jej nie puszczę... Ona będzie królowała.
Uspokoiwszy roznamiętnionego wielce starca, Salmon wyszedł w końcu od niego krokiem powolnym i rozmyślając nad sposobem postępowania, jaki miał przybrać w stosunku do Nery, wprost się udał do wskazanego hotelu.
Tu, po pierwszej scenie porannej z Belotti’m, Nera zamknięta, nieprzystępna nikomu, z siostrą Natalią tylko, siedziała ze łzami i niepokojem, myśląc nad losem swym przyszłym, który się jej przedstawiał w barwach jakichś ciemnych i niepewnych. Nie mogła jeszcze pojąć, co się z nią i koło niej działo, nie wierzyła temu, co słyszała. Siostra starała się ją pocieszyć i ukoić, gdy zapukano do sypialni i służący podał bilet Salmona, z dopiskiem, iż w pilnej sprawie potrzebował nieodzownie widzieć się i mówić z Nerą.
Nie robiła trudności, czując, że on jej coś przynosi może od tej zagadkowej rodziny, której istnienie tak późno się objawiające, w taki niepokój ją rzuciło.
Otworzyła drzwi do saloniku, w którym adwokat stał poważny, zimny i powierzchownością swą samą ostudzający. Chociaż sprawa przyjaciela Simona obojętną mu nie była, nawyknienie do obchodzenia się z interesami wszelkiemi zimno i na pozór obojętnie, nadawało mu powierzchowność człowieka, który jest tylko posłem i pośrednikiem obcym temu, co przynosił.
Nera mierzyła go oczyma ciekawie, gdy po przywitaniu chłodnem, Salmon oznajmił jej, że przychodzi od rodzonego ojca jej matki — od dziada. Drgnęła, słuchając go.
— Mamy na to dowody, że nim jest, — dodał adwokat. — Pani jesteś niepełnoletnią, on więc, jako najbliższy krewny, opiekunem jej naturalnym być musi. Jeżeli dotąd nim nie był, to tylko dlatego, że wnuczki wyszukać nie mógł, że sam długi czas nawet o niej nie wiedział.
— Któż to jest? — przerwała Nera.
Salmon musiał pomyśleć, jak ma ułożyć odpowiedź.
— Naprzód muszę określić jego położenie, — odparł. — Jest to człowiek więcej, niż dostatni, — można go nazwać bogatym. Rodziny, oprócz was, niema żadnej. Wprawdzie, ani rodem, ani położeniem w społeczeństwie pochlubić się nie może. Należy do średniej klasy, handel był i jest jego zajęciem, ale to nie przeszkadza, by możniejszym nie był od książąt i hrabiów wielu.
— Nazwisko? — przerwała Nera, — nazwisko?
— Ono wam nic nie powie, — rzekł Salmon. — Zowie się Simon i jest starożytnikiem. Sklep jego nieraz widzieć musieliście, a może i jego samego.
Nera wstrząsnęła głową, milczała. Salmon mówił dalej:
— Belotti rości sobie jakieś pretensye.
— Rachował na mnie i wydawał dla mnie, — przerwała Nera. — Czuję się mu dłużną.
— Spłacimy Belotti’ego, — rzekł chłodno Salmon. — Ale naprzód chcesz pani widzieć starca?... Ma on tu przyjść?
— Nie, ja idę do niego, — namyślając się, z powagą odezwała się Nera i wstała. — Tak jest, czekaj pan chwilę, narzucam na siebie, co potrzeba do wyjścia, i służę mu.
Salmon nie miał nic przeciw temu, ale, widząc ją bladą, drżącą i chwytającą to stolik, to krzesło, bo się z trudnością mogła utrzymać na nogach, odezwał się ciszej:
— Pani potrzebujesz siły odzyskać, jesteś nadto wzruszoną. Czy nie lepiej, abym ja ją wyprzedził i byś czas miała spocząć, pomyśleć, uspokoić się.
— Sama nie wiem, czekając, stracę do reszty, czy odzyskam siły, — westchnęła Nera. — Są kroki, nad któremi rozmyślać byłoby próżnem. Gdzie idzie o obowiązek, tam trzeba czynu... Idziemy...




To, cośmy dotąd z przeszłości Nery odsłonili, nie dozwala przewidywać nawet, z jakiem uczuciem i myślami puściła się, nieprzygotowana, pod wrażeniem niespodziewanej wiadomości, którą jej przyniósł człowiek nieznany, — na spotkanie z dziadem, z jedyną istotą, — jak sądziła, — z którą ją krew na świecie łączyła, która miała dla niej obowiązki i do niej pewne prawo.
Całe jej dzieciństwo i młodość upłynęły w tak rozmaitych ludzi towarzystwie, pod wrażeniami tak różnemi, iż instynkt tylko i książki, które bez wyboru czytała, mogły w niej wyrobić pewne zasady i wskazówki postępowania w życiu.
Miała w sobie szlachetne popędy, — natura szczęśliwa usposabiała ją raczej do pójścia drogą prostą, odkrytą i poczciwą, niż do szukania szczęścia na manowcach. Pod względem religijnym — zaniedbane wychowanie dozwoliło jej stworzyć jakąś własną, idealną wiarę, w której mglisto-wzniosły ideał chrześcijański się wyrażał.
Ale razem — niemal obojętną była na formy zewnętrzne, na wszystko, co było obrzędem i ścisłym obowiązkiem. Mówiono jej, że była katoliczką, później w Anglii chodziła do anglikańskich kościołów. Nie widziała w tem wielkiej różnicy, — a to może najlepiej maluje jej religijny stan ducha.
Z plemieniem tem Izraela, do którego przez matkę i żyjącego dziada należała, nic jej nie zbliżyło nigdy. Zdala żydzi wydawali się jej czasem politowania, niekiedy pogardy godni. — Jako dla prześladowanych od wieków, miała niekiedy współczucie. — Skutki prześladowania, ciasny egoizm plemienny — oburzał ją. W pierwszej chwili, gdy jej Salmon powiedział o dziadzie, nie wspomniawszy, że był żydem, — na myśl jej to nie przyszło nawet, iż być nim mógł.
Dopiero w drodze, gdy, gorączkowo wybiegłszy z hotelu, szła już do tego dziada nieznanego, — uderzyło ją i nazwisko, i zatrudnienie.
— Simon! antykwaryusz! — Zdawało się jej, że gdzieś, kiedyś słyszała o nim i że go żydem zwano.
Stanęła nagle i zatrzymała się, zwracając do Salmona.
— Simon? — zapytała głosem drżącym. — Simon... Izraelita?
Niewiedzieć dlaczego, mówiąc to, głos jej zadrżał; adwokat uczuł, że się potakującej odpowiedzi obawiała, ale nie mógł skłamać i znajdował właściwem odrazu choćby gorzką powiedzieć prawdę.
— Tak jest, — rzekł spokojnie. — Simon jest, jak ja, — Izraelitą, chociaż matka jej — wiary ojców się wyrzekła. Religia zresztą — w oczach starego nie będzie do stosunków zawadą żadną. Simon się jej trzyma ściśle aż do najmniejszych i przestarzałych obrzędów, ale rozumie to dobrze, że mozaim mógł być podstawą wszystkich niemal wiar w jednego Boga, nie będąc ostateczną ich formą.
Nera słuchała z ustami zaciśniętemi, z oczyma biegającemi żywo — i nie poruszała się z miejsca, jakby potrzebowała się uspokoić, oswoić z tem, co usłyszała.
Salmon nie mógł odgadnąć jej myśli, zaczynał się obawiać, aby się nie zawahała iść z nim dalej.
W tem westchnienie wyrwało się z ust Nery i, jakby na siłę się zdobywając nową, odezwała się krótko i stanowczo:
— Idziemy!
Odległość od hotelu do sklepu Simona nie była zbyt wielką. Dziewczę szło z początku krokiem bardzo żywym, ale teraz zwolniło pochód ten i, uspokojone, napozór ostygłe, — towarzyszyło dalej Salmonowi.
Zatrzymała się raz jeszcze.
— Panie mój, — rzekła głosem spokojnym. — Idziemy do... pana Simon, do jego sklepu, czy do mieszkania?
— Właśnie ja myślałem o tem, — przerwał adwokat. — Simon niema prawie mieszkania w któremby panią mógł przyjąć. Pomimo swoich dostatków, nawykł żyć, jak anachoreta; ma tylko ciasną izdebkę przy magazynie... Magazyn, do którego o każdej godzinie kto chce, wejść może, nie jest wcale miejscem właściwem dla takiego spotkania, jakie ją czeka... Co mam począć? Chcesz pani chwilkę się wstrzymać tu, a mnie dozwolić wyprzedzić ją — i zasiągnąć rady, pomówić z Simonem? — naostatek, jeśli to nie będzie dla niej przykrem, mógłbym starego wysłać do mojego biura, a tam byliśmy zupełnie sami... Ale możeż-że pani i zechcesz pozostać tu na chwilę sama?
— Muszę, — odezwała się Nera, — masz pan słuszność, do magazynu iść mi niepodobna. Idź pan, — zaczekam tu na niego... chociaż...
I powtórzyła rozkazująco niemal:
— Tak, — idź pan.
Miejsce do oczekiwania na kogoś nie było stosownem bardzo, gdyż właśnie w rogu ulicy tej, prowadzącej od willi, ruch zrana był najżywszy. Ale Nera nie lękała się niczego i nikogo, nawykła była sama radzić sobie. Umysł zaś jej tak był w tej chwili silnie poruszonym, myśli tak górą biegły, że drobnostką wydawać się musiały sprawy dnia powszedniego, choćby najpoważniejsze. Tu los życia się miał rozstrzygnąć.
Patrzyła na przechodzących i nie widziała nikogo. Ogromny eukaliptus, pod którym stanęła, osłaniał ją cieniem swoim. Po za sobą miała sklep modniarki, — przed sobą na drugim rogu skład szkła i porcelany, — ale nie była nawet pewną, gdzie się znajdowała, tak serce jej biło i myśli wirowały dziwaczne. Sieroctwo jej, osamotnienie miało więc nagle skończyć się i z ułudnych marzeń wprowadzić ją w rzeczywistość — niezrozumiałą, niepewną.
Stary ten dziad mógł być despotą, a ona żadnemu despotyzmowi poddać się nie miała woli. — Miałżeby prawo zmusić ją do czegokolwiekbądź?
— Nie! — na to by się zgodzić, — uledz temu nie mogła. Stała tak, niepokojąc się, gdy cień przemknął się przed nią — i cichy, nieśmiały głos ją pozdrowił.
Drgnęła, usłyszawszy go. Lesław stał przed przed nią z kapeluszem w ręku.
Skłoniła mu się z wymuszonym nieco uśmiechem. Widocznie zawiązywać rozmowy nie miała ochoty, ale hrabia, widząc ją samą, czuł się w obowiązku zapytać, czy nie może jej w czem usłużyć?
— Dziękuję panu, — odpowiedziała mu szybko. — Czekam.
Z twarzy jej Lesław mógł poznać łatwo, że to oczekiwanie miało jakieś poważne znaczenie, — i, choć litość i współczucie wstrzymywały go, — uczuł, że powinien się był oddalić.
W tejże chwili prawie, zdyszany garbus, nieznany hrabiemu, nadbiegł dając znaki, że mieli iść dalej. Z kierunku wskazanego domyśleć się mogła Nera, że szli tym razem do biura notaryalnego.
Powolnym krokiem zaciekawiony, wyrzucając sobie tę ciekawość, hrabia prawie mimowoli powlókł się za nimi.
Salmon mieszkał niedaleko i gdy Lesław zatrzymał się przed domem, do którego zobaczył ich wchodzących, blaszka, do bramy przytwierdzona, nauczyła go, że dom ten zajmował Mr E. Salmon, Avocat et Notaire.
Co mogła Nera robić u notaryusza? Było to nową dla niego zagadką.
W pokoju, który zwykłym klientom nie był otwartym, ostawionym dokoła szafami, pełnemi wytwornie oprawnych książek, — u okna, z palcem na ustach, z czołem pofałdowanem, dysząc gorączką, stał stary Simon. Drugą ręką ocierał ogromnym fularem zbrukanym twarz spoconą i oczy mokre. Najmniejszy ruch wprawiał go w niespokojne drżenie.
Wtem drzwi się otworzyły i — Nera, blada, chwiejącym się krokiem weszła, oczy trzymając od progu wlepione w starca, który, osłupiały, drżący, patrzył na nią.
Stanęła niema naprzeciw niego. Zabrakło jej wyrazów, bo zabrakło myśli. Położenie było straszliwe, — dziwne. Starzec ten, — dziad jej, — nie obudzał w niej żadnego innego uczucia, oprócz jakiejś obawy.
Simonowi brakło też słowa, od któregoby mógł rozpocząć, ale stary miał więcej doświadczenia i panowania nad sobą i ochłonął pierwszy.
Salmon z boku zajął miejsce pomiędzy nimi. Najmniej wzruszony, nawykły do daleko tragiczniejszych położeń, — on też zabrał głos, wyręczając starego.
— Pan Simon — rzekł, wskazując. — Jest to ojciec matki jej. Dowody na to są do rozpatrzenia. Nie ulega wątpliwościom co pana Simona z nią łączy.
Stary przerwał głosem słabym:
— Tak, możesz mi uwierzyć. — Długie lata pracowałem nad tem, aby pewność uzyskać, że dziecię córki mojej żyje — i że niem wy jesteście...
— A matka? — wtrąciła Nera.
Twarz Simona zadrgała nerwowo.
— Nie pytajcie mnie o nią, — rzekł, — nie chcę kłamać. Matka wasza żyje, ale wy dla niej — nie żyjecie. — Wyrzekła się was dziecięciem, znać jej nie powinniście. Wprzódy jeszcze tak samo zaparła się mnie, ojca... porzuciła. Nie miała serca... nie mówmy o niej.
Nera milczała.
— Matka! — rzekła zcicha.
— Nie mówmy o niej, — sucho i gniewnie przerwał Simon. — Jesteście moją wnuczką, — to nie ulega wątpliwości, — dowody rozpatrzeć będziecie mogli. Chcę was uratować, dać wam swobodę, zapewnić los. Nie mam nikogo na świecie.
Staremu głos coraz słabł i drżeć zaczynał.
— Tak, — rzekł z wysiłkiem, — mogę wam zapewnić los świetny, bardzo świetny, niezależność, stanowisko... wyjątkowe... swobodę.
Oczy Nery, wlepione były w niego, jakgdyby do głębin jego duszy chciały się dostać, zrozumieć go, — dobyć z nich słowo tej zagadki.
Salmon, który spostrzegł w tej chwili, że osłabiona Nera chwiała się, szukając, na czemby zeprzeć się mogła, przysunął krzesło, na które padła znużona, i razem dał drugie Simonowi.
— Dozwólcie mi przyjść do siebie, opamiętać się, — odezwała się Nera. — Jesteście moim dziadem, nie wątpię o tem, — rzekła, obracając się do niego. — Jakiżby inny powód mógł was skłonić do — dźwigania ciężaru, jakim ja jestem? Pozwólcie mi mówić z wami otwarcie... Wiecie pewnie, jak upłynęło dzieciństwo, pierwsze lata młodości i cały ten czas aż do dziś dnia... Miałam ciągle prawie swobody może więcej nawet, niż mojemu wiekowi należało, nawykłam do niej... Obawiam się, czy nie będę wam ciężarem, zmartwieniem, zamiast być pociechą... Nie wiem, jak wy patrzycie na życie, — ja sama jeszcze nie mam wyrobionego o niem pojęcia. Zgodzimyż się my z sobą?
Simon słuchał chciwie.
— Pozwólcie teraz mnie rzec słowo, — odezwał się.
Nera skłoniła głową. Simon mówił dalej:
— Wiesz, że ja jestem żydem i mojego zakonu nie wyprę się do zgonu, ale wam nie bronię wierzyć, jak chcecie. W tem wam nie uczynię ucisku... Macie upodobania, jak słyszałem, — muzyka, książki, sztuka was pociąga ku sobie; ja wam do zaspokojenia tych potrzeb dostarczę wszelkich środków najwyszukańszych. Będziecie mieli najwykwintniejszą swobodę.
Zatrzymał się trochę i odetchnął, jakby mu powietrza w piersi zabrakło.
— Jednego tylko od was wymagać będę, ażebyście losem swym, ręką nie rozporządzali bez mojej rady, bez mego zezwolenia.
W tem, widząc, że Nera mu chce przerwać, pośpieszył dodać:
— Dajcie mi wypowiedzieć wszystko. Nie chcę być tyranem, nikogo nigdy wam nie narzucę, — pragnę jedynie mieć prawo przestrogi i opieki. Wy, młodzi, widzicie wszystko w jasnych barwach... ludzie was uwodzą kłamstwy, a kłamią nie słowy tylko, ale całym żywotem... Matka twoja przez nich została zgubioną, — chcę was od tej ostateczności uratować. Więcej nie żądam nic, — nic, oprócz trochy serca, na które będę pracował!
Westchnął ciężko i uśmiechnął się razem szydersko.
— Nie, wy mnie nie zrozumiecie, — rzekł, — możecie mi nawet nie uwierzyć... Oprócz matki waszej — nie kochałem nikogo, a i ta mnie zmusiła do tego, że nią pogardzam, że jej nie cierpię... Jestem stary, potrzebuję się przywiązać do kogoś... krew nas łączy... bądźcie wy tym ogniwem, co mnie po śmierci połączy z tem życiem i światem, wedle prawa Bożego, które bezdzietnych potępia, a bezpotomność jako karę Jehowy każe uznawać.
Zamilkł i spojrzał na słuchającą go pilnie Nerę.
— Jak sen się to wszystko wydaje! — zawołała poruszona. — Wiecie życie moje, boście, szukając mnie, na ślady jego natrafić musieli, — i to więc dla was zrozumiałe, że nowy taki zwrot w tym losie, co mną rzucał tak dziwnie, wydaje mi się... nie wiem, czy cudem, w porę przychodzącym dla ratunku, czy jakąś próbą, czy jakiemś złudzeniem, co się rozwieje...
— A! a! — przerwał Simon, weselej obracając się ku niej. — To nie jest złudzenie żadne... Jesteś moją wnuczką, a oto ten Salmon, przyjaciel mój, brat mój, poświadczy wam, że to, co ja przyrzekam, tego dotrzymać mogę. — Widzicie, jak nędznie wyglądam; ludzie wam powiedzą, że jestem biednym kupczykiem, który bogatych spekulantów prowadzi interesa i ma albo niewiele, lub nic, Salmon zaś pokaże dowody, że (tu się obejrzał, głos zniżając) ja mam dla was miliony i żałować ich nie będę, a pókim żyw, dorobię jeszcze...
Nera milczała, w ustach jej zasychało, w oczach się ćmiło.
— Bierzcie mnie więc, — westchnęła, schylając się do jego ręki. — Ja milionów nie potrzebuję, tylko swobody... tyle, ile wymaga niezależność od ludzi i zaspokojenie nałogów, do których się — niestety, — przywiązało!
— A! a! — przerwał Simon. — Ja wam na nic żałować nie będę. Wszystko, co mam, to dla was.
— Pierwszym ciężarem, jaki wam z sobą przyniosę, — poczęła Nera po krótkim namyśle, — jest wykupienie mnie z niewoli. Wiem, że dyrektor cyrku rachował na mnie, nietylko na talent, ale na sprzedaż może, — wiem, że w nim nie trzeba szukać ani serca, ani szlachetniejszych pobudek, — alem mu winna wiele, — ocalił mnie od ostatecznej nędzy może, — nie wiem od jakiego niebezpieczeństwa. Potrzeba go zapłacić tak, aby się nie skarżył i nie utyskiwał na mnie.
— Zostawcie to nam, — odparł spokojnie Simon, — gdybyście wy mu dali milion, powie, że wartą byłaś więcej jeszcze. Ja go nie skrzywdzę, ale się obedrzeć nie dam. To rzecz podrzędna... Cóż dalej? co dalej? W Nizzy, — ja wam dać żyć, pozostać, być wystawioną na potwarze, na domysły, na szpiegostwo, — ja nie chcę. Sądzę, że i ty nie zechcesz tu zostać dłużej. Więc dokąd? Żyd, — ja nie mam ojczyzny! Nam dziś nawet nad brzegami Jordanu, u jeziora Nazareth obco. Oderwaliśmy stopy nasze od ziemi naszej i ziemia się matka nas zaparła. Poszliśmy na wygnanie, z którego nikt nie powraca. Wszędzie możemy żyć, nigdzie nie będziemy swoimi, — gośćmi znienawidzonymi jesteśmy wszędzie...
— A! i ja też nie mam i nie miałam ojczyzny, — westchnęła Nera, — my musimy jej szukać w sobie i tam, gdzie ludzie są ludźmi, a nie piętnowanemi baranami jednego jakiegoś stada... Mnie wszystko jedno, gdzie będę, byle nie na pustyni, nie w samotności. Wolę być nawet wśród nieprzyjaciół, niż samą.
Simon potrząsnął głową.
— Paryż! — zamruczał, — ja Paryża nie lubię. Brudny jest.
— Ale Paryż znacie, — przerwała Nera, — że w nim nie jeden on jest, ale sto różnych atmosfer i światów. Zbrukać się w nim można, ale i czystym pozostać i urosnąć. Ma zgniłe powietrze dla piersi zgniłych i czyste dla czystych. Paryż...
Zamilkła, Simon popatrzył na nią.
— Tak, — dodał. — Jest on zły, ale lepszego miasta niema na świecie. Pan Bóg nie założył ma ziemi grodu swojego nigdzie, a złe duchy budują swoje bałwochwalnie przy naszych domach modlitwy... Paryż, — gdzie zechcesz zresztą...
Uderzył się ręką po czole, a potem obiema ścisnął pierś z jakimś wyrazem uspokojenia i radości.
— Niech-że będzie błogosławiony Bóg Abrahamów i Jakubów, — począł w uniesieniu, — który mnie, starca-sierotę uczynił ojcem i dał mi rodzinę i nadzieję, niech będzie błogosławiony Jehowa.
Podniósł ręce.
— I niech błogosławi tobie, a trzyma cię na drodze prostej, a chroni od plamy i skazy.
Skończył jakimś krótkim wykrzyknikiem po hebrajsku.
Nerze, która spojrzała na niego i zobaczyła oblicze starca rozjaśnione, zmienione radością, serce uderzyło poraz pierwszy w życiu jakiemś uczuciem jej dotąd nieznanem.
Simon, który się jej wydawał strasznym i dzikim, — był teraz poszanowania godnym, — i w nim uderzało serce, tem wszystko uświęcającem uczuciem miłości rodzicielskiej, której Nera w życiu nie doznała.
Kochano ją, — jak ptaszka i pieska zabawnego, a nie jak własne dziecko i cząstkę krwi swojej i ducha.
Simon potarł ręką po czole.
— Siadaj, — rzekł, złożywszy pocałunek na jej głowie, — mówmy. Mamy wiele do mówienia. A! tak wiele, a tak pilnych rzeczy, iż nie wiem od czego poczynać. Mówiłem ci, że masz matkę — ale nie chcę, abyś ją znała. Pieszczoty jej nawet byłyby dla ciebie trucizną. Występną jest, że rzuciła mnie, ale czemże to wobec wyrzeczenia się dziecka? Wszystkobym jej przebaczył, tego nie mogę — nie!!
Salmon, który dotąd siedział milczący, kaszlnął, aby na siebie zwrócić ich uwagę.
— Bardzo jestem szczęśliwy, — odezwał się, — że wszystko się tak złożyło łatwo... że niema trudności i zdań różnicy, ale nie potrzeba zapominać, że panna Nera jest tu, w Nizzy, — dopóki coś innego nie oderwie od niej ciekawości i zajęcia gorączkowego przedmiotem ogólnego interesu, że są ludzie, co gotowi byli dla niej do największych ofiar, — co śledzą każdy krok. Zmiana położenia, jakakolwiekbądź, będzie przedmiotem tysiąca domysłów, plotek, przypuszczeń. Potrzeba z góry obmyślić, jak macie postąpić, gdzie i kiedy wyjechać, bo, mojem zdaniem, oddalić się ztąd, i to conajrychlej — jest koniecznością.
— Jednakże, — odezwała się Nera z godnością, — nie chciałabym uciekać, zostawiając po za sobą czarne tajemnice, w którychby złośliwość więcej szukała, niż... się godzi... Sądzę, że jaknajwięcej prawdy, jaknajszczersze przyznanie się do tego, co mnie spotkało, byłoby najlepszem.
— Prawda jest zawsze najlepszą, — przerwał Simon, — ale w ten sposób matka twoja dowiedziałaby się o tobie. Lękam się tego.
Nera poruszyła się zdziwiona.
— Jest-że tak blisko? — zapytała.
Starzec się skrzywił i jękął.
— Aż nadto! nadto!! Dlatego nie mogę tu wystąpić jako twój dziad i wszystko to musimy pokryć do czasu milczeniem. Zresztą, — dodał z pokorą jakąś i smutkiem, — mnie nie idzie o to, abym się chwalił tobą. Mogę pozostać na stronie, kocham cię dla siebie i służyć będę, nie rzucając plamy mojego wzgardzonego żydowstwa na twoją czystą i piękną postać.
— Ale Belotti? — wtrącił Salmon!
— A! ten będzie milczał za pieniądze... — odparł stary — i z nim naprzód skończyć potrzeba.
— Tak, ale jeżeli on nie będzie mógł mówić prawdy, — przerwał adwokat, — cóż mu każemy rozgłaszać? czem tlómaczyć?
Tu zniżył głos nieco.
— Jeżeli nie będzie mowy o familii, — dodał, — mogą ztąd uwłaczające dla panny Nery wyrosnąć przypuszczenia. Tym zapobiedz musimy.
Simon dumał.
— Owszem, o familii mówić musimy, — rzekł żywo, — tylko ja tej rodziny będę wprost umocowanym pośrednikiem... pomocnikiem, a sam nie wystąpię.
Nera słuchała sama, w myślach pogrążona, — obawa nadzwyczajnych ofiar, jakie oswobodzenie jej wymagało, męczyła ją.
— Kochany wybawco mój, — odezwała się do dziada. — Strach mi wspomnieć o tem, — ale te ofiary, jakie musisz ponieść dla mnie... A! Belotti! — a potem, potem — bierzesz mnie zupełnie ogołoconą ze wszystkiego. Siostrze miłosierdzia, która mnie i jak siostra i jak matka pielęgnowała w chorobie, doktorowi, nie mam się czem wypłacić.
Z niezmierną żywością stary począł rozpinać suknię i dobył ogromny pugilares zbrukany, z którego drżącą ręką, nic nie mówiąc, dobywał bilety bankowe i kładł je na kolanach Nery.
Kilkanaście ich już leżało zmiętych, gdy rękę jego wstrzymała.
— Nie, nie, — zawołał, — nie sądź mnie skąpym, — ja skąpię tylko dla siebie. Ty potrzebujesz wiele i mieć powinnaś na zawołanie. Nie chcę, abyś co chwila była zmuszoną mnie prosić. Masz do jutra dwadzieścia tysięcy, jutro mogę ci dać drugie tyle. Pierwsze dni muszą nas kosztować. Jestem przygotowany!! Dam ci, co zechcesz. Stać mnie na to! Nie ruszę grosza twojego kapitału, bo wszystko, co mam, jest twojem, a przyszłość musisz mieć zabezpieczoną i świetną.
Obrócił się do Salmona, obie ręce do niego wyciągając.
— Przyjacielu, — rzekł, — niech ci Bóg nagrodzi.
I wnet zbliżył się znowu do Nery.
— Powracaj, — rzekł, — ułóż tak wszystko, abyś wyjechać mogła, jutro, pojutrze. Ja ci mieszkanie, usługę, wszystko każę przygotować w Paryżu.
Tu zamilkł chwilę.
— Sama nie możesz pozostać, — dodał, — masz kogoś poważnego, — kobietę, w wieku, zacną, rozumną, coby ci za towarzyszkę służyć mogła?
— Musiałabym jej szukać i nie wiem, czybym tak prędko znaleźć potrafiła, — odpowiedziała Nera z uśmiechem smutnym. — Miarkujesz sam, że nie w cyrku między amazonkami szukać jej trzeba. Jeżeli masz kogoś tymczasowo towarzyszyć mi mogącego, — wezmę na słowo twoje, ale — na przyszłość muszę w istocie wyszukać kogoś, któryby nietylko charakterem, ale i temperamentem godził się ze mną. Wzięłabym chętnie siostrę miłosierdzia, która była przy mnie, ale tej obowiązki oddalić się nie pozwolą.
Widząc starego zamyślonym, Nera powtórzyła:
— Jeżeli masz kogo tymczasowo?...
Simon dumał.
— Musimy znaleźć, — znajdę może, — odezwał się po namyśle. — Czekaj do wieczora, będę szukał. Później łatwiej się da znaleźć osoba, któraby twoim i moim wymaganiom odpowiadała. Tymczasowo musimy wziąć co się nastręczy, abyś nie była samą. Towarzyszki i sługi postaram się dziś jeszcze, a dla ułatwienia podróży służącego też, obeznanego z kolejami dodać ci muszę.
Salmon chciał odprowadzić Nerę do jej hotelu, ale uwolniła go od tego obowiązku.
— Przywykłam chodzić sama, — rzekła, — wy macie wiele do czynienia, czas wasz drogi, — puśćcie mnie więc bez obawy. Znam Nizzę. Lecz, co mam robić z Belotti’m, jeżeli mnie napadnie?
— Wprost go odeślijcie do mnie, — rzekł Simon, — ułatwię się z nim dziś jeszcze. Salmon mi pomoże.
Prawnik skłonił się i Nera, pożegnawszy ich obu, zadumana, wyszła z tego domu, w którym tak nagle zmieniło się jej położenie i spokojna, jasna stanęła przed nią przyszłość.
Dotąd jeszcze wszystko to wydawało się jej marzeniem jakiemś, jakby snem cudownym, z którego nową niespodzianką obawiała się być przebudzoną.
Z cyrkowej amazonki przejść tak, a raczej przeskoczyć w świat, pomiędzy swobodnych, mających zapewnioną przyszłość ludzi, — mogło upoić, i uczynić szczęśliwą, lecz w losach Nery tyle już było zmian dziwnych, że ta wydała się jej mniej może cudowną, niż każdej innej w jej miejscu. Obok niezależności, bogactwa, opieki dziada, — pokrewieństwo ze społeczeństwem, na które patrzeć była nawykła z pewnem uprzedzeniem i niewiarą, było cieniem i ciężarem. Wnuczka izraelity, nie myślała się wypierać pochodzenia, — ale ono nie było dla niej pożądanem. Sam ów starzec, który przedstawiał rodzinę, choć gorącem uczuciem zjednał ją sobie, — choć stał się sympatycznym, zarazem stanowił typ nadto oryginalny, fantastyczny, aby zarazem pewnej nie budził obawy. Obiecywał jej swobodę, ale opieka jego do pewnego stopnia ograniczać ją musiała. Czuła się zależną i zmuszoną do powolności.
Czem życie teraz miała zapełnić? I to pytanie stawiło się jej natarczywie. Nie pojmowała go bez zajęcia, celu jakiegoś, pracy. Miała pociągów wiele, nęciła ją literatura, sztuka i muzyka, czemuś musiała się poświęcić? Nie chciała się wyrzec nawet konia, jako przyjemności, ale sport ten całego zapełnić nie mógł żywota!
W myślach tych, niemal machinalnie, drogi nie patrząc, nie widząc tych, co spotykając się z nią, ukłonami witali, Nera wbiegła do swego mieszkania. W saloniku siostra miłosierdzia, sparta na ręku, czytała. Naśladowanie Chrystusa Pana. Nera się jej rzuciła na szyję i sama nie wiedząc dlaczego, nim słowo przemówiła, wybuchnęła głośnym płaczem.
Dnia tego, gdy Salmon tak niespodzianie nadszedł Nerę i pochwycił ją, wiodąc z sobą do Simona, — gdzie się los sieroty nagle i dziwnie miał rozstrzygnąć, — chodziły już po Nizzy jakieś głuche wieści, domyślano się czegoś, zmiany w położeniu tej gwiazdy cyrkowej, — może przejścia jej do teatru... ale stanowczego nic nie wiedziano jeszcze.
O’Wall prawił ciągle o przeciągnięciu jej na scenę. Rozeszła się więc plotka o ofierze Pudłowicza, z której się uśmiechano złośliwie lub niedowierzająco.
Na ostatku ci, co śledzili ostatni krok Nery, wiedzieli, że zrana wychodziła z adwokatem Salmonem do jego biura (dawało to do myślenia), a potem oprócz siostry miłosierdzia nie przyjmowała nikogo.
Drobne te, drażniące, sprzeczne pogłoski do najwyższego stopnia ciekawość podniecały.
Zajmujący się zawsze żywo losem Nery felietonista, O’Wall, nie przestawał mówić o niej, ale czoło miał zasępione i usposobienie złośliwe. Kąsał.
Kilka pań, niektórzy natarczywsi panowie, chcący się koniecznie czegoś pewnego dowiedzieć, złożyli swe karty wizytowe, — ale Nera nie przyjmowała nikogo. W hotelu służba szeptała po cichu, iż prawdopodobnie musiano się gotować do wyjazdu. — Niedowierzano temu.
Belotti tymczasem biegał jak oparzony, — starając się zaprzeczać wszelkim pogłoskom, śmiejąc z przypuszczeń, dowodząc, że położenie ani na włos się nie zmieniło, bo ofiara Pudłowicza była nie — do przyjęcia, dla samych złośliwych tłomaczeń, na jakie, mimo wieku protektora, narażać mogła. Chodził jednak tak rozgorączkowany, niespokojny, z rozczochranym włosem, iż wzbudzał podejrzenia.
Właśnie w chwili, gdy Nera się z Salmonem oddaliła, a siostra Natalia sama pozostawszy w hotelu, zatopioną była w naśladowaniu Chrystusa, — wpadł tu Belotti. Wiadomość o wyjściu Nery mocno go poruszyła. Siostra Natalia nie wiedziała nic więcej nad to, że interes był pilny. Dyrektor z początku myślał tu oczekiwać na nią, — zmienił potem postanowienie i wyszedł śpiesznie. Usiedzieć w miejscu było mu trudno.
Wybiegł z hotelu, nie wiedząc, co ma począć z sobą. Istota, na której on tak wielkie pokładał nadzieje, — z rąk mu się wyślizgała. Bądź co bądź, przewidywał, że mu ją ktoś odbierze, i że tylko o indemnizacyi myśleć może. Szło o to, do jakiej wysokości miał ją podnieść. Żądać zawiele było niebezpiecznem, zamało nie prowadziło do niczego, — miał długi, Nera w istocie kosztowała go wiele, a to, co mu przyniosła, nie liczy się. Stał na rozdrożu.
Stan ten niepokoju tak go wyczerpał, iż, wpadłszy do pierwszej lepszej kawiarni, zażądał koniaku, wypił go duży kieliszek — i dopiero po nim w głowie mu się rozjaśniać zaczęło.
Stał właśnie we drzwiach, gryząc konwulsyjnie cygaro, które miał zapalić, gdy Salmon, szukający go, pochwycił za rękę niespodzianie.
— Bardzo szczęśliwie, że was spotykam, — odezwał się adwokat, — mam interes i proszę was z sobą.
— Dokąd?
— Do mego biura. Domyślicie się łatwo, — dodał Salmon, — że idzie o porozumienie się względem panny Nery. Dziad jej, który złoży wam dowody, że nim jest istotnie, chce się zająć jej losem na przyszłość. Idzie o to, że — wy możecie mieć pewne słuszne wymagania. Kontrakt, zobowiązanie ze strony małoletniej. Sądzę, że byliście do tego przygotowani. Simon wam mówił o tem?
— Tak jest, — zamruczał Belotti, — ale wszystko to wymaga bliskiego rozpatrzenia się.
— Ja sądzę, że raczej porozumienia tylko, — rzekł Salmon, bo dowody pokrewieństwa małoletniej (kładł ciągle nacisk na tę małoletność) są najmniejszej nie ulegające wątpliwości.
Belotti nic nie odpowiedział, — szli razem.
— Rozumie się, — dołożył adwokat, — iż możecie mieć coś do rewindykowania, ale, we własnym interesie, radzę pomiarkowanie. Macie do czynienia z izraelitą, a my, biedni żydzi, nie nawykliśmy rzucać pieniędzy przez okna.
Milcząco odbyła się reszta drogi do biura. Salmon wprowadził gościa do tego samego pokoju, w którym przed chwilą była Nera. Simon siedział tu w fotelu zadumany posępnie. Na widok dyrektora cyrku, porwał się z żywością niemal młodzieńczą.
Po przywitaniu, Włoch, udający bardzo ostygłego i panem siebie będącego człowieka, zażądał dowodów pokrewieństwa i praw Simona do wnuczki. Położono przed nim niezbędne tylko dokumenta, które Belotti z pomocą adwokata rozpatrzył w milczeniu. Niestety, nic przeciw nim zarzucić nie było można, a metryka potwierdzała małoletność.
Dyrektor otarł spocone czoło. On i Simon spojrzeli sobie w oczy, — czekając kto pierwszy zacznie.
Simon wreszcie odezwał się grzecznie.
— Naprzód muszę panu podziękować za życzliwość i starania jego około wnuczki mojej. Wchodzę w to, że pan mogłeś mieć wydatki i że strata jej dla cyrku będzie dotkliwa, więc, o ile mogę, będę się starał wyindemnizować.
Włoch się roześmiał.
— Wynagrodzić mnie jest zupełnie niepodobieństwem. Możesz pan zmniejszyć stratę moją, ale za nią wyindemnizować...
To mówiąc, dyrektor z przybranego chłodu wpadł w zapał ogromny, splątał się, zapędził, dał Simonowi zręczność poznania siebie lepiej — i broń przeciw sobie.
Oprócz tego z kieszeni dobył Belotti przygotowane rachunki wydatków...
Cyfry krociowe sypały się z ust jego. Wymawiając każdą z nich, wlepiał oczy w przeciwnika, — ale znajdował go nieporuszonym, zimnym, zamkniętym.
Wysłuchawszy tego potoku i nawałnicy słów cierpliwie, izraelita odezwał się w końcu.
— Mnie się zdaje, że my z sobą nie porozumiemy się łatwo. Wnoszę więc, aby mnie zastąpił przyjaciel mój, Salmon. Co on przyjmie, na to ja się zgodzę. A że przytomność moja może być pewną zawadą do swobodnego traktowania, — ustąpię na chwilę.
To mówiąc i nie czekając przyzwolenia, Simon otworzył drzwi i przeszedł do kancelaryi; a adwokat odezwał się z kolei:
— Daruj pan, muszę go prosić o pośpiech. Klienci czekają na mnie. Siadaj pan. Mogę służyć papierem i ołówkiem?
Dyrektor głową potrząsnął i wtrącił.
— Krótko i jasno, — rzekł, — jeżeli sądzicie, że mnie kilkunastu tysiącami franków pozbędziecie się, — mylicie się. Wolę proces w takim razie, a proces może wydobyć na świat fakty niekoniecznie dla rodziny pożądane, a dla panny Nery przyjemne.
— Wszystko to było przewidzianem, — odparł Salmon. — Mów pan, czego żądasz, my stanowczo oświadczym, co dajemy. Zwracam tylko uwagę pańską, że proces pociągnie za sobą koszta znaczne, a, jeżeli go przegrasz, co prawie pewna, — nikt ich nie zwróci.
— Ja też wszystko to przewidywałem, — rzekł Belotti, nadrabiając fantazyą. — Nie żądam nic nadzwyczajnego, — koszta i straty są znaczne, słuszna jest, abyście mnie, na pół zrujnowanego przez nie, postawili na nogi.
— Możemy nawet pana wsadzić na konia, — odparł żartobliwie Salmon, — nie żądajcie tylko zbytnich rzeczy.
— Co dacie? — pytał nagle Włoch.
— Będę mówił otwarcie, — rzekł adwokat — Chcesz pięćdziesiąt tysięcy franków, kładę je na stół. C’est à prendre ou à laisser. Suma znaczna, ale chcemy skończyć prędko i pana zaspokoić... Dodatkowo kładę warunek, aby o tem wszystkiem świat nie wiedział. Pan możesz grać rolę bezinteresownego dobroczyńcy.
Belotti skłonił głową.
— Jeżeli przyjdziemy do układu, o czem wątpię, — dodał, — bo suma jest poprostu śmieszną.
Salmon ani drgnął.
— Cest à prendre ou à laisser, — powtórzył spokojnie. — Możesz pan przyjąć lub odrzucić.
Dyrektor, chcąc nastraszyć adwokata, porwał za kapelusz, ale go zaraz rzucił znowu na biurko i przyjął ofiarowane cygaro.
Rozwiązały mu się usta. Począł narzekać, boleć, — liczyć, ciągle spoglądając na Salmona. Ten palił cygaro i siedział nieruchomy.
Parę razy jeszcze powtórzyło się branie i rzucanie kapelusza. Salmon dawał mu się wyburzyć i znużyć.
Widząc tak nieporuszonym prawnika, Włoch zaczął mięknąć, przeszedł do drobnostek, rachunku hotelu, doktora, siostry miłosierdzia i t. p.
Po krótkim namyśle Salmon się zgodził na przyjęcie tych rachunków, podniósł swą ofiarę o dziesiątek i wstał z krzesła.
— A zatem? — spytał.
Belotti, nie odpowiadając, wtrącił, że z pewnością Nera ulubionego konia zechce zatrzymać, ofiarował się go sprzedać, choć to także była cyrku ozdoba. Cenę oznaczył wysoką.
Salmon chciał to odłożyć do widzenia się z Nerą, ale Belotti oświadczył, że wszystko jednym zamachem pragnie skończyć. — Adwokat wyszedł na chwilę dla porozumienia się z Simonem.
Powrócił natychmiast, zapytując, czy ma pisać umowę i pokwitowanie? Włoch narzekając, — nie przeciwiał się temu i Salmon już u biurka zasiadłszy, począł redagować wzajem na ubezpieczenie od dalszych wymagań.
Belotti mokry jeszcze arkusz odczytał raz i drugi, gdy Salmon otworzył szufladę, dobył z niej wiązkę banknotów i począł je liczyć. Widok tych białych, niebiesko zadrukowanych papierków, wywarł na Włochu takie wrażenie, iż, nie przeciwiając się już, położył podpis na kwicie i z kolei rachować się zabrał pilno.
Milczenie panowało w pokoju, gdy Simon wsunął się wolnym krokiem. Był pewnym, że układ został zawarty i obrócił się do dyrektora.
— Proszę jeszcze raz pana, aby układ między nami został dla ludzi — tajemnicą. Powiesz pan ciekawym, że Nera znalazła rodzinę, a cyrk opuszcza, bo zdrowie jej tego wymagało.
— Zgadzam się na to. Doskonale, — odparł Belotti. — Znajdę słusznem, aby to pozostało pomiędzy nami. Zdrowie tłomaczy wszystko.
— Co się tyczy rodziny, — dodał Simon, — nie masz pan obowiązku rozszerzać się o niej. Nie będzie tajemnicą, że ja dziadem jej jestem, ale kłaść na to nacisku nie potrzeba. Ja pozostaję izraelitą, a ona...
Belotti skłonił głową, nie odpowiadając — i wtrącił tylko.
— Los panny Nery obchodzi mnie żywo. — Niepodobna zbliżyć się do niej, nie przywiązując się do tej istoty wybranej. Wolno się zapytać, jakie wybiera sobie powołanie, cyrk porzuciwszy?
— Powołanie? — mruknął stary, — ale dziś jeszcze niema mowy o przyszłości i powołaniu. Ona sama zapewne jeszcze się nie badała, potrzebuje namysłu i rozwagi. Dla uspokojenia pana muszę to tylko dołożyć, że jest najzupełniej niezależną, nie potrzebując szukać żadnej pracy. Nera będzie bogatą.
— Francuz, O’Wall, ciągnie ją do teatru, — dodał dyrektor. — Chce z niej stworzyć jakąś Ristori lub Rachelę.
Simon skrzywił się, usłyszawszy to imię.
— Nie życzę sobie, aby Rachelą była, — rzekł sucho. — My zresztą wcale o tem nie myślimy jeszcze, a wpływ, choćby najpotężniejszego felietonisty, nie ma dla nas znaczenia. Świat szeroki, przyszłość dla niej wielka i zapewne świetna się obiecuje... ale naprzód trzeba wypocząć po przeszłości i o niej zapomnieć.
Włoch potakująco coś zamruczał, a że pieniądze go piekły w kieszeni, pożegnał grzecznie bardzo Simon a i adwokata. Ostatni odprowadził go do drzwi.
Belotti, wyszedłszy, potrzebował postać chwilę w progu domu, aby zebrać myśli. Sam teraz nie wiedział, co pocznie. Wyrzucał sobie, iż zbyt łatwo dał się skusić, ale proces!! koszta! gdy kredytu brakło, a cyrku najem nawet był nie zapłacony.
Cyrk z Nerą był przynajmniej biletem na loteryę, która mogła przynieść ogromną wygranę, — cyrk bez niej, był wiekuistą walką, ostatecznie nic nie obiecującą nad zestarzenie się w znoju i kłopotach ciągle przezwyciężanych i zawsze się odnawiających.
Belotti pomyślał, że gdyby znalazł chętnego kupca na swoje konie, stroje, firmę, — chętnieby pozbył się tego wszystkiego, a rozpoczął inną karyerę. Ideałem jego była dyrekcya teatru ludzi nie koni.
Dumał jeszcze, gdy, pochwycony za rękę, spostrzegł przed sobą O’Walla.
— Szukamy was! co się to dzieje? Nera mnie nie przyjmuje! W hotelu głucho, mówią, że się w podróż wybiera? Co się stało? Mów!
— Niestety! — wzdychając, odparł Włoch. — Odebrano mi perłę moją, moje prawa musiały ustąpić przed prawami krwi. Znalazła rodzinę... pan wiesz... z cyrkiem więc rozbrat.
— Doskonale, to znaczy, że ją zdobędziemy dla teatru? Teraz potrzebuję się z nią widzieć tylko, ona musi obrać karyerę teatralną.
— To już nie moja rzecz, — odparł Włoch. — Nie mieszam się do tego, chociaż, nawiasem powiem, — że żadnej karyery potrzebować nie będzie. Czyż piękność nie starczy za powołanie?
— Familia? — mruknął O’Wall, — familia! bogaty żyd! lichwiarz.
— Bogaty! — powtórzył Belotti, — bogaty, to starczy za wszystko.
— Familia! — powtórzył felietonista szydersko, — familia, która daje się dziecięciu przez lat kilkanaście tułać bez opieki, a teraz dopiero przychodzi się o nią upomnieć.
Belotti ruszył ramionami, chciał pożegnać się i odejść. O’Wall wziął go pod rękę i puścił się z nim razem ku hotelowi.
Wieczorem dnia tego wielka nowina poruszyła cały ten światek, tout Nice, który się tak żywo zajmował Nerą.
Nikt nie wiedział nic pewnego, oznaczonego, — jasnego, ale nikt nie wątpił, że w losie tej gwiazdy cyrku zapadł jakiś zwrot tajemniczy. Większa część domyślała się w tem czynności Pudłowicza, chociaż on gniewnie się odprzysięgał i klął, że jego ofiara odrzuconą została, że nim pogardzono... Złośliwi posądzali nawet hr. Lesława, chociaż żadnej płochości nigdy nikt nie mógł mu zadać.
W znalezioną rodzinę nikt nie chciał uwierzyć. Dyrektor Belotti zewsząd natarczywie napastowany, tłomaczył się tak niezgrabnie, iż drażnił tylko ciekawość.
W teatrze chodzono od loży do loży, szepcąc i polując na plotki.
Znaczniejsza część bolała nad losem Nery, nie rozumiejąc tego zniknięcia ze sceny inaczej, jak jakiemś zapędzeniem się.
Wszystkie starania dobadania się prawdy, — na niczem spełzły.
Wychodząc z teatru, Pudłowicz, rozgorączkowany, uprowadził z sobą Lesława.
— Wyrwałem się nie w porę i niepotrzebnie z ofiarą, — rzekł, wzdychając, na pół zgryziony, a trochę rad temu, że go posądzano. — Wygląda to, jakgdybym się chciał pochwalić tylko. Tymczasem familia! niewiedzieć zkąd. Cóż z nią zrobią? nie wiesz?
— Ale ja nic a nic nie wiem, — odparł Lesław, — oprócz, że mi żal tej biednej ofiary, która z rąk spekulatora Włocha, przejdzie może w gorsze jeszcze spekulanta izraelity. — Co ją dobrego może czekać od familii, która jej dotąd znać nie chciała, a opiekuje się dopiero teraz, gdy ona cały świat zainteresowała? C’est louche. Lękam się o nią!
— Przepadła! niema wątpliwości, — podchwycił Pudłowicz. — Ale mógł-że ją inny los spotkać?
Stali jeszcze przed teatrem, gdy idący O’Wall zatrzymał się przed hr. Lesławem.
— No? co mówicie o historyi Nery?
— Tak mało pewnego wiem, że nic nie mówię, — rzekł Lesław, — bajki krążą!
— Pardon, mnie, jako dziennikarzowi i felietoniście, możecie dać wiarę, — przerwał Francuz. — Ja za moje informacye ręczę. Rodzinę Nery stanowi tu w Nizzy znany izraelita, antykwaryusz, albo jeśli chcecie, lichwiarz, — Promenade des Anglais, M. Simon. Nera jest jego rodzoną wnuczką.
O’Wall szydersko się uśmiechał.
Tout un roman, — ciągnął dalej, przyjmując puros od hr. Lesława. — M. Simon miał córkę,, bardzo piękną, historya Shylock’a i Jessyki. Wiekuiście toż samo! Jednego pięknego poranka, albo raczej wieczora, bo po nocy się ucieka lepiej, znikła Jessyka z jakimś rozkochanym nobile, i z klejnotami rodzicielskiemi (s’entend). Simon ją potem przeklął. Ale była jedynaczką, była córką jego! Jessyka taką matką się okazała dla swego dziecka, jakiem była dzieckiem dla ojca! Porzuciła dziś swoją Nerę na łasce ludzi, uchodząc z drugim zakochanym. A że ojciec Nery był nie lepszy, sierota wychowywała się jak ptaszki Boże... a Bóg, co stroi lilie, ustroił ją nietylko w tę piękność, którą znacie, ale w talenta i zdolności — Voilà. Lichwiarz, to nie ulega wątpliwości, ma miliony. Domyślam się, że grubo musiał opłacić Belotti’ego. Szaleje za tą wnuczką jedyną... Jakiż jej los gotuje? Chi lo sa? Niech nad nią czuwa Bóg Abrahamów i Jakóbów. Tymczasem wyjeżdża do Paryża... Chce ją tam ukryć!! Ba! ale ja mam stosunki w prefekturze i dojdę, gdzie się znajdować będzie. Elle aura done son dossier à la police, jak wy wszyscy.
To mówiąc, O’Wall urwał nagle i, zobaczywszy wychodzącą z teatru artystkę paryską, — sławniejszą z wdzięków, niż talentu, prawie bez pożegnania popędził za nią.
Pudłowicz poszedł do klubu na karty, Lesław sam, wolnym krokiem, pociągnął ku willi swojej. Smutny, jak noc, nierad z siebie, wlókł się, stawał — dumał.
Całe życie młodego panicza było dotąd tak prawidłowo urządzonem, że oprócz obawy o jego zdrowie, która pobyt w Nizzy spowodowała, najmniejszy wypadek nie skrzyżował nigdy planów z góry powziętych. On sam znajdował swe położenie tak ze wszech miar przyjemnem, że, gdyby nie oddalenie od rodziców, nicby mu do życzenia nie zostawało. Serce dotąd mu wcale nie zawadzało, mógł się otwarcie przyznać do wszystkich jego poruszeń, temperament miał wychowaniem poskromiony, poszanowanie form i przyzwoitości nie dopuszczało nawet zbyt żywych wrażeń objawów. Jako młodzieniec mógł służyć za przykład powściągliwości, umiarkowania, dystynkcyi.
Wprawdzie domy całego i pół-świata znajdowały go trochę zimnym, sztywnym, na swój wiek za starym, ale umiały w nim ocenić charakter obiecujący, że, gdyby się raz serce poruszyło — stosunki dawały rękojmie stałości i trwania.
Starzy przyjaciele wyrażali się o nim z przekąsem.
— Nie był dotąd młodym, można się obawiać, by młodość, która się objawi późno, nie wybuchnęła zbyt gwałtownie.
Pewne oznaki interesowania się Nerą, chociaż bardzo umiarkowanego, zwróciły zaraz oczy i uwagę.
Sam Lesław, wchodząc w siebie (bo nawykł był czuwać nad sobą), niekontent był z siebie. Serce mu się poruszało za żywo, chwytał się na pewnych symptomatach, o których czytywał dotąd, słyszał o nich, ale ich nigdy nie doświadczył na sobie. Niepokoiło go to. Nawet z pięknych pań wielkiego świata nigdy go żadna tak nie zajmowała. Tłómaczył to sobie z początku, jako naturalny skutek współczucia i politowania nad sierotą... ale — sympatya i litość przybierały zbyt gorący charakter. Nie mógł myśleć o czem innem, coś go ku niej ciągnęło. Stał się więc niewolnikiem jakiejś fantazyi — uczucia, z któremi trzeba było walczyć, aby się im nie poddać i nie dać zmięknąć.
Lesław patrzał codziennie na wybryki swych rówieśników z politowaniem. Miał-że on stać się tak godnym litości, jak oni?
Przerażało go samo przypuszczenie, aby się miał poddać pospolitemu prawu — nieopatrzną młodzieżą rządzącemu. Dotąd życie płynęło mu tak spokojnie i prawidłowo! Długie dumanie tęskne zakończył wreszcie mimowolnie głośno wymówionym wyrazem:
— A! dzieciństwo!
Powiedział sobie, że łatwo o tem zapomni. Nazajutrz zaraz miał się czemś zająć mocno. Szukał tylko wśród tysiąca przedmiotów takiego, któryby go mocno mógł zająć. Znaleźć go było trudno.
Wróciwszy do willi, w której spodziewał się znaleźć choćby Amerykanina, zwabionego herbatą — zastał ją pustą. Służba tylko czekała z podwieczorkiem. Lesław nierozcięty zeszyt „Revue des deux Mondes“ wziął i próbował go czytać. Ale, myślał o czem innem.


∗             ∗

Przed trzema laty, Simon, który pieniędzy na zastawy pożyczał i znanym był w Nizzy całemu światu z dosyć fantazyjnego obchodzenia się z klientami, jednego ranka otwierając magazyn, spotkał na progu średnich lat kobietę, starannie i smakownie ubraną, której twarz, niegdyś piękna, nosiła na sobie ślady cierpienia i znękania. Z jej powierzchowności mógł się domyślić łatwo, że nie miłośnictwo starożytności ją tu sprowadzało. Weszła natychmiast szybkim krokiem, jakby nie chciała być widzianą i poznaną — głosem cichym, zmieszana, zapytując Simona, czy może na zastaw klejnotów otrzymać od niego pożyczkę. Stary odpowiedział potakująco, i przybyła rękami drżącemi dobyła z pod chustki, którą była okryta, parę pudełek. Jedno z nich zawierało naszyjnik piękny z szafirów i brylantów, drugie bransolety z kilku kamieniami kosztownemi. Simon nie potrzebował znawcy, aby te precyoza ocenić i wiedzieć, co miał pożyczyć na nie. Przybyła musiała wielce zmieszana złożyć mu dowody, kim była i wykazała się, jako żona pułkownika de la Porte.
Powierzchowność jej zresztą korzystnie świadczyła za nią — twarz regularnych rysów, dotąd piękna jeszcze, ale zmęczona i smutna, odznaczała się szlachetnością rysów, mowa i ruchy dowodziły, że należała do najlepszego towarzystwa. Simon powziął tak dobre wyobrażenie o pułkownikowej, że bez trudności pożyczył jej ile żądała. Dowiedział się później z łatwością, że pani Zuzannade la Porte siedziała w Nizzy dla chorego bardzo męża, którego z największą troskliwością pielęgnowała. Był on skazany na śmierć przez lekarzy, ale się łudził wyzdrowieniem, a żona łudziła go też stanem majątku wcale innym, niż był w rzeczywistości. Opowiadano o jej nadzwyczajnem poświęceniu i przykładnem czuwaniu nad mężem od lat kilku.
Poważna, milcząca, zawsze smutna pułkownikowa miała u Simona szczególne względy, któremi on zaszczycał tylko niewiele osób — gdy się przekonał o prawdomówności ich i prawości.
Zmarł potem wkrótce pułkownik, a żona jego nie mogła, czy nie chciała się oddalić z Nizzy — znalazła tu w domach majętnych zajęcie — dawała lekcye muzyki i języków panienkom. Powoli spłacała w czasie choroby pozaciągane długi — a Simonowi dotąd jeszcze coś była winną.
O przeszłości pani de la Porte wiedziano bardzo mało, ale w Nizzy miała szacunek powszechny, i gdyby była pragnęła, chętnieby ją najlepsze przygarnęło towarzystwo. Żyła jednak odosobniona, zajęta tylko lekcyami, nosiła się dotąd prawie żałobnie, unikała towarzystw i widywano ją tylko przechodzącą z domu do domu na lekcyę lub w kościele.
Simon, rozmyślający już, kogoby dać mógł do towarzystwa Nerze, przypomniał sobie pułkownikową. Nad nią nikogo nie mógł znaleźć godniejszego zaufania. Stary natychmiast resztę klejnotów, przez nią zastawionych, zabrał do kieszeni i śpiesznie poszedł szukać wdowy.
Pani de la Porte mieszkała przy jakiejś rodzinie, w niewielkim, ubogo urządzonym, ale z wyszukaną starannością utrzymanym pokoiku. Wypłacała się i tu nauką dwu dzieweczek, które do niej przywiązane były jak do matki. Simon, idąc do niej, w drodze już, zważywszy wszystko, powiedział sobie, iż dla pozyskania pułkownikowej żadna ofiara zawielka nie była; czuł zarazem, że skłonić ją do zerwania nagłego stosunków, do nowego zobowiązania się względem osoby nieznanej, łatwo przyjść nie mogło. Miał za sobą tylko jeden pieniądz, jako sprzymierzeńca.
Pani de la Porte była w domu. Na widok Simona, któremu dotąd się nie wypłaciła, sądząc, że przychodzi w sprawie klejnotów — pobladła biedna.
Blada, — z twarzą smutną, którą piękne oczy czarne ożywiały, miała wdowa ten wdzięk, jaki nadaje cierpliwie znoszona niedola i charakter łagodny.
Simon spostrzegłszy wrażenie, jakie uczynił na niej — począł od uspakajającego twarzy uśmiechem, do którego nie był nawykły.
— A! panie Simon — poczęła wdowa, ręce składając — przepraszam pana. Nie miej mi za złe... Proszę...
— Nie masz mnie pani przepraszać za co — przerwał stary — to ja raczej powinienem przeprosić, że się jej narzucam. Mam wielką, wielką prośbę do pani.
Pułkownikowa spojrzała zdumiona.
— Pan! do mnie! — odezwała się, — pan do mnie!
— Tak jest — począł po krótkim namyśle Simon, głosem, w którym pani de la Porte czuła poruszenie, jakiego się po starym, wystygłym człowieku, nie spodziewała. — Tak jest! Możesz mnie pani z bardzo przykrego wyzwolić położenia; ale — posłuchaj naprzód. Muszę się jej wytłómaczyć. Znasz mnie pani od lat kilku, jako człowieka zajętego tylko liczeniem pieniędzy i czyszczeniem zabrukanych rupieci. Słyszałaś zapewne, że nie mam rodziny. Otóż, stała się rzecz niespodziana — odzyskałem zatracone dziecię — wnuczkę moją. Potrzebuję do niej towarzyszki, opieki — muszę ją naprzód wyrwać ztąd, z Nizzy. Przychodzę więc błagać panią, abyś, choćby na czas pewien, została jej opiekunką i — jechała z nią do Paryża. Podróż ta jest pilną.
Pułkownikowa zbladła i ręce załamała.
— Panie Simon — odezwała się — wymagasz rzeczy wprost niemożliwej. Jestem związana przyjętemi na siebie obowiązkami.
— Wiem o tem — przerwał stary — ale pozwól mi pani się wytłómaczyć. Ofiaruję jej najświetniejsze warunki, jakich nikt dać nie może. Osoby, które jej sprzyjają, przez przyjaźń dla niej, powinny ją uwolnić... Położenie jest — wyjątkowe — i wyjątkowe też może zapewnić jej korzyści. Drugi raz w życiu nic podobnego się nie nastręczy.
— Lecz — wtrąciła wdowa — ten wzgląd wpłynąć na moje postępowanie — nie może, nie powinien.
— Ja sądzę, że proste wyjaśnienie — rzekł Simon — skłoni tych, którzy panią szanują, do dobrowolnego zrzeczenia się.
Pani de la Porte spuściła wzrok i zadumała się.
— Pańska wnuczka — spytała — jakiego jest wieku?
Stary pośpieszył z objaśnieniem.
— Pani albo ją znasz, lub przynajmniej słyszeć o niej musiałaś. Jestto, sławna, niestety, Nera!
Pułkownikowej okrzyk się z ust wyrwał. — Nera!! ona!
Los zrządził, że wdowa była w przyjaźni z siostrą Natalią, która w chorobie miała staranie o Nerze i wiele o niej rozpowiadała. Z tych rozmów, powzięła o niej pani de la Porte jaknajlepsze wyobrażenie i współczucie dla biednej sieroty.
— Tak, — mówił żywo Simon. — Wnuczką moją jest ta Nera. Ja się chcę zająć jej losem. Nie mam nikogo, coby mi dopomógł, komubym mógł zaufać, jak pani. Dziewczę jest nawykłe do swobody, chociaż jej nie nadużywało, ma zdolności wielkie; ja zaś do wykształcenia jej mam środki, których szczędzić nie będę. Dla pani mogę ofiarować warunki — jakich zażądać możesz. Piszę się na wszystko, ale jutro musicie być na drodze do Paryża. Dłuższy pobyt w Nizzy... niemożliwy.
Pani de la Porte milczała, pogrążona w myślach, lecz milczenie to już mogło dać pewną nadzieję Simonowi. Rozpoczęte układy, chociaż zdawały się zrazu o nieprzezwyciężone rozbijać trudności, powoli siłą tych pieniędzy, które przełamują największe przeszkody, — zostały w końcu posunięte tak daleko, że w godzinę potem pani de la Porte jeździła do domów, z któremi ją wiązały stosunki, a później trochę znalazła się u Nery. Jako pośrednik do zbliżenia się dwu nieznajomych sobie, mających w przyszłości żyć razem, służyła siostra Natalia. Simon zwrócił pozostałe klejnoty wdowie, a oprócz tego świetne jej ofiarował warunki. Nera zbliżyła się otwartem sercem do wdowy, potrzebowała kochać. Ze strony pani de la Porte, oprócz wyrachowanej grzeczności i usłużności — nic więcej widać nie było.
Nic już nie stało na przeszkodzie podróży do Paryża, którą Simon starał się przyśpieszyć. Nera rozpisała pożegnalne listy, — oddała wizyt parę i ranny pociąg pośpieszny zabrał ją z towarzyszką i służącą do Paryża.
Pomimo starania Simona, ażeby wieść o jego pokrewieństwie z Nerą nie rozchodziła się — cały ten świat, który się nią zajmował, — nazajutrz wiedział, że ustąpienie jej z cyrku i wyjazd były dziełem Simona. Usłużny jakiś plotkarz wymyślił szczegóły romantyczne, tyczące się odkrycia tego pokrewieństwa, wyszukania zatraconego dziecka i t. p. W niedostatku Nery, Simon, jej dziad, stał się przedmiotem ciekawości powszechnej, co łatwem było do przewidzenia, i od rana już ludzie stawali przed jego magazynem, czatując, czy się nie ukaże, a śmielsi nie wahali się pod różnemi pozorami wpadać do sklepu, zapytując o cenę różnych wystawionych starożytności.
Spotykał ich jednak zawód, bo, zamiast starego Simona, znajdowali bardzo przyzwoicie ubranego i starannie uczesanego i wypomadowanego młodzieńca, typ wyraziście wschodni, z zakasanemi mankietami surduta i koszuli, który zdawał się w magazynie jak w domu.
Zapytywano go o starego — i otrzymywano odpowiedź, że stary Simon musiał powrócić do Paryża... Zresztą badany zastępca — nic nie umiał i niechciał objaśnić, a o Simonie wyrażał się, jak o — wspólniku interesu. Ciekawość więc zupełnego doznawała zawodu, nie było jej komu zaspokoić. Zniknięcie starego antykwarza swobodniej jeszcze dozwalało wymyślać na jego i Nery rachunek, a próżniacza gawiedź nie szczędziła nieobecnych.
Było jeszcze dosyć rano, i w mieszkaniu księżnej Nikopulo służba zajęta przyprowadzaniem do porządku, wczorajszego wieczora w wielkim nieładzie zostawionego apartamentu, zamiatała i trzepała, gdy Filipesco, który już tu był znanym, zjawił, się w swym wielce zaniedbanym stroju, ale z dumną, pańsko-cyniczną miną, żądając widzieć się gospodynią.
Godzina była wcale nie zwyczajna do odwiedzin. Księżna zaledwie po śniadaniu pierwszem miała zasiąść do codziennej restauracyi swych wdzięków, ale gość natarczywie bilet wcisnął służącemu i kazał mu go zanieść do pani z tem, że miał — interes bardzo pilny.
Księżna, zmęczona wczorajszym wieczorem, nocą podobno bezsenną, chora, z głową związaną, spojrzawszy na bilet, zmieszała się bardziej jeszcze, pomyślała chwilkę i — kazała prosić do na wpół już uporządkowanego gabinetu.
Narzuciła na siebie szal — zmęczoną twarz na prędce obsypała pudrem, i, nie spojrzawszy nawet w zwierciadło, wysunęła się do gabinetu, w którym zastała już gościa rannego, z jedną ręką w kieszeni, rozglądającego się znudzono po sprzętach i pokojach.
Filipesco twarz miał, jak zawsze, szydersko-dumną i wyrazem pogardliwej obojętności napiętnowaną.
— Dzień dobry — odezwał się — i przepraszam najmocniej — ale bardzo pilnych słów kilka miałem do księżnej. Niepodobna, ażebyś pani nie słyszała o pannie Nerze, którą mianują — wnuczką pana Simona.
Podniósł oczy na nią — siedziała milcząca i chmurna.
— O ile wiem — dodał. — Papa Simon miał córkę jedną? nieprawdaż.
Zwolna potakującym ruchem głowy potwierdziła to zapytana.
— Wnuczka więc Simona — mówił dalej, zniżając głos Filipesco — jest córką pani?
Odchrząknął wyraziście.
— Ale ja nic nie wiem jeszcze — nie rozumiem — wybuchnęła nagle i z niespodzianą gwałtownością księżna. — Cóżeś Waćpan zrobił z tem dzieckiem. Zostało przy nim, przy ojcu... nie miałam powodu być niespokojną. Cóż się z nią stało?
— Cierpliwości, ja się wytłómaczę — odparł przybyły. — Przyznasz księżno, znając mnie i mój sposób życia, że ja podejmować się wychowania panienki — nie mogłem. Było to wprost niepodobieństwem. I tak już moja krew w jej żyłach płynąca, była dość niefortunną spuścizną. Więc, gdy ta śliczna pani, którą poznałem później i przybrałem w zastępstwie za nią, rozmiłowała się w córce mojej, podjęła się ją psuć i pieścić — nie myślałem jej odbierać, ani się o nią upominać. A gdyśmy się z tą towarzyszką rozstali — bo na tym padole płaczu niema nic trwałego — gdy ona zatrzymała przy sobie moją córkę, — oddałem ją, — dla własnego jej dobra. Widzisz pani, że wszystko to było z mej strony nie egoizmem, czem się wydawać może tylko płytko rzeczy pojmującym umysłom, ale ofiarą. W ten sposób straciłem z oczów moją córkę — nie mam sobie tego do wyrzucenia. Jak ona potem, po śmierci tej przybranej matki, prawdopodobnie zmarłej w ubóstwie, gdyż nie umiała się obchodzić z pieniędzmi — tak samo jak ja — dostała się aż do cyrku — ma foi tego wytłómaczyć nie potrafię. Że musiała po mnie wziąć nadzwyczajne zdolności, że powinna być genialną istotą, piękną, rozumną — cela va sans dire. Po pani mogła, conajwięcej wziąć piękność, co też nie jest do pogardzenia, ale ze mnie wszystko zresztą. Cóż pani teraz zamierzasz?! bo ja, — dodał książę — muszę się zachować neutralnie. Naprzód, co ja mogę dać wnuczce izraelity Simona? mój tytuł? ale to będzie ciężar, śmieszność — nic więcej? Gorzej nawet, — głupi ludzie, którzy mnie nigdy nie umieli ocenić — ze mnie będą o dziecku wnioskowali... mogłoby to biedaczce zaszkodzić.
Księżna słuchała roztargniona, niekiedy poruszając ramionami.
— Ale czegóż książę chcesz odemnie? — odezwała się niecierpliwie. — Pan postąpiłeś sobie wedle własnej woli, a co ja uczynię, — to — mnie wiedzieć!
— Ja też nie myślę księżnie narzucać postępowania, rzekł Filipesco, — przyznasz pani, że nigdy nie byłem tyranem, nawet, gdy miałem prawo do tego, aby moją głowę od niepotrzebnego obronić ornamentu. Tak jest. Uczynicie, co się wam podobać będzie, — ja do córki nie roszczę żadnej pretensyi, — bo moje ojcowstwo byłoby jej ciężarem, lecz — chcę — ciekawość jest tu usprawiedliwioną, — wiedzieć przynajmniej, cóż księżna uczyni? co?
— Jestem matką, — mam serce matki! — zawołała gospodyni patetycznie!
Sapristi! o sercu nie wiedziałem dotąd nic! — zamruczał Filipesco, — więc, cóż?
— Ale mój ojciec znać mnie nie chce i z pewnością wnuczki mi nie da, — dodała Nikopulo.
— Nie znam tak dalece praw, — rzekł Filipesco, — lecz zdaje mi się, że prawa matki idą przed wszystkiemi innemi.
Księżna, pomimo bardzo widocznego poruszenia, milczała, i po długim dopiero przestanku, dorzuciła:
— Ale musiałabym, dochodząc tych praw, przyznać się, że jestem córką Simona...
Uśmiechnął się gość.
— Tak, toby dla pani było niezbyt przyjemnem; a Simon, o ile wiem, bo go prawie nie znam, gdyby przyszło do procesu, gotów, broniąc wnuczki, wydobyć na jaw całą zapomnianą przeszłość.
Filipesco uśmiechnął się.
— Niech mi pani wierzy, — dodał, — że mam dla niej współczucie. Jeżelim tu dziś przyszedł, to tylko, aby jej dać dobrą radę lub być pomocą. Los, — mówił dalej, — który z nas sobie żartuje i urąga nam, od niejakiego czasu dziwnie mi sprzyja. Wiesz pani, że pożyczonemi mi przez nią pieniędzmi grając w Monaco, przyszedłem już do trzechkroć sto tysięcy franków. Naturalna rzecz, że je w końcu przegram i znowu będę zrujnowanym, bo na to pracuję, ale podobno w mojej niegdyś ojczyźnie, — spada na mnie znowu jakaś dosyć znaczna spuścizna. Nim ją potrafię uzyskać i w świat puścić, upłynie trochę czasu i ja zapewne niczego już potrzebować nie będę. Jeżeliby co po mnie pozostało... nie będzie tego wiele! ma foi! chcę to córce zapisać.
Na księżnie ofiara ta nie zrobiła żadnego wrażenia, poruszyła ramionami. Po przestanku dorzuciła żywo:
— Jeżeli Simon się zajmie jej losem, ona nic od nikogo potrzebować nie będzie. Ja także mogłabym jej coś zostawić.
— Wszystko się o to rozbije, — przerwał Fiłipesco, — że stary Simon, jak z ukradzionej bielizny prują złodzieje cyfry, wyporze z dziecka pochodzenie i nazwie ją zapewne inaczej, aby do nas się nie przyznać.
— Może robić co chce, — nagle wybuchnęła znowu księżna, która aż zerwała się z krzesła i natychmiast siadła znowu, — może robić co chce, — ale ja się dziecka nie wyrzeknę. Nie mam nikogo w świecie, jestem sama, kocham ją.
Filipesco chciał przerwać, nie dała mu mówić.
— Wiesz! — zawołała, zapominając się. — To rzecz osobliwa, ja wcale anim wiedziała, ani się domyślałam, patrząc na tę Nerę, że ona może być córką moją. A! nic a nic, — a mimo to, czułam się do niej pociągnięta jakąś siłą, chciałam ją wziąć do siebie, biegałam, posyłałam, troszczyłam się o nią.
— A! a! — śmiał się gość, — księżna sobie wyobrażasz, że to był głos krwi? Sapristi! Romanse! księżna się nią tak gorąco zajmowałaś dlatego, że cała Nizza była w gorączce, — tak samo jak O’Wall i pułkownik Pudłowicz. Słowo w słowo!!
Szyderstwo to do żywego dotknęło widać księżnę, gdyż zerwała się z siedzenia.
— Zawsze ten sam cynizm w waćpanu, zawsze urągowisko! — zawołała.
— Ale, kochana pani, — wtrącił Filipesco, — naprzód na starość człowiek się nie zmienia, przeciwnie, twardnieje w formie, jaką młodość nadała, — powtóre, ja tem żyję, że ze wszystkiego szydzę. Gdybym miał płakać nad głupstwami ludzkiemi i własnemi, — dawnoby było po mnie. Światby na tem nie stracił, ale ja jestem tego zdania, że dopóki człowiek może jeść świeże ostrygi, homara, trufle i pasztet z wątróbek, — a pić szampana i stare węgierskie, — powinien spełniać ten obowiązek i nie śpieszyć się z pożegnaniem tych przysmaków.
To mówiąc, Filipesco wstał powoli.
— Zatem, mości księżno, co się tyczy tej Nery, nic mi nie masz do rozkazania? Gdybyś sobie życzyła, abym jej pomagał w odzyskaniu jej?
— Dziękuję, dziękuję. Zobaczymy, — poczęła mruczeć księżna. — Nie jestem zdecydowaną, co pocznę. Nie wiem.
— W przewidywaniu, że moje świadectwo może być potrzebnem, — dodał Filipesco, — chciałem zawiadomić ją, że tymczasowo będę w Nizzy. Gram w Monaco. Gdybym się zgrał zupełnie... no, nie wiem! będę musiał wrócić do kochanej ojczyzny. Sapristi! i szukać tam owej spuścizny, mój adres, Bukareszt, — poste-restante. Zresztą adwokata mam tam zawsze.
Książę dobył pugilares i począł szukać.
— Adwokat, — Stefan Romanul?
Księżna słuchała obojętnie, jakby jej to wcale nie obchodziło.
— Jeszcze słowo, — rzekł, zabierając się do wyjścia książę. — Chodziłem się dowiedzieć o Simona. Zniknął. W sklepie jakiś elegancki młodzieniec. Nera pośpiesznym pociągiem wyjechała do Paryża. Dziadunio dodał jej do towarzystwa — panią pułkownikową de la Porte!
Śmiał się znowu książę.
— Pułkownikową znasz księżna?
Zapytana wzrok podniosła na niego.
— Słyszałam o niej.
— Teraz jest ona — świętą!! Ma tu reputacyę niewiasty, którą stawią na przykład i wzór na świeczniku, — mówił dalej — ale to, nic więcej, tylko stara grzesznica nawrócona, w której się może odezwać natura pierwotna. Człowiek nigdy ze swej skóry nie wychodzi.
Z niejakiem zajęciem słuchała tego gospodyni.
— W Paryżu, — dodał Filipesco, — nie wiem, czy Nerę uda się komu odszukać. Zazdrosny o nią Simon łatwo jej nada nazwisko nowe i przekręci, jak zechce.
Milcząco przyjęła tę wiadomość Nikopulo, w końcu jednak dość niezręcznemi słowy podziękowała gościowi za jego troskliwość i dobre chęci.
— Widzisz pani, — rzekł na zakończenie książę, — iż dyabeł nie jest tak czarnym, jak go malują, — i ja nie tak niegodziwym łotrem, za jakiego uchodzę. Jedną jeszcze dobrą radę chciałbym jej udzielić, — dodał już w progu, — nie kuś się o odzyskanie córki. Dla niej nie przyniesie to żadnej korzyści, a wam przyczyni utrapień.
Na tę radę wcale już, żegnając go ukłonem zdaleka, nie odpowiedziała. Wolnym krokiem, mierząc przebywane apartamenta wejrzeniem szyderskiem, — posunął się ku wyjściu Filipesco. Po drodze spotkał właśnie na służbę przybywającego profesora, pozdrowił zdumionego tem, iż go tu w tak rannej znalazł godzinie i pociągnął dalej.
Księżna, nie przyjąwszy nawet profesora, natychmiast z gorączkowym pośpiechem poszła się malować i ubierać.
W godzinę potem stały zaprzężone konie przed gankiem i księżna jechała do magazynu Simona.
W progu, z nadskakującą grzecznością, spotkał ją ów młodzieniec, który tu gospodarza zastępował.
— Chciałabym widzieć się z panem Simonem.
— Simon, chory, musiał z porady lekarza odjechać do Paryża, — rzekł bardzo grzecznie zastępca, — mogę panią upewnić, że jestem zupełnie wtajemniczony we wszystkie jego interesa.
— Wątpię, ażeby wszystkie interesa obejmowały ten, dla którego ja przybyłam, — szepnęła księżna.
— Zdaje mi się, — grzecznie odparł młodzieniec, — że objaśnieniem wszelkiem służyć mogę, nawet w interesach zupełnie wyjątkowych — osobistych.
Księżna, rumieniąc się, czego pod malowaniem dostrzedz było trudno, szepnęła:
— M. Simon odzyskał podobno wnuczkę?
Młodzieniec milczał chwilę.
— Tak jest, — potwierdził.
— Jakież są jego zamiary względem niej? Ja także mam pewne prawo pytać o to.
Ostatnie słowa szepnęła ledwie dosłyszalnym głosem.
Zastępca Simona bez namysłu prawie rzekł natychmiast:
— Zdaje mi się, że się to najwłaściwiej da listownie rozwiązać, — ja pismo pani przesłać się obowiązuję.
— Wolałabym adres Simona!
— Nie wiem, gdzie go lekarze wyprawią, adres się zmienić może, — wymijająco odparł młody komisant.
— Pan Simon wyjechał? z pewnością? — spytała raz jeszcze.
— Tak jest.
Księżna przeszła się po magazynie kilka razy, roztargniona, wachlarz trzymając przy ustach. Ukłoniła się od niechcenia i wyszła do powozu, do którego grzeczny młodzieniec wsiąść jej dopomagał.
Wprost stąd jechała do klasztoru sióstr miłosierdzia.
— Siostra Natalia? — spytała u furty.
Wskazano jej parlatorium.
Po krótkiem oczekiwaniu zjawiła się w niem siostra Natalia, z twarzą, jak zawsze, łagodnie uśmiechniętą.
— A! moja droga siostro, — pośpieszyła, witając księżna, — na miłość Bożą, wy tylko mnie objaśnić możecie. Jestem do najwyższego stopnia zaniepokojona. Co się stało z tą nieszczęśliwą Nerą?
Przez chwilę uśmiech na pół smętny po ustach siostry Natalii się przemykał.
— Nie wiem, czy ją teraz jeszcze można nieszczęśliwą nazywać, — odpowiedziała. — Księżnej zapewne wiadomo, że znalazła rodzinę — majętną, że wydobyto ją z opieki tego dyrektora cyrku, który, choć sprzyjał jej i dobrze życzył, zawsze nie był dla młodego dziewczęcia właściwym opiekunem. A potem, — to powołanie amazonki!
— Ale cóż się z nią stało? — pytała chciwie przybyła.
— Byłam przy niej do ostatniej chwili, — z pewnem wzruszeniem dodała siostra. — Myśmy się tak poprzyjaźniły. Jechała zrezygnowana, spokojna. Dziad jej przyrzekł swobodę zupełną, do niczego zmuszać jej nie chce. Nera ma zamiar kształcić się, pracować nad sobą.
— Ciągną ją do teatru! — wtrąciła niespokojnie księżna.
— Ale ona do tego nie czuje powołania, — odpowiedziała siostra. — Za to tylko ręczyć mogę, że Nera ma postanowienie pracować i nie da się wciągnąć w życie, któreby jej grozić mogło niebezpieczeństwem. Dziad, o ile z jego postępowania wnosić można, musi być majętny bardzo. Wiem, że dyrektora cyrku potrafił zaspokoić, choć ten rościł sobie wiele. Dla naszego klasztoru okazał się bardzo szczodrym.
Siostrze Natalii łza się zakręciła w oku.
— Z jednej strony, — dodała, — ta niezależność jest bardzo pożądaną, z drugiej bogactwo, dostatki są także niebezpieczeństwem, ale, Bóg łaskaw, a ta sympatyczna istota zasługuje na to, aby Opatrzność czuwała nad nią, jak dotąd.
— Pojechała do Paryża? — zapytała po chwili księżna.
— Tymczasowo, ale stamtąd — nie wiem, — mówiła siostra Natalia, — może dla wypoczynku i zdrowia udać się do Arcachon, do morza...
— Pułkownikową de la Porte znasz siostra?...
— A! bardzo dobrze, od lat kilku, — żywo poczęła zapytana. — Mam dla niej szacunek. Jest to osoba ze wszech miar szczęśliwie za towarzyszkę wybrana.
Księżna, w której pamięci utkwiło rzucone słowo o przeszłości pani de la Porte, spytała jeszcze:
— Znasz ją od lat kilku?
— Tak jest.
Nie śmiała badać już więcej. Zdawało się jej, że Filipesco mógł złośliwe przypuszczenie podać za pewną wiadomość...
Siostra Natalia, widząc żywe zajęcie losem Nery, poczęła opowiadać o niej i usposobieniu, z jakiem opuszczała Nizzę.
— Niech księżna nie sądzi, aby była niewdzięczną za odebrane tu dowody współczucia, — mówiła. — Radaby była osobiście podziękować za nie, ale dziad naglił o wyjazd, i miał słuszność. Nizza dla niej nie była właściwem miejscem pobytu. Piękność jej, talenta nadto osób przynęcały. Wspomnienie cyrku rzucało zawsze pewien cień na tę biedną istotę...
Badanie w końcu przerwało powołanie siostry Natalii, ale księżna musiała powrócić do domu, niewiele zdobywszy w tej wycieczce, rozmyślając, czy ma krok jaki uczynić do Simona. Pragnęła tej córki, ale wiedziała z góry, że jej nie otrzyma i że ojciec, którego się zaparła niegdyś, dziecka jej tego dobrą wolą oddać nie zechce.
Dopominać się o nie? ciągnęło za sobą cały szereg nieprzyjemnych zeznań, skandalów, których poruszać nie mogła... I tak — wszystko pozostało w zawieszeniu...




Wyszedłszy od księżnej, Filipesco zapalił cygaro, sprawdził godzinę, zamyślił się, co ma począć. Do Monaco mógł jeszcze w czas trafić na gry rozpoczęcie, ale dobyty z kieszeni telegram, który odczytał, ruszając ramionami, oznajmujący mu o przybyciu dnia tego jakiegoś gościa, podpisanego wujem, zatrzymywał go w Nizzy. Było mu nudno.

W ciągu kilku dni ostatnich, — niegdyś znajomi, on i baron Hausgarde, nietylko odnowili znajomość, ale zbliżyli się do siebie w sposób dla obu niespodziany. Znudzony eks-dyplomata szukał rozrywki i zaspokojenia ciekawości, Filipesco miał naturę taką, że zawsze potrzebował jakiegoś powiernika, a tym razem innego nie znalazłszy — przyzwoitszego od barona, — zawiązał z nim dalszy ciąg stosunków i zwierzał mu się poufnie ze wszystkiego. Było to jednym ze złych nałogów człowieka, we wszystkiem ulegającego nałogom, iż musiał zawsze myślami się z kimś dzielić i spowiadać. Wybór barona Hausgarde nie był złym wcale, a on dla samej ciekawości psychologicznej chętnie służył księciu Filipesco. Jego to bawiło.
Siedział jeszcze w swej willi przy śniadaniu z rannym dziennikiem w ręku baron, gdy wszedł Filipesco. Wskazał mu miejsce przy sobie, nie przerywając rozpoczętego „Figara“... a książę cygaro zapalił.
Po chwili baron się zwrócił ku niemu.
— Cóż nowego?
— Nic. Oprócz, że powracam od Nikopulo...
— Tak rano?
— Chciałem ją zastać samą i zastałem jeszcze nawet na dziś nie ufarbowaną. Wiesz, panie baronie, o co mi szło? Chciałem, ofiarując jej moje usługi, w istocie się dowiedzieć, co ona zamyśla względem córki. Nie mam wcale zbyt czułego serca, ale mi tego dziecka żal, gdyby wpaść miało w ręce tej kobiety. Zdaje się jej, że córkę kocha... Ja nie sądzę, ażeby kogokolwiek kochać w istocie mogła. Do kochania nawet, które uchodzi za czynność mimowolną i bezrozumną, potrzeba trochę rozsądku. Stara Nikopulo, pardon, jest za głupia, aby nawet kochać mogła. Dziecko kochając, tylko się niem chlubić i psuć je będzie. Nie! nie mogę dopuścić, aby ją odzyskała. Wolę już ją zostawić w rękach Simona. Zresztą, ja też zdaleka myślę czuwać nad nią.
Baron spojrzał mu bystro w oczy.
— Odzywa się więc w was głos krwi? — zapytał z uśmiechem.
— Nie żartujmy tym razem, — rzekł Filipesco. — Ani ja, ani wy, baronie, w głos krwi nie wierzycie, ale... ale są pewne obowiązki, których najdrapieżniejszy egoizm, jak mój, zaprzeć się nie może. Względem dziecka obowiązki są niezaprzeczone. Dziecko mi może powiedzieć, — mości panie, nie prosiłem, abyś mi dał życie, — dałeś mi je, staraj że się, aby było znośnem. Głosu krwi, jak wszystkich mistycznych i tajemniczych głosów, prądów i t. p., — ja — nie uznaję. Ale są istoty — interesujące, do których się pociąg czuje, cóż dopiero, gdy w dodatku, człowiek musi sobie powiedzieć: ta istota zajmująca jest waszem dziecięciem. Rozumiesz mnie, baronie. Oto dlaczego ja, zimny sceptyk, gorąco się dosyć zaprzątam losem Nery i gotówem tę starą Nikopulo prześladować, łamać jej szyki, byle nie dopuścić do opanowania dziecka.
Baron Hausgarde słuchał dosyć obojętnie, ale nie bez ciekawości pewnej.
— Cóż dalej? — spytał.
— Chciałem być au fait tego, co ona zamierza, — mówił otwarcie Filipesco. — Widzę, że bardzo gorączkowo napiera się córki. Rozumiem to, sama ona brzydnie i musi już sobie za majordomów przybierać profesorów... Córka taka, jak Nera, dom by jej ożywiła, — a może, może przywiązałaby się do niej, jak do papugi, lub do mopsa, ale by ją popsuła. Simon wprawdzie ma dosyć rozumu, zręczności i pieniędzy, aby wnuczkę obronił, ja zaś chcę mu przyjść z pomocą.
— Widzieliście go? — spytał baron.
— Dziś, — nie! Niema go, wyjechał, — mówił Filipesco. — Znam go, zdaleka tylko, on mnie wcale nawet nie zna. Nieprawdaż, że to rzecz śmieszna, ażeby papa nie znał i nigdy w żywe oczy nie widział zięcia, który mu wykradł córkę, ale tak jest w istocie. Romans nasz cały był tego rodzaju. Ona wówczas była uroczej, zachwycającej piękności, której blask nie dawał dostrzedz głupoty, — ja byłem namiętny i szalony, któżby mi był naówczas mógł przepowiedzieć, że ja kiedyś będę sprzymierzeńcem Simona przeciw niej? c’est drôle!
Uśmiechnął się eks-dyplomata.
— Ale i ja i Simon, — dokończył Filipesco, — gdy idzie o córkę, jesteśmy prawnie w gorszem położeniu, niż matka. Ażeby ją pozbawić praw, jakie ma względem niej, potrzebaby dowieść więcej, niż płoche życie i — zaniedbanie tego dziecięcia. Proces podobny dla tej biednej Nery...
— Lecz, mój książę, — wtrącił baron, — mnie się zdaje, że wy się troszczycie napróżno i daremnie. Simon jest zręczny i możny, da sobie radę.
— A ona jest głupia i niezręczna, — przerwał Filipesco, — i gotowa dziecku zaszkodzić dla fantazyi, którą, w niedostatku innego zajęcia, zechce się namiętnie zabawiać.
Książę wstał.
— Lecz, co mi się w dodatku jeszcze trafiło, — począł z uśmiechem. — Ten pobyt w Nizzy, — jest jakby jakiemś nagromadzeniem niespodzianek. Naprzód wygrana w Monaco, pierwsze. Spotkanie ze starą tą, z córką, a naostatek wiadomość o spadku... Gdy byłem najpewniejszy, że już wyczerpałem wszystkie i że rodzina, znająca mnie, jako panier perçé, zabezpieczy się od pozostawienia mi choćby najmniejszej rzeczy, tymczasem ciotka, która mnie dzieckiem kochała...
Baron potrząsnął głową.
— Ale, mój książę, — przerwał, — raz przecie upamiętaj się, — nie przegrywaj i nie trać.
— Zrobię, co tylko mogę, aby się zabezpieczyć od zmarnowania spadku tego, — rzekł Filipesco. — W istocie przekonywam się, że na starość ruina i sponiewieranie są nieprzyjemne. W młodości żartuje się z tego, ale w tym wieku, co mój... Potrzeba umieć żyć z jutrem. Odebrałem telegram, przybywa tu do mnie wuj mój, w sprawie tego spad ku, Argiropulo... poczciwy, dobry, stary, zardzewiały arystokrata rumuński... Z pewnością wiezie mi kilka tysięcy dukatów i naukę moralną, której gotów jestem usłuchać. Najśmieszniejsze to będzie, że mój Argiropul przyjedzie mi dawać naukę, ja go zawiozę do Monte-Carlo, on się tam zgra i ja jemu na powrót będę musiał pożyczyć pieniędzy!!!
Filipesco się śmiać począł.
— Jestto tak nieuchronne, — jak śmierć...
— Wróćmy do Nery, — przerwał Hausgarde. — Cóż myślicie poczynać!
— Nic! na straży pilnej będę, abym jej nie dał matce, — rzekł książę, — i czuwać muszę, aby Simon jej nie chciał wydać za bogatego żyda. Jakkolwiek uważam izraelitów za najstarszą arystokracyą na tej ziemi, — ale zięcia izraela nie życzę sobie, bo prędzej czy później córkę tę uznać chcę i będę musiał. Nikt nie życzy sobie zejść z tej ziemi bezdzietnym.
Mówiąc to, podał rękę baronowi.
— Muszę iść na kolej, aby tam powitać wujaszka, którego od lat wielu nie widziałem, — mówił, żegnając się, — potem będę „robił honory“ Nizzy poczciwemu staremu Rumunowi, potem...
Rozstali się, — Hausgarde ziewnął i dalej czytał gazetę.
Około południa, rzadki gość, — zjawił się tu hr. Lesław i zastał jeszcze gospodarza.
Lesław pewnie sam przed sobą się z tego nie tłómaczył, dlaczego od wyjazdu Nery więcej wizyt oddawał i szukał ludzi, niż zwykle. Był niespokojny i gonił za wiadomościami — o niej.
Hausgarde byłby ich mógł nawet dostarczyć, dzięki swej odnowionej znajomości z Filipesco, ale stosunek ten dla ogółu był — niewidoczny, ani książę, ani baron się nie chwalili z nim.
Na Lesławie żadnej znacznej zmiany nie było widać, — nie zdradzał się z tym niepokojem, który jego samego dziwił i straszył, — lecz bystre oko postrzegacza wprawnego mogło w ciągu dni ostatnich pochwycić pewien odcień humoru, swobody, — inny, niż zwyczajny.
Hausgarde zdawna był na tropie, domyślał się, zgadywał, że ten zimny, prawidłowy młodzieniec żywo się zajmował Nerą. Bawiło go to, że naostatek miał słabostkę i że się z nią ukrywał.
— Nizza, — rzekł wkrótce po przywitaniu dyplomata, — straciła cały swój tegoroczny urok, nieprawdaż, tracąc tę piękną, zagadkowa amazonkę.
Lesław mimowolnie się trochę zarumienił i — poprawił, nie potrzebujące najmniejszej poprawki, rękawiczki, bardzo prawidłowo ułożone i zapięte.
— Tak, — odparł żartobliwie, — musimy teraz szukać kogoś, coby nas równie mógł żywo zająć.
— Mamy księcia Filipesco, — dorzucił baron, — ale stary, wyżyty dziwak, choćby najmocniej na ekscentryczność pracował, — nie zdobędzie sobie popularności uroczo pięknej amazonki.
— Zdaje mi się, że o losy jej, — rzekł Lesław, udając obojętnego, — wszyscy adoratorowie mogą być spokojni. M. Simon, dziad jej, ma być bogatym.
— Jak lichwiarz, — dodał Hausgarde, — ale te bogactwa izraelitów!!... Szczęściem panna Nera ma w ekspektatywie inne jeszcze spadki.
Lesław nie badał więcej i nie chciał okazać, że go to zbyt żywo zajmuje.
Rozmowa zwróciła się nakoniec, na kursa, na strzelanie do gołębi i ostatnie samobójstwo w Monaco.
— Hrabia jesteś szczęśliwy, — dodał Hausgarde, — młody, nie masz wcale namiętności swojego wieku. Gra cię nie nęci, kobiety nie p ociągają, nawet do koni się nie roznamiętniasz.
Lesław się uśmiechnął.
— Nie mam najmniejszej w tem zasługi, — rzekł skromnie, — affaire de tempèrament.
To mówiąc, pożegnał barona i wyszedł.
Na dworcu kolei, Filipesco w pomiętym i zszarzałym swym stroju codziennym, ale zawsze z tą miną pańską, — czekał na pociąg przybywający.
Wysiadł właśnie z niego, przy pomocy sługi, otyły, olbrzymiego wzrostu, zasapany mężczyzna którego rysy twarzy wybitne odróżniały od innych podróżnych. Można go było wziąć za Greka lub Ormianina, był to tylko Rumun, z brwiami czarnemi, krzaczastemi, z nosem rzymskim, z oczyma czarnemi, z twarzą zarazem dobroduszną i pańską. Łańcuch od zegarka, szpilka w chustce, nabrzękłych palców ozdoba, liczne i kosztowne pierścienie, ściągały na niego oczy ciekawych.
Filipesco, który oddawna tego wuja nie oglądał, poznał, a raczej domyślił się go od razu, i podszedł, nic nie mówiąc, z drugiej strony podać z ciężkością wysiadającemu rękę.
Argiropulo obejrzał się na niego, ale odzież zaniedbana, a może i twarz wyżyta i zmęczona nie dały mu w nim odrazu poznać siostrzeńca. Gdy stanął już na asfalcie, Filipesco podał mu rękę.
Diable, — zawołał, — nie poznajesz bo mnie uparcie, — wujaszku Tomaszu!
Przybyły wykrzyknął, obie ręce mu na szyję zarzucając.
— A! jakże bo można tak, tak się zszarzać, — wykrzyknął.
— Cóż chcecie! życie i lata...
— Świeca, którąście palili z obu końców, — dodał Argiropulo, ponawiając uścisk.
— Nie zapieram się tego, — roześmiał się Filipesco, — został mały ogarek tylko i wcale niepozorny.
— Do hotelu! do hotelu, — przerwał Rumun, — jestem zmęczony i okrutnie głodny.
— Mieszkanie i śniadanie, a nawet ekwipaż czeka, — biorąc go pod rękę, odparł wesoło Filipesco. — Jedźmy...
Przez cały ciąg drogi do hotelu Rumun się zachwycał Nizzą i przebytem wybrzeżem.
— Ale to raj jest ziemski! — mówił sapiąc.
— Któremu na wężach nie zbywa! — dodał książę.
W hotelu umył się tylko przybyły, i w koszuli siadł do śniadania.
Natychmiast dobroduszny wujaszek, in medias res wchodząc, począł swe przybycie tłómaczyć.
— Siostra moja, twoja ciotka, straciwszy dzieci, zapisała ci majątek, — rzekł — jedząc chciwie. Po zlikwidowaniu go znajdzie się około miliona franków, z których z założonemi rękami żyć może, kto sobie powie, że mu 40,000 rocznie wystarczy. Myślisz-że ty się kiedy upamiętać?
— Właśnie jestem na drodze do tego, — odparł Filipesco. — Straciłem był wszystko, ale tak dalece wszystko, żem już nawet zegarka nie miał. Poczciwa, kapryśna fortuna dała mi znowu wygrać coś — około 300,000 franków i — chcę się ustatkować. Tak, będę się starał ograniczyć dochodem i nie tknę kapitału.
Argiropulo uściskał go.
— Dotrzymasz słowa? — spytał.
— Nie wiem, ale pragnę to uczynić, — dodał Filipesco.
— Ja ci z góry przywiozłem roczną twą intratę. Spadek jest w ziemi, ja opiekunem i egzekutorem, puściłem dzierżawą... Masz trzykroć, które też potrzeba oszczędzić, dojdziesz z niemi do pięćdziesięciu tysięcy dochodu, to rzecz wcale przyzwoita. Żyć już można.
— Tak, żyć można! — potwierdził Filipesco, — ale na szaleństwa nie stanie.
— Mój drogi, ty też już nie wyglądasz na młodzika, coby szaleć potrzebował! — rzekł Argiropulo.
Roześmiał się książę.
— Ruina! — odparł wesoło, — ale nie mówmy o mnie. Jesteście moim gościem, wujaszku, musicie poddać się i słuchać marnotrawnego siostrzeńca, który wam dziś będzie pokazywał Nizzę, o ile dozwoli wasze zmęczenie i pora. Jutro wiozę was do Monte-Carlo.
— Jakto! do tego piekła?
— Tak, piękniejszego stokroć, niż Nizza, — mówił Filipesco. — Do gry nie będę was zmuszał ale wezmę dziesiątek tysięcy z sobą, abym pokazał wam, jak się to łatwo i gładko przegrywa... potem...
— Potem mi daj spocząć! — westchnął Rumun. — Jestem strasznie zmęczony, a nawykłem do tak regularnego życia w Bukareszcie!
— Zobaczymy później, jak się to złoży, — mówił Filipesco, — musicie jednak korzystać z podróży i rozerwać się.
Rumun natychmiast po śniadaniu siadł w krześle, zapalił cygaro, powrócił do nauk moralnych i opowiadań o spadku, — a naostatku wśród rozmowy się zdrzemnął. Filipesco wyszedł na palcach.
Nazajutrz, od Monte-Carlo Rumun się wyprosił, lecz musiał przyjąć obiad, na który Filipesco kilka osób zebrał, z baronem Hausgarde na czele.
W ciągu tego festynu, — dowiedział się książę, iż Simon powrócił, i był znowu w swym magazynie z taką twarzą kwaśną i chmurną, jak niegdyś.
Nazajutrz — zaledwie otworzono sklepy — Filipesco zjawił się w progu. Z za parawanika Simon spojrzał na tego, tak wczesnego gościa, który, wszedłszy do magazynu, wprost ku niemu podążał.
— Czem panu służyć mogę? — zapytał.
— Przyszedłem nie do magazynu, ale do pana — odparł Filipesco. — Nie mam honoru być mu osobiście znanym, chociaż łączą nas bardzo bliskie stosunki.
Żyd się skrzywił, — bystrem wejrzeniem go mierząc.
— Miałem to szczęście i nieszczęście razem przed dwudziestu kilku laty — mówił dalej książę — ukraść panu córkę jedynaczkę. Los mściwy ukarał mnie za to bardzo surowo.
— A! a! — mruknął Simon. — Ja córki dziś nie znam, nie mam, więc, zdaje mi się i zięcia znać nie potrzebuję.
Mylisz się pan — odparł Filipesco. — Stosunki się zmieniły; my dziś doskonale sprzymierzyć się możemy z sobą dla ocalenia wnuczki.
— Nic jej nie zagraża! — rzekł Simon sucho.
— Pomimo całej pańskiej przebiegłości, w którą wierzę — ciągnął dalej książę — mylisz się pan raz jeszcze. Wasza córka, a dziś księżna Nikopulo, za późno poczęła mocno kochać swe dziecię i będzie się starała je, choćby to groziło skandalem — odzyskać. Zdaje mi się, że w takim razie pomoc ojca nie może być obojętna.
Simon tak się wpatrywał w mówiącego, jakby go chciał przeniknąć, — ale nie poruszył się wcale. Upłynęła chwila, nim się zebrał na odpowiedź.
— Książę jesteś zrujnowany — rzekł — i rachujesz zapewne na to, że ja za przymierze jego — zapłacę!...
Filipesco wybuchnął śmiechem.
C’est drôle! — zawołał. — Posłuchaj mnie pan. Comme argent de poche mam trzykroć sto tysięcy franków, nie jest to wiele, ale zawsze nie grozi mi głód. Wczoraj przywieziono mi z Rumunii 40,000, jako roczny dochód z dóbr, które na mnie spadły po ciotce. W istocie więc, kochany panie Simon, że ja nietylko nie potrzebuję nic, ale mojej córce coś zostawić mogę, jeśli nie przegram... Na moje zszarzane odzienie i niepozorną powierzchowność nie zwracaj pan uwagi, — to fantazya...
Simon słuchał — ale i to, czego się dowiedział niespodzianie, nie zdołało go z odrętwiałości wyprowadzić.
— Troskliwość wasza o los dziecka — odezwał się po przestanku — przychodzi trochę późno. Nie będę się starał nawet odnajdywać przyczyn zaniedbania naprzód, a teraz zmiany. Przymierza nie będę potrzebował, bo moja wnuczka — jest bezpieczną.
— Matka się o nią upomni — zawołał Filipesco.
— Będzie więc musiała wskazać, gdzie ona jest — rzekł Simon — i dowieść mi, że ja ją wziąłem.
— Rachujecie na waszą zręczność i ostrożność — począł książę. — Ja także wierzę mocno, iż przebiegłością przechodzicie ją. Między nami powiedziawszy, znakomicie jest głupia, ale podrażniona sypnie pieniędzmi, a pieniądze wiele mogą. Postara się o urzędowe poparcie, z tytułu macierzyństwa.
— Tak, wywoła to proces, a my jej dowiedziemy, że swojem postępowaniem zaufania nie obudza i że jej żadna rada familijna, ani sąd opieki powierzyć nie może, bo sama sobą w ciągu życia opiekować się nie umiała.
— Więc proces i skandal — zapytał Filipesco.
— Nieuniknione — rzekł żyd spokojnie.
— Ale w procesie i moje świadectwo może coś znaczyć — wtrącił książę.
Simon milczał.
— Jeżeli książę wezwanym będzie na świadka — zamruczał po długim namyśle.
— Nie omieszkam mu służyć — dokończył Filipesco, podrażniony przyjęciem Simona.
To mówiąc, skłonił mu się, i krokiem bardzo wolnym, rozglądając się po magazynie, nie zwracając się już do starego, wyszedł ze sklepu.
Simon ścigał go oczyma ciekawemi, stał za parawanikiem dopóki go z oczów nie stracił, ruszył ramionami, i wrócił do swej kryjówki za magazynem, gdzie chłopak jego, siedząc na ziemi, z wielką pozornie gorliwością, czyścił kawałek zardzewiałej zbroi.
Hr. Lesławowi Nizza zaczynała się wydawać — nudną. Myślał już co z sobą ma zrobić. Nie miał dotąd nic jeszcze na lato i jesień postanowionego. Rodzice byli tego zdania, aby się udał do zaleconych mu kąpieli morskich, a sami oni w końcu jesieni obiecywali go odwiedzieć.
Do kąpieli było zawcześnie, a w Nizzy skwary dokuczać zaczynały, chociaż jeszcze się towarzystwo nie rozpierzchało, zapowiadano rozrywki, wiosna obiecywała trwać czas jakiś.
Lesław w innych latach znajdował o tej porze Nizzę wcale znośną, zapowiadano wyścigi w okolicy... konie i wyścigi dawniej go dużo zajmowały; a teraz, wydawała mu się do niewytrzymania nudną, pustą i zaduszną.
W Paryżu — musiało być nierównie chłodniej i wielkie wyścigi z nagrodą sto tysięcy zwabiały tam ciekawych. Lesław zaczynał myśleć o tem, czyby nie lepiej było jechać do Paryża. Wstrzymywała go jedna okoliczność, która byłaby, przy innem usposobieniu, ucieszyła i wprawiła w humor najlepszy, a teraz go drażniła.
Jedyny przyjaciel od serca, Edzio S., cioteczny brat jego, zapowiedział mu się w odwiedziny po drodze do Włoch, które miał zwiedzić — mimo letnich upałów.
Edzio równie starannie wychowany jak on, położeniem wyjątkowem i stosunkami stojący z nim narówni, towarzysz pierwszych dni młodości i zabaw dziecięcych, jedyny w świecie, dla którego najskrytsze tajemnice Lesława stały otworem, kochany Edzio — pomimo pokrewieństwa bliskiego, powinowactwa wykształceniem, pojęciami, — wcale do Lesława nie był podobnym.
Równie arystokratycznej powierzchowności, piękny, miły — Edzio swobodniej się nierównie rozwinął i miał inne gusta, popędy, zachcianki. Był całą duszą — artystą, a fantazya panowała nad nim.
Rówieśnik Lesława, miał już w krótkiem życiu o wiele więcej doświadczenia i zawodów. Upędzał się za ideałami nie doścignionemi — przebolał niejedno rozczarowanie.
Od dzieciństwa rozpoczął namiętnie zajmować się muzyką, zaniedbał ją potem nieco i zwrócił się do malarstwa. Rzeźbił też trochę. Sztuka wogóle była jego bóstwem... Wedle jego teoryi, pan Bóg dlatego ludziom wybranym dawał dostatki i otia, ażeby uprawiali swobodnie sztukę. Taż sama teorya uczyła go, że ubodzy tylko wyjątkowo mogli być powołanymi na artystów, gdy arystokracya dostatków i rodu — swobodą swą, wychowaniem, wrodzonym smakiem cała przeznaczoną była do tej armii kunsztmistrzów, która stanowiła rycerstwo cywilizowanego stulecia...
Oprócz tej, Edzio miał kilka innych własnych teoryi, zastosowanych do życia, — mniej więcej oryginalnych... Osierocony zawczasu, pan swych czynności, kuzyn Edzio, — postępował sobie i rozporządzał sobą i życiem wedle fantazyi. W tym roku miał studyować sztukę we Włoszech, a niecierpliwy — nie myślał o tem, że gorące lato miało mu te studya, jeżeli nie uniemożebnić, to przynajmniej utrudnić wielce.
Ostatni list zapowiadał przyjazd Edzia lada chwilę.
W każdym innym razie Lesław byłby się niezmiernie uradował temu jedynemu przyjacielowi — teraz, czuł niemal żal do niego, iż się musiał wstrzymać z wyjazdem do Paryża. Ale zarazem uczucie to jego samego tak zmieszało i upokorzyło, że się zawstydził i — nie poraz pierwszy — strach nim owładnął.
Był więc już tak dalece pod panowaniem jakiejś idée fixe (tak on to nazywał, aby po imieniu rzeczy nie mianować) — że gotów jej był poświęcić przyjaźń dla Edzia.
Podróż do Paryża usiłował umotywować bardzo zręcznie rozmaitemi atrakcyami stolicy, ale w istocie one dla niego nigdy nie miały żadnej siły — żadnego powabu. Ciągnęła go tam nadzieja widzenia Nery.
Nadzieja zaś ta — ściśle biorąc, była tak niezmiernie wątłą, że on sam niewiele na nią rachował. Gdzie jej miał szukać w tym olbrzymim Paryżu, niemając najmniejszej wskazówki? Jedyną osobą, która mu dać mógła jakąś wiadomość o Nerze, była chyba siostra miłosierdzia Natalia, ale na samą myśl żądania od niej czegoś podobnego, Lesław się rumienił, jakby popełnił świętokradztwo.
Cała ta fantazja — czuł to bardzo dobrze, nie miała celu, była niedorzecznością, płochością, niedarowaną słabością.
Wszystko to wiedział doskonale — ale pozbyć się utrapionego marzenia nie mógł. Kobieta ta miała dla niego urok niewysłowiony, jakiego nigdy w żadnej innej nie znalazł.
Należy walczyć — mówił sobie — nie podsycać rodzącej się namiętności, umysł silnie zająć czem innem — i nie poddać się.
Wszyscy go znajdowali smutnym, zmienionym i trapili pytaniami o zdrowie.
Było więc nawet widocznem to, że się dręczył?
Trwało to dni kilka długich — nareszcie i Edzio nadjechał, wesół, roztargniony, szczęśliwy, zajęty swą artystyczną podróżą... Rzucili się sobie w objęcia po dość długiem niewidzeniu.
Lesław zapomniał na chwilę o tem widmie Nery, które go prześladowało. Radość z obu stron była wielka, a Edzio szczególniej tyle miał do opowiadania, że Lesław mógł się ograniczyć słuchaniem i kilku słowami, z czem mu było wygodnie. Rozumie się, że Edzio wprost z kolei pojechał zająć mieszkanie w willi Leliwa, mającej aż do zbytku tych pokojów dla przyjaciół. Pomimo, że zdawna nie mieli dla siebie tajemnic, Lesław byłby się pewnie przez jakiś wstyd wstrzymał od wspomnienia o Nerze, gdyby nie zdradziły go — fotografie. Piękna amazonka przed nieszczęsnym wypadkiem w cyrku kilka razy się fotografować musiała. Było to w interesie Belotti'ego. Mniejsze i większe wizerunki jej, w stroju zwykłym do miasta i w ubraniu, w jakiem konno występowała, wystawione były na sprzedaż. Lesław kupił ich kilka. Jedna z nich nieostrożnie umieszczoną została na stoliczku w sypialnym pokoiku, w dosyć piękne ramki oprawna. Dwie stały trochę przysłonięte w biblioteczce, która służyła razem za kancelaryę.
Edzio tegoż samego dnia wieczorem pochwycił już stojącą w sypialni Nerę, a że zawsze prześladował Lesława jego „purytanizmem” — zwycięsko począł żarty stroić z niego, że nareszcie ten niespokojny bohater dał się zwyciężyć.
Lesław musiał dla wytłómaczenia się i — uniewinnienia szeroko i długo opowiadać całą historyę pięknej Nery, znajomości z nią i t. d.
Starał się, mówiąc o tem, być „jaknajobjektywniejszym” — zimnym, ale Edzio miał doświadczenie, znał swojego Lesia i od pierwszych słów już poczuł, jak się wyraził „qu’ il y avait anguile sous roche”.
Nie wahał się wprost to powiedzieć przyjacielowi, i, ściskając go, śmiejąc się, szepnął mu w ucho:
— Mów, co chcesz, drogi mój, jesteś zakochany! Nie wiem czy o tem sumienie ci mówi, czy nie, czy się przyznajesz do tego przed samym sobą — ale mogę ci zaręczyć — nawet przeciw sobie samemu, — kochasz się w niej. Nie wiem i tego, jakiego rodzaju jest miłość twoja — radbym, żeby była jaknajmniej trwała — lecz, jeszcze ci raz powtarzam, — zajmuje cię, kochasz się. Dalej — ciągnął nielitościwy Edzio — o ile z fotografii wnosić można, Nera ta jest bardzo ładną, jest to rodzaj piękności niebezpieczny, bo w niej promienieje inteligencya. To, co mówisz o jej przymiotach, talentach... uroku — wszystko mi jest podejrzanem, ale, bądź co bądź, nie jest to pierwsza lepsza dziewczyna z cyrku, a to — tem gorzej dla ciebie.
— Ale, Edziu mój — przerwał Lesław — teraz nie jest to już nawet wcale żadna amazonka — żadna artystka, ale jedyna wnuczka Simona, o którym mówią a bon escient, że ma miliony. Dalej, śledztwo pilne wykazuje, że jest córką księcia, wprawdzie rumuńskiego podobno tylko, i — matkę ma żyjącą, bogatą. Jest to więc panna z wielkim posagiem i wkrótce zapewne posłyszymy o jej sukcesach w Paryżu.
— Wszystko to, mój Lesławie — rzekł poważniejąc Edzio — nie narusza, ale potwierdza moje — tem gorzej! Gdyby była tem, czem się być zdawała, to jest biedna dziewczyną z cyrku — fantazya twoja mogłaby się prędko rozwiać — rozczarowaniem. Bogata dziedziczka, której dziadek jest lichwiarzem i izraelitą, ojciec jakimś księciem in partibus, matka awanturnicą — dziewczę, które, pomimo swego pochodzenia, rzucone było na laskę losu — które niedola wykształciła, może mieć wszelkie najidealniejsze przymioty, ale nie na żonę hrabiego Lesława Leliwy. To przyznać mi musisz. Wystaw sobie tego cudzoziemskiego ptaka, z najprześliczniejszem pierzem, w twojem kółku rodzinnem, wśród tradycyi rodowych i narodowych. Nawet największa miłość nie może jej tak przekształcić, aby odpowiedziała warunkom, jakie twoi rodzice dla żony jedynaka muszą stawić. Może być cudowną bohaterką poematu Byron’owskiego, i — jakiego chcesz — ale twoją żoną — niepodobieństwo. Musisz mi to przyznać. Jako przyszła dziedziczka różnego pochodzenia milionów — na kochankę hrabiego Lesława nie kwalifikuje się, a to, co o niej mówisz...
— Ale ona niczyją kochanką być nie może — przerwał Lesław — nawet, gdyby milionów nie miała. Jest to wcale nie tak płocha istota, jaką ty sobie wyobrażasz, jest to istota zupełnie wyjątkowa!
Wyraz ten posłyszawszy Edzio, począł ściskać przyjaciela i wybuchnął homerycznym śmiechem.
— Otóż masz!! — zawołał. — Wyjątkowa istota! Mój Boże! Drogi Lesiu mój, każdy zakochany, a jest to najpierwszy znak rozmiłowania, bóstwo swe mianuje niechybnie istotą wyjątkową. To cię zdradziło!
Lesław się zarumienił jak wiśnia.
— Ale, proszęż cię! — zaprotestował, — proszę cię. Nie jestem wcale zakochany. Zapytaj tych, co ją tu znali, widzieli, zbliżyli się do niej, wszystkich, aż do siostry miłosierdzia Natalii, która ją pielęgnowała w chorobie, a ta o zakochanie podejrzaną być nie może. Siostra Natalia powie ci, jak ja, że to jest istota wyjątkowa.
— Tak, ale w ustach siostry to wyrażenie wcale inne mieć będzie znaczenie — dodał Edzio. — Przypuszczam, że ten ideal jest w istocie niepospolitem zjawiskiem, cudownie obdarzonem i t. d., niemniej ty się w niej kochasz, jest to, o ile wiem, twoja pierwsza miłość i uważam ją za nader niebezpieczną.
Lesław chciał jeszcze protestować.
— Jesteś w zupełnie dobrej wierze, — dodał Edzio, — ranny, nie czujesz rany, ale — niemniej, ja ją widzę.
Z tego tematu spór, nie spór może, ale rozprawa się zawiązała pomiędzy przyjaciółmi. Edzio schwytane fotografie trzymał przed sobą, wpatrywał się w nie, unosił nad pięknością i bolał nad losem przyjaciela.
— Mój Lesiu, — mówił w końcu, — niewymownie mi żal ciebie. Trzebaż było, abyś tak długo zachowawszy serce nie zajęte niczem, oddał je takiemu Sfinksowi na pożarcie.
W końcu — Lesław już milczeniem zbywał czynione mu uwagi o zakochaniu — nie zaprzeczał, że był mocno zajęty nią.
— Nie mam dla ciebie tajemnic, — rzekł wieczorem do Edzia, — tak jest, myślę nieustannie o tej kobiecie, niepokoi mnie do tego stopnia, że, gdyś oznajmił mi o swem przybyciu, byłem już prawie na wyjezdnem do Paryża. Tymczasem w tym Paryżu, który jest, jak wiesz, niezgruntowany jak głębina morza, mało miałem nadziei znaleźć ją i widzieć nawet. Simon postarał się ją niechybnie ukryć, — ja nie mam talentu do rozwiązywania zagadek i badania tajemnic.
— Jedno z dwojga, kochany Lesiu, — przerwał Edzio, — albo trzeba szukać jej i przekonać się, że to marzenie twe jest wprost — niemożliwe, albo uciekać i starać się o niem zapomnieć.
— Przepraszam cię, Edziu, — rozpoczął po namyśle Lesław. — Wszystko to, co ty mówisz i radzisz, jest niezmiernie rozumne, ale ma tę wadę, że się opiera na danych, które może do mnie się zastosować nie dadzą! Nie mam siebie za „wyjątkową istotę”, spodziewam się, że tej śmieszności nie przypuszczasz, ale musisz przyznać, że byłem wychowany z miłością i staraniem. Nie jestem zepsuty. Na takim subjekcie, szczęśliwym czy nieszczęśliwym, jak ja, — nawet miłość działa inaczej. Wiesz, że wszystkie prawa w naturze są jedne. Tak samo jak jeden kwas działa rozmaicie na różne kruszce, w różnych ciepła warunkach, — tak samo miłość na serca i indywidualności rozmaite działa odmiennie. Uwierz mi więc, gdy ci powiem, że to, co ty nazywasz moją miłością dla Nery, jest uczuciem bezinteresownem i czystem. Nie myślałem nawet nigdy o owładaniu i przywłaszczeniu jej sobie, — chciałbym, ażeby była szczęśliwą, ale nie wymagam, abym koniecznie ja ją miał uszczęśliwić. Godzę się na to z tobą, że o ożenieniu z nią mowy być nie może. Rodzice mają prawo wymagać dla mnie, — naprzód towarzyszki z naszej krwi i świata, a potem, nawet może z rodu, który im będzie najsympatyczniejszym. Nie idzie tu o szczęście moje, ale o całą przyszłość rodziny, którą stanowi — matka!
— Złote słowa! — przerwał Edzio, — ale smutne i okrutne. Wniosek z nich jeden tylko, że powinieneś jechać ze mną do Włoch, a nie do Paryża, — przemęczyć się, potęsknić i zapomnieć. Fotografie zaś...
Lesław wyciągnął obie ręce, jakby zagrożonych chciał bronić.
— Edziu, na miłość Boga, nie każ-że mi się fotografii wyrzekać, — nie bądź tyranem. Nie przebaczyłbym ci tego okrucieństwa pod pozorem kuracyi.
Edzio roześmiał się, zobaczywszy z jakim zapałem kuzynek bronić chciał tych drogich wizerunków, ruszył ramionami i rozmowę zwrócił na sztukę.
Nazajutrz razem wyszli na przechadzkę dla widzenia miasta i małych pokupek, które Edzio potrzebował tu zrobić. Lesław, zręcznie manewrując, zaprowadził przyjaciela do klasztoru sióstr miłosierdzia, u furty zażądał widzenia się z siostrą Natalią i wprowadził Edzia z sobą do parlatoryum.
Za wrzekomy powód tych odwiedzin służyła ofiara, którą Lesław przyniósł dla szpitala, przez siostrę utrzymywanego. Ale przy tej zręczności naprowadził rozmowę na — Nerę i zmusił niejako siostrę Natalię do wydania głośnego świadectwa o Nerze. Z ust jej wychodząc, miało ono wartość wielką dla Edzia.
— Ja o tej biednej Nerze pomyśleć nie mogę, żeby mi się łzy w oczach nie zakręciły, — mówiła siostra Natalia, — anielska dusza, serce złote, umysł taki wykształcony, i wszystko to razem... pastwą ludzi i świata, który się poznać nie potrafi na przymiotach i za wady a słabości je poczyta. Wierzę w to, że jej nie popsują, ale jakie tam życie ją czeka!!
Edzio słuchał, poważny, nie mówiąc słowa. Przyłączył swoją ofiarę na szpital do tego, co Lesław przyniósł i pożegnali siostrę Natalię.
Przyznała ona, że miała list z Paryża od Nery, ale — bez adresu jej. Kazała pisać poste restante, do głównego biura pocztowego, gdyż stałego mieszkania dotąd nie miała i — zdawało się jej, że zapewne gdzieś w okolicy Paryża, prędzej niż w mieście samem je obierze.
Nie bez myśli też Lesław potem podprowadził kuzyna pod magazyn Simona. Edzio miał tę naszego wieku namiętność do starzyzny, która niekiedy do szaleństw prowadzi. Nie mógł się wstrzymać, aby nie zajrzeć do magazynu, w którem zastali M. Simona sprzedającego Anglikowi bardzo piękny klejnot z XVI wieku, — naturalnie przypisywany Benvenuto-Cellini’emu. Za dowód służył stary sztych, którego części były dokładnem powtórzeniem oprawy klejnotu, zapewne z tego samego sztychu naśladowanej.
Edzio zachwycał się rozmaitemi staremi zabytkami, uwiązł nareszcie przy małym obrazku w stylu naiwnym Perugina i począł go targować. Simon z wielką umiejętnością w obejściu się traktował ten interes, — z ceny nic nie chciał ustąpić, a Edzio, choć mu się wydawała przesadzoną, uległ pokusie, — i nabył obrazek.
Dopiero po wyjściu z magazynu, Lesław, śmiejąc się, szepnął na ucho kuzynowi, że stary żyd, z którym miał do czynienia, był — dziaduniem owej idealnej Nery.
— Okropne! — zawołał Edzio. — W istocie jest to nieszczęśliwa ofiara...
Simon, sprzedając obrazek, zastrzegł sobie, iż nie ręczy ani za jego starożytność, ani za domniemanego autora. Powróciwszy do willi, Edzio zapomocą lupy rozpatrując się w swoim nabytku, przekonał się, niestety, że jeśli nie był falsyfikatem zupełnym, z pewnością przynajmniej bardzo wprawną ręką musiał być — restaurowany.
Na pociechę musiał sobie powiedzieć:
— Co mnie obchodzi autentyczność, jeżeli złudzenie jest zupełnem.
Za złudzenie to jednak grubo musiał przypłacić.
— Co się tyczy twego Simona, — dodał, — ma on wszystkie charakterystyczne znamiona Shylock’a — jest istotą dość wstrętną, ale może być niepospolitem zarazem zjawiskiem. Rozum i przebiegłość świecą mu z oczów, — piętno, które wyciska tysiącletnie prześladowanie, wyraziście twarz jego cechuje.
Zamiarem było Edzia zabawić tylko kilka dni z Lesiem i śpieszyć do Włoch, dopókiby upały nie nadeszły nieznośne, od których chciał się schronić w Castellamare lub Sorrento.
Stan, w jakim znalazł Lesława, zmusił go pozostać dłużej. Wiedział dobrze, iż kuzyn żadnego szaleństwa nie popełni, że się za daleko nie posunie, — ale mu żal było przyjaciela i rad był swem doświadczeniem być mu pomocą.
Gdy się to działo w willi Leliwa, Filipesco przyjmował z rozrzutnością rumuńską wujaszka Argiropulo. Chciał koniecznie wystąpić z obiadem paradnym, na który potrzebował zgromadzić jaknajwięcej osób. Ponieważ Lesław się liczył już do znajomości księcia, — nie mógł i jego pominąć. Edzia nie było na werendzie, gdy z zaproszeniem wszedł Filipesco.
— Byłbym bardzo szczęśliwym, — odparł, dziękując hrabia, — służąc księciu, ale niespodziana okoliczność staje na przeszkodzie. Mam gościa, który tu jest na czas bardzo krótki, jest to mój bliski krewny, z którym od bardzo dawna się nie widziałem. Mamy z sobą wiele do mówienia, czas ograniczony, książę mi przebaczy.
— Nie, nie, nie, — przerwał Filipesco. — Zapraszam panów obu, — rzecz w świecie najprostsza, — usiądziecie obok siebie, zjecie obiad, który powinien być dobry — i nikt wam nie przeszkodzi mówić z sobą, a zabawiać się widokiem towarzystwa, które postaram się dobrać.
Nadchodzący Edzio musiał się zaprezentować. Słyszał on już o księciu, i razem z Lesławem przyjął zaproszenie.
Po wyjściu Filipesca, odezwał się śmiejąc:
— Ale ja bardzo rad jestem studyować potroszę ten świat kosmopolityczny; jeżeli to ciebie trochę nudzi, poświęć się dla mnie.
Wszystkie prawie osoby, któreśmy widzieli w początku tego opowiadania, potrafił książę ściągnąć na ten festyn swój, — któremu poświęcił cały ranek, obmyślając menu jaknajwykwintniejsze, a nadewszystko jaknajkosztowniejsze. Potrawy i wina dobrane były z tą znajomością kunsztu odżywiania się, jaką długa praktyka smakoszostwa dała księciu. Wybrał nawet salon jaknajchłodniejszy i krzesła jaknajwygodniejsze. Nie brakło nic, a że książę przyjmował Rumuna, który potrzebował świecideł i występu, postarał się, aby i fizyonomia stołu nie była zaniedbaną.
Oprócz Amerykanina, który był na jakiejś myśliwskiej wycieczce, znane nam już osobistości potrafił Filipesco zwerbować wszystkie, nie wyjmując Serwana paszy i Pudłowicza. On sam, jako gospodarz, który żądał od gości, une tenue négligée i nie pozwolił fraków, — wdział tak wyszarzany tużurek, iż, gdyby nie bielizna wykwintna, można go było wziąć za żebraka.
Felietonista O’Wall, będący już na wsiadanem do Paryża, — namyślał się nad tem, czy się da wciągnąć na ten obiad lub nie. Ale naprzód nie był obojętnym na jadło wyszukane, potem obiad mógł dostarczyć materyału do felietonu, naostatek Filipesco był dla niego typem, który on miał zamiar zużytkować prędzej czy później.
Tak tedy o pół do siódmej, w sali ochłodzonej, której okna były pozapuszczone, gdyż obiad musiał przy świetle sztucznem się odbyć, Filipesco czekał już tu z wujem na gości.
Argiropulo, pomimo przykazu, aby się nie wystroił, nie mogąc inaczej wystąpić, włożył na palce wszystkie rubiny i turkusy, jakie woził z sobą, wpiął w krawat brylant ogromny, a do zegarka przyhaczył zdumiewające dewizki. Filipesco, ściskając go, utrzymywał, że wyglądał na dorobkiewicza...
Z kolei ściągali powoli goście, wedle usposobień i temperamentów, jedni wcześniej, drudzy później. Przewidywał nawet Filipesco, że ktoś może przyjść w pół obiadu.
Towarzystwo z tak różnorodnych żywiołów złożone, potrzebowało pewnego czasu, aby się zapoznać i zbliżyć. Pasza przystał zaraz jakoś go Rumuna i, pomimo wielkiej różnicy wykształcenia, czuli się sobie sympatycznymi. Pudłowicz też był ku nim pociągnięty. Hausgarde, jak w domu, ze wszystkimi dosyć poufale, dawał dowody nabytego długim doświadczeniem talentu — obcowania z ludźmi łatwego i trafnego.
Może najbardziej obcym i nie swoim wśród tego towarzystwa znalazł się Edzio, ale wychowanie i charakter nie dopuściły, aby to zbyt jawnem się stało.
Hausgarde wziął na siebie dyrekcyę rozmowy taką, aby ogólną być mogła i przystępną dla wszystkich. Naturalnie, sezon miniony i główniejsze zdarzenia, które go odznaczały, był przedmiotem głównym, chociaż zamilczano o najważniejszym może — o Nerze. Znaczniejsza część gości wiedziała o tem, że Filipesco był — pono ojcem tej istoty zagadkowej. Nierozumiano tylko tego, dlaczego między nim a domniemaną matką — stosunek był... nieokreślony, niejasny.
O’Wall, który wszędzie, gdzie być raczył, chciał berło rozmowy piastować i dowcipem obudzać uwielbienie — z Nizzy przeszedł do Paryża, gdyż duchem już był na bulwarach, za któremi tęsknił.
— Nizza — mówił — ma w pewnej porze roku swój wdzięk — temu zaprzeczyć nie można, ale winna go jedynie temu, że jest słabym odblaskiem Paryża. Nie dlatego, że to jest prawdą przez cały świat uznaną, powtórzę, iż w jednym Paryżu żyć można, bo tu tylko jest życie, tu bije serce świata. Wszędzie indziej ludzie wegetują. Najlepszym tego dowodem są Amerykanie. Dopóki idzie o robienie milionów, męczą się gdzieś między Nowym-Jorkiem i Chicago, skoro tylko dorobią się tych olbrzymich fortun, z któremi w Ameryce niema co robić, jadą do Paryża i tu się dopiero na świat rodzą. Wszystkie narody aspirujące do współuczestnictwa w żywocie ogólnym cywilizowanego świata — chrzest muszą odbierać w Paryżu.
Zwrócił się do paszy.
— Biorę was na świadectwo? Czy nad Bosforem nie tęsknicie za Włoskim bulwarem?
— Niestety! — kto przebył w Paryżu lat kilka i zakosztował jego czarów, ten już gdzieindziej żyć nie może, lub żyje wspomnieniami tylko.
— Można robić wycieczki dla rozrywki po całym świecie — dodał O’Wall — ale żyć i czuć, że się żyje — tylko w naszym Paryżu.
Argiropulo słuchał z pohamowaniem, nie śmiał się odezwać — ale zdało mu się to więcej, niż paradoksem. On czuł się najswobodniejszym w Jassach i Bukareszcie. Spojrzał na siostrzeńca ale ten mu dał znak, ażeby nie zaprzeczał i Rumun zwrócił się do zupy rakowej, która była doskonała.
Menu obiecywało potem pstrągi jakieś osobliwe.
Na różne tony hymn pochwalny brzmiał bez żadnej nuty fałszywej.
— Sama ta myśl, że jutro błyskawiczny pociąg porwie mnie i powiedzie do Paryża — wprawia w zachwyt. Jestem, stęskniony niewymownie — mówił O’Wall, — chociaż po wyścigach, Paryż się cały zamiast do Nizyy, przeniesie do Trouville i morskich wybrzeży, ale proszę tylko to zważyć, że te rozkoszne morskie wycieczki o tyle są miłemi, o ile je Paryż zaludni, gdzie nas niema, tam panują śmiertelne nudy.
— Ja także pociągnę, do Paryża wkrótce — odezwał się Filpesco — chociaż dla mnie wasza stolica ma jedną wadę, ani rulety, ani rouge et noire, a przyznacie...
— Przyznaję, że to jest do wypełnienia życia potrzebne, bo daje wzruszenie — mówił O’Wall — ale gra w Paryżu jest po klubach i domach prywatnych tak ożywioną i powszednią, jak w Monaco.
— Tak — ale do klubów potrzeba mieć prawo wnijścia — dodał książę — a pomniejsze cercles i domy gry prywatne są wielce podejrzane.
— Myśmy też — przerwał O’Wall — obstawali i obstajemy przy tem, że na domy gry pozwolić potrzeba i otworzyć. C’est une souspape de sûreté. Zamiast banku, nad którym jest nadzór i który uczciwym być musi, a zyskuje tylko na namiętności — tworzą się jaskinie oszustów.
— Wszyscy potakiwali — tylko Edzio ozwał się z zaprzeczeniem, uważając grę za znamię albo niskiej cywilizacyi, lub stanu upadku jej. Zakrzyczano go, zahukano i O’Wall miał sposobność wygłosić stary felieton o ludzkiej naturze, której pewnym słabościom należała się, conajmniej — tolerancya.
Lesław siedział obok Francuza, który, zmęczony tem wystąpieniem i odniesionym tryumfem, zwrócił się ku niemu po cichu.
Dites-donc — rzekł. — Zdaje mi się, żeś hrabia interesował naszą uroczą Nerą? Pisałem do Paryża, aby się tam starano dowiedzieć, co się z nią stało! gdzie się podziewa... Z wielką trudnością, ale udało się jednemu z naszych reporterów wpaść na ślad jej.
Tu O’Wall poufnie głos zniżył.
— Papa Simon najął tymczasowo w jakimś domu, bardzo przyzwoitym, całe niewielkie pierwsze piętro, ale podobno się ona tam nie utrzyma. Mają nabyć willę w Auteuill, w Passy, nie wiem, gdzieś trochę na ustroniu. Przez pułkownikową de la Porte, która jest przy niej, ja o wszystkiem mieć będę wiadomość. Pułkownikowa, dziś arcypoważna matrona, jest rozbitkiem paryskiego bruku. Mam dobrych przyjaciół, którzy byli jej przyjaciółmi.
O’Wall uśmiechnął się tajemniczo.
— O! co się tyczy tej de la Porte, — mówił po cichu, — jest to historya bardzo ciekawa... Dziś jej ani poznać. Zarzucają jej, że była przyczyną śmierci męża, chociaż z największem poświęceniem się pielęgnowała go w słabości ostatniej... Teraz, gdy się zrehabilitowała tem poświęceniem, przeszłość musi być zapomniana, ale — niemniej sądzę, że de la Porte nie omieszka skorzystać z wyjątkowego położenia, jakie jej los dał teraz. Potrzeba czuwać nad Nerą.
Lesław nie potrafił ukryć trwogi.
— Sądzicie, że jest niebezpieczeństwo?
— Na teraz, niema jeszcze żadnego; pułkownikowa, kobieta bardzo rozumna i przebiegła, naprzód będzie się starała pozyskać nieograniczone zaufanie papy Simona i Nery. Potem dopiero! potrzeba czuwać, aby nie wprowadziła do domu swojego jakiego kandydata na męża i miliony.
— Simon zdaje mi się jednak i bardzo wytrawnym i wielce o nią troskliwym, — wtrącił Lesław.
— Tak, ale Simon tego świata, w którym de la Porte się obracała, wcale nie zna, — mówił Francuz, — a pułkownikowa jest niesłychanie zręczną i ubiera się taką powagą i świętością...
— Simon będzie czuwał! — wyjęknął Lesław niespokojny, usiłując udać obojętność.
— I inni też przyjaciele Nery powinni zdala czuwać nad nią, — rzekł Francuz. — Ja się do nich liczę.
Spojrzał na Lesława, jakby go wyzywał do zaliczenia się także między przyjaciół Nery, lecz nieśmiały młodzieniec spuścił oczy i zamilkł.
W ten sposób obiad księcia Filipesco wypłacił się Lesławowi, który ze zdobytych wiadomostek bardzo był rad.
Następnie przyznał się O’Wall’owi, że myśli także wkrótce Paryż odwiedzić, a Francuz mu polecił stanąć koniecznie w Grand-Hotel dla sąsiedztwa bulwarów, — potem odwiedzić salon redakcyi „Figara“ i t. p.
Festyn przeciągnął się bardzo długo, i, gdy kawę z likworami podano, było już po dziewiątej. Książę mógł się pochwalić, gdyż uczta udała się najzupełniej i nic jej zarzucić nie było można. Rumun Argiropulo, zachwycony, dyszał w wygodnym fotelu, za każdem zbliżeniem się siostrzeńca czując potrzebę ściskania go i całowania.
Edzio z Lesławem wymknęli się zmęczeni gwarem i oddychaniem w tej atmosferze, przesyconej jadłem i napojem, tęskniąc za spokojną willą i za herbatą, do której byli nawykli.
Edward się roześmiał.
— Osobliwsza rzecz, — odezwał się do kuzyna — jak ludzie wszyscy w pewnych danych chwilach są do siebie podobni. O tysiąc mil od kraju, momentami czułem się, jakby u stołu w naszem gubernialnem mieście nawet, typy mi się znane powtórzyły. Rumun szczególniej przypominał mi kogoś domowego.
Gwarząc tak, pieszo wrócili do Willi, badając się wzajemnie. Między tymi, tak niegdyś dobrymi przyjaciółmi, braćmi, co nie mieli nic dla siebie skrytego, — była jakby pewna nieufność i obawa. Lesław ukrywał swój niepokój o Nerę, Edzio niepokój o kuzyna, którego sądził niebezpiecznie rozmarzonym. Obaj dosyć zmęczeni rozeszli się, a Edward, pomimo, że chciał spocząć, bardzo potem długo chodził po swem mieszkaniu, rozmyślając.
Nie ulegało wątpliwości dla niego, że ten poczciwy, dobry, bojaźliwy, a aż do pedantyzmu prawidłowy w życiu całem Lesław, był zakochany.
W każdym innym jego wieku młodzieńcu, — wypadek ten byłby bardzo pospolitym i nie wzbudzałby obawy żadnej. Ale Edzio znał kuzyna, — dla Lesława taka pierwsza miłość spóźniona, — była rzeczą groźną.
— Dla nas to nic, — mówił sobie Edzio, — my wszyscy zaledwie wyszedłszy z dzieciństwa, mieliśmy miłość szczepioną jak ospę, — nie chorujemy więc na nią tak gwałtownie, — ale Lesio! Lesio, i to jeszcze w tak osobliwych warunkach!...
Edzio bardzo długo się nad tem zastanawiał, czy — w pół seryo, na pół żartem nie był obowiązany ostrzedz o tem matki Lesława, albo, czy nie należało mu wyrzec się lub odłożyć artystyczną podróż, a zostać przy chorym (tak go nazywał), — czy chorego gwałtem wziąć z sobą, aby go stąd wyrwać?
Dobre serce Edzia może trochę przesadzało niebezpieczeństwo, na jakie kuzyn był narażony, ale, znali się od dzieciństwa, Edzio czuł, że ten zimny na pozór i tak prawidłowy Lesio, gdy go raz namiętność opanuje, — da się jej zaprowadzić bardzo daleko.
Z tym niepokojem, niepewien co pocznie, Edzio zasnął i śniło mu się, że Lesława ratował tonącego, ale mu się wyrwał z rąk i sam gdzieś dalej na głębinie wypłynął.
Lesław także dumał długo, długo zasnąć nie mógł. Rzecz szczególna, rozmowa z Edziem, w której on ciągle potrącał o Nerę, o miłostki, o sprawy młodości i t. p., zamiast uspokoić, onieśmielić Lesława, wlały mu jakieś męstwo, którego wprzódy nie czuł w sobie.
To, o czem dawniej mówić nie śmiał i myśleć się obawiał, — w rozmowach z Edziem straciło swą świeżość i obawę, jaką wrażało; Lesław czuł się usprawiedliwionym, że fantazya go opanowała, widział, że miłostki i miłość, — wszystko to w życiu było nieuniknione.
— Nie mogę być istotą wyjątkową, — tłómaczył się sam przed sobą. — Nikt mi tego za złe wziąć nie może...
Skutkiem rozmysłów było, iż Lesław (czego się sam wstydził przed sobą) postanowił do podróży do Paryża się nie przyznawać przed kuzynem, aby — się od niego uwolnić! On, on co Edzia tak kochał, — teraz, rad się był go pozbyć.
W Paryżu miał Nery odszukać.
A potem?... potem, któż mógł przewidzieć. Lesław mówił sobie, że zapewne rozczaruje się, ostygnie, i na tem wszystko się skończy. Edzio, doświadczony Edzio, zaręczał przecież, iż wszystko i zawsze kończy się rozczarowaniem.
A zatem szło tylko, aby conajrychlej dojść do tego końca i zostać wyswobodzonym.
Dla człowieka, który nie nawykł do udawania i kłamstwa, — chociażby dysymulacya prawdy jest niezmiernie trudną. Lesław doświadczył tego zaraz nazajutrz rano przy herbacie, gdy Edzio znowu rozmowę naprowadził na dalsze plany letnie. Nie przyznał się już wcale do Paryża, ale — zapowiedział wycieczkę do Trouville, gdzieś do jakichś morskich kąpieli i powietrza.
— No, — a dalszy ciąg historyi pięknej Nery, która z areny cyrku przechodzi wprost do książęcego tytułu i do dostojności dziedziczki bankiera izraelity. Przyznam ci się, że historya to tak oryginalna, iżbym się nie dziwił, gdybyś chciał ją czytać do końca...
Lesław się zarumienił.
— Niema nic pilnego, — odparł, — nie śmiejąc w oczy patrzeć Edziowi.
— Jesteś najcnotliwszym z młodzieńców końca dziewiętnastego wieku, — rzekł Edzio, kłaniając się. — Chociaż zawsze wierzyłem w ciebie, ale ci się przyznam, że tym razem zdumiewasz mnie powściągliwością swoją. Skłaniam głowę przed cnotą twoją. Powiem ci otwarcie, że, chcąc ci być pomocą, myślałem już moją upragnioną podróż artystyczną odłożyć, zostać z tobą i czuwać.
Lesław śpiesznie, ale mocno zmieszany, ściskać go zaczął.
— Drogi mój Edziu, — odezwał się, — wierzaj mi, byłaby to ofiara daremna.
— Chcesz mnie uspokoić zupełnie? — wtrącił kuzyn, — no, to zamiast co jabym miał pozostać przy tobie, — jedź ty ze mną. Powietrzem morskiem oddychać będziemy w Castellamare i Sorrento.
— W czerwcu i lipcu!! — roześmiał się Lesław. — Mój kochany Edziu, na to potrzeba być jak ty — artystą w stadyum pierwszego rozgrzania, aby się wybierać o tej porze ku Neapolowi. Ja wolę Trouville, Boulogne, co chcesz, nawet nudny Arcachon, nad pieczenie się w słońcu tropikalnem.
— Kochany mój Lesiu, — hołdujesz fałszywym teoryom, niestety, rozpowszechnionym wielce. Ludzie naiwni podróżują po Rosyi w lecie, a po Włoszech w zimie. Jest to nieznajomość zupełna warunków życia w tych krajach. Od zimna jest się zabezpieczonym najlepiej tam, gdzie ono najdokuczliwsze, i tak samo od skwaru. We Włoszech jest znośniej w czasie upałów, niż na Syberyi.
Lesio rad był, że zeszli na teorye te, a odbiegli od historyi Nery, o której unikał już wspomnienia, chociaż Edzio nieustannie do niej powracał.
Kilka dni jeszcze zostali tak z sobą razem a Edzio nie mógł się zdobyć na nic stanowczego. Obawa o Lesława nie ustawała.
— On sam siebie nie zna, — mówił sobie kuzyn. — Jestem najpewniejszy, że zaledwie ja odjadę, on znajdzie doskonały pretekst udania się do Paryża. Ludzie tak bojaźliwi i skromni, jak on, gdy raz dadzą się opanować namiętności, idą potem daleko dalej, niż my.
Zaczął się wahać teraz Edzio, — czy mu nie wypadało ostrzedz — żartobliwie, rodziców Lesława, szczególniej matki. Było to zdradą, ale kuzyn wyobrażał sobie, iż zakochanemu Lesiowi groziło niebezpieczeństwo wielkie, a że był zakochanym, to nie ulegało wątpliwości. Edzio o tem był przekonany, a milczenie w ostatnich dniach, unikanie wspomnienia Nery, utwierdzało go w tem przekonaniu.
Pierwszy raz w życiu ci przyjaciele serdeczni, którzy dawniej ze wszystkiego się spowiadali sobie, — znaleźli się w konieczności tajenia i niemal oszukiwania.
Edward począł dowodzić kuzynowi, że, za miast tak wcześnie szukać powietrza morskiego, — powinien był jechać do kraju, do rodziców i tam spocząć, a starych, przywiązanych do niego, uszczęśliwić.
— Nie mogę tego uczynić, — przerwał Lesio — bo matka mi najwyraźniej zakazała. Oboje mają do mnie jesienią przyjechać do Nizzy. Wolę ich tu ściągnąć, aby się rozerwali i wypoczęli. A gdy ja do nich pojadę, na tem się skończy.
Zwłócząc swój wyjazd do Włoch od dnia do dnia, — Edzio badał kuzyna — i w odpowiedziach jego, w całym toku rozmów znajdował coś tak nieokreślonego, — niepewnego, iż obawa w nim wzrastała. Zabrać go z sobą do Włoch nie było sposobu, — zostać przy nim, wyglądało na jakąś obrażającą, rozciągniętą nad małoletnim kuratelę.
W końcu Lesio ile razy dochodzili do rozdziału o małżeństwie, uroczyście i z głębokiem przekonaniem, o którego prawdziwości wątpić nie było podobna, — oświadczał, że krok tak stanowczy samowolnie, bez zgody rodziny popełniony, byłby — występkiem.
Więc gdy o to mógł być spokojnym Edward, — cóż go miało tak bardzo obchodzić, że się kuzynek trochę pobałamuci rozmarzony? Było to może równie nieuniknionem, jak korzystnem dla przyszłości. Lesio był dotąd zbyt naiwnym i prawidłowym w życiu. Ochraniać go, — zabezpieczać od doświadczeń w życiu, — nie było może usługą wielką.
Wyjeżdżał więc Edzio stanowczo, i plan podróży zmienił tylko o tyle, że postanowił zawrócić do Marsylii, tam siąść na statek i udać się wprost do Neapolu, a stąd do Pompei, Castellamare i Sorrento.
Żegnali się jeszcze dni kilka... Lesław chciał odprowadzić Edzia do Tulonu, aby z nim dłużej być jeszcze...
Odwiedziny te kuzyna, — przypadkowe zupełnie, bo my wszystko w życiu nazywamy przypadkiem, — miały wpływ niezmiernie wielki i stanowczy na Lesława. Budząca się miłość dla Nery, gdy Edzio przybył, — była na tym stopniu rozkwitu, że się jeszcze rozwiać i rozpłynąć mogła. Lesław walczył z sobą, wstydził się. Rozmowy z nierównie śmielszym rówieśnikiem i przyjacielem, — zamiast go onieśmielić, strwożyć, — nadały mu śmiałość, popchnęły dalej.
Edzio mówił o miłostkach, miłości i t. p., jako o nieuniknionych życia koniecznościach, — znajdował je naturalnemi; lękał się w nich tylko ostateczności, — nierozważnego małżeństwa, ale — Lesio ruszał ramionami. Gdzież tu o małżeństwie mowa być mogła?
A zatem trochę sobie pozwolić... mógł bezpiecznie Lesław, w tem go mimowolnie utwierdził Edzio...
Skutek nawracania był najzupełniej przeciwny zamierzonemu.
Lesio oswoił się z tem, co mu niedawno wydawało się strasznem...
Siadł więc do wagonu, aby odprowadzić kuzyna do Tulonu, — uściskał go tutaj najserdeczniej, a sam tejże nocy wrócił do swej willi Leliwy. Nazajutrz rano oznajmił służbie, iż na dni kilka lub kilkanaście wyjedzie do Paryża i nie bierze z sobą nikogo, oprócz starego sługi.
Przybywszy do Paryża, bezmyślnie jakoś poszedł za radą O’Walla Lesio i stanął w Grand-Hôtel. Jak zawsze, znalazł tu przepełnione salony, a nawet oszklony dziedzińczyk.
Gdzie i jak się miał obrócić, nie wiedział, ale trwał w postanowieniu szukania Nery. Skazówkę najpewniejszą mógł mu dać felietonista, — którego szukać i nim się posługiwać wstręt miał wielki. Wolałby był wszelki inny środek nad ten. O’Wall był mu niesympatycznym, — a oprócz tego mógł narazić na stosunki dalsze, których sobie zawiązywać nie życzył.
Dziwnym sposobem Lesław z dnia na dzień odkładając odwiedzenie felietonisty, rachował — na przypadek. Zdawało mu się, że los sam powinien mu był gdzieś nastręczyć spotkanie z Nerą.
Było to poprostu śmiesznem, — lecz są chwile w życiu człowieka, w których się rachuje na jakąś wygraną na loteryi wypadków. Lesław znajdował się właśnie w tem usposobieniu.
Mówił sobie, że Nera musi szukać jakiejś rozrywki, i zapewne bywa w teatrach. Po kolei więc odwiedzał co wieczora to Théâtre français, to Operę, to znaczniejsze widowiska, które najwięcej ściągały publiczności. Obrawszy sobie wygodne miejsce, niewiele się zajmując sceną, hrabia nasz rozpoczynał potem z pomocą doskonałej lornetki teatralnej przegląd lóż, szukając w nich Nery. Czasem zdawało mu się, że ją poznaje, widzi, — ale to były tylko podobieństwa postaci i ruchów.
Przez cały tydzień, — nie zdobył nic, i już miał z rozpaczy szukać O’Wall’a, gdy w Operze, roztargnionem okiem przebiegając loże pierwszego piętra, zobaczył — ją.
Tak, — nie było wątpliwości najmniejszej. Ona to siedziała zadumana, sparta na ręku, wpatrując się w scenę i artystów. Obok niej, średniego wieku, bardzo poważna pani, w skromnym stroju jak ona, zajmowała miejsce.
Nera była ubrana smakownie, ale na swój wiek i piękność, nadzwyczaj skromnie. Ze wszech stron zwracały się ku niej lornetki, w stallach orkiestry zajmowano się nią widocznie, ale w antraktach nikt do loży nie wchodził. Nie miała tu jeszcze znajomości. Lesław wahał się krótko, poszedł.
Od przyjęcia, jakie go tu spotkać miało, zależało wszystko.
Z bijącem sercem otworzył drzwi loży i ukazał się w progu.
Pierwsza zwróciła się ku niemu niespokojnie podżyła towarzyszka, w której domyślał się pani de la Porte, ale oczy Nery skierowały się też na niego, i dziewczę, pod wrażeniem widocznego wzruszenia, bardzo żywo podniosło się, wyciągając mu rękę na powitanie z nietajoną radością. Pułkownikowej twarz zbladła i brwi się ściągnęły.
— Siadaj, hrabio! — zawołała żywo Nera, której twarz, przed chwilą zastygła, ożywiła się i rozpromieniła. — Jakimże cudem jesteście w Paryżu?
— Przybyłem umyślnie, — rzekł Lesław, — i to wcale się do cudów nie liczy, ale że mi się powiodło panią tu znaleźć, liczę to do najszczęśliwszych w życiu przypadków.
I z naiwnością największą dodał:
— Od tygodnia odwiedzam wszystkie teatra, ciągle z zawiedzioną nadzieją spotkania pani.
Nera się nieco zarumieniła.
— Na długo pan tu jest? — spytała.
— Sam nie wiem — rzekł Lesław — to zależy...
Spojrzeli na siebie, zupełnie zapomniawszy o pułkownikowej, której nareszcie przedstawiła gościa Nera.
— Przed samym wyjazdem z Nizzy, widziałem siostrę Natalię, — rzekł Lesław. — Mówiliśmy o paniach, i żałuję, żem nie mógł przywieźć choć ukłonu.
— Siostra Natalia pisuje do mnie, — wtrąciła głosem jakimś sztucznie wyrobionym i niby łagodnym pułkownikowa.
— Jakże pani znajdujesz się w Paryżu? — pytał hrabia, zwracając się do Nery.
— Paryż był mi znanym, — odparła, — chociaż widziałam go niegdyś z zupełnie innego punktu, — i wydawał mi się inaczej.
— Teraz ja z kolei spytam panią, czy myślisz w nim pozostać? — odezwał się Lesław.
— Dotąd nic jeszcze nie postanowiłam, ani postanowiono, — poczęła, uśmiechając się, Nera. — Tymczasem pozostanę zapewne, ale na lato wyjedziemy, nie wiem, gdzieś do morza.
— Ja także się wybieram do kąpieli, — przerwał Lesław. — Radbym bardzo wiedzieć, gdziebym panią mógł znaleźć.
Pułkownikowa, będąca świadkiem i słuchaczem rozmowy ich, nie mogła wyjść ze zdumienia, widząc, z jaką swobodą, otwartością tych ludzi dwoje, mało z sobą znajomych, wzajem sobie okazywało wcale nietajoną sympatyę. Pani de la Porte, która już może miała pewne rachuby i plany, — marszczyła się i zagryzała blade usta.
Obawiając się, aby mu coś nie przeszkodziło spytać o adres Nery, pośpieszył Lesław, żądając go... a obawiając się, aby mu nie odmówiono.
Nera, z największą otwartością, bez najmniejszego wahania się, wskazała mu numer domu Rue de la Paix.
Zaczęli mówić o teatrze, niezmiernie żywo i jakby im obojgu ta wymiana myśli była najpożądańszą.
Przez grzeczność zwracano się czasami ku pułkownikowej, ale ta nie kryła jakiegoś złego humoru, odpowiadała krótko, zimno i — zdawała się niechętnem okiem witać gościa tego niespodziewanego.
Lesław opowiedział o Nizzy wszystko, co Nerę obchodzić mogło. Nie wahała się zapytać o Belotti’ego, który właśnie cyrk swój zamknął i pogłoski chodziły, że chciał się go pozbyć.
Nera zachowała dlań wspomnienie życzliwe.
— Nie pytasz mnie pani o jednego ze swych najwierniejszych admiratorów — rzekł hrabia, — o O’Wall’a.
— Mam go już tu, w Paryżu! — westchnęła, marszcząc się nieco. — Nie przestaje mnie namawiać do teatru, do którego ja nie czuję powołania, przekonywam się o tem coraz mocniej. Teatr jest Baalem, który ofiary swe pochłania. Cudem mogła na tym stosie ofiarnym wyżyć tak długo panna Mars, — biedna Rachel przypłaciła życiem. Poświęcenie to dla sztuki pojmuję, — dodała Nera, — lecz potrzeba, aby ku niemu zmuszał ten głos wewnętrzny, którego ja w sobie nie czuję. Sztuka pociąga mnie w inny sposób, nie do tworzenia, ale do napawania się nią...
Lesław był tak natrętnym, a raczej tak nieopatrznym, że pozostał w loży może nazbyt długo, i nie wyszedł aż po czwartym akcie, rozmarzony i upojony.
Nera podała mu rękę na pożegnanie i — powtórzyła swój adres. Było to zaproszenie. Lesław wyszedł tak szczęśliwy, jak nigdy nie był w życiu! Drzwi loży zaledwie się za nim zamknęły, gdy pułkownikowa z pośpiechem zbliżyła się do Nery.
— Przebaczcie mi, — rzekła — jestem niemal przestraszona. Przyjęliście w sposób tak dziwnie uprzejmy tego młodego pana.
— A! — roześmiała się Nera, przybierając zarazem bardzo poważną postawę, — musicie się z tem obyć, kochana pułkownikowo, że ja wrażeń swych nie kryję. Ten młody hrabia polski jest mi od pierwszego poznania tak sympatycznym...
— Że nie powinniście się z tem zdradzać — przerwała pani de la Porte. — Mężczyźni są tak zuchwali.
— Ale nie on, — odezwała się Nera. — Nie znacie go. Mnie przytem nie grozi, wierzcie mi, najmniejsze niebezpieczeństwo, bądź pani spokojną. Nawykłam do czuwania nad sobą i nie przejdę granicy, jaką mi poszanowanie godności własnej zakreśla. Hrabia Lesław nie podobał się wam? — spytała w końcu.
Pułkownikowa, postrzegłszy, że krok uczyniła fałszywy, chciała się cofnąć.
— A! widziałam go po raz pierwszy, — odparła, — i owszem, ma bardzo dystyngowaną powierzchowność, ale z troskliwości o was...
Nera zlekka ścisnęła jej rękę.
— Wierz mi, kochana pani, — rzekła, — że długie moje sieroctwo, wszystko to, przez co przechodziłam, tak mnie wiele nauczyły.
Pani de la Porte zamilkła smutnie. Przypomniała sobie teraz, iż w instrukcyi swej stary Simon zapowiedział, aby się Nerze w niczem nie sprzeciwiała.
Resztę opery obie dosłuchały, nie poczynając już rozmowy, ale pułkownikowa nadto miała doświadczenia życia, aby nie widziała, jakie wrażenie odżywiające na Nerze uczyniło ukazanie się hr. Lesława, o którym ona nic a nic nie wiedziała.
Polski hrabia dla niej naturalnie wydawał się nieszczęśliwym wygnańcem, który nic oprócz tytułu nie uratowawszy, poluje na posag. Takim go sobie wyobrażała.
Zdziwiła się wielce, dowiadując od Nery przy herbacie, że ten nieszczęśliwy miał willę w Nizzy, trzymał cały dwór pański, konie — i uchodził za milionera. Na pani de la Porte uczyniło to wrażenie jeszcze przykrzejsze, gdyż — w głębi duszy żywiła nadzieję, że na dziedziczce milionów Simona, — kierując nią i wpływając na jej przyszłość, razem swoją zapewnić może.
Hrabia stawał na przeszkodzie tej niewinnej spekulacyi, a więcej jeszcze, niestety, charakter Nery, który się tak stanowczo samoistnym i nieugiętym wydawał.
Przez cały wieczór Lesław, powróciwszy do hotelu, usiąść nie mógł, tak był rozgorączkowanym.
Myślał czy ma iść zaraz nazajutrz, czy choć jeden dzień — czekać, ochłonąć — i rozmyśleć się, co dalej?
Wrażenie, jakie na nim uczyniło krótkie widzenie się i rozmowa, było tak silne, tak wielkie, tak poruszyło i wstrząsnęło całą jego istotą, iż musiał zastanowić się nad dalszem postępowaniem.
Czuł, że nie był panem siebie.
Zbliżenie się swobodne do niej, widywanie jej, — zamiast rozczarowania, obiecywało silniejsze jeszcze oczarowanie...
Nie była to więc igraszka, — ale gra, w której całe życie i przyszłość swą stawić musiał.
Nera witała go z taką sympatyą, nie kryła się z życzliwością dla niego, iż to, co on zwał fantazyą dotąd, mogło się zmienić w nieprzezwyciężoną namiętność.
Stał w progu, — jeden krok dalej, a może zawrócićby się już nie mógł. Sam to widział. A, pomimo to, wyrzec się jej, — choćby tego niewinnego szczęścia, jakie dawało słuchanie jej głosu, patrzenie w jej oczy, napawanie się urokiem, który ją otaczał, — zdawało mu się nad siły, — nad możność ludzką.
Mówił sobie, że nikt w świecieby się oprzeć jej nie potrafił, — jakże on mógł nawet pomyśleć o tem, on, na którym od pierwszej chwili uczyniła tak niepokonane wrażenie.
Nazajutrz czuł się tak jeszcze zburzonym, że — pójść się nie odważył.
Przez cały dzień błądził po Paryżu, nie bez myśli, że może przypadek znowu mu widzenie jej nastręczy.
Ale tym razem nie był traf litościwy, nie spotkał jej nigdzie, a natomiast w hotelu samym najniespodziewaniej oko w oko zetknął się z wysiadającym z dorożki księciem Filipesco, który, pozbywszy się wuja, do Paryża pośpieszył.
Chciał go wyminąć, — ale książę pogonił za nim.
— To się nazywa mieć szczęście! — zawołał. — Stoicie w tym hotelu?
— Tak jest, — rzekł Lesław.
— Dawno tu?
— Zaledwie dni kilka, — odparł, wymykając mu się grzecznie hrabia.
— A zatem do widzenia przy table-d’hôte.
Spotkanie z księciem Filipesco wymaga przypomnienia, że Lesław słyszał wprawdzie o tem, iż księcia miano za ojca Nery, chodziły o tem pogłoski, ale wcale pewnym pokrewieństwa tego nie był, a stosunki familijne eks-amazonki niewiele go obchodziły. Ona tak go sama zajmowała, że wszystko zresztą było obojętnem.
Jednakże, — gdyby Filipesco miał w istocie jakie prawa? ale o nim nigdy mowy nie było, ani wspomnienia... tak samo jak o matce.
To, co sobie w Nizzy rozpowiadano, tak było podobnem do wymysłu i bajki, że hrabia najmniejszej do tego nie przywiązywał ważności.
Co się tyczy księcia, tego natura, usposobienie, temperament, charakter, nałogi uczyniły istotą dziwaczną i często nieodgadnioną. Serce miał czasem sceptycyzmem ostudzone i zdrętwiałe, niekiedy poruszające się gwałtownie i namiętnie, głowę fantazyi pełną. Nigdy z pewnością nie dawało się przewidzieć, co pocznie. Lubił robić ludziom na przekorę; trudności go jątrzyły i do czynu podbudzały. Człowiek był raczej zepsuty, niż zły. Odzywały się w nim najszlachetniejsze popędy i zwierzęce wprost pasye. Ulegał jednym i drugim naprzemiany.
W tym momencie życia Filipesco stał na rozdrożu, znudzony sobą i chcąc nową jakąś, choćby dla rozmaitości i zabawy, pójść drogą.
Nera, którą dziecięciem lubił bardzo, — pociągała go ku sobie w sposób dla niego samego niewytłómaczony. Poczuwał się po raz pierwszy do obowiązków ojcowskich, ale w genezę tego uczucia wchodziła jego niechęć, wstręt, oburzenie przeciw — żonie.
Kobiecie tej nie mógł on przebaczyć, że się na niej zawiódł tak okrutnie, — on, człowiek nieskończenie nad nią umysłowo i pod wszelkiemi względami wyższy, — dając się jej uwieść, — przez lat tyle na pasku namiętności prowadzić i, poświęciwszy jej wiele, być w końcu zdradzonym i przekonać się, że ta piękność była — tylko piękną, ale zresztą najpospolitszą i najnikczemniejszą w świecie istotą.
Budziło to w nim teraz prawie zemsty pragnienie. Oddać jej Nery nie chciał za nic! Porzucić ją na o piece papy Simona? nie życzył sobie także. Chciał tymczasowo się przynajmniej przekonać, jak Simon opiekę tę rozumiał, czy gotów był stary lichwiarz do ofiar dla niej? czy chciał uciemiężyć i za opiekę wymagać zupełnego zdania się na łaskę.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.