<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nera
Podtytuł Powieść z życia współczesnego
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1912
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


J. I. KRASZEWSKI.

NERA
Powieść życia współczesnego
CZĘŚĆ I
BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH
WARSZAWA SIENNA 2, TEL. 114-30.



Przedmowa.

Dnia 19-go marca 1887 roku, w sam dzień imienin swoich, umarł w Genewie Józef Ignacy Kraszewski, znakomity pisarz i obywatel na miarę niepospolitą.
Znękany przejściami słynnego procesu, który groźną burzą przeciągnął nad latami jego starości, wyczerpany więzieniem w twierdzy magdeburskiej i złamany nurtującą go chorobą, zamknął oczy na obcej ziemi, jako emigrant, pozbawiony prawa powrotu do ojczyzny.
Zwłoki jego spoczęły w grobie zasłużonych na Skałce w Krakowie.
Był Kraszewski dla literatury polskiej i dla narodu zasłużonym istotnie, jak mało kto. Zjawienie się jego i działalność były opatrznościowe. Przyszedł, aby stworzyć nowoczesną powieść polską i pchnąć ją wespół z Korzeniowskim i Kaczkowskim na szerokie tory bujnego i wszechstronnego rozwoju, jakiego świadkami jesteśmy obecnie. Przyszedł, jako geniusz pracy, bijący nieustannie młotem w żelazne, okute drzwi, zamykające przed narodem jego własne jutro — i te drzwi pod uderzeniami jego młota pękły. Wpadł przez nie do głębin życia narodowego ożywczy promień światła i krzepiący prąd powietrza, dającego oddech płucom.
Książka polska za jego sprawą dotarła tam, gdzie jej przedtem nie było — do pałaców wielkopańskich i do dworków ekonomskich, do salonów mieszczańskich i do izb ubogich, gdzie sylabizowano ją przy skąpem świetle świecy łojowej.
Najpoczytniejszy ze wszystkich — jacy kiedykolwiek przed Sienkiewiczem byli — pisarzy polskich, obdarzony przebogatą fantazyą, umysłem bystrym, oryentującym się niezmiernie łatwo i ogarniającym niemal wszystkie dziedziny życia, nauki i sztuki, zawsze czynny i nie zaniedbujący żadnego obowiązku, oddany w równej mierze sprawom publicznym, jak pracy literackiej, rozpraszający się na tysiące drobnych szczegółów, a jednocześnie mocnym aktem woli zdolny zawsze do ześrodkowania sił swoich na zamierzonem przedsięwzięciu — zdumiewa nas Kraszewski ogromem tego, co dokonał.
Nie ma on sobie równych pod tym względem nietylko w naszej literaturze, lecz wogóle niewielu jest pisarzy europejskich, którzyby na jednej z nim linii stanąć mogli. Chyba tylko Lopez de Vega lub Calderon przewyższyli go płodnością, nie doścignęli jednak szerokością zakresu spraw podejmowanych.
Z pod pióra Kraszewskiego wychodziły bowiem nietylko powieści, lecz obok nich poezye i rozprawy historyczne, wrażenia z podróży, listy z krajów obcych, pamiętniki, które przygotowywał do druku i opatrywał komentarzami, Wreszcie artykuły publicystyczne, czy to wówczas, gdy redagował w najgorętszej dobie przedpowstaniowej „Gazetę codzienną”, powołany na to stanowisko przez Leopolda Kronenberga, czy później, kiedy osiadłszy w Dreźnie, nie przestawał służyć krajowi.
Niepodobna bez głębokiego uznania dla pracy ludzkiej wogóle, a dla pracy tego wyjątkowego Polaka, który umiał zwyciężyć rasową „nieprodukcyjność”, patrzeć na dorobek pisarski Kraszewskiego.
Był wszędzie. Na każdem polu piśmiennictwa pozostały po nim trwale ślady, świadczące o niepospolitej żywotności tego umysłu, który do późnej starości zachował energię i rzadką ruchliwość.
Przedewszystkiem jednak należy mu się i zawsze należeć będzie honorowe miejsce pośród powieściopisarzy polskich.
Cokolwiek bowiem ze stanowiska współczesnych naszych wymagań artystycznych moglibyśmy powiedzieć o powieści Kraszewskiego, pozostanie ona zawsze najwyższym gatunkiem tej powieści, jaka w jego dobie istniała. On zresztą tę powieść tworzył, on dawał jej podwaliny, bez których dalsza nadbudowa jej gmachu może byłaby wręcz niemożliwa. Szedł nadto ścieżkami nieutartemi. Sam przerąbywał się przez gąszcz mroków, który go otaczał. Wyszedł ze środowiska ziemiańskiego, z Wołynia, i byłby może pozostał zwykłym ziemianinem wołyńskim, gdyby nie Wilno, serce Litwy, w którem znalazł się, jako słuchacz świetnego podówczas, acz dogasającego już uniwersytetu. Tam zbliżył się do ogniska wiedzy i to zdecydowało o dalszych jego drogach. Uniwersytetowi wileńskiemu zawdzięczał też niewątpliwie tę łatwość, z jaką w następstwie umiał się zabrać do studyowania dziejów ojczystych, z których nieprzebraną ręką czerpał tematy do swoich powieści. Dodać należy, że czynił to w wielu wypadkach — pierwszy, bezpośrednio mając do czynienia ze źródłami, nietkniętemi jeszcze przez historyków. A jednak, mimo, iż nauka historyczna nie miała jeszcze w owych czasach ani tych metod, w jakie zbrojna jest obecnie, ani tylu pracowników na swojej niwie, którzy dzisiaj gromadzą materyały, ułatwiające powieściopisarzowi robotę i wprowadzające go odrazu na drogę prawdy dziejowej, Kraszewski potrafił drogą swojej wyjątkowej intuicyi dochodzić sam do tej prawdy i oprzeć na niej cały cykl swoich powieści historycznych — cykl do dzisiejszego dnia niezastąpiony, jako zdrowy pokarm dla duszy i umysłu szerokich warstw czytelniczych.
Tak powstała przedewszystkiem „Stara baśń”, która jest najlepszym dotychczas obrazem nienaukowym Polski przedhistorycznej.
Bogata fantazya Kraszewskiego pozwoliła mu nadto snuć w nieskończoność bajkę powieściową.
Była to nieraz bajka prosta, nie siląca się na nadzwyczajność pomysłu, nie utrzymująca uwagi w jakiemś szczególnem napięciu, lecz nie pozbawiona nigdy powabu, a wznosząca się nieraz do wyżyn prawdziwej sztuki romansopisarstwa historycznego, jak w powieściach z epoki saskiej, która w stałym mieszkańcu Drezna wyjątkowego i znalazła interpretatora.
Wyborny znawca społeczeństwa polskiego, zwłaszcza szlachty, z której sam wyszedł i której przywary odtworzył w szeregu obyczajowych powieści współczesnych, zostawił nam Kraszewski niepospolity także obraz swojej epoki, która nie przestanie nas interesować nigdy z dwóch względów — naprzód dlatego, że w tej właśnie epoce dokonywały się głębokie przemiany w strukturze społecznej narodu, który w całej lepszej swojej części świadomie dążył do uwłaszczenia włościan i przechylać się zaczynał ku demokratyzmowi nowoczesnemu, zrzucając z siebie skorupę szlachetczyzny, powtóre, że była to epoka przełamywania się romantyzmu i kiełkowania reakcyi przeciw niemu, która po powstaniu 1863 r. przybrała postać t. zw. „pozytywizmu warszawskiego”.
Sam Kraszewski nie był nigdy czystej krwi romantykiem, nie został także pozytywistą. Umysł jego, który z niezmierną rzutkością przenosił się z zagadnienia na zagadnienie, nie pozwolił mu nigdy zamknąć się w klamrach jednej idei lub jednej doktryny historyozoficznej, społecznej, czy ekonomicznej. Kraszewski nie był nigdy ani działaczem, ani sługą żadnego stronnictwa politycznego, nie zaciągnął się też na stałe pod żadną chorągiew tego lub innego programu literackiego. Szedł zawsze drogą, która wydawała mu się w danej chwili najlepszą dla narodu i interesów narodu bronił z siłą przekonania. Z usposobienia i temperamentu raczej postępowiec, niż konserwatysta, dalekim był jednak od jednostronnego potępiania przeszłości, mimo, że jej wady znał, jak może nikt ze współczesnych, i odwracał się ze wstrętem od splamionych kart naszej historyi.
Nie piszemy tu charakterystyki powieściopisarza, ani obywatela, roztrząsanie bowiem poszczególnych zalet i wartości jednego i drugiego zaprowadziłoby nas zbyt daleko.
Przypominamy tylko 25-tą rocznicę zgonu i setną urodzin (26-go lipca 1812 r.) jednego z najwybitniejszych Polaków, jakich wydał wiek XIX.
Był czas, że imię jego było na wszystkich ustach i we wszystkich sercach. Czas ten minął. Nastała doba zobojętnienia i coraz częściej spotykanej niepamięci.
Przeciw tej niepamięci wystąpić właśnie chcemy. Kraszewskiemu należy się od narodu nietylko pożółkły wawrzyn, który zdobi jego sarkofag na Skałce, ale żywa wdzięczność, bowiem pisma jego spełniają dziś jeszcze rolę znakomitą w szerzeniu światła i długo jeszcze będą stanowiły ulubioną lekturę wielotysięcznych rzesz czytelniczych. Spotkał je bowiem ten zaszczyt, że oddawna „zbłądziły pod strzechę”. W setną rocznicę jego urodzin dajemy czytelnikom naszym powieść, która dotąd nie była drukowana w wydaniu książkowem, a wychodziła w r. 1896 w odcinku „Gazety Polskiej”.

Zdzisław Dębicki.


CZĘŚĆ PIERWSZA.[1]

Była to sobie śliczna, jak anioł, matka, dobry, jak chleb, choć do rany przyłożyć, — ojciec, i mieli syna, który z pięknością matki łączył w sobie wszystkie przymioty rodzica. Jedynaka, który oprócz tego miał być panem milionowej fortuny, spadkobiercą dwóch znakomitych rodzin i starego, pięknego imienia, wychowano w jedwabnych, edredonowych poduszkach, karmiąc słodkiemi całusami, i wyrósł na idealnego młodzieńca; ale ironia losu, nie przebaczając nikomu, — w samym rozkwicie zagroziła tej drogiej roślinie. Lekarze znajdowali, że pan Lesław hrabia Czarnkowski miał pewne usposobienie, które potrzebowało pokrzepienia, wzmocnienia nie lekami, ale klimatem.
Przerażeni rodzice myśleli i radzili, co wybrać, — Kair, Algier, czy południową Francyę, czy którą z tych sławionych stacyi klimatycznych, w ostatnich czasach tak rozmnożonych u brzegów mórz i w górach. Po długich naradach lekarzy, ludzi doświadczenia i własnych natchnień, a może i instynktu młodzieńca, od dwóch lat już Lesław spędzał zimy i początki wiosny w Nizzy, mimo wiatrów, pyłu i wrzawy, jaką tu znajdował. Potrzeba mu było dużo życia, roztargnień, zajęcia dla oczu i umysłu, a w Nizzy mógł znaleźć wszystko, czego zapragnął, do wyboru, urządzić się, jak chciał, towarzystwo sobie złożyć wedle upodobania. Myślano naprzód o wynajęciu willi, potem, po rozmysłach wielu, ludzie, nawykli do zupełnej, nawet w drobnostkach, niezależności, osądzili, że tylko we własnym domu panem być można i zapewnić sobie wszystko, czego dusza zapragnie, choćby potem kiedyś dom ten ze stratą przyszło odstąpić.
Nabyto więc prześliczną posiadłość z dużym ogrodem, dawniej noszącą jakieś imię żeńskie, a dziś przezwaną willa Leliwa. Herb matki, którego brzmienie dla cudzoziemców było do przyswojenia łatwem, posłużył bardzo dobrze.
Willa dla jednego mieszkańca (naturalnie z całym dworem, nieodbicie mu potrzebnym), do którego czasem tylko przyjeżdżali rodzice w gościnę, nie potrzebowała być zbyt wielką chociaż dla hr. Lesława aż nadto obszerną, bo parter, sutereny i piętro jedno dla dwóch skromnych rodzin by starczyły; — odznaczała się szczególniej prześlicznym ogrodem, niegdyś przez wielkiego miłośnika drzew, krzewów i kwiatów założonym con amore, a teraz cudnie rozwiniętym. Co tylko w tym szczęśliwym klimacie przyswojonem być mogło, ogród zawierał i, począwszy od palm, do najwyszukańszych i najrzadszych roślin pnących, — wszystko tu admirowano. Cała jedna ściana willi na wiosnę okryta bywała rozkwitłą glicynią, która jakby blado-liliową zasłonę na niej rozwieszała.
Z nadzwyczajnem staraniem i elegancyą urządzone było wnętrze, które zajmował hr. Lesław, mając dosyć przestrzeni, aby w niem wygodnie liczne nawet przyjmować mógł towarzystwo.
Wśród tego zbiorowiska arystokratycznych postaci płci obu, najrozmaitszych typów, hr. Lesław przedstawiał sobą jeden z najwybitniejszych, najpiękniejszych słowiańskich, na których w Nizzy nie zbywało. Brakło mu energii i siły, ale za to wdzięk męski, urocza harmonia kształtów jakiegoś Apolla starożytnego zdawały się przypominać.
Blondyn, z temi łzawemi niebieskiemi oczyma, które są północnych narodów charakterystyką, miał w ustach wyraz dobroci, na czole niebiańską tęsknotę, w całości rysów coś tak sympatycznego i pociągającego, że urokowi twarzy tej nikt oprzeć się nie mógł. Na tych, którzy się w niego wpatrzyli, może postać ta czyniła wrażenie smutne, bo się zdawała jakby na wiekuistą młodzieńczość wyrzeźbioną i na wczesne zwiędnięcie z nią razem przeznaczoną, ale to jeszcze wdzięk jej zwiększało. Stara krew, żywiona miłości rodzicielskiej tchnieniem od kolebki, wyszlachetniony typ podniosła do najwyższej ideału potęgi. Było w nim coś tak pańskiego, tak wyróżniającego się delikatnością, że o pochodzenie niktby się pytać nie potrzebował. Zarazem jednak w mężczyźnie już wdzięk niemal brał górę niewieści, chociaż hr. Lesławowi na męskości nie zbywało. Kelnerowie po hotelach sponte go od progu tytułowali książęciem, co on z uśmieszkiem obojętnym przyjmował. Prawda, że niezmiernie staranne w każdej porze dnia i w każdej okoliczności przybranie się, szczegóły stroju, pomimo znakomitej prostoty, wskazywały w nim wielkiego pana. I dwór też, bez którego jedynaka nie wypuszczano nigdy, dawał wyobrażenie o położeniu społecznem.
Stary, niezmiernie dystyngowany kamerdyner, Francuz, sam już na pana wyglądający, młody i żwawy strzelec, nieodstępujący go, i lokaj do posług cięższych towarzyszyli zazwyczaj hrabiemu, a w willi oprócz tego, przybierano miejscową służbę dla kuchni, stajni i t. p. Na wielkiej stopie zwykł był żyć pieszczony panicz, chociaż umiał i mógł znieść niewygody i dosyć był zahartowany. Teraz jednak, gdy się o piersi obawiać zaczęto, bacznie bardzo każdy krok swój musiał obrachowywać hr. Lesław.
Nie potrzebujemy mówić, iż wychowanie odebrał najwykwintniejsze, ale przeważnie kosmopolityczne, choć nie zaniedbano warunków miejscowych, jak się wyrażano.
Ojciec i matka hrabiego, oboje z rodzin arystokratycznych pochodzący, należeli do tej epoki naszego społecznego rozwoju, w której nie przywiązywano wielkiego znaczenia temu, co tradycye i przeszłość przekazały do przechowania. Hrabina i hrabia mówili i czasem czytywali po polsku, ale głównie kształcili się i żyli duchem i językiem francuskim. Nie przeszkadzało to im kochać własnego kraju, ale zaślepiało nieco na to, co w nim było najcenniejszem. Ani ojciec, ani matka zresztą nie zastanawiali się, wychowując syna, nad tem, gdzie i jak żyć musiał później. Starali się z niego przedewszystkiem uczynić wielce dystyngowanego człowieka.
Zdolności Lesława ułatwiały wychowanie. Głowę miał otwartą, pojęcie łatwe, zdolności przyswajania sobie tego, czego uczono, wielkie, z natury jednak nie był skłonnym wnikać głęboko i przywiązywać się do jednego przedmiotu. Ciekawością sięgał daleko, szeroko — i miał usposobienie do encyklopedyczności, która zresztą i w rodzicach była wybitną.
Starać się o to, aby nic nie było obcem, — było zadaniem głównem. Szczególnego powołania nie czuł Lesław do niczego i nie potrzebował go w sobie szukać. Świat otwierał się przed nim ze wszystkiemi darami, — a młodzieniec powinien był tylko przysposobić się do tego, aby w nich umiał smakować.
Poezya, sztuka, — cześć piękna naturalnie wyrobić się musiała zawcześnie, a smak do wysokiego stopnia wykształcić. Młodość hrabiego przypadła na moment, w którym moda wszystko starożytne podnosiła. Potrzeba więc było zostać archeologiem-dyletantem nawet, aby umieć sobie dom umeblować i otoczyć się temi fraszkami, bez których przyzwoici ludzie żyć nie mogą.
Hrabia Lesław lubił to wszystko, ale dotąd w życiu całem, może skutkiem tego, że nigdy do żadnej walki nie był powołanym, do niczego się nie roznamiętniał. Miał wszystkie gusta swojego stanu i położenia, nie dając żadnemu zapanować nad sobą.
Piękne konie, piękne sprzęty, obrazy, muzyka, piękne poezye stały niemal narówni z pięknemi kobietami. Serce młodzieńca biło regularnie, żywo, lecz nie poruszając się zbytnio, aby nie stracić równowagi. Starsi mówili, patrząc w pewnem oddaleniu na niego, że jeszcze nie był — rozbudzony, chociaż lat miał już dwadzieścia kilka. Ojciec i matka cieszyli się tym temperamentem umiarkowanym, który uspokajał ich nawet dla zdrowia syna.
W całem życiu Lesio nie popełnił dotąd żadnego zbytku, żadnej niedojrzałości rażącej. Chłodnym był, ale nie obojętnym na wrażenia. Za młodu nawykłym był tak do tego, że miał, co tylko zapragnął, iż prawie pragnąć mocno się nie nauczył.
Matka i ojciec z zupełnym spokojem mogli go w świat puścić, nie obawiając się o następstwa. Lesław szedł krokiem mierzonym i nie miał dla nich tajemnic.
Życie jego w Nizzy płynęło wedle schematu tych, co tu przyjeżdżają się bawić, oddychać zdrowem powietrzem, szukać tylko siły i pokrzepienia. Lesław należał do wszystkich zabaw wielkiego świata, podzielał jego zajęcia, przyjaźnił się głównie z najwybitniejszemi osobistościami i czas spędzał jaknajprzyjemniej.
Jeżeli usposobienie towarzystwa pociągało je do Monaco, Lesław jechał tam nawet i siadał do gry, przegrywając lub wygrywając po kilka i kilkanaście tysięcy franków z obojętnością najlepszego tonu.
W zbliżaniu się i wiązaniu z ludźmi miał toż samo pomiarkowanie, ani się całkiem nie oddając nikomu, ani wstrętu nie okazując tym, których społeczność przyjmowała do swego grona.
Biorąc udział we wszystkich męskich zebraniach, obiadach, piknikach, sam też czasem czuł potrzebę przyjmowania u siebie, a wówczas przyjęcie w willi Leliwa bywało prawidłowe, correct, — pańskie, wytworne, iż mu najwykwintniejszy smak nic zarzucić nie mógł.
Takim, jakeśmy go tu odwzorowali, wydawał się przynajmniej zdala hr. Lesław, — choć głębiej wnikający w charaktery mówili, że jest zamknięty. Cała młodzież kosmopolityczna Nizzy była z nim w bardzo dobrych stosunkach, — przyjaciela poufalszego nie miał dotąd i nie zdawał się go szukać.
Rozumie się, iż w żeńskim świecie taki dziedzic wielkiego majątku, imienia i pozycyi socyalnej musiał obudzić wielkie zajęcie.
Półświat paryski nastręczał mu się i kokietował go chciwie, arystokracya otwierała drzwi gościnnie. Z pierwszym z nich młody hrabia był dosyć zdaleka, ostrożny i przestrzeżony, z drugim lubiąc obcować, dotąd sobie sympatyczniejszego nie wynalazł kółka, któremuby dawał pierwszeństwo.
Pewnego ranka siedział jeszcze w rannym eleganckim stroju hrabia z Figarem w ręku przy wykwintnie podanem śniadaniu i herbacie, gdy na progu pokazał się jeden z tych młodych przyjaciół, których on tu liczył wielu.
Był nim Amerykanin słusznego wzrostu, atletycznej budowy, na którym znać było wychowanie z dzielną połączone gimnastyką, niejaki Tim Robert. — Syn milionowego właściciela jakichś bajecznych kopalni nowego świata, Tim Robert odznaczał się w Nizzy szczególniej sportem wszelkiego rodzaju, w którym celował. Amerykanin to był nowego pokroju, taki, jakich tworzy chwila obecna. Coś szorstkiego, wyraz siły i poczucie znaczenia swego głównie go cechowały.
Amerykanin gardził nadawaniem sobie powierzchowności ujmującej, ubierał się bez smaku i starania, ale wygodnie, występował śmiało, mówił rzeźko. Znano go z tego też, iż pieniędzmi sypał, jak plewami, ale naówczas tylko, gdy miał fantazyę, bo do niczego ani się wciągnąć, ani namówić nigdy nie dawał. Samoistność była jego miłości własne) wybitną cechą.
Brunet, przystojny, kształtnej budowy ciała, nie miał w sobie nic uszlachetniającego, wyglądał parobkowało, z niezgrabstwem może umyślnem. Ogromne ręce muskularne znamionowały siłę, szerokie ramiona, kark krótki, piersi wyniosłe, nogi krzepkie kwalifikowały go niemal na herkulesa cyrkowego.
Nikt nad niego nie był zręczniejszym wioślarzem, lepszym pływakiem, woźnicą i jeźdźcem, a po całych dniach Tim tylko ćwiczeniami tego rodzaju był zajęty i w nich przewodniczył.
W jaki sposób między Timem a Lesławem zawiązał się przyjacielski stosunek, gdy ich natury i temperamenta były tak dalece różne, — na to odpowiadało prawo pociągających się kontrastów. — Nasz hrabia zresztą, jakkolwiek delikatny, nie był też pozbawiony siły i zręczności, tylko ostatniej więcej miał, niż pierwszej. Tim z republikańską poufałością obchodził się z hrabią, — jego tytułem były te krocie franków, które wydawał, a które go narówni stawiły z niejednym książęciem krwi. Tim Robert wiedział o tem dobrze.
Na powitanie przyjaciela powstał żywo gospodarz i podszedł podać mu rękę, sięgając drugą po pudełko cygar hawańskich, które Tim palił namiętnie, ale w tej chwili coś go tak zajmowało, że, podziękowawszy potrząśnięciem głowy, siadł, przysuwając się do Lesława i zapytał:
— A wy, hrabio, przygotowaliście olbrzymi bukiet, wieniec, czy wiązankę dla Nery? Radbym wiedzieć.
— Ja? — rzekł z łagodnym uśmieszkiem spokojnym hrabia, — ani bukietu, ani wieńca, ani wiązanki, ani zgoła nic.
— Dla wyróżnienia się? — zapytał Tim.
— Nie, — odparł Lesław, — ale jeszcze nie czuję się wcale tak uniesionym, tak zachwyconym, jak wy wszyscy.
— I masz odwagę swego przekonania, — dokończył chłodno Amerykanin. — Rozumiem to... Więc Nera?...
— Prześliczna! — zawołał Lesław, — ale, przebacz mi, psuje ją dla mnie tło, na którem występuje, to, co ją otacza, przeszłość, której się domyślam, charakter, jaki awanturnicze losy takiej istocie nadać musiały...
— Chcesz koniecznie, aby roślina pielęgnowaną była w wykwintnej cieplarni, białą ręką i pojona kryształową wodą.
— Bo podlewana z kałuży zawsze coś z niej w sobie zatrzyma, — odezwał się Lesław.
Tim słuchał, zwolna machinalnie sięgając teraz po cygaro.
— Jako rozumowanie, argumentacya wasza nie wytrzyma krytyki, — rzekł, — bo natura nam ukazuje najcudniejsze twory, wzrosłe na gnojowiskach, — ale masz takie — usposobienie, potrzebujesz być karmionym wybranemi ziarnkami.
Lesław poruszył ramionami.
— Wstręty i upodobania się nie tłómaczą, — odparł, — są to tajemnicze instynkta, powiem wam tylko na uniewinnienie moje... Proszę, przypatrzcie się tym kwiatkom, tak napozór ślicznym, które z bruku paryskiego przeleciały na pył Nizzy, — chciejcie zblizka poddać je starannej analizie... Zdala się to błyszczy, ale na każdej znajdziesz coś, co ją wstrętliwą czyni i zdradza, — kałużę... Te wszystkie ideały bulwarowe!! brrr...
Amerykanin popatrzył na niego, — nie był wcale tak wybrednym.
— Właśnie Nera ma wyższość niesłychana nad... temi pięknościami, bo nic, ani plameczki, ani skazy jej zarzucić nie można. Wyzywa waszą analizę...
— Ja jej poddawać analizie ani chcę, ani będę, — odezwał się Lesław, — wolę admirować zdaleka. Przyznaję, że jest w perspektywie zachwycającą, a rozczarowywać się nie czuję potrzeby.
— Ani ciekawości nie macie?
Lesław podumał.
— Dotąd się nie obudziła, — odparł.
Amerykanin bliżej się przysunął i, nogi wygodnie umieściwszy i wyciągnąwszy, począł:
— Nie myślę was nawracać, — rzekł, — ale powiem, co wiem i czegom się dobadał. Ta Nera nie może być czem innem, tylko dziecięciem nieuznanem jakiejś znakomitej rodziny. Wychowanie odebrała książęce, pierwszych europejskich nauczycieli miała na zawołanie. Uczono ją wszystkiego, a talenta miała nieprzeliczone. Jest w niej, obok ogromnej śmiałości, którą daje wiek i uczucie swej wyższości, taka delikatność w obejściu, taka ogłada form, takiego coś poetycznego. Bądź pewien, że nie może być ani córką paryskiego Pipelet’a, ani podrzutkiem jakimś...
— Jakże wytlómaczysz, że owa gwiazda spadła na cyrk i w nim ma zajaśnieć — zapytał Lesław.
— Fantazya! — rzekł Amerykanin. — Jutro z cyrku może zobaczymy ją na scenie, a za pojutrze nie ręczę, że się przed nią jakimś sezamem cudotwórczym nawet salony otworzą.
Zamiast prowadzić spór dalej, Lesław spytał łagodnie:
— Jesteś więc nią zajęty na seryo?
Tim ramionami poruszył.
— Obudzą ciekawość i podziwienie, — odezwał się, ale co się tyczy serca, a nawet namiętności, te się we mnie nie tak łatwo dają poruszyć. Jeśli się obawiasz, bądź spokojny. Jestem słowo w słowo tak nią zajęty, jak stary baron Hausgarde, jak Serwan Pasza, jak senator, jak lord Clinby i tutti quanti. Cóż ty chcesz, musimy się tu czemś bawić, aby nas monotonne nudy nie zabiły. — Tworzym sobie sztuczne do rozwiązania węzły, więc radzi jesteśmy, gdy nam je przynosi tak szczęśliwy los, jak ten, który Nerę do Nizzy dla nas przypędził.
— Nie rozumiem, — rzekł gospodarz po namyśle, — a gdy mi co jest niezrozumiałem, staje się podejrzanem. Popis w cyrku?!
Ruszył ramionami.
Amerykanin uderzył go ogromną swą ręką po kolanie.
— Kochany hrabio, co do cyrków, masz zastarzałe przesądy, — odezwał się, — skoro jeźdźców tych stawisz na równi z klownami i akrobatami.
— Oni sami się tak stawią.
— My, co się namiętnie sportowi poświęcamy, na ćwiczenia cyrkowe zapatrujemy się wcale z innego stanowiska, — mówił Amerykanin. — Ta walka ze zwierzęciem, w które człowiek przelewa swego ducha, poskramia je, podbija, zwycięża, — ma w sobie coś rycerskiego i wzniosłego; cóż dopiero, gdy walczącą jest taka amazonka nieustraszona... Jakie to piękne!
— Na obrazie, — odparł Lesław, — ale gdyby tą amazonką była siostra lub żona?
Tim podumał i nie odpowiedział.
— Wogóle, — wtrącił po chwili, puściwszy dym kilka razy, — wy, Polacy, macie pojęcia zastarzałe, — przesądy pewne i zdaje się wam, że w jednej tylko, wam znanej, formie istnieć może społeczeństwo. Wszystko, co nowe, was razi.
Hrabia miał oczy spuszczone i milczał.
— Może być, — potwierdził, pomyślawszy, — ale żywioły zachowawcze tak dobrze są potrzebne w życiu, jak inne.
— A ja uważam to za naturalne, że zachowawczemi być muszą te klasy, które wszystko dostały gotowem, a niczego dobijać się nie potrzebowały. My, Amerykanie, stwarzamy świat nowy, musimy więc szukać do niego materyału i — wiele próbować.
— Ja też wasze męztwo wysoko bardzo szacuję, — zakończył, kłaniając się, Lesław.
Tim rozśmiał się.
— Zapędziliśmy się w nadto poważne rozprawy! — zawołał. — W cyrku naturalnie będziecie?
Lesław się skłonił.
— Macie miejsce?
— Od wczora.
— Wszystkie dziś są wykupione, a handlarze sprzedają krzesła po sto franków, — mówił Amerykanin.
— Spojrzeliście na program? — zapytał Lesław. — Spodziewam się przynajmniej, że ta gwiazda nie będzie nam pokazywała żadnych z tych sztuk jarmarcznych, któreby ją poniżyły.
— Nie, ale okaże zręczność we władaniu końmi, cudowną gimnastykę i gibkość, a nadewszystko odwagę zdumiewającą.
Nowy gość ukazał się we drzwiach. Było we zwyczaju, że zrana przechodzący wstępowali do hrabiego, którego znana grzeczność i cygara przywabiały. Był też to przystanek, w którym każdy się spodziewał najświeższe poranne znaleźć wiadomości.
Przychodzący, mały, z wielkim szykiem przesadzonym wystrojony młodzieniec, blady, mizerny, roznerwowany, na którego Amerykanin ledwie pogardliwie spojrzeć raczył, nie śpiesząc go witać, — był Francuz, Vicomte de Rocheblanc. Stworzenie pretensyi pełne, złośliwe i nielubione. Sam wyraz twarzy jego odpychał, tyle w niej było dumy, zarozumienia i chęci popisu.
W Nizzy Vicomte uchodził między cudzoziemcami za potomka jakiejś wielkiej, starej rodziny; Francuzi, a zwłaszcza bawiący w Nizzy współpracownik „Figara”, O’Wall, ruszał na to ramiona. Feljetonista podawał nawet w wątpliwość szlachectwo i domyślał się sfałszowanego nazwiska.
Lesław wstał na przywitanie.
— Cóż nowego? — spytał przybyły.
— Jedna nowość wszystkie zaciera i pochłania, — odparł, wskazując siedzenie, gospodarz. — Nera, Nera rozlega się nietylko w Nizzy, ale sądzę, że aż do Genui i Marsylii na obie strony.
Vicomte poruszył ramionami.
— Blaga! — zawołał, — takich gwiazd co roku pełno wszędzie... Dyrektor cyrku chce robić pieniądze fenomenem i stworzył jej z pomocą O’Wall’a (vulgo pana Durand) niczem nieusprawiedliwioną sławę.
Amerykanin spojrzał groźno i wtrącił:
— Pan ją widziałeś zbliska? — spytał.
— Nie potrzebuję widzieć, aby być przekonanym o najpospolitszej bladze, — rzekł wicehrabia, — ale ogół się bierze zawsze na taką grubą przynętę, nawet po tysiącznych zawodach. Stworzono tej Nerze nawet jakąś mitologiczną genealogię!
Ruszył ramionami.
Wsparty na łokciu i napół plecami do Francuza zwrócony, Amerykanin nawet nie raczył się z nim sprzeczać, a Rocheblanc mówił dalej do Lesława:
— Wszystko to tak białemi nićmi szyte! Idzie o zrobienie pieniędzy. Nie mając cielęcia o dwu głowach, ani braci Siamskich, dyrektor wymyślił sobie Nerę.
— Piękność jej jest jednak w istocie uderzającą, — rzekł Lesław.
— Tak, i zdaje mi się, że ona będzie całem wyposażeniem fenomenu, — dodał Francuz, — bo wszechstronne owo wykształcenie, talenta à la Sara Bernhardt okażą się pewnie, czem są, to jest kolosalną blagą.
Amerykanin, którego gadanina ta musiała niecierpliwić, wstał i, skinąwszy głową gospodarzowi, powoli się wyniósł, nie żegnając Francuza.
Pozostali tedy we dwu z Lesławem, który dał mu wypowiedzieć wszystko, co z sobą przynosił, niewiele dodając ze swej strony. Była to jego rannej przejażdżki godzina i oczekiwał odejścia wicehrabiego, aby siąść na konia, ale ten tyle miał przyzbieranych w sobie kwasów i niezużytych sarkazmów, które chciał wysypać, że, z jednego na drugi wpadając przedmiot, — długo wytrzymał gospodarza.
Treścią zwierzeń była naturalnie kronika skandaliczna Nizzy z wczorajszego wieczora i dzisiejszego poranka.
Niewiele ona może obchodziła Lesława, słuchał jej z roztargnieniem, ale może rad był tym sposobem zaopatrzyć się w materyał na dzień cały i wiedzieć, kto wrócił wczoraj zgrany z Monaco lub nowy przybył i miał się ukazać na promenadzie Anglików i t. p.
Wyczerpawszy naostatek zapas swój aż do dna, sztywny wicehrabia z resztą cygara wyruszył z willi Leliwa, a Lesław natychmiast dopełnił ubrania swego do rannej przejażdżki.
Jak wszystko, tak stajnia hrabiego, do której miał Anglika, utrzymywana była, aby się jej nie wstydził przed tutejszymi sportsmenami. Koń jego, czystej krwi, słynął z piękności i zapłaconej za niego ceny. Niemniej cennym był ten, na którym groom mu towarzyszył. Hrabia pilnie się strzegł, aby w niczem profanem się nie okazać.
Ranna godzina, poprzedzająca gorąco, wszystkich miłośników jazdy konnej wypędziła na ulice.
Zaledwie z bramy wyjechawszy, Lesław spotkał lorda Clinby, a nieco dalej spostrzegł na małym arabie wyprzedzającego ich Serwana paszę.
Ale ten, zobaczywszy hrabiego, jadącego za nim, wstrzymał konia, widocznie z zamiarem przyłączenia się do niego.
Przywitali się, jak dobrzy znajomi. Turek byt także i miłośnikiem koni, i niezrównanym jeźdźcem, ale miał swój właściwy sposób obchodzenia się z koniem, siedzenia na nim, kierowania. Arab też na którym ranne odbywał przejażdżki, wcale inaczej był wychowany, niż angielskie konie.
Turek miał szczególną sympatyę dla młodego Polaka i ta się odmalowała w jego twarzy przy powitaniu.
— Co za ranek prześliczny! — zawołał, — jaka woń róż w powietrzu!
— Prawdziwy raj dla oczów i powonienia, — rzekł hrabia.
— Jakto! tylko dla tych dwu zmysłów? — rozśmiał się pasza.
— Głównie dla nich.
Jechali tak zwolna, rozmawiając o rzeczach obojętnych, gdy przed nimi już wracająca z bardzo rannej przejażdżki ukazała się w tumanie kurzu cala gromadka jeźdźców.
Turek pierwszy się w niej rozpoznał.
— Otóż mamy i naszą gwiazdę! — zawołał, — ze wszystkiemi satelitami swemi. Jeśli się nie mylę, Nera jechać musi.
W istocie ona to była. Hrabia ze swym towarzyszem usunął się nieco na stronę i, zwolniwszy kroku koniom, z ciekawością spoglądali na zapowiedziane zjawisko.
Nera jechała tryumfująca, otoczona całym dworem, bo wszyscy, których spotykała po drodze, łączyli się do orszaku i widać w nim było najpierwsze znakomitości, jakiemi się w tym sezonie Nizza mogła pochlubić. Wśród nich, na prześlicznym karym koniu, którym władała z niezrównanym wdziękiem i zręcznością, jechała owa wsławiona — Nera.
W stroju jej, bardzo skromnym, nic popisującej się cyrkowej amazonki nie okazywało. Suknia była z pewnością arcydziełem najpierwszego paryskiego krawca, który ją dla Nery stworzyć musiał. Leżała na niej, uwydatniając kształty jej posągowe, a składając się w fałdy i drapując je, jakby rzeźbiarz nie potrafił lepiej.
Patrząc na Nerę, niepodobna było pochodzenia jej odgadnąć i do narodowości a plemienia jakiegoś z pewnością zaciągnąć. Typ był europejski, zmieszany ze wschodnim, do najwyższego stopnia doskonałości doprowadzony w tej jednostce wyborowej. Niezbyt wielkiego wzrostu, cudownych proporcyi, Nera miała wdzięk z siłą połączony, a twarzyczka, będąca jakby pieczęcią, położoną na tem arcydziele, łączyła w sobie czystość rysów greckiego posągu z cechą rozwiniętej wysoce inteligencyi, którą grecka rzeźba nie zawsze się odznacza. Oczy, usta, czoło mówiły o rozbudzonej duszy więcej, niż uczucia.
Zdawała się tak młodziuchną, że ten rozum sprzeczał się niemal z jej wiekiem i idealniejszą ją czynił jeszcze. Czarne oczy patrzały w świat śmiało i rozumnie, z dziwnym spokojem, w ustach było wyrazu wiele, czoło jasne panowało całej fizyonomii, którą tak prawidłową stworzyła natura, że opisać ją było nadzwyczaj trudno. Dopiero wyraz, jaki jej nadawało życie, z tej rzeźby cudnej wytwarzał zachwycające obrazki. Co chwila mogła być inną, a zawsze była jedną.
Dyrektor, chociaż nie Anglik, miał umyślnie nadaną sobie powierzchowność Anglika, aż rysy kłam temu zadawały. Jechał on jakby na straży przy swej gwieździe, o pół kroku za nią, ciągle w nią trzymając wlepione oczy.
Lesław i Serwan pasza stanęli, pozdrawiając Nerę i znajomych, ale się do nich nie przyłączyli.
— Niesłychanie młodo wygląda! — zawołał Turek. — Możnaby jej zaledwie dać lat piętnaście, a jeśli prawda, co o niej mówią, starszą być musi, boby nie miała czasu nauczyć się tego wszystkiego, co umie.
Przejeżdżając, Nera rzuciła okiem na Lesława, z pewnem zajęciem przypatrując mu się, gdy z boku jadący jeden z Anglików coś jej szeptał na ucho, zapewne Serwana paszy albo hrabiego tyczącego się.
Dyrektor, który znał wszystkich i pragnął sobie pozyskać, ukłonił się bardzo grzecznie i nadskakująco dwom znakomitościom, bo za takie i Lesław i pasza się liczyli.
Jakby dla uwydatnienia piękności szczególnej, tak różnej od innych pospolitych i spotykających się ciągle, dyrektor czy ona sama przybrała sobie za towarzyszkę z kobiet najpiękniejszą i głośną z wdzięku i zręczności amazonkę, którą Dalią zwano.
Dalia była też piękną bardzo, ale ta zimna, regularna piękność wydawała się przy Nerze trywialną i pospolitą. Sama jedna zachwyciłaby może; tu gasła i wcale nie zwracała oczów, chociaż władała swym koniem, jak centauressa, a twarz miała promieniejącą blaskiem i energią niezwykłą.
Orszak przesuwał się powoli, a Serwan pasza zwrócił do towarzysza:
— Cóż mówicie o niej?
— Potrzebowałbym słyszeć ją, — rzekł Lesław, — nie mogę nigdy osądzić człowieka, mężczyzny, tem mniej kobiety, dopóki mowa mi duszy ich nie da uczuć. To pewna, że cudownie jest piękną i umie nią być, bo — są kobiety, które tego kunsztu nie znają.
Turek uśmiechnął się i pociągnęli dalej powoli.




Od czasu, jak starożytności wszelkiego rodzaju weszły w modę, a ubieranie domów w nie i przerabianie na muzea stało się patentem dystynkcyi, oznaką dobrego smaku, wymaganiem i koniecznością szanującego się bogacza, — niema miasta i miasteczka, niema kąta więcej uczęszczanego, któryby nie posiadał kilku, albo choć jednego antykwaryusza, kuszącego przyjezdnych.
W Nizzy też oddawna nie zbywa na magazynach tego rodzaju, w większej części będących filiami paryskich niezliczonych składów prawdziwych i fałszywych zabytków wieków dawnych.
Niedaleko od promenady Anglików, trochę głębiej wsunięty dom wielki, mieszczący na dole cały szereg rozmaitych sklepów, — zdaleka było można rozpoznać jako antykwarnię taką, gdyż w oknie jej widać było najdziwniejszy dobór przedmiotów, które tylko w takim bric à brac’u razem spotykać się mogą. Parę obrazów, kilka miniatur, klejnoty, porcelana, broń, rzeźby z kości słoniowej, stare tkaniny, koronki, książki z miniaturami, wszystko to wabiło oczy przechodniów, a u drzwi, które stały zwykle otworem, na straży ustawiona była piękna zbroja szmelcowana, z opartą o nogi jej tarczą.
Do składu tego potrzeba było wnijść, ażeby się dowiedzieć, kto w nim gospodarzył, gdyż sprzedającego nigdy ani w oknie, ani we drzwiach Widać nie było. Siadywał on w drugiej maleńkiej izdebce, która do magazynu przytykała.
Nad drzwiami na wcale niewykwintnym szyldzie stało nazwisko właściciela składu, Simona.
Chociaż inne antykwaryuszów sklepy pokaźniej daleko w oknach i wystawach się obiecywały, wewnątrz nie były bardzo zaopatrzone bogato, — gdy stary magazyn Simona znanym był z tego, iż mógł dostarczyć, cokolwiek kto zapragnął, z tem tylko, aby mu czas dano wyszukać dezyderatów.
Nieśmiertelny ten Simon miał, jak głoszono, magazyn w Paryżu, filię w Londynie, stosunki z całym światem i odbywał podróże na Wschód, z których przywoził bardzo piękne i osobliwe rzeczy. Kupowali u niego Rotszyldowie, a muzea Cluny i Dusommerad zaopatrywały się w te unikaty, któremi się chlubią.
W ciągu dnia, gdy nikogo w sklepie nie było, stary Simon z książką siadywał w drugiej izdebce i niebardzo chętnie do zwiedzających sklep wychodził, jeżeli w nich na pierwsze spojrzenie nie poznał istotnych miłośników i znawców starożytności.
Oko miał tak wprawne, iż nigdy się nie mylił w ocenianiu gości. Powiadano o Simonie, że w ciągu długiego życia i handlu tym towarem, który czasem kupiony za bezcen do bajecznych cen dochodzi, — dorobił się milionów, ale po nim wcale tego znać nie było. On sam zwał się ubogim, skarżył na ogromne straty, mówił o swoich wspólnikach, czasem chciał uchodzić tylko za komisanta jakiegoś niewidzialnego pryncypała. Człowiek był bardzo stary, ale nikt nie umiał powiedzieć, czy miał siedemdziesiąt, czy dziewięćdziesiąt lat. To pewna, że się czasem wygadywał mimowolnie ze wspomnieniami prastarych wypadków.
Był to nieco przygarbiony, z piersiami wpadłemi staruszek żółty, z pergaminową twarzą, oczkami zapadłemi, ale żywemi i przenikającemi, upadający na jedną nogę i chętnie się małą posługujący laseczką. Ubrany był zawsze tak niepozornie, iż go za sługę łatwo wziąć było; o czystość wcale nie dbał. Wyraz twarzy pomarszczonej był dziwny i nie do odczytania. Wzgarda, obojętność, duma pokorna odbijały się na niej zkolei. Dumą pokorną nazwać było potrzeba pewne, bardzo często w nim objawiające się usposobienie ulegania z pozornem uniżeniem się przed pewnymi ludźmi, chociaż twarz jego dobitnie malowała, że ich lekceważył.
Rzadko z kim raczył się wdać w rozmowę dłuższą, a jeśli komu co tlómaczył, za łaskę trzeba było uważać.
Jedynemi chwilami ożywienia dla niego były te, w których dzieło sztuki obudziło w nim zachwyt i zapał. Naówczas oblicze jego się przeistaczało, wyszlachetniało, odmładzało, drżał i śmiał się. Utrzymywano, że arcydzieł, któremi się tak lubował, albo wcale sprzedawać nie chciał, lub je z trudnością pozbywał. Odmawiał czasem szalone ceny.
Z tymi znawcami, jakich najczęściej spotykał, którzy, sądząc się i miłośnikami, i sędziami kompetentnymi, ważyli się przy nim objawiać swe zdanie, Simon obchodził się czasem nielitościwie grubiańsko.
Słowem jednem, Simon był bardzo ciekawym i oryginalnym okazem starego monomana i dziwaka.
Przez skąpstwo zapewne, oprócz sklepu i przy nim tej komórki, której znaczniejszą część zajmowały sprzęty rozmaite, niedające się w magazynie pomieścić, nie miał Simon innego mieszkania. W komórce tej zadusznej, której powietrze było przejęte wilgocią, stęchlizną, zapachami właściwemi butwiejącemu drzewu, schnącym pokostom, rdzewiejącym kruszcom i najrozmaitszym wyziewom, — w kątku miał coś nakształt łóżeczka, a w kominie sam sobie jadło przygotowywał, które się składało z jaknajprostszej strawy dla utrzymania życia. Obdarty chłopaczek przychodził do posług, z którym jakimś językiem, nie dla wszystkich zrozumiałym, rozmawiali.
Simon, jeżeli nie miał nic do czynienia ze swemi towarami, czytał ciągle; kilka ksiąg starych, w pergaminy oprawnych, zawsze przy jego wysiedzianem krześle pod ręką się znajdowały.
Twarz, której rysy wiek zmienił bardzo, zachowała znamię jakby wschodniego pochodzenia i niegdyś musiała być bardzo piękną, a dziś przypominała rembrandtowski portret jakiś. Smutek okrywał ją jakby żałobą i mrokami; niekiedy tylko zniecierpliwienie, gniew burzą straszną się na niej zjawiały.
Mało osób zachodziło do magazynu Simona, gdyż gościnnym nie był, natrętów nie lubił, w rozmowy próżne niechętnie się wdawał, — i trudnoby było wytłomaczyć jego uparte siedzenie w Nizzy, gdyby nie było wiadomem, że robił mało, ale bardzo zawsze znaczących interesów, które niekiedy naraz po kilkadziesiąt tysięcy franków wynosiły.
Oprócz innych starożytności, handlował i staremi klejnotami, ale tych nie było na wystawie.
Dnia tego sklep Simona stał, jak zwykle, niby otwarty, — w oknie, jak zawsze, bo tu się nie zmieniała wystawa, widać było przepyszny puhar z kości słoniowej, dwa czy trzy srebrne wyzłacane, — otwartą kronikę Schedla, kawałek ornatu z wypukłemi haftami, parę talerzy z majoliki, na bokach miniatury, na sznurze rozmaite różańce i dwa lichtarze z emalią z dziesiątego może wieku. Nie były to nęcące zbytnio przedmioty.
Około południa ekwipaż, trochę ekscentrycznie wyglądający, zbyt jaskrawy i połyskujący, dwoma pięknemi końmi zaprzężony, ze służącym w liberyi i woźnicą wspaniałym, zatrzymał się przed magazynem Simona.
W nim siedziała sama jedna, bardzo piękna jeszcze, choć już niemłoda wcale, znana całej Nizzy księżna Nikopulo. Zdala była to jeszcze niezmiernego blasku piękność, którą oczy czarne, rysy delikatne i regularne, płeć nadzwyczaj biała i świetna czyniły wielce ponętną. Ale było w niej coś, co, mimo tytułu, do arystokracyi jej zaliczyć nie dopuszczało. Księżną była z łaski małżeństwa i majątku, nie z łaski Bożej.
Od lat kilku znano ją w Nizzy, a od dziesiątka może na europejskich targowicach u wód, u morza, w Paryżu i t. p. Dom chętnie trzymała otwarty, szczególniej dla wszelkich znakomitości, do których sama zaliczać się pragnęła, nie mając za sobą nic, oprócz resztek piękności, tytułu, dostatku i przeszłości dosyć dwuznacznej, o której sprzeczne opowiadano historye, a nikt ich napewno rozjaśnić nie umiał. Ona sama mówiła o nich mało i niechętnie.
W towarzystwie żywa, ruchliwa, usiłująca sobie zjednać popularność, była księżna tolerowaną raczej, niż lubioną. W obejściu się jej znajdowano wiele trywialności, nadto narzucania się, niedosyć poczucia odcieni delikatnych. Wnoszono z tego, że niezawsze do najlepszego towarzystwa należeć musiała. Bezdzietna, miała męża, o którym mówiono tylko, że oddawna był chory i przebywał w jakimś domu zdrowia, co się dozwalało domyślać, że na umyśle cierpieć musiał.
Księżna na tem wdowieństwie słomianem, nie zdawała się cierpieć wiele, była wesoła, szukała zabaw i roztargnienia, otaczała się chętnie młodzieżą, ale żadnego skandalu rażącego zarzucić jej nie było można. Miewała zwykle na posługach kogoś z młodzieży, ale to jej wcale nie kompromitowało. Obiady dawała słynne z wytworności i smakoszom miłe, zapraszała na wieczory z bufetem doskonale zaopatrzonym, a w wyborze towarzystwa szczególniej o to była dbałą, aby żadna uderzająca osobistość obcą jej nie była. Starała się zarówno o znakomitych artystów, jak o ludzi wielkiego świata, którzy wyrażali się o niej z pewnym przekąsem, choć oprzeć się naleganiom i zaproszeniom nie umieli.
Sama jedna w domu, miała tylko damę do towarzystwa, która milczącą i posłuszną odegrywała rolę w salonie. W tym roku była nią Francuzka, jeszcze dosyć piękna, ale już odbiegającą młodością przywiedziona do tego stanu znękania, który wszystko w świecie czarno maluje. Zwała się panią de Rives.
Tego poranka księżna sama wyjechała na przejażdżkę i towarzyszki nie miała z sobą. Strój jej poranny, jak zawsze, trochę na wiek i porą dnia był zanadto wyszukany, ale to stanowiło charakterystykę księżnej, że ubiorem na siebie oczy zwracać usiłowała. Właściwa jej latom otyłość, poczynająca być groźną, przeciw której dyetą i bezsennością walczyć usiłowała, zmuszała ją ubierać się czarno lub ciemno, klejnoty więc i rozmaite jaskrawe przystrojenia zastępowały barwę.
Gdy księżna zatrzymała się przed magazynem Simona, stary siedział w komórce bocznej nad książką, a dnia tego miał przy sobie chłopaka, który mu zwykle posługiwał, zwanego Miszką.
Dosyć ubogo odziany, ale swawolnego wyrazu oczów i twarzy, którą napróżo starał się uczynić poważną, Miszko siedział na ziemi, pod oknem, na niskim podnóżku i ze starego pudelka od cygar, do którego zsypane były, wybierał różnej wielkości, nieporządnie na kupę zbite perły, niżąc je na przygotowane sznurki. Zdala przypatrywał mu się Simon.
Gdy powóz księżnej stanął przededrzwiami, stary, ucho mający nawykłe do rozeznawania każdego szmeru, domyślił się, iż ktoś miał wnijść do magazynu, wstał niespokojnie i niechętnie, złożył księgę i okulary, i ostrożnie wyjrzał ku wchodowi, właśnie w chwili, gdy księżna majestatycznie, drzwi rozwarłszy, wkraczała.
Poznać ją musiał zapewne, gdyż na twarzy jego odmalowało się nader niemiłe wrażenie, czoło się pomarszczyło, brwi ściągnęły; zawołał na Miszkę i wskazał mu magazyn, co znaczyło, że on go miał tam zastąpić.
Miszka miał już do tego pewną wprawę i wiedział, jak sobie miał postąpić, bo ile razy był w magazynie, a stary sam osobiście nie życzył sobie przyjmować ciekawych, bo się po nich nie spodziewał nabywców, — wysyłał chłopaka.
Simon sam powrócił na krzesło i, wsparłszy się na ręku, czekał, aż Miszka księżnej się pozbędzie.
Drzwi, które dzieliły magazyn od komórki, zastawione były parawanikiem, który zarazem ciekawą stanowił pamiątkę. Złożony on był z trzech skrzydeł, malowanych na drzewie, które niegdyś stanowić musiały albo ścianki lektyki, lub powozu. Na nich, w rodzaju Boueher lub Vanloo, rzucone z wielkim wdziękiem, jaśniały trzy kompozycye, pół krajobrazy, pół alegorye, nie bez artystycznej wartości. Simon czy ktoś inny powziął myśl połączenia ich i zrobienia rodzaju parawanika, któremu nazwisko Boucher, słusznie czy nie, narzucone, wartość pewną nadawało.
Księżna, wchodząc zadumana i milcząca, znalazła przed sobą tylko z za tego parawanika wyglądającą, dosyć rozczochraną główkę Miszki, który na nią z pewnym sarkazmem, niedosyć zręcznie utajonym, — spoglądał.
Jakgdyby oczekiwała kogo innego, nie odezwała się do Miszki, rzuciła okiem na parawanik i skierowała się ku gablotkom, wśród których spostrzegła starożytne klejnoty, nagromadzone bez ładu, bo bardzo cenne mieszały się z nadzwyczaj pospolitemi i małej wartości.
Zatrzymała się tu chwilę, nic nie mówiąc, i spróbowała podnieść zamykającą je szybę, ale ta na klucz była zawarta. Kwaśno więc popatrzyła na chłopaka, który zniknął.
Zdawało się, że teraz sam już Simon wyjść musi, ale stary, skrzywiwszy się, choć nie zwykł był klucza powierzać chłopcu, wolał mu go dać tym razem, niż sam się w magazynie pokazać.
Gdy z tym zardzewiałym kluczykiem dosyć odarty Miszko wyszedł z za parawanika, na twarz księżnej wystąpił rumieniec. Uczuła to niemal jako obelgę dla siebie.
Chłopak tymczasem gablotkę otworzył, milcząc, podniósł szybę i stanął, czekając na rozkazy.
Księżna naprzód na krześle tuż stojącem miejsce zajęła, potem powoli zaczęła od niechcenia grzebać się w gablotce, podnosząc i rzucając spinki, kolczyki, naszyjniki, które zkolei odrzucała pogardliwie.
Naostatek spinka dziwaczna, ale pięknej roboty, z małemi kamykami, więcej ją uderzyła nad inne, podniosła ją, potrzymała przed sobą dla przypatrzenia się i obejrzała na chłopca.
Miszko wyciągnął rękę i, wziąwszy przedmiot wskazany, pośpiesznie z nim pobiegł za parawanik. Nie podobało się to pani.
Gdy chłopak powrócił, przynosząc cenę, — rzuciła, krzywiąc się, spinkę na stół i zawołała, aby do niej wyszedł gospodarz.
Zakłopotany Miszko, nie wiedząc co odpowiedzieć, po krótkim namyśle, znowu zniknął za parawanikiem.
Księżna dosyć długo oczekiwać musiała, bo Simon mruczał, głową potrząsał, wychodzić wcale nie miał ochoty, a w końcu, wcale nie zważając na to, że księżnej na siebie czekać kazał, naprzód Miszkę tylnemi drzwiami precz odprawił, potem, po namyśle, z obliczeni surowem i nachmurzonem, z pewną dumą, krokiem bardzo powolnym, wszedł, ociągając się, do magazynu. Twarz jego tak była zmieniona dziwnie, jakgdyby nie zwykłą powszednią czynność miał przed sobą, — ale jakieś wielkiej wagi zadanie.
Księżna, gdy po za nią kroki nadchodzącego starca słyszeć się dały, nie zaraz zwróciła głowę; siedziała też zadumana tak, jakby wcale nie o nabyciu spinki, ale o czemś innem myślała, co ją gorąco obchodziło, a było niewymownie przykrem.
Gdy nareszcie podniosła oczy, — Simon z głową w górę podrzuconą, z powiekami przymkniętemi, ustami zaciśniętemi, stał nieco opodal przed nią i czekał milczący.
Księżna jakby się wahała, od czego począć miała, — spojrzała na rozłożone przed nią przedmioty, obejrzała się ku drzwiom, za siebie, na starca — i poruszyły się jej usta, ale głosu zabrakło.
Simon czekał z wyrazem niecierpliwością która prawie w gniew się zdawała przechodzić. Księżna machinalnie ujęła spinkę i nieco ją podniosła, co widząc stary, żywo i pośpiesznie, bardzo stanowczo cenę jej powiedział, jakby się zbyć pragnął i targu, i kupującej.
Ona — nie zdawała się słyszeć lub chcieć zrozumieć.
Między temi dwiema, napozór sobie zupełnie obcemi osobami, należącemi do dwu różnych światów, — najniedomyślniejszy byłby się w tej chwili domyśleć zmuszony jakiegoś niezrozumiałego stosunku.
Niedoczekawszy się dosyć długo odpowiedzi, stary niecierpliwie i przynaglająco cenę powtórzył.
Księżna oczy ku niebu podniosła; wyraz ich był dziwny, błagający, niemal pokorny, — ale Simon go nie spostrzegł, bo wzrok miał umyślnie na stronę zwrócony.
Cicho, drżącym głosem, księżna naostatek wyszepnęła:
— Więc mnie znać nie chcecie?
Stary ramionami poruszył i nic nie odpowiedział.
— Nie chcecie mnie znać? — powtórzyła.
Simon długo milczał.
— Nie znam was, — rzekł w końcu, — nie znam i znać nie chcę.
Księżna poruszyła się z krzesła i chciała zapewne przybliżyć się do niego, ale stary żywo się cofnął i zwrócił, jakby chciał do swej komórki powrócić.
— Cóż mam uczynić, — odezwała się głosem drżącym kobieta, — abyście się tej zawziętości przeciw mnie pozbyli? Mów, proszę...
— Zawziętości? — podchwycił Simon, głową potrząsając. — Wasza książęca mość się mylicie. Ja nie mam ani gniewu, ani zawziętości żadnej, — my się poprostu wcale nie znamy. Ja jestem stary żyd, biedny, a wy księżną i wielką panią. Między nami nic wspólnego niema, — nic, nic.
Mówiąc to, szedł z głową spuszczoną, nie patrząc na nią, ku parawanikowi, gdy księżna, ręce załamując, odezwała się:
— Ale, cóżem ja tak przeciw wam zawiniła?!
Simon się skłonił, ale cały był z gniewu tajonego drżący, i podniósł rękę jedną do góry.
— Zawiniła?! — zawołał. — Nie wiem o żadnej winie... Co księżna mogłaś przeciw mnie zawinić? Niema winy, gniewu niema, nic niema!! Między nami niema nic...
To mówiąc, skłonił głowę i chciał skryć się do swojej komórki, aby dalszej rozmowy uniknąć, gdy księżna odezwała się istotnie bolesnym głosem:
— Nie masz bo litości!!
Stary się piorunem odwrócił do niej:
— Głupi tylko mają litość! — krzyknął niemal głośno. — Ząb za ząb, oko za oko, — to prawo, tak nakazano w zakonie, a zakon ten przetrwa do końca świata i nic go nie obali... Nademną też ani los, ani nikt litości nie miał i nie ma!
Szedł znowu. Księżna, nie mając już śmiałości przeszkodzić mu, — byłaby się zapewne z gniewem oddaliła, ale właśnie w tej chwili Lesław, który powrócił z przejażdżki i w oknie róg ze słoniowej kości z polskiemi godłami zobaczył, wsunął się do magazynu, nie spojrzawszy na ekwipaż księżnej, stojący u drzwi.
Księżna zdaje się, że mu była rada, a Simon, zmuszony zatrzymać się, stanął, opierając się na parawaniku. Lesław, jako polski hrabia, był mu już dawniej znany, bo kupił od niego, nie bardzo się targując, szablę turecką, dlatego, że do polskiej była podobną, i coś jeszcze także wątpliwie polskiego.
Lesław, zobaczywszy księżnę, przywitał ją i miał się zwrócić do Simona, gdy ta się odezwała:
— Mój hrabio, — tu się niczego nie dokupisz. Pan Simon dziś w złym humorze, a ceny jego naturalnie się przez to podniosły.
— Ale ja też nikogo do kupna nie namawiam, — syknął antykwaryusz, spoglądając na kobietę pogardliwie.
Lesław wskazał na okno, gdzie róg był wystawiony, ale gospodarz nie ruszył się, aby mu go podać.
— Domyślałem się, żeś hrabia wszedł zwabiony tym myśliwskim rogiem, — odezwał się, stojąc w miejscu.
— Tak jest, — rozśmiał się Lesław, — my, Polacy, mamy słabość do naszych pamiątek, których nam tak niewiele pozostało.
— Ale mnie sumienie każe przestrzedz pana przeciw własnemu interesowi, — dodał Simon, — że róg ten nie jest starożytną pamiątką. Co najwięcej, mógłby być kopią dosyć udatną z Grüne-Gewölbe w Dreznie lub innego zbioru, — oryginalnym i dawnym nie jest.
Zdumiał się Lesław.
— Ale proszę mi go pokazać!
Księżna skrzywiła usta.
— Pan Simon się oczyścił z wszelkiego zarzutu, — rzekła sucho.
Wolnym krokiem podszedł staruszek do okna i, róg dobywszy, otarł go suknią, z uśmiechem podając Lesławowi, który pilnie przypatrywać się zaczął.
— Naturalnie, kopia ceny wysokiej mieć nie może, — odezwał się, pilnie rozglądając, — ale zawsze rzecz to ładna i ciekawa. A cena?
Simon bez namysłu postawił dosyć wysoką i hrabia się zdumiał.
— Jakto? za kopię i tak... dużo?
— Kopia jest piękną, a praca dziś droższa, niż niegdyś była, — rzekł obojętnie Simon, sięgając już po róg. — Ja hrabiego po dawnej znajomości ostrzedz czułem się w obowiązku. Komu innemu nie powiem nic, bom do tego nie obowiązany. Każdy kupujący powinien się znać na tem, co nabywa, lub uprosić kogoś o zdanie.
— Ta cena... — wtrącił Lesław, spoglądając na starego.
— Jest jedyną i ostatnią, — rzekł Simon.
— Przyślijże mi pan ten róg i pokwitowany rachunek, — willa Leliwa.
Skłonił się stary.
— A moja spinka? — zapytała żywo księżna, która pierwszą lepszą chwyciła z gablotki, — ostatnia cena...
Simon, unikając spojrzenia na księżnę, rzucił okiem na to, co trzymała w ręku, i rzekł:
— Półtorasta franków.
— Muszę pójść za przykładem hrabiego i targować się nie będę. — Proszę mi ją przysłać przed wieczorem, gdyż mogę jej potrzebować.
Simon ani słowa na to nie odpowiedział. Został przy parawaniku.
Księżna się zbliżyła do Lesława.
— A hrabia? jesteś, jak inni, zakochanym w tej głowy zawracającej Nerze? — zapytała.
— Ja? — nie, — rozśmiał się łagodnie hrabia, którego oczyma, pełnemi ciekawości i pożądliwości niemal, mierzyła księżna, sznurując usta i wdzięcząc się do niego. — Widziałem tę gwiazdę zdaleka i — cyrkowe piękności nie są wogóle ponętne dla mnie.
— Przepraszam, ja się muszę ująć za tą Nerą, — poczęła księżna żywo — jej do nich zaliczyć nie można. Ma w sobie coś tak szlachetnego; niewątpliwie być to musi nieszczęśliwe dziecię rodziców wysokiego rodu. Nie rozumiem, jak było można rzucić ją do cyrku, gdy tyle innych ma otwartych dróg przed sobą. Mówią, że dramatyczne zdolności ma nadzwyczajne, że głos przepiękny i już wyćwiczony, — oprócz tego łatwość wielką.
— Tak, — ale na tych wszystkich drogach, — odezwał się Lesław — bardzo trudno się umieścić dla natłoku, a w cyrku ona istotnie gwiazdą być może.
— Ale czyż to dla niej! — łamiąc ręce, dodała księżna.
W ciągu tej krótkiej rozmowy stary Simon z głową spuszczoną stał, oparty o parawanik, nie zdając się wcale gośćmi swoimi zajmować.
Księżna tymczasem zabrała spinkę i rzuciła ją do woreczka, na stole wyliczając cenę żądaną.
— Panie Simon, oto są pieniądze.
Ledwie znacznem głowy poruszeniem podziękował właściciel magazynu.
Księżna, nie próbując już przedłużać rozmowy, uśmiechnęła się wdzięcznie hrabiemu i szła do powozu.
— Proszę nie zapominać o mnie...
Simon dopiero po wyjściu jej, gdy powóz zaturkotał, śmielej oczy podniósł na hrabiego, ale tak miał wyraz twarzy zmęczony i smutny, że się Lesławowi żal go zrobiło.
— Pan się zamęczasz, — rzekł, żegnając go — w waszym wieku jużby czas było odpocząć.
Antykwaryusz się uśmiechnął.
— Byłby to najpewniejszy sposób przywołania śmierci — odpowiedział obojętnie. — Człowiek robić coś musi; gdy nie może, znak to, że i żyć nie powinien. Odpoczynek zamęcza prędzej, niż praca.
Poruszył ręką.
— Wiele pan lat liczysz sobie? — zapytał niedyskretnie Lesław.
— Rodzice moi nie zapisali roku mojego urodzenia, — uśmiechnął się Simon — ale czuję się bardzo już starym...




Wieczorem zawczasu cisnęła się elita publiczności nicejskiej i z okolic przybyła do świetnie uiluminowanego cyrku. Wewnątrz sala, a raczej szopa ogromna, bardzo umiejętnie na rodzaj amfiteatru przerobiona, wyglądała cudownie, bo wszystkie damy postroiły się wytwornie i tualety ich stanowiły rodzaj mozaiki, wśród której niezliczonych barw i odcieni twarze piękności, tych nawet, które we dnie zwiędłemi się wydawały, wychodziły idealnie promieniejące. Wszyscy z wielką niecierpliwością wyglądali popisu zapowiedzianego fenomenu, który dopiero po zwykłym wstępie, po najrozmaitszych karkołomnych ćwiczeniach wszystkich członków towarzystwa miał nastąpić.
Niewiele też zwracano uwagi na piękne amazonki, na zręcznych jeźdźców, na sztuki, dokonywane przez pospolitych akrobatów, i klowny nawet nie rozśmieszali. Młodzież tylko, mająca tu swe protegowane panny i panie, oklaskiwała je i zrzadka rzucała bukiety.
Nera miała wystąpić w umyślnie dla niej wymyślonej pantominie, z czarodziejskiej bajki o jakiejś zaklętej księżniczce przerobionej, w której ucieczka przed nieprzyjacielem, pogoń, walka, potem wjazd tryumfalny i rodzaj fantazyi w średniowiecznych strojach stanowiły główne momenty.
Nie żałował dyrektor na wspaniale przystrojenie heroiny, która, dzięki piękności swej, inteligencyi, talentowi, śmiałości, zrobiła wrażenie porywające.
Z zachwytem patrzyli na nią wszyscy i każdy czuł, że talent jej do daleko innych i wyższych sfer artystycznych ją powoływał.
Milcząca, umiała być tak wymowną, mimika była tak doskonałą, że zastępowała mowę.
Grała z taką swobodą, prostotą, łatwością, jakby ją to nic nie kosztowało, a przychodziło instynktowo, bez namysłu i pracy. Oprócz tego władała koniem i końmi, przeskakiwała z jednych na drugie z taką powietrzną łatwością, że ci, co najsławniejsze tego rodzaju artystki widywali po świecie, zdumiewali się jej i zachwyt swój mimowoli wyrażali nieprzerwanemi oklaskami.
W przedostatnim obrazie, poprzedzającym tryumfalny pochód, który czarodziejską baśń miał zakończyć, gdy ścigana, w towarzystwie rycerza, który ją wykradł prześladowcom, napadnięta zostaje w lesie w chwili zjawienia się duchów opiekuńczych, które mają stanąć w jej obronie, — Nera z upadającego konia przeskakuje na poddanego jej skrzydlatego rumaka, — pogoń, z boku przyskakująca, tak się nieszczęśliwie obrachowała, że ścigający rycerz czarny, zamiast skoczyć w przepaść, dla niego zgotowaną, — całą siłą rzutu uderzył w zawieszoną w powietrzu Nerę.
Krzyk przerażenia dał się słyszeć w cyrku, jakby z jednych ust i piersi wychodził. Zadrżeli wszyscy i porwali się z siedzeń. Nera zachwiała się, pochyliła, jak kwiat podcięty, — i upadła na wznak.
Niepodobna opisać wrażenia, jakie to na widzach uczyniło: szał, gniew, rozpacz opanowały wszystkich.
Na scenie zmieszali się aktorowie, biegnąc na pomoc, dyrektor wbiegł z załamanemi rękami.
Z widzów wielka część poprzeskakiwała ławki, przedzierała się przez orkiestrę, szturmowała ścianę, dzielącą cyrk od spektatorów, śpiesząc na pomoc.
Kobiety mdlały, zakrywając oczy. Uderzenie wydawało się tak silne, upadek tak niebezpieczny, że zwątpiono o życiu Nery.
Chociaż przedstawienie, przerwane tym wypadkiem, skończone było, — nikt nie opuszczał cyrku, oprócz tych, co pośpieszyli, aby zasięgnąć wiadomość o Nerze. Domagano się krzykami oznajmienia, co się z nią stało. Doktorowie, ilu ich było, pobiegli za kulisy.
Z za zasłony, która zapadła, słychać było tylko wrzawę głosów pomieszanych i rozpaczliwe krzyki, które się tragicznego końca domyślać kazały.
Lesław siedział w pierwszych rzędach krzeseł obok Amerykanina, Robert’a, z drugiej strony mając przy sobie austryackiego barona Hausgarde, który zupełnie się zapomniał w czasie widowiska, okazując niesłychany entuzyazm. — Hrabia w początku patrzał dosyć obojętnie na amazonkę, dając tylko oznaki uznania, gdy dokonywała z końmi prawdziwych tour de force. Niełatwo go było rozgrzać i ożywić, — ale urok piękności, zręczności, siły, wdzięk tej młodziuchnej istoty podziałał i na jego uśpiony temperament.
Zwolna Lesław też widocznie się zaczął coraz bardziej zajmować bohaterką dnia, oczy jego nabrały życia, twarz cała wypiękniała uczuciem, — był pod urokiem jej.
Być może, iż skierowane po kilkakroć ku niemu oczy artystki, które zdawały się go szukać i zwracały się umyślnie na Lesława, dokazały tego cudu. Hrabia, w chwili, gdy katastrofa nastąpiła, był już tak oczarowany, jak inni, więcej może, niż sąsiad Amerykanin, niemniej od uniesionego barona Hausgarde. Odmalowało się to na bladej twarzy i w postaci całej. Starał się nie okazać po sobie tego żywego zajęcia, którego może się wstydził, lecz był pod jego wrażeniem, co łatwo poznać się dawało.
Amerykanin Robert, oburzony przeciw dyrekcyi i nieszczęśliwemu sprawcy, — z początku chciał się rzucić na scenę, co, przy jego gimnastycznej wprawie, byłoby mu przyszło z łatwością, ale, zobaczywszy, że go inni wyprzedzili, — wstrzymał się.
Oczekiwano. Długa chwila upłynęła, nim naostatek pierwsze szepty przebiegły po rzędach krzeseł i lóż:
— Żyje! żyje!
— Bezprzytomna.
— Lekarze spodziewają się ją ocalić.
Wszystko to jednak nie zaspokoiło oczekującej urzędowego oznajmienia publiczności, która z gniewem domagała się dyrektora.
Wzburzenie było tak wielkie, a rosło z taką siłą i objawiało się w sposób tak gwałtowny, iż dyrektor uledz musiał naciskowi — i blady, z włosami rozrzuconemi, z rękami załamanemi, ukazał się nareszcie przed zasłoną.
Cisza, nagle następująca, była nowym dowodem sympatyi, jaką widzowie mieli dla ślicznej, a nieszczęśliwej artystki.
Jąkając się, głosem niepewnym i przerywanym, dyrektor oznajmił, że, zdaniem wszystkich lekarzy, pomimo, iż uderzenie było bardzo silne, a upadek groźnym być mógł dla życia, — Nera znajdowała się stosunkowo w stanie takim, iż o ocaleniu życia nie wątpiono. Obawiano się tylko wstrząśnięcia mózgu, któreby długą chorobę sprowadzić mogło.
Natychmiast po dyrektorze, ukazał się obok niego znany wszystkim w Nizzy i ulubiony lekarz miejscowy, doktór Larive, który potwierdził słowa dyrektora.
Nikt ani spytał nawet o niezręcznego jeźdźca, który był przyczyną nieszczęścia, chociaż ten padł niefortunnie, uderzając głową o belkę, iż kość czaszki zgruchotał, a oprócz tego nogę miał złamaną.
Nery upadek, choć również niebezpieczny, mniej groźnym uczyniło to, że głową uderzyła w nagromadzony stos płócien, przygotowanych na namioty, które wstrząśnięcie osłabiły.
Chociaż dotąd przytomności nie odzyskała, — zdawało się, iż wyjdzie cało, jakby cudowna jakaś opieka czuwała nad nią.
Na domagania się krzykliwe widzów dyrektor musiał odpowiedzieć zapewnieniem, że parę razy na dzień buletynami drukowanemi zawiadamiać będzie publiczność o stanie zdrowia sympatycznej artystki.
Tak się skończyło to wiele obiecujące przedstawienie i widzowie powoli nareszcie rozpływać się zaczęli. Niektóre z pań, a między innemi i księżna Nikopulo, posłały do dyrektora z żądaniem, aby same się naocznie przekonać mogły o stanie artystki. Księżna nawet głośno poczęła się domagać, aby jej powierzono nieszczęśliwą.
Lesław jeden z ostatnich oddalił się z cyrku, sam sobie dziwiąc się i temu gorącemu zajęciu losem Nery, która tak niespodziane na nim uczyniła ważenie. Nawykły do spokoju, pieszczony panicz, czując się opanowany niepokojem, nie mógł sobie darować tego, iż uległ urokowi, z którego w duchu niedawno się urągał.
Nera wydawała mu się nie tem już dziecięciem ulicy i podrzutkiem bezimiennym, ale w istocie jakąś zagadkową, — przebraną księżniczką, — wyjątkową, idealną, cudowną.
Gniewając się na siebie za tę słabostkę, hrabia powolnym krokiem, odprawiwszy powóz swój do willi, sam poszedł piechotą, może spodziewając się po drodze jeszcze dostać języka lub spotkać kogoś, z kimby o Nerze mógł mówić.
Tymczasem nadążył za nim Amerykanin, który wdarł się był za kulisy i przynosił najświeższe pocieszające wiadomości.
Nera odzyskała była przytomność; doktorowie mówili o silnem potłuczeniu, ale złamania nie znaleźli żadnego; zwichnięcie jednej stopy było mało znaczące. Z pierwszych wyrazów, które się z ust oprzytomnionej wyrwały, o stanie umysłu jeszcze pewnego wniosku wyciągnąć nie było można. Lekarz miał nadzieję najlepszą.
Robert opowiadał, że księżna dotąd jeszcze znajdowała się w gabinecie dyrektora, starając się dowieść, iż nigdzie chorej lepiej być nie może, jak u niej, i nastając na to, aby ją przeniesiono natychmiast. Nera, która nie miała nikogo przy sobie, oprócz dyrektora, — woli swej jeszcze wyrazić nie mogła, a strapiony przedsiębiorca obawiał się ją powierzyć komukolwiek, aby mu tego drogiego nabytku nie odebrano, inne mu dając przeznaczenie.
Z tego powodu naturalnie krążyły znowu wieści najsprzeczniejsze o pochodzeniu, o przeszłości, o losach dziewczęcia, którem wszyscy się tak gorąco zajmowali.
W pochodzie do willi swej, hrabia Lesław spotkał się z kilku panami znajomymi, z których każdy inną o Nerze opowiadał legendę i zaręczał, że ta jedna pochodziła z najlepszego i najpewniejszego źródła.
Jest to cechą wszystkich takich stacyi odpoczynkowych (jeśli się je tak nazwać godzi), do jakich Nizza przedewszystkiem się liczy, że zbiorowiska ludzi, którzy się zbiegają pod pozorem zdrowia, w istocie dla rozrywki, — co chwila potrzebują nowego pokarmu na to znudzenie nieuleczone, które jest ich chorobą.
Nadzwyczaj prędko zużywają się tu wrażenia, bo ludzie są zużyci, — i co dnia jednego rozgorączkowuje, nazajutrz zaciera się lada nowostką, która świeżego coś przynosi z sobą. Można było sądzić, że i to interesowanie się piękną Nerą, które katastrofa na chwilę spotęgowała, po dniach kilku ustąpi zajęciu jakim ekscentrycznym artystą, o którym wiadomość przyniosą afisze. Ta jednak zagadkowa jej osobistość, wdzięk, czy jakiś niewytłomaczony urok, dotąd, — po upływie dni dziesiątka, — zawsze jeszcze niczem, tylko nią jedną zajmować się wszystkich zmuszał. Nie mówiono, tylko o niej i o wypadku.
Niezręczność, której ona padła ofiarą, — przypisywano spiskowi jakiemuś na jej życie, uknutemu przez rodzinę, która się pozbyć chciała, zatarłszy naprzód ślady jej bytu, a teraz, w obawie odkrycia ich. czyhając nawet na nią.
Mówiono, iż w istocie pochodzić miała ze znakomitego rodu, że chciwość, dla przywłaszczenia sobie majątku, — rzuciła ją w obce ręce, — a gdy krew się w niej pięknością zdradziła, starano się całkiem ją ze świata zgładzić i do tego miał być umówionym ów niefortunny jeździec.
Tymczasem — posądzony o tę zbrodnię leżał może na całe życie okaleczały i nie było nadziei, aby mógł kiedy znowu dosiąść konia, Nera zaś, chociaż miała się lepiej, także przyjść do siebie nie mogła.
Otaczano ją czułą opieką, a wiele z tych pań, które się piękną chorą zajęły, spodziewały się korzystać z jej osłabienia, ze zbliżenia się do niej, aby się coś więcej dowiedzieć o przeszłości.
Należała do nich między innemi i księżna Nikopulo.
Dziewczę w przystępach gorączki odzywało się wszystkiemi niemal językami, wywoływało różne imiona, mówiło o najrozmaitszych przedmiotach, lecz z tych obłamków nic się złożyć nie dawało, oprócz przekonania, iż wędrowała dużo po świecie, nim dorosła, że wiele widziała, że ją starannie wychowywano i że katastrofa jakaś pozbawiła ją nagle opieki, a oddała na łup losu, który, zamiast do portu, do cyrku ją zaprowadził.
Nikt nigdy tej śmiesznej księżnej nie widział niczem tak gorączkowo zajmującej się, jak teraz Nerą; nie sądzono, aby serce jej zdolnem było do takiego przywiązania, choćby nietrwałego.
Spytana o wytłomaczenie tego fenomenu, księżna w jakiejś chwili rozczulenia przyznała się przed hrabiną L., że widok Nery przypominał jej umarłą, straconą córeczkę, która w tym samym właśnie byłaby dziś wieku, co Nera.
Prosiła zarazem, aby hrabina nigdy o tem nie wspominała. Miała to być córka z jakiegoś pierwszego małżeństwa, o którem też nie mówiła nigdy księżna.
Panie, zajmujące się sierotą, chociaż dowiedzieć się od niej i o niej od dyrektora niewiele mogły, — wszystkie się na to zgadzały, iż potrzeba było tyle obiecującemu dziecięciu, genialnej dzieweczce, pomódz do innego zawodu, a koniecznie ją wyrwać dyrektorowi i cyrkowi.
Pan dyrektor Belotti, Włoch pochodzeniem, ale wychowaniem i życiem Francuz, ani chciał słyszeć o tem, dowodząc, iż tak ogromne już poniósł ofiary dla Nery, tak go ona wiele kosztowała, że tylko jej własna praca nagrodzić mu to mogła. Słuchając go, sądzić było można, że krocie wydał na Nerę, chociaż nie przeczył, że zaledwie kilkanaście miesięcy upływało od czasu, gdy mu się dostała.
Prawda, że i teraz, czy to w nadziei rychlejszego uzdrowienia, czy dla popisu ze swem dobrem sercem, Belotti nie szczędził niczego, aby chorej przynieść nietylko ulgę, ale rozerwać ją i dowieść ojcowskiej niemal pieczołowitości. Dla Nery osobno najęte było mieszkanie w hotelu, złożone z saloniku, sypialni i pokoju dla sługi, w chorobie miała ciągle garde malade przy sobie. Nie zbywało jej na niczem. Piękne a ciekawe panie mieniały się po całych dniach u jej łóżeczka i każda z nich przynosiła coś z sobą. Salon pełen był bukietów, sypialnia wszelkiego rodzaju pieszczonych i pieszczących sprzęcików, — ogromna marmurowa patera stała zarzucona biletami wizytowemi, na których książęce i hrabiowskie korony i herby widać było.
W sypialni, której okno przysłonięte pół światła tylko dopuszczało do chorej, na łóżku już ubrana siedziała blada, ale może teraz piękniejsza jeszcze, niż była w całym blasku zdrowia, — Nera. W smutną jej twarzyczkę wpatrzywszy się, można było skamieniałemu w kontemplacyi tej piękności pozostać niewiedzieć jak długo.
Nera, dawniej żywa, uśmiechająca się, nie skąpa w słowa, dziecinnie i naiwnie zalotna, — teraz, jakby ją widzenie śmierci nagle ostudziło i odebrało do życia ochotę, — siadywała godzinami całemi milcząca, z kwiatkiem w ręku lub z myślami tylko własnemi, w rodzaju jakiegoś uśpienia. Rozbudzona, uśmiechała się, odpowiadała łagodnie, lecz widać było, że myśl była gdzieś ciągle daleko ztąd.
Belotti przychodził, usiłując ją rozgrzać i zachęcić do życia przyszłemi tryumfami, — słuchała go, nie sprzeciwiając się, — uśmiechała się i jemu, ale ani jedno słówko nie wyrwało się jej dotąd jeszcze, któreby dozwoliło wnosić, że marzy o tych popisach i cośkolwiek rachuje na nie.
Tak samo mało zdawały się ją obchodzić i inne przyszłości marzenia, które jej narzucano. Z wdzięcznością i miłym uśmiechem przyjmowała dowody współczucia, któremi ją dotąd ciągle obsypywano, żadna jednak z tych pań, które się jej zupełne zaufanie zdobyć usiłowały, nie mogła się pochwalić tem, ażeby Nera całe serce swe jej otworzyła. Zwierzeń żadnych nie czyniła nikomu, choć z jej usposobienia widać było, że równie przeszłość, jak teraźniejszość, wielkiem na niej ciążyły brzemieniem. Zapytywana, zręcznie zawsze umiała tak zbywać półsłowami te panie, że z nich żadnych pewnych wniosków wyciągnąć nie umiały. Nazwiska nawet swego prawdziwego przyznać nie chciała, utrzymując, że ją tak różnie zwano, iż ona sama nie wiedziała, jak się nazwać była powinna i miała prawo. Tymczasem wychowanie okazywało, że rodzice czy rodzina musieli być bardzo zamożni, gdyż Nera miała najlepszych nauczycieli i nawykła była do wytworności i zbytków.
Ze smutkiem mówiła o sobie, że jej sieroca przeszłość prędzej zasługiwała na to, aby ją zapomnieć, niż odświeżać jej pamięć.
Tajemniczość ta, mająca urok każdej nierozwikłanej zagadki, pomnażała tylko ciekawość, której była przedmiotem.
Widziano w niej oprócz tego istotnie zdumiewające zdolności i nadzwyczaj wczesną dojrzałość, którą nie wiedziano czemu: krwi, temperamentowi czy losom przypisać. Wiadomo powszechnie, jak ludzie, a w szczególności kobiety różnie w krajach i sferach rozmaitych dojrzewają, na Wschodzie w dwunastym roku poczynając już życie, na Północy często w pięćdziesiątym umiejąc zachować wszystkie zewnętrzne oznaki młodości. O latach swych piękna Nera więcej powiedzieć nie umiało nad to, że z pewnością dwudziestu jeszcze nie dosięgła. I nie wydawała się też starszą nad lat piętnaście, choć umysłem wiek ten o wiele wyprzedziła.
Ze wszystkich osób, które ją teraz otaczały i pielęgnowały, jedna tylko siostra miłosierdzia, Natalia, Francuzka rodem, cicha, skromna, niegdyś piękna, teraz jeszcze wielce wdzięczna istota, potrafiła sobie serce Nery pozyskać. Domagała się ona jej towarzystwa, szczególniej na noce bezsenne, które od wypadku ostatniego przerywał przestrach jakiś i nerwowe trwogi. Zrywała się naówczas drżąca, przerażona i, usnąć nie mogąc, z siostrą Natalią na cichej rozmowie, rozmarzona, napół drzemiąca, resztę nocy spędzała. Ale siostra Natalia, chociaż Nera dla niej się nie zdawała mieć żadnych tajemnic, tego, co słyszała od niej, nikomu nie udzielała.
Z pań, codzień nawiedzających Nerę, księżna Nikopulo była najnatarczywszą. Z gorączkową ciekawością wpatrywała się w nią i przysłuchiwała jej chora, ale nie okazywała dla niej szczególnej sympatyi, a raczej jakąś obawę.
Jednego z tych dni ostatnich, gdy już zupełnie przytomna, tylko dla osłabienia w łóżku pozostać była zmuszoną, Nera, usłyszawszy od siostry Natalii o nagromadzonych biletach wizytowych, prosiła, aby je jej podano dla zabawki. Rozsypano je przed nią — i, jak dziecię, śmiała się, przeglądając ten szereg imion najrozmaitszych narodowości, z których wielu wymówić było trudno i domyśleć się ich pochodzenia.
Czy pomiędzy temi imionami szukała jakiego pożądanego, czy to była wprost tylko ciekawość niczem niezajętego umysłu, — dociec było trudno. Karty te układała, śmiejąc się, tak, aby policzyć mogła, ile razy kto powrócił dowiadywać się, aby, — jak mówiła, — wiedziała, ile wdzięczności była komu winną.
Siostra Natalia widziała, jak niektóre nazwiska witała sarkastycznym uśmiechem, inne smutnym twarzy wyrazem, albo zupełną obojętnością.
Między innemi dziwić ją i uderzać się zdawało, że tyle, ile dni upłynęło od wypadku, znalazła biletów Lesława.
Przy pierwszym z nich zadumała się i starała upewnić zapytaniem jednej z pań, czy to był w istocie — le beau polonais? Znalazłszy drugi, zarumieniła się, a następne wprawiły ją w humor wesoły. Tłómaczyła się z niego naiwnie przed siostrą Natalią tem, że młody Polak był jednym prawie, który z początku ani na nią chciał spojrzeć.
— Jest to więc tryumf, który odniosłam, albo ja, lub nieszczęście moje. Dowodzi to, że piękny Polak ma dobre serce.
Siostra Natalia znała go także, ale tylko z obfitej jałmużny, którą co roku przytułek jej chorych obdarzał.
— Trudno, abym była wprzód mogła pozyskać sobie jego współczucie, — mówiła Nera. — Widział we mnie rodzaj awanturniczej balleriny, istotą, która obudzą czasem zajęcie, ale takie, którem się, niestety, pochlubić nie może. Inni przynajmniej ciekawi mnie byli, zbliżyć się starali, — on nigdy... Czułam w tem rodzaj pogardy i bardzo mi to było przykrem. Teraz może przeczuł, iż coś więcej mogę być warta, niż z pozoru się wydaję.
Siostra Natalia nie bez pewnego zdziwienia zauważyła, że, bilety Lesława odłożywszy, Nera oddzieliła od innych i zachowała osobno, jakby im większą wartość przyznawała.
Przyjaźń i poufałość z siostrą Natalią zawiązały właściwie te noce bezsenne, o których wspominaliśmy. Chociaż przytomna, ale podniecona i rozmarzona, Nera znajdowała się często tak usposobioną, iż czuła potrzebę zwierzenia się i skargi. Naówczas pociągała ją ku sobie dobra siostra Natalia i przed nią odkrywała się cała. Ona nie pytała jej nigdy ani o pochodzenie, ani o dzieje przeszłości, a jej jednej opowiedziała z nich wszystko, co mogła i miała opowiedzieć siłę.
— Siostro, — mówiła ostatnich nocy, siedząc z rozpuszczonemi włosami, wsparta na białej maleńkiej rączce, i tęsknie patrząc w mroki nocne oczyma załzawionemi, — ja sama dla siebie zagadką jestem, cóż dopiero dla innych?! A wolę nią pozostać, niż dostarczać pokarmu zimnej i głupiej ciekawości obojętnych ludzi... Pamięć moja sięga bardzo, bardzo daleko w mglistą jakąś, niewyraźną przeszłość, której ani miejsca, ani czasu oznaczyć nie umiem. Nie wiem nawet, jakim naprzód nauczyłam się mówić językiem!... Nad kolebką moją przypominam sobie tylko bardzo piękną, z żywemi czarnemi oczyma kobietę młodą, która się dziwnie obchodziła ze mną. Czasem zjadała mnie całusami, nie wypuszczała z rąk, kładła w swojem łóżku, trzymała na kolanach, na chwilę nikomu powierzyć nie chciała, a pieszczoty te, — rzecz dziwna, — więcej mnie, dziecko, przestraszały, niż przywiązywały. Matka ta, gdyż uczyła mnie, abym ją nazywała tem imieniem, — niekiedy potem całemi miesiącami zapominała o mnie. Widywałam ją przechodzącą obojętnie około kolebki, nie zaglądającą nawet do niej... Potem znowu powracała cała ta czułość gorąca, której często łzy, dla mnie niezrozumiałe, towarzyszyły... Oprócz niej naówczas widywałam przy sobie — mężczyznę młodego, pięknego, który również zdawał się mnie kochać, a może więcej, a przynajmniej inaczej, niż matka... Namiętnym był i gwałtownym, jak ona, ale dla mnie jednakim zawsze. Nie było dnia, ażebym go nie widziała choć na chwilę, stojącego u mojej kolebki i smutnemi oczyma wpatrującego się we mnie, jakby usiłował przyszły mój los odgadnąć... Naówczas, gdy matka się okazywała najobojętniejszą, on przychodził częściej, pozostawał dłużej. Przypominam sobie czasem gwałtowne wybuchy i jakby spory pomiędzy nimi, które się coraz częściej powtarzały... Później prawie już nigdy razem ich nie widywałam przy sobie, — a matkę tylko zdaleka i obojętną, szczególniej, gdy nikogo więcej z nami nie było. Przy obcych brała mnie tylko na ręce i obdarzała pieszczotami, które i teraz strach jakiś obudzały we mnie. Oddawała mnie też niańce, jakby rada, że się pozbyć mogła... Nie wiem, jak długo to trwało. Nagle kobieta-matka znikła zupełnie i nazawsze z moich oczu. Przypominam sobie jakby długie i dziwne podróże, coraz nowe widoki, mieszkania i ludzi, kołysanie na morzu, odpoczynek wśród drzew, kwitnących różowo, służbę coraz innemi językami mówiącą, kobiety czarne, mężczyzn niewielu. Długo, bardzo długo otaczał mnie nie dostatek, ale zbytek, kosztowne zabawki, suknie piękne i w wielkiej liczbie. Nauczyciele, nauczycielki zjawiali się zawcześnie przy mnie, mieniali. Ojciec, gdyż tak go zawsze zwałam, przychodził codzień, zajmował się mną, — matki nie było. W miejscu jej zjawiła się stara ochmistrzyni, ale ta tylko o zdrowie, strój i życie dbała, — nauczycielki i nauczyciele o resztę. Wśród poczętych nauk często nagle wszystko się zrywało i zmieniało, nawet ojca nazwisko, które coraz brzmiało inaczej. Porzucaliśmy dom, odbywali podróże długie, osiadali gdzieindziej, najczęściej w wielkich i gwarnych miastach, w krajach naprzemiany to gorących, to zimnych. Ruch ten i przenoszenie się z miejsca na miejsce zdawały się być przeznaczeniem ojca, który nigdzie zbyt długo przebywać nie mógł. Nieraz, gdym nawykła do domu, do kraju, do języka, do sług, — wszystko z dnia na dzień zmieniało się pośpiesznie. Nie mogłam nigdy przyzwyczaić się do tego i opłakiwałam każdą zmianę. Naówczas ojciec przychodził mnie pocieszać, obiecując jeszcze coś piękniejszego nad to, cośmy tracili. Oprócz ojca rzadko widywałam kogo, chyba nauczycielki i nauczycieli... Już byłam dzieweczką dorastającą, gdy raz mnie, nadzwyczaj starannie i bogato ustrojoną, wyprowadzono do jakiejś pięknej, majestatycznie wyglądającej pani, która z wielką miłością mnie przyjęła... Nie była to jednak matka moja, którą dobrze jeszcze pamiętałam. Ta miała oczy niebieskie, włosy bujne, jasne, wzrost i postawę okazalszą. Inną też miłość powzięła dla mnie, — chłodniejszą, nie tak namiętną, ale wytrwałą. Była to miłość czy jakieś zobowiązanie, — nie wiem. Była dla mnie dobrą zresztą, a obok niej zjawiał się zawsze mój ojciec, który długo nas nie opuszczał. Ja i do tej drugiej jakiejś matki przybranej przywiązać się nie umiałam mocniej, a ona taką, jaką była dla mnie pierwszego dnia, — pozostała do ostatka... Krążenie nasze po szerokim świecie nie ustawało, ale teraz dwór był większy i okazalszy jeszcze, bo przybrana matka lubiła wystawę... O ile sobie przypomnieć mogę, ojciec i ta kobieta byli z sobą w początkach bardzo czule, widywałam ich nie rozłączających się, prawie zawsze razem, a ojca mego często u jej kolan. Ona zdawała mi się stosunkowo zimną, a przynajmniej inną przy nim, a inną, gdy go nie było. I ze mną choć starała się być jednakowo czułą zawsze, choć mi okazywała przywiązanie, — sercem nie pociągała ku sobie. Pojmowałam teraz coraz lepiej, co się ze mną i koło mnie działo. Stosunki tych rodziców powoli się zaczęły zmieniać. Ojciec szczególniej był innym. Miłość jego dla mnie nawet znacznie ostygła i ja jej już pieszczotami i przypominaniem mu się rozbudzić nie mogłam. Widywałam go rozpaczającym, smutnym, roznamiętnionym jakimś, a niekiedy nienaturalnie wesołym i jakby nieprzytomnym. Pomiędzy nim a kobietą rozpoczęły się kłótnie, wyrzuty, sceny gwałtowne, w czasie których mnie, dziecka, się nawet nie wystrzegano... Gdym czasem rozdrażnionego ojca starała się pieszczotami pocieszyć i uspokoić, odpychał mnie obojętnie. Byłam bardzo nieszczęśliwą... Powoli dostatek, który tak długo nas otaczał, zaczął się zmniejszać, sposób życia odmieniać. Przed obcymi zawsze okazywano jeszcze pozory dobrego bytu, w domu zaczynało braknąć pieniędzy, a wierzyciele drzwi oblegali... Pożycie rodziców stało się nieznośnem — i nagle ojciec mój, po gwałtownej scenie z matką, której wybuch słyszałam zdaleka, — zniknął... Nastąpiła zmiana zupełna, wyjechaliśmy natychmiast. Na mnie przybrana matka mało zwracała uwagi, inne towarzystwo otaczać ją zaczęło... Wychowanie moje jednakże jeszcze na staranności nie straciło. Przybrana matka zawsze się mną zajmowała, dostatek i zbytek powrócił, ale z niemi nieznośny ktoś zjawił się, jako mąż i pan domu... Więcej z nałogu i nawyknienia do mnie, niż z miłości, opiekowała się mną ta, z której ust często słyszeć musiałam, że mnie z nią nic, oprócz politowania nad sieroctwem mojem i opuszczeniem, nie łączy. Węzeł też to był wątły, który lada co zerwać mogło i musiało... Tej chwili mojego życia, w której więcej pozostawiona samej sobie, aż nadto wyswobodzona zawcześnie, musiałam sama też kierować wychowaniem, nauką, wszystkiemi krokami, — opowiedzieć, opisać trudno... Walczyłam, myślałam, uczyłam się i winnam ocalenie więcej może cudownej opiece losu, niż ludziom i sobie, bom miała tylko instynkt, nie znając świata, ani tych niebezpieczeństw, na jakie narażoną byłam. Częstokroć, nieświadoma ich, przechodziłam nad zrębem przepaści, nie widząc jej u nóg moich. Przybrana matka coraz więcej zresztą własnym losem musiała się zajmować, aż do chwili, w której nagle mi jej naostatek miało zabraknąć. Choroba jakaś, piorunem nadchodząca, porwała ją, nim ona sama i otaczający domyślać się i przypuścić mogli, że śmierć grozi... Zostałam naówczas tak osieroconą i panią siebie, — tak opuszczoną, że cudem jakimś tylko składowi okoliczności przypadkowych zawdzięczam, iż nie zginęłam z głodu i sieroctwa tego, wyrzucona niemali na ulicę, bez żadnych środków, bez świadectw nawet pochodzenia i dowodów, kim byłam, co mnie wiązało ze zmarłą, której resztki mienia rozchwytali wierzyciele... Nikt a nikt nie myślał o mnie, — nikt nie podał mi ręki, — byłam zmuszoną o własnej sile rzucić się na fale, próbować płynąć, zmieniać prądy i szukać drogi...
A w końcu — tęsknym głosem dodała Nera, — wyrzucony na brzeg rozbitek, pytam się ciebie, siostro moja, czy żyć warto? czy nie lepiej było, na arenie padłszy wśród oklasków, więcej już nie powstać?
Opowiadanie to niewiele siostrze Natalii pomogło do zrozumienia zagadkowej zawsze postaci tego dziewczęcia, które samo dla siebie było tajemnicą. Z tych rozmów po nocach przekonała się tylko litościwa siostra miłosierdzia, iż dziewczę miało niepospolite zdolności, wielką energię, silną wolę, a umysł rozbudzony i niewiedzący czego się ma pochwycić, jak pokierować sobą.
Siostra wyraziła zdziwienie swej chorej, iż mogła obrać sobie tak niewłaściwe dla kobiety powołanie, popisującej się z silą i zręcznością, gdy tyle innych dróg miała przed sobą otwartych, do których również usposobioną czuć się mogła.
— Jak siadłam na konia? dlaczego zeszłam na amazonkę? — spytała Nera, — czy sądzicie, że ja to wam wytlómaczyć potrafię? W dzieciństwie dla zabawki starszych i dla dogodzenia mojej fantazyi sadzano mnie wcześnie na siodło, — było to rozrywką. Miłość własna zmuszała do popisów, do ćwiczeń, do dokazywania, które wywoływało oklaski... Potem przyszła chwila w życiu, gdy z tej zabawki trzeba było zrobić powołanie... Tyle rzeczy uczyłam się potroszę, umiem niedostatecznie, że najdogodniej mi było siąść na konia i najłatwiej może... Na scenę dostać się — trudno, muzyce trzebaby poświęcić jeszcze lata całe, a ja już się czuję tak starą.
— Ale znaleźliście tu dla siebie tak wiele osób życzliwych, — przerwała siostra Natalia, — nie mogliżbyście z tego korzystać, aby się od dyrektora cyrku wyswobodzić i — postarać o obmyślenie innego zawodu?
— A siostro moja droga, — odparła Nera, — wy na świat patrzycie z klasztornego okienka, przez które widać tylko kościół, ludzi pobożnych i dzieła miłosierdzia, — ja wiem lepiej, czem jest ta życzliwość gorąca, namiętna, a jutro mająca się zmienić i ostygnąć. W najlepszym razie, potrzebaby, przyjmując pomoc, poddać się kierunkowi i zaprzedać w niewolę, a ja... jam do tego nie nawykła! Na każdej drodze współzawodników roje, nieprzyjaciół zastępy, zasadzki...
Zwolna przychodziła do siebie Nera, odzyskując siły, — nie ukazywała się jednak, nie wychodziła z domu, nie przyjmowała nikogo, oprócz tych pań, które w czasie choroby jej narzuciły się z opieką i korzystały z praw nabytych.
O wystąpieniu jednak na arenie mowy być jeszcze nie mogło, doktorowie zgodnie sprzeciwiali się temu przedwczesnemu wysiłkowi, a dyrektor z obawą przewidywał, że Nizza wkrótce opustoszeje i na żywe zajęcie i sympatye rachować już nie będzie mógł.
Nera zdawała się nie myśleć o tem i niewiele troszczyć.
Tak samo, jak siostra Natalia życzyła jej szukać innego zawodu, wszystkie prawie panie i protektorki chciały ją z cyrku wyzwolić, niepomnąc na to, że mniejsze może niebezpieczeństwo zagrażało jej od koni, niż od ludzi nieznanych, których łupem stać się mogła.
Ta przyszłość dziewczęcia żywo zajmowała umysły wszystkich opiekunek, począwszy od księżnej Nikopulo. Jedne radziły teatr, inne rachowały na głos piękny, który tylko szkoły i wprawy potrzebował, — naostatek nawet instytutorki i nauczycielki miejsce wyrobić jej przyrzekano, chociaż przeskok z cyrku do szkoły był najdziwaczniejszym pomysłem, w którego urzeczywistnienie godziło się nie wierzyć.
Lecz ci, co się zbliżali do Nery, znajdowali ją tak dziwnie uzdolnioną do wszystkiego, tak umiejącą się nagiąć do wszelkich wymagań, iż się im nic nie wydawało niemożliwem dla niej.
Ze wszystkich jednak powołań — teatralny zawód zdawał się najwłaściwszym dla niej, — droga do niego najłatwiejsza. Wszechmocny O’Wall, który o swojej i „Figara“ potędze nie wątpił w daleko trudniejszych zadaniach, zaprzysięgał, iż kilku felietonami utoruje drogę Nerze, chociażby — do teatru Francuskiego, do domu Moliera.
Zachwycony pięknością dziewczęcia, napierał się niemal tego, aby mu wolno było zająć się jej losem.
Okazało się, że Nera w wolnych chwilach, w przystępie fantazyi, na której jej nie zbywało, — uczyła się już deklamacyi, od starej artystki, z którą się gdzieś spotkała w podróży, brała lekcye, umiała nawet na pamięć ról kilka. Przed niefortunnem wystąpieniem w cyrku, na jednym z wieczorów, gdy się nią popisywano, dała się uprosić o powiedzenie kilku monologów, a słuchacze, zachwyceni, widzieli już w niej przyszłą Mars Arroult lub nawet Rachelę, — potrzeba było tylko Talmy lub Samsona, aby z tego pączka dopomógł się rozwinąć kwiatowi.
Jedna księżna Nikopulo, zawsze najgoręcej się zajmująca losem Nery, przeciwną była pomysłowi O’Wall’a i kształceniu się dla sceny.
— Na co jej to? — mówiła — ona nie potrzebuje żadnego powołania, żadnej innej karyery nad tę, jaką jej wdzięk, dowcip, młodość, stworzyć muszą. Znajdzie się rychło człowiek, który jej najświetniejszą przyszłość zapewni. Na to potrzeba tylko, aby się pokazała i dała poznać.
Hrabia Lesław, który dotąd nigdy się żywo nie zajmował ani kobietami wogóle, ani artystkami szczególniej, — okazywał dla Nery wiele współczucia i podzielał przekonanie księżnej. — Starzy wielbiciele pięknej amazonki, baron, hrabia, pasza i cała gromada pomniejszych, uśmiechali się, widząc tak obojętnego dotychczas Polaka, nawróconego nagle i podzielającego z nimi uwielbienie dla fenomenu.
Ze wszystkich najrozmaitszych wniosków i projektów — dramatyczny zawód miał za sobą najwięcej głosów. Przypisać to należało wpływowi felietonisty, który zwycięsko wszystkie inne odpierał.
Z mężczyzn ani on, ani nikt dotąd po przyjściu do sił Nety nie był do niej przypuszczony.
Nie przyjmowała ona nikogo, oprócz Belotti’ego, który zajmował się jej losem i nie chciał wyrzec opieki. Z nim też jednym mówić mogła o przyszłości. Dyrektor nastawał na to, aby cyrku nie porzucała, który jej zostawiał najwięcej swobody i nie potrzebował już ani nowych studyów, ani przygotowania.
Dosyć było plastycznego wdzięku, z jakim występowała, aby obudzić zachwyt, i nikt od niej nie śmiałby wymagać, aby walczyła z akrobatami. Być może, iż to u Nery też przemawiało za Belotti’m.
Tymczasem O’Wall intrygował przeciw niemu i za teatrem.
Skutkiem tego naglenia i namów felietonisty, panie codzień nalegały na Nerę, nie mogąc jej skłonić do popisu. Wahała się, wymawiała chorobą i lenistwem. O’Wall, widząc, że panie protektorki nic nie umieją na upartem dziewczęciu wymódz, pewien siebie, żądał już natarczywie tylko, aby mu wyjednano posłuchanie, najpewniejszym będąc, iż on swą wymową potrafi skłonić Nerę do przyjęcia jego rady.
Nera składała się chorobą, — wymawiała tem, że, przyjąwszy raz O’Walla, innymby się potem oprzeć nie mogła, ale Francuz, gdy raz czego chciał, co postanowił, nie rozumiał nawet tego, aby się jemu śmiał kto opierać.
Wyprawiał więc jedne po drugich protektorki, domagając się choćby najkrótszego posłuchania.
W końcu nie mogła wreszcie, przez samą wdzięczność dla tak gorącego zajęcia się jej losem, odmówić O’Wall’owi rozmowy.
Zdaje się, że równie Francuz był pewien tego, iż Nerę nawrócić potrafi, jak ona zwycięskiego oporu. I tak jednego dnia, w porze przedśniadaniowej, hrabina L., wielka przyjaciółka i wielbicielka felietonisty, miała razem z nim zapewnienie, iż rekonwalescentka przyjmie ich wdzięcznie.




W Nizzy zjawiają się codzień postaci, istne szczęty rozbitych okrętów, które morze na brzegi wyrzuca, — obłamki, nie dozwalające odgadnąć, czem były, do czego służyły i czego smutną są pozostałością. — Codzień prawie czyta się na spisie przybywających imiona brzmiące, a niezrozumiałe, często z tymi, do których należą, będące w sprzeczności.
Sąsiedztwo Monaco, ostatniego zielonego stołu europejskiego, ściągającego namiętnych, nieuleczonych graczów, ten przypływ drzazgów czyni jeszcze obfitszym.
Nikt też się nie zdziwił, gdy jednego dnia na liście przeczytano imię księcia Filipesco i dowiedziano się razem, że w hotelu Francuskim ten książę zajmował maleńki jeden pokoik na górnem piętrze, a tak był ubogi, wyglądał tak odarto i opuszczony, że go zaledwie przyjąć tam chciano.
Był to człowiek już bardzo niemłody, a więcej jeszcze wyniszczony, złamany, zestarzały przed czasem jakiemś życiem, awanturniczem zapewne. Pomimo to, ruina wyglądała wspaniale i dumnie. Słusznego wzrostu, mało co przygarbiony, nie starzec, bo go tak zwać było trudno, ale rozbitek, miał w twarzy i obliczu, w wystąpieniu i ruchach coś tak pańskiego, iż mimo bardzo zaniedbanej odzieży, widocznego na nim niedostatku, — wrażał pewne poszanowanie. Obejście się ludzi zdawało mu się zupełnie obojętnem, tak jak wogóle to, co go tu spotykało.
Z wielką śmiałością i pewnością siebie kroczył, a zuchwałością odpierał najmniejsze względem siebie uchybienia.
Suknie stare, przenoszone, wytarte, kapelusz zmięty, obuwie zużyte, bielizna zaniedbana, — na pierwszy rzut oka niemal go do jednego z tych żebraków czyniły podobnym, którzy krążą, gdzie się odpadków po możnych spodziewają; ale ów Filipesco przy żebraczej powierzchowności miał dumę i imponujące obyczaje bodaj udzielnego książęcia.
W pierwszych dniach po przybyciu do Nizzy znikał stąd na dni całe, a z godzin wnosić było łatwo, że jeździł do Monaco i wracał stamtąd po gry zamknięciu. Owocem tych kilku dni pierwszych być musiała jakaś wygrana, gdyż następnych książę kazał sobie podawać wykwintne obiady à la carte, najwyszukańsze wina, i kelnerowie, znający się na tem, sądzili, iż musiał dawniej być w bardzo dobrym bycie, bo umiał dysponować i wybierać. Wogóle musiało mu iść nieźle przy czarnej i czerwonej, gdyż płacił, nie żałował sobie na nic, a usłudze rzucał pour-boire prawdziwie książęcy.
Zaczynali więc, nawet kelnerzy, widzieć w nim raczej oryginała, niż ubogiego awanturnika.
Powierzchowności wcale jednak nie zmienił, chodził tak zaniedbany, jak wprzódy, — a cisnął się tam, gdzie suknie jego zwracały oczy i narażały go na kosę spojrzenia i nieprzyjemne potrącenia.
Znany już z hotelu, jako domniemany książę Filipesco, w którym naturalnie zakończenie imienia kazało się Rumuna domyślać, — ukazywał się w miejscach publicznych i zażądał wpisać do klubu, do którego wszyscy znakomitsi należeli przybysze. Chociaż przyjęcie do niego w miejscach takich zbiegowisk nie jest zbytnio utrudnione, bo i kontrola osób bywa prawie niemożliwą, — ów odarty książę znalazł pewien rodzaj oporu ze strony dyrekcyi.
Uderzało szczególniej to, co publicznie rozpowiadał baron Hausgarde, iż nie przypomina sobie, gdzie i kiedy, ale indywiduum to spotykał już — z innem nazwiskiem i był tego najpewniejszym.
Pamięć barona nigdy go zresztą nie zawodziła, a był tak oględnym, iż nigdy nie twierdził, czego nie mógł dowieść i o czem najlżejsza dla niego pozostawała wątpliwość. — Oprócz tego nie było tajemnicą dla przyjaciół austryackiego eks-dyplomaty i eks-dworaka, że pisał dzienniki i notował wszystko, co go w życiu spotykało, dla potomności, czy jako materyał pamiętnikowy. — Na dowód, że nazwisko to należało do niego, kandydat na członka klubu posiadał nietylko bilety wizytowe, które sobie każdy łatwo u litografa zamówić może bez legitymacyi, czy do nich ma prawo, — ale stary jakiś, zszarzany i podarty pasport.
Uważano potem, że przy odartym surducie czasem nosił całą wiązankę różnobarwnych kolorowych wstążeczek.
Gdy po raz pierwszy się pokazał na starym zamku w ogrodzie na górze, właśnie księżna Nikopulo się tam znajdowała. Jechała z jedną z dam, do towarzystwa należących, która, własnego ekwipażu nie mając, wprosiła się do niej.
Powóz zwolna posuwał się pod górę, właśnie gdy Filipesco, laskę na ramię zarzuciwszy, krokiem ociężałym wchodził tu także. Spojrzał on na jadące panie, a księżna, którą wzrok jego spotkał, jakby przelękła, coprędzej oczy odwróciła w drugą stronę i towarzyszka jej uważała, że długo słowa przemówić nie mogła.
Można to było przypisać tylko spotkaniu z panem Filipesco, ale księżna, na pytanie przyjaciółki odpowiadając, nie przyznała się do żadnego wrażenia. Utrzymywała, że się jej źle zrobiło. Na odartym podróżnym widok księżnej wcale nie okazał, aby mu ona była znajomą. Szedł dalej z tą pańską obojętnością, która mu ciągle i wszędzie towarzyszyła. Nie dziwiło go bowiem nic, nie budziło ciekawości, ani zajęcia. Z wielu rzeczy, interesujących innych, on się szydersko uśmiechał.
Znajomości nie robił żadnych, bo powierzchowność jego nie przyciągała nikogo ku niemu, — a on zdawał się nadto dumnym, aby ich szukać. Nie unikał jednak ani tłumnych zbiorowisk ludzi, ani ocierania się o dostojną elitę nicejską. Owszem, cisnął się na pierwsze miejsca zawsze, jakby mu się one należały. Parę razy spotkały go nieprzyjemne zajścia z tymi, którym sąsiedztwo tak nędznie wyglądającego człowieka nie przypadało do smaku, ale z nich wyszedł zwycięsko.
Gdy usta otworzył, poznać w nim mógł każdy kogoś, co żył wiele z ludźmi i wiedział, jak się ma odezwać do nich. Mówił wszystkiemi językami, tu najużywańszemi, doskonale, a wiele innych rozumieć się zdawał, bo czytywał dzienniki najniezrozumialsze innym, nawet nowo-greckie, nawet madziarskie.
Gdzieindziej postać taka byłaby z pewnością wiele o sobie mówić kazała, ale w Nizzy każdy dzień prawie daleko żywiej interesujące przynosił zagadki.
Z powodu, że Filipesco do klubu się wpisać zażądał, zwróciło to na niego uwagi trochę. Musiał on sam dostrzedz, albo się domyślić, że do klubu potrzebować będzie jakiegoś świadectwa lub poparcia, gdyż przez parę dni zdawał się chodzić i szukać kogoś znajomego, a nie mógł go znaleźć.
Na przechadzce później uderzyła go widocznie powtórnie spotkana księżna Nikopulo. Poznać to było można z tego, że, mając zapewne wątpliwość, zachodził ze stron różnych, aby się jej przypatrzeć, i manewrował tak, że mógł coś dostrzedz stanowczo potwierdzającego przypuszczenie, bo się do siebie uśmiechnął zwycięsko.
Nazajutrz w tej godzinie, o której księżna nie przyjmowała jeszcze gości, a przyjmowała ich zawsze chętnie bardzo, Filipesco w tym stroju zaniedbanym, jaki zawsze nosił, przyszedł się zameldować ze swą kartą wizytową i zażądał widzenia się z księżną.
Służba, popatrzywszy na niego, wzięta go zapewne za jednego z tych zamaskowanych żebraków, których się tu zawsze kręci mnóstwo, co potwierdzała i niewłaściwa godzina; chciano go odprawić z niczem, ale stary z taką dumą i natarczywością kazał się zameldować, iż mu się oprzeć nie śmiano.
Służący, który zaniósł posłuszny kartę wizytową, spostrzegł, iż pani, pomimo panowania nad sobą, zadrżała, bilet w jej ręku zadygotał dziwnie, namyślała się, nie wiedząc, co począć, zawahała, nie chcąc zrazu przyjąć, a potem, namyśliwszy się, — wpuścić kazała do salonu.
Książę wszedł tu z obojętną pewnością siebie, jakby z góry wiedział, iż wpuszczony być musi, obejrzał się dokoła i usiadł, swobodnie rozpierając się w najwygodniejszym fotelu.
Księżna weszła nierychło, blada bardzo i zmieszana; na widok jej przybyły powstał powoli, z uśmiechem sardonicznym na ustach, a że nic z początku nie mogła powiedzieć, — sam ją powitał.
— Wasza książęca mość, jak widzę, nawet bardzo starego znajomego i przyjaciela nie poznałaś.
Jąkała się jakiś czas gospodyni, nim zdołała odpowiedzieć:
— W istocie... przepraszam, — ale...
— Ale to nic dziwnego, — mówił śmiało Filipesco, i, zamiast czekać, aby mu miejsce wskazała gospodyni, siadł sam, ręką dając znak jej, aby na kanapie się usadowiła. — Niema nic dziwnego. Czasu upłynęło wiele od naszego rozstania, a ja mocno zestarzałem, nieprawdaż? O pani tego nie powiem... Owszem, — dodał z uśmiechem — świetnie, młodo pani wyglądasz... Winszuję...
Księżna miała czas zebrać myśli i odzyskać odwagę.
— Choćbym i poznała was, — rzekła — myśmy się dziś znać ani powinni, ani możemy. Pan ta zrozumieć możesz.
— Doskonale, — rzekł Filipesco — ani myślę zaprzeczać temu. Nie doszedłem jeszcze do tego szczebla, z którego się jedną rękę wyciąga po jałmużnę, a drugą rewolwerem grozi. Ja nie grożę niczem i nie żądam nic od waszej książęcej mości, — ale byłem ciekawy, a po dawnych stosunkach naszych może to być i wytłómaczonem i przebaczonem. Nieprawdaż?
Księżna milczała, spuszczone trzymając oczy i nie śmiejąc ich podnieść na mówiącego, który się w nią z cyniczną zuchwałością wpatrywał.
— Bardzo jestem szczęśliwy, — ciągnął dalej — iż waszą książęcą mość spotykam teraz i z pięknym tytułem, i, jak widzę, — w dostatkach opływającą. Fama głosi tu w Nizzy, że księżna jesteś bogatą, a ja, — jak widzisz, zszedłem prawie na łachmany, — ale dziś — to mi wszystko jedno. Z życia spiłem i wycisnąłem, co tylko było można; smaku tak dalece do dalszych eksperymentów nie mam — i nawet męczenie drugich, które czasem wyżytym, jak ja, ludziom czyni przyjemność, — mnie nie bawi.
Śmiał się, poufale oburącz podparłszy na stole, na którym zrudziały i pognieciony kapelusz położył bez ceremonii.
— Hę? — dodał po małym przestanku. — Cóż to za jeden ten książę Nikopulo? Grek i książę?... Kto to taki? Żyje czy pogrzebiony?
— Żyje, — cichym głosem odezwała się gospodyni, siedząca widocznie, jak na żarzących węglach.
— Żyje? — podchwycił Filipesco. — Więc cóż? jak zwykle, musieliście już mieć siebie dosyć po kilku miesiącach i rozstaliście się zgodnie, a wasza książęca mość otrzymałaś wyposażenie... To rozumnie i wygodnie... Mąż nie zawadza, nazwisko zostaje, a wolność się odzyskuje.
Po namyśle, z niecierpliwością, gospodyni odezwała się:
— Przepraszam, mąż mój... chory...
— A! a! — odparł, śmiejąc się, Filipesco. — Jeśli zwaryował, to mu się nie dziwię... Księżna sobie wybrałaś, widzę, Nizzę? Hm... miejsce pobytu przyjemne, ani słowa, ale, jeżeli się nie mylę, naraża księżnę na niebardzo przyjemne spotkania! Nie licząc mnie, który, choćby nastraszył, zbyt się naprzykrzać nie będę, ale księżna tu jesteś en pays de connaissance, wszak i papa Simon gości zawsze czasu sezonu w Nizzy?...
Na zapytanie to nie dała księżna odpowiedzi, a Filipesco nie zdawał się rachować na nią, bo podchwycił zaraz:
— Proszę być pewną, że ja dokuczliwym nie będę, — ale małej przysługi muszę się domagać...
Księżna z obawą oczy podniosła.
— Proszę sobie wyobrazić, — mówił dalej, — że mnie tu do klubu nawet przyjąć się wahają i zdają się wymagać, aby ktoś zaświadczył, iż Filipesco nie jest ani Nikopulo, ani żaden rzezimieszek z pod szubienicy urwany!! Ho, ho! — otóż księżna mnie znasz, nieprawdaż? i będzie łaskawą tylko gdzieś, tak — przy ludziach, w rozmowie, głośno poświadczyć, że Filipesco jest nie kim innym, jak sobą samym.
Zwolna, jakby nieco uspokojona, gospodyni podniosła oczy spuszczone i ośmieliła się spojrzeć na mówiącego, który siedział rozparty na stole i, szydersko uśmiechając się, napawał wrażeniem przykrem, jakie na księżnej czynić musiał.
— No, cóż? — dodał, zawsze szydersko, — wszak mogę się spodziewać, że mi tej małej przysługi nie odmówicie? Jestem pewny, że widząc mnie tu przychodzącego w tak załojonym i pomiętym stroju, z tak zaniedbaną powierzchownością, księżna musiałaś się ulęknąć o kieszeń swoją! — No, przyznać muszę, iż domysły o mojej ruinie są trafne; w istocie straciłem wszystko, nawet nadzieję odegrania się. W Monaco ostatkami próbowałem szczęścia, w rozmaity sposób, — los mi dał do zrozumienia, że z tego nic nie będzie. Nie wyrzekam się jeszcze rulety, bo to przynajmniej czas zabija, ale... — dokończył niewyraźnem mruczeniem.
W czasie, gdy to mówił, księżna się namyślała niespokojna i widać było z wyrazu jej twarzy, z ruchów mimowolnych, z drgania ust, że się gotowała coś powiedzieć, do czego jej brakło odwagi.
— Przy pierwszej więc sposobności, gdy księżna zobaczysz moją odartą postać, — wynajdź sobie sposób głośnego wypowiedzenia, że widywałaś mnie w lepszym bycie, noszącego nazwisko Filipesco, z tytułem, który mu jest należnym.
Cichuteńko księżna pośpieszyła powiedzieć:
— Dobrze, dobrze...
Filipesco nie wstawał i nie uważał rozmowy za skończoną, — oglądał się po apartamencie i jego urządzeniu. Tymczasem gospodyni cicho zrazu, potem z wymuszoną odwagą zapytała:
— Nawzajem... proszę... Co się z nią stało? coś z nią zrobił?
Filipesco z początku nie zdawał się rozumieć.
— Z nią? — odparł. — Ach! tak! Wiem, wiem już.
Poruszył ramionami.
— Znudziła mnie w końcu, był to ciężar tylko... Przyszłości jej dać nie mogłem. Lepiej się stało... Wzięła ją jedna z moich przyjaciółek. W każdym razie nie gorzej jej z tem, niż gdyby była przy was została. Nie wiem, — tak, — nie mam najmniejszego wyobrażenia, co się z nią dzieje, ani gdzie być może. Ładna była i zawczasu rozbudzona, więc życie jej, a przynajmniej młodość nie będzie do dźwigania ciężką... Nie wiem, — tak! nie wiem nic!... Kochałem namiętnie z początku to dziecko, ale teraz, ja już nic, nikogo kochać, a nawet fantazyi mieć nie mogę, zupełnie się wyczerpałem. Żem się nie rozpił, to rzecz dziwna, bo powinienem był tem skończyć... Może to jeszcze nadejdzie, któż wie?
Pomilczał chwilę.
— A zatem na zaświadczenie mojej legitymacyi rachować mogę, — dodał, sięgając leniwie po kapelusz, Filipesco. — Im prędzej, im głośniej się to dopełni, tem lepiej.
Ruszył się z krzesła. Księżna, której dana odpowiedź nie zaspokoiła, słuchając, pobladła i zacięła usta.
— Jabym chciała coś więcej o niej się dowiedzieć, — szepnęła, — mogłabym... teraz jestem sama, prawie swobodna... wzięłabym ją.
Filipesco się uśmiechnął.
— Wątpię, żeby to dla niej wielkiem było dobrodziejstwem, — rzekł z uśmieszkiem, — a w istocie niepodobna mi się domyśleć nawet, co ta kobieta z nią i z sobą zrobiła. Czy pozostała we Francyi, czy się do Anglii przeniosła? To zależało od stosunków, jakie mogła zawiązać... W czasie, gdym się rozstawał z nią, ta opiekunka dosyć się losem dziecka interesowała, ale na stałość tego uczucia u niej wcale rachować nie można. Był to taki temperament namiętny, dziwaczny...
Książę wstał żywo, sięgnął ręką do kieszonki, w której zwykł się znajdować zegarek, znalazł ją próżną i śmiać się zaczął sam do siebie.
— Zapomniałem, że zegarek musiałem zastawić, — mruknął. — Chciałem go wykupić zaraz, wygrawszy...
Księżna przysłuchiwała się z jakąś obawą razem i chętką odezwania się, — naostatek poczęła:
— Nie jestem wcale tak zamożną, jakby się zdawać mogło, ale, jeżeli czem małem służyć...
Filipesco spojrzał jej w oczy.
— Dawne nasze rachunki dziś trudno wznawiać, — rzekł. — Kto komu co winien, ja nie potrafię rozwiązać, bo pieniądze pieniędzmi, ale obok nich potrzebaby inne położyć kompensaty. Tak, tak! dziś obrachować niepodobna, czy ja jestem jej dłużnym, czy mnieby się co należało. Puśćmy to w niepamięć. Księżna jesteś tak grzeczną, że, oprócz poświadczenia o mojej osobistości, chcesz mi przyjść z pomocą. Nie odrzucam, ale cóż potem? Ja siebie znam. Wezmę, zjadłszy dobre śniadanie, pierwszy pociąg do Monaco i... będę szczęścia próbował. Miałem raz szesnaście tysięcy franków wygranych i byłem tak głupi, żem je na seryi już wyczerpanej zostawił. Dyabli... to jest krupier zagarnął.
Gdy to mówił, księżna z pośpiechem szukała po kieszeniach, zajrzała do szufladki, poszła do drugiego pokoju do biurka i przyniosła rulonik, w którym wprawne oko mogło pięćset franków się domyśleć. Podsunęła go księciu, który od niechcenia, obojętnie, ledwie głową skłoniwszy na podziękowanie, wsunął rulonik do kieszeni.
— Proszę być spokojną, — dodał, — że dokuczać nie będę. To nie jest w moim obyczaju i naturze. Nawet mścić się nie robi mi żadnej przyjemności, tego się zawsze los za nas podejmuje, prędzej czy później.
Ukłonił się zlekka i coraz żywszym krokiem pośpieszył do drzwi, w których kapelusz na głowę włożywszy, wyszedł, służbę stojącą pomijając z pańską miną.
Księżna stała długo, jak przykuta do miejsca, — potem padła na kanapę i zadumała się głęboko. Wśród tych myśli, które ją opanowały, twarz zapomniana jakby zmieniła się strasznie, zestarzała, pomarszczyła. Ktoby się jej przypatrywał w tej chwili, nauczyłby się z tego, że wola silna i pamięć o sobie nawet rysy oblicza mogą przerobić i zmienić.
Był to ten sam dzień, w którym właśnie O’Wall wyrobił sobie posłuchanie u Nery i miał ją na zmianę powołania, na zwrócenie się do teatru namawiać. Był prawie pewnym zwycięztwa, bo wierzył we wszechmoc swoją, w potęgę, — w wymowę.
W saloniku Nery nie było nikogo. Na stole znowu stała patera, biletów pełna.
Po chwili zaszeleściało i wolnym krokiem śliczna, blada, z wyrazem męczennicy na twarzyczce, wsunęła się nieco trwożliwie Nera. Z chodu jej, twarzy, ruchów poznać było można osłabienie i cierpienie, usiłowała jednak wesołym uśmieszkiem powitać O’Wall’a i sama poczęła, witając go, od podziękowania.
— Nie wiem, jak mam panu wyrazić wdzięczność moją, — rzekła, podając mu rączkę małą i drżącą, — okazałeś mi tyle współczucia, tyle serca...
O’Wall nie dał jej mówić długo.
— O pani! — rzekł, kapelusz przyciskając do piersi, — nie mam najmniejszej zasługi, nie jest to nawet poruszenie serca, nie jest to samo dla niej współczucie, które było mego żywego zajęcia pobudką. — Jestem przedewszystkiem, — niestety, — czcicielem piękna i kunsztu. Sprawa sztuki jest dla mnie najpierwszą i w tej sprawie przychodzę do pani.
Usiedli, feljetonista nie przestawał mówić:
— Ta okropna katastrofa, z której pani tak szczęśliwie wyszłaś, powinna była jej oczy otworzyć. Czy warto codzień życie stawiać na kartę dla popisu z wdziękiem, odwagą i siłą, gdy natura wyposażyła ją na tłómacza myśli poetów, na wcielenie arcydzieł. Shakespeare, Wiktor Hugo domagają się od niej praw swoich. Pani masz talent wielki, możesz być na gwiaździstem niebie poezyi dramatycznej nową i świetną gwiazdą. Rachel, mogę to najlepiej poświadczyć, miała tylko cudowny instynkt; pani, — co łatwo poznać, — masz już więcej dziś, bo pojęcie i przeczucie warunków sztuki, masz uroczą powierzchowność, masz głos, masz geniusz i — miałabyś się zakopać w nędznym cyrku?
Nera słuchała ze spuszczonemi oczami pochwał felietonisty, który zawczasu tryumfował.
— Pozwól mi pani być tak szczęśliwym i wprowadzić ją w ten świat dla niej stworzony, dla którego jesteś stworzoną.
— A! panie, — odezwała się Nera, — ja na to pole walki wyjść nie mam odwagi! Nie zaprzeczysz, że to wszystko zdobywać potrzeba, a żeby zdobyć, nieodbite jest męztwo, ochota do boju i przekonanie, że on wypadnie zwycięsko. Mnie na ostatniem zbywa właśnie. — Oprócz tego, — dodała cicho, — mam zobowiązania względem Belotti’ego, które mnie czynią jego niewolnicą. Z nim ja jestem spokojną, tu zwycięztwo będzie łatwem, a obawa skręcenia karku dla mnie nie jest straszną, bo do życia nie przywiązuję wagi. Nic mi ono nie obiecuje.
— Wchodząc nawet w te sofistyczne wywody, — przerwał O’Wall, — muszę zwrócić uwagę pani, że kark skręcić odrazu nie jest łatwo, ale okaleczeć i cierpieć — to los powszedni.
Nera pobladła.
— Widzisz pan, — szepnęła, uśmiechając się, — że ja mam jednak trochę szczęścia, bom powinna była w tym wypadku już — paść ofiarą. Ocalona, nabywam odwagi.
— Ale ta odwaga wobec cielesnego niebezpieczeństwa, — rzekł O’Wall, — jest razem lenistwem i nieśmiałością, gdy do wyższych sfer nie prowadzi.
— Po co? — zapytała Nera. — Pan wiesz, jak skończyła Rachel...
— Wiem, — przerwał O’Wall, — ale jestem przekonany, że kilka chwil jej życia, nie tych, w których zdobywała oklaski, ale w których czuła się kapłanką piękna, nagrodziły jej za męczeństwo.
O’Wall’owi szło, oprócz innych celów, o to, aby się popisał z wymową, aby podbił nie serce Nery, bo to mu było obojętnem, ale inteligencyę.
— Pani, — kończył długie swe argumentowanie, — nie potrzebujesz w tej chwili zdobywać się na żaden wysiłek woli nawet; owszem, zrzecz się jej tylko, zostaw swym wielbicielom i przyjaciołom staranie o wszystko, uwierz im, zaufaj...
— O! gdybyś pan wiedział, — wtrąciła Nera, podnosząc oczy, — jak ciężko jest stać się ludziom ciężarem i przyznać do bezsilności, do niemocy, zdając los własny na łaskę cudzą!
— My to widzimy inaczej, — począł O’Wall, — bo pani nazywasz i sądzisz ofiarą ze strony przyjaciół, co oni nazwą sobie szczęściem, chlubą, zaszczytem...
Zeszło tak na grzeczności i komplementa. Nera uśmiechała się.
Godzinę prawie trwała ta rozmowa, która się właściwie na niczem skończyła, ale O’Wall wstał żegnać się z tem przekonaniem, że zostawia po sobie wrażenie, które się nie zatrze i poprowadzi Nerę do wyrzeczenia się cyrku.
Wkrótce dogonił go dyrektor i pochwycił w kątku, ocienionym różami, gdzie zupełnie znaleźli się sami.
— Panie, królu, władco, złote pióro! zlituj się, zatrzymaj! — począł. — Com ja panu przewinił, że mnie chcesz zgubić?
Objął go wpół rękami, kłaniając się nizko.
— Cóż łatwiejszego tobie, potęgo, zgnieść takiego, jak ja, robaka?
— Mój kochany Belo... słowo daję, ani wiem, czego chcesz odemnie? mówże jasno! Ja — gubić ciebie!...
— Pamiętasz pewnie ze szkół: — rozśmiał się Belotti, — aquila non capit muscas; jesteś orłem, o tem wiedzą wszyscy, co czytają, to jest cała Europa, Ameryka i t. d.; cóż ta mucha, Belotti, ci winna?
— Ale cóż ja tej musze zawiniłem? — rozśmiał się połechtany felietonista.
— Odbierasz mi chleb, sławę, przyszłość, — zawołał gorąco Belotti, — należysz do spisku, który mnie ma gwiazdy mojej, jedynej nadziei, pozbawić.
Z powagą wielką O’Wall wziął dyrektora za guzik od surduta.
— Słuchaj, — rzekł, — mylisz się w dyagnozie. Ta kobieta nie jest ani dla ciebie, ani dla cyrku stworzoną. Padnie ofiarą, a ty na tem nic nie zyskasz.
— Mnie się zdaje, że wy się mylicie, — przerwał Belotti, — chociaż stokroć przechodzicie mnie i znajomością ludzi, i przenikliwością, ale ja ją znam bliżej i lepiej. — Ona ma powołanie do sztuki wogóle, ale gdy do tej pory nie obrała żadnej i nie poświęciła się jej wyłącznie, właśnie w cyrku tylko może zostać bóstwem, uszlachetniając pantominę naszą, dając jej artystyczny wdzięk. Gdzieindziej nie zajdzie daleko, dozna zawodu i zniechęci się.
O’Wall ruszył ramionami.
— Kochany Belo, — rzekł, chcąc uniknąć dalszych rozprawiań, — ja jestem uproszony przez te panie, które się Nerą interesują; nie ze mną masz do czynienia, ale z całym zastępem niewiast, zbrojnych we wszystkie środki działania, począwszy od pieniędzy. Ja umywam ręce...
Spojrzał na zegarek.
— Daruj, ogromnie się śpieszę, przepraszam.
Belotti schylił się pocałować go w ramię i coś mu szepnął na ucho, a O’Wall palcem pogroził, ale się nie pogniewał.
— Nie obawiajże się, — dodał, jeszcześmy jej nie opanowali. Ja umywam ręce...




Księżna Nikopulo dawała — herbatę. Zapowiedzianem było, że sławna śpiewaczka z Opery paryskiej, przybyła do teatru w Nizzy, u księżnej miała coś zaśpiewać. Wiedziano oprócz tego, że księżna żywo zajmowała się losem Nery, a że zdrowie jej znacznie się polepszyło, domyślano się, iż ona tu także pokazać się może. Wszystko to pociągało, ale i dom był oryginalny w swoim rodzaju, którego główną atrakcyjną siłę stanowiło to, że w nim aż nadto swobody mieli goście, a do zbytku powolności dla nich gospodyni. Panował tu i rządził się, kto chciał, i tak do tego trybu wszyscy byli przywykli, księżna tak się nigdy nikomu nie sprzeciwiała, uśmiechem bezmyślnym przyjmując najdziwaczniejsze wymagania, iż każdy sobie u niej pozwalał więcej, niż gdziekolwiekbądź. Dostatek wszystkiego był wielki, stół najwytworniejszy, wina doskonałe, — co ze swobodą, nieograniczoną niczem, dawało dla wielu urok, salonowi księżnej — jedyny.
Prawda, że dla wymyślniejszych pań ta swoboda, której często nadużywano, stanowiła zarazem odstręczającą obawę, aby miary nie przebrano. Księżna nie była może tak bardzo łagodną i dobrą, bo nieraz na jej twarzy malowało się oburzenie i początek gniewu; ale była słabą i bojaźliwą, a może miała powody niedrażnienia nikogo i lękania się nieprzyjaciół, którzyby potem do zbytku przeszłość jej badali.
A właśnie o niej bardzo rozmaite chodziły opowiadania, — ale księżna rozbrajała teraz najzłośliwsze języki, starając się służyć, przypodobać, pomagać, byle ją zostawiono w spokoju.
Wieczory te, herbaty czy rauty, które zawsze kończyły się bardzo późno wytworną kolacyą przy bufetach, miały zupełnie oryginalną cechę, niby jakiegoś publicznego miejsca, do którego wchodził kto chciał, każdy robił co mu się zamarzyło, rządzili się wszyscy, a gospodyni niknęła...
Słudzy tak do tego porządku, a raczej bezrządu, byli nawykli, że znajomych i nieznajomych sobie osób rozkazów słuchali; a kto pierwszy owładnął na takiem zebraniu kierownictwem jego, — ten poczynał sobie wcale się nie oglądając na księżnę, która z uśmiechem przyjmowała wszystko.
Szło jej głównie o to, aby ściągnąć do siebie osób jaknajwięcej i salon napełnić, a uczynić go przyjemnym.
Wprawdzie wiele pań obawiało się tu pokazać dla tonu nieco zanadto swobodnego, jaki panował zwykle, ale więcej daleko przez ciekawość się wciskały... Miejsce gospodarza niby — zastępował człowiek, który w domu tym grał jakąś rolę nieokreśloną. Był to Niemiec z południowych prowincyi, mężczyzna jeszcze młody i bardzo przystojny, nieco sztywny, małomówny, którego jedni nazywali panem profesorem, drudzy wprost panem Baum’em. Miał to być artysta-malarz, ale z dziełami swemi nie popisywał się, nie widziano go nigdy ani z pędzlem, ani z ołówkiem w ręku, mówić tylko umiał o sztuce z powagą, i dosyć z nią był obeznanym.
Profesor Baum mieszkał w jakimś małym hotelu, ale po całych dniach był na usługach księżnej... Złośliwi domyślali stosunków bardzo bliskich... lecz były to tylko zwykłe towarzyskie plotki. Baum z wielkiem poszanowaniem obchodził się z księżną, i nigdy poufałości z nią nie okazał.
Księżna zwała go przyjacielem, ale czasem obchodziła się z nim jak ze sługą, czego on nie brał za złe.
Co profesor robił w Nizzy, gdyż zdrowie jego łagodnego klimatu wcale się nie zdawało wymagać, odgadnąć było trudno. On sam czasem o studyach krajobrazów napomykał i zwał się pejzażystą.
W innych towarzystwach milczącego profesora mało widywano, i on się do nich nie cisnął. Przychodził rano na służbę swą do księżnej, sprawiał jej posyłki i interesa, powracał tu na śniadanie i na obiad, a gdy wieczór lub obiad dawała księżna, marszałkował tu i miał oko na służbę.
Ci, co go u księżnej spotykali i tu o niego ocierać byli zmuszeni, kłaniali mu się potem na ulicy, niektóre panie zapraszały go na wieczory, ale nikt jakoś nie zasmakował w tej istocie, niczem ku sobie nie nęcącej. Gdzie i jak księżna sobie wyszukała tego majordoma, niewiadomem było. W mieście znano go, jako sprawdzającego jej rachunki, wypłacającego należności, i kupcy szeptali, że musieli mu się wywdzięczać za klientelę, którą on mógł odebrać lub przynieść z sobą.
Niemiec nie zawadzał nikomu... nikt też nie wglądał bliżej w jego stosunki... Wieczorami, gdy pani przyjmowała, Baum znajdował się tu najpierwszy i ostatni się oddalał. Niekiedy miał sobie powierzaną szczególną opiekę nad gośćmi, których księżna serdeczniej chciała przyjmować u siebie...
Mówiliśmy już, że wstęp do salonu tego był nadzwyczaj łatwym, dość się było przedstawić księżnej, aby raz na zawsze zostać zaproszonym. Tych, o których jej chodziło, aby się ukazali na przyjęciach, gospodyni szukała sama, i natychmiast uwiadamiała, jakie dni miała przeznaczone...
Na co się księżnej przydać mogło to kosztowne, czasem przy natłoku cudzoziemców otwieranie domu, to także mogło być zagadką. Najprostszem jej rozwiązaniem było, że się nudziła... a nawykłszy za młodszych czasów do świata, ludzi i ruchu, chciała je jaknajdłużej około siebie utrzymać.
Ponieważ teraz znacznie przekwitłe wdzięki pociągać już nie mogły, a umysłowemi dary nie odznaczała się owa zwiędła piękność, musiała do domu choć obfitą gościnnością przyciągać...
Karmiła najwyszukańszemi łakociami, poiła najdroższemi winami, czasem ściągała płacąc drogo, najsłynniejszych artystów, — i salon jej też bywał zawsze pełnym. Ale nikt jej za to nie okazywał wdzięczności, każdemu zdawało się, iż łaskę robi gospodyni, racząc przyjmować jej uprzejmą ofiarę.
Hrabia Lesław, którego liczono tu do najdystyngowańszych, chociaż się nie nastręczał wcale księżnej i nie miał ochoty bywać u niej, przeczuwając, jak bardzo zmieszane znaleźć tu mógł towarzystwo, — nie uszedł losu innych dostojnych gości nicejskich. Księżna manewrowała tak, iż się musiał jej przedstawić, a potem tak natarczywie zapraszała go, iż w końcu parę razy pokazać się u niej musiał.
Znalazł tu parę osób z tego kółka, w którem się obracał, i później, choć nie często, ukazywał się na chwilę.
Na ten wieczór ściągnęła go pogłoska, iż zapewne Nera się tu pokaże...
Nie przyznawał się do tego sam przed sobą Lesław, ale od niedawna ten fenomen i jego pociągał ku sobie jakąś siłą niezwyciężoną.
Niezbyt wcześnie, gdy już główny salon i boczne pokoje gośćmi były przepełnione, wsunął się hrabia, powitał księżnę, parę słów zamienił z Baum’em, i, znalazłszy tu Amerykanina swego, rozpoczął z nim rozmowę.
Księżna miała oblicze rozjaśnione, oddawna bowiem salon jej nie bywał tak najpożądańszymi gośćmi nabity, jak dzisiaj. Niewątpliwie, należało to przypisać nie przyobiecanej śpiewaczce, ale nadziei ukazania się tej heroiny, którą była Nera... ale księżna z zawiedzionych nadziei korzystała.
Zapytającym ją o Nerę, odpowiadała, że nie jest wprawdzie pewną jej przybycia, ale się spodziewa.
Tymczasem cały świat ów Nizzy, którym sezon cię chlubił, najświetniejsze gwiazdy jego, panie i panowie, znajdowali się tu w wielkim komplecie. Nie brakło ani senatora Achillesa, ani lorda Clinty, ani Serwana paszy, ani głośnego felietonisty, ani polskiego hrabiego, ani całej gromady bajecznie bogatych Amerykanów, ani najoryginalniejszego ze wszystkich Holendra w długim surducie, który zdawał się tylko dla poznania europejskich obyczajów przybyłym tu z najzapadlejszych prowincyi nieznanego prawie kraju, zdobytego na morzu, grożącem mu nieustannie.
Goście księżnej już wszyscy napili się herbaty i zabezpieczyli na parę godzin oczekiwania wieczerzy, sławna śpiewaczka wygłosiła już była, oklaskami okrytą, wielką aryę z niesłychanie trudnemi fioryturami, profesor Baum, obszedłszy gości, przekonał się iż nikomu na niczem nie zbywało, niektórzy zapamiętalsi miłośnicy dymu wysuwali się z cygarami na balkony, przeznaczone dla siebie, — gdy we drzwiach ukazała się jeszcze tu dotąd niewidywana postać. Był to książę Filipesco.
Zobaczywszy go zdala, gospodyni pobladła.
Książę wchodził z tą dumną, pańską miną, która stanowiła tak rażący kontrast z jego ubiorem zaniedbanym, — z uśmiechem szyderskim na ustach, ale z odwagą ogromną w ten tłum, wśród którego, oprócz księżnej, nikogo znajomego nie miał. Na wieczór musiał naturalnie ubrać się stosownie; ale cały strój jego, od fraka począwszy do butów i kapelusza, okazywał przeleżenie w kuferku długie, zaniedbanie mody i zbyt przedłużoną służbę. Wszystko, co miał na sobie, stare, pogniecione, starte, było wszakże szczątkiem elegancyi, kosztownej niegdyś i najwytworniejszej, — tylko dziś krój wydawał się śmiesznym. Bielizna najcieńsza batystowa, frak jedwabiem podszyty, obuwie lakierowane popękane, kapelusz składany starej formy — dziwacznie wyglądały. Książę wydawał się upiorem. Uśmiechano się, widząc go, z największą pewnością siebie i śmiałością wkraczającego do salonu i wprost mierzącego do gospodyni, która stała osłupiona z trwogi.
Nie spełniła ona dotąd przyrzeczenia danego i oświadczenia publicznego, iż znała księcia Filipesco, to więc mogło być powodem, iż sam on miał jej nastręczyć sposobność dotrzymania słowa.
Widywany na ulicy, ten książę budził powszechną ciekawość; w salonie jeszcze żywiej ona pobudzoną została, ale gospodyni — truchlała. Szedł, jakby naumyślnie ją chciał wziąć na tortury, krokiem Wolnym, pilnie się rozglądając dokoła dumnym i szyderskim wzrokiem.
Przystąpiwszy nareszcie do pani domu, skłonił się grzecznie. Całe koło ciekawych otaczało ją, rade posłyszeć coś. Filipesco odezwał się tonem poufałym:
— Po wielu latach, bardzo miło mi księżnę powitać tu, tak świeżą, młodą i niezmienioną, jakgdybym wczoraj dopiero się z nią rozstał. Co do mnie, ja się może będę potrzebował przypomnieć.
— O! bynajmniej, — podchwyciła księżna, cała drżąca, — wszak mam przyjemność powitać w nim dawną znajomość, — księcia Filipesco?...
— Tak jest, — odparł śmiało przybywający. — Z nudów i ja przybyłem do Nizzy, która tak się zmieniła, wypiękniała i urosła, jak ja zestarzałem i zszedłem na ruinę.
Księżna, nie wiedząc, jak przedłużyć rozmowę, dodała:
— Nieprawdaż, mości książę, iż w tym roku Nizza jest bardzo świetną?
— Zdumiewającą, olśniewającą, cudowną! — szydersko dodał Filipesco.
W tej chwili profesor Baum się zbliżył, a zarumieniona mocno gospodyni zaprezentowała go z profesorskim tytułem, jako przyjaciela domu.
Filipesco podał mu jeden palec ręki i szyderskim przyjął uśmiechem, a że w tej chwili do księżnej się zbliżył ktoś, rozpoczynając rozmowę, Baum starał się opanować księcia, który, nie mając tu innych znajomych, przyjął jego towarzystwo.
Profesor manewrował tak umiejętnie, iż zwrócił kroki ku bufetowi, dał znak, aby przyniesiono herbatę, posadził gościa i zajął się nakarmieniem go, co wdzięcznie przyjętem zostało.
Filipesco tymczasem okiem wprawnego badacza poddawał troskliwej analizie tego przyjaciela domu i nie potrzeba mu było długiego czasu, ani egzaminu urozmaiconego, aby wiedział, do jakiej kategoryi ludzi wogóle miał go zaliczyć i jak się z nim obchodzić.
Natychmiast przybrał z nim ton poufały, ale grzeczny, który profesorowi, sądząc z jego obejścia się, doskonale przypadł do usposobienia. Siadł na chwilę przy nim, aby go bawić.
Filipesco, choć otoczony obcymi sobie, zdawał się jak w domu, rozpatrywał się swobodnie, dopytywał o niektórych, o innych, jako już świadomy, żądał tylko objaśnień. W sprawie zaś podwieczorku bez najmniejszej ceremonii zażądał od Bauma, co mu do smaku przypadało.
— Nie wątpię, że się to u księżnej znajdzie, — mówił do zastępującego ją gospodarza, — znam waszą księżnę od bardzo dawna i jej sposób prowadzenia domu, wiem, co u niej dobrem być musi. Każ mi dać kieliszek Soternu, który ona pije przy obiedzie.
Profesor, zdziwiony nieco, służył natychmiast do wyboru Soternem i Chateau d’Yquem, a Filipesco uśmiechnął się do kieliszka.
Gość ten wszakże, choć nakarmiony i napojony, był dla profesora, równie jak dla gospodyni, ciężarem wielkim, bo nie miał tu znajomych wcale, a prezentować go było nadzwyczaj draźliwem. Wszyscy oczy mieli na niego zwrócone, ale nikt się nie zbliżał.
Jeden tylko baron Hausgarde zdaleka mocno mu się przypatrywał zadumany, jakgdyby człowiek i fizyonomia nie były mu obce. Nawzajem i Filipesco spozierał na niego, brwi ściągał i w końcu szepnął profesorowi do ucha.
— Ten na boku, z gwiazdami na łańcuszku, proszę cię, nie jest to dyplomata austryacki... Haus... Haus... Zapomniałem.
— Baron Hausgarde, — podchwycił Baum. — Tak jest. Książę go zna?
— Znaliśmy się! — rozśmiał się Filipesco, — spotykali nieraz po świecie, — ale dziś... Nie wiem sam, czy mi wypada mu się przypomnieć, bo...
Baron wciąż zdala się przyglądał księciu. A że do powołania jego teraźniejszego należało wszystko wiedzieć i zagadek po drodze nie zostawiać nierozwiązanych, — że on zbliżeniem się swem do najpodejrzańszej figury skompromitowanym być nie mógł, w końcu wolnym krokiem przybliżać się zaczął.
Niezmiernie przenikliwy książę Filipesco zrozumiał, że baronowi pierwszego kroku potrzeba było oszczędzić i — samemu się przypomnieć. Porzuciwszy więc Baum’a, wstał zwolna z krzesła i z powagą zbliżył się do barona.
— Jeśli się nie mylę, — odezwał się, kłaniając, — ostatnim razem miałem przyjemność spotkać pana barona nad Bosforem! Jestem książę Filipesco.
— Właśnie, właśnie, — fizyonomia księcia mnie uderzyła, — rzekł baron, — ale nazwisko...
— Prawdziwie nie wiem już dziś, czy byłem tam pod własnem imieniem, czy jakiem przybranem, — rzekł książę spokojnie. — Mamy w mojej rodzinie kilka nazwisk do wyboru, do których noszenia równie uprawniony jestem. Może naówczas wołano mnie książę Maureno?
Baron głową potwierdził.
— Filipesco, Maureno i Goliris — są to moje tytuły, — odezwał się obojętnie książę.
Baron przypatrywał się stojącej naprzeciw siebie ruinie.
— Spędzasz tu zimę, książę? — zapytał.
— Nie wiem jeszcze, — odparł obojętnie książę. — Zestarzałem, nudzę się wszędzie, wątpię, ażeby czarowna Nizza potrafiła mnie zatrzymać i znęcić. Jedno tylko przenoszenie się z miejsca na miejsce ma jeszcze pewien urok dla mnie. W starości szuka się ciągle czegoś nowego napróżno. Tu przynajmniej każdego dnia można coś nowego znaleźć, jeżdżąc do Monaco i próbując szczęścia w banku.
— Szczęścia, które się zawsze kończy nieszczęśliwie, — odparł baron.
— Pan nie grywasz, panie baronie? — zapytał Filipesco.
— Nie wiem, jak to nazwać, — z uśmiechem rzekł Hausgarde. — Nie jestem namiętnym graczem, a pokusie walczenia z fortuną oprzeć się nie umiem i płacę panu Blanc’owi mały podatek.
— Mały! to jeszcze nic, — rzekł Filipesco, — ja się powstrzymać nie umiem, nawet gdy wygrywam.
Baron spojrzał, a we wzroku tym było jakby pytanie szyderskie: kiedy też on mógł wygrywać? Zrozumiał to książę i skrzywił się tylko. — Rozmowa szła ciężko, nie kleiła się, a baron nie rzucał jej jednakże, chcąc się coś więcej o księciu dowiedzieć, ten zaś po odejściu Baum’a, nie mając nikogo znajomego, gotów był trzymać się barona i począł, oglądając się dokoła:
— Dawniej spotykałem więcej znajomych twarzy, dziś to całkiem świat nowy, nawet starzy nie są mi znajomi, przynajmniej ja ich sobie przypomnieć nie mogę.
— W istocie świat to młody, — odparł baron, — a książę w tych stronach musiałeś już dawno nie gościć?
— Tak jest, — lat upłynęło dosyć od ostatniego mego przesunięcia się tem wybrzeżem, — westchnął Filipesco. — Jedną księżnę Nikopulo znalazłem i was, panie baronie, ale księżna zmieniła nazwisko.
— A ja — wtrącił austryacki dyplomata, — jestem dziś dymisyonowanym i bez zajęcia, inwalidem.
— Zawcześnie, gdyż bez pochlebstwa, — rzekł Filipesco, — wyglądasz pan baron lepiej, niż młodych wielu.
Był to jeden z najprzyjemniejszych dla barona komplementów, którym go ujął książę. Twarz mu się uśmiechnęła.
— Gospodyni, — dodał, spoglądając ku niej książę, — dziwna rzecz, zestarzała, zmieniła się pozornie, a pozostała tą samą, jaką była. Byle usta otworzyła, poznać ją można z jednego słowa...
Nie kończąc, książę zwrócił się i o kilku przytomnych zapytał barona Hausgarde, który z rodzajem politowania, jakie w nim obudzał Filipesco, nie uciekał od niego i chętnie udzielił informacyi.
Przyjęcie szło swym zwykłym trybem, wchodzono i wychodzono. Ci, których tu sprowadziła nadzieja spotkania Nery, widząc, że nie przybywa, opuszczali duszne salony, bo wieczór był prześliczny.
Chciała też z niego korzystać i Nera, chociaż jej zakazywano jeszcze przechadzek, a siostra Natalia nie odstępowała. Potrafiła w nią tak wmówić potrzebę trochy ruchu, powietrza, a niepodobieństwo wyjścia we dnie, że litościwa zakonnica zgodziła się na małą wycieczkę tem chętniej, że wieczór u księżnej, gromadząc tam towarzystwo, obiecywał, że w ulicach nie spotkają niewygodnych natrętów.
Nera czuła się jeszcze osłabioną, musiała chodzić powoli, — ale po długiem zamknięciu wyzwolenia się, przechadzka, odetchnięcie powietrzem, przejętem wonią róż i głogów, — ożywiało ją i radowało. Ściskała siostrę Natalię i dziękowała jej serdecznie, zapewniając, że długo nie będzie nadużywała jej powolności.
Właśnie w tej chwili, gdy pocichu, niepostrzeżone, wymknęły się dwie kobiety w ulicę boczną, gdzie ogródki rozkwitłe ze swą wegetacyą bujną zdawały się płoty, mury i zagrody rozsadzać, — hrabia Lesław, znudzony chodzeniem po salonie księżnej, wyszedł także sam, pieszo do swej wilii wracając.
Miał zamiar Amerykanina, a może jeszcze parę osób zaprosić do siebie na cygara i późną herbatę, ale wszyscy byli czemś zajęci, a hrabiemu dłużej się tu nudzić nie chciało.
Trafem na drodze do willi Leliwa, zdala już idąc, spostrzegł dwie powoli kroczące kobiety. Chód ich, ubiór, wszystko dawało w nich poznać osoby do lepszej części społeczeństwa należące. Lesław miał wyborny instynkt, gdy szło o poznawanie i przeczuwanie, kto do jakiej warstwy społeczeństwa należał. Nie mylił się nigdy, nawet gdy z bardzo małej ilości oznak sądzić musiał.
Te dwie, zwolna przechadzające, się kobiety, nie strojne wcale, z których jedna opartą była na ręku towarzyszki, jakby osłabiona, niezmiernie go zaciekawiły. Wieczór u księżnej, który zgromadził dosyć osób, sąsiedztwo mieszkania Nery, coś w ruchach i postawie, naostatek przeczucie kazało mu się jej domyślać.
Hrabia nie miał nigdy tyle ciekawości, ani w obyczaju natarczywości, aby za kimś gonić i narzucać się.
Tu jednak wyjątkowo go coś ciągnęło. Zbliżywszy się nieco, z podziwieniem poznał naprzód u jednej z kobiet znany sobie ubiór sióstr miłosierdzia. Z tych właśnie taż sama siostra Natalia, gdy przed dwoma laty matka jego zachorowała, kilka nocy czuwała przy niej. Była mu dobrze znajomą i sympatyczną.
Powoli podchodząc, — noc była jasna, księżycowa, — gdy siostra Natalia parę razy się obejrzała, zdało mu się, że ją poznał. Serce uderzyło mocno.
Szły bardzo zwolna. Hrabia już był pewien, że miał przed sobą Nerę z jej towarzyszką. Gwałtowna chętka zbliżenia się, pozdrowienia znanej siostry Natalii, a może zawiązania rozmowy z Nerą, opanowała go nagle. Było to tak jemu niewłaściwem, tak w oczach jego własnych poczwarnem, że się aż wzdrygnął i uląkł.
Rozum mówił, że właśnie, gdy się chwytał na takich symptomach, zwiastujących rodzenie się namiętności, powinien się był jej oprzeć. Ale rozum w takich razach służy tylko najczęściej na to człowiekowi, aby mu dowiódł słabości jego.
Prawie bez rozmysłu hrabia podążył za idącemi i, zrównawszy się z niemi, zatrzymał, pozdrawiając siostrę Natalię.
— Nie wiem, czy mnie sobie zechcecie przypomnieć, — odezwał się, kłaniając ździwionej nieco tą zaczepką, — jestem starym znajomym i wam obowiązanym, siostro Natalio...
— A! hrabia Lesław, — odparła uspokojona tem, że go poznała, zakonnica.
— Cóż panie w tej cichej naszej uliczce robicie? — zapytał hrabia.
— Maleńką przechadzkę, z której już powracać nam pora, — prędko odpowiedziała siostra.
— Ja powracam do domu, — rzekł Lesław, wskazując swoją willę niedaleko. — Byłem u księżnej.
Nera śmiało spoglądała ku niemu, nie wahał się więc dodać:
— Oczekiwano tam rekonwalescentki. Ale nas zawiodły nadzieje, — tylko ja tak jestem szczęśliwym, że się mogłem przekonać o polepszeniu jej zdrowia, bo ta przechadzka jest dowodem...
— Dowodem, — przerwała nieulękniona wcale rozpoczętą rozmową Nera, — że mnie bardzo znudziło zamknięcie w domu, a we dnie trudno wyjechać, aby się nie narazić na natrętną ciekawość.
— Jeśli to ciekawością prostą nazwać się godzi, — dodał hrabia, — bo w tem więcej jest szlachetniejszej sympatyi, jaką pani obudziłaś we wszystkich.
Nera podziękowała mu wejrzeniem. Rozmowa wcale jej nie zdawała się nużyć. Siostra Natalia szeptała cicho, iż możeby zawrócić czas było, czego ona nie zdawała się rozumieć. Powolnym krokiem zbliżali się ku willi Leliwie.
Przed bramą jej stały dwie ławy kamienne.
Gdyby nie to, że hrabiego Lesława znała siostra Natalia jako bardzo skromnego młodzieńca, — byłaby nalegała na odwrót, bo się niepokoiła wielce tem spotkaniem po nocy; naostatek sama Nera uczuła, że należało zwrócić się ku domowi.
Lesław, który powinien był je pożegnać, tak się zapomniał, iż oświadczył, że, jako straż, choćby zdala, czuje się w obowiązku towarzyszyć im ku hotelowi.
Nera nie zaprotestowała. Siostra Natalia, która ją znała jako bardzo dziką, — nie mogła się wydziwić temu. Osobliwem w istocie było równie natręctwo Lesława i powolność pięknej chorej, w której głosie i ruchach siostra Natalia czuła ożywienie i jakby oznaki tłumionej radości.
Na wzmiankę o sympatyi, Nera, chwilkę pomilczawszy, odpowiedziała, zwracając się do Lesława:
— Za sympatyę czy litość dla mnie powinnam i hrabiemu podziękować, bom znalazła dowód jej w biletach.
Lesław się skłonił i dodał:
— Wszyscyśmy, bez wyjątku, tak byli niespokojni, tak przestraszeni, pani potrafiłaś sobie pozyskać tak serca wszystkich...
— A! serca, — przerwała, śmiejąc się, Nera. — Nie sądzę, ażeby one się aż poruszyć miały, — na zdobycie serc czegoś więcej potrzeba, niż zręcznego władania koniem.
— Tak, pani, — zawołał Lesław, — ale walka ta z koniem jest razem walką z losem o niezależność, — o byt; a gdy do niej schodzi istota, która na innej arenie mogłaby wystąpić zwycięsko, — cóż dziwnego, że obudzą zapał i poszanowanie?
— Hrabia jesteś grzecznym, jak Francuz, — odparła Nera smutnie jakoś. — Co to za szkoda, że ludzie codzień nas oduczają od wierzenia w słów znaczenie!
— Pani, — przerwał Lesław, — ja nie jestem Francuzem, chociaż mam do tego narodu sympatyę, — i muszę zaprotestować, że u nas jeszcze wyrazy mocy swej i znaczenia nie utraciły.
Siostra Natalia okazywała niepokój coraz większy, spoglądała na hrabiego, jakby mu chciała dać poznać, iż powinien już był pożegnać je i oddalić się. Tymczasem on, czując również, że przyzwoitość to nakazywała, nie miał siły odejść, a Nera zdawała się wcale nie naglić o to. Głos jej, wzrok, postawa nabrały więcej życia.
— U księżnej musiało być dziś gości wiele? — zapytała.
— Cała Nizza, — odparł Lesław, — nawet sprawozdawca Figara, który jutro zapewne, jeżeli nie dziś, wyśle humorystyczny opis wieczoru tego do gazety. Parę nowych postaci dostarczy mu treści.
— Nowych? — podchwyciła Nera.
— Dla mnie przynajmniej, — rzekł Lesław, — ale to niewiele dowodzi, bo ja w dosyć ciasnem się kółku obracam i nie jestem chciwym przelotnych stosunków.
Szli ciągle ku hotelowi. Lesław nie ustępował. Oczy jego mówiły więcej jeszcze, niż usta.
— Spodziewam się, — dodał po chwili, — że pani da się nawrócić felietoniście, który dla niej takie uwielbienie i żywe nią objawia zajęcie. Wszyscy z nim głosujemy za tem, abyś pani do cyrku nie powracała. Francuz otworzy jej łatwy przystęp do sceny. Bądź co bądź, jest to pole właściwsze i nie naraża przynajmniej na brutalne niebezpieczeństwo od dzikiego zwierzęcia.
— Czy pan hrabia sądzisz, że od zdziczałych ludzi mniejsze zagraża? — odezwała się Nera.
— Z nimi przynajmniej walka jest na innem polu i innym orężem, — dodał Lesław. — Na wieczorze u księżnej mówiono tylko o pani i o tem jednem. — Zdania wszystkich były zgodne, a gdzie głos ogółu tak przemawia silnie, sądzę, że mu się poddać potrzeba.
— Nie wiem, — odezwała się Nera zamyślona. — Mnie się zdaje, że człowiek tylko własnego instynktu albo rozumu słuchać powinien i iść za nim.
Westchnęła. Zbliżali się już prawie ku bramie; Lesław nie mógł i nie miał pretekstu iść dalej, ukłonił się, oczyma pożegnali się i — odszedł z bijącem sercem.
Zwolnił kroku. Zbliżenie się, głos, rozmowa, zamiast go ostudzić i odczarować, niestety, wywarły skutek przeciwny. Czuł się jeszcze więcej nią zajętym.
Razem z tą rodzącą się namiętnością wydobyte z głębi duszy występowały przestrogi, rady, zasady matki, których dotąd trzymał się, nawet nie potrzebując walczyć o to z sobą.
Nie poznawał sam siebie. — On-że to był, tak nagle opanowany urokiem prostej amazonki cyrkowej, nieznanej jakiejś, awanturniczej, która... która nie miała nic za sobą, oprócz wdzięku, młodości i tego dowcipu, który nabywa się, naśladuje, zapożycza.
Rumieniec mu występował na twarz. Nawykł był dotąd nic nigdy nie czynić, za coby się rumienić potrzebował, — a teraz! Wprawdzie wśród tego świata, co go otaczał, nie było ani dziwnem, ani sromotnem uledz takiej słabości, ale Lesław dotąd jego lekkości nie podzielał. Miałaż więc i dla niego nadejść chwila upadku, którą mu przepowiadano?
Niespokojny, kwaśny, smutny zadzwonił i wszedł do wonnego ogródka swego, w którym panowała cisza błoga. Tak tu było pięknie, tak spokojnie, — miałyż z namiętnością wtargnąć tu troska, fałsz, potrzeba ukrywania się i kłamstwa?
Nie wchodząc do willi, w której na niego służba oczekiwała, Lesław pozostał, przechadzając się po ogródku i rozstrząsając własne uczucia, chcąc zbadać stan swego serca i umysłu.
Miał w życiu tysiące okazyi, pokus, zręczności wejścia na drogę tę, po której drudzy kroczyli, a która jemu się wydawała błotnistą i obrzydliwą. Dotąd zawsze wstręt w nim obudzała bezmyślna rozpusta i to poniewieranie sercem dla zmysłów, obawiał się, aby teraz po długiej walce wstrzymywane namiętności nie wybuchnęły zwycięsko. Lękał się sam siebie. A tu wszystko się tak składało, jakby niedostępna dla drugich Nera chciała mu okazać, że go wyżej nad innych ceniła. Dzisiejsza przechadzka mówiła wiele, dawała do myślenia; Lesław był mocno przejęty i wzruszony.
Nie chciał przypuszczać nawet, ażeby ona mogła być jedną z tych doskonałych komedyantek, które umieją udawać naiwność, otwartość, łagodność, wszystko to, na czem właśnie im zbywa. Pragnął wierzyć, iż była naturalną i szczerą, taką, jaką mu się okazywała, a na chwilę powątpiewając, natychmiast powracał do pierwszego wrażenia.
Wieczór, noc raczej nadchodząca już była cudnej piękności. Lesław, powróciwszy, usiadł pod werendą i byłby w myślach zatopiony pozostał niewiedzieć jak długo, gdyby stary sługa, Borsukowicz, któremu matka powierzyła pieczę nad zdrowiem jego, nie przyszedł mu przypomnieć godziny spóźnionej i potrzeby odpoczynku. Lesław, przywykły słuchać go, opieszałym krokiem dał się zaprowadzić do łóżka.




W kilka dni potem Lesław obrachował, iż znajomym swoim winien był obiad, który od czasu do czasu dawał dla nich, i weszło to już wzwyczaj i nałóg. Hrabia, zmuszony przyjmować zaproszenia i gościnę u innych, sam też, aby nie pozostać w długu, gromadził potem garstkę wybranych i część dnia z nimi spędzał.
Nad listą mających się zebrać gości zawsze się dobrze namyślał, wiedząc, jak wiele zależy na doborze współbiesiadników, którzyby pewną harmonijną złożyć mogli gromadkę.
Tłumna uczta mu nie smakowała, bo wrzawy nie lubił. Starczyłoby miejsca, służby i przyborów na dwakroć większe zebranie, ale Lesław wolał się mniejszą ograniczać liczbą i być pewnym, że się wszyscy czuć będą swobodni.
Na liście jednak niektórzy się z musu i konieczności znaleźli. Nie można było ani O’Wall’a pominąć, ani wicehrabiego Rocheblanc zapomnieć, ani Tim Robert’a, Amerykanina, ani naostatek obcego nam jeszcze Piotra Pudłowicza, znajomego z kraju rodzicom hrabiego, który tu pod opiekę Lesława się cisnął.
Piotr Pudłowicz, którego tytułowano pułkownikiem, nigdy pono w wojsku nie służył i dorobił się szczęśliwie kolosalnej fortuny, której teraz używać się uczył.
Lat musiał mieć conajmniej około sześćdziesięciu, ale w siebie i w drugich chciał wmówić, że był jeszcze młodym, i starał się powierzchownie odświeżyć, co mu się z pomocą niefortunnie dobieranych kosmetyków nie powodziło. Zdrowie miał doskonałe, sił wiele jeszcze, ale ruchy młodzieńcze czyniły go czasem śmiesznym.
Dorobiwszy się milionów późno, po młodości, spędzonej w ciężkiej pracy i niedostatku, Pudłowicz chciwym był wszystkich nowych dla niego przyjemności życia, rozrywek, nasyceń.
Co tylko drugim widział upodobanem, co czyniło rozkosz innym, on też nabywał i próbował przyswajać sobie. Dochodziło to aż do śmieszności, bo skupywał galeryę obrazów, zbierał starożytności, nabywał dzieła sztuki, na których się wcale nie znał, a razem frymarczył końmi wyścigowemi i drogo opłacał Paryżanki, które go obdzierały i wyśmiewały.
W gruncie był to wcale dobry człowiek, ale zdziecinniały swem szczęściem. Gdy mu się serce poruszyło, gdy się czem rozgrzał, — sypać był gotów pieniędzmi z rozrzutnością niesłychaną, a pochlebstwami najniezgrabniejszemi dawał się brać i oszukiwać, jak dziecko.
W towarzystwie znać w nim było zapóźno wycywilizowanego człowieka. Niewiele umiał, często z ludźmi się obejść przyzwoicie nie potrafił, ale poruszenia miał poczciwe i szlachetne. Przez wielkie poszanowanie dla rodziców hrabiego, Lesława też kochał, troskliwie się nim niby opiekował, a w istocie posługiwał się raczej. Gdy potrzeba było pieniędzy, pomocy, ofiary, zwracano się do niego, jak w dym, bo nigdy nie odmówił i nie poskąpił. Dawał chętnie, a nie umiał dać mało.
Paryżanki, wyśmiewające cynicznie starego, — obdzierały go sromotnie. Pudłowicz zwał je — aniołami. Pieniędzmi torując sobie drogi wszędzie, przyjmowany chętnie, szczęśliwym był, że tu zawiązywał stosunki arystokratyczne, a Nizzę zwał rajem.
Rozumie się, że dom trzymał na wielkiej stopie, bez rachuby, kosztujący go nad miarę, i gdyby nie rady Lesława, — dwa razy tyle jeszczeby wydawał, kupując sobie tylko śmiechy i szyderstwa.
Przyjęcia w willi Leliwa, niezbyt częste, — znane były łakotnisiom i gastronomom z doskonałego obmyślenia, z wielkiej, jeśli się tak wyrazić godzi, — dystynkcyi kuchni. Hrabia umiał do tego dobrać ludzi, choć sam sybarytą nie był w prawdziwem wyrazu tego znaczeniu. W menu jego obiadów prawie zawsze coś się odznaczało niezwyczajnego, osobliwego: żywym sprowadzony sterlet, zamrożona jakaś zwierzyna, przysmak chiński lub japoński, zastosowany do europejskiego podniebienia.
Wina odpowiadały kuchni, a stary węgrzyn, na końcu podawany w małych kieliszeczkach, — zachwycał znawców.
Na kilka dni przed zapowiedzią tego obiadu książę Filipesco, który parę razy podróż odbył do Monaco, z ostatniej wrócił, — o! cudo, — odrodzony, obładowany banknotami, na które portfel nowy kupić musiał.
Szalenie stawiąc szalonem szczęściem jednego wieczora, Filipesco na seryi czerwonej wygrał przeszło dwakroć sto tysięcy franków.
Zamknięcie gry tego dnia zmusiło go zabastować i odjechać z wygraną. Nazajutrz powstrzymał się od wycieczki, ale szczęśliwa ta zmiana nie wpłynęła wiele na upamiętanie go w innych względach.
Nazajutrz zaraz z małej swej izdebki wyniósł się na pierwsze piętro i zajął salon z sypialnią. Tegoż dnia pośpieszył około południa do księżnej, — upokarzała go zaciągnięta pożyczka, której winien był szczęście swoje. Z kim innym nie zadawałby sobie kłopotu i nie troszczył o to, że został dłużnym, ale kobiecie i właśnie tej kobiecie nie chciał być nic winien.
Tym razem służba go już wpuściła bez trudności, a gospodyni wyszła zaraz, nie strojąc się, w rannym negliżu, z niedokończoną twarzą, przestraszona nieco, bo się go tak prędko nie spodziewała.
Filipesco stał w środku saloniku, z kapeluszem w jednej ręce, z drugą w kieszeni.
— Dzień dobry, — odezwał się żartobliwie i wesoło. — Dla mnie on w istocie może się dobrym nazwać. Fortuna sobie przypomniała, że bywałem jej ulubieńcem czasami, i zdobyła się na — kaprys starej zalotnicy. Wygrałem wczoraj w Monaco nawet wcale sporo, a że księżnej byłem dłużnym, — przyśpieszam się uiścić.
To mówiąc, rzucił rulon na stół.
— Nie potrzebowałeś się książę tak śpieszyć — obojętnie odparła, ale swobodniej oddychając, gospodyni.
— No, nigdy za jutro ręczyć nie można, — zawołał Filipesco — chociaż dałem sobie słowo przez czas jakiś nie wodzić Fortuny na pokuszenie spłatania mi figla... — Wieczór i wieczerza u księżnej, — dodał po chwilce — mogę jej powinszować, wcale były dobrze obmyślane i urządzone. Profesor wywiązuje się z tej części swych obowiązków — majordoma — wcale przyzwoicie, jak na profesora. Nie wygląda zbyt dystyngowanie, ale uchodzi.
Księżna się zarumieniła częścią twarzy niemalowaną, chciała coś odpowiedzieć, poruszyła ustami, ale nim się zebrała na odpowiedź, Filipesco już się kłaniał i żegnał.
— Zatem, — rzekł — tysiączne dzięki... i żegnam.
Zmiana trybu życia natychmiastowa nie pociągnęła tylko za sobą całkowitego odświeżenia nagłego toalety zdezelowanej. Byłoby to nadto uderzającem i naprowadzało na łatwy domysł, iż nie dla oryginalności chodził wprzódy tak odarto. Kupił tylko bieliznę świeżą, bo bez tej najtrudniej mu się obchodzić było, — zmienił obuwie, resztę zaś pozostawił, jak była, w filozoficznem (tak je zwał) zaniedbaniu.
Tegoż dnia książę, potrzebujący towarzystwa, pośpieszył oddać wizytę baronowi Hausgarde.
Na wygranej w Monaco najwięcej jednak zyskał humor, któremu przybyło swobody i żywości. Pozostał sarkazm i szyderstwo, bo te stanowiły podstawę książęcego poglądu na świat i ludzi, z których nie wyłączał i siebie.
Baron-dyplomata, który dowcip ocenić umiał i lubił, bawił się doskonale tym starym znajomym oryginałem; zaprosił go nazajutrz na śniadanie, a że na niem był i hrabia Lesław (złożyło się to przypadkiem), musiał ich zapoznać z sobą.
Filipesco zwykł był na nowych i nieznanych sobie ludzi działać tak, aby im dać wyobrażenie swej ekscentryczności sympatyczne. Usiłował się podobać, zadziwić, pociągnąć — i umiał to doskonale.
Lesławowi też wydał się bardzo oryginalnym, zabawnym i dla ożywienia towarzystwa pożądanym. Powierzchowność zaniedbana nie raziła, — należała do charakterystyki człowieka.
Zatem poszło, iż Filipesco oddal wizytę hrabiemu i zmusił go niejako do zaproszenia na ten obiad, chociaż ekscentryczny gość nie był mu zbyt pożądanym.
Żywioły towarzyskie tak się składały, iż obiecywały bardzo ożywioną ucztę w willi Leliwa. O’Wall z wicehrabią Rocheblanc nie mogli się zetknąć, nie polemizując z sobą, ale obaj musieli mieć się na baczności i zdobywali się na to, co najlepszego mieli. Filipesco był nielitościwie szyderski, a tam, gdzie go nie znano, zwykł był stawać pod bronią. Sarwan pasza nie dopuszczał ostygać rozmowie i rzucał słowa, jak podpałki. Pudłowicz ze swą naiwnością nababa nie był też do pogardzenia, jako podnoszący to, czego nikt innyby nie tknął. Gospodarz więc mógł być spokojnym, że się goście zabawić potrafią sami, bez wielkich wysiłków z jego strony.
Wszystko zresztą, aż do prowizyi kuchennych, udało się zebrać po myśli i zapowiadało jeden z tych diners fins, o których smakosze długo potem rozprawiają, jako o pamiętnych i wzorowych.
Filipesco, który u bankiera przed obiadem złożył był dwakroć sto tysięcy franków, a miał przy sobie ze dwadzieścia, — przyniósł usposobienie najszczęśliwsze do zabawienia siebie i ludzi.
Miejsca u stołu wskazał gospodarz, powodując się pewnemi względami na powinowactwa i wstręty: O’Wall i wicehrabia rozsadzeni byli tak, aby do siebie zdaleka tylko strzelać mogli. Książę w starych i poplamionych sukniach z początku raził Pudłowicza, — ale gdy się dowiedział, że to była fantazya, pokryta mitrą książęcą, — wydało mu się to zajmującem i zaintrygowało mocno. Lesław zmuszonym był natychmiast ich poznać z sobą.
Rozmowa zaraz w początku obrotowi szczególnemu uległa. Potrącono o jakiś wstępny artykuł „Times’a“, z którym O’Wall gotów był humorystycznie polemizować. Zaczęto mówić naprzód o charakterze i obyczajach Anglików, potem o innych narodowościach i właściwościach, jakie im ogólnie przypisywano.
Zaledwie współpracownik „Figara“ wystąpił pro domo sua, gdy wicehrabia gwałtowną rozpoczął polemikę.
— Od pół wieku mniej więcej, — wtrącił baron austryacki — tak bardzo się stosunki międzynarodowe i społeczne zmieniły, — skutkiem nowych wynalazków i ich zastosowań, — że i charaktery narodowe, każdy w swej mierze, wedle specyficznej ich spójności, — uledz musiały przetworzeniu. Miększe dały się zgnieść, twardsze — połamać.
— Wy te zmiany przypisujecie kolejom i parze — przerwał O’Wall, który nie lubił, aby mu kto głos odbierał. — Zapewne nie zostały one bez wpływu na społeczeństwo, ale, oprócz tego, ideały nie są wieczne, zużyły się, zmarnowały, zwiędły, a nim sobie nowe sprawimy, tymczasem świat, aby odpocząć, oprzeć się musi na czemś twardszem i podstawy szuka nie w ideałach, jak przedtem, ale w prostych, smutnych warunkach rzeczywistości. — Szczególniej my staliśmy się oportunistami, ale i Niemcom tego odmówić nie można, że dalecy są dziś od marzeń poetycznych. Dziś żaden naród innej sobie misyi nie nadaje, ani poczuwa do innej, oprócz aby się dobrze i bezpiecznie zagospodarował w domu. Ludzkość, owo bożyszcze XVIII-go wieku, schodzi z pola, a pojedyncze jej cząstki myślą każde o sobie.
— Tak, walka o byt, — wtrącił lakonicznie Amerykanin — to znamię wieku.
— Ona wcale nową nie jest, — wtrącił Rocheblanc — myśmy ją tylko sformułowali, mając odwagę otwarcie się do niej przyznać.
— Że wszystkie entuzyazmy wygasły, a wielkie słowa i frazesy tracą z dniem każdym znaczenie, to pewna — odezwał się Filipesco. — Porzuciliśmy i połamaliśmy lalki, ale za to, jak dzieci, nudzimy się i hasłem wieku są — nudy! Ideały może były czcze, ale zabawne, — upajało się niemi; nasz realizm, nasza proza czasami aż ochotę do życia odbiera, — pomyje... Trzeba niemal pesymistom przyznać, iż mają słuszność, — żyć dziś się nie opłaci, nasze życie nie warte świeczki.
O’Wall słuchał mocno zdziwiony, nie znając księcia jeszcze, — groził mu zuchwalstwem swych teoryi i śmiałością wysłowienia. Współpracownikowi „Figara“ pisać się na cokolwiek, nie przez siebie wynalezionego, nie godziło się.
Skrzywił się, ale, aby razić nieprzyjaciela w słabiznę, potrzeba się było w nim naprzód domacać pięty Achillesowej.
— Ba! — ciągnął po chwili dalej wicehrabia, rad, że mu O’Wall nie przeszkadza — ba! niema nic nowego pod słońcem. Dzisiejsze zaparcie się ideału, oportunizm niczem więcej nie jest, jak odegrzaną teoryą XVIII-go wieku, — egoizmu, będącego podstawą wszelkiej moralności i czynności ludzkich. — Wiek XIX ojca swego, XVIII-go, zaprzeć się nie może.
— Uszczuplony wziął po nim spadek — przerwał Filipesco; — może z mojego tylko smutnego stanowiska człowieka zużytego, ale życie dyablo mi się wydaje nędznem.
— Och! — przerwał baron, siedzący przy nim. — Zatośmy, zubożawszy, nauczyli się z resztek pozostałych doskonale korzystać i wypotrzebowywać je. — Czyż w XVIII-ym wieku miano pojęcie o takich rozkosznych stacyach klimatycznych, jak Nizza, które leczą na wszelkie choroby prostem oddychaniem?
— Przepraszam! — zagrzmiał nagle i gwałtownie milczeniem znękany O’Wall — głębiej sięgnąwszy, znajdziemy je już u Rzymian za cesarstwa. Przypomnijmy, czem były ich Baje, Puteoli i okolice Neapolu? Nic nowego w istocie! Tyberyusz z wrzodów leczył się na Capri.
— Jednakże tak wyżytych ludzi i narodów, jak my dzisiaj, — rozśmiał się Filipesco, któremu O’Wall nie imponował — trudno znaleźć w historyi. Zawsze w coś wierzyli i jakiś cel mieli ludzie; dziś innego niema nad życie z dnia na dzień. W polityce, w literaturze, w stosunkach międzynarodowych — ziewanie, obojętność, przeżuwanie.
— A! dajcież bo pokój narzekaniom, — przerwał baron Hausgarde, który nad majonezem z morskich raków, znakomicie przyrządzonym, siedział rozpromieniony — życie ma swe dobre strony, ale zanadto od niego wymagać nie należy. Naprzykład obiad taki, jak dzisiejszy, który w skupieniu ducha spożywać powinniśmy, nie zatruwając go żółcią pesymizmu...
— Bezwątpienia obiad taki byłby rozkoszą, — wtrącił Filipesco — gdyby po nim nie następowało pracowite trawienie, pokuta okrutna za grzech obżarstwa.
— A pocóż się obżerać? — zapytał Amerykanin.
— Jakto po co? — wykrzyknął Filipesco — ja twierdzę, że ten tylko używa, kto nadużywa; skromne, tchórzliwe używanie jest męczarnią.
— Ale zarazem doskonałą rachubą, — dodał Serwan pasza — bo spotęgowuje ochotę i apetyt. Dlatego nam po całodziennym poście tak bejram smakuje.
— Tak, ale biada już naturze odrętwiałej, która potrzebuje postu, aby w jedzeniu smaku dopytała! — zawołał Filipesco.
Z tych preludyów ogólnych rozmawiający, wypróbowawszy swe siły, przeszli do rozmaitych paradoksów, na których gimnastyki umysłowej dali dowody, a O’Wall, którego placem popisu była zawsze actualité, — postarał się o zwrócenie uwagi na miejscowe wypadki, plotki i t. p. Jako dziennikarz, trzymał się dnia dzisiejszego, — wczoraj było dla niego już zastare. Tylko obecne sprawy rozgrzewały go.
Obecność jego dodawała jakby fermentu towarzystwu, które narzekało na wyżycie, znużenie, ale nie dawało ich uczuć w rozmowie.
Felietonista sadził się na fajerwerk słów i dowcipkowanie sui generis. Filipesco, którego ów bawił, pól seryo, pół drwiąco dopomagał mu, przyklaskiwał, odgadywał niekiedy. Nie miał on ani wprawy, ani giętkości O’Wall’a, ale cynizmem i zuchwalstwem mu równał, tak, że współpracownik Figara szeptał na ucho sąsiadowi:
— Zkądżeście wzięli tego obszarpanego księcia z tak kaustycznem usposobieniem? Bądź co bądź, jest to osobistość niezwyczajna... Co to jest? kto? zkąd?
Na to nie umiano mu odpowiedzieć. Naturalnie, rozmowa, wpadłszy na rzeczy obecne, nie mogła pominąć Nery, a raz o nią potrąciwszy, uwięzła na tej zagadce.
Gospodarz nie odzywał się wcale. Słuchał i zdawało się, jakby mu rozprawy o niej niebardzo były miłe. O’Wall rozwodził się nad tem, że ją musi pozyskać dla teatru i z tego materyału nieocenionego stworzyć nową Rachelę.
Mówiono o piękności jej, a wicehrabia wtrącił, że ta piękność, zamiast jej być pomocą w przyszłości, mogła być zawadą. O’Wall unosił się nad idealnem wyposażeniem od natury tej istoty wybranej. — Byleby mnie słuchać chciała, — mówił, — przyszłość świetną, ogromną ma przed sobą.
— Wszystko to piękne, dobre, — przerwał przysłuchujący się Filipesco, — lecz gdybyście dla niej poprostu znaleźli milionowego dorobkiewicza, któryby się w niej zakochał i ożenił, — więcejby to było warte, niż karyera w teatrze. Nie potrzebowałaby, jak Rachela, latając za zarobkiem, dostać suchot i z nich umierać zawcześnie.
O’Wall zaprotestował z innego stanowiska, podnosząc interes sztuki, do której czasem się zapalał, jakgdyby w istocie był jej kapłanem, a nie ona w rękach jego narzędziem.
Plótł bardzo dowcipnie — niekoniecznie logiką ścisłą powiązane z sobą rzeczy. Wszystek balast codziennych felietonów zyżytkował naraz, aby nie utonąć.
— Najgorsze ze wszystkiego, — dodał, przypominając sobie spotkanie z Belotti’m, — że ten niegodziwy dyrektor cyrku wiele już wyłożył na przyszłą gwiazdę jego, a wykupienie jej i wyswobodzenie z rąk Belotti’ego nie będzie rzeczą łatwą. Zażąda ogromnej indemnizacyi, a okup taki nawet w Nizzy zebrać będzie trudno, — potem zaś, wykupiwszy ofiarę, potrzeba jej obmyśleć swobodne, bez troski, wykształcenie i nabycie wprawy. Wszystko to razem jest kwestyą finansową, którą nawet z pomocą Figara rozwiązać będzie trudno.
W ciągu tej szermierki słów Pudłowicz, mało z nią obyty, ogłuszony, olśniony, słuchał, niekiedy oczyma pytając gospodarza, co to wszystko znaczyć miało. Brał każdy wyraz i pomysł na seryo. Kwestya finansowa uderzyła go szczególniej tem, że w niej on mógł coś powiedzieć stanowczego i zakasować wszystkich. Nerę widywał i uczyniła na nim wielkie wrażenie; teraz, jako przyszła artystka, której sławę ogromną prorokowano, — zajmowała go żywiej jeszcze. Zająknął się, zwracając do O’Wall’a.
— Kwestya finansowa, — rzekł z zimną krwią człowieka, dla którego kilkakroć sto tysięcy franków nie stanowiło zapory dla fantazyi, — kwestya finansowa, szanowny panie, zdaje mi się najłatwiejszą do rozwiązania. Jużciż w Nizzy znalazłby się zawsze protektor sztuki, który, przekonany o zdolnościach panny Nery, chętnieby się losem jej zajął.
— Ba! ba! — odparł O’Wall szydersko, — ale ta przyszła kapłanka sztuki potrzebuje takiego protektora, któryby ją zarazem pozostawił swobodną, i nie wymagał nic.
— Rozumiem, — odparł Pudłowicz, — któryby dla niej nie w roli przyjaciela, ale ojca i opiekuna wystąpił.
— Znajdźże pan takiego szlachetnego opiekuna! — rozśmiał się O’Wall, — człowieka, któryby kilkakroć może wyrzuciwszy dla niej, zaspokoił się tem, żeby mu zapłaciła łzą i uśmiechem platonicznym?
Pudłowicz patrzał, jak w tęczę, na Francuza.
— Nic łatwiejszego! — powtórzył, nie przestając zajadać pasztet, — nic łatwiejszego, — nawet łzy i uśmiechu gotów nie wymagać... Wy, panowie moi, na tym starym Zachodzie wszystko obrachowujecie, za wszystko sobie brzęczącą monetą zaraz płacić każecie; u nas inaczej... u nas dla wewnętrznej satysfakcyi człowiek da chętnie i milion, gdy się rozgrzeje...
Zaczęto się śmiać.
— Łatwo to powiedzieć! — wołał O’Wall.
— Ale jabym nigdy się z tem nie odezwał, — przerwał spokojnie Pudłowicz, — gdybym nie miał postanowienia uczynić tego, co znajduję tak naturalnem. Ja gotów jestem zająć się losem tej przyszłej Racheli i wymagać nie będę nic, oprócz ażeby nią została lub ją przewyższyła.
Sięgnął, kładąc nóż i widelec na talerzu, do bocznej kieszeni fraka i dobył książeczkę czeków.
— No, na wiele dać potrzeba asygnacyę do bankiera i kto się tem zajmie? — zapytał.
Z tak zimną krwią i taką pewnością siebie wykonał to niepozorny ów Pudłowicz, iż wszyscy osłupieli. Spojrzeli po sobie, O’Wall oniemiał, schylił głowę z poszanowaniem. Nic nie mogło go poruszyć mocniej nad taką ofiarę.
Filipesco nie mógł się wstrzymać i poklasnął, choć nie wiedział, czy to ma brać na seryo.
— Gotowiśmy wziąć za słowo! — zawołał wreszcie O’Wall.
— Ale ja inaczej tego nie rozumiem, — dodał Pudłowicz, — tylko jako uroczyste z mej strony zobowiązanie.
Sprawa Nery, załatwiona tak cudownie, już na stół nie powróciła.
Lesław, zmęczony dnia tego, pożegnawszy swych gości, pozostał w domu, nie chcąc nawet zajrzeć do teatru. Nie było to znużenie towarzystwem, ani przyjmowaniem, ale jakiś ucisk duchowy, niepokój, który obudziła Nera. — Obraz jej narzucał mu się natrętnie; chciał go odegnać, zająć się czemś, zapomnieć o niej i po raz pierwszy w życiu przekonał się, iż mocy nie miał do zapanowania nad fantazyą czy sercem własnem.
Gniewny trochę na słabość swą, koniecznie się chciał wyswobodzić i sądził, że, zbliżając się do czarodziejki, poznając ją lepiej, najprędzej i najłatwiej przyszedłby do rozczarowania.
Ale właśnie to jedno skuteczne lekarstwo było nie do zdobycia. — Cisnąć się nie mógł i nie chciał, prosić o pośrednictwo Belotti’ego niepodobna było bez pewnej kompromitacyi, — sam próbować się wsunąć do niej poprostu nie umiał. — Był nadto grand seigneur, aby bocznemi wślizgiwać się drogami. Jeden tylko jakiś traf szczęśliwy mógł mu ułatwić bliższe stosunki, a tymczasem trzeba było walczyć z sobą, aby nie dać uczuciu zawładnąć i wciągnąć na bezdroża.
Lesław napatrzył się zagranicą tylu szałom, które się najsmutniejszemi tragedyami i ruinami kończyły, iż trwożył się o siebie, ale poddać się nie myślał, nie chciał i pocieszał tem, że świadomość niebezpieczeństwa była już orężem przeciw niemu.
Na samą myśl jakiegoś wybryku rumieniec mu twarz oblewał.
Coby rodzice powiedzieli na to, gdyby ich doszła wiadomość, że on, że Leś kochany, — Leś ten, taki czysty dotąd i rozumny, intrygę zawiązał, z kim? — z amazonką cyrkową!!

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


CZĘŚĆ DRUGA.

Simon, który od bardzo dawna zjeżdżał do Nizzy na sezon i większą część roku tu przemieszkiwał, znał doskonale tutejsze stosunki i ludzi. Nikt tu nie sprzedał i nie nabył posiadłości, szczególniej gdy wierzyciele albo interesa do pozbycia się zmuszały, ażeby Simon bilansu, szacunku i spisu długów nie miał w ręku, do licytacyi albo sam nie stawał, lub kogoś od siebie nie posłał.
Ale robiło się to tak nieznacznie, iż albo wcale nie występował, lub bardzo podrzędną grał rolę. Nabywszy, Simon nie trzymał długo i z równą zręcznością umiał sprzedać drogo, jak nabyć tanio.
Ci, co go dawno znali, szacowali go na miliony, chociaż przebąkiwano, że wiele stracił przez jakieś familijne interesa nieszczęśliwe.
Przyjaciół, familii, ludzi, z którymiby żył na poufałej stopie, w Nizzy nikt nie znał. Cały dzień siedział zamknięty w komórce przy magazynie, czytał, pisał, rachował, restaurował sam, albo pilnował restaurowania, jedzenie sobie sam przyrządzał i, i posługując się Miszką, nie potrzebował nikogo więcej.
Miszka, odarty łobuz, niepozorny, tak umiał mu służyć, czy on się nim posługiwać, że najtrudniejsze rzeczy dokazywał z jego pomocą tylko, a lepiej w Nizzy o miejscowych okolicznościach być informowanym, jak on, nikt nie był.
Nocami czasem, Miszkę zamknąwszy w magazynie, jak Arun-Alraszyd, wychodził na miasto, wciskał się, gdzie mu było potrzeba, i nie powracał bez plonu.
Ale to życie pracowite, niezmordowanego zajęcia, nie zdawało się go wcale czynić szczęśliwym; chodził zasępiony i chmurny, nikt go nie widział śmiejącym się. Poruszał się, chodził, pracował jakby z nałogu tylko.
Mówiliśmy już, że o ludziach, nawet o świeżo po raz pierwszy do Nizzy przybyłych, — Simon bardzo prędko miewał dokładne wiadomości. Dosyć mu było na tłomokach przybywających tu gości przeczytać, zkąd były wyprawione, aby po nitce do kłębuszka dojść, kto przyjechał, z jakim zasobem i czy mu kredyt dać było można.
Sam on lichwą się nie trudnił, ale z ręki jego podstawieni ludzie ułatwiali interesa i pośredniczyli. Kosztowne a trudne do sprzedania klejnoty stare często Simon dawał w pieniądzach i sam je potem kupował, zyskując podwójnie. Kombinacye były niezliczone, a zawsze szczęśliwe.
Dla kogo ten starzec złamany potrzebował tak się gwałtownie bogacić, komu to miał zostawić? — nikt nie wiedział. Dawniej miał, jak mówiono familię, — potem znikła i mowy o niej już nie było.
Nie było nikogo ze znaczniejszych gości, szczególniej tych, którzy domy trzymali pańskie i pieniędzy wydawali wiele, któregoby stanu majątkowego i charakterystyki nie miał Simon w swoich notatkach.
Niemożna się też dziwić, że, gdy Nizza się tak rozgorączkowała dla pięknej Nery, jeszcze przed katastrofą Simon miał ją na oku. Mówiono nawet, że chodził parę razy do cyrku, aby ją widzieć, i powracał tak przejęty pięknością i odwagą amazonki, jak inni. Ktoś go widział wracającego na samotnej dróżynie i rękami coś okazującego, mówiącego do siebie, targającego włosy.
Po katastrofie, w magazynie kilka osób sam o Nerę zaczepiał. Ludzie, którzy to spostrzegli, śmiejąc się, dowodzili, że to zwycięstwo było największem dziełem pięknej amazonki.
Tymczasem, gdy się to działo po za kulisami (a mogło być urojeniem tych, którzy fałszywie sobie tłómaczyli starego Izraelity fantazye), Belotti, nie będący wprzódy w interesach zbyt świetnych, po wypadku z Nerą znalazł się w położeniu bardzo przykrem. Konie miał piękne, dekoracye, uzbrojenia, przybory bardzo kosztowne, ale podróże, utrzymanie ludzi i stajni pożerało sumy ogromne, a najmniejszy zastój w dochodach Belotti’emu był groźny.
Łatał się naówczas pożyczkami, lichwą, zastawianiem kosztowności swych, wszelkiemi godziwemi i niegodziwemi sposoby.
Teraz właśnie przyszła na niego taka godzina, — trzeba było udawać obojętność i brawować, a kasa się wyczerpała ostatecznie. Na Nerę zaś i rychłe jej wystąpienie wcale tak prędko liczyć nie mógł.
Zręczny i przebiegły, wiedzący, czem kogo ująć i obałamucić, Włoch-Francuz znał Nizzę doskonale i tu mu stosunkowo łatwiej sobie radę dać było, niż gdzieindziej.
Właśnie tego wieczora, gdy się Lesławowi goście rozchodzili pod wrażeniem oświadczenia Pudłowicza, że losem Nery chce się zająć, — Belotti W małej kawiarence, do której uczęszczali najwięcej słudzy wielkich domów, sami na panów wyglądający, siedział zadumany nad szklanką absyntu.
Pił, oglądając się niespokojnie, jakby na kogoś oczekiwał, i już drugą porcyę niebezpiecznego napoju rozpoczynał, a nikogo widać nie było.
Noc zapadła na podwórzu, gaz zapalono w kawiarni, przy stoliczkach słychać było stukanie kostek domina i rzucanie kartami, w kawiarni robiło się coraz duszniej i dymniej. — Belotti się niecierpliwił straszliwie.
Naostatek tylnem wejściem wciskający się ostrożnie ukazał się mężczyzna olbrzymiego wzrostu, dzikich rysów twarzy, atleta jakiś, z bardzo małą głową na ogromnych piersiach i ramionach, za którym maleńki, przygarbiony sunął staruszek z czapką naciśniętą na oczy. W tym niełatwo było poznać Simona. Belotti, który zaraz go spostrzegł za olbrzymem, dającym mu znaki, — nie mógł go poznać, bo się do siebie nigdy nie zbliżali. Simon jego znał dobrze, ale on antykwarza wcale nie. Żadne ich nie wiązały stosunki.
Domyślił się wszakże dyrektor cyrku, że to być musiał lichwiarz, którego on potrzebował.
Chociaż wśród tłumu, przepełniającego kawiarnię, śmiało, jak na pustyni, można było rozmawiać o interesach, które nikogo nie obchodziły, olbrzym, wiodący za sobą skurczonego Simona, poszeptawszy coś z Belotti’m, który wstał, absynt zabierając, z gospodarzem począł się umawiać o izdebkę na osobności i z trudnością wyrobił, że ich do ciasnej wprowadzono komórki, w której płonął jeden chudy płomyk gazowy. — Mały stoliczek i kilka krzesełek składały całe umeblowanie.
Belotti, idąc już, rozpatrywał się w tym, którego mu przyprowadzono, ale z powierzchowności żadnych wniosków wyciągnąć nie umiał.
Simon, milczący, maleńki, zbiedzony, z oczyma spuszczonemi, zdawał się raczej na ofiarę przeznaczony, niż na sakryfikatora. Belotti przy nim rósł i pyszniał. Wydał mu się Simon wcale pospolitym i lichym lichwiarzem.
Począł naprzód od tego, że spytał, czem mu służyć może? ale Simon podziękował; ani jeść, ani pić nie miał we zwyczaju, gdy robił interesa.
— Jestem dyrektorem, — odezwał się Belotti, — jednego z pierwszych cyrków europejskiej sławy. W samych koniach i przyborach mam kilkakroć sto tysięcy włożonego kapitału, ale miałem nieszczęście... jestem chwilowo nieco zakłopotany, potrzeba mi kilkadziesiąt tysięcy franków.
Uderzył małego staruszka po ramieniu poufale.
— Nie zwykłem się targować, — dodał. — Możesz mi pożyczyć, mów warunki.
Simon, pomilczawszy, podniósł głowę.
— Wszystko to wiem, — rzekł. — Jaką pewność i bezpieczeństwo dać mi pan możesz? Może porękę jednego z tych, co się jego cyrkiem interesują?
Belotti rzucił się na krześle.
— Ale ja sobie nie życzę, aby chwilowy mój ambaras się rozgłaszał! — zawołał.
— Więc zapewne masz pan zastaw? — zapytał Simon zimno.
Skrzywił się dyrektor.
— Zastawu nie mam i nie daję, — odparł chmurno.
— Masz pan może polisę, asekurującą jego matériel? — dorzucił stary.
Belotti z ustami zagryzionemi nie odpowiedział tym razem.
— Przecież mój weksel powinienby mieć jakąś wagę? — odparł po długim namyśle.
— Ludzie jesteśmy, — westchnął Simon.
Belotti szukał w głowie jakiegoś nowego wyjścia, gdy stary począł mruczeć:
— Interes każdy potrzebuje pewnej podstawy.
— Porękę znalazłbym łatwo, bo ludzie mi więcej dają wiary, niż wy, — rzekł Belotti, — ale o nią prosić nie chcę. — Ujmę-by mi to czyniło.
— Nie widzę więc dotąd sposobu, jakbyśmy interes ten zawiązać mogli, — dodał, poruszając się, Simon i oczy blade zwracając na Belotti’ego.
Dyrektor gryzł wargi.
W tem lichwiarz popatrzył na stojącego obok nich olbrzyma, który go przyprowadził, i dał znak Belotti’emu, aby sam na sam pozostać mogli. Dyrektor pośpieszył mrugnąć i głośno zawołał:
— Mój Marceli, każ tam sobie dać absyntu, abyś się pokrzepił, a my z panem tym pogadamy.
Wyszedł natychmiast pomocnik, a Belotti pozostał sam na sam z Simonem. Aby wrażenie następującej rozmowy ocenić, należy sobie przypomnieć jak stary lichwiarz wyglądał, skurczony, przygarbiony, z twarzą pergaminową, wyschły, w odzieży wynoszonej, — ruina i szczątek człowieka, który z życiem ruchawem i czynnem nie zdawał się w żadnym związku. — Można go było wziąć raczej za narzędzie czyjeś, niż za samoistnie działającego, tak wszystko dlań obojętne się wydawało, a on sam niepozornym. Belotti usiłował go przeniknąć i napróżno badał, wzrok po za skorupę zeschłą nie przechodził.
— Obu nam czas drogi, — odezwał się dyrektor po wyjściu towarzysza, — mówmy otwarcie, jesteśmy sami.
— Mówmy, — rzekł sucho Simon, — jaką mi pan dajesz pewność?
— Osoba moja, cyrk mój, imię, mogę powiedzieć, — żywo począł Belotti, — są przecie poręką?
— Bardzo słabą, albo żadną, — odparł Simon. — Jeżeliś pan mógł do tego się nieopatrznością swoją przyprowadzić, że potrzebujesz pożyczać na lichwę, — nie dowodzi to, aby na przyszłość jeszcze gorsze nie groziły następstwa.
— Na Boga! — wykrzyknął, porywając się, jak ukłóty, Belotti. — Są w życiu wypadki! force majeure, których żaden rozum nie przewidzi.
— Właśnie ja chcę się od takiej ewentualności zabezpieczyć, — rzekł Simon.
— Żaden w świecie człowiek od niej obwarować się całkiem nie może, — zawołał Włoch.
— Nie mamy co rozprawiać, — dokończył Simon, — ja gwarancyi potrzebuję, pan pieniędzy, — zatem...
— Ta, którą daję...
— Nie jest żadną, — dokończył stary, — i w ten sposób nie dojdziemy do niczego, ale może znalazłby się środek inny...
— Jaki? — zapytał zaciekawiony Belotti.
— Waćpan rachujesz wiele na tę, nie wiem zkąd wydobytą dziewczynę... Nerę, tak?
Włoch potwierdził.
— Ja ją widziałem, — mówił dalej stary. — W istocie obiecujące wiele stworzenie, — piękna i, zdaje się roztropna.
— Genialna! — przerwał Belotti.
— I szkoda jej do cyrku, wielka szkoda, — dodał Simon, — gdy gdzieindziej mogłaby świetną zrobić karyerę.
— Cyrk nie jest pośledniejszy od innych zawodów, — oparł się Belotti. — Ma do niego zdolność, ochotę...
— Fantazyę dziecinną, — przerwał, ożywiając się, stary, — powtarzam, szkoda jej do cyrku.
— Ale cóż ona pana obchodzi? — zawołał zdumiony dyrektor.
Simon podniósł oczy ku niemu i, pomilczawszy trochę, począł:
— Nie mam obowiązku się tłómaczyć, dlaczego ona mnie obchodzi. Może ja też chcę spekulować na niej, jak na innym towarze, ale... ale... ja ją od waćpana odkupię.
Belotti posłyszawszy to, jakiś czas stał osłupiały, jakby nie mógł go zrozumieć, a naostatek parsknął śmiechem ogromnym.
— Ale to drogi towar! szalenie drogi, szanowny panie! — zawołał.
— Ja i dyamentami handluję, — rzekł Simon.
— To są żarty! — przerwał Włoch, — a ja ani czasu, ani ochoty do nich nie mam.
— Nie, bez żartu, mości dyrektorze, — rzekł stary. — Odstąp mi pan Nerę, ja się zajmę jej losem.
— W żaden sposób uczynić tego nie mogę, — wybuchnął Bellotti. — Spekuluję na niej tak, jak na innych moich artystach, ale ludźmi nie handluję.
— Boś może waćpan do handlu tego nie miał zręczności, — rzekł spokojnie stary. — Nie wchodź tylko w to, dlaczego mnie ta dziewczyna obchodzi, a myśl o tem, że teraz, mając tylko nadzieje na niej, które zawieść mogą, — pozbywając się jej, masz zarobek czysty i pewny.
— Nie rozumiem! — wykrzyknął Belotti.
— Tak, w istocie, jest to nieco trudnem do wytłomaczenia, — ciszej rozpoczął stary, — ale gdybyś waćpan przypuścił, że mnie z tem dzieckiem łączy jakiś węzeł, stosunek...
— Waćpana! z nią! — przerwał Belotti.
— Jest to przypuszczenie, — dołożył Simon.
— Zmyślenie... to być nie może, — począł Włoch.
— A gdyby się okazało, że ja do niej mam pewne prawa?... — wtrącił Simon.
Włochowi się zimno zrobiło.
— Ona jest niepełnoletnią, — począł stary powoli, — dopóki była sierotą, mógł się nią opiekować, kto chciał, a gdyby się znalazła rodzina?
— Rodzina! to być nie może! — zaprzeczył Włoch, — nadaremnie waćpan mnie chcesz nastraszyć.
Simon zmilczał! Zwolna sięgnął ręką po kapelusz, jakgdyby chciał odchodzić. Włochowi pot na czoło wystąpił.
— Mów pan jaśniej, — odezwał się. — Z tego, co słyszę, nic wyciągnąć nie umiem. Podałem rękę sierocie opuszczonej, otworzyłem jej drogę, porobiłem wydatki, — rachując na przyszłość, zmieniłem plany mojej podróży, nie mogę się wyrzec wszystkiego — dla jakiejś fantazyi, przywidzenia, — nie wiem, jak nazwać...
— Waćpan jesteś przecie człowiekiem doświadczonym i dojrzałym, — rzekł lichwiarz, — wiesz o tem, że mniej więcej wszystko, nawet to, co się nazywa honorem, daje się ocenić, zapłacić i kupić, — możesz więc obrachować swoje wydatki i nadzieje, a naówczas pogadamy. Muszę jednak go ostrzedz, że, w ostatecznym razie, familia mu małoletnią dziewczynę odebrać może... na drodze prawa.
Belotti rzucił się gwałtownie.
— Uszom własnym wierzyć mi się nie chce...
Simon milczał. Włoch przeszedł się po izdebce ciasnej, poruszony do najwyższego stopnia.
— Cóż waćpan myślisz z nią zrobić? — zawołał. — O’Wall chce ją sposobić do teatru... byłżebyś waćpan jego pomocnikiem?
— Ja sam za siebie stoję, — odparł zimno Simon. — Żadnego O’Wall’a nie znam.
Milczeli oba, w tem zapukano do drzwi, Marceli uchylił je, zajrzał i rzekł do dyrektora.
— Kawiarnię chcę zamknąć. Kończcie lub odłużcie to na później...
Belotti, poszeptawszy żywo, odprawił go, drzwi się zamknęły. Przystąpił do Simona.
— Życzyłem sobie pożyczyć pieniędzy, — rzekł, — żadnego innego interesu nie myślę i nie mogę poczynić, chcesz pan o to traktować, czy nie?
— Ja waćpanu pieniądze przynoszę, — odpowiedział żyd, — tylko pożyczać ich nie chcę, ale sierotę z rąk jego wykupić. Co za nią?
To mówiąc stary, wstał. Twarz jego, na którą spojrzał dyrektor, była w osobliwy sposób zmieniona, pergaminowa jej żółtość jakimś odcieniem rumieńca się ożywiła, oczy zaiskrzyły się, — u czucie drgało w tych rysach od wyrażenia go odwykłych. Włoch dopiero teraz zaczynał wierzyć, iż istotnie węzeł jakiś łączył Nerę z tym obrzydłym lichwiarzem starym. Dreszcze przeszły po nim.
— Czy Nera wie o tem, że waćpan?... — począł Belotti, któremu Simon przerwał natychmiast.
— Nera nie wie o niczem.
— Ale jakiż dowód, że to nie jest...
— Dowody się znajdą w miejscu i czasie, — dorzucił skwapliwie Simon.
Niespokojny Belotti zaczął biegać po izdebce.
— Daj-że mi waćpan czas do namysłu! — zawołał w ostatku. — Waćpan sam porównałeś ją do dyamentu. Ani Regenta, ani Kohi-Nora nie pozbywa się na poczekaniu. Dla mnie ona reprezentuje... przyszłość... kto wie ile, — krocie!!
— Nie trzeba przesądzać, bo się może nic a nic nie dostać, — rzekł Simon. — Bądź Waćpan rozsądnym i umiarkowanym, a wyjdziesz na tem lepiej. Ale — dziś, późno jest. U mnie w sklepie ja o interesie tym mówić nie mogę. Chcesz waćpan, abyśmy się zeszli jutro! Gdzie?
Włoch pomyślał trochę. — Wszystko mi jedno, gdziekolwiekbądź, — odparł zniechęcony i zakłopotany.
— Więc znowu w tej kawiarni, — rzekł Simon, biorąc kapelusz. — Dobranoc, życzę się dobrze namyśleć, dobrze namyśleć.
I, nie czekając już odpowiedzi, sam drzwiczkami, które znał dawniej, wysunął się wprost na podwórze, a Belotti, do którego przyłączył się Marceli, stał przybity długo, pod wrażeniem rozmowy, którą powtarzał sobie teraz, nie mogąc ani jej zrozumieć, ani prawie w to, co uszy jego słyszały, uwierzyć.
— Pięknegoś mi bailleur des fonds! przyprowadził, — wybuchnął nareszcie, — podnosząc oczy na olbrzyma, który stał przed nim.
— Nie mogłem znaleźć innego, — odparł Marceli, — a za tego mi zaręczono, że, gdybyś potrzebował choćby parękroć sto tysięcy w gotowiźnie, znajdzie się w jego brudnej kieszeni.
Belotti nie tłomaczył się jaśniej, kazał podać rachunek, — i, mrucząc, wyszedł razem z Marcelim. Ponieważ cały niemal dzień spędził na poszukiwaniu środków do opędzenia długów, w domu wcale nie był, a Nery nie widział też, — powróciwszy do mieszkania, zastał w niem bilet, listy i wezwania różnych osób, których zrozumieć i wytłomaczyć sobie nie umiał.
Między innemi była kartka Pudłowicza, wzywająca go do pomówienia w bardzo ważnym interesie na godzinę jedenastą.
Na bilecie wizytowym O’Walla znalazł też zapowiedź rannych jego odwiedzin, w sprawie niesłychanej wagi!!
Belotti niewielkie obu tym pismom przypisywał znaczenie; daleko mocniej go obchodziła zagadkowa groźba lichwiarza i przypuszczenie, iż Nera mogła znaleźć rodzinę i naturalnych opiekunów. W nocy mu to, pomimo absyntu, zasnąć nie dało... i zerwał się wcześniej, niż zwykle, na nogi nazajutrz, a niemając co robić, poszedł około koni swych i stajni gospodarzyć z Marcelim.
Tu się tak zapomniał, że O’Wall, nie znalazłszy go o naznaczonej godzinie w mieszkaniu, co w pasyę niemal wprawiło Francuza, jako rodzaj lekceważenia jego potęgi — pobiegł mu głowę zmyć do cyrku.
— Niepodobna, — zawołał już zdala, podchodząc do dyrektora — niepodobna, ażebyś biletu mojego nie otrzymał, jakżeś mógł, śmiał nie czekać na mnie?
Belotti począł się tłomaczyć. Francuz go słuchać nie chciał.
— Powinieneś wiedzieć, — zawołał, — z kim masz do czynienia. Nie jestem pierwszym lepszym, któremu się każe latać za sobą. Godziny moje drogie. Waćpan nie umiesz żyć z ludźmi.
Dyrektor powtórnie się uniewinniać zaczynał, gdy O’Wall mu przerwał gwałtownie.
— Waćpan nie wiesz, jaką mu nowinę przynoszę, — rzekł, — los tej nieszczęśliwej, a interesującej Nery, jest rozstrzygnięty, — i waćpan na tem zyskujesz, bo zostaniesz wyindemnizowany. Milionowy bogacz, Pudłowicz, chce jej zabezpieczyć przyszłość.
— Ten stary, — krzyknął Belotti, — a to piękne zabezpieczenie!!
— Mylisz się — chce w niej widzieć dziecko swoje, bierze na siebie wykształcenie, koszta wszelkie.
— Nie pytając mnie? a ja — ja z prawami mojemi? — krzyknął Włoch oburzony.
— Praw waćpan nie masz żadnych, — przerwał mu Francuz, — ale Pudłowicz jest wspaniałomyślny wielce, z nim się o indemnizacyę ułożysz łatwo. Sama próżność mu się targować nie dozwoli.
Belotti pomyślał nieco; zawsze z Pudłowiczem wolał mieć do czynienia, niż ze starym lichwiarzem, o którym zamilczał. Przypomniał sobie odebrane wezwanie... i uspokoił się nieco.
— Pan powiadasz, że pułkownik będzie wyrozumiałym? — wtrącił.
— Pułkownik jest, jakem powiedział, nietylko wyrozumiały, ale wspaniałomyślny, waćpan też powinieneś być — umiarkowanym.
— Ja jestem biedny człowiek! — stęknął dyrektor, — wszystko to dziwaczne, poplątane i niezrozumiałe... ale, bądź co bądź, wypada o tem Nerę zawiadomić. Przecież i jej wolę wyboru i stanowienia o sobie zostawić należy, a nie rozporządzać nią bez niej.
— Zostaw to waćpan mnie, — przerwał O’Wall. — Jak tylko będzie widzialną, pośpieszę do niej.
— Ja idę natychmiast, — rzekł Belotti, potrząsając głową, — muszę.
— No, więc razem, — odezwał się felietonista. — Jeżeli komu winna Nera ten rezultat cudowny, to — mnie!! Zawczasu uprzedziłem pułkownika, że waćpanu należy indemnizacya, ale spodziewam się, iż zbyt wymagającym nie będziesz?
Zbyt?!.. Nazbyt, nie, — rzekł Belotti, który już w myśli rozważał, ile mógł i miał zażądać, — lecz na Nerze, gdyby mi sto tysięcy franków dał, — stracę!!
O’Wall ruszył ramionami.
— Muszę, nie mogąc wchodzić w szczegóły, — dorzucił Włoch, — słowem honoru panu zaręczyć, że, oprócz pułkownika, mam drugiego konkurenta, pragnącego ją wykupić i zająć się jej losem.
— Ale nie po ojcowsku, — roześmiał się O’Wall.
— Właśnie, że tylko po ojcowsku, bo i starszym jest znacznie od pułkownika — i... i...
Tu wstrzymał się nieco Belotti, obejrzał dokoła i szepnął:
— I należy do rodziny.
— Jakiej rodziny, kiedy ona nie zna żadnej! — wykrzyknął Francuz.
— Ale jest taka, co się do niej przyznaje! — odparł Belotti.
Felietonista wziął to za zmyślenie dla targu wtrącone, i zamilkł; niechcąc mu powiedzieć impertynencyi.
— Chodźmy do Nery, — rzekł, zmieniając rozmowę, — chodźmy.
— Służę panu!
Wyszli ze stajni, i w milczeniu skierowali się ku hotelowi.
Belotti, któremu szło o to, aby się widzieć z Nerą, posunął się przodem, rozkazując zaanonsować siebie z pilnym bardzo interesem.
W saloniku nie zastali nikogo, na stole rozłożona leżała książka, ale zajrzawszy w nią ciekawie O’Wall, niewiedząc, że siostra miłosierdzia ją tu porzuciła, — skrzywił się mocno.
Zamiast Nery, której niecierpliwie oczekiwali, wsunęła się na palcach, z ręką na ustach siostra Natalia. Niespokojnie podszedł ku niej Belotti i O’Wall.
— Chora? — zapytali oba razem.
— Chora może nie jest, — odparła siostra po cichu, — ale zmęczona bardzo i potrzebuje spoczynku, który doktór zaleca, a dać jej go nie chcą, nawet na dni parę. W tej chwili się zdrzemnęła.
Siostra mówiła to, gdy w progu ukazała się Nera, piękna jak anioł.
Szła krokiem powolnym, uśmiechając się i przywitała naprzód bliżej stojącego Belotti’ego, potem O’Walla.
— Nastraszyła nas siostra Natalia, — odezwał się Francuz, — ale widzę, że to tylko dobre jej serce i troskliwość znalazły panią tak znużoną, — wyglądasz jak rozkwitła różyczka.
Nera uśmiechnęła się: — Ale ja jestem zdrowa, sił mi tylko trochę jeszcze braknie. Spodziewam się, że przez wzgląd na to dyrektor nie będzie mnie przynaglał.
O’Wall się roześmiał.
— Idzie już nie o występowanie wcale, — rozpoczął, — ale o rozstanie się z Belotti’m.
Nera spojrzała na obu.
— Ale ja, ja dyrektorowi jestem dłużną, — przebąknęła.
— Są ludzie zacni, co ten rachunek biorą na siebie i nietylko przeszłość, ale przyszłość jej, — począł O’Wall. — Bardzo jestem szczęśliwy, że choć dzwonić mogłem na to kazanie.
— Któż taki? — zdziwiona, krok się cofając, zapytała Nera.
Nim O’Wall zabrał się na odpowiedź, Belotti dodał szybko.
— Mamy ich aż dwóch, — do wyboru.
— Nierozumiem! — zimno i jakby nieco urażona poczęła Nera. — Obawiam się dobrodziejstw, bo wkładają obowiązki.
— Pozwól mi pani naprzód objaśnić, z czem ja przybywam, — rzekł prosząc jej, aby usiadła i sam się rozsiadając w krześle. — Los jej tak zajął starego bogacza, pułkownika Pudłowicza, że chce jak własne dziecko przybrać panią i zupełnie się zająć jej losem.
— Kto? pułkownik Pudłowicz? ja go nie znam, — zawołała Nera, bledniejąc.
Oburzenie odmalowało się na pięknej jej twarzyczce, która przybrała wyraz tragiczny.
— Jestżem już tak nieszczęśliwą, że pierwszy lepszy nie znając mnie, nie pytając — może sobie przywłaszczać prawo opiekowania mną, rozporządzania?
O’Wall usta zacisnął.
— Przecież to nie jest żadne niebezpieczeństwo, ale dowód, że pani na współczucie zasługujesz, — odparł. — Pudłowicz jest milionerem, ofiara, którą czyni z dobrego serca, dla niego nie ma znaczenia, a pani zapewnia niepodległą przyszłość.
— Za pozwoleniem, — przerwał Belotti. — Numer pierwszy, Pudłowicz, a ja mam numer drugi, którego nazwiska jeszcze wymówić mi niewolno, ale ten upomina się o pannę, jako jej krewny.
— Krewny? mój? — krzyknęła Nera, ale na to potrzeba dowodów!
— Bezwątpienia, — rzekł Belotti, — ten krewny chce mnie także indemnizować, chociaż, zdaje mi się, że z nim trudno się będzie ułożyć.
— Ale któż to jest? — przerwała Nera.
— Dowiesz się pani wkrótce, jabym może i nie wspomniał o tem, ale wolę ją uprzedzić, bo się to nie ukryje, — rzekł Belotti.
Zadumała się Nera głęboko, — łza się jej kręciła pod powieką, — siedziała smutna jak noc.
— W tem wszystkiem jest coś dla mnie tak upokarzającego, — odezwała się, — że milejby było pracować i mrzeć głodem o własnych siłach.
O’Wall poruszał ramionami.
— Bądź pani, — rzekł spokojnie, — praktyczną, zostań na wysokości wieku, nie marz o sielankach. Nigdy nikomu tak się, jak jej, nie szczęściło, tak nie wiodło, korzystać potrzeba z tego. Pudłowicz chce poprostu mieć tę sławę, że się przyczynił do obdarzenia świata znakomitą artystką.
— Jeżeli kto, — rzekła po namyśle Nera, — to rodzina ma pierwsza prawo zajmować się losem każdego. Gdyby w istocie znalazła się rodzina moja, dowiodła tego, że nią jest, — chociaż od tak dawna wcale się do mnie nie zgłaszała, musiałabym przynajmniej spróbować zbliżyć się i być jej posłuszną. Ale kiedyż i jak się o tem dowiem?
Spojrzała na Belotti’ego; ten ruszył ramionami.
— Trochę cierpliwości, — rzekł, — sądzę, że się to wszystko wyjaśni.
— Tak, ale takiego człowieka, jak Pudłowicz, z taką ofiarą za drzwiami trzymać i kazać mu czekać, nie można, — zawołał Francuz, patrząc na Nerę.
— Ale on jeszcze nie zrobił żadnego kroku, — odezwał się Belotti, — i pana Nera może sobie powiedzieć, że nie wie o niczem.
Belotti i felietonista patrzyli tak na siebie, jakby się wzajem wypędzić stąd chcieli, ale żaden z nich drugiego nie życzył sobie zostawić i zejść z placu. Chwila jakiegoś wahania się trwała dosyć długo, wreszcie Belotti dał znak Francuzowi, szepnął mu coś na ucho i ruszyli razem. Nera pożegnała ich smutna i chmurna, a po wyjściu rzuciła się siostrze Natalii na szyję i rozpłakała.
Tymczasem O’Wall wychodził kwaśny z hotelu, a dyrektor cyrku, nową myśl powziąwszy, chciał go zużytkować. Postanowił, aby działali razem — i jeden drugiemu nie przeszkadzał, a szło o to tylko, aby Belotti wyzyskał szczęśliwy dla siebie skład okoliczności. Życzył on dobrze Nerze, wielbił ją, unosił się nad nią, ale nie mniej chciał na niej zarobić.
Rozpoczął więc wywód długi, jak jego zdaniem z Nerą postępować było potrzeba, — i ciągnął z sobą zadumanego felietonistę, który tymczasem układał w głowie korespondencyę do Figara, — gdy przyszło im pomijać sklep antykwarski Simona.
On sam smutny, zadumany stał w progu, Belotti postrzegł go i poznał. Stary chciał się cofnąć, było zapóźno. Poszeptawszy coś na ucho Francuzowi, Belotti wtargnął do magazynu. Simon miał z początku zamiar zaprzeć się osobistości swojej, ale poczuł zaraz, że Belotti przy obcym kimś o interesie mówić nie będzie.
O’Wall słyszał wiele o oryginalnym tym lichwiarzu. Simon wcale nie miał wyobrażenia o znaczeniu, wpływie i stanowisku felietonisty.
Po wnijściu do sklepu, Belotti począł się tak w nim rozglądać, jakgdyby czegoś szukał i spodziewał się tu znaleźć. Simon stał, okazując trochę niepokoju. O’Wall miał czas przypatrzeć się człowiekowi, którego usiłował przeniknąć.
— Czego panowie życzą sobie? — sucho i obojętnie zapytał w końcu Simon. Dyrektor miał czas się namyśleć i wskazując nagle na O’Wall’a odezwał się.
— Mnóstwo osób zajmuje się losem panny Nery, a oto jest jeden z jej protektorów (wskazał O’Wall’a), człowiek, którego bez pochlebstwa — słowo i pióro jest potęgą.
Tak zagadnięty nagle Simon zczerniał z gniewu i wstrząsł się; usta mu się trzęsły, nie mógł przemówić jeszcze, gdy O’Wall wtrącił śmiało.
— Dyrektor mi powiada, że pan głosisz, jakoby panna Nera do rodziny jego należała?
— Co komu do tego! — burknął Simon.
— Ci, co się nią opiekują, — dodał O’Wall, — radziby się objaśnić, dlaczego rodzina wprzódy tak o sierocie zapomniała?
— Bo może niewiedziała o niej wcale, — rzekł stary, — a co komu do tego? co komu do tego?
O’Wall nie nawykły, aby się z nim obchodzono lekceważąco, nadął się i odwrócił.
— Bądź co bądź, — dorzucił, — kto się rodziną mianuje, musi tego dowieść.
Niezrozumiałego coś mrucząc i rzucając na obu wzrokiem groźnym, Simon się cofnął w głąb magazynu. Nastąpiło milczenie.
Wtem Francuz, który, jak wszyscy pisarze i artyści, chorował na znawcę i kolekcyonistę starożytności, upatrzył w kątku jakiś ułamek bronzu i, zapomniawszy o Nerze i o sprawie, co go tu sprowadziła rzucił się namiętnie, chwytają zzieleniały, ale nowy fabrykat, mający naśladować wykopaliska pompejańskie.
Widać było, iż ten zaniedbany szczątek mocno ciekawość jego obudził. Ręce mu się trzęsły, gdy dobywszy, począł się w nim rozglądać. Simon z przymrużonemi oczyma spozierał na niego szydersko.
— Co pan chcesz za to? co to jest? — zapytał, usiłując ukryć poruszenie.
— To, to jest fałszywy antyk, — odparł żyd powoli, — który niema żadnej wartości; ja go nie sprzedaję, bo odemnie nic podrobionego nie wychodzi...
O’Wall słuchał, bledniejąc, jego miłość własna znawcy była obrażoną. Wolałby był pewnie nabyć fałszywą starożytność, niż pogardliwie rzuconą dostać naukę, że się na tem nie znał, co sądził, że się znał na wszystkiem.
Zwolna bronz wysunął się z jego ręki, usta skrzywiły — i O’Wall zabrał się wychodzić.
A że stary Simon nieokazywał ochoty do dalszej rozmowy, i dyrektor czuł, że nie miał tu co robić. Gospodarz tymczasem porządkował mieszkanie, różne drobnostki, jakby nie miał też ochoty gośćmi się więcej zajmować.
Belotti potrzebujący namysłu, co miał począć dalej, nie chciał dłużej tu pozostać. Zabierali się zwolna do wyjścia, a Simon nie zatrzymywał ich, tembardziej, że nowy przybysz, przed chwilą wszedłszy zwolna na próg magazynu i pozdrowiwszy skinieniem głowy Simona, zdawał się czekać na odejście gości, których tu zastał, — nimby o interesie, jaki go tu sprowadzał, mówić z Simonem rozpoczął.
Byli zapewne znajomi dawno, bo ani gospodarz nie śpieszył zbyt ku niemu, ani on potrzebował się usprawiedliwiać z tego, że wtargnął tu do sklepu.
Belotti i O’Wall przybyciem obcego tem pilniej zmuszeni zostali do odejścia, w milczeniu, prawie bez pożegnania.
Gość nowy, siwowłosy, stary, ale bardzo krzepki i w pełni sił mężczyzna, dosyć elegancko ubrany, twarz miał tego typu wschodniego, który zarówno Włocha, południowych Francuzów, jak inne plemiona odznacza. Bardzo charakterystycznie garbaty, nakształt dziobu papugi ukształtowany nos, czarne oczy, wargi tłuste i wywrócone nadawały mu prawie karykaturalną, ale pełną życia i wyrazu fizyonomię.
Ubiór dowodził zamożności i starania o powierzchowność, która się kazała domyślać stosunków towarzyskich, wymagających jej.
Gdy dyrektor cyrku ze swym towarzyszem wychodzili, coś szepcąc między sobą, — przybyły stał, patrzał na nich i na Simona, czekał. Rozdrażnienie starego nie uszło jego baczności.
Byli już na ulicy, gdy, zbliżając się do Simona, zawołał żywo:
— Simon, co tobie jest? godziż się, abyś ty, mój stary przyjacielu, tak brał do serca — targ i sprzedaż? Widzę cię zirytowanym.
— Ale nie targiem, nie sprzedażą! — począł Simon, ruszając ramionami i podchodząc do gościa. — Widzisz mnie poruszonym może jedyną sprawą, która to stare, zaschłe serce mogła żółcią napełnić. Ty jeden ją znasz! Przyszedłeś, jakby cię sam Pan Bóg mi zesłał... Radź! pomóż!
Gdy to mówił Simon, stare, zagasłe oczy jego nabierały blasku, cała twarz pomarszczona mieniła się uczuciem, był jakby w gorączce.
— Opowiadałem ci to, — dodał Simon. — Wiesz, jak straciłem jedyne dziecko moje, córkę, która mnie zawiodła, zdradziła, którą przekląć i odtrącić musiałem. Bóg jeden wie, ile mnie starań kosztowało, aby dojść i dośledzić, co się stało z jej dzieckiem, które ona porzuciła, oddała w ręce cudze, czy też jej odebrano... Nie mam na świecie nikogo, oprócz tej wnuczki. Ona też stoi jedną nogą na zgubnej drodze... chcę ją ratować... Tą wnuczką moją jest — Nera...
Przybyły słuchał z ciekawością natężoną, chciał przerwać, stary mówić mu nie dawał.
— Ja jestem rodzonym jej dziadem, ja mam prawo opieki nad nią. Ona jest niepełnoletnią, a wszyscy się chcą opiekować, pochwycić mi ją, odebrać, aby ją zgubić, — ja pragnę obronić, ja muszę ją ratować!
— Powoli, — przerwał zimno przybyły, rękę kładząc na ramieniu Simonowi, — powoli... Wszystko się może dać zrobić, bo masz w ręku narzędzie, które nawet w braku prawa dozwala zrobić, co kto chce, na naszym świecie, — tem łatwiej, gdy, jak tu, prawo istnieje. Jeżeli jesteś jej dziadem, możesz żądać ustanowienia rady familijnej dla opieki nad nią, a sam będziesz jej głową. W braku rodziny, do rady możesz powołać, kogo zechcesz, a ja ci się pierwszy nastręczam i, jako prawnik, będę pomocnym, ale — mów jaśniej! mów mi, jak do tego przyszedłeś...
— Napomknąłem ci już przed kilku dniami, — dodał Simon pośpiesznie. — Jestem sam, sam — na całym świecie... kochałem to dziecko, które odepchnąć musiałem... będę kochał tę sierotę... przyswoję ją sobie, uczynię z niej — królowę! Ona już dziś jest nią pięknością swoją i rozumem, wszyscy się na to godzą... Zdumiewa się jej świat... zobaczysz, co ja z niej uczynię... Kochany Salmonie... pomagaj mi...
— Nie rozumiem jeszcze, do czego żądasz pomocy mojej?
— Do uznania mnie jej opiekunem, — zawołał Simon. — Ci ludzie zgubią. Dyrektor cyrku już się nią od niejakiego czasu zajmuje i ztąd prawa pewne sobie rości... chce ją sprzedać... Jakiś stary pułkownik gotów ją nabyć! Powiada, że chce być ojcem... znane to są wybiegi... Ten człowiek ma miliony... ale ja, — ja też potrafię z nim walczyć złotem. Naostatek ten Francuz, dziennikarz, pęcherz nadęty dowcipem, obiecuje jej sławę i ciągnie do teatru...
— A ona? — zapytał Salmon.
Rozmowa toczyła się tak jakoś urywanemi, nieporządnemi frazesami, Simon tak jeszcze przyjść do siebie nie mógł, iż prawnik pokilkakroć musiał mu zalecać spokój i chłód, nim wymógł, by obaj weszli do izdebki za magazynem i tu nanowo rozpoczęli — wykład całej sprawy.
— Widziałeś mnie zawsze zastygłym, zniechęconym do życia, obojętnym na wszystko — mówił nieco ostygłszy Simon. — Tak, — długo, długo po stracie córki nie chciałem znać ludzi, przekląłem niewdzięczną, a z nią cały rodzaj nasz. Mścić się tylko chciałem jeszcze na ludziach za to, że mi odebrali wszystko. Ta córka, — tyś słyszał, — ty wiesz, to było wypieszczone, jedyne dziecko moje. Sądziłem, że mnie kocha. Oszukała mnie niegodna, odarła, dała się uwieść nikczemnemu poganinowi, który nawet żenić się z nią nie obiecywał. Chciałem jej przebaczyć, — nie chciała mnie znać. Wyparła się żyda, ojca, — przekląłem ją. Sądziłem, że dla mnie wszystko było skończone. Ach! nie! Gdym się dowiedział, że miała córkę, że, jak mnie, ojca, wprzódy, tak potem własne dziecko dała sobie odebrać, obojętna, płocha, zepsuta, niepoczciwa, litość uczułem nad sierotą. Trzeba było szukać tej porzuconej, zatraconej. Musiałem poruszyć wszelkie sprężyny, sypałem garściami pieniądze, słałem ludzi, stworzyłem cały zastęp szpiegów, aby ją odszukać. Udało mi się, — tak! znalazłem ją, ale w rękach spekulatora, który ją, korzystając z jej osierocenia, opanował i na jej piękność liczył. Widziałeś go wychodzącego stąd, Belotti...
Prawnik słuchał z uwagą, ale chłodny.
— Masz dowody, że ona jest wnuczką twoją? — zapytał.
— O ile tylko się to dowieść prawnie daje, — tak, — mam je. Mam świadków, stare sługi, — mam listy, papiery. Wszystko to na wagę złota.
— Mówiłeś z nią? cóż ona? — przerwał prawnik.
— Nie wie jeszcze o niczem. Dziś, jutro, muszę się z nią widzieć.
Salmon dumał.
— A nie lepiejby było, — rzekł — gdybyś to mnie powierzył! Jesteś w gorączce, nie władasz sobą. Zdaj to na mnie.
— Tak, — ja jestem w gorączce, — potwierdził Simon, — ale ty za chłodnym. Nie weźmiesz mojej sprawy do serca. Ja długo nie miałem nikogo, — teraz tej ostatniej gałązki czepiam się, jak wybawienia. Wróć mi życie! Salmon! wróć mi życie. Niech mi zaufa. Zrobię z niej królowę, otoczę ją blaskiem, będzie panią. Nie potrzebuje nikogo, ludzie przed nią padać będą! Jest piękna, jest rozumna, będzie panowała nad tym światem.
Mówił tak namiętnie, iż Salmon po kilkakroć musiał go wstrzymywać i uspakajać.
— Tak jest, — oszalałem! — tłómaczył się prawnikowi, — ale to krew moja... to jedyna istota w świecie, która do mnie należy i mnie wiąże z nim.
— Czekaj-że! — odparł Salmon, — wszystko się da przeprowadzić wedle twojej woli.
— Czekać! Nie! ani chwili czekać nie można, śpieszyć potrzeba, — odezwał się Simon, — idź natychmiast do niej. Mów z nią, potem mów z dyrektorem, zapłać i wykup ją. Nie mogę pomyśleć nawet o tem, że się nią obcy opiekują, że zaprzedaną może być krew moja...
Daleko chłodniej biorąc sprawę tę, Salmon zażądał papierów naprzód, potem objaśnień. Stary cały portfel najdziwaczniejszych korespondencyi rzucił mu na stół. Była to historya poszukiwań za wnuczką i owe dowody, o które się prawnik dopominał.
Zagmatwane dochodzenie nie pozostawiało wątpliwości w ostatku, że Nera była wnuczką Simona.
— A dlaczego ja się o nią lękam? — dodał w końcu stary, — i to ci muszę zwierzyć. Ta córka, której ja się wyrzekłem, a która dziecko własne porzuciła na łaskę obcych, — ona jest tutaj, ona może poznać, domyśleć się w Nerze swojego dziecka, teraz je chcieć odzyskać i zgubić je, tak, jak sama siebie zgubiła, zwalała... spodliła... Widziałem ją, mówiłem z nią, ale dla niej serce mi się zakrwawione przez nią nie poruszyło. Jej znać nie chcę, nie mogę!
— Któż ona jest? — zapytał Salmon.
Simon się zawahał, obejrzał wokoło, zawstydził, niemal po cichu wyszeptawszy nazwisko:
— Nikopulo!
Salmon, zdziwiony, porwał się z siedzenia.
— Tak, — rzekł stary, — wyszła potem, porzuciwszy pierwszego uwodziciela, za na pół szalonego Greka, który dziś zupełnie już oszalał i zdziecinniał. Nieszczęśliwą jest, chociaż napozór na niczem jej nie zbywa. Mówią, że jest bogatą, czy udaje, że nią jest, nie wiem, ale, gdyby ginęła, nie podam jej ręki, nie chcę, aby dziecko wiedziało, iż ona jest jego matką!!
Salmon, który oddawna znał starego i był z nim w ścisłych stosunkach, będąc jego notaryuszem i prawnym doradcą, który lat wiele widywał go zawsze wystygłym, obojętnym, na jeden tylko zarobek chciwym, — nie mógł w tym Simonie nowym poznać człowieka, który się przed nim ukrywał tak długo. Patrzył, słuchał i nie wierzył prawie oczom i uszom.
Rozprawiali dosyć długo, gdy na ostatek Simon zmusił niemal prawnika, aby natychmiast wybrał się do Nery.
Salmon potrzebował się jeszcze rozpatrzeć w papierach, niektóre z nich zabrać musiał i w ostatku ruszył się posłuszny.
— O tem wiedz i pamiętaj, — zawołał w progu, oburącz go chwytając i wstrzymując stary, — że ona musi być moją, że gdyby krocie to kosztować miało, ja ją wykupię, że może postawić warunki, jakie zechce, że ona mi będzie rozkazywała, nie ja jej, ale wydrzeć sobie nie dam dziecka! Ani do cyrku podłego, ani do teatru jej nie puszczę... Ona będzie królowała.
Uspokoiwszy roznamiętnionego wielce starca, Salmon wyszedł w końcu od niego krokiem powolnym i rozmyślając nad sposobem postępowania, jaki miał przybrać w stosunku do Nery, wprost się udał do wskazanego hotelu.
Tu, po pierwszej scenie porannej z Belotti’m, Nera zamknięta, nieprzystępna nikomu, z siostrą Natalią tylko, siedziała ze łzami i niepokojem, myśląc nad losem swym przyszłym, który się jej przedstawiał w barwach jakichś ciemnych i niepewnych. Nie mogła jeszcze pojąć, co się z nią i koło niej działo, nie wierzyła temu, co słyszała. Siostra starała się ją pocieszyć i ukoić, gdy zapukano do sypialni i służący podał bilet Salmona, z dopiskiem, iż w pilnej sprawie potrzebował nieodzownie widzieć się i mówić z Nerą.
Nie robiła trudności, czując, że on jej coś przynosi może od tej zagadkowej rodziny, której istnienie tak późno się objawiające, w taki niepokój ją rzuciło.
Otworzyła drzwi do saloniku, w którym adwokat stał poważny, zimny i powierzchownością swą samą ostudzający. Chociaż sprawa przyjaciela Simona obojętną mu nie była, nawyknienie do obchodzenia się z interesami wszelkiemi zimno i na pozór obojętnie, nadawało mu powierzchowność człowieka, który jest tylko posłem i pośrednikiem obcym temu, co przynosił.
Nera mierzyła go oczyma ciekawie, gdy po przywitaniu chłodnem, Salmon oznajmił jej, że przychodzi od rodzonego ojca jej matki — od dziada. Drgnęła, słuchając go.
— Mamy na to dowody, że nim jest, — dodał adwokat. — Pani jesteś niepełnoletnią, on więc, jako najbliższy krewny, opiekunem jej naturalnym być musi. Jeżeli dotąd nim nie był, to tylko dlatego, że wnuczki wyszukać nie mógł, że sam długi czas nawet o niej nie wiedział.
— Któż to jest? — przerwała Nera.
Salmon musiał pomyśleć, jak ma ułożyć odpowiedź.
— Naprzód muszę określić jego położenie, — odparł. — Jest to człowiek więcej, niż dostatni, — można go nazwać bogatym. Rodziny, oprócz was, niema żadnej. Wprawdzie, ani rodem, ani położeniem w społeczeństwie pochlubić się nie może. Należy do średniej klasy, handel był i jest jego zajęciem, ale to nie przeszkadza, by możniejszym nie był od książąt i hrabiów wielu.
— Nazwisko? — przerwała Nera, — nazwisko?
— Ono wam nic nie powie, — rzekł Salmon. — Zowie się Simon i jest starożytnikiem. Sklep jego nieraz widzieć musieliście, a może i jego samego.
Nera wstrząsnęła głową, milczała. Salmon mówił dalej:
— Belotti rości sobie jakieś pretensye.
— Rachował na mnie i wydawał dla mnie, — przerwała Nera. — Czuję się mu dłużną.
— Spłacimy Belotti’ego, — rzekł chłodno Salmon. — Ale naprzód chcesz pani widzieć starca?... Ma on tu przyjść?
— Nie, ja idę do niego, — namyślając się, z powagą odezwała się Nera i wstała. — Tak jest, czekaj pan chwilę, narzucam na siebie, co potrzeba do wyjścia, i służę mu.
Salmon nie miał nic przeciw temu, ale, widząc ją bladą, drżącą i chwytającą to stolik, to krzesło, bo się z trudnością mogła utrzymać na nogach, odezwał się ciszej:
— Pani potrzebujesz siły odzyskać, jesteś nadto wzruszoną. Czy nie lepiej, abym ja ją wyprzedził i byś czas miała spocząć, pomyśleć, uspokoić się.
— Sama nie wiem, czekając, stracę do reszty, czy odzyskam siły, — westchnęła Nera. — Są kroki, nad któremi rozmyślać byłoby próżnem. Gdzie idzie o obowiązek, tam trzeba czynu... Idziemy...




To, cośmy dotąd z przeszłości Nery odsłonili, nie dozwala przewidywać nawet, z jakiem uczuciem i myślami puściła się, nieprzygotowana, pod wrażeniem niespodziewanej wiadomości, którą jej przyniósł człowiek nieznany, — na spotkanie z dziadem, z jedyną istotą, — jak sądziła, — z którą ją krew na świecie łączyła, która miała dla niej obowiązki i do niej pewne prawo.
Całe jej dzieciństwo i młodość upłynęły w tak rozmaitych ludzi towarzystwie, pod wrażeniami tak różnemi, iż instynkt tylko i książki, które bez wyboru czytała, mogły w niej wyrobić pewne zasady i wskazówki postępowania w życiu.
Miała w sobie szlachetne popędy, — natura szczęśliwa usposabiała ją raczej do pójścia drogą prostą, odkrytą i poczciwą, niż do szukania szczęścia na manowcach. Pod względem religijnym — zaniedbane wychowanie dozwoliło jej stworzyć jakąś własną, idealną wiarę, w której mglisto-wzniosły ideał chrześcijański się wyrażał.
Ale razem — niemal obojętną była na formy zewnętrzne, na wszystko, co było obrzędem i ścisłym obowiązkiem. Mówiono jej, że była katoliczką, później w Anglii chodziła do anglikańskich kościołów. Nie widziała w tem wielkiej różnicy, — a to może najlepiej maluje jej religijny stan ducha.
Z plemieniem tem Izraela, do którego przez matkę i żyjącego dziada należała, nic jej nie zbliżyło nigdy. Zdala żydzi wydawali się jej czasem politowania, niekiedy pogardy godni. — Jako dla prześladowanych od wieków, miała niekiedy współczucie. — Skutki prześladowania, ciasny egoizm plemienny — oburzał ją. W pierwszej chwili, gdy jej Salmon powiedział o dziadzie, nie wspomniawszy, że był żydem, — na myśl jej to nie przyszło nawet, iż być nim mógł.
Dopiero w drodze, gdy, gorączkowo wybiegłszy z hotelu, szła już do tego dziada nieznanego, — uderzyło ją i nazwisko, i zatrudnienie.
— Simon! antykwaryusz! — Zdawało się jej, że gdzieś, kiedyś słyszała o nim i że go żydem zwano.
Stanęła nagle i zatrzymała się, zwracając do Salmona.
— Simon? — zapytała głosem drżącym. — Simon... Izraelita?
Niewiedzieć dlaczego, mówiąc to, głos jej zadrżał; adwokat uczuł, że się potakującej odpowiedzi obawiała, ale nie mógł skłamać i znajdował właściwem odrazu choćby gorzką powiedzieć prawdę.
— Tak jest, — rzekł spokojnie. — Simon jest, jak ja, — Izraelitą, chociaż matka jej — wiary ojców się wyrzekła. Religia zresztą — w oczach starego nie będzie do stosunków zawadą żadną. Simon się jej trzyma ściśle aż do najmniejszych i przestarzałych obrzędów, ale rozumie to dobrze, że mozaim mógł być podstawą wszystkich niemal wiar w jednego Boga, nie będąc ostateczną ich formą.
Nera słuchała z ustami zaciśniętemi, z oczyma biegającemi żywo — i nie poruszała się z miejsca, jakby potrzebowała się uspokoić, oswoić z tem, co usłyszała.
Salmon nie mógł odgadnąć jej myśli, zaczynał się obawiać, aby się nie zawahała iść z nim dalej.
W tem westchnienie wyrwało się z ust Nery i, jakby na siłę się zdobywając nową, odezwała się krótko i stanowczo:
— Idziemy!
Odległość od hotelu do sklepu Simona nie była zbyt wielką. Dziewczę szło z początku krokiem bardzo żywym, ale teraz zwolniło pochód ten i, uspokojone, napozór ostygłe, — towarzyszyło dalej Salmonowi.
Zatrzymała się raz jeszcze.
— Panie mój, — rzekła głosem spokojnym. — Idziemy do... pana Simon, do jego sklepu, czy do mieszkania?
— Właśnie ja myślałem o tem, — przerwał adwokat. — Simon niema prawie mieszkania w któremby panią mógł przyjąć. Pomimo swoich dostatków, nawykł żyć, jak anachoreta; ma tylko ciasną izdebkę przy magazynie... Magazyn, do którego o każdej godzinie kto chce, wejść może, nie jest wcale miejscem właściwem dla takiego spotkania, jakie ją czeka... Co mam począć? Chcesz pani chwilkę się wstrzymać tu, a mnie dozwolić wyprzedzić ją — i zasiągnąć rady, pomówić z Simonem? — naostatek, jeśli to nie będzie dla niej przykrem, mógłbym starego wysłać do mojego biura, a tam byliśmy zupełnie sami... Ale możeż-że pani i zechcesz pozostać tu na chwilę sama?
— Muszę, — odezwała się Nera, — masz pan słuszność, do magazynu iść mi niepodobna. Idź pan, — zaczekam tu na niego... chociaż...
I powtórzyła rozkazująco niemal:
— Tak, — idź pan.
Miejsce do oczekiwania na kogoś nie było stosownem bardzo, gdyż właśnie w rogu ulicy tej, prowadzącej od willi, ruch zrana był najżywszy. Ale Nera nie lękała się niczego i nikogo, nawykła była sama radzić sobie. Umysł zaś jej tak był w tej chwili silnie poruszonym, myśli tak górą biegły, że drobnostką wydawać się musiały sprawy dnia powszedniego, choćby najpoważniejsze. Tu los życia się miał rozstrzygnąć.
Patrzyła na przechodzących i nie widziała nikogo. Ogromny eukaliptus, pod którym stanęła, osłaniał ją cieniem swoim. Po za sobą miała sklep modniarki, — przed sobą na drugim rogu skład szkła i porcelany, — ale nie była nawet pewną, gdzie się znajdowała, tak serce jej biło i myśli wirowały dziwaczne. Sieroctwo jej, osamotnienie miało więc nagle skończyć się i z ułudnych marzeń wprowadzić ją w rzeczywistość — niezrozumiałą, niepewną.
Stary ten dziad mógł być despotą, a ona żadnemu despotyzmowi poddać się nie miała woli. — Miałżeby prawo zmusić ją do czegokolwiekbądź?
— Nie! — na to by się zgodzić, — uledz temu nie mogła. Stała tak, niepokojąc się, gdy cień przemknął się przed nią — i cichy, nieśmiały głos ją pozdrowił.
Drgnęła, usłyszawszy go. Lesław stał przed przed nią z kapeluszem w ręku.
Skłoniła mu się z wymuszonym nieco uśmiechem. Widocznie zawiązywać rozmowy nie miała ochoty, ale hrabia, widząc ją samą, czuł się w obowiązku zapytać, czy nie może jej w czem usłużyć?
— Dziękuję panu, — odpowiedziała mu szybko. — Czekam.
Z twarzy jej Lesław mógł poznać łatwo, że to oczekiwanie miało jakieś poważne znaczenie, — i, choć litość i współczucie wstrzymywały go, — uczuł, że powinien się był oddalić.
W tejże chwili prawie, zdyszany garbus, nieznany hrabiemu, nadbiegł dając znaki, że mieli iść dalej. Z kierunku wskazanego domyśleć się mogła Nera, że szli tym razem do biura notaryalnego.
Powolnym krokiem zaciekawiony, wyrzucając sobie tę ciekawość, hrabia prawie mimowoli powlókł się za nimi.
Salmon mieszkał niedaleko i gdy Lesław zatrzymał się przed domem, do którego zobaczył ich wchodzących, blaszka, do bramy przytwierdzona, nauczyła go, że dom ten zajmował Mr E. Salmon, Avocat et Notaire.
Co mogła Nera robić u notaryusza? Było to nową dla niego zagadką.
W pokoju, który zwykłym klientom nie był otwartym, ostawionym dokoła szafami, pełnemi wytwornie oprawnych książek, — u okna, z palcem na ustach, z czołem pofałdowanem, dysząc gorączką, stał stary Simon. Drugą ręką ocierał ogromnym fularem zbrukanym twarz spoconą i oczy mokre. Najmniejszy ruch wprawiał go w niespokojne drżenie.
Wtem drzwi się otworzyły i — Nera, blada, chwiejącym się krokiem weszła, oczy trzymając od progu wlepione w starca, który, osłupiały, drżący, patrzył na nią.
Stanęła niema naprzeciw niego. Zabrakło jej wyrazów, bo zabrakło myśli. Położenie było straszliwe, — dziwne. Starzec ten, — dziad jej, — nie obudzał w niej żadnego innego uczucia, oprócz jakiejś obawy.
Simonowi brakło też słowa, od któregoby mógł rozpocząć, ale stary miał więcej doświadczenia i panowania nad sobą i ochłonął pierwszy.
Salmon z boku zajął miejsce pomiędzy nimi. Najmniej wzruszony, nawykły do daleko tragiczniejszych położeń, — on też zabrał głos, wyręczając starego.
— Pan Simon — rzekł, wskazując. — Jest to ojciec matki jej. Dowody na to są do rozpatrzenia. Nie ulega wątpliwościom co pana Simona z nią łączy.
Stary przerwał głosem słabym:
— Tak, możesz mi uwierzyć. — Długie lata pracowałem nad tem, aby pewność uzyskać, że dziecię córki mojej żyje — i że niem wy jesteście...
— A matka? — wtrąciła Nera.
Twarz Simona zadrgała nerwowo.
— Nie pytajcie mnie o nią, — rzekł, — nie chcę kłamać. Matka wasza żyje, ale wy dla niej — nie żyjecie. — Wyrzekła się was dziecięciem, znać jej nie powinniście. Wprzódy jeszcze tak samo zaparła się mnie, ojca... porzuciła. Nie miała serca... nie mówmy o niej.
Nera milczała.
— Matka! — rzekła zcicha.
— Nie mówmy o niej, — sucho i gniewnie przerwał Simon. — Jesteście moją wnuczką, — to nie ulega wątpliwości, — dowody rozpatrzeć będziecie mogli. Chcę was uratować, dać wam swobodę, zapewnić los. Nie mam nikogo na świecie.
Staremu głos coraz słabł i drżeć zaczynał.
— Tak, — rzekł z wysiłkiem, — mogę wam zapewnić los świetny, bardzo świetny, niezależność, stanowisko... wyjątkowe... swobodę.
Oczy Nery, wlepione były w niego, jakgdyby do głębin jego duszy chciały się dostać, zrozumieć go, — dobyć z nich słowo tej zagadki.
Salmon, który spostrzegł w tej chwili, że osłabiona Nera chwiała się, szukając, na czemby zeprzeć się mogła, przysunął krzesło, na które padła znużona, i razem dał drugie Simonowi.
— Dozwólcie mi przyjść do siebie, opamiętać się, — odezwała się Nera. — Jesteście moim dziadem, nie wątpię o tem, — rzekła, obracając się do niego. — Jakiżby inny powód mógł was skłonić do — dźwigania ciężaru, jakim ja jestem? Pozwólcie mi mówić z wami otwarcie... Wiecie pewnie, jak upłynęło dzieciństwo, pierwsze lata młodości i cały ten czas aż do dziś dnia... Miałam ciągle prawie swobody może więcej nawet, niż mojemu wiekowi należało, nawykłam do niej... Obawiam się, czy nie będę wam ciężarem, zmartwieniem, zamiast być pociechą... Nie wiem, jak wy patrzycie na życie, — ja sama jeszcze nie mam wyrobionego o niem pojęcia. Zgodzimyż się my z sobą?
Simon słuchał chciwie.
— Pozwólcie teraz mnie rzec słowo, — odezwał się.
Nera skłoniła głową. Simon mówił dalej:
— Wiesz, że ja jestem żydem i mojego zakonu nie wyprę się do zgonu, ale wam nie bronię wierzyć, jak chcecie. W tem wam nie uczynię ucisku... Macie upodobania, jak słyszałem, — muzyka, książki, sztuka was pociąga ku sobie; ja wam do zaspokojenia tych potrzeb dostarczę wszelkich środków najwyszukańszych. Będziecie mieli najwykwintniejszą swobodę.
Zatrzymał się trochę i odetchnął, jakby mu powietrza w piersi zabrakło.
— Jednego tylko od was wymagać będę, ażebyście losem swym, ręką nie rozporządzali bez mojej rady, bez mego zezwolenia.
W tem, widząc, że Nera mu chce przerwać, pośpieszył dodać:
— Dajcie mi wypowiedzieć wszystko. Nie chcę być tyranem, nikogo nigdy wam nie narzucę, — pragnę jedynie mieć prawo przestrogi i opieki. Wy, młodzi, widzicie wszystko w jasnych barwach... ludzie was uwodzą kłamstwy, a kłamią nie słowy tylko, ale całym żywotem... Matka twoja przez nich została zgubioną, — chcę was od tej ostateczności uratować. Więcej nie żądam nic, — nic, oprócz trochy serca, na które będę pracował!
Westchnął ciężko i uśmiechnął się razem szydersko.
— Nie, wy mnie nie zrozumiecie, — rzekł, — możecie mi nawet nie uwierzyć... Oprócz matki waszej — nie kochałem nikogo, a i ta mnie zmusiła do tego, że nią pogardzam, że jej nie cierpię... Jestem stary, potrzebuję się przywiązać do kogoś... krew nas łączy... bądźcie wy tym ogniwem, co mnie po śmierci połączy z tem życiem i światem, wedle prawa Bożego, które bezdzietnych potępia, a bezpotomność jako karę Jehowy każe uznawać.
Zamilkł i spojrzał na słuchającą go pilnie Nerę.
— Jak sen się to wszystko wydaje! — zawołała poruszona. — Wiecie życie moje, boście, szukając mnie, na ślady jego natrafić musieli, — i to więc dla was zrozumiałe, że nowy taki zwrot w tym losie, co mną rzucał tak dziwnie, wydaje mi się... nie wiem, czy cudem, w porę przychodzącym dla ratunku, czy jakąś próbą, czy jakiemś złudzeniem, co się rozwieje...
— A! a! — przerwał Simon, weselej obracając się ku niej. — To nie jest złudzenie żadne... Jesteś moją wnuczką, a oto ten Salmon, przyjaciel mój, brat mój, poświadczy wam, że to, co ja przyrzekam, tego dotrzymać mogę. — Widzicie, jak nędznie wyglądam; ludzie wam powiedzą, że jestem biednym kupczykiem, który bogatych spekulantów prowadzi interesa i ma albo niewiele, lub nic, Salmon zaś pokaże dowody, że (tu się obejrzał, głos zniżając) ja mam dla was miliony i żałować ich nie będę, a pókim żyw, dorobię jeszcze...
Nera milczała, w ustach jej zasychało, w oczach się ćmiło.
— Bierzcie mnie więc, — westchnęła, schylając się do jego ręki. — Ja milionów nie potrzebuję, tylko swobody... tyle, ile wymaga niezależność od ludzi i zaspokojenie nałogów, do których się — niestety, — przywiązało!
— A! a! — przerwał Simon. — Ja wam na nic żałować nie będę. Wszystko, co mam, to dla was.
— Pierwszym ciężarem, jaki wam z sobą przyniosę, — poczęła Nera po krótkim namyśle, — jest wykupienie mnie z niewoli. Wiem, że dyrektor cyrku rachował na mnie, nietylko na talent, ale na sprzedaż może, — wiem, że w nim nie trzeba szukać ani serca, ani szlachetniejszych pobudek, — alem mu winna wiele, — ocalił mnie od ostatecznej nędzy może, — nie wiem od jakiego niebezpieczeństwa. Potrzeba go zapłacić tak, aby się nie skarżył i nie utyskiwał na mnie.
— Zostawcie to nam, — odparł spokojnie Simon, — gdybyście wy mu dali milion, powie, że wartą byłaś więcej jeszcze. Ja go nie skrzywdzę, ale się obedrzeć nie dam. To rzecz podrzędna... Cóż dalej? co dalej? W Nizzy, — ja wam dać żyć, pozostać, być wystawioną na potwarze, na domysły, na szpiegostwo, — ja nie chcę. Sądzę, że i ty nie zechcesz tu zostać dłużej. Więc dokąd? Żyd, — ja nie mam ojczyzny! Nam dziś nawet nad brzegami Jordanu, u jeziora Nazareth obco. Oderwaliśmy stopy nasze od ziemi naszej i ziemia się matka nas zaparła. Poszliśmy na wygnanie, z którego nikt nie powraca. Wszędzie możemy żyć, nigdzie nie będziemy swoimi, — gośćmi znienawidzonymi jesteśmy wszędzie...
— A! i ja też nie mam i nie miałam ojczyzny, — westchnęła Nera, — my musimy jej szukać w sobie i tam, gdzie ludzie są ludźmi, a nie piętnowanemi baranami jednego jakiegoś stada... Mnie wszystko jedno, gdzie będę, byle nie na pustyni, nie w samotności. Wolę być nawet wśród nieprzyjaciół, niż samą.
Simon potrząsnął głową.
— Paryż! — zamruczał, — ja Paryża nie lubię. Brudny jest.
— Ale Paryż znacie, — przerwała Nera, — że w nim nie jeden on jest, ale sto różnych atmosfer i światów. Zbrukać się w nim można, ale i czystym pozostać i urosnąć. Ma zgniłe powietrze dla piersi zgniłych i czyste dla czystych. Paryż...
Zamilkła, Simon popatrzył na nią.
— Tak, — dodał. — Jest on zły, ale lepszego miasta niema na świecie. Pan Bóg nie założył ma ziemi grodu swojego nigdzie, a złe duchy budują swoje bałwochwalnie przy naszych domach modlitwy... Paryż, — gdzie zechcesz zresztą...
Uderzył się ręką po czole, a potem obiema ścisnął pierś z jakimś wyrazem uspokojenia i radości.
— Niech-że będzie błogosławiony Bóg Abrahamów i Jakubów, — począł w uniesieniu, — który mnie, starca-sierotę uczynił ojcem i dał mi rodzinę i nadzieję, niech będzie błogosławiony Jehowa.
Podniósł ręce.
— I niech błogosławi tobie, a trzyma cię na drodze prostej, a chroni od plamy i skazy.
Skończył jakimś krótkim wykrzyknikiem po hebrajsku.
Nerze, która spojrzała na niego i zobaczyła oblicze starca rozjaśnione, zmienione radością, serce uderzyło poraz pierwszy w życiu jakiemś uczuciem jej dotąd nieznanem.
Simon, który się jej wydawał strasznym i dzikim, — był teraz poszanowania godnym, — i w nim uderzało serce, tem wszystko uświęcającem uczuciem miłości rodzicielskiej, której Nera w życiu nie doznała.
Kochano ją, — jak ptaszka i pieska zabawnego, a nie jak własne dziecko i cząstkę krwi swojej i ducha.
Simon potarł ręką po czole.
— Siadaj, — rzekł, złożywszy pocałunek na jej głowie, — mówmy. Mamy wiele do mówienia. A! tak wiele, a tak pilnych rzeczy, iż nie wiem od czego poczynać. Mówiłem ci, że masz matkę — ale nie chcę, abyś ją znała. Pieszczoty jej nawet byłyby dla ciebie trucizną. Występną jest, że rzuciła mnie, ale czemże to wobec wyrzeczenia się dziecka? Wszystkobym jej przebaczył, tego nie mogę — nie!!
Salmon, który dotąd siedział milczący, kaszlnął, aby na siebie zwrócić ich uwagę.
— Bardzo jestem szczęśliwy, — odezwał się, — że wszystko się tak złożyło łatwo... że niema trudności i zdań różnicy, ale nie potrzeba zapominać, że panna Nera jest tu, w Nizzy, — dopóki coś innego nie oderwie od niej ciekawości i zajęcia gorączkowego przedmiotem ogólnego interesu, że są ludzie, co gotowi byli dla niej do największych ofiar, — co śledzą każdy krok. Zmiana położenia, jakakolwiekbądź, będzie przedmiotem tysiąca domysłów, plotek, przypuszczeń. Potrzeba z góry obmyślić, jak macie postąpić, gdzie i kiedy wyjechać, bo, mojem zdaniem, oddalić się ztąd, i to conajrychlej — jest koniecznością.
— Jednakże, — odezwała się Nera z godnością, — nie chciałabym uciekać, zostawiając po za sobą czarne tajemnice, w którychby złośliwość więcej szukała, niż... się godzi... Sądzę, że jaknajwięcej prawdy, jaknajszczersze przyznanie się do tego, co mnie spotkało, byłoby najlepszem.
— Prawda jest zawsze najlepszą, — przerwał Simon, — ale w ten sposób matka twoja dowiedziałaby się o tobie. Lękam się tego.
Nera poruszyła się zdziwiona.
— Jest-że tak blisko? — zapytała.
Starzec się skrzywił i jękął.
— Aż nadto! nadto!! Dlatego nie mogę tu wystąpić jako twój dziad i wszystko to musimy pokryć do czasu milczeniem. Zresztą, — dodał z pokorą jakąś i smutkiem, — mnie nie idzie o to, abym się chwalił tobą. Mogę pozostać na stronie, kocham cię dla siebie i służyć będę, nie rzucając plamy mojego wzgardzonego żydowstwa na twoją czystą i piękną postać.
— Ale Belotti? — wtrącił Salmon!
— A! ten będzie milczał za pieniądze... — odparł stary — i z nim naprzód skończyć potrzeba.
— Tak, ale jeżeli on nie będzie mógł mówić prawdy, — przerwał adwokat, — cóż mu każemy rozgłaszać? czem tlómaczyć?
Tu zniżył głos nieco.
— Jeżeli nie będzie mowy o familii, — dodał, — mogą ztąd uwłaczające dla panny Nery wyrosnąć przypuszczenia. Tym zapobiedz musimy.
Simon dumał.
— Owszem, o familii mówić musimy, — rzekł żywo, — tylko ja tej rodziny będę wprost umocowanym pośrednikiem... pomocnikiem, a sam nie wystąpię.
Nera słuchała sama, w myślach pogrążona, — obawa nadzwyczajnych ofiar, jakie oswobodzenie jej wymagało, męczyła ją.
— Kochany wybawco mój, — odezwała się do dziada. — Strach mi wspomnieć o tem, — ale te ofiary, jakie musisz ponieść dla mnie... A! Belotti! — a potem, potem — bierzesz mnie zupełnie ogołoconą ze wszystkiego. Siostrze miłosierdzia, która mnie i jak siostra i jak matka pielęgnowała w chorobie, doktorowi, nie mam się czem wypłacić.
Z niezmierną żywością stary począł rozpinać suknię i dobył ogromny pugilares zbrukany, z którego drżącą ręką, nic nie mówiąc, dobywał bilety bankowe i kładł je na kolanach Nery.
Kilkanaście ich już leżało zmiętych, gdy rękę jego wstrzymała.
— Nie, nie, — zawołał, — nie sądź mnie skąpym, — ja skąpię tylko dla siebie. Ty potrzebujesz wiele i mieć powinnaś na zawołanie. Nie chcę, abyś co chwila była zmuszoną mnie prosić. Masz do jutra dwadzieścia tysięcy, jutro mogę ci dać drugie tyle. Pierwsze dni muszą nas kosztować. Jestem przygotowany!! Dam ci, co zechcesz. Stać mnie na to! Nie ruszę grosza twojego kapitału, bo wszystko, co mam, jest twojem, a przyszłość musisz mieć zabezpieczoną i świetną.
Obrócił się do Salmona, obie ręce do niego wyciągając.
— Przyjacielu, — rzekł, — niech ci Bóg nagrodzi.
I wnet zbliżył się znowu do Nery.
— Powracaj, — rzekł, — ułóż tak wszystko, abyś wyjechać mogła, jutro, pojutrze. Ja ci mieszkanie, usługę, wszystko każę przygotować w Paryżu.
Tu zamilkł chwilę.
— Sama nie możesz pozostać, — dodał, — masz kogoś poważnego, — kobietę, w wieku, zacną, rozumną, coby ci za towarzyszkę służyć mogła?
— Musiałabym jej szukać i nie wiem, czybym tak prędko znaleźć potrafiła, — odpowiedziała Nera z uśmiechem smutnym. — Miarkujesz sam, że nie w cyrku między amazonkami szukać jej trzeba. Jeżeli masz kogoś tymczasowo towarzyszyć mi mogącego, — wezmę na słowo twoje, ale — na przyszłość muszę w istocie wyszukać kogoś, któryby nietylko charakterem, ale i temperamentem godził się ze mną. Wzięłabym chętnie siostrę miłosierdzia, która była przy mnie, ale tej obowiązki oddalić się nie pozwolą.
Widząc starego zamyślonym, Nera powtórzyła:
— Jeżeli masz kogo tymczasowo?...
Simon dumał.
— Musimy znaleźć, — znajdę może, — odezwał się po namyśle. — Czekaj do wieczora, będę szukał. Później łatwiej się da znaleźć osoba, któraby twoim i moim wymaganiom odpowiadała. Tymczasowo musimy wziąć co się nastręczy, abyś nie była samą. Towarzyszki i sługi postaram się dziś jeszcze, a dla ułatwienia podróży służącego też, obeznanego z kolejami dodać ci muszę.
Salmon chciał odprowadzić Nerę do jej hotelu, ale uwolniła go od tego obowiązku.
— Przywykłam chodzić sama, — rzekła, — wy macie wiele do czynienia, czas wasz drogi, — puśćcie mnie więc bez obawy. Znam Nizzę. Lecz, co mam robić z Belotti’m, jeżeli mnie napadnie?
— Wprost go odeślijcie do mnie, — rzekł Simon, — ułatwię się z nim dziś jeszcze. Salmon mi pomoże.
Prawnik skłonił się i Nera, pożegnawszy ich obu, zadumana, wyszła z tego domu, w którym tak nagle zmieniło się jej położenie i spokojna, jasna stanęła przed nią przyszłość.
Dotąd jeszcze wszystko to wydawało się jej marzeniem jakiemś, jakby snem cudownym, z którego nową niespodzianką obawiała się być przebudzoną.
Z cyrkowej amazonki przejść tak, a raczej przeskoczyć w świat, pomiędzy swobodnych, mających zapewnioną przyszłość ludzi, — mogło upoić, i uczynić szczęśliwą, lecz w losach Nery tyle już było zmian dziwnych, że ta wydała się jej mniej może cudowną, niż każdej innej w jej miejscu. Obok niezależności, bogactwa, opieki dziada, — pokrewieństwo ze społeczeństwem, na które patrzeć była nawykła z pewnem uprzedzeniem i niewiarą, było cieniem i ciężarem. Wnuczka izraelity, nie myślała się wypierać pochodzenia, — ale ono nie było dla niej pożądanem. Sam ów starzec, który przedstawiał rodzinę, choć gorącem uczuciem zjednał ją sobie, — choć stał się sympatycznym, zarazem stanowił typ nadto oryginalny, fantastyczny, aby zarazem pewnej nie budził obawy. Obiecywał jej swobodę, ale opieka jego do pewnego stopnia ograniczać ją musiała. Czuła się zależną i zmuszoną do powolności.
Czem życie teraz miała zapełnić? I to pytanie stawiło się jej natarczywie. Nie pojmowała go bez zajęcia, celu jakiegoś, pracy. Miała pociągów wiele, nęciła ją literatura, sztuka i muzyka, czemuś musiała się poświęcić? Nie chciała się wyrzec nawet konia, jako przyjemności, ale sport ten całego zapełnić nie mógł żywota!
W myślach tych, niemal machinalnie, drogi nie patrząc, nie widząc tych, co spotykając się z nią, ukłonami witali, Nera wbiegła do swego mieszkania. W saloniku siostra miłosierdzia, sparta na ręku, czytała. Naśladowanie Chrystusa Pana. Nera się jej rzuciła na szyję i sama nie wiedząc dlaczego, nim słowo przemówiła, wybuchnęła głośnym płaczem.
Dnia tego, gdy Salmon tak niespodzianie nadszedł Nerę i pochwycił ją, wiodąc z sobą do Simona, — gdzie się los sieroty nagle i dziwnie miał rozstrzygnąć, — chodziły już po Nizzy jakieś głuche wieści, domyślano się czegoś, zmiany w położeniu tej gwiazdy cyrkowej, — może przejścia jej do teatru... ale stanowczego nic nie wiedziano jeszcze.
O’Wall prawił ciągle o przeciągnięciu jej na scenę. Rozeszła się więc plotka o ofierze Pudłowicza, z której się uśmiechano złośliwie lub niedowierzająco.
Na ostatku ci, co śledzili ostatni krok Nery, wiedzieli, że zrana wychodziła z adwokatem Salmonem do jego biura (dawało to do myślenia), a potem oprócz siostry miłosierdzia nie przyjmowała nikogo.
Drobne te, drażniące, sprzeczne pogłoski do najwyższego stopnia ciekawość podniecały.
Zajmujący się zawsze żywo losem Nery felietonista, O’Wall, nie przestawał mówić o niej, ale czoło miał zasępione i usposobienie złośliwe. Kąsał.
Kilka pań, niektórzy natarczywsi panowie, chcący się koniecznie czegoś pewnego dowiedzieć, złożyli swe karty wizytowe, — ale Nera nie przyjmowała nikogo. W hotelu służba szeptała po cichu, iż prawdopodobnie musiano się gotować do wyjazdu. — Niedowierzano temu.
Belotti tymczasem biegał jak oparzony, — starając się zaprzeczać wszelkim pogłoskom, śmiejąc z przypuszczeń, dowodząc, że położenie ani na włos się nie zmieniło, bo ofiara Pudłowicza była nie — do przyjęcia, dla samych złośliwych tłomaczeń, na jakie, mimo wieku protektora, narażać mogła. Chodził jednak tak rozgorączkowany, niespokojny, z rozczochranym włosem, iż wzbudzał podejrzenia.
Właśnie w chwili, gdy Nera się z Salmonem oddaliła, a siostra Natalia sama pozostawszy w hotelu, zatopioną była w naśladowaniu Chrystusa, — wpadł tu Belotti. Wiadomość o wyjściu Nery mocno go poruszyła. Siostra Natalia nie wiedziała nic więcej nad to, że interes był pilny. Dyrektor z początku myślał tu oczekiwać na nią, — zmienił potem postanowienie i wyszedł śpiesznie. Usiedzieć w miejscu było mu trudno.
Wybiegł z hotelu, nie wiedząc, co ma począć z sobą. Istota, na której on tak wielkie pokładał nadzieje, — z rąk mu się wyślizgała. Bądź co bądź, przewidywał, że mu ją ktoś odbierze, i że tylko o indemnizacyi myśleć może. Szło o to, do jakiej wysokości miał ją podnieść. Żądać zawiele było niebezpiecznem, zamało nie prowadziło do niczego, — miał długi, Nera w istocie kosztowała go wiele, a to, co mu przyniosła, nie liczy się. Stał na rozdrożu.
Stan ten niepokoju tak go wyczerpał, iż, wpadłszy do pierwszej lepszej kawiarni, zażądał koniaku, wypił go duży kieliszek — i dopiero po nim w głowie mu się rozjaśniać zaczęło.
Stał właśnie we drzwiach, gryząc konwulsyjnie cygaro, które miał zapalić, gdy Salmon, szukający go, pochwycił za rękę niespodzianie.
— Bardzo szczęśliwie, że was spotykam, — odezwał się adwokat, — mam interes i proszę was z sobą.
— Dokąd?
— Do mego biura. Domyślicie się łatwo, — dodał Salmon, — że idzie o porozumienie się względem panny Nery. Dziad jej, który złoży wam dowody, że nim jest istotnie, chce się zająć jej losem na przyszłość. Idzie o to, że — wy możecie mieć pewne słuszne wymagania. Kontrakt, zobowiązanie ze strony małoletniej. Sądzę, że byliście do tego przygotowani. Simon wam mówił o tem?
— Tak jest, — zamruczał Belotti, — ale wszystko to wymaga bliskiego rozpatrzenia się.
— Ja sądzę, że raczej porozumienia tylko, — rzekł Salmon, bo dowody pokrewieństwa małoletniej (kładł ciągle nacisk na tę małoletność) są najmniejszej nie ulegające wątpliwości.
Belotti nic nie odpowiedział, — szli razem.
— Rozumie się, — dołożył adwokat, — iż możecie mieć coś do rewindykowania, ale, we własnym interesie, radzę pomiarkowanie. Macie do czynienia z izraelitą, a my, biedni żydzi, nie nawykliśmy rzucać pieniędzy przez okna.
Milcząco odbyła się reszta drogi do biura. Salmon wprowadził gościa do tego samego pokoju, w którym przed chwilą była Nera. Simon siedział tu w fotelu zadumany posępnie. Na widok dyrektora cyrku, porwał się z żywością niemal młodzieńczą.
Po przywitaniu, Włoch, udający bardzo ostygłego i panem siebie będącego człowieka, zażądał dowodów pokrewieństwa i praw Simona do wnuczki. Położono przed nim niezbędne tylko dokumenta, które Belotti z pomocą adwokata rozpatrzył w milczeniu. Niestety, nic przeciw nim zarzucić nie było można, a metryka potwierdzała małoletność.
Dyrektor otarł spocone czoło. On i Simon spojrzeli sobie w oczy, — czekając kto pierwszy zacznie.
Simon wreszcie odezwał się grzecznie.
— Naprzód muszę panu podziękować za życzliwość i starania jego około wnuczki mojej. Wchodzę w to, że pan mogłeś mieć wydatki i że strata jej dla cyrku będzie dotkliwa, więc, o ile mogę, będę się starał wyindemnizować.
Włoch się roześmiał.
— Wynagrodzić mnie jest zupełnie niepodobieństwem. Możesz pan zmniejszyć stratę moją, ale za nią wyindemnizować...
To mówiąc, dyrektor z przybranego chłodu wpadł w zapał ogromny, splątał się, zapędził, dał Simonowi zręczność poznania siebie lepiej — i broń przeciw sobie.
Oprócz tego z kieszeni dobył Belotti przygotowane rachunki wydatków...
Cyfry krociowe sypały się z ust jego. Wymawiając każdą z nich, wlepiał oczy w przeciwnika, — ale znajdował go nieporuszonym, zimnym, zamkniętym.
Wysłuchawszy tego potoku i nawałnicy słów cierpliwie, izraelita odezwał się w końcu.
— Mnie się zdaje, że my z sobą nie porozumiemy się łatwo. Wnoszę więc, aby mnie zastąpił przyjaciel mój, Salmon. Co on przyjmie, na to ja się zgodzę. A że przytomność moja może być pewną zawadą do swobodnego traktowania, — ustąpię na chwilę.
To mówiąc i nie czekając przyzwolenia, Simon otworzył drzwi i przeszedł do kancelaryi; a adwokat odezwał się z kolei:
— Daruj pan, muszę go prosić o pośpiech. Klienci czekają na mnie. Siadaj pan. Mogę służyć papierem i ołówkiem?
Dyrektor głową potrząsnął i wtrącił.
— Krótko i jasno, — rzekł, — jeżeli sądzicie, że mnie kilkunastu tysiącami franków pozbędziecie się, — mylicie się. Wolę proces w takim razie, a proces może wydobyć na świat fakty niekoniecznie dla rodziny pożądane, a dla panny Nery przyjemne.
— Wszystko to było przewidzianem, — odparł Salmon. — Mów pan, czego żądasz, my stanowczo oświadczym, co dajemy. Zwracam tylko uwagę pańską, że proces pociągnie za sobą koszta znaczne, a, jeżeli go przegrasz, co prawie pewna, — nikt ich nie zwróci.
— Ja też wszystko to przewidywałem, — rzekł Belotti, nadrabiając fantazyą. — Nie żądam nic nadzwyczajnego, — koszta i straty są znaczne, słuszna jest, abyście mnie, na pół zrujnowanego przez nie, postawili na nogi.
— Możemy nawet pana wsadzić na konia, — odparł żartobliwie Salmon, — nie żądajcie tylko zbytnich rzeczy.
— Co dacie? — pytał nagle Włoch.
— Będę mówił otwarcie, — rzekł adwokat — Chcesz pięćdziesiąt tysięcy franków, kładę je na stół. C’est à prendre ou à laisser. Suma znaczna, ale chcemy skończyć prędko i pana zaspokoić... Dodatkowo kładę warunek, aby o tem wszystkiem świat nie wiedział. Pan możesz grać rolę bezinteresownego dobroczyńcy.
Belotti skłonił głową.
— Jeżeli przyjdziemy do układu, o czem wątpię, — dodał, — bo suma jest poprostu śmieszną.
Salmon ani drgnął.
— Cest à prendre ou à laisser, — powtórzył spokojnie. — Możesz pan przyjąć lub odrzucić.
Dyrektor, chcąc nastraszyć adwokata, porwał za kapelusz, ale go zaraz rzucił znowu na biurko i przyjął ofiarowane cygaro.
Rozwiązały mu się usta. Począł narzekać, boleć, — liczyć, ciągle spoglądając na Salmona. Ten palił cygaro i siedział nieruchomy.
Parę razy jeszcze powtórzyło się branie i rzucanie kapelusza. Salmon dawał mu się wyburzyć i znużyć.
Widząc tak nieporuszonym prawnika, Włoch zaczął mięknąć, przeszedł do drobnostek, rachunku hotelu, doktora, siostry miłosierdzia i t. p.
Po krótkim namyśle Salmon się zgodził na przyjęcie tych rachunków, podniósł swą ofiarę o dziesiątek i wstał z krzesła.
— A zatem? — spytał.
Belotti, nie odpowiadając, wtrącił, że z pewnością Nera ulubionego konia zechce zatrzymać, ofiarował się go sprzedać, choć to także była cyrku ozdoba. Cenę oznaczył wysoką.
Salmon chciał to odłożyć do widzenia się z Nerą, ale Belotti oświadczył, że wszystko jednym zamachem pragnie skończyć. — Adwokat wyszedł na chwilę dla porozumienia się z Simonem.
Powrócił natychmiast, zapytując, czy ma pisać umowę i pokwitowanie? Włoch narzekając, — nie przeciwiał się temu i Salmon już u biurka zasiadłszy, począł redagować wzajem na ubezpieczenie od dalszych wymagań.
Belotti mokry jeszcze arkusz odczytał raz i drugi, gdy Salmon otworzył szufladę, dobył z niej wiązkę banknotów i począł je liczyć. Widok tych białych, niebiesko zadrukowanych papierków, wywarł na Włochu takie wrażenie, iż, nie przeciwiając się już, położył podpis na kwicie i z kolei rachować się zabrał pilno.
Milczenie panowało w pokoju, gdy Simon wsunął się wolnym krokiem. Był pewnym, że układ został zawarty i obrócił się do dyrektora.
— Proszę jeszcze raz pana, aby układ między nami został dla ludzi — tajemnicą. Powiesz pan ciekawym, że Nera znalazła rodzinę, a cyrk opuszcza, bo zdrowie jej tego wymagało.
— Zgadzam się na to. Doskonale, — odparł Belotti. — Znajdę słusznem, aby to pozostało pomiędzy nami. Zdrowie tłomaczy wszystko.
— Co się tyczy rodziny, — dodał Simon, — nie masz pan obowiązku rozszerzać się o niej. Nie będzie tajemnicą, że ja dziadem jej jestem, ale kłaść na to nacisku nie potrzeba. Ja pozostaję izraelitą, a ona...
Belotti skłonił głową, nie odpowiadając — i wtrącił tylko.
— Los panny Nery obchodzi mnie żywo. — Niepodobna zbliżyć się do niej, nie przywiązując się do tej istoty wybranej. Wolno się zapytać, jakie wybiera sobie powołanie, cyrk porzuciwszy?
— Powołanie? — mruknął stary, — ale dziś jeszcze niema mowy o przyszłości i powołaniu. Ona sama zapewne jeszcze się nie badała, potrzebuje namysłu i rozwagi. Dla uspokojenia pana muszę to tylko dołożyć, że jest najzupełniej niezależną, nie potrzebując szukać żadnej pracy. Nera będzie bogatą.
— Francuz, O’Wall, ciągnie ją do teatru, — dodał dyrektor. — Chce z niej stworzyć jakąś Ristori lub Rachelę.
Simon skrzywił się, usłyszawszy to imię.
— Nie życzę sobie, aby Rachelą była, — rzekł sucho. — My zresztą wcale o tem nie myślimy jeszcze, a wpływ, choćby najpotężniejszego felietonisty, nie ma dla nas znaczenia. Świat szeroki, przyszłość dla niej wielka i zapewne świetna się obiecuje... ale naprzód trzeba wypocząć po przeszłości i o niej zapomnieć.
Włoch potakująco coś zamruczał, a że pieniądze go piekły w kieszeni, pożegnał grzecznie bardzo Simon a i adwokata. Ostatni odprowadził go do drzwi.
Belotti, wyszedłszy, potrzebował postać chwilę w progu domu, aby zebrać myśli. Sam teraz nie wiedział, co pocznie. Wyrzucał sobie, iż zbyt łatwo dał się skusić, ale proces!! koszta! gdy kredytu brakło, a cyrku najem nawet był nie zapłacony.
Cyrk z Nerą był przynajmniej biletem na loteryę, która mogła przynieść ogromną wygranę, — cyrk bez niej, był wiekuistą walką, ostatecznie nic nie obiecującą nad zestarzenie się w znoju i kłopotach ciągle przezwyciężanych i zawsze się odnawiających.
Belotti pomyślał, że gdyby znalazł chętnego kupca na swoje konie, stroje, firmę, — chętnieby pozbył się tego wszystkiego, a rozpoczął inną karyerę. Ideałem jego była dyrekcya teatru ludzi nie koni.
Dumał jeszcze, gdy, pochwycony za rękę, spostrzegł przed sobą O’Walla.
— Szukamy was! co się to dzieje? Nera mnie nie przyjmuje! W hotelu głucho, mówią, że się w podróż wybiera? Co się stało? Mów!
— Niestety! — wzdychając, odparł Włoch. — Odebrano mi perłę moją, moje prawa musiały ustąpić przed prawami krwi. Znalazła rodzinę... pan wiesz... z cyrkiem więc rozbrat.
— Doskonale, to znaczy, że ją zdobędziemy dla teatru? Teraz potrzebuję się z nią widzieć tylko, ona musi obrać karyerę teatralną.
— To już nie moja rzecz, — odparł Włoch. — Nie mieszam się do tego, chociaż, nawiasem powiem, — że żadnej karyery potrzebować nie będzie. Czyż piękność nie starczy za powołanie?
— Familia? — mruknął O’Wall, — familia! bogaty żyd! lichwiarz.
— Bogaty! — powtórzył Belotti, — bogaty, to starczy za wszystko.
— Familia! — powtórzył felietonista szydersko, — familia, która daje się dziecięciu przez lat kilkanaście tułać bez opieki, a teraz dopiero przychodzi się o nią upomnieć.
Belotti ruszył ramionami, chciał pożegnać się i odejść. O’Wall wziął go pod rękę i puścił się z nim razem ku hotelowi.
Wieczorem dnia tego wielka nowina poruszyła cały ten światek, tout Nice, który się tak żywo zajmował Nerą.
Nikt nie wiedział nic pewnego, oznaczonego, — jasnego, ale nikt nie wątpił, że w losie tej gwiazdy cyrku zapadł jakiś zwrot tajemniczy. Większa część domyślała się w tem czynności Pudłowicza, chociaż on gniewnie się odprzysięgał i klął, że jego ofiara odrzuconą została, że nim pogardzono... Złośliwi posądzali nawet hr. Lesława, chociaż żadnej płochości nigdy nikt nie mógł mu zadać.
W znalezioną rodzinę nikt nie chciał uwierzyć. Dyrektor Belotti zewsząd natarczywie napastowany, tłomaczył się tak niezgrabnie, iż drażnił tylko ciekawość.
W teatrze chodzono od loży do loży, szepcąc i polując na plotki.
Znaczniejsza część bolała nad losem Nery, nie rozumiejąc tego zniknięcia ze sceny inaczej, jak jakiemś zapędzeniem się.
Wszystkie starania dobadania się prawdy, — na niczem spełzły.
Wychodząc z teatru, Pudłowicz, rozgorączkowany, uprowadził z sobą Lesława.
— Wyrwałem się nie w porę i niepotrzebnie z ofiarą, — rzekł, wzdychając, na pół zgryziony, a trochę rad temu, że go posądzano. — Wygląda to, jakgdybym się chciał pochwalić tylko. Tymczasem familia! niewiedzieć zkąd. Cóż z nią zrobią? nie wiesz?
— Ale ja nic a nic nie wiem, — odparł Lesław, — oprócz, że mi żal tej biednej ofiary, która z rąk spekulatora Włocha, przejdzie może w gorsze jeszcze spekulanta izraelity. — Co ją dobrego może czekać od familii, która jej dotąd znać nie chciała, a opiekuje się dopiero teraz, gdy ona cały świat zainteresowała? C’est louche. Lękam się o nią!
— Przepadła! niema wątpliwości, — podchwycił Pudłowicz. — Ale mógł-że ją inny los spotkać?
Stali jeszcze przed teatrem, gdy idący O’Wall zatrzymał się przed hr. Lesławem.
— No? co mówicie o historyi Nery?
— Tak mało pewnego wiem, że nic nie mówię, — rzekł Lesław, — bajki krążą!
— Pardon, mnie, jako dziennikarzowi i felietoniście, możecie dać wiarę, — przerwał Francuz. — Ja za moje informacye ręczę. Rodzinę Nery stanowi tu w Nizzy znany izraelita, antykwaryusz, albo jeśli chcecie, lichwiarz, — Promenade des Anglais, M. Simon. Nera jest jego rodzoną wnuczką.
O’Wall szydersko się uśmiechał.
Tout un roman, — ciągnął dalej, przyjmując puros od hr. Lesława. — M. Simon miał córkę,, bardzo piękną, historya Shylock’a i Jessyki. Wiekuiście toż samo! Jednego pięknego poranka, albo raczej wieczora, bo po nocy się ucieka lepiej, znikła Jessyka z jakimś rozkochanym nobile, i z klejnotami rodzicielskiemi (s’entend). Simon ją potem przeklął. Ale była jedynaczką, była córką jego! Jessyka taką matką się okazała dla swego dziecka, jakiem była dzieckiem dla ojca! Porzuciła dziś swoją Nerę na łasce ludzi, uchodząc z drugim zakochanym. A że ojciec Nery był nie lepszy, sierota wychowywała się jak ptaszki Boże... a Bóg, co stroi lilie, ustroił ją nietylko w tę piękność, którą znacie, ale w talenta i zdolności — Voilà. Lichwiarz, to nie ulega wątpliwości, ma miliony. Domyślam się, że grubo musiał opłacić Belotti’ego. Szaleje za tą wnuczką jedyną... Jakiż jej los gotuje? Chi lo sa? Niech nad nią czuwa Bóg Abrahamów i Jakóbów. Tymczasem wyjeżdża do Paryża... Chce ją tam ukryć!! Ba! ale ja mam stosunki w prefekturze i dojdę, gdzie się znajdować będzie. Elle aura done son dossier à la police, jak wy wszyscy.
To mówiąc, O’Wall urwał nagle i, zobaczywszy wychodzącą z teatru artystkę paryską, — sławniejszą z wdzięków, niż talentu, prawie bez pożegnania popędził za nią.
Pudłowicz poszedł do klubu na karty, Lesław sam, wolnym krokiem, pociągnął ku willi swojej. Smutny, jak noc, nierad z siebie, wlókł się, stawał — dumał.
Całe życie młodego panicza było dotąd tak prawidłowo urządzonem, że oprócz obawy o jego zdrowie, która pobyt w Nizzy spowodowała, najmniejszy wypadek nie skrzyżował nigdy planów z góry powziętych. On sam znajdował swe położenie tak ze wszech miar przyjemnem, że, gdyby nie oddalenie od rodziców, nicby mu do życzenia nie zostawało. Serce dotąd mu wcale nie zawadzało, mógł się otwarcie przyznać do wszystkich jego poruszeń, temperament miał wychowaniem poskromiony, poszanowanie form i przyzwoitości nie dopuszczało nawet zbyt żywych wrażeń objawów. Jako młodzieniec mógł służyć za przykład powściągliwości, umiarkowania, dystynkcyi.
Wprawdzie domy całego i pół-świata znajdowały go trochę zimnym, sztywnym, na swój wiek za starym, ale umiały w nim ocenić charakter obiecujący, że, gdyby się raz serce poruszyło — stosunki dawały rękojmie stałości i trwania.
Starzy przyjaciele wyrażali się o nim z przekąsem.
— Nie był dotąd młodym, można się obawiać, by młodość, która się objawi późno, nie wybuchnęła zbyt gwałtownie.
Pewne oznaki interesowania się Nerą, chociaż bardzo umiarkowanego, zwróciły zaraz oczy i uwagę.
Sam Lesław, wchodząc w siebie (bo nawykł był czuwać nad sobą), niekontent był z siebie. Serce mu się poruszało za żywo, chwytał się na pewnych symptomatach, o których czytywał dotąd, słyszał o nich, ale ich nigdy nie doświadczył na sobie. Niepokoiło go to. Nawet z pięknych pań wielkiego świata nigdy go żadna tak nie zajmowała. Tłómaczył to sobie z początku, jako naturalny skutek współczucia i politowania nad sierotą... ale — sympatya i litość przybierały zbyt gorący charakter. Nie mógł myśleć o czem innem, coś go ku niej ciągnęło. Stał się więc niewolnikiem jakiejś fantazyi — uczucia, z któremi trzeba było walczyć, aby się im nie poddać i nie dać zmięknąć.
Lesław patrzał codziennie na wybryki swych rówieśników z politowaniem. Miał-że on stać się tak godnym litości, jak oni?
Przerażało go samo przypuszczenie, aby się miał poddać pospolitemu prawu — nieopatrzną młodzieżą rządzącemu. Dotąd życie płynęło mu tak spokojnie i prawidłowo! Długie dumanie tęskne zakończył wreszcie mimowolnie głośno wymówionym wyrazem:
— A! dzieciństwo!
Powiedział sobie, że łatwo o tem zapomni. Nazajutrz zaraz miał się czemś zająć mocno. Szukał tylko wśród tysiąca przedmiotów takiego, któryby go mocno mógł zająć. Znaleźć go było trudno.
Wróciwszy do willi, w której spodziewał się znaleźć choćby Amerykanina, zwabionego herbatą — zastał ją pustą. Służba tylko czekała z podwieczorkiem. Lesław nierozcięty zeszyt „Revue des deux Mondes“ wziął i próbował go czytać. Ale, myślał o czem innem.


∗             ∗

Przed trzema laty, Simon, który pieniędzy na zastawy pożyczał i znanym był w Nizzy całemu światu z dosyć fantazyjnego obchodzenia się z klientami, jednego ranka otwierając magazyn, spotkał na progu średnich lat kobietę, starannie i smakownie ubraną, której twarz, niegdyś piękna, nosiła na sobie ślady cierpienia i znękania. Z jej powierzchowności mógł się domyślić łatwo, że nie miłośnictwo starożytności ją tu sprowadzało. Weszła natychmiast szybkim krokiem, jakby nie chciała być widzianą i poznaną — głosem cichym, zmieszana, zapytując Simona, czy może na zastaw klejnotów otrzymać od niego pożyczkę. Stary odpowiedział potakująco, i przybyła rękami drżącemi dobyła z pod chustki, którą była okryta, parę pudełek. Jedno z nich zawierało naszyjnik piękny z szafirów i brylantów, drugie bransolety z kilku kamieniami kosztownemi. Simon nie potrzebował znawcy, aby te precyoza ocenić i wiedzieć, co miał pożyczyć na nie. Przybyła musiała wielce zmieszana złożyć mu dowody, kim była i wykazała się, jako żona pułkownika de la Porte.
Powierzchowność jej zresztą korzystnie świadczyła za nią — twarz regularnych rysów, dotąd piękna jeszcze, ale zmęczona i smutna, odznaczała się szlachetnością rysów, mowa i ruchy dowodziły, że należała do najlepszego towarzystwa. Simon powziął tak dobre wyobrażenie o pułkownikowej, że bez trudności pożyczył jej ile żądała. Dowiedział się później z łatwością, że pani Zuzannade la Porte siedziała w Nizzy dla chorego bardzo męża, którego z największą troskliwością pielęgnowała. Był on skazany na śmierć przez lekarzy, ale się łudził wyzdrowieniem, a żona łudziła go też stanem majątku wcale innym, niż był w rzeczywistości. Opowiadano o jej nadzwyczajnem poświęceniu i przykładnem czuwaniu nad mężem od lat kilku.
Poważna, milcząca, zawsze smutna pułkownikowa miała u Simona szczególne względy, któremi on zaszczycał tylko niewiele osób — gdy się przekonał o prawdomówności ich i prawości.
Zmarł potem wkrótce pułkownik, a żona jego nie mogła, czy nie chciała się oddalić z Nizzy — znalazła tu w domach majętnych zajęcie — dawała lekcye muzyki i języków panienkom. Powoli spłacała w czasie choroby pozaciągane długi — a Simonowi dotąd jeszcze coś była winną.
O przeszłości pani de la Porte wiedziano bardzo mało, ale w Nizzy miała szacunek powszechny, i gdyby była pragnęła, chętnieby ją najlepsze przygarnęło towarzystwo. Żyła jednak odosobniona, zajęta tylko lekcyami, nosiła się dotąd prawie żałobnie, unikała towarzystw i widywano ją tylko przechodzącą z domu do domu na lekcyę lub w kościele.
Simon, rozmyślający już, kogoby dać mógł do towarzystwa Nerze, przypomniał sobie pułkownikową. Nad nią nikogo nie mógł znaleźć godniejszego zaufania. Stary natychmiast resztę klejnotów, przez nią zastawionych, zabrał do kieszeni i śpiesznie poszedł szukać wdowy.
Pani de la Porte mieszkała przy jakiejś rodzinie, w niewielkim, ubogo urządzonym, ale z wyszukaną starannością utrzymanym pokoiku. Wypłacała się i tu nauką dwu dzieweczek, które do niej przywiązane były jak do matki. Simon, idąc do niej, w drodze już, zważywszy wszystko, powiedział sobie, iż dla pozyskania pułkownikowej żadna ofiara zawielka nie była; czuł zarazem, że skłonić ją do zerwania nagłego stosunków, do nowego zobowiązania się względem osoby nieznanej, łatwo przyjść nie mogło. Miał za sobą tylko jeden pieniądz, jako sprzymierzeńca.
Pani de la Porte była w domu. Na widok Simona, któremu dotąd się nie wypłaciła, sądząc, że przychodzi w sprawie klejnotów — pobladła biedna.
Blada, — z twarzą smutną, którą piękne oczy czarne ożywiały, miała wdowa ten wdzięk, jaki nadaje cierpliwie znoszona niedola i charakter łagodny.
Simon spostrzegłszy wrażenie, jakie uczynił na niej — począł od uspakajającego twarzy uśmiechem, do którego nie był nawykły.
— A! panie Simon — poczęła wdowa, ręce składając — przepraszam pana. Nie miej mi za złe... Proszę...
— Nie masz mnie pani przepraszać za co — przerwał stary — to ja raczej powinienem przeprosić, że się jej narzucam. Mam wielką, wielką prośbę do pani.
Pułkownikowa spojrzała zdumiona.
— Pan! do mnie! — odezwała się, — pan do mnie!
— Tak jest — począł po krótkim namyśle Simon, głosem, w którym pani de la Porte czuła poruszenie, jakiego się po starym, wystygłym człowieku, nie spodziewała. — Tak jest! Możesz mnie pani z bardzo przykrego wyzwolić położenia; ale — posłuchaj naprzód. Muszę się jej wytłómaczyć. Znasz mnie pani od lat kilku, jako człowieka zajętego tylko liczeniem pieniędzy i czyszczeniem zabrukanych rupieci. Słyszałaś zapewne, że nie mam rodziny. Otóż, stała się rzecz niespodziana — odzyskałem zatracone dziecię — wnuczkę moją. Potrzebuję do niej towarzyszki, opieki — muszę ją naprzód wyrwać ztąd, z Nizzy. Przychodzę więc błagać panią, abyś, choćby na czas pewien, została jej opiekunką i — jechała z nią do Paryża. Podróż ta jest pilną.
Pułkownikowa zbladła i ręce załamała.
— Panie Simon — odezwała się — wymagasz rzeczy wprost niemożliwej. Jestem związana przyjętemi na siebie obowiązkami.
— Wiem o tem — przerwał stary — ale pozwól mi pani się wytłómaczyć. Ofiaruję jej najświetniejsze warunki, jakich nikt dać nie może. Osoby, które jej sprzyjają, przez przyjaźń dla niej, powinny ją uwolnić... Położenie jest — wyjątkowe — i wyjątkowe też może zapewnić jej korzyści. Drugi raz w życiu nic podobnego się nie nastręczy.
— Lecz — wtrąciła wdowa — ten wzgląd wpłynąć na moje postępowanie — nie może, nie powinien.
— Ja sądzę, że proste wyjaśnienie — rzekł Simon — skłoni tych, którzy panią szanują, do dobrowolnego zrzeczenia się.
Pani de la Porte spuściła wzrok i zadumała się.
— Pańska wnuczka — spytała — jakiego jest wieku?
Stary pośpieszył z objaśnieniem.
— Pani albo ją znasz, lub przynajmniej słyszeć o niej musiałaś. Jestto, sławna, niestety, Nera!
Pułkownikowej okrzyk się z ust wyrwał. — Nera!! ona!
Los zrządził, że wdowa była w przyjaźni z siostrą Natalią, która w chorobie miała staranie o Nerze i wiele o niej rozpowiadała. Z tych rozmów, powzięła o niej pani de la Porte jaknajlepsze wyobrażenie i współczucie dla biednej sieroty.
— Tak, — mówił żywo Simon. — Wnuczką moją jest ta Nera. Ja się chcę zająć jej losem. Nie mam nikogo, coby mi dopomógł, komubym mógł zaufać, jak pani. Dziewczę jest nawykłe do swobody, chociaż jej nie nadużywało, ma zdolności wielkie; ja zaś do wykształcenia jej mam środki, których szczędzić nie będę. Dla pani mogę ofiarować warunki — jakich zażądać możesz. Piszę się na wszystko, ale jutro musicie być na drodze do Paryża. Dłuższy pobyt w Nizzy... niemożliwy.
Pani de la Porte milczała, pogrążona w myślach, lecz milczenie to już mogło dać pewną nadzieję Simonowi. Rozpoczęte układy, chociaż zdawały się zrazu o nieprzezwyciężone rozbijać trudności, powoli siłą tych pieniędzy, które przełamują największe przeszkody, — zostały w końcu posunięte tak daleko, że w godzinę potem pani de la Porte jeździła do domów, z któremi ją wiązały stosunki, a później trochę znalazła się u Nery. Jako pośrednik do zbliżenia się dwu nieznajomych sobie, mających w przyszłości żyć razem, służyła siostra Natalia. Simon zwrócił pozostałe klejnoty wdowie, a oprócz tego świetne jej ofiarował warunki. Nera zbliżyła się otwartem sercem do wdowy, potrzebowała kochać. Ze strony pani de la Porte, oprócz wyrachowanej grzeczności i usłużności — nic więcej widać nie było.
Nic już nie stało na przeszkodzie podróży do Paryża, którą Simon starał się przyśpieszyć. Nera rozpisała pożegnalne listy, — oddała wizyt parę i ranny pociąg pośpieszny zabrał ją z towarzyszką i służącą do Paryża.
Pomimo starania Simona, ażeby wieść o jego pokrewieństwie z Nerą nie rozchodziła się — cały ten świat, który się nią zajmował, — nazajutrz wiedział, że ustąpienie jej z cyrku i wyjazd były dziełem Simona. Usłużny jakiś plotkarz wymyślił szczegóły romantyczne, tyczące się odkrycia tego pokrewieństwa, wyszukania zatraconego dziecka i t. p. W niedostatku Nery, Simon, jej dziad, stał się przedmiotem ciekawości powszechnej, co łatwem było do przewidzenia, i od rana już ludzie stawali przed jego magazynem, czatując, czy się nie ukaże, a śmielsi nie wahali się pod różnemi pozorami wpadać do sklepu, zapytując o cenę różnych wystawionych starożytności.
Spotykał ich jednak zawód, bo, zamiast starego Simona, znajdowali bardzo przyzwoicie ubranego i starannie uczesanego i wypomadowanego młodzieńca, typ wyraziście wschodni, z zakasanemi mankietami surduta i koszuli, który zdawał się w magazynie jak w domu.
Zapytywano go o starego — i otrzymywano odpowiedź, że stary Simon musiał powrócić do Paryża... Zresztą badany zastępca — nic nie umiał i niechciał objaśnić, a o Simonie wyrażał się, jak o — wspólniku interesu. Ciekawość więc zupełnego doznawała zawodu, nie było jej komu zaspokoić. Zniknięcie starego antykwarza swobodniej jeszcze dozwalało wymyślać na jego i Nery rachunek, a próżniacza gawiedź nie szczędziła nieobecnych.
Było jeszcze dosyć rano, i w mieszkaniu księżnej Nikopulo służba zajęta przyprowadzaniem do porządku, wczorajszego wieczora w wielkim nieładzie zostawionego apartamentu, zamiatała i trzepała, gdy Filipesco, który już tu był znanym, zjawił, się w swym wielce zaniedbanym stroju, ale z dumną, pańsko-cyniczną miną, żądając widzieć się gospodynią.
Godzina była wcale nie zwyczajna do odwiedzin. Księżna zaledwie po śniadaniu pierwszem miała zasiąść do codziennej restauracyi swych wdzięków, ale gość natarczywie bilet wcisnął służącemu i kazał mu go zanieść do pani z tem, że miał — interes bardzo pilny.
Księżna, zmęczona wczorajszym wieczorem, nocą podobno bezsenną, chora, z głową związaną, spojrzawszy na bilet, zmieszała się bardziej jeszcze, pomyślała chwilkę i — kazała prosić do na wpół już uporządkowanego gabinetu.
Narzuciła na siebie szal — zmęczoną twarz na prędce obsypała pudrem, i, nie spojrzawszy nawet w zwierciadło, wysunęła się do gabinetu, w którym zastała już gościa rannego, z jedną ręką w kieszeni, rozglądającego się znudzono po sprzętach i pokojach.
Filipesco twarz miał, jak zawsze, szydersko-dumną i wyrazem pogardliwej obojętności napiętnowaną.
— Dzień dobry — odezwał się — i przepraszam najmocniej — ale bardzo pilnych słów kilka miałem do księżnej. Niepodobna, ażebyś pani nie słyszała o pannie Nerze, którą mianują — wnuczką pana Simona.
Podniósł oczy na nią — siedziała milcząca i chmurna.
— O ile wiem — dodał. — Papa Simon miał córkę jedną? nieprawdaż.
Zwolna potakującym ruchem głowy potwierdziła to zapytana.
— Wnuczka więc Simona — mówił dalej, zniżając głos Filipesco — jest córką pani?
Odchrząknął wyraziście.
— Ale ja nic nie wiem jeszcze — nie rozumiem — wybuchnęła nagle i z niespodzianą gwałtownością księżna. — Cóżeś Waćpan zrobił z tem dzieckiem. Zostało przy nim, przy ojcu... nie miałam powodu być niespokojną. Cóż się z nią stało?
— Cierpliwości, ja się wytłómaczę — odparł przybyły. — Przyznasz księżno, znając mnie i mój sposób życia, że ja podejmować się wychowania panienki — nie mogłem. Było to wprost niepodobieństwem. I tak już moja krew w jej żyłach płynąca, była dość niefortunną spuścizną. Więc, gdy ta śliczna pani, którą poznałem później i przybrałem w zastępstwie za nią, rozmiłowała się w córce mojej, podjęła się ją psuć i pieścić — nie myślałem jej odbierać, ani się o nią upominać. A gdyśmy się z tą towarzyszką rozstali — bo na tym padole płaczu niema nic trwałego — gdy ona zatrzymała przy sobie moją córkę, — oddałem ją, — dla własnego jej dobra. Widzisz pani, że wszystko to było z mej strony nie egoizmem, czem się wydawać może tylko płytko rzeczy pojmującym umysłom, ale ofiarą. W ten sposób straciłem z oczów moją córkę — nie mam sobie tego do wyrzucenia. Jak ona potem, po śmierci tej przybranej matki, prawdopodobnie zmarłej w ubóstwie, gdyż nie umiała się obchodzić z pieniędzmi — tak samo jak ja — dostała się aż do cyrku — ma foi tego wytłómaczyć nie potrafię. Że musiała po mnie wziąć nadzwyczajne zdolności, że powinna być genialną istotą, piękną, rozumną — cela va sans dire. Po pani mogła, conajwięcej wziąć piękność, co też nie jest do pogardzenia, ale ze mnie wszystko zresztą. Cóż pani teraz zamierzasz?! bo ja, — dodał książę — muszę się zachować neutralnie. Naprzód, co ja mogę dać wnuczce izraelity Simona? mój tytuł? ale to będzie ciężar, śmieszność — nic więcej? Gorzej nawet, — głupi ludzie, którzy mnie nigdy nie umieli ocenić — ze mnie będą o dziecku wnioskowali... mogłoby to biedaczce zaszkodzić.
Księżna słuchała roztargniona, niekiedy poruszając ramionami.
— Ale czegóż książę chcesz odemnie? — odezwała się niecierpliwie. — Pan postąpiłeś sobie wedle własnej woli, a co ja uczynię, — to — mnie wiedzieć!
— Ja też nie myślę księżnie narzucać postępowania, rzekł Filipesco, — przyznasz pani, że nigdy nie byłem tyranem, nawet, gdy miałem prawo do tego, aby moją głowę od niepotrzebnego obronić ornamentu. Tak jest. Uczynicie, co się wam podobać będzie, — ja do córki nie roszczę żadnej pretensyi, — bo moje ojcowstwo byłoby jej ciężarem, lecz — chcę — ciekawość jest tu usprawiedliwioną, — wiedzieć przynajmniej, cóż księżna uczyni? co?
— Jestem matką, — mam serce matki! — zawołała gospodyni patetycznie!
Sapristi! o sercu nie wiedziałem dotąd nic! — zamruczał Filipesco, — więc, cóż?
— Ale mój ojciec znać mnie nie chce i z pewnością wnuczki mi nie da, — dodała Nikopulo.
— Nie znam tak dalece praw, — rzekł Filipesco, — lecz zdaje mi się, że prawa matki idą przed wszystkiemi innemi.
Księżna, pomimo bardzo widocznego poruszenia, milczała, i po długim dopiero przestanku, dorzuciła:
— Ale musiałabym, dochodząc tych praw, przyznać się, że jestem córką Simona...
Uśmiechnął się gość.
— Tak, toby dla pani było niezbyt przyjemnem; a Simon, o ile wiem, bo go prawie nie znam, gdyby przyszło do procesu, gotów, broniąc wnuczki, wydobyć na jaw całą zapomnianą przeszłość.
Filipesco uśmiechnął się.
— Niech mi pani wierzy, — dodał, — że mam dla niej współczucie. Jeżelim tu dziś przyszedł, to tylko, aby jej dać dobrą radę lub być pomocą. Los, — mówił dalej, — który z nas sobie żartuje i urąga nam, od niejakiego czasu dziwnie mi sprzyja. Wiesz pani, że pożyczonemi mi przez nią pieniędzmi grając w Monaco, przyszedłem już do trzechkroć sto tysięcy franków. Naturalna rzecz, że je w końcu przegram i znowu będę zrujnowanym, bo na to pracuję, ale podobno w mojej niegdyś ojczyźnie, — spada na mnie znowu jakaś dosyć znaczna spuścizna. Nim ją potrafię uzyskać i w świat puścić, upłynie trochę czasu i ja zapewne niczego już potrzebować nie będę. Jeżeliby co po mnie pozostało... nie będzie tego wiele! ma foi! chcę to córce zapisać.
Na księżnie ofiara ta nie zrobiła żadnego wrażenia, poruszyła ramionami. Po przestanku dorzuciła żywo:
— Jeżeli Simon się zajmie jej losem, ona nic od nikogo potrzebować nie będzie. Ja także mogłabym jej coś zostawić.
— Wszystko się o to rozbije, — przerwał Fiłipesco, — że stary Simon, jak z ukradzionej bielizny prują złodzieje cyfry, wyporze z dziecka pochodzenie i nazwie ją zapewne inaczej, aby do nas się nie przyznać.
— Może robić co chce, — nagle wybuchnęła znowu księżna, która aż zerwała się z krzesła i natychmiast siadła znowu, — może robić co chce, — ale ja się dziecka nie wyrzeknę. Nie mam nikogo w świecie, jestem sama, kocham ją.
Filipesco chciał przerwać, nie dała mu mówić.
— Wiesz! — zawołała, zapominając się. — To rzecz osobliwa, ja wcale anim wiedziała, ani się domyślałam, patrząc na tę Nerę, że ona może być córką moją. A! nic a nic, — a mimo to, czułam się do niej pociągnięta jakąś siłą, chciałam ją wziąć do siebie, biegałam, posyłałam, troszczyłam się o nią.
— A! a! — śmiał się gość, — księżna sobie wyobrażasz, że to był głos krwi? Sapristi! Romanse! księżna się nią tak gorąco zajmowałaś dlatego, że cała Nizza była w gorączce, — tak samo jak O’Wall i pułkownik Pudłowicz. Słowo w słowo!!
Szyderstwo to do żywego dotknęło widać księżnę, gdyż zerwała się z siedzenia.
— Zawsze ten sam cynizm w waćpanu, zawsze urągowisko! — zawołała.
— Ale, kochana pani, — wtrącił Filipesco, — naprzód na starość człowiek się nie zmienia, przeciwnie, twardnieje w formie, jaką młodość nadała, — powtóre, ja tem żyję, że ze wszystkiego szydzę. Gdybym miał płakać nad głupstwami ludzkiemi i własnemi, — dawnoby było po mnie. Światby na tem nie stracił, ale ja jestem tego zdania, że dopóki człowiek może jeść świeże ostrygi, homara, trufle i pasztet z wątróbek, — a pić szampana i stare węgierskie, — powinien spełniać ten obowiązek i nie śpieszyć się z pożegnaniem tych przysmaków.
To mówiąc, Filipesco wstał powoli.
— Zatem, mości księżno, co się tyczy tej Nery, nic mi nie masz do rozkazania? Gdybyś sobie życzyła, abym jej pomagał w odzyskaniu jej?
— Dziękuję, dziękuję. Zobaczymy, — poczęła mruczeć księżna. — Nie jestem zdecydowaną, co pocznę. Nie wiem.
— W przewidywaniu, że moje świadectwo może być potrzebnem, — dodał Filipesco, — chciałem zawiadomić ją, że tymczasowo będę w Nizzy. Gram w Monaco. Gdybym się zgrał zupełnie... no, nie wiem! będę musiał wrócić do kochanej ojczyzny. Sapristi! i szukać tam owej spuścizny, mój adres, Bukareszt, — poste-restante. Zresztą adwokata mam tam zawsze.
Książę dobył pugilares i począł szukać.
— Adwokat, — Stefan Romanul?
Księżna słuchała obojętnie, jakby jej to wcale nie obchodziło.
— Jeszcze słowo, — rzekł, zabierając się do wyjścia książę. — Chodziłem się dowiedzieć o Simona. Zniknął. W sklepie jakiś elegancki młodzieniec. Nera pośpiesznym pociągiem wyjechała do Paryża. Dziadunio dodał jej do towarzystwa — panią pułkownikową de la Porte!
Śmiał się znowu książę.
— Pułkownikową znasz księżna?
Zapytana wzrok podniosła na niego.
— Słyszałam o niej.
— Teraz jest ona — świętą!! Ma tu reputacyę niewiasty, którą stawią na przykład i wzór na świeczniku, — mówił dalej — ale to, nic więcej, tylko stara grzesznica nawrócona, w której się może odezwać natura pierwotna. Człowiek nigdy ze swej skóry nie wychodzi.
Z niejakiem zajęciem słuchała tego gospodyni.
— W Paryżu, — dodał Filipesco, — nie wiem, czy Nerę uda się komu odszukać. Zazdrosny o nią Simon łatwo jej nada nazwisko nowe i przekręci, jak zechce.
Milcząco przyjęła tę wiadomość Nikopulo, w końcu jednak dość niezręcznemi słowy podziękowała gościowi za jego troskliwość i dobre chęci.
— Widzisz pani, — rzekł na zakończenie książę, — iż dyabeł nie jest tak czarnym, jak go malują, — i ja nie tak niegodziwym łotrem, za jakiego uchodzę. Jedną jeszcze dobrą radę chciałbym jej udzielić, — dodał już w progu, — nie kuś się o odzyskanie córki. Dla niej nie przyniesie to żadnej korzyści, a wam przyczyni utrapień.
Na tę radę wcale już, żegnając go ukłonem zdaleka, nie odpowiedziała. Wolnym krokiem, mierząc przebywane apartamenta wejrzeniem szyderskiem, — posunął się ku wyjściu Filipesco. Po drodze spotkał właśnie na służbę przybywającego profesora, pozdrowił zdumionego tem, iż go tu w tak rannej znalazł godzinie i pociągnął dalej.
Księżna, nie przyjąwszy nawet profesora, natychmiast z gorączkowym pośpiechem poszła się malować i ubierać.
W godzinę potem stały zaprzężone konie przed gankiem i księżna jechała do magazynu Simona.
W progu, z nadskakującą grzecznością, spotkał ją ów młodzieniec, który tu gospodarza zastępował.
— Chciałabym widzieć się z panem Simonem.
— Simon, chory, musiał z porady lekarza odjechać do Paryża, — rzekł bardzo grzecznie zastępca, — mogę panią upewnić, że jestem zupełnie wtajemniczony we wszystkie jego interesa.
— Wątpię, ażeby wszystkie interesa obejmowały ten, dla którego ja przybyłam, — szepnęła księżna.
— Zdaje mi się, — grzecznie odparł młodzieniec, — że objaśnieniem wszelkiem służyć mogę, nawet w interesach zupełnie wyjątkowych — osobistych.
Księżna, rumieniąc się, czego pod malowaniem dostrzedz było trudno, szepnęła:
— M. Simon odzyskał podobno wnuczkę?
Młodzieniec milczał chwilę.
— Tak jest, — potwierdził.
— Jakież są jego zamiary względem niej? Ja także mam pewne prawo pytać o to.
Ostatnie słowa szepnęła ledwie dosłyszalnym głosem.
Zastępca Simona bez namysłu prawie rzekł natychmiast:
— Zdaje mi się, że się to najwłaściwiej da listownie rozwiązać, — ja pismo pani przesłać się obowiązuję.
— Wolałabym adres Simona!
— Nie wiem, gdzie go lekarze wyprawią, adres się zmienić może, — wymijająco odparł młody komisant.
— Pan Simon wyjechał? z pewnością? — spytała raz jeszcze.
— Tak jest.
Księżna przeszła się po magazynie kilka razy, roztargniona, wachlarz trzymając przy ustach. Ukłoniła się od niechcenia i wyszła do powozu, do którego grzeczny młodzieniec wsiąść jej dopomagał.
Wprost stąd jechała do klasztoru sióstr miłosierdzia.
— Siostra Natalia? — spytała u furty.
Wskazano jej parlatorium.
Po krótkiem oczekiwaniu zjawiła się w niem siostra Natalia, z twarzą, jak zawsze, łagodnie uśmiechniętą.
— A! moja droga siostro, — pośpieszyła, witając księżna, — na miłość Bożą, wy tylko mnie objaśnić możecie. Jestem do najwyższego stopnia zaniepokojona. Co się stało z tą nieszczęśliwą Nerą?
Przez chwilę uśmiech na pół smętny po ustach siostry Natalii się przemykał.
— Nie wiem, czy ją teraz jeszcze można nieszczęśliwą nazywać, — odpowiedziała. — Księżnej zapewne wiadomo, że znalazła rodzinę — majętną, że wydobyto ją z opieki tego dyrektora cyrku, który, choć sprzyjał jej i dobrze życzył, zawsze nie był dla młodego dziewczęcia właściwym opiekunem. A potem, — to powołanie amazonki!
— Ale cóż się z nią stało? — pytała chciwie przybyła.
— Byłam przy niej do ostatniej chwili, — z pewnem wzruszeniem dodała siostra. — Myśmy się tak poprzyjaźniły. Jechała zrezygnowana, spokojna. Dziad jej przyrzekł swobodę zupełną, do niczego zmuszać jej nie chce. Nera ma zamiar kształcić się, pracować nad sobą.
— Ciągną ją do teatru! — wtrąciła niespokojnie księżna.
— Ale ona do tego nie czuje powołania, — odpowiedziała siostra. — Za to tylko ręczyć mogę, że Nera ma postanowienie pracować i nie da się wciągnąć w życie, któreby jej grozić mogło niebezpieczeństwem. Dziad, o ile z jego postępowania wnosić można, musi być majętny bardzo. Wiem, że dyrektora cyrku potrafił zaspokoić, choć ten rościł sobie wiele. Dla naszego klasztoru okazał się bardzo szczodrym.
Siostrze Natalii łza się zakręciła w oku.
— Z jednej strony, — dodała, — ta niezależność jest bardzo pożądaną, z drugiej bogactwo, dostatki są także niebezpieczeństwem, ale, Bóg łaskaw, a ta sympatyczna istota zasługuje na to, aby Opatrzność czuwała nad nią, jak dotąd.
— Pojechała do Paryża? — zapytała po chwili księżna.
— Tymczasowo, ale stamtąd — nie wiem, — mówiła siostra Natalia, — może dla wypoczynku i zdrowia udać się do Arcachon, do morza...
— Pułkownikową de la Porte znasz siostra?...
— A! bardzo dobrze, od lat kilku, — żywo poczęła zapytana. — Mam dla niej szacunek. Jest to osoba ze wszech miar szczęśliwie za towarzyszkę wybrana.
Księżna, w której pamięci utkwiło rzucone słowo o przeszłości pani de la Porte, spytała jeszcze:
— Znasz ją od lat kilku?
— Tak jest.
Nie śmiała badać już więcej. Zdawało się jej, że Filipesco mógł złośliwe przypuszczenie podać za pewną wiadomość...
Siostra Natalia, widząc żywe zajęcie losem Nery, poczęła opowiadać o niej i usposobieniu, z jakiem opuszczała Nizzę.
— Niech księżna nie sądzi, aby była niewdzięczną za odebrane tu dowody współczucia, — mówiła. — Radaby była osobiście podziękować za nie, ale dziad naglił o wyjazd, i miał słuszność. Nizza dla niej nie była właściwem miejscem pobytu. Piękność jej, talenta nadto osób przynęcały. Wspomnienie cyrku rzucało zawsze pewien cień na tę biedną istotę...
Badanie w końcu przerwało powołanie siostry Natalii, ale księżna musiała powrócić do domu, niewiele zdobywszy w tej wycieczce, rozmyślając, czy ma krok jaki uczynić do Simona. Pragnęła tej córki, ale wiedziała z góry, że jej nie otrzyma i że ojciec, którego się zaparła niegdyś, dziecka jej tego dobrą wolą oddać nie zechce.
Dopominać się o nie? ciągnęło za sobą cały szereg nieprzyjemnych zeznań, skandalów, których poruszać nie mogła... I tak — wszystko pozostało w zawieszeniu...




Wyszedłszy od księżnej, Filipesco zapalił cygaro, sprawdził godzinę, zamyślił się, co ma począć. Do Monaco mógł jeszcze w czas trafić na gry rozpoczęcie, ale dobyty z kieszeni telegram, który odczytał, ruszając ramionami, oznajmujący mu o przybyciu dnia tego jakiegoś gościa, podpisanego wujem, zatrzymywał go w Nizzy. Było mu nudno.

W ciągu kilku dni ostatnich, — niegdyś znajomi, on i baron Hausgarde, nietylko odnowili znajomość, ale zbliżyli się do siebie w sposób dla obu niespodziany. Znudzony eks-dyplomata szukał rozrywki i zaspokojenia ciekawości, Filipesco miał naturę taką, że zawsze potrzebował jakiegoś powiernika, a tym razem innego nie znalazłszy — przyzwoitszego od barona, — zawiązał z nim dalszy ciąg stosunków i zwierzał mu się poufnie ze wszystkiego. Było to jednym ze złych nałogów człowieka, we wszystkiem ulegającego nałogom, iż musiał zawsze myślami się z kimś dzielić i spowiadać. Wybór barona Hausgarde nie był złym wcale, a on dla samej ciekawości psychologicznej chętnie służył księciu Filipesco. Jego to bawiło.
Siedział jeszcze w swej willi przy śniadaniu z rannym dziennikiem w ręku baron, gdy wszedł Filipesco. Wskazał mu miejsce przy sobie, nie przerywając rozpoczętego „Figara“... a książę cygaro zapalił.
Po chwili baron się zwrócił ku niemu.
— Cóż nowego?
— Nic. Oprócz, że powracam od Nikopulo...
— Tak rano?
— Chciałem ją zastać samą i zastałem jeszcze nawet na dziś nie ufarbowaną. Wiesz, panie baronie, o co mi szło? Chciałem, ofiarując jej moje usługi, w istocie się dowiedzieć, co ona zamyśla względem córki. Nie mam wcale zbyt czułego serca, ale mi tego dziecka żal, gdyby wpaść miało w ręce tej kobiety. Zdaje się jej, że córkę kocha... Ja nie sądzę, ażeby kogokolwiek kochać w istocie mogła. Do kochania nawet, które uchodzi za czynność mimowolną i bezrozumną, potrzeba trochę rozsądku. Stara Nikopulo, pardon, jest za głupia, aby nawet kochać mogła. Dziecko kochając, tylko się niem chlubić i psuć je będzie. Nie! nie mogę dopuścić, aby ją odzyskała. Wolę już ją zostawić w rękach Simona. Zresztą, ja też zdaleka myślę czuwać nad nią.
Baron spojrzał mu bystro w oczy.
— Odzywa się więc w was głos krwi? — zapytał z uśmiechem.
— Nie żartujmy tym razem, — rzekł Filipesco. — Ani ja, ani wy, baronie, w głos krwi nie wierzycie, ale... ale są pewne obowiązki, których najdrapieżniejszy egoizm, jak mój, zaprzeć się nie może. Względem dziecka obowiązki są niezaprzeczone. Dziecko mi może powiedzieć, — mości panie, nie prosiłem, abyś mi dał życie, — dałeś mi je, staraj że się, aby było znośnem. Głosu krwi, jak wszystkich mistycznych i tajemniczych głosów, prądów i t. p., — ja — nie uznaję. Ale są istoty — interesujące, do których się pociąg czuje, cóż dopiero, gdy w dodatku, człowiek musi sobie powiedzieć: ta istota zajmująca jest waszem dziecięciem. Rozumiesz mnie, baronie. Oto dlaczego ja, zimny sceptyk, gorąco się dosyć zaprzątam losem Nery i gotówem tę starą Nikopulo prześladować, łamać jej szyki, byle nie dopuścić do opanowania dziecka.
Baron Hausgarde słuchał dosyć obojętnie, ale nie bez ciekawości pewnej.
— Cóż dalej? — spytał.
— Chciałem być au fait tego, co ona zamierza, — mówił otwarcie Filipesco. — Widzę, że bardzo gorączkowo napiera się córki. Rozumiem to, sama ona brzydnie i musi już sobie za majordomów przybierać profesorów... Córka taka, jak Nera, dom by jej ożywiła, — a może, może przywiązałaby się do niej, jak do papugi, lub do mopsa, ale by ją popsuła. Simon wprawdzie ma dosyć rozumu, zręczności i pieniędzy, aby wnuczkę obronił, ja zaś chcę mu przyjść z pomocą.
— Widzieliście go? — spytał baron.
— Dziś, — nie! Niema go, wyjechał, — mówił Filipesco. — Znam go, zdaleka tylko, on mnie wcale nawet nie zna. Nieprawdaż, że to rzecz śmieszna, ażeby papa nie znał i nigdy w żywe oczy nie widział zięcia, który mu wykradł córkę, ale tak jest w istocie. Romans nasz cały był tego rodzaju. Ona wówczas była uroczej, zachwycającej piękności, której blask nie dawał dostrzedz głupoty, — ja byłem namiętny i szalony, któżby mi był naówczas mógł przepowiedzieć, że ja kiedyś będę sprzymierzeńcem Simona przeciw niej? c’est drôle!
Uśmiechnął się eks-dyplomata.
— Ale i ja i Simon, — dokończył Filipesco, — gdy idzie o córkę, jesteśmy prawnie w gorszem położeniu, niż matka. Ażeby ją pozbawić praw, jakie ma względem niej, potrzebaby dowieść więcej, niż płoche życie i — zaniedbanie tego dziecięcia. Proces podobny dla tej biednej Nery...
— Lecz, mój książę, — wtrącił baron, — mnie się zdaje, że wy się troszczycie napróżno i daremnie. Simon jest zręczny i możny, da sobie radę.
— A ona jest głupia i niezręczna, — przerwał Filipesco, — i gotowa dziecku zaszkodzić dla fantazyi, którą, w niedostatku innego zajęcia, zechce się namiętnie zabawiać.
Książę wstał.
— Lecz, co mi się w dodatku jeszcze trafiło, — począł z uśmiechem. — Ten pobyt w Nizzy, — jest jakby jakiemś nagromadzeniem niespodzianek. Naprzód wygrana w Monaco, pierwsze. Spotkanie ze starą tą, z córką, a naostatek wiadomość o spadku... Gdy byłem najpewniejszy, że już wyczerpałem wszystkie i że rodzina, znająca mnie, jako panier perçé, zabezpieczy się od pozostawienia mi choćby najmniejszej rzeczy, tymczasem ciotka, która mnie dzieckiem kochała...
Baron potrząsnął głową.
— Ale, mój książę, — przerwał, — raz przecie upamiętaj się, — nie przegrywaj i nie trać.
— Zrobię, co tylko mogę, aby się zabezpieczyć od zmarnowania spadku tego, — rzekł Filipesco. — W istocie przekonywam się, że na starość ruina i sponiewieranie są nieprzyjemne. W młodości żartuje się z tego, ale w tym wieku, co mój... Potrzeba umieć żyć z jutrem. Odebrałem telegram, przybywa tu do mnie wuj mój, w sprawie tego spad ku, Argiropulo... poczciwy, dobry, stary, zardzewiały arystokrata rumuński... Z pewnością wiezie mi kilka tysięcy dukatów i naukę moralną, której gotów jestem usłuchać. Najśmieszniejsze to będzie, że mój Argiropul przyjedzie mi dawać naukę, ja go zawiozę do Monte-Carlo, on się tam zgra i ja jemu na powrót będę musiał pożyczyć pieniędzy!!!
Filipesco się śmiać począł.
— Jestto tak nieuchronne, — jak śmierć...
— Wróćmy do Nery, — przerwał Hausgarde. — Cóż myślicie poczynać!
— Nic! na straży pilnej będę, abym jej nie dał matce, — rzekł książę, — i czuwać muszę, aby Simon jej nie chciał wydać za bogatego żyda. Jakkolwiek uważam izraelitów za najstarszą arystokracyą na tej ziemi, — ale zięcia izraela nie życzę sobie, bo prędzej czy później córkę tę uznać chcę i będę musiał. Nikt nie życzy sobie zejść z tej ziemi bezdzietnym.
Mówiąc to, podał rękę baronowi.
— Muszę iść na kolej, aby tam powitać wujaszka, którego od lat wielu nie widziałem, — mówił, żegnając się, — potem będę „robił honory“ Nizzy poczciwemu staremu Rumunowi, potem...
Rozstali się, — Hausgarde ziewnął i dalej czytał gazetę.
Około południa, rzadki gość, — zjawił się tu hr. Lesław i zastał jeszcze gospodarza.
Lesław pewnie sam przed sobą się z tego nie tłómaczył, dlaczego od wyjazdu Nery więcej wizyt oddawał i szukał ludzi, niż zwykle. Był niespokojny i gonił za wiadomościami — o niej.
Hausgarde byłby ich mógł nawet dostarczyć, dzięki swej odnowionej znajomości z Filipesco, ale stosunek ten dla ogółu był — niewidoczny, ani książę, ani baron się nie chwalili z nim.
Na Lesławie żadnej znacznej zmiany nie było widać, — nie zdradzał się z tym niepokojem, który jego samego dziwił i straszył, — lecz bystre oko postrzegacza wprawnego mogło w ciągu dni ostatnich pochwycić pewien odcień humoru, swobody, — inny, niż zwyczajny.
Hausgarde zdawna był na tropie, domyślał się, zgadywał, że ten zimny, prawidłowy młodzieniec żywo się zajmował Nerą. Bawiło go to, że naostatek miał słabostkę i że się z nią ukrywał.
— Nizza, — rzekł wkrótce po przywitaniu dyplomata, — straciła cały swój tegoroczny urok, nieprawdaż, tracąc tę piękną, zagadkowa amazonkę.
Lesław mimowolnie się trochę zarumienił i — poprawił, nie potrzebujące najmniejszej poprawki, rękawiczki, bardzo prawidłowo ułożone i zapięte.
— Tak, — odparł żartobliwie, — musimy teraz szukać kogoś, coby nas równie mógł żywo zająć.
— Mamy księcia Filipesco, — dorzucił baron, — ale stary, wyżyty dziwak, choćby najmocniej na ekscentryczność pracował, — nie zdobędzie sobie popularności uroczo pięknej amazonki.
— Zdaje mi się, że o losy jej, — rzekł Lesław, udając obojętnego, — wszyscy adoratorowie mogą być spokojni. M. Simon, dziad jej, ma być bogatym.
— Jak lichwiarz, — dodał Hausgarde, — ale te bogactwa izraelitów!!... Szczęściem panna Nera ma w ekspektatywie inne jeszcze spadki.
Lesław nie badał więcej i nie chciał okazać, że go to zbyt żywo zajmuje.
Rozmowa zwróciła się nakoniec, na kursa, na strzelanie do gołębi i ostatnie samobójstwo w Monaco.
— Hrabia jesteś szczęśliwy, — dodał Hausgarde, — młody, nie masz wcale namiętności swojego wieku. Gra cię nie nęci, kobiety nie p ociągają, nawet do koni się nie roznamiętniasz.
Lesław się uśmiechnął.
— Nie mam najmniejszej w tem zasługi, — rzekł skromnie, — affaire de tempèrament.
To mówiąc, pożegnał barona i wyszedł.
Na dworcu kolei, Filipesco w pomiętym i zszarzałym swym stroju codziennym, ale zawsze z tą miną pańską, — czekał na pociąg przybywający.
Wysiadł właśnie z niego, przy pomocy sługi, otyły, olbrzymiego wzrostu, zasapany mężczyzna którego rysy twarzy wybitne odróżniały od innych podróżnych. Można go było wziąć za Greka lub Ormianina, był to tylko Rumun, z brwiami czarnemi, krzaczastemi, z nosem rzymskim, z oczyma czarnemi, z twarzą zarazem dobroduszną i pańską. Łańcuch od zegarka, szpilka w chustce, nabrzękłych palców ozdoba, liczne i kosztowne pierścienie, ściągały na niego oczy ciekawych.
Filipesco, który oddawna tego wuja nie oglądał, poznał, a raczej domyślił się go od razu, i podszedł, nic nie mówiąc, z drugiej strony podać z ciężkością wysiadającemu rękę.
Argiropulo obejrzał się na niego, ale odzież zaniedbana, a może i twarz wyżyta i zmęczona nie dały mu w nim odrazu poznać siostrzeńca. Gdy stanął już na asfalcie, Filipesco podał mu rękę.
Diable, — zawołał, — nie poznajesz bo mnie uparcie, — wujaszku Tomaszu!
Przybyły wykrzyknął, obie ręce mu na szyję zarzucając.
— A! jakże bo można tak, tak się zszarzać, — wykrzyknął.
— Cóż chcecie! życie i lata...
— Świeca, którąście palili z obu końców, — dodał Argiropulo, ponawiając uścisk.
— Nie zapieram się tego, — roześmiał się Filipesco, — został mały ogarek tylko i wcale niepozorny.
— Do hotelu! do hotelu, — przerwał Rumun, — jestem zmęczony i okrutnie głodny.
— Mieszkanie i śniadanie, a nawet ekwipaż czeka, — biorąc go pod rękę, odparł wesoło Filipesco. — Jedźmy...
Przez cały ciąg drogi do hotelu Rumun się zachwycał Nizzą i przebytem wybrzeżem.
— Ale to raj jest ziemski! — mówił sapiąc.
— Któremu na wężach nie zbywa! — dodał książę.
W hotelu umył się tylko przybyły, i w koszuli siadł do śniadania.
Natychmiast dobroduszny wujaszek, in medias res wchodząc, począł swe przybycie tłómaczyć.
— Siostra moja, twoja ciotka, straciwszy dzieci, zapisała ci majątek, — rzekł — jedząc chciwie. Po zlikwidowaniu go znajdzie się około miliona franków, z których z założonemi rękami żyć może, kto sobie powie, że mu 40,000 rocznie wystarczy. Myślisz-że ty się kiedy upamiętać?
— Właśnie jestem na drodze do tego, — odparł Filipesco. — Straciłem był wszystko, ale tak dalece wszystko, żem już nawet zegarka nie miał. Poczciwa, kapryśna fortuna dała mi znowu wygrać coś — około 300,000 franków i — chcę się ustatkować. Tak, będę się starał ograniczyć dochodem i nie tknę kapitału.
Argiropulo uściskał go.
— Dotrzymasz słowa? — spytał.
— Nie wiem, ale pragnę to uczynić, — dodał Filipesco.
— Ja ci z góry przywiozłem roczną twą intratę. Spadek jest w ziemi, ja opiekunem i egzekutorem, puściłem dzierżawą... Masz trzykroć, które też potrzeba oszczędzić, dojdziesz z niemi do pięćdziesięciu tysięcy dochodu, to rzecz wcale przyzwoita. Żyć już można.
— Tak, żyć można! — potwierdził Filipesco, — ale na szaleństwa nie stanie.
— Mój drogi, ty też już nie wyglądasz na młodzika, coby szaleć potrzebował! — rzekł Argiropulo.
Roześmiał się książę.
— Ruina! — odparł wesoło, — ale nie mówmy o mnie. Jesteście moim gościem, wujaszku, musicie poddać się i słuchać marnotrawnego siostrzeńca, który wam dziś będzie pokazywał Nizzę, o ile dozwoli wasze zmęczenie i pora. Jutro wiozę was do Monte-Carlo.
— Jakto! do tego piekła?
— Tak, piękniejszego stokroć, niż Nizza, — mówił Filipesco. — Do gry nie będę was zmuszał ale wezmę dziesiątek tysięcy z sobą, abym pokazał wam, jak się to łatwo i gładko przegrywa... potem...
— Potem mi daj spocząć! — westchnął Rumun. — Jestem strasznie zmęczony, a nawykłem do tak regularnego życia w Bukareszcie!
— Zobaczymy później, jak się to złoży, — mówił Filipesco, — musicie jednak korzystać z podróży i rozerwać się.
Rumun natychmiast po śniadaniu siadł w krześle, zapalił cygaro, powrócił do nauk moralnych i opowiadań o spadku, — a naostatku wśród rozmowy się zdrzemnął. Filipesco wyszedł na palcach.
Nazajutrz, od Monte-Carlo Rumun się wyprosił, lecz musiał przyjąć obiad, na który Filipesco kilka osób zebrał, z baronem Hausgarde na czele.
W ciągu tego festynu, — dowiedział się książę, iż Simon powrócił, i był znowu w swym magazynie z taką twarzą kwaśną i chmurną, jak niegdyś.
Nazajutrz — zaledwie otworzono sklepy — Filipesco zjawił się w progu. Z za parawanika Simon spojrzał na tego, tak wczesnego gościa, który, wszedłszy do magazynu, wprost ku niemu podążał.
— Czem panu służyć mogę? — zapytał.
— Przyszedłem nie do magazynu, ale do pana — odparł Filipesco. — Nie mam honoru być mu osobiście znanym, chociaż łączą nas bardzo bliskie stosunki.
Żyd się skrzywił, — bystrem wejrzeniem go mierząc.
— Miałem to szczęście i nieszczęście razem przed dwudziestu kilku laty — mówił dalej książę — ukraść panu córkę jedynaczkę. Los mściwy ukarał mnie za to bardzo surowo.
— A! a! — mruknął Simon. — Ja córki dziś nie znam, nie mam, więc, zdaje mi się i zięcia znać nie potrzebuję.
Mylisz się pan — odparł Filipesco. — Stosunki się zmieniły; my dziś doskonale sprzymierzyć się możemy z sobą dla ocalenia wnuczki.
— Nic jej nie zagraża! — rzekł Simon sucho.
— Pomimo całej pańskiej przebiegłości, w którą wierzę — ciągnął dalej książę — mylisz się pan raz jeszcze. Wasza córka, a dziś księżna Nikopulo, za późno poczęła mocno kochać swe dziecię i będzie się starała je, choćby to groziło skandalem — odzyskać. Zdaje mi się, że w takim razie pomoc ojca nie może być obojętna.
Simon tak się wpatrywał w mówiącego, jakby go chciał przeniknąć, — ale nie poruszył się wcale. Upłynęła chwila, nim się zebrał na odpowiedź.
— Książę jesteś zrujnowany — rzekł — i rachujesz zapewne na to, że ja za przymierze jego — zapłacę!...
Filipesco wybuchnął śmiechem.
C’est drôle! — zawołał. — Posłuchaj mnie pan. Comme argent de poche mam trzykroć sto tysięcy franków, nie jest to wiele, ale zawsze nie grozi mi głód. Wczoraj przywieziono mi z Rumunii 40,000, jako roczny dochód z dóbr, które na mnie spadły po ciotce. W istocie więc, kochany panie Simon, że ja nietylko nie potrzebuję nic, ale mojej córce coś zostawić mogę, jeśli nie przegram... Na moje zszarzane odzienie i niepozorną powierzchowność nie zwracaj pan uwagi, — to fantazya...
Simon słuchał — ale i to, czego się dowiedział niespodzianie, nie zdołało go z odrętwiałości wyprowadzić.
— Troskliwość wasza o los dziecka — odezwał się po przestanku — przychodzi trochę późno. Nie będę się starał nawet odnajdywać przyczyn zaniedbania naprzód, a teraz zmiany. Przymierza nie będę potrzebował, bo moja wnuczka — jest bezpieczną.
— Matka się o nią upomni — zawołał Filipesco.
— Będzie więc musiała wskazać, gdzie ona jest — rzekł Simon — i dowieść mi, że ja ją wziąłem.
— Rachujecie na waszą zręczność i ostrożność — począł książę. — Ja także wierzę mocno, iż przebiegłością przechodzicie ją. Między nami powiedziawszy, znakomicie jest głupia, ale podrażniona sypnie pieniędzmi, a pieniądze wiele mogą. Postara się o urzędowe poparcie, z tytułu macierzyństwa.
— Tak, wywoła to proces, a my jej dowiedziemy, że swojem postępowaniem zaufania nie obudza i że jej żadna rada familijna, ani sąd opieki powierzyć nie może, bo sama sobą w ciągu życia opiekować się nie umiała.
— Więc proces i skandal — zapytał Filipesco.
— Nieuniknione — rzekł żyd spokojnie.
— Ale w procesie i moje świadectwo może coś znaczyć — wtrącił książę.
Simon milczał.
— Jeżeli książę wezwanym będzie na świadka — zamruczał po długim namyśle.
— Nie omieszkam mu służyć — dokończył Filipesco, podrażniony przyjęciem Simona.
To mówiąc, skłonił mu się, i krokiem bardzo wolnym, rozglądając się po magazynie, nie zwracając się już do starego, wyszedł ze sklepu.
Simon ścigał go oczyma ciekawemi, stał za parawanikiem dopóki go z oczów nie stracił, ruszył ramionami, i wrócił do swej kryjówki za magazynem, gdzie chłopak jego, siedząc na ziemi, z wielką pozornie gorliwością, czyścił kawałek zardzewiałej zbroi.
Hr. Lesławowi Nizza zaczynała się wydawać — nudną. Myślał już co z sobą ma zrobić. Nie miał dotąd nic jeszcze na lato i jesień postanowionego. Rodzice byli tego zdania, aby się udał do zaleconych mu kąpieli morskich, a sami oni w końcu jesieni obiecywali go odwiedzieć.
Do kąpieli było zawcześnie, a w Nizzy skwary dokuczać zaczynały, chociaż jeszcze się towarzystwo nie rozpierzchało, zapowiadano rozrywki, wiosna obiecywała trwać czas jakiś.
Lesław w innych latach znajdował o tej porze Nizzę wcale znośną, zapowiadano wyścigi w okolicy... konie i wyścigi dawniej go dużo zajmowały; a teraz, wydawała mu się do niewytrzymania nudną, pustą i zaduszną.
W Paryżu — musiało być nierównie chłodniej i wielkie wyścigi z nagrodą sto tysięcy zwabiały tam ciekawych. Lesław zaczynał myśleć o tem, czyby nie lepiej było jechać do Paryża. Wstrzymywała go jedna okoliczność, która byłaby, przy innem usposobieniu, ucieszyła i wprawiła w humor najlepszy, a teraz go drażniła.
Jedyny przyjaciel od serca, Edzio S., cioteczny brat jego, zapowiedział mu się w odwiedziny po drodze do Włoch, które miał zwiedzić — mimo letnich upałów.
Edzio równie starannie wychowany jak on, położeniem wyjątkowem i stosunkami stojący z nim narówni, towarzysz pierwszych dni młodości i zabaw dziecięcych, jedyny w świecie, dla którego najskrytsze tajemnice Lesława stały otworem, kochany Edzio — pomimo pokrewieństwa bliskiego, powinowactwa wykształceniem, pojęciami, — wcale do Lesława nie był podobnym.
Równie arystokratycznej powierzchowności, piękny, miły — Edzio swobodniej się nierównie rozwinął i miał inne gusta, popędy, zachcianki. Był całą duszą — artystą, a fantazya panowała nad nim.
Rówieśnik Lesława, miał już w krótkiem życiu o wiele więcej doświadczenia i zawodów. Upędzał się za ideałami nie doścignionemi — przebolał niejedno rozczarowanie.
Od dzieciństwa rozpoczął namiętnie zajmować się muzyką, zaniedbał ją potem nieco i zwrócił się do malarstwa. Rzeźbił też trochę. Sztuka wogóle była jego bóstwem... Wedle jego teoryi, pan Bóg dlatego ludziom wybranym dawał dostatki i otia, ażeby uprawiali swobodnie sztukę. Taż sama teorya uczyła go, że ubodzy tylko wyjątkowo mogli być powołanymi na artystów, gdy arystokracya dostatków i rodu — swobodą swą, wychowaniem, wrodzonym smakiem cała przeznaczoną była do tej armii kunsztmistrzów, która stanowiła rycerstwo cywilizowanego stulecia...
Oprócz tej, Edzio miał kilka innych własnych teoryi, zastosowanych do życia, — mniej więcej oryginalnych... Osierocony zawczasu, pan swych czynności, kuzyn Edzio, — postępował sobie i rozporządzał sobą i życiem wedle fantazyi. W tym roku miał studyować sztukę we Włoszech, a niecierpliwy — nie myślał o tem, że gorące lato miało mu te studya, jeżeli nie uniemożebnić, to przynajmniej utrudnić wielce.
Ostatni list zapowiadał przyjazd Edzia lada chwilę.
W każdym innym razie Lesław byłby się niezmiernie uradował temu jedynemu przyjacielowi — teraz, czuł niemal żal do niego, iż się musiał wstrzymać z wyjazdem do Paryża. Ale zarazem uczucie to jego samego tak zmieszało i upokorzyło, że się zawstydził i — nie poraz pierwszy — strach nim owładnął.
Był więc już tak dalece pod panowaniem jakiejś idée fixe (tak on to nazywał, aby po imieniu rzeczy nie mianować) — że gotów jej był poświęcić przyjaźń dla Edzia.
Podróż do Paryża usiłował umotywować bardzo zręcznie rozmaitemi atrakcyami stolicy, ale w istocie one dla niego nigdy nie miały żadnej siły — żadnego powabu. Ciągnęła go tam nadzieja widzenia Nery.
Nadzieja zaś ta — ściśle biorąc, była tak niezmiernie wątłą, że on sam niewiele na nią rachował. Gdzie jej miał szukać w tym olbrzymim Paryżu, niemając najmniejszej wskazówki? Jedyną osobą, która mu dać mógła jakąś wiadomość o Nerze, była chyba siostra miłosierdzia Natalia, ale na samą myśl żądania od niej czegoś podobnego, Lesław się rumienił, jakby popełnił świętokradztwo.
Cała ta fantazja — czuł to bardzo dobrze, nie miała celu, była niedorzecznością, płochością, niedarowaną słabością.
Wszystko to wiedział doskonale — ale pozbyć się utrapionego marzenia nie mógł. Kobieta ta miała dla niego urok niewysłowiony, jakiego nigdy w żadnej innej nie znalazł.
Należy walczyć — mówił sobie — nie podsycać rodzącej się namiętności, umysł silnie zająć czem innem — i nie poddać się.
Wszyscy go znajdowali smutnym, zmienionym i trapili pytaniami o zdrowie.
Było więc nawet widocznem to, że się dręczył?
Trwało to dni kilka długich — nareszcie i Edzio nadjechał, wesół, roztargniony, szczęśliwy, zajęty swą artystyczną podróżą... Rzucili się sobie w objęcia po dość długiem niewidzeniu.
Lesław zapomniał na chwilę o tem widmie Nery, które go prześladowało. Radość z obu stron była wielka, a Edzio szczególniej tyle miał do opowiadania, że Lesław mógł się ograniczyć słuchaniem i kilku słowami, z czem mu było wygodnie. Rozumie się, że Edzio wprost z kolei pojechał zająć mieszkanie w willi Leliwa, mającej aż do zbytku tych pokojów dla przyjaciół. Pomimo, że zdawna nie mieli dla siebie tajemnic, Lesław byłby się pewnie przez jakiś wstyd wstrzymał od wspomnienia o Nerze, gdyby nie zdradziły go — fotografie. Piękna amazonka przed nieszczęsnym wypadkiem w cyrku kilka razy się fotografować musiała. Było to w interesie Belotti'ego. Mniejsze i większe wizerunki jej, w stroju zwykłym do miasta i w ubraniu, w jakiem konno występowała, wystawione były na sprzedaż. Lesław kupił ich kilka. Jedna z nich nieostrożnie umieszczoną została na stoliczku w sypialnym pokoiku, w dosyć piękne ramki oprawna. Dwie stały trochę przysłonięte w biblioteczce, która służyła razem za kancelaryę.
Edzio tegoż samego dnia wieczorem pochwycił już stojącą w sypialni Nerę, a że zawsze prześladował Lesława jego „purytanizmem” — zwycięsko począł żarty stroić z niego, że nareszcie ten niespokojny bohater dał się zwyciężyć.
Lesław musiał dla wytłómaczenia się i — uniewinnienia szeroko i długo opowiadać całą historyę pięknej Nery, znajomości z nią i t. d.
Starał się, mówiąc o tem, być „jaknajobjektywniejszym” — zimnym, ale Edzio miał doświadczenie, znał swojego Lesia i od pierwszych słów już poczuł, jak się wyraził „qu’ il y avait anguile sous roche”.
Nie wahał się wprost to powiedzieć przyjacielowi, i, ściskając go, śmiejąc się, szepnął mu w ucho:
— Mów, co chcesz, drogi mój, jesteś zakochany! Nie wiem czy o tem sumienie ci mówi, czy nie, czy się przyznajesz do tego przed samym sobą — ale mogę ci zaręczyć — nawet przeciw sobie samemu, — kochasz się w niej. Nie wiem i tego, jakiego rodzaju jest miłość twoja — radbym, żeby była jaknajmniej trwała — lecz, jeszcze ci raz powtarzam, — zajmuje cię, kochasz się. Dalej — ciągnął nielitościwy Edzio — o ile z fotografii wnosić można, Nera ta jest bardzo ładną, jest to rodzaj piękności niebezpieczny, bo w niej promienieje inteligencya. To, co mówisz o jej przymiotach, talentach... uroku — wszystko mi jest podejrzanem, ale, bądź co bądź, nie jest to pierwsza lepsza dziewczyna z cyrku, a to — tem gorzej dla ciebie.
— Ale, Edziu mój — przerwał Lesław — teraz nie jest to już nawet wcale żadna amazonka — żadna artystka, ale jedyna wnuczka Simona, o którym mówią a bon escient, że ma miliony. Dalej, śledztwo pilne wykazuje, że jest córką księcia, wprawdzie rumuńskiego podobno tylko, i — matkę ma żyjącą, bogatą. Jest to więc panna z wielkim posagiem i wkrótce zapewne posłyszymy o jej sukcesach w Paryżu.
— Wszystko to, mój Lesławie — rzekł poważniejąc Edzio — nie narusza, ale potwierdza moje — tem gorzej! Gdyby była tem, czem się być zdawała, to jest biedna dziewczyną z cyrku — fantazya twoja mogłaby się prędko rozwiać — rozczarowaniem. Bogata dziedziczka, której dziadek jest lichwiarzem i izraelitą, ojciec jakimś księciem in partibus, matka awanturnicą — dziewczę, które, pomimo swego pochodzenia, rzucone było na laskę losu — które niedola wykształciła, może mieć wszelkie najidealniejsze przymioty, ale nie na żonę hrabiego Lesława Leliwy. To przyznać mi musisz. Wystaw sobie tego cudzoziemskiego ptaka, z najprześliczniejszem pierzem, w twojem kółku rodzinnem, wśród tradycyi rodowych i narodowych. Nawet największa miłość nie może jej tak przekształcić, aby odpowiedziała warunkom, jakie twoi rodzice dla żony jedynaka muszą stawić. Może być cudowną bohaterką poematu Byron’owskiego, i — jakiego chcesz — ale twoją żoną — niepodobieństwo. Musisz mi to przyznać. Jako przyszła dziedziczka różnego pochodzenia milionów — na kochankę hrabiego Lesława nie kwalifikuje się, a to, co o niej mówisz...
— Ale ona niczyją kochanką być nie może — przerwał Lesław — nawet, gdyby milionów nie miała. Jest to wcale nie tak płocha istota, jaką ty sobie wyobrażasz, jest to istota zupełnie wyjątkowa!
Wyraz ten posłyszawszy Edzio, począł ściskać przyjaciela i wybuchnął homerycznym śmiechem.
— Otóż masz!! — zawołał. — Wyjątkowa istota! Mój Boże! Drogi Lesiu mój, każdy zakochany, a jest to najpierwszy znak rozmiłowania, bóstwo swe mianuje niechybnie istotą wyjątkową. To cię zdradziło!
Lesław się zarumienił jak wiśnia.
— Ale, proszęż cię! — zaprotestował, — proszę cię. Nie jestem wcale zakochany. Zapytaj tych, co ją tu znali, widzieli, zbliżyli się do niej, wszystkich, aż do siostry miłosierdzia Natalii, która ją pielęgnowała w chorobie, a ta o zakochanie podejrzaną być nie może. Siostra Natalia powie ci, jak ja, że to jest istota wyjątkowa.
— Tak, ale w ustach siostry to wyrażenie wcale inne mieć będzie znaczenie — dodał Edzio. — Przypuszczam, że ten ideal jest w istocie niepospolitem zjawiskiem, cudownie obdarzonem i t. d., niemniej ty się w niej kochasz, jest to, o ile wiem, twoja pierwsza miłość i uważam ją za nader niebezpieczną.
Lesław chciał jeszcze protestować.
— Jesteś w zupełnie dobrej wierze, — dodał Edzio, — ranny, nie czujesz rany, ale — niemniej, ja ją widzę.
Z tego tematu spór, nie spór może, ale rozprawa się zawiązała pomiędzy przyjaciółmi. Edzio schwytane fotografie trzymał przed sobą, wpatrywał się w nie, unosił nad pięknością i bolał nad losem przyjaciela.
— Mój Lesiu, — mówił w końcu, — niewymownie mi żal ciebie. Trzebaż było, abyś tak długo zachowawszy serce nie zajęte niczem, oddał je takiemu Sfinksowi na pożarcie.
W końcu — Lesław już milczeniem zbywał czynione mu uwagi o zakochaniu — nie zaprzeczał, że był mocno zajęty nią.
— Nie mam dla ciebie tajemnic, — rzekł wieczorem do Edzia, — tak jest, myślę nieustannie o tej kobiecie, niepokoi mnie do tego stopnia, że, gdyś oznajmił mi o swem przybyciu, byłem już prawie na wyjezdnem do Paryża. Tymczasem w tym Paryżu, który jest, jak wiesz, niezgruntowany jak głębina morza, mało miałem nadziei znaleźć ją i widzieć nawet. Simon postarał się ją niechybnie ukryć, — ja nie mam talentu do rozwiązywania zagadek i badania tajemnic.
— Jedno z dwojga, kochany Lesiu, — przerwał Edzio, — albo trzeba szukać jej i przekonać się, że to marzenie twe jest wprost — niemożliwe, albo uciekać i starać się o niem zapomnieć.
— Przepraszam cię, Edziu, — rozpoczął po namyśle Lesław. — Wszystko to, co ty mówisz i radzisz, jest niezmiernie rozumne, ale ma tę wadę, że się opiera na danych, które może do mnie się zastosować nie dadzą! Nie mam siebie za „wyjątkową istotę”, spodziewam się, że tej śmieszności nie przypuszczasz, ale musisz przyznać, że byłem wychowany z miłością i staraniem. Nie jestem zepsuty. Na takim subjekcie, szczęśliwym czy nieszczęśliwym, jak ja, — nawet miłość działa inaczej. Wiesz, że wszystkie prawa w naturze są jedne. Tak samo jak jeden kwas działa rozmaicie na różne kruszce, w różnych ciepła warunkach, — tak samo miłość na serca i indywidualności rozmaite działa odmiennie. Uwierz mi więc, gdy ci powiem, że to, co ty nazywasz moją miłością dla Nery, jest uczuciem bezinteresownem i czystem. Nie myślałem nawet nigdy o owładaniu i przywłaszczeniu jej sobie, — chciałbym, ażeby była szczęśliwą, ale nie wymagam, abym koniecznie ja ją miał uszczęśliwić. Godzę się na to z tobą, że o ożenieniu z nią mowy być nie może. Rodzice mają prawo wymagać dla mnie, — naprzód towarzyszki z naszej krwi i świata, a potem, nawet może z rodu, który im będzie najsympatyczniejszym. Nie idzie tu o szczęście moje, ale o całą przyszłość rodziny, którą stanowi — matka!
— Złote słowa! — przerwał Edzio, — ale smutne i okrutne. Wniosek z nich jeden tylko, że powinieneś jechać ze mną do Włoch, a nie do Paryża, — przemęczyć się, potęsknić i zapomnieć. Fotografie zaś...
Lesław wyciągnął obie ręce, jakby zagrożonych chciał bronić.
— Edziu, na miłość Boga, nie każ-że mi się fotografii wyrzekać, — nie bądź tyranem. Nie przebaczyłbym ci tego okrucieństwa pod pozorem kuracyi.
Edzio roześmiał się, zobaczywszy z jakim zapałem kuzynek bronić chciał tych drogich wizerunków, ruszył ramionami i rozmowę zwrócił na sztukę.
Nazajutrz razem wyszli na przechadzkę dla widzenia miasta i małych pokupek, które Edzio potrzebował tu zrobić. Lesław, zręcznie manewrując, zaprowadził przyjaciela do klasztoru sióstr miłosierdzia, u furty zażądał widzenia się z siostrą Natalią i wprowadził Edzia z sobą do parlatoryum.
Za wrzekomy powód tych odwiedzin służyła ofiara, którą Lesław przyniósł dla szpitala, przez siostrę utrzymywanego. Ale przy tej zręczności naprowadził rozmowę na — Nerę i zmusił niejako siostrę Natalię do wydania głośnego świadectwa o Nerze. Z ust jej wychodząc, miało ono wartość wielką dla Edzia.
— Ja o tej biednej Nerze pomyśleć nie mogę, żeby mi się łzy w oczach nie zakręciły, — mówiła siostra Natalia, — anielska dusza, serce złote, umysł taki wykształcony, i wszystko to razem... pastwą ludzi i świata, który się poznać nie potrafi na przymiotach i za wady a słabości je poczyta. Wierzę w to, że jej nie popsują, ale jakie tam życie ją czeka!!
Edzio słuchał, poważny, nie mówiąc słowa. Przyłączył swoją ofiarę na szpital do tego, co Lesław przyniósł i pożegnali siostrę Natalię.
Przyznała ona, że miała list z Paryża od Nery, ale — bez adresu jej. Kazała pisać poste restante, do głównego biura pocztowego, gdyż stałego mieszkania dotąd nie miała i — zdawało się jej, że zapewne gdzieś w okolicy Paryża, prędzej niż w mieście samem je obierze.
Nie bez myśli też Lesław potem podprowadził kuzyna pod magazyn Simona. Edzio miał tę naszego wieku namiętność do starzyzny, która niekiedy do szaleństw prowadzi. Nie mógł się wstrzymać, aby nie zajrzeć do magazynu, w którem zastali M. Simona sprzedającego Anglikowi bardzo piękny klejnot z XVI wieku, — naturalnie przypisywany Benvenuto-Cellini’emu. Za dowód służył stary sztych, którego części były dokładnem powtórzeniem oprawy klejnotu, zapewne z tego samego sztychu naśladowanej.
Edzio zachwycał się rozmaitemi staremi zabytkami, uwiązł nareszcie przy małym obrazku w stylu naiwnym Perugina i począł go targować. Simon z wielką umiejętnością w obejściu się traktował ten interes, — z ceny nic nie chciał ustąpić, a Edzio, choć mu się wydawała przesadzoną, uległ pokusie, — i nabył obrazek.
Dopiero po wyjściu z magazynu, Lesław, śmiejąc się, szepnął na ucho kuzynowi, że stary żyd, z którym miał do czynienia, był — dziaduniem owej idealnej Nery.
— Okropne! — zawołał Edzio. — W istocie jest to nieszczęśliwa ofiara...
Simon, sprzedając obrazek, zastrzegł sobie, iż nie ręczy ani za jego starożytność, ani za domniemanego autora. Powróciwszy do willi, Edzio zapomocą lupy rozpatrując się w swoim nabytku, przekonał się, niestety, że jeśli nie był falsyfikatem zupełnym, z pewnością przynajmniej bardzo wprawną ręką musiał być — restaurowany.
Na pociechę musiał sobie powiedzieć:
— Co mnie obchodzi autentyczność, jeżeli złudzenie jest zupełnem.
Za złudzenie to jednak grubo musiał przypłacić.
— Co się tyczy twego Simona, — dodał, — ma on wszystkie charakterystyczne znamiona Shylock’a — jest istotą dość wstrętną, ale może być niepospolitem zarazem zjawiskiem. Rozum i przebiegłość świecą mu z oczów, — piętno, które wyciska tysiącletnie prześladowanie, wyraziście twarz jego cechuje.
Zamiarem było Edzia zabawić tylko kilka dni z Lesiem i śpieszyć do Włoch, dopókiby upały nie nadeszły nieznośne, od których chciał się schronić w Castellamare lub Sorrento.
Stan, w jakim znalazł Lesława, zmusił go pozostać dłużej. Wiedział dobrze, iż kuzyn żadnego szaleństwa nie popełni, że się za daleko nie posunie, — ale mu żal było przyjaciela i rad był swem doświadczeniem być mu pomocą.
Gdy się to działo w willi Leliwa, Filipesco przyjmował z rozrzutnością rumuńską wujaszka Argiropulo. Chciał koniecznie wystąpić z obiadem paradnym, na który potrzebował zgromadzić jaknajwięcej osób. Ponieważ Lesław się liczył już do znajomości księcia, — nie mógł i jego pominąć. Edzia nie było na werendzie, gdy z zaproszeniem wszedł Filipesco.
— Byłbym bardzo szczęśliwym, — odparł, dziękując hrabia, — służąc księciu, ale niespodziana okoliczność staje na przeszkodzie. Mam gościa, który tu jest na czas bardzo krótki, jest to mój bliski krewny, z którym od bardzo dawna się nie widziałem. Mamy z sobą wiele do mówienia, czas ograniczony, książę mi przebaczy.
— Nie, nie, nie, — przerwał Filipesco. — Zapraszam panów obu, — rzecz w świecie najprostsza, — usiądziecie obok siebie, zjecie obiad, który powinien być dobry — i nikt wam nie przeszkodzi mówić z sobą, a zabawiać się widokiem towarzystwa, które postaram się dobrać.
Nadchodzący Edzio musiał się zaprezentować. Słyszał on już o księciu, i razem z Lesławem przyjął zaproszenie.
Po wyjściu Filipesca, odezwał się śmiejąc:
— Ale ja bardzo rad jestem studyować potroszę ten świat kosmopolityczny; jeżeli to ciebie trochę nudzi, poświęć się dla mnie.
Wszystkie prawie osoby, któreśmy widzieli w początku tego opowiadania, potrafił książę ściągnąć na ten festyn swój, — któremu poświęcił cały ranek, obmyślając menu jaknajwykwintniejsze, a nadewszystko jaknajkosztowniejsze. Potrawy i wina dobrane były z tą znajomością kunsztu odżywiania się, jaką długa praktyka smakoszostwa dała księciu. Wybrał nawet salon jaknajchłodniejszy i krzesła jaknajwygodniejsze. Nie brakło nic, a że książę przyjmował Rumuna, który potrzebował świecideł i występu, postarał się, aby i fizyonomia stołu nie była zaniedbaną.
Oprócz Amerykanina, który był na jakiejś myśliwskiej wycieczce, znane nam już osobistości potrafił Filipesco zwerbować wszystkie, nie wyjmując Serwana paszy i Pudłowicza. On sam, jako gospodarz, który żądał od gości, une tenue négligée i nie pozwolił fraków, — wdział tak wyszarzany tużurek, iż, gdyby nie bielizna wykwintna, można go było wziąć za żebraka.
Felietonista O’Wall, będący już na wsiadanem do Paryża, — namyślał się nad tem, czy się da wciągnąć na ten obiad lub nie. Ale naprzód nie był obojętnym na jadło wyszukane, potem obiad mógł dostarczyć materyału do felietonu, naostatek Filipesco był dla niego typem, który on miał zamiar zużytkować prędzej czy później.
Tak tedy o pół do siódmej, w sali ochłodzonej, której okna były pozapuszczone, gdyż obiad musiał przy świetle sztucznem się odbyć, Filipesco czekał już tu z wujem na gości.
Argiropulo, pomimo przykazu, aby się nie wystroił, nie mogąc inaczej wystąpić, włożył na palce wszystkie rubiny i turkusy, jakie woził z sobą, wpiął w krawat brylant ogromny, a do zegarka przyhaczył zdumiewające dewizki. Filipesco, ściskając go, utrzymywał, że wyglądał na dorobkiewicza...
Z kolei ściągali powoli goście, wedle usposobień i temperamentów, jedni wcześniej, drudzy później. Przewidywał nawet Filipesco, że ktoś może przyjść w pół obiadu.
Towarzystwo z tak różnorodnych żywiołów złożone, potrzebowało pewnego czasu, aby się zapoznać i zbliżyć. Pasza przystał zaraz jakoś go Rumuna i, pomimo wielkiej różnicy wykształcenia, czuli się sobie sympatycznymi. Pudłowicz też był ku nim pociągnięty. Hausgarde, jak w domu, ze wszystkimi dosyć poufale, dawał dowody nabytego długim doświadczeniem talentu — obcowania z ludźmi łatwego i trafnego.
Może najbardziej obcym i nie swoim wśród tego towarzystwa znalazł się Edzio, ale wychowanie i charakter nie dopuściły, aby to zbyt jawnem się stało.
Hausgarde wziął na siebie dyrekcyę rozmowy taką, aby ogólną być mogła i przystępną dla wszystkich. Naturalnie, sezon miniony i główniejsze zdarzenia, które go odznaczały, był przedmiotem głównym, chociaż zamilczano o najważniejszym może — o Nerze. Znaczniejsza część gości wiedziała o tem, że Filipesco był — pono ojcem tej istoty zagadkowej. Nierozumiano tylko tego, dlaczego między nim a domniemaną matką — stosunek był... nieokreślony, niejasny.
O’Wall, który wszędzie, gdzie być raczył, chciał berło rozmowy piastować i dowcipem obudzać uwielbienie — z Nizzy przeszedł do Paryża, gdyż duchem już był na bulwarach, za któremi tęsknił.
— Nizza — mówił — ma w pewnej porze roku swój wdzięk — temu zaprzeczyć nie można, ale winna go jedynie temu, że jest słabym odblaskiem Paryża. Nie dlatego, że to jest prawdą przez cały świat uznaną, powtórzę, iż w jednym Paryżu żyć można, bo tu tylko jest życie, tu bije serce świata. Wszędzie indziej ludzie wegetują. Najlepszym tego dowodem są Amerykanie. Dopóki idzie o robienie milionów, męczą się gdzieś między Nowym-Jorkiem i Chicago, skoro tylko dorobią się tych olbrzymich fortun, z któremi w Ameryce niema co robić, jadą do Paryża i tu się dopiero na świat rodzą. Wszystkie narody aspirujące do współuczestnictwa w żywocie ogólnym cywilizowanego świata — chrzest muszą odbierać w Paryżu.
Zwrócił się do paszy.
— Biorę was na świadectwo? Czy nad Bosforem nie tęsknicie za Włoskim bulwarem?
— Niestety! — kto przebył w Paryżu lat kilka i zakosztował jego czarów, ten już gdzieindziej żyć nie może, lub żyje wspomnieniami tylko.
— Można robić wycieczki dla rozrywki po całym świecie — dodał O’Wall — ale żyć i czuć, że się żyje — tylko w naszym Paryżu.
Argiropulo słuchał z pohamowaniem, nie śmiał się odezwać — ale zdało mu się to więcej, niż paradoksem. On czuł się najswobodniejszym w Jassach i Bukareszcie. Spojrzał na siostrzeńca ale ten mu dał znak, ażeby nie zaprzeczał i Rumun zwrócił się do zupy rakowej, która była doskonała.
Menu obiecywało potem pstrągi jakieś osobliwe.
Na różne tony hymn pochwalny brzmiał bez żadnej nuty fałszywej.
— Sama ta myśl, że jutro błyskawiczny pociąg porwie mnie i powiedzie do Paryża — wprawia w zachwyt. Jestem, stęskniony niewymownie — mówił O’Wall, — chociaż po wyścigach, Paryż się cały zamiast do Nizyy, przeniesie do Trouville i morskich wybrzeży, ale proszę tylko to zważyć, że te rozkoszne morskie wycieczki o tyle są miłemi, o ile je Paryż zaludni, gdzie nas niema, tam panują śmiertelne nudy.
— Ja także pociągnę, do Paryża wkrótce — odezwał się Filpesco — chociaż dla mnie wasza stolica ma jedną wadę, ani rulety, ani rouge et noire, a przyznacie...
— Przyznaję, że to jest do wypełnienia życia potrzebne, bo daje wzruszenie — mówił O’Wall — ale gra w Paryżu jest po klubach i domach prywatnych tak ożywioną i powszednią, jak w Monaco.
— Tak — ale do klubów potrzeba mieć prawo wnijścia — dodał książę — a pomniejsze cercles i domy gry prywatne są wielce podejrzane.
— Myśmy też — przerwał O’Wall — obstawali i obstajemy przy tem, że na domy gry pozwolić potrzeba i otworzyć. C’est une souspape de sûreté. Zamiast banku, nad którym jest nadzór i który uczciwym być musi, a zyskuje tylko na namiętności — tworzą się jaskinie oszustów.
— Wszyscy potakiwali — tylko Edzio ozwał się z zaprzeczeniem, uważając grę za znamię albo niskiej cywilizacyi, lub stanu upadku jej. Zakrzyczano go, zahukano i O’Wall miał sposobność wygłosić stary felieton o ludzkiej naturze, której pewnym słabościom należała się, conajmniej — tolerancya.
Lesław siedział obok Francuza, który, zmęczony tem wystąpieniem i odniesionym tryumfem, zwrócił się ku niemu po cichu.
Dites-donc — rzekł. — Zdaje mi się, żeś hrabia interesował naszą uroczą Nerą? Pisałem do Paryża, aby się tam starano dowiedzieć, co się z nią stało! gdzie się podziewa... Z wielką trudnością, ale udało się jednemu z naszych reporterów wpaść na ślad jej.
Tu O’Wall poufnie głos zniżył.
— Papa Simon najął tymczasowo w jakimś domu, bardzo przyzwoitym, całe niewielkie pierwsze piętro, ale podobno się ona tam nie utrzyma. Mają nabyć willę w Auteuill, w Passy, nie wiem, gdzieś trochę na ustroniu. Przez pułkownikową de la Porte, która jest przy niej, ja o wszystkiem mieć będę wiadomość. Pułkownikowa, dziś arcypoważna matrona, jest rozbitkiem paryskiego bruku. Mam dobrych przyjaciół, którzy byli jej przyjaciółmi.
O’Wall uśmiechnął się tajemniczo.
— O! co się tyczy tej de la Porte, — mówił po cichu, — jest to historya bardzo ciekawa... Dziś jej ani poznać. Zarzucają jej, że była przyczyną śmierci męża, chociaż z największem poświęceniem się pielęgnowała go w słabości ostatniej... Teraz, gdy się zrehabilitowała tem poświęceniem, przeszłość musi być zapomniana, ale — niemniej sądzę, że de la Porte nie omieszka skorzystać z wyjątkowego położenia, jakie jej los dał teraz. Potrzeba czuwać nad Nerą.
Lesław nie potrafił ukryć trwogi.
— Sądzicie, że jest niebezpieczeństwo?
— Na teraz, niema jeszcze żadnego; pułkownikowa, kobieta bardzo rozumna i przebiegła, naprzód będzie się starała pozyskać nieograniczone zaufanie papy Simona i Nery. Potem dopiero! potrzeba czuwać, aby nie wprowadziła do domu swojego jakiego kandydata na męża i miliony.
— Simon zdaje mi się jednak i bardzo wytrawnym i wielce o nią troskliwym, — wtrącił Lesław.
— Tak, ale Simon tego świata, w którym de la Porte się obracała, wcale nie zna, — mówił Francuz, — a pułkownikowa jest niesłychanie zręczną i ubiera się taką powagą i świętością...
— Simon będzie czuwał! — wyjęknął Lesław niespokojny, usiłując udać obojętność.
— I inni też przyjaciele Nery powinni zdala czuwać nad nią, — rzekł Francuz. — Ja się do nich liczę.
Spojrzał na Lesława, jakby go wyzywał do zaliczenia się także między przyjaciół Nery, lecz nieśmiały młodzieniec spuścił oczy i zamilkł.
W ten sposób obiad księcia Filipesco wypłacił się Lesławowi, który ze zdobytych wiadomostek bardzo był rad.
Następnie przyznał się O’Wall’owi, że myśli także wkrótce Paryż odwiedzić, a Francuz mu polecił stanąć koniecznie w Grand-Hotel dla sąsiedztwa bulwarów, — potem odwiedzić salon redakcyi „Figara“ i t. p.
Festyn przeciągnął się bardzo długo, i, gdy kawę z likworami podano, było już po dziewiątej. Książę mógł się pochwalić, gdyż uczta udała się najzupełniej i nic jej zarzucić nie było można. Rumun Argiropulo, zachwycony, dyszał w wygodnym fotelu, za każdem zbliżeniem się siostrzeńca czując potrzebę ściskania go i całowania.
Edzio z Lesławem wymknęli się zmęczeni gwarem i oddychaniem w tej atmosferze, przesyconej jadłem i napojem, tęskniąc za spokojną willą i za herbatą, do której byli nawykli.
Edward się roześmiał.
— Osobliwsza rzecz, — odezwał się do kuzyna — jak ludzie wszyscy w pewnych danych chwilach są do siebie podobni. O tysiąc mil od kraju, momentami czułem się, jakby u stołu w naszem gubernialnem mieście nawet, typy mi się znane powtórzyły. Rumun szczególniej przypominał mi kogoś domowego.
Gwarząc tak, pieszo wrócili do Willi, badając się wzajemnie. Między tymi, tak niegdyś dobrymi przyjaciółmi, braćmi, co nie mieli nic dla siebie skrytego, — była jakby pewna nieufność i obawa. Lesław ukrywał swój niepokój o Nerę, Edzio niepokój o kuzyna, którego sądził niebezpiecznie rozmarzonym. Obaj dosyć zmęczeni rozeszli się, a Edward, pomimo, że chciał spocząć, bardzo potem długo chodził po swem mieszkaniu, rozmyślając.
Nie ulegało wątpliwości dla niego, że ten poczciwy, dobry, bojaźliwy, a aż do pedantyzmu prawidłowy w życiu całem Lesław, był zakochany.
W każdym innym jego wieku młodzieńcu, — wypadek ten byłby bardzo pospolitym i nie wzbudzałby obawy żadnej. Ale Edzio znał kuzyna, — dla Lesława taka pierwsza miłość spóźniona, — była rzeczą groźną.
— Dla nas to nic, — mówił sobie Edzio, — my wszyscy zaledwie wyszedłszy z dzieciństwa, mieliśmy miłość szczepioną jak ospę, — nie chorujemy więc na nią tak gwałtownie, — ale Lesio! Lesio, i to jeszcze w tak osobliwych warunkach!...
Edzio bardzo długo się nad tem zastanawiał, czy — w pół seryo, na pół żartem nie był obowiązany ostrzedz o tem matki Lesława, albo, czy nie należało mu wyrzec się lub odłożyć artystyczną podróż, a zostać przy chorym (tak go nazywał), — czy chorego gwałtem wziąć z sobą, aby go stąd wyrwać?
Dobre serce Edzia może trochę przesadzało niebezpieczeństwo, na jakie kuzyn był narażony, ale, znali się od dzieciństwa, Edzio czuł, że ten zimny na pozór i tak prawidłowy Lesio, gdy go raz namiętność opanuje, — da się jej zaprowadzić bardzo daleko.
Z tym niepokojem, niepewien co pocznie, Edzio zasnął i śniło mu się, że Lesława ratował tonącego, ale mu się wyrwał z rąk i sam gdzieś dalej na głębinie wypłynął.
Lesław także dumał długo, długo zasnąć nie mógł. Rzecz szczególna, rozmowa z Edziem, w której on ciągle potrącał o Nerę, o miłostki, o sprawy młodości i t. p., zamiast uspokoić, onieśmielić Lesława, wlały mu jakieś męstwo, którego wprzódy nie czuł w sobie.
To, o czem dawniej mówić nie śmiał i myśleć się obawiał, — w rozmowach z Edziem straciło swą świeżość i obawę, jaką wrażało; Lesław czuł się usprawiedliwionym, że fantazya go opanowała, widział, że miłostki i miłość, — wszystko to w życiu było nieuniknione.
— Nie mogę być istotą wyjątkową, — tłómaczył się sam przed sobą. — Nikt mi tego za złe wziąć nie może...
Skutkiem rozmysłów było, iż Lesław (czego się sam wstydził przed sobą) postanowił do podróży do Paryża się nie przyznawać przed kuzynem, aby — się od niego uwolnić! On, on co Edzia tak kochał, — teraz, rad się był go pozbyć.
W Paryżu miał Nery odszukać.
A potem?... potem, któż mógł przewidzieć. Lesław mówił sobie, że zapewne rozczaruje się, ostygnie, i na tem wszystko się skończy. Edzio, doświadczony Edzio, zaręczał przecież, iż wszystko i zawsze kończy się rozczarowaniem.
A zatem szło tylko, aby conajrychlej dojść do tego końca i zostać wyswobodzonym.
Dla człowieka, który nie nawykł do udawania i kłamstwa, — chociażby dysymulacya prawdy jest niezmiernie trudną. Lesław doświadczył tego zaraz nazajutrz rano przy herbacie, gdy Edzio znowu rozmowę naprowadził na dalsze plany letnie. Nie przyznał się już wcale do Paryża, ale — zapowiedział wycieczkę do Trouville, gdzieś do jakichś morskich kąpieli i powietrza.
— No, — a dalszy ciąg historyi pięknej Nery, która z areny cyrku przechodzi wprost do książęcego tytułu i do dostojności dziedziczki bankiera izraelity. Przyznam ci się, że historya to tak oryginalna, iżbym się nie dziwił, gdybyś chciał ją czytać do końca...
Lesław się zarumienił.
— Niema nic pilnego, — odparł, — nie śmiejąc w oczy patrzeć Edziowi.
— Jesteś najcnotliwszym z młodzieńców końca dziewiętnastego wieku, — rzekł Edzio, kłaniając się. — Chociaż zawsze wierzyłem w ciebie, ale ci się przyznam, że tym razem zdumiewasz mnie powściągliwością swoją. Skłaniam głowę przed cnotą twoją. Powiem ci otwarcie, że, chcąc ci być pomocą, myślałem już moją upragnioną podróż artystyczną odłożyć, zostać z tobą i czuwać.
Lesław śpiesznie, ale mocno zmieszany, ściskać go zaczął.
— Drogi mój Edziu, — odezwał się, — wierzaj mi, byłaby to ofiara daremna.
— Chcesz mnie uspokoić zupełnie? — wtrącił kuzyn, — no, to zamiast co jabym miał pozostać przy tobie, — jedź ty ze mną. Powietrzem morskiem oddychać będziemy w Castellamare i Sorrento.
— W czerwcu i lipcu!! — roześmiał się Lesław. — Mój kochany Edziu, na to potrzeba być jak ty — artystą w stadyum pierwszego rozgrzania, aby się wybierać o tej porze ku Neapolowi. Ja wolę Trouville, Boulogne, co chcesz, nawet nudny Arcachon, nad pieczenie się w słońcu tropikalnem.
— Kochany mój Lesiu, — hołdujesz fałszywym teoryom, niestety, rozpowszechnionym wielce. Ludzie naiwni podróżują po Rosyi w lecie, a po Włoszech w zimie. Jest to nieznajomość zupełna warunków życia w tych krajach. Od zimna jest się zabezpieczonym najlepiej tam, gdzie ono najdokuczliwsze, i tak samo od skwaru. We Włoszech jest znośniej w czasie upałów, niż na Syberyi.
Lesio rad był, że zeszli na teorye te, a odbiegli od historyi Nery, o której unikał już wspomnienia, chociaż Edzio nieustannie do niej powracał.
Kilka dni jeszcze zostali tak z sobą razem a Edzio nie mógł się zdobyć na nic stanowczego. Obawa o Lesława nie ustawała.
— On sam siebie nie zna, — mówił sobie kuzyn. — Jestem najpewniejszy, że zaledwie ja odjadę, on znajdzie doskonały pretekst udania się do Paryża. Ludzie tak bojaźliwi i skromni, jak on, gdy raz dadzą się opanować namiętności, idą potem daleko dalej, niż my.
Zaczął się wahać teraz Edzio, — czy mu nie wypadało ostrzedz — żartobliwie, rodziców Lesława, szczególniej matki. Było to zdradą, ale kuzyn wyobrażał sobie, iż zakochanemu Lesiowi groziło niebezpieczeństwo wielkie, a że był zakochanym, to nie ulegało wątpliwości. Edzio o tem był przekonany, a milczenie w ostatnich dniach, unikanie wspomnienia Nery, utwierdzało go w tem przekonaniu.
Pierwszy raz w życiu ci przyjaciele serdeczni, którzy dawniej ze wszystkiego się spowiadali sobie, — znaleźli się w konieczności tajenia i niemal oszukiwania.
Edward począł dowodzić kuzynowi, że, za miast tak wcześnie szukać powietrza morskiego, — powinien był jechać do kraju, do rodziców i tam spocząć, a starych, przywiązanych do niego, uszczęśliwić.
— Nie mogę tego uczynić, — przerwał Lesio — bo matka mi najwyraźniej zakazała. Oboje mają do mnie jesienią przyjechać do Nizzy. Wolę ich tu ściągnąć, aby się rozerwali i wypoczęli. A gdy ja do nich pojadę, na tem się skończy.
Zwłócząc swój wyjazd do Włoch od dnia do dnia, — Edzio badał kuzyna — i w odpowiedziach jego, w całym toku rozmów znajdował coś tak nieokreślonego, — niepewnego, iż obawa w nim wzrastała. Zabrać go z sobą do Włoch nie było sposobu, — zostać przy nim, wyglądało na jakąś obrażającą, rozciągniętą nad małoletnim kuratelę.
W końcu Lesio ile razy dochodzili do rozdziału o małżeństwie, uroczyście i z głębokiem przekonaniem, o którego prawdziwości wątpić nie było podobna, — oświadczał, że krok tak stanowczy samowolnie, bez zgody rodziny popełniony, byłby — występkiem.
Więc gdy o to mógł być spokojnym Edward, — cóż go miało tak bardzo obchodzić, że się kuzynek trochę pobałamuci rozmarzony? Było to może równie nieuniknionem, jak korzystnem dla przyszłości. Lesio był dotąd zbyt naiwnym i prawidłowym w życiu. Ochraniać go, — zabezpieczać od doświadczeń w życiu, — nie było może usługą wielką.
Wyjeżdżał więc Edzio stanowczo, i plan podróży zmienił tylko o tyle, że postanowił zawrócić do Marsylii, tam siąść na statek i udać się wprost do Neapolu, a stąd do Pompei, Castellamare i Sorrento.
Żegnali się jeszcze dni kilka... Lesław chciał odprowadzić Edzia do Tulonu, aby z nim dłużej być jeszcze...
Odwiedziny te kuzyna, — przypadkowe zupełnie, bo my wszystko w życiu nazywamy przypadkiem, — miały wpływ niezmiernie wielki i stanowczy na Lesława. Budząca się miłość dla Nery, gdy Edzio przybył, — była na tym stopniu rozkwitu, że się jeszcze rozwiać i rozpłynąć mogła. Lesław walczył z sobą, wstydził się. Rozmowy z nierównie śmielszym rówieśnikiem i przyjacielem, — zamiast go onieśmielić, strwożyć, — nadały mu śmiałość, popchnęły dalej.
Edzio mówił o miłostkach, miłości i t. p., jako o nieuniknionych życia koniecznościach, — znajdował je naturalnemi; lękał się w nich tylko ostateczności, — nierozważnego małżeństwa, ale — Lesio ruszał ramionami. Gdzież tu o małżeństwie mowa być mogła?
A zatem trochę sobie pozwolić... mógł bezpiecznie Lesław, w tem go mimowolnie utwierdził Edzio...
Skutek nawracania był najzupełniej przeciwny zamierzonemu.
Lesio oswoił się z tem, co mu niedawno wydawało się strasznem...
Siadł więc do wagonu, aby odprowadzić kuzyna do Tulonu, — uściskał go tutaj najserdeczniej, a sam tejże nocy wrócił do swej willi Leliwy. Nazajutrz rano oznajmił służbie, iż na dni kilka lub kilkanaście wyjedzie do Paryża i nie bierze z sobą nikogo, oprócz starego sługi.
Przybywszy do Paryża, bezmyślnie jakoś poszedł za radą O’Walla Lesio i stanął w Grand-Hôtel. Jak zawsze, znalazł tu przepełnione salony, a nawet oszklony dziedzińczyk.
Gdzie i jak się miał obrócić, nie wiedział, ale trwał w postanowieniu szukania Nery. Skazówkę najpewniejszą mógł mu dać felietonista, — którego szukać i nim się posługiwać wstręt miał wielki. Wolałby był wszelki inny środek nad ten. O’Wall był mu niesympatycznym, — a oprócz tego mógł narazić na stosunki dalsze, których sobie zawiązywać nie życzył.
Dziwnym sposobem Lesław z dnia na dzień odkładając odwiedzenie felietonisty, rachował — na przypadek. Zdawało mu się, że los sam powinien mu był gdzieś nastręczyć spotkanie z Nerą.
Było to poprostu śmiesznem, — lecz są chwile w życiu człowieka, w których się rachuje na jakąś wygraną na loteryi wypadków. Lesław znajdował się właśnie w tem usposobieniu.
Mówił sobie, że Nera musi szukać jakiejś rozrywki, i zapewne bywa w teatrach. Po kolei więc odwiedzał co wieczora to Théâtre français, to Operę, to znaczniejsze widowiska, które najwięcej ściągały publiczności. Obrawszy sobie wygodne miejsce, niewiele się zajmując sceną, hrabia nasz rozpoczynał potem z pomocą doskonałej lornetki teatralnej przegląd lóż, szukając w nich Nery. Czasem zdawało mu się, że ją poznaje, widzi, — ale to były tylko podobieństwa postaci i ruchów.
Przez cały tydzień, — nie zdobył nic, i już miał z rozpaczy szukać O’Wall’a, gdy w Operze, roztargnionem okiem przebiegając loże pierwszego piętra, zobaczył — ją.
Tak, — nie było wątpliwości najmniejszej. Ona to siedziała zadumana, sparta na ręku, wpatrując się w scenę i artystów. Obok niej, średniego wieku, bardzo poważna pani, w skromnym stroju jak ona, zajmowała miejsce.
Nera była ubrana smakownie, ale na swój wiek i piękność, nadzwyczaj skromnie. Ze wszech stron zwracały się ku niej lornetki, w stallach orkiestry zajmowano się nią widocznie, ale w antraktach nikt do loży nie wchodził. Nie miała tu jeszcze znajomości. Lesław wahał się krótko, poszedł.
Od przyjęcia, jakie go tu spotkać miało, zależało wszystko.
Z bijącem sercem otworzył drzwi loży i ukazał się w progu.
Pierwsza zwróciła się ku niemu niespokojnie podżyła towarzyszka, w której domyślał się pani de la Porte, ale oczy Nery skierowały się też na niego, i dziewczę, pod wrażeniem widocznego wzruszenia, bardzo żywo podniosło się, wyciągając mu rękę na powitanie z nietajoną radością. Pułkownikowej twarz zbladła i brwi się ściągnęły.
— Siadaj, hrabio! — zawołała żywo Nera, której twarz, przed chwilą zastygła, ożywiła się i rozpromieniła. — Jakimże cudem jesteście w Paryżu?
— Przybyłem umyślnie, — rzekł Lesław, — i to wcale się do cudów nie liczy, ale że mi się powiodło panią tu znaleźć, liczę to do najszczęśliwszych w życiu przypadków.
I z naiwnością największą dodał:
— Od tygodnia odwiedzam wszystkie teatra, ciągle z zawiedzioną nadzieją spotkania pani.
Nera się nieco zarumieniła.
— Na długo pan tu jest? — spytała.
— Sam nie wiem — rzekł Lesław — to zależy...
Spojrzeli na siebie, zupełnie zapomniawszy o pułkownikowej, której nareszcie przedstawiła gościa Nera.
— Przed samym wyjazdem z Nizzy, widziałem siostrę Natalię, — rzekł Lesław. — Mówiliśmy o paniach, i żałuję, żem nie mógł przywieźć choć ukłonu.
— Siostra Natalia pisuje do mnie, — wtrąciła głosem jakimś sztucznie wyrobionym i niby łagodnym pułkownikowa.
— Jakże pani znajdujesz się w Paryżu? — pytał hrabia, zwracając się do Nery.
— Paryż był mi znanym, — odparła, — chociaż widziałam go niegdyś z zupełnie innego punktu, — i wydawał mi się inaczej.
— Teraz ja z kolei spytam panią, czy myślisz w nim pozostać? — odezwał się Lesław.
— Dotąd nic jeszcze nie postanowiłam, ani postanowiono, — poczęła, uśmiechając się, Nera. — Tymczasem pozostanę zapewne, ale na lato wyjedziemy, nie wiem, gdzieś do morza.
— Ja także się wybieram do kąpieli, — przerwał Lesław. — Radbym bardzo wiedzieć, gdziebym panią mógł znaleźć.
Pułkownikowa, będąca świadkiem i słuchaczem rozmowy ich, nie mogła wyjść ze zdumienia, widząc, z jaką swobodą, otwartością tych ludzi dwoje, mało z sobą znajomych, wzajem sobie okazywało wcale nietajoną sympatyę. Pani de la Porte, która już może miała pewne rachuby i plany, — marszczyła się i zagryzała blade usta.
Obawiając się, aby mu coś nie przeszkodziło spytać o adres Nery, pośpieszył Lesław, żądając go... a obawiając się, aby mu nie odmówiono.
Nera, z największą otwartością, bez najmniejszego wahania się, wskazała mu numer domu Rue de la Paix.
Zaczęli mówić o teatrze, niezmiernie żywo i jakby im obojgu ta wymiana myśli była najpożądańszą.
Przez grzeczność zwracano się czasami ku pułkownikowej, ale ta nie kryła jakiegoś złego humoru, odpowiadała krótko, zimno i — zdawała się niechętnem okiem witać gościa tego niespodziewanego.
Lesław opowiedział o Nizzy wszystko, co Nerę obchodzić mogło. Nie wahała się zapytać o Belotti’ego, który właśnie cyrk swój zamknął i pogłoski chodziły, że chciał się go pozbyć.
Nera zachowała dlań wspomnienie życzliwe.
— Nie pytasz mnie pani o jednego ze swych najwierniejszych admiratorów — rzekł hrabia, — o O’Wall’a.
— Mam go już tu, w Paryżu! — westchnęła, marszcząc się nieco. — Nie przestaje mnie namawiać do teatru, do którego ja nie czuję powołania, przekonywam się o tem coraz mocniej. Teatr jest Baalem, który ofiary swe pochłania. Cudem mogła na tym stosie ofiarnym wyżyć tak długo panna Mars, — biedna Rachel przypłaciła życiem. Poświęcenie to dla sztuki pojmuję, — dodała Nera, — lecz potrzeba, aby ku niemu zmuszał ten głos wewnętrzny, którego ja w sobie nie czuję. Sztuka pociąga mnie w inny sposób, nie do tworzenia, ale do napawania się nią...
Lesław był tak natrętnym, a raczej tak nieopatrznym, że pozostał w loży może nazbyt długo, i nie wyszedł aż po czwartym akcie, rozmarzony i upojony.
Nera podała mu rękę na pożegnanie i — powtórzyła swój adres. Było to zaproszenie. Lesław wyszedł tak szczęśliwy, jak nigdy nie był w życiu! Drzwi loży zaledwie się za nim zamknęły, gdy pułkownikowa z pośpiechem zbliżyła się do Nery.
— Przebaczcie mi, — rzekła — jestem niemal przestraszona. Przyjęliście w sposób tak dziwnie uprzejmy tego młodego pana.
— A! — roześmiała się Nera, przybierając zarazem bardzo poważną postawę, — musicie się z tem obyć, kochana pułkownikowo, że ja wrażeń swych nie kryję. Ten młody hrabia polski jest mi od pierwszego poznania tak sympatycznym...
— Że nie powinniście się z tem zdradzać — przerwała pani de la Porte. — Mężczyźni są tak zuchwali.
— Ale nie on, — odezwała się Nera. — Nie znacie go. Mnie przytem nie grozi, wierzcie mi, najmniejsze niebezpieczeństwo, bądź pani spokojną. Nawykłam do czuwania nad sobą i nie przejdę granicy, jaką mi poszanowanie godności własnej zakreśla. Hrabia Lesław nie podobał się wam? — spytała w końcu.
Pułkownikowa, postrzegłszy, że krok uczyniła fałszywy, chciała się cofnąć.
— A! widziałam go po raz pierwszy, — odparła, — i owszem, ma bardzo dystyngowaną powierzchowność, ale z troskliwości o was...
Nera zlekka ścisnęła jej rękę.
— Wierz mi, kochana pani, — rzekła, — że długie moje sieroctwo, wszystko to, przez co przechodziłam, tak mnie wiele nauczyły.
Pani de la Porte zamilkła smutnie. Przypomniała sobie teraz, iż w instrukcyi swej stary Simon zapowiedział, aby się Nerze w niczem nie sprzeciwiała.
Resztę opery obie dosłuchały, nie poczynając już rozmowy, ale pułkownikowa nadto miała doświadczenia życia, aby nie widziała, jakie wrażenie odżywiające na Nerze uczyniło ukazanie się hr. Lesława, o którym ona nic a nic nie wiedziała.
Polski hrabia dla niej naturalnie wydawał się nieszczęśliwym wygnańcem, który nic oprócz tytułu nie uratowawszy, poluje na posag. Takim go sobie wyobrażała.
Zdziwiła się wielce, dowiadując od Nery przy herbacie, że ten nieszczęśliwy miał willę w Nizzy, trzymał cały dwór pański, konie — i uchodził za milionera. Na pani de la Porte uczyniło to wrażenie jeszcze przykrzejsze, gdyż — w głębi duszy żywiła nadzieję, że na dziedziczce milionów Simona, — kierując nią i wpływając na jej przyszłość, razem swoją zapewnić może.
Hrabia stawał na przeszkodzie tej niewinnej spekulacyi, a więcej jeszcze, niestety, charakter Nery, który się tak stanowczo samoistnym i nieugiętym wydawał.
Przez cały wieczór Lesław, powróciwszy do hotelu, usiąść nie mógł, tak był rozgorączkowanym.
Myślał czy ma iść zaraz nazajutrz, czy choć jeden dzień — czekać, ochłonąć — i rozmyśleć się, co dalej?
Wrażenie, jakie na nim uczyniło krótkie widzenie się i rozmowa, było tak silne, tak wielkie, tak poruszyło i wstrząsnęło całą jego istotą, iż musiał zastanowić się nad dalszem postępowaniem.
Czuł, że nie był panem siebie.
Zbliżenie się swobodne do niej, widywanie jej, — zamiast rozczarowania, obiecywało silniejsze jeszcze oczarowanie...
Nie była to więc igraszka, — ale gra, w której całe życie i przyszłość swą stawić musiał.
Nera witała go z taką sympatyą, nie kryła się z życzliwością dla niego, iż to, co on zwał fantazyą dotąd, mogło się zmienić w nieprzezwyciężoną namiętność.
Stał w progu, — jeden krok dalej, a może zawrócićby się już nie mógł. Sam to widział. A, pomimo to, wyrzec się jej, — choćby tego niewinnego szczęścia, jakie dawało słuchanie jej głosu, patrzenie w jej oczy, napawanie się urokiem, który ją otaczał, — zdawało mu się nad siły, — nad możność ludzką.
Mówił sobie, że nikt w świecieby się oprzeć jej nie potrafił, — jakże on mógł nawet pomyśleć o tem, on, na którym od pierwszej chwili uczyniła tak niepokonane wrażenie.
Nazajutrz czuł się tak jeszcze zburzonym, że — pójść się nie odważył.
Przez cały dzień błądził po Paryżu, nie bez myśli, że może przypadek znowu mu widzenie jej nastręczy.
Ale tym razem nie był traf litościwy, nie spotkał jej nigdzie, a natomiast w hotelu samym najniespodziewaniej oko w oko zetknął się z wysiadającym z dorożki księciem Filipesco, który, pozbywszy się wuja, do Paryża pośpieszył.
Chciał go wyminąć, — ale książę pogonił za nim.
— To się nazywa mieć szczęście! — zawołał. — Stoicie w tym hotelu?
— Tak jest, — rzekł Lesław.
— Dawno tu?
— Zaledwie dni kilka, — odparł, wymykając mu się grzecznie hrabia.
— A zatem do widzenia przy table-d’hôte.
Spotkanie z księciem Filipesco wymaga przypomnienia, że Lesław słyszał wprawdzie o tem, iż księcia miano za ojca Nery, chodziły o tem pogłoski, ale wcale pewnym pokrewieństwa tego nie był, a stosunki familijne eks-amazonki niewiele go obchodziły. Ona tak go sama zajmowała, że wszystko zresztą było obojętnem.
Jednakże, — gdyby Filipesco miał w istocie jakie prawa? ale o nim nigdy mowy nie było, ani wspomnienia... tak samo jak o matce.
To, co sobie w Nizzy rozpowiadano, tak było podobnem do wymysłu i bajki, że hrabia najmniejszej do tego nie przywiązywał ważności.
Co się tyczy księcia, tego natura, usposobienie, temperament, charakter, nałogi uczyniły istotą dziwaczną i często nieodgadnioną. Serce miał czasem sceptycyzmem ostudzone i zdrętwiałe, niekiedy poruszające się gwałtownie i namiętnie, głowę fantazyi pełną. Nigdy z pewnością nie dawało się przewidzieć, co pocznie. Lubił robić ludziom na przekorę; trudności go jątrzyły i do czynu podbudzały. Człowiek był raczej zepsuty, niż zły. Odzywały się w nim najszlachetniejsze popędy i zwierzęce wprost pasye. Ulegał jednym i drugim naprzemiany.
W tym momencie życia Filipesco stał na rozdrożu, znudzony sobą i chcąc nową jakąś, choćby dla rozmaitości i zabawy, pójść drogą.
Nera, którą dziecięciem lubił bardzo, — pociągała go ku sobie w sposób dla niego samego niewytłómaczony. Poczuwał się po raz pierwszy do obowiązków ojcowskich, ale w genezę tego uczucia wchodziła jego niechęć, wstręt, oburzenie przeciw — żonie.
Kobiecie tej nie mógł on przebaczyć, że się na niej zawiódł tak okrutnie, — on, człowiek nieskończenie nad nią umysłowo i pod wszelkiemi względami wyższy, — dając się jej uwieść, — przez lat tyle na pasku namiętności prowadzić i, poświęciwszy jej wiele, być w końcu zdradzonym i przekonać się, że ta piękność była — tylko piękną, ale zresztą najpospolitszą i najnikczemniejszą w świecie istotą.
Budziło to w nim teraz prawie zemsty pragnienie. Oddać jej Nery nie chciał za nic! Porzucić ją na o piece papy Simona? nie życzył sobie także. Chciał tymczasowo się przynajmniej przekonać, jak Simon opiekę tę rozumiał, czy gotów był stary lichwiarz do ofiar dla niej? czy chciał uciemiężyć i za opiekę wymagać zupełnego zdania się na łaskę.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


CZĘŚĆ TRZECIA.

Uśmiechało się zużytemu i znudzonemu nawet grą, która go dawniej roznamiętniała, — odegrać rolę opatrzności wobec własnego dziecka długo zupełnie zaniedbanego. Wygrana w Monaco, potem wiadomość o spadku, który go postawił na nogi znowu, odżywiły księcia. Przybywał do Paryża nie dla Paryża, który znał aż nadto, i którym nie raz jeden tak był znużony już, jak wszystkiem w świecie, czego nadużył, — ale dla Nery.
Oko jego nadzwyczaj bystre, instynkt starego wygi, wskazywał mu, że Lesław był zajęty mocno Nerą. Posłużyć się nim, — a może nawet przyjść mu z pomocą, wchodziło w rachunek księcia doskonale.
Chciał go szukać tu, gdy los mu rzucił w ręce na pierwszym kroku. Filipesco miał tę wiarę niedowiarków i sceptyków, — że, co los nastręcza, chwytać należy, jako skazówkę przeznaczenia.
Lesław od tej chwili stał mu się jeszcze droższym.
Z trudnością przychodzi nam tu dać jaśniejsze jakieś pojęcie o tym człowieku, który nie był wcale łatwym do pojęcia dla siebie samego nawet. Na pozór była to natura tak kameleońska i zmienna, że nigdy jej obrachować z góry nikt nie mógł, a, mimo to, — nie było logiczniejszego człowieka nad niego.
Rzucanie się, szukanie wrażeń, roznamiętnianie do coraz nowych ludzi i celów, — były jego cechą.
Właśnie teraz dziecię zajmowało go wyłącznie. Nie miał na sumieniu, że tak długo je zaniedbał, ale oddać je niegodziwej matce — nie, — tego nie chciał dopuścić!!
Oprócz tego, piękna, utalentowana, urocza, — coś w charakterze mająca z niego Nera, pociągała go urokiem jakimś. Taką córką mógł się bawić, i przez czas jakiś gorąco zajmować jej losem.
Wszystko zresztą, od kobiet poczynając, aż do gry, która go najdłużej roznamiętniała, — nudziło go już, chciał spróbować być ojcem...
Było to rzeczą dla niego nową, nie liczył bowiem tego, że się dzieckiem bawił czas jakiś, jak wystrojoną lalką.
Filipesco przybywał, nie wiedząc gdzie ma szukać Nery, ale miał już pewne nici i drogi przewidziane, któremi dojść się do niej spodziewał. Między innemi owa, dziś taki obudzająca szacunek pułkownikowa de la Porte, była mu z dawnych czasów, z wcale innego położenia dobrze i zbliska znajomą. Wiedział o niej tyle, iż przez to mógł nią zawładnąć. O pułkownikowej zaś spodziewał się tegoż dnia mieć wiadomość od jej siostry, żyjącej w Paryżu. Siostry, do której się może nie przyznawała pani de la Porte, ale unikać stosunku z nią nie mogła.
Lesław, pod wrażeniem pierwszego widzenia się z Nerą, które go uczyniło tak szczęśliwym, — nie przywiązywał wagi zresztą do niczego. Filipesco był mu — obojętnym, niemal zawadą. Nie myślał go ani szukać, ani uciekać od niego, — ciekawym był tylko, jakie zajmie stanowisko wobec Nery.
Nazajutrz w godzinie odwiedzin, hrabia był już na Rue de la Paix. Połowa pierwszego piętra umeblowanego, które Simon bardzo po pańsku zamówił dla wnuczki, — miała wprawdzie tę powierzchowność trywialnej elegancyi, którą się odznaczają pierwszorzędne hotele, nie było w niej indywidualnego piętna osoby, która lokal zamieszkiwała, ale — wyglądało to bardzo przyzwoicie, aż nadto może pańsko. Lokaj stał w przedpokoju. Na niczem, przez komfort XIX wieku wymaganem nie zbywało.
W salonie nie znalazł nikogo. Tu już kwiaty i książki na stoliku pewny charakter nadały pospolitemu zresztą mieszkaniu.
Nie czekał długo, pierwsza weszła pośpiesznym krokiem, prześliczna w stroju rannym, pełnym prostoty wykwintnej, Nera, za nią, jakby jej nie chciała stracić z oczów, śpieszyła pułkownikowa, ale o tej oboje oni (zaledwie ją przywitał Lesław) zapomnieli. Należała do mebli salonu.
Nera była w humorze młodości pełnym, uradowana, nie kryjąc się z tem, że rada widziała gościa tego, w którego twarzy czytała, że równie był uszczęśliwionym, znalazłszy ją.
Nie potrzebowali oboje żadnych prolegomenów do rozmowy poufałej, przyszła ona sama, jakby dalszy ciąg przerwanej w Nizzy.
Zapytana o to, co z sobą chciała począć w Paryżu, czem ma życie zapełnić, Nera odpowiedziała otwarcie:
— Mam wszystko, co do uprzyjemnienia życia jest potrzebne, nawet zbytkowego. Grzeczny Belotti pamiętał o tem, abym konia, którego lubiłam, dostała. Pułkownikowa mi wprawdzie towarzyszyć nie może, chyba powozem, bo konno nie jeździ, ale mam doskonałego grooma.
— A w razie potrzeby we mnie mieć pani możesz na usługi swego masztalerza, — rzekł Lesław. — Wprawdzie koni moich nie sprowadziłem do Paryża, ale z łatwością znajdę tu wierzchowca, lub każę z Nizzy sobie wysłać mego Naboba.
— Ale ja, — przerwała Nera — do konnej jazdy jeszcze nie mam ochoty. Zresztą fortepian, książki, powóz do przejażdżki, — czegóż można żądać więcej?
Pułkownikowa nie bez myśli dorzuciła.
— Braknie nam towarzystwa, szczególniej kobiecego.
— A! przepraszam panią, — odezwała się Nera, — o to radabym się postarać jaknajpóźniej można, bo — o towarzystwo, wedle mojego serca, będzie trudno, a inne wcale mnie nie zabawi i zacięży.
— Trudno jednak z wielu względów na samem męskiem się ograniczyć, — podszepnęła de la Porte.
— Tych względów, — z naciskiem odparła Nera, — ja znać nie chcę. Jestem i pragnę pozostać trochę emancypowaną.
Surowe spojrzenie pułkownikowej całą było odpowiedzią, ale Nera nie dawała się tem bynajmniej onieśmielić. Zwróciła się do Lesława i rozmowa popłynęła złocistym potokiem.
Hrabiemu zdawało się, że nie od rzeczy będzie napomknąć Nerze o przybyciu ks. Filipesco z Nizzy.
Zdziwił się, gdy mu na to odparła z zupełną obojętnością, że go wcale nie znała. Nie nalegał więc, dodając tylko, że zapewne starać się będzie przedstawić jej, co zbyła milczeniem. Zapytany o to, co w lecie z sobą chce począć, — Lesław odpowiedział tak dwuznacznie, aby mógł później sobą rozporządzić, nie narażając się na podejrzenie, iż goni za Nerą, w istocie mając zamiar szukać jej.
— Tymczasem, — dodała ona, — staram się, o znalezienie dla siebie na przyszłość mieszkania nie w Paryżu samym, ale w okolicy. Ponieważ dziad mój zgodził się na to i dał mi carte blanche, szukam więc do nabycia domu z ogrodem, gdzieś niedaleko, tak, abym miała stolicę pod ręką, nie mając ciężaru jej na ramionach. Okolice są piękne, willi, urządzonych nie bez pewnej elegancyi, pospolitej trochę, — bardzo wiele, samo poszukiwanie gniazda nie jest bez przyjemności. Jeździm z panią de la Porte prawie codzień, jeszczem nic nie wybrała.
Pani de la Porte, która nie chciała pozostać milczącą, wmieszała się do rozmowy, ale czuć było w tem, co mówiła, jakiś zakwas złego humoru, na co ani Nera, ani hrabia nie zważał wcale. Na dzień następny umówiono się o przejażdżkę konną, co zdawało się też na pułkownikowej czynić niemiłe wrażenie, ale zaprotestować nie śmiała.
Donosiła ona proprio motu, Simonowi codzień prawie o Nerze, układając raporta z oględnością wielką, ale z bardzo zręcznemi aluzyami, jakie się jej zdawały właściwemi. Nie omieszkała też wieczorem po spotkaniu w teatrze napisać o tem, a teraz gotowała się do raportu o projektowanej konnej wycieczce. Hrabia Lesław w tych listach grał rolę, — na pozór — obojętnej istoty, — ale tak jakoś narysowanej, jakby — się jej obawiać było potrzeba.
Nera kilka razy pisała także do Simona, ale instynktowo jakoś listy swe sama rzucała do pocztowych skrzynek. Było to wprost tylko dawnem nawyknieniem, ale w oczach pułkownikowej uchodziło za okaz nieufności względem niej.
Położenie jej, jako towarzyszki, dotąd nie było przyjemnem, bo — oprócz wdzięczności Simona, — nader problematycznej, nic więcej nie obiecywało, a pani de la Porte była wymagającą. Zaczynała więc rozmyślać na czyją stronę stanowczo przejść miała, avec armes et bagages?
I tego dnia właśnie, gdy miała ważyć i namyślać się, odebrała od siostry stanowcze żądanie, aby w godzinie śniadania znalazła się u niej — koniecznie. „Rzecz jest największej wagi dla ciebie“, stało w przypisku.
Siostra pani pułkownikowej, p. Matylda du Pont, która zwała się wdową i miała córkę w kwiecie młodości, bardzo ładną, — należała do tego świata nieokreślonego, który leży pomiędzy przyzwoitym światem a sferą przejściową do — pół-świata. Na pani du Pont nie ciężył jawnie żaden skandal, któryby ją czynił niemożliwą. Obie te panienki, pochodzące z Burgundyi, — nosiły nazwisko starej rodziny szlacheckiej, były bardzo piękne, — pokazywały się w Paryżu w saloniku jakiejś ciotki, która miała bureau d’esprit i liczyła się do „niebieskich pończoch“.
Od tej ciotki wysunęły się w świat, znikały, ukazywały się, panna Matylda powróciła raz jako pani du Pont i wdowa, chociaż mąż jej pozostał mytem... Siostra jej, więcej na siebie oczu ściągała, rozbudziła kilka namiętności głośnych, odegrała kilka ról w dramatach miłosnych, o których mówiono wiele, wyszła za bardzo pięknego i zacnego półkownika i... dopielęgnowała go przykładnie aż do trumny.
Pani de la Porte, jak widzieliśmy, nie pozostało nic, oprócz wdowieństwa z ubóstwem ciężkiem, gdy pani Matyldzie du Pont działo się bardzo dobrze.
Siostry bywały z sobą różnie, — w zupełnym rozbracie, w ścisłych stosunkach, w obojętności.
Du Pont należała do typów paryskich bardzo pospolitych. Młodsza od pułkownikowej, dowcipna, zręczna, niegdyś bardzo piękna, a do dziś dnia jeszcze wcale ładna i dobrze zachowana, — łódką swojego życia umiała kierować z niepospolitą zręcznością.
Pierwszym tego dowodem było, że mogła się zwać i była w istocie „rentière ”. Grała na giełdzie szczęśliwie, miała piękne mieszkanie na trzeciem piętrze, w bardzo pięknym nowym domu, którego, jak mówiono, była współwłaścicielką; stroiła się, córce dała wychowanie świetne. Stosunki wreszcie, zwłaszcza w towarzystwie męskiem, sięgały najwyższych sfer arystokratycznych i giełdowych. Miała w obu protektorów bardzo gorących i wpływowych. Słowem, w swej sferze pani Matylda, była — une puissance.
Siostry, naprawdę powiedziawszy, nie lubiły się. Matylda wyrzucała pułkownikowej nieumiejętność życia, chytrość, zawiść, przewrotność, pani de la Porte — zwała Matyldę Talleyrand’em w spódnicy.
Pojednały się jednak teraz i żyły z sobą na stopie — obojętności łagodnej. Pułkownikowa tego nie mogła darować siostrze, że jej do domu wziąć dla wychowania córki nie chciała.
Du Pont ruszała ramionami, gdy o tem mówiono i mruczała: — Ja! wziąć tę żmiję do mojego domu... dozwolić jej wyrwać mi serce mego dziecięcia, — pas si bête!
Odebrawszy tak kategoryczne wezwanie od siostry — pułkownikowa, choć się jej oddalać na długo od Nery nie chciało, była zmuszoną prosić o urlop kilkogodzinny, który otrzymała z największą łatwością.
Ubrana z wielce smakowaną prostotą, gdyż umiała się stroić właściwie do miejsca i czasu, pułkownikowa trochę wcześniej przed oznaczoną godziną dzwoniła już do drzwi siostry — i poszła do niej do sypialni, gdyż du Font się jeszcze ubierała.
Słuszna, pomimo lat swych, bardzo jeszcze pięknej figury, szatynka z oczami niebieskiemi, pełnych kształtów, biała i bardzo delikatnej płci, — miała ten rodzaj piękności, który się długo daje przechowywać, — nie odznacza wyrazem wielkim, ale się wszystkim podoba. Zalotność w różnych stopniach, umiejętnie zastosowywana do ludzi, — była bronią, którą walczyła zwycięsko pani Matylda. Umiała nią władać z wielką znajomością charakterów.
Córka, Lolotte zwana, podobna do matki, ale nierównie więcej mająca dystynkcyi, — uchodziła za piękność, która miała wielką przyszłość przed sobą. Strzeżono jej z niezmierną troskliwością, gdyż matka się obawiała niezmiernie — przypadku.
— A! to ty! — zawołała, witając ją i obsypując twarz właśnie dokończoną lekkim obłoczkiem pudru. — Dobrze, żeś trochę wcześniej przybyła. Chciałam cię mieć na śniadaniu. Jest interes seryo — twój...
— Mogę spytać cóż to takiego? — siadając i przeglądając się w wielkiem lustrze, odparła pani de la Porte.
— Przyjechał do Paryża mój stary i dobry przyjaciel, twój także, książę Filipesco. Ale ty go znałaś pod nazwiskiem, on ma drugie... ty już wiesz. Nie przypominam sobie.
Pani de la Porte podszepnęła zapamiętane dobrze.
— Wiesz pewnie, że on jest ojcem tej panny, którą ci dano do pilnowania.
— Wiem i nie wiem.
— Ale, niezawodnie, tak jest, przynajmniej się przyznaje do tego, — dodała du Pont. — Jest to marnotrawca, dziwak, rozpustnik, ale los mu tak sprzyjał, że kilka razy straciwszy znaczną fortunę, znowu podobno jakiś spadek otrzymał.
— A! a! — szepnęła, wsłuchana pilno w opowiadanie siostry przybyła.
— Filipesco żywo się zajmuje losem córki, którą przez długi czas z oczów był stracił. Serce czy fantazya w nim gra? nie wiem. Mniejsza o to, ale — potrzeba mu pomódz!
Spojrzała na pułkownikową, która minę nastroiła bardzo seryo.
— Zobaczymy, o ile się to da zrobić, bez narażania się z mej strony, — odparła pani de la Porte.
Spojrzały na siebie.
— Tłómacz się jasno, — rzekła sucho gospodyni domu.
— Naprzód, moja droga, ja dotąd na moją pannę najmniejszego wpływu nie mogłam uzyskać, — mówiła pułkownikowa. — Jestto istota samowolna i nawykła nie ulegać nikomu. Powtóre, dziad jej, Simon, umawiając się ze mną, nie wymagał wcale, abym nią kierowała i zastrzegł jej swobodę.
— Ale to doprawdy śmieszne, — przerwała du Pont, kończąc toaletę. — Nie idzie o to, do czego masz prawo i upoważnienie, ale co powinnaś i możesz zrobić, chodząc około twej pupilki — umiejętnie.
— To potrzebuje czasu, — odparła pułkownikowa. — Dziewczyna jest, — dosyć powiedzieć, — była gwiazdą cyrkową. Muszę też jej to przyznać, jest niepospolicie obdarzoną istotą, a śmiałą, aż do przerażenia!! Ale czegóż chce Filipesco?
— Czego będzie żądał, nie wiem, — odezwała się siostra, — tymczasem trzeba mu przystęp do domu ułatwić. Dziewczę powinno sobie ojca przypomnieć.
— Obejmuje więc rolę ojca? — odezwała się de la Porte, — ale mój papa Simon, ani ojca, ani matki swojej pupilki znać nie chce. Nie wiem, czy ułatwienie mu przystępu nie będzie mi za złe wzięte?
— Moja droga, — roześmiała się Matylda, — stałaś się dziwnie niepojętną. C’est simple comme bonjour, że widzenia się z ojcem nie ty będziesz sprawcą, ale naprowadzisz tę samowolną córkę, aby ona go sama żądała.
— Doskonale to rozumiem, — kwaśno rzekła pułkownikowa, — tylko ty, nie znając Nery, nie wiesz o ile to jest wykonalnem.
— Koniec końcem, Filipesco przyjdzie dziś na śniadanie, znasz go, rób z nim co chcesz ja umywam ręce.
— Zobaczymy, co się da zrobić, — sucho zamruczała siostra.
— Uprzedzam cię, że ów książę, puisque prince il y à, gorąco tę sprawę bierze do serca, a ja nie rozumiem dobrze dlaczego, bo — milionów papy Simona nie może jej dać, a może ją pozbawić, — kochać zaś dziecka, nie sądzę, aby potrafił. Jest w tem coś zawikłanego.
— Muszę ci się wypłacić zarzutem, jaki mnie zrobiłaś przed chwilą. Ty jesteś niepojętną. Jest to poprostu walka między ojcem i matką, którzy się nienawidzą i chcą dziecko wyrwać sobie.
— Ale matki nie widzę! — roześmiała się du Pont.
— Bądź pewną, że się ona wkrótce ukaże, — dodała pułkownikowa. — Moim zaś interesem jest bronić Simona. Matka, dosyć pono majętna, nie umie się rządzić. Filipesco jutro wszystko co ma może przegrać. Papa Simon jest jeden solide.
Rozmowę przerwało tryumfalne wejście wystrojonej i w samym rozkwicie młodocianych wdzięków Lolotty. Dziewczę było prześliczne, lecz wyraz twarzyczki tak miała już wiarą w siebie i pychą nacechowany, że więcej budziła podziwu, niż sympatyi. Cały urok dobrodusznej, naiwnej młodości ginął pod tą maseczką zarozumiałości zepsutego dziecięcia.
— Jesteś śliczna jak anioł! — odezwała się, witając ją ciotka. — Stary Filipesco gotów oszaleć.
— A! ale nie dla niego przecie moja Lolotta, choć i księciem jest i ma może znowu jakie pół miliona. Dla Lolci dwadzieścia tysięcy franków rocznego dochodu!!! nie starczy na szpilki.
Lolotta potwierdzająco się uśmiechnęła, a matka dodała cicho:
— Jest to królewski kąsek!
— A! tak, ale królów tak ubywa codzień, a tych kąsków liczba tak rośnie!!
Du Pont złośliwej tej uwagi słuchać nie chciała. Wszystkie razem wyszły do saloniku, a w jadalni już nakrywano do śniadania.
Salonik pani du Pont, łatwo zgadnąć jak wyglądał. Nie mógł się on obejść bez tego, co dziś nadaje jedynie pewną dystynkcyę mieszkaniom ludzi, liczących się do klasy wykształconej. Był więc pełen tego brie à-brac’u tych „bibelots” niby starożytnych, które muszą zdobić każdy salon przyzwoity. Tylko pani du Pont, pomimo jej mnogich znajomości, brakło kogoś, coby wyborem sprzętów kierował, salon więc, w którym Henryk IV, Ludwik XIV i XV, a nawet XVI, razem się spotykali w sprzętach, nacechowanych charakterem smaku ich epok, wyglądał raczej na magazyn starożytności wątpliwych, niż na artystycznie urządzone mieszkanie.
Miłości piękna i sztuki czuć w tem nie było, ale pretensye tylko do elegancyi wedle mody.
Wśród fraszek znajdowały się i bardzo ładne, a cenne, i wielce podejrzanej wartości, a niesmaczne. Sprzeczało to się z sobą dziwnie, a obrazy na ścianach były najpocieszniej zmieszanemi croûte’ami i ślicznemi arcydziełami mistrzów, nabytemi przypadkiem. Razem wzięte wszystko to mówiło tylko, że dosyć kosztować musiało. A o to też najwięcej może szło gospodyni.
Jeszcze nie miały czasu te panie usiąść w salonie, gdy u drzwi dzwonek się dał słyszeć i wkrótce potem wszedł Filipesco, jak zawsze, w ubraniu umyślnie zaniedbanem (ale bielizną książęcą). Minę miał straszliwie znudzoną. Przywitał gospodynię, wykrzyknął, Lolottę zobaczywszy.
Diantre! pocóżeś taka piękna? Dla mnie już zapóżno!
I zwrócił się z wielkim pośpiechem do pani de la Porte.
— A! a! nareszcie! — potrzebowałem was widzieć koniecznie.
Siadł przy niej, nie troszcząc się już o resztę towarzystwa.
— Mów mi pani o mojej Nerze? mów, proszę, wiele, wszystko.
Parfaitement, — roześmiała się pułkownikowa, — ale, gdy ją znać będę, dotąd się tem pochlubić nie mogę.
— A! ba! Jeśli wy jej nie poznaliście dotąd, — odezwał się Filipesco, — to nie wiem, czy ją znać kiedy będziecie, wy macie oko tak wprawne.
De la Porte roześmiała się przymuszonym uśmiechem.
— Dziękuję.
Skłoniła głową.
— Mówiła co kiedy o matce lub o mnie? — spytał książę.
— Nigdy ani słowa, chociaż ją starałam się wyzywać — poczęła de la Porte. — O! gdy nie chce o czem mówić, wierz mi, że nikt nie potrafi jej skłonić do tego. Elle est très forte!
Zatarł ręce książę.
— To mnie bardzo cieszy, — rzekł, — nie wzięła więc nic po matce — qui est stupide!
— A jednak umiała was oczarować do tego stopnia, — odezwała się pułkownikowa, — żeście wy, książę, nie wahali się ożenić z żydóweczką i żyć z nią.
— Była tak piękną, a ja tak młodym i namiętnym, że inaczej się stać nie mogło, — mówił Filipesco. — I gdyby tylko głupią pozostała do końca, kto wie? możebym jej teraz tak nie nienawidził, ale stała się złą i oszukiwała mnie obrzydliwie, a potem...
Machnął ręką, nie kończąc.
— Dziś przyszedł czas płacenia długów młodości, — ciągnął dalej. — Ona chce dziecko odzyskać, — ja go jej dać nie mogę.
— Ale wy go oboje mieć nie będziecie, — przerwała pułkownikowa, — bo ona o was wiedzieć nie chce, a papa Simon...
Bon! — ja z papą Simonem mam nadzieję się porozumieć.
— O czem wątpię, — szepnęła pani de la Porte.
— Mów mi pani o Nerze...
— Dziewczę jest samowolne, główka otwarta, śmiałość wielka, — odparła pułkownikowa. — Zdaje mi się, że nawet wobec Simona zawarowała sobie pewną niezależność. Co do mnie, ja dopiero studyuję ten charakter. Nie mam jeszcze żadnej mocy nad nią.
— Tymczasem, — rzekł Filipesco, — idzie mi tylko o to, abyście mnie do niej wprowadzili. Powiecie jej, że ja, jej ojciec, żądam się z nią widzieć. Nic więcej. Tego mi odmówić nie może.
— A gdzież ja z wami mogłam się spotkać?
— Gdzie się wam podoba, — odparł książę.
Pułkownikowa się zamyśliła.
— Śniadanie na stole! — przerwała gospodyni.
Weszli do jadalni. Ta miała kredens strojny w Delfty i fajanse, a majoliki nowo-stare, na których widok uśmiechnął się sarkastycznie książę. Kilka półmisków na fajerkach stało na stole, ku którym, z miną znawcy i lornetką w oku zbliżył się, rozpatrując W nich, Filipesco.
Diantre! — zawołał, patrząc na omlet. — Jeżeli to nie jest pokrajana stara rękawiczka, — to mogą być trufle.
— Powąchaj-że! — odparła, rumieniąc się zagniewana gospodyni.
Diantre, pachnie Périgord’em! — roześmiał się. — Siadajmy.
Filipesco starannie się przypatrując wszystkiemu, co mu podawano, zabrał się do spożywania.
— Masz dobrą kucharkę, — rzekł do gospodyni, — je vous en fais mon compliment, jeżeli nie potrząsa zbytnio koszykami.
— O! co do tego! — roześmiała się du Pont, — żadna z nich nagrody Monthyon’a nie otrzyma.
Pani de la Porte zabrała miejsce przy księciu, — zaczęli się naradzać po cichu.
— Moja kochana Olimpko, — mruczał poufale książę. — Mówmy z sobą otwarcie. Jeżeli mi usłużysz w tej sprawie uczciwie i gorliwie, możesz być pewną sowitego wynagrodzenia. Tego ci nie da ani papa Simon, ani ta skąpa Nikopulo, ani w świecie nikt. Wiesz, że jestem szczodry, gdy kto na to zasłuży. Zrozumiej, czego ja chcę. Naprzód, ażeby matka do niej nie miała przystępu, powtóre, ażeby Simon, ani nikt nią nie zawładnął i nie rozporządził, nie wydał jej zamąż, nie podstawił jej kawalera. Jest moją córką. Obstaję przy moich prawach.
— Ale zkąd-że nagle ta gorliwość? — zapytała pułkownikowa.
— Mówmy, że to jest głos krwi, — powiedzmy, że to jest głos sumienia, — w ostatku tłomacz to sobie jako fantazyę starego, wyżytego łotra...
Pani de la Porte zmilczała trochę, pomyślała i — sądząc, że przy jednym ogniu upiecze dwie pieczenie, szepnęła mu:
— Ale, wszystko to, mości książę, przychodzi za późno. Papa Simon, mama Nikopulo i wy, mości książę, lękam się, abyście przez samowolne dziewczę nie byli zawiedzeni.
Filipesco rzucił nóż i widelec.
Sapristi! — wykrzyknął, — miałażby już kochanka?
— A! kochanka — nie? — roześmiała się de la Porte, — ale kogoś, co się jej bardzo podobał, i z którym dziś czy jutro jedzie do lasku Bulońskiego. Przybył tu za nią z Nizzy.
— Któż taki?
Chciała się podrożyć z wydaniem tej tajemnicy pułkownikowa, ale Filipesco stał się groźnym.
— Mów! — zawołał, — nie cierpię tych simagrées...
— Napij się wody, mości książę, — żartobliwie odparła pułkownikowa. — Ten ulubieniec jestto jakiś Polak, niby hrabia, niby bogaty, ale ja w polskie hrabstwa i bogactwa nie wierzę. A beau être comte qui vient de loin.
Filipescowi się twarz rozjaśniła, — powrócił do omletu z truflami.
— A! ja już wiem o kim mówisz, — przerwał. — Comte Leslas, przezwany w Nizzy, le beau Polonais. Ale ja go znam, i — i —... Tu się zająknął Filipesco — i urwał.
— Z mojej strony, mości książę, — ciągnęła dalej de la Porte, — możecie być pewni, że wam służyć będę, — o ile potrafię, ale wszystkie wasze plany i projekta, lękam się bardzo, aby nie z mojej winy poszły w wodę... Twoja córka, mości książę, jestto osóbka tak samowolna w swobodzie, że jej ani papa Simon ze swemi milionami, ani wy z tytułem i nazwiskiem nie zaimponujecie, bo ona to wszystko lekceważy, a gdy się jej kto podoba, pytać was, nikogo, o pozwolenie nie będzie.
Diantre! — przerwał Filipesco, — będzie miała zupełną słuszność. Naszą rzeczą jest starać się ją sobie pozyskać, ale gwałtu jej zadawać — ani się godzi, ani pozwolę, ani sam o nim myślę. Tłomacz to sobie, kochana pani Olimpio, jak chcesz, — ale myślę się cały poświęcić dla dziecka. Nie mam co robić, a w niej czuję moją krew. Tymczasem, — dodał, śmiejąc się, — ja jej od dziecka nie widziałem, nie znam, pilno mi się do niej zbliżyć. Rób co chcesz, ale mnie wprowadź.
— Ja? ale jakimże tytułem? — spytała pułkownikowa, — boć potrzeba choćby pretekstu.
— Wymyśl go, — odparł Filipesco.
— Podaję inny środek, — przerwała pani de la Porte. — Zdaje się z tego, co mówicie, że znacie polskie owo hrabiątko. Eh bien! niech on was wprowadzi.
— Tak, — to jest też — idea! — rzekł książę, — może niezła, ale ja go znam mało, i...
Zamyślił się głęboko książę, wypił kieliszek Wina, nalał sobie drugi, spełnił i ten zaraz — postawił i rzekł.
— Dobrze. On mnie wprowadzi. Myśl przyjmuję...
Gospodyni domu, której o śniadanie chodziło, — podsunęła pasztet ze zwierzyny. Filipesco go egzaminował.
— Droga pani Matyldo, — rzekł, — śniadanie dałaś nam książęce, — ale nie przypisuj tego pasztetu swojemu cordon bleu, to się kupuje gotowe.
— Ale tylko dla starych przyjaciół, jak wy, — dodała gospodyni.
Filipesco podziękował z wielką galanteryą.
— Gdybym choć mógł się wywdzięczyć, znajdując dla pięknej Lolotty młodzieńca z milionami, adonisa, i z tytułem, bo wiem, że o tytuł, lub choć o de chodzić ci będzie.
— Alboż znajdujecie, że Lolotta tego niewarta? — wtrąciła du Pont.
— Ba!! daleko więcej, — kłaniając się, rzekł książę.
Tak dosyć wesoło przeszło śniadanie. Po cichu umowa jakaś została zawarta z panią de la Porte, która miała teraz dwu protektorów, Simona i księcia.
Filipesco dosyć długo bawił u dawnej przyjaciółki, pił kawę, likwor, pozwolono mu palić cygaro, i nie wyszedł, aż około czwartej, wprost udając się do hotelu.
Tu, czatując na Lesława, o którym wiedział, że był w mieście, zasiadł na ławce w oszklonym dziedzińcu, gdzie często niektórzy przyjezdni godzinami się ruchowi miejscowemu przypatrują. Lesław nie powrócił aż dopiero na sam obiad, który jadł w Grand-Hotel przy muzyce, a tejby często można zapłacić za to, żeby nie grała, choć jej produkcye wysoko się cenią.
Zaledwie postrzegł go Filipesco, pochwycił natychmiast.
— Kochany hrabio, nudzę się od dwóch godzin, czatując tu na was, potrzebuję mówić z wami. Wszak jemy obiad razem!
— Niezawodnie! — rzekł wesoło Lesław, — który powracał z przejażdżki z Nerą i był tak szczęśliwym, że rad był dzielić się tem szczęściem z całym światem. Filipesco też był w usposobieniu nader miłem. Pomimo niesłychanej różnicy charakterów i temperamentów, Lesław mu był sympatyczny.
Dzwoniono do obiadu, przeszli więc do ogromnej sali, bo Filipesco chciał się koniecznie o miejsce obok hrabiego postarać. Jakim sposobem mu się to powiodło, niewiadomo, ale siedzieli razem.
W ogromnej tej sali, przy stole, obsadzonym nieznajomymi, — wśród wrzawy tej, można było rozmawiać swobodnie, jak na osobności. Nie było niebezpieczeństwa, aby ktoś podsłuchał.
— Pozwolisz mi, hrabio, — zaraz przy zupie począł Filipesco, — ażebym ci powiedział bajkę?
— Słucham z wielką przyjemnością.
— Poczynam więc, — mówił książę, — i będę się starał być tak lakonicznym, jak tylko można. Otóż — był sobie jednego czasu, młody, bardzo młody, bogaty, niekoniecznie szpetny chłopak, a miał i tytulik księcia i pewne położenie w towarzystwie. Świat mu się otwierał i uśmiechał; nieszczęściem była to natura zuchwała, namiętna i zdająca się los wyzywać. Puścił sobie cugle, a pieniędzmi sypał jak plewą, miał ich jeszcze naówczas dużo. Rozumie się, że kobiety były jego namiętnością najgłówniejszą. Począł od płochych miłostek. Nareszcie wpadło mu w oko dziewczę cudnej piękności, młodziuchne. Typ wschodni. Była to żydóweczka. Ojciec jej, naówczas już był dosyć bogaty, rodzaj Shyllock’a — lichwiarz i kupiec. Chłopak, który mógł sięgnąć do sfer najwyższych, żeniąc się, postradawszy zmysły, wykradł owo cudo piękności i ożenił się z niem. Ojciec — lichwiarz, zbiegłej córce zamknął drzwi, serce i worek... Ale młode małżeństwo wszystkiego tego nie potrzebowało, żyli i używali... tak długo, aż miliony księcia się przejechały i żydóweczka znudziła. Była jeszcze bardzo piękną, znalazł się ktoś, co ją odkradł mężowi. Mąż pozostał sam z dziecięciem. Nie mówmy, jak sobie radę dawał, żył, tracił, szalał, dziecię z oczów mu znikło, zestarzał, zubożał. Po latach wielu, — ten łotr, znacznie ostygły, już przywiedziony do ostatka, znowu jakoś wypłynął na wierzch. Stracony majątek wrócił mu los, ale młodości, sił i ochoty do życia nic mu powrócić nie może. Wśród najsmutniejszego tego znużenia żywotem, — znajduje stracone dziecko. Tym ojcem jestem ja, — tem dzieckiem jest Nera.
Lesław się mocno zarumienił.
— Muszę dodać, że mamą jest owa różowana Nikopulo, którą widywaliście w Nizzy, a naostatek, że dziadkiem Shyllock’iem, który dziecko dotąd opuszczone i zatracone znalazł i przywłaszcza sobie, jest Simon...
Słuchacz milczał.
— Są to fakty, — kończył książę, — wszystko to daje się dowieść czarno na białem. Znacie Nerę, — ja, choć się pragnę zająć jej losem, prawie jej nie znam. Ona mnie, nie wiem, czy sobie przypomni. Słyszałem, że — macie u niej pewne zachowanie?
— Ja? — przerwał Lesław skłopotany, — zaledwiem ją poznał niedawno.
— Czas nic tu nie znaczy, — dodał książę Filipesco, — chcę was prosić o to, abyście mnie jej zaprezentowali, wprost tylko, jako — dobrego znajomego z Nizzy.
Po krótkiem milczeniu Lesław się odezwał:
— Książę nadto znasz świat, abym mu potrzebował to tłomaczyć, że ja nie mam prawa go wprowadzić, nie zapytawszy gospodyni o pozwolenie.
— Tak jest, — odparł Filipesco, — ale rachuję na to, że mi je wyrobicie. Możecie powiedzieć, że proszę o to, że mam potrzebę ją poznać.
— Zatem najchętniej się tego podejmuję, — rzekł Lesław, — bardzo miło mi będzie służyć.
Książę podał rękę i uścisnął dłoń sąsiada.
— Nie sądźcie mnie z powierzchowności, — dodał, — faktem jest, że wyglądam na jakiegoś Roberta Macaire, któregoby rysował Daumier. Życie mnie tak zgniotło, jak laskę z gumy elastycznej. W środku jednak uchowało się coś szlachetniejszego, wierzcie mi. Dawałem się łotrom obdzierać, — sam nigdy nie skrzywdziłem nikogo.. Oszukiwano mnie, nie wypłaciłem się nigdy wzajemnością. Całym moim odwetem jest i było, że nielitościwie szydziłem z ludzi. Żal mi tego mojego dziecięcia, lękam się dla niego i opieki i milionów papy Simona. Radbym się zbliżyć, ona mi przebaczy.
Wzięty tak za powiernika i pośrednika Lesław, był w położeniu dość draźliwem. Słuchał i milczał. Naostatek książę począł go badać o Nerę.
Nieopatrzny Lesio zdradził się niemal z uwielbieniem.
— Mości książę, — rzekł, — nie jest to typ salonowy, laleczka, jakie się codzień spotyka w najlepszych towarzystwach, jest to istota ekscentryczna, którą los i własna praca wykształciły znakomicie. Widziałem bardzo wiele kobiet, chociaż nie mam ani odwagi, ani ochoty zbliżyć się do nich, — żadna mnie tak nie zajęła, jak ta. Ma zdolności wielkie, upodobania we wszystkiem, co piękne, najszlachetniejsze popędy, słowem, jest to jedna z tych istot wyjątkowych, które się nie dają określić, trzeba je widzieć, znać, — aby ocenić. Zdaje mi się, że ani papa Simon, ani nikt dla niej niebezpiecznym nie jest, bo ona sobą zawładnąć nie da, ani się kupić nadzieją wyposażenia. Miała odwagę zostać amazonką w cyrku, to ją dosyć maluje. Talenta jej zapewniły niezależność, gdyby się los nie zaopiekował.
— Ale ona tego wszystkiego wcale nie będzie potrzebowała, — rzekł Filipesco, — ja już się nie zgram jak dawniej, — a oprócz mnie ma papę Simona...
Ruszył ramionami.
— I obejdzie się bez mamy Nikopulo, która może majątek rozpisać między swych zasłużonych faworytów.
Przez cały czas obiadu mówili z sobą już tylko o Nerze, hrabia Lesław sam tego nie postrzegł, że się z nadzwyczaj żywą sympatyą dla niej zdradził, a Filipesco umiał ją sobie wytłomaczyć — i wcale go ona nie gniewała. Słuchał pilnie, potakiwał, i wstrzymał się od tego szyderstwa, do którego był nawykłym.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy zaraz nazajutrz Lesław przed samem śniadaniem poszedł na Rue de la Paix — przyjęto go tu nie bez pewnego zdumienia, gdyż zbyt częste odwiedziny nabierały znaczenia nadto dobitnego. Nera wyszła trochę chłodniej i z pewną ostrożnością go przyjmując. Lesław to zrozumiał.
— Naprzód proszę o przebaczenie za moją natrętność — rzekł — ale dziś jestem u pani tylko posłem.
Oświadczenie to mile podziałało na Nerę, uspokoiło ją.
— Jeden z wielbicieli pani, który miał szczęście zdaleka ją widywać w Nizzy, przypadkiem dowiedział się — ale nie odemnie — o pobycie jej w Paryżu, i błaga ją, abyś go przyjąć raczyła. Dlaczego się z tem udał do mojego pośrednictwa, nie umiem sobie wytłómaczyć. Odmówić nie mogłem. Jestto człowiek już niemłody i nie kompromitujący.
— Pudłowicz? — spytała Nera.
— Nie — odparł Lesław. — jestto niejaki książę Filipesco, postać oryginalna, ekscentryczna.
Nera, usłyszawszy nazwisko, poczęła się namyślać, jakby szukała w pamięci czegoś — i po chwili odezwała się z uśmiechem:
— Możebym odmówiła jemu — ale hrabiemu nie mogę, chociaż ta ciekawość jest mi nieco przykrą.
— Ciekawość ta jest raczej szczerem współczuciem — dodał Lesław. — Wstawiam się za nim.
Nera podała mu rękę.
— A więc, jutro obu panów proszę na śniadanie.
Lesław pożegnał ją wkrótce i pośpieszył do hotelu. Zastał księcia w salonie gazet, oczekującego nad Figarem, które trzymał roztargniony, nie czytając.
— Jesteśmy jutro oba proszeni na śniadanie.
Milcząco Filipesco rękę jego uścisnął.
Mówiliśmy już, jak się książę zwykł był niedbale ubierać — (wyjąwszy bieliznę). Tym razem jednak zdało mu się właściwem uczynić wyjątek. Pojechał na bulwary do Dusotoy zamówić ranne ubranie nowe.
— Proszę tylko pana — dodał — ażeby ono nie wyglądało jak z igły; nie znoszę bowiem sukni nowych, Zatem ma być nowe, a wyglądać tak, jakby było noszone.
Mądry maître-tailleur fantazyę tę rozumiał i przyrzekł się do niej zastosować. Nazajutrz książę, odświeżony i wyglądający mniej już na tego Roberta Macairé, do którego się sam uznawał podobnym — jechał dziwnie milczący i poruszony na ulicę de la Paix, razem z Lesławem.
Stary, zużyty — zimny, wchodząc do salonu — widocznie był zmieszany.
Gospodyni domu z pułkownikową były już w salonie. Książę oczyma ciekawymi zmierzył Nerę i zbliżył się prawie bojaźliwie, gdy ona wesoło i śmiało ich witała.
Lecz, gdy Filipesco odezwał się i usłyszała głos jego — zaczęła się mu przypatrywać z nadzwyczajną, wytężoną ciekawością. Po twarzyczce jej przebiegły i znikły rumieńce.
Filipesco się ośmielał coraz, Nera widocznie mieszała i stawała niespokojną. W końcu nie mogła wytrzymać.
— Książę mi głosem, a nawet rysami twarzy nadzwyczajnie przypominasz kogoś, od bardzo wielu lat niewidzianego.
Filipesco zerwał się z krzesła.
— Być-że to może? — zapytał zmieszany. — Przypominasz sobie!
Nera pobladła i wstała także, wpatrując się mocno w gościa... Nastąpiło milczenie długie i dziwne, które przerwał książę.
— Przychodzę po latach wielu — jako winowajca — rzekł smutnie — prosić o przebaczenie... Nie obwiniaj mnie. Moje towarzystwo i moja opieka — gorszemi być mogły, niż opuszczenie. Rachowałem wiele na przywiązanie tej kobiety, która cię tak kochała, choć nie była matką...
Nera dodała, zbliżając się do księcia i całując go w ramię:
— Ona mi dodawała tego przywiązania aż do zgonu. Zmarła w samą porę, gdy już żyć nie mieliśmy o czem, a ona trybu życia zmienić, ani pracować nie umiała. A! nie mówmy o tem, com przebyła. Widzicie, żem ocalona cudem, żem nietylko swobodną, ale mam wszystko, co mi swobodę na przyszłość zapewnić może...
Łzy stały w jej oczach, otarła je i wesoło już, choć z pewnym przymusem, poczęła mówić z Filipesco, zowiąc go wprost — Papa...
Lesław, nie chcąc być na zawadzie w tej dziwnej rozmowie, po latach tylu mającej na nowo porwane związać węzły — zwrócił się do pani de la Porte, która zapomniana siedziała na stronie.
Pomiędzy Nerą a ojcem poczęła się niespokojna wymiana pytań i odpowiedzi — dla obcych osób niezrozumiałych. Oboje tak byli sobą zajęci, że nawet Nera zapomniała o swoich obowiązkach gospodyni. Pułkownikowa musiała jej przypomnieć, że śniadanie stygło.
Nikomu, oprócz może pani de la Porte, nie przyszło na myśl naówczas czynić postrzeżeń nad naturą ludzką w wypadku tak szczególnym — jakim było spotkanie tego ojca z córką, ojca, winowajcy skruszonego, córki, która nie miała do niego żalu, a czuła powracającą miłość ku niemu.
Wspomnienia ojca wszystkie przedstawiły go Nerze czułym dla niej, serdecznym, ale zarazem słabym. Badała go teraz, czy życie i doświadczenie zmieniło tę naturę. Lesław musiał i dalej zabawiać pułkownikową.
Filipesco w przeciągu półtorej niespełna godziny z wielkim taktem, dzięki usposobieniu córki — potrafił się z nią porozumieć.
— Papa Simon — rzekł — odebrał mi opiekę nad wami, uprzedzając mnie, ale to nie przeszkadza, abym czuwał. Nie mam żadnego zajęcia, pozostaję tu, gdzie ty będziesz, na zawołanie. Proprio motu, bez rozkazu twego, nic nie pocznę. Mylę się — dodał — jest jedno, na co ani pozwolenia, ani rozkazu czekać nie będę — tem jest obrona przeciw matce. Simon wprawdzie czuwać też będzie nad tem — ale moja pomoc nie zawadzi. Bolesna to rzecz córkę przeciw matce bronić i ostrzegać — ale w tym razie...
Nera mu przerwała.
— Bądź pewien, że ja w każdym razie i obronić się potrafię i miarę zachować. Niema z tej strony żadnego niebezpieczeństwa.
— A zatem — dodał książę — niema go już z żadnej strony. Papy Simona ani zrażać, ani odpychać nie będziemy. Miliony jego, bądź co bądź, nie są do pogardzenia, bo ten głupi grosz, jak był, tak jest i będzie na wieki wieków królem świata tego.
— Dla wszystkich tych, co mu chcą ulegać, ale nie dla anarchistów, jak ja...
Roześmiała się i dorzuciła.
— Mieć tyle, aby zaspokoić główne życia potrzeby — jest bardzo wygodnie, ale po za pewną granicą, bogactwo stać się może nawet ciężarem.
— Zrozumiejmy się — odparł książę. — Teorya twoja doskonała — ale zastosowanie ją obala. Wszystko się w niej opiera na określeniu, co jest życia potrzebą, a co zbytkiem. Otóż ja ci powiem, że są natury, dla których zbytek jest potrzebą, a tym miliony nie są nadto. Sądzę, że z zamiłowaniem sztuki i piękna z trochą fantazyi, nie można mieć nadto milionów. Rotschild byłby nieszczęśliwym, gdyby czasem nie mógł przepłacić obrazu Rembrandt’a lub rzeźby Benvenuta.
Książę dopiero w tej chwili zmiarkował, razem z gospodynią domu, iż, zapominając o Lesławie, okazał się niewdzięcznym. Wciągnął go do rozmowy ogólnej, a uwolnił od dosyć nudnego komerażu z pułkownikową.
Lesław, chociaż go zaniedbano, tak był rad dobremu porozumieniu księcia z córką, iż wcale za złe nie wziął zapomnienia. Nera podała mu rękę i cicho szepnęła tylko jedno słowo:
— Dziękuję! (Merçi).
Resztę oczy jej dopowiedziały.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Rozpoczęło się życie dla Nery nowe, które mogło się nazwać szczęśliwem. Obawa tylko, aby go jakiś wypadek nie przerwał i nie zamącił — zatruwała czasem jaką chwilę. Lesław ani myślał się już ruszać z Paryża, dopóki Nera tu pozostawała.

Wszyscy razem, stosując się do życzenia Nery, szukali dla niej jakiegoś nabycia willi, domu i ogrodu, w okolicy. Filipesco starał się o to przez agentów, bo był nieco leniwy, Lesław jeździł niezmordowanie sam.
Położenie pułkownikowej, osadzonej przy Nerze, z ramienia Simona, obowiązanej do donoszenia mu, co się tu działo — było dosyć drażliwem. Potrzebowała dobrze rozważyć po czyjej stronie stanąć miała. Ostrożność i rachuba nakazywały oszczędzać Nerę i jej ojca. Hrabia Lesław tak był z niemi związany, że i ów szedł razem. Pułkownikowa więc doniosła, że ojciec Nery się tu stawił, ale znajdowała, iż to nie groziło niczem i — że uniknąć nie było podobna zbliżenia się jego do dziecka. Simon na list ten żadnym rozkazem nowym nie odpowiedział.
Tymczasem Lesław, poszukując willi z ogrodem, idealnej dla Nery — czyniąc nieustanne wycieczki w okolice, nareszcie, znalazł coś — jak mu się zdawało, stosownego w Châlons sur Seine, o pół godziny drogi od miasta, i drugiego coś w Bougival, nie licząc trzeciego, a najmniej mogącego się podobać, w tej samej stronie, około Rueil...
Willa w Châlons, własność niegdyś słynnej artystki teatru francuskiego, która zmuszoną była dla zdrowia przenieść się do Bordighery nad morze, zdawała się odpowiadać wszystkim warunkom żądanym. Otaczał ją rodzaj cienistego, dosyć rozległego parku, opasywały kanały, któremi czółnem się było można dostać na wysepkę Croissy, a nawet na tak zwaną Grénouillerę. Ogród dawał jej ciszę i spokój, bo oddzielał od tych dróg gwarnych, któremi świąteczni goście okolice miasta niepokoili. Duży i piękny pałacyk w stylu Mansard’a, z wdzięczną dosyć powierzchownością, dwupiętrowy, urządzony był z tym komfortem, o jakim nie dalej, jak pół wieku temu, nikt nie miał wyobrażenia.
Na dole salony, gabinety, galerye dozwalały się urządzić na przyjmowanie choćby licznego towarzystwa, oddzielając muzykę, malarstwo, jadalnię, a nawet fumoir i bilard.
Pierwsze piętro było właściwem mieszkaniem z mniejszemi salonikami, drugie służyć mogło dla przyjaciół, gości i domowników. W suterenach mieściły się kuchnie i t. p.
Oprócz willi, z którą połączony był rodzaj zimowego ogródka, stajnie, wozownie i wszystkie budowy, jakich mógł potrzebować właściciel willi — znajdowały się blisko, oddzielone tylko zasłoną drzew zielonych...
Nera, przybywszy tu, obejrzawszy, zaprotestowała. Willa dla niej była za wielka i za droga. Filipesco głosował za nią, ale nie opierał się, bo zgadzał się na to, iż dom zbyt obszerny, pusty był smutnym, a Nera z towarzyszką, zapełnić nie mogły budowy zbyt obszernej.
Domek w Bougival miał swe niedogodności, stał nadto blisko nad drogą, z której obłoki kurzawy obsypywały ogród i dom.
Nera ze swej strony, pułkownikowa od siebie, doniosły o tych upatrzonych willach papie Simonowi. Nie odpowiedział nic długo, ale pokazało się, że, zapewnie potajemnie musiał oglądać sam — bo z Nizzy nadesłał w kilka tygodni radę, ażeby większą willę w Châlons wybrać stanowczo. Znajdował ją ze względów wielu bardzo — nietylko wygodniejszą, ale bezpieczniejszą, w razie, gdyby ją później zbywać przyszło. Nera więc zgodziła się na to, co radził, bo dla niej obszerny i cienisty ogród miał powab wielki.
W czasie, gdy się to wszystko działo, wybierano się do Trouville. Lesław i książę Filipesco, jak cień, mieli towarzyszyć Nerze.
Co się przez te miesiące działo i stało z hr. Lesławem — trudno bardzo określić. Był nadzwyczaj zmienionym. On sam niemal nie poznawał siebie. Nieśmiały, bojaźliwy, szanujący formy i pozory wszelkie, obawiający się posądzenia, kompromitacyi, Lesio powoli emancypował się i uzuchwalał. Rozkochanym był do upojenia, do szaleństwa, miłość tę karmił, zamiast ją uśmierzać — a o następstwach nie chciał myśleć, zamykał oczy na nie. Do rodziców nie pisał o tem ani słowa, chociaż serce matki mogło w samym tonie korespondencyi uczuć metamorfozę i pewną nagłą jakąś dojrzałość młodzieńca, która inaczej jak pod wpływem gorącego uczucia nie mogła się wyrobić.
Matka też zaczynała się niepokoić. Ojciec nie rozumiał obawy i nie widział nawet metamorfozy. Wiedząc, że Edzio był w Nizzy i widział Lesława, pani hrabina matka napisała do niego list, niby żartobliwy, wesoły, dopominający się wrażeń, jakie Lesio uczynił na nim.
Edzio, który zdala się dowiadywał o kuzynie — był w wielkiej obawie. Na listy jego Lesław odpowiadał wymijająco, dowcipnie — ale niedostatecznie i niejasno. Nim odpowiedział matce, Edzio musiał się uciec do jednego z przyjaciół swych, stale przebywającego w Paryżu. Przyjaciel ten — który był z potrzeby teraz korespondentem i reporterem dzienników polskich, miał pewną wprawę w śledzeniu i wywiadywaniu się. Po niejakim czasie dostarczył Edziowi raportu, dosyć dowcipnie napisanego, który zawierał legendę, jaka chodziła o Lesiu po paryskim bruku.
Mieściła ona w sobie plotkę o zawiązanym z cyrkową pięknością stosunku w Nizzy, o gonieniu jej aż do Paryża, o szalonej namiętności ku istocie zagadkowej, około której kręciły się także figury takie, jak milioner Simon i rumuński jakiś książę.
Legenda, obok niektórych faktów prawdziwych, mieściła mnóstwo przypuszczeń i komentarzów zupełnie fałszywych, ale dających się logicznie do niej przyczepić. Edzio, odebrawszy list — struchlał.
Chciał naprzód lecieć sam, aby wyrwać kuzyna z tego piekła — nie przestraszając rodziców, szczególniej matki, która drżała o ukochane dziecię jedyne.
Edzio jednak po rozmyśle nie czuł się na siłach, aby sam mógł uratować kuzyna; a tak mu było dobrze, wygodnie, miło w Castellamare, tak mu się ztamtąd ruszyć nie chciało, tak go zajmowały studya pompejańskie!!!
Odczytawszy list reportera, namyślał się już tylko, czy ma z niego wyciąg złagodzony posłać matce, czy sam oryginał.
Oszczędzając matkę, mógł zmniejszyć groźby i niebezpieczeństwo, — ale w takim razie, skutek nie był pewny. Nie widząc nic tak bardzo przerażającego, mogła przywiązana matka dać się uspokoić tłómaczeniem, a tu potrzeba było działać szybko i energicznie, aby Lesia ocalić.
Źle czy dobrze postąpił sobie kuzyn, lecz niedługo się wahając, do odpowiedzi łagodzącej, dołożył oryginał.
Ojciec Lesia, który go kochał bardzo, był nierównie wyrozumialszym, niż matka. Wiedział on, że syn stanowczego kroku żadnego nie zrobi, bez rodziców, a z własnego doświadczenia miał to, iż il faut, que jeunesse se passe. Po polsku mówiło się o młodem piwie.
Mama miała jedynaka za istotę wyjątkową, i ogólnych prawideł nie stosowała do tego ideału, jakim był jej śliczny, anielsko łagodny, spokojny, nie mogący się dopuścić namiętności Lesio.
Gdy list, do którego brutalny ów raport dowcipnego korespondenta był dołączony, nadszedł, gdy matka go odczytała, musiano posłać po doktora. Nastąpił — kryzys nerwowy. Przestraszony mąż, któremu dano znać, nadbiegł, znalazł na stoliku oba listy, odczytał je i pogniewał się na Edzia bardzo słusznie, ale żony uspokoić nie zdołał, — była przerażoną tak, iż nic słuchać nie chciała i żądała, aby mąż wezwał telegrafem syna do powrotu, z powodu jej choroby.
Tak, wśród najrozkoszniejszych marzeń, Lesio nagle, jakby piorunem uderzony, odebrał od ojca telegram krótki, zatrważający, niedozwalający się namyślać ani chwili:
„Matka mocno chora. Chociaż nie ma niebezpieczeństwa (brzmiał telegram), — pragnie cię widzieć i żąda, abyś natychmiast przybywał. Nie zwlekaj”.
Lesław, który był przywiązanem dziecięciem, a matkę bałwochwalczo kochał, — nie namyślał się ani chwili. Z telegramem w kieszeni pobiegł na ulicę de la Paix.
Ujrzawszy go w progu, Nera, która była z nim teraz tak poufałą jak — z bratem, przestraszyła się bladą twarzą. Nic nie mówiąc, podał jej telegram tylko. Spojrzeli sobie w oczy. Nera zbladła.
— Jedziesz pan? — odezwała się cicho.
— Dziś jeszcze, — odparł Lesław.
— Proszę was o jedno, — dajcie mi znać o sobie, — poczęła Nera. — Mam jakieś trwożliwe przeczucia... chcę wiedzieć.
Lesław drżał ze wzruszenia.
W ciągu tych miesięcy — zbliżyli się do siebie, spoufalili, było im tak dobrze obojgu, że tylko zmiany jakiejkolwiek się obawiali, prawie nic więcej nie żądając nad to, aby stosunek ten nie został zerwany.
Lesław nie mówił o miłości nigdy, — ale całe jego postępowanie było wymownym jej dowodem. Wiedział też, że Nera przywiązaną była do niego. Dalej obawiał się krok zrobić, aby nie spotkać zawady i nie zburzyć tego, co go czyniło szczęśliwym. Z ich dwojga, mężniejszą była daleko Nera, ale nie znała arystokratycznej rodziny jego. Filipesco, który patrzył na tę miłość, tak czystą i dziecinną niemal, ani jej przeszkadzał, ani się mieszał do tej sprawy, czując, że wszelka interwencya jego byłaby niewłaściwą. On także o takiej arystokracyi, do jakiej należeli rodzice Lesia, wcale nie miał wyobrażenia.
Ojciec Lesława sławnym był z tego, iż krewnego swego, który ożenił się z córką jednego z najstarszych domów arystokracyi austryackiej, — zapytywał, czy hrabia nie był choćby szlachcicem?...
W końcu tego romansu Filipesco widział ożenienie — i cieszył się niem, bo Lesia ocenił i pokochał. Uważał, iż jest trochę miękki, ale za to Nera była energii pełną.
Przy pożegnaniu, ująwszy rękę jej, Lesław przyłożył ją do ust, potem do serca i głosem drżącym, rzekł:
— Do widzenia!!
Byli sami, — dziewczę, pod wrażeniem tego rozstania, rzuciło mu się na szyję, Lesław kląkł przed nią.
— Ufaj mi, — jestem twoim, dopókim żyw.
— Nawzajem, — zawołała Nera, — jestem twoją do grobu...
Takie było pożegnanie ich... od Nery biegł Lesław do księcia. Znał go teraz tak dobrze, iż mógł mu zaufać zupełnie. Pod wpływem córki i jego Filipesco znacznie się ustatkował. Nie grał prawie, życie mu zapełniały chętne usługi dla Nery, za którą szalał.
Lesław w niezwykłej godzinie, z twarzą zmienioną, zbladły, poruszony, zjawiający się nagle, przeraził Fiiipesca.
— Mów, co ci jest! — krzyknął, bo pierwszą myślą jego było, że Nerze się coś stać mogło. Hrabia podał mu telegram.
— Byłeś u niej? — zapytał, rzuciwszy okiem na niego.
— Wracam od niej, — rzekł Lesław, — wyjeżdżam pierwszym pociągiem pośpiesznym.
Filipesco ścisnął mu rękę silnie.
— Daj mi znać o sobie i, powracaj, — odezwał się. — Z serca życzę, ażebyś zastał w domu matkę lepiej, niż wnosić można z tego telegramu. Bądź co bądź, — oznajm mi natychmiast. Co do Nery, bądź spokojny, ja pozostaję na straży i niedopuszczę, ażeby się coś mogło stać dla niej, dla was nieprzyjemnego. Ufaj mi. Ubieram się natychmiast i przeprowadzam cię na kolej.
W takiej gorączce opuścił Lesio Paryż, zatelegrafowawszy ojcu, że wyjeżdża.
Odebrana wiadomość uspokoiła matkę. Zaczęto teraz rozbierać pilniej list Edzia i dołączoną do niego korespondencyę, której szczegóły, poddane analizie, nie mogły wytrzymać krytyki.
Wszystko to i spokojność ojca, wpłynęło na hrabinę o tyle, że, orzeźwiona, — nabrawszy sił, oczekiwała na syna. Mąż i ona mieli czas się namyśleć, jak przyjąć powracającego i jak z nim postąpić.
Hrabia był tego zdania, że o całym tym niedorzecznym romansie z amazonką cyrkową, nie potrzeba było nawet synowi wspominać, ale wszelkiemi możliwemi sposobami starać się go powstrzymać w domu, — przerwać korespondencye, gdyby Lesio je wysyłał. Matka przeciwnie, chciała się otwarcie, stanowczo rozmówić z synem, a nawet pokazać mu listy Edwarda.
Przez kilka dni sprzeczali się o to z sobą rodzice. Ojciec obstawał przy swojem i dowodził, że należało czekać, aż pókiby Lesław sam tej sprawy nie zagaił.
— Pokażemy, żeśmy to wzięli nadto seryo — mówił do żony. — Czekajmy. Może się to samo rozchwiać i w nic obrócić. Oszczędzim sobie i jemu przykrości. Jeżeli on nas zagadnie i będzie miał odwagę, naówczas powiemy otwarcie, co wiemy. Jeżeli on zmilczy, to dowód, że dzieciństwa tego na seryo nie bierze... Pocóż my mu mamy nadawać jakieś znaczenie?
Rozumowanie to trafiło do przekonania hrabiny. Uspokojona, pochowawszy listy, czekała na syna.
Lesław dniem i nocą, nie tracąc ani chwili, biegł aż do najbliższej stacyi w powiatowem mieście, gdzie na niego oczekiwały konie. Tu także mieszkał doktór, który był przyjacielem domu. Nim zaprzężono, Lesio pośpieszył do niego, — i szczęściem, zastał odpoczywającego po wycieczce.
Stary lekarz, znający doskonale stosunki, dla którego nie było tajemnic, — w progu już Lesia uspokoił.
— Hrabina zdrowa, — nie miejcie najmniejszej obawy, — rzekł do niego. — Powiem wam otwarcie, iż oprócz podrażnienia nerwowego, po odebranych jakichś listach, — podrażnienia dziś całkiem usuniętego, — nie było nic seryo. Żadnej choroby, przestraszono was niebacznie i niepotrzebnie.
— Ale cóż to za listy być mogły? — spytał Lesław niespokojnie.
— Nie wiem, — służąca hrabiny, stara poczciwa Wrońska, mówiła mi, że na kopercie stał Neapol, — ale sądzę, że się omyliła.
Lesławowi przyszedł na myśl Edzio, — i odgadł wszystko, — chociaż nie domyślał się wcale, aby to tak daleko mogło sięgać. Dosyć było najmniejszego podejrzenia, niebacznego słowa, aby matkę przestraszyć. Nie badając już doktora, postanowił milczeniem matkę przekonać, że Edzio się mylił, że nie było nic.
Nie pora była rodzicom się przyznawać, — nie miał odwagi, postanowił czekać.
Uspokojony do pewnego stopnia, wyruszył z miasteczka do rodziców.




Pańską prawdziwie nazwać się mogła rezydencya hrabiego Gustawa Leliwy w Poddębcach. Brakło jej tylko tego jednego uroku, jaki dają wspomnienia. Wszystko tu było nowem, a jedyną pamiątkę przeszłości stanowiły resztki jakiegoś wału czy ogródka, znajdujące się w parku nad rzeczułką, która go ożywiała. Pałac, ogrody, kaplica, zabudowania wspaniałe i piękne, nie miały stu lat nawet. Ale za to Poddębce nawet Anglikom, którzy tu na łowy przyjeżdżali zaproszeni, po angielskich castle’ach i cottage’ach wydawały się wcale pięknemi i z wielkim urządzonemi komfortem. Miały tylko nieco cudzoziemską fizyonomię w kraju, w którym od wieku obozowano raczej, niż mieszkano bezpiecznie. Najazdy tatarskie, wojny, — nie dozwalały się nigdzie na stały i trwały pobyt osiedlać, aż w końcu XVIII wieku. Dlatego u nas dwory były jakby rozbitemi namiotami tylko — i zameczki jedynie, i to nie wszystkie, na dłuższy żywot rachować mogły.
Poddębce powstały w początkach XIX wieku i przeznaczone na pobyt senatorskiej rodziny, — za stolicę dóbr rozległych, odpowiadały wszystkim warunkom wygody i okazałości, jakie Leliwowie wymarzyli. Szczęściem dla nich, gdy inne możne rody po katastrofach, jakim uległ kraj w końcu XVIII wieku, upadały i ubożały — Leliwów gałąź ta jedna wzmogła się w dostatki — i urosła. Pałacyk więc dziadowski, wnuk przerobił na prawdziwy pałac, wielce ozdobny, pokaźny, otoczony parkiem rozległym. Wszystkie budowy, należące do niego, oficyny, kuchnie, stajnie miały powierzchowność piękną i służyły razem do przyozdobienia ogrodu, który słynął jako jeden z najpiękniejszych na Podolu.
Służba liczna i karna, stajnie utrzymywane kosztownie, — szklarnie i zimowe ogrody, — wszystko co pobyt na wsi może uprzyjemnić, — przyozdabiało Poddębce, chociaż rodzina cała składała się z dwojga państwa i z tego syna jedynaka, który znaczniejszą część roku musiał spędzać zagranicą. Na towarzystwie jednak nie zbywało w Poddębcach, bo mnoga służba, złożona z ludzi w większej części wykształconych, już stanowiła sporą gromadkę. Hrabina miała przy sobie Francuzkę, która niegdyś była jej nauczycielką, staruszkę jeszcze pełną życia, panią Labite, daleką kuzynkę, pannę Salomeę, dwudziestokilkoletnią, zabawiającą się heraldyką i literaturą, nie ładną, ani brzydką, arystokratycznych przekonań, dowcipną, a czasem złośliwą. Hrabia, oprócz rządcy, człowieka najlepszego towarzystwa, starego kawalera, pana Brzoskiego, trzymał sekretarza, będącego razem bibliotekarzem, młodego Witebskiego, a i o kapelanie eks-pijarze, księdzu Górskim, nie godzi się zapominać, bo i on salon wieczorny ożywiał.
Koniuszy, dawny wojskowy kapitan Cholewa, ukazywał się też na pokojach, ze swą czerwoną wstążeczką w pętlicy. Był to bardzo już niemłody człowiek, ale jeszcze silny, krzepki i kawalerzysta doskonały. Pod dowództwem tej starszyzny, cała armia dworaków różnych stopni składała ludność rezydencyi.
Sam hrabia, średnich lat mężczyzna, niegdyś bardzo piękny, dziś jeszcze miłej i szlachetnej powierzchowności, dystynkcyi pełnej, — był typem arystokraty w najlepszem znaczeniu tego wyrazu. Widać było po nim senatorski ów ród, którym się szczycił. Niczem nie naruszona powaga, którą się przyoblekał, pomimo wielkiej uprzejmości, nie dopuszczała nikomu zbytniego spoufalenia. Można było powiedzieć o nim, że nigdy nie zapominał o zasadzie noblesse oblige, i nawet na zewnątrz reprezentował nietylko szlachectwo, ale szlachetność, unikając wszystkiego, co mogło je uczynić śmiesznem.
Doskonale dobraną była żona jego, Dorota, — piękna, starannie wychowana, — pobożna, żyjąca teraz tylko w swym synu i jego przyszłości. Pożycie ich z sobą było jaknajlepsze, chociaż hrabiego po cichu posądzano o miłostki pokątne, ale to były raczej złośliwe plotki, niż oparte na czemś zarzuty.
Życie w Poddębcach pańskie w całem znaczeniu, kosztowne, — nie przechodziło wcale możności, a było tak uregulowanem, że hrabia co rok mógł jeszcze powiększać kapitały, któremi rozporządzał. Gospodarstwo ani zaniedbane, ani nazbyt wyszukane i przemądrzałe odpowiadało potrzebom czasu i miejsca. Słowem, szło tu wszystko porządnie, dobrze, spokojnie, a nawet dobór ludzi był tak szczęśliwy, iż hrabiostwo ich zmieniać nie potrzebowali.
Hrabia był potroszę myśliwym, jeździł konno z upodobaniem, — czytywał dzienniki i nowe książki, szczególniej francuskie, grywał wista niekiedy, — i nie miał zresztą żadnych fantazyi szczególnych.
Hrabina Dorota miała ogród, który lubiła bardzo, książki także, nabożeństwo i korespondencyę bardzo czynną z przyjaciółkami i rodziną. Listy jej słynęły z pięknego stylu, francuskiego, chociaż i po polsku pisała dosyć poprawnie.
Francuzczyzna tu, jak u nas wszędzie po domach arystokratycznych, stanowiła ten węzeł, który nas łączył z Zachodem. Upodobaniu w niej i dawanemu nad mową własną pierwszeństwu wiele zarzucić można, ale i to przyznać trzeba, że obejść się bez niej nie było podobna. Wpływ jej bywał szkodliwy, ale się mu obronić nie mógł nikt, nie odłączając od ogółu.
Nie przeszkadzało to obojgu państwu cenić swe rodowe i narodowe wspomnienia bardzo wysoko i stawać w ich obronie najczystszą francuzczyzną.
Wszystko to razem Poddębce czyniło nie odznaczającemi się niczem oryginalnem, — ale miłemi bardzo.
Szlachta trochę była zakłopotana, przyjeżdżając tu, — ale odjeżdżała zawsze zachwycona gospodarzem, gospodynią i uprzejmem wielce obejściem się z gośćmi. Wybierano też hrabiego jednogłośnie marszałkiem gubernialnym i kilka razy godność tę przyjmował, — ale od lat kilku już wymówił się zmęczeniem i złem zdrowiem.
Obyczajem było w Poddębcach obchodzić uroczyście Nowy Rok, ostatnie dni mięsopustu, Wielkanoc i imieniny obojga. Zjeżdżano się w tych dniach tłumnie, bawiono wesoło — i obchody te zostawiały po sobie miłe wspomnienia. Bez Poddębiec okolica byłaby zamarłą i bez życia.
Hrabia nie miał nieprzyjaciół, — jeden tylko świeżo upieczony baron z nazwiskiem niemieckiem, pochodzenia dwuznacznego, chcący rywalizować pańskością i popularnością z Leliwami, męczył się, usiłując sprostać im i zakasować.
Barona próżność i nieustanne staranie o to, aby się utrzymać na wysokości równej z Leliwami, — czyniły go śmiesznym. Stosunki jego z Poddębcami, pomimo współzawodnictwa, były przyjacielskie.
Z tego, cośmy powiedzieli o Poddębcach, można powziąć wyobrażenie o życiu, jakie tu czekało hr. Lesława. Miał on tu zawsze gotowy na przyjęcie apartament w pałacu, służbę, konie i czego tylko mógł zapotrzebować. Kochali go nietylko rodzice, ale cały ten dwór ich otaczający. Dzień, w którym miał przybyć, od rana już niepokojem radosnym przejmował wszystkich. Pierwsza poszła pokoje Lesława oglądać panna Salomea, ale znalazła już w nich bukiety świeże, okna pootwierane i wszystko aż do lavabo, — w gotowości na przyjęcie miłego pana. Po niej oglądała apartament matka, na ostatku nawet ojciec, nie licząc Witebskiego, który atrament, papier i kilkanaście tomów nowości położył w sypialni. Kapitan Cholewa sam przeznaczonego Lesławowi wierzchowca spróbował i był z niego kontent.
Młody pan jechał z sercem poruszonem wspomnieniami — biło mu ono do Poddębców, do kochanych rodziców, do tego ślicznego gniazda, — ale jakaś gorycz truła teraz powrót ten do domu.
Wstydził się tego, co doznawał. Nera odciągała go stąd ku sobie, Nera, która mimo całego uroku i wdzięku, mimo elegancyi, — na tle obrazu Poddębiec wyglądała, jako cyganeczka.
Wyobrazić jej sobie tutaj — nie umiał, myśląc o niej, — rumienił się mimowolnie. Ciągnęła ona za sobą Filipesca, Simona, cały świat jakiś kosmopolityczny, awanturniczy, który się z tutejszym nie godził. Trwoga i niepokój przejęły go smutkiem.
Z tem uczuciem zajechał on przed ganek pałacu, na którym czekała na niego matka z panną Salomeą, ojciec, ks. Goński i zdala kapitan Cholewa. Oprócz tego służba niemal cała cisnęła się dokoła ganku i klombów otaczającego ogrodu.
Przytomność matki była już uspokajającą. Hrabina Dorota trochę bledsza, niż zwykle, drżąca, — uściskała syna ze łzami w oczach. Wydał się jej mizernym i smutnym, mimo wesołości, którą starał się okazać.
Hrabia, całej tej sprawy nie biorący na seryo, wesół był, ożywiony i syna przyjął gorącym uściskiem. Stosownie do obmyślanego programu, ani matka, ani ojciec, najmniejszem słowem nie zdradzili się z wiadomością, jaką od Edzia odebrali, — tylko na twarzy panny Salomei, która była wtajemniczoną, a nie umiała ukryć podrażnienia, Lesław odczytał potwierdzenie swego domysłu.
Kuzynka Salomea, starsza nieco od Lesia, była jego przyjaciółką, jakby siostrą — zazdrosną trochę o wszelkie kobiece serca, któreby jej go odciągnąć mogły. Od niej spodziewał się dowiedzieć prawdy i pozyskać skazówkę, jak miał postąpić. Mylił się tylko, rachując na jej pomoc i przymierze, gdyż panna Salomea oburzoną była przeciw awanturnicy, która śmiała ważyć się na owładnięcie Lesławem.
Było to zuchwalstwo najsroższej kary godne.
Cały wieczór zszedł na opowiadaniach o Nizzy, Paryżu i o miejscowych różnych zmianach, zaszłych w sąsiedztwie Poddębiec.
Trochę wcześniej, niż zwykle, pożegnali syna rodzice i Witebski mu towarzyszył do jego pokojów.
Z nim niedługo pomówiwszy, Lesław pozostał sam i położył się nietak dla spoczynku, jak dlatego, aby mógł wszystkich odprawić i pozostać sam z myślami. Dobył z pugilaresu fotografję Nery, popatrzył na nią, napisał telegram do Filipesca, oznajmiający mu o przybyciu swem i zatopił się w myślach gorzkich, jak dymy jakieś gryzące. Pomiędzy życiem tutejszem a tem, co ukochał od niedawna — była przepaść, którą napróżno starał się czemś zasłonić. Niestety, czuł i widział, że nawet największa miłość rodzicielska dla niego nie potrafi jej zapełnić.
Stał na rozdrożu, od którego w dwóch przeciwnych kierunkach wiodły gościńce, i gdyby szło tylko o jego własne szczęście, ani chwiliby się nie wahał je poświęcić obowiązkom, jakie miał względem rodziców, ale ona go kochała, — ona miała być nieszczęśliwą!!
Całą noc, która być miała wypoczynkiem, Lesław spędził w męczarniach i trwodze. Im więcej myślał, tem położenie stawiło mu się groźniejszem, bez wyjścia.
Nie mógł się ofiary od rodziców dla siebie domagać, — nie pozostawało mu nic nad poświęcenie siebie. Zasnąwszy niespokojnie nad rankiem, zbudził się późno i uczuł rozgorączkowanym i chorym. W piersiach wróciła mu duszność, kaszlał mocno.
Nadchodzący służący stary hrabiego, który oznajmił, że ze mszą świętą czekano na niego, — spojrzawszy na ukochanego panicza, strwożył się, tak go po dniu jasnym znalazł mizernym, z twarzą cierpienie wyrażającą.
Powrócił do hrabiego ojca i, bez ogródki, mu powiedział:
— Hrabia Lesław wstaje, ale tak dziś mizerny i zmęczony, że aż go żal. Ja tam nie wiem, ale gdyby i po doktora, nic nie mówiąc, posłać, nie byłoby może od rzeczy.
Ojciec natychmiast poszedł sam. Lesław kończył właśnie ubieranie się i pośpieszył przeprosić go, że zaspał trochę. Wejrzenie na syna przekonało, że stary sługa nie przesadzał.
Hrabina już była w kaplicy, do której Lesław pobiegł, aby jej nie dać czekać na siebie i natychmiast dała się słyszeć sygnaturka, ks. Goński wyszedł ze mszą. Zmuszonym był rubryczką dnia tego wdziać ornat fioletowy, pół żałobny, — co hrabinę poruszyło jakoś.
W pół godziny potem całe towarzystwo było zebrane przy śniadaniu. Wszyscy, nie śmiejąc mówić o tem, uważali, że Lesław jest mizerny i cierpiący, chociaż zapewniał, że się czuł zupełnie zdrów, a kaszel pochodził od pyłu, którego nałykał się w drodze.
Wrażenia, jakiego doznał, najmniej okazał po sobie ojciec, chociaż natychmiast posłał po starego doktora, prosząc go tylko, aby przybył nie jako wezwany, ale jako przyjaciel domu.
Lesław, w którego duszy odbywała się straszna walka, chcąc ją ukryć, nadrabiał nienaturalną wesołością, która wszystkich uderzać musiała...
Śniadanie przeciągnęło się długo, a po nim matka poszła z synem pokazywać mu ogród i różne nowe zdobycze dla niego poczynione w Gandawie i Erfurcie.
Po tej przechadzce Lesław miał odejść do swych pokojów, ale dała mu znak panna Salomea i, zamiast do nich, udał się do jej mieszkania.
Pierwszem słowem trochę niecierpliwej kuzynki było:
— Ale pan bardzo źle wyglądasz! Co to jest? Nie byłeś przecie chory?
— Zmęczyłem się trochę przyśpieszoną podróżą i niepokojem o mamę.
— I kaszlesz?
— Dopiero od wczoraj, — przerwał Lesław. — Proszę mi nie mówić o mnie, ale o mamie. Co to było?
Panna Salomea zamyśliła się nieco. Dowodziło to, że albo prawdy powiedzieć nie chciała, — lub przygotować musiała podanie jej Lesławowi.
— Co to było? — powtórzyła panna Salomea. — Wiesz, jak ja znam hrabinę i stan jej zdrowia, ale tym razem nie umiem sobie wytłómaczyć choroby. Nie wiem nawet, czy to chorobą nazwać można.
— Cóż to było? — powtórzył Lesław.
— Zrana przywieziono pocztę, — poczęła, pilno się wpatrując w kuzyna, panna Salomea. — W chwilę potem znalazłam ją — w nerwowem podrażnieniu, une crise, nie wiem... Musieliśmy posłać po doktora. Teraz to zupełnie przeszło, ale..
Lesław rumienił się i bladł.
— Przypisujesz więc to — poczcie, od kogo były listy? — rzekł nieśmiało.
— Mnie nie wpadł w oczy list żaden, nie wiem, ale służąca znalazła kopertę, timbre Neapol, ręka pana Edwarda.
Jak winowajca stał Lesław z oczyma spuszczonemu.
— Ja teraz to rozumiem, — rzekł, — Edzio musiał, z serdecznego do mnie przywiązania, niepotrzebnie powtórzyć plotki zapewne, jakie mógł zebrać w Nizzy.
— Plotki nie rodzą się nigdy bez jakiegoś zarodka prawdy, — podchwyciła panna Salomea. — Czy chcesz być ze mną szczerym jak dawniej, — czy...
Lesław niespokojnie się przeszedł po pokoju.
— Niepodobna mi odgadnąć, — rzekł, kłamiąc, — co Edzio doniósł o mnie, bo na najgłupszych plotkach do wyboru nigdy nie zbywa w Nizzy. Domyślam się, że chyba żartem napisał, iż ja także z Pudłowiczem należałem do tych, co się tam mocno zajmowali losem bardzo pięknej amazonki cyrkowej.
Panna Salomea schwyciła się za głowę.
— Amazonki! Cyrku... wy! panie Lesławie.
— Tak jest, ale dodać potrzeba, że ta amazonka jest córką księcia i dziedziczką... milionowego dziada, bankiera, — rzekł Lesław, źle udając obojętnego.
— Coś tak romantycznego, jakbyście wzięli to z najnowszego romansu moeurs parisiennes, — odezwała się Salomea. — To do niczego niepodobne.
— Ale to jest niemniej najprawdziwszą prawdą, — ciągnął dalej Lesław. — Amazonka ta, istota wielce oryginalna, utalentowana, bardzo piękna, o mało nie padła ofiarą przypadku w cyrku. Cały świat w Nizzy nią się tylko przez kilka tygodni zajmował. Ja także należałem do tego całego świata.
Panna Salomea słuchała z natężoną ciekawością.
— To do was tak niepodobne, panie Lesławie! — szepnęła.
Nie odpowiedział nic na to.
— Mama się mogła przestraszyć, — odezwał się po chwili namysłu, — ale powinna mnie znać przecież, iż, w najgorszym razie, przykrości jej i ojcu nie uczyniłbym nigdy. Wolałbym sam paść ofiarą.
Z kolei panna Salomea tonem, jakim hrabia mówił, przestraszona, zamilkła...
Milczenie trwało dosyć długo.
— Czuję, że mi nie mówisz całej prawdy, — odezwała się w końcu panna Salomea. — Zdajesz się żadnej do tego nie przywiązywać wagi, a...
Lesław zamilkł, rozmowa się przerwała. Z zupełnem wyznaniem nie mógł, — nie chciał się śpieszyć, chociaż ufał kuzynce — i pomoc jej mogła mu być potrzebną, ale cóż miał obciążać ją brzemieniem, którego dźwignąć nie mogła?
Salomea namyślała się nieco.
— Widzę, że nie masz ochoty szczerze się wyspowiadać przedemną, — rzekła, — a to mnie przestrasza. Nie umiem tylko w myśli połączyć cyrkowej panienki z p. hrabią Lesławem Leliwą. Proszę, odpowiedz mi na kilka pytań przynajmniej. Bardzo piękna?
Lesław się zadumał.
— Tak, — rzekł, — piękna jest bardzo, ale ta najmniejszy z jej uroków, jest oprócz tego wykształconą bardzo, pełną dystynkcyi i znakomicie utalentowaną.
— Księżniczką i — dziedziczką milionów bankiera — dodała Salomea. — Wszystko to razem wzięte, stanowi plotkę, która w istocie mogła mamę o chorobę przyprawić.
Lesław poruszył ramionami.
— I rozumiem, — dodała, — dlaczego wy też tak mizernie, zmęczonym wyglądacie.
Załamała ręce panna Salomea, i usta zagryzła. Lesław stał jak winowajca.
Spojrzał na nią, — wziął za rękę, pocałował i — wyszedł.
Zaledwie powrócił do siebie, — ojciec zabrał go na rozmowę, ale ta się toczyła cała o stosunkach sąsiedzkich i gospodarstwie w Poddębcach, o rzeczach obojętnych. Chciał widocznie rozerwać tylko syna. Lesław, jak mógł, udawał mocno zainteresowanego tem, co go wcale nie zajmowało. Śmieli się i żartowali.
Hrabia potem kazał wyprowadzić konie i kapitan Cholewa popisał się z arabem, którego dla Lesława ujeździł. Nadeszła potem matka i nadjechał stary doktór.
— Jestem natrętnym, — rzekł na wstępie, — ale nie mogłem się powstrzymać, aby wczoraj tak na krótko tylko mając hrabiego Lesława, dziś tu nie pogonić za nim.
Trwały wesołe rozmowy o wszystkiem, co na myśl przyszło, aż prawie do obiadu. Ojciec wziął na stronę doktora.
— Jak ty go znajdujesz?
— Niema nic, — prędko odparł konsyliarz, zmęczony podróżą — dajmy mu wypocząć. Kaszle trochę, ale to po podróży, — w takie gorąca nic dziwnego.
— Proszę cię, abyś go, nie okazując tego, wybadał dobrze, mnie on niepokoi, — dokończył hrabia, ściskając rękę doktora. — Nigdy go takim nie widziałem.
W ten sposób spędził Lesław pierwsze chwile pobytu u rodziców. Matka i ojciec, wedle postanowienia, strzegli się nawet go zbyt badać i zarzucać pytaniami. O tem, co Edzio donosił, nie mówili wcale. Starano się go rozbawić, dostarczyć rozrywek, a matka z troskliwością wszystkich naszych Polek — karmiła i poiła nieustannie. Lesław, chociaż w duszy miał ciągle największą boleść, śmiał się, udawał wesołego, gorączkowemi opowiadaniami bawił, i na pannie Salomei, już trochę wtajemniczonej, czynił wrażenie w istocie chorego i nieszczęśliwego człowieka.
Biedne dziewczę, przywiązane do tego domu, z trwogą przewidywało jakąś grożącą katastrofę...
Stara służba, znająca Lesia od dzieciństwa, — znajdowała go też dziwnie zmienionym i niespokojną była, nie śmiejąc się z tem wygadywać.
Lesław, którego niegdyś rada lekarzy wyprawiła nad brzegi morza, do Nizzy, — a pobyt kilkoletni znacznie był stan poprawił, — teraz nagle okazywał wszystkie te zatrważające symptomata, jakie spowodowały pobyt zagranicą.
Doktór nie chciał ojca straszyć, ale po kilku odwiedzinach, powiedział mu otwarcie, że powinien był powrócić do Nizzy, albo jechać na Maderę, do Kairu, że, choć stan piersi się poprawił, — ostrożność nakazywała... i t. p.
Mąż powtórzył to żonie.
— A! mój drogi, — odparła ze łzami, — przedewszystkiem idzie o zdrowie, o życie! Zapomnijmy o reszcie! Nim jednak odjedzie, — bądź co bądź, musimy się z nim rozmówić otwarcie.
— Dosiu kochana, — przerwał hrabia, — tylko nie ty! nie ty! Ja sam, zostaw to mnie, to sprawa męska...
Całował ją po rękach.
— I dla ciebie i dla niego niewłaściwe, abyś ty z nim o tem mówić miała. Zostaw to mnie.
Matce zdawało się właśnie, iż dziecko jej ukochane więcej zaufania względem niej mieć będzie, — ale była posłuszną. Z obawy o zdrowie i życie syna, gotowa była do największych ofiar.
Tymczasem stary hrabia (tak go teraz nazywano, choć nawet przy synu wcale nie wydawał się starym), myślał i układał, jak miał do rozprawienia się z synem przystąpić. On tego romansu nie brał tak na seryo.
Z Lesławem starał się być na stopie przyjacielskiej, poufałej, — więcej wymagając od niego otwartości, niż poszanowania.
Jednego dnia, w kilka tygodni po przyjeździe do Poddębiec, hrabia wezwał syna na wieczorną przejażdżkę konną do bliskiego folwarku, gdzie mu miał pokazać stadninę. Wybierając się na tę wycieczkę, hrabia wziął z sobą list Edzia i ten, który on nadesłał.
Nie ciążyła mu wcale rozmowa, jaką mieć musiał z synem. Spodziewał się, że się to wszystko rozjaśni i przejdzie gładko.
Wieczór był prześliczny, powietrze miłe, konie doskonałe, droga malownicza i wygodna, — Lesław starał się być w wesołym humorze, chociaż na duszy dźwigał ciężar okrutny.
Na folwarku pani ekonomowa wystąpiła z kurczętami, z podwieczorkiem, kawą i t. p. Ojciec i syn zasiedli w pokoiku schludnym, by odpocząć, Lesław nic nie przeczuwał, gdy ojciec, śmiejąc się, zagaił.
— Chciałem się z tobą rozmówić na osobności, — rzekł. — Wiesz, że matka była chora. Choroby tej przyczyną stał się poczciwy Edzio.
To mówiąc, dobył listy.
— Patrz, co napisał do nas i co nam przysłał. Sądzę, że najlepiej będzie, gdy się o tem à coeur ouvert rozmówimy.
Lesław rzucił okiem na listy, cały blady i zmieszany, — nie myślał nic taić i kłamać.
Mógł milczeć dopóki nie pytano, — gdy raz ojciec sam o to go zagadnął, musiał mówić otwarcie, — tylko prawdę. Czytał jeszcze raport, przysłany przez Edzia, gdy ojciec wtrącił:
— Proszę cię, ale to niepodobne do niczego, — niema tu w tem sensu. Żyd, książę jakiś rumuński, dyrektor cyrku i ta zaklęta księżniczka, wszystko to pomieszane!! Powiedz mi, co w tem jest prawdy?
Lesław rzucił listy przebieżone na stół.
— Niestety, — odparł zimno, — z małemi wyjątkami cała ta baśń, kochany ojcze, jakkolwiek nieprawdopodobna jest — prawdziwa!!
Hrabia stał zdumiony.
Allons donc! i miliony, i ojciec książę, i żyd, i...
— Wszystko, — powtórzył Lesław, — ale o czem Edzio nie pisze, a jego reporter nie mógł donieść, to, że panna ta jest osobą ze wszech miar godną poszanowania i uwielbienia.
— Jesteś w niej zakochany? — wtrącił ojciec.
— Niech ojciec to nazwie, jak chce. Jestem nią i jej losem żywo, gorąco zajęty, — odparł Lesław.
Leliwa się zmarszczył.
— Ale przecież nie myślisz, ażeby małżeństwo z nią było możliwem, — począł spokojnie. — Może być doskonale rumuńską, serbską, bułgarską, grecką księżniczką, cudnie piękną i mieć miliony bankiera żyda, — z tem całem wyposażeniem nie jest to żona dla Lesława Leliwy.
Młody milczał.
— Ty to sam czuć musisz, — dodał ojciec. — Są rodziny, które mają obowiązki względem narodu i nie mogą déroger. Do tych rodzin my należymy.
Chwilę czekał na odpowiedź stary, ale jej nie otrzymał. Ze spuszczonymi oczyma, blady, zmieszany, Lesław siedział nieporuszony.
— Proszę cię, Lesiu, — otwarcie, — nie jak z ojcem, mów jak z najlepszym przyjacielem... mów.
Syn zaczął od uściskania ojca.
— Kochany ojcze, — rzekł. — Wiem bardzo dobrze, iż zajęcie moje tą biedną, ale zachwycającą istotą, jest prawdziwem nieszczęściem dla mnie, a zmartwieniem dla was, ale nie szukałem ani znajomości, ani zbliżenia się, los miał w tem większy udział, niż ja... Broniłem się. C’est plus fort, que moi.
Ojciec załamał ręce.
— Ani wy, ani matka, — ciągnął dalej Lesław, — nie macie przez to obawiać się czego. Będę cierpiał, to prawda, ale swobodnie sobą nie rozporządzę. Bądźcie spokojni.
— Ale nam o twoje szczęście chodzi! — odezwał się ojciec, tą rezygnacyą więcej podrażniony, niżby był oporem. — Co najgorsza, — dodał, — oddziałało to na twoje zdrowie.
Przerwana rozmowa i zwierzenia się — po chwili szły dalej. Ojciec chciał bliższych wiadomości o księciu Filipesco, o Simonie, o matce, o przeszłości Nery. Lesław, raz postanowiwszy być szczerym, nie taił nic, — wolał odrazu, choć niemiłe rzeczy, wyspowiadać, niżby potem ojciec miał je z innych źródeł dostać.
Cały ten świat kosmopolityczny, do najwyższego stopnia wstrętny staremu Leliwie, przyprowadzał go do rozpaczy.
— Sierotę, znalezioną na gościńcu, — odezwał się do syna, — wolałbym już, niż tę wnuczkę lichwiarza, córkę awanturnika i wychowanicę dyrektora cyrku. Przypuszczam, że jest rozumną, znakomicie wykształconą, najlepszego tonu, zachwycającą, ale matce rodu gasnącego coś więcej nad to wszystko potrzeba. Są rzeczy, które się nie odgadują i których się nauczyć niepodobna, bo się je tylko z mlekiem wysysa. Mógłbyś być z nią — nie wiem, dłużej czy krócej szczęśliwym, ale ta matka twoich dzieci, musiałaby się ich wyrzec, aby nie wychowała na ludzi bez barwy i cechy naszej.
Lesław nie miał nic do odpowiedzenia.
— Mój drogi, — rzekł w końcu ojciec, — nie jestem tyranem, matka cię kocha, pragniemy twojego szczęścia, — ale musimy cię oboje prosić i zaklinać... czekaj, myśl, daj namiętności ostygnąć.
— Kochany ojcze, ja się tak dalece nie myślałem śpieszyć, — że gdybyście odemnie nie zażądali wyjaśnienia i tłomaczenia, nie chciałem wam wcale mówić o tem.
Hrabia spodziewał się wcale innego skutku z rozmowy z synem, nie miał mu nic do zarzucenia, musiał uznać poddanie się i rezygnacyę jego, — ale w istocie nie zrobił nic, nie doszedł do niczego, Lesław pozostał jak był zakochany, cierpiący, cierpliwy.
— Doktór wymaga, abyś powracał do tego klimatu, który dotąd nie widzę, aby ci służył bardzo, — rzekł w końcu ojciec, — nie możemy się temu sprzeciwiać. Musisz jechać gdzieś do morskich kąpieli, a potem do Nizzy, ale to znaczy, że się z nią spotkasz znowu i stosunki staną się ściślejsze jeszcze. Z tego, co mi mówisz o księciu, mam prawo się obawiać go. Sam, niestety, nie mogę ci towarzyszyć. Matka będzie drżała z obawy o ciebie, jeżeli ona zechce jechać z tobą?
Lesław skłonił głowę.
— Ja nie mam nic przeciw temu, — przerwał szybko.
Zmierzchało, konie wierzchowe stały przed gankiem, musieli powracać do Poddębiec. Lesławowi po odbytej spowiedzi lżej się zrobiło, oddychał swobodniej, stary jechał smutny i milczący.
Czuł, że teraz położenie było bez wyjścia.
Przy herbacie, do której ich zaraz powołano, bo matka z nią czekała, nie było mowy o niczem. Panna Salomea, stara Labite, ks. Goński i Witebski, nie dozwalali otwarcie się rozmówić; a hrabina w twarzy męża szukała napróżno jakiejś wskazówki, jak wypadło otwarte rozprawienie się ojca z synem.
Widząc ją niespokojną, wziął żonę do drugiego pokoju Leliwa i w skróceniu powtórzył jej, co słyszał od Lesia.
— Poczciwy chłopiec, ani się zapiera, ani zaprzecza, że wpadł w sidła, z których mu się trudno wyplątać, ale też niczego nie żąda, nie upiera się przy niczem, jest zrezygnowany czekać. Dziewczyna go oczarowała. Wszystkie szczegóły, które się nam wydawały bajecznemi, niestety, prawdziwe. Miliony żyda lichwiarza, nazwisko jakiegoś Fanaryjskiego książęcia, — pobyt w cyrku, matka jakaś, do której się przyznać niepodobna.
Leliwa pochwycił się za głowę.
— Pan Bóg nas dotknął, — dokończył, — ale razem muszę oddać sprawiedliwość Lesiowi, jest łagodny, posłuszny, gotów na wszystko, jednem słowem, — admirable.
Matka się rozpłakała.
— Rzuciłem tę myśl, — dodał hrabia, — że ty mu może do morza i do Nizzy zechcesz towarzyszyć. Przyjął ją z wdzięcznością, nic nie ma przeciw temu.
Potrzeba było powrócić do salonu, hrabina otarła oczy, przybrała wyraz twarzy łagodnie uśmiechnięty i usiadła na swojem miejscu. Musiała się teraz naradzić i namyślić, czy miała z synem mówić o tem lub zmilczeć. Ale milczenie jej ciążyło do zbytku.
Co kilka dni pod kopertą księcia pisywał Lesław do Nery i do niego, — ale nie donosił o niczem, oprócz rzeczy obojętnych i starał się w listach przybrać ton wesoły, chociaż nim pewno nie zwiódł nikogo.
Nazajutrz po przechadzce z matką po ogrodzie, naprowadzona przez nią powoli poczęła się — spowiedź u serca macierzyńskiego. Przestraszona i biedna hrabina Dorota nie mogła tego pojąć, jak przez nią wychowany, jej drogi Lesio, — mógł choć na chwilę dać się oczarować takiej istocie pospolitej, — gwieździe teatralnej, kobiecie, która nie mogła mieć właśnie tych przymiotów, jakie, zdaniem jej, jedynie urok mogły nadać kobiecie. Lesław napróżno starał się dowieść, iż była wielce dystyngowaną. Zmuszony w końcu, pokazał fotografię. Hrabina wpatrzyła się w nią, i, nie mogąc zaprzeczyć ani wdzięku, ani szlachetności, rozpłakała się. Syn tem tylko ją uspakajał, że przyrzekał cierpliwość i posłuszeństwo.
Rodzice nie wiedzieli już, co począć.
Wstrzymaliby go w domu, ale doktór stanowczo nalegał na to, aby jechał do morza, — na zimę do Nizzy lub Hyères.
W przeciągu dwóch miesięcy pobytu na wsi Lesław na twarzy tak się zmienił, — policzki mu i oczy dziwnie zapadły, cera pożółkła, — że wszyscy mimowolnie codzień postęp choroby ukrywanej śledzić mogli. Stary lekarz się gniewał. Kaszel wzmagał się coraz mocniej, — oddech stał krótkim, najmniejsze znużenie dawało się czuć w piersiach. Wieczorami mała przychodziła gorączka. Aby to wszystko ukryć przed oczyma matki, Lesio zmagał się na wesołość, — śmiał się, żartował, dokazywał... i matka dawała się tem oszukać, ale panna Salomea naostatek samego hrabiego ojca zwróciła na to uwagę, iż Lesia stan widocznie się pogorszył mocno.
Sam więc ojciec począł nalegać o posłuszeństwo doktorowi. Kazano jechać do Trouville, a że matka się tak prędko wybrać nie mogła i Nizza była jej niemiłą, bo jej przypisywała to, co nazywała nieszczęściem Lesia, — postanowiono razem spędzić zimę w Hyères.
Lesław napróżno przedstawiał, że pobyt w Nizzy we własnym domu byłby wygodniejszym, że powietrze nawet tu byłoby może lepsze, — hrabina imienia nawet jej znieść nie mogła.
Ani ojciec, ani matka odjeżdżającemu nie powiedzieli ani słowa, nie wymagali od niego, aby się wyrzekł Nery, powtarzano mu tylko codzień na różny sposób, przypominając, że w żadnym razie o małżeństwie mowy być nie mogło.
Lesławowi szło tylko, aby ją mógł widzieć jeszcze, a potem? Nawykł nie myśleć o przyszłości, ani jej odgadywać.
— Będzie, co Bóg da! — mówił sobie.
List do księcia Filipesco oznajmił mu o dniu przybycia do Paryża, skąd zaraz Lesław jechać miał do Trouville.




W tym czasie, gdy powołany do rodziców Lesław męczył się na wsi tęsknotą za Nerą i namiętnością, która go dręczyła, rozwijanie się choroby, — jakiej zaród nosił w sobie, — przyśpieszał, — biedna też Nera wystawioną była na niebezpieczeństwo spotkania się z matką, któremu Filipesco starał się zapobiedz. Simon i on usiłowali jej oszczędzić przykrości fałszywego położenia, a naostatek ciężaru, jakim być musiała taka matka.
Nikopulo, sypiąca pieniędzmi, rzucająca się na wszelkie sposoby, aby córkę wyszukać i do niej się dostać, — w przedpokoju Nery spotkała się ze starym Simonem. Tu odegrała się scena gwałtowna, krzykliwa, skandaliczna, której Nera nie była świadkiem, zakończona groźbą procesu.
Simon był nieprzebłaganym.
Z obu stron rozpoczęły się do niego przygotowania, — Nikopulo nie dała się tem nawet ustraszyć, że proces cały przebieg jej życia miał na jaw wyciągnąć. Adwokatowi, mającemu bronić praw dziada, — gdyż ojciec nie potrzebował występować, — Filipesco dostarczył obfitego materyału, który dowodził, że księżna wcale nie była matką, jakiejby wychowanie i pieczę nad młodą panienką powierzyć można. Własny obrońca jej, — radził księżnie raczej układ jakiś, porozumienie, niż narażanie się na skandal głośny, który zarówno matce, jak córce mógł być szkodliwy.
Ale namiętna, a dosyć ograniczona kobieta, uparta, zapamiętała, nic słuchać nie chciała.
Gdy się to działo, niespodziany wypadek szyki jej pomieszał, a Nerze zapewnił spokojność. Nikopulo odebrała z Jass wiadomość, że mąż jej, obłąkany, zamknięty od lat kilku w domu zdrowia, skończył życie. Zawczasu sporządzony testament zapewniał jej spadek po nim znaczny. Ale natychmiast musiała jechać i procesu rozpoczęcie odroczyć.
Wzruszenie, jakiego doznała, gniew, niepokój, może niewygody podróży, po przybyciu do Jass przyprawiły ją o chorobę. Zatelegrafowano księciu Filipesco, że po kilku dniach cierpień, — Nikopulo zmarła. Ruchomy jej majątek, znikł, rozchwytany przez tych, co ją otaczali, — spadek po mężu obejmowała naturalnie — córka. Był on zaledwie kilku wcześnie uczynionemi legatami obciążony.
Nera w ten sposób, niezależnie od dziada i ojca, stawała się panią znacznego majątku.
W pierwszej chwili, gdy jej o tem dał znać Filipesco, nie chcąc ani słuchać o tem, postanowiła zrzec się spadku, ale musiała zasięgnąć rady Simona, a ten natychmiast odpowiedział:
— Niema najmniejszego powodu do wyrzekania się spuścizny, która nie jest żadnym darem, ale restytucyą. Matka twoja, uchodząc odemnie, przywłaszczyła sobie znaczne sumy, które do dziś dnia byłyby więcej wyniosły, niż to, co po sobie zostawiła. Jest to zwrot tego, o co ja miałem prawo się upominać.
Nera przyjęła to obojętnie dosyć, — napisała tylko do dziada, że teraz mu ciężarem nie będzie i postara się o to, aby jej starczyło mienie przez matkę pozostawione. Wedle wiadomości, dostarczonych przez księcia, dochód przyszły Nery mógł wynosić od trzydziestu do czterdziestu tysięcy franków.
— Jest to wcale nieszpetna suma, — dodawał książę.
Simon, nie chcąc, aby wnuczka się od niego wyemancypowała, zawarował sobie przyjęcie dziesięciu tysięcy rocznie, — na szpilki.
Filipesco, dotąd przez miłość rozbudzoną późno dla dziecka, powstrzymując się od kart, od innych ekscentrycznych wybryków, — pomyślał, że trochę sobie mógł pozwolić. Nie schodząc więc ze stanowiska nadzoru i opieki, — powiedział sobie, że czasem w jakim klubie mógłby się grą zabawić.
Na Nerze te wypadki wielkiej wagi i znaczenia, któreby każdą inną jej wieku kobietę mocno poruszyły i zmienić mogły jej usposobienie, — zaledwie dostrzeżone uczyniły wrażenie. Była zakochaną tak namiętnie, tak całą jej istotę przejmującem uczuciem przywiązaną do Lesia, że reszta nie obchodziła jej wcale.
Nie znajdując w listach jego dosyć szczegółowych wiadomości o pobycie na wsi, o stosunkach z rodzicami, — zmuszała ojca do pokazywania korespondencyi, siliła się na odgadnięcie, co się tam działo, przeczuwała niebezpieczeństwo.
Z tego, co jej o swoich rodzicach opowiadał Lesio, — miała o nich wyobrażenie, przeczucie trafne.
Nie łudziła się tem wcale, ażeby łatwo synowi pozwolić mogli na ożenienie, — którego niestosowność ona sama widziała. Przeszłość, pochodzenie, krew, wspomnienia młodości, cyrk ciążyły na niej!! W Lesławie widziała istotę z innego świata, — świata, który się jej uśmiechał, — ale dla niej był zamknięty. Miłość jej jednak szła tak daleko, że przeszkód, zawad, form żadnych znosić nie chciała.
— Nie mogę go nie kochać, — mówiła sobie, — co mnie reszta obchodzi? Nie pozwolą mu się żenić? ale mu nie zabronią mnie kochać. Będę im wstrętliwą, nienawistną? mogę to znieść i przecierpieć dla niego.
O stanie swego zdrowia Lesław nie pisał wcale, nie było o nim najmniejszej w listach wzmianki. Dopiero w ostatnim donosił księciu, że doktór mu kazał jechać wprost do Trouville, aby tam więcej oddychać powietrzem morskiem, niż się kąpać.
Odebrawszy wiadomość tę, Nera, która dotąd na kupno willi w Châlons sur Seine jeszcze się nie ważyła i mieszkała na ulicy de la Paix, natychmiast z pułkownikową wyruszyła do Trouville, a grzeczny papa uprzedził ją o dwie doby, aby nająć wygodne mieszkanie, nie zapominając o tem, jakby się w bliskiem sąsiedztwie mógł umieścić on i Lesio.
O przybyciu matki nic nie wiedział.
Nera, nie czekając w Paryżu na powrót hrabiego, wyruszyła natychmiast do Trouville. Tu właśnie w tym roku zjazd Paryżan, Anglików i wszelkiego gatunku cudzoziemców był tak wielki, tak tłumny, że się jej nie podobało na tysiące oczów ciekawych, natrętnych być wystawioną.
Pocieszała się tem tylko, że w takim natłoku najłatwiej się odosobnić, a ciekawość chwil pierwszych prędko przechodzi.
Filipesco oczekiwał Lesława w Paryżu. Zajmował on teraz obszerny entresol na Rivoli i posłał mu swój adres, zapraszając do siebie.
Hrabia, który nie nawykł być u nikogo w gościnie, wolał zajechać do hotelu.
Zaledwie przybywszy i przebrawszy się, pobiegł na ulicę de la Paix, dowiedział się o wyjeździe Nery do Trouville, i pojechał do księcia, który na niego oczekiwał.
Pomimo, że godzina wieczorna nie dozwalała się dobrze przypatrzeć Lesławowi, a podróż podniecająca nieco go świeższym uczyniła chwilowo, — Filipesco uderzony był zmianą, jaką w nim znalazł.
Twarz nadzwyczaj ściągnięta, oczy zapadłe, wypieczone rumieńce na policzkach, nic dobrego nie zwiastowały, ale humor był doskonały. Książę nie pokazał po sobie tego, iż się nastraszył. Wmawiał zresztą w siebie, że mógł znużenie przemijające wziąć zbyt na seryo i radził kilka dni spocząć w Paryżu. Lesław ani chciał słuchać o tem.
— Jutro pierwszym pociągiem jadę, — odezwał się, — czy mi książę zechcesz towarzyszyć, czy nie, ja muszę.
— Ja się też nie mam potrzeby wcale zatrzymywać w Paryżu dla siebie, — oparł książę, — ale muszę ci powiedzieć prawdę. Po podróży wyglądasz mocno znużony, mizerny, lękam się, aby to na Nerze nie uczyniło wrażenia.
Lesław się zarumienił.
— Książę znajdujesz?...
— Żeś na wsi mocno przecierpiał, — dokończył Filipesco. — Masz jedną z tych natur nerwowych, które łatwo bardzo podlegają wrażeniom, — ale, przebolawszy prędko w spokoju i dobrym bycie, rozkwitują na nowo. Za dni kilka znaku nie będzie tego znużenia, chociaż dziś ono jest zbyt widocznem.
Lesław, rad nie rad, zgodził się na zwłokę dnia jednego.
Nazajutrz rano Filipesco był już w hotelu. Pilno mu było sprawdzić, po wypoczynku, jak hrabia wyglądał. Znalazł go właśnie po przebudzeniu z silnym napadem kaszlu, którego nie mógł niczem uspokoić.
Fizyonomia, o białym dniu, straszliwie mu się wydała zmienioną i tak napiętnowaną wszystkiemi oznakami rozwiniętej choroby piersiowej, że książę przy powitaniu oniemiał i potrzebował chwili namysłu, aby przyjść do siebie.
Zmógł się na to, aby weselszym pokazać, niż zwykle, i o zdrowiu ani wspomniał już. Lesław mówił tylko o podróży jutrzejszej.
Dano telegramem znać Nerze o przybyciu i jutrzejszym przyjeździe. Lesław był poruszony, szczęśliwy, ożywiony, ale im się żywiej krzątał, więcej mówił, tem mocniej kaszlał. Opowiadaniom obustronnym o Poddębcach, o Paryżu, Simonie, o nieboszczce Nikopuio nie było końca do śniadania.
— Muszę jej oddać sprawiedliwość, — zakończył Filipesco, — w życiu nigdy nie miała taktu, ale, że umiała umrzeć w porę, i jakby na zawołanie, niech ją to rozgrzeszy za popełnione błędy. Nawet pozostawiony Nerze majątek, który ją wyswobadza z zależności od dziadka, — bardzo mi na rękę. Niech-że jej ziemia będzie lekką, a w wspomnieniu, ludzie będą litościwi.




Lesław rozpytywał o Nerę.
— A! zapomniałem ci powiedzieć, — odezwał się Filipesco, — mamy gościa z Rumunii; jest nim mój krewny, który toż samo, co ja, nosi nazwisko, młody chłopak, który nigdy dotąd po za granicę Rumunii nie wyjrzał, lat dwadzieścia kilka, — wyśmienity, naiwny, wesół, zręczny, niewysoko wykształcony, ale serce złote, dziecię natury. Zostawiłem go pod opieką Nery, gdyż, nieoswojony ze stosunkami zagranicą, potrzebuje, aby ktoś czuwał nad nim.
Wiadomość o tym gościu niekoniecznie przyjemną była Lesławowi, czuł, że ów mu będzie zawadzał, — ale nie było na to rady. Kuzynka Nery musiał witać uprzejmie.
Nazajutrz pierwszym pociągiem śpieszyli do Trouville i na dworcu zastali Nerę z pułkownikową, w towarzystwie owego Rumuna, który był bardzo przystojnym, kwitnącym zdrowiem, czarnookim, jak olbrzym zbudowanym mężczyzną.
Nera zarumieniona, z uczuciem wielkiem podała ręce obie na powitanie Lesławowi i w tej chwili zapomnieli zupełnie o niepotrzebnym świadku, którego zabrał z sobą Filipesco.
Dla starego księcia był on żywem przypomnieniem własnej jego młodości, miał więc do niego słabość widoczną, Nera obchodziła się z nim dziwnie już spoufalona, posługując się, posyłając go, żartując z niego potroszę. Miał już czas w ciągu niebytności Lesława i dać się po znać i oswoić z życiem nowem dla siebie, do którego zdawał się mieć zdolności niepospolite.
Trochę muzyki dozwalało mu śpiewać z Nerą, — jeździł też konno, jak dziecko stepu, nieuczenie a zuchwale, naostatek księciu do écarté i do wszystkich możliwych gier w karty, bilard i szachy dotrzymywał kroku.
Z początku uczynił on na Lesławie jakieś wrażenie nieokreślone, — ale Nera się z niego wyśmiewała, obchodziła się z nim jak z dzieckiem, wszelka więc zazdrość ustąpić musiała.
Nazajutrz niepodobało mu się to, że nim wstał i wypoczął, ona już z Andreą odbyła konną przejażdżkę, ale mu się wyłómaczyła i zatarła wrażenie, na cały dzień precz wysyłając natręta, który się już nie pokazał do wieczora.
Zawadzał jednak Lesławowi, choć go nie było. Filipesco miał do niego słabość, a Nera przezywała „le paysan da Danube“, gdyż w istocie z naddunajskich krajów przybywał, ale się nim bawiła. Opowiadano o nim śmieszne rzeczy, jak tu wszystko nowem znajdował i witał wesołem podziwieniem. Lesław słuchał tego nieustannego o nim opowiadania i milczał posępnie.
Nazajutrz rano Nera, po przejażdżce z Andreą, stała na balkonie, gdy nadszedł ojciec.
— Wiesz, — odezwała się do niego córka, — mój Lesław uczynił na mnie przykre wrażenie, żółto i zmęczony wygląda.
— A! po podróży! — odparł książę, — nic dziwnego, zresztą przyzwyczaiłaś się do świeżych rumieńców Andrzejka!!
Zarumieniła się Nera.
— A! ten dzieciak, — zawołała, poprawiając włosy. — O Lesława trzebaby jednak zapytać doktora.
— On sam tego dopełni — rzekł Filipesco, — chociaż niema się czego obawiać. Natura nerwowa, a tego rodzaju temperamenta w przeciągu dwudziestu czterech godzin i mizernieć i rozkwitać umieją.
Nera westchnęła.
— Smutna to rzecz tak nieustannie czuwać być zmuszoną, — dodała, wychodząc.
Życie w Trouville do miejscowych warunków zastosować się musiało, a te jakoś teraz hrabiemu dość były niedogodne. Andrea mógł wprawdzie zastępować go przy ojcu, ale częściej daleko kręcił się koło Nery i jej posługiwał, choć się go pozbywała. Niespodzianką też dosyć niedogodną dla Lesława było, że tu znalazł Pudłowicza, barona Hausgarde, znanego nam z Nizzy Serwan-paszę i naostatek O’Wall’a. Ten nie myślał już o pozyskaniu dla teatru Nery, bo widział, że nie myśli się poświęcić sztuce, ale pozostał natrętnym wielbicielem, a wreszcie cygara i obiady księcia były doskonałe. Grywali też z sobą całemi godzinami.
Pudłowicz, któremu zbywało na towarzystwie, stał się ciężarem dla Lesława, a zaprezentowany Nerze, której się nie podobał, ją też nudził. Hrabia musiał go, siebie poświęcając, odprowadzać, — a ile razy potem powracał, znajdował na swojem miejscu wesołego kuzyna. Później trochę ulżył mu Filipesco, gdyż oba grywali równie namiętnie, — oba lubili stawiać grubo i którykolwiek przegrywał, — nie wprawiało go to w zły humor. Pomimo wielkiej różnicy w wykształceniu, Pudłowicz i on obyczajami doskonale się godzili z sobą.
— Ten twój książę, — mówił Pudłowicz, — złoty człowiek, nie dumny, grzeczny i do wszystkiego się da zaprządz, choćby w orła czy reszkę.
O’Wall przychodził dosyć często, ale, za stając Lesława, nie bawił długo, a młodego Rumuna spróbowawszy wciągnąć na rozmowę, już go potem nie zaczepiał. Lesław, który sobie wiele obiecywał po tym pobycie w Trouville, doznał zawodu. Rzadko z Nerą mogli być sami. Pułkownikowa, ojciec, młody kuzyn, inni goście — otaczali ją. Skarżył się na to, mniemał, że ona niedosyć ich unikała — ale się dziwnie jakoś składało, że teraz mniej była przystępną. Hrabia przypisywał to Rumunowi, którego począł nie lubić i nie umiał się z tem ukryć, co Nera i Filipesco za złe mu mieli, dowodząc, że — c’était lêtre le plus inoffensif du monde.
Andrea, ostrzeżony zapewne, im się bardziej chciał Lesławowi przypodobać, tem go więcej niecierpliwił.
W obejściu się z Nerą, dla której miłość nigdy może namiętniejszą nie była — hrabia się zmienił nieco, stał się podejrzliwym, smutnym, milczącym, a niekiedy nawet lekkie szyderstwo z ust się mu wyrywało. Ale, jako człowiek bardzo dobrze wychowany, panował nad sobą.
Do pewnego rozdrażnienia przyczyniało się i zapowiedziane przybycie matki Lesława, która się jednak opóźniła.
Podróż dla hrabiny Doroty, rozpieszczonej pobytem na wsi, delikatnej i wydelikaconej, wrażliwej, była nadzwyczaj przykrym do spełnienia obowiązkiem.
Miłość tylko jedynaka mogła ją skłonić do tej wycieczki. Oprócz panny Salomei, bez którejby się obejść nie mogła, starego kamerdynera, kucharza, służącej, będącej przy niej od lat młodych, kilka jeszcze osób towarzyszyć jej musiało.
Dwór, dochodzący do dziesiątka głów, podróż czynił kłopotliwą i kosztowną. Dla uniknięcia nieprzyjemnych niespodzianek po hotelach, kuryer, poprzedzający na noclegi i główne stacye, był także niezbędnym.
Wszystko to sam hrabia troskliwie bardzo obmyślał, a raz postanowiwszy, nie odstępował od programu.
Do złego humoru Lesława przyczyniało się i trudne uregulowanie stosunków z Nerą czasu zimy, gdyż ona miała w Nizzy pozostać z ojcem, a Lesław do Hyères matce towarzyszyć. Niewielka odległość ułatwiała wprawdzie częste spotkania — ale hrabia ze smutkiem mówił o nadchodzącej zimie. Chociaż się do tego nie przyznawał — pewien rodzaj zazdrości budził w nim gburowaty, wesoły i prostak Andrea, którego Nera uważała za zabawnego czasem naiwnością. Filipesco bronił go też i utrzymywał, że się ocierając o ludzi, wyrobi na wcale przyzwoitego człowieka.
— Orłem nigdy nie będzie — mówił z przekąsem — lecz do szczęścia wcale to niepotrzebne.




Ze wszystkich na wybrzeżu tem morskiem rozłożonych miejsc, uzdrawiających klimatem — Hyères, niegdyś może najsłynniejsze, owe ogrody Hesperyd — dziś najmniej ma uroku. Zwolennicy tego spokojnego kątka, otulonego wysokiemi wzgórzami, utrzymują, że lepiej jest, niż inne, od naprzykrzonych wiatrów osłonięty, ale są i tu dnie, a nawet tygodnie całe, w ciągu których słabsi i wrażliwsi goście, wcale wychodzić nie mogą, a chmury kurzawy napełniają uliczki.
Starano się przyozdobić i uprzyjemnić miejscowość dosyć od morza oddaloną — miasteczko stare, zabrukowane i smutne — pobudowano willi i wspaniałych hotelów bardzo wiele, powysadzano palmami i eukaliptusami długie ulice — ale wszystko to razem wzięte nie ma życia, jest martwem, a że i podróżni niebardzo się tu kwapią, pobyt w Hyères wymaga po tych, co tu się udają, wielkich zasobów własnych, a wyrzeczenia się wszelkiej rachuby na środki uprzyjemnienia życia miejscowego.
Miasteczko, pomimo tysiąców gości na regestrze, przez znaczniejszą część zimy wydaje się puste i jakby wymarłe. Nędzny teatrzyk, kluby, zabawy noszą na sobie piętno małomiasteczkowe i ubogie. Jak wszędzie w podobnych warunkach, wymagania mieszkańców są tem większe, im liczba przybywających gości skromniejsza.
Lesław, który musiał pojechać naprzód i znaleźć willę dla matki, długo nie mógł wyszukać stosownej, potem o przesadzoną cenę ułożyć się nie mógł, naostatek, gdy z biedą wszystko to ułatwił — niepokoił się, czy matka i panna Salomea uznają ten wybór za szczęśliwy.
Willa zdaleka wyglądała pokaźnie, ale żadne drzwi i okno szczelnie się nie zamykały, kominy dymiły wszystkie, pieców nie było wcale, obicia i meble, dywany i firanki, na pozór wytworne, zbliska się przypatrując, najskromniejszym wymaganiom nie starczyły.
Ogródek, stosunkowo mały, oprócz klombu wspaniałych eukaliptów, jednej ściany, okrytej glicyną, drugiej bougainvillą — niczem się nie odznaczał.
Lesław dla siebie wybrał kilka pokojów na piętrze, matce i jej dworowi zostawiając parter, sutereny, drugie piętro i mansardy. Miał z okien widok na morze ku Salinom — ale zresztą, na łagodną zimę wiele rachować musiał, a sercem miał mieszkać w Nizzy.
Układano się, aby go w Hyères odwiedzać, chociaż Lesław przewidywał przeszkody, on też obiecywał jeździć często do swej willi, i, mówiąc to, wzdychał, bo myślał o matce, której ani często, ani na długo z panną Salomeą nie mógł porzucać.
Tymczasem nieznośny, śmiejący się głośno — wesół, żarłoczny, napastliwy Andrea ofiarował swe służby i Nera, choć się z nim obchodziła surowo — przyjmowała je pobłażliwie.
Lesław skarżył się i utyskiwał, a książę poruszał ramionami, pocieszając go w sposób oryginalny.
— Wszyscy dziś jesteście rozpieszczeni do zbytku — mówił, uśmiechając się. — Sapristi! dla miłości kobiety myśmy dawniej więcej znieść umieli, nie szemrając. Czegóż chcesz? nie będziecie daleko od siebie, znajdziesz tysiące doskonałych powodów do odwiedzania Nizzy — powinieneś je umieć stworzyć. My też do Hyères postaramy się dojeżdżać! Czegóż możesz żądać więcej?
I Lesław milczeć musiał, Nera dosyć wesoło jakoś godziła się z tem położeniem, a Rumun, który od księcia się nasłuchał wiele o Nizzy, jechał z nadzwyczaj rozbudzoną ciekawością, wszystkiemi apetytami do owoców zakazanych, jakie tylko mógł wymarzyć. Bawiło to Filipesca, a nawet pobłażającą kuzynkę. Lesław usta zakąsywał.
Telegrafem nareszcie odebrał wiadomość, że matka już z domu wyruszyła i na Wiedeń, Nabrezynę, Medyolan, Genuę, Nizzę, Cannes — zdążała do Hyères.
Chociaż słabą miał bardzo nadzieję, ażeby się co w tym planie zmienić mogło, choć w Hyères willa była najęta i zapłacona, Lesław chciał spróbować, czy mu się nie uda willą nicejską skusić matkę do pozostania tutaj i dla przygotowania jej i panny Salomei — wyjechał naprzeciw nich aż do Genui.
Tu kilka dni czekać musiał na matkę, która się spóźniła, a w Superbie znowu odpoczywać musiała.
Jednym dniem potem zamierzano dojechać na noc do willi Leliwy, gdzie na przyjęcie matki syn okazale miał wystąpić. Marszałkowa, nienawykła do niewygód, do tej niewoli, jaką kolej żelazna pęta podróżnych, była nadzwyczaj znużoną. Nie chciała nic oglądać, nic jej nie bawiło, uradowała się tylko, zobaczywszy syna, chociaż znalazła go mizerniejszym, niż był, i smutniejszym, a pogrążonym w sobie.
Cudowne widoki tego wybrzeża, którem bieży droga do Cannes, nie zwróciły nawet uwagi znużonej pani, a w Nizzy przypomnienie Nery wszystko jej zatruło, choć tu znalazła wiele z tego, do czego w Poddębcach nawykła; a willa i ogród zachwyciły pannę Salomeę.
Lesław, z miłością własną dziedzica popisywał się tą posiadłością, pokazywał ją, chwalił się wygodami i uprzedzał, że w Hyères ich nie znajdą, że tam ani tak pięknie, ani tak wesoło nie będzie.
Ze wszystkich radowała się i napawała tą podróżą, zachwycona panna Salomea, ciesząc się jak dziecko.
— A! panie Lesławie — wołała rozgorączkowana — to raj! to raj! na dziedzińcu mandarynki rosną!!
Lesław smutnie się uśmiechał.
Hrabina cały dzień odpoczynku przebywszy na werandzie, nie chcąc towarzyszyć Salomei dla obejrzenia miasta i okolicy, następnego dnia wyruszyła do Hyères, a Lesław nie mógł jej odstąpić.
Służba i dwór o cały dzień wyprzedzili ich do Hyères.
Po willi Leliwie, w istocie wszystkim się tu smutno wydało, jedna panna Salomea chwaliła i uniewinniała.
Życie w Hyères, równie dla matki, jak dla syna, mimo wzajemnych starań i ustępstw, najczulszego obejścia się i największej delikatności z obu stron — było ozłoconą męczarnią. Hrabinie brakło towarzystwa, którego panna Salomea zastąpić nie mogła, mimo najgorliwszych starań, aby ją ubawić — Lesław udawał swobodnego i wesołego, ale chodził roztargniony i przygnębiony.
Matka w końcu, nie chcąc być okrutną, sama już napomykała, aby się rozerwał, przejechał, naówczas hrabia, korzystając z pozwolenia, wybiegał naturalnie do Nizzy, ale tu zawsze prawie na wstępie spotykał się z młodym Rumunem, który nieodstępnie, w czasie niebytności jego, towarzyszył kuzynce i coraz z nią zdawał się poufalszym. Nera wyśmiewała się z niego wprawdzie, lecz Lesławowi zdawało się, że coraz nim więcej była zajętą. Dawała mu nawet lekcye jakieś, za co on wywdzięczał się, zastępując masztalerza w przejażdżkach.
Stary Filipesco nadto znał świat, ludzi i serca ich, aby wrażenia, jakie kuzyn wywierał na Lesławie nie przewidywał i nie widział. A jednak nie starał się go oddalić, co byłoby mu przyszło z łatwością. Sądził, że smutną Nerę rozrywał.
Lesław nie czynił nigdy wymówek ani chciał dać poznać po sobie, jak Andrea go niecierpliwił — mimowoli się z tem zdradzał tylko. Naówczas książę szydersko się odzywał:
— Mój hrabio, nie bądź-że zazdrosnym! Jak można Nerę posądzić nawet o to, aby się jej mógł Andrzejek podobać. Ma litość nad nim i chce go okrzesać trochę, chłopakowi może się głowa zawrócić, ale, wierz mi, on jest jeszcze w tej szczęśliwej życia porze, gdy kobiety wszystkie równo są ponętne i zachwycające. Nerze zaś za złe mieć nie możesz, że w końcu, znużona towarzystwem mojem i pułkownikowej, bawi się tem dzieciakiem.
Lesław się uniewinniał.
— Ale ja wcale nie jest zazdrosnym.
— I to było śmiesznem, a dla Nery obrażającemu.
W stosunku jego do Nery zaszły prawie niedostrzeżone zmiany, które jednak bystrego oka księcia ujść nie mogły.
Nadskakujący, rozmarzony hrabia miewał chwile pogrążenia jakiegoś, bywał milczący i smutny. Tłómaczyło się to pobytem w Hyères i położeniem obojga, w którem nie można się było spodziewać rychłego polepszenia.
Wycieczki do Nizzy, które powinny były osładzać Lesławowi pobyt przymusowy w Hyères, czasem niemal wcale przeciwny wywierały skutek. Powracał z nich odrętwiały, lub podrażniony. Stan też zdrowia jego zamiast się polepszać — pomimo zapewnień, iż się czuł zdrowym — pogarszał się widocznie. Przychodzący lekarz nie znajdował wcale, by był groźnym, pocieszał, obiecywał najlepsze skutki później, lecz matka z panną Salomeą, napróżno oczekując zmiany — w końcu zaczęły myśleć, że możeby przeniesienie się do Nizzy, choć dla hrabiny niemiłe, Lesława odżywiło. Panna Salomea, jako pośredniczka, miała poleconem badać go, i przekonała się, że Lesław z wdzięcznością przyjąłby tę zmianę, którą uważał dla matki też pożądaną.
Hrabina godziła się już na to, a Lesław padł jej do nóg, dziękując. Przeniesienie się zostało postanowione, rozkazy do Nizzy wysłane, układ z właścicielem najętej w Hyères willi zawarty, i jednego wieczora, jakby czarodziejską różdżką przeniesiona, znalazła się w Leliwie hrabina.
Panna Salomea dowodziła, że to wszystkich, nie wyłączając jej, uszczęśliwić było powinno. Hyères miała już dosyć.
Oprócz wszystkich innych swych zalet, Nizza niespodziankę przygotowała hrabinie bardzo przyjemną. Od dwóch lat z dorastającą wątłą córeczką spędzała tu zimy pani marszałkowa Ossowska, z Podola także, przyjaciółka młodości hrabiny. Sposobiła się już właśnie odwiedzić ją w Hyères, gdy pani Dorota przeniosła się do Nizzy.
Pani marszałkowa należała do tej klasy istot, które czynne być muszą zawsze, potrzebują mówić wiele, widzieć wszystko, mieszać się wszędzie, pomagać, pośredniczyć, a choć to często nieprzyjemne ściąga następstwa, wcale się tem nie zrażają.
Małego wzrostu, dosyć otyła; nieładna, twarzy rysów pospolitych, chociaż dosyć sympatycznych, marszałkowa nieustraszoną byłą w robieniu znajomości i wciskaniu się w najniedostępniejsze cieśniny. Jak ci turyści, których wabią gór wierzchołki najtrudniejsze do wdrapania się, pani Ossowska miała upodobanie do zawierania najnieprawdopodobniejszych stosunków. Ciekawa, śmiała, chętna w pomaganiu bliźnim, choćby nie potrzebującym pomocy — cierpiała nieraz za swe wścibstwo, ale nieprzyjemności te zwyciężała swą wesołością i cierpliwością nieznużoną.
W tym samym wieku, co hrabina, zamożna, choć mniej od niej wyposażona, marszałkowa mogłaby się była nazwać szczęśliwą, gdyby nie obawa o zdrowie jedynaczki, — chociaż i ta opłacała się jej — nader pożądaną podróżą.
Marszałkowa ze swym temperamentem należała naturalnie do osób zawsze najlepiej poinformowanych, bo się nie wahała nigdy, kosztem największych nieprzyjemności nawet, ściągać wiadomości od sług, od ludzi, do którychby się nikt, oprócz niej, nie zbliżył.
Talent inkwizycyjny wyrobiła sobie niepospolity. Od rana do wieczora czynna, potrzebująca badać naturę wszechrzeczy — nie przepuszczała nikomu. Zasypywała pytaniami każdego, ale też gotową była wywzajemnić się odpowiedziami na wszelkie zagadnienia. Tam, gdzie nie starczyły informacye, bystry jej umysł dopełniał zasobu wiadomości najróżnorodniejszych. Nikt nad nią nie znał lepiej kroniki skandalicznej wszystkich dworów europejskich. W Nizzy nie było nikogo czynniejszego nad nią, a że córka nie byłaby mogła towarzyszyć jej wszędzie i wydołać ruchliwości, miała dla niej osobną panią, która dawała jej swobodę zupełną rozporządzania sobą.
Marszałkowa mówiła wszystkiemi europejskiemi językami, z odwagą niesłychaną, tak źle i śmiesznie, iż tem wszystkich bawiła, ale sama śmiała się z tych omyłek pierwsza i nie obrażała śmiechem słuchaczów.
Pannami jeszcze będąc, hrabina Dorota i ona widywały się z sobą często i były w przyjaźni, później rzadziej się już spotykały, ale obie zachowały miłe tych lat młodych wspomnienie. Marszałkowej pilno było kochaną Dosię uściskać.
Samo z siebie się rozumie, iż historya Nery i Lesława, nieboszczki Nikopulo, księcia Filipesco i Simona, była jej jaknajdokładniej znaną. Miała też już sposobność poznać młodego Rumuna, Andreę, i przenikliwy jej umysł przewidywał, iż między nim a Lesławem stosunki być muszą niezbyt przyjazne. Nerę uwielbiała Ossowska, podziwiała jej talenta, nadskakiwała jej, ale razem znajdowała, że Rumuna kuzynka, chcąc czy nie chcąc, niepotrzebnie bałamuciła. Zdaniem jej, prostak Andrea ani się mógł mierzyć z idealnym Lesiem, lecz gbur taki rozkochany stawał się zawadnym, a nawet niebezpiecznym.
Musimy to jeszcze dodać na pochwałę marszałkowej, że w sądach swych o ludziach przechylała się zawsze na stronę pobłażliwości i wierzyła chętniej dobremu, niż złemu.
Zaledwie wieść gruchnęła, że hrabina Dorota przeniosła się do Nizzy, gdy marszałkowa już u drzwi jej stała. Pozbawiona oddawna towarzystwa, osamotniona, znudzona hrabina Dorota z radością ją powitała, jakby wspomnienie owych lat, których każdy z rozkoszą pamięć przechowuje.
Powitaniom, uściskom, łzom nawet nie było końca. Marszałkowa śmiała się i płakała z równą łatwością, potem przyszły opowiadania, naostatek zwierzenia poufne. Pani hrabina z podziwieniem przekonała się, iż przyjaciółce nic nowego nie może powiedzieć, — bo ta wiedziała wszystko, a domyślała się więcej jeszcze.
Mówiły więc, zupełnie otwarcie.
Hrabina nie taiła ani obawy, ani wstrętu, ani utrapienia własnego i męża, z powodu tego niefortunnego romansu syna, ale jakże tu było drażnić Lesia, delikatnego, któremu „zagrażała“ choroba piersiowa! Hrabina w końcu rozpłakała się rzewnie.
— Ale, moja Dosiu kochana, — odparła cichuteńko marszałkowa, — mnie się zdaje, że ja ciebie pocieszę. Cierpliwości tylko potrzeba i krwi zimnej.
Otarłszy łzy, hrabina słuchała zdumiona.
— Ja mam dosyć bystre oko, — mówiła Ossowska, i zdaje mi się, że jak nieraz w życiu odgadłam następstwa, tak i teraz je potrafię przewidzieć. Niema tu jeszcze nic zdesperowanego, wszystko się odmienić może.
— Jakim sposobem?
— Posłuchaj tylko, — ciągnęła dalej marszałkowa, — i mnie nie wydaj, że to masz odemnie. Nerę ja znam, jest to w istocie fenomenalna istota, urocza, utalentowana, dystyngowana, piękna. Lesio, równie idealny, musiał się jej podobać, lecz czy ta miłość ku niemu będzie trwałą, — ja nie ręczę. On a jest niezmiernie żywą, potrzebującą coraz nowych wrażeń, chciwą ich, namiętną, Lesio dobry, łagodny, poważny, spokojny.
W czasie, gdy on u was bawił na wsi, ojciec panny, ten oryginał, doskonały, nieoszacowany Filipesco, sprowadził ubogiego kuzynka z Rumunii. Prosty sobie chłopak, bez wychowania, ale śliczny, zdrów, młody, wesół.
Nera się z niego wyśmiewa, wzięła go w opiekę dla okrzesania. Z drugiej strony okrzesywa go Filipesco. Wzięty we dwa ognie, Rumun się rozkochał w córce i w ojcu. Vous comprenez, nigdy w życiu nie był na takim festynie. Lesio już poczyna być zazdrosnym.
— Ą! moja droga! on się gryźć tem będzie i męczyć, — przerwała hrabina.
— Przyznam ci się, iż lepiej, aby trochę ucierpiał, niżby sam miał być nieszczęśliwym, potem i was uczynić nieszczęśliwymi. Zresztą, — mówiła marszałkowa, — są to wszystko przypuszczenia dotąd, ale, bądź cierpliwą, daj tym stosunkom ułożyć się, jak im przeznaczono. Lesio jest rozumny, poważny, — najmniejsza płochość go wyleczy.
Zamyśliła się hrabina.
— Ale proszę cię, zaklinam, — dodała przyjaciółka, — o tem, com ci zwierzyła, ani słowa. Nic wiedzieć nie powinnaś. Spotkasz się zapewne z Nerą, bądź dla niej grzeczną. Podoba ci się nawet, ale, choć księżniczka, choć tam mówią o jakichś milionach, wnuczka Simona nie może być synową hrabiny Doroty.
Uścisnęły się serdecznie, — hrabina oczy ku niebu podniosła.
— Obyś była prorokiem, — rzekła cicho, — i byleby to mojemu biednemu Lesiowi nie zaszkodziło. On taki wątły!
— Bądź spokojna o niego... a! — zawołała Ossowska, — daleko więcej usposobionych do piersiowych chorób widziałam tu wyleczonych. Lesio odzyska spokój i — zobaczysz, wszystko się skończy szczęśliwie. Tymczasem, ciągnęła dalej, — to, co ci mówię, jest tylko przypuszczeniem na obserwacyi opartem. Rumun jest na pozór tak sobie nieznaczącem stworzeniem, że nikt się go nie lęka i z nim nie liczy, a ja widzę już, że Nera ma słabostkę dla niego. Moja droga, każda z nas z dwojga wybierając, woli mieć kochankiem i mężem człowieka, którego ku sobie podniesie, niż takiego, dla którego sama się wspinać musi. Lesław dla Nery jest istotą wyższą, a ten parobczak ładny.
Jakkolwiek przypuszczenie to, które sama pani marszałkowa, nieinaczej zwała, było bardzo słabą nadzieją ocalenia Lesława, hrabina odżyła nieco. Niemniej jednak ciekawą była widzieć i poznać Nerę, a życzeniu temu zadość uczynić podjęła się marszałkowa, ofiarując dać wieczór, raut — herbatę, na którą hrabina przybyć miała i książę Filipesco byłby zaproszony. Hrabina tylko wprzódy wypocząć sobie życzyła.
Przypuszczenie marszałkowej było bardzo śmiałem i dotąd nie miało innej podstawy nad znajomość ogólną natury ludzkiej. Przyznać jednak było potrzeba, że mu nie zbywało na prawdopodobieństwie.
Rumun był zakochany tak, iż przy swej prostocie i dobroduszności, co chwila się z tem zdradzał. Filipesco żartował z niego i wyśmiewał, Nera udawała, że nic nie widziała i nie rozumiała, obchodziła się z nim ciągle jak ze studentem, chociaż baczniejsze oko dostrzedz mogło, że ten „chłop naddunajski“ nie był jej całkiem obojętnym.
Ujmowała się za nim, gdy go nazbyt wyszydzano.
Dla Lesława była na pozór zawsze tąż samą, — ale pewien odcień jakiegoś chłodu powiał między nich od powrotu jego z Poddębiec. Miłość, jakby wstrzymana w miejscu, nie rosła, ona się niecierpliwiła i on nie tak się śpieszył.
Nera czuwała nad jego zdrowiem, — pocieszała go, bawiła, przesiadywała z nim chętnie godzinami na rozmowie, — ale po niej odchodziła smutna i prawie znudzona, gdy Andrea zostawiał po sobie rozweseloną i uśmiechniętą.
Nowy żywioł razem z młodym Rumunem wmieszał się w małą ich gromadkę, — wniósł on z sobą więcej życia, ale razem ton trywialnym i obyczaj rubaszny, który Lesławowi był wstrętny. Filipesco godził się z każdym, co go bawił i z kogo mógł szydzić bezkarnie, a Andrea, dający mu się za wąsy targać i za uszy, był faworytem. Zdawał się znajdować i w tem przyjemność, że pod pozorem kształcenia go, psuł i zaprawiał do kieliszka, do kart, do wszelkich wybryków.
Lesław ze swą powagą smutną, z małą sztywnością, której się pozbyć nie mógł, samem swem wejściem ostudzał ich, i najczęściej sam pozostawał potem z Nerą. Przykro mu było jakoś, ale nie skarżył się nigdy, nadto był dumny, aby się mógł poskarżyć.
Nera, gdy go widziała w sobie pogrążonym i cierpiącym, starała się rozweselić i pocieszyć.
Miłość jednak, choć w przebiegu jej zaszły te zmiany, zawsze była silną i niepokonaną, chociaż zapytywał nieraz siebie, czy ją potrafi uczynić szczęśliwą.
Hrabina tymczasem zwolna zapoznawała się z Nizzą i coraz ją za znośniejszą, a nawet wcale miłą uważała. Towarzystwo było bardzo dobre, i nawzajem ocenić ją też umiało. Przyjmowano ją bardzo uprzejmie, a wpływ panny Salomei, która się zachwycała ciągle, nie był też bez znaczenia. Marszałkowa niemal codzień do usług się stawiała i przynosiła mnóstwo plotek zabawnych.
Raut — herbata była zapowiedziana. Hrabina miała tu nareszcie spotkać Nerę, którą raz tylko zdala na przejażdżce widziała.
Nera nie bez pewnej też trwogi wybierała się na wieczór ten w towarzystwie pułkownikowej i ojca. Rumuna tylko prosić umyślnie zapomniano.
Na kilka dni przedtem, hrabina była w naradach, Salomea w bieganinie do modystek, aby strój obmyśleć jaknajsmakowniejszy.
Nie bez trudu udało się panią Dorotę zaspokoić.
Lesław i nieodstępna kuzynka towarzyszyli jej. Wrażenie jakie uczyniła hrabina powierzchownością wielce dystyngowaną, strojem wytwornym a skromnym było jaknajlepsze. Wszyscy poznać ją byli ciekawi i saloniki marszałkowej przepełnili goście.
Nera znajdowała się już tutaj także i z ciekawością wpatrywała się zdala w matkę Lesława, której arystokratyczna postać trochę ją nastraszyła. Toż samo niemal wrażenie zrobiła na hrabinie cudnie piękna księżniczka, której blask ją oczarował razem i przejął jakąś trwogą.
Zdala miały obie czas i sposobność przypatrzeć się sobie. Hrabina znała Lesława bóstwo z fotografii, ale nie byłaby może w żywej odgadła tego widma. Nery twarzyczka należała do tych fizyonomii, które się nie dają pochwycić łatwo. Wszystkie jej wizerunki były podobne w pewnej danej chwili, żaden całej nie dawał. Była piękniejszą, niż one, a nadewszystko więcej życia z niej promieniało.
Hrabina Dorota wkrótce tak się uczuła poruszoną, przejętą, iż szepnęła Salomei, że się nieznacznie chce wysunąć, i, na dany znak, Lesław od Nery wprost przybiegł podać jej rękę do powozu. Ale matka gdy ją wyprawił, powrócić mu kazała.
Pierwsze to zetknięcie się dwóch kobiet, które się czuły — nieprzyjaciółkami, obu im więcej natchnęło współczucia, niż niechęci. Hrabina znajdowała Nerę piękniejszą, niż się spodziewała, Nera powiedziała Lesławowi, iż matka jego wrażała poszanowanie i budziła współczucie.
Ścisnął za to gorącą jej rączkę, — i, gdyby nie natrętne przypomnienie Rumuna, miłość jego wzmogłaby się jeszcze. Ale teraz ile razy się chciał zbliżyć do niej, między nią a sobą widział tego nieznośnego parobczaka, śmiejącego się białemi zębami i czerstwą swą urągającego młodością...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Życie płynęło tak dalej w oczekiwaniu czegoś, coby mu żywszy w pewnym kierunku ruch nadało. Wszyscy się czuli w jakiemś interim, w stanie przygotowania do jakiegoś wypadku nieokreślonego, nikt nie śmiał stanowczego naprzód zrobić kroku, z obawy, aby nie stracił tego, co miał, a co było — znośnem.
Ze wszystkich jednak najmniej tym stanem przechodnim zdawał się zaspokojony Lesław. Niema nic boleśniejszego nad powątpiewanie o kimś, kogo się kocha. On właśnie był na tym stopniu niepewności, z którego nie wiedział czy spadnie w przepaść, czy uleci do niebios. Nera wydawała mu się niekiedy ideałem, czasem coś z sarkastycznego sceptycyzmu ojca padało na nią, uśmiech jej i wejrzenie przestraszało go. Ile razy nadchodził Rumun, z nim razem nowy wyraz zjawiał się na jej twarzyczce, jakieś wesele niby szyderskie, a Lesławowi przykre, bo w niej zdawało mu się ono profanacyą. Andrea z każdym dniem był śmielszym. I Nera i Filipesco śmieli się z niego, szydzili, a on cieszył się tem i spoufalał. W obejściu się jego z Lesławem była jakaś litość, która go obrażała. Krzywił się, spotykając się z nim ciągle, a Nera broniła... Coraz mocniej podrażniony Lesław ostygał, — i wracał czasem do matki tak przybity i smutny, że, przypisując to oddaleniu od Nery, sama hrabina odprawiała go do niej. Zamiast tego, szedł na górę do swojego pokoju i siadał czytać.
Doktór zakazał mu zbyt gwałtownych przejażdżek konnych, conajmniej powolne półgodzinne dozwalał wycieczki. Nera zaś nie znosiła takich umiarkowanych popisów na wielkim gościńcu, lubiła się puszczać w okolice, ku górom, — pędzić, przeskakiwać przeszkody. Lesławowi zakazywała sobie towarzyszyć i brała zwykle Rumuna. Przejażdżki te, z których często powracała późno dosyć, ożywiona, wesoła, hrabiego męczyły, ale nie śmiał jej nic mówić. Przychodził wcześnie, siadał w pustym saloniku, a pułkownikowa de la Porte dotrzymywała mu towarzystwa.
Z Nerą nie była ona na stopie bardzo przyjaznej, znosiły się, ale nie było dnia bez małej jakiejś sprzeczki i przekąsów. Natomiast dla hrabiego pułkownikowa była najczulszą.
Jak do tego przyszło, iż raz zaczęła mówić z przekąsem o Rumunie i o słabostce, jaką miała dla niego Nera?
Było-li to mimowolne, czy obrachowane? Któż to wie.
Raz jednak wprowadzony do rozmowy ten przedmiot drażniący Lesława, — już potem z ust nie schodził. Pułkownikowa coraz otwarciej naganiała postępowanie Nery, narzekając na jej samowolność.
Rozmaite drobnostki, które przytaczała, — wypadki i wyrazy małego znaczenia, w oczach hrabiego nabierały wielkiej wagi. Stawał się co raz niecierpliwszym. Wiedział jednak, że Nerze czynić wymówek nie było można, nie przyjmowała ich nawet od niego, w najłagodniejszą formę przybranych.
Jednego dnia trochę późno, nad wieczór, Lesław przyszedł jak zwykle. Nery nie było. Filipesco pojechał był do Monaco, gdyż potroszę grał znowu, z tą różnicą, że, zarzuciwszy rouge et noire, zasiadał do rulety.
Pułkownikowa na wstępie objawiła, że Nera od bardzo dawna wyjechała z Rumunem, i powinna już była być z powrotem. Okazała się nawet trochę niespokojną o nią.
Nic nie mówiąc, Lesław, zarumieniony mocno, od progu się zawrócił, poszedł do willi, konia kazał osiodłać, stał póki mu go nie podano i, podrażniony, puścił się zakazanym mu przez doktora wyciągniętym kłusem w tym kierunku za rzeczułkę, w którym zwykle Nera lubiła jeździć na spacery.
Pędził szalenie, oddychał ciężko i nie zwolnił kroku aż przed małą kawiarenką, a raczej szynczkiem, zobaczywszy dwa konie znane sobie, które parobczak zwolna przeprowadzał.
Nera i Rumun widocznie spoczywali tu. Lesław nie wiedział, co począć. Wstręt miał do takiego szpiegowania i podpatrywania, ale raz potrzebował przekonać się, czy podejrzenia i przeczucia myliły go lub nie. Dał znak parobczakowi, zsiadając z konia opodal.
— Gdzie są ci państwo, których konie przeprowadzasz? — zapytał głosem drżącym.
— Poszli tam w góry, ku grocie, — odparł parobczak.
Lesław konia oddał chłopcu i, szybkim krokiem, pomimo, że mu coraz ciężej było oddychać, — pośpieszył we wskazanym kierunku.
Rozgorączkowany, niecierpliwy puścił się w zarośla, jedną ze ścieżek wybitych. Jak długo szedł, — sam nie wiedział, gdy wesoły śmiech usłyszał.
Stanął, — zawahał się, czy ma iść dalej, otwarcie, czy, zbaczając z drogi, przekraść się, aby niepostrzeżony, śmiechu tego pochwycił przyczynę.
Zdaje się, że bez namysłu rzucił się w zarośla, instynkt zazdrości go poprowadził.
Z bijącem sercem stanął wśród gęstych krzewów, rozchylił gałęzie i — osłupiał.
Nera siedziała na kamieniu, jedną ręką podtrzymując długą amazonkę swą i szpicrutę, a drugą — bawiąc się pięknemi czarnemi włosami Rumuna, który na wpół leżał, pół klęczał przed nią, chwytał tę rączkę i namiętnie ją całował.
Twarzyczka Nery wesoła była, rozpromieniona, oczy miała błyszczące ogniem młodości. Obejście się poufałe z kuzynkiem nie pozostawiało wątpliwości najmniejszej, iż stosunki z nim były całkiem inne tu, na osobności, niż powszednich dni w salonie.
Urywki rozmowy dosyć głośniej dochodziły do niego.
Nera, śmiejąc się, mówiła.
— Proszę i rozkazuję, abyś był dla niego bardzo grzecznym i nie drażnił biednego chorego, nazbyt się zbliżając do mnie. Czyż nie dosyć masz tych przejażdżek, na których aż nadto sobie pozwalasz?
Rumun pochwycił rękę i coś zaczął gwałtownie i pośpiesznie odpowiadać, tak, że Nerę do śmiechu pobudził. Lesław już ani słyszeć, ani widzieć nie chciał więcej.
Drgnął konwulsyjnie, jakby się z jakiegoś snu chciał otrząsnąć, zawrócił i krokiem mierzonym poszedł napowrót do konia swego.
Ze śmiertelną bladością na twarzy powrócił w to miejsce, gdzie parobczak jeszcze wierzchowce przeprowadzał, odebrał swojego, rzucił mu dwudziestofrankówkę, skoczył na siodło i kłusem popędził do Nizzy. Tym razem koń go prowadził, bo nie wiedział ani dokąd, ani którędy jechał.
W chwili, gdy jeszcze był na drodze nieopodal od szynczku, — Nera ze swym towarzyszem wyszła z zarośli, spostrzegła go odjeżdżającego, poznała i z twarzą straszliwie zmienioną bólem jakimś, zatrzymała się chwilę. Rumun sobą i nią zajęty nie widział nic. Ona odgadła wszystko.
Andrea nie umiał sobie wytłómaczyć zmiany jej twarzy, bladości, strachu, jaki nagle, podniósłszy oczy, znalazł w Nerze.
Przestraszony, zapytał, chwytając ją za rękę.
— Nero! co ci jest?
— Mnie! — odparła ocucona, — mnie? nic. Jedźmy.
Nie śpiesząc, powrócili tak do koni, Rumun dopomógł jej siąść na siodło i chciał parobczakowi zapłacić, gdy ten, śmiejąc się, oświadczył, że już „tamten pan” — dał mu dwadzieścia franków i — miał ich dosyć.
Andrea chciał dopytywać, ale Nera go odwołała niecierpliwa.
Stępa, powoli, smutna i zadumana, nie odpowiadając na pytania natrętne towarzysza, jechała do domu.
Spodziewała się może znaleźć tu Lesława i przygotowywała do sceny, jaka ją tu spotkać mogła, a zastała w salonie tylko ojca, który z nudów pułkownikową zmusił grać z sobą w écarté. Zgrał się w Monaco i był kwaśny.
Nera, wchodząc, spytała zaraz o Lesława.
— Był tu na chwilę, nie znalazł cię, — odparła pułkownikowa — i, nie czekał. Zapewne powróci.
Przez cały wieczór wyglądano go napróżno, Filipesco się trochę zżymał, bo mu bez niego było tęskno.
Nie pojmował, co się stać mogło, gdyż Lesław bardzo regularnie dnia żadnego nie chybiał.
Nera starała się wytłomaczyć może chwilową niedyspozycyą matki, i na tem się skończyło.
Ona jedna wiedziała i rozumiała, dlaczego nie przybył, i z tem większą niecierpliwością oczekiwała dnia następnego.
Lesław, przyjechawszy do willi, naprzód bezmyślnie udał się do swoich pokoików. Tu czas jakiś zadumany, ocierając pot z czoła, chodził i chodził, rozmyślając.
Na dole matka przywykła nigdy go nie widywać o tej godzinie, nie spodziewała się na herbatę. Panna Salomea zdziwiła się, słysząc chodzącego po górze.
— Proszę cię, Salusiu, — odezwała się hrabina, — poślij się dowiedzieć. Zdaje się, że wyjątkowo dziś Lesio jest w domu? Co to ma znaczyć? Możeby zszedł do nas?
Zamiast posłać, panna Salomea poszła sama i znalazła go tak dziwnie bladym, zmienionym, że nie mogła się wstrzymać od wykrzyku.
— Panie Lesławie, co panu! chory jesteś?
— Ja? Potarł chustką po czole. Nie, — rzekł, — ale jeździłem trochę konno, to mnie zmęczyło. Nic więcej... nic.
— Będziesz pan na herbacie, czy idziesz gdzie? — zapytała.
— Nie idę nigdzie, nigdzie, — rzekł Lesław, — odpocznę w domu. Zejdę natychmiast.
Wszystko to, postawa, bladość, pomieszanie, odpowiedzi, sam fakt ten, że miał pozostać w domu, tak zdumiały pannę Salomeę, iż się domyśliła jakiegoś — wypadku. Mówić o nim hrabinie, na domysł — nie mogła, powróciła więc z oznajmieniem, że Lesław trochę konno jeździł, czuł się zmęczony, pragnął odpocząć w domu i miał wkrótce zejść na herbatę.
Dla matki było to coś tak nadzwyczajnego, a zarazem taką radosną nowiną, że sama wstała się przekonać, czy do podwieczorku nic Lesiowi miłego nie brakło, — posłano po owoce.
Lesław tymczasem przygotowywał się i uzbrajał do ukazania przed matką. Starał się okrutny ból przezwyciężyć.
Skarżyć się, czynić wymówki komukolwiekbądź, — nie mógł, nie myślał. Wszystko postanowił w sobie zamknąć, połknąć, — i nie zwierzyć nikomu. Z Nerą? chciał być na stopie poufałej grzeczności coraz chłodniejszej, aby się zwolna, bez katastrofy, wycofać. Marzenie się skończyło, zasłona zapadła, musiał powrócić do rzeczywistości.
Jak miał sobie postąpić z Filipesco, z matką, potrzebowało namysłu, — przyrzekał sobie wszystko znieść bez skarg, bez próżnych wymówek.
— Jeśli kto jest winnym tego zawodu, to ja sam, — mówił do siebie.
Chciał szydzić z siebie, ale na to siły mu brakło.
Gdy po małym przestanku, zwrócił się na schody do matki, zdawało mu się, że ją spokojną i wypogodzoną twarzą oszuka, ale oko matki, serce matki, głębiej sięga, niż każde inne. Hrabina czulej go uścisnęła, niż kiedykolwiek i zaczęła od podziękowania, że z nią chciał wieczór spędzić.
O Nerze mowy wcale nie było.
Filipesco do bardzo późna ciągle czekał na Lesława, spoglądał na zegarek, mruczał, że chyba coś ważnego mogło go wstrzymać i około północy odszedł niespokojny.
Lesław się ubierał jeszcze rano, gdy książę drzwi gabinetu jego otworzył.
Pardon! byłem tak niespokojny wczoraj wieczór, was nie widząc, żem sam przyszedł się dowiedzieć? Cóż się wam stało!
— A! nic! nic, — odparł, udając swobodnego i śpiesząc powitać go Lesław. — Miałem bardzo pilne listy do pisania do ojca. Interesa. Musiałem być pomocą matce. Nie miałem nawet czasu oznajmić wam i przeprosić. Dziś jeszcze przebaczycie mi.
Książę bystro mu patrzył w oczy, tak, że się zarumienić musiał.
— Nie rób-że z nami ceremonii, — rzekł. — Ja chciałem tylko być pewnym, że nic złego niema i że ja wam nie jestem potrzebnym. Moglibyście żądać czego! mów?
Lesław rękę mu podał i rzekł, uśmiechając się:
— Nic a nic, proszę tylko, wytłomaczcie mnie przed panną Nerą, że dzień dzisiejszy matce poświęcić muszę. Gdybym przed wieczorem był swobodnym...
Nie dokończył, spuszczając oczy.
Książę rękę mu podał i, ukłoniwszy się, wyszedł.
Starego wygi zwieść nie było łatwo.
Od wczoraj patrzał na córkę i czytał na jej twarzy jakby nadchodzącą jakąś katastrofę. Postępowanie Lesława potwierdzało dyagnozę.
Wrócił na śniadanie do córki.
Nera wyszła do niego z chmurą na czole.
— Mów otwarcie, — odezwał się, siadając stary — musieliście się wczoraj wieczorem z Lesławem powaśnić? Co to jest?
— Nie widziałam go wcale wczoraj wieczorem, — odparła Nera. — Jeździliśmy na spacer z Andreą.
Książę popatrzył na podłogę.
— Nic się nie domyślasz? — spytał córki.
Ruszyła ramionami.
— Lesław ma chorobliwe fantazye, — rzekła powoli. — Wiem, że zazdrosny jest o Andreę.
— Ma może słuszność. Ja się do waszych stosunków i historyi sercowych nie mieszam. Interwencya w takich sprawach więcej szkodzi, niż pomaga, — ale, kochana moja, twoja miłość dla Lesława, lękam się bardzo — ostyga.
Nera zrobiła minkę jakąś dwuznaczną.
— Nie, — rzekła po długim przestanku, — ale nie chcę, aby mnie ona czyniła niewolnicą. Jest smutną, ja potrzebuję swobody, a czasem uśmiechu i wesela.
To mówiąc, usiadła.
— Nie znoszę zazdrosnych, — dokończyła.
— Zazdrość jest uczuciem bez logiki, bo się nie zdała na nic, — dodał Filipesco, — ale uczucia mają swą logikę własną.
Na ten początek rozmowy nadszedł, od progu hałaśliwie śmiejąc się, krzycząc i napastliwie rzucając na powitanie Nery, — ożywiony wielce kuzynek.
Spostrzegłszy twarze ponure, skrzywił się.
— Co państwu jest? — zapytał. — Papa Filipesco kwaśny, kuzynka Nera nadąsana? Czy Andrea co zbroił?
— Siadaj i pij twoją kawę, — odpowiedziała Nera nakazująco, — nasze nadąsania do ciebie nie należą.
— A! bo ja nie rozumiem, jak można się kwasić i dąsać, — przerwał Rumun, śmiejąc się oczyma i ustami. — To do niczego nie prowadzi!!
Parsknął ogromnym, głupim śmiechem, ale razem z tym tak był pięknym i pełnym życia, że patrząc na niego, było można o głupocie zapomnieć.
Nera odeszła ku oknu.
Przez cały dzień, a najbardziej wieczorem wyglądano i spodziewano się doczekać Lesława, który w swoim pokoju na górze, udawał sam przed sobą, że czyta jakąś książkę, którą trzymał w ręku, ale tytułu jej, zagadnięty, nie umiałby był powiedzieć.
Panna Salomea, mocno interesująca się biednym kuzynem, zebrała już była wszystek materyał możliwy do rozwiązania zagadki, ale ona sama jej rozplątać nie umiała. Pobiegła do marszałkowej. Tu wiadomostki się jednoczyły. Ossowska wiedziała już, że wieczorem widziano Lesia powracającego z wycieczki bardzo bladego i pomieszanego, i że w dobry kwadrans potem tąż samą drogą wracali Nera i Rumun, on niezmiernie wesół, a ona blada i posępna.
Złożywszy to z wczorajszą herbatą w domu, z dzisiejszem zamknięciem na górce, marszałkowa przychodziła do nieomylnego wniosku, iż coś zaszło, jakaś scena zazdrości.
Z tem powróciła z południa do hrabiny.
— Moja droga, jeżeli się nie mylę, — rzekła jej na ucho — voilà le commençement de la fin. Lesio musiał ich gdzieś na przejażdżce pochwycić, jest zraniony. Idzie o to, aby nie dał sobie oczów zamydlić.
Hrabina teraz, gdy się takie rozwiązanie pożądane dla niej zbliżać zdawało, drżała o syna.
— Biedny Lesio, cierpieć będzie okrutnie! — wzdychała.
— Ale to przejdzie, — mówiła marszałkowa.
Przy obiedzie niespodziane wystąpienie Lesława zdumiło matkę.




Willa w Hyéres, najęta na cały sezon, stała pusta i liczyła się zawsze jako należąca do hrabiny.
— Jeżeliby się mamie w Nizzy znudziło — odezwał się Lesław — bo tu może dla niej nadto jest wrzawy i ludzi, gdyby mama wolała Hyéres — jabym gotów jej towarzyszyć, bo czuję się także znużonym.
Hrabina przyjęła wniosek z nieśmiałością.
— Ty się tam zanudzisz! — odparła.
— Nie, bo ja, gdy zechcę, mogę czynić wycieczki do Nizzy — rzekł syn — niech mama wcale na mnie nie zważa. Ja się do niej zastosuję.
Wieczorem wezwano marszałkową na radę.
— Oczywiście, coś jest — rzekła żywo — trzeba korzystać i kuć żelazo póki gorące. Jedźcie do Hyéres.
Wahała się hrabina.
Lesław dnia tego wieczorem nie wybrał się do Nery, która była zagniewana i niespokojna.
Nie poszedł aż trzeciego dnia, w czasie drugiego śniadania, ułożywszy sobie twarz spokojną, o ile możności wypogodzoną i wesołą. Ale tych dni parę wypiętnowało się cierpieniem, przezwyciężonem na obliczu chorego. Nera przyjęła go z powagą, bardzo seryo, dając mu czuć, że była obrażoną, czego on wcale się nie zdawał rozumieć.
Sądziła, że wyzwie ją na jakieś tłómaczenie, na cztery oczy. Spodziewała się tego, czekała. Tymczasem Lesław przemęczywszy się przez ciąg cały śniadania — udając wesołego, obojętnego, nim wszyscy wstali od stołu, wziął za kapelusz, z uprzedzającą grzecznością i galanteryą pożegnał Nerę, ścisnął rękę Filipesca, skłonił się zdala Rumunowi — i zniknął.
— Coś mu jest, i coś zaszło pomiędzy niemi — mówił sobie w duchu książę — ale potrzeba temu dać przebieg naturalny, nie mieszając się.
Najmocniej ten zwrot nowy dał się czuć — Rumunowi. Nera obchodziła się z nim szorstko, chociaż on nie poczuwał się do żadnej winy.
Pocieszał się tem tylko, że książę zawsze był jednakim i podżartowywał sobie, jak dawniej.
Kilka dni tak Lesław przychodził, nie zbliżając się zbytnio do Nery i nie starając sam na sam z nią pozostać. Przechadzali się, jak dawniej, po salonie, mówiąc o rzeczach obojętnych. Lesław nie skarżył się, starał nawet być niby wesołym. Nera nie śmiała go badać — i byli z sobą niby jak zawsze, jak dawniej, ale pomiędzy niemi — jakby mur z lodu, dzielił ich od siebie.
Żywsza, trochę już oczekiwaniem jakiegoś wybuchu, który nie przychodził, znudzona Nera, ostrożnie usiłowała wywołać tłómaczenie, wyjaśnienie, coś stanowczego. Lesław miał się na baczności, miał postanowienie najmocniejsze nie dopuścić żadnych wyjaśnień. Rzecz była dla niego już dostatecznie jasną.
Jednego tylko dnia, z twarzą pogodną, oświadczył Nerze, jak mu było przykro, że ulegając matce, która potrzebowała więcej ciszy i spokoju, przeniesie się z nią do Hyéres.
— Ale, jak dawniej — dodał z uśmiechem wymuszonym — będę się starał odwiedzać Nizzę.
Tegoż wieczora, gdy na werendzie cygara palili z księciem, uwiadomił go o tem.
Filipesco spojrzał mu w oczy bystro.
— Jesteśmy sami — odezwał się — znasz mnie, mów ze mną otwarcie. Między tobą a Nerą coś zaszło. Możesz kogo chcesz obałamucić, ale nie mnie.
Wyciągnął rękę ku niemu.
— Proszę cię, bądź co bądź, daj mi ten dowód przyjaźni, potrzebuję wiedzieć i przyczynę nieporozumienia i co zamyślasz na przyszłość.
Lesław wahał się jeszcze, ale stary miał taki sposób nalegania zarazem rubaszny i serdeczny, że mu się oprzeć było trudno.
— Słuchaj więc, książę, — odezwał się smutnie. — Oddawna mnie raziło zbytnie pobłażanie Nery dla Andréa, coraz większa jego poufałość z nią, nakoniec i wycieczki ich długie. Kilka tygodni temu pojechałem w tę samą stronę, co oni. Nera siedziała... Andrea klęczał przed nią, bawiła się czarnemi puklami jego włosów. Może to być niewinną zabawką, ale na mnie uczyniło wrażenie odstręczające. Nie mówiłem jej o tem, nikomu, nie mam prawa czynić wymówek, sercu nakazać nie można. Macie mi to za złe?
Filipesco spuścił głowę.
— Na waszem miejscu takbym postąpił, jak wy, kochany przyjacielu.
Westchnął, ściskając silnie jego rękę.
— Któż wie? krew matki czy moja odezwała się w niej. Boli mnie to, ale wolę, ażeby jej ofiarą padł ten twardy do zgryzienia Andrea, niż wy. Pozostawmy tej sprawie serca czy temperamentu przebieg jej naturalny, a wy, kochany hrabio — nie bierzcie tego tragicznie.
— O ile zdołam, widzicie — uśmiechnął się Lesław — staram się moje nieszczęście znosić mężnie... Proszę was, książę, o jedno, nie czyńcie wymówek, nie przyznawajcie się do tego, żem się wam zwierzył.
— Bądź spokojnym, nie będę wiedział o niczem, tylko — dodał z uśmiechem bolesnym — nie radbym, aby się te wycieczki powtarzały — potrzeba Andrea zburczeć.
Marszałkowa pierwsza w Nizzy poczęła o tem mówić, że hrabina, która potrzebowała ciszy i samości, wyniosła się do Hyéres. Ci, dla których Nizza była za mało ożywioną — dziwili się temu, inni ją usprawiedliwiali. Jednego dnia dwór przeniósł się do Hyéres, a w kilka dni potem znikli mieszkańcy willi Leliwy, która pozostała pustą.
Lesław przyszedł na pożegnanie, wybrawszy znowu taką godzinę, aby sam na sam nie został z Nerą. — Smutna, zmieszana, upokorzona niemal tą jego wyrozumiałością, pożegnała go wejrzeniem, które prawie o przebaczenie prosiło...




Zbliżała się wiosna, z nią spodziewała się matka polepszenia stanu zdrowia syna, który, przybywszy do Hyéres, choć, jak mógł, starał się okazywać ożywionym, wesołym i zdrowym, tracił siły, kaszlał coraz częściej i, z porad lekarza, wieczorami już nie wychodził z domu, oszczędzać się musiał.
Dia wszystkich, oprócz niej i Lesława samego — stan jego nie pozostawiał najmniejszej wątpliwości, iż żyć długo nie może. Lekarz, nalegającej pannie Salomei wyznał, że może dociągnąć w najszczęśliwszym razie do jesieni. Ani Madera, ani Kair, ani Elba nie mogły już przywrócić mu płuc, które silnie były nadwerężone.
Oblawszy łzami tę wiadomość, a czując się obowiązaną matce nie odbierać nadziei, panna Salomea poczęła, biedna, grać komedyę, która jest jedną z najstraszniejszych i najtrudniejszych. Musiała i Lesławowi i jej kłamać.
Z Lesławem, który, jak wielu chorych, miał nadzieję wyzdrowienia, przychodziło to łatwiej, ale hrabina patrzyła, widziała postępy choroby i — trwożyła się coraz mocniej.
Lesław z nadejściem wiosny, razem z matką, dobrowolnie, wybierał się do kraju, do ojca.
Tymczasem, kiedy niekiedy odwiedzał jeszcze Nizzę, za każdym razem przychodził do księcia, widywał się z Nerą. Spędzał godzinę jaką w jej towarzystwie, zmuszając się do wesołości — i powracał potem, marząc, do matki.
Filipesco spełnił, co przyrzekł mu — nie mówił nic z córką. Ona sama musiała się przed nim wytłómaczyć, i raz, gdy po śniadaniu zostali sami, zbliżyła się do ojca.
— Ten biedny Lesław ma się coraz gorzej — odezwała się. — Ojciec oddawna uważać musiał, jak bardzo zmienił się dla mnie.
— Widzę to w istocie — rzekł Filipesco — ale sądziłem, że się pogodzicie, tymczasem... O cóż to poszło? — dodał.
— Zdaje mi się, że mu przejażdżki moje z Andreą się nie podobały — odezwała się Nera — tak, jak wogóle Andrea mu był przykry. Stał się zazdrosnym, biedny. Ja przecież uniewinniać się i tłómaczyć nie mogłam, a on mnie nawet nie wyzwał do tego. Ostygł, odsunął się, prawie zerwał.
— Tak, zerwał, to rzecz widoczna — potwierdził Filipesco — żal mi go i ciebie żal, miałem słabość do tego człowieka, któremuś mogła dać chwilę szczęścia i choć marzenie o niem.
— Dziś już to zapóźne żale — rzekła Nera.
— Poczciwy Andrea ci go nie zastąpi — dołożył Filipesco — dobry chłopiec, ale w głowie pusto i nigdy się już rubaszności nie pozbędzie. Nie jest to mąż dla ciebie. Rychlejbyś jeszcze się nim znużyła, niż Lesławem. Myślę go nazad do Bukaresztu wyprawić.
Nera odeszła, nic nie mówiąc.
Tegoż dnia książę kuzynkowi zapowiedział, że ma jechać napowrót do Rumunii.
— Poco? — zapytał Andrea.
— Bo mi się zdaje, że tam właściwsze jest miejsce dla ciebie — mówił stary. — Nie masz tu co robić.
Młokos szarpnął wąsa i ruszył ramionami. Poszedł do Nery. Wieczorem córka oświadczyła ojcu, że postanowiła wyjść za kuzynka.
Ojciec w oczy jej popatrzył.
— Nie mogę ci tego zabronić — odezwał się — ale, przyznam się, żem lepsze miał wyobrażenie o tobie. Bawić się tym poczciwcem, rozumiem, ale wziąć go na seryo i wybrać sobie na męża.
Popatrzył na nią badająco, zarumieniła się, zadumała.
— Ja sądzę — rzekła — że potrafię z niego uczynić, co zechcę. Ma zdolności, był zaniedbany tylko.
Z cierpliwością wysłuchał całej tej teoryi Filipesco, nie sprzeciwiał się i — nazajutrz rano pojechał na cały dzień do Monaco.
Bawił tam dni kilka, wrócił zgrany, w humorze szyderskim, w stroju znowu po dawnemu zaniedbanym.
Andreę, który przyszedł go powitać, przyjął zimno i szorstko — przed Nerą pochwalił się z tem, że kilka tysięcy franków, jakie miał z sobą, zostawił p. Blanc.
— Dawna namiętność mi wróciła — rzekł otwarcie — życie mnie znowu nudzi, a ludzie wydają się tak nieciekawymi, że im się przypatrywać niewarto. Nie wiem co z sobą zrobić. Dopóki miałem dobre towarzystwo Lesława, jakoś mi na świecie znośniej było, a teraz...
Spojrzał na Andreę i parsknął.
— Ten biedny Lesław, — dodał po chwili, — ma się podobno bardzo źle, — bardzo źle. Dowiadywałem się umyślnie. Prawie już nie wychodzi, taki jest osłabiony, i oddycha ciężko. Matka we łzach przy nim, biedaczka. Posłano podobno po ojca, bo on, chociaż miał powrócić do kraju, nie może. Zapóźno. Będzie więc spoczywał w ogrodzie Hesperyd — na cmentarzyku w Hyéres.
— Czyż w istocie tak jest źle? — szepnęła Nera.
— Tak mówią powszechnie, marszałkowa, która często odwiedza ich, we łzach cała, stan jego zrozpaczony mi opisywała. Ja nie mam odwagi go odwiedzić, tak głupie jeszcze serce w starych piersiach bije, a potem, przyniósłbym mu z sobą drażniące wspomnienia, — gdy on potrzebuje zapomnienia i spokoju.
Andrea, który stał zdala, posłyszawszy o czem mówiono, pocichu się wysunął z pokoju.
Nera chodziła ponura i smutna. Mówiła sobie, że kocha Andreę, że będzie z nim szczęśliwą, ale były dni, gdy cała jego nicość występowała tak widocznie, iż się trwożyła o przyszłość. Ale naówczas upór miłości własnej cofać się nie dawał.
Filipesco zachowywał się zupełnie neutralnie, ani nagląc, aby wyjeżdżał, ani nawet wciągając go do rozmowy. Dotąd utrzymywał Andreę na swoim koszcie, teraz pensya i zasiłki ustały.
— Jeżeli chcesz na drogę do Bukaresztu, to ci dam ile potrzeba, ale na dłuższy pobyt, ani grosza, nie masz tu co robić.
Nera, która podsłuchała, opatrzyła go obficie, — chciała i postanowiła postawić na swojem. Rumun przyjmował, dziękował i był posłusznym. Kazała mu się pójść przedstawić Simonowi, spełnił i w tem jej wolę.
Stary go przyjął dobrze, mówił mało, jakby już wiedział naprzód o nim i bliżej go poznawać nie potrzebował. Dał mu mały podarek pieniężny, poklepał po ramieniu — i na tem się skończyło.
Nazajutrz Nera udała się do dziada, który przez pułkownikową był o wszystkiem zawiadamiany. Zaledwie mówić zaczęła, — przerwał jej z uśmiechem:
— Ja o wszystkiem wiem. Miałaś wychodzić za tego suchotnika Polaka, mnie się to nie podobało, ale widzę, że masz rozum. Narzeczony twój, młody, przystojny mężczyzna, zdrów, czegóż chcieć. Byle nie był marnotrawnym. Pieniędzy mu dawać nie potrzeba wiele, on do nich nie przywykł. No, a ojciec, co on na to?
Nera szepnęła, że był przeciwnym.
— Co za dziw, — roześmiał się Simon pogardliwie, — on ma w głowie przewrócone, nie wie sam, czego chce!!
Zcicha rozeszła się wieść po Nizzy, że piękna Nera — o dziwo!! wybrała sobie chłopaka, który, oprócz powierzchowności, nic nie miał za sobą.
Księciu nie śmiano winszować, — on o tem wcale wiedzieć nie chciał.
W Hyéres dni smutno upływały, chociaż Lesław wcale się nie miał za tak chorego, jakim był w istocie. Wybierał się do kraju, nie pozwalał zamykać, ubierał starannie i zdobywał na wesołość, — była to już walka ostatków życia ze zniszczeniem.
Na przemiany dni się mieniały, w których chory zdawał się silniejszym, tak, że obudzały się nadzieje, ale po nich następowało osłabienie, prostracya, zobojętnienie, senność i znużenie.
Siła woli jeszcze w nim czasem zwyciężała zwątlony organizm; przedsiębrał przechadzki pieszo, chociaż te za obręb ogródka nie sięgały, wyjeżdżał powozem, cieszył się podróżą do Poddębic, w którą się wybierał. Matka wstrzymywała go za pomocą doktora uwagami, że wiosna na Podolu daleko później przychodziła.
W ogólności stan umysłu jego był pogodny, a niekiedy do wesołości nawet nader smutnej przechodzący. Panna Salomea m usiała się nastrajać do tego humoru, choć łzy miała na oczach.
Wiosna zaczynała już tu być czasem gorącą, dni były pogodne, i jednego rana Lesław wstał z uporczywem żądaniem, aby mógł pojechać do Nizzy.
— Wyjedziemy, spodziewam się, do Poddębic, chciałbym przedtem koniecznie pożegnać księcia, marszałkową i innych znajomych. Nie jestem ani tak chory, ani tak osłabiony, ażebym nie mógł tego obowiązku grzeczności dopełnić.
Matka usiłowała, nie sprzeciwiając mu się, odłożyć przynajmniej te odwiedziny, których skutków, znużenia i wzruszenia się obawiała, ale Lesław tym razem mocno obstawał przy swojem, upierał się jak dziecko i, koniec końców, ze starym kamerdynerem, rannym pociągiem udał się do Nizzy.
Tu, spocząwszy nieco w swej willi, ustrojony, wyświeżony, około południa zaprządz kazał do karetki, chociaż chciał jechać amerykanem i stary kamerdyner ledwie go wiatrem i pyłem odwiódł od tej myśli.
Rozpoczęto wizyty.
Po drodze była marszałkowa, na której to uśmiechnięte widmo życia uczyniło wrażenie bolesne. Zaraz w progu kaszel nie dał mu się nawet przywitać.
— Kochany hrabio, zły dzień wybrałeś, — odezwała się Ossowska, — wiatr dziś nieznośny.
Lesław śmiechem chciał zbyć troskliwość marszałkowej, dowodząc, że się już oswoił z tutejszym klimatem, i że mu nie szkodził, — ale kaszlu długo uspokoić nie mógł. Z pół godziny tu przesiedziawszy, hrabia wyruszył dalej.
Nerę zastał samą, z pułkownikową, — bo książę rzadziej teraz przesiadywał u córki, a Andrea, znalazłszy towarzystwo rówieśników, z którem się zabawiał wesoło do białego dnia, — spał jeszcze.
Wszedł, nadrabiając fantazyą, usiłując żwawym i silnym się przedstawić po długiej niebytności. Nera witała go milcząca i pomieszana, on uśmiechnięty i niby wesół.
— Chciałem panią i księcia pożegnać, — odezwał się, — bo się spodziewam temi dniami w długą podróż wyruszyć do kraju, a że wieści nas doszły... powinszować razem i złożyć moje życzenia.
Rumieniec okrył bladą twarz Nery.
— Ale gdzież jest książę i Andrea? — zapytał, — radbym ich widzieć, bo jeszcze dziś muszę powrócić do matki, która będzie niespokojną. Byłem trochę osłabiony, ale teraz znacznie się lepiej czuję. Nizza i Hyères zaczynają wypędzać gości skwarem, który się już czuć daje. Dokąd-że państwo tego roku? — zapytał.
— My? — zmieszana ciągle odparła Nera. — Zapewne później do Włoch się udamy. O projektach ojca nie wiem jeszcze. Przez czas jakiś mniej bywał w Monaco, teraz znowu częstsze robi wycieczki.
— Nie dziw, gdyż dowiaduję się, że towarzystwo z Nizzy znacznie się zmniejszyło, rozjeżdżają się zimowi goście.
Rozmowa, trzymana w tak zupełnie obojętnym tonie, — była w sprzeczności z tem, co oczy ich i wejrzenia mówiły. Lesław tęskno spoglądał na tę uronioną nadzieję, ona, po Andrei znajdowała go wielce dystyngowanym, ale żal miała do niego, że tak łatwo i bez walki jej się wyrzekał. Uśmiechała się, choć z pod uśmiechu tego dobywała się uraza i tłumiony gniew. Ona mogła go nie kochać i porzucić, — ale on, — on, jej zdaniem, nie miał do tego prawa.
Wśród zamiany frazesów obojętnych, nowinek, których Lesław słuchał, nie rozumiejąc, — nadszedł hałaśliwie, ze śpiewką na ustach, rozbudzony wreszcie Andrea i dopiero w progu, spostrzegłszy gościa, zamilkł trochę i spoważniał.
Hrabia, umyślnie, z żywością wielką wstał na powitanie go i rozpoczął z nim rozmowę o Nizzy i t. p. Nie mógł niczem większej i dolegliwszej przykrości uczynić Nerze, gdyż w rozmowie biedny chłopak co chwila strzelał bąki, raził trywialnemi i oklepanemi konceptami, słowem, okazywał najgorszy ton w świecie. Narzeczona się za niego ciągle rumienić musiała, poprawiać go, lub zmuszać do milczenia, co Rumuna wcale nie kłopotało.
— Mnie już Nizza znudziła, — rzekł w końcu, — niecierpliwie oczekuję chwili wyjazdu. Coraz puściej, coraz smutniej, i po hotelach stół coraz gorszy, usługa coraz bardziej zaniedbana.
Nie mając o czem mówić, Adrea począł o wczorajszym wieczorze, z przyjaciółmi i ich przyjaciółkami spędzonym, opowiadać, omijając niezręcznie przyjaciółki, ciągle się zdradzając i śmiejąc w głos sam z siebie. Na twarz Nery występowały rumieńce, ale do milczenia trudno było skłonić Rumuna. Jakaś resztka wczorajszego upojenia grała w nim jeszcze. Nigdy Nera nim tak upokorzoną nie była...
Dla Lesława było to ostatnim tryumfem, odniesionym nad nieprzyjacielem, z wielką i wyszukaną bowiem delikatnością i miłosierdziem, — ciągle potykającego się chłopaka naprowadzał na drogę i starał się mniej go uczynić śmiesznym. Nera wolałaby była może spór między nimi, niż to protekcyonalne miłosierdzie nad upośledzonym wybranym swojego serca.
Nadszedł naostatek Filipesco, którego tu sprowadził widok znajomego ekwipażu Lesława przed gankiem.
— Cóż to za miła dla nas niespodzianka, — począł, witając go serdecznie, — i jak sobie winszuję, żem się nie mógł raniej wybrać do Monaco. Wiesz, — dodał, — znowu wpadłem w niewolę rouge et noire, rulecie dałem za wygranę, nadto mnie już wiele kosztowała, a raz tylko parę tysięcy franków udało mi się wyrwać z jej paszczy. A wy? co porabiacie?
— My, wybieramy się na Podole i dlatego przybyłem pożegnać księcia, — rzekł Lesław. — W Hyéres puściej jeszcze, niż zwykle, choć ono nigdy ludnem nie jest, a nadewszystko gorąco nam dokucza.
— Nie jedziecie więc do morza? — zapytał książę. — Ja sam nie wiem, co pocznę.
Tu wskazał na Nerę i Andreę.
— Ci państwo zamierzają w same upały piec się we Włoszech, — dodał szydersko. — Przestrzegam Andreę, że dostanie un coup de soleil, on dowodzi, że mu słońce nie zaszkodzi. Ma może słuszność.
Nera rumieniła się, zniecierpliwiona.
Filipesco nielitościwie potem począł szydzić z młodego Rumuna, tak, że on nareszcie poznawszy się na tem, wyniósł się cichaczem.
Lesław wstał, aby pożegnać Nerę, podali sobie ręce zimne. Ona ostatniem wejrzeniem czyniąc mu wyrzut, on posyłając jej podziękowanie.
— Mam nadzieję w roku przyszłym — dodał głosem cichym — znaleźć państwa znowu na tem wybrzeżu, bo się do niego ludzie mimowoli przywiązują.
Filipesco nie chciał go tu pożegnać.
— Weź mnie z sobą, chcę cię odprowadzić, — rzekł do Lesława, — do Monaco zawsze dosyć czasu zostanie.
Hrabia powrócił z nim do willi swojej, gdyż nadto się czuł zmęczonym, aby resztę odwiedzin odbyć dnia tego, chciał powrócić do matki, a później jeszcze raz przybyć do Nizzy.
Książę bawił go i rozweselał milczącego, przeprowadził do kolei, posadził w wagonie, ścisnął raz jeszcze rękę wilgotną i chłodną, westchnął i powrócił do domu, nie zachodząc już do córki.




Rok potem upłynął. Filipesco zniknął z tego horyzontu zupełnie, mówiono, iż po długich peregrynacyach do Bukaresztu powrócił.
Nera z mężem spędzała zimę w Nizzy, ale to młode małżeństwo już po podróży poślubnej, która trwała dosyć długo, żyło z sobą, wedle europejskiego obyczaju, każde swoim dworem. Rok aż nadto starczył młodej pani dla przekonania się, iż z mężem żyć będzie musiała, dając mu swobodę, ażeby własną odzyskać. Andrea miał swoje konie, swój budżet i dla oka tylko czasem towarzyszył żonie, która się bez niego obchodziła, okazując mu więcej, niż zobojętnienie. Jemu z tem było zupełnie dobrze. Oprócz oznaczonej pensyi, wyłudzał od żony pod różnemi pozorami dodatki, a Simonowi też naprzykrzał się w ostateczności i od niego też potroszę grosza dostawał. Nera cała się oddała sztuce, grała wiele, czytała, nie zaniedbywała konnej jazdy, ale zamiast męża, brała z sobą tylko grooma.
Zimy tej O’Wall był prawie codziennym gościem u niej, a oprócz niego, artystów wielu popisywało się w jej salonie i zjadało wykwintne obiady.
Ile razy kilku ich zaproszonych było do stołu, Andrea odbierał od żony wskazówkę, aby na obiad nie przychodził, co mu było na rękę, bo się wśród więcej wykształconego towarzystwa na śmiech narażał.
Pułkownikowa zaraz po weselu powróciła do Paryża, narzekając na Simona, iż zawiódł jej nadzieje i z przekąsem mówiąc o Nerze i jej mężu. Andrea czasem po trzy i cztery dni nie widywał żony i nie dowiadywał się nawet o nią, chyba, gdy mu było pilno potrzeba pieniędzy, a Simon go odprawił znaczącem potrząsaniem głową i powtarzaniem niezrozumiałego dlań frazesu: N’y a pas gras!!
Zgrał się był fatalnie właśnie jednego wieczora — na słowo, i potrzebował ten dług honorowy zapłacić pilno, gdy, dobijając się do drzwi żony, dowiedział się, że wyjechała.
Śledztwo uporczywe zaledwie zdołało doprowadzić do odkrycia, że Nera pojechała do Hyéres!!
Dług był tak kompromitujący, Simon tak nieubłagany, że Andrea gniewny drugim pociągiem pogonił za żoną.
Ale, przybywszy tu, napróżno obiegł wszystkie hotele, sklepy, przechadzki, nie znalazł jej nigdzie i użyty komisyoner naprowadził go w ostatku na odwiedzenie cmentarza.
W ciasnym tym kątku, w którym już dla nowych gości braknie miejsca, Andrea z wielkiem podziwieniem znalazł w istocie Nerę, stojącą obok wspaniałego świeżo wzniesionego grobowca.
Pod osłoną marmurowej kapliczki, we wgłębieniu na sarkofagu leżała płaszczem otulona postać uśpionego młodego mężczyzny. Świeżo zawieszony wieniec nieśmiertelników zdobił niższą kondygnacyę, na której złotemi literami, pod herbem, stało imię: Leliwa.
Nera, z rękami spuszczonemi, zadumana, oparta o drogi monument, z oczyma wlepionemi w posąg biały, — stała jak skamieniała i łzy z oczu jej płynęły.
Nie umiejąc uszanować boleści tej, Andrea brutalnie szarpnął ją za suknię.
— Nareszcie, znalazłem cię! ale któżby się mógł domyślić tej żałobnej podróży! — zawołał niecierpliwie, rękę jej podając. — Mam bardzo pilny interes.
Nie mówiąc słowa Nera, która się w początku opierać chciała, uległa naleganiu i wyszła z nim w uliczkę, która, jak zwykle, była pustą. Dwa psy i dwoje dzieci z cmentarza bawiły się pod murem.
— Że też tu nawet nie mam od ciebie spokoju! — dumnie odezwała się Nera.
Force majeure! — roześmiał się brutalnie Andrea. — Przegrałem wczoraj na słowo honoru dziesięć tysięcy, jeżeli ich nie zapłacę dziś, nie pozostaje mi nic, tylko w łeb sobie wypalić.
Nera spojrzała na niego pogardliwie.
— Daleko prościej było, — odparła, — odrazu to zrobić, a nie gonić aż tu za mną.
Andrea wąsa kręcił.
— Dla tych mizernych dziesięciu tysięcy! — zamruczał.
Kobieta poczęła wolnym krokiem iść ku miastu, nic nie odpowiadając, i dobry kawałek drogi ku kościołowi w rynku uszli tak milczący.
— Więc cóż? — zapytał w końcu Andrea.
— Dług zapłacę, — ale mi podpiszesz prośbę o rozwód.
Rumun skłonił głowę, uśmiechając się.
— Byle warunki były znośne, — rzekł, — i ja też tego małżeństwa mam już dosyć.
W kilka dni potem Rumun stał już sam w hotelu, a Nera pojechała do Paryża. O dalszych ich losach nie wiemy; czytelnik łatwo sobie tę pieśń, bardzo powszednią i znaną, dośpiewa.

KONIEC.




  1. Dodane przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.