Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZAGADKI.
OBRAZY WSPÓŁCZESNE
PRZEZ
B. BOLESŁAWITĘ.
.................................................
CZĘŚĆ II. TOM I (III).
.................................................
POZNAŃ,
NAKŁADEM I CZCIONKAMI LUDWIKA MERZBACHA.
1871.


Do pani X. X.
w W....

W jednym z ostatnich listów zarzucasz mi, pani, tendencyjność moich powieści. Z tego zarzutu trudno mi się tłómaczyć, z pewną dumą odpowiem — Peccavi. Tak, powieści moje są na nieszczęście tendencyjne, bo ja dotąd żyję wiekiem moim, krajem i każde drgnienie przebiegające masy odbija się we mnie. Wystygłéj téj krwi, któraby na wielki dramat patrzeć mogła nie poruszona, nie falując i nie wzdymając się to oburzeniem, to uniesieniem, to gniewem, to czcią — ja nie mam niestety! Jeśli to cnota, nie chwalę się nią, jeśli wada, nie kryję jéj. Mówisz pani, że z tego powodu to, co najżywiéj mogło obchodzić w chwili obecnéj, jutro w proch pójdzie i zapomnienie. A! pani, ja nie jestem pono ani literatem, ani artystą, choć piszę wiele i kocham wszelakie piękno — ja jestem człowiekiem mojego wieku, dzieckiem narodu mego i gdybym miał nawet jeniusz, starłbym go na proch, rozszarpał na kawałki i podesłał pod nogi ludzkości, pod stopy ojczyzny, aby się o kamień nie zraniły. Cóż mnie to obchodzi, że ja i te kartki jutro nie będą? Żyjemy z posłannictwem dnia dzisiejszego, pierwszy obowiązek dlań pracować. A! pani, nie tylko nie należę do tych artystów, co swój własny posąg dłutują życie całe, co wolą prawdę zgnieść w sobie, niż ją wypowiedzieć wówczas, gdy wypowiedzenie sławy na nich nie zleje i skroni im nie oblecze laurami — nie tylko nie należę do nich, ale się nimi brzydzę, ale się nad nimi jak nad dziećmi popsutemi lituję.
Bojować trzeba dla prawdy swojego sumienia orężem, jaki Bóg dał w dłonie, do zdechu... a nie spekulować talentem i stylem, aby laurami procentował. Niech mnie Bóg uchowa od takiego frymarku.
Równie nikczemném znajduję sprzedawać sumienie, jak dar i siłę Bożą... Więc mnie nie boli los przyszły, boli teraźniejszość, niech karty te lecą, służące na zawijanie nabojów, jeżeli one zabić mają fałsze lub wyświecić prawdę. — Litujesz się pani nademną i losem pism! A! pani, jam nigdy o nim nie pomyślał nawet, pismo było i będzie dla mnie orężem; gdy znajdę lepszy, rzucę ten a wezmę inny. Przebacz pani gorące ale szczere słowa — chciałbym być tak rozumianym, jak ja się sam rozumiem.
Bądź co bądź.

B. Bolesławita.
Kto widział raz w życiu ów rozkoszny ogród śmierci, zowiący się neapolitańskiém Campo Santo, ten nigdy go nie zapomni. Jak że tu miło spoczywać umarłym i wśród rozkwitłych róż a czarnych cyprysów, wśród kwiatów woni i szmerów strumienia, pod marmurowém wiekiem czekać przebudzenia. — Z téj wyżyny, zasadzonéj drzewami, zastawionéj pomnikami i kapliczkami, nad którą wznosi się Kapucyński klasztorek, widać lazurowe morze, i zatokę ubraną w białe mury i w mglistych barwach snu Castellamare, Sorrento, Capri, Ischią... i łódki rybackie z białemi żaglami jak plamki snujące się po szafirowym kraterze... W lewo stoi Wezuwiusz na straży z głową obwiniętą chmurą i duma...

W tym kraju, gdzie zima i słoty nie goszczą, a rzadki powiew wiatru przynosi chłód chyba na chwilę, zieloność trwa wiekuista i jedne po drugich tryskają pączki z wybujałych gałęzi... Campo Santo téż strojne jest zawsze w rozpęknięte róże i woniejące krzewy... Śmierć się tu jedną ciszą i milczeniem wyraża, nie przestraszają groby, podobne do wytwornych schronień dla szukających spokoju, anioł zmartwychwstania zdaje się już zstępować po nad sarkofagi, a z nich ulatują promienne duchy ku otwartym niebiosom... Jeszcze chwila a zabrzmi wielki hymn radości wiekuistego żywota...
Róże tymczasem chylą się ku mogiłom i szepczą im o słońcu i ślą wspomnienia ziemi i mówią o gościach... Smutek tego cmentarza cały jest ozłocony nadzieją... uśmiech jéj przez splecione gałęzie przegląda... Żywy nawet, wszedłszy między umarłych, przestaje się tu lękać śmierci... jest to nieuchronna via carnis, wiodąca ad templa serena...
Nie jeden zbolały usiada na grobie i wzdycha do niego, by spocząć po walce daremnéj, gdy sił i ochoty do życia nie stało — wielkiém jest szczęściem, a chodzić trupem wśród nowych pokoleń z twarzą, językiem i myślą innego wieku — straszną niedolą. Za grzechy życia czasem je Bóg przedłuża...
Szczęśliwi mrą młodo, z uśmiechem na wardze, z krasą na czole, ze złudzeniami w piersi i wiarą w duszy. Ale łachmana życia nie zrzuca się po dobréj woli, bo się nie wdziewa z ochotą, kładzie go boża prawica i zdjąć musi rozkaz boży... Wzdychać wolno do cmentarza, ale się położyć na nim nie godzi aż szczęśliwa godzina uderzy i zmęczony uczeń wybiegnie z zadusznéj szkoły na powietrze i słońce.
W téj szczęśliwéj krainie nawet cmentarze się śmieją... i pogodnego dnia jesieni 1869 roku zachodzące słońce rzucało ciepłemi promieniami na kwitnące groby, w chwili gdy kilka osób czarno ubranych wiodło do skromnéj mogiły, wykopanéj świeżo u wierzchołka wzgórza, ubogą czarną trumnę przywiezioną z St. Lucia...
Ludzie, którzy jéj towarzyszyli, widocznie szli za nią tylko jako miłosierne dusze, żadnym węzłem ściślejszym nie połączone z umarłym. Na twarzach ich był wyraz głębokiego, ale spokojnego smutku, jakby pociechy że rozbitek do brzegu dopłynął. Nie zostawiał on między temi, co go teraz przeprowadzali, téj nie zapełnionéj niczém próżni jaką członek rodziny, lub stary wspólnik doli i uczuć niknąc nagle i ubywając roztwartą rzuca po sobie. Żałowano go znać pocieszając się, że nareszcie dobił się spokoju. Nikt nie płakał oprócz jednéj kobiety ubogo ubranéj. Orszak téż żałobny składał się cały z biednych ludzi, wśród których dwie postacie się wyróżniały ubiorem i twarzami. Znać było na nich cudzoziemców, gdy reszta widocznie należała do autochtonów kampanii szczęśliwéj, na twarzach noszących znamiona tylu pomięszanych plemion, iż brzydotą swą do żadnego nie należały. — Uderzać musi każdego ten starty typ neapolitańskiego ludu, jakby zwiędłego od upałów słonecznych, pokurczonego od skwaru — ta sprzeczność najpiękniejszego w świecie kraju z najpoczwarniejszą i najnędzniejszą ludnością, w któréj kropla krwi heleńskiéj wsiąkła nieodgadnięta... Na czele téż orszaku były dwie Ekscellencye, bo tu ten tytuł spotyka niemal każdego lepiéj odzianego cudzoziemca...
Była to kobieta i mężczyzna...
Pierwsza pięknych niegdyś ale zwiędłych rysów twarzy, na których ból i szczęście głębokie wydeptały ślady, miała jeszcze postawę wspaniałą, ruchy żywe, ale w oczach jakby wypłakanych i zbladłych mieszkało zwątpienie nieuleczone... Patrzała niemi, niczemu się już nie dziwiąc, nic nie pragnąc, z wiedzą, że na dnie czary nie ma nic prócz trochy mętów brudnych... Szła tak zamyślona, rozmarzona, stęskniona, znudzona życiem, bezmyślna...
Obok niéj, wiodąc ją, postępował mężczyzna młodszy od niéj, surowego wyrazu oblicza, sztywny jakby niedawno rzucił ten mundur wojskowy, który na wieki w formę drewnianą ugniata człowieka, a smutny prawie jak ona. Wysokie obnażone czoło wypełzło od myśli czy troski, usta miał zsiniałe i zapadłe, a na policzkach miasto rumieńca chorobliwą żółtą powłokę. Większy w nim zapas życia — niewyczerpany, był jakby wielkim przywalony kamieniem... Znać dla obojga ich skończyła się pielgrzymka, pochód do mety doprowadził, stali u tych drzwi, za któremi rozpoczyna się żywot nowy. Postępując za tą trumienką, zadumani, każdy w sobie, uciekli myślami gdzieś w inne strony... Czasem kobieta popatrzyła na płaczącą ubogą niewiastę i zdawała się jéj łez zazdrościć. — Ta płakała z potrzeby jakiéjś przyrodzonéj, bez wielkiego téż żalu i rozpaczy. Po twarzy płynęły powoli łzy, które kiedy niekiedy ocierała, potrząsała głową i znowu się jéj na nie zbierało. Może płakała nad śmiercią nie nad człowiekiem. Para starszych żebraczo wyglądających cór lazzaronów wzdychały, płakać nie mogąc... Odarty mężczyzna, czarno zarosły, rzucał głową z włoską żywością, okazując, iż mu ten zgon téż był bolesny. Kapucyn w komży stał już nad otwartym grobem, z którego wyrzucona ziemia posypała się aż pod gęstych róż krzak, a gałęzie ich uciśnięte pozwieszały się jakby żaląc na uciemiężenie... Cicho odmawiał staruszek modlitwy... a chłopak, trzymający naczynie z wodą święconą, odpowiadał mu pół-głosem... przytomni przeżegnawszy się mruczeli modlitwy... Tymczasem gotowano sznury, trumna przysunęła się na brzeg dołu... i podjęta zaczęła spuszczać w łono gościnnéj ziemi... Grudki posypały się na wieko... Wszyscy uklękli... Ave Maria...
Kobieta, która płakała, rzuciła kilka garści ziemi, otarła łzy ostatnie i razem z innemi odsunęła się od grobu, poczynając już żywą rozmowę, któréj żywsze jeszcze ruchy towarzyszyły. Pokazywano sobie z boku stojących ciągle i jakby wrytych przy mogile dwoje tych obcych, których oczy pływały, zachwycone po uroczym obrazie Neapolitańskiéj okolicy. Odarty człek zbliżył się wedle obyczaju tutejszego wyciągając rękę po datek... Mężczyzna rzucił mu kilka granów... Na ostatek ubogi ludek poszeptawszy rozpłynął się po Campo Santo. Przy téj sposobności każdy z przybyłych poszedł odwiedzić jakąś mogiłę, bo każdy tu miał kogoś z krewnych lub przyjaciół... Tylko tych dwoje państwa byli całkiem obcy...
— A! odezwała się po długiém wpatrzeniu w lazurową dal kobieta głosem słabym — jakże tu pięknie! jak pięknie! jak się ztąd odchodzić niechce! Dla czego tak rozkoszne miejsce umarłym i pustelnikom oddano!...
— Biedny wygnaniec! szepnął mężczyzna... dostało mu się zamiast mogiły w mazowieckim piasku... schronienie w puzolanie neapolitańskiéj... pod krzakiem róż i cieniem akacyi!... ale w pustyni, bo tu nikt nie przyjdzie klęknąć u głów jego...
— Któż wie? odpowiedziała kobieta... są może serca uczuciu wierne i nie wystygłe od mrozów naszego wieku, trzeba mu skromny choć kamień położyć, aby ci, co szukać będą, miejsce spoczynku znaleźli... Mężczyzna nie odpowiedział nic, oczy jego błądziły po cmentarzu i zatrzymały się na grobie...
— Cały osmutniałem od widoku śmierci tego człowieka, u którego łóżka ostatnie spędziłem godziny... a! losy nasze! losy — zawołał nie rychło mężczyzna.. Turecki fatalizm i żelazna ananke starożytnych i hebrajskie prawo niezbłagane, narzucają się mimowolnie w takich chwilach. Ty tego tak jak ja nie możesz czuć, Maryo, rzekł mężczyzna, prowadząc ją ścieżkami daléj po Campo Santo. Nie mogę się obronić jeszcze wrażeniu jakie mi zgon tego biednego zostawił. Widziałaś może twarz jego z okna kiedy, oglądałaś ją po śmierci taką wypogodzoną i uśmiechniętą anielsko, a co boleści! co boleści zstąpiło z nim w mogiłę!... Nigdy los mojego kraju nieszczęśliwego, mojego narodu skazanego, tak mi jak teraz uczuć się nie dał...
Wystaw sobie, Maryo, tego chłopaka... który umierając niewielą laty przeszedł dwadzieścia... Wychował się w tym ogniu poświęceń, którym Polska gorzała cała tak długo, aż się wypalił pono do szczętu... Na sam odgłos że się biją, poleciał walczyć. Za ojczyznę!! Nie spał, nie jadł, nie spoczął póki oręża w gorące dłonie nie pochwycił... A był poetą... więc w duszy jego, co na nią padło to się w diament obracało... Widział walkę heroiczną, wielką, świętą... i w oczach jego zdeptane zostało wszystko, co czcił, zwyciężone, co kochał, obalone, do czego przyrósł duszą... Nakoniec dożył, że się kraj wyparł swych dzieci z brutalskim egoizmem ratując ostatki życia... Z licznéj rodziny nie pomógł mu nikt, nie odezwał się, nie wyciągnął dłoni..
Dano mu czuć, że powinien był umrzeć. Nie udało się to na placu boju, ranny w piersi, młodością z ran się wyleczył; ale trzeba było na chorém jeszcze po ojczyznie sercu nosić nędzę i rozpacz tułaczą. — A był poetą! był poetą!! Poszedł z poezyą na wygnanie... złocąc sobie je pieśnią i wiarą w ideały... Wiesz, znalazłem go tu chorego, dogorywającego suchotnika, w nędznéj, wilgotnéj izdebce mrącego z głodu, załzawionego z tęsknicy po kraju i piszącego poemata... Wysłali go przyjaciele znać, aby na zgon niepatrzéć... Przybył bez grosza z duszą pełną zachwytów vedi na poli e puoi morir. Umierał i wierzył, że Polska i on żyć będą, walczył ze śmiercią i zwątpieniem, w pośród obcych mu językiem, myślami, obyczajem ludzi... Nie miał mówić do kogo, pisał po całych dniach listy, na które mu nikt nie odpowiadał. Cisza śmierci otaczała go już za życia... Pół ze skargą, na pół z płaczem... odzywał się do swoich, że kona, że z nędzy umiera, że krwią pluć zaczyna, że gorączka go trawi... Siostry, bracia... przyjaciele po długiém wyczekiwaniu zbywali go kilką słowami... Ale ostatkiem sił trzymając się ludzi i nadziei, tłómaczył sobie tułacz słowa zimne, gorąco... brak współczucia... położeniem kraju... nieszczęście swoje, winą własną... Płakał może wśród nocy bezsennych, lecz gdym go w ostatnich dniach odwiedzał, odżywał, uśmiechał się, rozgrzewał... i wracała mu młodość... Mówił o pracy... Codziennie biegł na pocztę po listy z kraju i codzień z niczém smutny powracał... Opuścili go wszyscy swoi... Kiedy mi o nim znać dano, już tylko ostatnie tchnienie przyszedłem ująć i uśmiech blady...
— Mój Boże — szepnęła kobieta... jaka szkoda talentu i człowieka...; a ileż się ich tak zmarnowało...
— Są takie lata i wieki, mówił mężczyzna, bezlitośne, żelazne, przeklęte... nie szanujące nic. — Tak w Grecyi padały pod maczugą zdobywców arcydzieła Fidijasza, tak w Rzymie Hunny palili zwitki, na których wieki swą mądrość spisały, tak w Polsce z ludźmi obeszła się barbarzyńska wojna i dzieci wojny, żołnierze a wyrodki własne... Ludzkość jest jak słonie chowane, które dziczeją czasami a wówczas depczą kornaków i obalają pagody... W takich wiekach najnieszczęśliwsi są ludzie, co z innéj pozostali epoki, bo na żelazne lata potrzeba spiżowych bohaterów... a myśmy z mięsa i kości i serca biją nam w piersi...
Szli tak dróżyną w dół Campo Santo patrząc na morze...
— Boże mój, rzekła kobieta po cichu — to istny raj... a przecież serce się z niego wyrywa... gdzieś w lody i śniegi północy... woła tam coś nieszczęsnego zbiega...
— Wyrwałaś mi to z ust, a raczéj z serca, Maryo, rzekł mężczyzna, we mnie także odżyła tęsknota po kraju, widokiem tego umierającego biednego wygnańca obudzona. Zdaje się, że konając zostawił mi puścizną po sobie żal za Polską...
— Tobie za Polską żal — odezwała się kobieta, a mnie uciska podwójny za Rosyą mój, za Polską twój, za temi dwiema rozżartemi siostrami...
— Z których jedna jest dziś katem, dodał mężczyzna...
— A jednak, nie zaprzeczysz tego Stasiu, odezwała się kobieta, że nawet mowa i twarz kata dziśby ci milszą była, niż śpiewny język Florentczyka?
Mężczyzna stanął zamyślony, jak gdyby sam badał siebie i wniknąć chciał we własną duszę...
— Tak, rzekł po chwili — miałbym to uczucie pewnie spotkawszy za granicą Rosyanina przed rokiem 1861... gdy pamięć 1831 została zatartą... Po 1864 dźwięk mowy rosyjskiéj w uchu mi brzmi jak szczęk pałaszy i chrzęst karabinów co strzelały w piersi nasze... jak dzikie urągowisko...
Rok 1863 przepaść krwi pełną postawił pomiędzy nimi a nami...
— Ale niebyłożby, ozwała się kobieta nieśmiało, zadaniem wielkiém, godném szlachetnego serca starać się katów opamiętać, a ofiarę ocalić?
Mężczyzna się uśmiechnął ironicznie.
— Przepraszam cię, Maryo, rzekł — daruj mi, trzeba prawdziwie kobiecego serca ażeby możliwość czegoś podobnego przypuścić.
— No — dodajże, grzeczny panie — ozwała się kobieta, do kobiecego serca i głowę kobiecą. — Więc myślisz, że to niemożliwe...?
— Jestem o tém przekonanym, rzekł pierwszy... a choć od 1864 kilka lat upłynęło, wiemy co się dzieje. Polska jęczy w gorszéj niż kiedykolwiek niewoli... okryta kirem oplwanym... Znęcają się nad nią, aby jéj trupa pogrzebać co prędzéj, a przecie żyje nieszczęśliwa...
Jedném westchnieniem podniosło się piersi dwoje... i było milczenie długie... Chodzili, patrząc po mogiłach i czytając napisy grobowe... Mrok coraz gęstszy padał na Campo Santo... Na wybrzeżu po nad zatoką zapalały się światełka jak gwiazdki na ziemię upadłe... od morza wiał wiatr przynoszący woń tę słoną i ostrą a rzeźwiącą, któréj pierś jest łakomą, na drzewach szemrały liście, a w kościółku kapucynów dzwonek wołał na wieczorną modlitwę.
— A! dzwonek ten na Anioł pański — zawołał mężczyzna, odkrywając głowę — dźwiękiem mi w serce uderzył... Pamiętam ten wieczorny głos smętny dzwonka za umarłych... Za moich młodych lat... słuchając go, klękaliśmy wszyscy, aby się pomodlić za drogie dusze.. Ale inaczéj on dźwięczał tam na polach i nizinach naszych... głos jego był słodszy, rzewniejszy...
Tempi passati! westchnęła kobieta...
Wszystko, wszystko ulega temu okrutnemu prawu zniszczenia...
— Mój drogi, przerwała kobieta, na żywym świecie karmimy się śmiercią, żyjemy trupami, w świecie ducha téż to, co ginie, podściela się pod nogi przyszłości.
— A jednak!!
— Tylko jedne łzy nasze marnie wsiąkają bezsilne... Z tych się już nic nie urodzi, dodała kobieta... Trochę męztwa i ochoty do życia! na Boga...
— Ale, dajże mu cel, myśl! pracę — przerwał, ręce zakładając mężczyzna. Żyć, aby tylko żyć, aby czuć, że się na nic nie zdało... że nie ma się co począć... że jutro będzie tak blade jak było dzisiaj... a! tak żyć — nie warto.
— A dla szczęścia drugich?
— Mogąż być oni szczęśliwi, patrząc na to wiekuiste konanie...
— Dziś, bo cię, kochany Stasiu, ta czarna trumienka wygnańca tak rozżaliła okrutnie... a otóż śliczny ten cmentarz wesoły... chodźmy z niego... na St. Lucia, posłyszym choć ludzkie głosy, a w Villa Reale zobaczymy ludzkie twarze...
I ująwszy go pod rękę, zaczęła żywo prowadzić ku bramie Campo Santo, gdzie na nich czekały konie..
Przestrzeń dzieląca cmentarz jest znaczna, ale zbliżając się ku miastu coraz bardziéj ożywiona i ruchawa. Lud téż ten neapolitański przy swych łachmanach i brzydocie odróżnia się od innych włoskich niepomiernym życia pośpiechem i wrzawą. Tu nic się nie odbywa po cichu i smutnie, żadne intermezzo nie dzieli tragedyi od farsy życia... śmiech konwulsyjny tyka się z rykiem rozpaczy... Często od siebie rozpoznać ich trudno... Tam, gdzie jednego ni drugiego nie ma... panuje sparaliżowana martwota... zniedołężniałych niedobitków. Mowa staje się tu krzykiem, śpiew wyciem, pieśń zawodzeniem, nabożeństwo extazą, miłość szałem... Miasto albo milczy trupio lub wre kipiątkiem... spieszy się, leci, rwie... pędzi... Szczególniéj wieczory dni świątecznych, gdy co chwila strzelają moździerze, pękają lampy i biją się ludzie, a tłum falami płynie i odpływa, rychocząc śmiechami od których dreszcze przebiegają spokojnych północy dzieci. Takim był Neapol dnia tego, gdy wjechali na Toledo, od którego w lewo idąca uliczka prowadziła właśnie ku kościołowi odpustowemu... Tłumy lały się ku oświeconemu obrazowi patronki dnia tego... Madonny w sukni atłasowéj ze srebrnym mieczem w łonie... Odpust był dla nich widowiskiem równie dobrém jak San Carlino, a kaznodzieja grał tęż samą rolę, co ulubiony Anastazio; łajał ich jak on i jak on czasem ich śmieszył. Tymczasem młode chłopaki strzelały pod nogi przechodniom, a każdy wystrzał długim się śmiechem rozlegał.
Mijali właśnie tę odpustową uliczkę, gdy mężczyzna z westchnieniem i wejrzeniem pogardliwém rzekł do kobiety... — Patrz! na ten lud zdziecinniały długą niewolą... bawiący się i szalejący jak żaki... nie żalże ci go? nie litośćże patrząc na to porywa?
— Litość, żal? odparła kobieta — ja nie wiem, jeśli zawsze ma być lud ludem, czyż nie lepsza dlań taka zabawka dziecinna niż rozdziczałe namiętności polityczne i szarpanie się po ulicach dla nieznanych bohaterów i niepojętych myśli?
Mężczyzna zamilkł.
Wrzawa panująca na Toledo już ku Santa Lucia inny przybierała charakter, odpust tam nie sięgał, tu było królestwo Lazzaronów, a noc pogodna rozbudzała ich właśnie ze snu na łodzi, do pracy, do rybołowstwa... Jak czarne cienie włóczyli się z wiosłami w ręku nawołując rybacy... Morze wygładzone marszczyło się tylko z lekka u brzegów i każda jego fala przybijająca fosforyczną frędzelką iskrzyła się obumierając na piasku... W dali jak czarny sarkofag z jedném czerwoném polyfemowém okiem stał Castel del’ovo, tajemniczy grobowiec, na skale wśród morza... zawsze zamknięty, wiecznie milczący lub niewidzialnemi działami zwiastujący gniewy i radości swoje...
Tu w gospodzie Crocelle wprost naprzeciw Capodimontę, u wrót Villa Reale, mieszkali ci, których gonimy wracających ze cmentarza. Czytelnik poznał w nich może lub się domyślił jenerała naszego i jenerałowéj Maryi Pawłownéj. Kilka lat w obojgu tych ludziach wiele zmian sprowadziło...
Są lata, które płyną bez śladu, są godziny, co się piętnują gorącém żelazem. Takiemi były dla tych dwojga ludzi przebyte po burzach i dramatach polskiego powstania 1863 r. — miesiące, tygodnie, godziny spoczynku i rozmyślań nad brzegami sinego włoskiego morza. Marya woziła schorzałego, wpółumarłego swego męża, szukając dlań ciszy... powietrza, coby odżywiło, widoków, któreby z duszy wywołały choć uśmiech zapomnienia. Jenerał ciągle jeszcze pamiętał, że umrzeć nie umiał, że uląkł się śmierci i nie dosiągł bohaterstwa, którego czuł piękność a postradał doń zdolność. Uważał się za znikczemniałego i spodlonego odstępstwem... za zdrajcę, chociaż nim nie był... Najdziwniejszych uczuć sprawą on, co z Polską powstańczą pojednać się nie umiał i zgodzić, teraz Polskę całą kochał znów miłością wielką i płakał gorzko nad jéj losami. Stała mu w oczach męczennica ze skutemi dłońmi, ze strugami łez krwawych, obluzgana błotem potwarzy...
Marya szukała wnijścia do téj duszy zapieczętowanéj straszliwym bólem i znaleść go nie mogła. Sądziła, że się ono otworzy na widok natury czarownéj, pod wrażeniem arcydzieł sztuki, od dźwięku pieśni, od tęczowych promieni obrazów... od tego wesela napastliwego, któremi brzmiały Włochy nawet okute...
Pojechali do Włoch... mieszkali znowu w téj Genui, gdzie ich raz Arsen Prokopowicz wyszpiegował... ale jenerał pustą znajdował Genova la superba... Z Genui popłynęli do Neapolu... Neapol był nudny... Wezuwiusz jak zły aktor nawet na wybuch się nie zdobył... Pompeja nie umiała zająć znudzonego jenerała... Siedli więc wśród kasztanowych lasów Castellamare... i tu w téj pustelni byłoby im cicho a dobrze, i pięknie a rajsko... gdyby napływ Anglików nie spowszednił tego raju, a spekulacya nie czyniła go nieznośnym. Trzeba było płacić za cień, za koloryt krajobrazu, za ścieżkę, po któréj się chodziło i powietrze, którém się oddychało.
Więcéj rozmaitości a razem ciszy znaleźli w Sorrento. Na chwilę Marya sądziła, iż tu nareszcie dusza się smętna otworzy. Z tych przepaścistych brzegów okrytych laskami pomarańczowemi widoki były tak cudne... tak miłe przejażdżki po tych grotach nadbrzeżnych, które fale wybiły w opokach... Kilka godzin tylko dzieliło od dzikiego Capri i lazurowéj schowanki Tyberyusza.... Stanisław na kilka dni o przeszłości zapominać się zdawał... Ten krajobraz tak do dekoracyi opery podobny, tak nieprawdopodobnie piękny i wspaniały, zmęczył go swym blaskiem... Na Capri przeżyli miesiąc, w Sorrento parę i powrócili do Neapolu i popłynęli do Palermo, aby skosztować Wschodu... Potém znów do Parthenopy... z któréj długie wycieczki jaką taką przynosiły rozrywkę. Jenerałowa Marya bliską już była nabycia małéj willi w Sorrento... Tu można było zestarzeć zapomnianym, niewidzianym umrzeć i zostać ukrytym na wieki.
Lecz gdy się odrobina życia rozbudziła w nich obojgu i jenerał począł wychodzić z tego marazmu, jaki go męczył lat parę, — razem z władzami innemi odżyła pamięć nieubłagana i nieuleczona tęsknota... Wśród ciszy wieczora, gdy tylko mruk fali zdala roztrącającéj się o skały i szelest laurów rozkwitłych dochodził uszów, a na ciemném tle niebios latały złociste muszki... w oczach wygnańców zjawiały się blade przeszłości obrazy... Fala Sorrentyńska śpiewała... mazurka Dąbrowskiego i Boże coś Polskę... na czarnych nocy kortynach widniały obrazy męczeństw sroższych niż w San Stefano Rotondo....
Jęk z dali od ziemi ucisku przylatywał aż tutaj i do serca się cisnął... Załzawione oczy staréj macierzy patrzały na Stasia... a śmiech szyderczy znowu szeptał mu — Tyś ojczyznę zdradził... Tyś matkę porzucił. Troskliwa o męża, bo żyła w nim tylko i dla niego, bo dlań się prawie Polką stać umiała, Marya myślała co z nim pocznie i dla niego. Sucha ta gałąź musiała odkwitnąć jeszcze.
Z troskliwością niewieścią badała go i przemyśliwała nad nim... a że radzić się nie miała kogo, radziła serca. Ona w tych gajach pomarańczowych tęskniła ku północy... i on téż tam ciążyć musiał... Kraj pod panowaniem Rosyi był im zamknięty... ależ to nie była Polska cała; Marya myślała, iż w okrawkach tych staréj rzeczypospolitéj, które się Austryi i Prusom dostały, znajdzie toż samo, co w rosyjskim zaborze... rodzinną ziemię, język, obyczaj, wiarę, ziomków z otwartemi dłońmi i sercami... pomoc i pociechę... Nie śmiała się jeszcze odezwać z tą myślą... ale nosiła ją w sobie. To był ostatni ratunek. Jak Anteusz, dotykając ziemi swéj, tak półumarły Staś mógł na nowo odzyskać siły...
Z Sorrento przyjechawszy do Neapolu, jenerał dowiedział się tu o umierającym biednym młodym Polaku... któremu z krwią i poezyą ostatni oddech ulatywał. Istnym przypadkiem poznał go jenerał.
Przebiegając bez myśli okolice, po raz drugi czy trzeci zwiedzał na Pauzylippie ów grób Virgilego, na którym wysechł laur niegdyś kwitnący. Tu na ścianie zdziwiony spostrzegł świeżo wydrapany nożem czterowiersz polski, smutny, rzewny, rozpaczliwy, który mu serce przejął do głębi. Przeprowadzający go i czczący nieustannie... Cellenza, Lazzaron wskazał pełnym tajemnic gestem na wchodzącego właśnie wschódkami bladego, ubogo ubranego chłopaka, który zmęczony zakaszlał się, stał oparty o skałę i usiłował konwulsyjne owo rozkaszlanie ukoić... Dobył na pół spalone cygaro i drżącemi rękami tarł gasnące zapałki, aby dymem cygara na chwilę rozdraźnienie piersi uśmierzyć. Pierwszy raz od czasu jak kraj opuścił jenerał, który zwykle posłyszawszy mowę polską uciekał, zbliżył się żywo do nieznajomego i sam go pierwszy przywitał, podając mu zapalone cygaro. Blady chłopak spojrzał zdziwiony, kaszel się na chwilę uspokoił, wziął białą drzącą ręką cygaro i uśmiech mu się rozbiegł po ustach. Nieśmiało, trwożnie patrzał na jenerała, zdawało mu się, że dźwięk téj mowy kochanéj rajskiém go upoił weselem... że czekał, aby ją jeszcze i jeszcze posłyszeć...
Młodzieniec był wychudły, ale tak piękny, jak jaki anioł Fra Beato, choroba wypiła zeń krew, przezroczystą uczyniła cerę, zapaliła oczy ogniem, po twarzy rozsiała budzące współczucie piętna tęsknoty i niedoli. — Długie jasne włosy spadające na ramiona okalały owal przedłużony, wśród którego świeciły dwie źrenice łzawe i usta zbielałe...
— A! panie! zawołał nieznajomy, ściskając rękę jenerała — cóż to za szczęście posłyszeć mowę tę naszą... jak ona brzmi a — nietylko całą przeszłością... a! mów pan... bo to Bóg go zesłał, abym z tęsknoty nie oszalał...
— To téż łzami i tęsknicą wyryłeś pan ten śliczny wiersz... który was zdradził, a mnie dał zręczność poznania was... Cóż wam powiem? chyba to, że i ja... tęsknię jak wy!
— A! panie — dwie tęsknoty... ozwał się weseléj poeta — są jak dwie negacye... znoszą się... Z dwóch tęsknot można czasem jedno szczęście, choć chwilowe, zbudować...
Tak rozmawiając, zeszli z Virgiliuszowego grobu na Mergellinę... a pozbywszy się natręta, który dopominał się o botiglis za otworzenie podróżnym téj skarbnicy pamiątek.. zawrócili po chwili razem pod cienie Villa Reale... i brzegiem morza pociągnęli ku miastu. Jenerał dowiedział się z kilku słów o losach biednego poety, którego wypchnięto tu skonać... aby na konającego nie patrzeć. Opromienił mu Neapol swym wdziękiem ostatnie godziny. Ta przechadzka wszakże do grobu Virgilego była już ostatnia, a potém z biednéj stancyjki wyjść nie mógł. Jenerał ulitowawszy się nad nim, odwiedzał go, przesiadywał z nim, ale postrzegłszy, że się dlań chory do wesołości zmusza, że się sili na mówienie, ostrożniejszym był potém... aby mu już nieuchronnego nieprzyspieszyć zgonu.
Poeta zmarł, gorączkowo na papier rzucając myśli ostatnie, czekając na listy, pożerając zimne książki, które odbierał... Zgon jego głęboko zasmucił jenerała, a razem odżywił w nim pamięć kraju, o którym ciągle z sobą mówili. Chociaż nie dał mu się poznać Zbyski, przyznał się, iż był w powstaniu ostatniem. Chłopak się téż niezapierał tego i z chlubą pokazywał blizny ran, przez które śmierć mu weszła do piersi. Jednego wieczora tęskną pieśń wyśpiewawszy na pożegnanie ze światem... w nocy umarł poeta... i za jego to trumną ubogą szedł pan Stanisław na Campo Santo, bo mu tam wśród róż i cyprysów kupił na spoczynek parę łokci obcéj ziemi...
Od tego zgonu, od pogrzebu myśl o Polsce ciągle wracała.. Już noc przezroczysta oblokła cały krajobraz ów w nowe go ubierając wdzięki, gdy jenerał wyszedł z żoną na balkon, aby odetchnąć jéj orzeźwiającym chłodem.. W lewo palił się Wezuwiusz... na prawo świeciły fale morza... na niebie podnosił się księżyc... a o mur przy Castelu oparty odarty śpiewak, brząkając na gitarze, postrzegłszy ludzi dwoje przed sobą, począł głosem czystym i wprawnym śpiewać im znaną
La bella Sorrentina...
Jenerałowa rzuciła mu zawinięty w papier pieniążek... Usiedli — w obec takiéj cudnéj neapolitańskiéj nocy... usta najszczebiotliwsze niemieją... chce się tylko płakać że na tym świecie Bożym, który jest największą ze wszystkich zagadek — za chwilę ciszy i szczęścia tylą trzeba płacić mękami... Ta urocza noc przypomniała ową Pliniuszową straszliwą i groźną.. ten spokój i szczęście Włoch wolnych niedolę Polski przypomniały.
— Nie — zawołał jenerał — nagle — im dłużéj się żyje, tém mniéj się cel żywota rozumie... Albo on po nad nami lub go nie ma...
— Proszę cię, jeśli my cel życia pojmujemy, możeż on nie istnieć? wzniósłżeby się słaby umysł ludzki do idei, któraby człowieka przerosła? to być nie może...
— Prawda! a jednak...
— A jednak życie musi zostać zagadką... któréj słowo ostatnie dopiero śmierć przynosi...
Jenerał spojrzał ku Campo Santo, którego ztąd cale nie było widać, i dodał. — Ten już tam jest, gdzie nie ma wątpliwości... biedny chłopak! a! serca ludzi, a! rodzinne węzły! wiara w miłość... w litość wiara... on nawet nie przeklinał, on nie zwątpił do końca... a opuścili go wszyscy!!...
— Prócz Boga, rzekła jenerałowa, Bóg przecież cudownie zesłał ciebie, abyś mu przyniósł pociechę, aby było go komu opłakać i pochować...
— Tak dawniéj nie było — zawołał zasępiony jenerał — wyjątkowo ludzie się zapierali obowiązków, trafiali się bezduszni... straszyli bezlitośni, ale tak dawniéj nie było... aby kraj wyrzekł się dzieci, familii, swych synów, bracia braci... matki... żony... dzieci i mężów. Teraz spotykamy co chwila tych nieszczęsnych zaprzańców, za chwilę patryotycznego zapału skazanych na banicyą wieczną. Carskie wyroki skazują w kopalnie i Sybir, ale się z kopalni i Sybiru powraca czasem, a tułacze biedni, z którymi my się krzyżujem po drodze, gdyby wrócili do domu... znaleźliby... miejsca w sercach i u ognisk zajęte... i obojętność wypchnęłaby ich nazad... w świat na śmierć głodną — to okropne!
— Ale któryż kraj — przerwała jenerałowa — nie skosztował téj doli wygnańczéj, przypomnij włoskich tułaczy... pomyśl o niemieckich schronionych do Ameryki...? a nasi ruscy...
Tu przerwała nagle i nie domówiła. Jenerał nie dosłyszawszy może ostatniéj wzmianki, rzekł.
— Jest wielka różnica — z wygnańcami włoskimi szły sympatye narodu, z niemieckimi szła miłość cicha, z naszymi idzie niemal pogarda... wstręt... zaparcie. Wiesz, żem był powstaniu przeciwny, ale oburza ta bezlitość i bezduszność, ta przewrotność wspólników winy, co za siebie drugim pokutę ponosić każą...
— Proszę cię nie mówmy o tém — łagodnie przerwała żona — ile razy wpadniemy na ten temat, ty się zburzysz i zasmucisz... nie myślmy... nie przypominajmy... zapomnijmy...
— Tak zapomnijmy... o wszystkiém... a! gdyby można zapomnieć!!
Są szczęścia, których prawie od najsroższych bólów niepodobna odróżnić. Do tego rodzaju należało jenerałowéj Maryi pożycie z człowiekiem, który na dnie duszy nosił nieuleczoną zgryzotę, rodzącą niczém nieukojone niepokoje. Niegdyś losu pieszczocha, kobieta, przed którą wszystkie świata klękały potęgi, stała się dobrowolną siostrą miłosierdzia przy tym chorym, na wieczną skazanym niedolę. Jenerał nie miał, bo niechciał mieć woli własnéj, dawał się wozić, rozrywać, karmić wrażeniami, jak istota pozbawiona władzy ducha...
Nie był przykrym dla żony, owszém okazywał jéj wdzięczność, czułość, poszanowanie, ale szczęśliwym nie był. W każdym jego słowie odbijało się cierpienie płynące ze źródła, którego Marya Pawłowna dosięgnąć nie mogła... Sączyło się ono z tych głębin i przepaści, które tylko duch Boży nawiedza... Były chwile, gdy jenerał jakby odrętwiały okazywał się spokojnym, uśmiechniętym, ożywieńszym nawet, ale najmniejsze, niepostrzeżone tchnienie jakieś z zewnętrznego świata... przywracało stan pierwotny, normalny, chorobliwy.
Marya kochała go tak namiętnie, iż nawet z tém brzemieniem był jéj, miłym. A czegożby nie poświęciła, aby uleczyć i orzeźwić!
Wiele w początkach rachowała na czas. Przyniósł on ulgę jakąś, ale działanie jego, doszedłszy pewnego kresu, zatrzymało się i przestało być widoczném... Od r. 1865 do 1869 jenerał pozostał jednym. Dopiero u łoża biednego wygnańca odświeżone kraju wspomnienie wywołało zmianę — ale na gorsze. Odżyły żale, niepokoje, zgryzoty...
W rozmowach z żoną odzywały się znowu.. dziwne pragnienia jakieś, tęsknota za krajem zdwoiła.
Z dawnych stósunków petersburgskich pozostały jenerałowéj znajomości, przyjaźnie, węzły, które w jéj przekonaniu rozerwać się nie były powinny. Rachowała na niektórych ludzi... O powrocie do Rosyi marzyć nie było podobna, z dzienników rosyjskich przekonywali się oboje, że tu tak zwana raison d’etat zapanowała nad wszystkiém, głusząc uczucie sprawiedliwości, miłosierdzia... nawet zdrowszą rachubę polityczną.
Rosya od r. 1864 weszła, jeśli nie na zupełnie nową drogę życia, to przynajmniéj wezwała nowe siły, użyła środków, dotąd za niebezpieczne uważanych, dla sparaliżowania żywiołów, które jéj groziły wywrotem.
Niewiadomo komu należy przyznać pierwszy pomysł zużytkowania trucizny na lekarstwo. Zdaje się, że dawniéj przez nas wspomniane słowo w. ks. Konstantego, najtęższéj głowy z carskiéj rodziny, było hasłem nowego toru w postępowaniu z polityką wewnętrzną. On to powiedzieć miał, iż rewolucya powinna iść z góry, aby sparaliżowała tę, która groziła od dołu. Od roku 1863 datuje poślubienie przez rząd idei rewolucyjnych w ten sposób, by ich zewnętrzny blask zaspokajał tych, którym dość jest pozoru... a wewnętrzny virus umiejętnie został oddzielony. Próba ta, wielce niebezpieczna, nie zupełnie szczęśliwie dokonaną została, ale przecież wydała ona już dla rządu owoce, nim je zrodzi dla sił i celów innych. Naród, ogół, opinia, dziennikarstwo, patryotyzm bezwzględny zawezwane zostały do współdziałania z rządem razem. Rząd pochłonął zaraz w ten sposób pewną część żywiołów radych, że mogą liberalnie paplać a despotycznie działać, zmuszonym jednak został czuwać nad rozwojem opinii i nad czynnościami patryotów często za gorących.
Bądź co bądź, Rosya znalazła sobie derywacyą, która chwilowo odciągnęła chorobę. Była to wezykatorya postawiona umiejętnie.
Na nieszczęście, gdy w organizmie jest chorobliwy jad, krążący we krwi, gotów się on i pod niewinną odezwać wezykatoryą. Tak i tu się stało po troszę. Wiele sił, pragnień, patryotyzmów różnego rodzaju dobyło się z ukrycia, któremi trzeba było kierować, kiełznać, głaskać, aby wozu państwowego na przepaście nie poniosły...
Każdy z wielkich działaczy, ofiarujących się dla idei państwowéj, zawarowywał sobie swobodę w wyborze środków i samowolę zupełną. Patryotyzm ów nowy, specyficznie ruski, namiętny zrywał z przeszłością, ze stósunkami, z tradycyami i bohatersko szedł, siekąc na prawo i lewo... Podbijanie i eksterminacya żywiołu polskiego, russyfikacya... stały się hasłem chwili...
Jenerał więc, gdyby się liczył za żywego, jużby nie mógł się w Rosyi ani pomieścić, ani w niéj wyżyć — jenerałowa nadto należała do lepszéj nieco przeszłości, by się z tym stanem pogodzić mogła.
Widząc wszakże tęsknotę męża, czując ją sama, zaczęła marzyć jeśli nie o powrocie, to o zbliżeniu się do kraju, o osiedleniu w innéj jego części. Całkiém fałszywe pojęcia o prowincyach polsko-pruskich i polsko-austryackich służyły za podstawę. Przed mężem jednak wahała się jeszcze z objawieniem swéj myśli, chciała wprzód stronę jéj praktyczną obmyśleć. Przypadek, który jenerałowi nastręczył spotkanie z umierającym poetą, zbliżył Maryą Pawłownę do dawno znanéj w Petersburgu i Moskwie rodziny.
Jedyną rozrywką dla obojga państwa były ciągłe po muzeach pielgrzymki. Raz, gdy w dawném Museo Borbonico oglądali ową sławną kameę, jedyną w swym rodzaju, jenerałowa usłyszała za sobą rozmowę rosyjską, odwróciła się mimowolnie i spostrzegła za sobą stojącego siwego mężczyznę z młodziuchną panienką... Ten ujrzawszy twarz jéj, cofnął się aż zdziwiony, potém poskoczył krok naprzód i nie zastanowiwszy się zawołał — Marya Pawłowna! Jenerałowa zarumieniona, bo nie chciała, by widział Stanisława żywo zakryła go sobą i z uśmiechem a dobrze odegraném, zresztą w części rzeczywistém zdziwieniem odpowiedziała — Aleksander Nikitycz!!
Na pierwszy rzut oka w starcu tym znać było potomka staréj rodziny arystokratycznéj, któréj krew azyatycka na typ europejski się ukształtowała. Aleksander Nikitycz miał rysy szlachetne, którymi wiek delikatności i wdzięku nie odjął... ale piękność ta męzka zarazem marmurowo była zimną. Znać było z twarzy, że człowiek ten nauczył się śmiać, płakać, gniewać, radować, nie czując wesela, smutku ni rozdrażnienia... Nosił maskę posłuszną na twarzy, któréj zwyczajnym wyrazem była łagodna obojętność, ale z téj neutral tint przechodzić mu było łatwo we wszystkie tęczy kolory. Aleksander Nikitycz, gdyby coś w nim nie zdradzało Rosyanina, najpodobniejszymby był może do francuskiego wielkiego pana... Był téż Rosyaninem z koniecznéj potrzeby, a dla własnéj satysfakcyi Francuzem, szczególniéj za granicą. Język, obyczaj, pojęcia, gusta miał paryskie, żył od czasu jak wyszedł ze służby, tylko w Paryżu i za granicą.
Aleksander Nikitycz, hrabia Isakow, należał do jednéj z tych rodzin, które niezbłagany historyk szlachty rosyjskiéj, książę Dołhoruki, liczy do najstarszych. Wprawdzie papiery Isakowów poszły na ogień z innemi za Iwana Groźnego, ale znaczenie rodziny na tém nieucierpiało. Utrzymała się ona na wysokich stanowiskach u dworu i w wojsku, a gdy przyszły owe czasy Elżbiet i Katarzyn, owe niewieście rządy, co tyle ofiar pochłonęły, Isakowowie stracili téź kilku ze swoich na wygnaniu, na rusztowaniu, ale z mniejszych gałęzi odrośli. Ogromne dobra, których część stanowiły kopalnie w Uralu... konfiskowane były, zwracane, pomnożyły się nadaniami nowemi i ostatecznie familia była jeszcze jedną z najbogatszych w Rosyi. — Przez małżeństwa łączyła się z najpierwszemi rodami w cesarstwie, z Worońcowymi, Dołhorukimi, Strogonowymi i t. p. Za cesarza Mikołaja Aleksander Nikitycz nie był w wielkich łaskach, bo Mikołaj tylko wojskowych stupajków miłował, wszakże zajmował wysokie synekury i z senatorstwem honorowym wyszedł na spoczynek.
Jak twarz, tak charakter Aleksandra Nikitycza był nierozwiązaną zagadką. Zdaje się, że najtroskliwszém staraniem całego życia jego było nie dać się zbadać nikomu, a w stósunkach codziennych zasłaniać jak najbaczniéj zachowywanemi formami. — Zdania jego były zawsze najoględniejszém odbiciem faktów samych, o których mówił, lub cudzych przekonań...
Co on czuł i myślał, tego nikt nie odkrył, wszakże Aleksander Nikitycz wyrażał się zawsze w sensie urzędowéj większości, strzegł się nawet cienia opozycyi, nie poddawał krytyce wypadków... Nie poruszały go téż one wielce, raczéj rozrywały przyjemnie. Opowiadał o powieszeniu lub rozstrzelaniu, o rzeziach na Kaukazie jak o teatrze i paradzie. Schwycić go nieprzygotowanym, dobyć z niego słowo serdeczne, było niepodobna... Budził się już z uśmiechem szatana i z nim zasypiał. — Zdaje się, iż musiał mieć to przekonanie, że wielkiemu panu i dygnitarzowi nie przystały ludzkie słabości i afekta. Całe téż życie wedle tego planu było urządzoném. Ożenił się za wolą rodziców i N. Pana, żył z żoną bardzo przykładnie, nie widząc, czego nie powinien się był domyślać... pochował żonę i opłakał wedle prawideł w świecie przyjętych, syna ożenił jak wypadało, wnuczkę po nim pozostałą, bo pułkownik Isakow zabity został na Kaukazie, wychowywał starannie i kochał jak dziadowie wnuki kochać powinni...
Anna Aleksandrowna, stojąca właśnie przy nim, wysmukłéj postaci, śliczna blondynka z niebieskiemi oczyma, pomimo świeżości i wdzięku młodości. nie miała arystokratycznych rysów dziada. Była to piękność nieco pospolita, wieśniacza, biała, różowa, bujno rosnąca, miłego oblicza i wyrazu twarzy... ale jeszcze jakby ze snu dziecinnego nie przebudzona. Mimo lat swych siedmnastu było to dziecię wesołe i szczęśliwe, wpatrujące się oczyma zdziwionemi w tego kościanego, zimnego dziadka.
Aleksandra Nikitycza nie widziała jenerałowa od bardzo dawna, znikł był jéj z oczu przed rokiem 1861, wyjechawszy za granicę, nie wiedziała nawet, czy zna życie jéj, losy i przebyte koleje. Grzeczne bardzo przywitanie dowodziło w każdym razie, iż hrabia nie wahał się znajomości odnowić; a znając go Marya Pawłowna była aż nadto pewna, że niedyskretnego pytania ani słowa obawiać się nie może. Była przez chwilę w niepewności, czy ma męża mu przedstawić, gdy usłyszała, że jenerał żywo po cichu się oddalił w głąb muzeum, dając jéj do zrozumienia, iż znajomości robić sobie nie życzy. Marya Pawłowna pozostała więc sama z senatorem i jego wnuczką, zakłopotana nieco ale rada, że rodzinną mowę usłyszała, że zobaczyła kogoś z dawnych znajomych. I ona tęskniła za krajem...
Senator odezwał się po rosyjsku.
— Cóż to za miła dla nas niespodzianka spotkać was tu, Maryo Pawłowno... na drugim końcu świata! Niewiem czy znacie wnuczkę moją?... Annę Aleksandrównę... Anuszka... ta pani to nasza dobra dawna znajoma i przyjaciółka rodziny...
Anuszka uśmiechnęła się białemi ząbkami, podała rączkę, poprawiła włosów i niemając czém lepszém przyjąć przyjaciółki dziada, błysnęła jéj wesołością swoją.
— Dawno jesteście za granicą? spytała jenerałowa.
— A! Margo Pawłowno! ja ciągle dla mojego zdrowia włóczyć się muszę... Lord Brougham miał słuszność wielką: im bardziéj człowiek starzeje, tém dla zachowania się przy zdrowiu, daléj powinien uciekać na południe...
— Widać, że prawidło to musi być skuteczném, bo doskonale wyglądacie...
— A! Maryo Pawłowno! postarzałem straszliwie, rzekł z uśmiechem łagodnym stary... Wy to wyglądacie ślicznie.
— Ja! rozśmiała się jenerałowa — ja! o mój Boże! tego mi już nie mówcie... cierpiałam wiele... a cierpieć nie umiem cierpliwie... jestem starą babą... ale tém lepiéj — dodała — prędzéj się to już wszystko skończy!
— O! nie mówcie tego, Maryo Pawłowno, to się nie godzi — zaprzeczył stary, uśmiechając się ciągle — człowiek, gdy dla siebie żyć przestaje, niepowinien tracić ciekawości przynajmniéj. Uciecha to niepospolita patrzeć na grę dobrych artystów...
— Tak, gdyby komedva czy farsa życia była cokolwiek więcéj urozmaiconą, rzekła jenerałowa, ale jak w teatrze tak i tu, od razu piąty akt przewidzieć można.
— Ale gra artystów?...
— A! najczęściéj tak niezgrabna i pospolita...
— Ja tego nie znajduję, mnie życie bawi, rzekł stary...
— Jesteście szczęśliwi...
— Cóż dziwnego, mając Anuszkę taką, musi być człowiek szczęśliwy.
Anuszka znowu się, całując w ramię dziadka z ruchem pieszczonego dziecięcia, rozśmiała się do niego i spojrzała na jenerałową.
— Od dawna jesteście w Neapolu? spytał Senator...
— My? ja? poprawiła się Marya — a dosyć już dawno... próbowałam Sorrento, Castellamare... Capri... a teraz już wszystko zużyte... A wy?
— Myśmy nie dawno jeszcze i bawimy się doskonale... My, to jest Anuszka... bo ja, jam tu już dawno bywał i spił pierwsze wrażenia, którym nigdy powtórne niedorównają. Dla Anny ma to jeszcze urok nowości. Byliśmy już w Herkulanum i Pompei, nosili nas na Wezuwiusz... Mamy medaliony z lawy, kupiliśmy mnóstwo korali... Teraz koléj na Psią grotę, Puzzoli, Baje, Kumy... Castellamare, Sorrento i Capri...
— Tak... musi się to Annie cudnie wydawać po naszéj twerskiśj gubernii i Nowogorodzie... a jednak, ja stara... czasem pod laurami tutejszemi tęsknię do zimy moskiewskiéj...
— Nic łatwiejszego jak do niéj powrócić z tą pewnością, że się ją zawsze znajdzie w Rosyi kochanéj przez dziesięć miesięcy roku, dodał stary...
— Nic łatwiejszego! wyrwało się jenerałowéj prawie mimowoli — a! jak komu!
Na te słowa Aleksander Nikitycz spojrzał dziwnie, jakby przestraszony na jenerałową, ale nie śmiał jéj pytać o tłómaczenie. Ostygł nawet jakoś nagle i zakłopotał, chociaż mu się to wielce nieprawdopodobném wydało by jenerałowa nie mogła powrócić, gdy zechce. Z wyrazu twarzy i zdziwienia jego Marya Pawłowna nauczyła się tylko, iż Senator o losach jéj nie wiedział wcale. Zmieniła więc żywo przedmiot rozmowy...
— Macie, spytała, dzienniki rosyjskie i często zapewne listy?
— A jakże, rzekł Isakow. Kazałem za sobą posyłać Moskiewską gazetę i Głos i S. Petersburgskie Wiadomości. Dzienniki teraz tak urosły, tak się rozruszały, że ich przeczytać niepodobna!
— Cóż mówicie o Rosyi? spytała nader nieostrożnie Marya.
Senator zaciął usta... potém ramionami ruszył.
— Tylko się cieszyć należy, rzekł — zapewne mamy jeszcze ciężkie bardzo do przebycia chwile... ale wielkie dzieło rozpoczęte... i idzie dzielnie...
— A! a! zawołała Marya i zamilkła... Spojrzeli sobie w oczy, ale z senatorskich źrenic nic się nigdy wyczytać nie dało, a jenerałowéj wzroku nie śmiał badać stary, aby się niedowiedzieć czegoś, coby go mogło zakłopotać.
Rozstali się po chwili, bardzo grzecznie i uprzejmie żegnając, a stary powiedział, gdzie mieszka... Pokazało się, że hotel Villa Reale był bardzo blizki Crocelli... Zwiastowało to odwiedziny wzajemne. Godzina już dosyć późna, zmusiła senatora do wyjścia, Marya obejrzała się za mężem i musiała go pójść szukać aż w etruskich wazach, które zdawał się z wielkiém oglądać zajęciem.
— Znałeś kiedy Isakowa? spytała...
— Spotykałem go, widziałem z daleka, rzekł jenerał... zbliżać się tutaj nie chciałem... byłoby to dla nas obu zbyt żenującém...
— Ale to prawie nieuniknione, że się spotkamy z nimi!
— Wy! może, ja — nie... I owszem, jeśli to was, Maryo droga, rozerwać ma.. co do mnie!
— Zrobisz jak chcesz! masz mieszkanie oddzielne... Zresztą stary Aleksander Nikitycz jest dyskrecyą samą... można być pewnym, iż nie spyta o nic i zadowolni się tém, co mu zechcemy powiedzieć. Jenerał zamilkł. Gdy zmiarkować mogli, że senator ich o wiele wyprzedził, wyszli, by wrócić do domu...
Nie można już potém było uniknąć odwiedzin wzajemnych, rozmów dłuższych; a że u senatora zbierali się wszyscy podróżni Rosyanie, Marya zetknęła się tu z wielu znajomymi, którzy otwarci byli i więcéj mówiący, niż Aleksander Nikitycz...
Z rozmowy we cztery oczy z nim przekonała się naprzód, że trochę dziwny system teraźniejszy powszechnie był przyjmowany za dobry, inni ziomkowie, różnie go sądząc, chwalili jeśli nie wszystko, to główniejsze części programu. Zdziwiła się nieco, znajdując u wszystkich dziwną obojętność na losy Polski i chłodne jakieś okrucieństwo... które uchodziło za wielką politykę. Niektórzy wzdychali nad biednymi Polakami, przyznawali się do sympatyi dla pojedyńczych osób — kraj i naród wszakże skazywali na zagładę z rodzajem rezygnacyi... O żadném przejednaniu mowy nie było... Najliberalniejsi głosili, że raz trzeba przecież skończyć z tą Polską i dobić ją, żeby się nie męczyła... jak się strzela w łeb sarnie na polowaniu, gdy kona za długo...
Z tych rozmów, z tego towarzystwa wyniosła smutne przekonanie, iż łudzić się lepszą, inną przyszłością było niepodobna. — Pomiędzy Polską a Rosyą oprócz owéj przepaści, krwią napełnionéj, stał mur idei dwóch skrajnie sobie przeciwnych.
Na żadném z pojęć ogólnych tyczących się położenia — obowiązków — zejść się razem nie było podobna.... Zabolała jenerałowa, ale niewyspowiadała się z tego mężowi...
Aleksander Nikitycz z dawnych jeszcze czasów miał znakomite stósunki w Berlinie, a po troszę z dyplomatami, ministrami, dygnitarzami całego świata. Było to słabością jego mianować się przyjacielem osób najwyżéj położonych. Zdało się Maryi Pawłownie, że, przyznawszy się nieco do nieszczęść swych przed człowiekiem tak zacnym a poważnym jak senator, będzie mogła z jego pomocą wyrobić dla męża pozwolenie okupienia się i osiedlenia a pobytu w Księstwie Poznańskiém.
Nie mówiąc nic mężowi, gdy się jéj zdało, że senatora nieco przygotowała, poprosiła go o posłuchanie na cztery oczy.
Odmówić go nie mógł, ale znać było, że sama myśl jakiéjś sprawy, jakiéjś protekcyi, przeraziła go...
Stał się jeszcze zimniejszym, niż zwykle... Nazajutrz rano nastąpić miała rozmowa. Aleksander Nikitycz, krochmalny, zimny, przesadnie grzeczny, przyjął jenerałową stojąc. — Jestem na jéj usługi, co Marya Pawłowna rozkaże...
— Marya Pawłowna prosi tylko... Czy wiecie, że jestem zamężna? że mąż mój jest Polakiem? i że mu do Rosyi wrócić niepodobna...
Senator milcząco zrobił minę zdziwioną...
— Nic nie wiem! rzekł.
— Wiedząc, iż dla niego przebaczenia spodziewać się nie podobna, nie myślę starać się o nie — dodała jenerałowa...
— Macie zupełną słuszność, trzeba czekać — nie pora! pospiesznie dorzucił senator — nie pora!
— O co mi innego idzie, Aleksandrze Nikitycz... wy macie tak rozległe, tak wysoko sięgające stósunki... On tęskni za swoim krajem, ja pragnę widzieć go szczęśliwym... Gdybyście mogli przyczynić się do tego u hr. Bismarck’a... u ministrów, aby nam do Prus jechać i osiedlić się dozwolono?...
— Ale dla czegożbyście nie mogli tego uczynić? spytał senator — jakież położenie męża waszego? czy...
— Jest emigrantem... a z tym tytułem... trudno się gdzie dobrego spodziewać przyjęcia...
— W istocie... to prawdziwe nieszczęście — rzekł stłumionym, cichym, nagle chrypnącym głosem stary. — Lękam się, żeby nawet pozwolenie pobytu nie było połączoném z trudnościami wielkiemi... Wy, szanowna Maryo Pawłowno, zbyt macie wielkie wyobrażenie o moich stósunkach... Prawda, że znam kanclerza z czasów jego pobytu w Petersburgu, że mnie zaszczyca swą przyjaźnią... ale w tych sprawach...
— Wiecie co? — dodał po chwili — zdaje mi się, że nierównie łatwiéj wam przyjdzie gościnność znaleść w Austryi, w Galicyi... Beustest bon enfant i ten mi nie odmówi... Napisałbym do Wiednia, mam tam przy cesarzu kilka osób... Polacy w Austryi są lepiéj widziani.
— Spróbujemy! — ściskając jego ręce, odpowiedziała jenerałowna — dziękuję wam. Nic jeszcze o tém nie mówiłam mężowi, aby mu nie dawać przedwczesnych nadziei...
Senator zawahał się.
— Spodziewam się — dodał cichutko — że mi dochowacie tajemnicy. Odmówić wam nie mogę, ale pojmujecie, że gdyby wiedziano o mojém interesowaniu się losem Polaka, emigranta... nawet tytuł waszego męża nie obroniłby mnie od podejrzeń...
Westchnął.
— Wiesz, Maryo Pawłowno, byłem i jestem zawsze najposłuszniejszym poddanym, najwierniejszym Rosyi synem... a mimo to mówiono mi, że uchodzę za malkontenta! lękam się cienia! otóż, Bóg widzi, jestem niewinny!! Takie czasy... Nie skarżę się na nikogo... przecież ostrożnym być trzeba...
W téj chwili uciął nagle...
— Ale, zdaje mi się, że cesarz jest jeszcze za granicą — dodał żywo — wybyście mogli pojechać i... w mnóstwie dawnych przyjaciół...
— Nie mam przyjaciół! — odparła jenerałowa — dacie mi list do hr. Beusta... zobaczymy.. Westchnęła wstając...
— Takie czasy! ciężkie... kryzys... naturalnie... trzeba być bardzo oględnym... Odprowadził ją do drzwi jenerał. Nazajutrz list do hr. Beusta miał być gotowy, tymczasem coś niespodzianego spowodowało wyjazd w nocy senatora z wnuczką... a przyniesiono tylko grzeczny bilet jego z pożegnaniem, w którym się tłómaczył, iż po rozmyśle baczniejszym żadnego listu dać nie mógł z powodów, które kiedyś ustnie opowie...


To było pierwsze zetknięcie się Maryi z rodakami, a zostawiło jéj po sobie uczucie przykre osierocenia. W życiu nigdy jeszcze na sobie nie doznała tego wrażenia, jakie spada na człowieka, gdy drugi człowiek, co był dlań dworakiem w szczęściu, zaprze się go w niedoli. Napróżno boska nauka ewangelii usiłowała wszczepić w serce ludzkie miłość nieszczęśliwych, litość nad upadłymi, miłosierdzie dla cierpiących, — zwierzęcy instynkt, instynkt bydlęcia odzywa się w sercu, ilekroć widzi słabość i słyszy jęk... Naówczas usiłuje sofizmatem się usprawiedliwić przed samym sobą i szuka winy w niedoli i widzi kary, gdzie może być tylko próba... a w końcu, aby nie potępić siebie, potępia ofiarę.
Wszystko to działo się po za plecami jenerała, który o niczém nie wiedział, zdał on siebie i cały kierunek losów swych na Maryą, posłusznym był jéj jak istota pozbawiona woli i nie pragnąca jéj odzyskać.
Po kątkach płakała kobieta mimo swéj dumy i męstwa, mężowi jednak okazywała zawsze jeśli nie wesołą, to spokojną twarz...
Jednego wieczora gdy siedzieli na balkonie w Crocellach, patrząc na płonący Wezuwiusz i cicho szemrzące morze... Marya odezwała się:
— Wszystko to bardzo piękne... ale kiedy się nie ma własnego kraju — obcy najpiękniejszy znuży wreszcie... nie znajdujesz, że moglibyśmy ruszyć gdzieś indziéj, gdzieś daléj, gdzie może nie byłoby tak czarownie, ale téż nie tak samotnie i gdzie proza życia odwiodłaby od snów i marzeń niebezpiecznych?
— Ale dokądże i jak jechać? — zapytał obojętnie jenerał — ja już nie wiem, choć mi to wszystko jedno...
— Neapol z całą swą pięknością trochę przybrukaną — rzekła Marya — nie jest stolicą europejską... nie ma w niém towarzystwa... są przyjezdni i malkontenci pozamykani... Wiesz co? a gdybyśmy... pojechali choćby do Wiednia? ztamtąd o trzy kroki jest kawałek twéj kochanéj Polski, w któréj już byłbyś jak w domu.
Jenerał spojrzał zdziwiony i drgnął.
— Myślisz, że to możliwe? — zapytał.
Jenerałowa uśmiechnęła się.
— Najzupełniéj — odpowiedziała, przysuwając się. — Nie weźmiesz mi tego za złe, gdy ci się przyznam, żem pewne wstępne poczyniła starania i kroki... Mam tę pewność, że nas z Wiednia nie wygnają... a ztamtąd... pojedziemy na zwiady do Krakowa i Lwowa, i... wszak nas nic nie wiąże, siądziemy tam, gdzie się nam zda lepiéj a wygodniéj...
— Dobrze — wybornie, rzekł Stanisław, wstając z krzesła — w istocie mnie nic nie pozostało nad to, by sobie szukać wygody i spokoju... nie mam obowiązków, jestem jakby umarłym, nie mam ojczyzny, nie mam zawodu.
— A! dość! cicho! cóżem ja winna i czym ja winna temu? — przerwała Marya.
Stanisław zwrócił się żywo i pochwycił ją za ręce.
— O! Maryo moja droga — rzekł — nie przypuszczajże nawet we mnie téj myśli niewdzięcznéj. Z całego narodu twojego tyś może jedną istotą wybraną, coś kochać i poświęcić się umiała. Sądziszże, iż ja nie pojmuję ciebie, nie umiem cenić serca i nie klękam w duszy przed ofiarą twoją? Milczę... bo słów nie ma na uczucie poszanowania, jakie mam dla ciebie... Ty jedna mogłaś mnie z Rosyą przejednać...
— Jeszcze raz — chwytając go obu rękami za szyję, zawołała Marya — jeszcze raz — cicho! mój drogi! dosyć tych kadzideł. Najmilszém dla mnie byłoby cię widzieć szczęśliwszym... Mam jakieś przeczucie, że czas się nam zbliżyć do kraju — jedźmy...
— Jedziemy! — zawołał jenerał z uśmiechem dobréj wróżby — jedziemy — posłuszny memu komendantowi... jestem już gotów do drogi, pozwolisz mi tylko Maryo pójść pożegnać grób biednego wygnańca. Wezuwiusz i ten sen Caprei na widnokręgu i turkusowe morze... i wszystko, co tu tak uroczo było piękne... potém w drogę!! Ale tu — dodał — na tém wygnaniu można było pozostać samotnemu z założonemi rękami, obojętnym na stronie... tam, trudniéj mi daleko będzie nie mięszać się do życia, nie zamarzyć o jakiémś współdziałaniu? Mam się li tam zjawić jako Stanisław Zbyski, czy jako Melchior Szarliński? A jeśli w Melchiorze poznają Stanisława?
— No — dosyć przypuszczeń... dosyć tych postrachów.. jedziemy! — zawołała Marya — a co nas spotka? możnaż zgadnąć —? W każdym wypadku będziemy musieli radzić sobie... Przewidywania są zawsze próżne, bo nikt albo tak jak nikt nie odgadł nigdy jutra... Nie mamy w Wiedniu znajomych... a jeśli się nawiną?... zobaczymy, co począć z sobą i z nimi...
Następny dzień poświęcony był pożegnaniom, w których łagodny smutek mięszał się z jakiémś weselem. Ludzka to rzecz pragnąć czegoś nowego i dusze najbardziéj wypróbowane a odczarowane jeszcze się ku niemu rzucają, z nadzieją nadziei.
Dzień był prześliczny znowu, a przejażdżka na Campo Santo jest jedna z najmilszych wycieczek w Neapolu... Po drodze spotkali małą trumienkę dziecięcą obwieszoną kwiatami i skromną, zamykającą zwłoki starca, który już tak przeżył swoich i siebie, iż się go pozbywano z obojętnością... Ludzie, rodzina, idąca za trumną, przybierała miny smętne gdy ujrzała obcych, ale wyminąwszy ich gwarzyła wesoło aż do obojętności.
Ciągnąc się tak powozem pod górę dosyć wolno, jenerałowa ujrzała pieszo idącego, widocznie turystę, w zaniedbanym stroju człowieka, który, obcym będące, nie dba za kogo wzięty zostanie. Był średniego wieku, śniady, ogorzały a typ jego twarzy uderzył Maryą Pawłownę charakterem przypominającym jéj ludowe fizygnomie w Moskwie spotykane. Małe, czarne, żywe i ruchawe oczki, nos nieco zadarty, szczęki wydatne, ironiczny ust uśmieszek... zapowiadały człowieka gorącego temperamentu, namiętnego a spragnionego życia... oglądał się, patrzał, stawał, chciał niby pochwycić sobie wszystko, przyswoić a razem wzbraniał się widocznie, by go entuzyazm nie opanował... Dla tego, choć oczyma pożerał, szydersko śmiały mu się usta....
— Patrz Stanisławie — rzekła z cicha jenerałowa — przysięgłabym, że to ziomek mój. Dawniéj za granicą oprócz arystokratycznych twarzy Isakowych nie można było spotkać innych, dziś Rosya wysyła już i te dzieci ludu, aby possały nieco piersi téj cywilizacyi europejskiéj, która wszakże, według Katkowa, ma być zatrutą.
Jenerał spojrzał.
— Masz słuszność, — rzekł, — jest to z pewnością jakiś Iwan Iwanowicz...
Pocóż pominął turystę, który weń ciekawém rzucił okiem... pojechali na cmentarz. Jenerał kazał nad grobem poety położyć prosty kamień z napisem nazwiska i dnia śmierci... Młody chłopak na łożu już kreśląc po kartkach ulotnych to poezye to myśli swe, to niedokończone listy do krewnych... do przyjaciół, na jednéj z nich zanotował, iż gdyby mu kto chciał kamień kłaść u grobu, prosi, aby na nim wyryto:
O morte sia fino al mio dolore...
Słowa te w istocie wyrzeźbiono mu na grobowcu, a pobożny rzemieślnik z własnego domysłu dołożył Ave Maria. Na grobie żółta jeszcze ziemia nie porosła, ale z dwóch sąsiednich krzewy gałęźmi powyginanemi zaczynały przysłaniać go litościwie...
— Na rok przyszły... — odezwała się po rosyjsku Marya — nie będzie śladu ni człowieka, ni kamienia... kwiaty pokryją ziemię i pamięć biednego...
— A!! — zawołał głos z tyłu, — co za szczęście, wszak... przebaczcie — państwo z Rosyi!
Był to ów turysta, który dogonił ich tu pieszo i z otwartemi wesoło ustami i z podniesioną czapeczką witał ich dosyć natrętnie.
Jenerał nie lubił wogóle nowych znajomości, a najmniéj improwizowanych wśród drogi... ponuro nieco zwrócił się ku nieznajomemu. W takich razach Marya Pawłowna zwykle głos zabierała...
— Nie mylisz się pan — odezwała się śmiało, ale z trochą dumy niedopuszczającéj zbytniego spoufalenia, ja jestem Rosyanka...
O mężu nie powiedziała nic i on téż uchyliwszy tylko głowy nie tłómaczył się ze swego pochodzenia.
Młody podróżny popatrzył na oboje państwo, nakrył głowę i stanął śmiało obok nich, postanowiwszy, znać dla jakiéj potrzeby wywnętrznienia się, bądź co bądź zmusić ich do rozmowy.
Z blizka go widząc, łatwo by!o odgadnąć, że Marya Pawłowna miała słuszność upatrzywszy w nim typ ludowy. Obejście się jego, mowa, ton zdradzały młodzieńca świeżo napompowanego znać teoryami demokratycznemi, który szukał tylko zręczności, aby za nie kruszyć kopie..
— Ja także, jak mowa moja świadczy — odezwał się turysta, — jestem Rosyanin; że mam honor przedstawić się Ilija Michajłowicz Nizin... z Moskwy, z białokamiennéj mateczki naszéj Moskwy...
Rozśmiał się. — Jak widzicie — dodał niezrażając się milczeniem, którém przyjęto przedstawienie się — poszedłem w świat przypatrzeć się téj sławionéj cywilizacyi zachodu!
Ruszył ramionami.
— No, tak, my barbarzyńcy... ale cóż tu po dwóch tysiącach lat cywilizacyi zostało? Dwóch tysięcy lat przesądy...
Marya i Stanisław spojrzeli po sobie.
— Wy mi przebaczycie, — dodał Nizin, — że ja tak niegrzecznie czepiam się z prawa pobratymstwa narodowego... ale, miły Boże, ruskiemu człowiekowi już nie tyle za kwasem, co za mową swoją tęskno. Chciałoby się choć ją posłyszeć — choć nią przemówić do kogo...
Może i to słuszność... ale człowiek, jak wiadomo, słaby!
Rozśmiał się sam z siebie.
— Czy dobrowolnie puściliście się w podróż, dla nauki? — spytała grzecznie Marya.
Nizin rozśmiał się.
— Mam się przyznać z prawdą całą? A, nie! nie pani moja! musiałem uciekać bo mnie tam posądzano, że do nihilistów należałem, żem z Neczajewem był w stósunkach, że państwo i cesarstwo chcę wywrócić? Cóż? jak miałem iść etapami na Syberyą, wolałem już pieszo za granicę...
Popatrzał po swych słuchaczach, badając, czy to zeznanie bardzo ich nastraszy i oziębi, i chcąc z tego wymiarkować, czy się zbliżyć do nich więcéj może. — Ani Marya Pawłowna ani jenerał nie okazali strachu ni wstrętu, ośmielony więc mówił daléj:
— No! prawda, kraj piękny... choć szatańsko gorący... ale ludzie?
— Byliście już oprócz Włoch więcéj gdzie? — spytała jenerałowa.
— A jakże! byłem w Paryżu! siedziałem w Szwajcaryi, a oto odbywam teraz pielgrzymkę tylko i do Genewy powrócę... albo — uśmiechnął się tajemniczo — kto tam wie, gdzie się znajdzie!
Jenerał milczał dotąd; nie miał on nigdy do socyalistów i demokratów zbytniego nabożeństwa..... a człowiek ten pachniał mu rewolucyą, spiskiem i nihilizmem. Jednakże raz się losem spotkawszy z reprezentantem systemu i idei, choćby fałszywéj, ciekaw był może form, jakie przybiera i jak się w rzeczywistości wciela.
Ponieważ Nizin nie zdawał się wcale gniewać za to, że mu się nawzajem nie prezentowano, jenerał począł rozmowę. Nie chcąc wszakże narazić Rosyanina na nieprzyjemną niespodziankę, otworzył ją od wyznania, że jest Polakiem.
— A! dziwna rzecz! pani Rosyanka! pan Polak... Domyślam się, — mówił Nizin — że małżeństwo! — Takich nie wiele na świecie, bo Rosyanin z Polakiem, przepraszam za porównanie, jak pies z kotem.. i — darujcie mi — to nie nasza wina...
Począł się śmiać z własnego dowcipu...
— Długoby to o tém i wiele mówić, Ilijo Michajłowicz — odparł jenerał — czyja wina a czyja prawda, lepiéj temu dać pokój...
— E! wy myślicie, żem ja nieprzyjaciel Polaków? — podchwycił Nizin — zachowaj Boże... ja ich lubię nawet, to naród sprytny, tylko nie praktyczny i feodały... feodały!
Szli daléj ulicą cmentarną. Nizin nie miał najmniejszéj ochoty rozstać się z nowymi znajomymi. Chociaż jenerał wprost na jego wykrzyknik odpowiedzieć mu nie chciał i przyjął go półuśmieszkiem... Nizin mówił daléj.
— Ja naszego rządu nie lubię, ja republikanin... ja demokrata, socyalista... ja zwolennik namiętny Bakunina... no, ale w teraźniejszém położeniu co było robić, trzeba było Polskę przydusić... Darujcie! (Izwinitie) Podniósł nieco czapeczki i szedł daléj.
— To prawda, dodał, można było inaczéj... ale na to rząd carski rządem... on jak krawiec z tępemi nożycami musi takiemi krajać, jakie ma...
Nie otrzymawszy jeszcze odpowiedzi żadnéj, Nizin znowu wpatrzył się w towarzyszów.
— Przepraszam, państwo pewnie za paszportem legalnym z Rosyi, a może... razi ich moja mowa?...
— Nie, odezwał się jenerał, ja nie jestem już poddanym rosyjskim i nie powracamy do kraju, możesz pan mówić, co mu się podoba... przekonania powinny być swobodne...
Rozpromieniła się twarz chłopcu i stał się o wiele śmielszym.
— Jeśli tak, odezwał się, to choć przynajmniéj wygadać się mogę swobodnie, a wy może lepiéj zrozumiecie niż cudzoziemcy.
Postawa chłodna jenerała i jenerałowéj nie była wprawdzie wielką zachętą, ale w młodości są chwile takiéj potrzeby wynurzenia się, zamiany myśli a choćby wykłócenia o idee, że się staje natrętem i niegrzecznym. Nizin był młody i rozmarzony pomysłami, potrzebował dzielić się z niemi.
— Chociaż uszedłem z Rosyi, rzekł, nie wyrzeknę się mojéj ojczyzny ani pracy dla niéj. Nasza matka ma wielką przyszłość przed sobą... a choć jeszcześmy do niéj nie gotowi, przynajmniéj się gotujemy. Narodom łacińskiego szczepu bije ostatnia godzina, germańskie plemię trochę więcéj ma siły, ale poślubiwszy cywilizacyą łacińską, wyrzekłszy się samoistności, już téż nie długo pożyje. Chwyci może na chwilę najwyższą potęgę i doszedłszy do szczytu, spadać zacznie... naówczas światowi słowiańskiemu pora stawać do roboty!! Era słowiańska przychodzi. My barbarzyńcami byliśmy, dodał, no tak, ale w téj skorupie barbarzyństwa przechowała się pierwsza może i najstarsza tradycya ludzkości, jądro żywotne. My mamy młodzieńczą siłę do wyrobienia z siebie nowéj cywilizacyi.
Jenerał się uśmiechnął.
— Słyszałem to, rzekł — rzecz nie nowa, są i w Rosyi ludzie, co tak mówią. Szkoda tylko, że ci, co się z tą mrzonką noszą, nie uczyli się historyi lub nie zrozumieli.
— Proszę! proszę! wytłómaczcie! słucham, rad jestem i odpowiem, odparł ochoczo Ilija Michajłowicz...
— Cywilizacyi dwóch właściwie nigdy na ziemi nie było, rzekł jenerał, jedna wyrastała z drugiéj i na drugiéj; wszystkie jak ogniwa jednego łańcucha wiążą się z sobą. Jeśli się od pnia głównego odłamała jaka gałąź sucha, nie puściły z niéj już liście ni korzenie. To, co wy zowiecie pierwotną tradycyą i macie za wyłączną własność słowiańskiego plemienia, jest po prostu znanym stanem przechodnim, zacofaniem tylko i opóźnieniem. Nie może Rosya zużytkować swych młodych sił inaczéj, jak czerpiąc ze źródła téj saméj cywilizacyi, którą zgniłą nazywa...
— Tak! aby z niéj zaczerpnąć fusy i męty... odparł Nizin — ech! ech! panie szanowny... Jeśli się człowiek lub naród tak poczuwa do wielkiego posłannictwa jak my dzisiaj... to je mieć musi...
— Być może — zawołała jenerałowa, i bodajby tak było. W Rosyi wszakże to posłannictwo dziś ogranicza się do bezmiernéj ochoty burzenia wszystkiego. Możnaby więc przypuścić, że misyą naszą będzie rozbić i zniszczyć jak Hunny, aby na gruzach kto inny budował...
— My idziemy z postępem wieku... przerwał Nizin, śmiejąc się dziwnie, my już daléj w pojęciach ustroju spółecznego zaszliśmy niż zachód... Niech pani poczyta Wyrubowa...
— Zawadziliśmy o zbyt drażliwy przedmiot, rzekł jenerał, myślę, że lepiéj dłuższéj nie mieć już rozprawy. Powiedzcie nam raczéj, co myślicie z sobą...
Nizin chwilę się zdawał namyślać a potém dodał.
— Co wam się mam taić — wy przecie do trzeciego oddziału mnie nie doniesiecie... Ja naprzód sam naocznie chcę przekonać się o stanie Europy... dowiedzieć się wielu rzeczy... Szczęściem jestem w lepszém położeniu niż większa część takich jak ja wygnańców, ojciec mój bogatym kupcem w Moskwie, choć nie bardzo skoro grosza przysyła, ale z głodu umrzeć nie da. Pracować nie potrzebuję na chleb powszedni... Jak mi się zatęskni do białokamiennéj mateczki... o! to się znajdzie sposób do niéj dostać, a tam między swoimi skryć i.. (westchnął) daléj do dzieła...
Jenerał spojrzał nań pytająco.
— Chcecie wiedzieć, do jakiego dzieła! zawołał — stary świat przecie runąć musi i to, co się dziś zowie porządkiem spółecznym a co jest uorganizowaną grabieżą przywileju... Ziemia będzie dla wszystkich..
— Już wiem! rzekł jenerał — reszty domyśleć się łatwo. Ale szanowny Ilijo Michajłowiczu, gdy się wam szczęśliwie uda dokonać waszego wielkiego dzieła, zdziwicie się pono mocno, gdy owocem jego stanie się despotyzm stokroć straszniejszy niż był kiedykolwiek.
— No! no! to ja téż wiem, bom już o tém czytał, rozśmiał się Nizin — ale nim do nowego porządku przyjdzie... teraz burzyć! burzyć! niszczyć i wywracać.
— Nawet cywilizacyą? spytała Marya.
— Wszystko! wszystko! co robić! potém się ona odrodzi jak Feniks z popiołów. Nie ma rady..
— I nie pomyśleliście, ile ofiar takie zniszczenie kosztować będzie — ile krwi...
— A cóż bez ofiar! a co bez krwi! przerwał Nizin, na wodzie różanéj tylko cukierki się robią...
Zamilkli. Stanisław nie uląkł się wcale bujnéj owéj fantazyi młodzieńca, uśmiechnął się.
— Wy tego jak my pragnąć powinniście, dodał Nizin — Polacy, odzyskacie prawa narodowości — nie będzie państw... będzie gmina i ludzkość... Narodowości rozwijać się będą mogły wedle przyrodzonych sił swoich..
Stanisław ruszył ramionami.
— Wierz mi, kochany panie, rzekł, ile razy ludzkość chciała równemi nogami przeskoczyć przestrzeń, którą powinna była przechodzić powoli — zawsze wpadła w dół, z którego się długo potém wydobyć nie mogła. Najbezpieczniéj jest iść krok za krokiem, zwolna. Reformy powinny być stopniowe a postęp zdobyty pracą mozolną...
— Wiadomo! wiadomo! znam tę teoryą — żwawo zawołał Nizin — ale każdy ma swoją i niech każdy przy swojéj zostanie.
— Dawno pan jesteś w Neapolu? — spytała chcąc przeciąć rozmowę Marya.
— Ja?? a! już dość, bym się śmiertelnie nudzić począł! Bardzo piękny kraj dla malarzy, ale zresztą... nie ma tu z kim gadać. Nawet Mazzini postarzał bardzo... a Garibaldi...
Ruszył ramionami.
— Państwo tu na długo? — z kolei zapytał Nizin.
— My wyjeżdżamy — jutro...
Z pewném niedowierzaniem i uśmiechem odpowiedź tę przyjął Nizin, znać było, że mu się zdawała wymierzona na to tylko, żeby się go pozbyć... Jenerał to zrozumiał.
— Szczera prawda, szanowny panie — dodał — jedziemy jutro...
— Aby tylko nie w tę stronę, co ja! — rozśmiał się Ilija, bobyście państwo myśleć mogli, że za nimi w ślad gonię i gotowibyście mnie uważać za... no! za urzędnika trzeciego oddziału, stróża porządku spółecznego, vulgo szpiega. Ze wszystkich posądzeń, jakie na człowieka spaść mogą, jest to jedno z najnieprzyjemniejszych...
— A jedziesz pan, dokąd? — zapytała jenerałowa.
Nizin zawahał się trochę. — Myślę, że pojadę na Wiedeń, do braci Serbów, Kroatów, Czechów, Bulgarów i t. p. Chciałbym nawet zwiedzić Czarnogórę, gdzie się najwzorowiéj pono przechowała pierwotna tradycya słowiańska. Zresztą któż to wie, gdzie człowieka losy zaniosą...
Jenerał nie przyznał się wcale, że także ma jechać do Wiednia, spojrzeli tylko na siebie z żoną. — Nizin towarzyszył im chwilę jeszcze.
— Aż mi rzeźwiéj — szepnął — żem trochę swoim językiem pomówił; były już chwile, że miałem ochotę sam do siebie w głos jak w tragedyi klasycznéj prawić monologi... Ten włoski język nic do rzeczy... wypieszczony, wygadany... coś mi się tak wydaje, jak gęba staréj kobiety, któréj dużo zębów powypadało... W naszéj mowie jeszcze wszystkie białe i zdrowe...
Jenerał rozśmiał się.
— Tak — rzekł — bo wiele z nich jeszcze nie wyrosło.


Od lat dziesiątka tak Wiednia jak Austryi poznać trudno. Wielki to i straszny czynnik swoboda, zwłaszcza gdy przychodzi po długiém nawyknieniu do niewoli i działa na stwardniałe ciało państwowe w oryginalny sposób, do jednych jego przystając części, nie mogąc ująć się drugich. Nawyknienie do patryarchalnych rządów z łaski Bożéj pozostawia na długo w obyczajach, w ruchu spółecznym, w mechanizmie życia niezgluzowane ślady. Dzieje się więc, że tu świeży powiew wolności gdzie niegdzie kwiaty rodzi, owdzie chwast bujny, indziéj zaschłą zostawia rolę.

Ale bądź co bądź, spółeczność zostawiona sama sobie, gdy umie szanować prawa i godzić swobody jednostek z interesami ogółu — choćby zeszła chwilowo na manowce w pierwszym szale wyzwolenia, trafi zawsze na prawy gościniec.
Przy nieszczęściach i stratach, jakie spotkały Austryą — mimo popełnionych błędów, porusza się ona, dzwiga i, jeśli nie ocali się państwo, złożone z wiekowych zaborów, zlepek zdobyczy dyplomatycznych, — owocu owego sławnego felix Austria nube — odrodzą się w pocie czoła składowe jego części.
Dziś, jak w każdéj epoce przejścia wszelki kraj i naród wszelki — Austrya chaotycznemi, konwulsyjnenemi ratuje się ruchy. — Nie łacno jest z fałszywego wyjść położenia, gdy długiém siedzeniem wszystkie się stawy zaklękły. Trudniéj to jeszcze, gdy choroby wieku ogólne epidemicznym zarażają jadem.
Tak téż Austryi na kryzys odrodzenia przypadały szały spekulacyi giełdowych i niepomierna chęć używania, na zepsucie stare wszczepiona.
Przeszłość nie zostawiła ludzi po sobie, teraźniejszość ich nie wyrobiła jeszcze, poszczerbione narzędzia stare, niedoostrzone nowe... krają bardzo niezręcznie, a i ręka niewprawna. Przytém nałóg rządzenia i mięszania się do wszystkiego, choćby swoboda była w literze prawa, nie tak łatwo opuszcza.
Ciężka to więc do przebycia godzina. Na Wiedniu wszakże tego nie widać; stary Wiedeń odmłodniał świetnie, wesoło, zamożno, jakby miał przed sobą wielką przyszłość i nie potrzebował jéj z Pesztem podzielać.
Charakter dwóch największych stolic niemieckich czyni je jakby dwoma przeciwnemi biegunami magnesu. Berlin jest podobien młodzieńcowi, który, ze szkólnéj ławy zszedłszy ledwie, zaciągnął się do wojska i wdział piękny mundur nowy. Wiedeń wygląda jak jeden z tych miłych, wyświeżonych, uperfumowanych staruszków, galantów, co się jeszcze kulis teatralnych i kolacyjek nie wyrzekli, zepsutych do kości, ale z kościami miłych i kochanych. — Zepsucie dwojga stolic wcale różne; w Berlinie jest to żołnierska, chłodna rozpusta, hamowana regulaminem wojskowym, w Wiedniu ubiera się ona w sentymentalizm, w namiętność i rada, by jéj uwierzono, iż z serca płynie... Wyrazem pierwszéj proces Zastrowa, drugiéj historya Chorińskiego. — Junkry téż berlińskie, potomkowie krzyżaków, cale nie są podobni do arystokracyi austryackiéj... pierwsi śpią w mundurach i orderach, drudzy, choćby nie byli nimi, maskują się na dyplomatów... u tamtych ton kordygardy bywa uważany za najlepszy, u tych salonowa ogłada dochodzi do przesadnego bałwochwalstwa wykwintności.
Bankrut berliński jest najczęściéj zjedzon niepowściągliwemi chuciami cielesnemi, dziko wybuchającemi, wiedeński zrujnował się na czułości, na przepych, na chorobę państwa. Język i twarze w obu stolicach różne i fizyognomia ulic jest inna. W Berlinie czuć, że to surowa jeszcze kanwa, na któréj przyszłość ma wyhaftować może stolicę... w Wiedniu, jak na starym gobelinie, wyglądają złotem i jedwabiem szyte kwiaty nowe. — Izraelita nawet, ten żywiół dziś niezbędnie w pewnéj dozie znajdujący się w każdym narodzie jak szpikowanie w pieczeni — wygląda w Wiedniu na barona, — w Berlinie raczéj na literata; w stolicy Austryi ciśnie się do salonów, nad Spreą do redakcyi dzienników; tu jest jeniuszem finansowym, owdzie wzdycha do wcielenia w siebie potęgi intelligencyi. W Austryi jest on — o ile się to daje — za starym rzeczy porządkiem, w Prusach domaga się instytucyi liberalnych.
Do nieskończoności pomnożyćby można rysy podobieństwa i różnic dwu stolic niemieckich, z których żadna może nie odegra w przyszłości téj roli, jaką sobie obiecuje.
Dla przybywającego do Wiednia najbardziéj uderzającą będzie mięszanina narodowości, składających ludność stolicy, tak jak one wchodzą w skład państwa. Żywioł niemiecki jest tu wprawdzie panującym i najwybitniejszym, ale nie najliczniejszym może. Typy twarzy, dźwięki mowy dziwnie mięszają się z sobą... Węgier, Kroat, Słowak, Polak, Czech, Włoch przedstawiają tę aglomeracyą narodów, która się zwała Austryą i władała długo cesarską koroną Niemiec. — Dziś jest to jeszcze cień dawnéj wielkości, złamanéj a nieumiejącéj się przejednać z rzeczywistością... Swoboda, jak prawie zawsze, sprowadziła zrazu wybuch namiętności raczéj niż rozwój władz powołanych do życia... Wesoło więc wygląda Wiedeń konstytucyjny, któremuby z grobu powstały Metternich uwierzyć nie chciał.
Państwo Szarlińscy (gdyż pod tém imieniem mieli dane paszporta) przybyli do rakuskiéj stolicy, sami nie wiedząc, ani jak długo w niéj przebędą, ani w jaką sferę rzuci ich tu przeznaczenie. Majątek jenerałowéj dozwalał im podróżować wygodnie i żyć na stopie pańskiéj. Stanęli więc w hotelu u Munsch’a a zajęli dosyć drogie i piękne mieszkanie. Pierwsze dni zeszły na przejażdżkach po mieście, zwiedzaniu galeryi, pałaców, ogrodów, okolic, o ile pora roku dozwalała. Wieczory spędzali w teatrach... Życie to znośne na czas krótki, przeciągnięte dłużéj, staje się nader dokuczliwém. Wiecznie być obcym w pośród świata otaczającego, zawsze tylko życia świadkiem... męczy w końcu i nęka. Już byli bliscy oboje znużenia tym Wiedniem, gdy jednego wieczora, będąc w Burgu i zapomniawszy, że poznaną być może, Marya Pawłowna wychyliła się z loży dla przysłuchania lepszego grze aktorów. W chwili gdy światło padło na jéj twarz, któréj rysy nadto były znaczące, ażeby się znajomym rozpoznać nie dały — z przeciwnego końca skierował na nią lornetkę mężczyzna podżyły i długo a bacznie wpatrywać się począł. Po niejakim czasie jął się tak samo przyglądać z uwagą jenerałowi, przetarł szkła, podniósł je znowu, posuwał, skracał perspektywę teatralną, zdawał się mocno zdziwionym i zamyślił głęboko. Zbierał niby wspomnienia dawne, rozrachowywał coś, ważył i znowu patrzał i, jakby oczom nie wierzył, powtarzał po kilkakroć badania swoje. Nareszcie zwyciężony rzeczywistością, zrezygnowany ale zdziwiony, począł z afisza liczyć akty, potém niespokojny w końcu drugiego wyszedł. Krążył jeszcze po korytarzu w niepewności, co z sobą pocznie... Spoglądał na zegarek, naostatek odważył się i, otworzywszy drzwiczki loży, zajmowanéj przez jenerała, ukazał się na progu.
Niespodziewany ten gość ubrany był po cywilnemu, choć po wojskowemu się trzymał, mężczyzną był pięknéj postaci, twarzy niegdyś przystojnéj ale wypłowiałéj i przedwcześnie pomarszczonéj. Wyraz przebiegłości i rozumu bił z jego czoła i oczek, pokrytych złotemi okularami. Głowa była nieco wyłysiała, ale czaszka zyskała na tém, piękne odsłaniając kształty. Z trudnością poznać było można, do jakiéj należał narodowości, twarz uspokojona traciła cechy plemienne, dopiero gdy się rozśmiał, wschodnio-tatarska krew zdradzała się w wyrazie ust otwartych. Był to wszakże wyszlachetniony już téj krwi potomek, a ruchy i postawa oznaczały człowieka nawykłego do wyższego towarzystwa,
W chwili gdy zwolna i ostrożnie drzwi loży otwierał i zapuszczał w nią wzrok ciekawy, Marya Pawłowna i jenerał odwrócili się razem i pozostali jak wryci. Mężczyzna przybyły jeszcze się wahał z powitaniem, potém uśmiech grzeczny rozwiązał mu usta, zwrócił się do jenerałowéj i odezwał po francusku.
— Jakimże cudem Maryą Pawłownę szczęście mam spotkać? A! ależ to najszczęśliwszy z cudów, jaki mi się mógł w Wiedniu przytrafić! Oczom mym przed chwilą wierzyć nie chciałem. Sądziłem, że mnie mylą. Lecz nie ma dwóch Maryi Pawłowien na świecie!
Jenerałowa pobladła trochę, podała mu rękę powoli i bez wielkiéj oznaki radości, uśmiech wymuszony przebiegł po jéj ustach...
— Maryi Pawłownéj — rzekła cicho — nie ma już na świecie, Mości książę, widmo jéj tylko snuje się jeszcze po ziemi.
— W parze z widmem zmarłego Stanisława Karłowicza — rzekł kniaź, dając rękę jenerałowi, który ją w milczeniu uścisnął, zmięszany równie jak żona. — Same więc cuda, o których tłómaczenie, z góry zapowiadam, że pytać nie będę. Proszę być spokojną, Maryo Pawłowno, un homme du monde, znający swe obowiązki, nie dziwi się niczemu, nawet umarłym chodzącym po świecie... Rad jestem, że was widzę i dość mi na tém...
Bądź książę pewien, że ja niemniéj mu rada jestem... odpowiedziała jenerałowa... odpowiadam za siebie i za mojego męża. Na tym ostatnim wyrazie położyła nacisk umyślnie. Kniaź, siadając na taborecie w głębi loży, spojrzał tylko na Stanisława i skłonił głową...
— Cóż książę robisz w Wiedniu? nie jesteś w służbie? przeniosłeś się li z wojska do dyplomacyi? Ale naprzód, czy wolno go o to pytać?
Kniaź skłonił się znowu, uśmieszek niedostrzeżony przebiegł mu po ustach... myślał trochę, co ma odpowiedzieć.
— Ja? — rzekł w końcu — byłem trochę chory, jeździłem do Gasteinu, jakiś czas jeszcze myślę przepędzić dla spoczynku w Wiedniu... dostałem urlop nieograniczony... Bawię się — szukam rozrywki. Wiedeń jest stworzonym dla tych, co się chcą skąpać w Lethe zapomnienia... można się zanurzyć i zostać dla całego świata niewidzialnym... no! chybaby się na taką pokusę było narażonym, jak ja, dziś Maryą Pawłownę zoczywszy. Naówczas po nad fale wynurza się głowę... Was nie śmiem nawet pytać, co tu robicie i jakim przypadkiem??
— Widma przenoszą się z miejsca na miejsce jednym wiatru podmuchem — rozśmiała się smutno Marya — jesteśmy tu, zupełnie jak wy, aby się w Lecie zanurzyć...
— Zapewnę na całą zimę? — spytał kniaź.
— Któż to wie — przerwał długie swe milczenie jenerał — jeśli nam będzie dobrze, zostaniemy... jeśli się znudzim, popłyniemy daléj — Chi lo sa?
— Jedziecie państwo z Włoch? — rozśmiał się kniaź. — Poznaję to po téj zdobyczy, która Stanisława Karłowicza zdradziła.
— Byliśmy we Włoszech! — szepnęła jenerałowa, rumieniąc się.
— A! jakżeście państwo szczęśliwi — żywo, zapomniawszy się, zawołał książę; — cóżbym ja dał, żebym mógł raz tam zajrzeć i te cuda oglądać; ale człowiek jest niewolnikiem obowiązków.
Słowa te znać mu się wyrwały mimowolnie, bo już je chciał czémś zatrzeć, gdy jenerałowa pochwyciła go za nie.
— Wszakżeście mówili, że jesteście na urlopie i swobodni.
— Tak, nie inaczéj — zawołał kniaź widocznie zmięszany — ale teraz już zapóźno, a wprzódy musiałem siedzieć w Gasteinie.
— Właśnie na zimę wszyscy do Włoch jeżdżą.
— Maryo Pawłowno! czyżbyście się mnie ztąd pozbyć chcieli? — rozśmiał się przybyły... a to niewdzięcznie.
Jenerał patrzał nań, nic nie mówiąc.
— Dawnoście z Petersburga?
— Przed paru miesiącami opuściłem go — rzekł kniaź — i wcale doń nie tęsknię. Dawniéj Petersburg był bardzo miły, dziś w nim zamieszkały troski. Rosya ma wiele do spełnienia dla uratowania teraźniejszości, dla przygotowania przyszłości... Musimy pędem biedz, aby zachód doganiać... iglicówki, działa gwintowane, kartaczownice... koleje... i dyplomatyczne kręcielstwa... wszystkiego uczyć się trzeba razem.
Wszyscy milczeli, wspomnienie Rosyi, polityczny zakrój dany rozmowie powiały chłodem. Kniaź to zrozumiał i zręcznie zwrócił się zaraz ku innéj treści.
— Przekonany byłem — rzekł — że Wiedeń jest miastem niemieckiém... Tymczasem prawie do bram jego mógłem się rozmówić a przynajmniéj zrozumieć z bracią słowiańską a tu... co chwila mowa swojska obija mi się o uszy... O! i nie mniéj tu robót słowiańskich jak u nas... dodał ciszéj — o ile się tak z daleka i ze wzmianek przekonać mogłem...
— Nie zachorowaliście i wy na panslawizm? — spytała Marya żartobliwie. Pytanie to rzucone było bez myśli, ale zdało się dotykać mocno kniazia, który ramionami zżymnął i gorąco zaprzeczył.
— Ja! cóż znowu! to nie moja rzecz! do czego mi się w to mięszać? jestem na urlopie i chory... Tylko — dodał zaraz — mimowolnie przejeżdżając kraje, których mowa, obyczaj, twarz przypominają mi nasze, serce się ściska patrząc, jak ich tu Niemcy duszą i wypleniają... Uczucie politowania rodzi się mimowolnie a gdy się jeszcze rozmówi z Czechami, z Serbami... którzy dla Rosyi tak żywą mają sympatyą.
— Tak, to nie mając co lepszego do roboty, można zostać Słowianofilem — rozśmiała się jenerałowa.
— A! o to nie posądzam kniazia — zawołał jenerał — Wiedeńki nadto są ładne i słyną z zalotności, a książę niegdyś słynąłeś z wielkiéj słabości dla niewieścich wdzięków.
Kniaziowi przypomnienie to, acz przy jenerałowéj, nie było nie do smaku; rozpromieniał, poprawił włosów na łysinie.
— Stanisławie Karłowiczu, westchnął, wszystko ma swój czas... jam już postarzał.
— A czém się skorupka za młodu napije... wrzuciła jenerałowa.
— Tego już na starość ma dosyć i nie połyka więcéj, dokończył kniaź.
Potém jakby zwracając rozmowę: s
— Państwo mają tu znajomych?
— My? upiory? jakże chcecie? — odpowiedziała Marya — każdy od upiora ucieka... nie mamy żadnych...
— A! Maryo Pawłowno, Stanisławie Karłowiczu, jeśli tak, na miłość Bożą... nie odrzucajcież stręczącego się wam starego znajomego i sługi.
Złożył ręce.
— To mybyśmy was o to prosić powinni — grzecznie ozwała się Marya.
— Gdzież mieszkacie państwo?
— Hotel Munsch..
— Najdroższy w mieście, ale bardzo dystyngwowany... ja — dodał kniaź — po namyśle, po rachunku wyniosłem się z Hotelu na mieszkanie prywatne... bardzo skromne. Ten nieszczęsny tytuł mój wszędzie drogo przypłacić muszę.
Podniesiono kurtynę, kniaź wstał i pożegnał, wyszedł... Jenerał lżéj jakoś odetchnął. Ha, szepnął do żony, trudno to podróżować po świecie, gdy się dla świata umarło, bądźcie pewni Maryo, że tę swoję przygodę opowie w Petersburgu...
— Sądzę, że ona tam tak bardzo nie zdziwi nikogo, odpowiedziała żona, wiedzą o niéj po troszę... O to mniejsza, więcéj się lękam, ażeby ciebie nie męczył.
— Ja najbardziéj ciekawym — dodał Stanisław — co on tu robi właściwie. Ściśle biorąc, mógł być chory i jeździć do Gasteinu, jednakże — jednakże prędzéjbym przypuścił, że został z misyą jakąś sekretną wysłany... Znam go zdawna, jest czynny i należał do zagorzałych Słowianofilów; jeśli dłużéj bawi w Wiedniu... podejrzany mi jego odpoczynek...
Milczeli już potém przez cały akt, gdy w następnym przestanku drzwiczki loży znowu się uchyliły a w nich z pokorną i szyderską razem miną pokazał się — Nizin.
— Bardzo przepraszam — zobaczyłem państwa z parteru, a dojrzawszy jeszcze i kniazia w dodatku, już byłem pewny, że się nie mylę i że to państwo jesteście. Otoż i ja w Wiedniu!! Dalibóg, przepyszne miasto, rozkoszne życie, Niemki śliczne... i wesołe za katy, tak że można o reformie spółecznéj zapomnieć a tylko młodość swą nosić i używać...
Nizin był wyświeżony, przebrany już w wiedeńskie sukienki, i wyglądał na — reisendera... chociaż chciał być dystyngwowanym. Przysiadł przywitawszy się w kątku...
— Państwo, jak widzę, znają kniazia! ho! ho! znam i ja chociaż w inny sposób, bo zasiadał w pewnéj komisyi, z którą ja miałem nieszczęście mieć do czynienia... Dobry chłopiec — no! ale za granicą musi być liberalny... bardzo... Przysiągłbym, że nie przyjechał tu po dobréj woli...
Widząc, że mu nie odpowiadają, Nizin zamilkł.
— Rozkoszny Wiedeń, rzekł, i taki tu człowiek swojego brata choć zapyta, bo i ruskich jest dosyć, i Serbów i Czechów i wszelkich Słowian, którzy, jak którego z nas zobaczą, cisną się, bo czują, że my ich przewódzcami będziemy.
Jenerał obejrzał się i uśmiechnął.
— Kiedy i do czego?
— E! da się to widzieć! mruknął Ilija — a no tylko to wam powiadam, że ten instynkt mają wszyscy... Słowiańszczyzny reszta zubożała, znędzniała, wychudła pod panowaniem Niemców i Turków, my zamożniejsi i ducha w nas więcéj... to darmo...
Wszystko to — dorzucił — bodaj nie narody a materyał tylko, z którego się one robią. Ot że, czytaliście pewnie, co Czechów poszło do Moskwy i przyjęło prawosławie,
O! to prawosławie!! uśmiechnął się, ono dla mnie wcale nic nie warto — ależ... to przecie chorągiew... a póki nowéj nie ma i ta dobra...
— Niezabawne rzeczy mówicie — przerwała jenerałowa — a mieliście przecie po młodemu się bawić w Wiedniu...
— A! to swoją drogą, zaśmiał się Ilija — ja już, niech pani daruje, mam kochankę... Proszę spojrzeć, tam w trzecim rzędzie krzeseł, czwarte od brzegu, gdzie obok moje miejsce próżne! Widzi pani, co za cacko dziewczyna! A wystrojona, a trzyma się! No! to trzeba im przyznać, że u nas i w salonie trudno znaleść taki szyk! A to — proszę pani, prosta magazynierka, co perfumy sprzedaje... Pozawczoraj się w niéj pokochałem przez okno, poznałem i dziś bilet kupiłem do krzeseł.
Marya smutnie spojrzała na niego i nieco surowo...
— Nie ma przecie w tém nic złego, rzekł Ilija — ale żeby człowiek jak był polityką zajęty, proszę pani, młodości zupełnie z głowy i serca nie wypędzi...
— No, to idźże pilnuj pan swéj dulcynei — przerwała Marya, bo oto oficer w białym mundurze bardzo się coś pochyla blisko z drugiego rzędu do czułéj rozmowy...
Nizin rozśmiał się.
— My, teraźniejsza młodzież, rzekł — nie jesteśmy wcale zazdrośni.
Pokłonił się i wyszedł.
Ale był to wieczór spotkań, gdyż po trzecim akcie, gdy drzwi loży skrzypnęły znowu i jenerałowa spodziewała się powrotu jednego z tych, co ich wprzódy nawiedzili, weszła postać nowa, cale jéj nie znana. Weszła, przystanęła na progu, popatrzyła na jenerała długo i wyzywająco a nie śmiejąc się daléj posunąć... dała znak, prosząc go, aby wyszedł. W półcieniu loży Stanisław nie mógł poznać gościa, który był tak okryty i zakryty, jakby poznanym téż być sobie nie życzył. Gdy wyszli na oświecony korytarz i twarz nieznajomy odsłonił, rysy jéj przypomniały się mglisto jenerałowi, jednakże nazwiska przypomnieć sobie nie mógł.
— Wszak się nie mylę — odezwał się nieśmiało po polsku przybyły — ukazując pod lampą rysy twarzy wychudłéj, zmęczonéj choć młodéj, szlachetne, ale jakby ręką śmierci już napiętnowane — wszak się nie mylę, pan Stanisław Zbyski... który był w szeregach naszych w 1863... walczyliśmy razem... Widzę ze zdziwienia jego, że pan mnie sobie nie przypomina — dodał — bardzo to być może, blisko znajomymi nie byliśmy z sobą, aleśmy się spotykali w ogniu...
Podał mu rękę chudą, spotniałą i drżącą... jenerał wyciągnął swoją żywo, bo w téj dopiero chwili przypomniał sobie rysy, dziś niezmiernie chorobą i cierpieniem zmienione... człowieka, o którego się ocierał w czasie służby swéj w powstaniu.
Był to młody urzędnik z Warszawy, którego w wojsku zwano Turem, milczący, odważny, zapamiętały w boju żołnierz. Opowiadano sobie historyą jego, bo na głos kraju, wołającego swe dzieci, rzucił był posadę, z któréj żył, matkę staruszkę i narzeczoną, czule ukochaną. O swém poświęceniu, o sobie nie mówił nigdy, do żadnych rad wojennych nie należał, poszedł jako prosty żołnierz, bił się walecznie, nie skarżył nigdy na nic... i mówiono, że legł na tém samém pobojowisku, i na którém ranny śmiertelnie pozostał Zbyski. Sympatya mimowolna jakaś zbliżyła ich do siebie, ale rozwinąć się nie miała czasu i sposobności. Tur był małomówny, jenerał także, porozumiewali się oczyma, półsłowami, uściskiem dłoni.
Nieraz spoczywali u jednego ogniska i Stanisław z obojętniejszych rozmów poznał w Turze człowieka wykształconego a razem wielkiego, energicznego charakteru. Znać po nim było, że się czego innego w powstaniu spodziewał niż zastał, ale nie szemrał jak drudzy, nie parł się do rady, stał z karabinem w szeregu i pełnił powinność.
Zimna odwaga, z jaką walczył, zamknięte usta, niezłomny ów charakter zyskały mu cichą przyjaźń Stanisława. Rozpoznawszy go teraz w chwili, gdy się jakiéjś niemiłéj może spodziewał znajomości, jenerał radośnie zawołał:
— Tur! — i pochwycił w obie dłonie ręce jego.
Od dawna po raz pierwszy oko mu się rozśmiało... Biedny człowiek, który lękał się może być odepchniętym, uśmiechnął się i łza a raczéj pół-łezka srebrzysta zaszkliła mu w oku zapadłém.
— A! więcżeście mnie poznali! Darujcie! nie mogłem się oprzeć chęci sprawdzenia, że was widzę i uściśnięcia waszéj dłoni... Teraz... mogę już odejść — cieszę się, że żyjecie, szczęśliwym, żem was oglądał.
— Czekaj pan — rzekł Stanisław, widząc, że mu się już wyrywa — dwa słowa, nie puszczę was tak... powiedzcie mi co o sobie, bo, wierzcie mi, jam téż rad a bardzo rad, iż was widzę. Zostaliście dla mnie z tych ciężkich czasów prawie jedyném wspomnieniem miłém... o! ciężkie bo to były czasy!
— Jam was miał za umarłego! — zawołał Tur — jakżeście się potrafili ocalić?
Jenerałowi chmura na to wspomnienie czoło zasnuła.
— Nie pytajcie — rzekł — uczyńcie mi tę łaskę, nie pytajcie!! powinienem był umrzeć, straszny fatalizm chciał, bym żył. To dosyć. Mówcie mi o sobie.
— Ja także nie wiem, dla czego żyję, bom sto razy umrzeć był powinien. Cicho — szepnął pokaszlując Tur — ranny zostałem na owéj łączce ślicznéj, gdzieśmy pono oba padli. Miłosierne ręce zaniosły mnie już prawie nieżywego do chaty włościańskiéj, gdzie skryty przeleżałem dni kilka... Zabrano mnie do dworu... Ludzie litościwi wypchnęli mnie jeszcze z otwartemi ranami za granicę... Tu, już byłem prawie uratowany... bośmy wszyscy sądzili, że, raz z pod panowania Moskwy wyrwawszy się, znajdziemy za granicą tą u cywilizowanych ludów wolnych współczucie, pomoc, opiekę. Uśmiechnął się gorzko.
Odczarowanie było bolesne. O ludy obce już mniejsza; w tém, co się zwało niegdyś Polską, co było ojczyzną, zdumieni natrafiliśmy na wzgardę prawie, na gniewy, na dziką niemal nieczułość. Obchodzono się z nami jak z winowajcami, co kraj na nieszczęście i zagładę narazili... Trzeba było uciekać z Polski... W Niemczech znaleźliśmy cyniczną obojętność, która nieszczęśliwym patrzała w dłonie... czy mają czém gościnność zapłacić... pchano nas chorych, nagich, zrozpaczonych daléj a daléj, do Szwajcaryi. W Szwajcaryi były serca ale chleba nie było... Francya mrucząc i niechętnie przyjmowała kontrolując rany i skąpiąc jałmużny. Jak tylko wróciły mi siły, począłem pracować — mówił po cichu Tur — robiłem, co tylko mogłem robić, byle daremną nie żyć jałmużną... Ale trzeba się było uczyć języka, pracy, ich chleba nawet i strawy... klimatu i ludzi, rzemiosła i idei epoki. Świat mas otaczał inny, nowy, nie ten, któregośmy się spodziewali, smutniejszy stokroć niż marzyć było można... Cóż chcecie? byłem we Francyi fotografem, kramarzem, konduktorem na kolei, nadzorcą przy gościńcu... introligatorem... stolarzem... nic mi nie szło... tęsknota dobijała... Powiedziano mi... idź tam, do Galicyi, znajdziesz pracę, opiekę, braci, chleb i powietrze swoje... i —
Tu się opowiadający zatrzymał nagle, w oczach łza się kręciła.
— Resztę — rzekł — dopowiem inną razą... reszta nie ciekawa... musiałem ujść z Galicyi i oto jestem w Wiedniu, starając się jeszcze o wyrobienie pozwolenia pobytu, choć wiem — dodał — że pobyt ten będzie pasmem zawodów i rozczarowań. Ale na swojéj ziemi cierpieć jakoś lżéj i znosić, co los zeszle, toć obowiązek... Jestem w Wiedniu dla téj sprawy, która mi idzie opornie... Niemcy, jeszcze jak Niemcy, pozwoliliby oddychać powietrzem naszém, ale rodacy... Ci się tak boją téj rewolucyjnéj emigracyi, że gdyby nie wstyd, skazaliby ją całą na wytępienie głodem... byle się pozbyć raz na zawsze. Wszystkoby to niczém było — rzekł w końcu Tur — ale mi się zdrowie popsuło, miałem w piersiach rany... pierś choć zgojona osłabła... kaszlę... czuję się bezsilnym. Może to przejdzie...
Jenerał, który z zajęciem słuchał, nie mógł go tak puścić. Czekaj — rzekł — za chwilę kończy się teatr, siądź w naszéj loży, przedstawię cię mojéj żonie, a potém musicie z nami pojechać na herbatę, tam pomówimy obszerniéj... Wielu rzeczy pragnąłbym się od was dowiedzieć. Ale naprzód uprzedzić muszę, żona moja jest Rosyanka... nie przeszkadza jéj to mieć uczucie sprawiedliwe dla Polski — możecie mówić śmiało...
Wciągnięty do loży, zaprezentowany Maryi, Tur tłumiąc, jak mógł, odzywający się kaszel, siadł w kątku i zadumany pozostał do końca. Wyszli więc razem, a powóz, oczekujący u drzwi, zawiózł ich do hotelu Munscha. Ubrany ubogo, ze swą twarzą wybladłą i schorzałą Tur wydawał się paradnéj służbie hotelowéj jakąś bardzo dziwną postacią, nie bywałą w tych sferach. Późno już było, gdy podano herbatę... Widząc męża ożywionym, wesołym prawie, Marya, która czuła za to wdzięczność dla nieznajomego, podwoiła dlań uprzedzającéj gościnności.
Tur po długich walkach z chłodem ludzi, do których zbliżać się musiał, uczuwszy tu trochę życzliwości, ożył jakby na nowo. Smętna twarz mu się uśmiechnęła... zapomniał o tém, co go czekało za progiem.
W pierwszéj chwili Marya i mąż jéj przyznali się zaraz, iż mają myśl udania się do Galicyi. Spojrzeli pytająco na tego, który z tamtąd powracał, ale Tur nie zebrał się ani na odpowiedź, ani na radę żadną. Nie chciał zachęcać ani zrażać.
— Znacie państwo tę prowincyą? zapytał po namyśle.
— Dosyć, że jest polską, odezwała się jenerałowa. Przecież Polska, która na rozćwiartowanie się skarży, jakimś jednym wszędzie charakterem, myślą, obyczajem łączyć się musi.
Tur nie mówił nic — ale milczenie jego mówiło bardzo wiele.
— Państwo możecie być pewni — wyjąknął nareszcie widząc, że od niego wymagają odpowiedzi — że tam będziecie dobrze przyjęci. Nic to nie dowodzi, że ja, że my, odarci, ubodzy z nieufnością, ze wstrętem, z obawą, ledwie się tam po cichu wkraść możemy. Ubóstwo naprzód źle zawsze uprzedza, w ubogim zaraz domyślają się rewolucyonisty, któryby wszystko chciał wywrócić, aby na tém coś skorzystać. Majątek, stósunki, imię każą przebaczyć nawet to, że się służyło powstaniu... W szeregach teraźniejszych Stańczyków ci, co najzjadliwiéj plują na nas, wszakże mają jeszcze na rękach blizny od kajdan ołomunieckich... ale ich blizny są szlachetne, a nasze rany są podłe! — Tam imiona, majątki... pewne rękojmie są potrzebne... bardzo. Z niemi nic nie przeszkadza osiedlić się, żyć, mieszkać spokojnie... bez tego trudno... Państwu zapewne nie zbędzie na stósunkach, na protekcyi a w ostatku na majątku, który za nie starczy.
— Stósunków nie mamy żadnych, odezwał się jenerał — nie znamy tam nikogo, nazwisko, które noszę jest pożyczoném...
— Ale papiery w porządku być powinny — rzekł Tur... Zresztą pojechać tam zawsze można, nigdy tylko nie ma pewności, że jutro fantazya urzędnika lub denuncyacya nie wygna.
— Ależ sympatya kraju... zawołała jenerałowa.
— Sympatya kraju — rozśmiał się nieznacznie gość — wieleby to o tém mówić trzeba. To, co stoi najwyżéj a co nawet polskiém się mieni, ma największą sympatyą do świętego spokoju i do Thiers’owego: Chacun chez soi, chacun pour soi — Galicyanin jest zazdrosny i Polak z innych prowincyi uważa się tu za obcego. Maleńkie gronko ludzi innych jest zasad i uczuć, ale ono może tylko protestować po dziennikach i wołać o pomstę do Boga... w kraju mało ma siły...
Nie łudźcie się państwo, dodał — licząc na schronienie miłe w tym kraju niegdy polskim... a dziś galicyjskim... Obowiązek każe choćby cierpieć między swoimi, więc się tam iść musi i cierpieć bez szemrania powinno...
Nie było to bardzo pocieszającém, co mówił Tur, ale można go było posądzić o gorycz i przesadę.
Rozmowa zwróciła się potéóm na inne przedmioty. Jenerał, wziąwszy na stronę biednego emigranta, usiłował wybadać, czy mu w czém użytecznym być nie potrafi — odebrał wszakże odpowiedź grzeczną, chłodną, która daléj iść nie pozwalała. Mówili jeszcze o biednym poecie zmarłym w Neapolu, który był w Galicyi znanym i z którym Tur się spotykał. Wieczór zszedł przyjemnie, a Marya bojąc się, by im ten szczęśliwie pochwycony gość nie uszedł, zmusiła go odchodzącego już, by przyrzekł być nazajutrz...
Wszakże to, co mu się mimowolnie z ust wyrwało o kraju... dało wiele do myślenia obojgu, jenerał posmutniał... zawahał się...
Jedna okoliczność wszakże zmuszała go posunąć się daléj. — Po dosyć długo ostygłych stósunkach z matką odżywszy nieco Stanisław napisał do niéj, oznajmując o przybyciu do Krakowa... Pułkownikowa uszczęśliwiona, odżywiona odpowiedziała mu, że choć słaba... przybyć musi tam, ażeby go uścisnąć.
Można sobie wystawić, jak biło serce macierzyńskie, gdy ten syn, którego zwała umarłym, wstał dla niéj z téj ciszy grobowéj i na nowo miał się jéj żyw, kochający ukazać. Z inném uczuciem oczekiwała Marya Pawłowna widzenia téj, którą matką nazywać miała prawo; lękając się i pragnąc razem spotkania z nią i rodziną, któréj chciała przedstawić się godną...
Stanisław wreszcie oderwany od tak dawna od swoich, na chwilę dla nich zobojętniały — powracał z podwojoną tęsknotą, z odrodzoném uczuciem dziecięcém. Marzył już o spotkaniu tém z matką... o przejednaniu z nią, o długich wieczorach, które na opowiadaniu przygód spędzić mieli.
Czekał już tylko w Wiedniu na oznajmienie, gdy matka przybędzie do Krakowa... Powrót do dawnych związków i życia dawał się czuć w nim całym, a Marya Pawłowna w duszy cieszyła się pomysłem swym, którego skutkiem był ów szczęśliwy list do matki i jaśniejsze czoło męża... jakiego dawno nie oglądała.


Dnie spływały w Wiedniu na wycieczkach, w których im teraz na przemiany kniaź i Tur towarzyszyli. Nizin nie pokazał się tak prędko. Sprzeczniejszych dwóch natur ludzi nad Rosyanina tego i Polaka spotkaćby trudno; były to téż dwa skrajne typy narodowości, zamykające w sobie cały zasób ducha i tradycyi obu plemion, wyszłych z jednego pnia a żywionych cale różnemi sokami. Stanisław i jego żona, oboje oswojeni i obyci obcowaniem z najsprzeczniejszemi objawami charakterów i przekonań, umieli cenić lub znosić i kniazia osłonionego tajemnicą i poczciwego Tura, nieumiejącego się ukryć z żadném wrażeniem i myślą; starali się wszakże dla nich samych uniknąć spotkania. Jenerał przestrzegał dawnego towarzysza broni o petersburgskim znajomym, któryby dlań mógł być niemiłym, a kniaziowi powiedział otwarcie, iż jako Polak ma znajomości polskie, na których spotkanie nie chciałby go narażać.
Tur jak najmocniéj prosił, żeby mu naznaczono godzinę pewną, by się z nieprzyjacielem nie zetknął. Kniaź przeciwnie oświadczył, iż ciekawymby był choćby trochę porozprawiać z takim zagorzałym Polaczkiem. Do tego jednak jenerał ani chciał ani mógł dopuścić.
Udawało się téż przez kilka dni jak najszczęśliwiéj, a że Tur nie narzucał się wcale, o niego nie było obawy. Inne a niespodziane spotkanie groziło im w chwili, gdy się tego ustrzedz chcieli. Korzystając z pięknego wieczora, pojechali na Prater i przebywali główną ulicę powoli, gdy powóz ich skrzyżował się z drugim, w którym siedział mężczyzna i kobieta, bardzo niesmakownie a wykwintnie przystrojona. Oboje mieli oczy zwrócone w przeciwną stronę, tak że osób dostrzedz nie mogli, ale mężczyzna jadący na widok ich porwał się aż z siedzenia, ręce złamał z wyrazem podziwienia i dzikiéj jakiéjś radości, rozśmiał się, rzucił w głąb zakrywając, a wyminąwszy jeneralstwo, począł żywą rozmowę z woźnicą, nakłaniając go datkiem i prośbą, aby zawrócił i z oczów nie spuszczał wskazanego powozu, jadąc za nim póty, pókiby się przy hotelu jakim nie zatrzymał. Kobieta towarzysząca temu jegomości napróżno ciągnęła go za rękaw od płaszcza i badała, chcąc się od niego coś dowiedzieć, mężczyzna wcale się o nią nie troszcząc i nie czyniąc z nią ceremonii, póty się nie uspokoił, dopóki nie postawił na swojém. Naówczas ukrywający się w powozie z miną rozradowaną począł ręce zacierać, mruczeć coś sam do siebie i nawet podśpiewywać.
Wytłómaczoném to będzie dla czytelnika, gdy mu powiemy, iż tym jegomością był niezbyty Arsen Prokopowicz, którego przeznaczenie zaniosło właśnie na tę chwilę do Wiednia. Czcigodny członek komitetu urządzającego, odkarmiwszy się już dobrze na pensyi i wyderkafach królestwa, jeździł tego lata za urlopem do Baden. A że tęsknoby mu było samemu długą podróż odbywać i trudnić się wszystkiemi szczegółami podróży, uznał właściwém pożyczyć sobie za gospodynią pewną panią aptekarzową z Leszna, z którą był zrobił znajomość czułą. Osoba nie była ani nazbyt młoda ani bardzo ładna, ale śmiała, rezolutna, pokaźna i jak na swój stan wykształcona. Arsen Prokopowicz bywając w jéj domu (owdowiała bowiem od reku) nałogowo przywykł do jejmości, którą żaden skrupuł religijny nie wstrzymywał od zamążpójścia za Rosyanina, ku czemu téż zmierzała. Z nią odbywał przejażdżkę tę urzędnik... Na szturmujące zapytania towarzyszki, coby to wszystko znaczyło, p. Arsen odpowiadał zżymnięciem ramion tylko i ruchem ręki dla pozbycia się natrętnéj. To do was nie należy, rzekł, to moja osobista sprawa! Pustiaki! daj mi pokój...
— Ale w powozie tym siedziała kobieta... przerwała aptekarzowa.
— No, choćby i tak? nie mam potrzeby się tłómaczyć, ani wy się macie czego obawiać... to rzecz polityczna.
Aptekarzowa dąsała się, ruszała ramionami, nic to nie pomogło, pojechali tak aż do hotelu Munsch’a a Arsen Prokopowicz przekonawszy się, że tu wysiedli, doróżce kazał do domu powrócić. Trzeba mu się było namyśleć, rozsmakować w tém, jak cieniem Banka miał się znowu zjawić przed Maryą Pawłowną i jéj mężem. Wystawiał sobie już, jakie na nich uczyni wrażenie... jaki cios zada ludziom już uspokojonym... Dla takich istot jak Arsen zemsta jest przysmakiem, który radziby przyprawić z całą sztuką gastronomiczną smakoszów. Dla tego miły człowieczek chodził, robił plany — wahał się, osnuwał coraz nowe i nie wiedział sam, jak ma się zjawić we dnie, nocą, gdy będą w miejscu publiczném lub sami...
Aptekarzowa, któréj głosu nie słyszał, łajała go tymczasem, podejrzywając o jakiś spisek miłosny; pokazywała mu zdala kułaki, klęła niewiernego i nie czyniła na nim najmniejszego wrażenia. Już zabierała się płakać, gdy Arsen, któremu to przeszkadzało, wyłajał ją na sposób czysto rosyjski i obudził gniew, który doszedł do psroxyzmu takiéj kłótni, iż piękna jejmość zaczęła się pakować do drzwi, czemu Arsen nie przeszkadzał... Jednakże ostateczne rozwiązanie odroczone zostało, Eleonora Herte zamknęła się w swym pokoju, a oswobodzony urzędnik zasiadł przy groku zimnym, który sobie nalał do ułożenia scenario swego dramatu.
— No! jaż to sobie przyznać muszę — mówił w duchu — że jestem w nieszczęściu szczęśliwy jak rzadko. ... Niby się mi nie wiedzie — ot, ot, szala przechyla, mam lecieć głową na dół... wtém niewidzialna ręka mnie podtrzyma i jeszcze przysmaczek podstawi... Ktoby się był spodziewał po téj zdradzie i wywiezieniu mnie, że ja się wydobędę, dostanę do Polski i réj im wodzić będę, a potém spotkam moich wrogów... żeby się na nich słodko zemścić. Ale tu! rozum miéj! Arsen Prokopowicz! tu dopiero sztuka, co zrobisz... jak ty mi się pokażesz?... Ostrożnie, żeby nie spłoszyć! Tobie pilno, ja wiem, — ciebie prze polecieć — pokazać się, napoić zemstą, ale żeby dobra była jak wódka — musi postać!!
Arsen chodził, pił, myślał, pięścią stukał we drzwi, po za któremi słychać było płacz aptekarzowéj przeszkadzający mu nieco.... brał się za głowę... siadał, wstawał, kładł a nic jakoś nowego i efektowego wydumać nie mógł. Gniewał się sam na siebie. — Bał się przy tém, ażeby mu jego ofiary nie uszły, boć mogły niespodzianie wyjechać z Wiednia. Wziął więc kapelusz, nasunął go na oczy i poszedł na zwiady do portyera hotelu, którego ułagodził naprzód wspaniałomyślną ofiarą 10 złotych w. a., a potém zaciągnąwszy do jego izdebki, rozpytał, kiedy przyjechali ci państwo, co robili, kto u nich bywał i jak prędko prawdopodobnie wyjechać mieli... Dowiedział się, czego pragnął, a co więcéj, ponieważ jeneralstwa nie było w domu, dano mu do obejrzenia zostawione dla nich bilety wizytowe kniazia, Nizina i Polaka, który się Turem nazywał... Dowiedziawszy się godzin, w których wstawali, przyjmowali, wyjeżdżali z domu, kiedy byli razem lub sami — Arsen podziękował szwajcarowi i zniknął. Po drodze plan już był osnuty... Prawdę rzekłszy, obawiał się nieco jenerała, który rozgniewany mógł nie być łagodnym, daleko mniéj kobiety, o któréj łaski teraz wcale nie dbał, pragnąc tylko pomścić się na niéj. — Ponieważ Stanisław zwykle sam wychodził rano a pani zostawała w domu, Arsen postanowił nazajutrz oddać jéj, jak nazywał, czołobitność.
Wrócił do domu spokojny o swoją aptekarzową, że choć się pakuje, nie wyjedzie pewnie. — Zastał ją téż na kuferku siedzącą, więcéj gniewną niż zmartwioną, pożartował obojętnie i cofnął się do swego pokoju na herbatę z rumem.
Noc przepędził niespokojny, nie mogąc usnąć do rana; jakkolwiek człowiek wytrawny namiętnym był, gdy mu się wyrządzenie zła komu nadarzało... Nic go już teraz tak nie poruszało jak to żółciowe zemsty nasycenie... Śmiał się ciągle na samą myśl wrażenia, jakie wywoła... a gdy nadedniem usnął, marzył o rozmowie z Maryą Pawłowną. Głęboko potém i twardo zasnąwszy znużony, nie zbudził się aż dobrze około południa i przestraszony, by mu chwila sposobna się nie wyśliznęła, ubrał się na prędce, biegnąc do Munsch’a. Drzwi i numer szwajcar mu ukazał, meldować się nie chciał, wiedział, że zastanie we wspólnym saloniku jenerałową przy śniadaniu, które późno dla niéj podawano. Pilno mu tak było, iż nie zapukawszy otworzył drzwi i wpadł krokiem nadto żywym na tak we wszystkiém obrachowanego człowieka.
Nie mylił się, Marya siedziała z książką sama jedna przy herbacie a sądząc, że wszedł kelner, nie podniosła nawet oczów. Dopiero suchy, stłumiony śmiech szatański Arsena Prokopowicza przebudził ją, spojrzała i przerażona zjawiskiem upuściła filiżankę, książkę, obaliła krzesełko, cofając się co najdaléj od człowieka, który cichym ku niéj zbliżał się krokiem...
Na twarzy jéj znać było wstręt, gniew, obawę zmięszane razem. Obłąkana prawie w pierwszéj chwili szukała machinalnie w powietrzu, po ścianach dzwonka, którymby kogoś w pomoc przywołać mogła.
Nie mówiąc słowa Arsen kłaniał się i przysuwał coraz bliżéj, milczeniem tém dręcząc może więcéj niż najboleśniejszém szyderstwem...
Wybuchnął nareszcie śmiechem stłumionym, kłaniając się do ziemi.
— Do waszych usług, Maryo Pawłowno... stary znajomy...
Nie odebrawszy odpowiedzi — zawołał nieco głos podnosząc.
— No cóż? nie gracz? ot! wrócił z oddalonych gubernii, dostał już od téj pory Annę z gwiazdą... i dobre miejsceczko i cały i zdrów... i nic mu... a wam Maryo Pawłowno? a wy? no jakże się powodzi?
Blada, z wargami drżącemi, walcząc z sobą, ażeby mu nic nie odpowiedzieć, Marya nie spuszczała go z oka, ręką wciąż jeszcze szukając dzwonka... Ruchu tego nie umiał sobie wytłómaczyć domyślny Arsen Prokopowicz, widział tylko, że do szaleństwa przestraszył — to go cieszyło.
— Ani słóweczka! stary więc sługa i przyjaciel nie posłyszy nawet głosu Maryi Pawłownéj! — Czyżby się gniewać miała? A toż gniewby słuszniéj przypadł temu, którego wy wystrychnęliście na dudka... no! a przecież, dobry chłopiec, jak tylko się dowiedział, że wy tu jesteście w Wiedniu, przybiegł zaraz pokłonić się...
Na ustach jenerałowéj drżał od dawna jeden wyraz, który nareszcie zdołała wymówić spazmatycznie, gwałtownie, ruchem ręki ukazując mu drzwi.
— Precz! precz!
Drugą ręką chciała pochwycić dzwonek, który znalazła u ściany, gdy uderzenie krwi z gniewu osłoniło oczy, zamgliło źrenicę, odjęło mowę i Marya Pawłowna padła jak martwa na ziemię skronią[1] o ostry mur... krew bryznęła...
Na widok téj niespodzianéj katastrofy Arsen Prokopowicz przeląkł się, czując, że w proces kryminalny wmięszanym być może, i już się cofał do drzwi, chcąc uciekać, gdy te się otwarły, jenerał stanął w progu, jednym rzutem oka zmierzył salon, zobaczył leżącą na ziemi żonę, stojącego wybladłego ze strachu Arsena i bez namysłu oburącz chwyciwszy za piersi nikczemnika, który składał dłonie, nie mogąc słowa wymówić, cisnął go przez otwarte jeszcze drzwi na wschody. Łoskot spadającego z pierwszego piętra człowieka całą służbę hotelową wywołał.
Jenerał klęczał już przy żonie, z któréj czoła lała się krew... oczy jéj były otwarte, usta skrzywione... słowa wyrzec nie mogła... widoczne było uderzenie apoplektyczne... Nadbiegającego sługę posłano po doktora, tymczasem Stanisław uniósł ją na rękach i złożył na kanapie, tamując, jak umiał, krew uchodzącą.
Wszystko to stało się w mgnieniu oka... Arsen Prokopowicz potoczywszy się głową na dół po wschodach, potłukł okrutnie a w dodatku, nim się ciekawéj służbie z rąk wydostał, dowiedziano się, iż na górze zaszła jakaś napaść i walka, i ten sam szwajcar, który wczoraj dostarczył szczegółów Arsenowi Prokopowiczowi, teraz go oddał w ręce policyi.
Doktor znajdował się nie daleko, nie upłynęło więc kwadrans, gdy nadbiegł. Jenerał w dwóch słowach powiedział mu, iż żona jego przestraszona została i rozgniewana napaścią łotra dawno im znanego i padła tknięta, jak się zdawało, apopleksyą. Puszczono krew natychmiast, obandażowano skroń, lekarz wszakże oświadczył, iż skutkiem uderzenia pozostał paraliż, którego kuracya musiała być stopniową i powolną. W istocie Marya Pawłowna mówić nie mogła wcale, straciła władzę... a zbadać było trudno, czy jéj została przytomność...
Piorun ten w chwili, gdy lepsze nadzieje przyszłości zdawały się przyświecać — znowu Stanisława pogrążył w niemym smutku dawniejszym. Szczęściem teraz dlań było towarzystwo Tura, który sam chory, zaledwie dowiedziawszy się o wypadku, stawił się do usług Stanisława, nie chcąc go na chwilę odstąpić. Tegoż samego dnia Nizin i kniaź dowiedzieli się o słabości jenerałowéj i zostawili swe karty... Wiedeń dosyć jest plotkarski, tajemnicza więc owa historya ranna z komentarzami odgadywanemi rozmaicie rozeszła się po mieście. Policya, że się nic od Arsena Prokopowicza dowiedzieć nie mogła nadto, iż był rzeczywistym radzcą stanu i kawalerem orderów a urzędnikiem na urlopie, odgrażającym się skarżyć do ambasady, udała się po objaśnienie do jenerała.?
Jenerał powiedział całą prawdę, nie schodząc do niepotrzebnych szczegółów, oświadczył, iż człowiek ten był mu wrogiem, że w niebytności jego napadł żonę, którą gniew i oburzenie przyprawiło o upadek i chorobę życiu zagrażającą — co lekarz mógł poświadczyć; był więc w swém prawie w przystępie gniewu pozbyć się go wyrzuceniem za drzwi. Dodał, iż napaści poszukiwać, nie myśli i prosił, aby napastnika wypuszczono Po zasiągnięciu objaśnień w poselstwie, gdzie Arsen Prokopowicz miał przyjaciół i znajomych, uznano właściwém rzeczywistemu radzcy stanu kazać we dwadzieścia cztery godziny z Wiednia wyjechać... Wysmarowany, okryty plastrami, przeklinający świat cały, odgrażając się ze straszliwą zemstą, Arsen Prokopowicz czule i troskliwie opatrywany przez aptekarzową, wyruszył natychmiast cichuteńko do Pragi, gdzie pod Niebieską Gwiazdą postanowił się ostatecznie wyleczyć, nim do Warszawy powróci.
Policya chciała także jenerałowi nakazać wyjazd z Wiednia, lecz świadectwo lekarza i list rekomendacyjny, z którym jenerał dopiero teraz pojechał do kanclerza, zapobiegły spełnieniu wyroku.
Ażeby się uchronić od oczów ciekawych i natrętnego sług szpiegowstwa, Stanisław, jak tylko chorą przenieść było podobna, wyjechał na prywatne mieszkanie w cichéj ulicy... które poczciwy Tur, znający dobrze już Wiedeń, wynalazł z łatwością.
W pierwszych zaraz dniach po katastrofie jenerał napisał do matki, nie tając nic przed nią i prosząc, aby się ze swą podróżą wstrzymała. Jechać do Wiednia pułkownikowój było za daleko przy słabém i nadwątloném jéj zdrowiu, cóżby tu zresztą robiła przy łożu choréj bez nadziei, nieméj i bezwładnéj synowéj?
Przywołano lekarzy, nie brakło największéj troskliwości, ale siły były wyczerpane długiemi cierpieniami poprzedniemi, które system nerwowy osłabiły; kuracya więc szła z trudnością wielką i postępy były mało znaczące... Po kilku tygodniach osiągnięto przecie tyle, że chora odzyskała mowę, acz z wielką trudnością po kilka słów cichych mogąc wyrzec powolnie, i ruch a władzę w jednym ręku. Pozostał jéj wszakże strach i rozdrażnienie, najmniejszego nie znoszące szelestu... a nawet głośniejszego słowa... Jenerałowi lekarze nic powiedzieć nie chcieli, Turowi wszakże wyznał doktor S..., iż najmniejszéj nie było ocalenia nadziei, że słabość przeciągnąć się tylko mogła, ale zdrowia przywrócić nikt się nie spodziewał.
Mówiono o jakichś wodach na wiosnę, jeśliby do wiosny się nie pogorszyło. Sama chora zdawała się znać ten swój stan, gdyż zaledwie uczuła się nieco lepiéj, zaklęła męża, aby jéj dozwolił rozporządzić prawnie tém, co posiadała... wymagając od niego przyrzeczenie przyjęcia zapisu ocalonego mienia. Dobra w Rosyi, których jéj prawo pozbyć się nie dozwalało, i tak przypaść miały rodzinie, chciała, by kapitały ze spieniężonych majętności własnych, domów i klejnotów dostały się mężowi. Potrzeba było zaklęć i względów na jéj zdrowie, aby skłonić jenerała do przyjęcia téj ofiary. Nie mogąc mówić, pisała ołówkiem, nieustannie przynaglając i modląc o to jak o łaskę... A że doktora także wciągnęła do swego spisku i przez niego sprowadziła potajemnie prawnika, testament prawie bez wiedzy męża został spisany. — Nie umrę inaczéj spokojna — napisała Stanisławowi — i na drugim świecie męczyć się będę, jeśli nie poszanujesz méj woli. Moja ojczyzna pokrzywdziła twoją, niech ja choć w cząsteczce dług ten spłacę, abym z niéj zdjęła to przekleństwo, którém ją obarczać musicie.
Z wielką téż trudnością, powoli, pisząc noty do testamentu, dokończyła go temi słowy: — Przekazuję ci jako cel życia, kochany Stanisławie, abyś wszelkiemi starał się środkami dwa nieprzejednane kraje w imię Chrystusa, w imię braterstwa, w imię miłosierdzia nakazanego prawem Ewangelii zbliżyć ku przejednaniu. Nie żądam, byś się wyrzekł twych uczuć dla Polski, wiem, że to nie podobna, chcę, byś po Chrystusowemu umiał przebaczyć zaślepionym nieprzyjaciołom, bo nie wiedzą, co czynią... Pomnij w każdéj życia chwili, że ja się modlę i proszę o miłość i przebaczenie dla méj braci.. Nie taj prawdy im, nie zapieraj się Polski, ale nie miéj nienawiści dla tych, których nazywasz katami. Któż więcéj miłosierdzia potrzebuje nad tego, kogo Bóg uczynił oprawcą własnéj braci, kto więcéj nad obłąkanego, który się sądzi rozumnym?
Z całego postępowania jenerałowéj mimo upartéj choroby i bezwładności widać było, iż nie postradała przytomności, pamięci, że nienaruszone władze umysłu, owszem żywiéj jeszcze pracowały, gdy ciało dogorywało...
Ostatnie chwile były dla niéj jakby rozjaśnionym wieczorem po burzy, jakby pogodnym słońca zachodem... modliła się, kazała sobie czytać, pisała po słów kilka... a najczęściéj wyzywała męża, aby jéj coś z przeszłości opowiadał... Tur, który się stał domownikiem ich, przypuszczanym był czasem do pokoju choréj siedzącéj nieruchomie w fotelu... Pomimo cząstkowéj bezwładności twarz Maryi przybrała dziwny wyraz spokoju, jaki czasem zbliżanie się śmierci zwiastuje... Wypiękniała prawie... czoło wygładziło się, usta zdawały uśmiechać... znużona pół dnia była jakby uśpioną, choć słyszała wszystko, co się koło niéj działo. W tym stanie, raz wieczorem, gdy ją sądzono uśpioną, jenerał usłyszał lekkie westchnienie i nieruchomy pozostał na czatach, nie chcąc jéj przerywać spoczynku. Dopiero po godzinie dotknięcie jéj zimnéj, skostniałéj ręki zrodziło wątpliwość i przestrach... Przyniesiono światło, przywołano lekarza... Marya Pawłowna nie żyła...


Nic smutniejszego nad widok tych miast, które swą wielkość przeżyły. Tam, gdzie przeszedł oręż oszalałego zwycięzcy i gród obrócił w perzynę, ruina zachowuje majestatyczną swą wielkość i skarży się wiekom przyszłym na dokonaną nad nim zbrodnią... Lecz biada grodom, które życie ustępujące z nich powolnie na długie, mizerne konanie skazało. Stoi tam wszystko, co mieściło w sobie potęgę, co było życia skorupą, w czém grały siły przed laty zwycięskie, ale głazy te, mchem i pleśnią a prochem i kałem okryte, urągają się przeszłości... Czepia się do nich znędzniała rzeczywistość, lepi do nich jak jaskółcze gniazdo życie powszednie, chciwość wyrywa cegły, podłość ściera z marmurów pamiątki... Kostnieją członki rozpaść się nie mogąc i magni nominis umbra pozostaje z wieku na wiek świadectwem znikomości rzeczy ludzkich..: Zamki bez królów, kościoły bez kapłanów, pałace bez panów, chaty bez ludu, ulice zarosłe i kałużami zaplwane a na tém wszystkiém mrówia trochę skarlałego ludu, który się wielkim mniema jak chrząszcz w żółwiéj skorupie... choć ona nie z jego krwi wyrosła... Z każdym dniem ściera się jedna tradycya i rodzi fałsz nowy na ruinach, co rok rozbija się jakaś ściana, by wpuścić nędzę tam, gdzie królował przepych... nareszcie robactwo rzeczywistości osnuwa, objada, szczerbi, maże, póki z majestatu nie zrobi poczwarnego czegoś, co nie jest starém, nie będzie nowém, nie może być wygodném a piękném być przestało...
Do tego stanu, dzięki Bogu, jeszcze nie doszedł Kraków nasz, ów mały Rzym, owa polska Pompeja... stolica, nad któréj losami krwawemi łzyby płakać można... ale kroczy ku upadkowi, jeźli fantazya losu nie tchnie weń życiem nowém.
Ze wszystkich majestatów, które mieścił w sobie Kraków, pozostały mu w kościołach majestat Boży, w akademii majestat światła i nauki, modlitwa i wiedza... Szyderstwo losu na modlitwie już kładzie znamię faryzejstwa, na nauce suchéj pedanteryi cechę. Dwa ostatnie majestaty je rdza powoli. Oprócz tego dwojga Kraków już nie ma nic. Na Wawelu ani Zygmuntowskiéj sali o gadającym stropie, ani owych podwoi królewskich rzeźbionych dłonią, ani szczątka miejsc, gdzie obradowano, gdzie biesiadowano... Na ostatku przeszło oblężenie i wojna i wymiotły resztki...
W smoczéj jamie mieszkają nietoperze a gospodarują austryaccy żołnierze, trzymając ją pod kluczem, aby z niéj nowy smok nie wypadł na państwo rakuskie. W ulicach tłumy żydów chciwe, zwadliwe, napastliwe a brudne, pośród nich chodzą ludzie ruiny. Starzy czy młodzi, na wszystkich ich obliczach napisano... Baltazara głoskami ruina... Dzieci czuć już stęchlizną... W pośród tego upadku strzeli gdzieniegdzie na przekorę przeznaczeniu biała ściana otynkowana trupio, zimna, goła, straszna... przysiągłbyś, że z pustek pilno było komuś urodzić — więzienie. Cały bo Kraków uwięziony w ciemném kole fortów i wałów, ściśnięty, dusi się i tchnąć nie może...
Lud zdaje ci się złożony z żebraków, a mieszczaństwo z emerytów na łaskawym chlebie; wszystkie wielkości miejscowe wydają się nadbankrutowanemi... Nawet owe przystanie wesela, owe gospody dla gąb i gardeł stworzone, przypominają czegoś garkuchnie u wrót cmentarzy i szyneczki na drodze ku mogiłkom... Hotele nie różnią się wielce od więzień policyjnych... a ktoby o komfort i elegancyą śmiał pytać, temu twarze odpowiadają — Memento mori. Jest to zdanie wypisane niewidzialnemi głoskami po wszystkich murach... wysadzane brukiem pod stopami twemi... w nocy pałające w okopconych gazowych latarniach...
Miasto to — wielkie cmentarzysko, po którém chodzą widma stękające. W duchu jego jest coś, co żyć przeszkadza i wierzyć w przyszłość nawet młodzieży, któréj téż skelety czynią wrażenie rzymskich przy biesiedzie — — Carpe diem!
Taką jest zewnętrzna szata Krakowa... budzi ona poszanowanie razem i przestrach — ale dłużéj tu pożyć potrzeba i robaczkiem wtoczyć się w stare mury, to się je kocha i oderwać od nich trudno... i umieraćby się tu chciało, bo żyć — za prawdę trudno.
Żywot Krakowa ma podobieństwo téż do życia starca na schyłku; albo drzemie w krześle lub łaje sługi i kłóci się z rodziną... Milczenie głuche, wśród którego strzeli paszkwil, skandal — i cicho znowu... Staruszek spoczywa...
Napróżno wiatr rzuci tu jakie młode nasionko, któreby inném jak miejscowe życiem chciało się rozrosnąć, w téj gęstéj atmosferze zaduchy wiekowéj blednie kiełkująca roślinka, żółknie, chyli się, więdnieje, umiera.
Czujesz, że to szpital nieuleczonych... schronienie chromych na umyśle staruszków i kalek... Gdyby nic innego nie było... Czasby cię o tém przekonał. Stańczykowski bunt zupełnie téż wygląda na porwanie się dziadów i babek ze szpitala przeciwko księdzu proboszczowi... który po młodemu chce gospodarować, ale o tém — cicho — nie trzeba ran octem polewać.
Z tym swoim smutkiem, z tą żałobą swoją piękny jest jeszcze ten stary Kraków, a pełen świętości i pamiątek, które na nowym człowieku czynią wrażenie głębokie... Na Wawelu śpią królowie i bohaterowie: Zygmunt i Kościuszko, Łokietek i Kazimierz W. i ks. Józef Poniatowski; po ulicach znać stopy wielkich ludzi, choć je warstwa błota przykryła...
Gdzieniegdzie na murach, od świeżych pożarów okopconych, rozpaczliwéj restauracyi synowskiéj oznaki, pobożne ręce chciały przeszłość zatrzymać, odtworzyć, uprzytomnić i nią zasromać teraźniejszość. Ten wysiłek czuć w sercu widza, bo wspaniałość tych dziecięcych wieńców na rodzica trumnie odbija jaskrawo przy opuszczeniu reszty...
Dla podróżnego, który Krakowa nie widział w życiu, ta uszczuplona stolica, ten sarkofag Polski piastowskiéj i jagiellońskiéj — jest czémś może w całéj Europie jedyném. Inne już się w proch posypały lub nowém zakwitły życiem, ta skamieniała jakby i stoi a rzekłbyś — czeka na Polskę! I stawiąc stopę na téj poświęconéj ziemi, strach jaką relikwią nadeptać.
Z takiém uczuciem średniego wieku mężczyzna, słusznéj postawy, twarzy smutnéj, wysiadał z wagonu jednego dnia roku zeszłego, rozpatrując się w gospodarstwie miejscowém, wcale do żadnego z zagranicznych niepodobném. Opuszczenie, zaniedbanie, biedne wynędzniałe twarze ludzi, straszne z oszarpanemi zaprzęgami dorożki — pozór nędzy ogólny a raczéj jakiegoś zrozpaczonego nieładu; niemiecka mowa urzędników kolei — dziwniéj tu brzmiąca niż wszędzie indziéj — w osłupienie go niemal wprawiały... Dał się zabrać i wieść, nie mówiąc słowa, patrząc na wieże, na mury, na domy, na ulice, jakby go czarodziejska siła o dwa wieki w przeszłość nazad przeniosła. — Europy ani znaku, Polska... ale jakaś umarła... czekająca zmartwychwstania — odrodzenia...
Zawieziono go przed hotel... na ciasnéj bocznéj uliczce... Tu już mu Kraków znikł z oczów, bo na zapytanie ciche o osobę, która z Królestwa przybyć miała, odpowiedziano mu wskazaniem numeru, pod którym się znajdowała. Nie myśląc więc o niczém już więcéj, rzuciwszy swe bagaże na łaskę służby, mężczyzna ów — poznajecie w nim jenerała — spiesznym krokiem pobiegł na górę. — Tu w pokoiku skromnym ujrzał w krześle siedzącą kobietę, raczéj zestarzałą niż starą, która otwarła na widok jego ręce, chciała wstać i zachwiawszy się padła mu na szyję z płaczem. Przez chwilę nie było słychać nic, tylko cichy ten płacz i jakby modlitwę... Jenerał był wzruszony... i jemu łza płynęła z powiek na zżółkłą twarz...
Z boku stała młoda kobieta, piękna, ale także ze śladami cierpienia w twarzy, nie śmiejąc się zbliżyć, — patrzała, aż i jéj od tego widoku na łzy się zebrało.
— Mój Staś, którego mi Pan Bóg powrócił! O! bądź pozdrowiony! bądź błogosławiony ty, coś o staréj matce sierocie pamiętał... I dość łez... bądźmy szczęśliwi!
Dopiero z uścisku matki, która się napowrót w krzesło osłabiona potoczyła — podniósłszy głowę, jenerał spostrzegł stojącą kobietę i poznał w niéj Michalinę.
Podbiegł, milcząc jeszcze, pochwycił jéj rękę i do ust przycisnął.
Rozmowę zacząć — od czegóż??
Myśl obojga snuła się około grobów... nie można było ust otworzyć, by o nie nie potrącić. Matka ocierała oczy, jenerał stał chmurny... W takich razach instynkt kobiecy umie obejść to, coby bolało, rzucając się na drobne szczegóły powszedniego życia, które od wielkich zaprzątnień odwodzą. Matka odezwała się coś o mieszkaniu, o zmęczeniu drogą... o śniadaniu. Jenerał podziękował, oświadczył, że nic nie potrzebuje i że mieszkanie obiecano mu dać obok.
Wszyscy milczeli, bo każdy obawiał się dotknąć boleści pełnych wspomnień a niemniéj boleściwéj teraźniejszości... Naostatek jenerał cichym głosem począł z uśmiechem dziwnym, smętnym o samym Krakowie i wrażeniu, jakie on na nim uczynił. W niektórych rzeczach przeszedł oczekiwanie, w innych obudził zdumienie upadkiem...
— Upadek... moje dziecko — odezwała się pułkownikowa — upadek to piętno nasze... Gdziekolwiek jeszcze Polska Polską została, tam ruiny... Gdzie znajdziesz życie, ruch, gdzie świeci nowość, gdzie płynie strumieniem złotym praca jakaś, tam ona obca, tam wynarodawiająca i niszcząca... Nigdzie w Polsce polskiego naszego nie ma ruchu i życia, a jeśli jest, to pożyczane i obce... bośmy nie swoi... Życie u nas, to kwiat na gruzowisku...
— A jednak, bądź co bądź, trzeba gdzieś na polską ziemię powrócić, choćby pod kościołem siąść przyszło — odezwał się jenerał — człowiek należy krajowi swemu... musi dlań i w nim żyć, choćby on go odpychał... O powrocie do Rosyi myśleć nawet nie mogę, szukam tu gdzieś schronienia.
— Ale potrzeba dobrze, dobrze się wprzódy rozpatrzeć — szepnęła po cichu Michalina — bo, ja nie wiem, ale z tego, com słyszała... co mówią...
— O! ja się téż ani bardzo gościnnego przyjęcia ani miłych chwil tu nie spodziewam — odezwał się Stanisław. — Położenie moje pogarsza to, że muszę dla wszystkich być Melchiorem Szarlińskim... Zresztą nikogo tu nie znam.
— A ja bardzo mało kogo — odezwała się pułkownikowa. — Z dawnych moich stósunków nie wiele na świecie zostało...
— Niech się mama o to nie troszczy — dodał jenerał — dla mnie trocha walki z życiem, trudności do przełamania, niepowodzeń nawet są dziś potrzebne... Na piersi cięży mi tyle, tyle, o czémbym rad zapomnieć...
Westchnął, Michalina spojrzała nań pobieżnie i zwróciła się ku oknu. Matka nie mówiła nic, spojrzała na żałobę, którą jenerał miał na sobie, potrzebowała go pytać, nie śmiała... Spotkanie to z razu, mimo wewnętrznego uspokojenia, smutek w duszach posiało... Stare, przeżyte bóle się odzywały. Po chwili Stanisław wyszedł pod pozorem przebrania a Michalina podbiegła do bladéj pułkownikowéj, widząc, że znowu płacze.
— Co się z nim stało przez te lata! — odezwała się matka — co ten człowiek duszą i ciałem musiał przebyć i przecierpieć! jak się on zmienił! jak zestarzał! A gdyby zajrzeć do głębi, co tamby się znalazło... Dziecko to moje — a nie mogę powiedzieć, bym je znała, nie wiem, jak mówić do niego... lękam się zadrasnąć.
— A! droga pani moja — poczęła cicho Michalina — to pierwsza chwila wrażenia... Niech się pani nie trwoży... znajdzie się wspólna myśl i zrozumiały język... Tak! na tym człowieku znać cierpienie, jakby znać było, gdyby go dziki zwierz podrapał... Przecież ni» mógł on stracić ani polskiego uczucia ani uczucia dla Polski.
— Moje dziecko... tyle lat z tą kobietą...
— Przecież nie była ona dlań złą żoną... a jako kobieta dowiodła takiéj stałości uczuć —
— O! ty jéj pamięci bronisz zawsze — odezwała się pułkownikowa — ani téż ja ją potępiam. Biedna, nieszczęśliwa była... a wierna poślubionemu uczuciu do zgonu... Żal mi jéj — płakałam po niéj, modlę się za nią a jednak — jednak — przyznaję się do grzechu... Lżéj mi się zrobiło, gdym się dowiedziała, że umarła. Ciężyła mi ta jéj ofiara dla mojego syna... bałam się wpływu... któż i teraz wie, co te lata zrodziły... Wszakci my, cośmy podobnym nie ulegli codziennym wrażeniom, czujemy na sobie, że coś w nas jest zmienionego a widzimy, że cały niemal świat się przeobraził w oczach naszych po téj katastrofie! Cóż dopiero on... który się wyrwał z płonącego stosu popalony...
Mówiła staruszka po cichu, jakby się lękała, aby kto głosu jéj nie podsłuchał. Michalina nie przerywała jéj. W istocie téż trudno jéj było co dorzucić do tych myśli, których uznawała trafność.
— Po trzydziestym — mówiła pułkownikowa, nieco się uspokajając — było na chwilę coś podobnego, ugięły się dusze, ale natychmiast podniosły. Duch narodu był jeszcze sprężystszy... dziś... o biednéj Polsce jak o wielkiéj winowajczyni nawet wspomnieć nie można. Polska winna, że ją tak szalenie kochały jéj dzieci... aż do nierozumu, ona winna rewolucyi, ona zgrzeszyła szałem, ona popełniła samobójstwo to ostatnie. I odpryśli od niéj nawet ci, co ją dawniéj kochali gorąco...
— A! powrócą! powrócą! — zawołała Michalina. — Ja zresztą tego tak straszliwego, ogólnego odstępstwa nie widzę... W Królestwie cale się ono czuć nie daje tylko na najnikczemniejszych istotach... Dopiero tu w czasie kilkodniowego pobytu w Krakowie natrafiłyśmy na to szyderstwo z miłości ojczyzny, na potępienie świętego uczucia, na apostatów, co w języku matki jéj się zapierają...
— O! tak! tak! nie trzeba było robić rewolucyi — przerwała pułkownikowa — ona zgubiła nas... ona za sobą pociągnęła te następstwa... Lecz, Boże mój, gdy zawiała chorągiew, gdy zabrzmiała pieśń, gdy zabiły serca... jakże się tu było oprzeć?
— Nie, nie, kochana dobrodziejko moja — przypadając jéj do kolan i całując po rękach, poczęła Michalina — nie mówmy bo o tém, nie mówmy, cieszmy się powrotem pana Stanisława... Starajmy się go rozerwać, odżywić, róbmy plany na przyszłość a zapomnijmy o...
— Jakże o Polsce zapomnieć! — szepnęła staruszka.
Takie było po długich niewidzenia i milczenia latach pierwsze spotkanie matki z synem. Tegoż dnia wieczorem, gdy przyszło do bliższego zetknięcia z rzeczywistością i planów na przyszłość, Stanisław oświadczył, że ma zamiar, rozpatrzywszy się w Wielkiéj Polsce i Galicyi, osiąść tu lub tam i okupić. W takim razie naturalnie matka byłaby została przy nim. Więcéj ani on ani ona nie dopowiedzieli. Pułkownikowéj śniło się zawsze o połączeniu tych dwojga istot, które najwięcéj w życiu kochała, syna z Michaliną, ale dla tego właśnie, że marzyła o tém, postanowiła nie dać poznać po sobie, iż myśl tę przechowała do dziś dnia. Jenerał nadto jeszcze czuł stratę kobiety, dla któréj wedle pojęć matki i Michaliny musiał mieć najżywszą miłość, a pułkownikowa téż nie była nawet pewną, co się działo z sercem jéj ulubienicy, w którém z razu mieszkał umarły kochanek.. a potém mógł je kto żywy pochwycić. Nie śmiała nigdy pytać i zgoła nie wiedziała o usposobieniach jéj, chociaż słyszała często opowiadania o nowych znajomościach, nawet wzmianki o mężczyznach, co się o nią starać chcieli, Michalina zbywała je krótko, zdając się trwać w postanowieniu niewychodzenia za mąż.
Zobaczywszy teraz jenerała, może z miłosierdzia nad jego niedolą, może dla wspomnień jakichś i odgadując myśl pułkownikowéj, zarumieniła się, zmięszała i zdziwiła saméj sobie, że uczynił na niéj jakieś dziwne wrażenie. Po kobiecemu usiłując je sobie wytłómaczyć, pogniewała się na serce, w którém niby odżyła odrobina zapomnianego i nierozwiniętego uczucia. — Wszakżem go nigdy ani myślała kochać? — powiedziała sobie — a jednak doznaję czegoś, jakby radośnie zmartwychwstającego przywiązania, które istniało... A! nie — to chyba część macierzyńskiéj miłości, zaczerpnięta w obcowaniu z moją tą dobrą pułkownikową...
Tak sobie mówiła Misia i uśmiechnęła się, spojrzawszy w zwierciadło, w którém świeżą jeszcze ale już zmordowaną i znękaną swą ujrzała twarzyczkę.
— Obawa płonna, rzekła do siebie — nie jestem już dzieweczką ową, któréj śnił się każdy uśmiechający się do niéj młodzieniec. — Ot — po prostu — żal mi to serce ścisnął... a zakłopotałam się, bo mnie zawsze to mięsza, że on myśleć musi, jak matka mnie pragnie wydać za niego — téj myśli już się choć teraz przynajmniéj wyrzec musiała... Zdaje się, że nie przystalibyśmy nawet do siebie. O! nie! nie! ten mój biedny umarły będzie jedynym moim kochankiem.


Po pierwszém wrażeniu téj pustki krakowskiéj, gdy się z jéj licem oswoiły oczy, tak ona polską się wydała wszystkim, tak im tu było doma, że pojęli, jak tu mieszkać, żyć, umierać można. Warszawa ze swą półeuropejską, pół niestety moskiewską już elegancyą, odbudowana, odnowiona, aby pod nią staréj mazowieckiéj pani widać nie było, zachowała polskość w charakterze mieszkańców, Kraków ma ją i w stroju poszarpanym... Tu jeszcze austryaccy żołnierze gośćmi się wydają, moskiewski już niby gospodarz rozkłada się po ulicach téj świętéj męczennicy, która od czasów Suworowa wszystkich spróbowała katuszy. Dla tego po Warszawie ubogi i nie świetny Kraków wydał się rozczulająco pięknym pułkownikowéj. Płakała na Wawelu, płakała u Panny Maryi, u Floryańskiéj bramy, u starych domostw ciemnych i brudnych... Gdzieś może jeszcze pył na nich osiadł, który wjazd królewski zmiótł z ulicy... Równie żywo zajmowało miasto Michalinę, która podobnéj narodowéj relikwii nigdy w życiu nie widziała. Pułkownik zdumiony był wśród Europy takim kątem, którego ruch ogólny nie tknął i twarzy pomarszczonéj nie otynkował.

Z razu cała baczność zwracała się na mury, powoli przeszła na ludzi. Pułkownikowa miała tu starych znajomych, co dla spokoju pouciekali do tego szpitala, a choć nie spieszyła ku nim, aby jéj nic nie odbierało syna i nie mięszało spokoju, musiała wreszcie pomyśleć o przypomnieniu się im choćby dla tego, że mogli osiedlić się w Galicyi i potrzebowali lepiéj się z nią obeznać. Projekta jenerała dotąd wszakże wahały się pomiędzy Poznaniem a Krakowem, między Wielkopolską a Galicyą.
Wiedział on dobrze, iż osiedlenie się i otrzymanie praw obywatelstwa w Prusach daleko było trudniejszém, gdyż tam starano się raczéj zmniejszyć siły żywiołu polskiego niżeli je pomnażać. Po roku 1831 patrzano na to przez szpary, późniéj systematycznie zaparto drogę emigrantom, z największą trudnością dopuszczając krótkiego tylko pobytu. Przez stósunki wszakże, umiejętnie chodząc około tego, można było wcisnąć się po cichu między tutejsze obywatelstwo, jakkolwiek i ono nie zbyt przyjazném okiem patrzy na polskich przybyszów... Wszystko to z opowiadań i przez ludzi znaném było Stanisławowi, który potrzebował naocznie się przekonać, dotknąć stósunków miejscowych, aby wiedzieć, co o nich trzymać. Tak samo chciał téż zbadać Galicyą, w któréj osiedlenie się było łatwiejszém, usposobienie nawet mieszkańców mniéj dla gości nieprzychylném... Dawne stósunki pułkownikowéj do pewnego stopnia ułatwić miały zapoznanie się z krajem. Od dnia jednak do dnia ociągano się z oddaniem wizyt i zawiązaniem ich... Dnie upływały w domu na nieskończonych opowiadaniach wzajemnych o chwilach grozy a burzy, o ofiarach, o podróżach... o doznanych wrażeniach i o gospodarstwie nowém, które wywracało wszystko w Królestwie. Pułkownikowa, opowiadając o tém, unosiła się, płakała i wyznawała, że szczęśliwą będzie, jeśli się od widoku tego powolnego męczeństwa uwolni. Jenerał słuchając milczał zasępiony. Własne przekonania a najbardziéj zaklęcia umierającéj Maryi Pawłownéj, znajomość natury Rosyan i rządu skłaniały go do szukania środków, jakiemiby pomiędzy Rosyą a Polską choćby modus vivendi znaleść było można, gdy teraz tylko moriendi modus się przedstawiał. Nie wyjawiał jednak swéj myśli, wiedząc, jak ona dla wszystkich wyda się niemożliwą i wstrętliwą. Od wjechania na ziemię polską rządzoną przez Niemców, czuł, że mu w piersi brakło oddechu. W Polsce, zabranéj przez Rosyą, choć gospodarzył sołdat — mogło się czuć uciśniętym ale w domu, tu czuło się wyciskanym... choć przez obcych.
Z razu wszakże pozory swobody łudzące dla pułkownikowéj kraj ten czyniły znośniejszym. Trzy dni upłynęły w ciszy, czwartego z rana przyniesiono jenerałowi małą drukowaną na pół, w pół pisaną karteczkę, zapraszającą go nazajutrz rano do dyrekcyi c. k. policyi.
Sądząc, że to zwykła tylko formalność, jenerał wcale się tém nie poruszył, ubrał i o naznaczonéj godzinie poszedł, gdzie mu wskazano. Na małéj uliczce w jakimś przycienionym wewnątrz gmachu, dopytawszy przedpokoju, w którym proszono go czekać, siadł zamyślony... Gdy koléj na niego nadeszła, otworzyły się drzwi i mężczyzna średniego wieku niezmiernie grzecznie zaprosił go do obszernego salonu, w którym pośrodku stał stół zarzucony papierami... w rogu była kanapa... Nago, sucho i zimno zresztą. Mężczyzna ów bardzo grzeczny, który w progu go powitał, zaprowadził na kanapę, posadził, sam siadł na rożku, trzymając w ręku paszport Melchiora Szarlińskiego. Z uśmiechem wpatrywał się w twarz jenerała, jakby ją pragnął z rysopisem porównać, miął arkusz ten w ręku, tarł czoło i jakby nie wiedział, co począć.
Stanisław czekał na zapytanie.
— Pan Melchior Szarliński?
— Tak jest...
Spojrzał w paszport, na paszport, na stronę odwrotną, na pieczęć, na wizę, na końce swych butów, na paznogcie u rąk, na kanapę i powtórzył:
— Pan Mel-chi-or Szar-liń-ski.
— Tak jest...
— Pan jedzie z Wiednia?
— Tak jest.
— Do??
— Do Galicyi?
— Tak jest.
— A celem podróży?
— Interesa prywatne.
— Interesą prywatne!! Długo pan tu zabawi?
— Nie wiem.
— Pan wie jednak zapewne, przepraszam, że ośmielam mu się uczynić tę uwagę, jaką za sobą odpowiedzialność pociąga użycie fałszywego — chcę mówić, niewłaściwego paszportu?
— Czy pan mój paszport podejrzywa?
— Uchowaj Boże! zwracam tylko uwagę, iż gdyby... biorę pierwsze lepsze nazwisko, jakie mi na myśl przychodzi... np. Stanisław Zbyski... jechał z paszportem Melchiora Szarlińskiego?...
Spojrzał na jenerała, którego twarz nie zmieniła się wcale, pozostał spokojnym...
— Rozumiem, byłaby to wina wielka, pociągająca za sobą wygnanie, odezwał się jenerał. Na nieszczęście mogę panu dowieść, iż Stanisław Zbyski umarł i pogrzebiony został w Warszawie w roku 1863.
— Ale ja imię powiedziałem pierwsze lepsze, uśmiechając się dodał grzeczny człowiek... a o żadnym Zbyskim my tu nie wiemy... ani téż posądzam pana o tak wielką winę... tylko, tylko zwracam jego uwagę. Ja myślę, dodał, że pan tu długo bawić nie zechce... Kraków jest smutny... towarzystwa nie ma, bruk szkaradny, klimat ostry, bliskość Karpat... Gdybyś pan dobrodziéj życzył sobie opuścić Kraków, na rozkaz jego w jednéj chwili wizowałbym mu paszport, gdzie się podoba... Chociaż wątpię — rzekł uśmiechając się, ażebyś pan życzył jechać do Rosyi.
— Na teraz, nie — odparł spokojnie jenerał... jak pan powiadasz, klimat jest ostry, a tam nierównie niż tu ostrzejszy... zwłaszcza w téj porze roku...
— Tak! w téj porze roku! w téj porze roku! mnóstwo chorych! rzekł człowiek grzeczny, uśmiechając się ciągle i zacierając ręce. Pan Szarliński? wszak tak? bliski jest krewny pani pułkownikowéj Zbyskiéj z Warszawy?
— Bardzo bliski...
Znowu uśmieszek i ukłon bardzo niski, grzeczny, słodziuchny. Było to coś nakształŁ pożegnania, nakształt odprawy, jenerał skłonił się i wcale niezlękniony odchodził.
— Paszport wizowany będzie na zawołanie. Czy... daléj do Galicyi? spytał urzędnik.
— Sądzę, że do Lwowa... przynajmniéj dla poznania miejscowości.
— Wie co pan? nie ciekawa!! tam nad Pełtwą wyziewy, wyziewy, błoto... nieprzyjemnie... W téj porze roku... Do nóg upadam...
— Najniższy sługa! rzekł jenerał, unikając odpowiedzi.
W ulicy wszakże zrobiło mu się tęskno i przykro, rozmyślał, czy mówić o tém matce, zostać czy jechać. Dano mu wiedzieć, że go znają i że będzie śledzonym, przestrzeżono, by się miał na baczności, nie chciano zresztą gwałtownie się pozbywać, strachem tylko wykurzyć... Nieprzyjemne jakieś uczucie nim owładło, nie miał się z czém ani taić, ani ukrywać, a jednak... być na łasce i na oku... męczyło. Przed matką wszakże zamilczał o wszystkiém.
Dnia tego po obiedzie pułkownikowa wybierała się do państwa Skwarskich. Skwarscy podwójnie jéj byli mili a drodzy i od bardzo dawna znani; sama z czasów młodości jeszcze i pensyi w Warszawie, on jako żołnierz z roku 1831 i podkomendny pułkownika. Wiedziała, że oddawszy majątek dzieciom schronili się tu dla spokoju do kamieniczki, którą w rogu Wiślnéj ulicy sam pan Skwarski posiadał. Tak dawno wszakże nie spotykała ich już pani Zbyska, iż po raz pierwszy nie chciała z sobą brać syna... Zabrała tylko Michalinę i pojechały na zwiady.
Na rynku było dość pusto, w kamienicy żywego ducha, sień ogromna, ciemna, z niéj wschody fantastyczne wiodły na piętra. W głębi widać było okolony gankami dziedzińczyk. Michalina ofiarowała się sama dobiedz na pierwsze piętro i dowiedzieć, czy tu żywi ludzie byli; już się zabierała iść, gdy w wielkim negliżu służąca zbiegła, oparła się na poręczy i spytała:
— A do kogo to państwo chcą?
— Wszak to kamienica państwa Skwarskich?
— A tak... ja właśnie od nich jestem.
— Czy w domu?
— Coby nie mieli być w domu... na taki czas?
— To może nas zameldujecie?
— E! proszę panienki, a po cóż to meldować, oni przyjmą, kogo Pan Bóg da... to — i proszę...
Szła tedy przodem, pułkownikowa, sparta na ręku Michaliny, za nią, a nie mała była sztuka wnijść na te wschody ciemne w biały dzień, pokręcone, niewygodne, bodaj od XVII wieku nie tykane, stopami ludzkiemi powyżłobiane nierówno i trzęsące. Szczęściem sługa idąca przodem otworzyła drzwi przedpokoju, z którego do sieni i na wschody padło trochę światła. Razem z jasnością dnia zapach staroświeckiéj poczciwéj aptekarskiéj trociczki rozszedł się z pokojów. Weszli. Wszystko tu było po staroświecku, mury grube, sklepienia silne, okna małe, pokoiki nie rozległe... W oknie szczebiotał kanarek, dwa szpice wyskoczyły, szczekając i tłómacząc użytek trociczek. W szlafroczek skromny ubrana staruszka na głos sługi, która ogromnie donośnie wołała od progu: Proszę pani, goście! wyszła i stanęła, wpatrując się w osoby nieznajome.
Pułkownikowa zwróciła oczy na nią i jakiś czas milczała.
— Kogoż mam honor?
— A! Elżuniu! tyś mnie nie poznała! tyś nie poznała!
Stara Elżunia załamała ręce, zawahała się, podstąpiła krok, oczyma zgasłemi śledząc rysy twarzy przybyłéj, na ostatek cicho, nieśmiało zawołała:
— Zbyska!
Rzuciły się sobie na szyję...
Na ten niezwyczajny w godzinie popołudniowéj ruch, głosy sam Skwarski, który z długiego cybucha palił swą poobiednią fajkę, ale po domowemu w szlafroku i mycce, zoczywszy kobiety, wyśliznął się co prędzéj przebrać. Panie weszły do pokoików, ze staroświecka, czysto i miło poprzybieranych. Meble były znać z 1826 r., ale jeszcze mocne i świeże... na pokryciach kapki, stoły poosłaniane, po posadzkach wysłane płótna, czysto, cicho, klasztorno... trochę smutno, tak jak na dni stare przystało. W chwilę potém, nim jeszcze panie usiadły, zjawił się Skwarski zaczesany od tyłu głowy na łysinę, z półksiężycowemi bakenbardami, z małym komowatym wąsikiem, w chustce czarnéj na ogromnym halstuchu, w surducie zapiętym na wszystkie guziki ale skutkiem zapomnienia, nawyknienia czy choroby w haftowanych tylko pantoflach. Krzyknął z radości, poznawszy pułkownikową, i nuż w ręce całować, a wywoływać swe szczęście... Michalinę zaprezentowała pani Zbyska, siedli, gosposia porwała za kluczyki i pobiegła. — Toż się musicie u nas kawki napić, bo już bez tego być nie może.
Radość była wielka... a pytań bez liku.
— Na miłego Boga! cóż tu kochana pułkownikowa robi! — zapytał Skwarski — tu u nas w Krakowie! Czy nie na mieszkanie? Ot tobyśmy się cieszyli! toby dla nas było szczęście!!
Zbyska milczała z razu, odpowiadała ni to ni owo, chciała dopytać, czy stary przyjaciel wiedział o losie syna. Okazało się, iż słyszał o jego śmierci... Cicho i ostrożnie w kilkunastu słowach na ucho powiedzianych odmalowała mu Zbyska położenie swoje. Skwarski osłupiał, zdrętwiał, zamyślił się. Potrzebował objaśnień, nie mógł z razu zrozumieć, tak mu się to wydawało dziwaczném, a gdy żona wróciła z kluczykami, nie miał nic pilniejszego jak zaraz jéj to powiedzieć. Pani Skwarska siadła, poczęły się ciche znowu, obszerniejsze, łzawe opowiadania, do których pomagała Michalina.
Po tych preliminaryach zaczęto dopiero narady. Skwarski wszakże nie miał na razie dosyć zebranych myśli, aby coś skutecznego poddać.
— Ekstraordynaryjne rzeczy! mościa dobrodziejko! rzekł, poprawiając włosy na łysinie. Pomówimy o tém z nim!! To tylko dziś pani dobrodziejce powiem, iż w Galicyi osiedlenie się trudne. Ja to niby tutejszy, no, i kamieniczkę mam.. i obywatelem być nie przestałem, ale że część życia spędziłem w Królestwie, to mnie tu do dziś dnia uważają za przybysza.. Stósunki się wiążą nie łatwo... Choćby Polak, gdy z innéj prowincyi, dobrze tu musi fałdów przysiedzieć, nim się swojskim stanie...
No — ale poznać się trzeba, rozpatrzeć... Nic ci to łatwiejszego jak się tu okupić — ale i okpić, mościa dobrodziejko... Dobra pozadłużane... hipoteki nie czyste, adwokaci mądrzy... a potém i to gospodarstwo...
Zresztą, po cóż gospodarować, kiedy teraz nową modą papiery sobie można kupić i jak paznogcie je co kilka miesięcy obcinać i z tego żyć... Bo to mościa dobrodziejko, nowy świat... nowy! Pokomponowali wiele dobrych rzeczy, nie ma co mówić, ale i szalbierstwa dużo...
Pan Skwarski głową trząsł..
Nuż potém dawne, wesołe owe wspominać czasy, ów rok 1831... gdy Warszawka taka była rozpromieniona i szczęśliwa, bo wolna. Wszystkich drogich zmarłych powyciągano z mogił. Skwarski dodał... Chłopicki tu, mościa dobrodziejko, ostatniego robra zgrał i szlema wziął... na tamten świat... Stary nasz, trzymał się jak na napoleońskiego żołnierza przystało...
Było nas tu niedobitków dosyć... teraz coraz się przerzedza... my z Elżusią jakożeśmy się ostali...
— I proszę cię, moja pułkownikowa, przerwała Elżusia patrząc na męża, ja się na pruchno zestarzałam a mój Ksawerek, proszę cię, i młody i młody!
Ksawerek włosy poprawił, nieco się uśmiechnął, wprawdzie prosto się trzymał, ale ani półksiężycowe bokobrody, ani czerniony wąsik, ani wysoki halstuch nie mogły go odmłodzić. W łaskawych tylko oczach poczciwéj Elżuni takim się wydawał, jakim był, gdy go pokochała... Pocałował ją w rękę czule... Widok téj szczęśliwéj pary starych gołębi był rozrzewniający... Michalinie łezka zakręciła się w oku. Podano kawę, wniosła ją taż sama sługa, którą spotkały panie na wschodach, teraz nieco ogarnięta... Przy kawie rozmowa się ożywiła i Skwarski podał myśl szczęśliwą. — Gdybym śmiał, rzekł, tobym pułkownikową dobrodziejkę na jutro prosił na barszczyk... i z kochanym... Stasiem... Zaprosilibyśmy téż doktora, dobrego mojego przyjaciela, bo to nikt nad niego lepiéj nie zna tutejszych stósunków, i naradzilibyśmy się...
— Ale zmiłuj się, szanowny panie mój, o Stasiu nikt w świecie nie powinien wiedzieć!
— Tak! to pewna... tylko nie doktor! ależ to chodząca cnota... wypróbowany człowiek... pewny jak złoto, co nie rdzawieje... Jemu powierzyć tajemnicę jak w wodę...
Umówiono się tedy na barszczyk wedle życzenia, państwo Skwarscy przeprowadzili aż do sieni, Basia służąca pomogła schodzić pułkownikowéj, nie dla tego, aby dostała dwa złote na dole... i panie do hotelu wróciły.
Tu na zapytanie o Stanisława powiedziano im, że miał gościa — tknęło to nie mile matkę, bo się obawiała o niego i nie pojmowała, kto go tu mógł odwiedzać; trzeba było wszakże czekać... aż się ta rzecz wyjaśni.
Gość dosyć był niespodziewany w istocie. — Oczekując napowrót matki i korzystając z chwili wolnego czasu, jenerał poszedł obejrzeć piękne reszty Floryańskiéj bramy. Tu gdy obchodził ją zetknął się oko w oko z ubranym po podróżnemu mężczyzną przystojnym, tego wieku co on, który, popatrzywszy chwilę z uwagą, zdziwiony rzucił się ku niemu, po cichu wołając po rusku.
— Na miłość Boga! Stanisław Karłowicz! tyś żyw?
Rzucili się sobie w objęcia i uścisnęli, jak się może nigdy jeszcze Rosyanin z Polakiem nie uścisnął.
Nieznajomy miał rysy szlachetne, czoło wysokie, kształty twarzy arystokratyczne, postawę i ruchy człowieka wielkiego świata, ale razem coś żołnierskiego, bo wszyscy Rosyanie żołnierzami byli, są lub choć jakiś czas być muszą.
— Chodźmy, gdzie chcesz — szepnął Stanisław do niego — ale nie rozmawiajmy w ulicy, bo mam powody sądzić, iż mnie tu śledzą...
Zżymnął się niecierpliwie na to Rosyanin... poprowadzili się pod ręce do hotelu.
Tym przyjacielem Stanisława, który w chwili ostatnich wypadków opowiadanych przez nas posłany był na Kaukaz a którego niebytność srodze się czuć dała Zbyskiemu — był Andrzéj Konstantynowicz kniaź Arusbek, ze staréj rodziny ormiańskiéj, dawno już zupełnie zrusyfikowanéj. Matka Arusbeka Rosyanka i także jakaś księżniczka, dama dworu, w wielkich łaskach u cesarza Mikołaja, świetną synowi przygotowała karyerę. Andrzéj był paziem, potém fligel-adjutantem, miał przed sobą otwarte urzędy, najwyższe stopnie, największe łaski, niestety — nie był do tego wszystkiego stworzonym. — Kto w jego młodéj jeszcze duszy zasiał ziarna uczuć, które mu na zawadzie stać miały, było tajemnicą. Mówiono, że miał guwernera cudzoziemca. Andrzéj grzeczny, miły, posłuszny woli matki i cesarza, szedł drogą, jaką mu wskazywano, ale znać było z jego twarzy, oczów, milczenia, poważnego czoła, że mu to wcale w smak nie szło. Gdy tylko mógł, biegł do książek, zamykał się w samotności, pracował i uciech a rozrywek, których tak społeczność rosyjska jest spragnioną, zdawał się wcale nie żądnym. Już to samo uczyniło go podejrzanym; potém, mimo najściślejszego spełniania rozkazów czuć było w nim, że pochlebcą nigdy ani bałwochwalcą nie będzie. Nie prosił téż o żadne łaski, matka nie pojmowała, jak mógł najmniejszéj nie mieć ambicji.
Arusbek mimo protekcyi nie poszedł już daléj, słówko cesarskie, wymówione w złym humorze, odepchnęło od niego ludzi... Matka zgryzła się biedna i umarła. Po jéj śmierci cesarz parę razy nie był zadowolniony z Arusbeka i odkomenderowano go do ks. Bariatyńskiego na Kaukaz. Pobywszy jakiś czas w Tyflisie i korzystając z bytności, aby poznać cudnéj piękności kraj, kniaź Andrzéj podał się do dymisyi, otrzymał ją, usunął się od dworu i począł być widzianym złém okiem jako malkontent.
Z jenerałem znali się od korpusu, od szkół wojskowych, od młodości a była to jedna z tych serdecznych przyjaźni, co dusze dwie otwiera do dna i ludzi łączy na życie. Dość powiedzieć na scharakteryzowanie jéj, że Stanisław nie taił przed Arusbekiem nawet polskich uczuć swoich a byłby mu wyspowiadał wszystko... gdyby w latach ostatnich los ich nie rozerwał. Listom w Rosyi nie wiele powierzać można. Kniaź Andrzéj opłakał późniéj śmierć jenerała, można więc sobie wystawić, jaka radość przejęła go, gdy zmartwychwstałego zobaczył.
Gdy do hotelu weszli i usiedli przy sobie tak blisko, aby cichą prowadzić rozmowę, strawili parę godzin na zwierzaniach wzajemnych, na opowieściach o swoich losach, nie mogąc się dosyć nacieszyć sobą.
Arusbek powracał z Włoch także; jeździł on tam, jak powiadał, aby uniknąć w Rosyi widoku tego chaosu, który nowy system wyrodził. Choć wychowany przy dworze, Rosyanin całą duszą pojmował on wcale inaczéj zadanie Rosyi, jéj przyszłość i środki, jakiemi do niéj zdążać miała.
Był to umysł poważny a serce szlachetne... tam więc, gdzie nawet do celu, jaki uznawał, pędzono kraj środkami szkodliwemi, niedającemi się usprawiedliwić, Arusbek oburzał się i przewidywał, iż one do tego celu prowadzić nie mogły a raczéj od niego odwodzić. Dla niego w istocie Rosya w myśli stała promienna wielką przyszłością...... Czuł on w niéj siły młode, zbogacone doświadczeniem starém zachodu... inicyatorkę cywilizacyi dla Azyi, obronicielkę tradycyi wiekowych przeciw doktrynom fałszywym... lecz Rosyi takiéj, jaką Arusbek miał w głowie, na świecie nie było. Inaczéj rozumiał jéj misyą słowiańską — a naostatek widząc te gromady ludów, z których tworzyło się państwo, rozumiał to, iż powinno było spoić węzłem federacyi ludy, ażeby olbrzymie to ciało w całości utrzymać.
Od r. 1863 wpatrując się w politykę wewnętrzną państwa, liczył jéj błędy i zżymał się. Rząd opierał się na grze subtelnéj żywiołów, które powoływał do życia, kazał im z sobą walczyć i próbował je niszczyć przeciwstawiąc. — Gry téj niebezpieczeństwo i nieszlachetność widział Arusbek, dla tego chciał się od niéj odsunąć. — Bolał go téż los nieszczęśliwéj Polski, któréj nieszczęście i prześladowanie wołało o pomstę — i bez pomsty dziejowéj, groźnéj dla Rosyi, przejść nie mogło...
Im więcéj kochał swą ojczyznę, tém cały przebieg wypadków w niéj dotkliwiéj mu się czuć dawał. Smutek ogarnął jego duszę, — wyjechał, nie chcąc ani być czynnym ani martwym świadkiem oburzających czynów tych, co się rządzić podjęli.
Żadne spotkanie w życiu nie mogło być milszém jenerałowi, który potrzebował się wywnętrzyć, nie mając przed kim, potrzebował radzić, pocieszyć choć nadzieją lepszéj przyszłości. Arusbek spadał mu z nieba. Dla niego nie miał tajemnic i gdy się tylko dowiedział o powrocie matki, zostawiwszy kniazia u siebie, pobiegł do niéj. Gdy wszedł, rozpromienienie twarzy zwiastowało pułkownikowéj jakąś dobrą nowinę.
— Jestem bardzo szczęśliwy, rzekł, całując jéj ręce. — Pan Bóg prawdziwym cudem zesłał mi przyjaciela... jedynego... spotkaliśmy się z nim... Jest to Rosyanin, ale przedewszystkiém człowiek i chrześcianin... a mój brat serdeczny... Pozwoli mi mama, że go tu sprowadzę..
Choć w gospodzie nie bardzo było wygodnie przyjmować gościa, matka zgodziła się na wszystko, czego Staś pożądał, i Arusbek wszedł zaraz... Coś było tak miłego w téj posępnéj twarzy wschodniego typu.. iż na pierwsze wejrzenie Rosyanin się podobał... Jemu pułkownikowa przypomniała dobrą a czułą matkę.
Z ludźmi dobrymi znajomość i zbliżenie się łatwe, tu za łącznik służył jenerał... Kniaź czuł się jakoś nie obcy rodzinie, któréj syna był bratem, a był i miłym i wykształconym, wiele widział a umiał opowiadać. Wieczór więc zszedł na rozmowie zajmującéj i nawet uprzedzona a dzika nieco panna Michalina zbliżyła się powoli do tego Moskala, który był łagodny, smutny i nie miał ani dumy odrażającéj zwycięzkiego narodu ani chłodu, co zamkniętą duszę znamionuje. Tu jednak rozmowa nie potrąciła o nic poważniejszego, mówiono o Wschodzie, o Włoszech, o Kaukazie i o Rzymie... zresztą trochę o smutkach tych czasów, w których ludziom kazano nienawidzieć się, walczyć z sobą i dobijać panowania, nie przynoszącego korzyści chyba miłości własnéj wysoko siedzących kierowników, bawiących się w zdobywców i tryumfatorów jak dzieci w ślepą babkę.
Wcześnie dosyć obaj panowie pożegnali panie i odeszli do pokoju jenerała... gdzie dopiero szczerzéj się obaj we cztery oczy mogli rozprawić.
Wyspowiadawszy się z całéj historyi swéj Zbyski — dodał w końcu...
— Mój Andrzeju — tyś pono jedyny człowiek, który mi możesz do spełnienia myśli, jaką po Maryi otrzymałem w spadku, dopomódz. Byłbym ją może powziął sam, — rzucona z za grobu wzmocniła we mnie to głębokie przekonanie, że jest obowiązkiem ludzi serca i sumienia z obu stron, starać się zbliżyć, zrozumieć, przejednać i naprawić to, co zaślepiony doktrynami nieprawemi rząd rosyjski popsuł i zniweczył.
— Mój drogi Stasiu — odparł kniaź — poświęcić się téj idei byłoby dla mnie szczęściem. Wiesz moje przekonania, znasz głąb duszy, z chęcią wezmę się do pracy — obmyślmy tylko drogi... powiedz mi — co czynić?
— Radźmy, bo ja planu nie mam, rzekł Stanisław, Opieram się na tém, że w narodzie rosyjskim są ludzie i wybrani, którzy wyżéj stoją nad innych i pojmują, iż z tym systemem ostać się nie można, bo on niszcząc Polskę, zarazem zjada w Rosyi wszelkie moralne podstawy społeczne.
Niech to sobie jak kto chce tłómaczy, nie uszlachetnia to narodu, gdy się dopuszcza oburzających gwałtów, gdy swoim delegowanym nakazuje czyny, przeciw którym protestuje uczucie chrześciańskie... Niszczycie Polskę, ale demoralizujecie siebie w chwili, gdybyście właśnie na starą despotyzmu demoralizacyą leczyć się powinni...
— Rozumiem cię, rzekł Arusbek — zgadzam się z tobą — ale ażeby na twoje stanowisko się podnieść, należy odrzucić naprzód i obalić całe sztuczne rusztowanie sofizmatów, któremi prawda dziś wszędzie jest zaćmioną. Rosya zepsucie w pojęciach wzięła od reszty Europy... Spojrzyj, jakież to dziś zdania i aksyomata rządzą społeczeństwem? Wszyscy, co chorują na mądrość, myślą, że staną na wysokości wieku, powtarzając Bismarckowskie — siła przed prawem! Wszyscy, co chorują na wielkich polityków, głoszą z uśmiechem politowania nad tymi, co do téj wyżyny nie doszli, iż w polityce moralność powszednia nie popłaca... Wszyscy, co się zowią praktycznymi mężami, godnymi XIX wieku, zapewniają, że podstawy materyalne bytu narodowego i państwowego są jedynemi postulatami, bo na pognoju dobrobytu duch wykwitnie samo przez się. To są zasady, któremi rządzi się Europa; Rosya jest tylko na równi z nią, nic więcéj. Zaparliśmy się ideału, nauki Chrystusa, najgłówniejszych prawd ewangelicznych, nagięliśmy do chwilowych potrzeb doktryny i systemu, pobałamuciliśmy się mądrością maluczką, nie ma nikogo, ktoby chciał w rękę wziąć chorągiew krzyżem uświęconą i pójść walczyć za ducha nauki Chrystusowéj... Z tego wszystko złe... Aby dźwignąć Rosyą, Polskę, świat, trzebaby nowéj krucyaty przeciwko bałwochwalcom i niewiernym, spójnego szyku wszystkich wybranych... wszelkich narodów, coby gwałtem zwrócili ludzkość na opuszczone drogi.
— Masz słuszność — przerwał jenerał, ale gdybyśmy ogólnéj choroby uleczyć nie potrafili, spróbujmy choć ranę zagoić. Przed nami tymczasowo jest zadanie to, o którém mówię... Chciéj mnie zrozumieć i posłuchaj cierpliwie.
Panslawistą nie jestem i być nie mogę... bo ze słowiańskiego pnia gałęzie puszczające zaszczepił los każdą inaczéj. Zjednoczyć to, co rozbratały wieki, niepodobna. Czechy i Morawy urobiły się na indywidualność historyczną odrębną jak Polska; Ruś stanowi w sobie coś różnego, niedojrzałego a pełnego soków i życia; wielkorosyjskie państwo różni się od polskiéj rzeczypospolitéj szczątków ogromem przymiotów i wad takim, że tu więcéj tego, co odpycha, niż coby łączyć mogło... Nie mówię o zastałych Serbach, Czarnogórze, Kroacji. Zlać to w jedno, jest może ideą wielką i majestatyczną, ale niemożliwą praktycznie a moralnie niegodziwą...
W obec dzisiejszych jednak potrzeb ta idea połączenia jakiemiś węzły Słowiańszczyzny całéj narzuca się prawie jak konieczność.
Węzły te nie mogą, by były trwałe, być innemi tylko świętemi węzłami miłości, równości praw, poszanowania wzajemnego, węzłami bratniemi a dobrowolnemi.
Rosya jest dziś na zgubnéj dla siebie, dla Polski i dla Słowiańszczyzny drodze, którą jéj carat narzucił...
Carska wola nie zna praw natury, człowieka, narodów, rozumie tylko potrzebę skupienia, jedności, a jak ją otrzyma... nie dba...
Środki obmyślone są wedle zasad wieku — siła przed prawem...
Połska jęczy jako pierwsza ofiara pod razami oszalałych patryotów, którzy się nad nią znęcają...
Trzeba, by ludzie uczciwi starali się dowieść Rosyi, iż tém, czém chce połączyć, zasiewa nasiona przyszłego rozpadnięcia swojego. Olbrzymie państwo musi mieć organizacyą właściwą takim ciałom bezmiernie wielkim. Tu tylko teoretyk bez mózgu może sądzić, że od Wisły do Amuru, od Bałtyku do granie Persyi potrafi kiedykolwiek na jednéj tabula rasa, krwią wymytéj, wypisać... Rosya jednolita.
Pochodzenie narodów, klimat, obyczaj, tradycye, charaktery nie dopuszczają, jest to nie możebne... Nie stanie się to, czego chcą, ale Polskę zamęczą... Trzeba temu zapobiedz...
Arusbek uśmiechnął się smutnie.
— Rozumiem to tak jak i ty, rzekł — nie wiem tylko, z kim mówić i co poczynać. Ludzi dobréj wiary, niezawisłych jest nie wielu; ludzi pijanych wielkością Rosyi najwięcéj... marzyciele znajdują tłum, co im poklaskuje... Katkowy robią prozelitów... umiarkowane opinie stoją na boku bo nie świecą. Są one udziałem małéj garstki ludzi bez wpływu, bo nieugiętych, i bez złudzeń, bo dobréj wiary. Weź przeszłość Rosyj. Możesz od niéj wymagać wysokiego poczucia moralnego? Zkąd się tu ono wziąść miało? Duchowieństwo bez ducha... urzędnicy chleboroby, szlachta pusta a lekkomyślna, dwór zgniły i zepsuty... Jakiż przykład dawała rodzina panująca od Elżbiet i Katarzyn począwszy? Na takich podstawach co można było zbudować i z czego?
— Myślisz więc, przerwał jenerał, że nic robić i nic uczynić nie można?
— Owszém, robić należy, bo każe sumienie, odparł książę, ale skutek wątpliwy.
— A tu każda godzina droga! — zawołał jenerał...
— Jakże w imię moralności, sprawiedliwości, ewangelii mówić z ludźmi, którzy w nic nie wierzą oprócz siły? westchnął Arusbek.
— Dacie więc ginąć Polsce a kartę historyi waszéj splamicie krwią przelaną daremnie? przerwał Stanisław.
— Mów mi, co robić? do kogo się udać? — dodał kniaź, pójdę posłuszny... Znam wszakże jak i ty Rosyą, powiedz mi, do kogo trafić, z kim się o to rozprawić można? Rosya nie dzieli się na partye, rozkłada się na warstwy spółeczne... Lud ma instynkta po większéj części poczciwe i dobre, ale jest ludem łatwowiernym, namiętnym, niestałym, przesądnym... jest jedném słowem nieoświeconą masą, stworzoną na to, by była narzędziem... Po nad nim nieco podnosi się biurokracya na pół wykształcona, zarozumiała, chciwa wszystkiego, czego nie kosztowała, nieprzyjazna temu, co nad nią góruje, pogardliwa dla tych, z których wyszła... żywiąca się łachmanami różnych latających po świecie prawdek niezrozumianych a wygodnych...
W téj warstwie masz gniazdo ludzi, co z wściekłym patryotyzmem — chciwi łupu dali się pchnąć na Polskę, tak samo jak w innych okolicznościach poszliby na własną szlachtę z rewolucyą społeczną...
Ta warstwa, która z ludu wykiełkowała, umie do niego mówić, ma nań wpływ, jest liczną — a z nią ani mówić ani się zrozumieć. Gdyby miała zasady fałszywe tylko, mogłaby się z nich uleczyć — ale ma interes własny a w sprawie kieszeni nie ma z nią kompromisu.
Z téj warstwy jeszcze opoliturowanych nieco masz urzędników wyższych, służalców interesu swojego i rządowego, jeśli z nim jest zgodny.
Daléj — ukłonił się Arusbek — idziemy, my, szlachta... podpory tronu, wierne bojary jego carskiéj mości. Znasz to, co się zowie szlachtą rosyjską? Jest to francusko-niemiecka kosmopolityczna kompania ludzi wykształconych do salonów i do dworu — bez sił, energii i rozpieszczona... nieudolna. Są charaktery i popędy w niéj szlachetne, potężnych jednostek nie ma, bo jak kuglarze małym clownom wyciągają sustany, tak szlachcie ruskiéj w dzieciństwie odbierają i łamią samoistość wszelką... aby na lokajów przerobiona... służyła...
Wszędzie są wyjątki, jać przecie chciałbym się liczyć do nich, dodał Arusbek, nie zaprzeczysz, że skład społeczeństwa taki a nie inny... Nie wspomniałem o duchowieństwie, bo to nie ma ani powagi ani znaczenia. Jest to gałąź policyi państwowéj...
Do tych żywiołów specyficznie nam właściwy dodać należy — Niemców. Panowali oni nam długo, — a w rodzinie carskiéj panują jeszcze do dziś dnia. Ze zwrotem opinii po r. 1863, z większą swobodą patryotycznych objawów Niemcy znikli... przetworzyli się na rodowitych Rosyan. Stanowią jednak w Rosyi spojne i jednolite ciało, które się wpiło w nas i trzyma... Polypów w romansie V. Hugo byłby tu dobrym symbolem...
Z tych części składowych, powiedz, do kogo iść... z kim mówić, w imię czego?
— Trzebaby więc zrozpaczyć — rzekł jenerał.
— Nie liczyłem wychodźtwa rosyjskiego, którego zmarły Hercen był najdoskonalszym uosobieniem a Bakunin jest jednym z typów wybitnych. Wychodztwo — mówił Arusbek — wyznaje najostateczniejsze doktryny zachodnie i umie z niemi połączyć rosyjskie marzenia socyalistyczne, oparte na komunistycznéj gminie — wiesz przecie, że, co się tyczy stósunku do Polski, jest tak krańcowo radykalném jak rząd. Radzą genewscy reformatorowie przesadzać ludność z Litwy na Sybir, a z Wielkorosyi do Litwy...
Dwa despotyzmy carski i komunistyczny idą tu ręka w rękę. Jeszcze raz pytam się, z kim i do kogo mówić?
— Mój Andrzeju! rzucając mu się na szyję, zawołał jenerał — z ludźmi jak ty! niech oni idą i apostołują a nawracają...
— Czytałeś Dixona? zapytał kniaź.
— Nie.
— Dixon znalazł takiego apostoła czystéj wiary od dwudziestu kilku lat zamkniętego w sołowieckim monasterze z rozkazu najświętszego Synodu... Oto los apostołów u nas...
— Dla tego, że ich jest mało — odpowiedział jenerał...
— Może — rzekł kniaź — a przecież tam, gdzie tyle rozkołów, apostołowanie wiary łatwiejsze... polityczne trudniejsze stokroć — nie ma mówić do kogo.
Andrzéj spuścił głowę smutnie.
— Nie wątpię ja o przyszłości Rosyi, ale to olbrzymie ciało zlepione nie zrosłe potrzebować będzie wieków, ażeby przefermentowawszy dojrzało... Próbować na niém będą swych sił politycy wszelkiego kalibru... i kto wie, czy zewnętrzne okoliczności spokojnie mu się dadzą dorobić przyszłości. — Jest to przecie ojczyzna moja — dodał, kocham ją, w tym chaosie oczy moje, dziecięce widzą może same błyszczące kryształy zamknięte w łożach granitu i skamieniałych piaskach... Smutek ogarnia duszę, z rezygnacyą patrzeć potrzeba na obłędy, na szały, na to, co od celu odwodzi zamiast wieść do niego...
— Stałeś się więc fatalistą? spytał Zbyski.
— Jak każdy prawie starzejąc — rzekł kniaź. Siły pojedyńczego człowieka są nader ograniczone... a świat rzucony w przestrzenie nieznaną siłą nad siły idzie swą drogą.
— A więc nic! nic! nic! rzekł Zbyski — zatrzymał się chwilę.
— Nie — to nie może być! trzeba działać, próbować, mówić — Rosjanie czują dziś, że potęga cywilizowanych, połączonych ogromnych Niemiec jest dla nich znośniejszą niż Polska... Te Niemcy w sojuszu dotrzymają do chwili, gdy upatrzą osłabienie, gdy poczują zamęt... Drang nach Osten weprze ich do wnętrza Rosyi — a któż wie naówczas, czy łatwowierna, uciśnięta Polska nie pójdzie z nimi??
Zwycięskiéj Germanii ciężko będzie w jéj dzisiejszych granicach...
W przeczuciu przyszłéj walki plemiennéj rozsadziła już forpoczty swoje aż tam, nad morze Czarne, nad Bałtyk, aż do Saratowa... aż na Kaukaz. Gdzież nie znajdziesz kolonii niemieckiéj? Największe w królestwie po Warszawie miasto Łódź jest niemieckie... Są to przednie straże niemieckich wojsk. Dajcie się im rozrosnąć, a gdy wybije godzina wojny i zapasów krwawych, nie będzieli-to gotowy sprzymierzeniec w samych wnętrzach kraju?
Zbyski się rozgorączkował, Arusbek milczał, blada jego twarz była spokojną, marmurową — lekko ramionami ruszał.
— Mój Stanisławie, rzekł, z ciebie się dziś stał nieznośny polityczny działacz, marzyciel... gaduła... Jabym pragnął zapomnieć o tém, że na świecie są sprawy, którym ja ani zapobiedz ani pokierować niemi nie mogę, jabym chciał duszą artysty i poety szukać piękna,... wielbić naturę, rozkoszować się wiekuistą świata młodością... czytać, myśleć, marzyć... a ty... a ty!
— A ja skazany jestem moją naturą polską na to męczeństwo, odparł Zbyski. Jestem tułacz... rozbitek... pod nogami brak mi podstawy, ziemi — braci, rodziny... muszę sobie lepsze tworzyć światy.
— I cały boży dzień w nich mieszkać? ciągle w nich być zamkniętym? odparł Arusbek — o! daruj, jabym nie wytrzymał — udusił się, zamęczył. — Odpocznijmy...
Zbyski podał cygaro, przeszedł się po pokoju...
— Słuchaj no — zagaił kniaź, któż jest ta piękna, smutna, poważna panna czy pani przy twéj matce? Twoja krewna?
— Nie — rzekł jenerał, ale wychowanka, ulubienica méj matki... z którą niegdyś, dawniéj... miała może myśl mnie żenić...
— A! i ta zapewne teraz odżyła?
— Wątpię, rzekł jenerał, bardzo ją szacuję i szanuję, ale matka i ona wiedzą, że serce mam pełne żałoby, że pamięć pełną mam przeżytych dni, że nowe uczucie nie znajdzie wstępu do mnie...
— Piękną jest, rzekł kniaź. — Wasze kobiety inne są może niż na całym świecie bywają. Spotykałem ich wiele, uderzało mnie zawsze jedno, powaga matron rzymskich, smutek sympatyczny, jakiś charakter arystokratyczny spadkobierczyń wielkiego narodu. Dają im one urok, jakiego inne nie mają kobiety... W każdéj Polce zakochać się można... Nawet najpłochsza z nich kryje w sobie jak ów Kopciuszek w bajce, osłoniony ideał. Przychodzi chwila, magiczną łaską dotknięta, najpospolitsza wyrasta na heroinę.
Naród, co ma takie kobiety, dopóki je ma, zginąć nie może.
— I to wszystko à propos panny Michaliny? spytał Zbyski z jakiémś dziwném uczuciem, prawie na zazdrość zakrawającém — widziałeś ją przez kwadrans[2] prawie nie patrzyłeś na nią.
— Nie śmiałem — rzekł Arusbek — ale ona należy do tych kobiet, które się zna całe z pierwszego wejrzenia.
— A! rozśmiał się Stanisław — zapomniałem o tém, że mój Andrzéj kocha się co dzień w innéj kobiecie i bez miłości żyć nie może.
— Powiedz bez ideału! przerwał wzdychając Arusbek. Naród bez Boga a człowiek bez jakiéjś miłości w sercu jest trupem.
Nie mam rodziny, siostry, brata, nikogo, kocham więc wszystko, co mi jakąś stroną, rysem, dźwiękiem, barwą ideał przypomni. Śmiéj się, ja się tego nie wstydzę, ja się tém pysznię... W moich miłościach bez końca nie było nigdy ani kropelki brudu, ani odrobiny kalającéj je namiętności. Nawet gdym latając po świecie trafił na ideał, co się już zaparł swych szat niebieskich, co mnie chciał spętać szałem... umiałem się obronić i zmusić zepsute istoty, by się dla mnie za anioły poprzebierały...
Więc tak przez świat idę bez myśli, bez celu, rozmarzony, spostrzegam kwiat Boży, staję i modlę się do niego... kocham, szaleję... Potém ona uciecze lub mnie porwie coś i tęsknię, tęsknię, aż zobaczę drugi...
Długo w noc przeciągnęła się rozmowa, a że było pogodnie i jasno, Zbyski przeprowadził przyjaciela do Saskiego hotelu, żegnając go do jutra.


Nazajutrz był obiad u Skwarskich a że staruszkowie nigdy prawie nikogo nie przyjmowali oprócz przyjaciela doktora, zamęt więc był wielki w domu dla przyjęcia miłych gości. Skwarski się ogolił, zaczesał łysinę, włożył nowy surdut, świeżą chustkę, i — co go pono najwięcéj kosztowało, gdyż cierpiał na nagniotki — buty nawet. Nie mniéj przybraną była gosposia w czepek z wstążkami pąsowemi, a służąca, która miała podawać potrawy, świąteczną sukienkę i fartuszek wdziać musiała. Szpice oba tego dnia surowo były trzymane, aby nadużyć, jakich się często dopuszczały, nie popełniły przy gościach. Nadawało im to minę smutną i pani Skwarska po cichu je pocieszała w przekonaniu, że rozumieją doskonale, obiecując im wieczorem sowitą nagrodę... Doktor wezwany osobnym bilecikiem, chociaż nadzwyczaj zajęty, przybył wcześnie. Szło mu o to, ażeby o gościach zapowiedzianych dowiedział się trochę wprzódy i nie był jak w rogu, nie mając się z czém odezwać. Doktor ten, którego tu nazywano po przyjacielsku panem Ignacym, był w swoim rodzaju oryginalną figurą. Nie można było zaprzeczyć ani patentu doktora otrzymanego niegdyś w Wiedniu, ani nauki, ani tytułu. Miał nawet wcale nie złą praktykę, przecież medycyny nie cierpiał i nie bardzo w nią wierzył. Za to znowu był człowiekiem choć do rany przyłożyć, przyjacielem, doradzcą, jakich mało. Środki, któremi się posługiwał, ograniczały się na najprostszych: dyeta, rumianek, magnezya, emetyk, w wielkich razach kropelka laudanum i laurocerazu... Po za to się nie posuwał. W słabościach groźniejszych wyczekiwał lub wzywał konsylium. Nie gorzéj mu się powodziło od innych. Od kilku lat do środków zwykłych przydawał czasem użycie zimnéj wody. Miał téż swoje teorye szczególne, na przykład że natura stwarzając człowieka w pewnych warunkach klimatu, życia, w każdém miejscu lekarstwo przygotowywała na te słabości, które się wyrodzić w nim mogły. Dla tego środków wyszukanych zamorskich, jak on zwał, nie chętnie używał, wolał domowe jako do natury lepiéj zastósowane... Chinę gotów był zastępować tanninem lub korą wierzbową... Uczeni bardzo lekarze śmieli się z niego, on na nich ramionami ruszał. Lekarstw téż w ogóle nie lubił i niemi nie okarmiał. Był sobie poczciwy, gderliwy — a gdy mógł gdzie nie grać roli lekarza i być sobie tak prywatnym człowiekiem, najlepiéj mu z tém było. Sama wzmianka o chorobie humor mu psuła, dla tego w ogóle na pacyentów się gniewał.
Pan Skwarski znowu miał manią opisywania swych dolegliwości i radzenia się na nie. Jak tylko usta otworzył, doktor Ignacy marszczył się. — Co bo asan znowu! chory! gdzie chory! komponujesz! widzi mi się imaginacya! U was wszystko choroba... Co za choroba? Zdrów jak pień: napij się rumianku — i po wszystkiém!
Doktor sam nie chorował prawda nigdy i może dla tego w słabości cudze nie wierzył; życie prowadził bardzo skromne, wstrzemięźliwe, spokojne... Ruchu miał wiele, zmartwień prawie żadnych... Pomiernie otyły, silny, z twarzą ciemnéj płci, nieco rumianą, z sinemi oczkami, z nosem dużym i niekształtnym, doktor Ignacy był miły jednak i sympatyczny. Gdy się uśmiechał, znać było w łagodném rozpromienieniu twarzy dobroć wielką. Nie miał téż prawie nieprzyjaciół — a gdy widział w kim niechęć ku sobie, spieszył ją rozbroić...
Ten przyjaciel domu przystawał doskonale do dwojga staruszków, którzy bez niego żyć nie mogli. Była to ich wyrocznia. Miał i ten przymiot, że chodząc wiele, znając wszystkich, wiedział, co się gdzie działo, informowany był doskonałe i niewinne plotki nawet lubił. Mówił je tylko na ucho, po cichu, ażeby słudzy nie powtarzali.
W progu już spotkała go pani Skwarska.
— Musiałem się pospieszyć, rzekł, całując ją w rękę, bo widzi droga pani, goście — nie wiedząc kto, nie znając okoliczności, nie śmiejąc ust otworzyć, na nicbym się wam tu nie zdał — więc — kto taki?
— Zbyska, pułkownikowa Zbyska, z Królestwa, przyjaciółka moja od lat dziecinnych, święta, zacna kobieta, która wiele wycierpiała... Z nią miluchna jéj przyjaciółka, młoda jeszcze panna, mówią, że nadzwyczaj wykształcona i rozumna... to druga... A teraz — dodała — powiem ci na ucho — bo tego nie trzeba rozpowiadać — nibyto pan Melchior Szarliński.. a w istocie syn jéj, pułkownikowéj, Stanisław Zbyski, wychowany w Petersburgu, jenerał dawniéj w służbie rosyjskiéj... Tylko że był w powstaniu... podali go za umarłego... a to — powiadam ci, cały romans — bo się w nim moskiewka pokochała, z niewoli go wykradła, życie mu ocaliła, potém on się z nią ożenił, potém ona umarła... Otóż on tu przyjeżdża... bodaj czyby się nie chciał osiedlić...
Doktor słuchał z bardzo natężoną uwagą, oczy w górę podniesione, głową kiwając. — No, no — odezwał się — z tysiąca nocy historya, dalibóg... Dobrze, że wiem... żebym co nie powiedział im nie do smaku.. A jegomość gdzie?
Skwarski w téj chwili wszedł wyelegantowany; zapomnieliśmy dodać, iż wdział był rzadko świat oglądającą kamizelkę aksamitną i zegarek z dewizkami, który zwykle w pudełeczku z muszelek wisiał u niego przy łóżku...
— Oho! ho, rzekł doktor podając mu rękę, jaki z jegomości szarmant dzisiaj! fiu! fiu.
Jejmość się rozśmiała, Skwarski pobieżnie na zwierciadło spojrzał.
— A to może źle, żem ja fraka nie włożył, szepnął doktor — ale fraka nie cierpię, a od czegoż jestem eskulapem... może mi wolno być w surducie!
— Ale w czém chcesz!
— No to dobrze!
Doktor sięgnął do głębokiéj kieszeni i wyjął ostrożnie coś w papier zawiniętego. — A to się pani przyda do deseru... choć maleńki, po kawałeczku... w talerzyki trzeba pokrajać...
Był to ananasik kupiony po drodze, z którego w istocie pani Skwarska była i dumna i dosyć mu rada... Doktor téż był bardzo szczęśliwy, że się naprzód dowiedział o ludziach, z którymi miał siedzieć u stołu. Po chwili nadeszli goście, przyjmowani od progu z tą starodawną gościnnością serdeczną, co gospodarzy czyni sługami przybywających. — Skwarski, który kochał ojca, rozpłakał się na widok syna i uściskał go, nie śmiejąc wszakże przy doktorze wspomnień dawnych podnosić. Westchnął tylko i otarł zwilżone oczy. — Pani Skwarska zajęła się kobietami, ale z ciekawością wpatrywała się w syna swéj przyjaciółki. Ten zdał się jéj surowym i przerażająco smutnym. Doktor Ignacy, nawykły do poufałego obejścia w kółku najbliższych znajomych, zwykle spotykając się z obcymi, co mu się rzadko zdarzało, był milczący i zakłopotany, dopóki i z nimi się nie spoufali. Nie trwało to jednak nigdy długo. Jak nie cierpiał fraka, tak mu ciężyła ceremonialność, zrzucał ją, jak mógł najprędzéj. — Jeśli się jéj w czyjém towarzystwie pozbyć nie mógł, w takim razie z towarzystwa uchodził. Z razu z pod oka przypatrywał się jenerałowi, rzucał gderliwie po słówku, a powoli coraz śmieléj, coraz głośniéj wszedł na ton swój zwykły. Dopomogło do tego parę kieliszków dobrego węgierskiego wina, którém pan Ignacy nie gardził.
Pan Melchior Szarliński uchodził tu za siostrzeńca pani Zbyskiéj, mowa naturalnie wprędce weszła na tór pobytu i okupienia się w Galicyi.
Rachowano na doktora, że w tym przedmiocie mógł dać radę praktyczną. Potrząsł głową.
— Naprzód, co to pan dobrodziéj Galicyą nazywa? spytał, bo się wielu przybywających myli... Galicya zaczyna się, panie dobrodzieju, gdzie się W. Księstwo Krakowskie kończy, tu nie mamy nic z Galicyą wspólnego...
— Ależ Kraków jest jedną ze stolic Galicyi? rzekł jenerał.
Doktor potrząsł głową i wskazał ku wschodowi, dając do zrozumienia, że Galicya była tam.
— Otoż panie dobrodzieju — dodał, pomiędzy Krakowskiém a Galicyą jest różnica charakteru wielka... My tu... jesteśmy konserwatyści, daléj za rok 1831 ani ludzi ani idei nowych znać nie chcemy. Cisną się nam... i jedno i drugie na gwałt... narzucają... bronim się, jak możemy. A że każdy gość może z sobą mieć w kieszeni jaką nowinkę, jaki ukryty szmermel; podejrzany nam wszelaki gość i — prawdę rzekłszy... nie radzi mu jesteśmy. Młodsze żywioły wnoszą zbyt ruchu i wrzawy z sobą, a nasz organizm tego nie znosi...
W Krakowskiém osiedlić się nie jest może trudno, ale wrosnąć tu, zostać wcielonym i przyjętym za członka społeczeństwa... ho! toć na to potrzeba i wiele czasu i wiele dowodów, że się z sobą zarazy nie przyniosło...
Pan Ignacy uśmiechnął się.
— My, mości dobrodzieju, dobrzy sobie ludzie jesteśmy, wierz mi pan, ale my u siebie w domu nie radziśmy komu dać gospodarować... My do starego obyczaju, do starego bruku, do murów starych, do wad odwiecznych nawykliśmy... i chcemy przy nich pozostać. A tu panie, przychodzą coraz nowi ludzie, gwałtując o postęp, o ruch, o jawność, o równouprawnienia... dla żydów i protestantów, kiedy my katolicy i świętopietrze płacimy serdecznie... W ogólności reformatorów nie cierpimy... a w każdym przybyszu śmierdzi nam skryty radykał... Powinieneś pan wiedzieć, żeśmy w r. 1864 sami przecie petycyą podpisywali o stan oblężenia...
— Szanowny panie, rzekł jenerał, jestem tak dalece wyrozumiały na wszelkie przekonania, tak szczerze szanuję, co jest szczerém, iż państwu ich miłości ku staremu porządkowi nie mam za złe, choć wątpię, żebyście się oparli falom i przy nim zostali. Sądzę téż, iż w społeczeństwie nawet owo stronnictwo zachowawcze jest potrzebném dla przeciwwagi, aby młodzież zbyt szybko naprzód nie rwała. Z tém wszystkiém... powinnibyście państwo naprzód starać się poznać człowieka, nim go odepchniecie, bo zkądże możecie wiedzieć, czy wam on nie przynosi nowéj siły?
— Za pozwoleniem, odparł doktor; my mamy po sobie słuszność. Ktoś, co się z miejsca na miejsce przenosi, błądzi i szuka dla siebie nowéj siedziby, już przez to samo że się rusza... podejrzanym jest! Nie, powiesz pan, byśmy nie mieli słuszności.
Jenerał rozśmiał się i wszyscy mu zawtórowali. Doktor Ignacy przybrał minę tém poważniejszą, im ironiczniéj występował.
— Co do mnie, rzekł Stanisław — ja szukam wprawdzie na własnéj ziemi miejsca, gdziebym swobodnie pracować mógł i spocząć, ale nie życzyłbym sobie nigdzie narazić się na walkę z uprzedzeniami i nieprzyjazném usposobieniem... Więc jeśli Galicya jest tak niegościnną...
Doktor wychylił kilka kropel pozostałych w kieliszku.
— Nie trzeba się spieszyć, rzekł, ani z postanowieniem ani z wyrzeczeniem myśli, póki się nie doświadczy wrażeń... nie spróbuje szczęścia... Ja sobie tak plotę... ot! stary gdera... Z drugiéj strony, są ludzie, co mówią, że my pruchniejemy, że ludzi nam nowych i sił potrzeba... jest u nas kupka nowatorów...
— Mówisz pan jeszcze zdaje mi się o księstwie Krakowskiém, odezwała się pułkownikowa, jeśli się nie mylę? Pozostaje nam Galicya właściwa...
— Tak, Galicya, Galilea!... uśmiechając się mówił doktor Ignacy, kraj to już zupełnie różny. U nas na przykład panuje Adam I z bożéj łaski... i ci, co z nim trzymają, — tam ani nawet książę marszałek, ani rodak-namiestnik, ale p. Smołka i komitet towarzystwa demokratycznego... Czy w istocie on rządzi, czy tylko jak królowie konstytucyjni panuje a nie rządzi i tylko najgłośniéj hałasuje a książęta i rodacy ekscellencye po cichu sobie robią, co chcą, tego ja z pewnością wiedzieć nie mogę. Jednakże faktem jest, że o ile Kraków konserwatywny, o tyle Lwów demokratyczny, postępowy i patryotyczny... Tu tedy emigrant, chciałem powiedzieć gość przyjęty jest z większą sympatyą jako Polak i ziomek... Może nawet w pewnych razach uroczyście być witanym... i pozdrowionym mowami... jednakże wkłada to nań ciężkie obowiązki... Wszystkim tu dogodzić trudno, a jednego tylko niezadowolniwszy... trzeba się opędzać dobrze, by spokojnie wyżyć... Dodam, że naturalnie siadając tu, poślubia się zaraz nieustającą walkę z braćmi Rusinami... co nie jest rzeczą przyjemną... Rodak namiestnik jawnie manifestował i manifestuje swą niechęć ku przybyszom... i jeśliby wrócił do władzy, nigdy nie można zaręczyć, ażeby wpadłszy w zły humor do granicy rosyjskiéj odstawić nie kazał.
— Mój doktorze — przerwała gospodyni domu — cóżbo ty znowu z tak czarnéj strony nasz kraj malujesz! zmiłuj się!
— Pani dobrodziejko — szepnął doktor, głowę między ramiona tuląc — mówię, co myślę. Są i tu kompensaty jak wszędzie, możemy do nich z kolei przyjść.
Jenerał westchnął.
— Wyobrażałem sobie, znając nieco życie i usposobienia Królestwa Polskiego, Litwy, Wołynia, Podola, iż wszędzie Polak za brata i obywatela przyjętym będzie ochotnie, gościnnie, a tém sardeczniéj, im więcéj cierpiał, im bardziéj potrzebuje przytułku. W zaborze rosyjskim, gdy się zjawił kto z Galicyi, z Poznańskiego, co życie wspólne i pracę chciał podzielać, oburącz go przyjmowano... ułatwiano mu, pomagano, opiekowano się nim jak bratem... Przypominam sobie wypadki, w których umiano nieznacznie dla zatrzymania ludzi, przybyłych chwilowo, wyszukać im dzierżawy, ożenku, nabycia dogodnego zatrudnienia.. a to tak serdecznie, tak chętnie, z taką rozkoszą z dopełnionego obowiązku, z takim pospiechem łącząc siły całych okolic, iż rzadko kto, tam przybywszy na zwiady, nie został na zawsze... Tu jest widzę inaczéj.
— O tu jest wiele inaczéj — rzekł doktor — my, bo widzi pan, trochę sparzeni jesteśmy, a trochę zrażeni, a trochę skwaszeni... Nie idzie nam po myśli.
— Nie ma więc tu co myśleć o osiedleniu — rzekł Zbyski. — Człowiek skołatany potrzebuje spokoju, wypoczynku... tuby się musiał zaprządz do walki... nie o zasady i nie dla jakiéjś sprawy, boć taka walka obowiązkiem, ale w obronie zagrożonéj egzystencyi.
— Oh! oh! znowu tak źle nie jest! — rozśmiał się pan Ignacy — my krzyczymy głośno... ale niebezpieczni bardzo nie jesteśmy... Dałbym przykłady osób, które umiały tu, z innych prowincyi przywędrowawszy, powoli sobie wyrobić wygodne łoże i już tu są jak w domu... Wszystkie wszakże przykłady te stósują się do dobrze urodzonych i uznających panowanie z bożéj łaski familii, która zresztą — bądźmy sprawiedliwi — wiele czyniła i robi dobrego...
— Jakżebyś pan radził memu sy... — tylko co nie powiedziała pułkownikowa — synowi — zarumieniła się, zmięszała, chciała poprawić, synowcowi, przypomniała, że miał być siostrzeńcem... dodała: siostrzeńcowi, co uśmiech nieznaczny wywołało na usta doktora. — Jakżebyś pan radził mojemu siostrzeńcowi? czy ma się starać kraj poznać i zawiązać stósunki? czy...
Doktor począł chleb krajać i z kawałka kręcić gałkę, zatopił się w talerzu, na którym nic nie było i głową potrząsał.
— Radzić — rzekł — jak to tu radzić?... Doprawdy bardzo to ciężko... Może się ja mylę, może szanowny pan ma szczęście, może mu się lepiéj powiedzie, niżbym ja wróżył?... Zawszebym powiedział: należy iść, rozpatrzeć się i samemu próbować! Jednakże trzeba, by ktoś w towarzystwo wprowadził i żeby poprzedziła choć ta fama, zawsze konserwatywny nadająca charakter, że się będzie dobra kupować.. To konieczne, bo my wszelakim proletaryatem brzydzimy się aż do wstrętu... proletaryatem intelligencyi naprzód, proletaryatem patryotyzmu, proletaryatem pracy... Z tém u nas wiąże się idea społecznych przewrotów.. a w obronie status quo gotowiśmy na wszystko!! na wszystko...
Jenerał, który przyszedł dosyć posępny, stał się smutniejszym jeszcze. Bądź co bądź, wszystko, co słyszał i widział, przekonywało go, iż Polska nietylko materyalnie podzieloną była, ale duchowo rozbitą, że tu nic już jéj nie łączyło z oderwanemi częściami, wszystko skupiało w obronną osobną całostkę, już nie wierzącą, by kiedy czém inném być mogła, prócz jedną z owych planetoid drobnych, co z rozbitego świata po niebie smutne się włóczą.
Skwarski nie mógł zapobiedz temu, by rozmowa nie wpadła na ten tor poważny a chmurny, jako gospodarz zaś pragnął, by gość pod jego dachem był wesół. Człowiek to był starszéj daty, który na roku 1831 w pojęciach, obyczajach, bakenbardach i halsztuku się zatrzymał... a ówcześni ludzie byli po trosze fataliści i chętnie mówili: Jakoś to będzie! Więc ponalewał kieliszki i trącił łokciem doktora.
— Mówbo co weselszego, panie Ignacy — a głośno dodał:
— Dajcież, panowie, pokój tym malaturom satyrycznym naszego biednego kraju. — E! dalipan tak źle nie jest... Wszystkiego na rozum brać i nie należy i nie można... coś trzeba na Opatrzność téż spuścić! Wypijmy za zdrowie dobrych ludzi, o tych i w Galicji nie trudno, choć ją oszkalowano...
Doktor podniósł kieliszek.
— Za zdrowie wszystkich tych, którzy czcigodnemu gospodarzowi są podobni, ale naprzód gospodarstwa!
Wszyscy się ruszyli... trącono kieliszki, węgrzyn powoli wlewał szczerość i rozwięzywał języki... Byliby się téż może szczęśliwiéj rozgadali i do praktyczniejszych doszli wynurzeń wzajemnych, gdyby u drzwi pierwszych nie dał się słyszeć głos jakiegoś przybyłego, który ze służącą gorąco się spierał o pozwolenie wnijścia...
Słychać było wyraźnie z przedpokoju.
— Są goście, proszę pana — z daleka! państwo siedzą u stołu...
— No to co, że są goście? a choćby i z daleka! no to co, że siedzą u stołu? czy już dla mnie krzesełka zabraknie — hę?
— Ale proszęż pana! to może... może się pan każe opowiedzieć?
— Ja? zameldować? u Skwarskiego? ale, moja panno! czy mnie po raz pierwszy widzisz? czy co?
Skwarski, poznawszy znać głos, skrzywił się nieznacznie, serwetę odwiązał od brody, potarł nieszczęśliwą łysinę, zawahał się, na żonę spojrzał, jakby pytał, co tu robić, i pospieszył Basi na pomoc...
Wszyscy milczeli... Z przedpokoju dochodziły głosy: Mój drogi majorze! proszęż cię, ta panna mi chciała wstępu bez zameldowania odmówić! Staremu przyjacielowi...
— Właśnie pospieszyłem...
— Proszęż cię! mnie! mnie. Cha! cha!
Potém jakby coś z cicha szeptano, potém głos gościa nieco żywszy dał się słyszeć. — To mnie zaprezentujesz... Oczy wszystkich zwróciły się ku drzwiom... W progu ukazał się mężczyzna słusznego wzrostu, dobréj tuszy, rumiany, siwiejący już, postawy bardzo zręcznéj, mimo srebrzystych włosów widoczne zdradzający do młodości pretensye, ubrany wykwintnie, ale bez błyskotek, słowem nadzwyczaj przyzwoity, dobrego tonu i miłéj, wygładzonéj fizyognomii. Był to pan Wilhelm Okoński...
Trudno powiedzieć, kto był pan Wilhelm Okoński, zkąd się on przed laty dziesięcią dostał do Krakowa, co tu robił, z czego żył i czém się trudnił. Stał pod Różą od dawna, wprzódy w hotelu Saskim, był tu niby gościem czasowym... ale wrósł zupełnie do Krakowa. Doskonale mówiąc po francusku, będąc zasad przesadnie konserwacyjnych, należąc z zamiłowania do wyższego towarzystwa, był wszędzie bardzo dobrze widzianym. Do wszystkich znaczniejszych domów uczęszczał, przy wszystkich grach, choćby najgrubszych, służył za niezmordowanego partnera, umiał się wśrubować do każdego lepszego, to jest świetniejszego towarzystwa, a mimo że plotki roznosił i wszystko wiedział i w każdą intryżkę miejską nosa wścibił, wychodził zawsze cało, grał rolę powiernika przy matadorach, sam chętnie w innych sferach matadora udawał i — ot tak — szczęśliwie pędził życie bez troski, uprzyjemniane cudzemi obiadami, herbatą doskonałą, śniadaniami lukullowemi.. a dla wypoczynku wistkiem lub preferansem, lub choćby nawet diabełkiem.
Jednę miał wadę, z któréj sobie umiał przymiot zrobić, był z profesyi gastronomem. — Za światłą jego radą urządzano obiady i śniadania, wiedział najautentyczniéj, jakie wino kiedy podać wypadało, które potrzebowało chłodzenia a które ogrzewania, gdzie i po czemu był najlepszy węgrzyn, najprawdziwsze bordeaux i szampan niefałszowany. Pochwała pana Okońskiego starczyła za patent — ale nią nie szafował, nie wszystko mu było dobre. Za własne pieniądze nie widziano go, by jadł kiedy, fundusze téż jego były problematyczne, okryte tajemnicą najgłębszą, choć długów nie miał, przegrane płacił i na ubranie ani na karty nie żałował. Pokój jego w hotelu był przybrany bardzo wytwornie, ale tam oprócz cygara nigdy nikt nic nie dostał. Zagadkowy ten człowiek rodzinę gdzieś miał, choć o niéj mało mówił... herb zaś i na sygnecie i na cygarnicy i na małych sprzęcikach był tak wyrazisty, iż o pochodzeniu z czystéj krwi szlacheckiéj nie mogło być najmniejszéj wątpliwości.
Przybycie pana Okońskiego do Skwarskich w czasie obiadu dla wtajemniczonych w życie miejskie jak doktor Ignacy oznaczało, że już gość ów o przybyciu pani Zbyskiéj i jéj syna wiedział, że nie potrzebował ich widzieć a dodatkowo może starego węgrzyna chciał skosztować. Na inne bowiem przysmaki kuchni skromnéj państwa Skwarskich nie mógł się taki człowiek łakomić, a raz na zawsze był zaproszony pod Baranami.
Wszedł pan Wilhelm i jednym rzutem oka objął, rozklasyfikował, ocenił towarzystwo... Zaprezentowany ukłonił się i grzecznie i bardzo zręcznie, krzesło sobie przysunął z gracyą wielką i ulokował się jakoś pomiędzy doktorem, który go cierpieć nie mógł, a jenerałem...
Doktor i on żyli z sobą dosyć z daleka, stykali się rzadko, wstręt mieli do siebie wzajemny, ale byli z sobą bardzo grzeczni.
— Kochanego doktora Ignacego — rzekł Okoński — nie widziałem od wieków wiecznych — cieszę się, że zdrów i dobrze wygląda...
Doktor skłonił głowę.
Rozmowa była trudną, ale w nawiązaniu i tkaniu jéj, nawet w najmniéj sprzyjających okolicznościach, pan Okoński był mistrzem. Wzywano go téż w razach zdesperowanych, gdy nie spodziewano się jéj o własnych siłach utrzymać.
— Państwo z Królestwa tego nieszczęśliwego, odezwał się do pani Zbyskiéj, ja także jestem obywatelem Królestwa... ale tam teraz życie stało się niemożliwém. Ta biedna Warszawa...
Westchnął, zawtórowano mu...
— My tu przynajmniéj mamy swobodę osobistą, opiekę nad narodowością, i niech sobie ludzie mówią co chcą — żebyśmy nie mieli dezorganizacyjnych żywiołów, przy dobréj woli rządu... bylibyśmy teraz jak u Pana Boga za piecem.
Doktor coś pomruknął. — Okoński spojrzał nań — rozśmiał się.
— Kochany doktor trochę jest pessymistą...
Ignacy ruszył ramionami. — Ja-pes-sy-mi-sta! No — proszę... panie majorze, czy ja jestem pes-sy-mi-sta?
— Troszeczkę — rozśmiał się Skwarski...
— Nie wiem, czy pani pułkownikowa Zbyska raczy sobie przypomnieć, przerwał Okoński, iż miałem zaszczyt być jéj prezentowanym przed laty dziesięcią u pani hrabiny Augustowéj...
— Tak... przypominam sobie! szepnęła skłopotana nieco pani Zbyska, w istocie nie pomnąc nawet, czy u pani hrabiny Augustowéj była. Okoński mówił dalej.
— Lepsze to doprawdy były czasy — i ludzie nawet między Moskalami nie źli. Książę Gorczakow un peu faible, mais très honnête homme... W zamku towarzystwo miłe, w Warszawie tyle domów, hrabiny... książąt... baronostwa... hrabiów...
Począł liczyć Okoński i po imieniu spieszczono wymieniać osoby, z któremi, jak widać, żył na bardzo poufałéj stopie.
Jenerał, Michalina, wszyscy przypatrywali się temu bohaterowi salonów... on, wśród opowiadania, nie tracąc czasu, badał osoby, twarze, widocznie pragnął odgadnąć, z kim miał do czynienia, z jakiego świata byli to przybysze... Nikt się nie odzywał; gospodarz tylko podał kieliszek starego wina.
— Ale, kochany majorze, ja bo jeszcze obiadu nie jadłem, jestem zaproszony na piątą...
— Choćby przed obiadem kieliszek wina wytrawnego nie zaszkodzi! zawołał Skwarski — prawda doktorze?
— Szczególniéj gdy wino wytrawne pije wytrawny człowiek! potwierdził doktor Ignacy.
— Przedziwnie! zaśmiał się Okoński — zawsze dowcipny...
Doktor wedle zwyczaju głowę między ramiona wcisnął.
— Nie będą dziś państwo w teatrze — dorzucił Okoński — a! przecież warto widzieć Modrzejewską... Jest to chlubą naszéj sceny, że taką dała teatrowi polskiemu artystkę... prawdziwie genialną. Z każdéj roli umie ona wydobyć życie... Nieporównana et très comme il faut! Niepojęta rzecz, jak ta kobieta zrodzona na deskach teatralnych potrafiła zdobyć tę dystynkcyą, ten ton wielki... To geniusz...
Okoński był jednym z tych łysych wielbicieli artystki, którzy rozpływali się nad Adryenną Lecouvreur... Rozmowa zwróciła się na teatr... potém na wystawę sztuk, na restauracyą ołtarza Panny Maryi na odkrycie zwłok i pogrzeb Kazimierza Wielkiego. Nie potrafił wszakże zarzucając najrozmaitsze wędki p. Okoński złapać na nie osób, z których dobyć pragnął jakieś charakterystyczne słowo. Jenerał słuchał z uwagą, pani Skwarska potakiwała, pułkownikowa uśmiechała się, Michalina siedziała poważna i surowa.
Dla tak zręcznego człowieka, jakim był p. Okoński, milczenie samo już coś mówiło. Oznaczało ono, że się ci ludzie obawiali wygadać.. co tém większą obudzało ciekawość. Ofiarował swą pomoc w dostaniu biletów do loży, ale pułkownikowa podziękowała — nie szło... Skwarski był zakłopotany, doktor milczący. Po kilku próbach Okoński trochę zamilkł, zdawał się szukać téj nowéj beczki, z któréjby mógł zaczerpnąć.
Major trochę był ożywieńszy i mniéj ostrożny niż zwykle po węgierskiém winie.
— Już to, odezwał się — niktby lepiéj nas nie objaśnił o tutejszych stósunkach nad pana Okońskiego. Pan.. pan... (jąkał się nie mogąc przypomnieć nowego nazwiska jenerała)... pan Szarliński ma podobno myśl nabycia tu dóbr...
Żywo obejrzał się Okoński...
— O! nic łatwiejszego, rzekł uśmiechając się — cała Galicya jest do sprzedania... dóbr więcéj niż kupców... Prusacy nabywają nieustannie...
Pan dobrodziéj chciałby w Krakowskiém...
Jenerał nie rad może, iż go zdradzono przed obcym, nie mógł się już cofnąć.
— Nie jestem jeszcze zdecydowany — odpowiedział — chciałbym się rozpatrzeć.
Okońskiemu znać potrzeba rozpatrzenia, protekcyi słodką uczyniła nadzieję śniadań, obiadów.. wieczorów i żywo począł.
— Naprzód nieuchronnie należy porobić znajomości. Każda prowincya ma dystyngwowane rodziny, które ją reprezentują... w tych domach najlepiéj się można poinformować. Rodziny te właściwie rządzą krajem i wpływ nań największy wywierają... nie wchodząc do tych domów, kraju się nigdy nie pozna... i nic się w nim nie zrobi... Gdyby pani pułkownikowa życzyła sobie... lub pan dobrodziéj (wskazał na jenerała) chciał zrobić znajomości, ja, na którego są dosyć łaskawi...
— Nieskończenie wdzięczen jestem, przerwał jenerał — korzystałbym z jego uprzejmości, ale tym razem bawimy tak krótko...
Na tém się skończyła próba. Okoński wypił jeszcze kieliszek wina, starał się wybadać pułkownikową.
— Przypominam sobie, że pani dobrodziejka miała syna w Petersburgu? nagle począł Okoński.
Na te słowa twarze wszystkich, oprócz jenerała, który pozostał spokojnym, tak się zmieniły, tyle spojrzeń skrzyżowało, iż Okoński bystro dorozumiał się, że na coś musiał bolącego nastąpić.
— Mój syn, cicho bardzo... odpowiedziała pułkownikowa — zginął.
Milczenie; zmięszał się badacz... ale popatrzywszy znowu po otaczających sam nie wiedział, co wnosić.
Natrętna jego wizyta dosyć już była długą i bezskuteczną, a że dawała mu prawo odwiedzenia pułkownikowéj Okoński spojrzał na zegarek, począł się żegnać i przeprowadzony przez Skwarskiego wyszedł.
Wszyscy lżéj odetchnęli.
Doktor Ignacy jakby sam do siebie wymówił do stojącego przed sobą kieliszka — Truteń! Uśmiech przebiegł po ustach staruszki gosposi.
Przybycie Okońskiego zwiastowało pułkownikowéj, iż tegoż dnia o niéj wiedzieć już i mówić będą w tych kołach, w których się Okoński obracał..
— Masz pan dobrodziéj żywy dowód — ozwał się cicho bardzo doktor, że przecie i u nas est modus in rebus. Oto ten miły i wielce szanowny pan Wilhelm Okoński lat dziesięć jak się tu osiedlił i widzą państwo, że mu dobrze — utył nawet.
Świadczy to przeciwko mnie i moim pes-sy-mi-sty-cznym zapatrywaniom... Mea culpa. Powinienem być rozgrzeszonym. Nie prawda majorze?
— Ja ciebie bez spowiedzi rozgrzeszam, rozśmiał się Skwarski, bo i ty mój doktorze... stary poczciwy gdera... a serce masz złote...
Zaczęto się ruszać na znak dany przez gospodynią od stołu... Basia wnosiła czarną kawę na tacy ogromnéj... A była to taca srebrna wyprawna jeszcze, któréj przyjemnie było na świat wyjrzeć przy téj sposobności.


Z imieniem wielkiéj stolicy Kraków jest małém miasteczkiem... od Floryańskiéj bramy do Wawelu na wylot go może ciekawe prześwidrować oko... Wszyscy się tu znają, każdy wie o życiu, zajęciach, gustach i nawyknieniach sąsiada, ukryć się niepodobna ani z nałogiem ani z cnotą... Ci nawet, co się z sobą nie witają i nie żyją, poznają się po fałdach sukni z tyłu... Nowo przybyły na tém tle starém odbija natychmiast i najmniejszy żydek wekslarz pozna go, prześladuje i goni. Jak w małżeńskiém długiém pożyciu, mówią, że małżonkowie stają się w końcu do siebie podobni, tak i mieszkańcy tutejsi nabrali pewnéj jednostajnéj, księżowsko-profesorsko-mieszczańskiéj fizyognomii. W gruncie jest to jeden typ z trzema waryacyami. Dodawszy do tego izraelską ludność na całém świecie jednaką i włościan z okolicy, mieć będziecie wyobrażenie tła, z którém oko łatwo się tak oswaja, iż na niém jak jaskrawą barwę nawet niedalekiego Lwowianina odróżnia. Są wprawdzie w życiu Krakowa chwile przepływu i odpływu większego obcych, w których więcéj jest żywiołów naniesionych, co ogólny charakter nieco zmienia, ale większą część roku... sami swoi. — W miastach, w których silniéj było rozbudzone życie w młodzieży uczącéj się — jak na przykład w Wilnie, żywioł ten wybitnie się odznaczał, tu on prawie znika. Młodzież teraźniejsza dobrowolnie ściera z siebie znamiona stanu i wieku, woli uchodzić za starych i dojrzałych...
Nawet mniéj uderzający przybysz w Krakowie zwracać musi uwagę, a o nieco wyrazistszym wiedzą nazajutrz nietylko wszystkie redakcye, wszyscy doróżkarze, ale nawet szukający zajęcia faktorowie. — Mimo największego starania, aby się uczynić niewidocznym, jenerał téż wypłynął w parę dni tak dobrze na wierzch, iż wiedziano, dokąd i o któréj godzinie z domu wychodził; jakich miał znajomych a nawet poniekąd, po co przyjechał. Historya jego z dramatycznemi dodatkami chodziła z ust do ust, budząc powszechną ciekawość. Miał nawet parę odwiedzin zupełnie nieznajomych ludzi, którzy cierpieli za ojczyznę a nie mieli dwudziestu centów na tytuń, jednego muzyka, który przyniósł mu dedykowanego poloneza, i jednego literata, który chciał go przypuścić do spółki w wydawaniu bardzo zajmującego dzieła o starożytnościach miasta Bochni.
Wszystko to niecierpliwiło, męczyło człowieka, który pragnął i sądził, że mu się uda przesunąć niewidzianemu. Większą téż część dnia spędzał za domem na zwiedzaniu miasta z Arusbekiem, który ciekawy był wszystkiego, nawet starożytnych pamiątek téj Polski, któréj wcale nie rozumiał. — Przy najlepszych chęciach poczciwy kniaź czerpał o Polsce wiadomości z takich źródeł, z których tylko męty mógł zaczerpnąć. Jenerał starał mu się tę przeszłość wytłómaczyć, objaśnić, ale wyprowadzenie z błędu było bardzo trudném. Jak wszystkie zjawiska historyczne, na których utworzenie składają się siły różne i różnolite, Polska téż ma oblicze nie łatwe do rozczytania się w niém i mieniące. Nie dziw, że z pewnym pozorem bezstronności nawet można, z różnych się na nią stron zapatrując, widzieć w niéj najwyższą piękność i najpoczwarniejszą brzydotę...
Na to tylko trzeba być jednostronnym i namiętnym. Polski, jaką w istocie była, mało kto dziś rozumie — intuicyą dziecięcą chyba sierocy jéj synowie, co się w te rysy ukochane całe życie wpatrują i znają wszystkie ich zmiany, transfiguracye, cienia i blaski.
Arusbekowi ta Polska dawna obcą była zupełnie a przez to i nowa stawała się niezrozumiałą. Ten, coby w życiu ani we śnie nie widział gmachu, mógłżeby pojąć rzucony na polu kapitel strzaskanéj kolumny? Jedno tylko Rosyanina dobréj wiary uderzało — to niezmierna przestrzeń, jaka dzieliła dwa kraje, Polskę i Rosyą... wychowane na dwu różnych mlekach... zrodzone pod jakiemiś innemi konstelacyami. Pokrewieństwo ledwie się dawało dojrzeć, rozbrat historyczny uderzał co chwila. Arusbek wszakże, lepsze mając serce i szlachetniejsze od innych swych współziomków uczucia, łatwiéj mógł odgadywać jasne strony polskiéj przeszłości... umiał poszanować je i chwilami zdawał się je rozumieć.
Jenerał téż gorliwie pracował nad wyjaśnieniem mu tych zjawisk, które, odrębnie wzięte, fałszywie tłómaczyć się mogły.
Chodzili tak, ścigani oczyma ciekawych autochtonów, a że wiedziano o rosyjskiém pochodzeniu kniazia Arusbeka, powszechnie głowami kręcono na tę przyjaźń, jaka łączyła niedawnego powstańca z wysoko położonym podróżnym Petersburgczykiem.
Wkrótce gorsze on jeszcze na siebie ściągnął podejrzenie, jednego bowiem dnia ów kniaź, którego jakby na całą zimę w Wiedniu już zamieszkałym spotkał Zbyski, zjawił się przejazdem przez Kraków i zawitał (nie wiedząc zkąd o jenerale się dowiedziawszy) do mieszkania jego, gdzie i Arusbeka zastał. Drugi ten kniaź wcale nie był im gościem pożądanym. Arusbek, zobaczywszy go i zimno przywitawszy, wyszedł zaraz; jenerał przyjął go milcząco. To chłodne przyjęcie zdawało się raczéj pociągać kniazia Samuela niż odstręczać. Siedział godzin parę, w rozmowie badał na wsze strony Zbyskiego, a nie dowiedziawszy się od niego nic, oprócz że się może w Galicyi osiedli, zdawał przykro dotknięty. Pytał po kilkakroć i o Arusbeka, ale o tym powiedział tylko jenerał, że się z nim wypadkiem tu spotkał, że bawi nie długo i zapewne przez Warszawę do Rosyi powraca.
Wszystko to Samuel przyjmował z niedowierzaniem pewném, z półuśmiechem, a gdy nawzajem spytał go Zbyski, co on tu robi, odpowiedział, że ciekawy był staréj ruskiéj stolicy i jedzie do Lwowa na dni parę.
— Trudno się było oprzeć pokusie — rzekł — siedzieć w Wiedniu, a naszego kraju nie zobaczyć. Przecież się tam teraz ku nam sympatya obudziła i poczucie braterstwa. Rusini mają rozum, że do silnego lgną a przerobienie się na model wielkorosyjski nie wiele ich będzie kosztować. Pamiętam, gdy mi jeden Małorosyanin w Kijowie z westchnieniem wyznał: Enfin-que sais-je, nous sommes peut être destinés a être eternellement l’envers de quelqunn, nous avons été d’envers de Polonais, nous le deviendrons pour la Russie...
Jenerał nic nie odpowiedział na to, Samuel popatrzał nań... zagadał czémś obojętném i odszedł.
Po obiedzie gdy się spotkali z Arusbekiem u pułkownikowéj, gdzie ich już natręci ścigać nie mogli, kniaź się odezwał:
— Nie wiesz, co on tu robi?
— Odpoczywa w Wiedniu po wodach a dla ciekawości, jak mi powiadał, wybrał się do Lwowa.
— Dla ciekawości! potrząsając głową rzekł kniaź, — wierz mi, tacy ludzie jak kniaź Samuel — nie dla daremnéj ciekawości nie przedsiębiorą... Ja nietylko mie lubię go, ale się lękam...
Rozmowa wkrótce stała się ogólną i na tém się skończyło. Arusbek bardzo pokochał nietylko smętny wyraz twarzy Michaliny, ale staruszkę pułkownikową... Miał serce potrzebujące kochać, żyło w niém wspomnienie własnéj matki, matkę więc przyjaciela przybrał sobie niemal za własną. Prosił ją o pozwolenie nazywania po polsku — mateczką, całował po rękach, przynosił bukiety, starał się rozweselać rozmową... Spoufalił się zresztą i z panną Michaliną, bo obie panie mimo odrazy, jaką budzi imię Rosyanina, w przyjacielu Stanisława widziały tylko dobrego człowieka... Michaliny położenie względem jenerała było jakieś dziwne i przykre, — starała się być dla niego zimną, a nie zawsze umiała.
Na samę myśl, że ją mógł posądzić o jakieś zamiary podboju, krew jéj uderzała do głowy, a mimo to charakter, powaga, słodycz, rozsądek, nawet dziwactwa tego człowieka czyniły na niéj głębokie wrażenie.
Z kniaziem Andrzejem swawoliła, śmiała się dziecinnie, pozwalała mu sobie prawić grzeczności, bywała nieco zalotną, z jenerałem była surową i zimną. Arusbekowi tak jakoś z niemi było dobrze, — a w reszcie świata tak samotnie i pusto, iż ciągle powtarzał:
— Kupujcie sobie tu dobra, ja się do was przyłączę, wydzielicie mi w parku, — bo park być musi, — kawałek gruntu, pobuduję sobie szalet szwajcarski i raz w rok na wakacye do was będę przyjeżdżał, kwiateczki sadził... dumał, czytał i długie ze Stanisławem czynił wycieczki....
Jenerał, który trochę się rozpatrzywszy w Krakowie, rad był już puścić się daléj — zatrzymywał się tylko dla Arusbeka. Przytém ode Lwowa odstręczał go Samuel, który tam miał pojechać a którego spotkać się lękał.
Od dnia więc do dnia, choć policyanta sznurkującego około hotelu widzieli codzień, choć się z policyi dopytywano, kiedy jenerał wyjedzie, bawiono, nie postanowiwszy, co się ma daléj zrobić. Arusbek tylko oświadczył, że poświęca się na ich usługi i towarzyszyć im będzie, dopóki pozwolą. Był to tak miły, niezawadny a serdeczny druh, że mu wszyscy byli radzi. Pułkownikowa go lubiła bardzo, panna Michalina nie taiła się ze słabostką dla niego, i był jéj potrzebny, bo inaczéjby ze swą wesołością i dowcipem nie miała zręczności wystąpić.
Arusbek nawet przeniósł się do tego samego hotelu, aby częściéj być z niemi. Wychowańcowi zbytku nawykłemu do wykwintów, prostota tutejszéj gospody, jéj opuszczenie nie bardzo były przyjemne. — Znosił wszakże wszystko, śmiejąc się z patryarchalnych obyczajów... aby być obok jenerała. Obiady jadano w saloniku pułkownikowéj, a choć na duszach było smutno... wesoły śmiech, gość rzadki, czasem tu jeszcze zawitał. Ze znajomych odwiedzili tylko ich państwo Skwarscy a raz na zwiady przyszedł Okoński. Nie zastał szczęściem Arusbeka u jenerała, ale już był o nim znać uwiadomiony, szukał go oczyma i bardzo zręcznie zagadnął, że słyszał o jakimś Rosyaninie... który... tego... dawnym znajomym... czy coś...
Jenerał zbył kilką krótkiemi słowy, że to był w istocie dawny znajomy i nie powiedział nic więcéj. Okoński rachował, iż za jakąś słabość pochwyciwszy Stanisława, potrafi się tu wkręcić nieznacznie. Próbował grać na różnych strunach, na próżności, na smakoszowstwie, na miłości płochéj zabawy, na namiętności do gry — żadna się z nich nie odezwała. Chmurny odszedł — nie dając wszakże za wygraną. Bolało go to, że o bogatym Rosyaninie, kniaziu itd. nic się dowiedzieć nie mógł u źródła. Dał kilkanaście centów kelnerowi, zapalając cygaro na dole, w nadziei, że tu się czegoś przecie dowie, ale dopytał się tylko tego, iż podróżny ma wspaniałe kufry, że złotem płaci i że strasznie być musi bogaty... To go w tém kwaśniejszy humor wprawiło, bo z takim człowiekiem miłąby była znajomość. Arusbek właśnie unikał wszelkich nowych, bo mu w tém ciasném kółku bardzo było dobrze.
Nazajutrz po ukazaniu się kniazia Samuela spotkali go jeszcze w ulicy ci panowie, ale skłoniwszy się im z daleka, zniknął. Szedł tym razem z jakimś słusznym, wysmukłym jegomością bardzo uniżenie towarzyszącym mu... który nie zdawał się być Rosyaninem...
W kilka dni potém jenerał z wielkiém zdziwieniem swojém zobaczył Tura na progu... powitał go serdecznie, ale zdziwiony, że się tu mógł dostać. Biedny człowiek wyglądał blado, mizernie, kaszlał gorzéj niż wprzódy; przecież twarz miał jaśniejszą, rozpromienioną a podaną sobie rękę gorąco uścisnął,
— Co wy tu robicie? spytał jenerał.
— Cicho! cicho — odparł wygnaniec, w Wiedniu przez Niemców potrafiłem sobie warunkowe wyrobić pozwolenie pobytu w Galicyi... jestem już z tego szczęśliwy...
— I cóż myślicie?
— Nie myślę nic! bądź co bądź... choćby umierać na swojéj ziemi! dodał Tur ze łzami w oczach — coś się znajdzie! Będę pracował, będę kamienie tłukł, będę robił, co mi każą, ale ten czarny nasz chleb kochany pożywać będę, tém naszém odetchnę powietrzem i posłyszę mowę naszę, dzwony kościołów, szum lasów...
Łzy mu się z powiek potoczyły, był cały jakby gorączką przejęty, chwyconą rękę ściskał z oczyma podniesionemi ku niebu... i mówił w uniesieniu. — A! to już najwyższe szczęście, być tu... choćby bracia odepchnęli — toż bracia — choćbym tu doświadczył największego bólu, nagrodzi mi go jeden dźwięk, jedno tchnienie, jedno wrażenie, to, że jestem na naszéj polskiéj ziemi męczenników... O! byle mnie tylko nie wypędzili ztąd znowu... chciałbym choć módz umrzeć tutaj.
Jenerał zatrzymał go z trudnością na dłużéj, biedny człowiek lękał się być natrętnym i uchodzić za głodnego. Chciał go jednak przedstawić matce i Michalinie, bo to był przyjaciel i towarzysz Władka, chciał go poznać z Arusbekiem, dla pożytku obu.
Zgadłszy prawie, że Tur dla swego ubóstwa stronił od towarzystwa, Stanisław rzekł mu po cichu. — Jesteśmy bracia z pola walki, bądżże ty ze mną jak z bratem i nie lękaj się a pozbądź emigranckiéj drażliwości i nieufności — nigdy nam natrętnym być nie możesz. Muszę cię przecież poznać z matką moją, z siostrą Władka, no — i pozwolisz jeszcze, bo mi to potrzebne — z jednym poczciwym, dobrym, wyjątkowym — Moskalem.
Uśmiechnął się, widząc, jak Tur się zżymnął. — Czekaj, nie sądź, dodał, jeśli do trzech dni kochać go nie będziesz... zrobisz, co zechcesz, masz prawo uciec od nas...
Załagodziwszy tak Tura, którego puścić nie chciał i zatrzymał gwałtem, doczekał się Zbyski przybycia Arusbeka i naprzód poznał ich z sobą. Tur, nie łatwo mówiący po francusku, dosyć dobrze za to umiał po rosyjsku, zrozumieć się więc mogli łatwo. Zrazu oba chodzili nakrochmaleni i zimni, wkrótce jednak sympatyczna fizyognomia Tura pociągnęła ku sobie kniazia, odgadł w nim heroicznego męczennika, który chętnie chodził bez aureoli i nigdy nie mówił o swych poświęceniach, tak je naturalnemi znajdował... W parę godzin byli już z sobą jeśli nie dobrze i poufale, to przynajmniéj tak, iż wzajemnie wstrętności się i uprzedzeń pozbyli. Daleko większe wrażenie jednak uczynił Tur na pułkownikowéj i Michalinie. Przypominał on jéj nie tylko Władka, ale tego zapaleńca, co z sercem miłością dla niéj przepełnioném poszedł do grobu... Tur, który od dawna nie kosztował słodyczy towarzystwa takiego, prawie się stał wesołym, zapomniał swéj draźliwości i dumy chorobliwéj, był jak w domu. Michalina słysząc, jak kaszli, widząc go bladym i wyniszczonym, z troskliwością siostry nim się szczególniéj zajmowała... Arusbek był zrazu trochę zazdrosny, ale potém począł jej tylko dopomagać i sam téż zajął się Turem... Zmuszano go zrazu, aby przyjął mieszkanie, które chciał odstąpić kniaź, ale Tur na to za nic się zgodzić nie mógł. Miał on tu dawnego towarzysza broni, przyjaciela, ubogiego brata, który pracował w jakiéjś kancelaryi, stał na strychu i dawał mu przytułek... Wstrzymano go tylko do wieczora. Tak zwiększyła się znowu gromadka i znowu zapomniano trochę po polsku, że należało coś poczynać, myśleć o przyszłości a nie tracić dni na marzeniach i rozmowach. Pułkownikowa, któréj ta niepewność była najcięższą do zniesienia, napomknęła wreszcie synowi, że na cośby się należało zgodzić i postanowić. Skwarscy nastręczali już dwa w okolicy majątki... Okoński nosił się z kilką dobrami w kieszeni, nawet doktor Ignacy wiedział o bardzo pięknéj wiosce ze ślicznym pałacykiem i ogrodem. Trzeba więc było jechać do Lwowa... aby pour acquit de conscience zabrać znajomość z całą Galicyą. Pułkownikowa miała przez ten czas pozostać w Krakowie pod bardzo kruchą opieką Tura, doktora i państwa Skwarskich. Tura właściwie dla tego robił jenerał opiekunem, iż po cichu matce szepnął, aby ona nim się po trochu opiekowała.
Gorzéj było z Arusbekiem, który ważył długo, czy ma tu także na straży pozostać lub towarzyszyć jenerałowi. Naostatek w przededniu wyjazdu nagle powiedział, że jedzie z nim, upakował się, poszedł do pułkownikowéj pożegnać, zapuścił się w długą rozmowę z panną Michaliną i oświadczył zdumionemu jenerałowi, że — nie pojedzie już a będzie nań czekał w Krakowie.
— Jestem leniwy, rzekł, jakoś mi tu dobrze, po co bez celu będę się włóczył, kiedy mnie Lwów wcale nie zajmuje?
— Słuchaj Andrzeju, przerwał uśmiechając się jenerał — ja zgaduję cię, tyś się po swojemu zakochał w pannie Michalinie... przyznaj się...
— Nie — przysięgam ci, żem się nie zakochał, odparł kniaź, ale co gorzéj, fatalny nałóg zrobiłem z jéj towarzystwa. Możesz mi nie mówić nawet, że to do niczego nie prowadzi, ja o tém wiem doskonale... W życiu wszakże to, co daje kilka choćby dni jasnych, jest niezmiernéj ceny. Nie ma, niestety, nic wiekuistego! kilka dni, tygodni, miesięcy! a! to już bardzo wiele...
Jeśli mi powiesz, że moje bywanie kompromituje pannę Michalinę... to co innego! oddalę się natychmiast... Ale — dodał ze złośliwym uśmiechem Arusbek, ja sądzę, że Rosyanin nigdy Polki nie kompromituje, tak jak... chciałem bardzo grubiańskie uczynić porównanie, dam pokój. To wiem, iż moja matka, która lubiła bardzo zwierzęta, miała faworytę kotkę, zamykano ją często z moim wyżłem i nikt ich nie po sądził o przyjaźń zbyt poufałą.
Jenerał się rozśmiał, Arusbek go uścisnął i skończyło się na tém, że szczęśliwie w miejscu został... Przeprowadzili tylko oba z Turem na dworzec kolei pana jenerała, który siadł do wagonu z jakimś olbrzymiego wzrostu jegomością wyglądającym bardzo wspaniale i odjechał. — Dwaj towarzysze podróży obrali sobie miejsca na dwóch przeciwnych krańcach, olbrzym zapalił cygaro i zwrócił się do okna, pan Stanisław podobnież, świsnęła lokomotywa i stary Kraków wkrótce pozostał we mgle za nimi.


Pomimo starożytności swojéj Lwów jest zupełnie nowém miastem, stolicą został od niedawna, podział Polski z prowincyonalnego handlowego ale dosyć martwego grodka uczynił go nagle ogniskiem kraju, który przed niedawném ciążył w innych wcale kierunkach. Znać na nim dziś jeszcze dorobkowicza. Po Krakowie zdumiewa tu ten brak pomników, te maluczkie tylko ślady nie wiele rozwiniętéj działalności.
Być może, iż się do tego przyczyniało, że Lwów polski siedział wśród Rusi a ludność jego składali Ormianie, Rusini, Polacy i izraelici... Nigdy się to w jedną jakąś całość zlać nie mogło, każda gromadka miała inne zajęcia, charakter, dążności, wszystkie po troszę antagonizowały, życie spółeczne jakoś się nigdy rozwinąć potężniéj nie mogło.
W ostatnich czasach rzeczypospolitéj réj wodziło kilka rodzin możniejszych, potém skupiali się tu rozbitki z za kordonu, tradycyi nie było, wzrastało miasto koniecznością, zakwitnąć nie mogło.
Z czasem utworzyła się arystokracya czysto galicyjska i ta nieco miasto odżywiła; biurokracya rozrosła się jak mrówie... ognisko rządowe poczęło ludzi przyciągać.. Stolica de facto zaledwie potrafiła dorobić się powierzchowności znaczniejszego prowincyonalnego miasta. Tego, co największy wdzięk daje stolicom, starych zabytków, co je uprzyjemnia — porządku i smaku — grodowi Lwa brakło. Z pospiechem budowały się kamienice, wznosiły mury, a jako symbol poczucia artystycznego posłużyć może niesmaczne pudełko z koroną hrabiowską wystawione przez rodaka-namiestnika i ministra. Nic lepiéj nie przedstawia arystokracyi specyficznie galicyjskiéj nad ten pomnik...
Nagłe te wysiłki, by zostać stolicą, opłacił Lwów z widocznym pospiechem nastawionemi murami, obok których stoją jeszcze nieforemne klatki, chude kamieniczki stare, dworki drewniane i gmachy poprzedzające widocznie przybycie architektów do Lwowa.
Na prędce porozsiadały się mury, gdzie który mógł, bez planu, bez porządku, rachując znać na przyszłość. Wszystko wydaje się rozerwane — niesforne i jakby pokłócone z sobą. Jeszcze dziwniéj się to poplątało z powodu górzystego położenia, a Pan Bóg poskąpił jednéj z największych ozdób, rzeki i wody, jakby na szyderstwo dając rynsztok, który się Pełtwią nazywa a jest tak wstydliwy, iż go trzeba przykryć i zamurować, aby zatrutem oddechem nie zapowietrzał miasta.
Co wspaniałe, to bez smaku... co piękniejsze, to gdzieś pochowane po kątach, zresztą ulice roztańcowane w różnych kierunkach, z wątpliwym brukiem, z fizyognomiami podejrzanemi. Uderza wszędzie ten zupełny brak smaku i jakby jego pogarda... jakieś opuszczenie, zdające się w przyszłość nie wierzyć, coś tymczasowego, niby obóz rozbity na prędce... który jutro burza roznieść może. Z wysokiego zamku widok piękny, cóż, gdy ta sina dal tak smutna jakby jaka niepewna przyszłość, — a na równinie ogromnéj prawie pusto...
Ze starych drzew jezuickiego ogrodu możnaby stworzyć coś bardzo pięknego, ale tuż groźnie, ponuro, wrażo patrzy Św. Jur i przeszkadza.
Łacniéj jest stokroć odmalować ten cmentarz krakowski niż wrzawliwą targowicę, która się Lwowem nazywa. — Oblicze miasta mieni się co chwila, a w rzeczy jest to embryon niedokończony; — co z tego wyrośnie, Pan Bóg wie jeden. Wszystko w dorobku... może być starosta albo kapucyn, przepyszna stolica lub straszna pustka i ruina. Nawet przewidująca znać, że tu nie ma po co się wciskać, koléj żelazna zatrzymała się sobie w polu, czekając, co to z tego będzie. Jest to impertynencya niedarowana.
O ile Kraków martwy jest na pozór, o tyle Lwów pozornie jest żywy, przynajmniéj w ulicach ruchu wiele, choć tworzą go żywioły, które się tylko w ulicach z sobą ścierają.
Téj świątobliwości i pobożności, jaką tchnie Kraków, nie ma tu śladu, kościoły najczęściéj puste a ludność rozdzielona trzema wyznaniami zdaje się dla wszystkich trojga dosyć obojętną. Ruch stanowi nie najzamożniejsza klasa, nie odznacza go téż elegancya; ekwipażów mało i nie wykwintne choć błyszczące... a równouprawnienie obok nich sprowadza parokonne furki i żydowskie wozy, które przyćmiewają całą pierwszych pretensyą do blasku. Mimo że życie niezmiernie mozaikowe i przeróżne, jest go tu więcéj niż w Krakowie. Swobodniejsze ruchy, donośniejsze głosy, zamaszystsze postacie... czuć, że tutejszy populus leopolitanus w chwilach złego humoru szyby tłuc nawykł i zbierać się na mityngi, że ma swych wodzów, trybunów i pewne polityczne wykształcenie, niedokończone wprawdzie ale sylabizujące bardzo głośno.
Gdy w Krakowie Austrya jest reprezentowaną nader skromnie i cicho przez delegacyą, która na zewnątrz się nie objawia, dyrekcyą policyi schowaną w kątku i kilku w opiętych spodeńkach żołnierzy bez broni, we Lwowie namiestnictwo, biurokracya, wojsko, urzędnicy, władze występują daleko wybitniéj. Czuć, że to jest nadewszystko ich stolica, że oni ją stworzyli i pielęgnują, aby tak kulawo rosła, jak ją na świat wydali; — czuć także, iż ten cały ruch i ten cały świat jest dla nich nie dla siebie. Pomimo nowych swobód konstytucyjnych, któremi pomalowano to po wierzchu, stare kolory wyglądają z pod spodu. Lud ma prawo wybijania okna, ale statutu dla rady miejskiéj dobić się nie może. Powszechnie utrzymują, że jest uniwersytet i młodzież we Lwowie, liczniejsza nawet niż w Krakowie, — nic jednak przytomności jéj nie zdradza a niemiecka wszechnica, zajęta produkowaniem urzędników, zapomniała o kształceniu obywateli, którzy się bez niéj obchodzą. Są posłowie sejmu i mężowie stanu, którym gdy się zdarzy co napisać, nietylko ks. Malinowski choruje, nietylko p. Suchecki dostaje febry, ale najwytrzymalsi i najpobłaźliwsi dziennikarze oczom swoim nie wierzą. — Lwów i jego bohaterowie zdają się ufać w to, iż komu Bóg da wrodzony talent, uczyć się czytać i pisać jest dlań zbytkiem niepotrzebnym.
Jest to wreszcie gród, w którym za naszych czasów owe pamiętne wyrzeczono słowa:A na co nam oświata! — Na pochwałę wszakże rzec należy, że nigdzie Polski nie kochają tak gorąco, jak we Lwowie, ja myślę, że na przekorę urzędnikom austryackim i Rusinom, którzy nie kochają jéj wcale.
Osobliwszą téż rzeczą jest, że w mieście, gdzie Niemców tak mało jest, iż gdy pilna potrzeba, aby ich było więcéj, Polacy ich udawać muszą, trwa i kwitnie bankructwem co lat kilka teatr niemiecki. Jest to instytucya na kresach ufundowana ad perpetuam rei memoriam, jak słupy herkulesowe, że już daléj germański wpływ nie sięgnął.
Cóż więcéj powiedzieć wam o Lwowie, oto chyba, że w obec twarzy jego niedokończonéj malarz musi powstrzymać się z dopełnieniem wizerunku... Gród to zagadkowy i cały jeszcze w obietnicach... bakfisch stolic, mający wszystkie przymioty i szpetoty dorastających podlotków, którym, nie wiadomo, skrzydła czy pazurki wyrosną. Można go kochać, kto się w nim urodził — ale zakochać na pierwszy widok niepodobna.
Jenerał jechał do Lwiego grodu trochę już o nim uprzedzony, nasłuchawszy się za i przeciw, wiedział to, co wiemy wszyscy, iż mimo wszystkich słabych stron, jakie mieć może stolica Rusi, z niéj przecież płynie na Galicyą życie, od niéj inicyatywa czynu, ruch, pierwsze reform słowo i poczucie potrzeby postępu. Można wybaczyć do wielkiéj pracy powołanemu miastu, że się nie stroi i w skromnym do niéj występuje fartuszku, można darować omyłki dla zapału, przesadę i hałaśliwość, gdy cel uczciwy, naostatek w walce, jaką często stacza z krajem, chwytanie się różnych środków, gdy czuje, że ta walka o życiu stanowi.
I Lwowu téż jak Magdalenie wiele przebaczoném będzie, bo kochał wiele a poświęcał się ochoczo, nawet gdy z ofiar owocu zbierać się nie spodziewał. Wykołysał on na łonie swém poetę doby naszéj Ujejskiego, dzieckiem jego był Romanowski a z synów wielu z nadziejami i aureolami legło młodo na polach bitew 1863 roku. Każda myśl patryotyczna, gorąca, polska, każdy człowiek, co życiem miłości dla kraju dowiódł, znajdują tu serdeczne przyjęcie. Cześć ojczyzny tu, jak się w innych dzielnicach zdarzało, nigdy pod pozorem zachowawczości nie była zapartą...
Miał téż Stanisław nadzieję, iż w téj części Galicyi, gdzie żywiół polski zagrożony ciągłym bojem z Rusią nie gardzi żadnym przybywającym mu posiłkiem, rychléj znajdzie życzliwe przyjęcie i dłoń podaną chętnie.
W drodze nie mając zwyczaju nikomu się nieznajomemu narzucać, unikał i on bliższéj znajomości z ogromnym owym milczącym mężczyzną, danym mu przez Opatrzność za towarzysza... Przejechali tak w milczeniu, paląc cygara odwróceni do okien, dobry kawał drogi.
Jest to znaném prawem i psychologicznym pewnikiem, że aby obudzić ku sobie zajęcie, trzeba unikać tylko wywoływania go umyślnego. Jenerał, który się odwracał i milczał od nieznanego jegomości, zdającego téż stronić od narzuconego mu przez konduktora współpodróżnika, widząc, że się ten wcale nie garnie ku niemu, zdala począł mu się pilnie przypatrywać. Z razu odwracał głowę i rzucał okiem szybko, aby nie być schwytanym na uczynku, potém raz i drugi bezkarnie popatrzywszy, bo jenerał zamyślony oknem na okolicę wyglądał, jął śmieléj już badać twarz, ubiór i szczegóły a przybory, z których stan i możność podróżnego najłatwiéj się poznaje. Nad Stanisławem leżała piękna torba, najpierwszego paryskiego fabrykanta wypieszczone dzieło, przy nim kołdra kosztowna i drobne jakieś sprzęciki, aż do zbytku wytworne, bo takie tylko Marya Pawłowna mieć przy sobie lubiła... Prócz tego woń hawańskiego cygara, piękne futro przekonywały, że towarzysz podróży był, jeśli nic więcéj, zamożnym człowiekiem. Olbrzym siedzący naprzeciw miał téż wiele pakunków, ku wygodzie służących, oplataną flaszkę, koszyk z żywnością, torbę przeładowaną, pękatą i wytartą. Ubrany był dostatnio, wygodnie, chociaż to, co miał na sobie, złém użyciem zawczasu było zniszczone. Twarz, która z nad barczystych ramion wyrastała, z wąsem staropolskim, z podbródkami dwoma obfitemi, miała wyraz pewien dumy, w sobie zamkniętéj i pewnéj siebie. Małe oczki piwne ginęły w grubych powiekach, nos kartoflowaty bezkształtny wydawał się małym przy bardzo szerokich i wystających ustach. Myśli na czole nie było wiele i snać tam one nie pracowały zbytnio, bo marszczek nie orały. Słowem był to typ starego szlachcica, który, w XIX wieku nie mając nic do roboty oprócz używania darów bożych, roztył się nieborak z biedy. Dawniéj mógł on nawet konno jeździć i polować, ale dziś już musiał tylko mówić o koniach i myśliwskich swych dziełach wielkich...
Przekonawszy się szlachcic, iż miał do czynienia z człowiekiem, który wcale do rozmowy i znajomości skłonności nie okazywał, postanowił nudne przerwać milczenie. Z jenerałem wszakże rozmowę począć nieznanemu nie było łatwo. Olbrzym ziewnął, chrząknął, poprosił o ogień, otrzymał go, podziękował i na tém się skończyło. Upór ten zaciekawił go.
— Pan dobrodziéj do Lwowa? — spytał wreszcie.
— Tak jest, do Lwowa.
— O przenudnaż to droga z Krakowa, przenudna.
Na to nie było odpowiedzi tylko pół uśmiechu grzecznego.
— Wszystkie te, panie łaskawy, nowości djabła warte... a choćby i koléj żelazna. Zboże i woły wozić, zapewne, ale ludzi!!
— Ma pospiech za sobą.
— Komu pilno... Bywało — mówił podróżny — czwórka tęgich koni, człowiek jechał, jak chciał, wolno, prędko, sam u siebie w powozie gospodarzem...
Przerwał nagle.
— Pan dobrodziéj pewnie z za kordonu... nie tutejszy?
— Tak, nie tutejszy jestem — rzekł jenerał... który i kłamać nie chciał i wygadać nie życzył.
— Pewnie z rosyjskiego zaboru...
Stanisław pomyślał, że nie skłamie, a wiedział już, jak złą rekomendacyą jest w Galicyi nazwanie emigranta, odparł więc potwierdzająco.
Była znowu chwila milczenia.
— Panowie tam na ucisk narzekacie — odezwał się gruby — a ja powiadam, że tam jeszcze lepiéj jak u nas. Przynajmniéj demokracya ta i plebejusze znają mores, nie tak jak u nas, co to wszystko równouprawnione hałasuje, burdy robi i po gazetach brudy wywłóczy, uczciwych ludzi mażąc... Tu się teraz nikt nie ostoi cały...
— Za to w Rosyi — rzekł Stanisław — płaci sowicie demokracya moskiewska, któréj słowo w słowo toż samo wolno; a ta sobie nie żałuje...
Szlachcic sapnął, ręką się sparł na siedzeniu, przechylił wygodnie i mówił daléj.
— My tu panie z tą konstytucyą, mityngami, Smolką, gazetami, ludowemi zgromadzeniami chwili spokoju nie mamy... A gazety te! gazety! a redaktory te! śmieciuchy! mospanie, dałbym ja im, dał... Dawniéj, co się tam gdzie przytrafiło na wsi, nie wiedział bodaj sąsiad o miedzę, dziś mają, panie, korespondentów wszędzie, i głośniéj krzyknąć nie można, żeby zaraz nie wydrukowali. Z tą ich jawnością życie się staje niepodobieństwem. I to wszystko panie, kto? szewczuki, krawczuki, parobczaki od gnoju, jak słusznie nazwał Czas, wykolejone proletaryaty... A nosa to drze a staje ci okóniem... i my dziś szlachta za nic...
Odpowiedzieć było trudno, jenerał puścił dym z cygara.
— Ale to jest przejściowe — mówił daléj szlachcie — to minie. My się tu panie trzymamy, oni wrzeszczą a my robimy swoje. Za ręce się wziąwszy nie damy, nie damy!! Zjedzą kaduka. A no życie zatrute... Pan do Rosyi powraca? — spytał po chwili.
— Nie — rzekł jenerał — szukam nawet i, gdyby się co trafiło, osiadłbym tutaj. W całéj Europie lepiéj nie jest jak tu, wszędzie toż samo przesilenie i nowe żywioły trochę burzliwie życia się dopominające. Tę kryzys należy przetrwać.
— Tak, w Rosyi téż szlachtę obdzierają i niszczą — rzekł gruby wzdychając — a głupi są, bo z chłopami potém rady sobie nie tak łatwo dadzą... My to wiemy, że tam téż nie raj... Co się tyczy dóbr, to na sprzedaż ich dosyć, ale... hm! kupować należy oględnie...
Znowu milczenie było czas jakiś, choć pierwsze lody przebite; jenerał po części rad był coś się dowiedzieć i typ jakiś miejscowy mieć do badania przez drogę. Zaczęło się tedy coś o Rusi i Rusinach, szlachcic ramionami ruszył.
— Nawarzył nam nimi piwa Stadyon — odezwał się zapalając nowe cygaro — ale, któż wie, i Austryi pono nie największą tym wynalazkiem oddał przysługę. Kwestya ruska! ba! żebyż to była kwestya ruska, jak ją w gazetach widać, możnaby z nią do ładu przyjść, ale to po prostu... dziś kwestya moskiewska. Wczoraj mówił ci jeszcze taki Rusin doskonale po polsku, żył z nami i przyjaźnił się, jutro mu podsypnęli, dostał w łapę i stał się zagorzałym Rusinem. Imię tylko teraz kwestyi téj zostało, w rzeczy Moskalami być chcą ci, którym tak lepiéj. Duchowieństwo ruskie mści się może lekceważenia naszego... a no dziś stare owe grzechy naprawić trudno. — Machnął ręką. — Dopóki nie wkroczy wojsko imperatorskie, nie ma się co téj kwestyi obawiać.
Prawie do samego Lwowa to o tém to o owém gwarząc dojechali, nie znając się wzajemnie, przyszło wreszcie do zapoznania. Nazwisko przybrane jenerała nic nie powiedziało, szlachcic wyrzekł swoje z pewną dumą, w istocie znaném ono było jako reprezentanta kraju w sejmie i delegacyi, choć raczéj ze strony wesołéj niż poważnéj. Wyrzekłszy je, spodziewał się podwojonego uszanowania od towarzysza, co jednak gdy nie nastąpiło, wniósł, iż stósunki galicyjskie mało są znane za granicą. O kilka téż stacyi przysiadł się do nich nowy towarzysz, w którym poznać było łatwo duchownego obrządku ruskiego. Ten po obu rzuciwszy okiem, odsunął się jak najdaléj, nasrożył twarz bladą i dał do zrozumienia, że z Lachami nie gada... Można było posądzić go, iż znał posła i delegata, gdyż okiem nader złośliwém rzucał na niego. A że znalazł obu rozmawiających z sobą, i jenerała téż wzgardą jak najwybitniejszą potraktował. Zapalił śmierdzące austryackie cygaro i kurzył z widocznym celem naprzykrzenia się polskim nosom.
Na następnéj stacyi dostali jeszcze chudego jegomości z teką pod pachą, w okularach, przypominającego typy biurokratyczne z Kikiriki.
Przywitał go po niemiecku mianując Hofrathem duchowny, być to jednak musiał jakiś Hofrath gorszego gatunku a mniejszego kalibru, nie pokaźny, pokorny, do zbytku grzeczny. Rozpoczętą widocznie w chęci pokąsania współtowarzyszów rozmowę księdza zbył ministeryalném milczeniem. Może téż nie chciał drażnić grubego szlachcica, którego dłoń rozpostarta na siedzeniu niepospolitych była rozmiarów. Duchowny zmuszony zamilknąć, z cicha tylko sub rosa dowcipy jakieś ciskał na ucho ku rozweseleniu urzędnika, który się krzywił tak, że ksiądz mógł to wziąć za uśmiech a szlachcic za grymas.
Naostatek głośno, urzędownie po niemiecku konduktor oznajmił, że stanęli we Lwowie, czego się trudno było domyśleć, bo miasto ztąd jeszcze daleko. Jenerał pożegnał towarzysza z daleka i postarał się o dorożkę do Georga, jedynego hotelu, który ma sławę porządnego i wykwintnego we Lwowie a w istocie gdzieindziéj ledwieby za trzeciorzędny mógł uchodzić. Tu wszakże stoją tous ceux qui se respectent.
Jenerał miał jeden list do znanego prawnika, człowieka zamożnego, wziętego i znającego dobrze kraj, którego był dziecięciem, drugi do obywatelskiego domu zamieszkałego we Lwowie. Ostatni dała mu matka. W nim gospodarzem i głową był dawny wojskowy, od r. 1832 zamieszkujący w Galicyi, towarzysz broni jego ojca, który tu po żonie wziął majątek i przedzierżgnął się zupełnie na Galicyanina. Z pomocą tych dwóch znajomości, rachując, iż przez nie łatwo było inne zawiązać, spodziewał się dostatecznie w miejscowych stósunkach rozpatrzeć. Z jego stanowiska kwestya ruska, Rusini byli najciekawszym fenomenem do badania, ale przedsmak już miał o nich z rozmowy szlachcica w wagonie.
Dnia tego resztę poświęcił jenerał pieszéj przechadzce i rozpatrzeniu się po mieście, które oczekiwania jego zawiodło. Po świetnéj i pełnéj życia Warszawie, po relikwiarzu krakowskim Lwów wydał mu się bez charakteru obozowiskiem jakiémś nieuporządkowaném i zaledwie obietnicą dla przyszłości. Wieczór chciał spędzić w teatrze, nieszczęściem grano po niemiecku a repertoar wcale był niezachęcający... z musu więc pozostał w domu.
Nazajutrz rano wybrał się naprzód do prawnika. Dom, w którym mieszkał, będący jego własnością, dawał jak najkorzystniejsze wyobrażenie o właścicielu. Była to jedna z najpiękniejszych, wykwintnych nawet kamienic, niedawno znać pobudowana znacznym kosztem i z dobrym smakiem — jakby z Wiednia przesadzona... Trafiwszy dosyć szczęśliwie na godzinę, pan Melchior Szarliński został przyjętym w saloniku do pracowni przytykającym, któremu chyba zbytek wykwintu i umeblowanie nadto wystawne zarzucić było można. Wszystko tu nowe było, świecące, modne, dobrane i czyniło mimowolnie wrażenie jakiegoś na wysoką stopę urządzonego publicznego lokalu. Można było sądzić, że tu nikt jeszcze nie żył, nie mieszkał, bo powszedni tryb życia w zimnym tym salonie żadnych nie zostawił śladów. Stoliki były jakby dziś ze sklepu wzięte, fotele i kanapy jakby wczoraj od tapicera... całość widocznie od razu stworzona harmonizowała we wszystkich częściach doskonale, lecz wiało od niéj jakimś chłodem, każącym się domyślać, iż dom ten nie miał przeszłości, że ona gdzieś w innym pozostała lub tuliła się na boku.
Drzwi otworzyły się i mężczyzna lat średnich, grzeczny, uprzejmy a znać nawykły do przyjmowania obcych i częstowania ich zdawkową monetą życzliwości powszedniéj, powitał przybyłego. Miał mu się czas jenerał przypatrzeć, gdy list czytał. Był to mężczyzna w sile wieku do pracy, z fizyogpomią okazującą rozwinięte władze umysłowe, spokojny, poważny, trochę zimny. Ubrany z pewném staraniem wyglądał na urzędnika lub radzcę ministeryum, znającego ważność swojego stanowiska... Twarz wygolona cała okazywała bez obawy oku postrzegacza wszystkie rysy odkryte, jawne, jakby mu chciała zaręczyć, iż żadnych nie kryje tajemnic. Jednakże nic na niéj wyczytać nie było podobna.
— Jestem cały na jego usługi — rzekł prawnik, przebiegłszy pismo. — Widzę, że pan dobrodziéj przybywa w zamiarze osiedlenia się w Galicyi. Darujesz mi pan, że w chęci usłużenia mu po myśli jestem zmuszony go spytać o rzecz, która mu się na pozór wyda dziwaczną. Czy pan życzy sobie nabyć dobra dla korzystania z nich gospodarstwem i przemysłem, to jest warsztat do pracy, lub jako przyjemne miejsce pobytu i rezydencyą? W istocie w dwóch tych wypadkach należałoby szukać cale różnych warunków.
— Radząc się pana dobrodzieja, powinienem być szczerym — rzekł jenerał — i pytania cel dobrze pojmuję. Odpowiedzieć mi na nie trudno. Nie chciałbym tracić przy nabyciu, ale za główny cel nie zakładam sobie, aby ten warsztat, jak go pan zowie, dawał przedewszystkiém olbrzymie procenta. Chciałbym w nim domu, ogrodu... drzew... ciszy a najkorzystniejsze pustkowie zyskowne nie zaspokoiłoby mnie.
— Już rozumiem — rzekł prawnik, bacznie słuchając i wpatrując się w jenerała, jakby z twarzy jego chciał przeszłość wyczytać. — Celem więc pierwszym nie jest zysk... można coś przy nabyciu warunkom innym, uprzyjemniającym życie poświęcić... Dóbr w Galicyi rozmaitego rodzaju na sprzedaż mamy podostatkiem... coś podobnego znajdzie się łatwo... Pan zapewne mieszkał dawniéj??
— W Rosji najdłużéj... w Królestwie — rzekł jenerał — stósunki galicyjskie mało mi są znane; spodziewam się, że one nie wiele się różnią od innych części dawnéj Polski...
— O ile znam inne części — powoli zaczął prawnik — przypuściłbym raczéj, iż stósunki nasze, życie... obyczaje są dosyć różne od polskich stósunków w Poznańskiém i Królestwie. Inaczéj się tu poskładały, przefermentowały warstwy spółeczne, innéj nabrały barwy... Pozostało wiele z przeszłości, przybyło téż nowego nie mało... określić trudno, widzieć potrzeba... Fenomena życia łatwiéj się poznaje z zewnętrznych objawów niż z definicyi. Ma pan znajomości jakie?
— Dotąd żadnych oprócz spodziewanéj państwa Ropczyckich, do których mam listy...
— Dom bardzo zacny, ludzie czcigodni, sam żołnierz z r. 1831, szanowani powszechnie — rzekł powoli zawsze prawnik i wpatrując się w gościa. — W tym domu pozna pan przynajmniéj część naszego towarzystwa, wiejskie obywatelstwo, które może go najwięcéj obchodzić... kilku naszych literatów i znakomitości... Wybór nie mógł być szczęśliwszym, jest to neutralny grunt, na którym schodzą się ludzie różnych przekonań i obozów, zarówno wszyscy czcząc obywatelską cnotę gospodarza domu... i poświęcenie jego dla kraju...
Jednębym tylko uczynił uwagę panu, że chcąc trochę wniknąć w tajemnice spółeczeństwa i poznać jego charakter, należy poświęcić nieco czasu...
Gdyby zaś jaka godzina panu zbyła wolna... bardzoby mi było przyjemnie widzieć go w moim domu. Przyjmuję co czwartek... Jestem sam i dom... kawalerski... Tymczasem poszukamy dóbr i znajdziemy coś stósownego...
Prawnik nie zdawał się mieć ochoty do większego wywnętrzenia, a trudno téż było od niego wymagać czegoś więcéj przy pierwszém poznaniu i niedostateczném objaśnieniu, z kim miał do czynienia. Polecono mu jako bardzo zacnego i możnego człowieka pana Szarlińskiego, — a to nie mówiło wiele.
Jenerał wstał, podziękował i wyszedł... ztąd wprost doróżka go zawiozła na mniejszą ulicę bardziéj po wiejsku wyglądającą... przy któréj stał w ogródku obszerny stary dwór państwa Ropczyckich. — Urządzeni téż tu byli jak widać na zamożną stopę, ale nieco po wiejsku. Służby kręciło się wiele i różnéj, począwszy od lokajów w kamaszach aż do dziewcząt bosych i w szarych koszulach. Dwór miał po bokach oficyny, stajnie, do koła ogród... i wyglądał bardzo wygodnie a dostatnio... W dziedzińcu widać było karetę, kocze i bryczki...
Jenerał wiedział już, że rodzina państwa Ropczyckich składała się z dwojga naprzód małżonków, z owdowiałéj ich córki bezdzietnéj, która najczęściéj mieszkała przy rodzicach, i z syna, który, choć miał własną wieś i gospodarstwo, często tu także przebywał... Młody Ropczycki był dotąd nie żonatym. Tyle tylko o dawnym towarzyszu broni ojca wiedział Zbyski, polecony mu w liście przez pułkownikową jako siostrzeniec jéj najukochańszy; ale Stanisław nie chcąc się kryć przed nim ani go zwodzić, miał mu zaraz w cztery oczy przyznać się, kim był w istocie.
Zastał téż szczęściem samego tylko pana Ropczyckiego, który czytał gazetę w swoim gabinecie i nieznajomego z nazwiska gościa ze skwapliwą dawnéj daty uprzejmością pospieszył przyjąć w salonie. Ten był wcale do pierwszego niepodobnym, pełen kwiatów, książek, robót i choć piękny a dla oka miły, świadczył, że się tworzył powoli a składały nań lata długie. Sprzęty w nim staroświeckie, nowe, zużyte i świecące podobierane były z niewieścim smakiem, połączone jakimś charakterem jednym, który całości dawał wdzięk malowniczy.
Mieszkanie to nie przypominało téż wcale staroświeckiego saloniku zacnych państwa Skwarskich w Krakowie, tak jak czcigodny pan kapitan Ropczycki nie był podobny do starego z półksiężycowemi bokobrodami. Mężczyzna stary, siwy ale wyprostowany, silny, z ruchami żywemi z okiem błyszczącém, z wąsikiem do góry podkręconym ubrany wedle nowéj mody bardzo starannie, pokuliwając nieznacznie na jednę nogę (niegdyś strzaskaną od kuli pod Grochowem) przyjął jenerała, wpatrując się w niego niezmiernie pilnie i z pewném zdziwieniem, potém wziął szybko podany mu list, otworzył go i przez szkiełko czytać zaczął pospiesznie.
— Szanowna moja pułkownikowa! zawołał, przerywając sobie — siostrzeniec... ale...
I począł znowu wpatrywać się w rysy przybyłego z wzruszeniem wielkiém.
— Panie kapitanie, rzekł Stanisław z cicha, dla wszystkich siostrzeniec, ala dla pana... jestem Stanisławem Zbyskim, synem pułkownikowéj uratowanym od śmierci... cudownie..
... Tak-że mi mów! ma foi! ja od razu z podobieństwa twarzy poznałem cię!... I rzucił mu się w objęcie. — Siadaj! bądź jak w domu! Serdeczniem rad, że Bóg cię dla biednéj matki ocalił! Opowiesz mi to wszystko.. Ale dali-pan, już to w Galicyi tajemnicy robić nie ma potrzeby... bo z każdą podobną strasznie nam starym ludziom przywykłym do szczerego wygadania się niewygodnie... Dla mojéj rodziny, kochany panie Stanisławie, musisz być tém, czém jesteś dla mnie...
— A no — naprzód, niech posłyszę o twych losach...
Jenerał krótko, treściwie, chłodno w niewielu słowach opowiedział mu wszystko. Kapitanowi w czasie powieści wyrywały się stłumione wykrzyki i objawy oburzenia — potém łzy zakręciły mu się w oku. — I znowu uściskał syna przyjaciela.
— To prawdziwie szczęśliwy dzień dla mnie, zawołał — kochałem ojca, szanowałem matkę, cieszę się, że wam tu może usłużyć potrafię. Pisze mi pułkownikowa, że wy się tu osiedlić pragniecie. A la bonne heure! Nie wystawiajcie sobie, żeby to było trudném. Naprzód ludzi z pieniędzmi przyjmują wszędzie; — powtóre my nie jesteśmy tak niegościnni, jak nas malują, i daleko lepsi w gruncie niż sądzą z daleka. Staropolskie cnoty jeszcze się u nas po kątach tulą, dużo dobrych ludzi, dobrych z kościami, choć... choć grzesznych jak na świecie wszyscy...
— Szanowny panie, co do mnie, przerwał jenerał, prosiłbym jednak z powodu paszportu mojego zachować tajemnicę i zostawić mnie Szarlińskim.
C’est un peu bien difficile, rzekł uśmiechając się gospodarz, wygadam się, bom papla... a żonie, córce i synowi nie zataję... to darmo... Dla innych będziesz sobie, kim zechcesz...
Mówili jeszcze, gdy drzwiami głównemi wbiegły dwie panie, pani Ropczycka sama, nie młoda, okrąglutka, żywa kobiecina z oczyma czarnemi, pomarszczoną ale dosyć wdzięczną twarzą, wystrojona bardzo, — za nią córka, wdowa, hrabina Kościelecka, osoba dwudziestokilkoletnia, w kwiecie wieku, wesoła, z wyrazem twarzy trzpiotowatym i zalotnym, choć bardzo dystyngwowanym, wytwornie ubrana, pachnąca, wyświeżona, wyglądająca jak kwiatek wiosenny około południa... Obie panie wbiegły szybko, zobaczyły nieznajomego..., który wstał widząc je przybywające; — hrabina wlepiła weń oczy ciekawe, matka na przemiany patrzała na niego i na męża; czekały widać niecierpliwie, by gospodarz przedstawił im przybyłego...
Ten się namyślał właśnie.
Chère Rosalie, pan... Szarliński z Królestwa, syn... to jest siostrzeniec pani pułkownikowéj Zbyskiéj i mego najlepszego przyjaciela, o którym tylekroć odemnie słyszałaś... La comtesse Kościelecka ma fille...
Tu kapitan stanął chwilę...
— Nie skończyłem... dla ogółu śmiertelnych jest to pan Szarliński, siostrzeniec pani Zbyskiéj, dla nas... tylko dla nas jest to jenerał Zbyski, który cudem ocalony został z niewoli moskiewskiéj i podany za zmarłego. — Vous comprenez.. le plus grand secret!
Położył palec na ustach...
Oczy obu kobiet z gorącą ciekawością zwróciły się ku temu bohaterowi, którego postawa energiczna i piękna i bez tego już zajęły hrabinę Kościelecką... Obie panie podały mu rączki, wyrażając współczucie i zaręczając, że z sekretu nie wydadzą; a choć, jak się pokazało, wybierały się na spacer, zostały gorejąc ciekawością dowiedzenia się czegoś i poznania bliższego tak pięknego mężczyzny.
Młodsza szczególniéj ścigała go oczyma.., które wszakże polowały próżno na strategicznie wymykający się wzrok jenerała.
Rozmowa zawiązała się nader żywo, gdy po cichu kapitan Ropczycki oświadczył, iż jenerał chce kupić dobra i osiąść tu wraz z matką.
— O! my pana ztąd nie puścimy! — poczęła matka — znajdziemy mu majątek... złote jabłuszko... wprowadzimy w nasze kółko i przekonasz się que nous voulons mieux, que nôtre réputation... Na tę nieszczęśliwą Galileę wszyscy kamieniami rzucają... a toż przecież dziś jedyny kawałek Polski, gdzie być Polakiem wolno...
Hrabina Kościelecka przerwała matce.
— I zaręczam jenerałowi, że tu znajdziecie i dobre i miłe towarzystwo et le plus gracieux acueil!
W istocie oczy hrabiny już to zwiastowały, chociaż jenerał nie rozumiał ich mowy lub rozumieć jéj nie chciał.
Pierwsze przyjęcie w tym domu było w istocie serdeczne, przez tę powłokę światowych form lekkich, słów oklepanych, grzeczności powszednich czuć było życzliwość i sympatyą poczciwą, może nawet nazbyt żywo się objawiającą. Ale pani Rozalia i hrabina nic nie umiały brać chłodno, trzpiotanie się ptaszkowate było w ich naturze... tysiąc razy może zawiedzione obie, każdą nową twarz witały z nadzieją, że w niéj znajdą jakąś istotę wyjątkową. Zapalały się łatwo a najczęściéj po tém zmuszone były rozczarowywać się smutnie i odboleć pierwsze wrażenia.
— Kochany jenerale — zawołała spiesznie sama pani — to darmo... my cię musimy tu wziąć w opiekę... Jesteś nam powierzony, to najświętszy obowiązek. Zrobimy ci znajomości, damy poznać tutejszy świat... Jesteśmy dobrze ze wszystkimi... Zobaczysz... wywiążemy się z tego gorącém sercem starych choć nieznanych przyjaciół. Tylko się już spuść na nas i bądź z nami jak w domu... Mój mąż, mój syn, ja...
— O mnie to mama zapomina — figlarnie przerwała hrabina — a! przecież i ja mogę się przydać na coś! choćby dla zaprezentowania jenerałowi wszystkich pięknych pań, których oczów strzedz się powinien.
— Pani — uśmiechnął się Stanisław — jestem stary żołnierz, ostrzelany i obyty z pociskami pięknych oczów, które na mnie patrzeć już nie będą.
— Da się to widzieć! — szepnęła kapitanowa...
— Ale na miłosierdzie Boże, ma foi! — zawołał gospodarz — nie tak obcesowo, moje panie, bo mi go nastraszycie i pierzchnąć gotów... Dajcie mu się rozpatrzeć, odetchnąć...
— Mój dobrodzieju! — odpychając męża rzekła pani Rozalia — wszystko to dobre, co pan Ropczycki prawi, ale ja swoje, ja swoje. Dziś do nas na obiadek, en petit comité, en famille, sami swoi... Proszę, bardzo proszę, co Bóg dał... à la fortune du pot... No! ja proszę.
— I ja proszę za mamę! — dygając dodała piękna hrabina.
— I ja proszę, choć za późno, bo na końcu — dołożył gospodarz.
Jenerał się skłonił — nie mógł odmówić...
— Jemy o trzeciéj! czy to nie zawcześnie dla pana nawykłego do stolicy?
— A! pani — rzekł jenerał — ja jestem żołnierzem i nawykłem jeść, kiedy dają, a nawet całkiem się bez jedzenia obchodzić..
— To dobrze, parce qu’en fin, może być bardzo zły obiad...
W ten sposób zawiązała się zaraz poufalsza znajomość z całym domem, jenerał odjechał ucieszony tą znajomością jakąś milszą i serdeczniejszą niż inne.
Wracając do hotelu, zdało mu się, że zobaczył przesuwającego się kniazia Samuela, lecz że ten go czy nie poznał czy poznać nie chciał, nie przywitali się z sobą. Właśnie nań jeszcze patrzał, śledząc mimowolnie oczyma, gdy ktoś go za rękę pochwycił. Był to drugi niespodziany Rosyanin — Nizin...
— Co wy tam patrzycie na kniazia? rozśmiał się — hę? on! on sam... nie mylicie się...
— Ale wy co tu robicie także? — spytał jenerał.
— W ulicy ani w bramie spowiadać się nie lubię, odparł Nizin, chcecie, to do was zajdę na chwilkę,
— Bardzo proszę...
Wszedłszy Nizin, skręcił sobie naprzód papierosika, bez którego żyć nie mógł, rozsiadł się w krześle...
— No! no! zawołał — wy dziwujecie się kniaziowi, ja się dziwię, że was tu widzę, a kniaź, jeśli poznał, podziwi się także zoczywszy tu nas obu... Cóż chcecie? przyszedł na to czas, że za carską Rosyą, która po staremu koleją wyżłobioną się wlecze, ochotnicy coś robić muszą. Kniaź téż niby ochotnik... niby! ba... ja jego znam ptaszka... on te interesa robi, które mu jego interesa robią... Ja — to wy wiecie — nie taję się, ja republikanin, demagog, socyalista... stracona placówka... orzę zagon dla przyszłości... No — a wy?
— Ja sobie szukam zagonu, aby orać na chleb powszedni, odparł jenerał zimno. Aż nadto jest tych, co pracują około baniek mydlanych, potrzebaż kogoś, coby chleb piekł.
Nizin na niego popatrzył.
— To prawda, ale z was pono także piekarz problematyczny, wybyście téż chcieli upiec może jaki pierog, jeno się to nie sklei!... rozśmiał się Nizin. Wy przedemną nie powiecie, czego wy chcecie...
— Spokojności! szanowny panie Ilja, nic więcéj! ręczę wam! Ambicyi nie mam żadéj, jestem po troszę sceptyk... a dzisiejszy czas taki, że to, coby się uczynić chciało, o tém i myśleć nie można.
— Na przykład? — spytał Nizin.
— No... na przykład, pojednać Niemca z Rosyaninem i Polaka z Niemcem i wszystkich ich z sobą...
— To zawcześnie — rzekł Nizin — ja jestem doktryner, marzyciel, utopista, ale ja to widzę, że te nieprzyjaźnie ludów to jest zakwas, bez któregoby się chleb nie rozczynił... pospaliby się wszyscy... to potrzebne...
— Ale czy sprawiedliwe? — spytał jenerał — wszyscy ludzie bracia!
— Czort jego wie — rozśmiał się Nizin — jużciż to w republikańskim katechizmie stoi... a potém, wszakże Abel i Kaim bracią byli!!
Począł się śmiać głośno. — Ej! ej! — dokończył hamując się powoli — z Polakami, jakby oni rozum mieli, możnaby się zgodzić, z Niemcami to trudno...
— A z Polakami jak?
— Niech tylko z ruskiéj ziemi ustąpią...
Jenerał z kolei śmiać się zaczął.
— Cóż — spytał — chyba na tamten świat, bo wy mówicie, że ruska ziemia po Wisłę, z drugiéj strony chcą ją mieć Niemcy...
— A to Niemców w szyję i precz! — rzekł Nizin.
— Dajmy temu pokój, nie zrozumiemy się nigdy — dokończył jenerał — musicie chyba mieć słuszność, że ten kwas na przyszły chleb jest potrzebny... Powiedzcież mi, co myślicie, jaki on będzie?
Nizin się zamyślił.
— Kto go wie! naprzód trzeba dzieżę wyczyścić, nim się chleb rozczyni... i piec wymieść... koło tego jeszcze tymczasem dużo roboty... A potém... potém! — dodał cicho — po co nam państwa? po co carstwa?... po co granice?... Rzeczpospolita sfederowanych gmin europejskich, każdy u siebie pan i kwita... Ani wojsk, ani zaborów, ani podbojów, ani niewoli... wszyscy równi... kto nie pracuje, ten nie je, własność ziemi wspólna... kapitałom nie dać rosnąć...
— I tam daléj — dorzucił jenerał — ja to wszystko słyszałem już, despotyzm gminy w miejscu despotyzmu cara... stokroć gorszy... Człowiek, którego Chrystus wyzwolił, znowu bezmyślną cyfrą w społeczeństwie rządzoném przez kilku silniejszych trybunów... Ostatnie słowo, niewola! niewola! ciemnota i ruina.
Nizin się począł śmiać.
— I tam daléj — ja to także słyszałem — zawołał przedrzeźniając jenerała — a no my się tego nie boimy. Ja wam powiem jednę tylko rzecz... wy może macie słuszność, ja może bredzę, ale prąd wieku taki, a jak się uweźmie ogół, choćby głupstwo zrobić, ludzkość musi przejść przez próbę. W powietrzu zawieje to lub owo... to tak jak cholera zaraźliwe, wszyscy się nią pochorują... dużo wymrze... fatalizm dziejowy! Źle czy dobrze, tak musi być. — My, posłuszni głosowi wieku jak wyroczni, idziem, burzym, wywracamy, drudzy budują, inni znowu obalą... od czego świat i życie??
Na tém rozmowa skończyć się musiała, jenerał bowiem dłużéj rozprawiać z Ilią nie widział pożytku. Nizin po chwilce począł sam daléj nie proszony.
— No! tu to rola dobrze przygotowana — rozśmiał się — co posiejesz, wyrośnie. Nas Wielkorusów słuchają jak proroków... aby im siła, aby im zemsty nadzieja, a co potém z nimi będzie... No!... począł się śmiać, ręce zacierając. — Oni tu wszyscy z nienawiści do szlachty republikanie i demokraty... oni nas w mig rozumieją... Tylko na carski rząd nie można im nic powiedzieć, bo jeszcze cara szanują, przez to im przejść potrzeba — to darmo. Nie długa sprawa... pójdą i skosztują, dostaną oskomy...
Ot widzicie — począł po chwilce — ja tu — Samuel, tu... znaleźliby się i drudzy... każdy z nas ma z kim gadać i co robić... Z nimi nam daleko łatwiéj niż z Serbami, albo z Czechami, albo z Kroatami... Tamtym w głowie, że oni osobne państwa mieć mogą, a Ruś pokorna prosi się, żeby ją zjeść. Mówią, jak mają nas połknąć Polacy, lepiéj Moskal niech zje...
— Polacy ich przecie jeść nie myślą...
— Bo zębów nie mają! — rzekł Nizin — ale jakby Rusinów kto nie zjadł, to coby im z tego przyszło? Największego figlaby im wyrządził, ktoby państwo z nich stworzył... Na nowe gospodarstwo bez zasobu, bez tradycyi, bez siły... ciężkoby im się zebrać było. Oni téż czują, że sobą być nie mogą i mają dali pan rozum.
Podał rękę jenerałowi. — Do zobaczenia — rzekł — jeszcze się tu pewnie nie jeden raz spotkamy...
Pod wrażeniem tych niemiłych dwóch twarzy Stanisław zadumany przygotował się na obiad do Ropczyckich... Jakkolwiek krótko był we Lwowie, mógł już dostrzedz, że na zewnątrz cale nie widoczna, chorobliwa agitacya Rusinów, podsycana z zagranicy, tajemnie podkopywała tu przyszłość — przeciwko niéj nie czyniono nic, a kto wie, czy cokolwiek uczynić było można. Z dwoma zbyt przeważnemi siłami walczyć należało, z doskonałą organizacyą panslawistów, trzebiącą sobie drogi złotem, i z ciemnotą gminu, na który ona działała, znajdując pole łatwe i jakby dla siebie przygotowane. Panslawizm jako narzędzie miał w sobie, co podobne mrzonki najniebezpieczniejszemi czyni, myśl na pozór wielką i świetną. Na blask tego łuczywa dawały się brać ryby i same pod oszczep płynęły...
Biła naznaczona godzina, gdy jenerał wszedł do saloniku Ropczyckich, znalazł w nim całą rodzinę pomnożoną pięknym, słusznego wzrostu jeszcze młodym mężczyzną, który wyglądał na niemiecko-angielskiego sportsmana dobrego towarzystwa. W ojcu widać było jeszcze żołnierza 1831 r., coś polskiego miał w twarzy, ruchu, obejściu, matka była gosposią naszą wychowaną tylko przez guwernantkę francuską, hrabina jeszcze przypominała typy nasze z XVIII wieku, syn, pan Ildefons Ritter von Ropczycki... już zdawał się nie mieć krwi polskiéj kropelki w żyłach. Długi czas mieszkał w Wiedniu, coś podobno wojskowéj służby austryackiéj próbował — a obcowaniem z kosmopolityczną elegancyą sam téż na ów starty jakiś ogólnik się wyrobił, który we wszystkich Jockey-Clubach europejskich mógł mieć kurs równie dobry...
Pan Ildefons znacznie chłodniéj przyjął gościa domu, zdawał się chcieć wprzódy nieco wybadać, do jakiéj sfery towarzyskiéj należał.
W króciuteńkim surduciku, ze szkiełkiem w jedném oku, blady, zmęczony, znudzony, milczący, był raczéj widzem niż członkiem towarzystwa, które jenerała serdecznie przyjmowało. Hrabina ułożyła tak miejsca, by mogła usiąść przy jenerale i czynnie ojcu i matce pomagać go bawić.. Była téż nadzwyczaj ożywioną, miłą i tryskającą dowcipem. Żartowała niemiłosiernie między innemi z brata, który się nawet nie odezwał i coraz chmurniał.
Przez cały obiad ona odżywiała rozmowę, nie dała jéj na chwilę ustać, kierowała nią, wprowadzała wszystkich, aby uczestniczyli... tylko brata kwaśnego nie mogła rozruszać. Siedział, na przemiany przyglądając się to białym, starannie utrzymanym rękom, to naprzeciw wiszącemu sztychowi angielskiemu... Agarze na pustyni, prześlicznie udrapowanéj przez malarza, który nigdy matki przy chorém a głodném dziecku znać nie widział.
Pomimo braku udziału pana Ildefonsa wspomnienia kapitana, opowiadania pani Rozalii, dowcip hrabiny Kościeleckiéj bardzo przyjemnie czas zajęły. Oznajmiono jenerałowi, że na pozajutrz proszonym jest na herbatę, na którą małe kółko dobrych znajomych wezwaném być miało. Kapitan ofiarował się téż wieść jenerała do wszystkich domów, któreby sobie poznać życzył... Zdało się wszakże jenerałowi, iż toby było zbyteczném... Ma to w sobie czysto polskiego każda dawna prowincya nasza, iż złe czy dobre, zawsze w niéj jak na dłoni... Inne kraje, inne narodowości osłaniają więcéj swe usposobienia, starają się kryć z tém, czém żyją; w Polsce myśl, uczucie, popęd każdy wybijają się na wierzch natychmiast. Nie potrzeba tu badać głęboko, ani sobie głowy łamać nad odgadywaniem; co polskie, jest to odkryte, co zagadkowe, pewnie napływowe i nie nasze. Grzeszyliśmy zawsze tém najwięcéj, żeśmy jawnie spowiadali się z każdéj myśli i zamiaru... i nawet gdyśmy na nieprzyjaciela uderzyć mieli, mówiliśmy mu: Strzeż się! Pilnował się téż tak dobrze, że nas z ciosem uprzedzał.
Nad wieczorem znużony szczebiotaniem hrabiny, pożegnał Stanisław gościnny dom państwa Ropczyckich i puścił się pieszo do hotelu, myśląc o napisaniu listu do matki. W drodze jednak ogarnęła go tęsknota jakaś dziwna, ściskająca jak mróz serce, która nie dozwoliła pióra wziąć w rękę, bo czuł, że onoby przykry stan duszy zdradziło.
Z tego, co dotąd słyszał, widział, co przeczuwał — stan obecny Polski, którą kochał cichą miłością synowską, przedstawiał mu się w barwach tak straszliwych, iżby był przed nikim nie chciał się z tego zwątpienia spowiadać.
Wszystkie rysy rozpierzchłe, które pamięć gromadziła w umyśle powoli, zebrały się nagle, jakby czarnoksięzkiego zaklęcia sile posłuszne — i stworzyły ten obraz ciemny przedednia skonu...
Pot zimny wystąpił mu na czoło... spuścił głowę i pogrążony tak powlókł się do samotnéj izby, w któréj siadł wśród mroku a raczéj upadł na łóżko — zbolały i zrozpaczony. Dla czego właśnie w téj chwili widzenie straszne opanowało umysł, nie umiał sobie wytłómaczyć — i pozbyć się go téż nie mógł. Widział tę Polskę ściśniętą między dwa mury rosyjskiego despotyzmu i niemieckiéj rachuby chłodnéj, mającą do wyboru tylko dwie paszcze otwarte... Stała w pośrodku rozbrojona, rozdarta z dziećmi, które zamiast kupić się razem, waśniły się o drogę, pasowały o barwy, jakiemi przybrać się chciały.
Wodzów nie było... krew ich wyschła do kropli ostatniéj, kapłani patrzali nie w niebiosa ale gdzieś w dal zamierzchłą, tłumy wykrzykiwały różne hasła... a pola stały odłogiem i oręż rdzewiał i niszczały mienia ostatki... Gdzieniegdzie pośród ciżby wrzącéj grały grajki skocznego a weseli tańczyli, aby głodu i nędzy zapomnieć. Ówdzie sypali ostatkiem złota ci, którym chleba jutro miało zabraknąć. — Ładu i spoju nie było nigdzie... a dwie paszcze otwarte szeroko ziały już śmiercią jutrzejszą...
Tłum był — ludzi brakło... Wodzami chcieli być wszyscy, nikt żołnierzem; każdy miał radę inną, by ojczyznę zbawić... a dwóch nie znalazłeś zgodnych.
Jedni wołali Rzymu, drudzy Austryi, Prus trzeci, inni Moskali, Francyi starzy marzyciele, bodaj Turka ostatni... bo już w sobie samych siły nie czuli... Jeden zbawienia wyglądał od ludu, któremu zawiązanych oczów nie chciano otworzyć, drugi od modlitwy i cudu, inny od frymarków politycznych, sprzedając się za „kto da więcéj?“ Żadnéj dłoni mocnéj, coby ujęła i pchnęła. — Wszyscy tam!! I przesunęła mu się przed zakrwawionemi oczyma historya pięćdziesięciu lat ostatka, cały szereg strat, zawodów, upadków, niepowetowanych szkód naszych... wszystkie odpadki ziemi, ludzi, tradycyi, wiary, szlachetności...
Tam szczerbił nas fanatyzm, z drugiéj strony rewolucya i utopie i mistycyzmy i monomanie chorobliwe... Każdy coś urwał, wykąsił, osłabił...
Wszyscy patrzyli a nie umiał nikt podnieść głosu i zawładnąć tłumami i rzec i pchnąć — Tam! Jak w oblężonéj twierdzy ściśnięta załoga, może choć w fałszywym kierunku rzucające się masy byłyby się na świat szerszy przebiły... szły kupki rozerwane i ginęły... ginęły...
Wśród tych marzeń o mrocznéj godzinie wieczora widział sam siebie także obezwładnionym, związanym, nie umiejącym sobie obrać drogi życia, widział matkę, cień Maryi Pawłownéj, Władka i smutną Michalinę. — Żyć tak bez celu, aby się dobić do końca? czyż to życie! Iść? dokąd? Godzić? nieprzejednane, zasypywać? przepaści? opuścić więc ręce i umrzeć? W szczęście dla siebie nie wierzył, pracy nie widział; ta, którąby był mógł podjąć, byłaby trudem Syzyfa...
Drżącą ręką szukać się zdawał rewolweru podróżnego... dzikiéj dogadzając fantazyi jakiéjś, gdy we drzwiach zjawił się służący ze świecą i listonosz z torebką skórzaną, który mu przyniósł pismo z Krakowa... Sądził, że ono było od matki, nastraszył się i zdziwił, widząc na kopercie rękę Michaliny...
Drugi list był od Arusbeka... Dziwniejszém zdawało mu się, że Michalina unikająca go widocznie pomyślała o napisaniu do niego, uląkł się słabości matki — rozłamał pieczątkę, pierwsze jednak wyrazy go uspokoiły...
„Widzę, jak się pan Stanisław zdziwi, pisała, zobaczywszy na kopercie rękę nieznaną, odbierając list odemnie... Ja sama nie wiem, jakiemu uczuciu jestem posłuszną, pisząc do Niego... Kocham bardzo moję przybraną matkę, część tego czystego przywiązania, braterskie jakieś uczucie przelałam na Pana. Choćby ono Panu było przykrém, musisz się z niém pogodzić i oswoić. Przez cały ciąg pobytu jego z nami, z kątka, milcząca śledziłam was oboje, matkę i syna. W oczach jéj chwilami choć błysło szczęście i wesele, w waszych nie widziałam nic prócz smutku. Nawet w chwilach zapomnienia zdawaliście mi się zamknięci, skryci, opasani murem niedostępnym. Mimowolnie przychodziło mi na myśl, że tę żelazną zbroję wdziewać musicie z obawy, aby wam uścisk przyjaznéj dłoni... dawnego może szczęścia nie przypomniał.
„Rozmówić się z wami o tém było mi doprawdy trudno, po kobiecemu powiedziałam sobie, że gdy wyjedziecie, napiszę... Zdajecie się mnie obawiać, stronić odemnie, nie słusznie. Moglibyście we mnie mieć siostrę tylko, a nigdy nic więcéj nad siostrę przywiązaną. Ulżyłoby waszej duszy, gdyby się ona ze smutkiem w siostrzyną przelać mogła. Widzicie, jak bezwstydnie się wam narzucam; nie posądźcież mnie o egoizm; — byłabym wprawdzie zaufaniem waszém bardzo szczęśliwą, ale Bóg widzi, a Boga się darmo nie wzywa, nie o moje idzie mi szczęście, o wasze... o spokój téj dobréj matki!
„Ona ten smutek sączący się z twarzy waszéj spija po kropelce, on goryczą spada na dno jéj serca i tam kamienieje... Mnie się zdaje, że źle czynicie, walczące tak sam z sobą a nie chcąc, by dłoń przyjaźni pomogła wam w tym boju... Proszę was tylko, panie Stanisławie, zrozumiejcie mnie dobrze, jestem starą pannicą bez pretensyi, bez wdzięku, bez uroku i znam to do siebie... Nigdy więc nie zamarzę nawet o tém — co niemożliwe..
„Dla uspokojenia waszego powiem wam jeszcze — noszę trupa na dnie serca... Ale mi zostało dla żywych a nieszczęśliwych wiele sił bezużytecznych... któreby się może na opatrywanie ran przydało...
„Kaleko biedny, weźże mnie za siostrę miłosierdzia...
„Rumieniec oblewa mi twarz, gdy to piszę... a! jestem bezrozumna i bezwstydna... lecz patrzę przez pół otwarte drzwi na posępną twarz modlącéj się w krześle matki waszéj... i mówię sobie — niech sądzi o mnie, co chce...
„Teraz drugie równie nieprzyzwoite zwierzenie. Zostawiłeś nam pan tu załogą przyjaciela, który sobie ze mnie żartuje. Mogłabym doprawdy, gdyby nie metryka, gdyby nie zwierciadło, sądzić, żem mu zawróciła głowę. A przecież to być nie może. Człowiek miły, czuć w nim zdala bijące serce... ależ dziwny! dziwny! Czasem mnie bawi natrętnością swoją, czasem nudzi, niekiedy niecierpliwi. Muszę go przecież znosić, bo tę naszą matkę kocha jak syn, służy jéj jak dziecko, i gdyby choć cząsteczka Moskali była taka poczciwa... a! doprawdy, przestałabym im pamiętać krzywdy nasze!
„Otóż koniec papieru i lista i mojój nieszczęsnój spowiedzi, którą bardzo spalić proszę... Czekamy pana niecierpliwie, pułkownikowa radaby, żeby się coś już kupić mogło i osiąść a począć życie nowe... Ja się panu przyznam, że choć tu czuję się w Polsce, jest to druga jakaś Polska inna, któréj nie znałam. Czy jest i trzecia i czwarta może? Mój Boże i czy te cztery stanowić kiedy będą jednę?
„Pułkownikowa kochana w téj chwili nie domyślając się, że ja z panem koresponduję, kazała mi sama za siebie napisać kilka słów, pozdrowić i prosić, byś pan powracał. List więc mój jest zupełnie usprawiedliwiony, kończę go, wedle obyczaju, najniższą sługą...“
Czytając jenerał bladł, czerwieniał, uśmiechał się i zamyślał, dziwne to pismo zrobiło na nim wrażenie... Zrozumiał je i wyrzucał sobie, że zmusił biedną Michalinę do tak przykrego dla niéj upominania się o trochę grzeczności. Miała słuszność! on był winien! Uczuł to tak mocno, iż gdyby tam była, ukląkłby przed nią przepraszać.
List Arusbeka zwiększył jeszcze wrażenie i wzruszył go mocniéj, choć pobudki uczucia doznanego nie mógł zrozumieć. Był jakby zazdrosnym. Ruszył ramionami łapiąc się na téj śmieszności.
Kniaź Andrzéj pisał do niego.
— „Stanisławie Karłowiczu, wołam cię z za gór i rzek, powracaj, zrobiłeś mnie tu strażnikiem skarbu, który chętniebym ukradł, gdyby on się dał pochwycić! Niestety! musiałeś mi tu zostawić reputacyą najobrzydliwszego w świecie bałamuta... bo się z moich gorących afektów śmieją jak z jakiegoś dzieciństwa... w które niepodobna uwierzyć. A ja ci się przyznam, kochałem się w życiu mało razy pięćdziesiąt, miałem się topić razy sześć, truć trzy razy, zastrzelić najmniéj pięć... mimo to żadne z moich widzeń miłości nie było tak silne, tak uparte, tak porywające jak to, które mnie tu trzyma... To czarownica ta kobieta, bo oprócz uroku niewieściego ma straszną broń męzkiego rozumu i zawsze jest panią siebie, gdy ja dawno nad sobą postradałem władzę. Przybywaj, ratuj! przyjacielu!
„Jest jeszcze i drugi wzgląd, dla którego powracać tu musisz... a ten daleko poważniejszy, niżby się po listu mego początku spodziewać można. Wiesz, jak mnie téż gorąco obchodzi, abyśmy tę szkaradną walkę międzynarodową zakończyć mogli jakiémś porozumieniem i zgodą. Leży mi to na sercu równie jak tobie. Spotkałem dość uczciwego dziennikarza naszego z Petersburga, Michała Anastazjewa, mimowolnie mu się z tém wygadałem. Myśl zgody pochwycił gorąco... Czas jest po temu, z każdym dniem wzmaga się w siłę, łączy i zlewa plemię germańskie, lada chwilę uderzy ono albo na romańskie ludy lub na Słowian... Czuje ono i wie, że wspólna walka i na polu bitwy przelana razem krew zbrata i najściśléj połączy... Jeśli teraz ominie nas to starcie, przyjdzie ono jako następstwo niechybne jutro. Dynastya nie obroni od tego Rosyi ani pokrewieństwo panujących rodzin. Czas więc wielki słowiańskim ludom porozumieć się ku obronie wzajemnéj bytu.
„Walka ta ze Słowiańszczyzną jest w tradycyach odwiecznych, trwa z różnemi przerwami wieki, nie ustawała nigdy. Przybierała tylko formy różne, przymierza, pokoju, rozejmu, nawet sojuszu, ale tysiąca lat znajdujemy na odwiecznych sadybach Słowian ledwie ślady i mogiły. Na Rugii, na Pomorzu, w Meklemburgu, na Łużycach, nad Łabą, nad Salą, wszędzie tylko ogryzione kości przodków naszych, którzy zwyciężali w boju a w pokoju marli i niknęli naciskani i pożerani przez to plemię mrówie, któremu wkrótce całéj ziemi będzie za mało.
„Starcie to jakich ośmdziesięciu milionów Słowian ze czterdziestą Germanów jest koniecznością dziejową, nieuniknioną. Ludzkość mogła się obejść bez niego, opierając na prawach i na poszanowaniu historycznych posiadłości narodów, lecz wszedłszy raz na drogę walk o ziemię, na siłę przed prawem, otwarła wrota wojnom eksterminacyjnym.
„I Słowian czeka wielkie pobojowisko, na którém się ich przyszłe losy rozstrzygną. Rozumiemy to wszyscy, rozumie i pojmuje Anastazjew tak jasno jak my. W środku pomiędzy Rosyą, która jest największą siłą słowiańską, a Niemcami leży Polska, swą cywilizacyą i tradycyami więcéj pochylona niż my ku Zachodowi. Acz rozdarta i osłabiona w swych losach nieszczęśliwych ma jeszcze talizman potęgi, która przeważyć może w walce plemion szalę na jednę lub drugą stronę. Instynkt barbarzyński nakazuje nam ją zetrzeć w proch i zniszczyć, rozum powiada, byśmy się ją starali pozyskać... Są to słowa Anastazjewa. Jest to dziś trudniejszém niż kiedy, bo świeżo niezaschłe krwi strumienie rozdzieliły Polskę od Rosyi... Kto pierwszy rękę podać powinien?
„Myśmy chrześcianie jeszcze i po chrześciańsku powiemy: mocniejszy. Rola rządu musi być taką dla saméj jego powagi, iż on inicyatywy przejednania podać nie może, boby się uznał winnym. Rzeczą więc ludzi dobréj woli przygotować, uczynić możliwém przejednanie, nakłonić siłą opinii rząd, aby zszedł z drogi prześladowania i tępienia na sprawiedliwszą i czyściejszą. Mówię ci ciągle słowy Anastazjewa, który chce bardzo potajemnie, bez rozgłosu zarządzić w Krakowie maleńki zjazd polsko-rosyjski dla obmyślenia nie preliminaryów pokoju, ale możliwych warunków zawieszenia broni. Kilku Rosyan, ludzi wpływu i znaczenia znajduje się na teraz w Pradze, przybędą oni chętnie, na miejscu dobierzemy téż zaufanych osób kilka. Dla czegożbyśmy po tylu nieudanych spiskach rewolucyjnych takiego spisku zgody nie mieli zawiązać?... Jeśli to do niczego nie doprowadzi (co najprawdopodobniejsze), nie będziemy sobie mieli do wyrzucenia, żeśmy głosowi sumienia nie odpowiedzieli.
„Co do mnie, kochany Stanisławie Karłowiczu... Bóg widzi, nie idzie mi o to, ażeby ojczyzna moja Rosya miała ten brzuch ogromny, wypchany szczątkami zjedzonych bez pożytku dla jéj zdrowia narodów, niechby była chudszą a szczęśliwą! Ja jestem tego zdania, że małe państewko może być wielkiém szczęściem, spokojem i dobrym rządem. Człowiek niekoniecznie potrzebuje do szczęścia być obywatelem bardzo majestatycznéj ojczyzny. Są to średniowieczne i odwieczne przesądy... Kontentowałbym się byle bezpieczną od napaści Atlantydą..
„Otóż widzisz, jakem się szkaradnie zabałamucił po drodze — przybywaj, abyśmy spiskowali... Przyznam ci się que cela a du piquant pour moi qui suis blasé au possible. Panna Michalina wygląda téż pana w taki sposób, że zaczynam być zazdrosny... Wracaj, wszystkich Rusinów galicyjskich oddawszy na pastwę ich niemieckim protektorom... Czekam cię.

Arusbek.“

Listy oba miały ten szczęśliwy skutek, iż rozbudziły jenerała z odrętwienia. Myśl zjazdu uśmiechała mu się... Michalina go ciągnęła więcéj tą ćwiartką papieru niż zimném dotychczasowém obejściem... gotów był natychmiast wyruszyć ze Lwowa, trochę po młodzieńczemu rzuciwszy niepokończone tu sprawy; po chwili jednak ostygł i postanowił tylko nie zwłóczyć a po pierwszych formalnościach zapoznania z nowym światem... nazad do Krakowa wyruszyć.
Uczucie względem Michaliny wytłómaczył sobie bardzo łatwo wdzięcznością za jéj przywiązanie do matki...
Naprzód przypadał wieczór u prawnika, do którego list polecający miał jenerał — wieczór kawalerski, jak zapowiedziano, w owym wykwintnym salonie gustem tapicera urządzonym, — a że pora była agitacyi politycznéj i przygotowań do jakichś wyborów, Lwów dość ludny, gospodarz znany i lubiony, zastał więc wchodząc nasz gość zgromadzenie liczne, ochocze i wielce ożywione. Pospieszył naprzeciw niemu prawnik uprzejmie i zapoznał go zaraz z kilku znakomitościami miejscowemi. Gdyby pan Stanisław był jednym z tych ludzi nieszczęśliwych, skazanych na losy bocianie, do zbierania wzorków przez całe życie i karmienia się niestrawnemi mieszkańcami trzęsawisk... miałby tu strawę obfitą. Uderzyła go ogólna fizyognomia salonu niezmiernie butna, zamaszysta i wspaniała. W tych ludziach znać było za katy wnuków rzeczypospolitéj równych wojewodzie. Twarze wszystkie choć na płótno a do niektórych przystawały świeżo kreowane kontusze i żupany, jakby nigdy w niczém inném nie chodzili. Pomimo całego poszanowania i miłości dla tego uroczystego stroju polskiego tu on się wydał jenerałowi pretensyonalnym, wymuszonym, jaskrawym jakimś i wywołującym oczy... Patrzcie się na mnie.
W kościele, na sejmie, u ślubu, do trumny... strój to, co znaczy, że Polak ze swą przeszłością nie zerwał, ale go kłaść na ulicę i dni powszednie jest może brakiem poszanowania. Tak myślał pan Stanisław, wpatrując się ciekawie w różnobarwne kupki rozprawiające żywo, wśród których oratorów sejmowych i delegacyjnych poznać było łatwo po wymowie w słowa obfitéj, w gotowe zwroty i zużyte komunały. Wszyscy, nawykli do wielkich sal, w których się produkowali, krzyczeli niepomiernie.
Na nieszczęście obcy człowiek mimo najlepszych chęci ze stanowiska czysto polskiego nie mógł zrozumieć subtelnych wykrętów i odcieni mnogich polityk galicyjskich. To, co mówili stykający się tu z sobą mamelucy, demokraci, stańczyki, rezolucyoniści o bieżących sprawach, o zachowaniu się względem ministeryum, rządu, reichsratu, Węgrów i Czechów, trąciło tak parafiańszczyzną, iż trzeba było sparafianieć tu, by dobrze, o co chodziło, zrozumieć.
Prawnik poznał naprzód Stanisława z jednym z delegatów, który zwykł był za bardzo rozumnego uchodzić. Ten obcego wziął pod swoją opiekę, najmocniéj troszcząc się o to, aby mu siebie w aureoli znaczenia osiągniętego okazać.
Na wszystkie pytania miał jedną odpowiedź przypadkowaną rozmaicie — Ja, mnie, mną... On robił wszystko i odrabiał, radził ministrowi, kierował kanclerzem, redagował wszystkie dzienniki, naprowadzał na drogę właściwą Andrassego, burczał Czechów... zakładał banki, wytykał koleje... a w sejmie wszechwładnie marszałkiem trząsł i rzucał.
Wszystko to wszakże pono w gorącéj wyobraźni ex-literata się odbywało, który miał oprócz tego kilka dzieł politycznych na warsztacie... do wykończenia.
Stanisław jak tylko zrozumiał człowieka, zamilkł... nie badał go więcéj... Rozstali się grzecznie a delegat pewien był, że przez tego przybysza sława jego wielkości przejdzie do sąsiednich prowincyi. Oto mu tylko chodziło...
Drugi, który się nastręczył, był z temperamentu opozycyonistą... kłócił się więc, nawet gdy nie było o co, pięścią wywijał, czerwienił i fatalnie krzyczał.
Po kilku przemówionych słowach znalazł jenerała tak zacofanym w pojęciach o Galicyi, iż rozpoczął z nim kurs formalny parlamentarnego żywota jéj, usiłując dowieść, że musiała obstawać przy rezolucyi... że i że — itd.
Wysłuchawszy długiéj teoryi, Zbyski odważył się napomknąć, iż jemu zdawało się, jakoby Galicya zbyt gorąco poślubiała stronę formalną bytu państwa, do którego czasowo była wcieloną, że zatém szło, jakoby wierzyła w wiekuistość ślubów przymusowych... Dodał, że mieszkańcom innych części Polski ta drobnostkowa polityka, zużywająca siły całe narodu na walki o wyrazy i mrzonki konstytucyjne, wydaje się co najmniéj zbytkowną a kosztującą nadto czasu i atłasu w stósunku do otrzymanych rezultatów...
Doktor poseł strasznie był tém zgorszony, otworzył usta, osłupiał! Myślał, że obudzi swemi sztukami parlamentarnemi podziwienie, odbierał odpowiedź niespodzianą, która mu się wydała prawie grubijańską.
A o czémżeby te wymowne diatryby w reichsracie się wygłaszały!!
Ochłódł nagle i skrzywiony rzucił tylko słówko znaczące, iż obcy nie był wtajemniczonym w politykę galicyjsko-austryacką... i dla tego ważności jéj nie pojmował.
Zbyski, unikając sporu, przystał na zarzut i umilkł. Jako Polak w téj polityce czuł coś chińsko-nie-rozumiałego a zabawiającego się w słowa więcéj niż w płodne dla kraju myśli.
Parę jeszcze figur przesunęło się około przybysza, usiłował z niemi zawiązać rozmowę o kraju, o gospodarstwie, o życiu na wsi, o handlu, jedném słowem o czémś z innéj sfery wyczerpniętém — napróżno, każdy za statystę chcąc uchodzić, prawił o konstytucji, patentach, Gołuchowskim, Potockich, Wodzickich, reichsracie, sejmie, wyborach, demokracyi, Smolce, radzie miejskiéj — tak że z tego gleju politycznego wybrnąć nie było podobna.
Młody człowiek, któremu uczynił po cichu uwagę, że tu wszystko pochłania polityka, odpowiedział mu szydersko, iż to przecie jest edukacyą polityczną narodu, który był sobie nadto zardzewiał. Dodał, iż dla wychowania ludu brakło wprawdzie szkółek w mieście i na prowincyi, ale często zwoływane mityngi i na komenderówkę wybijane Żydom okna skutecznie miały je zastąpić. Był tego najmocniejszego przekonania i z gorącą wymową je popierał.
Szczęściem dla jenerała, który po kilku próbach nie śmiał już ust otworzyć, nadarzył mu się milczący staruszek, niegdy obywatel Królestwa, z którym go prawnik zapoznał. Ten z cygarem siedział sobie w kąciku... Rozmowa rozpoczęta po cichu, aby inaczéj usposobionych ludzi słuchu i nerwów nie draźniła, ożywiła się wprędce, gdy uczucie i myśli zgodnemi się znalazły...
— Przyznaję się panu — rzekł po półgodzinnym wstępie jenerał, że tu znalazłem się zupełnie zbłąkanym i obcym... Niewiele mogę zrozumieć... a ten nadmiar polityki dziwi mnie i mięsza. Może on być koniecznością położenia... mnie się wydaje przerażającą jakby grą i pogonią za niepochwyconemi widmami — jakby rodzajem łagodnego... obałamucenia.
— Przyznaj się pan, żeś chciał powiedzieć — obłąkania... dodał śmiejąc się staruszek. Drogi panie — trzeba téż wziąć to w rachubę, żeśmy długo nic fermentującego nie pili, więc pierwszy kieliszek swobody głowy nam zawrócił...
— Ale nie znajdujeszże pan coś przerażającego w téj obfitości słowa? bo dowiedzioném jest, że ilekroć narod rzuci się namiętnie w tę szermierkę, traci siły do czynu, staje się niedołężnym. Przed zgonem każdego państwa, każdego kraju znajdujemy ten wicher i burzę słów potężnych w któréj się rozwiewa cała moc człowiekowi dana... Nic subtelniejszego nad sofizmata konających.
— Masz pan może słuszność, rzekł stary... Zbytnie rozwielmożnienie słowa zwiastuje zniedołężnienie do czynu... Prawda to przerażająca... ale fenomen u nas zrodził się raczéj zarazą niż własném zepsuciem. — Nauczyliśmy się tego krzykactwa od austryackich Niemców.
— Bodajbyśmy się téż oduczyć mogli, zawołał jenerał. Byćże może, aby towarzystwo z różnych żywiołów złożone, przy usposobieniach i zajęciach rozmaitych cały wieczór tylko harce polityczne wyprawiało??
— Jest to wizerunek naszego teraźniejszego życia, dodał stary, zaniedbane téż wszystko — polityka na śniadanie, obiad, podwieczorek, wieczerzę... Literatura, sztuka, gospodarstwo... w zupełném zaniedbaniu... stało się to chorobą i nie może przejść bezkarnie...
Westchnęli oba...
Z wielkim kłopotem, po długiém krążeniu między ludźmi jenerał trafił wreszcie na kilku młodszych panów, którzy mówili o koniach a w dodatku o niemieckich aktorkach. Prawie go to pocieszyło... byli to przynajmniéj ludzie, gdy tamci zdawali się papierowemi trąbami... Znużony, z głową rozbitą Zbyski się wymknąć chciał niepostrzeżony, gdy go u drzwi pochwycił prawnik, wiodący pod rękę baryłkowatego jegomości uśmiechniętego grzecznie. Był to hrabia N... spólnik domu bankowego Fiburger, Kapiszon et Comp., znającego kilka pięknych kompleksów dóbr na zbycie. Dom ten zajmował się bowiem oprócz giełdowych interesów pośredniczeniem w kupnach i sprzedaży. — Hrabia N... ofiarował się nastręczyć sprzedaż, jak się wyrażał, extra realną i solidną.. Między innemi majątek około Dukli, w pysznéj glebie, z pałacem, parkiem, gościńcem bitym, łomem kamieni, nadzieją węgla, tartakiem, młynem i różnemi dogodnościami — za który nie żądano więcéj nad 200,000 zł. a. Tabula była obciążona, kilka długów mogło pozostać przy gruncie, były dogodnemi w wypłatach i t. p. Pomimo wymowy, z jaką hrabia zalecał to nabycie, jenerał chłodno jakoś przyjął zachwycający wizerunek téj posiadłości — która miała tę niedogodność, iż się co rychléj trzeba było decydować na niewidziane, inaczéj poszłaby na subhastę... i sprzedaną być musiała z publicznego targu. Kilka innych majątków przedstawiały się równie korzystnie, ale ostatecznie okazywało się, że na tych przepysznych dobrach, obfitujących we wszystko, czego dusza mogła zapragnąć — byli ich właściciele pobankrutowali. — Nie było to zachęcającém.
Gdy Zbyski ostrożnie uczynił tę uwagę i nie śmiało wyraził życzenie, iż pragnąłby kupić dobra bez długów i interesów, hrabia naiwnie odpowiedział mu, iż podobnych w całéj Galicyi nie znajdzie. Mógł dodać bezpiecznie — w całéj Polsce.
— Cóż pan dobrodziéj chcesz, rzekł hrabia, padamy ofiarą życia nad stan, byliśmy, jak nas pono nazwał nieboszczyk Szajnocha, królewiętami... a zeszliśmy na parobków... Nim się to człowiek ze zmianą stanu oswoił, wielu rzeczy oduczył a innych ponauczał — trzeba było odpokutować... Polak zawsze mądry po szkodzie.
Przydłuższa rozmowa tak się jakoś obróciła, iż gospodarz domu do niéj się wmięszał, ktoś hrabiego odciągnął i prawnik miał czas tylko przestrzedz jenerała, ażeby bez niego w żadne umowy nie wchodził.
— Nikt lepiéj nie nastręczy panu dóbr nad pana hrabiego, dodał — on zna stósunki, wie, co jest lub być może do zbycia — jednakże w interesie należy się pilnować.. i — nie spieszyć — a formalności prawnych nigdy nie pomijać...
Z tą przestrogą dawszy dobranoc wysunął się Zbyski, spragniony spoczynku.


Dnia tego, gdy na wieczór zapowiedziana była herbata u Ropczyckich, stary pan kapitan po młodemu ubrany przyjechał do hotelu przypomnieć jenerałowi, iż na niego czekano. Poprzedzającego dnia jeszcze młody Ritter von Ropczycki kartę mu wizytową wyrzucił...
Po wieczorze u prawnika ochota znacznie odpadła Zbyskiemu od badania tajemnic Galicyi. Widział w niéj polskiego wiele, ale do tego białego maku naszego, szarego téż przymięszało się sporo w małżeństwie z austryackiém społeczeństwem. Nawykać się trzeba było i uczyć atmosfery, obyczaju, pojęć... obejścia z ludźmi i żywota austro-polskiego.
Powiedział sobie po cichu jak prawnik niedawno, iż się nie należy spieszyć. Ułożył już wcześnie plan wyjazdu po wieczorze u państwa Ropczyckich pod pozorem potrzeby powrotu do matki, z nadzieją przyjechania na czas dłuższy. Oznajmił to zaraz kapitanowi, iż boleje bardzo nad koniecznością tak rychłego opuszczenia Lwowa.
Zacny kapitan w istocie się tém zasmucił: syn przyjaciela był dlań prawie krewnym, znał nieco jego życia dzieje, osnuł więc sobie pewne plany ku przyszłemu szczęściu i wybornemu osiedleniu w Galicyi. Przykro mu było dowiedzieć się, że ma tak nagle wyjechać. — Ale przynajmniéj nagły ten wyjazd ma foi, spytał, nie został spowodowany żadném rozczarowaniem u nas?!
— Nie, wczoraj odebrałem listy od matki i o matce, należy mi jechać koniecznie. Mam nadzieję powrócić rychło...
— O! bo myśmy tu dla asindzieja już sobie snuli złote plany różne, z życzliwego pochodzące serca!... myślałem, że zapoznamy go tu w szerszych kołach, w znaczniejszych domach naszych, że cię zmusimy nas pokochać i zrozumieć!
To mówiąc uściskał go kapitan.
— Bo to, widzisz, ma foi, rzekł, nie trzeba się nigdy zrażać do kraju pierwszém wrażeniem odebraném... jest ono częstokroć fałszywe, zawsze za ostre i rażące. Mimo to u nas w Galilei żyć można, ludzi poczciwych pełno — i z Polski całéj to jeszcze jedyny kąt, gdzie nieco swobodniéj.
— Tak — uśmiechnął się jenerał, w Królestwie trzeba się borykać z Moskalem, w Poznańskiém z napływowymi Niemcami w najgorszym gatunku i żydami, w Galicyi tylko z Rusinami, Austryakami, Czechami i... czy jeszcze jest co więcéj??
— E! e! ruszył ramionami kapitan. Znasz waćpan rusińskie przysłowie: Sławny buben za horemi. Tak i z tym naszym bojem... Więcéj huku niż strachu. W dodatku, gdybyśmy cokolwiek siły mieli, to, co na nas szczuje, przylgnęłoby do nas...
— A siły téż nie widać coś, panie kapitanie, szepnął jenerał — słów tylko siła.
— Powoli, powoli, ma foi, nie razem Kraków zbudowany. Fermentuje u nas dla tego, że się piwo warzy.
— A! jak się uwarzy! rozśmiał się Zbyski.
— Może być wcale nie złe! zamknął kapitan. Sapienti sat! Tylko niech się wyburzy, ustoi, niech szumowiny zejdą, męty opadną, wyklaruje się... zobaczycie!!
Z tém się pożegnali.
Dzień cały spędził jenerał na czytaniu gazet miejscowych, z których chciał bliżéj poznać Galicyą, ale tu wpadł znowu w zamęt taki jak na rozmowie u prawnika..
Trzeba było do nich osobnego słownika, pisały bowiem językiem parlamentarnym galicyjskim, którego bez nauki intuicyą nabyć trudno. Drapieżne ich występowania przeciwko sobie posunięte były do takich wyrażeń i malowały zawziętość tak wielką, że sądząc z niéj o kraju można się było spodziewać wojny domowéj...
Uderzyła go rzecz tylko jedna, symptom szczególny, zgoda najniezgodniejszych organów w jednym punkcie — nienawiści dla Rosyi. Obfitowały we wspomnienia katuszy sybirskich, w relacye sądów wojennych, popełnianych okrucieństw i prócz znienawidzonego Słowa, które stawało w obronie cara przeciwko zbuntowanym Laszkom, nigdzie się nawet łagodniejszym tonem nikt w tym przedmiocie odezwać nie śmiał. Malowało to do pewnego stopnia usposobienie kraju całego. Wszystko, co żyło, protestowało przeciwko uciskowi Polski.
Dosyć późnym wieczorem jenerał od dawna zarzucone wdział białe rękawiczki i mimowolnie przyszły mu na myśl stare dzieje, inne wieczory, inne czasy... inni ludzie. Z chmurą tych wspomnień na czole przybył do domu państwa Ropczyckich, gdzie nader obfite oświecenie zapowiadało przyjęcie mnogich gości. W salonie już znalazł jenerał oprócz kilku pań obcych świeżo i pięknie wystrojoną z wielkim smakiem hrabinę, która się nim natychmiast zaopiekowała z grzeczną natarczywością.
— Siadaj pan koło mnie — rzekła — ja panu wszystkie nasze piękności pokażę a w potrzebie nawet o każdéj dostarczę szczegółów biograficznych... Odemnie się pan nie wyzwolisz, jako córka gospodyni mam pierwsze prawo do gościa.
Uśmieszek bardzo wdzięczny towarzyszył tym wyrazom... a że strój był wieczorny, odkryte śliczne rączki, piękny biust marmurowéj białości, udatna szyjka popisywały się bezkarnie... Oczki ciemne, przymrużone zdawały się pytać go ciągle: — Coś ty za jeden! coś ty za jeden, tajemniczy gościu, milczący, chłodny, zamknięty? dla czego należnego mi hołdu nie składasz? czemu wystygły jesteś i życia ni szczęścia nie chciwy?... Coś ty za jeden... człowieku?
Na te oczów pytania Stanisław szklanym wzrokiem rozbitka zdawał się odpowiadać: — Wyżyty jestem, zastygły... iskry młodéj nie ma we manie... miłość moja zstąpiła do grobu... żyję tylko, bo żyć muszę...
Na to oczki zmrużone figlarnie odpowiadały: — My cię wskrzesimy z martwych...
Tymczasem usta próbowały pomagać oczom, choć nie unisono; oczy były czułe, usta szyderskie. Umiała być razem dwoma... smutną niby, a trzpiotowatą z musu i nałogu, jakby ręczyła, że czułość kryje się umyślnie, by całą oddała jednemu...
— Widzi pan tę śliczną... powiesz pan pewnie... panienkę — tę, tę z pąsową kamelią w czarnych włosach... jest to młodziuchna przecie mężatka... Osoba zajmująca... Luby jéj zginął na wojnie... Kazali nie lubego zaślubić... poszła posłuszna do ołtarza... ale żałoba na ślicznéj twarzy... wszak ją wyczyta każdy... Chodzi po świecie upiorem...
— Tegobym do prawdy nie domyślił się — rzekł jenerał.
Hrabina zwróciła oczy pilne na piękną brunetkę.
— Pan mnie przerażasz trafnością swych postrzeżeń! Wszak dziś żałoba znikła... Musiało się coś stać... cóż się stało?
— Pokochała męża zapewne! — szepnął Zbyski. Hrabina parsknęła śmiechem. — Widzi pan tego ospowatego jegomości pod oknem, zakochajże się w nim przy najlepszych chęciach! Przypomina, nie wiem, dla czego kaszę jaglaną... pfe!
Odwróciła się.
— Czekaj pan! — zawołała — ta majestatyczna piękność musi się mu podobać.. Avouez, qu’elle est magnifique...
Zatuliła chustką usta hrabina, bo jéj najnieszczęśliwiéj przyszło na myśl pospolite dopełnienie tego frazesu, które było okropnym sarkazmem (et pas chère).
Wskazana pani nie była pierwszéj młodości ale jeszcze nadzwyczaj piękna, dumna, wspaniała i wielkiego tonu... Przyjmowano ją wszędzie, chociaż na ucho mówiono takie rzeczy! takie rzeczy!
Hrabina coś poufnie poszeptała jenerałowi, żywo gestykulując... ale w téj chwili przerwał jéj wykład tajemnic Lwowa wchód tryumfalny aż trzech osób niesłychanie postrojonych... pani, pana i panieneczki... Pani była oryginalnie brzydką, czego paryski strój nie mógł pokryć, panienka miernie urodziwą, pan bardzo piękny mężczyzna, o wiele od żony młodszy...
— Boję się, żebyś mnie pan nie wziął za plotkarkę, mówiła hrabina, a tak język świerzbi... Ten pan nie miał nic, ta pani miała dwa miliony... i pokochała go, rodzice nie pozwalali, narzeczony wykradł i na tém byłby koniec dramatu, gdyby został wiernym swéj dobrodziejce... Wystaw sobie pan, że to największy w świecie bałamut... Il se croit irresistible... et je crois qu’il l’est — pour les femmes de chambre... dodała cicho..
W ten sposób przed złośliwym języczkiem pięknéj hrabiny defilowały panie, a każda z nich otrzymywała ciekawy komentarz..
Można się było z tego przekonać, iż kronika skandaliczna nadpełtwiańskiego grodu Lwowa nader była obfitą w ciekawe zdarzenia... i o tém także, iż tu serca kobiet nie wyrzekły się jeszcze marzeń miłości i upodobania w dramatach domowych, na przemiany osładzających i zatruwających życie.
Mnóstwo było pięknych twarzy, lecz czy hrabina uroki z nich zdejmować chciała umyślnie, czy w istocie do każdéj przylgnęło w życiu coś... co ten urok zaćmiło... żadna nie uczyniła wrażenia na panu jenerale. Dowcip hrabiny małe także wywarł, o ile z chłodnéj postawy domyślać się było można... Draźniła ona do hołdów nawykłą piękną panią.
— Powiedz mi pan — odezwała się nagle, wlepiając weń oczy i uśmiechając się nieco szydersko... gdzie pan i w czém zaczerpnąłeś tę zimną krew, tę ostygłą obojętność na wszystko, co go otacza? Żebyś téż choć ciekawiéj spojrzał na którą z tych pań...
Jenerał odpowiedział także smutnym uśmiechem.
— Długaby to była historya, gdybym ją chciał pani opowiadać, rzekł cicho — możem się urodził z krwią rybią, może w mrozach i lodach nad Newą wyziąbłem do ostatka, może chłodny po wierzchu iskierkę niedogasłą chowam głęboko pod popiołami... ja nie wiem.
— A jabym bardzo wiedzieć chciała! zaśmiała się hrabina.
— Któż pani broni zgadywać!
— Tak, ale nie ma dla kobiety nic nieprzyjemniejszego nad to, gdy się omyli...
W chwili, gdy nowe może przedstawienie wchodzących właśnie do salonu pań miało nastąpić, z ulicy dał się słyszeć gwar jakiś niezwyczajny. A była to jedna z tych spokojnych, małych, poczciwych uliczek, na któréj nawet hałaśliwego szynku brakło... Gwar złożony widocznie z owego złowrogiego szumu ciżby ulicznéj, z którego jak wystrzały wylatywały kiedy niekiedy okrzyki... Zbliżał się coraz... Wszyscy pozrywali się z krzeseł, mężczyzni pobiegli do okien, niektórzy na ganek i do ogródka. Jenerał w przekonaniu, że się pali, chciał biedz ratować... nie mógł się dopytać, co to się stało... Panie trochę przestraszone szeptały, mężczyźni ramionami ruszali, kapitan był gniewny i czerwony.
— Cóż to takiego jest? zapytał jenerał.
— Co to jest! a to głupstwo, z pozwoleniem, nasze... zawrzał Ropczycki, ktoś nawołał lud dla zrobienia manifestacyi przeciwko izraelitom, mamelukom, może redakcyi jakiéjś... lub... a kto ich tam wie! Tłumy więc pomnażające się szumowinami ulicznemi, pod wodzą kilku antreprenerów kocich muzyk i bicia szyb.. biegną gdzieś na wskazane miejsce, dopóki c. k. policya, która nie lubi się w te interesa wdawać, nie zjawi się nareszcie i nie popróbuje brać do kozy... co jéj się nie uda.
— Za prawdę ciekawy widok, rzekł jenerał, i gdyby go zdala można oglądać...
— Dla mnie on nie ciekawy, westchnął kapitan, boleśnie mi przypomina ową noc w Warszawie, która była jakby przepowiednią upadku rewolucyi naszéj. Biada temu narodowi, który śmie niewinności poczciwego ludu, jego nieoświecenia, jego łatwych młodzieńczych namiętności nadużywać na podobne demonstracye... który psuje ludzi, aby swe mrzonki wcielił!! Biada i stokroć biada!
Kapitan zamilkł.
— Częstoż się podobnego rodzaju zabawki powtarzają we Lwowie? spytał jenerał.
— Dosyć — odparł Ropczycki, każde wybory, sejm, głośniejszy polityczny krok zwykle takiemi się manifestacyami poczyna lub kończy...
Wrzawa w ulicy nie ustawała, tłum, dążąc gdzieś do pewnych okien przeznaczonych na zagładę, przeciągał właśnie spokojną uliczką, a że mu się jasno oświecone okna dworu pp. Ropczyckich nie podobały, kilka epizodycznych kamyków padło w krzaki blizkie, szczęściem szyb nie dosiągnąwszy.
— Mości dobrodzieju — rzekł szlachcie jakiś zamaszysty, biorąc się w boki i stając przeciw okna — mości dobrodzieju! — to nic złego! Mówił mi młody... a on to się na tém zna, że to edukacya polityczna narodu. No! jeżeli się ma, panie wyedukować, trudno mu kilku szyb żydowskich skąpić... Che! che! che! dali pan zabawne!
— Ale jutro, panie marszałku, rzekł kapitan, ktoś tę edukacyą poprowadzi na wasze szyby...
— O! wara! zawołał marszałek, to znowu co innego, katolickiego szkła tłuc nie wolno!
— Jabym żadnego nie pozwolił — gniewnie obruszył się Ropczycki — co u kaduka! Tłuczenie okien klasa pierwsza, znieważanie ludzi klasa druga, a na maturę dorabiając, gotowi kogo na latarni powiesić! To już będzie wychowanie dokończone...
— Nie, panie kapitanie — przerwał jenerał, kończy się ono dopiero, gdy lud nauczycieli swych wywiesza...
Rozśmiali się wszyscy... Gwar trwał jeszcze w dali i wzmagał się, to ucichał chwilami. Towarzystwo całe pod wrażeniem téj burzy ludzkiéj stało milczące i zamyślone... jakby Anioł śmierci przeleciał nad jego głowami.
Jenerał powiedział sobie w duchu — że potrzebujący pracy i wypoczynku z trudnością pono wybraćby mógł sobie kraj, gdzie na wsiach żyje wspomnienie rzezi a po miastach swobody pierwszy użytek stał się swawolą.
Niepostrzeżenie do zamyślonego zbliżył się hrabia N. N., spólnik domu bankowego Fiburger, Kapiszon & Comp., i powitał go jak stary znajomy i przyjaciel.
— Namyśliłem się, rzekł mu po cichu, mam coś dla pana dobrodzieja takiego, że na całą naszą Galicyą drugiego nie znaleść. Ziemia wyborna, rzeka prawie spławna, dwór pański, park prześliczny i majątek tani.
— A właściciel? spytał jenerał.
— Dojada w Wiedniu ojcowizny! westchnął hrabia, te nieszczęsne tancerki go zgubiły! Gdyby był się kontentował mniéj kosztownemi pięknościami, ale miał pasyą do tancerek i to do najdroższych. — Stanisław milczał.
— Przyznam się panu, żem stracił ochotę do osiedlania się w kraju za mało mi znanym, gdzie się wszystkiego, począwszy od ludu, uczyćbym musiał, sąsiadów, proboszcza, urzędników, prawa i języka...
Hrabia ruszył ramionami jakoś niedowierzająco i dodał, jakby wymówce nie wierzył:
— Nie kupisz pan, to nabędzie jeden z naszych nowo sztyftujących się magnatów, którzy politykę, finanse, spekulacye i popularność zarazem uprawiają... Ja — dodał — nie chwaląc się, pochodzę z jednéj z tych starych rodzin, których szlachectwu nic zarzucić nie można. Moi przodkowie mieli klucze i dobra... ale ci panowie!! Ja téż musiałem ugiąć się pod jarzmo wieku i wleść między bankierów i grzebać się w papierach i wekslach... ale ja! trzymam się tylko, żeby nie paść... Ci zaś, o których mówię, z ekonomczaków i rzeźników powychodzili na austryackich grafów i tęgo się biorą i familie swoje postawią lada dzień w izbie panów! Nie można ich ignorować, bo są potęgą...
Obrócił się hrabia, popatrzał w koło, zamilkł.
— Nie kupisz pan, nabędzie A. B. lub C. a szkoda... wolałbym, żeby to przeszło do kogo i innego, nie do tych dorobkowiczów, których cierpieć nie mogę... Żaden z nich nie wywiedzie się panu ze trzech pokoleń..
— To do pewnego stopnia zasługa... aus eigener Kraft... dobyć się z tłumu... rzekł jenerał.
— A żebyż to była siła... ale to...
Wtém przerwano im rozmowę, bo jedna z pań szła do fortepianu i miała coś zaśpiewać, a hrabina skorzystała z ruchu w salonie, by się zbliżyć znowu do gościa — i porwać go w swe szponki różowe.
— Pan mi uciekasz — zawołała śmiejąc się... ale nie mogę dozwolić, ażeby przebrzydły ten hrabia — bankier go eksploatował... Nadtobyś o nas miał złe wyobrażenie... A potém dodała ciekawie się weń wpatrując:
— Nie prawda? nasza emeut’a miała wiele charakteru! To bardzo malownicze i ładne ten lud zburzony, ryczący... roznamiętniony... srogi... ten szum, te śmiechy... okrzyki.
— Tak — w poemacie — dodał jenerał.
— A w życiu? nie trzebaż trochę poezyi wśród prozy jego?
— Poezyi zapewne, lirycznéj, sielankowéj, uczuciowéj... ale tak dramatycznéj... wątpię. Jest to przyprawa zbyt pieprzna, któréj tylko zużyte podniebienia pragnąć mogą.
— A! jestem zginiona! rozśmiała się hrabina — więc ja mam zużyte podniebienie?
— O! przepraszam, nie, pani hrabina masz może tylko rozpieszczoną fantazyą, która leci za nieznaném, goni za nowém... ale jutro po wybiciu szyb u pani... wydałoby się jéj to — okropném.
— Może i prawda! westchnęła, poprawiając włosy piękność — tak! ta nieszczęsna fantazya... la folle du logis, nigdy jéj obuzdać niepodobna...
Spojrzeli na siebie... posmutniała.
— Czy pan tak straszny jesteś realista w życiu... że nawet fantazyą potępiasz? Czémś przecie bawić się trzeba, gdy nie ma czém żyć?
— A! pani, ja nic nie potępiam... choć nad wielą rzeczami boleję — zakończył jenerał.
Na tém skończyła się rozmowa... Jenerał obejrzał się, był samiuteńki jeden w salonie wśród osieroconych kobiet. Cygaro i polityka wymiotły wszystkich do dalszych pokojów. Żeńskie towarzystwo dosyć smutne garnirowało do koła ściany, rozmawiając między sobą... Dwóch czy trzech młodzieńców zjawiało się czasem w ramie drzwi, by spojrzeć na białe tych pań popiersia; ale urok hawańskiego dymu odciągał ich napowrót w głąb domu. Zakręciwszy się dosyć zręcznie po salonie i widząc, że jest sam jeden tutaj, Zbyski rad nie rad musiał się w towarzystwie młodego Ropczyckiego, który po niego przyszedł, wynieść do whista i męzkiego grona, zajętego już jak najzapalczywiéj tém, ile kandydat demokratyczny może mieć głosów przy ponowionym wyborze.


W parę dni potém siedział już Zbyski w wagonie wiozącym go nazad do Krakowa. I znowu na przeciwnym jego krańcu wsunięta w głąb z zawiązaną twarzą towarzyszyła mu jakaś postać milcząca, na którą w początkach wcale nie zważał. Uderzyło go późniéj to, że nieznajomy tulił się bardzo skrzętnie do okna i kierował twarzą tak, aby jéj ku jenerałowi nie zwracać. Był widocznie niespokojny, kręcił się, wyglądał, poprawiał, nasuwał czapkę jakby chciał spać, to znowu zrywał się, niby wyczekując stacyi, na któréjby się pociąg zatrzymał. Wszystko to razem było jakieś dziwaczne, niezwykłe, prawie podejrzane, bo zdradzało śmiertelny niepokój... Nareszcie zaświstała lokomotywa, pociąg stanął, nieznajomy co prędzéj okno spuścił i począł, ale na migi, nie puszczając głosu, przywoływać w pomoc konduktora, który nadszedł z wielką flegmą i złym humorem. Nieznany podróżny spuściwszy głowę, począł z nim niezmiernie żywą, natarczywą rozmowę... Ale znać trafił na złe usposobienie, bo się odpowiedzi, jakiéj życzył, nie doprosił. Dobył nawet z konwulsyjnym pospiechem papierek austryacki i począł nim trząść, jakby zań miał świat kupić, ale i to nie pomogło. Konduktor pogniewał się, połajał go w głos i odszedł. Napróżne były nawoływania powtórne... nikt nie przyszedł, lokomotywa zaświstała... pociąg ruszył a podróżny pozostać musiał, mrucząc i zżymając się w swoim kącie. Obwiązał tylko mocniéj twarz, nasunął czapkę, cały wpił się w kąt wagonu i tak nieruchomy pozostał. Jenerał z pewném podziwieniem patrzał na to wszystko, dobrze zrozumieć nie mogąc, co się święciło. Widząc, że współtowarzysz był zapewne cierpiącym, nie odezwał się nawet do niego.
Na następnéj stacyi było kilka minut odpoczynku; nieznajomy gwałtownie począł domagać się otwarcia drzwiczek, porwał swoją torbę i wyleciał jak z procy. W pospiechu tym rozwinął się szal, otworzył płaszcz, odsłoniła twarz i jenerał z największém podziwieniem poznał w przelęknionym, nie bez przyczyny, podróżnym starego prześladowcę swojego, Arsena Prokopowicza. Mimowolnie posunął się do drzwiczek, aby zobaczyć, co się z nim stanie, i przekonać, czy go nie myliły oczy... W chwili, gdy doszedł do okna, Arsen przesadzał co prędzéj przez szyny, aby się dostać na dworzec, potknął się parę razy, doszedł ganku i w pierwsze drzwi, jakie znalazł przed sobą, rzucił się z widoczną trwogą... Stanisław uśmiechnął się szydersko... — Jeszcze więc — rzekł w duchu — trzeba się nam było raz spotkać w życiu? — Ale co ten człowiek tu robił? gdzie był? — pozostało zagadką.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; przed słowem skronią brakuje wyrazu zahaczając, ocierając, uderzając lub innego.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakuje spójnika a lub i.