Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZAGADKI.
OBRAZY WSPÓŁCZESNE
PRZEZ
B. BOLESŁAWITĘ.
.............................
TOM II.
.............................
POZNAŃ,
NAKŁADEM I CZCIONKAMI LUDWIKA MERZBACHA.
1870.


Jedném z miast Europy, w których wiek XIX na palympseście starego grodu, wyskrobanego prawie całkowicie, zapisał najwybitniéj swoję epos pracy i zbytku — jest Bruksella. Ledwie tu znać dawne dzieje i czasy przeżyte, uchowało się z nich parę kościołów, pieścidełko ratusz i troche gruzów odmłodzonych, reszta stworzona parowym pospiechem, dopasowana do naszego życia i użycia... naśladuje Paryż i przedstawia go w maleńkiéj karykaturze... Bruksella jak na stolicę państewka zaimprowizowanego, zlepionego z dwóch narodowości, z których jedna jest prawie zapartą a własną, druga urzędową a zapożyczoną — jak na kraik żyjący węglem i żelazem — w pośrodku dwóch potężnych sąsiadów w obawie nieustannéj zaduszenia (jak dziecko w łóżku między dwoma dorosłemi towarzyszkami)... Bruksella wygląda aż nadto pysznie, bogato i ludno...
Jest to w moralnym względzie echo Francyi z pewną zmianą, wtórzące jéj duchowi na skalę różną, bo ze swobodą zupełną... Francya pod ograniczeniami rządu ostróżnego i pilnie dozorującego chłopca, który się nie bardzo umie prowadzić — potężniejszą jest na duchu... Belgia gotowe idee z większą tylko gwałtownością odbija i wtóruje im... Jak Bruksella jest naśladowaniem Paryża, tak — Belgia cała nie rodzi sama nic, ale niańczy francuskie idee i wynalazki...
Zarówno z Szwajcaryą ma ona przywiléj dawania przytułku prześladowanym politycznie i bankrutującym na bursie i polityce; ale zasada ta gościnności wielce od niejakiego czasu oszczędnie jest praktykowaną... Kto szuka schronienia w Belgii zapisuje się do inwalidów, lub do szczerze swobodnéj Anglii ucieka. Tu wolno mu żyć wprawdzie, ale spiskować nie można. Pomimo to chwilowo udaje się czarną godzinę przebyć ściganym a niepoprawnym spiskowcom europejskim... dopóki ich policya belgijska nie wyprosi za granicę...
Z lat niewoli pozostał nam w spadku ten brzydki potajemnego spiskowania nałóg i wiara zawiedziona tylekroć, że rewolucye prowadzą do czegoś i służą na coś więcéj niż do tłuczenia szyb... uczenia nieładu, wprawiania do okrucieństwa i przygotowywania do dyktatur...
Zakochaliśmy się w chorobie i nie możemy z niéj wyjść skutkiem małoduszności ludzi. Nikt nie ma odwagi głosić prawdy, cierpieć za nią, walczyć i pracować dla niéj — zdaje się nam jeszcze, iż łatwiéj ją podchwycić, wyrwać niż... zapewnić twardym trudem jéj zwycięztwo. Ztąd w Europie od czasu do czasu, wybucha jeszcze jakiś zapomniany granat, tłucze bliżéj stojących i po téj eksplozyi śmiesznéj a smutnéj znowu wszystko wraca do starego nieładu, który się urzędowie porządkiem nazywa.
Nim się nauczymy dobijać postępu i prawdy z odkrytém czołem, gotowi cierpieć, znosić obelgi, pozostać w mniejszości i dorabiać się przewagi — zaprawdę wiele wody upłynie!!
Dotąd jeszcze Europa ani się mogła oduczyć loteryi ani rewolucyi. Co więcéj ma ona wyznawców swych, ma swe teorye i ukochaną jest sama dla siebie, dla swych niepięknych oczów... choć wiedzą wszyscy, że ich wzrok zafascynowaną ofiarę rzuca pod nogi despotyzmu...
W epoce gdy się powieść nasza toczy, Bruksella bywała nie jeden raz miejscem narady tych ludzi, co się opiekują losami swojego kraju, jedni przez miłość dla niego — drudzy przez miłość dla siebie. Było to ku końcowi roku 1862... w jednym z najszczuplejszych pokoików Szwedzkiego Hotelu, tak różnorodnych zawsze mieszczącego gości... rozbierał się z pledu i płaszcza młody człowiek, na którego twarzy znać było niezmierne znużenie... Kaszlał a za każdém przyłożeniem chustki do ust odejmował ją krwi pełną... Droga znać męcząca pogorszyła stan jego... gdyż padł na szczupłą kanapkę zimnego jeszcze pokoiku i zwiesiwszy głowę na piersi, pozostał tak chwilę złamany niemocą silniejszą nad energiczne postanowienie... które zdradzał pośpiech, z jakim z razu wziął się do przebierania.
Zadzwonił ręką drżącą, i opadły, wycieńczony wstrzymywał kaszel, który go dusił...
Weszła poczciwa flamandka, ale długo oczekiwać musiała, nim się zebrał na cichych słów kilka.
— Moja panno, rzekł — bądź tak dobrą dowiedz się, czy ten pan i ten pan... podał jéj dwa nazwiska napisane na kartce — przybyli do hotelu, lub czy ich jeszcze nie ma.
Służąca wczytała się w imiona dla niéj jakoś dziwnie brzmiące i wyszła powoli... Kaszel przybyłego, gorączką podróży podbudzony, nieco zwolniał... ale on jeszcze bez władzy leżał na kanapie...
— A! rzekł sam do siebie z energią jakąś chorobliwą i eksaltacyą dziwną — cóż życie? cóż życie?... Jużem je raz słabości mojéj chciał złożyć na ofiarę, gdyby mnie ręka tego poczciwego Moskala nie uratowała... jest to więc resztka nie do mnie należąca, — Expijacya za zwątpienia chwilę!
Trzeba mi tylko dożyć choćby brzasku odrodzenia ojczyzny, chorągiew jéj białą a krwawą przycisnąć do piersi, orły nasze ujrzeć tryumfujące w powietrzu — o! i umrzeć potém z uśmiechem na ustach.. Oni mi mówią ciągle — szanuj się! po co ja się mam szanować, żyć nie mogę, nie będę... resztkę życia trzeba złożyć na ofiarę i wysłużyć się Polsce... a po tém dziś czy jutro...!!
Przeciwko kaszlowi użył biedny chłopak cygara... na chwilę téż ustał on... służąca weszła, odnosząc kartkę w ręku zmiętą i zapewniając, że nikogo podobnego w hotelu nie znalazł odźwierny, ale że nie wszyscy byli meldowani... i że gdyby podróżny chciał zejść na obiad do table d’hôte, możeby ich tam znalazł.
— A jakżebym ich poznał? rozśmiał się gość, kiedy w życiu nie widziałem...
— Przecież to pańscy znajomi??
— A! nie... to ludzie do których mam interes...
Po chwili namysłu dobył notatki podróżne — wczytał się w nie... i choć chory postanowił zejść w istocie do wspólnego stołu, nie w nadziei odszukania osób, o które mu chodziło, ale dla rozerwania się i sztucznego podbudzenia sił reszty.
Był to piękny młodzian, ten sam, któregośmy widzieli nad brzegiem urwiska pomiędzy Chamonix a Genewą, ale krótki przeciąg czasu wypalił jeszcze tę pierś i wyssał zeń wiele życia. Czarne, głęboko zapadłe oczy błyszczały jakoś złowrogo, policzki miał zapadłe, dwa rumieńce wypieczone na twarzy, oddech urywany, krótki, gorący... Każdyby w nim z łatwością poznał dogorywającego suchotnika... który już wszelką stracił nadzieję i szafował z rozrzutnością młodzieńczą ostatniemi chwilami... Twarz ta, napiętnowana ręką śmierci, zdawała się od niéj dziwnego zapożyczać blasku, była szlachetną, rozmarzoną... poetycznie piękną... idealną. Czarny włos kruczy, w pukle długie zwijający się do koła, jeszcze jéj dodawał wdzięku, stanowiąc tło téj maski cudnéj, jakby z przejrzystego wyżłobionéj alabastru... Wszystko w nim było piękne, postawa, wejrzenie, ruchy, kochanek śmierci wyglądał na oblubieńca z fantastycznego poematu... a nigdy może w przededniu zgonu oblicze ludzkie, świadome śmierci, nie było tak spokojném, tak jasném, tak promienistém...
Komuż się nie trafiło na łożu konania i w trumnie widzieć jednego z tych wybranych, co zgon przyjmują z uśmiechem?? Wie każdy, kto oglądał stężałe i zbladłe ich twarze, jakim pokojem i weselem oblewa zgon święty... Na twarzy Albina to wyidealizowanie, które drugich pod całunem dopiero przetwarza, już przedwcześnie jaśniało... Pięknym był, jak bywają umarli. Ostatnie płomyki lampy życia niekiedy różowém światełkiem drgały na licu młodzieńca... uśmiechał się i śnić zdawał.
Pojęcia téż o świecie, ludziach, życiu, w blaskach zachodnich jego duszy nabierały niezwyczajnych rozmiarów i fantastycznego uroku... Wszystko i wszyscy mu się śnili bohatersko, wszystko zdawało się łatwém i możliwém... a dobro i sprawiedliwość konieczną...
Już był ubrany, gdy kaszel utrapiony z nową gwałtownością go pochwycił, krew rzuciła się z ust, musiał usiąść i spocząć...
— A! to ten Petersburg nieszczęsny i jego klimat szatański tak mi przyspieszył niepotrzebnie rozwiązanie dramatu... I to w chwili! w chwili, gdy właśnie nasz wiekowy dramat narodowy ma się tryumfem i apoteozą rozwiązać!!
Ale co pomoże chcieć koniecznie doczekać końca? Moje oczy zobaczą to ztamtąd... z wyżyn jasnych, do których dusza uleci!!
Podniósł ręce do góry.
— I ztamtąd jéj... jéj pobłogosławię!! téj, którąm kochał, która mnie nie kochała, i która nigdy nawet wiedzieć nie będzie, że skonam z jéj obrazem na oczach... Nie! powiem jéj to choć z mogiły!
Uśmiechnął się gorżko.
— Życie było niesmaczne... po co go żałować, kiedy się jeszcze okupuje nicość jego ofiarą ostatka...
Do roboty! na nogi!
Porwał się... uczuł się nieco lepiéj i chwiejąc miał wyjść, gdy chłopczyk z hotelu przyniósł mu kartkę i podał milczący...
Na kartce stały po polsku tylko te słowa:
„W kawiarni des mille Colonnes... o godzinie dziesiątéj.

Mane. Tekel. Phares.“
— A! więc nie napróżno przybyłem!! zawołał z radością — są i już o mnie wiedzą — to dobrze!!

Spojrzał na zegarek, była szósta,
— Mam czas odpocząć... i zjeść...
Powolnym krokiem zszedł na dół...
W ogromnéj sali hotelu goście zabierali miejsca przy stole, który dla nich nie starczył... Albin wsunął się, rozglądając po twarzach, najkosmopolityczniejsze noszących znamiona pochodzenia. Począwszy od Mulata, do białego Moskala o wybladłych oczach bez barwy, wszystkiego było podostatkiem, Amerykanów zbudowanych od siekiery, barczystych, długotwarzych, ogorzałych, Anglików z przeciągłemi fizyonomiami i kobylemi zębami, Francuzów małych i zwinnych, Niemców niepozornych i pozaokrąglanych nieforemnie jak chore kartofle, Polaków arystokratycznie wyżytego oblicza, Moskali wysłużonych do kości i z nowego pokolenia, w którém tatarszczyzna dzika ledwie miała czas się do człowieka uczynić podobną itd. itd.
Nie mniejsza rozmaitość była w twarzach kobiecych, różowych, czerwonych, białych od ryżowéj mąki, malowanych misternie bistrem, indigo, vermilionem... Rzadko która z nich przyszła jak ją Bóg stworzył, nie spróbowawszy trochę natury poprawić i skłamać... ledwie niedorosłe pensyonarki śmiały się produkować au nature! a i te nie jedna mama niewinnym wytarła pudrem.. pod pozorem, że to twarz ma chłodzić...
Wśród rozkwitłych twarzyczek, kobiety moskiewskie wszędzie rozpoznać można, jeśli w ich żyłach krew innego plemienia się nie zakradła... po wystających policzkach i rysach, jakby jeszcze nie zdecydowanych, czy je przyszła cywilizacya ma uszlachetnić, czy zostawić przy rodzinnym typie. Tylko arystokracya, którą jeszcze Iwan Groźny począł musztrować, trochę wygląda inaczéj, ta ma strupieszałość i wdzięk europejski... ale coś prastaro dzikiego i okrutnego śmieje się w białych jéj ząbkach...
Tego dnia dobór twarzy był prawdziwie zajmujący — fizyognomista mógł porównawcze przedsiębrać studya. — Albin wszakże nie miał do nich najmniejszéj ochoty, był znużony, myślał o czém inném... Wsuwał się tak ukradkiem w róg stołu, gdy oczy jego padły w przyćmiony kątek i stanął zdziwiony, prawie im nie wierząc... Postać, która wywołała to zdumienie, była dobrze nam znanym Arsenem Prokopowiczem, ale bez najmniejszéj wstążeczki u fraka i jakoś zamaskowanym wąsami i brodą... niedawno zapuszczoną. Albin nadto go znał dobrze, ażeby mógł wątpić na chwilę, iż jego zobaczył... ruch zresztą Moskala, który palce położył na ustach, przekonywał, że on był nie kto inny. Arsen Prokopowicz, niby szukając miejsca lepszego, wysunął się, przesunął i szepnął na ucho Albinowi.
— Nie znamy się... nie wiesz o mnie... proszę nie uważać — mnie tu nie ma, rozumiesz. Gdziekolwiekbyś mnie pan zobaczył — pan mnie nie znasz. Taki rozkaz... Mane, Tekel — Phares.
Albin był tak ślepo do posłuszeństwa przywykłym, iż ani słowa nie odrzekł, skinął głową tylko... Ale jakież było jego zdziwienie, gdy, po chwili znalazłszy miejsce u stołu, na prawo zobaczył przy sobie Arsena Prokopowicza, rozkładającego serwetę i zabierającego się do przedziwnéj purée ze zwierzyny. Nie spojrzał już nawet na niego.
Z drugiéj strony Albina siedział jak beczka okrągły, spasły, olbrzymiéj postawy Hollender czy Niemiec, który sapał aż z niecierpliwości do jadła... Sapanie to przypominało konia rżącego u żłobu... Po za Arsenem siedział Anglik, jakby na przekorę tamtemu wyglądający niby człek zdjęty świeże ze sławnego łoża Prokrusta lub orthopedyczną tylko co przebywszy operacyą, długi, długi, długi, spłaszczony, z nogami i rękami ogromnemi i dwoma blond bakembardami, wiszącemi niemal do pasa... Ten zabierał się do jedzenia, przez lornetkę patrząc na zupę.
Był wystrzyżony z Punchu; wszystkie oczy ciekawie się nań zwracały, gdyż świadczył wyraziście o niezmiernym talencie angielskich karykaturzystów, on nie patrzał na nikogo... badał koloryt zupy... w obawie zapewne, ażeby się nie okazała czekoladową...
Zupa przeszła w uroczystém milczeniu, właściwém początkom obiadu u narodów, które przed nim wódki nie piją i przekąsek nie używają. Wszystkie głowy, spuszczone nad talerze, zatopione były w kontemplacyi ich... ale bardzo wprędce dno kwieciste się pokazało i głowy się podniosły. Niektóre lornetki posiadały na nosach...
Do ryby au naturel, która tegoż dnia pospiesznym pociągiem przybyła od morza, dano masło i kartofelki... Te przystawki sami konsumenci wedle obyczaju obowiązani są podawać jedni drugim... Koléj szła od Moskala... który wręczając kartofle z uśmiechem Albinowi, rzekł:
Seriez vous Russe? Monsieur!
Pardon, odparł Albin — je n’ai pas cet honneur, je suis — Slave.
C’est tout comme moi, rzekł Moskal, udające ciągle nieznajomego.
W ten sposób rozpoczęła się rozmowa, ale Moskal ją prowadził tak zręcznie jak w teatrze aktor, który mówi na przemiany do widzów i na stronie.
Umiał w pośrodek frazesów, przeznaczonych na wystawę powszechną, wcisnąć niedosłyszane uwagi i przestrogi...
— Waćpan ztąd po kawie, pójdziesz do kawiarni...
— Tak jest.
— Gdybym tam gdzie był przypadkiem, proszę na mnie nie patrzeć...
Albinowi ta gra w ciuciubabkę nie bardzo się podobała — ale miał rzadką u nas cnotę posłuszeństwa, zamilkł..
Obiad trwał do nieskończoności długo, jest bowiem rachubą tych instytucyj, ażeby zmuszać gości do jak najobfitszego konsumowania butelek, a czas przyczynia się skutecznie ku temu. Między jedném a drugiém arcydziełem kucharskiém, intermezza, zapychane bułkami i zalewane winem, ciągnęły się czasem tak bezkoniecznie, iż Anglik posyłał po Gallignaniego i rozłożył go sobie wzdłuż żołądka, a Hollender drzémał. Arsen Prokopowicz miał więc czas podkomendnemu udzielić szczegółową instrukcyą, przeplatając ją wesołemi ucinkami... Albin był smutny... Niewiedzieć dla czego ten zbawca, któremu winien był życie, o którego czystych zamiarach i liberalnych zasadach był najmocniéj przekonanym, czynił na nim zawsze wrażenie przykre, odstręczające — ale na te mimowolne wstręty żadne nie pomaga rozumowanie, kocha się od pierwszego wejrzenia i od pierwszego spotkania nienawidzi.
Była dziewiąta przeszło, gdy niektórzy z obiadujących zażądali kawy... Albin wstał, zapalił cygaro i postanowił, nie czekając dłużéj, iść do wskazanéj kawiarni... Moskal pozostał dla kawy pozornie, w istocie dla Cognacu może, który jéj miał towarzyszyć.
Otulony lekkim paltotem, wyszedł kaszląc znowu na ulicę młody chłopak... niecierpliwym już był co najrychléj rozpocząć to, po co tu został przysłanym... nie pojmował ludzi, co, będąc już na miejscu, godziny drogie tracili na bezużyteczném wyczekiwaniu.
W kawiarni ludu było mnóstwo, domina stukały, chłopcy z grokiem, piwem i czarną kawą latali, stoliczki wszystkie były zajęte... W drugim końcu długiéj sali tysiąca kolumn kłamanych... bo ich większą część zwierciadła biorą na swój rachunek... postrzegł Albin kapelusze żałobne, po których się poznać mieli.
Przy stoliku stało dwóch ludzi...
Albin zbliżał się ku nim i drugi raz tego dnia — cofnął się już nie zdziwiony ale przerażony widocznie. — Jednym z tych dwóch w kapeluszu z żałobą był mężczyzna starszy, męzkiéj żołnierskiéj postawy, blady, twarzy pięknéj, energicznéj, stoicko-zimnéj, którego rysy... przypominały Albinowi tak bardzo i przybraną matkę pułkownikową i widzianego na kolei stryjecznego brata jenerała Stanisława, iż z razu... nie wiedział co myśleć... Zawahał się nawet, czy ma ku nim przystąpić. Zdawało mu się rzeczą niepodobną, aby to on był... ale im dłużéj się w niego wpatrywał, tém pewniejszym się stawał swego... Jenerał tylko był przebrany po cywilnemu i kapeluszem nieco twarz starał się osłaniać...
Albin miał go dotąd za tak przywiązanego do Moskwy człowieka, tak był przekonanym, iż do niczego należeć nie może... że w téj chwili doznał zarazem upokorzenia, zdumienia, wstydu a nawet niedowiarstwa. Myśl zdrady przebiegła po jego głowie... Potém przypomniał sobie Arsena Prokopowicza, i instynktowo rzekł w duchu: — Jeźli on jest człowiekiem ofiary... niech go tam ten nie widzi...
Zrobił to bez namysłu z natchnienia i żywym krokiem zbliżywszy się do dwóch stojących przy stole... po daniu znaku na prędce, iż był tym, kogo oczekiwali, rzekł żywo:
— Ani chwili do stracenia — o nic proszę się nie pytać... rozejdźcie się panowie... dokąd chcecie, nie tu... natychmiast... Zejdziemy się gdzieindziéj a naradzimy w ulicy..
Nie tracąc czasu, najbliższemi drzwiami wysunęli się wszyscy, Albin odetchnął — serce mu mówiło, iż dobrze zrobił.
— Co panu przyszło do głowy? zapytał drugi mężczyzna, żeby nas tak popłoszyć. — To bezpotrzebne tchórzostwo!
Człowiek, który to mówił, był słusznego wzrostu, silny, rumiany, rysów może nie brzydkich, oczów błyszczących, warg rumianych — ale całość twarzy raziła pospolitością, którą tylko jakiś aktorski ton i wyraz, coś przypominającego artystę dobrego teatru — okraszały. Ubiór, ruchy, podrzucanie głową, wznoszenie czoła, wejrzenia studyowane — namysły długie, jakby szukające natchnienia, sposób mówienia deklamacyjny raziły nienaturalnością, wydawały się jako produkta raczéj wielkiéj sztuki, niż uczucia głębokiego. Ten także nie obudził w Albinie sympatyi choć na jeniusz pozował i tytaniczne miał chętki... Uczciwi ludzie czują przez skórę komedyantów choćby najdoskonalszych... a wszelka przesada rozmyślna jest im wstrętliwą.
— Wcale tchórzem nie jestem, odparł Albin, ale miałem powody ważne prosić panów, byśmy się udali gdzieindziéj. Spotkałem tu dziś człowieka, którego nie posądzam o złą wolę ani o zdradę, ale ponieważ był uwiadomiony o schadzce... zdało mi się słuszném...
— A no, dobrze — zawołał pierwszy, gdyż jenerał milczał dotąd... pójdziemy do trzech Szwajcarów, a dla większego bezpieczeństwa i swobody, weźmiemy pokój osobny. — Czy zgoda?
Mówiący poszedł przodem. Albin i jenerał kroczyli za nim. W tym krótkim czasu przeciągu, poczciwy chłopiec nie mówiąc słowa, wyciągnął rękę jenerałowi i ścisnął ją serdecznie. — Poznali się oba... nie mówiąc.
W téj drugiéj kawiarni demokratyczniejsze jeszcze było zgromadzenie, tłum bardziéj ożywiony, ścisk większy i tu łatwiéj było utonąć pokrytemu obłokami dymu, przewodnik wszakże, obeznany doskonale z miejscowością, przecisnął się wśród stoliczków, szepnął coś garsonowi i udał się, przodem zawsze, do osobnego gabinetu... Tu kazano coś podać i drzwi zamknięto... Szmer tylko głuchy dochodził ich od wielkiéj sali... Artysta rewolucyjny zajął przy stoliku miejsce prezesowskie, które sobie sam wyznaczył.
Ani jenerał ani Albin nie mieli ochoty posiedzenia zagaić, nieznajomy, którego nazwiemy wodzem, gdyż za takiego wszędzie chciał być miany, i przewodzić pragnął nie pracować — skorzystał z tego usposobienia, aby zabrać głos i nieznanych mu współpracowników olśnić wymową swą i rozumem. Widać było z jego niespokojnych ruchów i biegających oczu, jak pilnie szło mu o popis...
— Zgromadziliśmy się tu, rzekł, jak gdyby zgromadzenie było daleko liczniejsze, dla porozumienia w sprawie najwyższéj wagi dla kraju... Chwila stanowcza zbliża się, przygotowana nie bez ofiar i trudu... Idzie, jeśli się nie mylę o to, ażeby kraj raz zrozumiawszy drogę, któréj się ma trzymać, raz dojrzale wybrawszy kierowników czynności, całemi siłami... masami.. ogólném powstaniem... potargał więzy raz na zawsze... Chwila zdaje mi się ze wszech miar obiecującą, sprzyjają okoliczności, Rosya ma w łonie swém osłabiające ją, trawiące, rozkładające pierwiastki... Idzie o to... by skorzystać i na ten raz uchwyciwszy się prawdziwych zasad rewolucyjnych... zwyciężyć...
Mówił w tym sposobie dobre pół godziny, dzierżgając i haftując na tle tém ogólnikami brzmiącemi. Albin nie przerywał, jenerał słuchał ale w końcu lekkie niecierpliwości dostrzedz w nim było można oznaki.
Cierpliwie przetrwawszy pół godziny, zdaje się, iż z zakroju przekonał się wreszcie, że ten wylew ciepłéj wody może nigdy nie ustać... Korzystając więc z chwili odetchnięcia, przerwał...
— Mówmy więc o celu i środkach..
Przybyłem tu z kraju, przedstawiam tych jego pracowników, którzy się poświęcili szczególniéj zbadaniu stósunków moskiewskich, byłem i jestem w służbie, znam Rosyą doskonale, byłem i jestem węzłem, który nasze usiłowania łączył, o ile się one połączyć dały, z ruchem w saméj Moskwie objawiającym się — pozwolicie więc... ażebym naprzód postawił kwestyą zasadniczą. Idzie nam o wyrwanie Polski z niewoli — demokracya, republikańskie siły są dla nas tylko środkami. Zgodzilibyśmy się pewnie wszyscy nawet na najdespotyczniejszy rząd własny. Celem, powtarzam, oswobodzenie...
Wódz się uśmiecjał.
— Tak jest, rzekł, ale to osiągniętém być tylko może, narzędziem wieku, z pomocą ducha wieku.
— To są na dziś jeszcze kwestye podrzędne — odparł jenerał — w téj chwili idzie o to, czy rewolucya jest możliwą, czy powstanie ma przyszłość, czy nie padniemy ofiarą.. ostatni czyniąc wysiłek.
— A pan sądzisz? podchwycił wódz.
— Pozwól mi się pan wytłómaczyć — mówił jenerał, ja sądzę, że chwila nie przyszła i nie przyjdzie tak prędko. Rosya byłaby najszczęśliwszą, gdyby u nas wybuchło powstanie, któreby jéj dozwoliło odciągnąć chorobę wewnętrzną i zlokalizować ją na naszym kraju... Znam, powtarzam to, znam Rosyą doskonale... znam trochę Polskę i jestem stanowczo przeciw wybuchowi... a za pracą, organizacyą i wyczekiwaniem. Myśmy powinni czekać na rewolucyą u nich.
Wódz ramionami ruszył.
— Jest to, rzekł — zapatrywanie się tych wszystkich, których ułudna Rosyi potęga olśniła. My z wyżyny europejskiéj lepiéj, czyściéj, bezstronniéj zapatrujemy się na sprawę... Powstanie na dobie, Rosya słaba... polityczne konstellacye nam sprzyjają...
— Polityka zewnętrzna jest pono ostatnią siłą, na którą, tylekroć na niéj zawiedzeni, rachowaćbyśmy powinni. Mijam zresztą i potęgę i zręczność moskiewskiéj dyplomacyi silnéj tém, że dla niéj nic nie jest obowiązującém a fałsz jéj podstawą, ale zkąd Polska nasza weźmie ręce, broń... wodzów, żołnierzy... amunicyą... pieniądz??
— Za pozwoleniem — zawołał wódz, jest lud, ja wszystko opieram na ludzie, na masach... broń, to moja rzecz... nie trzeba tylko przywiązywać się do rutyny... pieniądz musi dać szlachta, jeśli chce być cała...
Na te słowa jenerał się uśmiechnął.
— Za pozwoleniem, rzekł, są to rzeczy zbyt poważne, abyśmy je zbywali ogólnikami, rozbierajmy każdą z osobna... Lud... nasz lud pan znasz, on poczucia narodowego ma mało... i masami nie pójdzie pewnie. Zbałamucić go łatwo, rachować nań niepodobna, chybaby przewagę militarną po naszéj stronie dotykalnie zobaczył...
Broni kraj nie ma całkiém, a zaopatrzenie w nią jest przy naturalném posiłkowaniu Niemiec Rosyi — prawie niemożliwe i nigdy w porę nie przyjdzie... Co się tyczy szlachty... Dobrze jest mówić ze stanowiska zasad rewolucyjnych o zniszczeniu jéj, ale w takim stanie, w jakim my jesteśmy, przy braku innych żywiołów wyrobionych narodowo — ze szlachtą dziś ginie Polska. Można jéj winy i grzechy widzieć, ubolewać, że nie mamy nic nad nią, ale zaprzeczyć nie podobna, że strata prowincyi nie byłaby tak zabójczą jak strata szlachty, bo z niąby Polska poszła do grobu. Źle jest gdy naród żyje klasą jedną, gdy ta w sobie całe jego siły pochłania, ale dziś właśnie czas rozwijaniem ludu i stanu średniego leczyć tę chorobę... Nie jest to więc dla nas chwila do rewolucyi — ale do pracy energicznéj, zbrojenia się moralnego, przygotowywania.
— A! zawołał wódz — widzę że jesteśmy krańcowo z sobą przeciwni w przekonaniach... cóż pan na to? rzekł zwracając się do Albina...
Albin słuchał dotąd z poszanowaniem obu, niekiedy w czasie rozumowania stryjecznego brata brew nieco marszczył, ale czekał, by na niego koléj mówić przyszła.
— Ja, na nieszczęście nie podzielam zdania pańskiego, odezwał się wskazując jenerała... ja tu przedstawiam żywioł młody, który chce być rozumny szałem, który niepodobieństw i niebezpieczeństw nie widzi, bo je potęgą uczucia, miłości, poświęcenia zwalczyć się spodziewa! My nie widzimy nic niedostępnego... bo przy gorącéj piersi naszéj roztopiłby się lód, rozpalił kamień... W nas wre jak wrzało w młodzieży 1830 roku, gdy listopadowa noc nadchodziła... My nie mamy nic... to prawda! lad! lud pochwycimy i uniesiemy, nie mamy broni, z rękami pójdziem gołemi na ich bagnety, a zdobywszy, a zdobywszy je, na działa... to wiara nasza... Potrzeba walczyć choćby dla tego, że część ludu rozgrzana przez nas woła i pędzi nas... żeśmy mu przyrzekli walkę... że zawrócić się już nie pora...
— Widzisz pan, zawołał tryumfująco wódz, wskazując Albina — on jest najdoskonalszym wyrazem usposobień kraju. Tak — powstanie jest nieuchronném...
— Jeźli niém jest — spokojnie odparł Stanisław, to kraj zgubi. Moskwa go sobie życzy, czeka nań, czycha... da mu rozgorzeć i będzie z niego korzystać na zniszczenie Polski... którego plany są gotowe.
— A Europa? zapytał. Wódz się uśmiechnął.
— Znasz pan ją i europejską dyplomacyą pewnie lepiéj odemnie — nie potrzebuję dowodzić, że dla sentymentu nic ona nie zrobi, a interesu swego nie rozumie jak my...
Wódz się uśmiechał z politowaniem.
— Przecież zaręczano nam, pan sam byłeś pośrednikiem — iż w Rosyi mamy współczucie, komitet z naszym działający wspólnie i że rachować możemy na pomoc jego...
— Tak jest... mówił jenerał, bynajmniej nie zmięszany opozycyą i lekceważeniem okazywaném mu przez wodza — ale to są dopiero zarody i początki... rachować na to nie radziłem i nie radzę, pracować życzyłem i życzę. Trzeba znać ogólny charakter moskiewski, by wiedzieć, jak nań mało rachować można... jak o słowa im nie trudno, jak o czyn nie łatwo. Ten komitet rozpryśnie się w pierwszéj chwili niebezpieczeństwa...
— Ja także nieco znam Rosyą — zawołał Albin — ale nie sądzę o niéj tak źle, są tam żywioły liberalne, szlachetne.
— Przepraszam, rzekł jenerał, są żywioły rewolucyjne, nihilistowskie, socyalistowskie, są prudoniści... są ludzie wywrotu... nie ma jednéj spójnéj idei dodatniéj... Rosya burzyć potrafi — to jéj zadanie — stworzyć ani nawet odbudować, nic. Despotyzm z socyalizmem pójdą ręka w rękę...
— Pan więc jesteś powstaniu przeciwnym, odezwał się wódz drwiąco.
— Stanowczo, rzekł jenerał.
— Ale ono nieuniknione — gorąco zawołał Albin.
— Sądzę, że nie — uniknąć go i zahamować można.. mówił jenerał, ale na to potrzeba odwagi prawdziwego patryotyzmu, któryby w imię ojczyzny nie lękał big niepopularności, któryby ze skrajnemi ideami miał odwagę walczyć... a na taki wątpię, czy nas dziś stanie...
— Z pewnością na kwestyą nikt, rzekł Albin, z tego się stanowiska nie zapatruje... Nie ma co nawet mówić o tém... Mówmy o pieniądzach i broni.
— Za pozwoleniem — odezwał się wódz, mówmy o zasadach, o kierunku... kto go weźmie?
— Wezmą go ludzie z łona kraju wyszli... dodał Albin... rada złożona z żywiołów miejscowych.
— Nie rozumiem tego — przerwał gniewnie wódz — tam nie ma ludzi. Kto tam może być? to są ludzie nowi, niedoświadczeni... tu potrzeba wytrawnych — i jenialnych.
— Potrzeba serdecznych... gorących! rzekł Albin... Zresztą co do kierunku ten sam się narzuci z łona ruchu, wyrośnie z jego wnętrzności...
Wódz brew marszczył, pogardliwie odwrócił się od mówiącego...
— Więc nie mamy o czém mówić? zapytał.
— Owszem — rzekł Albin — kierunek wyjdzie z kraju i pozostanie w nim, ale ludzie zaufania użyją wszelkich sił... we właściwych im sferach...
— Mówmy wyraźnie... zagrzmiał wódz — raczycie mi dać jakąś tam nominacyą? tak?... ja niczyim podwładnym przecie być nie mogę.
— Narodu? spytał Albin.
— Naród! fikcya! mówił wódz... szydersko się uśmiechając.
— Ja go mam za rzeczywistość! zimno odpowiedział Albin. — Zresztą uczynicie wedle woli waszéj, jeśli zechcecie być z nami, dobrze, nie — pójdziemy sami.
— Pan wiesz, że ja mam silne stronnictwo...
— O stronnictwie żadném w téj chwili wiedzieć nie chcę. — Ojczyzna woła, idą wszyscy.
— WPan jesteś młodzieńcem, nie umiejącym się jeszcze rachować z rzeczywistością... uśmiechnął się wódz.
— W istocie dla mnie nią są ideały... a zadaniem ich wcielenie...
Zamilkli na chwilę.
— Porozumiejmyż się — nieco ostygnąwszy począł wódz, kreśląc tajemnicze figury rozlaném piwem na stole. Pan — wskazał jenerała — nie chcesz powstania a nawołujesz do pracy i zbrojenia się moralnego — pan — obrócił się do Albina — chcesz powstania, ale odrzucasz rewolucyjny pierwiastek europejski, który ja reprezentować tu mam honor, a pragniesz zdać wszystko na domorosłe siły i jeniusze...? nie prawdaż...
Oba towarzysze skłonili głową.
— Nie rozumiemy się więc wcale — mówił daléj wódz, i nie wiem, jakbyśmy tu do praktycznych rezultatów dojść mogli...
— Ja sądzę — dodał Albin, że nam na ten raz nie szło o rezultaty praktyczne... tylko o zbadanie położenia, sił, jakiemi rozporządzamy, i o przedstawienie wam, jaki jest stan kraju...
— Ale my go tu znamy lepiéj może od was, zawołał wódz, bo my nań patrzymy z góry i nie łudzimy się niczém.
— Myśmy w środku jego i tém mniéjbyśmy łudzić się mogli...
— Przepraszam, przerwał jenerał... nie przez miłość własną, ale z najmocniejszego przekonania to mówię, iż obu panów punkt zapatrywania się nie zdaje mi się szczęśliwie obrany. Młodość widzi gorąco i to często, czego nie ma... Długi pobyt za granicą usposabia do złudzeń szczególnych, wyobraźnia tworzy sobie świat swój; braknie jéj zetknięcia się z życiem, które daje samo intuicyą jego... Ja przedstawiam tu tylko stósunek nasz do Rosyi... a z niego zdaję sprawę nie z domysłów, ale z najboleśniejszych doświadczeń zaczerpniętą. Opłaciłem ją upokorzeniem, fałszywém położeniem... niebezpieczeństwy... których wyliczać nie chcę. Mówię o tém tylko dla tego, aby słowom mym dodać wagi... a powtarzam... nie rachujcie nic na przyjaciół Moskali. Mickiewicz, tworząc to wyrażenie zawierające w sobie kontradykcyą — był tylko poetą... nie mieliśmy nigdy Moskali przyjaciół — pierwszym warunkiem przyjaźni nimi byłoby wyparcie się naszych tradycyi... ostatnia żyłka polska nie wypruta jeszczeby się nam porozumieć i pokochać nie dała...
— To, co pan mówisz, byłoby bardzo smutném, gdyby jego ostatnie słowa nie zawierały lekarstwa na chorobę... Ja jestem tego przekonania, rzekł wódz, iż tradycyi polskich, szlachecczyzny... wszystkiego wyprzeć się nam potrzeba...
— A ja jestem za tém — dodał jenerał, aby tradycyi stronę szlachetną zużytkować tylko... przetworzyć się w duchu wymagań wieku a niczego nie zapierać. Przeszłości wyrzec się nie podobna... odrzucimy ją... osłabim się... Nic trwałego bez podwalin się nie buduje...
Albin teraz począł się niecierpliwić.
— Przepraszam panów — zawołał — my tu rozumujemy, rachujemy, liczym, studyujemy kwestyą ze stanowiska po za nią leżącego... ja tego nie rozumiem. We mnie się pali! ja téj kwestyi inaczéj jak ogniem, mieczem na oślep... nie umiem rozplątać... Powstać... bić się... zginąć... a ojczyznę uratować... Nam potrzeba uczucia nie rozumu, nam trzeba gorączki, wiary... poświęcenia...
— Wielu tam jest panów tak rozpłomienionych? spytał wódz.
— Nie liczyłem — mówił Albin, jesteśmy wszyscy w takiém usposobieniu... my młodzi, a rewolucya, która będzie, cała siły młodemi się dźwignie... Gorączka nasza zaraźliwa... rachujem, że lud przez duchowieństwo pociągniemy, że szlachta zlęknie się, zawstydzi i choć nie chętna pójdzie z nami... że średnia klasa, pierwszy raz powołana do ofiary krwi, nie odmówi jéj...
Daliśmy z tego urywku dostateczne wyobrażenie długiéj rozmowy, która w tym duchu przeciągnęła się dobrze za północ... nie doprowadziła ona zresztą do niczego, każdy przy swojém zdaniu pozostał... Wódz jak skoro się przekonał, że jego dyktatura jest wielce problematyczną, okazywał się szyderskim i niechętnym. Jenerał jawnie wszelkiego ruchu odradzał... Albinowi pilno było pójść, bić się... i zginąć.
— Ale pan, co jesteś przeciwnym tak powstaniu, zapytał jenerała wódz, wstając nareszcie... gdy pierwsza wybiła. — Cóż poczniesz, gdy wybuchnie, gdy pójdą wszyscy..
— Ja? odparł chłodno Stanisław... gdy pójdą wszyscy, pójdę ze wszystkimi... bez nadziei zwycięstwa — ale nie skąpiąc ofiary krwi...
To mówiąc skłonili się sobie i po umówieniu się o jutrzejsze spotkanie rozeszli. Albin wszakże, w ktérego oczach Stanisław wyrósł tak nagle... potrzebował zbliżyć się do niego i nie rzucił wychodzącego... Spytał go po cichu, gdzie mieszka... Stał w hotelu pocztowym.
— Pozwolisz się odprowadzić?
— Proszę cię...
— Czujesz to jak ja, iż mamy z sobą do mówienia.
— Wiele — zawołał jenerał, w oczach twoich jestem winowajcą, ja ci się z postępowania mego wytłómaczyć muszę. Chodź ze mną. Albin z wielką radością towarzyszył mu, przeszli żywemi kroki dzielącą ich od hotelu przestrzeń...
Jenerał stał w małym pokoiku, po żołniersku, ubogo... Zapalili cygara... Stanisław usiadł... zdawał się namyślać od czego zacząć...
— Posłuchaj, rzekł wreszcie głosem drzącym, historya moja jest wspólna wielu ze mną. Nie znasz mnie, nic nie wiesz lub wiesz to, co prawdą nie jest. Po dzisiejszém spotkaniu ja dla ciebie nie mogę, nie powinienem mieć tajemnic... Poznasz ty pierwszy może duszę, która pragnęła długo nie być poznaną, aby dorosnąć do bohaterstwa.


„Znasz matkę moję? nie potrzebuję mówić, jaką mnie pieśnią wykołysała w kolebce... Ojciec walczył w r. 1851 i poszedł na wygnanie, aby życiem protestować przeciwko przemocy... Jam został tęsknym sierotą... rosnąc u serca tego anioła-kobiety... Pamiętam, bo się wraziła krwawo w mój umysł ta chwila straszna, gdy przyszedł mikołajowski wyrok a kazano go za łaskę przyjmować, aby dzieci wychodzców zabrano do korpusów kadeckich do Petersburga... Nie śmiano o tém długo matce powiedzieć, a gdy na nią spadł ten piorun... chwyciła mnie z bolesnym krzykiem, chcąc uciekać raczéj na tułactwo niż oddać jedyne dziecko na to tyrańskie przerobienie w Moskala...
Ze wszystkich okrucieństw i znęcań się tego narodu bez serca... ten wymysł szatański był może najdzikszym... Dzieci wychować tak, ażeby walczyły przeciwko ojcom swoim! zatrzeć w nich pamięć pochodzenia, wpoić wyobrażenia, wszczepić zasady ojcobójcze... Pomysł ten, godny Turków dawnych, mógł się zrodzić tylko w głowie takiego człowieka jak Mikołaj. Jam jest wychowańcem jego i znam go lepiéj niż inni... Nie jest to postać pospolita ani tak jednolita, jak ją zwykle malują.
Nie był to geniusz, bo płomień geniuszu szersze horyzonty rozświeca, ale człowiek, który się miał za męża przeznaczenia, za uosobienie idei... z najgłębszą wiarą w siebie, w swą misyą i nieograniczoną dumę, jaką mu ona dawała.
Patrzał na Europę z wierzchołka tego tronu carów, który miał być legityzmu podporą, rewolucyi postrachem... Misyą swoję łączył z losami Rosyi. Szczęście sprzyjało rozwinięciu tego charakteru, który takim, jak był, tylko za tronie urosnąć może. Wszechwładny miał się za inkarnacyą jakąś prawowitości, za archanioła ładu i porządku europejskiego... Po za tą manią heroiczną, która całym jego żywotem publicznym rządziła, stał człowiek serca czułego dla rodziny, dla dzieci... Ale ilekroć w obec niéj i nich nawet przypomniał sobie carstwo, i dla nich litości nie miał.
Znużonemu tém posągowém życiem przychodziły chwile czułości... i chwile szału... płakał i zabijał... gdy się zapomniał, ale czuć w nim było jeszcze człowieka, co sobie serce sam wyrwał... Miał siebie tak samo za uosobienie prawa, jak za jakiegoś Wisznu porządku, prawo wszakże i ideę jego szanował... miał jego pojęcie... czego dziś nie znajdziesz...
Cały żywot tego człowieka był nieustanną gorączką panowania... w najmniejszéj czynności ten pazur lwiéj potęgi carskiéj musiał się dać uczuć. Gdy kreślił drogę żelazną... po Dżengishańsku rzucił ją wprost od stolicy do stolicy... Czém dlań była natura? niewolnicą posłuszną.
Nic go tak nie burzyło jak opór jego władzy, jak cień nieposłuszeństwa, jak możliwość niezależności... Gdzie nie mógł użyć kija jak z Puszkinem, zniżał się do dobroci... ale nie dozwolił, by coś po za sferą jego panowania nie ujęte pozostało...
Miał namiętność przerażania sobą... wzrokiem zabijać chciał i byłby pewnie najszczęśliwszym, gdyby kto od jego wejrzenia padł trupem... Nic go tak nie zobowięzywało jak okazany przed nim przestrach i trwoga. Ilekroć spotkał wzrok człowieka, opierającego mu się, zgnieść go musiał, aby dowieść swéj siły. Zdawało mu się, że nie tylko ludzie, ale natura... winna mu była posłuszeństwo... nie rozumiał, by mu się co oparło...
Ale ten szał panowania miał swą stronę heroiczną, mimo słabości człowieka, był w nim materyał bohatera, była wielkich rzeczy miłość, rycerskiego...
Tak w Londynie, gdy mu omyłką dano bilety na bal, wydany dla biednych emigrantów, których odarł z majątków, przez grzeczność dla patronees... posłał dosyć znaczną sumę...
Pod koniec życia w bliższém wpatrzeniu się w niego, widzi się osłabienie, znużenie, czasem wybuch jakiś, często niekonsekwencyą, wiele słabostek wstydliwych, ale do zgonu jeszcze ogólny rysunek téj postaci ma w sobie coś szatańsko-potężnego...
Przypomina Cezarów Rzymu, którym władza zawracała głowy, poiła ich i wiodła do szałów... Tu szał jest zimny.. żelaznemi okowy ujęty...
Despota dla wszystkich był nim, o ile mógł, i dla siebie.
Czegokolwiek dotknął, znamię jego manii nosiło... Całe państwo ubrał w mundur i wymusztrował po żołniersku, żołnierz był dlań ideałem człowieka, bo posłuszeństwo jest prawem dla żołnierza... Z całéj ludności cesarstwa zrobił sługi, służyć musiał każdy, kto nie chciał służyć a pragnął być niezależnym, stawał się podejrzanym. Rosya szła na komenderówkę... Popów postrzygano w rekruty...
Instytucye, stworzone za Mikołaja, były wszystkie militarnie urządzone. Rozumie się, iż szkoły kadetów szczególną jego zwracały uwagę i troskliwość. To wychowanie komunistyczne, odrywające się od wpływu rodziny a oddające dziecię pod władzę państwa i wpajające mu posłuszeństwo od pieluch, tak było dlań upodobaném, że po szkołach zaprowadził tak zwane kazarmy.
Do takiego to korpusu ja z rąk najczulszéj matki, oblany jéj łzami, oddany byłem... Ale dziecko jeszcze naówczas, dojrzałem wcześnie i niosłem w duszy nasiona, z których się przyszłość moja rozwinąć miała...
Sto razy w pocałunkach powtórzyła mi matka, ognistemi słowy pisząc na mózgu moim: Pamiętaj, że ojciec twój wszystko poświęcił dla Ojczyzny, dla Polski, nawet miłość swą dla mnie i dla siebie, że umarł biednym tułaczem... że ty jesteś, musisz być... Polakiem... że cię mundur moskiewski zmienić nie powinien...
Nauczyła mnie z pacierzem razem prawie wiersza Adama — do matki Polki — wiedziałem, co mnie czeka... Nim wywieziono nas, na chwilę nie rozstając się ze mną, jak katechizmu uczyła mnie obowiązków a zaklinała razem, ażebym święte uczucia krył w sobie jak najgłębiéj.
— Gdy masz co drogiego, mówiła, wszak prawda, dziecko moje, chowasz to, aby ci nie odebrano? Tak powinieneś skryć swą miłość ojczyzny, aby ci jéj wróg nie wyrwał..
Może ta bolesna, uroczysta chwila rozstania była przyczyną, żem ówczesne jéj nauki, z cierpieniem w pierś wszczepione, wbite boleścią, tak dobrze zapamiętał. Niezmierna tęsknica, od któréj zachorowałem, przybywszy do Petersburga — wpoiła mi głębiéj jeszcze przypomnienia macierzyńskie.
W korpusie my młodsi, nie będąc swobodnymi, stósunkowo mieliśmy życie dosyć znośne. Sam cesarz wpadał jak uragan niespodzianie, aby w najróżniejszych porach dnia i nocy przekonać się, iż jego regulamin jest święcie spełniany. Dla młodszych, gdy raz już odbyły się egzercycye i nauki, bywał czasem nadzwyczaj dobrym, dawał się z sobą bawić, szarpać, wywoływał otwarte rozmowy, pragnął prawie być kochanym. Ale to spotykało tylko najmłodszych i — biada temu, co wśród tego rozbrykania wyrwał się ze słowem niebaczném...
Nie wiem, charakter mój, tęsknica czy jakiś wpływ opatrznościowy uczyniły mnie już naówczas skrytym i zamkniętym w sobie. Uczyłem się dysymulacyi instynktowo jako oręża przeciwko prześladowania — wpłynęło to na całe moje życie późniejsze.
Oderwany od pieszczot matki, stałem się chorowitym zrazu i jak owoc nadgryziony od robaka dojrzałem wcześniéj.
Uczyłem się dobrze, słuchałem nie opierając się nigdy, ale na twarzy mojéj musiało być coś, co zdradzało, że na dnie duszy leżała jakaś nieprzejednana cząsteczka... dla tego może Mikołaj, chcąc mnie pozyskać, był szczególniéj względnym i dobrym. Wpływało to na obejście się ze mną przełożonych i na wyszczególnienie pewne. Miałem szczęście być carskim faworytem, choć wcale nie starałem się o to.
Szło mi więc bardzo dobrze i łatwo, nauki nie zdawały się trudnemi... pochwały, bądź co bądź, zachęcały i odżywiały.
Starszych i młodszych było nas naówczas w korpusie wielu — a choć widomie różnicy pochodzenie nie czyniło między nami... lgnęliśmy ku sobie... mogąc po cichu przemówić po polsku i o Polsce. Niestety! wielu z nas o Polsce już tylko po moskiewsku mówiło, bo większa część, ucząc się ciągle i wszystkiego w tym języku — zapominała rodzinnego. Ale ci nawet, co go nie umieli, w uczuciach zachowali coś polskiego. Bądź co bądź, krew, organizm ma pewne siły tajemnicze, niezbadane, zagadkowe... w dziecku tkwi pokoleń idea nierozwinięta, któréj tylko dotknięcia jakiegoś potrzeba, ażeby z uśpienia wyszła i rozwinęła się z tego niedostrzeżonego ziarenka.
Naówczas staje się ten cud psychologom niezrozumiały, że człowiek przypomina, czego nie wiedział... znajduje w sobie to, co w nim przed urodzeniem spoczęło... bije w nim uczucie odgadnione....
W czasie rekreacyi naszych bawiąc się w piłki, gdy czasem opiekuńczy nadzór nad nami zwolniał... opowiadaliśmy sobie o rodzinie, o Polsce... płakaliśmy, przypominając swobodę dni dziecinnych. Starsi umieli wiersze patryotyczne... ja nawet wiele ich pamiętałem. Śpiewaliśmy je po cichu tam, gdzie one głośno nigdy nie zabrzmiały. Rośliśmy tak a z nami rosły uczucia te właśnie najbujniéj, które z nas wykorzenić chciano. Już prawie na wyjściu z korpusu, nie wiem jak... zkąd i przez kogo, dostał się nam do rąk tom poezyi Mickiewicza... a w nim Wallenrod... Słyszałem go czytanym, będąc dzieckiem jeszcze, matka powtarzała z niego wiersze niektóre, książka ta więc tém większe na mnie uczyniła wrażenie, że była jakby echem jakiegoś snu zapomnianego... Rozgorączkowałem się, czytając ją ukradkiem, zapaliła mi się głowa... bohaterstwo wallenrodowskie stało się mym ideałem...
Oto klucz całego życia mojego...
Widzisz przed sobą wcielenie téj idei człowieka, który jéj poświęcił wszystko, który żył dla niéj, frymarczył sercem, złamał wolę, usta nauczył kłamać, twarz nie mówić nic — duszę leżeć pod ryglem zamkniętą.
To obcowanie z ideałem wzmocniło mnie, dało mi doznać rozkoszy nadzwyczajnych i nieopisanych męczarni... Wiedziałem, że do wallenrodowstwa mojego potrzeba mi było oblec aż ów płaszcz mistrza, że musiałem, bądź co bądź, nabyć władzy... W Rosyi nie okupuje się ona ani jeniuszem, ani szlachetnością, ani cnotą — ale jednóm martwém posłuszeństwem... Stałem się więc niewolnikiem, nieubłaganym postrzegaczem najśmieszniejszych przepisów, twardym dla wszystkich, dla siebie najtwardszym.
Szło mi tak szczęśliwie, jakem mógł ledwie zamarzyć. Najtrudniejszym z warunków tego zadania było pozorne zerwanie ze wszystkiém co polskie. Musiałem udawać zapomnienie języka, lekceważenie obyczaju, przeistoczyć się na zewnątrz, a wszystko zamknąć w sobie i pochłonąć.
Jakże tu zliczyć nawet, co się poświęciło dla téj — mrzonki może — mówił daléj wzdychając jenerał — całe życie, bo żyć w atmosferze fałszu w młodości jest to nie mieć tych lat, które są kwiatem żywota ludzkiego. Dla mnie on nie kwitł wcale, wszystko aż do najdroższych uczuć, do tych, co się nie sprzedają — poświęciłem dla porobienia stósunków, dla osiągnięcia władzy, dla wciśnienia się na dwór, wkupienia w ich zaufanie, podkradnienia się w ich myśli...
Musiałem unikać wszystkiego, coby ich naprowadziło na najlżejsze podejrzenie nawet, że we mnie coś polskiego zostało. Wyrzekłem się dla nich — matki! nie mogłem pomódz nikomu, przemówić za nikim...
Tu podał rękę Albinowi z uczuciem.
— Pojmujesz teraz — zawołał — czemu, gdy biedna moja matka przybyła prosić za tobą, znając stósunki, jakie miałem w stolicy — musiałem jéj nawet odmówić i ciebie się zaprzeć. Ale szło o sprawę a dla niéj ofiara człowieka... siebie samego czy kogokolwiek, czémże jest?...
Albin się uśmiechnął.
— Nie tłómacz się bracie, rzekł — to naturalnie wypływa z położenia twojego...
Na twojém miejscu uczyniłbym toż samo. Ale cóż w końcu odniosłeś za korzyści dla sprawy?...
— Korzyści te byłyby ogromne — mówił jenerał — gdyby nie dzisiejszy skład okoliczności, które gmach powoli wznoszony przezemnie obalić mogą i wywrócą pewnie. Zyskałem znajomość najdokładniejszą kraju, ludzi, stósunków, od których znaczna część nieszczęśliwéj naszéj ojczyzny zależy... doszedłem do tych tajni i głębi, do jakich może żaden z naszych nie sięgnął był jeszcze. Nie strzeżono się mnie, widziałem ich takiemi, jakiemi są, nie jakiemi okazać się pragną... Znać nieprzyjaciela, jest to go mieć w ręku. Ale na co się zdała wiedza i te zdobycze moje, gdy wstrząśnienie, które ty uważasz za nieuchronne — wszystko to zniszczy i pochłonie... Z jednéj strony dotknąłem się sfer rządowych i ludzi, z drugiéj potrafiłem dotrzeć do tego, co się u nich zarodem rewolucyi zowie... Jedno z tego wyniosłem przekonanie, to, że gdy o sprawę polska chodzić będzie, w całéj Rosyi jednego za sobą nie znajdziemy człowieka... Świat to oddzielny, o jakim my ani Europa nie ma pojęcia...
Albin posmutniał.
— Ale rewolucya jest konieczną, nieuniknioną, rzekł stanowczo.
— Za tém nieuniknioną będzie jeśli nie zguba nasza to najstraszniejsza walka, jaką kiedykolwiek w obronie swéj stoczyła Polska, mówił Stanisław. Nigdy im bardziéj na rękę nie była rewolucya u nas; my im podamy środki zjednoczenia się, przejednania, a zrzucenia na nas całéj téj szarańczy, która dotąd gryzła ich wewnątrz.
— Nie przypuszczacie więc, byśmy zwyciężyli? spytał Albin.
— Nie przypuszczam, mówił jenerał daléj, może nie dla tego, bym wszystko zasadzał na wojsku, działach i skarbie. Naród może i bez nich pożyć nawet silniejszego od siebie nieprzyjaciela, ale należy mu być istotnie potężnym duchem, spójnym, zorganizowanym, wytrwałym... Brak nam tych właśnie przymiotów, które tryumf sameby zapewnić mogły... Gdzież jedność nasza? gdzie zgoda? gdzie chęć ofiary? gdzie organizacya spójna? gdzie wytrwałość... Fantazya nas unosi na chwilę, płaczemy, rozpadamy się, gotowiśmy rzucić się na bagnety i działa, ale nazajutrz budzimy się ostygli i rozczarowani...
W Rosyi nie ma bohaterów, ale są ludzie przebiegli i wytrwali jak żelazo — nawet pod policzkowaniem i obelgą. Stanisław Karliński pisał w r. 1599, że piechota moskiewska wszystkie przestoi, Moskal dzisiejszy, jak piechota owa, uporem zmoże gorączkę naszę. Omyli się stokroć, poprawi na zimno, zniesie plwociny i upokorzenie, ale pamiętny wiekowéj niewoli stryczek sobie sam gotów zarzucić na szyję, gdy mu każe rząd lub idea, któréj się uczepi.
Ci dawni niewolnicy cara, gdy dziś powoli zaczną się przedzierżgać w niewolników jakichś idei... służyć im będą jak niegdy carowi. — Dodajcie do tego naiwną nieświadomość, nicestwo, które dla nich jest siłą, bo im skrywa wiele niebezpieczeństw dla innych widocznych... a mimo nikczemności ogólnéj narodu spostrzeżecie, że z tém mrowiem walka będzie straszną...
— Przecież, przerwał Albin — coś tam w łonie tego państwa nurtuje, burzy się... jest jakiś pierwiastek rozkładający.
— Tak, ale on posługuje nie naszéj idei, skrajniejszym daleko. Opiera się on na doktrynach niby postępowych a wywrotowych, ostatecznych... Te zaś nam są wstrętliwe i nieposłużą.
Albin słuchał i posępniał... Smutniejszy coraz obraz malował się przed jego oczyma; należał wszakże do tych, którzy, raz przedsięwziąwszy coś, żadnemi argumentami wzruszyć się nie dają.
— Więc zginiemy, rzekł — w najgorszym razie zginiemy bohatersko, heroicznie, ze śpiewem na ustach... z okrzykiem, który sto lat grzmieć będzie nad głowami zabójców... Nasz zgon wyciśnie na ich czole piętno wiekuiste hańby i każdy Moskal odtąd będzie się nazywał katem, na czole ich i pokoleń z nich zrodzonych... czytać będzie przyszłość to wiekuiste

Kat...

— Zakryją stygmat sztuką złota! szepnął jenerał... wzdychając...
Rozmowa przeciągnęła się długo, ale nastrojona na tę nutę żałobną cała była smutkiem... tęsknicą... Oba bracia przeczucia mieli przyszłości czarne... Albin zresztą nie rachował na długą a chciał ją mieć tylko pełną blasku i chwały, choćby męczeństwa...
Tak mówiąc o wszystkiém... bo Albin już nie miał tajemnic dla jenerała, jak skoro przekonał się, iż do pracy narodowéj należał, — wspomniał téż o chwili rozpaczy i zwątpienia, które o mało nie przypłacił śmiercią... Opowiadając o tym wypadku — nie mógł pominąć swojego zbawcy, wymienił więc imię Arsena Prokopowicza...
Usłyszawszy je, Stanisław zbladły przypadł do brata i pochwycił go za ręce, nie dowierzając swym uszom...
— Mów! zaklinam, mów wszystko a wszystko, co tylko wiesz o tym człowieku... jest to mój najzaciętszy nieprzyjaciel... a jako człowiek... znam go, jest to najczynniejszy ajent policyi moskiewskiéj.
Z kolei Albin się przeraził i uderzył rozgorączkowane czoło dłońmi...
— Być żeby to mogło! On!
Jenerał już był nieco oprzytomniał.
— Za to, że jest ajentem trzeciego oddziału, przysięgam ci, że najprzewrotniejszym z ludzi, zaręczam... Wierz mi... Śledzę go, walczę z nim...
— On tu jest! przerwał Albin i — i instynktem uratowałem nas od jego słuchu i oczów, wiedział bowiem o zjeździe, wiedział o tém, żeśmy się zejść mieli w kawiarni tysiąca kolumn.
— Jeśli mnie zobaczy! zawołał jenerał — jeśli się dowie o mnie — jestem zginiony... Może być, że nie wie mojego nazwiska... w takim razie ocaliłeś mnie wczoraj... jeśli ono mu znane, ja nie mogę już do kraju powrócić.
Zamilkli oba...
— Tu trzeba radzić i stanowczo coś obmyśleć — rzekł Albin, którego czoło oblało się zimnym potem, ty bracie jesteś... możesz być zgubionym, ale co gorzéj... jam się go nie strzegł, jam mu wierzył, ja mu mówiłem wszystko, on ma klucz naszych wszystkich robót... Jesteśmy w rękach nieprzyjaciela.
Oba drżący zbledli... chodzili po małéj izdebce... Stanisław okazywał się więcéj przybitym, Albinowi iskry sypały się z oczów...
— Wasza sprawa, bracie — odezwał się, jest podrzędną dziś... główną... sprawa kraju... ten człowiek tu przybył dośledzać reszty... wie tajemnicę naszę... podżegał, służył pozornie, w jego rękach przyszłość... Według mnie nie pozostaje nic, mnie szczególniéj, który się dałem uwieść i byłem narzędziem niewinném zdrady — jak zamordować tego człowieka..
Stanisław spojrzał nań.
— Tak lekko cenisz ludzkie życie? spytał.
— Ale zważże! jestli inny środek? Wszystko zgubione...
— Zdaje mi się, że śmierć jego nic nie ocali..
— Śmierć mu się należy! jako zdrajcy... jako zbójcy, który chciał mordować tysiące... przed jakimkolwiek trybunałem go postawisz, każdy ten wyrok wyrzec musi.
— Tak jest, ale przed jakiś przecie trybunał sprawę wytoczyć należy, ani ty ani ja sędziami być nie możemy, a wszelkiemu zabójstwu politycznemu ja jestem przeciwny. Ono zawsze kala. Wiem, że człowiek ten na śmierć zasłużył, a rękibym nań nie podniósł...
— Dość! zostawcież to mnie i sumieniowi mojemu — dodał Albin gorąco. Sądzę, że już jest niedaleko do rana, pakuj się jenerale i wyjeżdżaj ztąd. Mam powody myśleć, iż nazwiska waszego nie wie, twarz spotkana w ulicy nawet tu wszystkoby mu dało odgadnąć... jedź... zostaw go mnie... zobaczymy...
Albin był tak strasznym, gdy to mówił słowy przerywanemi że jenerał, któremu podał dłoń rozpaloną na pożegnanie... wstrzymał ją chwilę.
— Mój Albinie — rzekł — wstrzymaj się, zaklinam cię, od wszelkiego kroku gwałtownego. Tu za granicą byłbyś ujęty, sądzony jak prosty morderca i dałbyś szyję... a życie twe więcéj warto niżeli tego nikczemnika.
— Zostaw to mnie! zostaw mnie! powtarzał Albin drżący i rozgorączkowany... to moja rzecz — to wina moja... jam obowiązany zło, którego nawarzyłem, naprawić.
— Ale bracie w tém usposobieniu, w jakiém jesteś, nie puszczę cię, zawołał jenerał — chyba mi dasz słowo, że nic nie poczniesz sam... tu... teraz...
Albin spojrzał mu w oczy.
— Nie bój się, rzekł, ja nadto cenię moje życie w téj chwili, kiedy mogę być powołanym do boju za ojczyznę, nie zrobię nic... jednakże czuwać nad nim muszę i nie puszczę go już ztąd, nie porzucę samego, nie dam mu zrobić kroku. Odkąd mi jest podejrzanym, nie mogę spuścić go z oka.
— Podejrzanym! zaśmiał się jenerał — on podejrzanym nie jest — ale jawnym łajdakiem i zdrajcą.
— Tém bardziéj — poprawił się Albin — nas jest tu a przynajmniéj powinno być kilku, osaczyć go tak potrzeba, aby się nie ruszył, nie drgnął bez naszéj wiadomości. Z wczorajszéj jego bytności na obiedzie wnoszę, iż stoi w tym samym co ja hotelu. Mała rozwaga uczy mnie, że o was wiedzieć nie mógł, jeśli się wybierał wczoraj do kawiarni, wiedziałby, co mu groziło, gdybyście go wy poznali.
— W tém masz słuszność — ale mógł widzieć nie będąc widzianym.
Albin potrząsł głową. — Nie — nie wiedział, kto będzie i po to szedł, aby się tego dowiedzieć.
Bóg łaskaw, że ja, jakimś instynktem tknięty, nie wygadałem mu się wczoraj. Jedź więc spokojny, jenerale, ale jedź zaraz, nie tracąc chwili czasu. Czyś się meldował i czy wiedziano twe nazwisko?
— Nie — podałem inne...
— No! to wszystko ocalone jeszcze...
Opatrzność czuwała nad nami, a już my z rąk go nie puścimy... On tam z najwyższą niecierpliwością na mnie oczekiwać musi...
Zatarł dłonie.
— No! panie zbawco! zawołał — teraz gra między nami dwoma!!
Jenerale — chwili nie ma do stracenia, jedź natychmiast... pierwszy pociąg niech cię wiezie, gdzie chcesz, ale precz ztąd...
— Słowo? daj mi słowo — przerwał Stanisław, bo cię nie puszczę...
— Słowo, że nie nie pocznę sam... podchwycił Albin — ale jeśli mi każą go sprzątnąć... O! nie zawaham się ani chwili...
Jenerał ze łzami w oczach począł go ściskać — Albinie! rzekł — Albinie drogi... niech to dopełni, kto chce ale nie ty — błagam cię...
Ale już Albin, ucałowawszy go serdecznie, nie mówiąc nic, rzucił się do drzwi i zbiegł po wschodach na dół...
Nie wiedział pewnie, jak się dostał do Szwedzkiego Hotelu, tu ledwie się potrafił dodzwonić, by mu otworzono, tak błogim snem ujęci byli wszyscy, począwszy od stróża pilnującego dzwonka, Szwajcara... aż do kelnerów i służby... Znalazł klucz swój na numerze, lichtarz ze świecą i w gwóźdź przy kluczu wbity bilet... radzcy Nikityna, który dopraszał się usilnie, aby, o jakiéjkolwiek powróci godzinie, był łaskaw niezwłocznie się z nim widzieć pod numerem 13... Tego właśnie potrzeba było Albinowi... namyślał się krótko... zawahał i zamiast wprost do siebie śmiałym krokiem podążył pod wskazany numer. Drzwi zostawiono nie zaryglowane ze środka... para tylko butów wyrzuconych na korytarz świadczyła, że gospodarz był w domu... Albin wszedł. Było ciemno, Arsen Prokopowicz obwinięty we flanelowe kołdry spoczywał pod kotarą, blask, który go przebudził, nieco go przestraszył, zerwał się zbladły, siadając na łóżku... ale ujrzawszy Albina ochłonął.
— Przyszedłem dać dobra noc, kiedy już znaczna część nocy upłynęła — odezwał się, wcale po sobie nie dając poznać, co się w nim działo — Albin. — Śpijże pan... a ja przyjdę jutro rano... mam rzeczy ważne do powiedzenia...
— A więc — któraż godzina? chwytając za zegarek schrypłym głosem zapytał Moskal... co? czwarta? gdzieżeście byli tak długo?
— Czekaliśmy we dwóch... na przybycie reszty... spokojnie rzekł chłopak pokaszlując — ale nikt nie przybył. i
— Nikt nie przybył? to nie może być! to być nie może... potrząsając głową odezwał się Arsen... co mi pleciesz... i siedzieliście do czwartéj?
Niedowierzająco spojrzał mu w oczy.
— W takich razach, jak na pojedynku, rzekł Albin, trwa się na placu do ostatniéj godziny! Ale to zdrada...
— Jaka zdrada! ruszając ramionami i ziewając począł Moskal... ot! po prostu gdzieś posłów albo lada dziewczyna albo dobry szampan zatrzymał. Ja to znam... Idź spać — jutro rano pomówimy... któż był...
— Jeden tylko, odezwał się Albin, wymieniając wodza, którego wiedział, że imię nie było tajemnicą a osoba nie ulegała niebezpieczeństwu. Nadto był znanym powszechnie.
— To warchoł i paplacz! rzekł Arsen, ziewając powtórnie — zatém do jutra...
— Dobra noc — do jutra...
Albin choć ze wstrętem wyciągnął doń rękę, a Moskal zaspany legł co najprędzéj w poduszki.
W takiém usposobieniu, w jakie Albina wprawiły rozmowy dnia tego, mimo znużenia podróży, choroby i osłabienia usnąć mu było niepodobna, gorączka się tylko zwiększyła znacznie... Miotał się z myślami, co począć z Arsenem Prokopewiczem, i nie znajdował innéj rady na grożące niebezpieczeństwo nad tę straszliwą... śmierć, od któréj właśnie ten człowiek go ocalił.
W pierwszéj chwili gwałtownego oburzenia nie pamiętał na to, że Moskal powstrzymał go nad brzegiem przepaści i uratował bądź co bądź od popełnienia bezrozumnéj zbrodni... Miałże się targnąć na niego? Z drugiéj strony jak było zapobiedz, aby tajny ajent policyjny, a o tém powątpiewać już nie mógł, iż Arsen Prokopowicz był nim — nie wydał wszystkiego, nie zgubił tysiąca ludzi i nie obalił może całéj sprawy? Łamał sobie nad tém głowę napróżno... nie widząc wyjścia z położenia trudnego — musiał wybrać drogę pośrednią zwłoki... fałszu, ociągania się, dopókiby jakiś traf szczęśliwy nie wywiódł go z tego straszliwego dilemmatu... zabicia zbawcy lub dopuszczenia, ażeby przezeń sprawą kraju zgubioną została...
Ranek zastał go jeszcze znękanego i przybitego... Co tu było począć? co począć? Wiedział tylko, że zwlec należy... i postanowił przeciągnąć pobyt jego w Brukseli, gdzie on mniéj przynajmniéj był niebezpiecznym a z oka go nie spuszczać.
Nim Arsen Prokopowicz wstał, zostawiwszy służącéj parę słów do niego z prośbą, by nań oczekiwał, Albin wybiegł na miasto. Przypomniał sobie, iż miał parę adresów osób, do których mógł się udać o pomoc i poradę. Oba one dano mu z Warszawy do nieznajomych, z których jeden był emigrantem z fantazyi, drugi wychodzcem starym z r. 1831. Czekając, który z nich większe w nim obudzi zaufanie, Albin postanowił zapoznać się z obydwoma, a potém zwierzyć, się otwarcie z trudnego położenia swojego. Emigrant z r. 1831 był kawalerem, a stał na piątém piętrze starego domu, w jednéj z najmniéj nowych i najbrudniejszych uliczek miasta. Godzina była bardzo wczesna... ale sprawa pilna... Albin, spytawszy portyera o obywatela Korwina, którego tu przechrzcono na Mr. de Corvin, i otrzymawszy zdziwioną odpowiedź, że o téj porze nikt z domu nie wychodzi — począł drapać się na piąte piętro... Wschody, jak zwykle paradne z razu, na trzeciém już nieco były opuszczone, na czwartém brudne i koszlawe, a do piątego wiodły mało co lepsze od drabinki. Na jedném z drzwiczek w kurytarzu przylepiona była kartka, służyć mogąca za wskazówkę:

Mr. C. de Corvin
artiste peintre.

Albin zapukał...
Entrez! que diable... mais il fait jour à peine — było odpowiedzią.
Biedny chłopak, któremu wschody odjęły oddech i zmęczyły straszliwie, musiał chwilkę wypoczywać, nim wszedł...
Izdebka nie wielka z oknem na duchy... uboga, biedna... nędzna prawie... W kącie łóżeczko liche, a nad niém stary mundur, ładownica, szabla... Na kilku statkach rozrzucone rzeczy, na stoliku fajki, niedopalone cygara, machinka do robienia kawy, zgaszona świeca i razem niby jakieś przybory do malowania...
Z głębi łoża wystawało popiersie ogorzałe, w szlafmycy, z ogromnemi wąsami siwemi, z twarzą wpadłą, ale oczyma drapieżnemi i zaiskrzonemi jeszcze niewczesném przebudzeniem.
Zobaczywszy Albina, który zrazu przemówić nie mógł, gospodarz czekał na jego odezwanie się, widocznie gotując się łajać. Polska mowa rozbroiła go... i twarz nieco się wyjaśniła gdy Albin rzekł.
— Przychodzę do szanownego ziomka! w bardzo pilnéj sprawie... proszę mi przebaczyć niestósowną godzinę.
— A! swój! zawołał nagle uradowany p. Korwin, zrzucając odzież nagromadzoną ma krześle... Chodże, siadaj tu... siadaj...
I wyciągnął mu żylastą ogromną dłoń drzącą od wzruszenia...
— Polak jesteś... Polak...?
Albin siadł, kaszląc..
— Chwilkę... niech mi się kaszel uspokoi.
— Co u licha... choryś? zapytał stary...
— Nic, mam suchoty... spokojnie rzekł Albin.
— Piękne nic! niech diabli wezmą... ale wykaszlajże się i gadaj...
— Dano mi z kraju na wszelki wypadek adres wasz szanowny kapitanie... mówił Albin... Jestem w dosyć przykrém położeniu i to mnie zmusza.
— Co u kaduka! przerwał Korwin... w przykrém położeniu! pewnie goły, a toś pięknie trafił.
— A! nie... nie... o co innego idzie, uśmiechnął się Albin.
— Jak tylko o co innego to chodzi... to dobrze, byle nie o pieniądze, bo tego u mnie i diabeł nie dostanie.
Widzisz moje dziecko... spojrz na tę izdebkę... przypatrz się, odgadniesz z niéj życie... Niegdyś właściciel trzech pięknych wiosek na Wołyniu... dla miłéj ojczyzny cierpię trzydzieści lat głód, chłód i poniewierkę... a w moich wioskach, smutno rzec, nie Moskal się rozsiada, ale rodzony brat, który dotąd przez lat trzy razy dziesięć nie miał czasu przysłać mi ani dwudziestu groszy... oto dola emigrancka!
Niechby go zresztą czort kopnął z jego pieniędzmi — dodał kapitan.. ale mi nie dał dobrego słowa... nie pozdrowił — zaparł się... Widocznie lęka się, żebym go nie spytał o rachunki...
Stary żołnierz westchnął — tak mu pilno było wygadać się, że Albinowi nie dał ust otworzyć... wygadać się tym językiem miłym... językiem młodości, pełnym wspomnień, brzmień pełnym, obudzających łzy i uśmiechy.
— A! dziecko moje, na straszne próby naraża wygnanie nas — to nas, ale tych, którym z oczu nikniemy... myśmy nędzarzami oni się stają nędznikami.
Ale o to widzisz asindziéj, na co zeszło potomkowi Korwinów... maluję, ja com się nigdy nie uczył, tabakierki, wachlarze i pudełka... Dla chleba... Mógłbym może i co lepszego zrobić, bo mi natura nie poskąpiła talentu... jak wszyscy przyznają... ale te szelmy artyści z profesyi nie dopuszczą nigdzie.. Więc dla kupców smaruję... i żyję. A jak żyję! nie pytaj! Psy u mnie w Czamirowie lepiéj jadły niż ja tutaj... Żołądek nauczył się trawić koninę, kota ukrytego pod postacią zająca... wszelki gnój i paskudztwo... Gdyby nie ten poczciwy absynt... dawnoby mnie diabli wzięli...
Albin cierpliwie słuchał...
— Ale ja ci prawię moję historyą... rzekł w końcu — a ty może masz co pilnego.
No — to już słucham — mów.
— Panie kapitanie... pozwól, abym ci ustęp z mojéj historyi opowiedział — rzekł Albin — potém rozsądzisz, czy rzecz pilna i jakiéj wagi. Nie zacznę od kolebki, ale od najbliższych czasów.
Stary wiarus okrył się nieco kółdrą, gdyż w jego pokoiku na poddaszu znamienicie było zimno.
— Mów, odparł, słucham.
Przybyły rozpoczął od uwolnienia swego z niewoli, a krótce opowiedział wypadki: ocalenie życia przez Arsena... dalsze losy, stósunki z nim, aż do ostatka i do odkrycia, w czyich się znajdował rękach.
Stary słuchał z uwagą natężoną, niekiedy klął, zapalił dla rozbudzenia brűle-guele, którą mu podał Albin ze stolika, nałożywszy diabelskim tytuniem... Wreszcie doszedłszły do tego, że Arsen się okazał ajentem policyjnym, wykrzyknął: A to szelma!! a to go bestyą powiesić... i to nie jutro ale dzisiaj,
— Mój kapitanie, przerwał Albin, ale on mi życie ocalił...
Korwin się zadumał, poprawił szlafmycę. Czysty melodramat! zawołał, tfu! co bo to za historya... chyba ty komponujesz...
— Kapitanie, święta prawda.
— Ale któż ci tu na nią poradzi... sądu Salomonowegoby trzeba, a jam nie Salomon... jak Boga kocham!!
Zamyślił się głęboko kapitan, spojrzał z ukosa na szablę wiszącą na ścianie i nic nie mówił, pykając ze swéj fajeczki.
— Słuchajże no, rzekł — kładąc rękę na dłoni Albina — a nie mógłbym ja gdzie tego łajdaka zobaczyć?...
— Na co?
— Nic, nic, tak sobie jedynie jako artysta, ciekawym fizyognomii psiéj wiary... odrysowałbym go może. Uważasz, zaprowadź go po południu do której kawiarni do Szwajcarów, ja tam będę absynt pił. Nic, nic, tylko go zobaczyć chcę...
Uśmiechnął się dziwnie... Albin patrzał, jakby chciał myśl odgadnąć, ale kapitan już wrócił do pierwszego opowiadania i zdawał się nie zważać...
— Widzisz, panie, dziedzica trzech pięknych wiosek, ze starożytnego domu Korwinów, tułacza... biedaka... ale trwającego w protestacyi do końca... usqe ad finem i mającego nadzieję w Bogu, że jeszcze zobaczy ziemię ojczystą i na niéj kości położy. Ale kto wówczas zaśpiewa Tadeusza, to pan brat, gdy mu powiem od progu kłaniając się nisko — Czołem... bądź oddaj zagrabiony Czamirów, Budki i Wyrwanowo!! Będzie śmiechu. Po chwilce spoczynku... wziął za rękę Albina.
— Ku wieczorowi u Szwajcarów... staw się z nim, i nie pytaj nic... ale zrób jak mówię.
Po krótkich jeszcze kilku słowach, nic tu nieuzyskawszy, Albin wyjść musiał, powoli spuścił się z tych wschodów niemiłosiernie długich... Było już szczęściem po ósméj i drugie odwiedziny u wskazanego mu na adresie p. Emila..... zdawały się łatwiejszemi o téj porze, chociaż z pierwszych miarkując, nie wielką i w nich pokładał nadzieję.
P. Emil, emigrant dobrowolny, stół w innéj części miasta daleko świeższéj i porządniejszéj a w dodatku tylko na drugiém piętrze. Bardzo świeżuchna, w białym czepeczku bona, zażądała zameldowania i Albin musiał dać kartę, dopisawszy na niéj słów parę. Emil był w łóżku także, ale po krótkiéj wyczekiwania chwili ukazał się w paradnym szlafroku podbitym aksamitem, pąsowym dolnym stroju i czapeczce wschodniéj na głowie. Był to mężczyzna młody, rysów twarzy zmęczonych, oczów przygasłych... policzków wpadłych... i mimo niezmiernéj uprzejmości odrażający czémś niewytłómaczoném...
Pokoiki, które zajmował, świeże były, eleganckie, pełne fraszek i dowodziły, że gospodarzowi na emigracyi tak bardzo się źle nie działo.
Albin mu się przedstawił, przyjęcie było uprzejme, ale zakłopotane i zimne nieco, nie dawało ochoty do wynurzeń.
To téż pociągnięty do tłómaczenia się Albin w skróceniu tylko opowiedział co się go tyczyło i — proszę radę.
P. Emil potarł czoło.
— Niesłychanie trudne położenie, zaczął — ja... mimo najżywszéj chęci nie wiem, czy co potrafię, ale mogę jedno... mogę kilku dobrych Polaków, moich znajomych zebrać, naradzić się z nimi, a co postanowimy i obmyślim... po zakomunikowaniu panu... będziemy się starali wykonać.
Po tym wyroku ferowanym nieodwołalnie, p. Emil podał cygaro i starał się odwrócić rozmowę, która go widocznie niepokoiła.
— Pan nie wątpi, że każdy z nas radby służyć krajowi, spełniać rozkazy... ale są czasem takie wypadki zawikłane, jak o to ten właśnie... A potém, cóż tu radzić! Toby się nie mogło inaczéj skończyć jak fatalnie... krwawo, a ja... jestem wwikłany w interesa... mam tak ważne na barkach...
Oniby powinni w kraju wiedzieć, do jakich interesów ja się ofiarowałem... s’il y a des affaires d’argent, z kupcami, kontraktowanie broni, amunicyi itp., on n’a qu’a me le dire et à en voyer des fonds podejmuje się... Ja tu jestem bardzo dobrze położony w handlu... le crédit... est difficile, mais argent comptant nous ferons des affaires magnifiques.
Albin, nie mając żadnego polecenia podobnego, zamilkł...
— Właśnie, jeśliby w czémś takiém potrzebowano mnie, mówił Emil, dałem mój adres... bo tylko w tego rodzaju sprawach istotnie pomocnym być mogę... Et dites leur, je vous en prie, que sans argent, rien ne se fait...:
Albin sprowadził rozmowę do innego założenia, wracając do Moskala, do siebie i prosząc o pomoc, o radę.
— Natychmiast rozmówię się o to z kilką towarzyszami... będę na śniadaniu w mieście! Możebyśmy gdzie co razem przekąsili? ostrzygi są doskonałe...
Przybyły podziękował.
Zgodzono się na przedpołudniową schadzkę w kawiarni, dokąd Emil z towarzyszami przybyć mieli. Wszystko to wcale nie zadowolniło Albina... ale cóż było począć? Spojrzawszy na pana Emila, nie wiele się po nim spodziewał a pomówiwszy z nim, wyniósł przekonanie jeszcze gorsze... Bona i apartament, szlafrok i cygara, zdradzały rozmiękłego sybarytę, który do żadnego czynu nie był zdolnym. Starło się nawet z niego piętno krajowe... wyglądał na belgijskiego Francuza tak dobrze, iż mógł za niego uchodzić... Dziesięć lat pobytu w stolicy téj zmieniają bardzo człowieka szczególniéj w młodości...
Nie było już co innego do czynienia, tylko powracać do hotelu i spieszyć samemu dozorować Arsena Prokopowicza... Albin pobiegł i szczęściem jeszcze go zastał nawet w łóżku... co go uspokoiło, bo się obawiał, ażeby listów jakich nie pisał... Moskal wczorajszego wieczora nie złapawszy nikogo w kawiarni, po długiém oczekiwaniu poszedł klnąc do teatru... w teatrze pono zrobił jakąś miłą nader znajomość, z którą jadł wieczerzę i pił szampana... Zabawiło go to dosyć długo znowu, tak że dobrze z północy usnął i nie miał wielkiéj ochoty wstawać rano. Albin zastał go ziewającego przeraźliwie, w złym humorze, ale dopominającego się sprawozdania szczegółowego...
— No, cóż tu robisz? gdzie latasz? kogoś widział? spytał mierząc go oczyma przenikliwemi... jesteś chory? może jakie ekscesa popełniasz? hę? ta Bruksella, to Sodoma i Gomorha? Ale słuchaj, mnie to nic, jeszcze Moskala djabli nie wezmą, a ty krwią plujesz, najmniejsze nadużycie... możesz... możesz — gegnąć...
(Użył odpowiedniego wyrazu w innym języku.) Albin smutnie się uśmiechnął.
— Bądź pan spokojnym, rzekł... wiem, że teraz życie moje nie do mnie, do ojczyzny należy — nie popełnię ekscessu... Alem smutny, znękany, przybity, bo nikogo nie znajduję na miejscu i w terminie wyznaczonym... Nieposłuszeństwo, anarchia, rozprzężenie.
— Nu! nu! zaśmiał się Arsen, toż to wasze polskie cnoty? hę? u was respublica tém stała i... wywaliła się w końcu... Nie mieliście jeszcze czasu oduczyć się samowoli... Zawsze liberum veto!
Albin nie bronił i nie chciał przeczyć, kosztowało go kłamstwo, ale musiał kłamać i ciągnął daléj.
— Ponieważ tu idzie o porozumienie się najwyższéj wagi — rzekł, musiałem telegrafować do Paryża, do Warszawy... na wszystkie strony... a dziś czekam odpowiedzi i siedzę.
Nieprawdaż Arsenie Prokopowiczu, że dzień spędzim razem?
Pytanie musiało być niezręczne, gdyż Moskal spojrzał zdziwiony...
— Chciałbym trochę choć odpocząć — dodał Albin, rzucając się w krzesło, od wczora prawie jestem na nogach, czuję się osłabionym... potrzebuję wytchnienia... a wy? macie co pilnego do roboty?
— Ja... ja? rzekł powoli Arsen... tak dalece nic, pójdziemy razem na śniadanie... no! poteém... zobaczym. Obiad w hotelu... A kiedy się spodziewacie odpowiedzi na telegramy wasze?
— Nie wiem, każdéj chwili.
— Nie ma tu kogo z takich, coby wam lub mnie widzieć się z nimi i pogadać wypadało? hę...
— Nikogo, oprócz... wodza... rzekł Albin.
— Nu! temu, ja wiem, pilnoby było wszystko zaraz w garść wziąć — odparł Arsen... To paplacz... no — ale i jegoby warto zobaczyć i — wypatroszyć. On ma swoich w kraju...
— Teraz już nie, podchwycił Albin, wpływ jego zmniejszony a raczéj zredukowany do zera...
Arsen nic nie odpowiedział... Dał mu się Albin ubrać powoli, przygotować do wyjścia i w duszy postanowił nie opuszczać, o ile się tylko da. Moskal téż szczęściem do czynienia nic nie miał i towarzysza pozbywać się nie potrzebował. Dzień więc zszedł wedle nakreślonego programu aż do obiadu... Po obiedzie Albin sam wnioskował, ażeby zajść do kawiarni szwajcarskiéj, w któréj demokratyczne towarzystwo zwykło się było zgromadzać.
Po obiedzie, który humor Moskala znacznie poprawił zgoda była łatwą, poszli więc... razem...
Zastali tu, jak prawie co dzień, mnogich gości dosyć wrzawliwie zabawiających się swobodną rozmową, dominami i kwaśném piwem belgijskiém, które przypomnieniem narodowych szczy (kwasu) Moskalowi się podobało... Albin wybrał kątek w sali jak najustronniejszy — zasiedli...
Ledwie wśród dymu rozpatrzyć się nieco mogli, gdy z czapeczką na bakier, z fajeczką w ustach, ubrany w niebieską bluzę, na wierzch starego czarnego fraka włożoną (którą Lelewel uczynił popularną), zjawił się z siwemi wąsami jegomość. Zdala już krocząc w sąsiedztwo stolika, przy którym zajął miejsce Albin, dał mu znak, że go nie zna. Był to — nieco trudny w istocie do poznania w nowéj téj postaci, p. de Corvin... Siadł tuż... stuknął na garsona i kazał sobie podać absyntu...
Mina znać jego uderzyła Moskala zaraz, spytał towarzysza, czy go nie zna lub nie wie, kto to taki; Albin w milczeniu ramionami ruszył.
Przybyły z podełba spojrzał na Moskala, jak gdyby go mierzył, potém odchrząknął, splunął i na łokciu się oparłszy, począł śmierdzący dym ze swéj fajeczki nader umiejętnie puszczać w oczy sąsiadowi. Arsen Prokopowicz, nie posądzając go o złe intencye, odsunął się nieco...
Sapristi! zawołała bluza — mon tabac vous creve-t’il les yeux?
Monsieur... począł Arsen...
Je ne suis pas Monsieur, je suis citoyen...
Citoyen...à votre aise.
Je l’espère bien, et sans votre permission...
Po krótkiéj chwili milczenia ciągle po francusku spytała bluza.
Kto Waćpan jesteś?
Moskala zaczynało to łechtać nieprzyjemnie.
— Dla czego się pan mnie pytasz o to?
Bluza popatrzyła nań długo. — Bo mi się fizyognomia wasza nie podoba.
— Bardzo mnie to smuci, odpowiedział Moskal, ale mimo najlepszéj chęci odmienić jéj nie mogę...
— Szkoda, bo paskudna! dodał Korwin... Waćpan musisz być Tatar... czy...
Arsen Prokopowicz zaczynał blednąć.
— Chodźmy, rzekł do Albina...
Bluza pochwyciła go za rękę...
— Co to? myślicie uciekać? cóż to to znaczy? czyś Waćpan tchórz? czy masz mnie za pijanego? hę!
— Pozwól pan sobie powiedzieć, żywo odparł Arsen, żem pana niczém nie obraził, rozmowy nie rozpoczynał a że burd karczemnych nie lubię...
Skłonił się...
— Chodźmy, rzekł do Albina... to człowiek pijany.
— Czekaj pan — odparł bluzowy — jest obraza honoru, pan mnie masz za kogoś, co wszczyna burdy? hę! chcesz uchodzić! Ja na to nie pozwolę...
Albin, który był z łatwością dostrzegł zamiar p. Korwina, mocno się zmięszał, szukanie zaczepki nie zdało mu się szczęśliwym wymysłem...
Arsen Prokopowicz znowu, niechcąc za tchórza uchodzić, choć oburzony i zlękniony razem, — usiadł.
Nastąpiła chwila milczenia.
W oddaleniu krążący wśród mgły cygar ukazał się p. Emil i dwóch jakichś jego towarzyszów... Dosyć zręcznie udawali, że szukają miejsca. Albinowi wypadało ich nie widzieć, ale serce mu bić zaczynało, nie rozumiał, jak się to wszystko skończy.
— Obywatelu Tatarze — odezwał się Korwin — jestem z powołania artystą i fizyognomistą, — powiedz mi téż, sans vous offenser, jaka kraina cię wydała?
Arsen udawał, że nie słyszy.
— Zakładam się o konsumacyą... że pochodzisz ze stepu Kirgiz-Kajsuków... Moskal począł żywą z Albinem rozmowę, aby uniknąć odpowiedzi... Korwin zmienił miejsce, absynt zabrał i przysiadł się tuż do Arsena..
— Gdybym miał taką twarz... rzekł, puszczając mu dym w oczy... kazałbym ją sobie przemalować lub orthopedycznie przerobić! Są na to teraz majstrowie...
— Mości panie, zawołał głośno Moskal, wybuchając gniewem — Vous m’insultez??
Mais oui! mais oui! et — après?
Arsen Prokopowicz drżał...
— Gdyby to nie było w takiém miejscu...
— Chodźmy na inne miejsce zawołał kapitan.
— Ale czegóż pan chcesz odemnie? krzyknął Moskal — ja pana nie znam!
— I ja pana znać nie mam szczęścia, mówił kapitan, śmiejąc się, ale się sobie zarekomendujemy, kapitan Kazimierz Korwin... z pułku czwartego ułanów... dymisyonowany z krzyżem złotym... No — a wy?
Arsen Prokopowicz zagryzł wargi.
— Chodźmy, zawołał do Albina — to coś niezrozumiałego... Wstawał, aby iść już, gdy Korwin go pochwycił za rękę gwałtownie i posadził.
— Ale nie opuszczajże pan mnie, niech się napatrzę téj twarzy... dali pan... oryginalna... W Europie takich typów nie znaleść...
WPan tego pewnie nie wiesz, że ja tu całéj Brukselli jestem znany z naprawiania fizyognomii... Jabym i waćpanu ją rad zrektyfikować...
Moskal drzał cały... wstrzymywał się wszakże w jakiéjś obawie niewysłowionéj. Zdało mu się, że wszystkich oczy wrażo są nań zwrócone, że tłum otaczający czeka tylko wybuchu, aby się nań rzucić.. Położenie było krytyczne, spróbował wyjść jeszcze z niego dowcipem, na który trudno mu się zdobyć było.
— Panie kapitanie — odparł — ja z mojéj twarzy jestem zupełnie zadowolnionym a wyznaję panu, że nadto starych wojskowych szanuję, bym im, pod wrażeniem absyntu, nieco ostrych żarcików... nie tolerował...
— Ale przyznaj, że jesteś Moskal — począł Korwin, ja Moskala w pieklebym zwąchał. Każdy dziegciem śmierdzi i kwaśną kapustą...
Spojrzał na Arsena, który udawał, że się śmieje.
— Masz waćpan przymiot rzadki, że jesteś cierpliwy nad wszelkie pojęcie — rzekł. Gdyby mnie ktoś podobnie drażnił... wiem, cobym zrobił...
— Proszę o radę... spytał Arsen.
— Rzuciłbym mu moję kartę i powiedział... do jutra!
Moskal pobladł jeszcze bardziéj, ale chociaż zawahawszy się dobył biletu (fałszywego), położył go na stole, skłonił się i tym razem korzystając z chwili wyczytywania, szybko, ciągnąc za sobą Albina, uchodzić zaczął...
Wśród natłoku nie łatwo się było przecisnąć. Moskal wszakże, gnany strachem, nie mogąc sobie zdać sprawy z tego, co się działo... uchodził tak zręcznie, iż nim się kapitan stary ocknął, był już u drzwi. Albin nie mógł go opuścić... Wyszli w ulicę... tu dopiero wściekłość porwała prawdziwa... Moskala... mówić nie mógł, sapał tylko i mruczał jak niedźwiedź... biegnąc nazad do hotelu. Towarzysz ledwie mógł go dogonić... nie zaczepiając ni słowem.
Położenie Albina było przykre nad wyraz... Moskal, choć nie miał najmniejszéj przyczyny podejrzywania go, w rozbudzonéj nienawiści dla Polaków i jego wcielił — nie odzywał się, pogardliwie unikając i burząc się w sobie samym. Opuścić go w takiéj chwili nie było podobna, szli więc razem... — To waryat... pijak jakiś... zbójca! zawołał wreście Arsen, gdy się już do hotelu zbliżali — ja dam znać policyi — to nie może mu ujść bezkarnie...
— Ale się wszystko kończy na chwilowéj téj nieprzyjemności, odezwał się głosem osłabłym Albin — nie warto z tego robić historyi.
Moskal spojrzał nań, jakkolwiek zajęty w téj chwili sobą, nie mógł się wstrzymać od wykrzyku, wywołanego twarzą Albina straszliwie zmienioną. Albin słaniał się idąc, zmęczenie, gorączka, bezsenność, wzruszenie zresztą nagle tak stan jego pogorszyły, że, ledwie dowlekłszy się do drzwi hotelu, musiał się oprzeć o ścianę... krew mu z ust straszliwie buchnęła... nie miał już siły iść daléj.
Dwóch ludzi powoli zawlokło go na górę. Moskal, dosyć obojętnie powiedziawszy słów kilka, odszedł do swojego numeru. Posłano natychmiast po hotelowego doktora...
Albin tymczasem pozostał na sofie, pasując się z osłabieniem, czując niebezpieczeństwo i przerażając się myślą, iż może go śmierć pochwycić nagle, oswobadzając Arsena... To tylko jedno zajmowało go jeszcze... był przygotowany do takiego końca, czuł, że resztę życia w ostatnich miesiącach pracą nad siły wyczerpał... Niepokój ten pogorszył jeszcze stan jego...
Nadszedł lekarz nareszcie... obejrzał chorego, rozpytał, siadł na krześle zadumany, nic nie powiedział, zapisał lekarstwo jakieś mające uspokoić, nakazał położyć się w łóżku i nie wychodzić z domu — i odszedł... wprost do gospodarza, którego był osobistym przyjacielem. Temu oznajmił nieprzyjemną nowinę, że jeden z jego gości (wymienił numer) wedle wszelkiego podobieństwa umrze w nocy lub nadedniem. Kryzys ostatnia była tak silna, stan tak niebezpieczny, iż żadnéj uratowania, nawet przedłużenia choroby nie zostawało nadziei...
Sam jeden Albin spoczywał tak na łóżku, świadomy po części swojego stanu, gryząc się tém jedném, że nie miał i nie wiedział, komu ma zdać swą tajemnicę, nadzór i spuściznę obowiązków. Mimo nie wielkiéj a raczéj żadnéj ufności w Emilu, wysłał po niego, ale p. Emil był w teatrze, a po widowisku nie powracał zwykle chyba nadedniem, karteczka więc nakreślona drżącą ręką pozostała w rękach bony... Kapitana Korwina wezwać nie było podobna po awanturze w kawiarni, mógł się tu bowiem spotkać z Arsenem a takby się wszystko wydało. Ostatkiem sił napisawszy list, który natychmiast rzucić kazał na pocztę, Albin pozostał w łóżku, niecierpliwie pijąc dane lekarstwo...
Arsen się nie pokazywał, złość swą i rozdraźnienie skrył u siebie... przechadzając się po pokoju, snując zemsty plany, klnąc i pijąc grog, który sobie przyprawiał...
Nadeszła noc... w hotelu cisza... Albin uczuł się nieco lepiéj i podłożywszy poduszki usnął kamiennym snem... poprzednikiem wiecznego snu... stojącego już u progu... Z tego uśpienia biedny męczennik już się nie miał przebudzić. W ostatniéj godzinie osamotniony marzył o rodzinie, o przybranéj matce, o Misi... o kraju... mgłą zaszły zmięszane obrazy... i znikły... Albina nie było już na świecie. Stało się, co lekarz przepowiedział; śmierć przyszła cicho, powoli i w chwili, gdy najbardziéj żyć jeszcze pragnął... porwała go z pola walki...
Stało się to tak niepostrzeżenie, iż sługa, któréj czuwać kazano przy chorym, widząc go śpiącym spokojnie, odeszła także odpocząć.
W hotelu następowała cisza... światła gasły... Podróżni usypiali... Jeden tylko Arsen Prokopowicz położyć się nie mógł, klął i odgrażał się, wspomnienie sceny w kawiarni co chwila wracało i wprawiało go we wściekłość.
Namyślał się co począć z sobą, choroba Albina, któréj niebezpieczeństwa nie przypuszczał, zwłoki w różnych projektach niecierpliwiły go, osnuwał plany nowe... a zagrzany grogiem świetnie je w głowie rozwijał. Było już z północy gdy nareszcie ziewać począł — miał się spać położyć, ale przypomniał sobie Albina.
— Trzeba pójść zobaczyć, co się z tym trutniem dzieje, rzekł w duchu... Całéj téj głupiéj biedy narobił mi, prowadząc do kawiarni... ale on temu zresztą nie winien...
Wziął za świecę, napił się ze szklanki grogu resztę i wyszedł. Na korytarzach światła były pogaszone, cisza zupełna, żywéj duszy. Arsen szedł powoli... Zapukał do drzwi... żadnéj odpowiedzi, po raz drugi... nic... Popróbował klamki, nie było zamknięte... wszedł po cichu... Na stoliku przy chorym paliła się osłoniona świeca. Albin spał na podniesionych poduszkach z twarzą dziwnie wypogodzoną, ale dziwnie bladą. Moskal stanął... patrzał długo.
— Śmieszna rzecz, rzekł w duchu, zupełnie tak wygląda jakby umarły... żółty...
Zbliżył się nieco...
— Ale to dobrze, że usnął...
Chciał posłyszeć oddech... Znowu dziwna rzecz; z téj piersi, zwykle ciężko chwytającéj powietrze, nie dobywał się dech najmniejszy, nie poruszał się... Usta były sine... czoło żółte... Arsen zwolna przyłożył rękę, chcąc zobaczyć, czy jest gorączka... uderzyło go, że twarz była trupio zimna...
Stanął nieco przerażony.
— Ale to nie może być! zawołał w duchu, to nie może być...
Porwał za rękę, ręka była martwa i stwardniała; Moskal sądził jeszcze, iż omdlenie mogło przybrać ten pozór śmierci... począł go targać i cucić...
Albin nie żył. — Nie było najmniejszéj wątpliwości.
Arsen Prokopowicz stanął wryty, począł się namyślać, potarł czoło i przeszedł się parę razy po pokoju.
— Ot to mi figla spłatał... zawołał. Nie żyje... no! nie żyje... Ale po co ja mam się plątać w kłopoty... ja nic o tém nie wiem, wyjadę do dnia, nie postrzegą się tak rychło... Nikt mnie wchodzącego nie widział, nikt, spodziewam się, wychodzącego nie zobaczy...
Ale papiery mogą wpaść w ręce tym, co nie potrzebują ich widzieć...
Obejrzał się starannie Arsen Prokopowicz i żywo poszedł naprzód do tłómoczka, potém do leżącego pugilaresu, nareszcie śmiało podsunął rękę pod poduszkę, dobywając z pod niéj sakiewkę i papiery... Oprócz paszportu i rachunków zabrał wszystkie... przeliczył pieniądze i płacąc sobie dług szwajcarski, schował do kieszeni co znalazł, oprócz jednego luidora.
— Ba! jemu to niepotrzebne... pochować przecie muszą!! ktokolwiekbądź, obcy czy swoi... a choćby właściciel hotelu... biedne chłopczysko... ale kto mu winien... Papierów zostawić nie można... kto wie co w nich jest...
Zmiótłszy tak co było pod ręką z pośpiechem... pomiarkował, że należało nie zostawiać po sobie śladu; przywrócił więc wszystko jak było... obejrzał pilno... przetrząsł jeszcze czy gdzie papier nie pozostał... i mając już wychodzić, stanął spojrzeć na umarłego. Oczy jego padły na bladą, rozpromienioną twarz poczciwego chłopaka, uśmiechnął się niemal z pogardą a po troszę z litością.
— Taki koniec ich wszystkich... nie umieją żyć. Wzruszył ramionami.
Nie ma tu co popasać, rzekł w sobie, gdyby mnie przydybano, mógłbym być w diabelnym kłopocie, a tak szukaj wiatru w polu... nikt wiedzieć nie będzie, żem go tu odwiedził... nie mam stósunków, nic nie wiem, nad rankiem pojadę i kwita...
To mówiąc, jeszcze raz z zabobonną jakąś obawą, jakby się lękał nagle, ażeby umarły nie powstał i nie upomniał się o zagrabioną własność, spojrzał na niego, po cichu otworzył drzwi i wyszedł. Korytarz był pusty... prześliznął się do swego numeru i swobodniéj tu dopiero odetchnął, wyładowując natychmiast kieszenie z zabranych po nieboszczyku papierów, na które chciwém rzucił okiem... Były pomiędzy niemi takie, które mu prawdziwą czyniły przyjemność... uśmiechał się, odkładając je na bok i zacierał ręce.
Prawdziwie szczęśliwą myśl miałem zajść zobaczyć, co się z nim dzieje... Teraz idzie tylko o to, jak się tu najraniéj niepostrzeżonemu wyśliznąć...
Zbyt było późno, ażeby dzwonić na sługę. Arsen Prokopowicz jednak po namyśle, schowawszy swą zdobycz, wziął świecę i zszedł szukać służby... Nabłąkawszy się nieco po kurytarzach, trafił w ostatku na przytułek garsonów i jednego z nich rozbudził.
Był to właśnie ten, który mu usługiwał.
— Przepraszam cię, przyjacielu, rzekł, ale czy ja ci tylko wyraźnie powiedziałem, że chcę jechać pierwszym rannym pociągiem? Mam interes bardzo pilny, nie jestem całkiem pewny?
— Ale pan mi wcale nie mówiłeś o tém! rzekł ziewając zniecierpliwiony sługa.
Arsen wcisnął mu dziesięć franków, które rozbudziły drzemiącego i poprawiły sprawę.
— Na miłość Bożą, zawołał, zbudź mnie w porę do pociągu... dostaniesz drugie tyle, bylebym go nie chybił...
Garson spojrzał na zegarek, wstał równemi nogami i ubierał się, dla bezpieczeństwa wcale już nie kładąc się na spoczynek...
Tak wszystko się szanownemu Arsenowi Prokopowiczowi złożyło jak najpomyślniéj. Służący postarał się o dorożkę, rachunek, i wyprawił go, gdy w hotelu wszystko oprócz Szwajcara, pilnującego należnéj mu kontrybucyi, spało jeszcze.
Gdy się uczuł w powozie za bramą... zdążając już ku kolei Moskal odetchnął swobodnie i wesoło prawie zatarł ręce... zapalił cygaro...
— No, będą mieli niespodziankę w hotelu! Cha! cha! Ale od czegoż rodacy! niech pochowają... Nie przewidywałem tak prędkiego rozwiązania... ubył mi człowiek użyteczny... potrafimy go jednak zastąpić!
Gdy służąca około ósméj rano weszła ogień rozpalić i nierychło dostrzegła, że śpiący podróżny był trupem, alarmując hotel cały, Arsen Prokopowicz, wieziony pociągiem pospiesznym, daleko już był od Brukseli i po znużeniu spał w swoim wagonie, ułożywszy się nader wygodnie.


Ze wszystkich miast dawnéj Polski najwięcéj w sobie życia i ruchu uchowała Warszawa, — pomimo wszystkich bólów i męczeństw, jakie przetrwała, najwięcéj téż ma ducha w sobie, choć, dławiąc go, przeszli po niéj Suwarowa miecz, Konstantego teroryzm, Paszkiewiczowskie pęta i... ale któż to policzy?... Cała poraniona, oblana krwią, z ledwie zabliźnionemi razami — milczeniem swém woła, że żyje... nie mogąc objawić tego żywota niczém... wyraża go choćby gorączkowym ruchem, choćby szaloną zabawą, która jest także protestacyą... Cóż dopiero Warszawa w tych chwilach, gdy w niéj biło serce całego kraju? Trzeba ją było widzieć od 1860 roku do 1862 roku, rwącą się konwulsyjnie, niecierpliwą, rozżarzoną, całą jednym tchem ziejącą... aby pojąć, jakich sił niezmiernych taki wysiłek był dowodem. Ludzie obcy przybyli naówczas zdumiewali się téj dziwnéj walce z oszalałym despotyzmem, nie pojmując, że niecnie drażniono ją, aby doprowadzić do pożądanego wybuchu, że dawano jéj tyle właśnie swobody, ile było potrzeba, ażeby oszalała i rzuciła się na oprawców.

Ale czy kiedy dziejopis drganie serc téj chwili odgadnie, sny ludzi roznamiętnionych, rozgorzałych, widzenia ich anielskie i heroizmy ubogie, które jak krople padały w morze wzburzone?... Ci, co patrzali, co żyli i wyszli ranni z zapasów niepojętych sobie samym — dziś, posypawszy głowy popiołem, wspomnienia tych godzin w nich nie znajdą...
Naówczas dreszcz jeden przebiegł cały gród jakby jedno ciało skupiony... wieść przelatywała jak iskra elektryczna w mgnieniu oka ludzi krocie... nie potrzeba było hasła do czynu, w sercach coś szeptało głosem tajemnym i wieść i obowiązek. Nawet najchłodniejsi ulegali temu pożarowi, temu entuzyazmowi tłumu, który pochłaniał wszystko... Napróżno płaczliwe Kassandry przepowiadały przyszłość... któż śmiał myśleć o niéj...? a kto śmiał, odwracał oczy — Bądź co bądź!
Wszystko się spikało na podniecanie tego ognia — powolność i okrucieństwo, prześladowanie i łagodność... niezbłagane fatum dopominało się holokaustu miliona ludzi...
Dzień był pochmurny, deszcz pruszył ze śniegiem, pora szkaradna... ni to zima, ni jesień, ni wiosna. Ale dziwnym fenomenem, choć do wiosny prawdziwéj było jeszcze daleko, coś się nią śmiało w powietrzu...
Chmury były zimowe, lazur niebios chwilami, gdy się rozdarły — wyglądał z za nich świeży, czysty, wiosenny... Śnieg i deszcz, przesuwające się gwałtownie, szybko, przypominały kwietniowe pletnie, dni plecione ze słońca i słoty... raczéj niż owę zimę, która, raz ująwszy, nie puszcza ze szpon skostniałych.
Pomimo téj pluchy roiło się w ulicach, doróżki przelatywały z tą furyą koni i woźniców jakby opętanych przez złego ducha, którą ma tylko czasem woźnica neapolitański i warszawski... Trotoary pełne były ludu, kobiet... niekiedy przeciągnął oddział żołnierzy lub czwałem przeleciała chmura niebieska żandarmów, otaczająca z blachy kutą karetę... dążącą do Brülowskiego pałacu...
Na drzwiach kościoła św. Krzyża, pamiętnego niegdyś obchodzoną w nim rocznicą Konstytucyi 3 maja... i pogrzebem świeżym jeszcze marcowym... przylepiona była karta, którą w Krakowie klepsydrą zowią. W czarnéj opasce grubéj, pod krzyżem z wieńcem cierniowym, stało w niéj zaproszenie na żałobne nabożeństwo za duszę zmarłego w kwiecie wieku z suchót:

Albina Zbyskiego.

Kościół w środku był kirem wybity, katafalk stał w nim czarny, na którego stopniach pobożne ręce złożyły wianek nieśmiertelniczek i dwie gałązki palmowe...
Wiedzieli wszyscy, że Albin cierpiał wiele dla kraju, że był wygnanym, że się wyrwał z więzów. Chorobę jego i śmierć przypisywano słusznie moskiewskiemu barbarzyństwu, z ust do ust podawana wiadomość o nim... przebiegła miasto i, kto tylko mógł, stawił się na nabożeństwo, ażeby uczcić młodzieńca męczennika...
Kościół z każdą chwilą się bardziéj napełniał... Kobiety poubierane czarno... mężczyźni, duchowieństwo, lud... przekupki cisnęły się tłumnie, i choć na karcie u drzwi nie stało nic prócz nazwiska i pobożnego westchnienia, wiedzieli wszyscy, że nabożeństwo było, jak wówczas nazywano, demonstracyą. Młodzież szkólna, panienki z pensji... wszystko to, posłuszne nakazowi ducha narodu, ocuconego, szło modląc się protestować przeciwko uciskowi...
Widok wnętrza kościoła poważny był, dziwny, znamionujący te uroczyste chwile... wszyscy stali z oczyma wlepionemi w skromny katafalk... szeptano sobie po cichu historyą nieznanego atlety, który poległ w boju. Niekiedy jakby drżenie jakieś przebiegało tłum...
Do koła trumny w długich butach, kurtkach czarnych, pasach skórzanych i burkach, z konfederatkami w rękach stał zastęp młodzieży, któréj tylko szabli brakło u pasa, by jak pułk wyglądała... Otaczali oni katafalk towarzysza, brata... co ich o nie wiele poprzedził na świat lepszy...
W pierwszych ławkach wskazywano sobie odosobnione dwie kobiety, płaczące rzewnie. Była to biedna pułkownikowa i Misia... W téj saméj ławce w płaszczu wojskowym otulony słusznego wzrostu stał z głową na piersi spuszczoną mężczyzna średniego wieku. Jego mundur zadziwiał i był rodzajem zagadki dla tłumu, który sobie tłómaczono różnie... Niektórych on gniewał i niecierpliwił... inni go nie rozumieli, najdalsi posądzali. Bliżéj stojący objaśniali znajomych i nieznanych, że to był brat stryjeczny zmarłego. Należało to do obyczaju chwili téj, że nie było właściwie znajomych, obcych, ale bracia jednéj rodziny; dawano rozkazy pierwszemu z brzegu, witano się z ludźmi, których się nigdy wprzód nie widziało twarzy... Jenerał stał ponury, przybity... a zewsząd skierowane nań ciekawe wejrzenia wcale go obchodzić się nie zdawały. Niekiedy pod grubym płaszczem jego czuć było jakby jakieś konwulsyjne drgnienie, piekła go ta odzież znienawidzona... Z drugiéj strony, w bocznéj nawie skrytych było w tłumie parę osób... na które szczęściem nikt uwagi nie zwracał. Jedna z nich — mężczyzna krył twarz w kołnierzu futrzanym, podniesionym od płaszcza... gładko tylko i starannie wyczesane włosy widać było po nad nim a roztworzoną szparą parę oczów dzikich i niespokojnych... Opodal nieco kryła się wysoka postać niewieścia tak zakwefiona starannie, iż się jéj rysów domyśleć nawet nie było można. Ruchy i kształty zdawały się znamionować osobę w pełni lat i siły... Była sama, ubrana czarno jak wszyscy... wsunęła się ukradkiem ale z pewną powagą nakazującą, tak że nie proszeni jéj miejsce robili...
Rzuciła ledwie okiem na trumnę... obojętnie, modlić się nie myślała wcale, szukała kogoś oczyma po kościele. Wzrok wkrótce padł na stojącego jenerała, wpił się w niego, zatrzymała się chwilę, jakby chciała odetchnąć, potém zręcznie i silno poczęła ustępować z nawy téj, widocznie pragnąc dostać się do przeciwnéj. Z oczów ani na chwilę nie spuściła tego, za kim goniła...
Szła tak gwałtownie rozpierając ściśnięty tłum, iż choć w kościele było przepełniono... potrafiła się środkiem jego przebić ku nawie bocznéj... Dostawszy się tu, wprost dążyła ku jenerałowi... minęła go, poszła daléj, rzutem oka wybrała sobie konfesyonał naprzeciw niego i oparta stanęła tak, aby w twarz mu patrzeć mogła. Ale jeśli tym sposobem wejrzenie jego zwabić chciała, omyliła się wielce. Jenerał wcale nie patrzył na ludzi, cały był w myślach zatopiony...
Z za czarnego woalu wzrok ścigał go długo, uparcie, aż wreście, jakby istotnie miał jakąś nad nim władzę, ściągnął jego wejrzenie, niby z musu zwrócone... Stanisław nie mógł widzieć twarzy ani się jéj domyśleć, postać téż była osłonioną... a mimo to zadrżał, spotkawszy tę tajemniczą czarną kobietę zwróconą ku sobie — i drapującą się jakby posąg tragiczny. Kilka razy oczy jego odwracały się od niéj i powracały znowu jakby zaniepokojone jakąś zagadką... Naostatek zmusił się widać do zaniechania badania tego i, zwiesiwszy głowę na piersi, nieruchomy tak pozostał.
Postawę tę i dla tego przybrać był zmuszonym, że nie tylko ta pani ale cały kościół się w niego wpatrywał, był widocznie przedmiotem zajęcia tłumu... Ciśnięto się, aby go zobaczyć...
Nabożeństwo rozpoczęło się, odbyło w pośród łez pułkownikowéj i Michaliny, które za woalami płakały rzewnie... a że mowy żadnéj nie było i być nie mogło, skończyło się téż nie długo... Zagadkowa postać dotrwała do końca, dała odpłynąć tłumowi... stała jak wryta; gdy się jenerał ruszył, podając rękę matce, drgnęła jak gdyby i ona wyjść chciała, ale pozostała w miejscu. Śledził także ruchy jenerała ów mężczyzną w płaszczu, ale ten, spostrzegłszy wychodzącego, ruszył z przeciwnéj strony kościoła, aby go spotkać w kruchcie i poprzedził go tam nawet...
Już mieli wychodzić, gdy w progu z za odsłonionego nagle kołnierza ukazała się niby litościwie skrzywiona, z kondolencyjnym wyrazem twarz Arsena Prokopowicza, który przywitał jenerała i jego matkę... Stanisław zmarszczył się widocznie, dotknięty ukazaniem się nieprzyjaciela, ale po chwilce przybrał minę obojętną i ukłon oddał zimno. Arsen zbliżył się do niego.
— Co za szkoda tego młodzieńca! rzekł głosem, z którego trudno było rozpoznać, co go natchnęło, politowanie czy szyderstwo — ale to trudno... dawno był przeznaczonym na śmierć — kto wie, może wygrał na tém, iż lat następnych nie dożyje...
Moskal, wypowiedziawszy to dwuznacznie, jeszcze raz się skłonił i zniknął w tłumie. Do powozu trudno się było docisnąć, pułkownikowa musiała zaczekać nieco. Stali jeszcze we drzwiach, gdy tuż obok przesunęła się owa postać z pod konfesyonału, minęła jenerała, podniosła nagle zasłonę... ukazała mu twarz z dwojgiem oczów groźnych i wcisnęła się w tłum...
Stanisław poznał Maryą Pawłownę, tylko jego oczy w téj ruinie mogły się domyślić niedawno pięknéj jeszcze kobiety. W krótkim przeciągu czasu boleść, choroba, niepokój zmieniły ją do niepoznania. Zdawała się odsłonionemi na chwilę rysy mówić mu: — Patrz na dzieło twoje... ale pałające wejrzenie zarazem obiecywało zemstę. Jenerał mimowoli drgnął cały, poczuła to matka, spojrzała na niego i przeraziła się bladością.
— Co ci jest? zawołała.
— A! nic! nic! szybko odpowiedział Stanisław — jedźmy, obawiałem się z powodu tego ścisku dla mamy i panny Michaliny... konie już blisko ganku... siadajmy...
Zeszli pospiesznie, tłum się rozchodzić zaczął na wszystkie strony, niebo przed chwilą szare, błyszczało błękitami, w ulicy pełniéj było niż przedtém... Arsen Prokopowicz, przyparty do muru, stał aż póki powóz jenerała nie odjechał... potém powoli poszedł, podniósłszy znowu kołnierz od płaszcza. Mylił się, jeśli sądził, że on go mógł zamaskować, najmniéj wprawne oko poznałoby w nim zdala petersburgskiego eleganta, po tém czémś nie wyrażoném, specyficznie moskiewskiém, czego nawet Polak długo żyjący między nimi nie zrzuca z siebie łatwo...
Kroczył ulicą, rozmyślając powoli...
— Gdyby to być mogło, przysiągłbym, że to nie kto inny był, tylko ona... Ale jéj przecie z Petersburga nie mieli się dać ruszyć, przyrzekli mi... Jakimby się ona sposobem wyrwała? po co?
Kto babę zrozumie? dodał ramionami ruszając — ona jeszcze chyba szaleje za nim, kocha go i mścić się chce tylko, żeby się nim zajmować i do niego przybliżyć. Sama siebie oszukuje... Ale nie! nie! mnie się przydało, ja także głupio jestem zakochany w téj kobiecie i rozum tracę...
Rozśmiał się sam do siebie — Arsen Prokopowicz zakochany! No! no! toby była ciekawa rzecz!! Ja, co ile razy z nudów wezmę romans — a trafię na miłość, boki mi się chcą zrywać z tego bałamuctwa... To dobre w książce, na teatrze, ale zdrowemu człowiekowi... tfu! No — a jednak coś jest? Gdyby szło tylko o ożenienie się ze starą babą, toć Marta Jurjewna ma bodaj więcéj, a gdybym koło niéj tylko przeszedł, za połyby porwała... toć Julia Ihnatijewna i niczego i majętna i bezdzietna... a mnie taki do niéj ciągnie. Czortże zrozumie, ale człowiek w życiu takiéj wielkiéj pani nie kosztował, a tamte przy niéj chyba na kucharki wyglądają... Westchnął — Ot! ogłupiałem na starość... i mam o czém myśleć, ona gdyby i jednego zęba nie miała, Arsena Prokopowicza nie zechce... A zmusić ją ciężko! Wszedł na chwilkę do cukierni szanowny Arsen Prokopowicz i swoim zwyczajem, gdy mu tylko fantazyi, siły, humoru brakło, — nawykłym będąc do krzepienia się wódką i tym razem do pocieszycielki się uciekł. Wódka wprawdzie żywiéj popędziła krew w żyłach, ale niecierpliwość obudziła..
— Ta kobieta! ta kobieta! to taki albo ona, albo djabeł! wymruczał — trzeba raz dotrzeć i przekonać się... jeśli ona co robi, po co?... gotowa głupstwo zmalować!!
Jeśli przyjechała, począł rozumować sobie — nie mogła stanąć gdzieindziéj, tylko w pierwszym hotelu, albo w Europie, albo w Anglii, bo do tego przywykła... W najgorszym razie, gdyby się ukryć chciała po za Rzymski albo inny tego rodzaju, nie ruszy, boby dwóch dni nie wytrwała... Pójdę śledzić po hotelach...
Arsen Prokopowicz zrobił, jak powiedział, chociaż miał pilne sprawy na barkach, nie pożałował nóg i półrublówek dla Szwajcarów. W Europejskim wszakże, przeglądając spis gości (nazwisk naturalnie szukać nie myślał), nie znalazł nikogo; poszedł do Angielskiego i zasiadł nad księgą...
Uderzyło go tu nazwisko pani Feminów z Petersburga przybyłéj przed dwoma dniami.
— Jak ta pani wygląda? zapytał oddźwiernego...
— Jak? jak wszystkie panie...
— Stara... młoda?
— Ani stara, ani młoda.
— Słuszna, wygląda po pańsku?
— Dosyć...
— Sama przybyła...
— Ze służącą...
— Jest w domu?
— Nie ma, wyszła...
— A sługa?
— Nie wiem.
Arsen Prokopowicz spojrzał na numer, wcisnął datek i poszedł na górę, rozmyślając.
— Ba! rzekł, rozumny człowiek zawsze sobie da radę z babami.
Wszedł rezolutnie do pokoju i oko w oko spotkał się z dziewczyną służącą, petersburgskim typem subretki niesłychanie brzydkiéj, otyłéj, ale w pretensyach.
— Marya Pawłowna? spytał żywo...
— Jaka! jaka? kto! podchwyciła sługa.
— Gołąbku miły, rzekł zalecając się i cisnąc w rękę papierek trzyrublowy, który jakoś odpychany, uwiązł w palcach dziewczyny, gołąbku miły, ty mnie nie nadmiesz (wyrażenie moskiewskie, oznaczające nie oszukasz), ja wiem, że jenerałowa Marya Pawłowna tu! Ona moja dobrodziejka, ja ją muszę widzieć... Kiedy ona będzie w domu?
Mówił jeszcze, gdy zakwefiona czarno kobieta ukazała się po za nim i w pierwszéj chwili osłupiała, stanęła. Arsen na szelest się odwrócił, krzyknął i nisko pokłonił.
— Witam Maryą Pawłownę...
Gniew, oburzenie, i nie wiem już jakie uczucia z razu odpowiedzieć jéj nie dozwoliły... podniosła potém zwolna zasłonę i zamykając drzwi, tonem pańskim spytała:
— Jak waćpan śmiałeś mnie śledzić? kto ci dał prawo się wciskać?
— Na miłość Bożą, powoli, cierpliwie, Maryo Pawłowno, ja się w dwóch słowach wytłómaczę, chodźmy tylko.
Marya żywym krokiem, dawszy znak służącéj, wbiegła do salonu i odwróciła się do natręta. Czego chcesz? zawołała grzmiąco.
— Nic! nic! Maryo Pawłowno! chciałem się dowiedzieć, czyście zdrowi i czy wam w czém pomódz nie potrafię...
— Wy mnie? rozśmiała się z pogardą.
— To nic jeszcze nie dowodzi, że z pieczątki owéj tajemniczéj kobiety dojść nie mógłem... ale ja może co lepszego wiem niż to.
Uśmiechnął się.
— Co ty możesz wiedzieć!! ty! ty! gniewnie mówiła gospodyni.
— Ja? ja jestem mały człowieczek, to prawda, rzekł spokojnie Arsen, ale małe, to się wszędzie wciśnie i w końcu swoje zrobi. Wy wiecie, najszanowniejsza Maryo Pawłowno, że ja wasz poddany, niewolnik, rab, pies... że ja dla was gotowym w ogień i w wodę.
— Po kolana! przerwała jenerałowa. Ale wy jesteście do niczego...
— A wszystko dla tego listu i pieczątki, Maryo Pawłowno, zawołał ręce łamiąc Moskal, no! ale małyż to Petersburg? mało się kobiet w nim bałamuci? i mało pieczątek? kto tam dojść potrafi... nie mając innego śladu nad bazgraninę kobiecą a one do siebie wszystkie podobne... I diabełby nie wskórał.
Za to ja coś może daleko ważniejszego w garści trzymam...
Jenerałowa, ruszając ramionami, milczała...
— Maryo Pawłowno... ja dla was kark kręcę, a wy...
— Ja was nienawidzę!
— Ale ba! gdyby tak, toby jeszcze dobrze było! jabym się cieszył — bodaj jednak czy nie gorzéj, wy mną pogardzacie, a ja na to nie zasłużyłem...
— Idźcież sobie...
— Słówko... dwa i idę, dodał Arsen Prokopowicz, zniżając głos... Ja waszę zemstę trzymam w ręku a będzie taka... że palce sobie oblizać. Do wyboru szubienica, czy rozstrzelanie i degradacya... Nikt jeszcze nic nie wie, ale ja już jestem na śladzie. Stanisław Karłowicz jest w spisku przeciw rządowi!
Marya Pawłowna zaczęła się śmiać, szpieg ani drgnął, dał przejść temu wybuchowi wesołości spokojnie, ale miał postawę i wyraz człowieka, który jest tak swego pewny, że... jenerałowa nareszcie przystąpiła dość zaciekawiona.
— Tobie się śni... jak ty możesz pleść takie brednie...
— To jest prawda, to święta prawda, mówił Arsen, bijąc się w piersi... ale on diable rozumny... umie końce topić w wodzie. Tylko znowu i ja nie głupi, ja i w wodę pójdę po końce... Tak jest, Maryo Pawłowno, on ma schadzki z ludźmi, z ludźmi... do których i ja trafiam... Jeszcze mi brak ostatecznych dowodów, ale już jestem na ścieżce...
Spojrzał tryumfująco na nią... ale na twarzy jéj nie ujrzał téj pociechy, jakiéj się spodziewał, stała zamyślona.
— Ty mi dójdź téj kobiety... zawołała, ja tego chcę...
— A! a! kobiety! no! no! z czasem, kto wie, może się i to znajdzie, dziś nie umiem... Wstyd, ale cóż? nie ma sposobu...
— Jeśli on ją kocha... on musi pisać do niéj.
— Gdzie tam, odparł Arsen... ja jego listy wszystkie przepatruję... nie pisze...
Ale na co wam o kobiecie wiedzieć? Na co koniecznie mścić się na słabéj kobiecie, kiedy będziecie mieć silnego zdrajcę do zgniecenia! Kiedy będziecie mogli pójść w chwili tracenia go pod szubienicę i spojrzeć mu w oczy szydersko, zbójecko a powiedzieć: Masz, za moje, to ja zgubiłam ciebie! to ja...
Marya wzdrygnęła się i cofnęła.
— Nie, Arsenie Prokopowiczu, zawołała — wy się oszukujecie, ja tego człowieka znam dłużéj, próbowałam go nie raz na różne sposoby i... nie! nie! w nim to uczucie polskie albo zamarło, albo jest tak słabe, iż go do czynu pobudzić nie może... Zresztą, fałsz nie jest w jego naturze!
Arsen począł się śmiać.
— Doskonale, zawołał — a cóżeście to zapomnieli, jak was oszukiwał doskonale, aż było potrzeba koperty na ziemi, coby sekret wydała...
Wy go kochając, nie znaliście wcale, dodał — ja go znam! i ja odkryję, co się w tym człowieku dzieje... Ale co do was, pani, dodał — przyjacielska dobra rada, ażebyście tu nie siedzieli.
Tu śmierdzi prochem, kobietom, szczególniéj ruskim, nie ma tu co robić, a wam... wam jeszcze więcéj serce boleć może! Po co wy tu?
— Nie rozumiem tego zuchwalstwa, z jakiém wy mnie o to pytać śmiecie? Wy!
— Ale przez przyjaźń i cześć dla was!
— Przyjaźń! cześć!! ruszyła ramionami.
— Cóż wy to możecie robić... co?
— Co? zawołała Marya... co?... a! człowicze bez serca... jam go przybyła prześladować sobą... mój wzrok jest dlań razem zabójczym... ja go ścigać będę.
Arsen ruszył ramionami. — No! no! zawołał, strzeżcie się, od takiéj zemsty do nowego bałamuctwa i wpadnienia w sidła niedaleko...
— Mnie! o! to prawda, że wy mnie téż znacie doskonale..
I odchodząc, wskazała mu drzwi milcząco.
— Dobrze, dobrze, idę już Maryo Pawłowno, idę — rzekł, biorąc za kapelusz... ale zaklinam was..
Jenerałowa drzwi zatrzasnęła za sobą. Arsen Prokopowicz położył kartę ze swoim adresem na stoliku i — wyszedł. Subretka, stojąca na kurytarzu, przez pamięć trzyrublówki, uśmiechnęła mu się wdzięcznie.
Życie Arsena Prokopowicza wszędzie było zagadką, ale w Warszawie, gdyby go kto był chciał śledzić — stałoby się niezrozumiałym logogryfem...
W istocie każdy krok jego miał inne znaczenie, nie będące w żadnym związku z poprzedzającym, dziś nie trzymało się jutra... a słuchając dowodzeń i argumentów, przy największém pobłażaniu — i wyrozumiałości, najpowolniejszy ze skeptyków musiał go uznać komedyantem pierwszéj wody. Nic go nie kosztowało wiernopoddaństwo i rewolucyjność, liberalizm konstytucyjny, socyalizmu apologie i absolutyzmu obrona.
Dzień ten szczególniéj obfity był w różnego rodzaju zaproszenia. Arsen był zaproszony do królewskiego pałacu, miał być w Łazienkach, a oprócz tego w kilku miejscach na zebraniach potajemnych komitetów i stowarzyszeń, które jeszcze z dobrą wiarą nad zbliżeniem się do Moskali pracowały.
Z rana skłaniał on, zaręczając, iż to jest w widokach rządu, do jak najbezwzględniejszego walczenia z opinią i drażnienia kraju... ręcząc, że ono nie grozi żadném niebezpieczeństwem; wieczorem gardłował za powstaniem i jak najgoręcéj do niego nakłaniał. Grał ze wszystkich tonów, wszędzie był widzianym jak najlepiéj a w duchu śmiał się ze wszystkich.
Rozumowania jego ostatecznie doprowadziły do danych, iż z tego musi powstać kasza, zamięszanie a z pory takiéj można korzystać na wszelki sposób. W głębi duszy nieprzyjaciel szlachty, zarówno moskiewskiéj jak polskiéj, cieszył się tém, że ruchawa część narodu wejdzie w czynność i polityczne swe znaczenie podniesie, stając się konieczną.
Podżeganie więc rządu z jednéj strony, żywiołów mu przeciwnych z drugiéj w plan jego wchodziło, i Arsen spełniał swą misyą ze zręcznością niezaprzeczoną, z ogniem i wszelkiemi pozorami głębokiego przekonania.
Tego dnia wybierał się właśnie wieczorem na schadzkę, na którą mieli przybyć jacyś wysłańcy z Petersburga, których nazwiska były mu dotąd nieznane. Przyrzekł więc sobie nie chybić, bo nazwiska pilno spisywał wszystkie, jak gdyby miał przyszłą historyą téj epoki opowiadać... Na maleńkiéj uliczce, w ciasnym domku stał jeden z wojskowych, u którego zwykle się zbierano... o zmroku podążył tam Arsen z wielką niecierpliwością... Zapukał do drzwi sposobem umówionym. Sam gospodarz mu otworzył...
Nie było jeszcze nikogo... a co dziwniéj w twarzy przyjmującego zakłopotanego wojskowego chwycił jakiś odcień jakby tłumionéj niechęci...
— Cóż to? czym zawcześnie, czy zapóźno przybyłem? Sami jesteście?
— I nikogo już dziś u mnie nie będzie — odezwał się młodzieniec.
— Przeszkodziło co?
— Zdaje się, że ktoś nas wydał!... lub — nie wiem... policya sama na jakiś ślad trafiła... jesteśmy ostrzeżeni...
— To się przecie możecie zebrać gdzieindziéj?
— Nie — odparł gospodarz — tu w Warszawie zrzekamy się całéj roboty... a ja szczególniéj, przekonawszy się o bezskuteczności rokowań tych, cofam się zupełnie.
Arsen spojrzał niedowierzająco...
— Wy? cofacie się? zwątpiliście?
— Tak jest.
— Wy? wy?
— Ja — odparł ruszając ramionami wojskowy... podaję się na Kaukaz...
Przybyły śmiać się zaczął.
— Za kogóż wy mnie macie? to bałamuctwo? czy wam kto powiedział, żem szpieg? A! toby było wyborne..
— Nikt mi nic nie powiedział... to co mówię szczera prawda...
— Pozwólcież sobie wyznać otwarcie — dodał Arsen, iż takim sposobem nigdy nic na świecie się nie robi, jakim wy chcecie zbawić ojczyznę. Dziś macie gorączkę, jutro po niéj osłabienie... nie umiecie spiskować... bawicie się...
Ruszył ramionami. — Ale to zabawka niebezpieczna... Siebie już raz, umoczywszy palca w to, nie ocalicie, mogą was w lat dziesięć odkryć i ścigać...
Wojskowy słuchał zamyślony.
— O ocaleniu siebie ja nie myślę, rzekł — ale sprawę nie w porę poczętą trzeba ocalić, choćbyśmy my poginęli...
— Jak to nie w porę? a kiedyż dla was pora przyjdzie? Nihilizm, kwestya chłopska, finansowa ruina, wszelkiego rodzaju reformy niedokonane osłabiają rząd... w wojsku objawia się pewien prąd liberalny... i jeszcze dla was nie pora??
— Być może, iż ja te rzeczy widzę fałszywie — ale takie jest moje zdanie... odparł zimno gospodarz, jakby pozbyć się go pragnąc.
— Wasze zdanie w każdym razie, napadł[1] bardzo się jakoś jak chorągiewka z dnia na dzień zwróciło w stronę przeciwną... Wczoraj jeszcze mówiliście mi wcale co innego.
— Nie wiem — odrzekł wojskowy — ale są wypadki i idee, które czasem tak nagły wywierają skutek.
— W każdym razie przynajmniéjbym o tych wypadkach i ideach wiedzieć pragnął... Winniście mi choć jakiekolwiek objaśnienie...
Wojskowy widocznie walczył z sobą i z jakiémś uczuciem, uciskającém mu piersi, wybuchnął nareście.
— Wypadkiem tym i ideą, o którą się upominacie, jest — zawołał, że ilekroć sprawa wspólna i my zbliżymy się do was... myśmy w dobréj wierze i gotowi na ofiary, wy bogaci w obietnice i słowa a gotowi tylko do — zdrady...
To mówiąc skłonił się jakby go żegnał.
— Ale któż was zdradził! spytał Arsen.
— Jeszcze nikt, ale jutro pewnie wszyscy...
— I ja?
— Nie wiem, może. Zdradzicie nas, jeśli nie czynem to bezczynnością... jeśli nie mową to milczeniem... odstąpicie i cofniecie się.
— Więc? zapytał Arsen.
— Więc ja jadę na Kaukaz, komitet rozwiązany i nie ma już co robić.
— Zdajcie na kogo innego.
— Nikt nie weźmie.
Odpowiedzi płynęły tak leniwo z ust gospodarza, tak były krótkie i niechętne, iż nareszcie zmiarkował przybyły, że naleganiem zbytniém i dopytywaniem się zdradzi. Obiecywał sobie na innéj drodze szukać objaśnień, chciał udać trochę obrażonego, pożegnał się i wyszedł...
— W tém coś jest — pomyślał oddalając się... trzeba wyśledzić...
Wprost od wojskowego udał się do drugiego młodego prawnika, u którego bywały częste schadzki i gdzie już potrafił się wcisnąć polecony przez pewnego profesora przybyłego z Moskwy. Tu jednak okna były ciemne, nikogo w domu, służąca powiedziała mu, że pan wyjechał na prowincyą i nie powróci aż za parę tygodni. Dotknęło go to do żywego, niespokojny czuł, że coś się święci, o czém mu powiedzieć nie chcą a co tém samém draźniło go w najwyższym stopniu... Wpadł tylko na chwilkę do cukierni... aby notatki swe przepatrzyć i postanowił dotrzeć do jakiegokolwiek patryotycznego kółka w celu dośledzenia prawdy.
Przez czas pobytu swego w Warszawie niezmiernie zręcznie potrafił się już był powślizgiwać wszędzie a z razu nawet używał tu reputacyi wielkiéj i był po troszę lwem... Przyjmowano go otwartemi rękami, z damami próbował mówić szkaradną polszczyzną, z któréj się sam śmiał pierwszy...
W notatkach więc stało kilka domów do wyboru... a ponieważ jeden z nich był bliskim i była w nim bardzo piękna pani... w dodatku, Arsen poleciał tam na przód...
Od ulicy już postrzegł w saloniku oświetlenie, był więc pewnym, że kogoś zastanie i coś wyciągnie z rozmowy... W przedpokoju znalazł tylko jeden płaszcz męzki. Pan i pani byli w domu... i jeden z poufnych przyjaciół; rozmowa niezmiernie ożywiona, głośna dochodziła go w przedpokoju, ale gdy się ukazał na progu... wszyscy umilkli. Gospodarz pospieszył na powitanie zmięszany, przyjaciel poszedł ku oknu, piękna pani od pierwszego słowa rzuciła rozmowę w ogólniki... salonowe... Arsen czuł, że wpadł w ukrop politycznéj rozprawy, która dla niego przerwaną została. Kolnęło go to, gdyż dotąd nigdy najmniejszéj nie okazywano mu nieufności. Gospodarz domu, acz zamieszkały w Warszawie, pochodził z Rusi wołyńskiéj, a był najczerwieńszym z patryotów ówczesnych... Tymczasem tego dnia zdawał się aż biały.
Arsen usiadł przy pięknéj pani, także podzielającéj gorące przekonanie mężowskie... ta mówiła tylko o plotkach, o zabawach, o pustkach w teatrze, o rzeczach obojętnych. Parę razy spróbował Arsen zaczepić o ważniejszy przedmiot... zdawało się jakby go nie słyszano lub nie zrozumiano.
Postanowił więc puścić sondę i zgruntować dno morza... Zaczął w żartobliwy sposób opowiadać po cichu o nieudałéj schadzce dzisiejszéj u wojskowego, o jego zmianie opinii i narzekać na niestałość charakteru polskiego...
Wśród opowiadania udając, że nie patrzy, złapał kilka wejrzeń znaczących żony na męża i przyjaciela... porozumiewano się widocznie.
— My, jak panu zapewne wiadomo, odezwał się gospodarz — nie byliśmy nigdy w zupełnéj zgodzie przekonań z panem X... Zapewne że trudno w nim wytłómaczyć zmianę... ale téj zmianie każdy uczciwy człowiek uledz może...
Gospodarz był także wcale nie zły sofista w potrzebie.
— Widzisz pan, odezwał się do Arsena, są dwa rodzaje ludzi, którzy nigdy nie zmieniają przekonań najprzód głupcy, którzy po za koniec nosa nie widzą... i nie rozumują, powtóre łajdaki, którzy, wewnątrz zmieniwszy zdanie, przez miłość własną brną daléj. Uczciwy człowiek nie wstydzi się zmiany przekonań i wyznaje szczerze, gdy się omylił.
— Ale doliczże pan do tych, co zmieniają opinie... i tych, co to czynią dla interesu i ze strachu...
— Ja o tych, co nie zmieniają, mówiłem — poprawił gospodarz... Wie pan co, wszyscy my teraz po troszę modyfikujemy nasze zdania i... cofamy się.
Arsen popatrzył z kolei na twarze, gospodarz miał minę zamkniętą i niedocieczoną, piękna pani udawała, że na szarpie chusteczkę od nosa obraca, a przyjaciel patrzał w okno, przez które nic nie było widać. Natychmiast prawie gospodyni zaczęła rozpytywać o Petersburgu. Arsen Prokopowicz postanowił nie dać uczuć że wie, iż mu nie dowierzają, ale zrozumiał — jakąś zdradę.
Widocznie stronili od niego wszyscy... Posiedział godzinę, mówił wesoło, śmiał się, dowcipkował, polityki już prawie nie tknął, i — wyszedł najserdeczniéj się żegnając... ale na ulicy spiesząc do hotelu, ogarnięty został niepokojem, który sam pochód jego zdradzał.
— Że coś jest, że ktoś mi stołka przystawił, nie ulega najmniejszéj wątpliwości, rzekł. Mógł to tylko uczynić ktoś taki, co mnie... dawniéj i lepiéj zna... a jeźli co powiedziano na mnie... to... nie małego. W dzisiejszym czasie podejrzenie o zdradę i o to, co oni nazywają szpiegostwem, pachnie sztyletem... Któż wie, może już jest dekret na mnie...
To mówiac, przyspieszył kroku, oglądając się bacznie, czy kto nie idzie za nim... Strwożony dopadł swojego pokoiku i — zamknął się w nim na klucz...
Pierwszém staraniem było dopaść do angielskiéj szkatułki, w któréj miał papiery. Szkatułka ta, ze szczególném staraniem wykonana w Londynie, zamykała się na litery i nie mogła być otwartą... a od pochwycenia jéj broniły śruby przytwierdzające ją do podłogi...
Arsen zamknął ją na wyraz Ananke, ale otworzyć nie potrafił... jakimś niepojętym sposobem... walcząc z opornym zamkiem i dobierając wszelkich możliwych kombinacyi, otwarł dopiero na swoje własne imię, na które nigdy w życia jéj nie zamykał. Papiery były wszyściuteńkie w całości, wszelako oko właściciela dostrzegło łatwo, iż po nich obca jakaś ręka przejść musiała.


Dzień pogrzebu Albina był dniem żałoby dla pułkownikowéj, odżywił on pamięć przybranego drugiego syna, którego straciła... W rodzinie Michaliny téż zniknięcie Władka, który od owéj nocy przebytéj w grobach klasztornych już się nie ukazał, pozostawiło niespokój i smutek.
A pułkownikowa nawet na pociechę swojéj Misi mieć tego dnia nie mogła, zaraz po nabożeństwie wróciła ona do ojca, tłómacząc się tém, że w domu była potrzebną... W istocie biedne dziewczę kryło się ze łzami... Nigdy może w tragiczniejszém położeniu nie była kobieta... Albin, który ją kochał, ubóstwiał... w czasie całego swojego pobytu w Warszawie i częstego przebywania w ich domu silił się z ukrywaniem uczucia, jakie miał dla Michaliny... Nawet oko zawsze domyślne, kobiety nie mogło dostrzedz śladu najmniejszego miłości ku sobie. Albin, który kochał pułkownikową jako matkę a wiedział dobrze o tém, że pragnęła dla syna zachować Misię, bo o tém ona mu często mówiła — przez cnotę powstrzymywał w sobie uczucie, aby nie zdradzić... téj, którą swą mateńką nazywał...
Nigdy nikt podchwycić nie mógł ani wejrzenia, ani słowa, ani śladu wielkiéj tajemnicy Albina. Umierając wszakże, czując już zbliżającą się śmierć biedny Albin... postanowił z za grobu pozdrowić swój ideał i powiedzieć téj, którą kochał... że ją i z za grobu jeszcze kochać nie przestanie. W liście, który, czując się gorzéj, wyprawił do przyjaciela w Warszawie, zamknięty był dawno napisany drugi do Michaliny, z poleceniem, aby jéj był oddany w dniu pogrzebu jego... złożyło się tak, iż wierny przyjaciel tegoż dnia odniósł list, niepostrzeżony w domu, a Misia go odebrała w chwili wyjazdu do kościoła. Rzuciła nań tylko okiem i rozpłakała się, nie powiedziała nic przed pułkownikową, ale wróciwszy do domu, zamknęła się z tym listem w swoim pokoiku i czytała go jak posłanie z drugiego świata...
Albin napisał go tak gorąco, tak pokornie prosząc o przebaczenie, że śmiał ją kochać po cichu — takiém uczuciem wiał ten błagający o trochę litości, ręką drżącą kreślony, poplamiony łzami świstek papieru, że Misia ukochała zmarłego pochwycona czytaniem...
Przychodziły jéj teraz na myśl wypadki, słowa, dawniéj dla niéj niezrozumiałe smutki i gorączkowe wesołości wybuchy Albina... cały on się jéj tłómaczył, a ta miłość milcząca, ofiarna, czysta taki miała urok dla dziewczęcia, iż, myśląc o tém, jak dlań była niewdzięczną, zimną, okrutną często, od łez się nie mogła wstrzymać...
To rozbudzone uczucie dla umarłego miało w sobie coś poetycznego, coś egzaltowanego, co przypadało do usposobień Misi... W pierwszéj chwili zapału powiedziała sobie...
— Nie będę nigdy niczyją — poświęcę mu życie... ukocham cień nieszczęśliwego... zaręczę się z nim w grobie... poślubię mu duszę moję.
Żaden pewnie żywy nie mógł walczyć teraz w jéj sercu z umarłym... Wspomnienie życia Albina, pełnego poświęceń, sprzyjało rozbudzonéj miłości... było w niém z czego zbudować ideał... bo wszystko aż do zgonu czyniło go bohaterem...
Pół dnia tak spędziła Michalina na ukrytych łzach, wreszcie przypomniała sobie nie mniéj zbolałą pułkownikowę i postanowiła w imię Albina pospieszyć do niéj ze słowem pociechy... ale o liście tym, który miał pozostać tajemnicą na zawsze pomiędzy nią a grobem... nigdy a nigdy nie wspomnieć.
Ubrawszy się na prędce, poszła... Zamiast saméj pułkownikowéj znalazła u niéj Stanisława i rzadkiego, bo nigdy pono nie spotykanego gościa, O. Athanazego. Staruszek tak był przez pobożność zerwał z rodziną, iż nigdy się nie dał dawniéj uprosić, by ją czasem odwiedził.
— Widzicie, mówił, mnichowi to nie potrzebne, zawiązuje to na nowo ściślejsze węzły, które, niestety, potrzeba dla wiekuistego z niebem i Bogiem rozerwać. Was to bawi zobaczyć zakonnika w salonie, a on i grzeszny i smutny powraca do celi.
Gdy Michalina weszła... pułkownikowa siedziała na sofie, O. Athanazy przy niéj w fotelu, jenerał stał u stolika przed nim. Starzec się w niego wpatrywał z ciekawością, z zajęciem, z pragnieniem jakby wciśnięcia się w głąb jego duszy.
Na widok Misi pułkownikowa krzyknęła z radości, roztwierając ramiona... ucieszyła się bowiem szczególniéj tém, że zastała jenerała... i że powoli... może myślała, dzieci się zbliżą do siebie. Wejście Misi przerwało ledwie rozpoczętą rozmowę...
— I ty masz oczy jakby zapłakane! odezwała się pułkownikowa do niéj.
— A! któżby po tym zacnym Albinie nie zapłakał... szczególniéj znając jego życie... I taka śmierć! o mój Boże... w gospodzie... bez przyjaciela, bez swoich, bez słowa pociechy... wśród obcych... kiedy się może serce rwało do tych, co go kochali, których on kochał...
— Dziecko moje, przerwał mnich... wszystko to prawda... chwila śmierci gorzką być mogła... ale dziś on szczęśliwy, jeśli zasłużył. Pamiętajmy o umarłych, ale nie płaczmy nad nimi, tylko nad sobą...
— Mój ojcze, rzekł jenerał cicho — płaczemy, bo nam źle bez nich...
Westchnął; Michalina, która wiedziała, że jenerał w sprawie ocalenia nieboszczyka odmówił pomocy, zdziwiła się mocno, w głosie i mowie jenerała znajdując wyraz prawdziwego uczucia.
Nie śmiała go spytać — ale oczy jéj zadały mu tak wymowne pytanie, iż jenerał, który spotkał to wejrzenie... zrozumiał je...
— Mało znałem Albina — dodał — i byłem w tak nieszczęśliwém położeniu, żem mu raz w życiu nie mógł pomódz, gdy najwięcéj tego pragnąłem. Szczęściem od niego samego otrzymałem rozgrzeszenie, dodał, bo on mnie zrozumiał.
— Jakto? od niego samego? podchwyciła Michalina (gdyż nikt o podróży jenerała nie wiedział), od niego samego??
— Tak jest pani... daję na to słowo uczciwego człowieka, dodał Stanisław, któremu szło o oczyszczenie się — proszę mnie nie pytać, jak... ale to, co mówię, było.
— A kiedyż ty się z nim widziałeś? zapytała pułkownikowa zdziwiona.
Jenerał zamilkł. — Niedawno — rzekł po chwili — nie dawno...
Wszyscy zamilkli. O. Athanazy wciąż badał twarz jenerała. Starzec w celi klasztornéj zapomniał był form światowych i zwyczajów, bo po tém wpatrzeniu wstał — podszedł do jenerała milczący — objął go rękami i uścisnął.
Zdziwił się i p. Stanisław i wszyscy...
— Ściskam w tobie ojca twojego, zawołał zakonnik, przypomniałeś mi go, przemówił do mnie... a ja go tak kochałem... o! prawdziwie jak się brata kochać powinno.
Jenerał, nawykły do hamowania się i milczenia (uczył się tego życie całe), nie mógł wytrzymać, schylił się, pocałował księdza w rękę...
— Nie prawdaż Stasiu, spiesznie począł starzec głosem stłumionym... ten mundur ciebie nie zmienił, serce ci doń nie przyrosło, ty pamiętasz, żeś matki Polki dziecięciem i matki Polski... synem... O! nie! to być nie może, byś zapomniał, iż ojciec twój zmarł na wygnaniu wdowcem, sierotą, nędzarzem...
Popatrzył w oczy jenerałowi, który się mienił. Nałóg skrytości walczył w nim z gwałtowną potrzebą objawienia uczucia... Matka i Michalina patrzały, ze drżeniem śledząc każde twarzy drgnienie..
— Ojcze — odezwał się po namyśle — gdy przyjdzie chwila, w któréj będę mógł pokazać się, kim ja jestem... o! nie powstydzicie się mnie ani wy, ani ojciec i dziadowie. Ale dziś jam... powtarzam to, co stokroć mówiłem matce, jam dla siebie, dla was, dla świata zagadką. Dozwólcie mi nią zostać do uroczystéj godziny...
Nikt nie śmiał się odezwać, słuchano tych wyrazów w głębokiém milczeniu, Misia uczuła bicie serca, głos jenerała wzruszony, boleści pełen, podziałał na nią... Matka się rozpłakała i wyciągnęła doń ręce. Ks. Athanazy błogosławił... i usiadł uspokojony...
— Boję się, rzekł — byś ty mnie źle nie zrozumiał — najgorszym bowiem komentarzem słów moich są wypadki dzisiejsze i one im mogą inne, niżbym pragnął, nadać znaczenie.
— Dziecko moje — ja nie żądam ani od ciebie, ani od nikogo z polskich dzieci, aby ojczyznę gwałtem i podziemnemi knowaniami wskrzeszali... ją należy wyznawać życiem... Stokroć to powtórzę, łatwo dla niéj umrzeć, ale trudno żyć dla niéj. Pęt nie potargamy siłą, ale cnotą, ale pokorą, ale świętością... Bądźmy święci... a Polska odmłodzona wstanie!
— A! ojcze mój! ty to mówić możesz tylko, pędząc życie w celi, ale nam żywym — rzekł jenerał — jakże do tego ideału dojść trudno...
— Nie przeczę... macie przecież wskazówkę w ideale Chrystusowym, rzekł zakonnik. Ale nie w modzie jest wieku w Chrystusie go widzieć... I do mnie do celi mojéj dochodzi szum fali tego wzburzonego oceanu, który się światem nazywa... i ja tę pieśń słyszę ludzkiéj mądrości, która chce z Boga uczynić człowieka... aby się za swą słabość i niedołęztwo nie wstydzić... Wiem ja, że dla was już Chrystus nie jest Bogiem, a jego prawdę znaleźliście w śmieciach przeszłych wieków... wiem, że nauka dzisiejsza innemi drogi idzie do prawdy... ale toć właśnie... pychy ludzkiéj dzieło — złem jest...
Ujrzycie, gdy wszystko wywrócone zostanie, gdy ruiny was otoczą, gdy kościoły obrócicie na warsztaty a ewangielią na archeologiczny zabytek, że wam zabraknie tchu do życia, ochoty... siły...
Ale po cóż ja to mówię, dodał stary, vox clamantis in deserto! Bóg wielki. Do prawdy pozwala iść manowcami... bo i błąkanie się ma dla ludzkości pożytek...
Głos jego, podniesiony zrazu, cichł powoli i skończył się szmerem, wszyscy słuchali poruszeni...
Michalina pierwszy raz zobaczyła jenerała innym, przez szczelinę otwartą zdawało się jéj, że do duszy jego zajrzała i odgadła w niéj tém jaśniejszą stronę, że ukrytą. I ten człowiek miał więc tajemnicę — a co więcéj lepszą od tego, co na pokrycie jéj ułożył... uczuła cześć dla niego. Ale czy się nie omyliła, czy dwuznaczne te słowa... to mówiły, co ona odgadła?
Właśnie jenerał podniósł głowę i zaczynał mówić[2] Michalina, która miała na ustach pytanie — zamilkła.
— Mój ojcze — odezwał się... może być, że po świecie krążą idee, o których mówicie, doleciał mnie nieraz jakby oddźwięk ich daleki... alem ja był długo wśród takiego zamarłego żywiołu, w którym te fale zmarżają. Może temum winien, że ocalała we mnie wiara dziecinna. Ocierając się o ludzi różnych wyznań, różnych kościołów, nie wiem, czym zachował orthodoksyą... alem ocalił wiarę i miłość...
— O mój Stasiu! rzekł mnich, składając ręce — ten co ma wiarę, ma wszystko...
Strzeżcie się tych, co pod pozorem gorliwości potępiają a wyklinają... w imię Chrystusa, który przebaczał i miłował...
I znowu było milczenie... Rozmowa nadto uleciała wysoko, ażeby się na tych wyżynach utrzymać mogła... kobiety słuchały i czekały jeszcze... ale O. Athanazy zamilkł, a jenerał jakby zawstydzony, spuściwszy głowę, zakłopotany szeptał coś do matki...
Misia widocznie była zaintrygowaną panem Stanisławem... Porównywała go z biednym Albinem, tamten zdawał się jéj postacią jeszcze piękniejszy może — ale ten... ten téż nowym był dla niéj. Takim go nie znała... ani się domyślała...
Wymówione nazwisko Michaliny zwróciło O. Athanazego oczy na nią. Albo jéj stary nie widział lub zapomniał...
— To waćpanna jesteś... musisz być krewną pana Władysława? zapytał.
— Stryjeczną siostrą, ale zkądże wy ojcze go znacie? Wszak go nie ma biedaka, musiał się skryć gdzieś, póki burza nie przeminie.
— I o tém wiem, odparł ksiądz, uśmiechając się, bom... (zniżył głos) ukrywał go w pierwszéj chwili niebezpieczeństwa...
— A teraz?
— O! już o nim nic nie wiem! zawołał mnich..
Jenerał mówił z matką i umyślnie zdawał się nie chcieć słyszeć tego urywka rozmowy. Godzina była już dla O. Athanazego spóźnioną, wstał i począł się żegnać. A gdy z kolei przystąpił do jenerała, ponowił uścisk i błogosławieństwo, Stanisław przeprowadził go z salonu...
Dwie kobiety zostały na chwilę same...
— Moja droga mateczko, odezwała się — szybko i żywo Michalina — jakie my biedne jesteśmy! Życie teraźniejsze tak nas jakoś oddziela od najbliższych, że powiedzieć możem, iż ich nie znamy... Biednego, poczciwego Albina ja dopiero dziś znam lepiéj, a... (zawahała się) a waszego jenerała dotąd nic a nic...
— W tém nie ma nic dziwnego, smutnie odpowiedziała pułkownikowa, myślicież, że ja go znam? Ja go przeczuciem odgaduję... Z nim to nie mogło być inaczéj...
Jenerał wszedł nazad...
Na czole jego tego dnia wisiała chmura czarna... widział wypalone oczy Maryi Pawłownéj, zwrócone na siebie i groźnego a smutnego ich wyrazu zapomnieć nie mógł. Przyjazd jéj był dlań straszną groźbą... czuł się może swobodniejszym, dopóki o niéj mógł zapomnieć.
Pod wrażeniem tém roztargniony był, smutny, i draźnił Michalinę swém posępném milczeniem. Szczęściem rozmowa przeszła na Albina, jego życie i śmierć... a jenerał mógł już być tylko słuchaczem...
Tak upłynęła część wieczora... a pod koniec jego Misia potrafiła nareszcie dobyć kilka słów z milczącego jenerała...
Cóż z tego? mówić naówczas o czém inném jak o otaczającém nie było podobna... a zdania jenerała w sprawie kraju niepodobieństwem się było dowiedzieć. Ta tajemnica draźniła Misię.
— No? a jeśli przyjdzie do... wybuchu — cóż pan zrobisz w takim razie? zapytała z dziecinną natarczywością.
— Ja mam nadzieję, że do tego nie przyjdzie — odpowiedział Stanisław.
— Ale gdyby przyszło?
— Czy pani sądzisz, że mógłbym pójść i kazać strzelać lub bić się z jéj i moim bratem??
Odpowiedź nie była wyraźną, ale dawała do myślenia.
— Czy pan szczerze jesteś przekonanym, że wybuchu uniknąć można?
— Gdyby wszyscy wzięli się za ręce i — i nie wstydzili w sprawie Polski bronić porwania do oręża...
— Ale możemyż my przejednać się i żyć w zgodzie z Moskalami?
Na te słowa, rzucone mu w oczy, Stanisław uśmiechnął się.
— Czy nie mogąc żyć w zgodzie, koniecznie jutro bić się potrzeba? zapytał...
Misia ruszyła ramionami.
— Pan jesteś stworzony na dyplomatę.
— A pani na instygatora i sędziego indagacyjnego...
— Przecież nic z pana nie dobyłam — niestety! zawołała Michalina.
— A! droga pani! rzekł biorąc za kapelusz Stanisław — nie badaj pani nigdy głębin duszy człowieka, abyś dobywszy z nich jakiéj poczwary, nie przeraziła się... nie znienawidziła ludzi... Oko twe jasne powinno patrzeć na blask powierzchni... co słońce odbija... na dnie... błoto i... kały!!
Nie dając jéj czasu do odpowiedzi, pocałował w rękę matkę i ją i pospiesznym wyszedł krokiem...


Cisza przed burzą, jeśliście się kiedy jéj przypatrzyli bacznie, tylko dla tego się nazywa tém imieniem pożyczaném, że język dla niéj innego nie ma... Nie jest to cisza... ani spokój... wśród milczenia pozornego słychać podziemne warczenie jakichś sił okiełzanych jeszcze, co się wraz wyrwać mają... głuche prądy przebiegają powietrze, ziemia zdaje się drzeć strwożona; wygładzone wód powierzchnie kołyszą się ruchy niepostrzeżonemi, czuć pod pozorną śmiercią życia zbytek... i jakby skupienie w sobie całéj natury przed straszliwym wybuchem... W ciężkiém ołowianém powietrzu przesuwają się prądy, to zimne jak lód, to gorące jak ukrop, przychodzą nie wiedzieć zkąd i nikną nie wiedzieć gdzie... Kamienie pocą się z trwogi, na liściach występuje jakby krew roślin, które odetchnąć czém nie mają...
Nim się przebudzi wszystko... zdaje się nakazanym, narzuconym snem mimowolnym usypiać, ale wśród niego powieki drżą i serca biją... Wśród tego milczenia pełnego chaotycznych dźwięków stłumionych, zgniecionych, jakby cieniów głosu — oczekiwanie bezlitośne, długie, czas zdaje się wstrzymany — oto już przychodzi grzmot, oto kroczy burza... nie!... burza téż gdzieś uwięzła zmęczoną i śpi... Z trwogi tego oczekiwania konają ludzie... mrą dusze...
Wszystkie burz przedednie są do siebie podobne i wszystkie jutra po burzach. Cisza... kataklizm, ruiny, śmierć a zwątpienie tego, co żywém zostało...
Wybuchami żyje natura... konwulsyami bezsilna miota się ludzkość, przerzucając się z końca w koniec areny, po któréj kroczyć jéj wolno... Zdałoby się, że miejsca ma za mało, a i tego zużytkować nie potrafi... Bije się więźniem po klatce...
Takiém przedburzem był koniec 1862 r. a 1863 początek; na szalach przyszłości ważyły się losy Polski... a Moskale czyhali i patrzyli i drżeli może, aby nie ochłonęła.
Policzkowali ją rękami polskiemi, aby do wściekłości pobudzić... A z łona biednego narodu, co lat trzydzieści jęknąć, zaśpiewać, tchnąć nie mógł, musiała się dobyć rozpaczliwa żądza kupienia chwili swobody choćby wiekiem pokuty... O! ludzie zimnego serca i przerozumnéj głowy nie potępiajcie nigdy szałów, ale płaczcie nad niemi i wyście téż choć sekundę pijanymi byli w życiu, a gdy miliony się spoją i własnym szałem podzielą, kogoż on nie owładnie?
Długo nie chciano wierzyć w Warszawie, ażeby wśród tego rozdrażnienia umysłów, wśród gorączki, któréj symptomata aż nadto jawne były — miano rzucić zarzewie nowe — brankę...
Wieść o niéj chodziła błędna i żaden rozsądniejszy człowiek jéj nie wierzył, bo nikt naówczas nie przypuszczał, ażeby w planach Moskwy leżało przywieść naród do rozpaczy, zmusić go do wybuchu, przyczaić się tygrysem... aby stoczyć ostateczną walkę obrachowaną i mieć jakiś pozór do morderstwa, wywłaszczenia, rozboju, do potwornych prześladowań i znęcania.
Były dnie, że nikt w brankę nie wierzył i inne w których godzinę jéj wskazywano... Znaczenie jéj nikomu tajném być nie mogło — wiedziano, że ona zabierze z kraju co najgorętsze żywioły wcześnie napiętnowane jako ofiary... że porwie się na ludzi najmniéj przygotowanych do poddania się losowi...
W chwili, gdy rozum narodowy cały się wysilał na uspokojenie, na powstrzymanie namiętności, uczuć, pragnień, gdy może poszczęścić się nawet mogło zahamowanie to... brankę dorzucono jak ostatni kielich, aby nie dać opojonym ochłonąć...
Ślepi tylko mogli nie widzieć, że to wypowiedzenie wojny... że to wyzwanie ostateczne do wybuchu...
Właśnie w kołach rządowych pozornie jeszcze ucierano się o wydanie tego ukazu do powstania, który car sam miał podpisać... gdy Arsen Prokopowicz poczuł i postrzegł, że w Warszawie może nie być bezpiecznym, że jest poszlakowanym i śledzonym. Pragnął on bardzo pozostać dłużéj w miejscu, ale niepokój nim owładnął, bo jak wszyscy jemu podobni był tchórzem zuchwałym tylko. Oprócz tego tegoż dnia dowiedział się przez nieopatrzne gawędy dwóch młodych wice-referendarzów, iż branka mogłaby być jeszcze powstrzymaną... gdyż sam w. książę miał być jéj przeciwnym.
Obawa, ażeby tego kroku stanowczego nie zaniechano, i strach o siebie skłonił go do nagłego postanowienia przejechania się do stolicy...
Tegoż wieczora napisał bilet z pożegnaniem do Maryi Pawłownéj, obiecując jéj, że w Petersburgu odkryje owę pieczątkę niedocieczoną a za dni kilka powróci — i nazajutrz rano siadł do wagonu zawinięty w futro tak, aby go nikt nie poznał. W snach, marzeniach, projektach, podżywianych rumem i wódką na każdéj niemal stacyi... dojechał do stolicy... i dostał się niespodzianie do zimnego swego kawalerskiego pomieszkania, w którém zastał na śmierć zapitego sługę i cały dwór swój przewrócony do góry nogami... Podzieliwszy między winowajców przywieziony z sobą zapas policzków, nie zużytkowanych w Warszawie, Arsen Prokopowicz nazajutrz zaraz wziął powóz na cały dzień i pojechał za interesami. Najprzód stawił się u swojego zwierzchnika, któremu zdał szczegółowe raporta o stanie umysłów, ruchu i usposobieniach Królestwa...
Tu starał się okazać wiernym sługą bezmyślnym najłaskawszego rządu, nie zagłębiając się w dalsze jego zamiary... rola jego była zupełnie bierną. Arsen Prokopowicz umiał, jakeśmy widzieli, do każdego zastósować się towarzystwa... Zwierzchnik zimny, sztywny, nie młody biurokrata staréj szkoły słuchał go, klasycznie nie okazując po sobie żadnego wrażenia, nie pochwalając nic, nie niecierpliwiąc się... Arsen téż głęboko w bezdenne głębie ministeryalnéj duszy nie zaglądał, z góry przekonanym będąc, że tam znajdzie pustki... Wizyta i raport był dla formy... tylko...
Dla Rosyi jak dla Polski była to chwila ważna przesilenia, która miała zmusić rząd do rzucenia się o pomoc do narodu, do żywiołów nowych... gotowych skorzystać z uczynionych im ustępstw...
Spisek był nie w Polsce ale w Petersburgu na władzę absolutną i udał się doskonale kosztem Polski... Średnia klasa, dziennikarze, pewna część biurokracyi, niektóre uniwersytety, kupieccy synowie wykształceńsi, wszystko co poczuło trochę światła, co się odurzyło nauką połowiczną, nie strawioną... co nienawidziło szlachty, co w gruncie absolutyzm cierpieć chciało tylko z warunkiem, aby się oparł na demokratycznéj podstawie... czekało, wypatrywało chwili.
To wielkie stronnictwo, nie zorganizowane ale czujące swe siły i bezsilność rządową, wypatrywało chwili, nie namawiając się wiedziało, że na zawołanie stanie...
Tryumfu téj partyi, która się dopuściła okrucieństw i dzikości niesłychanych, która inaugurowała swe przyjście do życia i czynu wyparciem się wszelkiéj uczciwości i szlachetniejszych instynktów — sławić trudno, ale zaprzeczyć niepodobna, że krok ku swobodzie posunąć się umiano.
Dla Moskala nasza rewolucya, nasze losy są epizodem mniejszego znaczenia w obec tego, co dokonano, zużytkowując niedolę naszę.
To stronnictwo nie mogło się składać z innych pierwiastków jak ze skrajnych i rewolucyjnych w zasadzie.
Na inny materyał taki kraj jak Rosya pół dziki, ledwie powierzchowną cywilizacyą pociągnięty — zdobyć się nie mógł.
Ale nie ludzie tworzą historyą, tylko prawa, które ludzkością rządzą. Gdy wybije godzina maleńki Marchołt przegada i zwycięży Salomona... a Dawidek kamyczkiem zabije Goliata...
W chwili gdy w Polsce wybuchnąć miała rewolucya, w Rosyi to stronnictwo, które z niéj korzystać się gotowało, już się nieznacznie skupiało i zbliżało... widziało ono dobrze, co się gotuje i jak szczęśliwie składają się okoliczności.
Arsen Prokopowicz, który na przypadek niepowodzenia byłby imiona owych patryotów zaniósł trzeciemu oddziałowi — sercem wszakże był z nimi i najlepiéj się rozumiał z ludźmi tych przekonań...
Odbywszy więc urzędową prezentacyą i oddawszy uszanowanie zwierzchnikowi, który wysłuchał z powagą raportu... z czystém sumieniem pojechał Arsen do jednéj z głów widomych rządu przyszłości... oczekujących tylko, by zabrakło środków i sił... z ofiarą własnych.
Wysoki urzędnik — którego nazwiemy Symeonem Agatonowiczem — zajmował naówczas stanowisko ważne w jedném z ministeryów, ale nie pokaźne.
W każdym z departamentów w Rosyi jest taki człowieczek niewidoczny, który za wszystkich robi, pracuje, zdolnością innych przechodzi... powoli a cicho dorabia się fortuny, ale przed panem ministrem, któryby bez niego rady sobie nie dał, stoi w jak najpokorniejszéj postawie, kieruje nim tak, by jemu się zdało, że on wszystko robi, szydzi z jego nieudolności, trzęsie ludźmi i sprawami... i tylko wtajemniczeni o nim wiedzą.
Czasem dla niepoznaki nawet minister łaje go publicznie... co on przyjmuje z pokorą a w przedpokoju się śmieje ze starego bałwana.
Symeon Agatonowicz, syn duchownego z permskiéj gubernii, o czém nie rad był, żeby wiedziano, i czasem nawet mówił o sobie jako o szlachcicu, był w sile wieku; wyglądał jak powinien urzędnik, brody ni wąsów nie nosił, twarz wygoloną miał gładko, na małych oczkach złote okulary... twarz koloru żółto zielonawego nie okazywała wyraźnego charakteru, oprócz może zimnéj obłudy... którą nawet w grzeczności jego czuć było można.
Dosłużył się rzeczywistego radzcy stanu powoli, miał gwiazdę Anny, zajmował stanowisko bardzo ważne, ale, od dawna mogąc przejść na wyższe, nie okazywał ku temu najmniejszéj ochoty.
Jak wszyscy wychodzący ze stanu duchownego Symeon Agatonowicz należał do najzawziętszych demokratów w duszy, chociaż się z tém nie popisywał; szlachty nienawidził i podzielał wszystkie swego stanu i partyi przekonania o wielkich Rosyi przeznaczeniach, o zasobach słowiańsko-moskiewskiéj cywilizacyi, która miała w danym czasie odrodzić zgniłą i strupieszałą Europę.
Symeon Agatonowicz znał całą nicość tych ludzi, którym się kłaniał i pozornie ich szanował; wiedział doskonale, że gdy przyjdzie chwila walki a niebezpieczeństwa bez niego i jemu podobnych się nie obejdą... i ustępstwa im zrobić będą musieli, z których oni skorzystają.
Właśnie téj chwili oczekiwano teraz. Arsen dobrze wiedział, gdzie i kiedy na pewno zastanie Symeona i rozmówić się z nim będzie mógł swobodnie. Miał do wyboru pójść do departamentu i tam w biurze samém się naradzić lub u pani Agaty Piotrownéj, ulubienicy Symeona, którą znał dobrze i któréj był miłym gościem, uchodząc tu za bardzo salonowego człowieka. Zdało mu się bezpieczniejszém wszakże zastukać do biura... Kancelista zaniósł jego bilet i, jak się spodziewał, przyjęto go natychmiast.
Myliłby się, ktoby sądził, że ci panowie, których przekonania były zgodne, zostawali w zupełném porozumieniu i działali wspólnie — nigdy oni nie powiedzieli sobie, do czego dążyli... co zamierzali, ale jeden z nich na drugiego rachował. W godzinach stanowczych dzieje się tak z ludźmi wszędzie... Ten sam fenomen któryśmy widzieli w ulicach Warszawy, na inny sposób tu się objawiał... Spisek był w powietrzu.
Arsen wchodząc zastał radzcę w progu z twarzą widocznie radosną i zaciekawioną, wyglądającego obiecanego gościa... Symeon Agatonowicz miał pióro za uchem, vice-mundur zapięty i gwiazdę u boku jako urzędnik, mogący być co chwilę powołany do pana ministra lub nawet wyżéj...
— No! a wy tu znowu... Arsen Prokopowicz! zkądże? z Warszawy? co za wieści nam przynosicie, siadajcie bez ceremonii, proszę. Dawno was nie było? Co się święci?
Przybyły zbierać się zdawał myśli, uśmiechał, ramionami ruszał.
— Nie przyjechałbym, rzekł cicho, gdyby nie było ważnych pobudek... Nawet na chwilę teraz żal opuścić Warszawę, taka to ciekawa rzecz patrzeć na wrący ludzki kipiątek.
— Wre! wre! śmiejąc się rzekł radzca... Ognia margrabia podkłada, cha! cha!
— No — tak — ale któż wie, gotowi wszystko popsuć, gdy się zlękną — mówił Arsen... coś już słabną... Czy rekrutacya postanowiona?
— Stanowczo jeszcze nie — rzekł zniżając głos radzca — są i tu różne przekonania i z saméj Warszawy płyną przeciwne prądy... jedni uważają to za konieczność, drudzy za niebezpieczeństwo... Ukaz był podpisany... i wstrzymany.
— Wstrzymany! — odezwał się Arsen — niech Bóg uchowa, by go miano powstrzymać... nic nie będzie... Ludzie miękną... trzeba bić żelazo, póki gorące...
— Myślicie, że po ukazie buchnie? wpatrując się w niego spytał Symeon.
— Niezawodnie... zresztą gdyby się wahano... przecież są na to sposoby... a bądź co bądź, wy Symeonie Agatonowiczu rozumiecie mnie — dodał — trzeba żeby raz buchło...
Na co ja to wam mam mówić, że na tém my wszyscy największe pokładamy nadzieje. Po rewolucyi 1830 roku odebrano konstytucyą i skonfiskowano połowę dóbr... teraz trzeba Polskę podzielić na gubernie i wielkorządztwa, majątki zabrać wszystkie i zrobić z niéj Ruś prawosławną... a nam urzędnikom biedakom dać się pożywić...
— To są pomniejsze względy — rzekł Symeon tajemniczo — ale inne téż za tém przemawiają.
Spojrzeli po sobie.
— Wy mnie rozumiecie, mówił po cichu radzca, odprowadzając go w głąb pokoju — tu idzie o zwycięztwo narodu rosyjskiego...
— Tak! tak! Symeonie Agatonowiczu! bo któż narodem jeśli nie my? Czy ta zgniła szlachta głupia, tatary, gruzińcy, przechrzcone Polaki, wyprane Niemcy, wybielone Szwedy, swołocz z całego świata, co nami przez wieki rządziła?
— Ale żebyż choć rozumnie! ba...
Rosya sama opatrznością Bożą rosła, bo oni jéj nic przyczynić nie mogli, wszystko to pasło się krwią ludu, miliony trwoniło za granicą, cywilizowało po zachodniemu, a plugastwa nanosiło nam do domu. A dziś to już trupy... zgnilizna... ani kropli rozumu, ani odrobiny siły... Przyjdzie bieda, weźmiemy ich za łeb i dla tego trzeba, żeby ona przyszła... Polska nam nic nie zrobi, chyba największą łaskę, że z jéj pomocą my przyjdziemy do władzy...
— Ale czy przyjdziemy tylko? spytał Arsen.
— A któż z nich do czego zdolny? odrzekł radzca, pokaż mi jednego, któryby albo umiał co oprócz nudzić siebie i drugich lub miał do pracy ochotę? Wszystko to stare rozpustniki... którzy, aby nie mieć kłopotu, lice nam oddadzą....
— A będziemy my mieli ludzi?
Radzca się uśmiechnął — Znajdą się, rzekł. Polakami posługiwaliśmy się nieraz na Kaukazie, Niemcami, jeśli będzie trzeba, posłużymy się w Polsce, a naostatku Polaków znowu poszczujemy na Niemców... My téż między sobą dobierzemy trochę ludzi...
Trzeba ocalić Rosyą i cara — dodał... Nie patrz wielkiemi oczyma. Car nam potrzebny... to majestat narodu widomy a pójdzie z nami, gdzie zechcemy, bo my od niego konstytucyi nie żądamy — on zaś tylko jéj się lęka... Zostawimy go carem i samorządzcą... tylko za niego my rządzić będziemy... Ale żeby to wszystko przyszło do skutku, trzeba...
Arsen dokończył.
— No! trzeba rewolucyi w Polsce i będzie — i będzie, ale ukaz wysłać...
Poczęli szeptać między sobą tak cicho, jakby się ścian lękali. Arsen opowiadał i śmiał się, radzca ręce zacierał i oczki mu błyskały.
— Wszyscy się pobiorą, rzekł w końcu — nie ma prawie jednego z nich, żeby nie spiskował — wyjąwszy może arystokracyą, która — czy jéj jest czy nie ma wszystko jedno — bo ta tylko na kamerherów się zda do noszenia kluczów z tyłu...
Zbliżył się powoli szepcząc znowu Symeon Agatonowicz ku biurku swemu.
— Znasz Stefana Aleksandrowicza, tego rozumnego Polaczka, co nam się tu tak mądrze wkręcił, awansował tak prędko... bestya pracowita i zdatna... a taki był oddany nam, taki wierny!! No — co ty powiesz... ja go w ręku już mam... tylko trzymam na sznurku, żeby za jednym razem złowić ich więcéj... Złapałem jego list... on pierwszy spiskowy!
— Kto? Stefan Aleksandrowicz... naczelnik biura w ministerstwie!
— Oni wszyscy tacy! Ich obwieszaj krzyżami, obdaruj rangami, obszyj złotem... nic nie pomoże, jak tam nad Wisłą zakipi, będą wszyscy ze swymi, taka ich natura...
— Ale on! Stefan Aleksandrowicz!
— No! to patrz! patrz sam!
Radzca otworzył biurko, znalazł w nim skrytkę, ze skrytki dobył pugilares a z niego naostatek list w kopercie. Ale nim go miał czas otworzyć, Arsen Prokopowicz rzucił okiem na pieczątkę i nagle wychwycił z rąk radzcy, który się mocno zdziwił tą nieprzyzwoitością. Wpatrując się w pieczątkę, pobiegł do okna przybyły i krzyknął zdziwiony.
— Taż sama!!

Grand’amor gran dolor...

Na miłość Bożą, czyja to pieczątka??
— A czyjaż ma być! uśmiechnął się radzca — ja ją dawno znam... Stefana Aleksandrowicza!
— Stefana Aleksandrowicza!!
I Arsen osłupiały ze zdziwienia położył list, nie patrząc we środek...
— Przeczytajże, zobacz — przerwał radzca...
— Zaraz! zaraz! ale to się cudownie składa! krzyknął nadto nawet głośno Arsen... ja téj pieczątki po całym Petersburgu szukałem... o! ja głupi... to więc była pieczątka Stefana Aleksandrowicza! dobrze wiedzieć...
— Ale z jakiegoż powodu? co? jak? wytłómaczcie mi się...
— Długa historya — rzekł powoli Arsen... osobliwsza historya... cudowna!! Nie dosyć, że wy macie dowód na Stefana Aleksandrowicza, ale ja, zyskuję ślad... że Stanisław Karłowicz był z nim w podejrzanych stósunkach...
— Dotąd nie rozumiem nic — odezwał się urażony nieco radzca.
— Przepraszam, uniosłem się — ale posłuchajcie tylko. Wiecie o romansie Maryi Pawłownéj z Polakiem? No? otóż, gdy ja wyrobiłem mu to, ażeby go do Królestwa wysłali... bo tam on musi zginąć... w chwili pożegnania przyjechała do niego jenerałowa, nie zastała go w domu... ale na podłodze kopertę od listu... Babie w głowie była zazdrość... wyobraziła sobie, że ją zdradza Stanisław Karłowicz... napadła go wściekła... Nie mógł się jéj naturalnie wytłómaczyć... boby musiał przyznać się do stósunków ze Stefanem Aleksandrowiczem... wolał babę rozgniewać niż spisek wydać... bo on w spisku! on także! Mnie Marya Pawłowna kazała po Petersburgu szukać téj, co ów list pisała, z pieczątką chodziłem po wszystkich rzeźbiarzach... I jam był tak głupi, żem kobiety szukał... ale to charakter ten sam... to on pisał... Oba wpatrzyli się w list... który Arsen po cichu odczytał ciekawie...
— Tylko Maryi Pawłownie prawdy nie powiem, odezwał się uśmiechając Arsen... o! nie! gdyby się dowiedziała, że kobiety nie było żadnéj w téj sprawie, jenerałby łaski odzyskał... Baba jeszcze szaleje za nim... a ja...
— Wyście na nią parol zagięli? spytał uśmiechając się z rodzajem politowania Symeon Agatonowicz...
— I będę ją miał! dodał Arsen.
— I przeklniesz tę godzinę, kiedy tego szczęścia dostąpisz — odezwał się radzca po cichu... To nie dla nas ta zwierzyna... Zdaje ci się, że ty ją mieć będziesz? ej! Arsenie Prokopowiczu, bodajżeby ona ciebie nie wzięła, a wziąwszy... pożegnaj się bracie ze swobodą, humorem i wesołością. Będzie tobą wycierać jak ścierką...
Arsen zadumał się.
— Bogata, rzekł — i tak arystokratyczna.
— Zachciało ci się białego kąska! ej! rozśmiał się radzca — ale ochota gorzéj niewoli, na to lekarstwa trudno...
— Zmiłujcie się, o tém, cośmy mówili, cicho — dodał Arsen... Gdyby w jakikolwiek sposób dowiedziała się Marya Pawłowna, że jenerał spiskował a nie romansował... wszystkoby przepadło... onaby go z piekła wyrwała... a tak ona go w piekło potrąci.
— Ale jak wy nie chcieliście wierzyć w Stefana Aleksandrowicza, tak ja nie radbym w to, że jenerał mógł spiskować. Tobie się śni...
— No! no! ja co wiem to wiem i dojdę po nici do kłębka — zostawcie to mnie...
Tak się skończyła rozmowa, a raczéj pierwszéj akt tylko, wkrótce bowiem oznajmiono drugiego i trzeciego gościa, przed któremi radzca ledwie miał czas schować list do kryjówki. Wszyscy ci panowie przychodzili z biur na wieść o przyjedzie Arsena z jedną żądzą dowiedzenia się, co się działo w Polsce i wszyscy zdali się należeć do tych, co niecierpliwie wyczekiwali wybuchu. Otoczyli kołem przybyłego, dopytując z największą ciekawością o wypadki.
Z ust ich prawie jednostajne dobywało się pytanie. Będzieli co z tego? czy nie będzie?
Nie taili się z obawą, aby uchowaj Boże wszystko się nie skończyło na represyi i uciszeniu. Niektórzy złośliwie z gniewem odzywali się o w. księciu, o chrzcie Wacława... posądzając go, że gotów dla siebie ująć Polaków i nadziejami ich ukołysać. Ale trwoga ta była spóźniona, bo stronnictwo czynu zapobiegło, ażeby w. książę nie śmiał nic przeciwko planom jego przedsiębrać. Miało ono swoich nawet w jego przedpokoju i kancelaryi...
Opowiadanie Arsena uspokoiło zresztą bojaźliwszych... gdyż za jedyny warunek do wybuchu stawił on brankę... a w Petersburgu mimo wahania się na ten krok ostateczny zdecydować było łatwo...
Podjęły się tego różne figury podrzędne na pozór a znaczące wiele w istocie, umiejące posługiwać się takiemi sprężynami i środkami, które im tylko dostępne były.
Arsen w ich ręce złożył losy przyszłości... dosyć było tego hasła i świadomości następstw ażeby się gorliwie wzięto do czynu...
Nie minął wieczór a tajemnicza kartka oznajmiła głównemu robotnikowi, iż wysłanie ukazu stanowczo zdecydowane zostało.


Od dnia żałobnego nabożeństwa za Albina pułkownikowa była chorą. Sprowadzało to do niéj częściéj jeszcze Michalinę i syna. Dwie te istoty, które w sercu swém tak połączyć pragnęła biedna matka, spotykały się tu, z ciekawością poglądając na siebie. Dla jenerała, nawykłego do petersburgskich salonów i kobiet, Michalina była wyjątkową, dziwną, zajmującą jako coś niezwykłego; dla niéj ów żołnierz zamknięty, pozornie chłodny, z którego ust czasem dobywało się słowo promieniste, gorące, jakby mimowolnie, był także przedmiotem do badania ciekawym. Misia czuła doń pewne uprzedzenie za matkę, za Albina, za Polskę i — może trochę za siebie. Zajęta była pogrzebionym swym ideałem, a pomimo to nęcił ją ten człowiek widocznie nieszczęśliwy, cierpiący z godnością i w milczeniu. Z jego twarzy czytać było łatwo, że kryje w łonie ranę niejednę i pokrywa ją obojętnym niby uśmiechem. Tajemnica czyniła go dla Misi niecierpliwiącym razem — i miłym prawie. Ale z jednéj i drugiéj strony téj czułości, któréj tak wyglądała pułkownikowa, najmniejszéj nie było oznaki; schodzili się obojętnie, rozstawali bez żalu. Czasem rozmowa stawała się żywszą, ocierała się prawie o te głębie, w których lęgną się uczucia i rodzą myśli, a jednak nigdy nie stała się zupełnie otwartą. Dla Michaliny cień téj kobiety któréj domyśliła się raczéj niż widziała ją na dworcu kolei, stał zawsze pomiędzy jenerałem a nią. Wychowana w zasadach surowych, w pojęciach staropolskich o świętości węzłów rodzinnych i małżeńskich, nie mogła darować Stanisławowi jego zbrodni — potajemnych jakichś zakazanych miłostek; nie rozumiała jego położenia i przerażoną była jego przeszłém postępowaniem...
Nawet w pojęciach o sprawie polskiéj, ilekroć przyszło jéj dotknąć, jenerał był dla niéj niezrozumiałym także chwytała go za słowo gorące, wyrywały mu się prawdziwie polskie uczucia z piersi wezbranéj, ale gdy o teraźniejszości mówili, jenerał zdawał się Michalinie ostygłym, zacofanym. Wszystkie kobiety żyły wówczas tak podnieconém uczuciem, że im mało kto mógł niém dorównać. Misi, jak innym, zdawało się powstanie nieuchronném. Jenerał mówił o niém ze wstrętem; jako o nieszczęściu, którego uniknąć należało. Misia znajdowała go zbyt przejętym wielkością Moskwy, jéj siłą, przeceniającym nazbyt tę potęgę a lekceważącym ducha narodu... Na myśl jéj nigdy nie przyszło nawet, aby ten twardy, sztywny Moskal, jak ona go sobie po cichu w chwilach złego humoru nazywała, mógł w czémkolwiek do ówczesnych robót należeć.
Jednego wieczora, gdy się najmniéj przybycia jenerała spodziewano, gdyż już był raz przed obiadem, po głosie w przedpokoju poznała go pułkownikowa siedząca z Michaliną. Obie panie zdziwiły się mocno, że przychodził w niezwykłéj godzinie, ale więcéj jeszcze zastanowiła je, gdy wszedł, twarz blada, usta drżące i pomięszanie widoczne. Padł na krzesło milczący, trąc czoło i rzekł do Michaliny:
— A! jak to dobrze, żem ja tu panią spotkał, właśnie się tego nie śmiałem spodziewać.
Matka spojrzała nań, a Misia podnosząc się spytała:
— Ale na cóż ja panu przydać się mogę?
Jenerał milczał chwilę, się wahał — począł chodzić po pokoju, rozpiął mundur, był widocznie tak podniecony, tak niespokojny, że mówić nie mógł. Michalina oczyma go ścigała.
— Co panu jest?
— Stanisławie, i ja widzę, żeś nie swój; czy się co stało?
— Dotąd nic, zawołał stłumionym głosem Stanisław, stając blisko Michaliny — ale wkrótce stanie się nieszczęście wielkie! Branka jest postanowioną, dziś w nocy rozpoczną ją... Na miłość Bożą! panno Michalino, pani co masz stósunki... ostrzeż, każ oznajmić natychmiast, niech ucieka kto może! niech przetrwają bohatersko tę chwilę! niech się nie dopuszczą szaleństwa.
Załamał ręce, łzy kręciły mu się w oczach, Michalina uczuła się poruszoną.
— To hasło do powstania! zawołała.
— Tak jest! na to może rachują nieprzyjaciele, rzekł z przyciskiem... na miłość Bożą... mów pani komu możesz... cierpliwości... wytrwania... a ci, co przeczuwają, że mogą być wzięci, niech uciekają.
Po chwili dodał.
— Nie potrzebuję prosić pani, ażebyś nie powtórzyła zkąd masz wiadomość..
Trzeba nieszczęśliwych ocalić.
Michalina ruszyła się, jakby natychmiast wybiedz chciała, pułkownikowa radaby ją była zatrzymać, ale się nie godziło. Jenerał pędził ją oczyma.
— Jedź, pani, idź, mów, proś — dodał — niech spokojnie to zniosą...
Mówił o spokoju, ale sam drżał i był znękany, upadł na krzesło. Michalina nigdy go jeszcze tak poruszonym nie widziała, przejednała się z nim nieco.
— Jadę, zawołała, powiem komu potrzeba... ale czy moje słowo będzie co warte... a! trudno się spodziewać...
— Zrób pani co możesz — Bóg resztę...
Pułkownikowa drżąca się podniosła na kanapie i ona pojmowała, jakie w téj chwili wrażenie branka miała uczynić..
Misia od progu przypomniawszy sobie, że się z nią nie pożegnała, wróciła uścisnąć ją, rzuciła okiem na jenerała i wybiegając szepnęła:
— Jeźli będę mogła, powrócę — ale nie wiem.
Matka i syn zostali sami, w głuchém milczeniu..
— Mój Stasiu — odezwała się pułkownikowa, dotykając ręką głęboko zadumanego syna — powiedz mi, powiedz, jak to wszystko się skończy..
— A! to jeden Bóg tylko wiedzieć może — rzekł jenerał — ja mam przeczucia straszne, ja widzę wszystko czarno.. Lepiéj może od innych na nieszczęście znam tych, z którymi mamy do czynienia; widzę jak na dłoni, do czego nas ciągną, a inni tego zobaczyć nie chcą lub nie mogą — lub w ostatku widzą i spodziewają się być chytrzejszymi i zręczniejszymi nad nich....
— I cóż ty poczniesz w tém położenia? drżącym głosem spytała matka.
Stanisław ujął jéj dłoń, pocałował ją z synowskiém uczuciem, ale nie odpowiedział nic...
Poszedł do okna i patrzał długo w ciemność.
— Straszna noc! zawołał stłumionym głosem... jedna z tych, w których się rozstrzygają losy tysiąca ludzi.. i kilku pokoleń..
Brał za kapelusz i rzucał go znowu, siadał i wstawał, jakby nie wiedział, co począć z sobą... Naostatek pożegnał matkę, nie mogąc mówić prawie i wyszedł krokiem powolnym..
W istocie noc to była, w któréj tyle się odegrało scen tragicznych, okropnych, z barbarzyńskićm szyderstwem spełnionych z jednéj strony, z drugiéj zniesionych tak heroicznie, iż wszelkie serce nie odrętwione zatrutą polityką, pękłoby przed ich obrazem...
Ranek wstał na łzy i szał gorączkowy. Miasto przedstawiało widok wcale nowy, nawet na pierwsze wejrzenie; — wrzało w niém głucho czémś straszném jak śmierć... Postacie wylękłe, blade, pospiesznemi kroki przesuwały się przez ulice i nikły.. Ludzie się witali oczyma czerwonemi od łez, mieniali słowa i biegli w strony różne; kościoły były pełne.. upadłych na kolana kobiet i osłupiałéj młodzieży, która stawała, patrzała w ołtarz i zdawała się wyzywać pomsty Boga...
W miarę jak dzień rósł, rosło rozgorączkowanie dziwne... ruch w ulicach był ogromny, nieustający.. tu i owdzie ukazały się mimo pilności straży poprzylepiane plakaty, jedne roznamiętnione bólem, drugie zaklinające o cierpliwość i hart duszy..
Zdaje się, że ten stan miasta — tak nauczający dla najmniéj wprawnego oka — albo był źle zrozumianym, lub uznanym za niedość jeszcze groźnym, gdy na tę rozdartą ranę rzucono jeszcze szyderstwo urzędowego ogłoszenia o brance, którą kraj miał powitać niemal jak dobrodziejstwo!!
Wrażenie téj szatańskićéj ironii, urągającéj się rozpaczy, było straszniejsze jeszcze może niż saméj branki... ono w istocie zdecydowało o wybuchu.. Była to iskra przyłożona do prochów. Nie było już siły, zaklęcia, któreby powstrzymać mogło porwanie się do broni albo raczéj do pięści, bo broni nie było wcale..
Następnego dnia po tém szyderstwie i policzku jenerał wieczorem znowu przyszedł do matki.
Michalina nie widziała go od tego dnia, gdy jéj dał owo zlecenie i znalazła jeszcze bardziéj zmienionym. Już nie niecierpliwość ale chłodne zwątpienie i rozpacz nim zawładły. Słowa nie podobna się było z niego dopytać. Wszedł, usiadł, patrzał na matkę, zdając się nie słyszeć i nie wiedzieć, co się w koło niego działo.
Już tego ranka pełne były kościoły młodzieży, która wychodziła do lasów... całe gromady szły do ołtarzów przyjąć wijatyk na drogę, która do śmierci prowadziła... Po całym kraju drżenie przebiegło... Moskwa nie chciała widzieć nic... nie wiedziała o niczém, lekceważono sobie pęknięcie tego wrzodu...
Misia wpatrzyła się w posępną twarz tego człowieka, który był dla niéj i dziś jeszcze zagadką — i ulitowała się sercu tak strasznie uciśnionemu, które się wylać nawet przed rodzoną matką nie śmiało.
Matka zarzucała go pytaniami, odpowiadał na nie lakonicznie...
— Cóż się dzieje w mieście?
— Nic nie wiem... nic nie rozumiem...
Misia dodała...
— Sceny okropne, wrzenie straszliwe... młodzież już poszła, już idzie.
Jenerał spojrzał na nią.
— Czemu jéj nie powstrzymacie? spytał.
— A któżby to dziś potrafił? zawołała Misia.
— Tak — chyba cud! westchnął Stanisław.
— Nie mieliście wieści z prowincyi?...
— Cóż ja wiem? począł spuszczając wzrok; słyszę, nie chcę wierzyć...
— Ależ przecie nie może przyjść do nierozważnego wybuchu z gołemi rękami, przerwała pułkownikowa — wszyscy wiemy, że broni nie ma...
— Pójdą z kijmi, rzekł jenerał, jest fatalizm a raczéj... jest nikczemna rachuba, na którą my poczciwi i łatwowierni zawsze brać się dajemy...
Lice mu się zarumieniło, wstał, oczy miał pałające...
— Ale jeśli to nieuchronném, jeśli to walka o śmierć i życie...
Mówiąc to spojrzał na Michalinę i zamilkł nagle... Misia się obraziła.
— Ale dokończże jenerale, coś chciał mówić, przecie ja szpiegiem nie jestem.
On już ostygł i oprzytomniał — postrzegł się, że wybuchnął niepotrzebnie i rzekł głosem błagającym litości.
— A! pani! czyż się to godzi, byś, widząc, co się ze mną dzieje, tyś jeszcze dodawała mi bolu... Mam go dosyć!? Sam nie wiem, co on mówi przezemnie.
— Nie wiem i ja — zaczęła żywo Misia... ani o uczuciu pańskiém, ani o cierpieniu, bo pan ze mną (poprawiła się) z nami tak zwykle jesteś zamkniętym...
— Przebacz pani, przerwał jenerał — ale są widoki straszne, na które waszych oczów naprowadzać się nie godzi... Nie żądaj do zakrwawionéj zajrzeć duszy...
— Czyżbyśmy jéj ulżeć co nie mogli?
— Nie ma siły na ziemi, coby ten ból ukoiła, rzekł jenerał — gdyby on płynął ze źródła innego... może... ale gdy wieszczym wzrokiem widzi ktoś przyszłość — nie swoję — milionów ludzi... może skonać w męczarni czując się bezsilnym...
— Mój Stasiu! uspokójże się... zawołała matka, ty wszystko widzisz zbyt czarno...
— Daj Boże! wstrzymując się rzekł jenerał — ale widzenia takiego nikt panem nie jest — ono przychodzi z góry...
Zamilkli — Misia z rozdrażnioną przypatrywała mu się ciekawością. Przypisywała ten pesymizm jenerała jego wychowaniu moskiewskiemu... ją to radowało, co jego do rozpaczy wiodło. Ten ranny widok rozrzewniający młodzieży, idącéj od ołtarza do lasu, unosił ją... ten heroizm zdawał się jéj niezwyciężonym.
— A! mój jenerale, odezwała się po chwili — ja po kobiecemu to widzę a raczéj sercem tylko odczuwam, ale mnie w tém wszystkiém nic tak nie przeraża... Dla czegożby samego wyroku niebios nie miał przejednać widok takiego bohaterstwa!...
— Wyroki niebios, pani, są dla nas i pozostaną na zawsze — zagadką — odrzekł jenerał — a właśnie wspaniałość widoku tego rodzi ból, bo cały ten heroizm rzuconym będzie w przepaść i straconym...
— Dla czego? Któż śmie przesądzać, czego Bóg nie osądził jeszcze... odparła gorąco Michalina.
— Prawda pani — odezwał się smutnie Stanisław... przyszłości nie wie nikt, ale się czasem czuje ją...
Rozmowę przerwał hałas w przedpokoju, wywołano pannę Michalinę, która pobiegła prędko i wróciła blada, we łzach z kartką w ręku...
Pułkownikowa i syn jéj pobiegli naprzeciw, przeczuwając coś złego...
Misia drzała... nie śmiała mówić. Wejrzenie, które rzuciła na jenerała, obraziło go tak jak przed chwilą przerwane słowa jego Michalinę.
— Nie miejże pani mnie za szpiega znowu, ale za przyjaciela! wybuchnął... — cokolwiekbądź się stało, mów pani otwarcie, daję słowo żołnierskie, że odemnie...
— Ale ja nie potrzebuję słowa!... zaczęła Michalina... mnie także ból mówić nie dał tylko... Poszukując do branki młodzieży, wykryto przechowującego się Władka, Władek jest wzięty, uwięziony... Bóg wie, jaki go los czeka?
— Gdzie uwięziony? czy wiedzą, kto on jest? podchwycił jenerał.
— Nie wiedzą jeszcze prawdziwego nazwiska i ma być dotąd na ratuszu...
— Kiedy go wzięto? gdzie? pod jakiém imieniem? począł pytać jenerał, ja muszę wiedzieć to wszystko...
— Zabrano go u kowala na Pradze, u którego się ukrywał — odpowiedziała Misia drżącym głosem — podał się za jakiegoś wieśniaka od Białéj... Wymienił wioskę znajomą...
Spojrzała z za łez na jenerała...
— Uspokój się pani, rzekł chwytając ją za rękę... idę natychmiast, Władysław będzie wolnym... ale zaklinam panią, zamiast do lasu... niech za granicę natychmiast ucieka...
Michalina nic nie odpowiedziała i jenerał téż nie czekał na odpowiedź, ucałował rękę matki, uścisnął dłoń jéj i wyszedł...
Dwie kobiety poczęły płakać razem. — Całą noc w obu przyjaznych domach spędzono w trwodze o Władysława... Ranek nadszedł, żadnéj jeszcze nie było wiadomości; Michalina siedziała przy ojcu i stryju, dokąd téż i pułkownikowa, choć słaba jeszcze, przewieść się rozkazała. Salon ten przedstawiał jakby zebranych na pogrzeb nieszczęśliwych ludzi, którym już łez zabrakło. Siedzieli, drżąc na każdy stukot, na każde drzwi skrzypnięcie, aby im ono coś rozpaczliwego nie przyniosło. Nikt odezwać się nie śmiał, żeby słowem nieopatrzném wszystkich bólu nie powiększyć.
Około południa zaturkotał powóz, Michalina, która jeszcze z nich wszystkich najwięcéj miała siły i przytomności, wyjrzała i poznała ekwipaż jenerała, ale nie powiedziała nic, bo się nie spodziewała nic dobrego...
Nagle otworzyły się drzwi i wepchnięty przez jenerała do salonu, w siermiędze chłopskiéj, blady, wynędzniały ukazał się Władek. Ojciec, stryj, siostra, pułkownikowa rzucili się ku niemu z krzykiem radości. Jenerał został przy progu. Dopiero gdy pierwszy ten wybuch minął, postrzeżono go i stary ojciec milcząco przyszedł go uścisnąć. Władek mimo hartu duszy był osłabiony... pilno Misia zakrzątnęła się około niego.
Po pierwszych słowach kilku, pytaniach i krótkich odpowiedziach, jenerał, któremu wszyscy dziękowali jak zbawcy, przybliżył się do kółka rodziny.
— Panie, rzekł do ojca — cudem prawie udało mi się wyrwać pana Władysława. Jak? o to mnie nie pytajcie, sam nie wiem teraz, jakich użyłem środków... jest wolny. Pozwólcie, ażebym małéj téj posługi, która w setnéj części nie wypłaci tego długu, jaki u was zaciągnąłem za stałą przyjaźń dla mojéj matki — bym posługi téj dopełnił jeszcze... pomagając panu Władysławowi do wyjazdu natychmiastowego za granicę.
Ojciec znowu począł ściskać jenerała, Władek spojrzał nań zarumieniony.
— Daj mi pan słowo, że wyjedziesz — rzekł Stanisław.
Władek wstał i zbliżył się ku niemu.
— Panie Stanisławie, rzekł, teraz mi cię wolno nazywać tém imieniem... panie Stanisławie, nie żądaj tego po mnie.
— Jak to? dla czego? spytał jenerał, razem ojciec i stryj.
— Czyż ja wam mówić to potrzebuję? — po namyśle odpowiedział Władek — czyż wy mnie nie rozumiecie? Od początku tego ruchu byłem w nim, przyczyniłem się, o iłem mógł, do podniecania go, a dziś, gdy na wiarę naszych słów lud, robotnicy wychodzą do lasu, gdy co żyje, spieszy do walki — jabym miał uciekać i kryć się??
Wszyscy milczeli.
— Ale to bój daremny, nieszczęśliwy... rozpaczny! rzekł Stanisław.
— Właśnie dla tego, pchnąwszy doń drugich, samemu z niego uciekać się nie godzi. Koledzy, towarzysze, przyjaciele, bracia spieszą na śmierć, na walkę... tam moje miejsce...
— Ale tyś mój jedyny! zawołał ojciec... co ja pocznę nieszczęśliwy! ty nie masz nademną litości.
— Nie mów ojcze, przerwał Władek gorąco, tyś służył ojczyźnie, ty biłeś się za nią, czystym wyszedłeś z walki, daj mi skosztować jéj i pozostać godnym ciebie. Zginąć, to nic, ale się zbezcześcić...
Brygadier stał, słuchał i ocierał łzę z powieki, potém ręce jakby z rezygnacyą rozpostarł, westchnął i odszedł.
Samemu ojcu słów brakło na odpowiedź. Misia uścisnęła brata w milczeniu. Na twarzy Stanisława malowało się uczucie niezrozumiałe... rozjaśniła mu się ona, ścisnął także rękę poczciwego Władka.
— Słuchaj pan, mnie się zdaje, że już uczyniłeś dosyć — narażałeś się na niebezpieczeństwo... byłeś uwięziony... wyrwałeś się na swobodę...
— Panie Stanisławie — zawołał Władek — gdybym był tak podłym, żebym się dał za granicę wyrzucić jak stłuczony czerep na śmiecisko — czyż myślicie, żebym wytrwał, słysząc, że się tu krew leje?
— Ale tu się krew lać nie może, nie powinna! krzyknął jenerał — potrzeba powstrzymać, trzeba hamować.
Władek spojrzał niedowierzająco.
— Zapóźno! mruknął po cichu, zapóźno, już o tém nie mówmy. Jenerał załamał ręce.
— Cóż poczniesz? spytał ojciec — co my z tobą zrobimy? o mój Boże!
— Tatku kochany, rzekł wesoło Władek — naprzód dacie mi się wyspać i zjeść i wypocząć — potém wezmę ojca dubeltówkę i ładownicę z 1830 roku, pałasz i pistolety i żadna siła ludzka powstrzymać mnie nie jest w stanie. Nasi w lesie i ja tam muszę być i będę...
Nikt już nie śmiał nic mówić, jeden jenerał miał odwagę zawołać:
— Panie Władysławie, gdybyś mi to był wcześniéj powiedział, kto wie, byłbym może łzom rodziny potrafił się oprzeć, byłbym cię zostawił w ratuszu, dozwolił, ażeby cię nawet wywieźli do Permu lub Wiatki, tamby ci było lepiéj i bezpieczniéj. Minęłaby burza, powróciłbyś cały...
— Ale panie Stanisławie, rzekł Władek z udaną wesołością, ja się spodziewam cały także powrócić z lasu... i jeszcze nabić... trochę Moskali...
— Że nie ich pragnę ocalić, wyrwało się jenerałowi, możesz być pewnym.
To mówiąc i nie chcąc przedłużać sceny, wśród któréj czuł się jakąś zawadą, wziął za kapelusz i unikając podziękowań, wymknął się do domu...
Ale w chwili, gdy miał już siadać do karety, drogę do drzwiczek uczuł zapartą przez jakąś figurę stojącą jakby naumyślnie przy nich. Podniósł głowę; nieunikniony Arsen Prokopowicz stał przed nim, z miną tak uszczęśliwioną i uśmiechniętą, jakby mu miał ocalenie świata zwiastować.
— A co za szczęście! zawołał — poznałem wasz ekwipaż, Stanisławie Karłowiczu, stanąłem, aż tu i właściciela bogi niosą.
I dodał śmiejąc się ruskie przysłowie:
— Góra z górą się nie zejdzie... a garnek z garnkiem się stukną...
— Byleby się stuknąwszy nie potłukły! rzekł jenerał z uśmiechem wymuszonym.
— Na świecie kto silniejszy ten tego tłucze... i boki mu obija, a że wy, panie jenerale, twardsi dalibóg jesteście odemnie...
— To kwestya, szepnął jenerał, stojąc zaambarasowany u drzwi powozu.
— No co tak stać mamy? podchwycił Arsen — wy jedziecie do domu? nieprawdaż? Mieliście dużo kłopotu z tym szaławiłą!
— Z jakim? z kim?
— Mój ojcze! przerwał zawsze z jak najweselszą twarzą Arsen — niby to ja nic nie wiem... Chcecie, by wasze dobre uczynki pozostały tajemnicą... Ocaliliście młodego człowieka... No tak! i mieliście racyą i kalkulacyą. Gdyby go byli zamknęli, mógłby się dla matuszki Rosyi nieprzyjaciel jeden na przyszłe czasy zachować, a tak pójdzie jutro w las i nasze celne strzelcy go zmiotą... jak makówkę. Ot! zawsze jednym mniéj! wy bo wierny syn Rosyi!
Na te słowa jenerał pokraśniał cały, wargi mu się zatrzęsły.
— Smutne to są rzeczy, Arsenie Prokopowiczu, odezwał się powstrzymując, nie sądziłem, byście mieli odwagę z nich żartować.
— Ja, panie jenerale? ja? spytał Arsen, ale jabym z rodzonego ojca żartował, gdyby wstał z grobu... a bąka uciął... jak wy...
Jenerał zakłopotany był z odpowiedzią. Kłamać nie chciał, wiedział téż, że toby się na nic nie zdało, ruszył ramionami z niecierpliwości. Arsen rzucił nań oczyma, ucieszył się męczarnią i rad był ją przeciągnąć.
— Jużcić jak was pięknie poproszę, to mnie podwieziecie choć do Europejskiego hotelu, a tam rzućcie na bruk... rzekł żywo. Albo, jeśli wam po drodze, to do Angielskiego.
Spojrzał nań badająco...
— Gdzie chcecie, odparł zimno jenerał, wskazując miejsce w powozie. Arsen usiadł.
— Wy znacie hotel Angielski? spytał usiadłszy.
— Znam go... ulica Wierzbowa... I zawołał na woźnicę, aby jechał do hotelu.
— Nie bywacie tam u kogo?
— Nie mam nikogo znajomego...
— Hm! hm! rozśmiał się Arsen, możeby się kto i znalazł, ale cyt!
Jenerał się nie domyślił, Moskal urwał wybadawszy...
— Ej! jaki to z was filut — odezwał się po chwili.
Stanisław pytająco głowę odwrócił.
— A no, jakże, coście to sobie narobili kłopotu z Maryą Pawłowną o kopertę od listu? hę? czemuż jéj było wprost nie powiedzieć, że go pisał... Stefan Aleksandrowicz?
Jenerał pobladł... Arsen śmiał się, ale tym razem do rozpuku, trzymał się aż za boki.
— Wam dziwno, że ja i o tém wiem — rzekł chytrze — ale ja muszę wszystko wiedzieć, choćbym nie chciał, samo ot tak lezie w ręce i w uszy, nie ma sposobu... gwałtem... zatykam uszy, ściskam dłonie... nie obronię się. Komu co przeznaczone...
Wam piękne panie bałamucić, a mnie ludziom sprawiać niespodzianki.
— To prawda — odezwał się z dumą jenerał — muszę was podziwiać tylko.
Powóz zatrzymał się właśnie przed Angielskim hotelem, otworzono drzwiczki. Moskal wysiadł, podał rękę milczącemu Stanisławowi, rozśmiał się jeszcze raz i wbiegł prędko na wschody. — Jenerał kazał jechać do domu.


Arsen Prokopowicz krokiem człowieka, któremu lekko jest i dobrze na różowym Bożym świecie, wbiegł podśpiewując do Angielskiego hotelu, ale zbliżając się ku drzwiom numeru, zajmowanego przez jenerałową, piosnkę urwał, poprawił włosów i zapukał, starając się sobie nadać powagę.
Otworzyły się drzwi, podał swój bilet i wcisnął się do przedpokoju...
Nie długo czekał na przyjęcie... Jenerałowa wyszła, jakby zmuszona, z piórem w ręku, w ubiorze bardzo zaniedbanym, co u niéj było rzeczą niezwykłą.
— Chciałem po powrocie moim, rzekł gość zbliżając się natrętnie do cofającéj się i milczącéj gospodyni domu — stawić się po rozkazy...
— Nie mam nic do rozkazania... ale...
— Ale co, piękna pani...
— Dajże mi pokój z przymiotnikami temi! widziałam się dziś przechodząc w zwierciadle, odpowiedziała marszcząc brwi... ale coście z sobą przywieźli?
— Ja? rzekł tajemniczo ajent... wiele nadziei, które już poczynają szczęśliwie kiełkować... rewolucya się robi, lasy się ruszają... my siedzim cicho i tak ich wszystkich weźmiemy w połapeć...
Ręce zacierał śmiejąc się.
— Wam, spodziewam się, dodał, najpilniéj coś wiedzieć o — obżałowanym... otóż powiem, że się z nim tylko co rozstałem. Brnie, brnie coraz daléj, jest w spisku i doczekam tego, iż pójdzie przed sąd wojenny...
Ruszyła ramionami jenerałowa.
— To wasze marzenia!
— No! marzenia, marzenia, ale z tego wyniknie bardzo pożądana rzeczywistość...
— Gdybyście jaką pewność mieli, czyżbyście już jéj nie zużytkowali?
— A ha! nie głupim, zawołał Arsen... naprzód mam tę przyjemność, że go straszę i trzymam w obawie... Niech się męczy, niech się spodziewa... niech się boi... bo mu dałem do zrozumienia, że o wszystkiém wiem... powtóre, wiem, że i on me głupi; gdyby go teraz wzięto, ma przyjaciół, wykręciłby mi się, a ja go doprowadzę do tego, do tego, że na uczynku, na gorącym go weźmiemy...
— Na jakim?...
— On mi ze strachu ujdzie... musi, rzekł Arsen... a wówczas będzie to samo już zdradą, dezercyą, nie potrzeba będzie dowodów, wywodów... prosto kulą w łeb...
|O! o! kochana pani, dodał — teraz go ująć, byłoby mu oszczędzić połowę męczarni... niepewności, — strachu — teraz go ująć! mógłby się wykręcić i panibyś się jeszcze gotowa rozczulić... On sam nam wpaść musi w ręce jak zwierzyna, którą rozumni poganiacze pędzą na strzelca...
— Nie chciałabym w was mieć nieprzyjaciela — szepnęła jenerałowa.
— Bardzo mi to pochlebia, odpowiedział gość z ukłonem, ale to naprzód niemożliwe, powtóre wszystko w rękach pani...
Mówmy o czém inném... Po co tu siedzieć? po co? zostaw go pani mnie a sama powracaj. —
— Daj mi pokój...
— Ale nie, ja nie mogę patrzeć na niepotrzebne męczarnie... sama atmosfera tego kraju nieprzyjemna dla kobiety, za ostra. Nam to co innego, my pijemy wódkę i jemy pieprz turecki, od którego podniebienie obłazi, wam potrzeba do życia wrażeń miłych — nam szczypiących... Tu wkrótce wytrwać nie będzie można.
— Ale Warszawa spokojna!
Moskal się uśmiechnął...
— Nie życzę Petersburgowi, aby kiedykolwiek był na ten sposób spokojny... W téj chwili gra się z niemi w zabawną grę... w ciuciubabkę... my mamy zawiązane oczy i nie widzimy niby nic, oni chodzą po kątach i zdaje im się że bezpiecznie, a potém łap cap i weźmiemy, kogo zechcemy... Gra znajoma. Otóż, Maryo Pawłowno, gdy w nią grają, nie trzeba się niewinnemu między nich mięszać, można guza dostać. —
— A wy?
— No! ja — jestem amator... ja to lubię, mówił Arsen, i ja po troszę, choć nie urzędownie do téj gry należę. — Maryo Pawłowno, zaklinam was, jedźcie wy sobie ztąd, jedźcie... Nastąpi w kraju takie zamięszanie, że potém i koleją się ztąd dobyć nie będzie można.
— Ja — nie pojadę! zawołała stanowczo Marya Pawłowna — nie chcę, nie mogę. —
— Szanowna pani, rzekł nastając Arsen, kto inny nie ja posądziłby was już o ukrytą potajemną miłość dla tego człowieka.
— Dla czego mówicie ukrytą? zawołała z dumą kobieta, mierząc go z góry okiem pełném grozy — miłość moja jest jawną, tylko jak wino w ocet zmieniła się w nienawiść... Gdy nie mogę go kochać, potrzebuję się mścić....
— Zemścimy się.
— Ja jestem niecierpliwa...
— Niecierpliwość psuje wszystko, rzekł Arsen — jakiś filozof francuzki powiedział: że geniusz sam to tylko cierpliwość... ale i zemsta musi nią być, inaczéj spali na panewce...
— Jesteś nieznośny! odparła kobieta.
— O tém wiem, Maryo Pawłowno, od bardzo dawna — ale jakże dziś być dla was nawet znośnym, kiedyście wy zajęci tak okrutnie tym nieszczęsnym Polakiem... który o was, jak się zdaje, zapomniał zupełnie.
— To trudno — przerwała gwałtownie Marya, po to tu siedzę, ażeby mnie musiał sobie codzień przypominać... zachodzę mu drogę, podnoszę zasłonę i znikam... Szukam go po kościołach, wiem, którędy przejeżdża, gdzie chodzi, śledzę go ciągle... pokazuję mu się co dzień... to tymczasowa zemsta moja,
— No! tak! bardzo romantycznie, Maryo Pawłowno, słowa nie ma, bardzo romantycznie — ale widać, że to na nim nie czyni skutku...
— Z czego o tém wnosisz?
— Z tego, Maryo Pawłowno, że on tymczasem w najlepsze się umizga i bodaj czy nie myśli żenić. Matka mu tu wychowała i przygotowała panienkę — cacko śliczne... Codzień ją widuje... romans sobie po maleńku płynie i, nim wy go dobijecie oczyma, on się gotów tymczasem ożenić. —
— Ci co spiskują, nie żenią się — odparła jenerałowa, jedno więc albo drugie kłamstwo...
— Ale! ale! wy ich nie znacie, szanowna pani! on się żenią w cytadeli, jadąc do katorgi... a kochają się, idąc na szubienicę...
Gospodyni nie odpowiadała nic, bo cała ta rozmowa innego oprócz niecierpliwości nie zostawiła na niéj wrażenia, ale Arsen widocznie odchodzić nie życzył... rad był gawędę przeciągnąć.
— Nie myślicie więc jechać, Maryo Pawłowno? zapytał.
— Nie chcę.
— A tu, Bóg widzi, grozi niebezpieczeństwo! tu wkrótce Rosyance na ulicy pokazać się nie będzie podobna. Kto wie, i co was spotkać może.
Jenerałowa ruszyła ramionami. —
— Jabym was prosił i błagał, ażebyście wy sobie jechali.
— Czy wam tu zawadzam?
— Mnie! a! pani! mnie! ale tu powietrze nie dobre! Ja sam kryć się, przebierać i ostrożnym być muszę.
— Wy? to co innego! ale cóż wspólnego między mną a wami?
— Mamy szczęście Rosyanami się nazywać...
— Dobranoc — zawołała jenerałowa.
Arsen popatrzał, ruszył ramionami, skłonił się i wyszedł...
Parę dni upłynęło w ciszy zupełnéj...
Trzeciego jenerałowa czarno ubrana wyszła według zwyczaju na spotkanie Stanisława. Nie uważała, że dwóch ludzi stało u wrót hotelu i że ją sobie milczkiem pokazali. Jeden z nich zdala poszedł za nią, a drugi pędem pobiegł w ciasne uliczki... Marya Pawłowna spotkała tego dnia jenerała, odsłoniła kwef, spojrzała mu w oczy, i dokonawszy tego memento! którém się nad nim znęcała, zawróciła się do hotelu nie uważała wcale, że od niejakiego czasu w ulicy zaczęli się powoli gromadzić chłopcy, odarta czeladź... ludzie dzikich twarzy... nagle zabiegł jéj drogę śmielszy z uliczników i krzyknął.
— Moskiewska śmierć!
To rzekłszy, pochwycił garść błota i rzucił, był to jakby znak napaści.
Z tyłu po za nią ozwały się piskliwe, krzykliwe, dzikie głosy powtarzające: Moskiewska śmierć! Moskiewska śmierć... Jenerałowa uczuła uderzenie kilku grudek ziemi... Twarz jéj zapłonęła... serce zaczęło bić...
Chciała się zatrzymać, bo jéj wstyd było uchodzić, ale krzyk tłumu, który co chwila stawał się gęstszy, zaczynał ją opasywać, otaczać, obejmować, zagradzać jéj drogę... ogarnął przestrachem. Przyspieszyła kroku nierozważnie... ulicznicy biegiem puścili się za nią... Biednéj kobiecie zawrzało w piersi, zawróciło się w głowie, zaczęła uciekać. Wrzask coraz straszniejszy ją gonił. Wystawiona na tysiące oczów, zawstydzona, przelękła, pół zemdlona, na pół wściekła, nie wiedząc co czyni, biegła...
Lud coraz gęstszą kupą leciał za nią, niektórzy zabiegali naprzód, chcąc zaprzeć drogę... inni z boku się okazywali prawie ocierając o nią... Nieopisana trwoga ogarnęła ją... leciała coraz żywiéj, nie wiedząc już dokąd. Szczęściem instynkt nie pamięć prowadził ją ku hotelowi... do którego wpadła oszalała, nieprzytomna i na krześle w pierwszéj izdebce szwajcara padła bez zmysłów... tłum wrzeszcząc głosy zwierzęcemi, śmiechami, ryczeniem, długo jeszcze pozostał u wrót hotelu, aż nadbiegła policya i żandarmi zbiegowisko rozegnali... kilka szyb stłuczono...
Posłano natychmiast po lekarza... ale Marya Pawłowna, przyszedłszy nieco do siebie, odmówiła pomocy doktóra i zamknęła się na górze.
Tam rozpłakała się jak dziecko...
Jeszcze drzwi za nią nie były się zamknęły, gdy Arsen Prokopowicz się zjawił. Zkąd? jak? nikt nie wiedział. Jakim sposobem on ośmielił się wyjść w ulicę w taką porę?... trudno było zrozumieć.
— A! Maryo Pawłowno, zawołał biegnąc ku niéj... otóż nieszczęście, ktoregom się lękał... o mój Boże! nie minęło wasi A nie przestrzegałżem? Ja znam tego podłego człowieka... Dokuczyliście mu, chce się was pozbyć i z jego to rozkazu niezawodnie ten tłum na was napadł.
Jenerałowéj dotąd nic podobnego na myśl nawet nie przyszło — wzdrygnęła się i z krzykiem omdlała powtóre...
Arsen Prokopowicz ze służącą zajęli się cuceniem. Musimy ze wstydem dla charakterystyki téj chwili dodać szczegół, że korzystając ze zbliżenia do subretki starał się z nią na sposób moskiewski bliższą zawrzeć znajomość, nim jenerałowa oczy otworzy...
Otwarła je spłakane...
— Al to nie może być! zawołała — on! wystawić mnie na taką hańbę!
— Ale jakżeby to inaczéj się stać mogło? Nikt was tu nie zna? przecież ktoś ludowi wskazać, szepnąć musiał, a któż to ma konszachty i wpływy, jeśli nie ten jeden człowiek? to leży jak na dłoni, szanowna pani, dzieckoby się tego domyśliło. Ten zrobił oczewiście, komu to dogodne! i kto mógł. Ja nie pojmuję, żeś pani na chwilkę wątpić o tém potrafiła!
— A! ja pomyśleć nie śmiałam... nie! nie! Stanisław Karłowicz nie dopuściłby się takiéj podłości.
— A któż? zapytał Arsen... O Maryo Pawłowno, ten tylko może się łudzić, kto chce sam być oszukanym...
Kobieta nic nie odpowiedziała.
— Widzi pani — dodał Moskal, że to najrozsądniejszém jest co najprędzéj uchodzić ztąd... Wszystkie Rosyanki z familiami uchodzą, wyjeżdżają... bo tu się można gorszych jeszcze rzeczy spodziewać...
Ja właśnie, mówił wpatrując się w bladą jéj twarz — przybyłem tu po rozkazy, może mi każecie w czém sobie dopomódz? wziąść bilet... pakować?
— Nic! nic! do jutra! idź... idź...
Odwróciła się ze wstrętem od niego...
— Idź!... zostaw mnie w pokoju... proszę...
Arsen powoli wycofywać się zaczął, odchodząc i skarbiąc sobie łaskę pokojówki, wcisnął jéj znowu papierek... i wyśliznął się obejrzawszy wprzódy, czy nie ma kogo na ulicy.
Zgiełki podobne nadto naówczaś zdarzały się często, ażeby uwagę zwracały. Po mieście rozpowiadano sobie o wypadku różnie go tłómacząc, ale tyle było innych a stokroć ważniejszych wieści! W pół godziny po odejściu Arsena jenerałowa, rozkazawszy pakować co najprędzéj — wyjechała...
Nazajutrz rano pełen różnych nadziei najświetniejszych... które jego fizyognomii nadawały wyraz rozpromieniony, Arsen Prokopowicz zabierał się iść na górę, gdy szwajcar z dołu zawołał.
— Pan do pani Feminow?
— A tak...
— Nie ma jéj, wyjechała wczoraj!
— Wczoraj? to nie może być, żaden pociąg nie odchodził.
— Ja nic nie wiem...
— Ale napisała dokąd?
— Nie wiem, czy napisała.
Stanął jak wryty zręczny intrygant, myśląc a nie wiedząc co wymyśleć.. gdzie szukać.. W téj ucieczce czuł tylko jedno to, niechęć i wstręt ku sobie.
Po chwilce otrząsł się z zadumy, miał on naturę kotów, o których mówią, że zawsze zrzucone na nogi padają.
— A no? moja pani! zawołał — chcesz się wywinąć odemnie i mojéj opieki. Zobaczymy, czy ci się to uda... zobaczymy... Ludzie jak krople deszczu w morzu nie giną.
Pierwszą stojącą na drodze doróżkę pochwyciwszy... pojechał na dworzec kolei, ale tu mimo najtroskliwszego badania o jenerałowej nic się dowiedzieć, żadnego śladu jéj powziąść nie mógł.
Chciał naprzód o własnych siłach dokonać śledztwa, ale w miarę jak dwie czy trzy próby się nie udały, rozgorączkowywał się, niecierpliwił, wściekał... i udał się naostatek o pomoc do téj władzy, z którą był w najpoufalszych stósunkach. Odmalował rzecz jako bardzo ze wszech miar pilną, rozesłał ajentów w cztery końce miasta, po dworcach, gospodach, hotelach... wrócili, ruszając ramionami z jednym wnioskiem tylko, że ta pani musiała prywatnym wyjechać powozem i że jéj w mieście nie było.
— Tom sobie figla wypłatał! zawołał, miałem ją na pół w ręku i puściłem!! Zatelegrafował niezwłocznie do Petersburga, aby mu znać dano, gdy się tam zjawi ale chodził jak struty..
W jaki sposób potrafił dowcipny Moskal sprawić manifestacyą uliczną jenerałowéj, nie umiemy tego powiedzieć, to pewna, że nie kto inny jak on ją zorganizował... i że na skutku jéj się omylił.
Pozostawało mu wszakże tyle do czynienia, że nie miał czasu zbytnio rozpaczać. Czwartego dnia odebrał telegram z Petersburga, oznajmujący mu, że Marya Pawłowna musi być w Warszawie, bo tam o niéj słychać nie było...


Jeżeli kto to Mateusz alias Maciéj pana jenerała rad był z powrotu do Warszawy. Acz stary i złamany, na widok tego, co się tu działo, na dźwięk pieśni rozlegającéj się w całym kraju, stykając się z młodzieżą, rozprawiając z rzemieślnikami, poczuł przypomnienie 1831... odżył, odmłodniał, oszalał. Jenerał był zdziwiony i zgorszony razem, nie znajdując często Mateusza w domu, zmuszonym będąc do późna czekać na niego, słowa się nie mogąc ze starca dopytać, który chodził jak pijany... Ale pomimo tego roztargnienia i opuszczenia się w służbie pan Maciéj wyglądał rzeźwiéj niż dawniéj. Ktoby go był w jego izdebce na dole zobaczył, mógł wziąć za istotnego waryata. Maciéj zamykał się na klucz i godzinami gadał sam z sobą.
Rozmowy te toczyły się wszystkie około jednego przedmiotu.
— Niech diaski porwą, mówił — pójdę! dali pan pójdę i tak jeszcze się będę kropił, jak za dobrych czasów... Prawda, że to wszystko młokosy, że musztry nie znają, ale jak się to odrobinę przetrze... nie będzie gorzéj niż było pod Grochowem, Wawrem, Ostrołęką...
Stary? to co? stary a zawiędły!
Wielka rzecz, że ciągle siedząc skulony na nogi, nalegam i kaszlę... żeby się tylko w pole dostać, prochu powąchać, posłyszeć pobudkę, zobaczyć swego — orzełka kochanego i ah! panie! odmłodnieje człowiek..
A dostanie kulą w łeb? to co! to co! albo to dwa razy umierać? i nie lepiéj w czystém polu dostawszy ołowiankę w serce albo w czerep, niż w łóżku, z którego jeszcze gotowi wywlec w letargu i pochować niedomarłego... A to paskudna rzecz...
Dalibóg pójdę!
Tu przychodziły uwagi przeciwne...
— A nogi? a krzyże, a piersi, a zadyszka, panie Macieju? — Co to ma znaczyć wszystko z głupiéj sedenteryi i hemoroidów, Mości bdzieju? Człekby się rozruszał, byłby zdrów i te dzieciby choć trochę nauczył... jak się bije... ba — jak się chodzi. Bo to nawet chodzić, pożal się Boże, nie umie. Ale chłopcy tęgie... Żeby to był w. książę za uszy wytargał jak nas, coby to był za żołnierz!...
Nie wiem, czy jenerał domyślał się, co się w duszy poczciwego Macieja działo, czy unikał podlewać oliwy do ognia, ale ile razy przy rozbieraniu lub ubieraniu zaczęła się rozmowa drażliwsza, zbywał go półsłowami i milczeniem. Nie szło to w smak staremu.
— Dałbym coś... myślał w duchu, żeby téż wiedzieć, co on pocznie. Ale to człowiek jak książka po hebrejsku pisana, patrzysz się na nią jak kozioł na wodę — zrozumieć nie można... Żeby miał być zły Polak, nie powiem... ale mu ten mundur swój jad wlał... Nie darmo tyle wieku spędził z nimi... I ta djablica!
Machnął ręką...
Tu pan Maciéj zwykł był uroczyście odbywać przegląd drogich pozostałości z roku 1831... Miał szablę, pistolety, z których jeden bez kurka, bo kula urwała go w bitwie; miał zaśniedziałą ładownicę i z ubioru jedne skórą wyszywane szarawary. Dziwna rzecz jednak. Maciéj od tych lat ani urósł, ani utył, a część owa stroju, gdy ją włożył na siebie, nie zakrywała mu już kostek, gdy tymczasem przypomniał sobie, że dawniéj na ostrogach zwieszoną była... Przechodziło to pojęcie Macieja i skłonnym był do upatrywania w tém sprawy nieczystéj siły. Zwykle po monologu, po obejrzeniu remanentu, stary szedł sobie do piwiarni, gdzie się było można różnych ciekawych rzeczy dowiedzieć i ciekawych napatrzyć ludzi... Porobił tu znajomości różne... i teraz coraz go ciężéj było zastać w domu, tak przylgnął do swych młodych przyjaciół.
Służba szła nieco wolno, ale jenerał téż nie wiele jéj potrzebował, przywykły był po żołniersku sam sobie posługiwać. Jednego wieczora, było to już w tym czasie, gdy w polu i lasach zbierały się wszędzie siły zbrojne cudem z ziemi wyrosłe, ręką archaniołów w oręż zaopatrzone... jenerał miał wychodzić do matki wieczorem. Maciéj dla formy mu posługiwał.
— Ja, zdaje mi się, późno dziś zapewne powrócę, odezwał się do niego — nie czekajże na próżno na mnie, wiesz, że nic nie potrzebuję. Połóż się sobie spać...
— A ktoby to, panie jenerale, spał teraz — rzekł korzystając ze zręczności Maciéj.
— Dla czego?
— A no! toć to taki czas, że umarliby z wiekuistego snu powstawali...
— Co ci tam w głowie staréj świta.
— A! panie jenerale, w głowie to nie — ale w sercu...
— Ot, dałbyś pokój i siedział spokojnie za piecem...
— Ja? za piecem!! ofuknął stary żołnierz, ależ na miłego Boga — nie wyszedłem jeszcze na kościanego dziadka...
Stanisław spojrzał na niego — oczy mu pałały.
— Nie dziwuję się młodym, gdy im się w głowie przewraca, rzekł, ale tobie, mój poczciwy stary Macieju.. Czyż i tybyś mógł głupstwo zrobić?
— Pan jenerał to nazywa głupstwem?
— A ty jak?
— Powinnością, panie jenerale... westchnął stary.
— Tyś przecie swoją odbył...
— Albo to pańszczyzna... panie jenerale... tego się do końca życia nie odbędzie — to darmo! — A ino poczuje człowiek, że drudzy się biją, taka porywa świerzbiączka..
— Zginąć! dodał jenerał.
— A choćby téż! — tam nikt nie wie Bożéj woli! to darmo!
Jenerał odwrócił się, spojrzał. Stary Maciéj łzy miał w oczach, ale przez subordynacyą ocierał je rękawem...
— Mój poczciwy stary — rzekł głosem wzruszonym... mów, co chcesz — ale zlituj się nad swym wiekiem, przypomnij lata... nie rób głupstwa...
Maciéj zmilczał, całując go w rękę...
Nagle przyszło coś na myśl Stanisławowi, pospieszył do biurka, dobył kilkanaście sztuk imperyałów i milczące wcisnął je w dłoń staremu... który się rozpłakał na dobre, za kolana uścisnął, sam dobrze nie rozumiejąc, jak to wszystko miał tłómaczyć.
Ubrany na prędce jenerał pojechał do matki. Zastał tam Michalinę jak zwykle... Dwie kobiety szeptały, tając przed nim, że Władek już był uszedł z Warszawy... W kraju walka się rozpoczynała.
Rosyanie z wyrachowaném lekceważeniem i powolnością brali się do niéj, trzymali obronnie, dozwalali gromadzić, zdawali chcieć okazać się umyślnie bezsilnymi... Tymczasem co było gorętszéj krwi, serc żywszych... szło ze swymi stanąć w szeregach na śmierć wyznaczonych...
Władek wyszedł z innymi już przed dniami kilku... ukrywano to przed p. Stanisławem, który o niego nie pytał. Gdy wszedł tego wieczora, właśnie Misia opowiadała pułkownikowéj o ostatniéj szczęśliwéj potyczce, jak tam ich rękami szyta chorągiew z orłem, pogonią i aniołem powiała w powietrzu, witana pieśnią wojenną... Na widok wchodzącego obie panie zamilkły. Michalina spojrzała na jenerała, starając się zbadać fizyognomią i znalazła ją jakoś spokojniejszą, prawie weselszą niż kiedykolwiek... wypogodzoną.. Coś czulszego miał w oczach, jakiś błogi wyraz w ustach... zdawało się, że ciężar spadł z piersi i ramion tego człowieka.
Podbiegł ku matce, całując jéj ręce, uścisnął dłoń Michaliny, rzucił się na krzesło...
Ten pozór wesołości jakoś nie mile dotknął Misię.
— Adnmiruję pana Stanisława, rzekła po chwili...
— Mnie? a! to prawdziwie coś nadzwyczajnego! pani! mnie?
— Tak jest.
— Dokończże pani zagadki...
— Nie mogę się wydziwić waszéj wesołości, spokojowi, wśród tych wypadków...
Jenerał spojrzał na nią długo...
— Czy pani pewną jesteś, że każda wesołość wesoła a każdy spokój spokojny w istocie?
— A na cóż fałsz w życiu?
— Fałsz? rzekł jenerał, nie jest to fałszem, gdy się zakrywa to, coby razić mogło...
Wstał po tych słowach i zbliżył się do Misi.
— Droga pani, rzekł, uczyń mi łaskę jednę... jeden, dzisiejszy wieczór tylko przestań mnie ścigać i chłostać... Ja dziś potrzebuję rozejmu i proszę o niego.
— Czemu dziś?
— Dziś! no! bom usposobiony tak i o litość błagam.
— A jeśli ja jestem usposobioną się kłócić?...
— Ja będę milczał...
Matka nigdy nie mięszała się ani słowem do ich rozmów, zwłaszcza gdy te były polemicznéj treści, nadto cieszyła się niemi a obawiała przerywać.
Nie wiedziała, że dwa widma Albina i Maryi wiecznie te istoty rozgradzać będą... i nigdy im, mimo sympatyi zbliżyć się do siebie nie dadzą.
Co się działo z sercem jenerała, nie umiemy odgadnąć.
Po chwili milczenia Stanisław przysunął się do matki..
— Moja mateczko, rzekł, zostały u mnie niektóre drogie po ojcu pamiątki... Krzyż jego... ładownica, pieczątka, zegarek, pierścień... Z tych ostatni tylko zatrzymuję przy sobie a inne proszę, byś mama w depozyt przyjęła.
— Na co? żywo spytała matka.
— Ale dla tego tylko, śmiejąc się rzekł jenerał, iż u mnie jest nieład; ja jeżdżę... mogą gdzie odkomenderować, lękam się.
— Jakto? ciebie odkomenderować? dokąd?
— Alboż ja wiem? odezwał się jenerał.
— Może przeciwko swoim? podchwyciły obie kobiety, patrząc na Stanisława, który był tak spokojny, tak uśmiechnięty jak przed chwilą.
— Ciebie to nie przeraża? zawołała matka.
— Nie — odparł sucho — nie — bo w takim razie nie pójdę.
— Podasz się do dymisyil krzyknęła matka, wyciągając ręce ku niemu radośnie.
— W czasie wojny to niepodobno, prawo nie pozwala... rzekł sucho znowu Stanisław.
— A więc cóż?
— Nie wiem, zobaczymy! odezwał się jenerał.
Przeszedł się po pokoju parę razy i zwrócił ku Michalinie.
— Zagraj mi pani co! zawołał nagle.
— Zagrać! co? ale ja oprócz Boże Zbaw Polskę, nicbym nie potrafiła...
— Wiesz pani co... nie możesz nie umieć téj pieśni, która ojcu mojemu towarzyszyła w boju... słyszał ją i wasz, pamięta, a łzy mu pewnie wyciska... Zagraj pani: Cześć polskiéj ziemi! cześć...
Michalina na to niespodziane wezwanie pobiegła żywo do fortepianu, otworzyła go, ręce jéj zadrżały.
— Nie — rzekła, nagłém wspomnieniem wzruszona bo Albin pieśń tę śpiewał dawniéj — daruj pan, nie mogę! I rozpłakała się. Stanisław, jakby się uląkł własnego żądania, począł ją przepraszać.
— Ale to ja was winnabym przeprosić, odezwała się powoli Michalina... nie gniewajcie się, przyczyna we mnie... Nie odmówiłabym wam... ale dziś, dziś mi właśnie cośkolwiek zagrać trudno.
— Dla czego?
— Zostaw to pan przy mnie...
— Rozumiem i nie potrzebuję pytać. Władek poszedł.
— Pan wiesz...?
— Domyślam się.
Zamilkli... on przechadzał się znowu.
— A! tak, panie Stanisławie, dodała lękliwym głosem, jakże tu grać, jak śpiewać, jak się rozśmiać, gdy uszy a serce wciąż słyszą konania jęki, okrzyki zgrozy, szczęk broni i nawoływanie do rzezi...
Nigdy bez wzdrygnięcia — mówiła Michalina — nie czytałam tych opisów warszawskiego życia, wśród najstraszniejszych klęsk dzwoniącego skokami i swawolą!
— Moja Misiu — odezwała się pułkownikowa — są doprawdy w życiu niepojęte rzeczy i usposobienia w człowieku niewytłómaczone. Ja pamiętam dobrze rok 1831... nigdy może w Polsce więcéj śpiewów, tańców nie było i wesela, nawet w tych godzinach, gdy ulicami szły pogrzeby poległych... Coś szalonego tłukło sercem... jakaś wesołość obłąkanych obejmowała naród cały, szukał w niéj zapomnienia bólu, jakby w napoju oszalającym... Nigdy tyle nie stworzono piosenek... tyle nie przeskakano nocy... Nieraz okryty kurzem z obozu przybiegał zwiastun potyczki, przywoził spis zabitych, sam z ręką na temblaku wpadał do sali... zmęczony, zbity i całą noc z nami... tańcował... Nazajutrz o świcie leciał z raportem do dowódzcy.
— Inne są może czasy, mówiła Misia, ale w nas nie ma tego usposobienia... Słyszałam ojca i stryja nieraz opowiadających o roku 1831, ileż to satyrycznych piosnek stworzono, jak owa: Po bruku huczałeś... a teraz... oprócz Boże coś Polskę i Z dymem pożarów... nie ma i nie będzie nic! Myśmy zaczęli od pogrzebu...
— I skończym na pogrzebie! dodał jenerał, masz pani słuszność. W roku 1831 wojska wychodzące za granicę szły jak tryumfatory, w kaźniach pruskich rozlegał się Trzeci Maj... emigracya skakała w Lipsku i Dreźnie z Niemkami... po za klęską była nadzieja, Europa przyklaskiwała nam... Teraz nikt nie poklaśnie i nie ma nadziei i wesela być nie może. Naród czuje i przeczuwa.
— Jak to? żadnéj nadziei? zawołała Michalina.
— Tak pani, jeszcze raz powtarzam, żadnéj... Ci, co idą się bić, nie mają jéj, choć heroicznie ją kłamią; ci, co patrzą w dal... słyszą szatański śmiech Europy... która poklaśnie chyba śmierci naszéj, co ją od naprzykrzonéj Polski uwolni...
Posmutnieli wszyscy.
— Pan jesteś nielitościwy, rzekła Michalina.
— Dla siebie! pani! począł Stanisław powoli — czyż myślisz, że jest człowiek na świecie, któryby na to obojętném mógł okiem spoglądać?
Podana herbata na chwilę przerwała to smutne pasmo rozmowy, jenerał chciał zwrócić ją umiejętnie na jakiś przedmiot weselszy, powszedniejszy, ale nie było naówczas najobojętniejszéj treści, któraby o coś drażliwego nie potrąciła... Misia robiła herbatę, pułkownikowa wzdychała, jenerał przymuszonym uśmiechem usiłował łzy kobiet odwrócić.
— Ale bo, nigdy bardzo być smutnym się nie godzi, myśmy dzieci niedoli, wychowane wśród narzekań, a to nam wiele sił odbiera. Nauczyliśmy się stękać, nie mogąc nic robić. Na to jeden ratunek — czyn. Kto się czuje nieszczęśliwym, osłabłym, ten powinien pracować.
— A siły? spytała Michalina.
— Siły się czerpią w pracy...
— Gdyby ta teorya pańska mogła być prawdziwą!
— Jest nią, pani... Na wszystkie ludzkie bóle praca, na znużenie praca, na rozpacz praca... praca zawsze, wszędzie...
— I na wieki wieków, amen! dodała Michalina.
— Tak pani!
— A cóż robić?...
— Najpospolitszą rzecz w świecie, to co pod ręką.. co się zdaje najmniéj godném zajęcia... Moje lekarstwo jest tak uniwersalne... jak...
— Świętéj pamięci Leroy! przerwała śmiejąc się matka.
Jenerał wstał spojrzawszy na zegarek, ale jakby mu się żal zrobiło opuścić matkę, siadł znowu, począł ją całować po rękach, pieścić jak małe dziecię. Michalina patrzała, serce jéj biło mimowolnie, pierwszy raz w tym człowieku zimnym odkryła uczucie prawdziwe, głębokie... wątpiła już, by kochać, nawet matkę, był zdolnym. W téj chwili, gdy przyklękał przed matką, zdał się jéj innym, zmienionym... opromienionym...
— Dziś, rzekł, gdy będę dawać dobranoc, niech mateczka na wspomnienie chwil dawnych starego Stasia swego tak pobłogosławi, jak go to niegdyś po pacierzach błogosławiła w kolebce.
— O! z duszy, serca! zawołała rozrzewniona matka, teraz i zawsze, moje dziecko, serce moje błogosławi ci na drogę życia... na wszystkie godziny.
Łkanie przerwało mowę... uścisk cichy, długi, serdeczny, macierzyński i przyciśnienie do piersi zamknął ten epizod rozmowy, któréj Misia zmięszana przysłuchiwała się z daleka,
— Nie chcę wrażenia téj chwili uroczystéj, słodkiéj zatrzeć w sobie — rzekł jenerał — pójdę już. A ponieważ mateczka mnie pobłogosławiła, niechże jeszcze dorzuci mi do téj pociechy panna Michalina przebaczenie za wszystkie winy moje i przejedna się ze mną, podając mi rękę na — dobranoc i pożegnanie.
Misia postąpiła, nic nie mówiąc, ku niemu i wyciągnęła ręce obie. Oczy ich się spotkały jakby w życiu po raz pierwszy, dziewczę było rumiane, żołnierz blady... ścisnęły się dłonie drżące... i Stanisław wzruszony zatrzymał na chwilę rękę Michaliny, składając na niéj pocałunek, od którego zadrżała.
— Dziękuję pani! szepnął jenerał... dobra noc i — bądź zdrowa...
Podszedł jeszcze ku matce, spojrzał potém na Misię i drzwi zamknęły się za nim. Dwie kobiety długo pozostały milczące, załzawione, same nie wiedząc, zkąd pochodziło wzruszenie.
I matka raz jeszcze krzyż za odchodzącym posłała.


Nazajutrz rano czcigodny Maciéj, który skutkiem pozwolenia zabawił się długo przy piwie i wróciwszy już o pana nie pytał — tknięty sumieniem wcześniéj niż zwykle udał się do pokojów jenerała. Tu czynił zazwyczaj porządek sam, aby papierów, dla których miał wielkie uszanowanie, nie tknięto; a że się to działo dodnia, odmawiał razem pacierze w przekonaniu, iż praca z nabożeństwem pogodzić się daje.
Trafiało się staremu Maciejowi, że wpośród zamiatania wypadało przyklęknąć lub ziemię ucałować, że nakładając ogień trzeba się było uderzyć w piersi, całował naówczas z pokorą śmiecie i bił się polanem, aby nie przerwać roboty. Że Pan Bóg tę poczciwą modlitwę wiarusa lepiéj przyjmował od niejednéj pedantyczniejszéj, gotowiśmy za niego zaręczyć. I tym razem rozpoczęły się godzinki od progu... ale przerwały wpół pokoju... Stan mieszkania zdawał się słudze jakiś niezwyczajny, jenerał był człowiekiem bardzo porządnym, a tu nieład panował nie zwykły. Na ziemi walało się kilkadziesiąt kopert podartych, w kominie była kupa popiołu po spalonych papierach ogromna... rzeczy jakieś porozkładane były po sofkach, krzesłach i stołach, jakby je dobyto i schować nie miano czasu. Co dziwniejsza, cały ubiór urzędowy jenerała, jego wicemundur, garderoba uniformowa, kaski... itp. wyciągnięte leżały na kupie. Na stoliku potargane i z różnemi rupieciami pomięszane ordery... Maciéj osłupiał, gdyż w czasie całéj swéj służby przy jenerale nic się podobnego nie przytrafiło...
— Cóż to tu było? co on tu bezemnie powyrabiał? zawołał do siebie — czegoś szukał i nie mógł znaleść?
Spojrzał na drzwi od sypialni, były zamknięte. Poszedł więc obejrzeć pozostałe pokoje i znalazł w nich także ślady jakiegoś nieporządku niezrozumiałego, wiele drobnych rzeczy brakło, inne były wzięte, rzucone... do niektórych poczepiane jakieś kartki i numera. Maciéj się zamyślił głęboko.
— Takie to czasy! rzekł w duchu — wszystko się przewraca do góry nogami, kiedy już i on takiego mi nieładu narobił. Ale gdy się go spytam, ciekawym, jak mi się wytłómaczy!!
Żeby był poczekał na mnie... nie! niecierpliwy jak ojciec nieboszczyk, szast, prast... tędy, owędy... a teraz stary musi robić porządek pół dnia, gdy na porozrzucanie nie potrzeba było i pół godziny... Ale to z tymi młodymi...
Spojrzał na komin.
— Co on z papierami tu robił!
Ale mnie co do tego? rzekł ruszając ramionami, niech czyni co mu się podoba..
Zbliżywszy się do biurka stary żołnierz — zgorszył się jeszcze mocniéj, szufladki były powysuwane, pieniądze się walały, jakieś papiery z pieczęciami, poważne, uroczyste porzucone były jak ostatnia bibuła...
— E! cóż to mu się znów stało? co u kata...
Podparł się na szczotce i głęboko zamyślił.
— Tego ja się nie tknę, niech za karę sam sobie składa, to nie moja rzecz, nie mam zwyczaju nosa wtykać w papiery i do tego moskiewskie, które djabeł pisze ogonem...
Chodząc tak z kąta w kąt, nierychło spostrzegł na stole pakiet a na nim wołowemi literami napis: P. Maciéj odda matce mojéj.
Uderzyło go własne imię... zdumiał się wysylabizowawszy: P. Maciéj! — to ja — odda matce mojéj. — Cożto to jest?... nie rozumiem...
Jakże? po co ja mam oddawać?
— A! a! a! zawołał, to zapewne miało znaczyć, nim on wstanie... Musiał się położyć późno a pismo pilne... No, tak... Ale cóż tu począć? jać nie mogę w mgnieniu oka uporządkować, ani tak zostawić... Wpuścić tu jakiego chłopca... to nosa wścibi i jeszcze mi co zwędzi... Zamknąć na klucz pokoje, a nuż wstanie i...
Słowem, że u téj młodzieży zawsze tak gorąco a bez zastanowienia... I on téż... zbałamucił mi się.
Co tu począć?
Rozwinął Maciéj paczek z papieru, obejrzał, w środku był list gruby, pięcią pieczęciami obwarowany, jakiéjś strasznéj, surowéj fizyognomii... Na papierze, adresowanym do Macieja, w środku stało literami tak ogromnemi, że kto inny byłby o wymierzone ku sobie takie pisanie srodze się uraził:

„List odniesie Maciéj dopiero po południu... i odda do rąk własnych, nie pokazując nikomu, sam zaś zostanie nadal przy pułkownikowéj, nie opuszczając jéj.“

Maciéj wyczytał i osłupiał.
— Cóż to u licha...? ja? mam zostać przy pułkownikowéj? dla czego? Cóż to już mu moja usługa nie w smak? Co to to jest? Zrozumiéjże, kiedyś mądry...
Dla czego po południu? A do południa niby my się żywém słowem rozmówić nie możemy, żeby listy do mnie pisać!!!
Wczoraj prawda, dał mi pieniądze...
Maciéj stanął, w głowie mu się zaczęło rozświecać powoli, serce biło... oczy zachodziły łzami... podbiegł do pokoju sypialnego i spojrzał przez dziurkę od klucza... Wprost naprzeciw było łóżko jenerała... Maciéj dojrzał, że nikt na niém nie leżał, otworzył, krzyknął ze strachu, ale usta sobie zatknął i załamał tylko dłonie...
Jenerała nie było!!
Teraz wczorajszy datek, list dzisiejszy, porozrzucana odzież, tłómaczyło się wszystko... Ale dokąd się udał? Gdyby urzędownie wykomenderowany odjechał, inaczéjby to wyglądało. Maciéj jedno tylko odgadł z łatwością.
— Poszedł do powstania!!
Ta myśl wstrząsnęła nim, położenie było trudne, w pierwszéj chwili pobiegł i wszystkie drzwi pozamykał... pomyślał natychmiast, iż należało jak najdłużéj taić ten wypadek... Trzeba było rozważyć, jak to uczynić... Siadł, popłakał stary, ale gdy po tém wstał z krzesła nieco uspokojony, cały już plan miał osnuty...
Wziąwszy klucze od mieszkania, powoli ocierając oczy poczciwy stary wiarus zapowiedział służbie na dole, że jenerał jest słaby, żeby najmniejszego nie robiła szmeru, że jego posłał po doktora a w domu nakazał jak najcichsze zachowanie się. Jeżliby zaś kto przyszedł, polecił powiedzieć, że jenerał chory na wysypkę i doktor mu zakazał przyjmować...
Maciéj spojrzał na zegarek, było już po ósméj, godzinek wprawdzie nie odmówił, ale z panem Bogiem był w tak dobréj zgodzie, iż pewien był, że mu to wybaczy...
Trzeba było koniecznie się kogoś poradzić, ale kogo?... Lękał się babskich plotek... przecież długo myśląc, nie znalazł lepszego doradzcy nad pannę Michalinę. Znał on ją więcéj z dawnych czasów niż teraz, ale miał w niéj wielką ufność dla tego, iż wiedział, że ją stara pani kochała — i — przeznaczała dla syna. U Macieja zaś pułkownikowa była wyrocznią, po niéj dopiero drugim szedł jenerał.
Z trudnością mu przyszło dobić się do panny Michaliny i doprosić o posłuchanie prywatne. Zobaczywszy go, wielce się zdumiała.
— Panienko dobrodziejko — rzekł stary żołnierz od progu, przychodzę w bardzo delikatnym interesie... ale dalipan nie wiem, jak się wytłómaczę... bo to nie o mnie chodzi, ale o naszę panią i o jenerała.
— Mów panie Macieju... jak najprościéj.
— Jeśli powiem tak, z przeproszeniem panny Brygadyerównéj, prosto z mostu, to niezrozumianym będę...
— Cóż to tak ważnego?
Maciéj się zbliżył i szepnął tylko...
— Pan jenerał téj nocy uszedł... a ja myślę, że nie gdzie indziéj tylko do powstania... Cyt...
Michalina poskoczyła ku niemu, w mgnieniu oka wczorajszy wieczór stanął jéj na myśli... powiedziała sobie (jak było w istocie), że musiał być odkomenderowany przeciwko powstańcom i wolał śmierci szukać w ich szeregach.
— Wie kto o tém? zapytała żywo.
Nikt! żywa dusza dotąd... i moja Brygadyerówno dobrodziejko, wedle mojego, żołnierskiego rozumu, to należy jak najdłużéj taić... aby w pogoń za nim nie poszli. Ja umówię doktora, udam go za chorego, będę nosił lekarstwa... sza... a póki się nie wyda... on będzie daleko...
— Ale jakże wiész o tém?
Maciéj począł po cichu ze szczegółami opowiadać przygody swe poranne... Michalina słuchała go z najżywszém zajęciem... dla niéj nie było już najmniejszéj wątpliwości... serce jéj rosło, płakała i była szczęśliwą...
Ale co tu począć z pułkownikową, z listem?...
— Słuchaj, rzekła do Macieja, list mi oddaj.
— Już to, przepraszam bardzo, szanowną Brygadyerównę, ale stoi komenderówka wyraźna „do rąk własnych“, to musi być spełnione... Panienka ją tylko przygotuje... A ja tymczasem w domu i z doktorem się muszę urządzić. Tylko doktora to mi chyba panienka wskaże...
O lekarza poczciwego i chętnego sprawie łatwo było, ale trudno któregokolwiek z nich narażać na odpowiedzialność, jaka spotkać go mogła... Maciéj zaś od swojéj idei udawania choroby nie odstępował... miał on już osnutego coś więcéj, z czém się tylko wygadywać jeszcze nie chciał.
Misia, opanowana myślą o pułkownikowéj, rzuciła pierwsze, jakie jéj na pamięć przyszło, nazwisko lekarza... Maciéj wyszedł. Na wojnie i w ważnych wypadkach był on zabobonnym, zdawało mu się, że najpierwsze imię i myśl pierwsza są dyktowane przez Ducha świętego, a gdy sam człowiek wybierać zacznie, zawsze niedorzeczność popełni, chwycił się więc pierwszego tego nazwiska i poleciał, prawie się nie żegnając, ku ulicy, Senatorskiéj, gdzie miał mieszkać doktor wskazany.
Panna Michalina, rozumie się, podyktowała mu człowieka młodego, energicznego, znanego z patryotyzmu, który (wiadomo było), że jako lekarz wybierał się już do powstania. Jemu więc skompromitowanie się nie było tak straszném. Odchodząc Maciéj zapytał tylko, czy z nim zupełnie otwarcie mówić może, a otrzymawszy upewnienie, dla większego pospiechu wziął doróżkę i poleciał.
Szczęściem doktor Frycz był w domu, zastał go przy herbacie... fizyognomia otwarta, bystre oczy, rozumne czoło podobały się wiarusowi, który nawzajem z pierwszego wejrzenia lekarza ujął.
— Mam honor rekomendować się, rzekł, po wojskowemu salutując od progu, przysłany przez pannę Michalinę Wyborską... w bardzo ważnym interesie, a z osoby méj, żołnierz z 1831 roku z czwartego pułku ułanów.
— Jestem na usługi, czyś chory? co ci jest? spytał żywo doktor.
— Ale ba, fracha ja — nie o mnie chodzi, delikatny, diabelnie delikatny interes.
— Rąb go po żołniersku...
— Jestem starym podkomendnym ojca a sługą jenerała Stanisława Zbyskiego.
— Rosyjskiego jenerała! zmarszczył się Frycz.
— Ale czekajże konsyliarzu... krótko a węzłowato, téj nocy mój pan uszedł do powstania...
Frycz zerwał się z krzesełka. — Co ty mówisz? — Stary głową tylko kiwnął.
— Trzeba, żeby się te, z pozwoleniem, szelmy... Moskale...
— Bez pozwolenia... przerwał doktor.
— Nie dowiedzieli o tém tak rychło, bo pogoń wyślą...
— Złoty człowiecze! ściskając go, zawołał doktor. Kto ci dał ten rozum?
— A Pan Bóg! odparł żołnierz... ale tu konsyliarzu bez twéj pomocy nic.
— Zrobię, co zechcesz...
— Słuchajże, rzekł zniżając głos Maciéj — gdybyś pan był chętny a bardzo ostrożny, a żeby nam obu posłużyło szczęście...
— To co? spytał doktor.
— Ale ba... tylko ja mówić nie śmiem...
— Pal... a śmiało.
— A nuż głupstwo...?
— Korona ci z głowy nie spadnie.
Maciéj się zamyślił, przystąpił do ucha doktorowi i z bardzo wymownemi ruchami począł mu coś gorąco dowodzić.
Frycz, który z początku słuchał z uwagą wielką, potém się śmiał, potém kiwał głową, skończył na tém, iż starego wyściskał i ucałował.
— Siadaj pan zemną do dorożki... lekarstw trzeba jak najwięcéj... ulicę słomą zaścielemy...
— Ale rozum twój cały w tém, żebyś nikogo nie dopuścił...
— Spuść się konsyliarzu na mnie, i diabeł nie wlezie... Cholera i tyfus... nie będą się bardzo napierali...
— Ale twarz cię zdradzi!
— Mnie? będę płakał jak bóbr!...
Doktor ramionami ruszył, pochwycił coś ze stołu, nalał kieliszek rumu wiarusowi, siedli do dorożki i pojechali.
Poczciwy Maciéj tak był swoją rolą przejęty, iż dorożce, gdy do domu się zbliżała, kazał zwolnić kroku...
Na wschody wprowadził doktora na palcach z największemi ostrożnościami a drzwi wszystkie zamykał... Skoczył potém pospuszczać firanki, zamykać okiennice... i odwracając się do doktora, rzekł:
— Wszak na łóżku trzeba coś położyć... jakiegoś... bałwana? tak? a pan pisz a pisz recepty na cholerę... ja będę posyłał...
W jednéj chwili zorganizowano tę komedyą, wylęgłą w głowie nieoszacowanego sługi. Dwóch chłopców jeden po drugim polecieli do apteki, na receptach stało nazwisko jenerała Zbyskiego.
Maciéj tymczasem szuflady zasuwał, rzeczy porządkował, papiery zbierał i dom tak urządzał, aby miał pozór zajętego przez niebezpiecznie chorego człowieka. Z początku szło wszystko jak najgładziéj, ale około jedenastéj, gdy już i słoma była w ulicy... służący przyszedł dać znać Maciejowi, że jakiś pan natarczywie się dopomina, aby go wpuszczono, i mówi, że jest przyjacielem jenerała, że z nim widzieć się musi koniecznie... Sługa dodał, iż z mowy poznał Moskala.
Nie bez trwogi i bicia serca Maciéj pospieszył na dół, gdyż na górę nie wpuszczano nikogo, i zobaczył figurę dosyć często widywaną w Petersburgu... któréj jenerał, jak on się domyślał, nawet cierpieć nie mógł. Wiarus szedł taki strwożony, zgryziony, zbladły, znękany a tak naiwną miał od natury daną fizyognomią, nie dozwalającą o oszukaństwo posądzać, iż najwprawniejszy znawca nie domyśliłby się udania.
Arsen Prokopowicz, on to był bowiem, naprzód się z niezmierną bacznością w niego wpatrzył...
— Co to jest jenerałowi...
— Albo ja wiem — zawołał Maciéj, to się poczęło od wczoraj wieczorem, powrócił od matki i w nocy go to porwało... a nim doktor nadjechał, już był siny...
(Maciéj sam był w szpitalu cholerycznym w roku 1831, dla tego symptomata cholery go nic nie kosztowały).
— Doktor mówi, że cholera, było ich już tu ze czterech... bardzo źle... a! panie! bardzo źle...
I począł oczy ocierać.
Arsen Prokopowicz nie był tchórz, ale cholery i tyfusu lękał się bardzo... cofnął się nieco od Macieja, co go nadzwyczaj ucieszyło jako dowód, że mu wiarę dano...
— Zkąd u kaduka cholera! mruknął Moskal.
— Chce pan zobaczyć się z doktorem? spytał Maciéj.
— Dla czegoż nie?
— Ja go tu sprowadzę...
Stary żołnierz poszedł zaraz, bo jakkolwiek próba komedyi nie źle mu się udała, nie chciał jéj zbyt długo przeciągać. Doktor Frycz wyszedł natychmiast. Jako uczeń kijowskiego uniwersytetu mówił wybornie po moskiewsku.
Ze smutną miną, zakłopotany powitał Arsena Prokopowicza.
— Cóż to się stało Stanisławowi Karłowiczowi...
— Cholera... cholera... wszystkie symptomata strasznéj azyatyckiéj cholery... ja przybyłem późno... Nadzieja ocalenia nie wielka... jeśli wytrzyma, to, jak zwykle, dostanie tyfusu... a... wiadomo — tyfus po cholerze...
Arsen Prokopowicz odstąpił krok... kiwając głową.
— Taki silny, zdrów człowiek...
— Zaziębienie, jak się zdaje — dodał doktor...
— Nie ma nic straszniejszego nad zaziębienie — odparł Moskal, kłaniając się.
— Widzieć się z nim niepodobna... on prawie nie mówi już...
Arsen wcale nie nalegał, spojrzał na lekarza, szepnął kilka słów i odszedł powoli. Jeśli miał jakąkolwiek wątpliwość, ustąpiła wszelka, gdy chmurną twarz doktora zobaczył. Wyszedłszy w ulicę, pobiegł naprzód wódki się napić, potém otrzeć się wódką kolońską i kamforą a roznosić plotkę po mieście.
Ale już ona przez sługi, przez mieszkańców domu szeroko się była rozbiegła...
Tylko pułkownikowa nie wiedziała jeszcze o niczém... panna Michalina była przy niéj.
Znała ona ją jak matkę własną, w tym jednak wypadku nie mogła odgadnąć, jakie będą uczucia... co ten krok Stanisława z duszy jéj wywoła... radość czy rozpacz i trwogę...
Maciéj odmówił oddania listu, postanowiła więc zwolna pułkownikową przygotować do tego.
Poczęła od nieśmiałego wybąknienia, iż zasłyszała, jakoby jenerał miał z rana wyjechać i list do matki zostawić. Wdowa spojrzała bystro, na pamięć jéj przyszedł wieczór wczorajszy... porwała się, zaczęła ubierać, chciała natychmiast jechać na zwiady.
— Maciéj tu zaraz będzie — odezwała się Misia... niech matka zaczeka.
— Nie mogę, nie mogę, nie mogę — zaczęła żywo pułkownikowa... zlituj się, ja w niepewności godziny nie wyżyję.
Michalina rzuciła się przed nią na kolana i objęła rękami.
— Kochana, droga pani, matko, posłuchaj... pozostań spokojną dla niego... idzie o to, by nie— postrzeżono, by nie wiedział nikt, że go nie ma... On pojechał... tak...
Spojrzała na bledniejącą...
— Dokąd? przeciw swoim? zawołała ręce łamiąc matka...
— Do swoich!! szepnęła, uśmiechając się Michalina.
Na te słowa pułkownikowa, czując, że się jéj w głowie zawraca a siły ją opuszczają, padła na fotel, chwytając ręce Michaliny.
— Cicho! na miłość Bożą! oprócz Macieja nikt jeszcze nie wie o tém, on jeden... a on, dając czas do ucieczki, ułożył tak wszystko, iż jenerał uchodzi za chorego...
— Może on w istocie chory! krzyknęła matka.
— Przysięgam pani, że tak jest, jak mówię, jenerał w nocy uszedł, ale Maciéj chce to ukryć dla uniknienia pogoni.
Pułkownikowéj łzy rzuciły się z oczów, ale twarz rozjaśniła.
— O poczciwe, o święte dziecko moje! zawołała... teraz nikt nie będzie śmieć ani na mnie ani na niego spojrzeć krzywo... teraz ja nim pochlubić się mogę... teraz godnym jest ojca swojego! A! ja wiedziałam, ja przeczuwałam, gdy on się taił, że w jego duszy nie umarło uczucie dla ojczyzny, gdy mnie kochał... Święte, poczciwe dziecko moje...
A! dumna jestem! po co się kryć? na co taić? niech mnie wezmą jako jego matkę... niech mnie spytają, czym go namawiała, aby szedł, powiem im, że tego po nim jako Polka żądałam... A teraz jestem szczęśliwa!!
Ale w téj chwili myśl inna przyszła i łzy potoczyły się z oczów... Misia pobiegła po wodę i sole... Pułkownikowa blizką była omdlenia, a tu należało największy sekret zachować.
W téj chwili szczęściem Maciéj, pozostawiwszy doktora Frycza w domu i jak najsurowsze instrukcye na dole, sam przybiegł do pułkownikowéj, bo go list palił... Wpuszczony do pokoju, padł do nóg jéj i rozbeczał się jak dziecko. Nie mówili nic, on ściskał nogi wdowy, ona całowała go w głowę.
— Moja królowo, pani! nie zdradź nas tylko a wszystko pójdzie dobrze, ja z doktorem ułożyliśmy jak należy... już o nic proszę nie pytać... my zrobimy wszystko...
Matka z roztargnieniem słuchała tych wyrazów, rozrywając kopertę listu, z którego wypadły papiery jakieś i tych kilka słów do matki.
„Wczoraj dałaś mi swe błogosławieństwo, powtórz je dzisiaj i pomódl się za syna. Wiem i czuję, że ofiara moja i nasze ofiary daremne... że nie wywalczym ojczyzny... ale miałem do wyboru walczyć przeciw swoim lub ze swymi ginąć. Cień ojca wskazał mi drogę, ścielę się do nóg twoich matko moja... pobłogosław...“


Wieczorem tegoż dnia smutna się po mieście wieść rozeszła, że jenerał Stanisław Zbyski, z przeziębienia dostawszy cholery, mimo największego starania lekarzy, których kilku wzywano... niedożywszy doby, zmarł nagle... Ponieważ zwłoki cholerycznych zwykle co najprędzéj, w interesie powszechnego zdrowia, chowane bywają, mówiono, iż w nocy przewieziono zaraz trumnę na cmentarz Powązkowski a nazajutrz miało się tylko odbyć nabożeństwo żałobne...
Wiadomość ta więcéj przeraziła cholerą, niż strapiła ogół, mało kto bliżéj znał jenerała... miano go powszechnie za Moskala, żałowano tylko biednéj matki...
W istocie ku wieczorowi Maciéj cały załzawiony, doktor skłopotany, oznajmili śmierć, posłali po dwie trumny, a że się nikt tak dalece do zmarłego nie napierał z obawy cholery, złożyli sami zwłoki w przyniesionym wspaniałym sarkofagu, który tylko na chwilę wystawiony został w sali przyległéj...
Pokój chorego przedstawiał obraz najstraszniejszego nieładu, okna były pootwierane... rzeczy rozrzucone... zapach chlorku rozchodził się po całym domu...
Z rozkazu policyi miano natychmiast wywozić zwłoki, wszystko się odbywało z pospiechem gorączkowym... gdy w chwili prawie ostatniéj czarno ubrana kobieta z włosami rozrzuconemi, z wyrazem strasznéj rozpaczy wpadła do sali i przy trumnie z krzykiem legła. Ręce jéj chwyciły wieko... spazmatyczny jęk rozległ się po cichém mieszkaniu...
W ślad za nią aż do wschodów biegł mężczyzna, ale z obawą jakąś zatrzymał się w progu...
Stary Maciéj strwożony niezmiernie, blady jak trup, z załamanemi rękami, patrzał niemy...
— Otwórzcie mi trumnę! ja go raz jeszcze widzieć muszę! zawołała kobieta... Doktorze...
Doktor podszedł.
— Pani, rzekł grzecznie, to niepodobieństwo... przepisy policyjne się temu sprzeciwiają... jenerał zmarł z cholery... niepodobna otworzyć...
— Co chcecie za to? zawołała kobieta — wszak za pieniądze wszystko kupić można? Sumienia ludzi, miłość ludzi... poczciwość... co chcecie? A jeśli sto... tysiąc umrze... to cóż? wy mi musicie tę trumnę otworzyć! Ja napiszę do cesarza... ja...
Maciéj drżał od początku téj sprawy, którą w tak dziwny sposób poprowadził, nie było chwili niebezpieczniejszéj nad tę... Ufał on, że postrach cholery nie dopuści ostateczności... ale znając Maryą Pawłownę i jéj miłość dla jenerała i wpływy jéj... trwożył się...
Po chwili płaczu... jenerałowa zerwała się i pobiegła do sypialnego pokoju... stała w progu chwilę... poczęła jak obłąkana latać po mieszkaniu, zdawało się, że szuka kogoś.
— I nikogo przy umierającym! nikogo przy trumnie! zawołała wracając — ani matki, ani narzeczonéj, ani przyjaciela... ani mnie nie było...
Usiadła znowu i płakała, oparłszy się o wieko trumny...
Towarzysz a raczéj nieproszony opiekun, który z nią przybył, trzymał się zawsze progu i chustki od ust nie puszczał.
W chwili, gdy jeszcze Marya upadłszy łkała, chwytając za drzewo, jak gdyby rozerwać chciała trumnę, nadeszli ludzie, którzy zabrać ją mieli, doktor zbliżył się do kobiety i w łagodnych słowach starał się ukoić jéj boleść.
Ale była w takim stanie, że nie słyszała nic oprócz tego, co w niéj mówiło saméj... po chwili natrętny ten szmer wyrazów, z których rzadkie dochodziły jéj uszu, zwrócił nareszcie uwagę, podniosła oczy, wpatrzyła się śmiało w obcego człowieka...
— Czy ty wiesz, czém on był dla mnie? zawołała, czy rozumiesz ten ból, który chcesz uleczyć — któż ty jesteś?
— Ja, doktor jestem, rzekł Frycz.
— I jako doktor chciałbyś przez litość... dodała z ironicznym uśmiechem, uleczyć szaloną?
— Byłeś przy jego śmierci? podchwyciła nagle.
— Byłem.
— Jak on umierał? mów mi! czy na jego ustach nie było żadnego imienia? czy nie wołał... czy nie wspomniał?
— Pani, rzekł lekarz, choroba, z któréj on umarł, jest jedną z tych piorunujących, które odejmują człowiekowi wszelką przytomność... nie mówił nic, bo nie mógł mówić...
— I przy nim nie było...??...
— Nikogo oprócz mnie i starego wiernego sługi... matce, krewnym nie mogliśmy dać znać... bo słabość zaraźliwa... a ratunkuby mu nie przynieśli...
— Zkądże wy to wiecie! zawołała z gniewem. Nie rozumiecie choroby, nie znacie na nią lekarstwa... jak możecie wyrokować, co ratuje a co zabija? Możeby go wyleczyło wejrzenie, może rozbudziło słowo... ale wy jesteście zbójcy okrutni... Ażeby nie zadać kłamu nauce waszéj, wolicie zabić człowieka...
Czemuście nie próbowali wszystkiego? Jak ten człowiek w sile wieku i zdrowia mógł tak paść bez walki z życiem... piorunem rażony... Nie! nie! wyście go dobili!! Was wszystkich pod sąd!! I zaczęła płakać...
Czarni ludzie stali dokoła, czekając rychłoli będą mogli zabrać trumnę... jenerałowa nie puszczała ich, doktor stał zmięszany... Maciéj poszedł do Arsena Prokopowicza...
— Pan zna dobrze panią jenerałową, odezwał się cicho... to jest rzecz niebezpieczna... niech pan pójdzie, zrefiektuje ją, odciągnie... nieboszczyka trzeba wynosić...
— Ale pocóż ja tam pójdę w to powietrze? rzekł Moskal dość zmięszany.
— Przecież trzeba, żeby jéj kto podał rękę i zmusił... jużcić ja nie mogę!!
Arsen Prokopowicz, acz z obawą wielką, widząc na siebie zwrócone powołujące go téż oczy doktora... przemógł się i zbliżył... Oba z lekarzem ujęli płaczącą, nieprzytomną, i niemal siłą pociągnęli ją do powozu, który stał za czarnym karawanem.
W téjże chwili pogrzebowi słudzy pochwycili na barki trumnę, skarżąc się na jéj ciężar niezwyczajny i poczęli ją znosić po wschodach... Gdy już była na dole prawie, władza wojskowa, starsi urzędnicy nadjechali dla formy i bardzo byli radzi, że ich to uwolniło od wchodzenia do mieszkania. — Natychmiast dano rozkaz wyruszenia karawanowi... Marya Pawłowna siedziała w swoim powozie, do którego wcisnął się, nie wiedzieć jakiém prawem, Arsen...
— Pani jedzie do domu?
— Ja jadę, gdzie jego wiozą! za nim! zawołała — za nim!! do mogiły...
— A! Maryo Pawłowno — począł słodziuchno natrętny pocieszyciel — gdybyście pozwolili...
Idźcie mi z oczów! przerwała zrywając się — precz! precz! I wstała z taką gwałtownością groźną, że Arsen, choć już konie ruszyły, musiał, otworzywszy drzwiczki, wyskoczyć — zostawiając ją samą...
Żałobny orszak, złożony z nie wielu powozów, puścił się ciemną nocą ku Powązkom... bez księdza, bez śpiewu... jak wstydzący się tego, którego prowadził.
Noc była zimna i wietrzna...
W progu domu ze zwieszonemi rękami stał poczciwy stary Maciéj... Sam on był sprawcą tego szyderstwa ze śmierci, lecz teraz, gdy zobaczył trumnę, żałobę, cały ten przybór straszny — zabobonny strach go ogarnął, czy nie popełnił świętokradztwa, czy na głowę tego, którego pragnął uratować, nie sprowadził — nieszczęścia. Zdawało mu się to całkiem zrazu poczciwém, dobrém, teraz się obawiał, by nie było grzechem śmiertelnym?... Śmierć zmyślona przerażała go jak prawdziwa, stary szalał momentami, nie mogąc zebrać myśli rozproszonych i ocenić tego, co sam przed chwilą zrobił.
Na górze tymczasem już była policya, która, nie wiadomo z czyjego rozkazu, opieczętować miała pozostałości... Lekarz służył za świadka, ale powołano téż i Macieja, który poszedł chmurny. Nie miał on obawy o tę formę prawną, gdyż jenerał przed wyjazdem papiery widocznie przebrał i popalił, a resztę ich sam już Maciéj był przechował...
Wkrótce i ta formalność dopełnioną została... stary sługa zszedł nareszcie do swéj izdebki...
— No, zawołał, teraz albo nigdy na mnie czas! On poszedł, trzeba i mnie iść! Nie mam tu czego czekać..
Chłopcy mi choć drogę pokażą...
Wprawdzie jenerał kazał zostać przy matce, ale ja tam nie mam co robić... ino pożegnać się i w drogę!! Zdjął szablę z kołka, począł pospiesznie dobywać swoich rzeczy, ubierać się jak w drogę i nazajutrz rano starego Macieja nie było w Warszawie.
Arsen Prokopowicz towarzyszył rad nie rad Maryi Pawłownie na Powązki...
Policya nie dozwoliła złożyć nawet ciała w kaplicy do jutra, tak obawa cholery była wielka, znalazł się ksiądz do pobłogosławienia grobu i trumnę natychmiast do niego spuszczono...
Przy wszystkich tych przygotowaniach Marya Pawłowna była przytomną, chwiała się, płakała, ale oddalić się nie chciała... Gdy ziemią przysypano grób... siadła na ziemi...
Potrzeba było znowu użyć siły niemal, aby ją zmusić siąść do powozu i wracać do domu... Arsen Prokopowicz jéj towarzyszył, czuł on, że ta chwila może mu być przyjazną... ale usposobienie jenerałowéj ku niema było dotąd jak najgorsze.
Zajechali tak do małego hoteliku przy Bednarskiéj ulicy, w którym się jenerałowa ukrywała... Poprowadzono ją na górę, Arsen po cichu poszedł za nią.
Starał się wybadać stan jéj ducha, znaleść jaki sposób przemówienia, wśliźnięcia się, uczynienia potrzebnym; mimo zręczności swéj wszakże... widział się w położeniu nader trudném. Rachował najwięcéj na tę skłonność serca ludzkiego, która w ucisku szuka towarzysza, pragnie podziału, a w obec śmierci często rozpaczliwie życie chwyta.
Ale Marya Pawłowna była cała w sobie... wybuchała na krótko i znów nieprzytomna padała płacząc a myśli jéj widocznie odbiegały gdzieś daleko. Arsen rozpoczynał razy kilka mówić i nie otrzymał odpowiedzi. To go nie zrażało... Siedział w progu pokornie i czekał.
Marya Pawłowna nie rychło go spostrzegła, popatrzyła nań oczyma osłupiałemi, weszła do drugiéj izdebki i zamknęła się na klucz. Boleść jéj wstydziła się oczów zimnych. Arsen znużony, ułożywszy się o coś ze służącą, wysunął się cicho, dosyć smutny i zamyślony...


Od tego wypadku upłynęło dni kilkanaście, ukryto starannie przed pułkownikową, straszny ów epilog, który Maciéj własnym pomysłem bardzo zręcznie do historyi jenerała przywiązał...
Michalina tylko wiedziała o nim i rodzina jéj — unosząc się nad śmiałością starego sługi a szczęściem, z jakiém mu się to wykonać udało. Doktor Frycz, wedle dawniejszego swojego programu, trzeciego dnia wysunął się także z Warszawy i zniknął...
Wszystko zdawało się jak najpomyślniéj ukończoném... rosyjską metodą — końce w wodę.
Wiadomo powszechnie, iż było w obyczaju téj wojny przybieranie nazwisk, które walczący przyjmowali jakby na chrzcie, poświęcając się na walkę z nieprzyjacielem. Jenerał także zapewne pójść musiał za powszechnym obyczajem, gdyż wcale o nim słychać nie było. Śmierć okrywała go od dalszych poszukiwań i prześladowania. Papiery nawet, które niewiadomo z jakiego powodu przetrząśnięto, nie dostarczyły najmniejszego śladu, któryby mógł podejrzenie obudzać. Zniknienie Macieja wcale niedostrzeżone minęło a nikt na starego nie pomyślał nawet, żeby się mógł udać do powstania. Policya moskiewska słynie wprawdzie z okrucieństwa, ale zarazem z nieudolności bezprzykładnéj.
Jeden tylko Arsen Prokopowicz, któremu rola pocieszyciela przy Maryi Pawłownie wcale się nie udawała, który żałował wielce, iż jenerał w zastawione nie wpadł sidła — gryzł się obrotem téj sprawy. Nie mogła mu wyjść z myśli ta cholera bezprzykładna i tak azyatycka... któréj późniéj już drugiego wypadku nie było..
Trafem szperając dla rozrywki w papierach u przyjaciół swych i towarzyszów w cytadeli i ratuszu, napadł na wzmiankę o ucieczce doktora Frycza. Nazwisko to miał zanotowane na wszelki wypadek. Począł śledzić, kiedy doktor uszedł, przekonał się, iż trzeciego dnia po śmierci jenerała już go nie było. Znał Macieja jeszcze z Petersburga i chciał go zobaczyć a pogadać z nim, poszedł na zwiady i tu znowu dotarł tylko do świadomości, iż Maciéj z szablą, pistoletami i ładownicą wkrótce po pogrzebie zniknął.
Między sługami jenerała był młody, dość roztropny chłopiec, który się go był uczepił w Petersburgu i wybłagał, że go do Warszawy wzięto. Po śmierci jenerała Jefimek przeniósł się na służbę do koszar do jakiegoś oficera.
Arsena Prokopowicza, który miał żyłkę policyjną, coś kłuło, był niespokojny; wietrzył już w tém wszystkiém jakąś podziemną polską intrygę. Pojechał szukać Jefima. Znalazł go łatwo. Zaczął od tego, że mu dał trzy ruble, ale postrzegł, że chłopak zobaczywszy go jakoś się zmięszał. Rzucił mu kilka pytań, a po drugiém czy trzeciém, chłopiec wylękły, począł po moskiewsku zbywać go nader podejrzanemi zapewnieniami, że nic nie wie, nie widział i nie pamięta...
Pomięszanie i plątane owe odpowiedzi, którym w ostatku towarzyszyły przysięgi wcale niepotrzebne — naprowadziły Arsena na domysł coraz pewniejszy, iż się tu coś ukrywać musi.
Zbył chłopca ni tém ni owém, zaczął się śmiać, paplać o czém inném i, uspokoiwszy go zupełnie, odjechał.
Téjże nocy chłopaka wzięto... Nie mógł się on ani domyślać za co, gdy w nocy podprowadzono go do jakiéjś sali, w któréj między innemi mundurami zastał vice-mundur znajomego sobie Sowietnika.
Arsen Prokopowicz był poważny i łagodny. Począł badać chłopca, kiedy i jak widział jenerała... kiedy się choroba rozpoczęła? i t. p.
Jefim z razu zaklął się, że o niczém nie wie... nie widział nic, ale przyniesiono rózgi, których widok częstokroć wystarcza na wymożenie uparcie kryjącéj się prawdy. Jefim padł na kolana... Arsen, widząc go skruszonym, zapuścił sondę.
Po najtroskliwszém jednak prowadzeniu jéj okazało się tylko, iż Jefim w nocy późno widział jenerała wychodzącego a powracającego nie dostrzegł, chociaż był na straży w przedpokoju. Powtóre stojąc w dziedzińcu uważał, iż stary Maciéj kamienie z bruku wybierał pod wieczór i na górę je nosił, tłómaczyło się to tém wprawdzie, iż rozpalonemi kamieniami, przykładając je do stygnącego ciała, często ratowano w cholerze, ale Arsen Prokopowicz wpadł na domysł już, że... może niemi trumnę napakowano. Słudzy, co ją nieśli, skarżyli się na ciężar wcale niezwyczajny.
Myśl, że jenerał uciekł a zbiegostwo to pokryto udaną chorobą i śmiercią, natrętnie prześladowała Arsena Prokopowicza. Wyjednał pozwolenie dobycia nocą ciała i sprawdzenia... W istocie był to jedyny sposób dojścia prawdy w całéj téj sprawie, wszakże wszyscy się śmiali z indagatora, nikt mu bardzo nie sprzyjał i do odkopania i otwarcia grobu nie ofiarował się nikt... komenderować chciano Arsena... Jakkolwiek miał bardzo już ważne według siebie poszlaki jakiéjś zdrady... z drugiéj strony wolałby był kimś się innym posłużyć, niż zmarłemu z cholery po dwóch tygodniach spoczynku w ziemi zaglądać w oczy. Był za tém, ażeby komenderowano lekarza... Na usilne naleganie jego posłano pułkowego doktora któregoś... Poszukiwanie odbyć się miało nocą. Arsen niespokojny poszedł do domu. Nazajutrz o naznaczonéj godzinie udał się do komisyi, ale tu odpowiedziano mu, że na cmentarzu powązkowskim grobu znaleść nie było podobna, że kilka trumien odkryto napróżno... a ciała nieboszczyka jenerała nie znaleziono.
Wszystko się o to rozbijało.
Arsen Prokopowicz, wyśmiany jako marzyciel i półwaryat, odszedł. Bolało go to niezmiernie. Nie mógł dać tak za wygranę wyszydzony i pozwolić śmiać się z siebie. Myśl tkwiła w nim, jeszcze głębiéj się wpijając... Poszedł do jenerałowéj.
Z razu chciał on ją był namówić de powrotu i sam, nie bardzo się tu czując bezpiecznym, udać za nią do stolicy. Marya Pawłowna wypędziła go z domu. Co dzień prawie mimo najgorszéj pory jeździła na cmentarz i siadywała tam godzinami. Żal jéj milczący, dziki był prawdziwie przerażający formami, jakie przybierał; ci, co się z nią spotykali, posądzali czasem o obłąkanie.
Wyproszony z komisyi Sowietnik cały dzień zakrapiał się rumem i dumał... snuł i przesnuwał projekta różne, a dopiero nad ranem, przyszedłszy do stalszego planu, położył się spokojniejszy.
O godzinie dziesiątéj nazajutrz był już Arsen u drzwi jenerałowéj; służąca przekupiona go wpuściła. Marya zestarzała, z oczyma zapłakanemi, w zaniedbaném ubraniu... siedziała nad stósem listów i odczytywała je... gdy Arsen ukazał się w progu. Ręką wskazała mu natychmiast aby wyszedł.
— Maryo Pawłowno, dwa słowa!
— Ani jednego.
— Ale posłuchajcie mnie... na miłość Boga posłuchajcie, nie pożałujecie. Ja jeden mam litość nad wami.
Kobieta ruszyła ramionami.
— Nie płaczcie a starajcie się pomścić, Maryo Pawłowno... Stanisław Karłowicz łajdak, kłamca, płut, on żyje, on nie umarł, on uciekł do powstania, do lasu! Ot co!
Z krzykiem, rzuciwszy listy na ziemię, jenerałowa podbiegła ku niemu.
— Co ty mówisz! on żyje! coś powiedział! powtórz! on żyje! Człowieku, ja ci dam milion za życie jego... ja ci oddam wszystko, co mam!!
Arsen Prokopowicz ruszył ramionami...
— I wy mówicie, żeście się tylko pomścić chcieli!! zawołał.
Marya płakała. — Skłamałeś! krzyknęła, bezczelny! śmiesz jeszcze teraz się naigrawać..
— Ale poczekajcież, zimno odparł Moskal, nie szydzę, nie kłamię, mam poszlaki, że on żyje i uszedł... Jeśli mnie potraficie posłuchać, rozpowiem wam wszystko...
Nie odpowiedziano mu nic, spojrzał, począł mówić powoli. Widocznie jak każdego dobadującego się myślą rzeczy ukrytéj jego wynalazek go rozpalał, roznamiętniał, dowodził z talentem, że miał słuszność, a łatwo było przelać wiarę w możliwość faktu tego w kobietę, która niczego więcéj nad to nie pragnęła.
Marya Pawłowna, nie cierpiąca tego człowieka, mimowoli pochwycić się dała tą nadzieją... że Stanisław żyje... Nie szło jéj teraz o nic więcéj...
Koniec jednak opowiadania Moskala był zniechęcający, zostawiał w niepewności... Marya wpadła na przypuszczenie znowu, iż to wszystko marzeniem być może tylko... a po próżnym wysiłku rozpacz będzie cięższą jeszcze... Lękała się i téj ostatniéj nadziei rzucić tak nie chciała...
— Pani moja, odezwał się Arsen, któremu stan jéj duszy łatwo było odgadnąć, — jest sposób przekonania się o tém, czy ten... człowiek żyje...
— Jaki?
— Tu mieszka i żyje jego matka... ja ją nawet trochę znam...
Ona nie może o tém nie wiedzieć, a z matki trzeba być... bałwanem, Maryo Pawłowno, żeby nie poznać, czy jedyne jéj dziecko żyje czy umarło..
— Szatan ci to podyktował? spytała Marya z oburzeniem... badałbyś skrwawione serce matki?
Dla niego starczyło to za pochwałę, rozśmiał się i ręką rzucił w powietrzu.
Jenerałowa miała mimo srogiego żalu pewien wstyd kobiecy... na myśl jéj nie przyszło, ażeby ona tam pójść mogła.
— Chcesz tam pójść? zapytała?
Arsen się zawahał. — Zobaczę, rzekł, zobaczę i pomyślę, ale teraz... przyszedłem tu tylko do was z pociechą... Czy mi się marzy, czy zgadłem, nie wiem, zawsze wam daję się czém bawić... powinniście mi podziękować.
Rachował może, iż ją tém wyprowadzi z nieméj rozpaczy i zwróci ku rzeczywistości, a rachuba nie była zupełnie fałszywą. Po odejściu jego jenerałowa długo uspokoić się nie mogła, chwyciła oburącz nadzieję i bawiła się nią... zapominała o wszystkiém.
Służąca nawet postrzegła, iż pani jéj tego dnia zdawała się powracać (jak ona mówiła) do rozumu.
Nieszczęściem, nawet tacy ludzie jak Arsen Prokopowicz, nie wszystko obrachować mogą. Popierając przed komisyą swą sprawę, szanowny Sowietnik wszystko, co miał przeciwko jenerałowi, wytoczył przed nią, chciał dowieść, że podejrzenie jego było przeszłością usprawiedliwione. Pomiędzy innemi zacytował korespondencyą jenerała ze Stefanem Aleksandrowiczem i złożył kopertę. Chociaż oskarżeń tych pogrobowych tak bardzo do serca nie wzięto, jednakże ponieważ one do innych badań politycznych prowadziły, śledztwo się toczyło daléj. Zażądano świadectwa Maryi Pawłowny, o któréj bez ogródki Arsen oznajmił, że się znajdowała w Warszawie. Miłość jéj dla jenerała nie była dla nikogo tajemnicą, znano dobrze dawne jéj z nim stósunki. Pomimo uszanowania dla tak dostojnéj osoby, nieśmiejąc jéj pociągnąć do indagacyi, jenerał jeden został wykomenderowany dla rozpytania się... W parę dni potém wielkie było zadziwienie jenerałowéj, gdy jéj oznajmiono o przybyciu tego gościa niespodziewanego w interesie rządowym. Marya Pawłowna oburzyła się, przyjęła go dumnie, byłaby może nawet odprawiła niegrzecznie, gdyby na wstępie nie ukazała się owa nieszczęśliwa od listu koperta...
— Czyjeż to jest pismo? to charakter kobiecy! zawołała targając papier z gniewem.
— Przepraszam was — rzekł chłodno a grzecznie indagator — my bardzo dobrze znamy i wiemy, czyje to pismo i pieczątka... Jest to spiskujący... w Petersburgu zamieszkały urzędnik, którego Murawiew rozkazał już uwięzić...
— Jak to? czy śmiecie posądzać Stanisława Karłowicza, że on spiskował?
— My nie wiemy jeszcze z zupełną pewnością, czy spiskował — odpowiedział jenerał, ale tegośmy najpewniejsi, że ze spiskującymi korespondował i był w stósunkach!!
Z tego wszystkiego jedno tylko utkwiło w sercu Maryi, że posądziła Stanisława niesłusznie... Lecz dla czegóż się jéj nie wytłómaczył?
Rozmowa z jenerałem trwała dosyć długo. Marya Pawłowna z oburzeniem oświadczyła mu, że Stanisława nigdy posądzać nie śmiała, nie mogła, nie miała powodu o polityczne jakieś roboty tajemne...
Dopiero gdy ów badacz wyszedł, zaczęła myśleć i rozmyślać nad wszystkiém, przypomniała sobie scenę nocną, jego zaręczenie, że jest niewinnym... zrozumiała, iż, w istocie należąc do jakiegoś spisku, nic przed nią powiedzieć nie mógł; ta postać zagadkowa, którą wieczorem spotkała u niego pierwszy raz przybiegłszy z balu... przyszła jéj także na pamięć.
Stanisław był niewinny, ona go prześladowała nadaremnie!
Ta myśl, ta zgryzota objęła ją całą i znowu do rozpaczy przyprowadziła... Jéj zazdrość i podejrzliwość niesłuszna zatruły mu życie.
Nie szło Maryi Pawłownie wcale o to, jakie w duszy Stanisław miał usposobienie dla Rosyi — ona go kochała i byłaby zarówno kochała zdrajcą przeciw Moskwie czy wiernym carowi. Co ją to obchodziło, jakiém on uczuciem dla Moskwy oddychał, byleby względem niéj był niewinnym... Dowód téj niewinności miała w ręku...
Gniew teraz zwróciła na siebie i na niegodziwego prześladowcę, którego zawsze cierpieć nie mogła.
We łzach spędziła ten dzień cały, postanawiając nigdy więcéj na próg nie dopuścić Arsena...
On się téż nie ukazywał.
Z zajadłością policyanta szedł powoli daléj... Otoczył siecią szpiegowską dom matki jenerała i, jakkolwiek był szczelnie zamkniętym, dobył już z niego parę wiadomostek, które podejrzenie pierwsze mogły potwierdzić. Ale jak się było tam wcisnąć? pod jakim pozorem?
Myślał nad tém właśnie, gdy Marya Pawłowna, któréj usposobienia zmieniły się nagle z przekonaniem, iż list ów, potępiający go, nie był ręką kobiecą pisany... przypuszczając, iż w istocie Stanisław uszedł, aby się ze swymi połączyć, obawiając się prześladowania dla niego i dla matki, gorączkowo zajęta tylko tym człowiekiem, względem którego winną się czuła... przejętą się uczuła trwogą na myśl samę, że Arsen może niespodzianie napaść matkę i dobyć z niéj tajemnicę!...
Niepewna, co pocznie, chciała iść sama do niéj, potém postanowiła napisać... z ostrzeżeniem. Jedno i drugie trudném było... Padłaby była na kolana przed jego matką... ale czy taby jéj ze wzgardą i żalem nie odepchnęła? Zniosłaby może i to od niéj, ale reszta wstydu broniła jéj przystępu do tego domu...
Powiedzmy prawdę, wstyd tu się tak mięszał z dumą, że dwojga tych żywiołów trudno było rozdzielić.
Tymczasem niebezpieczeństwo zdawało się grozić, trzeba było coś począć... Marya postanowiła napisać. List był następującéj treści:
„Osoba, nieznana pani i nie życząca sobie wyjawić swojego nazwiska, czuje się w obowiązku ją ostrzedz, ażebyś pani nie przyjmowała, jeśliby chciał się z nią widzieć i mówić niejaki Arsen Prokopowicz N... W najniewinniejszéj z nim rozmowie jest niebezpieczeństwo. Chciéj pani wierzyć, że uczucie szacunku i najgorętszéj życzliwości jest pobudką tego listu... W rozmowie słowo niebaczne, poruszenie, wejrzenie mogą być podchwycone i przez złego człowieka na złe użyte... Spal pani ten list.“
Gdy poczta miejska przyniosła pułkownikowéj to pismo, już ona była uwiadomioną o pogrzebie udanym syna, który długo wprzód przed nią tajono. Ten postępek poczciwego Macieja nie podobał się jéj wcale, gniewała się, chciała, ażeby syn głośno był usprawiedliwionym — ale tyle osób skompromitowałaby była przecząc, iż milczeć musiała. W pierwszych chwilach z tego kroku Stanisława była szczęśliwą, ale po rozmyśle, gdy wszystkie niebezpieczeństwa téj wyprawy przyszły na pamięć, gdy, chwytając wieści o powstaniu chciwie, doczytała się okrucieństw, zważyła, jak trudną była walka podjęta, ogarnęła ją trwoga niezmierna... Śmierć, niewola, rany... naprzemian przesuwały się widmami przed jéj oczyma... serce pełne było niewysłowionéj troski.
Wiadomości od zbiega nie mogło być żadnéj i nie było, nie domyślano się nawet, w którą udał się stronę. Pułkownikowa, zamknąwszy drzwi dla wszystkich oprócz Michaliny i jéj rodziny, siedziała samotna z książką nabożną na kolanach i płakała.
Ale serce jéj teraz spokojniejsze było, czuła, że syn dopełniał obowiązku, dumną była jego poświęceniem. Dla kraju złamał on sobie przyszłość, wyrzekł się jéj, oddał mu wszystko, co miał... W chwilach pogodniejszych była tryumfującą niemal, a Arsen pewnieby z jéj twarzy mógł rozpoznać łatwo, że śmierć po sercu nie przeszła.
Pułkownikowa była sama, gdy list Maryi Pawłownéj odebrała... przeczytała go, nie mogąc się domyśleć, kto pisał, ale przeczuciem poznała rękę kobiecą... choć zmienioną.
List jeszcze leżał roztwarty na stoliku, gdy Michalina weszła... Pułkownikowa instynktem jakimś schować go chciała, ale już było za późno.
Oczy panny Misi padły na ten wytworny bilecik nieznanéj ręki... jednym rzutem zobaczyła anonym, zlękła się.
— Mateczko, co to jest?
— Nie wiem, jakaś miłosierna dusza przysłała mi przestrogę...
— Ręka kobieca! zawołała Misia, rumieniąc się...
— Tak, ale mężczyzna mógł jéj użyć dla niepoznaki.
Przybyła przebiegła ciekawym wzrokiem bilecik i zamyśliła się.
Dziwna myśl przebiegła jéj podejrzliwą główkę — a nuż jenerał zamiast do powstania, jak sądzili, skrył się wprost gdzieś, ażeby uciec z — tą kobietą? Nie było to wcale niemożliwém... Ale list jenerała do matki? mógłżeby ją oszukiwać? — a! nie...
Nikt nie wiedział o nim a — ta kobieta miała zapewne wiadomości? Przykro się zrobiło Misi.
— Co ty tak tam myślisz sobie po cichu? zapytała pułkownikowa — ej! coś złego, inaczéj myślałabyś głośno?
— Nic, moja mateczko, nie myślałam złego, smutno mi tylko... odparła Misia, list rzucając na stół.
Ale, dodała po chwili, niebezpieczeństwa nie ma żadnego, drzwi są dla wszystkich zamknięte... Trzeba tylko rozkaz ponowić, co natychmiast uczynię.
Wybiegła téż zaraz do przedpokoju i wszystkim pod najsroższą odpowiedzialnością nakazała, ażeby nikogo nie przyjmowali pod żadnym pozorem, a co więcéj w żadną dłuższą nie wdawali się rozmowę... Słudzy nie dobrze zrozumieli żądania, ale byli gotowi wykonać je jak najściśléj.
Dwie kobiety siedziały długo nad anonymem, który stósownie do rozkazu, z wielką pociechą Misi został spalony na kominku.
Nazajutrz potém Arsen Prokopowicz próbował się już wcisnąć z kondolencyą — odpowiedziano mu, że od śmierci syna pułkownikowa nie przyjmuje nikogo... i leży w łóżku...
Na kilka rzuconych zapytań odpowiedzi były tak lakoniczne, iż ochotę do dalszéj rozmowy odebrały. Moskal był wszakże uparty, wyszedł z uśmieszkiem i powiedział sobie, że Polaczków mądrych połapie.


Jedno z małych miasteczek Polski zajmował oddział powstańców... Wieczór był młodéj jeszcze wiosny, ale dziwnie łagodnéj — słońce w blaskach, jakby letnich, zachodziło na niebie zielonawéj barwy, złotemi poprzerzynaném obłokami... Powietrze było niemal ciepłe... Miasteczko rozłożone w dolinie już cieniem wzgórza się okryło, które najjaskrawiéj oświecały promienie zachodzącego słońca... Na tym wzgórku, przed wieki, stać musiał zamek, którego już nie pozostało ni śladu; kaplica tylko zamkowa zmieniła się z czasem w kościołek a przy nim szeroko rozlegał się stary cmentarz... pełen kamieni, krzyżów, drzew, krzewów i rozwalonych pomników. Ponieważ z téj wyniosłości cały obszar otaczającego kraju widać było daleko, a góra zamkowa stanowiła rodzaj naturalnéj fortyfikacyi, szczupła garść ochotników musiała się rozlokować w części u muru, który pole umarłych otaczał... i na samém nawet cmentarzysku... Droga od niego wiodła w dół ku mieścinie, w któréj wieże nowszego kościoła, kilka domów murowanych i ulice z podrzędnych dosyć dworków złożone widać było. Tą drogą nieustannie prawie snuły się postacie od obozu do wielkiéj drewnianéj karczmy w dole położonéj dążące, powracające z niéj... Tu bowiem dowódzcy i starszyzna, to, co się było powinno sztabem nazywać, rozlokowało się nie dla spoczynku, ale do nieustannéj pracy. W istocie więcéj było do czynienia niż z temi siły podołać zdołano. Nieustannie jedni przybywali z wieściami, drudzy przychodzili z ofiarą życia... inni przynosili pogłoski o nie daleko snujących się Moskalach. Ruch był wielki w miasteczku, na górze i w gospodzie...
Główną jéj izbę zajmowali starsi, z których jeden na stole ekspedyował listy i rozkazy... drudzy to po cichu, to głośno rozprawiali o wypadkach.
Gospodarz dawny domu, żyd, chudy, przybrany dla festu tego w najlepszy żupan atłasowy, aby obudzić respekt dla siebie — kręcił się wystraszony, wylękły, drżący, nie wiedząc, jak sobie dać rady... Z ust jego sypały się tytuły tak dziwne za prawdę, iż nikt się do nich nie chciał przyznawać... śmiano się, wywołując coraz inne...
Kilku chorych leżało w kącie na słomie, ruchawsi krzątali się około jadła... naczelnicy mieli twarze posępne i zadumane.
Nigdy, żadne powstanie może w Polsce, nie wyjmując nawet Kościuszkowskiego, które się z najrozmaitszych żywiołów składało... nie miało téj fizyognomii mozajkowéj... jaka się tu przedstawiała. Wszystkie stany, wieki, powołania, najrozmaitsze uzbrojenia, najfantastyczniejsze stroje zbierały się w tę całość z trudnością dającą się zjednoczyć. Największém zadaniem było utrzymać karność między ludźmi, co szli z dobréj woli, z serca, ale o niéj żadnego wyobrażenia nie mieli, i walcząc za swobodę, sądzili, że naprzód zupełnie swobodnymi być powinni. Kilku starszych żołnierzy z r. 1831 z rozpaczy rwali sobie resztki siwych włosów na głowie...
W izbie karczemnéj wczesny bardzo zmrok się rozpościerał... ogień kominowy go nie mógł rozpędzić, a świeczek łojowych para... jak iskierki pół zgasłe w mroku dymem powiększonym błyskały...
Naczelnik oddziału wąsaty, barczysty, silny mężczyzna, chodził po izbie milczący. Obok niego kręcił się maleńki, ospowaty człeczek, blady, wymokły, młody a już bez zębów... którego oczy, niebieskie niegdyś, zdawały się wypalone... tak wszelki ogień straciły i zapadły.
Pierwszy z nich odziany był po myśliwsku, szarfa go tylko odznaczała, drugi znać zawczasu i najpierwéj myślał o umundurowaniu, które miało go uczynić do rycerza podobnym a w istocie doskonale tylko śmiesznym robiło... Granatowa taratatka naszywana srebrnemi sznurami i okryta akcelbantami, czapka z piórem, bóty do kolan wyszywane misternie, pas srebrny... szarfa wspaniała... wskazywały w nim także co najmniéj pułkcwnika. Ten i ów nazwał go przypadkiem hrabią, na co on ręką machał niechętnie, ale przypomnienie rzeczonego tytułu nie było mu znać na zbyt przykre, choć doń żadnego prawa nie miał.
Naradzano się tak nad redakcyą jakiegoś okólnika, gdy bryczka od miasteczka, lecąca szybko, zatrzymała się przed karczmą. Wszyscy pobiegli do okien i za próg, ale w mroku widać tylko było słusznego wzrostu mężczyznę, który, mały tłómoczek chwyciwszy z wózka, płacił woźnicy i odprawiał go.
Po chwili w progu zjawił się przybyły z pakunkiem, który rzucił w kącie i zdejmując czapkę, odkrywając piękne, wypogodzone czoło, zapytał o dowódzcę... Wskazano mu mężczyznę barczystego, któremu się przybywający pokłonił..
— Jeśli się dwoje rąk dosyć silnych jeszcze, rzekł z grzecznym ukłonem, przydać na co mogą i pewna żołnierska wprawa — masz panie naczelniku nowego żołnierza...
Wszystkich oczy zwróciły się na mówiącego, ale nie wszystkie życzliwie. Postać imponująca, ton mowy, powierzchowność, acz sympatyczne, zdradzały niepospolitego człowieka, głos, mowa, fizyognomia energią brzmiały...
— Zkądże obywatel przybywa? zapytał, mierząc go surowém wejrzeniem naczelnik,
— Pozwolisz mi pan nazwisko moje, miejsce, zkąd jadę... zachować przy sobie... ważne mam powody do niewyjawienia ich.
Mały strojny człowieczek i otaczający poczęli mu się bacznie przypatrywać.
— Ale mój panie — ozwał się ze srebrnemi akcelbantami adjutant — kto swe usługi ofiaruje ojczyźnie, powinien oddać się cały, nie tak kradzionym sposobem...
— Przepraszam pana — z pewną urazą zawołał przybyły — mnóstwo z nas, względami na familią powodowani, nietylko kryją nazwiska, ale nowe przyjmują. To rzecz mego sumienia.
— Niekoniecznie — począł mały z wielką butą — niekoniecznie — do nas téż należy wiedzieć, kogo mamy w oddziale naszym... nie możemy przyjmować ludzi, których nie znamy...
Nieznajomy nic nie odpowiadając spojrzał na naczelnika, za którego mówił jego adjutant i zdawał się żądać potwierdzenia tych wyrazów od niego. Naczelnik wąsa zakąsywał, ale w rozmowę dłuższą się wdawać nie miał wcale ochoty. Milczenie panowało, wśród którego tylko szepty okalających żołnierzy słyszeć się dawały niewyraźnie...
Wzrokiem spokojnym, pewnym siebie, rozumnym, przybyły zmierzył otaczających... Postawa jego, milczenie, ta powaga, którą czuli wszyscy, powszechnie się nie podobały.
Adjutant krzywił się, nie tając się z tém bynajmniéj.
Objąwszy wzrokiem wszystkich przybyły, nie mówiąc słowa, skłonił się z lekka, poszedł do progu i chwyciwszy tłómoczek miał odchodzić.
— Za pozwoleniem, obywatelu — ozwał się głosem rozdrażnionym adjutant... przecież do sztabu wojska narodowego nie wchodzi się tak i nie wychodzi jak do karczmy, choć sztab w istocie w karczmie się mieści. Prosimy pana o wytłómaczenie się.
— O jakie? zapytał od progu dumnie dosyć ochotnik — żadnego wam nie winienem... Dobranoc...
Brał za klamkę ode drzwi, gdy adjutant zakomenderował, aby go nie wypuszczano, dwóch żołnierzy z dobytemi pałaszami zaskoczyli mu od proga. Nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia, ale ochoty do sporu nie miał najmniejszéj, ruszył ramionami i zawrócił się.
— Przecież my musimy wiedzieć, kto tu przychodzi, bo i Moskaleby się wkraść mogli i szpiegi...
Przybyły pobladł i posmutniał.
— Imienia, nazwiska, ani zkąd przybywam wyjawić wam nie mogę, ale słowem honoru szlachcica polskiego
— O? szlachcica, tu szlachty nie ma! zawołano.
— Słowem honoru uczciwego człowieka i przysięgą wam stwierdzam, żem nie Moskal i nie szpieg przynajmniéj.
— To żaden dowód! szepnął adjutant.
Gdy się ta rozmowa przykra toczyła, na boku z kilku stojących towarzyszów jeden szczególniéj z twarzą ogorzałą i czerwoną nadzwyczaj pilnie przypatrywał się przybyłemu, podchodził z różnych stron i dawał oznaki jakiegoś niezrozumiałego wrażenia... W ostatku przybliżył się żywo ku niemu i krzyknął...
— Ale ja znam tego pana! oho! to moskiewski szpieg! Zdrastwujtie Stanisław Karłowicz?
Okrzykiem rozległa się izba karczemna... jenerał (on to był bowiem, jak widzimy) zbladł strasznie... żołnierz parł się ku niemu...
— A tak! tak! wołał... Ten pan był jenerałem, służył całe życie carowi wiernie, znali go z gorliwości, znaliśmy my go z tego, że nic u niego wyjednać nigdy nie było podobna. Nie spodziewał się ptaszek wpaść w sidła i być poznanym. To szpieg! to szpieg... bez sądu na gałąź!!
Z otaczających większa część powtórzyła ten okrzyk i zaczęto się tłumnie cisnąć... Zewnątrz na hałas przezedrzwi otwarte coraz przybywali nowi. Blady jak mur, drżący jenerał stał gardząc tłómaczeniem, nie chcąc odpowiadać nawet. Żołnierz coraz zuchwaléj nań nacierał, z zimną krwią naówczas sięgnął do kieszeni i łatwo się było domyśleć, że myślał o obronie, chwytając przygotowany rewolwer...
Cofnięto się nieco.
— Co pan masz na swą obronę? zapytał szydersko adjutant...
— Nic, bo się bronić nie myślę, rzekł ponury ochotnik...
— Ale pan służyłeś w wojsku moskiewskiém?
— Cóż to dziwnego?
— I byłeś w stopniu jenerała?
— Gdyby tak było?
Naczelnik i adjutant spojrzeli po sobie... przyszło im mimowoli na myśl, że gotów się upomnieć lub pochwycić dowództwo... chmurno spojrzeli...
— Ale oto jest ktoś, co świadczy przeciw wam...
Jenerał ruszył ramionami...
— A tak! świadczę! świadczę... Zkądże się tam mógł urodzić patryotyzm, gdzie serca nie było! To szpieg... to zdrajca. Wysłali go, aby się przypatrzył obozowi, aby im powiedział, jakie mamy siły... przysięgam! to szpieg!
Jenerał spokojnie rozśmiał się, ruszając ramionami.
— O mój panie, rzekł... myślisz, że potrzeba zadawać sobie tyle pracy, aby was pokonać! po co tu szpiegi, kiedy wy zdradzacie się sami...
Starszyzna się ofuknęła.
— Jak to pan rozumiesz? spytał nareszcie naczelnik.
— Waćpanowie nie jesteście wojskowi, znać to na każdym kroku, macie chęci najlepsze... ale któż tak jak wy ciągnie, obozuje... i...
Nie dokończył, ręką ruszywszy.
— To pan zapewne tu przybywasz nas uczyć i zabrać komendę!
Jenerał się uśmiechnął.
— Nie, panowie, może przychodzę tu, sądząc, że najłatwiéj mi idąc z wami zginąć będzie, a to mój cel.
Wszyscy spojrzeli po sobie, żołnierz tylko oskarżający głową kiwał, nie dowierzając.
— Co tu długo z nim gadać! jego znam ja, służyłem pod nim... Moskal — psia wiara, słowa nigdy do człowieka po polsku nie rzekł a i dobrego nikomu nie dał... Na gałąź! na gałąź! To rewolucyjne czasy! tu podejrzenia dosyć.
Jenerał wzgardliwie nie chciał na krzyk ten ani odpowiadać, ani go nawet słuchać się zdawał.
Naczelnik oddziału widocznie skłopotany wąsa kręcił i sapał, adjutant przybierał coraz bardziéj jędyczą minę...
— Nim co będzie... pod areszt... hej! dwóch żołnierzy...
Z boku kilka głosów za powodem pierwszego zaczęło mruczeć: „na gałąź”, jenerał w kieszeni gniótł rewolwer. Ale w téjże chwili, gdy oskarżyciel swoje „Na gałąź“ raz jeszcze śpiewał, uderzył go ktoś po ramieniu... — Milczałbyś trutniu!
— Co mam milczeć?
— Bo ja mówić będę! ozwał się głos... patrz...
Wysunął się z tłumu żołnierz, który był wszedł dopiero, stary, siwy, najdziwaczniéj w świecie ubrany, jakby z grobu dobytemi szczątkami munduru z 1831 roku i nowemi sukniami fantastycznie do nich dobranemi...
Patrz! które wyrzekł, stósowało się do krzyża Virtuti militari zawieszonego na piersiach.
Jenerał rozśmiał się mimowoli, był to znany nam Maciéj poczciwy, Deus ex machina, bez którego zresztą byłoby się obeszło, gdyż prawie współcześnie nadbiegł i komisarz rządu narodowego, a tym był znany nam p. Władysław...
Nim Maciéj zebrał się na obronę swego pana, już młody chłopak padł na piersi jenerałowi... Scena, zaczęta bardzo dramatycznie, skończyła się wesołością, przeproszeniami... śmiechem. Żołnierz odszedł pomrukując, a adjutant widząc, że się puścił za daleko, wielce sofistycznie postępowanie swe począł tłómaczyć...
Maciéj opanował rzeczy jenerała, ściskając go z niewymowną wesołością, Władek odciągał na bok, reszta się rozeszła, tylko naczelnik trochę zakłopotany pozostał. Obawiał się teraz więcéj niż kiedykolwiek, aby komendy nie oddano przybyłemu. W istocie młody komisarz dosyć był skłonnym jakiekolwiek dowództwo powierzyć Zbyskiemu, ale na pierwszy wyraz o tém jenerał go za rękę pochwycił. — Ani słowa, rzekł, jam tu przybył bić się, nie dowodzić. Kraju położenia, ludzi a nawet sposobu prowadzenia wojny partyzanckiéj nie znam... Przychodzę jako prosty żołnierz pod komendę... to wszystko... Adjutant skłonny był tę zbytnią skromność wziąć za resztkę urazy, ale jenerał nie okazywał ani gniewu, ani żalu. Po chwili pożegnał naczelnika i z Władysławem razem odszedł do miasteczka.
Maciéj powlókł się za nim, nie pytając o pozwolenie.
Grał on tu w istocie w tym obozie w pośród młodzieży rolę bardzo oryginalną, łajał wszystkich, gderał, robił, co mu się podobało i więcéj pono komenderował oddziałem nad samego dowódzcę. Był ulubieńcem całéj téj kupki, któréj przewodził dobrym humorem i odwagą a karmił ją wspomnieniami z 1831 r... W miasteczku Władysław jako urzędnik wojskowy miał wcale nie złe pomieszczenie.. Zajmował izdebkę czystą u patryoty rzeźnika, który w dodatku, jak on sławny towarzysz Kilińskiego, nazywał się Morawskim... Tu jenerał, on i Maciéj schronili się na chwilę... gdyż poczciwy stary zapomniawszy, że miał obowiązki żołnierskie, powrócił był od razu do służebnictwa, do którego nawykł, a szło mu téż o to, żeby się przed jenerałem pochwalić, jak go pięknie pochował.
Uściskawszy kolana, rozłożywszy tłómok z należném poszanowaniem, spojrzał nań i rozpłakał się z radości.
— A! panie! rzekł, ręce składając — nigdy w życiu szczęśliwszego dnia nie miałem... Oglądam tu syna mego kochanego pułkownika... między swoimi, chociaż to, z pozwoleniem panów, wielkie tałatajstwo. Serce złote, ale o sztuce żołnierskiéj wyobrażenia nie mają.
Rozśmiali się wszyscy. Maciéj wąsy otarł.
— Czy pan jenerał wie, co się potém stało?
— Nic nie wiem, mów! matka!...
— Pułkownikowéj dobrodziejce sam list doręczyłem, tylko, jak Boga kocham, że zostać tam nie było podobna. Musiałem iść.
— Dla czego i po co? z twojemi nogami? rzekł jenerał.
— Ale zupełnie teraz wydobrzały, bo to widzi pan jenerał, tylko ruchu brakło. Człek pod piecem siedział, krew gęstniała... Jażem odmłodniał.. Przytém niebezpiecznie mi było popasać, bo tom ja wszystko urządził...
— Co? spytał Zbyski.
— A no pogrzeb!
— Czyj?
— Pana jenerała,
— Mój pogrzeb! krzyknął Stanisław — cóż to znaczy...
— Poszedłem do głowy po rozum, proszę jaśnie pana... rzekł stary z miną tryumfującą. Jak tylko zobaczyłem list — oho! zarazem się domyślił, co się święci... Myślę sobie, wezmą mnie, uczepią się do jenerałowéj, będą gonili, ścigali, nuż juchy złapią. Więc ja co? Oto wymyśliłem chorobę... doktor mi pomógł i do wieczora z choleryśmy umorzyli pana jenerała. A że cholery się boją, zaraz téż trumna pojechała na cmentarz Powązkowski...
Jenerał słupiał słuchając... Władysław wstał, przysunął się, oba milcząc, czekali dalszego tłómaczenia... Maciéj splunął, obejrzał się, rad z wrażenia, jakie uczynił i począł daléj.
— Powiadam panu jenerałowi, żeby nie jedna okoliczność, poszłoby wszystko jak z płatka. Nie ma co mówić, doktor, którego mi dała panna Michalina, rozumny człowiek, wiele mi dopomógł, cały dzień latali z lekarstwami... Rozumie się, że pułkownikowa o niczém nie wiedziała...
Tu spojrzał na Władysia Maciéj i odchrząknął, spojrzał na jenerała i, dając mu do zrozumienia siwemi brwiami podniesionemi znacząco, iż coś ominąć musi — dokończył...
— Dosyć, że wieczorem trumnę, do któréj ja z doktorem nakładliśmy kamieni, szczelno poobwijanych w bieliznę...
— Ale zkądże kamienie?
— Nanosiłem ich ukradkiem z dziedzińca, rzekł Maciéj, trumnęśmy z doktorem sami zamknęli i — pojechała... Ludzie tylko się skarżyli, że była bardzo ciężka, bom jakoś przesadził, trudno się było człowiekowi w tym pospiechu rozkalkulować.
— Trzeba przyznać, zawołał jenerał, że miałeś przytomność nadzwyczajną.
— E! ja panie to nie — ale doktor, doktor, był człowiek rozumny i poczciwy, że drugiego takiego pod słońcem nie znaleść...
— A jakże z pogrzebem?
— Kiedy pan niby umarł z cholery! bodajbyś żył sto lat! dodał Maciéj wzdychając...
Władek i jenerał spojrzeli po sobie, przygoda była tak dziwna, że, gdyby jéj poczciwy Maciéj nie opowiadał, trudnoby jéj uwierzyć... Stary aż znowu płakał z radości.
— Potém, panie, nie było już co czekać, A nużby co zwietrzyli! Com miał stare kości walać po cytadelach i Sybirach, lepiéj że ze swoimi dobić się do końca.. A Bogu niech będą dzięki, żeśmy razem, bo to On mnie natchnął do tego oddziału, choć prawdę rzekłszy, ni z pierza ni z mięsa.
Władek się uśmiechnął. — Dla czego tak źle sądzisz o nim?
— A no, bo mam oczy, rzekł Maciéj. — Ludzie dobrzy, ale niesforni, a dowódzca myśli, że byle się rąbał, to już rzecz skończona... Adjutant téż, proszę panów, furfant, strasznie dużo miele, a zdaje się, że młyn to, do którego zboża nie dowieźli...
Jeśli tak panie jenerale wszędzie, to pono niedaleko zajedziemy.
Władek i Zbyski spojrzeli po sobie.
— Ale człek choć nachlasta Moskali nim oni chlasną, dodał stary... tyle satysfakcyi. Dobre i to. Juści téż za długośmy siedzieli spokojnie, trzeba było huknąć: Jeszcze Polska nie zginęła, bobyśmy ją śpiewać zapomnieli... Aż dusiło..
— Mój Macieju, rzekł ściskając go Zbyski... na dziś dosyć, idź odpocznij.
— Jabym jeszcze jajecznicy zrobił, jak bywało ojcu nieboszczykowi w czasie kampanii, tylko bieda, że jaj nie ma...
— Na jutro to odłóżmy! przerwał Zbyski... dobranoc.
— A na którą komenderówka?
— Jak najraniéj, dodnia...
Po żołniersku obrócił się stary i mimo wyreparowanych nóg wyszedł nakuliwając.
Dwaj pozostali, długo milcząc, patrzali na siebie... Ścisnęli się za ręce... pocieszyć się nie było czém. Władek był blady, wymęczony, mizerny, smutny.
— Panie Stanisławie, odezwał się, żeś poszedł, święcie i zacnie zrobiłeś, ale, czyś idąc, miał wyobrażenie co tu u nas znajdziesz?
— Zupełne — rzekł Zbyski spokojnie, wiedziałem co być musi i nie łudziłem się wcale przesadzonemi nadziejami...
— A! zawołał Władysław — jam je tu dopiero postradał... Nie! alem się w nich zachwiał. Dziś jeszcze o powodzeniu wątpić nie chcę — ale widzę je trudném... widzę je... Władek nie dokończył...
— Wstyd mnie, rzekł po chwili — że my tak słabi jesteśmy...
— Nie bylibyśmy słabi, odpowiedział Zbyski, gdybyśmy mieli ducha ładu, porządku i organizacyi. Nie darmo żył naród swobodą... przeszła mu ona w krew a w skarlałych pokoleniach przerodziła się w swawolę...
Walczymy za wolność, a potrzebujemy nad sobą żelaznego despotyzmu dłoni...
Po tych słowach zamilkli oba... rozmowa im usnęła na ustach.


To, co Zbyski powiedział o narodach, prawdziło się w mniejszych rozmiarach na nim samym... Żyje się w atmosferze, nie czując jéj wyziewów, nie postrzegając wpływu; wdziewa się obyczaj jak suknią codzień i w początkach ciasna, w końcu się wydaje obszerną a nawet wygodną.
Z uczuciem polskiém Zbyski wychował się wśród wyziewów moskiewszczyzny, zachował miłość Polski idealnéj, ale jak się ona przedstawiała umysłowi jego? w szatach przez poetów uszytych, w postaci męczennicy, z aureolą u czoła... z urokiem heroizmów swych dzieci... Teraz przyszło miłość dla téj Polski wystawić na najstraszniejszą próbę, na zetknięcie rzeczywiste z Polską zszarzaną niewolą, więzieniami, żywotem wyjątkowym.
Jaki wpływ na cały naród wywrzeć musi życie nienormalne w gorączce i rozpaczy na przemiany, w walce z konieczności podstępnéj, głuchéj, skrytéj, nieustannie pchającéj ludzi po za warunki zwykłe życia i prawa? Tego najlepszy miał dowód Zbyski, który po raz pierwszy w życiu dotykał nieznanych mu głębin i tajemnic tego bytu straszliwego.
Dla niego, wychowańca surowéj karności, wszystko to było niezrozumiałe, niepojęte, wstrętliwe... Pomiędzy nim, tym Wallenrodem in spe, a narodem nie było węzła rzeczywistego, coby łączył... Zrozumieć się było niepodobna, współczuć niepodobna, powstrzymać nawet od wybuchów podziwu i zgrozy...
Wrażenie, jakiego doświadczył, przyprawiło go o rozpacz, nie czuł w sobie dosyć siły, by z tém wszystkiém pasować się i mieć nadzieję przełamania, nie umiał nagiąć się do tego stanu... Zwątpił o sobie.
Pierwszy krok postawiony na téj drodze zachwiał nim...
Co więcéj, ludzie, których spotykał w spółeczeństwie zupełnie dla siebie nowém, fenomenem z nastroju jego ducha wypływającym, ukazywali mu się swą stroną ujemną, — widział tylko ich wady, nie pojmował cnót i zasług.
W biednym żywocie naszym dzieje się tak zawsze, że ułomności pierwsze pod oczy podpadają, widzi je od razu lada głuptaszek... gdy rzeczywistych cnót, przymiotów, dobra, trzeba szukać, trzeba mieć talent, aby je dobyć i odkryć. Jeżeli się jeszcze przynosi usposobienie pewne niechętne, naówczas wszystko, coby bronić mogło człowieka, znika, a uwydatnia się tylko, co go może potępiać.
Zbyski nie chciał pokazać po sobie, jakie na nim wrażenie zrobił obóz, żołnierz, dowódzey polscy, pierwsi, których widział w życiu, ale nazajutrz Maciéj znalazł go zasępionym i jak skała milczącym...
Odprawił starego, powiedziawszy mu z uśmiechem:
— Nie pamiętaj o jenerale... jest teraz tylko prosty żołnierz, który z tobą razem w szeregu stanie.
Tymczasem Władek, używając swéj władzy a znając, jak Zbyski mógł być im pożytecznym dla wprowadzenia porządku, dodnia zszedł się ze sztabowymi pomówić, aby mu jakieś dowództwo wyznaczono. Nie spytał nawet jenerała, czy je przyjmie, zdawało mu się najnaturalniejszém w świecie siłę tę nową we właściwy sposób zużytkować.
Ale człowiek znany p. Władysławowi i krajowi i ludziom dobréj woli, co się tu w usługach jego znajdowali, wcale znajomym nie był.
— A cóż to to jest? zawołał adjutant, to my będziemy ludzi zbierać, pierwsze trudności przełamywać, karku nastawiać, a potém pierwszy lepszy przyjdzie do gotowego i będzie nami komenderował.
— Szanowny obywatelu, odezwał się Władysław, zapominacie, że tu nie o nas, nie o was, ani o nikogo osobiście nie chodzi. Idzie nam o sprawę... i każdy chętnie podda się władzy jakiéjkolwiek, byleby w niéj dobro ojczyzny upatrywał.
— Za pozwoleniem, przerwał inny — bądź co bądź, jeszcze to nie dowiedzione, czy jenerał moskiewski ma być koniecznie najlepszym dowódzcą wojsk powstańczych... Wiemy, że się od dziecka w Moskwie chował, kraju i ludzi nie zna.. Cóż chodzi mu o rangę?
— Ale jemu o nic nie idzie, bo on nic nie chce... ja za niego mówię — rzekł Władek...
Sprawa w ten sposób zagajona nie tylko że do niczego nie doprowadziła, ale obudziła takie nieukontentowania, swary, kwasy i wymówki, że Władysław uznał właściwém obrócić się z tém do rządu narodowego a wcale nie działać.
Na pierwsze słowo rzeczone o tém Zbyskiemu, ten zakrzyknął:
— Na miłego Boga, ja nikim dowodzić nie chcę i nie mogę i nie będę, przyszedłem służyć jako żołnierz prosty... Przyniósłem wam jako ofiarę moje wszystkie wiadomości o Moskwie w ciągu długiego życia zebrane... złożyłem je komu należało, to dosyć! Dla uzyskania tych cyfr i dat spędziłem część życia w męczarniach fałszu, który mnie dusił za gardło... Spłaciłem więc dług... to dosyć... stanę w szeregu, aby go dopełnić... zresztą nie ofiaruję nic nad posłuszeństwo... Pod żadnym pozorem dowództwa nie przyjmę...
Oświadczenie było tak energiczne i stanowcze, iż p. Władysław nie nalegał. Zbyski więc rozpoczął swą służbę jako prosty żołnierz, zamknięty w sobie i milczący. Skutkiem uprzedzeń od pierwszego dnia powziętych z ukosa nań w ogóle patrzano.. znalazł usposobienia niechętne.. i trzeba było prawdziwéj siły ducha, aby wśród nich wytrwać. Krwawą ofiarą stawało się życie powszednie. Nawet to, czém ten żołnierz celował, wyśmiewano jako moskiewskie, lub poczytywano za niepotrzebne a upokarzające dla drugich improwizowanych żołnierzy. — Dowódzca i jego towarzysze pomimo grzeczności wymuszonéj, na którą on zimno i milcząco odpowiadał — obchodzili się z nim w ten sposób, aby go chyba zrazić ostatecznie. — Maciéj kłócił się, pluł, klął, łajał, ale i on po trosze dawne łaski tracić zaczął, gdy stanął w obronie Zbyskiego...
— Nam tacy żołnierze nie potrzebni! mówił adjutant... my musimy mieć ognistych, szalonych, skrzydlatych nie takich stupajków... To się na nic nie zdało...
Oddział, po dwóch czy trzech dniach obozowania w miasteczku, wyciągnął dla połączenia się z drugim, z którym wspólnie miał działać. Pochód nieco ożywił, rozruszał, udobruchał żołnierzy, choć wcale nie był wygodnym... Dzień cały często iść trzeba było nie karmiąc ludzi i koni... drogi były nie dobrze znane... wiele miejsc wypadało omijać... Moskale pokazywali się to z téj to z owéj strony, gdy się ich najmniéj spodziewano...
Tu, gdyby był nowozaciążny nasz żołnierz miał innego ducha w sobie, mógłby dostrzedz, iż zbierana owa kupka żołnierza, mimo wielkich wad miała prawdziwie heroiczne przymioty... Większość cierpiała wesoło, okazywała umysł niepożyty, gdy ciało wycieńczone padać się zdawało... ludzie dopiero w niebezpieczeństwie i cierpieniu dorastali ideałów. Ale Zbyski nie widział tego, rażony nieporządkiem, swobodą... samym nawet zapałem towarzyszów. On im wydawał się nieznośnym milczkiem, oni jemu gadatliwymi wietrznikami... Przypisując uczucie, jakiego doznawał, przypadkowemu zetknięciu nieszczęśliwemu z wyjątkowemi indywidualnościami, Zbyski przy połączeniu się z nowym oddziałem prosił o pozwolenie przejścia pod rozkazy innego naczelnika i z łatwością je otrzymał. Szepnięto tylko, kogo im oddawano. Maciéj poszedł za dawnym panem.
Oba znaleźli się w komendzie już nieco spójniejszéj, karniejszéj, która kilka szczęśliwych potyczek odbyła, a co więcéj, dowódzca jéj był w swoim rodzaju bohaterem.
Nie łatwo go wszakże było ocenić; złote serce, dusza naiwna... szły u niego w parze z nierozwagą prawie dziecinną. Ale miał to, co mało komu jest daném — szczęście... i nauczył się już był w nie wierzyć...
Szedł często na oślep, nie rachując sił, nie przewidując, nie troszcząc się o boki, o pogoń... o drogi, o furaż, był pewnym, że mu to wszystko da Opatrzność. Jakimś cudem niemal zawsze za wiarę tę płaciło powodzenie niespodziewane...
Janasz — takie sobie przybrał nazwisko, wiódł oddział, karmiąc go pieśniami zamiast chleba częstokroć... przemawiając gorąco do towarzyszów, w ciągłém upojeniu sam i drugich w niém starając się utrzymać.
Nie można go było nie kochać i nie drzeć, patrząc na niego... Człowiek podobny był twarzą do wizerunku moralnego, jakiśmy w kilku słowach skreślili, piękny mężczyzna, z okiem czarném, z twarzą rysów regularnych, z uśmiechem na ustach, gotów się był podzielić ostatnim chleba kawałkiem z żołnierzem i w obronie jego dać własne życie... ale wojnę pojmował jak poemat i chciał ją mieć epopeją...
Tu znalazł Zbyski przynajmniéj serce otwarte, uprzejmości trochę... ale drugiego dnia, wpatrzywszy się w sposób ciągnienia i plany kampanii, opadły mu ręce. Trzeba było w istocie heroizmu, aby się trzymać z nieopatrznością taką i wśród tylu niedostatków...
Połowa tych bohaterów była uzbrojona w kosy i piki licho przez wiejskich kowalów na poczekaniu ukute, a gdy nareszcie po nieskończoném wyczekiwaniu, po przezwyciężeniu trudności niewysłowionych, broń kradziona przez całą Europę, opłacona groszem sierocym drożéj, niż ją bogate płacą rządy — przemycona przez granicę przyszła, gdy ją witano z uniesieniem jako narzędzie, mające wywalczyć swobody, okazywało się, że belgijski lub niemiecki handlarz sprzedał nieszczęśliwym, bezbronnym ludziom towar nie dający się użyć... który w pierwsze grzęzawisko rzucić można było bez szkody...
Wszystko to nie podnosiło ducha, a jednak prawdziwie cudownie utrzymywał się on mimo codziennych moralnych porażek i zawodów...
Działały one na Zbyskiego, który nigdy nie stał na wysokości ducha swoich towarzyszów — rozczarowująco. Z każdym dniem posępniejszy, milczący, teraz dopiero poznał, jak inne życie, wychowanie uczyniło go odmiennym człowiekiem. Rósł z każdą godziną niesmak, zwątpienie, a stan duszy, którego przemódz nie umiał, jego samego przerażał...
Maciéj patrzał mu w oczy i wzdychał. On także, jako regularny żołnierz z 1831... jako niegdyś musztrowany przez w. księcia i częsty gość pod Orłem Białym — dziwił się téj ruchawce, jak ją zwał — i nie rozumiał nic.
Pan i sługa nie mówili o tém do siebie... ale wejrzenia wzajemne dość myśli tłómaczyły.


Była noc wiosenna, tej ślicznéj naszéj wiosny Północy, która czasem długo na siebie czekać każe, ale gdy uśpiona w głębiach obudzi się, wystrzeli, rozkwieci się prawie w oczach... jest czémś zachwycającém... oszalającém człowieka... Chciałoby się wstrzymać ją, tak zdyszana spieszy się, rozwija się, rozlewa — a czuć już, że przeleci jak przyszła i że pierwszy upał ją zwarzy...
W dolinie okrytéj zielonemi trawy wybujałemi, otoczonéj gęstym lasem i zaroślami, śpiewały zapamiętale słowiki, księżyc w pełni podniósł się na niebo jasne, pogodne, po którém tylko gdzie niegdzie białe muślinowe obłoczki przepływały, jak orszaki niemych duchów... w oczach mieniących postacie.
Chór żab odpowiadał ironią pieśni szalonéj, wrzaskliwéj, chórowi słowików... cisza zresztą panowała głęboka i niekiedy wiatr tylko przemówił coś do lasu, a las mu językiem swym odpowiedział... Ale to była rozmowa piastunek nad kolebką uśpionego dziecięcia...
O! jak świat wydawałby się pięknym w téj godzinie uroczystéj, modlitewnéj, gdyby oko, obejmując tę cichą dolinę, mogło nie dojrzeć strasznego obrazu, nad którym natura wiecznie młoda i wesoła wiecznie na przekór śpiewała pieśń swéj młodości...
W środku téj doliny tak zielonéj, ku brzegowi zarośli, trawy były podeptane, stratowane... gałęzie połamane... zdala już jakieś sterczące białe plamy widać było na trawie ciemnéj... a zbliżywszy się, dostrzedz było można leżące bez pogrzebu trupy w najdziwniejszych postawach... Nie zgon im je nadał, ale ręka tych ludzi, co się zowią braćmi a często od dzikich zwierząt są srożsi... Wszystkie te ciała były obnażone, odarte... a szmaty podartych koszul ledwie gdzie niegdzie je okrywały...
Z głębi lasów już instynktem ciągniona para wilków z iskrzącemi oczyma rozglądała się, czy bezpiecznie do uczty przystąpić może. W powietrzu krążyły, nie śmiejąc spaść jeszcze na ziemię, wrony i kruki. Niekiedy zakrakał ptak złowrogi, zniżył się i wystraszony w górę podnosił i złakomiony powracał...
Było to coś, co wilki i ptastwo odstraszało... niedaleko od pobojowiska, zapalone snać przez zwyciężców, dogorywały na wybrzeżu doliny dwa ogniska dymiące... Przybity wilgocią wieczora dym ich wlókł się pasem szarym wzdłuż lasu i doliny i ciągnął gdzieś na pola... Trochę daléj majaczała w mroku niby chata leśniczego, a raczéj sterczące, ogorzałe jéj ściany z obalonym dachem, czarny komin i szczątki pieca... Węgły się trzymały jeszcze... boki runęły na ziemię..
Wśród téj ciszy, tych śpiewów, zapachu czeremch kwitnących, zmięszanego ze spalenizną jakąś... dolina wyglądała jak dramat Shakespeara...
Do koła chatki, w jéj wnętrzu widać było słomę niedopaloną i walające się trupy... fantastycznie bielejące na tle ruiny...
Zdawało się, że tu już nic człowieczego z téj walki smiertelnéj żywém nie pozostało... Nawet w dali nie było słychać żadnego dźwięku, okrzyku, turkotu... Spalona wioska leżała za polami odlegle...
Jednym krajem łąki wiła się w blasku księżyca widna droga piaszczysta, wężowata, kołami poorana, nad nią stary krzyż złamany zwiesił głowę... Sam czarny drzazgami jasnemi wnętrza zdruzgotanego pokazywał, że świeżo był obalony...
W chwili, gdy na raz dwie pary oczów wilczych zabłysnęły w gęstwinie, ze strony przeciwnéj wywlókł się ostrożnie człowiek... rozpatrując i rozglądając po lesie i łące. Przystawał... odetchnął... i począł iść, brodząc przez gęstwiny krzaków ku pobojowisku. Kilka razy utknął na trupa, pochylił się, popatrzał, szedł daléj...
Zdawał się szukać wskazanego mu miejsca, którego nie był pewny, oryentował się, dostrzegł chałupy i zmierzył śmieléj ku miejscu, gdzie w pośrodku maleńka podniosłość kupą trupów białych się odznaczała...
Tu one leżały nagromadzone, zbite, jeden na drugim... w martwych uściskach... Stanął nad niemi przybyły i patrzał... Księżyc świecił tak jasno w pośrodku, że twarze nawet można było rozpoznać. Większa ich część przerażała otwartemi powieki, w których oczy zgasłe patrzały wzrokiem trupim.
Nie uląkł się jednak przybysz i położywszy na ziemi obok siebie torbę i strzelbę, które trzymał w ręku, dobył ognia, zapalił w pomoc świecę, dobytą z węzełka, ostrożnie ją ogarniając palcami. Powietrze tak było spokojne, że się o światło nie potrzebował obawiać. Z niém począł on oglądać nieboszczyków... ale aby wszystkich rozpatrzeć, trzeba było trupy podnosić... Stękając, odrzucał je ów człowiek i szedł daléj, gdy... o ucho jego obiło się coś, jakby głębokie westchnienie.
Wyprostował się, wstrzymał oddech... ale znowu nic słychać nie było... ostatnie może tchnienie uleciało z piersi jakiéjś zgniecionéj. Słowiki śpiewały w gniazdach, czeremchy kwitły wonią wiosenną, księżyc patrzał z nieba jasny i uśmiechnięty.
Tak przeszedł i kupę owę i pojedyńcze twarze ów człowiek i jęknął. Zdało mu się, że już przebrał wszystkich a tego, kogo szukał, nie znalazł... W tém drugi jęk dał się słyszeć wyraźniejszy, żywy... Wychodził z krzaku łozy na pół utopionego w trzęsawisku, splecionego gęsto a zmiętego po bokach... Stary Maciéj, gdyż on był tym pobojowiska gościem, rzucił się w miejsce, z którego jęk wychodził — miał przeczucie, że ten ukochany pan, który legł na pobojowisku, żyć powinien, aby on go ocalił. W kilka godzin po bitwie, w któréj nie był, przywlókł się, aby go pogrzebać lub unieść...
Załzawione miał oczy...
Przeczucie nie omyliło; w gęstwinie, którą rozgarnął, ujrzał na gałęziach splecionych, jakby na poduszce, leżącą twarz trupio bladą Zbyskiego z otwartemi ustami.
Snać Moskale nie dostrzegli go byli, pospiesznie odzierając trupy, leżał bowiem w całém ubraniu, nogami w wodzie... Na piersi podarta suknia krwią była zbroczona i przesiąkła...
Maciéj przypadł i spiesznie do boku rękę przyłożył — serce biło tak lekko, jakby już ostatniemi uderzeniami dobijało życia konanie. Stary żołnierz natychmiast począł się krzątać, rzuciwszy świecę pod nogi, podźwignął ciało, obwiązał piersi... Daléj, daléj nie wiedział, co czynić... Do wsi było daleko... iść po ratunek wątpliwy a zostawić go tak... nie sposób.
— Trupa czy żywego, mruknął stary, wyniosę go ztąd... jeszcze mi sił stanie...
Jął więc powoli zbierać bezwładne ciało na barki... przykląkł,..
Ale gdy przyszło wstać z ziemi obalił się sam... Nie zraziło go to, ukląkł raz jeszcze i z wielką pracą na stare złamane plecy potrafił zwłoki podźwignąć. Zdało mu się, że zimne ręce, zastygłe, jakby instynktowym ruchem bezmyślnym ujęły się ramion jego...
Przejście z tym ciężarem przez łąkę było może trudniejszém nawet nad podniesienie go z ziemi. Maciéj chwiał się na nogach i dopiero, doszedłszy do strzelby, którą opartą o trupy zostawił, chwyciwszy ją w rękę, podpierając się jak kijem, nieco pewniejszym zaczął postępować krokiem...
W trawach zawsze jednak iść było trudno, zwlókł się więc ku wybrzeżom lasu i zwolna ciągnął ku gościńcowi, spoczywając i opierając się o drzewa, gdy na drodze z dala, z dala zaturkotał wóz...
Stary żołnierz stanął, lękał się zawczesną pocieszyć nadzieją... ale gdyby, gdyby to był jaki litościwy podróżny... Westchnął tylko do Boga... Wszystko w mocy Twojéj!!
Turkot, choć chwilami mniéj wyraźny, zbliżał się widocznie, potém zwalniał biegu wóz i począł wlec się noga za nogą.
Maciéj z niecierpliwości ozwał się słabym okrzykiem.
— Hej! tu! Bywaj! bywaj!
Ale nagle ucichło... i nic już słychać nie było... Złamany ciężarem ciała, stary sparł się o sosnę, spuścił głowę, dyszał. Trudno mu było nawet się odezwać raz drugi... Dobył głosu...
W drugim końcu na gościńcu coś jak cień przemknęło się i szepty słyszeć się dały... Maciéj bez słów, okrzykiem rozpaczliwym dawał o sobie znać... bo czuł, że za chwilę padnie lub konającego złożyć będzie musiał na ziemię...
Ale przecie stłumionym słabym głosem huknięto po wiejsku...
Maciéj odpowiedział — Ratuj...
Upłynęła chwilka... dwóch ludzi od gościńca spiesznie się zbliżać zaczęło, stary w przestankach nawoływał. W mroku, którym ta część lasu była okryta, przybywających ludzi rozeznać nie było podobna. O krok byli od Macieja... odezwali się po polsku... stary żołnierz odetchnął.
— Na rany Jezusowe! zawołał, pomożcie, dźwigam dogorywającego człowieka... przyjdźcie mi w pomoc...
— Kto tam?
— Swój! chodźcie, bo padnę...
Z bliska poznał Maciéj po strojach kogoś z sąsiedztwa... Wąsaty stary mężczyzna pochwycił z jednéj strony ciało, z drugiéj poskoczył jego towarzysz w księżéj sutannie...
Maciéj na zapytanie nawet im odpowiedzieć nie mógł.
— Czy żyje? spytał ksiądz.
— Przed chwilą dawał życia znaki...
— Kogoście uratowali...?
Stary nic z razu nie odpowiedział, a potém... — Dobry Polak... mężny żołnierz, człowiek poczciwy...
— Ale kto on? domagał się mężczyzna... czy nie Zbyski...
— A! on! on! któż was przysłał?
— Nie ma się co pytać, jechaliśmy po ciało... wielka to łaska Boża, jeśli żyje.
Maciéj westchnął. We trzech poczęli nieść Stanisława ku wozowi... i złożyli go na sianie w pośrodku. Stary siadł, aby trzymać na kolanach nieco podniesioną głowę... Na rozmowę nie było czasu... wóz się potoczył ostrożnie, ale nie tą już drogą, którą przybył, tylko wąziuchną ścieżką wyboistą, środkiem pól prowadzącą do lasu.
Już dniało, gdy się dowlekli do chaty, w pośrodku boru stojącéj... Przed nią kilku ludzi siedziało na pniu i przyzbie, pokrwawieni i poobwijani chustami...
Pomiędzy nimi był ranny także Władysław, który poskoczył do wozu, wołając z wnętrza chaty doktora. Jakież było zadziwienie Macieja, gdy podniósłszy oczy, poznał w nim tego samego Frycza, z którym był jenerała pogrzebał. Zrobiło to na nim wrażenie przykre... Lekarz przypadł opatrzeć, nic nie rzekł i kazał wnieść do izby Zbyskiego. Słabe oznaki życia trwały jeszcze...
Tu dopiero, rozdarłszy i porozcinawszy odzież, przekonano się, że kulą był trafiony w nogę a kilka razy w pierś bagnetami skłuty... Głowa była porąbana nie głęboko... krwi upłynęło wiele... ratować wszakże jeszcze słaba zostawała nadzieja. Natychmiast wzięto się do opatrzenia ran i ratunku, jaki był możliwym...
Dzieją się czasem cuda, zwłaszcza gdy późniéj mogą się okazać niepotrzebne — stał się i tu cud, że Zbyski po kilku dniach zdawał się ocalonym. Choroba obiecywała się przeciągnąć długo, ale wyzdrowienie było możliwém. Przez cały ten czas Stanisław milczący, — nie okazując wcale radości z powrotu do życia — pozostał na łożu, żyjąc wprawdzie ciałem, ale na poły umarły duszą.
Nawet Maciéj go nie mógł szczebiotaniem swém i troskliwością z tego wyrwać odrętwienia, patrzał nań obojętnie, zimno, a gdy odzyskał zupełną przytomność, całe dnie spędzał z oczyma w sufit wlepionemi. Doktor i Władysław byli zmuszeni go opuścić. Tymczasem schronienie zdawało się bezpieczném, musiano go w niém pozostawić, ażby nieco sił odzyskał. Te powracały widocznie, tylko umysł zdawał się w dawńéj trwać niemocy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I znowu noc była, ale parna i gorąca, okienko chaty wyjęto, aby choremu dać trochę powietrza. Maciéj siedział w nogach, gospodarz i co żyło w leśniczym dworku spało... Powietrze było ciężkie, chmury, czarne przewlekały się po niebie, grożąc burzą... Zbyski drzemał snem gorączkowym... Wtém jakby wiatr przeleciał po lesie... potém jakby szmer jakiś około chaty. Maciéj wstał na palcach i poszedł wyjrzeć okienkiem, nie dojrzał nikogo i wrócił drzemać na kul słomy, na którym zwykle w kącie izby legiwał...
Już sen mu był powieki skleił, gdy gwałtownie zaczęto się dobijać do drzwi. Co żyło, zerwało się z posłania, stary żołnierz jak pijany zataczając się pobiegł ku drzwiom, aby go kto nie uprzedził... przyłożył ucho... usłyszał tylko szepty i zdało mu się, że pochwycił przytłumiony chrzęst broni...
Dziwném było, iż dobijający się po nocy ludzie nie odpowiedzieli na pytanie...
— Nie odmykaj! szepnął Maciéj do leśnika... nie odmykaj bezemnie... Wpadł do drugiéj izby po pistolety, ale tu zastał już przez ciasne okienko na pół wsuniętego człowieka... Z po za niego widać było kilku innych pod ścianą... Nie myśląc nic, żołnierz wystrzelił, krzyk się dał słyszeć...
Ubit!
Zarazem pierwsze drzwi naparte silnie rozpadły się i ciżba wtłoczyła się do chaty...
Byli to Moskale... Do koła otaczali chatę... krzyk i przekleństwa rozległy się razem... Zbyski, który był oczy otworzył ale leżał spokojnie, ani się ruszył do ucieczki, ani do obrony... Maciéj tylko szukał broni napróżno...
Ale już z pierwszéj izby cisnęli się Moskale do alkierza i żołnierz szamotał się napróżno w ich rękach.
Obalono go, bijąc i wiążąc... Krzyk dzieci, wrzask żołnierzy, przekleństwa Macieja, rozkazy wydawane mięszały się razem w jednę wrzawę straszną, dopóki głos jenerała, nakazujący nie dał się słyszeć.
Tisze! smirno! (Cicho! spokojnie). Dziwna rzecz, ci, co przyszli go brać i stali nad łożem, usłyszawszy język, przejęci jakąś trwogą, stanęli. Zbyski blady, zarosły... podniósł się na łokciu i spojrzał powtarzając...
— Precz! cicho! czego tu chcecie? Żołnierze opamiętać się jeszcze nie mogli, gdy z za nich ukazała się figurka w cywilném ubraniu i wsunąwszy głowę — zaśmiała się...
— Wasze prewoschodytelstwo jeszcze ma ochotę komenderować! cha, cha!?
Był to szanowny Arsen Prokopowicz. Zobaczywszy go Zbyski zwolna osunął się na poduszki...
Urzędnik, rozepchnąwszy ludzi, stanął przy saméj łóżka krawędzi...
— Góra z górą? nieprawdaż — zawołał... przysięgam wam Stanisławie Karłowiczu, kogo innego szukałem. Wiém, że nie uwierzycie? ale są takie przeznaczenia! Jak Boga kocham! A dla was to i lepiéj, że stary znajomy...
Mnie oni od razu nie oszukali tą śmiercią, ja wiedziałem, że wy żywi jesteście... Pojedziemy się przedstawić po komendzie... nie ma na to rady...
Czekał odpowiedzi napróżno, mówiąc przerywanym głosem... Zbyski zacisnąwszy usta milczał... Jęk tylko zbitego i pokaleczonego Macieja odpowiadał mu... stary uderzony w głowę, chrapiąc i rzucając się, dogorywał na podłodze. Siwa jego głowa podnosiła się niekiedy i ze stukiem opadała na powałę. Oczy zwrócone ku panu iskrzyły się jeszcze, gdy powieki podniósł, potém powlekać się zaczęły jakby obłokiem mlecznym, usta otwarły, targnął się parę razy i ducha wyzionął.
— Czort wziął jednego Polaka! zawołał żołnierz, macając już po kieszeniach, ale to on zastrzelił Jegora... a Jegor już i zastygł...
Wkrótce uciszyło się wszystko, powynoszono trupy, powiązano żywych, Arsen Prokopowicz zapalił cygaro i przechadzał się... Żołnierze pili wódkę zdobytą... Jenerał leżał nieokazując, aby ta scena wielkie na nim uczyniła wrażenie... Arsen, napróżno próbując go podrażnić, — w końcu sam zamilkł także.


Straszném było średniowieczne więzienie, po za którém tuż stały narzędzia męczeńskie, mające z winowajcy wymódz zeznanie; ciemne mury podziemia, łańcuchy... przegniła słoma na posłaniu, stęchła woda i chleb spleśniały... ale któż wie co straszniejszego, czy ten grobowiec murowany, czy te szufladki zatęchłe, w których dziś cywilizowany wiek ludzi postępu zamyka dla upamiętania?...
Więzienie średniowieczne miało w sobie jakiś żywioł poetyczny... dzisiejsze jest śmierdzącą prozą obrzydłą... w któréj okropność odziewa się w brudne szaty ze śmietniska podjęte.
Tu zamiast dzikiego Kalibana, oprawcy, pijany sołdat cuchnący gorzałką a zamiast sędziów zakapturzonych eleganccy sędziowie z salonów wybrani w żółtych glansowanych rękawiczkach, mordujący nieszczęśliwego francuskim sarkazmem i moskiewskim cynizmem. Po nad tamtém więzieniem był Bóg jeszcze... tam jego imię choć często nadużyte, wypisane było nad trybunałem, tu... nie ma Boga, tu jest Państwo... najokrutniejszy z bożyszcz, na rachunek którego palą się ofiary jak indyjskim Bogom... niezliczone tam były prawa i idea sprawiedliwości choć koszlawéj, tu nie ma żadnéj, — tu panuje — suprema lex — siłą...
Na cóż po raz setny opisywać więzienie moskiewskie? izbę brudną, wilgotną, ciemną, smrodliwą ze czterema ściany białemi, które poryła boleść, pozamazywało okrucieństwo... z oknem zabitém i zakratowaném, aby nie dopuściło widoku cmentarnego dziedzińca... z szybą we drzwiach, przez które zagląda sołdat ciekawy, aby ci samemu nie dał być z myślami, z łóżkiem, które boleść wyżłobiło. Po nad temi mury cisza gorsza niż śmierci, bo powolnego konania... szmery, które ją przerywają pełne grozy i prozy... Nie szukać tu poezyi, chyba takiéj, którą z głębin serca ludzkiego wszędzie dobyć można, jak złota odrobinę z każdego piasku. — Jest to coś niewysłowienie strasznego — zbydlęceniem ludzi i tych, co są strzeżeni i tych, co pilnują. W Moskwie wszystko się rachuje i czyni na niszczenie moralne i materyalne, nawet tam, gdzie pozornie cel inny. Szkoła na duchu zabija, kościół Bogu bluźni, dobroczynność truje ubogich a żywi bogatych spekulatorów, szpital lekarstwami napycha kieszeń doktorów... policya, co ma bronić porządku, mąci spokój i prześladuje, sąd wywraca pojęcie sprawiedliwości i tak wszystko.
Zostały wprawdzie nazwiska europejskie instytucyi, ale ich duch tatarski zgryzł je do szczętu. — Są one negacją tego, co przedstawiać mają. Jedno więzienie jest tu ideałem męczeństwa. Wyrafinowanie i instynkt składały się na uczynienie go najstraszniejszém narzędziem do złamania człowieka. Rzadko kto z niego wychodzi całym na umyśle, nie zgniecionym na sercu.
W takiéj celi więziennéj znajdujemy jenerała... w stanie ducha, w jakim go widzieliśmy już w chacie leśniczego, a o którym sądzić było trudno. Nieboszczyk Maciéj, dopóki żył, nie umiał w czasie choroby powiedzieć nigdy, co się działo z jego panem... Słowa od niego dopytać nie było podobna, zobojętniały był na wszystko... Napróżno stary paplał, pytał; oko nawet nie ożywiło się na wspomnienie żadne, chyba gdy Maciéj przypomniał petersburgskie czasy. Dziwiło go to i oburzało, gdyż on ze zgrozą i przykrością je przypominał, a jenerał zdawał się ożywiać, gdy o nich posłyszał.
W czasie całéj wyprawy powstańczéj pełnił swe obowiązki żołnierza z największą pilnością, ale ognia i zapału próżno w nim było szukać. W chwili wielkich uniesień, gdy wszyscy płakali, śpiewali, lecieli naprzód, Zbyski stał martwy, ruszał ramionami, uśmiechał się i szedł mechanicznie, dopełniając obowiązku, ale w tém serce nie miało udziału. Uczucie dla Polski było może w głowie, ale moskiewskie wychowanie wyrugowało je z piersi. Zdawało się czasem, że on sam cierpiał na tém... że był jakby upokorzony tém ostygnieniem, a wynijść nie mógł z niego.
Nie spowiadał się wprawdzie nikomu z tego, co się w nim działo, łacno się jednak było tego domyślić...
Władek, który miał wielkie pojęcie o jego charakterze i zdolnościach, — napróżno go usiłował żywiéj wcielić w powstańczą wojnę, zbliżyć do ludzi, wyrozumieć, pociągnąć... uznał się w końcu bezsilnym i wyznał, że go nie rozumiał.
Wśród tego boju, gdy oddział, ze wszech stron zaskoczony, rozpaczliwie się musiał bronić, nie chcąc poddać się nieprzyjacielowi, Stanisław z zaciętemi usty stanął w szeregach i bił się wściekle, dopóki kula nogi mu nie strzaskała, a żołdactwo nie pokłuło bagnetami. Padł, nie broniąc się śmierci, prawie rad, że go uwolniła od życia, które było ciężarem...
W chacie leśnika nie można było dowiedzieć się od niego, co z sobą chciał uczynić, z największą obojętnością dawał się leczyć i zdawał nie mieć żadnéj jasnéj myśli na przyszłość. Gdy go wzięto, dał się ująć bez obrony, bez trwogi, bez przerażenia niebezpieczeństwem... Zawieziono go pod strażą do cytadeli... legł na łóżku i nie okazał, aby ta przemiana położenia wywarła na nim jakie wrażenie. Doktor, który przychodził go opatrywać, odbierał zamiast odpowiedzi, ledwie znaki dawane głową i skinienia niechętne. Rezygnacya dochodziła w nim do obojętności... Od pierwszéj chwili, w któréj Arsen Prokopowicz przyszedł mu się pokazać jako sprawca... nie zważał wcale na niego, podłość nawet tego człowieka oburzyć go nie mogła.
Działo się w nim coś niezrozumiałego... Zażądał Biblii, rozłożył ją... próbował czytać, porzucił... całe dnie obrócony do muru trawił na zadumie osłupiałéj... Kilka tylko razy próbował mówić z żołnierzami na straży, ale tym ich regulamin zabraniał z więźniem rozmowy...
Widoczną dystrakcyą czyniły mu zmiany warty, którym się przypatrywał przez okienko. Chory, przeodziany, zbiedzony, zachował postawę, ruchy, coś żołnierskiego, powiedzmy szczerzéj moskiewskiego...
Zdawszy go na ręce władzy, dokonawszy dzieła nad którém długo pracował, Arsen Prokopowicz dopiero począł szukać Maryi Pawłownéj, aby się jéj dziełem swém pochwalić. Bawiła ona w Warszawie ukryta w zakątku hotelu... nie mogąc się oddalić... czując jakiś obowiązek, potrzebę trwania na tém stanowisku.
Byłoli to przeczuciem czy fantazyą? któż wytłómaczy?
Arsen, który umiał wcisnąć się tam, gdzie go najniemiléj widziano, gdzie się czuł natrętnym, znalazł chwilę sposobną, drzwi na pół otwarte i jenerałową w żałobie samę jednę, chodzącą po pokoju.
Kilka miesięcy ostatni ślad młodości starły z jéj twarzy, wychudła była, żółta, obudzająca litość, z dawnéj piękności skelet tylko pozostał, postawa dumna i pańska... ale oko było martwe... policzki wpadłe, usta blade, ręce wychudłe... a czoło pofałdowało się i zmarszczki oplotły powieki... Ze stroju i powierzchowności widać było, że najmniejszéj już wagi nie przywięzywała do twarzy swojéj i wdzięku dawnego...
Postrzegłszy nieprzyjaciela w progu, wzdrygnęła się ale pomiarkowała i stanęła milcząca. Jego fizyonomia uszczęśliwiona uderzyła ją...
— A! Maryo Pawłowno! zawołał — co wy najlepszego robicie? po co na was ta przeklęta polska żałoba? czybyście i wy mieli spolaczeć? Po co wam tu się męczyć? czemu nie powracacie do stolicy?... Teraz przynajmniéj oznajmić już wam mogę, że wszystko skończone.
— Co skończone?
— Stanisława Karłowicza karyera i życie... zdaje się skończy się wkrótce. Macie zemstę najwykwintniejszą, jakiéj mogliście pragnąć... przyprawcie ją sobie teraz, jak się wam podoba.
Marya Pawłowna patrzała na niego, nie śmiejąc ust otworzyć, lekkiego drżenia, które ją opanowało, nie dostrzegł Arsen Prokopowicz...
— Ja czasem bywam szczęśliwy i nie głupi, mówił daléj. Cała ta komedya śmierci jenerała była dla mnie podejrzaną, miałem moralne przekonanie, że on żyje i poszedł do powstania... Otóż nie omyliłem się. Chociaż krył się dobrze, choć naszych szpiegów niby to wieszali (to jest zawsze tych, co byli Bogu ducha winni, bo prawdziwi tęgo krzycząc uchodzili), dowiedziałem się gdzie był jenerał.. Poznaliśmy go po starym słudze... W jednéj potyczce bił się, no, to wszyscy mówią, że się bił jak lew, i nie dziwię się, wiedział co go czeka gdy będzie wzięty... Zostawiono go na placu za umarłego... Służący ów, stary żołnierz, wyniósł go na barkach, przywołał do życia... schowali go w lesie.. i tam miałem przyjemność go ująć...
— Gdzież jest? słabym głosem spytała jenerałowa... Ręce jéj, splecione na książce, ścisnęły się konwulsyjnie... gdzie jest?
— Już teraz tam ztąd nie wyjdzie, aż na stok cytadeli... na rozstrzelanie... albo pod szubienicę... Do woli waszéj, miła pani, daję wam do wyboru, a ręczę, że się spełni, co nakażecie swemu słudze, który z największą przyjemnością wykona wasz wyrok...
Jenerałowa patrzała na niego długo milcząc, on badał ją także i nie wiedział, jak ma sobie tłómaczyć wyraz twarzy dziwny. Malowało się na niéj przerażenie raczéj, niż pragnienie zemsty... Kilka razy próbowała usta otworzyć, poruszyły się wargi. Słowo z piersi wyjść nie mogło... Widocznie siliła się, by przemódz uczucie, opanować siebie i nie wydać. Arsen patrzał i czekał...
Drżącą podała mu rękę.
— Ale powiedzże, spytała — możeż to być? widziałeś go? nie mylisz się? mówiłeś z nim?
— Tak jak oto was widzę... mówić wprawdzie nie raczył do mnie, ale przecieżbym go w piekle poznał. Omylić się nie można... dwóch takich ludzi nie ma na świecie...
— O! to prawda! cicho ozwała się jenerałowa... dwóch takich zdrajców...
Arsen się ucieszył.
— Zdradził was, cara i Rosyą! podły, nikczemny człowiek...
Marya szepnęła coś niezrozumiałego, zaczęła się przechadzać po salonie.
— Teraz więc... więzienie... w cytadeli, nie prawdaż?
— W cytadeli... ale że od ran chory, ma izbę, późniéj kazemata...
— No, i śledztwo?
— A tak! i sąd wojenny. Sąd ciekawy, bo jenerał wykreślony ze spisów jako umarły, a tu trzeba pokazać świadectwem ludzi co go znali, że żywy. Ja także spodziewam się stawać z wielką przyjemnością. Zbrodnia skomplikowana wszelakim sposobem, nie ma więc ani podobieństwa, ażeby wyszedł gdzieindziéj, jak na śmierć. Gdyby go ułaskawili, inaczéj nie mogą, jak na wieczną katorgę, a dla niego będzie tak smaczna, że stanie za dwie śmierci. Ale to nie może być! Trzeba mieć litość i — kulą w łeb... łaskawa pani... z katorgi czasem ludzie cudem powracają, a z tamtego świata nigdy.
— To prawda, dodała zimno Marya — z tamtego świata nigdy..
Arsen te wyrazy, które się zadumanéj wyrwały, wziął za potwierdzenie własnéj myśli...
— Tylko się nie spieszcie, rzekła po chwili Marya — męczył on nas, niechże się pomęczy...
— O! o to nie ma obawy — podchwycił Arsen... choć sąd wojenny gorący, ale tu dużo formalności brak, to to się musi przeciągnąć...
— A potém... machinalnie rzekła jenerałowa... i nie dokończyła...
Arsen był z niéj dosyć zadowolniony, znajdował ją tylko za zimną.
— Pozwólcie sobie powiedzieć — szepnął, że jak na taką dobrą wiadomość, znajduję was nieco obojętną..
— Cóż chcecie, wszystko mi teraz obojętne prawie — odpowiedziała, życie, Śmierć, nawet zemsta...
— Ale na rozstrzelanie, ja wam pierwsze miejsce wyrobię... pod samą cytadelą, albo w oknie, zkąd widać najlepiéj... i on was widzieć będzie mógł... To mu będzie miło, położy rękę na sercu, albo od ust pośle pocałunek... i... brzdęk... skończyło się wszystko...
Twarz Maryi pokraśniała, zbladła... poczęła drżeć...
— Tylko po nim nie płaczcie! zawołał.
— Ja płaczę po sobie! odezwała się.
— O! wam się jeszcze życie uśmiechnie, bo to powoli się zapomni...
— Arsenie Prokopowiczu, rzekła nagle, podnosząc oczy zaognione — o jedno was proszę... niech ja wiem, co się tam dziać będzie... Przyjdźcie do mnie z raportem... proszę... szczegółowym...
— Jak do głównokomenderującego — rzekł Arsen z uśmiechem.
— Cóż wy dzisiaj robicie? spytała.
— Dziś... nie wiem...
— A wieczorem?
— Jestem proszony przez hrabiego.... na herbatę.. będziemy z nim planować, jak tę Polskę po naszemu urządzić, bo tu wszystko z gruntu naprzód wywrócić potrzeba.
Jenerałowa skinęła głową... z widoczném wahaniem jakby zmuszona podała mu rękę, żegnając się z nim... Gdy wychodził, powiodła za nim okiem, byłby się może uląkł tego wejrzenia... gdyby ją zobaczył, ale nie widział nic, oprócz swojego tryumfu.
Wysunął się, poświstując...
Zaledwie drzwi się za nim zatrzasnęły, fizyognomia kobiety przybrała nagle wyraz przerażenia, jak gdyby tłumione uczucie rozlało się po niéj. Poczęła biegać po pokoju... nie wiedząc co począć, stanęła, myślała... zawołała sługi, spojrzała na zegarek... kazała podać sobie suknią inną. Gorączkowo, nieprzytomnie ubrała się w mgnieniu oka, zarzuciła zasłonę i wybiegła..
Wychodząc jednak z hotelu, obejrzała się do koła, znać lękając się, ażeby ją Arsen nie śledził,... potém poczęła przechadzkę dziwną po mieście, jak gdyby na wypadek szpiega ślady po sobie zatrzeć chciała i mrok już był, gdy, siadłszy do doróżki, kazała się wieść do jakiegoś domu, którego adres wyszepnęła bojaźliwie..
W głąb powozu wsunąwszy się, nie ocuciła aż stanął, odprawiła woźnicę i wbiegła szybko na wschody.. Dom był cichy i smutny, służący w przedpokoju czytał książkę pobożną..
Jenerałowa nie mówiła po polsku, łamanym językiem kazała oznajmić, iż nieszczęśliwa kobieta, żądająca pomocy, prosi i zaklina gospodyni, by się z nią natychmiast widzieć mogła.
— Ale pani nie przyjmuje nikogo!
— Powiedz jéj — musi, powinna mnie przyjąć.
— Mnie zakazano meldować...
Jenerałowa dobyła woreczka, zapomniawszy, że się oznajmywała jako nieszczęśliwa żądająca pomocy i że — nie była w Moskwie. Sługa przerażony się cofnął na widok pieniędzy, — ale w téjże chwili bez namysłu i pytania jenerałowa rzuciła się wprost ku drzwiom, otworzyła je i wpadła do salonu. Tu nie było nikogo — z drugiego pokoju słaby głos zapytał — kto tam...?
Marya śmiało odpowiedziała po francuzku — pani! — muszę się z tobą widzieć.. musisz mnie przyjąć!
Na głos ten nieznany pułkownikowa zerwała się z krzesła i wybiegła.
Dwie kobiety stały na przeciwko siebie, przybyła złożyła ręce jakby błagając miłosierdzia.
— Musisz mnie pani przyjąć.. przychodzę w sprawie twego syna..
— Mój syn!.. krzyknęła wdowa.
— Bądź pani mężną.. twój syn był rannym, jest wzięty w niewolą.. jest w cytadeli.
Ledwie domówiła tych słów, gdy pułkownikowa załamała ręce i z krzykiem padła na podłogę.. Marya pospieszyła pochwycić ją... kobiety się zbiegły, ale po pierwszym ratunku... jenerałowa odprawiła je rozkazująco i pozostała z nią sama.
— Pani jesteś matką, rzekła — pani go kochasz.. nie pytaj mnie kto jestem.. powiem ci tylko jedno, uczynię co jest w mocy ludzkiéj, aby mu — życie ocalić — ale pomożcie mi..
— Ja? ja?
— Tak jest pani — dokończyła energicznie Marya.. on był podanym za umarłego, muszę mu dowieść świadectwem niezbitém.. kto on jest.. Ci ludzie.. ja nie wiem, oni gotowi... powołać się do najświętszego uczucia matki, by syna zdradziła... On ma nieprzyjaciół.. on ma nieprzyjaciela, jednego, strasznego!
— A! zawołała nagle — zabijano tylu, czemuż nie ma nikogo, coby zabił tego człowieka!!
Przerywanych wyrazów Maryi drżąca matka słuchała, nie mogąc dobrze zrozumieć.. Pojęła tylko, że mogą ją postawić naprzeciw niego i... kazać synowi wybierać między uściskiem matki, a szubienicą, kazać mu się jéj zaprzeć lub umierać — a jéj odepchnąć dziecię, aby je ocalić!!
Ta okropna ostateczność widzenia Stanisława i wyrzeczenia się go... przyprowadzała ją do szaleństwa.
— A! ja nie potrafię skłamać! zawołała..
— Gdybyś chciała.. nie możesz, wyda cię głos, wejrzenie, płacz... Gdy go zobaczysz wynędzniałym, okutym, bladym... schorzałym od więziennego powietrza, rzucisz mu się w objęcia...
— Cóż począć! o Boże! co począć!
— Uciekaj pani! — zawołała Marya.. jutro ja ci dam paszport.. dam pieniądze.. wszystko co chcesz — uciekaj...
Pułkownikowa wzdrygnęła się — wiedziała kogo miała przed sobą. — Od niéj, od téj kobiety przyjąć pomoc jakąkolwiek.. od téj, co go zgubiła. Mimowoli cofnęła się.
— Pani to musisz uczynić, bo go zdradzisz...
— Ale zdradzi go ten nieprzyjaciel, który go znał... inni — mnie przecie ci ludzie okrutni na świadectwo przeciw dziecku używaćby nie śmieli.
Jenerałowa porwała się śmiejąc boleśnie.
— Oni! nie śmieli! mylisz się pani! Ci ludzie to panowie wykształceni, oni czytali Sofoklesa i Szekspira, im przyjść może artystyczna fantazya zobaczyć żywą scenę dramatu... Co im do tego, że serce od niéj komu pęknie... cóż dla nich znaczy człowiek! Wy nie znacie tych ludzi... ale ja ich znam!!...
Wdowa osłupiała, słuchała. Marya przysiadła znowu przy niéj...
— Pani, ratuj syna... pani musisz tu znać ludzi... tu są tacy, co zabijają? nieprawdaż? Wszakże zabili szpiegów kilku! to szpieg, to zdrajca, to najplugawsze stworzenie, jakie nosi ziemia... powiedz mi — pomóż... ja zapłacę, niech go kto zabije... co najprędzéj, dziś jeszcze!!
Pułkownikowa cofnęła się od niéj z przerażeniem.
— Mylisz się pani... u nas... nie zabijają, my potępiamy skrytobójstwo, nam każde z nich zakrwawia serce, wstydem okrywa czoło.
Myśmy narodem, dodała z dumą, co był zabijanym ale nie zabijał nigdy... Dość téj krwi...
— A! przebacz pani! chwytając za ręce i schylając się, aby je pocałować, zawołała jenerałowa... daruj, ale w obronie życia zabójstwo... wszak nie jest zbrodnią... jeśli On będzie żyw, syn twój zginie...
Krzykiem i nowém omdleniem odpowiedziała nieszczęśliwa kobieta na te słowa... a gdy się ocuciła z omdlenia, płakać już tylko mogła. Marya patrzała na nią z rozpaczą, jakby ostatnia deska zbawienia z rąk jéj wypadła...
— Nie ma więc ratunku, zawołała — a! nie ma ratunku! Ręce jéj splecione podniosły się nad głowę i twarzą rzuciła się na krzesło szlochając...
Tak upłynęła chwila długa... Na widok rozpaczy serce wdowy mimo wstrętu i obawy téj kobiety poruszyło się, spojrzała na nią z litością.
— Ocal mego syna! wyrwało się z jéj ust.
— A! dajcie mi siłę, dajcie środki? dam miliony moje... klejnoty... dobra... siebie... wszystko... daj mi pani człowieka! człowieka... jam sama tu... jam obca!!
Mówiąc to, znowu odzyskiwała energią... wstała.
— Tak, rzekła, potrzeba wszystkiego próbować... zrobić co może człowiek... a pani! pani jesteś czystą i pobożną, twoich modlitw Bóg może wysłucha, módl się... módl się za niego...
Nie dokończyła... schyliła się, całując ją w ramię i znikła...
Niemym świadkiem téj sceny była za drzwiami stojąca Michalina, weszła ona wypadkiem i nie śmiała progu przestąpić, nie straciła wyrazu... jak przybita stała, nie mogąc się ruszyć... Właśnie tego dnia wiadomość o losie, jaki spotkał Stanisława, miała w liście Władka nadesłaną... Władysław marzył, że ujść może pod cudzém nazwiskiem sądu zbyt srogiego, a z Syberyi — uciec potém. Marzył, jak naówczas marzyli wszyscy oni, bo dla nich niepodobieństw nie było. I wiele z tych marzeń najcudowniejszym ziściło się sposobem... przez Chiny... dostawali się tułacze do Francyi, która ich przyjąć nie chciała — wstawali z mogił... wracali z drugiego świata!!
Z tym listem nosiła się, nie śmiejąc nic powiedzieć a teraz nie miała odwagi wnijść... nie wiedziała co począć...
Szczęściem oczy pułkownikowéj szukały jéj, postrzegły, wyciągnęła ręce...
— Ty wiesz! ty wiesz...
— A pani moja, jam o tém wprzódy wiedziała...
— Mamże uciekać...
— Nie pytaj mnie...
— Słyszałaś tę kobietę...
— I drzałam słuchając jéj — szepnęła Misia... Coś dzikiego, strasznego było w jéj głosie, wejrzeniu, ulękłam się go więcéj niż słów...
Ale któż powtórzy tę cichą rozmowę dwóch istót bezsilnych, postawionych w obec wypadków, które przejmowały trwogą i wywoływały tylko łzy i modlitwę...
Miłość pułkownikowéj była wcale inną od téj szalonéj a namiętnéj miłości Maryi, ona byłaby dała życie swoje dla dziecięcia, ale wzdrygnęłaby się cudze mu poświęcić. Chciała go mieć żywym, wolała wszakże męczennikiem czystym niż spodlonym dla tego, co się życiem zowie a co jest przedłużoną chwilą jedną..
Marya okupiłaby życie wszystkiém, bo jéj namiętność żadnéj nie stawiła granicy sobie... myśl żadnego kresu temu, co godziwe... Miłość matki szła z nieba, kochanki rosła z ziemi.


Choć na polach i lasach szumiało wojną i pożogą wiało... w Warszawie nowe salony jenerałów i urzędników, którzy na żér stadami ciągnęli, wyglądały bardzo świetnie a żyło się w nich i wesoło i po europejsku.
Każdy z tych misyonarzy okrucieństwa otaczał się dla własnéj osoby największym zbytkiem i wykwintem na jaki go stało. A stać mogło na przepych królewski, bo w mętnéj wodzie poławiają się ryby złote...
To téż salon jenerała Morgena (przypuśćmy, że się tak ten znakomity dowódzca nazywał) był przepyszny... Kontrybucye, pensye, darowizny i kradzieże pozwalały nie oglądać się na wydatki wcale. Morgen tém bardziéj, że się dosłużył jeneralstwa z niczego, że pochodził z jakiéjś dziury kurlandzkiéj, któréj nikt wyśledzić nie umiał... potrzebował udawać człowieka wielkiego urodzenia i najlepszego towarzystwa. Do tego gołego zrazu nazwiska, które mogło być szwedzkie, niemieckie, francuskie i nie wiem jakie... przyrosło mu von nieznacznie, po tém tytuł baronowski, naostatek genealogia, herb i wszystko czego potrzeba, aby Niemiec szlachcica udawał...
Do obowiązków stanu teraz należało życie wykwintne, a salon co się zowie pański. Wprawdzie smaku nie miał nowo stworzony baron wcale, za to sądził dobrodusznie, iż dosyć być rozrzutnym, aby być wykwintnym.
Wszystko u niego musiało być zagraniczne i pierwszéj mody... W Warszawie o rzeczy zbytkowne nigdy nie trudno... Morgen wybierał jak najdroższe, w przekonaniu, że będą najpiękniejsze i że złożone do kupy, muszą się z sobą pogodzić... jako dobrzy powinowaci.
Salon jego w pałacu zagrabionym na prędce po kimś, kogo chciano mieć w podejrzeniu, aby go obedrzyć — wyglądał przepysznie... ale dla ludzi, co nie mają poszanowania dla zbytków, był śmieszny.
Dywany zdawały się przekomarzać obiciu, firanki kłóciły się z krzesłami, meble były w otwartéj wojnie między sobą — złoto kapało i stanowiło węzeł, mający to harmonijnie w całość połączyć.
Wieczorem, gdy zapalono lampy, gdy błyskotki wszystkie poczęły migotać tysiącem iskier i płomyków, gdy cień pożenił zwaśnione kolory... było to prawie znośne...
Mnóstwo kwiatów w oknach, które ogrodnicy ze strachu dawać musieli, napełniały pokoje wonią i przedstawiały Moskalowi ujarzmioną naturę, którą on woli w wazonie mieć lokajem, niż się do niéj fatygować, aby z nią zobaczyć.
Tego dnia przepyszny ów salon był pełen gości, jenerał przyjmował. Potrzebował po trudach śledztw, spraw, indagacyi, protokółów, odetchnąć wśród uśmiechających się twarzy. Pochlebiało mu to, że teraz towarzystwo nawet petersburgskie najwykwintniejsze, któreby nigdy tam krokiem progu jego nie przestąpiło, tu się doń garnęło.
Wielką znajdował przyjemność, gdy wśród rozrzuconych na stole biletów znajdował Sergiusza Aleksandrowicza, Natalią Jurjewnę i tym podobne gwiazdy, które tu burza zagnała. Naówczas, twarz szanownego barona, blada, żółta, podobna w chwilach złego humoru do zgniłego jabłka.... przybierała dodatkowo coś purchawkowatego... odymała ją rozkosz.... oczy tonęły w zmarszczkach... Morgen, niestety — pięknym nie był, wprawdzie żonę miał krasawicę i z wielkiego domu — ale sam... nawet przy największém staraniu o poprawienie Bożéj omyłki nie mógł dojść do tego, by twarz swą znośną uczynić. Baronowa, niegdyś znakomita piękność, odznaczała się tém tylko, że uchodziła w salonach petersburgskich za taką nicość, iż dowcipnisie dawali do rozwiązania zagadkę — co było większego czy piękność Julii Fedorownéj, czy — niegrzecznie mówiąc, jéj głupota... Morgen miał niesłychany kłopot z żoną, gdyż przytém była uparta bardzo, a rzadko dzień upłynął, żeby nie powiedziała heroicznéj niedorzeczności. Polityka jego wewnętrzna zasadzała się na tém, żeby Julia Federowna jak najmniéj mówiła. Jakim sposobem piękność tak nadzwyczajna mogła się połączyć z taką nieudolnością umysłową, to wiedział tylko Pan Bóg, który tę mieszaninę przyrządził — a tajemnicy nie powierzył nikomu.
Na kominku palił się ogień, jenerał oczekując na gości, grzał się przy nim poufale bardzo. Julia Federowna siedziała na kanapie. Dzieci nie mieli, ale były dwa pinczery, które je zastępowały. Pani jednego z nich ciągnęła za ucho a ten jéj zęby pokazywał... co ją niezmiernie bawiło.
— Julio Fedorowno! odezwał się jenerał.
— Co Osipie Francowiczu?
— Julio Fedorowno, żeby ty mnie raz posłuchała.
— Jak...?
— I zrobiła o co poproszę...
— Jeżeli potrafię... ale ty wiesz, że ja jestem taka głupia... wszyscy się ze mnie śmiejecie a co ja temu winna?
— Julio Federowno, ogadujesz się, ogadujesz... ty tylko jesteś nieuważna...
— Jaki pan dziś grzeczny...
— Ale słuchaj, bo lękam się żeby kto z gości nie nadszedł. My dziś będziemy mieli bardzo znakomitą osobę, co bywała na carskim dworze, wielkiéj familii... bardzo złośliwa...
— Kobieta?
— Czyż się nie domyślasz?...
— Ja się nie umiem domyślać...
— Przecie mówię o Maryi Pawłownie. Ona tu jest jakimś przypadkiem w Warszawie... licho ją wie czego... Ale znaczenie ma ogromne i język ostry i pieniędzy wiele, trzy rzeczy, których ja się boję. Żebyś ty Julio Federowno nie powiedziała co przy niéj...
— A cóż ja mam powiedzieć?
— No wiesz, tobie się czasem co wyrwie.
— Bo ja mówię, co myślę...
— To i nie myśl nic i nie mów... rzekł jenerał.
— A jak zasnę?
— Śpij zdrowa... powiem, że to choroba nerwowa.
Julia Federowna poczęła głową kiwać.
— Zawsze ten swoje.
— Proszę, uważaj na siebie.
W téj chwili oznajmiono czynownika do szczególnych i nieszczególnych poleceń, który wcześniéj przychodził, bo się kochał w gospodyni. Wszyscy się kochali w téj nieszczęśliwéj Julii Federownie po troszę... ale gdy otworzyła usta...
Po czynowniku wszedł pułkownik, nadjechała hrabina jakaś, jenerał, kilku urzędników, salon się zaczął napełniać...
Julia była bardzo przyzwoitą, trzymała się na wodzy, ale znać było, że to ją nudziło, ziewała, nawet się nie zasłaniając. Naostatek służący oznajmił Maryą Pawłownę i wszyscy ruszyli się przeciwko niéj.
Ten, kto ją wczoraj widział w domu zapłakaną i zestarzałą a zobaczył teraz... mógłby był z podziwu nad metamorfozą osłupieć... Widocznie Marya Pawłowna potrzebowała być tego dnia piękną, imponującą, wdzięczną, a jako kobieta z charakterem, która co chce z siebie uczynić może... potrafiła znowu odmłodnieć, stać się wesołą, zalotną... miłą... jakby otrząsła na progu domu żałobę, rozpacz... ślady łez i znużenia.
— Marya Pawłowna, rzekł, widząc ją wchodzący czynownik — nigdy chyba nie zestarzeje, zdaje się mieć lat dwadzieścia...
Arsen Prokopowicz, stojący w kącie, osłupiał także.. ale powiedział sobie.
— Jak to zemsta karmi i posila...
W istocie tego dnia wspaniała piękność jenerałowéj, jéj pełne majestatyczne kształty, kibić zręczna... były w całym blasku. Z dumą niosła na białéj szyi głowę z profilem klasycznym, któréj oczy tylko, mimo malowania i restauracyi toaletowéj nieco znużenia zdradzały. Ale na ustach igrał uśmiech, na czole wypogodzoném, wczorajszéj burzy ni śladu...
Julia Federowna przyjęła ją przestraszona... posadziła przy sobie i posłuszna milczała...
Zdala poczciwy Arsen Prokopowicz zadawał sobie pytanie. Po co ona tu przyszła? czy się chce bawić? czy... ale co?... któżkolwiek zrozumie? Sto djabłów, jaka jeszcze piękna... człowiekby się spokusił, żeby tylko — mógł...
Westchnął i zasiadł do kart... Tymczasem Osip Francowicz bawił jenerałową sam ze strachu, żeby się tego żona jego nie podjęła, a ją wyprawił pod jakimś pozorem...
Przechadzając się, wyszli do drugiego pokoju...
Rozmowa toczyła się pół głośno, pół cicho, a jak się zdawało, wypadki współczesne, których Marya Pawłowna była bardzo ciekawą, grały w niéj główną rolę... Uśmiechała się, żartowała, była w najlepszym humorze. Morgen był zachwycony, podbity, oszalały... Pierwszy raz w życiu taka salonowa znakomitość, za którą szalał sam car... raczyła tak serdecznie i poufale zbliżyć się do niego. Byłby w téj chwili oddał jéj na ofiarę Julią Federownę i dwa ulubione pinczery.
Jenerałowa była w takim humorze i usposobieniu, że nie odmówiła zagrać na fortepianie, chwaliła niezmiernie przepych i gust jenerała w urządzeniu salonu, co mu niezmiernie pochlebiało.
— Wie pani, że to ja sam wszystko do najmniejszéj rzeczy dysponowałem, Julia Federowna się do tego nie mięsza...
— O! pan masz gust!!
Jenerał sapnął aż z radości...
Przeszli do drugiego pokoju...
Arsen Prokopowicz, siedząc przy kartach, z podziwieniem widział, iż mówili śmiejąc się coś bardzo długo, nawet nadto długo, jak mu się zdawało.
— Co oni tam gadać mogą? to ciekawa rzecz! rzekł w duchu, a tu ani sposobu podsłuchać!
W istocie nie można było w żaden sposób odgadnąć co mówili tak długo, ale to pewna, że gdy wrócili do salonu, Marya Pawłowna była jeszcze weselsza, a Osip Francowicz zamyślony dziwnie i nadęty... Zdawał się pogrążony w jakichś algebraicznych rachubach...
Puściwszy go na wolność, Marya Pawłowna złapała jenerałową, wzięła ją pod rękę i zaczęła bawić, śmiać się, rozpowiadać jéj coś tak, że w pół godziny zrobiła z niéj przyjaciółkę, niewolnicę, powiernicę... Na ucho nawet szepnęła jéj Julia, jak to ją mąż niepotrzebnie nastraszył, malując tak groźnie osobę tak miłą i łatwą w pożyciu. Śmiały się obie serdecznie z tego poczciwego jenerała... szczególnie Julia Federowna.
Ale nie tylko jenerała Morgena, żonę, dwa pinczery — wszystkich tego dnia potrafiła urokiem, dobrocią, dowcipem ująć sobie pani Marya... tak, że gdy wyjeżdżała w salonie po sobie zostawiła same wykrzykniki uwielbień, a Arsen Prokopowicz westchnął okrutnie.
— Dla mnie ona nigdy taką nie jest!! to szatan nie baba! Ona z siebie zrobi co chce... Ale dla mnie... okrutna.
Tymczasem omylił się biedny... bo nazajutrz rano znalazł pierwsze w życiu... zaproszenie na herbatę i dał sobie słowo, że wprzódy pójdzie do najpierwszego fryzyera, nim się przed Maryą pokaże.
Nim jednak się wybrał do fryzyera na Krakowskie Przedmieście, — zachwyciła go w domu zupełnie niespodziana wizyta, którą na pierwszy rzut oka powitał wesoło — ale nie była mu tak przyjemną jak się spodziewał. Wszedł jeden z tych jenerałów, z któremi Arsen Prokopowicz o losie Stanisława często się w cytadeli naradzał, nie mający zwyczaju w mieście wizyt oddawać. Miał twarz chmurną i jakby zakłopotaną, a na powitanie gospodarza odpowiedział słowy niewyraźnemi. Prosił go usiąść, odmówił.
— Bardzo mi przykro, rzekł grzecznie, iż z obowiązków moich, wy najlepiéj wiecie, co służba znaczy — jestem zmuszony dosyć nieprzyjemną wiadomość wam przynieść.
— No? co? co takiego? cóż to może być.br> — Myślę, że fraszka — ale wiecie takie teraz czasy! musicie mieć nieprzyjaciół... to się rozjaśni...
— Więc o cóż chodzi?
— Głupstwo, odebrałem rozkaz... aresztowania was, rzekł przybyły.
— Co? mnie! Arsen począł się śmiać na całe gardło — żartujecie...
— Mówię seryo... musi to być jakaś omyłka...
— Nie musi być ale jest, odparł zaczynając się burzyć Arsen Prokopowicz, to rzecz po prostu niemożliwa!
— Ale cóż poradzić... po służbie...
— Jak to? seryo?
— I papiery wasze zabrać, dodał powoli gość.
Arsen zbladł i zatrząsł się, pobiegł do teki, otworzył ją i drzącemi rękami, wyrzuciwszy z niéj stos różnych pism, dobył na ostatek arkusza z pieczęcią, rozkładając go tryumfalnie przed jenerałem.
Gość popatrzał. — To prawda! rzekł... i sięgnął w téj chwili za mundur, wydostając z kieszeni podobny drugi arkusz z pieczęcią, który, trzymając w ręku, dał czytać Arsenowi. Twarz poczciwego Moskala mieniła się, silił się do uśmiechu, ruszał i nie mógł ruszyć ramionami.
— Poszaleli! zawołał.
— No, ja nie wiem... odparł cicho przybyły — ale wiecie — służba nie rozumuje...
— A to śmieszna rzecz! jak Boga kocham! rzekł Arsen i dokądże...
— No, dziś, rozumie się do cytadeli, a jutro was odprawię do Petersburga...
— Po co?
Nie było odpowiedzi...
— Co wam znaczy przespać się w wygodnym pokoju, ja dla was przecie znajdę izbę porządną...
— No! ale samiż powiedzcie, oni poszaleli chyba... głowy potracili! Ja im całe życie służę... sto tysięcy djabłów... a oni mnie do kozy pakują! mnie! kiedy? teraz, gdy ja im tu mógłbym wykryć najważniejsze w świecie rzeczy...
Gość powtórzył raz jeszcze — służba i zabrał się do papierów. Wszedł pomocnik... Arsen rzucił się w krzesło, podparłszy na dłoni głowę — sam nie wiedział co myśleć, a wściekłość go porywała. Rad nie rad wszakże pojechał tego dnia spocząć w dobrém towarzystwie, a nazajutrz dodnia w zapłaconym przez siebie wagonie drugiéj klasy z dwoma aniołami stróżami i opieczętowanym zbiorem dokumentów wyruszył w drogę do stolicy. Mamyż mówić i o tém, że nikt po nim nie płakał? wielu jednak na wieść o wypadku niezmiernie się dziwiło i ramionami ruszało. Komu tu już wierzyć! szeptano, wszakże on uchodził za... szpiega!...


Jednego wieczora, gdy jenerał swym zwyczajem leżał obrócony do ściany, na korytarzu dał się słyszeć chód kilku osób, klucz obrócił się we drzwiach, otworzono je i, wśród mroku podniósłszy oczy, ujrzał przed sobą dwie osoby stojące... Niepodobna ich było rozpoznać. Bliżéj drzwi będący wojskowy, poszeptawszy coś z przybyłym... dziwnie jakoś przybranym, wyszedł natychmiast i zamknął za sobą...
W téjże chwili stojąca postać podbiegła do tapczana, upadła na kolana i z płaczem zawołała:
— Stanisławie Karłowiczu! jak to, wyście mnie nie poznali? wy... swéj Maryi... Serce wam nie powiedziało, że ona wszystkie zapory przełamie i przyjdzie...
Jenerał zerwał się z posłania, usłyszawszy ten głos... ale siły go zawiodły, ręką musiał się oprzeć o ścianę... wybladła jego, schudzona, zarosła twarz, na którą słabe światło z na pół zabitego okna padało... przeraziła kobietę... Trup to był żywy, nie człowiek... W oczach malował się przestrach... wyciągnął rękę białą, drżącą ku niéj... ona pochwyciła, okrywając pocałunkami.
Głębokie westchnienie dobyło się z jego piersi...
— Maryo Pawłowno — odezwał się — dobrze zrobili, że mnie wcześnie pochowali... po co wy przyszliście obrzydzać się widzeniem umarłego... Jam na ciele i duszy zabity...
— A! nie! nie! przecierpiałeś, przebolałeś, ale ja ziemię i niebo poruszę, powlokę się do nóg cara, on mi ciebie odda... ty żyć musisz...
— Czém? spytał jenerał — do życia potrzeba czegoś więcéj niż powietrza, chleba... a nawet serca kochającego, trzeba celu i idei, coby żywiła... ja myśli nie mam, celu nie mam, nadziei mieć nie mogę!
— Stanisławie... ja ciebie nie rozumiem...
— A tak! trudno, byś mnie zrozumiała... aleś ty nigdy w głąb mojego życia nie sięgnęła dawniéj. Kryłem tę przepaść przed tobą...
Zamilkł na chwilę.
— Czemużbym twemu sercu, co mnie kochało, nie miał wyznać grzechów moich, złudzeń... zawodów... Ja od dzieciństwa żyłem myślą o Polsce... dla Polski... jam jéj poświęcił wszystko... a gdym ją zobaczył, gdym w nią wszedł... przekonałem się, żem kochał ideał tylko... że takiéj, jaką marzyłem, nie było na świecie, a takiéj, jaka była, ja ni zrozumieć ni umiłować nie potrafię. Pojmujesz ty tę męczarnią? żyć pół wieku wymarzoną kochanką widzianą gdzieś w obłoku, z daleka i znaleść ją...
Nie dokończył.
— Ja ci nie śmiałam mówić nic nigdy — ale co ta wasza Polska... która mi ciebie odbierała!! poszepnęła Marya.
Jenerał się poruszył.
— Milcz na miłość Boga — nic nie mów na Polskę... Co ona winna... ona bohaterka, męczennica... święta... ale ja jéj nie rozumiem... ale między nią a mną — przepaść. Tak, Maryo.. wyście ze mnie zrobili Moskala... wyście mi w piersi zmienili serce, we śnie ktoś mi wyjął mózg i napchał głowę innym... ja płaczę, a Polakiem być nie mogę... czémże ja będę?? czém? trupem...
— A! bądź człowiekiem... dla mnie, nie chcesz być Moskalem, bądź, kim chcesz... ja zrzucę nazwisko, język, wyrzekę się kraju...
— A! nie! nie — w powietrzu tak żyć nie można, krzyknął Zbyski — Moskalem nie mogę być, Polakiem nie umiem — umrę.
— Ty mówisz z rozpaczy i gorączki...
— Rozpacz i gorączka prawdę mówią — powoli zaczął Zbyski... nie! dla mnie wszystko skończone...
Spuścił głowę na dłonie.
— Między rodzoną matką, braćmi a mną pękły ogniwa, co łączyły... słucham ich i niecierpliwość mnie porywa... przekonywają mnie, śmieją się... słowa ich idą do uszu, do serca nie dochodzą, znaczenie ich dla mnie na siedm zamknięte pieczęci... Nieraz płakałem z boleści i gniewu, żem nawet ich heroizmu pojąć nie mógł... nieraz wśród boju zamiast iść na Moskali, miałem ochotę stanąć i dowodzić nimi...
Marya nie mówiła nic, całowała go po rękach.
— Mój miły, mój drogi... szepnęła... ja policzone mam chwile... Mówmy o tém, o czém mówić potrzeba... Ty ocalonym być musisz... Ciebie nie zna nikt. Stanisław Karłowicz umarł, ty jesteś... (wydobyła kartkę) naucz się tego na pamięć.
— Daremnie!! uśmiechnął się jenerał — jak gdyby na świecie nie było Arsena Prokopowicza..
Jenerałowa ze smutnym uśmiechem spojrzała na niego.
— Myślisz, żem zapomniała o nim, odezwała się — o! prawda — trudno mi to przyszło, alem postawiła na swojém...
W téj chwili Arsen jest pod konwojem na drodze do Petersburga... no — a ztamtąd — szepnęła cicho — przeznaczą go do Nerczyńska... a w drodze! wy wiecie... tyle bywa przypadków.
Stanisław spojrzał na nią z przerażeniem... tak zimno wymówiła te wyrazy, które przecie człowieka prawie na śmierć skazywały...
— Odżyj nadziei — dodała szybko, daj się ubłagać, bądź umarłym dla wszystkich, dla Maryi bądź tylko żywym... Słuchaj... słuchaj... ja obmyśliłam wszystko... ty zostaniesz skazany na wywiezienie... ale w drodze... w Moskwie... tam teraz są tysiące... tam się jeden nie liczy... tam się mylą ludzie... pojedziemy z sobą... gdzieś daleko, pod niebo jaśniejsze... do krajów, gdzie nie ma drapieżnéj walki... gdzie pomarańcze kwitną. Zostanie nam zawsze tyle, by kupić domek nad jeziorem, ubrany w winnych liści sploty... Tam świat i ludzie wiedzieć o nas nie będą... tam będziesz siedział, dumał... a ja pieścić cię będę i słuchać... Tam... ja mam życia nie wiele... resztę wyżyję na szczęście, pochowasz mnie pod laurowém drzewkiem i pójdziesz w świat nowe może rozpocząć życie...
— Kobieto! zawołał Zbyski — ty jeszcze marzysz, nawet wśród tych czterech ścian, które są jak brama piekieł zapisane rozpaczą... Wasze życie marzeniem... ale ja na téj nici pajęczéj, z ciężarem mych bólów nie wytrwam, ja urwę się i padnę z nią... Na co mnie ciągniesz w świat, w którym dla człowieka jak ja... miejsca nie ma? Czém jest człowiek bez miłości kraju i stępla narodowości, to pieniądz starty, którego nikt nie przyjmie... chyba ten, co w ogień ma rzucić.
Nie kuś mnie — zostaw przeznaczeniu... Wszak mi się należy kula nie powróz! O! ten zimny sznur w koło szyi... to dławienie się przedśmiertne... przerażają mnie. Ale oni mnie rozstrzelają? nie prawdaż, dodał z wyrazem trwogi drżącéj w głosie.
Marya płakać zaczęła.
— Jeśli ci straszne ze mną życie... idź i żyj sam... ja widzieć nie będę... puszczę cię wolnym, żyj tylko.
— Mówię ci — czém? zapytał gwałtownie Zbyski, to nie jest czcze słowo... com rzekł... człowiek żyć nie może bez duszy, dusza nie żyje bez idei... idea nie rośnie bez celu... U mnie w piersi... próżno...
— Pierś się napełni, mój drogi.
— Nie — to Danaid naczynie... gorzéj, to urna rozbita... płynie z niéj, co w nią wleci i wsiąknie w ziemię, ona zostanie próżną na wieki...
Myślisz, że można żyć bez ojczyzny? a! nie! a! nie... bez niéj nie pełnym jest człowiek... a ja... ja nie mam ojczyzny...
— Masz ją choć nieszczęśliwą! zaczęła Marya łagodnie... prawda, ja nie rozumiem téj miłości waszéj, ani téj potrzeby... dla mnie salon był ojczyzną... któż wie? może ta twoja Polska się odrodzi...
Wymówiła te wyrazy jak dziecku obiecuje się... jutro gwiazdkę z nieba... Zbyski się rozśmiał ironicznie.
— Nie, Maryo — z popiołów nie wyjdzie żywot nowy, a to, co żywe... nie stworzyłoby spółeczeństwa... choć umrzeć za Polskę potrafi, żyć dla niéj nie umie. Zeszliśmy na karły, w których błyski heroizmu zespolone są z ciemnotą... polskiéj ziemi brak ludzi... brak tego, co ich wiąże... bo nawet ojczyzny miłość przejednać zrozpaczonych nie potrafi...
Jestże to ich winą? A! nie! ale ja jestem fatalista, nad nami wisiała fatalność.
Jenerałowa słuchała...
— Wszystko się odmienić może — szepnęła, cisnąc dłoń jego.
— Tak, wszystko tylko nie to... bo ze dniem każdym jest gorzéj, bo upadek widoczny a polepszenia nie ma... bo zaczerpnąć z próżni sam Bóg nie potrafi...
— Mylisz się — on zapełnia próżnią... Zbyski zamilkł...
Postrzegła wszakże jenerałowa, że słowa jéj powolne wywierały wrażenie, spokojniejszym się zdawał.
— Maryo, rzekł po chwili — nie śnijmy, mówmy o rzeczywistości... proszę cię o łaskę... staraj się, by mnie rozstrzelano...
— Ale ty musisz być ocalonym... przerwała gwałtownie...
— Na co? ażebym sobie był zmuszony w łeb strzelić? spytał jenerał, ty nie wiesz, w jakim boju dusza moja, jak podarta w szmaty... Mówią, że wściekłe zwierzę samo się kąsa i rwie z siebie mięsa kawały... jam teraz wściekły...
— Ale ja ci przynoszę... ratunek, nadzieję... niewolnicy twéj usługi... i choć kroplę tego napoju, co usypia i osładza... Wszak miłość choćby nienawistna... jest darem Bożym?... i cudowną lekarką...
— Miłość! powtórzył Zbyski... i zamilkł.
— Czyś ty mnie kochał kiedy... dodała — ja nie wiem... alem ja kochała ciebie... alem ja cię umiłowała, ubóstwiała — i choć dziś uwierzysz temu...
— Czym ja Cię kochał? a tak! rzekł, jakby przebudzając się Stanisław — wszak przyszłaś zapewne dowiedzieć się o to... Maryo... ja o tém sam nie wiem... alem cię nigdy nie zdradził... Wiesz od czego się poczęło przywiązanie moje?... Myślałem, że w tobie zyskam siłę nową, by pracować tajemnie dla tego kraju, którego dziś... nie ma dla mnie... Uczepiłem się twéj sukni, aby za tobą wejść w świat wasz i sięgnąć okiem w tajemnice jego... Chciałem zużytkować to dla Polski... Potém... potém...
— A! cóż potém? zapytała, składając ręce.
— Potém... ja nie wiem — rzekł zimno Zbyski — były chwile szaleństwa i ostygnienia... Kochałem rano, a obojętniałem wieczorem, przywiązywałem się i uciekałem, płomieniałem i stygłem... nie wiem... ale widzisz, żem nie wart był przywiązania twojego... że powinnaś mnie odepchnąć i pogardzić, bo byłem niewdzięczny... Przebacz... wyznałem winę moję...
Marya z płaczem rzuciła mu się do nóg...
— I tych błyskawic mojemu życiu starczyło! zawołała... a! spowiedź za spowiedź... ja ci wypowiem wszystko...
Ty nie znasz naszego życia... tego salonu nad Newą, w którym jest barwa kwiatu... a pod nią robactwo tylko. Całe życie ocierałam się o ludzi, którzy mi ludzkość obrzydzić mogli. Najlepsi byli zwierzętami... W tych rozmaitych kielichach ani kropli nektaru, co karmi i poi... ani pyłku ideału... W poezyi szatach brud i obrzydła życia proza... ile razy podniosły się zasłony, buchał z pod nich czad śmierci... chciwość, egoizm — szyderstwo... Wśród tego świata zwiędła nim rozwinięta... schłam z pragnienia czegoś szlachetnego, wielkiego, jasnego i czystego...
Czułam, że jeśli się to pragnienie nie spełni... oszaleć trzeba i konać. Ty nie możesz bez ojczyzny, jam nie mogła żyć bez ideału, bez poezyi... Świat mi obmierzł... chwyciłam ciebie, jak zieloną gałęź... dałeś mi życie nowe... nie odbieraj go!!
— Umrę, jak żyłem... czysty może i zimny, jak ta łza skamieniała, co się kryształem zowie, ale co ci po kamieniu?
Zapukano do drzwi. Marya powoli wstała z podłogi i żywo dokończyła rozmowę.
— Zaklinam... na matkę... na Boga, na wszystko... ocal życie... tylko życie... chciéj...
— Nie kłamać? zawołał jenerał...
— A! dla mnie, dla niéj...
Domawiała tych wyrazów, gdy postać wojskowo ubrana, stanęła w progu... podali sobie ręce... jenerałowa znikła...
Dopiero po jéj wyjściu postrzegł Stanisław zwitek ciemny, który mu przy nogach zostawiła, więziennym instynktem narzucił go płaszczem... W chwilę potém wniesiono światło... Ale długo Zbyski pozostał pod wrażeniem rozmowy, zdrętwiały i nieruchomy... usta mu się krzywiły szydersko... Nagle, jakby go coś rzuciło, wstał i począł się przechadzać gwałtownie po celi... Paczek przyniesiony zwrócił jego uwagę, rozwinął go i znalazł kobiecą prawdziwie ręką zebrane, co tylko nędzę życia tego osłodzić mogło... papier, ołówek, parę książek... spory pugilares, pełen pieniędzy. Na wierzchu jego, jakby naumyślnie, ażeby mu ten dar uczynić niepodejrzanym, położona była kartka, ręką matki jego napisana. Drżąca dłoń nakreśliła wyrazy nieczytelne:

„Stasiu... żyj dla mnie! zaklinam cię... pozwól się ocalić... dla twéj matki... Spal.“

Z kartki téj widoczném było, że jenerałowa poznała pułkownikową i działała za jéj wiedzą...
Kilka razy brał, odczytywał... pocałował list i, zdarłszy go w drobne kawałki, połknął.
— Takiéj matki jam nie był godny... rzekł w duchu, ani takiego ojca... ani nawet takiego poświęcenia, jak téj kobiety... Ja nie mam serca... Odzywa się w piersi... i cieszę się niém a potém... pusto... Oni mi serce wyjedli...
Szarpnął się za pierś...
Świeca się dopalała, skwarząc w lichtarzyku, gdy wstał z tapczana złamany i znękany, sen mu chorobliwie jakoś ciążył na powiekach, myśli się wiły jak czarne węże po czaszce... powolnie... a bez spoczynku.
— Żyć czy nie żyć? zawołał śmiejąc się... żyć czy nie żyć?...
W kieszeni miał ostatnią czterdziestówkę z kadeckich czasów przypomniała mu się gra w reszotkę... Patrzał na pieniądz, obracał go, śmiał się...
Willa nad jeziorem... konanie powolne wśród pomarańcz i jaśminów rozkwitłych! A na wiosnę kwiaty pachną poezyą... Z pod szubienicy paść na miękkie poduszki i ostatki przespać... wyparłszy się wszystkiego...
I znowu spojrzał na pieniądz, ale go nie śmiał rzucić jeszcze... usta mu się ironicznie krzywiły.
— Poszedłbym o zakład, że fatalność umrzeć każe, a ja... nie potrafię! A! ten zimny powróz na szyi... Nie! nie — przecież onaby mi wyjednała kulę...
Ona... to dobra kobieta... ma serce?
Czy to jest serce?
Któż wie... A matka! biedna matka... Ale onaby chciała mieć we mnie bohatera... a na tego nie stanie dziecku karmionemu mlekiem niewoli!
Z jaką gorączką szedłem... z jaką wracałem rozpaczą!! Ha! rzekł cicho... i nad jeziorem tam może wśród jaśminu przyszedłby z nich który, odarty nędzarz, jak ja urwany od szubienicy... urągać mi nędzą swoją i plunąłby mi w oczy z pogardą.
Miałby słuszność — ale czyżem ja winien temu?
Jeszcze raz popatrzał na czterdziestówkę i opodal wyrzucił ją w powietrze... pieniążek upadł i potoczył mu się pod nogi, ale w téj chwili dogorywająca świeczka zagasła. Stanisław zaśmiał się w duchu.
— Los jest dobroczynny... odkłada wyrok do jutra, abym spał z nadzieją...
Dobrze — a więc do jutra...
To mówiąc, legł na posłanie... a we śnie widział willę nad jeziorem, czołen kołyszący się u brzegu... Maryą, spartą na białéj marmurowéj balustradzie, otoczoną zielonością i kwiatami... i opodal u wrót Władka w łachmanach o kuli... wyciągającego rękę... a potém ciskającego przekleństwem... Biały orzeł bujał w obłokach... Po gorączkowych snach, w których i matkę widział w żałobie i siebie na szubienicy, po konwulsyjnych przebudzeniach z uczuciem zimnego powrozu na szyi wstał, gdy już szarzało... U drzwi zmieniono wartę...
Pierwszym przedmiotem, który oko jego uderzył... był biały na podłodze pieniążek... pochylił się ku niemu...
Na blaszce stało — życie.
Ruszył ramionami.
— Los jest łaskaw, wiedział, że możebym umrzeć ładnie, schludnie i z prozopeją nie potrafił... Ale jak tego po mnie wymagać? Mnie oni dwadzieścia kilka lat dusili jak ciasto, żeby z niego ulepić potworę... Mój świat nosiłem w duszy, a ich światem żyłem... powoli tamten malał, niknął, roztapiał się, niszczał... a ich wciskał... Com ja winien!!
Śmieszna rzecz życie... to nie ma najmniejszego sensu... zaczyna się nie wiedzieć kiedy... kończy licho wie jak? Czy sen prawdą, czy jawa? któż wie?... ja nie wiem...
Gdyby można od pomarańczowych kwiatów zaczadzieć? śmierćby wcale była znośną... ale stryczek! o! ten stryczek... Co téj biednéj Polsce przyjdzie z mojego bohaterstwa, ona i tak ma tego towaru do zbytku i nie znajduje już nań amatorów — Europa rusza ramionami a Moskale ryhoczą ze śmiechu... Czy moja głowa potrzebna jéj?
Ruszył ramionami...
— A więc żyć! być podłym, nikczemnym, wyłgać się... wyprzysiądz... i pójść za parobka do Moskiewki... ale to logiczny koniec mojego początku... naprawdę.
Matce nie spojrzę już w oczy... jam nie wart nóg jéj uścisnąć... czyżem ja syn tego ojca... téj ziemi... jam psiak przez wilki chowany, co gotów się porwać na psiarnią...
I znowu szarpnął piersi... jakby je pragnął rozedrzeć...
— No — tak — żyć! żyć! człowiekowi jak ja, bohaterską śmiercią umierać, to byłoby szyderstwo... popsułbym szubienicę... nie umiałbym... Trzeba żyć i zgnić! to ostatnie słowo losu... Amen!...
Zastukano za drzwiami, żołnierz wszedł ze śniadaniem... zobaczył na podłodze pieniądz... i oczy mu błysły.
— Weź go, rzekł więzień.
Wdzięczny sługa obejrzał się, pochylił do ucha więźnia i szepnął...
— No! namyślcie się no dobrze! dobrze! was dziś wezmą do śledztwa...
I wyszedł.


Wiadomość ta w istocie wymagała namysłu, od jednego słowa przed tym trybunałem inkwizycyi nie świętéj zależało życie, przyszłość — wszystko. Sprawiedliwość moskiewska jest tak prostą, że przed nią jedna tylko absolutna, energiczna negacya ma jakieś — chociaż bardzo względne znaczenie. To téż w Rosyi powszechnie systemem jest zapierać się wszystkiego, o niczém nie wiedzieć. Zaparcie się takie czasem wyjednać może okoliczności łagodzące, gdy zeznanie najszczersze zawsze prowadzi za sobą potępienie. Tak jest w sprawach politycznych, tak w przestępstwach zwykłych i pierwszą zasadą winowajców — musi być nieprzyznawanie się do niczego.
Tam wszakże, gdzie zachodzi tak zwane polityczne przestępstwo — sąd nie ma ani form prawnych, ani stałéj normy, ani oznaczonego sposobu postępowania — polityka więcéj waży nad sprawiedliwość, winny, podejrzany, zamilczający cudze przestępstwo karze się jednakowo. Kodeks ma na celu wytępienie, bo cywilizacya (jeśli ją tak nazwać można) moskiewska za słabą się uznaje, by walczyć z przekonaniami, z ideami, z ludźmi — ma jednę siłę i tą się posługuje — zabija.
Zbyski siadł, myśląc, co pocznie, gorączka snów nocnych ustępowała powoli, ale do heroizmu podnieść się nie mógł... Długie życie w innych sferach i ideach, czyniło mu go niedostępnym. Siedział tak milczący, gdy przez ścianę dało się słyszeć pukanie...
Od czasu, jak był zamkniętym, wyuczył się, nie mając co robić, tego języka grobowego, chociaż go prawie sam nie używał. Tym razem po długiém milczeniu odzywająca się ściana zwróciła jego uwagę tém, że pukanie było natarczywe, gwałtowne, domagające się odpowiedzi. Rad był, że go coś od myślenia odciągnie.
Spytał więc ściany, kto jest za nią i zdumiał się, poruszył, dowiadując się o Władysławie... odpowiedział mu dając swoje nazwisko.. Ta rozmowa urywana, powolna, często niezrozumiała zajęła go na chwilę całego... Była to wymiana wyrazów, w których myśli ściśnięte odgadywać musiał... Spytał go, kiedy przybył, dowiedział się, że uwięzionym był od dni kilkunastu a przeniesionym do celi sąsiedniéj dopiero od wczoraj. Władysław dodał, iż wie, że dziś go indagować będą.
Zbyski spytał, co myśli i jak się chce tłómaczyć.
— Schwytany z papierami — nie mogę się zapierać... Wiedzą, co robiłem — czeka śmierć...
Stanisław nie śmiał pytać, ale Władysław zapytał go — A ty?
— Nie wiem, odparł...
— Nie przyznawaj się, wypieraj — stukał więzień.
— Próżno — trzeba umieć umrzeć... inni życie dali, dam i ja...
Rozmowa przerwaną została, gdyż w celi sąsiedniéj coś zaszło, czego sobie więzień wytłómaczyć nie umiał.
Powtarzał sobie — trzeba umieć umrzeć i uśmiechał się... brzydząc sam sobą a czując, że nie potrafi. Życie śmiało się doń... czcze, puste, łupiną swą ciągnęło go jeszcze... Wyrocznia kazała mu je ocalić, on sam nie wiedział dobrze, co pocznie, zdał się na losy, nie układał planów... Co będzie, to będzie...
W duszy nie miał ani iskry tego zapału, z jakim Władek mu wystukał: Trzeba umieć umrzeć.
Do życia nie przywiązywał zbytniéj wartości, ale go poświęcić nie umiał raz drugi. Na placu boju rozburzyła go namiętność, rozwścieczony był — tu, gdy ostygła... w sercu nie znajdował pobudki do męczeństwa. Aureola dla czoła była mu obojętną, a zimny powróz wstrętliwy. Przesiedział tak do wieczora... kreśląc po stole ołówkiem bezmyślnie cyfry, imiona, wyrazy niezrozumiałe...
Nad wieczór wszedł oficer i dwóch żołnierzy, kazał się więźniowi ubrać i dał mu do zrozumienia, że go miał za głuchego. Mówił do niego przez złożoną w trąbkę dłoń. Zdziwiło to Zbyskiego, ale nie zaprzeczał, poszedł posłuszny.
Więzienie, zarost, wychudzenie tak go zmieniły, iż gdyby nawet w sądzie znaleźli się dawni znajomi, wyśmienicie mogli go nie poznać. Na progu sali minął się z wychodzącym z niéj pod strażą związanym Władysławem, który mu posłał wejrzenie... wzrok ten powinien go był zelektryzować. Władek opuszczał salę badań rozpromieniony, z czołem jasném, z taką powagą i uczuciem siły w sobie zwycięzkiéj, iż klęknąć przed nim było można. Spojrzawszy nań... krew rumieniła mu lice, zmęczony był jak po najcięższéj walce, ale usta drżały jeszcze wypowiedzianą prawdą i daném jéj świadectwem...
Mignął mu tryumfujący... prawie straszny choć skrępowany... mówiąc oczyma: Nie ustąpiłem, nie uląkłem się! Zginę, ale godnym imienia Polaka, ojczyzny Rejtanów i Łukasińskich...
Gdy Zbyski wszedł, w sali widoczném było wrażenie, jakie po sobie więzień zostawiał... zasiadający przy stole poglądali po sobie zbladli, rozgniewani, zdumieni. Twarze ich były nieznajome Zbyskiemu...
Sala ogromna, słabo oświecona, podobną była do innych warsztatów sprawiedliwości moskiewskiéj, ogromny stół ją zajmował w połowie, a w miejscu krzyża i Chrystusa stało to carskie zwierciadło trójkątne z orłem na szczycie, które tak symbolicznie zastępuje godło odkupienia. W istocie tu wyrok wydaje się nie w imię idei Bożéj, ale carskiéj. Dziś tylko car jest już martwém bożyszczem, a zastępuje go państwo...
Zasiadający na końcu, prezydujący sądowi jenerał z ukosa rzucił wejrzenie na wprowadzonego, coś szepnął drugiemu, drugi i trzeci ukradkiem popatrzali na więźnia i zdawali się naradzać... Na ich twarzach zmęczonych oprócz zniecierpliwienia pozostałego po Władysławie i pewnego zakłopotania nie można było nic rozpoznać. Ten, który grał rolę sekretarza... coś szybko napisał i poniósł podać więźniowi...
Zapytanie to, nie ustnie uczynione, ale na piśmie, zawierało nazwisko i imię obce, które mu wczoraj była poddała Marya, i żądała odpowiedzi na to — czy słyszy i mówić może?
Od odpisu tego widocznie cały tok dalszy śledztwa miał zależeć. Jenerał przez chwilę się z sobą pasował... kłamstwo mu było ciężkiém... nie pewien, co powie, wahał się, gdy sekretarz podając pióro i wskazując miejsce w końcu stoła, szepnął (jak dla głuchego wcale nie zrozumiałym sposobem)... Podpisujcież — nie... Sam prawie nie wiedząc, co czyni, Zbyski położył ten wyraz ręką drżącą. Osobliwszą było rzeczą, że prezydujący, który zwykle przy badaniu wpatruje się pilnie w obżałowanego, widocznie unikał spojrzeć nań... Jego towarzysze ze spuszczonemi głowami notowali coś na papierach.
Poddana odpowiedź przeszła z rąk do rąk, nastąpiła narada...
Sekretarz wyszedł... chwila upłynęła, Zbyski stał milczący za stołem... Sąd rozmawiał po cichu...
Po długiém dosyć oczekiwaniu sekretarz wprowadził otyłą jakąś figurę, któréj mundur wojskowego lekarza oznaczał... Z twarzy téj trudno było co wyczytać. Oczy siedziały w głowie nadto głęboko, policzki były odęte... czaszka łysa... usta obwisłe...
Zaczęła się dosyć głośna rozmowa po rosyjsku, w któréj prezydujący żądał od lekarza, aby opatrzył szlachcica Melchiora Szarlińskiego, obwinionego o uczestnictwo w powstaniu, ale skutkiem ciężkich ran w głowę pozbawionego słuchu, mówiącego z trudnością i nie zupełnie przytomnego. Dodał zawsze głośno, jak gdyby w istocie głuchego miał przed sobą, że wina Szarlińskiego nie była wielką, iż wiadomo było władzy, że został wciągnięty prawie gwałtem... ale zawsze kara choć łagodna spotkać go musiała...
Doktor zażądał, aby mu wolno było wybadać więźnia w jego celi, na co się zgodzono; żołnierze się zbliżyli, wyprowadzono Zbyskiego pod konwojem... może upokorzonego nieco własną słabością, ale jakby na nowo przywróconego do życia.
Jawném dlań było, że wpływ Maryi Pawłownéj wszystko to ułożył i przygotował, że jéj był on winien to ocalenie sromotne... ale cudowne zarazem. Milczący i sapiący lekarz pociągnął za nim do jego celi, w drodze nie przemówili do siebie słowa, nie spojrzeli nawet...
Gdy się drzwi zamknęły, gość wziął jedyne krzesełko, wyplatane trzciną, jakie tu stało, i siadł pochylając się ku Zbyskiemu. Ujął go za rękę i rzekł cicho:
— Wszystko pójdzie dobrze, ja poświadczę, jak potrzeba... nie lękajcie się... ja wiem o całéj sprawie... ale zmiłujcież się, nie odzywajcie się... Milczeć, to cała mądrość wasza, więcéj nie potrzeba nic... Na przyszły raz, gdy was wezwą, powiedzcie, żeście chorzy, a raczéj napiszcie... ja was do lazaretu wezmę... Nic nie mówić, panie Melchiorze Szarliński... Was może skażą na mieszkanie i to nie daleko... no! do Woroneża, do Kaługi... co to strasznego! i tam ludzie żyją...
Ja wam zapiszę lekarstwo... nie bierzcie go, wylejcie precz... i bądźcie dobréj myśli.
Jenerał tak jakoś wszedł w swą rolę, że się nawet nie odezwał... Popatrzali na siebie... Doktor odsunął krzesło, podał rękę, jeszcze raz powtórzył: bądźcie dobréj myśli i wyszedł...
Jenerał został sam zdrętwiały, uśmiechnięty z siebie i swojego losu... dziwił się, że tak rączo potrafił chwycić się głupiego życia na nowo... ruszał ramionami, chłostał się wymówkami... ale... uśmiechało mu się marzenie... Heroizm Władka jak widmo, jak coś nadludzkiego, przerażał go... ilekroć on mu przyszedł na pamięć, wzdrygał się...
Powiedział sobie nagle: Jeśli ja mam żyć, niechże i on żyje; jeśli ja ocalonym będę, to nie sam... Ona musi uratować go także... Lżéj mi będzie nie samemu powrócić do życia...
Ta myśl pochwyciła go silnie... ale jak ją było wykonać? Jenerałowa nie powiedziała mu, czy jeszcze się z nim w więzieniu widzieć będzie; a potém czy nie zapóźno.....
Śmierć Władka, którą się zdawał mieć wyrytą na <zole, potępiała go, czuł się nią upokorzonym, chciał mieć towarzysza...
Kłamał tak sam sobie, aby się w swoich uniewinić oczach...
W parę dni, w przeciągu których nikt nie przyszedł i nie dowiedział się o niego... zaprowadzono go do lazaretu... W izdebce osobnéj, widocznie przygotowanéj troskliwie, znalazł podrzuconych wiele rzeczy, które mu pobyt mogły uczynić znośniejszym...
Na oknie, jakby od niechcenia, rzucono kilka książek francuskich... Nie były one pierwszemi lepszemi pożyczonemi w czytelni... ale dobór ich zdradzał chęć przywrócenia smaku do życia... Wszystkie mówiły o Paryżu, o świecie, o roskoszy bytu... z tą płochością francuską, która unika zetknięcia z czémś powaźniejszém, aby mogła obejść uśmiechem zagadnienia życia i dowcipem porozcinać jego węzły święte... Nie zgadzały się one z usposobieniem więźnia... ale jenerał pochwycił je z ciekawością. Żył tak długo w atmosferze ofiar i ideałów, że ta proza powszednia wydała mu się strawą pożądaną, po raz pierwszy od dawna uśmiechnął się nad kartami tych książek, pisanych tylko, by zabawić i okłamać...
Rozmowa z Maryą była mu jeszcze przytomną... Ona właśnie skarżyła się na tego ducha, który w przysłanych książkach panował. One żyły tém, czém żyło najwytworniejsze towarzystwo petersburgskie... W istocie jest to jego znamieniem i charakterystyką, że w sobie łączy sceptycyzm i ironią cywilizacyi zepsutéj z realizmem barbarzyństwa również zepsutego.
W barbarzyństwie ludów Wschodu jest pewne tchnienie ideału... coś dziko majestatycznego... czasem się w nim wybuchem wulkanicznym ozwie czucie i serce, czasem rzuci nim instynkt ludzki; u Moskwy barbarzyństwo się wyżyło, straciło instynkt i ten majestat pierwotny a natomiast przywdziało modny płaszcz ulicznic cywilizacyi...
Z tego dwojga sklejoną jest ta istota, która w Europie gra rolę dobrze wychowanego Moskala, a w domu jest czémś nieokreśloném, stokroć wstrętliwszém od Kirgiza i Kałmuka... któremu ma być nauczycielką i przewodnicą.
Myślał Stanisław, dla czego Marya (czuł jéj dłoń w tych książkach) wybrała dla niego to, czego nie cierpiała sama... i łatwo mu było odgadnąć, iż w téj chwili pragnęła go ściągnąć na ziemię, nakarmić rzeczywistością, umysł ostudzić i zobojętnić.
W celi lazaretowéj był sam, ale ona miała choć pół okna, którém zaglądało słońce... powietrzem jéj można było odetchnąć... i chód nieznośny żołnierza na warcie... nie nużył swą monotonią zabójczą, ani oko tego stróża w szybie drzwi się już nie ukazywało...
— Niech się dzieje, co chce... rzekł trzeciego dnia... każą mi żyć... będę żył, jeśli potrafię...

Niecierpliwiło go tylko, iż o Władka upomnieć się nie mógł. W tydzień doktor mu przyniósł kartkę od jenerałowéj i szepnął, że odpisać może... Stanisław skorzystał skwapliwie z téj zręczności — i nie mówiąc nic o sobie, zaklął o ocalenie Władysława. Trzy dni potém żadnéj nie było odpowiedzi; czwartego oddano mu książkę... Na pierwszéj karcie jéj był numer jakiś wielkiemi wypisany znakami... Zbyski domyślił się szukać wskazanéj przezeń karty, która była lekko sklejona... Na białéj stronie ołówkiem znalazł wyrazy po francusku:
„Bóg wielki... ale i on nie zbawi człowieka bez niego... kto nie chce być zbawionym... Czasem wola i miłość czynią cuda... Miejmy nadzieję...“

Upłynął znowu dosyć długi przeciąg czasu... a wieści nie było żadnéj...
Melchiorowi Szarlińskiemu przeczytano wyrok, skazujący go na wygnanie do Kaługi, przeciw któremu on nie protestował... Co się działo w duszy jego, Bóg wie jeden tylko... Roczniki cytadeli nie dostarczają nam materyałów do dalszych dziejów więźnia, który wywiezionym został w istocie... i nikt więcéj o nim nie słyszał...
Przez cały czas procesu pułkownikowa była chora... zamknięta... nie widziała już więcéj téj kobiety, która ją napełniała trwogą, obudzała w niéj wstręt a jednak — zasłużyła sobie na wdzięczność. Zapowiedziano jéj, ażeby najmniejszych nie czyniła starań, żadnym krokiem nie zdradziła życia syna... Pod tym jednym warunkiem obiecywano ocalenie!
Ten wyraz przecież był prawdziwém urągowiskiem. Wdowa wiedziała dobrze, czém ono okupione być miało — wyrzeczeniem się siebie... śmiercią moralną...
Wątpiła nawet, czy kiedykolwiek widzieć go już będzie, czy przyciśnie do serca... ale miłość macierzyńska jest nieustanném wyrzeczeniem się siebie... Tu ono z goryczą było zmięszane, bo dziecię jéj, polskie dziecię, wyjść miało skalane, zmalałe, zmienione w istotę nikczemną z zapasów z losem i ludźmi...
Pułkownikowa nie śmiała o to obwiniać Stanisława, ale oprawców, którzy go dziecięciem porwali... aby mu odebrać, co miał najdroższego...
Starano się o ocalenie Władka, to wszystko było próżném... Przy pierwszéj indagacyi odpowiadał tak, tyle win cudzych pobrał na siebie, ażeby innych ocalić, okazał się tak szlachetnym i energicznym, że przebaczyć mu nie było podobieństwa... Wzięto okup ogromny za jego życie i wysłano do kopalni Nerczyńskich.
Wdowa zaledwie się z trudnością dowiedzieć mogła, iż Stanisława nie było już w Warszawie... Cały rok następny panowało milczenie głuche, straszne, a matka unikała wspomnienia o synu.
Czasem gdy się jéj imię, to wyrwało, dodawała — Mój nieboszczyk...
Pogrzebła go w sercu swojém, lękając pomyśleć nawet, jakim dla niéj powstać może z téj mogiły, tylą oblanéj łzami...
W r. 1865 dopiero pułkownikowa odebrała z Genui list pisany znanym dobrze charakterem, który tu cały powtarzamy:
„Po przebyciu ciężkiéj, śmiertelnéj choroby, podnosząc się z łoża, świat człowiek wita jak nowy... sny, gorączki rozpierzchają się, troski dawne odlatują, i tylko żyje się... żyje, oddycha piersią całą... nie myśląc nic, nie chcąc nic wiedzieć... Zdaje mi się, kochana pani, żem się urodził raz drugi. Próżnowanie mi smakuje jak dziecięciu... Mówią, że szczęśliwi historyi nie mają, ja nie wiem, czym szczęśliwy, ale o sobie napisać nic nie umiem... Wstaję, patrzę na drzewa zielone, jem, śpię... wegetuję, dzień jeden do drugiego podobny. Marya, żona moja (ślub wzięliśmy kilka miesięcy temu) całuje rączki pani i od siebie kilka słów przesyła...“
W tych wyrazach lakonicznych zamykało się więcéj niż one zawierały: było zobojętnienie dla matki, chłód, wystygnięcie serca bolesne... Odczytawszy list, rozpłakała się pułkownikowa, a że była samą, nim przyszła Michalina, spaliła go razem z kopertą. Wolałaby była milczenie..
— Nie mam syna! rzekła w duchu...
Po kilku dniach jednak ukradkiem odpisało serce... i — nie otrzymało odpowiedzi... W rok dopiero ceremonyalne pismo przyszło z Sorrento... kropla w kroplę podobne do pierwszego... Pułkownikowa już na nie odpisać nie chciała... Po całych dniach z książką pobożną na kolanach, patrząc na portret męża, siedziała starzejąc w oczach... a serce wciąż jéj tylko mówiło...
— Nie mam syna!...


W r. 1867 (co nie nowina) koléj petersburgsko-warszawska wyrzuciła jednego wieczora na bruk nowy kilka postaci widocznie przybyłych tu po raz pierwszy. Poznać je było można po ruchach, ubiorach, mowie i pewnéj bucie zwycięzkiéj, z jaką przybywali zająć zawojowaną Polskę, uważając ją za swoją. Panów tych, dosyć nędznie odzianych, z których dwóch nie miało kołnierzyków od koszul ale za to ogromne wstęgi świętéj Anny na szyi — zdawał się prowadzić na zdobycie ziemi obiecanéj nieco pokaźniejszy od nich mężczyzna, średniego wieku, mizerny, chudy ale jeszcze mający pewne pretensye do uchodzenia za to, co zowią w Moskwie szczygłem. Vice-mundur miał zrobiony porządniéj i umiał się obchodzić z rękawiczkami, nawet stare buty podróżne były przed rokiem lakierowane....
— Chodźcie tylko za mną, mówił, obracając się do towarzyszów — ja tę Warszawkę znam... ja tu był, ja tu miał tę sławną awanturę, od któréj mnie mało diabli nie wzięli...
— Jaką awanturę? spytał jeden...
— Ej! niby to kto nie wie historyi Arsena Prokopowicza, zawołał przewodnik...
Pochlebiał sobie zanadto elegant, gdyż jego cni towarzysze, z których jeden był z Tomska a drugi z Wołogdy rodem, nie tylko o awanturze, ale o Arsenie Prokopowiczu nie słyszeli jako żywo. — Z fizyognomii czynowników, których zresztą nie zdawała się w téj chwili wiele obchodzić przygoda Arsena, poznał on, iż odgłos jego imienia nie tak był w Rosyi upowszechnionym, jak się miał prawo spodziewać. Ubodło go to tak dalece, iż zapowiedział towarzyszom, że im musi opowiedzieć sławną historyę swoją.
Nie długo na nią czekali, gdyż zaledwie dostali się do hotelu i kazali podać wieczerzę a dla rozochocenia do przyszłego urzędowania szampana, Arsen Prokopowicz dał każdemu z nich po jedném cygarze rygskiéj fabryki i podniósł kwestyą w zawieszeniu będącą.
— Jak to być może — odezwał się, abyście wy nie znali historyi Arsena Prokopowicza! Ona sławna jest na całą Rosyą... z niéj byście się wy dowiedzieli, co polska intryga znaczy... To kraj, w którym nie inaczéj się chodzi, tylko jak po szańcu podminowanym, lada chwila mogącym wylecieć w powietrze. Ej Polaczki, psie syny! ja ich się znać nauczyłem.
Posłuchajcie... kochało się nas dwóch w Maryi Pawłownie...
To mówiąc, spojrzał po fizyognomiach tomskich i wołogodskich i przekonał się po raz wtóry, że nawet o Maryi Pawłownie ludzie ci nie wiedzieli.
Ruszył ramionami, w duchu mówiąc — to bydło, ale nie mniéj ciągnął daléj, bo przygodę swą niezmiernie opowiadać lubił...
— Wystawcie sobie... ja... ot! niczego! a jeszcze przed tą awanturą doprawdy lepiéj wyglądałem!!... Drugi Polaczek, jenerał... Czyście wy i o Stanisławie Karłowiczu Zbyskim nie słyszeli?...
Urzędnicy zgodnie odpowiedzieli —
— Nie. —
— To bałwany! myślał Arsen i mówił znów daléj. Było to w Petersburgu, Marya Pawłowna wdowa, no i milionerka... wszak mówią... że jéj Mikołaj dał przez Kleinmichela dwakroć sto tysięcy rubli w samych dyamentach... a piękna była i taka arystokratka... że no! choć przed nią tylko bić pokłony... Miałem ja na nią chrap i na milionczyki i na osóbkę, ale Polaka opętała... Dopieroż my z nim wzięli się za bary... kto kogo zmoże? Silny ty, duż i ja... Czekaj niewiaro! Chodziłem za nim w trop... aż doszedłem... Polak spiskował. Wy wiecie; oni wszyscy tacy, żeby ich od szyi do pięt obwieszał krestami, dla tego, jak im tam Polska zapachnie... nie wytrzymają...
— To prawda... jej, jej! rozśmiali się czynownicy chórem...
— Pokopałem pod nim takie doły, że nareszciem się jego pozbył... Przyszło powstanie... jemu kazali iść na swoich, nie wytrzymał, poszedł do lasu... Ale co myślicie? Jak zaczęli zamazywać tę sprawę, tak go niby umorzyli z cholery, pochowali i powiedzieli, że umarł. Ja, jak głupi pojechałem za trumną, a trumna była pusta.
— A to bestya! zawołał wołogodzki urzędnik, pięścią bijąc o stół... taż to powiesić za to...
— Rozumie się powiesić, nie co innego tylko powiesić, odezwał się drugi...
— Byłem już rzeczy tak nastroił, że i Marya Pawłowna wściekła na niego była... i mścić się chciała, długo gadać za co... Ale kaduk ją przyniósł, przyjechała po tę zemstę do Warszawy, ja téż... a docierałem z bliska...
Choć nie rychło, doszedłem przecież, że jenerał nie umarł i był w powstaniu... Myślę sobie dobrze, już nie ujdzie... Była bitwa... powiadają okrutna, nasi w pień cały oddział wyrznęli... a ja już miałem ślad, że on tam i że bił się i że padł. Ale myślę sobie, dojdę, a nuż mi do Maryi Pawłownéj drugi raz wstanie z grobu?.. Zacząwszy śledzić, dochodzę, że ranny, że się liże w chacie, w lesie... tego mi potrzeba... podjechaliśmy, wziąłem go, zawiózłem i do cytadeli oddałem. Teraz myślę, jak się wyrwie z moich szpon, będzie mądry... Ale co nam wojować z babami. Marya Pawłowna formalnie zwaryowała... Domyśliła się, że ja sprawy dopilnuję... kto ją wie, jak, przez kogo... wyrobiła, żeby mnie aresztowano! ot co!! ot co!
Wszyscy czynownicy zakrzyknęli, słysząc to, a czulszy z nich ręce załamał.
— Mnie, dodał Arsen Prokopowicz, któremu rząd winien był tyle, com mu służył życiem, potem... porwali mnie ztąd, i — co myślicie... niby omyłka jak pchnęli aż nad Amur!...
Westchnął.
Dobrze to komu innemu, co ma familią, plecy, przyjaciół i pieniądze, ale mnie co, miałem tylko moje zasługi, jak głową w wodę... zdawało się, że przepadnę. Szczęściem głowa na karku, stary czynownik, wkręciłem się do kancelaryi, a dokłady umiem robić... Gubernator, dobry człowiek, do pióra nie był skory... i ja wydobyłem się jakoś z jego pomocą... Dopieroż śledztwo, kto kazał wywieść, za co?? Nie dojść było, końce poszły w wodę, nakazano milczenie... przybyłem do Petersburga, to mnie tylko cieszyło, że Stanisława Karłowicza nie ma pewnie na świecie... A co myślicie?
— No co? zapytał wołogodzki... co?
— Co? diabeł nie baba! wyprzedała się z brylantów, ziemie pooddawała, pałac w Petersburgu, folwark... moskiewski dom... i... wykradłszy Polaczka, uciekła za granicę...
— Ale jakże go mogła wykraść?
— A jak mnie mogła wysłać niewinnego jak nowo-narodzone dziecię? Jak? u nas w świętéj Rusi — pieniądze miéj z reszty się śmiéj. To tak! Jenerała nie poznali, liczył się za umarłego, ochrzcili go inaczéj, wysłali gdzieś na mieszkanie... pojechała baba za mim... i znikli oboje.
— Ale dokądże uciekli?
— Dokąd! albo ja wiem! świat szeroki, a jeszcześmy do tego nie przyszli, żeby nam wydawali naszych zewsząd i nie ważyli się poddanego państwa trzymać...
— Cara, poprawił jeden.
Arsen pogardliwą zrobił minę. — U nas teraz państwo! zawołał, i my do tego Europę przyprowadzim, że ona nie będzie śmiała naszych zbiegów przetrzymywać... Niech no w domu ład zrobimy!! zobaczym!
Wszyscy się rozśmiali... Arsen Prokopowicz podniósł kieliszek szampana... i powiódł oczyma po towarzyszach...
— Wy mnie rozumiecie i pamiętacie, cośmy w drodze gadali... podajmy sobie ręce... a dobrze będzie... za sto lat... ani szlachcica u nas, ani Niemca, ani Polaka nie stanie, no... i... zapanuje nasz brat...
Okrzykiem — hurrah! rozległ się hotel a służący hotelowi byli najpewniejsi, że Moskale pili carskie... zdrowie.

Genewa-Homburg, 1864 — 1868.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak części zdania.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; przed słowem Michalina poprzedzonym przecinkiem lub pauzą brakuje słowa gdy lub kiedy albo a.