Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZAGADKI.
OBRAZY WSPÓŁCZESNE
PRZEZ
B. BOLESŁAWITĘ.
.............................
TOM I.
.............................
POZNAŃ
NAKŁADEM I CZCIONKAMI LUDWIKA MERZBACHA.
1870.



Poznań, czcionkami Ludwika Merzbacha.




„Zkąd się zachciało słowiańskim tysiącom,
Leźć w te ostatnie swoich dzierżaw kątki,
Wydarte świeżo morzu i Czuchońcom?
Tu grunt nie daje owoców ni chleba,
Wiatry przynoszą tylko śnieg i słoty;
Tu zbyt gorące lub zbyt zimne nieba,

Srogie i zmienne jak humor despoty.“

Któż sobie nie przypomni tego opisu nadnewskiéj stolicy, który wyśpiewał Adam, gdy się za żelazną granicę mongolskiego państwa wydostał...? Taką ona pozostała do dziś dnia jeszcze... przybranym w szaty cywilizacyi kradzionéj tatarskim obozem, w którym na kupie leżą arcydzieła sztuki i gnoje barbarzyństwa... Wszystko tu pożyczane, zrabowane, naśladowane, opłacone czyjąś łzą, obmyte krwią czyjąś a uśmiechające się ironią szatańską... kładnącą rękawiczki paryskie do policzkowania azyatyckiego...
Petersburg jeszcze dziś tak wygląda... wielką kadzią, w któréj fermentuje jakaś straszna, nie odgadnięta przyszłość. Gdy w reszcie Europy życie się odsłania, zastyga w formy pewne, wyznacza sobie drogi, wyjawia tajemnice swe całe i dąży do świadomego opanowania, tu wszystko zagadką, nielogicznością, kontrastem niezrozumiałym; znakiem zapytania, hieroglifem... mętem i ciemnością. Dzień wczorajszy nie ręczy za jutro, wczorajszy człowiek nie wie, czém mu dziś być każą, ludzie się mienią, słowa przybierają znaczenia dziwaczne... i jedno tylko odbywa się stale... niszczenie...
Niszczyć jest przeznaczeniem tego tłumu zbitego ze wszystkich pierwiastków wywrotu, żelaznym obuchem tłuc na miazgę co napadnie i w nieforemne prasy ściskać najsprzeczniejsze pierwiastki. Co z tego podścieliska się stworzy... oni sami nie wiedzą? Może ze zgniłych cielsk wylęgną się potwory, co ich pożrą... lub rzucą się na drugich? oni nie wiedzą. Oni mają zadanie bicza Bożego Atylli: niszczyć, zabijać, wywracać, łamać a im chrzęst ruiny głośniejszy, tém rozkoszniéj klaszczą w dłonie. Słyszycie, tam się coś wali?... Patrzcież, pada głowa ostatnia na stós głów... cudny widok. Hurra!! a ku spełnieniu posłannictwa tego dobre im wszystko — groza i uśmiech, podstęp i gwałt, filozofia i poezya nawet... wychowują na to pokolenia i uczą od pieluszek, jak się żywą istotę na pół rozdziera, aby jéj zajrzeć w drgające wnętrzności.
Częstokroć ten, co to czyni, nie winien jest... urodził się takim obuchem z matki co go kołysała piosenką — zabijaj, z ojca, który upiwszy się krwią, wesołego wieczora poślubił ją osmagawszy... W naturze tego minotaura tkwi nakaz — niszczenia. Wszystko téż tu ku temu wykierowane; ich miłość zabija jak nienawiść, ich uścisk dusi jak uderzenie, ich uśmiech truje... i wycieńcza tego, na którego śle dech jadowity...Ale jak zabawy Dahomeyskiego królika, uczty wielkiego narodu choć krwawe, wesołemi, szalonemi być muszą... Zabijanym śmiać się każą... i krzyczeć — Hurra!!
Nic téż wysmukaniéj wytworniejszego nad wnętrze stolicy téj Dantejskiéj mocarstwa przeznaczonego, aby świat stary zdruzgotało. Każdy wynalazek przychodzi się tu pokłonić i każdy jest tu zużytkowany ku właściwemu celowi. Z pokarmu robią tu najumiejętniéj truciznę, z zabawek dziecinnych nasionka złego, ze sztuki nierządnicę zachęcającą do rozpusty, z nabożeństwa obałwanienie, z filozofii uprawnienie siły a z westchnień czystych wyziewy pobudzające namiętności brudne... Kto zliczy, co tu robią i czego tu nie robią... i jak się to nazywa na odwrót naturze... bohaterstwo zbrodnią, pobożność fanatyzmem, cnota szałem, wiara zuchwalstwem, miłość chorobą...
Każdą rzecz obwinięto w papierek złocony, obwiązano wstążeczką różową, i gdy ci podają żmiję, możesz sądzić, że to tylko brylantowa bransoleta...
Ludzie nawet co wczoraj byli katami, jutro mówią o cywilizacyi i cnocie ze słodyczą anielską. Nie rozpoznasz tu oprawcy od dobroczyńcy... duchownego od policyanta, ministra od złodzieja... i nie możesz być pewnym, czy ta, co się zowie żoną, nie jest nieprzyjaciółką...
Trupy w mundurach chodzą w biały dzień po ulicach, a żywych kładną do trumien, gdy się im uprzykrzą... rewolucya knuje się po pałacach, a konserwatyzm chroni po chatach... djabeł podaje święconą wodę, a ksiądz przy spowiedzi romansuje z penitentką... Taki to świat!
Charakterem téj stolicy jest nie mieć żadnego, przybierać wszystkie możliwe i nie módz sobie nadać właściwego. Jest to, jak powiedział Adam, zlepek małpowanych gmachów i życia zmięszanego z ostateczności, z jego przepychów i brudów, zbytków i nędzy... Nad tą kupą śmieci złocistych rozwieszona purpura olbrzymiego państwa pokrywa wszystko.
Nie będąc niczém wydatniéj, ani miastem handlowém, ani stolicą sztuki, ani ogniskiem literatury, ani kierownikiem spółecznego życia, jest Petersburg przecie czémś — wielkiemi koszarami wojskowemi. Chodzi dzień i noc w mundurze, stoi na szyldwachu i odbywa musztry tak dobrze w salonach, jak na placu rewii... Nabożeństwo jest exercerunkiem popów i manewrami pobożnych, pokłony biją się pod komenderówką, raz, dwa, trzy, a kto chybi, idzie na obwach za karę. Pobożni stają w rząd, archiréj główno-komenderujący, pan Bóg chwilowo zastępuje cara, a na ornatach dobrze zasłużonych przyszywają ordery i wstęgi...
Cerkwiom dają się wygowory, duchowni idą czasem w proste sołdaty...
Miłość także odbywa się na komenderówkę, a biada pięknościom co są nieposłuszne. Rózgi mogą zastąpić uścisk, a Sybir budoarową kanapkę.
Najpiękniejszy téż porządek panuje w państwie, w którém cnota uparta i buntownicza, knutem dostaje za przeciwienie się harmonii powszechnéj.
Czegóż chcieć więcéj, gdy każdy ma kogoś do policzkowania i gniecenia?
Petersburg był jeszcze cały na daczach.
Dacze są to naśladowane wille, okrążające stolicę, w których co za przyzwoite chce uchodzić, mieszkać latem musi. Dwór i rodzina carska, jeźli nie jedzie za granicę, ma swe imperatorskie dacze, pod klimatem zimnym i ostrym naśladujące Włochy i południową Francyą, z sztucznemi kwiatkami, sztuczną wegetacyą, chowanemi na zimę posągi i fontannami, na rozkaz tryskającemi czasem dla popisu. Nie ma upokorzenia i nieszczęścia dla wysokiego urzędnika nad pozbawienie daczy, nad niemożność jéj najęcia. Kto nie może jéj mieć całéj, ma czwartą część, ma kątek, ma coś ją naśladującego, lub udaje, że jest na daczy, chowając się od znajomych... Jak gdzieindziéj wszyscy obywatele są równi w obliczu prawa, tak tu w obliczu zbytku; ubogim być i przyznawać się do tego, wstyd najbiedniejszemu. Lepiéj jest kraść skarb i oszukiwać klientów niż okazać się ubogim... złodziejstwo będące w obyczaju narodowym przebacza się, nędza, która śmierdzi cnotą jest politycznie nawet podejrzaną.
Każdy ubogi wydaje się niebezpiecznym — każdy zepsuty pożądanym, bo się posługuje wygodnie, gdy cnota twarda zawadza, przekorzy się i zawstydza. Nic téż tu nad cnotę rzadszego i czegoby się mocniéj obawiano.
Skwar letni był okrutny... bo w tych klimatach skrajnych zarówno mróz jak upały dochodzą do miary niezwyczajnéj. Noc już się była rozpoczęła mrokiem, ale jeszcze trwała krótko. Tego dnia wyjątkowo niebo było pogodne, — gorąco nie do zniesienia. Wieczór nadchodzący jeszcze był nie zmniejszył spieki. Na wspaniałym dworcu kolei żelaznéj oczekiwano pociągu z Warszawy. Kilka osób przybyłych z miasta spodziewając się znać krewnych, znajomych, przyjaciół, przechadzało się zaglądając w dal, rychłoli pociąg, którego wyglądali, nadejdzie.
Jak zawsze stał i mały oddział żołnierzy, który także na wagony więźniów oczekiwał; — towar w Moskwie najpospolitszy, bez którego się, zwłaszcza warszawskie cugi nigdy nie obchodzą. Telegrafem dano znać na stacyą, że maszynista był pijany i pociąg z powodu zmiany jego opóźni się nieco.
Po twarzach oczekujących widać było niecierpliwość, ale takie wypadki są nadto zwyczajne tutaj, aby się im zbytecznie dziwiono... Niektórzy panowie poszli się chłodzić do bufetu a sołdaci stali nieruchomi w wyznaczoném im miejscu..
Noc zapadała powoli... latarnie się zapałały po jednéj.. czerwone, zielone, żółte, białe... niecierpliwość rosła.. naostatek od ostatniéj stacyi telegraf zadzwonił, wszyscy rzucili się na peron.. w dali po krótkiém oczekiwaniu dwoje oczu smoka zabłysły.. pociąg leciał..
Słychać było zasapaną parę, turkot ogromnego wozów taboru, przerażające świsty lokomotywy.. wstęga dymu czarnego długa zbladła i rozwiała się w niepostrzeżony prążek szary... pociąg zwolnił biegu... sunął się, stanął...
Do jednych wagonów podeszli oczekujący z uśmiechem, drugie otoczyli żołnierze milcząco i groźno... Środkiem wyciągnął się szereg sołdacki, aby oko ciekawe nie dojrzało więźniów..
Kilka wykrzyków stłumionych tu i owdzie, kilka wesołych uśmiechów, a po za kordonem jęki zagłuszone szczękiem broni... Po nad tém wszystkiém komenderówka wojskowa, na któréj odgłos truchlał każdy.. kilku policyantów szperało podejrzane postacie.. kilku szpiegów udając, że na kogoś czekali, szukali pastwy, bo ludźmi zwykli się byli karmić, a głód dokuczał..
Pragnęli w téj chwili bardzo jakiéj pieczeni z niewinnego choćby baranka, byle tłustéj. Gdyśmy mówili głód, eufemizmem zastąpiliśmy coś dobitniejszego, nie głód im dokuczał, ale rozpusta; chcieli mieć lepsze cygara i ładniejsze ulubienice.. i inną wstążeczkę w pętlicy i na kopercie wysokie urodzenie lub prewoschodytelstwo..
W świetle gazowém, pomiędzy dwoma grupami witających się, ukazała się w téj chwili czarno zupełnie ubrana kobieta, średniego wieku, która wysiadłszy z wagonu drugiéj klasy oglądała się nieśmiało, trwożnie, jak gdyby nie wiedziała co z sobą począć.
Oko jéj zdawało się kogoś szukać na próżno; zawahała się chwilę, potém szła powoli, niosąc w ręku torebkę podróżną i bilet na odebranie pakunku.
Odsłonięty woalik czarny dawał widzieć twarz bladą, piękną niegdyś, smutną, rysów szlachetnych, z głęboko dziś wpadłemi oczyma czarnemi.. Na ustach zaciśniętych malowała się rezygnacya jakaś bolesna, tęskna, przejmująca.. Włos miała gładko przyczesany, bez pretensyi, strój niewykwintny, ale mimo wieku pozostało jéj coś kobiecego, wdzięcznego, młodego, świadczącego, że na duchu była jeszcze młodą i niezłamaną.
O kilka kroków od niéj z cygarem w ustach stał, wpatrując się w wysiadających, bardzo na oko przyzwoicie wyglądający mężczyzna.. Ubranie jego letnie zdradzało najlepszego krawca w stolicy, rękawiczki musiały być od Jouvina... w pętliczce plątały się wstążeczki Anny i Włodzimierza.. Ale był to elegant, w którym tylko skóra pożyczana miała pozór przyzwoity.. przypatrzywszy mu się łatwo było dostrzedz przebranie. Mimo rękawiczek naciągniętych z wielką sztuką, łapy te były stworzone do siekiery i łopaty, mimo lakierowanych butów, ogromne nogi płaskie przypominały pewne rasy murzyńskie, mimo sztuki fryzyerskiéj głowa wyglądała na Tatarzyna oskrobanego nieco ze swemi oczkami małemi, wystającemi policzkami i ogromnemi uszyma białemi.. Ale barki i budowa mogły się starym jenerałowom bardzo podobać. Wyrosły był olbrzymio, silny i choć niezbyt foremny, przecież nie byłby wstydu zrobił za karetą i w przedpokoju. Na nieszczęście, tu on strojem i miną miał widocznie wyższe daleko zadanie, chciał uchodzić za człowieka należącego do wyższego spółeczeństwa.. ale ruchy miał wcale nie pańskie i z pod ubrania eleganta wyglądał prostak niepewien siebie. Oczy jego zwracały się ze szczególną bacznością na wysiadających, jak gdyby pastwy szukały, a nie znalazłszy jéj, zatrzymały się na czarno ubranéj niewieście... Ta postępowała zwolna rozpatrując się... Mężczyzna pomyślał, zdawał się naradzać z sobą i z ukosa, powoli, niby przypadkiem, zmierzać ku podróżnéj zaczął.
Przy wyjściu z peronu ściśnięci znaleźli się obok siebie ełegant i obca niewiasta. Pierwszy ów jegomość przemówił złą francuszczyzną, uskarżając się na ścisk niezmierny, od którego grzecznie starał się nieznajomą osłonić. Ale ani odpowiedzi ani podziękowania nie otrzymał z razu.
Nie zniechęciło go to wszakże od posługi dla podróżnéj, tém dziwniejszéj, iż ani młodą, ani już piękną nazwać się nie mogła, a na bardzo majętną nie wyglądała. Była to więc z jego strony wprost rycerska tylko galanterya.. czy niezrozumiała jakaś rachuba. Szedł bowiem wciąż, osłaniając sobą czarną panią, torując jéj drogę, opiekując się nie proszony i — nie dziękowany.
A przyszła chwila, w któréj nieznajoma w istocie zapotrzebowała pomocy, nie umiejąc się zoryentować, zakłopotana pakunkiem, powozem i widocznie przestraszona tym otaczającym ją tłumem obcym, który przeczuciowo za nieprzyjazny sobie uważać była usposobioną. Znać to było z jéj bojaźliwych wejrzeń, niepewnego kroku i niemal wystraszonéj twarzy. Elegant zwracał baczne oko na każdy ruch i wyraz rysów.. pochwycił bardzo zręcznie chwilę sposobną i wprost zaatakował wstrzymującą się kobietę.
— Przepraszam, rzekł po francusku, iż się pani tak narzucam, ale postrzegłszy, że jesteś pani tu obcą i samą.. mam sobie za obowiązek ofiarować moje posługi. Czy nie mogę być jéj niczém użytecznym?
— Bardzo dziękuję, stłumionym głosem odpowiedziała podróżna.. prosiłabym tylko o informacyą dokąd? jak mam iść?
— Czy pani chce zajechać do hotelu? spytał natarczywy jegomość.
— O! nie! nie! ja tu mam familią...
— I nikogo nie było na peronie?
— Nie wiedziano, że przybędę...
— Pani nie zna stolicy?
— Jestem w niéj pierwszy raz..
— Niechże pani pozwoli, jam miejscowy — spiesznie począł usłużny przewodnik. Widzę i zgaduję, że pani jesteś z Polski.
Nieznajoma przestraszonym wzrokiem zmierzyła mówiącego, on się uśmiechnął.
— O! przecież, szepnął ciszéj, my nie wszyscy jesteśmy polakożercy.. ja, choć Rosyanin.. A potém dodał żywo. Pani ma tu familią?
— Ale jak i którędy mam iść? spytała dama unikając odpowiedzi.
— Tędy, proszę, mnie tu na dworcu znają.. ja pani ułatwię.
— Prawdziwie, nie śmiem nadużywać jego grzeczności.
— Ale mnie najmiléj..
To mówiąc poszedł przodem, widząc, że mu ręki nie podają i torując znów drogę, poprowadził nieznajomą do odebrania bagażów.
Widać było po niéj zakłopotanie, trwogę, ale razem niemożność obronienia się natarczywości tak uprzejméj. Twarz pozostała chłodną i przestraszoną, wzięła w rękę swoją torebkę i posuwała się jakby namyślając czy nie lepiéj uciec było. Z pojęć, jakie miała o Petersburgu, wiedziała że tu nic się darmo nie czyni, że oszustów i zręcznych jest mnóstwo, człowiek ten ze swą francuzczyzną nieosobliwą, z grzecznością tak natrętną, obudzał podejrzenie, gorzéj może — była bowiem pewną, że ma jakieś podejrzane zamiary.
Bagażów nie łatwo się było doczekać, tymczasem rozmowa zdawała się elegantowi obowiązkową, a czarnéj damie była ona jakby badaniem przykrém, co twarz jéj jasno tłómaczyła.
— Pani zapewne teraz nawet i familii w stolicy nie zastanie, rzekł...
A po chwili dodał.
— Wszyscy są na daczach... w Petersburgu żyć nie można, nie ma jeszcze żywéj duszy... Jedni u wód zagranicznych, inni na wsi, a przykuci jak my obowiązkami.. po daczach...
Podróżna zdawała się nie rozumieć i nawet tego wyrazu i milczała.
Jedyne słowo, które parę razy powtórzyła, było — A! jakże gorąco! jak gorąco!..
— My tu mamy i upały afrykańskie i mrozy syberyjskie — rzekł nieznajomy... zahartowani jesteśmy na wszystko...
Znowu się na tém przerwała rozmowa... Naostatek przyszła kolej na bagaże pani przybyłéj, na które okiem ciekawém rzucił towarzysz jéj. Był to kufer ładny, skórą okryty, ale tylko jeden z cyfrą A. Z., na którego boku kartka przylepiona świadczyła, że wyszedł z Warszawy...
Usłużny jegomość wyprzedził właścicielkę kufra i niosącego posługacza posłał po doróżkę... Czy mu szło o to, ażeby się dowiedział dokąd pojedzie?
Takby sądzić było można, gdyż starannie numer obejrzał, pomógł wsiąść i czekał na adres...
Nieznajoma zdawała się z nim ociągać, ale nie było sposobu... podyktowała więc ulicę na Wasiljewskim Ostrowie, dom i numer, drzącym, cichym, zbiedzonym głosem... Elegant powtórzył to zamykając drzwiczki woźnicy i uchylając kapelusza, rzekł z uśmiechem.
— Bardzo mi było przyjemnie służyć krewnéj, jak się domyślam, Stanisława Karłowicza...
Kobieta zbladła, mężczyzna się uśmiechnął. O! my jesteśmy dobrzy znajomi, po służbie nawet trochę koledzy..
— Ale zkądże pan się domyśla?
— Rysy pani przypominają dziwnie szanownego Stanisława Karłowicza... odgadłbym po tém podobieństwie... a po tém... ten adres.
Pani odetchnęła swobodniéj... uśmiechnęła się, podała nawet rękę swemu opiekunowi, który chociaż miał dobrą zręczność zarekomendowania się, nie uczynił tego zapewne przez zapomnienie i jakby już misyą swą spełnił, usunął się od drzwiczek, skłonił i pożegnał, zalecając woźnicy pilność, z tém, że będzie numer jego pamiętał.
Konie ruszyły, kobieta znużona, ocierając pot z czoła, rzuciła się w głąb powozu i zadumała głęboko. Westchnienie wyrwało się z jéj piersi... wyraz bólu i zwątpienia odmalował w całém obliczu...
Powóz szybko biegł przez oświetlone ulice, dziwny widok przedstawiające dla pierwszy raz przybywającego do północnego Babilonu błót czuchońskich. Migały jéj w oczach olbrzymie facyaty, kolumny jak wojsko poustawiane, nagie place, szerokie nad miarę drogi ostawione gmachami, cerkwie ponuro uśpione w mroku.. gdzieniegdzie szyldwach i żołnierz, budka strażnika, posąg jakiś niby widmo nocne... Obraz nie był bez pewnego uroku, ale na nieznajoméj zdawał się dziwne jakieś czynić wrażenie trwogi i wstrętu. Parę razy wysunęła głowę ciekawie i cofnęła przerażona... bo zawsze oczy jéj spotkały karabiny i straże.. Pałace w ogóle były ciemne, gdzieniegdzie tylko świeciły wnijściami hotele, błyszczały restauracye i sklepy...
Po szalonym pędzie, jakim doróżka przelatywała ulice, nagle woźnica stanął... W ulicy téj było cicho, samotnie, a dom cały, przed którym się powóz zatrzymał, wyglądał czarno i pusto... Powożący domyślił się zeskoczyć z kozła i zadzwonić..
Dzwonek wśród ciszy rozległ się donośnie raz i drugi... ale zdawało się, że nikogo w domu nie ma.. Pani ciekawie wyglądając ujrzała przy świetle latarni na dole pozamykane okiennice, na górze pospuszczane story, nigdzie ani światełka, ani życia znaku..
Woźnica po moskiewsku dzwonek mordował na próżno, jakby chciał go na miazgę zbić i zniszczyć. Po dobréj jeszcze chwili wyczekiwania niespokojnego, w czasie gdy woźnica zabawiając się klął nader wyraziście stróża, odsądzając go od czci i wiary.. drzwi powoli odryglowywać się zaczęły, z za roztwartych wrzeciądzów wysunęła się głowa widoczna w mroku.. ale zupełnie nie moskiewskiego typu..
Był to stary mężczyzna w europejskiéj białéj szlafmycy, z pomarszczoną twarzą, z wąsami siwemi do góry podniesionemi, z maleńkiemi bokobrodami w półksiężyce.. z ustami szeroko otwartemi, z których naprzód dobyło się wyraziste.
— Sto i diabłów zjadł...
Na tém jednak przerwało się, wzrok wytężył na powóz; a gdy jednocześnie wyjrzała z niego osłoniona kobieta, wąsaty odźwierny z gorączkowym pośpiechem, jakby oczom nie wierząc podbiegł — stanął u drzwiczek, ręce załamał i nagle krzyknął po polsku.
— O! Jezusie, Maryo, toż to Jasna Pani.
— To ja! Mateuszu! to ja. —
— Jak Pana Boga kocham! to pani! I otworzył drzwiczki a raczéj wyłamał je stary, rzucając się niemal do nóg przybyłéj.
Wielkie wzruszenie nic mówić mu nie dawało oprócz.. — Jasna Pani!
Woźnica patrzał na to wszystko, uśmiechając się szydersko i pospiesznie kręcąc papierosa. Był to stołeczny postępowy zwoszczyk, który nawet czasami i cygara palił..
A tu zabierało się na formalny dramat, stary wąsacz całował po nogach przybyłą jasną panią... jasna pani płakać się zdawała. Wyrazy przerywane, niezrozumiałe, dobywały się z jéj ust..
Poczęła wysiadać z pomocą starego, który nie wiedział co robić, bo wszystkoby był chciał razem dopełnić, prowadzić panią, zabierać tłomoki, oświecić dom.. i gadać..
— Otóż się panicz, chcę mówić JW. jenerał zadziwi... Ale my, jak mi Bóg miły nic nie wiedzieli. Żeby jasna pani była choć literkę napisała, albo.. zatelegrafowała do nas..
Począł zdjąwszy szlafmycę, targać się za włosy.. wielce zafrasowany..
— Ale jak Boga kocham, i pani tak samiuteńka jedna, nawet bez sługi.. do tego Petersburga..
Załamał ręce..
Ale wkrótce opamiętawszy się, że sytuacya wymagała czynu nie gawędy, powiedziawszy coś woźnicy, sam począł przybyłą prowadzić do wnętrza...
Na głos jego w sieni, z głębin gdzieś wyrwały się cienie dwóch istót, które natychmiast podzieliły pracę między siebie. Jedna z nich pobiegła po światło, druga chwyciła za kufer... Woźnica został w mgnieniu oka zapłacony i odprawiony, a stary odźwierny, chwyciwszy przyniesioną świecę, stał u wnijścia na wschody, znowu zakłopotany tym przyjazdem niespodziewanym.
— Ale gdzież Staś? spytała pani.
— JW. jenerał, to jest panicz, czyli pan Stanisław, rzekł odchrząkując i namyślając się widocznie stary.. znajduje się, o ile mnie może być wiadomo, na daczy..
— Daleko ztąd? gorączkowo spytała pani.
— To jest, proszę jaśnie pani.. nie blizko.. nie zbyt odlegle, ale nie tuż.. to jest..
Plątał się nieborak, ocierał pot z czoła, zdawało się, że i wprowadzenie na górę pani mocno go z jakichś nieograniczonych powodów.. kłopotało.
— Moja najłaskawsza pani — rzekł ciągle stojąc u wschodów i nieśmiejąc jéj prowadzić na nie. Ja, jak mi Bóg miły, to jest nie wiem ani, gdzie postawić teraz jaśnie panią.. ani co tu robić — dom pusty.. nawet samowary pozabierali.. A! to nieszczęście!
— Ale cóż za nieszczęście, uśmiechając się zawołała kobieta, pierwszy lepszy kątek, gdziekolwiek.. wszakże pewnie masz klucze.
— To jest ja nie wiem, czy mam wszystkie klucze — odparł Mateusz z udaną dobrodusznością, bo po cóż mnie klucze? Dwornik pojechał z jaśnie panem na tę daczę.. a ja tum został.. bo tu przynajmniéj w niedzielę do Dominikanów na mszę św. pójść mogę.
— Ale czyżby ci kluczów nie zostawili?
— Niektóre są.. niektórych nie mam, przerwał bardzo żywo stary — bo ja tu, proszę jasnéj pani, teraz jakby się to nazywało, na łaskawym chlebie..
— Jestem zmęczona, prowadź mnie gdzie chcesz..
— Więc na górę.. no, tak na górę, do paradnych pokojów.. ale tak.. I począł stary iść na wschody..
— A na dole, przecież pokój Stasia tu być musi..
— To jest pokój.. pana jenerała, a no tak, ale ten, dodał stary, zamknięty względem tego, iż są papiery!
I ucieszony papierami uśmiechnął się.
— Na górze téż część papierów.. rzekł żywo — a u nas gdzie tylko papier tam pozamykano..
— No, to prowadź gdzie chcesz, mój dobry stary, odezwała się, wspierając na jego ręku pani przybyła — jestem drogą zmęczona, rozgorączkowana, głodna, niespokojna, ledwie tu się przywlokłam... Rób co chcesz, ale mi daj jaką izdebkę — jaką ci się podoba, gdzie można.. bylem spoczęła. Padam ze znużenia..
Stary westchnął, potargał włosy, udawał jeszcze wesołego, ale frasunek jakiś występował mu na twarz pofałdowaną, widocznie coś kłamał, coś usiłował zakryć i zataić i lękał się, aby oko przybyłéj tego się nie domyśliło.. Szli po wysłanych dywanem wschodach na górę..
— A! bo to proszę jaśnie pani, mówił Mateusz, ten Petersburg.. to życie.. Już to trzeba takiego człowieka jak nasz pan Stanisław, ażeby wytrzymać tu, bo nie po ludzku się nie robi.. Ja, żeby nie obowiązki względem jaśnie panicza.. przez to, że pod ojcem służyłem, w jego pułku.. czy jabym tu wyżył. Sodoma i Gomora.. Babilon... Kobieta westchnęła..
Na pierwszém piętrze piękne drzwi mahoniowe z bronzami prowadziły do salonu.. Otworzyły się one i weszli.. Przy świetle jednego ogarka wydał się dziwnie bardzo wytworny ów przybytek elegancyi europejskiéj, pookrywany kapkami, trochę zdezorganizowany, odpoczywający po zimowych trudach.. Zwierciadła były poobszywane muślinem, pająk zawinięty w jakieś prześcieradło, fotele w szlafroczkach białych.. stoły okrywało płótno. Ale z po za tych osłon znać było i dostatek i zbytek i smak pewien w ubraniu salonu.. Pani sama, niewiedząc dokąd iść, nim jéj wskazał drogę Mateusz, posunęła się na prawo, ale stary poskoczył i przestraszony niemal zwrócił ją, powtarzając gorączkowo..
— Papiery! tam papiery.. pozamykano.. wszystko pozamykano...
Kobieta milcząc, zwróciła się w lewo, odetchnął lżéj, otwarły się drzwi..
Po wielkim salonie następował salonik mniejszy, męzki.. bardzo ładnie przybrany.. pełen fraszek i przyborów do cygarów i tytuniu. Oko Mateusza pobiegło na ściany.. i spotkało na nich pozasłaniane tylko obrazki, co zdawało się go uspokajać..
Trzeci za tym był pokoik do odpoczynku z kanapką wygodną.. z pustém łóżkiem.. zwierciadłem... i nie pełnemi przyborami do męzkiéj toalety..
Na stole wszakże, w koszyku od niechcenia jakby rzucona.. leżała tu robota kanwowa rozpoczęta, pomięta, spylona.. z kilku kłębuszkami włóczek. Mateusz postrzegł ją pierwéj niż wchodząca pani, pobladł, usiłował zakryć sobą, potém światłem kierował umiejętnie, aby tego przybyła nie zobaczyła.
— Miałam tu zostać, nie prawda? zawołała zrzucając kapelusz pani.
— E! proszę pani.. ja sam nie wiem, czuję tu.. stęchliznę, bo to było zamknięte.. już ja sam nie wiem.. W tym Petersburgu wszędzie śmierdzi. Może na dole byłoby lepiéj.. bo tam się okiennice otwierały..
Mówił to, a głos mu się trząsł dziwnie.
— A! nie męcz mnie, nie wybieraj.. tu, gdziekolwiek, odpowiedziała przybyła.. bylebym przenocowała, jutro rano musisz mi do dnia dostać koni na tę.. daczę..
Mateusz nader skutecznym manewrem stanąwszy tyłem do stołu, ręką sięgnął po koszyk z robotą kanwową i pochwycił go. Ale przy najlepszéj chęci ukrycia tego, znać niepotrzebnego sprzętu, zdradził go obrachunek, kosz się wysunął z rąk, potoczył na ziemię i padł u nóg pani, która wlepiła weń oczy zdumione..
Już nie było innego sposobu jak śmiać się z przygody, co téż podnosząc kosz uczynił Mateusz..
— Co to jest? spytała zbladła kobieta..
— To.. to jest.. ten.. tego, te.. to nie, proszę jaśnie pani, tak sobie.. Jakiż zakład na dworze cesarskim.. czyli téż fant albo zabawa.. inaczéj tłómacząc zakład.. Tyle mi wiadomo, iż panu jenerałowi przysłali to ze dworu.. i było strasznie wiele śmiechu.. bo on tu, proszę jaśnie pani w okrutnych łaskach u wszystkich!..
— Nawet teraz?
— Ale zawsze!
Nogą Mateusz zapychał koszyk pod stół. Twarz mu się na przemiany rumieniła i bladła.. wargi drzały...
Kobieta zdumiona tą grą fizynomii, surowa, jakby przelękła, nie mówiąc słowa, przypatrywała mu się.
— No, to jeźli jaśnie pani się tu podoba.. to ja świecę zapalę.. pościel przysposobię.. samowar pożyczywszy nastawię.. ale co jeść.. to dalibóg..
— Mam tam coś z drogi w woreczku — odezwała się cicho, rzucając na kanapę kobieta — nie kłopocz się tém.. Napiję się herbaty.. a choćby i nie...
Widząc ją posmutniałą, Mateusz począł po nogach całować... świecę jaką miał ustawił.. koszyk gdzieś zapchnął, a sam zszedł przygotowywać przyjęcie.
Ze spuszczoną głową, z oczyma wlepionemi w ziemię, jakby się ich podnieść lękała, przybyła pani siedziała na kanapie czy zmęczona podróżą, czy zdrętwiała.. czy senna... niekiedy z piersi jéj wyrwało się ciche westchnienie, ocierała chusteczką czy łzę z oczów czy pył z twarzy...? nie wiemy.
W domu tym czasem na głos starego Mateusza zdawali się budzić zaklęci we śnie mieszkańce... Znalazła się stara baba otyła, koczkodan straszny, któremu on wstępu na górę zabronił, dwóch chłopców i lokaj nieco napiły. Ostatniemu nakazano przywdziać liberyą, czego mrucząc dopełnił z bierném posłuszeństwem. Stary tymczasem krzątał się... ale, dziwna rzecz, zamiast odmykać, wiele drzwi zaryglowywał, służącemu na ucho dał instrukcyą, popierając ją plastycznym znakiem złożonéj pięści, co dla Moskala było doskonale zrozumiałém...
W pół godziny i on sam ubrany, schowawszy szlafmycę, i lokaj i chłopiec wnieśli samowar, sucharki, konfitury... przekąski jakieś niewiadomo gdzie zdobyte... w saloniku małym nakryto... a Mateusz, niedając Akilinie Januwnie słać łóżka, poniósł pościel sam i pokój sypialny urządzać zaczął.
Nie był już tak rozmowny, ani téż przybyła zmęczona drogą kobieta wyzywała go na rozmowę. Przybita, smutna poszła do herbaty...
Gdy się służba oddaliła a łóżko zostało posłane, Mateusz z założonemi w tył rękami stanął w progu na straży, wpatrywał się biedny w przybyłą i zdawał liczyć wczesne marszczki na téj pięknéj, zafrasowanéj twarzy, badać smutek co ją oblewał.
— Wszak Staś zdrów? spytała spoglądając nań.
— A! proszę jaśnie pani, nieprzymierzając jak ryba... Ja niewiem, dodał, ten z pozwoleniem szelmowski klimat... jemu nic... woda paskudna, mało kto od niéj nie choruje, jemu nic... po mrozach jeździ w jednym mundurze... dzięki najwyższemu nic nie szkodzi...
— Chwała Bogu choć za to... szepnęła — kobieta.
— Ale chwalić Boga za wszystko — rzekł Mateusz... bo choć to teraz nam Polakom coraz cieśniéj, ale pan jenerał w wielkich łaskach...
Spojrzenie kobiety dziwnie urwało mu dalszą mowę, zamilkł nagle...
— Dasz mi jutro konie na daczę... rzekła po przestanku.
Mateusz zaciął usta i pokręcił wąsa.
— A jakże, proszę jaśnie pani, a jakże, toć się znajdą... Tylko nie bardzo rano... bo to tu rano o konie trudno w tym kwartale, ale kole południa to już na pewno będą... I niech sobie jasna pani spocznie téż...
— A! co mi tam spoczynek, odpowiedziała czoło składając na białéj ręce... Tak dawno nie widziałam syna, tak pragnę go zobaczyć co prędzéj, pojechałabym w téj chwili gdyby można... Czyż ty, ty stary Mateuszu, coś go ukochał jak ojca kochałeś, nie rozumiesz tego...
Mateusz do kolan się skłonił...
— Ino, proszę jaśnie pani, toby było darmo, bo jenerał do południa pewnie zajęty... To do Carskiego Sioła na paradę, to do pułku... to do téj kancelaryi, to do ministrów go nieustannie wzywają. Już jeźli kiedy był rozerwany to teraz... jakby się bez niego obejść nie można.
Kobieta powtórzyła: — Teraz, i ręce jéj szarpnęły chustkę, którą trzymała tak gwałtownie, jakoby rozerwać ją chciały.
Nie prowadziła już daléj rozmowy, wstała od stolika... Dobranoc ci, mój Mateuszu, odezwała się cicho — idź spać i ja spocznę, czuję się bardzo zmęczoną... A jutro, koni, koni! na miłość Bożą koni, bo potrzebuję co najrychléj zobaczyć Stasia... potrzebuję dla serca i — i — dodała gorąco — mam interes, mam niezmiernie pilny do niego interes...
— Ale przed południem... bąknął Mateusz.
— Jak tylko można najraniéj. Jeżli to nie zbyt daleko... jabym o brzasku poszła piechotą... ty byś mnie zaprowadził.
Stary, usłyszawszy te słowa, przerażony ręce załamał.
— Jak Boga kocham... o tém ani myśleć! Piechotą! na daczę! za Petersburg! ale tu nikt w świecie nie chodzi piechotą... My koni dostaniemy... Konie będą rano... jak można najraniéj, niech tylko pani usypia spokojnie i wypocznie...
— Ufam ci... proszę... dodała jeszcze raz wychodząc kobieta, któréj rękę pokornie ucałował Mateusz...
Zaledwie się drzwi za nią zamknęły, stary załamał dłonie, sparł się na stoliku i tak przybity, jakby nieprzytomny pozostał. Po półgodzinném myśleniu zerwał się, rzucając ręką i zbiegł ostróżnie na dół po wschodach.


Poczciwy stary sługa, wzór przywiązania i wierności dla rodziny, z któréj losami długiemi latami się zespolił, miał wiele nieocenionych przymiotów — ale nie celował w kaligrafii i z piórem rzadko mając w życiu do czynienia, pisanie uważał za największe utrapienie, jakie go spotkać mogło. Unikał téż o ile możności papieru i kałamarza, a miał mnóstwo wymówek usprawiedliwiających — osłabienie wzroku, drzenie ręki i brak powołania literackiego. Często miesiącami całemi nie miał do czynienia z aparatem pisarskim, chociaż na książce nabożnéj z pomocą okularów i pamięci nie źle decyfrował nawet modlitwy przygodne, nie będące w codzienném użyciu.
Tego wieczora znać gwałtowna potrzeba musiała nagnać pana Mateusza do pióra, gdyż zbiegłszy na dół i pozamykawszy niektóre drzwi, pochowawszy rzeczy jakieś, — wziął się do zadysponowania jednemu z posługaczów natychmiastowéj podróży na daczę, a sam siadł do pisania listu. Brakło mu najkonieczniejszych nawet po temu narzędzi, pióra, kałamarza, papieru; wszystko musiał zdobywać na pozostałościach kancelaryjnych jenerała; atrament wyschły ledwie do życia przywrócił ciepłą wodą z samowaru — włożył okulary i siadł.
Redakcya listu nie tyle może go kłopotała, co same mechaniczne wykonanie na papierze. Papier był śliski, pióro twarde, atrament mało okazywał energii, a co najgorzéj, głoski mimo największego starania, nie mogły się w porządny wiersz ustawić, szeregi ich ukośnie jakoś sunęły się po papierze, spuszczając się ku dołowi. Sądził jednak, że jenerał mało na to uważać będzie i dobrą wolę za czyn mu porachuje.. westchnął tylko i pokiwawszy głową, zrezygnował się na pozostawienie listu tak, jak go pod nieprzyjaznych okoliczności wpływem utworzył. Wyglądało to dziwnie, gdyż walka piszącego o utrzymanie równowagi w wierszach łamała je dziwacznie a koniec końcem, żaden z nich nie był na swém miejscu. Jedne się bałamuciły rwąc zbytnio do góry, drugie, — a tych była liczba przemagająca, upadały jakby pod ciężarem myśli, którą na sobie dźwigały. Kompensata linii na dół i do góry przeważających nie powiodła się.. Przy podpisie autor znalazł się w samym kącie papieru przyparty do przepaści. Musiał nazwisko skrócić i z niecierpliwości posadził jeszcze żyda. Ale czasu nie było na kaligrafią i pospiechem się w oczach własnych uniewinnił stary.
A przytém noc, świeca, atrament i niespokojność i pospiech..
Lekki więc na sumieniu powstał od tego kłopotliwego zajęcia, ale twarz mimo spełnionego obowiązku okazywała pogrążenie i smutek. Posłaniec czekał, znalazła się nawet koperta, ale na niéj adres wypadł fatalnie, w przekątnią... Dzień już był także. Mateusz westchnął, zalepił kopertę i polecił jechać a zbudzić jenerała..
Potém, gdy już wysłany wyszedł, poczciwy stary, ze łzami w oczach, ręce złożywszy i podniósłszy je do góry, modlić się poszedł przed obraz N. Panny. Kilka razy policzki ocierał, wzdychał i bił się w piersi.. a modlił się tak gorąco nie dla siebie...
Z dziwnych wyrazów, które mu się z ust wyrywały, ledwie było można zrozumieć o co się lękał, co go tak bardzo trwożyło.
— O mój Boże! jak się jasna pani dowie! co to będzie! Ona! tak pobożna, święta, która i pomyśleć nie mogła!.. Już ta nieszczęśliwa robota na kanwie.. djabeł jéj kazał ją tam porzucić! alem tęgo skłamał.. i może mi uwierzyła. Gdzieżby ona co złego nawet pomyśleć mogła..
I ktoby się był mógł spodziewać, że ona tu nagle tak z Warszawy spadnie... Nie pisała nic! jéj jechać do Petersburga! no! to już musiała mieć ważne powody!
Kto wie? może jéj co donieśli? może domyśla się..
I jak tu począć? gdzie po téj babie uprzątnąć rupiecie.. tego po całym domu pełno.. Jeszcze szczęście, że do tamtych pokojów na prawo nie poszła, boby się było wszystko wydało..
Mówiąc to Mateusz nagle pobladł.. tknęło go coś..
— O Jezu! Maryo! powiedziałem ci jéj wprawdzie, że tamte pokoje zamknięte, kancelarya.. ale nuż!! a ja na klucz ich nie spuściłem.. może jutro popróbować klamką.. tośmy przepadli..
Choć zgiń.. ratować jenerała nie można... I Bóg z nim.. cóż mu się stanie, że matka go rozumu nauczy.. ale ona! ona gotowa przechorować; ona się zgryzie..
Porwał się za głowę.
— Nie — trzeba w takich razach mieć determinacyą.. Wszystkie jéj bebechy zrzucę na dół.. będzie się gniewać. Kaci ją niech biorą.. niech się złości.. a gdyby sobie ztąd poszła.. dopierobym skakał. Myślę, że i jenerałby się nie gniewał, bo i jemu dokuczyła.. A juści z schizmatyczką się nie ożeni..
Zamyślił się ponuro.. Przypuszczenie o otwarciu pokojów na prawo nie dało mu spocząć, po cichuteńku wyszukał kluczów, wziął świecę i drzwi uchyliwszy tak, by w domu nikogo nie zbudzić, na palcach starowina powlókł się znowu na górę. Z największą ostrożnością uchylił drzwi salonu... i — w progu stanął wzdrygnąwszy się, jak osłupiały, głowa opadła mu na piersi, nogi zadrzały, sparł się zwolna o uszak, żeby nie upaść.
To czego się tak bardzo obawiał, co przeczuwał, było dokonane.. Przybyła pani, nie mogąc zasnąć, czy niepokojona jakiemiś podejrzeniami, wzięła światło i chciała widać synowskie obejrzeć mieszkanie. Pokoje w prawo nie były zamknięte.. weszła.. Mateusz zobaczył drzwi otwarte do nich i światło wewnątrz..
Cofać się, uciec czy iść.. sam niewiedział co począć..
— Teraz dziéj się wola Boża! zawołał, co się stać miało, stało się.. będzie wiedziała wszystko...
Ale któż wie.. dodał w duchu.. może jéj oszczędzę bólu.. kłamiąc.. może potrafię coś skomponować!!
Co skomponować! rzekł po chwili w duchu — co?! jak! kobieta! matka żeby się nie domyśliła..
I znowu oparłszy się o uszak stare żołnierzysko płakało.
Po chwili nabrawszy męztwa powlókł się ku otwartym pokojom z rezygnacyą, przybierając jakąś obojętną postawę.
Po za małym drugim salonikiem, który nic tak bardzo zdrożnego nie zawierał, ale miał w sobie cechy urządzenia ręką niewieścią... był gabinet wytworny, widocznie świeżo zamieszkiwany przez kobietę.
Nie było sposobu się omylić, sprzęt, przybory toaletowe, mnóstwo porzuconych fraszek, łóżko, meble, dwa ogromne zwierciadła do ubrania, zdradzały nietylko pobyt elegantki, ale się kazały domyślać niezmiernie troskliwéj o wdzięki swe — piękności. Wśród téj sypialni z załamanemi rękami jak posąg bólu, szlochając i łkając stała przybyła matka... Mateusz zobaczył ją, ona go wchodzącego nie słyszała, bo w téj chwili nic na świecie słyszeć nie mogła, tak straszny żal ją ogarniał. Zrozpaczona, blada, chwytając się za serce, za głowę... łamiąc dłonie stała niemal obłąkana.
Stary żołnierz szedł jak pijany... Nie było sposobu w obec tego, co tu oskarżało jenerała, oczyścić go z zarzutu... Kłamstwo żadne nie byłoby pomogło. Mateusz ani próbował nawet je ukleić...
Ciche stąpanie zbudziło nareszcie niewiastę biedną. Spojrzała i krzyknęła, żywo podbiegając ku niemu i wskazując ręką na pokój.
— Mów! co to jest! co to znaczy! kto tu mieszka! Ja nie rozumiem... ja umieram! Staś! on! mój syn! A piekło zepsucia... On!
Stary płakał jak ona, ale milczał.
— Moja pani, dobrodziejko moja... niech się jasna pani uspokoi... tu... nie ma nic... ja nie wiem... pani także o tém wiedzieć nie powinna! wiedzieć nie powinna!
Ostatnie słowa dziwnie odbrzmiały w uchu i sercu kobiety — uderzyło ją ich znaczenie... porwała się nagle jakby z prochu stopy otrząsnąć chciała i poczęła biedz ku salonowi gwałtownie, wskazując staremu, aby szedł za nią.
— Tak, masz słuszność — chodź — to prawda... oko matki nie powinno było tego oglądać... serce matki wiedzieć o tém... chodź ztąd... idźmy...
I rzuciła się ku drzwiom. Mateusz pozabierał światło i jak winowajca za idącą spiesznie ku swojemu pokojowi powlókł się drżący.
— Ale ty... ty powiesz mi wszystko! Ja wiedzieć muszę! kto jest ta kobieta, która bezwstydnie wkradła się do domu mojego syna i śmiała go zbezcześcić... Kto ona? Jak mógł on, syn mój, Polak na sromotę taką się ważyć w obec całego świata?..
Mów mi..
— Moja pani droga, rzucając się jéj do nóg i ściskając a całując po kolanach — odezwał się stary żołnierz głosem łez pełnym — uspokój się pani naprzód, chciéj przyjąć ten cios z ręki Bożéj... po chrześciańsku... to nic! to się przerobi! to się naprawi... on poczciwy.. on się pomiarkuje... i tego szatana z domu wypędzi...
Nie rychło oschły łzy i utuliła się gwałtowna boleść matki... Mateusz tymczasem zdawał się zbierać myśli i rozważać co i jak mógł i miał jéj powiedzieć.
Z sumieniem swém, wszedł od razu w porozumienie, wytłómaczywszy mu, że kłamstwo w takim razie będzie miłosiernym uczynkiem.
— Mów? mów, co wiesz, na miłość Bożą! odezwała się z za łez matka.
— Cóż ja mojéj dobrodziejce powiedzieć potrafię? odezwał się — ja nie wiele wiem. Jenerał się nie spowiadał przedemną... Już będzie temu rok, jak uważałem, że począł późno powracać do domu... i jakiś strasznie niespokojny... Jeszcze naówczas staliśmy w innym domu u Czerniszewskiego mostu... Często w nocy przyjechawszy, nie kładł się spać, tylko wzdychając chodził po pokoju jak nieprzytomny... Poznać było można po nim, że go coś męczyło... ja myślałem — czy chowaj Boże — nie co politycznego... Ale u nas nikt taki nie bywał... na nic się nie zanosiło... Zaczęły tylko latać raz wraz bileciki, nosili je lokaje w liberyi, służące... licho wie... ja zaraz domyśliłem się, że od kobiety... Choć nikogo nie pytałem, sam sługa mi powiedział, że od jenerałowéj Maryi Pawłównéj Zybow...
— Moskiewka! dzikim głosem zakrzyczała matka... Moskiewka... Zamężna.
— Ale nie, proszę jaśnie pani, wdowa — rzekł uspokajając Mateusz... tylko że to jeszcze gorzéj.
— To nie może być! zrywając się przerwała przybyła... jakby do saméj siebie — on tego nie uczyni... a! toby było haniebném.
— No i cóż tu więcéj mówić! dodał wzdychając Mateusz — jak się raz poczęło, tak ona go już ze szpon swoich nie puściła...
— Młoda... piękna?
— Piękna to musiała kiedyś być, bo jeszcze to pod malowaniem widać, ale gdzie ona tam młoda!... Starsza od jenerała.
— Ma dzieci? drzącym głosem pytała matka,
— Tego ja nie wiem... Ona ma swój osobny pałac na Prospekcie... bo to wielkie państwo! Ludzie gadają, że była faworytą cesarza Mikołaja... i z jakiegoś wielkiego domu i strasznie bogata... a całym światem tu trzęsie. Ona tu niby nawet nie mieszka... liczy się zawsze w swoim pałacu, ale przyjedzie czasem to bawi dni trzy... a tam każe gadać, że nie przyjmuje, że chora...
Matka słuchała zdziwiona tego opowiadania, ale szczegóły te może ją do pewnego stopnia uspokoiły, zgorszenie przynajmniéj nie było tak jawne... nie wszyscy wiedzieli o tych nieszczęsnych stósunkach... mogły być ukryte przed oczyma ludzi. Jenerał nie był może jeszcze nieodwołalnie związanym? Tak myślała matka, a Mateusz mówił daléj przerywanym głosem:
— Jenerał... nasz panicz... a, miły Boże, w gruncie to pewnie syn najpoczciwszy naszego pułkownika... i nic się w nim nie zmieniło na duszy, ale kogo oni tu w błoto nie wciągną... Chodzili koło niego, tańcowali, aż go usidlili. I co? i kto? z pozwoleniem jaśnie pani, stara baba... A jak tam do tego przyszło, czy ona mu czary zadała, czy napój jaki... czy już takie było zrządzenie Boże, ja, jak panicza kocham, klnę się mojéj dobrodziejce, że nie rozumiem nic... a nic. Przecież pani go znała jaki był całe życie skromny a z kobietami, że przystąpić i zagadać się obawiał... to chyba urok jakiś.
Matka płakała.
— I wszyscy o tém w całém mieście wiedzą! przecież się taki skandal utaić nie mógł! gadają! plotą... i on! on spadł tak nizko.
— A! proszę jaśnie pani, mruknął z cicha Mateusz, o to nie ma się co troszczyć, u nich to chleb powszedni... a prędzéjby mu za złe mieli, żeby był czysty i nieposzlakowany... Tu każdy ma coś na sumieniu, ino tak się układają sobie jakby nikt nic nie widział, nie wiedział i nie rozumiał...
Znać było po biednéj matce, że choć ją niepokój i ciekawość dręczyła, nie śmiała szczerze, otwarcie wypowiedzieć wszystkiego przed Matenszem. Wierzyła jego sercu, nie zupełnie głowie...
— Jakaż to jest kobieta? zapytała po chwili.
— A co ja mogę wiedzieć, rzekł po namyśle Mateusz... na oko niby młoda i świeża, ale malowana, wygląda dobrze... i strasznie pańsko... Jak spojrzy na człowieka, strach porywa... Z tém wszystkiém zgrzeszyłbym, gdybym powiedział, że złą jest, hojna aż do zbytku, pieniędzmi sypie aż strach... dla panicza gdyby zażądał ja tam nie wiem czego, gotowa wszystko oddać a musi dostać.
— I on przyjmuje! łamiąc ręce, krzyknęła matka — on — syn tego ojca...
Zakryła twarz dłoniami, poczynając płakać znowu.
— A! najdroższa pani — przerwał błagająco stary — ja źle może powiedziałem. Jenerał nigdy nic od niéj wziąść nie chciał.. To się tak mówiło o niéj! dali pan! bo ona do niego przywiązana, zazdrosna... opętana! Czasem jak dwa dni jéj co przeszkodzi.
— Dość! nie mów — zawołała pułkownikowa — dość! wiem co chciałam wiedzieć i wiem co mam począć sobie... Mateusz stał...
— Moja najłaskawsza pani, odezwał się nieśmiało — co to do mnie biednego należy... ja, co bądź się ze mną stanie, wolą Bożą przyjmę... ale — dodał ręce składając — jeżli wolno staremu słudze radzić, prosić... niech pani udaje, że nic a nic nie wie. — Tak będzie lepiéj... Mojéj świętéj dobrodziejce nie godzi się ocierać myślą nawet o te szkarady tutejsze... pani nie wie nic — nic!
Jenerał jutro przyjedzie rano — ja teraz muszę się przyznać, że po niego posłałem. Ta nieszczęsna Marya Pawłówna jest u niego na daczy... jakże ja mógłem dozwolić, abyś pani tam jechała! Dałem mu znać, niech sobie z nią robi co chce... ale pani się z nią spotkać nie godzi...
— Dziękuję ci, stary, poczciwy mój przyjacielu — tak — rzekła — ja muszę połknąć łzy, kłamać twarzą, nie pokazywać po sobie nic... a z tą kobietą... będzie co Bóg da.
Nie — zawołała po chwili. Staś mógł na chwilę zbłędzić, mógł się dać uwieść urokowi jakiemuś — ale upaść do ostatka... Zaprzeć się Boga, rodziny, wiary, kraju nie może... nie... nie zabije mnie! a toby mnie zabiło!! Jest w tém i wina losu i wina moja. Dla czegom go tak zostawiła tu samego, wystawionego na wszelkie pokusy... bez rady macierzyńskiéj — bez słowa... otuchy, sierotę.
Mateusz stał milczący.
— Moja najdroższa pani, zaklinam panią, proszę, niech się pani uspokoi... niech się pomodli i uśnie. — Jenerał będzie jutro rano... Pani z nami zabawi, przez te dni, ta Moskiewka musi stać na uboczu... może się to rozerwie. Jakoś to będzie — Bóg najłaskawszy da.
Wdowa westchnęła, stary już miał odejść, wstrzymała go jeszcze.
— Mówże mi, mów, proszę cię — jaka ona jest?
— A no, ja już zdaje się powiedziałem wszystko... wybąknął Mateusz — nic to tam osobliwego, ale zna ludzi, przywykła rozkazywać i trzęsie całym światem.
Już tego nie mogę powiedzieć, że choć prawda, wstydu nie ma, śmiała tak, że się człek stary czasem za nią rumieni, ale w salonie, proszę jaśnie pani, wygląda gdyby cesarzowa... I gra to i śpiewa i maluje i pisze i czyta i gada wszystkiemi w świecie językami, a mówią, że tak mądra, jak rzadko druga, z pozwoleniem, kobieta... Ludzie do niéj dosyć przywiązani, mówią prawda, że szparka i ostra, ale szczodra i hojna i ludzka gdy pod dobry humor...
— Jakżeś uważał, czy Staś... zapytała pułkownikowa, ulega jéj?
— Ale gdzie tam, proszę jaśnie pani, ofuknął Mateusz, jeszczeby téż czego!? to ona przed nim na palcach chodzi i pyły zdmuchuje... Nieraz jak się zachmurzy, jak poczną coś z sobą szwargotać po francusku, czego ja nie rozumiem, to tylko z głosu rozpoznać mogę, że on ją łaje, ona płacze, pada przed nim, ręce łamie... Ale że kobieta zręczna i urokliwa i wie jak sobie począć, to co? proszę pani — on będzie łajał, ona płakać będzie a naostatku na swojém postawi i zrobi co zechce...
— Więc ona zerwała ze światem? z rodziną? dla niego? pytała daléj matka.
— A! nie, proszę pani! rzekł sługa, albo to tak jak u nas... U niéj, choć wszyscy wiedzą, co się święci, dla tego i dwór bywa i szanują i przyjmują i nikomu w głowie jéj unikać. — A co to komu do tego? Tu inny świat... napatrzył się człowiek czego przez całe długie życie nie widział. Wolno sobie każdemu poczynać wedle sumienia, nikt się w to nie mięsza... Tu z pozwoleniem, sam pan się nie tai ze swemi szkaradami, — to i na drugich nie patrzą jak kto żyje, byle pokłony bił i — Słuszajus!
Wdowa milczała osmucona... podparta na ręku dumała.
— Idź, rzekła po chwili do Mateusza... idź — jeźli cię spyta przyjechawszy... powiedz mu, że nie widziałam nic, że nic nie wiem, żem przybyła zmęczona... rozumiesz.
— Rozumiem, rozumiem, tylko niech się moja dobrodziejka nie gryzie, cicho dodał sługa — już jakoś to będzie! pan Bóg da... Ja się spać nie będę kładł... Chłopak przed pół godziną pojechał na daczę... już tam może i stanął, bo konia wziął dobrego... Za godzinę, jeźli tylko w domu jenerała zastaną, on tu będzie... Ale nim się uprzątniemy z rupieciami téj czarownicy... to i ranek nadejdzie.
Mateusz wyśliznął się okiem jeszcze mierząc zapłakaną i błagając ją o spokojność...
Wdowa została sama... niepokój ją dręczył, łzy dusiły... zrzuciła z siebie suknie, chcąc się położyć, bo czuła gorączkę znużenia... ale znowu myśl jakaś pochwyciła ją w szpony i nie dała spoczynku... znowu pułkownikowa ujęła świecę i przez pusty ów salon pobiegła do pokojów kobiety, jakby z nich wyczytać chciała tajemnicę uroku, jakim ona syna więziła.
Tu najmniejszy szczegół nie uszedł jéj uwagi, nie ominęła żadnego nawet zmiętego papierka rzuconego na podłodze... Ale to badanie macierzyńskiego serca odgadywać tylko musiało, żaden ślad pisany, żaden rys wyraźny nie zdradzał charakteru Maryi Pawłownéj.
Pułkownikowa płacząc powróciła ku swojemu pokojowi. W gabinecie syna sił jéj zabrakło, padła na fotel na pół omdlała... Wzrok błądząc tu po ścianach spotkał owalne ramy gęstą pokryte osłoną. Wzięła je była zrazu za zwierciadło, ale teraz... bijące serce powiedziało jéj, że to był portret, że to być musiał wizerunek téj przeklętéj uwodzicielki. Gorączkowo poskoczyła ku niemu i zerwała z niego zasłonę... przyniosła świecę, wlepiła oczy... W istocie był to przepyszny portret Winterhaltera, na kilka lat wprzód malowany w Paryżu.
Przedstawiał on kobietę może nie taką jaką teraz była, ale jaką być niegdyś musiała, cudownie piękną blondynkę, z czołem wypogodzoném, z usty uśmiechniętemi, marmurowo chłodną, rozkazującą... Typ imperatorski... któremu świat musiał bić pokłony... Na szyi miała sznur pereł, na sobie suknią ciemno fijoletową z koronkami przepysznemi. Patrzała nie widząc gdzieś po za światy, jakby pytając o życia zagadkę.. Uśmiech niedostrzeżony błądził po ustach, w których malowała się wola silna i charakter niezłomny. Wszystko mówiło w niéj, że się nie ugnie, póki nie zechce sama... ale że dla tego marmuru... świat téż bryłą marmurową, nad którym nie będzie mieć litości... Czytała łzawemi oczyma matka przeznaczenie syna w téj strasznéj piękności... ciągnącéj ku sobie, aby pochłonąć... uśmiechającéj się, by zabić... podściełającéj sobie pod nogi choćby trupy... byle nóżka na czém spocząć miała.
Na pierwsze wejrzenie była to klasyczna piękność nie mówiąca nie, rozpatrując się w niéj przebiegały dreszcze... Znać było, że to oko nie płakało nigdy, chyba nad upokorzeniem i niedolą własną, że te usta nie mówiły o sercu... bo pod białém popiersiem czarownicy... ono bić dawno przestało.
W miarę jak pułkownikowa wpatrywała się w ten portret, stęgła ze strachu i rozpłakała się przelękła... Czuła, że z tą istotą nieczułą, nie szanującą nic... walczyć nie potrafi... zwątpiła o sobie. Na obliczu tém zepsucie, rozpasanie, przeszłość swawolna nie zostawiły śladu, nie starły z niego pyłku młodzieńczego, spłynęły po niém jak po marmurze nie schnąwszy. Wielki ból w ustach tkwił, ale ten szedł nie od świata tylko z wewnętrznéj tęsknicy... i szydzić się zdawał ze wszystkiego.
Ta kobieta i ten wizerunek był dla zacnéj pułkownikowéj zagadką? Jak jéj syn, jéj poczciwy serdeczny, czuły Staś mógł pokochać tego Sfinxa bezdusznego? jakim węzłem mogły się łączyć serce żywe i młode z sercem tego trupa, z którego krew wyssano dawno... pocałunkami upiorów? Widok portretu przybił pułkownikową więcéj może niż opowiadanie Mateusza... W pierwszéj chwili odkrycia sądziła jeszcze, że ma do czynienia z pospolitą kobietą... z chciwą lub zepsutą intrygantką... z portretu wyczytała... straszną prawdę.. widząc w nim istotę, która życie całe zawiodła... co się czepiała młodości i uczucia, aby przy nich ogrzać się ostygła... czuła, że od niéj nie łatwo się będzie uwolnić...
Niema i zimna rozpacz tego czoła kamiennego, tych ust zaciśniętych... przerażała pobożną kobietę... Z portretu czasem można wyczytać oczyma macierzyńskiemi więcéj niż z przelotnego wejrzenia na twarz żywą, co się maskuje zwłaszcza, jeźli jak tu, malarz odgadł i pochwycił ideę samę istoty, którą odwzorowywał, moment stanowczy charakteru...
Pułkownikowa spuściła na obraz zasłonę, dłużéj patrzeć nań nie mogła, była przerażoną, drząca wyszła z pokoju... i zamknęła drzwi za sobą, jak gdyby lękała się, aby ją to widmo nie goniło.
I długo jeszcze słychać było ciche szlochanie, przerywające modlitwę... a na niebie dnieć zaczynało gdy złamana wrażeniami dnia tego biedna matka padła na poduszki i z usty spalonemi gorączką usnęła.


Na dole w swéj izdebce ubogiéj Mateusz czuwał — zszedł do niéj starszym, nieszczęśliwym, biedniejszym się czując niż był kiedykolwiek... ale z rezygnacyą i pokorą niósł to nowe brzemię. Dopóki żył tu odosobniony wśród obcych, zapomniawszy nieco warunków życia dawnego — oswajając się z położeniem sromotném, nie ciężyło mu ono tak bardzo — zetknięcie się z pułkownikową a przez nią z obyczajem Polski — z przeszłością okazało mu w całéj ohydzie... nieprawość, na którą wczoraj jeszcze patrzał jak na rzecz obojętną. Jenerał teraz wydał mu się stokroć grzeszniejszym... występek jego daleko większym, cała ta intryga okropną... Starzec wzdrygnął się i ręce załamał. Rozpacz i łzy wdowy nauczyły go czém było to lekkomyślne postępowanie. Dziwił się sam sobie, że mógł patrzeć na nie obojętnie a obojętnością swą uświęcać taką sromotę...
Na wązkiém i twardém łóżeczku usiadłszy, począł się modlić, ale modlitwa plątała mu się na ustach z wyrzekaniami... myśli błędne ją przerywały... Nasłuchiwał co chwila, czy nie posłyszy przybywającego jenerała i spoglądał na swój srebrny stary zegarek, licząc minuty. Zdawało mu się, że chłopak powinien już był dojechać na daczę, obudzić jenerała... a na wieść o matce jakżeby dotąd najprzywiązańszy z synów nie pospieszył jednéj chwili?
Tymczasem na sąsiednim dworze koguty piały, w okienku widać było brzask nadchodzącego dnia... a cisza panowała dokoła i chłopak nawet posłany nie powracał...
Zwolna rozedniało zupełnie. Mateusz coraz był niespokojniejszy... posłańca z powrotem czekał napróżno.
W ulicy powolny ruch poranny już się zwiastował... skrzypiały wrota podwórców... niekiedy cichy głos ludzki dolatywał jego ucha... przesuwali się ranni przechodnie... przejeżdżały wozy... a turkotu znanego powozu jenerała nie mógł się stary doczekać.
— No, to go chyba nie zastał — rzekł Mateusz do siebie — ale ona tam jest, czyżby go puściła? A — któż wie — może list mój przejęła? Może intryguje, aby go do matki nie puścić lub sama się tu chce wkręcić? Do niéj to wszystko podobne...
Dzień był biały i słońce pogodne jaskrawo zaczynało ozłacać dachy i wierzchołki budowli, rzucając długie cienie, a Mateusz skulony przysłuchiwał się napróżno — milczeniu. Zegarek jego pokazywał siódmą, gdy w dali niepochwycony dla innego ucha turkot dał się słyszeć; stary się zerwał z siedzenia, obciągnął pomięte odzienie, poprawił włosy, czuł że jedzie oczekiwany.
Turkot coraz był wyraźniejszy, powóz biegł szybko, zwolnił kroku i zcicha, ostrożnie wstrzymał się przed domem... Drzwi już były otwarte. Jenerał znalazł w nich bladą twarz sługi, który namiętnie pocałował go w rękę wprowadzając, jakby mu dziękował, że nareszcie przyjechał i że — sam przyjechał.
Okryty płaszczem wojskowym jenerał wyglądał zdala jak wszyscy jenerałowie wychowani pod żelazną Mikołajowską formą; był pięknie zbudowany, słuszny, trzymał się prosto... miał minę pospolitego żołnierza, którego wyłamała musztra na żywy słup, mający państwo podpierać...
Twarz téż jego, rysami szlachetnemi podobna do matki, nosiła maskę żołnierskiego zdrętwienia i biernego posłuszeństwa. Długiego pewnie czasu potrzeba było, aby z téj fizyognomii, do życia i ruchu przeznaczonéj, zróbić woskową twarz, kryjącą w sobie uczucie powłoką jakąś zastygłą, nieruchomą. Klimat nadnewski nadał jéj żółtą owę bladość, chorobliwą niemal, jaką przywdziewają powoli, ścierając z nich barwy, wszystkie skazane na życie w jego mijazmatach oblicza... Piękny, młody, z okiem ognistém, z wyrazem szlachetnym jenerał po moskiewsku był zdławionym niewolą... Nawet w téj chwili — twarz jego nie zdradzała najmniejszego wzruszenia... spojrzał na starca... i zawołał:
— Gdzie umieściłeś panią...?
— W pokoju pana jenerała na górze... gdzieżem miał prowadzić, głowę straciłem.
— Nie było tam — zawahał się — nie było tam nic...?
— Nic, nic..
— Matka się nie pytała..?
— Tylko o zdrowie pańskie..
— Położyła się?
— O! już... już dawno! rzekł Mateusz.. Jenerał postąpił zwolna kilka kroków i zawrócił się.
— Słuchaj no — odezwał się — ty poczciwy stary zrozumiesz mnie — z góry trzeba na ten czas wszystko uprzątnąć? Rozumiesz! wszystko... Zdejmiesz portret téj pani ze ściany w moim gabinecie a powiesisz... carski z kancelaryi... Z pokojów na prawo potrzeba kobiece rzeczy i sprzęty powynosić na dół — postawić inne... co chcesz... ale to musi być natychmiast gotowe, po cichu... nim się matka przebudzi... Mateusz stał, kiwając tylko głową...
— Nie dostrzegła nic? zapytał jenerał niespokojny.
— Ale nie... a! gdzieżby miała co zobaczyć? jakim sposobem? powiedziałem, że tamte pokoje zamknięte są dla papierów... Pytała o pana tylko...
— Jakże wygląda? zdrowa? wesoła?...
Mateusz się zadumał.
— Zdaje się zdrowa... odparł zwolna, ale żeby była bardzo wesoła tego niepowiem, zmęczona drogą niezmiernie...
— Poznałeś ją?
— O! panie od razu, tylkom głos posłyszał.
Jenerał rękę położył na ramieniu starego żołnierza, spojrzał nań, głos jego zmiękł, choć twarz się nie zmieniła.
— Idź, proszę cię, weź ludzi — spiesz a zrób co mówiłem... prędko...
— Niech jenerał będzie spokojny... ludzie pozdejmują buty... cicho powynosimy wszystko...
Stary o mało nie dodał — i powyrzucamy do diabła.
Na palcach, ze spuszczoną głową jenerał poszedł na górę... oczyma wiódł po ścianach, szukając coby usunąć należało. Sam wśliznął się do gabinetu, ujął portret i wyniósł go oddać Mateuszowi. Słudzy pod przewodnictwem jego zabrali się oczyszczać pokoje na prawo, a że nie ma do prędkiéj tego rodzaju posługi nikogo nad Moskali... zwłaszcza gdy idzie o burzenie jakieś i rodzaj rabunku, o coś przypominającego łupieztwo... w pół godziny nie było śladu jenerałowéj Maryi Pawłownéj w zamieszkiwanym przez nią apartamencie. Wszystek sprzęt zrzucono na dół do salki, tu zaś urządzić kazał na prędce gospodarz salon jadalny i przygotować śniadanie. Chwilę jakąś myślał może postawić tu matkę, ale się wzdrygnął sam, a Mateusz byłby na żaden sposób na to nie pozwolił.
Dopiero gdy ślady wszelkie téj, co wczoraj tu była panią wszechwładnuą, zniknęły — jenerał odetchnął swobodniéj, czoło rozjaśniło mu się nieznacznie, oczy zwilżyły... siadł w krześle, nasłuchując i oczekując przebudzenia pułkownikowéj. W całym domu nakazana cisza... najmniejszym szelestem nie była przerwaną..
Spłakana kobieta, usnąwszy nadedniem snem gorączkowym — długo téż na dzień obudzić się nie mogła. Dopiero po dziewiątéj westchnienie głębokie posłyszał syn, siedzący przy drzwiach na straży.. potém ruch...
— Matko.. ja tu jestem! zawołał głosem przejętym.. Staś twój czeka u progu.. I drzwi otwarły się żywo, a syn rzucił się do nóg pułkownikowéj, która, o wszystkiém zapomniawszy na chwilę, namiętnie, gorączkowo, głowę jego do piersi tuliła. Snem nieprawdopodobnym wydał jéj się dzień wczorajszy, wczorajsze łzy, upokorzenie, przestrach.. patrzała na niego i napatrzyć się dziecka nie mogła. Zdawało się, że chciała wyczytać z twarzy wszystko, co przeżył od tego czasu jak go nie widziała, co myślał, czuł.. odbolał.. że chciała upoić wzrok widokiem dziecięcia.. jedynego, ukochanego..
Jenerał także był wzruszony do głębi, choć sołdackie nawyknienie kazało mu tłumić w sobie wybuch uczucia.. Całował ręce matki i śmiał się a łzy miał w oczach..
Widok tego synowskiego uczucia miłości pocieszył biedną matkę. Pomyślała w duszy, iż ten, co kochać umie swą rodzicielkę, nie może być ostatecznie zepsutym, złym, zobojętniałym dla cnoty człowiekiem. Zapomniała o wszystkiém, wymawiała sobie w duchu, iż go za surowo osądziła może, że go nie zrozumiała.. że, a tak pragnęła zrobić go czystym, godnym pamięci ojca i przywiązania swojego — w téj chwili nie grzesznym i występnym widziała go, tylko nieszczęśliwym i tuliła do piersi... pragnąc wlać otuchę.. i powiedziała sobie znowu — ja nic wiedzieć i widzieć niechcę... to były snu i gorączki potwarze!!
— A! odezwał się nareszcie po stokroć ręce jéj okrywając pocałunkami jenerał, godziłoż się to mamie saméj.. bez sługi.. bez przewodnika.. rzucać się w tę podróż.. ze zdrowiem słabém.. Trzeba było skinąć na mnie.. Czyż ja nie jestem zawsze na jéj rozkazy?
— Musiałam przyjechać Stasiu kochany, odezwała się zesłabłym głosem matka — tak! musiałam.. Opanowała mnie niewysłowiona trwoga o ciebie, miałam na sercu coś jeszcze, co ci zaraz opowiem.. nie mogłam, nie umiałabym była czekać.. Nimby list doszedł i powróciła odpowiedź, rachowałam że sama tu będę. Miałam wiele na sercu.. a potém, musiałam ciebie widzieć, rozmówić się z tobą..
— Czyżby mamę osobiście co dotknęło? zapytał jenerał.
— Mnie — osobiście! o nie! zawołała pułkownikowa — widzisz mnie, jestem tak prawie zdrową jak zawsze.. nic mi się nie stało.. ale.. pomówimy o tém, Stasiu.. Teraz.. zapomnijmy o trosce, o świecie, niech na ciebie patrzę! uśmiechnij mi się uśmieszkiem dziecięcia.. powiedz mi słowo, którém przemówiły pierwszy raz usta twoje.. matuchno... matko! tak jak szczebiotałeś wesół, kiedym cię jeszcze na tych rękach nosiła..
Jenerał westchnął, łza mu się kręciła w oku.
— Mamo, rzekł, nawzajem.. powiedz mi o wszystkiém co u nas.. co w tym starym domu, którego ja tak dawno niewidziałem, a tak dobrze pamiętam. Czy na staréj olszynie klekoczą bociany nasze? czy słowik śpiewał w bzach na wiosnę? czy na błotach wieczorami grają te ptastwa chóry tajemnicze? czy nocą szumią drzewa starego ogrodu, jakby mnichy modlitwę senną?.. Ja pamiętam wszystko..
— O! dziecko moje, odparła matka... ta natura, co nas otacza.. zawsze jest prawie jedną, jéj pieśni i blaski powtarzają się co roku, w naszém tylko sercu mienią się czucia... grają coraz inne melodye i barwy coraz nowe przechodzą..
Zdziwiłbyś się, znajdując kamień omszony pod krzyżem, jakeś go wczoraj zostawił... Kościołek pochylony jak był, wydeptane co roku ścieżki stuletnie, gdy tych, co po nich chodzili, już nie ma... Scena się nie zmienia... aktorowie tylko coraz inni... ale i ja, mój Stasiu, tego spokojnego wsi naszéj obrazku nie kosztowałam od dawna, wiesz, że Narzęczyn w dzierżawie, a stara matka siedzi w mieście... i oddycha pyłem ulicznym...
— Dla czegoż?
— Dla tego, rzekła po cichu — żeby nikomu nie być ciężarem, żeby sobie wystarczyć tém małem, które Bóg mi zachował.. i.. że na starość —
— Ale któż mówi o starości?
— Ci, co ją czują... Jeszcze jéj czasem nie widać na twarzy, kiedy ją w sercu nosim... Starość, mój Stasiu, na ów czas się zaczyna, gdy już tylko z przeszłością żyć możemy, gdy przyszłość dla nas nic nie ma, a teraźniejszość zobojętnienie. Na ów czas choćby na twarzy zaśmiały się resztki młodości, to tylko blask po słońcu co zaszło...
Jenerał posmutniał...
— Nie mówmy o tém, rzekł. —
— O! nie mówmy, po co ci pokazywać zachód, gdy dla ciebie dzień się zaczyna.?
Zatrzymała się na chwilę, spuściła oczy i cicho dodała z wyraźném jakiémś wysileniem.
— Przywożę ci od dawnéj towarzyszki ukłon... Misia przeprowadzała mnie na koléj...
Jenerał się zarumienił.
— A! Misia! czyli dziś już panna Michalina... jakże wygląda? co się z nią dzieje?
— Wygląda jak różyczka!.. a jest jéj dobrze na świecie i dla tego, rozumne dziecię lepszego nie szuka...
— I nie poszła za mąż?
— Nie myśli o tém wcale...
— Ale drudzy za nią myśleć przecie o tém muszą...
— To napróżno... Misia jest troszeczkę uparta... a ja bardzo ją kocham...
Matka wymówiła to bardzo z przyciskiem. Jenerał zamilkł, był widocznie zakłopotany. — Milczeli dosyć długo.
— Wszystko gotowe do śniadania, odezwał się syn, widocznie usiłując odwrócić rozmowę, możebyśmy przeszli do drugiego pokoju? Matka o mało nie wydała się trwogą, którą uczuła, żeby ją syn do mieszkania wczoraj w nocy widzianego nie zaprowadził, zmięszała się nieco, zawahała, ale jenerał nie bardzo zważał i nie wytłómaczył sobie tego wzruszenia, podał jéj rękę... poszli. — Widząc, że zmierzają ku temu mieszkaniu kobiecemu, które wczoraj w nocy oglądała, pułkownikowa, nie wiedząc, że z niego rano usunięto ślady pobytu Maryi Pawłownéj, przelękła się znowu; zwolniła kroku... nie wiedziała co począć... Lękała się, by syn nie postawił ją w przykrém położeniu i nie zmusił do zapytania... ale rzut oka ku roztwartym drzwiom uspokoił biedną, postrzegła, że się tam wszystko inaczéj uporządkowało. Nie uszło jéj oka, iż portret wczorajszy zniknął, to także dodało otuchy.
Pokoje w prawo staraniem służby i Mateusza wyglądały teraz najniewinniéj w świecie; stary, otrzymawszy pozwolenie, wymiótł z tych do najmniejszego szczątka po Maryi Pawłownie... pootwierał okna, ażeby kosmetyki i zapachy wywietrzały... część ta domu była do niepoznania a pułkownikowéj zdawać się w istocie mogło, że śniła to, co opłakała wczoraj.
Herbata i śniadanie stały gotowe, słudzy czekali na rozkazy.. weszli i zasiedli milczący. Biednéj podróżnéj ani jeść, ani pić się nie chciało, wczorajsza jeszcze paliła ją gorączka. Zamyślona, pod ciężarem tego co z sobą przywiozła, co tu zastała, wahała się, jak rozpocząć rozmowę. Jenerał także był pomięszany i mimo wesołości z pierwszego uścisku macierzyńskiego zaczerpniętéj, chmurniał co chwila widoczniéj, oblicze się zasępiało. I on lękał się. Przybycie nagłe matki nie mogło być bez ważnéj bardzo przyczyny, znał wstręt jéj do tego miasta.. Obawiał się, by już coś nie zasłyszała i nie przyjechała spytać go o rachunek.. Ten niepokój zwolna wypiętnowywał się coraz wyraźniéj w jego męskiem licu. Chwilę rozmowy stanowczéj pragnęła wszakże matka odłożyć jak najdaléj, nacieszyć się dzieckiem nim je i siebie zasmuci... zwlekała widocznie. Służba téż, kręcąca się około śniadania, czyniła niepodobieństwem otwartsze wynurzenie się... czemu i syn i matka radzi może byli. Jemu sumienie mówiło, że matka może o rachunek spytać.. ona to, z czém przybyła, rada była odłożyć na sam ostatek..
Mówiono o rzeczach obojętnych.. a ilekroć z nich przechodziła mimowolnie rozmowa na coś ważniejszego, pułkownikowa powiódłszy po służbie oczyma — milczała. Tak niepostrzeżenie ranek zbiegł cały.. ludzie odeszli nareszcie, matka sam na sam została z synem.
Oboje pragnęli téj chwili a jednak nie starali się jéj przyspieszyć, bo się zarazem lękali. Jenerał czuł, że może być pociągniętym do rachunku z życia, matka walczyła między obowiązkami macierzyńskiemi a miłością dla syna. Ale ta straszna rozmowa była nieuniknioną. Pułkownikowa po chwili milczenia, jakby ducha skupiwszy odezwała się.
— Mój Stanisławie — słyszałeś przecie, co od roku przeszło u nas się dzieje w Warszawie, w Polsce całéj...
— Wiem.. odparł jenerał drgnąwszy na to pytanie i przybierając minę surową a poważną — wiem — słyszę.. ale nie rozumiem.
— Nie dziwuję się temu, mówiła powoli matka, tyś od bardzo dawna zmuszony żyć w innym świecie, musiałeś téż utracić poczucie naszego położenia.
Dzieckiem prawie wydarto mi cię z rozkazu Mikołaja, aby z ciebie zrobić Moskala. Nie sądzę, by się to im udało, w sercu twém zostać musiała krew polska, ojcowska, w główce dziecinnéj wspomnienie kraju twego, które z nią rosło po cichu, — nie mógłeś stać się Moskalem, ale możesz nie rozumieć Polski. Tego, kto znał moje i twe losy, za złe ci nie poczyta..
Jenerał spuścił oczy, chciał coś powiedzieć i zamilkł.
— Wiesz mój Stasiu, dodała pułkownikowa po chwili, że niezwyczajne fawory dla ciebie nieboszczyka Mikołaja, twoja świetna karyera, twój awans, krzyże, wszystko, czego ci ludzie zazdrościli, jem nieraz opłakała. Wolałabym była może skromniejsze losy coby mi cię prędzéj wróciły. Nic tak nie krępuje jak szczęście..
— A! matko kochana.. odparł jenerał, zdala to wygląda szczęściem, a z bliska.. mogłoby się nazwać cale inaczéj.
Pułkownikowa spojrzała nań i znowu mówiła, jakby postanowiła wyczerpać ten przedmiot do dna.
— Bądź co bądź mój Stanisławie, niewiem jak się czujesz w twém położeniu, ale jesteś niém związany.. Z każdym dniem musi ono oddziaływać na ciebie; każdy dzień kuje kajdany nowe.. a któż wie, czy cię obowiązek gdzie indziéj teraz nie powoła?
Spojrzeli na siebie, jenerał nic nie odpowiedział i z oczów jego téż wyczytać coś napróżno siliła się matka. Długie wychowanie despotyzmu twarz jego uczyniło hieroglifem niewyczytanym.
— Stasiu, zaczęła po chwili znowu.. ty pamiętasz ojca twego historyą i dzieje rodziny.. Dziad twój był konfederatem barskim i walczył pod Kościuszką, zginął pod Maciejowicami; ojciec bił się za niepodległość ojczyzny w r. 1831.. znosił dla niéj więzienie długie, wygnanie, tułactwo, i zmarł gdzieś biedny, oczyma szukając Polski.. Kazał sobie ziemi ojczystéj nasypać na pierś zastygłą.. a ty?.. Ciebie wyrwano mi dziecięciem, oduczono języka, powyrywano ci myśli o Polsce, zachwiano w tobie przywiązanie dla niéj.. Tyś nic nie winien! o nie! jam winna, żem nie uszła niosąc cię na rękach za ojcem na tułactwo.. Ale on sam tego nie chciał, on mi kazał z tobą pozostać, abyś ty się w kraju wychował i służył krajowi.. Naówczas przyszedł ten straszny ukaz Mikołaja.. w kadety...
A potém to nadzwyczajne szczęście twoje w służbie..
Jenerał, nic nie mówiąc, pocałował matkę w rękę.. twarz jego malowała walkę wewnętrzną, niby chciał mówić a nie mógł i po zawahaniu się długiém — odezwał się:
— Proszę, niech mama będzie spokojna..
— A! tak, ja wiem, że ty wstydu imieniowi naszemu nie zrobisz zdradą, ja jestem pewna, że oni cię nie ujmą w te więzy złote — ale między zdradą piekła a rajem ofiary dla ojczyzny jest czyściec tych, o których Dante powiedział, że.. ani na cnotę siły, ani do zbrodni nie mieli odwagi.. Ja dla ciebie tego się czyśca obawiam, w którym dziś Polakowi zostać nie wolno.
— Dziś? spytał syn — dziś?
— Tak jest, żywo odparła pułkownikowa, są na ziemi znaki poprzedzające chwile wielkie i uroczyste, jak są na niebiesiech znaki. My patrzymy na wstający z martwych patryotyzm.. Polska ożywa, wstrząsa więzami.. i.
— Zawcześnie — rzekł sucho jenerał..
— Ty na nią patrzysz zdala Stasiu a ztąd zawsze ci się wszystko wyda zawczesném.. U nas.. u nas się to pojmuje i czuje inaczéj.
Pułkownikowa zamilkła jakby czekała odpowiedzi, syn z nadzwyczajném umiarkowaniem, nie odezwał się, jakby lękał powiedzieć nadto lub nie po myśli.
— Po ludzku sądząc mój Stasiu — a raczéj wedle obyczaju pospolitych ludzi — trudno wymagać od ciebie, abyś karyerę, stopień, zasługi poświęcił dla.. tego, co ci się zdaje zawczesném.. niewłaściwém, szkodliwém może — ale, mój Stasiu, są kraje, narody w położeniach wyjątkowych, którym rachować i rozum mieć nie wolno, są rodziny, w których syn, by się ojca nie zaparł, by pamięci jego cześć oddał — musi nawet szczęście i przyszłość poświęcić..
Spodziewała się pułkownikowa, że te słowa dobędą z niego uczucia, że się im albo oprze lub niemi rozgoreje.. zdziwiona wszakże postrzegła ledwie drgnienie twarzy, wahanie jakieś — widocznie namyślał się co miał odpowiedzieć.
— Kochana mamo, rzekł unikając jaśniejszego wypowiedzenia myśli.. bądź pewna, że ja ojcu, tobie.. nikomu wstydu nie zrobię.. ale — nie pytaj mnie więcéj — zaufaj mi..
— Ja ci ufam, odparła żywo matka, ale czy my się rozumiemy? Stasiu, ci ludzie, ta służba — ta atmosfera zgniła.
— Mamo! przerwał trwożliwie na drzwi spoglądając jenerał i palce kładnąc na ustach..
— Jak to? obawiałbyś się nawet tu?
— Wszędzie — rzekł zimno gospodarz —
Pułkownikowa oburzyła się.
— Więc obejdź wszystko — ale pozwól mi mówić, nadto pełne mam serce, za długo w nim zbierały się uczucia.. przyjechałam tu, bo ich już stłumić nie mogłam.. Ja mówić muszę.. i słów mierzyć nie potrafię..
— Ale ja pół słowa rozumiem...
— Nie, Stasiu.. nie rozumiesz nawet całego słowa.. jeźli ci na odgłos tego, to się dzieje z nami nie zabiło serce i nie pękł mundur niewolnika na piersi.
Jenerał ręce załamał.. głowę spuścił.. nagle zaiskrzyły mu się oczy, pochwycił za ręce matkę, począł je całować i szeptać.
— Nie idzie tu o mnie! proszę! na miłość Boga przerwijmy tę rozmowę..
— Nie! po stokroć nie — odparła kobieta — ja muszę wiedzieć, co w twém sercu jest na dnie.. Po to przybyłam..
— Mama może to przeczuć i ufać mi — ale wymódz ze mnie...
Umilkł nagle, przeszedł się po pokoju, targając wąsy i wrócił całując matkę po rękach.
— Dosyć, mamo!
— Stasiu — ja jestem kobieta.. mnie dławi nie powiedziane słowo.. ja muszę wiedzieć, kim jest syn mój i syn tego co spoczywa.. tam! z krzyżem złotym i grudką ziemi polskiéj na piersiach..
Na te słowa uderzył się syn po piersi szerokiéj, oko mu błysło, usta się otwarły, ale w téj chwili spojrzał na portret Mikołaja na ścianie i zaciął wargi — ostygł.
Matka załamała ręce.. i padła na krzesło.
— Tak, zawołała — powinnam się tego była spodziewać, że oni mi z syna zrobią posłusznego dla siebie żołnierza nic więcéj. Nadto długo nosiłeś ten mundur, co się w ciało wpija, co krew przerabia, co farbuje myśli i czucia... Ty nas, my ciebie nie pojmiemy... Słuchaj mnie.. jam kobieta, ja nie wiem nic, ja nie sięgam myślą do następstw.. ale wierzę, iż Polska nie jest krajem jak inne.. Wszystko w jéj dziejach nadzwyczajne do chwili ostatniéj, a byt jéj zawisł od miłości dzieci.. Gdy na zegarze wiekowym wybija poświęceń godzina, kto się ich odrzeka, aby pozostać sam.. spokojny, cały i nietknięty — ten już do Polski nie należy..
Jenerał zbliżył się do niéj, pokląkł i zaczął całować w kolana.
— Kochana mamo, rzekł, zlituj się nademną, nie wystawiaj mnie na męczarnie.. ufaj mi i bądź spokojna.
— Jakże chcesz, bym nią była, widząc ciebie w téj chwili tu.. zrezygnowanym, chłodnym.. milczącym..
Syn podniósł się z ziemi, ręce miał złamane, twarz bladą...
— Na miłość Bożą matko, zawołał, nie sądź mnie.. nie domagaj się odemnie, ażebym nawet przed tobą się spowiadał, — nie mogę.. Nie darmo nas hartowano w téj szkole posłuszeństwa i karności, wyszliśmy z niéj stalą... zimną, błyszczącą... nie mamy ust, nie umiemy mówić, lękamy się echa własnych wyrazów.. Choćbyś mnie potępić miała, matko.. błagam cię, zostaw mnie rozporządzenie sobą..
— Ale ja właśnie z tego dotychczasowego rozporządzania, szczerze ci i otwarcie mówię, jestem niezadowolnioną.. Ja przyjechałam żądać od ciebie, ażebyś mundur ten zrzucił, służby się wyrzekł...
Jenerał, nie namyślając się, stanowczo zawołał.
— To nie może być!
— Nie może! gdy ja cię proszę? zapytała pułkownikowa.
— W żaden sposób, powtarzam, to być nie może.
— To postaraj się przynajmniéj o przeniesienie do Królestwa, niech cię to powietrze owionie.. bądź wśród nas.
— Ale i to być nie może.. żywo sprzeciwił się jenerał — moje miejsce tu..
Matka spuściła głowę, przez myśl jéj przeszły czary kobiety, co go tu wiązała, nie śmiała jednak odkryć się z tém, że wiedziała wszystko.
— Cóż cię do niego przykuwa?
Jenerał zawahał się.
— Droga mamo, rzekł po namyśle zniżając głos.. jeźli kochasz syna — nie pytaj — nie mów o tém..
— Nie kochasz mnie więc? szepnęła smutnie pułkownikowa — nie kochasz.. Tak! Stasiu! oddalenie, rozłąka.. osłabiły między nami ten święty węzeł, który nas był łączyć powinien.. Mówimy z sobą, ale żona i wdowa wygnańca nie rozumie jenerała moskiewskiego, wychowaniec Mikołaja.. Polki matki pojąć nie może.
— O! co za męczarnia! wyrwało się z ust jenerałowi.. Krew jego ściągnęła się gwałtownie, ale spojrzawszy na matkę zobaczył po jéj twarzy płynące dwa łez strumienie i zamilkł załamawszy dłonie.. Ona z za łez patrzała nań a tak głęboką boleść wyrytą w męskiém jego obliczu ujrzała, iż się zlękła saméj siebie.. cofnęła... nie śmiała ani mówić, ani więcéj nalegać.
Pierwsza ta próba rozmowy pomiędzy matką a synem skończyła się tak podrażniwszy oboje — łzami tylko...
Biedna pułkownikowa poszła do okna, ażeby ukryć łzy, które ocierała, jenerał szarpał chustkę i pogrążony w myślach, chodził żywo po pokoju.
— Jesteś nielitościwy mój Stasiu, poczęła po chwili łagodniejszym głosem matka, jakkolwiek mnie to boli, nie nalegam już... Tak jest, powodem głównym podróży mojéj było zapukanie do twéj piersi nieubłaganie dla mnie zamkniętéj... ale miałam drugą do téj podróży pobudkę, równie nagłą.. Teraz i o téj mówić ci nie śmiem...
Jenerał zbliżył się żywo...
— Pamiętasz Albina?...
— Mało — odpowiedział jenerał — nie widzieliśmy się od lat dziecinnych...
— Ale to brat twój stryjeczny... a jam ci zawsze donosiła o nim, bo mi on jakoś ciebie przypominał... Rówieśnik twój był dla mnie obrazem tego syna, którego widzieć nie mogłam; zdawało mi się, że Pan Bóg go stworzył na to, abym w nim ciebie czytała... na twój wzrost patrzała... Albin.
— Cóż się stało z Albinem...
— Stasiu, ty chyba go uratujesz! ja cię za nim błagać przybyłam... Albin zesłany do... Nerczyńska.
Jenerał uderzył w dłonie... i pochwycił się za głowę.
— Do Nerczyńska! powtórzył wzruszonym głosem, który usiłował uczynić cichym — a! to nad wyraz wszelki wielkie nieszczęście... on... ale za cóż?
— Za co? czyż pytać trzeba? codziennie co najlepszego u nas wywożą za westchnienie, za słowo, za wejrzenie, za milczenie... za nic. Potrzeba tę Polskę nieszczęśliwą ogołocić z ludzi, wypuścić z niéj krew młodą... Albin jest jednym z tysiąca tych, których wysyłają co dzień... ale ty...
— Ale ja — przerwał żywo jenerał — ja na żaden sposób, nikogo... rodzonego nawet brata ratować nie mogę... to niepodobna!!
Na te słowa, których nie spodziewała się matka, twarz jéj pobladła, usta zadrgały... nie chciała wierzyć uszom... zbliżyła się...
— Powtórz! coś powiedział! krzyknęła gorąco. Jenerał się uląkł.
— Mamo! na rany Chrystusowe, zawołał — zlituj się nademną, nie znasz położenia mojego...
— Jak to nie znam? brwi marszcząc odparła matka i wyrywając mu rękę, którą pochwycił. A któż zna lepiéj nademnie to położenie... Jak to? ja, matka nie mam prawa cię sądzić i powiedzieć ci coś uczynić powinien? Więc ty, obawiając się stracić ich łaski i względów, poświęcić gotów jesteś brata — mnie?
Zakryła oczy i cofnęła się kilka kroków. Syn stał jak posąg, dziwnie jakoś nabiegło mu czoło krwią, oczy się zaczerwieniły, żyły wezbrały, zdawało się, że czémś stanowczém wybuchnie, ale jakby się jeszcze raz zwyciężył — westchnął głęboko i szepnął.
— Tak! i to... znieść potrzeba!
— Stanisławie, mierząc go oczyma już oschłemi z łez odezwała się matka, tyś dla mnie straszną zagadką... nie chcę jéj odgadywać, bo słowo jéj zabiłoby mnie może...
Ironiczny uśmiech przebieg po wargach jenerała.
— Tak, rzekł ponuro — jestem dla ciebie mamo, dla siebie, dla wszystkich jedną z tych zagadek, przed któremi się cofa serce macierzyńskie... uczucie polskie.. sumienie własne... Ale zaklinam cię, mamo droga, wstrzymaj to przekleństwo i potępienie, które ci drży na ustach. Kiedyś może nie starczyłoby ci łez na opłakanie go. Tak — w téj chwili jestem i muszę być bez serca, bez litości, głuchym, niemiłosiernym... Albin zginie i ja mu ręki nie podam... Spytają mnie oń i wyprę się... ja jestem wierny poddany cesarza... jam polskiego nazwiska i czucia się wyrzekł — oto czém jestem... poczwarą! A czém inném w téj chwili być nie mogę — i nie będę.
— Ale to oszaleć od tego można!!... krzyknęła matka... rzucając się na krzesło...
Jenerał stał, bladł, czerwieniał, nie rzekł słowa... zbliżył się znękany, przybity jak winowajca... padł kolanami na posadzkę, głowę ukrył na rękach matki... poczuła na nich gorące łzy... rozpłakała się sama i zamilkła.. Serce jéj ulitowało się boleści pomimo oburzenia, jakiego doznawała. W nieopisanym stanie, biedna kobieta zanosiła się od płaczu...
— Ale mój drogi — uprzytomniając odezwała się — jeźli ty mi odmawiasz dla niego posługi... czego pojąć doprawdy nie umiem... wskaż mi... naucz, poradź co mam zrobić...
— Nie mogę... moja matka nawet do żadnéj z tych spraw wmięszaną być nie powinna...
— Ale ja cię nie poznaję — Stasiu.
— Ja sam nie mogę siebie poznać — odparł gwałtownie syn — na miłosierdzie Boże, nie badajcie mnie...
— To nie do wiary...
— Tak... bo jestem w téj chwili katem... a niczemu innemu tego okrucieństwa przypisać nie możesz jak egoizmowi mojemu... A jednak zabij mnie ty coś mi życie dała — przeklnij mnie — inaczéj być nie może...
— Przekląć cię! powtórzyła znękana niewiasta — nie — Stanisławie — ja, ja nie potrafię przeklnąć ciebie — ale umrę może zabita twoją nieczułością... ale z żalu nad tobą życie mi obrzydnie, śmierć sobie u Boga uproszę... A! serce się kraje... zostaw mnie samą... niewytrzymałabym dłużéj...
Syn zmienił głos... pieszczotliwie począł szeptać.
— Mamo droga... jeżli masz litość nademną, nie zabijaj mnie słowy tak okrutnemi, może ta poczwara, któréj życie dałaś, jest jeszcze na coś potrzebne światu... może dla zbolałéj duszy przyniesie kiedy pociechę... może...
W téj dopiero chwili drżący głos jenerała, jego dziwna mowa, sprzeczność uczucia jakie okazywał dla niéj, z tém, którego się zapierał dla brata, obudziły dziwną jakąś wątpliwość, jakiś może domysł rozpaczliwy w sercu biednéj kobiety, spojrzała na syna, głęboko topiąc w nim źrenice...
Postrzegła na ówczas, że ta przedłużona scena nawet męskie siły jego wyczerpała, jenerał był zmieniony, straszny od bólu... obłąkany niemal, silną tylko nad wyraz wolą utrzymywał się jeszcze panem siebie. Bądź co bądź, biedna kobieta była matką, czuła, że kiedy dotąd nic wybłagać nie mogła, nic już uczynić nie zdoła, zrezygnowana spuściła głowę i milcząc płakać poczęła.
Szczęściem może w téj chwili w salonie dał się słyszeć znany chód starego Mateusza... Pułkownikowa zerwała się z krzesła. Pójdę spocząć, szepnęła... czuję się osłabioną...
Jenerał podał rękę, przeprowadzając do jéj pokoju, gdy w salonie wstrzymał go Mateusz...
— Proszę jenerała, przyjechał ten... ten... a! jakże mu to imie Arsen Prokopowicz...
Na te słowa gospodarz puścił rękę matki...
— Cóżeś mu powiedział?
— Że jenerał na daczy...
— A więc...
— Ale on wie, że pan jenerał tu, bo powiada, że wczoraj na dworcu pomagał pułkownikowéj.
— On! wzdrygając się odparł gospodarz.
— I prosi aby go wpuszczono na chwilę...
Jenerał się zawahał... i rzekł zniecierpliwiony.
— No — to go przyjmę... idź...
Spojrzał jenerał w zwierciadło, które już było odkryte, postrzegł sam zmianę twarzy, przybrał pożyczaną jakąś fizyognomią wesołą i ledwie miał czas się przygotować na przyjęcie natrętnego gościa, gdy do salonu wyświeżony, śmiejący się, z dziwnym pośpiechem wpadł ten jegomość, którego wczoraj pułkownikowa spotkała na dworcu...
Spotkanie tych dwóch ludzi może dla oka profana nie miałoby było nic tak szczególnego. Forma przyzwoita pokrywała znać wszelkie uczucia silniejsze, niż zwykle objawiają się w zetknięciu dwóch istót obojętnych sobie..
Jenerał stał sztywny, grzeczny, zimny jakby sam siebie pilnował, przybyły krył niewiadomo jakie usposobienia pozorem nader podejrzanéj czułości, troskliwości, serdeczności. Niedostrzeżona wszakże ironia tryskała z niéj jawnie niekiedy.
— A! Stanisław Karłowicz, zawołał w progu — darujcie! przebaczcie, ja wiem, że jestem natrętnym gościem. Winienem.. niemógłem się wstrzymać od powinszowania wam przybycia matki.. Co mnie za szczęście spotkało! wyobraźcie sobie.. wczoraj na dworcu przypadek.. dziwny przypadek nastręczył mi zręczność ułatwienia szanownéj pani... zwykłych przy debarkacyi trudnostek.. przybywam z obowiązku, aby o zdrowie podróżnéj się dowiedzieć i uciekam...
Mówiąc to, oczyma ścigał w lewo i prawo i w pokojach Maryi Pawłownéj zdawał się z uśmiechem niepostrzeżonym notować zaszłą zmianę..
Jenerał chwycił go za rękę.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję, kochany Arsen Prokopowicz..
— Nie ma za co! miły obowiązek.. rzekł przybyły.. Ale co widzę.. znać spodziewaliście się przybycia kiedy tak u was przemeblowano...
Uśmiechnął się i zbliżył poufnie.
— A cóż się stało z Maryą Pawłowną?.. To szczęście, że matka jéj nie zastała tu.. obieby były w ambarasie.
Począł się śmiać dziwnym głosem. Jenerał się namarszczył.
— Pojmuję w jak przykrém musicie być położeniu, bo naturalnie..
— Proszę was, ani słowa.. matka moja nie wie o niczém, rumieniąc się żywo począł jenerał i ścisnął go za rękę..
— Ale bądźcie spokojni.. jam nie głupi! nie wyrwę się z niczém.. wiem co, gdzie i jak powiedzieć.. Wy jednak zapewne przygotujecie matkę, bo o ile znam Maryą Pawłownę.. ona długo nie wytrzyma.. i gotowa..
— Matka moja nie bawi tu... odjeżdża natychmiast.
— A!! zawołał Arsen Prokopowicz.. czy miała interes jaki? Bo to teraz tam w Polsce kasza wielka, mało która familia nie podpadła surowości tych, co tą nieszczęśliwą Polską rządzą.. może jaki wypadek...
— Żadnego — żywo przerwał znowu jenerał — cóż znowu.. ja niemam familii a zresztą wy wiecie Arsen Prokopowicz.. służę od dzieciństwa monarsze i Rosyi, potępiam to, co się tam dzieje.. współczucia niemam dla agitatorów...
— Ale ja to wiem wszystko — począł powoli wpatrując się pilnie w jenerała Arsen Prokopowicz.. i — prawdę rzec, ja się wam dziwię i mam dla was nadzwyczajne poszanowanie. Jak wy potrafiliście tak doskonale zostać ruskim.. Ot ja — naprzykład — dodał z uśmiechem, ja jestem kurenny ruski, ale że moja babka była tylko polskiéj krwi.. czuję w sobie jakąś sympatyą dla tego narodu.. Oni są nieszczęśliwi.
— Ja tego nie znajduję, rzekł sucho jenerał.
Arsen wlepił w niego oczy i uśmiechał się.
— No tak! wy! ja wiem, to co innego... ale ja wam otwarcie się przyznaję, ja się lituję nad ich losem.. Bo cóż? wszystko to na złe wyjdzie, a nas na katów przed Europą wystrychną. A cóż my winni! Każdy się broni jak może i umie. Ich tam kilkakroćstotysięcy może tych szalonych Polaczków, a nas kilkadziesiąt milionów.. to my ich na miazgę zgnieciemy... A na co nas zmuszają do tego.
Stanisław Karłowicz milczał.
— Wy wiecie, szepnął niechętnie, że ja się polityką nie zajmuję, u mnie służba, ja nad służbę nic nieznam.
— No tak, począł śmiejąc się ciągle przybyły, a jak wam po służbie przyjdzie bić się z temi półgłówkami.. to przykra rzecz.. zawsze to krew swoja..
I patrzał mu w oczy napastliwie. Gospodarz jednak wytrzymał wejrzenie i nieokazawszy najmniejszego pomięszania, rzekł odwracając rozmowę:
— A wy, nie pojedziecie na daczę?
— Owszém! podchwycił Arsen — jeszcze dziś! A jakże! wszak pewnie Marya Pawłowna została tam.. ja właśnie mam odwiedzić wielkiego podkomorzego i kilku znajomych, to się téż pójdę pokłonić i Maryi Pawłownie. — Może każecie co powiedzieć?
Uśmiechnął się szydersko..
— Zawieziecie tylko ukłon odemnie, odezwał się jenerał chłodno, a ja tam téż sam dziś będę.
— Jak to! cóż a matka?
— Matka zmęczona drogą, wcześnie się zapewne spać położy.. ja przyjadę wieczorem..
Wiadomość ta nie musiała zupełnie zadowolnić Arsena Prokopowicza, bo się nieznacznie skrzywił — ale zaraz ten wyraz nieukontentowania poprawił uśmiechem.
— No z was zuch (mołodiec!), wam niema nic trudnego, już kiedy potrafiliście taką kobietę jak Marya Pawłowna... natchnąć taką szaloną miłością.
— Wiecie, odezwał się jenerał kwaśno, że ja o tém mówić nie lubię.
— Milczę, odparł kłaniając się grzeczny przybysz... skromność wasza słuchać o tém nie dozwala..
— Ale — począł po chwili natręt, trzymając jenerała, który go nawet siedzieć nie prosił — na nogach — ale, matka zdrowa?
— Jak może być osoba nie młoda po podróży.
— Dziwna! dziwna zaprawdę rzecz,... mówicie nie młoda... paplał Arsen, a ja wczoraj mając szczęście widzieć ją, nigdybym nawet nie przypuścił tego wieku jaki mieć musi... tak jeszcze dobrze wygląda...
Na tém skończyli, gość pojął naostatek, iż go się pozbyć chciano, a że już był wysypał te wszystko z czém przyszedł, z nadzwyczajną, drażniącą zaprawdę czułością, począł żegnać. Jenerał nie chciał mu znać zostać dłużnym, bo odprowadził go do drzwi, pokilkakroć dziękując najserdeczniéj za grzeczność dla matki... dziękując za odwiedziny, za pamięć, za przyjaźń...
Pożegnali się z nadskakiwaniem ludzi, którzy nienawidząc się, radziby do pewnéj chwili danéj pozostać w dobrych stósunkach i wzajem siebie oszukać. Chociaż w istocie wiedzieli już pewnie oba, że dla nich nie były tajemnicą usposobienia wzajemne.
— A więc — na progu jeszcze szepnął Arsen Prokopowicz, pokłonię się za was Maryi Pawłownie, bo niezawodnie was wyprzedzę i opowiem jéj jak tu na prędce urządziliście w domu... pewnie tego będzie ciekawa...
Wejrzenia ich skrzyżowały się.
— Moglibyście oszczędzić Maryi Pawłownie trochę zniecierpliwienia, rzekł jenerał z pewną dumą, bo chociaż ja jéj to wytłómaczę i miałem carte blanche na wszystko... zawsze może jéj to być... nie miłém...
— O! Stanisławie Karłowicz! czyżbym ja kiedy chciał jéj lub wam najmniejszą uczynić... nieprzyjemność!!
— O to was nieposądzam...
— Żartowałem... ale Marya Pawłowna, dodał — no! wy wiecie co to za istota... ona odgadnie to, czego nie widzi, ona się domyśli, o czém nie wie... ona...
— Bądźcie zdrowi szanowny Arsen Prokopowicz.
— Do zobaczenia, kochany jenerale... Moje uszanowanie matce waszéj... czcigodnéj.
Schodząc ze wschodów, Arsen Prokopowicz miał minę szatana, któremu się udało duszy niewinnéj zadać męczarnią. Jenerał zasępiony, ocierając pot z czoła, wrócił do sali i padł na kanapę.
Są między narodami tak nieszczęśliwe, że się im samoistnie nic nigdy stworzyć nie uda; to poczucie słabości, jakie rodzą nieustanne próby nadaremne, pędzi je do coraz nowych wysiłków, tém większe przybierających rozmiary, im dłużéj walczyły ze swą niemocą. Nie dziwilibyśmy się naśladowanéj pyramidzie egipskiéj w Petersburgu, jak nie zdumiewa nas cerkiew Izaaka, szlifowane porfyry, przesadzane skały całe i ogromem zdumiewające pałace. Wszystko to są dowody nie siły moskiewskiego narodu, ale niemocy stworzenia czegoś własnego, samoistnego. W sobie ta koczująca orda nie ma idei ani uczucia co tworzy, ale za to jaka rozmaitość, jaka potęga, jaka przemyślność gdy niszczyć i łamać, druzgotać i wywracać potrzeba! Dał im Bóg moc orania świata pod zasiewy nowe, ale nie dał ziarna... Dopóki idą jako niszczyciele, historya ich ma w sobie coś dziko-tragicznie wielkiego, gdy zchodzą z téj roli — są śmiesznymi.
To przeznaczenie zniszczenia posuwa się tak daleko, że nie mając nic do wywrócenia i skruszenia na zewnątrz, łamią się sami i tępią, nie mogąc przemódz instynktu i przeznaczenia. Ztąd krwawe panowań dzieje... Piotr zabija syna, Katarzyna skazuje męża, Aleksander cierpi mord Pawła...
Najgenialniejszy z ich twórców Piotr Wielki, w istocie najposłuszniejszy z naśladowców bezmyślnych, usiłując coś urodzić, dochodzi tylko do obalania i wynaradawiania, niszczy, łamie, wyrzyna... walczy z narodem własnym i małpuje zachodnią Europę na karkach swoich mużyków... Tu każda czynność musi nosić na sobie cechę fatalizmu tego... żony panujących zaczynają od zaparcia się swéj wiary i narodowości... matki carów są apostatkami wprzódy nim im wolno nazwać się żonami carów. Aby służyć Moskwie trzeba przejść przez tę próbę, topiąc miecz w macierzyńskiém łonie. Dopiero ten co dał dowód, iż dlań nie ma nie świętego... przyjęty zostaje do stowarzyszenia...
Na każdéj dziejów stronnicy stoi to przeznaczenie narodu wypisane głoskami niestartemi... Gdziekolwiek posuną się, czegokolwiek dotkną, ruina i śmierć... Dopóki przed nimi jest coś, co się im opiera jeszcze, póty spokojnie pozostać nie mogą...
Za to ilekroć najmniejszą rzecz utworzyć trzeba... ukraść ją muszą, zepsuć, aby przyswoić. Cała ta stolica na błocie jest tego dowodem, olbrzymi wysiłek próżen ducha... straszny zarazem i śmieszny... istna tragedya Shakespeara z patetyzmem śmierci i szyderstwem życia...
W ulicach, jak powiedział Adam, znajdziesz Rzym, Wenecyą, Londyn, Paryż skarykaturowane... z po za nich wygląda Pekin po troszę i Ispahan... Nie mogąc zdobyć Włoch i Południa, małpują je choć pod tym klimatem na przekorę i ironią... Stawią posągi nagie i wille bez dachów... sadzą drzewa podzwrotnikowe... Jest to ich przemyślny sposób katowania sztuki, dręczenia natury... gdy nie mogą inaczéj. — Jak Neron, który z wyzwoleńca nożem sobie kazał tworzyć urojoną niewiastę, oni z Północy próbują zrobić Południe — byle na przekór życiu swobodnemu wedle prawa Bożego... Młoda Rosya powiada sobie z wewnętrzną niewysławioną pociechą: Dziś trzeba wszystko obalić... gdy nic nie będzie prócz ruiny... zobaczymy.
Są także garstki maleńkie narodów co wielkiemi jak Grecya być potrafiły, oni milionami potężni, doszli do tego, by tylko swą nikczemność wykazać. Olbrzymie ciało to porusza się i gniecie, posuwa się i zabija tchem; zapożycza geniusze i oddaje ich trupami i zdrajcami... Ironia jest ostatecznym wyrazem tego żywota niezrozumiałego... Ale Bóg miał na zepsute plemiona potopy, na zdegenerowany świat ma potop dziczy... który wylać się może na jego skinienie.
Taką ironią dziwaczną... była przepyszna willa, w miejscowym języku dacza Maryi Pawłownéj, w któréj na lato zamieszkiwał jenerał. Dano jéj nawet imię pożyczane, aby z fizyognomią zapożyczoną harmonizowało. Zwała się Il Bosco. Architekt co ją zbudował, ogrodnik, który ją drzewami otoczył, mieli jakby sen o Włoszech pod niebem podbiegunowém. Główny gmach z płaskim dachem, cały ubrany posągami, które w słomę i deski otulać musiano na większą połowę roku, z balkonami kamiennemi, z pergolami, wschodami i galeryami wyglądał wcale ładnie... ale powinien był stanąć nad Arno. Tutejszy klimat, jak ludzie, umiejący niszczyć tylko, już był tę młodą jeszcze kreacyą ponadkąsywał. Gzymsy powpadały w wielu miejscach, cynk poodlatywał, ściany się połupały, wilgoć jadła wewnątrz mur, zakradając się w rysy niewidoczne... pleśń od północy wielkiemi płatami rozrastała się po ścianach zdając się mówić: Jam tu pani... We wschodach chwiały się poprzegryzane kamienie, ani kamień, ani drzewo, ani żelazo nie mogły zwyciężyć powietrza pustyni mokréj. Gdzieindziéj kamień się w słońcu wyzłaca, tu czernieje... Słup stroną jasną nie błyszczy na zewnątrz, bo wilgoć niedostrzeżonemi zasiewa go grzybami.
A nie wszystko stawić można z porfyru. Gdzie słońca nie ma lub świecąc ono wypala co żyje, gdzie to źródło światła, jak tu staje się narzędziem zniszczenia — tam najmniejszą roślinkę trzeba kraść od zabójczego klimatu. Ale ludzki trud tu za nic się liczy... Niewidzialnych rąk tysiące pracują, aby się Bogu sprzeciwiać i co on uczyni we dnie, przerobić w mocy. Dla drzew budują domy, kwiaty przynoszą w gościnę na dzień, aby je ukryć o mroku... a ten sen o Italii okupuje się drożéj niż warte blade widmo jego.
Zdala Il Bosco wyglądało bardzo pięknie, na kilkadziesiąt dni było zielone, zdawało się żywe, pachniały w niém kwiaty, spinały się rośliny, rozwałowywały klomby na podżywianych sztucznie trawnikach... Z bliska wszędzie widać było... śmierć... Zielone drzewa marły od północy gnijąc i posychając... gdzie dwa dni nie spojrzał człowiek, wkradała się śmierć i pustynie... mur się trzaskał, schły trawy, marmur śniedział... kwiat zasypiał w pączku. Ale od czegoż sztuka i złoto, te rany i plamy pokrywano purpurą, osłaniano błyskotkami, malowane na dwa dni, zalepiano na godzinę i marzenie przeciągało się do jutra.
Taką sztuczną budową była dacza Maryi Pawłownéj, któréj zazdrościli jéj wszyscy, tylko wille carskiéj rodziny iść z nią mogły w porównanie.
Najkosztowniejszych roślin pełne były szklarnie czekające lata, by ogród niepłodny chwilowo zaludnić.. w gajach mruczały wodotryski, w ciemnych liściach klombów bielały umęczone posągi.. Ile tam uczyniła sztuki miłość i pragnienie piękna, a ile próżność ludzka — nikt nie zgadnie...
Na godzinę wszakże, gdy przypadkiem dzień był znośny, a klimat żyć dający.. można się było w oddalonym kątku sądzić po za obrębem rosyjskiego państwa. A, bądź co bądź, największćm szczęściem dla Moskała jest nie być u siebie i zapomnieć domu i katowni swojéj. Dla tego sobie tworzy niedołężnie Francyą, Włochy, Anglią, Hollandyą, Niemcy, żeby o Moskwie zapomniał.
Nazajutrz z rana słońce weszło łaskawie, nie było mgły, powietrze przyniosły skrzydła lekkiego wiatru urobione pod inném niebem i było niém można oddychać swobodniéj. Kwiatki obłamane popodnosiły głowy, drzewa szeptały coś sobie wesoło... W willi Maryi Pawłownéj pootwierano okna.. wpuszczano gościa — promień słoneczny..
Mnoga służba już była wszystko przywiodła do porządku... pod werandą od wschodu-południa stało zastawione śniadanie.. Niewolnicy szeptali coś po cichu, patrząc na panią i nie rozumiejąc zmienionego trybu życia. W nocy nagle przybył konny ze stolicy posłaniec, obudzono stojącego na górze jenerała.. natychmiast kazano zaprzągać konie.. co się stało? nikt nie wiedział.. Jenerał zbiegł ze wschodów.. zapukał do drzwi Maryi Pawłownéj, od któréj wyszedł przed godziną...
Słyszano cichą, potém głośniejszą coraz, nareszcie płaczem i wybuchami przerywaną rozmowę; jenerał pożegnał panią, siadł i wyjechał. Ona przeprowadziła go na ganek do powozu i nie położyła się do snu, przechodziła całą noc po ciemnych pokojach z cygaretą w ustach, i snuła się z tym ogniem.. jak błędna na pół zgasła gwiazda... szukając a niemogąc znaleść spoczynku nigdzie. Ranek zastał ją w salonie zwiniętą w kłąb na sofie, bladą, z rozpuszczonemi włosami, pół martwą, zapłakaną.. Gdy dzień ją rozbudził, zapaliła cygaretę i zaczęła chodzić znowu jak gdyby wyjść chciała z tego żelaznego koła, w którém ją uwięziło życie.
Biła się jak ptak niewolnik po klatce. Potém zawstydziła się swych ludzi — choć dla niéj były to tylko stworzenia, na które ledwie spojrzeć raczyła, ledwie dostrzedz ich mogła.. Kobiecy instynkt kazał jéj pójść przed zwierciadło i blade lice odświeżyć i oczy zczerwienione ugasić.. i skraść przed szpiegami niepokój. Milcząca siadła oddając się w ręce służącéj i chodziła znowu.. Trzy razy kamerdyner oznajmił jéj o śniadaniu.. nareszcie poszła popatrzeć na nie; wypiła herbatę, któréj nie poczuła smaku, zapaliła cygaretę nową i rozpoczęła przechadzkę. Z kolei brała wszystkie książki, których stos nierozcięty od Isakowa przysłany leżał na stole, rozdarła kilka kart, rzuciła okiem na kilka słów i tomy z kolei toczyły się w nieładzie na sofę, na dywan, na ziemię.
Wzięła bukiet ze stołu.. nie miał zapachu, siadła do fortepianu, z pod klawiszów jakieś mdłe odzywały się dźwięki a głos miały nieznośny... wyszła w ganek spojrzeć na zieloność.. drzewa zdawały się powiędłe.. trawniki żółte, róże opadłe.. posągi niecierpliwiące.. wodotrysk mruczał szyderstwem. Z oczów popłynęły łzy, a znużone usta otwarło ziewnięcie — a! utrapione życie.. o! nieprzeżyte godziny.. co zrobić z sobą?
Porwała się nagle i kazała zaprzęgać konie.. w kwadrans zaszła kareta.. popatrzała na nią, trzymała już kapelusz w ręku.. namyśliła się — i konie odeszły do stajni. Ludzie patrząc z za drzwi strwożeni, przelęknięci nie wiedzieli, co się z panią działo; tylko garderobiana Nastazya poglądając zdala śmiała się dziko białemi ząbkami. Cieszyło ją, że wszechmocna i szczęśliwa cierpiała jak drudzy... Ile razy boleść ściągnęła brwi pani, tylekroć usta jéj uśmiech rozpogodził... Dobrze ci tak! poznaj i ty żeś kobietą! mówiła w duchu.. płacz.. o! tak.. połykaj łzy.. Pan Bóg sprawiedliwy.. niejeden płakał dla ciebie, a tyś się śmiała naówczas...
Przyszło i przeszło południe. Zegary na żółwiach wlokły się nieznośnie. Zaturkotało — to on? nie! on być nie może.. wyjrzała... Ścieżką wśród trawników żółtych szedł przeginając się swobodnie niby elegant petersburgski, coś podobnego do przebranego na maskaradę w suknie pańskie lokaja. Kamerdyner zaanonsował Arsena Prokopowicza. Pogardliwie kazano go wpuścić.
Arsen Prokopowicz widocznie chciał być bardzo pięknym i przyzwoitym dnia tego, udało mu się tylko zrobić karykaturę paryzkiego żurnalu.
Pomiędzy nią, wyglądającą jak posąg z tragedyi greckiéj, a nim, co nie mógł wynijść ze skóry poliszynella, była przestrzeń tysiąca lat i cała przepaść. Byli z innych wieków, z innego świata... z innego ducha i krwi. Jak ten człowiek mógł się ośmielić przemówić do tego żywego posągu? Był to Tatar, co od kumysu ust nie otarłszy, wdać się chciał w rozmowę z Medeą...
Medea powitała go chmurno... stał się pokornym jak zdeptany niewolnik...
— Marya Pawłowna pozwoli się w samotności nawiedzić? rzekł z ukłonem ironicznym.
— A zkądże Arsen Prokopowicz wie, żem ja samotna?
— O! pani! ja muszę o wszystkiém wiedzieć co się was tyczy. Wy wiecie z jaką oddawna czcią dla was jestem, jak mnie obchodzi najmniejsza drobnostka, która wam przyjemność lub przykrość przynieść może...
Ruszyła ramionami.
— Niewdzięczne rzemiosło! zawołała, puszczając dym z cygarety — wy wiecie, Arsenie Prokopowiczu, żem ja zepsuta i jestem kamiennym posągiem starym, który nawet kadzidła nie czuje. A są chwile, w których lubię być samą.
— Czy Marya Pawłowna mnie wypędza?
— Nie koniecznie — słucham przecie papugi, gdy się nudzę.
— Bez litości.
— Mów o czém inném.
— O Stanisławie Karłowiczu?
— Zapewne... to byłoby najlepiéj, żebyś go się szanować nauczył...
Arsen Prokopowicz ramionami ruszył.
— Przyjechała matka jenerała... Byłem nawet tak szczęśliwy, żem ją na wysiadaniu przyjął pierwszy...
— Wierzę, iż to wam szczęściem się wydać musiało... Widzieliście ją?
— Miałem ten honor! Kobieta nie stara jeszcze... poważna bardzo, surowa... zamknięta w sobie... widać, że nieszczęście ją skamieniło...
Marya Pawłowna patrzała roztargniona oknem na ogród; milczała.
— Co wam do nich? szepnęła...
— Nie mogąc kochać Stanisława Karłowicza, rzekł ponuro Arsen — muszę się z nim oswajać... zbliżam się umyślnie i służę mu dla was.
— Nie kłam... rzekła kobieta pogardliwie, nie tłum nienawiści — bądź szczerym... Nie będzie ci to do twarzy, bo masz naturę chytrą, ale mniéj mi się wydasz ohydny...
Arsen Prokopowicz zbladł.
Uśmiech przewinął mu się po ustach jak wąż po trawie i znikł.
— Przekonacie się kiedyś, rzekł głosem stłumionym, iż Pan Bóg dał jaszczurkom najpiękniejszą skórę, zatrutym kwiatkom najświetniejsze kolory a ropuchom serca co w kamieniu zakute po tysiąc lat biją...
— Wybyście powinni pisać poezye... odezwała się szydersko Marya Pawłowna, wolałabym was w książce niż żywego. Ale przybyliście z plotkami, wypluńcie je, boby was dusiły.
Arsenowi Prokopowiczowi oczy błysły, ale powiekami je przymknął i mówił chłodno... powoli.
— Szczęśliwym wszystko wolno... nawet nic nie szanować. Wiecie Maryo Pawłowno, trudno było oczom uwierzyć na Wasiljewskim Ostrowie już po was śladu nie zostało... wszystko znikło czarodziejsko... niktby się nie domyślił, że ten dom był świątynią.
— Moja myśl w nim mieszka... odparła bledniejąc Marya — a gdzie stopa moja stanęła raz, nie zatrze się jéj ślad tak prędko... Są ludzie co wracają upiorami, zkąd ich siłą wygnano — ja należę do upiorów.
— A któż o tém nademnie lepiéj wiedzieć może? odezwał się Arsen wzdychając... tysiąc razy wygnałem natrętną, a przecież...
— Arsenie Prokopowicz — jesteś nudny jak lukrecya, bądź zły, z tém ci lepiéj do twarzy. — Cóż więcéj?
— Ten człowiek was nie kocha.
— Ale ja kocham tego człowieka!
— I tego wam dosyć?
— Na dziś, jutro zobaczymy.
— Ten człowiek się was wstydzi!
— Ja sama wstydzę się siebie.. gniewnie odparła Marya Pawłowna — że was tak cierpliwie słuchać mogę. Co wam do nas dwojga, byście się między mnie a jego wsuwali?
— Mnie was żal, Maryo Pawłowno.
— A ja nie mam nad wami żadnéj litości... to darmo... i śmieję się... Co mi przynosicie więcéj za truciznę?
— Nic więcéj — jenerał resztę przyniesie z sobą, obiecuje, że tu dziś będzie.
Na lica jenerałowéj wystąpił rumieniec.
— Za tę dobrą nowinę przebaczam wam wszystko... Mówił wam?
— Tak jest... czuł, że ja tu przeciwko niemu świadczyć będę... chce się bronić.
— Przecież raz winna wam jestem coś miłego?
Przeszła się gospodyni po salonie i stojąc naprzeciw gościa, który wargi zagryzał do krwi — spytała —
— Wy, co wszystko wiecie, musicie wiedzieć po co ona tu przyjechała?
— Tak jest, Maryo Pawłowno, ja muszę wszystko wiedzieć, to moja siła... Tyle mogę tylko, ile wiem... Muszę być strasznym, kiedy nie umiem miłym się zrobić. Ja w istocie wszystko wiem i daleko więcéj, niż się tym zdaje, coby się skryć przedemną chcieli. Ja nawet wiem — po co matka Stanisława Karłowicza tu przybyła, a wiedziałem o tém wprzódy niż on sam.
To mówiąc, uśmiechnął się tryumfująco.
— Ale że wam kłamstwo nic nie kosztuje, a często dobrze płaci — któż zaręczy, że mówicie prawdę?
— Albo ja zmuszam wierzyć mi? odparł śmiejąc się gość i ruszając ramionami — to mi wszystko jedno... Chcecie wiedzieć po co ona tu przybyła?
— Powinnam wiedzieć, rzekła chmurno Marya Pawłowna.
— Ja nietylko wiedziałem z czém ona przybyła, ale że przyjechać musi... rzekł tryumfująco Arsen, spoglądając z podełba na dumnie wyprostowaną i zimną gospodynią domu. Jéj się przytrafiło nieszczęście...
— Nieszczęście?
— Tak jest. Tym Polaczkom się nie wiedzie. Stryjeczny brat Stanisława Karłowicza spiskował, odkryli go... wzięli do cytadeli, posadzili... no i teraz wysłali skazanego w katorgę na dwanaście lat do Nerczyńska.
Jenerałowa wezdrgnęła.
— No, ona go kochała jak własnego syna... przyleciała za nim do Petersburga... ale to nic nie pomoże. Ja znam Stanisława Karłowicza, on nic nie zrobi dla brata, nic nie zrobi dla matki! To wielki człowiek ale — tchórz! śmiejąc się zawołał Arsen.
Pogardliwém wejrzeniem zmierzyła go jenerałowa i uśmiech przymuszony przeleciał po jéj ustach, ale w oczach błysła nienawiść ku mówiącemu i strzeliła mu w piersi.
— Jesteś potwarcą — przerwała śmiejąc się — ale to natura twoja. Stanisław tchórzem nie był, nie jest, nie będzie... to wiedzą ci, co go znają. Ty go nie znasz... podniósłszy oczy, nie jesteś w stanie wzrokiem dosięgnąć jego czoła.
— Jak chcecie, jak się wam podoba, odparł gość, zawsze starając się być grzecznym, choć się w nim widocznie burzyło — ja to tylko wiem, że Stanisław za bratem kroku nie zrobi... Tłómaczcie to, jak chcecie...
Marya Pawłowna zamilkła.
— Brat? spytała — więc się nazywa tak jak on.
— Tak — jak on.
— Czy go wywieziono?
— Już musi być w Moskwie... a w Moskwie ich zatrzymują i rozsyłają po troszę... Ale na co wam to?
Marya Pawłowna zamyślona ruszyła ramionami, nie odpowiedziała nic.
— Czy myślicie, że jenerał doprawdy dziś będzie u mnie?
— Wszak sam mi to powiedział...
— Wam! a tak! prawda! Oznajmiliście mu, że będziecie u mnie, domyślił się, że po was trzeba powietrze oczyścić.
— Maryo Pawłowno — za co wy mnie katujecie?
— Odpłacam tylko to, co wy robicie dla mnie. — Ale powiedzcie wy mnie, za co wy czepiacie się nas dwojga... co jest wspólnego między nami a wami? co wam do mnie i do nas? Wasza gorąca miłość to obelga... Wierzcie mi, gdyby na świecie Stanisława Karłowicza nie było, gdybym umierała z suchót serca i nudów, nie wzięłabym was nawet za lokaja...
Arsen Prokopowicz uśmiechnął się po swojemu.
— Ja to już słyszałem — rzekł — to nie nowe, Maryo Pawłowno, a wy tyle macie imaginacyi, że wam nie godzi się powtarzać.
— Aleście nie słyszeli nigdy jeszcze odemnie tego, co posłyszycie dziś — zawołała gwałtownie, wskazując drzwi, jenerałowa... proszę was, abyście więcéj mojego nie przestąpili progu. Rozumiecie?
Arsen ujął kapelusz w obie ręce, twarz jego blada pożółkła... usta zadygotały, skłonił się nisko...
— Przepraszam, rzekł, gdy zawołacie, o czém nie wątpię, będę na usługi, ale trzeba będzie zapłacić drogo...
Schylił się i wyszedł na palcach...
Marya Pawłowna odwróciła się plecami i poczęła patrzeć w okno, pogróżka najmniejszego na niéj nie uczyniła wrażenia — uśmiechała się. Po chwili słysząc zamykające się za nią drzwi, zamruczała:
— Podły!!
Gdy powóz, który przywiózł gościa, zaturkotał w dziedzińcu, gospodyni zadzwoniła.
— Są konie moje?
— Wasza Wysokość kazaliście...
— Każę, żeby w mgnieniu oka były gotowe...
Zarzuciła na siebie szal, włożyła kapelusz... i nim powóz zaszedł, już stała w ganku, tak pilno jéj jechać było...
— Do Carskiego Sioła! zawołała lokajowi, który drzwiczki zamykał — a duchem...
I konie jak pioruny porwały karetę, niknącą w tumanach pyłu...:
Z bocznéj ulicy patrzał stojący w ogródku Arsen Prokopowicz i ręce zacierał. Wszystko, mruknął, jak chciałem i obrachowywałem... bardzo dobrze! Co to jest mieć rozum a nie mieć serca... człowiek tak wszystko widzi jasno, jakby ludźmi, pociągając tasiemki, kierował... Pojechała do Carskiego Sioła... Jam to wiedział... teraz już reszta sama pójdzie jak po maśle.. Zobaczymy, czy się bezemnie obejdą!!
[1]


Był to piękny dzień jesieni, słońce za pasmem Alp się kryło i sine góry mrokiem mglistym pokrywały szwajcarskie jeziora, u których brzegów na tle ciemnych drzew widniały spokojne domki... jakby gniazdka człowiecze...
Możeż być co piękniejszego nad ten kraj klasycznego krajobrazu, któremu jedno zarzucić się daje, że jest do zbytku wymuskany, wyszukany, wykomponowany. Patrząc na Helwecki pejzaż, często się zdaje, że go stworzył artysta, nie pan Bóg; tak umiejętnie ustawione są plany, oświecone, poubierane... Nawet najdzikszy kątek jest w pretensyach, skały się wdzięczą, złamane burzą drzewa wyginają się z kokieteryą; potoki uczyły się mruczeć od znakomitych artystów — nieba malował Calame, miasteczka m usiał obmyślać Stroobant.
Ponieważ te wdzięki Szwajcaryi od lat wielu cała Europa i Ameryka przyjeżdża regularnie co lato podziwiać i oglądać z uwielbieniem; ma to do siebie jeszcze każdy kątek, że, czując się tak pięknym, — różuje się, bieli i stroi do gości. Natury więc pod tą politurą nie widać, tak jakby ją mieć pragnęło oko i dusza...
Nie ulega wątpliwości, iż Szwajcarya popsuta, o ile nieśmiertelnie piękna rzecz, dzieło Boże, popsuć się daje; mimo swych hotelów, ścieżek, mułów, przewodników i ucywilizowania jeszcze to jeden z najśliczniejszych kątków na świecie. — Żal, że się niesmacznie wystroił — ale ileż to razy pomimo téj farby człowiek zdziwiony oczom prawie nie wierzy, na każdym skręcie drogi znajdując nowe cudo?
Całą wadą tego kraiku, że wygląda jak komponowany obrazek, jak jedna z tych kolorowanych litografii, które sprzedają w Genewie, jak wieczko od pudełeczka, jak wachlarz XVIII wieku. Ale co za wdzięk w żywiołach, które się na krajobraz składają? w tych łańcuchach gór to złoconych, to śnieżnych, to sinych, to różowych, które się zdają stężałemi chmurami... a często ich od obłoków, które je naśladują, rozeznać nie podobna?... Na tle tych mglistych zębatych szczytów rzućcie całe kobierce lasów i zielone łąk smugi i wiązanki z drzew cudnych i bielejące mury starych grodków a miasteczek... w dolinie puśćcie strumień biały, mętny, spieniony, rozbijający się o ogromne głazy — na przedzie postawcie szalet pół drewniany na pół kamienny ze swym dachem ponaciskanym kamykami, aby go wiatr i burza nie porwała... będziecie mieli Szwajcaryą... a przynajmniéj cząstkę jéj najzwyczajniéj spotykaną przy wielkim gościńcu...
Ale nie cała ta stara Helwecya tak wygląda... trzeba zboczyć z dróg bitych, pójść bez przewodnika tam, gdzie nikt nie bywa... aby wynaleść Szwajcaryą starą, nieznaną, ubogą, cichą i nie zepsutą odwiedzinami wszystkich diletantów natury.
Na tych dróżynach, gdzie chleba dostać trudno, gdzie jeszcze hotelista się nie osiedlił, któremi się reklama nie zaopiekowała... inaczéj wyglądają strumienie, skały, drzewa i góry.
Niejakie wyobrażenie o dzikich zakątkach dać może część drogi wiodąca od Genewy do Chamonix... tylko nie tam, gdzie w dolinie Balma z armaty dla podróżnych strzelają. Za St. Martin... zbliżając się pod Montblanc, gdy już król gór europejskich w majestacie swym i grozie ukazał się na horyzoncie, gdy gospód coraz zaczyna być mniéj, a droga coraz gorszą się staje — chwilami wśród pustego lasu, zasianego złomami poobrywanych kamieni, w śród drogi pooranéj wodami z ostatniéj burzy, na któréj mało znać rękę ludzką... można się sądzić gdzieś w Ameryce... lub na drugim końcu świata...
Uroczysta cisza panuje w téj ustroni, w któréj nawet ptastwa i zwierza, coby ją ożywiał, braknie. Droga pnie się w górę a u nóg rozścieła się coraz szerzéj dolina czarnemi lasy wysłana, przez którą wstęgą białą przerzyna się strumień, potok... coś mętnego i zagniewanego jakby biała krew z wnętrzności gór dobyta...
Do smutnego wrażenia, jaki ten krajobraz dziki, pusty, a straszny wywiera, przyczynia się zupełna chwilami nieobecność nie tylko człowieka ale śladów jego bytu. Jak okiem zajrzeć, nie widać tylko góry... lasy, potoki... przepaście, skały... a roślinności, coby ożywiła ten całun, szukać potrzeba schyliwszy się, bo tu ona maleje, drobnieje i prócz zdobnych jodeł i wymęczonych krzewów nie widać nie... To, co tu rośnie, dobyło się widocznie z ziemi wysiłkiem, walcząc z naturą, która nie chciała być matką. Zdaje się, że te jodły na przekorę skałom rozsadzają je korzeniami swemi, że się kłócą z otaczającym je gruntem, co się z pod nóg ich usuwa. Trawy i kwiaty niepostrzeżonemi się czynią, aby im żyć było wolno...
Powoli życie dolin bujne, hałaśliwe, zwycięskie tu ustaje, ginie, maleje, zastyga... Kwiaty, co tam niżéj śmiały się do słońca, wyrosłe potężnie, tu ze szczelin dobywają się jako niewolnicy z za kraty więziennéj... Jeszcze krok a drzew nie będzie... trawy nie stanie i białe płaty śniegu, topniejącego wiecznie, przybywającego nieustannie, zalegną zamarzłe wierzchołki.
Z odrobiną życia człowiek tu iść nie powinien, bo się w nim ono rychło wyczerpnie i ustanie... tylko młodość bezkarnie może walczyć ze śmiercią, któréj tu senne... milczące otwiera się królestwo... Ani z sercem smutném i rozpaczą nie trzeba szukać leków na wyżynach, bo tu smutek wyrasta do zwątpienia a rozpacz ciągnie w otchłanie.
Nieraz puścił się w góry człowiek i nie wrócił... mówiono — zginął przypadkiem... któż wie! Nad otchłanią stać niebezpiecznie, bo ciągną otchłanie i śmierć czasem ma urok wielkiéj zagadki...
Tego wieczora góry były cudownie piękne... słońce ubierało jedne purpurą i złotem, na drugie pokładło lazurowe i fioletowe osłony... w dolinach na tle mroków mgły bielsze zwijały się jak tanecznice rusałki... lasy dymiły gdzieniegdzie, to czerniały głębiami ubranemi w słupy pni żółtych i siwych... Na czołach niektórych iglic kamiennych obłoki swawoląc zwijały się w wieńce, które wiatr szarpał i zrywał... Słońca już nie było, ale skryte za gór szczyty jak doskonały artysta błyszczało tém jaskrawiéj nieobecnością swoją...
Wszyscy turyści już się byli pochowali do hotelów i studyowali z korzyścią Szwajcaryą w Baedekerach i Murrayach... na drogach nawet ubodzy, którzy z powołania czatują na jałmużnę podróżnych, poschodzili byli do gospód i pokrzepiali się jabłecznikiem i serem...
Pusto było... cicho... smutno a ślicznie... szkoda tylko, że nikt tego nie widział. Ostatni akt dnia odegrywał się przed pustemi ławkami...
Właśnie w jedném z tych miejsc, gdzie gościniec do Chamonix wiodący skręca się ponad szumiącym w dole potokiem i idzie skrajem przepaści... na zielonym kawałku łączki, uczepionéj jakby na przekorę na skale, która wisi nad otchłanią — siedział mimo mroku i chłodu młody człowiek. Nie zdawał się on turystą wcale... padł ze znużenia, błędném jakoś okiem poglądał po naturze; z całéj téj, która go otaczała, widział tylko serce swe może i czarny dół, którego mierzył głębią...
Uśmiechała mu się przepaść widocznie... oglądał się trwożliwie... a że świadków nie było, czynił bez ceremonii przybory do jakiegoś dziwnego kroku... w tak młodym jegomości nie wytłómaczonego.
Dobył naprzód pularesik wytarty i szybko bardzo na jednéj z kartek jego kilka słów napisał.. potém zdawał się rachować, czy pozostać z ubraniem, czy złożyć je na trawie dla kogoś biednego, coby zużytkować je potrafił — potém westchnął, w dłoniach skrył czoło i żegnał się ze światem.
Zasłonił może oczy, aby nie widzieć uroczego obrazu natury, coby go mogła z życiem pogodzić, aby przypomnieć inny świat, krajobraz... inną, może daleką stronę...
Obok niego leżała zapisana kartka, zrzucona odzież, kij podróżny... Wstał po długiém jakby uśpieniu, jakby marzeniu, zajrzał ze skrawka skały, na któréj stał, w dół... patrzał długo, potém gwałtownym ruchem skoczyć już chciał w przepaść... gdy najprozaiczniéj w świecie ktoś z za krzaka wychyliwszy się, porwał go za kołnierz i rzucił na ziemię. Ratujący i wyratowany upadli na śliską murawę... pierwszy z nich żywy i zdrowy, drugi omdlały... Zbyt silne było dla biedaka wrażenie, głód, znużenie, przestrach, duszna boleść... uderzyły go jak piorunem...
Zbawca ujrzał przed sobą bladą twarz czarnemi otoczoną włosami, niby martwą i przeraził się sądząc, że wrażenie zabiło biedaka.
— Raz w życiu miałem popełnić dobry uczynek... przypadkiem, mruknął ruszając ramionami — i to mi się nie udało. To trzeba mojego szczęścia prawdziwie...
Nie była to jednak śmierć, było to omdlenie tylko.
Mimowolny zbawca młodzieńca, który miał skończyć tak tragicznie, wcale nie był winien, iż ocalił życie bliźniemu. Spóźniony dyliżans, z Chamonix idący do Genewy, spuszczał się właśnie z góry; ów podróżny obawiający się i gór i koni i nocy, wyprosił się z powozu, a zapewniwszy, że rozbójników nie ma w téj stronie... wyprzedził powóz, zabezpieczywszy się rewolwerem od własnego strachu... Wtém jakby dla namówienia na opisanie wrażeń podróży... cicho skradającemu się nastręczył się widok nadzwyczajny... komedya czy rzeczywistość? zasadzka czy sen! sam z razu nie wiedział.
Nad skrajem przepaści moriturus salutował otchłanie.
— Czy zwaryował? rzekł w duchu podróżny — jeżeli nie ma co jeść, czy nie wolałby — pójść grać na bursie??
— Co to może być?
Trochę się lękał, ale bardzo był ciekawy, co sprawiło, iż na zimno zupełnie asystował gorączce przedśmiertnéj i mógł się przekonać, że rzecz na seryo była obmyślaną.. Zrazu wahał się turysta.
— Co u licha? czym ja po to przybył do Szwajcaryi, żebym ludzi ratował i obciążał się wspomnieniami heroizmów, w które Marya Pawłowna wierzyć nie zechce? A co mnie do tego, że ktoś sobie ma życie odebrać? — Co mnie do tego? Po co ja mam się mięszać w to, co do mnie nie należy? Przyznać muszę, że mam niepospolite szczęście, bo komu od stu lat w Szwajcaryi trafiło się na gorącym uczynku złapać samobójcę? Samobójcę! samobójcę w szopie z trywijalnym postronkiem na szyi... to nic — ale takiego artystę, który sobie wybrał pejzaż najpiękniejszy, najbardziéj malowniczą przepaść, zachód słońca najjaskrawszy... i..
Napróżno sobie drwił turysta, jakiś fatalizm pchnął go i w chwili, gdy miał być świadkiem dramatu — najniepotrzebniéj wmięszał się do niego. Że nie mógł się spodziewać podziękowania, dowiodło mu otwarcie powiek ofiary... i pierwszy wyraz, który się wyrwał z ust jego.
— Przeklęty!
Nieznajomy wybawiciel był w usposobieniu ironiczném i w niém jak widać pozostał, scena ta nie oddziałała nań, począł więc, przytrzymując rozbudzonego z omdlenia młodzieńca:
— Najmocniéj pana przepraszam, że mu przerwałem jego gimnastyczne ćwiczenia, ale nerwy mam słabe i patrzeć na to nie mogę. Znajduję téż, że ze wszystkich sposobów odbierania sobie życia, ten, który pan wybrałeś na prędce — jest najmniéj pewny i najnieprzyjemniejszy. Któż widział, mając strychninę, nikotynę i różne niewinne sposoby ukończenia dramatu, narażać się na niepewne szansy rozbijania się o skały? Instynkt konserwacyjny mógłby rękę zmusić chwycić za krzak, mogłoby nastąpić zawieszenie, szamotanie się, agonia i ostatecznie niedokładne zabicie się, które jest stokroć jeszcze gorsze od życia zwyczajnego w najgorszych warunkach.
Oczy ocalonego młodego człowieka zwróciły się na twarz mówiącego, dźwięk jego mowy z akcentem jakimś obcym uderzył go i odwrócił jego uwagę od samego wypadku.. mimowolnie zawołał, słuchając.
— Ah! Moskal!
— Tak jest, rzekł uśmiechając się nieznajomy, waćpan, jak widzę z tego, musisz być Polakiem, jeźli mnie zowiesz Moskalem. Wiadomo powszechnie, iż różnie nas determinują. My się mamy za Rosyan, nas mają za Tatarów, Mongołów, Finów i Moskali..
Jakby nierozumiał lekkomyślnego szczebiotania, Polak patrzał ciągle osłupiałemi oczyma na swojego wybawcę.
— O ironio losu! zawołał...
— Za pozwoleniem, o tém wszystkiém możemy swobodnie pomówić późniéj, odparł Moskal — słyszę klaskanie z bicza, dyliżans nadchodzi... mam na parę godzin przynajmniéj prawo rozporządzania panem, jako moją nabytą legalnie u śmierci własnością... Ubieraj się pan, złóż pularesik z notatką niepotrzebną na dziś, siadamy razem — ja płacę na ten raz — jedziemy do stolicy Kalwina...
Wybawiony nie zdawał się słyszeć, zbawca podniósł go i rzekł poważniéj nieco.
— No — na nogi! co u licha! jestem ciekawy, nie mogę dla mojéj biografii puścić tak waćpana, nie dowiedziawszy się, kto jesteś... Musisz jechać ze mną...
— Po co? rzekł zimno młody człowiek...
— Ale nie lękaj się waćpan... w hotelu des Bergues, przynajmniéj póki mi będziesz opowiadał swe losy i dzieje, znajdziesz pościel, wieczerzę i dystrakcyą... jedziemy...
Po chwili namysłu dźwignięty ręką silną towarzysza samobójca wstał, milcząc nadział zrzucone odzienie... i miał sięgnąć po pugilares, na którym pożegnanie świata zapisał przed chwilą, gdy Moskal grzecznie pochwycił książeczkę.
— Za pozwoleniem, rzekł — ponieważ to była spowiedź przedśmiertna, któréj o fałsz posądzać niepodobna... a w opowiadaniu przedemną mógłbyś się pan dać unieść poetycznéj fantazyi i podać mi się za jakiego deposedowanego udzielnego księcia lub wygnanego z ojcowizny królika... wolę nazwisko przeczytać z karty...
Schylił się to mówiąc zbawca i o mroku wysylabizowawszy nazwisko... nagle porwał się za głowę, krzyknął, przyskoczył do ocalonego, chwytając go za ręce drżące.
— Nie może być! a! nie może być! pan byś był...
— Czy panu znane moje nazwisko?...
— Osoba nie — nazwisko... doskonale... największym z trafów w świecie, jakie się tylko w dramatach bulwarowych paryzkich zdarzają... wiem nawet po części historyą jego...
To mówiąc podniósł do oczów pugilares, drugi raz odczytał nazwisko, powtórzył znowu... i spytał.
— Na miłość Bożą — Albin... Albin Zbyski? ale to nie może być? zkąd pan się tu wziąłeś?...
Polak nie odpowiedział... był zdumiony i przerażony.
— Przecież pan nie ocaliłeś mnie — rzekł po chwili — aby oddać w ręce policyi.
— Ale dajże mi pokój z policyą! odfuknął nieprzyjemnie podrażniony zbawca — jutro przecie pod opieką praw wolnéj Helwecyi, któréj siła nie sięga o trzy kroki za granicę, ale w granicach... broni... od interwencyi mocarstw... Nie bójże się pan, proszę...
— Ja się nie boję nawet śmierci, dałem tego dowód — rzekł Albin smutnie — ale dość przeżyłem i przecierpiałem, bym napróżno już dłużéj nie miał prawa katowań przemyślnych unikać.
Zbawca uderzył go po ramieniu.
— Mówiłem panu, że znam jego historyą, nie zdziwisz się więc, gdy ci powiem, że na bohatera, jakim groziłeś, żeś miał zostać, nadto prędkoś się wyczerpał...
— Zwątpiłem, rzekł ocalony.
— O tém po tém, słowo honoru, że dojedziesz ze mną do Genewy, nie nastając na swe życie?
Targnął go za rękę.
— Dalipan, jak na zbawcę nie jestem zbyt wymagający!
— Ale ja panu za wybawienie mnie żadnéj nie winien jestem wdzięczności, i owszem.
— Czekaj, o tém po tém... Słowo?
— Słowo...
W téj chwili dyliżans się zbliżył i zatrzymał, nieznajomy Moskal, trzymając za rękę pana Albina, podszedł do konduktora... Było jeszcze jedno miejsce wolne przy nim na przednim koziołku, wskazano je zbiednionemu podróżnemu, który potrzebował pomocy zbawcy i konduktora, aby się na nie wdrapać, tak był bezsilny. Moskal zajął swoje miejsce w środku dyliżansu i ciężki powóz ruszył, nagradzając zwłokę kłusem wyciągniętym.
Noc była piękna i spokojna, przeprzęgi krótkie i prędzéj niż się obaj podróżni spodziewali, — dyliżans zbliżył się do Genewy, która już, jako poczciwe miasto republikańskie jubilerów i fabrykantów zegarków, zasypiało snem strudzonego robotnika.
Gdzieniegdzie w ulicach paliły się przyćmione rewerbery... kiedy niekiedy odzywała się w dali wracającego z Carouge napiłego rzemieślnika ochrypła piosenka, a Rodan szumiał niestrudzony...
Dyliżans wysadził oto podróżnych pod wielkim, wspaniałym Hôtel des Bergues. Z pewnościąby tam odartego o kija Polaka nie przyjęto, gdyż hôtel jest bardzo przyzwoity i wszystkie w nim stawać zwykły znakomitości a wystrzega się włóczęgów i ludzi podejrzanych — o ubóstwo; ale Moskal był znajomy odźwiernemu... zaprowadzono go na drugie piętro... Wprawdzie służba widząc, że prowadzi z sobą nader nieprzyzwoicie odartego włóczęgę, niezmiernie była zgorszoną, ale Moskal kazał dać drugi pokój obok siebie i niezważając na noc, zadysponował herbatę, przekąskę, parę butelek szampana, pasztet zimny... Jakkolwiek pora była spóźniona, okoliczności dziwne — ci, co handlują strawą i dachem, nigdy klientom dobrym nic do odmówienia nie mają. Zaprzątnięto się około nasycenia zgłodniałych.
P. Albin padł, wszedłszy do pokoju, na aksamitem wybitą kanapkę tak bez ceremonii jak wprzódy na trawę, i milczący, wryty pozostał w miejscu. Moskal mógł się teraz swemu — ułaskawionemu — przypatrzeć.
Wyglądał straszno... żółty był, blady, oczy miał wpadłe, twarz wyschłą, usta białe, pierś wklęsłą, ręce, które rzucił na kolana, zdawały się kośćmi tylko powleczonemi skórą. Obudziłby był litość w najzatwardzialszym egoiście; tak wyrazisto na nim malowała się jakaś straszliwa przeszłość, która młodość zgnębiła i życie w gorączkowym wysiłku pożarła. A twarz to jednak była jeszcze tak młodą, była piękną... była szlachetną, zdawała się tylko stworzoną nie do walki dorywczéj, ale do powolnego pasowania się z losami. Resztki spokoju błogiego mieszkały jeszcze na czole przedwcześnie wypełzłém, wyniosłém i jasném...
Moskal, który nie był wcale piękny, jął po cichu w głębi duszy zazdrościć temu dziecku boleści jego marmurowéj twarzy... patrzał nań długo, nie przerywając milczenia.
Służba przyniosła na dwóch tacach samowary, flaszki, lód, ukrop, masło w plasterkach, miód na miseczkach, szynki postrojone zielonością i zimne pieczyste, zalotnie poukładane na srebrnych półmiseczkach.
— No, kochany mój przyjacielu, ozwał się Moskal, jakby plan całéj kampanii obmyślawszy, — mówię przyjacielu, gdyż byłbyś najniewdzięczniejszym w świecie, gdybyś mi zabronił używać tego imienia — no jedz, pij nim umrzesz, posil się i gadajmy...
Spojrzał nań i zdziwił się.
Biednemu Albinowi na widok tego bankietu Baltazara rysy się zmieniły, oczy zabłysły, instynkt zwierzęcy w nim zagrał — był widocznie głodny... Od trzech dni oprócz wody, jagód i kawałka spleśniałego chleba nic nie miał w ustach...
— Czekaj! zapytał Moskal — dawno jadłeś?
— Ja... jadłem... tak! nie pamiętam... odezwał się po cichu... ostatni raz... tak to było w Carouge pod Genewą... nie znalazłem roboty i poszedłem daléj, obiecano mi dać kamienie do tłuczenia na gościńcu... ale wszystkie miejsca i kamienie i młoty były zajęte... Żebrać nie umiem...
— O tém po tém, jeźli tak strasznie jesteś głodny — jedz powoli i ostróżnie — mało... inaczéj to cię zabije.
Albin się uśmiechnął.
— Nieszlachetna śmierć! rzekł.
— Ale ba — i dla mnie niewygodna, zawołał Moskal, w ostateczności gdy zechcesz sobie potém kiedy umrzeć gdzie na gościńcu, wola wasza, ale w moim pokoju! I jabym przed Jury jakimś miał się tłómaczyć, a głupi szewc mógłby mnie skazać jeszcze... ale pfe...
Dam ci naprzód filiżankę herbaty ze śmietanką, bułki i chleba nie tykać, pieczystego zimnego odrobinkę...
Starannie wydzieliwszy porcyą dla p. Albina, Moskal sam począł jeść z tém większą żarłocznością, że zwykle wzruszenie dodawało mu apetytu. Należał nawet do tych szczęśliwych co najlepiéj jedzą, gdy się najmocniéj wyzłoszczą.
A propos, rzekł pierwszy przerywając gastronomiczny trud — co się tyczy waszéj przeszłości, panie Albinie, uwalniam was od opowiadania części przynajmniéj historyi... którą znam albo się domyślam. Imię wasze jest Albin Zbyski, macie brata stryjecznego jenerałem w wojsku naszém, a! bardzo zacnego człowieka ale diable twardego serca... Wy zamięszaliście się do zabawki waszéj politycznéj, którą opłacacie krwią od stu lat i skazano was na lat dwanaście do katorgi do Nerczyńska. Wywieźli was byli z Warszawy do Moskwy, ale, jak u trzykroć sto tysięcy diabłów, potrafiliście się dostać za granicę? hę?
Wiem i to — dodał jedząc i wpatrując się w młodego człowieka, że w Moskwie, skutkiem pewnych wpływów z góry... zostawiono was w lazarecie, że mieliście zamiast do Nerczyńska pojechać tylko na mieszkanie do Kazania... No — ale cóż tu robicie?
Albin, wysłuchawszy tego zdziwiony, rzekł.
— Ale na rany Boże, zkąd wy to wiecie?
— Ja i to wiem, że brat wasz za wami kroku jednego zrobić nie chciał a nawet domyślam się, dla czego...
— Podły jest! zawołał Albin — własnéj matce odmówił.
— I to wiem, odparł Moskal — ale czy jest podłym w tém rozumieniu, jak wy sądzicie — o tém ja jeszcze wątpię... podły ale.. inaczéj — mniejsza o to — mówmy o sobie,
— Nie mam co mówić wam obszernie — z Moskwy uciekłem...
— Ale cóż was skłoniło, będąc na swobodzie, życie sobie odbierać?
Albin milczał i namyślał się.
— Jesteś może szpiegiem, rzekł, należysz pewnie do tajnéj policyj — co mi tam! ocaliłeś mi życie, a sprawy naszéj nie zgubisz już, bo na dziś jest ona zgubioną... Na co mam ci taić? Posłuchaj... Nie powiem ci kto, jak ułatwił mi ucieczkę. Był to jakiś aniół opiekuńczy, niewidomy, który nawet opatrzył mnie w daleko znaczniejszą sumę pieniędzy, niżbym jéj mógł potrzebować.
Moskal począł się śmiać.
— Ja znam nawet tajemniczego anioła, zawołał...
— Ja go nie widziałem i nie mam wyobrażenia...
— Mów pan daléj...
— Miałem paszport... wszystko...
— No! i pieniądze, nastając dodał Moskal.
— Schwytano mnie nieopodal od granicy... okupując swobodę i wolność, musiałem oddać, co miałem...
— Co chcecie? to był jeszcze uczciwy człowiek, że wziąwszy pieniądze puścił, bo mógł — no — mówcie daléj.
— Wyrwałem się z tego więzienia i dostawszy na ziemię obcą, kląkłem podziękować Bogu. Zdawało mi się, żem zbawiony... i —
Uśmiechnął się Moskal znowu...
— Poszedłem... ale złudzenie moje nie długo trwało. Miałem to pojęcie o ludach Europy, że po dawnemu sprawę naszę mają na sercu, że dla nich każdy Polak, tułacz, wygnaniec, męczennik jest bratem... zdawało mi się, że bylem nogą stąpił na ziemię wolną, znajdę roztwarte ramiona, gościnę, przytułek, braci nie znanych... że świat myśli tylko o nas i drży, by przyjść nam z odsieczą...
Z tą wiarą dziecinną, mówił daléj wzdychając Albin... prześniłem pierwszych dni kilka...
To, com znalazł na świecie, tak było dla mnie niespodzianém, niepojętném, niezrozumiałém, żem w początku sądził, iż jakieś przeznaczenie wiedzie mnie na same wyjątki. — Niestety! to co miałem za nie, było stanem ogólnym...
Nie wątpiąc o niczém, o resztkach grosza puściłem się przez Niemcy do Paryża... Wśród Galicyi, gdzie mnie jak zapowietrzonego wysyłano od dworu do dworu, zostałem aresztowany, porwany i wyrzucony za granicę. — Udałem się do Francyi...
Ale nie — przerwał Albin — na co mam wam opisywać nieszczęścia moje, które może są przypadkiem... przywiązanym do... mojéj doli... Zrozpaczyłem o sobie, o Polsce... o europejskiém spółeczeństwie, nie mógłem znaleść pracy nigdzie... marłem głodem... postanowiłem życie sobie odebrać.
Dziś — dodał Albin — ja lepiéj widzę — to nie wina ludzi, nie wina spółeczeństwa, ale moja — moja własna. Jam winien, jam nie umiał nic, byłem niedołężnym, niezręcznym, to nie może być, aby świat był tak zepsutym — ja byłem niesczczęśliwy...
Moskalowi oko błysło.
— Teraz dopiero masz najzupełniejszą słuszność, rzekł z niedostrzeżoną ironią, któréj Albin nie poczuł — wcale inaczéj się ma niż sądziłeś — nie trzeba rozpaczać o Polsce, ani mieć tak złego pojęcia o Rosyi i Moskalach... Rosya się obejdzie bez Polski... młoda Rosya myśli o niéj... potrzeba sobie podać ręce i działać — ot co...
Polak spojrzał i lice mu się rozjaśniło.
— Możeż to być?
— Nietylko może, ale jest i będzie. — Kiedyście wy spiskowali... jeszcze rzeczy inaczéj stały u nas... Teraz komitety nasze porozumiały się z polskiemi... teraz my na jednę rękę działamy. Nam potrzeba także swobody, wstydzim się despotyzmu, co na nas ciąży od wieków... Polskę rozkujemy z kajdan, ale i my się uwolniemy. — Po co nieprzyjaciołmi być, albo mało dla nas miejsca na świecie? albo nas wieczne nie może łączyć przymierze?
Albin słuchał i uszom nie wierzył. Twarz Moskala przybrała tak wyuczony wyraz szczerości, że nawet wprawniejsze oko nie byłoby spostrzegło szyderstwa pogardliwego, które chwilami po niéj błyskawicą przelatywało.
— Nie żartujecie? zapytał.
— Żartować? z tak świętéj rzeczy... jakież macie wyobrażenie... o mnie?
Wprawdzie w chwili naszego tragicznego piątego aktu byłem nieco szyderski, ale miałem sobie za obowiązek was nieco rozweselić i siebie. Wasze salto mortale dało mi gorączkę, broniłem się jéj drwiąc.
Teraz wcale co innego. Zresztą przekonacie się, że wam prawdę mówię, z czynów. Wiecie, że czyn dopiero jest prawdy probierzem! Tak mówią filozofowie — nieprawdaż?
Otóż — uważajcie — dam wam środki działania dla Polski, w jéj sprawie... Albin drgnął i zerwał się z siedzenia, dłoń gorącą wyciągając do Moskala, który śmiejąc się ją przyjął.
— Siadaj pan, nie szaléj, rozmówmy się powoli... Festina lente, Eile mit Weile... Na tém stoją dzisiejsze roboty od czasu, jak was porwano i skazano i wywieziono, ażeby Polska nie porywała się sama — idziemy razem...
— Wy należycie?
— Do wszystkiego poczciwego... śmiejąc się nieznacznie, odrzekł Moskal, który ostrożnie cygaretkę sobie kręcił... Wy możecie być nam w Polsce bardzo potrzebni... wam trzeba wrócić... działać, przysposabiać umysły... agitować i naród rozgrzewać... Bez młodych serc, gorących, bez ludzi poświęcenia nic się nie zrobi.
— A! mój dobroczyńco! chwytając ręce jego obie, zawołał głośno Albin, ocaliłeś mi nędzne życie, to nic — aleś mi dał drugie, lepsze — nadzieję dla Polski. — Umrzeć dla niéj... a! co za szczęście!
Na zapał ten patrząc Moskal, miał chwilę dziwną, bał się parsknąć, ale śmiech zdusił i niby od cygaretki zakaszlał głośno.
Albin nalał sobie wina kieliszek, podniósł go do góry.
— Za wasze zdrowie, szczęście, chwałę — o mój dobroczyńco!
— To bardzo dobrze, odezwał się zimno gospodarz, ale będzie czas na toasty, na ruinach despotyzmu. Dopóki on żyje, cicho... trzeba pracować jak pracują krety, pod ziemią i nie dając się słyszeć. Dziś dosyć na was... Umarliście... wstaliście z martwych, byliście głodni, zjedliście trochę, idźcie spać, odpocznijcie... zobaczymy się jutro.. pomówimy obszerniéj... obok mnie macie przygotowany nocleg...
To mówiąc, wziął Moskal świecę i upojonego chłopaka przeprowadził do mieszkania... sam, ścisnąwszy mu rękę, powrócił uśmiechając się... Miało się już na dzień... wypił kieliszek wódki i poszedł do biurka... Znać nie miał czasu na odpoczynek, gdyż, nie tracąc chwili, począł pisać list, który mu przez ramię łatwo przeczytamy...
Otóż list:
„Antonowi Federowiczowi pozdrowienie zasyłam... ale zarazem mam honor mu oznajmić, że dane mi przez niego skazówki na nic się nie przydały...
Stanisława Karłowicza wprawdzie siłą uroku wywiozła Marya Pawłowna za granicę... ale nie mogę tych czułych dwojga istot odkryć nigdzie śladu... Wszystko to jest mi wielce podejrzaném, a trochę, jak wam wiadomo, mam dużo i osobistych moich powodów poszukiwania tych dwojga zbiegów.
Nie jest bez przyczyny, że Marya Pawłowna, mogąc go tam mieć w Petersburgu na oku, namówiła go, zmusiła do podróży.. Na co? po co? Chyba go podejrzywała, że mu Petersburg niebezpieczny...
Dla czego on tak łatwo dał się namówić na tę podróż?? Hę? chyba myśli, że z niéj do swych projektów skorzysta..:
Mnie nic z głowy nie wybije, że on sztucznie komedyą gra, ale i my téż potrafimy.
Pojechałem za Maryą Pawłowną do Szwajcaryi, wertuję wszystkie księgi po hotelach, wysyłam moich ludzi szukać i śledzić — jak w wodę wpadli...
Szczęściem, żem sobie trud wynagrodził po części wyszukaniem człowieka, który się przyda do moich planów, a ocaliłem mu życie i dałem mu jeść.
Ocalić życie to nic, ale porządnie nakarmić takiego, który o suchym żył chlebie od pewnego czasu i o sercu ludzkiém zwątpił, patrząc nań przez dziurawą kieszeń — to coś. —
Anton Federowicz na miłość Boga, po listach, które jenerałowa pisać musi do swéj przyjaciółki w Carskiém Siole, proszę, błagam, dójdź gdzie oni u diabła się kryją... kopertę ukradnij i telegrafuj mi natychmiast do Genewy, Hotel des Bergues, pod nazwiskiem jakie wiesz, nic tylko jedno słowo — miejsce gdzie oni się znajdują. Byłbyś niegodnym zajmować tak wysoką posadę w trzecim oddziele, gdybyś tak małéj rzeczy, mając pocztowe biura w ręku — nie doszedł. — Na miłość Bożą — skazówki, ja ich z oczu straciłem!
Zresztą wszystko dobrze. — W Europie duch taki, że my się od staréj kumoszki niczego obawiać nie powinniśmy. Od dołu źre ją rewolucya socyalna, a od góry jedzą spekulanci, wzięta w te podwójne kleszcze ani drgnie... Nadto jest kwestyi wewnętrznych wszędzie a komu brzuch boli, ten na wojnę nie idzie...
Oto Europa będzie jeszcze długo miała kurcze, a my tymczasem zjemy Polskę, że się tylko kosteczki z niéj zostaną. Ex ossibus ultor odnosi się do innéj epoki... teraz z kości robi się tylko nawóz pod ulepszone gospodarstwa...
Vale et me ama. Mniejsza zresztą o kochanie, bylebyś zrobił, czego żądam i wymagam.“ —
Podpisawszy cyfrą jakąś nieczytelną, szanowny Arsen Prokopowicz, którego czytelnicy dawno się zapewne domyślić musieli, zapieczętował list, zapisał, a że nie chciał czasu tracić, wziął go i zszedł ze świecą na dół wrzucić go do skrzynki pocztowéj. Wrócił potém w pantoflach po cichu, posłuchał podedrzwiami sąsiada ostrożnie co robi, przekonał się, że ocalony, nie mogąc usnąć, pędza mary wyobraźni po pokoju... a nie mając nic przeciw tym egzercycyom, po których wiedział, że długa prostracya i sen nastąpić musi — sam wrócił do swojego numeru... i z cygarem hawańskiém w ustach spać się położył.
Miał jeszcze wiele do myślenia i dzień był bieluteńki, gdy nareszcie rzuciwszy niedopalone trabucos — snem niesprawiedliwych, który jest teraz najspokojniejszym — usnął.
Uczciwym ludziom tylko troski sen kradziony przerywają... Takim jak Arsen Prokopowicz... szatan ich opiekun daje i strawność nieposzlakowaną i spoczynek jak najpożądańszy.


Nazajutrz Arsen Prokopowicz, którego w hotelu znano pod bardzo skromném nazwiskiem radzcy Nikityna, wstał dosyć późno, ale gdy zadzwonił na służącego i spytał o sąsiada, zaręczono mu, że tamten jeszcze zasypiał i nie dał znaku życia.
— Jużciż mi tego figla nie zrobi, żeby się miał powiesić — odezwał się sam do siebie — naszpikowałem go nadziejami... a jest mi diable potrzebny...
— Mój kochany panie, odezwał się słodko do kellnera — jak tylko tamten jegomość z pod numeru 132 się ruszy, daj mi znać... chcę z nim jeść śniadanie... Tymczasem, słuchaj i weź odemnie naprzód na pamiątkę tę napoleońską pięciofrankówkę...
Kellner się skłonił, ale że w Grand Hōtel des Bergues pięciofrankowe grzeczności są nader zwyczajne, nie okazał nadzwyczajnéj radości — i czekał dalszych rozkazów.
— Wszak w mieście macie krawców tanich, co robią na oko przyzwoicie a nie drogo, których suknie mogą z biedy uchodzić kilka tygodni za eleganckie? he?
Kellner głową kiwnął.
— Takiego artystę proś do mnie, niech przyniesie całe ubranie męzkie z sobą na średniego wzrostu człowieka, począwszy od szkarpetki do rękawiczek i kapelusza całą małą garderobę, któraby w niewielki tłómoczek zmieścić się mogła... rozumiesz!
Mój przyjaciel z pod No. 132 miał straszny przypadek — chcę mu się przysłużyć... gdy się obudzi, zaniesiecie mu to wszystko i położycie, nic nie mówiąc..
Stało się wedle programu Arsena Prokopowicza, krawiec, garderoba, szkarpetki i rękawiczki znalazło się wszystko w mgnieniu oka, kupiec zarobił kilkadziesiąt franków na pospiechu, Szwajcar na rekomendacyi, kellner na pośrednictwie. Razem z tłómokiem wszedł Moskal do zdumionego, zmęczonego i osłabłego Albina...
— Mam obowiązki względem was, rzekł — ani słowa nie mówcie, policzymy się późniéj, gdy zostaniecie ministrem wojny lub choćby jenerałem wojsk Rzeczypospolitéj. Nie robię wam prezentów, pożyczam... boć drugi raz sobie odbierać życia nie będziecie... jest co lepszego do roboty.
Albin spojrzał z wdzięcznością. — Był biały dzień, światło padało na twarz zbawcy. Dziwna rzecz, ten dobrodziéj, dla którego czuł najżywszą wdzięczność, człowiek, który nader umiejętnie twarz swą ułożył ad hoc, uprzedzonemu najlepiéj w świecie wydał się — okropnym. Albin przypisywał to niegodziwości swéj, wyrzucał to sobie, ale faktem było, że ta uśmiechająca się twarz kałmucka, pociągnięta europejską politurą, wyglądała mu ohydnie. Złożył to na stary swój nałóg nienawiści dla Moskali.
Tymczasem Arsen Prokopowicz był jak cukierek słodki... siadł na krawędzi łóżka i odegrywał umiejętnie praeludia do przyszłéj rozmowy.
— Cóż się wam śniło? zapytał... byle nie ten skok fatalny... któremu ja miałem szczęście zapobiedz...
— Niestety! zawołał Albin... wspomnienie téj chwili budziło mnie nieustannie. Zdaje mi się, że się z krzykiem zrywałem kilka razy...
— Nie słyszałem — odparł Moskal... spałem po dobrym uczynku jak się śpi po dobréj wieczerzy. Ale pozwólcie sobie dziś, gdy już niebezpieczeństwo minęło, raz jeszcze powiedzieć, że mieliście fałszywą teoryą samobójstwa. Chwyciliście się staréj metody safońskiéj, dziś wszystko udoskonalone... Któż widział kark kręcić w taki sposób pierwotny? Mówiłem wam wczoraj o różnych medykamentach.. ale są inne środki... rewolwer porządny nawet lepszy od przepaści, która zawodzi... I śliczna rzecz z połamanemi żebrami dostać się do szpitalu.. Śmierć ma w sobie coś heroicznego, szpital jest najfatalniejszą prozą... bez stylu i ortografii.
Ale nie mówmy o tém. Ubierajcie się prędko, kawę czy herbatę pijemy u mnie a potém idziemy na przechadzkę... gdyż najbezpieczniéj o rzeczach niebezpiecznych rozmawiać na wolném powietrzu...
Musicie powrócić do Polski! szepnął po cichu.
— Ale jaki
— To moja rzecz...
Albin mimo osłabienia ogrzany myślą wielką, broniąc się wrażeniu, jakie na nim czynił Arsen Prokopowicz wstał prędko... śniadanie było gotowe... Wyszli zaraz nad brzeg jeziora...
Dzień był jeszcze wyjątkowo bardzo piękny... Liście już wprawdzie pożółkły na drzewach, w powietrzu czuć było jesień i te tysiące zapachów jéj tylko właściwych, któremi się zapowiada... zwiędłych liści, dojrzałych owoców... dogorywających kwiatów... Wody cudnego jeziora niebieskie, czyste... wygładzone... opalowemi migały blaskami... Dzika latorośl winna oblała się purpurą a kląby nadbrzeżne malowały w najsprzeczniejsze kolory... złote... białe i zielone.
— A! jak świat jest śliczny! zawołał Albin —
— Widzicie — rzekł śmiejąc się Arsen... nie potrzeba się z nim kłócić i rozstawać, lepiéj jest pracować nad tém, aby go przerobić w tém, co dla nas niedogodne... Przypomnijcie sobie słowa Talleyranda... jeżli to on je powiedział, że świat należy do roztropnych flegmatyków... Strzedz się gorączki i uniesień a — swoje robić uparcie. Ani Polska, ani demokratyczna idea, ani Rosya nie jest zgubioną... wszystkie interesa sprzeczne pogodzić się dadzą, ale trzeba umieć działać.
— Więc jak? zapytał Albin?
— Moja i młodéj Rosyi teorya jest bardzo prosta... wszystko to, co istnieje, obalić... potém my sobie sami znajdziemy formułę przyszłości. Ale jak Polska bez Rosyi, tak Rosya bez Polski tego dokazać nie może... działać razem...
— Bardzo dobrze... Przebaczycie mi, gdy wam rzucę uwagę, że my próbowaliśmy nieraz iść z wami, ale zawszę zostawaliście na pół drogi.
— Dla czego? odparł Arsen, boście wy, panowie szlachta, szukali sobie sprzymierzeńców w niedołężném naszém dworaństwie. Nasza szlachta to trupy... to dworacy nie szlachcice... oni nic nigdy nie zrobią, bo to rasa upadła, i nie — z wysoka... wy musicie iść z nami...
— A wy kto jesteście?
— Myśmy ludem — rzekł szybko Arsen Prokopowicz... choć między nami są i tajni radzcy i prokurory i senatory nawet i djabli wiedzą nie co... co żyje i rusza się w Moskwie, wyszło z ludu. Masy śpią lub piją... ale już z tego czarnego motłochu jak iskry tryskają geniusze... Z czego wyszedł Szewczeńko? z czego... inni?
U nas tylko powieści piszą Turgenjewy, Sołłohuby i consortes, pieją pieśni Meszczerscy, Puszkinowie, Roztopczynowe itp., ale do roboty, do siekiery, do obucha pójdzie lud...
— Mówcie, słucham, rzekł Albin, gdy towarzysz jego na chwilę się zatrzymał. — Co daléj?
— Nic — to wszystko — na tém tle potrzeba działać! Rozumiecie mnie? Polskę agitować, komitety poformować, iść zgodnie, a gdy my wam damy znak, że wszystko gotowe... lont do miny przyłożyć...
Była chwila milczenia,
— Kiedyście wy tu życie sobie odbierać chcieli, mówił daléj Moskal, nie wiedzieliście pewnie o tém, co się dzieje w Polsce... tam się te wielkie rzeczy, o których ja mówię, już gotują... Jest komitet tajny, będący z naszym w związku... są młodzi ludzie czynni... Wam potrzeba iść do nich — koniecznie.
— O! pójdę, pójdę, niech tylko zaświta najmniejsza nadzieja... zawołał Albin — pójdę i to życie położę najchętniéj za świętą sprawę...
— Zdaje się, że téj ofiary ona od was wymagać nie będzie, pójdzie wszystko jak z płatka. Powtarzam wam, straciliście z oczu Polskę i Rosyą, włócząc się od Moskwy począwszy między Kremlinem a Chamonix z biedą na plecach i dla tegoście zwątpili, że nie macie pojęcia co się u was dzieje... Polska cała jak na wulkanie... Idźcie, znajdziecie przez swe dawne stósunki łatwo drogi do wtajemniczenia się w ruch. Od r. 1861 nieustają agitacye, Lamberty i Suchozanety nic nie pomogły... naród cały w gorączce trzeba, ją utrzymać, ale należy z nami być w porozumieniu. My pójdziemy razem... Główna rzecz, żebyście nie ostygli, żeby wszystko było w pogotowiu, żeby nie dać się temu rozpłynąć w wiernopoddaństwo i zdrętwieć...
Albin słuchał.
— Jedźcie do Polski i działajcie, wiem, że byliście dawniéj wielce energiczni, że liczono was do najodważniejszych agitatorów... odzyskajcie dawną ufność, nadzieję... odwagę.
— O! na téj mi nie zbywa! zawołał Albin — tylko nadziei nie mam, wiary mi brak! Widziałem z bliska ludzi i serce mi w piersiach zastygło... Narzędzia, któremi się robią rewolucye — niestety! nie wszystkie są stalowe! Obok ludzi największego hartu duszy są niedołężni, lekkomyślni, rozprzężeni...
— Cała sztuka przewódzców na tém, aby się umieć takiemi, jakie są, posłużyć — odparł Moskal. Rewolucye zawsze i wszędzie robią się materyałem palnym, ale lont rozumna ręka trzymać powinna. Zresztą lepiéj jest u was, niż u nas w tym względzie, wy macie materyał w pozawracanych głowach niedouczonych ludzi... w jakiéj takiéj klasie średniéj, łaknącéj panowania, my mamy tylko de la chair à canon, któréj wódką wlewać trzeba energią...
Kończę w dwóch słowach — idźcie i działajcie.
— Że mam odwagę powrócić, choć mnie tam może stryczek czeka, gdy mnie kto pozna i wyda — dodawać nie potrzebuję, rzekł zimno Albin. Mniejsza o życie byle ofiara jego na coś się przydała.
Ale jakimże sposobem dostać się potrafię do Polski?
— To moja rzecz! tajemniczo odparł Arsen Prokopowicz — dostaniecie się do Polski za legalnym paszportem naszym, wizowanym w poselstwie, pod jakiémś imieniem nie obudzająém najmniejszego podejrzenia... Rzecz najłatwiejsza w świecie, rząd w téj chwili wcale na granicę i przejezdnych nie patrzy — a czyżbyście w Warszawie, kryjącéj tyle zbiegów, emisaryuszów, spiskowych, kąta sobie znaleść nie potrafili?
— Bylebym granicę przebył, potrafię, rzekł Albin zamyślony.
— No, więc wszystko skończone, rozśmiał się Moskal zacierając ręce — paszport będzie jutro, chwili nie należy tracić... Warszawa walczy z Wielopolskim i jego systemem, który do niczego nie doprowadzi. Dali wam w. księcia, który marzył może o królestwie kieszonkowém dla siebie! Z tego wszystkiego nic nie będzie. Agitacya rośnie, a spodziewam się, że wy jéj nowéj siły dodacie.
— Bądźcie pewni, że gdy jest tylko najmniejsza nadzieja szczęśliwego skutku, nikt z nas nie pożałuje siebie i pracy...
— Paszport będzie jutro?... Czy możecie grać rolę Rosyanina? Umiecie dosyć język?
— Rosyanina? spytał Albin, byłem wprawdzie w uniwersytecie w Moskwie ale...
— Nie ma więc ale... dostaniecie paszport rosyjski... reszta do was należy...
A nie dajcie im usypiać...
Daję wam słowo... że my za wami i z wami idziemy razem.
Albinowi jakieś dziwne przez głowę myśli przechodzić zaczęły... dumał...
Doskonały fizyonomista i psycholog Arsen Prokopowicz instynktem poczuł zawahanie się w swéj ofierze, szło mu o to, aby w niéj nieograniczoną ufność obudzić...
— Ale słuchajcie — dodał z obojętnością pozorną — jeźli macie najmniejszą wątpliwość, jeźli wam zbywa na ochocie do sprawy, na poświęceniu... boć to trudno w sobie wzbudzić... mówcie! Ja nie chciałbym korzystać z mojego stósunku do was i namawiać do dzieła, w którémby serce i dusza wasza nie miały udziału. Jeszcze czas się cofnąć.
— Nie — nie! cofnąć się! gdy można być czynnym... nigdy! zawołał Albin...
— Dla tego mówię wam o tém, że z ostatecznéj rozpaczy, która was wczoraj do tego salto mortale pobudziła, do nadziei i wiary przejście trudne...
— Mniéj niżeli się wam zdaje... odparł Albin, ukazaliście mi występek mój... inny świat, fałszywość mojego pojęcia stanu rzeczy. Przyznam się wam, że, jakeśmy to zwykli, ja wszystko budowałem dla Polski na sympatyi Europy. Tymczasem nie znalazłem jéj nigdzie a w miejscu jéj największą w świecie obojętność. To mnie zabiło.
— I na téj oznace myliliście się może, traicznie rzekł Arsen Prokopowicz, Europa drzemie; wielka wrzawa rewolucyjna każdéj chwili rozbudzić ją może i roznamiętnić — a w dodatku wy nie na Europie staruszce ale na młodzieńczych siłach naszych oprzeć się powinniście — Rosya winna wam expijacyą i pomoc braterską...
Wszystko, co mówił Moskal, było tak piękne, że nawet mniéj namiętny człowiek byłby od tego mógł rozgorzeć — Albin roił już... oddychał cały myślą tego, ce rzucając się w odmęt rewolucyi uczynić może, oczy mu się iskrzyły... wrzał, niecierpliwił się...
Tak ciągle podbudzany przez towarzysza wśród długiéj nad jeziorem przechadzki w końcu znalazł się w stanie ducha takim, jak w nim kusiciel widzieć pragnął. Wszystko w jak najróżowszych barwach mu jaśniało...
Potrzebaż mówić o przymiotach téj duszy młodzieńczéj na ideałach wykarmionéj, wrażliwéj, szlachetnéj a nie umiejącéj się rachować z rzeczywistością? Któż nie zna téj choroby heroizmu, na którą Albin od dzieciństwa bolał?
Nigdzie ona pospolitszą nie jest jak w Polsce, któréj losy usposobiły młodzież do pojęcia życia z jego strony idealnéj, niestety — w twardym wieku naszym — niemożliwéj!
Albin był jednym z tych marzycieli, co ludzkość chcieliby widzieć jednym skokiem u szczytu... nie rachując ciernistéj drogi, którą najmniejszy postęp się zdobywa.
Wszystkim do niego podobnym zdaje się, iż błyskawiczne dojrzenie celu... czyni możliwém osiągnięcie go.
Ludzkość niestety... cel swój widzi, często widzi go jasno, ale ku niemu musi się posuwać krok za krokiem a często brnąć przez morze krwi, przez kałużę błota... i ciemności, które drogę mylą. Gdy sądzi się w postępie, znajduje często zacofaną... Wracać potrzeba stokroć, nim się prawy gościniec odszuka.
Ale w młodości wszystko wydaje się tak łatwém!!
Moskal, który młodości snu nie miał, a ostatek gorączek jéj zostawił dawno za sobą, z chłodem i rozmysłem odegrywał swą rolę... Z przeszłości zostało mu tylko tyle energii, by nią do pewnéj harmonii z młodzieńczym duchem mógł się dostroić...
Wtórował Albinowi w jego marzeniach jak doskonały artysta — poddawał mu temata a sam tylko ograniczał się skromnym akompaniamentem.
Przechadzka trwała niemal do obiadu.. a obiad był doskonały. Albin fizycznie i moralnie odżywał, bo młodość ma tę siłę czarowną rozkwitania w promieniu słonecznym.
Wieczorem byli najlepszymi w świecie przyjaciołmi, paszport z rysopisem Albin miał w kieszeni... nazajutrz powracał — do Polski...


W większéj części miast europejskich, słynących z pięknych okolic, nie drogiego życia i spokoju, a dodatkowo mogących pseudo-miłośników sztuki bałamucić w oczach ich samych jakąś artystyczną fantazyą, pełno jest tych zwichniętych ludzi, którym nie dobrze w domu, co po świecie szukają tego, czego im świat dać nie może...

Do tych szczęśliwych miast żyjących wędrownikami, służących za przytułek kalekom ciała i ducha... bankrutom, zrujnowanym bogaczom, wyżytym starcom, romansowym starym pannom i mamom, które pod pozorem wychowywania dzieci same się rozrywać potrzebują, należy Genova la Superba, miasto pałaców... niegdyś rywalka Wenecyi, tak dziś prawie zrujnowana jak ona.
Życie, które zbudowało to miasto nad piękną zatoką, wśród pasu najpiękniejszych w świecie wybrzeżów, ciągnących się od Tulonu niemal do Specyi, dawno już ztąd uciekło... nowe jeszcze nie wypełnia marmurowéj trumny... Genua wydaje się dziwnie... ludność jéj nie harmonizuje z budowami, czuć, że to, co wznosiło gmachy, umarło, a to, co w nich mieszka, do ich wzrostu nie dorosło. To, co dziś się tu porusza, obce jest i obcém się wydaje u siebie...
Na Balbi, na Strada Nuova stoją pozamykane pałace, pełne pamiątek arystokratycznéj świetności... ale nikt w nich nie mieszka. Odźwierny ukazuje cudzoziemcom za opłatą wspaniałe apartamenta nieboszczyków... W dziedzińcu, marmurowemi otoczonym słupami, mruczy stara fontanna pustce i milczeniu. Wizerunki malowane przez Van Dycków, Cambioso, Guercinów, Piolów, rozmawiają same z sobą.. Zwieszone po marmurowych galeryach latorośle winne schną nie dotknięte ludzką dłonią... Przepyszne portyki Tagliaficów i Alessich pokrywa pył... osłania ciemność.
Tymczasem w porcie mrówi się lud ubogi i nowe, inne nie marmurowe życie wyrabia... któremu ryczenie osłów szyderskim chórem wtóruje...
Pomimo to wszystko ta pusta Genua ma wdzięk nieopisany, nawet nielicząc cudnych okolic i wybrzeży. Wszędzie, gdzie potęga ducha ludzkiego w jakikolwiek sposób się poświadczyła, myślący człowiek lubi czytać jéj dzieje na płótnie, marmurach, w bronzach i kamieniu ryte... Tu mówi wszystko, tu historya maluje się sama... odgadujesz ją z kart tych, z portyku San Lorenzo, z kościołów jak Carignan, z uliczek i pałaców... w każdy z tych hieroglifów myśli iskierkę rzucisz i żyje i przemawia do ciebie...
To fuimus! smutne niejednę pociesza tęsknicę... Możeż boleć człowiek, który upadłszy się pogruchotał, widząc jak największe w świecie rzeczy, fatalnie w ruinę iść muszą... a jeźli cud z nich mumią uczyni... żyją żywotem trumiennym... rodzajem długiéj śmierci, powtarzającym ludziom: Memento mori, et in pulverem revertere.
Wśród murów tych starych, noszących jeszcze miano pałaców, a dziś przemienionych na gospody i garnis, kryje się ludność Genui obca.. która najczęściéj od ludzkich oczów ucieka.
Na tak pustych placach jak ów Galeazzo Alessi... gdzie już ruch miejski ustaje, a żołnierskie manewra tylko nieco ożywiają pustynią... pełno jest pałaców do najęcia... częściami i w całości. Poprzyrządzano je dla Anglików chorujących na spleen w domu, z pozorem confortu... za granicą bardzo dostatecznym. Najczęściéj gospodarz pałacu najętego u jakiegoś pana jest zarazem kucharzem, mieści swych gości, stołuje, ciceronuje, robi sprawunki i... drąc potrosze forestyerów, na starość pałac kupuje...
Właśnie w jednym z takich gościnnych przytułków, w apartamencie pierwszego piętra, którego balkon wysunięty, oprócz dosyć smutnego widoku na sam plac Galeazzo Alessi dozwalał spojrzeć na zielone wierzchołki drzew Aqua-sola; o mroku wieczornym siedziało osób dwie... wprawdzie naprzeciw siebie i dosyć blisko, bo balkon był nie wielkich rozmiarów, ale tak zadumanych i tak jakoś nieszczęśliwych, że się zdawali nie wiedzieć o sobie.
Jedną z nich była piękna jeszcze, wspaniałéj postaci kobieta, ubrana w białą tyftykową suknią lekką, któréj śliczna dłoń podpierała czoło pofałdowane, ochmurzone, osłaniające oczów dwoje, z których jak z potrzaskanych kameów, tylko przepyszna została oprawa... Krój tych powiek, osada tych dwóch gwiazd zagasłych były jeszcze nieposzlakowanego rysunku... Nos kształtny, z wyciętemi nozdrzami dowodził rasy... którą i ręka znamionowała... ale gdy ta część twarzy pozostała jeszcze młodą i piękną, już na ustach zmęczonych wypisywała się starość... Usta były zapadłe, zaciśnięte... a dokoła nich drganie namiętności czy wybuchy cierpienia porysowały przyszłe fałdy... Usta te nie śmiały się już do życia, zamknęły się, wypiwszy z czary wszystko aż do dna jéj goryczy.
Czoło i oczy jeszcze świeciły jak szczyt gmachu ozłoconego słońcem zachodu... dół już otaczały mroki. W téj chwili zadumana kobieta zdawała się myślą przebiegać życie swe i opłakiwać je... Niekiedy z pod powiek spuszczonych wzrok jéj wybiegał ku naprzeciw siedzącemu mężczyznie, ale prędko powracał jakby przestraszony.
Towarzysz ten znacznie młodszy, blady, pogrążony w myślach, jakby chory i zżółkły, trzymał w ręku genueńskie Movimento, tylko co przyniesione znać i zadumał się głęboko czémś z niego zapewne zaczerpniętém. Ubrany po cywilnemu, miał minę tak wojskową, że nawet gospodarz domu, nie znając go wcale, z kolei mianował go próbując to Signor Colonello to Generale... Do obu tych tytułów dodawano Excellenza, z którą we Włoszech najniewinniejszy z ludzi rozminąć się nie może. Excellenza zresztą tak tu nie drogo kosztuje, że głodni na nią, mogą sobie pozwolić do syta używania téj słodyczy.
Od jak dawna ci państwo siedzieli tak na balkonie, nie wiem czy pamiętali nawet sami... Od Aqua Sola dochodziły dźwięki wojskowéj muzyki, od miasta niekiedy przygłuszony gwar portu i uliczek ciasnych... zdala odzywały się dzwony wieczorne... morze spało wygładzone jak zwierciadło... Gdzieniegdzie biały żagiel rybaka mknął po niém powoli...
W salonie już dwa razy Signor Giovanni chciał lampy zapalić, ale się lękał przez drzwi otwarte balkonu zwabić komary... wieczór przechodził w noc... gwiazdy złociste zapalały się na niebiosach... tylko w dole nad horyzontem... i morzem... jakby opar po dniu skwarnym... coś ciemniało...
Kobieta wstała pierwsza, podeszła po cichu i zbliżywszy się do towarzysza, uderzyła go po ramieniu.
— Co ci jest?... dla czegoś tak zamyślony — i smutny?
Mężczyzna zdawał się ze snu ciężkiego przebudzać — podniósł oczy przestraszone.
— Nic, nic mi nie jest! zadumałem się przypatrując temu szczęśliwemu krajowi... Co za niebo, klimat — i spokój... i swoboda!!
— Ale czy pewnie o tém niebie, klimacie i... swobodzie tylko myślałeś? spytała kobieta powoli biorąc z rąk jego Movimento...
To mówiąc wskazała mu w małéj gazetce jakiś ustęp paluszkiem i uśmiechnęła się z goryczą.
Mężczyzna się zarumienił, czego o mroku dostrzedz zresztą nie było można tak dobrze, ruszył ramionami i odparł... z pewnóm zająknieniem.
— Nie czytałem nawet!
— O! nie staraj się, uspokajając mnie, kłamać! kłamać przedemną! zawołała — ale ja czytam w tobie jak w księdze otwartéj, ja cię tak znam, iż naprzód myśl twą, nim się urodzi, odgadnąć mogę... Mnie nic nie oszuka.. Cóżby to była za miłość, coby nie mogła sięgnąć aż do dna duszy ukochanego i na jego uczuciu się omylić?
Signor Generale — miłość, jak ja ją pojmuję, to zlanie się dusz dwojga, to nieustanne przebywanie jednéj z nich w drugiéj, to wspólność myśli, uczuć, pragnień, nadziei i wiary... Mnie się zdaje, że moja jest taką, ale twoja — twoja nią nie jest...
Ty wiele kryjesz przedemną, nie przez nieufność może, ale z obawy pewnéj, z jakiegoś niewysłowionego wstydu a raczéj z trwogi, bym ja nie wszystko zrozumiała, a to, co ci jest świętém, nie wyśmiała może —!
O! jak mnie nie znasz!
— Ale ja! żadnych nie mam tajemnic — odparł mężczyzna żywo...
— Masz je... zawołała śmiejąc się kobieta — w twojém przekonaniu, a tego tylko nie wiesz, że najskrytsze tajemnice twe ja siłą jasnowidzenia kochanki czytam jakby ognistemi napisane były głoskami!
— Zlituj się, nauczże mnie co to jest?
— Chcesz? spytała, ale zawahała się zaraz. — O! nie — nie! trzeba cię zostawić złudzeniom, są rany, których niczyja ręka dotykać nie ma prawa, jeźli ich uleczyć nie może.
— Rany! rany!! przerwał uśmiechając się ale przymuszonym, niespokojnym śmiechem mężczyzna. Co za imaginacya! jam zdrów! ja ran żadnych nie mam na ciele ani na duszy.
— Więc milczę! westchnęła kobieta smutno. Są dziwne przeznaczenia w świecie, dodała po chwili. Spotyka się ludzi dwoje, wszystko ich łączy i pociąga ku sobie, czują się stworzonemi dla siebie... W pierwszych chwilach nic ich nie rozdziela... ale rodzili się każde w innéj kolebce, mówili innym językiem za młodu, przed innym klękali ołtarzem, los ich rodziny, rody, świat napiętnował nieprzejednaną nienawiścią... Ta nienawiść wciska się nawet w ich miłość... kochać się będą jak pies z wilkiem w chwili szału... a jutro, zagryść gotowi!!
Załamała ręce białe.
— Nie tak że jest?
Mężczyzna rzucił na nią okiem niespokojném, ale chciał w żart obrócić wymówkę i odezwał się śmiejąc:
— Pozwól Maryo Pawłowno, że to się chyba do nas dwojga stósować nie może. Jakiekolwiek pochodzenie moje, wychowałem się od dziecka w tym kraju co i wy, przyswoiłem sobie jego obyczaj, mowę... wiernie służyłem waszéj ojczyznie...
— Tyś rzekł! zawołała kobieta... Waszéj ojczyznie — ona twoją nie jest!
— Ja nie mam ojczyzny! rzekł z głębokim, mimowolnie z ust wyrywającym się smutkiem, mężczyzna. Ojcowie moi mieli ją i stracili, wczoraj jeszcze była świetną i wielką, dziś jest niewolnicą i...
Niedokończył.
— Mów, mów, przerwała milczenie kobieta teraz, ten jeden raz wyrwała ci się z ust prawda, która cię dręczy, któréj nie śmiesz wyjawić — ty kochasz Polskę... i dla tego mnie kochać nie możesz. Trup jéj leży między nami. Ile razy chcę się zbliżyć do twojego serca, czuję jego dotknięcie...
I teraz, mówiła dłonią trąc czoło palące — w téj chwili, siedząc tu obok mnie, na tym papierku wyczytałeś imię Polski, drgnąłeś cały... dusza i serce się tam przeniosły. Ciebie tu nie było... Stanisławie Karłowiczu, przed chwilą byłeś — w Warszawie.
Stanisław się boleśnie uśmiechnął.
— Być może, odparł — jestże to grzechem drgnąć, gdy mnie dochodzi jęk? Ale nie liczcie mnie do tych marzycieli niedołężnych, co się karmią złudzeniami, co na romansowych symypatyach Europy odbudowują Polskę... jam sługa cara, mundur mi przyrósł do ramion od młodu... jam syn umarłéj... nie żywéj Polski,
— Ale marzysz, że ona z grobu powstanie...
— Byłożby to grzechem wierzyć w Boga? spytał po chwili z pewnym wybuchem niecierpliwości Stanisław... Według mnie nicby to wielkości Rosyi nie ujęło... Ale Maryo Pawłowno, poruszyliście przedmiot dla mnie przykry, nie wiedząc może jak on zrani...
— Dajmy pokój temu! dobrze! przyznaj tylko, że umiem czytać w myśli twojéj.
— Niezupełnie dokładnie — odparł mężczyzna — bolałem nad tém, co się dzieje w Polsce. Ofiary! znowu ofiary! i zawsze bezskuteczne...
— A pocóż walczycie z Rosyą?
— Ja? spytał Stanisław.
Kobieta mu pogroziła palcem — on ruszył ramionami.
— Nie miałżebym prawa nawet użalić się nad ich losem...
— Ale ja nie odejmuję ci żadnego prawa, Stanisławie Karłowiczu, oprócz jednego, prawa poświęcenia siebie... Bo czyniąc to, poświęciłbyś mnie razem...
Jenerał wstał, ruszając ramionami i śmiejąc się.
— Mam ochotę pójść włożyć mundur — rzekł, bo po cywilnemu zapominasz się, że przecie mam szczęście liczyć się do głównego sztabu JCMości.
— O! zaśmiała się kobieta.
Rozmowa byłaby może tak przeciągnęła się mimowoli jenerała, gdyby w téj chwili Marya Pawłowna nie rzuciła się przestraszona z balkonu, posłuchawszy chwilę i nie pobiegła szukać gospodarza, z widoczną trwogą, nie zrozumiałą dla pozostałego na balkonie mężczyzny...
Na dole słychać było rozmowę...
Il Signor Generale? — Excellenza i jakiś głos obcy, łamana włoszczyzna, zdawały się oznajmywać gościa. Właśnie te pytania, które Marya Pawłowna posłyszała pierwsza, przeraziły ją i pognały do przedpokoju dla przestrzeżenia, aby nikogo nie przyjmowano. Ale już było za późno... Właśnie gdy wchodziła na próg, na drugim ukazała się wyświeżona, uśmiechnięta, nienawistna twarz Arsena Prokopowicza.
Jenerałowa cofnęła się, nie mogąc ukryć nieukontentowania i przestrachu... Przybyły śmiał się jak student, który dobrego figla wypłatał. Postąpił ku niéj, z przesadzoną grzecznością ją witając.
— A! Maryo Pawłowno! rzekł rękę kładąc na serce — od dobrych przyjaciół nigdzie się ukryć nie można. Nie prawdaż? Już czyście mi radzi czy nie pozwólcie, bym was tu powitał... Wiedziałem dobrze iż mnie przyjmiecie jak najnieznośniejszego z natrętów — ale.... —
— Dajcież pokój ironii — przerwała jenerałowa... znaleźliście nas, ścigali, macie przyjemność narzucenia się nam, zwyciężyliście, cieszcie się — i bywajcie zdrowi. Le tour est fait!
— A! za pozwoleniem! jużciż rękę waszego towarzysza podróży, o którym nie wątpię, że się tu musi znajdować — uścisnę... Nie wypędzicie mnie tak nielitościwie...
— Doprawdy — załamując ręce, wołała wracająca do salonu, w którym już znalazł się Stanisław Karłowicz — jenerałowa. — Arsen Prokopowicz jest najwprawniejszym z urzędników trzeciego oddziału... Odkryłby na dnie morza ziarno piasku... gdyby mu kazano... Nie wiem, czy byliście kiedy z okrętem zmuszeni przystanąć w Civita-vecchia. Moglibyście tam zobaczyć chłopców, którzy coś nakształt waszego robią rzemiosła. Czołno podpływa pod statek... podróżni rzucają karliny i centezimy... chłopcy dają nurka i łapią je, nim do dna doleciały.
— Z tą różnicą, dodał chłodno Arsen Prokopowicz, że sługa wasz łapie perły i brylanty...
Ale na ten raz, rzekł po chwilce, to istny przypadek... Zachciało mi się zwiedzić Korniszę... po drodze spoczywałem w Genui... Wtém słyszę głos, głos, jakiego drugiego na świecie nie ma, znany mi... głos, którybym rozeznał wśród tysiąca... I oto — jestem...
Jenerał sztywno i kwaśno go witał.
— Traf w istocie najosobliwszy, bo tu nas znaleść, nawet w Genui będąc nie łatwo... Któż z podróżnych zagląda na plac Galeazza?
— Nie wiecie chyba, że jestem archeologiem... pod bokiem zaraz stoi ów starożytny kościołek... daléj na Sarzana idąc, przecie musiałem Carignanę zobaczyć, a że tu kąpiele morskie biorą się w wannie, bo morze służy do czego innego... należało... pójść na Piazza Sarzana; chcąc tam być, nie podobna minąć waszego balkonu...
— Bałamucisz, Arsenie Prokopowicz, musisz stać u Federa lub w przeciwległym hotelu... a ztamtąd droga nie tędy.
— Dla ciekawego turysty?
— A odkądże nim zostałeś? spytał jenerał.
— Dostawszy dymisyą
— Wy, dymisyą — zaśmiała się jenerałowa — wy, a cóżbyście robili bez służby? mogliżbyście wyżyć bez raportów, bez przedpokojów, bez pensyi i bez... pokłonów...
— Stanowczo, Maryo Pawłowno — widzę, że chcecie mnie zniecierpliwić... zawołał przybyły, ale powiadam wam, że jestem zbrojny w tak żelazną cierpliwość, iż znoszę wszystko i łykam jak struś — nic mi nie szkodzi...
Po mojéj śmierci, jeźli doktor raczy wyegzaminować wnętrze, znajdzie tam ciekawe zabytki.
— Nie, bo wy strawicie wszystko — nawet... pogardę.
— Czym zasłużył na nią? spytał gość.
— U mnie... żywo odezwała się jenerałowa, dziś szczególniéj... Jak można się było ośmielić mnie, nas aż tu ścigać?
— Ale na Boga! jam o tém nie myślał... ścigam trochę powietrza i odpoczynku... nikogo więcéj...
— Jeżeli nie wy — odrzekła kwaśno Marya Pawłowna, postrzegłszy znaki, które jéj dawał jenerał — to los jest dla mnie nielitościwy.
— Ale ja zupełnie pojmuję, tłómaczę, uniewiniam zniecierpliwienie wasze na widok petersburgskiéj twarzy, Maryo Pawłowno — mówił Arsen — i wierzcie mi — usunę ją wam z przed oczów — co najrychléj. Przecież nie po to się jedzie do Genui, ażeby tam trafić na Arsena Prokopowicza...
Znajdziemy się w Petersburgu — to nas nie minie —
Tylko wy mnie za surowo sądzicie — mówił daléj — ja jestem wcale nie zły człowiek... Wcale nie dawno temu uratowałem życie takiemu bliźniemu, który od urodzenia klął Moskalów.
— Wy?? rozśmiała się jenerałowa.
— Jak was szanuję i czczę... mówił Arsen... Wy sądzicie, że los tylko jenerałami i ekscelencyami się zajmuje i im tylko zsyła szczególne przygody... Tymczasem prosty radzca kolegialny może być od kapryśnego trafu wybranym na bohatera i zbawcą ludzkim...
Nigdybym nawet nie sądził, żeby mnie los przeznaczał do takich funkcyi.
— Prawda, bo was stworzył na inne cele — szepnęła Marya...
— Ale nikt przeznaczenia nie uniknie. Włóczyłem się po Szwajcaryi... wracam po nocy z Chamonix i napadam na co? na młodego jegomości, który zrobiwszy testament, zrzuciwszy surdut... skacze głową w przepaść. Ja go za kark... i ocaliłem mu życie.
— Aby się dłużéj męczył? spytała kobieta.
— Być może, ale temu ja nie będę winien, odparł Arsen.
Wiecie jenerale — dodał zwracając się ku niemu... był to ziomek wasz... a kto wie? może nawet i krewny... Na pugilaresiku... stało nazwisko Albina Zbyskiego.
Mówiąc to Arsen, spojrzał tryumfująco po przytomnych, jenerałowa zbladła, jenerał zarumienił się i odparł zimno.
— Nie wiem...
— Jak mówicie? drzącym głosem zmienionym spytała kobieta... Albin?...
— Tak jest, piękna pani... mówił nielitościwy przybysz, napawając się wrażeniem, jakie wywarł... Był to niejaki Albin Zbyski. Przewrócona głowa jak to u nich wszystkich Polaków... Spojrzał na jenerała, który nie drgnął.
— Najosobliwszych ten człowiek doznał awantur — ciągnął daléj — był za spisek skazanym do Nerczyńska... w Moskwie z lazaretu z pomocą jakiéjś pięknéj nieznajoméj uciekł..
Spojrzał na Maryę Pawłownę, któréj twarz zbladła strasznie.
— Miał nawet dosyć pieniędzy na drogę... ale go złapano i odarto... Wydobył się za granicę... i tu już, bliskim będąc głodnéj śmierci... chciał sobie życie ukrócić, gdy pochwyciłem go za kark.
— I cóż się z nim stało? usiłując okazać zupełną obojętność, mówiła Marya Pawłowna.
— A! czyn heroiczny obowiązuje przecie — wyrzekł Arsen, musiałem stanąć na wysokości moich przeznaczeń. Los tak wiele zrobił dla mnie, że i ja coś uczynić musiałem przecie, aby okazać się godnym jego faworów.. Opatrzyłem go w fałszywy paszport, pieniądze i nadmuchawszy dobrze, wyprawiłem go — do Polski.
Słuchający milczeli, po marmurowych ich twarzach mógł czytać szyderca, że się zemścił. Jenerałowéj łzy się kręciły w oczach, mężczyzna stał jak słup, ale błysnął raz wzrokiem tak strasznym ku gościowi, że w nim zdawała się być groźba śmierci... Arsen Prokopowicz mimo odwagi, jaką miał, doznał na chwilkę strachu jakiegoś niewytłómaczonego.
Milczenie złowrogie panowało dosyć długo. Jenerał pierwszy je przerwał.
— Jeźli myślicie, rzekł powoli, trzymając głos na wodzy, iż opowiadaniem o losie mego imiennika zrobicie mi wielką boleść, mylicie się, Arsenie Prokopowiczu. Powinniście byli wiedzieć, żem zerwał stósunki z rodziną, i że to, co się tam dzieje w Polsce, wcale mnie nie obchodzi.
— Tak dalece o tém wiem, odparł przybyły, iż i to mi jest wiadomém, że własnéj matce odmówiliście ratować stryjecznego brata..
Jenerał milczał.
— Przyznam się, że już daléj heroizmu i zaparcia się posunąć trudno, kończył mówiący — ale ów brat... stryjeczny? nieprawdaż?
— Dajcież już pokój — gniewnie i nakazująco zawołała jenerałowa — dosyć tego wszystkiego... Zostawcie nas w pokoju...
— Ale wieczorem tylko można żyć w Genui — chcieliżbyście mnie tak rychło wypędzić, nie spytawszy o nowiny z Petersburga, z Polski? Ja mam najświeższe.
— Możemy się ich domyślić, jeżli z niemi do nas spieszycie — odezwała się Marya.
— Nie są złe wcale... mówił, na nią nie zważając Arsen. Rosya... tą razą wyjdzie z tryamfem, ręczę wam... Cesarz będzie zmuszony powołać siły nowe... Dość już tego panowania Polaków i Niemców, naród się ocyka do życia... lud chce ważyć na szali swych losów.. Mamy swobodę druku lepszą niż we Francyi, nią dorobimy się innych... Polskę buntowniczą zmusimy do wybuchu i krwią zalejemy ten pożar. Od razu odkrywam cały plan, nie obawiając się głosić go — jest on już dziś jawny... Polski nic już nie powstrzyma na pochyłości, z któréj leci. Jeźli będzie potrzeba, my ją popchniemy jeszcze...
Śmiał się dziko, spoglądał na jenerała, na pogardliwie i dumnie stojącą naprzeciw kobietę, zacierał ręce...
— Przepraszam was jenerale, moglibyście się obrazić tém, com powiedział, że dosyć panowania Polaków, ale to się was nie tyczy, ja do nich was nie liczę. Wy, jak Sołłohuby, jak Larscy, jak Sokolniccy, jak tylu innych jesteście już prawym Rosyaninem... nie prawdaż? Lada dzień zobaczymy się w cerkwi! a Zbyskoj brzmi nawet lepiéj niż Zbyski!
Jenerał nic nie odpowiedział, z gry tylko jego fizygonomii znać było, że się hamował całą siłą.
— Niewiem, co pocznę, rzekł zwolna, ale jestem pewny, że może lepiéj służyłem Rosyi niż wielu, co się jéj synami urodzili...
Chciał mówić daléj, wstrzymał się, spuścił głowę, zamilkł. Arsen Prokopowicz radby był dłużéj jeszcze nasycać się zemstą przygotowaną choć niezupełną, ale wreszcie postawa jenerałowéj, milczenie obojga zmuszało do odwrotu, wstał i zaczął się kłaniać.
— Nie miejcie mi państwo za złe, że im miłą przerwałem samotność, mówił zwolna, cofając się ku drzwiom. Przecież czasem i we dwojga nudzić się można a rozrywka nie zawadzi... Przyznaję się, że długo wprzódy, nim się ośmieliłem tu wnijść, patrzyłem, jakeście państwo siedzieli naprzeciw siebie milczący. Byłbym przysiągł, że się wyczerpało przedmiotów do rozmowy i że będę pożądanym gościem...
Marya Pawłowna, postanowiwszy sobie nie przeciągać rozmowy, odprowadzała go wzrokiem pogardliwym. Jenerał bawił się dewizką od zegarka.
— Ja jutro wracam do kraju — rzekł uparty gość w progu — może mi dacie polecenia jakie? Dość mam już tych podróży... Dobranoc...
Wysunął się tak, nie otrzymawszy odpowiedzi, wkrótce potém słychać było zamykające się drzwi. — Marya Pawłowna padła na krzesło, zakrywając twarz ręką.
— Tak nikczemnéj istoty nie tylko w życiu nie spotkałam, rzekła cicho, alem nie marzyła, żeby istnieć mogła!!
Stanisławie — dodała — po téj rozmowie czuję, że dłużéj za granicą w takiéj chwili pozostać nie podobna! On wraca! on pospieszy szkodzić tobie, a dziś, gdy mnie tam nie ma, gdy samo imię polskie budzi podejrzenia... któż wie, co zrobić może. — Chcesz? jedziemy!
Oczy jenerała zaświeciły, pochwycił ją za rękę.
— Chciałem cię na to namawiać, choć może nie z obawy, aby mi mógł zaszkodzić, znają go nadto.
— Więc jedźmy...
— Choćby jutro...
— Jedźmy... Włochy mi się sprzykrzyły, człowiek wszędzie przynosi siebie... a troski zgubić nie może...
Stanisław swobodniéj odetchnął, lice mu się rozjaśniło, uśmiech jego nie uszedł baczności kobiety — westchnęła widząc go uradowanym... choć dziwnie tłómaczyła sobie powody wesela...
— Ten człowiek nigdy nas ścigać nie przestanie — mruknął jenerał...
— Czekaj — wróćmy tylko — odpowiedziała Marya Pawłowna, marszcząc brwi, wyczerpała się moja cierpliwość — i ja może się zemścić potrafię... Zobaczymy!!


Komukolwiek się trafiło przeglądać z uwagą długi szereg wizerunków, pochodzących z epok różnych, łatwo mógł zauważać, że każda epoka ma swe typy właściwe. Twarz ludzka odbija czas, na który patrzyła, którego boje ją stworzyły. Strój, włos, sam wyraz rysów napiętnowane są tak żywotem, nasiąkłe nim, iż wpatrzywszy się w nie, prawieby z nich ducha i historyą czasu przeczytać można. W konającym gladiatorze na Kapitolu, gdy się go obok leżącego posągu Agryppiny postawi — wypowiadają się dwojga narodów cywilizacye — tu heroizm barbarzyński, tam zdegenerowane wykształcenie; postawmy XVI wieku portret sławny, znany pod imieniem Borgii, obok peruki niemieckiéj z końca XVII wieku, pastel pani Pompadour przy złomku greckiego starego marmuru...
W bliższych siebie nawet okresach różnice życia, przeznaczeń, doli i myśli nacechowane są wyraziście... Polak końca XVIII wieku nie wygląda tak jak ostatni kontuszowiec z XIX... a emigracya z roku 1881 wcale nie jest do emigracyi z 1864 podobną. W samych twarzach czuć przeżytą epokę, wypiętnowały się na nich idee... oczy patrzą inaczéj, usta się śmieją odmiennie, a troska, po wsze czasy jedna, inaczéj orze ich czoła... Uwagi te mogłyby były przyjść każdemu, znajdującemu się w salonie pewnym w Warszawie, jesienią 1862 r. Zgromadzone w nim osoby stanowiły liczną rodzinę i pokrewnych... w rysach obliczów było coś jednoczącego je, jakaś harmonia świadcząca, że były téż jeszcze myśli i uczucia im wspólne... ale każda z twarzy była innéj epoki świadectwem.
Jedno z pierwszych miejsc u stołu nakrytego do herbaty zajmował mężczyzna siwy, stary, ale krzepki jeszcze i z wzrokiem ognistym. Trzymał się on prosto, sztywno niemal, włos miał ostrzyżony krótko, wąs twardy do góry poddarty, ufarbowany nieco... Suknia na nim szczelno opięta, kroju skromnego, miała przy guziku wstążkę legii, virtuti i medalu św. Heleny... Palił fajkę z długiego cybucha, a ręka, która go podtrzymywała, była silna i żylasta, znać wyrobiona pałaszem i cuglami, które nosiła długo. Począwszy od czoła do środka prawego policzka przez twarz tę ogorzałą i pomarszczoną znać było pałaszowe cięcie, ogromne, zabliźnione, które raczéj zdobiło ją niż oszpecało. Oko jakimś cudem zostało całe...
Naprzeciw na krześle siedział nieco młodszy podobny nieco do pierwszego mężczyzna, mniejszego wzrostu, krępy, przysadzisty z wąsem także, ciemnym jeszcze i bakenbardami starannie podgolonemi w półksiężyce. Jak pierwszy na szyi miał chustkę na wysokim halstuchu zawiązaną, trzymał się wyprostowany i obracał z żołnierska. Palił powoli i uważnie cygaro, z którego kiedy niekiedy dobywał troszkę sinawego dymu.
Nieco daléj stał oparty o stolik młody piękny mężczyzna, ledwie dwudziestokilkoletni, którego czoło promieniało jakimś zapałem, dumą, odwagą, zuchwałém niemal wyzwaniem rzuconém życiu. Patrzał on na dwie siedzące opodal kobiety i jak inni był milczący, ale wyraz twarzy mówił wiele. Nie bez pewnego poszanowania spoglądał na dwóch starszych, ale w uśmiechu przylgłym do jego ust przebijała się niby litość jakaś. Zdawał się mówić — przeżyliście się starzy poczciwce... teraźniejszość do nas należy.
Na kanapie siedziała z pończoszką w ręku smutna, znajoma nam już z Petersburga pułkownikowa Zbyska... Cała zdawała się zajęta robotą, chociaż machinalny ruch rąk odbywał się bez pomocy myśli. Niekiedy kończące drut i wysuwając go westchnęła, zatrzymała się... a po chwili, jakby szukając roztargnienia, powracała do pończochy.
Przy niéj na chwilkę tylko była przysiadła oczekując podania samowaru panienka... typ polski... którego, niestety, żaden artysta jeszcze pochwycić nie umiał — nawet Grottger.. tknąć go unikał.
Kobieta polska w całym rozkwicie i blasku młodości jest zupełnie inną od spotykanych po szerokim świecie... Taką ona była — choć dziś — dziś niestety, więcéj już mamy dziewic europejskich i lalek z żurnalu niż tych panien, któreśmy znali za młodu.
W Polce wdzięk, naiwność, uczucie łączyło się z rozsądkiem prawie chłodnym, umiała być najpraktyczniejszą z istot i największą bohaterką... Jéj heroizm nie miał w sobie nic komedyanckiego, był swobodnym i naturalnym — nie wątpił o sobie, szedł śmiało z podniesioném czołem, ale był tak potężny, że się powiększać i ubierać na pokaz nie potrzebował. Znać było w téj dziewicy córkę kilku pokoleń chrześciańskich rodzin, żon rycerzy, Rzymianek Północy, co len przędły i grodów broniły.
Do téj piersi i serca nigdy cierpienie nie zastukało na próżno, nigdy szlachetne uczucie nie obiło się o nią bez odbrzmienia.
Ale po cóż zciemniać teraźniejszość, malując czego już nie ma!
Siedząca przy pułkownikowéj panienka podobną była do skreślonego obrazu — była piękną ale zarazem straszną. Płoche serce nie przylgnęłoby do niéj, takim tchnęła majestatem... Czytałeś z jéj głębokiego wejrzenia, że serce, co przez nie mówiło, raz się dać miało — na zawsze.
Dziś w oczy naszych niewiast przeszedł ten niepokój żywota, to szukanie wrażeń, ta życia ciekawość i nienasyt wiekuisty, który pożera kosmopolityczną płeć piękną — z wejrzenia naszéj panienki błyskał promyk wiary, nadziei i rezygnacyi szczęśliwéj. Znać ani zanadto spodziewała się od życia, ani okupić chciała drobinę szczęścia — zboczeniem z drogi wytkniętéj. Na ustach miała ten uśmiech błogi, który u stóp ołtarza, w więzieniu, przy łożu chorego, na kobiercu ślubnym, nigdzieby nie był nadto, nigdzieby się kryć nie potrzebował...
Towarzystwo z tych pięciu osób złożone w téj chwili milczało, po twarzach można było zmiarkować, że umilknienie sprowadziła jakaś zdań różnica. Nie chcieli mówić, by się nie drażnić wzajemnie. Tylko młodzieniec niespokojny czekał na nowo mającéj się rozpocząć rozmowy.
Kobiety spoglądały to na siedzącego na kanapie z cybuchem wojskowego, to na jego towarzysza ukradkiem...
Mężczyzna, siedzący na kanapie, skończył fajkę, postawił cybuch i półgłosem zanucił niewyraźnie.
— Jeszcze Polska nie zginęła...
Młody chłopak się rozśmiał.
— A widzi stryjaszek... a co? zawołał — cóż znaczy mazurek Dąbrowskiego, jeźli nie potwierdzenie mojego przekonania — Polska nie zginęła i zginąć nie może.
— Alboż asindziéj to myślisz, że ja o Polsce wątpię? Toś mnie nie dobrze zrozumiał i wątpię o was i o waszym zdrowym rozsądku a nie o zbawieniu Polski. — Polska — mój panie Władysławie to idea — a idee nie umierają... Tylko że ja nie mam was za zdolnych do poddźwignięcia jéj ciężaru..
— Tak! tak! stryjaszkowi potrzeba koalicyi Europy, albo olbrzyma Napoleona I, któremu synowiec nie dorósł do kolan. Ten jest może rozumniejszy, tamten miał czego rozum nie daje — geniusz! Stryjcio nie rozumie wojny bez regularnego wojska, artyleryi, sztabu, kasy, magazynów... a my...
— A wy jesteście des blancs-becs, Mości Dobrodzieju... przerwał stryj. — Co z wami gadać, kiedy jesteście zarozumiali nad wszelkie pojęcie, a zarozumiałość staje wam za wszystko czego wam braknie.
— A wie stryjcio co nam ją daje?
— Co? spytał stary, kiepskie szkoły i pieszczone wychowanie.
— Nie, stryjciu — potężna miłość ojczyzny... Ona cuda czyni dla nas możliwemi.
— Cuda! cuda, ale sac à papier, cudów nie ma na świecie, zawołał wojskowy... wszystko idzie porządkiem pewnym, tylko stare baby... (aj, do djabła! pułkownikowo!) tylko stare kucharki, chciałem powiedzieć, na loteryą stawiają...
— Dajżebo pokój, mój Władziu, przerwał drugi mężczyzna, brygadyer ma słuszność. Myśmy w roku 1881 mieli wojsko i jakie wojsko!! bah! armaty, stolicę... cały naród — a
— Jak to cały naród — przerwał ogniście Władysław — ludu, państwo nie mieliście nigdy.. W roku 18381 nie brał on najmniejszego udziału w powstaniu i wojnie... Rozgrzewały go wojska... dworskie czeladzie szły przez naśladownictwo panów, ale serca w tém nie było — bo niewolnik nie bije się o pozostanie w kajdanach.
— No! no! i posłuchaj go co plecie! oburzył się brygadyer — no! jakże się z nimi zrozumieć! To są demagogi! Lud! naród, tere fere. Sacré nom de Dieu... ten do Sasa ów do lasa. Jak tylko z téj beczki poczynacie, nie ma co i gadać.
— Za Kościuszkowskiéj rewolucyi, mówił śmiejąc się Władysław — był choć Bartosz Głowacki, a w roku 1831...
— Dosyć już tych rozpraw doprawdy, przerwała wstając panna. Władzio... inaczéj widzi, papa inaczéj, stryj inaczéj.
— A wy? spytał brygadyer.
— My! rozśmiała się panienka... to do nas nie należy.
— Tak! tak! powinnoby to do was nie należeć, powinnybyście szarpie dłubać i modlić się, zawołał stary — ale wy z nimi razem spiskujecie, a wasze oczy niebezpieczni rewolucyoniści! Jeżeli się głupstwo jakie zrobi... wy przynajmniéj tyle będziecie winne, co oni...
— Tatku najukochańszy, najdroższy, my nie mięszamy się do niczego... ale...
— Tak! tak... ale jesteście wszędzie! ot nalewałabyś herbatę. Pani pułkownikowa... czeka.
— Ale mój brygadyerze — ocknęła się pułkownikowa... ja o herbacie nie myślę.
Panna Michalina pobiegła do samowaru spiesznie, po drodze pocałowała ojca w rękę, szepnęła coś panu Władysławowi... i znowu posępne w salonie zapanowało milczenie.
Brygadyer westchnął głęboko i zbliżył się de pułkownikowéj.
— Moja Mościa Dobrodziejko... rzekł spokojniéj, człowiek do pewnego czasuby żyć tylko powinien... gdy się wszystko do koła niego zmieni, gdy przestaje rozumieć, czuć, co się dzieje, godzić się z otaczającém, Pan Bógby mu winien zesłać śmierć. Nic smutniejszego nad przeżycie swoich czasów. Stracić ludzi, przyjaciół, rodzinę — a! to nic jeszcze, ale potracić myśli wątek, stać obcym wśród tego, co się dzieje, zgorżkniałym, w opozycyi z dziećmi, z wnukami, z wiekiem... to życie zatruwa!
Przyznaję się, że oto właśnie tak prawie jest ze mną, ja tego nowego pokolenia z krwi naszéj nie rozumiem. Oni myślą wedle innych prawideł, argumentują inaczéj i postępują téż wcale różnie...
Cóż już na tym świecie robić!
Westchnął.
— Mnie się zdaje, kochany brygadyerze, odezwała się pułkownikowa, że trochę za gorąco rzeczy bierzecie, trochę ich sądzicie za surowo, trochę za mało macie wiary w ich siły.
— Ja! żadnéj nie mam! przerwał brygadyer. Wszystko to samopaśnie wyrosło, bez subordynacyi, napoiło się tą polewką niby naukową, którą przyrządzają Moskale, nauczyło się, nienawidząc ich, nieszanować żadnéj władzy, nawet swéj własnéj... w mózgach się im poprzewracało!
I co z tego dobrego być może!
— Ale kochamy brygadyerze, usiłowała łagodząc go — pośredniczyć pułkownikowa... doprawdy tak źle nie jest...
Możecie się dziwić wy, co pamiętacie wszystkie poświęcenia i prace dla ojczyzny, Bar, Kościuszkowską, Legiony, Napoleońskie wojny, rok 1831, że młodzież rwie się także poświadczyć, że jest polską, że i ona chce walczyć?
— Z czém? z kijami? zawołał brygadyer, bez znajomości wojskowego rzemiosła? Ale do stu tysięcy kaduków, żyjemy, moja Dobrodziejko, w wieku, w którym najgorętsza miłość ojczyzny dobrego sztućca i gwintowanego działa nie zastąpi...
Lud powołają! co oni z ludem zrobią? lud ciemny i pójdzie za nimi dziś a jutro z Moskalami...
— Ależ jeszcze nie ma dotąd rewolucyi... i... rzekła pułkownikowa, może nie być wcale...
— Nie może się bez niéj obejść! zawołał śmiejąc się gorżko brygadyer — nadto ona Moskaliskom na rękę... Zrobią ją sami, jeżeli my nie potrafimy. Im w to graj! Myślicie, żeśmy ślepi i nie widziemy, do czego to idzie! Oni zakrywają oczy, udają, że nie widzą, komedye grają, że słabi... czasem chcą nas przekonać, że stchórzyli... ale widocznie pchają do awantury... i śmieją się po cichu.
— Stryjby tego nie mówił, przerwał gorąco Władysław — gdyby wiedział to, co my wiemy.
— Naprzykład? spytał brygadyer...
— Nie wszystko da się mówić głośno, ale mogę zaręczyć stryjowi, że Moskale swoję także pieczeń myślą upiec u tego ognia i że idziemy — w porozumieniu z nimi.
Brygadyer parsknął od śmiechu.
— O mój chłopcze kochany, zawołał — jak wy krótką pamięć macie, czy was historyi uczono! Przypomnijcie sobie, ile to razy oni byli z nami i jakeśmy na tém wychodzili! Byli ze Szczęsnym... byli ze wszystkimi, którzy się na lep ich przyjaźni wziąść dali. Są z panem margrabią... są z wami... są zawsze, gdzie zdradzić i oszukać się spodziewają. Nie zmienił się ich charakter narodowy, nie wyszlachetnieli wcale, ci sami są, co poprzysięgali, że nie myślą o rozbiorze i zaręczali całość Polski w wigilią pochłonięcia. Podstawą ich charakteru jest chytrość i zdradliwość... fałsz... Nigdy dobréj wiary... Cnotę praktykują dla oka, występek pełnią przez posłuszeństwo, pięćset lat uczyli się łgać i kłamać... i z tego nie wyjdą.
— Rozróżnijmy rząd od ludu.
— A gdzież tam lud? spytał brygadyer — i któż ten lud wychowuje i moralizuje, uczy, kształci jeżli nie rząd, co weń przelał całego ducha swego?
Władek uśmiechnął się z politowaniem nad zaślepieniem stryja.
— Niechże mi wolno będzie raz w życiu stanąć w obronie Moskali, odezwał się — przecież to ludzie, przecie między nimi są liberalni, postępowi...
Croyez-y et buver de l’eau! rozśmiał się brygadyer.
— Herbata nalana i dosyć polityki, stukając w stół łyżeczką poczęła nawoływać panna Michalina — a ponieważ ja jestem gospodynią, proszę o inną rozmowę. Tatko mi się wieczorem nagniewa, nadraźni, potém w nocy źle śpi i będzie jutro chory... Dosyć tego.
Pułkownikowa zbliżywszy się, pocałowała ją w czoło.
— Moja ty gosposiu, rzekł weseléj, zasiadając do stołu wojskowy — będziesz prawdziwie mądrą, jeżli potrafisz teraz politykę wypędzić z salonu, choćby na pięć minut...
Ale proszęż cię... ty z rana politykujesz w kościele, śpiewając — Boże coś Polskę, nosisz żałobę... twoja garderobiana także... Ignacy lokaj podobnie... nie ma dnia bez manifestacyi i demonstracyi i chcecie, żebyśmy o polityce zapomnieli.
— Tatku, szepnęła całując go w rękę panna Michalina, czyż patrząc na to i z twoich oczu łza nie pociekła, i z twéj piersi nie dobył się śpiew...
— A! tak! dziecko moje — rzewnie ozwał się stary a jakżeż serce polskie téj pokusie oprzeć się potrafi... Mój Boże, Misiu, gdy na Krakowskiém strzelano do ludu, widziałaś, że wybiegłem. Uczuciu, jakie w nas jest, żaden rozsądek oprzeć się nie potrafi. Ale do czego to wszystko prowadzi?
— Do zmartwychpowstania Polski, zawołał rękę podnosząc Władysław... my ją krwią naszą okupim...
Misia i pułkownikowa dały znak młodemu chłopcu, aby stryja nie draźnił. Ojciec milczący potwierdził rozkaz ten niemy, Władek zamilkł...
Brygadyera czoło odziało się smutkiem, rzekłby kto, że przyszłość oglądał... nie mówił już nic...
Panna Michalina umyślnie zwróciła rozmowę na rzeczy obojętne.
Zdawało się, że wszystko skończone, gdy milczącemu i zapijającemu herbatę ojcu Władzia, który się do rozmowy nie mięszał, starszy brat, pan brygadyer położył rękę na ramieniu.
— A ty stary... wojaku z 1831, gdy ja się z twoim synem ścieram, umyślnie milczysz, czy co? mógłbyś mnie ojcowską powagą podeprzeć?
— Niechcę z własném dzieckiem wojować, rzekł milczący.
— A może ty także marzysz jak on? spytał brygadyer.
— No, nie — odezwał się żołnierz z r. 1831, ale ja jestem więcéj pobłażający, bom pamiętny naszych uniesień, wzięcia arsenału i nocy listopadowéj... a — prawdą i Bogiem sądzę, że cała ta wrzawa rozejdzie się niczém. Wielopolski ma energią... niedopuści. Nahałasują, nademonstrują i pójdą spać.
Władzio się uśmiechnął — ale przeciwko ojcu nic nie odpowiedział.
— Stryjaszku — zawołała Michalina — powinniście dać fant, znowu ta polityka.
— Twój ojciec zaczął a nie ja! rozśmiał się zagadniony — a ja milczę.
W téj chwili pan Władysław, pospiesznie skończywszy swoję herbatę, podziękował pannie Michalinie za ofiarowaną drugą filiżankę, wstał i zabierał się do wyjścia.
— A to dokąd? zapytał ojciec.
— Mam pilny interes... szepnął.
— Zmiłuj się, godzina dziesiąta... idziesz? dokąd?
— Nie wychodzę... muszę tylko być u siebie, bo ktoś ze znajomych przyjdzie do mnie... muszę.
Ojciec ruszył ramionami.
— Ale co ty chcesz — wmięszał się stryj, to są puszczyki żyjące w nocy... spiskują... no... no... pojedziesz jeszcze na Sybir jak Albin...
Na to imię Władysław bystro spojrzał na stryja, pułkownikowa westchnęła.
— Dobrze, że stryj o nim wspomniał, byłbym może nie powiedział państwu, że — że — mam właśnie o nim wiadomość.
Pułkownikowa zerwała się, potrącając filiżankę, odsuwając krzesło.
— A! nielitościwy! niegodziwy! i nie mi nie mówisz — czy to się godzi. Ty wiesz jak ja go kocham. Chyba co złego cię doszło.
— Owszém, owszém, dziwnie jakoś uśmiechając się rzekł żywo Władysław, mogę pani pułkownikowéj zaręczyć, że Albin naprzód w Moskwie zatrzymany tajemniczym sposobem uszedł... Miał wprawdzie wiele trudności... bo go byli pochwycili... ale dostał się za granicę... i...jest wolny!
Pułkownikowa ręce załamała z radości.
— O zwiastunie dobréj nowiny! zawołała — ale czyż to pewno? czy pewno? tyle bajek plotą.
— O! że to co mówię jest najlepszą prawdą, mógłbym potwierdzić nawet przysięgą.
Tu mówiąc zawahał się, wstrzymał, chciał może powiedzieć więcéj, patrząc na rozjaśnione szczęściem lice pułkownikowéj, ale umiał zapał powstrzymać. Zbliżył się, ucałował jéj ręce... i zabierał żegnać.
Biedna kobieta szła wszakże za nim do drugiego pokoju.
— Mój panie Władysławie — mówiła — chwytając go za ręce — przecież mnie powiedzieć możesz zkąd o tém wiesz? przecież ja nie zdradzę! Jeżli chciałeś przysiądz, musisz mieć pewność.
— Najzupełniejszą — odpowiedział młody człowiek — za to ręczę.
— Ale powiedzże mi...
Władysław obejrzał się, postąpił krok... chciał znowu mówić coś więcéj i znowu coś go wstrzymało.
— Ty bo mi nie chcesz wszystkiego powiedzieć! nagliła pułkownikowa.
— Bo nie mogę! szepnął Władzio...
— Mnie!!! dodała z takim wyrazem wyrzutu, błagania i uczucia głębokiego kobieta, że chłopak się prawie zawstydził. Zmięszany począł ją całować po rękach.
— Daruj mi pani!
— O nie! nie! nie mogę ci nieufności przebaczyć... Albin... gdzie jest Albin...
Władzio potarł czoło ręką, myśłał.
— Nie mógłem przecie powiedzieć tego przy wszystkich... niepotrzebnie straszyć i niepokoić... ale daj mi pani słowo, że niepowiesz nikomu.
— Ja ci przysięgam... nawet Misi —
— Albin — jest tutaj! szepnął Władysław. Pułkownikowa zatuliła mu usta ręką... a po chwili padła bezsilna na krzesło.
— Ale to szaleństwo — poczęła głosem stłumionym... On! tu! gdzie go znają wszyscy? gdzie może go lada policyant poznać, wydać... to szaleństwo...
— Widzi pani! z wymówką odparł Władek... pani nie masz odwagi... ten zacny, święty młodzieniec był nam potrzebnym. On jest ukryty, nie ukazuje się tylko najbliżéj z nim związanym... w nocy. Obawiać się nie ma o co... Zresztą dla uspokojenia pani powiedzieć muszę, że wkrótce go ztąd znowu wyprawimy...
Chciał odchodzić, pułkownikowa go wstrzymała gwałtownie.
— Na miłość bozką cię zaklinam, ja widzieć go muszę.
— A! to niepodobna! wyszedłbym na zdrajcę... Pani! nie wymagaj tego...
— Mam prawo — odparła kobieta — bądź co bądź muszę się z nim widzieć, chwilę, minutę... Nie puszczę cię... padnę ci do nóg! Albin to drugie dziecko moje...
Władek był złamany, zobaczył łzy, uczuł ręce wyciągnięte ku sobie — zesłabł.
— Wyjdź pani tak, aby się nie domyślano... ja przeprowadzę... Albin dziś tu będzie u mnie — ale — na miłość Boga — niech nikt nie wie.
— Bądź spokojny, wrócę do salonu, powiem im, że się czuję wzruszoną i chcę pójść do domu, a ciebie prosiłam żebyś mnie przeprowadził... Zatrzymaj się chwilkę...
Nierad swojéj wielomówności, Władysław został sam i nakładając rękawiczki, chodził czyniąc sobie srogie wyrzuty. Zapóźno jednak... cofnąć się było niepodobna. Wkrótce Michalina ukazała się, przeprowadzająca pułkownikową... wyszli...
Władysław stał w tym samym domu na drugiém piętrze wraz z ojcem... Ściana tylko dzieliła jego mieszkanie od rodzicielskiego; dom cały należał do brygadyera. Władek więc pożegnawszy stryjeczną siostrę, podał rękę pułkownikowéj i znalazłszy się na wschodach, szybko powiódł ją na górę...
Zakłopotany był nieco temi odwiedzinami w swojém kawałerskiém mieszkaniu dosyć młodzieńczo urządzoném, spodziewał się wszakże, iż Albin prędko nadejdzie i wyzwoli go z tego położenia. Przysunął fotel najlepszy dla pułkownikowéj, zapalił świecę, spojrzał na zegarek... czekali w milczeniu.
Po chwili chód dał się słyszeć na wschodach powolny, zapukano do drzwi trzy razy, Władek wybiegł.
W progu stał w istocie Albin, którego należało choć parą słowami uprzedzić. Pułkownikowa kochała to przybrane dziecko całém sieroctwem swojego serca, ale téż Albin miłował ją jak matkę. Rzucił się do pokoiku, dowiedziawszy o niéj i padł na kolana.
Popłakali się oboje, tłumiąc łzy i wyrywające się wyrazy. Kobieta lękała się zdradzić nieszczęśliwego. Dopiero po niemym tym uścisku macierzyńskim spojrzała na Albina.
Chłopak był straszliwie zmieniony, a choć umyślnie przetworzył sobie twarz, przefarbował włosy, widać było, jak głęboko cierpiał, jak żył gorączkowo, jak ten krótki przeciąg czasu wiele go kosztował.
Był heroicznie piękny... ale na twarzy zbolałéj, zniszczonéj obietnicy życia nie było... coś prorokującego śmierć blaskiem dziwnym lśniło w jego oczach.
— O mój Albinie! zawołała pułkownikowa — ja po to przyszłam tu tylko, ażeby ci pobłogosławić i prosić a błagać — uciekaj! gdzieindziéj równie pożytecznym być możesz krajowi, tu dnia jednego bezpiecznym nie jesteś.
Albin uśmiechnął się tryumfująco...
— Nie długo tu zabawię, rzekł — a jestem zupełnie spokojnym o siebie i mama niech się nie boi.
Spojrzeli na siebie z Władkiem.
Pułkownikowa poszeptała swemu ulubieńcowi coś na ucho, spłakała się, uściskała go i poprosiwszy gospodarza, ażeby ją na dół sprowadził, po półgodzinnéj rozmowie przerywanéj odeszła. Albin towarzyszył jéj także aż do drzwi domu... Nie zrobił najmniejszéj wymówki Władkowi za to, że go wydał, był szczęśliwym, że ją zobaczył. — Wrócili trzymając się pod ręce na górę...
— Wszystko idzie jak najlepiéj — odezwał się po cichu, gdy drzwi się za nimi zamknęły, Albin — stósunki, któreśmy zawiązali w Petersburgu, najświetniejsze dozwalają mieć nadzieje... Idziemy z partyą moskiewską liberalną, postępową ręka w rękę. Utworzył się wojskowy komitet będący z naszym w związku... działamy wspólnie. Nigdy jeszcze sprawa polska na tak pewnych nie była oparta podstawach...
Władek zatarł ręce i uściskał go.
— Jutro, zawołał Albin, przejeżdżający tędy pewien rewolucyonista moskiewski, ten sam, który mi życie ocalił, będzie u mnie dla porozumienia się z naszymi... Chcesz, to przyjdź, poznasz bardzo oryginalnego i znakomitego człowieka... Jest on w drodze do Petersburga... być może, ale to jeszcze niepewne, że ja z nim pojadę albo go wyprzedzę. Bądź co bądź... stósunek ten pielęgnować potrzeba...
Długo jeszcze dwaj pełni nadziei młodzi konspiratorowie mówili z sobą, śmiali się, planowali, nareszcie Albin, ułożywszy się o jutrzejsze spotkanie, wyszedł... Gdy był na wschodach już, stojącego ze świecą w górze towarzysza uderzył suchy, dziwny kaszel, który się wyrwał z jego piersi... Ale różowe nadzieje zważać na ten symptom nie dozwalały...
Albin zszedł ręką instynktowo uciskając piersi, w któréj już mieszkała śmierć...


Nazajutrz w Kuryerku między innemi wiadomościami o przybyłych i odjeżdżających z Warszawy pomieszczono nazwisko wracającego z Włoch jenerała Stanisława Karłowicza Zbyskiego...
Jenerał na dzień tylko dla widzenia się z matką zatrzymał się w Warszawie... i stanął w hotelu Europejskim. Towarzyszka jego podróży Marya Pawłowna zajęła obok apartament osobny zupełnie.
Jakież było zdziwienie pułkownikowéj, gdy z rana zadzwoniono do jéj mieszkania i niespodziewany gość, ukazał się syn na progu. Miała ona srogi żal do niego za Albina, ale kochała tego jedynaka do tego stopnia, że nawet w tym dla niéj niewytłómaczonym razie przypisywała obojętność jakimś powodom przeważnym, niezwyciężonym, które go uniewiniały. Zresztą z opowiadania wczorajszego Albina chciała się domyślać, że jenerał, choć się z tém taił, uwolnieniu jego nie był obcym.
Wielka była radość macierzyńska ale krótka, jenerał bowiem prawie przy powitaniu samém zapowiedział, że musi nazajutrz rano powracać do Petersburga, iż go tam powołują interesa służbowe.
Matka westchnęła.
— Zawsze ta służba!
Pomimo przyjemności niespodziewanego spotkania, które twarz Stanisława rozjaśniło na chwilę, uważała, że w ogóle fizyognomia jego była posępna, czoło zmarszczone, a w mowie i ruchach malowało się jakieś zniecierpliwienie i podrażnienie. Usiłowała go wybadać — napróżno — Stanisław był zamyślony i zamknięty.
— Bawisz u nas tak krótko — zawołała wreszcie po kilku próbach dostania się do jego serca — że przynajmniéj przez ten cały dzień musisz zostać z nami i darować go matce. Chcę, żebyś był u Wyborskich, musisz zobaczyć Michalinę moją... Rodzina ta i pokrewną jest i poprzyjaźnioną z nami od dawna, dla mnie dom ten najmilszy... nie tylko wypada ci tam być, ale musisz to uczynić.
Jenerał widocznie był zakłopotany, zmilczał. — Dobrze, rzekł w końcu, będę, jednakże i tu mnie nawet obowiązki służbowe gnają, muszę się prezentować w zamku, potém jestem na rozkazy.
— Czekam więc na ciebie, jak tylko będzie można najprędzéj a Wyborskim dam wiedzieć, że u nich będziemy...
Jenerał odjechał, jak przybył, pomięszany i milczący; położenie jego wśród rodziny i przyjaciół było teraz nader kłopotliwe; służba, długie życie w stolicy, oderwanie się od tego świata uczyniły mu go obcym. Jak wielu jemu podobnych związanych służbą rządową znajdował się stykając ze swymi w przykréj konieczności pilnowania każdego słowa, czując, że również otaczający z nim zupełnie szczerymi być nie mogli. W Warszawie wszystko mu swobodne lata dziecięce przypominało... ale zarazem zdawało się dziwném jakiémś i straszném. Bytność jenerałowéj niepokoiła go także.
Matka natychmiast napisała do Michaliny, oznajmując jéj o bytności syna i pragnieniu zaprezentowania go znowu w ich domu. Nie widziano go tam tak bardzo a bardzo dawno, iż miano w nim prawie powitać nowego człowieka... Dziećmi bawili się niegdyś razem z Misią... z tego czasu żywione przez matkę zostały wspomnienia w sercu dziewczęcia... I ona wszakże i ojciec jéj brygadier i brat jego i Władek gorączka na wieść o przybyciu jenerała pomięszali się. Była to chwila w Warszawie, w któréj rzadziéj niż kiedy mundur moskiewski pokazywał się w polskim domu. Z wyjątkiem nie wielkiéj liczby zmuszonéj żyć z wojskowymi i urzędnikami, wszystko od nich stroniło. Polskie pochodzenie noszącego mundur niewoli nie tylko nie uniewiniało ale wstrętliwszym go czyniło jeszcze. Wymagano wśród ogólnego rozdrażnienia przeciwko Moskalom, aby się wszyscy będący w służbie podawali do dymisyi. Dla tego i matka jenerała chciała w obec gotujących się wypadków wymódz to na nim także.
Zjawienie się munduru w domu tak patryotycznym i znanym z uczuć polskich, jak cały dom rodziny Wyborskich — wielkim było wypadkiem. Brygadier, nienawykły do ukrywania swych myśli a wielki wróg Moskali, kłopotał się zawczasu, czy sobie usta zamknąć potrafi. Władek zapowiedział, że nie przyjdzie lepiéj na tę chwilę do domu, aby uniknąć spotkania. P. Michalina jedna może pragnęła widzieć tego, z którym prawie dzieckiem grała w kochanie... wyobrażała go sobie różnie, domyślała... marzyła nieco.
Tymczasem gdy jenerał w paradnym mundurze udał się do zamku dla zaprezentowania, gotowało się dlań przyjęcie wcale niespodziewane w ulicy. Arsen Prokopowicz bawił w Warszawie, przez Albina porobił był już pewne stósunki i znajomości z najgorętszymi; miło mu było wyrządzić cichaczem dotkliwą przykrość nieprzyjacielowi. Śledząc każdy krok Maryi Pawłownéj, wiedział zawczasu, kiedy przyjadą... gotował się na to...
Nie użył Albina i dla pokrewieństwa i przez dobrze obrachowaną zręczność, ale w wigilią szepnął jednemu z najzapaleńszych koryfeuszów demonstracyi ulicznych:
— Ja jestem Moskal — nikt temu nie winien, że się urodzi tak lub owak... ale kto nie umie poszanować swéj narodowości, apostazyą się chwali i afiszuje ją... temuby się nauczka należała... Warto coś zrobić jenerałowi Zbyskiemu...
Uśmiechnął się szatańsko.
— Maleńka delikatna nauczka nie zawadziłaby, powtórzył... trochę błota na mundur i ordery... — hę? jak myślicie...?
W to było grać naówczas, rozgorączkowanym nie mogło nic być przyjemniejszém nad zręczność wydemonstrowania pogardy dla — zdrajcy. Właśnie jedna policya narodowa była najlepiéj urządzoną, a w ulicy robiono co się podobało, mimo straży, czujności i niedołężnych represyi. Dowiedziano się więc, kiedy jenerał przyjedzie, gdzie stanie, wyszpiegowano wędrówkę jego do zamku i czekano nań z powrotem. Kilkunastu chłopaków rozsianych po rogach ulic upatrywało powozu. W mgnieniu oka, gdy Stanisław zdążał nazad do Europejskiego hotelu... dorożkę odkrytą otoczyli ulicznicy, wołając: — Zdrajca! zdrajca! i biegnąc za nią czwałem... Jenerał nie zrozumiał z razu... ale z kilku stron ciśnięto nań kamieniami i błotem... o uszy jego obił się ten krzyk, pobladł... zarumienił się i nim opanował się sam, w pierwszéj chwili oburzenia chciał zerwać z siedzenia, biedz... Szczęściem dorożkarz zaciął konie przestraszony, wojskowa straż nadciągała i demonstracya się rozproszyła natychmiast, tak że nawet nikogo z winnych pochwycić nie zdołano.
Blady, wzruszony, z zaciętemi ustami Stanisław wbiegł do hotelu... do którego już wieść o napadzie jakby iskrą elektryczną była doszła. Poznał to po twarzach służby źle ukrywających szyderskie uśmiechy. Pod wrażeniem wypadku wbiegł do Maryi Pawłownéj, która, spojrzawszy nań, poznała, że się coś strasznego z nim stać musiało.
— Co to jest? Stanisławie Karłowicz? co z tobą się dzieje? co tobie?
— Nic! nic! nic! zawołał jenerał, rzucając się na kanapę — i w téj chwili dopiero postrzegł, że na przedzie munduru obryzgany był błotem a w kilku miejscach suknia nosiła ślady piasku i kamieni... Tych plam nieszczęsnych dostrzegła kobieta, domyśliła się wszystkiego i załamała dłonie.
— O mój Boże! krzyknęła — o niegodziwi! jedźmy! uciekajmy! ty tu chwili nie możesz pozostać...
Ale jenerał już był odzyskał przytomność i drżący uśmiechał się tylko gorżko.
— Maryo Pawłowno! nic nie ma, nie było i nie będzie... roicie sobie niebezpieczeństwo... to nic...
— Jakto nic? pospólstwo cię napaść musiało... patrz... mundur twój ślady nosi.
— Na miłość Bożą! cicho! ani słowa o tém — nie trzeba z dzieciństwa robić rzeczy wielkich.
— Ale coś przecież się stało?
— Nic... wiadomo, jakie jest rozdrażnienie przeciwko mundurom — zobaczyli chłopcy mundur... i nie znając i nie wiedząc, kto i co...
— A! uciekajmyż ztąd! błagająco powtórzyła jenerałowa.
— Ja nie mogę, przynajmniéj do jutra... mam matkę, któréj nie widziałem dawno i przyrzekłem być z nią dzień cały... muszę i powinienem.
Marya Pawłowna podparła głowę na ręku i nagle zamilkła; potém chustkę batystową, którą trzymała w ręku, rozdarła na wpół, potém wstała i przechadzać się zaczęła...
W tém zapukano do drzwi, twarz Arsena Prokopowicza pokazała się w nich uśmiechnięta. Stanisław ujrzawszy go prędko pył począł otrzepywać z sukni. Petersburgski elegant stał, jakby pragnąc nasycić się wrażeniem, które zjawienie się jego uczynić miało; wiedział już o wypadku jenerała i przybiegł zobaczyć, czy nauka poskutkowała.
Jenerałowa z kobiecą i pańską niecierpliwością przyjęła go w progu znaczącém ruszeniem ramion, które mówiło: A! nieznośny natręt bez wstydu...
— Tym razem jestem pewny, że państwo się nawet nie zadziwicie mojemi odwiedzinami... wpadam tylko na chwilę pozdrowić was i spytać Maryi Pawłownéj, czy w litościwém jéj sercu nie zmieniły się choć cokolwiek usposobienia dla mnie?
— Nie macie ani litości ani wstydu... szepnęła kobieta.
— Owszem i jedno i drugie posiadam w wysokim stopniu, ale z obojgiem się nie popisuję...
— Jedziecie do Petersburga? spytał jenerał, nie wiedząc, co powiedzieć.
— Dopiero późniéj może, odparł Arsen, wy mnie zapewne wyprzedzicie, ja muszę się przypatrzyć nieco ciekawéj Warszawie, która sobie hula... Trzeba przyznać im, że ci Polacy są mężni. Moglibyśmy ich znieść i zniszczyć każdéj godziny, oni nam w oczy plują. Wystawcie sobie Maryo Pawłowno — mówił daléj — nie dawniéj temu jak godzina może, wśród miasta naprzeciwko poczty, pod bokiem naszym bagnety Suworowa im przypominającym... w biały dzień chłopcy od szewców obrzucali błotem i kamieniami któregoś z naszych jenerałów...
Nie wiem jeszcze którego... dodał, ale rzecz pewna, całe miasto hałaśliwie się śmieje i raduje tą doskonałą farsą.
— Nie wiecie, kogo obrzucali — odrzekł spokojnie jenerał — ja wam powiem, — to mnie.
— A! a! nie może być! was! nie może być! rzekł Arsen śmiejąc się — i cóż wy na to?
— Ja się śmieję — odpowiedział spokojnie Stanisław Karłowicz — bo rzecz jest tylko śmiechu warta.
Arsen potrząsł głową.
— Jeżeli to was spotkało — dodał, przyznajcie, że to mieć może znaczenie wcale różne — inne... niżeli ja wnosiłem z początku.
— Mylicie się, ja tu nie jestem znajomy...
— Mylicie się — przerwał Arsen — mylicie się wy, policya spiskowych doskonała, lepsza pono niż nasza, chociaż naszą się posługuje. Wiedziano, co czyniono, ja wam ręczę. Miałem czas przez kilka dni poczynić małe studya nad osobliwszym stanem kraju... jak na wolno-praktykujący rząd, ten komitet narodowy, czy jak się on tam nazywa, wcale nie jest niezręczny...
Jenerałowa chodziła po pokoju, nie mówiąc słowa, burzyła się a wstrzymywała od wybuchu, znajdując, że wreszcie ta istota gniewu nawet nie była warta.
Napróżno szanowny Arsen Prokopowicz starał się ją rozdrażnić, postanowiła nie widzieć go i nie wiedzieć, że jest na świecie. Po kilku takich chwilach pasowania się z sobą, nie obejrzawszy się na niego, wyszła do drugiego pokoju i drzwi zatrzasnęła.
Moskal zobaczył to, uczuł, ale pozostawszy sam z jenerałem, który go siedzieć nie prosił, postanowił z chwili korzystać. Zbliżył się doń.
— Was to jednak więcéj niż mnie obchodzi, Stanisławie Karłowiczu — rzekł topiąc w nim oczy — co się wam zdaje — jak się to wszystko skończy z tą biedną Polską. Oni się postawili w takiém położeniu, że nie obejdzie się bez krwawego starcia... a nawet bardzo krwawego; ale nie mogąc ich do nogi wybić, co my z nimi potém poczniemy? Ani żyć, ani się pogodzić — ani rozstać.
— Arsenie Prokopowiczu — odparł jenerał zimno, jestem wojskowy, polityką się nigdy nie zajmowałem... ja się na tém nie rozumiem...
— Ale i jako wojskowy, panie jenerale, przerwał Arsen, możecie być w położeniu nader przykrém... Jest rzeczą niezawodną, że oni nas wyzwą na rękę, wy służycie w wojsku... mogą wam kazać wystąpić przeciwko zbuntowanym... w ich szeregach — bardzo się to stać może — znajdzie się brat wasz jaki... krewny... blizki — co w takim razie poczniecie?
— Spełnię obowiązek! odparł zimno jenerał.
— Jaki?
— Czy przysłani jesteście urzędownie, aby mnie zawczasu wybadać? spytał jenerał, czy nie wiecie, jaki jest obowiązek dowodzącego wojskiem?
— Ja, przyznam się wam, myślałem o obowiązkach innych, o tych, które się zaciągają w kolebce i poprzedzają służbę... o obowiązkach Polaka.
Na to śmiałe, podstępne pytanie jenerał, który dobrze wiedział, z kim miał do czynieniu — rzekł z uśmiechem:
— Moglibyście być sędzią inkwizytorem, tak doskonale umiecie badać, Arsenie Prokopowiczu — ale ja tymczasem, zostawiam wam samym odpowiedź na to pytanie...
— To znaczy niechcieć ani czarno ani biało się spowiadać, jenerale... A ja, gdybym był Polakiem, dodał, i gdybyście mi to pytanie zadali, zaprawdę... nie wiedziałbym, jak rozwiązać je.
Za Mikołaja, wiecie, jaki on był — nie zapomniany ów!! w czasie wojny z Polską wielu Polaków nie poszło na swoich braci... Za to ich przecie nie skazano na szubienicę, Mikołajek zesłał ich na Kaukaz i tam ich kabardyńskie kule pozmiatały...
— Więc ześlecie téż mnie, jeżeli służby odmówię, przeciw Bucharcom gdzie, a tam szaszka lub kula uwolni was, Arsenie Prokopowiczu, od człowieka, który nie miał szczęścia się wam podobać.
To mówiąc spojrzał na zegarek jenerał.
— Bardzo przepraszam was, że nie mogę dłużéj korzystać z miłego towarzystwa, ale muszę jechać!
— Jak to! odważycie się po tym wypadku — zawołał Arsen.
— Wezmę karetę — rzekł zimno jenerał. Do zobaczenia w Petersburgu.
Arsen im więcéj nienawidził jenerała, tém goręcéj począł go ściskać, żegnać się, oczki mu błyszczały, drgał cały, był prawie szczęśliwy — czuł, że dotkliwie dojadł...
Wysunął się nareszcie. Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, wyszła Marya Pawłowna... z zaczerwienionemi oczyma.
— Bądź zdrowa, jadę — rzekł Stanisław podając jéj rękę.
— Jedziesz! jedziesz sam! a ja z tobą jechać nie mogę...
— Nie lękaj się o mnie... weź książkę, zapomnij o wszystkiém...
— Tylko nie o tobie! O! jak ten dzień straszny, długim mi się wyda... nieznośnym...
Jenerał nic nie odpowiedział, podał jéj rękę... wyśliznął się.
Przyszedłszy do swojego pokoju... zrzucił mundur zbłocony z orderami... ale w chwili gdy się miał ubrać na nowo... spostrzegł, że nawet wybór stroju był trudny. Nie miał prawa w mieście, gdzie były władze wyższe wojskowe, zrzucić munduru... było to przeciw przepisom... Choć niktby go tam pewnie nie wyśpiegował i nie wydał... Jenerał nadto był przywykł do zachowywania przepisów.. by się na taki krok mógł ważyć. Z drugiéj strony przybrać się paradnie do domu, dla którego honorowe moskiewskie oznaki były nienawistnemi... zrobiłoby mu przykrość. Chciał wdziać codzienny surdut wojskowy... lękał się, by to nie uważano za uchybienie. Zrzucenie munduru po rannéj przygodzie mogło było téż uchodzić za tchórzostwo... krew uderzyła mu do głowy. Szybko włożył na powrót paradny strój, od którego odczepił ordery wszystkie, zostawując tylko wysłużony na placu boju świętego Jerzego... otulił się płaszczem... wyszedł.
Nie mógł przewidzieć, że wypadek, który spotkał go rano, już wprawdzie bezimiennie doniesionym był matce... że serce jéj dorzuciło do niego nazwisko i że nieszczęśliwa przed wizerunkiem Chrystusa i Matki Boskiéj spłakana, z załamanemi rękami, czekała jego przybycia...
Wszedłszy na próg jéj pokoju, z twarzą, któréj starał się nadać wyraz spokoju i wesela — na pierwszy rzut oka, postrzegłszy jéj łzy, domyślił się wszystkiego Stanisław... pobiegł milczący całować jéj ręce...
Nie rzekli długo słowa... nareszcie wdowa cicho szepnęła:
— Stasiu! na miłość Bożą! Stasiu.. najdroższy mój, zrzuć z siebie ten mundur — wyzwól się z téj służby nieszczęsnéj... błagam cię...
— Uczyniłbym to dla ciebie, matko... odpowiedział jenerał — gdyby... gdyby to było możliwém... Dziś — nie mogę! nie mówmy... nie mogę... Ojciec, gdyby wstał z grobu z rozkazem na ustach... odpowiedziałbym mu toż samo... i przysięgam ci, matko... onby mnie uniewinił.
Wdowa z podziwieniem spojrzała na niego, otarła oczy... nie odpowiedziała nic.. podała mu rękę po chwili i pojechali do Wyborskich, brygadyer zaprosił ich na obiad.
Przybywszy, zastali wszystkich w salonie, ale po twarzach znać było zakłopotanie, trwogę, pomięszanie... przymus jakiś. Wyuczony dworactwa jenerał przywdział twarz wesołą, chociaż jego oblicze nawet z największą usilnością, nigdy pewnéj powagi z siebie nie zrzucało. Brygadyer był wyświeżony, brat jego chłodny i grzeczny... Władek się nie ukazał. Panna Michalina zdala stojąc, oczekiwała z bijącém sercem widma swojéj młodości, zarumieniła się zobaczywszy wchodzącego... zbliżyła się powitać pułkownikową. Spojrzeli na siebie...
— Powinienbym pani przedstawić się, rzekł wesoło jenerał, i gdybym nie przybywał z matką, byłoby to nieodzownie potrzebném...
— Myślisz pan? ja nie sądzę... odpowiedziała Michalina głos zniżając — jeżlibym pana nie poznała, to chyba dla tego, że trudno mi sobie przedstawić Stanisława Zbyskiego w mundurze jenerała moskiewskiego.
Jenerał westchnął.
— A pan, poznałżebyś mnie?
— Ja! nie wiem, rzekł Stanisław, w mojéj myśli pani pozostałaś ową dzieweczką z rozpuszczonemi włoskami, w różowéj sukience... jaką panią pożegnałem. Nie chcę się wyrzekać tego obrazka nawet dla piękniejszego może innego...
Po kilku słowach ogólnéj rozmowy cała taktyka macierzyńska skierowana została ku temu, aby Michalinę zbliżyć do syna. Rodzina Wyborskich nie przeciwiła się temu, ale i nie pomagała... ojciec spoglądał na syna wdowy z wyrazem dziwnym jakimś... Nie wiedziano co mówić, o pogodzie, miałoby minę żartu... o kraju, wymówki — o przeszłości było drażliwém, o teraźniejszości niepodobném...
Plątały się słowa nie mogąc powiązać i spleść w jakąś całość.
Brygadyer czuł się w obowiązku zabawiania gościa jako gospodarz domu, a co rozpoczął o Napoleonie, to wpadał na kampanią 1812 r... i rżnął Moskali. Gryzł się za język i urywał. Ojciec Władka, równie był zakłopotany, co chwila mu w. ks. Konstanty się nawijał... a potém Belweder... noc listopadowa, Wawr, Grochów i Ostrołęka.
W końcu zdano rozmowę z konieczności na pannę Michalinę jako na najswobodniejszą, jako na kobietę, któréj najwięcéj powiedzieć było wolno.
Dawna towarzyszka zabaw dziecinnych, mimo poufałości ze Stasiem, teraz jakoś także nie zupełnie z nim była swobodną. Badała go oczyma, chciała zajrzeć w głąb duszy i znajdowała jakby jakąś żelazną zaporę między sobą a nim...
Smutek ją nie dziwił, bo ranne zdarzenie i jéj było wiadomém... nie pojmowało tego jakiegoś zimnego zamknięcia w sobie... panowania nad gniewem nawet i uczuciem...
Spodziewała się znaleść go może podrażnionym, oburzonym, a nie tak zapieczętowanym i smutnie spokojnym. — Chciała go zgadnąć z tych wskazówek charakteru, które z dzieciństwa zachowała i — nie mogła.
— Pan mi przecie za złe nie weźmiesz, że ja go panem Stanisławem, tout court nazywać będę? Spytała...
— A jakżeby mogło być inaczéj?
— Nawet mam trochę żalu, żeś pan do nas włożył ten mundur... dodała.
— Niepodobna, ażebyś pani nie słyszała o wypadku, jaki mnie spotkał dziś rano?
Misia spuściła oczy.
— Przyznasz pani, spokojnie kończył jenerał, że zrzucić po nim mundur byłoby tchórzostwem i podłością...
Misia zmilczałe.
— I nie zabolałoż to pana? spytała.
— Jestem żołnierzem, spokojnie rzekł Stanisław... być rannym moje przeznaczenie a znieść ranę mój obowiązek.
Chwilkę chodzili tak po pokoju nic nie mówiąc.
— Jakże się panu wydała Warszawa? spytała.
— Dziwnie! gorączkowa... dramatyczna... niezrozumiała.
— Niezrozumiała? podchwyciła Michalina.
— Pani jam tyle lat przebył tam, gdzie jest lód, mróz a gorączki nie ma nigdy. —
— To prawda...
— I myślisz pan tam zostać?
— Któż może wiedzieć przyszłość?...
— Ale pan masz wolę?...
— Nie wiem, czy w téj chwili mam ją i przyznać to mogę.
— Mężczyzna?
— Mężczyzna, pani, ma obowiązki a one krępują wolę...
— Ale z nich musi sobie zdać sprawę i nie dać ich sobie narzucić. —
— Zapewne, rzekł jenerał zimno.
To mówiąc podniósł głowę, popatrzył na śliczną towarzyszkę swoję i po dawnemu ujął jéj rękę poufale...
— Panno Michalino — wyświadcz mi pani jedną łaskę...
— Ja? panu?
— Wielką łaskę... oto... na ślepo mi uwierz, iż jakkolwiek się jéj wydam dziwnym, może występnym... nieczułym, zepsutym, odłożysz wyrok ostateczny o mnie do.. pewnego czasu.
— Do jakiego czasu?
Jenerał się wstrzymał...
— Do tego, gdy ja z panią szczerzéj i otwarciéj niż dziś będę mógł mówić...
Spojrzeli na siebie po dawnemu, żywo, jakoś serdecznie, Misia wyciągnęła mu rękę.
— I będę pana broniła...
— Jeźli będę potrzebował obrony... broń mnie, przyjaciółko młodości, szczególniéj przed matką...
Drzwi się otworzyły, zbliżała się obiadowa godzina, wszedł jeszcze jeden człowiek — przyjaciel rodzin obu szczególniéj ojca Stanisława, pan senator i wojewoda Chlewiński... którego zaproszono na obiad także, wiedząc, że miło mu będzie zobaczyć syna wdowy, a może i dla ożywienia towarzystwa...
Senator siwy, wysoki, poważny choć nieco za żywo na swe sześćdziesiąt kilka lat wyglądający, miał fizyognomią pełną wyrazu spokoju, dobroci i słodyczy. Wsunął się uśmiechnięty i rozweselił wszystkie twarze swém przybyciem. Ledwie powitawszy gospodarzy z otwartemi rękami poszedł do jenerała...
— Pozwól mi się powitać jak syna, zawołał z uczuciem... przypominasz ojca, któregom kochał z całéj duszy... pozwól mi się sobie przypatrzeć i nacieszyć moim odrodzonym druhem... tak mi go przypominasz!
Niestety — ten mundur!
I zamilkł nagle... a posmutniał.
Senator należał do tych ludzi, którzy jak najmniéj hołdują konwencyom światowym w rzeczach przekonania. Grzeczny aż do zbytku dla kobiet, dla wszystkich, tam gdzie szło o prawdę, którą wyznawał, nie wahał się nigdy wypowiedzieć ją, choćby ona miała przykrość chwilową wyrządzić. Znano go z tego łagodnego ale upartego apostolstwa idei, powszechnie nazywanych utopiami... znano z chrześciańskiego uczucia głębokiego, choć w ścisłém znaczeniu orthodoxem nie był.
Duchowni mieli mu nawet za złe swobodną interpretacyą pisma i — jak oni to zwali — tworzenie sobie własnéj wiary; senator z poszanowaniem przyjmował ich uwagi, ale — nawrócić się nie dawał.
Posadzono go z honorami należnemi wiekowi, przyjaźni jego wiernój dla domu, na kanapie obok pułkownikowéj. Ale zaledwie siadł, ledwie usta otworzył, rozmowa z ostrożnéj i wymijającéj drażliwe rzeczy padła zaraz na wypadki, usposobienie kraju i następstwa możliwe tego stanu...
— Ten stan rzeczy, pochwycił senator, zażywając tabakę — dla mnie, com przeżył wiele i był świadkiem postępu choroby, wcale się nie wydaje dziwnym. Sto lat nań pracowały rządy i podwładni. Nic nie może być nad to pomyślniejszym dla pierwszych, zgubniejszém dla nas.. Wszyscy zamilkli.
— Sto razy o tośmy się z ojcem waszym, mój jenerale, spierali, mówił Chlewiński, ja byłem, jestem i będę tego przekonania, że spiski nas gubią, rewolucye zabijają, a spiskowego ducha i rewolucyą szczepiono nam najusilniéj. Fałszywy rząd uczył fałszu... niemoralne środki demoralizowały. Używano ich przeciwko nam, sądziliśmy, iż wolno użyć przeciw nim takich samych... Słowem powoli przyszliśmy do tego, co dziś widzicie.
Mylę się — dodał po chwili — początek naszego teraźniejszego ruchu był wzniosły, wielki, szalony może ale heroiczny... Iść bezbronnym na kule, wyznawać prawdę głośno, nie ulęknąwszy się niewoli, śmierci, męczarni... cóż może być potężniejszego... straszniejszego dla nieprzyjaciela... Od procesyi krwawéj i złamanego krzyża na Krakowskiém, od wiekopomnego pogrzebu marcowego do horodelskiego zjazdu bezbronnych, śpiewających: Boże coś Polskę przed działami Chruszczewa... co za epopeja!! ale daléj...
Starzec potrząsnął głową... wszyscy milczeli... obejrzał się.
— A! widzę, żem niepotrzebnie ten bolesny przedmiot poruszył, rzekł dobywając tabakierki, ale znacie mnie, jestem niepoprawny grzesznik... co myślę, to mówię...
Spuścił głowę na piersi.
— Cóż wy jenerale? — zapytał strzelając doń jak kulą pytaniem natrętném — co wy na to?
— Nie poważę się sądzić, bom widział krótko, mało, a żyłem w atmosferze, która mogła źle wpłynąć na sądy moje.
— Masz słuszność, odparł senator... takich wypadków lekkomyślnie, z pierwszego wejrzenia... zrozumieć i o nich wyrokować nie podobna. Dla tego jak losy, jak przeszłość Polski tak one szczególniéj za granicą fałszywie będą pojmowane...
Nieszczęściem jest, że gdy początek tego ruchu, téj protestacyi przeciwko gwałtowi i sile był czysto polski i natchniony... dziś już przejęła w swe ręce kierunek dalszy rewolucya naśladowana, europejska... spisek, tajemnicze knowania i terroryzm... podziemny...
Szczęściem dla wybawienia towarzystwa od rozmowy nader przykréj kamerdyner oznajmił, że do stołu podano; otwarły się drzwi sali jadalnéj, senator podał rękę Michalinie, brygadyer pułkownikowéj... ojciec Władka poprowadził jenerała i... sama sług przytomność kazała przerwać... Pułkownikowa manewrowała znowu, ażeby syn znalazł się przy Michalinie... ale z drugiéj strony miał senatora, który mu nie dawał pokoju... Obiad więc zszedł na opowiadaniach z przeszłości i zwykle milczący brat gospodarza wpadłszy raz na wspomnienie z r. 1831, po kilku wina kieliszkach zasiadł w olszynce grochowskiéj i więcéj z niéj już nie wyszedł. Obiad w ogóle rozwiązał języki, a choć mundur moskiewski raził wszystkich, w końcu nikt dla niego nie powstrzymywał się od szczerego wyrazu nienawiści dla Moskali.
Jeden senator tylko wracał ciągle do ulubionéj piosenki, że ich było można zwyciężyć, stawiąc im opór otwarty, szczery, twardy ale nie tający nigdy, dla żadnych względów prawdy.
Nieszczęściem, mówił Chlewiński — naród w chwili wielkiéj katastrofy był zdemoralizowanym, nie stał na wysokości męczeństwa swojego... jedni pieniędzmi, drudzy strachem, inni sobkowstwem występném przekupić się dali... kłamano, kłamstwo poszło w nałóg, w obyczaj, w tradycyą i gubi nas... Nigdyby nieprzyjaciel nie ważył się na atentaty przeciwko wierze, narodowości, prawu, gdybyśmy sami mu nie posiłkowali. Najemne ręce polskie kuły nam kajdany, okryci orderami ludzie nasi... kłaniając się Baalowi... zgubili nas...
Na te słowa... jenerał pobladł straszliwie, matka spojrzała nań z trwogą, ale ujrzała uśmiech wydobywający się na blade usta. Senator pomiarkował, że nie do rzeczy się wyraził, był jednak w dobréj wierze... Chciał się poprawić zaraz...
— W pomoc fałszywym systemom i demoralizacyi przyszedł głupi wallenrodyzm — dodał żywo... Wallenrodyzm nas dobił.
Jenerał spojrzał nań.
— Mickiewicz miał słuszność, gdy pod życia koniec wzdychał, że nie mógł wykupić i spalić zatrutego poematu... Zrodził się on z tradycyi nie naszych, maurytańskich, hiszpańskich, kosmopolitycznych — ale nie polskich. Zdradzać pozornie kraj, zdradzać nieprzyjaciela, dobijać się siły zaufaniem okupioném fałszem...
— Panie senatorze — zimno przerwał jenerał — nie wiem jednakże, coby ideę wallenrodowską zastąpić mogło w danych warunkach?
— Co? idea chrześciańska! zawołał senator... idea Boża... wyznawanie głośne prawdy! Nieprzyjaciela czasem się zdradą pożywa, ale się nią siebie plami... Walczyć z podstępem łatwiéj mu jest niż z uporem męczeństwa się nie lękającym...
— Pan więc potępiasz wallenrodyzm? zapytał jenerał.
— Najzupełniéj, bezwarunkowo... odpowiedział Chlewiński.
Syn wdowy spojrzał na starca i nic nie mówiąc skłonił głowę...
Wstano od stołu.
Jakkolwiek wszyscy na pozór byli weseli, zgodni, a dzień przeszedł im miło na pozór — każdy się nim czuł zmęczonym, gospodarz, goście, matka... syn, nawet p. Michalina.
Przy czarnéj kawie zbliżyła się do jenerała. Czyż to być może, ażebyś pan jechał jutro? zapytała — zaledwie powitawszy mamę? nic już nie mówię o sobie.
— Muszę, pani — uśmiechnął się Stanisław, jestem niewolnikiem. A przyznam się wam przynajmniéj, że położenie moje tutaj — teraz, tak jest drażliwe, tak dla wszystkich przykre, a dla mnie... bolesne, iż... trzeba uciekać.
— Ale powrócić? nieprawdaż? zapytała po cichu.
— Nie wiem — może — szepnął Stanisław niewyraźnie...
Chociaż pułkownikowa starała się przeciągnąć dłużéj rozmowę i pobyt w domu przyjacielskim, jenerał wkrótce ujął za kapelusz, wstrzymać się nie dał... Senator rozpoczął był właśnie rozprawę o pierwszéj rewolucyi, gdy pułkownikowa zmuszona szepnionemi jéj kilku słowy, powstała...
Głębokiém wejrzeniem pożegnał Michalinę Stanisław, w drzeniu jego dłoni podanéj przy rozstaniu więcéj uczuła i pojęła przyjaciółka dawna niż w całéj dnia rozmowie...
Milcząc przebyli drogę do mieszkania matki... Tu trzeba się było pożegnać; ale od chwili do chwili z trwogą poglądając na zegar, biedna pułkownikowa odciągała rozstanie.
— No, powiedz mi szczerze — jak ci się teraz podobała Michalina.
— Komużby się mogła niepodobać! zawołał z wyrazem szczerości jenerał.
— Szczerze — ona ci się podobała? uderzyło serce do niéj? mów...
— Serce zawsze jedną dla niéj biło — przyjaźnią, odrzekł powoli syn — moja mamo, śmiesznémby było dziś tworzyć projekta i snuć nadzieje...
Zostawmy wszystko przyszłości...
Pułkownikowa tak była szczęśliwą, iż syn się nie wyrzekał zupełnie nadziei i jutra... że się mu płacząc rzuciła na szyję.
— Jam tę perłę chowała dla ciebie! zawołała — to klejnot prawdziwy. Kochałam ją za ciebie, dla ciebie, żywiłam w niéj przywiązanie ku tobie... A! jakżeby mi spokojnie było umierać, gdybym połączyła dłonie wasze...
Jenerał zmięszał się mocno, lękał się, by matka wszedłszy na ten przedmiot nie zapytała go... o stósunki, o których — jak się domyślał przynajmniéj — uwiadomioną być musiała z daleka. To przyspieszyło pożegnanie... Wieczór téż był późny a sama litość kazała powracać tam, gdzie z gorączką, obawą, niepokojem czekano powrotu...
W chwili, gdy z uścisków wdowy wyrwać się miał jenerał... nagle jakby myśl jakaś potrąciła sercem jego — wstrzymał się raz jeszcze w progu... i pochylił przed matką.
— Kiedy my się zobaczymy znowu? zawołał, i z jakiém uczuciem! o mój Boże!
— Ale to zależy od ciebie — Stasiu...
— Nie odemnie, szepnął cicho... trudno się wyrwać z tamtąd i równieby mi może było nie łatwo tu przywyknąć...
— A! do nas!
Jenerał zawstydzony westchnął.
— O! nie! rzekł... nie do was — do téj gorączki, którą tu żyją wszyscy, oddychają — poją się.
— A ty?... czyżeś jéj nie uczuł?
— Wstyd mi się przyznać, rzekł z uśmiechem dziwnym — pragnąłem ją w siebie wszczepić i nie mógłem.
To mówiąc ucałował ręce matki...
— Powrócę, rzekł, nie troszczcie się o mnie, bądźcie spokojni...
Matka płakała przeprowadzając go do progu... słów jéj brakło... zarzuciła mu ręce na szyję i pożegnała po staropolsku krzyżem Bożym.
Potém wróciła i uklękła się modlić. Z jakiemi uczuciami rzucił się Stanisław do powozu, nie wiedząc, kiedy i jak dostał się do gospody, opowiedzieć nie potrafimy. Rozbudziły go dopiero wrzawa hotelu, światła na wschodach, życie owo powszednie, które go wśród marzeń jak rozbójnik napadło. Zdawał się wchodzić na świat inny.
Nie udał się wprost do Maryi Pawłownéj, wszedł po cichu do mieszkania swego, potrzebował spoczynku, ukojenia... nie zażądawszy światła, nie oznajmując o sobie... padł na krzesło i pozostał tak straciwszy rozmiar czasu... >
Północ biła na zegarach miejskich, on się nie ruszył jeszcze, zdrętwiały, zadumamy, przybity. Sparty na ręku, skamieniał tak w jedném położeniu pozostawszy od chwili, gdy siadł nie wiedząc, co robi.
Marya Pawłowna przez cały czes niebytności jenerała biegała po mieszkaniu, wychylała się przez okno, nie jadła, nie spoczęła... nie mogła pojąć, dla czego nie powraca, lękała się wszystkiego, wyobraźnia roiła o najdziwaczniejszych przygodach.
W miarę jak się coraz bardziéj spóźniało, niecierpliwość, gniew, strach rosły, ubierała się kilkakroć, chcąc jechać po jenerała i zrzucała suknie... płakała i przeklinała Polskę i Polaków...
Co chwila dzwoniła na sługi, dopytując, czy jenerał nie powrócił... odpowiadano, że go nie ma; nareszcie jeden z posługaczów rozespany, znudzony, przywołanym będąc raz jeszcze, odezwał się, że jenerał był u siebie od godziny przeszło.
Usłyszawszy to jenerałowa, pochwyciła świecę i wybiegła... Światło rozbudziło zadumanego, u którego nóg znalazła się nagle Marya Pawłowna...
— Stasiu! zawołała — co ci jest? co oni tobie zrobili... Jakżeś mógł bez litości nademną wrócić i nie oznajmić mi o sobie? Ja się tam rozbijałam z niepokoju i trwogi!
— Przebacz mi — słabym głosem począł jenerał wstając z krzesła — byłem złamany i znużony tak, żem w ciszy i pokoju musiał przewalczyć siebie, aby duszę ukoić... Nie przyszedłem tam, aby nie przynosić z sobą tego, czém się dzielić nawet z wami nie mogę.
Teraz Maryo Pawłowno — przesilenie przebyte, skończone wszystko, boleść przebolana... odzyskana moc... i jam znowu panem siebie... Jutro do dnia wracamy do Petersburga.
— O! dzięki Bogu!... jutro! czemu nie dziś, nie w téj chwili — jabym tu drugiego dnia nie przeżyła...
W uniesieniu radości jenerałowa nie spojrzała na ukochanego, całowała jego ręce... lecz gdyby była podniosła oczy, przeraziłaby się wyrazem tego spokoju śmiertelnego, który oblewał jego rysy... Tylko w przededniu wielkiego czynu lub zbrodni wielkiéj oblicze ludzkie tak straszny kir przyobleka...


Ranek był jesienny, posępny, wichrowaty, dżdżysty i zimny; niebo nasze, które tak piękném być czasem umie, okryło się obłokami szaremi, bez barwy i kształtów, jakby jedną ciężką, ołowianą oponą... Brzask dnia z trudnością przedzierał się przez gęste ćmy, któremi okryte były niebiosa. W ulicach Warszawy znagleni tylko konieczną potrzebą ukazywali się przechodnie, a kiedy niekiedy z osłoniętym i obmokłym woźnicą obłocona dorożka. Pusto było na pragskim moście a nawet w tych miasta ogniskach, które żywią stolicę i nigdy spocząć nie mogą.
Ale o téj godzinie odchodził właśnie pociąg do Petersburga i nieliczni podróżni, zmuszeni spieszyć, jechali aby opóźnienie o stratę dnia nie przyprawiło... Dworzec kolei był téż ożywieńszym niż zwykle... cisnęły się nań najróżnorodniejsze postacie — właściwa téj kolei ludność, znamionująca jéj stósunki z Warszawą i Europą zachodnią. Nikt z dobréj woli nie pojedzie, ku zimie zwłaszcza, do carów stolicy, tylko przymus, obowiązek, chęć zysku, spekulacya, urząd lub jakaś nadzwyczajna okoliczność, pcha ku téj Dité północy.
Na dworcu téż nie ujrzysz tych twarzy, jakie się gdzieindziéj spotykają, swobodnych, wesołych... cieszących się z oglądania nowego świata.
Wszystkie przedwczesna marszczy obawa, troska, smutek, który pędzi tą drogą przeklętą, lub jakaś brudna namiętność.
I tego poranka w pokojach gościnnych towarzystwo było nader zmięszane i najdziwaczniejszego charakteru. Obok dumnego jenerała, przed którym musiało ustępować wszystko, elegancki komisant handlowy z pierścieniem wielkim na palcu, w wykwintnym stroju, mającym go przedać za bardzo salonowego człowieka; zakwefiona artystka francuska, resztki młodości i wdzięku wioząca na handel do stolicy... spłakana staruszka, jadąca prosić za dzieckiem zesłaném; urzędnik z nosem czerwonym, ze szczególnemi poleceniami, bez chustki na szyi, ale z ogromną Anną, wywieszoną na widok publiczny... daléj kupiec rozrosły powracający do matuszki Moskwy, guwerner Szwajcar, wypisany przez biuro stręczeń, nieco przestraszony... A że w Rosyi najbłogosławieńsze wynalazki służą do najopłakańszych celów, więc ten sam pociąg, który wiózł niby swobodnych podróżnych, transportował także, naówczas niemal codziennie, wybierany procent politycznych więźniów... Wagony dla nich przeznaczone, nie lepsze od tych, któremi bydło wożą za granicą, ostawione były gęstą strażą, broniącą do nich przystępu... Pomimo to rodziny skazanych, którym odmówiono nawet pożegnania z ukochanemi, cisnęły się, odpychane kolbami żołnierzy, ażeby raz jeszcze twarz zobaczyć, rzucić pociechy słowo lub przekupiwszy żołnierza, wetknąć i węzełek na drogę... który przy pierwszéj rewizyi oficer miał sobie przywłaszczyć.
Tu właściwie skupiło się całe życie, cały ruch, bo tu odgrywał się dramat tragiczny... tém straszniejszy, że szyderstwo i ironia podnosiły go jeszcze... Obok rozłzawionéj rodziny stał napiły oficer z ulicznicą warszawską, którą uwoził ze sobą... Bezwstydnica śmiała się do żołnierzy... i oczyma wyzywała gawiedź... Policya odpędzała gromadzących się... krzyki, jęk, płacz i śmiech razem odzywały się z kolei, mięszały z sobą i szczękiem broni.
Ale po nad tym tłumem w owych dniach już żałobna jakaś unosiła się tęsknica, coś ponurego patrzyło ze wszystkich twarzy... Na polskich była jakoby groźba wyczekująca, milcząca, zagadkowa, na moskiewskich jakby hamujące się do czasu okrucieństwo..
Dziwną sprzeczność z obojgiem stanowiła kupka wysokich dygnitarzy królestwa owéj epoki, Polaków urodzeniem, nazwiskiem ale nie sercem i duchem. Byli to niefortunni reprezentanci systemu, który mając cywilną odwagę okazywać się lojalnym i antyrewolucyjnym — nie miał śmiałości przyznać się do niczego polskiego... Mówiono tu po francusku i śmiano się z pewną chętką popisania wesołością w obec jęków i płaczu, z pogardą w obec współczucia, jakie powszechnie obudzała niedola.
W téj chwili owe nieliczne gronko ludzi — konserwatystów... miało może jakąkolwiek wymówkę swojego bytu — walczyło z ogarniającą kraj rewolucyą, działało w imieniu dobra ogólnego... ale dziś szeregi tego drobnego zastępu zwiększyły się znacznie, rozrósł się on i przelał uczucia swe, system na potomstwo moralne, które już z rewolucyą mięsza uczucie narodowości i gotowe wyprzeć się Polski z obawy, aby to widmo ojczyzny nie prowadziło do... czerwoności.
W salonie pierwszéj klasy z drwiącym wyrazem kilku z tych panów wysokich urzędników patrzyli oknem na zapłakane matki i ojców, na okutych w kajdany więźniów i śmiali się. Byli to może ci sami, co za kilka miesięcy mieli zarządzić brankę, aby kraj przez nią z żywiołu rewolucyjnego oczyścić i panować w nim w imię najmiłościwszego cara. Ale liczyli jak wszyscy dotąd politycy nasi, opierający się na Moskalach — nie rozumiejąc, że rewolucya, z którą oni lojalnie walczyli, — Moskwie była potrzebną i właściwie przez nią zgotowana wybuchnąć musiała... Panowie ci uśmiechali się, kręcili i na pół zajęci wypadkami bieżącemi, mięszali do niezdartéj swéj polityki wspomnienie baletniczek, wczorajszéj gry... i szampana... Urągano się tu sztyletnikom, ruszając ramionami... a każdy ośmielający się płakać uchodził u nich za rewolucyonistę... Wszystko to w najpiękniejszéj francuszczyźnie się wyrażało... i wyglądało elegancko na podziw...
O kilka kroków od tego okna, którém wielcy urzędnicy królewscy zapatrywali się na pociąg... w kącie stało kilku młodych ludzi otulonych burkami, z pod których wyglądały długie buty... Natulone na oczy czapki, długie włosy, rozognione wejrzenie, wymykające się kiedy niekiedy z pod czoła... zdradzały biednych... towarzyszów, braci-współrobotników tych, których po za karabinami wpychano do wagonów więziennych. Przyszli tu narażając się na aresztowanie... na wygnanie także, gdyby schwytani zostali, aby policzyć jadących, dowiedzieć się czegoś... przynieść coś... wreszcie z téj gorączki poświęcenia, która wówczas trawiła wszystkich...
Urzędnicy wysocy wskazywali sobie tę kupkę obmokłą i jeden drugiemu szeptał — sztyletnicy...
Kupka rzucała z ukosa wejrzeniem pogardliwém na owych lojalistów i jeden drugiemu do ucha mówił:
— Wielopolszczyki...
Nagle służba kolei zaczęła bardzo troskliwie drogę oczyszczać, miejsce robić, coś mruczano w tłumie niezrozumiałego... w czapce nasuniętéj na oczy, w płaszczu wojskowym szedł rękę podając pięknéj, wytwornie ubranéj kobiecie, z twarzą osłonioną, — jenerał rosyjski...
Owa kupka cywilnych bardzo przyzwoitych panów spojrzała oczyma ciekawemi, chciwemi naprzód na jenerała, aby temu reprezentantowi władzy oddać cześć należną, potém na piękną kobietę... Ale ani ów jenerał, ani ta pani, wyglądająca tak poważnie, znajomemi nie byli... co wielką zrobiło przykrość dygnitarzom chcącym się przed tłumem dobremi stósunkami z wielkim światem moskiewskim popisać...
— Któż to może być? pytał jeden drugiego.
— Prawdziwie nie znam...
— Twarz obca, nie widziana w Warszawie.
Mais c’est pourtant un jeneral russe?
Ni vu, ni connu!
Starano się podglądnąć pani twarzyczkę, ale ta była szczelnie osłonięta, postawa tylko pańska zdradzała arystokratyczne pochodzenie.
Zrobiono miejsce nowo przybyłym... którzy mimo uprzedzającéj grzeczności, jakiej odbierali dowody, nie okazali najmniejszéj ochoty zabierania znajomości...
Wkrótce po tém wnijściu na scenę sensacyjném... drugiemi drzwiami czarno ubrana kobieta, osłoniona także, drżąca, spiesząc się weszła w towarzystwie drugiéj młodszéj panienki, rzuciła oczyma niespokojnemi do koła... lekki okrzyk jakby przestrachu i zgrozy wyrwał się z jéj piersi i ciągnąc za sobą towarzyszkę... osłabła niemal przybyła czarno ubrana niewiasta... cofnęła się nagle...
Czytelnicy domyślą się łatwo, iż pierwszemi przybyłemi osobami był jenerał z Maryą Pawłowną... że czarno okryta postać była matką jego, pułkownikową.
Pożegnawszy wczoraj syna nie mogła przypuścić, żeby w podróży mu owa nienawistna towarzyszyć miała kobieta... zaręczyła, że go przeprowadzać nie będzie... ale w duchu powiedziała sobie, iż go raz jeszcze na kolei zobaczy... Michalina zgodziła się pojechać z nią razem...
Obie kobiety wstrzymały się nagle u wnijścia do sali, gdyż pułkownikowa, ciągnąc za sobą Misię, przerażona tém, iż ujrzała syna w towarzystwie kobiety, domyślając się, kto ona była — wyrzec się już wolała widzenia i przemówienia do Stanisława niż narazić na spotkanie z Moskiewką... Położenie jéj tém było przykrzejszém, że wzięła z sobą Michalinę...
Zbladła biedna matka, nie wiedząc, jak przed nią zakryć srom swój i syna, jak go uniewinnić, jak wytłómaczyć to, że o trzy kroki będąc od niego... uciekać musiała...
Misia, która w tém wszystkiém zrozumiała tylko, że pułkownikowéj sił zabrakło nagle, nie widząc i nie domyślając się nic zdrożnego w tém, iż jenerał z jakąś panią rozmawiał — nie znalazła innego środka ratunku jak krzyknąć na jenerała i powołać go w pomoc matce.
W téj saméj chwili pułkownikowa, któréj wzrok obłąkany toczył się po otaczających bezmyślnie, ujrzała o kilka kroków nową postać niemal równie w téj chwili przerażającą swém zjawieniem się jak owo widmo Moskiewki. Był to nieopodal stojący... sparty o mur mężczyzna z twarzą wygorzałą jakimś płomieniem wewnętrznym, którego dwóch towarzyszów żegnać się zdawało... Pułkownikowa poznała w nim Albina... A jak gdyby wszystko się tego dnia spiknęło na tych kilka osób, Michalina w jednym z towarzyszów tajemniczego młodziana z oczyma czarnęmi... domyśliła się łatwo przebranego stryjecznego brata swego Władka...
W chwili, gdy jenerał zerwał się od boku Maryi Pawłownéj, powołany wymówioném głośno usty kobiecemi nazwiskiem swojém, Albin, który przybraną matkę kochał jak własną, nie zważając na grożące niebezpieczeństwo, rzucił się także ku niéj... Władek chcąc go odciągnąć posunął się za nim. Powtórnie wywołany Stanisław biegł, niepostrzegłszy jeszcze matki i ledwie poznawszy Michalinę, instynktowo rzuciła się za nim Marya Pawłowna...
Nie brakło nawet téj scenie ironicznego, szatańskiego śmiechu Arsena Prokopowicza... znajdującego się na kolei niedaleko dla ułatwienia wyjazdu Albinowi.
Szczęściem dla wszystkich, osób było dosyć wiele i szczęściem dla pułkownikowéj, biedna kobieta pod wrażeniem trwogi i znękania tego — omdlała...
Omdlenie przy wywożeniu więźniów nie było żadną nadzwyczajnością...
Jenerał domyślił się matki, nim ją zobaczył, wskazywała mu ją Michalina... biegł zapomniawszy na swoją towarzyszkę... która jak widmo wstała i szła z wyciągnioną do pochwycenia go ręką.
Arsen Prokopowicz nie mógł wytrzymać, ażeby się do tego nie wmięszał; rozbijając szerokiemi ramionami tłum wcisnął się z pochwyconą na stole karafką wody... ratować zemdloną; ale Albin go wyprzedził... wzrok jenerała biegnącego także spotkał się z wejrzeniem jego... oddawna sobie obcy — poznali się, przeczuli raczéj...
W téj chwili dzwonek począł wsiadanie oznajmywiać... ruszyło się wszystko, powstało zamięszanie, gdyż każdy spieszył do pakunków i wagonów.
Marya Pawłowna dźwięk ten zrozumiała tylko, z całéj sceny nic jeszcze nie pojąwszy oprócz strachu... jakim ją instynktowo nabawiła...
— Stanisławie Karłowiczu! Siadamy...
Michalina dopiero w téj chwili spostrzegła tę kobietę i ciekawe utopiła oczy w gęstą muślinową zasłonę, z pod któréj rozkazujący głos w nienawistnym języku się dobywał...
Omdlenie matki... ze zjawieniem się téj kobiety mimowolnie związało się w jéj sercu i myśli, piorunującym wzrokiem zmierzyła jenerałowa.
— Jedź pan — my pułkownikową otrzeźwimy... jedź pan... czekają na niego...
Stanisław pomiędzy matką a Maryą, między dzwonkiem wołającym go a kobietą, która go odpędzała...i drugą, która mu rozkazywała iść za sobą... stał wryty... twarz jego mieniła się... konwulsyjnemi ruchy drgała cała... nie miał siły ruszyć się z miejsca...
Arsen Prokopowicz z prawdziwém uszczęśliwieniem wpatrywał się w nieprzyjaciela tak nielitościwie umęczonego — śmiał się skrzywionemi usty... i dla dokonania tego, co los sam rozpoczął — rzekł głośno do jenerałowéj.
— Maryo Pawłowno.. weźże Stanisława Karłowicza pod swoją opiekę, bo możecie państwo stracić pociąg i zostać jeźli nie na lodzie to na deszczu... w bardzo nieznośném położeniu... bez tłumoków...
Pułkownikowa otwarła oczy, dzwonek się odezwał znowu, rękę jenerała pochwyciła Marya Pawłowna i niemal gwałtem ciągnęła go z sobą do wagonu... Albin siąść musiał do drugiego... było dlań niepodobieństwem pozostać...
Władek tylko, zapomniawszy o przebraniu, pobiegł ku siostrze a usłużny Arsen Prokopowicz śmiejąc się z téj, jak ją zwał, przedziwnéj farsy... pozostał, aby jak najdłużéj nasycać się miłym widokiem cudzego nieszczęścia.
Michalina krzątała się około omdlałéj, któréj pierwszym było wyrazem... Pojechał!...
— Kochana pułkownikowo... musiał... ale przyjdźcież do siebie...
— Co się stało? zawołała wdowa.
— Ale nic... nic, ja nie rozumiem, cóż się stać mogło?
Oczy biednéj kobiety razem syna szukały i Albina.
Oba oni znikli...
Arsen odszedł także odciągnięty przez jakiegoś ciekawego jegomości. Misia i Władek pozostali sami przy chorój, ciężkiemi westchnieniami przychodzącéj do przytomności. Dłoniami drzącemi ocierała czoło blade, jak gdyby z niego natrętną, bolesną jakąś myśl zetrzeć chciała...
— Jedźmy już, droga pani — poczęła mówić Michalina... To ranne wstanie, ta pora szkaradna, wrażenie pożegnania... ja mówiłam, że to pani dobrém być nie może, przy tak słabém zdrowiu... odradzałam...
Pułkownikowa jeszcze oczyma szukała tych wszystkich postaci, które widziała przed chwilą. Lękając się zarazem i wyzywając ich zjawienia... naostatek osłabła jeszcze... Sparta na ręku Michaliny, podniosła się z siedzenia...
— Jedźmy, jedźmy! zawołała... jedźmy ztąd! A Albin? spytała cicho Władka...
— Nie ma go?
— Nic mu się nie stało?...
— Nic... nic... jedźmy...
Widząc odchodzącą pułkownikową, Arsen Prokopowicz z petersburgską grzecznością uznał właściwem jeszcze jak najczuléj ją pożegnać...
Opisana scena na kolei odbyła się daleko prędzéj, niżeśmy ją opowiedzieć mogli; był to w mgnieniu oka odegrany dramat tragiczny, któremu przytomni obcy zrozumieć go a nawet dostrzedz nie byli w stanie. Jeden Arsen Prokopowicz objął położenie to, zrozumiał i ucieszył się niém... Po wyjeździe pułkownikowéj, po wyprawieniu Albina do Petersburga; gdy towarzysze ostatniego rozpierzchli się nagle, zostawszy sam Arsen, zapalił cygaro, poszedł do bufetu po antidotum przeciwko porze wilgotnéj, na kieliszek cognacu i po krótkim namyśle postanowił jeszcze parę dni poświęcić cichym studyom nad Warszawą... Szatański jego wzrok dosyć już w krótkim czasu przeciągu pochwytał symptomatów pocieszających, ale chciał mocniéj się jeszcze przekonać o doniosłości i natężeniu usposobień ogółu, o biegu téj, jak on ją nazywał choroby, polskiéj. Miał teraz tyle pozawiązywanych stósunków najrozmaitszych w różnych sferach społecznych, iż studya jego były przez to o wiele ułatwione.
Sądzimy, że uwłaczalibyśmy czytelnikom naszym, usiłując im przedstawić bliżéj i zapoznać ich z Arsenem Prokopowiczem. Doskonały typ swéj epoki i narodu, w téj chwili był on ze wszystkimi w jak najlepszéj zgodzie, wyczekując chwili, w którójby mógł zużytkować wszystkich i wybrać sobie rolę stanowczą. Ze szlachtą moskiewską, nieco zakwaszoną i milczącą, trzymał stronę tych konserwatystów, nie mających pono nic do konserwowania oprócz nie swoich idei a własnéj kieszeni, z nihilistami był za pan brat i do tych go serce pociągało, jako sługa trzeciego oddziału i lojalny poddany wchodził w widoki rządowe, jako liberalny i wykształcony człowiek trzymał nawet, gdy się sposobność nastręczała z Polakami — słowem miał w pięciu czy sześciu kieszeniach gotowe argumenta na podpieranie każdéj idei i systemu, nie sprzeczał się z nikim, śmiał się potém ze wszystkiego i — prawdę rzekłszy, obojętném mu było ostatecznie wszystko — byle on coś mógł na ostatku zarobić.
Zwycięstwo nihilistów, konserwatystów, rewolucyi, rządu, nawet Polski może, było dlań rzeczą podrzędną, główną — co on na tém zarobi?
W każdym kraju trafiają się ludzie umiejący myśleć o sobie — ale tylko w Rosyi sobkowstwo i prywata podnosi się do wyżyn systemu, teoryi, doktryny. Tu pełno spotkasz ludzi gotowych poświęcić wszystko — dla grosza. Ztąd ta niesłychana przedajność często przechodząca w zdradę kraju, to zuchwałe rzucanie się na własność, na życie... na wszystko święte i czczone... byle skorzystać.
Idei, zasady, systemu, fałszywych czy prawdziwych, próżno tu szukać; ludzie się uczą argumentów wszelakich, posługują niemi, ale sceptycyzm... prawdziwie nihilistowski jest głębią ich charakteru, jedyną zasadą.
Arsen Prokopowicz przedstawiał doskonale pod tym względem młodą Rosyą 1862 roku. Był to człowiek wykształcony, dowcipny, zręczny, oczytany; znał się z Bucklem, ze Stuartem Millem, z Comtem... uczył się ekonomii politycznéj, wiadomości miał najrozmaitsze — ale żadnéj z mich nie poślubił. — Były to dla niego cacka i zabawki, któremi podrzucał gdy było potrzeba... i śmiał się z nich pozostawszy sam z sobą.
Ludzie, którym się trafiało spotkać go w różnych sferach i słuchać dowodzeń jego, wręcz sobie przeciwnych — łamali sobie głowę nad odkryciem prawdziwego jego przekonania i sposobu myślenia — w istocie człowiek ten tém się odznaczał, że przekonań nie miał żadnych...
Z tak szczęśliwym darem natury musiał zajść daleko, panować nad wszystkimi i widzieć jaśniéj nad innych. Namiętność go nie zaślepiała nigdy. Potakiwać lub przeczyć nic go nie kosztowało.
Wypadki teraźniejsze w Rosyi i Polsce były mu bardzo na rękę, czuł się potrzebnym i myślał ofiarować swe posługi — rozważywszy przy kim będzie przewaga.
Dla niego obojętném to było, ale jako prawy Moskal, jeżli chwilami ku czemu się skłaniał, to do nihilistów — idea ta przedstawiała zniszczenie, ruinę, śmierć, a w naturze Moskala jest coś co go ciągnie ku katowstwu. Najprzyjemniejszy to dla nich obowiązek. Spadkobiercy Czyngis-Hana wzięli po nim we krwi tę ideę... to posłannictwo. Są zwierzątka przeznaczone na niszczycieli, są ludy, których misyą jest nic nie stworzyć, a wszystko w proch obracać — takiego właśnie usposobienia jest Moskwa dzisiejsza.
Chwilowo naśladownictwo Europy zdawało się z téj drogi zbijać — ale przy pierwszéj lepszéj zręczności naród instynktowo czuje swe przeznaczenie i powraca do niego.
Wypiwszy wódkę, zjadłszy coś w bufecie, poczciwy Arsen z rozpromienioną twarzą wyszedł szukać doróżki, aby powrócić do miasta...
Namyślał się nad zużytkowaniem dnia jak najkorzystniejszém... głównie szło mu o nowe jakieś zbliżenie się do Polaków i wybadanie co się tu działo. Chociaż miał przez łatwowiernego Albina zawiązane stósunki, nie starczyły mu one, pragnął nowych, chciał przeniknąć w sfery inne... Szło o to do kogo i do czego się przyczepić, ażeby się wsunąć do samego W. księcia i otaczających...
Z téj strony sytuacya przedstawiała mu się nie jasno... W Petersburgu posądzano Konstantego o dalekie jakieś projekta, które oburzały Moskali, obawiano się, aby umiejętne prowadzenie zarządu, mniemana zręczność ministra Polaka, polityka bystra i zapobiegliwa magnatów, nie umożebniła, nie zgotowała jakiegoś oderwania się od Rosyi. — Ks. Konstanty jeszcze uchodził naówczas za najrozumniejszego z synów Mikołaja, za ambicyi pełnego i żądzy panowania — obawiano go się. — Arsen Prokopowicz wiedział, iż pożądaném będzie wyśledzenie jak te istotnie stały rzeczy...
Namyślał się właśnie nad wyborem otworu, którymby się wśliznął w sfery guwernamentalne, gdy los — można go nazwać szatanem jeźli się podoba — usługujący mu przedziwnie dotąd, nastręczył zręczność najlepszą...
Odprowadzający na koléj wysokiego dygnitarza jeszcze wyższy ówczesny dostojnik, który zapomniał o powozie i koniach a spuszczał się na swą potęgę, że mu z pomocą bodaj policyi powrót ułatwi, wychodząc ze dworca nie znalazł żadnéj doróżki. Do ostatniéj wolnéj siadał właśnie Arsen Prokopowicz, ubrany w wicemundur z guziczkiem od szambelańskiego klucza i wstążeczkami swych orderów. Widząc zakłopotanego i gniewnego kolegę, również opatrzonego w guziczek i wstążeczki, Arsen zaofiarował mu miejsce w swoim powozie. Zaprezentowano się sobie wzajemnie.
W sferach rządowych naówczas między polskimi dostojnikami na przekorę ulicy panowało usposobienie jak najczulsze dla Moskwy. Dygnitarz więc przez wdzięczność grzeczny, ujęty dowcipem i wykształceniem Moskala, już na moście go pokochał, a gdy wjechali w miasto, zawdzięczając doróżkę pospieszył zaprosić Arsena Prokopowicza na śniadanie do oficyny Brühlowskiego pałacu.
Historyczny ten gmach, który niegdyś Rzeczpospolita ofiarowała ambasadorom wielkiéj monarchini, teraz więcéj niż Zamek i Łazienki skupiał w sobie życia. Był on ogniskiem, z którego wola rządu się objawiała.
Tu był puls naówczas, i Arsen Prokopowicz nie mógł lepiéj trafić dla swych studyów politycznych. Bystre jego oko dostrzegło natychmiast nieograniczonéj wzgardy dla narodu, dumy obrażającéj, szału tryumfatorskiego, jaki tu panował. Walka z rewolucyą uliczną zawracała wszystkim głowy, każdy z tych, co w niéj udział brali, zagrożony śmiercią, walcząc z tłumem rozdraźnionym i zrozpaczonym, sądził się bohaterem. Rachuby na słabości ludzkie, któremi żyje polityka, zręczności nie było najmniejszéj, każdy niemal krok zwiększał rozbrat między tym systemem a krajem.
Konserwatyści, nienawidzący rewolucyi (bardzo słusznie, bo któżby chorobę miłował?), czepiali się Brühlowskiego pałacu, bądź co bądź... ale i oni widzieli, że ta deska zbawienia była kruchą.
Po półgodzinnéj ogólnéj rozmowie przy debrém śniadaniu, gdyż kuchnia pałacowa była lepszą od polityki, Arsen był w domu, wiedział, że rosyjscy nihiliści nie mają się tu czego obawiać.
Kto się kiedykolwiek dotknął ogółu polskiego, ten wie, że z nim butą, dumą i przekorą nic zrobić nie można. Budzą one starego ducha opozycyi i spotęgowują go do najwyższego stopnia...
Tu duma rozumu, siły, duma przekonań była do Donkiszottowéj posuniętą — nie miała granic. Człowiek baczny, jakim był Arsen, widział jak na dłoni, że z takim przewodnikiem wielki książę tylko opału rewolucyjnemu ogniowi przysposobi. Ucieszył się niezmiernie.
Popisywano się przed nim z tém, co dokazano przeciwko sztyletnikem, skrytobójcom, czerwonym, karmazynowym itd. zapowiadano bój z nimi nieubłagany; namiętności, uczucia, godność narodowa, charakter w najmniejszą nie wchodziły rachubę. Arsen potakiwał i przyklaskiwał z całéj duszy.
W Rosyi sterroryzować władza może zawsze, tam tradycye wiekowe uświęciły despotyzm — w Polsce nigdy siła pięści nie zmoże siły ducha. Ducha tego za to przygłaskać, ująć, obałamucić słowem szlachetném nader jest łatwo... schwycić go na poświęcenie, na heroizm pozorem szczerości i serca może każdy kto chce — ale strwożyć i zdrętwieć obawą — nigdy.
Dowiedział się tu wiele dla siebie ciekawych rzeczy, z których mógł bardzo korzystać... Wśród rozmowy wchodzili i wychodzili urzędnicy, przed widzem obnażały się sprężyny tego osobliwszego rządu, który okpiwał cara wiernopoddaństwem, a Polsce nie śmiało dawał do zrozumienia, iż narodowym być potrafi.
Arsen był jednym z tych ludzi, którzy korzystać umieją z każdéj nadającéj się okoliczności. Błyskawicą mu przez myśl przeszło, że może okrutnego figla wyrządzić nieprzyjacielowi jenerałowi Stanisławowi Karłowiczowi Zbyskiemu, wyrywając go z Petersburga, z objęć Maryi Pawłownéj i rzucając w położenie, z którego wybrnąć nie potrafi.
Mówiono właśnie o wielkiéj trudności znalezienia ludzi wiernopoddańczych, energicznych a razem uczciwych Polaków, którzyby w tak zawikłanych okolicznościach Polsce zarazem i Moskwie służyć chcieli.
— W istocie, rzekł Arsen Prokopowicz, do wszechmogącego, młodego dygnitarza, o ludzi zawsze niezmiernie trudno i w Polsce i w Rosyi, ale rozpatrzywszy się, możeby się i znaleźli... Ja przynajmniéj znam jednego — jaka szkoda, że właśnie dziś odjechał do Petersburga...
— Któż to taki? kto taki? spytano.
— A! to mój dobry przyjaciel, Stanisław Karłowicz Zbylski... Jenerał sztabu JCMości. Od kadeta służy w stolicy, nieposzlakowany człowiek, zdolny, energiczny nad podziw... Ma on tu matkę pułkownikową Zbylską... Ojciec jego podobno służył w 1831 i emigrował. Cesarz Mikołaj wziął syna do kadetów... To jeden z tych ludzi, co są do podobnych sytuacyi stworzeni... Ja prawdziwie nie wiem, jak to się stało, że nikomu na myśl nie przyszło go użyć. Z niego mielibyście państwo pomoc nadzwyczajną... a ma téż zaufanie i zachowanie u NPana nieograniczone. Ten człowiek to skarb!
Przytomni spojrzeli po sobie a jeden z nich zręcznie zanotował imię i nazwisko.
— Ale jakże! odezwał się ktoś z boku, toć przecie pułkownikową znamy! A! to syn jéj! ale on nigdy nie mieszkał w Warszawie.
— Mnie się zdaje, że to tém lepiéj, zawołał Arsen... Zna on dla tego przez swe stósunki kraj — a już co za charakter i zdolności to ręczę. Tuby go dać! tu!
— Czyby chciał podjąć się jakiéjkolwiek misyi!
— Jak to, czyby chciał — przerwał Arsen Prokopowicz, prawdziwy sługa cesarski, wierny jego poddany idzie gdzie mu każą i spełnia co mu polecają.
— Wprawdzie, dodał z uśmiechem, rad, że rozszerzy plotkę uwłaczającą jenerałowi — ma on w Petersburgu przyjazne nader stósunki...
Uśmiech towarzyszący temu frazesowi tak był pełen zagadkowości, tajemnicy, iż wywołał natrętne pytania.
— Cóż to to jest? zawołano... co? przecież —
— Ale to nie tajemnica żadna, dla nikogo, przynajmniéj w stolicy, gdzie o tém wszyscy ulicznicy wiedzą... piękna Marya Pawłowna... często nawet przemieszkuje u niego. Chociaż to trudno rozwiązać, dodał, czy on u niéj zawsze mieszka, czy ona u niego niekiedy...
Ale on dziś właśnie w jéj towarzystwie wracając z Włoch przejeżdżał tędy.
— A! tak! tak! — przerwał dygnitarz — ta wysoka, pięknéj postaci, zakwefiona kobieta... to była...
— Właśnie, Marya Pawłowna.
— Ale cóż na to matka mówi? — rzekł ktoś inny — bo to ma być — o ile wiem — osoba wielce surowa...
— Może wie a nie chce wiedzieć, może toleruje... nie wiem bliżéj, rozśmiał się Arsen. Ale bo dziś nawet na dworcu miała miejsce jakaś scena, niezrozumiałem jéj dobrze, była tam matka... była Marya Pawłowna razem... Zapewne niespodzianie i stara pani zemdlała...
Skandal i plotka nawet w czasach rewolucyjnéj gorączki zbyt są smaczną dla niedobrych ludzi potrawą, by zwąchawszy ją, nie rzucili się na tak pożądaną pastwę.
Otoczono kołem Arsena Prokopowicza, prosząc o opowiadanie.
Petersburczyk udawał zawsze najszczerszego przyjaciela, ale mimo to po bardzo dobrem śniadaniu sądził, że mu ujdzie ogadać drucha i że to się policzy na karb kilku wina kieliszków.
— Nie — rzekł — nie chciałbym tak tego najukochańszego Stanisława Karłowicza ogadywać... Ja go kocham! to człowiek z głową i z sercem! to złoty człowiek!
Namyślił się Arsen i począł udawać odrobinkę podchmielonego.
— No — mówił daléj — wszak to jemu nie ujmuje, po ludziach to chodzi, bo on temu zresztą winien, że starsza nieco od niego Marya Pawłowna w nim się zakochała. Ale jak! tak kochać się umieją tylko kobiety, których piękność już unika, a serce zestarzeć nie chce. Trzeba wiedzieć, że gdybym był kobietą, sambym się w nim zakochał... bo to śliczna, rozumna twarz... i ma w sobie coś wielce szlachetnego... Marya Pawłowna jest jeszcze wielce piękną, a była najpiękniejszą między pięknemi... Cesarz Mikołaj szalał za nią... to wiadomo. Kleinmichel, który mu do tego służył, pracował póki ich nie zbliżył i nie okradł oboje...
Tu Arsen Prokopowicz wychylił niby przez zapomnienie wina kieliszek, a gospodarz ukradkiem mu go znów nalał.
— Dosyć, że ta kobieta oszalała za Stanisławem Karłowiczem. Z początku się jéj bronił, bo to czysta dusza... i żadnych takich stósunków u nas w Petersburgu, gdzie o nie najłatwiéj, nie miał dotąd... ale jak zaczęła mu się rzucać sama... afiszować... złamała... pociągnęła, ujarzmiła i teraz trzyma a nie puści...
Widzicie, więcby jenerał tu do nas przybyć nie mógł — rzekł gospodarz.
— No, nie wiem, jakby mu kazano, pojechałby, a skończyłoby się na tém może tylko, że Marya Pawłowna...
Przyjechałaby za nim! rozśmiał się ktoś.
— Wątpię... ale mogłaby wziąść sobie innego kochanka...
Wszyscy się śmiać zaczęli.
— Wprawdzie żałowałbym wielce Stanisława Karłowicza, dodał Arsen, ale toby go wyprowadziło z pozycyi fałszywéj, boć ożenić się z nią wątpię by chciał i mógł... Jenerałowa nie ma dzieci, jest niezmiernie bogatą, stósunki ma na dworze wielkie... wydałaby się za kogo chciała... a onby zapomniał...
Mówiono jeszcze wiele o jenerale, znalazł się ktoś z towarzystwa, znający dobrze pułkownikową. Projekt sprowadzenia do Warszawy uśmiechał się wielce, odpowiadał on systemowi ówczesnemu rządzenia Polską przez Polaków wiernopoddanych. Zaręczano, że matkaby się pewnie skłoniła także namówić go na przyjazd do Polski, a zresztą samo słowo carskie starczyło, o to zaś słowo zręcznie chodząc łatwo było. Już naówczas przekonanie o nieudolności zupełnéj głowy państwa poczynało co dzień nabierać większéj siły i ludzie co z najpierwéj upatrzonego niedołęztwa korzystać umieli, starali się swą tajemnicę spożytkować. Wiedziano, że upór namiętny towarzyszył i wstrętowi do pracy i brakowi sił umysłowych zupełnemu. Szło tylko o to, aby wola cudza, narzucona umiejętnie, za własny wyrób uchodzić mogła... Nie czyniono z tego tajemnicy naówczas w kółku Camarilli, chociaż odkrycie jawne niedołęztwa przyszło dopiero po 1864 i razem z opanowaniem przez radykalnych steru spraw rządowych.
Arsen Prokopowicz niezmiernie się podobał wszystkim, zaproszono go na obiad, a dygnitarz po wyjściu jego i pożegnaniu z tego powodu wygłosił swe przekonanie otwarcie... przed przyjaciołmi.
— Otóż to mówią, że Moskale barbarzyńscy, ale proszęż u nas znaleść tak miłego, tak wielostronnie wykształconego człowieka... et il me semble tout a fois bon homme... il est même naïf...
Za takiego właśnie chciał poczciwy Arsen Prokopowicz uchodzić. Jeżeli tu z niego byli zadowolnieni, trzeba przyznać, że on ze swych odwiedzin, znajomości i téj myśli rzuconéj, był — szczęśliwy.
Powrócił do hotelu spocząć w takim humorze, tak wesół, tak ożywiony jak nigdy.
Sapristi! rzekł stojąc przed zwierciadłem i gładząc się pod brodę — natura wprawdzie nie dała ci tego wdzięku, którym innych obdarzyła. Mógłbyś być piękniejszym, mieć więcéj dystynkcyi, mniejsze ręce, nogi nie tak łopatowate, ale mądrość narodów przez usta naszych Rusinów wyrzekła — Nie ródź się pięknym... ródź się szczęśliwym (ne rody sia krasnym, ale szczasnym.)... Otóż ja zaczynam posądzać, że mi szczęście to wybranych jest przeznaczoném... Alem je téż trochę winien rozumowi i téj zasadzie przez nieboszczkę mamę wszczepionéj we mnie, aby ludzi używać a do nich się nie przywięzywać...
Jeżeli kiedy mi się udało jenerałowi palnąć sztukę — to dziś: Wezmą go do Warszawy, a tu go djabli zabiorą...
Marya Pawłowna nie pojedzie do Polski i Arsen Prokopowicz... dostąpi kiedyś szczęścia, którego pragnie... zaprowadzenia przed ołtarz — jéj milioników... No co — stara baba będzie... a mnie to szkodzi? albo młodych nie znajdę? Uśmiechnął się poczciwosz do zwierciadła... a że po dobrém śniadaniu obyczajem na rodowym zwykł był odpoczywać, to jest małą odbywać drzemkę dla nabrania sił ku obiadowi, siadł więc wygodnie z cygarem w fotelu i czekając snu, nucił sobie krasny sarafan...
Wkrótce téż piosenka zamarła na ustach, uśmiech błogosławiony rozjaśnił lice spokojne, cygaro wypadło z ręki... Arsen Prokopowicz odpoczywał snem niesprawiedliwych.
Tymczasem na drugim miasta końcu pułkownikowa, którą Michalina nie do jéj mieszkania ale do siebie zawiozła, zdawała się tak przybitą i zasłabłą, iż się ulękli wszyscy, posłano bez jéj wiedzy po lekarza... namawiano, aby się położyła. Przebywszy drogę od dworca do domu Wyborskich w milczeniu, wdowa odmówiła łóżka, siadła w fotelu, płakała... ale słowo się z jéj ust nie wyrwało.
W tym dniu nieszczęsnym najmilsze jéj marzenia niespodziany cios rozbił może na wieki.
Ten obraz syna, który ona starała się przed Michaliną w największym zawsze przedstawić blasku, zaszedł ciemnością i w głowie serce jéj szukało jeszcze jakiegoś tłómaczenia, pobożnego kłamstwa i znaleść go nie mogło. Widziała z oczów Misi, że ta się nie łudziła wcale i pojęła położenie jenerała...
Wrażenie, jakiego doznała Michalina, nie mniejszém było, nie słabszém, na twarzy jéj malowało się oburzenie, pogarda, gniew i smutek kobiety, która nagle marzenia wyrzec się musi. Ona go kochała... ona wyobrażała go sobie inaczéj jak ludzie, w świetle, w jakiém widziała go matka... milczącym jakimś, zagadkowym bohaterem, który się miał ich oczom w danéj chwili z całym swym blaskiem odsłonić, a ujrzała go teraz człowiekiem upadłym i nikczemnym.
Uczucie, jakiego doznała, musiała taić w sobie, aby boleści w domu nie przymnażać. Pułkownikowa znowu wyrzucała sobie i przebaczyć nie mogła, że ona była przyczyną całego tego nieszczęścia. Stósunek z nienawistną jenerałową uważała za chwilowy, starała się go ukryć przed Michaliną, a teraz — teraz wszystko było stracone. Misia widziała tę kobietę a znając ją wdowa, ani się mogła przebaczenia spodziewać.
Dwie kobiety patrzały na siebie oczyma smutnemi a przemówić, a dotknąć bolesnéj rany wspólnéj nie śmiały. Michalina zagadywała tém i owém, pułkownikowa milczała, łykając łzy...
Lekarz nadszedł i wesołym humorem starał się rozerwać a nakazał wypoczynek i spokojność.
Pułkownikowa zażądała odjechać do domu, wstała, by pożegnać Michalinę, ale uścisnąwszy ją, na tę myśl że się z nią żegna na zawsze, że ta, którą nawykła, była uważać za synową, straconą dla niéj została... padła na krzesło we łzach i jękach...
—O! pani moja! matko moja droga! ty, coś mi sierocie służyła za matkę — zawołała, nie mogąc się także od łez powstrzymać Michalina, jakżebym pragnęła uspokoić serce twoje... wlać balsam pociechy... Cóż ja ci dziś powiedzieć mogę, prócz — nie płacz... spodziewajmy się, módlmy...
— Ale ty, ty go już nigdy nie zechcesz! wybuchnęła matka... on się stał ciebie niegodnym...
Misia zarumieniła się.
— Jestem z ducha córką twoją, rzekła, będę nią zawsze, jestem chrześcianką, więc przebaczę, ale już tylko przyjaciółką i siostrą mu być mogę...
Wdowa ją uściskała — pierwsze lody były skruszone.
— Czy pani wiedziałaś o jakich jego stósunkach? co to za kobieta? zapytała żywo Michalina.
— A! moja droga! szepnęła pułkownikowa, coś mi mówiono, nie wierzyłam. Ten Petersburg to Sodoma i i Gomorha... on zepsuł mi dziecko moje... wzięli je z kolan moich, wyrwali gwałtem, aby weń swe zepsucie wszczepili... Ale serce jego czyste... ja je znam. Dał się chwilowo uwieść może, obłąkać... opamięta się przecie... poprawi...
Michalina nie odpowiedziała na to... rozmowa się przerwała... Ciężko téż było dłużéj się nad tém rozciągać a wdowa nie chciała mówić tego, co wiedziała od starego sługi. Umówiono się tylko, aby nikt więcéj w domu o całym wypadku nie wiedział, a Misia chciała zaraz uprzedzić Władka, żeby i on milczał.
Uspokoiwszy pułkownikową, posłała na górę do brata... nie było go jeszcze w domu. Zapewniła więc, iż go uprzedzi i słowa nie powie przed brygadyerem... Wdowa po kilku godzinach ciężkiéj z Misią rozmowy, nieco przyszedłszy do siebie, odjechała.
Teraz na Michalinę przyszła koléj opłakać stratę...
Mężna dziewczyna wylała nieco łez, obmyła oczy i rzuciła się do życia i pracy powszedniéj, aby w niéj troskę utopić...
Około obiadowéj pory powtórnie na wschodach oczekiwała Władka, nie przyszedł. Trafiało się to często w tych czasach i tak bardzo dziwić nie mogło. Wieczorem już i ojciec i stryj zaczynali być niespokojni, posłano w kilka miejsc wiadomych, nie było go. Późno już dosyć nadszedł jeden z jego przyjaciół i towarzyszów. W salonie wprawdzie zapewnił wszystkich, że nic o Władysławie nie wie i że się mu nic złego stać nie mogło, ale wychodząc mrugnął na pannę Michalinę, która się pod jakimś pozorem wysunęła za nim do sieni.
— Cóż się stało z Władkiem — mów pan! zawołała niecierpliwie.
— Nic się dzięki Bogu nie stało, ale mamy pewną wiadomość, że miał być dzisiaj aresztowanym... Niech pani idzie i skryje lub zniszczy papiery... Co się tyczy Władka, nie grozi mu nic, my go w bezpieczném miejscu ukryjem... Nie trzeba się lękać i tracić przytomności...
Michalinie ręka, w któréj trzymała świecę, zadrżała, ale z uśmiechem pożegnała zwiastuna złéj wieści i wprost poszła na górę do stryja, aby papiery wczas schować.
Z zimną krwią przepatrzyła szufladki, zgarnęła świstki, usunęła, co się jéj zdawało niebezpieczném, i powróciła nazad do starego ojca, który fajkę palące rozmyślał.
— Coś mi się ten wasz jenerał nie bardzo podobał, rzekł stary do niéj, pułkownikowaby ciebie za niego wydać chciała...
— Ale ja za niego nie pójdę nigdy... zawołała Misia.
— Pójdźże tu, niech cię w czoło pocałuję, odparł jenerał. Kocham poczciwą pułkownikową, szanuję ją... ale mojego dziecka Moskalowi nie dam. Oni go całkiém przerobili na moskwicina... Nic tam już, ni żyłki polskiéj w nim nie zostało. Mój Boże! mój Boże! westchnął stary, gdyby go dziś nieboszczyk ojciec zobaczył... drugi razby umarł...
Misia nie odpowiedziała nic.
— Stracony on dla nas i dla téj poczciwéj matki — zawołał brygadyer wzdychając — a ona nim tylko żyła...
Na tém skończyła się rozmowa. Misia, która łzy miała na oczach, poszła do okna, aby je ukryć, stary zanurzył się w myślach...
W téj chwili policya weszła, szukając Władysława...


Życie się składa ze sprzeczności. Gdy w domu nawiedzonym przez policyą moskiewską panowała trwoga, — w drugim miasta końcu Arsen Prokopowicz w dobraném towarzystwie zasiadał do gry w karty, którą bardzo lubił, w innym jeszcze, w izdebce cytedeli ciągniono śledztwo krwawym potem oblewające czoło umęczonego... a zdala od tych wszystkich ognisk boleści i szału... w cichéj, ubogiéj ustronnéj celi klasztornéj staruszek siwy jak gołąb siedział nad roztwartą księgą...

Odmówił był już wszystkie pacierze, sen go nie brał, siedział więc tak zadumany nad Ś. Bonawenturą, którego wielekroć razy wprzódy czytał... i myślał o Bogu i świecie...
Maleńki ogarek świecy bladém światełkiem oblewał celę białą, sklepioną, trochę większą od trumny a jak ona spokojną. Przez zakratowane okienko widać tylko było w pół mroku nocnym suchych drzew gałęzie powyginane dziwnie i jakby wśród konwulsyjnych ruchów stężałe... W saméj celi nie wiele przedmiotów ściągało oko... w jednym kątku wązkie starca łóżeczko a raczéj tapczanik twardy, przy nim klęcznik przyozdobiony jak ołtarzyk domowy. W środku krucyfiks z roztwartemi rękoma miłosierdzia przybitemi do krzyża... niżéj głowa trupia, kilka książek, schowana dyscyplina i święte obrazki różne, które imionami patronów przypominały starcowi imiona rodziców, krewnych, ukochanych... Z całego życia zostało mu tych kilka imion tylko, kilka modlitw i pamięć chwil rozstania.
W środku był prosty stolik i stołek prosty, na którym mnich siedział, a u drzwi dzbanek i misa. We wgłębieniu w murze cała szafeczka pełną była ksiąg z biblioteki pobranych...
Z niéj od wielu lat czerpał ojciec Athanazy pociechę zawsze się odnawiającą. Żył w tych wiekuistych prawdach i westchnieniach, które każde pokolenie na inny sposób wypowiada, ale się one nie zmieniają, choć przebierają. Ten wiekuisty ból ludzkości, który już się odzywa w biblii i Homerze... bez wdzięku rezygnacyi i bez myśli o Bogu wtórzy się dzisiaj jeszcze... Ale gdy tam oddźwięk boleści — pociesza — nasza beznadziejna, rozpaczliwa przeraża. Dla tego w chwilach męczarni człowiek powraca po naukę do tych, co cierpieć umieli.
Uśmiechał się O. Atanazy swéj księdze staréj, gdy chód się dał słyszeć na korytarzu a potém do drzwi zapukano. O téj porze? coś być musiało nadzwyczajnego, staruszek powstał rzesko, bo się domyślał sprawy pilnéj...
Ledwie się odezwał, wszedł inny zakonnik z miną zakłopotaną i twarzą smutną.
— Ojcze Definitorze, odezwał się głosem, w którym malował się niepokój i pospiech, — mamy biedę... trzeba nieszczęśliwemu, ściganemu dać przytułek... a tu...
Stary spojrzał i zapytał.
— W imię Boże — o co idzie, ojcze Serafinie.
— O kryjówkę...
Stary westchnął.
— Dajcież mi go tu... zaprowadzę... a jeśli trzeba, to mu placu dotrzymam, bo mnie sen nie bierze... Trzeba i biedakom służyć... a nuż który klasztorném powietrzem odetchnąwszy i myśl o Bogu z niego zaczerpnie...
— Zdam go więc na ręce wasze... odparł przybyły... ale to panicz...
— Ale człowiek, rzekł dobrotliwie uśmiechając się Definitor...
— Zaprowadzicie go do kryjówki?
— Zapalę stoczek; wezmę książkę i pójdziemy...
— Po klasztorze pewnie szukać będą...
— Już wiem... tylko między umarłymi nie szukają... tam spokój!!
— Więc zaraz...
— Ale jam gotowy, zapalając stoczek, rzekł ks. Definitor... byleście mi go dali... idę.
Wdział kaptur na głowę, zapalił stoczek staruszek i począł odmawiać modlitewkę łacińską spokojnie, aby czasu nie tracić...
Pospieszne kroki dały się słyszeć na korytarzu, aż w progu ujrzał Definitor otulonego burką ładnego młodzieńca z ognistemi oczyma, który żywo czapkę zdjął i pokłonił się. Spojrzał mu naprzód w oczy, bo naówczas tyle o sztyletnikach mówiono... ale łagodny choć energiczny, szlachetny wyraz téj twarzy świadczył o duszy, która się wspomnieniem krwi nie zmazała.
— Moje dziecko, z udaną wesołością odezwał się O. Definitor, aby biednego zbiega rozochocić — nie było kochaneczku broić, nie byłbyś musiał po klasztornych kątach się chować...
A no teraz nie tracąc czasu — chódź za mną... Samemuby ci było smutno, ja ci dotrzymam towarzystwa... bo ja tu znam wszystkie kąty... A zatém w drogę pokoju! Prawdziwa droga pokoju! westchnął stary...
Młodzieniec patrzał na piękną malowniczą głowę starca, płomykiem stoczka oświeconą jakby obraz Ribeiry...
— Za mną, wiarusie! powtórzył stary...
— Idę, mój ojcze...
— Stąpaj ostrożnie, patrz pod nogi! idź cicho...
Wyszli, ksiądz celę przymknął. Przed nimi wyciągał się długi korytarz klasztorny... a był stary, zakopcony i ubrany w pamiątki. Nad każdą celą tkwiła scena tryumfalna jakiegoś męczeństwa... Pomiędzy niemi wisiały to wizerunki ascetycznych postaci na modlitwie, to patronowie z aniołami. Gdzie niegdzie krzyż i lampa... Z drugiéj strony przez okna świeciło zamknięte ciche, grobowo wyglądające podwórze... Korytarz się kręcił, potém wschody sprowadziły ich w dół i inne owiało powietrze... Tu znowu wąskie, długie, z jednéj strony oknami przecięte ciągnęły się galerye, ale puściejsze coraz. Znać było, że nikt już nie mieszkał... że drzwi zamczyste odmykały się rzadko. I tu jeszcze wisiały obrazy ale gdzie niegdzie w szmaty podarte i czarne...
A ztąd młody człowiek zdziwił się mocno widząc, że ksiądz otworzył drzwiczki w murze i przyświecając mu wązkiemi wschódkami jeszcze na dół schodzić kazał... Wilgotne powietrze owiało obu i dziwna woń jakaś się rozeszła... Ku dołowi wschodów ukazały się drzwi, O. Definitor poszukał drugiego klucza, ale przystawał, zwrócił się ku młodzieńcowi i spoglądając nań z uśmiechem, ujął go za rękę.
— No, młody wojaku! rzekł, nie ulęknieszże się ty śmierci obrazu?
— Mój ojcze... mężczyzna jestem...
— Chódźże za mną a wcześnie mów Wieczny odpoczynek, trudno od Moskala się ukryć... chyba w grobie. Nie dziw, że ja cię téż do nich prowadzę.
Młodzieńcowi wprawdzie zrobiło się jakoś przykro a chwilę... ale cóż miał począć?
— Tylko, dodał zwalniając kroku ojciec Athanazy — to są groby nie lada pospolitych ludzi ale uprzywilejowane... I będzie nam tu wygodnie, o ile tylko być może. Nie jednę ja tu noc przepędziłem, dziecko moje...
Wschody się kończyły, szli jeszcze szyją ciemną, staruszek popchnął z lekka drzwi dębowe i wszedł a za nim wcisnął się Władek. On to bowiem zagrożony aresztem szukał tu schronienia...
Podziemie, do którego weszli, było nizkie, czarne, na ciężkich słupach oparte, nie zbyt, jak się zdawało, rozległe, zastawione gęsto trumnami... Czyściuchno było w tym lochu... i znać w nim często doglądano porządku... Trumny szeregami mieściły się jedne obok drugich, większe, mniejsze, przeróżnych kształtów i budowy, od drewnianéj prostéj, z kłody wyciosanéj, do lanéj, z najartystyczniéj wyrabianéj cyny.
W głębi tego arystokratycznego przytułku umarłych mały ołtarzyk stał na podwyższeniu, na nim Chrystus, parę lichtarzy i zczerniały od pyłu obrazek i przegniła wilgocią poduszka...
— Choć to tu ciasno, szepnął O. Athanazy, bo gości mamy wielu, ale uważnie idź, a ja przeprowadzę, gdzie sobie przysiąść i spocząć będziemy mogli.
Władek, nie okazując trwogi ale ciekawość wielką, przesunął się za staruszkiem... W drugim końcu podziemia było nieco wolnego miejsca, a że znać ono nie po raz pierwszy za schronienie służyć musiało, dowodziło parę krzeseł wyplecionych sitowiem, stoliczek biały a nawet czysty na tapczaniku rozesłany siennik i poduszka.
— Tak spokojnych i przyzwoitych jak tu towarzyszów trudno znaleść w żywych świecie, odezwał się stary — wierzcie mi... Nie lękajcie się, nie miejcie odrazy... ludzkie to zwłoki... siadaj, dziecko moje... a...
Tu dobył tabakierkę z rękawa...
— Dla rezonu zażyjmy tabaczki...
O. Athanazy wyciągnął tu[2] Władkowi brzozowe pudełeczko... chłopak zażył przez grzeczność... Wrażenie ucieczki, niepokoju, myśli o przyszłości, naostatek to nagłe przeniesienie do grobowego świata zamykało mu usta... uśmiechał się, rozgadać nie mógł. Staruszek przeciwnie był w swoim żywiole, pogoda nie zeszła mu na chwilę z czoła, zdawał się odmłodzony tém, że coś miał do czynienia, kogoś do zabawienia.
— Nie śmiem się was pytać, coście to Moskałom zrobili, że was ująć chcieli... rzekł Ojciec Athanazy.
Władek ruszył ramionami.
— Nic osobliwego zrobić mi się nie udało, mój ojcze, choć na chęciach nie zbywało... Myśmy teraz wszyscy winowajcy, bo w nas biją polskie serca...
— Polskie serca! powtórzył staruszek powoli — o jakżeś to wiele powiedział! synu mój! polskie serca!! polskie serca... Tak! z krwi dziadów zostało coś w waszych... ale staréj Polski już nie ma. Niknie ona nam w oczach, ginie, roztapia się, mieni...
Mówią na nią, że była zepsutą i grzeszną, że upadła pod ciężarem win swoich... Malowano ją jako rozpustnicę w ostatnich czasach, ale ją taką widzieli tylko, co Polski szukali po miastach i po pańskich dworach... Duch staréj Polski krył się naówczas po wsiach... i uciekł był w lasy... a nie widział go nikt i zmarł na uboczu... nie przelany żywcem w dzieci... Tradycyi narodowych z ksiąg się dziś uczyć przychodzi a w księdze one jak zaschłe kwiaty bez barwy i woni...
Polskie serca! powtórzył zadumany staruszek i ręką wskazał na rzędem stojące trumny.
— Oto tu, rzekł, spoczęły polskie serca ostatnie... wasze poczciwe są... ale już takiemi nie będą...
I spuścił głowę na piersi.
— Mój ojcze kochany, dla czegoż tak źle o nas sądzicie? nieśmiało zapytał Władek.
— Źle? mylisz się, synu mój — odparł stary, wy na to, co was kołysało, jeszcze dobrymi jesteście... ale w was polskiego zostało mało.
Wy tak przypominacie tę Polskę starą naszą, jak wasze niby polskie stroje, które teraz pokazują się na ulicach... przypomną dawne ojców ubiory... Coś w nich jest polskiego ale znać, że tradycya stroju zgubiona jak inne tradycye...
Naród stoi tradycyami i nieprzerwaném pasmem żywych podań z ust do ust płynących... nam ten złoty łańcuch pękł w końcu XVIII wieku, bo w XVII zardzewiał...
I znowu zamilkł stary.
— Mówmy o czém inném, przerwał, powiedzcie mi co o sobie... I ja żyłem na świecie, miałem... a! i mam rodzinę... może mi wasze nazwisko obcém nie będzie.
— Ja się nazywam Władysław Wyborski, rzekł cicho młody chłopak.
— Ale ba! — żywo odparł O. Athanazy — cóż? brygadyera syn? ale ten zdaje mi się syna nie miał.
— Nie, ojcze, brata jego.
Atnanazy się uśmiechnął.
— Myślisz, żem to ja całe życie w kapturze chodził? rzekł — z ojcem waszeci razem służyłem w r. 1881...
— Jak to? byliście w wojsku? odparł Władek.
Ksiądz zbliżył się, założył szeroki rękaw habitu i na lewéj ręce pokazał zdumionemu Władkowi głębokie cięcie pałasza, po którém ogromna, straszna blizna została...
— Ale to wszystko — dodał prędko zawijając habit O. Athanazy — praeterita plus quam perfecta.
Z ojcem waszym byliśmy w kilku tęgich bitwach... Żyje on? jak się ma?
— Żyje, zdrów...
— A brygadyer?...
— Trzyma się doskonale.
Ojciec Definitor uśmiechał się jakby sam do siebie..
— Między naszemi rodzinami, rzekł, mylę się, między rodziną, do któréj ja należałem, a waszą... była stara przyjaźń... Szwagier mój... świeć mu Panie.
— Któż taki? podchwycił ciekawie Władek.
— Był nim pułkownik Zbyski... wdowę po nim, siostrę moją, znać musicie.
— Jak to? jak to? pułkownikowa byłaby waszą siostrą...
— Była — rzekł po cichu ojciec... była... Rodzeństwem jesteśmy po ojcu, nie po matce... ona z innéj jest urodzoną... zawszem ją kochał jak siostrę... ale klasztor, dziecko moje, rwie wszelkie węzły. Zakonnik nabywa nowych braci, wchodzi w rodzinę wielką swego zgromadzenia... to, co za furtą zostało... już mu obce. Na znak tego rozbratu bierzemy imię nowe, wchodząc tutaj i musimy wyrzec się nazwiska.
Pułkownikowéj dawno nie widziałem. Co się z nią dzieje?
— Jam ją dziś spotkał — rzekł sucho Władek.
— Cóż się z jéj synem stało?
Młody chłopak namyślał się.
— Mój ojcze, rzekł — nie chciałbym was martwić...
— Martw, moje dziecko... odpowiedział zakonnik... życie się z czego innego nie składa... Ten syn toć przecież był siostrzeńcem moim...
— Jest dziś jenerałem w służbie moskiewskiéj...
— Jenerałem!! powtórzył stary.
— Ale co gorzéj — matka tak dobra Polka — a on! a on! Moskal zabity.
O. Athanazy wstał z krzesła.
— Moskal? on? Moskal? Kochany mój panie — to nie może być...
Władek dostrzegłszy, iż Ojciec wziął to do serca, zamilkł.
— Mów, co wiesz, a szczerze — odezwał się staruszek głosem nieco drżącym — mów, choćby to gorżkiem było... Moskal więc...
— Tak się zdaje...
— A dla matki? dla matki?
Władek był zakłopotany.
— A! tego ja nie wiem.
— Moskal! ale oni go od dziecka w ten mundur odziali, cóż dziwnego! A jednak — wiesz co, żeby on do kości miał zostać Moskalem — nie wierzę.
Starymi onymi Polakami nie jesteśmy już, ale w nas jeszcze... raz w życiu, łzą, czynem, krwią, słowem, bólem musi się odezwać krew ojców.
Władek był pod wrażeniem gorączki tych dni.
— A! mój ojcze, zawołał — kiedyżby się ona właściwiéj odezwać w nim mogła jak nie dziś... Przecież wie, co się u nas dzieje, zadrgać mu powinno serce do swoich... mógłby już porzucić jeneralstwo moskiewskie a dla kraju takby się stał użytecznym... Tu wszystko wre i kipi.
Zamyślił się starzec, potém milczący podniósł obie ręce i prawą krzyż wielki zakreślił w powietrzu...
— Tak! zawołał — znowu kipi i wre.. I myśmy grzeszni porwali się tak targając pęta, na które nas wola Boża skazała... ale żelaznych tych oków nie potargamy nigdy siłą.
Krew lać się będzie... opustoszeje Polska... będą na nią patrzeć narody z litością, z niecierpliwością, z oburzeniem... ale nikt jéj sprawy nie podniesie — i znowu chwilę szału opłacimy długą męczarnią...
Na tę biedną Polskę naszą przychodzą takie chwile niezwalczonego pragnienia swobody... chce odetchnąć tém powietrzem, co ojców poiło, i zrywa się do boju i pada bezsilna...
Patrz... rzekł biorąc Władka za rękę... te groby to historya nasza... chódź... czytaj napisy na trumnach...
Ten zabity pod Lanckoroną... tamten postrzelony pod Racławicami... ów z ran zmarł po Berezynie... tamta niewiasta trzech synów ofiarowała Polsce pod Grochowem, Wawrem i Ostrołęką... Na każdéj z tych trumien wisi zeschły wieniec ofiarny... a Polska jęczy uciśniona. Czemu? bośmy byli i jesteśmy niecierpliwi... a małego serca.
— Małego serca? załamując ręce podchwycił Władek.
— Tak jest... tak! — dodał raz jeszcze, uderzając o wieko trumny Athanazy — małego serca... egoiści... Ojczyzny chcieliśmy dla siebie... bić się z nas i umierać umiał każdy, żyć żaden.
Z jedném pokoleniem zeszła stara Polska do grobu, zostały niemowlęta, które od nianiek nie od matek uczyły się polskiéj miłości... W sercu gorzała ojczyzna, ale głowa chyliła się przed tym, co ją zabił... i upomnieć się nie śmiano o zwłoki nawet... Na polu boju byliśmy rycerzami, ale doma tchórzono i milczano. Polskę jawnie wyznawać trzeba było... a stać przy niéj, nie rwać się do szabli...
Biliśmy czołem najeźdzcom... i chodziliśmy jak słoń za kornakiem posłuszni, ugłaskani... potém jak ów słoń nagle szaleliśmy, rozrzucali stajnie i kulą w łeb...
— A jakżeby ojczyznę zbawić, jeśli nie rwąc się do szabli? spytał Władek.
— Jabym ci to powiedział, rzekł Athanazy, ja, com szablę nosił i bił i był siekany — ja, com także przechorzał gorączkę tę, ale tego, co ja ci powiem, ty nie zrozumiesz... powiesz, że kaptur ostudził mi głowę a habit serce zamroził... Nie — ale ztąd, gdzie się świat kończy, jaśniéj widać, dziecko moje... Wy w wirze płyniecie, jam u brzegu.
Cnotąbyśmy mogli tylko zbawić ojczyznę, a mieliśmy cnoty różne, tylko téj jednéj wielkiéj nie było, co za inne starczy... a zowie się Virtus.
Cnota to, co na chwilę nie opuszcza człowieka... co kieruje nim od rannéj zorzy do zorzy... Téj brakło... Cnót małych, heroicznych podostatkiem było, walały się po drogach... na szubienicę iść ze śpiewką na ustach któż się wzdrygnął, ale nie dać się wziąć uśmiechowi, łasce, grzeczności, fałszom nie umiał nikt... Słabiśmy i giniemy... Traciliśmy fortuny a czasem drobnostki nie umieliśmy poświęcić...
Starzec zamilkł a potém podniósł głowę.
— I będzie znowu to, co było... rzekł — ale gdy chory zapada po raz nie wiem który na słabość jednę — blizki śmierci... Pójdziecie, zginiecie i w narodzie zamiast odżywić zabijecie miłość ojczyzny...
Własne matki przeklinać was będą, zaprą się bracia i —
— Mój ojcze! z oburzeniem podchwycił Władek, ja w istocie tego nie rozumiem, co mówicie, i proszę was...
O. Athanazy począł go ściskać. — Nie gniewaj się — szepnął, dziecko moje, szlachetne was pędzą uczucia, ale nie rozum wielki... Mogliście pracą zdobyć i opanować Moskwę, wolicie wybuchem kajdany włożyć na kraj — wierzcie mi, wierzcie, Moskale wam przyklasną i szatańskim śmiechem pierwszéj walce zawtórują...
Zamilkł — Władek drzał ze wzruszenia, ale nie chciał na próżne słowa walczyć ze starcem. Zakonnik postrzegł to i przerwał mowę uśmiechem...
— Dziecię moje — rzekł... patrz no, ile to tu pokoleń spoczywa... przeszły jako okamgnienie... co w dziejach znaczą wieki, a cóż życie jedno? kto zbadał myśl Bożą?
Wam się zdaje, że wy tworzycie dzieje i potraficie złamać, co żelazna wola wyrzekła... Idziecie i służycie jéj... czynicie wedle myśli jéj mimo woli...
Wszystko to proch i nicość... Zginęli oni, myśmy znikli ze świata, wy poginiecie a gdy Bóg zechce i znajdzie z czego odbudować Polskę... to ją znów stworzy.
Dziś nie ma jéj z czego skleić.
Stara Rzeczpospolita miała Rycerstwo a nie było ludu... dziś są wodzowie bez wojska, ministrowie bez urzędników... politycy bez podwładnych... stronnictwa złożone z prezesów samych... jest purpura a butów nie ma. Potém dorobimy się boleścią i trudem wielkim tego, co nam braknie...
Ale jabym ci dziś dał Polskę, nie byłoby w niéj komu chleba upiec... i gospodarzyć... królów tysiąc... obywatelaby zabrakło — słuchać nie chce nikt a wszyscy rozkazywać... Dziecko moje — o! wierzcie mi, daleko nam do Polski... bo Polaków braknie...
— Mój ojcze, zawołał Władek, pomilczawszy nieco widocznie zgryziony i zniecierpliwiony... Znać żeście dawno rozgrodzili się od nas furtą klasztorną, tak źle nie jest...
— O! z za farty buchnie téż nam czasem powietrzem od was i odbrzmi coś po cichych korytarzach...
— Przecież to coś znaczy, że rząd narodowy ma taką siłę i władzę, że go kraj cały słucha...
Athanazy ruszył ramiony z lekka...
— Toć cnota i trudna u nas, bo posłuszeństwo najcięższe nam brzemię... ale co powiesz o tych, którzy się tym rządem być i losy kraju w ręce wziąść nie wahali?
— Życie stawiać! zawołał Władek.
— A cóż życie? odparł mnich... gracz je stawi na kartę, rozpustnik na szału chwilę... Cóż życie swoje stawić, gdy się milionów życiem rozporządzać nie wzdraga!
— Prawda, mój ojcze — zawołał Władek, że my się pono zrozumieć nie potrafiemy nigdy.
— Owszem ja was rozumiem doskonale, i są chwile, że mi do was słabe serce uderzy... łza zakręci się w oku. Héj! zobaczyć Orzełka białego w powietrzu! choć raz! Dobyć szabli w Polski imię, z piersi buchnąć pieśnią jéj... a po tém zginąć!! Ale cóż z tego! co z tego! To rozpusta... dzieci moje — to rozpusta...
— Jeszcze lat dziesięć, piętnaście... a duchby zgasł i nieodżywiany patryotyzm zniknął na zawsze... Trzeba go choć we krwi odrodzić... Przyjdą męczennicy nowi jak nasienie i na ich mogiłach...
Stary głową potrząsał.
— Świat inny — nie wierzy on dziś w nic — odparł — i męczenników sadza do szpitala waryatów. Jestli co świętego dzisiaj? Czy rozgorzeje Europa lub Ameryka dla sprawiedliwości, którą uznaje tylko warunkową? dla prawdy, którą zowie stósunkową? dla swobody, która się jéj znudziła? dla sławy, którąby sprzedała za papierek na bursie? Męczennika pokazywanoby za biletami może... ale większa część widzów poszłaby patrzeć na sprośny taniec nierządnic... Dziś śmiech... to wieku słowo ostatnie.
— Czarno wy na świat patrzycie...
Zakonnik nie odpowiedział, podniósł twarz pogodną, jasną i usta uśmiechnięte.
— Patrzę, widzę, sądzę, ale Bóg duszę obdarzył spokojem, którego nic zmącić nie może. To są chmurki i burze, co niebo jasne zasłaniają na chwilę... ale błękit kiedyś zabłyśnie. Kto patrzy na człowieka, płacze, kto widzi ludzkość, uśmiecha się spokojny...
— A Polska? podchwycił Władek.
— Wszak ci to cząstka ludzkości... jeśli potrzebna jéj do życia, nie zginie — jeśli znikczemnieje... to ją jako martwy członek odrzucą.
W téj chwili O. Athanazy, który pomimo wieku słuch miał bardzo ostry... zamilkł nagle, ujął za rękę Władka i szepnął mu. — Cicho! coś nadzwyczajnego w klasztorze... Słyszę szelest na górnych korytarzach... coś jest... tam nikt o téj godzinie nie chodzi! Ale jużciżby w grobach nie szukali... bądź co bądź!!
Zamyślił się. — Któż wie?
Oba poczęli się przysłuchiwać. W istocie sklepienie tętniało od przyspieszonych kroków... niekiedy jakby głośniejszego krzyku dochodziło odbicie głuche.
Staruszek spojrzał na Władka... który zdawał się u boku szukać broni.
— Bądź spokojny — szepnął mu... posłyszymy nadchodzących długo wprzódy, niżeli się tu dostaną... jeśliby mieli odwagę zniść tutaj... Na ten ostatni wypadek... jeszcze jest kryjówka... ale zaczekajmy... tamby ci źle było...
Powolnie zbliżył się do drzwi staruszek, przysłuchując bacznie... Szelest coraz bliższym się zdawał.
— Chodź, zawołał.
Nie mówiąc słowa, począł w framudze, w któréj stał ołtarz, odzianéj futrynami drewnianemi szukać jakiegoś miejsca... wązkie drzwiczki się otwarły, powiało z nich tak, że stoczek o mało nie zgasł... Zakonnik bokiem wśliznął się pierwszy... Władek za nim. Przed sobą mieli kilka wschodów w dół i loszek ciasny...
Był to grób grobów... Przy świetle podniesionego słabego woskowego sznurka, drżącego w ręku zakonnika Władek spojrzał... Kryjówka ta służyła od wieków znać na skład rozpadłych trumien i resztki ciał niedopruchniałych... Pyłu z rozsypanych zwłok było po kostki. W pośród niego, na nim walały się kości, całkowite szkelety w dziwnych położeniach i najdziwniejsze, wiekami zbielałe a jak pargamin stwardniałe szczątki skór ludzkich...
Niektóre z nich zachowywały jakby wycisk człowieka, którego niegdyś okrywały...
Jedne nagie, inne łachmanami zbutwiałych sukni jeszcze były na pół okryte... Trumienka odkryta dziecięcia... obok szkeletu, którego twarz z suchą jak miotła brodą śmiała się pośmiertną ironią. Do ścian tu i owdzie poprzystawiano oberwane trumien wieka i nieboszczyków, co się jeszcze cało trzymali...
Postawy ich zdawały się karykaturami życia, niby myśl jedna jakaś w nich uwięzła... Jednemu czaszka zwisła na pierś obnażoną, dumał; drugi zadarł do góry czerep, w którym białe zęby hyhotały śmiechem. Większéj części brakło rąk, nóg, po kilka żeber... A najwięcéj było bez głów...
Za to w prochu na ziemi walało się czaszek bez miary, więcéj niż szkeletów, w najróżniejszych barwach i stanie... Jedne zeschły i coś jeszcze z życia zachowały, na drugich leżała pleśń lub czarna powłoka...
Starzec zchodząc popatrzał na towarzyszącego mu Władka, którego oczy zalśniły zdumieniem i gorączką jakąś... Oba usiedli na wschodach... U nóg ich to dziwne leżało cmentarzysko... w powietrzu było coś ciężkiego jak śmierć... Patrzali na te łomy ludzkie... a zakonnik się uśmiechał i modlił...
Nastawiał jednak ucha bacznie... a żaden szelest nie uszedł mu... chociaż tu ginęły za grubemi mury wszystkie życia odgłosy... Siedzieli tak niemi długo... Nareszcie sam Władek usłyszał jakby gwałtowne wypieranie drzwi pierwszego lochu i pomięszane głosy.
Krzykliwo i piskliwie odzywał się ktoś z gniewem i przekleństwy, obchodząc groby... Coraz lepiéj słychać było rozmowę...
— A po cóż łóżko i tapczanik? i poduszka? Musiał się ktoś przecie ukrywać.
— Spał zakonnik... który ślub uczynił.
— Co? rozśmiał się pierwszy i dorzucił żart ohydny.
Ten obchód trumien trwał z półgodziny, po stuku miarkować było można, iż niektóre z nich odbijano, szukając ukrytego zbiega... Na ostatek śmiechy i przekleństwa przycichły, kroki oddalać się poczęły, rewizya musiała być skończona... drzwi się zatrzasnęły silnie, jakby niemi chciano dać znać, iż niebezpieczeństwo minęło... Zakonnik wstał, poczekał chwilę, złożył ręce, aby się nad prochami pomodlić i począł wracać do pierwszéj kryjówki...
Lżéj się zrobiło Władkowi, gdy nazad wcisnął się około ołtarza do szerszego lochu. Ale i tu przejście Moskali zostawiło ślady po sobie, nie przebaczono umarłym. Większa część trumien była otwarta, wieka porzucane na ziemię... w głębi widać było szkelety... resztki kości lub cudownie zachowane ciała zczerniałe.
Zapach cygar dziwnie się mięszał z powietrzem przesiąkłém trupami.
— Zdaje mi się, odezwał się staruszek, że teraz, gdy rewizyą odbyto, będziemy mogli do weselszego kątka przejść bezpiecznie — aleby nam tu dać znać powinni... Nuż straż zostawili w klasztorze? r
Siedli znowu na dwóch krzesłach, które wywrócone znaleźli... starzec nie miał siły ni ochoty mówić więcéj. I jego złamał kilkogodzinny niepokój o młodego chłopaka, który był blady i znękany. Wolałby był może pójść bić się w las, niż siedzieć tu z nieboszczykami...
Stoczek trzeba było coraz daléj odkręcać... a mdłe jego światełko słabo rozjaśniało podziemie...
Na ostatek chód się dał słyszeć ku drzwiom, zapukano trzy razy.
— Chodźmy, zawołał Ojciec... będziesz bezpiecznym i u mnie w celi. W wieku twoim nie stworzeniśmy do tego towarzystwa...
Całą piersią pociągnął powietrza Władek... zdało mu się, że się odrodził do życia... Wyszli... W korytarzach było pusto i milcząco... Wyżéj przed krucyfiksem klęczący ze złożonemi rękami modlił się mnich z łysą głową. Minęli go nie przerywając modlitwy, tylko staruszek pokląkł.
W celi O. Athanazy zmusił towarzysza, aby spoczął na jego łóżku, a sam wrócił tak do św. Bonawentury, jak gdyby po przechadzce w ogrodzie...
Gdy Władek gorączkowym snem usypiał... dzwonek klasztorny odezwał się na jutrznią do chóru...
Ale O. Athanazy pozostał na straży i słychać tylko było w korytarzach... szelest kroków... zakonnicy milcząc szli na nocną modlitwę... a potém cisza zaległa głęboka i oba, stary i młody usnęli. Władkowi śniły się trumny... O. Athanazemu jasne niebo i anioły.


— Maryo Pawłowno, rzekł, z grzecznym zbliżając się uśmiechem do pięknéj bardzo pani, całéj niemal okrytéj brylantami, na dworskim balu — mężczyzna o bladéj, nabrzmiałéj twarzy z mocno wypukłemi oczyma i bardzo pańską postawą — Maryo Pawłowno, ja mam do was prośbę!
Musiało w tych wyrazach być coś bardzo niezwyczajnego, gdyż kobieta, która powstała, usłyszawszy je wymówionemi do siebie, zdziwiona podniosła oczy smutne, zmęczone i odezwała się półgłosem.
— Prośbę? do mnie??
— Tak jest, Maryo Pawłowno — powtórzył stając przed nią i dziwném mierząc wejrzeniem dumną, wyniosłą postać kobiety — tak jest... prośbę... i to nie w interesie moim ale kraju...
Zakrawało to coraz bardziéj na zagadkę. Marya Pawłowna patrzała i w milczeniu poszanowania pełném oczekiwała...
— Wy macie — o! wiemy to dobrze — mówił powoli mężczyzna — wielką władzę nad Stanisławem Karłowiczem...
Kobieta się zarumieniła, ale na wspomnienie tego imienia oko jéj zapałało, przeczuła jakieś niebezpieczeństwo i mimo poszanowania, które jéj wrażał ów mężczyzna, bawiący się swym krzyżykiem św. Jerzego, przywieszonym do huzarskiego krótkiego mundurka — zdawała się raczéj do obrony zajadłéj przygotowaną niż do łagodnego posłuszeństwa...
— O miły Boże, w tém przecie nie ma nic złego, że piękna pani zajmie wolnego serca mężczyznę i że go do siebie przywiąże... Mogę wam tylko winszować wyboru, gdyż cenię wielce usługi i zdolności Stanisława Karłowicza...
— Ale cóż ja mam z nim wspólnego? zapytała kobieta.
Mężczyzna się uśmiechnął tylko.
— Nie wchodzimy w to, jam pewny, że wy mi pomożecie. Jakkolwiek jest mi Stanisław Karłowicz tu przydatnym, nieskończenie użyteczniejszym być może w Polsce... Rodem jest z niéj, zna ją, ma stósunki...
Mówiąc to patrzał na Maryą, która zaczęła blednąć, wiadomość widocznie ją przeraziła, znikło udawanie przed chwilą przybrane — podniosła oczy i, zbliżając się o krok ze złożonemi rękami, zawołała drżącym głosem przejęta...
— A! nie — nie! niech on tam nie jedzie! Zniżając głos dodała:
— On zginie i ja zginę...
— Maryo Pawłowno... to go nie do zguby ale właśnie do osiągnięcia wyższego stanowiska poprowadzi. Cóż zresztą broni być z nim i przy nim...
Wyciągnął miękką, pulchną i jakby nabrzękłą rękę ku pięknéj pani.
— Maryo Pawłowno — ja tego żądam i ja was o to proszę. Nie gniewajcie się, tak być — musi.
To mówiąc ostro mimo łagodnych wyrazów spojrzał na nią, ukłonił się i w rozstępującym się przed nim znikł tłumie.
Marya Pawłowna stała chwilę w osłupieniu jakiémś, rękę powiodła po czole... i powoli zsunęła się na krzesło ze spuszczonemi oczyma, nie widząc blasku i wrzawy, które ją otaczały...
Po chwili osoby, co wszystko widzą... znalazły środek zbliżenia się do niéj — chciano zapewne dowiedzieć się, jakie to wyrazy z góry rzucone tak widocznie nią wstrzęsły i twarz jéj martwą bladością powlokły. Ale Marya Pawłowna była zawsze milczącą a najbardziéj, gdy cierpiała... poskarżyła się na ból głowy... oczy jéj przebiegły grupy osób, wstała zwolna, poczęła się niby przechadzać, kilku osobom, które jéj drogę zachodziły, odpowiedziała półuśmiechem i półsłowem... potém manewrując nader zręcznie... niepostrzeżenie wysunęła się z pierwszéj sali, przesunęła przez drugą, coraz żywszym krokiem przebiegła trzecią prawie pustą i w sieniach rzuciła stłumionym głosem imię swojego służącego... który nie rychło zjawił się zmięszany z futrem, bucikami, szalem i baszłykiem tyftykowym. Piękna pani bezmyślnie drżącemi rękoma zarzuciła na siebie odzież ciepłą... i blada, pomięszana kilka słów szepnęła na ucho słudze, wychodząc jak nieprzytomna z tego balu, na który przyszła prawie wesołą...
Natychmiast ekwipaż zaszedł pod portyk pałacowy i Marya Pawłowna rzuciła się na poduszki jakby zduszona trwogą... powtórzywszy służącemu tylko jeden wyraz — prędzéj!
Przez oświecone ulice spienione konie z karetą pobiegły... do znajomego domu, znaną drogą na Wasilewski Ostrów...
Ktoby był zajrzał do karety... w świetle migającém latarni zobaczyłby był brylantowe łzy toczące się z pięknych oczów.. i płynące na brylanty zimne, któremi szyja była przystrojona. Niekiedy wychylała głowę oknem, kładła rękę na drzwiczkach sądząc, że je już otworzą, potém znów znękana rzucała się w głąb... nareszcie mimo mrozu i ostrego wiatru roztwarła okno... potrzebowała powietrza, nie miała czém odetchnąć...
Powóz się zatrzymał... oczy jéj zwróciły się na okna... błyszczało światło w gabinecie Stanisława Karłowicza.
Szybkiemi kroki pobiegła jenerałowa na górę, nie dając o sobie oznajmić, jak stała, ledwie zrzuciwszy futro na ziemię, które sługa pochwycił... otworzyła drzwi gabinetu z łoskotem i cała ubrylantowana, wystrojona... ale łzawa i biedna rzuciła się sądząc, że Stanisława jego obyczejem zastanie sam na sam...
Jakież było jéj zdumienie, gdy ujrzała naprzeciw jenerała, który powstał, widząc otwierające się drzwi, z jakąś niecierpliwością i trwogą, — mężczyznę niepocześnie ubranego, w surducie... nieznajomego zupełnie... którego twarz i tak blada, na widok jéj trupią okryła się białością.
Jenerał i on rzucili na siebie oczyma, jak gdyby porozumiewając się... i Stanisław podszedł żywo ku jenerałowéj, która, widząc, że sam nie jest, cofnęła się...
Położenie dla obu stron było kłopotliwe i dziwne...
Najwięcéj zdawał się cierpieć na niém niepoczesny ów, nie młody mężczyzna... który chwycił za kapelusz... patrzał na jenerała, porwał ze stołu papiery jakieś, schował je żywo do kieszeni na piersi, i wejrzeniem porozumiawszy się z gospodarzem... co najprędzéj wyniósł się z pokoju. Jenerał odprowadził go do progu, krok za próg, szept jeszcze jakiś słychać było... i zostali sami. Marya Pawłowna stała u drzwi jak skamieniała. Wszystko to trwało chwilę niepostrzeżoną... Jenerał widocznie niespokojny powrócił w milczeniu chmurném.
— Kto to był? co za straszna twarz? zawołała Marya.
— To był... kupiec... tak... kupiec potrzebujący mojéj protekcyi... polecony mi — biedny człowiek, w jakiéjś sprawie... figura nie znacząca. Ale co ci jest Maryo Pawłowno? co ci jest? dla czego wróciłaś tak z balu... przed końcem?
Jenerałowa obejrzała się, fotel stał nieopodal, padła nań milcząca.
— Stanisławie Karłowiczu...
— Czyż być może, aby przyczyną tego niespodzianego przyjazdu była znowu najniedorzeczniejsza zazdrość — o Boże!
— A! nie! nie! przyczyną jest zabójcza wiadomość, którą przywożę... prośba, z którą przybywam...
— Ale na miłość Bożą, uspokójże się, uspokój... co ci jest?
— Ja umrę...
— Cóż się stało! na Boga, przerażasz mnie... mów...
— Jenerale... ciebie przeznaczono do Królestwa...
— To nie może być, rzekł marszcząc się jenerał.
— Tak jest... słyszałam to z ust, których słowa są rozkazem... Nie wybije mi tego nikt z głowy, że to jest dziełem twoich lub moich nieprzyjaciół... ale dokonali, czego chcieli! Wmówili mu potrzebę! ty wiesz, jak słabi są uparci, jak ci, co własnéj woli nie mają, narzuconéj im... trzymają się ślepo... wziąwszy ją za swoją...
Zamilkła, płakała.
Jenerał z kolei był przerażony, załamał ręce, rysy jego wyrażały nieopisany niepokój, trwogę — niepewność...
— Ale ty nie pojedziesz tam, ty się podasz do dymisyi i zostaniesz tu, ja cię nie puszczę... ja mam przeczucia okropne, ja nienawidzę kraju tego, miasta... ludzi — nie! to być nie może. Użyję wszelkich sprężyn, ażeby cię uwolniono... niech ślą, kogo chcą... to być nie może... nie prawdaż? — ty mi nic nie mówisz?!
— Bo ja nic dotąd nie rozumiem... rzekł jenerał, kiedyż się to stać mogło? Dziś widziałem ministra... wczoraj miałem posłuchanie w pałacu, o niczém mowy, najmniejszego podobieństwa nie było.
— Ale Arsen Prokopowicz, ten nikczemny prześladowca... ale inni z nim nie śpią... zawołała gwałtownie wybuchając jenerałowa... I poczęła się przechadzać po pokoju.
— Nie — nie — dodała... jutro jadę do starego Adlerberga... zapłacę jego długi, wykupię weksle... lepiéj, dam mu pieniędzy, on musi to przerobić...
Jenerał stał zamyślony... Nagle oko jego padło na biurko, przy którém siedzieli przed chwilą... leżał na niém pozostały jakiś roztwarty szeroko papier z pieczątką, jenerał pobladł zobaczywszy go... Z niezmierną zręcznością począł niby niechcący zbliżać się do biurka, tyłem doń obróciwszy, drżąca jego ręka ujęła ów papier zagadkowy i prawie bez szelestu... gorączkowo wpuściła w kieszeń surduta...
Jenerał swobodniéj odetchnął — czoło mu się rozjaśniło...
— To dla mnie tak ze wszech miar niespodziana wieść, że gdyby z innych ust przyszła, gotówbym jéj nie wierzyć.
Zobaczymy jutro...
W téj chwili zadzwoniono silnie do drzwi domu, Marya Pawłowna zerwała się łamiąc ręce.
— O mój Boże! rzekł śmiejąc się jenerał, czémże się tak przerażasz!
— Czém! zobaczysz... czuje serce moje...
Była chwila oczekiwania milczącego, która wydała się nad miarę długą.
Kroki zbliżyły się ku drzwiom, wszedł powoli stary Maciéj, niosąc na tacy ogromny pakiet zapieczętowany.
Jenerałowa porwała go i naprzód spojrzawszy na pieczęć! — rzuciła na stół...
— Z ministerstwa...
Stanisław Karłowicz... pochwycił i rozerwał pieczęć — okiem tylko rzucił na papier i położył go powoli na biurze, twarz miał zbladłą, usta drżące, czoło zmarszczone.
Maciéj patrzał nań i czytał w rysach.
— Posłany czeka na rozpiskę.
Jenerał w milczeniu wziął pióro i podpisał podany kawałek papieru... Tymczasem Marya Pawłowna oczyma rozgorączkowanemi przebiegała rozkaz i papiery leżące na stole. Widać było, że ją tylko przytomność służącego wstrzymywała od płaczu.
Maciéj zwolna wysunął się z pokoju.
— Rozkaz wyjazdu... jutro... rannym pociągiem.
— Ale to bezczelność! to intryga... ja natychmiast wracam na bal... schwycę starego Adlerberga... nie! nie!
Porwała za dzwonek ręką drżącą i poczęła dzwonić szybko, gorączkowo, słudzy się zbiegli.
— Konie moje! natychmiast konie! I wybiegła z pokoju, nie patrząc za siebie, nie dając się powstrzymać jenerałowi, który wyszedł za nią. Nie mówiła nic, straszna była gniewem i niecierpliwością.
Nie doszedłszy do końca wschodów... wołała znowu o konie... Kareta stała u ganku... Nie pożegnawszy nawet wejrzeniem jenerała, rzuciła się w nią... konie ruszyły...
Jeśli się nie zdziwiono, widząc wysuwającą się z balu jenerałową, podziwienie było większe jeszcze, gdy ją zjawiającą się na powrót ujrzano, z zaiskrzonemi oczyma, z włosami pomiętemi, jakby na pół nie przytomną...
Wsunęła się znowu w grupy pierwszego salonu, prześliznęła z instynktem kobiecego bólu, rzucając oczyma na wszystkie strony...
Wśród rozlicznych grup na progu pierwszéj sali stojących... uderzyła ją jedna złożona z dwóch pięknych, młodych, bladych pań, przed któremi stała najzabawniejsza w świecie maleńka figurka... człowieczek więcéj niż siedemdziesiątletni z piętnem przedwczesnéj zgrzybiałości na twarzy śmiesznéj, krągłéj jakby ze skóry wyprawnéj uszytéj, z czarnemi iskrzącemi się oczkami, z włosem podczesanym do góry, którego barwa nawet wieczorem widocznie była pożyczana...
Staruszek ten miał na nogach ciasne buciki, strój niesłychanie staranny, woniał cały o trzy kroki, w ręku trzymał chusteczkę batystową... Mundur jego bogato szyty, cały był na piersiach okryty gwiazdami... wśród których brylantowe oznaki Andrzeja i dwa również oprawne w dyamenty portrety cesarskie szczególniéj zwracały uwagę. Staruszek widocznie do młodych pań się umizgał i podnosił ku nim oczki tak słodziuchne, że nie wiadomo, jakim cudem dworskiego wychowania mogły się one powstrzymać od śmiechu.
Marya Pawłowna z wielką zręcznością obeszła tę grupę do koła, zbliżyła się, wcisnęła i oczy swe jeszcze załzawione utopiła w starcu, który spotkawszy ten wzrok zmięszał się widocznie; oczy te mówiły mu: — Pilno mi, chcę mówić z tobą... czekam...
— A! Marya Pawłowna! zawołał najdziwaczniéj się przeginając stary jenerał... to wy! Jakże dawno nie miałem szczęścia was oglądać...
Ona dała mu poufały znak głową...
— Jenerale, miałabym z wami kilka słów do pomówienia...
— Jestem, jak zawsze u stóp waszych, piękna pani...
Dwie kobiety spojrzały na jenerałową, popatrzyły na nią z rodzajem poszanowania i litości razem i zwolna uśmiechając się... odeszły.
Marya Pawłowna skinęła wiodąc za sobą starca ku oknu, opodal nieco od tłumu, który tu krążył ciekawy, śledzący ruch każdy, podsłuchujący każde słowo...
— Co każecie, Maryo Pawłowno...
Załamała ręce...
— Jenerale, zawołała — wszystko, co chcesz... ratuj mnie!
— O piękna pani! uśmiechnął się a raczéj skrzywił stary, wy wiecie, żem wam oddany.
— Ratujcie mnie! to intryga niegodziwa!
Stanisława Karłowicza wyprawują do Polski... Odebrał rozkaz wyjechać jutro rano — ja umrę. Jenerale, to mnie zabije...
Stary stał zakłopotany...
— Ale czemuż ja o tém wcześniéj nie wiedziałem.
— To się stało w téj chwili... mnie on sam powiedział o tém na balu! Ja oszaleję! Idź, proś, błagaj, zrób, co chcesz..
Marya Pawłowna szepnęła gorączkowo.
— Dam na wasze ręce dla tego, kto go zastąpi, trzydzieści tysięcy rubli...
Oczy staruszka zaiskrzyły się, ale jako galant odparł...
— Piękna Maryo Pawłowno... każdyby ofiarował tyle, aby go w twém sercu zastąpić...
— A! daj mi pokój z komplementami, mnie się serce rozpada! Idź! idź! idź!
Jenerał zrozumiał nareszcie, potarł frasobliwie czoła i czupryny... zawahał się i utonął w tłumie. Jenerałowa siadła, nie spuszczając go z oczów. — Serce jéj biło, nie widziała nic, nic nie słyszała — czekała. W przyległéj sali brzmiał nieznośny kotylion urzędowy... Przezedrzwi widać było suknie białe i kokoszniki przesuwające się poważnie... to znów huzarskie i gwardyjskie mundury... coś nakształt maryonetek... któremi ręka maszynisty potrząsa...
Oczekiwanie wydawało się śmiertelnie długióm... Ile razy mignął ukonstalowany mundur, jenerałowa porywała się z siedzenia, ale farbowana czupryna staruszka, którą poznać było można z daleka, nie pokazywała się na horyzoncie.
Po godzinie prawie tęsknego siedzenia, które na próżno grzeczni chcieli osłodzić znajomi, nie mogąc się od strapionéj słowa dopytać.. zdala ukazał się stary idący zwolna, z miną kwaśną, poważną, zamyśloną, jakby szukał środków ozłocenia gorżkiéj pigułki, którą przynosił. Było to tak widoczném, iż Marya Pawłowna już prawie słów jego nie potrzebowała — czytała w pochmurném licu...
Z wielką grzecznością zbliżył się ku niéj.
Cherè generale, zaczął po francusku dobywając perfumowanej chustki dla odpoczynku — je suis au desespoir! Niepodobieństwo było mi nic wymódz. Vous savez que Sacha a quelques egards pour moi, mais, franchement, il parait que c’est... impossible.
Marya nie powiedziała słowa... przymrużyła oczy, popatrzyła na niego, rzekła sucho.
Pardon — merçi — i zabierała się odchodzić. Stary wszakże nie mógł jéj puścić nie pocieszonéj...
— Wierzcie mi, Maryo Pawłowno... rzekł: Zamiast żądać rzeczy niemożliwéj — pogódźcie się z rzeczywistością. Weźmiecie paszport... pojedziecie.
— Na to rady waszéj, jenerale, nie potrzebowałam — odparła dumnie, myślałam, że mi pomożecie, że uwolnicie od téj ostateczności, któréj lękałam się jak piekła.
Nie? będę wiedziała co uczynić...
Jenerał był nieco obrażony.
— Ale ja zrobiłem, com mógł...
— I za to, coście dla mnie uczynić raczyli, jestem wam wdzięczną...
Mówiły to usta... oczy co innego wyrażały... zaiskrzone ich wejrzenie prawie przestraszyło starego.
— Djabeł nie kobieta! rzekł w duchu, gdy mu znikła z oczu... bardzo przyjemnie z nią być w zgodzie, ale pokłócić się i ściągnąć gniew...
Ruszył ramionami.
— Trzydzieści tysięcy rubli — na moje ręce... śliczna rzecz... ale niepodobieństwo... Sprawy są nadto ważne, a on widać zbyt potrzebny... Zresztą oni wszyscy potracili głowy... politykują, gdy należałoby strzelać...
W téj chwili zbliżył się jakiś młody człowiek, zginając w pół przed największą camarilli potęgą... jenerał powrócił do rzeczywistości. Rzucił tylko oczyma szukając po sali Maryi Pawłownéj, zdawało mu się, że ją widział chwilę przy młodym mężczyźnie w huzarskim mundurze, potém mu znikła.
Pod oknami pałacowemi powóz się potoczył, a w salach rozpoczęto nowego kotyliona...


Jenerałowa po gwałtowném wzruszeniu, jakiego doznała na balu i w dwukrotnéj przejażdżce, teraz czuła się, opuszczając pałac, znużoną i na siłach opadłą... płakała jak kobieta, bezsilną się widząc w obec wypadków, nad któremi przywykła była dawniéj panować. Nie nakazała tym razem pospiechu woźnicy, który sam już zrozumiał jego potrzebę... Powóz prędko przeniósł się na Wasiljewski Ostrów znowu i stanął przed domem Stanisława...
Wysiadając, spojrzała Marya na okna, światła nie było... Zdało jéj się to dziwném, bo jenerał wybierał się w drogę nazajutrz rano, mógłże się tak rychło spać położyć?... Zaraz w sieniach Maciéj stary ją napotkał z miną wielce frasobliwą — chciała go minąć nie mówiąc, bo słowa z ciężkością z ust się jéj dobywały... ale sługa coś mruczał niezrozumiale.
— Jenerał... jenerał, ja nie wiem...
— Położył się? śpi?
— Ale nie... pilny interes...
— Co się stało?
Po pewnym namyśle odezwał się stary.
— Jenerała nie ma w domu...
— Nie ma w domu? przerażona prawie podchwyciła jenerałowa — jak to nie ma? Wszak jedzie jutro? wszak kazał pewnie, aby wszystko do podróży było gotowe? Gdzież może być?
— No — ja nie wiem, odparł chmurno Maciéj — ja nie wiem.
— Kiedyż wyjechał?
— Jenerał nie wyjechał.
— Więc — cóż się stało? niecierpliwie zawołała kobieta.
— Jenerał wziął płaszcz i wyszedł pieszo...
— Wyszedł pieszo! powtórzyła Marya Pawłowna, idąc na górę i usiłując ukryć wrażenie, jakie ta wiadomość na niéj czyniła...
Maciéj powlókł się za nią, weszła do gabinetu jenerała, w którym przed godziną siedzieli, i rzuciła się na kanapkę... Wniesiono za nią lampę...
— Będę na niego czekała! zawołała.
Co się działo w duszy istoty nawykłéj do tego, by wszystko szło wedle jéj rozkazów, posłuszném fantazyi — wytłómaczyć trudno... Tajemnicze pieszowyjście jenerała z domu w przededniu wyjazdu, kiedy ona potrzebowała z nim widzieć się, naradzić... bez poprzedniego opowiedzenia, bez jawnéj przyczyny dobijało nieszczęśliwą. Zazdrość, która sercem szarpała nieraz, wciskała się doń, zadając męczarnie niewysłowione... Gniew i złość czerwieniły lice, które po chwili bledło i okrywało się łzami. Najsprzeczniejsze uczucia miotały biedną niewiastą... chciała paść mu do nóg i błagać litości, potém nóż utopić mu w piersiach. — Zrywała się, siadała — miotała.
— Tak! — wołała półgłosem — to nie ulega wątpliwości, ten człowiek zdradzał mnie i zdradza... Po cóżby o téj porze, gdy cały świat urzędowy jest albo na balu lub we śnie, wychodzić miał pieszo! pieszo! dokąd? A! to aby się z nią pożegnać... Z nią! Więc jest ta ona, któréj domyślałam się zawsze, którą czułam obok siebie, przy sobie, w jego oczach... na jego ustach... Więc dla mnie to była tylko litość... albo rachuba, albo nie wiem już co... a tam!!
Zmarszczyła brew.
— O! gdybym wiedziała na pewno!... Ale potrzebaż lepszego dowodu nad tę nocną w takiéj chwili wycieczkę? Napróżno chciałby się wyprzeć... to widoczne! to okropne! bezwstydne! I cóż mi powie wróciwszy? ciekawam — bo nie mógł nie czuć, że ja przyjdę i że nań czekać muszę. Tak się tedy wszystko na świecie kończy nie apotheozą, nie męczeństwem, ale brudnym upadkiem i kałużą... On... uwikłany w jakąś intrygę zaparawanową, z jakimś szurgotem z teatru... z jakąś dziewczyną, która ma tylko... młodość i trochę wdzięku... Załamała ręce. — I mnie przychodzi ustąpić przed taką rywalką... Dobrze mi tak... to sprawiedliwie na to zasłużyłam, zanadtom mu poświęciła, ażeby nie być zdradzoną... to koléj zwykła.. Ale téż zwykłą koleją ja pomścić się muszę...
Rozśmiała się, a ktoby był zobaczył ten straszliwy uśmiech z za łez, uśmiech hieny — błyszczący zębami białemi i oczyma rozgorzałemi... byłby się przeraził jego okrucieństwem i żądzą krwi...
Cały namiętny, niepohamowany charakter kobiety, która postawiła życie na ostatnią kartę... malował się w tym śmiechu gorzkim, bolesnym i strasznym.
— O! wiem, on skłamie przedemną... tak... on mi coś powie, by oszukać przez litość, ale czuję, że w tém jest kobieca dłoń. Żadna w świecie inna sprawa wyrwać go o téj godzinie nie mogła, do żadnéjby mu tak nielitościwie nie było pilno... Przecież wiedział, że mnie tu musi zastać z powrotem, że mu bez pożegnania nie dam tak wymknąć się,... a jednak poszedł... chciał wprzódy ją pożegnać, może namówić, żeby jechała z nim... Stanisławie Karłowiczu! zawołała do siebie saméj — strzeż się — moja miłość nie zna granic, ale moja zemsta nie będzie miała litości...
Przechadzając się tak po pokoju, rzucając, przyszła do tego biurka, z którego przed kilku godzinami jenerał papier ściągnął przy niéj. Szukając śladów jego winy, poczęła przerzucać papiery... Były to pisma urzędowéj treści... nic więcéj... Świeżo odebrany list matki, któréj znała charakter...
Nagle wzrok jéj śledczy padł na posadzkę... walała się na niéj koperta rozdarta, świeża... Marya Pawłowna pochwyciła ją z pospiechem, przeczuwając, że w niéj znajdzie dowód winy...
Na wierzchu jéj adres był po francusku w istocie jakby kobiecą nakreślony ręką... Zbliżyła się do lampy, aby potrzaskanéj przypatrzeć się pieczątce... Była to jedna z tych używanych bardzo fantazyjnych pieczątek z godłami, których panie miały całe zbiory na biurku... jako komentarzy do listów.
Stało na niéj... czego się więcéj domyśleć trzeba było nie można wyczytać:

Grand’amor, gran dolor.

Prorocze słowa!!
— A! tak! zawołała jenerałowa ściskając konwulsyjnie kopertę w dłoni — ale wielka miłość zmieni się w wielką nienawiść.
Patrzała na trzymany w ręku papier, nie widząc nic prócz niego.
— Trzebaż lepszego dowodu? ręka kobiety? pieczątka... ten pośpiech, z jakim wybiegł, zostawując mnie na pastwę... z pogardą, z lekceważeniem niewysłowioném... Myliłam się tylko sądząc, że spadł aż do jakiéjś artystki, szukając rumieńca na twarzy... Nie! to list, to ręka kobiety z naszego świata... Tamte pisać tak nie umieją!
Marya przebiegła myślą wszystkie znajome... z kolei przypominała stósunki, które jenerała do nich zbliżyć mogły, wpatrywała się w charakter, ale domyśleć się nie umiała nic... Jedno tylko jawném jéj było — jego przeniewierstwo.
Opłakawszy je... trzeba było myśleć, co począć... Duma kobiety radziła pójść i nie widzieć więcéj, pragnienie zemsty czekać kazało i oskarżającym dowodem z pogardą w oczy mu rzucić... Chwilami myślała nawet udać, że nic nie wie, zmyśleć obojętność, — i mścić się po cichu... nie wypuszczając go ze szpon swych...
Ale z charakterem Maryi Pawłownéj było to niepodobieństwem, nie nawykła była ani kryć uczucia, ani go mierzyć, ani rachować się z tą zemstą po kropli... dla przedłużenia męczarni, któréj doznawała sama.
Było coraz późniéj... w ulicach ustał ruch wszelki, w domu cisza grobowa, w przedpokoju tylko jak żołnierz na straży mierzonym krokiem powolnym przechadzał się stary sługa jenerała, czując, że się tu na burzą zanosi i że pana odstąpić nie powinien... Po północy już złamana cierpieniem jenerałowa wcisnęła się w głąb kanapy i, ściskając w ręku kopertę, drżąca, uczuła się znużoną, chorą, tak że się poruszyć nie mogła... Oczy jéj kleiły się mimowolnie, ale szmer lekki na dole... obudził i cała gwałtowność uczuć powróciła.
Słychać było kroki, Maciéj pospiesznie wyszedł na wschody — po tém chwila milczenia... po tém... To on, Marya poznała jego chód, drzwi otworzyły się, stanął na progu w płaszczu... Jenerałowa trzymała jeszcze w dłoni list ściśnięty... twarz jéj zmieniona, gniewna, zapalona ogniem, który ją wewnątrz trawił, oznajmiła wchodzącemu, że tu coś zaszło groźnego dlań.
Znając Maryą — Stanisław zadrżał; bladość i pomięszanie dowodziło winy...
Nim miał czas postąpić krokiem, nim się drzwi zamknęły za nim — przypadła podnosząc list do oczów jego...
— Gdzieś był? zawołała zdyszana, stłumionym, prędkim głosem, który w piersiach urywała namiętność — gdzieś był? Chodziłeś pożegnać... ją! tę, którą kochasz! patrz! nie będziesz mi kłamał więcéj! List... mam list jéj w ręku!... Jesteś nikczemny, jesteś podły — jesteś zdrajca... Mógłeś mi powiedzieć — kobieto... idź precz... nie chcę cię, nie kocham, nienawidzę. Tak! byłabym to zniosła... byłabym zniosła wszystko, nawet razy, nawet sromotne wypchnięcie na ulicę... aleś ty mi zadał cięższą ranę, boś spodlił siebie — ideał — ostatniego człowieka, dla którego przebaczyłam ludziom, ostatniego mężczyznę, który mi się zdawał uczciwym i czystym! Tyś mi zabił świat... zrobiłeś mnie... zwierzęciem... hijeną... Dowiódłeś mi, żem była tylko litości godną... dałeś mi litość... Ja nie chciałam jéj! jabym była wolała wzgardę dumną niż politowanie, co mnie zniża do głupiego dziecka...
— Maryo — na miłość Bożą! co ci się stało! zawołał jenerał, którego odkryta przyczyna gniewu zdawała się raczéj uspokajać niż zatrważać... W pierwszéj chwili, gdy nie wiedział, o co chodziło, co Marya trzymała w ręku, widocznie drżał, teraz oprzytomniał.
— Maryo! powtórzył — zlituj się! uspokój! jam niewinny!
Na te słowa takim strasznym spazmatycznym, konwulsyjnym, dzikim śmiechem wybuchła jenerałowa, że najobojętniejszy byłby zadrżał słysząc go... Śmiech ten zdawał się pochodzić z ust obłąkanéj.
— Niewinny! zawołała, on! niewinny! o litościwy człowiek!
— Przysięgam ci na honor mój.
— Na twój honor? ty nie masz honoru... Kto zwodzi słabą, ufającą mu kobietę, ten o honorze mówić nie powinien...
Jenerał pobladł, brwi zmarszczył i rzekł zimno:
— Po tych wyrazach, Maryo Pawłowno, wszelka dalsza rozmowa jest próżną... daję ci słowo, żem niewinny... i zostawiam was z przekonaniem, jakie się wam mieć podoba. Tłómaczyć się nie będę — bo nie mogę. Uczyni to pani, co się jéj podoba...
Skłonił się nisko i chciał wynijść.
— Co znaczy ten list! mów! co znaczy ten list? od kogo? kto go pisał? to ręka kobieca... zawołała, chwytając go za rękę jenerałowa.
— Być może, iż go pisała kobieta, rzekł jenerał, ale tajemnica listu tego nie jest moja i nawet dla uniewinienia się jéj nie zdradzę...
— Co za wykręty! jaki spokój przy takiéj nikczemności! wybuchnęła Marya. Ale czyś myślał nad tém kiedy, Stanisławie Karłowiczu, co to jest kochającą obrazić kobietę... czy wiesz, czém jest zemsta niewieścia?
— Słyszałem o tém, odpowiedział zimno jenerał — być może, że tego doświadczę, alem na wszystko gotów...
— Byle kochanki nie zdradzić... którąbym była zgniotła, jak zgniotę ciebie, nikczemny...
Słuchaj — dodała z pasyą najwyższą — znałeś mnie leżącą u nóg twych, uniżoną, spodloną, posłuszną... Nie wahałam ci poświęcić, co kobieta ma najdroższego... Naraziłam się na szyderstwa, na hańbę, na wstyd... ja, w któréj żyłach płynie krew panujących... stałam się nałożnicą człowieka, co wyszedł z niczego, okryłam cię dostojeństwy, obsypałam dostatkami, byłam niewolnicą twoją. Nie wymagałam ożenienia, aby miłość twoja była swobodną i nieskrępowaną niczém... Za to wszystko ty potrąciłeś mnie nogą i plunąłeś mi w twarz z pogardą. Ale sprawiedliwie!! tak być musiało...
— Nie znasz mnie jednak jeszcze... nie wiesz, że to, com z błota dźwignęła...
— Maryo Pawłowno! zawołał groźno jenerał — nie dźwignęłaś mnie...
— Ja! ja cię dźwignęłam! ty nie wiesz o tém, aleś mi winien wszystko... Znałeś mnie psicą u nóg twoich... liżącą stopy, poznasz, że tygrysicą być potrafię. Przywiążę się do stóp twoich, nie dając chwili spokoju. Poświęcę życie, aby cię zgnieść... aby cię powolną zamordować męczarnią...
To mówiąc zaczęła płakać z gniewu... padła na podłogę, z szyi i głowy posypały się brylanty porozrywane i rozbiegły się po podłodze... Nagle podniosła się, spojrzała.. podpełzła ku stojącemu jak posąg jenerałowi.
— Na miłość Boga, jeśli w Boga wierzysz — mów, otwórz usta... uniewinnij się, jeśli możesz, ocal mnie {{Korekta}siebie|i siebie}} — mów... Przysięgam ci, że z moich ust... nie wyjdzie tajemnica twoja nigdy, choćby ją rozpalonemi ciągniono kleszczami.
Mów.
— Nie mogę — rzekł stanowczo Stanisław — daję wam słowo, że nie jestem winien, ale tłómaczyć się nie będę. Jeśli mi nie wierzysz i nie masz poszanowania dla przysięgi mojéj — jam nie powinien zniżyć się do uniewinnienia... Tajemnica nie jest moja... nie powiem nic...
— Bo nie masz nic do powiedzenia! krzyknęła śmiejąc się... boś winien, boś zdrajca! Gdzie mógłeś być w téj chwili, jeśli nie u téj, co to pisała? Co znaczy ten list? ta pieczątka...
— Jaka pieczątka! podchwycił z widocznym przestrachem jenerał i przypadł groźny do kobiety...
Ona list przycisnęła do piersi... z szyderskim wyrazem szepcąc:
Grand’ amor, grand dolor...
— A! jenerał odetchnął widocznie, ciężar znowu spadł z jego piersi...
Marya Pawłowna nadto wiele przeżyła w świecie, by się nie poznać na uczuciach, które twarz ukochanego wyrażała... zrozumiała, że po za tém, co odkryła przypadkiem, było coś straszniejszego, bardziéj obwiniającego, czego nie wiedziała... to dla niéj stanowiło więcéj jednym winy dowodem...
— Ostatni raz — zawołała powstając... modlę się, proszę, zaklinam — mów...
— Nic nie mam do powiedzenia — rzekł stanowczo jenerał, nic, ani słowa więcéj.
— Przyznajesz się więc do winy?
— Nie — ale się z niéj nie tłómaczę...
— To słowo ostatnie?
— Nieodwołalnie — ostatnie.
— Wiesz, co cię czeka?
— Domyślam się...
— Zemsta nieubłagana!!
— Jestem na nią przygotowanym — rzekł smutnie jenerał.
Marya Pawłowna przeszła się parę razy po pokoju, rozerwała suknią, nie mogąc oddychać...
— Gdy wyjdę za próg, zawołała, wszystko między nami zerwaném zostanie.
Stanisław milczał...
— A kobiety téj imię, gdybym je w grobie szukać miała — znajdę... dodała.
Jenerał ruszył ramionami.
Marya przeszła raz i drugi, ściskając list w dłoni, zdawała się przychodzić do przytomności, lice jéj bledło, stygło, stawało się straszniejszém coraz już nie gniewem chwilowym ale zajadłością stłumioną.
Spojrzała na rozsypane po posadzce brylanty... i schyliła się po nie z uśmiechem szatańskim.
— Potrzebne mi będą, aby kupić sobie taką zemstę, jakiéj pragnę... zawołała i rzuciła je w połę sukni... Okiem potoczyła po mieszkaniu, jakby żegnając je raz ostatni, czekała jeszcze odezwania się słowa, ruchu... czegoś, do czegoby mogła jak do gałęzi nad przepaścią się przyczepić, ale Stanisław stał zimny, zastygły, dumny jakiś — jakby wyczekując tylko jéj wyjścia... nie drgnęły mu usta... nie rzekł słowa...
Zmierzyli się oczyma, ona wzrokiem pełnym gróźb i piorunów, on wejrzeniem niewzruszonéj wytrwałości... Nie widać było po nim gniewu, raczéj litość znowu, która jenerałową oburzała... Rzuciła się ku drzwiom i wyszła zatrzaskując je za sobą...
Słychać było, jak zchodziła ze wschodów, jak wołała o konie... Powóz był odszedł, ludzie nie spodziewali się aby ich rychło potrzebowano. Długą chwilę stała na mrozie czekając...
Przez cały ten czas Stanisław jak wryty pozostał w miejscu, w którém go porzuciła — zdawał się czekać — naostatek kareta zaszła i potoczyła się ulicą... odetchnął... W téjże chwili postąpił ku drzwiom i zaryglował je... Pomimo spokoju, który starał się powierzchownie zachować... znać było, iż tę chwilę życia zrozumiał jako stanowczą i nieodwołalną...
Podszedł zamyślony do biurka... otworzył je... szukał długo jakiéjś kryjówki w niém, dobył plik papierów zmiętych, czarnych... najrozmaitszych formatów i pozoru... i z przezornością podszedł z niemi do komina... Zapalił świecę... począł je po jednemu niszczyć z nadzwyczajną troskliwością, aby ani rożek się nie uchował. Co więcéj... niszczył nawet ślad popiołu i zagrzebywał go węglami... Tak z kolei cała dobyta z kryjówki kupka tajemniczych notat czy korespondencyi — poszła na ogień, nie zostało z niéj nic... Jenerał obejrzał kieszenie, wydobył ostatnią kartkę i tę spalił... Przetrząsł biurko z uwagą, przebrał papiery... Wszystko było skończone. Spokojniejszy widocznie zbliżył się do drzwi, odryglował je i na starego zadzwonił.
Maciéj, który znać czekał na to, przyszedł krokiem pospiesznym...
— O świcie jedziemy do Warszawy, rzekł mu jenerał, zapakuj co najpotrzebniejsze... jedziesz ze mną.
Sługa się do kolan pokłonił, lice mu się uśmiechnęło...
— Na długo? wyszepnął nieśmiało.
— Alboż my co kiedy wiemy — rzekł Stanisław, może na zawsze...
To mówiąc odwrócił się ku biurku.
— Nie będę się kładł... zrobisz mi herbatę... pakować! klucze oddasz dwornikowi...
Zamyślił się... Zegar w sali uderzył czwartą godzinę...


O mroku zimowym dworzec kolei był wszakże ożywiony niezmiernie, cisnęli się nań zewsząd ludzie... a tu znowu fizyognomia pociągu odchodzącego do Warszawy miała właściwy charakter. Najdziwniejsze postacie przepełniły dworzec sam, sale i pchały się do wagonów.

Obok wysyłanych adjutantów wiozących rozkazy... cisnęli się jacyś ludzie, których zajęcia, stanu, przeznaczenia nie podobna było z powierzchowności odgadnąć... Niektórzy z nich zdawali się do jakichś zamaskowanych urzędników podobni, inni widocznie starali się stać nieodgadnionymi. Wyglądali na kupców niby... na komisantów handlowych, na kancelistów podejrzanych... Wszystkim zdawało się być pilno razem, straszno, czegoś wesoło i czegoś trwożno... Znać ciągnęło tam coś ponętą a odstręczało niebezpieczeństwem...
Jenerał ze starym Maciejem przybyli aż nadto wczas... Stanisław wrzucił do puszki pocztowéj parę listów na odjeznem... I jego twarz była zafasowaną a smutną...
Usiadł w przyciemnionym kątku sali i czekał... ale zaledwie znalazł ten przytułek od ciekawych oczów, gdy z pośpiechem wcisnął się, szukając kogoś po kątach, mężczyzna w futrze i urzędniczéj czapeczce. Był to nieunikniony Arsen Prokopowicz. Musiał już być uwiadomiony o wyjeździe jenerała, gdyż zobaczywszy go z rozjaśnionemi oczyma przypadł ku niema... Stanisław musiał użyć wszelkiéj, jaką miał nad sobą mocy, aby... nie okazać najmniejszego zniecierpliwienia ni wzruszenia.
— A! Stanisław Karłowicz, zawołał — nareszcie! ja umyślnie przybyłem was pożegnać i znaleść nie mogłem...
Wczoraj dopiero na balu dowiedziałem się o waszym wyjeździe... A że on nic innego nie oznacza, tylko nowy awans i wywyższenie, winszuję wam, winszuję... winszuję.
Przenikliwemi oczyma zmierzył jenerała, ale ten milczący siedział, zamknięty, skłonił głowę, zamruczał coś, nie odpowiedział nic.
— No, i jakże i jakże rozstaliście się z Maryą Pawłowną? hę! zapytał natarczywy prześladowca... To dziwna rzecz, że jéj tu nie ma! Oczom mi się wierzyć nie chce? hę? czyżby już siedziała w wagonie? Nie? Więc zostaje? czy gnać za wami drugim pociągiem? kiedy?
Jenerał wielkiéj ochoty do odpowiadania znać nie miał.
— Wiecie, Arsenie Prokopowiczu, rzekł jakby z musu — że rozkaz rządowy dla żołnierza to rzecz święta... Odebrałem go wczoraj w nocy... dziś rano jadę.. nie było czasu umawiać się z Maryą Pawłowną... Co postanowi, nie wiem.
— Cha! cha! cóż to mi mówicie? zawołał przyjaciel — a to doskonałe! macie mnie za dziecko, za prostaczka, za głupca! dalipan to obelga! myślicie, że już nawet nie wiem co wczoraj na balu robiła! Ale dwór cały mówi o tém... Przecie była uciekła z dworca, wróciła, posyłała starego do najwyższéj instancyi i odjechała zrozpaczona... całe miasto o tém wie.
— A no — pocóż mnie pytacie? zawołał niecierpliwie jenerał.
— Pytam o dalszy ciąg, bo właśnie historya pięknéj jenerałowéj i szlachetnego Polaka, jak feljeton Dumasa, z dobrych błogich czasów... przerwana w miejscu najbardziéj zajmującém... Znikła z balu... domyślże się tu jeśliś mądry? hę?
Arsen umilkł, ale i jenerał także nie myślał odpowiadać.
— Zagadka? zagadka!... no! wola wasza, począł ciekawy indagator — toż to około południa będzie wiadome, a mam nadzieję mimo obudzonéj wysoce ciekawości dożyć do godziny dwunastéj...
Zresztą paplał niezmordowany prześladowca — ja pojmuję, że będąc tak zmuszonym wyjechać, wygnanym niemal ze stolicy... kiedy się w niéj wygodnie i miło żyć nawykło... to smutno... To tłómaczy wasz zły humor i milczenie... Żal mi was...
— Oh! przebąknął jenerał — nie lubię, gdy się nademną litują... dajcie pokój Arsenie Prokopowiczu, zostawcie to na inny czas...
Rozśmiał się przybyły, wlepił oczy w mówiącego, zamilkł...
— Ale bo.. jechać teraz — odezwał się po chwili — w to gniazdo osie, które się Polską nazywa... nie miła rzecz. Djabli wiedzą co tam w kociołku rewolucyjnym gotują czarownice Mackbetha... hę?
— Nic — odparł Stanisław,
— Jabym przysiągł, że to do niczego innego iść nie może tylko do... rewolucyi.
— Toby było szaleństwo — rzekł jenerał.
— I właśnie dla tego się to zrobi... dodał Arsen. U nas w Rosyi ja znam dużo ludzi, co pragną tam wybuchu najusilniéj. Co chcecie! dla biednych naszych braci to gratka! nażyją się! a w dodatku kto to może wiedzieć... jak Polsce odejmą co ma nadto swobód, nam może dadzą trochę...
— Nic nie wiem i nie myślę o tém... obojętnie znowu opędził się jenerał. Arsen spostrzegł, że z niego nic nie dobędzie... przestał badać.
— Możebyście mi dali polecenie jakie do Maryi Pawłownéj. Jeśli ona z wami nie jedzie, to ja ją niechybnie dziś widzieć będę? Proszę się nie żenować... daje honorowe słowo, że powtórzę wiernie co każecie? hę?
— Bardzo wam dziękuję, ja pożegnałem już Maryą Pawłownę i do powiedzenia nic nie mam...
— Tajemnice! dalipan! tajemnice! ruszając ramionami mruczał Prokopowicz, klnę się na Pana Boga nie rozumiem — ale to nic a nic...
I jak to może być, żeby Marya Pawłowna was nie przeprowadzała?... żeby wam dała odjechać?...
Zadzwoniono, Maciéj pochwycił torby... jenerał wstał. Coś uroczystego, poważnego malowało się w jego rysach szlachetnych, dziwacznym kontrastem odbijających od twarzy Moskala wykrzywionéj, ironicznéj, spodlonéj namiętnością.
— Arsenie Prokopowiczu, rzekł powolnie, byliście mi zawsze dosyć niechętni, nie wchodzę w przyczyny... Życie ludzkie niepewne jest... a przy rozstaniu jak przy śmierci przebacza się nieprzyjaciołom — podaję wam rękę i mówię z serca, szczerze — niech wam Bóg nie pamięta, jak ja urazy wszelkiéj zapomnę.
To mówiąc, skłonił się zdaleka.
Arsen Prokopowicz, jakkolwiek bezwstydny i przytomny, zmięszał się na chwilę... nie wiedział co odpowidzieć...
— Ale cóż, bo znowu przecież! zawołał — osądziliście mnie niesłusznie, a przybieracie jakiś ton uroczysty... jak gdyby...
Mówił, jenerała już nie było, wszyscy się cisnęli do wagonów... Arsen Prokopowicz pozostał zamyślony...
— W tém coś jest — to nienaturalne! a nic z niego dobyć nie można. A! no zobaczymy! Ale nie wymkniesz mi się tak ptaszku! dodał — znajdę ja cię i tam...
Nie mógł minąć bufetu prawy Moskal, ażeby wódki się nie napił... Dopełniwszy tego obowiązku, który nawet uroczystą herbatę ranną zwykł poprzedzać... siadł do sanek i pojechał do miasta.
Dzień się robił. — Pomimo licznych zajęć długiemi wydały mu się godziny do południa.


W pałacu Maryi Pawłownéj, jak zwykle wszystko było w oznaczonych godzinach wedle ceremonyału przygotowane... Przedpokój zajmowali lokaje w liberyi paradnéj, kamerdyner w czarnym fraku siedział ziewając w bocznym pokoiku, czekając na zawołanie... Najmniejszego zewnętrznego nie było można dostrzedz znaku, żeby się tu coś nie zwykłego trafiło... lub gotowało. Jenerałowa powróciła późno w noc tylnemi wrotami... z jéj pokojów żadne drgnienie życia służby jeszcze nie doszło. — Była pierwsza z południa, gdy powóz zatoczył się przed ganek i mężczyzna średnich lat, bardzo wytwornie ubrany, wszedł do przedpokoju. Podał swoję kartę lokajowi, lokaj zaniósł ją do kamerdynera; stary jegomość, który te obowiązki spełniał od bardzo dawna i znał dobrze, jakie kogo czekało przyjęcie, popatrzył na bilet, pokiwał głową, wyszedł...
— Jéj Ekscellencya, Marya Pawłowna... rzekł chłodno i prawie protekcyonalnie — wątpię, ażeby dziś przyjmowała... Wczoraj był bal na dworze...
Mężczyzna obejrzał się, podszedł bardzo zręcznie niby od niechcenia ku kamerdynerowi i wcisnął mu pięciorublowy papierek, który się nigdy w Rosyi nie odmawia.
Kamerdyner skłonił głowę i zwolna poszedł do apartamentów.
Długą chwilę czekał gość przybyły na powrót jego, niecierpliwił się trochę, ale miał czas, w nadziei przyjęcia, poprawić włosy szczoteczką, którą dobył z kieszeni futra... i otrzepać ranne ubranie.
Kamerdyner milczący wrócił nareście, otworzył drzwi apartamentu z ukłonem. Arsen Prokopowicz wszedł z miną tryumfującą.
— Jéj Ekscellencya, Marya Pawłowna — jest w chińskim gabinecie... na lewo...
Gość począł iść; apartamenta były obszerne i wytworne, prawdziwie pańskie a rosyjskim obyczajem naśladujące Europę jeśli nie smakiem to przepychem. Tu wszakże ten wymagany, konieczny przepych był niejako przygaszony umyślnie ręką właścicielki pałacu. Czuć było w nim kobietę, co się umiała otoczyć wytwornością jak najmniéj błyskotliwą, dającą przecie wyobrażenie o jéj dostatkach i znaczeniu w świecie. Przepych był w marmurach i obrazach...
Gabinet chiński, w którym siedziała gospodyni, oczekując na przybywającego i zapowiedzianego jéj gościa, którego kartę na stół rzuciła... był płodem jakiéjś chwilowéj fantazyi czy mody przemijającéj. Wszystko w nim od obrazków, przyboru komina, z kosztownych starych bronzów chińskich złożonego, aż do dywanów podłogi, obicia krzeseł, parawanów ze staréj laki, było najczystszéj mody i najautentyczniéj zakupione od najreputowańszych handlarzy w Kiachcie. Nie było to może bardzo piękne, ale niezaprzeczenie oryginalne, a kosztowało — kilkanaście tysięcy rubli.
Arsen Prokopowicz wchodząc pokłonił się na progu... zobaczywszy jenerałową ekranikiem przysłoniętą u komina... Stojąc tak u wnijścia, którego pilnowały dwie olbrzymie figury porcelanowe z ogromnemi żołądkami, z których jedna kiwała, przypadkiem poruszona, głową i językiem... wydawał się dosyć śmiesznie... ale znać gospodyni śmiać się nie miała ochoty... wskazała mu krzesło jakby namyślając się.
Arsen Prokopowicz spojrzał na nią. — Spodziewał się zastać smutną, zrozpaczoną, znalazł zmienioną, nie zrozumiałą, prawie trwożliwą jakąś.
— Marya Pawłowna przebaczy moje natręctwo.
— Ja miałam po was posłać! Arsenie Prokopowiczu!
Zerwał się słysząc to z krzesła przybyły... krzesło cofając się poruszyło jednego dotąd spokojnie siedzącego Chińczyka, który począł język pokazywać, pagoda ze dzwonkami stojąca blisko zadrgała i wydała dźwięk jakby ostrzegający... Ale Arsen Prokopowicz był nieustraszonym... nic go to nie zmięszało...
— Bardzo jestem szczęśliwym, zawołał, że przychodzę w porę. Nie powiem, że to przeczucie serca...
— Byliżbyście tak głupi, Arsenie Prokopowicz, abyście do trzydziestu kilku lat ten niepotrzebny sprzęt chowali? ironicznie ostro poczęła Marya.
— Figura retoryczna — poprawił się gość — nie zważajcie — Maryo Pawłowno...
Gospodyni spojrzała nań długo, bacznie i wzdrygnęła się jakoś — westchnęła.
Zdziwiony niezwykłym wyrazem twarzy, głosem, humorem... gość milczał.
— Dosyć mi dokuczaliście, Arsenie Prokopowicz — odezwała się jenerałowa — czy nie znajdujecie, że czas, by już nam zawrzeć zgodę!
— Zgodę! Maryo Pawłowno — jabym dał pół życia, gdyby ona była możliwą.
— Na co tak wiele? dajcie rok lub dwa, będzie dosyć!
— Jakto? wy? wy żądacie?
— Abyś się zaprzągł w mój rydwan, ale wcale nie tryumfalny... będzie to wóz bojowy jak w Iliadzie...
— A ja? woźnicą? podchwycił Arsen.
— Może...
— Wojna przeciw komu?
— Wojna... odparła — no — domyślcie się...
— Nie — przysięgam Bogu! nie! to coś tak nowego!! Nie! wy żartujecie..
— Nic a nic — mówię seryo... zupełnie seryo.
— Ale z kimże wojna?...
Topił w nią oczy iskrzące się ciekawością... zwolna Marya powstała z kanapki... twarz jéj lepiéj oświeciły szare blaski dnia... przeraził się Arsen zmianą rysów... Wydawała się starą, zmarszczoną... była groźną.
— Arsenie Prokopowicz — rzekła, wiem że umiesz szkodzić, potrafiszże pomagać?
— Zdaje mi się — nie pochlebiając sobie — rozkazujcie.
— Nieprzyjaciel mój jest zdawna waszym...
Przybysz oczy ogromne otworzył...
— Przysięgłam zemstę nikczemnemu Polakowi. Stanisław Karłowicz mnie zdradzał, mam tego dowody... Kochałam go, nienawidzę — chcę go zgubić, wy mi musicie być pomocnym... Jak psa trzeba go zgnieść.
Arsen Prokopowicz słuchając uszom nie wierzył... lice promieniało... uśmiechał się, ale nie rozumiał nic. Śledził on oddawna bacznie wszystkie ruchy, czynności, niemal uczucia jenerała... wiedział więc najlepiéj, że nie było z jego strony zdrady, że najmniejszych stósunków podejrzanych nie miał, że kobiecego towarzystwa unikał... W głowie mu się to nie mogło pomieścić, wszakże pomyślał sobie, że z błędu pewno nie wywiedzie jenerałowéj.
Z chytrym uśmiechem szepnął na wszelki wypadek.
— A! wy dopiero teraz przekonaliście się, że on was zdradzał.
— Wiedzieliście o tém dawniéj? zapytała nagle.
— Domyślałem się — poprawił Arsen... domyślałem. Wy... Maryo Pawłowno, okryliście łaskami, obsypali niegodnego człowieka... To był podły, nikczemny, Polak!!! OC w nich może być dobrego? Oni chytrości uczą się od kolebki... Wam trzeba innego sługi...
— Nie mówmy o tém, kogo mi potrzeba, zawołała gniewnie Marya — do tego jeszcze daleko, bym wybór czyniła nowy. Zemsta naprzód...
— No! naturalnie — musicie się zemścić i zemsta wasza nie może być lada... lada czém... Ona musi być..
— On kochał inną kobietę... przerwała nagle, chodząc gwałtownie po pokoju jenerałowa... Wystawcie sobie tę podłość. Mam dowód w ręku... mam kopertę jéj listu... Wczoraj kiedy ja latałam szalona, by go wyprosić, on poszedł do niéj.
— Ale któż to jest... ta pani?
— Kto to jest! ty, ty mi musisz dojść kto ona! Ja nie wiem, on się zaparł, nie przyznał... Ale oto list... pieczątka... patrz... ręka kobieca...
Arsen chciwie pochwycił podane pismo, pobiegł do okna, wlepił w nie oczy, dobył szkło, przeczytał napis na pieczątce i stanął wryty.
Kobieta patrzała nań, jakby z niego myśli dobyć chciała, ale on nie miał jeszcze żadnéj... Charakter był w istocie niewieści, do tysiąca innych podobny, pieczątka... pieczątka także oprócz pewnego znamienia elegancyi niczém nie zdradzała pochodzenia... Co najwięcéj użycie włoskiego języka mogło służyć za wskazówkę do śledztwa, ale iluż to najcudaczniejszemi językami posługują się w chwili mody dla dobrania nie zwyczajnego godła..
— Nie poznajesz? nie wiesz! nie dorozumiewasz się? podchwyciła Marya.
— Nie — ale — poczekajcie — na wszystko są sposoby... poszukamy...
— Ja wiedzieć muszę, kto ona! mnie nie dosyć zgnieść jego, ja zgniotę ją; ona wiedziała, że mi go odbiera... Komuż była tajną miłość moja dla tego nikczemnika! Pyszniłam się nią, nie wstydziłam, nie kryłam...
Ta niepoczciwa...
Jenerałowa zakryła oczy.
— Na miłość Boga, Maryo Pawłowno — spokojnie! spokojnie! To trzeba po mistrzowsku wykonać, nie zdradzając uczucia, na zimno, sztucznie!... nie śpiesząc się...
Ha! ha! rozśmiał się — złapałem nareście ptaszka! złapałem...
Ale zaklinam was — dajcie mi słowo, że litości mieć nie będziecie.
— Ja! litości!! Oczy jéj błysły — Arsenie Prokopowiczu, wy nie znacie mnie.
Gość skłonił się.
— Mnie ten list będzie potrzebny, rzekł chowając go do kieszeni... przetrzęsiemy cały Petersburg, dojdziemy, gdzie bywał... w którą chodził ulicę... policya... szpiegi.. wszystko będzie na wasze usługi. — Ale dla niego... niech serce wasze nie ma politowania.
— Oddaję go wam... zrobicie, co zechcecie... dajcie mi tę kobietę...
— Powoli, Maryo Pawłowno — będziecie ją mieli lub Arsen Prokopowicz pójdzie się do Newy utopić.
Ale dopóki ja nie potrafię dojść po nici do kłębka — dodał z uśmiechem zbliżając się, Maryo Pawłowno, zamknijcie się u siebie, nie dawajcie poznać, żeście z nim zerwali, że się na kimkolwiek mścić pragniecie... We wszystkiém polityki trzeba i chytrości, człowiek bez tego nie da sobie rady na świecie...
Na tę teoryą życia nic nie odpowiedziała jenerałowa, widać było jednak, że ją wprędce zastósować potrafiła, bo z jéj twarzy widocznym był wstręt do człowieka, któremu zmuszona podawała rękę...
— Wy nie wiecie, Maryo Pawłowno, rzekł — ja dziś rano go widziałem na kolei. — Wiedziałem, że go wysyłają z Petersburga, chciałem mu zajrzeć w oczy, jak téż wygląda...
— I jakżeście go znaleźli?
— Jak! wyszeptał powoli Arsen — ja go cierpieć nie mogę, ja go nienawidzę, ale mu przyznać muszę, że to gracz niepospolity, z nim pójść w zawody — jest co robić. Jego nikt nie pozna po twarzy... murowaną sobie zrobił... i z po za niéj jak z za muru na ogród, na duszę jego nie widać nic. Stał twardy, zimny, obojętny, milczący jak mur, tylko na odjezdnem pożegnał się ze mną śmiesznie jakby szedł na śmierć... o!! udawał bohatera — przebaczył mi moje grzechy.
Arsen ruszył ramionami.
— Ja mu nie przebaczę! zawołał.
— Jak wyglądał zapytała Marya.
— O! jeszczeście ciekawi? z urazą prawie podchwycił Arsen... jeszcze wam w oczach i na sercu ten człowiek, co was, was zdradził tak haniebnie.
— Nie — alebym chciała, żeby cierpiał... Jak ja! zawołała głosem stłumionym.
— Tém się pocieszyć możecie... bo że wyjechał jak na ścięcie to pewna... A teraz — rzekł widząc dziwną zmianę rysów w gospodyni, która zdawała się walczyć między gniewem i litością — i wyrachowując, że lepiéj ją saméj sobie zostawić — teraz, Maryo Pawłowno, ja muszę iść na śledztwo... Biorę list i dołożę starania, aby wspólnicę odkryć... Nie będziecie mieli wierniejszego sługi nademnie... piękna pani — rzekł zniżając głos — miejcież cokolwiek litości nad starym a wiernym sługą...
Ze wstrętem i pogardą prawie jenerałowa spojrzała nań, usłyszawszy te dwuznaczne słowa, ale się powstrzymała od wyraźniejszego ich objawienia,
— Arsenie Prokopowiczu — rzekła po chwili, nie chcę, żebyś się łudził... nie będę żałować ofiar... potrafię wynagrodzić was, tylko o uczuciach nie mówmy nigdy, resztę ich straciłam wczoraj... i wszelką zdolność doznania nawet... przyjaźni.
— Uczucia! piękna pani — szepnął Arsen — uczucia są jak drzewa, które zima warzy, serce zdaje się uschłém, ale zielone gałęzie odżyją na wiosnę...
Jenerałowa szydersko skrzywiła usta, gdyby nie chciała płakać, byłaby się rozśmiała i odparła z niewysłowioną pogardą prostém ludowém ruskiém przysłowiem:
Po deszczyku we czwartek (pośle dożdika w czetwerh...)
Arsen połknął ten gorzki ucinek, pokłonił się nizko i pełen najświetniejszych nadziei wysunął się z chińskiego pokoju... a dwaj mandarynowie w progu pokazali mu języki, co nie najlepszą było wróżbą.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. Dodano przez Wikiźródła
  2. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że zamiast słowa tu winno być ku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.