Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZAGADKI.
OBRAZY WSPÓŁCZESNE
PRZEZ
B. BOLESŁAWITĘ.
.................................................
CZĘŚĆ II. TOM II. (IV).
.................................................
POZNAŃ,
NAKŁADEM I CZCIONKAMI LUDWIKA MERZBACHA.
1873.


W sali jadalnéj Hotelu pod Różą, tak nazwanego zapewne dla tego, że nie różaną tchnie wonią, dokoła dosyć przyzwoicie zastawionego stołu na kilkanaście osób... chodził sam jeden kniaź Andrzéj Arusbek i spoglądając na skromną zastawę, wzdychał. Co chwila przywoływał on najstarszego sługę i żądał czegoś takiego, czego albo nie było całkiém w hotelu lub o czém prastare tylko tradycye i głuche chodziły wieści, iż niegdyś przed czasy istniało. Kelner znajdował Rosyanina niesłychanie wymagającym i dziwił się w duchu, czemu z takiemi żądaniami nie poszedł sobie do Saskiego Hotelu; kniaź znowu dziwił się, że gospoda pod Różą mogła zaspokoić smakoszów miejscowych tak patryarchalnemi środkami, jakiemi rozporządzała. Oba rzucali na się oczyma ludzi niezmiernie zdumionych, że się z sobą spotkali.
Co chwila Arusbek dzwonił, kelner z serwetą na ręku wchodził, łamanym językiem zaczynała się rozmowa i kończyła tém, że żądanie nie mogło być uskutecznione.
Na te smętne przygotowania do obiadu, na godzinę szóstą wieczorem zamówionego, nadszedł w pomoc księciu jenerał. Czuł on, że do porozumienia się z władzami miejscowemi może być potrzebnym.
— A cóż? spytał w progu — jest wszystko w porządku.
Andrzéj ramionami tylko ruszył.
— Wiesz co, rzekł, trzeba prawdziwie cnoty wnuków rzeczypospolitéj i Spartanów, ażeby się zaspokoić tutejszą restauracyą. Z głodu zapewne nie umrzemy, ale po Petersburgu, naszych klubach i restauratorach, wykwincie kuchni i gastronomicznych wymysłach... znalazłem tu zacofanie prawie bajeczne. Musiałem się zaspokoić obiadem oklepanym, któryby mi gdzieindziéj haniebny wstyd zrobił. Widzę jednak, że tu inaczéj być już nie może... Ci ludzie nazwisk potraw wymyślniejszych nie znają, o wielu rzeczach nie słyszeli... i są nieświadomości osłupiającéj.
— To na pochwałę kraju! odparł jenerał — wierzaj mi, że w ślad za zbytkiem idzie zepsucie, że wykwint płaci się utratą energii, osłabieniem charakterów i powolném wyczerpaniem sił fizycznych i moralnych...
— Są to stare prawdy uznane, którym zaprzeczać nie myślę — rzekł kniaź — ale od spartańskiéj polewki do Heliogabalowskich uczt daleko a w środku jest pewna miara. Tu widzę tylko zaniedbanie...
Wiesz, kochany Stanisławie Karłowiczu, że przyjmować mamy dziś kilku moich ziomków a ci mają popsute gęby... Chodziło mi o reputacyą kraju, żeby się im ze strony kuchennéj téż nie najgorzéj przedstawił... Jeśli jeszcze szampańskie wino mnie zawiedzie, dodał Arusbek — przepadliście w opinii naszéj.
Poczęli się śmiać.
— Życzę ci ratować siebie i nas starym węgrzynem... który jeden może tu być doskonały, za resztę nie ręczę.
Rozprawiali tak śmiejąc się a kniaź, który wziął na siebie urządzenie objadu, nie ustawał w zabiegach, aby go przynajmniéj znośnym uczynić. Wybrano na nieszczęście Hotel pod Różą dla tego, że mniéj był ludny i zwracający oczy od Saskiego... trzeba się było zadowolnić tém, co on mógł dać swym gościom.
Pod tą formą skromną obiadu odbyć się miało zapowiedziane zbliżenie kilku Rosyan dobréj woli i kilku Polaków raczéj ciekawych niż ufnych, że rozmowa taka do czegoś doprowadzić może. Wybrano z obu stron albo raczéj nastręczyli się sami szczęśliwie ludzie nie zbyt porywczy, wystyglejsi, umiarkowani a mimo to Arusbek i jenerał oba wątpili, żeby się znalazła nić, coby pojęcia obu narodowości reprezentantów połączyć z sobą mogła.
W owym sławnym spisku grudniowym, wiadomo powszechnie, iż Rosyanie i Polacy godząc się na jeden cel uzyskania swobody, zgodzili się téż na sojusz wspólny i poparcie. Ale od owego czasu pojęcia w Rosyi i w Polsce i na świecie całym wielce się zmieniły. Miłość swobody ustąpiła patryotyzmom ciasnym, służącym za narzędzia ideom państwowym, pochlebiającym narodowościom a nie koniecznie na ich korzyść wypadającym. Od tego czasu téż zaszła olbrzymia zmiana w wyobrażeniach o środkach godziwych i niegodziwych, jakiemi interesa państwowe popierać należało. Przed niewielą laty niktby był nie śmiał przyznać się do chęci wynaradawiania, wywłaszczania, nawracania siłą; teraz wszystkie te czynności usprawiedliwiały się pogańskiém... Salus reipublicae suprema lex. Przed niewielą laty istniały prawa historyczne, przyrodzone, międzynarodowe... dziś na chorągwi wieku stało nieubłagane — siła przed prawem. Przed niewielą laty istniała jeszcze ludzkość i pojęcia braterstwa ludów, teraz śmiano się z tych starych sentymentalizmów a plemiona jawnie wypowiadały sobie wojnę. Przed niewielą laty były zasady, teraz zostały tylko interesa... Naostatku niedawno jeszcze byli wyzwoleni przez Chrystusa ludzie, teraz znowu wracała w żelazne kluby ujęta spółeczność, obchodząca się z jednostką jak z niewolnikiem. Idee te, powszechnie rozsadzone po całéj Europie, najmniéj się przyjęły w Polsce, któréj napróżno wybić chciano ów sentymentalizm z serca, doskonale wszakże pojęte zostały i zużytkowane w Rosyi. Wszyscy, którzy chcieli wielkich polityków udawać i iść z wiekiem, imali się tych niby postępowych idei.
Porozumienie więc musiało już być dla tego trudném, że mało kto z Rosyan chciałby znijść ze stanowiska siły na stanowisko prawa, to jest na plac, na którym wszyscy, silni i słabi byli równi.
Jednym z najwcześniéj przybyłych zjawił się miejscowy literat i redaktor a raczéj współpracownik pisma dosyć tu wielkiéj używającego wziętości. Był to człowiek już nie młody, nie pozorny, żywy, dowcipny, znany ze swych zasad zachowawczych, choć niegdyś był rewolucyonistą, który choć Rosyanom wcale nie sprzyjał, raczéj z temperamentu niż przekonania skłonnym był do zbliżenia się ku nim. Znajdował ich bowiem ludźmi dobrego towarzystwa i szanował w nich mimowolnie zamożność, któréj cześć oddawał, pod jakąbykolwiek zjawiła mu się postacią; Rosyanin demagog, Hercen lub Bakunin nigdyby go nie potrafił skaptować, ale kniaź jaki, hrabia, minister, postać arystokratyczna mogła być pewną aż do ostatecznych krańców posuniętéj pobłażliwości... Człowiek ten nie był bez zasad ale obchodził się z niemi jak fabrykanci mebli giętych wiedeńskich ze drzewem; umiał je nagiąć zręcznie, żeby formę żądaną przybrały nie pękając. Nie można mu było odmówić zdolności, trudno było przyznać charakter.
Spostrzegłszy, że w salonie dwie tylko znajdowały się osoby, już miał się cofnąć, aby się łapczywym na obiad nie pokazać, gdy po za nim zjawiło się dwóch ichmościów. Jeden z nich był także współredaktorem gazety z Petersburga, niemieckiego nazwiska ale Rosyanin tém gorętszy, iż musiał je okupiać patryotyzmem; drugi, maleńka figurka wysokim niegdyś urzędnikiem rosyjskim a dziś zagorzałym słowianofilem. Ci panowie natarli tak na drzwi i stojącego w progu Krakowianina, iż ten nie miał nic do wyboru, cofnąć się nie było sposobu, wszedł.
Jenerał, który go znał już z widzenia i reputacyi talentu, pospieszył na powitanie i zaprezentowanie.
Rosyanin Niemiec, którego możemy nazwać Blankenbergiem, był człowiekiem średnich lat, postawy żołnierskiéj, bo nawet pono czas jakiś w huzarach służył, rysów twarzy nie odznaczonych nieczém. Znać w nich tylko było mięszaninę plemion i przewagę krwi wielkorosyjskiéj. Wydatne kości, szeroka twarz, kwadratowa broda, trochę kose i głęboko osadzone oczy przy wygolonych policzkach nadawały ogółowi rysów coś urzędniczego. Uśmiech szyderski latał po ustach jak oręż ku obronie przygotowany. Bystro rzucił oczyma po osobach znajdujących się w pokoju, powitał bardzo grzecznie kniazia, zimniéj jenerała a najchłodniéj towarzysza broni, miejscowego redaktora, który, widząc to, szkiełko sobie w oko włożył, chcąc się wydawać straszniejszym, i ręce do kieszeni.
Ex-urzędnik a dziś słowianofil zapalony był mały, gruby, z twarzą ogromną, z głową rozczochraną po bokach a w środku łysą. Odznaczał się tém tylko, że, gdy nie mówił, miał usta otwarte i obwisłe, które się zamykać znać nie mogły. Dolna warga ciężyła ku brodzie, odsłaniając ruinę zębów nader smutną.
W ślad téż za niemi kroczył kontyngens polski znowu z innego obozu, młody bardzo człowiek, blady, ospowaty, w węgierce, w żupaniku pod nią, z pasem skórzanym i klamrą. Ten pochodził ze Lwowa i należał do demokratycznego zastępu; z wielkim talentem łączył niepoślednią odwagę cywilną. Czy w nim grała miłość kraju czy ambicya, tego na młodéj owéj gałązce jeszcze rozpoznać nie było podobna. Drugi towarzyszący mu stary, podobnie jak on ubrany, z długą do pasa brodą, z twarzą, która pięknąby była dla malarza, stąpał patryarchalnie, poważnie, widocznie niosąc na ramionach godność wodza, sławę męczennika, obowiązki koryfeusza. Sama broda już zwiastowała republikanina.
Tuż za nimi wcisnął się, acz go tu nie chciano prosić, ów kniaź Samuel, którego dobrze nikt nie znał a nikt mu bardzo nie ufał. Dowiedział się on, nie wiadomo, jakim sposobem, o projektowanéj ugodowéj rozmowie i intrygował tak, że został w końcu zaproszonym. Niezmiernie téż grzecznie i gładziuchno wślizgnął się raczéj, wsunął niż wszedł do sali i natychmiast gdzieś starał się zniknąć w cieniu.
Z Rosyan był téż i Nizin, który znalazł sposób narzucenia się tutaj, acz go dosyć niemiłém widziano okiem. Na samym ostatku ukazał się mężczyzna słusznego wzrostu, o którego nazwisku nawet nie wiedząc, poznać w nim było łatwo z antenatów wielkiego pana, arystokratyczną postać, stworzoną do cesarskich komnat i ministeryalnych salonów. Z ową łatwością obejścia się w każdém towarzystwie, właściwą wielkim panom, wszedł hrabia, pozdrowił wszystkich, pobieżnie rozpatrzył się w zgromadzeniu i spieszącego na powitanie redaktora Krakowianina, który zbyt poufale mu się cisnął, odprawił chłodném głowy skinieniem, jakby mu chciał powiedzieć: A dajże mi ty pokój tutaj.
Parę mniéj znaczących indywiduów, przypuszczonych jakby z łaski, wślizgnęło się jeszcze za pierwszemi, i towarzystwo znalazło się w pełni, tak że kniaź Arusbek zadzwonił, aby zupę podawano. Miejsca były dosyć umiejętnie porozdzielane tak, aby różne żywioły niezbyt się z sobą sprzeczały. Każdy znalazł kartkę swą na talerzu i posłuszny komendzie zabrał krzesło wskazane. Troskliwy o to, aby nie chybić nikomu, kniaź kazał stół ustawić à la tavola rotonda.
Rosyanie i Polacy prawie wszyscy zjednoczyli się naprzód przy wspólnym obyczaju, na któryby byli i Szwedzi przystali, gdyby się tam znaleźli — u kieliszka wódki przedobiedniego. Nizin nawet, ekshuzar redaktor petersburgski i jeden z anonymów znajdowali, że krakowskie kieliszki nie odpowiadały klimatowi, od Karpat zawiewającemu chłodem.
Jak prawie zawsze, gdzie się słowiańskie zejdą narodowości, każda przy swoim obstaje języku, i tu skończyło się na tém, że rozmowę musiano prowadzić w neutralnym francuskim, bo Polacy nie umieli dla tego po rosyjsku, iż ich tego języka batogiem uczono za karę, a Rosyanie brzydzili się polskim, czując, iż mu wyrządzili krzywdę a sprostać temu, co on wydał na świat, nie mogli. — Tak samo na onym sławnym zjeździe słowiańskim w Moskwie i Petersburgu Słowianie używali niemieckiego. Sama przyzwoitość wymagała, żeby w pierwszych chwilach dać żołądkom spokojnie ogrzać się zupą na maderze, nie podnosząc żadnych kwestyi draźliwych. Mówiono o Europie, o Niemczech, o Francyi, o teatrach, o wodach, o słocie i pogodzie, o kuracyi winogradowéj, o wszech rzeczach i niektórych innych... starając się wzajem poznać i siły przeciwników zbadać.
Słowianofil z ciężką wargą wiszącą zawijał się, serwetę podłożywszy pod brodę, około zupy i pasztecików z apetytem starego inwalida, któremu nic na świecie nie pozostało nad żołądek... Czynność z łyżką odbywał z takiém przejęciem się, namaszczeniem i apetytem, iż słowa do nikogo przemówić nie mógł. Odetchnął dopiero, gdy talerz opróżnił; dwie bułki zjadłszy, trzecią bez ceremonii sąsiadowi zabrał.
Redaktor Krakowianin jadł mówiąc żywo i rozpoczynając dowcipować, aby go za lada gryzmołę nie wzięto; wielki pan zaledwie łyżkę umoczył i skosztował owoców kuchmistrza z pod Róży.
Nizin jadł jak dziecię natury, demokrata młody ze Lwowa spiesząc się, krztusząc i rozpatrując po placu boju... republikanin z zimną krwią i obojętnością człowieka, który wie, że głodny być nie może.
Nieszczęśliwy gospodarz na wpół z jenerałem dźwigający obowiązki te — Arusbek zapominał o sobie, o ugodzie, o polityce, tak go bolało, iż zupa była bez szyku, paszteciki przysmalone, a wino nalane trąciło po troszę spirytusem.
Ukazująca się ryba, acz świeża, pięknego wzrostu i ubrana jak na wesele, nie pocieszyła go wcale, wymagał bowiem od niéj więcéj dystynkcyi a kucharz zrobił tylko to, co na wszystkie obiady zamówione zwykł był dawać.
Następne półmiski ani sosem ani fizyognomią nie odpowiedziały nadziejom, wino czerwone było widocznie austryackiéj fabryki, acz etykiety jego wiele mówiły o Francyi — trzeba było z rezygnacyą przyjąć wszystko i milczeć. Szczęściem oprócz kilku smakoszów, reszta — nie nawykła się spotykać z tém wszystkiém po najwykwintniejszych restauracyach Europy — jadła nie grymasząc. Wszyscy pono w téj chwili gromadzili zawczasu dokumenta i argumenta do sprawy, któréj zagajenia czekano.
Kniaź był tego zdania, aby rozpocząć przy lodach, sam się zabierał otworzyć krótkiém przemówieniem sesyą, gdy republikanin z brodą... uderzył o szklankę, prosił o głos i począł dosyć złą francuzczyzną...
— Panowie! po raz to zapewne pierwszy od dawna, ludzie wolni z dobréj woli, bez przymusu, ze dwóch obozów dotąd z sobą walczących schodzą się na wspólną rozmowę. Sama myśl, chociażby żadnych owoców wydać nie miała, jest już potrzeby uczutéj oznaką. Téj myśli humanitarnéj, ludzkiéj — w jądrze swym pięknéj i zacnéj przyklaskując w imię braterstwa ludów, pozwólcie, bym podniósł toast ogólnego narodów zjednoczenia... Idea ta winna wiekowi przyświecać, a jeśli ją zapoznają inne plemiona, niech apostołami jéj będą — Słowianie. — Toast więc ludów braterstwa!
Podniósł kielich do góry... Po twarzach przytomnych spojrzawszy, widać było uczucia różne, chociaż wszyscy powstali i nikt się wniesionemu nie sprzeciwił. Arusbek nie wydawał wcale rysami, co myślał, wielki pan był trochę kwaskowaty i zimny — redaktor Krakowianin śmiał się z pod wąsa... jenerał ani potwierdzał ani przeczył; młody demokrata rękę pod sufit aż wyciągnął, słowianofil patrzał koso na wnoszącego, ale za kielich brał, redaktor petersburgski akceptował toast milcząco, Nizin wykrzyknął — hura, a kilka owych indywiduów stół dopełniających wstało z hałasem przyzwalającym.
Pierwsze kielichy wypito, lody były złamane, Arusbek prosił o głos. — Uciszono się.
— Ponieważ szanowny nasz współtowarzysz — rzekł powoli i z cicha — tak trafnie już zagaił rozmowę przyszłą, mógłbym być wolnym od wyjaśnienia jéj celu. Ze stanowiska ludzkiego jednak zejdźmy na ciaśniejsze a trudniejsze może jednoplemiennych narodów... Nie po raz pierwszy zjawia się w dziejach antagonizm najbliżéj spokrewnionych ludów, owszem jest to fenomen prawie zwyczajny. Znajdujemy go dziś jeszcze w antagonizmie nienawidzących się Portugalczyków i Hiszpanów, w zaledwie przytłumionéj ideą skandynawską niechęci Duńczyków i Szwedów... Inne przykłady pomijam. Pomiędzy Rosyą a Polską wzajemne ich położenie aż nadto tłómaczy sąsiednie boje i niechęci. Jedna i druga dobijały się o panowanie nad krajami, co je dzieliły... Dwa charaktery narodowe, dwie cywilizacye odmienne wojowały tu z sobą... Jedna i druga strona popełniała błędy. — Jestem Rosyanin, panowie — dodał kniaź — ale zeznaję, że największym błędem Rosyi było przyzwolenie na zaprojektowany przez księcia Henryka pruskiego podział Polski. Rosya winna się była połączyć z nią a nie dać jéj krajać, miała przykład Unii Litwy z Polską. Dziś — po tém wszystkiém, co się stało, nie mogąc przeszłości zmazać z dziejowéj karty, musimy o niéj zapomnieć, musimy się postawić na stanowisku chwili obecnéj...
— Za pozwoleniem, przerwał demokrata młody... przeszłość można zapomnieć, ale teraźniejszość żelaznemi ciąży okowami...
— Właśnie — odparł grzecznie Arusbek, idzie o to, abyśmy wspólnie środki obmyślili ku rozłamaniu tych żelaznych oków teraźniejszości.
— Darujcie, panowie — gwałtownie wtrącił Nizin — my tu wodę warzyć będziemy, bo choćby naród porozumiał się z narodem, co znaczy w naszéj mateczce Rosyi naród? Co my bez rządu możemy? a czy my kiedy wiemy, czego on chce? co i dla czego on robi?
— Przepraszam, rzekł redaktor z Petersburga — ja wchodzę z kwestyą porządkową. Nie przybyliśmy tu spiskować przeciw rządowi, ani rozprawiać nad jego reformą. Wierzymy w to, że każdy rozsądny rząd we własnym interesie parciu opinii publicznéj silnéj, energicznéj, jasnéj w końcu uledz musi. Rząd nasz dał dowody w ostatnich czasach, że się z nią liczyć umie. Idzie więc o to, by na opinią działać, ją wyrobić i postawić wspólną zgodą to, czego ona ma żądać.
— Masz pan słuszność — zaczął zwolna pan, który słuchał z uwagą — na tym gruncie powinna się zamknąć rozprawa. Cel jéj jest dobrze oznaczony...
— Ażeby narada nasza — ozwał się gospodarz — szła w pewnym porządku, czy nie uznacie, panowie, byśmy powinni kogoś wybrać, coby jéj przewodniczył?
— To się nam należy! — rzekł krakowski redaktor.
— Zgoda! Zgoda! powtórzono zewsząd.
— Kto żąda głosu? zapytał Arusbek.
Milczenie zapanowało, gdyż nikt pierwszym być mówcą nie życzył.
Łatwiéj jest daleko stanąć w opozycyi i rozsnuć zadanie, niż podstawy dyskusyi położyć i granice jéj określić. Z obu stron téż wahano się z oznaczeniem postulatów. Wszyscy spoglądali po sobie skłopotani... gdy słowianofil ze zwieszoną wargą, który jadł i pił do syta a niecierpliwy był, ażeby na pole słowiańskie kwestyą wprowadzić, zażądał głosu.
Gorliwości w popieraniu swéj idei nie zbywało temu panu, na nieszczęście wymowy nie miał, a że myśleć uczyła go tylko natura i doświadczenie, sztuki logicznego zbudowania planu swéj rzeczy nie posiadał. Zająknął się zaraz w początku... ale miał do czynienia z cierpliwymi i przy deserze, który był jedną z najlepszych części obiadu — to go uratowało.
O panslawizmie téż tyle się wszyscy nasłuchali... że kto czego nie zrozumiał, to się domyślił.
— Panowie — rzekł słowianofil — panowie powinni to wiedzieć, że panowie wszyscy są Słowianie... Oto jest, panowie, węzeł święty, który nas łączy... Panowie... wielka idea! piękna idea! Sto milionów ludzi można nią połączyć...
— Spętać! szepnął ktoś cicho.
— Panowie! My wszyscy dla téj idei powinni pracować! panowie. Ja mówiłem o tém z metropolitą moskiewskim... On słowianofil! Wszyscy rozumni ludzie są słowianofile... Jedni Polacy się opierają, przeszkadzają nam i psują. Czechy, Serby, Bułgarzy, Kroaty, Łużyce... słowianofile... Jak Polacy nie zechcą być z nami, Słowianami, no — to ich Niemcy zduszą i zagiermanizują... Oni to umieją! héj! héj!
— Za pozwoleniem, przerwał redaktor Krakowianin, czy pan skończył? ja proszę o głos?
— Panowie mnie rozumieją, no — to ja tak jak skończył — ale proszę pamiętać, że dla nas węzeł to idea słowiańska...
— Masz pan głos! rzekł Arusbek do redaktora, który naprzód ujął grabki, bo mówiąc potrzebował się czémś bawić.
— Idea Słowiańszczyzny zbiorowéj jako państwa — odezwał się redaktor — pomimo iż jak upiór błąka się między nami od lat wielu, od pierwszych czasów Hanki i Kollara — dotąd wcale jasną nie jest. Sformułowała się raz tylko stanowczo w spisku rosyjsko-polskim, który wyrzekł o federacyi republikańskiéj stanów słowiańskich, po raz wtóry na zjeździe etnograficznym w Moskwie ale tu już zepsuta narzuconą hegemonią despotyczną Rosyi i nienawiścią względem Polski. W Moskwie tulono do serca Słowian braci a domagano się razem zabicia jednego z nich na ofiarę, domagano się, by dla miłéj jedności poświęcili wszyscy wiarę, język, narodowość, obyczaj, chciano nie panslawizmu, ale panrusyzmu a, jak u nas niezręcznie się wyrażają, panmoskwityzmu...
Słowianofil rzucał się, kręcił głową i negował rękami, ale już milczał.
— Jeśli Rosya chce stanąć na czele Słowian, musi, kończył redaktor, dzisiejszy system odrzuciwszy zgodzić się na federacyą, w któréj sama jéj potęga dać musi pewną przewagę. Powagę zaś i wpływ może jéj tylko dać wykształcenie, dojrzałość, — moralna wyższość, duchowa siła.
— Proszę o głos — zawołał Nizin i nie czekając zezwolenia począł. — Jeżeli federacya, to stany odrębne, jeżeli stany, to rzeczpospolita, jeśli rzeczpospolita, to socyalna i demokratyczna.
— Przepraszam pana — przerwał redaktor — federacya bynajmniéj nie ciągnie za sobą ani formy republikańskiéj, ani konieczności demokratyczno-socyalnéj. Sfederować się mogą monarchiczne kraje a nawet autonomicznie wedle swych potrzeb urządzone, bo federacya jest węzłem do obrony na zewnątrz a nie narzędziem do gnębienia wewnętrznego.
Gospodarz zadzwonił.
— Gdybyśmy — rzekł — popróbowali zwrócić się ad medias res?? zeszliśmy nieco z drogi.
— Proszę o głos — odezwał się redaktor petersburgski. Gospodarz skłonił się, ten, namyśliwszy, rozpoczął w tych słowach.
— Zeszliśmy się tu, ażeby obradować nad możliwością jakiegoś zbliżenia. Idźmy więc do rzeczy, objeżdżanie przedmiotu nie prowadzi do niczego, pozornie zbliża ono do niego, w istocie jest kołem błędném, w którém się kręcić można bez końca. Polska potrzebuje zgody i my jéj nie odrzucamy, wolniejsze mielibyśmy ręce. Rosya jednak potężna, jeśli ma stanąć na czele Słowiańszczyzny, musi od niéj wymagać za obronę i siłę, którą jéj ofiaruje, wzajemnych ustępstw... Przyjęcia języka rosyjskiego za urzędowy całéj Słowiańszczyzny, praw, a nawet zjednoczenia religijnego...
Chciał mówić daléj, ale kilka polskich głosów mu przerwało... Redaktor zatrzymał się.
— Mam mówić daléj czy nie? zapytał.
— Cicho| cicho! prosimy, zawołano, głośniéj.
— Jeśli Polska za warunek sojuszu stawi, abyśmy jéj najprzód pooddawali, co do niéj należało... poprzywracali, co zabrano... nie mamy o czém mówić! Wychodźmy ze status quo... Jakież są panów warunki?
Redaktor Krakowianin z uśmiechem żartobliwym wysunął się, aby być lepiéj widzianym, i począł cichym, suchym głoskiem...
— Nasze warunki? rzekł — przypuszczając nawet status quo, muszą być uznanie narodowości, języka, i zabezpieczenie wolności sumienia; zdjęcie wszelkich praw wyjątkowych, jak np. zakazu nabywania majątków, słowem równouprawnienie z Rosyanami.
Mówicie, panowie, że dajecie nam siłę, ależ i my ją wam przynosimy także, dajemy wam owoce tysiącoletniéj cywilizacyi, znaczenie nasze w Europie, doświadczenie, tradycye, mogę rzec, powagę naszę. Polska przejednana więcéjby pomogła Rosyi niż kiedykolwiek zwyciężona i zniszczona. Żądać zaś od nas, abyśmy się wyrzekli naszéj indywidualności narodowéj, naszéj wiary, obyczaju, języka, przeszłości... jest to chcieć rzeczy niemożliwéj. Możecie nam to wydzierać, ale dobrowolnego ustępstwa spodziewać się — nigdy.
Wszyscy milczeli, gdy hrabia dotąd milczący dodał.
— Mówicie, panowie, że przynosicie nam siłę, uznajecie ją w sobie, bądźcież logiczni i nie obawiajcie się nas. Walczcie z nami o lepszą równą bronią, nie związujcie nam rąk prawami wyjątkowemi, średniowiecznemi, których znaczenie moralne jest zawsze to, iż wy nie czujecie się dosyć mocni do podołania nam, gdy się ręce nasze rozwiążą. Jeśliście silni waszą wiarą, językiem, cywilizacyą itp., postawcie je twarz w twarz z naszemi i pozwólcie swobodnie rozwijać się jednym i drugim. Wszakże zwycięztwa jesteście pewni?
Uśmiechnął się i mówił daléj.
— Liczebnie jesteście liczniejsi, macie materyalną siłę rządową za sobą, do czegoż wam te narzędzia tortur, te zsyłki, zakazy, wygnania, niszczenia, zabory kościołów, tamowanie rozwijania się literatury, odbieranie książek, ostracyzmy języka i mowy? Jeśli wasze są piękniejsze — zwyciężą — zostawcie własnym siłom współzawodników. Hrabia zamilkł, a młody demokrata, rzuciwszy okiem po zgromadzeniu, odkaszlnął i począł skinieniem o głos prosząc.
— Porozumienie nastąpić nie może, odezwał się, tylko uznaniem pewnych praw przyrodzonych, służących wszystkim. Położenie nasze takie jest, że do historycznych praw odwołać się nam niepodobna, boby naprzód należało oznaczyć, gdzie się one zaczynają, kiedy kończą i w jaki sposób przedawnieniu ulegać mogą. Usuńmy więc prawa historyczne a na tym status quo się trzymając, jaki jest.. (chociaż w jego zmianę opatrznościową wierzymy) — mówmy o prawach przyrodzonych narodów.
Dzisiejsze państwa pod pozorem tym, że potrzebują wyrobić jedność dla siły a siłę dla obrony od zewnętrznego nieprzyjaciela, — jedności święcą wszystko. Polityka uświęca środki dla celu. Tak być i pozostać nie może. Są pewne granice, które poszanowanie człowieka jako syna Bożego nakazuje szanować. Religia, język, obyczaj są nienaruszalne.
W walce z niemi użycie siły pięści jest zbrodnią, chociażby tłómaczyło się interesem państwowym, raison d’etat. Dla czego nie używacie moralnych środków i wpływu, a opieracie się na bagnetach, Sybirze, rozsianéj trwodze i przymusowych środkach niegodnych wielkiego narodu?
— Za pozwoleniem, przerwał Nizin — to są środki rządowe... naród nie jest z rządem solidarny.
— I owszem, odparł demokrata — solidarnym i jednomyślnym uznał się po stokroć. Cóż radził rządowi Hercen i Ogarew, toż samo, co Katkow pisał a Murawiew wykonywał, czemu publiczność przyklaskiwała. Gdzież kiedy objawiła się opozycya przeciwko tym prześladowaniom?
— Ale co się stało, odstać się nie może, tu idzie o przyszłość, zawołał petersburgski redaktor. Rząd nie może się cofnąć ani siebie potępić!
— Zatém wszystko musiałoby pozostać jak jest — przerwał hrabia, i nie mamy już mówić o czém.
W téj chwili milczący kniaź Samuel, który lepił gałkę z chleba i toczył ją w kształcie kuli, podniósł głowę...
— Nie trzeba tylko wymagać za wiele, odezwał się — a coś zrobićby się mogło. Rząd nie cofając się ulżyć może, prawa wyjątkowe znieść, boć były czasowemi... na to wszakże potrzebaby przekonania, iż ulgi nie posłużą znów do rewolucyi i spisków. Mamy doświadczenia smutne... Zresztą ja panom otwarcie powiem jedno... Mówicie — po co są prawa wyjątkowe, one świadczą o waszéj słabości? Rosya się nie zapiera, że w pewnych względach jest słabą i od was słabszą. My się tego nie wstydzimy, my to uznajemy i dla tego posługujemy się siłą, jaką mamy, to jest siłą pięści. Przewyższacie nas sumą ogólną światła w stósunku do liczby ludności, macie cywilizacyjne tradycye, macie doświadczenie wiekowe, macie urok uciśnionych, który serca jedna, macie sympatye Europy...
— Jeżeli wejdziemy na usprawiedliwienie siły pięści, odparł Krakowianin redaktor — znowu nie będzie o czém mówić.
— Ja to téż znajduję, rzekł kniaź Samuel, że istotnie możemy sobie pogawędzić, ale to do niczego nie prowadzi. Gdyby, jak panowie powiadacie, opinia zwróciła się na stronę Polaków i stanęła w ich obronie, rząd ma tysiące sposobów stłumienia objawów opinii, odwrócenia jéj i poprowadzenia, gdzie zechce. U nas nie opinia działa na rząd, ale rząd na opinią.
— Nie ma więc o czém mówić! szepnęło parę polskich głosów.
Kniaź Samuel gałkę chlebową podniósł z talerza, cofnął się w głąb krzesła i zamilkł.
Długo potém panowało milczenie ogólne, rozprawy ledwie poczęte znalazły się wyczerpanemi, goście spozierali jedni na drugich, roznoszono kawę czarną, likwory i cygara... Pomimo tych orzeźwiających narkotyków usposobienie było smutne.
Krakowianin redaktor wychylił swoje Curaçao duszkiem, nalał sobie drugi kieliszeczek i zapalając cygaro począł z suchym śmieszkiem, który mu był właściwy.
— Od czasów, gdy nieboszczyk Huss bronił się na konstancyeńskim soborze, gdy potém Luter rozprawiał z Eckiusem... czy kaduk go tam wie z kim... nie słyszałem jeszcze i nie wiem przykładu, ażeby dwóch ludzi zwaśnionych, cóż dopiero dwa narody, porozumiały się z pomocą tego giętkiego narzędzia, które się słowem nazywa...
Rosyanin wychował się w czci cara jako Boga, Polak w bałwochwalstwie swobody... pierwszy dawał się zabijać za monarchę, drugi za wolność ginął; w obu narodach wiara w carat i wolność doszła do fanatyzmu...
W Rosyi każdy się zapierał siebie dla pana, w Polsce każdy był królikiem i w sobie szanował majestat narodu. W Rosyi wola jednego stała za wszystkich, w Polsce maleńki szlachcic słówkiem jedném strzymywał naród cały...
Z tych idei musiało się zrodzić potomstwo... które żyje w piersiach naszych... Jakże my się zrozumieć mamy? Gdyby się rozumy nakłoniły... instynkta, krew, temperamenta protestować będą...
To darmo... a tymczasem... niech. żyją uczciwi ludzie wszystkich narodów!!
Wszyscy uderzyli w kieliszki...
— A zatém bez pretensyi do wzajemnego nawracania się gawędzić sobie możemy, odezwał się kniaź Arusbek.
— Bez urazy i gniewów!
— Tak! tak...
— Bez urazy, ja wam powiem jednę rzecz, uśmiechając się do swojego cygara, począł hrabia — wy nas nie zjecie. Rozebrani, ciemiężeni sto lat, prześladowani, ścigani, rozpraszani, germanizowani, rusyfikowani, kosmopolityzowani... poturczeni, sfrancuziali, jesteśmy jeszcze dość silni, by państwu siedmdziesięcio milionowemu nie dać usnąć ani spocząć. Znajdujecie nas wszędzie roznoszących ewangelią, nienawiści dla was, w Ameryce, w Chinach, w Turcyi, Egipcie... Wyszlecie sto tysięcy na Sybir, Syberya staje się Polską, internujecie czterysta rodzin w Wołogdzie, Wołogda opolaczeje, rozsadzacie po jednemu, pojedyńczy nawracają. Widzicie nas nawet, gdzie nie ma, jak widmo wracamy, stajemy, przeszkadzamy wam do wszystkiego. Katkow upatruje intrygę polską w przenajświętszym Synodzie... boi się, aby gubernatorowie nie spolszczeli... Przyznajcie, panowie, że dotąd nic nie dowodzi, aby przez lat sto używane przeciwko nam środki do jakiego skutku doprowadziły.
Najgwałtowniejszych użyliście na Litwie i stworzyliście nieład i ruinę. Narzędzia, któremiście się posługiwali, pryskały wam w ręku... Przeciwko wyższemu cywilizacyą narodowi użyliście śmiecia i wyrzutków własnéj spółeczności... Do czego się to zdało??
— Zmuszaliście nas do tego — odparł kniaź Samuel z głębi swego krzesełka. Aleksander wskrzesił Królestwo i doczekał się spisku i rewolucyi; ile razy trochę więcéj dano swobody, wnet skorzystaliście z niéj przeciwko nam.
— Czytajcież historyą naszę — rzekł redaktor krakowski — naród potężny, samoistny, dumny ze swéj niepodległości, zajechany, zgnębiony nie miałże prawa bronić się wszelkiemi możliwemi środkami?
— Prawo to będziecie więc zawsze nam przypominać i niém wojować? — spytał Samuel.
Nie było odpowiedzi.
— Panowie moi, ja jeszcze powtarzam — wzdychając dodał Rosyanin, który rozprawy począł — iż nieboszczka Katarzyna popełniła najgrubszy błąd, dając Polskę rozebrać. Powinna była iść w ślad Iwana Groźnego i Aleksego Michałowicza a starać się o tron Polski dla wnuka, o Polskę dla siebie — ale całą, winna ją była węzłem dynastycznym, interesów, korzyści wzajemnych połączyć z Rosyą a nie dać jéj rozpłatać.
— My to tak rozumiemy, ale czy ówczesna rzeczpospolita polska byłaby to pojęła i przyjęła? — szepnął Arusbek.
— Toć lepiéj było na ten cel użyć przemocy niż na niszczenie narodowości i zasiewanie wiekuistych kłopotów nie tylko dla Rosyi ale dla całéj Europy.
— A! a! — przerwał kniaź Samuel, składając swą gałkę — dziś już próżne żale... Panowie Polacy powinniby sycząc przeciwko nam uważać jedno... My jesteśmy zbójcy, grabieżcy, gwałtownicy... niegodziwcy... no! niech i tak będzie. Niemcy są narodem cywilizowanym, układnym, grzecznym, szanującym prawo, mówiącym o rzeczach humanitarnych... Porównajmyż, co się z Polakami u nas stało a tutaj? Z pewnością zgermanizowano po cichuteńku więcéj w Poznańskiém i Prusach, niż my w Rusi i Litwie... A to muszą przyznać wszyscy, że kiedy my karczujemy po chłopsku, od korzeni puszcza, gdy Niemiec po uczonemu wytrzebi, już tam nie urodzi tylko to, co on z łaski swéj posieje... Patrzajcie panowie na dawne słowiańskie kraje, które pług niemiecki zaorał... już tam i śladu nie ma innego po nas prócz mogił... które żeby się słowiańskiemi nie zwały, zowią się mogiłami Hunnów... albo Celtów... Niemcy dążą do zjednoczenia, które przy ich zapobiegliwości, przebiegłości, pracowitości, ładzie da im siłę olbrzymią... Raz oszańcowani w pośrodku Europy... nie pozostaną spokojnie... Plemię germańskie mnoży się, trzeba mu miejsca... chleba... ziemi... pójdzie ją zdobywać wypierając inne ludy... Romańskie naprzód, aby o Ren się oprzeć bezpiecznie, potém... Drang nach Osten. Wówczas, pójdąż Polacy przeciwko Słowiańszczyznie zdobywać krwią swą kraje, w których żadnego prawa mieć nie będą, oprócz prawa powolnego konania? Byłaby to rola samobójców.
Redaktor Krakowianin ruszył ramionami.
— Kowestya daje się najjaśniéj przedstawić w ten sposób — rzekł — jesteśmy zającem, którego wezwano na radę, czy chce być zjedzony gotowanym czy pieczonym!
Panowie szanowni, nam o to właśnie razie, aby nas ani gotowano ni pieczono..
Dym cygarów w obłokach sinawych unosił się po nad stołem biesiadniczym, od którego powoli usuwały się krzesełka. Niektórzy goście poprzesiadali się na kanapę. Słowianofil drzymał z usty szeroko otwartemi, hrabia na zegarek spoglądał dyskretnie... Arusbek był smutny, jenerał chmurny... Nie było już o czém mówić.
— Gdyby choć w społeczeństwie ten wstręt i nienawiść z obu stron starać się zmniejszyć i oddziaływać przeciwko nim! — rzekł po chwili petersburgski redaktor. — Zajmujemy całą Polskę, Warszawę, Litwę — cóż z tego, nigdzie żywiół rosyjski nie zmięszał się z polskim. W towarzystwie, choćby był najgrzeczniéj przyjęty Rosyanin, jest obcym... wszyscy od niego stronią. Zbliży się kto, pewno nie z miłości ale z potrzeby a uzyskawszy, co chciał — ucieka.
— Wyznaj pan, że bylibyśmy podli, gdybyśmy ciśnięci płaszczyli się wam... Zbliżenie zależy od was, silniejszy może uczynić krok bez upokorzenia, nigdy słabszy. Prawdę rzekłszy, wszystko to zależy od was i tylko od was. Jeśli chcecie zgody, bądźcież zgodni... bądźcie sprawiedliwi, cofnijcie uciskające prawa... pokażcie, iż życzycie w istocie być braćmi.
Jeżeli zaś wymagać będziecie, abyśmy przyjmowali schizmę, udawali Rosyan, zdjęli z siebie skórę polską, zapomnieli języka, zaparli się dziadów... zdecydujcie się na jeszcze sto lat walki... aby po stu latach dopiero uznać, iż popełniliście błąd nie darowany i siły sterali nadarmo...
Tak mówił demokrata z brodą i wstał z krzesła. Za nim ruszyli się inni... Parę osób wyszło, kilka zostało... Inni wyśliznęli się nie postrzeżeni...
W pół godziny potém szeptano tylko w małych kupkach a naostatku został Arusbek sam i jenerał. Milcząc podali sobie ręce — kniaź podniósł jednę do góry.
— Stanisławie Karłowiczu... jest ruskie przysłowie:

Boh staryj czudotworec!
(Bóg stary cudów sprawca!)

— W istocie na to chyba potrzeba Boga i — cudu, wzdychając odpowiedział jenerał.


Od powrotu jenerała ze Lwowa, od pierwszego przywitania z matką i Michaliną, która się jak wiśnia zaczerwieniła podając mu drżącą rękę, nie miał on zręczności mówić z nią sam na sam. Zdawała się tego unikać, ale stósunek obojga był poufalszy, bardziéj braterski łatwiejszy. Oko matki, które śledziło bacznie każdy ruch, wejrzenie, słówko Michaliny, czasem błyskało źle utajoną radością; nie chciała wszakże pułkownikowa ani ich zbliżać, ani wpływać czémkolwiek na to przybliżenie, którego najmocniéj pragnęła. Uważał tylko jenerał, iż ilekroć dłużéj, poufaléj, weseléj rozmawiał z Michaliną, matka jego stawała się téż weselszą... Niekiedy umyślnie choć pod jakimś pozorem wychodziła z pokoju, zostawując ich samych i przechadzając się po drugim, przez drzwi otwarte przypatrywała się z daleka, obawiając spłoszyć...

Michalina doskonale to widziała... i uśmiech smutny przebiegał po jéj ustach.
Z powodu listu Stanisław bardzo łatwo mógł był z Michaliną pomówić szczerzéj o sobie... o swém sercu, o braterskiéj przyjaźni, która tak łatwo w inne się zmienia uczucia, umyślnie wszakże zdawał się nie korzystać ze zręczności — milczał. Michalinie nie wypadało go saméj o to badać. Stósunek więc pozostał ten sam w istocie, choć na pozór się polepszył. Co się działo w sercu jenerała, z tego nie spowiadał się nikomu.
Może téż spoufaleniu i wzajemnemu ocenieniu przeszkadzał ten najpoczciwszy Arusbek, który nieznacznie zakochał się w sposób niebezpieczny. Z razu sam żartował z tego uczucia przed jenerałem, który go znał z łatwo rozpłomieniającego się serca, potém (co było bardzo złym znakiem) zamilkł i nie mówił już o tém.
Nie potrzebował téż przyznawać się do tego, co było aż nadto widoczném dla wszystkich. Zaniepokoiło to nawet pułkownikową.
— Mój Stasiu — szepnęła raz jenerałowa — ale doprawdy zdaje mi się, że ten twój poczciwy kniaź zakochał się, czy co, w Michalinie. Siedzi godzinami przy niéj a gdy mówić nie może, to ją, powiadam ci, zjada oczyma. Mnie to niepokoi, bo po cóż poczciwy człowiek ma nadaremnie się męczyć, kiedy z tego nic być nie może.
— Mama sądzi, że nie może? — spytał jenerał.
— A jakżeby mogło być? zmiłuj się! Michalina katoliczka gorliwa, on schizmatyk... i żeby go pokochać miała, nie ma najmniejszego podobieństwa...
— Czy była o tém mowa?
— Uchowaj Boże! Mowa! Jabym nie śmiała jéj o to zapytać! Zakrzyczałaby mnie! Jest to wprost niepodobieństwo. Michalina jak ja szanuje go bardzo, dosyć dla nas, by był twym przyjacielem... żeby zaś miała... a!! a! uchowaj Boże, to nie może być nigdy! Czy on z tobą o tém mówił kiedy?
— Z początku żartowałem z niego, bo łatwym był zawsze do zakochania, od mojego powrotu jednak już mi o tém wcale nie wspomniał — ani słowa.
— To źle — szepnęła zamyślona pułkownikowa — bardzo źle. Dla czegoż bo sobie nie jedzie? Bardzo nam z nim przyjemnie, ale na co ma sobie głowę nabijać niepotrzebnie...
— Czy mam z nim mówić o tém? — spytał jenerał.
Matka zamyśliła się.
— Nie wiem — rzekła — cóż to do nas należy, Michalina sama sobą rozrządza, nie jest dzieckiem... ja prawa nie mam żadnego...
Spojrzała w oczy synowi, aby zbadać, odgadnąć jego uczucie, nie wyczytała w nich nic. Jenerał stał spokojny, nie okazując najmniejszego wzruszenia.
— Jak chcesz! — dokończyła.
— Co do mnie — rzekł jenerał po namyśle — nie radbym się mięszać do tego a wiem, że Arusbek jest człowiek delikatny, rozsądny i choć fanatyk, marzyciel, voyageant dans le bleu, ma nad sobą siłę i nigdy się za daleko nie zapędzi.
— Niebezpieczna zabawka! — westchnęła matka,
Tak się rozeszli. Tegoż wieczora, który spędzili cały w domu u pułkownikowéj, kniaź był nadzwyczaj nadskakujący, wesół, zabawny i na chwilkę nie odszedł od Michaliny. Jenerał, na którego matka pilnie patrzała, choć mógłby był uczuć trochę zazdrości, nie okazał jéj wcale, zamyślony był tylko.
Michalina nie odstręczała wcale księcia od siebie, owszém zdawała się wesoła, rada jego towarzystwu, niekiedy tylko spojrzała ukradkiem na Stanisława... pręciuteńko powracając do żywéj rozmowy z Arusbekiem.
Pułkownikowa, któréj to wcale nie było na rękę, dawnoby już może rozmówiła się grzecznie z przyjacielem syna, rozbrajał ją wszakże taką miłością dla niéj, takiém dziecinném nadskakiwaniem, iż nie miała odwagi wypłacić mu się za to choćby najmniejszą przykrością.
Dowcipowanie, śmiechy, opowiadania, album włoskie, które kniaź przyniósł z sobą, zabawiły ich do późna.
Około dwunastéj wyszli razem z jenerałem do swojego mieszkania.
Arusbek rzucił na stół album i zakładając ręce na ramiona przyjaciela, odezwał się do niego.
— Stasiu... Staszku! jestem zakochany! zakochany! szczęśliwy! a wszystko to winienem — tobie, niech cię uścisnę!
— Jak to szczęśliwy? szczęśliwy? spytał jenerał zdumiony — cóż to znaczy?
— Czy ty mnie nie znasz? śmiejąc się rzekł Arusbek, ja jak się tylko kocham, już jestem szczęśliwy. Dla mnie dosyć tego uczucia, — a choćby ono do rozpaczy przyprowadzało, ja nawet z miłosnéj rozpaczy szczęśliwym będę...
— A daléj? spytał jenerał.
— Daléj? co do mnie należy — daléj — ruszając ramionami wybuchnął kniaź, co do nas należy — daléj, wiesz ty, co w sobie kryje jutro? Mój jest tylko dzień wczorajszy, bo go mam w serca archiwach, i dzisiejszy — jutro... Boże!!
— Gdybyś wszakże tak kochał, jak mówisz — zauważył Stanisław — a przyszło nieuchronne rozstanie, miarkuj, że im miłość była gorętszą, témby się musiała większém cierpieniem opłacić.
— Otóż widzę, że mnie jeszcze nie znasz, poczciwy Staszku — rzekł poważnie Arusbek. Ja dopóki kocham, to mnie żadna siła w świecie od téj, w któréj jestem zakochany, nie oderwie — no — gdyby nawet i ukaz carski. Pójdę, pojadę — powlokę się za nią, choćby na drugi koniec świata... A gdy się do odjazdu zabiorę, to będzie znakiem, że miłość wystygła i poszła do archiwum..
Jenerał się uśmiechnął.
— Na to się nie zbiera jakoś! rzekł.
— Czy was to nudzi? mów szczerze, zapytał Arusbek.
— Nas? nie! spytaj panny.
— Pannę — dotąd nie — wierz mi. Nie powiem ci ani sobie pochlebiam, żebym był kochany — cierpi mnie wszakże, a że się nudziła — że ją zabawić się staram — przebacza mi, żem Moskal. Ustąpiłbym tylko w tym jednym razie, gdybym wiedział, że tobie przeszkadzam!
Spojrzał w oczy, jenerał zbladł ale uśmiechem bardzo naturalnym odpowiedział i ruszeniem ramion —
— Mnie? ty? miałbyś przeszkadzać?
— Nie kochasz się?
— Cóż to za pytanie?...
Zamilkli.
— Źle robisz — dodał Arusbek — ja gdybym nie mógł się kochać, w łebbym sobie strzelił. Bez tego jak bez powietrza żyć nie można...
— Nawet bez wzajemności? rzekł Stanisław.
— O! jaki bo ty jesteś! jaki bo ty jesteś naiwny! śmiejąc się odpowiedział Arusbek, zaraz ci potrzeba rewidować puszkę Pandory? Albom ja głupi dopytywać się o to, kiedy łudzić się mogę! Dopóki tylko nadzieja trwa — którą jak najstaranniéj karmię samemi konfiturami — pótym szczęśliwy... Odbierać jéj sobie sam, nie myślę... Chyba... ha! gdyby mi nawet powiedziano — wyrzec się nadziei... starałbym się jeszcze przy niéj jakim sofizmatem utrzymać.
— Chociaż ty mi, mój Andruszka, powiedziałeś, że jutro nie nasze — zaczął Stanisław — spytam cię, jeśli takie życie o jednéj strunie i uczuciu jedném prowadzić będziesz a zestarzejesz w końcu... i serce ci zwiędnieje — co poczniesz z życiem?
— Najprostsza rzecz, w łeb sobie strzelę — rzekł kniaź — lub, lub, nie wiem, wybór środka zostawiam na późniéj...
— Takie życie bez celu!!
— Jakież chcesz, bym prowadził, mówił kniaź, próbowałem sztukę kochać, literaturę, naukę, znudziło mnie wszystko, na tych drogach pełno ludzi mnie wyprzedziło... Krajowi służyć u nas? trudno... Rząd robi wszystko, rozporządza — kieruje, inicyatywie pojedyńczych ludzi nie zostawiono nic. Ślepém narzędziem być nie potrafię. Poszedłem więc na maroderkę taką... i dowlokę aż do końca...
— Zamiast sobie tylko w łeb strzelić, rozśmiał się Stanisław, wiesz, co powinienbyś zrobić?
— Wiem, to jest odgadnę! Ożenić się.
— Tak jest.
— Nie zaręczam, jest to rodzaj samobójstwa comme un autre, c’est à voir.
Nie możemy zaręczyć na pewno, czy podedrzwiami pokoju, w którym rozmawiali, a przytykał do saloniku pułkownikowéj — nie było panny Michaliny... Jenerał uderzony był jakby szelestem sukni i przerwał rozmowę.


Nie było dnia, żeby teraz nie nastręczał się majątek do nabycia w Krakowskiém lub Galicyi wschodniéj. Dr. Ignacy, państwo Skwarscy, prawnik ze Lwowa donosili o tych złotych jabłkach, które kogoś mniéj zrażonego i ostrożnego byłyby może spokusiły. Nic w istocie piękniejszego nad majątek na papierze; w inwentarzu wydaje się wszystko wielkich rozmiarów, wyobraźnia powiększa jeszcze każdy szczegół, dochody są obliczone na rozłakomienie, dogodności wyrachowane skrzętnie, słowem błogosławieństwo Boże, chwytać tylko i dziękować. Przybywszy na miejsce, dopiero na słońcu tém ukazują się powoli małe plamki, które wzrastają do przerażających rozmiarów... Dogodności zmieniają się w ciężary, ozdoby na defekta, braki dają się czuć dotkliwie i tajemnica, dla czego one złote jabłko było do zbycia, wychodzi na wierzch, bodaj tylko nie zapóźno.

Pani pułkownikowéj wszystko to zdawało się piękném, dobrém, chciała co najrychléj widzieć syna spokojnym, osiadłym a — daj Boże — żonatym obywatelem... Nie miała dlań innych pragnień nad to szczęście domowe, wiejskie, tradycyjne nasze, we dworze wśród lip starych, przy wiosce z kościołkiem, z dobremi sąsiadami, poczciwą żoną, staremi sługami i obchodem świąt po dawnym obyczaju z wiejskim ludem, plebanem, dziatkami i ubóstwem... Wyobrażała sobie, że po cichu u Boga wymodli mu Michalinę, którą kochała jak córkę... Dla tego co najprędzéj chciała już mieć owe gniazdko dla niego, dla siebie, dla przyszłości. Tymczasem jenerał okazywał się nader trudnym w wyborze a nawet nie taił, że wielce sympatyczna dlań z innych względów Galicya nie zdawała mu się stworzoną na to, by w niéj po trudach życia wypocząć było można... Tu wszystko jeszcze przedstawiało ten stan przechodowy świata, tworzącego się na nowo ze starych żywiołów, który zapowiadał walkę i wciągał w nią wszystkich, co stopą téj ziemi dotknęli; tu wszystko burzyło się, kipiało, rwało do przewagi wyłącznéj a pierwiastki bojujące nie zapowiadały rychłéj równowagi. Ruś, Polska, Niemcy, Izraelici, demokracya, szlachta, panowie, mieszczaństwo, wioska ścierały się z sobą, nie mogąc znaleść modus vivendi. Jedni trzymali się starych kolei, drudzy nowe chcieli wyrobić tory; rewolucya i jezuici, przywileje i równość, nie uznając swéj prawowitości, chłonąć chciały wszystko i panować. Obcemu człowiekowi, niewżytemu w te stósunki, straszno było wpaść między koła machiny, która najpewniéj zgruchotać mogła... Jenerał odważył się to powiedzieć matce... ona spojrzała nań błagająco i nie powiedziała nic, ale ręce jakoś załamała smutnie.
— Mam pewne stósunki, rzekł jenerał — które mi dają nadzieję, że bardzo trudne do uzyskania obywatelstwo pruskie mógłbym przecie zdobyć... Nic straszniejszego nad rząd nierządny i słaby jak austryacki, Prusy są silne, logicznie więc powinny być nawet dla Polaków powolniejsze, a życie tam zabezpiecza lepsza administracya ogólna. Stósunki są wyrobione, stałe. Dla czegożby nie pojechać, nie zobaczyć, nie spróbować, czy tam nie byłoby dogodniéj się osiedlić? Przynajmniéj dla porównania warunków, nim człowiek ostatecznie coś postanowi należy zbadać..
— Badaj, moje serce, badaj — zgodnie odpowiedziała pułkownikowa — ale tymczasem dysponujże, co ze mną ma być? Mam li tu znowu pozostać z Michaliną pod opieką poczciwego ale trochę natrętnego twego księcia? czy mam wracać do Warszawy i czekać, aż mi dasz znać, czy jechać z tobą?
— Moja mamo, odezwał się jenerał, mnie się zdaje, że to zupełnie od mamy i jéj rozkazów zależy...
Matka strzepnęła rękami, odwróciła się... głową poruszyła przecząco.
— Ja bo nie chcę mieć swéj woli, słucham ciebie i koniec. Moją wolą jest — powiadam ci, woli nie mieć. Rób, co zechcesz.
Z progu drugiego pokoju części rozmowy mimowolnym może świadkiem była Michalina. Jenerał odwrócił się ku niéj.
— Panno Michalino, ja nie chcę dysponować nic, mama nie życzy sobie — wyrokuj pani, biorę panią za sędziego polubownego...
Michalina cofnęła się zarumieniona.
— Jakim tytułem? spytała.
— Mama się zgodzi a ja proszę — masz pani tytuł, by być między nami sędzią!
— Alboż był spór?
— Broń Boże, jest kwestya, co robić, pomóż nam pani do jéj rozwiązania. Ja jestem jednym z tych synów marnotrawnych, którzy, długo nie będąc w domu, rodziców myśli zgadywać się oduczyli; pani lepiéj daleko czujesz, co mamie miłém i pożądaném być może — czemużbyś pani nie pomogła mi? byłaby to przyjacielska usługa.
Michalina spuściła oczy; widocznie była zakłopotaną.
— To jedno tylko wiem, że pułkownikowéj najmilszémby było, żebyś pan z nią mógł zostać, żeby jak najprędzéj znalazł się swój własny kątek...
— Ale wybór tego kątka? przerwał jenerał — uznasz pani?
— Słyszałam uwagi i wiem, że pan masz słuszność — ale...
— Ale co? droga pani! podchwycił Stanisław.
— Ale matka! jéj spokój!
— Właśnie tenbym chciał zapewnić. Jest rzeczą nieuchronną pojechać w Poznańskie... Co pani sądzi, czy mama także jechać i męczyć się ma, czy?
— Czy zostać tu i niepokoić o pana w Krakowie? dodała Michalina. O! doprawdy, w téj rzeczy ja radzić nie myślę... róbcie państwo sobie, co chcecie...
— Pani jesteś nielitościwa...
— Jak można tego wymagać po mnie!
Właśnie się ten spór toczył, gdy drzwi otworzył Arusbek i wszedł z bukietem w ręku...
Wszyscy umilkli tak nagle, iż łatwo się domyślił, że nadszedł nie w porę, cofnąć się już nie było podobna.
Michalina zmięszana odstąpiła parę kroków.
Jenerał zamyślony przeszedł się po pokoju. — Słuchaj Andrzeju, odezwał się, dobrze, żeś przyszedł, brakło nam arbitra, ty obmyślisz, co mamy począć. Ja nie chcę się wiązać w Galicyi kupnem żadném, póki innéj jeszcze, otwartéj mi części Polski nie zobaczę... Muszę pojechać w Poznańskie, mam tam starych ojca przyjaciół, bo nigdzie tylu żołnierzy z 1831 r. nie spotkasz, co w Poznańskiém... Więc jadę. Idzie o to, gdzie mama pozostać ma, czy jechać ze mną? czy siedzieć tu w Krakowie?
Arusbek pokiwał głową.
— Kraków, rzekł, jest cudowny, ale darujcie mi państwo, w relikwiarzu mieszkać nie podobna... ciasno i niewygodnie. Skłaniam głowę przed jego świętością — ale hotele niegodziwe i restauracye dla Spartanów nie dla popsutych dzieci XIX wieku... Pani pułkownikowéj jeździć z wami po Wielkiéj Polsce, bo to się podobno tak nazywa, choć jest dziś najmniejszą częścią Polski — nie podobna. Ja powiem otwarcie, jedźcie państwo do Berlina, tam wygodnie sobie osiądzie pani dobrodziejka (dobrodziejki nauczył się Arusbek w Krakowie i zawsze wyraz ten dodawał z bardzo zabawną wymową)... Jenerał pojedzie w podróż odkryć... a! Arusbek począł się śmiać i dodał cicho —
— A — ponieważ ja muszę téż jechać do Berlina i tam posiedzieć — zostaję na straży! Widzicie państwo, jak to się od drapieżnego Moskala trudno uwolnić!
Michalina dostała rumieńca, który okryła chustką dosyć niezręcznie, pułkownikowa popatrzała na syna, on na nią, Arusbek z kolei na ich dwoje.
— Cóż mama mówi? zapytał syn...
— Mama pyta się syna tylko, co on każe...
— A panna Michalina?
— Panna Michalina, trochę żywo i niecierpliwie przerwała ona — panna Michalina jedzie z pułkownikową i zupełnie jéj wszystko jedno, dokąd...
Arusbek pilno badał twarze, półuśmieszek błądził po jego ustach a oczy były smutne.
— Słowo jeszcze... ja jestem czasem ambarasująco otwarty... rzekł, coś mi się zdaje, że ja panie nudzę i że mnie macie zanadto? Mówcież, proszę, otwarcie! Ja w Berlinie ofiaruję się zdaleka w bramie stać, panny Michaliny moją grzecznością nie męczyć a pułkownikowéj pokazywać się także tylko w bramie hotelu od ulicy. Nie można być skromniejszym w żądaniach nademnie...
Wszyscy milczeli.
— Doprawdy, odezwał się jenerał, co do mnie, ja nie mam nic przeciwko planowi Andrzeja, doskonały... ze wszech miar wyborny... tylko nie sądzę, żeby komukolwiek w świecie się sprzykrzył, kto dłużéj był z nim. Andrzéj mógł być naprzykrzonym; wszyscy jak ja tęsknić po nim muszą.
Spojrzał na Michalinę, która w téj chwili po cichu weszła do drugiego pokoju. Pułkownikowa zamyślona stała. — Książę, rzekła, najlepiéj podobno obmyślił dla nas to, czegobyśmy my tak dobrze sobie ułożyć nie potrafili. Jedźmy więc do Berlina... Możebym się lękała zostać tam tak bardzo sama... mając miłego opiekuna...
Nie dając dokończyć, kniaź przyszedł ręce jéj całować. Podróż została uchwalona... Co tam potém z sobą mówiły Michalina z pułkownikową, wiedzieć nie możemy; to pewna, iż towarzyszka nie okazywała zbył złego humoru... Matka za to była jakoś posępną i zadumaną.


Wszystko co młode — piękne; jest jednak wyjątek z ogólnego prawa, bo nie ma nic brzydszego nad miasta młode. Dawne budowała fantazya, potrzeba, przypadek który bywa szczęśliwy, czas nareszcie, który dokazuje cudów, jak wiadomo; — nowym zakreśla plan człowiek jeden na zimno, od razu, praktycznie i pilno się stara aby były szpetne i nudne. Możnaby im to darować, ale brak wspomnień, brak śladów i pracy wieków poprzedzających czyni je nieznośnemi pustkami. Żyjemy z żywymi, to prawda — tak się nam przynajmniéj zdaje, wszakże bez umarłych obejść się nie podobna. Pusto jest, gdzie ich nie ma. Weseléj daleko na starożytnym cmentarzu niż w nowożytném mieście. W Ameryce nowi osadnicy dokopią się czasem choć kości jakiego pleziozaura lub kopalnego tura... szczątków mastodonta; na piasczystych równiach nad Spreą... nie ma nic krom téj wydmy od stworzenia świata zapomnianéj. W mieście wszystko nowe, wielkość nowa, piękność nowa, ulice, place, ludzie, ubiory... potęga. Najstarszą pamiątką jest zły gust XVIII wieku... Miasto regularnie jak piernik pokrajane w kwadraty, ulice pod sznur biegnące na spotkanie pustyni, ogromne gmachy jak olbrzymie paki, tu i owdzie wśród snujących się żywych żołnierzy placówki bronzowych nieboszczyków w mundurach... Ogromne koszary, w których za pozwoleniem zwierzchności snuje się trochę cywilnych a po tych znać, że albo wczoraj żołnierzami byli lub nimi zostaną jutro. Chód całéj ludności mierzony jakby za głosem bębna i w takt marszu wojskowego chodziła... Wszystko posłuszne, spokojne, karne, nie głodne, dość śmiałe a wytresowane tak, że nie mogłoby być lepiéj...
Wśród tego ludu żołnierzy... poezyi tylko nie szukać. Zamożność, przepych, zbytek, zdobycze oręża i pracy, szkoły i muzea, wszystko jest... wypędzono tylko, coby zawadzać mogło — fantazyą i poezyą. — Wśród zabaw ludu, tam, gdzie z profesyi uśmiechają się twarzyczki i oczki... czuć, że one we własny uśmiech nie wierzą, że serce im nie uderzyło, że na komenderówkę przychodzi w pewnych godzinach miłość i chowa się, gdy na nią nie pora. Nie podobna przypuścić, żeby tu kto kochał, szalał, marzył — rząd uznaje wszystkie funkcye prawowite człowieka z mięsa i kości, ale wychowuje obywateli tak, by nad nie więcéj nie wymagali... Dozwolone jest wszystko oprócz sentymentalizmów. W teatrze wprawdzie rozpościera się czasem dramat, ale jako archeologiczne studyum serc wychowanych nie po prusku. Pisać wolno o wszystkiém, życie musi iść według regulaminu ogólnego.
Berlin dziwne czyni wrażenie na podróżnym — przypomina Petersburg na małą skalę i Turyn na brzydką. Artystyczne pomniki stoją widocznie poprzylepiane jakoś późniéj, ażeby zarys ogólny mniéj się szpetnie wydawał. Chybiły celu, bo przy ślicznych posągach i kilku wspaniałych gmachach reszta się wstydzi i nie wie, co począć z sobą. Wszystko razem przerażająco nowe i nie mogło zestarzeć. Jeśli gdzie, tuby sztuka parę ruin powinna wsunąć nieznacznie i trochę średniowiecznych pastiszów, żeby jednostajna ta młodość prostych linii nie zabijała patrzącego.
Od brandeburgskich wrót, przez które niedawno całe Prusyby były mogły wygodnie przejechać, do mostu z białemi widmami Grecyi, zdającemi się rozpaczać, że stoją nago przed umundurowanymi tak pięknie żołnierzami, Lipowa ulica wygląda jeszcze choć córką Fryderyka W. ale nie bez powagi i wdzięku, nie trzeba tylko wychodzić ani na prawo ani na lewo, bo przekroczywszy tę linią, tonie się w kwadratach i błądzi po szachownicy bez granic, między jednostajnemi pudełkami. Pudło zielone, różowe, żółte... ale nic oprócz pudełek i skrzynek. Żadne miasto nowe amerykańskie nie może być nielitościwiéj jednostajne. Dopiero koło Thiergartenu, za miastem, gdzie się kończą geszefty, zaczyna się popis dobrego smaku w bardzo ładnych domkach i willach, które mogłyby u cukiernika stać za oknem, tak wyglądają elegancko. Nie mogę uwierzyć, żeby tam kto mieszkał. Gdy się wszystkie interesa i prozaiczne sprawy życia skończą, umywa bankier ręce w mosiężnéj miedniczce i jedzie do willi na Thiergarten, którą postawił nie dla siebie ale dla oka ludzkiego. Tam udaje, że się tym przepychem bawi, chociaż on go tylko pilnuje. Architekt dał mu gotowym z całą fantazyą, wytworem, ozdobami, które gdzieindziéj sam właściciel sobie tworzy, — tu to wszystko nabyte za miły grosz i pilnuje się skrzętnie, aby nie podupadło, bo reprezentuje kapitał. Nikomu to niepotrzebne, nikt w tém nie smakuje, ale ludzie się dziwują. Muszlami obsadzane trawniki, rośliny rzadkie, marmurowe posągi — Geldhaba stać na to!
W całym Berlinie czuć owo Fredrowskie — Geldhaba stać na to! Zapłacone, kupione, urządzone... bardzo piękne, ale tym żołnierzom od kolebki do śmierci, co chodzą po ulicy, niepotrzebne. Płacą architektów, płacą sobie poetów, profesorów, naukę, sławę, utrzymują Humboldtów, sprowadzają Raumerów, protegują Heglów... izraelici im dzienniki redagują i książki piszą, Mendelssohn ma za nich jeniusz muzykalny... o cóż idzie? wszystko jest! Geldhaba stać na to...
Geldhab jest człowiek rządny i porządny, interesa prowadzi wybornie i lada moment zawładnie Europą. Ale gdy Berlin stanie się ową stolicą, która będzie miała za zadanie wyrokować w rzeczach nauki, smaku, tonu... dowcipu, wypadnie kontyngens nowy sprowadzić ludzi, aby te funkcye spełniali. Nie zbywa tu na bardzo wykształconych, któż przeczy? ale wszyscy są upieczeni na jednym militarnym smaku i przenoszą swój wojskowy szyk z sobą wszędzie, do salonu i do książki, do teatru i w małżeński stósunek. Miłość nawet uczyła się tu musztry i zna ją doskonale.
Wjeżdżając do Berlina, czuje się, jakby wpadło do lodowni...
Takie wrażenie ta stolica uczyniła na dwóch paniach po wrącéj i żywéj Warszawie, mniejsze daleko na kniaziu Andrzeju, który mieszkał w Petersburgu i bywał już w podobnych kazamatach. Jenerał także stósunkowo do Petersburga znajdował się tu swobodnym nawet. Wielce charakterystyczną znajdował różnicę pomiędzy stolicą carów a Hohenzollernów. W pierwszéj z nich słowo uważane za rzecz niebezpieczną, za rodzaj piorunującéj bawełny, zakazane, strzeżone, obwarowane, karane. Tu żołnierze nic a nic go sobie nie ważą. Zupełna swoboda myśli i słowa, mów i pisz, co ci się podoba; nie dźwigniesz tu słowem nikogo, ostrzelani są. Hukaj i pukaj jak chcesz; wiadomo jest, że tu wedle teoryi Girardina dziennik miele otrębie napróżno i ludzie sobie gardła zrywają bez skutku. Tylko gdybyś znowu nadto sobie pozwalał, wsadzą cię do fortecy na rekolekcye, zapłacisz karę grubą lub szubpasem pójdziesz w rodzinne strony. Zresztą krytyka i kwaśne humory dozwolone są. Zdaje się to rzeczą wielką, ale w istocie tylko zdaje. Na flegmatyczną ludność tego miasta praktycznych heglistów, dla których wszystko, co jest, musiało być, — słowo nie działa, jak arszenik na tych, co go codzień na śniadanie jadają. Czytają Kladderadatscha i ruszają ramionami, słuchają demokratów, socyalistów i nie zżymają się, dają słowu zużyć się, stępieć i obezsilnieć. Jeżeli to nie rozumnie i nie praktycznie — to już doprawdy nie wiem, gdzie lepszy rozum i praktyka.
Rząd téż pruski nie boi się słowa, naprzód dla tego, że sam niém ze znakomitym talentem sofizmatu w osobie kanclerza włada; powtóre, że dał się ludziom przejeść niém do przesytu. Straciło urok cały.
Ale ten system, jakiego użyto z wielkiém powodzeniem naprzeciw broni słowa, zastósowany jest w wielu innych gałęziach. Młodzieży na przykład dają się w uniwersytetach wyhulać, wyczerpać, swobodnie wychłodzić, tak że gdy wraca do życia, nic dla niéj nie ma uroku — chleb, grosz — spokój najdroższe. Idee nie egzystują. Młodzieniec spożył ich tyle, iż mu już nie smakują.
Z małą zmianą tak się wychowują i kobiety na uczciwe gospodynie i doskonałe kucharki. Poezya zostaje dla nich niezapominajką młodości a sztuka mięsa i bielizna surową rzeczywistością.
Naród wychowany w ten sposób musi być spokojny, do rządzenia łatwy, uczciwy dla własnego interesu i w żadnym ogrodzie fantazya go nie zaprowadzi ze ścieżki piaskiem sypanéj na zielony trawnik, którego deptać nie wolno.
Arusbek pojechał przez grzeczność kilką godzinami wprzódy jako kwatermistrz, zamówił i ogrzał pokoje w Hotelu Rzymskim a na kolei czekał z zaproszeniem na wieczerzę, którą on sam dla swych gości dawał.
Tu mógł być zupełnie zadowolnionym, bo i zewnętrzna strona i wewnętrzna godne były petersburgskiego smakosza. Może być, że sobie pułkownikowa westchnęła do domowego rosołu z kury z odrobiną gałki muszkatułowéj, ale głodną nie była...
Panna Michalina rozglądała się w Berlinie z pewnym przestrachem. Znajdowała, że bardziéj jeszcze niż koszar miał fizyognomią więzienia.
Jenerał, który ani chwili czasu nie chciał tracić, nazajutrz już wybierał się w Poznańskie. Przypadkiem jednak dowiedział się w cukierni Sparg... (nazwisko z powieści Hoffmann’a) o kilku ziomkach, do których miał listy, i wstrzymał, aby rozmówić się z nimi. Byli to albo deputowani na ówczesny sejm berliński lub przybyli tu dla interesów, dla służby przy dworze obywatele.
Zdało mu się, że wcale nie zaszkodzi tu się im jeszcze zaprezentować. Jednym z tych, których najbardziéj poznać pragnął, był nie młody już mężczyzna, niegdyś wysokie stanowisko zajmujący w roku 1831 w Warszawie, mąż szanowany powszechnie, który po rewolucyi osiadł w Poznańskiém i prowincyą tę znał doskonale, mając w niéj stósunki familijne i stawszy się jéj obywatelem... Wiedział jenerał, iż tu znajdzie pewnie życzliwe przyjęcie i radę zdrową. Znał tylko z ogólnego odgłosu człowieka, ale mógł imieniem ojca podeprzeć się, narzucając mu się tak natrętnie. Na wszelki przypadek jednak, nie obawiając się zdrady, bo téj przypuścić było nie podobna, a nie chcąc wpaść obcesowo na niespodziewającego się, napisał list i wysłał go na miejską pocztę.
Przed wieczorem jeszcze otrzymał odpowiedź i zaproszenie na herbatę tegoż dnia. Pan prezes, był bowiem już w Poznańskiém kreowany prezesem, były wojskowy, mieszkał na Francuskiéj ulicy (dziś zapewne przemianowanéj) w piękném pudełku na pierwszém piętrze. Był tu sam, skromne więc zajmował mieszkanie ale wygodnie urządzone. Sprawy publiczne trzymały go tu tak często i długo, iż musiał mieć roczne mieszkanie.
Wchodząc do pokoju, jenerał ujrzał przed sobą siwego, słusznego wzrostu, pięknéj postawy mężczyznę, który mu ścisnął rękę milczący, bez wielkich oznak czułości ale z życzliwością widoczną. Z listu wiedział już mniéj więcéj, co tu sprowadzało Zbyskiego i jakie było jego położenie.
— Niezmiernie się cieszę — odezwał się prosząc siedzieć gospodarz — że mogę pana poznać, z ojcem byliśmy w przyjaźni, radbym synowi odsłużyć, co jemu zawdzięczałem.
— Dla mnie to daleko większe szczęście — rzekł jenerał — bo sam jestem, nie znam kraju, zoryentować mi się trudno, a lepszéj rady jak u pana prezesa zasięgnąć nie mogę.
— Jeśli się nie mylę, z listu wnosićbym mógł, że pan sobie życzysz okupić i osiąść u nas?
To mówiące starzec, którego twarzy pełnéj wyrazu ale wielce uspokojonéj przypatrywał się Zbyski z uwagą, spuścił oczy i zamilkł.
— Cóż pan prezes na to? — spytał jenerał.
— Co ja na to? W tych rzeczach, kochany jenerale, rada cudza jest zawsze ułomną, tu własna wola decydować musi. Nie znasz Poznańskiego? jedź, patrz, poznaj! Przecież to jedna z najciekawszych prowincyi Polski pod względem wyrobienia jéj i stanu. Liczebnie jest ona najmniejszą, duchowo był czas, że stała najwyżéj, jako studyum tego, co pod pewnemi wpływy z danego materyału wytworzyć się może, najwyższego interesu... Jedź pan, ucz się a jeśli zasmakujesz... przyjmiemy pana, za siebie ręczę, życzliwą dłonią braterską.
— Za siebie pan ręczy? — podchwycił jenerał.
— Tak, ręczę za siebie — powtórzył prezes — i rzeczywiście za siebie tylko ręczyć mogę. Poznałeś pan, jak mi świeżo piszesz, Galicyą, znalazłeś ją fermentującą... tu, u nas znajdziesz stósunkowo coś skamieniałego, co już stanowczą formę przybrało... Tu téż daleko trudniéj może obcemu żywiołowi się wcisnąć i znaleść sobie odpowiednie miejsce. Spółeczność zwarta jest w szeregi... Nie gardzi ona nowym żołnierzem, ale stoczywszy walkę wielką a trudną, czując swe siły, nie łatwo ochotnika przypuszcza... Mówię otwarcie panu, bo inaczéj mówić mi się z nim nie godzi. Tradycye, imię, położenie popchną pana naturalnie ku wyższéj sferze spółeczeństwa, w téj gościem będziesz zapewne pożądanym, ale gościem na zawsze. Ja tu mieszkam blisko czterdziestu lat a jeszcze się czuję w gościnie. Gdybyś chciał się ograniczyć stanowiskiem skromniejszém wśród mozolnie wyrabiającéj się klasy średniéj, tu cię przyjmą ochotnie, tu...
— Mój Boże — zawołał jenerał — dziś więc Polak w Polsce, byle z jednéj prowincyi do drugiéj przejechał, za obcego uważany, za przybysza... z trudnością dobić się może praw moralnych obywatelstwa?...
Prezes pomilczał nieco.
— Po troszę tak i dawniéj było, czytaj pan Paska, bodaj — nie są to rzeczy nowe. Szlachecka Polska była rodzajem status in statu, jakby zakonem rycerskim, do którego nowicyat przed przyjęciem odbywać było potrzeba, choćby z jednego do drugiego przechodziło się klasztoru... Dopóki będziemy szlachtą, reguła musi trwać.
Nie sądź jednak, kochany jenerale, aby Poznańskie było niegościnne. Dało ono mnogie dowody po roku 1831 poszanowania rozbitków i gościnności dla nich... Ja sam winien mu jestem, że na polskiéj, acz na pół zniemczonéj ziemi położę kości, które może — westchnął — przedsiębiorca jaki zapobiegliwy dla przyszłego pokolenia na szuwaks przerobi!
— Tu przynajmniéj odetchnę spokojniéj... bo spokojności tylko pragnę.
— Spokojnie u nas jest, ale praca ciężka... przerwał prezes — nie dokupisz się tu pan ziemi inaczéj, jak bardzo drogo, wyciągnąć z niéj korzyści przyjdzie mozolnie, najmniejsze zapomnienie się, opuszczenie grozi ruiną. Majątku u nas nie robi nikt, zachowuje go wielu, traci jeszcze więcéj.
Jesteśmy w istocie w nieustannym stanie oblężenia przez niemieckie pieniądze... Najmniejszy wyłom w murze: Michel wlazł, a gdy raz wszedł... z Małéj wsi robi się Kleindorf, z Świerszczewa Schwerschen i nie ma znaku, gdzie polska Troja była.
W tym stanie oblężenia smutno nam i ciężko, życie nie rozwija się swobodnie a od niejakiego czasu znużenie, zwątpienie, znękanie wyrobiło rezygnacyą, która z całéj przeszłości polskiéj, wyjąwszy wiarę, resztę na ofiarę Prusom złożyć gotowa...
— W Galicyi, rzekł jenerał, patryotyzm objawia się jeszcze gorąco.
— Tu go pan nie znajdziesz tak jawnym, ale z pewnością czynniejszym w głębiach ducha, z małemi wyjątkami... tych, co zrozpaczyli. Zresztą zobaczysz obywatelstwo nasze...
My — dodał prezes — jesteśmy jak mumie egipskie, które różnie pobalsamowano, u jednych poodpadały nosy, u innych popsuły się szczęki, u niektórych zachowały włosy... tak i z częściami Polski, balsamowanemi przez Moskali, Prusaków i Austryaków. W każdéj części coś innego polskiego się zachowało... Owdzie szlachetność polska, tam buta, indziéj miłość swobody itp.
Ze szczątków pozostałych jeszczeby można złożyć starożytną Polskę prawie. Szlachecka społeczność polska zachowała wiele cnóŁ i upartych nałogów przeszłości...
Prezes zaczął potém rozpytywać jenerała o rodzinę, o stósunki, dowiedział się o matce, obiecał przyjść nazajutrz złożyć jéj uszanowanie. Potém zagadano o gospodarstwie, o Berlinie, o sejmie, o kłopotach ogólnych, o stanie zaboru pod Moskwą. Prezes wydobył trochę łzawych wspomnień swych z roku 1831. Jenerał opowiedział mu część przygód, jakich doznał. Tak upłynął wieczór. Żegnając się Zbyski był jakoś smutny i wrócił z tém wrażeniem, że tu także z wielu względów nie łatwo mu przyjdzie dokupić się przyjęcia życzliwego.
Arusbek czekał nań już w mieszkaniu i wyczytał z jego twarzy, z czém przychodził. Scisnął dłoń jego w milczeniu.
— No — odwagi, rzekł — nie trać ducha! już widzę, że cię jakiś tchórz nastraszył znowu!!
Nie trzeba sobie tworzyć trudności, ale nie należy się łudzić przesadnemi nadziejami. Emigrant jest zawsze i wszędzie un declassé... Co stracił w swoim kącie, tego dorabiać się musi mozolnie gdzie indziéj. Nowicyat przebyć — nieuchronne.
— Przebędę go — odparł Zbyski — ale dziś czuję jedno więcéj niż kiedykolwiek, że mnie wasze wychowanie uczyniło prawie obcym własnemu krajowi... Stósunki, o jakie się ocieram, rażą mnie, ludzie się wydają dziwnie...
— To tak, mój drogi, śmiejąc się począł Arusbek, jak gdybyś się nauczył pić kwas nasz... potém i wino szampańskie nie smakuje. Ale miéjże o to pretensyą do cesarza Mikołaja nie do nas...
Nazajutrz około południa zameldował się pan prezes ale nie sam, z nim razem zjawiła się krągła, mała figurka, pucułowata z oczkami schowanemi jak u kreta, łysa, czerwona, sztywna a kręcąca się i hałaśliwa.
Był to pan Malwiński, niegdyś przez trzy tygodnie adjutant pułkownika Zbyskiego w r. 1881; gorący jego wielbiciel, który jak się tylko o pułkownikowéj dowiedział, leciał złożyć uszanowanie i ofiarować usługi. Ponieważ człek był poczciwy, choć papla straszna, nie godziło mu się taić, iż pan Szarliński był Zbyskim... Rozpłakał się tedy na samę ideę, że syna swojego kochanego Zbysia uściska...
Od progu otwarłszy ręce, rozczulony, rozrzewniony, uradowany leciał ściskać jenerała, który jeszcze nie wiedział, za co ma ten uścisk otrzymać. Ledwie się przywitawszy kazał się prowadzić do pułkownikowéj i tu znowu takiego narobił hałasu wpadając, iż się staruszka przelękła. Padł przed nią na kolana...
— Pani! poznajesz mnie! to ja! to adjutant kochanego, złotego pułkownika naszego! Malwiński! a! pamięta pani? no! nie zasmucaj mnie tém, że zapomniałaś!
Ja, dalibóg jak dziś panią pamiętam przed trzydziestą kilką laty, gdyby różyczkę świeżą, jak Najświętszą Pannę piękną!!
Pułkownikowa musiała się rozśmiać, a prezes podał do wstania z ziemi rękę adjutantowi, bo łatwiéj mu było paść niż wstać. Począł tedy ręce całować, śmiać się, dopytywać, ściskać, opowiadać i zamącił tak rozmową i towarzystwem, że nie było nic słychać prócz niego.
Taka to jaż była poczciwa eksplodująca nieustannie natura, fejerwerk nie człowiek... Miał razem łzy w oczach, uśmiech na ustach, rzucał rękami, nogam miotał, kręcił się, siadał, wstawał, a nadewszystko mówić nieustannie musiał.
Ubawił wszystkich, chociaż na wielką dozę było to niepospolite utrapienie; ale jakże było odepchnąć to złote serce? Prezes pobywszy kwadransik wymknął się, Malwiński ani myślał wychodzić, bo się jeszcze kochanéj pułkownikowéj nie napatrzył, a ze Stasieczkiem nie nagadał. Chciał koniecznie pomagać mu, przewodniczyć, mentorować, prezentować... i służyć.
Wśród rozmowy poczętéj ledwie o czém inném, wpadał na rok 1831, wyprawę pod Wilno, bitwy, odwrót, obozowe dzieje — i zacząwszy opowiadanie skręcał nagle potrąciwszy o coś, puszczał się ścieżką w bok, nie mogąc potém do rzeczy powrócić. Śmiał się sam, śmiali wszyscy... ale poczciwy człek nie obrażał się wesołością, którą obudzał, owszem był z niéj szczęśliwy.
Z wielu względów enfant terrible zdradzał i wydawał wiele rzeczy, którychby się od kogo innego dowiedzieć nie było podobna. Arusbek, który wszedłszy zastał go tu, siedział jak na widowisku słuchając go i szeptał pannie Michalinie, że taki typ tylko chyba w Polsce spotkać było można.
— Słuchaj Stasieczku, rzekł w końcu do jenerała — pani pułkownikowo dobrodziejko, jakem żołnierz polski, jak mi miły mój krzyż virtuti, który dostałem z łaski pułkownika, proszę mnie sprawę powierzyć, ja biorę pana Stanisława, kochanego Stasienka z sobą, wiozę, szukam, pokazuję, ostrzegam i zrobię, że go tu ulokujemy na dobréj ziemi, w pysznym majątku, w sąsiedztwie miłém... Niech państwo nie wierzą, co im tu mówić będą, Poznańskie niegościnne... to... owo... Jego tu oburącz pochwycą... na rękach nosić muszą, a nie, to im wszystkim nosy poobcinamy... Ja w tém!
W piersi się uderzył...
— Prezes, prezes! dodał zniżając głos — bardzo zacny człowiek, nie przeczę, ale kwaskowaty... Całe życie miał zgagę... Ostrożny, nadto ostrożny, a pozycye trzeba po żołniersku brać, przebojem. Inaczéj na świecie nic. Jak Boga mego kocham, niech pułkownikowa wierzy... Szliśmy tak na baterye moskiewskie...
Spojrzał na Arusbeka i zamilkł nagle. Kniaź, który rozumiał już po polsku, odezwał się po francusku: — Bierz pan baterye i na mnie nie uważaj...
Malwiński poszedł go za to uściskać. Wykryło się przytém zaraz, dla czego tak długo pozostał, chciał, jak powiadał, mieć to szczęście, ażeby razem ze Stasieczkiem — i z księciem zjeść obiadek. Od tego się wyprosić nie było podobieństwa, gotował się, o protekcyą prosząc, klękać znowu przed pułkownikową. Szczęściem Zbyski i Arusbek zaproszenie przyjęli, a adjutant wybiegł wskazawszy im restauracyą bo chciał jeszcze parę wojskowych z roku 1831 zaprosić. Napróżno go o sekret proszono. — Sekret! między nami, wojskowymi! zakrzyknął... tu go przecie nikt nie zdradzi... a kartel zniesiony...
Po wyjściu téj trąby, jak go nazwał Arusbek, trochę było potrzeba wypocząć — panowało chwilę milczenie; pułkownikowa zadumała się, przypomniała sobie przeszłość i łza kręciła się w jéj oku. Ten otyły, rubaszny, wyłysiały Malwiński był naówczas młodziuchnym, świeżym oficerkiem jak jabłuszko różowym, trochę gadatliwym ale niezmiernie usłużnym. Pułkownik go lubił za nieustraszone męztwo, a miał z nim téż nieustanny kłopot, bo się kłócił, pojedynkował, wichrzył i nikt tylu zdrajców kraju nie wyszukiwał co on... Cóż to z niego wiek zrobił i jaką z tego kwiatka poczciwą wystroił karykaturę.
O naznaczonéj godzinie musiał kniaź i jenerał pożegnać matkę a iść na ów obiad, którego chybić nie było podobna. Zastali już nieoszacowanego Malwińskiego z zakasanemi rękawami zwijającego się około kosza butelek szampańskiego wina i dozorującego ogrzewanie starego Bordeaux.
Dwóch panów towarzyszyło mu. Po obu poznać było można dawnych wojskowych, oba mieli te oryginalne fizyognomie 1831 roku, które ludzie téj epoki zachowali prawie wszyscy. Starszy był milczący, ubrany bardzo skromnie, surowego wyrazu twarzy. Z powołania muzyk, żył z lekcyi i pisał pamiętniki o powstaniu 1831 roku. Tém dwojgiem żył. Pamiętnik pana Salezego musiał być bardzo ciekawy, gdyż począwszy od spisania własnych wspomnień, od lat trzydziestu kilku dokładał do nich, co gdziekolwiek posłyszał lub wyczytał. Ta różnobarwna mozaika, w któréj najsprzeczniejsze krzyżowały się podania, była jakby echem stu głosów i odbiciem stu barw różnych, w któréj każdy mógł sobie, co mu było do smaku, wybierać.
Drugi, Belwederczyk, kulejący na nogę, obywatel wiejski, ojciec familii, gospodarz, człek nie wymowny także, służył poczciwemu Malwińskiemu do potwierdzania głową jego opowiadań, gdyż niegdy w jednym pułku jakiś czas przebyli. Robił teraz niezmordowanie na chleb powszedni dla licznéj rodziny. Obu ex-adjuntant lubił, bo z nimi nie był sam a nie odbierali mu głosu.
Arusbek był tu jak Piłat w Credo, umiał się wszakże do każdego towarzystwa zastósować a bawiło go nowe i niezwyczajne.
— Panowie, odezwał się gospodarz, przedstawiając swych gości — Książę Andrzéj jest na nieszczęście Moskal, ale jako przyjaciel Stasieczka i najzacniejszy człowiek nie zgorszy się, choćbyśmy czasem słówkiem z gorącego serca bryznęli.
Arusbek na to skłonieniem głowy i uśmiechem odpowiedział. Wszyscy jako oficerowie z 1831 mówili dobrze po francusku, rozmowa więc przez grzeczność dla kniazia rozpoczęła się w tym języku.
Już sam widok przygotowań stołowych mógł słabszego człowieka przerazić, butelek bowiem było dwa razy więcéj niż potrzeba. Malwiński miał tę polską słabość, że poił — nie oduczył się tego w Poznańskiém, owszem nabrał przekonania, iż to jest polski obyczaj. Przyjmując kochanego Stasieczka, chciał szczęśliwą chwilę wspomnień uświęcić, co się zowie, lusztykiem. Arusbek pił, co mu się trafiło, jak wodę, jenerał miał jako żołnierz nawyknienie do mocnych trunków. Malwiński upajał się zwykle pierwszym kieliszkiem, ale drugim wytrzeźwiał i był zupełnie przytomnym, aż póki nie zapalił cygara, które go ostatecznie dobijało. Naówczas usypiał na jaką godzinę, trzeźwił się herbatą z cytryną i wychodził zwycięzko.
Dwaj współbiesiadnicy pili cicho, bez oporu i bez żadnych złych skutków; obywatel tylko potakujący, w miarę jak się rozweselał, zaczynał nabierać ochoty do śmiechu. Nie mówił nic, ale czy było z czego czy nie, śmiał się bardzo głośno, stukał o stół rękami i zachodził się od śmiechu. Ciężar opowiadań, dowcipu, prowadzenia rozmowy spadł naturalnie na gospodarza... Treścią jéj po większéj części był rok 1831. Malwiński znał bardzo dobrze pułkownika Zbyskiego i w wojsku i przed służbą.
— Ja nie wiem, rzekł do jenerała, czy pan znasz tak dobrze życie swojego ojca jak ja — kolegowaliśmy z sobą, a choć starszy wiekiem odemnie, zaszczycał mnie swą przyjaźnią. Już to z przeproszeniem kniazia, Moskali nie lubił, ale tak, że odoru ich znieść nie mógł. A miał do tego, oprócz patryotyzmu, powód jeden bardzo ważny...
Tu zamilkł jakoś Malwiński, widocznie język go świerzbiał a mówić jednak nie wypadało.
— Szanowny panie, przerwał Arusbek, domyślając się przyczyny, dla któréj Malwiński usta zesznurował, proszę cię, nie uważaj na mnie — za wszystkie moich ziomków sprawy solidarnie odpowiedzialnym się nie czuję.
— Nie — ale bo to taka śmieszna historya... no! i nie przychodzi mi dokładnie na pamięć.
— Mów bez ogródki — powtórzył Arusbek... ja nie słucham lub będę udawał, że nie słyszę...
— Pułkownik, odezwał się Malwiński, był bardzo pięknym mężczyzną, a za młodu, choć to przed synem mówię, cóż gdy prawda — trochę bałamut. Na kilka lat przed ożenieniem i przed rewolucyą będąc w Warszawie, bywał w pewnym domu, gdzie i ja jako akademik miałem wstęp na wieczory. Córka gospodarza była dziwnie piękna! cudo swego czasu! Pułkownik się milczkiem zakochał, panna zalotna, płocha, trochę go bałamuciła. Dom rodziców jéj (ojciec był wysokim urzędnikiem) pełny bywał zawsze, do panny Emilii młodzież cała wzdychała... Sława jéj wdzięków szeroko się rozchodziła. Bywało, którego dnia ona w kościele — tłok żeby ją widzieć tylko. Żeśmy wówczas z Moskalami nie byli jeszcze tak rozbratani jak późniéj, a młodzież do młodzieży zawsze lgnie... pułkownik miał przyjaciela, wojskowego z gwardyi, jakiegoś paniczyka z wielkiéj familii. Ten gdzieś pannę Emilią zobaczył, zawróciła mu głowę. Cóż robi? nie przyznaje się pułkownikowi do tego, ale pod różnemi pozorami nalega, aby go do domu rodziców panny wprowadził. Przyjmowano tam wielu Rosyan. Pułkownik spytał o pozwolenie i przyjaciela zarekomendował. Ale sam był w zapale najokrutniejszéj miłości dla panny Emilii... Młody człowiek, wszedłszy tam za poręką Zbyskiego, wkrótce pannie w łaski umiał wpaść, rozpoczął cichaczem romans, a że rodzice nie pozwalali... pannę wykradł i z nią do Moskwy drapnął.
Pułkownik, którego jéjmościanka do ostatniéj chwili zwodziła, żeby się ludzie nie domyślali, co ma w sercu — z rozpaczy odchorował i mało nie umarł...
Słuchając opowiadania Arusbek trochę pobladł, Zbyski ruszał ramionami obojętnie, obywatel się śmiał okrutnie, a pan Salezy mruknął, że o tém coś słyszał...
— Od téj pory, panie dobrodzieju, dodał Malwiński, odoru ich już znieść nie mógł. Późniéj mu ta miłość wywietrzała, bo się w pułkownikowéj zakochał, a ta nie tylko że piękna była, ale téż cnotą i talentami gasiła wszystkie — a mimo to sądzę, iż do zgonu nie darował zdrajcy...
— Jak to zdrajcy? podchwycił kniaź — c’etait de bonne guerre! jużciż, kochany gospodarzu, o pozwolenie przyjaciela pytać nie potrzebował. Sprawa była między nim a panną. Szło o szczęście nie jego ale téż i jéj — miał do wyboru ją zdradzić lub przyjaciela... naturalnie zdradził ostatniego.
Miłość, szanowny panie, ma swe prawa.
— E! niech ją tam — porwą! zawołał Malwiński, ja się cieszę, żem ten wiek niebezpieczny przepłynął. Kiedy się na nią choruje, więcéj zachodu niż korzyści... Dobija się człowiek, dobija, a potém...
Westchnął.
— Kochałżeś się pan choć raz w życiu? zapytał Arusbek.
— Ja — do zbytku, miałem serce niegodziwie miękkie — rzekł Malwiński, to mnie salwowało, żem bardzo rychło najgwałtowniejszą miłość mógł wybić sobie z głowy, ale nie inaczéj, jak klin klinem.
Toasty przerwały nieco rozmowę, ciągnęły się długo z niezmierném urozmaiceniem, humory rozróżowiały, a gdy przyszło po uściskach serdecznych rozstawać się, gdyż książę i jenerał mieli paniom towarzyszyć do teatru, Malwiński, odprowadziwszy ich do drzwi, poszukał sobie kanapki, zapalił cygaro i na godzinę usnął. Był to znak, że obiad poszedł wedle myśli i stósunek pożądany napoju sumiennie został wypełniony. — Nie pozostało téż nic w butelkach, obywatel usypiał a Salezy zaczynał leczyć się wodą z cytryną.


Obok sali, w któréj się ten obiad odbywał a gdzie dziś snem poucztowym, głębokim i twardym odpoczywał czcigodny Malwiński, znajdował się jeden z tych maleńkich, po restauracych zwyczajnych gabinecików na parę osób, na których właściciele dobrych garkuchni najwięcéj zarabiają. Gdyby nie rozgrzane głowy i wrzawa przy obiedzie, mogliby byli goście uważać, że drzwi od tego gabinetu parę razy zadrżały, że nie były domknięte i że chwilami w ciemności kątka tego pozwalały sobie nawet szerzéj się nieco otworzyć. Raz, ale na bardzo krótko, ukazała się z nich głowa blada i znikła...
Gdy Malwiński spoczął na kanapie a pan Salezy, napiwszy się na jego rachunek wody z cytryną, wyszedł na palcach, nie pozostało nikogo oprócz uśpionego gospodarza... Służba hotelowa, znająca dobrze jego obyczaje, zajrzała raz tylko i nie chcąc potrzebnego mu przerywać spoczynku, zostawiła stół i świece in statu quo, czekając, aż się obudzi...
Cisza zaległa salę przed chwilą gwarliwą, słychać tylko było sapanie uśpionego amfitriona i wyrywające się niekiedy z piersi jego westchnienia. Drzwi od gabinetu uchyliły się naówczas raz i drugi ostrożnie, wyjrzał z nich średnich lat mężczyzna w okularach niebieskich, zamknął je i wkrótce zjawił się w przedpokoju, wiodącym do sali, gdzie na krześle drzemał przy pół butelce szampana pozostałego od obiadu znudzony oberkelner hotelu z sążnistym rachunkiem na wypadek przebudzenia pana Malwińskiego. Mężczyzna w sinych okularach bardzo grzecznie rozpoczął z nim cichą rozmowę, wśród któréj wsunął ma papierek, podobny do pięciotalarówki z aniołkami. Zdaje się, że między nim a oberkelnerem stanęła jakaś polubowna ugoda, gdyż hotelowy urzędnik kilka razy głową przyzwalająco kiwnął, pokazał mu sznurek od dzwonka, dodając, ile razy na niego miał zadzwonić... a potém powoli odszedł...
Mężczyzna w okularach niebieskich kazał sobie przynieść herbatę i cytrynę do wielkiego salonu i sam po cichu, nie budząc Malwińskiego, wszedł do niego. Z herbatą usadowił się przy małym stoliczku w ten sposób, ażeby wejrzenie pierwsze przebudzonego paść nań musiało. Po odejściu służącego, który na dwie osoby herbatę postawił przed gościem, jegomość w okularach niebieskich począł ją nalewać ale z widocznym zamiarem narobienia hałasu. Padła naprzód łyżeczka a potém spodek od filiżanki, potém tacka od cukru na ziemię. Malwiński zwolna się budził. Przychodziło mu to z ciężkością, nie miał najmniejszéj ochoty, ale upuszczona w końcu szklanka, która się rozbiła, zmusiła go do otwarcia ócz. Porwał się z kanapy, przetarł powieki, popatrzył i gniewny począł wołać kelnera...
Tymczasem nieznajomy w niebieskich okularach grzecznie się zbliżył do niego i w języku polskim ale z akcentem dziwnym a obcym odezwał się:
— Niech pan dobrodziéj daruje, proszę się na służbę nie gniewać, ja tu gwałtem wparłem się do sali, bo nigdzie miejsca nie było, za co go najmocniéj przepraszam. Na nieszczęście coś mi upadło...
Malwiński patrzał osłupiały, widocznie zbierało mu się na gniew. Nieznajomy mówił ciągle słodko-szyderskim głosem.
— Gdybym śmiał, tobym, choć nieznajomy, czcigodnego pana prosił na gotową herbatkę z cytryną. Widzę po stole, że się trochę obiadowało i buteleczek oczyściło a po tém to nie ma jak z cytryną herbata.
Malwiński coś burczał, ale oczy miał już na herbatę zwrócone a z milczenia korzystając nieznajomy, nalał natychmiast... i ręką zapraszał do krzesła.
— Ale z kimże bo mam honor? — spytał Malwiński.
— A! panie! dosyć, żeśmy ziomkowie — odrzekł ów niebieskooki — tylko, jak to pam dobrodziéj z mojego akcentu już poznajesz pewnie, od małego dziecka żyłem w Rosyi, nabrałem złéj wymowy, język się złamał. Ale, panie, tu... (uderzył się po piersiach) ojczyzna! tu! panie! kocham ojczyznę!... choć po polsku kiepsko mówię...
Malwińskiego, poczciwego człowieka, ujęła ta ojczyzna, ścisnął go za rękę, uśmiechnął się i pierwszy łyk herbaty śmiało do ust przyjął.
— My Polacy — dodał — z pod rządu moskiewskiego kochamy wszyscy tęgo naszę ojczyznę polską... o! panie! u nas wszystkiém... ojczyzna!!
Malwiński się uśmiechał...
— Bo to tak powinno być — dodał — a kto jéj nie kocha... tego niech djabeł porwie.
— Niech porwie — rzekł okularowy.
Wkrótce jednak westchnął.
— Państwo tu trochę pohulali? — zapytał, śmiejąc się.
— My? a! nie! tak tam, przy jedzeniu się trochę popiło, ale to na polskie łby fracha... kilka buteleczek w dobrém towarzystwie...
— A no, tak... widziałem, jak się ci panowie rozchodzili... a nawet para twarzy znajomych mi... dawniéj.
— Jakto? znajomych panu? zkąd?
— Kniaź Arusbek... z Petersburga i jenerał Zbyski.
— WPan ich znasz? — podchwycił nastraszony ostatniém nazwiskiem, które powinno było być tajemnicą, Malwiński. — Cytże, cyt!
— A! znam i wiem, że Zbyski tu pod cudzóm nazwiskiem — rozśmiał się człowiek w okularach.
Malwiński popatrzał nań, poprawił włosów, skręcił wąsa i zamilkł.
— Ja się nawet mocno zdziwiłem, zobaczywszy tu tego jenerała...
To mówiąc, zrobił minę kwaśną, tajemniczą, prawie szyderską.
— A to czemu?
Nie było odpowiedzi na zapytanie, Malwiński powtórzył:
— Proszęż pana, dla czegoś się pan zdziwił?
Nieznajomy pił herbatę, patrzał po ścianach... kiwał głową i zamiast odpowiedzi spytał:
— Czy tu dobrze jeść dają?
— Hę?? — podchwycił zdziwiony Malwiński — co?
— Dobrze tu jeść dają?
— Ale ja pytam — rzekł jeszcze raz uparty eksadjutant — czemuś się to pan zdziwił?
— Widzisz pan, że mi tego nie wypada mówić.
— To nie wypadało, z przeproszeniem, mówić téż, że się zdziwiłeś!
— A no, to prawda, winowat — odparł mięszając ruszczyznę okularowy.
Malwiński począł mu się przypatrywać ciekawie.
— Cóż to, asindziéj ufności we mnie nie masz?
— A! nie — rzekł nieznajomy — ja pana z reputacyi znam, jesteś pan jednym z sławnych szczątków wojsk polskich 1831 roku... oficerem, honorowym człowiekiem...
— Więc cóż?
Nieznajomy powoli wycedził:
— Nie chciałbym panu czynić przykrości.
— Cóż to ma znaczyć?...
Pili herbatę. Jegomość w okularach znowu patrzał po sali, milczał a po długim przestanku dokończył. — Dajmy temu pokój!
Malwiński chwycił go za rękę, jakby się bał, żeby mu nie uciekł.
— Na wszystko waćpana zaklinam, już tu nie ma co cedzić... i obwijać, mów, prosto z mostu... proszę.. mnieś klina zabił takiego, że póki się nie dowiem, djabli mnie brać będą... Mów asindziéj, wymagam.
Skłonił głowę nieznajomy i bardzo powoli a rozważnie dobierając słów, rozpoczął:
— Wyrwało mi się nieopatrznie i niepotrzebnie coś, za co pokutować teraz muszę. Pan mnie nie zna i znać nie będzie, jakże to obcemu, nie mającemu za sobą powagi żadnéj, wyrywać się z tém, co się wam wyda oszczerstwem? A tymczasem jestem już związany tak, że panu rzecz całą wyjawić muszę...
Zbyski jest synem pańskiego podobno kolegi.
— Mojego pułkownika i najzacniejszego w świecie człowieka! i najczcigodniejszéj matki, która była śliczna jak różyczka! wykrzyknął Malwiński.
— To wszakże nie przeszkadza, żeby był szpiegiem i zdrajcą! dodał z zimną krwią człowiek w okularach. Czekaj pan, nie burz się! My go dobrze w Petersburgu znaliśmy... Był w cesarskich łaskach, zbałamucił bardzo bogatą kobietę, któréj cały majątek pochwycił.... rząd rosyjski go posłał do powstania, żeby donosił, co się tam działo... Prawda, że był wypadkiem ranny w bitwie ale go potém Moskale pielęgnowali, wykurowali i wypuścili, a teraz się nim posługują do swoich zamiarów...
Malwiński zerwał się z krzesełka jak oparzony, odepchnął stół... pochwycił się za głowę, potém przypadł do mówiącego w gniewie, ale ten wcześnie wstał i zasłonił się rękami...
— Czekaj pan, zawołał — nie burz się, ja na to, co mówię, mam dowody, a mówię z dobrego serca. Sam wywołałeś to! Wierz, nie wierz, jak ci się podoba, jam musiał was ostrzedz, abyście ostrzegli drugich. To człowiek taki, co wszystkich potrafi oszukać... ale myśmy zwietrzyli jego roboty...
Blady, pomięszany eks-adjutant chwytał się to za bolącą głowę, to za stół, odwracał, łamał ręce... i wykrzykiwał. — O mój Boże! syn tego poczciwego Zbyskiego! to nie może być! nie.
— Ja pana nie zmuszam, abyś mi wierzył, odezwał się spokojnie nieznajomy — ostrzedz było moją powinnością. Ludzie powiadają, że się chce tu osiedlić! Ślicznybyście mieli nabytek. Już w Galicyi próbował i nie udało mu się, bo tam zwietrzono ptaszka... teraz próbuje tu...
Sam pan miarkuj, rozważ, gdzież to kto słyszał, aby rząd pruski dozwolił się u siebie osiedlić emigrantowi polskiemu? A on jest pewny, że mu dozwolą! Dla czego? bo potajemnie wstawią się za nim władze rosyjskie, aby tu miały swojego anioła stróża, któryby o najmniejszéj donosił rzeczy...
Malwiński, przybity tym ostatnim argumentem, zamilkł. Na twarzy jego odmalował się taki ból, takie cierpienie przejmujące, iż mu jego szczebiotliwość nawet odjęło. Wargami kręcił, dwie łzy ciekły mu z oczów i łamiąc ręce powtarzał.
— O mój Boże! syn takiego ojca! syn takiéj matki...
— Bardzo przepraszam, żem tak smutną zmuszony był panu dać wiadomość, odezwał się nieznajomy — ale — rozumie pan! obowiązki względem — ojczyzny!! My kochamy ojczyznę! my jéj świętéj sprawy pilnujemy...
Malwiński rzucił się w krzesło zadumany a nieznajomy pochwycił swój kapelusz, spojrzał na zegarek. — Mój Boże... ledwie mam czas na koléj! żegnam pana dobrodzieja.
— Stój! stójże! przerwał, chwytając go za rękę jakby przebudzony stary żołnierz — tak się nie odchodzi, rzuciwszy gryzące i pełne jadu słowo, ja chcę wiedzieć, kto jesteś...
— Słusznie — odparł zimno pierwszy, jestem obywatel z Królestwa, Jan Chryzostom Larski...
Skłonił się i wyszedł...
Malwiński chciał biedz, chciał pytać, nie zdążył; nim do drugich drzwi wyspieszył, nieznajomy był na dole. Zwlókł się chory, zbity, zgryziony do krzesła i począł na dobre płakać. Potém ręką rzucił, zadzwonił na sługę, milcząc zapłacił rachunek, kazał sprowadzić doróżkę i pojechał.
Nie ruszył wszakże do domu, kazał się wieść do prezesa.
Była to godzina wieczorna, w któréj go zastać było trudno, wyjątkowo wszakże na wychodném z domu go złapał.
Po twarzy Malwińskiego stary poznał, że coś nadzwyczajnego zajść musiało, eks-wojskowy bowiem mówić nie mógł, drżał, był dziwnie pomięszany i potrzebował naprzód szklanki zimnéj wody, nim przyszedł do słowa...
— Prezesie — rzekł w końcu — nieszczęście się stało! głowę tracę! nieszczęście! Wracam z obiadu, który dawałem dla tego... Zbyskiego... Nie prosiłem prezesa, bo wiem, że takich obiadków nie lubisz... ale to i dobrze. A! ale jakże to panu powiem!! jak ja to powiem...
— Mów, choćby najgorszém było...
— Tak, gorszego nic być nie może! — westchnął Malwiński. — Obiad był bardzo wesoły, rozeszliśmy się serdecznie, przyjacielsko. Ja mam taki zwyczaj, że gdy się zmęczę, zasypiam sobie po obiedzie... Tym razem także zdrzemnąłem się, zostawszy sam. Budzę się, ledwie cokolwiek odpocząwszy, patrzę, siedzi naprzeciw mnie jakaś nieznajoma figura w okularach i pije herbatę. Wlazł mi do sali przebojem. Gdym się obudził, przypytuje się do mnie, zaczyna rozmowę, ofiaruje mi herbatę, powiada, że mnie z reputacyi zna... i to i owo. Grzecznie, układnie, daléj, że i niektóre osoby, co z obiadu wychodziły, są mu znajome. Pytam go kto... Rznie mi jenerała po nazwisku. To mnie uderzyło, ale jak tylko o nim wspomniał, uciął. Pytam go, milczy. Zaintrygował mnie, więc napieram, męczę... aż nie rychło, gdym już dobrze natarł, zaczyna śpiewać! Ale co! co! ach! prezesie! bogdajbym umarł, niżelim to posłyszał...
— Na miłość Bożą! cóż takiego? — zawołał prezes przestraszony — czy ci się nie przysłyszało?
— Zapewne! przysłyszało! Ten mi całe curriculum vitae pana jenerała wyśpiewał od A do Z i dowiódł nieprzepartym sposobem, że to jest... szpieg i zdrajca...
Prezes pochwycił się za głowę.
— To potwarz! to niegodziwe, szkaradne jakieś oszczerstwo i intryga! — zawołał — przeczę temu; nie chcę słuchać.
— Jam go téż mało nie udusił, tego pana Larskiego, bo to jakiś obywatel z Królestwa, który długo służył w Petersburgu. — Ja także wierzyć nie chciałem... cóż, gdy jak na dłoni, że zdrajca! że go się strzedz potrzeba! że tu go wpuścić nie można... Rząd rosyjski przez władze tutejsze chce go nam tu wścibić umyślnie... aby o nas donosił.
Prezes zamilkł, zbladł — zamyślił się.
— Oskarżenie jest szkaradne — zuchwałe — niepojęte dla mnie. Zważ, mój Malwiński, człowiek, który cię nie zna, którego ty nie znasz a który ci, bez dowodu najmniejszego taką rzecz w ucho rzuciwszy, znika! Nie jestże to podejrzane?
— Jak tam sobie chce, mój prezesie, wy rozumniejsi jesteście odemnie — smutnie odezwał się ekswojskowy — moim obowiązkiem było wam to donieść... zrobicie, co się podoba. Co do mnie, ja, nie czekając reszty, jutro, pod pozorem pilnego interesu w nogi do domu, gdzie pieprz nie rośnie!... Ani się chcę mięszać do prowadzenia i rekomendowania go po Księstwie! Saméj wątpliwości dosyć... bym ręce umył. Nie mogę.
Prezes chodził po pokoju niespokojny.
— Na dobry ład — rzekł — należałoby jemu to powiedzieć, od razu otwarcie postąpić, mógłby się przecież wytłómaczyć! Mnie się to w głowie nie może pomieścić. Nie mówiąc mu nic, po wczorajszych czułościach naszych nagle chorągiewkę zwinąć — byłoby dziwactwem niewytłómaczoném. A nuż to człowiek niewinny?
Malwiński potrząsł głową
— Z palca tego nie wyssano! Może coś dodanego, może przesadzonego, ale w gruncie jakaś tam plama być musi — coś jest! Już człowiek nie czysty! Ja — jadę do domu...
— Postąpisz, jak ci się podoba — odpowiedział prezes — ja się namyślić muszę...
— Takiego ojca syn! o mój Boże! — rzekł płacząc Malwiński — takiego ojca syn!
I z temi słowy na ustach wyszedł żegnając prezesa.


Jenerał, wypocząwszy dzień cały i oddawszy tylko wizyty obowiązkowe prezesowi i Malwińskiemu, których obu w domu nie zastał — wybierał się nie tracąc czasu w Poznańskie. Zdziwiło go to dosyć, że ten serdeczny Malwiński, z którym się rozstali tak czule, ani się pokazał i już i pod pozorem jakiegoś nader gwałtownego interesu, nie zostawiwszy nawet słówka, odjechał. Arusbek z przekąsem składał to na fantastyczny polski charakter, który równie łatwo wpada w gorączkę i nagle potém ostyga. Pułkownikowa gdérała. — A! bo to całe życie był wiatr z piaskiem z tego poczciwego Malwińskiego, mówiła, nigdy miejsca nie zagrzał, nigdy przyjaźni nie zawarł, żeby jéj pojedynkiem nie skończył a po pojedynku znów nie zaprzysiągł do śmierci... Widzę, że i zestarzał takim szaławiłą jak był...
Michalina się śmiała, jenerał był nieco zgorszony.
Trzeciego dnia nadszedł o południu prezes zimny jak lód, grzeczny, zakłopotany widocznie. Siadł przy pułkownikowéj, mało mówił z jenerałem i wyraził tylko ubolewanie, iż w zawiązaniu stósunków w Poznańskiém trudno mu będzie pomoc swą ofiarować, gdyż znaglony jest pilnemi interesami pojechać do Kolonii a potém do Hamburga i nie wie, kiedy powróci. Mógłby był łacno dać listy, ale o tych jakby zapomniał, pożegnał się z jenerałem grzecznie, bawił krótko i wyszedł.
— Wiesz co, rzekł jenerał do kniazia, wróciwszy po odprowadzeniu go do przedpokoju — il y a du louche... w tém wszystkiém... To zniknięcie Malwińskiego... ten wyjazd nagły prezesa... ten jego chłód i przymuszona jakaś grzeczność... są dla mnie niezrozumiałe... Między pierwszém przyjęciem a tą odprawą... coś niepojętego... zajść musiało...
Arusbek ruszył ramionami.
— Może jesteś podejrzliwym do zbytku a wreszcie i słuszność mieć możesz. Aby ocenić postępowanie tych ludzi, należałoby ich znać, kraj, obyczaj... Jesteś w tym przedmiocie lepszym sędzią nademnie...
— Mnie ta zmiana uderza! coby to być mogło?
Nie wiem...
Słowa o tém nie powiedziawszy matce, jenerał jednak uczuł się niespokojnym. Miał jeszcze listy do dwóch rodzin wielkopolskich, pozostawało mu jechać z niemi... Podróż była ułożoną... należało więc bądź co bądź wyjeżdżać.
Chwilowa słabość pułkownikowéj zatrzymała dwa dni jeszcze w Berlinie, nie było to nic strasznego, lecz choréj nieco nie chciał Stanisław opuścić. Siedziała w swoim fotelu cały dzień, nie kładła się, ale może ze znużenia miała nieco gorączki... Życie ich zwyczajne szło trybem w całéj téj podróży już zachowywanym. Kniaź z jenerałem stali razem, na śniadanie schodzono się do pułkownikowéj. Potém każdy szedł, gdzie mu się podobało, najczęściéj jednak pułkownikowa zostawała w swym fotelu z robótką, panna Michalina także coś robiła a kniaź im czytywał głośno. Czytanie przerywała często żywa rozmowa. Jenerał wchodził, wychodził, rozpatrywał się w mieście swobodnie. Jadano w pokoju matki dosyć późno i panowie ci mieniali się przy paniach. Kniaź wszakże był daleko pilniejszym przy nich od jenerała, który często wychodził za różnemi sprawunkami, dla rozerwania się lub u siebie w pokoju coś czytywał... Od przyjazdu do Berlina a raczéj od wyjazdu z Krakowa, stósunek z Michaliną był bardzo poufały i przyjacielski ale stanąwszy na tym stopniu pewnym zbliżenia, daléj się już nie posuwał. Za to Arusbek codzień był lepiéj widzianym, bardziéj domowym, prawie jakby członkiem rodziny. Nie miano dlań tajemnic, służył im jak dziecko.
— Wiesz co, mój Andrzeju, odezwał się wybierając w dalszą podróż Stanisław, który nazajutrz miał wyruszyć, a muszę ci jeszcze raz uczynić tę uwagę, że ty nam Michalinę bałamucisz.
— Hę? ja? spytał kniaź — powiedz chyba, że ona mnie zabałamuciła... Co do mnie, nie pochlebiam sobie, ażebym kogokolwiek w życiu mojém potrafił zbałamucić, jak ty powiadasz... Daję ci słowo honoru... że ciągle otwarcie prawiąc oświadczenia gorące pannie Michalinie, nigdy potajemnie nie pisnąłem nic... coby na intrygę zakrawało... Zresztą, panna Michelina nie dziecko, a ja! ja! stary jak świat!
Westchnął.
— Wygląda to jednak bardzo — bardzo na staranie o pannę, z którą się żenić nie możesz...
— Zapewne nie mogę, bo onaby za mnie nie poszła... i — słuchajno, Stanisławie — otwarcie! Wiem, że matka cię z nią chce ożenić! Czy ty masz także ten zamiar?
Jenerał ruszył ramionami...
— Jesteś mi przyjacielem, dla którego nie mam tajemnic — odparł jenerał. — Znasz moją przeszłość, miłość się u mnie wyczerpała i poplątała z cierpieniem tak, że jednego od drugiego odłączyćbym nie umiał. Uczucia mojego dla panny Michaliny sam dobrze nie rozumiem, kocham ją jak siostrę, wcale nie, jakbym przyszłą żonę powinien. Żyję dla matki dziś więcéj niż dla siebie, jeśli to do jéj szczęścia będzie potrzebném — mogę się ożenić. Szacuję ją, miłą mi jest... ale kochać!..
— Znajdujesz więc, że ożenić się nie kochając nie jest kryminałem? — zapytał Arusbek.
— A od jakiegoż to czasu ty myślisz, że to jest kryminał? — rozśmiał się jenerał — ty stary bałamucie?
— Mnie się zdaje, że ja tego zdania byłem zawsze — odparł Arusbek — i dla tego właśnie na żadną z moich przechodnich miłości nie mogąc rachować, żeby miała warunki trwania... nie myślałem się nigdy żenić.
— Wiesz, Andrzeju, że jeśli dziś to, co doznajesz dla panny Michaliny, może się nazwać miłością, daje do myślenia co do warunków trwałości. Ja ciebie jeszcze nigdy tak wiernym jednemu uczuciu nie widziałem. Nawet gdyś się kochał w księżniczce Wierze Mikołajownie, były wśród téj szalonéj namiętności epizody teatralne, choralne, muzykalne, artystyczne... tu ja ich nie spotykam...
— O! bom zestarzał! — rzekł Andrzéj. — Serce się skurczyło, na epizody miejsca braknie.
Przerwali rozmowę przypomnieniami petersburgskiemi i na nich się skończyło.
Nazajutrz był dzień na wyjazd oznaczony. Z rana jeszcze, gdy tylko co zaczynał się jenerał pakować, przyniesiono mu karteczkę, nieznanym charakterem pisaną, podpisaną téż nazwiskiem nieznajomém mu rosyjskiém.. w któréj Sergiusz Aleksandrowicz Zamaryn, rzeczywisty radzca stanu, prosił go o pilną chwilę rozmowy w bardzo ważnym interesie.
Bilet ten jenerał z nieukontentowaniem podsunął księciu i spytał —
— Powiedz mi, jeśli wiesz, kto to może być i czego ten człowiek chce odemnie?
— Zamaryn! Sergiusz!... Aleksandrowicz! Nie znam, zupełnie mi obce nazwisko... nie rozumiem... Wiem o téj rodzinie, stara to bojarska moskiewska... Zrobiono ich podobno hrabiami. Żadnego jednak z Zamarynów w Petersburgu sobie nie przypominam.
— Tu trzebaby jechać... a nie podobna odmówić! — zachmurzony odezwał się jenerał. — A! niech go tam!
— Pewnie jaki słowianofil, który, dowiedziawszy się, że chcesz ogień z wodą pogodzić, przychodzi z projektem...
— Zobaczymy.
Jenerał siadł i odpisał grzecznie, iż będzie na usługi pana radzcy stanu do godziny trzeciéj, ale że ma pilną podróż przed sobą i tegoż dnia wyjechać musi...
W godzinę przyniesiono odpowiedź, w któréj Sergiusz Aleksandrowicz ubolewał, że tak nie w porę się zgłosił, i zapytywał, kiedy jenerał powróci, aby przydługi interes mógł późniéj mu opowiedzieć.
Oba listy, mimo surowego incognito jenerała, były zaadresowane Stanisławowi Karłowiczowi Zbyskiemu. Wszystko to jakoś niezrozumiałe drażniło i jenerał postanowił wstrzymać się raczéj z podróżą niżeli jechać z tą zagadką nową i troską. Jeszcze więc raz odpisał, że woli podróż swą odroczyć a gotów służyć panu radzcy stanu.
O naznaczonéj godzinie kniaź wyszedł do pułkownikowéj, jenerał sam oczekiwał na gościa. Niespóźniwszy się ani o pięć minut, punkt o czasie umówionym przysłał swój bilet przez szwajcara Rosyanin i sam zaraz za nim pospieszył.
Był to człowiek nie stary, wymizerowany, kaszlący, blady, o oczach jakby szklanych, ruchach niepewnych, wzroku błędnym, na którym znać było od pierwszego kroku wychowanie pańskie i wyżycie téż arystokratyczne.
Był to zaledwie cień człowieka zrujnowanego na zdrowiu, złamanego przedwczesną bezsilnością. Wszedłszy podał rękę grzecznie, zakaszlał się, schwycił pierwsze krzesło, jakie mu się trafiło, i usiadł. Przejście wschodów dech mu odjęło... Ręce, któremi usta ocierał, drżały, głosu nie łatwo mógł dobyć i, odezwał się bardzo cicho.
— Stanisław Karłowicz Zbyski?
— Przepraszam was — rzekł jenerał — człowiek, którego nazwisko wymawiacie, jest cywilnie umarłym i prawnie pogrzebionym... ja jestem do waszych usług — Melchior Augustowicz Szarliński...
Rosyanin wpatrzył się w niego z jakąś niepewnością i obawą, zawahał...
— Jeśli tak, nie mamy z sobą nic do mówienia, rzekł próbując wstać.
— Oto jest mój paszport! — dodał jenerał.
— Dla czegóżeście odpisali na list, adresowany do Zbyskiego?
— Naprzód dla tego, że był do mnie bardzo podobnym i wszyscy mnie zwykli brać za niego — rzekł uśmiechając się smutnie Zbyski, powtóre że był mym najbliższym krewnym i że w interesach, któreby się go tyczyć mogły, ja jestem obowiązany moralnie zań odpowiadać.
— A! — mruknął Sergiusz Aleksandrowicz — to dosyć. Sprawa jest nader delikatna, nie radbym o niéj mówić ani nawet wspomnieć obcemu.
Chwilkę spocząwszy, mówił daléj.
— Wam zapewne wiadomo, że Stanisław Karłowicz kochał się i żył w ścisłych stósunkach z Maryą Pawłowną?
— Wiadomo mi... iż się z nią ożenił... a raczéj — odparł rumieniąc się jenerał — to jest! tak — ożenił.
— Ożenił się z nią! ożenił! powtórzył dwakroć Sergiusz, któremu trudno było jakoś wypowiedzieć swe myśli. — Więc się na końcu ożenił...
— Tak jest! — potwierdził jenerał.
— Ja jestem siostrzeńcem Maryi Pawłownéj — wyjąknął nareszcie Zamaryn — siostrzeńcem. Mam na to dowody... Tak jest. Chciałem się dowiedzieć o losie ciotki... naostatek o znacznym majątku rodowym, który z sobą z kraju uniosła... Do niego nikt prawa nie ma oprócz nas — rzekł Zamaryn wolno — choćby go nawet komu dała, zapisała, darowała, zapisby był nie prawny, bo to majątek rodowy.
Zbyski zamyślony milczał, nie wiedział, co odpowiedzieć. Pochwycony tak niespodzianie i nagle, iż w pierwszym momencie nie umiał jeszcze sobie wytłómaczyć, jakie były jego obowiązki.
— Uczynię wam tę uwagę, Sergiuszu Aleksandrowicz, co do majątku Maryi Pawłownéj, rzekł w końcu, iż prawa krajowe obowiązywały ją, dopóki ona i majątek był w kraju. Gdy go opuściła, i ona i to, co miała, podlegało prawom miejsca, które sobie obrała za nową ojczyznę.
Oczy Zamaryna z wyrazem wielkiego zdziwienia zatrzymały się na jenerale.
— Jak wy to mówić możecie? Rosyanka? Rosyanin? żeby oni nie ulegali kiedykolwiek prawu i carowi? żeby oni mogli wyłamać się z poddaństwa? Toż kryminał? Rosyanin swego charakteru nie traci do śmierci!
— Może to być pojęcie czysto rosyjskie — rzekł Zbyski — w europejskiém i ludzkiém prawie przedstawia się to inaczéj. Marya Pawłowna dobrowolnie, opuściła Rosyą, prawnie pozbyła się posiadłości tych tylko, które jéj prawo sprzedać dozwalało... należała więc do siebie a to, co miała, do niéj.
— Nic! nic! zaprzeczył Zamaryn, tego żaden prawy Rosyanin nie uzna... to jurystowskie wykręty...
— Sergiuszu Aleksandrowiczu — mam honor was pożegnać — zawołał, wstając jenerał — nie byłem nigdy jurystą, mam uczucie sprawiedliwości i zdrowy rozsądek... a obowiązku tłómaczenia się wam z mych przekonań nie czuję...
Pomimo pożegnania Sergiusz wcale wstawać nie myślał, obrócił wzrok szklany na mówiącego... milczał... zdawał się niepewny, co począć.
— Przepraszam was — nie chciałem obrazić. — Jednak ten interes tak się nie może skończyć... Zamarynowie nie wyrzekną się, co im słusznie należy... oni swojego dojść i odebrać je muszą...
Zbyski stał i milczał, dawał mu mówić, nie odpowiadając słowa, spoglądał na drzwi, czerwieniał, w ostatku wziął książkę z drugiego stolika, siadł pod oknem i czytać zaczął. Zawracało mu się w głowie — i pragnął naprzód pozbyć się natręta, aby rozważnie obmyśleć, co mu począć wypadało.
Zamaryn, widząc determinacyą gospodarza, zniechęcony wstał gwałtownie z krzesła, wyszedł nie żegnając się i drzwi za sobą z hukiem gniewu zatrzasnął...
Na hałas ten niezwyczajny z sąsiedniego pokoju wpadł Arusbek, spojrzał na przyjaciela, który siedział zmieniony i drżący, i czekał aby mu ten wytłómaczył odwiedziny i koniec ich tragiczny.
Jenerałowi trudno było wyrzec słowo; nawykły do panowania nad sobą, ilekroć czuł, że stracił tę władzę, wstrzymywał się od wyrazu, od ruchu, dopóki jéj nie odzyskał. Czekał i teraz, ażby myśli zebrał, wstał i rzucił się wzruszony Andrzejowi na szyję.
Widząc go w tak niezwyczajnym stanie, podraźnionym — nie swoim, Arusbek zląkł się; wiedział, iż nie musiała lada fraszka podziałać tak na człowieka, który zwykle znosił wszystko, co go spotykało, z niezmierném męztwem i umiarkowaniem.
— Co ci jest? mój Staszku? co ten człowiek zrobił? powiedział?
— Cicho — daj mi się uspokoić — boję się, by nas matka nie usłyszała; potrzebuję przyjść do siebie, weź kapelusz, wyjdźmy... jedźmy
Kniaź był posłuszny, pochwycił swój kapelusz, wyszukał drugi dla towarzysza, podał mu okrycie i jak najspieszniéj wyprowadził z domu. Szybkim krokiem wyszli oba, sami nawet niewiedząc dokąd, kierując się bezmyślnie ku brandenburgskim wrotom... W drodze Arusbek nie zadał żadnego pytania, czekał... patrzał, a widząc płomienie i bladość na twarzy zwykle uspokojonéj Stanisława, gubił się w domysłach, co mogło tak straszliwie podziałać na tak wystygłego człowieka.
Wchodzili już w Thiergarten, gdy nagle jenerał stanął jak osłupiały, krzyknął i wyciągnął rękę ku przejeżdżającemu powozowi i byłby się rzucił ku niemu, gdyby go Arusbek nie wstrzymał. W powozie tym siedziało dwóch mężczyzn, kniaziowi zupełnie nieznajomych, jeden w niebieskich okularach, drugi blady i wynędzniały. Powóz przesunął się jak strzała, Zbyski pozostał wryty w miejscu. Po kilku sekundach kniaź ujął go za rękę, byli nie opodal od jakiéjś restauracyi ogródkowéj, weszli do niéj. Arusbek kazał sobie dać pokój osobny... Wszystko to było dlań tak niezrozumiałém, iż z niecierpliwością czekał wyjaśnienia. Zbyski łamał się z sobą i burzył, chodził po izdebce... pił wodę — usta zacięte konwulsyjnie otworzyć się jeszcze nie mogły.
W ostatka potarł czoło, rzucił się na kanapę i ścisnął rękę kniazia.
— Znasz ty — rzekł — moję historyą całą? wiesz ty o tym łajdaku Arsenie Prokopowiczu, który miał jakieś widoki na Maryą Pawłownę i odepchnięty mścił się na niéj i na mnie zajadle?
— Wspominałeś mi o nim...
— Arsen Prokopowicz był za mną teraz w Wiedniu, gdziem go ze wschodów zrzucić musiał... Stał się przyczyną śmierci Maryi. Spotkałem go we Lwowie, w Krakowie, jest tu... przed godziną człowiek, co u mnie był i który mnie obraził, jechał z nim w tym powozie... wszystko jest jego sprawą. Dopóki on żyć będzie, nie da mi spokoju. Dzika zemsta to może jedyne uczucie, któremu on potrafi być wiernym...
— Ale ten człowiek, co cię obraził? Kto to jest? Zamaryn ten?
— Siostrzeniec Maryi Pawłownéj, który się upomina o jéj majątek... Nazwał mnie, nie wiem już... wykrętnym jurystą, gdym mu powiedział, że miała pełne prawo swém mieniem rozporządzać... Tego człowieka nasadził na mnie Arsen...
— Na to nie ma innego sposobu — odezwał się chłodno kniaź Andrzéj — tylko go wyzwać i — zabić.
— Wyzwać go! a! zapewne! mógłbyś mu zbić oba policzki na próżno! Rzuci się na wszystko w świecie, ale honoru, którego nie ma, bronić nie będzie. To próżno.
— Zobaczymy — lakonicznie zbył kniaź Andrzéj. — Całe życie być w trwodze i doświadczać prześladowania, nie mieć spokoju od takiego pokątnego intryganta, którego żadna podłość nie kosztuje... jest rzeczą przechodzącą siły ludzkie... Nie, Stanisławie Karłowiczu... raz temu potrzeba koniec położyć. Ten człowiek tu jest... trzeba mu dać naukę i skończyć! skończyć... Bądź spokojny! jedźmy do domu. Dla niepoznaki wybierz się dziś w drogę, podróż cię może uspokoić, rozerwać, ja resztę biorę na siebie.
— Kochany Andrzeju, nie mogę na to pozwolić.
— Nie pytam o zezwolenie, jedziemy teraz do domu, aby się mama nie trwożyła o nas, wypogódź twarz, zapakujemy... jedź dziś... dziś.
— Nie mam po co jechać — odezwał się jenerał namyśliwszy. — Znasz mnie... to dosyć. Jeśli się ktokolwiek odezwie o majątek Maryi Pawłownéj, nie chcę go, oddam... Naówczas zostaję przy szczupłych zasobach matki... ona się wyprzedawać nie może... Ja powinienem szukać zajęcia. Zaciągnę się do służby wojskowéj, we Włoszech, w Hiszpanii, na drugim końcu świata, gdziekolwiekbądź
— Tak? a matka?
— O! matka! — zawołał Zbyski — masz słuszność, ja muszę być z nią czy przy niéj, lecz czyż nie potrafię znaleść zajęcia... pracy?
— Nie rozumiem, po cobyś się miał zrzekać majątku Maryi, która cię umierając o to prosiła, abyś go wziął jako pamiątkę, jako fidei-comis...
— To prawda! lecz ta myśl, że będzie człowiek, co mnie o chciwość posądzi — nie, Andrzeju, raczéj ubóstwo niż cień podłości.
— Gdyby w tém była podłość — odparł kniaź — lecz dosyć — jedźmy, na roztrząsanie czasu mamy do zbytku... Uspokój się wprzódy.
— Nie mam po co jechać — przerwał jenerał — ubogiego ani tam przyjmą, ani w kraju jak nasz mogę się spodziewać zajęcia. U nas wezmą prędzéj obcego, ja łatwiéj znajdę coś za granicą...
— Nim się to rozstrzygnie... jedźmy!
Wyrwał go tak prawie gwałtem i powiózł kniaź do domu, rachował na to, że miłość dla matki zmusi go do pokonania siebie a udawanie spokoju wyrobi go nieco mimowolnie. Przybyli do hotelu, gdzie już o nich trochę się troszczono, niewiedząc, co znaczy, że jenerał znikł, że nie jechał, że godzina podróży minęła. Stanisław nie umiał się nawet tłómaczyć, ale kniaź bardzo zręcznie osnuł jakąś bajeczkę, któréj pułkownikowa uwierzyła. Z oczów Michaliny tylko widać było, że domyślała się czegoś. Jenerał udawał zwykły humor bardzo źle, matka nie dostrzegła może zmiany, panna przerażona nią była. Niespokojna oczekiwała końca obiadu, aby dobyć prawdę z kniazia, który jéj musiał — jak sądziła — wyznać wszystko. Zaledwie się obiad skończył, znalazł się pretekst wyciągnienia Arusbeka na stronę do drugiego pokoju.
— Mów mi, książę, a prędko, co jenerałowi jest? zawołała Michalina — stało się widocznie coś, czego matce powiedzieć nie chcecie czy nie możecie, ale ja powinnam wiedzieć o wszystkiém...
— Droga pani! składając przed nią ręce — rzekł kniaź — na miłość Bożą, nie wódź mnie na pokuszenie, nie wymagaj odemnie, co nie moją jest tajemnicą...
— Więc jest tajemnica? podchwyciła.
— Nie tajemnica, źle się wyraziłem, poprawił się kniaź, jest... zaszły okoliczności, o których ja nie mam prawa mówić, bo ich nawet dobrze nie znam... Nic strasznego — ręczę.
— I książę mnie nie powiesz? groźno spytała Michalina.
— Panno Michalino — modlił się Arusbek — jeszcze raz, na miłość Bożą, nie żądaj odemnie tego... o czém z ust moich dowiadując się, samabyś potém wzgardziła mną... nie mogę powiedzieć nic.
— Stanowczo? z urazą rzekła Michalina.
— Nie mogę, powtórzył, kłaniając się książę. Panna weszła do pokoju, bardzo zręcznie manewrowała około matki i jenerała, udając spokojną, póki nie znalazła sposobu wyciągnięcia Stanisława.
— Przepraszam bardzo — rzekła skubiąc chusteczkę — muszę pana wziąć na indagacyą. Jestem kobieta, ciekawa a dałam wam dowód, że sprzyjam całéj rodzinie, wam, matce... To mi daje pewne prawa... Zasługuję na trochę zaufania, panie Stanisławie. Matce możecie powiedzieć, co chcecie, dla wytłómaczenia tego pomięszania, jakie w was widzę — mnie należy prawda... Co to jest?
— Ale nie ma nic! odparł spokojnie jenerał — który już odzyskał był zupełnie zwykłą moc nad sobą — cóż ma być? odłożony wyjazd, nie więcéj.
— A! czyż pan myślisz, że ja w jego twarzy nie czytam jak w księdze otwartéj? czyż myślisz, że mi przyjaźń nie daje jasnowidzenia? Ja wiem, dodała z przyciskiem, iż coś przykrego dla was, zatém i dla nas się stało, chcę to z wami podzielić...
— Serdeczne dzięki — wyciągając ku niéj rękę, odezwał się jenerał — wierz mi pani, iż tém bardziéj to cenić umiem, że w tę przyjaźń waszę wierzę...
Na przyjaźni, spoglądając na nią, położył pewien przycisk, panna się zarumieniła mocno.
— Przecież nie ma się czém wcale trwożyć... wam ani matce nic nie zagraża.
— A wam? gorąco zawołała Michalina, zbliżając się ku niemu.
— Mnie! i mnie tak jak nic... mówił jenerał... Mogłyby się tylko o tyle zmienić nasze to jest moje osobiste stósunki, że jużbym w Poznańskie i do Galicyi nie miał po co jechać, rozpatrywać się w majątkach, bo być bardzo może, iż kupićbym nie miał za co.
Spojrzał ze smutnym uśmiechem na nią, jakby badając wrażenie, które to wyznanie uczyni — Michalina zmięszała się.
— Cóż w takim razie począć? szepnęła.
— Bądź pani spokojną! Dotąd nie ma jeszcze nic jasnego i pewnego... a gdy będzie potrzeba pomówić z matką, ja to biorę na siebie. Znam ją — jestem pewien, że złą dolę potrafi znieść mężném sercem... Co do mnie, czyż nie mogę pracować?
— Ale w takim razie... nie dopowiedziała panna Michalina — nie! nie! przerwała trzęsąc głową — to się nie stanie... Cóżby pana zmusić mogło? nie! nie!
A po chwili zapytała.
— Jedziesz pan w Poznańskie?
— Nie wiem — zobaczę — wątpię.
— Idźże do matki i jeśli ma jakie podejrzenie, staraj się ją uspokoić.
Gdy do salonu wrócił jenerał, już tu Arusbeka nie zastał... Po chwili wyszedł go szukać do mieszkania i tam nie znalazł. Tknęło go to, gdyż zwykle opowiadał mu się, co z sobą pocznie, i nie wychodził tak bez wieści. Pozostał czekając nań... szukając w książce roztargnienia... ale nadeszła pora herbaty, na którą kniaź regularnie się stawił, i nie było go jeszcze.


Kniaź Andrzéj miał pańską, arystokratyczną naturę ludzi, którzy tego rozumieć nie chcą, by im się coś na świecie sprzeciwić i na drodze stanąć mogło. Nawykły był do łamania i druzgotania przeszkód, a że w Rosyi cała jedna część społeczeństwa wdrożona jest do tego trybu i bądź co bądź siłą lub pieniędzmi, strachem lub przekupstwem stawi na swych fantazyach... kniaź Andrzéj, należący do niéj, nie rozumiał, by mu co przeszkadzać śmiało. Jest to jednym z charakterów tego świata na pół wschodniego, iż tu dzielą się ludzie na dwie połowy, łamiącą i łamaną. Łamani dobywają się z nizin społecznych i stają łamiącymi, ale kto się między tymi urodził, nabiera nałogu i przekonania, że mu ulegać musi wszystko. Jakoż w Rosyi per fas i per nefas dokazują się rzeczy, o których gdzieindziéj pod panowaniem praw, rządzących zarówno wszystkimi, przysługujących całemu społeczeństwu mowy być nie może. Rosyanin, który długo żył u siebie a przenosi się nagle do innego kraju, dotkliwie uczuwa różnicę stanu innych państw, gdzie najpiękniejsze imię, majątek, położenie do bezprawiów nie pomaga i gdzie stróż kamienicy czuje się równym ministrowi pod pewnemi względy. Arusbek zrozumiał dobrze, przebywając za granicą, że tu tytuł książęcy, majątek nie czynił go niczém więcéj prócz pożądanym dla kupców gościem.
Jednakże przychodziły mu zachcianki osobliwsze a czasem gniewy, niemocy drażniące. Właśnie w téj chwili czuł się tak podrażniony tém, iż z Arsenem Prokopowiczem walka za granicą przedstawiała dlań trudności, jakichby w Rosyi był nie miał. Tam potrafiłby nań nasadzić naczelnika, władze... i pozbyć się łotra w mgnieniu oka... tu trzeba było pracować samemu. W takich razach rozpieszczonemu dziecku przychodziła i energia i dowcip i zręczność większa, niżby się po nim spodziewać było można.
Arusbek chciał dać naukę prześladowcy przyjaciela, strachem go odegnać raz na zawsze.. ale najpierwszą, najtrudniejszą rzeczą było naprzód go wyszukać. Imię i nazwisko wypisał sobie po niemiecku, po rosyjsku i po francusku na kilku kartkach i zamyślony, jak się ma wziąć do roboty, wyszedł w bramę. W bramie stał szwajcar ów paradny, czekając na chwilę wyjazdu którego z podróżnych, aby wziąć od niego zwykłą kontrybucyą — ze szwajcarem rozmawiał pięknie bardzo ubrany i przyzwoity jegomość.
Szwajcar, który wysoko cenił dostojność książęcą, stanął w postawie grzecznéj, gotowy na posługi, z uśmiechem na ustach i podniesioną czapeczką z galonem.
— Mój panie — rzekł książę z cicha — potrzebuję służącego, ale wytrawnego, doświadczonego, pewnego człowieka do pewnéj czynności poufnéj. Będzie zapłacony dobrze...
Nic nie odpowiadając szwajcar, ręką wskazał na jegomości, który stał o parę kroków — Excellence! c’est votre homme!
Andrzéj wpatrzył się naprzód w twarz nic nie mówiącą, chłodną, uspokojoną, zapowiadającą raczéj dobrego ojca rodziny i gospodarza niż zabiegliwego sługę pour tout faire.
— Moja sprawa — rzekł cicho do szwajcara — wymaga nietylko dyskrecyi, ale zdolności pewnych, przebiegłości, instynktu, zapobiegliwości... a...?
C’est votre homme — powtórzył kłaniając się i rękę kładnąc na piersiach szwajcar — Excellence! coby ten człowiek mógł zrobić, gdyby na czole miał napisane, że jest sprytny i zręczny? uciekaliby wszyscy od niego. Nie mało go to pracy kosztowało, nim sobie taką dobroduszną twarz wyrobił!!
Szwajcar, filozof nie lada, uśmiechnął się zwycięzko — Mettez le à l’épreuve, mon prince — dodał.
Przekonany, że miał do czynienia ze znakomitością występującą incognito, Arusbek, nie chcąc ani mówić w bramie ani prowadzić go do swojego pokoju, kazał ma iść z sobą w ulicę. Poprowadził go tak aż na szeroki plac żandarmski. Służący szedł z rezygnacyą nawykłego do dziwactw i pewnego siebie starego wygi.
Tu Arusbek się odwrócił.
— Słyszysz mnie waćpan?
— Słyszę.
— Jestem Rosyanin...
— Książę Andrzéj Arusbek, dokończył sługa niosąc rękę ku czapce — ja znam księcia, bo stoję cały dzień w hotelu.
— Jest tu człowiek, który mnie nienawidzi, którego ja nienawidzę i z którym rozprawić się muszę. Rosyanin to także. Potrzeba go wyszukać...
Na te słowa służący począł po kieszeniach szukać. — Dawno przybył?
— Nie wiem.
— To źle...
— Stoi przecież w hotelu, rzekł Arusbek, a hotelów, gdzie cudzoziemcy stoją, liczba nie jest nieograniczona...
— Zapewne... znajdziemy go! zimno, rzekł sługa — a cóż z nim robić mamy?
— Nic — najprzód go znaleść!
— A! to za parę godzin będzie gotowém.
— Myślisz waćpan.
— Jestem pewny, pójdę do policyi...
— A jeśli nie zameldowany...
— O! to tém bardziéj zapisany będzie, tylko w innym rejestrze — uśmiechnął się sługa. Zawsze ja go wyszukam...
— Tak pewien jesteś tego — że mnie to przestrasza, odezwał się kniaź... Mężczyzna dobrodusznéj twarzy począł się śmiać; popatrzył na podaną mu kartkę z nazwiskiem..
— A daléj? mości książę...
— Trzeba mi go będzie wprowadzić gdzieś... w niezbyt ludny lokal... tak... abym się z nim mógł sam na sam — rozmówić...
— Sam na sam? zapytał sługa...
— Tak — ja sobie radę dam...
— Kiedyż to ma być?
— Ale jak być może najprędzéj.
Lohndiener jeszcze raz popatrzył na kartkę mu podaną.
— A gdzie ja księcia znajdę?
— Kiedy?
— Hm — tak, za godzinę lub nawet prędzéj, jeśli mi wolno użyć doróżki.
— Wolno waćpanu użyć karety... przerwał kniaź... czego chcesz... Jednak przestrzegam, że tego jegomości wziąć nie będzie łatwo...
— A! uśmiechnął się Lohndiener — a! proszę księcia — zapewne nie od razu, ale że wezmę go, za to ręczę, ma to jest sposób nieochybny...
— Jaki?
— Na Niemca... hm... nie byłbym pewny, czego użyć, ale na Rosyanina i na Polaka... mam nieochybny, niestety, bardzo prosty środek...
Uśmiechał się dziwnie.
— Książę się nie domyśla? spytał — to! jak najprościejszy w świecie — ładna twarzyczka... Trzeba, żeby była pięknie i starannie ubrana, niby skromna, młodziuchna... na koniec świata pójdą za nią.
— Może młodsi! rzekł kniaź, ale starzy.
— Nie, książę — wcale przeciwnie! rozśmiał się Lohndiener — tylko starzy. Młodzi czasem chorują na cnotę i poezyą... a starzy...
Ręką rzucił w powietrzu... Dosyć, że my go sprowadzimy...
— A więc?
— Rzecz załatwiona — rzekł sługa — tylko jedno pytanie. Nasze prawa są dosyć ostre — gdyby się z tego krwawa i kryminalna wywiązać miała historya... natenczas będziemy pociągnięci do sądu, do inkwizycyi... a wówczas i mnie się dostać może. Prawa nasze, z wyjątkiem wojskowych, dla których mają szczególne względy — są bardzo surowe. WKMości ani tytuł ani pieniądze nie obronią...
— To moja rzecz!... pogardliwie ofuknął Arusbek...
— Ale moja skóra? spytał Lohndiener.
— Wszak ci w przypadku może być i ocenioną i opłaconą. Nie prawdaż?
Lohndiener skłonił się i szybko odszedł, ale w jednéj chwili zawrócił. — Gdzie księcia znajdę?
Arusbek wskazał mu cukiernią na rogu... Wszedłszy tu kazał sobie przynieść szklankę Wermuthu i wziął gazetę, aby nią zakryty namyślił się, co miał zrobić z Arsenem Prokopowiczem. Było na to dosyć czasu, gdyż prawdopodobnie zarozumiały ów sługa nie tak prędko mógł odkryć jego mieszkanie... Postrzegł téż kniaź, iż przyjaciela z sobą nie wziął. Przyjacielem zwał się maluteńki, jak cacko wyrobiony, złocisty, w kość słoniową oprawny rewolwerek, który prawie nigdy go nie opuszczał. Wchodził on tak do kieszeni, iż przytomności swéj nigdy nie zdradził. Na wyprawę tak ważną jak ta, która się gotowała, kniaź bez tego przyjaciela wyruszyć nie mógł...
Zapalił cygaro... i zadumał się...
W kurytarzu hotelu gdy Zamaryn wychodził od jenerała, potém w ulicy jadącego z Arsenem, dwa razy kniaź najrzał fizyognomią bladą i bardzo charakterystyczną siostrzana Maryi Pawłownéj.
Coś tak wyczerpanego i zrujnowanego jak ten człowiek rzadko się spotykać zdarza. Twarz wypiętnowała mu się w pamięci dobrze...
Nie dziw téż, iż w kwadrans po zasiądzeniu do gazety, gdy się drzwi otworzyły i wszedł ów blady Zamaryn, który tym razem był sam... kniaź poznał go natychmiast. Drgnął — z ukontentowania.
— A to mi go tu Opatrzność sama sprowadza — rzekł w duchu —
Nie wstał jednak i szukał po głowie, co począć.
Zamaryn, który — jak się zdaje — dłuższy czas bawił za granicą i tam nabrał zabójczego nałogu używania absyntu na sposób francuski, kazał sobie podać kieliszek wody i, zmięszawszy obrzydliwą tę miksturę, chciwie się do niéj porwał. Kniaź zdala nań uważał.
Zrozumiał teraz, dla czego tak pięknie szanowny ziomek wyglądał. Wielką miał ochotę go zaczepić, nie było wszakże powodu... Szczęściem zażądał Zamaryn rosyjskiéj gazety, podano mu ją a kniaź wstał zaraz i podszedł ku niemu, pozdrawiając go po rusku.
Blady Zamaryn podniósł oczy obojętne i ledwie raczył wymruczeć jakąś odpowiedź... Kniaź wszakże był zręczny, gdy chciał, i nie zraził się wcale tą oziębłością współziomka...
— Wy tu już dawno jesteście w Berlinie...
— Kilka tygodni.
— Nie jesteście zdrowi?
— Dla czego? I owszem! i owszem! czuję się zdrów — ale tu klimat wilgotny.
— O! nasz daleko zdrowszy, zimno to zimno, ale sucho...
— Tu bez absyntu na zachodzie obejść się nie podobna.
Kniaź potakiwał głową.
— Wracacie do Rosyi? spytał.
— No tak... nie wiem jeszcze, kiedy.
Zaczęły się pytania o główne osoby w Moskwie i Petersburgu... Zamaryn znał lepsze towarzystwo, ale je oddawna zaniedbał.
— Tu nas Rosyan dosyć w Berlinie, zagaił kniaź, macie kogo znajomego?
— Mało — rzekł lakonicznie Zamaryn...
Rozmowa szła ciężko...
— Mnie się zdaje wszakże, dorzucił Arusbek, żem was lub może kogo podobnego widział jadącego z Arsenem Prokopowiczem??
Na to imię blade oczy Zamaryna podniosły się. — A wy go znacie?
— O! o! to mój dobry stary znajomy! rzekł kniaź — dobry mały!
Zamaryn głową i uśmiechem potwierdził. — Bałamut! (Szałun) dodał — ale miły i usłużny... dodał — ja tu przez niego także znajomości porobiłem... Nigdy nie zestarzeje! ha! ha!
— Gdzie on teraz stoi? z prostotą zapytał Arusbek, zwijając sobie cygaretkę, radbym go odwiedził.
— No! my wszyscy pod Lipami! nie można naszemu bratu stanąć bo gdzieindziéj — on mieszka u Meinhardt’a...
— A! a! szepnął książę... i uśmiechnął się pomyślawszy, że tego szukanego człowieka szerokość ulicy tylko dzieliła od niego.
— A jecie gdzie? spytał dla niepoznaki.
— My się włóczymy! szepnął pijąc swój absynt Zamaryn, to tu, to tam. Te Niemcy brzydko jedzą... Była chwilka milczenia, nagle kniaź, jakby sobie co przypomniał — zawołał...
— Wy nie Sergiusz Zamaryn?
— Tak jest! tak! odparł zdziwiony absynciarz — a wam to zkąd wiadomo.
— Prosta rzecz, wskazując ręką na zrzucony kapelusz, w którym stało nazwisko — rzekł Arusbek — przeczytałem nazwisko wasze a imienia’m się domyślił, bo Zamarynów pono więcéj nie ma?
— A wy to familią naszę znacie? podchwycił coraz bardziéj zdumiony Zamaryn.
— Jakże nie! starobojarska familia! Waszéj matki siostra była bodaj owa sławna z piękności Marya Pawłowna... No! powiedźcież proszę — co się z nią stało? Czy ona jeszcze starego Ad... bałamuci...
— O! nie! zaśmiał się Zamaryn — szanowna ciocia już ze wszystkiém bałamucić przestała... bo umarła!
— Nie może być! umarła!
— Nie dawno! W Wiedniu! Ja się dopiero teraz o tém dowiedziałem od Arsena Prokopowicza. — A czego wy pewnie nie wiecie... poszła była za mąż i to za nie poczciwego Laszka... który po niéj wszystko zabrał...
— Czekajcie no! czekajcie! uderzył się w czoło kniaź — a! a! przypominam sobie teraz. Ja tę całą historyą wiem! Słyszałem! tak! tak! Byli z nim w Neapolu, siedzieli we Włoszech...
— A tak! zkąd słyszeliście?
— Jam tam był téż dla kuracyi. — Słyszałem o tém dosyć, tylko mi to zupełnie było z głowy wyszło... Już teraz przypominam... Powiadacie, że on po niéj wszystko zabrał?...
— Pewnie że tak...
— Cóż on miał zabrać, kiedy oni już w Neapolu sprzedali klejnoty i zastawiali srebra, bo wszystko byli zjedli..
Zamaryn porwał się z krzesła.
— Nie może być! to nie może być! zawołał — darujcie, że ja się gorącuję ale mnie to bardzo obchodzi... Ja myślałem tego łotra przydusić i majątek mu odebrać...
— A co wy z niego weźmiecie! zimno począł kniaź — no! nie wiem — ale tam nie wiele jest albo i nic nie ma.
Zamarynowi dwa rumieńce wystąpiły na twarz i gwałtownie począł kaszlać.
— Nie mówcie mnie tego — ona wywiozła z Rosyi pewno milion rubli albo i więcéj, co tylko mogła, posprzedawała, czego nie mogła, to zadłużyła do ostatka... miała piękne klejnoty... miała... Nie! oni tego stracić nie mogli, on się obłowił a ja mu to wydrzeć muszę.
Absynt skutkował, Zamaryn był coraz otwartszy.
— Mnie Arsen Prokopowicz pomoże. To głowa! Jak on to już nikt. — Szczwany lis... Dawno zna tego człowieka i wie, jak chodzić koło niego. Gdyby Marya Pawłowna była wszystko straciła, nie żyliby tak w Wiedniu, a tam stali w pierwszym hotelu... Mnie wszystko opowiedział Arsen Prokopowicz... on tam był.
— No! Arsen! dobry mały! jak mówiliście — począł kniaź, ale my jego dawno znamy, jemu skłamać a nabałamucić to nic... Obiecuje dużo... zrobi mało. Z nim hulać dobrze, ale dzieci krzcić nie można... (przysłowie) — Ha! no! zobaczycie! Ja nie wiem wiele...
Zamaryn popatrzał długo nań.
— A wy kto taki?
— Ja? co wam z tego przybędzie, gdy się mojéj ojcowizny dowiecie — ja mały człeczek i nikomu nie znany...
Pokłonił się i zabierał do przejścia na swoje miejsce, Zamaryn kazał podać absyntu jeszcze, dobył cygaro i zabierał się do dalszych badań, gdy we drzwiach stanął Lohndiener... Kniaź wziął za kapelusz, skłonił się jeszcze raz i wyszedł ze służącym.
— Przypatrzyłeś się? spytał, temu jegomości, co mi się ukłonił.
— Dosyć.
— Poznasz go?
— Zobaczym, wejdę jeszcze na kieliszek likworu, to go będę miał, rzekł Lohndiener.
— Wejdźże, a co się tyczy człowieka, o którego mieszkanie kazałem ci się dowiedzieć, ja ci już powiem teraz, żebyś się darmo nie męczył. — Stoi u Meinhardt’a...
Lohndiener wyciągnął kartkę z pugilaresu i milcząc ją podał. Stał na niéj dzień przybycia Arsena, numer mieszkania i jakieś znaczki mniéj zrozumiałe...
— Znajdziesz mnie w hotelu — rzekł kniaź, teraz idź i zapisz sobie tę twarz, może być nam potrzebna.
— Naprawdę, książębyś mógł należeć do tajnéj policyi! szepnął Lohndiener, kłaniając się.
Nie wiem, czy ten komplement wielce Arusbekowi smakował, ale ramionami ruszył i poszedł do hotelu...


Dom był, który ze staroszlacheckiego dworu wyrósł na pański pałacyk, jak dziedzice posiadłości téj z dobréj szlachty wielkopolskiéj gospodarnością, ładem, szczęśliwemi małżeństwy i stósunkami obywatelskiemi skrzętnie wypotrzebowywanemi wyrośli jeśli nie na panów to na tłustych półpanków. Onych dawnych znacznych rodzin wielkopolskich a imion wsławionych tutejszych magnatów prawie tu już teraz nie słychać, nowe są po większéj części, które się dorobiły na ich miejscu prymacyalnéj godności między szlachtą i réj wiodą. Wszystkie one niemal głośniejszemi się stały w XVIII wieku, aleć to temu już sto lat mija, miały czas trochę mchem szanownym porosnąć.
A że po znikłych zostały opróżnione krzesła kurulskie, zajęto je bez sporu. Tak się to wszędzie działo, dzieje, tak było w nieboszczce Rzeczypospolitéj, w któréj wodzowie a magnaci mieniali się co niespełna sto lat, tak że potentatów potomek marszałkował u dworu nowego magnata tylko co ze skartabellata wydźwignionego na jakie krzesło; a senatorowie, co niedawno dworzanami byli u upadłych wielkości, na ich dobra i dostojeństwa wstępowali. Oprócz kilku wielkich a trwale usadowionych rodzin, którym zasługa, rozum i związki pomogły do utrzymania się przy dawnym blasku — co ruin! co upadków i co młodych grzybów zestarzałych przez noc jednę!
Prawdzi się ta niestałość rzeczy ludzkich we wszech niemal prowincyach dawnéj Polski, gdzie siła takiego państwa jest, którego wczoraj śladu nie było i w niedostatku antenatów w herbarzu muszą ich sobie z imaginacyi dobywać — ale może w Wielkiéj Polsce, z niewielą wyjątkami, tych dworków, co na pałacyki wyrosły, i imion, co nagle starożytnemi się stały — najwięcéj.
A — jeśli komu Bóg dał dostojeństwo młode po Bożemu nosić — cóż złego? Fantazya z majętnością przychodzić musi... dziwić się temu nie trzeba. Ów téż dwór, o którym wspomnieliśmy, znać nie był bardzo stary i niegdyś wyglądał skromniéj, aż gdy przyrosło majętności, przybyło i dworu. Dawniéj w skromnym zamknięty dziedzińcu miał nieopodal drewniane obory, stajnie, stodoły i chlewy... Wszystko to ustąpić musiało, gdy wypadło naprzód godny nowego pałacu park i dziedziniec zakreślić. Stare grusze dziczki i kilka lip w folwarku umiejętnie zużytkowane, zagony, na których siedziała długo kapusta, poszły nie sprzeczając się pod trawniki. Następnie zapleśniała sadzaweczka, w któréj pojono bydełko, przerobioną została na malowniczy stawik... Wpuszczono w nią rowem wodę z pobliskiéj rzeczki... Zabudowania dworskie całkiém wymaganiom nowego gospodarstwa, życia... poprawnego rolnictwa nie odpowiadały... a zajmowały miejsce, gdzie trzeba było postawić altanę. Zniesiono więc budynki i murowany folwark stanął w przyzwoitéj odedworu odległości tak, aby komposty i gnojówki woni kwiatów w prześlicznych klombach nie psuły... Dwór był murowany, bodaj z XVI czy XVII wieku, nie ładny, nie wielki, zużytkował wszakże budowniczy rozumny starożytne jego ściany, które mogły antenatów przypominać, choć do nich nie należały.
Na grubych murach wzniosło się piętro... poprzyczepiały kształtne wieżyczki... dołem pobiegła galerya, łącząca pałacyk z rodzajem angielskiego cottagu, który go uzupełniał...
Gdy ganki, galeryą, okna, werandy ubrało wino dzikie, pnące się rośliny, wijące róże i powoje... wszystko to wyglądało już na podziw ślicznie... Drzewa prędko porosły, cień otoczył dwór, na którego dachu powiewała herbowna chorągiew. Herb zdobił fronton téż a gęsto i inne części budowy i sprzęt ubierający wewnątrz pokoje.
I było ładnie, bardzo ładnie a smakownie, a choć nie w tych może rozmiarach, co u wielkich panów... wszakci prawie tak samo — tylko w miniaturze. Każdy Radziwiłł, Sapieha, Lubomirski, przybywszy tu, czuł, że do przyzwoitego zajechał człowieka, który miał tyle co on gustu, choć nie tyle majątku.
I było oprócz tego z wielkim ładem, porządkiem, a gospodarstwo szło, co się zowie, umiejętnie prowadzone. Dawni nasi magnaci, gospodarze nietędzy, nie mieli tego z kluczów, co dzisiejsza szlachta wielkopolska z niewielkich wiosek.
Rodzina, do któréj ten piękny dwór z wspaniałemi zabudowaniami gospodarskiemi należał, składała się z sędziwego już gospodarza, jego żony i syna... Syn miał tymczasowo osobny sobie wydzielony majątek, ale staremu pomagał ojcu. Wykształcony znakomicie, agronom z powołania, młody człowiek z zamiłowaniem oddawał się robieniu pieniędzy. Miał on swe fantazye, ale zawsze więcéj zapracował niż pozwolił sobie stracić. Wychowany starannie, zdolny bardzo, obyty z najlepszém towarzystwem, mógł nietylko w salonach najarystokratyczniejszych Europy świetną grać rolę, ale pewnie gruntowną nauką i wiadomościami zawstydziłby synów magnatów, do których z fizyognomii zupełnie był podobny.
Staranne to wychowanie zrobiło z niego w istocie wzorowego młodzieńca, ale musiało go wyziębić. Rodzice, mnogiemi sparzeni przykładami i ruin i ofiar dobrowolnych z gorącego serca, obwarowywali dziecię zawcześnie od uniesień uczuciowych, od panowania fantazyi. Wyrósł téż pan Jerzy Mierzwiński na człowieka, praktycznością mogącego się mierzyć z każdym w świecie Niemcem. Jedna mu słabość pozostała, pańska ambicya — chciał i potrzebował być panem, bo wykształcenie stawiło go w téj sferze i w innéjby żyć nie mógł. Państwo zaś, przy rozsądném prowadzeniu spraw żywota, nie jest tak kosztowném, jak się zdaje. Ofiary dlań wynagradzają się łatwo oszczędnością domową i spekulacyami cichemi.
Państwo dawniejsze, które wzbraniało i łokciem mierzyć i kwartą, handel prowadzić, sklep otwierać, — wiele było kosztowniejsze od teraźniejszego, które przykazuje owszém, mierz, handluj, spekuluj, pracuj, byleś miał wiele pieniędzy.
Panem więc można być i razem Strousbergiem, a nawet koncesya na koléj, udział w banku, est très bien porté.
Na przedmieściu St Germain aż do ostatnich czasów szlachta stara, francuska w domach sklepów nie najmowała, — u nasby tego uporu sobie nikt nie pozwolił. Pieniądz — pieniądz — podstawą życia, — robota koło grosza pracą organiczną kat eksochen.
Nie trzeba się temu dziwić, inaczéj w Poznańskiém być nie mogło, instynkt zachowawczy wiódł do tego, boby bez onéj pracy, zachodu i pieniędzy nie było już majątku polskiego w Księstwie.
Przeciwko temu nic. Ale najbielszy w świecie kominiarz temu nie winien, gdy, koło sadzy chodząc, zaczerni się i zamaże... Pieniądze téż walają a robienie pieniędzy najpoczciwsze zostawia po sobie pewne niezatarte ślady...
To pewno, że taka utrapiona ciężką pracą i walką o utrzymanie się przy licytowanéj ziemi społeczność musi w końcu odcisk życia swego nosić na obliczu. Ci, co siedzą po biurach, mają fizyognomie biuralistów, ci, co niektóre sprawują rzemiosła, nabierają od nich pewnych ruchów i wyrazu, ci, co robią pieniądze... w końcu po troszę bankierskie twarze i obyczaje przejmują. — Gdybyśmy powiedzieli, że tak jest w Poznańskiém, gniewanoby się — dajmy pokój. — Nic wszakże do przyzwoitego bankiera podobniejszém nie jest nad półpanka... Ale to sobie gdzieś indziéj. Wróćmy do dworu i jego mieszkańców.
Hrabia Jerzy, gdyż hrabstwo przyszło po cichu z majątkiem i powoli się ucierało, był takim, jakeśmy go trochę z profilu odmalowali. — Stary ojciec był do niego podobny lecz nieco inszy. W nim zostało coś z XVIII wieku jeśli nie przekonań to formy. Był jakby Francuzem spolaczałym, dobrego towarzystwa...
Sama pani, staruszka, święta niewiasta, miła, dobra, bardzo pobożna, choć wcale nie pochodziła z wielkiego rodu a niegdyś mężowi wniosła tylko swą piękność, serce i cnoty, mimowolnie długiém pożyciem wielką panią się stała. Wierzyła w to najmocniéj, że rodzina jéj musiała należeć do najznakomitszych w Polsce, a Niesiecki przez złość ją tylko opuścił, z Duńczewskim się zaś nie dopilnowano. Wiadomo, że ten pisał za pieniądze.
Wioska, dawniéj, zdaje się, że Zabłociem zwana, przerobiła się na Mierzwin... Brzmiało to przyjemniéj, bo unisono z nazwiskiem. Mierzwin w sąsiedztwie, powiecie i Księstwie był domem znanym z gościnności, wytworności, zamożności, ładu, ze swych zasad zachowawczych i gorącego katolicyzmu.
Hrabia Jerzy, uczęszczając na różne akademie protestanckie, nabrał był téż wyobrażeń nie zupełnie z domowemi zasadami zgodnych, chwycił coś Hegla i filozofii niemieckiéj, która tkwi nawet w wykładzie agronomii u Niemców; ale przykład domowy, zresztą pojęcie obowiązków, położenia i wymagań świata, w którym miał żyć, nie dało mu się wykiełznać ani na chwilę z surowych praktyk religijnych.
Będąc w Berlinie lub gdzieś za światem w podróży, gdzie go oko ludzkie nie widziało a zgorszenia dać nie mógł, jadał w piątek z mięsem i zapominał o wiliach, w domu wszakże jak najściśléj post zachowywał i księdza w rękę całował. W serca jego głębi była może obojętność, na świat jednak nie wychodziła. Wiedział to dobrze, iż hrabstwo, państwo, ba szlachectwo nawet i dobry ton podałby w wątpliwość gdyby na włos od tych praktyk tradycyjnych odstąpił. Nie płynęły one z uczucia ale z rozumu. Był téż dla tych samych powodów monarchistą i brzydził się ideami demokratycznemi a nawet liberalizmem, bo to trąciło plebejuszowstwem. Wszędzie, gdziekolwiek mógł, głosił otwarcie swe przekonania, dokumentując niemi szczególniéj stan i klasę, do któréj należał. Niekiedy pozwalał sobie nawet przesady w tych rzeczach i sofizmatu. bo wiedział, że się to ogólnie podobało i dawało pewne wytworne piętno człowiekowi... Niezmiernie ubolewał nad tém, że legitymistą być nie mógł... ale zkąd było wziąć dynastyą?? Prawowitéj nie sposób było stworzyć.
W ojcu wszystko to, co w synu przychodziło z refleksyi; rosło instynktowo, ojciec był bezwiednie tém samém, co syn, ojciec szczerze to wszystko w sobie wyrobił, syn włożył jak maskę. Patrząc téż na ich obu, gdy byli razem, można było ocenić, jak dalece sztuka przewyższa naturę. W starym niektóre z tych rysów raziły, nie zaokrąglały się, występowały nadto, w synu one harmonijnie były z artyzmem wielkim spojone. Matka była aniołem domu i wonią; w niéj nawet małe śmieszności umiały przeistoczyć się w cnoty...
Z temi przymiotami dom państwa hr. Mierzwińskich nie dziw, iż powszechnie się liczył do najpierwszych w kraju a ojciec i syn niepośledni mieli wpływ na opinią, na sprawy, na życie społeczne... Być przyjętym w tym domu dawało patent dobrego urodzenia i tonu...
Wymagania nieszczęśliwe wieku naszego zmuszały często państwa Mierzwińskich do przyjmowania w swym domu ludzi wątpliwego pochodzenia, nie wiedzieć, jakich nazwisk, podejrzanych mocno o ludowe pierwiastki... a talentem, majątkiem, znaczeniem wzbitych do pewnego stanowiska, które się o nich ocierać kazało. Naówczas trzeba było widzieć ten niedojrzany prawie, niepochwycony dla profanów odcień, z jakim przyjmowano dorobkowiczów wśród tych, co nimi nie byli. Nie chybiono im, obsypywano grzecznościami, często dawano im pierwsze miejsca, czczono zasługi, talenta... a jednak czuć było w obejściu, że ta znakomitość finansowa lub polityczna uważała się za przybysza, z którym żaden ściślejszy węzeł krwi niebieskiéj połączyć nie mógł.
Stary pan Mierzwiński dochodził do tego, że ręki nie podawał, czynił to jednak tak niepostrzeżenie i zręcznie, iż nikt tego nie dostrzegł, uczuł tylko pokrzywdzony, a i temu jeszcze zdawać się mogło, że zaszło zapomnienie lub omyłka. W takich razach młody hr. Jerzy przesadzał grzecznością nadskakującą a zimną, matka — najlepsza w świecie osoba — przybierała twarz posępną, była milczącą, jakby ubolewała nad onym grzechem pierworodnym nieszczęśliwego paryi.
Oprócz tych trojga a raczéj dwojga mieszkańców, bo hr. Jerzy bywał tu często a mieszkał właściwie u siebie, żyła ze staruszkami zmarła ich a zawsze im przytomna córka; aniół piękności, dobroci, jeniuszu, który się uśmiechnął światu tylko i do nieba poleciał. Zmarła ona szesnastoletnią.
W każdym pokoju był jéj portret, w salonie popiersie. Rodzice jakby jeszcze ją mieli, tak ją kochali, tak o niéj mówili ciągle.
Za towarzyszkę pani służyła starym obyczajem rezydentka, kuzynka, nie młoda panna, fatalnie brzydka, ale żywa, dowcipna, obdarzona pamięcią i wyręczająca w rozmowach. Ona zajmowała się domem, stołem a bardzo często i gośćmi. Kiedy niekiedy zasiadywał tu stryjeczny brat starego p. Mierzwińskiego, rotmistrz żołnierz z r. 1831, zupełnie odmiennéj natury człowiek, liberał, demokrata, niedowiarek straszny, bodaj nie rewolucyonista, którego nie widywano tu chętném okiem. Kompromitował ich bardzo a gęby nie strzymał nigdy, gdy go co ukłuło i kiedy się odezwał, było czego słuchać. Soli i tłustości nie żałował. Bano się go szczególniéj przy większych zgromadzeniach, sama pani wszakże przemawiała za nim, raz, że w nim serce poczciwe ceniła, powtóre, że sobie założyła koniecznie go nawrócić... Dawała mu Nicolasa, pożyczała i zmuszała do czytania różnych apologetów nowszych... a choć rotmistrz bredził okrutnie, gdy go o nich zaczepiła, miała zawsze nadzieję, że pan Bóg serce jego dotknie i że się kiedyś nawróci. Nie należy z tego sądzić, jakoby rotmistrz Mierzwiński wcale nie miał wiary, chodził on do kościoła, modlił się łzawo, pełen był dobrych uczynków... ale na jezuitów różne rzeczy brzydkie prawił i sam nie wiedział, czego chciał od kościoła. Przytém utrzymywał, że piątek opuścić grzech nie jest zbyt wielki, że do chorego pójść miléj dla Boga pewnie, niż gdyby się na mszą poszło, że inkwizycya paliła niepotrzebnie i tym podobne brednie heretyckie. Staruszka chciała w nim wytępić te chwasty, ale rotmistrz był uparty i — tępy...
Życie w domu państwa Mierzwińskich szło nader urzędownie wymierzone. Służba od rana przywdziewała liberyą, kuchnia nie była nadto smaczna ale podanie przepyszne, wino często nieosobliwe, flaszki zawsze kryształowe i kieliszki rznięte z herbami. Herby te połączone aż do znużenia powtarzały się w rzeźbionych krzesłach, na sprzętach, porcelanie, szkle, metalu i na miękkiém nawet maśle przy śniadaniu...
Dnia tego, w którym zmuszeni jesteśmy zajrzeć do Mierzwina, całe towarzystwo było w wielkim komplecie, przybył Jerzy, siedział od dwóch dni rotmistrz... Już o godzinie trzeciéj obiad podawać miano, gdy wcale niepokaźny ekwipaż, końmi zasapanemi zaprzężony, śmiał przed ganek zabiedz a z niego wytoczyło się coś okrągłego w futrze i od przedpokoju tak zahałasowało nieprzyzwoicie, iż Jerzy, oburzony tém sans façon w takim poważnym domu, zszedł aż zobaczyć, co za śmiałek wkroczył tu tak zuchwale.
Był to exadjutant Malwiński. Na widok jego hr. Jerzy przybrał ów ton urzędowy, grzeczny a odpychający i nie dając się ująć szczebiotliwym wynurzeniom czułości, szacunku itd., poprowadził go na górę... prawie nie mówiąc słowa.
Ojciec przechadzał się po salonie a matka i panna Aniela siedziały przy okrągłym stole, rotmistrz zaś Mierzwiński w halstuchu wysokim i granatowéj węgierce z nieodstępującą go nigdy wstążeczką Virtuti militari przypatrywał się przez okno ogrodowi, gdy Malwiński w surduciku krótkim mocno od futra powalanym wpadł do salonu ze zwykłą sobie hałaśliwością. Trzeba wiedzieć, że rotmistrz, który był jego towarzyszem broni, wcale go nie lubił, nazywał bałamutem, szaławiłą i pustakiem i wszystkim jego mowom prawie zaprzeczał. Zobaczywszy gościa miejscowi wszyscy choć grzecznie go powitali, znać, że nie do zbytku byli mu radzi. Wpadł jeszcze w porę obiadową a obiady familijne bywały bardzo skromne, choć na pysznéj porcelanie, trzeba więc było pannie Anieli zaraz wstać i coś do obiadu dosztukować.
— Jakże mi się państwo dobrodziejstwo miewają! całuję rączki pani chrabinéj! do nóg upadam rotmistrza! Wszyscy zdrowi... Chwała Bogu!
— No — a pan? spytał stary hrabia.
— Ja! jak pan chrabia widzi! zawołał śmiejąc się ex-adjutant, choć starzeję, ale się nie daję! Cała sztuka ruszać się, młodszego udawać niż się jest i — aby daléj.
— Zkądże? z domu?
— Teraz z domu ale wczoraj z Berlina...
— Co słychać?
— Wojną pachnie! przecież ona potrzebna, żeby trochę ludzi przetrzebiła, gęsto się zaczynało robić i niewygodnie, a do Ameryki sprzykrzyło się Niemiaszkom wędrować. Więc — łupu cupu niezbyteczne.
— Mnie się zdaje — odparł rotmistrz — zkąd data? najspokojniéj w świecie wszyscy monarchowie się całują...
— W Berlinie mówią bardzo o bliskiéj wojnie z Francyą...
— To na giełdzie ci szachraje, mosanie, mruknął rotmistrz, im aby papiery tańcowały...
Rozmowa tak poszła o rzeczach ogólnych aż do obiadu. Obiad był nader skromny, półmiski wszakże srebrne, co mu dodawało waloru. Ex-adjutant, który jadł dużo a nie śmiał brać na talerz widząc, jak oszczędnie wydzielone były potrawy, łatał się chlebem. Wina téż nalano mu tylko dwa kieliszki, co dla niego tyle co nic znaczyło. Nie stracił wszakże humoru. Podano kawę w naparstkach i to tylko do połowy ponalewanych, dolał sobie rumu stary żołnierz, ale i to go nie zrestaurowało. Na cygara poszli do pokoju hrabiego... Rotmistrz palił po staroświecku fajkę na długim cybuchu pykanym sposobem... hr. Jerzy hawańskie przednie cygaro, ojciec zwyczajny jakiś produkt krajowy, do którego był nawykł... Zapalił téż podobnego los Capustos przez grzeczność i gość. Stary hrabia co do cygarów miał teoryą swoję, kupował proste kilkofenigowe, suszył je i trzymał po lat dwa a potém utrzymywał, że im hawańskie nie dorównywają. Ex-adjutant znajdował je przedziwnemi... Rotmistrz z tego pochlebstwa śmiał się, ruszając ramionami. Po kilku minutach hr. Jerzy z cygarem wyszedł, zostali gospodarz, rotmistrz i ex-adjutant, który kręcił się, jakby, po prostu mówiąc, miał coś na wątrobie.
— Ja tu do szanownego hrabiego nie bez interesiku przybyłem, odezwał się gość uśmiechając.
Stary hrabia skrzywił się nieco, odjął cygaro od ust z ruchem ręki majestatycznym, spojrzał na Malwińskiego i rzekł:
— Mój drogi Malwiński, byle nie znowu jaka składka! proszę cię! mamy tego — po póty. Daję dosyć na Pomoc Naukową, mam akcyą w Bazarze, wyłudzili u mnie na teatr poznański, żona się uparła dać na trumnę Kazimierza a już gdy się daje, nie możnaż dać mało. Co chwila jakaś potrzeba ogólna, narodowa, trzymaj tylko rękę w kieszeni. My nie mamy kopalni złota, daję słowo... Tych różnych narodowych manifestacyi dosyć; wszyscyśmy w téj mierze zgodni, M.. i Ch.., żeby tego zaprzestać... Ksiądz arcypasterz jest téż tego zdania — bardzo słusznie. Posyłamy na świętopietrze, na koszta Soboru... to już tego z nas dosyć. Mój Malwiński...
— Panie hrabio... ja wcale z czém inném przybyłem — przerwał gość.
— Ale już ja ciebie znam, ty jesteś słaby, ciebie zawsze posyłał nieboszczyk dr. Karól i Libelt i inni... boś ty ruchliwy i napastliwy... już ja ciebie znam. Więc uprzedzam, tym razem nic nie dam, choćby znowu na Batignolles albo na Rapperswyll... dosyć, dosyć!!
— Panie hrabio, wcale co innego mnie tu sprowadza.
— Ja wiem! to może mnie chcesz na jakiego prezesa do towarzystwa lub akcyonaryusza banku nowego lub... ale nie! nie mogę!
— I to nie, panie hrabio...
— A no, kiedy ja ciebie znam, dołożył gospodarz... To może towarzystwo interesów moralnych lub pomoc naukowa dla dziewcząt albo wydawnictwo ludowych ksiąg jakie nowe lub co podobnego! Mamy tego dosyć... Proszę cię!
— Szczerze mówię, począł się śmiać Malwiński... cale inna sprawa...
— Aby znowu nie prenumerata na książki lub nowe pisma, co się potém nigdy nie ukazują... Dajcież mi pokój... To tak jak z gramatyką ks. Malinowskiego! Cóż to, czy ja będę się na starość uczył pisowni nowéj... Dajże mi pokój.
— Nic mnie z tych rzeczy nie powierzono... rzekł Malwiński.
— To już wiem, znowu pewnie mityng jaki szkólny? ha? nie zgadłem! lub ochrona lub szkółka... Do tego są księża... to nie nasza rzecz...
— Zaraz powiem...
— Może już wybory agitujecie i chodzi wam o głosy! Włościan odrywa się od roboty, bałamuci a nam z tych deputowanych w Berlinie nic. Co tam ośmnastu czy dwudziestu Polaków zrobi na czterechset Niemców! Dwóch więcéj, dwóch mniéj... a zmagaj się — a jedź a pieniądze dawaj! ale — basta!
Malwiński milczał już, dając się staremu wygadać... W końcu jednak hrabia popatrzywszy na jego skwaszoną minę, odezwał się: — Ale już mów, już mów, tylko cię uprzedzam, jeśli jedna z tych rzeczy, nic nie wskórasz u mnie... Te czasy wyzyskiwania nas w imię ojczyzny minęły...
— Panie hrabio, odezwał się Malwiński — wcale téż tu o co innego idzie i radbym poufnie pogadać, bo to rzecz bardzo delikatna...
— Tam do licha! pieniędzy chce pożyczyć na opłacenie landszafty! rzekł sobie w duchu hrabia...
— Za pozwoleniem, odezwał się czerwieniąc rotmistrz — czy kolega mnie chcesz ztąd wygnać? Cóż to? poufnie? poufnie? w cztery oczy? co? nie jestem godzien! No — to pójdę.
Malwiński się zerwał i pochwycił go w pół.
— Rotmistrzu kochany... wstęp ten tylko był przestrogą, że rzecz między nami zostać musi — nic więcéj! Obraziłbyś mnie i zmartwił, gdybyś wyszedł.
— No! zostań! mruknął hrabia, co bo zaraz się pérzysz!
— Ja się nie pérzę!
— No! to siedź... Mów panie Malwiński, z nas tu nikt nie zdradzi.
— Rotmistrz pewnie znałeś w wojsku pułkownika Zbyskiego...
— Hę? — odparł Mierzwiński, Zbyskiego? jakżeż nie? Znałem go — bardzo dobrze, mężny żołnierz, stateczny człek, nie żaden pędziwiatr i samochwał..
— Jak ja? spytał Malwiński.
Rotmistrz zmilczał.
— Syn jego, ciągnął daléj przybyły, wzięty matce do Petersburga do korpusu kadetów, dosłużył się u Moskali rangi jenerała... Był w wielkich łaskach u dworu...
— Ale coś gadali, że poszedł do powstania? wtrącił hrabia...
— Proszę sobie wystawić moje zdumienie, opowiadał daléj Malwiński, gdy przybywszy do Berlina dowiaduję się od prezesa... że pułkownikowa przybyła i że z nią pod inném nazwiskiem jest jéj syn, który ma się tu ochotę u nas osiedlić. Więc tedy radość wielka, lecę tam, ściskam, całuję, zapraszam ma obiadek... Figura sztywna, zimna... w dodatku z przyjacielem, jakimś kniaziem moskiewskim... Kolnęło mnie to... Po obiedzie, przypadek chciał, nadybał mnie poczciwski jakiś, obywatel z Kongresówki, i gdym go na spytki wziął... dowiedziałem się od niego, że ten syn naszego kochanego pułkownika to szelma, szpieg moskiewski, którego tu Moskwa forytuje i chce posadzić, aby o wszystkich naszych wiedziała obrotach. Ażem zmarzł dowiedziawszy się, bo o włosżem go nie począł tu forytować, wozić... i...
— Ale cóż za dowody? co za dowody? zawołał rotmistrz, że tam płocho ktoś na wiatr i to jeszcze nieznajomy człek bajkę asanu splótł, czy to zaraz wierzyć...? toć nie może być!
— Co asan mówisz, panie rotmistrzu, przerwał hrabia — dla czego nie może być? Bardzo być może! Czyśmy to podobnych przykładów nie widzieli? Ostrożność potrzebna.
— A ja powiadam... huknął rotmistrz...
— A ja mówię, zakrzyczał jeszcze głośniéj Malwiński — że to mi przecie nieinteresowany człowiek powiedział, godny obywatel. Z palca nie wyssał...
— A złość ludzka! a plotkarstwo takich pędziwiatrów, co byle im plotkę jak piłkę podrzucać!! przerwał rotmistrz.
— Więc cóż więc co? przerwał hrabia.
— Otóż dowiedziawszy się o tém a wiedząc z rozmowy, że on tu podąży w tych dniach, pewnie na imieniny kochanego hrabiego, leciałem na skręcenie karku, aby wprzód zawiadomić, jak rzeczy stoją. Przepraszam téż z góry, że na imieniny nie przybędę, bo już się z nim stykać nie chcę...
— No, to i ja cię przepraszam! — zawołał hrabia — mój drogi Malwiński, żem cię posądził i nagdérał. Bo to widzisz, takie czasy! człowiek się wszystkiego spodziewać może... Przepraszam... dziękuję, żeś przestrzegł, już ja ci ręczę, że go przyjmiemy tak, aby mu ochota odpadła od wścibiania nosa w nasze sprawy... Bo my tu téż obcych przybłędów nie potrzebujemy... mamy i tak dosyć różnych kolonistów z Królestwa... wielkich patryotów, co nam kością w gardle stoją...
Rotmistrz przeszedł się majestatycznie z fajką po pokoju.
— Słuchaj, panie bracie — odezwał się do hrabiego — dalibóg, ja cię nie poznaję. Ci jezuici zupełnie ci zawrócili głowę i przehandlowali serce. Byłeś dobrym Polakiem niegdyś, a teraz.
— Cóż to to? ja nie dobry Polak jestem? — gniewnie zawołał hrabia. — U was cały patryotyzm w słowach, w paplaniu, w śpiewaniu i składkach... Ten czas, gdy to było dobrze, minął. Polskiście tém nie zbawili, darmo o tém marzyć. Kiedy nam pod panowaniem króla JMości dobrze, siedźmy spokojnie i bądźmy lojalni a zostańmy tylko dobrymi katolikami, czego nam nikt nie broni. Już tych patryotyzmów dosyć... dosyć!
Hrabia był mocno poruszony, rotmistrz jeszcze bardziéj.
— Dobrze! ślicznie! tędy już idziecie! Winszuję! — rzekł. — Już wam nic nie potrzeba! jesteście szczęśliwi, Polska dla was nie matka, patryotyzm chauvinizmem nazywacie... Prusacy jesteście... a no! bardzo dobrze, bardzo dobrze!...
Zamilkł, gryząc fajkę.
— Mój rotmistrza — poważnie odezwał się hrabia — ludzie rozumniejsi od nas wskazali nam tę drogę. Raz trzeba z sentymentalizmu się otrząsnąć, do pracy wziąć a tych śpiewów, mów, ojczyzn, patryotyzmów chorobliwych wyrzec... To nas zgubiło! Co kilkadziesiąt lat rewolucyjka... Jednę zrobili żołnierze, drugą mieszczanie, teraz możebyście chcieli chłopską sobie zarządzić, żeby się szlachty pozbyć.. A no — nie! dosyć tego... Mamy rewolucyi w kieszeni dość, w głowie dość, wszędzie dość. Basta! Bawić się tak kosztownie nie myślimy więcéj.
Rotmistrz nic nie odpowiadał, znać było i po Malwińskim, że mu to nie szło w smak...
— Niech no się hrabia nie porusza daremnie — rzekł — rewolucyi nikt już robić nie myśli a dla tego Polskę kochać trzeba i o ojczyźnie pamiętać, bośmy jéj dzieci.
— Ja waćpanu powiem — gniewnie przerwał hrabia — co Katarzyna powiedziała Potockiemu, asindzieja ojczyzna — tu... A to nie jest żadna Polska, tylko pruskie dominium... Dziękuj Panu Bogu, żeś się pod nie dostał, bobyś był już dawno na Sybirze...
— Byłem ci dwa razy w Spandau i Wisłouściu — westchnął Malwiński.
— A kto ci winien? a po co ci jak Leszczyński proch zaraz z panewki palić, byle gdzie co zaszelpotało...
Rotmistrz chodził i z gniewu świstał mazurka Dąbrowskiego.
Mimo téj udanéj wesołości na łzy mu się zbierało, pociekło ich parę po twarzy.
— Kiepska to rzecz, mospanie — rzekł wydmuchując fajkę — do mogiłki się spóźnić! Człowiek się doczeka takich rzeczy, które mu żywemu serce rozedrą! Boże mój wielki, mógłżem ja kiedy pomyśleć, że dzieci matki Polski będą takie głosić herezye... Siedzieć cicho!! a! siedźcie! któż was woła na koń! Siedźcie przyczajeni pod miedzą, kiedy otwarcie czoła podnieść i prawdy wyznać nie macie odwagi, gdy w was święta prawda wystygła... ale nie bluźńcie, ale nie wyrzekajcie się nieszczęśliwéj matki dla tego, że nieszczęśliwa... nie bądźcie jawnymi apostatami dla ocalenia nędznych żywotów i kieszeni!... Na was może istotnie skończy się Polska, czego nie sprzedali za pensye Targowiczanie, wy przefrymarczycie dla świętego spokoju... a pobożne ręce jakiéj ekscelencyi pobłogosławią wam jako obrońcom społecznego porządku...
Upadam do nóg! upadam do nóg! Schował swoję fajkę do kieszeni i wyszedł rzuciwszy drzwiami.
— To stary fanatyk! demagog i rewolucyonista! — szepnął hrabia. — Ale to tam w głowie pstro... choć serce dobre...
Malwiński téżby był nie życzył sobie dłużéj popasać, spojrzał na zegarek, wziął za czapkę.
— Cóż to? myślisz nas opuścić? — spytał hrabia — ale nie gniewajże się...
— A za cóż? za cóż? — wybełkotał Malwiński. — Widzi hrabia, żem przez życzliwość dla ich domu...
— Bardzo ci dziękuję...
— Do nóg upadam...
Hrabia przeprowadził do salonu gościa a że tam saméj pani nie było, poleciwszy pożegnanie jéj hrabiemu, Malwiński zabrał się do wyjazdu. Konie jego oddawna marzły na dworze.
Hrabia Jerzy nie wyszedł także na pożegnanie. Zobaczył tylko z dziedzińca, ruszywszy Malwiński, że rotmistrz ubrany w swój siny płaszcz, gotów do drogi, stał koło stajni i pomagał zaprzęgać, tak mu pilno było Mierzwin opuścić. Skłonił się jadąc i posłyszał tylko dwa razy powtórzone:
— Pędziwiatr! pędziwiatr!...
W tydzień potém przypadały imieniny pana hrabiego, obchodzone zawsze bardzo wystawnie. Gospodarz, mający wielkie w obywatelstwie zachowanie, z całego Księstwa odbierał powinszowania i zjeżdżało się doń mnóstwo osób z uszanowaniem. Na ten dzień nie żałowano nic, aby okazale wystąpić a nadewszystko z tym pańskim szykiem, z tą prozopopeją, którąśmy z zagranicy chwycili. W dawnéj Polsce wspaniale bywało bardzo ale razem serdecznie i po bratersku, po ludzku; po europejsku teraz błyszcząco jest a chłodno. Występ ten jest cały na zewnątrz, na okaz a najczęściéj serca w niém nie ma.
W Mierzwinie tego dnia, na wieczór szczególniéj zebrało się z półtorasta osób, kobiet strojnych niezmiernie, kosztownie poubieranych laleczek, mężczyzn en grande tenue, duchowieństwa wyższego, urzędników. Cały dom gorzał od świateł. Służba liczna, bo w części pożyczona i czasowo najęta, uwijała się po domu, sprowadzona muzyka, która grała do wiwatów obiadowych, przygotowywała się do wieczornych tańców, gdy hrabia solenizant ostrzeżony został na ucho, że jeszcze dwóch gości przybyło... Jednym z nich był stary, niegdyś senator kasztelan Królestwa, późniéj emigrant osiadły w Poznańskiém, do którego miał list jenerał, drugim Zbyski, bo go Arusbek zaraz nazajutrz z Berlina wyprawił.
Kasztelan, bo go tak zwano, był starym a mnogiemi cierpieniami złamanym człowiekiem... na twarzy jego malował się wystygły smutek, odrętwienie spokojne... Siwy, drżący, małomówny, kręcił się jeszcze wśród obcego mu świata jakby widmo z grobu zbiegłe, za karę dźwigające pozór życia... Gdy jenerał z nim zbliżył się do gospodarza, już ten był przez syna uprzedzonym i przybrał postawę tak chłodną, majestatyczną, odpychającą, iż bliżéj niego stojący zdumieli się nagłą metamorfozą.
Kasztelan zaprezentował gościa...
Hrabia, nie podając mu nawet ręki, którą misternie gdzieś schował, powitał go uśmieszkiem i ukłonem głowy mówiącym jakby: Znamy cię, mój panie.
Krew uderzyła do głowy Zbyskiemu, trzeba to było znieść wszakże... Młody hrabia jeszcze bardziéj z daleka, jeszcze chłodniejszym ukłonem pozdrowił przybyłego, hrabina skinieniem głowy ledwie. Inni goście przestrzeżeni znać wcześnie... rozpryśli się. Z zimną krwią, nie pojmując, co mogło być powodem takiego lodowatego przyjęcia, jenerał zniósł je, trzymając się już starego kasztelana, który, choć ślepy i zmęczony i nie bardzo uważny na to, co się w koło działo, postrzegł wszakże, iż jego klient nie tak został w towarzystwie gościnnie powitany, jakby się on mógł spodziewać. Próbował go zapoznawać z różnemi osobami, spotkał we wszystkich tę mroźną grzeczność odpychającą.
Zgryzł się stary a pozostawiwszy ma chwilę jenerała na ucinanéj z jakimś agronomem rozmowie, zbliżył się do hrabiego. Nim miał czas go zainterpelować, gospodarz uchwycił już pod rękę starego i na bok odprowadził.
— Kochany kasztelanie! — rzekł — wy z waszą dobrocią — zawsze siebie i drugich narażacie.
— Co? co? spytał nieco głuchy już stary... co takiego?
— Na cóżeście się podjęli tę figurę tu wprowadzać?
— Tę figurę? — zawołał kasztelan — tę figurę! co hrabiemu takiego...
— Ale mój kasztelanie — szepnął na ucho hrabia — chodzą o tym Zbyskim takie wieści — enfin, cela suffit.
Kasztelan chwycił go za rękę z niezwykłą sobie żywością.
— Jakie wieści! co to może być! proszę mi się wytłómaczyć! Jeśli tak... to ja z nim razem natychmiast wyjeżdżam i noga moja nie postanie więcéj w Mierzwinie... Proszę mi powiedzieć wszystko... ja muszę i powinienem wiedzieć.
Hrabia, który się tak żywego ujęcia nie spodziewał, niezmiernie się zmięszał — pochwycił za ręce obie staruszka — Au nom du ciel! Kasztelanie, zaklinam — zawołał — nie róbcie skandalu! w moim domu, w taki dzień! To mogły być plotki! To nie ma nic! Ten głupi Malwiński mi nagadał...
Postrzegł się dopiero, wymówiwszy imię denuncyanta, że kaszę okrutną mógł z tego zrobić — pan hrabia — poprawił się zaraz.
— A! nie! nie on — prawdziwie już nie przypominam kto... coś mi tam gadali... Chwilowo byłem podrażniony... Proszę was, darujcie... No! nie ma nic... winienem...
Kasztelan spojrzał nań, zmilczał, lecz znać było, że choć w téj chwili zrezygnowany był na cierpliwość, zostawiał sobie dobadanie prawdy na przyszłość. Tym czasem biednego Zbyskiego spotkało wszędzie, gdziekolwiek się zbliżył, to przyjęcie odstręczające, ściśle obrachowane, by nie chybić tylko... które dla człowieka delikatniejszych uczuć przykrzejszém jest może nad otwartą impertynencyą. Twarze, usta, spojrzenia, postawy, ruchy ludzi widocznie wymykających się i unikających spotkania wypowiadały aż nadto wyraźnie, jak dalece niemiłym był temu towarzystwu. Opuszczony, zapomniany, zbywany kilku słowy, po których zawsze wypadała pilna potrzeba nagłego ujścia z placu, błądził po salonie z goryczą niewypowiedzianą w sercu. Twarz mu się paliła... ręce drzały, chciałby był co najprędzéj uciec ztąd, lecz kasztelan z którym przybył, acz gniewny o wyjeździe nie myślał. Uproszono go, aby dłużéj pozostał dla oczu ludzkich... Jenerał więc w téj torturze pozostał, układając sobie twarz wypogodzoną, gdy uczuł, że go ktoś lekko bierze za rękę. Odwrócił się zdziwiony i postrzegł starego mężczyznę w wysokim halsztuchu, we fraku granatowym starego kroju, z krzyżem u guzika... Był to rotmistrz Mierzwiński. Patrzał on długo na męczarnie człowieka, którego twarz szlachetna i czoło jasne świadczyło o duszy poczciwéj, i wojakowi dość było wejrzeć na niego, aby mu uwierzyć. Powiedział sobie — Nie — to potwarz! ten człowiek nie może być szpiegiem nikczemnym... Pchnięty miłosierném uczuciem rotmistrz zbliżył się...
— Widzisz pan po mnie, rzekł, żem żołnierz z r. 1831. — Znałem dobrze ojca waszego, daj mi rękę... chodźmy trochę na bok.. pogawędzimy. Waćpan tu nie masz znajomych. Jestem bratem stryjecznym gospodarzą... rotmistrz Mierzwiński.
Pierwszy to był człowiek, co się tu doń zbliżył ze współczuciem, można sobie wyobrazić, z jaką wdzięcznością przyjął tę rosę słów ożywiającą Zbyski... Wysunęli się razem do gabinetu, gdzie młodzież ćmiła papierosy i cygara...
Tu usiedli na kanapce, bo właśnie muzyka zaczynała grać i młodzi panowie pospieszyli do tańca... Wkrótce pokój się wypróżnił, pozostały w nim tylko gęste dymu obłoki.
— Co pan tu w Księstwie porabiasz? spytał rotmistrz...
— Panu to otwarcie powiedzieć mogę, westchnął Zbyski — jestem emigrant, któremu do Rosyi powrócić nie podobna... Chciałem gdzieś na polskiéj ziemi kupić kawałek gruntu... siąść i razem ze starą matką dożyć w pokoju dosyć już utrapionego życia...
— Myślisz asindziéj, że go tu Prusacy wpuszczą? kiwając głową, rzekł rotmistrz..
— Jeśli prawo szanowaném tu jest, powinniby mi dozwolić siedzieć spokojnie... Mogę uzyskać obywatelstwo w Saksonii, w którém z państw do związku należących a naówczas mam prawo mieszkać i w Prusiech...
— Ale obywatelstwa tu nie otrzymasz nigdy! dodał Mierzwiński.
— Po coż mi ono? z uśmiechem smutnym począł Zbyski — w życie polityczne prowincyi mięszać się ani chcę ani mogę... Pragnę spocząć i pod słomianą strzechą przytulić dni resztę.
Zawahał się nieco jenerał, ale zbolałe serce przemówiło... Tak — dokończył — miałem tę myśl, która mi się wszakże z każdym dniem zdaje mniéj wykonalną. — Zdala wszystko łatwe... Przybysz choćby jednéj narodowości zawsze włóczęgą jest i obcym... to darmo...
Spuścił głowę na piersi...
— Nie sądź waćpan tak źle o nas — porwał się żywo Mierzwiński, są trutnie, ani słowa, ale ludzi wiele i serca się znajdą...
Ścisnął mu rękę.
— Znasz waćpan pono Malwińskiego? spytał.
— Widziałem go w Berlinie — odpowiedział jenerał, miał mi nawet tu towarzyszyć — lecz jakiś interes zaskoczył.
— E! to pędziwiatr! pędziwiatr! to... płochy człek... gęba nieokiełznana...
Jenerał, nie rozumiejąc celu tych wyrazów, zmilczał...
— Przyznam się, dorzucił jakby powstrzymać się nie mogąc — przyznam się panu rotmistrzowi, że — że trochę gościnniejszego spodziewałem się, — nie mówię w tym domu — ale w Księstwie przyjęcia... Chłodno u państwa...
Rotmistrz westchnął...
— Chcesz, by ci ciepléj było? idź do małéj chaty chłopskiéj, idź do mieszczanina i do ubogiego dworku szlachcica... Choć to mój brat stryjeczny, ale widzisz asińdziéj... pałace ich budowane szeroko... opalić tego i ogrzać nie podobna... chłodne zawsze... Inaczéj być nie może! Mnie tu samemu zimno... A no wam po Petersburgu nie powinien chłód być strasznym...
Gwarzyli tak po cichu aż do wieczerzy, do późnego stołu wezwano gości już nad ranem. Jenerała posadził przy sobie Mierzwiński, a widząc, że o niego niespokojny był kasztelan, poszedł mu powiedzieć, że się nim opiekuje. — Wieczerza, do któréj siadłszy Zbyski z talerza nawet serwety nie zdjął i nic do ust wziąść nie chciał — upłynęła znowu jako pod pręgierzem... Łapać mógł ciekawe, nieufne jakieś ukradkowe wejrzenia, które mu rzucano... połykał ich gorycz...
Gospodarz, który nie siadł do stołu, dla przejednania kasztelana, zbliżył się do brata i jenerała z wrzekomą troskliwością o nakarmienie ich. Przemówił parę słów, pytając, czemu nie jedli, dostał odpowiedź zimną, że jenerał nie jada wieczerzy i odszedł...
Wstawszy od stołu pojedyńczo młodzież wróciła do tańców, a jenerał pożegnawszy rotmistrza zbliżył się do kasztelana. — Jedźmy — rzekł staruszek... jedźmy... wymknijmy się niepostrzeżeni...
Tak się stało, wyjechali.
Zaledwie postrzeżono, iż znikli, gdy gospodarza prawie w głos zaczęto rozpytywać o gościa, o powody takiego przyjęcia... itp. Nie miał powodu taić się hrabia i owszém usprawiedliwić się musiał, opowiadając, co mu Malwiński przywiózł. Kupka ciekawych ścisnęła się koło niego w czasie opowiadania. Nagle słusznego wzrostu obywatel jakiś, Koroniarz, podsłuchawszy przerwał prawie z oburzeniem.
— Nie znałem go osobiście, zawołał, ale daję wam słowo honoru, que c’est un infame mensonge! Znam z bliska szczegóły życia jego, charakter, poświęcenie, słabości nawet... bom był związany przyjaźnią z najbliższymi mu... Powtarzam panu hrabiemu, jest to najpoczwarniejsza potwarz, którą tylko bezsilna jakaś złość wymyśleć mogła! Je me porte garrant pour lui! chociaż osobiście go nie znam. — Nie mógłem pojąć, co się stało, widząc go tu tak przyjętym. Ale to człowiek najlepszego towarzystwa... esprit solide i na cesarskich salonach wyuczony świata...
Wszyscy oniemieli... hrabia pobladł, Jerzy się oburzył.
Allons donc! allons donc! Musiało coś być, kiedy mówiono.
— Nic nie było... oprócz złości — dorzucił obywatel przybyły. Lecz co się stało, to się stało...
Twarz hrabiego solenizanta zwarzona była nadzwyczajnie... Najwięcéj go ubodło, nie, że Polaka posądził o podłość, ale że, nie poznawszy się na człowieku carskich salonów, nie umiał ocenić un homme si comme il faut.
— Ja bo papie zawsze mówię, szepnął Jerzy — Malwiński jest stary trzpiot, którego paplaniny brać na seryo nie można..
— Proszęż cię — nic się znowu takiego nie stało. Nie uchybi no mu... a żeśmy go tam nie przyjmowali tak z owacyami... nie ma nic złego... Mniejsza o to — mniejsza o to...
Po téj pierwszéj próbie nie miał już jenerał najmniejszéj ochoty robić więcéj znajomości i byłby niechybnie do Berlina powrócił, gdyby się nazajutrz nie zjawił rotmistrz.
Było to z południa; znać mu czegoś nader spiesznie mówić się chciało z jenerałem, bo w ganku już o niego zapytał. Twarz miał rozjaśnioną. Kasztelan, który bardzo był gościnny, bo mieszkał sam z niemłodą już córką swoją, i choć nie umiał gości zabawić, rad im był dla niéj i dla siebie — przyjął Mierzwińskiego serdecznie..
Po chwilce ogólnéj rozmowy rotmistrz ciągnął już do kąta jenerała. — Mam się z panem rozmówić... kilka słówek...
Wyszli do drugiego pokoju.
— Nie przypominasz pan sobie w Berlinie kogo... jakiego nieżyczliwego sobie człowieka, bladego, nie młodego... w okularach niebieskich...
— Dla czego? spytał zdumiony Zbyski.
— Bo mi to potrzeba wiedzieć.
— Owszém, wiem, o kim pan mówisz... rzekł zapytany — jest to Rosyanin, szpieg i łotr, jakich mało, osobisty mój nieprzyjaciel, który mi zatruł życie i uposiadł się na mnie...
— A no! teraz wszystko jasne! zawołał Mierzwiński — tego pędziwiatra, dudka na plewę wziąć łatwo.
— O cóż to idzie, panie rotmistrzu?...
— Ale nic, nic już... tylko że Malwiński kiep... a o tém to ja dawno wiedziałem...
Chciał już odchodzić, gdy jenerał mocno rozciekawiony, zatrzymał go, zaklinając na wszystko, aby mu się wytłómaczył. Rotmistrz wyspowiadał się, nie tając dłużéj. Serdecznym uściskiem milczącym wypłacił mu się Zbyski.
— Widzisz asindziéj, leżało mi to na sercu, musiałem dotrzeć i zbadać, odezwał się rotmistrz... Malwiński niech się z desperacyi powiesi, kiedy chce...
Zbyski po krótkiém zawahaniu wniósł, by pojechać do niego. Już mu nie szło o dalsze poznawanie kraju... tylko o oczyszczenie się przed człowiekiem, który tak lekkomyślnie uwierzył niepoczciwéj potwarzy. Tego dnia jednak nie puścił ich kasztelan od siebie i spędzili wieczór w towarzystwie jego i córki, osoby, która, poświęciwszy się ojcu cała, żyła czytaniem, muzyką, kwiatkami, nie szukając już innego ani marząc o innym losie. Smutna i poważna twarz jéj zwiędła, była mimo wyrazu tego spokojna i wydawała stan duszy przejednanéj ze światem i swojém przeznaczeniem. Majątek i imię sprowadzało jéj jeszcze konkurentów, których się grzecznie pozbywała, nie dopuszczając nawet do kłamliwych oświadczeń. Zajęta swoją ochronką, ogródkiem, malarstwem, muzyką, utrzymywała, że nic do szczęścia więcéj nie pragnie.
— Widziałam wiele — mówiła nieraz — i przekonałam się, że gorętsze szczęście opłacać zawsze potrzeba większą boleścią i cierpieniem. W tym świecie ducha, myśli i sztuki jest jedyne może ziemi szczęście bez mętów i żalów... Nie koniecznie potrzeba doznawać wszystkiego samemu, aby wyczerpać, co życie dać może. Żyje się i życiem drugich.
Jenerał w tém towarzystwie pierwszy raz od dawna jakoś odżył i uczuł się swobodnym. Kasztelan nawet nagadał się i ożywił... późnym wieczorem. Rotmistrz także i na powieściach z 1831 r. spędzili wieczór nie postrzegłszy się, gdy północ wybiła.
Nazajutrz raniuchno wiózł rotmistrz jenerała do Malwińskiego. Skutkiem jakiegoś stryjowskiego spadku exadjutant był dosyć majętnym; szczęściem poznawszy się na sobie, nie gospodarował sam, puszczał wioskę dzierżawą i miał za co wesołe prowadzić życie. Pobudował sobie rodzaj leśniczówki w gaju, którą mu młody architekt narysował i dopilnował wykonania... Myśliwski ten domek byłby ładny, gdyby go złe utrzymanie już nie zeszpeciło... Wszystko było odrapane i zaniedbane..
Zastali Malwińskiego o godzinie pół do jedenastéj śpiącego jeszcze, bo wczoraj późno wrócił z polowania, a że był zziąbł, napił się gorącego ponczu i po nim chrapnął jak zabity... Zbudzony wypadł w szlafroku a zobaczywszy Zbyskiego zdrętwiał... Jenerał przywitał go przyjaźnie i poważnie. Wytoczyła się na stół sprawa...
— Chcesz pan wiedzieć, kto był ten w niebieskich okularach patryota? — rzekł z uśmiechem — jest to szanowny członek komisyi oporządzającéj warszawskiéj, który od lat wielu mnie ściga... Ostatnie moje z nim spotkanie było w Wiedniu, gdziem go, napastującego moję żonę nieboszczkę, zrzucił ze wschodów. Żona moja przelękniona napaścią łotra tego — umarła... Jeśli pan zechcesz dowodów, mogę mu je dać...
Malwiński był zawstydzony, upokorzony, zabity. Klękał, bił się w piersi, szarpał sobie włosy, przysięgał, że ubije tego łajdaka. W ostatku nie znalazł nic lepszego nad propozycyą, żeby tę nieszczęśliwą sprawę zapić.
W téj chwili jenerał wstał.
— Szanowny gospodarzu — rzekł — nie mam ani ochoty ani czasu na to. Szło mi o wyjaśnienie, rzecz skończona... zdaje się zresztą, że Księstwo opuścić mi wypadnie. Rehabilitacye są rzeczą smutną a ja przynajmniéj nie myślę się umywać, gdy się czystym czuję. Z błota rzuconego może co przylgnie do mnie... mogą ludzie mówić tak lub owak... po cóż się na niemiłe tłómaczenia i podejrzenia narażać?
— Od obiadu nie puszczę, żebym się miał krzyżem w progu położyć! — zawołał wielkim głosem Malwiński — nie puszczę.. nie mogę! W łeb sobie strzelę, jeśli mi nie przebaczycie. Jadę dziś do hrabiego..
— Z hrabią bratem mnie sprawę zostawcie — odezwał się rotmistrz.
— Będę sądził, że się gniewacie na mnie, jeśli wyjedziecie! — wołał Malwiński, rozkrzyżowując się we drzwiach.
Prosił a modlił tak, że w końcu trzeba się było dać ubłagać.
Na prawdę staremu trzpiotowi nawet tak dalece za złe nie można było mieć jego bałamuctwa, bo nie spełna wiedział, co czynił. Niebezpieczny to był przyjaciel, sąsiad i znajomy. Często tak w najlepszéj chęci malował najpoczwarniejsze historye i potém je skruchą największą przypłacał... przepraszając, naprawiając, co się zreparować dało...
Miało się ku obiadowi, gdy, bodaj czy nie potajemnie przez konnego posłańca zaproszony sąsiad majętny, pan Izydor Więckowski nadjechał. Typ to był staroszlachecki, mąż i barczysty i otyły, z wąsem podstrzyżonym, głowa, któréj podgolenia brakło tylko, aby do portretu z XVIII wieku była podobną. Śmiały mu się oczy i usta, a znać dobre to było z kościami... Wszystkie dawne przymioty i wady zachował... Gospodarował dosyć dorywczo, ale mu się szczęściło. Dom był zawsze pełny i do wista i preferansa partyjka regularna. Jeśli téj zabrakło dwa dni, pan Izydor, którego Dorciem powszechnie zwano, jechał w sąsiedztwo albo nawet do Gniezna lub do Poznania. Książki pan Izydor nigdy żadnéj nie czytał, potrzeba jéj cale mu się czuć nie dawała, prenumerował jednak gazety, Ziemianina i coś dla córek, których miał trzy, nie licząc syna, kończącego nauki w Pruszkowie na Szląsku. Na sercu jego nikt się nigdy nie zawiódł, potrzebował kraj, dawał, człowiek, dawał, instytucya, dawał... dawał i dawał zawsze, byleby mu znowu dano pokój i nie psuto życia jego. Posługi obywatelskie, komitetowe, towarzystw, wyborowe spełniał jak najgorliwiéj. W roku 1863 u niego siedziało, co nigdzie schronienia nie miało, zabrano mu konie, siodła, wyjedzono spiżarnią, ale się ubawił, co się zowie, i jednę córkę za mąż wydał... bo mu ją powstaniec, hołysz a dobry chłopak zaswatał. Moskali nie lubił, Niemców nie cierpiał, a wyjąwszy Francuzów, inne narodowości miał za daleko pośledniejsze gatunki od polskiéj. Na imię ojczyzny biło mu złote serce tak, że z piersi wyskoczyć mogło, ostatni grosz, życie, krew oddałby dla niéj wszystko... Z poezyi znał mazurka Dąbrowskiego, Boże, coś Polskę, kilka piosenek powstańczych i parę wesołych zwrotek, nie kwalifikujących się do salonu... Te nucił, gdy już córki spać poszły.
Nie potrzebujemy zbyt starannie wykończać wizerunku téj postaci, bo któż z czytelników w któréjkolwiek części Polski takiego Izydora nie spotkał i nie kochał?? Zdaje się, że Malwiński uciekł się do niego, aby naprawić uczynione złe i gościnną stronę Księstwa w jasném świetle pokazać. Temu w to tylko było grać, żeby w domu przyjmować, a wesoło... ochoczo... Wytworności tam nie było, za to serca co nie miara i co w myśli, to na ustach. Jadło się bez wykwintu, spało bez wielkiéj wygody, ale czuło się jak u siebie w domu.. Słudzy nawet byli ludzcy, przyjacielscy i gościnni.
Ledwie się pan Izydor rozgościł, poznał, wódki napił, ogrzał a już jenerała prosił, żeby domu jego nie mijał.
— Mości dobrodzieju — to nawet po drodze — rzekł, kompletnie po drodze... a ja moje cztery chabety, najlepsze, jakie mam, wykłusowane doskonale, dam na dalszą podróż. Już téż mi acan dobrodziéj téj krzywdy nie uczynisz, żebyś moję chatkę szlachecką minął. To mówiąc ściskał, całował i odpowiedzi ani słuchał...
— Musisz u mnie być — a tobyś Księstwa nie poznał, gdybyś w Lubowie nie bywał. Córki ci zagrają, zaśpiewają, zagramy sobie wiścika, będzie krupniczek z półgęską... i winko takie... ale no, sami zobaczycie. Jeszcze mi nigdy takiego nie dostarczyli...
Widzisz asińdziéj, dodał — po pałacach jeździć, to kraju nie poznasz. Pałace wszędzie jedne i życie w nich toż samo we Francyi, w Niemczech i u nas... Chcesz kraj znać, właśnie dworki zwiedzaj. Szkoda, że nie lato, a tobyś moje jezioro zobaczył, w którém szczupaki półtorałokciowe... po żydowsku powiadam ci, jak ugotują, to piątek i post od niedzieli smaczniejszy...
On i Malwiński grali duet, na przemiany się wyścigując w opowiadaniach.........
Wszystko to byłoby bardzo zabawném może w innych czasach, — w teraźniejszych wydawało się ironią jakąś losu, zimowym kwiatem na śniegach... Jenerał słuchał, uśmiechał się ale w duszy był smutnym. Myślał, że na ramionach podobnych przezacnemu panu Izydorowi ludzi, składających większość téj klassy społeczeństwa, spoczywają losy kraju, że oni wszakci Polskę reprezentują. Nie jedno szyderstwo publicystów niemieckich, oburzające, gdy na cały naród rozciągnięte — zdało mu się prawie usprawiedliwioném, patrząc na Malwińskiego i pana Izydora.
Od odwiedzin u niego nie było sposobu się uchylić, musiał Zbyski jechać, ażeby nie obraził gościnnego człowieka, który do téj bytności wielką przywiązywał wagę i zaraz kazał wyprządz jednego konia słudze a pchnął go do domu, aby pannom oznajmił, że na wieczór z gośćmi przyjedzie.
Dwór pana Izydora w piękném położeniu nad jeziorem, staraniem nieboszczki jego żony przyozdobiony i przerobiony, wyglądał z dala bardzo porządnie, ładu w nim wszakże, mimo starań córek nie było, bo gospodarz i goście jego nieustanni wszystko do góry nogami wywracali. Większą téż część dnia panny spędzały w swoich pokojach, bo w męzkiém towarzystwie ojca, zabawiającém się winem i kartami, nie miały co robić. Występowały tylko jako gosposie do obiadu, herbaty i wieczerzy, musiały się starać, aby niczego nie brakło, i nudziły się samotne, jeśli brat kogo z młodzieży nie przywiózł. Nie młoda i zawsze prawie chora krewna służyła im za dozórczynią, chociaż obowiązki jéj ograniczały się siedzeniem pod piecem z pończochą i wyręczaniem panien w spiżarni i kuchni.
W salonie i przyległych pokojach męskie gospodarstwo czuć było więcéj niż kobiece... Szczątki tylko pozostały z tego, co niegdyś ręka żony dla upiększenia zrobiła...
Na przyjęcie nowych gości wybiegły dwie córki gospodarza, ładne, wesołe, świeże i miłe panienki, których uśmiech swobodny dowodził, że im dobrze było na świecie. Zjawił się téż zaproszony ksiądz proboszcz, który towarzystwo powiększył, człowiek poważny ale od ludzi znać nie uciekający... Zasiedli, nie tracąc czasu, wszyscy do wista, przyniesiono zapas węgrzyna i w najsłodszéj komitywie zszedł wieczór z wielką dla gospodarza pociechą. Rozprowadzono potém gości po mieszkaniach świeżo poopalanych i nie ciekawie zaopatrzonych dla noclegu... żołnierzowi to się najmniéj czuć dało. Malwiński był téż wytrwały a rotmistrz, choć burczał i gdérał, poddał się przewidzianym następstwom tych odwiedzin. Namawiał bardzo pan Izydor Zbyskiego, aby w okolicy coś nabył, gdyż właśnie kilka majątków szło pod subhastę i należało je wyrwać z rąk niemieckich... Zbyski wszakże zbył te nalegania milczeniem.
Nazajutrz rano z przykrém w duszy wrażeniem uprosiwszy rotmistrza, aby go odwiózł do pierwszéj stacyi, wyjechał jenerał na Poznań do Berlina.
Nie znał on jeszcze stolicy wielkopolskiéj i nie wyobrażał jéj nawet sobie, jak wyglądać mogła... przypuszczał wszakże, iż miasto było tak fizyognomią swą polskie jak polskie było dziejami swéj przeszłości.
Poznań do żadnego z większych miast polskich innych prowincyi nie jest podobnym. Charakter dawny starły z niego istotne ulepszenia i wzrost ale dokonane po niemiecku. Gdzieniegdzie wśród kawałków Berlina wygląda starodawny szczątek wielkopolskiéj stolicy... szary, zgrzybiały... bezsilny, zaciśnięty. Czuć, jak to Berlin dusi pokonanego nieboszczyka... Na przedmieściach jeszcze słyszysz mowę, widzisz dworki polskie, napisy i ubogie relikwie przeszłości. W mieście żołnierze i żydzi panują, tak że w pośród nich ledwie się Polak przemknąć odważy. Kiedy niekiedy tylko arystokratyczna postać jakiego królewskiego szambelana, zapisanego już w almanachu szlachty pruskiéj, przypomni dawne czasy... Przed tym i Niemcy czapkują... mszcząc się na polskiém mieszczaństwie butą dorobkowiczów, z których jak mróz wychodzi teraz dawne upokorzenie w formie szalonego zuchwalstwa... W ulicach czuć tu walkę i wojnę, wejrzenia, które się krzyżują, miotają przytłumionym ogniem... nie wychodzi ona na zewnątrz ale kipi pod popiołem tém goręcéj... Polska stara została w jednych kościołach tylko i chatach... świadczą o niéj stare katedry grobowce i blade twarze mieszczan na Garbarach...
Nigdzie podbój bezlitośny, rozpasany, urągający się straszliwiéj, boleśniéj, choć na pozór spokojnie, czuć się nie daje. Moskiewska buta w Warszawie jest sobie dziką fantazyą, w któréj czasem czuć jakby litość i wstyd zarazem, tu widzisz bezmiłosierne brzemię żelazne, w którego sile nie ma nic człowieczego, jest to ciążenie machiny, która spełnia swą misyą druzgocząc... pewną jest, że to wyjdzie na dobro ludzkości.
Jenerał stanąwszy w Bazarze, gdzie znalazł przytulone reszty niby staréj polskiéj gospody, tu nie czuł jeszcze tak bardzo niemieckiego gospodarstwa... Wyszedłszy dopiero, przysłuchując się dokoła brzmiącéj mowie nie naszéj, widząc tę napływową ludność, która już i najniższe warstwy zalała, przeraził się, osłupiał. Dalszy pochód po mieście dobił go. Poznania nie mógł znaleźć, spotykał się ciągle z małym Berlinem przykrojonym do wzrostu prowincyi. Gdzie się kończyło miasto, zaczynała się twierdza, symbol stanu stolicy w kamiennym zgnieconéj uścisku... Widok ten sprawił późniéj, iż zdało mu się, jakby tu wszyscy byli więźniami skazanymi na karę do twierdzy. Skutkiem zapewne przymusowego ocierania się o siebie dwóch zmięszanych obozów w ulicach widzisz chmurne, posępne, nieufnemi oczyma spoglądające twarze, lud nie ma uśmiechu, ulica nie ma życia. W chwili zabawy rozdwaja się tłum i kryje każdy pod swoję wiechę, aby w miejsce radości, waśni i gniewu nie pochwycił... Zamożność nie wielka, rozsiada się widocznie na polskiém ubóstwie, któremu ręce opadły z żałoby i boleści... Gdzieniegdzie tylko praca polska stanęła do wyścigów... i dotrwa kroku usque ad finem. Na kolei nie rozmówisz się po polsku, na poczcie tego języka rozumieć nie chcą, w urzędzie o nim nie myśleć. Co chodzi w surducie, to powinno mówić po niemiecku, co wlecze się w łachmanach, temu polskie słowo złamane rzucają jak jałmużnę...
Znalazł Zbyski i tu znajomego, przypadkowego zupełnie. Był to kupiec, którego widywał w Petersburgu, mający tu rodzinę i brata. Spotkawszy się nim, nie mógł uchronić rozmowy jenerał; poszli razem przez miasto.
— Jeśliś pan ciekawy, odezwał się kupiec, mógłbym mu służyć za przewodnika. Znam Poznań dosyć dobrze... ale, jeśliś pan widział katedrę i kaplicę królewską, kościoły, pomnik Mickiewicza, nie wiele zostaje do widzenia.
— Sąż zapewne polskie domy? spytał Zbyski, bo zwykle szlachta nasza miewała dwory swe w mieście i na zimę zjeżdżała..
— O tych ja nie wiem, odparł kupiec. Zdaje mi się wszakże, iżbyś ich tu pan nie znalazł. Ze szlachty nie ma prawie nikogo, mieszczaństwo samo walczy z niemczyzną... Panowie uciekli i siedzą po wsiach. Na karnawał przylecą czasem na kilka balów we własném kółku i wracają co prędzéj na wieś. Dla tego może miasto już tak zniemczało... Nie ma komu prócz ubogich i pracowitych ludzi stać w obronie polskiéj sprawy a ci nie wiele mogą.
Powozu pan nie zobaczy pięknego... chyba gdy zajeżdża na chwilę do hotelu... Smutno tu panie... smutno... coś nakształt cmentarza, na którymby się nowe miasto budowało... Ale ono jeszcze nie całkiém wyrosło... a stare szczątki wyzierają z pod spodu...
Nigdzie słabość naszego społeczeństwa wydatniejszą nie jest jak tutaj... Wśród téj walki z niemczyzną o własne śmieciska... bój skryty w łonie jednego obozu, coby się cały złączyć powinien w obronie ognisk domowych... bój, w którym jedna strona wyciąga rękę ku nieprzyjacielowi, ażeby mu dopomógł zgnieść brata dla tego, że inaczéj myśli i chce swéj myśli być panem.
Kupiec wskazał mu z uśmiechem bibliotekę Raczyńskich, z któréj obdarowane miasto wypędziło potomka tego, co je obdarował; pokazał mu ludzi, których cięższy jeszcze los spotkał niż bibliotekę. Co krok biło coś w serce jakby ostrzem sztyletu...
Wśród tych oględzin jenerał podał rękę kupcowi, pożegnał go, nadto mu oczy zachodziły mgłą łez jakichś, nie mógł już patrzeć dłużéj. Tego, co widział, dość mu było. Milcząc zabrał swój tłumoczek i pojechał na koléj czekać na pierwszy pociąg do Berlina...
Na stacyi poprosił po polsku o szklankę wody z cukrem a że obok stał pruski wojskowy, kelner odpowiedział mu po niemiecku, iż języka polskiego nie rozumie. Wyrzekł się więc wody i rzucił co prędzéj do wagonu, aby zapomnieć, że był w Poznaniu...
W istocie jest to już dziś tylko Posen.. Na dnie jego kilka poczciwych dusz cierpi i krwawi się widokiem tego upadku, ale co pomogą ręce załamane, piersi rozbolałe i oczy wypłakane... Niemiecki wóz, wiozący bóstwo Juggurnaut... druzgocze kołami leżące na gościńcu tłumy... Na wozie ma jechać cywilizacya, torując sobie krwawym mieczem drogę...


Arusbek, wyprawiwszy jenerała, czuł się w obowiązku czuwania nad pozostawionemi mu paniami, rad téż był jak najczęściéj siedzieć przy pannie Michalinie, która, przywykłszy doń, spoufaliwszy się z nim, coraz więcéj zasmakowywała w jego towarzystwie. Tym razem jednak zbyt go Arsen Prokopowicz zajmował, by mógł nieodostępnym być przy niéj; obawiał się, aby nie umknął, zwietrzywszy jaką zasadzkę. Wytłómaczył się więc przed pułkownikową i Michaliną, iż znalazł tu krewnego, z którym musi dla interesów swych konferować, aby mu zbiegostwa za złe nie poczytano. W międzyaktach swych zabiegów i starań o pochwycenie przebiegłego Arsena ukazywał się choć na chwilę u pułkownikowéj, przynosił gazety, książki, kwiaty i znikał...

Parę dni wszakże potrzeba było, ażeby sprowadzić gdzieś w miejsce bezpieczne Arsena Prokopowicza. Mając już dosyć znajomości żeńskich w Berlinie, nie dawał się z razu wziąć na żadną z tych wędek, jakie nań zarzucał Lohndiener, człek wytrawny, cierpliwy i niezrażający się niepowodzeniem. Arusbek rachował na to, że przy spotkaniu z Arsenem mieć będzie nad nim przewagę strachu, jaki obudzi, siły moralnéj i fizycznéj, jednakże radby był mieć kogoś do pomocy... i za świadka. Na biedę nie trafiło mu się nikogo wyszukać, mogącego tę rolę odegrać.
Trzeciego dnia Lohndiener oznajmił, iż pewnéj osobie udało się ściągnąć na schadzkę Arsena do gabinetu w lokalu odległym, przy jakiéjś restauracyi w Thiergartenie. Godzina wyznaczona była wieczorna, ale proszono, by kniaź stawił się jak najrychléj, gdyż pośredniczka użyta do ściągnięcia go tutaj nie życzyła sobie zbyt długo pozostać z tym panem na osobności. Arusbek dla bezpieczeństwa godzinę wprzódy obiecał być na posterunku i czekać.
Z zimną krwią człowieka, dla którego podobna przygoda jest raczéj rozrywką niż ciężarem, kniaź pospieszył w miejsce oznaczone, zapalił cygaro i zasiadł tak, aby, usłyszawszy przybywających, natychmiast mógł się zjawić. Z niecierpliwością poglądając na zegarek... uśmiechając się ze swego figla, przysłuchiwał się kniaź Andrzéj każdemu szelestowi, każdym odmykającym się drzwiom. Godzina już wybiła od dawna, gdy śmiech głośny kobiecy i chrapliwy głos męzki w sąsiednim pokoju oznajmiły mu, że pora działania nadeszła...
Arusbek rzucił cygaro, ręce włożył w kieszenie długiego ciepłego surduta, który miał na sobie, i kapelusz nasunąwszy na oczy, otworzył drzwi... wszedł...
Arsen Prokopowicz właśnie zdejmował futro a pani, z którą przybył, szukała miejsca, by usiąść, gdy nieproszony gość stanął w progu.
Spojrzawszy nań Arsen, krzyknął, że pokój zajęty, to jednak nie poskutkowało. Kobieta, udając strwożoną, zerwała się, pobiegła ku drzwiom i znikła... towarzysz jéj posunął się gniewny wprost za nią, gdy go silném pchnięciem w głąb pokoju rzucił kniaź i drzwi na klucz zamknął...
Oniemiały ze strachu Arsen szukał pod ręką dzwonka, gdy zobaczył wymierzony ku sobie rewolwer i usłyszał po rusku wymienione wyrazy.
— Proszę być spokojnym i hałasu nie czynić... my z sobą mamy do mówienia...
— Ja was nie znam!
— Ale ja was znam, Arsenie Prokopowiczu — spokojnie odparł książę — siadajcie... nie krzyczcie, bo to nie pomoże... Nie przyjdzie nikt a mam się rozmówić potrzeba...
Blady, drzący, przerażony Arsen, zasunąwszy się za stół, czekał, nie wiedząc już, co począć.
Kniaź pistolet zniżywszy, postąpił parę kroków.
— Siadajcie — rzekł — siadajcie...
— Ale cóż to jest? co to jest? napaść! zemsta!! ja was nie znam! — bełkotał napadnięty... — Wy kto jesteście?
— Jestem jak wy Rosyanin — rzekł kniaź — jestem przyjacielem Stanisława Karłowicza, którego prześladujesz, któremu zabiłeś żonę, którego chcecie obedrzeć z majątku... Teraz, spodziewam się, rozumiecie, po co i dla czego przyszedłem rozmówić się z wami.
Arsen zmilczał, powiódł oczyma wilczemi po pokoju. Widocznie szukał sposobu wyjścia z tego niebezpiecznego położenia. Dzwonki były pozawięzywane wysoko a drzwi pozamykane, oknem z pierwszego piętra nie podobna się było wydostać. Zgrzytnął zębami ze złości.
— Darmo patrzycie — rzekł kniaź — to wszystko było przygotowane na wasze przyjęcie, są ludzie na dole i na krzyk nikt nie przyjdzie... Nam się trzeba rozmówić.
Arsen milczał, patrząc z podełba na mówiącego, który siadł, rewolwer wpuścił do kieszeni i powoli zapalał cygaro.
— Po tém wszystkiém, coście wy Stanisławowi Karłowiczowi zrobili i jego nieboszczce żonie, wamby się wprost należało kulą w łeb i kwita... Nie chciałbym się przecie brukać około was, bo taką poczwarę zgnieść, to się człowiek powalać musi...
— A czegóż chcecie? czego wy chcecie odemnie — wybuchnął Arsen — Ja winien? (rozśmiał się) ja winien! Ten człowiek mi z przed nosa wziął kobietę, którąbym był miał, gdyby nie on! Ja ją znałem, onaby była moją. Ten człowiek był przyczyną, że mnie jak zbrodniarza, jak Polaka, jak politycznego (winowajcę) zesłali... Jam przez niego stracił reputacyą, miejsce i żeby nie rozum, nie miałbym chleba kawałka, marzłbym na Sybirze. I ja to im miałem darować a pobłogosławić! I to ja winien! Podniósł głowę. — Mówcież, kto wy taki? Jakie wy macie prawo za niego się ujmować, wy ruski za tego Polaczyszkę, zdrajcę, apostatę... co cara i matkę Rosyą zaparł, choć go łaskami obsypali...
Słów mu brakło, tak pienił ze złości i bił pięścią w stół.
— Kto wy taki? czego wy chcecie odemnie? Co? zabić? To nie u nas! tu was wezmą, choćbyście byli, nie wiem kim, i głowę zetną.
— Zabić was teraz nie myślę, Arsenie Prokopowiczu, odparł kniaź, chyba — no — chybaby już inaczéj się nie obeszło... a jeśliby broniąc się wam wypadło was tu zdusić... mam ręce. Odbędzie się to cicho... Ludzie do doróżki trupa wsadzą jak pijanego, a mnie, nim się tu opatrzą, nie będzie w Berlinie... Tak to już wszystko ukartowano...
Arsen zbladł i widocznie się trząść zaczął.
— No! czego wy chcecie? zapytał zdławionym głosem...
— Czego ja mogę chcieć od was? na teraz tak jak nic... bo słowo z was wziąć, choćby przysięgę na krzyż i ewangelią, na co się to zdało z takim niewiernym poganinem jak wy... Na teraz wy mnie tylko dacie podpiskę... a ja wam moje natomiast słowo, że jeśli do jutra ty i Zamaryn nie wyjedziecie, jeśli nie przestaniesz stawać w drodze Stanisławowi Karłowiczowi — to pojedziesz na tamten świat a nikt nawet wiedzieć nie będzie, jaką drogą.
Na takich ludzi jak ty prawa mało... trzeba siły i surowości ostatecznéj...
I jeszcze ci powiem jedno — dodał kniaź, żeś mnie podziękować powinien, bo mam litość nad tobą. Gdybyś w ręce popadł nie mnie a Stanisławowi, jużby było po tobie. Tenby ci nie darował...
I to sobie pamiętajcie, że ja nie grożę na wiatr i darmo, jeśli zrobicie jeszcze najmniejszy krok a tego trupa Zamaryna nie wyciągniecie ztad precz... wasze dni policzone...
— A co do mnie jakiś tam Zamaryn należy? Ja Zamaryna nie znam!
Kniaź począł się śmiać.
— A ja was przecie z nim na własne oczy widziałem?
— Wy? mnie? gdzie?
— Czekajcie, policzę! we czwartek jechaliście tu, do tego ogrodu po południu.
Spuścił oczy kłamca i zmilkł.
— Ja jestem litościwszy człowiek, niż się wam zdaje, dodał książę, siadaj, bo ci nogi drżą... siadaj a nie lękaj się... Rozmowie nie koniec. Wiem, jak z takimi jak ty ludźmi gadać i robić trzeba interesa. Macie na jednéj stronie... zgubę, na drugiéj zysk... wybierajcie.
— Zysk? jakiż zysk? ruszając ramionami mruknął Arsen.
— Tyś mały urzędniczek, lichoimiec gorżki, to prawda, ale goły, jeszcześ sobie szuby nie poszył na polskim chlebie... Co wydrzesz ludziom, to ci wydrą karty i kobiety... Z podłym inaczéj nie można... Zapłacę!
Arsen podniósł oczy zdziwione ale jakby nagle ogniem jakiéjś chciwości zapalone.
— Co? wy mnie zapłacicie? cóż wy mnie możecie zapłacić?
— Słuchaj mnie, mówisz, że poniósłeś szkodę... że on ci wydarł kobietę a z kobietą majątek...
— Ho! tu wy mnie jéj miliony powrócicie? zawołał Arsen... a to coś ciekawego!
— Milionów tychbyście nie mieli, zatkam ci jednak chciwe gardło, abyś milczał i szedł precz... rzekł kniaź. To mówiąc sięgnął ręką do kieszeni. — Dam ci dziesięć tysięcy rubli, żebyś zapomniał, że Stanisław Karłowicz żyje...
— No! fałszowanych! żeby mnie potém w kozę wpakowali za nie! ta! nie głupim! rzekł Arsen. — Już ja to widzę, z kim do czynienia mam.
— Nie, wy tego jeszcze nie wiecie i nie miarkujecie, odparł kniaź, że wasze życie w moich rękach i miłosierdzie mam tylko nad wami. Dosyćby mi było wziąć was za szyję, parybyś nie puścił... Doróżka stoi i czeka na waszego trupa... A chcecie znać siłę moję?...
Wyjął kniaź talara srebrnego z kieszeni i — rozłamawszy go na dwoje, rzucił na podłogę.
Arsen się odsunął krok... oczy jego biegały błędne po pokoju, szukając napróżno ratunku... Kniaź śmiał się.
— Słuchaj ty, rzekł — chcesz dziesięć tysięcy rubli, żebyś precz Zamaryna wywiózł i sam o tém na wiek wieków zapomniał?
— Gdzież te pieniądze? pokażcież pieniądze! szepnął złamany jakoś Arsen, — co począć przeciwko sile?
Kniaź dobył powoli wiązkę biletów, oznaczonych jeszcze firmą Magnusa, od którego je wziął, i położył je przed Arsenem, któremu się widocznie w głowie mąciło. Spojrzawszy na nie, począł się uśmiechać, wyciągnął rękę nieśmiałą, pomacał i cofnął... Ruszał ramionami.
— A co ja z Zamarynem pocznę? co ja jemu powiem? rzekł cicho.
— Powiesz mu to, co prawda, dodał Arusbek, że po jenerałowéj nie weźmie nic, bo nic po niéj nie zostało. Wszystko oddała i straciła za życia. Zamaryn już o tém wie...
— Oj! sprawiedliwi ludzie! — począł bojaźliwie ale ze złością tłumioną Arsen — wy mnie nazywacie ladakim a sami to bronicie grabieży? po co on ma brać po niéj? Czy to sprawiedliwie? Mnieby Zamaryn był dał piętnaście tysięcy...
— Ja ci daję piętnaście, trutniu — zawołał książę — i ostatnie słowo moje książęce... że cały ztąd nie wyjdziesz... jeśli mi się będziesz spierał... a zmiotę cię jako szalonego psa, jeśli nie dotrzymasz słowa.
W tych wyrazach tylko słowo książęce uderzyło Arsena mocno.
— Słowo książęce? — zapytał — jakie książęce?
Arusbek wyjął kartę wizytową i rzucił ją na stół, oczy ciekawe wlepił w nią Moskal i po chwili podniósł na niego... pomilczał jakiś czas...
— Wy? kniaź Andrzéj!... wy! moglibyście, jeśli nim jesteście, dać i trzydzieści tysięcy rubli, w waszéj kieszeniby tego znać nie było a ja biedny człowiek.
Kniaź z pogardą odrzekł. — Ani grosza ci nie dam więcéj.
— No, cóż robić skrzywdzonemu, nieszczęśliwemu — począł Arsen — co robić! Czyja siła... tego prawda! Ja z wami ani na dłonie ani na wpływy i znaczenie walczyć nie mogę... muszę zrobić, co zechcecie...
Kniaź dobył jeszcze wiązkę asygnat i, nie mówiąc słowa, rzucił je na stół. Na biurku obok był papier, kałamarz i pióra.
— Weź i pisz pod dyktowaniem — rzekł Arusbek rozkazująco.
Arsen był posłuszny.
— Ja Arsen Prokopowicz... (pisz nazwisko i czyn i wszystko) dyktował powoli kniaź — zeznaję tém pismem mojém, żem wziął od kniazia Arusbeka piętnaście tysięcy rubli srebrem za to, bym przestał prześladować Stanisława Karłowicza Zbyskiego, któremum żonę zabił...
— Ale ja jéj nie zabiłem — rzekł Arsen.
— Pisz, vo ci dyktuję...
i jeżeli słowa mojego nie dotrzymam a Zamaryna nie odciągnę i nie wyrzeknę się wszelkich intryg przeciwko niemu... wolno mnie kniaziowi Arusbekowi jak psa zabić.
— Jak psa? pozwól książę — jak psa? Na cóż tu psa mięszać? — uczynił uwagę Arsen.
— Pies więcéj wart od ciebie — odparł kniaź — ale pisz psa... nie jesteś przez to skrzywdzonym... Pisz wyraźnie psa... ja tak chcę... Przecież za to płacę...
Arsen napisał, podpisał, zasypał piaskiem i podsunął papier księciu, gdyż w téj chwili, uszedłszy nietylko niebezpieczeństwa ale jeszcze obłowiwszy się tak niespodzianie, był prawie szczęśliwy. Obelgi go wcale nie bolały... nie było ich wyżéj jak za tysiąc rubli wedle jego ceny, czternaście czystego zysku. Zamaryn go téż wcale nie obchodził. Zaczął powoli zgarniać tysiącorublowe paczki i od niechcenie je liczyć. Wróciła mu krew zimna.
Arusbek schował pismo do kieszeni.
— Jutro wyjedziesz z Zamarynem razem z Berlina i zapomnisz, że jest Stanisław Karłowicz na świecie. Proszę cię, nie zmuszaj mnie do tego, żebym ci własną ręką kark kręcił. Gdybyś się kiedykolwiek spotkał z jenerałem, masz natychmiast wyjechać... A teraz — dodał Arusbek, otwierając drzwi — ruszaj i pamiętaj... ręce mam silne, widziałeś... no... i długie, dosięgną one daleko...
Drzwi już były otwarte, Arsen Prokopowicz mógł wyjść, strzymał się dobrowolnie.
— Sądź sobie kniaź, jak chcesz o mnie — odezwał się wysłodzonym głosikiem, ale czyż możecie mnie mieć za takiego łajdaka, żebym ja, pieniądze wziąwszy za interes, nie zrobił? No! trafiali się u nas i tacy! a mnie nikt tego nie zada, żebym ja zdradził kogo tak podle pieniądze wziąwszy... Gdyby się tak działo, przyszłoby w Rosyi z głodu umierać... Wzięte — święte! — szepnął z uśmiechem, a widząc, że kniaź nic nie odpowiada, pokłonił się i wyszedł.
Powiódł za nim oczyma Arusbek i zmęczony tą sceną, padł na kanapę.
Zabierał się wyjść, ale mu jeszcze myśli zburzone wirowały po głowie, gdy wśród téj zadumy posłyszał szelest jedwabnéj sukni w progu. Strojna bardzo wytwornie kobieta, młoda i dziwnie piękna, weszła po cichu, drzwi zamykając, do pokoju. Kniaź zerwał się na jéj widok... Ona szła z uśmiechem ku niemu...
Strój i twarz wcale nie zapowiadały jednego z tych stworzeń pospolitych, które się tak tłumnie na ulicach Berlina spotyka. Była to jasna blondynka z główką puklami włosów otoczoną, z niebieskiemi, słodziuchnemi oczyma, z uśmiechem łagodnym i pieszczonym na ustach. Ubrana wytwornie, okryta atłasem, koronkami, futerkiem, klejnocikami błyszczącemi lecz ułożonemi ze smakiem, wyglądała raczéj na zabłąkaną panią dobrego towarzystwa niż na — co innego.
Ruch był wdzięczny, postawa zręczna, ukłon i minka nie raziły zalotnością, owszem była w nich jakaś dziecinna skromność i obawa.
Kniaź, wielki kobiet wielbiciel, wpatrzył się zdziwiony w to niewytłómaczone zjawisko...
— Przepraszam za natrętność moję — odezwała się uśmiechając kobieta — książę mi daruje... byłam ciekawa jak kobieta... kogoś, co w naszych prozaicznych czasach odgrywa żywe sceny z dramatów... Jestem... a! jestem tą nieszczęśliwą, któréj użyto, aby tu sprowadzić tego pana... nieznajomego mi.. I jakże? udało się księciu? mam powinszować?
Arusbek stał jeszcze pod czarem wdzięku i głosu...
— Ale któż pani jesteś? na Boga! i byćże może?
— Ja jestem... córką Franza Echtmüllera, którego książę użyłeś do téj sprawy... Jestem artystką teatru... występuję w teatrzyku Woltersdorfa... póki mi się nie uda przejść na Friedrich-Wilhelm-Städtisches... początki są tak trudne! Mój ojciec nie mógł już sobie dać rady z tym panem... musiałam mu pomódz trochę! Ależ miałam strachu wiele, wiele!
Zaczęła się śmiać.
Arusbek zrozumiał wreszcie, iż zapewne za strach ten i poświęcenie wypadało się wywdzięczyć. Miał właśnie kilkanaście frydrychsdorów w kieszeni i z nieśmiałością je wydobył. Na sam ruch ten domyślając się snać, o co idzie, artystka cofnęła się zarumieniona.
— A! mości książę! — rzekła — teraz dopiero widzę, jak niedobrą grałam rolę!... dla miłości sztuki! Wierz mi książę... tak! tylko dla miłości sztuki... i przez dziecięcą ciekawość...
Jeszcze większe zdumienie ogarnęło Arusbeka i znalazł ją ładniejszą jeszcze z tym rumieńcem i wstydem, choć mimowolnie pomyślał sobie, że i to wszystko musiało być komedyą jeszcze...
— Miałam — poczęła wracając jakby do siebie artystka — na wszelki przypadek rewolwer w kieszeni... Tu dobyła go i pokazała. — A jednak — kończyła — gdyś książę wchodził, o mało już nie omdlałam ze strachu...
Arusbek nie wiedział, co mówić; patrzał, patrzał na śliczne oczy niebieskie i nie mógł się nasycić niemi.
— Wiesz pani — rzekł — pomogłaś mi do spełnienia dobrego uczynku, jestem w téj chwili szczęśliwy, bom przyjaciela uratował... a jednak... proszę mi wierzyć, nie wiem, czym szczęśliwszy z tego, com dopełnił, czy żem panią zobaczył.
— A! to już doprawdy! tak pospolite pochlebstwo, że nigdybym go się po księciu nie spodziewała, — książę widocznie bierzesz mnie, a! niestety! za kogoś takiego, któryby powinien był być na mojém miejscu... Rumienię się z odegranéj roli.
— Daj mi pani rączkę na znak dobréj przyjaźni! — zawołał Arusbek — i rozstańmy się bez urazy...
Po chwili wahania piękna panienka wyciągnęła rękę zarumieniona i ukłoniła się do wyjścia. Ojciec jéj od dawna stał w progu, dopiero go teraz zobaczyli.
— No, prawda — rzekł cichym głosem — że się księciu udało... moja biedna Mina miała dosyć strachu! ale téż raz w życiu grała rolę w żywym dramacie!
— Dziękuję za pomoc — przerwał kniaź — bądźcie pewni, że to, co się tu stało, jest dobrym uczynkiem. Jednakże nie radziłbym pięknéj Minie, nawet z rewolwerem drugi raz takiego próbować występu..
— O! proszę pana! — rzekł ojciec — przecież ja byłem ot tu za drzwiami... a książę czekałeś pod drugiemi i nic przykrego doświadczyć nie mogła... A! prawda! mości książę, że się mam czém pochwalić, córka Echtmüllera wygląda jak księżniczka... piękniejsza daleko od Lukki, gra na fortepianie jak Tausig, śpiewa jak panna Nilson, do któréj mówią, że jest podobna... i ręczę, że jak Lukka wyjdzie przynajmniéj za barona...
Rozśmiał się stary, klepiąc ją po ramieniu. Dziewczę się śmiało, wdzięcząc do ojca a Arusbek stał jeszcze osłupiały.
— Gdyby nie panna Michalina — rzekł w[1] jużby było po mnie; musiałbym się poprzyjaźnić z państwem Echtmüllerami!


Wypadek ten cały a szczególniéj spotkanie z piękną Miną Echtmüllerówną byłby prędko wyszedł z pamięci Arusbeka, którego wspomnienia obfitowały w podobne przygody, gdyby wrażenie piękności téj nie stało się dla kniazia probierzem najlepszym jego miłości dla Michaliny. Dotąd choć się serdecznie w niéj kochał znał nadto siebie, ażeby to uczucie brać na seryo, pewien był prawie, iż ono zgaśnie, gdy nowa jaka piękność błyśnie przed jego oczyma. Rozmowa z Miną, młodociany jéj wdzięk, urok téj ślicznéj twarzyczki nietylko że nie rozczarowały kniazia, ale po raz pierwszy zrodziły w nim uczucie jakieś nowe, — czysto artystycznego uwielbienia dla piękności, nie poruszając serca. Dało mu to do myślenia wielce.
Wszedł do salonu pułkownikowéj, szukając oczyma Michaliny; porównanie z tą różyczką pólną nietylko że nie zgasiło jéj wdzięku, ale go jeszcze podniosło... Kniaź sam się serca swojego przestraszył.
Michalina siedziała z książką w pierwszym pokoju... uśmiechnęła mu się, wyciągając rękę...
— Gdzież to książę bywał i dla czego tak strasznemi na mnie patrzysz oczyma?
— Strasznemi nie ale przestraszonemi — poprawił cicho, siadając przy niéj kniaź Andrzéj.
— Któż to tak nastraszył?
— A! pani!
— Ja? ja? miałażbym tę władzę, o któréj nie wiedziałam wcale?
— I tę władzę i wszystkie władze, jakie tylko mieć można — rzekł Arusbek smutnie.
— Grzeczność, za którą nawet dziękować trudno... tak w nią nie wierzę.
— Czy pani mówisz prawdę?
— Najprawdziwszą, nie czuję w sobie téj potęgi, jaką mi pan przyznajesz...
— Niestety — ja ją czuję!
— Mości książę! to zły doprawdy nałóg, petersburgski może, prawić tak przesadne grzeczności kobietom...
— Pani! proszę mnie nie wyzywać! mogę powiedzieć coś, co panią przestraszy!
— Mnie? ale ja jestem nieustraszona! rozśmiała się Michalina.
— Szczęście pani, żem ja w téj chwili przelękły — odezwał się kniaź... nie śmiem...
Popatrzał na nią i westchnął — Michalina zarumieniła się mocno, rzuciła książkę, wstała z krzesła i zawołała głośno.
— Mamo, książę przyszedł...
— A! gdzieżeś to książę bywał? odezwała się z drugiego pokoju pułkownikowa — witamy! czy już interesa skończone?
— Zupełnie — odpowiedział kniaź — moje, cudze, wszystkie, teraz znowu wolny i swobodny i szczęśliwy z méj swobody składam ją u nóg pań moich...
— My jéj wam nie odbierzemy! zaśmiała się pułkownikowa.
Arusbek szepnął Michalinie —
— Pani także?
Ruszyła ramionami.
— Co tam państwo szepczecie! dokończyła wchodząc staruszka, książę mi bałamucisz pannę Michalinę.
— Nie — pani, cale przeciwnie — ja niestety! jestem zbałamucony...
W takiéj rozmowie, dziwnie często dwuznacznéj z dobrą wolą i mimo woli, spłynęła godzina... Spodziewano się z powrotem jenerała, siedziano więc dłużéj niż zwykle; pułkownikowa wchodziła i wychodziła z pokoju, w którym kniaź dworował przy Michalinie, a dziś i śmielszy i lepiéj usposobiony do rozmowy niż od dawna. Zdawało się, iż po kilkakroć chciał był już odejść i nie mógł, coś go powstrzymywało i ciągnęło nazad... Patrzał na Michalinę, siadał znowu i wzdychał.
— Książę dziś jesteś w jakimś dziwnym humorze — odezwała się wreszcie Michalina — nie posądzam go o obiad w dobrém i wesołém towarzystwie, ale to rozpogodzone czoło i ten świąteczny uśmiech na ustach...
Kniaź parsknął. — Zgadłaś pani, że jestem szczęśliwy, ale upoiło mnie doprawdy nie wino szampańskie, tylko pociecha rzadko w życiu trafiającego się dobrego uczynku, a potém?... chcesz pani wiedzieć koniecznie? — oczy twe pani! usta twoje...
— A! doprawdy tego to już zanadto! — ofuknęła Michalina, patrząc na niego z wyrazem wyrzutu — czyż to się do mnie tak mówić godzi?
— Gdybym mówił inaczéj — rzekł Arusbek — panibyś mnie nigdy zrozumieć nie chciała... a ja chcę być zrozumianym nareszcie...
— Aby być zrozumianym, trzeba mówić rozumnie — dodała panna.
— Rozumnie? jak? poważnie, otwarcie... jasno? nie prawdaż?
— Tak jest, to najlepiéj.
— Upoważniasz mnie pani do powiedzenia nawet — nawet niedorzeczności...?
— O! nie! nie... mów książę.. ale...
— Bez ale...
Arusbek wyciągnął rękę drżącą ku niéj i błagająco spojrzał i siadł naprzeciw u stolika. Pochylił się, zniżył głos.
— Wiem, pani droga, że gdy się Rosyanin Polce oświadcza, popełnia niedorzeczność... bo któraż Polka krwawą dłoń kata ująć zechce... i serce przyjąć pałające nienawiścią dla jéj braci... Ale ja, przysięgam ci pani, krwi nie rozlałem niczyjéj, a w sercu mam dla narodu twego tylko poszanowanie i miłość. Wolno mi więc może powiedzieć... że cię kocham, pani, że cię wielbię, żeś mi do życia potrzebna... i że błagam, byś mnie nie odpychała...
Wszystko to jakby wielki ciężar prędko wypowiedział gorąco i, wlepiając w nią oczy, zamilkł. Michalinie się łzy kręciły na powiekach, przez stół milcząc podała mu rękę..
— Czekaj książę — szepnęła — uderzyłeś mnie słowami swemi jak piorunem, daj mi myśli pozbierać.
Arusbek milczał poważny ale obawa malowała mu się na twarzy.
Michalina zdawała się walczyć z sobą.
— Wyjątkowe położenie nasze — odezwała się po cichu, niewyraźnie — zmusza do niezwyczajnych form, słów... sama nie wiem... nie potrafię powiedzieć... Zrozumiesz mnie książę... Jestem wam wdzięczna... i — jestem... i byłabym waszą... o! z duszy... ale dzieli nas... dzielą nas — (jąkała się biedna) światy, przepaście... stósunki... prawa! wszystko...
Odetchnęła, kładnąc rękę na czole, i zwolna mówiła daléj.
— Nigdy się nie powstydzę mojego uczucia, szacuję cię — kocham... (Spuściła oczy i rumieniec twarz jéj okrył) ale... ale — twoją być nie mogę!
Arusbek zerwał się z siedzenia, dała mu znak, aby usiadł.
— Posłuchaj mnie, rzekła — bądź cierpliwym, wierzę w twoję miłość, czuję, że moja wypełni te próżnie, które koło nas położenie nasze stworzy... lecz — książę! jam Polka — ja nigdy dla samolubnéj miłości nie wyrzeknę się spadkowych wspomnień narodu, wiary méj, języka, narodowości. — Jakież będzie życie nasze... jakieby było, powiedzieć chciałam?...
Arusbek miał się odezwać, Michalina dała mu znak, ażeby słuchał.
— Nie mów mi książę, iż się wyrzeczesz dla mnie swoich i tego, co cię wykołysało — nie! jabym nie przyjęła ofiary świętokradzkiéj a ty nie powinieneś jéj czynić. Upadłbyś w moich oczach... dla chwilowego szału składając w ofierze, czém żaden człowiek frymarczyć nie powinien, nie może... Co za życie! a! nie! nie! podajmy sobie dłonie i powiedzmy sobie, do zobaczenia na lepszym świecie, gdzie duchy wyzute z tych więzów ziemi... będą wszystkie razem... w lazurowych pływać eterach...
Uśmiechnęła się niby smętnie, niby szydersko i ironicznie, mówiąc te słowa, ale łza kręciła się w jéj oku...
— Słuchałem pani, rzekł kniaź — raczże mnie posłuchać chwilę... Na wszystko, co pani mówisz, zgoda... a jednak na ostatnie — nie! — Tak jak dziś jest w Rosyi, być nie może lub Rosya spodli się i upadnie w gruzy. Wierzę w lepszą przyszłość mojéj ojczyzny, w chrześciańskie uczucie, które ją ożywia. Nim jutrzenka nowego dnia zabłyśnie — ja chwilowo dla ciebie, pani, rzucę mój kraj... wyniesiemy się, gdzie zechcesz... Ja zostanę przy méj wierze, ty przy swojéj... i bez apostazyi zgodzimy się w jedném pojęciu ewangelii. Pod dzisiejszemi prawami Rosyi związek to niemożliwy, czuję to... lecz jeśli mam twe serce...
— Mamyż się oboje wyrzec ojczyzny? Stworzyż nasza miłość nową? zawołała Michalina — a! nie, ja nie mogę przyjąć téj ofiary... Rozstańmy się dobrymi przyjaciółmi ale nie próbujmy, co niemożliwe.
Spuściła oczy na książkę: Arusbek drzał i chwycił rękę jéj w dłonie, do ust ją niosąc. — Nie! droga panno Michalino! daj mi tylko serce, reszta musi się stać tak, abyś była szczęśliwą... Żadna ofiara dla ciebie ciężką mi nie będzie...
Żyłem długo samotny, ciężyło mi życie, byłem bliskim odebrania go sobie z rozpaczy. Tego serca i towarzyszki, któréj szukałem po całym świecie, nie znalazłem nigdzie. U nas kobieta jest jeszcze niewolnicą lub zalotnicą, dusza w nią nie wstąpiła jeszcze... jam potrzebował i serca i umysłu, któryby z moim był zgodnym... znalazłem go nareszcie... a jeśli mam utracić — klnę się ci na Boga — życia nie chcę...
Michalina ujrzała w oczach jego taką energią, że się ulękła...
— Dziś późno... rzekła — pomówimy o tém jak dobrzy przyjaciele... dajmy się sobie wzajemnie uspokoić, namyślić... idź książę, idź, pułkownikowa drzemie... dobranoc...
Wypędzony tak dobrotliwie Arusbek wyszedł rozmarzony, oszalały, wesół, szczęśliwy... wrócił do mieszkania i zapomniawszy, gdzie był i co się z nim działo, chodził do rana... aż zmorzony snem, jak stał, w sukniach rzucił się na łóżko i usnął.
Nazajutrz, gdy o białym dniu przypomniał sobie całą wczorajszą rozmowę, wydała mu się jakby snem gorączkowym. Chciał co najprędzéj zobaczyć Michalinę i lękał się jéj... Gdy godzina zwykła nadeszła, zawahał się już w korytarzu, tak mu biło serce i drżała ręka, którą sięgał do klamki. Zdało mu się, że ona się rozmyśli i odepchnąć go musi. Wszedł naostatek... pierwszy rzut oka przekonał go, że Michalina była zupełnie spokojną i twarz miała wypogodzoną, na oczach tylko pozostały jakby ślady obmytych łez — choć źrenice patrzały pogodnie. Pułkownikowa mówiła o synie, trochę się już niepokojąc o niego... Zwykle wychodziła ona często z pokoju i zostawiała księcia sam na sam z Michaliną; tego dnia trafiło się dziwnie, iż ani na chwilę nie rozłączyła się z niemi, tak że mimo najgorętszego pragnienia i zabiegów Arusbek słowa poufnie powiedzieć jéj nie mógł. Widoczném było, że i ona téj rozmowy unikała. Nie zdało się to dobrym znakiem księciu, ale przecież wmawiał sobie, że nadzieja nie była straconą. Cały ranek przeszedł tak na obojętnéj pogadance, w któréj pułkownikowa żywsza niż zwykle uczestniczyła. Mówiono wiele o jenerale, o projektach na przyszłość... o Berlinie, o Polsce... Książę opowiadał całkiem nieznane anegdoty ze swego świata, które go mogły w trochę lepszém, niż pospolicie malowany bywa, — wystawić świetle.
Sądził, że późniéj pułkownikowa zostawi ich samych, choćby na tyle czasu, iżby jéj mógł powtórzyć — niewyczerpane owe — kocham ciebie! którego usta nigdy dosyć się napowtarzać nie mogą. Niestety! musiał tę pieśń śpiewać tylko oczyma i milczeć.
Po obiedzie panie same wyjechały do sklepów, Arusbek wyszedł na przechadzkę. Gdy do domu powrócił, zastał już jenerała. Żeby mu tym razem rad był bardzo — trudno przypuszczać; nie wiele on przeszkadzał, ale zawsze wolałby być sam, pókiby rzeczy się nie wyjaśniły, stalszéj jakiéjś nie przybrały postaci. Postanowił nawet nie mówić mu nic, choć zwykle żadnych dla siebie tajemnic nie mieli.
Powitali się serdecznie wszakże, bo jest to prawdą niezapartą, że się kocha zawsze człowieka, któremu mieliśmy sposobność uczynić dobrze, tak jak zwykle nienawidzi się tego, którego się pokrzywdziło. Jenerał rzucił mu się w ramiona...
— Cóż przywozisz? spytał kniaź.
— Co? trochę bólu i zawodu — odparł Stanisław... wielką niepewność i znużenie, ani promyka radości.
— Byłeś i poznałeś Wielkopolskę?
— Wracam ztamtąd... nie mogę powiedzieć, bym ją poznał, bo się kraj nie poznaje w przelocie... ale, wierzaj mi, że pierwsze wrażenie, jakie wywiera człowiek i kraj, często bywa najzgodniejsze z prawdą. Instynktowo chwyta się znamiona życia, które w duszy składają się na całość. Wrażenie, jakie odebrałem... smutne — bolesne, straszne. Nie dla mnie! a czyż mi o siebie chodzi! Znam teraz mniéj więcéj choć z zewnętrznych rysów cały ten kraj, który składał niegdyś Polskę i który my w sercach naszych na przyszłą Polskę wiążemy... Mój Boże! przerażającaż to całość... Wszystko się rozprzęga, rozpada... rozbija... Nie nas już dzielą, my się rozlatujemy na kawały i wiekowy prąd niesie nas na skały... Żadnéj siły już... chęci, nadzieje, tęsknoty... mistyczne i zabobonne wiary w coś niepochwyconego... Każdy coś ratuje, co mu się zda najdroższém... ale nie ma wodza, głowy, organizacyi i nie ma — nie ma ofiary! Duma i samolubstwo wichrzą na zagubę... Biedna Polska! Biedna Polska!
Jenerał ręce załamał.
— Jak z palącéj się Troi każdy swe penaty wynosi — mówił jakby do siebie — ten katolicyzm najskrajniejszy, ów najskrajniejszy sceptycyzm, jeden wolności godło, drugi despotyzmu pragnienie... niektórzy ratują swe tarcze herbowne i zgniłych przesądów szczątki... Jątrzy obraz płonącego grodu i ucieczki pierzchliwéj. — A u wrót nieprzyjaciel, który zarzuca pęta, pieści i grozi, by jak najwięcéj niewolnika pochwycił.
— Daj pokój — przerwał Arusbek — widzę, że cię coś osobiście dotknęło i przez pryzmat własnego bólu widzisz wszystko krwawo a czarno... uspokój się. Tak źle może nie jest. To, co ty zwiesz popłochem i rozbiciem, jest może szeregowaniem się i kupieniem sił nowych. Nic podobniejszego do rozsypki nad zbieranie rozpierzchłych...
— Daj Boże! — westchnął i lakonicznie skończył jenerał.
— Matka czekała na ciebie niecierpliwie — rzekł Arusbek.
— Tylko matka? — spytał Stanisław. Zapytanie to jak gorący nóż przeszyło pierś księciu.
— Jak to — rzekł — tylko matka? — ją téż!
— I na tém koniec? — zapytał Stanisław.
— A! no jeśli chcesz, pannie Michalinie byłeś równie pożądanym, boć i ona ci jest przyjazną, o tém wątpić nie możesz.
Jenerał przeszedł się parę razy po pokoju.
— Wiesz Andrzeju — rzekł — że mi na jedno przynajmniéj podróż się ta smutna przydała. — Przed tobą mogę się spowiadać bez ogródki. Ty wiesz, że matka mi od dawnych lat swata pannę Michalinę, że to najgorętsze jéj serca życzenie, abyśmy się pobrali. — Przyswoiła ją sobie w duchu dawno za córkę i synowę. Długo opierałem się temu... Przyznaję się teraz do téj ślepoty, żem Michaliny ocenić nie umiał, że od tego narzuconego szczęścia broniłem się, obawiałem się go. Ta podróż przekonała mnie tęsknotą, jakiéj doświadczyłem po Michalinie — że — niestety! nie śmiéj się ze mnie — ja ją kocham.
Arusbek tak dalece nie miał ochoty śmiać się, iż pobladł jak ściana, oczy w niego wlepił, oniemiał...
— Ty — ją — kochasz? — wyjąknął powoli.
— Tak jest, mój Andrzeju — dodał jenerał — a ty, co ją cenić umiesz, najmniéj pewnie dziwić się będziesz temu. Teraz dopiero jaśniéj zajrzałem w serce moje...
Zatrzymał się chwilę i — dokończył ciszéj:
— Pytanie, czy ta, któréj ja tak długo ocenić nie umiałem, odpychając szczęście, które mi samo leciało w ramiona, nie czuje teraz dla mnie raczéj wstrętu i niechęci jak przywiązania?
Książę nie mówił słowa, oczyma tylko pożerał jenerała i chwytał wyrazy wychodzące z ust jego z jakąś rozpaczliwą ciekawością.
— To mnie pociesza — rzekł Stanisław — iż Michalina jest prawdziwie aniołem dobroci i poświęcenia. Choćby była obojętną... wiedząc, jak matka moja tego pragnie, zdecydować się może... a ja — pewien jestem, że kiedyś, późniéj, trochę u niéj wybłagam serca... Będę na to pracował...
Zamilkł a widząc, że kniaź zmięszany nie odzywa się, rzucił mu —
— Cóż ty na to?
— Ja? no — nie wiem! To są wasze prawie familijne sprawy, w których mi trudno coś wyrzec... Obca ręka stósunków tych tknąć nie może i nie powinna...
Przyznam ci się tylko — dorzucił ciszéj — że niezmiernie się dziwuję, iż tak późno — tak późno ozwało się w tobie serce...
— Mój drogi, każde serce ma swe obyczaje właściwe — odpowiedział Zbyski — ja jestem... jakżeby to powiedzieć — zamknięty, chłodny na pozór, we mnie długo fermentuje każda myśl, nim wybuchnie — każde uczucie —
Zastukano do ściany od pokoju pułkownikowéj, był to znak, że panie wróciły i że matka dopominała się o syna. Poszli razem.
Na pół drogi w kurytarzu Arusbek się namyślił. — Wiesz co — rzekł — idź na teraz sam... ja wam będę zawadzał, przyjdę późniéj... tak lepiéj.
— Ale proszęż cię, Andrzeju! — począł jenerał — chodź! cóżto znowu...
Kniaź już zniknął, Zbyski zatrzymał się chwilę i poszedł do matki. Gdy w pokojach pułkownikowéj czułe powitanie i gwar wesoły się rozlegał, bo i Michalina czuléj niż zwykle przyszła pozdrowić przybyłego, Arusbek chodził zasępiony, przybity po swém mieszkaniu. Niespodziane zwierzenie się przyjaciela rozbiło mu szczęścia nadzieję. Potrzebował się namyśleć. — Nie byłoż to najohydniejszą zdradą, wprowadzonemu przez niego, wyrwać mu szczęście, odebrać serce kobiety, którą kochał? Lecz tyle razy sam Zbyski, pytany i wybadywany przez niego, odpowiadał mu zawsze, iż Michaliny nie kocha wcale. Zkądże właśnie w téj chwili rozgorzało mu serce, aby przyjaciela postawić na tém rozdrożu między miłością a przyjaźnią, szczęściem a poświęceniem?
— Fatalizm jakiś! zawołał w duszy Arusbek — fatalizm, co wszędzie nas pcha do walki z sobą, nawet gdy dłonie przyjaźń złączyła, fatalizm, który każe nam nieść niepokój z sobą i zdradę, gdybyśmy chcieli miłość im dać i serce!! Fatalizm... Co on pomyśli o mnie! Co ludzie i świat powiedzą!
Rozśmiał się, zgrzytając zębami.
— No — ale nie o mnie idzie jednego — dodał — a jeśli ona mnie kocha! Wszak wczora podała mi rękę i powiedziała to czarowne słowo... Mamże ja prawo ją poświęcić dla jakiéjś fałszywéj delikatności? byłżeby on z nią, ona z nim szczęśliwą, gdy miłość ich nie łączy?... Godziwąż będzie z méj strony ofiara z dumy pochodząca, nie siebie samego, ale jéj! jéj!
A! oszaleć potrzeba! zawołał, łamiąc ręce — oszaleć! I przyszedł mi to wyznać z naiwnością dziecięcia, właśnie w téj chwili!
Przekleństwo jakieś! Czemuż nie powiedział mi o tém wprzódy, nie śmiałbym był jéj mówić nic. — Tak! on sam nie wiedział o tém, że kocha! Miłość objawiła ma się dopiero wówczas, gdy przeznaczenie chciało, by mi żelazną zaporę położyła na drodze...
Chodził tak długo, wreszcie zmiarkował, że dziwnieby się jenerałowi wydawać mógł, gdyby tak sam pozostał. Napił się wody, ułożył twarz spokojną i poszedł.
Zastał matkę i Michalinę otaczające Stanisława, który im coś ze swéj podróży opowiadał... wsunął się po cichu, prawie niepostrzeżony i stanął skromnie na uboczu...
— Cóż teraz poczniemy, mówiła matka... gdzie się podziejemy? mój Stasia! A! dosyć! dosyć już tego tułactwa twojego... trzeba, choćby nam było nie dobrze, gdzieś się do kawałka swojéj ziemi przyczepić! Nigdzie raju nie ma! nigdzie szczęścia... lecz kątek cichy się znajdzie. Nie chcą nas ludzie? wszak żyć możemy w pośród nich a bez nich — gdy późniéj przekonają się, zobaczą, że jesteśmy nie tak źli, jakby sądzili — przyjmą nas może...
— Wrócimy więc już chyba do Galicyi — rzekł jenerał — kraj to rozleglejszy i mniéj zamknięty dla obcych. Nie przyjmą nas gościnnie, trudno tego wymagać, ale nie popchną téż może. Tu... a! nie! nie!
Matka smutnie spojrzała na niego.
— To są skutki długiego tułactwa — rzekła — człowiek się odzwyczaja od rzeczywistości a żyje ideałami, które sobie tworzy i nosi w piersiach ojczyznę nie taką, jaka istnieje, ale jakiéjby pragnął... A świat — ziemia i — Polska nasza... ideałem nie są...
Cóż książę mówisz na to? zwróciła się ku milczącemu pułkownikowa.
— Ja? ja tu głosu nie mam... je me récuse — sądzić nie mogę..
— Ale serce przyjaciela...
Arusbek rękę położył na piersi i potrząsnął głową...
— Serce śle tylko życzenia! radzić nie śmie!


Tak cały ten dzień przeszedł a Arusbek nie miał czasu ani zręczności pomówić z Michaliną; przybity, widocznie strapiony powrócił razem ze Stanisławem do mieszkania. A że zwykle był dosyć dobréj myśli i drugich jeszcze rozweselał, uderzyło to jenerała.
— Co ci jest? — spytał.
— Nic, głowa mnie trochę boli, czuję się nie zupełnie zdrowym...
— Cóż? powietrze ci nad Spreą nie służy?
— Nie wiem, czuję się już znużony.
— Tobie bo długo w jednym żywiole wytrwać trudno?
— Sądzisz? — zapytał Arusbek — a! no — może! może!
Zamilkli.
— Nie zgłaszał się tu Zamaryn? — spytał Stanisław. — Wspomnienie i twarz tego człowieka jak zmora mnie dusi...
— Nie — nie było go tu! listu téż nie ma żadnego i — jeśli się nie mylę — ktoś mi mówił — tak — słyszałem, że Arsen Prokopowicz i on podobno wyjechali...
Wiesz, że chciałem się z Arsenem rozprawić, ale — umknął.
— Może się tylko przyczaił.
— Nie — stało w jakiéjś gazecie, że do Warszawy odjechał.
— Z Panem Bogiem. — O Zamarynie jednak nie czytałeś?
— O nim? nie. — Sądzę wszakże, iż może nie dostrzegłem wzmianki o jego wyjeździe. — Musiał wyjechać...
— Z czego wnosisz?...
— Z tego samego, że się nie zgłaszał.
— Wiedzieć mógł, że mnie nie ma...
— Zresztą — nie wiem!
Rozmowa na tém się skończyła.
Nazajutrz kniaź wstał istotnie tak blady i zmieniony, iż go o chorobę posądzić było można. Milczący siadł do książki i zrazu nie miał się ochoty ubierać, zmienił jednak zdanie, odział się żywo i zdawał oczekiwać na coś...
Nikogo nie zdziwiło w hotelu, iż przez kelnera posłał kartkę do panny Michaliny. W niéj były tylko dwa słowa — prosił o posłuchanie tego dnia na osobności, choćby na minut kilka.
Odebrał na książce ołówkiem napisane — Je ferai mon possible.
To go uspokoiło. W istocie najnaturalniéj w świecie mogło się to stać, bo jenerał często miał coś do pomówienia z matką sam na sam, a gdy z sobą po cichu rozmawiali, nic nie przeszkadzało Michalinie wyjść z nim do drugiego pokoju... Sto razy się tak składało.
W zwykłéj godzinie obydwa poszli do salonu. Pułkownikowa była w najlepszym humorze, chociaż podróż ją męczyła a drogę mieli przed sobą konieczną... Arusbek dopatrzył chwilę sposobną i, rozmawiając o rzeczach obojętnych, wysunął się z Michaliną do drugiego pokoju. Jenerał, który nigdy na to nie uważał, teraz wyjrzał za niemi i zobaczył ich we framudze okna stojących naprzeciw siebie, rozmawiających po cichu. Na twarzy Arusbeka dostrzegł zwykłego uśmiechu, Michalina zdawała mu się zakłopotaną jakoś... Nie uderzyło go to wcale...
Po dosyć długiéj chwili pułkownikowa dostrzegła zniknięcie Michaliny i odezwała się głośniéj.
— Wszak my tu żadnych nie mamy ze Stasiem sekretów — chodźcie państwo do nas.
Prawdą a Bogiem staruszce te ciche, częste rozmowy ulubienicy jéj z kniaziem nie bardzo się podobały. Kochała przyjaciela syna swojego, ale na Michalinie budowała przyszłe szczęście syna i wybić sobie tego z serca nie mogła, że oni pobrać się muszą. Zbytnie spoufalenie Arusbeka z tą wymarzoną synową instynktowo ją raziło. Rada była zawsze przerwać ich ciche szepty. Kilka razy z niezmierną delikatnością dawała już do zrozumienia córce swéj, jak ją zwała, żeby księcia trzymała trochę daléj od siebie. Rozbrajało ją to, że Misia śmiejąc się powiadała — O! moja mamo! to wcale nie jest niebezpieczny! to tak dobry człowiek...
Na głos pułkownikowéj Misia pospieszyła pierwsza, uderzyło to staruszkę, iż zamiast ze zwykłém weselem wyszła z twarzą, na któréj wielkie znać było pomięszanie.
Jenerał coś zagadał, rozmowa stała się ogólną, ślady tego zakłopotania znikły. Reszta dnia przeszła na powszedni sposób, nie odznaczywszy się niczém.
Miano już wyjeżdżać z Berlina, ale się jakoś w osobliwszy sposób składało, brakło to jakichś kufrów oddanych do naprawy, to sukni zamówionéj u krawca, to czegoś koniecznego, bez czego wybrać się nie było podobna.
Panie krzątały się bardzo a jenerał po cichu przypominał pannę Guzdralską i szydził z tych opóźnień, których pułkownikowa nie rozumiejąc sama, zawsze je przecież uniewinić usiłowała. Tak przeszło dni kilka. Jenerał po staremu był z przyjacielem, spowiadając mu się ze wszystkich swych uczuć i myśli i mało zważał, że kniaź prześladowany jakimś ciągłym bólem głowy milczący był, zadumany, małomówny, na zwierzenia się odpowiadając pół słowami tylko... Jednego wieczora nareszcie wszystko już było przygotowaném do podróży; panie nadzwyczaj zajęte, Stanisław i Arusbek wcześniéj niż zwykle wyjść musieli do siebie i tam zostali sam na sam.
— Wiesz Andrzeju — rzekł Stanisław, widząc go znowu siedzącego i zanurzonego w myślach posępnych — zdaje mi się, żeś ty już musiał zmęczyć się nami... Widzę to z twéj twarzy, z humoru, jesteś milczący, ponury a to nie w twoim charakterze. Powinieneś jakąś przedsięwziąść wycieczkę, czémś się rozerwać.
— Ja jestem trochę nie zdrów, ale wierz mi, mój Stanisławie, nigdzie mi w świecie lepiéj nie było jak z wami — rzekł kniaź wstając i podając mu rękę. — Proszę cię, błagam, pamiętaj tę chwilę i moje słowa, przypomnij je sobie, ilekroć o mnie zwątpisz — że ja cię kocham szczerze, gorąco i, jakiekolwiek pozory mogłyby zachwiać tą wiarą... nie powinieneś zwątpić o mnie.
W życiu różnie się trafia — składają się okoliczności tak dziwnie, iż przyjaciel wrogiem się wyda. Gdyby coś podobnego między nami zaszło, powiedz sobie — on nie winien, on mimo to był moim przyjacielem...
— Cóż bo ty znowu mówisz — odparł ruszając ramionami Zbyski — cóż może zajść takiego pomiędzy mną a tobą, by zachwiało przyjaźnią moją i wiarą w twe serce złote! Prawdziwie mówisz, jak gdyby cię mocno głowa bolała... po prostu dziwaczysz: nigdy nic podobnego zajść nie może...
— Daj Boże! — zawołał Andrzéj i zarzuciwszy mu na ramiona ręce, objął go i pocałował. — Mój ty dobry Stanisławie... o! nie wątp’ o mnie... a gdybym ci przewinił, przebacz mi.
— Na Boga! co ci jest! ty przeciwko mniebyś mógł zawinić?
— Przypuszczenie... dość! dajmy temu pokój! — smutnie westchnął Arusbek — a teraz, mój drogi, dam ci dobra noc. Mam jeszcze pisać listy do Petersburga... pakować się, rachować, muszę się zamknąć i pracować a głowa mnie boli i boli.
I jeszcze raz uścisnąwszy jenerała Arusbek wyszedł do swojego pokoju. Zbyski téż począł się urządzać do podróży i krzątać w swojém mieszkaniu. Słowa jednak wyrzeczone doń przez księcia dały mu dziwnie do myślenia.
Znał Andrzeja, że nawet żartując nigdy nic nie mówił na próżno... Jakieś przeczucie, przypuszczenie, myśl musiała spowodować te wyrazy nie odgadniętego znaczenia... Coby to miało być?
Zbyski zwykle kładł się dosyć wcześnie poczytawszy trochę; tego wieczora doznając niezrozumiałego dla siebie niepokoju, ani się rozbierał ani kłaść chciał tak wcześnie. Właśnie tego dnia mówił z matką i zwierzył się jéj ze swego przywiązania do Michaliny. Pułkownikowa była nadzwyczaj szczęśliwa, uściskała go płacząc; nie wątpiła ona, że jéj Stasia musi każda pokochać kobieta, ale znała dosyć niezależne usposobienie i charakter Michaliny, zrozumiała więc pierwsza, iż jenerał powinien był powoli o łaski się starać i serce jéj pozyskać. Osnuty był plan już powrotu do cichego Krakowa, pozbycia się w jakikolwiek sposób trochę im zawadzającego Arusbeka (dla tego jenerał radził mu wycieczkę dla rozrywki) — i zbliżenia do Michaliny.
Było już około północy, gdy jenerałowi zdało się, iż posłyszał szept jakiś w pokoju Arusbeka... nastawił ucha... Znowu cicho było zupełnie, tylko drzwi od jego mieszkania po cichu się otworzyły... Przez szklane okno wychodzące na kurytarz jenerał uchyliwszy zasłonę wyjrzał... i dostrzegł z mieszkania Arusbeka wychodzącą kobietę, którą pod rękę prowadził mężczyzna. Wzrostem, ubiorem, postawą, choć nie widać było twarzy, wychodzący tak był podobny do kniazia, iż najmniejszéj wątpliwości nie można było mieć. On to a nie kto inny wychodził po cichu wiodąc z sobą... kobietę. Ale któż była kobieta?
Jakkolwiek płochy Arusbek pokątnych miłostek zakulisowych nie cierpiał... ubierał każdą nawet zabawkę miłosną w szaty ideału... jenerał nie pojmował, co się stało... w pierwszéj chwili zdumienia otworzył bliskie drzwi i wybiegł z kątka ciemnego przypatrzeć się téj tajemniczéj wycieczce.
Nad wschodami paliła się jeszcze lampa gazowa, w hotelu było już cicho i spokojnie, na kurytarzach nikogo. Zawracający się na wschody zwrócić się musieli twarzami do jenerała... Poznał w mężczyźnie Arusbeka, kobieta miała gęstą zasłonę spuszczoną na oczy... ruch wszakże... strój... wzrost...
Jenerał pobladł, zadrzał... zdawało mu się, że to była Michalina. Ale coś tak poczwarnego przypuścić nawet nie mógł — nie chciał, oburzył się sam na siebie, iż taki domysł dziki przeleciał mu przez głowę. Stał jak wryty...
Ona — nie ona?... Gdyby nią była nawet, gonić ją było zapóźno... Chciał w pierwszéj chwili pójść i zapukać do pokoju matki, by się przekonać o szaleństwie swojém... niestety! było zapóźno. Sen przerywać staruszce, by ją przestraszyć, było nieludzkiém... Wrócił z sercem ściśniętém powoli do swojego pokoju... Drzwi łączyły mieszkania jego i kniazia, nigdy one na klucz ani na zasuwkę nie były zamykane. Jenerał spróbował i, jak się spodziewał, znalazł je — zamknięte... Przez dziurkę od klucza najrzał tylko palącą się lampę.
Zrazu chciał dosłuchanie porzucić, lecz niepokój go dręczył, wrócił na kurytarz, ażeby się przekonać, czy mieszkanie kniazia zostało także zamknięte. Klucz stał w zamku... drzwi były otworem. Jenerał wszedł.
Pierwszym przedmiotem, który jego oczy uderzył, był leżący na krześle, zapomniany, znany mu dobrze czarny szal Michaliny. Zbyski osłupiał w progu. Krew uderzyła mu do głowy, pochwycił się za skronie, ostatnie wyrazy rozmowy z kniaziem przyszły mu na pamięć... Po cóż było szukać innych dowodów...?
Sądził jednak, że się omylił... zbliżył się, wziął go w ręce, nie było wątpliwości. W téjże chwili na stole, uprzątniętym ze wszystkich drobnostek, które zwykle tu leżały, zobaczył białą listu kopertę, jakby naumyślnie w najwidoczniejszém miejscu rzuconą.
Zbliżył się do niéj, zaadresowaną była do niego; rozerwał pieczęć gwałtownie i czytał:
„Przeklinaj mnie ale nie obwiniaj. — Winne są losy — grzeszny jestem, żem wcześnie od niebezpieczeństwa nie uszedł. W chwili, gdy to czytać będziesz, Michalina, która mnie kocha, moją u ołtarza żoną zostanie. Ślub bierzemy dziś, tu, w kaplicy naszego poselstwa.
Nie zdradziłem cię, Stanisławie, ona mnie kochała! jam ją kochał! miłość zdradą nie jest. Nie byłbyś z nią szczęśliwym ni ona z tobą. Przebacz mi i wierz, że jeśli moja przyjaźń i poświęcenie zwiększyć się mogły, spotęgowała je krzywda, jaką ci wyrządziłem... Ale mogłoż być inaczéj!

Twój stary a wierny przyjaciel
A.“

„P. S. Broń mnie przed matką twoją, broń ją... Nie pozwoliłaby rodzina, nie mogliśmy prosić jéj o zezwolenie, przebaczy nam, bo ja się z kraju wynoszę, aby na naszym związku żadna prawa niewola nie ciążyła...“
Czytał, odczytywał Stanisław... a choć boleśnie uczuł poniesioną stratę, zrozumiał, iż szczęścia mu nie wydarto, boby go nie miał, nie mogąc serca pozyskać... Szło mu teraz najwięcéj o nieszczęśliwą matkę, dla któréj ten cios mógł być straszliwym, niebezpiecznym. Wzięła od rodziny Michalinę a ta się teraz słusznie o dziecię swe upomnieć mogła. Żal po rozchwianych nadziejach szczęścia dla syna, ból i upokorzenie mogły słabemu jéj a wrażliwemu stanowi być niebezpieczne. Co było począć? Utaić nie sposób.. Przygotować? Nie spełna wiedział, co pocznie.. Cicho jednak, na palcach pobiegł do pokoju Michaliny, wiedząc, iż go pewnie otwartym zastanie.
Znalazł i tu lampę na stole, rzeczy rozrzucone, łóżko nie tknięte i znowu, tak samo, na czarném suknie stołu list zaadresowany — do siebie. Jenerał nie rozpieczętowanym schował go do kieszeni, nie miał siły go czytać... W pokoju tym było mu duszno...
— A! inaczéj przecież, mając w nas zaufanie, postąpić sobie mogła a nie tę matkę, która ją tak kochała — dobijać...
Wrócił do swojego mieszkania i padł na krzesło... czekając tak niespokojny ranka. Na myśl mu nawet nie przyszło ich gonić, chociaż rzecz była możliwą, bo do wskazanéj kaplicy na czasby jeszcze zdążył. Lecz po co, rzekł sobie w duchu — ażeby zatruć im tę chwilę wymówkami próżnemi?
Całą noc to kładnąc się napróżno spać, to wstając a chodząc, to przemyślając o strasznym poranku jutrzejszym, przebył Zbyski w gorzkich dumaniach o swoim losie. Ostatni promyk szczęścia, o jakiém marzył, zagasnął. Pozostała mu jedna matka.
Pułkownikowa wstawała wcześniéj niż wszyscy, służąca przynosiła jéj kawę ranną o godzinie siódméj; jenerał postanowił dopilnować téj chwili i wnijść zaraz za nią, dopókiby ona sama nie otworzyła pokoju Michaliny. Chciał ją jakkolwiek przygotować do tego strasznego ciosu. — Szarzało już na dworze, gdy dzwonek się dał słyszeć a wkrótce potém służąca kawę przyniosła.
Uzbrojony w odwagę, zabrawszy oba listy, jenerał zapukał do drzwi i wszedł.
— A! to ty! — zawołała matka — cóżeś to dla podróży wstał tak rano? nie trzeba się było zrywać. Wszystko popakowane, czasu nam starczy.
— Nie mógłem jakoś spać — rzekł jenerał, całując ją w rękę i siadając naprzeciw... nie wiem, jakieś dziwne a straszne męczyły mnie przeczucia.
— A! są to pozostałości zwykłe po długich cierpieniach — mówiła pułkownikowa — odzywa się obawa... trwogi, bóle przecierpiane... co dziwnego...
— Miałem trochę powodu do smutku — odezwał się jenerał — wie mama z powodu panny Michaliny.
— Cóż to było?
— Zdaje mi się, mam pewne poszlaki i dowody, że Arusbek jest w niéj szalenie zakochany i że ona mu... sprzyja...
— A! dzieciństwo! rozrywał ją, bawił — przerwała pułkownikowa.
— Nie — nie — coś więcéj było nad to... jakieś — potajemne bileciki.
— Przywidziało ci się! — ofuknęła matka — Michalina! bileciki! ale to po prostu być nie może. Wy, gdy się który z was pokocha, z zazdrości roicie dziwolągi...
— A gdyby coś podobnego wpadło mi w ręce? — spytał jenerał.
Pułkownikowa spojrzała na niego, łyżeczka, którą trzymała w ręku, upadła... usta trząść się zaczęły.
— Mój Stasiu — jeśli co podobnego jest a masz dowody... a masz dowody... a! mój Boże! jakież to dla mnie nieopatrznéj nieszczęście.
Staruszka zaczęła płakać.
— Moja mamo, winien tu jestem tylko ja, com go do domu wprowadził i zbyt na przyjaźń rachował. Zapomniałem, że miłość nie zna wyższych obowiązków nad to, by sama sobie zaspokojenie zdobyła.... Tak, mamo droga... dowody mam w ręku...
— Michalina! Rosyanin! schizmatyk! — jęknęła staruszka — któż co podobnego mógł przypuścić — ona!... Stasiu, to może domysł, przywidzenie, omyłka... a ty mnie straszysz na próżno.. A! to nie może być!
— Moja droga matko, uspokój się, proszę, błagam — wysłuchaj mnie, jest gorzéj, niż powiedziałem zrazu; lecz gdy truciznę wypić musim, po cóż ją dzielić na krople... Michalina téj nocy uciekła z Arusbekiem i wzięła z nim ślub...
Pułkownikowa nie zrozumiała od razu, patrzyła błędnemi oczyma, krzyknęła, zasłoniła sobie oczy i padła zemdlona... Jenerał przypadł ją trzeźwić, zadzwonił, wysłał natychmiast po lekarza, a że słudzy w hotelu o zniknięciu pary téj już wiedzieli, powstało przykre zamięszanie i hałas... Nie rychło docucono się staruszki, która, przyszedłszy do siebie nieco, uczuła się osłabłą i musiano ją zanieść do łóżka. Jenerał, nie odstępując na krok, pozostał przy niéj. Listów nie chciał jéj ni pokazywać ni czytać. Następnego dnia wywiązała się gorączka, lekarz rozkazał pozostać w Berlinie ale zaręczył, że żadnego nie było niebezpieczeństwa.


Trzeciego czy czwartego dnia, gdy już pułkownikowa miała się tak dalece lepiéj, iż z łóżka do krzesła przejść mogła, zażądała sama, ażeby jenerał wyszedł trochę odetchnąć świeżém powietrzem. Od nowożeńców dotąd żadnéj wieści nie było. Domyślano się, że musieli wyjechać do Włoch zapewne lub Szwajcaryi.
Ból po téj zdradzie nieco był już się uśmierzył, napisała pułkownikowa z ubolewaniem i tłómczeniem do rodziny. Jenerał zdawał się całkiem spokojny. Większą część dnia jak zwykle spędzała staruszka nad swoją książką ulubioną, z Tomaszem à Kempis. I teraz siedziała, płakała... czytała, modliła się, gdy zapukano do drzwi.
W hotelu trafia się często, że ktoś numer zmyliwszy wejdzie do nieznajomego; i tym razem zdawało się pułkownikowéj, że coś podobnego trafić się musiało, gdyż zupełnie obcy jakiś, blady, straszny wychudzeniem i zmizerowaniem mężczyzna wsunął się do pokoju.
Milcząc spojrzała na niego w przekonaniu, że sobie odejdzie, widząc, iż zaszła omyłka; ale młody ów mężczyzna stał i kłaniał się, coś bełkocąc po francusku.
Że nazwisko swoje usłyszała pułkownikowa, przyszło jéj na myśl, iż to być mógł ktoś do syna. Powiedziała mu, że jenerała nie było w domu.
— To nic — odparł nieznajomy — jeśli go nie ma, tém lepiéj, mogę z panią pomówić, która jesteś, jeśli się nie mylę, jego matką?
— Tak jest — o cóż to chodzi?
Mężczyzna wziął krzesło i usiadł naprzód, zakaszlawszy się mocno.
— Trochę dziwny interes — rzekł — zdaje mi się wszakże, iż pani delikatném uczuciem kobiety zrozumiećbyś go powinna...
Marya Pawłowna, zmarła żona jenerała Zbyskiego, była moją rodzoną ciotką. Majątek po niéj mnie się należy. Dosyć dużo przeżyła i straciła z rodowego majątku dla syna pani, trzebaż, żebyśmy i resztę tracili? żeby nam wszystko zagrabił?
To nie może być! toby było nieuczciwie... podle... nikczemnie...
Przestał mówić, jakby czekał na wrażenie umyślnie pono obrachowanych wyrazów.
Pułkownikowa zaczęła się trząść, sama nie wiedząc, co ma na to odpowiedzieć; przyszło jéj w téj chwili na myśl, iż zdradziłaby syna, który był miany za umarłego, gdyby cośkolwiek odpowiedziała... Milczała więc długo a przybyły patrzał i nasycał się zakłopotaniem, którego był przyczyną. Trzeba było obrachować każdy wyraz.
Przemagając się, ażeby udać spokojną, słabym głosem staruszka odpowiedziała wreszcie.
— Nie rozumiem, o czém pan mówi, a w każdym razie... to do mnie nie należy...
— Ale ja rozumiem, jak państwo sławnie szachrujecie, przerwał młody człowiek — o! ja rozumiem! On teraz nie jenerał Stanisław Karłowicz Zbyski, ale Melchior Szarliński. Poszły końce w wodę! No tak! ja jemu przecie procesu przed sądem kryminalnego nie zrobię... ale to taki złodziejstwo!
Można sobie wyobrazić wrażenie, jakie te wyrazy okrutne zrobiły na choréj jeszcze pułkownikowéj...
Zaćmiło się jéj w oczach...
— Proszę pana wyjść — niech pan wychodzi... zawołała drżącym od łez głosem, chwytając dzwonek, który miała pod ręką.
— Nie potrzeba dzwonić! odezwał się wstając z sarkastycznym uśmiechem Zamaryn — ja sobie pójdę. Chciałem tylko wiedzieć, czy matka lepsza od syna i czy oboje jedno warci. To już teraz wiem... nie ma czego dłużéj gadać...
Nałożył kapelusz na głowę.
— Ale wy pamiętajcie — dodał ochrypłym głosem — ja swojego nie daruję! Ja was będę ścigał, gonił, ja wam nie dam pokoju, będę po ulicach chodził i krzyczał: — Oddaj złodzieju, coś wziął... A wziąłeś od kobiety, co ciebie utrzymywała... Sławny pan jenerał! Byłby z głodu zdechł, żeby nie kochana ciocia, która z nim miliony zmarnowała. Może się pani synkiem pochwalić! Sławny mały! Wiedział, jak się interesa robią... Staréj babie się przylizał... co za dziw, że go złotem obsypała...
Zaczął się śmiać... pułkownikowéj sił brakło... leżała w krześle bez duszy, na pół zabita, blada, ręce jéj opadły na kolana, rodzaj konwulsyjnego płaczu poruszał tylko jéj piersią. Zdawała się konać i dogorywać. Barbarzyńca spojrzał na nią dopiero, gdy już i straciła przytomność, a że równie był tchórzliwy jak podły, przeraził się, by go o morderstwo nie obwiniono, i uszedł zatrzaskując drzwi za sobą.
Jenerał, powróciwszy w pół godziny może, gdy do drzwi pokoju matki zastukał i żadnéj nie odebrał odpowiedzi, wszedł i zastał ją w krześle zastygłą... jakby umarłą.
Wybiegł, rozsyłając ludzi po lekarzy, a sam cucić ją zaczął. Serce biło jeszcze, życie nie uszło było, ale wstrząśnienie, którego doznała, było tak silne a tak bolesne, iż przywrócona do przytomności długo pamięci i władzy przemówienia odzyskać nie mogła.
Jenerał, który o całym wypadku nie wiedział, przypisał to słabości i nie mógł sobie przebaczyć, iż na chwilę się oddalił. Ledwie nazajutrz rano słabym głosem poczęła prosić pułkownikowa, aby, jeśli to tylko jest możliwém, wyjechać jéj dozwolono z Berlina. Nie powiedziała synowi o wczorajszéj przygodzie, bojąc się, ażeby na winowajcy się nie mścił, mówiła, że osłabła, omdlała i że nikogo przy niéj nie było a zadzwonić nie miała siły.
Jenerał więc nic się nie domyślał. Lekarz na żądanie wyjazdu odparł największém zdziwieniem, że coś podobnego można było zamarzyć nawet w téj chwili. Ruszył ramionami tylko i odparł, że to było zupełném niepodobieństwem.
Musiano więc pozostać. Stanisław już się na krok nie oddalał. Oprócz tego sprowadził Siostrę Miłosierdzia, która łóżka nie odstępowała. Pułkownikowa sama upomniała się o to, ażeby w hotelu, gdzie tyle osób się kręci, drzwi były zawsze zamknięte. Powtórzenie więc sceny podobnéj stało się niemożliwe — kilka dni spłynęło spokojnie i stan choréj się polepszał, gdy jednego ranka jenerała od łóżka odwołano do jego mieszkania oznajmieniem, iż jakiś pan z nim widzieć się pragnie.
W pokoju swoim zastał już Zamaryna, który upewniwszy się, że pułkownikowa żyła, przyszedł znowu dojadać Zbyskiemu.
— Przypominam się panu, ja Zamaryn — rzekł. — Ja tu byłem kilka dni temu u matki waszéj i jéj téż powiedział, co należało... od tego to ona podobno słaba! A co robić! człowiek około swojego dobra chodzić musi... ja tego nie daruję...
— WPan tu byłeś! — zakrzyczał przystępując jenerał — więc waćpan śmiałeś?
— Czemubym ja nie miał śmieć? ja cudzego nie żądam... wyście mnie ograbili, upominam się o to, co należy... Nie dosyćżeście się nażyli naszém mieniem?
Stanisław trząsł się cały, lecz musiał się hamować...
— Mości panie — zawołał — naprzód milczeć mi o tém! Odbierzesz wszystko! ale z napaści tych, postępowania swojego i nikczemnych zaczepek zdasz mi sprawę...
— Oddaj no, coś zagrabił — a o resztę to się rozprawimy! zaśmiał się Zamaryn.
— Ja z wami mówić nie będę — surowo zawołał Zbyski — przyślijcie od siebie kogo, pokażę testament, inwentarz i zapłacę do grosza. Weźmiesz... wszystko... Potém...
Rzucił mu chustkę w twarz...
— Zdasz mi rachunek z choroby mojéj matki...
Zamaryn cofnął się nieco zmięszany.
— Dziś, zaraz, przysyłaj prawnika, zabierz, weź... wszystko... wszystko... jutro... na plac... na plac...
Odwrócił się do niego plecami.
— Idź precz! zakrzyczał — precz, bo jak psa wyrzucę...
Zamaryn reszty nie czekał... cicho, skwaszony się wyniósł.
W téjże chwili jenerał poszedł do biurka, gdyż całą tę nieszczęsną spuściznę miał we włoskiéj rencie z sobą, dobył testament Maryi Pawłownéj, aby mu był świadectwem, że oddawał wszystko, i czekał...
W parę godzin dopiero przyszedł notaryusz i dwóch świadków... Nie mówiąc słowa, złożył im Zbyski dokumenta i papiery, kazał się pokwitować i pożegnał.
Ogromny ciężar spadł mu z serca. Był ubogim, bo grosza nie zostawił przy sobie... ale był czystym i wolnym..
Wspominaliśmy już o testamencie Maryi. Biedna kobieta jakby przeczuwała, iż Zbyski może się dobrowolnie wyrzec tego spadku lub że rodzina jéj wydrzeć mu go zapragnie i obyczajem prawdziwie ruskim położyła na początku anathema na tego, któryby wolę jéj śmiał naruszyć. Sama dyktowała te gorączkowe wyrazy przeklinające nieszczęśliwego, coby się targnął na zmarłéj rozporządzenie... Styl tego wstępu był jakiś uroczysty, biblijny... straszny...
Stało się, czego wcale spodziewać się nie było można. Odniesiono testament i pieniądze Zamarynowi, który chciwie rzucił się do sprawdzenia, ile było majątku. Trafił na wstęp do testamentu i musiał go przeczytać. Nie wiele miał wiary ale przesądnym był i bojaźliwym.
Anathema rzucone przez zmarłą dziwnie nań poskutkowało... Zbladł, zatrząsł się... papiery kazał położyć ale ich nie tknął nawet... i nie wiedząc, co czyni, razy kilkadziesiąt z rzędu odczytał przekleństwo. Szukał w niém może wyrazu, coby go uniewinniał a znajdował coraz coś bardziéj, okrutniéj przerażającego...
Blady strach ogarniał go coraz mocniéj. Napróżno sobie tłumaczył, że to były czcze słowa, że z za mogiły nikt mścić się nie może, że Pan Bóg czém inném zajęty, że da na wspaniałą panachidę za duszę ciotki, nic to nie pomagało... Zdawało mu się, że byle grosz tknął z téj puścizny... umrze. Obawiał się śmierci straszliwie...
Nad rankiem zimnym potem okryty posłał po tego samego prawnika, napisał list uniewiniający się, iż testamentu nie znał, prosił o przebaczenie winy i oznajmywał, że w téjże chwili Berlin opuszcza... co w istocie uczynił.
Wielkie było zdziwienie jenerała, gdy mu wszystko nietknięte nazad odniesiono. Nie chciał przyjmować ale prawnik oświadczył, iż i on nie może depozytu się podjąć. — Ukłonił się i wyszedł. Tak cały ten zamach już dokonany rozbił się o przenikliwą ostrożność Maryi Pawłownéj, która znała dobrze swoich współziomków i wiedziała, czém na nich podziałać może.
Jenerał z zupełną obojętnością rzucił powrócony mu majątek, postanowiwszy w jakikolwiek sposób oddać go rodzinie. O kupnie wioski już więc i mowy nie było. Plan w myśli był całkiém zmieniony, jechali do Krakowa, Zbyski chciał się starać o jakiekolwiek miejsce i pracę... a matka mogła była przy nim zamieszkać.
Choroba jednak pułkownikowéj tak rychło ruszyć się nie dozwalała.


Nadeszła wiosna... We dworku na Wesołéj bardzo szczuplutkim i lichym ale z ogródkiem i cienistemi drzewami krzątał się Stanisław, urządzając mieszkanie dla matki, która przy nim pozostać postanowiła, i dla siebie. Nie chcąc ani tknąć tego, co mu Marya Pawłowna przekazała, nabył on maleńką tę posiadłość pieniędzmi watki. Ostygłszy na wszystko, cały się jéj tylko poświęcił, reszta była mu obojętną. Szukał wprawdzie zatrudnienia, ale dla tego, ażeby szczupłe pułkownikowéj fundusze na ich dwoje podzielone wygód jéj nie ujęły. I on i ona zmienili się wśród tego osierocenia, po ostatnich dojmujących zmartwieniach. Pułkownikowéj zdrowie i siły upadły, mało chodziła a mniéj jeszcze mówiła. O przeszłości nie mogła, teraźniejszość była smutna, przyszłość niepewna i czarna. Jenerał posiwiał, znędzniał, pochylił się jak starzec i zobojętniał tak, że go nic nie zajmowało. Nawet to, co najmocniéj wstrząsa człowiekiem, los kraju, zdawał się go nie obchodzić. Téj wrzawy, wśród któréj z biedą kleiło się nowe życie prowincji, nie pojmował ani się do niéj chciał mięszać. Znajomości nie robił, a że ze wszystkiego ludzie obrachować mogli, iż był ubogim, nie cisnęli się wcale do niego. Był zresztą tém, co się tu zowie, przybłędą, przybyszem... z nieufnością więc nań spoglądano.

Pomimo stósunków, znajomości i dobréj woli kilku osób, które pewien wpływ mieć mogły, wystaranie się o pracę i zajęcie wcale nie tak było łatwém, jak się zrazu zdawało. Na każde z tych miejsc, które kawałeczek chleba dać mogły, było kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu współzawodników, dobijać się, odpychając drugich, cisnąć przed innemi wstęrtliwém było dla człowieka, który jeszcze żyć miał z czego. Od dnia więc do dnia nadzieje odsyłano. Po co się zresztą tak bardzo starać było? dla kogo?
Niejaką rozrywką stał się ten ubogi dworek, opuszczony, zrujnowany, który trzeba było nie mogąc postawić nowego, odświeżyć, oczyścić, przerobić. Ogródek téż wymagał starania. Niezmiernie było trudno i o rzemieślników i o lepszy materyał, bo tu od wieków do jakiegoś dodniowego bytu przywykli wszyscy i lepi się każda chata tak tylko aby na życie tego, co ją podparł, starczyła.
Zbyski sam z rzemieślnikami pracował, to go przynajmniéj rozrywało, bo na wszystkie życia bóle jedno doświadczone lekarstwo — praca. Bóg ją dał człowiekowi, przywięzując do niéj znamię kary a chowając w niéj błogosławieństwo — po ojcowsku!...
Od wyjazdu z Berlina i zniknięcia Arusbeka wiadomości od niego i Michaliny nie było żadnéj, starano się jak najmniéj mówić o nich, jak najusilniéj zapomnieć. Jenerał nigdy nie wymówił ani imienia przyjaciela ani Michaliny. Tu dopiero nadszedł pierwszy list datowany z Nizzy — adresowany był do jenerała przez Arusbeka a w nim załączyła kartkę osobną po polsku Michalina. Andrzéj błagał jeszcze o przebaczenie, o kilka słów, o znak, że nim przyjaciel nie pogardza... domagał się tego w imię miłosierdzia chrześciańskiego jako największéj łaski.
Michalina toż samo powtarzała do pułkownikowéj. Oboje widocznie tęsknili i boleli. Z początku listu matce jenerał oddać się wahał, potém przyniósł go, nic nie mówiąc położył na stoliku i nie spytał nawet, co pułkownikowa postanowi. Sam on teraz, gdy ból pierwszy ustał, gdy rozwaga przyszła i rezygnacya, czuł obowiązek napisania do Arusbeka i podania mu ręki. W jego przekonaniu nie był on winien, winne było przeznaczenie... Jenerał stał się teraz fatalistą...
Odpisał więc, siląc się na jakiś ton spokojny, prawie wesoły, zdając sprawę ze swego teraźniejszego położenia i projektów na przyszłość. To wesele właśnie czyniło list smutnym. Pułkownikowa téż nie mówiąc nic, trzeciego dnia oddała synowi list do Michaliny. I ona przebaczyła jéj zawiedzione nadzieje, skruszone szczęście swoje... A że czuła się osłabioną i przeczuwała koniec bliski, pożegnała wychowankę, przybraną córkę błogosławieństwem macierzyńskiém, dotknąwszy tego świętego obowiązku, którego Polka jako córka kraju swego nigdy się zrzec i zapomnieć o nim nie powinna...
Koniec listu a raczéj przypisek do niego był smutniejszy niż on cały.
— „Gdybyś ty widziała, Miciu, mnie, jego i życie nasze teraźniejsze, możeby ci łza wytrysnęła z uśmiechającéj się szczęściem powieki. Jam złamana... on zestarzał, zgiął się, stracił jakoby do życia ochotę... Żyjemy tylko dla tego, że żyć musimy, żeśmy na życie skazani...
Staś pracuje około małego domku, w którym zamieszkać mamy: to go trochę przynajmniéj rozrywa... alem od dawna na jego ustach nie widziała uśmiechu, z jego ust nie słyszała swobodnego słowa. Nie bywamy nigdzie, Skwarscy czasem nas odwiedzają. Oni jedni, reszta... przekonawszy się, że nie mamy milionów, bo Staś tego, co wziął po żonie, za swoje nie uważa i tknąć nie chce... stroni od nas. Boją się, byśmy pomocy jakiéj nie potrzebowali. Nie potrzebujemy jeszcze, dzięki Bogu, ale dreszcz przebiega na myśl, że na tym okrutnym świecie ktoś potrzebować jéj może! Zawszem sądziła, że im biedniejszym jest człowiek, tém z większém poszanowaniem i delikatnością obchodzić się z nim potrzeba. Tak to było za czasów panowania ewangelii, teraz to się jakoś zmieniło. Kto upadł — ten winien; choćby niewidocznym był grzech jego, domyślają się go ludzie, bo upadek to dla nich nie próba i wola Boża — ale wina bezsilności lub występku. Wróciliśmy do pogańskich wyobrażeń i czasów... Ciężkoż a smutno na nie-bożym świecie! Niech wam tam róże kwitną i słońce świeci weselsze, wyście w téj życia porze, gdy wszystko błyszczy, lśni się, śmieje... bodaj wam ona jak najdłużéj trwała. Wierzcie mi, smutku wiele na dnie duszy zostało, ale żalu ni gniewu ani kropelki. Miciu droga! chciałabym cię jeszcze drzącemi pobłogosławić rękami, nim one się złożą do mogiły, i pocałować cię w białe czoło i powiedzieć ci żywém słowem: Niech najwyższy błogosławi!“...
Księżna Arusbekowa spłakała się list odebrawszy, on posmętniał przeczytawszy swój, spojrzeli na siebie...
— Pojedziemy? nie prawdaż? rzekł kniaź. — Jedźmy! żywo rzucając mu się na szyję krzyknęła Michalina...
— Jutro!! — Jutro.
Podróż postanowioną została, rzucili najętą willę w Nizzy, wybrali się jak najmniéj zabierając z sobą, z myślą, iż pułkownikową i jenerała namówią może jechać i spocząć i odżyć pod słońcem południa... Tymczasem pułkownikowa po napisaniu tego listu pożegnalnego płakała parę dni, zasłabła, położyła się w łóżko. Powołano doktora Ignacego, ten zażądał Dietl’a, po naradzie powiedziano jenerałowi tylko, że choroby nie ma żadnéj ale i życia już mało. Ogólne wyczerpanie, brak sił, agonia żywotnych organów ledwie dawały nadzieję, żeby je do nowego ruchu wskrzesić było można. Dusza i wola nie pomagały lekarzom.
I jednego poranka uśpioną snem wiecznym, z różańcem na ręku a dłonią pod głową znaleziono staruszkę z uśmiechem na ustach, — umarłą. Syn był prawie przygotowanym do téj straty ostatniéj, która między nim a światem zrywała węzeł jedyny. Płakać nie mógł, ucałował ręce i nogi téj świętéj niewiasty, która ucierpiała tyle, obsypał kwiatami trumnę i siadł przy niéj na straży, dopókiby mu nie wzięto ostatniego skarbu na ziemi. W téj godzinie strapienia, gdy ciało jeszcze spoczywało w małéj izdebce dworku, na progu jego zjawiło się ludzi dwoje, Michalina i Arusbek... Ona padła na ziemię płacząc, on stał jak wkuty... Stanisław zobaczył ich i żal Michaliny pierwsze łzy, które mu ulżyły, dobył z pod jego powiek.
Tak troje poszli za trumną i razem z cmentarza wrócili... wprost do dworku, w którym wszystko jeszcze przypominało pułkownikową: jéj robota, jéj Tomasz à Kempis z zakładkami i zasuszonemi liśćmi, krzesło i podnóżek... skrzyneczka, w któréj listy chowała...
Jenerał był niemy i widocznie cierpiący straszliwie: ból nie wywnętrzający się, nie gadatliwy, nie dzielący się sobą z drugimi, ale milczący był, zamknięty i głęboki...
Arusbek i Michalina nie opuścili go w tych pierwszych chwilach; ona jednak zrozumiała wprędce, że jéj przytomność zawadzać może i usta zamykać, że należało ich zostawić samych; wkrótce więc znikła, niepostrzeżona się wysunąwszy.
Arusbek pozostał przy nim... Nie można wszakże było przyjść do słowa, bo w takich godzinach o niczém inném prócz tego, co uciska, mówić nie można; a miłość własna nie dopuszcza ran serca odkrywać. Siedzieli tak długo do nocy.
— Zostaw mnie — rzekł jenerał — tylem przebolał i to przeboleję powoli, ty masz obowiązki...idź, zobaczymy się jutro.
— Pozwól mi, bym z tobą został — odparł Andrzéj — nie o mnie idzie, bo ja ci się na nic nie przydam, ale spokojniejszy będę. Proszę cię o to jak o łaskę, zawadzać ci nie będę, siądę, wezmę książkę, pochodzę... nie naprzykrzę ci się rozmową.
Stanisław nic nie odpowiedział, ścisnęli się za ręce. Wieczór ten i noc długie były jak wiek... nadedniem sen zmorzył obu, jednego na kanapce, drugiego w krześle. Wczesny ranek wiosenny z całym urokiem swoim... rozbudził ich do życia. W małym ogródku wśród bzów szczebiotały ptaszki, na niebie złote i różowe wesoło przelatywały obłoczki, wszystko się śmiało i błyszczało... Od miasta dolatywał dźwięk majowego hejnału z wieżycy Panny Maryi i szmer rozpoczynającéj się pracy dnia... Po bruku toczyły się wozy wieśniacze, lud z okolicy spieszył na targ z koszykami i kobiałkami, szwargotali przekupnie... otwierały się wrota i okienice domostw... Było to przypomnienie dla żywych, żeby się z umarłymi nie zakopywali... Wszystko wołało — Do roboty! do roboty!!
Ta wieczna sprzeczność milczącéj śmierci z wrzawliwym żywotem, któréj nigdy przejednać nie można, stawała przed oczyma i uszami ich z ironicznym swym znakiem zapytania. Zrozumiały, czy nie, szum fali życia jest jak oceanu fala, która rzeźwi i ukrzepia. Obowiązek z odrętwienia wyrywa... cudna harmonia wiosny kwitnącéj na mogiłach przepowiada że wszędzie być musi taż sama zgodność nawet w życiu i śmierci. Stanisław uczuł może pokrzepiającą siłę tego poranku, wstał bowiem mniéj przybitym choć zawsze równie smutnym, przypomniał sobie, że był gospodarzem w ubogim domku i zakrzątnął się, aby przyjąć znużonego Andrzeja.
Jakby dla przypomnienia starego swego wiarusa wziął był w Krakowie powróconego z Sybiru chłopaka, który niegdyś służył u pułkownikowéj, wyszedł potém do powstania, ranny zapędzony był na Sybir i wrócił, cudem zbiegłszy z Nerczyńska. Nie miał on ani fantazyi ani oryginalności starego Macieja, ale służył poczciwie a w wolnych godzinach zapychał się biedaczysko książkami, których nie rozumiał. Namiętność ta była czémś w rodzaju owego sługi Gogola, co czytywał miłując sam proces czytania. Bardzo poważny, czując się męczennikiem, boć nim był w istocie, Karól nie tyle był usłużnym, co wiernym i uczciwym. Zawadzała mu zawsze ta myśl, że do takiego stanu zrodzonym nie był.
Dosyć niezręcznie Karól przyniósł wreszcie samowar i herbatę i co znalazł do niéj na prędce...
— Co ty myślisz z sobą zrobić? zapytał przy śniadaniu Arusbek.
— Nie wiem, ale mi to obojętne zupełnie, odparł jenerał. Wierz lub nie wierz, że byłem zmuszony wyrzec się legatu Maryi, nie pozostało mi więc tylko, co ocalało po matce drogiéj.
— Któż cię zmusił do wyrzekania się legatu? zapytał Arusbek.
— Zamaryn, ale i on z niego nie korzystał, dokończył Stanisław. Marya w swéj anielskiéj troskliwości o mnie, pisząc testament, zaczęła go od strasznych przekleństw na tych, coby jéj wolę naruszyć śmieli. Gdy Zamarynowi, odsyłając pieniądze, złożyłem testament dla przekonania, iż mu oddaję wszystko... odczytał go i przestraszony tknąć już nie chciał tego spadku. Ale i ja, dzięki temu wypadkowi, już go nie tknę...
— I łamiesz wolę Maryi — rzekł Kniaź — jest w téj delikatności i dumie twéj przesada niepotrzebna.
— Może, ale nie chcę — krótko zamknął jenerał — nie chcę. Pójdzie to na jakiś dobry uczynek, na wygnańców polskich w połowie, w połowie na rosyjskich... lub na szpital... lub... na cokolwiekbądź, tylko nie dla mnie. To, co mi zostawiła matka, starczy na ubogie życie. Innego nie potrzebuję... pracy, któréjbym dla przyspieszenia téj utrapionéj egzystencji potrzebował, nie mogę znaleźć... w ostatku obejdę się.
— Zrób mi łaskę, rzekł Arusbek — będzie ci tu w pierwszych chwilach tęskno i duszno, jedź z nami do Nizzy... tam odetchniesz, orzeźwiejesz, a gdy ochota do życia przyjdzie, powrócisz tu znowu.
Stanisław zamilkł, dobrze już było, że się nie przeciwił. Trzeciego więc dnia potém, dworek zostawiwszy na opiekę Karóla, ruszyli wszyscy do Nizzy.


Sławny ze swojego łagodnego klimatu ten kątek, który można nazwać cieplarnią Europy, chociaż nieopodal ma cudowne widoki, sam wcale tak pięknym nie jest, jakby go sobie wyobraźnia zdala wystawiać mogła. Każdy tu doznaje, wjeżdżając po raz pierwszy szczególniéj od Cannes, po przebyciu malowniczéj drogi — pewnego niemiłego zawodu. W środku miasta ten wyschły strumień ze swém łożem zasypaném kamykami i piorącemi w nim bieliznę Nicenkami, wcale nie poetycznie wyglądającemi;... ogromne hotele nieznośnie podobne do tysiąca innych, w których podróżny doznał bied wszystkich gospodowego życia; — naostatek ludność angielsko-rosyjsko-turecko-kosmopolityczna, spragniona tylko roztargnień, płochych zabaw i tego sztucznego życia otoczonego zbytkiem, które z ludzi robi istoty w niewoli wiecznéj i zależności jęczące; chciwość mieszkańców... wszystko czyni przykre wrażenie.
Wyszedłszy daléj spotyka się z pięknemi kwiecistemi zakątkami, ale naturę wzięli tak szczelnie w dzierżawę ludzie chciwi, że nic z niéj darmo, nawet widoku użyć nie można... Spekulacya na powietrzu, kwiatach, wodzie, przechadzce, ścieżkach, górach... a ta sprzedaż tego, co Bóg stworzył dla wszystkich, rozczarowuje i męczy... Spotyka się ją potém na każdym kroku w miasteczku, w ogrodzie, nad morzem... Czyha na ciebie marynarz, kwieciarka, najmujący konie, kupczyk, hotelista... czyha ogród, cień, woda, powietrze... Wszystko to opłacać się musi drogo i — w złém towarzystwie. Bo jużciż dobrém nazwać nie podobna tego salonowego świata, który tylko na pokaz ma serce a jako sprężynę życia... samolubstwo kwaśne. Za tym światem zlatuje cały drugi, co mu posługuje, co z niego żyje i odziera go, może aby w tym samym zbytku potém utopić się jak ów sybaryta w wannie wina...
Okolice Nizzy są piękniejsze stokroć od niéj saméj, choć przedsmak ich daje widok z góry zamkowéj, któremu tylko brak, by mniéj był wyelegantowany i mniéj się chciał podobać...
Focejska ta kolonia pełno ma rozsianych do koła ruin i śladów starego życia... ma morze cudne, którego człowiek popsuć nie potrafił jeszcze, bo nad niém zapanować nie może, ma zieleń, ogrody i pustynne kąty i strome skały i gdzie niegdzie ciszę mówiącą pacierz przeszłości... Gdy Andrzéj, Stanisław i Michalina przybyli tu do willi najętéj przez Arusbeka, pora to właśnie była, kiedy się drudzy rozjeżdżają. Nizza się opróżnia nagle aż do sklepów, które uciekają, zkąd przybiegły, aż do hotelów, w których się dziwią podróżnemu i przyjmują go tylko jakby z łaski. Ten, co w téj porze przybywa, jest wzgardzony... w jego dłuższy pobyt nikt nie wierzy, o zamożności wątpią... otacza go zimna obojętność pozostałych Nicejczyków...
Płaci za to może odpływ tych nieznośnych kolonistów, którzy w zimie przyjeżdżają tu sypać złotem więcéj dla tonu niż dla zdrowia. Anglicy uchodzą zwykle do łagodniejszego klimatu, gdyż Nizza staje się nie do wytrwania skwarną... wille się zamykają i miejscowi właściciele używają w pokoju łupów kampanii odbytéj przeciwko najeźdźcom...
Kniaź Arusbek rocznie miał wynajętą willę nieodległą od brzegów morza, z widokiem na nie, z jego szumem, z cudnemi drzewy i kwiatami. Całe jéj górne piętro stało puste i Stanisław wniósł się tam na czas, który razem przebyć mieli. Planów na przyszłość nie śmieli osnuwać, chcąc się po trosze do niego zastósować. Jemu dotąd wszystko zdawało się najzupełniéj obojętném. Z pewnych oznak Andrzéj mógł wnosić, że Stanisław potrzebował opieki, towarzystwa, rozerwania, aby zupełnie nie zdziczał, nie chciał go więc opuszczać i ufał, że zwolna przy nich odżyje.
Nie przyszło mu wcale na myśl, iż widok ich szczęścia może dlań być trucizną. W istocie oni byli szczęśliwi. Nigdy może dwa charaktery lepiéj się i zgodniéj nie dobrały, nigdy dwie matury szczęśliwiéj do siebie nie przypadły. Małżeństwo ich nie potrzebowało tego sztucznego rusztowania, które przy budowie wielu pospolitych szczęść ludzkich długo stać musi i podpierać je, nim się gmach o swéj sile ostoi. Ani on ani ona nie wywalczali sobie żadnego stanowiska, nie mieli do przezwyciężenia nic, coby w przyszłości groziło, nigdy może więcéj prawdy a mniéj komedyi nie było w pożyciu młodego małżeństwa.
Ta swoboda, z jaką spokojnie kwitło im szczęście, codzień mogła goryczą napawać człowieka, który czuł się godnym równego losu a skazanym razem nie skosztować go nigdy. Z uczuciem delikatności najtroskliwszém ani kniaź ani Michalina, jak się to zbyt często zdarza, nie chwalili się z tém wcale, nie popisywali, że im tak dobrze było, owszem zdawali się chcieć ukrywać, przysłaniać to szczęście — ale je łatwo było odgadnąć. — Pod taką czystą wód głębią kwitną purpurowe korale...
Jenerał dnie spędzał na czytaniu i długich samotnych przechadzkach. W pierwszych zaraz dniach, mimo skwarów, począł zwiedzać najdziksze kąty okolicy. Siadywał godzinami przy gruzach starego amfiteatru w Tina de la Fada, tułał się po grotach Falikońskich, a szczególniéj upodobał San Bartolomeo, klasztór ów kapucyński, Val Oscuro i skały otaczające przesmyk, w którym teraz żywéj duszy się nie spotykało.
Upodobanie to w samotności może było hygieną duszy, którą w świecie gwarliwym raziło i raniło wszystko... Powracał z długich swych wycieczek ku obiadowéj godzinie i rzucał się chciwie na dzienniki, które czytał namiętnie... Kniaź próbował go wciągnąć w rozprawy o polityce... ale Stanisław rzadko dał się ująć i powiedział co myśli.
Myśl jego jakoś dziecinnie zdawała się bawić wypadkami — nie przywiązując do nich zbytniéj wagi, nie usiłując głębiéj w nich czytać. Rzadko nawet dłuższą a żywszą można z nim było zawiązać rozmowę... i to tylko gdy z Andrzejem byli sami. Przy Michalinie był milczący, potakujący jakiś, przybity... bez woli i bez myśli. Ona patrzała nań prawie ze strachem. W pierwszych chwilach ten stan zdawał się jéj przechodnim, myślała, że zwolna ustąpi innemu usposobieniu, tymczasem Zbyski w nim skamieniał. Andrzéj téż niepokoił się tém, ale środka wynaleźć nie mógł.
Nadszedł czerwiec i pobyt w Nizzy stał się prawie niemożliwy, skwar był strasznym... ale w téjże chwili pogłoski wojenne... przygotowania do wojny coraz widoczniejsze zaciemniły horyzont polityczny i podróż ku północo-wschodowi uczyniły trudną, prawie niemożliwą. Jakkolwiek źle tu było, niepodobieństwem się zdawało uciekać...
Ochraniając się od spieki, zabezpieczając od dziennych skwarów, siedzieli już w miejscu oczekując wypadków... Nadeszły niespodziane, dziwne... przerażające jak jakiś kataklizm.. jak nagłe obalenie gmachu, który się w gruzy rozpada... Wszyscy prorokowali zwycięztwa Francyi bohaterskiéj, rycerskiéj, nawykłéj do przodowania ludom... gdy w jednéj chwili ta kolosalna potęga dawna, strupieszała runęła... przywalając gruzami tyle nadziei i wspomnień... Osłupienie było powszechne... Czuła Europa, że jéj miało braknąć do życia jednego z żywotnych, najżywotniejszych jéj organów. — Jenerała ta straszna klęska zdawała się wstrząsać i rozbudzać zrazu — czekał, słuchał... patrzał... Jeszcze chciwiéj chwytał dzienniki, które przynosiły jedne po drugich wieści upokorzenia i upadku... Po za niemi rozlegała się Europa germańska jednym hymnem zwycięztwa...
Nizza nareszcie jednego wieczora zburzyła się wołając, by ją do Włoch przyłączono......
We września początkach mieszkali już wszyscy zamiast w willi, która, wystawiona na słońce zewsząd, stała się całkiém niemożliwą dla nikogo oprócz pająków, co w niéj sieci swe przędły — w maleńkim dworku, najętym nieopodal od Val Oscuro. Cień wzgórzów, bujna wegetacya, okrycie zewsząd wysokiemi skałami, nie dopuszczającemi promieni słonecznych tylko przez godzin parę kątek ten czyniły znośnym. Andrzéj i Michalina znajdowali, że im wszędzie było dobrze i wygodnie, a choć domek wieśniaczy szczupły był i bardzo skromny, bawili się nim... okolicą i przechadzkami dzikiemi. Dwa razy na dzień chłopak z Nizzy przynosił im pocztę obfitą, bo znając upodobanie Stanisława w dziennikach, Andrzéj zapisywał ich jak najwięcéj. Jenerał pochłaniał te stósy papieru, porównywał je z sobą... zżymał czasem ramionami a potém szedł drapać się na skały i błądzić po wąwozach z których pęki roślin i kwiatów przynosił...
Rzadko bardzo Andrzéj ma towarzyszył choć w części przechadzki, próbując wciągnąć w rozmowę...
Jednego rana wyszli tak razem... Stanisław posępniejszy był niż kiedykolwiek, z głową spuszczoną stąpał jakby bezmyślnie...
— Cóż ty sądzisz? jak się to wszystko skończy? — zapytał Andrzéj.
— Przypominasz ty sobie list Pliniusza młodszego, opisujący ów wybuch straszliwy Wezuwiusza, który pogrzebał Pompeję; tę chwilę, gdy stary stryj jego uchodzi z domu przyjaciela, kamienie rozpalone lecą im na głowy, popiół zasypuje wszystko, morze się cofa od brzegu, ziemia kołysze pod nogami, domy zsuwają się z gór... ciemność od nocy ciemniejsza ich otacza. Któż z nich w téj chwili mógł odgadnąć, że jutro jeszcze wnijdzie słońce? i uciszy się burza i pioruny bić przestaną a ziemia uspokoi i uśnie? Tak właśnie jest dzisiaj... Słońce wejdzie... niestety! nie dla nas może!
— Dla czego nie dla nas? — spytał kniaź.
— Dla tego, że nowe światy nie rodzą się w jednéj chwili — mówił! Stanisław — że je w boleściach musi nosić ziemia, nim się wyłonią i rozświecą. Nie ma wątpliwości, burza ta zwiastuje narodziny świata nowego... a ten bodaj do naszych dawnych nie będzie podobnym...
— Jak to rozumiesz — rzekł Andrzéj. — Ja w tém nie widzę nic nad chwilowy upadek państwa, co się odrodzić potrzebowało, boby umarło było w złotych pieluchach fałszu i zbytku... Ale jutro zazieleni się posiew nowy!
— Jutro? — rozśmiał się Stanisław — jutro!! Skutki tego, co się dziś zwiastuje, sięgną dobrze za życie nasze... Wrzenie dopiero zwolna... się poczyna... a nim żniwo przyjdzie, my zaśniemy... Kochany Andrzeja, to nowa epoka uporządkowywania się ludów i zajmowania stanowisk na leże wiekowéj pracy... Niemcom ciasno było, łamią romańskie plemiona, poczuwszy, że w nich starą energią i męztwo rdza zjadła... Oprą się o Zachód i na Wschód ruszą... Na Zachodzie potrzebują ściany bezpiecznéj, aby na Wschód pójść przebojem... Walka z Francyą to tylko prolog śmiertelnego boju o puste sadyby słowiańskie...
— Wyrwałeś mi to z ust — zawołał kniaź — lecz jeśli my to już dziś widzimy, dla czegożbyśmy wczesną gotowością ratować się nie mieli?
— Dla czego? dla tego, że Słowianie to imię wielkie... w którego wnętrzu bije się kilka różnorodnych pierwiastków, że Słowianie to nie państwo, to nie naród, to nawet nie związek, — to pusta skorupka, z któréj wylęgłe istoty wyszły ale się w niéj napowrót skryć nie mogą.
Idea nowa, zrodzona w wieku, który, zamiast czerpać je z rzeczywistości, ideały swe narzucić jéj pragnie. Potrzebaby wieków, aby ze Słowiańszczyzny coś stworzyć, i sił nie naszych... bój zastanie nas rozbitych, zwaśnionych i pochłonie... Myśląc to, o Polsce méj myślę... Nieszczęśliwa stoi na drodze dwom zapaśnikom rozdarta i bezsilna... Dzieci jéj staną z obu stron w szeregach, aby się wytępiły może do ostatniego!!
— Niech staną po jednéj! niech idą z nam! — zawołał Arusbek.
— Po co? ażeby je posłano w pierwszy ogień i starto na miazgę? Mamyż się za co bić, my wydziedziczeni, my bezdomni, my, którym wzięto wszystko, co jest najdroższém człowiekowi, my, którym pod pręgierzem męczeństwa urągały się narody? Myśmy — morituri! i nie mamy ani się za co bić, ani czego bronić. — Z szatańskim śmiechem patrzeć będziemy na tę walkę i ginąć. — Co nam po niéj? co z niéj? Ktokolwiek zwycięży, my zwyciężonymi będziemy!
— Kochany Stasiu, mówi przez ciebie ból, rozdrażnienie, powiedziałbym rozpacz, gdyby ona szlachetnéj jak twoja duszy jąć się mogła. Ja widzę tylko w tém digitus Dei dla nas, byśmy wam podali dłoń bratnią!
— Któż, wy? kto, wy? — zapytał jenerał.
— Rosya!
— A któraż jest Rosyą prawdziwą, — spytał Stanisław — czy ta, co mówi: uściśnijmy się, czy ta, co woła: duśmy? Ja nie widzę jasno, która z nich zwycięży, a w porządku spraw ludzkich jest, że u was zło i fałsz musi zwyciężyć i dojść do kresu, by dopiero po niém nastąpiło upamiętanie i poprawa..
— Wszystko to jeszcze ból i rozdrażnienie mówi — powtórzył Arusbek — Ja lepiéj tuszę o Rosyi i jéj przyszłości. Słuchaj, jakie się tam już dziś odzywają głosy!
— Ja patrzę na czyny. Byłaż jedna, najmniejsza oznaka braterstwa, miłości... poprawy? Dzienniki głoszą jak wczora rusyfikacyą bezwzględną, jakby się spieszyły obrócić na swą własność, co nam wydarto, nim wybije sprawiedliwości godzina...
— Stasiu! cierpliwości — przerwał kniaź — cierpliwości! Chłodu trochę. Jeśli człowiekowi zwrot z drogi postępowania trudny, choć się opatrzy, że szedł fałszywą drogą, daleko trudniejszy państwu. Liczże i to, coś sam przyznał, że w Rosyi dwie ich jest, jedna urzędowa, ślepa, zarozumiała, wierząca w swe subtelne kręcielstwo dyplomatyczne, druga młoda, żywa, szlachetna, która szałem zbłądzić mogła ale się wytrzeźwiwszy opamięta i poprawi.
Jenerał uśmiechnął się.
— W chmurnéj przyszłości — rzekł cicho — ja jedno widzę — dla nas miejsca nie ma, sprzysięgło się wszystko... Zwyciężylibyśmy może ten spisek narodów, ale nie pokonamy siebie... Mój ból, przyjacielu drogi, dochodzi do rozpaczy, gdy na nas samych patrzę... Wiek ucisku uczynił z nas wycieńczone niewolników dzieci... Gdzie nasza charakterów potęga? gdzie jedność ducha i pragnień?... Rozbitki jęczym tylko a gdy nas nawołują do czynu, patrzym, kto doń prowadzi. Stu wodzów stoi bez żołnierzy, milion wojowników błądzi bez wodzów... Na skałach stoją prorocy z szaty rozdartemi i próżno wołają: — Biada ci Jeruzalem!! Szyderstwo i kamienie i błoto prorokom!!
Zamilkł jakby go łkanie dusiło.
— Rozgorączkowałeś się niepotrzebnie — rzekł po chwili kniaź — jesteś teraz skutkiem tych wypadków w ciągłém rozdrażnieniu i łzy ci jasny pogląd twój mącą...
— Mój drogi, są czasy — rzekł Stanisław — gdy tylko przez łzy świat takim się widzi, jakim on jest w istocie... Nie chcesz, nie mówmy o tém...
Wyszli byli tak ku połowie Val Oscuro, cisza panowała do koła... Stanisław się odwrócił do towarzysza, położył mu ręce na ramionach i uściskał... pocałował w twarz... Zdawało się Andrzejowi, że uczuł łzy jego.
— Wróć ty do domu — rzekł — tobie ta przechadzka po górach i wertepach nie służy... ja się włóczyć lubię, ty wiesz... Wrócę... późniéj... ale nie czekajcie na mnie... ja się spóźnić mogę...
Pocałował go raz jeszcze i jakby uciekał, prędkim krokiem puścił się w jeden z bocznych załomów między skały. Andrzéj postał, popatrzał i z wolna do domu zawrócił, sądząc, że samotność i cisza najlepiéj rozkołysaną duszę uspokoją.
Zaczynało zmierzchać i we dworku nakrywano do stołu a Andrzéj napróżno wyglądał, stojąc przed nim na tarasie powrotu Stanisława... Przyszło mu teraz dopiero na myśl, iż rozstając się, prosił, aby nań nie czekano, że się opóźnić może.
Dla czegoż tego dnia miał właśnie spóźnić się, gdy wprzód nigdy mu się to nie trafiało? Było to nowe dziwactwo jakieś i cięższy smutek, do którego przezwyciężenia więcéj potrzebował czasu...
Na ganek wyszła Michalina.
— Nie wrócił jeszcze?
— Nie, nie ma go — mówił kniaź — mieliśmy z nim bolesną rozmowę, nadzwyczaj był podrażnionym... może potrzebował dłuższéj, gwałtownéj przechadzki dla złamania uczucia tego boleści.
— On tak zdziczał! — odezwała się Michalina — tak sposępniał, że nie wiedzieć już, czém i jak go rozweselić, rozbawić, zająć.
— To przejdzie — rzekł kniaź — to przechodzi już nawet. Milczenie gorszém było nad to burzenie się teraźniejsze. To już symptom przechodzącéj kryzys.
— A! gdybyż przeszła jak najprędzéj — uśmiechając się cicho szepnęła Michalina — przyznam ci się, że mi widok jego nawet nasze szczęście zatruwa.
— Możnaż go tak opuścić!
— A! nigdy w świecie! — mój drogi Andrzeju.. ale kiedyż się to skończą te dnie ciężkiéj próby i pokuty?..
— O! nie rozpaczajmy — człowiek, moja Misiu, w cierpieniu wielkiém albo umiera lub przeboleć musi.
— Lub oszaleć! dodała Michalina.
Tymczasem zmierzchało.
— Możeby kazać dawać do stołu, bo mi mówił, że się opóźnić może — rzekł Andrzéj.
— Poczekajmy jeszcze... powinien nadejść co chwila...
Siedli więc w ganku i czekali.
Ściemniało zupełnie a na czarném tle nocy siały się coraz gęściéj gwiazdy, luciole polatywać zaczęły... rosa padać... noc przyszła cicha, spokojna, urocza a smutna.
— Ale to już bardzo późno! dodała na zegarek patrząc Misia.
— Zaczynam być o niego niespokojnym, odezwał się wstając kniaź, któremu uścisk powtórzony przy pożegnaniu na pamięć przyszedł — może się gdzie zabłąkał?
— Ale on tak zna doskonale całą okolicę... uspokajała Michalina...
Siedli do stołu posępni oboje. Andrzéj nie jadł prawie, na każdy szelest, głos, szmer w dali od Val Oscuro dochodzący zrywał się i szedł patrzeć w ciemną noc... Nie było nikogo.
— Zanocował pewnie u jakiego manenta, rzekła Misia, kryjąc niepokój, którego sama doznawała...
Andrzéj nie odpowiadał nic. Zdjęto nakrycie ze stołu, siedzieli długo milczący, na ostatek trzeba było wyrzec się nadziei, ażeby w tak ciemną noc mógł jeszcze powrócić.
Andrzéj położył się spać niespokojny, bo nic podobnego nigdy się nie trafiło. Jak brzask, zerwał się i pobiegł dowiadywać się u ludzi, czy Stanisław nie wrócił, nikt go nie widział... W pokoiku na górze, dokąd zajrzał, nie było go. Nie było go ranek cały... do południa... Kniaź coraz niespokojniejszy rozesłał ludzi i sam z doskonale znającym okolice chłopakiem puścił się szukać go przez Val Oscuro, tą drogą, którą on mu się wymknął. Przejścia wszakże nie było tędy.
Strome skały wyniosłe, które zwężając się biegną w głąb doliny, zdawały się niedostępnemi w tém miejscu, gdzie on mu znikł z oczów. Chłopak tylko dostrzegł na krzewach, liściach i okruszonych świeżo obłamach kamieni, że wczoraj mógł się ktoś tędy drapać na górę. Dla Andrzeja a nawet dla towarzyszącego mu przewodnika droga była nadto trudną. Obeszli więc daléj w lewo i znaleźli małą ścieżynkę, może przez kozy i pastuszków wydeptaną, wiodącą na szczyty skał okryte gdzieniegdzie drzewy i zaroślami. Raz dostawszy się tutaj, mogli iść wierzchami aż w samą zwężającą się szyję doliny a raczéj już wąwozu... W pół drogi prawie chłopak podniósł upuszczoną rękawiczkę, którą kniaź poznał, że do jenerała należała... Szli więc daléj w téj nadziei że się coś dowiedzą lub po ścieżynkach dojdą, gdzie go one poprowadziły. Chłopak biegł przodom rozgarniając gałęzie, rozpatrując się po mchach i kamieniach... Zbliżyli się tak do najwyższych skał szczytów po nad doliną już tak wązką, że się one prawie z sobą schodziły... Szczyty te były w części nagie... a z nich stromo w dół widać było część kamienistéj doliny... Andrzej postrzegł, że chłopiec spojrzał w dół, krzyknął i załamał ręce. Podbiegł żywo i w téjże chwili ujrzał na skałach w dole leżące ciało sine, skrwawione... z roztrzaskaną głową... Po sukniach poznał Stanisława...
Zbiegli bez tchu prawie na dół, bez ścieżki, po szczelinach kamiennych, czepiając się krzaków... Pośpiech ich był daremny... Andrzéj przypadł do ciała... Zimny trup leżał pokaleczony... głowa, na którą padł rozbita o skałę, z czarną na twarzy zaschłą krwią wisiała z rozpuszczonym włosem na urwisku kamienném. Na twarzy nie pozostał nawet wyraz dawny oblicza... zgruchotane ręce zimne były i stężałe....
Chłopak ukląkł się pomodlić przerażony.
— O Boże! zawołał! jak straszny przypadek! Dostał pewnie zawrotu, ośliznęła mu się noga... i zleciał z téj wyżyny...
I począł po cichu szeptać — Aniół Pański.
Andrzéj martwą rękę pocałował i ze ściśnioném sercem pozostał pół martwy sam przy trupie...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak części tekstu. Możliwe, że winno być rzekł w duchu.