W Kordylierach (zbiór)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | W Kordylierach (zbiór) | |
Pochodzenie | Illustrowane powieści podróżnicze Karola Maya | |
Wydawca | Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza« | |
Data wyd. | 1912 | |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia | |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
I WOLFFA.
Miasto Palmar leży nad rzeką Corrientes w prowincyi tej samej nazwy. Nie można go zaliczyć do wielkich, a jednak prowadzi ono dosyć, jak na tamtejsze stosunki, ożywiony handel. Rolnictwo w tej prowincyi, chociaż ziemia jest ogromnie urodzajna, zaspokaja zaledwie miejscowe zapotrzebowanie; przemysł bardzo słaby, a wywóz ogranicza się tylko do bydła i produktów leśnych.
W czasie, gdyśmy dojeżdżali do tego miasteczka od strony południowej, stanowiło ono podstawowy punkt operacyjny dla wojsk wszelkiej broni, skierowanych przeciw działaniom Lopeza Jordana. Wojska te odbywały właśnie manewry, a wygląd ich czynił o wiele lepsze wrażenie, niż to, jakiego doznałem był w głównej kwaterze Jordana.
Znaczną przestrzeń bagnisk, dzielących miasto od rzeki, uczyniono możliwą do przebycia przez urządzenie licznych grobel z trzciny i ubitej ziemi. Jedną z tych grobel dostaliśmy się do miasta i pełnym kłusem podążyliśmy do ratusza, który wyglądał raczej na czworak folwarczny, nie zaś na siedzibę urzędu gminnego.
Tu pułkownik Alsina, zabrawszy z sobą mnie i brata Hilaria, poszedł przedstawić się komendantowi załogi.
Ten, wysłuchawszy naszego opowiadania o doznanych przygodach, jako też otrzymawszy od nas nieco wskazówek, dotyczących wojsk Jordana, wydał rozkaz, aby przyprowadzonych przez nas jeńców umieszczono pod ścisłą strażą w corralach, a oficerdw zamknięto w budynku gminnym, nas zaś dowodzący zaprosił do siebie na obiad.
Po sutym posiłku u gościnnego komendanta, pułkownik Alsina przedsięwziął starania o wygodną dla nas w mieście kwaterę, przyczem pamiętał, aby nam nic nie brakowało. Szczególne względy okazywał zwłaszcza mnie, głosząc wszędzie, że zawdzięcza mi nietylko ocalenie swoje, ale również wzięcie do niewoli bez wystrzału owych czterystu jeńców i zdobycie koni, których w tych czasach nigdzie dostać nie było można. Przyobiecał też nam uczynić wszystko, na co go stać będzie, dla ułatwienia dalszej podróży w nieznane strony.
Zalokowani u pewnego zamożnego kupca, trudniącego się na wielką skalę wywozem produktów kraju, doznaliśmy u niego niezwykłej gościnności. Dał nam do rozporządzenia w swym domu dwa wygodnie urządzone pokoje oraz obszerną izbę czeladną, gdzie natychmiast rozmieściliśmy się i rozgospodarowaliśmy.
Co do mnie, to dawno już nie zaznawszy przyzwoitego dachu nad głową i znalazłszy go tu nareszcie, postanowiłem przedewszystkiem wyspać się za wszystkie czasy, co też uczyniłem, zapewniwszy się wprzód oczywiście, że memu gniadoszowi niczego nie będzie brakowało. Za moim przykładem poszli też brat Hilario, Turnerstick i Larsen, zgodziwszy się z mem zdaniem, że miasteczko nie przedstawia żadnych osobliwości, aby warto było tracić czas na jego oglądanie. Natomiast reszta towarzyszów rozbiegła się natychmiast, szukając rozrywek, bądź też dla zobaczenia się ze znajomymi, którzy, zaciągnąwszy się do wojska, byli tu kwaterowani.
Gomez, ów młody Indyanin, który wlókł się z nami przez cały czas ze swoją starą matką, poszedł również do miasta w poszukiwaniu swych współplemieńców, zamieszkujących okolice między Rio Salado a Rio Vernejo i stąd znających doskonale całe Gran Chaco. Wrócił on do kwatery późnym wieczorem i zbudził mię, aby się ze mną ostatecznie pożegnać i podziękować za wszystko, co dla niego uczyniłem.
— Gdzież chcecie jechać?
— Do swojej ojczyzny. Dowiedziałem się, że moim współrodakom grozi wypędzenie z siedzib, więc muszę ich zawczasu ostrzec.
— Gdzież znajdują się wasze zagrody?
— Po tamtej stronie Parany, między Rio Selado a Rio Vivoras.
— O ile wiem, są tam osady, stojące teraz pustką?
— Owszem, są. Przed wieloma laty osiedlili się tam biali. Ale że się względem nas zachowywali nieprzyjaźnie, więc... zrozumie pan... trudno im było się ostać na trwałe, i wynieśli się wkońcu, a z domów ich wkrótce zostały gruzy. Teraz znowuż przybyli tam jacyś obcy i chcą wypędzić cały nasz szczep z tamtych stron. Czyż więc wobec tego mamy siedzieć z założonemi rękoma i dać się wyprzeć bez bronienia się?
— Czegóż ci ludzie tam szukają? Jest przecie dosyć ziemi w pobliżu, i to o wiele urodzajniejszej, a nawet w dogodniejszych będącej warunkach. Czyżby im bardziej podobała się ta dzika okolica, należąca do osławionego Gran Chaco?
— Nam się też to dziwnem wydaje. Mogliby przecie zostawić nas w spokoju, skoro nie brak miejsca gdzieindziej.
— Skądże ci ludzie przyszli?
— Częścią od Buenos Ayres, a częścią z Corrientes. Prowadzi ich podobno jakiś inżynier z Ameryki Północnej, pełnomocnik pewnego bogatego bankiera w Buenos Ayres. Inżynier ów zamierza pogłębić koryto Rio Salado w celach żeglugi. Gdyby im się to udało, zamierzają zabrać się do wycinania nieprzebytych lasów po lewej stronie rzeki i spławiania po niej drzewa, jak niemniej zbierania w głębi puszcz yerba-mate[1] i wywożenia jej na statkach w dół rzekami Salado Paraną.
— Czy mają na to koncesyę?
— Nie wiem. Obaj przywódcy byli tu jakoby w mieście niedawno, poszukując przewodnika, który się tu chwilowo znajdował, a ludzie ich czekali na nich u ujścia rzeki.
— Czy to jest liczne towarzystwo?
— O, tak. Część ich popłynęła naprzód na łodziach w górę Salado, aby tam oczekiwać na pozostałych, którzy dążą wozami, zaprzężonymi w woły.
— Wozami? Czyż można się tam w ten sposób dostać?
— Można. Tylko w pobliżu Parany droga kołowa jest niemożliwa, więc rozbiera się zazwyczaj wozy na części i przenosi się je na grzbietach wołów daleko na wolny camp, gdzie składają te części nanowo i już dalej jadą bez przeszkód aż na miejsce. Prawdopodobnie zresztą przeprawa cała nie jest zbyt trudną, skoro wśród podróżnych są kobiety i dzieci.
— Widocznie więc zamierzają osiąść tam na stałe, albo przynajmniej na czas dłuższy?
— Nieinaczej. A ponieważ mój szczep uważa ów kraj za swoją ojczystą dziedzinę, postanowił więc bronić się przed najazdem. Z tego względu chcę jak najprędzej dostać się do swoich i przygotować ich na przyjęcie napastników. Umiem zresztą po hiszpańsku i mogę się przydać w czasie zatargu choćby jako tłómacz. Wprawdzie przywódzca białych rozumie nasz język doskonale i uchodzi za dobrego znawcę Gran Chaco, jednak moja znajomość języka hiszpańskiego może się przydać naszym.
— Jakże się ów przywódzca nazywa?
— Geronimo Sabuco.
— A!... Jest-że to ten sam, którego nazywają sendadorem?
— Ten sam. Czy zna go pan?
— Osobiście nie, ale z opowiadań, i słyszeliście zapewne, jak o nim rozmawiałem nieraz z towarzyszami.
— No, sendadorów jest bardzo wielu, więc nie przypuszczałem, że to właśnie mowa o Geronimie.
— Myśmy zamierzali go odszukać, gdyż potrzebny nam jest, jako przewodnik, ale spodziewaliśmy się go znaleźć o wiele dalej na północ.
— Szkoda. Już go zamówili inni.
— A jednak, pomimo to, musimy go pozyskać i właśnie dlatego tylko jedynie przybyliśmy tutaj.
— Cieszy mię to, gdyż będę mógł was, sennores, naprowadzić na ślad jego; nie znaleźlibyście go sami bez mojej pomocy.
— Dobrze się więc składa. Pomówię o tem z towarzyszami.
— Ale proszę nie zwlekać, bo chcę wyruszyć w drogę przede dniem. Nie mogę odkładać swego odjazdu ani chwili ze względu na konieczność jak najszybszego ostrzeżenia moich współziomków o grożącem im niebezpieczeństwie.
— Czy tylko pomimo to nie będzie zapóźno? Może owa najezdnicza ekspedycya jest już na miejscu...
— Niema o to obawy. Oni przecie jadą wozami więc bardzo powoli, ja zaś pojadę konno.
— Ile potrzeba czasu, aby dotrzeć konno na miejsce?
— Od Parany jedzie się konno około dziesięciu dni, podczas gdy wozem potrzeba conajmiej piętnastu dni. A ponieważ ekspedycya wyruszyła stąd przed pięciu dniami, więc mam nadzieję, że ją jeszcze wyprzedzę, chociaż wypadnie mi zboczyć trochę z drogi, aby uniknąć spotkania z nimi...
— Ale jak pan zrobi z matką? Przecie nie możesz pan jej narażać na tyle trudów i niewygód w tej ciężkiej podróży. I przypuszczam, że pomimo wszystko spóźnicie się. A czy spóźnienie owo wyniesie pięć czy dziesięć godzin, to już jest rzecz obojętna. Radziłbym więc zatrzymać się z odjazdem do dnia. Muszą przecie i konie wypocząć, i ludzie jeszcze są pomęczeni. A wreszcie, wybierając się do Gran Chaco, trzeba zaopatrzyć się w żywność i amunicyę.
— To prawda. Ale dwie osoby nie potrzebują wiele. Skoro więc pan nie chce jechać przede dniem, to wybiorę się sam.
— A jak się przeprawicie przez Paranę?
— Jak? Nadpłynie przecie jaka tratwa lub łódź albo okręt i przewiezie nas.
— Ale zanim nadpłynie, może zbiec cały dzień lub nawet więcej. Czyżby nie lepiej było poprosić dowódzcy załogi, aby nam pożyczył łodzi? Pomówię z nim o tem, ale nie teraz, gdyż przecie budzić go w nocy nie mogę.
— Prawda! Że też pan ma na wszystko gotowy argument, skoro tylko chce kogo przekonać. Gdybyśmy mieli łodzie, możnaby łatwo ominąć bagna z tamtej strony rzeki, gdyż znam zatokę, która wciska się daleko w głąb lądu aż do suchego gruntu. Zaczekam więc ostatecznie, według pańskiej rady, ale pod warunkiem, że pan pojedzie aż na miejsce z nami.
— Stanowczo ja i moi towarzysze pojedziemy z wami, bo musimy odnaleźć sendadora. Czy jednak dalsza droga nie będzie zbyt uciążliwa?
— O, nie! Wprawdzie w okolicach dopływów Parany są bagna, ale można je łatwo ominąć, jeżeli się zna te strony. Nie brak też tam wielkich a gęstych lasów. Ale najwięcej będzie wydm piasczystych i równin stepowych, urozmaiconych kępami drzewostanów. Na dalszą tę drogę jednak radziłbym panu poprosić na przewodnika mego wuja, Gomarrę, oczywiście tylko na tak długo, dopóki nie znajdziecie sendadora, który już poprowadzi was dalej przez całe Gran Chaco. A przewodnictwo jego jest dla was niezbędne, bo nawet pojęcia nie macie, jak wiele niebezpieczeństw mogłoby was spotkać, gdybyście jechali sami, zwłaszcza, że należycie do rasy białej, więc niektóre z niebezpieczeństw owych i tak mogą wam dać się we znaki.
— O jakich niebezpieczeństwach pan mówi?
— Febra naprzykład czepia się przedewszystkiem białych, no, i inne jeszcze niespodzianki mogą was tam spotkać.
— Zapewne drapieżne zwierzęta?
— O, jeszcze jakie! zwłaszcza jaguary...
— Te nie są dla nas straszne. Ale może wypadnie nam spotkać się z dzikimi ludźmi, którzy są o wiele bardziej niebezpieczni, niż dzikie zwierzęta?
— Dzicy ludzie? Zapewne ma pan na myśli Indyan? Czyżby jednak pan sądził, że my należymy do dzikich?
— Co do pana osobiście, to rozumie się, że nie można go do nich zaliczyć. Ale czyż naprzykład wasz szczep Aripones należy do ludów cywilizowanych?
— No, nie. Ale kto temu winien, że współziomkowie moi już nie tacy są względem białych, jakimi byli poprzednio? Kto nas wypędził z naszych ojczystych siedzib w najdziksze okolice? Czyż już tej jednej przyczyny nie dosyć, abyśmy nienawidzili białych i bronili się przeciw nim zajadle, gdy nas wypierają nawet z takiego dzikiego zakątka, jakim jest Gran Chaco?
— Może macie słuszność, i nie dziwię się waszemu niezadowoleniu z tego powodu. Ale w żadnym razie barbarzyńskie mordy i rabunki nie są uczciwym sposobem walki.
— Tak, sennor! Czyż jednak w waszych cywilizowanych krajach wojna jest czemś innem, niż mordem i rabunkiem? Dajcie nam taką broń, jaką sami posiadacie, a potrafimy bronić się wedle waszych pojęć po bohatersku. Tymczasem jednak musimy odpierać napaści wrogów tak, jak możemy; to trudno.
— Czy nie oburzające jest naprzykład porywanie białych w niedostępne puszcze i wymuszanie potem za nich okupu?
— To jest istotnie barbarzyńskie, sennor, przyznaję. Ale któż nas tego nauczył? czyż nie biali właśnie? Teraz naprzykład sendador prowadzi całą ich bandę na zdobycie naszych posiadłości. Czyż to nie napad, nie rabunek? Gdy zaś wytną lasy i wyzbierają herbatę, to z czego my będziemy żyli? Czy zresztą pytał się kto nas o pozwolenie wycinania lasów? czy proponowano nam jakie odszkodowanie za to? Bynajmniej. Teraz zaś, gdy nie zechcemy dopuścić ich do rabowania, chwycą za broń i będą nas mordowali bez miłosierdzia, zmuszając do obrony bez wyboru środków. I kogóż to uważać będziecie wówczas za dzikich barbarzyńców?
Tyle było słuszności w jego słowach, że zaprzeczyć mu nie byłem w stanie. Wolałem więc milczeć, on zaś po chwili ciągnął dalej:
— Tak, sennor. Oni to są stroną zaczepną, nie my, i ich należy oskarżać o mord i rabunek.
— A porywanie kobiet i dzieci czy to również obrona?
— Tak, skoro innego sposobu przeciw napastnikom nie mamy. Biali mają karabiny i kule, my zaś tylko strzały, które niczem są wobec broni palnej. Na tę jednak nie stać nas; nie mamy pieniędzy i nie możemy ich w żaden sposób zarobić, bo, wyparci z kraju rodzinnego, pozbawieni jesteśmy wszelkich zarobków. Dla uzyskania więc pieniędzy porywamy ludzi, aby następnie za wydanie ich otrzymywać okup.
— Ale też wielu z jeńców mordujecie...
— Tak, istotnie, bo zresztą jest to także sposób obrony. Czyż mamy wypuszczać wrogów z rąk swoich, aby nas potem z tem większą zaciętością napadali? Zresztą szkody, wyrządzone przez nas białym, są niczem wobec krzywd, których od nich doznaliśmy i ciągle doznajemy.
— Tak. Ale, jak widzę, nie macie o tem pojęcia, ile szkody wyrządzili Indyanie białym osadnikom w samem tylko dorzeczu La Platy w ciągu ostatnich lat pięćdziesięciu. Oto ni mniej, ni więcej, tylko skradli jedenaście milionów sztuk bydła, dwa miliony koni i tyleż owiec, zniszczyli trzy tysiące domów, a zabili pięćdziesiąt tysięcy ludzi.
— To bajki, sennor.
— Przepraszam, wszystko to zostało bardzo dokładnie obliczone.
— Ale nie przez Indyan, sennor. Biali są to ogromnie przebiegli ludzie; sami kradną, rabują, mordują, a następnie składają to na nasz rachunek. Przysiągłbym, że co najmniej połowa z tych wykroczeń i zbrodni, które sennor przytoczył, obciąża właściwie sumienia samych białych, a wszystkiemu innemu winni oni pośrednio.
— Hm! słyszałem o tem już nieraz.
— I mówiono panu prawdę. Władze zaś krajowe wysyłają nawet wojsko, aby chroniło napadających na nas, i właśnie wśród wojska tego, które przeznaczone jest do strzeżenia granic, znajdują się najbezwstydniejsi rabusie. Jeżeli zaś cyfry, podane przez pana przed chwilą, zgodne są z prawdą, to właściwie cyfry owe dotyczą naszych krzywd, wyrządzonych nam przez białych najeźdźców. Przecie ziemia ta była naszą odwieczną własnością i nie przestała nią być do dziśdnia. Wszystko zatem, co na niej rośnie i żyje, jest nasze; więc jeżeli ktoś z nas z obszarów tej ziemi bierze konia, czy wołu, to bierze swoje, nie zaś cudze.
Takiemu rozumowaniu młodego Indyanina, wygłaszającego nie swoją wyłącznie teoryę własności, lecz dającego wyraz zapatrywań na tę kwestyę ogółu Indyan południowo-amerykańskich, nie mogłem odmówić słuszności, zwłaszcza, że wychodził z założenia, iż ziomkowie jego posiadali tę ziemię od wieków. Nie mogąc zaprzeczyć jego wywodom, rzekłem tylko:
— Nie mówmy o tem, bo zresztą my obaj nie jesteśmy w możności wpłynąć ani trochę na zmianę obecnych stosunków. Wspomniałem o rabunkach dlatego tylko, że była mowa o podróży przez Gran Chaco. Właściwie zaś polityka wcale mię nie zajmuje.
— Nie ma więc pan czego się obawiać z naszej strony, przynajmniej tak długo, dopóki ja jestem z panem.
— O, nie myślcie, abym się czemkolwiek wogóle trwożył. Zapytuję o to i owo jedynie dlatego, że mam zwyczaj zawczasu dowiadywać się o stosunkach w kraju, do którego zamierzam się udać. Powiedzcie mi jeszcze, jak się wasi współplemieńcy zachowają, gdy się dowiedzą o przybyciu białych?
— Napadną na nich.
— I będą usiłowali wymordować?
— Prawdopodobnie, a zwłaszcza mężczyzn; kobiety odprzedamy potem za okup.
— I wy będziecie współdziałali temu?
— Jestem Indyaninem i jako taki muszę postępować solidarnie z mymi współbraćmi.
— To znaczy, że przyłożycie rękę do zbrodni...
— A biali czy będą sobie pod tym względem czynili skrupuły, gdy wypadnie strzelać do nas? Dlaczego pan nam jedynie czyni zarzut zbrodni?
— Jeżeli macie takie zamiary, to właściwie nie powinienem was stąd puścić.
— Pan tego nie uczyni. Proszę wziąć pod uwagę, że wobec kogo innego nie byłbym tak otwarty i tylko jedynie przed panem wygadałem się z najgłębszych naszych tajemnic. Czyż za tę szczerość miałby pan odpłacić mi zdradą?
— Nie uczynię tego, ale proszę pamiętać, że od tej chwili jestem waszym przeciwnikiem. Dybiecie na życie białych, a moim obowiązkiem jest przeszkodzić temu.
— Byłyby to próżne zabiegi, sennor.
— Niekoniecznie. Wy ostrzeżcie swoich, a ja ostrzegę białych. Osobiście jednak możemy zostać przyjaciółmi.
— O, w takich okolicznościach kto wie, czy nie staniemy naprzeciw siebie, jako dwaj śmiertelni wrogowie. Niech się pan jednak pomimo to nie obawia niczego z mej strony. Uczynię wszystko, aby pan nie zaznał żadnej krzywdy; możemy nawet zawrzeć ze sobą braterską ugodę.
— Zgoda! Oto moja ręka.
— Dobrze. A teraz proszę iść na spoczynek, aby się choć trochę pokrzepić do jutrzejszej podróży.
Odszedł, a ja długo usnąć nie mogłem, rozmyślając na temat tego, com od niego posłyszał.
Rozumie się, byłem zdania, że Indyanie mają zupełną za sobą słuszność, i nikt uczciwy zaprzeczyćby temu nie mógł, jak również nie mógłby zagłuszyć w sobie sumienia, które mówiło o krzywdzie, wyrządzanej tej rasie. Czerwonoskórzy z zupełnie słusznych powodów są wrogami białych i będą nimi póty, dopóki chociaż jeden z nich pozostanie przy życiu. A dalej: sendador był tutaj i dał się pozyskać dla sprawy białych, chcących osiąść na ziemi Indyan. Okoliczność ta powinna była właściwie być dla nas pocieszającą, gdyż, mając tak wytrawnego przewodnika do Goya i przez dziewicze lasy w dorzeczu Rio Vernajo, mogliśmy sobie zaoszczędzić wiele przykrych niespodzianek.
Wspomniana ekspedycya białych osadników w celu wydarcia ziem Indyanom bynajmniej nie była nowym pomysłem, gdyż dawno już yankesi badali Rio Salado w celach żeglugi. Włożono w to nawet olbrzymie sumy, ale bez pożądanych dotychczas wyników. Czy tym razem mogło się im powieść — któż z góry mógł przewidzieć?
Rozmyślając nad tem pytaniem, zasnąłem w stanie pewnego podniecenia i, niezbyt wypoczęty, zbudziłem się już o świcie.
Brat Hilario już nie spał. Gdy mu opowiedziałem całą rozmowę z Gomezem, rzekł:
— Dobrze, sennor, że spotkamy się z sendadorem wcześniej. Trzeba jednak zobaczyć, czy nasi towarzysze będą gotowi do drogi.
— Nie możemy wyruszyć zaraz, bo muszę przedtem rozmówić się z oficerami, a także zapytać jeszcze o kilka rzeczy Gomeza. Poszukajmy go.
Udaliśmy się do sąsiedniego budynku, gdzie Gomez pomieszczony był z yerbaterami, aleśmy go już, niestety, nie zastali; powiedziano nam, że odjechał ze swą matką jeszcze w nocy.
— Dokąd? — zapytałem.
— Nic nam o tem nie mówił — odparł Monteso. — Wspomniał tylko, że pan wie o wszystkiem, i prosił, aby się pan nie gniewał, jeżeli on zabierze sobie czółno.
— Istotnie wiem, o co idzie. Co mówił więcej?
— Nic, tylko dziękował, żeśmy byli dla niego życzliwi, i obiecał uczynić wszystko, aby nam nie wyrządzono jakiej krzywdy.
— Wiem, co chciał przez to powiedzieć. Odjeżdżamy zaraz, i proszę przygotować się do drogi.
Turnerstick i Larsen zgodzili się oczywiście towarzyszyć nam i byli gotowi do podróży. Pozostało nam tylko widzieć się z pułkownikiem, ponieważ zaś spał jeszcze, więc zbudziłem go, aby mu oznajmić, że zaraz wyruszamy.
— Żal mi — rzekł, — że panowie tak prędko odjeżdżacie. Ale nie mogę was oczywiście zatrzymywać, gdy interesy wasze nie pozwalają wam tu dłużej pozostać. Z komendantem nie potrzebujecie się widzieć, gdyż jest to mój podwładny, i wystarczy, gdy ja wiem o tem. Postaram się zaraz o zaopatrzenie was w żywność oraz konie juczne i wszystko, co potrzeba; każę też przygotować łodzie.
Odszedł wydać odpowiednie rozkazy, a ja tymczasem zwróciłem się do Gomarry z zapytaniem, czy zna okolicę i czy może nas zaprowadzić do wspomnianych osad. Odpowiedział, że zna szczep Aripones i umie nawet cokolwiek mówić ich narzeczem, co, rzecz prosta, było mi na rękę.
Już mieliśmy wyruszyć w drogę, gdy zawezwał mię do siebie komendant, który się właśnie obudził, i rozmowa z nim wyjazd nasz nieco opóźniła. Dowiedziałem się natomiast od niego, że wspomniany przez Gomeza sendador jest to istotnie ów słynny Geronimo Sabuco, i że on, komendant, odradzał owym osadnikom wdawać się z tym człowiekiem.
— Dlaczego? — zapytałem.
— Mam ku temu pewne powody — odrzekł. — Różne wcale niepochlebne chodzą tu o nim wieści i nawet z oczu niebardzo dobrze mu patrzy. Podobno jest on w zmowie z Indyanami.
— Nie byłoby w tem nic dziwnego, sennor. Żyje przecie wśród nich, musi więc być z nimi w zgodzie.
— Słusznie. Ale zaznaczam dla waszej wiadomości, że nie jest to człowiek uczciwy.
— Sądzi pan więc, że byłby on zdolny zdradzić ludzi, których mu powierzono?
— Jestem tego pewny.
— Czy dał mu pan do poznania, że go ma w podejrzeniu?
— Nietylko dałem do poznania, ale wręcz powiedziałem mu wyraźnie, co myślę, i zagroziłem rozstrzelaniem, gdyby naraził ekspedycyę na jakie nieszczęście. Wzruszył na to ramionami i nic mi nie odrzekł.
— Czy ekspedycya jest dobrze uzbrojona?
— Tak, wcale nieźle. Towarzystwo to składa się z dwudziestu mężczyzn zdolnych do boju, a drugie tyle oczekuje ich po tamtej stronie borów nad Rio Salado.
— Niewielka to siła wobec całego szczepu indyjskiego!
— No, liczba nic tu jeszcze nie stanowi. Wobec Indyan, którzy już na sam widok karabinów uciekają w popłochu i z reguły nie dają się nawet wciągnąć do walki, można przypuszczać, że ekspedycya da sobie radę.
— Podobno jednak znajdują się w niej i kobiety?
— Tylko pięciu mężczyzn wybrało się z rodzinami, bo przypuszczają, że uda im się odrestaurować opuszczone siedliska i w nich się zadomowić. Dlatego to zabrali z sobą kobiety, jako gospodynie. Najtrudniejsze, rozumie się, będą początki. Lecz jeśli tej garstce uda się osiedlić w tamtych stronach na stałe, to niebawem i inni podążą ich śladami.
— Wątpię bardzo w powodzenie osadnictwa na owej ziemi, bo Indyanie nie dadzą przybyszom spokoju.
— Wrazie jakichkolwiek zakusów z ich strony wystrzela się napastników bez ceremonii i kwita.
Tak wyobrażał sobie komendant sprawę kolonizacyi dzikiej okolicy, patrząc oczywiście na to wszystko przez różowe szkła. Więcej jednak, aniżeli jego na tę sprawę poglądy, obchodziło mię to, że okazał niemałą dla nas życzliwość i troskę o nasze potrzeby, a gdyśmy wyruszali, towarzyszył nam wraz z pułkownikiem nad rzekę, gdzie przygotowano dla nas dwie wielkie łodzie do przeprawy, a w nich spory zasób żywności, amunicyi i innych rzeczy niezbędnych w podróży, za które proponowana przeze mnie zapłata w formie zwrotu kosztów nie została przyjętą.
Pożegnawszy się wreszcie z tym i ludźmi, którzy tak szybko stali się nam przyjaciółmi, odpłynęliśmy i po czterech godzinach pracy przy wiosłach, którą pełnili dodani nam przez pułkownika ludzie, wpłynęliśmy na Rio Parana.
Gomarra, zapytany przeze mnie, czy wie o wciskającej się daleko w głąb lądu zatoce, o której wspominał mi Gomez, odrzekł:
— Jest tam nawet kilka takich zatok, ale nie skorzystamy z nich, bo lepiej będzie, gdy powiosłujemy w głąb kraju jednym z potoków, wpływających do Parany. Znam tę drogę doskonale, i będziemy mogli, udając się nią, ominąć zupełnie bagniste obszary nadrzeczne.
— Czy nie byłoby dobrze, abyśmy podążyli śladami ekspedycyi, którą mamy odnaleźć?
— O, to jest niemożliwe, bo przecie po pięciu dniach ślady jej zatarły się, i szkoda byłoby czasu na szukanie. Zresztą wozy nie mogły jechać prosto na miejsce ze względu na odnogi wodne; musielibyśmy się więc błąkać przez dłuższy czas zupełnie zbytecznie.
— Istotnie, masz pan słuszność. Czy może mi pan opisać osady tamtejsze?
— Nic trudnego. Mieszkania składają się z belek drewnianych i obrosłe są zielenią tak, że je trudno zdala rozeznać. Zresztą powaliły się już one prawie zupełnie i pogniły z powodu zbytniej wilgoci wśród bujnej roślinności.
— Czy kolonia owa ma jaką nazwę?
— Rozumie się. Tam nawet pojedyncze rancho ma swą nazwę, kolonia zaś cała, złożona z kilku grup pojedynczych osad, a znajdująca się w pobliżu Lago Honda, nosi, o ile pamiętam, nazwy: Pozo de Sixto, Pozo de Quinti, Pozo de Campi, Pozo Olumpa, Pozo Antonio i kilka innych, których sobie nie przypominam. Opuszczone te siedziby ludzkie, będące w blizkiem sąsiedztwie jedna od drugiej, wywierają na podróżnych nader przygnębiające wrażenie. Zdaje się, jakoby się patrzyło na wielki grób, z którego niemal zalatuje przykra woń stęchlizny i zgnilizny. Nie pojmuję, co skłoniło ekspedycyę do skierowania się właśnie w to smutne miejsce. Mieszkań, stojących pustką, nawet po kilkumiesięcznej pracy nie będzie można przyprowadzić do jakiego-takiego możliwego stanu.
— Może dlatego wybrali na osiedlenie się tę okolicę, że jest tam dobra woda?
— W dorzeczu Rio Salado niebrak jej nigdzie. Przekona się pan zresztą naocznie.
— Wątpię, bo nie mam zamiaru tracić czasu nad Rio Salado.
— O ile wiem, chcesz pan dotrzeć do Tucuman, i właśnie byłoby najdogodniej podążyć tam wzdłuż Rio Salado aż do Matura, skąd już bez trudu można się dostać przez Santiago na miejsce.
— Niestety, nie mogę sam decydować o kierunku drogi i muszę pozostawić to sendadorowi, który będzie naszym przewodnikiem.
— A jeśli się nie zgodzi przeprowadzić nas?
— Czyżby pan przypuszczał?
— Być może, pokaże panu tylko plany i sam podąży w góry...
— Choćby nawet zamierzał udać się w góry, to jednak zboczy do Tucuman, gdzie mam znajomego, którego muszę koniecznie odwiedzić.
Rozmawiając tak ze sobą, aniśmy się spostrzegli, jak wpłynęliśmy na Paranę.
Rzeka ta jest ogromnie rybna, ale z powodu mętnej wody nie daje się to zauważyć. Liczne wysepki, rozrzucone na niej, w wysokim stopniu utrudniają większym statkom, nawet i łodziom żeglugę. Gomarra jednak był dobrym przewodnikiem, więc, trzymając się jego wskazówek, wyminęliśmy szybko przeszkody i dotarliśmy do przeciwnego brzegu Parany, gdzie znajdowało się ujście rzeczki, którą powiosłowaliśmy w górę, ale już bez żaglów.
Nad wieczorem przystanęliśmy na odpoczynek i po sutej wieczerzy z zapasów, zabranych z Palmar, pokładliśmy się do snu na brzegu rzeczki wokoło wielkiego ogniska, które roznieciliśmy dla odpędzenia owadów.
Noc zbiegła nam bez przygód. Wczesnym rankiem zerwawszy się na nogi, wsiedliśmy znowu na łodzie i powiosłowaliśmy dalej. Wkońcu jednak z powodu zbyt płytkiego w górze rzeczki dna zmuszeni byliśmy wysiąść na brzeg, więc, zapłaciwszy wioślarzom, siedliśmy na konie i puściliśmy się stepem w dalszą drogę.
Około północy rozłożyliśmy się znowu obozem na spoczynek, by nazajutrz wczesnym rankiem pośpieszyć dalej.
Całe lasy wysokich kaktusów i innych gatunków flory podzwrotnikowej, poplątanych ze sobą mnóstwem pnących roślin, przedstawiały niezwykle interesujący i rzadko spotykany widok. Tysiące zaś skrzydlatych mieszkańców tych dzikich gąszczów napełniały powietrze nieustannym rozgwarem.
I tej doby również późna noc dopiero zmusiła nas do wypoczynku. Zato nazajutrz rano odpoczywaliśmy dłużej, bo konie były bardzo pomęczone.
A byliśmy już w samym środku słynnej pustyni Gran Chaco.
Dotychczas nie zauważyłem nic, coby usprawiedliwiało ujemną opinię o tych bezludnych okolicach. Jedynie dawała się nam we znaki zmiana temperatury, — dni bowiem były bardzo gorące, a natomiast nocami dokuczał nam dotkliwy chłód, jakby nawiewany z rozległych równin stepowych.
Prócz ptactwa błotnego i świnek wodnych, zdarzało się nam widzieć wśród słonych bezrybnych bagien całe stada krokodylów. Wypatrywaliśmy na stepie jaguara, jednak napróżno.
Osiem dni byliśmy już w drodze, podążając ciągle w kierunku zachodnim. Gomarra utrzymywał, że pośpiech nasz spowodował skrócenie czasu podróży o całe dwie doby i że wnet dotrzemy do opuszczonej kolonii.
Jechałem na samym przodzie, a obok mnie przewodnik i brat Hilario, i rozglądaliśmy się wśród stepu, czy nie spostrzeżemy Gomeza, szukaliśmy tropów jego lub też karawany białych, jednak napróżno, pomimo, że wśród rozległej preryi, pokrytej bujną trawą, sięgającą koniom po tułów, można było łatwo zauważyć ślady ich przejścia. Nie zrażało nas to jednak i wciąż dawaliśmy baczenie na wszystko, co mogło świadczyć o ich przejeździe tędy. Jakoż istotnie, przebywszy jeszcze spory szmat drogi, spostrzegliśmy dwa tropy.
— Może to Gomez przejeżdżał tędy ze swą matką? — zagadnął Hilario.
— Być może — odrzekłem.
— Czyżby jednak był w możności wyprzedzić nas, nie mając ani koni odpowiednich, ani też żywności, której przecie ze sobą nie zabrał i musiał zapewne z tego powodu zatrzymywać się, aby coś upolować?...
— Ech, kto go tam wie! — wtrącił Gomarra. — To człowiek sprytny i mądry; zapewne urządził się odpowiednio, aby nie mieć w drodze mitręgi, a więc postarał się o wszystko zawczasu; że zaś zna okolicę doskonale, więc mógł uprościć sobie drogę.
— Tak, o sprycie jego i zdolnościach przekonałem się z rozmowy z nim — potwierdziłem.
— Jaka to szkoda, że ślady nie mogą nam powiedzieć, kto mianowicie przejeżdżał tędy. Wiadomość ta byłaby nam bardzo na rękę.
— Owszem, ze śladów tych można i to wyczytać rzekłem.
— Potrafiłby pan to odgadnąć? — zapytał Gomarra, uśmiechając się z odcieniem powątpiewania.
— Tak, rozwiążę tę zagadkę, ale trochę później. Na razie wiem tylko napewno, że konie były ogromnie strudzone, i to mi wystarcza.
— Z czego pan to wnosi? — Z tego, że ledwie nogi za sobą wlokły. Zresztą te dwa tropy końskie w kierunku kolonii same przez się każą się domyślać, że pozostawił je nie kto inny, tylko Gomez ze swoją matką, i pewnie da się to widzieć wkrótce.
Śledząc w dalszym ciągu ślady, nie mogłem na razie dostrzec nic takiego, coby dostarczało jakichkolwiek danych do wnioskowania o jeźdźcach. Dopiero po dłuższym czasie natrafiłem na rzecz wielce interesującą: oto z lewej strony zobaczyłem głęboko wryte w ziemię ślady kół znacznej liczby wozów. Tu więc, przy lagunie, musiał być przez noc postój kompanii. Popioły kilku ognisk oraz liczne ślady koni i bydła w kierunku wody świadczyły o tem dowodnie.
— To ekspedycya — zauważył Gomarra. — Niewiadomo jednak, kiedy tu była.
— Przedwczoraj — odrzekłem, wnosząc to z wielu znaków.
— W takim razie dziwię się, że zwierzęta nie popadały im ze znużenia.
— To niczego nie dowodzi; wszak teren był dla nich dosyć dogodny... Wczoraj rano ruszyli w dalszą drogę.
— Kiedyż tu byli owi dwaj jeźdźcy? — Przed południem, a więc bardzo niedawno, bo w tej chwili właśnie mamy południe. Zatem jeźdźcy ci znajdują się przed nami zaledwie o parę godzin drogi.
— Dogonimy ich?
— O, nie! Wszak konie nasze ledwie się już wloką. Ja jedynie mógłbym na swoim gniadoszu jechać jeszcze z kilkanaście mil i dopędziłbym ich około wieczora.
— O, nie puścimy pana — rzekł Gomarra, — bo już teraz znajdujemy się na obszarze, należącym do szczepu Aripones.
Wszelkie moje perswazye, że mi się nic złego stać nie może, były daremne. Towarzysze nie puścili mię, i rad-nierad musiałem zaniechać zamiaru.
Jechaliśmy śladami wozów i już po kilku godzinach spostrzegliśmy, że grono osadników znowu odpoczywało, co dawało wiele do myślenia.
Objechałem opuszczone obozowisko i odkryłem ślady jednego człowieka, który kręcił się wokoło. To mię zastanowiło. Należał on niezawodnie do ekspedycyi, bo ślady jego wychodziły z obozu i tam też wracały. Człowiek ten jakby szukał czegoś z dala od swoich.
Wywnioskowałem dalej, że dziś rano karawana ruszyła w dalszą drogę, wlokąc się z trudnością, jak wynikało ze śladów.
Musiałem wreszcie zaprzestać poszukiwań, gdyż noc zapadła, zachęcając nas do spoczynku.
Po przenocowaniu na otwartym stepie pojechaliśmy nazajutrz wczesnym rankiem w nadziei rychłego dopędzenia osadników, gdyż i oni, jak przypuszczałem, również odpoczywać musieli, więc nie mogli zbytnio oddalić się od nas. Mijały jednak godziny, a na stepie ani śladu obozu nie dostrzegliśmy.
To również nastręczało mi różne domysły. Przedtem były dwa obozowiska w niedalekich od siebie odstępach, a potem jazda przez całą noc... Widocznie stało się coś ważnego, — co jednak, nie mogłem odgadnąć.
Nagle po niejakimś czasie zamajaczyła przed nami w oddali jakaś postać, zbliżając się do nas galopem na koniu. Na pewnej odległości jeździec zatrzymał się i, zdjąwszy z głowy kapelusz o szerokich krysach, zawołał głośno:
— Hehej! sennores! Czy jedziecie z Palmar?
— Tak, z Palmar. A czego pan sobie życzy? — zapytał brat Hilario.
— Chwała Bogu, że was spotkałem. Możę jeszcze będzie ratunek.
— Dla kogo?
— Dla...
Tu spojrzał na mnie, i dalsze słowa zamarły mu na ustach.
Ubrany był, jak gaucho, a twarz jego pokryta była tak gęstym zarostem, że ledwie nos było mu widać.
— Cobrido! — zawołał, — czy to możliwe? Pan tutaj?
— Tak, ja! — odparłem. — Znasz mię pan?
— Ależ doskonale! Tylko pan nie może mię poznać, bo... bo... zapuściłem brodę...
— Głos pański słyszałem kiedyś...
— Przypomina pan sobie? Chciałem właśnie wracać do domu, aby przybyć na czas i żeby pan nie oczekiwał mię zbytecznie...
— Ach, wiem już... Mam przyjemność z sennorem Peną?
— Nareszcie poznałeś mię pan. Niechże więc przywitam się z panem!
Uścisnął mi rękę tak mocno, aż palce zatrzeszczały, rzekł:
— Czyż istotnie nie poznał mię pan? Przecie pan jedzie do mnie! Dziwny zaiste zbieg okoliczności, bo oto spotykamy się nie u mnie w domu, lecz tutaj, w dzikiej okolicy, podczas gdy ja byłem pewny, że pan jedzie wygodnie dyliżansem z Buenos Ayres. Toż to dziwny wypadek!
— Jak widzę, w usposobieniu pańskiem zaszła zmiana: masz pan w sobie iście młodzieńczą werwę, podczas gdy w Meksyku byłeś zawsze poważny.
— Bo miałem powody być poważnym.
— A skąd się pan tu wziąłeś obecnie?
— Jadę z Goya.
— Chcieliśmy tam się dostać w celu wyszukania Geronima Sabuco.
— I nie zastalibyście go, bo widziałem go niedawno w okolicy opuszczonych siedzib.
— Rozmawiałeś pan z nim?
— Nie głupim. Byłbym to niewątpliwie nałożył głową.
— Czyżby był pańskim wrogiem?
— Nie, ale podsłuchałem go, i jeżeli się tego domyślił, napewno mam w nim śmiertelnego wroga.
— Podsłuchałeś więc pan jakąś ważną tajemnicę?...
— Niestety, niezbyt miłą. Opowiem panu.
— A skąd pan dowiedziałeś się, że my tędy jedziemy?
— Mówiono mi, ale nie wiedziałem, że to pan jest owym cudzoziemcem, o którym wspominano.
— O cudzoziemcu? Zapewne mówił to Indyanin Gomez?
— Słyszałem to imię.
— A zatem idzie o zdradę białych przez sendadora?
— Niestety, tak.
— Niechże mi pan opowie wszystko natychmiast...
— Owszem, ale nie teraz. Dowie się pan wszystkiego po drodze. Pojadę z wami. Tu nie można czasu tracić napróżno.
Ruszyliśmy naprzód, przynaglając, o ile można, konie do pośpiechu i jadąc skupioną grupą, a jednocześnie rozmawialiśmy z Peną.
— Byłem w Goya — mówił — i chciałem przez Salado wrócić do domu...
— Sam? — przerwał mu brat Hilario. — Toż to bardzo niebezpieczne!
— No, tak! dla świątobliwego mnicha może, ale nie dla mnie, który niejednemu niebezpieczeństwu zaglądałem w oczy!
— Jechałem już i ja sam przez Gran Chaco.
— Do licha! W takim razie chyba mam do czynienia z bratem Jaguarem?
— Owszem, tak mię nazywają...
— A, to co innego! Cieszę się niewymownie z tego spotkania.
Z kolei przedstawiłem Penie wszystkich swych towarzyszów, poczem opowiadał nam dalej:
— Najwygodniej dla mnie było wracać z Goya do domu koło starych siedzib, to też wybrałem się tą drogą, kryjąc się, o ile możności, przed Indyanami. Przybywszy strudzony do opuszczonej kolonii, postanowiłem odpocząć w jednej z ruin. Porosła jest od strony wejścia zielskiem i krzakami tak, że prawie jej nie widać; z drugiej zaś strony, pomiędzy dwiema całemi jeszcze ścianami, opartemi o siebie, można się dostać do wnętrza. Sądziłem, że wyśpię się tam trochę i koń mój również odpocznie, a popołudniu pojadę dalej, aby przed nocą dostać się w puszczę. Zaledwie jednak przyłożyłem głowę do snu, zbudziło mię nagle dwóch rozmawiających ze sobą po hiszpańsku tuż przed ruiną mężczyzn. Wyjrzałem ostrożnie przez otwór w ścianie i zauważyłem, że jeden z rozmawiających był to stary już, chudy i kościsty człek, należący do rasy białej, a drugi młody Indyanin. Niedaleko od nich na ziemi siedziała stara Indyanka. Dwaj ci mężczyźni prowadzili ze sobą następującą rozmowę:
— Podczas ostatniej nocy wydaliłem się umyślnie z obozu w nadziei, że spotkam kogo z waszych w pobliżu. Niestety, nadaremnie szukałem. Ciebie spotykam pierwszego.
— A ja jeszcze od wczoraj byłem na waszym tropie, ale bałem się zbliżyć — odrzekł Indyanin.
— Cóżeś chciał uczynić?
— Chciałem wyminąć was i zawiadomić swoich o wszystkiem.
— Ach, rozumiem! Chcesz zapewne skierować ich przeciw nam?
— No, tak, ale nie przeciw panu.
— Dziękuję ci za ten wyjątek.
— Daleko stąd znajdują się twoi?
— Dziś wieczorem odszukam ich napewno.
— Możesz ich tu sprowadzić?
— Owszem, jeżeli tylko myślisz pan poważnie.
— Wasi dowódcy znają mię dobrze, i nie obawiaj się. Nieraz miewałem z nimi do czynienia i teraz również chciałbym zawrzeć korzystny dla nas interes. Czy nigdy jeszcze nie byłeś świadkiem umowy między nami?
— Nie.
— Ale słyszałeś przecie, że jestem waszym przyjacielem i że nieraz napędzam wam w ręce wcale niezłą zdobycz.
— O tem wiem, sennor.
— A umiesz milczeć?
— Umiem, sennor. Milczenie jest największą cnotą.
— Otóż słuchaj: ja wam dostarczam ludzi pod tym warunkiem, że to, co oni mają przy sobie, a mianowicie pieniądze i przedmioty wartościowe, jak pierścionki, zegarki i tym podobne, należą do mnie, reszta do was. Podoba ci się taki warunek?
— Owszem.
— Czy twoi zgodzą się na to i teraz?
— Jeżeli tak było zawsze, to dlaczegóżby mieli obecnie sprzeciwić się temu?
— Powiedz im więc, że mam dwudziestu mężczyzn, pięć kobiet i dwanaścioro dzieci i że wydam to stadko chętnie, ale zabiorę im pieniądze i kosztowności, wam pozostawiając wszystko inne, no, i okup z a dzieci.
— Powiem to naczelnikowi.
— Czy zawsze zabijacie jeńców, mężczyzn i dzieci?
— Zawsze.
— Tym razem jednak nie zgodzę się na to. Dzieci trzeba oszczędzić, za co otrzymacie większy okup.
— Prawdopobnie zatrzymamy chłopców, by ich wychować po swojemu.
— Bardzo ładnie. A więc ja zabiorę pieniądze, a wy broń, proch, odzież, konie, woły, wozy i okup. Ale bez mordów!
— O, nie, sennor! Tych dwudziestu mężczyzn musi zginąć, bo w jakiż sposób zdobędziemy od nich łup? Będą się przecie bronili...
— W tem już moja głowa. Znasz zapewne ową wyspę piasczystą, gdzie się wylegują krokodyle? Otóż tam zwabimy wszystkich, a ograbiwszy ich do szczętu, zostawimy podstępnie na pastwę potworom. W ten sposób unikniemy rozlewu krwi, gdyż wyręczą nas w tem krokodyle... Rozumiesz? No, a teraz spiesz do swoich i przedstaw im moje warunki.
— Dobrze, sennor, ale wprzód muszę pana ostrzec, abyś był ostrożny, gdyż dziś może jeszcze nadciągną tu inni biali, którzy tutaj, koło starych siedzib, spodziewają się znaleźć sendadora.
— Do dyabła! Może mnie?
— Tak, pana. Cudzoziemiec wyraźnie mi to powiedział.
— Cóż to za jeden?
— Europejczyk. Sprytny bardzo i odważny... Wziął już do niewoli dwóch majorów z wojskiem i nawet uciekł z rąk samego Lopeza Jordana. Ci, którzy mu towarzyszą, opowiadali mi o nim niestworzone rzeczy. Podobno wie on wszystko, wszystko umie i co tylko zamierza, udaje mu się bez trudu.
— To ciekawe!... Ale czego on chce ode mnie? — Chce on wynająć pana za przewodnika, ale nie wiem, dokąd.
— Z kimże podróżuje?
— Jedzie z nim jakiś kapitan okrętowy ze sternikiem, brat Jaguar...
— Do dyabła! Jaguar? Tegobym me bardzo rad spotkać! Co zamierzają?
— Dowie się pan od nich samych. Są jeszcze z nim yerbaterowie, których przewodnik nazywa się Mauricio Monteso...
— Ach, tego znam! Zaraz... zaraz... Czy ów cudzoziemiec umie po hiszpańsku?
— Mówi, jak rodowity Hiszpan.
— Wspominali może o Peru? o kipus lub o Inkasach?
— Nie.
— Nie mówili przypadkiem o ukrytych skarbach?
— Nie.
— No, to jeszcze nieźle! Cieszy mię to, że umieją milczeć. Czy ów Europejczyk zna język Indyan?
— Nie wiem. Słyszałem tylko, że przez dłuższy czas bawił wśród Indyan.
— Hm! teraz już wiem, co ich do mnie sprowadza. Czemu jednak szukają mię właśnie tutaj?
— Chcieli się wybrać do Goya, ale usłyszawszy ode mnie w Palmar, że tu pana zastaną, zboczyli z drogi.
— Kiedyż mniej-więcej mogą się tu pojawić?
— Niebawem, może za kilka godzin. Prowadzi ich znakomity znawca puszczy, mój wuj, Gomarra.
— Ze szczepu Aripones?
— Nie. Należy on do innego szczepu, ale ożeniony był z siostrą mej matki.
— Czemuż nie jechałeś z nimi razem?
— Bo Europejczyk ma zamiar ostrzec przed nami ekspedycyę.
— Dyabliby go wzięli! Czy wie cokolwiek o waszych zamiarach względem białych?
— Owszem, mniej-więcej wie.
— Czy i o tem, że ja jestem z wami w porozumieniu?
— Nie. On właśnie chce pana ostrzec.
— Znakomicie! Niech ostrzega, ale wątpię, czy nadąży na czas.
— Ja się jednak obawiam, że tylkoco go nie widać...
— Do dyabła! Cóż więc robić? Musimy się spieszyć, ile tylko sił. Najlepiej byłoby, żebym wam wydał całą ekspedycyę, a potem mogę się z nim zobaczyć i powiedzieć, żem uciekł szczęśliwie.
— Ba, ale czy damy sobie radę z białymi?
— Naturalnie. Zwabię przedewszystkiem mężczyzn na wspomnianą wyspę, a następnie zabiorę wozy z kobietami, dziećmi, oraz mieniem i zawiozę w miejsce, gdzie stoi krzyż z napisem: „Jezus Chrystus na puszczy“. Tam około północy opadniecie karawanę i zabierzecie ją zupełnie swobodnie. Niech was wówczas ów cudzoziemiec szuka do sądnego dnia. Tak samo nie będzie miał nawet pojęcia, gdzie się podzieli mężczyźni, bo skądby mu nawet na myśl przyszło, że ich wprowadziłem w pułapkę, z której sam dyabeł ich nie wydobędzie... No, ale szkoda nam czasu, Gomezie! Jedź szybko do swoich i spraw się mądrze. Około północy będę z karawaną w pobliżu krzyża!
— Oto wszystko, co słyszałem — kończył Pena. — Indyanin odjechał ze swoją matką, a ja zaczekałem jeszcze chwilę, dopóki się nie oddalił sendador, i wyruszyłem naprzeciw wam.
Podczas tego opowiadania jechaliśmy zgrupowani dokoła Peny, słuchając ciekawych jego nowin. Najbardziej zdziwiony był niemi Monteso, który dotychczas uważał sendadora za człowieka uczciwego.
— Czy tylko wierzysz pan sam w to, co opowiadasz? — rzekł do Peny.
— Owszem, sennor.
— A jeżeli ja w to nie uwierzę? Ha, w takim razie ja sobie nie odbiorę życia z rozpaczy. Proszę jednak liczyć się ze słowami i nie obrażać mię, bo wówczas mogłoby łatwo między nami przyjść do sprzeczki, która z pewnością nie wyszłaby panu na zdrowie...
— No, sennor! nie tak gorączkowo! Przecie chyba można wypowiedzieć swoje zdanie otwarcie.
— Wolałbym, żebyś pan zatrzymał swoje zdanie dla siebie. Opowiadam to, co słyszałem na własne uszy, a jeżeli pan uważasz mię za kłamcę, nie ścierpię tego i...
— Przepraszam, sennor. Sendador jest moim przyjacielem...
— To bardzo smutne, że się pan do tego przyznaje. Skończmy już z tem! Okaże się zresztą wkrótce, czy wart on jest pańskiej przyjaźni. Mam nadzieję, że mi panowie udzielicie pomocy przeciw temu łotrowi.
— Ależ owszem, z największą chęcią — zawołali moi towarzysze.
A ja spytałem:
— Co pan przedsięwziąłeś po oddaleniu się sendadora?
— Przedewszystkiem postanowiłem wszystko uczynić, aby przeszkodzić wykonaniu przez łotra haniebnego planu. Ale co było począć? ostrzedz tych ludzi? Nie uwierzyliby mi z pewnością, a natomiast sendador byłby niezawodnie tak pokierował sprawą, że byliby mię uwięzili. Wszak nie znają mię wcale, a sendador wysypałby przed nimi na zawołanie cały stek kłamstw i wykrętów.
— Przyznaję panu słuszność.
— Wolałem więc — ciągnął dalej — udać się na spotkanie ludzi, dążących z Palmar, i prosić ich o pomoc.
— I poszczęściło się panu. Znalazłeś pan nas, i teraz musimy wziąć się do dzieła wspólnie. Czy jednak nie jest zapóźno?
— Przypuszczam, że wszystko jeszcze da się zrobić. W najgorszym razie owi mężczyźni są już na wyspie, i należałoby ich stamtąd wydobyć, bo grozi im pożarcie przez potwory.
— A wiesz pan, gdzie się znajduje owa wyspa?
— Niestety, nie wiem. Ale sądzę, że trafimy, trzymając się śladów.
— Nawet, gdy zmrok zapadnie? A może przynajmniej wie pan, gdzie stoi ów wspomniany krzyż?
— I tego nie wiem, sennor.
— Ja zato wiem — wtrącił żywo Gomarra. — Stoi on niedaleko Pozo Sixto. Jestem pewny, że trafię tam nawet w nocy.
— To bardzo dobrze. Musimy się spieszyć, aby załatwić się z tem za dnia.
Puściliśmy się bezzwłocznie wcwał, bo nawet konie, jakby odczuwając potrzebę pośpiechu, rwały, jak wicher. Mieliśmy wrażenie, że zbliża się jakieś po ważne niebezpieczeństwo. A ponieważ w takiem położeniu najchętniej się milczy, więc nikt z nas nie wyrzekł ani słowa. Wreszcie Pena podniósł rękę i, wskazawszy przed siebie, rzekł:
— Widzicie te grupy drzew? Tam właśnie znajdują się opuszczone osady. Będziemy wnet na miejscu.
I istotnie stanęliśmy niebawem u ruin opuszczonych siedzib ludzkich. Oplotły je obficie rośliny pnące, powyżej których sterczały wierzchołki drzew. Opodal ujrzeliśmy słabe już zaledwie ślady uprawnego pola. Widok miejsc tych wywarł na nas niezwykle przygnębiające wrażenie. Pustka! smutna pustka, jak na starem jakiemś cmentarzysku!
Nikogo z ekspedycyi nie spotkaliśmy tutaj, i tylko z niektórych znaków wywnioskowałem, że zatrzymywali się tu, i to nie na długo, chociaż woły były wyprzęgane dla nakarmienia. Następnie opuścili Pozo de Sixto, udając się w różnych kierunkach, jak tego dowodziły wyraźnie ślady. Jeden z owych śladów prowadził na prawo ku północy, przyczem widoczne było, że ludzie ci nie jechali, lecz szli pieszo; drugi zaś trop ciągnął wprost w dotychczasowym kierunku, a zakreśliwszy łuk naokoło opuszczonej kolonii, szedł następnie prosto ku zachodowi.
Po bliższem rozpatrzeniu przekonałem się, ze były to ślady wozów, zaprzężonych w woły, konie zaś pędzono luzem. Poganiacze szli obok wozów, reszta zaś kompanii — kobiety i dzieci znajdowały się zapewne na wozach, bo śladów ich nie odkryłem.
— Stąd sendador prowadził karawanę do krzyża — zauważył Pena. — Ciekawa rzecz, o ile nas wyprzedził?
— O pół godziny — odrzekłem. — Można to napewno poznać po śladach poganiaczy; wszak nie podniosła się jeszcze dotychczas przydeptana trawa. Zobaczmy teraz inne tropy.
Obejrzawszy je dokładnie, przekonałem się, że te ostatnie ślady pozostawione zostały przynajmniej przed trzema godzinami. W jednem miejscu ślady jednego z poganiaczy oddzieliły się, ale wnet zbiegały się nanowo razem.
Towarzysze moi nawet nie zwracali na to uwagi, a tylko ja starałem się zbadać owe wszystkie znaki szczegółowo.
— Cóż tam pan tak patrzy w trawę, jak sroka w kość? — zapytał mię Turnerstick.
— Czytam, kapitanie. Bo powłoka ziemska to taka sama księga, jak te, które wychodzą z pod prasy drukarskiej. Niechno pan tylko popatrzy tutaj! ŹdŹbła trawy już się podniosły, ale wierzchołki ich jeszcze zwieszone. Czy pozna pan, w którą stronę?
— Ku północy. Cóż stąd?
— A to, że ludzie szli tędy w kierunku północnym. Teraz zaś niech się pan przypatrzy tym innym śladom: wierzchołki ździebeł zwisają w stronę przeciwną, nieprawdaż?
— No, tak.
— Ale o wiele niżej, niż tamte. Cóż stąd wnosić należy?
— Cóżby innego, jak nie to, że się jeszcze nie ze wszystkiem podniosły.
— Bardzo trafna odpowiedź, sir! Ale moje wnioski idą o wiele dalej. Te pojedyncze ślady są świeższe od tamtych zbiorowych, a więc pozostawił je człowiek o wiele później, dążąc prawdopodobnie z powrotem w naszą stronę, podczas gdy tamci szli ku północy. Sądzę więc, że mamy tu do czynienia z tropem sendadora, który zaprowadził podstępnie dwudziestu mężczyzn na wyspę, a następnie wrócił sam jeden. Kto wie, co się teraz dzieje z tymi ludźmi!
Kapitan wzruszył ramionami, a brat Hilario zauważył:
— Żyją jeszcze z pewnością, ale grozi im wielkie niebezpieczeństwo. Jeżeli nie da im nikt pomocy, to wyginą marnie na wyspie. Przepłynąć do brzegu nie mogą, bo zjadłyby ich aligatory.
— Hm... — mruknął Monteso. — Mimo wszystko nie mam jeszcze powodu brać poważnie tych domysłów. Sendador jest moim przyjacielem, i nie uwierzę w to, aby się dopuścił tak haniebnego czynu.
— Nie poznał się pan na nim. A zresztą poco tu dyskutować i sprzeczać się, skoro najbliższa przyszłość najlepiej to wszystko wyjaśni? Śpieszmy raczej na miejsce, bo wkrótce może być zapóźno.
Ostatnie słowa były zresztą bezprzedmiotowe, bo i tak pędziliśmy, co koń wyskoczy. Było do przewidzenia, że okropna owa wyspa znajdowała się niezbyt daleko, gdyż inaczej sendador nie byłby stamtąd tak prędko wrócił.
Istotnie, zaledwie ujechaliśmy kwadrans drogi, gdy na horyzoncie zamajaczył ciemny rąbek, a podążywszy dalej, spostrzegliśmy, że były to zarośla, z pośród których sterczały tu i ówdzie wierzchołki drzew. Równocześnie trawa stawała się coraz bardziej soczystą i bujniejszą, co wskazywało, że niedaleko powinna być woda.
Znalazłszy się nareszcie wśród krzaków, w miejscu, gdzie tropy wdzierały się dalej w głąb, spostrzegliśmy, że krzaki te otaczały potężny wał drzew bambusowych, poza którym znajdowało się jezioro. Nie wiedzieliśmy oczywiście, czy było ono odosobnione wśród lądu, czy też stanowiło tylko odnogę Rio Salado. Jezioro to nie było głębokie, jak świadczyły o tem aligatory, których znajdowało się tu co niemiara. Leżały daleko od brzegu w namule, łby tylko wychylając ponad powierzchnię wody. Potwory te zapewne przez długie czasy żyły tu spokojnie, i nikt im nie przeszkadzał, skoro tyle ich się namnożyło.
Naprzeciw nas w dość poważnej odległości wystawał z wody piasczysty ląd, prawie zupełnie pozbawiony drzew i roślinności. Była to właśnie owa wyspa, do której trzeba nam było dostać się za wszelką cenę.
Na szczęście nasze, tuż u brzegu znajdowała się spora tratwa, sklecona naprędce z trzciny i bambusów, i to nie bardzo dawno. Opodal dawało się odrazu zauważyć miejsce, w którem owe bambusy wycinano.
Na tratwie leżały jeszcze żerdzie bambusowe, pełniące zapewne rolę wioseł.
— Dobyłem lornetki i zobaczyłem poruszające się na wyspie ludzkie postacie.
— Cóż tam pan widzi? — zapytał mię brat Hilario.
— Wyspę, a na niej ludzi.
— Chwała Bogu! może jeszcze nie zapóźno. Tratwa gotowa, i tylko wsiąść, aby jak najprędzej przeprawić się na wyspę z pomocą dla nieszczęśliwych.
Zsiadł z konia i zbliżył się do tratwy, a za nim uczynili to samo inni.
— Zaczekajcie, sennores! — rzekłem. — Najpierw trzeba zabezpieczyć konie. Najlepiej będzie, gdy je wyprowadzimy opodal na step i poprzywiązujemy na lassach, by się pasły.
Uczyniwszy, jak zaproponowałem, wróciliśmy do tratwy, która nie była wcale umocowaną, a tylko zaryła się w namuł nadbrzeżny. Poszczególne jej pola powiązane były witkami roślin pnących.
Zaledwieśmy wstąpili na ową tratwę, opadła nas niezliczona ilość aligatorów. Takiego mrowia potworów dotychczas nie widziałem, i trudno mi opisać wrażenie, jakie na mnie sprawiły.
— All devils![2] — krzyknął Turnerstick. — Teraz dopiero pojmuję niebezpieczeństwo, w jakiem się znaleźli ci nieszczęśliwi ludzie. Żaden z nich nie mógłby się stąd wydostać z powodu tych bestyi. Czy strzelać, sir?
Chwycił karabin, ja zaś ostrzegłem:
— Ale tylko w oko!
— Well! Przez świąteczne fraki tych jegomościów nie przejdzie przecie kula.
Aligatory zamknęły nam formalnie drogę, cisnąc się zwartymi szeregami do samej tratwy i kłapiąc paszczami wcale dla nas nie zachwycająco. Można się było pozbyć natrętów jedynie z pomocą kul, które z początku niewielki skutek wywarły, i dopiero, gdyśmy ubili kilkadziesiąt potworów, mrowie się przerzedziło. Potwory bowiem rzuciły się teraz na cielska zabitych, z niesłychaną żarłocznością rozrywając je formalnie na strzępy. Była to scena w najwyższym stopniu okropna i obrzydliwa.
— Nie pojmuję, w jaki sposób mogli się ci ludzie przeprawić na wyspę, nie posiadając broni — zauważył brat Hilario.
Mając obecnie przed sobą wolniejszą przestrzeń, chwyciliśmy żerdzie i co sił powiosłowaliśmy, kierując się na głębszą wodę. Aligatory nie cisnęły się już tak ku tratwie, natomiast lawiną całą płynęły za nią w pewnem oddaleniu, — nie groziło nam więc żadne niebezpieczeństwo, i tylko smród, jaki szedł od nich, był nie do zniesienia.
Zastanowiło mię to, czem właściwie żywić się mogły te potwory. Jeżeli bowiem były tu kiedy w wodzie ryby lub inne stworzenia, to dawno zapewne zostały przez te żarłoki wytępione. Być może jednak, że pożerały one słabsze osobniki własnego gatunku.
Wiosłowaliśmy z całym wysiłkiem, więc tratwa posuwała się dość szybko i niebawem zbliżyliśmy się do wyspy o tyle, żeśmy ujrzeli na niej grupę nieszczęsnych osadników. Nie wołali o pomoc, przypuszczając prawdopodobnie, że należymy do ich wrogów, i widać było, że z nożami w rękach przygotowują się do walki. Gdyśmy dobijali do brzegu, krzyknął jeden z nich po hiszpańsku:
— Stać! Nie pozwolimy wam wcale wylądować, dopóki się nie dowiemy, co za jedni jesteście i czego tu chcecie.
Miałem mu odpowiedzieć, lecz wyprzedził mię w tem brat Hilario:
— Od kiedyż to uważacie mię za swego wroga, sennor Harrico?
Nazwany przez brata Hilario człowiek był zastępcą bankiera w Buenos Ayres. Na dźwięk głosu zakonnika spojrzał na niego ze zdziwieniem i odrzekł:
— Benedito sea Dios[3]! Brat Jaguar! Jesteśmy ocaleni! Towarzysze! ci ludzie przybyli nam z pomocą!
Przybiwszy do brzegu, wyciągnęliśmy tratwę, aby nie spłynęła, poczem sennor Harrico przedstawił nas swoim towarzyszom. Wśród nich było dwóch znajomych Turnersticka z Północnej Ameryki, i można sobie wyobrazić, jak serdecznie się witali.
— Ależ, sennor! — pytał brat Hilario swego znajomego z Buenos Ayres, — co was aż w te strony przywiodło?
— Chcieliśmy zobaczyć Nuestro Sennor Jesu Cristo de la floresta[4].
— Toż to wcale nie tutaj!
— Wiemy, ale cóż z tego, kiedy spostrzegliśmy się zapóźno. Sendador jest łotrem! Tak mu ufaliśmy, a on oszukał nas haniebnie! Miał nawet tyle bezczelności, że sam się do tego przyznał. Ale co wy robicie w tych okolicach?
— Przybywamy wam właśnie z pomocą.
— Skądżeście się dowiedzieli o tem, że jesteśmy w niebezpieczeństwie?
Pytanie to wymagało, rzecz prosta, dłuższego wyjaśnienia, więc brat Hilario opowiedział o wszystkiem. Obecni przerywali mu ustawicznie wykrzyknikami oburzenia na sendadora, zwłaszcza, gdy się dowiedzieli o zaprzedaniu kobiet i dzieci Indyanom. Brat Hilario jednak pocieszał ich:
— Bądźcie spokojni! Dotychczas nic złego nie stało się wam jeszcze, i mamy nadzieję, że całkowicie odwrócimy od was niebezpieczeństwo.
— A napad na tabor? — Będzie urządzony dopiero dziś około północy, mamy więc dość czasu przeszkodzić temu.
— No, to chwała Bogu! Pomówimy o tem jeszcze w wolniejszej chwili. Teraz zaś powiedzcie nam tylko, gdzie jest w tej chwili sendador?
— Razem z karawaną.
— A więc w opuszczonych osadach?
— Nie, w drodze do krzyża, o którym wspominaliście.
— Nasze więc kobiety i dzieci są zupełnie w jego mocy, a my tu nic na to poradzić nie możemy...
— Na razie tak. Ale nie obawiajcie się! nic się waszym rodzinom złego nie stanie. Proszę nam powiedzieć, w jaki sposób ten łotr zwabił was tutaj?
— Okłamał nas, że tu właśnie znajduje się krzyż, przedstawiając rzecz tak, że niepodobna było nie uwierzyć. Mówił mianowicie, że pewien Inkas, zostawszy chrześcijaninem, przybył w te okolice ze swoimi towarzyszami i został napadnięty przez Indyan. Schroniwszy się na tej wyspie, bronili się tu dopóty, aż wszyscy co do jednego bohaterską śmiercią zginęli, przyczem ostatni, zanim go śmierć dosięgła, zdążył ułożyć trupy swych towarzyszów w kształt krzyża.
— I wyście uwierzyli w te brednie?
— Oczywiście. Mówił tak przekonywająco... Powiedział naprzykład, że kości tych męczenników do dziś-dnia leżą nienaruszone w tem samem miejscu, jako też różne kosztowne rzeczy i pieniądze, jakie mieli wówczas ze sobą, i nikt ich tknąć nie śmie.
— Bardzo sprytnie ułożona dla zwabienia was tutaj bajka. Wobec tego jednak, że was namówił do pozostawienia broni i zabrania ze sobą jedynie rzeczy, potrzebnych do budowy tratwy, czyż nie zrodziło się w was zawczasu żadne podejrzenie?
— Niestety, nie przyszło nam do głowy, aby to była zdrada.
— A jak daliście sobie radę z aligatorami?
— Bestye nie odrazu zwróciły uwagę na tratwę; przedtem trzymały się zdaleka.
— W jaki sposób sendador wydostał się stąd, zostawiając was na śmierć pewną?
— Ano, kazał nam wyjść na brzeg, a skorośmy już wszyscy opuścili tratwę, odbił szybko, i tyleśmy go widzieli. Chcieliśmy rzucić się za nim w wodę, ale w tej chwili nadpłynęła gromada aligatorów, wobec czego zmuszeni byliśmy pozostać tutaj bezczynnie. Sendador tymczasem, oddalając się, zapowiedział bezczelnie, że przeznaczył nas na żer aligatorów, a nasze kobiety, dzieci i całe mienie wyda Indyanom. Na razie, wobec tak nagłego zwrotu w jego postępowaniu, sądziliśmy, że sobie z nas zażartował. Obiegliśmy więc wyspę w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów owej wymordowanej gromadki chrześcijan, aleśmy nie natrafili na nic, coby potwierdzało słowa sendadora, i dopiero wówczas przyszliśmy do wniosku, że zostaliśmy tu w podstępny sposób zwabieni na pewną zgubę. Obmyślaliśmy właśnie, w jakiby sposób stąd się wydostać, gdy niebo was nam zesłało na ratunek. Oby więc Bóg pozwolił nam odwdzięczyć się godnie za przyniesioną pomoc!
— O tem potem, przyjaciele; teraz trzeba wracać co prędzej na ląd, wsiadajcie przeto na tratwę.
W kilka minut wszyscy znaleźliśmy się na tratwie, przyczem kazałem im dla utrzymania jej równowagi położyć się na brzuchach, a paru chwyciło za żerdzie, ja zaś z kilku towarzyszami uklękliśmy po bokach tratwy z karabinami, gotowymi do strzału na wypadek, gdyby aligatory były bardzo natarczywe. Tratwa, obciążona sporą gromadką ludzi, zagłębiła się znacznie, i oczywiście, zwabione jej ruchem aligatory, pociągnęły tuż za nią całą ławą. Ale wnet odstraszyły ich nasze strzały, więc potwory oddaliły się szybko, trzymając się już w pewnej odległości, aż dobiliśmy do lądu.
Na razie obawiałem się, czy przypadkiem Indyanie nie wypłatali nam figla i nie zabrali pozostawionych bez dozoru koni. Na szczęście jednak obawy moje okazały się płonnemi. Postanowiliśmy tedy naradzić się, co czynić dalej.
Oswobodzeni przez nas z pułapki w liczbie dwudziestu osadnicy domagali się, abyśmy natychmiast przedsięwzięli krok i w celu uratowania ich rodzin. Mojem zdaniem jednak należało tu postępować rozważnie, nie gorączkując się zbytnio, aby sprawy nie po psuć. Oczywiście należało przedewszystkiem pokrzyżować plany sendadora. Gdybyśmy go dopędzili jeszcze przed napadem, sprawa byłaby o wiele łatwiejsza, niż później, gdy wypadnie zmierzyć się z bandą Indyan.
Ruszyliśmy tedy w drogę. Ponieważ na nas trzydziestu mieliśmy tylko dziesięć koni, więc urządziliśmy się w taki sposób, że naprzemiany dziesięciu jechało, a dwudziestu szło pieszo, i co pewien czas zarządzałem zmianę kawaleryi. Wędrowanie pieszo wśród wysokiej trawy i zarośli nie należało do rzeczy łatwych i zbyt przyjemnych, ale nie było innej rady. Zresztą od czasu do czasu teren zmieniał się, stając się dogodniejszym, i maszerowało się doskonale.
Szedłem obok Peny i rozmawialiśmy na temat naszych podróży po Meksyku, poczem opowiedział mi o swoich wyprawach. Był on emigrantem europejskim; przyjechał do Ameryki w nadziei wzbogacenia się, i istotnie szczęście mu sprzyjało, gdyż trafił w północnych Kordylierach na żyłę złota, której jednak nie eksploatował, lecz odprzedał za grube pieniądze, wzbogacając się niemal w jednej chwili. Opowiadał mi o przerozmaitych przygodach, jakie w swych podróżach przechodził, — ja zaś opowiedziałem mu następnie o swoich awanturach, doznanych w ciągu krótkiego mego pobytu w krajach Ameryki południowej — i na tej pogawędce czas zbiegł nam tak szybko, żeśmy się ani spostrzegli, jak zmierzchać poczęło.
Nagle Pena zatrzymał się i rzekł z ukontentowaniem:
— Patrz pan! droga do krzyża! Nie myliłem się.
— Co? jaka droga? — zapytałem. — Toż to wygląda na suche koryto rzeki.
— I tak jest w istocie. W porze deszczowej spada z gór olbrzymia masa wody, która nie może się pomieścić w Rio Salado i szuka sobie ujścia w nadrzecznych zagłębieniach gruntu, tworząc rozliczne ramiona i odnogi. Potem woda z tych wyżłobień odpływa, i wysychają one zupełnie. Otóż to zagłębienie, w którem się teraz znajdujemy, prowadzi aż do krzyża.
— Czy można tędy przejechać wozem?
— Z pewnością. To jest zresztą jedyna droga do krzyża.
— A nie spotkamy się, jadąc tędy, z sendadorem?
— On jeszcze znajduje się poza nami.
— To się dobrze składa. Czy daleko stąd jeszcze na miejsce?
— Będziemy tam najwyżej za trzy kwadranse.
— Radbym dobrze rozpatrzyć się wśród okolicy, co jest koniecznem na wypadek, gdyby przyszło do walki. Pierwszą zasadą w takich okolicznościach, aby się nie narazić na przegraną, jest poznanie terenu.
— Znam doskonale te strony i mogę dać panu pewne wskazówki. Zdaje mi się, że tu stał kiedyś przed laty klasztor, a może zamek, jak świadczą o tem pozostałe szczątki murów. Odkryłem nawet wejście do obszernych podziemi.
— W takim razie mury te wznieśli biali, gdyż Indyanie nie stawiają przecie zamków. Czy ruiny owe znajdują się na równinie?
— Nie; są one na wyniosłem wzgórzu, okrążonem przez owo wyschłe koryto dorzecza, na którego brzegach rosną drzewa i krzaki. Powyżej ruin, na samym szczycie wzgórza, stoi „krzyż puszczy“.
— Czy droga ta prowadzi aż do samych ruin?
— Nie.
— A więc sendador, zanim podąży na wzgórze, musi zatrzymać się gdzieś pobliżu dla połączenia się z bandą Indyan, którzy zapewne w ukryciu będą go tam oczekiwali, bo przecie nie wiedzą jeszcze, czy sendadorowi udało się wyprowadzić w pole, a właściwie na ową wyspę, tych dwudziestu ludzi z karawany osadników.
— Ma pan słuszność, i jestem pewny, że Indyanie w oczekiwaniu sendadora ukryli się w podziemiach ruin. A że leżą one na uboczu od drogi, więc ta dzika banda czuje się zupełnie bezpieczną w swem schronieniu i, być może, nawet nie ustawia warty.
— Jaki jest rozkład tych podziemi?
— Obejmują one dosyć obszerną przestrzeń, mogącą pomieścić ze dwustu ludzi. Wejście do podziemi jest tylko jedno, i to niebardzo wygodne, bo schody już w znacznej części zrujnowane. Sklepienie zachowało się jeszcze prawie w całości, i są w niem dwa tylko wyłomy. Sądzę jednak, że przez te wyłomy nikt z dołu nie mógłby się wydostać nazewnątrz.
— Bardzo to byłaby dla nas dogodna okoliczność, gdyby Indyanie ukryli się byli w tej właśnie jaskini. Może to zresztą stała ich kryjówka i mają tam jakie sprzęty. Zetknięcie się z nimi w otwartem polu byłoby mniej dla nas korzystne ze względu na zatrute strzały... Zresztą wolałbym uniknąć rozlewu krwi.
Wyschłe wgłębienie, którem posuwaliśmy się przeszło od godziny, stanowiło istotnie jakby drogę, dość wygodną i nie przedstawiającą żadnych przeszkód. Wkrótce Pena oznajmił nam, że wzgórze z ruinami znajduje się najdalej o pięćset stąd kroków, więc zatrzymaliśmy się tutaj, i towarzysze nasi pochowali się pod drzewa, a ja z Peną poszliśmy naprzód zbadać teren, oczywiście zachowując wszelkie ostrożności i stąpając jak najciszej, co zresztą nie przedstawiało trudności, gdyż łożysko pozbawione było kamieni.
Noc była cicha, i zdawało się, że słyszymy własne oddechy. Posuwając się naprzód, myślałem tylko o tem, że lada chwila z ukrycia może wylecieć bezgłośna strzała, niosąc mi na swem ostrzu śmierć, jak piorun niemal szybką. A mogłem się jej napewno spodziewać, jeżeli Indyanie rozstawili czaty. Na szczęście, zaniedbali widać tego, bo bez żadnych przeszkód dotarliśmy aż do stóp wzgórza, a następnie poczęliśmy się wśród krzaków i zarośli czołgać na czworakach na jego zbocze. Wkrótce dostrzegliśmy przed sobą polankę, a dalej w gruzach leżące stare mury klasztoru.
— Z której strony znajduje się wejście do podziemi? — zapytałem szeptem towarzysza.
— Tu zaraz na prawo.
— Czy wśród ruin są jakie dziedzińce?
— Kilka, ale otwarty jest tylko ten pierwszy; inne zawalone są usypiskami.
— Więc można się dostać do podziemi tędy?
— Tak. Prosto na prawo.
— Chodźmy zatem... ale ostrożnie!
Chwycił mię za rękę, i chyłkiem podążyliśmy naprzód. Niebawem rozpoznaliśmy miejsce, w którem ongi była brama. Jeżeli Indyanie rozstawili wśród ruin czaty, to tu właśnie z pewnością należało kogoś oczekiwać. Okazało się jednak, że nie byli tyle przezorni, i nie spotkaliśmy tu ani żywej duszy.
Przedostawszy się przez ten wyłom, znaleźliśmy się w obszernym dziedzińcu, który dokoła otaczały zwaliska. Wprost nas znaczyła się wśród nich jaśniejąca smuga, jakby ukrytego gdzieś w głębi światła, i poczuliśmy woń pieczonego mięsa.
— Tam właśnie jest wejście do podziemi — objaśniał mię Pena, wskazując w kierunku jasnej smugi. — Indyanie zajęci są prawdopodobnie przyrządzaniem wieczerzy.
— W którem miejscu znajdują się otwory w sklepieniu, o których pan poprzednio wspominałeś?
— Jeden jest po prawej, a drugi po lewej stronie.
— Pójdziemy tam; może się nam uda zajrzeć do środka.
Podsunęliśmy się aż do samego wejścia, ale i tu nie było nikogo. Zajrzałem w głąb i zobaczyłem oświetlony od rozpalonego w podziemiach ogniska głęboki loch, prowadzący do środka i zawalony gruzami. Nie można jednak było tędy dostać się do wnętrza podziemia, bo gruz, usuwający się z pod nóg, zdradziłby nas natychmiast. Postanowiliśmy tedy dostać się do jednego z otworów w sklepieniu. Popełzliśmy więc z niesłychaną ostrożnością, jak węże, ku owemu otworowi i zajrzeliśmy do środka. Niestety jednak dym, wydostający się z wewnątrz, nie pozwolił nam nic dostrzec, i tylko z głosów wywnioskowałem, że w podziemiu było bardzo wielu ludzi.
— Co teraz? — zapytał Pena, gdyśmy się cofnęli.
— A co pan będzie robił tymczasem?
— Stanę u wejścia.
— Panie, nie radzę się narażać! to ogromnie niebezpieczne!
— Bynajmniej. Czerwonoskórzy siedzą spokojnie, jak myszy w norze.
— Ba, ale gdyby który z nich wylazł?
— Iii! w takim razie przywitam go szczutkiem w nos, od którego padnie i uspokoi się na chwilę.
— A jeżeli wylazą wszyscy?
— Wszyscy odrazu wyjść tędy nie mogą, bo wejście jest zbyt wązkie i tylko zmieszczą się w niem dwie osoby naraz. W takim wypadku utrzymałbym je w szachu lufami swych rewolwerów.
— No, dobrze. Przybędziemy tu wnet.
— Nie potrzebujecie nawet zachowywać wielkich ostrożności, bo w pobliżu niema nikogo, więc sprawcie się szybko, aby być tu jak najprędzej. Czekam.
Odszedł, a ja usiadłem tuż u wejścia z silnem postanowieniem nie wypuścić z podziemia nikogo, gdyby się kto chciał z niego wydostać. W głębi słychać było pomieszane głosy, zlewające się w jeden gwar, tak, że nic z tego nie można było zrozumieć. Zresztą nie znałem narzecza tego szczepu, więc nawet nie usiłowałem podsłuchiwać rozmów i zwracałem jedynie uwagę, czy od wejścia nie dolecą mię jakie szmery. Jakoż w niespełna dziesięć minut posłyszałem staczające się tam kamyki: ktoś począł wdrapywać się do góry. Ponieważ miejsce to było oświetlone od płonącego wewnątrz ogniska, więc postać wychodzącego mogłem widzieć dokładnie. Był nim Gomez. Jednym rzutem oka stwierdziłem, że miał przy sobie tylko nóż. Zaczaiłem się pod murem, i gdy Gomez, wydrapawszy się na wierzch, począł nadsłuchiwać, a następnie zamierzał wrócić do wnętrza, szepnąłem:
— Gomez!
— Kto to? — zapytał.
— Sendador.
— Już? sprawiliście się tak prędko? Gdzie znajdują się kobiety i dzieci?
— Poniżej na wozach.
— A więc stało się istotnie tak, jak...
Urwał zdanie, gdyż zbliżyłem się do niego na taką odległość, iż mógł poznać, że to nie sendador.
— Któż to?... — szepnął tylko i zamierzał zawrócić do nory, gdy nagle chwyciłem go prawą ręką za gardło, by nie mógł krzyczeć, lewą zaś wyjąłem mu nóż z za pasa.
Gomez był dosyć słaby, więc nie dziw, że w silnych mych rękach aż przyklęknął do ziemi, ja zaś, nie tracąc czasu, przyłożyłem mu nóż do piersi i zagroziłem:
— Jedno głośniejsze słowo, a przebiję!
— Będę mill!... — wykrztusił z trudnością, bo tchu mu brakowało.
— No, dobrze. Mogę więc panu pozwolić na odetchnięcie, ale ostrzegam raz jeszcze, że nie żartuję! Proszę dać ręce w tył!
Indyanin posłuchał bez wahania, a gdy się nachyliłem nad nim, by związać mu ręce, szepnął:
— Sennor! ach, to jesteś sennor!...
— Powiedziałem przecie panu, że przybędę tutaj.
— Tak, tak... Skoro pan tu jesteś, to wszystko na nic! Jesteśmy zgubieni!
— Co pan rozumie pod słowem „wszystko“?
— Coś, o czem pan dowiedzieć się nie powinien.
— Słusznie, ale gdybym tak naprzykład wiedział już o tem „wszystkiem“?
— To niemożliwe!...
Pociągnąłem go za sobą wstecz w takie miejsce, skąd można było mieć na oku wejście do podziemia, a związawszy swemu jeńcowi nogi, usiadłem koło niego.
— Dlaczego pan się uwziął na mnie? — zapytał po chwili.
— Co pan chce ze mną uczynić?
— Będzie to zależało od tego, jak się pan względem nas zachowasz.
— Więc nie jest pan tu sam?
— Jeżeli rad pan będziesz zobaczyć się z moimi towarzyszami, to uczynię mu tę przyjemność. Ale pozatem nie mam już dla pana żadnych względów, i nie licz pan więcej na naszą przyjaźń.
— Cóżem wam złego uczynił?
— Po pierwsze zbiegłeś pan od nas...
— Musiałem, sennor.
— Musiałeś pan? Z jakiego powodu?
— To moja tajemnica.
— Którą jednak znam doskonale. Powiedziałem przecie panu w Palmar, że postaram się przeszkodzić waszym knowaniom. Zwabiliście podstępnie na wyspę dwudziestu ludzi, by tam zginęli straszną śmiercią, a teraz zamierzacie zabrać do niewoli kobiety i dzieci.
— Cielo! kto to powiedział?
— Pan sam powiedziałeś to do sendadora.
— Nieprawda!
— Proszę nie zaprzeczać, bo wykręty nic panu nie pomogą. Słyszano każde pańskie słowo. Domyślasz się pan zapewne, żeśmy się wybrali natychmiast z Palmar w celu udaremnienia waszych planów. Wspominałeś pan sam zresztą o tem wobec sendadora!
— Jakto? więc i to nawet jest panu wiadome?
— Jak pan widzisz. Oczywiście postaraliśmy się najpierw o wyratowanie owych dwudziestu, co nam się udało tem snadniej, że sendador był o tyle głupi, iż zostawił u brzegu rzeki tratwę... No, i koniec-końców jesteśmy tutaj, aby wam przeszkodzić w projektowanym napadzie na bezbronne kobiety i dzieci.
W tej chwili dały się słyszeć od zbocza góry liczne kroki.
— Otóż doczekałeś się pan — rzekłem. — Idą już moi towarzysze, których pan byłeś ciekawy.
Istotnie byli to moi towarzysze. Dowiedziawszy się, kogo złowiłem, domagali się, by go wychłostać.
Zwłaszcza ci, których wydobyliśmy z wyspy, chcieli się w ten sposób zemścić. Udało mi się jednak, choć nie bez trudu, powstrzymać ich zapędy i wytłómaczyć, że lepiej będzie, gdy postąpimy z jeńcem łagodnie, niżbyśmy mieli się narażać na zemstę całego szczepu.
— Ba! a co uczynimy z tymi ludźmi, którzy prawie już są w naszem ręku? — zapytał jeden, wskazując w kierunku podziemia.
— Zobaczy pan. Ja uratowałem wam życie i mam teraz prawo do pokierowania wszystkiem tak, jak mi się podoba. Zawrzemy z Indyanami pokój, który przedewszystkiem dla was jest pożądany.
Po krótkiej naradzie zgodzili się na to. Wówczas rozwiązałem Gomeza i rzekłem mu:
— Proszę mię posłuchać i wziąć pod uwagę. Nic się żadnemu z was złego nie stanie, ale pod warunkiem...
Tu Gomez odetchnął głęboko, wyprostował się i zapytał:
— No, no! pod jakim warunkiem?
— Uda się pan zaraz do swoich ludzi. Ilu ich tam jest? — Sześćdziesięciu.
— Powie im pan, że jest nas tutaj trzydziestu, dobrze uzbrojonych, i że wrazie, gdyby ktokolwiek chciał się wydobyć z podziemia bez naszego zezwolenia, zaczniemy strzelać. Jutro rano zaś będziecie mogli oddalić się spokojnie, dokąd się wam spodoba. Ale wprzód musicie zawrzeć pokój z tymi ludźmi, którzy przybyli tu na osiedlenie. Czy powie pan to swoim?
— Powiem, ale wprzód musi pan przyrzec, że dotrzyma słowa.
— Ja nigdy nie kłamię, Gomez! Proszę odejść. A jeżelibym czego potrzebował, to zawołam.
Gomez oddalił się skwapliwie, rad widocznie, że udało mu się tak łatwo wydostać z matni, a niektórzy z owych dwudziestu sarkali jeszcze na moją łagodność, i dopiero brat Hilario uspokoił ich ostatecznie.
Dwu z nas pozostało na straży koło koni, a reszta ulokowała się u wejścia do podziemia, ja zaś ze sternikiem wróciłem do wyłomu w murach, by doczekać się tam sendadora. Larsena wybrałem sobie za towarzysza dlatego, że mógł mi być wielce pożytecznym w razie, gdyby przyszło do zmierzenia się z sendadorem.
Ukryci w ruinach, oczekiwaliśmy niezbyt długo, bo już po upływie paru minut usłyszeliśmy w pobliżu wzgórza głośne skrzypienie wozów i głosy kobiet oraz poganiaczy. Krzątali się zapewne około rozłożenia obozu, gdyż wkrótce zapłonęło u stóp wzgórza wielkie ognisko.
— A więc niebawem można się spodziewać i sendadora — zauważył sternik. — Cieszę się, że będę miał sposobność pokazania mu swej siły.
— Tylko niechże mu pan żeber nie połamie, gdyż wiadomo panu, że go potrzebujemy. A teraz cicho!
Po niejakimś czasie usłyszeliśmy kroki, a po chwili ukazała się u ruin wysmukła i chuda postać sendadora. Nie zadawał sobie widocznie trudu z zachowaniem ostrożności, czując się zapewne tutaj bezpiecznym, przyczem musiał znać dokładnie miejsce, bo zbliżył się wprost do wyłomu w ruinach.
Wstałem nagle z miejsca i stanąłem przed nim.
— Carramba! — zaklął, cofając się krok wstecz. — Po kiego licha, Gomez, tak nagle wyłazisz z pod ziemi, niby dyabeł jaki? To może nawet najodważniejszego wyprowadzić z równowagi. Są twoi ludzie?
Wziął mię za Gomeza, gdyż w mroku na tle szarego muru ruin nie mógł mię poznać.
Na to pytanie, naśladując głos Indyanina, odpowiedziałem napół szeptem:
— Są tam, sennor! — i wskazałem w kierunku podziemi.
— Idę więc, by wydać odpowiednie rozkazy. Wszystko udało się znakomicie. Mężczyźni z ekspedycyi są już na wyspie, i wnet pożrą ich krokodyle; kobiety zaś nie domyślają się niczego, bo wmówiłem w nie, że ich mężowie udali się naprzód. Będziecie mieli znakomitą zdobycz i spodziewam się, że ocenicie to należycie.
— Owszem, ocenimy, i to zaraz.
Zdanie to wypowiedziałem już własnym głosem, a zagadnięty, nie poznawszy mię jeszcze widocznie, rzekł gniewnie:
— Cóż to znowu za żart, Gomez?
Poczem, wpatrując mi się w twarz, zapytał:
— Któryż to z was?
— To jestem ja, sennor Sabuco!
— Kto taki?
— Nie Indyanin, lecz biały.
W tej chwili Larsen stanął tuż poza nim, gotów na każde moje skinienie.
— Mówić mi natychmiast, z kim mam do czynienia, bo inaczej przebiję...
— Proszę schować nóż — odrzekłem. — Oczekuję pana tutaj w uczciwych zamiarach.
— W jakich zamiarach?
— Przedewszystkiem mam oświadczyć ukłony dla pana od dwudziestu ludzi, wydanych przez niego na śmierć głodową na odludnej wyspie. Ludzie ci znajdują się tutaj i mają zamiar podziękować panu za dobre względem nich zamiary.
— Niechże cię dyabli porwą! — zawarczał sendador, szybkim ruchem wyciągnąwszy nóż z za pasa. — Masz tu nagrodę za tę miłą dla mnie nowinę — wrzasnął i wymierzył cios nożem... w powietrze, gdyż go nagle Larsen chwycił z tyłu w swe objęcia, unosząc do góry.
Sendador ze ściśniętych żylastemi rękom a piersi nie mógł wydać nawet jęku i tylko nogami, jak w konwulsyach, począł rzucać w powietrzu.
— Co mam uczynić z tem padłem? — pytał mię Larsen.
— Zwiążemy go i zaniesiemy do tamtych.
— Poco wiązać? Ja go i bez tego dostawię na miejsce. Z moich objęć nie wydostanie się huncwot, choćby ziemię gryzł.
Zgodziłem się na to. Odebrałem sendadorowi karabin, nóż i rewolwer, a Larsen, postawiwszy draba na ziemi, chwycił go za kark i rozkazał:
— Marsz naprzód! A jeśli pan będziesz się sprzeciwiał, ukręcę mu głowę, jak pisklęciu!
Groźba ta bynajmniej nie wyglądała na żarty. Sternik trzymał draba tak silnie, że mógł go poprowadzić bez żadnego oporu aż na miejsce, gdzie znajdowali się nasi. Gdyśmy się wśród nich znaleźli, Harrico krzyknął:
— Dajcie mi tu tego gałgana, niech się z nim rozprawię!
— Zaraz, zaraz — odrzekłem. — Przedewszystkiem trzeba go skrępować i rozpalić ogień. Niech widzi, z kim ma do czynienia.
Nie zwlekając, towarzysze moi skrępowali jeńca tak, że nie mógł się ani poruszyć, podczas gdy inni, nazbierawszy suchych gałęzi, rozpalili ognisko. Gdy płomień buchnął, mogłem przypatrzyć się twarzy sendadora. Ostre jej, nieregularne rysy znaczył wyraz jakby zdziwienia, nie zaś poczucia jakiejkolwiek winy. Spoglądał czas jakiś po wszystkich ponuro, a wreszcie przemówił:
— Ależ, panowie, nie pojmuję dlaczego obchodzicie się ze mną, jak ze zbrodniarzem! Ja przecie nic nie jestem winien. To jakaś przykra pomyłka!
I na swoje usprawiedliwienie począł zmyślać najrozmaitsze kłamstwa, a nawet pow o łał się na Montesa, który jednak, przekonawszy się już dowodnie o wartości moralnej tego człowieka, rzekł:
— Proszę się nie powoływać na mnie, bo ja wcale nie myślę stawać w obronie przewrotnego człowieka.
— Jakto i pan? i pan przeciwko mnie? Więc wszyscy już uwzięli się na mnie?
— Nie udawaj pan niewinnego! Znane nam są jego sprawki, i mamy w rękach dowody. Przykro mi że swego przyjaciela muszę uważać teraz za mordercę, ale, niestety, na to niema żadnej rady. Podsłuchano pańską rozmowę z Gomezem.
Drab należał widocznie do najzatwardzialszych grzeszników, wyzutych z jakiejkolwiek uczciwości i sumienia, a przytem zachowywał się aż nadto bezczelnie, szamocąc się i wymyślając. Wreszcie było już tego dosyć, i zabrał głos Pena.
— Słuchajno, bezczelny drabie! Tym, który cię podsłuchał, jestem ja! Jeżeli tedy wypierasz się winy, to zadajesz przez to kłam mnie, co oczywiście jest dla mnie obrazą, której nie zniosę!
— Cóż to pan jesteś za jeden, że śmiesz przemawiać przez „ty“ do sendadora?
— Nazywam się Pena de Cascarillero...
Wyrazy te w pierwszej chwili zatrwożyły sendadora i zaklął:
— Do dyabła! to nie do uwierzenia!
— Możesz nie wierzyć. Sądzę jednak, że poznasz łatwiej tę oto dostojną osobę duchowną — wskazał braciszka.
— Brat Jaguar! — mruknął sendador, spojrzawszy z ukosa na mnicha.
— Tak jest. Człowiek ten nie da sobie w kaszę dmuchać... Wreszcie jeszcze jedną osobę ci przedstawię, której nazwisko również ci nie jest obce. Wspominałeś je nawet przed Gomezem...
Skrępowany zwrócił teraz swój wzrok na mnie i po krótkiej chwili zapytał:
— Cudzoziemiec?
— Tak. On umie zajrzeć do dna duszy, zwłaszcza takim łotrom, jak ty, i nie łudź się, jakobyś mógł podejść go i oszukać w czemkolwiek. Ale, ale! jest tu jeszcze jeden człowiek, który koniecznie chciał cię poznać. Znasz go? — dodał, wskazując Gomarrę.
— Nie mam przyjemności — odrzekł sendador.
— Mniejsza o to. Ale ja przecie muszę rozmówić się z panem — ozwał się Gomarra.
— Proszę zaczekać — wtrąciłem.
— Nie! Niech wie, z kim ma do czynienia.
— Zaszkodzi pan całej sprawie...
— Zaszkodzę? — przerwał mi. — Nie, panie! muszę oznajmić temu potworowi, co czuję dla niego i czego się ma spodziewać ode mnie.
A zwróciwszy się do sendadora, rzekł:
— A więc nie przypominasz pan sobie, żeś mię widział kiedykolwiek?
— To możliwe.
— Naprzykład w Pampa de Salinas... Znasz pan tamte okolice i wiesz zapewne, że popełniono tam swojego czasu ohydną zbrodnię.
— Co mię to może obchodzić? — mruknął zagadnięty z widoczną niechęcią.
— Owszem, powinno to pana obchodzić, gdyż właśnie owym mordercą jesteś pan, a zamordowany był moim bratem.
— Ja? pański brat? Przyśniło się panu... Nie znam ani pana, ani pańskiego brata!
— A przecie niech pan sobie przypomni... Chciałeś pan zakopać w ziemi kipus, i widział to mój brat...
— Skąd pan wiesz o tem?
— Słyszysz pan, że wiem, i to mu wystarczyć powinno. Kipus znajdowało się w butelce... Zamordowałeś człowieka, który pana podpatrzył przy zakopywaniu butelki z kipus, a potem ukryłeś to gdzieindziej i często też później tam zaglądałeś...
— Nic o tem nie wiem...
— To zaprzeczenie jest bezczelnością! Brat mój przed śmiercią powiedział mi wszystko. Czatowałem później na pana przez długie czasy, niestety nadaremnie. No, ale nareszcie, dzięki Bogu, mam pana w swoich rękach i pomszczę śmierć brata...
Sendador udał obrażonego tymi zarzutami i począł uniewinniać się innym już sposobem:
— Mylisz się pan. To musiał być ktoś inny, nie ja!
— Wcale się nie mylę i proszę nawet nie zadawać sobie trudu z wykrętami. Wolałbyś pan raczej pomodlić się i poprosić o pociechę religijną brata Hilaria, bo zbliża się twój koniec. Przysiągłem bowiem, że zastrzelę mordercę za pierwszem spotkaniem, a że spotkałem go właśnie, więc teraz pozostaje mi tylko dotrzymać przysięgi.
I z tą groźbą odwrócił się od niego, jakby mu ból sprawiało samo patrzenie na zbrodniarza.
Gomarra gadatliwością swoją popsuł mi niebacznie wszystkie plany. Sendador nie powinien był dowiedzieć się, że między nami jest ktoś, kto pragnie pomścić na nim śmierć drogiej sobie osoby, bo z chwilą, gdy się o tem dowiedział, nie mógł nas już prowadzić do Słonego jeziora. A przyznam się, że byłem bardzo ciekaw zobaczyć kipus i rysunki, dotyczące ukrytych skarbów, o których mi Monteso opowiadał.
— Przeczysz pan wszystkiemu z niesłychanym uporem — ozwałem się. — Ale, niestety, na wszystko mamy niezbite dowody, i wykluczone jest, abyś pan mógł wyłgać się w jakikolwiek sposób.
— Czego znów pan chcesz ode mnie? — odparł, obrzucając mię lekceważącem spojrzeniem. — Nie znam pana... jesteś pan zresztą tutaj zupełnie obcy...
— No, tak. Ale znana mi jest dokładnie pańska osoba.
— To szczególne!
— Przedewszystkiem powiem panu, że było bardzo wielką głupotą z pańskiej strony wypierać się porozumienia z Indyanami. Otwarte przyznanie się byłoby nie pogorszyło wcale pańskiego położenia.
— Ja nigdy nie kłamię.
— Ba, ale Gomez wyznał nam wszystko.
— Gomez? W jaki sposób mogłeś pan z nim się rozmówić?
— Otóż już przez to samo zapytanie zdradziłeś się pan w zupełności. Gomez oczywiście czekał tutaj na pana, a ponieważ przybyliśmy tu wcześniej, więc udało się nam pochwycić go i wymusić na nim zeznania.
— Schwytaliście go? — krzyknął przerażony, rzucając się, jak ryba, wyrzucona z wody.
— Tak jest.
— A gdzież są Indyanie?
— No, nareszcie podniosłeś pan przyłbicę. Pytasz o Indyan i przez to przyznajesz się do wszystkiego, co przedtem zaprzeczałeś.
— Do dyabła! Niech pan sobie myśli, co mu się podoba. Jabym rad wiedzieć, gdzie są Indyanie?
— Niech się pan uspokoi. Siedzą oni spokojnie w podziemiach, i mamy ich w tej pułapce. Gomez również znajduje się między nimi.
— I przyznał się do wszystkiego?
— Był więcej otwarty, niż pan, no, i rozsądniejszy, gdyż spostrzegłszy, że kłamstwo na nic się nie przyda, mówił prawdę. Byłby nałożył głową, a tak nietylko jemu, ale i wszystkim Indyanom, którzy tu siedzą, postanowiłem darować życie.
— Taak? To ich pan ułaskawia, a mnie nie? Jestże to sprawiedliwe?
— Owszem, zupełnie sprawiedliwe. Indyanie w gruncie rzeczy maja słuszność, jeżeli bronią swej ziemi. Ale że pan, człowiek rasy białej, sprzysięgasz się przeciw współbraciom, to już jest zbrodnią nie do darowania, i gdybyś pan nie miał żadnej innej winy na sumieniu, tylko tę jedną, wystarczy już ona najzupełniej, aby go ukarać śmiercią.
— Jakież to mają być zbrodnie te inne? — zapytał drwiąco. — Widocznie, wedle pańskiego zdania, jestem największym łotrem na świecie?
— Tak jest w istocie.
— Czy mogę zapytać, co pan wie o tem?
— Możesz pan. Ja natomiast radbym się dowiedzieć, gdzie został pogrzebany stary mnich, któremu pan odebrałeś kipus i rysunki?
Zapytany szarpnął się tak silnie, że, mimo więzów, znalazł się w postawie siedzącej i, patrząc na mnie prawie obłąkanemi oczyma, zapytał:
— O jakim mnichu pan mówi?
— O tym, którego pan zamordowałeś, by zdobyć na nim wspomniane przedmioty.
— Do stu piorunów! Znowu morderstwo, o którem nie mam najmniejszego pojęcia!
— Znowu się pan wypierasz?
— Przepraszam, nie jest to wypieranie się, bo nie można przecie wypierać się tego, czego się nie uczyniło. Zaznaczam tu panu jedynie, że się ogromnie mylisz.
— Ba! na nieszczęście swoje, miałeś pan świadka, który starał się mu przeszkodzić w niecnym czynie, ale pan nie zważałeś na to, bo on był zadaleko od miejsca zbrodni.
— Pan mię zadziwia swojemi wiadomościami!
— A pan zaś pogarsza tylko swój los ustawicznem zaprzeczaniem. Na szczęście, poznałeś pan w owym świadku swego przyjaciela i, kierując się ostatnią jeszcze iskierką uczucia w sercu, nie chciałeś go pan zamordować, a tylko wymogłeś na nim pod przysięgą dochowanie o wszystkiem tajemnicy.
— I on tę przysięgę złamał?
— Nie, ale z jego słów i zachowania się domyśliłem się wszystkiego.
— Ach, tak? domyślił się pan i uważasz to za pewność, za dowód przeciw mnie? To bardzo mądrze z pańskiej strony, i możesz być pewny, że dojdziesz w ten sposób do prawdy.
Nie zważając na wykręty sendadora, ciągnąłem dalej:
— Zresztą przyjaciel pański dowiedział się, gdzie należało, że nie powinien był dotrzymywać przysięgi, danej mordercy; przeciwnie, dla spokoju sumienia miał obowiązek wyjawić wszystko na łożu śmierci.
— A więc oświadczył, że zamordowałem duchownego?
— Tak, dodając jeszcze i to, że go obrabowałeś.
— Kłamstwo! wierutne kłamstwo! Ale niech mi pan powie, na jakiej zasadzie uważasz się w prawie sądzić mnie?
— Nietylko ja, ale wszyscy, jak tu jesteśmy, korzystając z praw puszczy, możemy pana osądzić i ukarać. Jeżeli więc nie zaniechasz pan swego oporu i nie przestaniesz z nas drwić, nie będziemy obowiązani do żadnych dla pana względów.
— Ja ich też nie wymagam, pomimo, że chciałbym, aby postąpiono ze mną sprawiedliwie. Sprawiedliwość tę jednak musi mi wymierzyć sąd, uprawniony do tego.
Na te słowa zbliżył się do sendadora jeden z tych, którzy zwabieni byli przez niego na wyspę, i kopnąwszy go nogą, zgromił:
— Milcz, łotrze! Najstosowniejszym dla ciebie wymiarem sprawiedliwości będzie stryczek, a może nawet i coś jeszcze gorszego. Przekonamy się tylko, czy nie stała się jaka krzywda naszym kobietom, i jeżeli je skrzywdziłeś, biada ci, zbrodniarzu! Pokrajemy cię rozpalonymi nożami na drobne kawałki!
— Otóż to! — wtrącił drugi. — Trzeba zobaczyć, co się tam dzieje z naszemi kobietami i dziećmi. Łotr musi zginąć, tak czy owak; pozostaje tylko wyznaczyć mu rodzaj śmierci.
Chodźmy więc! Na te słowa ruszyli wszyscy do obozowiska, i pomimo, że zwróciłem ich uwagę, iż trzeba strzedz sendadora oraz wejścia do podziemia, udało mi się zatrzymać przy sobie jedynie yerbaterów. Mówiąc nawiasem, dla strzeżenia podziemia wystarczyliśmy najzupełniej, a nawet rad byłem, że ci, co chcieli ukarać sendadora śmiercią, oddalili się. Miałem nadzieję, że tymczasem ochłoną z pragnienia zemsty, a było to dla mnie pożądane, bo uśmiercenie tego łotra żadnej nam korzyści przynieść nie mogło, a tylko szkodę. Liczyłem na to, że będzie on nam pomocny w podróży, a przytem, ściśle biorąc, w niczem on przeciwko nam nie zawinił. Tego samego zdania był widocznie i Monteso, który szepnął do mnie tak, aby sendador słów jego nie słyszał:
— Dobrze, że sobie poszli. Jak pan sądzi: czy w naszych okolicznościach można dopuścić, aby powiesili sendadora?
— Ja osobiście jestem przeciwny temu.
— I ja również, jak niemniej i moi towarzysze. Idzie nam przecie o rysunki i o kipus.
— Ba, ale czy nam się uda przeszkodzić tym ludziom w wykonaniu zemsty?
— Obawiam się, że będzie to bardzo trudne. Co innego Gomez, który został ułaskawiony ze względu na to, że przecie musiał stanąć względem nas na tem, a nie na innem stanowisku. Sendadora zaś w tym wypadku nic nie tłomaczy i wszystko go potępia.
— Jedynem wyjściem dla nas byłaby tu chytrość, gdyż protesty nasze ani prośby wcale nie pomogą. Sądzę zatem, że dobrze będzie, gdy mu ułatwimy ucieczkę.
— Niezła myśl. Ale co potem?
— Potem będzie oczekiwał na nas w umówionem miejscu, i przypuszczam, że dotrzyma słowa.
— Powinien! Przecie jemu zależy na panu, po którym wiele się spodziewa, a w szczególności, że pan odcyfruje jego dokumenty, tyczące się skarbów. Możebym ja z nim pogadał?
— Dobrze.
Sendador podczas tej cichej naszej rozmowy tak jakby nasłuchiwał w kierunku podziemi, jakby wyczekując stamtąd pomocy, co zresztą było zupełnie usprawiedliwione. Yerbatero, podszedłszy teraz do niego, rzekł:
— Bardzo mi przykro, sennor Sabuco, że najniespodziewaniej dla mnie okazałeś się zbrodniarzem. Może jednak skruszysz się pan w sercu i wyznasz dobrowolnie całą prawdę.
— Czego pan chcesz ode mnie? Mnie jeszcze bardziej przykro, że stary mój przyjaciel wierzy podobnym bredniom.
— Otóż ja, jako stary pański przyjaciel, twierdzę, że nic pan nie zyskasz na wykrętach i kłamstwie; przeciwnie, szczerość mogłaby panu wiele pomóc.
Sendador spojrzał na nas badawczo, poczem zapytał:
— Od tamtych nie spodziewam się niczego dobrego... Co do was jednak sądzę, że bylibyście zdolni udzielić mi swojej pomocy.
— Owszem, ale musisz się pan przyznać.
— I co wam z tego przyznania się przyjdzie?
— Bardzo wiele, bo mógłbyś pan przez to pozyskać nasze zaufanie.
— Cóż mi pomoże wasze zaufanie?
— Przecie wiadomo panu, że przybyliśmy umyślnie tutaj, aby pana odszukać.
— We wrogich zamiarach... Dziękuję.
— Bynajmniej. Ja sam, spotkawszy tego cudzoziemca w Montevideo, prosiłem go, by mi dopomógł do odszukania skarbów.
— Czyż on rozumie się na rysunkach?
— Owszem, może nawet potrafi odcyfrować kipus.
— Jakie kipus? Skąd pan wiesz o tem?
— Proszę sobie przypomnieć, ale szybko, bo lada chwila powrócą tu pańscy wrogowie. Byliśmy długie lata przyjaciółmi, i obecnie przybyłem tu, jako przyjaciel pański, nie zaś wróg. Chcesz pan być szczerym, czy nie?
— Poco się mam spieszyć? Jestem wprawdzie związany, ale mimo to nie boję się niczego i nikogo.
— Przecie ludzie ci, których pan uwiodłeś, chcą panu odebrać życie...
— Rozmyślą się. Targnięcie się na sendadora to nie byle co, i powtarzam, nie boję się ich wcale. Że jednak ofiarujesz mi pan pomoc, byłbym głupi, gdybym z niej nie skorzystał, tembardziej, że znalazł się wreszcie człowiek, jakiego poszukiwałem przez całe lata. Sądząc z tego, co wiem o nim od Gomeza, człowiek to wcale niezwykły.
— A więc przyznajesz się pan, że mówiłeś o mnie z Gomezem — wmieszałem się do rozmowy.
— Niby, tak.
— I stwierdzasz pan tem samem wszystko inne.
— O, za pozwoleniem! ale... Zresztą obojętne mi jest to, czy pan mię uważasz za winnego, czy niewinnego. Podobasz mi się pan, i dlatego będę otwarty. Czy byłby pan skłonny przedsięwziąć podróż w góry nawet wówczas, gdybyś się przekonał o mojej winie?
— Wszak nie mogę być pańskim sędzią.
— Mądre, bardzo mądre słowo!
— Tylko proszę, nie tłómacz pan sobie tego niewłaściwie. Nie jest dla mnie obojętne, z kim mam do czynienia: ze zbrodniarzem, czy też z człowiekiem uczciwym. Że za przewinienie kara nie minie pana, o tem nie wątpię, bo chociażbyś uszedł zemsty owych dwudziestu ludzi, pozostaje jeszcze Gomarra.
— Sądzę, że nie zabierzesz go pan ze sobą.
— No, nie. Ale on z pewnością podąży za nami i będzie nas, a właściwie pana prześladował.
— O to niema obawy. Już ja znajdę sposób do zatarcia śladów za sobą. Czy jednak zna on miejsce, w którem ukryta jest butelka ze sznurkami?
— Owszem, wie o niem dokładnie. A rysunki owe masz pan może przy sobie?
— O, nie, sennor. Takich rzeczy nie nosi się ze sobą. Ukryłem je w dobrem miejscu i mam nadzieję, że będę mógł zaspokoić pańską co do nich ciekawość, tylko... obecnie idzie o to, czy pan naprawdę masz postanowienie dopomódz mi do ucieczki i nie masz względem mnie jakichś ukrytych planów. Chociaż... nie sądź pan, abym był wobec was zupełnie bezsilny...
— Jeżeli pana zapewniam, że nic złego panu nie uczynię, to już mu wystarczyć powinno.
— No, dobrze! Będzie najlepiej, jeżeli mię puścicie natychmiast.
— Tak otwarcie ze względu na tamtych ludzi i na Gomarrę postępować nie możemy. Rozluźnię panu tylko rzemienie na rękach, a potem poddam ludziom myśl, aby zaprowadzili pana do swego obozu. Zgodzą się na to, przyczem rozwiążą panu nogi i poprowadzą. A wówczas...
— Wspaniale! Proszę więc rozluźnić mi więzy.
— Ba, ale jeszcze jeden warunek. Gdzie potem odnajdziemy pana?
— Jutro rano jedźcie napowrót tym samym wąwozem, którym przybyliście tutaj, a ja was spostrzegę i przyłączę się.
— Proszę tylko nie wyprowadzić nas w pole, sennor Sabuco.
— Co też pan mówi? Przecie w moim własnym interesie leży odczytanie dokumentów, które posiadam.
— Dobrze. Rozluźnię więc panu rzemienie, ale musisz pan nosić się tak, jakby były nienaruszone; nawet potem, gdy już pan uciekniesz, musisz rzemienie zachować na rękach, aby w razie pojmania pana nie domyślili się, żeśmy panu do ucieczki dopomogli.
— Zastosuję się do tego.
— Ale co pan zrobisz potem bez broni i konia?
— Na razie nie są mi potrzebne, a później znajdzie się wszystko, i proszę się zbytnio o mnie nie troszczyć.
— Przyrzekasz pan więc, że nie przedsięweźmiesz przeciw nam nic wrogiego?
— Przyrzekam. Zresztą zaszkodziłbym tem chyba najwięcej samemu sobie.
Rozwiązałem rzemień na rękach jego, on zaś wziął obydwa końce w dłonie i rzekł:
— Dziękuję, sennor, i tuszę sobie, że uczyniłeś pan to bez jakichś ukrytych zamiarów. Ponieważ zaś nie znam pana dotychczas, radbym bodaj cokolwiek usłyszeć...
— Dowiesz się pan później.
— Mamy przecie dość czasu, zanim ci osadnicy wrócą tutaj.
— Proszę się zwrócić do Montesa; on panu powie.
Yerbatero począł mu opowiadać nasze przygody, lecz nie dokończył, gdyż wkrótce wrócili osadnicy i natarczywie poczęli się domagać, abym zezwolił na ukaranie sendadora przez powieszenie. Oczywiście sprzeciwiłem się temu, zarówno, jak i brat Hilario oraz yerbaterowie. Turnerstick i Larsen zrzekli się udziału w tej sprawie.
Rozumie się, że wobec takiego rozdwojenia powstały sprzeczki gwałtowne, więc poradziłem, aby utworzono coś w rodzaju sądu, mianowicie, aby jedna i druga strona wydelegowały mówców, t. j. oskarżycieli i obrońców, a następnie, aby przez głosowanie ogólne postanowiono, jak ostatecznie w tej sprawie postąpić.
Gomarra jakby odgadł moje życzenie i postawił wniosek, aby sendadora zaprowadzono do obozu, i tam w obecności kobiet niechby się odbył formalny sąd.
— Tak, ale przecie kilku z was musi tu zostać — rzekłem, — gdyż musimy przecie dopilnować, aby nam Indyanie nie pouciekali. Może więc będzie dobrze, gdy ja zostanę tutaj z yerbaterami, a wy odprowadzicie podsądnego do obozu. Zwracam jednak waszą uwagę, że nas siedmiu jesteśmy stanowczo przeciwni zasądzeniu sendadora na śmierć.
— A któż będzie przemawiał w imieniu waszej partyi? — zapytał Gomarra.
— Brat Hilario.
— Dobrze więc, chodźmy! — odrzekł i pochylił się nad jeńcem, by mu rozwiązać nogi, poczem obejrzał rzemienie na rękach i na szczęście nie zauważył, że są rozluźnione.
Wzięli go następnie między siebie i poprowadzili ze wzgórza w stronę obozowiska — ich zdaniem na śmierć, mojem zaś na wolność.
Po chwili jednak rozległy się w ciemności krzyki i wołania: „Łapaj, trzymaj!“ a po zboczu wzgórza potoczyły się z łoskotem kamienie i zaszeleściały krzaki. Zgiełk powstał nie do opisania.
— Umknął huncwot! — zauważył Monteso.
— No, gdyby nie umiał wykorzystać tak świetnej sposobności, wart byłby batów.
Wkrótce nadbiegł do nas Gomarra, a za nim brat Hilario.
— Łotr umknął, sennor! — krzyknął pierwszy, zziajany i do najwyższego stopnia wzburzony.
— Taak? A wy, wy... no, niech nie powiem, nicponie! jakżeście mogli dopuścić! Jak to było? w którą stronę uciekł?
— Skądże możemy wiedzieć? przecie ciemno, choć oko wykol!
— Można było przecie słyszeć kierunek po krokach.
— Gdzie zaś! w takim zgiełku?...
— Pocóżeście więc czynili zgiełk?
— No, tak. Ale przyzna pan, że to oburzające! trudno w takim wypadku zachować spokój... Uciekł... i wszystko już przepadło!
Pobiegł znów na dół, a brat Hilario, usiadłszy koło nas, rzekł po chwili:
— Może i lepiej, że uciekł. Nie mamy przecie prawa wymierzać mu kary, której zresztą prędzej czy później nie ujdzie.
— A tymczasem — dodałem — zaprowadzi nas w góry do jeziora Słonego. Czy brat zgadza się na to?
— Najzupełniej. Może nam uda się wydobyć dokumenty, zrabowane zakonnikowi... Ale nie pojmuję, dlaczego Indyanie tak cicho siedzą w swej norze. Przecie to niemożliwe, aby nie usłyszeli zgiełku... Jeden tylko wystawił był na chwilę głowę przedtem jeszcze i bezwarunkowo musiał zobaczyć sendadora, który wtedy właśnie był się podniósł do postawy siedzącej.
— Czemuż mi brat o tem nie powiedział?
— Bałem się, abyś pan nie strzelił do biedaka.
— Ale, nie byłoby racyi! Strzelałbym jedynie w takim wypadku, gdyby życiu naszemu zagrażało niebezpieczeństwo. Mniejsza zresztą o to. Sendador ciągle nasłuchiwał w stronę otworu, jakby spodziewał się stamtąd pomocy, i wygadał się nawet, że nie ze wszystkiem pozbawiony jest ratunku.
— Czyżby było drugie wyjście z podziemi?
— Pena twierdził stanowczo, że jest tylko to.
— Przypuszczam jednak, że Indyanie znają rozkład ruin lepiej, niż on, a może nawet umyślnie ukryli to drugie wyjście, nikomu go nie wskazując.
— To bardzo możliwe, i musimy zobaczyć przez otwór w sklepieniu, co się tam dzieje. Zdaje mi się, że dym tamtędy wcale już nie wychodzi. Chodźmy. Jeżeli Indyanie istotnie uszli, to dla nas wcale niedobrze! Mogą nas każdej chwili zasypać zatrutemi strzałami.
Otwór w sklepieuiu znajdował się o jakie sześćdziesiąt kroków od naszego ogniska. Ja z bratem Hilario podeszliśmy cichaczem do owego wylotu i zajrzeliśmy w głąb. Wewnątrz podziemia było zupełnie ciemno i cicho. Nakazałem tedy braciszkowi, by się położył za złomami kamieni i nie ruszał się aż do mego powrotu, sam zaś poczołgałem się wzdłuż murów dalej, nasłuchując i rozglądając się. Na razie nic podejrzanego nie zauważyłem i dopiero po dłuższem wyczekiwaniu uderzyły mój słuch jakby szepty jakieś, a następnie doszedł mych uszu jakby stuk lasek, któremi się podpierano.
Czyżby nabijano rury do wyrzucania zatrutych strzał? — pomyślałem.
Nie zważając jednak na niebezpieczeństwo, poczołgałem się dalej i spostrzegłem sporą liczbę ludzi, zbitych w gromadkę i rozmawiających szeptem ze sobą. Byli to niewątpliwie Indyanie, ale czem byli zajęci, nie mogłem dojrzeć z powodu ciemności. Na razie zresztą wystarczyła mi pewność, że Indyanie wyszli z kryjówki i widocznie naradzali się, w jaki sposób urządzić napad na nas i na obozowisko. Rzecz prosta — nie było dla mnie nic pilniejszego, jak zawrócić do swoich, by ich zawiadomić, na co się zanosi.
Ledwie zawróciłem w kierunku miejsca, gdzie pozostał brat Hilario, o uszy moje obił się wyraźniejszy jakiś szmer. To trzy osoby oddzieliły się od gromady i podążyły w kierunku naszego ognia. Wyprzedziłem ich co prędzej i złączyłem się z bratem Hilario. Ponieważ światło z naszego ogniska dochodziło aż tutaj, z łatwością rozpoznałem wśród tych trzech ludzi, co się odłączyli od Indyan, Gomeza.
— Ci dwaj inni są zapewne naczelnikami — szepnął brat Hilario.
— Byłoby to dla nas bardzo pomyślne, bo schwytawszy ich, mielibyśmy w ręku ważnych zakładników — odpowiedziałem szeptem.
— Rzucimy się więc na nich?
— Tak, ale ostrożnie. Braciszek niech weźmie w swą opiekę Gomeza, a ja tych dwóch jego towarzyszów.
Poczołgaliśmy się na czworakach ku idącym, i teraz dopiero stwierdziłem, jak byliśmy nieostrożni, zakładając ognisko na tak odkrytem miejscu; dzięki niemu bowiem, mogliśmy być widziani, jak na dłoni, i co do jednego wystrzelani zatrutemi strzałami.
Brat Hilario umiał pełzać i czaić się istotnie, jak jaguar, pod którego mianem był znany, więc trzej Indyanie nie dosłyszeli najmniejszego szmeru z naszej strony, choć zbliżyliśmy się do nich na odległość kilku zaledwie kroków. Wyciągnąłem przed siebie ręce, jak zwierz drapieżny pazury, i jednym skokiem wpadłszy pomiędzy nich, chwyciłem za gardło jedną ręką jednego, drugą drugiego, a brat Hilario równocześnie rzucił się na Gomeza. Napad był tak nagły, że Indyanie na razie nie mogli sobie nawet zdać sprawy, co się z nimi stało. Zauważyłem, że ręce i nogi drżą im konwulsyjme.
— Teraz naprzód do naszych! — szepnąłem bratu Hilario i popchnąłem obu przed siebie. Brat prowadził Gomeza za mną również tak zwinnie, jak to ja uczyniłem.
Zatrzymaliśmy się nie koło ognia, lecz znacznie dalej. Natychmiast zbiegli się do nas yerbaterowie, a widząc, że prowadzimy z sobą trzech ludzi, pytali:
— Co się stało? co to za jedni?
— Nie pytajcie teraz o nic! lepiej przenieście tutaj od ogniska nasze rzeczy.
— Poco?
— Bo już tam dłużej przebywać nie możemy. Indyanie mogą nas wystrzelać co do jednego. Wyszli już z podziemia. Pochowajcie się w cieniu drzew i baczcie pilnie, aby odeprzeć napad. Siedem karabinów może ich powstrzyma. Ja tymczasem rozmówię się z Gomezem.
Powiązaliśmy jeńców rzemieniami, poczem yerbaterowie przykucnęli rzędem, jak tyralierzy, z karabinami gotowymi do strzału. Dwaj Indyanie byli ciągle jeszcze jak nieprzytomni, a tylko Gomez otrząsnął się już z przerażenia.
— Cicho! — rzekłem, grożąc mu nożem. — Leżeć spokojnie i odpowiadać na moje pytania. Znasz mię już pan i wiesz, że mu krzywdy nie uczynię. Mów tylko prawdę. W jaki sposób wydobyliście się z podziemi?
— Przez ukrytą szczelinę.
— Ach, tak? Chcieliście napaść na nas?
— Rozumie się. Wymogłem tylko na swych ludziach przyrzeczenie, że nikogo nie zabiją.
— Jakto? Jeżeli nie mieliście zamiaru pozabijać nas, to poco planowaliście napad?
— Ażeby uwolnić sendadora.
— Spóźniliście się. Sendador już sam umknął.
— Co? Nie mogę w to uwierzyć... bo skoro pan go strzegł...
— Sam ułatwiłem mu ucieczkę, bo osadnicy chcieli go zamordować. Proszę tylko o zachowanie tego, co mówię, w tajemnicy... Ct! słyszy pan głosy poniżej? To moi towarzysze poszukują go w lesie.
— A jeśli go złowią?...
— Wątpię w to bardzo. Widzisz pan więc chociażby z tego, że nie mam względem was wrogich zamiarów.
— Pocóż w takim razie ująłeś nas?
— Bo się domyśliłem, że chcecie na nas napaść, a naszym zamiarem przecie było rozstać się w przyjaźni. Kto są ci dwaj towarzysze?
— To są naczelnicy plemienia.
— Nie wyglądają na takich.
— Nasz szczep jest bardzo ubogi, sennor; nie mamy majątku, więc nie stać nas na stroje. Jeden z nich jest dowódcą wojennym, drugi naczelnikiem w czasie pokoju, ja zaś piastuję urząd pośredni.
— No, dobrze. Ci dwaj zostaną u nas, jako zakładnicy, dla zapewnienia, że do chwili naszego odjazdu nic złego ludzie wasi przeciw nam nie przedsięwezmą. Gdyby jednak zechcieli planować cokolwiek, żleby było z naczelnikami. Pan mię znasz i wiesz, że słowa dotrzymuję.
— Sennor, z naszej przyczyny i włos wam z głowy nie spadnie.
— To znaczy: nikomu z nas wszystkich znajdujących się tutaj ludzi białych?
— Tak właśnie rzecz rozumiem.
— Jesteś więc pan wolny. Możesz powrócić do swoich i oznajmić moje żądania.
Decyzya ta ucieszyła widocznie Gomeza. Mimo to zapytał, podnosząc się zwolna:
— Czy naprawdę mogę odejść?
— Tak, Gomezie.
— Przekonywam się więc powtórnie, że jesteś pan naszym przyjacielem i że nie jesteś taki, jak tutejsi biali. W pańskim kraju są tylko zapewne sami dobrzy ludzie?
— Nie brak ich nigdzie, a więc i tutaj.
— Ale ja takich dotychczas nie spotkałem. Ludzie moi, dowiedziawszy się ode mnie wielu rzeczy o panu, radziby go jutro zobaczyć.
— To dla mnie może być niebezpieczne.
— Pojawimy się tu pojedynczo i bez żadnej broni. Zresztą, gdyby i tak pan im nie dowierzał, to możemy dać jeszcze kilku zakładników.
— No, dobrze; zobaczymy. Tymczasem oświadcz pan odemnie tym dwom naczelnikom, że nic im u nas nie grozi i że będą traktowani życzliwie, po przyjacielsku. Nie mogę im tego sam powiedzieć, bo nie znam waszego narzecza.
Gomez natychmiast powtórzył moje słowa dwom towarzyszom, ja zaś dodałem:
— Zejdziemy stąd w dół do obozu, by tam przenocować, więc musimy się rozstać. Wiesz pan teraz, o co mi chodzi, więc proszę się do tego zastosować, a wszystko będzie dobrze. Dobranoc, Gomezie!
— Dobranoc! Sądzę, że będziecie z nas zadowoleni.
To rzekłszy, odszedł, my zaś zabraliśmy jeńców między siebie i ruszyliśmy do obozu.
Być może, że ufność moja względem Indyan nie była usprawiedliwioną. W głębi duszy jednak miałem silne przeświadczenie, że są względem nas szczerzy i wrogich kroków przeciw nam nie uczynią. Planowanego tak niedawno i spodziewanego łupu tak czy owak wyrzec się już musieli, a w obecnych okolicznościach lepiej było dla nich porozumieć się z nami, niż przysparzać sobie wrogów.
Na dole w obozowisku były tylko kobiety z dziećmi i parobcy; reszta osadników rozbiegła się po okolicy w poszukiwaniu zbiega. Kobietom było już wiadomo, w jakiem niebezpieczeństwie znajdowali się ich mężowie i że ocalenie mnie jedynie mieli do zawdzięczenia. Więc też powitały mię z wdzięcznością. Natomiast na obu jeńców spoglądano w obozie wcale nieżyczliwie, i dopiero, gdy opowiedziałem, w jakim celu przywiodłem ich tutaj, wojownicze amazonki uspokoiły się nieco.
Po niejakimś czasie poczęli po jednemu wracać do obozu mężczyźni, co się byli wyprawili na poszukiwanie sendadora. Przedostatnim był Pena, ostatnim zaś Gomarra. Obaj, ogromnie wzburzeni ucieczką sendadora, poprzysięgali sobie pomimo wszystko dostać go w swe ręce. Szczególnie Gomarra nie posiadał się ze wściekłości.
— Mieliśmy go — syczał przez zaciśnięte zęby, — mieliśmy w swej mocy! trzeba było tylko z mej strony wyciągnąć rękę i wsadzić mordercy nóż między żebra, a zbrodnia byłaby pomszczona. Niestety, sprawiedliwa pomsta minęła go... a winien temu jedynie pan — dodał, zwracając się ku mnie.
— Ja? — wzruszyłem ramionami zdziwiony. — A to jakim sposobem?
— No, no! proszę się nie wypierać! Pan należysz do tych ludzi, co to bez racyi usiłują innym robić dobrze i nawet najgorszych zbrodniarzy nie chcą krzywdzić. Gdybym to ja był go schwytał, uśmierciłbym łotra natychmiast, podczas gdy pan obszedłeś się z nim, jak z jaką dostojną osobą. A rezultatem tego głupstwa jest oczywiście ucieczka zbrodniarza...
— Nie mogę słów pańskich brać seryo, gdyż jesteś wzburzony — odrzekłem. — A tylko jedynie zastrzegam się przeciw nazywaniu głupstwem mego postępowania. Jeżeli uważasz pan mię za człowieka głupiego, to mogę tylko udzielić mu rady, byś sobie wyszukał mędrszego towarzysza i wykonawcy swych zamiarów, albo też spróbuj pan sam sobie radzić bez mojej pomocy. Proszę więc nadal nie krępować się moją osobą.
Widziałem, że na te słowa jeszcze go większy gniew ogarnął, — lecz się zmitygował i, mrucząc coś pod nosem niewyraźnie, usiadł koło ognia.
Usposobienie względem mnie wśród osadników jeszcze z tego powodu pogorszyło się znacznie, że z pojmanymi Indyanami postępowałem łagodnie. Ale żaden z niezadowolonych nie wystąpił z głośną wymówką. Opowiadali tylko między sobą, co im się zdarzyło podczas pościgu za sendadorem. Rezultat był taki, że wielu ponabijało sobie guzów o drzewa i podarło ubranie wśród krzaków.
— Powinien pan był przyłączyć się do nas — rzekł Pena; — wówczas bylibyśmy go może złapali.
— Nie „może“, ale z pewnością.
— Oho! — wtrącił Gomarra, który jeszcze nie mógł opanować swego wzburzenia. — Skoro jesteś pan tak pewny siebie, to czemuż nie zadałeś sobie trudu?
— Przecie pan musiał pilnować Indyan i nie miał czasu na uganianie się za zbiegiem — odrzekł mu Monteso.
— Tak. A zresztą, gdybyś pan i udał się z nami na pościg, to i wówczas nie byłbyś nic wskórał wobec ciemności.
— Skoro tak, to poco pan go szukałeś? — zapytałem.
— Bom gorliwy w każdej sprawie. Mogliśmy przecie choćby przypadkowo natknąć się na sendadora. Okoliczności jednak tak się złożyły, że było to niemożliwem, choć pan zarozumiale twierdzisz, że byłbyś go znalazł.
— I byłbym istotnie znalazł; ale kiedy, tego wcale nie powiedziałem. Przedewszystkiem byłbym poszukał śladów, a znalazłszy je, mógłbym już łatwo dogonić zbiega.
— Może pan to jeszcze zrobić i teraz.
— O, nie! Wy właśnie zatarliście jego ślady, łażąc po lesie zupełnie niepotrzebnie. W jakiż więc sposób mógłbym odróżnić teraz ślady zbiega od waszych?
Nie odpowiedział na to, odwracając się, by ukryć złość, która trzęsła nim, jak febra.
Natomiast rzecz całą brał z zabawnej strony sternik, który wzruszał ustawicznie ramionami i okazywał najdziwaczniejsze miny.
— Cóż tam znowu, Larsen? — spytałem go.
— A nic. Przykro mi, żem mu nie złamał bodaj jednego żebra. Czyż nie żal, że pięści moje nie miały tej przyjemności?...
— Znajdzie się jeszcze czas na to — uspokoiłem go. — Kto zresztą może wiedzieć, czy się to na co nie przyda, że drab nam uciekł.
Przy tych słowach machnąłem ręką porozumiewawczo, i to go uspokoiło. Turnerstick, również objaśniony przeze mnie w podobny sposób, przyznał słuszność, że niema czego zawczasu żałować.
Spożywszy prawie w milczeniu wieczerzę, pokładliśmy się spać. Noc minęła zupełnie spokojnie, a równo ze świtem przybył do obozu Gomez z zapytaniem, czy mogą odwiedzić nas Indyanie. Zgodziłem się, ale pod warunkiem, że na razie przybędzie najwyżej piętnastu.
Osadnicy mieli ze sobą rozmaite drobiazgi i świecidełka w przewidywaniu, że przy zetknięciu się z Indyanami będą mogli zjednać ich sobie owemi błyskotkami. Gdy więc przybyli do obozu czerwonoskórzy wojownicy Gomeza, osadnicy obdarowali ich hojnie owymi drobiazgami. Indyanie nie posiadali się z radości; niespodziane podarunki usposobiły ich dla nas jak najżyczliwiej. Oczywiście zbyteczną już po tym wstępie była ostrożność, i pozwoliłem przybyć wszystkim naraz; oni zaś, na dowód, że stali się nam przyjaciółmi, wrzucili do ognia wszystkie strzały z kołczanów.
To dobre dla nas usposobienie czerwonoskórych należało wzmocnić i utrwalić, poradziłem więc osadnikom, aby urządzili odpowiednie dla gości tych przyjęcie.
Osiedleńcy mieli na swych wozach cukier, rum, wódkę i inne smakołyki. Zawieszono nad ogniskiem wielki kocioł, i kobiety przyrządziły gróg. Gościnność białych tak ujęła obydwóch naczelników Indyan, że zaproponowali osiedleńcom zawarcie świętego przymierza, co też z wszelkiemi ceremoniami i w pośród poważnej uroczystości zostało przeprowadzone.
Takim to więc sposobem udało mi się pogodzić dwóch zaciętych do niedawna wrogów ku wzajemnemu ich dobru. Czerwonoskórzy przekonali się, że trwały przyjacielski stosunek z białymi może im wyjść tylko na korzyść, zwłaszcza, jeśli ci zdecydują się osiąść tu na zawsze. Biali zaś radzi byli, że nareszcie bez przeszkód będą się mogli zadomowić w tym kraju, zapewniając sobie spokój. Teraz, po zawarciu zgody z tubylcami, odechciało się im nawet ścigać sendadora.
W obozie odbyło się następnie formalne posiedzenie, na którem postanowiono, że Indyanie będą szli na rękę osiedleńcom we wszystkiem, biali zaś mają cofnąć się z tej okolicy, gdyż wcale zamiarem ich nie było wciskać się aż tak daleko, a tylko sendador zaprowadził ich tu mimo ich woli. Teraz podążą do owych opuszczonych dawnych siedzib i nie będą zabierali dziewiczej ziemi Indyanom.
Niebawem zwinięto obóz, zaprzężono konie i woły do wozów, i cała karawana ruszyła w towarzystwie Indyan z powrotem tą samą drogą, którędy prowadził ją tu sendador.
Pena i Gomarra, którzy rankiem tego dnia wybrali się byli na poszukiwanie śladów sendadora, nie wrócili jeszcze do odjazdu osiedleńców. Po odjeździe więc karawany byli przy mnie tylko ci, którzy uznali słuszność mego postępowania względem sendadora.
— Co jednak będzie z Peną i Gomarrą? — troskał się brat Hilario. — Wszak oni mają stanowczy zamiar towarzyszyć nam i aż wrą chęcią zemsty na zbiegu, pan zaś postanowiłeś go oszczędzić. Jak pogodzić jedno z drugiem? Czy nie lepiej powiedzieć im to otwarcie?
— Nie wiem. Pena jest moim dawnym i dobrym przyjacielem, nie mogę więc ukrywać przed nim tak ważnej sprawy, bo uczułby się obrażonym. Przeciwnie zaś, gdy się dowie o wszystkiem, uspokoi się i przyzna mi słuszność. Natomiast Gomarra nie da za wygraną.
— Możebyśmy ich pozostawili?
— Tego nie uczynię. Szczególnie względem Peny nie zdobyłbym się na ten krok.
— Pojadą więc z nami. Ale co w takim razie będzie, gdy sendador przyłączy się do nas po drodze? Toż Gomarra rzuci się na niego niechybnie.
— Niekoniecznie. Sendador nie jest głupi i nie przyłączy się do nas otwarcie. Przypuszczam, że da on tylko znak o sobie, następnie zaś postawi swoje warunki, a dowiedziawszy się o Gomarze, urządzi się odpowiednio do tego. Być może nawet, będzie się domagał, byśmy odpędzili Gomarrę od siebie, czego znowu nie będziemy mogli uczynić, bo wówczas odpędzony ścigałby nas potajemnie i starałby się zastrzelić sendadora z zasadzki; ten zaś, zmuszony mieć się ciągle na baczności, może wkońcu uśmiercić Gomarrę. Paść może w takich okolicznościach jeden albo drugi, a to byłoby nam wcale nie na rękę. Sądzę więc, że będzie najlepiej, jeśli Gomarra pojedzie z nami, i będziemy go mieli ciągle na oku. Z tego też względu byłbym za tem, aby im obydwom powiedzieć całą prawdę.
— W takim razie niech pan będzie przygotowany na gorzkie wymówki z ich strony.
— Nie boję się wymówek i mam nadzieję, że rzecz da się załatwić korzystnie.
W tej chwili wrócił Pena. Miał minę wielce niezadowoloną. Zwróciwszy się do mnie, rzekł:
— Miał pan słuszność. Głupio zrobiliśmy, uganiając się pomiędzy krzakami w nocy za sendadorem. Teraz sam dyabeł w śladach się nie zoryentuje.
— To było spodziewane.
— Ja również wiedziałem o tem z góry. Ale przecie bodaj dla formy musiałem coś robić, a nie siedzieć z założonemi rękoma — odrzekł, spoglądając z wyrzutem o obecnych. — Wyglądacie tak, jakby to było dla was zupełnie obojętne, że drab zbiegł zupełnie bezkarnie.
— O, nie jest to nam obojętne. Ale mamy pewne powody, dla których nie chce się nam zadawać sobie trud ścigania sendadora.
— Proszę! to mię zaciekawia!
— Po pierwsze, brak nam czasu. Aby odnaleźć ślady sendadora, a właściwie rozróżnić je wśród waszych śladów, na to trzeba co najmniej całego dnia, bo należałoby badać każdą niemal piędź ziemi, i to w bardzo znacznym promieniu od obozu. Gdyby jednak udało się nam wkońcu wpaść na tropy zbiega, to i ówczas nicby to jeszcze nie znaczyło, bo taki znakomity myśliwy, jak sendador, umie je niezawodnie zatrzeć za sobą po mistrzowsku, i znaleźlibyśmy się niebawem zupełnie bezradni.
— Ma pan słuszność.
— A druga rzecz, to... jesteśmy najzupełniej pewni, że się z sendadorem spotkamy.
— O! — krzyknął zdziwiony. — Gdzie?
— Nawet niezbyt daleko stąd, bo w tym wąwozie, nieco poniżej. Sam nam to powiedział.
— Jakto? sam powiedział?...
— No, tak! Przyrzekł nam, że się z nami spotka.
Pena aż usta otworzył ze zdumienia i po chwili rzekł:
— Proszę nie robić ze mnie waryata, sennor!
— Wcale nie mam tego w zamiarze. Ułatwiłem mu sam ucieczkę w tym celu, by się potem do nas przyłączył.
— I ja mam w to uwierzyć?
— Niech pan usiądzie; powiem panu, o co mi chodzi.
Zaledwie jednak zacząłem mówić, pod niósł się z siedzenia i począł na mnie patrzeć ze zdumieniem, poczem usiadł znowu i słuchał z otwartemi ustami.
Przypuszczałem, że, gdy skończę, wybuchnie gniewem.
Jednakże zachował się spokojnie i zapytał tylko:
— Czy wszyscy obecni z tem się zgodzili?
— Wszyscy.
— Ha, skoro tak, to i mnie nic innego nie pozostaje. Ale czy pan wie, że ja pana dotychczas uważałem za bardzo mądrego człowieka?
— Tylko dotychczas?
— Tak, sennor. Od tej zaś chwili zmieniłem swe przekonanie o panu. Strzelił pan ogromnego bąka, puszczając łotra tak lekkomyślnie.
— Być może. I jeżeli istotnie był to błąd z mej strony, to mam nadzieję, że uda mi się go jeszcze naprawić.
— Tak, tak! to był błąd. A może pan naprawdę wierzysz w to, że Sabuco sam się nam nawinie przed oczy?
— Wierzę. On nas poprowadzi do słonego jeziora w Pampa de Salinas.
— Może pana, ale nie nas. Przecie dowiedzieliśmy się o jego zbrodniach, i staraniem jego teraz będzie usunąć nas wszystkich z tego świata, a pozostawić przy życiu jedynie pana, bo mu jesteś potrzebny do odcyfrowania dokumentów.
— Tere-fere, mój panie! Proszę już to wszystko zostawić mnie. Przyszłość okaże najlepiej, kto ma racyę. Tymczasem stało się i już się nie odstanie.
— A przecie m oże być jeszcze wyjście. Jeżeli jest tak głupi, że zbliży się do nas, to nic łatwiejszego, jak schwytać go i powiesić.
— Nie, panie! nie uczynię tego, bo dałem mu słowo honoru, że nie będę go prześladował.
— Słowo? mordercy? Czyż powinno się go dotrzymywać takiemu potworowi?
— Są wyjątki, i jeżeli przez to nie uczyni się nikomu krzywdy, to nawet należy być słownym. Co do mnie, postąpię właśnie tak, jak postanowiłem.
— Ha, skoro tak, nie będę się już sprzeczał, nie chcąc zresztą poróżnić się z panem. Ale czy zgodzi się na to Gomarra, to wielkie pytanie.
Na tem skończyła się nasza rozmowa, z której wywnioskowałem, że Pena nie uczyni nic przeciw mej woli. Wkrótce też powrócił Gomarra, chmurny i zły. Rzucił gniewnie karabin na ziemię i rzekł:
— Wszystko na nic! Dyabli wiedzą, gdzie się drab zapodział. Łaziłem naokoło, szukałem... daremnie! Wprawdzie śladów jest dosyć, ale licho wie, które należą do niego. Chyba sobie życie odbiorę z rozpaczy, że byłem tak nieostrożny i pozwoliłem łotrowi uciec. Pan jednak — zwrócił się do mnie — umie doskonale odczytywać ślady i gdyby tylko zechciał, moglibyśmy go odszukać. I nie pojmuję, dlaczego pan jesteś tak obojętny dla całej tej sprawy.
— Bo mam co innego do roboty — odrzekłem. — A zresztą będę go poszukiwał, lecz nie dzisiaj i nie tutaj.
Brat Hilario, sądząc, że Gomarra wobec niego, jako osoby duchownej, będzie miał więcej respektu, zabrał głos i objaśnił go w krótkich słowach o wszystkiem, co zaszło, uzasadniając przyczyny naszego postępowania. Gomarra, słuchając słów zakonnika, stał, jak posąg nieruchomy, a tylko od czasu do czasu poruszał ustami, chcąc coś powiedzieć. Lecz było to nad jego siły. Oczy nabiegły mu krwią, chwilami bladł, to ponsowiał, a gdy brat Hilario skończył, stała się rzecz przez nas wszystkich oczekiwana. Indyanin wybuchnął niepohamowanym gniewem:
— Do milion dyabłów! poza memi plecami uknuliście zdradę! Mnichu! ja cię zamorduję! ja... ja... nonie myśl, że dla sukni duchownej pohamuję swoją rozpacz! Brat winieneś, że sendador zbiegł, a więc mam prawo teraz żądać krwi twojej!
I przy tych słowach chwyciwszy swój karabin, wycelował do zakonnika.
Siedziałem obok na ziemi z wyciągniętemi przed siebie nogami. W tej chwili jednak podciągnąłem je pod siebie, by być gotowym do skoku. Po tym bowiem zapalczywym Indyaninie można się było spodziewać rzeczy najostateczniejszych.
— Wszystko mi jedno... człowiek czy wół! Pragnę krwi i pytam, kto winien, że morderca uszedł cało? Może ten... ten... cudzoziemiec, który, zamiast karać łotrów, skłonny jest do całowania się z nimi?
Brat Hilario chciał odpowiedzieć, ale uprzedziłem go:
— Ja jeden jestem tu winien, nikt więcej, i biorę za to wyłączną na siebie odpowiedzialność.
Gomarze uderzyła krew do głowy. Skoczył ku mnie gwałtownie, jak kot, a skierowawszy lufę prosto w moją pierś, krzyknął:
— Ty więc, psie jeden, puściłeś mordercę mego brata? Hybaj więc do piekła!
I przy tych słowach pocisnął języczek karabinu...
Na taką jednak furję i jej następstwa byłem przygotowany i każdy ruch Indyanina miałem na uwadze. W chwili więc strzału błyskawicznym ruchem rzuciłem się całem swem ciałem w bok, i kula zaryła się w ziemi, gdzie przed sekundą siedziałem. Tem pewniej atoli osiągnęła cel... pięść moja. Pod wymierzonym przeze mnie silnym jej ciosem Indyanin runął na ziemię, jak kłoda, bez znaku życia.
Żaden z towarzyszów moich nie spodziewał się tak nagłej napaści ze strony Gomarry. To też obskoczyli mię wszyscy, zasypując pytaniami, czy nie jestem raniony, ale widząc na ziemi znak, wyryty przez kulę, uspokoili się. Rozciągniętemu na ziemi napastnikowi zabrano karabin i nóż i pozostawiono go w spokoju.
Po upływie długiej chwili otwarł oczy, rozejrzał się wokoło i, przyłożywszy rękę do bolącej głowy, zerwał się nagle, krzycząc:
— Ty jeszcze żyjesz, nędzniku? Więc chybiłem? Poczekaj!...
I schylił się, by podjąć karabin. Ale Pena, który siedział najbliżej niego, przeszkodził mu w tem, ja zaś chwyciłem napastnika jedną ręką za kołnierz, a drugą za pas i uderzyłem nim o ziemię, następnie zaś, klęknąwszy mu na piersi, zagroziłem:
— Uspokój się, szaleńcze, i zapamiętaj to sobie, że jeżeli krew popłynąć musi, to nie moja!
Towarzysze chcieli go związać, lecz nie zgodziłem się na to. Powyjmowałem mu tylko naboje z kieszeni, a podniósłszy go następnie jednem dźwignięciem na równe nogi, rzekłem:
— Godziłeś na moje życie, wobec czego nie mogę patrzyć więcej na pana. Między nami wszystko skończone. Nóż i karabin otrzymasz pan napowrót, ale naboi nie wydam za żadną cenę. Jeżeli bowiem przyszłaby ci jeszcze do głowy waryacka myśl strzelania, to strzelaj pan... powietrzem!
Gomarra przez dłuższą chwilę z braku oddechu, no, i ze strachu nie mógł wyrzec słowa. Później dopiero, przekonawszy się, że nie mam zamiaru mścić się na nim za porwanie się na mnie, a tylko precz go od siebie oddalam, odzyskał równowagę umysłu i zapytał:
— Czem w takim razie będę się żywił? przecie bez naboi nic nie upoluję...
— Możesz pan puścić się za karawaną i dopędzisz ją niebawem; tam panu sprzedadzą prochu i ołowiu. Tymczasem zaś my oddalimy się stąd tak daleko, że choćbyś pan miał jeszcze ochotę strzelać, nic to już nam nie zaszkodzi.
Wziął podany karabin i nóż, a następnie zwrócił się do mnie z takim wyrazem w oczach, jakby chciał o coś prosić, ale się wstrzymał i odszedł, nie wyrzekłszy do nikogo ani słowa.
— Niema go co żałować — ozwał się po dłuższem ogólnem milczeniu Pena. — Skoro nie może opanować swego gwałtownego temperamentu, niepodobna go cierpieć wśród nas, ludzi poważnych i rozsądnych.
— Nie troszcz się pan. On tu niebawem wróci — odrzekł brat Hilario.
— I ja jestem tego zdania — dorzuciłem. — Gomarra wróci i będzie błagał o przebaczenie.
— I przebaczy mu pan? — zapytał brat Hiario.
— Przebaczę.
— Jabym jednak radził nie brać go z sobą. Ten człowiek będzie się starał wszystkiemi siłami wykonać zamierzone morderstwo.
— Właśnie dlatego przyjmę go, bo lepiej mieć wroga zawsze na oku, niż obawiać się ustawicznie, że lada chwila wysunie się nagle z ukrycia. Jeżeli będziemy na niego dobrze uważali, to niemożliwe, aby mu się udał zamach.
Przyznano słuszność temu mojemu rozumowaniu, i czekaliśmy jeszcze z godzinę, ale Gomarra nie wrócił, a zatem, nie tracąc więcej czasu, postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę. Konie nasze pasły się opodal, poprzymocowywane na lassach. Gdyśmy się tam udali, by je osiodłać, znaleźliśmy siedzącego wśród nich na ziemi Gomarrę, który snadź oczekiwał naszego przybycia. Spostrzegłszy mnie, zerwał się z ziemi i począł błagać:
— Sennor! Ja wiem, że postąpiłem podle. Teraz jednak żałuję swego czynu i błagam o przyjęcie mię napowrót do swego grona...
— Aby znowu życie moje było w niebezpieczeństwie?... Niegłupim...
— Ja nie chciałem tak źle...
— Aha! więc to był tylko żart? Patrzcie! strzelał do mnie z odległości zaledwie trzech kroków i powiada, że to był żart!
— No, tak... ale człowiek w gniewie zapomina, co robi...
— Trzeba umieć panować nad sobą! Co pan sobie właściwie myślisz? za kogo mnie masz? Nie jesteś pan moim sługą, ani ja nie jestem pańskim zwierzchnikiem; nic nas nie łączy, i możesz pan sobie pójść, gdzie mu się podoba.
Widząc, że się nie dam uprosić, zwrócił się teraz z błaganiem do mych towarzyszów:
— Przysięgam, że palcem nawet przeciw żadnemu z was nie ruszę i będę się starał wynagrodzić przykrość, jaką wyrządziłem waszemu dowódcy.
— Skoro pan tak bardzo nalegasz — rzekłem, — to mogę się zgodzić, ale pod warunkiem, że nie porwiesz się na sendadora. Możesz pan być pewny, że najmniejsze pańskie wykroczenie przeciw mej woli nie ujdzie teraz na sucho, i biada panu wówczas, gdybyś się pokusił raz jeszcze uczynić coś podobnego, jak przed chwilą.
— Jakto? czyżby sendador miał ujść kary?
— Bynajmniej, Gomarro! Nie mam zamiaru przeszkadzać panu w wykonaniu sprawiedliwości. Ale w interesie naszym leży oszczędzać go, dopóki nie zaprowadzi nas do Pampa de Salinas. Potem możesz pan robić z nim, co zechcesz.
— Nie będzie go pan wtedy ochraniał?
— Wcale nie mam zamiaru stawać w obronie zbrodniarza. Ale przypuszczam, że on sam będzie o tyle przezorny, iż zabezpieczy się przed napaścią z pańskiej strony.
— Ha, skoro tak... Oby tylko nie ulotnił się, gdy nas zaprowadzi na miejsce. Może pan wpłynie na niego...
— Ani myślę. Nam dotrzyma on słowa. Niechże więc i pan zachowaniem się swojem nie budzi w nim żadnego podejrzenia, a wówczas zostanie on z nami bez obawy. Przeciwnie, gdybyś pan dał mu cokolwiek do zrozumienia, wówczas będzie się strzegł i może czmychnąć przy lada okoliczności.
Z twarzy Gomarry można było wnosić, że słowa jego nie są bynajmniej szczere i że żywi w sobie podstępną jakąś myśl. By jednak myśl tę ukryć jeszcze lepiej, rzekł z dobrze zamaskowanem udaniem:
— Dobrze; przyrzekam, że odłożę swą zemstę aż do tego czasu, kiedy sendador nie będzie panu potrzebny. Czy wobec tego weźmie mię pan ze sobą?
— Spróbuję raz jeszcze.
— Dzięki. Sądzę, że odda mi pan teraz naboje.
Już miałem to uczynić, gdy wtem ozwał się brat Hilario:
— No, no! nie tak prędko! Straciłeś pan u nas zaufanie, i wiele jeszcze czasu upłynie, zanim je pan odzyskasz i zasłużysz sobie na to, byśmy go uważali za godnego nas towarzysza. Otrzymasz pan amunicyę wówczas, gdy się przekonamy, że istotnie zdolny jesteś do dotrzymania złożonej obietnicy.
Myśli tej przyklasnęli wszyscy towarzysze, a Gomarra spojrzał na nich ponuro, jakby z wyrazem groźby, co nie uszło mojej uwagi, pomimo, że inni tego nie spostrzegli.
— Dobrze, bracie Jaguarze! — odrzekłem. — Jeśli się okaże, że Gomarra zasługuje na nasze zaufanie, nie omieszkam zwrócić mu amunicyi.
Na tem się skończyło. Dosiedliśmy koni i ruszyliśmy wyschłem korytem w dół.
Jechałem obok brata Hilaria na samym przodzie, bacząc pilnie na ziemię, czy nie zauważę śladów sendadora, lecz było to daremne. Po dwu godzinach zauważyłem, że wskutek zakrętu koryta nałożyliśmy znacznie drogi i że wobec tego sendador, jako dobrze obeznany z okolicą, prawdopodobnie wyminął zakręt na przełaj, a więc i śladów jego w tem miejscu być nie mogło.
— Mnie się zdaje — rzekłem do brata Hilaria, — że napotkamy na ślady sendadora dopiero w tem miejscu, gdzie koryto przybiera znowu główny kierunek naszej drogi, i teraz szkoda trudu dla szukania śladów. Lepiej natomiast zwracajmy uwagę na Gomarrę, bo mu nie dowierzam.
— Sądzisz pan, że ten furyat gotów powtórzyć napad?
— Nie na mnie. Ale gdyby spotkał sendadora, ręczę, że pierwszym krokiem jego byłoby rzucenie się na zbiega w zamiarze mordu. Wnioskuję to ze spojrzenia, jakiem obdarzył nas, gdyśmy mu nie chcieli oddać nabojów. Trzeba mieć baczne na niego oko.
Postanowiliśmy nie spoczywać dopóty, aż napotkamy ślady sendadora, lub gdy nas noc zabiegnie, i dlatego też długi czas jechaliśmy, nie popasając. Wreszcie natrafiliśmy na pożądany trop, i to właśnie tam, gdzie się tego spodziewałem, to jest w miejscu, gdzie kierunek koryta zbiegał się z kierunkiem naszej podróży. Tu już należało zwrócić baczną uwagę na obie strony wąwozu, bo było możliwe, że sendador czaił się gdzieś, jak to nam wyraźnie przyrzekł. Niestety, zamiast niego, zauważyliśmy po prawej stronie przybitą do drzewa kartkę. Zsiedliśmy z koni, zaciekawieni, co zawiera ta osobliwa korespondencya. Monteso pierwszy zdjął ją z drzewa i przyniósł do mnie. Kartka zawierała następujące słowa:
„Jeszcze dwa dni drogi za moimi śladami ciągle na zachód“.
Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni, gdyż była to dla nas wielka niespodzianka. Dlaczego bowiem sendador pojechał naprzód sam, nie oczekując na nas tutaj? Widocznie miał ku temu ważny jakiś powód.
— Nie dowierza nam — zauważył brat Hilario.
— Ja sądzę inaczej — odrzekłem. — Gdyby sendador miał nam niedowierzać teraz, to równie musiałby nam niedowierzać i po dwóch dniach. Jestem pewien, że kierował się tu innymi powodami.
— Ale jakimi?
— Gdybyż to wiedzieć! Zobaczmy, czy zostawił poza sobą wyraźny trop.
Zsiadłem z konia i udałem się pod drzewo, na którego pniu przybita była kartka. Tu już kończył się drzewostan, a poza niedużym pasem krzaków otwierał się szeroki pampa. Tam właśnie biegł trop sendadora, a więc wytyczna linia naszej dalszej drogi.
Nie troszcząc się już o ślady, począłem natomiast przypatrywać się miejscu na pniu platana, w którem zatknięta była kartka. Ku memu wielkiemu zdziwieniu spostrzegłem, że w pniu znajdował się znak noża, i to dosyć dużego, o klindze szerokości około ośmiu centymetrów. A więc musiał to być cuchillo, nóż dosyć okazały, którego sendador nie mógł ukryć przy sobie, gdyśmy go rewidowali, a tylko zaopatrzył się weń po ucieczce. Ale od kogo go mógł otrzymać? — oto pytanie, które ogromnie mię zaniepokoiło.
Towarzysze moi byli również bardzo tem wydarzeniem zainteresowani. Należało zbadać rzecz dokładnie, i w tym celu rozkazałem towarzyszom zaczekać pod platanem, a zabrawszy z sobą tylko brata Hilaria i Penę, podążyliśmy z powrotem w kierunku śladów sendadora. Znalazłszy się w miejscu, gdzieśmy spostrzegli byli pierwsze jego tropy, zboczyliśmy stąd na preryę i, pędząc kłusem, dojechaliśmy wreszcie do jakiegoś lasu, skąd przybył był sendador. Tu widniały już ślady dwóch ludzi: jedne, sendadora, prowadziły przez preryę do koryta rzecznego, drugie szły wzdłuż brzegu lasu na zachód. Po bliższem rozpatrzeniu poznałem, że były to ślady Indyanina.
— Wolałbym, żeby to był biały — zauważył Pena.
— Dlaczego? — spytał brat Hilario. — Przecie sendador mógł spotkać Indyanina przypadkowo i od niego kupił ów nóż.
— Możliwe to jest zupełnie. Ale jeżeli w Gran Chaco znajduje się gdzieś jeden Indyanin, to w pobliżu niezawodnie musi ich być więcej. Indyanin zresztą nie wyzbywa się za byle co noża, który jest nieodzownie w puszczy potrzebny. Jeżeli więc dał go sendadorowi, to widocznie tylko pod wpływem obietnicy sutego łupu, i to od nas. Sendador zresztą nie miał przy sobie nic, za co mógłby był wyłudzić nóż od czerwonoskórego.
— Że też pan zaraz przypuszcza rzeczy najgorsze! — przerwał mi brat Hilario.
— Lepiej jest przypuszczać coś złego i ustrzedz się, niż łudzić się dobrem i potem gorzko to odpokutować. Jeżeli sendador ma wśród Indyan przyjaciół, to nie odda się nam w ręce bez należytej opieki, i sądzę, że nie on sam jest gdzieś przed nami, ale w otoczeniu znacznej liczby ludzi. Na kartce napisał, że spotkamy go po dwóch dniach drogi; nic też nie byłoby dziwnego, gdyby właśnie w tem miejscu obozowali Indyanie.
— Czyż w takim razie człowiek, którego ślady mamy przed sobą, znajdowałby się aż tak daleko od swoich?
— A dlaczegóżby nie? Czerwonoskórzy mogą przecie mieć rozmaite cele, i któż może wiedzieć o ich zamiarach i przedsięwzięciach. Może planują coś i wysłali jednego ze swoich naprzód. Pominąwszy to jednak, rzecz da się wytłómaczyć w inny jeszcze sposób.
— Jestem bardzo ciekawy.
— Sendador wie dobrze, jak nam zależy na tem, by się dostać do Pampa de Salinas, i dlatego czuje się wobec nas najzupełniej bezpiecznym. Co innego jednak musi czuć względem tych ludzi, których zwabił na wyspę, a którzy mają powód do ścigania go i wywarcia na nim swej zemsty. Z tej więc przyczyny, jak przypuszczam, musiał uciekać stąd jak najdalej. Osadnicy mogli go ścigać aż do miejsca, gdzie przybita była kartka; stąd jednak wypadało im koniecznie zawrócić, bo nie mogliby przecie wybierać się w step na kilka dni, pozostawiwszy kobiety i dzieci w puszczy bez żadnej opieki. Dlatego więc sendador nie oczekiwał nas tutaj, lecz poszedł, im dalej, tem dla niego bezpieczniej. Po dwu dniach spotkamy się z nim, i wówczas może być pewny, że ani jednego z owych dwudziestu z nami nie będzie. Oto, jak myślał sendador.
— Hm! — odmruknął Pena, — nie chce mi się jakoś z tem pogodzić. A co pan na to? — zwrócił się do mnie.
— Nie wiem nic. Wywody zarówno jednego, jak drugiego, mogą być wcale trafne, ale który z nich jest zupełnie dobry, nie można odgadnąć. Okaże to najlepiej najbliższa przyszłość. Sendador wie dobrze, że nie jesteśmy jego przyjaciółmi, a przynajmniej, że znajdują się wśród nas śmiertelni jego wrogowie. Można więc stąd wnosić, że zastawi na nas pułapkę, i dlatego musimy zachować wielką ostrożność.
— I nie szkoda to — odrzekł Pena z wyrzutem, — żeśmy go puścili? Teraz nie będziemy mieli ani chwili spokoju, i kto wie, co nas jeszcze spotka.
— Niema już nad czem się rozwodzić. Wracajmy lepiej, bo szkoda czasu — odrzekłem.
Słońce było już zaszło i mrok zapadał coraz gęstszy, ale konie instynktem wyczuwały powrotną drogę. Beż żadnego przypadku natrafiliśmy na wąwóz i znaleźliśmy się wreszcie wśród oczekujących nas towarzyszów.
Dotychczas nie mieli oni odwagi rozłożyć ogniska, lecz gdy się od nas dowiedzieli, że na razie, przynajmniej dzisiaj, nic nam nie grozi, uzbierali suchych gałęzi i, rozpaliwszy ogień, przyrządzili wieczerzę. Po spożyciu jej pokładliśmy się na spoczynek, oczywiście nie zaniedbując ustawienia straży. Konie poprzywiązywano na stepie do wbitych palików.
Wczesnym rankiem ruszyliśmy dalej za śladami sendadora. Z uwagi jednak, iż trzeba było trzymać się śladów jego, mogliśmy odbywać podróż tylko we dnie, — on zaś jechał prawdopodobnie bez względu na porę, wypoczywając po parę godzin we dnie czy w nocy, wedle upodobania. Aczkolwiek więc znajdował się przed nami nie dalej, jak o trzy godziny drogi, co było widoczne ze śladów, nie mogliśmy go dogonić.
Od koryta rzeki począwszy, jechaliśmy prawie ciągle przez otwarty pampas, — najbliższego jednak dnia natknęliśmy się na bór, dziewiczy wprawdzie, ale nie tego rodzaju, żeby się przezeń przedrzeć nie było można. Gęste, nieprzebyte lasy zowią tu „monte impenetrabile“. Ten, przez który jechaliśmy obecnie, robił wrażenie dzikiego, zapuszczonego parku, urozmaiconego gęsto niedużemi polanami.
Znalazłszy się na jednej z takich polan pod sam już wieczór, zatrzymaliśmy się na nocleg.
— Dlaczego tu właśnie wybrał pan miejsce na spoczynek? — zapytał mię Pena. — Przecie ślady prowadzą dalej, i jeżeli mamy spotkać sendadora, to musimy się ich wciąż trzymać.
— Nie. Musimy pozostać tutaj. Skończyliśmy właśnie już drugi dzień drogi, i jestem pewien, że sendador znajduje się w pobliżu. Tam, przed nami, najdalej o kwadrans drogi, majaczy zwarty las, mocno dołem podszyty, jak to przez lornetkę spostrzegłem. Założę się, że sendador kryje się w tym lesie.
— Czem pan uzasadnia to przypuszczenie?
— I o to pytasz pan, który z początku tak nie dowierzałeś sendadorowi?... Zastanów się pan nad tem, coby było, gdyby on miał Indyan przy sobie...
— No, nie zobaczyliby nas, gdybyśmy nie rozpalali ogniska.
— Tak pan sądzi?... W jakiż jednak sposób znajdzie nas sendador wśród ciemności? Nie, panie! Musimy właśnie rozpalić ogień, aby nie dać mu do zrozumienia, że go o cokolwiek podejrzewamy. A właśnie to miejsce, gdzie teraz jesteśmy, nadaje się znakomicie do okoliczności. Teren jest tu dostatecznie otwarty, i jeżeli rozstawimy straże w pokaźnem oddaleniu, wówczas Indyanie nie mogą nas okrążyć na taką odległość, że strzały ich byłyby dla nas niebezpieczne. W zwartym zaś lesie przeciwnie, podpełzliby tuż poza nasze plecy.
Stosunek między mną a Peną począł się coraz bardziej oziębiać od chwili, gdy się przyznałem, że sendador mnie jedynie zawdzięcza swą wolność. Od tej chwili Pena szukał ciągle okazyi do sprzeczki ze mną i dlatego to oponował i teraz. Że jednak inni towarzysze byli po mojej stronie, projekt mój przyszedł do skutku. Pozsiadaliśmy z koni i, postarawszy się o paliwo, rozłożyliśmy ognisko, piekąc mięso ze zwierzyny, upolowanej w ciągu dnia. W pobliżu nie brakło też wody dla koni i soczystej trawy.
Przekonawszy się osobiście, że ślady sendadora prowadzą dalej w prostym kierunku ku lasowi, rozstawiłem straże w odległości jakichś czterystu kroków ze wszystkich czterech stron. Ludzie, do tego przeznaczeni, mieli zalecone ukryć się za krzakami, aby ich nie dostrzeżono, a w razie napadu obowiązkiem ich było natychmiast zaalarmować obozujących. Będąc pewnym, że o tej porze nic nam jeszcze nie grozi, kazałem się zbudzić o północy i położyłem się spać.
Gdy mię o wskazanej porze zbudzono, Pena zwrócił się do mnie z wymówką:
— No, i nie było nikogo! Sendador przepadł, jak kamień, wrzucony do wody, dzięki właśnie pańskiej wspaniałomyślności.
— Możesz pan być pewny, że on się tu pojawi — odrzekłem.
— Ale jako nieprzyjaciel... Dziękuję.
— I to jest możliwe. Idę właśnie na posterunek od strony lasu.
Odchodząc, zauważyłem, że Pena i Gomarra szeptali coś pocichu między sobą. Ten ostatni zaczynał coraz bardziej budzić we mnie podejrzenie. Przez całe dwa dni nie odzywał się wcale do nikogo, a tylko na wspomnienie sendadora najwidoczniej wrzał gniewem i nienawiścią, co można było łatwo zauważyć. Byłem pewien, że skoro sendador się pojawi, będzie źle.
— Do dyabła! — ozwał się sternik, którego przyszedłem zluzować z posterunku. — Leż, człeku, godzinami, czekaj i czekaj, a tu ani żywej istoty! Żeby chociaż przyszła tu owa czereda Indyan, to przynajmniej miałbym sposobność do jakiegoś ruchu, jakiejś roboty.
— No, no! niech pan nie wywołuje wilka z lasu — odrzekłem. — Kto wie, co się tu jeszcze stać może do rana.
— A cóżby więcej ponadto, że teraz z przyjemnością chrapnę sobie jeszcze z parę godzin. Dobranoc!
Odszedł, gderząc coś pod nosem, a ja zająłem jego miejsce na posterunku. Minęła jedna godzina, potem druga, spokój nocy nie został niczem zamącony. Przede mną rozpościerała się głęboka ciemność, którą rozświetlał zaledwie odrobinę cieniutki sierp księżyca. Ognisko w obozie słabło coraz bardziej.
Nagle wśród ciszy dobiegł mię szmer jakiś. Przyłożyłem ucho do ziemi i posłyszałem przytłumione kroki, wyraźniejsze z każdą chwilą, wreszcie ujrzałem pochyloną, skradającą się ostrożnie od strony lasu wprost ku mnie postać. Był to sendador. Okoliczność, że przez przybycie swoje od tej strony w określonym przez siebie czasie dotrzymywał danej nam obietnicy, kazała się domyślać pokojowych jego zamiarów. Gdyby bowiem knuł coś złego, byłby się tu zjawił niespodzianie innemi drogami, z zasadzki. Ażeby się przekonać, czy jest tylko sam, nie pokazałem mu się na razie, i dopiero, gdy minął mię na pewną odległość, wstałem i poszedłem za nim, nie tłumiąc kroków, by mię zauważył. Jakoż obejrzał się i, w pierwszej chwili uczyniwszy ruch jakby w zamiarze odwrotu, przystanął wreszcie i zapytał po cichu:
— Kto idzie?
Przystąpiłem doń bliżej i rzekłem:
— Spodziewam się, że mię pan pozna, sennor Sabuco!
— Ach, to pan!W jaki sposób znalazłeś się pan poza mną?
Pełniłem wartę i, spostrzegłszy pana, przepuściłem go mimo, aby się przekonać, czy przybywasz pan tu sam.
— Któżby mógł być ze mną?
— Przyjaciele.
— Ach, tak! Rozstawiliście więc czaty?
— Oczywiście; czynimy to zawsze z przyzwyczajenia, nawet wówczas, gdy nam nic grozić nie może.
— No, tutaj zbyteczna była ostrożność. Dotrzymuję swych przyrzeczeń. Kto jest z panem? Czy tylko yerbaterowie?
— Tak, są i oni, a oprócz nich obaj marynarze, brat Hilario, Pena i Gomarra.
— Do stu dyabłów!... tego ostatniego mógł pan zgubić po drodze.
— Mnie się zdaje, że możesz się pan go nie obawiać. Przyrzekł mi uroczyście zaniechać na razie przeciw panu wszelkich wrogich kroków.
— A więc tylko na razie? Znaczy to, że przy najbliższe] sposobności, później, gotów jest porwać się na mnie...
— Dopóki ja jestem z panem, zabezpieczenie pańskiej osoby należy do mego obowiązku.
— Wierzę panu na słowo i przekonam się sam wkrótce, co sądzić o tamtych. Czy wiedzą, w jaki sposób zbiegłem?
— Powiedziałem im wszystko.
— Bardzo źle pan postąpił dla siebie samego.
— Wiem o tem. Gomarra w napadzie szału strzelił do mnie.
— Do stu dyabłów! I zranił pana?
— Na szczęście nie. Zaraz też dałem mu taką nauczkę, że mu się odechce na przyszłość nastawać na mnie.
— A więc groziła panu śmierć! No, no! Jesteś pan dla swoich wrogów ogromnie niebezpiecznym człowiekiem. Ale wiem doskonale, że potrafisz pan dotrzymać danego słowa. Jeżeli pan odcyfrujesz moje dokumenty, to będziesz ze mnie zadowolony. A... a... kartkę moją znaleźliście?
— Owszem.
— Cóż na to wszystko towarzysze?
— Nie radzili z początku zapuszczać się w okolicę za pańskimi śladami ze względu na mogące grozić nam niebezpieczeństwo.
— Od kogo?
— Jakto „od kogo“? A nużby pan dotrzymywał słowa jedynie w tym celu, aby się uwolnić od niebezpiecznych wrogów?
— W jakiż sposób mógłbym to uczynić? Broń moją przecie zatrzymaliście.
— Ba, ale pan mimo to jesteś uzbrojony. Naprzykład ten nóż za pasem... Skąd go pan dostałeś?
Sendador zaciął się w pierwszej chwili; widocznie pytanie to zaskoczyło go niespodzianie. Po chwili jednak rzekł:
— No, tak, mam nóż; pożyczyłem go sobie u Indyanina, którego spotkałem przypadkowo...
— Ten Indyanin znajduje się jeszcze teraz niedaleko pana, i nietylko on, ale znaczniejsza ich liczba...
Znowu mruknął coś niewyraźnie, zdetonowany nieco, poczem dodał głośno:
— Tak, panie. Natknąłem się przypadkowo na pewien szczep Indyan, zaprzyjaźniony ze mną, i ten mi towarzyszy. Jeżeli pan i pańscy towarzysze zachowacie się względem nich przyjaźnie, to i oni obejdą się z wami po przyjacielsku; w przeciwnym razie biada wam!
— Dużo ich jest?
— Dowie się pan dopiero wówczas, gdy się przekonam, że jestem wśród was bezpieczny.
— Dobrze. Nie nalegam i mam nadzieję, że będziesz pan postępował względem nas otwarcie, uczciwie i bez żadnego podstępu, co może wyjść na dobre obu stronom.
— O! — zaśmiał się półgłosem, — co się tyczy uczciwości, to... to jabym raczej powiedział, że kieruję się więcej roztropnością. Popełniłem wielki błąd i spostrzegłem się zapóźno. Gomez opowiedział mi... Ale czy jest on z wami?
— Nie, został u swoich.
— No, tak. Otóż Gomez opowiedział mi wiele rzeczy o panu, z czego wnoszę, że jesteś pan niezwykle przebiegły, a ponieważ najdrobniejszy szczegół uwagi pańskiej nie uchodzi, więc nie dasz się w żadnym razie podejść lub oszukać. Czy naprzykład zastanawiałeś się pan, w jaki sposób przymocowaną była do drzewa moja kartka?
— Oczywiście zauważyłem to i wywnioskowałem, że miałeś pan wielki nóż, który musiałeś od kogoś dostać.
— I co potem?
— Potem wróciłem za pańskimi śladami i wpadłem istotnie na trop tego „kogoś“, a właściwie, wnosząc ze śladów, Indyanina, który zapewne poszedł następnie do swoich towarzyszów, by ich sprowadzić do pana.
— I dlatego to ustawiłeś pan tutaj straże! Widać niezupełnie mi dowierzacie...
— Istotnie. Okazujesz pan szlachetną pewność siebie i jeżeli wyjawiasz mi nawet powód swej otwartości, nie przynosi to panu żadnej szkody. Skoro bowiem posługujesz się pan teraz rozsądkiem, to niewątpliwie i na przyszłość nie zechcesz użyć żadnego podstępu, bo wyszłoby to tylko na pańską niekorzyść. Gdybym jednak spostrzegł, że zamierzasz pan względem mnie lub któregokolwiek z moich towarzyszów coś złego, wówczas nie oszczędzałbym pana. Wiesz pan zatem wszystko. A teraz proszę ze mną do ogniska.
Ponieważ następnie prowadziliśmy rozmowę głośno i nie krępując się, więc słyszeli ją towarzysze moi przy ognisku, a ci, którzy byli na stanowiskach, wrócili wnet do gromady.
Sendador zbliżył się do gromadki naszej z głową podniesioną i rzekł do mych towarzyszów z wyrazem pewnej dumy:
— Oto jestem. Widzicie, że słowa dotrzymuję... i spodziewam się tego samego po was. W obopólnym naszym interesie powinniśmy zawrzeć ugodę aż do ukończenia sprawy w Pampa de Salinas, poczem każdy może postępować wedle własnej swej woli. Zgadzacie się na to?
— Zgadzamy się — odpowiedzieli wszyscy, z wyjątkiem Gomarry, który milczał, patrząc jak bazyliszek na sendadora.
Ten zaś mówił dalej:
— Przypuszczaliście, że mam do dyspozycyi Indyan, i nie myliliście się. Przyznaję się do tego i zresztą zaznaczałem to już poprzednio, że nie jestem wobec was bezsilny.
— Jakiż to szczep? — zapytał brat Hilario.
— Zobaczycie.
— Jakto? czyżby mieli nam towarzyszyć?
— Przypuszczam, gdyż podążą za mną aż do Pampa de Salinas, ażebym potem, gdy skończy się czas zawieszenia broni, nie znalazł się sam wobec wielu.
— A czy towarzystwo to będzie dla nas pożądane, o to pan wcale nie pyta...
— O, nikt z was nie będzie zmuszony stykać się z tymi czerwonoskórymi. Ja powędruję z nimi osobno, a wy znowu osobno, i jedni drugim wcale przeszkadzać nie będziemy.
— Nie będziesz więc pan z nami?...
— Od czasu do czasu mogę się z wami widywać dla omówienia kierunku podróży. Zresztą nie będziemy zbyt daleko od siebie oddaleni i w razie potrzeby podążę na wasze usługi, rozum ie się, będąc zawsze wobec wszelkich ewentualności zabezpieczony.
Gomarra przy tych słowach sendadora zasłonił sobie twarz ręką, udając kaszel, co zwróciło moją uwagę, gdyż miałem go ustawicznie na oku.
— A przecie to nie było umówione — ozwał się Pena. — Pan powinieneś zostać z nami sam, bez Indyan.
— Jeżeli o to idzie koniecznie... niech będzie, zostanę, ale pod warunkiem, że oddacie mi moją broń.
— Owszem, oddam ją panu — rzekłem, — ale musisz pan przyrzec, że nie użyjesz jej przeciw żadnemu z naszej gromadki.
— Użyję jej jedynie przeciwko temu, kto się na mnie porwie.
— Zgadzam się.
— Ale ja się nie zgadzam! — krzyknął Pena.
— Milczeć! — odrzekł mu surowo brat Hilario. — Poco pan utrudniasz nam sprawę? Jeżeli sendadora nie uważamy już za swego jeńca, to tem samem nie mamy żadnego prawa zatrzymywać jego własności.
— Ale ja go za jeńca uważam i nie ścierpię, żeby kto działał na własną rękę bez porozumienia się ze mną! — krzyknął Pena.
— Masz pan zapewne mnie na myśli? — zapytałem.
— Tak jest, pana.
— Aha! No, to ja panu oświadczam, że jest mi zupełnie obojętne zdanie pańskie w tej kwestyi.
Mówiąc to, pochyliłem się, by podjąć karabin i wręczyć go sendadorowi, gdy wtem Gomarra krzyknął:
— Jakto? Chcesz mu pan oddać karabin i pozwolić jeszcze na to, by go Indyanie bronili? A, do dyabła! Ja z nim sprawę natychmiast załatwię!
To mówiąc, Gomarra dopadł do sendadora i pchnął go nożem, trafiając jednak nie w pierś, bo napadnięty wczas się usunął, lecz w ramię. Napastnik, widząc, że źle trafił, zamierzył się do ponownego ciosu, ale w tej chwili walnąłem go kolbą karabinu w głowę, i powalił się na ziemię, jak kłoda.
— A więc sprawa tak stoi! — krzyknął wzburzony sendador, przytrzymując ręką skaleczone miejsce dla zatamowania krwi.
— Wobec tego nie mam tu co robić i odchodzę... Ale nie na długo; zobaczymy się jeszcze... kłamcy i łotry!...
Rzekłszy to, zawrócił szybko i odszedł, nie zważając na moje nawoływania.
— Ja go złapię, albo zastrzelę! — krzyknął Pena i, chwyciwszy karabin, pobiegł za sendadorem.
Brat Hilario chciał również podążyć za nim, ale go powstrzymałem:
— Zostań, bracie! Ci dwaj powaryowali, i teraz będziemy musieli odpowiadać za ich głupotę. Sendador miał dotychczas pokojowe względem nas zamiary, ale teraz może się to zmienić.
— Czy pan się dostatecznie przekonałeś, że nie knuje on nic złego? — zapytał Monteso.
— Owszem, przekonałem się. Był wobec mnie zupełnie otwarty i przyznał się, że ma w pobliżu całą bandę Indyan. Teraz mogą nam oni wyrządzić niepowetowane straty.
— Dios! — krzyknął brat Hilario, pochyliwszy się nad Gomarrą. — On nie żyje!
— Mniejsza o to. Ostrzegałem go przecie. Wszak znajdujemy się nie w salonie i nie w stołecznem mieście europejskiem, ale w Gran Chaco. Czy czaszka pęknięta?
— Nie.
— No, to nic mu nie będzie. Proszę rozstawić znowu ludzi na warcie, a ja tymczasem pójdę na zwiady. Sendadora należy oczekiwać lada chwila zpowrotem...
Schyliwszy się prawie do ziemi, pomknąłem w kierunku lasu. Nasłuchując co kilkanaście kroków, doszedłem wreszcie tak daleko, że należało już stąd cofnąć się stanowczo. I istotnie, wytężywszy jeszcze słuch przez parę minut napróżno, miałem zawrócić ku swoim, gdy nagle... poza mną w oddali wszczął się piekielny zgiełk. Wyjąwszy z za pasa rewolwer, pobiegłem szybko w tym kierunku i po chwili, ku swemu wielkiemu przerażeniu, stwierdziłem, że zgiełk szedł właśnie od miejsca, gdzieśmy rozłożeni byli obozem. Istne mrowie czerwonoskórych opadło moich towarzyszów, i toczyła się między jednymi a drugimi zawzięta walka. Conajmniej dziesięciu przeciwników miał każdy z moich towarzyszów, z których ten i ów byli już obezwładnieni, inni zaś bronili się jeszcze resztkami sił, a wśród nich brat Hilario i sternik Larsen wymachiwali rękami, jak cepami, kładąc u nóg swych całe stosy czerwonoskórych napastników. Snadź Indyanie broni żadnej ze sobą nie mieli, bo szło im z tymi dwoma zuchami najwidoczniej ciężko. Poza obrębem walki stał sendador i wydawał głośno rozkazy w nieznanym mi języku.
Strzelać w tę kupę byłoby niebezpiecznie, gdyż niejedna z kul moich, zbłądziwszy, mogłaby ubić kogoś z naszych. Porwany zapałem, widząc, że napastnicy nie posługują się broną, wetknąłem rewolwer za pas i, rzuciwszy się w wir walki, w to mianowicie miejsce, gdzie stał Hilario, osaczony naokół przez Indyan, począłem z całej siły walić drabów na lewo i na prawo i wnet znalazłem się w zamkniętem kole napastników. Używając w walce rąk i nóg z dobrym skutkiem, gdyż napastnicy padali przede mną ławą na ziemię, spostrzegłem jednak wkrótce, że wysiłki moje są daremne. Po chwili zakonnik został ostatecznie pokonany, i kilkunastu Indyan otoczyło go, wiążąc mu ręce i nogi, Larsen zaś bronił się jeszcze czas jakiś, ale, niestety, i ten wobec liczebnej przewagi przeciwników ostatecznie poddać się musiał.
Teraz dopiero spostrzegłem, jak wielkie uczyniłem głupstwo, rzucając się w wir walki. Gdybym był pozostał na uboczu, mógłbym przynajmniej ratować w jakikolwiek sposób swych towarzyszów, co przy mojej pomysłowości, być może, udałoby się w końcu. Poczuwszy żal do siebie samego za swą nieoględność, próbowałem teraz przebić się przez zgraję, sięgnąłem więc do pasa po rewolwer lub nóż... niestety, nie było już ani jednego, ani drugiego; najwidoczniej podczas szamotania się ani się spostrzegłem, jak zostałem pozbawiony broni. W podobny zapewne sposób zabrano też broń moim towarzyszom, gdyż żaden z napastników nie został raniony, ani zabity.
— Poddać się! — wrzeszczał z ubocza sendador. — Zaręczam, że nic się panu złego nie stanie. Opór jest zupełnie zbyteczny.
Uznając smutną prawdę ostatnich słów sendadora, opuściłem ramiona, które skrępowano mi natychmiast.
Czerwonoskórzy, uporawszy się wreszcie ze mną, poczęli krzyczeć, jak opętani, na znak tryumfu i dopiero wyładowawszy przez gardła do reszty swą radość, ze zwycięstwa, ucichli wkońcu.
Sendador kazał zawiązać mi oczy, a następnie wzięto mię na ręce i uniesiono. Ażeby mieć pojęcie o odległości, liczyłem kroki tych, którzy mię nieśli, lecz doszedłszy do półtora tysiąca, dałem spokój.
Upłynęło od chwili zabrania mię kilka godzin, gdy usłyszałem tętent kopyt końskich, i druga banda Indyan przyłączyła się teraz do nas.
— Przyrzekłem panu — ozwał się sendador, — że nie uczynię mu krzywdy, i dotrzymam słowa, ale pod warunkiem, że nie będziesz pan usiłował umknąć, bo w razie przeciwnym zgładzę pana ze świata bez żadnego skrupułu.
— Gdzie są moi przyjaciele? — spytałem.
— W miejscu najzupełniej bezpiecznem.
— Żyją więc?
— No, ja uważam za najbezpieczniejsze to miejsce, z którego nigdy się już nie wraca...
— To podłość!
— Nie zapominaj się pan! Wszak znajdujesz się w mej mocy.
— Wszystko mi jedno. Jeśli pan nie zamordujesz i mnie, bądź pewny srogiej pomsty z mej strony.
— Ech! — zaśmiał się, — już ja się postaram o to, by nie doznać tej pomsty. A teraz musimy udać się w dalszą drogę. Każę pan a posadzić na konia, ale ostrzegam, że najmniejszy opór będzie pana drogo kosztował.
— Proszę mi zdjąć zasłonę z oczu.
— Oho! nie jestem tak naiwny. Nie powinieneś pan wiedzieć, przez jaką okolicę pojedziemy.
Uwolniono mi na chwilę nogi, bym mógł wsiąść na konia, poczem umocowano mię do siodła tak, że byłem zupełnie bezwładny, i ruszyliśmy.
Już po kilku krokach poczułem, że nie siedzę na swym gniadoszu, którego zapewne wziął dla siebie sam sendador. Mimo usiłowań zoryentowania się w kierunku drogi, nie mogłem tego stwierdzić i tylko z różnych szczegółów wywnioskowałem, że jechaliśmy przez las, a następnie przez preryę, poczem brnęliśmy przez piaski. Gdy słońce weszło i poczęło mię grzać z tyłu, wywnioskowałem z tego, że jedziemy w kierunku zachodnim.
W jakimś lesie stanęliśmy na krótki odpoczynek, i sendador kazał mi dać sztukę mięsa oraz trochę wody, co mi nieszczególnie smakowało, a następnie długi czas jechaliśmy przez okolicę otwartą; że zaś słońce już nie dało się odczuwać, domyśliłem się, że zasłoniły je chmury, bo i powietrze oziębiło się znacznie.
Gniewało mię to, że nie mogłem dowiedzieć się, ilu ludzi miał do rozporządzenia sendador. Wiedziałem tylko, że część ich jechała, część zaś szła pieszo. Droga w takich warunkach dłużyła mi się okropnie. Ale nareszcie stanęliśmy w jakimś lesie, gdzie odwiązano mię od siodła, zsadzono z konia i zaprowadzono pod niegrube drzewo, do którego zostałem silnie przykrępowany, a następnie po niejakimś czasie zdjęto mi przepaskę z oczu, i mogłem nareszcie rozejrzeć się w otoczeniu.
Niedaleko mnie znajdowała się niewielka polanka, w pośrodku której ze dwudziestu Indyan krzątało się, rozpalając ogniska. Wśród nich zauważyłem sendadora, który w niezrozumiałym dla mnie języku żywą z nimi prowadził rozmowę.
Indyanie odziani byli bardzo lich o; niektórzy mieli tylko nędzne łachmany na biodrach. Uzbrojenie ich składało się z nożów, łuków i rurek do wydmuchiwania strzał.
Sendador usadowił się niedaleko mnie, a obok niego leżały na ziemi moje karabiny i rewolwery.
— Może się to panu nie podoba — rzekł, spostrzegłszy, iż wzrok mój spoczął na tych przedmiotach, — ale muszę panu oświadczyć, że te rzeczy zabrałem dla siebie.
— Na co się one panu przydadzą?... Trzeba przecie umieć korzystać z podobnej broni.
— No, no! znowu przybierasz pan ton wyniosły! Jeśli tak, to i ja zacznę na inną nutę. Za karę nie otrzymasz pan dzisiaj wieczerzy i zostaniesz w tej pozycyi przez całą noc. Widzisz pan przecie, że nie wszystko zabraliśmy panu, jak tego domagali się Indyanie. Jeżeli jednak będziesz pan względem mnie krnąbrny, pozwolę im na wszystko.
— Możesz pan pozwalać, ale posłuszeństwa niech się pan ode mnie nie spodziewa.
— Doskonale! Widzę, że jesteś pan dzisiaj w nieszczególnym humorze, więc propozycye, jakie panu miałem dzisiaj uczynić, pozostawię na jutro.
Na tem skończył, nie odzywając się już do mnie więcej.
Indyanie upiekli mięso, a spożywszy je, pokładli się spać, z wyjątkiem dwóch, którzy mieli obowiązek czuwania. Ułożył się też do snu i sendador, obejrzałszy przedtem, czy dobrze jestem skrępowany, i wydawszy owym dwóm wartownikom jakieś rozkazy.
Powoli ogień począł przygasać, rzucając w ciemność ostatnie słabe blaski, i wreszcie zagasł zupełnie. Nie spałem, rozmyślając nad tem, jakby się wydostać z matni, strażnicy zaś moi z początku rozmawiali, aż wreszcie zbrakło im widać tematu, bo uspokoili się i kto wie, czy nawet nie posnęli.
Po chwili w ciszy posłyszałem za sobą leciuchny szmer. Z początku myślałem, że to jakieś zwierzę skrada się do obozu. Było to jednak mylne mniemanie, bo oto szepnął ktoś w mą stronę z za pnia drzewa:
— Czy pan śpi? To ja, Pena... Przetnę panu więzy, poczem proszę schwycić karabiny, a ja wezmę rewolwery, i pobiegnie pan za mną.
— W jakim kierunku? — zapytałem szeptem.
— Za mną, to wystarczy.
— Gdzie są konie?
— Nie wiem.
— Szkoda! Ale trudno... Przekonam się jednak, czy śpią strażnicy.
Poruszyłem się umyślnie dość głośno, ale żaden nie zwrócił na to uwagi. Wówczas Pena podszedł do mnie, poprzecinał mi więzy na rękach i nogach, poczem, nie zwlekając, chwyciłem swoją broń, nacisnąłem kapelusz na uszy i pocichu, jak kot, pomknąłem w krzaki. Pena jednak, uchwyciwszy mię za rękę, tak mię ciągnął gwałtownie, że narobiło to szmeru, i zbudzeni z drzemki wartownicy wszczęli popłoch.
Ale Pena znał drogę doskonale i nie stropił się alarmem w obozie. Biegłem więc za nim, co tchu starczyło, i niebawem znaleźliśmy się na otwartym stepie.
— Ach, gdyby mieć konie!
— Daj pan spokój z końmi! — strofował mię Pena. — Dobrze, że pan z życiem uchodzisz, i nie mamy się nad czem zastanawiać, bo każda chwila nam droga.
Po kwadransie zwolniliśmy nieco biegu, bo już tchu nam zabrakło. Indyanie, rozproszeni po lesie w poszukiwaniu mnie, wrzeszczeli tak głośno, żeśmy ich tutaj jeszcze słyszeli.
— Proszę mi powiedzieć, sennor Pena, dokąd dążymy? — zapytałem.
— Rozumie się, że na miejsce wypadku.
— Czy znasz pan drogę?
— Wybornie, bo posuwałem się ustawicznie za wami. No, niema co mówić, ale noc mieliśmy okropną...
— Dzięki panu i Gomarze. Dobrze jeszcze, żeś pan swój błąd naprawił.
— Sumienie mi nakazywało, i cieszę się ogromnie, że mi się to udało.
— Czy pan widziałeś, jak się to wszystko stało?
— Owszem. W czasie, gdy skradałem się chyłkiem do lasu, by podpatrzyć tam sendadora i dać mu kulą w łeb, posłyszałem w obozie waszym zgiełk. Przybiegłem więc co rychlej w pobliże, lecz już było po wszystkiem: wiązano właśnie pana. Skryłem się tedy na uboczu, oczekując, co będzie dalej. Po dłuższej naradzie sendador zabrał pana i dwudziestu ludzi oraz konie, a ja, zwracając przedewszystkiem uwagę na pana, śledziłem was aż do skutku. Nie przyszło mi to zbyt trudno, bo część Indyan maszerowała pieszo, a więc nie mogli mię odjechać. Dotarłszy do dzisiejszego waszego obozowiska, czekałem w ukryciu tak długo, aż wszyscy posnęli, no i, jak pan widzisz, udało mi się uwolnić pana z opałów.
— O losie towarzyszów nic panu nie wiadomo?
— Niestety, nie próbowałem nawet przyjść im z pomocą, gdyż żaden z nich nie byłby potem wydobył pana z pazurów tego człowieka. Obecnie zaś być może, iż uda się nam uwolnić resztę towarzyszów.
— Sendador wspomniał mi, że już nie żyją. Ale nie wierzę w to, zarówno, jak nie przypuszczam, iżby nas ścigał w tej chwili. Jest on tej myśli, że nie wiem, gdzie się znajduję, bo w ciągu drogi miałem przez cały czas zawiązane oczy. Przypuszczam, że dopiero rano puści się w pościg za nami, i dlatego musimy śpieszyć, o ile tylko sił nam starczy.
Zaprzestaliśmy rozmowy i przyśpieszyliśmy kroku, by się, o ile można, jak najbardziej oddalić od obozowiska Indyan. Po dwóch godzinach forsownej nasze ucieczki począł padać deszcz, który wkrótce przybrał rozmiary ulewy, tak, iż długi czas szliśmy wytężonym krokiem, mając wodę po kostki, i znacznie oddaliliśmy się od miejsca, skąd mię Pena uwolnił. Nad ranem deszcz zmniejszył się nieco, lecz po godzinie przerwy znowu lunęło, jak z cebra. Dostaliśmy się już byli do owego lasu, gdzie czaił się był niedawno, oczekując nas, sendador z Indyanami, a po chwili przybyliśmy na miejsce wypadku.
Wszelkie wysiłki w celu odszukania jakichkolwiek śladów po moich towarzyszach spełzły na niczem, bo deszcz zatarł je zupełnie. A strawiliśmy na daremnych poszukiwaniach dzień cały. Wkońcu, zmęczeni i wyczerpani do ostateczności, zmuszeni byliśmy choć nieco odpocząć. Pokładliśmy się więc pod krzakiem na mokrej trawie i zasnęliśmy. Wskutek atoli nerwowego podniecenia sen nasz nie trwał długo, i już około północy zbudziliśmy się niemal jednocześnie. Po krótkiej naradzie, wobec niemożliwości natrafienia stąd na ślady naszych towarzyszów, postanowiliśmy wrócić na miejsce, gdzie pozostawiliśmy sendadora, wyrozumowawszy logicznie, że po mojej ucieczce musiał on zapewne podążyć tam, gdzie zostawił naszych towarzyszów, w nadziei, że się wkońcu wpośród nich znajdę.
Około południa dotarliśmy do owego miejsca, ale dla pewności, na wypadek, gdybyśmy tam jeszcze zastali sendadora i jego Indyan, zachowaliśmy przy zbliżaniu się wszelkie środki ostrożności. Obawy jednak nasze okazały się płonnemi: w obozowisku sendadora nie znaleźliśmy żywej duszy i dawno już trawa się podniosła. Z trudem też odnaleźliśmy miejsce, gdzie się pasły przez całą noc konie. Nic nie wskórawszy, bo deszcz zatarł wszelkie ślady, wyczerpani i głodni, jak wilki, usiedliśmy, by choć przynajmniej nieco odpocząć.
Zapadał zmierzch.
Czas jakiś nie mówiliśmy nic do siebie, i tylko Pena z wyrazem beznadziejnego żalu spoglądał od czasu do czasu na mnie, a wkońcu rzekł:
— A no, wszystko przepadło! Niema żadnego ratunku! Co robić?... co robić?
— Wyspać się — odrzekłem, — nabrać przez noc nowych sił, a rano przedsięwziąć dalsze poszukiwania.
— Poco? Jestem pewny, że towarzysze nasi już nie należą do żywych.
— Tak pan sądzi? Ja jednak nie uwierzę w to tak długo, aż zobaczę ich zwłoki. Przecie sendador nie miał powodu do zabijania naprzykład brata Hilaria, kapitana lub sternika. Co najwyżej, mógł się zemścić na Gomarze. Gdyby zaś targnął się na życie yerbaterów... ale to przypuszczenie nie ma sensu również, bo cóż mu oni zawinili? Musiałby być chyba najbardziej wyrafinowanym, krwiożerczym barbarzyńcą i łotrem na ziemi.
— Takim też jest on w istocie, i dlatego wolałbym nie ścigać go już dalej, lecz szukać drogi do domu.
— Więc tak mało obchodzą pana przyjaciele i towarzysze? nie chce ich pan pomścić?
— Ba! gdyby to było możliwe! Ale straciliśmy przecie wszelkie ślady...
— Znajdziemy je jeszcze na drodze do Pampa de Salinas.
— Tak pan sądzi? A pocoby go tam dyabli nieśli? Przecie pan mu umknąłeś, wobec czego któż mu odcyfruje kipus?
— Ale mnie jest wiadome miejsce, gdzie przedmioty te są ukryte, on zaś wie o tem i zapewne pomyśli sobie, że ja ostatecznie tam podążę, by zabrać ukryte skarby. Głupcem więc byłby skończonym, gdyby nie starał się wyprzedzić mię do Słonego Jeziora jak najśpieszniej.
— Może pan ma i słuszność, ale chcę już wrócić do kraju, gdzie w Estancyi del Yerbatero oczekuje mię kuzynka...
— No, no! Tak niedawno jeszcze pałałeś pan śmiertelną nienawiścią do sendadora! Skądże to tak nagle ochłonąłeś z tego? Nie, panie! nie wolno opuszczać rąk bezradnie! Musimy z zaparciem się samych siebie prowadzić w dalszym ciągu rozpoczęte dzieło. Pójdziemy ku Andom, i bylebyśmy tylko natrafili na ludzi, a nie wątpię, że się nam uda przy jakich-takich wskazówkach odszukać zaginionych. W górę więc czoła!
Trzeciego dnia rano po rozbiciu naszej gromadki ja i Pena, słowa do siebie nie mówiąc, podążaliśmy osamotnieni wśród dzikich okolic w kierunku Andów.
Nigdy jeszcze w życiu nie czułem się tak przygnębionym, jak właśnie owej chwili. Przyzwyczajony do odbywania podróży na koniu, musiałem teraz brnąć przez wysoką trawę i zarośla w ostatnich niemal wysiłkach.
Towarzysze przepadli niewiedzieć gdzie. Pozbawiony byłem przytem wszystkich swych rzeczy z wyjątkiem jedynie broni, do której ledwie coś trochę miałem amunicyi, bo główny zapas mieścił się w torbie u siodła i wraz z koniem został mi zabrany przez sendadora. Pena również nie rozporządzał wielkimi zapasami.
Wędrowaliśmy przez najdziksze rejony Gran Chaco.
Część tej prowincyi, będąca już w granicach Argentyny, należy do strefy podzwrotnikowej i pokryta jest niezwykle bujną roślinnością. Obficie nawodniona, tembardziej jest trudna do przebycia w porze deszczowej, gdy wskutek wylewów rzek wybiegają od nich długie odnogi, podobne do tak zwanych maijeh nad Górnym Nilem lub do bajous w północnej Ameryce. Wokoło tych podlegających zalewom wgłębień w okolicach rzek skupiają się zwarte, nieprzebyte prawie lasy, nazywane z hiszpańska przez europejczyków monte impenetrabile. Lasy te nie składają się wyłącznie z samych drzew, lecz zarosłe są zbitą gęstwą ciernistych mimoz, leguminoz i lian. Indyanie w tych dziewiczych puszczach umieją wynajdywać sobie łatwiejsze, ukryte przed okiem przejścia, jakby niewidzialne korytarze; europejczyk jednak staje tu bezradny. Wpośród zaś tych puszcz dziewiczych rozrzucone są wielkie obszary stepowe o bujnej roślinności, bądź też wydmy piasczyste, pozbawione wody i roślin z wyjątkiem chyba kaktusów, tu i ówdzie urozmaicających pustynię. Piasczyste owe obszary nazywają tu travesias. Stale wiejące w tej krainie wiatry południowe miotą piaski z miejsca na miejsce i usypują pagórki, zwane medanos. Od strony północnej wzgórza te kończą się stromo, ale linia spadku ich ustawicznie się przesuwa, bo wiatr nanosi na nie coraz większe masy piasku. Wydmy owe są dla podróżnych bardzo niebezpieczne, a nie różnią się pod wielu względami od podobnych usypisk w Afryce. Znany podróżnik Adolf Wrede w czasie swojej podróży naukowej w r. 1843 zauważył nad Bahr es Safy, w pustyni el Ahgaf, że piasek, naniesiony przez wiatry między skały, był tak miałki i lekki, iż można było w nim z łatwością utonąć, jak w wodzie. Wrede czynił ciekawe pod tym względem próby. Uwiązawszy ciężarek na sznurku, puszczał go w owe piaski, a ciężarek zanurzał się w nich aż do dna wśród skalnych kotlin. Inni podróżni, jak Humboldt, Buch, wprost wierzyć nie chcieli w podawane przez Wredego fakty, i dopiero słynny arabista Fresnel sprawdził je i naprzekór złośliwym uwagom niedowiarków udowodnił, że nie były fantastycznym wymysłem, lecz rzeczywistością. Arabowie opowiadali podróżnym, że okolica Bahr el Safy bierze swoją nazwę od króla tej nazwy, który przybył z wojskiem do Hadhramaut z Beled es Saba Wadian i we wspomnianem miejscu ze swą armią utonął. Dziś wiedzą nietylko mieszkańcy okolic Hadhramaut, ale i ludzie z południowej Mendozy w Argentynie, tudzież Indyanie w Gran Chaco, że są tam miejsca, zasypane delikatnym miałem, jak puchem, w których najniespodziewaniej można utonąć. Miejsca takie nazywają w Ameryce południowej quadales.
Przed południem wspomnianego dnia weszliśmy na rozległy step, którego trawa sięgała nam wyżej pasa, co ogrom nie utrudniało pochód. Pena, zarzuciwszy karabin na plecy, szedł przodem i torował drogę. Po godzinie jednak męczącej wędrówki przez to morze trawy stanął, odetchnął głęboko i ozwał się:
— No, a teraz niech pan idzie trochę na przedzie, bo ja już dalej nie mogę! Wolałbym brnąć wśród preryi Ameryki północnej... A założę się, że gdy się szczęśliwie wydostaniemy z tej strasznej sawany, dalej będziemy mieli jeszcze gorszą drogę do przebycia. Będzie to albo pustynia, albo nieprzebyte gęstwy mimozowe.
— Nie przepowiadaj pan tak źle — odrzekłem — i popatrz przed siebie. Na horyzoncie widać wyraźnie szarą smugę, i jestem pewny, że to nie nizkie mimozy, lecz wysokopienny las.
Pena popatrzył we wskazanym kierunku i odetchnął.
— Tak, masz pan słuszność — rzekł. — Może też nareszcie trafi się jaka zwierzyna. Wczoraj na cały dzień marna świnka morska na dwa brzuchy to nieco zamało. Głodny jestem, jak pies bezdomny.
— O i ze mną nie jest lepiej. Gotów byłbym zjeść choćby papugę.
— Połamałbyś pan sobie zęby na niej. Próbowałem już raz jej mięsa i popamiętam przez całe życie. Podeszwa, powiadam panu! istna podeszwa, i to ze starego chodaka.
— A może i zdarzy się co lepszego... Ruszajmy prędzej, przyjacielu!
Po godzinnym marszu stwierdziliśmy już dokładnie, że przed nami był las, i to bezpośrednio zaczynający się od stepu, nie poprzedzony żadnemi zaroślami.
Przyśpieszyłem kroku, aby się do niego jak najprędzej dostać, gdy nagle zwrócił moją uwagę pewien szczegół i zatrzymałem się nagle, a Pena zapytał mię zdziwiony:
— Co się stało? Czemu pan przysiadł do ziemi? Ukąsiło co?
— Spójrz pan — rzekłem; — wydeptana ścieżka...
— Istotnie — rzekł po chwili, przyjrzawszy się, — i wielka szkoda, żeśmy nie przybyli tu wcześniej; byłoby co jeść.
— Jakto? — A no przecie jelenie szły tędy — odpowiedział, mlaskając językiem.
— A jeżeli to są ślady... czerwonoskórych?...
— Cóż znowu! Przecie ślady ludzkie byłyby o wiele szersze. Zresztą nie badał ich pan jeszcze dokładnie...
— Obejrzyj pan dokładniej...
Zaledwieśmy się pochylili ku ziemi, gdy Pena zawołał:
— Istotnie, to ślady ludzkie. Co za szczęście, że nareszcie trafimy na ludzi! — zawołał.
— Niechże pan tak nie krzyczy! — przerwałem mu, — bo niewiadomo jeszcze, czy możemy się cieszyć z tego odkrycia...
— Tak pan sądzi? — zapytał już ciszej. — A no, da się to widzieć. Niewielu zresztą ich było... może z dziesięciu...
— Powiedz pan, dajmy na to... czterdziestu, pięćdziesięciu, to będzie zbliżone trochę do prawdy... No, i dodaj pan, że szli tędy ledwie przed dwoma godzinami.
— Do licha! skąd pan wie o tem?
— Zaczekaj pan; muszę zobaczyć jeszcze, jakiej barwy byli ci ludzie. Za chwilę i to panu powiem.
— Nie wierzę, sennor.
— Zobaczymy.
Poszedłem kawałek za tropem, a podniósłszy parę zerwanych ździebeł trawy, wróciłem do towarzysza i objaśniłem go:
— Źdźbła te są dla mnie bardzo ważnym dokumentem, bo dowiaduję się z nich wszystkiego, co mi potrzeba. I tak: gdyby trop był wcześniejszy, niż z przed dwóch godzin, to prosiłbym pana, abyś się ukrył dobrze w trawie, bo mamy do czynienia z Indyanami.
— Z Indyanami? Poznaje to pan po źdźbłach?
— Proszę. Czy wiesz pan, jaka jest różnica co do obuwia białych, którzy trudnią się tutaj zbieraniem kory, a Indyan z Gran Chaco?
— Oczywiście, pierwsi noszą zawsze obuwie, drudzy zaś chodzą stale boso.
— Otóż ludzie, którzy szli tędy, byli boso, gdyż te źdźbła zostały zerwane palcami u nóg...
— A, tak? Czyż nie mogły być one zerwane butami?
— Mogły, ale w takim razie nie byłyby spłaszczone. Proszę popatrzyć na to źdźbło naprzykład. Jest całkiem płaskie i skręcone w łuk, co każe się domyślać, że było ono między palcami, spłaszczyło się, urwało i skrzywiło w jedną stronę. Jest to najlepszy dowód, że ludzie, idący tędy nie mieli wcale obuwia, a więc zaliczyć ich muszę do Indyan.
— Jabym nigdy nie był przyszedł do takiego wniosku... Ale z czego pan wnioskuje o ilości ludzi i o czasie?
— Znowu rzecz prosta i łatwa. Gdyby szło tędy tylko dziesięciu ludzi boso, to ścieżka nie byłaby aż tak wybita, że trawa wgnieciona została gdzieniegdzie w ziemię. Co do czasu zaś, to wnioskuję o nim z tego, w jakim stopniu zwiędłe są zerwane źdźbła trawy.
Oczywiście na minuty obliczyć się to nie da, ale w przybliżeniu mogę tu śmiało obstawać przy dwu godzinach.
— Ale w jakim zamiarze Indyanie ciągnęli tędy, tego pan już stanowczo nie może wiedzieć.
— I to wiem, sennor Pena. Ludzie ci nie nieśli żadnego ciężaru; stąd wniosek, że szli nie w zamiarach handlowych, a więc chyba musi to być jakaś wycieczka wojenna.
— Zadziwia mię pan... Cóż więc uczynimy wobec tego? Ominiemy ich, czy też nie?
— Nie ominiemy, lecz przeciwnie, zajmiemy się nimi bardzo szczegółowo. Jeżeli bowiem ciągną w zamiarach jakiegoś rabunku, to nie może być dla nas obojętne, i należałoby przeszkodzić zbrodni. Musimy spotkać się z tymi ludźmi koniecznie.
— Ba, ale w takim razie musimy zmienić kierunek naszej drogi. Dążymy przecie na północny zachód, oni zaś prosto szli tędy na zachód.
— W tem miejscu tropy prowadzą istotnie ku zachodowi, ale zapewne wiadomo panu o tem, że w Gran Chaco nie można podróżować po prostej linii. Czerwonoskórzy muszą znać okolicę dokładnie, a więc umieją omijać i obchodzić przeszkody, wobec czego zbaczają często od głównego kierunku. Najlepiej będzie, gdy podążymy ich śladami, bo może nam się uda dowiedzieć, dokąd dążą i jakie mają zamiary. Gdybyśmy zaś szli naprzód swoją drogą, nie troszcząc się o nich, moglibyśmy właśnie bardzo łatwo zetknąć się z nimi niespodzianie, a spotkanie to byłoby prawdopodobnie nie bardzo przyjemne. Zresztą, idąc ich śladami, będziemy mieli utartą ścieżkę.
— No, tak. Ale mimo wszystko czuję się dyabelnie przygnębiony, nieszczęśliwy i... głodny. Chwilami miałbym ochotę palnąć sobie w łeb; niechby się skończyła już ta moja udręka...
— No, no! nie rozpaczać, Pena! Zdaje mi się, że ja mam więcej powodów do zwątpienia, a jednak nie tracę ani na chwilę otuchy; przeciwnie, prze mię naprzód jakaś niewidzialna siła i nęci w oddali promyk nadziei. Nie mogę zresztą opuścić rąk, gdy towarzysze moi przepadli niewiadomo gdzie, i może grozi im jakie niebezpieczeństwo. Odszukać i ratować ich trzeba choćby ostatkami sił!
Gdyśmy uszli jeszcze spory kawał śladami Indyan, Pena przystanął nagle i rzekł:
— Przepraszam... zdaje mi się, że nie zrozumiałem dobrze ostatnich słów pańskich. Czyżby naprawdę towarzysze nasi żyć jeszcze mogli?
— Jestem tego pewien.
Pena na te słowa wybałuszył na mnie oczy, przytknął palec do czoła i rzekł:
— Pokiełbasiło się więc panu już zupełnie w głowie. A szkoda! bardzo wielka szkoda! Uważałem pana za człowieka niezwykle mądrego i roztropnego, a tu nagle zaczynasz pan prawić takie niedorzeczności...
— ?
— No, że nasi towarzysze żyją.
— Powiedziałem panu już przedtem, że dopóty nie uwierzę w czyjąś śmierć, dopóki nie ujrzę zwłok, a względnie wiarygodnego świadectwa śmierci.
— Ależ to się samo przez się rozumie, że oni już nie żyją. Aby zaś przekonać się o tem dowodnie, najlepiej uczynimy, przedsiębiorąc poszukiwania nanowo.
— Otóż w tym właśnie celu idziemy przez te bezdroża.
— Jakto? Chcesz pan może wlec się na koniec świata za tymi Indyanami? Nie! Daruj pan, ale to naprawdę śmieszne! Co do mnie, nie mam ani ochoty, ani obowiązku towarzyszyć tam panu.
— No, pójdziesz pan przecie jeszcze nieco dalej, skoro zawędrowaliśmy aż tutaj — prosiłem. — Może nareszcie będzie z tego jaki pożytek.
Pena spojrzał na mnie, wzruszył ramionami i rad-nie-rad powlókł się za mną, mrucząc niezadowolony. Udobruchał się jednak nieco, gdyśmy wyszli z lasu i zobaczyliśmy nagły skręt ścieżki w naszym kierunku, co pozwalało domyślać się, że Indyanie omijali tu jakąś nie do przebycia przeszkodę.
Po niejakimś czasie zagłębiliśmy się znowu w las, na szczęście rzadki, a więc nie wymagający wielkich wysiłków w drodze. Tu zdarzyło się coś, co w zupełności wróciło humor memu towarzyszowi. Oto spostrzegliśmy wiewiórkę, za którą pędziły jakieś dwa większe zwierzątka. A tak były zacietrzewione pogonią, że nic sobie z naszej obecności nie robiły.
— No, mamy nareszcie dwa concho monas[5] — ozwał się Pena uradowany. — Będzie wyborna pieczeń!
Zmierzywszy się, daliśmy ognia jednocześnie. Pena celował do jednego, ja do drugiego, i nie chybiliśmy.
— No, przynajmniej człek z głodu nie zginie — ozwał się Pena z zadowoleniem. — Niech pan weźmie swoją zdobycz, i chodźmy dalej; może upatrzymy sobie miejsce do rozłożenia ognia.
Poszliśmy i po upływie pewnego czasu, opuściwszy las, stanęliśmy na brzegu rozległej sawany, przez którą, jak pod linię, ciągnęły się tropy dalej. Ucieszyło mię to bardzo, gdyż mogłem obserwować teraz Indyan z pewnej odległości, więc przyglądając się dalej śladom, zakomunikowałem tę wiadomość Penie, na co odpowiedział mi coś, lecz niezrozumiale. Zdziwiony, obróciłem się ku niemu i... wybuchnąłem głośnym śmiechem. Biedaczysko zatkał sobie usta kawałem surowego mięsa, wykrojonego ze zwierzęcia, i zawzięcie pracował szczękami, starając się je zgryść, przyczem miał bardzo zabawną minę.
— Co się pan śmieje? — wybełkotał, dławiąc się niemal. — Lepiejbyś pan zrobił, wykroiwszy sobie również porcyjkę; znakomite żarcie!
— Dziękuję! Wolę zaczekać, aż będzie ogień.
Ślady prowadziły w prostej linii przez step, i podążaliśmy nimi jeden za drugim z większą już otuchą, tem bardziej, że Pena, cokolwiek się pokrzepiwszy, stał się nieco weselszym. Niebawem spostrzegliśmy przed sobą na horyzoncie ciemną smugę lasu. Biorąc pod uwagę, że Indyanie mogli rozłożyć się obozem przed owym lasem, zboczyliśmy w step i przez bujną trawę przedarliśmy się z niemałym trudem aż do linii, na której przypuszczalnie mogli oni obozować.
Las nie był tu zbyt gęsty, a pomiędzy drzewami rosły krzaki, dzięki czemu mogliśmy bez trudu a niepostrzeżenie zbliżyć się do kierunku śladów. Posuwając się w ową stronę ostrożnie, usłyszeliśmy nareszcie ludzkie głosy.
— Sąl — szepnął Pena. — Co teraz robić? czekać, aż pójdą, czy też zbliżyć się do nich?
— Lepiej będzie, gdy podsuniemy się aż pod samo obozowisko, bo może uda się nam dowiedzieć, co to za ludzie. Posuwaj się pan ostrożnie za mną, ale w takiem oddaleniu, żeby nas dzieliły od siebie co najmniej dwa pnie drzewa.
Poczęliśmy się skradać cichutko, lecz o kilkanaście kroków natrafiliśmy na zwartą gęstwę krzaków mimozowych, bardzo kolczastych, przez które przedostać się należało do przedsięwzięć niezmiernie trudnych i niebezpiecznych wobec możliwości natknięcia się na węże lub drapieżne zwierzęta, na co należało się przygotować, pełznąc na brzuchu po ziemi, gęsto osłoniętej korzeniami. W puszczy jednak mało się zwraca uwagi na takie okoliczności, zwłaszcza w chwilach, gdy zwlekać nie można, i ryzykuje się często życie bez namysłu.
Udało się nam jednak szczęśliwie przepełznąć przez gąszcze aż na miejsce, skąd mogliśmy dokładnie obserwować Indyan. Siedzieli przy ognisku, piekąc mięso, zatknięte na długich patykach.
— Czyż to nie ironia? — szepnął Pena. — Ja, człowiek cywilizowany, musiałem się zadowolnić kawałkiem surowego ścierwa, a oto ci dzicy sporządzają sobie pieczenie...
— Głupstwo! Wolałbym wiedzieć, do jakiego oni należą szczepu.
— Ba! W jakiż sposób dowiedzieć się o tem?
— Sądzę, że pan, jako znawca Gran Chaco, łatwo może...
— Za wiele pan ode mnie wymaga. Skąd ja ta mogę wiedzieć? po ubraniu? cóż oni mają na sobie?
ledwie do połowy pokryci są jakiemiś szmatami. Co innego w północnej Ameryce. Tamtejsi Indyanie przynajmniej przestrzegają charakterystyki w stroju. A tu co?
— Masz pan słuszność. Ale przecie możeby można było poznać po mowie? Cicho! słuchajmy!
Indyanie byli widocznie w bardzo dobrym humorze, gdyż rozmawiali ze sobą swobodnie i wesoło, chociaż nie zbyt głośno. Czasem tylko ozwał się któryś donośniej, wyrażając podziw lub zachwyt, albo wreszcie niezadowolenie, że mu się mięso zanadto przypaliło.
Pena przez jakiś czas wytężał słuch, wreszcie ozwał się do mnie szeptem:
— No, nareszcie wiem... Są to Mbocovisowie.
— Znany jest panu ten szczep?
— Właściwie nie można ich nazywać szczepem. Jest to raczej lud, który się rozpada na liczne grupy. Przed sześcioma laty bawiłem u nich parę miesięcy, gdyż na ich obszarze znajdują się liczne drzewa chinowe. Słownik tych Indyan jest bardzo skąpy, i dzięki temu nauczyłem się wkrótce ich języka o tyle, że mógłbym od biedy zrozumieć.
— Podobno są to najbardziej z całej rasy wojowniczo usposobieni Indyanie?
— Istotnie, ale na szczęście nie są liczni, i plemię ich zanika z każdym rokiem właśnie z powodu tego, że wielu ich ginie w ciągłych utarczkach z innemi plemionami.
— Słyszałem, że szczególniejszą nienawiścią pałają do szczepu Toba.
— Tak, tak. Ci ostatni są łagodni, spokojni i dla białych dosyć życzliwi. Niektórzy nawet osiedlili się na stałe i uprawiają rolę, o ile oczywiście można to nazwać uprawą. Napadnięci jednak, bronią się, jak lwy. Budzą ponadto podziw wspaniałą budową ciała, podczas gdy naprzykład Mbocovisowie są skarłowaciali i wogóle zwyrodniali. Oni...
Tu nagle Pena przerwał, a po chwili rzekł:
— Do dyabła! któż to ku nim idzie? Istotnie z przeciwnej strony zbliżyli się w tej chwili dwaj mężczyźni i usiedli przy ognisku. Jeden z nich był Indyaninem, ubranym nie lepiej od swoich towarzyszów, ale na głowie miał odznakę z piór i trzymał w ręku jakąś strzelbinę, podczas gdy reszta nie miała broni palnej, a tylko noże, lance i rury do wydmuchiwania strzał. Drugi był to... biały; nizkiego był wzrostu, dosyć krępy, z czarnym, obfitym zarostem. I ten miał strzelbę, a z za szarfy, którą był owinięty zamiast pasa, wyglądały dwa noże i dwa pistolety.
— Czy znasz pan może tego białego? — zapytałem.
— Nie. Ale Indyanin nie jest mi obcy; widziałem go raz w Paso de los Torros, a potem znowu w Cardovo. Nazywa się Venenoso i jest naczelnikiem Mbocovisów.
— Nie słyszałem dotąd podobnego nazwiska. Venenoso znaczy „trujący“.
— Tak też jest w istocie. Gdyby pan przebywał dłużej w dorzeczu Rio Salado, dowiedziałbyś się o nim niejednej rzeczy. Jest to śmiertelny wróg białych, i dziwię się nawet, że w jego towarzystwie znajduje się ktoś z naszej rasy. Venenoso jest krwiożerczy, jak pantera, i nigdy nie usiedzi spokojnie, a tylko ciągle wszczyna zatargi i walki. Jest on jednak tak chytry, że niczego otwarcie dowieść mu nie można, chociaż o zbrodniach jego wiadomo wszystkim.
— Czy przynajmniej waleczny? — Dyabła tam! Niech pan nie ocenia tutejszych Indyan podług skali północno-amerykańskich Apaszów. Tutejsi Indyanie potrafią rabować i mordować, ale przed niebezpieczeństwem umykają w popłochu, jak barany. Obrzydliwa natura!
Czerwonoskórzy, najadłszy się, zabrali swoje manatki i ruszyli w dalszą drogę. Naczelnik i biały szli na samym przodzie.
Aby się upewnić, czy nie zamierzają powrócić tu jeszcze, podążyłem spory kawał za nimi. Jednak oddalili się, nie oglądając się nawet. Wróciłem tedy do Peny. Zastałem go już nie w krzakach mimozowych, lecz przy pozostawionym przez Indyan ogniu. W tak krótkim czasie zdołał już był zdjąć skórę z coati i wetknął kawał mięsa w ogień.
— I czerwoni przecie mogą się na coś przydać — mówił do mnie.
— Nawet ogniska nie zgasili, i my, dzięki temu, nie potrzebujemy się trudzić zbieraniem suchych gałęzi.
— Rzeczywiście... Nie wiesz pan jednak napewno, czy nie wrócą tu jeszcze, a siadasz pan najspokojniej przy ich ogniu...
— Ech, co mi tam! Skoro człek głodny, to... to...
Niech-no pan pójdzie za moim przykładem!
— Teraz mogę to uczynić, bo się przekonałem, że odeszli zupełnie. Ale... śpieszmy się, przyjacielu; musimy dziś wieczorem koniecznie podsunąć się pod ich legowisko, a może dowiemy się czego o ich zamiarach.
— Więc wieczorem nie będziemy mieli ognia! Niechże pan tak mówi odrazu, bo w takim razie upiekę całego zwierza.
Spożywszy z niezwykłym apetytem przyrządzoną pieczeń, zabraliśmy resztki mięsa do sakiew i po upływie niespełna godziny podążyliśmy dalej śladami dzikich, wchodząc niebawem znowu w las. Ciągnął się on przez trzy godziny, a kto wie, czybyśmy w nim sobie dali radę, gdyby nie Indyanie, którzy bezwiednie utorowali byli nam drogę wśród gąszczów i zarośli. Nieraz w ciągu tej drogi zbliżaliśmy się do nich tak, że słychać było ich głosy, i zmuszeni byliśmy zatrzymywać się, zanim się nieco oddalą.
W ten sposób znaleźliśmy się w końcu na obszernej równinie, pozbawionej zupełnie roślinności i wody. Ta ostatnia okoliczność była dla nas dosyć przykrą, gdyż po sutym posiłku mieliśmy silne pragnienie. W jednem wreszcie ustroniu znaleźliśmy trochę zieleni, a więc zdawało się, że będzie i woda; niestety, były to rośliny właściwe okolicom o solnem podglebiu.
Przypuszczałem, że Pena znów będzie narzekał na los i okoliczności, jednak ze zdziwieniem zauważyłem, że coś go żywo zainteresowało, i zapomniał o pragnieniu zupełnie.
— Co panu jest? — spytałem.
— Ależ tak, tak... nie mylę się... Tu właśnie grono poszukiwaczy kory „carapa“, wśród których byłem i ja, zostało napadnięte podczas odpoczynku przez Indyan. Wprawdzie poturbowaliśmy ich, co się zowie, ale też i naszych było dosyć rannych, jeden zaś nawet padł trupem od zatrutej strzały. Na północnym brzegu jeziora pochowaliśmy go i usypaliśmy mogiłę z głazów i kamieni. Widać ją jeszcze; proszę patrzeć!
— Zatem nie obca jest panu ta okolica?
— Rozumie się, choć to już lata całe upłynęły od tego czasu. Że jednak lasów tutaj nikt nie wycina, więc okolica nie zmienia wyglądu, i zoryentować się bardzo łatwo. Tu, na lewo, za rzeką, powinna być Isla de Taboada, a dalej droga do Santiago. Myśmy przybyli wówczas w te strony od Rio Vermejo, wprost zaś mamy przed sobą laguny de Carapa.
— Czy nazwa ta ma co wspólnego z drzewem, dostarczającem tłuszczu „carapa“?
— Tak jest. Drzewo to bardzo jest pożyteczne. Kora i liście stanowią znakomite lekarstwo przeciw febrze, z owoców zaś, wielkości kurzego jaja, wyrabia się tłuszcz i oliwę „lolicuna“. Podobno po tamtej stronie lagun rosną całe gaje tych drzew.
— Czy był pan tam?
— Nie, bo lasy te zamieszkuje wojownicze plemię indyjskie Tobas, które strzeże ich, jak świętości. O naczelniku ich chodzą ciekawe wieści. Podobno wywodzi się on jeszcze od plemienia Inkasów, a mimo to ma w sobie czysty typ europejczyka. Jemu też należy zawdzięczać, że Indyanie z tego szczepu nie są wrogo usposobieni względem białych i przyjęli nawet pewne urządzenia cywilizacyjne. Przypuszczam, że Mbocovisowie na nich właśnie przedsięwzięli wyprawę.
— Pięćdziesięciu ośmiu ludzi miałoby się wyprawiać na cały szczep?
— Być może, że mają zamiar tylko okraść ich potajemnie.
— Jakto? Przecie między nimi znajduje się także biały...
— Cóż to szkodzi? Są ludzie, którzy utrzymują, że Indyanie właśnie od białych nauczyli się kraść i rabować, i ja zgadzam się z tem twierdzeniem w zupełności. Proszę wziąć pod uwagę choćby takiego sendadora. Człowiek ten ma na sumieniu więcej, niż dziesięciu naczelników szczepowych. Ale szkoda czasu; chodźmy dalej.
Miało się już ku wieczorowi, gdyśmy przebyli pustynię. Nie odrazu jednak trafiliśmy na bujniejszą roślinność. Z początku dało się spostrzegać tu i ówdzie rzadką trawkę, potem coraz większe jej kępy, aż wreszcie weszliśmy na taką samą preryę, jakie już nieraz poprzednio przebywaliśmy, a dotarłszy wreszcie do lasu, zatrzymaliśmy się tu aż do nocy, by nie natknąć się na Indyan, którzy, wyczerpani długą wędrówką przez pustynię, rozłożyli się zapewne na brzegu tegoż lasu na nocleg.
Przypuszczenia moje wkrótce ziściły się. Na krawędzi bowiem lasu błysnął niebawem płomień wielkiego ogniska.
Znając już miejsce, w którem zatrzymali się Indyanie, okrążyliśmy ich znacznie i podeszliśmy do nich z boku na dość blizką odległość. Spożywali właśnie wieczerzę i popijali ją wodą, którą przynosili w kapeluszach z poblizkiego strumyka, poczem zaczęli sobie słać legowiska i układać się do snu. Podczas jednak, gdy inni zabierali się do snu, naczelnik plemienia i ów biały nieznajomy usiedli nieco na uboczu i rozmawiali żywo ze sobą.
I popełzliśmy w pobliże siedzących.
Ponieważ nie znałem ich dyalektu, zaleciłem tedy Penie, by się zbliżył do nich, o ile można, jak najbliżej i wysłuchał, o czem rozmawiali. Pena chętnie podjął się tej ryzykownej misyi i jak wąż poczołgał się popod krzaki prawie za plecy rozmawiających, a ja przez trzy kwadranse czekałem, jak na szpilkach, zanim Pena wycofał się nareszcie z niebezpiecznego stanowiska. Przyczołgawszy się do mnie, szepnął:
— Chodźmy. Dowiedziałem się cośkolwiek i sądzę, że to nam wystarczy.
— No? — mruknąłem, gdyśmy już byli w bezpiecznem miejscu, — mów pan, bo jestem niezmiernie ciekawy.
— Nie, sennor; na dłuższą rozmowę nie mamy czasu. Chodźmy co prędzej, a może się nam uda uratować wielu ludzi, wśród nich zaś jakiegoś europejczyka. Ja będę teraz przewodnikiem, bo znam okolicę.
I poprowadził mię łukiem przez preryę, a następnie brzegiem lasu, gdzie była mała tylko trawa, i ślady nasze musiały się tu do rana zatrzeć. Wreszcie po półtoragodzinnem przedzieraniu się przez krzaki dostaliśmy się na zupełnie wolną przestrzeń.
— Teraz opowiem panu, o co idzie — ozwał się Pena. — Czerwoni pójdą rano prosto przez las, więc, aby śladów naszych nie spostrzegli, poprowadziłem pana okólną drogą.
— Wiedział pan jednak z góry, że tutaj jest wolna przestrzeń? — Dowiedziałem się o tem ze słów tego białego draba, który proponował naczelnikowi dwa szlaki: jeden dalszy, ten mianowicie, którym teraz podążamy, drugi bliższy, lecz uciążliwszy, w prostym kierunku. Naczelnik zgodził się na ten ostatni, i dlatego to nam pozostała droga tędy, kędy obecnie idziemy.
— Nie dowiedział się pan, co zacz jest ten biały?
— Niestety, nie można było tego wyrozumieć z ich rozmowy.
— A jak go nazywał w rozmowie naczelnik?
— Powtarzał jakieś nazwisko, ale nie przypuszczam, aby ono należało do owego białego draba. Słyszałem je zresztą poraz pierwszy.
— Jakież to nazwisko?
— El Yerno.
— Ciekawe! — odrzekłem.
— Wyraz ten oznacza „zięcia“.
— Ba, ale to tylko czerwonoskórzy prawdopodobnie tak go nazywają, a właściwe jego nazwisko musi zapewne brzmieć inaczej. Indyanie bowiem zawsze nazywają ludzi po swojemu, to jest wedle jakiejś specyalnej ich właściwości, którą dotyczący człowiek wyróżnia się od innych.
— Jeżeli tak, to słowo „zięć“ jest dla nich nie bez znaczenia. Można stąd wnosić naprzykład, że teść tego człowieka jest ważną osobistością dla Mbocovisów.
— A może biały ów jest zięciem któregoś z nich?...
— Nie zdaje mi się, bo wówczas nie przywiązywaliby do tej okoliczności zbytniej wagi.
— Mniejsza zresztą o to. Najważniejsze jest to, co ludzie ci zamierzają. Otóż chcą oni napaść na plemię Tobas w Laguna de Carapa. Biały twierdzi, że naczelnik Tobasów, wywodzący się jeszcze z dynastyi Inka, posiada ogromne skarby. Biały ów był osobiście u Tobasów dla szpiegowania ich i zna doskonale okolicę. Obecnie Tobasowie wybrali się na wojnę z Chiriguanosami, pozostawiwszy w swych osadach zaledwie kilku wojowników oraz kobiety i dzieci. Yerno więc sądzi, że, napadłszy znienacka na starców i kobiety, zdoła wymusić na nich wiadomość o miejscu zamieszkania naczelnika, który się nazywa Desiérto.
— Ach, to ten, o którym pan wspominałeś?
— Tak jest. Yerno utrzymuje, że nie jest on wcale potomkiem Inkasów i że przybył tu z Europy. Desiérto wybiera się co roku stale do Santiago, załatwiając tam swoje interesy i czyniąc sprawunki. Tam Yerno spotkał się z nim raz i z rozmowy wywnioskował, że to europejczyk.
— To bardzo możliwe. Zdarzało się już nieraz, że przybysze europejscy byli naczelnikami szczepów indyjskich. Jeśli tak jest i w tym wypadku, to należałoby nam ostrzedz go przed niebezpieczeństwem.
— Otóż i ja tak myślę.
— Niech czerwonoskóre bandy tłuką się między sobą; niewiele mię to obchodzi. Ale skoro idzie o białego, to obowiązkiem naszym jest przyjść mu z pomocą. Pytanie tylko, czy znajdziemy tam drogę?
— Owszem, znajdziemy, zawdzięczając to „zięciowi“, który opisał ją dość dokładnie w rozmowie z naczelnikiem.
— A o sobie nie wspominał nic?
— Ani słowa.
— I o tym, który jest jego teściem?
— Teściem? Ach, prawda!... teraz dopiero sobie przypominam... „Trujący“ pytał go, gdzie się teraz obraca suegro[6], a on odpowiedział, że suegro wybrał się na wschód, gdzie ma na widoku znakomity łup.
— Czy nie wspominał, kiedy wróci ów suegro?
— Owszem. Ma on przybyć lada dzień, ale napewno nie wiadomo, kiedy; zależeć to będzie od przebiegu sprawy z jakimiś białymi, którzy żeglowali na Paranie.
— Ano! — krzyknąłem uradowany, — i mówi mi pan o tem dopiero teraz? Toż to niewątpliwie... no, kto?... proszę zgadnąć...
— Do stu katów! nie mam pojęcia.
— Ów suegro był nietylko na Paranie, ale może nawet trochę dalej, na bocznym jej dopływie...
— Może sendador? — zapytał zdziwiony Pena, przystając nagle.
— Ależ nieinaczej, przyjacielu!
— No! myli się pan stanowczo. Przyszło to panu do głowy jedynie dlatego, że w ostatnich czasach ciągle mieliśmy do czynienia z tym opryszkiem.
— Moje przypuszczenia nie są bez pewnych podstaw. Wiadomo przecie panu, że sendador ma w Chaco tajemnicze mieszkanie i że zawarł przymierze z Indyanami?
— No, tak.
— Że dalej, jako sławny przewodnik przez Andy, skręcił głowy wielu podróżnym i że wreszcie, jak to pan sam mówisz, skierował teraz swoje szpony przeciw jakimś białym na Paranie...
— Caracho!... Teraz zaczyna mi się wyjaśniać cała sprawa. No, no! w panu istotnie jest pół dyabła; jabym nigdy nie wpadł na podobną myśl. Powiada pan tedy, że owym teściem jest naprawdę sam sendador; ale przecie niewiadomo, czy miał on nawet jaką córkę...
— Miał, czy nie miał, wszystko jedno. Dosyć, że jestem pewny tego, co mówię, i mam nawet w myśli gotowy plan dla nas na najbliższą przyszłość. Mbocovisowie chcą napaść Tobasów, aby dostać w ręce ich naczelnika razem z jego skarbami. My jednak obrócimy kota ogonem, napadniemy na nich i złowimy sendadora.
— Znakomicie, sennor. Czuję teraz, mimo ogromnego wyczerpania, jakby jakieś nowe siły weszły we mnie. Śpieszmy więc. Do rana zajdziemy do Laguna de Carapa.
I natychmiast ruszyliśmy zdwojonym krokiem dalej, usposobieni jak najlepiej, pomimo uciążliwej drogi przez las i krzaki, a następnie przez obszerną piasczystą równinę.
Piasek był tu tak miałki, że grzęźliśmy w nim po kostki, ale pomimo to nie ustawaliśmy w drodze ani na chwilę. Pena umiał znakomicie się oryentować podług gwiazd, za co go też pochwaliłem.
— A widzisz pan, że ze mnie nie taki żak, jak się to panu na razie wydawało. Wszak dobrześmy uczynili, żeśmy zboczyli od głównego kierunku, bo przynajmniej Indyanie nie zauważą śladów naszych. Obecnie zaś zażądam od pana tego, czegobyś pan się nigdy po mnie nie spodziewał.
— No! słucham.
— Poproszę pana, abyś zdjął obuwie!
— Ach, domyślam się! jesteśmy zapewne na linii, którą iść będą jutro rano Mbocovisowie...
— Tak, panie. Gdy pójdziemy boso, wezmą oni nasze ślady za ślady Indyan — odrzekł tryumfująco Pena.
— A jednak dobry znawca śladów i w takim wypadku nie dałby się w błąd wprowadzić — odrzekłem.
— Co? Stopa przecie jest zawsze stopą, a nie racicą lub kopytem.
— Tak, ale pomiędzy stopą Indyanina a stopą białego jest wyraźna różnica. Biali mają zazwyczaj stopy odchylone z przodu od siebie na zewnątrz, czerwonoskórzy zaś mają je zwrócone palcami do wnętrza. Ponadto stopy ich podspodem nie są wygięte w środku, jak u białych, lecz równe, stąd też i ślady zatrzymują charakterystyczną tę formę. Nie posądzam jednak naszych przeciwników aż o takie zdolności oryentowania się wedle kształtu śladów; dla nich wystarczającą będzie oznaka: boso czy w butach.
Ściągnęliśmy obuwie i szliśmy dalej pieszo po miałkim piasku, który jednak bądź-co-bądź dla wydelikaconych nóg naszych niebardzo był łatwy do przebrnięcia. Nie zważaliśmy jednak na to, nie troszcząc się o lekkie zatarcia, i tylko na krótko zatrzymawszy się dla spożycia resztki zapasów mięsa, szliśmy bez wypoczynku do samego rana. Znalazłszy się wreszcie na twardym gliniastym terenie, pokrytym wegetacyą dosyć silnie zroszoną, co wskazywało, że w pobliżu musi być woda, włożyliśmy obuwie i podążyliśmy dalej.
— Jesteśmy prawie u celu naszej wędrówki — zauważył Pena, — i być może, że spotkamy się wnet z tutejszymi Indyanami.
— Zna pan ich narzecze?
— A pan?
— Ani słowa.
— Więc udało mi się przecie w czemś pana prześcignąć. I w tem narzeczu potrafię rozmówić się doskonale.
Zdwoiliśmy naszą uwagę, bo przecinały się tu w różnych kierunkach liczne ślady, co wskazywało, że w tem ustroniu możemy się natknąć na ludzi. Nadzieje nasze jednak okazały się płonnemi, bo właśnie ani żywej duszy nie spotkaliśmy.
Posłyszawszy w pewnej odległości plusk wody, podążyliśmy w jego kierunku i, uszedłszy kilkadziesiąt kroków, stanęliśmy na brzegu rozległego jeziora, którego drugi brzeg ginął gdzieś w oddali.
— Co to ma znaczyć? — spytałem. — Ani ludzi, ani mieszkań!
— Trzeba iść za śladami.
— Ba, ale na co się to przyda, skoro śladów tych jest aż tyle i w tak rozbieżnych kierunkach? Chodźmy lepiej dalej, bo wedle wszelkiego prawdopodobieństwa chaty znajdują się gdzieś nad tem jeziorem, i musimy się wkońcu natknąć na nie.
Nadaremne jednak były poszukiwania nasze nad jeziorem; spodziewanej osady nie znaleźliśmy. Jednak wkrótce uderzył nasze ucho huk wystrzału i krzyk w powierzu zranionego ptaka.
— A to co? — zawołał Pena. — Strzał? w której stronie?
— Zdaje mi się, że po lewej, aczkolwiek w lesie odgłos dosyć często myli.
Zwróciliśmy się we wskazaną stronę, i niebawem oczom naszym przedstawił się bardzo ciekawy widok. Przed nami wznosił się olbrzymi jednolity i wysoki na kilkanaście metrów blok skalny o pionowych prawie zboczach.
— Kamień? — zdziwił się Pena. — Ki dyabli go tu przynieśli? W całem Gran Chaco niema kamieni.
— Istotnie, i mnie to zadziwia... Niepodobna bowiem, aby taki olbrzym był blokiem eratycznym, przesuniętym tu z Andów przez lodowce. A jednak nie należy on do miejscowych tworów geologicznych.
— Czy to granit, czy wapień?
— Licho wie! Przecie zakrywają go zupełnie mchy i porosty, więc dopiero usunąwszy je, moglibyśmy zbadać rodzaj skały. Obejdźmy ją, a może z innej strony znajdziemy odkryte miejsce.
— To dziwne, że w pobliżu tej skały niema ani jednego śladu! Co pan o tem sądzi?
Rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach dla obejścia i zbadania skały, mając też nadzieję, że znajdziemy u stóp jej jakiekolwiek ślady.
Skała stanowiła olbrzymi blok, długości i szerokości co najmniej po czterdzieści metrów, a ściany jej były tak prostopadłe, że niepodobna, aby się kto na jej wierzchołek mógł wdrapać. W pewnem oddaleniu od skały rosły wysokie drzewa.
Obszedłszy skałę do połowy, spotkałem się z Peną, idącym z przeciwnej strony.
— Ani śladu żywego człowieka — rzekł, rozkładając ręce.
Rozglądając się jeszcze naokół, chciałem coś na oświadczenie Peny odrzec, gdy nagle spostrzegłem na stronie dwa tropy ludzkie, wiodące z głębi lasu i kończące się pod jednem z rozłożystych drzew.
— Otóż właśnie, że są ślady dwóch ludzi — rzekłem.
— Hm! i to Indyan — odparł, przyglądając się śladom. — Szli do drzewa, ale nie widać, żeby wracali. Gdzieżby się podzieli? może siedzą na drzewie?
I przy tych słowach popatrzył w górę. Ale konary i gałęzie drzew były tak rzadkie, że nie mógłby się tam w żaden sposób ukryć człowiek.
— Z wszelką pewnością ludzie ci włazili na drzewo, gdyż na ziemi są znaki wpierających się palców, a nawet oberwali przy wdrapywaniu się gałąź. Że jednak nie widać ich wśród gałęzi, więc niezawodnie siedzą gdzieindziej, a mianowicie... w skale.
— Przecie niema w niej żadnego otworu.
— Tak, stąd go nie widać, ale... proszę popatrzyć na korę tego pnia; jest starta, co świadczy, że ludzie włazili na to drzewo nie raz jeden. Również ten konar, zwisający tuż nad samą skałą, wydaje się być wytartym z kory. Zobaczmy!
Zawiesiwszy karabin na plecy, począłem wdrapywać się na drzewo. Pena jednak uchwycił mię za poły surduta, wołając:
— Na miłość Boską! co pan robi? To niebezpieczne!... Licho wie, co tam może być w tej skale...
— Ale ja wiem także — odrzekłem. — Mamy przed sobą ni mniej, ni więcej, tylko tajemną rezydencyę naczelnika Indyan, Desiérto. Ci dwaj ludzie, których ślady widzieliśmy, są zapewne jego służącymi.
— Może lepiej zawołać?
— Bezwarunkowo nie, bo zaalarmowalibyśmy tem niepotrzebnie Indyan, mieszkających z wszelką pewnością gdzieś niedaleko, i ci przeszkodziliby nam w widzeniu się z naczelnikiem. Wolę zatem wyszukać go sam, bez niczyjej pomocy. A pan, jeśli się boisz, zostań sobie na dole.
— Ja miałbym się bać? Za kogóż to pan mię uważa? Chciałem tylko rozważyć dobrze przedsięwzięcie, a że pan chcesz koniecznie wleźć lwu w paszczę, to i mnie nic innego do czynienia nie pozostaje.
Drzewo było wysokie, a konar jego, sterczący poziom o nad skałą, znajdował się na wysokości jakichś piętnastu metrów. Wdrapałem się nań bez trudu, a za mną wlazł Pena. Rozejrzawszy się wśród gałęzi, teraz dopiero spostrzegłem grubą linę, ukręconą z łyka, a umocowaną na drzewie tak, aby mogła służyć jako poręcz dla tych, którzy zmuszeni byli chodzić po owym konarze.
— Widzisz pan — rzekłem, zwracając się do Peny, — że jesteśmy na drodze do bardzo ważnego odkrycia. Kto wie, jak wspaniałem może się okazać wnętrze tej olbrzymiej skały...
— Musi on jednak być gdzieś, skoro ludzie tędy przechodzą. Trzeba tylko dobrze się rozejrzeć.
Przeszedłem po konarze, trzymając się jedną ręką liny, a zbliżywszy się do skały, stwierdziłem, że jest ona tak samo pokryta roślinnością, jak u dołu. Tylko w jednem miejscu uwagę moją zwróciła więź roślin, która sama przez się stanowczo poplątać się tak nie mogła. Szarpnąłem za ten płot, i zdawało mi się, że gdzieś w głębi zajęczał dzwonek, a w parę sekund otwarły się ukryte w zieleni na zewnątrz drzwi, jakby podwoje tajemniczego Sezamu, i ukazał się w nich indyanin. Drzwi te od wnętrza były zbite z desek, z zewnątrz zaś tak oplecione roślinami, że niepodobna ich było rozróżnić wśród ściany bloku.
Indyanin ubrany był zaledwie w płótniane spodnie i takąż kamizelkę; broni żadnej nie miał przy sobie.
Zobaczywszy nas, stanął wystraszony, z otwartemi szeroko ustami i wytrzeszczonemi oczyma. Widoczne zdziwienie obok przestrachu malowało się w jego twarzy.
Rozumie się, że zdziwienie i przestrach Indyanina były najzupełniej usprawiedliwione, bo nagłe ukazanie się dwóch obcych ludzi, i to w dodatku białych, w miejscu, tak starannie ukrytem i strzeżonem, musiało być dla niego niezwykłą niespodzianką.
Pena, chcąc odrazu złagodzić jego przestrach, odezwał się doń w kilku niezrozumiałych dla mnie słowach, ale nie otrzymał na nie żadnej odpowiedzi. Indyanin stał w milczeniu, jak skamieniały, wobec czego odsunąłem go na bok i wszedłem do wnętrza, a za mną podążył Pena.
W chwili jednak, gdyśmy się znaleźli wewnątrz tajemniczego przybytku, Indyanin odzyskał mowę i począł krzyczeć, a głos jego rozchodził się po długim podziemnym korytarzu, w którym się znaleźliśmy, tak doniośle, że miałem ochotę albo zatkać sobie uszy, albo jemu gardło.
— Chodźmy prędzej — naglił Pena, — bo nie bezpiecznie byłoby, gdybyśmy się w tym wązkim korytarzu spotkali z większą liczbą Indyan.
Przyśpieszyliśmy kroku i niebawem natrafiliśmy na drzwi, które gwałtownie pchnąwszy, weszliśmy do małej izdebki. Ale u samego progu stanąłem, jakbym nagle w słup granitowy się zamienił.
Ściany izdebki były pomalowane na czarno, a na tem tle widniały namalowane białą farbą czaszki ludzkie, — z zakopconego zaś, również o czarnem tle, sufitu zwisało na sznurach może jakie dwadzieścia prawdziwych trupich czaszek. Po lewej stronie pod ścianą stał klęcznik, a na nim czaszka trupia, krucyfiks, oraz lampka olejna. Po prawej stronie w kącie mieścił się nędzny barłóg, usłany z grubej i ostrej rogoży. Naprzeciw znajdowały się drzwi.
Gdyśmy się znaleźli na progu izdebki, w drzwiach tych stanął wysoki, chudy, jak kościotrup, mężczyzna, patrząc na nas wzrokiem, którego nigdy nie zapomnę. Głowę miał wyłysiałą do ostatniego włoska, oczy wpadnięte tak głęboko, że je ledwie widać było, policzki wklęsłe, a nos wydłużony. Długa, po sam pas sięgająca, biała jak mleko broda dodawała mu jakiejś tajemniczej powagi i zarazem grozy.
Podniósł rękę do góry i był w tej chwili podobny do anioła śmierci, nieubłaganego w swej stanowczości i potędze.
— Zuchwalcy! — rzekł po hiszpańsku. — Ważyliście się wtargnąć do tego zakątka, a nie wiecie, że za śmiałość tę odpowiecie waszemi głowami!
— Nie wiemy, ani też mamy ochoty w to uwierzyć — odparłem spokojnie.
— Kto was przyprowadził tu do Laguna de Carapa?
— Nikt. Sami znaleźliśmy drogę.
— A kto wam wskazał moją kryjówkę?
— Nikt.
— Jednakże musiał was ktoś poinformować, gdyż inaczej nie bylibyście tu trafili.
— Mylisz się pan. Nie spotkaliśmy nikogo i nie mówiliśmy z nikim.
— Niemożliwe to jednak, abyście sami wpadli na trop, prowadzący tu aż przez drzewo.
— Owszem, znaleźliśmy ślad dwu ludzi i po tych śladach trafiliśmy aż tutaj.
— Jesteście niezwykle zuchwali i niewątpliwie źli ludzie, bo przybywacie tu, nie pytając o pozwolenie. A przecie nikomu z obcych niewolno wiedzieć, że mieszkam w tej skale. Wiedzcie jednak, że kto wtargnie tu podstępem lub przemocą, ten już stąd nie wychodzi żywym. Tak być musi i tego wymaga moja tajemnica.
Mówił to z taką powagą i pewnością siebie, że kto inny byłby uwierzył, iż jest beznadziejnie zgubiony. Ja jednak odrzekłem mu najspokojniej:
— Nie przypuszczam, abyś pan był w możności wykonać swą groźbę, choćby z tego powodu, że mamy poza sobą drzwi otwarte.
— O! gdyby nawet udało się wam uciec, to jeszcze i wówczas niema dla was ratunku, bo dam tylko znak, a zlecą się tu w jednej chwili moi wojownicy i rozniosą was na strzępy.
— Ba! ale wojowników niema obecnie w osadzie, bo poszli na wyprawę.
— A! wiesz o tem?
— Wiem.
— Jesteście więc szpiegami, skoro nasze sprawy tak bardzo was interesują, i nie myliłem się już na pierwszy rzut oka. Tak, moi wojownicy poszli. Ale jest ich jeszcze dosyć w domu, by was pochwycić.
— Mamy karabiny; będziemy się bronili...
— Mówię wam jednak, że się stąd wcale już nie wydostaniecie. Popatrzcie-no tylko za siebie...
Pociągnął za sznurek, zwisający przy drzwiach, i w tej chwili drzwi zatrzasnęły się za nami. Widocznie urządzony tu był jakiś mechanizm, o którym nie mieliśmy pojęcia.
— A więc tak — rzekł, uśmiechając się chytrze, — jesteście moimi więźniami! Proszę teraz złożyć broń!
— Czyżbyś pan przypuszczał, że go usłuchamy? Zapewniam pana, że dwóch silnych mężczyzn nie tak łatwo zmusić do poddania się.
— Ja zaś oświadczam wam, że nie jestem samotny, o czem zaraz się przekonacie.
Odstąpił na bok, abyśmy mogli zobaczyć dwu Indyan, stojących w drugiej izbie; trzymali oni w pogotowiu rurki do wydmuchiwania zatrutych strzał; w jednym z nich poznałem tego samego, który nam drzwi otwierał.
Stać tak naprzeciw ludzi, mogących potraktować nas każdej chwili śmiercią, nie należało do przyjemności. Jednak nie straciłem pewności siebie i odrzekłem:
— Jeżeli to jest już cała pańska załoga, to źle stoją pańskie sprawy. Jeden z tych obrońców zdębiał przed chwilą na sam widok obcych ludzi. A przypuszczam, że i drugi nie większym jest bohaterem!...
— Przeląkł się, bo wziął was w pierwszej chwili za upiorów. Obecnie wie już, żeście nie upiory, lecz źli ludzie, i nie ma powodu do lęku. Posłuchajcie mię, radzę, złóżcie broń dobrowolnie!...
— A możeby lepiej było, abyś pan nas posłuchał. Przecie pan nie wiesz, nie pytałeś nas, pocośmy tu przyszli.
— Nie jestem tego ciekawy. Uważam was za włóczęgów i przestępców, i to mi wystarcza.
— My jednak przychodzimy tu w zamiarach zupełnie przyjaznych...
— Milczeć! Znam się na nikczemności białych włóczęgów, którzy kręcą się po Gran Chaco, by szczuć Indyan jednych przeciw drugim i wyciągać stąd dla siebie korzyści. Nienawidzę białych i nie chcę ich znać, a jeśli który z nich tu wtargnie, ginie natychmiast... Śmierć białym! oto moje hasło.
— Mylisz się pan jednak co do nas, bo przybyliśmy tu wyświadczyć panu ważną przysługę.
— Nie kłam pan! — odrzekł gniewnie, pierwszy raz używając wyrazu „pan“. — Wykrętami swymi rozdrażnisz mię pan jeszcze bardziej, a sobie nic nie pomożesz.
— Mówię prawdę: chcę pana ostrzedz.
— Ostrzedz? — zaśmiał się ironicznie.
— Ależ to zbyteczna z waszej strony fatyga. Ja nie chcę żadnych przysług od ludzi waszej rasy i dam sobie radę sam, bez niczyjej pomocy.
— Tak pan jesteś pewny swego bezpieczeństwa?
— Zupełnie. I jeżeli macie zamiar mię ostrzegać, to najlepiejbyście zrobili, ostrzegając mię nie przed kim innym, lecz przed sobą samymi.
— A jednak istotnie grozi panu niebezpieczeństwo ze strony szczepu Mbocovisów, którzy nadciągają tu zbrojnie i zamierzają was napaść.
— Ładną bajkę mi pan opowiadasz.
— To nie bajka, lecz prawda, i ręczę za to słowem honoru.
— Daj pan spokój; ludzie waszej rasy nie posiadają honoru, a więc nie powinni szafować słowem.
— Pan nas obrażasz — odciąłem się. — Że przyjąłeś nas niezbyt życzliwie, można to wybaczyć, gdyż i my weszliśmy tutaj, nie pytając o pozwolenie. Jednakże dosyć już tych słów obelżywych!
I mówiąc to, postąpiłem dwa kroki naprzód, a Pena obok mnie.
Stary machnął ręką lekceważąco i rzekł:
— Radzę wam, abyście nie byli natarczywi, bo zobaczycie sami, że tak będzie, jak ja zechcę i jak ja zrobię. Skąd wiecie, że Mbocovisowie chcą na nas napaść?
— Podsłuchaliśmy ich.
— Nie wierzę w to, abyś pan miał tyle odwagi i śmiał zbliżyć się do nich — odrzekł, oglądając mię od stóp do głów.
— Ja zaś nie mogę uwierzyć, abyś pan był owym sławnym człowiekiem, którego zwą Desiérto...
— Owszem, jestem nim.
— Jeśli tak, to ostrzegam pana, bo właśnie o panu Mbocovisowie mówili.
— Dobrze. Chcę w to wierzyć, bo ze strony Mbocovisów można się tego spodziewać. Ale nie mogę wam za waszą przysługę odpłacić się wdzięcznością, tak samo, jak nie może być wdzięczną kura lisowi za to, że ją ostrzega przed tchórzem...
— Sennor! chciej nareszcie liczyć się ze słowami! — rzekłem z groźbą w głosie.
— Oburzenie swoje możesz pan zachować przy sobie — rzekł.
— Wiem dobrze, co mówię. Być może, że poszedłbym na waszą przynętę, gdybym nie miał poza sobą doświadczenia. Już raz zastawiono na mnie podobną pułapkę, powtórnie więc podejść się nie dam.
— Skądże to panu przyszło — rzekłem, — że śmiesz ubliżać nieznanemu człowiekowi dlatego jedynie, że jakiś łotr pana oszukał? Czy pan rozumiesz to, że postępowanie jego jest wysoce niesprawiedliwe? czyż zresztą nie byłoby mądrzej i roztropniej wybadać przedewszystkiem tych, którzy pana ostrzegają, zanim się ich posądzi o łajdactwo.
— To zbyteczne. Widzę was tutaj, i to wystarcza, abym osądził, co zacz jesteście.
— Do stu dyabłów! — wyrwał się Pena, — dziwne jest pańskie traktowanie tak poważnej sprawy.
— Ale zupełnie słuszne — odrzekł stary. — Znam ludzi dobrze i nigdy się nie mylę w swych sądach o nich. Powtarzam wam jeszcze raz, że jesteście moimi więźniami i macie zaraz złożyć broń.
— Ani mi się śni! — odburknął Pena stanowczo.
— A pan? — rzekł do mnie z groźbą w spojrzeniu stary Desiérto.
— I ja również jej nie złożę — odpowiedziałem, urażony do ostateczności pychą, surowością i obraźliwym tonem mowy starego dziwaka.
I gdyby nie to właśnie jego względem nas zachowanie się, nie wahałbym się zapewne oddać broni, gdyż ostrzeżenie moje oparte było na prawdzie i dobrej mojej woli, o czem wkońcu stary przekonałby się dowodnie. Zresztą, zachowując broń, miałem i to na uwadze, że gdybym się mu poddał, a nie byłoby dość czasu na obronę przed napaścią Mbocovisow, zamknąłby nas niezawodnie na cały dzień, tymczasem zaś „zięć“ splądrowałby osadę indyjską, odkrył tajemnicze mieszkanie starego wodza i wszystkich nas pomordował. Wobec tych okoliczności postanowiłem nie oddawać się dobrowolnie w ręce starego dziwaka.
— Przypuszczasz więc pan, że mi się obronisz? — zapytał.
— Tak, będziemy się bronili.
— Ha! sami sobie krzywdę tem uczynicie — rzekł, a zwróciwszy się do stojących w głębi Indyan, skinął: — Chodźcie tu!
Drągale wyszli ku nam i skierowali na nas śmiercionośne rury.
— No! i cóż? — zapytał stary szyderczo.
Sytuacya nasza nie należała do bezpiecznych. Jeden ruch ze strony tych drabów, a w parę sekund byłoby po nas. Trupie czaszki w tej osobliwej pustelni nie były bez znaczenia.
— A oto zatruty nóż — mówił dalej Desiérto, błyskając nam przed oczyma sztyletem. — Starczy lekkie zadraśnięcie... i śmierć! Cóż pan na to?
— Co ja na to? — odrzekłem, bacząc ustawicznie na obu Indyan, by mię nagle mordercza strzała nie zaskoczyła. — Ja powiem panu, że nóż pański może być niebezpieczniejszy dla pana, niż dla nas.
— To dowodzi, żeś pan zwaryował — rzekł Desiérto.
— Przeciwnie, jestem przy zupełnie zdrowych zmysłach i równie dobrym humorze, jak i pan.
— Wobec tego muszę się postarać o to, byś pan ten humor stracił... Oświadczam, że liczę do trzech, i jeżeli w tym czasie nie złożycie broni, ja złożę ciała wasze u moich stóp...
— Proszę liczyć... nie przeszkadzam...
Stary popatrzył na mnie, jak na waryata, poczem cofnął się parę kroków.
— Ha! jeśli pan chcesz... — i dał znak Indyanom.
W tej chwili jednak z błyskawiczną szybkością poskoczyłem do drabów, nie przygotowanych na to, a wyrwawszy im rury, rzuciłem je na ziemię, i w tejże sekundzie chwyciwszy jednego za bary, gwałtownym ruchem rzuciłem go w stronę Peny ze słowami:
— Zrób pan z nim porządek! Drugiego zaś czerwonoskórego prawie jednocześnie uderzeniem pięści w skroń powaliłem na ziemię i w następnem okamgnieniu skierowałem się do starego, który, znalazłszy się w nieoczekiwanej sytuacyi, oniemiał ze zdziwienia. Zabiegłszy go z boku, palnąłem go w prawe ramię tak, że nóż z brzękiem uderzył w sufit i spadł po drugiej stronie izby. Następnie chwyciłem starego oburącz za krtań i, powaliwszy na ziemię, zwróciłem się do Peny, który kolanami przydusił pokonanego przeze mnie Indyanina.
— No, jakżeż tam?
— Trzymam go dobrze — odrzekł.
— Musimy teraz wszystkich trzech powiązać... byle tylko było czem.
— Mam jakiś sznurek w kieszeni.
I wyciągnąwszy kawał powroza, związał swego przeciwnika, a zdarłszy z niego jakąś szmatę, podarł na długie pasy, którymi skrępowaliśmy dwóch pozostałych. Następnie związaliśmy ich razem mojem lassem, zabezpieczając doskonale, aby nam nie umknęli.
— No, a teraz jesteśmy panami sytuacyi — rzekłem, odetchnąwszy z ulgą.
— Istotnie jest to dla mnie niespodzianką. Ani marzyłem, aby nam tak dobrze poszło...
— Jakto? przecie pan pierwszy nie chciałeś się poddać...
— No, tak. Ale właściwie chodziło mi tylko o potargowanie się ze starym; w gruncie rzeczy zaś myślałem seryo o poddaniu się. Cóż teraz uczynimy?
— Musimy przetrząsnąć dobrze te zakamarki, by się przekonać, czy niema tu jeszcze kogo. Zobaczmy jednak przedewszystkiem jak się rzecz ma z tym zatrzaskiem; czy potrafimy go otworzyć? Proszę potrzymać światło!
Spróbowałem drzwi, prowadzących na zewnątrz: nie otwarły się.
— Jesteśmy w samotrzasku! — rzekł Pena; — nie wydostaniemy się stąd...
— Nie obawiaj się pan. Gdybyśmy nawet nie odkryli tajemnicy mechanizmu, to i tak, mając starego w rękach, od niego dowiemy się, czego będzie potrzeba. Niech-no pan podniesie światło bardziej do góry.
Pena przyświecał, ja zaś obejrzałem ścianę i zauważyłem dwa końce drutów. Pociągnąłem za jeden z nich — bez skutku; pociągnąłem drugi — i drzwi z trzaskiem odskoczyły. Zatrzasnąłem je zpowrotem, gdyż nie było czasu na bliższe badanie mechanizmu, natomiast dla zapewnienia się raz jeszcze, czy jeńcy dostatecznie są zabezpieczeni, obejrzałem każdego z nich po kolei. Indyanin, obezwładniony przez Penę, był zupełnie przytomny i patrzył na nas trwożnie wielkiemi oczyma, towarzysz zaś jego leżał, jak martwy; również starzec nie dawał znaku życia, bo go trochę przydusiłem.
Przekonawszy się, że żaden z nich nie wydobędzie się z więzów, weszliśmy do drugiej izby. Była większa, niż pierwsza. Na środku stał stół, a naokoło niego krzesła. Na ścianach widniała broń wszelkiego rodzaju, jak noże, strzelby, pistolety, a wśród nich dwa rewolwery, strzały, łuki, tarcze i rury do wydmuchiwania strzał.
Trzecia izba była jeszcze większa. Wyglądała ona na jakąś salę posiedzeń, gdyż na środku jej stał niezwykłej wielkości stół, a przy nim dużo krzeseł. Stół ten oczywiście m usiał być zbity na miejscu w izbie, gdyż przez drzwi jej z powodu swych rozmiarów nie mógłby być tu w całości wniesiony. Znajdowała się też tutaj szafa prymitywnej roboty i biurko z przyborami do pisania.
Idąc dalej, trafiliśmy na kuchnię, w której było pełno garnków, kociołków i innych naczyń, nawet takich, które nie służą do gotowania posiłku, jak naprzykład tygle, butelki, szklanki, kubki i inne, jakie można widzieć w pracowni człowieka, zajmującego się chemią.
— Czyżby stary był aptekarzem? — zagadnął Pena.
— Być może, a przynajmniej warzy zapewne jakieś leki swojego pomysłu.
— Czy pana to nie zastanawia, że powietrze w tej dziurze jest znakomite? Widocznie stary postarał się o należytą wentylacyę.
— Widzi pan przecie o twór w powale.
— No, no! musiało sporo pracy kosztować urządzenie takiego mieszkania w skale...
— Jeżeli to w ogóle jest jednolita skała. Setki ludzi musiały nad tem pracować, i to nie w ciągu jednego roku. Zdaje mi się, że ta skała... Słuchaj! — zapukałem w tynkowaną ścianę, — ta ściana wydaje głos, jakby była z drzewa i gliny... Chodźmy jednak dalej.
Drzwi w tem dziwnem mieszkaniu były z desek heblowanych, zaopatrzone w zawiasy, i posiadały nawet dobre klamki, co w tej puszczy wydało mi się istotnie budzącem podziw.
W następnej izbie stał wielki sztelaż z półkami, na których widniały rozmaite flaszki i słoje z etykietami w języku łacińskim. Była to najwidoczniej apteka. W jednym kącie na mocno sporządzonym stole umieszczona była okuta żelazem szafa z trzema zamkami. Próbowałem ją poruszyć z miejsca, lecz nie posunęła się ani na włos. Po bliższem zbadaniu przekonałem się, że szafka była przyśrubowana do podstawy.
— Zdaje mi się, że „zięć“ właśnie na ten przedmiot ma największy apetyt — rzekł Pena.
— Prawdopodobnie — odrzekłem. — To istotnie jest kasa, która zapewne mieści w sobie nielada sumę. Słyszał pan, że Desiérto co roku jeździ do Santiago...
— Za co jednak mógłby brać pieniądze?
— Któż może wiedzieć?... Nie nasza to zresztą rzecz zastanawiać się nad cudzymi interesami.
Weszliśmy następnie do wielkiej stancyi, a raczej składu, wypełnionego aż do sufitu tobołami i belami. Pomiędzy niemi znajdowały się wązkie przejścia wpoprzek i wzdłuż.
— Kora chinowa — rzekłem, obejrzawszy jedną z paczek.
— Hm! — zauważył Pena, — czyżby stary był moim kolegą po fachu? To ciekawe! Znajdujący się tu zapas wart jest tysiące...
— Nic dziwnego, że uzbierano takie jej mnóstwo. Przecie w te lasy nikt z obcych się nie zapuszcza; rąk do roboty niebrak wśród Indyan.
— Słuszna uwaga. Najtrudniej jest przetransportować towar do Rio Salado, ale stamtąd już wygodną drogą na statku lub tratwie można go dostawić aż na targ główny. W szafce, którąśmy widzieli, jest zapewne spora suma za te produkty.
Poszliśmy dalej, a Pena nie miał słów podziwu dla tej tajemniczej kryjówki starego dziwaka.
— Czyżby naprawdę — mówił — blok skalny był tak wielki, że prócz tamtych stancyj są tu jeszcze jakie ubikacye? Zaczyna mię to coraz bardziej zaciekawiać, i przed chwilą jeszcze anibym pomyślał, że zwykła nazewnątrz bryła granitu kryje w sobie taką zagadkę.
— Również i ja jestem zdumiony tem wszystkiem — rzekłem.
Desiérto bądź co bądź musiał być niezwykłym człowiekiem, który gdziekolwiek bądź indziej niepospolitą odegrałby rolę. Zaciekawiało mię pytanie, jakie losy zapędziły go w tę odludną puszczę. Bo że nie należał on do osiadłych tu oddawna mieszkańców, szyję dałbym za to.
W następnej izbie znajdowało się około pięćdziesięciu siodeł. Wisiały one na ścianach obok rozmaitych narzędzi i drobiazgów.
— Więc stary ma konie — zauważył Pena.
— Pewnie, bo chyba siodeł tych nie wkłada na Indyan.
— Nigdybym nie przypuszczał, że tu, w Gran Chaco, zobaczę siodła... i to u Indyan...
— Indyanie ci jednak są niemal stałymi osiedleńcami tych stron; dlaczegóżby nie mogli mieć koni? Przypuszczam, że pod wpływem Desiérta ucywilizowali się do pewnego przynajmniej stopnia. Ale... ale... patrz pan! — zauważyłem zdumiony. — Jakieś schody...
Istotnie drewniane schodki prowadziły do góry. Weszliśmy po nich i, uchyliwszy niedomkniętych drzwiczek, znaleźliśmy się na wolnej przestrzeni. Drzwiczki te nie otwierały się do góry, jak to bywa w niektórych piwnicach domowych, lecz stały pionowo, a ponad niemi zbudowany był daszek, podobnie, jak na okręcie.
Znalazłszy się nazewnątrz tajemniczego mieszkania Desiérta, rozejrzeliśmy się naokół. Nie było stąd widać ani lasu, ani też skał, tylko wokoło wznosił się najzwyczajniejszy mur, wysoki co najmniej na 10 metrów.
Nie to jednak w prawiło nas w najwyższe zdumienie, lecz zupełnie inna okoliczność. Oto przed nami roztaczał się wspaniale urządzony... ogród z grządkami i klombami, jak w jakimś parku florenckim lub medyolańskim. Wśród grządek sterczały tu i ówdzie szczepione krzewy róż. W głębi pod murem widniała nieduża szopka, opodal zaś altana.
Przeszliśmy chodnikami, utrzymanymi bardzo starannie, do owej szopki. Były w niej złożone motyki, łopaty i grace, a prócz nich inne jeszcze nieznane mi narzędzia, nic z ogrodnictwem wspólnego nie mające. Pena objaśnił mię, że są to przyrządy, którymi się posługują poszukiwacze kory.
Gdyśmy następnie zwrócili się ku altanie, Pena przystanął nagle, rozłożył ręce i ozwał się ze zdumieniem:
— No, proszę! to naprawdę przechodzi wszelkie wyobrażenie. W samym środku Gran Chaco natrafić na grządki najszlachetniejszych warzyw i kwiatów... w to niktby nie uwierzył.
— Istotnie. Nawet owo mieszkanie w skale nietyle dziwi, co ten ogród. Stary jest na wygląd ascetą i niewielką zdaje się przywiązywać wagę do rzeczy doczesnych. Jakże więc wytłómaczyć sobie ten przepych w ogrodzie? Te kwiaty, ta romantyczna altana! No, no! A spójrz pan tam, co to za widok wspaniały!
W otaczającym ogród murze znajdowały się prostokątne otwory, zasłonięte z zewnątrz zielenią, ale tylko o tyle, że można było przez nie widzieć rozległą okolicę.
— To ciekawe! — dziwił się Pena. — Nawet okna na świat szeroki porobił sobie stary. Ale z czego zbudowane są te ściany? Przecie w Gran Chaco niema kamieni.
— Jest natomiast glina, z której mógł sobie wypalać cegły. Przecie przechodziliśmy nawet przez teren gliniasty.
— Czyżby uczył tej roboty swoich Indyan?
— Niezawodnie. Ale musiało to być nie dziś, nie wczoraj, lecz dosyć dawno, bo mury są osuszone i porosłe. Ale oto i druga altanka. Chodźmy; może stamtąd zobaczymy jezioro!
Druga ta altanka była tak gęsto opleciona roślinami szerokolistnemi, że ledwie ją można było rozróżnić wśród zieleni z daleka. Zbliżając się ku niej, anim się spodziewał, że mi na chwilę oddech zamrze w piersiach. Bo oto nagle posłyszeliśmy ni mniej, ni więcej, tylko dźwięczny głos kobiety:
— No! tio[7], posłałeś? Trafiłam przecie ptaka dobrze, i nie powinien przepaść.
Głos brzmiał silnie, jak dzwonek, i z odcieniem pewnej surowości, a słowa powyższe wypowiedziane były po hiszpańsku.
Stanęliśmy, patrząc jeden na drugiego, zdumieni tą nową niespodzianką, a po chwili Pena szepnął:
— Do stu tysięcy... jakaś sennora!
— Albo sennorita. Strzeż pan swego serca!
— A niech ją tam licho weźmie!... Kobieta, czy panna, wszystko mi jedno... Ale tu, że się znajduje, tu!... Naprawdę nie mogę wyjść z podziwu!
— Tak, to ciekawe! Ale dowiemy się zaraz...
— Jakto? Pan chcesz się jej pokazać?
— No, a jak postąpić? Przecie słyszała nasze głosy.
— Eee! — odkrzekł, skrobiąc się w głowę, Pena, — wolałbym wrócić. Nie wyglądamy na takich, którzyby umieli kłaniać się damie...
Na te słowa omal nie parsknąłem śmiechem. Oto Pena, mężczyzna dzielny i nieustraszony w dzikiej puszczy i wobec wroga, poczuł lęk przed... kobietą.
— Bo proszę sobie wyobrazić — dodał, — przed nami kobieta, niezawodnie dystyngowana, a my z wyglądu niczem włóczęgi...
— Przypuszczam jednak, że i ta sennorita nie jest tak ubrana, jak do salonu, bo po pierwsze, przebywa w Gran Chaco, powtóre, styka się z Indyanami, a po trzecie, nie boi się prochu.
— Skąd pan wie o tem?
— Przecie niedawno słyszeliśmy wystrzał. To ona strzelała do ptaka i nie chybiła, jak to wynika z jej własnych słów.
— No, skoro tak, to sennora, która umie strzelać, nie będzie się gniewała, żeśmy nie we frakach i nie w lakierkach. Idź więc pan naprzód, a ja pójdę za panem.
— Tio! czemu nie odpowiadasz? — zabrzmiał znowu dźwięczny głosik w altanie.
— Bo go tu niema — odrzekłem, zbliżając się tuż pod samą altanę.
Na ławeczce siedziało urocze dziewczę, które na nasz widok zerwało się przestraszone. Pena, schowany dotychczas za memi plecami, wysunął się teraz, nabrawszy odwagi, i rzekł do dziewczęcia uspokajająco:
— Proszę się nie bać, sennorita! My pani nic złego nie zrobimy...
Dziewczyna, napół Indyanka, jak to teraz zauważyłem, stała u wejścia do altany, jedną ręką opierając się o odrzwia, a drugą trzymając na piersi. Była ubrana w długą suknię płócienną, sięgającą do ziemi, z szerokimi rękawami, jak u szlafroka. Dwa krucze warkocze zwisały jej poniżej kolan. Twarz miała śniadą, pięknie zaokrągloną, bez śladu jakichkolwiek cech rasy indyjskiej, jak naprzykład wystające kości policzkowe. Pod względem urody w zupełności dorównywała pierwszej-lepszej piękności europejskiej.
Że się nas przelękła, nic w tem nie było dziwnego. Żyła przecie w puszczy, odcięta od świata, widząc tylko Indyan. A tu nagle pojawiają się dwaj biali, i to o wyglądzie, mogącym obudzić poważne podejrzenie!
Tuż obok niej stał oparty o ścianę altany karabin. Dziewczyna, mierząc nas od stóp do głów, zapłonęła żywym rumieńcem i, chwyciwszy karabin, lufę jego skierowała prosto ku nam ze słowami nabrzmiałemi gniewem i groźbą:
— Coście za jedni? czego tu chcecie?
— Przedewszystkiem niech piękna sennorita raczy łaskawie odłożyć karabin — odrzekłem. — Nie jesteśmy wrogami pani.
— Czy widzieliście się z moim wujem?
— Oczywiście.
— Spodziewam się — rzekła, odkładając karabin, — żeście z nim mówili, gdyż inaczej nie bylibyście tutaj. Czemu jednak on nie przyszedł z wami?
— Przyjdzie zaraz. Został, aby przygotować coś na nasze przyjęcie.
— A czemuście nie pozostawili broni na dole?
— Bo chcemy pozostać tu trochę dłużej. Jeżeli jednak sprawia to pani nieprzyjemność, możemy karabiny nasze odłożyć na stronę.
— Co? — zaśmiała się. — Sądzisz pan, że się boję broni, jak wasze kobiety? O, nie! ja ją kocham całą duszą i nie mogę obejść się bez niej ani godziny. Proszę jednak siadać.
Postawiwszy karabiny pod ścianą, weszliśmy do altanki, w której mogło się pomieścić co najmniej sześć osób.
— Mój Tio musi mieć do panów ogromne zaufanie, skoro dopuścił was do poznania swoich tajemnic — rzekła, gdyśmy usiedli naprzeciw niej. — Do tego ogródka jeden tylko jedyny człowiek miał prawo wchodzić. Zasępiła się, a ja zapytałem:
— To był zły człowiek?
— Pan wie o tem? — przerwała żywo.
— Nie, ale tylko pytam...
— A może pan go zna? może pan wie coś o nim? Gdzie on jest obecnie?
Znowu przy tych jej słowach tryskały spojrzenia, jak iskry.
— Ależ proszę się uspokoić, sennorita! nie znam go i nigdy go nie widziałem.
— A dlaczego pan o niego pyta?
— Bo przecie pani pierwsza wspomniała o nim...
— Skąd jednak myśl, że to człowiek zły?
— Wywnioskowałem to z oblicza pani, która niezawodnie uważasz go za takiego.
— Jakto? wyczytałeś to pan z mojej twarzy? Być może... nie pomyliłeś się pan. Jest on krzywoprzysięzcą, i dlatego go nienawidzę...
Mówiąc to, zacisnęła ręce w piąstki i przygryzła usta.
Rozmawialiśmy zaledwie parę minut, a już poznałem tajemnicę jej serca. Zdradzić się z nią mogło tak prędko jedynie dziecię natury, jakiem było to dziewczę.
W altanie były dwa otwory, przez które roztaczał się widok na jezioro.
Zapanowała dłuższa chwila milczenia, mówiąc nawiasem, bardzo dla nas przykra, bo nie chcieliśmy, mimo wszystko, wdzierać się do głębi serca nieszczęśliwego dziewczęcia.
— Możebym go mniej nienawidziła, gdyby nie był... białym. Bo biali wszyscy są... kłamcami i łotrami.
— Mnie się zdaje, że przez usta pani przemawia gorycz i zniechęcenie. Że pani wyrządził przykrość jeden biały, to jeszcze nie dowodzi, iżby miliony ich były takimi, jak on.
— Poznałam ja wielu w San Antonio... Wszyscy jednacy...
— Przebywała tam pani przez dłuższy czas?
— Tak. Byłam na pensyi. Tio chciał, abym otrzymała wykształcenie i stała się damą światową.
— I jest nią pani...
— O, nie! nie jestem i być nie chcę! — zaprzeczyła żywo. — Nie chcę znać ludzi cywilizowanych, bo to obłudnicy. W oczy prawią grzeczności, a poza plecyma obgadują się nawzajem, jakby byli dla siebie śmiertelnymi wrogami. Poznałam się na otaczających mię ludziach, na ich fałszu i dlatego uciekłam.
— Uciekła pani sama?
— Rozumie się. Prosiłam, by mię uwolniono od komedyj, zwanych stosunkami towarzyskimi, ale nie otrzymałam pozwolenia, więc uciekłam od nich potajemnie. Jestem zresztą władczynią plemienia i nie mogę znieść, by mi kto rozkazywał. Zaopatrzyłam się w karabin i nóż, a dosiadłszy konia, puściłam się przez puszczę do domu.
— I znalazła sennorita drogę? Czemże się pani żywiła przez tyle dni?
— W puszczy jest przecie dość zwierzyny, a strzelać potrafię doskonale. Ot, i przed chwilą ubiłam jednym celnym strzałem ptaka. Nie pojmuję tylko, dlaczego tio nie przynosi mi go, skoro przyrzekł odszukać go w zaroślach.
— Czy wuj wychowywał panią od dziecka? — zapytałem, chcąc się dowiedzieć, jaki jest między nimi stosunek.
— O, nie. Poznałam go dopiero wówczas, gdy przybył do nas.
— A więc nie jest on istotnym krewnym pani?
— Nie, ale kocha mie ogromnie, i dlatego nazywam go wujem... Ojcem nie pozwala się nazywać.
— Czy długo jest on tutaj?
— Od jedenastu lat. Gdy tu przybył, liczyłam wówczas sześć lat.
— Skądże wuj pani pochodzi?
— Z Europy.
— A jakiej jest narodowości?
— Nie mogę powiedzieć, bo mam to surowo zakazane.
— Dlaczegóż utrzymuje to w tajemnicy?
— Nienawidzi swoich rodaków, bo chcieli go uśmiercić.
— A kto jest naczelnikiem plemienia Tobasów?
— Plemię nasze rozpada się na liczne szczepy, każdy zaś ma swego naczelnika. Ja jestem władczynią wszystkich, a w sprawowaniu tej władzy pomaga mi tio.
— Niema żadnego potomka męskiego z tej dynastyi?
— Przedostatnim panującym był mój dziadek i ten umarł. Ostatni zaś uszedł stąd i nie wrócił.
— Co go spowodowało do tego?
— Wytłómaczę to panu zaraz. Ród mój jest bardzo stary i od niepamiętnych czasów panuje plemieniu Toba, ostatnią zaś latoroślą jego był mój dziadek. Nie miał on syna, tylko córkę. Że zaś wedle naszych praw ludowych władza nad plemieniem przechodzi nie na córkę, lecz na jej męża, więc tak też stało się i w tym wypadku. Mężem tym jednak był człowiek biały, który zdradził nas podle, bo opuścił żonę z dzieckiem, to jest moją matkę i mnie, i co najhaniebniejsze, zabrał ze sobą znaczne zapasy złota, będącego własnością całego plemienia.
— Może mu się na polowaniu jakie nieszczęście zdarzyło?
— Jakżeż? Przecie nikt na polowanie nie bierze ze sobą złota.
— Istotnie, to niemożliwe przypuszczenie. Czy widziano jednak, jak zabierał skarby?
— Nie, nikt go przy odjeździe nie widział.
— Może więc kto inny zabrał złoto?
— To niemożliwe. Gdyby kto inny był ukradł, zdradziłby się pierwej czy później ze swem bogactwem. Złodziejem więc jest nie kto inny, tylko mój ojciec. Z chwilą zresztą zniknięcia jego znikło złoto ze skarbca, i od tego też czasu nikt o nim nie słyszał, a tylko widziano go raz w wielkiem mieście, które się nazywa Montevideo. Zauważył go tam mianowicie jeden z naszych wojowników, przejeżdżającego we wspaniałym powozie.
— Może się ów wojownik pomylił. Wszak czasem ludzie łudząco są do siebie podobni.
— O, nie pomylił się nasz wojownik i nawet rozmawiał z nim później, zaproszony do jego domu. Pobiegł on wtedy za powozem, aż póki ten się nie zatrzymał przed bramą jednego z najpiękniejszych pałaców. Tu wojownik stanął przed mym ojcem i wymienił jego imię. Wówczas ojciec zaprosił go do siebie, przedstawił swojej żonie, ugościł i chciał obdarzyć wielką sumą pieniędzy, ale ich wojownik nasz nie przyjął. Gdy zaś potem wyszedł od mego ojca, nóż jego był... czerwony...
— Ależ to okropne! Zamordował więc pani ojca, i mówi pani o tem z takim spokojem?
— Ojciec mój był zdrajcą, i spotkała go zasłużona zemsta. Matka moja kochała go ogromnie, i gdy ją opuścił, przypłaciła to życiem. Od tego czasu władza nad plemieniem Toba przeszła w moje ręce.
— Więc ten, który się z panią ożeni, będzie sprawował rządy?
— Nie nastąpi to, bo ja za mąż nie wyjdę. Ten, którego pokochałam, przepadł bez wieści... Zresztą, jestem jeszcze młoda.
— Czemże był ów wybraniec sennority?
— Był to cascarillero[8].
— Czy młody?
— Młody, przystojny i dziarski...
— Może jeszcze wróci?...
— O, nie wróci.
— Może i ten was okradł?
— Tak. Zabrał ze sobą dużo złota.
— Więc i to również człowiek bez honoru i sumienia? Kiedyż oddalił się stąd?
— Dosyć już dawno. Poznałam go przypadkiem. Mianowicie tio znalazł go w lesie zranionego i przyprowadził tu, by go wyleczyć. Polubił go też tio bardzo i pozwolił mu tu zamieszkać. Chodziliśmy razem na poszukiwanie piasku złotego i kory. Gdy raz wypadło odstawić zebrane zapasy, które miały być spławione tratwą, ów cascarillero został kierownikiem ekspedycyi. Miał sprzedać zbiory w Santa Fe, a następnie wrócić tu z pieniędzmi. Nie wrócił jednak. Sprzedał towar, pieniądze zabrał i przepadł. Tio, nie doczekawszy się go, wysłał jednego z wojowników na zwiady do Santa Fe, i ten dowiedział się istotnie, że towar został sprzedany za gotówkę.
— Może go obrabowano i zmuszono do milczenia. Na świecie jest wiele złych ludzi. Przecie droga do Santa Fe prowadzi przez terytorya wrogo dla was usposobionych Indyan. Ci mogli go uwięzić, i być może, trzymają go do dziś-dnia?
— Więc sądzi pan, że niewolno mi go jeszcze potępiać? — zapytała drżącym głosem, z widocznem zamyśleniem spoglądając przez otwór na jezioro.
— Ja wogóle uważam, że można kogoś uznać za złodzieja i zdrajcę wówczas dopiero, gdy się ma przeciw niemu niezbite dowody winy.
— Wdzięczna jestem panu za te słowa — rzekła; — są one dla mnie pewną pociechą. — Poczem dodała: — Ale miał tu przyjść tio i niema go tak długo. Przecie powinienby się zakrzątnąć teraz około gości.
Obejrzałem niby od niechcenia stojący tuż obok karabin dziewczyny. Nie był naładowany, i to mię uspokoiło. Po tej młodej lwicy można się było wszystkiego spodziewać.
— On nie może tu przyjść — odrzekłem, stawiając karabin na poprzedniem miejscu.
— Dlaczego?
— Popełnił względem nas bardzo ważny błąd, no i...
— Co pan mówi?
— Sądzę, że pani będzie rozsądniejsza od niego. Wasi wojownicy poszli przeciw wrogom, a domy wasze pozostały bez opieki, nieprawdaż?
— Zostali niektórzy.
— Ale niewielu ich jest, i gdyby na was napadnięto, nie dalibyście rady.
— Nie myśl pan, aby było tak źle z nami... Od czegóż są kobiety?
— Czy tak? Pierwszy raz słyszę coś podobnego.
— Bo też w walce nie biorą udziału kobiety żadnego z plemion, tylko nasze. Od chwili, gdy zostałam tu władczynią, wyćwiczyły się tak w rzemiośle wojennem, że dorównywają pod tym wględem mężczyznom. Mam niejako lajbgwardyę, złożoną z najdorodniejszych i najsilniejszych dziewcząt. Tio tak je wymusztrował, że, mojem zdaniem, mogą one w potrzebie zastąpić mężczyzm.
— Czy nawet przeciw Mbocovisom?
— Oczywiście. Niechby się tylko pojawili tutaj. Mbocovisów nienawidzę najbardziej, gdyż oni to przecie zranili tego, który... miał być moim mężem.
— Ależ pani powinna być dla nich wdzięczną, gdyż przez nich właśnie poznała pani tego człowieka. Muszę pani oświadczyć, że nie mówię to o nich bez powodu, bo wkrótce nadciągną oni tutaj w celu napadnięcia na was.
— Tak? Skąd pan wie o tem?
— Znaleźliśmy się przypadkowo w pobliżu nich i podsłuchaliśmy ich naradę.
Dziewczyna na te słowa wstała, a oczy jej zapłonęły gniewem, i rzekła głosem stanowczym:
— Musicie mi wszystko powtórzyć co do słowa, abym wiedziała, co zarządzić.
Z prawdziwem zdumieniem patrzyłem na młode to dziewczę, które, zamiast bojaźni kobiecej, posiadało tyle hartu i odwagi, że na pierwszą wiadomość o niebezpieczeństwie pomyślała przedewszystkiem o zarządzeniu obrony.
Opowiedziałem jej treść podsłuchanej w obozie Mbocovisów rozmowy i następnie naszą wędrówkę aż tutaj, do chwili, gdy stanęliśmy w otwartych drzwiach tajemniczego schroniska.
Nie przerywała mi i dopiero teraz krzyknęła z przerażeniem:
— I wyście się na to odważyli?
— Jak pani widzi.
— Widzieliście więc mego wuja poraz pierwszy w życiu? Naprawdę dziwię się, widząc was tutaj przy życiu. Nie było dotychczas wypadku, aby ktokolwiek obcy, wszedłszy do tej kryjówki, opuścił ją żywym.
— Czy istotnie tio ze wszystkimi obcymi postępuje tak surowo?
— To jest u niego zasadą, od której nie czyni wyjątków.
— Hm! gdyby sprawa wzięła taki obrót, jak zamyślał stary, to istotnie bylibyśmy w tej chwili nieboszczykami. Proszę posłuchać, jak to było.
I opowiedziałem jej całe zajście ze wszystkimi szczegółami. Słuchała spokojnie, gdy jednak wspomniałem, że wszyscy trzej leżą związani, krzyknęła:
— Ale żyją?
— Żyją i nic im z naszej strony nie zagraża.
— Jak widzę więc, przybyliście tu, jako przyjaciele nasi, i sądzę, że pozostaniecie nimi nadal.
— Owszem, ale pod warunkiem, że nas tu już nikt więcej nie obrazi.
— Przyrzekam to panu.
— Ba! ale co będzie, jeżeli tio zechce porwać się na nas nanowo?
— Pomówię z nim i nie wątpię, że mię usłucha.
— Chodźmy więc.
— Chodźmy. Albo... może lepiej będzie, gdy ja sama uwolnię tia z więzów. Stary jest bardzo dumny i lepiej, że na razie nie będzie pana widział, gdy mu rozetnę więzy, bo nie odczuje tak upokorzenia...
— Czy jednak sennorita nie zawiele od nas wymaga?... A nużby nad głową naszą zawisło nieprzewidziane jakie niebezpieczeństwo!
— Nie, panie. Ręczę za to słowem, że możecie się tutaj czuć pod moją opieką zupełnie bezpiecznymi. Czy zapewnienie to wystarcza panu?
— Najzupełniej, i może pani iść.
Pobiegła ku tajemniczej skale, a Pena, patrząc za nią, rzekł:
— Dzielna dziewczyna!... Jak pan sądzi, co będzie z nami?
— Nic! Przyprowadzi tu Desiérta i każe mu przeprosić nas.
— Co przyjdzie staremu z wielką trudnością.
— No, bo to wcale nie należy do przyjemności zostać w ten sposób upokorzonym, zwłaszcza dla takiego, jak on, dumnego i nieugiętego człowieka.
— Dziewczyna ta jest o wiele roztropniejszą od niego. A przytem znać w niej młodą lwicę. Już w samej jej postaci uderza królewskość.
Po upływie blizko pół godziny młoda Indyanka wróciła, prowadząc za sobą starego, w którego twarzy widać było raczej zakłopotanie, niż przygnębienie.
— Przyprowadzam wam mego tia — rzekła.
— Obiecał wam przebaczyć...
Śmiesznem mi się wydało to „przebaczenie“, ale nie okazałem tego po sobie. Dlaczego zresztą nie miałem pozostawić staruszka w mniemaniu, że właściwie nie jemu, lecz nam stała się krzywda. Niechże ma tę przyjemność — pomyślałem sobie.
Stary skłonił lekko głową i rzekł:
— Unica objaśniła mię, jak rzeczy stoją, i przychodzę teraz do wniosku, że gdybyście się byli inaczej względem mnie zachowali, nie byłbym tak dla was bezwzględnym.
Takie objaśnienie starego było właściwie niczem innem, jak tylko dyplomatycznym wybiegiem dla naprawienia zmiany frontu, bo przecie Unica nie dowiedziała się od nas więcej, niż on. Pomimo, że wybieg ten był rażąco naiwny, ułatwiłem mu sytuacyę, mówiąc:
— Wtargnęliśmy do pańskiego mieszkania, nie pytając o pozwolenie; nic dziwnego więc, żeśmy wzbudzili słuszny gniew pański. Obecnie za ten nasz postępek przepraszamy pana najserdeczniej.
— Bardzo mię to cieszy, żeście uznali za konieczne naprawić swój błąd. Teraz idzie tylko o to, czy można zaufać wam istotnie.
— Cóż mamy uczynić, aby pan nam uwierzył? Chyba, że zaczeka pan, aż nasze wyznanie potwierdzą czyny. Uwierzy pan, wówczas wszystko jeszcze może się skończyć dobrze; nie uwierzy pan, Mbocovisowie mogą na was napaść z nienacka i...
— O, ja do tego nie dopuszczę.
— Zresztą dla przekonania się o prawdzie słów moich niech nas pan zatrzyma, i jeśli się okaże, że skłamaliśmy, możesz nas sennor rozstrzelać.
Stary uśmiechnął się tajemniczo i odrzekł:
— No, no! nie widziałem jeszcze w życiu takich śmiałków, którzyby coś podobnego proponowali. Wręcz wierzyć mi się nie chce, aby to było szczere, i biada tym, co są nam wrogami!
— A więc biada napastniczym Mbocovisom, którzy są już prawdopodobnie niedaleko stąd!
— Czy zrobili oni panu co złego?
— Nie.
— Dlaczegóż więc uważasz ich za swoich wrogów?
— Właściwie nie są oni dla mnie usposobieni wrogo, ale skoro staję po waszej stronie, to już z natury rzeczy muszę uważać za swoich nieprzyjaciół tych, którzy przeciw wam występują.
— Czyżbyście mieli nie poprzestać na samem ostrzeżeniu?
— Jesteśmy gotowi na wszystko.
— Ale nie macie w tem własnego interesu?...
Te słowa wskazywały, że jeszcze ciągle nas podejrzewa, więc odrzekłem:
— Każdy uczciwy człowiek ma obowiązek przeszkodzić złym czynom i stanąć w obronie zagrożonych. A właśnie Mbocovisowie, jak się dowiedzieliśmy od nich samych, mają zamiar napaść na was w celach rabunku.
— Ha! skoro tak... Radbym jednak wiedzieć, kto jesteście, komu stała się wiadomą moja tajemnica...
— Nazywam się Pena — rzekł na to mój towarzysz, — pochodzę z Porto Allegro i zajmuję się zbieraniem kory.
Na wzmiankę Peny, że jest zbieraczem kory, wyraz zaniepokojenia wystąpił na twarz starego. Widocznie obeszło go mocno, że Pena jest mu konkurentem zawodowym. Zapytał też skwapliwie:
— W jakich stronach pan pracuje?
— Wszędzie.
— Czy i w Gran Chaco?
— Owszem.
— I chciałbyś pan tu zacząć robotę?
— Być może, jeżeli znajdę dobrych towarzyszów.
— W takim razie muszę pana ostrzec przed Indyanami, którzy nie oszczędzają białych, wchodzących im w drogę.
— Indyanie są przecie w całej Ameryce, i nigdy ich nie pytałem, czy mi pozwolą zbierać korę, bo uważam siebie za zupełnie od nich niezależnego. Czy zresztą ponoszą oni przeze mnie, jako zbieracza kory, jakąkolwiek krzywdę? Wszak tego produktu wystarczy i dla nich.
— Ba, a gdyby nie zechcieli podzielić pańskich zapatrywań?
— Wówczas... no, wówczas mam doskonały karabin... i potrafiłbym sobie nim poradzić w usunięciu przeszkód. Zdaje mi się, że czerwonoskórzy z Gran Chaco nie są niebezpieczniejsi od swoich współbraci z innych okolic Ameryki południowej.
Stary, widząc, że Pena na każdy jego argument ma gotową odpowiedź, zwrócił się z kolei do mnie:
— A pan jesteś także cascarillero?
— Nie, panie. Jestem viajador[9] — odrzekłem i wymieniłem mu swoje nazwisko.
— Pochodzisz pan z Europy?
— Tak, panie.
— Może z Niemiec? — zapytał, zaniepokojony.
Widząc to jego zmieszanie, wstrzymałem się z odpowiedzią. On zaś, jakby usprawiedliwiając się, dodał:
— Boję się tych ludzi... To szakale!...
— Dlaczego pan takie o nich ma mniemanie? Czy pan ich zna? Skąd pan pochodzi?
— Powiem to panom, aczkolwiek z bólem serca. Jestem z rodu Duńczykiem, a ojczyzną moją jest Szleswik-Holsztyn. Dobrze mi było w kraju i byłbym tam złożył kości moje, gdyby nie nadszedł czas ucisku ojczyzny mojej przez Prusaków, którzy gwałtownie chwycili się wszelkich barbarzyńskich środków w celu wynarodowienia i zniszczenia mych ziomków. Ofiarą buty i przewrotności tych ciemięzców padłem między innymi i ja. Oskarżono mię o działalność patryotyczną dla dobra mego kraju, i byłbym już dawno należał do męczeńskich ofiar narodowych, gdybym się był prawie cudem z rąk oprawców nie ocalił. Szukałem oczywiście schronienia u obcych i znalazłem je tu właśnie. Wśród tych dzikich Indyan, których przekładam ponad Prusaków, byłbym stokroć szczęśliwszy, a przytem pewny swego mienia i życia. Niestety, przypadek chciał, że przybłąkał się tu, jak cień, jeden Prusak i... Lepiej nie wspominać...
— Mówiła już nam o nim sennorita Unica...
— Tak? — zapytał starzec, zwracając się do Indyanki, jakby z wyrzutem, że była względem nas zbytnio otwartą.
— Proszę nie brać jej tego za złe, że nam opowiedziała o tem — wtrąciłem, — a nadewszystko proszę nie potępiać przedwcześnie tego człowieka. Kto wie, jakie tu zaszły okoliczności...
Unica spojrzała na mnie z wyrazem głębokiej wdzięczności za te słowa, a ja ciągnąłem dalej:
— Kto wie, co się z nim stać mogło. Ja naprzykład już w czasie krótkiej swej podróży przez ten kraj doświadczyłem tyle i tyle przebyłem, że dziwię się w tej chwili, iż dotychczas żyję. Okropne stosunki panują w tym szczególnym kraju.
— Może pan i masz słuszność. Nie mówmy już jednak o tem, bo czas nam zastanowić się nad tem, co przedsięwziąć dla odparcia grożącej nam napaści. Aby jednak nie radzić „na sucho“, chciałbym zgotować wam przyjęcie, jakiego zapewne nie spodziewaliście się w Gran Chaco. Proszę siadać!
Na znak, dany przez Desiérta, Unica pobiegła do drugiej altanki, a stary poszedł na dół. Niebawem wrócili oboje: ona z małym stoliczkiem ogrodowym, on zaś z koszem butelek wina i pudełkiem cygar.
— Proszę mych gości — ozwał się uśmiechnięty. — Wino wprawdzie nie tutejsze, ale znakomite; zato cygara są mego własnego wyrobu.
— Uprawia sennor tytuń?
— I to najlepsze gatunki. Jeżeli pan zostaniesz u nas dłużej, to przekonasz się, do czego doprowadziła Indyan moja wiedza i moje starania. Ludzie ci pod moją ręką zmienili się w krótkim stosunkowo czasie do niepoznania. Nie są to już ci dawni, zacofani i niezdolni do życia cywilizowanego barbarzyńcy. Ale dla wyprowadzenia ich z tego stanu musiałem sporo włożyć pracy. Ludzi dzikich trzeba umieć cywilizować. Nie nożem i strzelbą zaszczepia się im kulturę, lecz przy pomocy szczerego słowa i dobrego przykładu, a nadewszystko życzliwości. Moi Indyanie palą dziś cygara takiego gatunku, jakich pozazdrościliby im najwytrawniejsi smakosze. A co najważniejsza, cygara te umieją sporządzać sobie sami. Proszę, niech panowie zapalą — dodał, napełniając szklanki winem.
— Słyszałem, że Tobasowie są bardzo pojętni i zdolni.
— Tacy, jak i wszyscy inni Indyanie. Dać tylko ich współbraciom dobrych nauczycieli, a wszyscy osięgną to samo. Niedawno zaczęliśmy tu uprawiać winogrady, a na jednej z wysp pośród jeziora sadzimy kartofle i różne warzywa. Grunt nadaje się do tego wybornie, mam więc nadzieję, że przy pilnej pracy rolnictwo i ogrodnictwo zakwitnie u nas w całej pełni. Zresztą dobrym przykładem pracy moich Indyan są choćby te cygara, których gatunku nie powstydziłbym się nawet wobec najwybredniejszych znawców.
Wyrzekł to z pewną dumą, a po chwili dodał:
— Ale proszę mi opowiedzieć, jak stoi sprawa z naszymi nieprzyjaciółmi, o których wspominaliście.
Na tę interpelacyę starego Pena opowiedział prawie dosłownie wszystko, co słyszał, a Desiérto wysłuchał go z wielkiem zajęciem i rzekł w końcu:
— Ów tedy tak zwany „zięć“ był tutaj na wywiadach, skoro wie o nas tak dokładnie. Musi to być człowiek bardzo niebezpieczny, skoro mu się udało podejść nas, pomimo naszej czujności.
— Czy nie domyśla się pan, ktoby to mógł być? — zapytałem.
— Nie. A pan?
— Hm! Znam pewnego przewodnika po Andach, który nazywa się sendador...
— I ja słyszałem o nim wiele, ale nie widziałem go nigdy. Wiem tylko, że jest to skończony łotr.
— Na jakiej podstawie pan to mówi?
— W całej Ameryce południowej wiadomo, że człowiek ten jest złym duchem Indyan, bo podjudza jednych przeciw drugim, aby następnie w mętnej w odzie łowić dla siebie ryby. Podszczuwa ich również przeciw białym, a Mbocovisowie należą do jego najwierniejszych przyjaciół. Jestem pewny, że to on układa im plany napadów na wszystkie strony. Nie brak mu też sprzymierzeńców i wpośród innych plemion indyjskich, które, idąc za jego podszeptem, dopuszczają się rzeczy najgorszych. Czy pan zna bliżej tego opryszka?
— Niestety, tak. I dałoby się o nim powiedzieć bardzo wiele, ale w tej chwili niema na to czasu, bo przedewszystkiem musimy obmyślić plan obrony. Powiem tylko, że wedle moich domysłów ów „Yerno“ jest właśnie jego zięciem.
— Do licha! radbym, abyś się pan nie mylił.
— Dlaczego?
— Gdyż wówczas udałby się nam wyśmienity połów. Jeżeli bowiem dostanę w swe ręce „zięcia“, wyśpiewa mi on wszystko, a głównie objaśni, gdzie się znajduje stałe mieszkanie teścia. Skoro zaś się tego dowiem, wówczas unieszkodliwię sendadora raz na zawsze.
— Ale jak pan dostanie zięcia?
— Już ja go potrafię wydobyć z pośród Mbocovisów.
— Byłoby to przedsięwzięcie bardzo dla nas pożądane, i dlatego obaj z towarzyszem przyłączamy się doń ze szczerą chęcią dopomożenia w niem panu. Bo i my... Ale o tem później... Główna rzecz, aby schwytać „zięcia“.
— Bardzo mię to cieszy, że ofiarowujecie mi swą pomoc, gdyż rozporządzam zaledwie trzydziestoma wojownikami, którzy jednak są znakomicie uzbrojeni: posiadają doskonałe karabiny, a na sprawności i odwadze również im nie zbywa.
— Trzydziestu! Hm!... Nieprzyjaciel liczy tylko pięćdziesięciu ośmiu ludzi, bez zięcia oczywiście. Wypada wprawdzie w ten sposób dwóch ich na jednego naszego, ale to nas nie może przestraszać, jeżeli zważymy, że jesteśmy stroną zaczepioną i że znamy lepiej teren, niż nieprzyjaciel. Sądzę jednak, że dobrze byłoby, gdybyśmy, zamiast oczekiwać zaczepki, wyszli sami naprzeciw i przyjęli ich tak, jak na to zasługują. Albo możemy wybrać coś pośredniego: znajdziemy odpowiednie miejsce i będziemy ich tam oczekiwali. Może pan zechce rozejrzeć się razem ze mną w terenie, bo jestem tu obcy. Czy posiadłości wasze są skupione?
— O, nie! właśnie, że są one bardzo rozległe.
— Cóż więc robić, skoro nie wiemy, w którem miejscu pojawi się nieprzyjaciel? Całej osady waszej niepodobna obstawić tak szczupłą garstką załogi.
— O, ja wiem, gdzie oni się pojawią, albo gdzie pojawić się muszą, i tak przy zakładaniu tej osady urządziłem wszystko, aby zabezpieczyć swoich ludzi wrazie napadu. Teren ku temu jest tu znakomity. Mianowicie po obu stronach zabudowań ciągnie się fossa, którą dowolnie mogę napełniać wodą, sprowadzoną do niej z lagun zapomocą wykopanego kanału. Równolegle do fossy wznosi się wysoki, sztuczny wał ochronny. Gdy otworzę szluzy, wówczas w przeciągu godziny cała wieś zostaje oblana wodą.
— No, a ten punkt, o którym pan wspominałeś?
— Jest to wązka grobla na kanale, przez którą musi nieprzyjaciel przejść, jeżeli zechce dostać się do osady.
— Czy jednak nieprzyjaciel nie potrafi przedostać się przez kanał wbród? Przecie Indyanie umieją pływać.
— O, na to się nie odważą z obawy przed aligatorami. Wprawdzie niema ich tam ani śladu, ale Mbocovisowie nie odważą się wleźć do wody, której nie znają; tego żaden Indyanin nie zrobi z zasady.
— A łodzie?
— Skądże ich wezmą, skoro ja swoje pościągam?
— Jeszcze jedno. Mając w pobliżu tyle materyału, mogą bardzo łatwo sporządzić sobie tratwę.
— Do licha! to mi wcale na myśl nie przyszło.
— Mniejsza jednak o to. Ja byłbym zdania, ażeby działać tu więcej podstępem, aniżeli bronią, i zabrać Mbocovisow do niewoli, gdyż w takim jedynie razie moglibyśmy dostać „zięcia“ żywcem.
— Masz pan słuszność...
— Nakoniec musimy wziąć pod uwagę jeszcze jedną okoliczność. Yerno był tutaj i obejrzał zapewne teren dokładnie, a więc wie, że wieś w normalnych warunkach nie jest oblana wodą. Skoro więc teraz spostrzeże wodę w fossie, to cóż sobie o tem pomyśli? Stary poskrobał się w głowę i nic na na to nie odrzekł, a ja ciągnąłem dalej:
— Domyśli się on zaraz, rzecz prosta, że ktoś jego zamiary zdradził, i czmychnie stąd czemprędzej, aby sprowadzić na nas następnie całą chmarę wrogów.
— Zupełnie słusznie — potwierdził Desiérto. — Trzeba jakoś inaczej zacząć, jeśli chcemy dostać do rąk „zięcia“. Ale jak, oto pytanie.
— Tak, jak ja to obmyśliłem. Wybierzemy się mianowicie naprzeciw Mbocovisów i napadniemy na nich znienacka w miejscu, gdzie się zaczaili.
— Czy znane jest panu to miejsce?
— Zna je mój towarzysz dokładnie.
Tu Pena opisał szczegółowo wzmiankowane miejsce, a Desiérto uradowany potwierdził:
— Tak. Rosną tam na wilgotnym terenie wysokie drzewa. Jeżeli Mbocovisowie istotnie tam obozują, byłoby to dla nas bardzo na rękę.
— Ale musimy postępować z ogromną przezornością, bo nieprzyjaciel silniejszy jest od nas o połowę. Otóż tę połowę trzeba będzie wystrzelać, a z drugą pójdzie już nam łatwo, jako z równą siłą.
— O, nie! Byłoby to właśnie nieroztropne. W walce z zatrutemi strzałami i takimiż nożami mogliby niechcący wymordować swoich; o to przecie w takich warunkach nietrudno.
— No, to w takim razie nie pozostaje nic innego, tylko osaczyć ich wokół i poprostu wystrzelać.
— A jakże pan ich osaczy, mając do rozporządzenia tylko trzydziestu ludzi?
— Są przecie dziewczęta, które podobno umieją wybornie strzelać...
— Walka kobiet przeciw mężczyznom... to przecie zabawne! bardzo zabawne!...
— A więc niech będzie tak: otoczymy ich dookoła i zaczekamy do rana, a potem...
— A potem oni, mając doskonałe ukrycie w krzakach, będą strzelali do nas zupełnie bezkarnie i mogą nas wymordować co do jednego.
Stary na te słowa zerwał się, wybiegł z altanki, przeszedł się kilkakrotnie ścieżką tam i z powrotem i ozwał się wreszcie:
— Do bani olejowej z pańskiem gadaniem! Tak źle i tak niedobrze... Cóż u licha począć? Niechże pan radzi, jak ma być nareszcie!...
— Nie moja wina, że nie posiadasz pan zdolności wojennych — odparłem. — Tu trzeba dobrze obmyślić cały plan, a przedewszystkiem wziąć pod uwagę, że „zięcia“ musimy dostać żywcem do niewoli. Mój plan polegałby na tem, abyśmy mogli tych ludzi unieszkodliwić bez rozlewu krwi, to jest ująć ich wszystkich, ku czemu potrzebny jest bezwarunkowo spryt.
— To niemożliwe.
— Proszę mię zapoznać z terenem, a może da się coś obmyślić.
— Owszem, pokażę panu całą naszą osadę, ale wątpię już z góry, byś pan znalazł odpowiednie warunki do wykonania swego niemożliwego planu. Przeżyłeś pan już wprawdzie niejedno, ale to jeszcze nie daje powodu do pewności, że i tu wyjdziesz pan obronną ręką, nie znając miejscowych warunków walki.
— A jednak...
— No, zobaczymy. A tymczasem może nam Unica przyrządzi co zjeść. Panowie zapewne jesteście bardzo głodni...
Wypróżniwszy szklanki i zapaliwszy świeże cygara, wyszliśmy z ogrodu tą samą drogą, jakąśmy się tu dostali. Unica prowadziła nas, a stary szedł ostatni. Gdyśmy przez pokój trupich czaszek wyszli na wierzchołek skały, zainteresowało mię, że stary miał na głowie kapelusz, którego przedtem nie widziałem. Prawdopodobnie więc była we wnętrzu skały jeszcze jakaś ubikacya, której podczas naszego przeglądu tajemniczej kryjówki nie zauważyłem.
Unica przebiegła przez gałęzie drzewa ze zwinnością wiewiórki i oddaliła się, nie czekając na nas, a stary ozwał się, gdyśmy się znaleźli już na dole:
— Pójdziemy najpierw nad jezioro, a potem dopiero pokażę wam osadę.
Podążyliśmy więc na brzeg w to samo miejsce, gdzie już przedtem byłem z Peną, i idąc dalej nalewo, ponad samą wodą, gdyż aż do brzegu przypierał zwarty las, stanęliśmy niebawem na zakręcie. Tu oczom naszym przedstawił się niezwykły widok. Wśród dosyć obszernej zatoki spostrzegliśmy zarośniętą drzewami prześliczną sporą wysepkę, a poza nią cały szereg mniejszych wysepek. Droga, którąśmy szli, była bardzo wązka i tworzyła rodzaj grobli. Po lewej ręce grunt opadał znacznie w dół, a dalej ciągnęła się ściana zwartego lasu.
— To właśnie jest ów wał, o którym panu mówiłem — objaśniał stary, — a my obecnie stoimy na ukrytym kanale. Później zobaczy pan to dokładniej.
Uszedłszy parę kroków dalej, zobaczyliśmy obszerną bezdrzewną prawie równinę, na której wznosiły się liczne chaty rozmaitej wielkości. Była to osada indyjska. Około domów uwijali się tu i ówdzie mieszkańcy wsi i słychać było odgłos bębna.
— Pocóż to bębnią? — spytałem.
— Widocznie Unica chce oznajmić swym ludziom o grożącem im niebezpieczeństwie i wydać rozkazy. A może i dla pana obmyśli jaką paradę... Teraz przedostaniemy się na wyspę, którą pan musi obejrzeć.
U brzegu kołysały się na falach liczne łodzie, większe i mniejsze. Wsiedliśmy do jednej z nich i niebawem przybiliśmy do brzegu wysepki. Obszar jej był niewielki; można ją było obejść w przeciągu pół godziny naokoło. Brzegi miała obramowane wysokopiennemi drzewami, a poza niemi widniały starannie uprawione grządki i zagony. Po przeciwnej stronie od miejsca naszego wylądowania wśród rozłożystych drzew wznosił się nieduży budynek, pokryty trzciną, na którego szczycie widniał... krzyż, a nad drzwiami napis: „Soli Deo gloria“.
— To nasz kościół — rzekł stary.
— Macie może i księdza?
— Niestety, niestać nas na to. Ale ludzie moi gromadzą się tu co niedzielę, a ja im czytam i objaśniam ustępy z Pisma Świętego, i modlimy się też tutaj wspólnie. Cóż robić! Wszechmocny i to przyjmie nam za dobre, bo ocenia szczere chęci, które za czyn wystarczyć nieraz mogą.
Udaliśmy się stąd następnie na drugą wyspę.
— Chów bydła — mówił stary, pokazując nam pasące się tutaj stada swoje — jest w Gran Chaco bardzo utrudniony ze względu na plagę moskitów. Pomimo to, przezwyciężyliśmy jakoś trudności i mamy teraz wielki pożytek ze zwierząt, zwłaszcza, że mieszkamy w okolicach odległych od ruchu handlowego i stałych siedzib ludzkich.
Po zwiedzeniu tych dwóch wysepek wróciliśmy do wsi. Tu jakiś malec, spostrzegłszy nas, począł umykać na łeb na szyję i drzeć się na całe gardło.
— Co mu się stało? — zapytałem starego. — Przestraszył się nas?
— O, nie! To Unica wysłała go, by dał jej znać o naszym powrocie. Chodźmy!
Pierwsze domki we wsi stały w dwu rzędach, tworząc szeroką ulicę. Zbudowane były z drzewa lub z cegieł, a pokryte trzciną. Wokoło każdego z nich urządzony był ładny ogródek.
Na razie nie spotkaliśmy w osadzie nikogo, i dopiero, gdyśmy weszli na obszerny czworokątny plac pośrodku wsi, coś w rodzaju rynku, ujrzeliśmy kobiety i dzieci, zbite w gromadę. Wszystko bowiem, co żyło we wsi, zbiegło się przed chwilą tutaj, nie wyłączając nawet staruszków. Zauważyłem, że ludzie ci ustawieni byli w dwa zastępy: jeden, złożony z rosłych i tęgich mężczyzn w liczbie trzydziestu, a drugi z kobiet, o wiele liczniejszy. „Amazonki“ te uzbrojone były w łuki i rurki do strzał. Na froncie tego oddziału stała Unica, jak generał przed wojskiem. Za zbliżeniem się naszem rozległy się donośne jej słowa komendy, których nie zrozumiałem, i obydwie grupy z niesłychaną sprawnością „sprezentowały broń“, poczem na dany znak huknęły gromadnie głosy:
— Wiwat! Niech żyją nasi goście!
Zbliżyłem się do komenderującej z podziękowaniem za tak owacyjne przyjęcie, ona zaś w odpowiedzi odrzekła:
— Rada jestem, że wam to przyjemność sprawiło, ale pragnęłabym jeszcze, abyście zobaczyli naszą musztrę.
— Owszem, popatrzymy z przyjemnością — odrzekłem.
Nastąpiły ćwiczenia w obrotach i zmiany pozycyi w różnych kierunkach, bardzo sprawnie wykonane, co najwidoczniej napełniało dumą nietylko królowę, ale i starego nauczyciela. Chwaliłem, jak mogłem, budzącą istotnie podziw pracę nad organizacyą tego dzikiego plemienia, i to nietylko z prostej grzeczności, ale z przekonania.
Po mustrze pokazał nam stary ową fosę, ciągnącą się dookoła osady. Obejrzawszy spusty, zapomocą których fosę ową można było w jednej chwili nawodnić, wróciliśmy na plac zborny, gdzie zaprowadził nas Desiérto do bardzo miluchnego, jak na tutejsze stosunki, domku, będącego rezydencyą królowej i jej dworu. Przed tym domkiem znaleźliśmy zastawiony wielki stół, zbity z prostych, nieheblowanych desek, a na nim stosy mięsiwa i doskonale przyrządzonych jarzyn oraz owoców. Zaproszeni przez starego, zasiedliśmy na zydlach dokoła. Noży i widelców nie było, bo zresztą każdy z nas miał własny swój nóż za pasem, a widelce można było doskonale zastąpić palcami.
Podczas tej uczty miejscowa ludność obstąpiła nas i przypatrywała się ciekawie naszej „robocie“, czemu wcale nie przeszkadzała honorowa warta, ustawiona w około dla większej parady.
„Uprzyjemniała“ nam obiad... muzyka, złożona z bębnów i jakichś nieznanych mi instrumentów. Na szczęście, apetyt, który mi niezwykle dopisywał, uczynił mię głuchym na ten koncert, a zresztą od grona „artystów“ zasłaniała nas cisnąca się prawie do samego stołu „publiczność“.
Od czasu do czasu królowa przywoływała do siebie którego z małych swych ulubieńców, by mu wetknąć w miedzianą buzię kęs mięsa lub kawałek owocu. Poszedłem za jej przykładem, zyskując sobie wśród malców chmarę przyjaciół, gdyż wnet wdrapało mi się aż trzech ich na kolana, otwierając usta, jak pisklęta.
Jakkolwiek poddani Uniki wiedzieli już, że grozi im napad wrogiego plemienia, jednak nie słychać było jakichkolwiek lamentów lub narzekań; przeciwnie, panował wśród nich zupełny spokój. Naprawdę tylko Indyanie mogą się poszczycić podobną obojętnością w obliczu groźnego niebezpieczeństwa, wiszącego tuż tuż nad ich głowami.
Inaczej, niż oni, zachował się Dosiérto. Znać było, że nie pochodzi on z tej rasy i że ma... nerwy, których wrażliwość jest prawdziwem przekleństwem rasy białej. Zauważyłem, że stary niecierpliwił się, nie jadł prawie nic i wreszcie oświadczył, że czas, abyśmy zło żyli naradę wojenną. Wobec tego mieszkańcy osady usunęli się natychmiast, a stary rzekł do mnie:
— Widziałeś pan już wszystko, co może być przydatne dla zoryentowania się w obecnej niebezpiecznej dla nas chwili, i mam nadzieję, że pomysłowość pańska przyniesie nam sposób ratunku.
— Owszem — odrzekłem. — Nieprzyjaciele wpadną nam w ręce, jak w pułapkę, bez jednego wystrzału i bez rozlewu krwi.
— Ależ, panie! ja bardzo cenię pańskie słowa, ale... wybaczy pan... czy nie jesteś pan zbyt pewnym siebie?
— Zaręczam panu, że plan mój udać się nam musi, i tylko trzeba, abyś się pan na wykonanie go zgodził.
— Ja? — zapytał zagadnięty. — Ależ rozumie się, że jestem gotów na wszystko.
— Nawet i wtedy, gdyby to było trudne i niebezpieczne do wykonania zadanie?
— Ii!... w tym kraju nie brak przecie niebezpieczeństw na każdym kroku. Przypuszczam zresztą, że pan nie wyślesz mię nigdzie samego i będziesz ze mną, a w takim razie z góry zgadzam się na wszystko. Cóż więc będzie do roboty? Proszę objaśnić nam rzecz dokładnie.
— Otóż trzeba tylko, abyś się pan udał ze swoimi ludźmi na wyspę kościelną i zaczaił się tam na brzegu pod drzewami, a ja już tam dostawię wam nieprzyjaciół... na raty, to jest po kilku. Pena będzie mi pomagał, a wy tylko będziecie odbierali transporty... i nic więcej.
Stary popatrzył na mnie, jak na waryata, i wzruszywszy ramionami, rzekł:
— Jakto? Mbocovisowie daliby się tak łatwo zaciągnąć w pułapkę? I dlaczego pułapka ta ma być właśnie na wyspie, a nie tutaj?
— Z bardzo prostej przyczyny, a mianowicie, że tutaj przybędą oni odrazu całą bandą, podczas gdy na wyspę muszą się przeprawiać po kilku, to jest może się ich naraz dostać tam zaledwie tylu, ilu zmieści jedna łódka. A z garstką przecie łatwiej wam będzie dać sobie radę, niż z całym oddziałem.
— Kto jednak zmusi ich i jakim sposobem do przeprawienia się na wyspę, gdzie przecie nie mają żadnego interesu?
— Powiem im, że się pan tam ukrywasz. Ponieważ zaś głównym ich zamiarem jest wyszukać pana i zabrać jego skarby, więc...
— Jakto? pan chciałbyś się z nimi rozmówić?
— Rozumie się, jeżeli oczywiście chcemy schwytać „zięcia“, a nie mieć na sumieniu śmierci wielu ludzi. Bo gdybyśmy ich oczekiwali tutaj, we wsi, musiałoby przyjść do zbrojnego starcia, i krew polałaby się nietylko po jednej, ale i po drugiej stronie.
— Ja pana wcale nie rozumiem. Jak to pan masz z nimi rozmawiać?
— Proszę więc posłuchać. Powiem im, gdy tu nadejdą, że właśnie przed chwilą wrócił z pola bitwy posłaniec z oznajmieniem o strasznej klęsce waszego plemienia... że wszyscy wasi zginęli, a zwycięscy Chiriguanosowie ciągną teraz na zdobycie waszych siedzib, wobec czego skryliście się na wyspę. My obaj z Peną jesteśmy cascarillerosami. Zbłądziwszy do was, zostaliśmy schwytani i obrabowani ze wszystkiego. Groziła nam nawet śmierć, ale wskutek popłochu waszego rzeczy wzięły inny obrót. Puszczono nas mianowicie, ale nie oddano zabranych rzeczy, wobec czego pragniemy zemścić się za wyrządzoną nam krzywdę.
— A!... zaczynam pojmować... Pan chce opowiedzieć taką bajkę naszym nieprzyjaciołom?
— Tak jest. A wy oczywiście musicie zastosować się do tego, to znaczy: opuścić wieś i przenieść się na wyspę. Bo Mbocovisowie zechcą się chyba przekonać na własne oczy o prawdziwości mego opowiadania i udadzą się tam również. Jestem przytem pewny, że „zięć“ sam wybierze się tam na zwiady.
— Hm! dobre to może wszystko, ale kłopotliwe...
— To trudno! Jeżeli chcemy mieć dobry rezultat, to trzeba ponieść trochę pracy. Co do mnie osobiście, gotów jestem przebrać się w nędzny jaki łachman, aby tem łatwiej nam uwierzono, że zostaliśmy przez was skrzywdzeni.
— Do licha! teraz zaczynam naprawdę pojmować, o co chodzi — mruknął stary. — Plan znakomity, ale... dyabelnie niebezpieczny. Chcesz więc pan udać się do nich i niby to poprowadzić ich przeciw nam?
— Nieinaczej. Tu u brzegu trzeba zostawić jedną łódź, która nie może unieść więcej ponad sześć osób. Mbocovisowie będą zmuszeni przeprawiać się z dziesięć razy, a ja będę im służył za przewoźnika.
— Ba! a jeśli pierwsi schwytani jeńcy zaczną krzyczeć, i tamci na przeciwnym brzegu spostrzegą się, że to zdrada?
— Bardzo słuszna uwaga... Możeby więc zwabić ich w miejsce pewniejsze, naprzykład do kościółka...
— Jakto? do świątyni? czyż to nie grzech?
— Czy budynek kościelny jest poświęcony?
— Nie.
— O cóż więc idzie? W takich okolicznościach nie będzie to świętokradztwem. Zresztą w razie wojny trudno jest z tem się liczyć, i nawet w Europie, gdy zajdzie potrzeba, przeznaczają kościoły na czasowy użytek wojska, pomimo, że są to miejsca poświęcone...
— Istotnie zdarzało się to już nieraz. Ale cóż uczynimy dalej?
— Drobniejsze szczegóły tego planu omówimy później. Teraz idzie głównie o to, aby mieszkańcy jak najprędzej opuścili wieś i przenieśli się razem ze swojem mieniem na dalsze wysepki. Ponadto chciałbym jeszcze obejrzeć dobrze kościółek, a następnie wybiorę się z Peną na spotkanie Mbocovisow. Wszak pójdzie pan ze mną? — zwróciłem się z zapytaniem do towarzysza.
— Z panem choćby nawet do piekła...
— Cieszy mię to i pochlebia ogromnie. Przydasz się pan tam bardzo, gdyż znasz język Mbocovisów, którego ja wcale nie rozumiem. Jednakże zwracam pańską uwagę, że niewolno panu zdradzać się z tą znajomością ich języka, bo nużby znajdował się wśród nich ktoś, co widział pana w czasie bytności pańskiej u nich! Z „zięciem“, który niezawodnie odegra rolę tłómacza, będziemy mówili po hiszpańsku.
— Tak; trzeba, abyście byli bardzo ostrożni i przezorni — wtrącił stary. — Ja ze swej strony uczynię wszystko, co mogę, aby się naszym udało wychwytać tych, którzy przybędą na wyspę. Musimy tam zaraz popłynąć, aby na miejscu omówić szczegóły planu.
To rzekłszy, wydał stary polecenie, aby mieszkańcy osady zabrali całe swoje mienie i przeprawili się na wyspy, poczem udaliśmy się na najbliższą z nich w celu obmyślenia na miejscu planu obrony.
Kościółek, o ile można go było tak nazwać, miał w swem wnętrzu dwa rzędy prostych ław, spoczywających na palikach wbitych w ziemię. Przed ławami stał podwyższony nieco stół, a za nim jeden stołek. To było całe wewnętrzne urządzenie domu Bożego, w którym Indyanie krzepili nauką Chrystusową proste swoje dusze i modlili się zarazem.
Drzwi świątyni nie miały zamków. W bocznych jej ścianach były otwory bez szyb z drewnianemi okiennicami.
Rozejrzawszy się w tem wszystkiem, przyszedłem do wniosku, że trudno b yło wymarzyć lepsze nad to miejsce dla wykonania mego planu. Zauważył prawdopodobnie stary moje zadowolenie z tego powodu, gdyż zapytał:
— No, i cóż? Widzę, że pan jest dobrej myśli?
— Tak. I postaram się, aby Mbocovisowie dostali się tutaj, jak do potrzasku.
— W jakiż więc sposób zamierza pan to uczynić?
— Postaram się przedewszystkiem pojedyncze grupki, które tu wylądują, skierować do kościółka, i niezawodnie podążą tam one, gdy im wytłómaczę, że muszą się w kościółku ukryć przed wami, zanim nie wylądują tam wszyscy. Tymczasem dziesięciu najtęższych waszych wojowników ukryje się za ławkami w kościółku, ażeby rzucić się na przybyszów z nienacka i, obezwładniwszy ich, zakneblować usta, by krzykiem nie zdradzili przed następującą partyą swego położenia. W ten sposób stopniowo wpadną w nasze ręce wszyscy bez jednego wystrzału. Prawdopodobnie ja z Peną będziemy obecni podczas przyjęcia pierwszej partyi tych chciwych na cudze mienie głupców, a wówczas ludzie wasi, przeznaczeni do ich schwytania, niech tylko uważają na moje skinienia. Proszę wybrać do tej czynności takich, którzy umieją trochę po hiszpańsku.
— Mam tylko dwóch, znających język hiszpański. Ale dlaczego pan przeznacza do tej roboty tylko dziesięciu, skoro jest do rozporządzenia trzydziestu?
— Bo popierwsze dziesięciu wystarczy najzupełniej, a powtóre nie zmieściliby się wszyscy w ciasnym kościółku. Zresztą przypuszczam, że „zięć“, zanim coś przedsięweźmie, zechce przekonać się, ilu was jest. Dlatego to trzeba będzie rozpalić ognisko, przy którem zasiądzie reszta wojowników waszych, aby ich zdaleka mógł „zięć“ policzyć, przyczem muszą się tak zachowywać, jakby nie zwracali uwagi na to, co się dzieje koło kościółka. Musimy zaraz wybrać miejsce, w którem pan z dwudziestoma swymi ludźmi rozłoży ogień. Chodźmy.
Opuściwszy mury kościółka, udaliśmy się ku środkowi wyspy, i tam w pewnem oddaleniu wyszukałem dogodne miejsce dla rozłożenia obozu.
Desiérto dał mi się jakoś dotychczas powodować i nie oponował przeciw moim zarządzeniom, ale z ponurego jego spojrzenia wywnioskowałem, że nie jest z nich zadowolony. Spostrzegł to również Pena i zwrócił się do niego ze słowami:
— Pan wymyśliłby może lepszy sposób pokonania Mbocovisów?
— No, nie. Ale plan pańskiego towarzysza wydaje mi się zanadto zawiłym i... niebezpiecznym dla tych, co się ukryją w kościółku.
— Ba! trzeba wybrać na wykonawców planu takich ludzi, którzy mogą odpowiedzieć zadaniu z dobrym skutkiem. Przecie napad Mbocovisów skierowany jest przeciw wam jedynie, i wy powinniście dołożyć wszelkich starań, by odeprzeć go bez szkody dla siebie. Nas obu mogłoby to wcale nie obchodzić, a jednak zaofiarowaliśmy wam swą pomoc, i to w roli najbardziej niebezpiecznej.
— Słusznie, i skoro o tem pomyślę, aż mię mrowie przechodzi...
— No, no! damy my sobie radę — wtrąciłem. — Myśl pan raczej o sobie, a przedewszystkiem postaraj się, aby moje zarządzenia były ściśle wykonane. Jestem pewny, że „zięć“ już w tej chwili znajduje się w drodze do Laguna de Carapa, jako wywiadowca. Nie mamy więc zbyt dużo czasu do namysłu, i trzeba, abyś pan natychmiast wybrał ludzi do wykonania mego planu. Niech się zaraz udadzą do kościółka, a my tym czasem przebierzemy się w łachmany, by Mbocovisowie mieli naoczny dowód, jak srogo obeszliście się z nami.
— Możeby dobrze było, abym wziął na siebie brudną koszulę Indyanina? — zapytał mię Pena.
— Nie zaszkodziłoby. Im nędzniej będziemy ubrani, tem łatwiej uwierzą w nasze opowiadanie. Oczywiście wybierzemy się bez broni. W razie czego pożyczymy sobie od którego z Indyan noża do obrony. A zresztą może wystarczą nam nasze pięści...
W tej chwili właśnie mieszkańcy wsi wnosili do łodzi i na tratwę swoje mienie, w które nie byli zbyt zasobni, jak zwykle Indyanie. Wróciwszy z wyspy do wsi, zażądałem od starego, aby polecił otworzyć spusty kanału.
— A to poco? Przecie mówiłeś pan, że to wzbudziłoby podejrzenie napastników...
— Tak się z początku rzeczy przedstawiały. Wobec tego jednak, że Mbocovisowie mają się dowiedzieć za pośrednictwem naszem, iż przeciw wam ciągną Chiriguanosowie, będzie zupełnie usprawiedliwione, żeście przeciw tym ostatnim zabezpieczyli opuszczone mieszkania.
Przyznał mi słuszność stary, i wnet na jego rozkaz pootwierano szluzy, przyczem woda wtargnęła z szumem do okalającej osadę fosy, oblewając ją dokoła szeroką wstęgą.
Omówiwszy następnie najdrobniejsze szczegóły mego planu, daliśmy każdemu z Indyan wyczerpujące wskazówki, jak mają się zachować podczas napadu, i udaliśmy się do skalnej siedziby Desiérta, aby się odpowiednio przebrać.
Stary posiadał w komorze znaczny zapas ubrań, z których wybrałem połataną koszulę i takież spodnie. Broń schowaliśmy w kryjówce Desierta, bo tu była najlepiej zabezpieczona.
Przed samym prawie zachodem wyszliśmy jeszcze na chwilę do ogrodu i ze wzgórza rozejrzeliśmy się po okolicy, przyczem stary wskazywał nam drogę, którą mieliśmy iść naprzeciw Mbocovisom.
— Szkoda, że przepadła mi lornetka — ozwałem się, na co stary oświadczył, że posiada własną, i po chwili przyniósł mi ją, przyczem okazała się lepszą od mojej.
Począłem badać okolicę, lecz, oprócz ptaków, nie zauważyłem żadnej żywej istoty.
— Kogo właściwie chcesz pan zobaczyć? — pytał Desiérto.
— Oczywiście „zięcia“!
— Przecie nie poważyłby się chyba w biały dzień puszczać na wywiady.
— A jednak kto wie, czy nie jest właśnie w tej chwili gdzieś w pobliżu.
— Szkoda oczu, sennor — rzekł stary.
Że zaś Pena był ciekawy i chciał spróbować lornetki, oddałem mu ją.
Przystąpił do otworu w parkanie, a rozejrzawszy się po okolicy, rzekł:
— A jednak... patrzcie! Tam jest jakiś człowiek!...
I wskazał ręką ku brzegowi jeziora.
— Pozwól pan! Zobaczę.
Zwróciłem szkła na wskazany przez Penę punkt i istotnie dostrzegłem człowieka, leżącego wpośród sitowia nad jeziorem.
— A no, to zapewne Yerno — rzekłem. — Zejdźmy coprędzej na dół, bo należałoby tę okoliczność wykorzystać. — I dodałem do starego: — Pan uda się z nami również.
— Ja? Czyś pan zwaryował? — żachnął się Desiérto.
— Proszę się nie obawiać. Trzeba, abyś pan poszedł z nami. Po drodze wytłómaczę panu powód. Weź pan jednak z komory ze dwa powrozy albo rzemienie, aby nas obu powiązać. Lornetkę także proszę zabrać ze sobą.
Zeszliśmy szybko na dół, a po drodze opowiedziałem im w krótkości, co zamyślam uczynić, poczem uspokoili się.
Gdyśmy się znaleźli na brzegu jeziora, tu dwóch Indyan skrępowało Penę, jak barana, mnie zaś związali nogi, poczem wsadzono nas obydwóch do łódki i powiosłowano ku temu miejscu nad jeziorem, gdzieśmy widzieli przed chwilą Yerna. Nie mógł on nas ze swej kryjówki dostrzec, bo przedzielała go od nas wyspa. Dopiero, gdyśmy ją opłynęli, musiał nas zauważyć.
Leżałem w łódce i patrzyłem przez lornetkę, by zaobserwować, jak się Yerno wobec zbliżania się naszej łodzi zachowa.
Jakoż, spostrzegłszy nas, wyraźnie kierujących się w jego stronę, cofnął się szybko w głąb zarośli nadwodnych, po niejakim jednak czasie zobaczyłem go znowu. Przez chwilę stał pod drzewem i patrzył ku nam, a następnie wdrapał się na nie i znikł wśród gałęzi.
Wiedziałem już, co to znaczy. Oddawszy lornetkę Desiértowi, zaleciłem mu, by mi związał ręce.
— Powiadasz pan — rzekł, — że Yerno skrył się w gałęziach? A to głupiec! Nie pomyślał widać, że tem łatwiej możemy go zobaczyć i ująć.
— My jednak nie uczynimy tego i udamy umyślnie, żeśmy go nie spostrzegli. Niech podsłucha naszą rozmowę.
— Dziwi mię jego pewność siebie.
— Najwidoczniej czuje się zupełnie bezpiecznym. Nie przypuszcza zresztą, abyśmy go na taką odległość dostrzegli, bo i nie wie, że mamy lornetkę.
Dobiliśmy do brzegu w odległości około dwudziestu kroków od drzewa, na którem się ukrył tajemniczy człowiek i z którego mógł doskonale słyszeć naszą rozmowę. Nie oglądaliśmy się umyślnie ku drzewu, ani też nie rozpatrywaliśmy się po ziemi, gdzie były wyraźne jego ślady, aby go tem nie zaniepokoić, wobec czego komedya nasza byłaby bezowocną.
Jeden z czerwonoskórych przywiązał łódź naszą do pnia, poczem wyniesiono nas na brzeg, a stary, rozwiązując mi ręce, rzekł głośno:
— No! umykajcie stąd coprędzej, aby po was śladu nawet nie zostało. Bo powiadam wam, jeśli raz jeszcze stopa wasza zbrudzi ziemię naszego stepu i złapiemy was, to nieszczęsna będzie wasza godzina! Precz, gałgany!
Przy tych słowach, uderzywszy mię wiosłem, oddalił się do łodzi i razem ze swoimi czerwonoskórymi powiosłował z powrotem. Ja zaś zacisnąłem pięści i pogroziłem za nim, a następnie zabrałem się do oswobodzenia z więzów przyjaciela. W parę minut byliśmy wolni i rozcieraliśmy sobie członki, jakby nam istotnie od więzów zesztywniały, przyczem rzekłem pocichu do Peny:
— Zbliżmy się teraz do drzewa, na którem drab siedzi, jednak w ten sposób, jakbyśmy nie dostrzegli jego śladów.
Głośno zaś dodałem:
— No, nareszcie dyabli go ponieśli! A byłem pewny, że nas wrzuci do wody aligatorom na pożarcie. Mielibyśmy miłą kąpiel, bo bestyi tych pełno jest w lagunach!
— Naprawdę dziwię się, że łotr tego nie uczynił. Musi to być głupiec nielada.
— Albo i nie głupiec. Ja przypuszczam, że chciałby spotkać się jeszcze z nami i dlatego nas oszczędził.
— Niechby mi raz jeszcze nawinął się przed oczy, a odpłaciłbym mu się za wszystko kulą w łeb.
— No, niech ci się nie zdaje, że tylko ty masz prawo do zemsty. Ja, mój drogi, nie spocznę prędzej, aż jego i wszystkich będących z nim ludożerców nie wystrzelam co do nogi. Zabrali nam łotry broń, ubranie, pieniądze i oto puścili gołych, jak tureckich świętych, w puszczę. I co teraz czynić? Ani czem upolować zwierzyny, ani w ogóle nic do zjedzenia... Niechże ich piekło pochłonie!
— O, tak. Niech dyabli wezmą zwłaszcza tego łotra... Musimy jednak coprędzej umykać stąd, bo nużby mu się żal zrobiło, że nas puścił i zachciałoby mu się ścigać nas nanowo...
— Ale dokąd nam iść?
— Dokądkolwiek, gdzie są ludzie, którzy mogliby dopomódz nam w nieszczęściu. Nad Rio Salado jest dosyć osad.
Zamyśliłem się na chwilę, a Pena zapytał:
— Cóżeś się tak zasępił? Może masz jaki sposób wyjścia?
— Mam, przyjacielu — odrzekłem, pozorując radość. — Nie pójdziemy nad Rio Salado, bo to zadaleko i poginęlibyśmy w drodze z głodu. Natomiast sądzę, że byłoby lepiej udać się choćby naprzykład do Chiriguanosów.
— Znakomita myśl! Że też mnie nie przyszło to do głowy... Toż to jedyny dla nas ratunek!
— A widzisz, że umiem się z biedy wykręcić! Odnajdziemy Chiriguanosów, przyłączymy się do nich i napadniemy na tych łotrów. W ten sposób tylko możemy odebrać nasze mienie i przy sposobności zarobić coś nawet jeszcze.
— Doskonale! — zawołał Pena tryumfująco. — Gdyby był stary wiedział, żeśmy podsłuchali jego rozmowę z królową, nie byłby nas wypuścił z życiem. Wiemy teraz przynajmniej, gdzie szukać jego pieniędzy, które zabierzemy sobie, a Chiriguanosom oddamy byle co. Ten pies, patrząc, jak będziemy rozbijali jego skrzynie, będzie zgrzytał zębami i rzucał się bezsilnie. Wówczas zwiążemy go i rzucimy do wody aligatorom na pożarcie.
— Tak, ale czy Chiriguanosowie zechcą nas przyjąć do swego grona?
— Ręczę, że przyjmą nas z największą chęcią. Ja ich znam. Nie traćmy jednak czasu i puśćmy się bezzwłocznie w drogę, żeby się z nimi nie rozminąć. Przypuszczam, że stary nie wyśle za nami nikogo i nie będzie nas śledził. Ma przecie teraz głowę zajętą czem innem. Więc dalej w drogę!
Poszliśmy wzdłuż brzegu, nie troszcząc się wcale o człowieka, który, jak bazyliszek, siedział na drzewie.
— Jak się panu zdaje? — zapytał mię Pena pocichu, — pójdzie za nami, czy nie? Bo ja nie przypuszczam.
— Ja zaś, przeciwnie, jestem pewny, że podąża już za nami.
— Cóż mu powiemy, gdyby istotnie nadbiegł. Czy powiemy mu swoje nazwiska?
— O, nie! Z początku będziemy udawali wielce ostrożnych. Trzeba bowiem mieć na uwadze, że może wśród Mbocovisów znaleźć się jaki człowiek, który sobie pana przypomni, co tem bardziej może nastąpić, gdy usłyszy pańskie nazwisko. Ale... słuchaj pan! ktoś biegnie za nami... Nie oglądaj się pan! Przyśpieszmy kroku; niech mu się zdaje, że chcemy go uniknąć. To on najniezawodniej...
Nie myliłem się. Po chwili zawołał ktoś za nami:
— Atto ahi![10]
Udaliśmy, że nie słyszymy, i biegliśmy dalej, on zaś krzyczał teraz, co miał sił:
— Paror, sennores! zatrzymajcie się! Mam z wami coś do pomówienia, a nie mogę was dognać... Pędzicie, jak wiatr!
— Coś pan za jeden? — zapytałem, udając zdziwienie. — Czego pan chcesz od nas?
— Powiem wam zaraz, tylko zaczekajcie. Chcę się dowiedzieć, kto panowie jesteście.
— Cóż pana to obchodzi?
— I bardzo nawet obchodzi — odparł, patrząc nam badawczo w oczy, a zauważywszy, że zachowujemy się względem niego nieufnie, dodał:
— Przedewszystkiem nie obawiajcie się, bo nie jestem waszym wrogiem; przeciwnie, radbym wam dopomódz.
— Oho! każdy opryszek mówi tak samo. Ale ja nie mam ochoty do zawierania znajomości z byle kim. Należysz pan zapewnie do tych łotrów, którzy nas obrabowali.
— Ależ stanowczo nie. Ja nietylko że do nich nie należę, ale jestem ich wrogiem...
— Iii!... co nas to może obchodzić?... Chodź, przyjacielu — dodałem, zwracając się do Peny.
I mieliśmy ruszyć dalej, gdy Yerno zatrzymał mię za ramię, mówiąc:
— Panowie! dajcież nareszcie wytłómaczyć sobie, że nie jestem dla was niebezpieczny. Bo cóżbym mógł wam zrobić, jeden na was dwóch? Zaręczam, że jestem wam najzupełniej życzliwy.
— Bardzo to dobrze z pańskiej strony, ale nie myślimy korzystać z pomocy ludzi nam nieznanych.
— Czyżbym istotnie wyglądał na opryszka, że mi tak niedowierzacie?
— No, nie. Gdyby nawet zresztą i tak było, to my nie należymy do ludzi bojaźliwych. Pytasz pan nas o nazwiska, a nie mówisz, kim jesteś sam.
— Ależ owszem, powiem wam. Nazywam się... ja się nazywam Diego Arbolo.
Powiedział to w ten sposób, że odrazu było widocznem, iż na poczekaniu wymyślił sobie nazwisko. Wyraz „arbolo“ znaczy w naszym języku drzewo, więc drab niezbyt nawet swój dowcip wysilił, by nas okłamać i ukryć właściwe swoje nazwisko.
— Aha! Arbolo? No, dobrze. A czem się pan trudni?
— Jestem cascarillero.
— Hm! teraz rozumiem. Jesteś pan towarzyszem starego pustelnika?...
— Ależ wcale nie towarzyszem, lecz wrogiem jego i konkurentem! Z pewnością nikt mu tak źle nie życzy, jak ja.
— Tak? No, to mogę panu oświadczyć, że i my obaj nie mamy powodu życzyć mu dobrze.
— Wobec tego jesteśmy przyjaciółmi.
— Oho! zbyt śmiało narzucasz się pan nam z przyjaźnią. Co do nas, nie mamy ochoty zadawać się z kimkolwiek w tej przeklętej puszczy. Spróbowaliśmy tego już raz i dosyć. Dwa razy oszukać się nie damy i radzimy panu, abyś szedł sobie swoją drogą, a nam dał spokój! Przy tych słowach chwyciłem towarzysza za rękaw, by go pociągnąć za sobą, gdy Yerno, zniecierpliwiony snadź naszym uporem, zawołał:
— Dajcież sobie powiedzieć przynajmniej, że mam chęć dopomódz wam w zamiarach. Jestem wrogiem starego Desiérta i jego bandy, tak samo, jak i wy, i jeżeli chcecie pomścić się na nim, to udać się wam może jedynie z moją pomocą.
— A skąd pan wiesz, że chcemy się mścić na nim?
— O, wiem wszystko.
— No, proszę. Jak pan umiesz ładnie odgadywać myśli ludzkie...
— Podsłuchałem was, gdyście rozmawiali ze sobą po oddaleniu się starego. Siedziałem wówczas na poblizkiem drzewie.
— Do licha! A coś pan tam robił?
— Chciałem się dowiedzieć, co słychać w Laguna de Carapa, bo mam zamiar napaść na tę czerwoną zgraję.
— Napaść? — powtórzyłem zdziwiony. — Pan?... sam jeden?
— O, mam ja dość ludzi do rozporządzenia!
— Jakto? — zapytałem, oglądając się trwożnie. — Któż tu jest więcej?
— Proszę się nie obawiać — odparł z tajemniczym uśmiechem. — Ci, o których mówię, nie są tak blizko. Lecz gdyby nawet i byli tutaj, to nic wam z ich strony nie grozi; przeciwnie, przyjęliby was z otwartemi ramionami.
— Któż to są ci ludzie?
— Nie odpowiedziałbym panu na to, gdyby nie okoliczność, że znaną mi jest treść waszej narady.
Wiem dobrze, że macie słuszny powód do zemsty nad starym Desiértem, i dlatego mówię z wami otwarcie, że jestem obecnie dowódcą Mbocovisów, którzy znajdują się niezbyt stąd daleko.
— Mbocovisowie? Toż to śmiertelni wrogowie Tobasów.
— Tak, i sądzę, że zbytecznem byłoby dla was udawać się do Chiriguanosów o pomoc przeciw swym krzywdzicielom.
— Chcesz pan zapewnie powiedzieć, że pańscy Indyanie byliby skłonni pomódz nam? A ilu ich jest?
— Pięćdziesiąt ośm głów.
— I pan sądzisz, że to wystarczy, aby zwyciężyć całe plemię Tobasów? no, i że my w to uwierzymy, co pan nam opowiadasz?
— Właściwie masz pan słuszność, powątpiewając w powodzenie napadu na Desiérta z tak szczupłą garstką ludzi. Ale, dzięki temu, że Tobasów niema w domu, moglibyśmy opanować wieś bardzo łatwo.
— Że Tobasowie poszli przeciw Chiriguanosom, to prawda. Ale musisz pan liczyć się z tym faktem, że mogą lada chwila wrócić, i wtedy co?
— Gdyby zaszła taka okoliczność, możemy przeczekać gdzieś w ukryciu, zanim nie przybędzie nam pomoc.
— A więc, prócz tych pięćdziesięciu ośmiu, macie jeszcze więcej ludzi?
— O, jest ich dosyć i znajdują się nie dalej, jak o trzy dni drogi za nami. Słyszałem jednak od was, że Tobasowie zostali pobici przez Chiriguanosów i że poszli teraz w odwet przeciw swym zwycięzcom?
— Tak jest istotnie. I zapewne są już niedaleko... może pojawią się tu jutro.
— Ach, tak? Musimy więc śpieszyć się. Chodźcie! omówimy szczegóły po drodze.
Nie odrzekłszy nic na to, spojrzałem na Penę pytająco, ten zaś mówił:
— Przypuszczam, że pan nie masz zamiaru nas oszukać. Chcieliśmy wprawdzie przyłączyć się do Chiriguanosów i z nimi razem napaść na siedziby Tobasów. Ale, ponieważ Mbocovisowie są bliżej, bylibyśmy skłonni usłuchać pańskiej rady, pod warunkiem jednak, że pan da nam pewne objaśnienie.
— Proszę!
— W jaki sposób pan, będąc białym, mógł zostać dowódcą Indyan?
— Nic to nadzwyczajnego. Pracowałem wśród nich całe lata, jako carscarillero, i zawarłem z nimi ściślejszą przyjaźń, a zwłaszcza z ich głowaczem, zwanym Venenoso. Z jakiego powodu jestem przeciwnikiem Desiérta, to nie należy do rzeczy. Mamy ze sobą dawne porachunki, i to wam do wiadomości wystarczy. A że Mbocovisowie zgodzili się na mój plan, więc napad przyjdzie do skutku. No, i cóż? czy jeszcze mi nie dowierzacie?
— Owszem, wierzę — odrzekł Pena. — A ty? — dodał, zwracając się do mnie.
— Hm! Wobec tego, że się wszystko tak dobrze składa, możemy spróbować.
— Doskonale! — rzekł uradowany Yerno. — Chodźcie więc natychmiast ze mną, bo szkoda czasu, a po drodze ułożymy plan całego tego przedsięwzięcia. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie nam jak najlepiej.
— Hm!... — mruknął Pena z zadowoleniem. — Może to i dobrze.
— Ależ mało powiedzieć „dobrze“; jest wyśmienicie! Spotkawszy mię tutaj, wygraliście wielki los, i spodziewam się, że za moją radę będziecie mi wdzięczni.
— Rozumie się, że nie zaniedbamy tego obowiązku.
Przez dłuższy czas następnie szliśmy w milczeniu ze względu na uciążliwą, męczącą drogę, jaką przebywaliśmy, i dopiero, gdyśmy wyszli na wolny step, zagadnął nas Yerno:
— A teraz, skoro wiecie, jak się nazywam i kto jestem, możecie nawzajem wymienić mi swoje nazwiska.
— Nazywam się Escoba — rzekł Pena.
— A ja Tocaro — dodałem.
— Jesteśmy obaj yerbaterami.
— W jaki sposób dostaliście się w ręce Desiérta? Czy znaliście go przedtem?
— Nie — odparł Pena. — Przyszliśmy tu z gór, gdzieśmy dokonali odkrycia, które uczyni nas bogaczami.
— Co? — przerwał mu szybko Yerno. — Przecie nie odkryliście terenów z yerbą? chyba coś ważniejszego?
— Rozumie się. Trafiliśmy w górach na żyłę złota.
— Do dyabła! wcale niezłe odkrycie!
— Zabraliśmy stamtąd trochę kruszcu, a resztę przykryliśmy starannie, aby potem wrócić i eksploatować dalej, bo przecie odrazu nie można było wziąć wszystkiego ze sobą... Po drodze zbłądziliśmy do Tobasów, no i...
— To było bardzo głupio z waszej strony.
— Przyznaję, ale niestety, poniewczasie. Zdawało się nam, że Desiérto nie sięgnie po nasze mienie; wedle opowiadań, zasłyszanych po drodze, miał to być bardzo uczciwy człowiek.
— A to dopiero łatwowierni z was ludzie! No, ale proszę mówić dalej, słucham...
— Tobasowie zabrali nas do swojej osady, i stary przyjął nas dosyć gościnnie. Gdy się jednak dowiedział, że mamy przy sobie złoto, kazał nas zrewidować i obrabował doszczętnie. Nawet dość przyzwoite jeszcze ubrania ściągnięto z nas i wtrącono do ciemnicy, gdzie chciał nas stary zmusić głodem do wskazania miejsca owych odkrytych przez nas pokładów złota.
— I wskazaliście mu panowie to miejsce?
— E, nie byliśmy znowu tak naiwni. Oczywiście, nie wiemy nawet, jak długo siedzieliśmy w więzieniu, bo nie można było odróżnić dnia od nocy. Czasem zachodziła do nas jakaś stara baba. Od niej to dowiedzieliśmy się, że Tobasowie zostali zwyciężeni w wojnie z Chiriguanosami i że jednemu z Tobasów udało się umknąć z wiadomością o zbliżaniu się nieprzyjaciela. Na wieść o tem stary kazał przenieść się mieszkańcom osady na wyspę i zabrać tam całe swoje mienie.
— Widziałem to — wtrącił Yerno. — Ale co spowodowało, że was ze swych pazurów wypuścił?
— To zagadka trudna do rozwiązania. Domyślam się podstępu z jego strony. Wobec tego, żeśmy mu nie chcieli wskazać miejsca owego pokładu złota, być może, iż wypuścił nas umyślnie poto, by następnie wysłać za nami szpiegów i odkryć naszą tajemnicę.
Yerno mimowolnie obejrzał się i rzekł:
— Ech, nie sądzę, aby wobec zbliżającego się niebezpieczeństwa chciał się zajmować tą sprawą tak gorliwie. Czy powiedzieliście mu, skąd przybywacie i dokąd zamierzaliście się udać?
— Owszem, powiedzieliśmy.
— Być może więc, że istotnie ma zamiar wysłać za wami szpiegów. Ale będzie już po niewczasie, bo ja mu końca dojadę jeszcze dzisiejszej nocy.
— O, nie możemy się na to zgodzić, sennor Arbolo!
— Dlaczego? Przypuszczam, że nie macie zamiaru bronić Desiérta przede mną...
— Bronić go nie zamierzamy, ale żądamy tylko, abyście go nie zamordowali. Nam obydwóm wyrządził on krzywdę, za którą poprzysięgliśmy mu zemstę. Jeżeli więc istotnie wejdziemy z wami w układy, to jedynie pod tym warunkiem, że stary wyłącznie do nas będzie należał.
— Owszem, zgodzę się na ten warunek bardzo chętnie, jeżeli nie będziecie żądali niczego więcej.
— Jakto „niczego więcej“?
— A tak, że skóra starego powinna wam wystarczyć, łup zaś w całości będzie należał do mnie, no, i do moich Indyan.
— Widać zaraz, że pan masz niezły gust.
— A jakże chcieliście? Przecie ja i bez was byłbym dziś w nocy napadł na wieś i zabrał wszystko, wy zaś bez naszej pomocy nie moglibyście wywrzeć na starym zemsty.
— Ba, ale pan nie wiesz, gdzie Desiérto skrył pieniądze, a my wiemy.
— Czyżby naprawdę posiadał pieniądze? — zapytał Yerno, a oczy błysnęły mu chciwością, jak u głodnego wilka.
— O, nawet nie byle jaką sumę. Ale pan jej nie znajdziesz.
— Panowie pokażecie mi, gdzie jej szukać. Bo i co wam po pieniądzach, skoro jesteście posiadaczami kopalni złota.
— Hm... — mruknął Pena, zwracając się do mnie. — Cóż ty na to?
— Rób, jak chcesz; zgadzam się zgóry z tem, co postanowisz.
— Jakto? mam wskazać temu panu miejsce, gdzie są ukryte pieniądze starego?
— Sądzę, że sennor Arbolo ma racyę. Nam niebardzo zależy na pieniądzach, bo ich będziemy mieli niebawem po uszy, i gdy dostaniemy starego w swoje ręce, powinno to nam zupełnie wystarczyć.
— Od biedy i ja zgodzę się na to, pod warunkiem jednak, że otrzymamy wszystko, co nam Desiérto zrabował.
— Ależ ma się rozumieć! — zapewniał Yerno, siląc się na spokój.
Widocznie w duszy jego nurtowały daleko sięgające plany.
— A zatem zgoda — rzekł Pena.
— Zgoda, i możesz pan teraz powiedzieć, gdzie się znajdują pieniądze.
— Pieniądze Desiérta są na wyspie. Jeżeli pan mianowicie...
— Przestań! — przerwałem mu nagle.
— Nie wolno ci teraz już dawać co do tego wskazówki.
Sennor Arbolo dowie się o tem dopiero wówczas, gdy stary Desiérto będzie w naszych rękach.
Yerno rzucił na mnie złośliwe spojrzenie, ale udałem, że tego nie widzę. Natychmiast jednak, zapanowawszy nad sobą, rzekł:
— Sennor Tocaro, widzę, iż nie ze wszystkiem pan mi jeszcze dowierzasz. Czemu zabraniasz mówić towarzyszowi?
— Bo nie jestem przyzwyczajony kłaść pieniędzy na stół, dopóki nie mam towaru w garści.
— Jak widzę, jesteś pan bardzo przezorny.
— I nic dziwnego. Przecie nie znam pana jeszcze; nie mam żadnego dowodu, czy to, co mi pan mówisz, jest prawdą; wreszcie nie mam pojęcia, jak nas przyjmą Mbocovisowie. Wobec tego wszystkiego musimy we własnym interesie milczeć o tych pieniądzach tak długo, aż przekonamy się, że nie zamierzacie nas okpić.
— No, zresztą niema się o co sprzeczać. Jestem pewny, że pieniądze będą moje jeszcze dzisiejszej nocy. Muszę jednak wyprzedzić Chiriguanosów i napaść na wieś, zanim oni pojawią się tutaj.
— Jak to pan myślisz uczynić?
— Pomówimy o tem później, i mam nadzieję, że, gdy zwołam radę wojenną, nie odmówicie mi panowie cennych swych wskazówek. Znacie panowie rozkład wsi?
— Doskonale.
— Wobec tego jestem z góry pewny powodzenia.
— A gdyby nadeszli Chiriguanosowie i odebrali nam łupy?
— Nie boję się ich. Na razie jest nas wprawdzie mało, ale wnet nadciągnie tu paruset wybornych wojowników, i niechby wówczas Chiriguanosowie spróbowali się z nami...
— Kto jest u was naczelnym wodzem?
— Drobne oddziały prowadzone są przez kacyków, ale najwyższe dowództwo spoczywa w rękach jednego z najzdolniejszych ludzi w całem Gran Chaco.
— Cóż to za jeden? — zapytałem, domyślając się już z góry, kto nim jest.
— Geronimo Sabuco! — odrzekł i spojrzał na mnie z miną tryumfującą, w przypuszczeniu, że mię to wprawi w zachwyt.
Ja jednak, naprzekór jego nadziejom, zapytałem zupełnie obojętnie:
— Sabuco? Cóż to znaczy? Tak się nazywa wielu ludzi.
— Ale jeden-jedyny tylko człowiek tego nazwiska słynie na całą południową Amerykę. Może się panu obił o uszy wyraz „sendador“?
— Ach, tak! przypominam teraz sobie. Ma to być podobno znakomity przewodnik. Więc to on prowadzi wasze zastępy? Czemu jednak nie wybrał się z wami naprzód?
— Bo nie miał na razie czasu. Trafił mu się jakiś niewielki interes w okolicy Nuestro Sennor Jesu-Christo de la floresta virgen. Zna pan tamte strony?
— Byłem tam jeden raz.
— Otóż Mbocovisowie wybrali się na spotkanie jego, i skoro on tylko upora się ze swem zadaniem, przybędzie tutaj niezwłocznie.
— Cóż to za sprawa?
— Na razie nie powiem panu... może później. Wspomniałem tylko o sendadorze, ażeby pana przekonać, że plan nasz jest wykonalny. Bo gdy Geronimo Sabuco przyłoży ręki do czego, wówczas musi się sprawa udać. Ale omówiliśmy już co najważniejsze i teraz musimy się śpieszyć, bo noc się zbliża.
Zaczęło się szybko zmierzchać, i „zięć“ przyśpieszył kroku, my zaś w milczeniu podążaliśmy za nim. Wreszcie Yerno zatrzymał się i wskazał ręką miejsce, w którem znajdowali się czerwonoskórzy.
— Czemu nie palą ogni? — zapytałem.
— Z przezorności. Nie wiadomo przecie, czy w pobliżu niema przypadkiem przeciwników. Teraz jednak, skoro się przekonałem, że niema niebezpieczeństwa, rozniecą ogień. Zatrzymajcie się tutaj na chwilę.
— Jakto? chcesz pan zostawić tu nas samych?
— Muszę, bo się boję, aby Indyanie, spostrzegłszy nas trzech, zbliżających się do ich obozowiska, nie zarzucili nas zatrutemi strzałami w przypuszczeniu, że to nieprzyjaciel. Opowiem im wszystko, co się dowiedziałem, i wrócę po was niebawem.
— Szkoda, że nas nie zabrał do obozu — mruknął Pena po odejściu „zięcia“; — wiedzielibyśmy przynajmniej, co będą mówili ze sobą. Być może nawet, że postanowią coś na naszą zgubę, i my nawet pojęcia o tem mieć nie będziemy.
Oczywiście, że nic dobrego od nich spodziewać się nie możemy, ale też nic złego nam nie uczynią, aczkolwiek wskutek pańskiej nieuwagi już byłoby po nas...
— Co też pan mówi?
— No, przecie chciałeś pan opisać miejsce, gdzie znajdują się pieniądze starego Desiérta...
— Ależ ja nie wspomniałem o mieszkaniu w skale.
— Tak, ale tu idzie o co innego. Przecie „zięć“ zabrał nas z sobą jedynie dlatego, że wiemy, gdzie są pieniądze Desiérta. Gdyby dowiedział się o tem od nas, wówczas bylibyśmy mu zupełnie niepotrzebni i, jako takich, zgładziłby niezawodnie z tego świata, aby nie mieć z nami kłopotu.
— Rzeczywiście, masz pan słuszność! Nie wygadam się już z niczem na przyszłość. Najlepiej zresztą będzie, jeśli wszelkie porozumiewanie się weźmie pan na siebie.
— Dobrze, i proszę pamiętać, że w rozmowie między sobą jesteśmy w dalszym ciągu na „ty“, gdyż daje to dowód ścisłej pomiędzy nami przyjaźni.
— Zastosuję się do tego chętnie. Cóż pan teraz myśli o sendadorze? Czy przybędzie on tu naprawdę?
— Przybędzie.
— A ja niebardzo w to wierzę. Jest to przecie niemożliwe, aby w tak krótkim czasie odbył drogę do Palmar i należał do wyprawy przeciw Tobasom.
— Istotnie. Kto wie zresztą, jakie zamiary roją się w jego głowie.
— Co jednak mógł mieć do roboty z Ariponesami, skoro wezwał w to samo miejsce Mbocovisów?
— Być może, iż z Ariponesami spotkał się przypadkowo, a będąc z nimi w dobrych stosunkach, wyzyskał sposobność do swoich celów. Że zaś nie należą oni do jego ścisłych sprzymierzeńców, dowodzi tego chociażby okoliczność pogodzenia się ich z osadnikami.
— Sądzi pan, że spotkanie jego z tym Indyaninem, od którego otrzymał nóż, było przypadkowe?
— Takie jest moje mniemanie. Mbocovisowie wysłali tego człowieka w celu zbadania okolicy i dowiedzenia się, czy przybył tu sendador. Spotkali się więc przypadkowo, poczem Indyanin wrócił do swego oddziału, a sendador, przybiwszy do pnia wiadomą kartkę, wskazał nam w niej drogę przez step, nie planując wcale napadu na nas. Nieszczęście chciało, że Gomarra zachowaniem się swojem popsuł nam plany całkowicie.
Długo jeszcze rozmawialiśmy ze sobą, roztrząsając wszelkie szczegóły naszych przygód, aż wreszcie spostrzegliśmy zbliżającego się ku nam „zięcia“, który już zdaleka dawał znak milczenia i skinął na nas, abyśmy szli za nim.
Plan mój dążył do jednego celu, a mianowicie do schwytania sendadora; dlatego postanowiłem nie cofnąć się przed niczem i dążyłem dotychczas śmiało do celu przez wszystkie niebezpieczeństwa. Takiego jednak niepokoju, jaki szarpał mymi nerwami w tej chwili, dawno już nie zaznawałem. Zbliżyliśmy się do miejsca, gdzie obozowali Mbocovisowie. Rozmieścili się oni w niedużej kotlince i w tej chwili otaczali rozniecone przed chwilą ognisko. Jedni leżeli, drudzy siedzieli, a żaden się nie ruszył za naszem nadejściem, tylko wytrzeszczali szeroko dzikie swe ślepia. W spojrzeniach tych atoli nie było ani życzliwości dla nas, ani też nienawiści, i właśnie obojętność czerwonoskórych nic nam dobrego nie wróżyła.
Pena uważnie rozejrzał się wokół, czy przypadkiem nie napotka znajomej twarzy. Widocznie jednak nikt go tu nie znał, bo gdyby się znajomy znalazł, byłby się z tem zdradził mimowolnie.
— Oto są moi Mbocovisowie! — rzekł Yerno. — Może chcecie rozmówić się z nimi?
— Nie znam niestety ich języka — łgał Pena.
— Ani ja — dodałem. — I jeżeli mamy z nimi się porozumieć, to prosiłbym pana o pośrednictwo.
— Owszem, z miłą chęcią. Proszę siadać. Może jesteście głodni?
— Dziękujemy na razie za posiłek, a tylko możebyś pan dał nam jaką broń, bo nie mamy przy sobie nic.
— Poco wam broń, skoro znajdujecie się pod ochroną przyjaciół?
— A gdyby przyszło do walki z Tobasami?
— Mogę was uwolnić od tego. Do walki wystarczy naszych ludzi; zresztą napadniemy na Tobasów tak niespodzianie, że nie będą mieli czasu do obrony.
— A wrazie, gdyby chcieli się poddać dobrowolnie, czy zawrze pan z nimi pokój?
— Stanowczo nie! Wymordujemy wszystkich co do jednego, a wówczas i broń waszą zabierzecie sobie.
Odmowa udzielenia nam broni świadczyła dowodnie, że człowiek ten nie miał względem nas uczciwych zamiarów. Nie przykładałem jednak do tego wagi, będąc pewnym, że tylko wówczas mógłby godzić na nasze życie, gdybyśmy wyjawili miejsce, gdzie schowane są pieniądze Desiérta. Tą jedynie okolicznością trzymaliśmy draba w szachu, uzależniając go od siebie.
Usiadłszy blizko ognia, znaleźliśmy się w samym środku koła czerwonoskórych. Widocznie Yerno umyślnie zaprosił nas na to miejsce, zabezpieczając się w ten sposób na wszelki wypadek.
— Daruje pan — ozwał się, — że nie odbędziemy rady wojennej, bo panowie, nie znając narzecza tych Indyan, nicbyście z niej nie zrozumieli. Będę tylko prosił pana o informacye co do stanowiska, zajętego przez Tobasów. Czy pan je zna?
— Bardzo nawet dokładnie. Stary był o tyle nieoględny, że, gdy nas wyciągnięto z lochu i ułożono na ziemi, wydawał wobec nas swym ludziom rozmaite rozkazy.
— Mnie się zdaje, że to jeszcze wcale nie dowodzi jego nieoględności. Oto wprost nie obawiał się was, bo poznał, że jesteście potulnymi barankami, niezdolnymi do niczego, a tembardziej do jakichś kroków nieprzyjacielskich. Wynika to zresztą i stąd, że daliście się mu tak łatwo obrabować.
— No, proszę o nas tak źle nie myśleć. W czasie napadu na nas próbowaliśmy obrony. Niestety, strzelby nasze nie były nabite, a prochu i kapsli nie mieliśmy na wierzchu; Indyanie osaczyli nas, związali, no i...
— Ach, tak? — wybuchnął śmiechem. — To z was takie zuchy? Mnie się zdaje, że choćbyście nawet mieli broń, to nicby wam z niej nie przyszło. Ale mniejsza o to. Powiedzcie mi, czy wieś obwarowana?
Słowa te wypowiedział w tonie rozkazującym i surowym, co świadczyło, że wcale się z nami nie liczy, uważając nas, jak swoich jeńców.
— Wieś jest zupełnie wyludniona.
— I nic w niej nie pozostało do zabrania?
— Chyba gołe ściany chat, bo całe swe mienie Tobasowie wywieźli na wyspę.
— I zwierzęta?
— Tak.
— To źle! W jaki sposób można się dostać na ową wyspę, o której pan mówiłeś?
— Nie będzie to trudne. U brzegu znajduje się łódź.
— Czyżby ją zostawili umyślnie w tym celu, aby nieprzyjaciel miał czem przeprawić się na wyspę.
— Przypuszczam, że stary wysłał na zwiady ludzi, i to ich właśnie łódź stoi przy brzegu. Nie mogliby się przecie bez niej dostać napowrót na wyspę.
— Ach, tak? rozumiem. A wiesz pan, w jaki sposób Indyanie rozmieścili się na wyspie?
—O ile mogłem wywnioskować, to na pierwszej wyspie, największej, znajdują się wojownicy a na dalszych kobiety i dzieci razem z mieniem i dobytkiem.
— Dobrze. Tych to wojowników zgnieciemy odrazu na trociny. Niestety — dodał po chwili — nie możemy wszyscy przeprawić się razem, a grupami byłoby niebezpiecznie.
— Bynajmniej. Przecie Chiriguanosowie mieszkają na zachodzie i stamtąd też nadciągną, wobec czego Tobasowie obsadzili zachodni brzeg wyspy, a o stronę przeciwną wcale się nie troszczą.
— Co pan mówi? W takim razie moglibyśmy przeprawić się częściowo, a każda partya znalazłaby schronienie pod drzewami, skąd miałaby na widoku całą wyspę!
— A mnie się zdaje, że byłoby o wiele lepiej, gdyby się zgromadzili w kościółku, bo na brzegu większą liczbę ludzi spostrzeżonoby pierwej czy później i napad przestałby być niespodzianką.
— Doskonale! myśl wcale niezła, byle tylko można było dostać się do wnętrza kościółka.
— Owszem, można się tam dostać, bo budynek wcale nie ma zamknięcia.
— Ha! trzeba więc będzie z tego skorzystać. A teraz, wiedząc już wszystko, co mi było potrzeba, rozmówię się ze swoimi ludźmi.
Rzekłszy to, zwrócił się do czerwonoskorych i począł się z nimi naradzać. Słuchali go uważnie, rzucając ku nam od czasu do czasu pełne nieufności spojrzenia. Powiedział im pomiędzy innemi o nas, że jesteśmy skończone osły i głupcy, co ich bardzo ubawiło. Następnie rozmawiał czas jakiś z naczelnikiem.
Nic ze słów jego nie rozumiałem, a tylko jeden wyraz zastanowił mię mocno, mianowicie „horno“, którego nie mogłem sobie ze słownika hiszpańskiego przypomnieć. Miałże to być wyraz niemiecki, oznaczający w hiszpańskiem „cuerno“?
Widocznie wyraz ten miał jakieś ważniejsze znaczenie, skoro Pena, usłyszawszy go, spojrzał na mnie ukradkiem, ale znacząco, i pogrążył się znowu w apatyę, jakby go wcale nie obchodziło szwargotanie dwóch tych ludzi.
Niebawem skończyli naradę, i Yerno zwrócił się do nas:
— Ponieważ zachodzi obawa, ażeby nas Chiriguanosowie nie wyprzedzili, musimy wyruszyć w drogę natychmiast, a wy pójdziecie z nami.
Na dany znak zerwała się cała zgraja z miejsca i, zagasiwszy ognisko, ruszyła w pochód. Nas obu wzięto w środek, pomimo, że uważano nas za głupkowatych prostaków, niezdolnych nawet do ucieczki.
Idąc obok Peny, mogłem od czasu do czasu zamienić z nim kilka słów po angielsku, i to, rozumie się, prawie szeptem.
— Postanowili zamordować nas obydwóch — szepnął mi Pena do ucha.
— Kiedy?
— Skoro tylko odkryją miejsce, gdzie znajdują się pieniądze Desiérta.
— A co zrobią z żyłą złota, którąśmy odkryli?
— Wymuszą na nas zapomocą plag wyznanie tajemnicy.
— Co znaczy wyraz „horno“?
— Tak nazywa się człowiek, będący u Mbocovisów w niewoli. Mieli zamiar wymusić zań okup u Desiérta, ale zaniechali już tego, bo mają przecie nadzieję obrabować starego doszczętnie.
— Co tam za narada? — wmieszał się Yerno. — O czem to tak pocichu rozmawiacie?
— Bo niebezpiecznie byłoby rozmawiać głośno. Mógłby nas jaki szpieg podsłuchać.
— To nie mówcie wcale.
Nie chcąc wzbudzać w nim podejrzenia, rozdzieliliśmy się umyślnie tak, aby widział, że rozmowa między nami jest niemożliwa.
Położenie nasze zaczęło się z każdą chwilą pogarszać, i naprawdę miałem chwilę niejakiej trwogi, ale się wnet uspokoiłem.
Niebawem znaleźliśmy się w lesie carapowym, a Yerno, niezupełnie widać ufając moim wskazówkom, wysłał kilku Indyan na zwiady. Ludzie ci jednak wrócili wkrótce, nic podejrzanego nie zauważywszy, i tylko zameldowali, że wieś obwiedziona jest wodą, co zresztą wydało się „zięciowi“ zupełnie usprawiedliwionem.
Powoli, z wielką ostrożnością, banda przekradła się aż na miejsce, gdzie była przymocowana łódź, a „zięć“, obejrzawszy ją, szepnął z niezadowoleniem:
— Haniebnie mała! Nie pomieści więcej nad sześciu ludzi. Poszukajcie, czy niema gdzie w pobliżu drugiej.
Nawet ja i Pena zmuszeni byliśmy szukać, rozumie się — bez skutku. Że nas puszczono na owe poszukiwania, świadczyło to o pewnem ku nam zaufaniu.
Yerno naradzał się jeszcze chwilę z naczelnikiem, poczem rzekł do nas:
— Umiecie wiosłować?
— Owszem — odrzekłem.
— Ale czy tylko dobrze i zręcznie potraficie kierować łodzią?
— Będziemy umieli popędzać łódkę tak po mistrzowsku, że nikt nas nie usłyszy — rzekłem, radując się w duszy, że taki obrót sprawy w planie swym przewidziałem.
— No, to dobrze — rzekł. — Popłyniemy najpierw sami na wywiady, aby się przekonać, czy nic nie stanie na przeszkodzie w przeprawieniu naszych ludzi. Ale... co to? — zapytał po chwili, — rozłożyli ogień na wyspie?
— Być może — odrzekłem, zapuszczając wzrok w głąb wyspy. — Ale niebardzo stąd widać, bo krzaki zasłaniają.
— Ależ to skończony głupiec z tego Desiérta! Samochcąc zdradza miejsce, gdzie się znajduje. Bierzcie-no się obaj do wioseł, a ja i naczelnik popłyniemy z wami. Tylko pamiętajcie, że trzeba wiosłować bez najmniejszego szmeru.
Wskoczyłem do łodzi, a za mną Pena, poczem weszli do niej obaj dowódcy i pokładli się na dnie, snadź z obawy przed strzałami. Nas niechby uśmiercono! nic to ich nie obchodziło. Rozumie się, że dopłynęliśmy na miejsce zupełnie szczęśliwie, niby nie zauważeni przez nikogo z Tobasów, a wysiadłszy pod drzewami z łodzi, podążyliśmy chyłkiem we czworo do kościółka. Tobasowie oczywiście ukryci byli pod ławkami, i Yerno wcale ich nie zauważył.
— Na szczęście, nikogo tu nie zastajemy — szepnął do mnie. — Wy obaj zostaniecie tutaj i ja oczywiście z wami, a naczelnik wróci na tamten brzeg i będzie przeprawiał ludzi.
I wyprawiwszy naczelnika z tem poleceniem, rzekł:
— Zdaje się, że tam, przy ogniu, są także i kobiety. Ciekawy jestem, ilu ich jest tam wogóle?
— Możebyś pan chciał podkraść się do ogniska? — zapytałem.
— Owszem, trzebaby tam podpełznąć jak najbliżej.
— A możebym ja pana zaniósł na miejsce?
— Zwaryowałeś pan? Zanieść mnie? Czy to możliwe?
— Owszem. Zobacz pan, jak to się robi... o! proszę, w ten sposób!...
I chwyciwszy draba obydwiema rękoma za gardło, pociągnąłem go do wnętrza kościółka. Wierzgał trochę nogami i bronił się, ale wnet powalił się na ziemię, bez zmysłów.
— Jest tu kto? — spytał półgłosem Pena. — Pokażcie się! To my!
— Jesteśmy — odrzekł ktoś z pod ławki łamaną hiszpańszczyzną.
— Prędzej tam! wyłazić! związać draba i zakneblować mu usta!
Tobasowie poskoczyli w okamgnieniu i sprawnie związali jeńca, poczem wziąłem go na barki i zaniosłem do ogniska.
— Macie tu na początek „zięcia“! — rzekłem. — Przynoszę go wam, bo tu będzie mu najbezpieczniej, podczas, gdy w kościółku mógłby w jakikolwiek sposób, naprzykład chrząknięciem, ostrzedz swych towarzyszów.
— Uważaj pan, żeby pana nie spostrzeżono — rzekł Desiérto. — Schyl się pan dobrze... Jakże tam idzie? Byliśmy w wielkiej o was obawie...
— Idzie wybornie. Możeby lepiej było, gdybyśmy każdych pięciu schwytanych przyprowadzali tutaj odrazu, bo to pewniejsze. Proszę przygotować do tej czynności swoich ludzi.
Zapowiedziawszy to, wróciłem chyłkiem do kościółka, bo lada chwila powinien był pojawić się tam pierwszy transport głupich Mbocovisów. Jakoż istotnie niedługo czekaliśmy. Na zapytanie w narzeczu Mbocovisów Pena coś odpowiedział, i zapewne wzięli go w mrokach świątyni za Yernę, bo weszli śmiało do środka i tu zostali natychmiast powiązani i odstawieni do obozujących Tobasów.
Tak samo postąpiliśmy z następującemi partyami, i w przeciągu godziny wszyscy co do jednego Mbocovisowie byli już w naszem ręku.
Gdy oznajmiłem staremu, że robota ukończona, omal nie rozczulił się z radości.
— Chwała Bogu, że tak szczęśliwie udało się panu to niebezpieczne przedsięwzięcie! — mówił. — Obawiałem się o was nie na żarty. Ale jakżeście się urządzili od samego początku?
Pena opowiedział mu pokrótce cały przebieg wyprawy, a ja dodałem:
— Niech pan jednak nie myśli, że niebezpieczeństwo już minęło, bo właśnie grozi wam jeszcze większe! Sam sendador na czele kilkuset rabusiów indyjskich dąży tutaj. Tak mówił Yerno, którego podsłuchaliśmy.
— Ano, skoro zesłał nam Pan Bóg tak dzielnych ludzi, jak wy obaj, to nie obawiam się zbytnio i tej bandy i mam nadzieję, że się z nią jakoś uporamy. Ale... przedewszystkiem muszę wybłagać u was przebaczenie za to, że nie dowierzałem wam zpoczątku i nawet obraziłem tak bezwzględnie...
— Niema o czem mówić — przerwałem mu. — Mamy w tej chwili ważniejsze sprawy do załatwienia, a przedewszystkiem należałoby wysłać kilku ludzi na zwiady, aby dobrze rozejrzeli się w okolicy, czy nie zbliża się sendador. Ponadto trzeba umieścić jeńców naszych w bezpiecznem miejscu.
— Poco? Przecie jesteśmy tu naokoło otoczeni wodą?
— Brak nam jednak ludzi do czuwania nad tymi drabami, a trzeba pamiętać, że wypadnie nam wyruszyć przeciw sendadorowi. Nie wiadomo też, w którem miejscu walka z nim się rozstrzygnie. A nużby sendador chociaż na chwilę zwyciężył! Czyż nie starałby się w takim wypadku przedewszystkiem o uwolnienie jeńców?
— Bardzo słuszna uwaga. Pomieścimy jeńców w mojej skale; są tam kryjówki, których panu jeszcze nie pokazywałem.
— W jaki jednak sposób przetransportować ich tam, skoro jedyna droga prowadzi po konarach drzewa?
— Postaramy się dokonać tego w prostszy sposób.
Urządziłem tam bowiem coś w rodzaju żórawia do dźwigania większych ciężarów, tak, jak to naprzykład windują towary na pokład okrętu. Zobaczy pan to urządzenie. Czy jednak nie należałoby przesłuchać jeńców?
— Teraz jeszcze możemy się z tem wstrzymać; będzie na to czas, gdy ich umieścimy w miejscu bezpiecznem. Aby zaś nie wiedzieli, dokąd ich prowadzimy, trzeba pozawiązywać im oczy, a natomiast odjąć kneble, bo teraz mogą już krzyczeć, ile im się podoba; nic to nam nie zaszkodzi, a im nie pomoże.
Desiérto wydał odpowiednie rozkazy i wnet poczęto ściągać łodzie z innych wysepek, a nawet nie brakło i obszernej tratwy, na której pomieszczono jeńców.
Podczas tej ogólnej przeprawy zgiełk nie do opisania roznosiło echo, bo jeńcy klęli i lżyli zwycięzców ostatnimi wyrazami ze swego barbarzyńskiego słownika, Tobasowie zaś wznosili okrzyki tryumfu i radości. Przypatrywałem się temu zdaleka wraz z Peną, który się uśmiechał z zadowoleniem, a wkońcu zapytał:
— Pójdziemy tam, do jeńców?
— Teraz jeszcze niema potrzeby. Muszę się rozmówić z „zięciem“ później, i to w doniosłej dla nas sprawie.
— Jestem ciekaw...
— Idzie o człowieka, który znajduje się u nich w niewoli.
— Ma to być Horno?
— Rozumie się. Coś pan więcej o nim słyszał?
— Naczelnik wspomniał tylko tyle, że po obrabowaniu Desiérta można będzie zamordować Hornę, gdyż wówczas sprawa okupu będzie zupełnie bezprzedmiotowa.
— Mnie się zdaje, że Desiérto byłby skłonny do wypłacenia okupu... Domyślam się, że Horno jest owym młodym człowiekiem, którego tak stary, jak i Unica, posądzali byli o kradzież i zdradę.
— Hm! Domysł bardzo prawdopodobny. Ale z czego pan to wnioskuje?
— Rzecz całkiem prosta. Młody człowiek został napadnięty w czasie podróży przez Gran Chaco, obrabowany i wzięty do niewoli, gdyż czerwonoskórzy spodziewali się zań znacznego okupu od Desierta. A wiadomo przecie, że zapuszczają się oni nawet w bardzo dalekie okolice umyślnie w tym celu, aby porywać zamożniejszych ludzi i następnie wymuszać za nich wysokie sumy okupu. Bardzo być może, że Horno, znalazłszy się w ich szponach, poinformował ich o stanie majątkowym starego i o tem, że byłby on skłonny zapłacić zań okup... Kto wie, czy i sendador wskutek tej właśnie informacyi nie przedsięwziął wyprawy na Tobasów, by zrabować im wszystko, co mają.
— Wszystko to jest bardzo prawdopodobne i należałoby o tem pomówić ze starym.
— Sprawa jeszcze nie jest dojrzała, bo nużby przypuszczenia moje okazały się mylnemi. Byłoby to nader przykrem dla niego rozczarowaniem. Wolę najpierw wybadać „zięcia“.
— Myśli pan, że powie on prawdę?
— Zmuszę go do tego chociażby zapomocą kija...
— Co? Pan, taki przeciwnik kary cielesnej, poważyłbyś się odstąpić od zasady?...
— W tym wypadku, niestety, będę zmuszony do zrobienia wyjątku. Nie będę się przecie znęcał nad bezbronnym z zemsty lub złości, a tylko użyję tego surowego środka dla jego dobra i dla dobra tych, co niewinnie cierpią przez niego i mogliby cierpieć jeszcze w przyszłości. Przypomina pan sobie, co mi odpowiedział, gdy zapytałem go, czy daruje życie zwyciężonym, gdyby go prosili o łaskę.
— No, tak; odgrażał się, że wymorduje wszystkich.
— Nie zaszkodzi więc, gdy wygarbujemy mu trochę skórę, jeżeli się będzie wzbraniał udzielić nam potrzebnych wskazówek.
— Pan sam wziąłbyś się do tego?
— Ja? Czyż brak wśród Tobasów tęgich zuchów? No, ale chodźmy stąd, bo gotowi nas tu samych zostawić.
Istotnie niewiele brakowało, żeby nas tu pozostawiono, bo wszystkie łodzie były już zajęte, a o nas wśród wrzawy i zgiełku zapomniano. Z innych wysepek przypłynęło tu wszystko, co żyło, i przy blasku wielkiej ilości pochodni oglądano z niezwykłem zaciekawieniem jeńców. Nie brakowało nawet dzieci, które najwięcej czyniły hałasu.
Wśród tej ogólnej wrzawy wprowadzono na tratwę jeńców, powiązanych po kilku razem, z przewiązanemi oczyma, i popłynąwszy za nią długim korowodem na łodziach, znaleźliśmy się niebawem na lądzie. Tu królowa, ustawiwszy już w szeregu dzielne swe „amazonki“, ruszyła na ich czele w stronę tajemniczego „Sezamu“, mając przy boku dobosza, który zawzięcie uderzał pałeczkami w swój ulubiony instrument. Przytem Indyanie krzyczeli tak straszliwie, że naprawdę obawiałem się o całość swoich uszu.
Gdy cały ten tryumfalny pochód zatrzymał się u stóp skały, na rozkaz Desiérta spuszczono w dół grubą linę i zapomocą niej poczęto windować jeńców w górę, jak snopy zboża na wierzch olbrzymiej sterty.
Ja i Pena trzymaliśmy się od tej operacyi zdaleka, a gdy już była na ukończeniu, weszliśmy po drzewie do wnętrza skały.
Wszystkie izby znaleźliśmy oświetlone łojowemi świeczkami. Odnalazłszy przedewszystkiem ubikacyę, w której złożone były nasze manatki, zabraliśmy je i podążyliśmy w kierunku wielkiego magazynu. Tu Desierto kazał z pod jednej ze ścian usunąć toboły, i ukazało się naszym oczom ukryte dotychczas wejście na dół do obszernego lochu. Tutaj na rozkaz starego wtłaczano wszystkich jeńców, kładąc ich pomiędzy beczki, stojące tu w długich rzędach.
— Sądzi pan, iż będą tu bezpieczni?
— W zupełności. Sam sendador nawet stąd ich nie wydobędzie, i raczej my go tu wpakujemy. Wysłałem właśnie dwóch ludzi w okolice; może się coś o nim wywiedzą. A tymczasem proszę pana bardzo, byś zechciał obmyślić dalszy plan, bo jestem przekonany, że nikt lepiej tego nie potrafi.
— Dziękuję za pochlebne o mnie mniemanie i postaram się uczynić wszystko, co tylko będzie możliwe dla usprawiedliwienia tak zaszczytnej opinii. Wtej chwili jednak tak jestem znużony, że muszę się bodaj trochę przespać.
— Mam też nadzieję, że opowie nam pan o całym przebiegu waszej wyprawy...
— Opowiem jutro. Teraz trzeba odpocząć, bo kto wie, jakie trudy przyniesie nam dzień następny.
— Idźcie więc spać... Ale zapytam jeszcze o jedno: co będzie mianowicie, jeżeli sendador pojawi się tu przede dniem?
— Może pan być o to spokojny, że nie przybędzie tu w nocy. Musi on przecie iść śladami Mbocovisów, i w tym też kierunku trzeba będzie wysłać o świcie kilku ludzi na zwiady.
— A czy nie dobrze byłoby przesłuchać natychmiast jeńców?
— Nie, panie. Teraz szkoda na to czasu, i zresztą musimy przedewszystkiem wypocząć.
— No, dobrze. Wskażę wam izbę, gdzie możecie się spokojnie przespać.
— Dziękuję pięknie. Wolę jednak spać na świeżem powietrzu, w ogródku.
— Ależ ja się na to nie zgodzę! Jesteście obaj moimi dobroczyńcami i gośćmi, i nie pozwolę, abyście spali w trawie, jak zające... Nie spożyliście też nic na wieczerzę.
— Niech się pan o nas nie troszczy. Proszę tylko nie zapomnieć o wysłaniu wywiadowców, bo to rzecz najważniejsza, i... dobranoc.
Stary był dla nas tak uprzejmy, że odmowa nasza korzystania z jego gościnności sprawiła mu pewną przykrość. Od chwili bliższego poznania nas zmienił się znacznie, wstąpiła weń otucha i zbudziło się w nim życie, przedtem bowiem czynił wrażenie upiora.
Wyszedłem z Peną do ogrodu i pokładliśmy się w trawie. Wrzawa jednak, będąca wyrazem radości wśród mieszkańców osady, hałasujących wesoło przy akompaniamencie bębna, długo nie pozw oliła nam zasnąć. Że jednak do wszystkiego można się ostatecznie przyzwyczaić, więc też i uszy nasze oswoiły się wkrótce z tymi wrzaskami.
Zaledwie upragniony sen skleił nam powieki, dając błogie uczucie odpoczynku, gdy usłyszałem w pobliżu głos kobiecy:
— Gdzieżeście, sennores?
— Do licha! spać nie dadzą! — mruknął Pena niezadowolony.
— Może panowie weźmiecie bodaj koce? — wołała Unica, zbliżając się ku nam.
W nadziei, że nas nie znajdzie, nie odzywaliśmy się na razie. Trafiła jednak na nasze legowisko, więc rzekłem:
— Dziękujemy, sennorito. Ciepło nam tutaj, i zbytecznie trudziła się pani...
— Ależ, panowie... doprawdy jest mi bardzo przykro, że nie pomyślano o was. A przecie jesteście u nas bohaterami dnia...
— O, nie zasłużyliśmy na tak pochlebną opinię, sennorito — odparłem, a następnie, korzystając ze sposobności widzenia jej, zapytałem: Jeżeli pani życzy nam dobrze, to proszę powiedzieć, jak się nazywał ów młody człowiek, który przepadł bez wieści...
— Poco to panom ta wiadomość? — rzekła, wahając się.
— Dowie się pani jutro rano. Muszę jednak dziś jeszcze wiedzieć nazwisko tego niewdzięcznika.
— Nazywa się Adolfo Horno! — rzekła po chwili i skierowała się ku schodom.
— Niech się pani zatrzyma chwilkę — rzekłem.
— Poco? Nic więcej nie dowiecie się panowie ode mnie.
— Niczego też więcej nie żądam — odparłem, a tylko chciałbym pani coś powiedzieć.
— Słucham — odrzekła.
— Co pan mówi? — poskoczyła ku mnie z radością. — Skąd pan wie o tem? Błagam, niech pan powie... wszystko, wszystko...
— Nie, pani. Jestem śpiący. Niech pani wystarczyło, że Horno jest już niedaleko i zobaczycie się wkrótce... Dobranoc!
— Pan... pan naprawdę niegrzeczny... i to względem kobiety... — skarżyła się, a głos jej drżał płaczliwie.
— Ależ ja wiem sam o tem, że wobec dam nie jestem zbyt wytworny; ale to się już nie odmieni. Proszę powiedzieć wujowi, że zupełnie bezpodstawnie potępił tego człowieka, no, i niech przypadkiem nie przychodzi tu z pytaniami, bo chcemy się przespać. Dobranoc!
— Dobranoc — szepnęła i odeszła, a Pena rozespany mruknął:
— Czyż jest pan tak bardzo pewny odzyskania zaginionego?
— Najzupełniej.
— Ano, nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko... Co to ja chciałem powiedzieć?... Radbym... no, radbym....
Nie wiedział już jednak, co mówi i co radby uczynić, a i ja również straciłem powoli świadomość, i obadwaj zapadliśmy w ramiona Morfeusza.
Zbudziłem się jeszcze przed wschodem słońca, pokrzepiony snem na świeżem powietrzu, a wstawszy, począłem strzepywać z siebie rosę. Pena posłyszał snadź, że już nie śpię, i zerwał się również na nogi, a nie przetarłszy nawet oczu, rzekł z brawurą:
— Zajmiemy się „zięciem“? A... a... przepraszam... Dzień dobry... Zapomniałem.
— Dzień dobry! Widzę, odzyskałeś pan rzeźkość... Wartoby się jeszcze wykąpać. Chodźmy!
— Którędy? Zbudzimy zupełnie niepotrzebnie starego...
— Bynajmniej. Spuścimy się tędy po linie.
Żóraw, zapomocą którego wciągano wczoraj jeńców, nie był jeszcze uprzątnięty. Przyrząd ten, jakkolwiek zupełnie prosty, budził w nas podziw dla sprytu i przedsiębiorczości starego dziwaka, który wniósł między dzikich pierwsze pochodnie cywilizacyi z doskonałym skutkiem.
— Kąpać się? — rzekł zakłopotany Pena, gdyśmy się spuścili na dół. — A nużby tak pożarły nas aligatory na śniadanie....
— Ja też nie myślę włazić w wodę. Wystarczy, gdy się obmyję dobrze u brzegu. Że zaś aligatory nie mają skrzydeł, więc nas nie dosięgną tutaj.
Po orzeźwiającej kąpieli przeszliśmy się trochę w kierunku pogrążonej w głębokim śnie osady. Tylko z jednej chaty wychylił ktoś głowę przez drzwi, zupełnie tak, jak nasz chłop, gdy się o świcie zerwie z posłania i wygląda na świat ciekawie: będzie lało, czy nie będzie?
Był to jeden z wojowników, którzy uczestniczyli nocą w obławie na Mbocovisów w kościółku.
Przywołałem go do siebie i zaleciłem, by, dobrawszy sobie towarzysza, udał się z nami do rezydencyi Desiérta.
W mig postarał się o to i za chwilę znaleźliśmy się we czworo u liny, zwisającej z wierzchołka skały.
Spojrzawszy na Penę ze znaczącym uśmiechem, począłem się pierwszy wspinać po linie w górę, a za mną mój towarzysz.
Gdyśmy, dostawszy się na belkę, obejrzeli się za siebie, oczom naszym przedstawił się widok wielce pocieszny. Oto obaj Indyanie, wspiąwszy się do połowy liny, nie mogli posunąć się dalej ani odrobinę. Że zaś wstyd im było wobec nas wracać na dół, a zbyt długie zawieszenie w powietrzu musiało wywołać odrętwienie członków, więc po chwili runęli obaj, aż ziemia pod nimi jęknęła.
Siedzieliśmy dobrą chwilę w ogrodzie, zanim nadeszli obadwaj, ale zwykłą drogą — przez drzewo algarobowe. Towarzyszył im jeden ze służących Desiérta, od którego dowiedziałem się, że stary udał się na spoczynek dopiero nad ranem po wysłaniu wywiadowców i że jeszcze się nie obudził.
Na mój rozkaz trzej Indyanie wynieśli „zięcia“ do ogródka. Był bardzo przygnębiony i widocznie w ciągu nocy nie zmrużył nawet oka, co zresztą było usprawiedliwione.
Zobaczywszy nas, i to ubranych zupełnie inaczej, niż wczoraj, przeląkł się zrazu, czy też zdziwił, ale wnet twarz jego przybrała poprzedni apatyczny wyraz.
— Buenos dios[11], sennor — rzekłem do niego. — Jakże się spało?
— Niech cię dyabli porwą, podstępny łotrze! — odpowiedział, obrzucając mię nienawistnem spojrzeniem.
— Dziękuję za szczere życzenie, ale zanim to nastąpi, prosiłbym pana, byś zechciał wyrażać się wobec mnie bardziej uprzejmie. Przypuszczam, że zmieniłeś już pan swoje zdanie o mnie i nie uważasz mię za głupca. Jak się pan nazywasz?
— Powiedziałem to wam wczoraj.
— Raczej zełgałeś pan wczoraj, a dziś musisz powiedzieć prawdę.
— Nie jestem kłamcą, jak wy obadwaj!
Pena odpiął od pasa szpicrutę i pogroził:
— Słuchaj-no, nicponiu! Niech ci się nie zdaje, że masz do czynienia z dzikimi Indyanami. Nazywam się Pena! zapamiętaj to sobie.
Oświadczenie to zaniepokoiło go nieco. Mimo to, usłyszeliśmy zuchwalszą jeszcze odpowiedź:
— Kpię sobie z ciebie i z twego nazwiska!
— No, no! — wtrąciłem. — Chciałeś pan napaść Tobasów, obrabować ich, powystrzelać wszystkich i nas obydwóch uśmiercić...
— Któż to panu powiedział? — przerwał mi żywo.
— Pan sam powiedziałeś; słyszeliśmy to obaj. Bo niech się panu nie zdaje, że z białych tylko pan jeden znasz narzecze Mbocovisów. Zresztą myśmy już poprzednio podsłuchali pańską rozmowę z naczelnikiem ich Venenosem, no i ostrzegliśmy Desiérta.
W odpowiedzi na to „zięć“ gwizdnął lekceważąco.
— Wie również od nas Desiérto o zbliżaniu się pańskiego „teścia“ — mówiłem dalej.
— Mego teścia? Przecie nie jestem żonaty...
— To nic nie szkodzi. Teściem owym jest... sendador. Ale mniejsza o to. Wezwałem pana przed siebie nie w celu pogawędki, lecz dla wyjaśnienia pewnej sprawy. Znasz pan młodego człowieka, imieniem Adolfo Horno?
— Nie! — odparł, drgnąwszy mimowolnie.
— A przecie mówiłeś pan wczoraj o nim do naczelnika.
— To kłamstwo!
— Bardzo pana proszę, abyś zechciał powstrzymać swój język od tego rodzaju określeń, bo może on być dla pana przyczyną bardzo smutnej pozycyi. Nie lubię ja dręczyć nietylko człowieka, ale nawet i zwierzęcia. Nie stwarzaj pan jednak okoliczności, które zmusić mię mogą do zastosowania względem pana surowych środków. Słyszeliśmy wszystko, co mówiłeś do naczelnika. Zamierzaliście początkowo wymusić na starym okup za tego jeńca; wrazie jednak zwyciężenia Tobasów byłbyś pan go zamordował. Niechże tedy udzieli nam pan dobrowolnie potrzebnych wyjaśnień co do tego człowieka, gdyż w przeciwnym razie nie cofnę się przed gwałtownem zmuszeniem pana do wyznań.
— Nic nie wiem i nic nie powiem.
— Ano, jak pan chcesz. Spróbujemy w takim razie kija.
— Tego panu niewolno!
— Owszem. Wedle prawa, obowiązującego na terytoryum Gran Chaco, wolno mi wymódz zeznania na zbrodniarzu chociażby torturą.
— Nawet, gdybyś pan skórę zdjąć ze mnie usiłował, nic mu nie powiem.
— Zobaczymy — odrzekłem i wydałem Indyanom rozkaz, by przywiązali jeńca do drzewa plecami na zewnątrz.
Nie zaniepokoiło go to bynajmniej, a nawet, gdy padły pierwsze razy, począł się śmiać na głos.
— Bić, dopóki skóra wytrzyma! — krzyknął Pena, podrażniony krnąbrnem zachowaniem się draba.
— Nie! — odparłem. — Zastosujemy doń inny sposób!
— Aha! — zaśmiał się Yerno. — Babskie nerwy wasze nie znoszą widoku krwi... cha... cha... cha... cha... Bijcie, żeby aż ciało odpadało od kości! pomimo to, nie powiem nic! Wiem, gdzie się znajduje Horno, ale naprzekór wam nie zdradzę tego ani słowem, chociażbyście pasy ze mnie darli.
Udałem, że tego nie słyszę, i rzekłem do Indyan:
— Przywiążcie go teraz tak, aby był obrócony do drzewa plecami i aby nie mógł ruszyć głową ani na włos.
Podczas, gdy Indyanie wykonywali mój rozkaz, chwyciłem stojącą opodal na grządce polewaczkę, wypełnioną wodą do połowy, a odkręciwszy od niej drewniane sitko, wbiłem na to miejsce korek, przyniesiony z altany, gdzieśmy wczoraj pili wino. Następnie w korku tym wywierciłem malutką dziurkę, aby woda mogła się sączyć przez nią jedynie kroplami, i tak sporządzoną polewaczkę zawiesiłem na gałęzi tuż nad głową Yerny, aby krople wody spadały wprost na wierzchołek jego czaszki. Dla wzmocnienia działania tego środka wygoliłem drabowi brzytwą sporą tonsurę.
Łotr z podziwu godnym spokojem dał robić ze sobą wszystko, a nawet drwił sobie, że wysiłkiem moim został bezpłatnie ogolony i ufryzowany.
— Kandydaci do szpitala obłąkanych! — mówił, wybuchając śmiechem.
Oddaliwszy Indyan, wziąłem pod ramię Penę i wszedłem z nim do altany.
— Co to pan urządza z tym urwipołciem? — zagadnął mię. ten ostatni, patrząc na mnie, jak na waryata. — Nic a nic z tego nie rozumiem.
— Zaraz pana objaśnię w tej materyi. Musimy za wszelką cenę wydobyć z tego opryszka zeznanie co do Horna, któremu grozi z jego ręki śmierć niechybna. Siec go rózgami do krwi byłoby dla nas samych nieprzyjemne, a przytem nie na wieleby się przydało, gdyż drab ten należy do osobników, którzy w pladze upatrują rozkosz. Poznałem to odrazu; o tego rodzaju amatorach mogą powiedzieć coś-niecoś lekarze chorób nerwowych i psychiatrzy. Nerwy takich osobników odznaczają się szczególniejszem czuciem, a właściwie nie reagują wcale na plagę cielesną. Aby więc usiłowania moje w celu rozwiązania języka drabowi nie były chybione, stosuję inny środek, nieco ostrzejszy, niż tamten, ale zato pewniejszy. Krople wody, spadające miarowo jedna po drugiej na czaszkę w jeden punkt, niezwykle boleśnie działają na mózg. Byłem świadkiem zastosowania tego rodzaju kary przez pewnego właściciela plantacyi. Murzyn, poddany podobnej torturze, wył, jak potępieniec. Prosiłem za nieszczęśliwym plantatora; ten jednak, pomimo, że winien mi był wdzięczność za pewną przysługę, wyrzucił mię za drzwi.
— I pan to zniosłeś spokojnie?
— Nie było innej rady. Ale też spłatałem srogiemu jegomości figla. Zakradłem się mianowicie do szałasu, gdzie nieszczęsny murzyn jęczał pod tą torturą i... wykradłem biedaka.
Rozmowę naszą przerwała Unica, wnosząc nam do altany mate na śniadanie, i bez zbytnich wstępów podjęła temat wczorajszego naszego oświadczenia co do Horna. Przeszkodził jej jednak Desiérto, który przyszedł do nas powitać się na „dzień dobry“.
Obecność Yerny w ogrodzie zdziwiła go, jak niemniej i położenie, w którem tenże się znajdował.
— Dla dobra zaginionego człowieka, którego uważacie za oszusta i krzywoprzysiężcę, uczyniłem pewną próbę.
— Zapewne masz pan na myśli Hornę?
— Nieinaczej. Ale przecie odważył się, pan na wypowiedzenie jego nazwiska...
— Bo Unica oznajmiła mi w nocy, że uważacie go za niewinnego i że znajduje się on już w drodze do nas. Zainteresowało mię to do tego stopnia, że w ciągu nocy oka zmrużyć nie mogłem i przychodzę teraz do pana z prośbą o bliższe wyjaśnienie w tej sprawie. Czyżbyś naprawdę miał o nim jakie wiadomości?
Widziałem z zachowania się obojga, że sprawą tą są ogromnie przejęci.
— Tak. Wpadliśmy na jego trop — rzekłem.
I opowiedziałem w krótkości wszystko, co mi było wiadome w sprawie młodego nieszczęśliwca, jako też przedstawiłem wysnuwające się z niej wnioski, które spowodowały mię do wzięcia Yerny w obroty dla uzyskania bliższych wskazówek co do owego młodego człowieka.
Zaledwo jednak Unica posłyszała, że Yerno nie chce wyznać, gdzie się obraca jej narzeczony, chwyciła nóż i krzyknęła:
— On wie i nie chce powiedzieć? Ja go natychmiast zmuszę do gadania! A jeżeli mi nie powie wszystkiego, przebiję go tym oto nożem!
— Proszę się uspokoić — rzekłem, zatrzymując ją. — Toby do niczego nie doprowadziło. On się noża nie zlęknie. A gdyby go pani uśmierciła, wówczas nie dowiedzielibyśmy się wcale, co nam potrzeba. Zresztą kto wie jeszcze, czy to jest ten sam Horno, o którego nam chodzi...
— O, to nie ulega wątpliwości — rzekł na to Desiérto. — Nie słyszałem jeszcze o nikim, ktoby miał podobne nazwisko. Jest to napewno nasz kochany, dobry Horno, którego ci zbóje obrabowali i teraz więżą go, jak zbrodniarza. O, niedoczekanie ich! Już ja potrafię go z ich szpon wydobyć. Niebo i ziemię poruszę w tym celu...
Rzekłszy to, poszedł do Yerny, a Unica podążyła za nim.
W obawie, aby nie zrobili jeńcowi memu co złego, pobiegłem i ja. Łotr blady był, jak płótno; zaciskał zęby z ostatnim wysiłkiem i milczał.
— Psie! — krzyczał stary, — to ty uwięziłeś Hornę? Mów, gdzie się znajduje, bo inaczej...
— Każe mię pan zapewne wychłostać! — zaśmiał się Yerno. — Proszę, nie wzbraniam. Możecie robić ze mną, co się wam żywnie spodoba.
— Ja cię posiekam w kawałki! — krzyczał stary, dygocąc z oburzenia.
— Proszę się uspokoić, ojcze Desiérto — rzekłem. — On i bez tego wyśpiewa nam wszystko, jak z nut. Już w tej chwili cierpienie jego jest nie do zniesienia, a za parę minut, za pół godziny, za dwie... język mu się rozwiąże. Sądzę jednak, że nie wytrzyma nawet kwadransa. Chodźmy do altany; zawoła nas wkrótce...
Odeszliśmy, aby nie patrzyć na zatwardziałego łotra. Ale Desiérto był mocno zaniepokojony sprawą Horna i niecierpliwie oglądał się wciąż w stronę Yerny, czy nie posłyszy jego wołania. Najwidoczniej los młodzieńca, którego posądził był o nieuczciwość, obchodził go bardzo.
Jak przewidywałem, tak się istotnie stało. Nie minął kwadrans, gdy usłyszeliśmy rozpaczliwe jęki Yerny.
— Woła nas! chodźmy! — rzekł stary, niezwykle zdenerwowany.
— Trzeba go trochę wytrzymać, aby wiedział, że upór nic mu nie pomoże, no i żeby nas nie okpił.
Po chwili wołania i jęki łotra stały się coraz rozpaczliwszemi i stary, nie mogąc już dłużej wytrzymać, pobiegł do jeńca, by usunąć naczynie z nad jego głowy.
— Och! — odetchnął z ulgą Yerno. — Zdawało mi się, że rozpalony świder wkręca się w mózg coraz głębiej. Rozwiążcie mi ręce; muszę się przekonać, czy w czaszce niema dziury...
otrzymywał odpowiedzi kłamliwe i wykrętne. „Zięć“ powiedział mu, że Horno znajduje się u Mbocovisów nad Rio Dorado, a na zapytanie o bliższe szczegóły począł się tak wikłać, że odrazu można było poznać, iż kłamie, jak najęty.
— Przecie to niemożliwe — wtrąciłem. — Nad tą rzeką mieszka plemię indyjskie, zaliczające się do śmiertelnych wrogów Mbocovisów...
Jeniec popatrzył na mnie z wściekłością i odburknął:
— Proszę się przekonać. Jeżeli chcecie, poprowadzę was tam, abyście się przekonali.
— Nie, panie, my chcemy czego innego, a mianowicie chcemy zawiesić raz jeszcze nad pańską głową to miłe naczynie z wodą — rzekłem, wskazując polewaczkę.
— Na miły Bóg!... powiem wam szczerą prawdę! — Jęknął na te słowa Yerno.
Pomimo tej obietnicy, zawiesiłem naczynie na poprzedniem miejscu i, ująwszy Desiérta pod ramię, udałem, że zamierzam wraz z nim oddalić się ku skale.
— Ratujcie! — zawył „zięć“ rozpaczliwym głosem. — Będę mówił prawdę, przysięgam!
— Gdzież więc znajduje się sennor Horno?
— Nad Laguna de Bambu na Isleta del Circolo.
— Sam?
— Jest z nim pewien kupiec z Goya, nazwiskiem Parduna, z synem.
— I za niego spodziewacie się okupu?
— Tak.
— Czy Mbocovisowie mają tam swoje osady?
— Tak, dwie.
— Ilu wojowników znajduje się w tych stronach?
— Czterdziestu.
— Czy daleko to stąd?
— Niech go pan już nie męczy — wmieszał się Pena. — Ja w tamtych stronach byłem i znam drogę — doskonale. Mówi teraz szczerą prawdę.
— Dobrze więc — odrzekłem i usunąłem naczynie z nad głowy Yerny. — Zejdźmy na dół.
Unica zeszła była już przedtem, by zająć się posiłkiem dla jeńców, i zastaliśmy ją teraz karmiącą drabów w taki sposób, jak to robią dziewki dworskie z gęśmi, przeznaczonemi na tuczenie.
— Szkoda, że nie znam narzecza Mbocovisów — zauważyłem. — Przesłuchałbym z kolei naczelnika.
— Przecie ja mogę podjąć się tego — rzekł Pena.
— Dobrze. Ale uważaj pan, aby nie popełnić jakiego błędu.
— Już ja się dobrze wywiążę z zadania.
I zaczął szwargotać z czerwonoskórym wodzem, który z początku wzbraniał się odpowiadać, lecz, zmiarkowawszy wkrótce, widać na skutek groźby Peny, że opór na nic się nie zda, począł odpowiadać i to nawet szczegółowiej, aniżeli go pytano.
— No, przekonałem się teraz, że jednak Yerno kłamał — rzekł Pena. — Ten stary powiedział mi wszystko. Sennor Horno jest uwięziony w ruinach koło krzyża de la floresta virgen.
— To niemożliwe — rzekłem.
— Jakto? czyżby mię ten półdziki drab śmiał oszukiwać?
— Niema wątpliwości. Wszak w ruinach tych mają swoje nory Ariponesowie.
— Prawda! — odparł, uderzając się w czoło.
— A czy nie domyślasz się pan, w jakim celu naczelnik wymyślił tę bajkę? Otóż wie on, że stamtąd właśnie nadciąga sendador z liczną bandą Mbocovisów, i dlatego to chytry ten Indyanin chce nas skierować w tamte strony, abyśmy wpadli niespodzianie w ręce przewrotnego sendadora.
— Do licha!...
— Powiedzże pan temu staremu wydze, że się zawiódł w swoich rachubach.
— Ależ rozumie się! powiem mu, i to nie bardzo delikatnie.
I zwróciwszy się do Venenosa, począł z nim gniewnie rozmawiać.
W tej chwili nadbiegła Unica.
— Skoro więźniowie już nakarmieni, to i na nas byłby już czas — zagadnęła uprzejmie. — Proszę więc panów na śniadanie.
Udaliśmy się do jadalnej izby i zasiedliśmy za stołem, na którym dymiła wybornie przyrządzona przez Unikę pieczeń i budziły apetyt świeże placki kukurydzowe. Desiérto zajął miejsce obok nas, ale nic nie jadł. Gdy zaś go zapytałem o przyczynę, odrzekł:
— Jadam raz tylko na dzień, przyczem zwykle poszczę, a nawet często suszę, nic przez cały dzień do ust nie biorąc, prócz wody.
— I pocóż to?
— Taką wyznaczyłem sobie karę.
Spodziewałem się podobnej odpowiedzi.
— I ma pan uzasadniony powód ku temu?
— Nietylko powód, ale i obowiązek. Sądzę zresztą, że to wcale nie zaciężka pokuta. Zbrodnia, ciążąca na mojem sumieniu, warta jest surowszej kary. Gdyście panowie weszli do mego schronienia, zdziwiło was urządzenie owej izdebki z trupiem i czaszkami. Spostrzegłem to zaraz. Otóż izdebka ta jest moją celą pokutniczą. Tam klęczę godzinami całemi, umartwiając się głodem, żałując za ciężką zbrodnię, i tam się modlę.
— Może byłoby lepiej, byśmy nie poruszali tej bolesnej zapewne dla pana sprawy?...
— O, przeciwnie. Radbym, serdecznie radbym zwierzyć się ze swego smutku, zwłaszcza przed wami, pochodzącymi ze starego kraju. Muszę przedewszystkiem powiedzieć wam, kto jestem...
— Jesteś pan z zawodu aptekarzem.
— Wiesz pan o tem? — zagadnął ze zdziwieniem.
— Nietrudno było domyślić się tego z urządzenia jednej z izb w tej skale. Domyśliłem się również, że jesteś pan mordercą...
— I mówisz to z takim spokojem? Nie potępiasz mię pan? nie brzydzisz się mną?
— Nie, panie. Nie jestem oskarżycielem swoich bliźnich, ani też sędzią ich czynów. Nie jestem też święty. Przeciwnie, możem większy grzesznik, niżeli pan, z tą tylko różnicą, że nie mogę panu dorównać w pokucie.
— Niepodobna... Pan może nie wiesz... Zamordowałem człowieka zupełnie świadomie i z rozmysłem.
— Zapewne w obronie własnej...
— Byłoby to jedyną moją pociechą i usprawiedliwieniem, gdybym mógł wiedzieć napewno, że obrona własnego życia wymagała spełnienia tego zabójstwa. Opowiem panu tę smutną historyę, a może rozstrzygniesz moje wątpliwości.
— Dajmy raczej spokój tej sprawie. Poco jątrzyć dawne rany?...
— Owszem, pragnę tego... niech bolą... Zasłużyłem... Znasz pan zapewne smutne dzieje Szlezwik-Holsztynu?
— Owszem.
— I wiesz pan, jak Prusacy uciskali tam Duńczyków?
— Słyszałem o tem dosyć.
— Proszę więc posłuchać. Jestem Duńczykiem. Byłem aptekarzem w pewnej małej mieścinie Szlezwik-Holsztynu, w której przeważała ludność niemiecka, i ta okoliczność już chyba wystarcza, byś pan miał pojęcie, w jak przykrych żyłem stosunkach. Burzyło się wszystko we mnie na widok gwałtów i ucisku ze strony prusactwa, którym ulegali moi rodacy na każdym kroku. I nie zawsze się też kryłem z uczuciem nienawiści, jaką żywiłem względem gnębicieli mej ojczyzny. Nadeszła nareszcie wojna i w mieścinie mojej zakwaterowano wojsko, a na mnie, jako najbardziej podejrzanego o „nielojalność“, nałożono największe ciężary. Cały mój dom zajęli żołnierze, gospodarując w nim, jak u siebie, i z wielkim trudem zdołałem wywalczyć dla siebie maluchną izdebkę. Właściwie potrzebny mi był ten kącik do umieszczenia złożonej ciężką niemocą żony mojej. Zalokowałem ją tam, radząc sobie jakotako z ciasnotą i niewygodą, gdy wtem pewnego dnia zjawił się u mnie starszy lekarz sztabowy ze służącym i zażądał ustąpienia z tej izdebki. Tłómaczyłem mu moje smutne położenie, prosiłem, błagałem, by się zwrócił gdzieindziej, — nic nie pomogło. Zbadał chorą i orzekł, że nic jej nie grozi, że tylko udaje chorobę. Usiłowałem go jeszcze przekonać, gdy nagle zawezwano mię do apteki, gdzie zmuszony byłem dłuższą chwilę zatrzymać się, a gdy, załatwiwszy klientów, wyszedłem do sieni, by wrócić do mieszkania, o uszy moje obił się cichy jęk na dziedzińcu. Wybiegłem przed dom... W śniegu, na mrozie, leżała moja biedna ukochana żona. Zdjąłem z siebie surdut, by ją okryć. Objęła mię ramionami, szepnęła jakiś ledwie dosłyszalny wyraz i wyzionęła ducha...
Tu stary przerwał opowiadanie, a przeszedłszy się po izbie, jakby dla otrząśnięcia się ze smutnych wspomnień, mówił:
— Na nicby się przydało, gdybym chciał opisywać panom uczucia, jakie wówczas mną zawładnęły. Była to rozpacz, granicząca niemal z obłędem, a zaprawiona śmiertelną nienawiścią względem butnego żołdactwa pruskiego. Pobiegłem na górę. Okrutny lekarz leżał na sofie i palił moje cygara, które przyniesiono tu z innego pokoju. Nie pamiętam, com mu powiedział, gdyż opanowała mną taka wściekłość, że nic przed sobą nie widziałem. W oczach migotały mi jakieś wirujące ogniki... Lekarz zerwał się z sofy i uderzył mię w twarz, a następnie, otwarłszy drzwi, kopnął mię tak, że zleciałem ze schodów. Gniew i pragnienie zemsty zawrzały we mnie. Porwałem się z ziemi i, wbiegłszy na górę, poskoczyłem ku łotrowi, chwytając go za gardło. On dobył szabli i zamierzył się na mnie. Gwałtownym ruchem wyrwałem mu z rąk broń i pchnąłem w brzuch przeciwnika tak, że szabla przeszła na wylot... Nie troszcząc się o zamordowanego, zabrałem pieniądze, jakie były pod ręką, zbiegłem na dziedziniec, a zaniósłszy zwłoki mej żony do sąsiadki z prośbą, by je pochowała za wręczone pieniądze, umknąłem z miasta...
Straszna ta opowieść tak podnieciła starego, że drżał na całem ciele, i zdawało się, że przechodzi to wszystko poraz wtóry. Nie przerywaliśmy mu ani słowem. Po dłuższej pauzie mówił dalej:
— Przez trzy dni kryłem się w lesie, w ciągu których przypadkowo od jakiegoś przechodnia dowiedziałem się, że wojsko czyni za mną poszukiwania. Czwartego dnia odważyłem się zbliżyć do kościółka parafialnego, przy którym znajdował się cmentarz. Odnalazłszy świeży grób żony mojej, począłem się modlić. Niestety, byłem i tu ścigany. Władza wojskowa, spodziewając się widocznie, że zajrzę na cmentarz, postawiła tam żołnierza na warcie, i ten, zobaczywszy mię, strzelił, na szczęście bez skutku. Umknąłem i wnet znalazłem się poza granicami ojczyzny. Przyjaciele, widząc smutne moje położenie, postarali się dla mnie o zebranie fundusiku, za który zdołałem wyjechać do Ameryki...
— Nie miał pan dzieci, ani krewnych?
— Nie, i to całe szczęście. Ale zamordowany przeze mnie lekarz wojskowy był ojcem czworga dzieci, a ponadto utrzymywał rodziców.
— Skąd pan dowiedział się o tem?
— Pisano w gazetach o całym wypadku i podano te szczegóły.
— A więć to jest ów czyn, za który pan teraz pokutuje? Czyż nie rozmyślał pan nad tem, że przecie nie brak tu okoliczności łagodzących?
— Tak, zapewne. Ale czyn zostaje mimo to czynem.
— Przecie on pierwszy dobył broń i zagrażał pańskiemu życiu, pan zaś stałeś przed nim z gołemi rękoma, a więc bez zamiaru zabójstwa.
— Mimo to jednak zabiłem go, i ów straszny obraz konającego człowieka z żelazem jest mi do dzisiaj straszliwą zmorą. Słyszę bezustannie wokoło siebie głosy: „Morderca! zbrodniarz!“ I przez długi czas nie mogłem znaleźć sobie miejsca, ani też chwili spokoju. Wreszcie zagrzebałem się tutaj, jak prawdziwy pustelnik, aby w ciszy i samotności opłakiwać straszną winę moją. By zaś choć w małej części okupić ją na tym świecie, stałem się nietylko nauczycielem, ale niejako ojcem i dobrym duchem tego plemienia, wśród którego mieszkam... i mam nadzieję, że Pan Bóg policzy mi to w niebie...
— Hm! — przerwałem. — Widzę z tego wszystkiego, że jesteś pan niezwykle drażliwy na punkcie sumienia... Nie mogę sobie wytłumaczyć zachowania się pańskiego w owej chwili, gdy poraz pierwszy stanęliśmy przed panem w izdebce z trupiem i czaszkami. Groziłeś nam wówczas śmiercią!
— I była to jedynie groźba, którejbym wszakże w czyn nie wprowadził. Chciałem was tylko ukarać trwogą za wdarcie się do cichej mej pustelni.
— Wierzę teraz i przyznaję, że postępowanie pańskie jest w całości usprawiedliwione.
— Wracając jednak do mej smutnej historyi, dodam, że uczyniłem wszystko, co było w mojej mocy, aby wynagrodzić krzywdę sierotom po zamordowanym. Zapamiętałem ich nazwiska, krewnych jego i miejsce ich pobytu.
Pena słuchał opowiadania z zajęciem, zdradzając miną wielkie swe zaciekawienie. Teraz zaś nie mógł już wytrzymać i, przerywając staremu, zapytał z niepokojem:
— I co? może posyłałeś pan pieniądze?
— Tak.
— I posyłasz pan jeszcze teraz?
— Oczywiście, muszę się troszczyć o osieroconą rodzinę.
— W jakiż sposób wysyłasz pan te zapomogi?
— Z Buenos Aires za pośrednictwem jednego z banków. Rok-rocznie udaję się do Santiago i stamtąd nadaję przekaz do bankiera.
— Ależ, do licha, panie Desiérto! przestańże pan popełniać głupstwa nadal!... Pieniądze jakby w błoto wrzucone!
— Nie rozumiem pana...
— Zaraz to panu wytłómaczę... Pan nie jesteś wcale mordercą i nie masz żadnego obowiązku dopomagania rodzinie zabitego.
Wypowiedział to tak głośno, że stary aż się przeląkł i przez chwilę słowa przemówić nie mógł. Dopiero po niejakimś czasie rzekł:
— Przeciem go uśmiercił, unieszczęśliwiając sieroty.
— Mogło to stać się istotnie, ale stało się inaczej. Lekarz ów żyje. Wyleczył się z rany i jest obecnie zdrowszy, niż pan.
— Czy była o tem wiadomość w gazetach?
— Co tam gazety!... Bibuła przyjmie wszystko, i nieraz już drukowano takie rzeczy, o których nikomu się nie śniło.
Mówiąc to, Pena zdradzał taką radość, jakby odkrył jakąś niesłychanie doniosłą i miłą dla niego tajemnicę.
— Czy byłeś pan później w kraju?
— Nie — odparł Desiérto.
— Może wywiadywałeś się pan o ową rodzinę?
— I to nie.
— No, no! Doprawdy nie pojmuję, jak pan mogłeś być tak lekkomyślnym, czy nawet, powiedzmy otwarcie, do tego stopnia niezdarą... Wysyłasz pan stale co roku zapewne większą sumę osobom, o których pan nie wiesz, czy wogóle istnieją na świecie!
— Dzieci lekarza żyją niezawodnie, bo przecie nie było w kraju żadnej epidemii, któraby wszystkich odrazu zebrała. Zresztą w liście gończym, którym mię ścigano, była o dzieciach najwyraźniejsza wzmianka.
— Tak, zaraz po wypadku, oczywiście! Szkoda jednak, żeś pan później nie zajrzał do pism, bo dowiedziałbyś się z nich o wszystkiem. Otóż ja znam osobiście owego lekarza. Nazywa się on Henryk Delmann i pochodzi z Berlina.
— Na miłość Boską! — krzyknął stary ze zdumieniem. — Istotnie... tak się ów Prusak nazywał.
— Cieszy mię to, że nie zaprzeczasz pan moim twierdzeniom, i proszę słuchać dalej. Podczas mojej włóczęgi po Ameryce środkowej spotkałem przypadkowo w Nowym Jorku młodego człowieka, który się nazywał Wilhelm Delmann i uchodził za lekarza, chociaż żadnych nie miał pacyentów. Rozbijał się po restauracyach i rozmaitych spelunkach, jak ostatni hulaka i utracyusz. Otóż pewnego razu, gdy był dobrze podchmielony, wygadał się przedemną z wielu rzeczy, a między innemi...
— Co? co? — zerwał się stary na te słowa. — Mów pan dalej!... Najstarszy syn lekarza nazywał się istotnie Wilhelm... Co dalej?...
— Dalej historya ta jest zupełnie prosta i nie wymaga wielu wyjaśnień. Doktor Delmann po otrzymaniu od pana rany leżał trzy dni bez świadomości; dzięki wszakże troskliwej opiece kolegów, nie umarł; widocznie zresztą ostrze szabli nie naruszyło ważniejszych organów wewnętrznych, i niebawem wyleczył się z owej rany zupełnie. Spensyonowawszy się następnie, osiadł na jednem z przedmieść berlińskich. Sąd zaś przestał pana ścigać, zadowolniwszy się konfiskatą pańskiego majątku na rzecz pokrzywdzonego.
W miarę opowiadania Peny w starym Desiércie wrzeć zaczęło z gniewu. Dyszał szybko, oczy miał wytrzeszczone, jak zając, a krew biła mu do twarzy. Stracił wreszcie panowanie nad sobą i, chwyciwszy Penę za ramiona, wstrząsnął nim gwałtownie i zapytał z dzikim wyrazem w oczach:
— Mój panie! Czy tylko nie zmyśliłeś mi tej bajki! Jabym... ja...
— Jeżeli kłamię, przebij mię pan tym oto nożem tak samo, jak tam tego... zresztą zabij mię, czem się panu podoba: szablą, stołkiem, czy nawet belką... Ale wprzód niech pan pomyśli, jak miłe zdziwienie opanowało panią Delmann, gdy po upływie dwu lat otrzymała z banku tysiąc dolarów z dopiskiem, że to od mordercy dla niej i dla dzieci, i z miłą jego obietnicą, że dopóki żyje, będzie jej rok-rocznie posyłał większą jeszcze sumę. Pieniądze te zostały obrócone na kształcenie najstarszego jej syna, Wilhelma, który też siedział w szkołach, ale się niczego nie nauczył. Później zapewne rodzice rady z nim sobie dać nie mogli, albo poprostu zdefraudował coś prawdopodobnie i uciekł do Ameryki.
— Daruj pan — ozwał się na to stary, — że mu niedowierzałem... Wszak mogłeś pan z prostej litości wymyślić tę bajkę, aby mię pocieszyć i przywrócić spokój sumienia. No, ale z oczu pańskich czytam w tej chwili, że to, co mówisz, jest prawdą. Nie miałbyś pan sumienia, gdybyś był w stanie okłamać mię tak okrutnie.
Łzy stanęły mu w oczach, i wstydząc się ich widocznie, wyszedł z izby. Wówczas Pena rzekł do mnie:
— A cóż na to wszystko pan?
— Ha! Niezbadane są wyroki i zrządzenia Boże! Ktoby się był spodziewał, że wypadki ułożą się tak dziwnie i niemal nieprawdopodobnie. Widoczną tu jest ręka Opatrzności.
— Istotnie... A domyślasz się pan, dokąd stary poszedł w tej chwili?
— Dokądżeby, jeśli nie do swej celi pustelniczej pomodlić się.
— Tak jest. Ma przecie powód do złożenia Bogu serdecznej podzięki, bo oto słońce szczęścia opromieniło zachód jego życia. Ja zaś teraz dopiero sobie przypominam, że jakaś wyższa siła gnała mię przez Gran Chaco coraz dalej i dalej... aż tutaj...
— Pięknie się to wszystko złożyło... Ale teraz trzeba, abyśmy poszli raz jeszcze do naczelnika, by ostatecznie sprawdzić, czy Yerno nie wyprowadził nas w pole.
— A więc ja znowu mam się rozmówić z tym kłamcą?
— Nie, tylko będziesz mi pan tłómaczem. Powtórzysz mi każde jego zdanie, każde słowo, dokładnie, bez zmiany.
— Czy przyda się to panu na co?
— Naturalnie. Aczkolwiek z zeznań samych jego niewiele sobie obiecuję, ale zwrócę baczniejszą uwagę na zachowanie się, wyczytam coś może z twarzy i do myślę się może czegośkolwiek...
Weszliśmy do lochu, gdzie Unica uwijała się między jeńcami, jak siostra miłosierdzia, dając spragnionym pić. Kazałem jej przynieść kilka świec, by przy świetle wziąć się do badania.
Venenoso był tak samo skrępowany, jak wszyscy inni. Podszedłem ku niemu, rozwiązałem rzemienie tak, aby był zupełnie swobodny, i rzekłem do Peny:
— Teraz niech mu pan powtarza wszystko dosłownie, co podpowiem. Jeżeli zaakcentuję silniej jakiś wyraz, to niech pan uczyni tak samo. Najpierw niech mu pan powie: Naczelnik Mbocovisów, który nosi imię Venenoso, znany jest ze swej dzielności i odwagi.
Venenoso, pomimo że rozwiązałem mu nogi i ręce, pozostał w tej samej pozycyi, w jakiej był przedtem, i zdawało się, że ma zamiar wcale na moje pytania nie odpowiadać. Usłyszawszy jednak powtórzone przez Penę moje słowa, zwrócił się twarzą do nas, a ja dyktowałem dalej:
— Nie mniej naczelnik Mbocovisów uchodzi za człowieka bardzo zamożnego.
Słowa te wywarły na nim mocniejsze wrażenie, a jednak nic na nie nie odrzekł. Ja zaś mówiłem dalej:
— Uważając tedy Venenosa za dzielnego wojownika i człowieka majętnego, uwolniłem go umyślnie z więzów, aby mu okazać należny szacunek. Spodziewam się, że skorzysta z tej uprzejmości i stanie przede mną śmiało, jak przystoi człowiekowi godnemu i poważanemu.
Argument ten poskutkował. Naczelnik wstał z ziemi i podszedł do mnie. Unica trzymała świecę tuż obok nas, tak, że mogłem obserwować go bez przeszkody.
— Naczelnik Venenoso jest człowiekiem bogatym tłómaczył następnie Pena moje słowa, — a źródłem jego bogactwa jest to, że chwyta on białych, jak opryszek, i wymusza za nich znaczne okupy. Żądza złota jednak jest zwykle wrogiem dzielności i męstwa, bo zaślepia, ogłusza i przytępia umysł. Oto, dlaczego tak dzielny wojownik dał się podejść i wpadł w naszą zasadzkę.
Venenoso na te słowa obrzucił mię nienawistnem spojrzeniem, lecz milczał w dalszym ciągu.
— I nie mylę się. Żądza złota odebrała też mowę naczelnikowi. A może nie mówi nic z trwogi przed nami?
— Nie boję się nikogo i nigdy! — wycedził nareszcie spokojnie.
— Nawet śmierci?
— Każdy człowiek musi umrzeć, na cóż więc przydałaby się obawa utraty życia?
— Ale śmierć śmierci nie jest równa. Jedni ludzie umierają spokojnie, lekko, drudzy wśród strasznych cierpień.
— Zamierzacie więc mię poddać męczarniom?
— Istotnie, dobrze się domyślasz.
— Tego się jednak po was nie spodziewałem — odrzekł i wstrząsnął się cały, jakby mu ciarki przez kości przeszły.
Co do mnie — wiedziałem, że taki będzie skutek słów moich, gdyż Indyanie Ameryki Południowej są bardzo wrażliwi na ból.
— Wy byliście gotowi postąpić z nami jeszcze okrutniej...
— Za pozwoleniem...
— Nie kłam! Chcieliście nas wszystkich wymordować. Yerno powiedział nam to jeszcze wówczas, gdy uważał nas za swoich sprzymierzeńców.
— Yerno okłamał was.
— Szkoda! Sądziłem, że naczelnik Mbocovisów należy do ludzi rycerskich i odważnych. Niestety, przekonywam się, że to nieprawda. Pod wpływem trwogi sławny Venenoso kłamie, jak najęty, wobec czego nie mam obowiązku poważać go dalej i obejdę się z nim, jak z najpospolitszym prostakiem. Słyszałem ponadto, że Venenoso nietylko sam napada na białych, ale szczuje innych przeciwko nim, a nawet zasłania się nimi. To zaś jest niczem innem, jak tylko tchórzostwem. Venenoso jest tchórzem i kłamcą...
— Dowiedź mi tego!
— Owszem. Powiedziałeś, że sennor Horno jest uwięziony w ruinach koło Nuestro Jezu Christo de la floresta virgen...
— i tak jest istotnie...
— Tak nie jest. My wiemy, gdzie człowieka tego ukrywacie. Chcieliście na razie wymusić na starym osiedleńcu okup za niego, planując jednak potem, że wrazie udania się napadu na Desierta i zrabowania całego jego mienia uśmiercicie sennora Horno... Czyż nie tak?
Na te słowa Venenoso spuścił oczy w milczeniu, ja zaś pytałem dalej:
— Ile żądasz za niego?
Podniósł na mnie wzrok, z którego można było wyczytać cień nadziei. Najwidoczniej wywnioskował, że jeżeli zapytuję go o cenę, to widocznie nie grozi mu jeszcze niebezpieczeństwo śmierci.
— Określ ją sam.
— Przepraszam, ty masz prawo postawić żądanie.
— Desiérto jest bogaty, a że kocha bardzo sennora Horno, więc może dobrze zapłacić.
— Przyznajesz więc tem samem, że sennor Horno jest u was. Ileż więc żądasz?<br
Oznaczył cenę, wynoszącą na nasz rachunek około dwudziestu pięciu tysięcy koron. Uśmiechnąłem się i odrzekłem:
— Spodziewałem się, że zażądasz więcej.
— Jesteś więc zadowolony z mego skromnego wymagania?
— Najzupełniej, jeżeli oczywiście przyjdzie pom iędzy nami do ugody.
— Jużeśmy się przecie ugodzili.
— Tak, ale nie ze wszystkiem. Bo zapominasz, że i ty jesteś również jeńcem, i to nie sam, ale ze swoimi ludźmi, których nie mamy wcale zamiaru zabijać... Wolelibyśmy okup.
— Okup? — krzyknął zdziwiony. — Czy słyszał kto kiedy, żeby za Indyan składano okup? Takiego wypadku jeszcze nie było.
— Masz racyę. I ja też nie chwytałem was dla uzyskania okupu. Skoro jednak ty żądasz okupu za swego jeńca, to i nam wolno żądać za ciebie i twoich...
— Ilebyś chciał?
— Tyle, ile ty żądasz.
— To znaczy?
— Sennor Horno nie jest naczelnikiem, ale zwykłym człowiekiem, sądzę więc, że każdy wasz wojownik wart jest tyle, co on. Zapłacisz więc za każdego ze swoich po tyle, ile żądasz za Hornę, a za siebie oczywiście dasz conajmniej dziesięć razy więcej.
— To zawiele! — westchnął Venenoso.
— Sam przecie oznaczyłeś cenę.
— Ależ my nie mamy tyle pieniędzy.
— Zato macie zwierzęta i towary.
— Niema o czem mówić...
— Za pozwoleniem! Nie zaprzeczałeś mi, gdy zauważyłem, żeś bardzo bogaty. Stosownie do tego więc stawiam cenę waszego okupu.
— W takim razie nie porozumiemy się, to znaczy nie dostaniesz tyle pieniędzy, bo ich nie mamy, i ciekaw jestem, co z nami wobec tego zrobicie.
— Wystrzelamy was wszystkich, i basta.
— A tymczasem Horno będzie zamordowany.
— Niekoniecznie. Wiemy, gdzie jest ukryty, i wydobędziemy go niezwłocznie. Trzymacie więźnia nad Laguna de Bambu, nieprawdaż? Patrzyłem mu bystro w oczy, ciekawy wrażenia, jakie słowa moje wywrą na nim, a nie otrzymawszy odpowiedzi, zapytałem:
— Zgadłem? co?
— Nie!
— Strzeże go tylko czterdziestu ludzi, których bardzo łatwo można podejść i obezwładnić.
— Jeżeli jednak pozabijacie ich, to...
Nie dokończył, miarkując, że już zawiele powiedział.
— No, no! mów dalej.
— Nie powiem więcej.
— A jednak wiem wszystko. Chciałeś powiedzieć, że choćbyśmy nawet pozabijali tych czterdziestu, to Horny nie znajdziemy. Czy nie tak?
— Tak.
— Ale mylisz się. Znajdziemy go; mieszka on razem z kupcem Parduna z Goya.
Drab na te słowa nie mógł się już opanować i począł kląć, wreszcie zapytał:
— Cóż ty wiesz o tym kupcu?
— Że znajduje się razem z sennorem na Isleta del Circolo.
— Jesteś zapewne jasnowidzącym — rzekł — albo czarownikiem!
— Bynajmniej. Wszystko to powiedział mi Yerno.
— To nieprawda!
— Owszem. Zmusiłem go do wyznania wszystkiego.
— W takim razie Yerno jest skończonym łajdakiem! — bryznął z wściekłością czerwonoskóry, zaciskając pięści. — I gdybym ja go tu dostał!...
— Ba! Nie wiesz jednak, ile on wycierpiał, zanim się na wyznanie zdecydował. Powie ci to niezawodnie, gdy się zobaczycie. Ciebie również czeka ta sama przyjemność, jeżeli nie będziesz się zachowywał tak, jak tego zażądamy.
Tu zwróciłem się do Peny:
— Związać go nanowo.
— Nie dam się! za nic nie dam się związać! — krzyknął czerwonoskóry, gdy Pena mu oznajmił, że ma być związany.
A skorzystawszy z chwili, szarpnął sobą, jak tur, kierując się ku drzwiom.
Byłem jednak przygotowany na to i zdołałem wczas podstawić mu nogę, na której się potknąwszy, runął na ziemię. Przygniotłem go natychmiast, i łatwo już obaj z Peną związawszy draba, pociągnęliśmy go na poprzednie miejsce.
— To było znakomite! — ozwał się ktoś, stając we drzwiach.
Spojrzałem i ledwie poznałem mówiącego. Był to Desiérto, przebrany od stóp do głów tak, jak zwykły cascarillero. Za pasem miał pistolety i nóż.
— Nie poznaliście mię? — zapytał, śmiejąc się. — O, tak! Zmieniłem się nietylko zewnętrznie, ale i wewnętrznie. Zapakujcież dobrze tego draba, aby nie wiedział, gdzie się znajduje, i chodźmy stąd.
Gdyśmy się znaleźli na wolnem powietrzu, w ogrodzie, stary przystanął i ozwał się do Peny:
— Niech pan nie oczekuje ode mnie długiej przemowy z wyrazami podzięki, bo słowa, choćby najgorętsze, nie mogą wyrazić tego, co czuję w sercu w tej chwili i jaka wdzięczność piersi moje rozpiera. Niech panu na razie wystarczy zwykły objaw serdecznych mych dla pana uczuć...
I przy tych słowach rzucił mu się na szyję, a po dłuższym uścisku dodał do Uniki, która ze zdziwieniem przypatrywała się tej czułości:
— Ciesz się, przybrana moja córko, bo od dziś jestem jakby nowonarodzony na świat. A zawdzięczam to jedynie tym oto naszym miłym gościom. Opowiem ci wszystko później dokładnie, bo teraz niema na to czasu i przedewszystkiem trzeba Yernę zaprowadzić do reszty więźniów.
— Co pan z nimi zamierzasz zrobić?
— Wypadałoby mi dla uczczenia tej wielkiej chwili szczęścia, która dziś mię spotkała, puścić ich na wolność, gdyby nie sprawa z sendadorem. Na razie zabierzmy stąd Yernę.
— Proszę się wstrzymać — rzekłem. — Muszę się z nim jeszcze rozmówić.
— O czem pan zamierzasz mówić?
— Dowiesz się pan wszystko. Chodźmy!
„Zięć“ sendadora siedział do tej pory pod drzewem, skrępowany. Już na pierwsze wejrzenie można było zauważyć, że spokorniał, jak baranek. Zobaczywszy mię, drgnął nagle, jakby go ciarki przeszły, i wlepił we mnie wzrok z niesłychaną trwogą.
— Możesz pan być spokojny — rzekłem. — Nie jestem katem ani oprawcą, i jeśli pan będziesz dalej względem mnie szczery, wszystko skończy się jak najlepiej. Powiedz pan przedewszystkiem, gdzie się znajduje stała kryjówka sendadora?
— Nad Laguna de Bambu.
— Czy pan byłeś kiedy na Pampa de Salinas?
— Nie byłem. Wiem tylko, że często zapuszcza się on w tamte strony.
— Czy jesteście pewni, że przybędzie on tutaj od strony krzyża de la floresta virgen?
— Tak, ale dnia jego przybycia ściśle oznaczyć niepodobna. Być może, iż nadciągnie tu dziś jeszcze.
— Jeżeli dzień nie był oznaczony, to zapewne była mowa, o jakiej porze tu się pojawi.
— Rozumie się, że może się tu zjawić tylko wieczorem.
— Gdzie mieliście się spotkać?
„Zięć“ wahał się chwilę, lecz, spostrzegłszy surowy wyraz mej twarzy, mówił dalej:
— Jeżeli nie zastanie nas w tem miejscu, gdzieśmy obozowali wczoraj wieczorem, to będzie dla niego znakiem, że napad udał się nam i że wyślemy tam posłańca po niego. Czy ma pan co jeszcze do zapytania?
— Nie.
— I nie podejrzewa mię pan o kłamstwo?
— Wierzę panu zupełnie i widzę, że serce pańskie skruszyło się naprawdę, chociaż nie z dobrej woli, lecz z trwogi przed marną kroplą wody.
Yerno odetchnął głęboko. Widocznie aż do tej chwili sądził, że co najmniej utniemy mu głowę.
Stary z Peną odwiązali go i poprowadzili na dół do lochu, a ja z Uniką udałem się do altany.
Zaledwieśmy usiedli, ozwał się w oddali długi przeciągły świst, podobny do świstu lokomotyw starego systemu.
— Oto wracają nasi! — krzyknęła Unica radośnie.
— To od nich znak?
— Oczywiście. Wuj sporządził dla mych wojowników wielką piszczałkę, i oddaje nam ona znaczne usługi, bo zapomocą niej możemy się porozumieć na znaczną odległość. Niech pan słucha! Świst powtórzył się po chwili, a równocześnie usłyszeliśmy we wsi nawoływania i okrzyki.
— Czy pani, jako królowa, musi wyjść na powitanie zwycięzców?
— Spodziewam się. Ale...
— Zapewne krępuje się pani moją osobą? nieprawdaż? Gdyby jednak pani pozwoliła, chętnie towarzyszyłbym jej na ich spotkanie.
— Z całą chęcią, sennor. Chodźmy!
Odeszła zwykłą drogą przez kazamaty, ja zaś spuściłem się na dół po linie u żórawia i zaczekałem na nią przez chwilę, poczem ruszyliśmy razem ku zgromadzonym na brzegu jeziora.
Krzykliwy pochód posuwał się wciąż dalej ponad wodą, i po paru minutach usłyszeliśmy wielki tumult i wrzawę w niedalekiej odległości. To oddział zwycięskich Tobasów zbliżał się do tłumu kobiet i dzieci. Królowa oczywiście stanęła po środku, a ja (ktoby to był przypuszczał!) u jej boku odbierałem również hołdy i pozdrowienia, jakbym był co najmniej jej mężem, ich królem.
Zwycięzcy wracali na koniach, co mię ogromnie ucieszyło, bo zbudziła się we mnie nadzieja, że nie będę już nadal zmuszony wlec się przez stepy pieszo, jak jaki włóczęga.
Najstarszy z Indyan, głowa wsi, jak mię poinformowała Unica, zsiadł z konia i, przystąpiwszy do królowej, miał do niej długą przemowę, z której niestety nie rozumiałem ani słowa. Potem ona głosem dźwięcznym i donośnym przemówiła w odpowiedzi.
W mowie tej zapewne była wzmianka i o mnie, gdyż kilkakrotnie oczy wszystkich zwracały się w moją stronę.
Po skończeniu przemówienia dano królowej i mnie dwa konie, na które wsiedliśmy, i rozpoczął się tryumfalny wjazd Indyan w domowe pielesze.
Na czele tłumu szedł wysoki, tęgi mężczyzna, trzymając w obu rękach długą, wydrążoną wewnątrz żerdź bambusową. Była to owa sławna gwizdawka, przypominająca rozmiarami trąby z łyka, jakie sporządzają Huculi z Karpat wschodnich. Obok niego postępował dobosz z niemilknącym nigdy bębnem, a za nimi cała „banda“ z rozmaitymi instrumentami muzycznymi. Na końcu jechałem ja obok królowej, a poza nami szeregi wojowników.
I oto nagle trębacz podniósł do ust swoją żerdź, nadął policzki i gwizdnął z całej siły, aż liście z drzew poczęły opadać. A za przykładem jego poszli inni muzykanci, wszczynając taką kakofonię, że słychać ją było conajmniej na milę wokoło.
Już przytknąłem dłonie do uszu w obawie o całość bębenków, gdy mistrz od piszczałki odjął ją od ust i spojrzał z ukosa na mnie, chcąc wywnioskować, jakie było moje wrażenie z tej wspaniałej orkiestry. Oczywiście wypadło mi z grzeczności zrobić „przyjemną minę“ za ten dowód szczególniejszych względów. Niestety, zachęciło go to do jeszcze gorliwszej „pracy“, i począł dąć nanowo, z nim zaś wszyscy inni muzykanci. Na dobitek cały oddział przyłączył swe okrzyki radosne, wrzeszcząc w niebogłosy, aż wreszcie wśród tej ogłuszającej wrzawy dotarliśmy na plac zborny w pośrodku wsi, gdzie oczekiwał nas już Desiérto z Peną.
Jeździec i wojownicy pozsiadali z koni i, ustawiwszy się w porządku, czekali, aż dowódca zdał raport staremu z przebiegu wyprawy.
— Świetne zwycięstwo! — ozwał się do mnie Desiérto po ukończeniu ceremonii. — Chiriguanosowie pobici na łeb, i możemy być teraz spokojni, że co najmniej przez dziesięć lat nas nie zaczepią. Tu widzi pan tylko połowę moich wojowników; reszta pozostała w tyle, zajęta transportem trzód, stadniny i innych łupów wojennych. Że zaś tak dobrze się spisali, urządzimy dziś wielką ucztę ogólną na cześć zwycięzców.
I zwrócił się do swych Indyan z oświadczeniem o tej zamierzonej uczcie, a w odpowiedzi na to rozległy się ogłuszające okrzyki radości i wesela. Najgłośniej jednak brzmiała wciąż owa sławetna piszczałka, od której głosu spłoszyłoby się niechybnie całe stado słoniów. Bohaterski zaś muzykant, chcąc się przedewszystkiem przypodobać mnie, kierował wylotem instrumentu umyślnie w moją stronę, i kto wie, jakiby to wkońcu wywarło na mnie skutek, gdyby nie okoliczność, że do Desiérta przecisnęło się w tej chwili przez tłum kilku ludzi z jakiemś sprawozdaniem, i muzykanci wnet ucichli.
— To moi wywiadowcy — rzekł, zwracając się do mnie Desiérto. — Powrócili z rekonesansu i bynajmniej nie bez rezultatu. Mbocovisowie są już niedaleko.
— Gdzie?
— Zauważono ich w odległości sześciu godzin drogi. Oddział składa się przeważnie z pieszych ludzi, a tylko część posiada konie.
— Z pewnością są to nasze wierzchowce — rzekłem, — i przypuszczam, że je odzyskamy. Szkoda, że wywiadowcy nie zasięgnęli dokładniejszych informacyi...
— A cóżby pan jeszcze chciał wiedzieć?
— Czy wśród Mbocovisów są i biali.
— Jednego białego widzieli wywiadowcy.
— Jak wyglądał?
— Wysoki, chudy.
— To z wszelką pewnością sendador. Mam nadzieję, że tym razem dostanę go w swe ręce.
— Jakże jednak uczynimy?
— Przedewszystkiem musimy się naradzić, przyczem trzeba mieć na uwadze to, że jest nas o wiele mniej, niż liczy orszak sendadora, ale zato jesteśmy lepiej uzbrojeni.
— Istotnie moi Indyanie posiadają znakomite karabiny i umieją doskonale z nich strzelać. Sądzisz pan, że Mbocovisowie rozłożą się obozem tam, gdzie określił Yerno?
— To jest prawie pewne.
— I tam na nich napadniemy?
— Tak, i to zaraz o świcie, gdy można dobrze widzieć teren. W nocy pouciekaliby, a z nimi i sam sendador gotówby nam zniknąć.
— Skoro tak, to mamy jeszcze dosyć czasu na wyprawienie uczty.
— O, za pozwoleniem! Nie wolno nam hałasować, bo nie ulega wątpliwości, że Mbocovisowie wyślą przodem w te strony swoich wywiadowców, a nie jest wykluczone, że sam sendador wybierze się tu na zwiady, wobec czego musimy zachowywać się spokojnie, aby nieprzyjaciel nie dowiedział się, że wojownicy wasi wrócili już z wyprawy. Ponadto we wsi zostaną tylko ludzie uzbrojeni, reszta musi jeszcze za dnia wynieść się na wyspę i zabrać z sobą konie.
— Jakto? przecie konie potrzebne nam będą na wypadek ścigania nieprzyjaciela.
— Sądzę, że nie będziemy potrzebowali go ścigać. Jeżeli tylko plan mój będzie wykonany dokładnie, to ani jeden nam nie ujdzie.
— Nie rozumiem.
— Proszę posłuchać. Ja osobiście zaraz z zapadnięciem zmierzchu wybiorę się na wywiady i skoro tylko przekonam się, gdzie są Mbocovisowie, wyruszymy przeciw nim, okrążymy w odpowiedniem oddaleniu, aby ich strzały nas nie dosięgły, i będziemy czekali do rana. Atak przypuścimy dopiero za widna.
— Czy tylko nie przebiją się przez słaby bądź co bądź łańcuch naszych ludzi?
— Mnie się zdaje, że to niemożliwe. Okolimy ich pierścieniem o średnicy najwyżej tysiąca kroków, przyczem nie ustawimy się pojedynczo, lecz małymi oddziałami, tak, aby wolne miejsca pomiędzy tymi oddziałami znajdowały się w obrębie kul karabinowych. Wrazie, gdyby nieprzyjaciel chciał się przebić przez kordon, zmietlibyśmy go do nogi, zanim jeszcze zdołałby dobiedz połowy drogi. Czy amunicyi jest podostatkiem?
— Aż nadto.
— Doskonale!Główna rzecz, abyśmy mogli okrążyć obóz potajemnie; reszta sama się już ułoży.
— Mbocovisowie mają również karabiny, i to nawet nie najgorsze, bo odebrali je pańskim towarzyszom.
— Ale karabinów tych nie jest wiele, i zresztą wątpię, czy Indyanie umieją obchodzić się z nimi. Niechże więc pan zastosuje się ściśle i bezzwłocznie do moich zarządzeń, a ja tymczasem wybiorę się z Peną w celu zasięgnięcia języka.
Udaliśmy się z Peną do wnętrza skały po broń, poczem ruszyliśmy w kierunku owego miejsca, gdzie przypuszczalnie mogli się ukrywać Mbocovisowie.
Z przezorności zdjęliśmy obuwie, aby wywiadowcy Mbocovisów nie domyślili się, z kim mają do czynienia.
W miejscu jednak, do któregośmy podążyli, nie było ani żywego ducha, więc, nie oglądając się na nic, poszliśmy jeszcze dalej. Zbyteczną tu już była z naszej strony ostrożność co do ukrywania śladów, gdyż gubiły się one w szlaku, wydeptanym przez oddział, znajdujący się u nas w niewoli.
Idąc dalej, spostrzegliśmy nieprzyjaciela mniej-więcej na trzy godziny przed zachodem słońca. Trudno nam było policzyć ludzi, gdyż maszerowali sznurem, kryjąc jedni drugich. Na samem czele jechało kilku jeźdźców; reszta szła pieszo. Przyjrzawszy się im z oddali przez lornetkę Desiérta, wróciliśmy nieco, aby określone na obóz miejsce mieć w obrębie widzenia przez szkła, i ukryliśmy się tu, czekając cierpliwie przybycia najeźdźców.
Przypuszczenia nasze nie były mylne. Mbocovisowie istotnie zatrzymali się w tem miejscu, gdzie wczoraj obozowali ich towarzysze.
— Doskonale! — zauważył Pena. — Ukryli się akurat w tem miejscu, gdzieśmy przypuszczali. Czy wrócimy teraz do wsi?
— Pójdziesz pan sam, a ja zostanę tutaj, by śledzić ruchy nieprzyjaciela, który zapewne wyśle teraz swych szpiegów. Groźnego niema dla mnie nic, bo, jak pan widzisz, zapada zmrok, i wytropić mię w żaden sposób nie mogą. Zresztą wśród ciszy można, przyłożywszy ucho do ziemi, usłyszeć idącego człowieka co najmniej w oddaleniu stu kroków. Zostanę więc, a pan biegnij do starego, ażeby bezzwłocznie przybył tu ze swymi wojownikami.
— Dziękuję. Wolę jednak zostać tutaj, bo w każdym razie lepiej będzie, gdy pan pójdziesz do wsi i zarządzisz, aby wymarsz odbył się w należytym porządku.
— Ha! Skoro pan koniecznie tego wymagasz, godzę się, ale pod warunkiem, że będziesz pan dobrze uważał.
— To się rozumie samo przez się.
— No, a coby pan zrobił, gdyby ktoś z nich tędy przechodził?
— Podążyłbym za nim ostrożnie, by go schwytać.
— O, nie, mój łaskawco! Musiałbyś pan iść zanim niepostrzeżenie, aby się dowiedzieć, dokąd i w jakim celu podąża. Wiadomość ta byłaby dla nas rzeczą o wiele ważniejszą.
— Jakto? Przecie w takim razie mógłby nas zobaczyć napewno...
— Nicby to nie szkodziło; niechby zobaczył. Nim jednak wróciłby do obozu i zdał sprawę ze wszystkiego, my moglibyśmy za ten czas otoczyć obóz ze wszystkich stron. Głownem więc pańskiem zadaniem jest niepokazywać się tak długo, jak długo nie będziemy gotowi do działania. Ponadto, gdyby panu wypadło oddalić się z tego miejsca, to musisz je pan dobrze sobie zapamiętać, aby je znaleźć później bez straty czasu, gdyż nie bylibyśmy w możności oczekiwać tu na pana całemi godzinami.
— No, nie przypuszczam, abyś pan posądzał mię o brak zmysłu oryentacyjnego w terenie. Niechże się pan już nie zatrzymuje.
Obułem się znowu i pobiegłem ku wsi, gdzie z wielką niecierpliwością oczekiwano mego powrotu. Desiérto był o tyle przezorny, że przygotował wszystko do natychmiastowego wymarszu.
W krótkich słowach wydałem ostatnie zarządzenia, które opierały się na tem, że ja miałem iść na czele, a reszta dla uniknięcia zgiełku miała postępować „gęsiego“. Ponieważ po drodze można się było spodziewać spotkania z wywiadowcami, wybrałem kierunek nieco okrężny.
Prowadzenie ludzi w ciemności przez step, na którym niema żadnych osobliwych punktów oparcia, jak n. p. drzewa, krzaki lub tym podobne, nie należy do rzeczy łatwych. Wskutek jednak ciągłego przebywania w puszczy zmysł oryentacyjny wyrabia się w człowieku do tego stopnia, że potrafi on bardzo łatwo trzymać się wytkniętego kierunku. Co do mnie — miałem przed sobą dostateczne w tej mierze doświadczenie, więc przybyłem na określone miejsce bez najmniejszego zboczenia, tak, jakby to było w dzień biały. Namacałem nawet palcami ślady moje i Peny, którego jednak, ku naszemu zdziwieniu, wcale tu nie zastaliśmy.
— Widocznie zauważył kogoś z nieprzyjaciół — rzekł Desiérto — i poszedł za nim. Czy będziemy czekali na niego?
— To niepotrzebne. Zostawimy tylko tu jednego z naszych, aby, gdy zobaczy Penę, poinformował go, że byliśmy już tutaj. A teraz naprzód! W odległości mniej-więcej strzału karabinowego od miejsca, gdzie, jak przypuszczałem, mogli obozować Mbocovisowie, zatrzymaliśmy się, zajmując półkolem pozycyę przed krzakami na przestrzeni około półtrzecia tysiąca kroków, poczem Indyanie nasi otrzymali rozkaz strzelania do każdego, ktoby chciał wydostać się na zewnątrz tego półkola. Rozmieściwszy wedle powziętego planu oddziały nasze na stanowiskach, naradzałem się jeszcze chwilę z Desiértem nad niektóremi rzeczami, gdy nagle dały się słyszeć od strony wsi dwa szybko po sobie następujące wystrzały.
— Do dyabła! — szepnął stary. — Któż to strzela? Czyżbyśmy tu mieli przed sobą puste krzaki? Może to Mbocovisowie, obszedłszy nas, napadają wieś naszą?...
— To niepodobna — odrzekłem. — Przecie sendador miał czekać tutaj w pobliżu na posłańca, którego Yerno miał wysłać do niego dla uprzedniego porozumienia się z nim. Zresztą być może, iż to Pena natknął się na szpiega Mbocovisów i wymienił z nim strzały.
— Przecie zakazałeś mu pan strzelać.
— Oczywiście. Ale mógł się znaleźć w takiem położeniu, że nie było innej rady. Czekajmy teraz spokojnie na dalsze wypadki. Obiegnij pan tymczasem kordon i powiedz ludziom, żeby zwracali uwagę nietylko w kierunku krzaków, ale i na zewnątrz kordonu, poza siebie. Do każdego zaś, zbliżającego się z zewnątrz, niech strzelają, jeżeli na wezwanie nie zatrzyma się lub nie da odpowiedzi.
— Ależ, panie! przecie wołanie i strzały zdradzą naszą obecność tutaj!
— To nic nie szkodzi. Jesteśmy przecie najzupełniej przygotowani na odparcie wroga, i niech tylko spróbują ruszyć na nas.
Stary wydał odpowiednie rozkazy, które podano od grupy do grupy, a gdy powrócił do mnie, dały się słyszeć od strony wsi czyjeś szybkie kroki. Ktoś biegł w naszym kierunku, nie troszcząc się widocznie o względy ostrożności, jakby mu ogromnie zależało na pośpiechu.
— Czyżby Pena? — szepnął stary.
— Stanowczo nie; onby szedł pocichu. Mamy tu niezawodnie do czynienia ze szpiegiem. Chodźmy; może się nam uda schwytać go znienacka.
Pobiegliśmy chyłkiem naprzeciw zbliżającemu się, którego sylwetka ukazała się tuż przed nami niedaleko. Przygotowałem się, by go chwycić w ramiona, lecz, niestety, stary zawołał:
— Quien vive? Kto to?
Spłoszony stanął na miejscu, jak wryty w ziemię, poczem szarpnął się nagle w bok i znikł w ciemnościach. Pobiegłem za nim, lecz nie widząc nikogo, zatrzymałem się chwilę, nasłuchując. Niestety, żaden szmer nie zdradził, w jakim kierunku szukać zbiega; być może, zawrócił on nagle gdzieś w stronę.
— Baczność! — krzyknąłem, ostrzegając szeregi nasze. — Sendador jest tutaj, poza kordonem! Nie puścić!
Desiérto, posłyszawszy ostrzeżenie moje, powtórzył je swym wojownikom w ich narzeczu, i zaledwie słowa jego przebrzmiały, ktoś ozwał się niedaleko mnie:
— Do dyabła! to on!
Poznałem głos sendadora. Przycupnął widać gdzieś w trawie w pobliżu mnie dla zoryentowania się w pozycyi, a usłyszawszy słowa moje, sądził zapewne, że już go widzę, nie krępował się więc ze swym wykrzyknikiem, zdradzając się oczywiście niechcący.
Poskoczyłem w kierunku głosu sendadora, czyniąc to jednak niezbyt ostrożnie, i omal że nie przypłaciłem tego życiem. Zaledwie bowiem ruszyłem kilka kroków, błysnęło tuż przede mną światełko i rozległ się odgłos strzału. Miałem wrażenie, jakby mię ktoś szarpnął za rękaw u lewej ręki. Nie namyślając się, wymierzyłem ze swego karabinu w miejsce, skąd pochodził strzał, i wypaliłem. W odpowiedzi zaś na to rozległ się szyderczy śmiech sendadora, ale już z innego miejsca, gdyż drab był o tyle sprytny, że się natychmiast po swym strzale usunął, dzięki czemu kula moja minęła go.
Odskoczyłem i ja również w stronę, by mu nie dać celu, ale było to już zbyteczne, gdyż najwidoczniej czmychnął w niewiadomym kierunku.
Czas jakiś nasłuchiwałem jeszcze, ale napróżno; absolutna cisza zapanowała dokoła.
Wróciłem do Desiérta, który zapytał mię z niepokojem:
— Czy istotnie był to sendador?
— Jestem tego pewny. Widocznie chciał osobiście rozejrzeć się w pozycyi, jako też podpatrzyć, co się dzieje we wsi, i wybrał się sam na wywiady.
— Co za szkoda, że umknął!... Ale nie trafił w pana? słyszałem dwa strzały...
Nie dokończył Desierto słów swoich, bo nagle zabrzmiał głos w szeregach Tobasów:
— Quiem va alli?... Kto idzie? — poczem pytanie to powtórzyli inni, i rozległ się odgłos wystrzałów.
— Oho! — rzekł stary. — Przeciwnik pański chce się zapewne przedostać przez nasz kordon, i dobrze uczyniliśmy, rozstawiając naszych wojowników szeroką linią drobnych oddziałów.
— Należy się obawiać, że będzie strzelał i może kilku z naszych położyć trupem — odrzekłem.
Jakby na potwierdzenie tych słów moich, padł znowu strzał, a po chwili spostrzegłem biegnącego ku nam Penę, który zdyszany krzyczał już z oddalenia:
— Strzelaliście? Uśmierciliście może sendadora?
— Skąd pan wiesz, że to był on? — zapytałem.
— Bom go widział na własne oczy nie dalej, jak o trzy kroki od siebie.
— Kto pierwszy strzelał? — Rozumie się, że ja.
— Tak? I powiadasz pan jeszcze „rozumie się“, jakbyś pan co mądrego uczynił. Przecie prosiłem pana, byś unikał hałasu.
— Jakto? Przecie zadaniem naszem jest uśmiercić tego draba, jako dowódcę i podżegacza Indyan. Gdyby go zabrakło, Mbocovisowie najniezawodniej uciekliby stąd, ażby się kurzyło za nimi.
— A jednak łotrzyk ten ma szczęście. Znowu strzelano do niego przed chwilą, i ręczę, że go nie trafiono.
— Hm! — mruknął Pena. — Strzelano, aby go nie dopuścić do obozu?
— I słusznie.
— A jednak tego rodzaju taktyka niewiele warta, bo będzie on do rana kręcił się tu i tam, strzelając na prawo i lewo, może nawet ze szkodą naszą, podczas gdy znalazłszy wolne dla siebie przejście, wpadłby nam w ręce niezawodnie, jeżeli nie teraz, to za dnia. Z obozu nie wydostałby się napewno... Czy pan o tem nie pomyślał? Mnie się zdaje, że najrozsądniej byłoby przepuścić go przez kordon...
— Istotnie, słuszna uwaga — rzekłem i natychmiast poleciłem staremu, by wydał odpowiednie wskazówki swoim Indyanom na stanowiskach.
Desiérto oddalił się natychmiast, a ja, nie mając nic lepszego do czynienia, usiadłem na ziemi obok Peny, zły na samego siebie, żem palnął głupstwo. Jasnem było, jak słońce, że, gdybyśmy nie zatrzymywali sendadora, byłby spokojnie udał się przez nasz kordon do swego obozu i...
Otóż to „i“ — pomyślałem. — I następnie próbowałby przełamać ze swoimi nasze szeregi, przyczem nie obeszłoby się bez rozlewu krwi. Myśl ta pocieszyła mię nieco, bo jednak mimo wszystko błąd mój miał też i dodatnią stronę.
Ale za to grozić nam mogło co innego. Sendador kręcił się w ciemności nazewnątrz naszego kordonu, — że zaś poznał mię i uprzytomnił sobie, iż należę do najniebezpieczniejszych jego przeciwników, więc musiałem być przygotowany, że będzie usiłował podejść mię, jak pantera, i jednym zamachem uśmiercić.
Tak myśląc, nasłuchiwałem bacznie, i wreszcie po niejakimś czasie wydało mi się, jakoby gdzieś niedaleko zaszeleściły źdźbła trawy.
— Niech się pan nie porusza — szepnąłem do Peny. — Ktoś się ku nam skrada...
— Może sendador? — odszepnął.
— Nikt inny, tylko on.
Przyłożyłem ucho do ziemi i stwierdziłem z najzupełniejszą pewnością, że ktoś znajduje się w pobliżu, i to o parę kroków od nas, ale w której stronie, tego na razie określić nie mogłem.
Chwyciłem Penę za rękę i szepnąłem mu do samego ucha: — Zerwiemy się nagle i skoczymy parę kroków na prawo... Tu grozi nam niebezpieczeństwo.
To mówiąc, dałem tęgiego susa w bok, gdy nagle Pena krzyknął:
— Do dyabła! To ty, psie jeden! mam cię nareszcie... Aj!
Ostatni wykrzyknik był właściwie jękiem bólu. Widocznie sendador uderzył Penę lub nożem go zranił.
Nie tracąc przytomności, krzyknąłem:
— Trzymaj! biegnę na pomoc!
Lecz odezwanie się to było błędem z mojej strony, gdyż ostrzegłem w ten sposób przeciwnika i dałem mu możność zoryentowania się w ciemności, w której jestem stronie.
— Zaledwie podbiegłem w stronę Peny, nagle zerwała się z ziemi ciemna postać, na którą rzuciłem się bez namysłu, chwytając ją za gardło. Napadnięty szarpnął się gwałtownie, charcząc z ostatnim wysiłkiem przez zaciśniętą krtań:
— Panie!... zadusisz mię!...
Poznałem głos... Peny.
Tuż zaś obok jednocześnie ozwał się drwiący głos sendadora:
— Duś, duś... tylko dziś to możesz, idyoto! Jutro ja cię ścisnę tak, że cię dyabli porwą!
W okamgnieniu skierowałem karabin w to miejsce i wystrzeliłem pięć razy z rzędu — niestety... w powietrze!
— A niech to piorun spali! — klął Pena. — Co za fatalna noc...
— Dlaczegoś pan puścił moją rękę, gdyśmy uciekali?
— Nie byłbym jej puścił, gdybym się nie potknął o sendadora.
— A to pech!
— I jeszcze jaki! Szczęście, że łotr przeląkł się niemniej ode mnie, bo byłby mię z pewnością uśmiercił. Chwyciłem go za gardło obiema rękoma, ale niestety — nie jestem tak utalentowanym dusicielem, jak pan, więc opryszek dobył noża i usiłował przeciąć mi palce, a nawet przebiłby mię niechybnie, gbyby nie pańskie odezwanie się. To go stropiło. Puścił mię i uciekł.
— Co za szkoda, że nie zatrzymałeś go pan dwie sekundy dłużej...
— Ręką z obciętymi palcami... Tego i pan nie potrafiłbyś dokonać.
— Czyżbyś pan był istotnie ranny?
Pena pomacał rękę i odrzekł:
— Na szczęście, palce są jeszcze wszystkie, ale mam ranę na dłoni i krew mi z niej płynie. Czy Desiérto wróci? może ma jaki opatrunek przy sobie?
Nawoływania nasze nie uszły uwagi Desiérta, i pośpieszył do nas bezzwłocznie, poczem znaleźliśmy sobie ustronne miejsce, zabezpieczając się przed ponowną napaścią sendadora. Tu stary, wydobywszy ze skórzanej torby opatrunki, z całą troskliwością opatrzył ranę Peny.
Gdyby sendador spróbował raz jeszcze przedostać się teraz przez kordon, mogłoby mu to udać się już łatwo, bo ludzie nasi mieli nakazane nie przeszkadzać mu w tem, a tylko, gdyby go kto zauważył, powinien był zaraz donieść nam o tem.
Jednakże godziny mijały, a o sendadorze nie było słychu.
Około północy wzeszedł księżyc, a właściwie sierp księżyca, rzucając mdłe światło na okolicę. Wystarczyło to nam do rozejrzenia się w położeniu.
Krzaki, wśród których ukrywał się nieprzyjaciel, były teraz widoczne, jak na dłoni. Okoliczność ta sprzyjała naszym celom wybornie, ale nie była pożądaną dla przeciwników, bo sendador nie mógł już więcej skradać się ku nam, a Indyanom utrudniało to przełamanie naszych pozycyi dla przedostania się do wsi. Usłyszawszy nasze strzały, zabezpieczyli się oni wartą, ustawiając ją mniej-więcej w połowie oddalenia między obwodem koła oblężniczego a obozem.
Nasi wojownicy, zobaczywszy w świetle księżyca owych ludzi na straży, poczęli strzelać, i okazało się tu, że byli wcale dobrymi strzelcami, gdyż wśród nieprzyjacielskich wartowników padło kilku ludzi.
Po pewnym czasie spostrzegliśmy, że z poza krzaków wypełzli na czworakach towarzysze zabitych i rannych, zabierając ich do obozu.
Oczywiście i przeciwnicy nasi mogli nas widzieć doskonale i przekonać się, że są otoczeni ze wszystkich stron. Spodziewaliśmy się, że nas zaatakują w celu wydobycia się z tej matni, jednak do tego nie doszło.
Po długich godzinach czujnego oczekiwania poczęło się rozwidniać i wreszcie z poza lasu na horyzoncie ukazało się słońce.
Skierowałem w stronę nieprzyjacielskiego obozu lornetkę Desiérta, którą miałem ze sobą, i zauważyłem wśród Mbocovisów ożywiony ruch, poczem zbili się w kupę, widocznie na naradę, a następnie kilku wojowników osiodłało tych kilka koni, które mieli w obozie.
Rzecz prosta — nie domyślali się nawet, że pomimo odległości wszystkie ich ruchy widziane są przez nas jak najdokładniej przez szkła, bo przez dłuższy czas nie odrywałem lornetki od oczu, chcąc wywnioskować, w którą stronę zamierzają natrzeć na nas.
Umówiwszy się zawczasu z Desiértem i Peną co do znaków, które w celu porozumienia się miałem w danej chwili wydawać grupom obwodowym, kazałem ogłosić wśród naszych wojowników zakaz strzelania do koni. W razie ataku Mbocovisów na jedną z grup naszych tylko dwie najbliżej sąsiadujące miały śpieszyć jej z pomocą; innym ruszać z miejsca zabroniłem. Nie obawiałem się zresztą o naszych Indyan, wiedząc z góry, że przy takim zapale i przejęciu się słusznością swej spraw y zwyciężyć muszą.
Po niejakimś czasie zauważyłem przez lornetkę, że Mbocovisowie skierowali się ku wschodowi, a więc w stronę przeciwną od wsi. Dałem natychmiast odpowiednie znaki staremu, a ten je podał dalej, tak, że jedna grupa zakomunikowała drugiej moje polecenie, i w przeciągu bardzo krótkiego czasu cały aparat oblężniczy, że tak powiem, stanął z zapartym oddechem, gotów do działania.
I na decydującą chwilę niedługo trzeba było czekać, bo Mbocovisowie wyrwali się nagle z ukrycia, jak spłoszone stado gęsi, i z dzikimi okrzykami popędzili zwartą masą w kierunku wschodnim.
Nasi otwarli natychmiast ogień karabinowy. Jakkolwiek trwał on nie więcej nad dwie minuty, jednak wystarczyło to, że wśród Mbocovisów padło bardzo wielu ludzi. Reszta, przerażona takim rezultatem swego ruchu, cofnęła się natychmiast w krzaki, a Tobasowie wszczęli ogromny zgiełk, ożywieni powodzeniem tego pierwszego starcia.
Po zaprzestaniu ognia Mbocovisowie wysuwali się ostrożnie z ukrycia, by zabrać rannych i zabitych.
Nie byłem rad z tego, że polało się tyle krwi ludzkiej, i dla zapobieżenia dalszemu jej rozlewowi wysłałem natychmiast jednego z Tobasów do nieprzyjacielskiego obozu z wezwaniem do poddania się. Parlamentarz ów przywiązał białe płótno do gałęzi i, wymachując nią w powietrzu, puścił się ku krzakom. Nim doszedł jednak do pierwszych zarośli, powitano go chmarą zatrutych strzał, nie trafiając jednak na szczęście. Cofnął się bezzwłocznie i, przybiegłszy zpowrotem, oznajmił, że Mbocovisowie za nic w świecie nie poddadzą się, bo pewni są, że nie zaatakujemy ich z obawy przed strzałami zatrutemi, które z blizka mogłyby sprawić nam klęskę nielada.
— Czy mamy im odpowiedzieć, jak na to zasługują? — zapytał Pena, wysłuchawszy sprawozdania parlamentarza.
— Rozumie się, że nie mamy obowiązku oszczędzać ich, skoro gardzą ofiarowanymi warunkami pokoju. Oni przecie są stroną zaczepną, a my działamy tylko we własnej obronie. Postrzeliwszy zresztą jeszcze kilku, uratujemy przez to innych, co zostaną. Teraz wypada nam zacieśnić koło, nie zbliżając się wszakże zbytnio ze względu na zatrute strzały, a następnie każdego, kto tylko nos z krzaków wysunie, traktować kulą.
Wydawszy to zarządzenie, posłałem jeszcze raz parlamentarza z wezwaniem do kapitulacyi, lecz przyjęto go tak samo pełnymi obelg wrzaskami i strzałami.
Zgniewał mię ten nierozumny upór, więc naładowałem swój karabin ciężkiego kalibru i, odszedłszy spory kawał w tył, wybadałem dobrze cel przez lornetkę, a następnie wymierzyłem w miejsce, gdzie Mbocovisowie zgromadzeni byli w zwartej grupie. Skutek był taki, że w całym obozie powstał alarm, nie spodziewano się tam bowiem, aby kule nasze mogły ich dosięgnąć z tak sporej odległości, tem bardziej, że ofiarą ich padł zapewne nie jeden, lecz kilku nieprzyjaciół. Wystrzeliłem drugi raz, poczem w obozie wszczął się nieopisany popłoch.
— No, no! niezłą broń pan posiadasz — rzekł Desiérto, gdy wróciłem na miejsce. — Dwa strzały tylko, a już Mbocovisowie ze strachu wrzeszczą, jak opętani.
— Tem lepiej — odrzekłem. — Niech widzą, że z nami żartów niema... Może teraz zechcą nareszcie poddać się...
— I ja tak sądzę... A gdybym ja teraz rozmówił się z nimi?
— Pan? Czyż chciałbyś pan narażać się na niebezpieczeństwo od zatrutych strzał? A nuż trafi która z nich...
— Nie sądzę. Żaden z nich nie odważy się strzelać do mnie... Mam na to sposób. Zobaczy pan zaraz.
I wydobył z torby zwiniętą szatę pustelniczą, a odziawszy się w nią, dodał:
— W tym celu właśnie zabrałem ze sobą tę szatę. W całem Gran Chaco wiedzą, że jestem w tej szacie strasznym człowiekiem; uważają mię za cudotwórcę albo czarownika. Niechże więc pan nie obawia się o mnie. Wiem, co robię.
— Jeżeli jesteś pan tak pewny, to sprzeciwiać się nie mogę. Jakież pan podyktuje im warunki?
— A jak pan radzi?
— Przedewszystkiem radziłbym łagodność. Z ich strony wiele już krwi popłynęło, a z naszej jedynie Pena lekko jest ranny. Mamy zresztą do czynienia ze zbałamuconymi ludźmi.
— Masz pan najzupełniejszą słuszność — odrzekł. — Nie wiem jednak z góry, co mi powiedzą na moją propozycyę; od tego zaś zależną będzie moja odpowiedź. Surowy wszakże nie będę, zwłaszcza po wczorajszym dniu, który był dla mnie najpiękniejszym w życiu.
Tobasowie nie zdradzali również obawy o swego opiekuna, i to mię uspokoiło.
Udał się tedy Desiérto w swej pustelniczej szacie w stronę nieprzyjacielskiego obozu, i rzeczywiście ze zdumieniem stwierdziłem, że Mbocovisowie żadnej na niego strzały nie wypuścili, ani też żadnych groźnych okrzyków nie słyszałem, gdy znikł wśród osłaniających ich krzaków.
Przez półtorej godziny w wielkiem naprężeniu oczekiwaliśmy powrotu starca, gdy nareszcie pojawił się, i to nie sam, lecz w towarzystwie sześciu czerwonoskórych. Jeden z nich wyglądał na kacyka, reszta w latach sędziwych tworzyła niejako jego świtę.
Przyszedłszy na miejsce, stary Desiérto ozwał się temi słowy:
— Ma pan tu przed sobą dzielnego głowacza Mbocovisów, który radby porozumieć się osobiście z panem, i decyzya jego zależy od odpowiedzi, którą z ust pańskich usłyszy.
Zasiedliśmy na ziemi — z jednej strony my, a z drugiej oni, poczem głowacz, ku wielkiemu memu zdziwieniu, poprawnym akcentem zapytał mię po hiszpańsku:
— Pan z Europy?
— Tak — odrzekłem.
— Bardzo mię to cieszy. Słyszałem bowiem, że na drugiej półkuli są ludzie rozumni, uczciwi i pobożni... Tymczasem...
— Co pan chce przez to powiedzieć? — przerwałem mu, nierad z tego pochlebstwa.
— Człowiek uczciwy nie zabija bliźniego.
— Ale wroga może z czystem sumieniem.
— Człowiek rozumny czyni z wrogów przyjaciół dla siebie.
— O ile wrogowie życzą sobie tego.
— To zależy od okoliczności i warunków. Ale wiadomem jest panu zapewne i to, że człowiek uczciwy nigdy nie kłamie.
— Owszem, wiem o tem.
— I lubuje się w prawdzie.
— Niezawodnie.
— A zatem jestem pewny, że dowiem się od pana wszystkiego, co sobie życzę. Czy zna pan Venenosę, głowacza Mbocovisów?
— Znam.
— Gdzie on jest obecnie i gdzie są jego ludzie?
— U nas w niewoli.
— Czy jeńcami waszymi są tylko sami Indyanie?
— Jest między nimi jeden biały, którego pan zapewne znasz lepiej, niż my. Nazywa się Yerno i jest zięciem sendadora.
— Ilu Indyan jest rannych?
— Żaden, gdyż ujęliśmy ich podstępnie.
— W jaki sposób?
— Zwabiliśmy ich na wyspę i tam obezwładniliśmy.
— Co zamierzacie z nimi począć?
— Mieliśmy zamiar darować im wolność. Że jednak nadciągnęliście tutaj z zamiarem napadnięcia na nas i wymordowania całego szczepu Toba, będziemy zmuszeni odpłacić się tą sam ą miarą.
Wódz spuścił wzrok ku ziemi i po dłuższem milczeniu zapytał:
— Czy zna pan sendadora?
— O, znam tego łotra...
— My go uważamy za człowieka uczciwego i należymy do jego przyjaciół.
— Szkoda! wielka szkoda, że ofiarowaliście przyjaźń takiemu złoczyńcy.
— Mówił nam o tem Desiérto, ale wam wręcz uwierzyć trudno czemuś podobnemu. Sendador nigdy nas nie okłamał, ani też nic złego nam nie uczynił.
— Tak wam się tylko zdaje. Bo czyż można nazwać uczciwem choćby naprzykład dzisiejsze jego postępowanie z wami? Opuścił was przecie w najkrytyczniejszej chwili.
— Musiał, boście go nie puścili. Radbym jednak wiedzieć, co się z nim stało. Uwięziliście go może?
— Bynajmniej, uciekł — odrzekłem.
W tej chwili jednak pomyślałem sobie, że lepiej może byłoby pozostawić wodza Mbocovisów w niepewności co do sendadora, tem bardziej, że człowiek ten wcale mi się nie podobał; twarz jego zdradzała wiele chytrości, i wogóle zachowanie się jego było tego rodzaju, jakoby chciał nas wybadać i wyzyskać to na swoją korzyść.
— Uciekł — powtórzył mimowolnie.
— Co was spowodowało — zapytałem, — żeście się wybrali na Tobasów? czy to wasi wrogowie? czy wyrządzili wam jaką krzywdę?
— Nie — odrzekł po namyśle, wiedząc dobrze, że inna odpowiedź pogorszyłaby tylko położenie. — Tobasowie są naszymi przyjaciółmi.
— Czyż godzi się tedy napadać na przyjaciół, mordować ich i rabować ich mienie?
— Sendador namówił nas do tego.
— Aha! sendador! Teraz pan przyznasz chyba, że znajomość z nim nie może być dla was korzystną. Zna go pan bliżej?
— Przebywa wśród nas od czasu do czasu, ale nic szczególniejszego o nim nie wiem.
— Gdzie znajduje się jego stała tajemna kryjówka w Gran Chaco?
— O tem nam nie wspominał. Jego wszędzie pełno.
— Słyszałem, że ta kryjówka znajduje się właśnie w obrębie waszych obszarów.
— Źle pana poinformowano.
— Może... Od jak dawna bawi wśród was sendador?
— Od kilku tygodni.
— A skąd przybyliście teraz?
— Prosto ze swoich wsi.
— On was stamtąd wywołał?
— Tak, panie. Gdyby nie on, siedzielibyśmy byli w domu.
— To ciekawe! Mówiono mi, że przed kilkoma dniami był on w okolicy krzyża de la floresta virge i że napadł tam na białych.
— To nieprawda. Od kilku tygodni przebywał bez przerwy wśród nas.
— I nie był w ostatnich czasach w Palmar?
— Stanowczo nie.
— Mnie zaś jest wiadomo, że owi biali, o których wspominałem, a na których on napadł, chwycili go, i z trudem udało mu się uciec dzięki jednemu z nich, który mu w tem dopomógł. Odwdzięczając się za to, „uczciwy“ ten człowiek napadł na nich poraz drugi i zabrał do niewoli wszystkich, prócz dwóch.
— To jakaś bajka.
— Więc nie wiadomo panu, dokąd sendador powlókł tych właśnie jeńców?
— Zapewniam pana, że to jest wierutna bajka.
— A ja słyszałem, że właśnie odstawił on swych jeńców do Mbocovisów...
— O tem musiałbym wiedzieć przedewszystkiem ja, jako kacyk czyli przełożony nad całym szczepem... Zresztą myśmy nigdy nie brali białych w niewolę.
Bawiła mię wyrafinowana bezczelność draba, przeto pytałem dalej:
— Więc nie pochwyciliście też pewnego kupca z Goya i jego syna?
— Nie.
— Ani też młodego człowieka, który nazywa się Adolfo Horno?
— Nie słyszałem nawet takiego nazwiska.
— A jednak znajduje się on u was.
— Wspominał mi o tem i Desiérto, ale to kłamstwo wierutne.
— Zięć jego, sendador, schwytał go i przyprowadził do was.
— Ależ to fałsz wierutny! — oburzył się kacyk. — Dajcie mi tu człowieka, który puszcza podobne brednie, a zdławię go, jak psa.
W tej chwili stary mrugnął nieznacznie, dając mi znak, abym zaprzestał rozmowy na ten temat. Zrozumiałem intencyę jego i zacząłem nieco przyjaźniej:
— Wobec pańskich zaprzeczeń muszę przyznać, że oczerniono was niegodnie.
— I jeszcze jak! — podchwycił skwapliwie chytry Indyanin. — Powinniście bezwłocznie ukarać oszczerców; gotów jestem nawet pomódz wam w tem bezinteresownie... Mam dosyć ludzi do rozporządzenia.
— Dziękujemy za dobre chęci, ale pan nie rozporządzasz już swoimi ludźmi, przynajmniej obecnie.
— Jakto? Przecie jestem ich kacykiem!
— Zapominasz pan, że w obecnem położeniu nie możesz rozkazywać, i ludzie pańscy nie są zmuszeni słuchać pańskich zaleceń.
— Mówisz pan tak, jakbym był zupełnie bezsilny... Ależ mylisz się. Jestem o to spokojny, że mi nic od was nie grozi. Do obozu naszego nie zbliżycie się, bobyśmy was powitali gradem strzał śmiercionośnych.
— Nie mamy też wcale zamiaru zbliżać się do was na taką odległość, aby strzały wasze były dla nas groźne. Zdaje mi się zresztą, że miałeś pan sposobność porównać tę waszą broń z naszą i przekonać się, kto kogo może się więcej obawiać. Ponieważ zaś żartować nie lubimy, więc jedyną waszą wygraną będzie, gdy się poddacie; w przeciwnym razie ani jednego z was nie oszczędzimy.
— I wystarczyłoby wam tyle prochu?
— Niech się pan o to nie troszczy i raczej po myśli o swojem położeniu. Daję panu godzinę czasu do zastanowienia się nad niem, i jeżeli się nie poddacie, zasypiemy was kulami tak, że ani jeden żywym nie wyjdzie.
— A w razie poddania się co nas czeka z waszej ręki?
Chciałem odrzec na to pytanie, gdy uprzedził mię Desiérto:
— Wówczas zawrzemy ze sobą przymierze.
— Naprawdę? — pytał skwapliwie kacyk. — Czy możemy wierzyć temu oświadczeniu?
— Najzupełniej, ale pod warunkiem, że nas w niczem nie oszukacie.
— O, to jest stanowczo wykluczone. Jestem względem was zupełnie szczery i zgadzam się chętnie na braterskie z wami przymierze. Co do naszej własności zaś, nie zabierzecie nam jej chyba?
— Nie ruszymy jej wcale. Zatrzymacie sobie wszystko, co tylko jest wasze, nie wyłączając oczywiście broni. Nie mam też zamiaru uważać was za jeńców. Ale, wedle zwyczajów wojennych, musicie złożyć wszystko w nasze ręce do tymczasowego przechowania.
— A potem? — przerwał mu kacyk z niezbyt zadowoloną miną.
— Zaprowadzę was do waszych towarzyszów, którzy są u nas w niewoli, a których miałem właśnie zamiar wypuścić, i naradzicie się wspólnie nad warunkami przymierza.
— A gdybyśmy naprzykład nie zgodzili się na te warunki, to co wówczas?
— Wówczas pozwolę wam wrócić do swej ojczyzny ze wszystkiem, co stanowi waszą własność, ale, rozumie się, pod warunkiem, że nie oszukacie nas w niczem.
— Może pan być najzupełniej przekonany, że postępujemy otwarcie i szczerze, bez jakichkolwiek wybiegów. Pozwoli pan teraz, że powtórzę naszą rozmowę towarzyszom i zapytam ich o zdanie.
— Owszem, proszę.
Kacyk wdał się w rozmowę ze swoimi, z czego nie rozumiałem ani słowa, z miny ich jednak wywnioskowałem, że nie uważali swego położenia za beznadziejne, a może nawet dotychczas jeszcze nie wierzyli, aby broń nasza była dla nich istotnie narzędziem zupełnej zagłady.
Po krótkiej naradzie z nimi kacyk zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— Czy macie naprawdę podostatkiem prochu i kul?
— Powiedziałem to już panu, a skoro pan nie wierzysz, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko poprzeć to przykładem. Proszę uważać!
Kacyk miał na głowie zawój z czerwonej materyi. Zdjąłem mu ten zawój bez wszelkiej ceremonii, przywiązałem do lufy karabinu jednego z najbliższych wojowników i kazałem mu podnieść karabin w górę tak, aby materya mogła rozwinąć się na wietrze w kształt chorągiewki, poczem wziąłem swój sztuciec do ręki i rzekłem do kacyka:
— Wybiję kulami w tem płótnie tyle dziur, ile pan liczysz palców u obydwu rąk, przyczem wcale nie będę ładował nabojów. Baczność więc! zaczynam!
Oddaliłem się na sto kroków wstecz i dałem dziesięć strzałów ze sztućca do chorągiewki, celując tak, by kule podziurawiły ją w linii z dołu do góry.
Zanim jeszcze wróciłem do gromady, chusta znajdowała się już w rękach Desiérta, który razem z Peną podziwiał celność moich strzałów. Odebrałem mu ją z rąk i oddałem kacykowi, mówiąc:
— Proszę zobaczyć! Wystarczy to panu, czy też wybić jeszcze dziesięć dziur bez ładowania? Kacyk spojrzał na zawój, a następnie na mnie i na sztuciec systemu Henry’ego, poczem zrobił tak głupią minę, że omal nie wybuchnąłem śmiechem.
— Ależ, sennor... — wyjąkał, — dziesięć dziur.., bez ładowania?... Jak to być może? Przecie strzelbina pańska ma jedną tylko lufę... Chyba dyabeł w niej siedzi... Schowaj ją pan, niech się na nią nie patrzę, bo gotowa sama strzelać...
— Masz pan więc dowód najoczywistszy naszej potęgi. Nawet patrzyć pan nie chcesz na tę broń, a cóż dopiero będzie, gdy skieruję lufę jej do waszych ludzi?
— Pan przedtem strzelał z tego wielkiego karabinu? nieprawdaż?
— Tak jest.
— Dziękuję! on już jest strasznem narzędziem, ale to małe jeszcze od niego straszniejsze. Poczekajcie; rozmówię się raz jeszcze z towarzyszami.
I zwrócił się do Indyan, którzy więcej jeszcze, niż on, zdziwieni byli mojem szybkiem i celnem strzelaniem. Oczywiście nie było ono czemś nadzwyczajnem z mej strony, bo celność strzałów na sto kroków z dobrej broni i przy odpowiedniej wprawie — to rzecz nie przedstawiająca trudności. Nieokrzesanym jednak, pół dzikim Indyanom broń moja tak zaimponowała, że patrzyli na nią z prawdziwą trwogą. To też po skończonej naradzie kacyk rzekł do mnie:
— Więc przyjmujemy warunki; poddamy się, ale z tem zastrzeżeniem, że dotrzymacie umowy w najmniejszym szczególe.
— Przyrzekam to uroczyście — odrzekł Desiérto, — i dotrzymam wszystkiego, jeżeli tylko w postępowaniu waszem nie spostrzegę chytrości i obłudy.
— Nie powiedziałem wam dotychczas ani jednego kłamliwego słowa i nadal nie będzie w nich fałszu odparł kacyk. — Czy mogą ludzie moi wyjść z kryjówki?
— Owszem, ale wprzód musicie przysłać tu swoją broń i konie.
— I konie? Przecie one nie są dla was niebezpieczne.
— Słuszna uwaga, ale my od żądania nie odstąpimy. Jeżeli konie są waszą własnością, to proszę się nie obawiać o nie; otrzymacie je z powrotem. Idźcie teraz do obozu i przyślijcie wszystko to, cośmy wam wyszczególnili, poczem wydamy odpowiednie rozkazy.
Kacyk, nie rzekłszy słowa, skinął na towarzyszów i oddalił się z nimi w stronę obozu.
— Napędziłeś im pan okrutnego strachu tym sztućcem swoim — ozwał się Desiérto, gdy odeszli. — Ktoby przypuszczał, że tylu nieprzyjaciół można zabrać do niewoli, nie straciwszy ani włosa z głowy.
— Czy jednak dotrzyma nam tego, co przyrzekł?
— Rozumie się.
— W takim razie cała ta banda zbójecka zrobi wyśmienity interes. Zamiast kary za rozbój, spotka ich z naszej strony życzliwość. I ja wprawdzie należę do tych, którzy posiadają w sercu uczucie tak zwanej ludzkości, ale mimo to nie zdobyłbym się na wynagrodzenie zbrodniarzy za złe ich czyny.
— Któż tu mówi o jakiem wynagrodzeniu?
— Wszak podane im przez pana warunki są właściwie nagrodą.
— Tak się panu tylko zdaje. Przypuszczam, że zauważyłeś pan moje zastrzeżenie co do kłamstwa i oszukaństwa. A kacyk przecie łgał, jak z nut, i ma zamiar nas oszukać, wobec czego nie będę obowiązany dotrzymywać mu danego słowa. Głupiec ten chce nas podejść, a tymczasem sam wpadnie we własne sieci.
— W jakiż jednak sposób upora się pan z tyloma ludźmi? Gdzie ich pan ząbkujesz?
— Nie obawiaj się pan o to. Mam dosyć miejsca, choćby naprzykład w kaplicy.
— A nie zbiegną stamtąd?
— O, bynajmniej. Zapakuję ich wszystkich do podziemia, gdzie będą doskonale zabezpieczeni.
— Ach tak, to co innego. Jakże ich pan tam ściągnie?
— Zupełnie w ten sam sposób, co i tamtych. Wyślę zaraz posłańca do wsi, aby oznajmił mieszkańcom o udaniu się wyprawy i powtórzył im moje zarządzenia.
To mówiąc, przywołał jednego ze swoich i zaczął go pouczać, jak ma uczynić. Trwało to tak długo, że za ten czas nadeszli Indyanie z obozu, niosąc broń i inne rzeczy, kilku zaś prowadziło konie, również obładowane rozmaitymi przedmiotami.
Serce zabiło mi żywiej na widok mego drogiego gniadosza, który znajdował się w tem towarzystwie. Byłbym chętnie podbiegł ku niemu naprzeciw, ale się wstrzymałem, aby się przekonać, czy szlachetne stworzenie pozna mię samo, i zostałem na miejscu, nie odzywając się do niego wcale.
Gniadosz po zdjęciu mu z grzbietu ciężaru rozejrzał się przedewszystkiem naprawo i lewo, czy niema gdzie smacznej trawy w pobliżu, a spostrzegłszy ludzi i mnie wśród nich, stał chwilę bez ruchu, strzygąc uszami, patrzył na mnie to jednem, to drugiem okiem, aż wreszcie postąpił kilka kroków ku mnie, jakby chcąc się przekonać, czy istotnie się nie myli. Wreszcie wstrząsnął sobą i parsknął kilka razy z niesłychanej uciechy.
Nie mogłem opierać się dłużej. Objąłem szlachetne stworzenie rękoma za szyję i począłem je pieścić, a gdy rumak przytulił do mnie głowę i bawił się, jak dziecko, nie mogłem łez powstrzymać.
Po tem powitaniu przeszukawszy następnie sakwy u siodła mego gniadosza, ku wielkiemu swemu zadowoleniu przekonałem się, że sendador pozostawił mi wszystko, a nawet jeszcze i swoich dodał drobiazgów.
Desiérto zażądał natychmiast od kacyka, aby jego ludzie stanęli parami do wymarszu, a tymczasem nasi wojownicy, zszedłszy ze swych stanowisk, zabrali broń i inne złożone przez jeńców przedmioty i ustawili się w rząd, gotowi do eskortowania pochodu, który szykował się właśnie w czwórki. Ja z Peną przeszukaliśmy jeszcze obozowisko, aby się upewnić, że niczego tam nie ukryto, ale poszukiwania nasze okazały się zbytecznemi.
— Chciałbym wiedzieć, co te draby sobie myślą — rzekł Desiérto, gdy wróciłem do niego. — Może im się naprawdę zdaje, że wyjdą z matni tak tanim kosztem? Nie wywnioskował pan niczego z ich min i ruchów?
— Ja poznałem wśród nich dwu — wtrącił Pena. — Są to z pewnością ci sami, którzy pełnili straż owej nocy, gdy wybawiłem z niewoli swego towarzysza. Oni jednak udali, że mię nie znają, wiedząc, iż w oczach białego wszyscy czerwonoskórzy do siebie są podobni.
— Co do mnie — rzekłem — nie zdążyłem jeszcze rozejrzeć się wśród tej czeredy, bo mię przedewszystkiem zainteresował mój ukochany gniadosz. Ale jak pan myśli — zwróciłem się do Peny, — czy nie należałoby dać kacykowi konia?
— Jakto „dać“? Darować?
— Cóż znowu!... Wcale o tem nie myślałem. Uważam, że dobrze byłoby wsadzić go tylko na konia; niech jedzie do wsi i niech mu się zdaje, że czynimy mu honory.
— E! — skrzywił się Pena, — nie zaszkodzi, gdy drab przebiegnie się trochę. Małośmy się to sami nabiedowali, idąc pieszo całymi dniami przez puszczę, podczas gdy oni jechali na naszych koniach?
— Nie radzę tego przez jakąś życzliwość dla łotra, lecz z wyrachowania. Gdy wyróżnimy go z pośród innych naszych jeńców, będzie pewniejszy siebie i już bez zastanowienia pójdzie w ustawione sidła.
— Słuszna uwaga — zadecydował Desiérto. — Zrobimy mu ten zaszczyt; niech jedzie i niech się cieszy. Chociaż... chociaż ja wcale pocieszyć się nie mogę, że wśród tej hołoty brakuje... sendadora.
— Być może, spotkamy go jeszcze, i to niedaleko.
— Co też panu przychodzi do głowy?... Niedaleko? Śmiałby więc tu siedzieć, abyśmy go mogli złapać bez najmniejszego wysiłku?
— Nie taki on znowu głupi, aby się dał złapać. Ale że się kręci w pobliżu, o tem żadnej niema wątpliwości, gdyż zależy mu przecie na dowiedzeniu się, jaki los spotkał jego sprzymierzeńców.
— Możeby zarządzić na niego obławę?
— To zbyteczne, zwłaszcza teraz. Do wieczora jeszcze daleko, a on nawet przez noc zostanie w pobliżu, łudząc się nadzieją, że który z Mbocovisów ucieknie i udzieli mu wskazówek co do ratowania uwięzionych.
— Pojedziemy więc wprost do wsi?
— Oczywiście. Dosyć mieliśmy mitręgi i teraz możemy wziąć udział w weselu po tak wielkiem zwycięstwie.
Dosiadłem swego gniadosza, Pena również skoczył na swojego (gdyż żadnego z zabranych nam wierzchowców nie brakowało), poczem na moje skinienie jeden z Indyan podprowadził kacykowi konia, należącego do Turnersticka.
Zdziwiony tem drab spojrzał na mnie, później na wierzchowca i zapytał:
— Czego chcecie? — zapytał. — Co się stało temu koniowi?
— Proszę wsiąść!
— Ja?... Toż jestem jeńcem...
— Dotychczas nie zadecydowano jeszcze o tem — odrzekłem — i uważamy pana za naczelnika Mbocovisów, który powinien zostać przy swych honorach i jechać, skoro są ku temu konie. Proszę więc bez skrupułów korzystać z tej dogodności.
Kacyk wsiadł na konia, zadowolony wielce z tego dowodu grzeczności naszej, a i na jego podwładnych wywarło to dobre wrażenie.
Teraz dopiero mogłem się przypatrzyć poszczególnym fizyognomiom czerwonoskórych naszych jeńców i przypomniały mi się wyraźnie niektóre twarze z owego wieczoru, kiedy Pena wykradł mię z ich obozu. Udałem jednak, że nikogo nie znam.
Nareszcie tłumny nasz pochód gotowy był do wyruszenia w kierunku wsi. Na samym przodzie jechał Desiérto, Pena, kacyk i ja; za nami prowadzono luzem resztę koni, a dalej postępowali czwórkami jeńcy pod eskortą Tobasów, otaczających kawalkatę z jednej i z drugiej strony.
W ciągu całej drogi nie spotkaliśmy ani jednego człowieka, i dopiero koło wsi czekała na nas cała rzesza jej mieszkańców, ustawiona w dwa szpalery, wśród których przeszliśmy aż do grobli, a następnie ku miejscu, przeznaczonemu do przeprawy na wyspę.
W pierwszych szeregach oczekujących stały kobiety pod osobistem dowództwem królowej, dalej mężczyźni, wreszcie dzieci. Wojownicy zaś, pozostawieni do strzeżenia wsi, pełnili obowiązki policyi. Mimo natłoku, nie mogłem jednak dosłyszeć charakterystycznego: „proszę się rozejść“, gdyż porządek nie był niczem zakłócony.
Zbytecznem byłoby dodawać, że wśród tej ciekawej „publiczności“ nie brakło i kapeli, która wobec tylu ludzi miała wielkie pole do popisu. A wtórowały tej muzyce takie okrzyki mężczyzn, kobiet i dzieci, że nadarmo siliłbym się określić uczucie, jakiego doznawałem z powodu tej entuzjastycznej wrzawy i kakofonii.
Nie było też miłem to przyjęcie jeńcom, którzy ze spuszczonemi oczyma maszerowali, aż ziemia dudniła.
Wkrótce pochód zatrzymał się w miejscu najdogodniejszem do przeprawy na wyspę, a kacyk, nie mogąc sobie wytłómaczyć, dlaczego właśnie stanęliśmy tutaj, nie gdzieindziej, zapytał:
— Cóż to? chcecie nas wpędzić do wody?
— Cóż znowu! — odburknął Desiérto. — Tędy przeprawimy się na wyspę.
— Poco na wyspę? Przecie miał pan nas wprowadzić do wsi...
— Tak zamierzałem. Ale przyszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jeśli was umieszczę zdala od tego tłumu, któryby wam mógł urągać, a może nawet gorętszej krwi ludzie moi czepialiby się was i czynili wstręty...
— Istotnie, ma pan słuszność — odrzekł kacyk, uspokojony.
— Dziękuję już z góry za troskliwość. Nie spodziewałem się...
— O, przypuszczam, że pan będzie najzupełniej z nas zadowolony, tak, jak i my z was zadowoleni jesteśmy. Pan, jako dowódca, zostaniesz nawet u mego boku i pomożesz mi w przeprawieniu ludzi na drugi brzeg. Moi towarzysze zaś udadzą się tam pierwsi i zarządzą wszystko, co potrzeba na przyjęcie gości.
Kacyk nie domyślał się w tych słowach żadnej ukrytej myśli; przeciwnie, był swobodny i zadowolony. Przemówił następnie do swoich ludzi kilka słów, widocznie nakazując spokojne zachowanie się.
Ponieważ u brzegu była przygotowana umyślnie jedna tylko łódka, nie mogliśmy z Peną wziąć więcej nad trzech jeńców. Szósty był przewoźnik.
— Poco stary wysłał nas obu naprzód? — spytał mię Pena po angielsku, gdyśmy byli już na wodzie.
Zapewne dlatego, żeśmy wczoraj okazali wiele zdolności w przyjmowaniu na wyspie takiego towaru.
— Prawda. Jestem też ciekawy, jakie przygotowania poczyniono w kościółku na przyjęcie tej czeredy.
— Otwarto zapewne drzwi do podziemia... Cóżby ponadto?
Jak przypuszczałem, tak było istotnie. W kościółku zastaliśmy dziesięciu silnych Tobasów, którzy siedzieli na przedostatnie] ławce, a ostatnia odsunięta była na bok. W miejscu, gdzie poprzednio stała, zobaczyliśmy otwór w głąb lochu i strome kamienne schody.
Pena poprosił uprzejmie trzech Mbocovisów, by się pofatygowali w dół na kwaterę. Spojrzeli na niego zdziwieni, nie ruszając się z miejsca, widać nieprzygotowani na tego rodzaju lokatę. Dopiero, gdy Pena innym do nich przemówił tonem, ruszyli ku schodkom, ale nie zdążyli zejść sami, gdyż kilku Tobasów, ceniąc snadź pośpiech, rzuciło się na nich, i w parę sekund wszyscy trzej Mbocovisowie znaleźli się w podziemiu.
— Dla zabezpieczenia tych drabów dobrze będzie — rzekł Pena, — gdy pan pozostanie przy drzwiach, ja zaś będę po kolei dostawiał tu jedną partyę po drugiej, aż zbierzemy tu całą tę hołotę.
To rzekłszy, odszedł i niebawem przyprowadził pięciu nowych jeńców, których tak samo, jak poprzednich, wpakowano do podziemia bardzo gładko. Robota szła wyśmienicie, bo dziesięciu Tobasów nabrało wkrótce wprawy w ekspedyowaniu drabów do lochu. Wprawdzie mili goście podziemia wszczęli piekielną wrzawę, dobijając się do otworu, ale nie pozwolono im nawet nosa wytknąć nazewnątrz.
Na ostatku przyprowadzono rannych, którym Desiérto podczas transportowania poprzednich troskliwie rany zaopatrzył, — i w ten sposób po czterdziestokrotnej przeprawie wszyscy Mbocovisowie znaleźli gościnę pod kościółkiem.
Ostatnim z nich był kacyk, który w towarzystwie Peny i Desiérta zbliżał się właśnie do kościółka. Spostrzegłszy ich, poszedłem naprzeciwko. Kacyk, rozglądając się po wyspie ze zdziwieniem, pytał:
— Gdzież tu mają być owe koszary dla moich ludzi? Widzę tylko jeden budynek.
— Wystarczy on dla nich w zupełności — odparł Pena.
— A czy dostali jeść i pić?
— Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że Desiérto nie zaniedba obowiązku gościnności.
— Niechże pan postara się nakarmić ich — zwrócił się kacyk do Desiérta. — Bardzo są głodni i pomęczeni. Tam, wśród tych krzaków, gdzieście nas zastali, nie było ani wody, ani też nie mogli rozniecić ognia.
— Niestety! — odrzekł Desiérto, wzruszając ramionami, — i tu, w tym lochu, nie znajdą wody, ani też kuchni dla siebie...
— Co? jakto? wpakowaliście moich ludzi do piwnicy? A obiecywał pan wygodną kwaterę...
— Rabusie i mordercy nie zasługują na lepsze pomieszczenie... — rzekł sucho Desiérto.
Na te słowa kacyk cofnął się krok w tył i spojrzał na starego przerażonym wzrokiem, a twarz zmieniła mu się nagle, jakby w napadzie konwulsyi.
Stanąłem wnet tuż za nim, aby w razie próby ucieczki lub obrony chwycić go zawczasu i obezwładnić.
— Mordercy? Co to znaczy? — ofuknął, rozglądając się po nas.
— Czyż nie jesteście nimi? — Przedtem byłeś pan dla mnie uprzejmy... nie mówiłeś w ten sposób...
— Przedtem rachunek nasz był inny, a teraz jest inny...
— Ależ, sennor Desiérto... nie pojmuję, dlaczego zmieniłeś się pan tak nagle...
— Przepraszam, jestem taki sam, jak przedtem; zmieniły się tylko okoliczności.
— Jakie okoliczności? co pan mówi?
— Na wolnym stepie nie byłem was tak pewny, jak tutaj, wobec czego postępowałem z wami łagodnie, aby uniknąć przynajmniej dalszego rozlewu krwi.
— A zatem postępowałeś pan względem nas obłudnie... — fuknął czerwonoskóry. — Żądam natychmiastowego zawarcia przymierza!
— Bardzo chętnie. Ale zapominasz pan widocznie o moich warunkach. Czy mówiłeś nam szczerą prawdę?
— Pytanie to obraża mię!
— Bynajmniej. Okłamałeś nas bezczelnie i zamierzałeś oszukać. Wiadome panu jest dobrze postępowanie sendadora w ostatnich czasach. Pan byłeś jego wspólnikiem i jako taki zasłużyłeś...
— Kłamstwo! — wrzasnął kacyk, — bezecne kłamstwo!
Uważałem za odpowiednie przystąpić teraz do draba. Położyłem mu rękę na ramieniu i ozwałem się:
— Słuchaj-no, ty!... Możebyś nam powiedział przedewszystkiem, skąd pochodzą konie, które mieliście ze sobą?
— Kupiliśmy je... to nasza własność!
— Kłamiesz! Konie te są naszą własnością! Zrabował nam je przed paru dniami sendador. Niech ci się nie zdaje, że nas w pole wyprowadzić można. Czy twoi ludzie nie powiedzieli ci, że nas znają?
— Nic mi nie mówili — syknął, uchylając się, jakby mu moja ręka cetnarem ciężyła na ramieniu.
— A nie znasz białego człowieka, któryby się nazywał Adolfo Horno?
— Nie! i jeszcze raz nie!
— I nie wiesz o tem, że jest on więziony nad Laguna de Bambu?
Widząc stanowczość moich twierdzeń, wyszedł zupełnie z równowagi i zmienił się do niepoznania; zbladł, drżał na całem ciele i dyszał ciężko. Postanowił jednak, pomimo wszystko, przeczyć.
— Nie znam takiej miejscowości.
— Nie znasz? Przecie tam znajdują się wasze kobiety i dzieci pod opieką czterdziestu Mbocovisów...
— Sennor, to... to... pomyłka...
— Tem lepiej dla ciebie, bo jeśli nie znasz ani miejscowości, ani tych ludzi, to nie będzie cię wcale obchodziło to, gdy napadniemy na Isleta del Circolo i pomścimy krzywdę Horna.
Drab, zamiast przełamać swój upór i upokorzyć się, strząsnął moją rękę z ramienia i zawołał z gniewem:
— Co mię to wszystko obchodzi? czego ode mnie chcecie? Obchodzicie się ze mną, jak z parobkiem, przeciwko czemu protestuję! nie pozwolę sobie grać na nosie!
A zwróciwszy się do mnie gwałtownie, krzyczał:
— Zapominasz, że jestem kacykiem ludu Mbocovisów, a ty kto jesteś? kto wy jesteście?
I popatrzył na mnie krwią nabiegłemi oczyma.
Na te pyszałkowate słowa omal nie parsknąłem śmiechem.
— Kto jestem ja, pytasz? Zaraz się o tem dowiesz! Jestem tym, który chwyci cię za kark i wrzuci tam, gdzie twoje miejsce, bo nie mam czasu na słuchanie twoich bezczelnych i głupich wykrętów! A wkrótce wypiszemy ci na twojej własnej skórze legitymacyę naszą, z czego się dowiesz, kto my jesteśmy... Marsz do nory!
To mówiąc, chwyciłem draba za kark i potrząsnąłem nim, jak pustym workiem.
Wnet kilku Tobasów rzuciło się na niego — i zaperzony, rzucający się z wściekłości kacyk powędrował do lochu, poczem zatarasowano silnie drzwi od podziemia, a dla pewności Desiérto ustawił straż, złożoną z dwu ludzi, którzy w razie niebezpieczeństwa mieli dać umówiony znak z wezwaniem o pomoc.
Tak uporawszy się z drugim z rzędu oddziałem nieprzyjacielskim, uwolniliśmy szczep Tobasów od dalszych napadów.
Dało to oczywiście słuszny powód regentowi do wyprawienia wielkiej uczty, której zaniechano w dniu wczorajszym, a którą przypłaciło dziś życiem mnóstwo... sztuk bydła rzeźnego. W całej też wsi poczęto czynić gorączkowe do tej uroczystości przygotowania.
Mimo próśb, nie mogłem nawet myśleć o wzięciu udziału w tem święcie Indyan, gdyż zadaniem mojem było poczynić bezzwłoczne poszukiwania za sendadorem.
— Ha, trudno! — ozwał się wreszcie Pena, gdy mu przedstawiłem tę konieczność. — Podążymy więc natychmiast śladami tego draba.
— Mówi pan: podążymy. A więc zamierza pan towarzyszyć mi w przedsięwzięciu. Jeśli tak, to stanowczo zastrzegam się, abyś pan...
— Niech się pan nie zastrzega — przerwał mi żywo i chciał coś mówić jeszcze. Ale nie dałem mu przyjść do słowa, ciągnąc dalej:
— Abyś pan, powiadam, nie strzelił znowu takiego bąka, jak wczoraj. Sendador z wszelką pewnością kręci się jeszcze po lesie, i moglibyśmy schwytać go jedynie wówczas, gdyby się nam udało podejść ku niemu całkiem niespodzianie. Być może jednak, że będę zmuszony puścić go jeszcze tym razem.
— Co? puścić?
— Powiedziałem „puścić go jeszcze tym razem“, to znaczy: nie daję za wygraną całkowicie, lecz pozostawię rozprawę z nim na potem. Weź pan pod uwagę obecne jego położenie. Zapewne wie on doskonale, cośmy uczynili z całym oddziałem Mbocovisów, i zdaje sobie sprawę, że został osamotniony i żadnej zgoła pomocy skądkolwiek oczekiwać nie może. Ma więc obecnie przed sobą do wyboru dwie tylko drogi. Mógłby puścić się nad Laguna de Bambu do tych Mbocovisów, którzy strzegą naszych towarzyszów; ale że nie jest w ciemię bity, więc domyśla się zapewne, że dowiedzieliśmy się o położeniu naszych towarzyszów i podążymy w celu uwolnienia ich z pazurów jego bandy. Rozumie się, że mając konie, możemy go wyprzedzić, a więc udałby się tam napróżno, a nawet naraziłby się na pewne niebezpieczeństwo, gdyż mógłby wpaść nam w ręce. Drugim jego celem mogą być góry i Pampa de Salinas.
— Czy jednak śmiałby udać się w tak daleką podróż sam jeden, bez żadnego zaopatrzenia, bez środków?
— Drab ten podróżuje przeważnie sam, a jeśli mu trzeba towarzyszów, łatwo ich znajdzie po drodze. Jestem tedy pewien, że trop, na który może trafię, nie poprowadzi mię gdzieindziej, tylko w góry. Ponieważ zaś dla odszukania tego tropu w najbliższej okolicy wystarczy najzupełniej moja osoba, więc pan zostaniesz na razie tutaj i odpoczniesz, a jutro, skoro świt, wyruszymy w kierunku Laguna de Bambu.
Pena, rad-nierad, zgodził się na to, zarówno, jak i stary, a tylko Unica, gdy począłem się przygotowywać do drogi, przystąpiła do mnie i ozwała się prosząco:
— Wybiera się pan na poszukiwanie śladów i... jeżeli pan raczy łaskawie zewolić, jabym z panem poszła. Słyszałam wiele o pańskich zdolnościach w odczytywaniu śladów, ciekawa więc jestem... Proszę się nie obawiać; ja potrafię być ostrożną i nie narażę pana na kłopot.
— Owszem, może mi pani towarzyszyć, bo o kłopocie i mowy niema. Ale proszę zważyć, jak uciążliwem jest moje zadanie. Kto wie, czy nie wypadnie czołgać się wśród krzaków, może nawet wdrapywać się na drzewa. Jakże wtedy pani sobie poradzi. Dla kobiety przecie nie jest to rzeczą łatwą.
— O, pan mię jeszcze nie zna. Przekona się pan, co potrafię. Wyrosłam przecie w puszczy.
— Ha, jeżeli pani tak bardzo nalega, proszę.
Poszliśmy przez las na step, gdzie mnóstwo śladów naszego pochodu pokrywało sporą jego przestrzeń. Unica, wskazując je, rzekła:
— Proszę, niech się pan przypatrzy i... odróżni odciski stóp sendadora...
— Wcale ich tu nie znajdę. Chodźmy dalej. Po drodze wytłómaczę pani obszerniej, na czem polega moja sztuka. Samo szukanie nie wystarczy; główną rzeczą jest myśl.
— Myśl? — zapytała zdziwiona.
— Tak. Przedewszystkiem muszę sobie dokładnie przypomnieć wszystko, co się tu stało, i wysnuć stąd wnioski co do zamiarów sendadora, a potem dopiero wedle tych danych szukać śladów. Przypuszczam tedy, że sendador kręcił się po okolicy tak długo, dopóki się nie przekonał, jaki koniec miała cała sprawa z Mbocovisami. A więc czekał prawdopodobnie aż do tego czasu, gdyśmy prowadzili tędy jeńców do wsi, by zaś wszystko widzieć dokładnie, musiał ukryć się w krzakach, i to niedaleko drogi. Co potem robił przez noc, jest dla nas obojętne, a tylko ważny jest dla mnie trop, który pozostawił na wolnej przestrzeni, cofając się w zarośla po naszym wymarszu z placu boju. Właśnie tam w tej chwili zmierzamy.
— I wie pan tak na ślepo, gdzie szukać śladów?
— Przekona się pani, że przypuszczenia moje nie są mylne. Naprawo od nas znajduje się obozowisko, do którego niezawodnie się skradał, by nas podsłuchać; na lewo zaś widzimy jezioro, którego brzegiem ciągnie się wązki pas drzewostanu, dokąd właśnie sendador się cofnął. Tam musimy niechybnie wpaść na jego ślady, gdyż szedł tędy, i to prostopadle do kierunku naszej drogi.
— Rzeczywiście spraw a dosyć zawiła. Ale... niechno pan spojrzy... jakiś ślad...
Przystanęła, wskazując odcisk stopy ludzkiej na piasku.
— Muszę przyznać, że pani posiada nie najgorszy zmysł obserwacyjny. To ślad człowieka, ale nie tego, którego szukamy.
— Więc to nie jest ślad sendadora?
— Nie przeczę tem u absolutnie. Ale ślad ten pochodzi jeszcze z dnia wczorajszego.
— Skąd pan wie o tem?
— W nocy mieliśmy obfitą rosę, która zwilżyła piasek, wobec czego stopa wcisnęła się łatwiej i brzegi odcisku zarysowały się ostrzej. Tymczasem brzegi tego śladu są niewyraźne, bezkształtne, co wskazuje, że gdy ów ktoś szedł tędy, piasek był suchy, a więc jeszcze wczoraj za dnia, nim wystąpiła rosa. Chodźmy dalej, a znajdziemy niebawem inne, poszukiwane przez nas ślady.
Nie myliłem się. Uszedłszy może czterdzieści kroków, natrafiliśmy na dosyć wyraźny trop, biegnący wpoprzek naszego kierunku.
— Otóż mamy, czegośmy poszukiwali — zawołała Unica radośnie, pochylając się ku ziemi. — Tu istotnie piasek był wilgotny.
— Wspaniały ślad! Muszę go odrysować.
— Po co?
— Ażeby później w razie potrzeby mieć pewność, że jest to ślad sendadora. Rzecz to dla mnie bardzo doniosłego znaczenia.
Dobyłem z kieszeni jakiś stary list i odrysowałem ślady obu stóp z zupełną dokładnością, poczem udaliśmy się za tropem do lasu, a stąd ku wsi. Niebawem spostrzegliśmy miejsce, w którem sendador leżał podczas naszego tędy przemarszu. Przyznać trzeba, że była to z jego strony wielka odwaga, bo był od nas nie dalej nad sto kroków. Tem jednak dokładniej mógł się przekonać o swojej klęsce i, co za tem idzie, zrezygnować zupełnie z jakiejkolwiek pomocy od Mbocovisów.
Stąd prowadziły ślady znowu z powrotem ponad samą wodą, co oznaczało, że sendador chciał widzieć, jaki koniec czeka jeńców. W kilku miejscach przystawał, ale nie nadługo, bo pilno mu było coprędzej uciec od nas. Później wyciął z krzaka potężny kij.
— W jakim celu potrzebował kija? — dziwiła się Unica.
— O, to dla mnie ważna wskazówka — odrzekłem. — Jeżeli ktoś sporządza sobie w Gran Chaco kij do podpierania się, to znak, że daleką ma przed sobą drogę i że mu się śpieszy. Sendador ani się domyśla, że przez to zdradził swoje pierwsze kroki w kierunku Pampa de Salinas.
— Czy pójdziemy dalej za śladami?
— Nie, bo wiem już wszystko, co mi było potrzeba.
— Możebyśmy go jeszcze dopędzili?
— Gdzietam! Ślady w tem miejscu liczą conajmniej cztery godziny czasu, o tyle więc drab oddalił się, i ani mowy, abyśmy go dopędzili. Ja go zresztą i tak spotkam na Pampa de Salinas.
— Ba! ale skoro sendador pośpieszy wprost, a pan zamierza zboczyć do Laguna de Bambu, to kto wie, czy nie będzie dla pana zapóźno.
— Sądzę, że nie, bo my przecie pojedziemy konno, podczas gdy on idzie pieszo. Wracajmy do domu.
Dochodząc do wsi, poczuliśmy mile łechcący podniebienie zapach.
Na placu między chatami, gdzie zazwyczaj zbierają się wojownicy, rozłożono kilka ognisk, nad któremi piekły się w płomieniach olbrzymie połcie mięsa. Kobiety w przerozmaitych naczyniach przyrządzały jarzyny i inne smakołyki, a wśród nich i naokoło ognisk uwijały się całe gromady dzieci, wrzeszczących w niebogłosy i uganiających się ze sobą.
Unica oddaliła się szybko do zajęć gospodarskich, a ja przysiadłem się do gromady, złożonej z Desiérta, Peny, głowacza i kilku najstarszych Indyan. Gdy opowiedziałem o rezultacie moich wywiadów, Desiérto zauważył z widoczną troską:
— Sendador może nam wyświadczyć niemiłą niespodziankę, skoro jego droga ku Pampa de Salinas wiedzie przez obszary Chiriguanosów.
— Cóż to szkodzi?
— O, i wiele nawet. Może zechce pozbierać niedobitki i przybędzie z nimi tutaj. Taki sławny wódz może dodać odwagi pokonanym wrogom naszymi, i ci mogą nam wyrządzić wielką szkodę, zwłaszcza teraz, gdy mamy tylu jeńców pod strażą.
— Mnie się zdaje, że to nie nastąpi. Ale przypuśćmy nawet, że obawy pańskie są słuszne, to i tak możesz się pan obronić, wezwawszy na pomoc Tobasów z innych wsi i wysyłając przeciw Chiriguanosom szpiegów, by w razie napadu dali panu znać o tem zawczasu.
— Bardzo dobra rada i zastosuję się do niej.
— Jak pan uważa. Ale ja jestem pewien, że sendador nie zatrzyma się wcale u Chiriguanosów, lecz podąży prosto w kierunku Pampa de Salinas.
— A jednak ostrożność nigdy zaszkodzić nie może, zwłaszcza w tym wypadku. Ja przecie wyruszę z panem rano do Laguna de Bambu.
— Pan? Ależ to nie jest konieczne.
— Owszem, panie. Skoro Horno jęczy w niewoli, to przedewszystkiem moim jest obowiązkiem wziąć udział osobiście w wyprawie, która go stamtąd wydobędzie.
— Jeżeli tak, to szczerze rad jestem z tego. Wprawdzie Pena utrzymuje, że zna drogę. Ale sprawi mi to przyjemność, gdy będę mógł wybrać się tam pod pańskiem przewodnictwem. Zresztą niezawodnie zna pan lepiej od niego okolicę.
— Rozumie się. Obierzemy sobie kierunek prosty, na przełaj, i sądzę, że za trzy dni staniemy na miejscu.
— Do licha! nie przypuszczałem, żeby to było tak daleko. Sendador za ten czas wyprzedzi nas znacznie.
— Dogonimy go jednak niechybnie, gdyż on wędruje pieszo, my zaś podążymy tam konno.
— A czy nie wiadomo panu, jak daleko stąd do Pampa de Salinas?
— Sądzę, że linia powietrzna wynosi nie więcej nad sto pięćdziesiąt mil geograficznych.
— Oho! to jednak spory szmat drogi! Wobec tego nie obawiam się już, aby nam drab umknął. Jeżeli linia powietrzna wynosi sto pięćdziesiąt mil, to drogę całą, ze względu na różne niedogodności terenu i przeszkody, można szacować conajmniej na dwieście mil. Jeżeli najlepszy piechur zdolny jest robić dziennie przypuśćmy pięć mil, to oczywiście sendador nie może dotrzeć na miejsce wcześniej, niż za czterdzieści dni, wobec czego można uważać za pewnik, że na koniach dogonimy go, tembardziej, że nie myślę zatrzymywać się zbyt długo nad Laguna de Bambu.
— Gdy uwolnimy pańskich towarzyszów, pan zapewne wróci tutaj z nami? nieprawdaż?
— Mimo szczerych chęci, nie będę mógł zrobić sobie tej przyjemności. Bo niech pan pomyśli: trzy dni drogi tam, dwa dni na zatrzymanie się w miejscu i trzy dni z powrotem, to razem ośm, a to już może stanowić znaczną dla mnie stratę w czasie.
— Ależ ja cieszyłem się nadzieją, że pan nie oddali się stąd tak prędko. Jest pan tu dla mnie nieocenionym gościem.
— Ja zaś sądzę, że będę tu zbyteczny. Co mogłem, to już dla pana uczyniłem, i nie zdaje mi się, abym ponadto był panu jeszcze w czemkolwiek pomocny.
— Owszem, panie. Toż wam jedynie zawdzięczam przedewszystkiem spokój sumienia i teraz nie widzę już potrzeby kryć się przed ludźmi, jak dziki zwierz na puszczy.
— Pragnąłby pan wrócić do Europy?
— Choćby dziś! Unica także wybierze się ze mną. Dziewczyna otrzymała bądź co bądź wykształcenie europejskie i radaby bardzo poznać stary kraj i jego kulturę.
— Czy jednak chciałaby wrócić tutaj?
— Nie mówiłem z nią jeszcze o tem, gdyż nie było czasu. Zresztą da się to widzieć później, gdy wyzwolimy z niewoli Hornę, którego ona kocha. Oboje mają bardzo wdzięczne pole do pracy wśród Tobasów, bo należałoby dokończyć rozpoczęte przeze mnie dzieło ucywilizowania tego ludu. Jeżeli jednak zechcą udać się do Europy, to oczywiście wzbraniać im tego nie będę i zajmę się nimi, jak własnemi dziećmi. Jestem bogaty i dla nich jedynie pozostawić mogę swój majątek. Co do pana zaś, od chwili bliższego poznania go nosiłem się z myślą, że prośbie mej nie odmówisz i zostaniesz tutaj aż do chwili, gdy sprawa tych dwojga młodych ludzi rozstrzygnie się ostatecznie.
— Zaproszenie pańskie naprawdę mi pochlebia, i chętniebym skorzystał z pańskiej gościnności, gdyby nie moje przedsięwzięcie, mające na celu schwytanie sendadora. Koniecznem jest przeto, abym wprost z Laguna de Bambu udał się w kierunku Pampa de Salinas, nie tracąc ani dnia czasu.
— Niestety, usprawiedliwiony jest pośpiech pański w tej sprawie, i mocno chciałbym towarzyszyć mu, ale nie mogę na to sobie pozwolić. Dokąd pan zamierza udać się z Pampa de Salinas? Może spotkamy się później?...
— To zależy od okoliczności, które przewidzieć trudno. Czy Tucuman leży po drodze dla mnie?
— Och, nie. Znajduje się on znacznie na stronie. Musi pan ciągle jechać ponad Rio Salado przez Salta do Sierra de Cachi i Boliwii, a stamtąd już tylko kilka dni drogi do jeziora Słonego.
— Ja jednak muszę być w Tucuman — wtrącił Pena, zwracając się do mnie, — bo mam tam liczne interesy do załatwienia i pieniądze do podjęcia.
— A potem?
— Potem, mając już dosyć włóczęgi po ziemi amerykańskiej i dosyć oszczędności na zabezpieczenie reszty życia, zamierzam wrócić do ojczyzny.
— To bardzo dobrze się składa... Gdy złapiemy sendadora i odbierzemy mu kipus, udamy się do Tucuman, aby złożyć te rzeczy w tamtejszym klasztorze.
— Znakomicie! — krzyknął Desiérto uradowany. — Gdybym wiedział napewno, kiedy pan będzie w Tucuman, czekałbym tam na niego z pewnością.
— Trudno mi naprzód określić termin. Sendador za czterdzieści dni stanie u celu, rozumie się, jeżeli nie przyśpieszy swej podróży, kupiwszy sobie po drodze konia. Śpieszyć mi więc trzeba i bardzo liczyć się z czasem. Jutro tedy raniutko wybierzemy się do Laguna de Bambu. Ilu pan ludzi przeznacza na tę wyprawę?
— Sądzę, że wobec tego, iż jest tam tylko czterdziestu Mbocovisów, wystarczy nam sześćdziesięciu ludzi.
— O, najzupełniej, zwłaszcza, że pańscy ludzie będą mieli konie i dobrą broń. Należałoby tylko zarządzić, aby ci ludzie nie pozwolili sobie zbyt wiele przy dzisiejszej uczcie, bo rano trudnoby ich było zebrać do drogi.
— Niech się pan o to nie obawia; staną wszyscy na oznaczoną godzinę. Postaram się też o dobre konie. A... a... jak widzę, wasze nie należą do najlepszych, z wyjątkiem oczywiście pańskiego gniadosza, i mam nadzieję, że mi pan pozwoli zastąpić je lepszymi.
— O, za pozwoleniem! nie mogę aż do tego stopnia nadużywać pańskiej gościnności.
— Może pan, czy nie może, to inna rzecz, ale pan musi! Nie mam zresztą innej sposobności wywdzięczenia się panu za trudy i zabiegi, około naszego dobra poczynione, i bezwarunkowo powinien pan przyjąć ode mnie tę drobną przysługę. Dam wam tyle koni, aby każdy z was miał po dwa: jednego do jazdy, drugiego do dźwigania żywności i innych rzeczy, w które was zaopatrzę. Pan może nie wie, że w górach jest bardzo zimno i potrzebna jest ciepła odzież, tudzież derki na noc.
— Jaką żywność może nam pan dać? Mięso. A czyż utrzyma się ono tak długo?
— Owszem, dam wam doskonałe szynki wędzone i kiełbasy wyrobu moich Indyan, a oprócz tego dostaniecie w woreczkach nieprzemakalnych zapas mąki, wreszcie nie pogardzicie może i masłem. Wszystko to przyda się wam w tamtych dzikich okolicach. Abyście zaś nie potrzebowali dźwigać tego na swych barkach, musicie mieć konie, i to pod nadzorem moich ludzi, których kilku chętnie dam wam do pomocy.
— Panie! zbytek łaskawości!... Naprawdę byłoby nadużyciem z naszej strony korzystać z tego wszystkiego!
— Bynajmniej. Postaram się dla was przytem o ludzi takich, którzy mogą wam być naprawdę przydatni i którzy umieją po hiszpańsku, abyście mogli porozumieć się z nimi każdej chwili. Pan sam zresztą przekonasz się później, jak się oni przydadzą choćby w charakterze tłómaczów na wypadek zetknięcia się z Indyanami.
— Sądzi pan więc, że będziemy musieli spotkać się z nimi?
— Z wszelką pewnością. Przedewszystkiem droga wasza wiedzie przez obszary Tobasów, a następnie przez kraj Chiriguanosów.
— Czyż posiadłości ich sięgają aż tak daleko?
— Rozumie się. Chiriguanosowie mieszkają nietylko w Gran Chaco, ale i dalej, na stokach Kordylierów, granica ich osiadłości sięga aż do Boliwii, i być może, spotkasz pan ich oddziały na Pampa de Salinas, gdzie polują na różne zwierzęta górskie dla ich wełny i cennych futer.
— Hm! to rzecz dla nas wcale nie pocieszająca. Wleziemy więc pomiędzy dwa wrogie sobie ludy. Coś podobnego zdarzyło mi się już w Północnej Ameryce, gdy się znalazłem pomiędzy Apaszami z jednej strony a Komanczami z drugiej. Sendador również zetknie się niezawodnie z tymi dwoma szczepami, bo i jego droga wiedzie tam tędy.
— Przypuszczam, że ominie on Tobasów, bo wie z góry, jakby go przyjęli. Natomiast tem skwapliwiej wyszuka Chiriguanosów i może nawet zwerbuje sobie z pośród nich orszak wojowników na dalszą drogę. Z tych więc chociażby względów musicie wziąć koniecznie kilku z moich ludzi, przy których pomocy łatwiej wam będzie nawiązać stosunki z tamtejszymi Tobasami.
— Oczywiście, że wobec takich okoliczności nie pozostaje mi nic innego, jak tylko skorzystać z pańskiej pomocy i z góry podziękować za nią serdecznie.
— E! cóż znowu! Nie pan nam, lecz my panu jesteśmy winni wdzięczność. A zresztą mam przecież zamiar spotkać się z panem w Tucuman i przez to samo korzystać będę również z przedsięwziętych zarządzeń. Przytem pan postanowiłeś unieszkodliwić sendadora, skoro zaś uda się to panu, wówczas w okolicach tutejszych zapanuje znowu między poszczególnymi szczepami Indyan przyjaźń i zgoda. Więc z tego względu i ze względu na dobro tutejszego kraju mam obowiązek być panu pomocnym. Proszę zatem nie mówić o wdzięczności względem nas; my winniśmy ją panu. Zresztą niema o czem mówić. Że zaś zbliża się chwila uroczystości z powodu zwycięstwa naszego nad wrogami, zapraszam pana na nią i mam nadzieję, że mi pan nie odmówi i zabawi się razem z nami bez troski o to, co będzie jutro.
Oczywiście musiałem skorzystać z tak serdecznego zaproszenia i uczestniczyć w uroczystości indyjskiej.
Zbytecznem byłoby opisywać ją szczegółowo. Ludziska, przepełnieni radością, że nareszcie będą mieli spokój przez czas dłuższy, jedli i pili w takiej obfitości, jak tego jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się widzieć. Najżarłoczniejsi po najedzeniu się bez miary tarzali się po ziemi i biegali umyślnie, aby się w nich „otrzęsło“ i aby mogli jeść dalej. Indyanin zniesie łatwo głód, ale skoro się raz dorwie do jedzenia, wówczas pożera tyle, że wprost dziwnem jest, jak organizm ludzki wytrzymać może tak srogi i bez miłosierdzia zadany mu gwałt.
Nie obeszło się oczywiście podczas tej bakchanalii bez muzyki. Mój ulubieniec, specyalista w dmuchaniu w olbrzymią fujarę, usadowił się niedaleko mnie, pragnąc widocznie uraczyć mię najbardziej ze wszystkich swą „muzyką“. Kiedy jednak dosyć mi już jej było, odciąłem kawał soczystej pieczeni i włożyłem go memu „artyście“ do ust w nadziei, że może chociaż na chwilę przestanie koncertować. Gorliwy jednak muzykant wypchał sobie usta mięsem z jednej strony i grzmiał na swym instrumencie dalej, jak lokomotywa ciężarowego pociągu.
I jeszcze jedno. Skoro było co jeść, pić i grała muzyka, to jakżeż mogło obejść się bez tańca? Tańczono więc na swój „narodowy“ sposób bez żadnego taktu i porządku, co widząc Pena, wmieszawszy się w grono tancerzy, począł ich uczyć skocznej polki — i przyznać trzeba — nauka w las nie poszła. Indyanie pojęli taniec po swojemu, a mianowicie tak, że podczas „wykonywania“ polki omal im nogi nie poodpadały.
Huczna ta zabawa przeciągnęła się do późnej nocy. Ci jednak, których przeznaczono na jutrzejszą wyprawę, udali się wcześniej na spoczynek, zarówno, jak i my. Czekała nas bowiem uciążliwa podróż już o brzasku dnia następnego.
O świcie oczekiwało nas sześćdziesięciu doborowych wojowników, trzymając osiodłane, gotowe do drogi konie. Desierto do tej liczby wybrał jeszcze dziesięciu, którzy mieli za zadanie prowadzić konie juczne z żywnością i innemi potrzebnemi nam rzeczami.
Mimo wczesnej godziny po tak sutej uczcie mieszkańcy wsi zebrali się gromadnie, by nas pożegnać, a Desiérto wysłał już był wywiadowców na wszystkie strony, aby podczas swej nieobecności być pewnym, że Chiriguanosowie nie napadną wsi znienacka, i zarządził, aby na wypadek pojawienia się nieprzyjaciela zawezwano na pomoc sąsiednie wioski Tobasów.
Unica, żegnając się z nami, miała łzy w oczach.
Pocieszało ją tylko to, że spotka się jeszcze z nami w Tucuman.
— Wiem — szepnęła do mnie tak, by nikt nie słyszał, — że pan należy do najodważniejszych i najmądrzejszych w całej wyprawie, i dlatego jestem przekonaną, że Horno będzie wolny. Niech mu pan jednak nie wspomina o mojej do niego tęsknocie.
Zapewniwszy ją, że uczynię wszystko dla ocalenia jej narzeczonego, już miałem wsiąść na koń, gdy spostrzegłem, że właściciel kilkumetrowej rury do gwizdania daje mi znaki na migi, że mu ogromnie żal rozstawać się ze mną. Kiwnąłem mu uprzejmie głową, on zaś, pragnąc widocznie, abym zapamiętał na całe życie jego piękną muzykę, począł gwałtownie dmuchać w trąbę, aż mu oczy z orbit powyłaziły. Rzuciłem mu za to kilka zdawkowych monet i uciekłem czemprędzej w obawie o całość uszu swoich.
Dosiedliśmy wreszcie koni, a wówczas na dany przez królowę znak wszystkie kobiety i ci z wojowników, którzy zostawali we wsi, poczęli krzyczeć „wiwat“. Przemówiłem w odpowiedzi na tę manifestacyę kilka słów, Unica zaś przetłómaczyła pożegnanie moje na ich język, poczem wiwaty wzmogły się, i długo jeszcze, wyjechawszy już ze wsi na sporą odległość, słyszeliśmy je poza sobą.
Już z tego samego można było wnosić, jak serdeczną pamięć pozostawiliśmy po sobie wśród tych półdzikich ludzi.
Przejeżdżając obok wczorajszego obozowiska Mbocovisów, zapytałem Desiérta:
— Co pan zamierza zrobić z jeńcami?
— Nie wiem jeszcze — odrzekł. — Wszystko zawisło od rezultatu obecnej naszej wyprawy. Jeżeli Horno żyje i odzyskamy go, to oczywiście żadnemu z Mbocovisów nie wyrządzę krzywdy i wypuszczę ich na wolność po zawarciu formalnego z nimi przymierza.
— A gdybyśmy nie odnaleźli Horna?
— W takim razie ukarzę winnych śmiercią i nie spocznę dopóty, dopóki nie wpadnę na trop zaginionego. Pan jednak ma również porachunki z Mbocovisami. Przecie napadli oni na was i zabrali pańskich towarzyszów do niewoli. Cóż pan zamyśla pod tym względem? Będzie się pan zapewne domagał wymiaru sprawiedliwości?
— Dam im spokój, bo właściwie wszystkiemu złemu winien sendador. Jego więc tylko pociągnę do odpowiedzialności, o ile, rozumie się, dostanę go w swe ręce.
Od pobojowiska skierowaliśmy się prosto na północ, przez okolice po części stepowe, po części zaś zalesione, a miejscami świecące wydmami piasczystemi. Mimo, że droga była dosyć uciążliwa, Desiérto przeznaczył tylko godzinę w południe na odpoczynek, poczem jechaliśmy w tym samym kierunku aż do wieczora. Na noc rozłożyliśmy się obozem u brzegu lasu i, spożywszy wieczerzę, pokładliśmy się spać. Nazajutrz, skoro świt, ruszyliśmy w dalszą drogę, przeważnie przez okolice pustynne.
Trzeciego dnia podróży przed południem zmienił Desiérto kierunek drogi ku wschodowi i, ukazując mi ciemną smugę na horyzoncie, oznajmił:
— Patrz pan, zbliżamy się do dziewiczej puszczy leśnej. Dla przebycia jej trzeba byłoby przerąbywać po drodze przejście. Wśród tych gąszczów pełno jest jezior i bagnisk, nad któremi wznoszą się całe chmary owadów. Wątpię, czy plagę tę zniosłyby nasze konie, zmuszeni więc będziemy wyminąć ten obszar.
— A kiedy mniej-więcej staniemy na miejscu?
— Po południu. Obliczyłem, że dotrzemy do Laguna de Bambu dopiero wieczorem. Ponieważ jednak jechaliśmy bardzo prędko, będziemy więc u celu o parę godzin wcześniej.
— Teraz musimy mieć się na baczności, aby nas przedwcześnie nie spostrzeżono.
— O, jeszcze dość na to mamy czasu. Przypuszczam, że załoga Mbocovisów, złożona z czterdziestu ludzi, ma głównie za zadanie starać się o żywność dla kobiet i dzieci, a ponieważ las, w którym polują, leży po stronie północnej, niema więc obawy, abyśmy się z nimi teraz zetknęli. Powiem panu zresztą, kiedy wypadnie wysłać przednie straże.
W południe skręciliśmy znowu ku północy, a stary wytłómaczył nam, że przez to kołowanie skróciliśmy sobie drogę co najmniej o jeden dzień.
Jadąc rozległym stepem, przybyliśmy nad jezioro słone, na którego brzegach nie było ani śladu istnienia życia zwierzęcego lub roślinnego.
— Czy to Laguna de Serpente? — zapytał Pena.
— Tak jest. Nazwa pochodzi stąd, że jezioro ma kształt wężowaty.
— Teraz wiem, gdzie jesteśmy — przypomniał sobie Pena, który był już raz w tych okolicach. — Pojedziemy teraz przez niewielką sawannę, potem przez ogromny las, za którym znajduje się wieś Mbocovisów.
— Przypomina pan sobie, w jakim kształcie ta wieś jest zbudowana?
— Owszem, w formie kwadratu.
— To dobrze — zauważyłem, — bo tem łatwiej uda się nam zdobyć ją. Atak do chat, rozstrzelonych na znacznej przestrzeni, stojących bezładnie, byłby znacznie utrudniony, a w najlepszym razie wielu Mbocovisów umknęłoby nam.
— Wieś tę założyli Jezuici — rzekł Pena. — Znajdziemy tam nawet kościółek.
— Co pan mówi? — przerwał mu Desiérto. — Nie słyszałem o tem.
— Niech pan jednak nie myśli, że jest to murowany gmach z wieżą, dzwonnicą, zegarem. Kościółek ten wygląda tak, jak każda chata, tylko większy jest i okazalszy.
— A krzyż na dachu jest?
— Niema krzyża wcale.
— W takim razie nie jest to kościół. Niektórzy z Mbocovisów byli wprawdzie chrześcijanami, ale raczej tylko z pozoru. Czy jest tam i ksiądz?
— Nie, niema.
— Założyłbym się więc, że ów kościółek spełnia inną rolę. Czy byłeś pan wewnątrz jego?
— Nie byłem. Wstęp do Casa de nuestro Sennor[12] jest wzbroniony dla obcych.
— Wstęp wzbroniony? A to ciekawe! Zapewne jakaś tajemnica?...
— Którą odgadnąć bardzo łatwo — wtrąciłem.
— Jakto?
— Ano tak, że słowa „nuestro sennor“ nie oznaczają Chrystusa, lecz sendadora.
— Na jakiej podstawie pan tak wnioskuje?
— Rzecz zupełnie jasna. Wyraz „sennor“ nie tłómaczy się wyłącznie „pan“, lecz także i naczelnik, władca, wogóle osoba, zajmująca stanowisko zwierzchnicze ponad innymi.
— Słusznie, ale...
— Ale — przerwałem — jest prawdą niezbitą, że sendador w tej osadzie właśnie ma swoją stałą siedzibę, a przebywając tu częściej, wywiera na czerwonoskórych wpływ zapewne silniejszy, niż sam głowacz szczepu lub kacyk. Wiemy przecie, że to on proponuje im rozmaite wyprawy rozbójnicze, przynoszące tak jemu, jak i tym, których za nos wodzi, znaczne korzyści, nie dziw więc, że uważają go niejako za swego pana i władcę.
— Słuszne rozumowanie.
— Łatwo też da się wytłómaczyć i ta zagadka, dlaczego sendador zabrania obcym wstępu do swego domu. Nużby ktoś nieproszony odkrył w tej chacie szczegóły, które rzuciłyby pewne światło na jego tajemne czynności! Niema zresztą nad czem rozwodzić się wiele, bo jestem pewny, że zbadamy wkrótce osobiście tę tajemniczą kryjówkę.
Jechaliśmy w tej chwili wązką sawanną, mając przed sobą w oddali sylwetkę lasu. Jeżeli na krawędzi tego lasu znajdował się ktokolwiek z Mbocovisów, to niewątpliwie zauważyćby nas musiał. Wobec tego po krótkiej naradzie ruszyliśmy z kopyta w stronę tego lasu w pełnym galopie, a dotarłszy do niego, zatrzymaliśmy się. Zsiadłszy z konia, począłem przedewszystkiem badać na znacznej przestrzeni teren, szukając jakichkolwiek śladów, alem ich nie znalazł, co dało mi pewność, że nas do tej chwili nikt spostrzec nie mógł.
— Jak wielki jest ten las? — zapytałem Desiérta.
— Niespełna godzinę trzeba na jego przebycie.
— A więc mamy dosyć czasu. Pan pojedzie przodem, wysławszy kilku na przednią straż, ale tylko na taką odległość, by ich ciągle mieć na oku. W razie spostrzeżenia czegoś niech dadzą panu znak. Z prawej strony pojedzie Pena, a z lewej ja. Będziemy się jednak trzymali tylko o tyle, aby każdej chwili było możliwe pomiędzy nami porozumienie. Na dany znak wszyscy muszą stanąć. Należy też o ile możności jechać cichutko. A zatem naprzód!
Na szczęście, las był dosyć rzadki, i mogliśmy objąć okiem znaczną przestrzeń jego wnętrza.
Po półgodzinnym marszu miałem zamiar zatrzymać oddział i wybrać się pieszo na wywiady, gdy nagle uwagę moją zwrócił pewien charakterystyczny szczegół. Oto zobaczyłem niedaleko dość gruby patyk, odarty z kory.
Dałem znak ręką.
Desiérto zatrzymał się, jak gdyby i on coś zauważył, a za nim stanął wnet nasz oddział, zachowując ciszę i porządek.
Zsiadłem z konia, a uwiązawszy go do drzewa, poszedłem ostrożnie w kierunku zauważonego patyka, który, jak się wnet przekonałem, był, ni mniej, ni więcej, jak tylko łukiem do wypuszczania strzał. Rozejrzałem się następnie uważnie dokoła i spostrzegłem w pobliżu pod drzewem wystające do góry obnażone kolana jakiegoś człowieka, który najwidoczniej drzemał, lub może nawet spał, skoro mię dotychczas nie zauważył. Skierowałem się pod drzewo i stwierdziłem, że był to stary, może sześćdziesięcioletni Indyanin. Spał, leżąc do góry brzuchem, z podniesionemi kolanami. Wyschły był, jak szczapa. Miał na sobie jedynie skórzany fartuch, a w nim wetknięty nóż. Obok leżał łuk.
Nie chciałem wyrządzić krzywdy biedakowi, a jednak trzeba było z nim coś uczynić. Ale co? Zbudzić? Narobiłby krzyku i zaalarmował innych, jeśli znajdowali się w pobliżu.
Zdecydowawszy się szybko, chwyciłem śpiącego za gardło jedną ręką, a drugą ująłem pod pachę i poniosłem na miejsce, gdzie był Desiérto. Nie wymagało to zresztą zbytniego wysiłku, bo starzec był lekki: sama tylko skóra i kości... Gdy go położyłem na ziemi przed Desiértem, odetchnął kilka razy głęboko i spojrzał na mnie osłupiałemi oczyma, nie wydając z siebie nawet szeptu.
— Indyanin! — ozwał się półgłosem Desiérto, zsiadając z konia i dając znak Penie, by się zbliżył. — Ale co on tu może robić? W jaki sposób pan go pojmałeś?
— Spał pod drzewem, więc bez zbytnich ceremonii wziąłem go na barki i oto przyniosłem tutaj.
— Znakomicie, bo może uda się nam wydobyć od niego jakie wskazówki co do położenia wsi i liczby załogi. Wypytam go w narzeczu Mbocovisów i przetłómaczę panu.
Było to jednak zbyteczne, bo czerwonoskóry podniósł się, złożył przede mną ręce prosząco i ozwał się po hiszpańsku wcale znośnym akcentem:
— Łaski, sennor! Nie jestem złoczyńcą! Chciałem upolować jaką ptaszynę, ale byłem tak zmęczony, że musiałem odpocząć i... usnąłem.
— Mówcie ciszej! — rozkazałem mu. — Do jakiego szczepu należycie?
— Jestem Mbocovisem, z wioski, która leży nad Laguną.
— Laguna de Bambu?
— Tak. Czy sennores tam dążą? Zaprowadzę was chętnie, tylko mię nie zabijajcie, bo i tak już raz mię postrzelono zatrutą strzałą... byłem chory bardzo długo, o bardzo długo! Od tego czasu włazi mi nieraz do głowy jaguar i tam mruczy tak, że wytrzymać nie mogę.
Drżał z trwogi, jak liść osiny, i z całego jego zachowania się widać było dowodnie, że wskutek zranienia strzałą musiał mieć jakieś zaburzenia umysłowe, a może nawet i obłęd czepiać się go zaczynał, co stwierdzała wzmianka o jaguarze w głowie. Że zaś puszczano tego człowieka samopas, świadczyło najwyraźniej, jak bezpiecznymi czuli się tu Mbocovisowie. Widocznie przekonani byli, że ich wojownicy wrócą, jako zwycięzcy, z obfitym łupem, i nie przypuszczali, aby w pobliżu ich osad pojawić się mógł teraz nieprzyjaciel.
— Nic się wam nie stanie — zapewniłem biedaka — i nie bójcie się.
— Jakże ja się nie mam bać, skoro pan taki mocny... omal mię nie udusiłeś... Kto pan jesteś?
— Jestem obcy i chciałbym się dostać do waszej wsi.
— Poco? jako wróg, czy jako przyjaciel?
— Zależy to od tego, czy wy będziecie mię uważali za wroga, czy też za przyjaciela.
— Jestem kaleką, chorym, starym biedakiem, i kto mi nic złego nie wyrządzi, jest moim przyjacielem. Byłem kiedyś hechicero[13] naszego szczepu, ale od czasu, gdy mię postrzelono, nikt mi już wierzyć nie chce, ani mię słuchać.
— Czy ludzie waszego szczepu znajdują się w tym lesie?
— Ani żywego ducha tu niema.
— A wiedzą twoi ziomkowie, że wy tu jesteście?
— Nie wiedzą..., Bo ktoby się zresztą troszczył o takiego, jak ja biedaka? Mógłbym z głodu zginąć, i niktby mi kęska żywności nie podał... Nie proszę już nawet... Ot, wolę łazić po lesie sam... Wałęsam się tu całymi tygodniami... Czasem uda mi się ubić z łuku jaką ptaszynę, którą człek pokraje na surowo tym oto nożem...
Chciał pokazać mi nóż, lecz nie znalazłszy go u fartucha, omal nie zdębiał z rozpaczy, — tak mu widać niezbędną była ta rzecz w zdobywaniu pożywienia. Nie spostrzegł się zaś, że nóż jego zabrałem mu jeszcze tam, pod drzewem, i miałem go przy sobie. Obecnie zwracając mu drogocenny przedmiot, rzekłem:
— Oto macie z powrotem swój nóż i wiedzcie, że nie jestem względem was wrogo usposobiony.
— Och, panie! jakiś pan dobry! Ten nóż to jedyny mój majątek; bez niego zginąłbym z głodu, bo nawet korzonków nie miałbym czem wygrzebać z ziemi. Uważam pana za swego dobroczyńcę i przyjaciela.
— Owszem, chciałbym być waszym przyjacielem i postaram się, abyście dostali do zjedzenia coś lepszego, niż korzonki i surowe mięso ptaków. Czy wszyscy wasi wojownicy są w domu?
— Nie, sennor; poszli dokądś, ale mi nie powiedziano tego. Słyszałem tylko, że udali się pod przewodnictwem Yerny odnaleźć „nuestro sennora“ i mają wrócić z obfitym łupem.
— Znacie tego „nuestro sennora“?
— O, znam. Podróżowałem z nim wiele razy, nim jeszcze mię postrzelono, i byłem w wielu miasteczkach i estancyach, gdzie nauczyłem się po hiszpańsku. Ilekroć szczep nasz miał wyruszyć na rabunek, ja zawsze zagrzewałem wojowników do walki, za co otrzymywałem sporo pieniędzy. Ale gdy mię postrzelono, odebrano mi wszystko, i jestem dziś biedny, strasznie biedny...
— Cóż to za jeden był ten człowiek?
Ochrzczono go imieniem Geronimo, nazywa się zaś Sabuco; ale zazwyczaj zowią go sendadorem.
— A wiecież wy, gdzie on mieszka?
— Właściwie to on nigdzie nie mieszka stale; czasem tylko zabawi dłużej w naszej wsi, gdzie też m a wielki dom... może pan słyszał... „casa de nuestro sennor“. Pełniusieńko w nim rozmaitych towarów, które przywozi z podróży i sprzedaje naszym ludziom, albo za co innego wymienia. Czasem nawet wypłaca nimi za białych jeńców.
— O! to i jeńcy są u was?
— Czemu nie! Sendador przyprowadza ich bardzo często i jego zięć również. Nasi wojownicy także urządzają z nim wyprawy na białych.
— A teraz są jacy biali u was w niewoli?
— O, są, ale nie wiem, ilu, bo od czasu postrzelenia liczby nie trzymają mi się głowy.
— Czy jest wśród jeńców niejaki Pardunna?
— Nawet dwóch: ojciec i syn... z miasta Goya.
— A Horno?
— Jest... Adolfo Horno i jeszcze jacyś, których niedawno przyprowadzono; między nimi jest niejaki brat Jaguar, bardzo sławny człowiek.
— Gdzież owi jeńcy się znajdują?
— Na Isleta del Circulo.
— Zapewne pod strażą?
— A tak, pod strażą. Pilnują ich trzej nasi, zmieniając się każdej doby.
— W jaki sposób można się dostać na tę wysepkę?
— Łódką, która jest ukryta w trzcinie.
— Pokażecie mi to miejsce?
— Z całą chęcią. Pan oddałeś mi przecie mój drogocenny nóż, i jestem panu za to wdzięczny.
— Ilu jest wojowników we wsi?
— Tego nie wiem, bo od czasu, gdy mię zraniono, całkiem liczyć nie umiem. Wiem tylko, że jest ich niewielu i że ćwiczą się teraz za wsią w strzelaniu z łuków, bo dzisiaj jest na to dzień przeznaczony.
— Kiedyż się skończą te ćwiczenia?
— Wieczorem.
— A co potem robią wojownicy?
— Idą spać.
— Do chat?
— Do chat, bo na dworze tną komary.
— Kiedy zmienia się warta na wysepce?
— W południe.
— A co robią wartownicy przez noc?
— Siedzą zwykle koło ognia. Czasem jeden obchodzi dookoła wysepkę, by sprawdzić, czy jeńcy nie budują sobie tratwy w celu ucieczki.
— Dobrze. A teraz powiedzcie mi, czy we wsi nie będą zaniepokojeni, gdybyście nie wrócili na noc?
— Ależ, panie! ktoby się troszczył o biednego kalekę... Oniby nawet byli radzi, gdybym umarł...
— To bardzo z ich strony nieładnie. Ale bądźcie spokojni; może się znajdą ludzie, którzy wam na starość dadzą przytułek. Pomówimy o tem później. A teraz wskażcie mi miejsce, gdzieby można dobrze ukryć stu ludzi i tyleż koni.
— O, tutaj niema takiej kryjówki, bo las bardzo rzadki... Ale przed kim to pan chce się ukrywać?
— Przed waszymi wojownikami, bo zobaczywszy nas, mogliby pomyśleć, żeśmy ich wrogami, i strzelaliby, a ja sobie tego wcale nie życzę.
Starzec spojrzał na mnie głupkowato, poczem wzruszył ramionami i rzekł:
— Niech się pan nie boi. Dzisiaj wojownicy będą spali, jak zabici, bo po całodziennych ćwiczeniach są pomęczeni i nikt z nich tu się nie pokaże. Zresztą, gdyby nawet chcieli pana zaczepić, to od czegóż ja tu jestem? Broniłbym pana do ostatniego tchu, bo pan jesteś bardzo dobry... oddałeś mi nóż...
Mówił to szczerze, z przekonania. Musiał być naprawdę w strasznej poniewierce wśród swoich i w opuszczeniu, skoro tak błahą drobnostkę, jak zwrócenie mu noża, uważał za wielkie dobrodziejstwo.
Porozumiałem się kilkoma słowami po angielsku z Desiértem i rzekłem potem do Indyanina:
— Właściwie nie mam ja powodu obawiać się, i raczej ja was mogę wziąć w obronę, a nie wy mnie. My tu bowiem nie jesteśmy sami; mamy wielu wojowników... Może ich wam pokazać?
— Och, nie, nie! — bronił się. — Gotowi zranić mię znowu...
— Nie obawiajcie się o to — zapewniłem; — nic złego wam nie uczynią; przeciwnie, dostaniecie wyśmienity posiłek.
— Ha! jeżeli tak, to niech przyjdą... niech mi dadzą cokolwiek zjeść, bo jestem strasznie głodny.
Indyanin do tej chwili nie widział nikogo z naszych i sądził zapewne, że jest nas tylko dwóch, to znaczy ja i Desiérto. Na dany znak nasi wojownicy zbliżyli się i obstąpili wokoło biedaka. Otworzył szeroko usta, nie wiadomo — ze strachu, czy też z podziwu, i rozglądał się wśród naszych Indyan ciekawie. Tymczasem jeden z Tobasów dobył z tłomoka zapasy żywności i odpowiednią ilość położył przed Indyaninem. Czerwonoskóry nie dawał się zbytnio prosić i, zasiadłszy, Jadł z takim pośpiechem i łapczywością, że omal się nie zadławił.
Zwróciwszy się do Desiérta, rzekłem:
— Pójdę z Peną na wywiady, a pan tymczasem niech z tym idyotą nie rozmawia. Najlepiej niech się pożywia, zanim tu nie wrócę. Jego wskazówki przydadzą się nam bardzo, i dlatego chciałbym, aby był i nadal pod tem samem wrażeniem, jakie na nim wywarłem. Każ pan ludziom pozsiadać z koni i rozstawić w około straże. Gdyby mi groziło niebezpieczeństwo, dam znak wystrzałem.
Wydawszy to zlecenie, wyruszyłem z Peną, by zbadać dobrze przedewszystkiem teren. Byłem przekonany, że starowina nie kłamał, i dlatego nie zachowywaliśmy zbytnich ostrożności.
Po kwadransie drogi stanęliśmy na brzegu lasu, skąd już niedaleko znajdowała się wieś, a poza nią laguna, której brzegi zarośnięte były bambusami tak gęsto, że wody prawie wcale pod nimi nie było widać.
Obliczyłem, że można się tam dostać najdalej w dziesięć minut szybkiego biegu. Do wsi nie było stąd dalej, niż jakich sześćset kroków. Chaty, ugrupowane w czworobok, tworzyły wewnątrz osady obszerny plac, w pośrodku którego widać było grupę krzaków. Musiała się tam znajdować zapewne studnia. Na placu i koło chat kręciły się kobiety, zatrudnione rozmaitemi robotami; obok nich bawiły się w gromadkach dzieci. Poza wsią z lewej strony, na obszernej równinie, uwijali się mężczyźni, zajęci ćwiczeniami: jedni rzucali lance, drudzy strzelali z łuków do tarcz. Z prawej strony, zewnątrz wsi, pasły się liczne stada bydła, strzeżone przez kilku ludzi i sforę psów. Ponad tem wszystkiem unosił się pogodny strop nieba, na którego skłonie widniała wielka tarcza zachodzącego słońca.
— Zdaje się — mruknął Pena, — że nie może być mowy, aby napad udał się nam teraz, przed nocą.
— I ja tak sądzę. Wszak mężczyźni prawie wszyscy są uzbrojeni, a jest ich około czterdziestu, czego lekceważyć nie można. Mojem zdaniem byłoby najlepiej użyć tu raczej chytrości, niż czynić otwarty napad.
— Otóż to! znowuż pan z tą swoją wieczną chytrością! Czyżby pan obmyślił jaki osobliwy plan?
— Zapewne. Plan zawsze musi być osobliwy, bo trzeba go stosować do osobliwych każdorazowo warunków.
— I co? Może mię pan bodaj objaśni, co zamierza robić...
— Przedewszystkiem musimy wydostać jeńców, a potem dopiero przypuścić szturm do wsi.
— Co pan mówi? Najpierw wydostać jeńców? Czyż nie możemy tego uczynić wówczas, gdy będziemy tu panami, nie zaś odrazu narażać się na niebezpieczeństwo?
— Nie, panie. Myśmy tu przybyli nie poto, aby napaść na wieś, lecz w celu oswobodzenia z niewoli jeńców, i stosownie do tego musimy postępować. Zresztą bezwarunkowo nie można urządzać napadu prędzej, aż tych nieszczęśliwców będziemy mieli wśród siebie, bo Mbocovisowie w ostateczności mogliby ich wymordować.
— No, no! i co dalej?
— A dalej to, że jeńcy znają tutejsze stosunki lepiej, niż my, i mogą nam być pomocni. Dlatego też musimy przedewszystkiem odnaleźć jeńców, a potem porachujemy się z Indyanami.
— Ba, ale w jaki sposób to pan urządzi?
— Można to uczynić w sposób dwojaki: albo wykradnę ich potajemnie, tak, że strażnicy nawet tego nie zauważą, albo też obezwładnię strażników, których jest tylko trzech, więc nie będzie to wcale trudne.
— A ja powiadam, że będzie więcej, niż trudne, i że nie mam najmniejszej ochoty leźć niebezpieczeństwu w objęcia, jak idyota. Przecie Mbocovisowie mają zatrute strzały i mogliby zmieść nas w jednej chwili z łódki, zanimbyśmy jeszcze dobili do wyspy.
— Niechże się pan tak bardzo nie obawia... Ja sobie dam radę ze wszystkiem sam jeden; pan możesz sobie tymczasem spać spokojnie gdzieś pod krzakiem. Przezorność wystarczy mi zupełnie, by się ustrzedz zatrutych strzał, i jestem przekonany, że nietylko pan, ale żaden z naszych nie będzie raniony. Moglibyśmy osaczyć drabów i wystrzelać ich co do nogi, ale ja tego nie chcę, i będzie tak, jak postanowiłem. Do jutra rana musi być stanowczo cała sprawa skończona, bo w południe wyruszamy z powrotem.
— Nie wierzę ja w tak szybkie załatwienie sprawy odburknął Pena, zły już na mnie widocznie.
Nie odrzekłem nic na to, nie chcąc się z nim kłócić niepotrzebnie, i zająłem się lornetowaniem okolicy.
Mimo wysiłków, nie mogłem jednak dostrzec wzmiankowanej wysepki, ani nawet powierzchni wody, a zoryentowanie się w ich położeniu było mi niezbędne do nocnej wyprawy po jeńców. Zastanawiało mię również i to, że w takiej blizkości siedzib ludzkich nie było ani jednego człowieka, oprócz oczywiście obłąkańca.
Wróciwszy do Desiérta, zastaliśmy Indyanina, jedzącego jeszcze z takim samym apetytem, jak z początku.
— No, wyobraź pan sobie — rzekł do mnie po angielsku Desiérto, — ten przez cały czas je i nawet słowa jednego nie wyrzekł do mnie... nie ma czasu... Biedaczysko wygląda, jakby się miesiąc głodem morzył. I wie pan co? Ja go zabiorę z sobą i zaopiekuję się nim na przyszłość.
— Spodziewałem się, że tak pan uczynisz — odrzekłem. — Jego wskazówki mają dla nas wielką wartość, i rzeczywiście należałoby mu je wynagrodzić.
— Hm! więc przekonał się pan, że ten stary nie naplótł niedorzeczności?
Opowiedziałem Desiértowi cały przebieg wyprawy oryentacyjnej, poczem urządziliśmy radę wojenną. Obstawałem, aby przedewszystkiem wydobyć jeńców. Desiérto jednak z Peną sprzeciwiali się temu stanowczo, a ponieważ byli w większości, musiałem rad-nierad zgodzić się z nimi pozornie... W rzeczywistości żywiłem nieodwołalny zamiar wykonania swego planu, mim o ich sprzeciwu, który motywowali tem, że możemy przecie osaczyć Mbocovisów tak, jak to uczyniliśmy już z tamtymi ich oddziałami.
— Tu — rzekłem — możliwy jest zupełnie inny obrót sprawy. Mbocovisowie mogą nam otwarcie zagrozić wymordowaniem jeńców, gdybyśmy zażądali od nich poddania się.
— Ech, przecie na wysepce są trzej tylko dozorcy, i jeńcy nie dadzą się im.
— Tak pan sądzi? Zapomina pan jednak, że strażnicy mają broń, podczas gdy nasi towarzysze nie rozporządzają nią i przytem są zapewne powiązani. A zresztą czy nie jest możliwem, że w razie napadu Mbocovisowie zabiorą jeńców na łódź i uciekną z nimi?
— Tere, fere, mój panie! Nie sprzeczajmy się, bo to do niczego nie doprowadzi. Lepiej pomyśleć nad planem napadu.
— Ja stanowczo nie życzę sobie przelewać krwi, skoro bez tego obejść się można. Ten sam cel osiągniemy innym, niekrwawym sposobem.
— I poniesiemy z miejsca stratę — wtrącił Pena. — Nie, Panie! nie mogę tym razem stanąć w imię słynnej pańskiej humanitarności, której stanowczo mam już dosyć. Po kiego zresztą licha oszczędzać tych czerwonoskórych, którzy wciąż dybią na nasze mienie i życie? Nie i jeszcze raz nie! Świat się wszakże nie zawali, gdy sprzątniemy kilku opryszków. W przeciwnym razie, gdybyśmy postępowali z nimi łagodnie, zaczęliby znowu ciosać nam kołki na głowie, myśląc, że ujdzie im to bezkarnie.
— Tak, tak — potwierdził Desiérto. — Musimy dać drabom taką nauczkę, żeby raz na zawsze popamiętali, co umiemy.
— Ha! — mruknąłem obojętnie, — róbcie więc panowie sobie, co chcecie. Wskazanem jednak byłoby ukryć się przynajmniej teraz dobrze, dopóki dzień, a nie zaszkodzi też, gdy na brzegu lasu ustawimy straże, bo nużby Mbocovisowie wybrali się w tę stronę po coś i odkryli nas!
— Oczywiście — odrzekł Desiérto. — Musimy dla pewności wysłać zaraz dwóch ludzi na zwiady.
Sądzę — rzekłem, — że byłoby najlepiej, gdybym poszedł ja, przynajmniej na ten czas, mm słońce zajdzie. Wezmę sobie tego Mbocovisa, który może nareszcie już się najadł, a ponieważ już od brzegu lasu widać wieś, on będzie mi pomocny w orientowaniu się co do rozkładu poszczególnych budynków.
Towarzysze moi nie znaleźli nic przeciw temu, i w parę minut wybrałem się na posterunek w towarzystwie Mbocovisa, któremu ani się śniło uciekać. Przybywszy na miejsce, począłem go wypytywać o różne szczegóły, potrzebne mi do zamierzonej na własną rękę wyprawy, a przedewszystkiem rad byłem się dowiedzieć, w którem miejscu jest ukryta łódź. Indyanin udzielił mi wyczerpujących wskazówek, poczem położył się i zasnął spokojnie, ja zaś czuwałem na warcie.
O zmroku przybył do mnie Desiérto dowiedzieć się czy niema co nowego; jednak dotychczas nic nie świadczyło o jakiejś nadzwyczajnej czujności albo przygotowaniach wojennych Mbocovisów. Wrócili z placu ćwiczeń do swych chat i zapewne pokładli się spać, bo dzicy nie siedzą z wieczora, jak ludzie cywilizowani, zwłaszcza, że wstają już o brzasku dnia.
Po prawej stronie wsi pasterze rozpalili kilka ognisk, i można było przypuszczać, że jedynie ci nie będą spali przez noc całą. Ale ze względu na odległe ich stanowisko można się było z nimi nie liczyć.
— Czerwonoskórzy, zdaje się, już śpią — rzekł Desiérto, i nie zazdroszczę im losu po przebudzeniu się. Ale zbyteczne jest już teraz, abyś pan dalej tu siedział, bo napewno nikt już ze wsi nie przyjdzie do lasu w tej porze.
— Słusznie; możemy stąd odejść, zwłaszcza, że trzeba się trochę zdrzemnąć, bo o świcie czeka nas nielada praca.
Zbudziłem Indyanina, który poszedł za mną do obozu z takim spokojem, jakby zawsze do nas należał.
Tobasowie byli się już pokładli, a tylko dwóch stało na straży. Nie wdając się więcej w rozmowę z Desiértem, owinąłem się w koc i, odszedłszy trochę na bok, położyłem się pod krzakiem tak, by mię towarzysze nie widzieli. Wokoło panowała zupełna cisza, tylko od czasu do czasu parsknął któryś z koni, uwiązanych w pobliżu. W ciemnościach nocy nie można było nic dojrzeć nawet na pół metra przed sobą. Po uciążliwym marszu ludzie Desiérta pospali się snem twardym i czuwałem tylko ja, jak również, rozumie się, dwaj strażnicy, którzy po dwóch godzinach udali się na spoczynek, zostawiając wartowanie dwom innym.
Skorzystawszy z okazyi zmiany warty, rozwinąłem się z koca i, chwyciwszy sztuciec, oddaliłem się poomacku, prawie na czworakach, aby ułatwić sobie wymijanie pni i krzaków. Wydostawszy się nareszcie z lasu, spostrzegłem w oddali ogniska pasterskie. Ponad wsią natomiast zalegała gęsta ciemność.
udało mi się jakoś przedostać na drugą stronę wsi, nad brzeg laguny, aż do zarośli bambusowych. Odszukanie opisanego przez Mbocovi miejsca, gdzie miała znajdować się łódź ukryta, sporo także kosztowało mię trudu. Ale wreszcie natrafiłem na ścieżkę, prowadzącą ku lagunie, i po pięciu minutach drogi spostrzegłem zwierciadło wody, poza którą czernił się pas lądu, a na nim błyszczało ognisko. Ze ścieżki zboczyłem kilkadziesiąt kroków w zarośla nadwodne, że zaś ziemia była tu bagnista, więc grzązłem prawie po kolana. Rozumie się, będąc do takich przeszkód nawykły, ani pomyślałem, że nic łatwiejszego, jak utonąć w tem bagnisku. Więcej myślałem o tem, że mię lada chwila mogą pożreć żywcem aligatory. Dla uniknięcia takiego wypadku kierowałem się jedynie węchem, wiadomo bowiem, że aligatory wydają przykrą, do piżmowej podobną woń, więc nos mógłby mię ostrzec o niebezpieczeństwie. Na szczęście, tego niebezpiecznego spotkania uniknąwszy, po uciążliwych poszukiwaniach wydobyłem nareszcie z trzciny łódź, która była zrobiona z kory i mogła pomieścić do ośmiu osób. Odwiązałem ją po cichu, wsiadłem i wypłynąłem na wodę, obierając, jako punkt oryentacyjny, ognisko na wyspie. Wyspy samej nie mogłem na razie rozróżnić, a tylko z nazwy wnioskowałem, że musi być zapewne okrągła. Aby się zbliżyć ku niej nie od wsi, skąd mogli mię spostrzec wartownicy Mbocovisów, skierowałem łódź po cichej wodzie w stronę zupełnie przeciwną i oczywiście manewrowałem tak, aby płynąca łódź nie wywoływała żadnego hałasu. Mimo to, miałem niebawem towarzyszów, i to w dosyć pokaźnej liczbie. Były to aligatory. Całe szczęście, że nie zagrażały łodzi, bo była dosyć wielka, i nie mogły jej wywrócić. W obawie, czy na wyspie nie dosłyszano plusku wody, spowodowanego przez aligatory, postarałem się zbliżyć do niej jak najciszej, a nasłuchując dłuższą chwilę i nie zauważywszy żadnego podejrzanego na wyspie ruchu, przybiłem wreszcie do lądu, uwiązałem łódź do krzaka i wyszedłem na brzeg chyłkiem, skradając się, jak jaguar.
Uszedłszy zaledwie kilka kroków, posłyszałem tuż za sobą jakiś szmer, więc obejrzałem się, gdy nagle rzucił się na mnie jakiś olbrzymi drab i, zanim pomyślałem o ucieczce lub obronie, dwoje potężnych ramion objęło mię, jak żelazne kleszcze. Nie straciwszy oczywiście przytomności umysłu, wykręciłem się tak, że udało mi się chwycić napastnika za gardło, poczem zwaliliśmy się obaj na ziemię, i zaczęło się szamotanie, walka na śmierć lub życie. Że zaś nie pierwszyzną dla mnie było mierzyć się z silniejszym od siebie przeciwnikiem, więc i tu zręczność moja dokonała swego: olbrzym, ściśnięty za krtań, począł się dusić, lecz wreszcie, zaczerpnąwszy powietrza, wykrztusił przez: zęby:
— Nie ujdziesz mi już żywym, czerwony psie! Mam cię... i łódź również będzie moją!
Ze słów tych wyrozumiałem wszystko. Olbrzym nie był Indyaninem...
— Larsen! Czyś pan zwaryował? Porywasz się na człowieka, który przybywa wam na pomoc...
Na te słowa moje przeciwnik puścił mię, jak rażony piorunem, i po krótkiem milczeniu ledwie zdołał wymówić:
— O, nieba! Ktoby się był spodziewał, że to pan jesteś... Sądziłem, że mam do czynienia z czerwonym...
— Toś pan bardzo źle sądził, bo czerwony nie byłby wcale wylądowywał z tej strony, lecz nawprost ogniska.
— Hm! tak, istotnie... Nie pomyślałem o tem.
— Zauważyłeś mię pan na wodzie?
— Tak. Od dłuższego już czasu wymykałem się co noc potajemnie, szukając sposobności, aby dostać w swe ręce łódkę, gdyby naprzykład który z Indyan przybił tu w nocy dla kontroli warty. I dziś również wyszedłem z tą myślą, chociaż nie miałem wielkiej nadziei dopięcia celu. Już miałem wracać, gdy wtem uwagę moją zwrócił plusk wody. Schowałem się w zaroślach, no, i napadłem... na pana.
— Wiem już. To nie ja, lecz aligatory spowodowały szmer na wodzie. Powiedz mi pan jednak, gdzie są strażnicy.
— Koło ognia.
— Wszyscy trzej?
— Tak.
— A no, to trzeba teraz wstać — rzekłem, podnosząc się z ziemi.
— Istotnie... ani się spostrzegłem, że siedzimy tu jeszcze wcale niepotrzebnie... tak mi się to wszystko wydaje dziwnem... Ktoby był przypuszczał!... Jeden tylko brat Jaguar nie tracił nadziei i ciągle mówił, że pan musisz nas odnaleźć, chociażby czerwonoskórzy zatarli wszelkie po sobie ślady. Z wyjątkiem jego my wszyscy zwątpiliśmy z kretesem.
— Mniejsza o to. Gdzie znajdują się towarzysze?
— Niedaleko stąd. Proszę iść za mną; niech się biedacy ucieszą. Pan posiadasz broń i niewątpliwie zdołasz nas wyratować.
— Mam nadzieję. Z tymi trzema Mbocovisami dam sobie przecie radę.
— Skąd pan wiesz, że jest ich trzech?
— Ho, ho! ja wiem jeszcze więcej; wiem wszystko, co mi wiedzieć trzeba. Ale chodźmy! szkoda czasu.
Trudno mi opisać radość, jaka zapanowała wpośród moich towarzyszów, gdy mię zobaczyli. Starałem się, jak mogłem, pohamować wybuchy ich radości, w obawie, by nie zwrócili tem uwagi strażników, którzy siedzieli koło ognia o kilkanaście kroków. Jeńcy po tak długiem niewidzeniu się ze mną ściskali mię, całowali, płakali, — jednem słowem radość ich była ogromna, zwłaszcza, gdy im oznajmiłem, że ratunek jest najzupełniej pewny.
Łódź wystarczyła do przewiezienia połowy z nich, i dlatego należało wyznaczyć, kto popłynie najpierw, a kto za drugim razem. Oczywiście — mogło to wywołać nieporozumienia, bo każdy chciałby wydostać się stąd jak najprędzej. Ale yerbatero zgłosił się sam z oświadczeniem, że zostanie ze swymi towarzyszami, dopóki po niego nie powrócimy.
— Tylko może mi pan zostawi jaką broń na wypadek, gdyby strażnicy spostrzegli, co się święci.
— Owszem — odrzekłem, — masz pan tu mój nóż i obydwa rewolwery, co powinno wystarczyć. Zwracam uwagę, że przy lądowaniu z tamtej strony trzeba bardzo uważać, żeby nie wpaść w paszcze aligatorów. Mnie zaczepiło kilka tych potworów na pełnej wodzie.
— Och, rzeczywiście od tych bestyi aż kipi w tej lagunie — rzekł brat Jaguar, — i gdyby nie to, bylibyśmy już dawno stąd zbiegli. Niemożiiwem wszakże było puszczać się na wodę wobec całej czeredy nienasyconych tych potworów. Co zaś do wylądowania, to lepiej będzie obrać inne miejsce, nie zaś to, gdzie łódź była ukryta. Podczas naszego tu pobytu upatrzyłem doskonały punkt i nawet w ciemności nie pomylę się co do jego kierunku.
Pocichu na czworakach opuściliśmy legowisko jeńców, i część ich wsiadła do łodzi. Oczywiście postanowiłem płynąć z pierwszą partyą, bo chciałem dla pewności być przy wylądowaniu po przeciwnej stronie, aby zapobiedz jakiemu przypadkowi. Brat Jaguar kierował sterem, a dwaj inni towarzysze wiosłowali. Odległość od brzegu była tu o wiele większa, niż ta, którą poprzednio płynąłem na wyspę.
Wylądowawszy szczęśliwie, nakazałem towarzyszom, by zachowali się jak najciszej, i wróciłem na wyspę po yerbaterów, którzy skwapliwie wsiedli do łodzi. W tej chwili jednak zauważyłem, że jeden ze strażników powstał i oddalił się od ogniska.
— Obchodzi wyspę — szepnął yerbatero — dla przekonania się, czy wszystko w porządku. Śpieszmy, aby nas nie spostrzegł.
— A może byłoby lepiej zostać?...
— Zwaryowałeś pan, czy co? Przecie on ma łuk i zatrute strzały...
— No, nie przeczę... broń to bardzo niebezpieczna. Ale... wie pan co? Mam wielką chęć zabrać tego draba ze sobą, bo przydać się nam może później, jako parlamentarz. Wysiądźcie i pokładźcie się na ziemi, aby was nie spostrzegł, a ja pójdę na spotkanie jego.
— Ja pana nie puszczę — szepnął Monteso, trzymając mię za rękaw.
— Ba, musisz pan puścić. Proszę wziąć pod uwagę, że strażnicy zapewne mają jakieś hasło, zapomocą którego mogliby o waszej ucieczce dać znać do wsi. Wówczas wszcząłby się alarm, Mbocovisowie zbiegliby się nad lagunę i pochwytali nas wszystkich. Zaczekajcie więc tutaj i niewolno wam oddalić się stąd beze mnie!
Wydarłszy się z objęć trzymającego mię jeszcze Montesa, pobiegłem w głąb wyspy, patrząc w kierunku ognia. Strażnik bowiem oddalił się stamtąd nie w to miejsce, gdzie byli jeńcy, lecz w przeciwną stronę, i byłem pewny, że, jeśli obchodzi wyspę, to musi przejść przez linię między mną a ogniskiem. Cofnąwszy się aż pod same bambusy nadbrzeżne, puściłem się naprzeciw niemu.
Po niejakimś czasie usłyszałem kroki dosyć wyraźne, gdyż strażnik, będąc oczywiście pewnym, że mu nic nie grozi, nie zadawał sobie trudu z ostrożnościami. W tej chwili znajdowałem się tuż naprzeciw legowiska jeńców, dokąd właśnie strażnik dążył, widocznie dla przekonania się, czy są wszyscy i co robią. Jeden rzut oka w chwili, gdy znalazł się między mną a ogniskiem, wystarczył dla mnie zupełnie, by stwierdzić, że Indyanin był bez łuku. Możliwe było jednak, że miał przy sobie zatrute strzały dla zabezpieczenia się na wypadek, gdyby mu który z jeńców zabiegł drogę.
Nie mogłem oczywiście dopuścić, by spostrzegł brak jeńców, więc w kilku susach rzuciłem się ku niemu i palnąłem go kolbą w głowę tak potężnie, że bez wydania nawet jęku runął, jak długi, na ziemię. Chwilę czekałem jeszcze, a widząc, że się nie porusza, zabrałem go na barki i zaniosłem do yerbaterów.
— Oto macie jeńca — rzekłem. — Trzeba teraz podrzeć jego koszulę na taśmy i związać go tem porządnie, nie zapominając o zakneblowaniu mu ust. Ja tymczasem zrobię jeszcze porządek z tamtymi dwoma.
— Na miłość boską, sennor! — błagał Monteso, — niech się pan nie waży... Jest ich dwu, a pan...
— Wszystko mi jedno. Muszę ich sprzątnąć za wszelką cenę, bo gdyby po naszej ucieczce wszczęli alarm, napad na wieś nie mógłby się nam udać; mieszkańcy jej byliby się natychmiast przygotowali należycie do obrony.
— Napad? To pan nie jesteś tu sam?
— Rozumie się. Cały zbrojny oddział czeka w ukryciu, i niech pan będzie pewny, że opuścimy Laguna de Bambu otwarcie i w dzień, a nie potajemnie. Proszę tu zaczekać na mnie chwileczkę...
Oddaliłem się, idąc zrazu łukiem kawałek drogi wyprostowany, a później skradając się do ogniska na czworakach z ogromną ostrożnością. W oddaleniu około dziesięciu kroków zatrzymałem się. Strażnicy siedzieli w ten sposób, że jeden był do mnie obrócony plecyma, a drugi twarzą, obaj zaś zajęci byli wycinaniem z bambusów jakichś przedmiotów. Obok nich leżały łuki i kołczany ze strzałami. Ten ostatni szczegół zatrwożył mię. Niepodobna mi było bowiem przebyć tych dziesięciu kroków przestrzeni tak, aby mię nie spostrzegli, a więc starczyłoby im czasu na naciągnięcie łuków. Strzelać do nich nie chciałem, — bo po pierwsze: nie miałem ochoty zabijania ich, a powtóre: odgłos wystrzałów zbudziłby Indyan we wsi. Po należytej rozwadze postanowiłem rzucić się ku nim w lamparcich skokach, mając nadzieję, że zaskoczeni tak nagle, zapomną ze strachu o strzałach. Wziąłem więc do rąk sztuciec i już miałem całym wysiłkiem muskułów skoczyć ku ognisku, gdy wtem od strony łodzi dał się słyszeć jakiś głos, przytłumiony wprawdzie, ale nie do tego stopnia, aby uszedł uwagi strażników. Obaj, chwyciwszy łuki, zerwali się i, przez kilka sekund odwróceni ode mnie plecami, nasłuchiwali. Ta krótka chwila wystarczyła mi najzupełniej dla dokonania mego zamiaru. Skoczyłem, jak tygrys, i w jednej sekundzie palnąłem w łeb jednego i drugiego z taką zwinnością, że prawie równocześnie padli na ziemię.
Nie tracąc czasu, chwyciłem kołczany ze strzałami i wrzuciłem w ogień, poczem gwizdnąłem półgłośno na yerbaterów. Niebawem przybiegł Monteso zdyszany i, zobaczywszy strażników obezwładnionych, otworzył szeroko usta ze zdziwienia.
— I... i... pan naprawdę... — wyjąkał.
— A tak, naprawdę obezwładniłem obydwóch. Cóż? miałem może wobec trzech czerwonych drabów drżeć ze strachu, jak wy? I czy nie wstyd wam? Było was tu około dwudziestu... Kto to krzyczał na brzegu?
— Indyanin, gdy się obudził. Czy to panu zaszkodziło?
— Przeciwnie, pomogło mi nawet. Ale teraz trzeba się postarać, aby ci dwaj nie krzyczeli. Do roboty więc! Na razie obaj są bez przytomności.
Zabrawszy drabów na plecy, ponieśliśmy ich do łodzi. Tu związano ich starannie, poczem ja i Monteso odwieźliśmy ich na przeciwny brzeg, gdzie towarzysze byli już bardzo zaniepokojeni, czy mi się co złego nie stało. Teraz, zobaczywszy w łodzi związanych trzech swoich dotychczasowych dozorców, domyślili się oczywiście przyczyny mej zwłoki.
Nie czekając długo, odpłynąłem raz jeszcze po resztę yerbaterów, a przywiózłszy ich, kazałem się szykować całemu oddziałowi do drogi w kierunku lasu. Powiązanych jeńców niesiono na barkach.
Na brzegu lasu zatrzymaliśmy się. Cała moja wyprawa trwała trzy godziny, pomimo, że wyspa była niedaleko.
Aż do tej chwili nie było czasu do żadnych objaśnień, więc w milczeniu i z pośpiechem podążaliśmy naprzód. Znalazłszy się wreszcie w bezpiecznem miejscu, mogliśmy odetchnąć i opowiedzieć sobie wzajemnie przebyte przygody. Że zaś nie miałem zamiaru ciągnąć odrazu towarzyszów do obozu przez krzaki i wśród ciemności, więc, upatrzywszy tuż niedaleko w głębi lasu odpowiednie miejsce, otoczone ze wszech stron gęstwiną, zapaliłem kilka gałązek, aby mieć światło.
— Widzę tu trzy osoby więcej — rzekłem, rozglądając się pomiędzy towarzyszami, — i przypuszczam, że wśród nich jest sennor Pardunna z Goya oraz jego syn.
— Rzeczywiście ja się tak nazywam — rzekł Pardunna zdziwiony. — Ale skąd panu o tem wiadomo?
— Dowie się pan o wszystkiem później. Prócz panów dwóch, jest tu jeszcze jeden obcy mi sennor... może sennor Adolfo Horno?
— Jestem nim — odrzekł młodzieniec.
— Bardzo się cieszę, że pana spotykam, bo mam mu do zakomunikowania ważną wiadomość...
— Mnie, sennor? — zerwał się Horno. — O, proszę! Niechże pan mówi wszystko, wszystko...
— E, nie myśl sennor, że będę się rozwodził zbyt długo. Powiem panu tylko, że oczekują go z wielką tęsknotą.
— Kto? Nie rozumiem.
— Unica.
— Unica? — chwycił mię za rękę i, jakby oszołomiony radością, jednym tchem zasypał mię pytaniami:
— Unica? pan ją widziałeś? pan ją znasz?
— Znam i rozmawiałem z nią o panu.
— Co za szczególny zbieg okoliczności! co za dziwy! O panu mówiliśmy ciągle tam, na wyspie. Towarzysze żywili dług o nadzieję, że pan ich wybawisz.vPrzypuszczaliśmy, żeś pan wrócił w kierunku krzyża de la floresta, a tymczasem pan byłeś tam, u niej.
— No, i u Desiérta, który wybrał się właśnie ze swoimi Tobasami, aby pana wydostać z niewoli. Jest i on tutaj.
— Jest tutaj? i dopiero teraz mówisz mi sennor o tem? Gdzie on? Proszę mię zaprowadzić...
— Powoli, przyjacielu! nie tak gwałtownie! Zobaczysz go pan wkrótce. Nie mogę przecie włóczyć was po lesie w tak ciemną noc. Naszem zadaniem jest osaczyć wieś, a że już północ minęła, należy pobudzić w obozie wojowników i przyprowadzić ich tutaj. Tylko nie przelęknijcie się, gdy ich zobaczycie. Pójdę zaraz po nich. Ogień trzeba zgasić i uważać dobrze, aby ci trzej czerwonoskórzy nie umknęli nam, albo nie krzyczeli.
Oddaliłem się w głąb lasu, postępując po omacku z wyciągniętemi naprzód rękoma. Nie było to takie łatwe, jakby się zdawać mogło, a jednak sztuka udała mi się dzięki temu, że mój gniadosz parsknął kilka razy, przeczuwając instynktownie moją obecność, i w ten sposób ułatwił mi odszukanie miejsca, na którem przedtem leżałem. Chwilę tylko tu odpocząwszy, udałem, że wstaję, i przywołałem Indyan, stojących na straży, z których jeden umiał trochę po hiszpańsku.
— Czas wstawać — rzekłem. — Obudźcie Desiérta.
Niebawem wszyscy byli na nogach, i nie zwlekając wyruszyliśmy. Rozumie się, że ciemności ogromnie utrudniały nam drogę i konie musieliśmy prowadzić, sami idąc pieszo. Ja i Desiérto podążaliśmy przodem, powoli, krok za krokiem, by nie uderzyć głową o pień drzewa, lub nie wpaść w jaki rów — i upłynęło sporo czasu, nim znaleźliśmy się na skraju lasu.
Wąziutki sierp księżyca wysunął się był właśnie z poza wierzchołków drzew na niebo i oświetlił widnokrąg o tyle, że można było rozeznać w głównych zarysach poszczególne pnie i krzaki, a dalej otwarty camp.
Nagle Desiérto zatrzymał się i szepnął do mnie zaniepokojony:
— Zdaje mi się, że tam są jacyś ludzie.
— Gdzie? — zapytałem, udając zdziwienie. — Ach, istotnie. Coby to za jedni być mogli?
— Ale nie Indyanie, bo mają na sobie ubrania. Możebyśmy podeszli bliżej i podsłuchali?
— Dobrze. Niech pan tylko rozkaże swoim ludziom, aby się zachowali spokojnie, a pan, Pena i ja podejdziemy do tej gromadki.
Desiérto szepnął coś do jednego z najbliższych Tobasów, ten zaś podał rozkaz dalej, poczem we trzech podpełzliśmy ostrożnie popod krzaki do grupki ludzi, którzy rozmawiali z sobą całkiem swobodnie, i można było słyszeć ich doskonale z odległości nawet kilkunastu kroków. Mówił właśnie w tej chwili brat Jaguar, snując domysły na temat mego przybycia towarzyszom na pomoc:
— W tem już jego tajemnica, że nie szukał odrazu naszych tropów, lecz wprzód udał się do Desiérta. Wymiarkował widocznie, że tylko przy jego pomocy ratunek dla nas może być skuteczny i że sam w danym wypadku nie byłby w stanie wydrzeć nas z rąk nieprzyjaciół naszych.
— Co do mnie, przyznam się, że straciłem był już wszelką nadzieję w ocalenie — rzekł Monteso, i doprawdy podziwiać trzeba jego niesłychane zdolności i bezczelną śmiałość. Zjawił się na wyspie, jak duch, wybawił nas z niewoli, obezwładnił strażników i... skompromitował nas doszczętnie.
— Jakto?
— Ano tak, że nas tylu nie dało sobie rady z pilnującymi nas drabami, a on sam jeden...
— Tak, tak — potwierdził mnich, — masz pan słuszność. I kto wie, może dziś jeszcze weźmie do niewoli wszystkich Mbocovisów...
— Wobec tego, co słyszę, można się po nim i tego spodziewać — dodał Horno, — zwłaszcza, jeżeli jest tu z nim Desiérto, który, jak przypuszczam, musiał wziąć ze sobą swych wojowników. To również człowiek niepospolitych zdolności.
— Bardzo byłbym rad poznać go bliżej.
— Pozna go brat dziś jeszcze. Człowiek to wyjątkowych zalet, dobroczyńca i nauczyciel całego szczepu...
Chciał coś mówić jeszcze, ale przerwało mu mowę nagłe zjawienie się Desiérta, który, poznawszy go po głosie, wyskoczył z za krzaka i pobiegł ku niemu, wołając:
— To ty, Adolfo? Na miły Bóg! czy mię uszy nie mylą?...
Równocześnie Pena, przejęty radością z odnalezienia towarzyszów, krzyczał, wyciągając ku nim ramiona:
— Brat Jaguar! Yerbatero! Cóż to się stało? Podążaliśmy, aby uwolnić was; tymczasem widzę, żeśmy się spóźnili...
— Panowie, nie tak głośno — upominałem, — bo mogą was posłyszeć we wsi!
Zbiwszy się w gromadkę, poczęli tedy zasypywać się wzajemnie pytaniami. Oczywiście Desiérto dowiedział się teraz o mojej wyprawie na wyspę i nietylko mię nie zganił, ale nawet pochwalił mój postępek, zarówno, jak i Pena.
Z opowiadań towarzyszów niewiele jest do powtórzenia. Po napadzie odstawiono ich wprost tutaj i umieszczono na wyspie. Mienie ich kazał sendador schować w „casa nuestro sennor“, co świadczyło, że dom ten był nietylko jego mieszkaniem, ale też służył za skład rzeczy, pochodzących z rabunku. Jeńcy nie otrzymywali przez cały czas żadnej strawy, żywili się więc rosnącymi na wyspie w dzikim stanie arbuzami, a wody do picia musieli używać z laguny.
Później, gdy się rozwidniło, stwierdziłem ze smutkiem, że biedacy wyglądali jakby po długiej chorobie, — skóra tylko była na nich i kości. Co do sendadora, to wszyscy mieli jedno tylko życzenie, aby za wszelką cenę schwytać go i ukarać, choćby trzeba było ścigać łotra na krańce świata.
Dzień już był jasny, i należało poczynić przygotowania do ataku. Rozejrzałem się więc przedewszystkiem przez lornetkę, zwracając uwagę na pasterzy. Było ich sześciu, a ponieważ i z nimi liczyć się należało, więc przeznaczyłem sześciu naszych jeźdźców, by wyłącznie na nich zwrócili uwagę.
Oswobodzeni towarzysze nasi, mimo wycieńczenia z głodu, oświadczyli również gotowość do wzięcia udziału w bitwie, — że zaś broń i konie mieliśmy w zapasie, więc trudności żadnej to nie przedstawiało.
Dwóch Tobasów wyznaczyłem do pilnowania strażników, rozumie się, powiązanych należycie, oraz owego starego Indyanina, który, najadłszy się wczoraj, był jeszcze tak ociężały, że zaledwie się poruszał.
Wsiadłszy na konie, rozpoczęliśmy działanie. Więc przedewszystkiem otoczyliśmy wieś dokoła w takiej od niej odległości, aby kule nasze dosięgnąć mogły jej środka, a natomiast strzały Indyan były dla nas nieszkodliwe.
Ponieważ pierwsze te kroki uczyniliśmy zupełnie otwarcie, więc nic dziwnego, że natychmiast spostrzeżono nas, i przedewszystkiem pasterze podnieśli wrzask, a w kilkanaście minut cała wieś była już na nogach. Mbocovisowie w popłochu biegali od chaty do chaty, znosząc broń, kobiety zaś i dzieci lamentowały. Wrzask i tumult w całej osadzie był nie do opisania. Niebawem jednak uciszyło się, i zauważyłem, że Mbocovisowie zgromadzili się w środku wsi, a kilku z nich, wychylając głowy z poza węgłów najbliższych nam chat, obserwowało nas ciekawie. Ci ostatni byli to widocznie wywiadowcy, bo cofnęli się wnet ku środkowi wsi, gdzie urządzono naradę. Skutek tej narady był taki, że wojownicy rozeszli się na wszystkie strony ku krańcom wsi w zamiarze zaatakowania nas cichaczem, gdyż przypadli do ziemi i poczołgali się ku naszemu oblężniczemu kołu na doniosłość strzał.
Dostrzegłszy to, nasi bez wyraźnej ku temu komendy dali ognia ze wszystkich stron, a równocześnie od strony wsi frunęły ku nam zatrute strzały, na szczęście bez skutku, gdyż ze zbyt wielkiej odległości wypuszczone. Kule nasze natomiast sprawiły to, że Mbocovisowie, zabrawszy swych rannych, cofnęli się szybko do wsi.
Gdyśmy, spostrzegłszy to, naradzali się, co dalej czynić: przypuścić atak do wsi, czy też wysłać parlamentarza, oblężeni wyprzedzili nas pod tym względem. Ze wsi wyszła ku nam grupka ludzi, niosąc zatknięty na długim patyku kawałek białego płótna. W połowie drogi grupka ta zatrzymała się, nie wiedząc, czy jesteśmy skłonni do układów, czy też będziemy strzelali, a gdy daliśmy im odpowiednie, zachęcające znaki, ów człowiek z płótnem na tyczce przybył śpiesznie do nas, okazując pewność siebie i nieustraszoną odwagę.
Larsen na widok jego szepnął do mnie po angielsku:
— Niech się pan nie wysila na zbytnią grzeczność przed tym drabem, bo to nicpoń skończony. On właśnie domagał się najbardziej natarczywie, aby nas wymordowano.
Czerwonoskóry, zobaczywszy Larsena, stropił się nagle, bo oczywiście nie spodziewał się znaleźć tu człowieka, który do niedawna był jeńcem Mbocovisów. Z dalszego jednak zachowania się jego można było wywnioskować, że nie wierzył w możliwość ucieczki wszystkich jeńców; zresztą, nie spostrzegłszy ich pomiędzy nami, sądził niezawodnie, że tylko ten jeden umknął.
— Coście za jedni? — zapytał butnie Desiérta. — Jakiem prawem śmiecie napadać spokojnych ludzi? My przecie żyjemy w zgodzie z innymi szczepami!
— Kłamiesz — odrzekł stary. — Jesteście śmiertelnymi wrogami Desiérta.
— Nie znam go nawet i wiem tylko, że mieszka daleko stąd, u Tobasów, naszych przyjaciół.
— Przeciw którym poszli wasi wojownicy w zamiarach rabunku. Ładna przyjaźń!... Nieprawdaż? A ponadto napadacie na białych, zabierając ich w niewolę!
— To oni na nas napadli, nie my na nich. Zresztą wypuścimy ich za okupem.
— No, no! niech ci się nie zdaje, że wierzymy w twoje kłamstwa. Wiemy dobrze, iż napadliście na białych, a obrabowawszy, wzięliście ich do niewoli.
— Sendador to uczynił, i jego czepiajcie się, nie nas.
— Aha! chciałbyś... A gdzie są wasi wojownicy?
— Na polowaniu.
— Kiedy wrócą?
— Już dzisiaj, i miejcie się na baczności, bo gdy nadejdą, a zastaną was tutaj, źle będzie z wami.
— Tak twierdzisz? No, to muszę cię objaśnić, że ziomkowie twoi nie poszli na polowanie i nie wrócą tu dzisiaj, a może nawet nigdy nie wrócą... Pobiłem ich i zabrałem do niewoli; w tej chwili siedzą u mnie w podziemiach.
Na te słowa parlamentarz stropił się jeszcze bardziej i zapytał:
— A któż pan jesteś?
— Jestem Desiérto.
— A! — krzyknął Mbocovis mimowolnie.
— Tak, i niema dla was innej rady, jak tylko poddać się, gdyż inaczej wystrzelamy was wszystkich, a wieś obrócimy w perzynę.
Drab poczerniał z trwogi, i długo słowa przemówić nie mógł. Wreszcie wykrztusił:
— Nie wierzę, żeby to było prawdą. Pan nie jesteś Desiértem, gdyż ten wziąłby na wyprawę więcej ludzi.
— Poco? Dowiedziałem się od Yerny i Venenosa, ilu was jest tutaj, i odpowiednio do tego wziąłem z sobą na wyprawę tylu ludzi, ilu potrzeba, aby was wygnieść do jednego.
— Jakto? Yerno i Venenoso są u was?
— Tak, kochanku, są u nas i leżą w lochach powiązani, jak barany. Wobec tego nie licz na ich pomoc, bo się jej nie doczekasz.
Indyanin, jeszcze bardziej przygnębiony tą wiadomością, przez chwilę milczał, poczem ozwał się ponuro:
— Gdyby nawet było to prawdą, co pan mówi, nie poddamy się.
— Ha! skoro tak, to każę natychmiast przypuścić atak do wsi.
— Niech pan tylko spróbuje dać choćby jeden strzał, a... a...
— No, no! to co będzie?
— Dam znak strażnikom, aby pozabijali wszystkich znajdujących się w naszem ręku jeńców waszych.
— Słyszy pan? — wtrąciłem do Desiérta po angielsku. — Z jaką to pewnością siebie grozi nam ten drab, sądząc, że ma jeszcze jeńców w swej mocy. Coby to było, gdybym ich był nie wyzwolił zawczasu?
— Istotnie — mruknął stary. — Ale możebyśmy wyprowadzili z błędu tego zuchwalca? Jak pan uważa?
— Dobrze — odrzekłem i zwróciłem się do parlamentarza: — A więc powiadasz, że macie jeszcze białych jeńców na wyspie? Chodźże ze mną kawałek, a coś ci pokażę.
Parlamentarz rad-nierad poszedł za mną ku lasowi, gdzie mu pokazałem trzech związanych strażników i rzekłem:
— No! w jakiż to sposób wystrzelacie jeńców, skoro oni wszyscy są w naszych rękach? a nietylko oni, bo nawet i ich strażnicy?
Nie odrzekł na to ani słowa, a gdyśmy wrócili na miejsce i Desiérto zagroził w razie niepoddania się spaleniem wsi i wystrzelaniem jej mieszkańców, mruknął:
— Tak nieludzkimi nie będziecie, panowie! To się nie godzi!
— O! proszę! Spotka was tylko zasłużona kara za dotychczasowe zbrodnie i rabunki... nic więcej. Idź więc do wsi i powiedz swoim, żeby się poddali, a może chociaż życie im darujemy! Czekam pół godziny na odpowiedź.
Przygnębiony do reszty parlamentarz oddalił się do wsi, gdzie zaraz obskoczyli go wszyscy mieszkańcy wsi i, zbici w gromadę, długo naradzali się, co czynić im wypada. Wreszcie czerwonoskóry parlamentarz przybył raz jeszcze do naszych stanowisk z zapytaniem o warunki kapitulacyi.
— Warunki są bardzo łatwe — zadecydował Desiérto. — Wszyscy wasi wojownicy przybędą tutaj pojedynczo, i powiążemy ich na pewien czas, a równocześnie kobiety przyniosą tu broń i złożą ją przed nami. Zaznaczam przytem, że im chętniej spełnicie to nasze żądanie, tem więcej możecie spodziewać się od nas względów.
Parlamentarz odszedł z tem do wsi, i niebawem ruszyli ku nam w pojedynkę Mbocovisowie, poddając się nam bez najmniejszego oporu. Następnie kobiety przyniosły broń, którą rozdzieliliśmy między Tobasów, a równocześnie z niemi przybyli pasterze, których od dałem pod ogólną straż.
Tym sposobem staliśmy się panami wsi, nie straciwszy ani jednego człowieka.
Dla upewnienia się, czy we wsi nie urządzono jakiej na nas zasadzki ze strony Indyanek (bo i z tem liczyć się należało), wysłałem kilku śmielszych Tobasów pomiędzy chaty Mbocovisów. Kobiety jednak ani myślały o zdradzie i, zbiwszy się w gromadkę wraz z dziećmi, oczekiwały z trwogą, jak postąpimy z ich mężami.
Zaznaczyć tu wypada, że ani jeden z podwładnych Desiérta nie zdobył się na żaden wybryk lub też rabunek, i teraz właśnie okazało się najlepiej, do jakiego stopnia stary Desiérto wyrobił wśród nich karność.
Rozumie się samo przez się, że dla ukarania Mbocovisów, a z drugiej strony dla wynagrodzenia zwycięzców za trudy wojenne należało zabrać łupy. Ale powstała kwestya, co zabrać. Ogólnie żądano, aby zagrabić wszelkie ruchomości, znajdujące się w chatach, — ale udało mi się odwieść zwycięzców od tego zamiaru, i żądania ich zostały ograniczone tylko do trzód i do zawartości „casa nuestro sennor“. Innych rzeczy zrzekli się dobrowolnie.
cały budynek i następnie przekopaliśmy wokół ziemię dla zbadania, czy sendador nie ukrył w niej jakich kosztowności lub innych rzeczy, któreby świadczyły wymownie przeciw niemu. Spodziewałem się też, że w ziemi znajdą się wiadome rysunki, dotyczące ukrytych nad jeziorem słonem skarbów. Nic jednak nie znaleźliśmy, gdyż przebiegły sendador widocznie nie ufał zbyt Mbocovisom i miał prawdopodobnie bezpieczniejszą skrytkę na te rzeczy gdzieindziej.
Po rozdzieleniu łupów między Tobasów wymogłem na Desiércie przyrzeczenie, że będzie się obchodził z jeńcami względnie, a następnie zebrawszy swoich towarzyszów, tudzież dziesięciu Tobasów, wyznaczonych przez Desiérta, ruszyłem w daleką i uciążliwą podróż w kierunku Pampa de Salinas...
Pampa de Salinas leży w granicach Boliwii. Tubylcy rozróżniają następujące regiony w łańcuchu Andów::
Pierwszy pas przestrzeni od pampas aż do wysokości 1600 m. nad poziom morza nazywa się yunga i ma w całej pełni charakter międzyzwrotnikowy. Ciągną się tu nieprzebyte bujne puszcze leśne, gdzieniegdzie przerywane większemi lub mniejszemi polanami, zwanemi pajonales. Świat zwierzęcy jest tu niezmiernie bogaty. Zwłaszcza olbrzymie mnóstwo papug i miliony kolibrów prześlicznem swem upierzeniem zwracają uwagę podróżnika. Spotyka się też tutaj gromady małp, uwijających się wśród lian i gałęzi drzew, i często natknąć się można nawet wśród dnia na pumy, jaguary, oraz inne zwierzęta drapieżne.
Pas wyższy andyjskich stoków od 1600 do 3000 m.
n. p. morza — nazywa się media yunga i posiada klimat umiarkowany, jako też właściwe tej strefie zwierzęta i rośliny.
Pochyłość górska na wzniesieniu od 3000 do 3300 m.
n. p. m. nosi nazwę cabezeras de los valles. Zasłonięta od wichrów szczytami, posiada klimat niezwykle łagodny i zdrowy i graniczy z pasem szczytów górskich.
Tu rozpoczyna się już t. zw. puna, sięgająca miejscami 3900 m. wysokości. Wskutek bardzo ostrego klimatu tej strefy świat roślinny ogranicza się tu do nikłej gdzieniegdzie kosodrzewiny i pewnego rodzaju mirtów oraz wawrzynów.
Na wysokości ponad 3900 m. ciągną się wyżyny, zwane brava puna. Silne wiatry i częste nawet wśród najgorętszego lata zamiecie śnieżne ogrom nie utrudniają przejście przez góry i dla podróżnika są bardzo niebezpieczne. Toteż, gdyby nie bogactwa mineralne, jakie się tu w ziemi znajdują, zapewne rzadko tylko i z ostatecznej potrzeby dotykałaby jej stopa ludzka.
Tu należy nadmienić, że podane wyżej regiony nie tworzą ściśle oznaczonych granic. Nawet bowiem na wyniosłości, zwanej „puna“, znaleźć można doliny pokryte bujną roślinnością, i odwrotnie — poniżej, w strefie umiarkowanej, są wzniesienia o charakterze wyżynowym.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Od chwili wyruszenia z nad Laguna de Bambu upłynął cały miesiąc. Trzymając się ściśle wytkniętego kierunku, minęliśmy granicę Argentyny i weszliśmy na terytoryum Boliwii. Wymijając przezornie obszary, zamieszkane przez wrogie nam szczepy indyjskie, stykaliśmy się natomiast nieraz z ludami, zaprzyjaźnionymi z plemieniem Toba, a w takich spotkaniach towarzysze, których nam dał Desiérto, byli nam bardzo użyteczni, bo za ich pośrednictwem mogliśmy się porozumiewać z owymi przyjaznymi Indyanami.
W ciągu całego miesiąca, pomimo wysilonej mej uwagi, na ślady sendadora nie udało się mi natrafić. I nie dziwiłem się temu, gdyż Sabuco widocznie starał się unikać Tobasów, tak, jak my unikaliśmy Chiriguanosów i ich przyjaciół.
Pewnego razu nocowaliśmy w jednej z wiosek, należących do szczepu Toba. Część jej mieszkańców wybrała się była w góry na polowanie, i mieliśmy nadzieję, wyruszywszy dalej, spotkać się z nimi, co mogłoby być dla nas bardzo pożytecznem.
Okolica, w której znajdowaliśmy się, leżała wśród strefy „puna“, pozbawionej roślinności i wody, co dawało się ogromnie we znaki biednym, wyczerpanym podróżą koniskom, które ledwie nogi za sobą wlokły. Zresztą do tego rodzaju podróży koń wcale się nie nadaje, i przewyższa go tu o wiele wytrzymalszy muł.
Pena był tutaj, jak u siebie w domu, znał bowiem okolicę doskonale i zapewniał, że już następnego dnia dotrzemy do jeziora Słonego, a dziś jeszcze znajdziemy po drodze obfite źródło.
Również i Gomarra począł się oryentować w terenie, aczkolwiek ongiś wędrował inną drogą, a mianowicie przez okolice bardziej dostępne, więc i nie tak uciążliwe do przebycia.
Co do naszej wyprawy — nie poszliśmy owemi łatwiejszemi drogami jedynie dlatego, aby się dostać na miejsce niepostrzeżenie.
Obecnie puna, na której znajdowaliśmy się, przybierała zrazu nieznacznie, potem coraz bardziej kierunek pochyły, i wreszcie musieliśmy pozsiadać z koni i prowadzić je po złomach wśród ciągłej obawy, aby nie pokręcić karków. Niebawem wszakże dostaliśmy się na źleb, zasypany żwirem, i tu mogliśmy bodaj trochę odetchnąć.
— Jeszcze godzina drogi, a będziemy na miejscu — zauważył Pena; — staniemy u źródła, gdzie jest nieco roślinności, i konie będą się mogły posilić. Zapasów żywności dla nas zapewne na dzisiaj wystarczy, jutro zaś, jak przypuszczam, około południa staniemy nad jeziorem.
Ze względu jednak na wyczerpanie się owych zapasów położenie nasze zaczynało być nie do pozazdroszczenia. Z polowania wyżyć byłoby bardzo trudno, bo jedyne zwierzę, dostarczające w tych stronach jadalnego mięsa, zwane lama, jest bardzo płochliwe, więc podejść je i ubić to sztuka nielada.
Po wypoczynku puściliśmy się w dalszą drogę w ten sposób, że Pena i Gomarra jechali przodem, jako przewodnicy, ja zaś z bratem Hilario zamykaliśmy pochód. Droga była już znośniejsza, więc mogłem rozglądać się po okolicy. Wkrótce też spostrzegłem pewien dosyć interesujący szczegół. Zsiadłszy więc z konia i przykucnąwszy na ziemi, począłem się przypatrywać czerwonej, mokrej jeszcze plamie na skale.
— Krew... Co brat na to? — zapytałem mnicha, wskazując mu zabarwiony czerwono kamień.
— Phi! niema się nad czem zastanawiać — odparł. — To nie krew. Krew byłaby stanowczo czerwieńsza.
— Nie twierdzę przecie, aby to była krew ciekąca, ale zdaje mi się, że na tym kamieniu leżał kawałek surowego mięsa, i dlatego przypuszczam, że nie dawniej, jak przed dwoma godzinami, był ktoś w tem miejscu.
— Czyżby jaki podróżny? Ale to niemożliwe, aby ktoś wybierał się sam w tak niebezpieczną drogę.
— Któż tu mówi tylko o jednym człowieku; mogło być przecie więcej ludzi. Ale nie to mię interesuje. Idzie raczej o kierunek drogi tych ludzi, nie zaś o ich ilość. Jeżeli bowiem dążą na dół, to musimy się mieć na baczności i z tego powodu ja teraz pojadę na czele naszego oddziału.
Jechaliśmy dość szeroką przełęczą, więc udało mi się wyprzedzić kawalkatę bez trudności. Zaledwie jednak zbliżyłem się do Peny, spostrzegłem w drugiem miejscu na skale ślad krwi i zwróciłem na to jego uwagę.
— Ee! przywidziało się panu... To zapewne kawałek rudy.
— A mnie się zdaje, że w tem miejscu leżał kawałek zakrwawionego mięsa. Jakiś pieszy wędrowiec szedł tędy przed dwoma godzinami.
— A panu to kto powiedział?
— Powiedziało mi położenie tej plamy. Gdyby to był jeździec, umieściłby upolowane zwierzę obok siodła na koniu czy mule. Tymczasem ten ślad krwawy poucza mię, że upolowaną zdobycz niósł jakiś człowiek na plecach i, przechodząc koło tej skały, zawadził o jej występ, a stąd powstała ta plama.
— Dobrze. Przypuśćmy, że to prawda. Ale cóż stąd? co nas to może obchodzić?
— O, i bardzo nawet powinno obchodzić. Podróżny ów jest z wszelką pewnością Indyaninem. Biały nigdy nie zdejmuje skóry z ubitego zwierzęcia prędzej, aż dopiero, gdy je ma upiec, bo mięso dłużej trzyma się w skórze, nie wala się i nie wietrzeje. Indyanin, który wśród gór dźwiga na plecach zabite zwierzę, wydaje mi się bardzo podejrzanym.
— Co pan mówi? dlaczego?
— Ano dlatego, że ma on towarzyszów, którym niesie zdobycz i którzy mogą być dla nas niebezpieczni.
— Do licha! Co za domysły! Ktoby to z marnej plamy dochodził aż do tak poważnych wniosków! Czyżby wyprzedził nas sendador, mając przy sobie Chiriguanosów?
— To bardzo możliwe.
— A więc oczekuje nas na Pampa de Salinas i tylko wysyła swoich ludzi na polowanie dla przeżywienia się.
— I to jest możliwe. Ale człowiek, który szedł tędy, nie należy do jego obozu, jeżeli oczywiście Sabuco oczekuje nas na Pampa. Wedle bowiem pańskiego oszacowania mamy dotrzeć do Pampa de Salinas dopiero jutro około południa, a więc jesteśmy dosyć jeszcze daleko, i żaden myśliwy nie oddalałby się aż tyle od swego towarzystwa.
— Być może, iż sendador zatrzymał się gdzieś bliżej.
— Albo też człowiek, który niósł tędy mięso, należy do oddziału Tobasów, których spodziewamy się spotkać.
— Masz pan słuszność. Ale na wszelki wypadek musimy być bardzo ostrożni i przedewszystkiem jak najprędzej wydostać się z tego wązkiego żlebu.
Popędziliśmy konie, gdyż istotnie miejsce to było bardzo niebezpieczne na wypadek, gdyby kto na nas tutaj napadł.
Rozumie się, że, przyśpieszywszy drogi, zbliżyliśmy się tem samem wcześniej do miejsca, gdzie zdaniem Peny miało znajdować się źródło. Opisał mi dokładnie położenie tegoż i dowiedziałem się, że znajduje się ono wysoko na zboczu łańcucha górskiego i tworzy poniżej siklawę.
— Zapewne siklawa szumi na pewną odległość? — zapytałem go.
— Rozumie się.
— To dobrze, bo szum zagłuszy tętent kopyt końskich.
— A to na co panu potrzebne?
— Żeby nie usłyszał nas zbliżających się ów Indyanin i, być może, jego towarzysze, którzy niezawodnie tam właśnie rozmieścili się. Zostawimy teraz naszych w pewnej odległości, a sami podążymy naprzód zasięgnąć języka.
Puściliśmy się tedy kłusem naprzód, przyczem droga nasza była tak kręta, że w odległości trzystu kroków przed nami mogłaby być urządzona zasadzka na nas, my zaś ani domyślalibyśmy się jej. Pena pocieszał mię, że niebawem droga rozszerzy się, otwierając nam widok na źleb z wodospadem.
Jakoż niebawem uszu naszych doszedł szum wody, a w parę minut później stanęliśmy u wejścia do okrągłej kotliny, do której był przystęp z dwu tylko stron, to jest od strony naszej i od przeciwnej. Po prawej ręce wznosiła się poziomo olbrzymia ściana skalna, po lewej zaś o parę metrów niżej załamywała się fantastycznie, tworząc bezdenne na oko szczeliny. Z pośrodka złomów w głębi spadała potężna struga wody, rozpryskując się po skałach i płynąc dalej kilkoma ramionami przez kotlinkę, porośniętą bujną trawą.
Widok tego uroczego zakątka był tak zachwycający, że trudno było od niego oczy oderwać.
Moja jednak uwaga skupiła się w tej chwili na innym przedmiocie. Oto niedaleko nas leżał do góry brzuchem z wyciągniętemi szeroko ramionami jakiś człowiek, obok zaś niego na ziemi czerwieniała kupa surowego mięsa, prawdopodobnie upolowana, odarta ze skóry zwierzyna. O parę kroków od leżącego stała oparta o skałę strzelbina.
— Rzeczywiście, nie myliłeś się pan — zauważył Pena zdziwiony. — Tam jest człowiek. Cofnijmy się, żeby go nie zbudzić.
Oddawszy konia pod opiekę towarzyszowi, skierowałem się ku miejscu, gdzie leżał człowiek. Trawa tu była niezwykle bujna, gdyż nadmiar wilgoci sprzyjał jej rozrostowi, kroki moje zatem nie dawały odgłosu; ponadto potężny szum wody pozwalał mi nie obawiać się, aby zbliżenie moje było dosłyszane. Zbliżywszy się pod ścianę skalną, chwyciłem przedewszystkiem strzelbę; była nienabita, więc postawiłem ją na poprzedniem miejscu. Następnie, by się przyjrzeć śpiącemu, pochyliłem się nad nim. Twarz miał przykrytą kapeluszem o szerokich krysach; zniszczone, marne ubranie pokrywało ciało, a z za pasa wystawała rękojeść noża.
Nie namyślając się wiele, chwyciłem śpiącego jedną ręką za gardło, a drugą wyciągnąłem mu nóż z za pasa i jednocześnie przygniotłem draba kolanami do ziemi. Biedaczysko ani się spodziewał, że wśród błogiego snu spotka go tak niemiłe przebudzenie, więc też ogarnął go taki lęk, że ani ręką nie ruszył w celu bronienia się i bez oporu dał się prowadzić aż do miejsca, gdzie stał Pena, który, zachwycony mojem zręcznem sprawieniem się, rzekł:
— Znakomicie! Ciekaw jestem, czy to Chiriguano, czy też Toba...
— Zaraz się dowiemy. Znasz pan trochę narzecze tutejszych Indyan, więc zmusimy go do dania nam odpowiedzi... A może umie po hiszpańsku — dodałem.
W tej chwili nadeszli nasi towarzysze, a widząc, że trzymam za kark Indyanina, omal nie osłupieli ze zdziwienia.
— Czego panowie chcecie ode mnie? Nie zrobiłem wam przecie nic złego...
— To prawda, że nie wyrządziliście nam dotychczas żadnej szkody. Ale okaże się zaraz, czy mamy was uważać za przyjaciela, czy też za wroga naszego. Do którego szczepu należycie? do Tobasów, czy do Chiriguanosów?
— Jestem Aymara. Żyję z białymi w zgodzie i pokoju.
— Z kim jesteście tutaj?
— Sam.
— Oho! Nie wierzę i zwracam waszą uwagę, że za wykręty i kłamstwo karzemy bardzo surowo — pogroziłem mu.
Biedak na te słowa omal nie upadł przede mną na kolana i zawołał:
— Puśćcie mię! ja wam nic nie zawiniłem... Puśćcie mię!
— Owszem, puścimy was, ale wprzód odpowiedzcie mi bez kłamstwa na moje pytania. Z kim jesteś tutaj?
— Jest nas pięciu Aymarasów.
— Cóż wy tu robicie?
— Polujemy na lamy. Widział pan zresztą, że mam ze sobą zdobycz... tam, nad wodą.
— Nieprawda! Łżesz, bratku! Nikt nie zapuszcza się tak daleko w góry po to tylko, by polować na lamy, bo toby mu się nie opłaciło. Tylko ludzie, którzy w innym celu tu przybywają, muszą na te zwierzęta polować, bo innego pożywienia w tych okolicach niema. Jeżeli zaś aż sześciu was zajmuje się polowaniem, to moglibyście ubić tyle zwierzyny, że wystarczyłoby jej dla stu ludzi. Okłamałeś mię więc już na samym wstępie i będziesz miał za to zapłatę...
To mówiąc, wyjąłem nóż z za pasa i zamierzyłem się tak, jak gdybym go chciał przebić. Rozumie się, ani mi się śniło przelewać krew tego biedaka i szło mi jedynie o wydobycie zeń prawdy. I istotnie manewr mój poskutkował. Indyanin skulił się, jak pies, i począł jęczeć:
— Łaski! miłosierdzia!... Powiem wszystko, tylko mię nie zabijajcie.
— No, twoje szczęście, żeś się w ostatniej chwili opamiętał. Gadaj więc...
— Jestem naprawdę Aymara i naprawdę jest nas sześciu. Wybraliśmy się w te strony na chinchillas i przypadkowo spotkaliśmy ludzi, którym wyczerpały się zapasy żywności i którzy wynajęli nas w tym celu, byśmy upolowali dla nich zwierzyny, bo sami nie mają na to czasu.
— Cóż takiego mają oni tutaj do roboty?
— Nic — odrzekł głupkowato.
— No, tak; nic, bo wyczekiwanie nie jest żadną pracą. Ale poco tu przybyli? Siedzą zapewne nad jeziorem w Pampa de Salinas, nieprawdaż?
— Tak, sennor.
— Cóż to są za jedni?
— Zabroniono mi mówić o tem — rzekł i, trwożnie rzuciwszy okiem na grupę naszych Indyan, zaczął znowu dygotać na całem ciele.
— Taak. Ano, trudno. Jeżeli mi nie odpowiesz, będę zmuszony dźgnąć cię w samo serce...
Przerażony Aymara zgiął się wpół i wyjęczał:
— Ci ludzie są ze szczepu Tobas, a mnie pod karą śmierci zabroniono pokazywać się im na oczy... A wy... wy zapewne podążacie do Pampa de Salinas, by okraść sendadora...
— Aha! — zawołałem, śmiejąc się z naiwności biedaka. — Wiem już, w czyjej pozostajecie służbie... Czy sendador mówił wam, że jesteśmy złodziejami?
— Nie wiem ja, czy myślał o was akuratnie, ale... kto wie... chyba się nie mylę... jesteście ci sami, o których mi mówił... Jestem zgubiony, bo wy... bo...
Z przestrachu zapomniał języka w gębie. Istotnie domyślił się, z kim ma do czynienia.
— Sendador was okłamał — ozwałem się. — Nie nas, lecz jego powinniście się obawiać. My należymy do ludzi uczciwych; nie jesteśmy zbójami.
— Ale jesteście wrogami sendadora...
— Rozumie się, bo to największy łotr pod słońcem... A kto stoi po jego stronie, ten również zasługuje na to miano i na ukaranie.
— Sennor, ja z nim mam tylko tyle wspólnego, że mi płaci za trudy, poniesione dla niego.
— Czemuż więc nie chcesz mówić prawdy?
— Bo... bo nie wiem, co czynić... Sendador jest sławnym, ale i mściwym człowiekiem... Gdybym go zdradził, ukarałby mię srodze. Pana nie znam... on zaś uważa was za zbójców i złodziei...
— Spójrz na suknię tego człowieka — rzekłem, wskazując brata Jaguara. — Czyż mogłaby osoba duchowna należeć do bandy zbójeckiej?
Aymara spojrzał na brata Hilaria, i twarz poczęła mu się wypogadzać.
— A... to... to niezawodnie brat Jaguar? — zapytał. — Słyszałem wiele o nim, ale nie tu, w górach, lecz daleko stąd, na dolinach. I jeżeli mam przed sobą istotnie czcigodnego brata Jaguara, to niczego się już z waszej strony nie obawiam... mogę wam ufać.
— No, zdobyliście się przecie na mądre słowo! Wiedzcie tedy, że jesteśmy ludźmi uczciwymi i że za wyświadczone nam przysługi hojnie płacimy. Możemy też nietylko wam, ale i towarzyszom twoim dać tyle, ile obiecał sendador, a może i więcej.
— Sennor, w takim razie... przyłączam się do was, i to tem chętniej, że Aymarasowie i Tobasowie są przyjaciółmi.
— Bardzo dobrze! i nie pożałujecie tego. Abyście zaś wiedzieli, kto jest sendador i za co go prześladujemy, opowiem wam o tem pokrótce tam, przy źródle, bo chcielibyśmy odpocząć trochę.
Podczas gdy towarzysze napoili konie i zabrali się do przyrządzania posiłku, opowiedziałem Indyaninowi w krótkości o wszystkich sprawkach sendadora. Zależało mi na tem, by pozyskać dla nas zaufanie tego czerwonoskórego, bo mógł udzielić bardzo cennych dla naszej wyprawy wskazówek. I istotnie starania moje nie poszły na marne; Indyanin, przyjąwszy do serca wszystko, co mu powiedziałem, zdeklarował się wyraźnie, jako nasz stronnik i sprzymierzeniec, a ponadto obowiązał się przyprowadzić do nas swoich towarzyszów, jeżeli mu zaufam i puszczę go wolno.
— O, nie tak prędko! — rzekłem. — Przedewszystkiem musicie nam powiedzieć, gdzie się ukrył sendador i jakie zasadzki na nas przygotowuje.
— Owszem, powiem to panu dokładnie. Ma on przy sobie około sześćdziesięciu Chiriguanosów.
— Aż tylu? — Może więc byłoby lepiej, gdyby pan nie spotykał się z nim wcale.
— Och, cóż znowu! Gdyby nawet miał drugie tyle wojowników, to i wówczas musielibyśmy się z nim rozprawić. Nie boimy się go, a to rzecz główna. Gdzież on teraz obozuje?
— Nad jeziorem.
— Hm! to bardzo nierozsądnie z jego strony. Jezioro leży na stepie, a dokoła wznoszą się wysokie góry, wobec czego tak sporą liczbę ludzi nietrudno spostrzedz z daleka z którejkolwiek bądź strony.
— Tak, ale sendador urządził się z wielką przezornością. Nad jezioro dostać się można tylko trzema drogami, i na tych właśnie drogach pozostawione są straże.
— A zatem, gdy tą drogą tam podążymy, to natrafimy na jego ludzi?
— Tak, sennor. Sześciu Chiriguanosów pilnuje tam wejścia do doliny.
— Czy znane wam jest dobrze miejsce, gdzie się tych sześciu ukryło?
— Owszem, znam. Dwaj strażnicy znajdują się na skale i mogą was spostrzedz nawet z bardzo daleka, bo o jakąś godzinę drogi. Do obozu zaś mają ze swego posterunku dwie godziny drogi.
— To znaczy, że sendador miałby godzinę czasu do przygotowania się na nasze przyjęcie. Czy ma on zamiar napaść na nas nad samem jeziorem, czy też pójdzie naprzeciw nam?
— Otóż właśnie, że zamierza pójść przeciw wam, a ukrywszy się wśród skał, napadnie na was z nienacka, tak, żeby ani jeden z was nie uszedł z życiem.
— Tak, ale my nie jesteśmy takimi głupcami, żeby się dać osaczyć znienacka i wymordować.
— On jednak ma nadzieję wydusić was wszystkich... za wyjątkiem jednego, mianowicie za wyjątkiem pana. Chce on pana dostać w swe ręce żywcem... za wszelką cenę.
— Bardzo to piękny zamiar z jego strony, ale co do towarzyszów moich, to oni zapewne tego zamiaru nie pochwalą... Hm! czy nie wiadomo wam, dlaczego mu tak bardzo na mnie zależy?
— No, to się łatwo domyślić — wtrącił Pena. — Potrzebuje on pana do odcyfrowania kipus. Potem zaś, gdy mu już pan wyświadczy tę przysługę, przestanie pan również mieć dla niego wartość i stanie mu się niepotrzebnym, jak i my wszyscy.
— Nie sądź pan jednak, że jabym nawet w takim wypadku dał się mu powodować. Mojem zadaniem względem niego byłoby przedewszystkiem pomścić waszą śmierć...
— Tak źle nie będzie... Mam nadzieję, że sprawa weźmie zupełnie inny obrót. Nie on nam, lecz my jemu dojedziemy końca. Pierwszy swój strzał skieruję do tego łotra.
— Nie pański strzał mu się należy, ale mój — wtrącił żywo Gomarra. — Ja przedewszystkiem mam prawo do życia tego zbrodniarza.
— Przestańcie się targować o skórę na niedźwiedziu — wtrąciłem z uśmiechem — i przyjmijcie do wiadomości, że żadnemu z was niewolno go zabić! Gdyby zaś który z was targnął się na jego życie, ze mną miałby do czynienia! Sennor Gomarra może go ostatecznie dostać w swe ręce, ale nie prędzej, aż będę miał kipus w swem ręku.
To rzekłszy, zwróciłem się do Aymary:
— Czy sendador założył obóz?
— Nie.
— A mają oni konie?
— Nad jeziorem brak paszy, więc konie zaprowadzono w takie miejsce, gdzie jest obfitość trawy i wody.
— Czy daleko to od jeziora?
— Godzina drogi w góry. Dwaj Chiriguanosowie pasą te konie na obszernej polanie w kotlinie.
Następnie Aymara na moje żądanie opisał miejsce, gdzie sendador usadowił się ze swymi ludźmi, a Gomarra, który się ciekawie przysłuchiwał z boku, rzekł:
— Ależ to akurat w tem miejscu, gdzie jest zakopana butelka!
— No, niech pan nie myśli, że się ona tam jeszcze znajduje — odrzekłem. — Sendador ukrył ją niezawodnie w innem miejscu, i szkoda, żeśmy przybyli za późno. A winna temu oczywiście wyprawa do Laguna de Bambu. Sendador wyprzedził nas, i kto wie, czy uda się nam załatwić sprawę tak, jak miałem nadzieję.
— A ja nie widzę tu jeszcze nic straconego — wtrącił brat Hilario. — Być może, natrafimy na oddział Tobasów i w takim razie, mając tylu ludzi, co i on, potrafimy sobie z nim poradzić. Zresztą, gdybyśmy nawet nie wzmogli się w liczbę, to zabrawszy sendadorowi i jego ludziom konie, będziemy już mieli po swej stronie przewagę.
— Ech, tu nie idzie o liczbę nieprzyjaciela, ale zupełnie o co innego. Przypuśćmy, że dostaniemy nawet w ręce sendadora razem z jego ludźmi, to przez to jeszcze nie dopniemy swego celu. Przecie nam idzie o kipus, i choć sendador wskaże nam miejsce, gdzie je ukrył, to zastrzeże dla siebie i dla swoich ludzi znaczne za to wynagrodzenie.
— Rzeczywiście, nie myślałem o tem...
— Tak... I wielka szkoda, żeśmy się spóźnili. Teraz da się to jedynie naprawić zapomocą chytrości i podstępu. Na wszelki wypadek sendador wydobył butelkę potajemnie i ukrył ją w innem miejscu; możliwe więc jest, że, śladami jego idąc, odnajdziemy to miejsce. Pytanie tylko, od jak długiego czasu on tu przebywa.
— Od przedwczoraj — odrzekł Aymara.— Dzień przedtem spotkał nas i zawrócił ku jezioru.
— No, to jeszcze sprawa nie stoi tak bardzo źle... Czyście wyruszyli na polowanie zaraz po przybyciu nad jezioro?
— Tak, sennor.
— Nie mieliście więc czasu i sposobności zaobserwować sendadora, co robił, czy się dokąd nie oddalał.
— Owszem. Wiem, że oddalił się zaraz po przybyciu na miejsce wieczorem, a wrócił dopiero rano.
— To dla nas bardzo ważna wskazówka. Czy daleko jeszcze stąd do pampa?
Indyanin udzielił mi co do tego wyjaśnień, a potwierdzili je Pena i Gomarra, i na tem ugruntowałem swój plan dalszego działania.
Po niedługim wypoczynku koło wodospadu wyruszyliśmy dalej, a brat Hilario umyślnie wziął Aymarę do swego boku, aby go wybadać, czy nie planuje względem nas podstępu. Z odpowiedzi jednak Indyanina wynikało dowodnie, że był szczery. Dla pewności wszakże postanowiłem mieć go podczas dalszej drogi ustawicznie na oku.
Ponieważ konie nasze dobrze się pożywiły i odpoczęły, jechaliśmy z wieczora nie zatrzymując się, aż wreszcie Aymara oznajmił nam, że znajdujemy się w pobliżu postawionej przez sendadora wedety. Wobec tego, że tętent kopyt końskich mógłby zbliżanie się nasze zdradzić, stanęliśmy. Według objaśnień Aymary — dalsza droga po znacznej pochyłości prowadziła w górę, na płaszczyznę, pokrytą wielkimi skalnymi głazami. Tu właśnie, na owej płaszczyźnie, ukryła się straż. Dostanie się tam bez zwrócenia uwagi wedety było bardzo utrudnione ze względu na to, że gruby żwir i kamienie, nagromadzone na zboczu góry, staczając się z niej przy każdem naszem stąpnięciu, czyniłyby łoskot i obudziły czujność strażników. Miałem jednak nadzieję zbliżyć się ku nim krawędzią skalną, ale tu znów lada powinięcie się nogi lub źle obliczony krok groziły runięciem w przepaść.
Pomimo niebezpieczeństwa, towarzysze moi jeden w drugiego oświadczyli gotowość uczestniczenia w wycieczce. Rozumie się — wszyscy iść ze mną nie mogli i wybrałem za towarzysza jednego tylko Larsena.
Odłożywszy karabiny, a wziąwszy rzemienie, poszliśmy w ciemność, jak w otchłań. Z początku musieliśmy częstokroć szukać przed sobą drogi rękoma. Ale im wyżej teren się wznosił, tem jaśniej się stawało i tem szerszy stawał się nasz widnokrąg. Wreszcie przy świetle gwiazd mogliśmy już wyraźnie rozpoznawać kontury skał na kilka kroków przed sobą, po upływie zaś pół godziny wydostaliśmy się na szczyt płaskowzgórza i spostrzegliśmy wyraźnie się zarysowujące w niedalekiej odległości bloki skalne.
— Teraz musimy poczołgać się na czworakach — szepnąłem do Larsena.
— W którym kierunku? poza bloki?
— Przypuszczam, że nie trzeba będzie iść tak daleko. Czerwonoskórzy leżą zapewne z tej strony i niezawodnie śpią teraz. Bo skądżeby im mogło przyjść do głowy, aby po takich urwiskach i wśród egipskich ciemności mógł ktośkolwiek jechać tędy? Niechże więc pan posuwa się tuż za mną. Jestem pewny, że plan mój uda się w zupełności.
Nie było rzeczą zbyt łatwą czołgać się po ostrym żwirze, ale jakoś dopełzliśmy do miejsca, skąd usłyszeliśmy w pobliżu chrapanie, a po chwili spostrzegliśmy leżących na ziemi dwóch ludzi, owiniętych w koce.
— Przygotuj pan rzemienie — szepnąłem do Larsena — i weźmiemy się do roboty. Ja chwycę tego z lewej, a pan z prawej strony. Baczność tedy! zaczynamy!
Zadanie nie było trudne. Zawinąwszy w koc wystającą głowę śpiącego Indyanina, związałem go następnie rzemieniem, jak snop zboża, a toż samo uczynił Larsen z drugim. Napadnięci parskali, ryczeli, ale głosy ich były zupełnie stłumione. Również i usiłowania ich, by się uwolnić, spełzły na niczem.
Załatwiwszy się z drabami, gwizdnąłem na palcach, dając znać towarzyszom, by się zbliżyli, i po upływie kwadransa czasu byli już wszyscy na miejscu.
Zatrzymaliśmy się tu oczywiście do dnia, aby odpocząć, a gdy świtać zaczęło, rozwinęliśmy jeńców z ich koców. Rozumie się, przygnębieni niespodzianką, jaka ich spotkała, poczęli wypytywać Aymarę, kto jesteśmy i skąd znaleźliśmy się tutaj. Oczywiście nie rozumiałem z tego ani słowa, ale z min ich, pełnych rezygnacyi, wywnioskowałem, że poddają się spokojnie losowi. Widocznie zrozumieli, że na nic nie przyda się opór, co zresztą było zupełnie naturalne.
Nie spodziewając się wydobyć od Rich nic więcej ponad to, co już nam było wiadome od Aymary, zostawiłem ich w spokoju, nie zapytując o nic.
Z płaskowyżu, na którym się znaleźliśmy, roztaczał się rozległy widok na dalekie okolice. Aymara wskazał nam w tyle za nami dwie skaliste wyżyny, wśród których przedzieraliśmy się wąwozami i zboczami w ciągu nocy. Gdybyśmy tamtędy chcieli się tu dostać za dnia, byłyby nas z pewnością zobaczyły straże sendadora.
Dwaj pojmani strażnicy mieli przy sobie łuki i strzały, ale nie zatrute, o czem można się było przekonać z zacięć.
Wyruszywszy dalej, natrafiliśmy wnet u stóp góry na niedużą polankę, gdzie pasły się dwa konie, pozostawione tu przez strażników; zgłodniałe zwierzęta ogryzały kolczaste, marne rośliny, jakie tu w niewielkiej ilości rosły.
Wypadało nam jechać w kierunku jak najprostszym, i kiedy rozejrzałem się, którędy byłoby najwygodniej, spostrzegłem wązką ścieżkę, prowadzącą na prawo w góry. Właśnie miałem zapytać Aymarę, dokąd ona prowadzi, gdy spostrzegłem na zakręcie jakiegoś jeźdźca, który na nasz widok cofnął się szybko pomiędzy skały.
Oczywiście zwróciłem baczną uwagę w tę stronę i niebawem spostrzegłem, że z poza skały wysunęły się ostrożnie dwie głowy. Widzieć je mogłem przez lornetkę bardzo dokładnie.
— Ktoby to mógł być? — spytałem machinalnie, a na to dowódca moich Tobasów odrzekł mi skwapliwie:
— To z pewnością są Tobasowie, a wnoszę to z kierunku ich drogi; widziałem ich idących od prawej strony. Chiriguanosowie mieszkają po stronie zupełnie przeciwnej. Pójdę rozmówić się z nimi.
— Ba, a jeśli to nie są Tobasowie? — ostrzegłem Indyanina.
— Nic mi się nie stanie. W razie potrzeby krzyknę na was, a przybiegniecie mi z pomocą.
Dwie głowy sterczały ciągle jeszcze z za krawędzi skały, i dopiero, gdy wysłannik nasz znacznie się do nich przybliżył, dwaj Indyanie wyszli ze swego ukrycia naprzeciw niemu i poczęli z nim rozmawiać.
— To nasi! — zawołał jeden z Tobasów. — Znakomicie! Przyłączą się do nas, i wszystko będzie dobrze.
I nie mylił się. Nasz wysłannik udał się za dwoma nieznajomymi w głąb gór, a niebawem spostrzegliśmy go zdaleka, wracającego na czele całego szeregu jeźdźców. Na widok ich nasi czerwoni omal nie oszaleli z radości.
Dowódca oddziału zgodził się chętnie udzielić nam swej pomocy po pierwsze dlatego, że działamy dla dobra jego szczepu, a powtóre z wdzięczności, bo gdyby nie my, mogłoby ich było spotkać nad jeziorem wielkie nieszczęście ze strony wrogich Chiriguanosów, o których obecności tamże nic nie wiedzieli.
Oddział Tobasów był dobrze zaopatrzony w żywność, i okoliczność ta nie mogła być dla nas obojętna.
Po przyłączeniu się ich do naszej ekspedycyi ruszyliśmy w dalszą drogę. Ja z Peną pojechaliśmy przodem, mając za sobą oddział w dość znacznej odległości.
W pół może godziny po wyruszeniu usłyszeliśmy nagle w pobliżu głośną rozmowę. Cofnęliśmy się szybko za najbliższy zakręt i tu kazałem całemu oddziałowi skryć się poza skały.
Po niejakim czasie ukazali się przed nami na koniach dwaj Chiriguanosowie, którzy, nie obawiając się widać niczego, prowadzili ze sobą swobodną rozmowę.
— Co robić? — zapytał mię Pena. — Jeśli nas spostrzegą, to niezawodnie cofną się i zawiadomią sendadora o naszej tu obecności.
— Osaczymy ich tutaj — odrzekłem, — gdy się znajdą koło nas, i zapobiegniemy temu.
To rzekłszy, wydałem rozkaz, aby moi Indyanie rozstawili się w odpowiednich miejscach i na dany znak puścili się naprzeciw obcych w pełnym galopie z dwu stron.
Plan był bardzo prosty i łatwy do wykonania, to też udał się całkowicie, jak przewidziałem z góry. Obaj jeźdźcy znaleźli się nagle zamknięci, jak ptak w zatrzasku, i po odpowiedniem przemówieniu do nich Aymary poddali się bez oporu.
— No — ozwałem się do Peny, — jeżeli wszyscy Chiriguanosowie są tak głupi i trwożliwi, jak ci, których mamy w ręku, to wcale nie zazdroszczę sendadorowi.
Ujęci przez nas Indyanie rzeczywiście robili wrażenie ludzi nierozwiniętych umysłowo i tchórzów.
Bez przeszkód dotarliśmy w pół godziny do miejsca, gdzie zaczynała się rozległa dolina, z prawej strony i nawprost sięgająca aż do horyzontu, na którym rysowały się olbrzymie szczyty Andów. Na lewo ciągnęła się wysoka, niedostępna ściana skalna, obejmująca półkolem jezioro w ten sposób, że zdawało się, jakoby między nią a wodą nie było żadnego przejścia.
Tam właśnie, według orzeczenia Aymary, rozlokował się ze swoimi ludźmi sendador.
— Nie głupiec-że to? — pomyślałem, dziwiąc się jego nieostrożności. — Toż można go tam zagwoździć na śmierć!
Gdym się przez lornetkę rozglądał w pozycyi, przybliżył się do mnie Gomarra i, wskazując opodal tego miejsca ciemną smugę, rzekł:
— Tamtędy prowadzi droga na miejsce, gdzie ten łotr zamordował mego brata, a z tamtej oto krawędzi przypatrywałem się, jak chował butelkę z kipus.
— Ach, tak? — odrzekłem. — Wobec tego wiem już, dlaczego tam właśnie wybrał on miejsce na obóz... Chce nas w owo miejsce zwabić, a gdy się tam znajdziemy, cofnie się w głąb gór, by zamknąć nam odwrót z tej pułapki...
— Niekoniecznie, bo można się stamtąd wycofać.
— Ba! ma nadzieję, że mu się uda nie pozwolić nam na wycofanie się. Wszak zna doskonale teren i rozporządza dostatecznym czasem na zastawienie tej pułapki.
— Stamtąd przecie jedna jest tylko droga w góry — zauważył Pena.
— Hm! Sennores zapewne nie znają dobrze okolicy — wmieszał się teraz Aymara. — Ale ja znam ścieżkę ukrytą, o której, jak przypuszczam, nikt z Chiriguanosów ani nawet sam sendador nie wie. Chodziłem tamtędy dosyć często na polowanie.
— Czy ścieżka ta niebezpieczna?
— Bynajmniej. Można tamtędy nawet przejechać na koniu; tylko w jednem miejscu jest trochę uciążliwa do przebycia.
— Czy wiecie, gdzie sendador ukrył swoje konie?
— Powyżej tej skały, o której właśnie mówiliście przed chwilą; stąd jej nie widać.
— Znakomicie. W jaki jednak sposób można dostać się na tę waszą ścieżkę.
— Musielibyśmy się wrócić kawałek. Jest tam w pewnem miejscu szczelina skalna, przez którą można się dostać na wygodną drogę przez dolinkę i za pół godziny najdalej stanąć na wyżynie.
— Dobrze. Skorzystamy z tych wskazówek — odrzekłem, wydając odpowiednie rozkazy.
Zatrzymaliśmy się w pośród skał, nie zaś na równinie, aby nas nieprzyjaciel nie mógł spostrzec. Następnie wybrałem dziesięciu Tobasów z tych, których mi dał Desiérto, i drugich dziesięciu z ich szczepu, aby mi towarzyszyli w wyprawie, resztę pozostawiając na miejscu aż do chwili mego powrotu, prowadzeni przez Aymarę, wyruszyliśmy do owej szczeliny skalnej, o której mi wspominał. Doszedłszy do niej, ze zdziwieniem stwierdziłem, że owa na pozór olbrzymia skała była cienką ścianą granitową, poza którą ciągnął się ku wzgórzu ponad jeziorem długi wąwóz. Byliśmy oczywiście pieszo, więc przeprawa przez szczelinę nie przedstawiała wielkich trudności, a przedostawszy się przez nią, zeszliśmy następnie po pochyłości w pobliże niewielkiego grzbietu.
— Teraz trzeba uważać — ozwał się do mnie Aymara, — bo mogą nas zobaczyć ci, co strzegą koni sendadora. Niech pan idzie za mną na tę przełęcz, a zobaczymy ich stamtąd.
Istotnie, dostawszy się na przełęcz, spostrzegliśmy o kilkadziesiąt stóp poniżej kotlinkę, a na niej konie i dwu Chiriguanosów.
— Ba, ale jak tu się urządzić, żeby nas nie spostrzegli i nie zaalarmowali towarzyszów tam, na dole?
— Jak? Ano, chodźcie za mną prosto do nich; może będą nas uważali za swoich, zwłaszcza, jeśli was zobaczą.
Obaj strażnicy odwróceni byli w tej chwili od nas i spoglądali na dolinę jeziora. Gdyśmy zbiegali po zboczu wzgórza, jeden z nich, posłyszawszy kroki nasze, obrócił się zaniepokojony i, spostrzegłszy nas, poznał widocznie, z kim ma do czynienia. Sendador bowiem z wszelką pewnością opisał swoim ludziom, jak wygląda największy jego wróg, to jest — ja. Na szczęście, obecność Aymary wprowadziła ich w błąd, tembardziej, że zwrócił się do nich ze słowami, których nie rozumiałem.
Nie chcąc bawić się w zbytnie ceregiele, skoczyłem z impetem pomiędzy nich — i w okamgnieniu leżeli już na ziemi. Aymara tymczasem, skinąwszy na Tobasów, chwycił jednego ze strażników za gardło, by nie krzyczał, a gdy w parę minut przybiegli Tobasowie, uporaliśmy się z jeńcami w kilka sekund.
W ten to sposób — można rzec — siedzieliśmy już na karku sendadora, a on o tem nawet nie przypuszczał. Z krawędzi skały widać było na dole obóz jego. Chiriguanosowie leżeli bezładnie na trawie, jak nieżywi, a opodal spał, oparty plecyma o ścianę, sendador.
W miejscu, w którem się w tej chwili znajdowaliśmy, spostrzegłem ułożone w kształt krzyża kamienie i domyśliłem się, że to zapewne grób brata Gomarry. Nieco dalej wiła się w dół ku jezioru wązka perć. Puściłem się tędy nieco naprzód, a znalazłszy ustronne miejsce, kazałem się tu ukryć moim Tobasom, ażeby, na wypadek, gdyby sendador cofnąć się przez perć ową usiłował, przecięli mu odwrót. Zaleciłem im też w takim razie strzelać najpierw ślepymi ładunkami, a dopiero w ostateczności ostrymi, przyczem zastrzegłem surowo, by oszczędzali sendadora.
Udzieliwszy im tej instrukcyi, wróciłem z Aymarą do towarzyszów, którzy byli wciąż ukryci.
Aymara radził sprzątnąć jeszcze jedną wedetę, lecz nie zgodziłem się na to, bo zresztą było to zupełnie zbyteczne; mieliśmy przecie sendadora w pułapce. Pozwoliłem sobie nawet na pewnego rodzaju brawurę i na dowód, że się go nie boję, puściłem owych czterech jeńców, których złowiliśmy przedtem. Rzecz prosta — biedacy czmychnęli w jednej chwili, ale... nie ku sendadorowi, lecz w przeciwną stronę. Uczyniłem tak umyślnie, aby nie mieć z nimi kłopotu. Następnie kazałem towarzyszom wsiąść na koń i ruszyć naprzód drogą pomiędzy jeziorem a ścianą skalną.
Przez lornetkę zauważyłem, że Chiriguanosowie, spostrzegłszy nasz oddział, zbliżający się ku nim najniespodziewaniej, pozrywali się na równe nogi i chwycili za broń, która składała się jedynie z łuków i lanc. Na boku stał sendador, patrząc w naszą stronę z niepokojem.
Oddział nasz posuwał się naprzód bardzo szybko i wnet zbliżyliśmy się do nieprzyjaciela na taką odległość, że można było rozpoznać dokładnie poszczególne twarze. To też sendador, widząc nareszcie, kto przybywa, krzyknął mi na powitanie:
— Jesteś nareszcie, psie! Tym razem nie wyjdziesz już z całą skórą! poczekaj!
I zmierzywszy się ze sztućca po tych słowach, dał ku mnie ognia. Kula padła tuż o parę kroków ode mnie na grudę solną, i aż się w tem miejscu zakurzyło.
— Mam mu odpowiedzieć? — zapytał Pena, poirytowany.
— Nie, przyjacielu; chcę go dostać żywego w swe ręce.
— Ależ on ma doskonały karabin, który sobie sprawił po drodze.
— Niech się pan nie obawia. Jeżeli okaże się potrzeba odpowiedzieć na zaczepkę, to niech pan to mnie zostawi.
— I znowu oszczędzi go pan...
Po chwili zaś, patrząc w stronę obozu, dodał:
— Proszę spojrzeć; podzielił swoich wojowników na dwie grupy i widocznie zamierza nas osaczyć.
— Być może. Zna zapewne tę drugą perć, którą pokazał mi Aymara...
— To nie ulega wątpliwości; przecie jest tutaj, jak u siebie w domu.
— A więc nie mylę się chyba, że część swoich ludzi wyśle tam, by nam na karki z tyłu wpadli.
— Niech spróbuje. Tem większe będzie jego rozczarowanie, gdy się dowie, że perć ta jest już przez nas obsadzona. Być może, iż za parę minut rozpocznie się tam strzelanina.
Rozmawiając tak, obserwowałem sendadora, który na razie pozostał z drugą połową swego oddziału na pierwotnem miejscu, ale po chwili, snadź dla ukrycia się przed naszemi kulami, ruszył naprzód ku skałom.
Spostrzegłszy to, kazałem towarzyszom zsiąść z koni i zostawić je dla bezpieczeństwa tutaj pod nadzorem kilku ludzi.
— Sennor — rzekł Pena, — musimy natychmiast otworzyć ogień, bo gałgany wnet pochowają się, i wówczas sam dyabeł nic im nie zrobi.
— E, przypuszczam, że tak źle nie będzie.
— Dziękuję... Pan ciągle tylko coś przypuszcza, zamiast korzystać ze zdarzającej się sposobności i choćby jedną salwą sprzątnąć kilkunastu drabów. W ten sposób napędziłoby się im zresztą strachu, i zarazby się nam niechybnie poddali.
— Sądzę, że poddadzą się i bez rozlewu krwi...
— A co? nie mówiłem! Znowu humanitarność! Ej, sennor! zobaczysz może niebawem, że na tym koniku niedaleko zajechać można.
— Bo i rzeczywiście — wtrącił Gomarra gniewnie. — Mamy drabów tak świetnie na celu, że jeno bij, a pan zabraniasz nam tego! Do dyabła z taką naturą! Czyż długo jeszcze mam się krępować i czynić nie tak, jak mi się podoba? Czyż zresztą mam czekać, aż nas chmarą strzał zasypią?
Mówiąc to, podniósł broń do ramienia i wypalił do sendadora. Ale strzał był niecelny i kula powaliła jednego z otaczających sendadora Indyan.
Chwyciłem Gomarrę za kołnierz i, potrząsnąwszy nim z całej siły, krzyknąłem:
— Nic się złego nie stało — rzekł zuchwale Gomarra; — to przecie dziki...
— Który więcej zapewne wart jest, niźli pan...
— Oho! znowu pan ze mną zaczynasz... — mruknął Gomarra.
— Ani myślę tarmosić się z takimi, jak pan, ludźmi, a tylko zakazuję panu strzelać bez mego pozwolenia!
— Co mi pan możesz mieć do zakazywania lub nakazywania?
— Wszystko, co zechcę, i jeżeli panu to nie na rękę, to proszę sobie iść, dokąd oczy poniosą! Zrozumiano?
— A jeżeli ja, mimo to, zostanę i nie usłucham pana? — zapytał ironicznie, rzucając mi groźne spojrzenie.
— Wówczas uczynię tak samo, jak to już raz miałeś pan sposobność odczuć na swojej skórze...
Groźba ta poskutkowała, i Gomarra na moje słowa nic już nie odpowiedział. Zauważyłem jednak, że większa część towarzyszów jemu właśnie w skrytości serca przyznawała racyę, jak to z ich spojrzeń zauważyć było można, i moich uszu dolatywały nawet ciche szemrania. Jeden tylko brat Jaguar uścisnął mi silnie rękę i rzekł:
— Dobrze pan mówi. Wprawdzie wedle rozumienia ludzkiego możnaby było nie oszczędzać wroga, ale, mimo to, tak czy owak do celu naszego dojdziemy z wszelką pewnością, i zbytecznem byłoby obciążać sumienie całkiem niepotrzebnie.
Podczas tej naszej rozmowy sendador ze swoimi ludźmi znikł był wpośród skał na wspomnianej perci, przyczem postrzelonego przez Gomarrę Indyanina zabrano ze sobą.
Zwróciliśmy się i my w stronę perci i zaledwie przeszliśmy kilkadziesiąt kroków, gdy nagle dał się słyszeć jakby z pod ziemi wychodzący huk wystrzałów, a w chwilę potem zabrzmiały wściekłe okrzyki Indyan, i znowu nastąpiła salwa.
— Zdaje mi się, że Tobasowie strzelają na ostro — zauważył brat Jaguar.
— Tak właśnie zaleciłem im postąpić w razie, gdyby nieprzyjaciel usiłował przedostać się w górę.
— Teraz zaś nadciągnie wprost na nas, i nie będzie można uniknąć rozlewu krwi.
— Postaram się oszczędzić ich. Ale sendadora, którego dotychczas ochraniałem, muszę teraz postrzelić, choćby dla postrachu Chiriguanosów, by się tem skwapliwiej poddali.
Strzały Tobasów nie umilkły, i wrzaski po stronie nieprzyjacielskiej wzmagały się coraz bardziej.
Gdy wreszcie towarzysze moi, wysunąwszy się naprzód, stanęli na przełomie skały, zasypano ich chmarą strzał, więc cofnęli się natychmiast, a Pena, wyciągając z nogi kawałek ostrego drewna, mruczał:
— A co? nie mówiłem? Niech Bóg broni choćby zadrasnąć czerwonego, ale po naszej stronie krew niech płynie...
— Biednyś pan... — odrzekłem z ironią, wiedząc, że strzały Chiriguanosów nie były zatrute. — Straszliwa rana!... jak od szpilki... Zresztą pan sam sobie ją zawdzięczasz, bo pchasz się naprzód bez mego rozkazu...
— A tak! Ciekaw jestem, jak to pan zamierzasz pokonać drabów, nie atakując ich wcale. Sami chyba upadną panu do nóg...
— Przekonasz się pan zaraz, jak to będzie — odrzekłem.
I dałem znak Larsenowi, by mi pomógł leżący w pobliżu głaz wytoczyć na wzgórek, a położywszy się za nim, począłem rozglądać się najbezpieczniej w sytuacyi.
Chiriguanosowie, ukryci popod ścianą skalną, z łukami naciągniętymi i skierowanymi w naszą stronę, czekali tylko, aż się ponownie wysuniemy na strzał. Sendador zaś stał opodal i rozprawiał żywo z jednym z Indyan, gestykulując rękoma, jakby się z nim o coś kłócił. Nietrudno było zresztą odgadnąć, o co mu chodziło. Oto wśród Chiriguanosów znalazło się kilku rannych, a nawet dwu zabitych, i widocznie czerwonoskórzy domagali się zaprzestania walki, aby uniknąć dalszego przelewu krwi, — podczas gdy sendador gwałtownie do niej napierał.
Wobec takiego stanu rzeczy postanowiłem, korzystając z odpowiednie] chwili, poprzeć czynnie wywody Indyanina i w tym celu zmierzyłem ze sztućca do sendadora, ale tak, by go tylko zranić, i to niezbyt dotkliwie. Wymachiwał właśnie energicznie pod nosem Indyanina prawą ręką, i właśnie ją wziąłem na cel. Strzeliłem, a sendador, chwyciwszy się drugą ręką za zranione miejsce, obrócił się nagle ku nam i krzyknął:
— Wiem, czyja to kula! Poczekaj, kanalio!
I zamilkł, słabnąc widocznie z upływu krwi, gdyż zachwiał się, i dwóch Indyan podbiegło podtrzymać go, by nie upadł, a następnie uprowadzili go w jakąś szczelinę skalną.
Indyanin, który z nim przed chwilą się spierał, zebrał swoich towarzyszów na naradę, poczem jeden z nich, uwiązawszy na końcu dzidy chustkę, zwrócił swe kroki ku nam, jako parlamentarz.
Oczywiście zaprzestano jednocześnie strzelać, wobec czego wyszedłem z poza swego kamiennego szańca na spotkanie posłańca Chiriguanosów, który, spostrzegłszy mnie, ozwał się łamaną hiszpańszczyzną:
— Mój głowacz przysyła mię do panów z tem, że jeżeli będziecie prosili o pokój, to być może, iż będzie dla was łaskaw i zaprzestanie walki.
Na te słowa towarzysze moi wybuchnęli głośnym śmiechem. Ja jednak zachowałem powagę i, gdy się towarzysze uspokoili, rzekłem:
— Powiedz swemu głowaczowi, że jeżeli w tej chwili nie poprosi mię o łaskę, to ludzie moi stąd i tamci z góry tak was ścisną, że ani jeden przy życiu nie zostanie.
— Sennor... czyżby...
— No, no! nie gadaj, tylko idź, bo szkoda czasu.
Oświadczenie moje tak zbiło z tropu śmiałka, że odszedł, jak niepyszny, ja zaś zauważyłem do towarzyszów:
— Osiągnęliśmy przez taki obrót sprawy bardzo duży rezultat.
— Chciałbym też wiedzieć, co?... — odburknął Pena zgryźliwie.
— Jak to „co“? Z tej naszej pozycyi z góry, nietrudno będzie zmusić przeciwników do poddania się; wystarczy nam podnieść karabiny do ramienia.
Parlamentarz tymczasem zbliżył się do swego naczelnika, który, spojrzawszy ku nam, spostrzegł niezawodnie skierowane w swą stronę lufy naszych sztućców. To go tak stropiło, że zakręcił się z niepokojem w miejscu i szybko skrył się za skały.
Nie było go widać czas jakiś, — być może porozumiewał się z sendadorem, gdyż wrócił po dłuższej chwili i zamienił słów kilka z owym lndyaninem, który służył za parlamentarza, poczem Indyanin podążył znowu ku nam.
— Sennores — rzekł, — naczelnik zgadza się na zawarcie pokoju pod warunkiem, jeżeli pozwolicie nam odejść stąd spokojnie.
— Razem z sendadorem?
— Tak, sennores.
— Powiedz swemu naczelnikowi, że jesteśmy przyjaciółmi Chiriguanosów, czego dowodem choćby tylko to, iż puściliśmy na wolność sześciu waszych ludzi, schwytanych przez nas tutaj. Nie chcemy też walczyć z wami, nie dybiemy ani na wasze życie, ani na mienie. Przeciwnie, będziemy żyli z wami w najlepszej zgodzie. Ale warunek: wydacie nam sendadora, z którym mamy różne porachunki. Do namysłu pozostawiam wam tylko dziesięć minut, i jeżeli nie zdecydujecie się w ciągu tego czasu, ruszymy naprzód, by was pchnąć pod grad kul naszych towarzyszów, którzy się znajdują na górze. Uważaj więc: tylko dziesięć minut! Powiedz to swemu naczelnikowi.
Odszedł śpiesznie, a brat Jaguar zapytał mię:
— Czemu pan taki nacisk kładzie na owe dziesięć minut?
— Bo to jedynie zapewnić nam może korzyść. Jestem pewien, że czerwoni skłonni są wydać nam sendadora, by się samym uratować. Ale też obawiać się należy, że, gdyby na to czasu starczyło, zdołałby ich odwieść od tego, bo ma na nich wpływ ogromny i może poczynić najdalej idące obietnice. Musimy więc działać szybko i przycisnąć ich do skały, a po upływie oznaczonego czasu niechybnie zgodzą się na nasze żądania.
Przypuszczenia moje ziściły się. Gdyśmy po upływie dziesięciu minut puścili się naprzód z karabinami gotowymi do strzału, Indyanie cofnęli się w głąb skał i poczęli krzyczeć z trwogi.
Naczelnik Chiriguanosów wybiegł natychmiast z ukrycia, a zobaczywszy, co się dzieje, zniknął na zakręcie ścieżyny razem ze swoimi.
Gdyśmy dotarli na opuszczone przez nich miejsce, zobaczyliśmy przeciwników, uciekających za następny zakręt skalny. Tu przybywszy, zatrzymaliśmy się, nie potrzebując zagłębiać się dalej; perć prowadziła stąd prosto aż do krawędzi skał w górze, gdzie umieszczeni byli nasi Tobasowie, z lewej zaś i prawej strony prostopadłe ściany skalne uniemożliwiały ucieczkę.
Spojrzałem ku górze, gdzie zajmowali pozycyę nasi Tobasowie, i zdziwiony zostałem pewnym osobliwym szczegółem: oto przed Tobasami stał jeden Chiriguanos, trzymając patyk z białą chustką na końcu.
Domyśliłem się, co to znaczy. Snadź sendador wysłał tam swego parlamentarza z wiadomością, że rozpoczął z nami rokowania. Tobasowie wskutek tego oświadczenia zaprzestali ognia, a Chiriguanosowie, wyzyskawszy ten czas, próbowali umknąć — i kto wie, czy nie byliby zmylili naszych tam w górze, gdybym nie unicestwił tego planu, dając wystrzał na znak, że czas układów minął. Strzał zwrócił uwagę Tobasów, którzy, spostrzegłszy nas nacierających, wiedzieli już, co mają czynić. Przedewszystkiem wyrwali z rąk wysłańca patyk z białą chustką i skierowali karabiny przeciw nieprzyjacielowi. Z dołu przeciwnicy nasi poczęli do nich wołać, ale słowa ginęły w odległości. Odpowiedziano też im coś z góry.
Tymczasem ja z towarzyszami zbliżyliśmy się do podnóża góry, na której byli Tobasowie, o tyle, że mogli nas tam słyszeć doskonale, i Pena krzyknął co sił, aby nie przepuścili nieprzyjaciela.
Chiriguanosowie wobec takich okoliczności uznali wreszcie, że niema już dla nich wyjścia, i wysłali do nas raz jeszcze swego parlamentarza, który mi oznajmił:
— Sendador chce mówić z panem.
— Niech przyjdzie — odrzekłem.
— O, nie! pan musi przyjść do nas.
— Ani myślę, mój przyjacielu.
— Sendador zaręcza, że nic się panu złego nie stanie.
— No, no, nie taki ja naiwny, jak on sprytny. Chciałby mię dostać w ręce, jako zakładnika, i tem łatwiej okupić sobie wolność. Znam się ja na tego rodzaju wybiegach i, już raz oszukany przez niego, ufać mu więcej nie mogę. Jeżeli jednak ma istotnie coś do powiedzenia, to niech przyjdzie, a zapewniam słowem, że go nie zatrzymam, i będzie mógł po rozmowie wrócić do was.
— Powiem mu to — rzekł wysłaniec, a odszedłszy, po krótkim czasie przybył raz jeszcze umówić się co do miejsca spotkania.
Mianowicie, sendador proponował, abyśmy się spotkali w połowie oddalenia między stronami wojującemi i nie mieli przy sobie żadnej broni. Zgodziłem się na to i odrazu poszedłem za wysłańcem, co moim towarzyszom trochę się nie podobało, gdyż nie spytałem ich wcale o radę. Pena zaś wołał za mną:
— Niechno pan zaczeka! mam się o coś zapytać.
— Potem będzie czas na to — odrzekłem.
— Nie, panie. Musimy wiedzieć, co pan uczynić zamierza.
— Opowiem to wam wróciwszy... A jeżeli mi pan nie ufa, to proszę, idź pan sam rozmówić się z sendadorem, a ja chętnie tu zostanę.
— Do dyabła! — odburknął, — nie mam wcale ku temu ochoty, i niech już pan idzie sam, skoro panu tak pilno.
I nie było czasu na dalszą dysputę, bo właśnie w tej chwili ukazał się naprzeciw sendador.
Nie zdołam opisać uczucia, jakie mną ogarnęło na widok tego zbrodniarza. Rękę prawą miał przewiązaną; na twarzy widoczny był smutek i przygnębienie. I żal mi było, że ten wysoce uzdolniony, odważny i twardy człowiek puścił się na tak złe drogi. Do jakichże mógł dojść zaszczytów i godności w tym kraju przy takich niepospolitych zaletach! W tej chwili stał przede mną z oczyma spuszczonemi w ziemię, jak mocarz pokonany, budząc takie dla siebie uczucie litości, że omal nie zdecydowałem się puścić go na wolność, byle tylko przyrzekł szczerą poprawę.
— A więc znowu się widzimy — rzekł głosem zdławionym, siląc się jednak na uśmiech. — Okoliczności są znowu te same. Ale czy rozejdziemy się teraz tak szybko i tak gładko, jak wówczas?
— O, za pozwoleniem! Okoliczności zmieniły się zupełnie. Za naszem ostatniem widzeniem się byłem ja w pańskiej mocy; teraz zaś przyszła kolej na pana.
— No, jeszcze nie ze wszystkiem.
— Więc pan łudzisz się jeszcze? Proszę spojrzeć wokoło. Przecie jesteście ze wszystkich stron osaczeni.
— To nie przeszkadza, abyśmy się bronili do ostatniego tchnienia...
— Ba! ale kto, kto z wami będzie walczył? Chiriguanosowie? Jaki mieliby w tem cel? Toż niezawodnie już zauważyłeś, że im się nie chce nastawiać swych karków, że radziby za wszelką cenę uniknąć niepotrzebnych strat i zawrzeć z nami pokój, tembardziej, że przyrzekłem im uroczyście zezwolić im odejść bez przeszkody, dokąd im się spodoba, byle tylko wydali mi... pańską osobę...
— Ach, więc to dlatego naczelnik nalega na mnie tak gwałtownie, by się poddać...
— Rozumie się, i wiesz pan już teraz, co robić, a mianowicie wiesz pan, że pozostaje mu poddać się. Innego wyjścia niema.
— Dobrze. Przypuśćmy, że będę zmuszony do tego. Co w takim razie postanowił pan uczynić ze mną?
— Jeszcze nie wiem.
Umilkł, spuszczając oczy w ziemię, i widać było, że namyśla się nad czemś. O wydostaniu się z matni przemocą i mowy być nie mogło. Szukał więc w swej głowie sposobu wyjścia, widząc je jedynie w mądrym jakim podstępie, widząc w wybiegu ostatnią deskę ratunku. Ale umysł znadź nie dopisywał mu w wynalezieniu fortelu.
— Niechże pan zdobędzie się raz w życiu na rozsądny krok — zażądałem — i podda się. Innej rady niema!
— Dziękuję za nią. Poddać się na pewną śmierć? Chyba, że pan zechce wynagrodzić to posłuszeństwo z mej strony... Co mi pan obiecuje za to, jeżeli się poddam?
— Zdaje mi się, że pan najlepiej mógłbyś odpowiedzieć sobie sam na to pytanie.
— I owszem... Byłem pewny, że pan dopomożesz mi do ucieczki — odrzekł, patrząc na mnie badawczo.
— Mylisz się pan, i to bardzo. Wprawdzie śmierć pańska nie przyniesie mi żadnej korzyści, ale też w żaden sposób nie uczynię już tak, jak to się zdarzyło w pobliżu krzyża de la floresta virge. Wówczas pomogłem panu uciec, a pan nadużyłeś mego zaufania, wciągnąłeś mię w zasadzkę i wziąłeś do niewoli. Drugi raz oszukać się już nie dam, i niech pan ani na chwilę się nie łudzi, że będę mu w czemkolwiek pomocny.
— A jednak ja w to wierzę, sennor.
— Głupota, nic więcej. Pominąwszy bowiem to, co pan zawiniłeś wobec mnie i moich towarzyszów, uważam pana w ogólności za bardzo niebezpiecznego człowieka, i byłoby zbrodnią wobec ludzkości puścić pana raz jeszcze na wolność.
— Cóż ja panu zrobiłem takiego? Wziąłem pana do niewoli jedynie w tym celu, aby przy pańskiej po mocy odcyfrować kipus i, niech mi pan wierzy, zamierzałem potem wynagrodzić pana hojnie, a następnie obdarować wolnością i nawet przyjaźnią.
— No, no, wiem dobrze, jakby wyglądały te objawy wdzięczności i przyjaźni!... nóż pod serce...
— Zapewniam pana, że mylne jest pańskie mniemanie. Przecież żadnemu z pańskich towarzyszów nie wyrządziłem również krzywdy; przeciwnie, dałem im wygodne i bezpieczne schronienie u Mbocovisów.
— Ażeby przedewszystkiem uzyskać za nich suty okup, a potem usunąć ich z tego świata potajemnie, jak to było zawsze pańskim zwyczajem.
— Ależ, co pan mówi? Chciałem jedynie odnaleźć wiadome panu starożytne skarby, a że oni byli mi na przeszkodzie, więc uważałem za konieczne zatrzymać ich w ukryciu przez pewien czas. Potem byłbym ich kazał uwolnić i jeszcze wynagrodziłbym sowicie.
— Tak panu wypada mówić, ale ja ani w jedno słowo pańskie nie wierzę.
— Do dyabła! a to z jakiego powodu?
— Bo, po pierwsze, już mię pan raz okłamałeś, a powtóre, jesteś pan owym znanym sendadorem, który pod względem łotrowstwa przeszedł tysiąc zwykłych śmiertelników.
— Hm! byłem pewien, że pan umiesz myśleć trochę rozsądniej...
— Zbyteczna uwaga, sendadorze.
— Ha! mniejsza o to! Teraz powiem panu coś, czemu powinieneś pan dać wiarę i co zresztą może być natychmiast poparte dowodami. Otóż chęć widzenia się z panem tu, na osobności, w cztery oczy, usprawiedliwiam tem, że pragnąłem panu zaproponować...
— Co? — przerwałem mu umyślnie z miejsca, niby zaciekawiony.
Wiedziałem z góry, do czego zmierza. Zamyślał mianowicie wciągnąć mię do swej kryjówki i przy mojej pomocy odcyfrować kipus, a następnie, gdyby mi się to udało, przedsięwziąć wspólnie ze mną poszukiwania skarbów w jeziorze. Gdybym się zgodził na ten plan, to on oczywiście uzyskałby wolność, a skorzystawszy z tego, kto wie, czy nie postąpiłby ze mną jak najgorzej. Po tym człowieku można się było wszystkiego złego spodziewać.
— Niech mię pan puści — mówił prawie szeptem, — a odszukamy wspólnie skarb i podzielimy się.
Zauważyłem, że czeka z wielką niecierpliwością na mą odpowiedź, ani się domyślając, że się sromotnie rozczaruje.
— Nie, panie — odpowiedziałem chłodno, — tego nie uczynię. Obiecywałeś mi pan już raz to samo, i obaj źle wyszliśmy na tem. Nie dam się złowić powtórnie. Życzyłbyś pan sobie przedewszystkiem, abym działał poza plecami moich towarzyszów, a o tem i mowy być nie może.
— Czemu? Co oni pana obchodzą? Toż to ludzie zupełnie dla pana obcy.
— Bynajmniej. Zżyłem się z nimi, przeszedłem niejedno, i są mi, jak bracia. Bezwarunkowo w niczem im się nie sprzeniewierzę.
— Masz pan co do zarzucenia memu planowi wogóle?
— Planowi samemu nic, ale sposobowi jego wykonania. Chcesz pan, abym porzucił towarzyszów i rozpoczął wraz z panem poszukiwania, za co, gdyby się te poszukiwania udały, otrzymałbym sowite wynagrodzenie: śmierć.
— Sennor! — krzyknął niecierpliwie, jakby dotknięty do żywego moją niewiarą.
— Niech się pan nie trudzi z zaprzeczaniem. Znam pana doskonale, i nie mówmy już o tem.
— I o czemże właściwie w takim razie mamy mówić, jeśli nie o tem?
— Odpowiedz pan na moje pytanie: poddasz się pan, czy nie?...
— To znaczy, że pan nie chce korzystać z kipus?
— Owszem, otrzymam je, ale nie z pańskich rąk...
— W takim razie — zaśmiał się mimowolnie — jestem pewny swej wolności. Bo jeżeli pan tyle świata obiegłeś, by dostać w swe ręce klucz do skarbów, to gnała pana jedynie chciwość. Napełnia mię to otuchą, bo chciwość tę zaspokoić pan może jedynie przy mojej pomocy...
— Łudzisz się pan.
— Wcale się nie łudzę. Gdybyś mię pan zamordował, tajemnica zeszłaby razem ze mną do grobu, a do tego przecie dopuścić pan nie zechcesz. Jesteś, sennor, tedy niejako zmuszony ochraniać mię wobec Peny i Gomarry, którzy są najzaciętszymi moimi wrogami.
— O, za pozwoleniem! Gomarra ma z panem osobiste porachunki za zamordowanie brata, i ja bynajmniej nie mam chęci ani obowiązku przeszkadzać mu w wykonaniu sprawiedliwości.
— Ha! skoro tak, to musi pan zrezygnować z kipus, no i ze skarbów...
— Nie, panie! Dostanę kipus, i to od pana.
— Sądzisz pan więc, że jestem tak głupi, iż udzielę mu wskazówek, gdzie szukać kipus?
— Obejdę się bez pańskich wskazówek, gdyż Gomarra zna skrytkę, gdzie kipus są schowane.
— Tak! zna skrytkę! Niechże ich sobie szuka zdrów do sądnego dnia. Butelka zakopana w innem miejscu.
— Wiem o tem. Spotrzebowałeś pan na jej ukrycie całą noc czasu.
— A pan skąd wiesz o tem? — zakrzyknął zdumiony.
— Mniejsza o to.
— Więc niech będzie i tak. Skoro pan wiesz, że całą noc poświęciłem w tym celu, by ukryć butelkę, to domyślasz się również, że odnaleźć ją nie należy do rzeczy łatwych...
— Nie przeczę. Ale też i nie wpadam z tej racyi w zwątpienie. Bo skoro pan użyłeś aż kilkanaście godzin czasu na ulokowanie butelki, to jest rzeczą wręcz niemożliwą, abyś zatarł za sobą wszelkie ślady, mogące mnie do niej zaprowadzić. Każę więc się Gomarze zaprowadzić na miejsce, gdzie była ukryta poprzednio, i stamtąd bez zbytnich nawet trudów dojdę śladami pańskimi na miejsce nowego jej schowku.
— Jak to pan pięknie sobie wyobraża! fiu, fiu! — odparł drwiąco.
— Ano życzę powodzenia, ale jednocześnie zapewniam, że szkoda zachodu, wielki, niedościgniony mędrcze! naprawdę szkoda!
— Śmiej się pan zdrów, a ja będę spokojnie dążył po nitce do kłębka, i mam nadzieję, że mi się powiedzie. Nie takich zresztą dokonywałem już rzeczy.
— Czegóż pan naprzykład dokonałeś?
— A choćby wydobycie towarzyszów z nad Laguna de Bambu czy nie było trudniejsze?
— Przyznać muszę, że istotnie było to zadanie niełatwe jak na jednego człowieka.
— O, nie byłem tam sam; miałem do pomocy Tobasów i Desiérta.
— Co? Desiérta? — zawołał przerażony.
— No, no! nie udawaj pan naiwnego, skoro się to na nic nie przyda. Przecie wiadomo panu, że byłem u Desiérta; widzieliśmy się nawet wzajemnie, a właściwie spotkaliśmy się tam, nad Laguna de Carapa.
— Nieprawda!
— Tak? nieprawda? A kto strzelał do mnie w nocy, gdyśmy osaczyli obóz Mbocovisów? nie pan?
— A niechże pana dyabli wezmą! Hm! widzę, że z panem trudna sprawa.
— A jednak, mimo to, mimo, że godziłeś pan na moje życie, proponujesz mi teraz spółkę! Czyż mogę panu zaufać? mogę wierzyć zbrodniarzowi?
— Tak. Zawsze oszczędzałem pana, a tylko owej nocy byłem zdecydowany sprzątnąć go i w ten sposób uniemożliwić Tobasom zwycięstwo. Bez pana przecie niczegoby nie dokonali.
— Możesz się pan tłomaczyć, jak chcesz i czem chcesz, ale to nie wpłynie na moje postanowienie, i szkoda czasu na dalsze targi. Podda się pan, czy nie?
— Nie!
— W takim razie żałuję pana mocno. Jesteś zgubiony.
— Przeciwnie, panie; jestem pewny swego życia, gdyż uratuje mi je... kipus.
— I to już ostatnie pańskie słowo?
— Ostatnie.
— Więc skończyliśmy. Proszę odejść! Odwróciłem się, a on dodał już poza memi plecami:
— Oświadczam, że będziemy się bronili do ostatniego tchu!
— Owszem, brońcie się!
Wróciłem do towarzyszów, którzy mię wnet zasypali pytaniami, jak się sprawa przedstawia. Zwłaszcza Pena dopytywał mię o szczegóły, które mu opowiedziałem.
Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że zwycięstwo będzie po naszej stronie, a Tobasowie i towarzysze moi aż się rwali do bitki, czekając tylko, aż który z Chiriguanosów naciągnie łuk.
Lecz Chiriguanosowie ani myśleli o walce. Otoczyli wokoło sendadora, i rozpoczęła się żywa z nim rozprawa, poczem przyszedł do nas raz jeszcze parlamentarz z prośbą, bym się rozmówił z głowaczem Chiriguanosów.
Zgodziłem się na rozmowę pod warunkiem, że to już będzie ostatnia, i głowacz niebawem przybył, zapytując jeszcze z daleka:
— Czy sennores koniecznie życzycie sobie mieć sendadora?
— Tak, koniecznie.
— A co do nas?
— Będziecie mogli pójść, dokąd się wam spodoba, oczywiście, pod warunkiem, że przed odejściem złożycie nam swą broń, którą czasowo zatrzymamy.
— A potem oddacie nam ją?
— Oddamy, ale wówczas, gdy ruszymy stąd z powrotem.
— Dobrze więc, dostawię wam sendadora.
— Ale, rozumie się, żywego.
— Tak, panie. I broń naszą równocześnie złożymy. Sendador chce koniecznie, byśmy się bronili do upadłego, to znaczy, abyśmy się dali powystrzelać. Pomimo jednak, że należymy do jego sprzymierzeńców, nie mogłem się zgodzić na to i wydać na śmierć tylu ludzi. Obrzucił mię za odmowę stekiem obelg, i to wpłynęło ostatecznie na moje postanowienie: wydam wam sendadora. Proszę zaczekać chwilę.
Oddalił się do swoich, a gdy przybył na miejsce, zauważyliśmy wśród nich wielkie poruszenie. Sendador nie chciał się dać związać, wrzeszczał, wygrażał i przeklinał wszystkich. Nic to jednak — rozumie się — nie pomogło, i po niejakimś czasie naczelnik Chiriguanosów z pomocą kilku najsilniejszych swych wojowników przyprowadził go do mnie i rzekł:
— Macie go. Dotrzymałem słowa i nie chcę mieć z nim więcej nic do czynienia. Ludzie moi zgodzili się bez wahania na moje postanowienie, i tuszę sobie, że wy również nie zawiedziecie naszego zaufania.
— Tak, tak! — syknął sendador, pieniąc się ze złości. — Stało się wedle waszego życzenia; macie mię w swej mocy i możecie zrobić ze mną, co wam się żywnie spodoba. Ale... ale... nie łudźcie się, żeście osiągnęli swój cel...
Nie odpowiedziawszy mu nawet na te słowa, zająłem się natychmiast rozbrojeniem Chiriguanosów, którzy zresztą bardzo chętnie złożyli swoje łuki i lance, a naczelnik oddał mi swą strzelbinę. Zabrawszy to wszystko, cofnęliśmy się na górę, gdzie były nasze konie, i tu, w zagłębieniu skalnem umieściwszy jeńców tak, żeby się żaden nie wydostał, ustawiliśmy przy nich straż.
Z wyżyny tej rozciągał się szeroki widok na jezioro Słone i całą dolinę. Naczelnik począł mię informować, gdzie rozstawione były jego straże, na co mu odpowiedziałem, żeśmy już wzięli czterech i puściliśmy ich na wolność. Ludzie ci zapewne wynaleźli już swoich towarzyszów, by im opowiedzieć, co zaszło, i teraz wszyscy ukrywają się niezawodnie gdzieś w pobliżu.
— Co pan zamierza uczynić z sendadorem? — zapytał. — Zasądzi go pan zapewne na śmierć?
— Zdaje mi się, że nie będzie innej rady.
— A niech go! Nazwał mię tchórzem i jeszcze gorzej nawet, wobec czego, gdybyście go nawet puścili, to ja mu obelgi nie daruję.
Położenie sendadora było tedy gorsze obecnie, niż przedtem, bo przybył mu jeszcze jeden śmiertelny wróg. Mimo to, nie okazywał on bynajmniej przygnębienia; pogwizdywał nawet, udając zucha. Gniewało to do najwyższego stopnia Penę i Gomarrę, i ten ostatni ozwał się do mnie z wyrazem nietajonej wściekłości:
— Patrz pan na twarz tego łotra, patrz pan! Wygląda tak, jakbyśmy my właśnie byli jego jeńcami, a nie on naszym. No, ale niedługo już tego będzie. Tymczasem nie ujdzie mej zemsty... chyba, że pan znowu coś knuje na moją zgryzotę.
— Bynajmniej.
— W takim razie on należy do mnie.
— O, jeszcze nie. Przedewszystkiem muszę wydostać kipus, a co będzie potem, naradzimy się wspólnie wszyscy.
— Niech licho porwie pańskie narady! Łotr musi być mój, i basta!
— Widzę, że znowu wściekłość bierze górę nad panem — odparłem. — Strzeż się pan jednak... Ktoby się porwał na sendadora bez mego pozwolenia, temu z miejsca dam kulą w łeb.
— Spójrz pan — rzekł na to. — Tam znajduje się krzyż, a pod nim grób mego brata... miejsce, gdzie właśnie należałoby wymierzyć karę mordercy.
— Owszem, należy go ukarać, ale nie zamordować!
— Chcę postąpić z nim wedle prawa puszczy.
— I ja również. Ale czyż to prawo zabrania osądzić człowieka za jego złe czyny? — Ech! ktoby się tam bawił w sądy, zwłaszcza, gdy pan je urządza. Jestem pewny, że puści pan łotra, dając mu jeszcze broń, konia i żywność na drogę.
— Zadecydują o tem wszyscy towarzysze; zwołam naradę.
— Ja głosować będę, aby łotra ukarać śmiercią.
— Ty nie masz prawa głosować w tej sprawie.
— Jakto? dlaczego? — zapytał zdumiony.
— Bo jesteś oskarżycielem i musisz trzymać się na uboczu, a tylko odpowiadać na pytania, jeśli tego członkowie sądu zażądają.
— Nie! ja czegoś podobnego nie ścierpię!
— Milcz! Nie pytam, co ci się podoba, a co nie! zrozumiałeś? I pohamuj swoją złość, bo potrafię uporać się z tymi, którzy działają wbrew mej woli!
— Ja również mam wolę — zakonkludował i usunął się na bok.
Tymczasem towarzysze moi zgromadzili się na naradę, której rezultatem był wyrok śmierci na sendadora. Z pośród wszystkich tylko ja i brat Jaguar domagaliśmy się, by oddać podsądnego w ręce władzy; ale przegłosowano nas. Jednakże wszyscy zgodzili się na jedno: by przed wykonaniem wyroku wydostać od skazanego kipus.
Po ukończeniu narady zawiadomiłem sendadora o jej wyniku, co wywarło na nim wrażenie mocno przygnębiające, chociaż do ostatniej chwili zachowywał się butnie.
— Przez rozstrzelanie? kiedy? — zapytał przerażony.
— Zaraz.
— Do licha! Dlaczego zaraz? — Bo pan nie zasługujesz żyć dłużej ani minuty.
— Ale... ale... — jąkał się — kipus dla was przepadł.
— Przywiązywałeś pan do niego zbyt wielką, niestety, wagę. Aczkolwiek nie wątpię, że znajdę, czego szukam, mimo to stawiam panu warunek: jeżeli oddasz pan nam kipus i dotyczące rysunki, to egzekucyę odłożymy.
— I będę wolny?
— O, nie! uwolnić pana byłoby to popełnić niesprawiedliwość względem Gomarry. Spójrz pan! Oto grób jego brata... Nie umiałbym tutaj, w pobliżu mogiły zamordowanego, żądać od Gomarry, aby się zrzekł swych pretensyi do pana. Gdy jednak spełnisz pan nasze zadanie, to mimo wszystko gotów jestem puścić pana, ale... bez żadnej broni i bez żywności. Po upływie kwadransa może za panem pobiedz Gomarra... A co nastąpi dalej, to już nie moja rzecz...
— Byłoby to toż samo, co wykonanie wyroku śmierci. Cóż bowiem mógłbym uczynić bez broni i bez żywności w tych dzikich okolicach? w jaki sposób obroniłbym się przed przeciwnikiem?
— Niestety, nie możemy panu nic pomódz w tym wypadku, bo byłoby to z naszej strony pochwałą zbrodni.
— I pochwały tej ja właśnie panu udzielę — zabrzmiał znagła ponury głos Gomarry, który się tu niespodzianie zjawił.
— Słyszę, chcesz pan puścić z rąk tego zbrodniarza, abym dopiero po kwadransie szukał wiatra w polu! Ale nie myśl pan, że ja się na to zgodzę!
— Albo ja — dodał sendador. — I tak mam już przestrzeloną rękę i trawi mię gorączka. Jeżeli chcecie, abym wydał kipus i plany, to żądam za to zupełnego bezpieczeństwa.
— Ja zaś nie cofam swego postanowienia i zapewniam, że na zmianą jego nie wpłynie ani pańska, ani Gomarry wola. I wiedz pan przytem, że nie udzielę mu zbyt wiele czasu do namysłu.
— Żądam tylko godziny, nie więcej, a co postanowią, to bądzie ostateczne.
— Dobrze, zgadzam się na godzinę zwłoki, ale zapewniam, że nie darują panu więcej ani minuty — rzekłem stanowczo.
— Jeszcze jedno. Jeżeli zgodzę się na wasze warunki i znajdziecie skarb, to kto go otrzyma?
— Ten, do kogo ów skarb rzeczywiście należy. Zamordowany mnich zamierzał prawdopodobnie oddać te przedmioty klasztorowi w Tucuman, i w tym kierunku poczynię dochodzenia. Jeżeli się nie znajdzie istotny właściciel skarbu, oddamy go rządowi prowincyi, do której okolica ta należy.
— I ja nie otrzymam nic?
— Nic. Pan możesz tylko wybierać pomiędzy śmiercią przez rozstrzelanie a możliwością wymknięcia się z rąk Gomarry. Za godzinę czekam odpowiedzi.
— Chciałbym, och, jakbym chciał, abyś pan był w tej chwili w mojej skórze...
— Wierzę, ale, niestety, rzecz to już nie do zmiany...
Sendador był związany, a ponadto miał zranioną prawą rękę, więc nie było obawy, aby mógł umknąć z pod straży dwóch Tobasów, którym oddałem go pod opiekę.
— Możemy być o niego spokojni — mówił brat Jaguar. — Ale natomiast baczniejszą trzeba zwrócić uwagę na Gomarrę.
— Słusznie — potwierdził Pena; — ten zawzięty człowiek gotów działać na własną rękę.
— Postaram się jego usiłowaniom przeszkodzić — odpowiedziałem. — Wezmę go z sobą nad jezioro.
Dosłyszał te słowa moje Gomarra i zapytał:
— Chcesz pan, abym poszedł nad jezioro?
— Tak, bo mi pan będziesz potrzebny do udzielenia wskazówek, gdzie była zakopana butelka. Wiedząc to, może mi się uda wyśledzić nową skrytkę sendadora.
— Doskonały projekt! — podchwycił brat Jaguar.
— Bo myślę, że gdy sendador przekona się, iż mamy kipus w swem ręku, prędzej zgodzi się wydać i plany. Zresztą trzeba będzie zrewidować mu kieszenie, gdyż możliwe jest, że ma te dokumenty przy sobie.
Pena zrewidował natychmiast sendadora, lecz bez skutku. Drab naigrawał się z nas jeszcze cynicznie:
— Jacyż wy jesteście mądrzy! no, no! Tylko ja głupiec i noszę wszystko ze sobą.
Pozwoliłem mu gadać do woli i skinąłem na Gomarrę, by szedł wraz z Peną ze mną, co też uczynił, choć niechętnie. Znać było, że umysł ma zajęty planami działania na własną rękę.
Zeszliśmy na dół i niebawem przy pomocy Gomarry odnaleźliśmy poszukiwane miejsce. Butelki jednak już tam nie było. Spostrzegłem tylko wyraźne ślady ludzkie na piasku i wgłębienie, jakby od siedzenia.
Ślady były liczne i powikłane, więc niełatwą okazało się rzeczą natrafić na właściwy trop sendadora, któryby wiódł na miejsce nowej skrytki. Rozglądałem się dłużej wokoło, ale na razie bezskutecznie.
Przed nami leżało o kilkanaście ledwie kroków jezioro, pokryte grubą powłoką solną, która wskutek wiatrów i deszczów była spękana i tworzyła różnej wielkości płyty kry, spiętrzone w nieładzie. Na jednej z tych płyt spostrzegłem jakiś ciemny przedmiot i przy pomocy lornetki przekonałem się, że było to wydęte dno stłuczonej butelki; obok widniała maleńka grudka ziemi. Poszedłem zobaczyć to zblizka, ale też i na tem się skończyło.
Dopiero wracając na poprzednie miejsce, znalazłem rzecz bardzo doniosłego dla mnie znaczenia, a mianowicie kawałek nitki, zwisającej z liścia kaktusowego.
— Szkoda było zachodu — rzekłem do towarzyszów. — Sendador ma kipus przy sobie.
— To niemożliwe — odparł Pena. — Zrewidowałem go bardzo dokładnie.
— Ba! może on mieć tę rzecz zaszytą pod podszewką kurtki.
— W jaki sposób? Pan się myli.
— Popatrz-no pan przez moją lornetkę tam, na tę krę.
Pena skierował podane sobie szkła we wskazanym kierunku i rzekł po chwili:
— Widzę dno od butelki.
— A co jest obok?
— Grudka piasku.
— Otóż rzecz się ma tak, przyjacielu. Sendador napełnił butelkę piaskiem, aby była ciężka, i cisnął ją w jezioro. Ponieważ jednak robił to w ciemności, więc nie wiedział, że butelka, zamiast wpaść do wody, rozbiła się na płycie solnej.
— A pocóż on to zrobił?
— Bo wiedział, że będziemy poszukiwali butelki, którą znamy z opisu. Ażeby więc zatrzeć ślad po niej, cisnął ją tam, a kipus zaszył w ubraniu. Owo szycie zabrało mu sporo czasu, bo pociemku nie można być dobrym krawcem.
— Tak, istotnie. Właśnie w tem miejscu siedział ktoś na ziemi i znać odciski nóg. Ale skąd pan wie, że sendador szył?
— Patrz pan! tam, na kaktusie, wisi kawałek nici...
— Rzeczywiście... niebieska nić. Sendador miał przy sobie całą szpulkę takich nici.
— A zatem szkoda czasu na dalsze szukanie. Wracajmy... Ale... gdzie Gomarra?
— Wrócił zapewne do towarzyszów.
— No, to się śpieszmy, bo drab gotów uśmiercić nam jeńca.
Podążyliśmy szybkim krokiem, a gdy, nie znalazłszy go po drodze, zbliżyliśmy się do obozowiska, uderzył nasze uszy zgiełk i ochrypły głos sendadora:
— Psie jeden! nie masz do mnie prawa!... Poczekaj, niech przyjdzie dowódca!
— Ani się pan waż tknąć go! — wołał Larsen.
— Precz mi z drogi! — brzmiał głos Gomarry. — Mój nóż zatruty! Jeśli wam życie miłe, nie przeszkadzajcie mi! Zepchnę tego łotra w przepaść na miejsce zbrodni... Niech zginie! Wbiegłszy na skałę, spostrzegłem ze zgrozą, że Gomarra jedną ręką ciągnął sendadora nad przepaść, a w drugiej trzymał nóż, broniąc się nim przed tymi, którzy go chcieli powstrzymać. Sendador ryczał, jak wściekły, lecz nie mógł się bronić, bo miał ręce związane.
— Stój, bo strzelam! — krzyknąłem.
Gomarra, posłyszawszy mój głos, odwrócił się do mnie ze słowami:
— Wszystko mi jedno! Morderca musi zginąć!
I chwyciwszy nieszczęśliwego w ramiona, dźwignął go z wysiłkiem, kierując się ku przepaści. Jeszcze krok... jeszcze pół kroku... I gdy Gomarra czepiającego się skały sendadora uderzył kułakiem w pierś i miał rzucić w przepaść, ten owinął mu się nogami o jego nogi — i... krótki, nie do opisania rozpaczliwy okrzyk wydarł się z piersi jednego i drugiego. Obaj runęli w otchłań.
Znajdowałem się w tej strasznej chwili zaledwie o dwa kroki nad przepaścią i, patrząc na tę okropną scenę, dostałem tak silnego zawrotu głowy, że jedynie zawdzięczając gwałtownemu wysiłkowi woli, cofnąłem się wstecz i padłem na ziemię.
Groza wypadku tak podziałała na wszystkich, że nawet nie spostrzegli, co się dzieje ze mną. Żaden nie odważył się zbliżyć do krawędzi skały, a tylko jedni biegali oszołomieni, jak w obłędzie, po skale, niektórzy zaś podążyli percią w dół, by z bezpieczniejszego miejsca zobaczyć, co się stało z nieszczęśliwymi.
Jeden tylko Larsen został spokojnie na miejscu i poruszył się dopiero, by mię wstrzymać, gdy wstałem z zamiarem udania się na krawędź przepaści.
— Sennor! proszę tam nie iść! — krzyknął drżącym głosem.
— Czy cierpisz pan zawroty głowy? — zapytałem.
— Nie, panie, nie zdarzyło mi się to nigdy. Ale tu... Okropność! Jeszcze mi majaczą przed oczyma te dwie nieszczęśliwe postacie, które w śmiertelnych skurczach runęły w otchłań.
— Muszę zobaczyć, jak to głęboko.
— Panie! krawędź jest może zwietrzała i, gdyby się odłamała...
— Proszę być o to spokojnym — rzekłem i, wyciągnąwszy się na brzuchu, posunąłem się nad zrąb skały.
Ściana granitowa mierzyła co najmniej trzysta stóp wysokości w linii skośnej do samego jeziora. Tuż w pobliżu wody spostrzegłem ciemną plamę, coś jakby zwłoki ludzkie, skręcone potwornie. Właśnie w tej chwili zbliżyli się do nich Tobasowie i, obejrzawszy zwłoki, patrzyli następnie w górę ku ścianie skalnej, wskazując coś rękoma. Wysunąłem się do połowy ciała dalej, poza zrąb, i z przerażeniem spostrzegłem wskazywany przez Tobasów przedmiot. Była to postać ludzka, jakby przykuta w jednem miejscu do nagiej skały. Cofnąłem się natychmiast i rzekłem do Larsena:
— Jeden z nieszczęśliwych zawisł na skale i prawdopodobnie żyje jeszcze. Niech pan biegnie zawołać z dołu towarzyszów. Trzeba ratować...
— No, no! chyba się panu w głowie pomieszało...
— Proszę nie rozumować! niema czasu na to! Marsz, co żywo, po tamtych!
Olbrzym zrozumiał, że ze mną nie przelewki, i pobiegł w dół percią.
Zapomniałem jednak powiedzieć mu najważniejszej rzeczy i dlatego raz jeszcze zbliżywszy się nad przepaść zawołałem na ludzi w dole:
— Wszyscy tutaj! Zabrać lassa i powrozy!
Zrozumieli i pobiegli na miejsce, gdzie znajdowały się nasze konie. Moje lasso było tak mocne, że mogło utrzymać ciężar conajmniej trzech ludzi, ale dwudziestometrowa długość jego w tym wypadku nie wystarczała. Chiriguanosowie natomiast mieli z sobą rzemienie i bola, z których można byłoby uzyskać na poczekaniu potrzebną długość; zato pod względem mocy nie miałem do nich zaufania. Niebawem przybyli na górę towarzysze i rozpoczęła się namiętna utarczka o to, co nam czynić wypada.
— To sendador zawisł na skale — mówił zadyszany Turnerstick. — Gomarra leży na dole i nawet rozpoznać go nie można... Na co panu rzemienie i powrozy?
— Musimy ratować sendadora.
— A to dobre! — wykrzyknął Pena.
— Tego jeszcze brakowało! — Kto chce nosić imię człowieka — odparłem, — ten musi śpieszyć na ratunek nieszczęśliwemu, który jeszcze żyje zapewne i cierpi!...
— Skądże znowu żyje?... Nadział się niezawodnie na ostrze skały, jak na hak, i dawno już wyzionął zbrodniczą swą duszę. Czyż w takim wypadku ma kto obowiązek poświęcać trud, a może nawet życie po to, by odebrać gawronom sute pożywienie?
— Dobrze pan mówi — wtrącił yerbatero. — Co ma wisieć, niech wisi! To był najgorszy pod słońcem człowiek... i nawetbym palcem nie ruszył w jego obronie, chociażby nawet żył jeszcze i męczył się.
— Przepraszam! czy jesteś pan chrześcijaninem? — zapytałem.
— Owszem, i to nawet nie najgorszym. A jednak nie lituję się nad duszą, która godnie zasłużyła sobie na piekło.
— A ja panu powiem, że nie jesteś wcale chrześcijaninem, i przykro mi teraz, że zaprzyjaźniłem się był z panem tak serdecznie. Niech zresztą każdy myśli, co mu się podoba, ale ja znam swój obowiązek. Zachowajcie się spokojnie, abym mógł dobrze słyszeć, i trzymajcie mię za nogi.
Zaczołgałem się znowu nad przepaść i przez lornetkę spostrzegłem, że nieszczęśliwy, od którego dzieliło mię około siedemdziesięciu stóp, obrócony był plecyma do skały. Widocznie zatrzymał go na spadzistości skały jakiś stały przedmiot. Utwierdziła mię w tem mniemaniu okoliczność, że nieszczęśliwy poruszał wolno zwisającemi nogami.
Cofnąwszy się, kazałem sporządzić z rzemieni, jakie tylko były pod ręką, rodzaj liny.
— Czy żyje jeszcze? — zapytał brat Jaguar.
— Tak. Porusza się, a nawet wydaje jęki.
— Niech go Bóg ma w swojej opiece. My mu nic już nie pomożemy.
— Owszem, pomożemy, jeżeli tylko nie braknie nam ku temu odrobiny dobrej woli.
— Sądzisz pan, że znalazłby się człowiek, któryby miał odwagę ratować go?
— Owszem.
— Ależ gdyby nawet szło tu o najlepszego mego przyjaciela, to nie kwapiłbym się wobec niechybnej zguby... Cóż dopiero mówić, gdy idzie o takiego łotra — wtrącił Pena.
— Niech pan jednak wyobrazi sobie położenie nieszczęśliwego — odrzekłem. — Ręce ma związane, jedno ramię przestrzelone, w ciało wbiła mu się skała i wisi biedaczysko między niebem a ziemią, blizki konania. Czy to nie okropne? nie przerażające?
— Zasłużył sobie na to w zupełności.
— Nie wchodźmy w to: zasłużył, czy nie zasłużył. Tu jedno tylko jest do rozważenia: człowiek ten cierpi i grozi mu straszna, powolna męka konania. Jeżeli niema wśród was nikogo, ktoby mu chciał dopomódz, to ja się tego podejmę.
— Pan? Czyś pan rozum postradał? A cóżbyśmy zrobili tutaj, gdyby nam pana właśnie zabrakło? Naprawdę dziwię się, że panu takie głupstwa do głowy przychodzą... Narażać się na niechybną zgubę dla ostatniego łotra! Nie! to wręcz śmieszne!
— Poco? Toż rzemień przetrze się na skale i pan runie w przepaść — odparł Pena.
Towarzysze zakrzyczeli również, popierając jego zdanie, z wyjątkiem jedynie brata Jaguara.
Rozumie się, protesty te spełzły na niczem, i bezzwłocznie wziąłem się do roboty.
Położywszy na krawędzi skały siodło, ażeby lasso mogło na niem gładko posuwać się w dół, sporządziłem trzy liny z rzemieni, a na końcu dwu z nich uwiązałem kilka lanc, związanych razem, które miały służyć za siedzenie. Trzecia lina przeznaczona była, jako rezerwą. Wsiadłszy na tę osobliwą windę, przywiązany do niej przez towarzyszów, byłem gotów do „drogi“.
I, jeśli mam być szczery, przyznaję, że w tej chwili uczułem straszną trwogę.
Poczciwy braciszek usadowił się na skalnej krawędzi w takiej pozycyi, żeby mię mieć ciągle na oku i uważać na każde moje skinienie.
Na szczęście, ściana skalna była zupełnie gładka, co umożliwiało mi tem łatwiejsze spuszczenie się w dół.
Mimo to, droga od krawędzi do miejsca, gdzie zawisł sendador, wydała mi się wiecznością.
Nieszczęśliwiec przedstawiał widok okropny. Zaszłe krwią oczy wystąpiły mu z orbit; z pieniących się ust zwisał mu spieczony język; lekkie tylko charczenie świadczyło, że człowiek ten żył jeszcze.
Dałem znak na górę, by zatrzymano linę, i zająłem się nieszczęśliwym. Przedewszystkiem zbadałem, na czem się zatrzymał. Owóż znajdowała się tu szpara w skale, nie szersza nad dwie stopy, a zwężająca się ku dołowi. Wypełniał ją gruz ze zwietrzałych kamieni, i właśnie w tym gruzie znalazło warunki bytu jakieś drzewko, które jednak złamał wicher, czy też spadający odłam skały, a został tylko ostry pieniek, na którym właśnie zahaczył się nieszczęśliwy.
Wisiałem przed nim nad straszną przepaścią. Siedzenie moje chybotało się za lada poruszeniem to w tę, to w ową stronę, wskutek czego zadanie moje było bardzo utrudnione. Ażeby nieszczęśliwego zdjąć z pniaka, należało go podnieść. Lecz w takim razie zwiększyłby się mój ciężar i lina mogłaby się urwać...
Przyznam się, że wobec takiego stanu rzeczy przemknęła mi w pewnej chwili przez głowę myśl, żeby dać spokój wszystkiemu. Ale gdym spojrzał w straszną twarz nieszczęśliwca, dreszcz wstrząsnął mną do głębi. Toż gdybym tego biedaka pozostawił jego losowi, widmo jego ścigałoby mię przez całe życie i czyniło wyrzuty, żem nie dopełnił obowiązku, jaki na mnie włożył Stwórca!
W człowieku tym — myślałem — nie zgasło jeszcze życie, i możnaby go zapewne wyleczyć z ran, które poniósł podczas katastrofy. A jeśli nie, to wówczas może przynajmniej dałoby się nakłonić go do skruchy przed śmiercią, gdyby przytomność chociaż na krótki czas uzyskał. W razie zaś, gdybym go tak zostawił, musiałby umrzeć w grzechu, i sumienie moje czyniłoby mi słuszne pod tym względem wyrzuty.
Trudno zaprzeczyć, że ratunek tego człowieka wymagał wielkiego z mej strony poświęcenia, bo, chcąc nieszczęśliwca wydobyć ze strasznego jego „krzesła“, trzeba było narazić się na możliwe niebezpieczeństwo.Musiałem bowiem przedewszystkiem zejść ze swego siedzenia i wstąpić na skałę. Czy jednak wówczas nie usunie się gruz i nie runę w otchłań? Już na samą myśl o tem mąciło mi się w głowie. A jednak namyślanie się mogło tylko opóźnić niepotrzebnie akcyę, — skoro znalazłem się już tutaj, trzeba było bądź co bądź działać z pośpiechem.
Pieniek, na którym zawisł sendador, zahaczył się za jego pas, wskutek czego ubranie na piersiach było naprężone i utrudniało nieszczęśliwemu oddychanie. Ta właśnie okoliczność, nie zaś, jak na razie przypuszczałem rana, od pieńka, który mógł mu wbić się w ciało, sprawiła najwidoczniej omdlenie.
Wisząc na dwu linach, zarzuciłem trzecią przez pół na sendadora i zawiązałem. Następnie rozciąłem mu kamizelkę na piersi, ażeby płuca uzyskały swobodę, co istotnie pomogło natychmiast i sendador odetchnął głębiej kilka razy, a popatrzywszy na mnie osłupiałem i oczyma, począł krzyczeć tak, że aż mrowie przeszło mię po kościach.
— Cicho! — uspokoiłem go. — Cierpisz pan?
— Straszliwie!
— Wiesz pan, kto jestem?
Nieszczęśliwy wybałuszył raz jeszcze na mnie swe przerażone oczy i po namyśle wykrztusił:
— Charley! — a spojrzawszy w przepaść, wstrząsnął się cały i począł błagać: — Panie, ratuj mię! na wszystko, co święte, zaklinam! Tam, w dole, moja śmierć, moje potępienie i piekło!
— Niech się pan uspokoi i będzie cicho, zupełnie cicho, a spróbuję. Proszę się nie ruszać! Odwiązałem rzemień, którym byłem przymocowany do liny, zarzuciłem go na ramię, ażeby siedzenie w razie potrzeby przyciągnąć do siebie, poczem stąpiłem nogami na lance, na których siedziałem, i — Bogu ducha poleciwszy, skoczyłem w szczelinę skalną.
Była to chwila decydująca. Gdyby się pniak był złamał, poleciałbym w przepaść razem z sendadorem. To też w uszach mi zadzwoniło, zaszumiało i uczułem nagły zawrót głowy. Ażeby go opanować, zebrałem całą siłę woli w tym kierunku, by przezwyciężyć trwogę, a odzyskać najzupełniejszy spokój, i rozejrzałem się w położeniu. Tam, w dole, rozciągało się ciche jezioro, pokryte w znacznej części skorupą zakrzepłej soli. Ponad niem z prawej strony stali dwaj ludzie, Indyanie. Widziałem ich dobrze. Byli to zapewne owi strażnicy, których przed rozprawą puściliśmy na wolność. Ludzie ci zniknęli szybko wśród skał. Pod mojemi stopami chrzęściły odłam ki skalne i usuwał się zwietrzały gruz, ale korzenie drzewka trzymały silnie. Jedną ręką złapałem się skały, drugą chwyciłem sendadora za kołnierz... Jeden gwałtowny wysiłek... jeszcze jeden — i zdjąłem nieszczęśliwego, jak worek z kołka. Zawisł na linie, kręcąc się, jak młynek, i resztkami sił krzycząc ze zgrozy.
W tej chwili gruz począł się gwałtownie usuwać mi z pod nóg. Snadź korzenie pnia wskutek chwilowego oparcia od podwójnego ciężaru ludzkiego z o stały naruszone i pień sam tracił powoli siłę oparcia w szczelinie skalnej. Jedna chwila, a byłoby po mnie. Przyciągnąłem z błyskawiczną szybkością swoje siedzenie, jedną tylko linę chwycić zdoławszy — i zawisłem na jej końcu nad przepaścią, kołysząc się, jak wahadło.
Nie uszło to uwagi moich towarzyszów na górze i poczęli krzyczeć z trwogi. Sendador również jęczał w niebogłosy.
Nie straciłem jednak przytomności. Zręcznym ruchem uchwyciwszy drugą linę, machnąłem sobą, jak gimnastyk na reku, i — niebezpieczeństwo minęło o tyle, że znalazłem się na siedzeniu.
Kosztowało mię jeszcze nieco trudu wstrzymanie ruchu wahadłowego, poczem przywiązałem się rzemieniem do liny i chwyciłem prawą ręką linę, na której wisiał sendador. Stracił on znowu przytomność, co mi zresztą było na rękę.
Na dany znak towarzysze moi pociągnęli w górę wszystkie trzy liny równocześnie, i zaczęła się jazda, o jakiej mało kto ma wyobrażenie.
Nie mając wolnych rąk, mogłem tylko nogami odbijać się od skały, co mi się nie zawsze pomyślnie udawało, — przyczem starałem się o ile możności oszczędzać od uderzeń sendadora, oczywiście kosztem własnych kości.
Nareszcie udało się nam szczęśliwie dobić do zrębu skały. Naprzód wysadzono napół-żywego sendadora, poczem podano ręce mnie i wyciągnięto wśród radosnych okrzyków. Słyszałem je wszakże, jak przez sen, — wskutek bowiem niesłychanego natężenia nerwów i mięśni straciłem przytomność...
Po przebudzeniu się spostrzegłem, że mam głowę na kolanach brata Jaguara, który, widząc, iż otwieram oczy, począł mię ściskać z radości i wołał:
— No, Bogu najwyższemu dzięki, żyjesz pan! Co za okropne przedsięwzięcie! Nigdybym już w swojej obecności nie pozwolił nikomu na coś podobnego. Zaobserwowałem tę chwilę, gdy ziemia się panu z pod nóg usunęła i zawisłeś pan w powietrzu, trzymając się liny ledwie jedną ręką. To było okropne!...
I mówiąc to, rozpłakał się z rozrzewnienia. Inni towarzysze, również głęboko wzruszeni, a pierwszym był yerbatero, poczęli mię całować serdecznie, a naostatku Pena, przycisnąwszy mię mocno do piersi, wyszeptał ze łzami w oczach:
— Sprawiłem panu niejednokrotnie przykrość, byłem względem pana szorstki... teraz z całego serca proszę o przebaczenie...
— Ależ nic ja nie mam panu do przebaczenia. Przeciwnie, ja nie zawsze byłem dla was najlepszy, więc niema o czem mówić.
Chiriguanosowie trzymali się z daleka. W tej chwili jednak przystąpił do mnie ich dowódca, podał mi rękę i rzekł:
— Dziwię się, bardzo się dziwię, że pan życie własne miał odwagę narazić na niebezpieczeństwo dla człowieka, który był śmiertelnym pańskim wrogiem. Uczynił to pan, jak prawdziwy chrześcijanin, i nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wziąć sobie z pana przykład. Byliśmy wrogami Tobasów, ale od dziś, naśladując piękny czyn pański, zawrzemy z nimi wieczny pokój i zgodę, a pana prosimy o pośrednictwo w tej sprawie.
— Bardzo chętnie będę wam służył i mam nadzieję, że wywiążę się dobrze z zadania.
Owa gotowość naczelnika do zgody z dotychczasowymi wrogami jego szczepu, stwierdzała najdowodniej, że dobry przykład cuda nieraz działa, podczas gdy słowa bez czynu nie mają wielkiej wartości.
Rozumie się, nie próbowałem nawet przemówić obszerniej, bo czułem się nieszczególnie: opadła mię po niebywałym tym wysiłku ogólna niemoc.
Nie mogłem wszakże odpocząć dłużej, gdyż sp o strzegłem, że o sendadora nikt się dotychczas nie zatroszczył. Leżał on ciągle jeszcze bez przytomności, i gdym go obejrzał, okazało się, że drzazga od pnia, wystającego ze skały, rozdarła mu okropnie plecy, pozostawiając bolesną ranę, być może, śmiertelną. Gdym zastosował środki trzeźwiące, sendador otworzył na chwilę oczy, ale świadomości nie odzyskał i charczał straszliwie.
— Może, prócz tej rany, ma jeszcze jaką inną? — zauważył Jaguar.
— Obawiam się, że wskutek uderzenia się o skałę doznał wewnątrz obrażeń, i to właśnie byłoby najniebezpieczniejsze.
Poczęliśmy go cucić znowu i nie bez skutku. Chory, otworzywszy oczy, powiódł niemi ciekawie dokoła. Brat Jaguar zaś, usiadłszy koło niego, zapytał:
— Geronimo Sabuco, poznajesz mię pan? Przypuszczałem, że zapytany, przez prostą wdzięczność za wyratowanie go z tak okropnej męczarni, zwróci się ze skruchą do zakonnika. Stało się wszakże inaczej. Mimo przyrzeczenia mi tam jeszcze, w owem strasznem miejscu, poprawy, zacisnął zęby i syknął złośliwie:
— Idź do stu dyabłów!
— Niechże się pan opamięta... — rzekł łagodnie brat Jaguar. — Może to są już ostatnie godziny pańskiego życia. Wszak, mimo wyratowania z nad przepaści, jesteś pan skazany na śmierć na mocy praw puszczy... powinieneś przeto skorzystać z ostatnich chwil i zwrócić się do Boga.
— Ja nie umrę jeszcze!... Bo kto śmiał wydawać na mnie wyrok śmierci? — dodał, zwracając się w moją stronę. — Gomarra już nie żyje i sam sobie winien. Oprócz niego, nikomu niewolno mię sądzić! Gdybyście istotnie zadali mi śmierć, byłoby to morderstwo, a ponadto nie otrzymalibyście kipus.
— O, mylisz się pan! Śmiałeś się ze mnie, gdy przedsięwziąłem poszukiwania pańskich śladów. A przecie wiem już, gdzie się znajdują trendzie.
— No, no? — zapytał cynicznie.
— Wydobyłeś pan butelkę z ukrycia, nasypałeś do niej piasku i cisnąłeś w wodę, a trendzie wszyłeś sobie w ubranie, które obecnie przeszukamy...
Słowa te wywarły na nim takie wrażenie, iż odruchowo chwycił się ręką za pierś i odrzekł:
— Nieprawda! nie mam przy sobie nic! Byłoby zresztą ostatnią głupotą z mej strony, gdybym tak cenne rzeczy nosił przy sobie.
— Nietyle może głupotą, co nieostrożnością, gdyż w tej chwili wskazałeś mi pan nawet, gdzie mam ich szukać, mianowicie na piersiach z prawej strony...
— Nieprawda! Co za przypuszczenia!... Dajcie mi raz spokój!
— Nie wzbraniaj się pan daremnie, bo użyję przemocy.
— O, tego pan nie uczynisz! Kipus nie jest pańską własnością, więc nie masz pan żadnego prawa zabierać mi je.
— A pan jeszcze mniej masz do nich prawa, bo posiadłeś je drogą zbrodni. Czy oddasz pan kipus dobrowolnie?
— Nie! stanowczo nie!
— W takim razie zawdzięczać pan będziesz samemu sobie, że przymusowa rewizya sprawi mu ból z powodu ran.
Skinąłem na yerbaterów, którzy przytrzymali draba i, mimo rozpaczliwej jego obrony, wydobyli z pod podszewki surduta trzy frendzle. Każda z nich składała się z jednego głównego pasma i około trzydziestu pobocznych.
Sendador bezwładnie opadł na ziemię, oddychając ciężko. Widocznie z powodu stawiania oporu wyczerpał się na siłach i nie mógł nawet kląć, chociaż miał ku temu powody.
Frendzle przechodziły z rąk do rąk, oglądane przez towarzyszów moich z najwyższą ciekawością, gdyż nikt z obecnych czegoś podobnego jeszcze nie widział.
— I to mają być litery? — pytał Pena z niedowierzaniem.
— Nie, są to jedynie znaki. Wyraz „kipus“, a właściwie „khipus“, pochodzi z narzecza khetsua i znaczy tyle, co frendzle. Każdy kipus składa się z jednego głównego sznura, do którego, jak pan widzi, przymocowane są różnokolorowe mniejsze frendzelki. Każda zaś barwa i długość knota ma swoje odrębne znaczenie.
— I pan potrafi to odcyfrować?
— Spróbuję. Jednak tego rodzaju „dokumenty“ są bardzo trudne do odczytania i wymagają licznych komentarzy.
— Których pan nie posiada — wtrącił żywo uradowany sendador. — I przekonasz się pan — dodał, — że bez mojej pomocy nie uda się panu rozwikłać tej zagadki.
— Niech się pan nie cieszy przedwcześnie. Miałem na myśli komentarz ustny, a mianowicie, do czego się ten kipus odnosi, a że wiem to już, więc odcyfrować go nie będzie mi trudno.
— Skąd pan to może wiedzieć? Ot, mówi pan tylko, aby mówić.
— Przepraszam, kipus dotyczy z wszelką pewnością zakopanych skarbów.
— Próżne marzenia! — odparł, spoglądając na mnie badawczo, jakby chciał się upewnić, czy swemi oświadczeniami nie zachwiał mojej wiary w powodzenie przdsięwzięcia i czy nie uda mu się pozyskać mię jeszcze dla siebie.
— Bynajmniej nie próżne, sendadorze. Zagadka ta jest najzupełniej możliwą do rozwiązania. Niestety, co innego utrudnia mi sprawę, mianowicie to, że barwy dosyć już spłowiały i tylko zawodowy chemik mógłby je ściśle oznaczyć.
— Cieszy mię ta trudność, gdyż nie będziesz pan mógł skorzystać ze zrabowanego mi przedmiotu. Jestem z tego ogromnie zadowolony.
— Ja też nie zamierzam korzystać z tego, do czego nie mam prawa. Ale i pan również nie możesz sobie rościć tu pretensyi. Korzystać będą z tych rzeczy ci, którym się one należą, a do których pan w żaden sposób zaliczać się nie możesz. Co do mnie, dołożę wszelkich starań, aby z kipus prawi jego właściciele mogli zrobić użytek. Barwy dadzą się wydobyć tak, czy owak.
— Wszystko na nic, skoro ja się na to nie zgodzę.
— Ależ pana nikt nie będzie się o to pytał!
— Owszem. Kipus bez rysunków objaśniających nic nie jest wart, a ja właśnie rysunki te posiadam, i to nawet w kilku odpisach, bo kazałem je sporządzić na wypadek, gdybym zgubił oryginał.
— Jeden egzemplarz uda mi się przecie wydostać — zauważyłem spokojnie.
— No, tak, jeśli mię puścicie wolno — odparł z całą pewnością siebie.
— Znalazłem kipus bez zgody pańskiej na to; mogę znaleźć i rysunki.
Sendador, mimo wyczerpania i bólu, podniósł się i, obrzuciwszy mię nienawistnym wzrokiem, wycedził przez zaciśnięte zęby:
— Jesteś prawdziwym szatanem... Ale niedoczekanie twoje!... Idzie już chwila zemsty... Jest ona bliżej, o wiele bliżej, niż się tego spodziewasz!
— Cóżto za nowy sposób przekonywania, sendadorze? Myślisz pan może, iż się ulęknę bezsilnych twoich gróźb?
— O! trzymaj się swojej błogiej nadziei, dopóki sama nie pierzchnie nagle i niespodzianie. Jak piorun z jasnego nieba, zemsta uderzy w ciebie... Ostatni jednak raz zapytuję: puścisz mię?
Mimo tak gwałtownego zachowania się z jego strony, nie straciłem zimnej krwi i odrzekłem spokojnie, lecz stanowczo:
— Nie, nie puszczę. Nie jesteśmy wprawdzie chciwi krwi twojej, jak naprzykład nieboszczyk Gomarra, i nie każemy cię zabić, jednakże w razie, gdybyś się wyleczył z ran, oddamy cię w ręce władz.
— Spróbuj! — miotał się resztkami sił. — Rysunki są w rękach zupełnie bezpiecznych!... zupełnie! A mściciel już nadchodzi... już jest tutaj... na Roca de la Ventana... On je tu przyniesie... I wtedy... wtedy biada ci! biada, jeśli zastanie cię jeszcze tutaj!
Wskutek osłabienia mówił z trudnością, wreszcie opadł bezwładnie na ziemię, zaciął usta, przymknął oczy i bladość twarz mu pokryła, jakby był blizki śmierci.
— Straszny człowiek! — rzekł brat Jaguar, który dotąd jeszcze trzymał kipus w rękach. — Schodzi ze świata w stanie grzechu i nie chce nawet słyszeć o skrusze. Chyba już kona?
— Nie — odrzekłem, zbadawszy puls chorego. — Wprawdzie rany są bardzo poważne, ale też i natura twarda... nie da się pokonać zbyt łatwo.
— Opatrzy mu pan rany?
— Jeszcze nie teraz; nie trzeba mu zakłócać w tej chwili spokoju. Krwotoku niema. Odzyska jeszcze przytomność i będzie miał czas do pojednania się z Bogiem. Zresztą ostatnie jego słowa dają wiele do myślenia. Wspominał o kimś, kto ma rysunki i przyjdzie tu z Roca de la Ventana[14]. Ciekawym, co oznacza ta nazwa.
— Ja wiem — wmieszał się Pena. — Tak się nazywa prostokątna odosobniona ściana skalna, w której znajduje się otwór, podobny do okna.
— Gdzież to jest!
— O pół dnia drogi w górę.
— Ach, tak? Widocznie tam ukrył swe rysunki. Tylko nie rozumiem, kto ma być ów mściciel, którym mi groził. Czyżby miał jaką zaufaną osobę tutaj? Może wiedzą coś o tem Chiriguanosowie.
Przywołałem naczelnika — i ten mię objaśnił, że istotnie o pół godziny drogi znajduje się skała, którą nazywają Roca de la Ventana, i że sendador wysłał tam... swego syna.
— Ach! — zawołałem zdziwiony, — nie wiedziałem, że sendador ma syna... To ciekawe! Gdzieby oni się byli spotkali? Czy ów syn znajduje się sam w tej okolicy?
— Ma przy sobie moich piętnastu ludzi.
— Aż piętnastu? Widocznie przeoczyłem ślady...
— Być może. Zresztą wogóle natknąłeś się pan na nasze ślady zbyt późno, dopiero trzeciego dnia po oddaleniu się syna sendadora w góry za żywnością.
— Kiedy on miał tutaj wrócić?
— Najpóźniej dziś wieczorem.
— W takim razie musimy się mieć na baczności, zwłaszcza od strony gór, skąd ma się pojawić.
— Przeciwnie — wyjaśniał naczelnik, — należy go się spodziewać właśnie z dołu, bo wprawdzie Roca de la Ventana leży w stronie przeciwnej, ale okolica jest tak niedostępna, że trzeba daleko okrążać ponad jeziorem, aby się tu dostać.
— Teraz już się domyślam, kto byli owi dwaj Indyanie, których widziałem w czasie mojej wyprawy na linie do sendadora. Ukazali się na załomie skalnym i natychmiast znikli. Sądziłem na razie, że są to ci sami, których schwytaliśmy na posterunku i potem puściliśmy.
Naczelnik myślał chwilę, poczem ozwał się nieśmiało:
— Powiedziałem już panu, że życzę sobie zawrzeć z wami przyjaźń, i właśnie obecnie będę miał sposobność dowieść wam mej życzliwości. Gdyby jednak nie ta moja dla was życzliwość, położenie wasze nie należałoby do najlepszych.
— Bardzo mię cieszy pańskie dobre dla nas usposobienie. Ale co do owego „nienajlepszego“ położenia naszego, to... wiem, co pan ma na myśli.
— Nie, panie! Nie może pan wiedzieć...
— Proszę posłuchać... Syn sendadora wrócił i wysłał dwóch ludzi naprzód, aby na wszelki wypadek zabezpieczyć się przed nami. Ludzie ci widzieli mnie i nasze konie tam, w dole, więc mogli wywnioskować, żeśmy pokonali sendadora. Dowie się o tem syn sendadora od owych dwóch Indyan i, rozumie się, wytęży wszystkie siły w tym kierunku, by wydostać swego ojca z niewoli. Przypuszczając zaś, że my znajdujemy się tam, na dole, gdzie stoją nasze konie, zechce dostać się tutaj przez wiadomy otwór poniżej, aby napaść na nas tak, jak myśmy to uczynili z wami.
— Jestem pewny, że poweźmie taki plan.
— Wobec tego trzeba natychmiast obsadzić drogę. Sennor Pena, proszę sobie wziąć pięciu Tobasów i przejść przez te krzaki, ażeby...
Zwróciłem się w tym kierunku, aby wskazać ręką Penie, dokąd ma się udać, gdy wtem nagle z pomiędzy krzaków wyskoczył jakiś człowiek, uzbrojony od stóp do głów, a za nim kilkunastu czerwonoskórych. Krótka chwila wystarczyła mu na zoryentowanie się w sytuacyi, — zobaczył bowiem na płaszczyźnie skalnej rozbrojonych Chiriguanosów i związanego sendadora.
— Naprzód na drabów! — krzyknął i rzucił się prosto ku Larsenowi, którego zapewne, sądząc po jego wzroście, uważał za dowódcę, albo, co najmniej, za najniebezpieczniejszego z nas wszystkich.
I jednocześnie wypalił z jednej lufy do Larsena, a z drugiej do Peny. Nie trafiwszy jednak, obrócił flintę w rękach i skoczył w moją stronę ze wzniesioną do góry kolbą. Nie zaszedł jednak daleko. Bo oto znajdujący się przy nim Chiriguanosowie, zamiast biedz za nim, najniespodziewaniej na znak stojącego przy mnie swego naczelnika, który krzyknął do nich słów kilka, rzucili się na syna sendadora z tyłu, a równocześnie Tobasowie podbiegli i w okamgnieniu rozbroili napastnika.
Nie bronił się nawet biedak zbytnio, bo wiedział z góry, że na nic się to nie przyda. Że zaś poddał się bez oporu, więc nie pozwoliłem wiązać go, a tylko kazałem wziąć w środek między siebie, aby mu uniemożliwić ucieczkę.
Jeniec spostrzegł wnet ojca, leżącego na ziemi, i zbladł śmiertelnie. Natychmiast jednak zapanował nad sobą i, rozejrzawszy się wokół, zapytał:
— Który z was nazywa się Charley?
— Służę panu — zgłosiłem się.
— Czy pan mię zna? — zapytał, obrzucając mię przenikliwem spojrzeniem.
— Domyślam się tylko, że mam do czynienia z synem sendadora.
— A więc to pan?... No, tak... Muszę mu oświadczyć, za kogo go uważam...
— Proszę się nie trudzić...
— A jednak muszę panu powiedzieć to, co się mu godnie należy... Jesteś pan zjadliwym drapieżnym potworem!... jeszcze gorzej: jesteś psem, który ofiarę swą drażni tak długo, dopóki w niej oddechu starczy, dopóki...
Przerwał, spostrzegłszy, że ojciec jego w tej chwili otworzył oczy. Stary widocznie poznał syna po głosie, a zbudzony instynktownie z odrętwienia, odzyskał nagle siły. Rozejrzawszy się wokół wśród nas, popatrzył chwilę na brata Jaguara, który trzymał jeszcze w ręku kipus, i rzekł do syna:
— Przybliż się do mnie, synu.
A gdy młodzieniec, posłuszny wezwaniu, ukląkł przy ojcu, ten dodał:
— Przyłóż uszy do ust moich, bo nie mam siły na głośną rozmowę.
Nie sprzeciwiłem się temu bynajmniej z pobudek czysto ludzkich, ze względu na stosunek ojca do syna.
A jednak była to z mej strony nieoględność, która też natychmiast miała swój skutek. Ów szept nie był pożegnaniem ojca z synem przed śmiercią.
Młody człowiek po krótkiej rozmowie ze swym rodzicem wstał i rzekł do mnie:
— Dowiaduję się, że pan masz nasz kipus. Czy jednak wiadomo panu, że na nic się on wam nie przyda bez odnośnych rysunków?
— Owszem, mogę pana zapewnić, że przyda się.
— Pewniej jednak będzie, gdy ja wam tych rysunków dostarczę.
— A co pan za nie żąda?
— Wolności dla nas obu i połowy skarbów, które mają być odnalezione.
— Tego przyrzec panu nie mogę, bo skarby nie są moją własnością.
— To znaczy, że pan odmawia...
— Również i o waszej wolności mowy być nie może. Ojciec pański winien jest zbrodni i musi za to odpowiedzieć przed sądem...
— Jesteś pan okrutny — odrzekł, robiąc minę, jak człowiek, który wszystko już utracił i losowi poddać się zamierza. — Nie macie zresztą prawa ani obowiązku być naszymi sędziami. A przytem proszę spojrzeć w dół... w tę otchłań, i powiedzieć, czy... czy...
Ani jedno z tych słów nie było wypowiedziane bezcelowo. Jakkolwiek byłem pewny, że mowa o otchłani była rozumiana przez niego w przenośni, jednak mimowolnie wszyscy zwróciliśmy oczy w tym kierunku.Tego tylko młody mściciel pragnął i wykorzystał chwilę znakomicie. Wyrwał niespodzianie z rąk Jaguara kipus i skoczył do ucieczki, powaliwszy na ziemię dwu Chiriguanosów, stojących mu na drodze.
Wypadek ten zaskoczył nas tak nagle, że wszyscy stali, jak posągi, nieruchomo. On zaś tymczasem biegł w dół ścieżką, prowadzącą nad jezioro, z szybkością i zwinnością gazelli.
Zostawiając na miejscu osłupiałych towarzyszów, puściłem się za młodym człowiekiem w pogoń, oczywiście o tyle spóźnioną, że wyprzedził mię jakieś czterdzieści kroków.
Nie był dobrym biegaczem, zadyszał się tak, że prawie charczał. I byłbym go snadnie dopadł, gdyby nie to, że w ostatnim momencie dał susa na pokrywę solną jeziora, by je przebiedz wpoprzek. Oczywiście było to dla niego ostatnią deską ratunku. Pod wpływem śmiertelnej trwogi nie liczył się z tem, że warstwa solna, pokrywająca jezioro, może się pod nim załamać i puści go w głębie jeziora.
Co do mnie — liczyłem się z niebezpieczeństwem i nie pobiegłem za nim. Miałem już, co prawda, sposobność w życiu przeprawiania się przez sto razy niebezpieczniejsze miejsca, naprzykład przez szut w Tunisie, i nie budziła we mnie obawy boliwiańska — powiedzmy dla porównania — sadzawka. Wolałem jednak schwytać zbiega w sposób o wiele łatwiejszy. Skierowałem się w jednej chwili w stronę miejsca, gdzie stały nasze konie, a dopadłszy swego gniadosza, skoczyłem na siodło i puściłem się pełnym kłusem naokoło laguny na brzeg przeciwny. Rozumie się, przez cały czas nie spuszczałem oka z uciekającego, który umykał szybko wpoprzek jeziora, mając wprawę w szybkiem rozeznawaniu grubości i wytrzymałości warstwy solnej według jej barwy i kierując się zależnie od tego przez miejsca bezpieczniejsze. Sól zresztą posiada większą elastyczność, niż naprzykład lód.
W porze deszczowej woda sięga zazwyczaj aż do samych brzegów jeziora. Potem wyparowuje ona, wskutek czego powłoka solna u brzegów załamuje się i pęka, tworząc rodzaj kry, bądź spoczywającej na bagnie, bądź na powierzchni wody. Dalej zaś, ku środkowi, rozciąga się już jednostajna solna szyba.
Syn sendadora umiał zwinnie przeskakiwać z jednej kry na drugą, a w miejscach, gdzie uważał, że może się załamać, kładł się i przebywał je, kulgając się nakształt beczki, poczem znowu biegł prosto, pomimo, że byłem już po drugiej stronie jeziora.
Tymczasem towarzysze moi zdążyli zbiedz z góry i obstąpili brzeg poza nim tak, że nie podobna mu było nawet myśleć o odwrocie wstecz. Z boku znów ściana skalna spadała prawie poziomo w wodę, czyniąc wydostanie się tamtędy niemożliwem. Najmożliwszą jeszcze drogą dla uciekającego, gdzie mógł mieć jakąkolwiek szansę umknięcia, była ta, którą ja mu właśnie zastąpiłem, i tędy też zamierzał wydostać się z matni, sądząc zapewne, że potrafi mi się wyślizgnąć. I mógł na to liczyć istotnie, gdyby się zetknął ze mną na stałym gruncie, to jest na skalistym brzegu.
Aby pokrzyżować mu plany, postanowiłem w odpowiedniej chwili wpaść konno na powłokę solną i tu zagrodzić drogę uciekającemu. Warstwa solna była dosyć gładka i silna, ale tylko o tyle, że można się było utrzymać na niej jadąc szybko, bez zatrzymywania się i zwalniania biegu.
Pędząc jednak brzegiem spostrzegłem, że tuż naprzeciw uciekającego znajduje się na lądzie coś jakby jama, czy otwór jaskini. Zoryentowawszy się szybko, że wyłom ten ułatwić może ucieczkę ściganemu, który, wpadłszy weń, zniknie mi z oczu i zapadnie gdzieś wśród wyrw skalnych, skierowałem swego gniadosza na płytę solną. Ale zwierzę, obawiając się snadź instynktownie niebezpieczeństwa, stanęło dęba i nie chciało iść naprzód. Pociśnięty jednak mocniej ostrogami rumak zdecydował się na posłuszeństwo: dał susa na pierwszą z brzegu płytę, przeskoczył następnie ponad wązkim przesmykiem na drugą i niebawem popędził już śmiało po jednolitej szybie jeziora.
Towarzysze moi, widząc tę imprezę, krzyczeli przerażeni, abym się cofnął. Nie słuchałem ich jednak i pędziłem dalej za zbiegiem, który, zaniepokojony krzykami, przystanął, rozejrzał się i, spostrzegłszy, że pędzę ku niemu po płycie jeziora, tem szybciej począł uciekać.
Co do mnie, więcej uwagi zwracałem na barwę powłoki, niż na zbiega. Jak długo bowiem powłoka ta była jasna, krystalicznie błyszcząca, mogłem się przy szybkim biegu nie obawiać załamania, podczas gdy zbieg nie miał już czasu na rozglądanie się w drodze.
Byłem na jakieś sześćdziesiąt kroków od niego; on zaś, dobywszy resztek sił, zbliżał się już do brzegu, gdy nagle spostrzegłem, że powłoka przed nim, na którą kierował się właśnie, miała zdradliwą szarobrunatną barwę.
— Stój! — krzyknąłem, — zapadniesz się w tem miejscu!...
Ostrzeżenie nie poskutkowało, — biegł w dotychczasowym kierunku. Nie pragnąc śmierci biedaka, krzyknąłem za nim:
— Biegnij na prawo, gdzie sól jest biała, bo na tem brunatnem miejscu zginiesz!
I to ostrzeżenie puściwszy mimo uszu, biegł prosto na oślep.
W takich chwilach, gdy idzie o życie ludzkie, myśl i czyn muszą mieć błyskawiczną szybkość.
Chwyciłem za lasso, które jakby przez dziwne jakieś przeczucie wziąłem był na siebie po uporaniu się z ratunkiem sendadora, i w pełnym galopie swego konia, zawiązawszy z jednej strony pętlicę, rzuciłem lasso w kierunku uciekającego tak trafnie, że właśnie w chwili, gdy jedną nogą załamał się już był do wody, uchwyciłem go w pętlicę i jednocześnie osadziłem konia na miejscu, o kilkanaście kroków przed płaszczyzną o cienkiej powłoce.
Zbieg skoczył jeszcze krok czy dwa, i szyba solna załamała się zupełnie, chłonąc go pod siebie.
Gdybym się był szarpnął szybko w tył, młody człowiek oczywiście nie byłby poszedł pod wodę; ale takie nagłe szarpnięcie się mogłem przypłacić sam życiem. Poskoczyłem więc na koniu, zataczając nieduży łuk, i lasso się naprężyło. Daremnem jednak było ciągnąć je, bo zbiegł ugrzązł wśród kry tak silnie, że go wydobyć żywcem nie było sposobu. Na dobitek w tej chwili koń mój załamał się również tylną nogą. Dobyłem noża, chcąc przeciąć lasso i w ten sposób uratować sobie życie, ale się wstrzymałem i w ostatniej chwili zadałem jeszcze koniowi ostrogę aż do krwi.
Biedne zwierzę skoczyło naprzód tak silnie, że wyrwało nareszcie zahaczonego lassem młodzieńca z kleszczów śmierci.
Oczywiście nie można było zatrzymać się w miejscu nawet na okamgnienie, bo poszedłbym na dno razem z koniem. Jadąc przeto w zwolnionem tempie, by nieszczęśliwy, ciągniony na lassie, nie rozbił się na śmierć, równocześnie zwijałem lasso piędź po piędzi, aż wreszcie udało mi się z niesłychanym wysiłkiem wydźwignąć topielca przed siebie na siodło.
Oczywiście powrót ze zdwojonym ciężarem był dosyć trudny i niebezpieczny, ale wkońcu udało mi się jakoś dobiedz do brzegu po zwałach kry solnej, tem bardziej, że koń mój już się poniekąd oswoił z tego rodzaju drogą.
Na brzegu oczekiwali mię brat Jaguar, Turnerstick i Pena, którzy odebrali zaraz z rąk moich syna sendadora, by go ocucić, ja zaś dałem chwilkę wypoczynku koniowi. Dzielny mój gniadosz drżał na całem ciele, ale też i parskał raz-poraz, widocznie instynktem odczuwając, że przebył przed chwilą wielkie niebezpieczeństwo.
W chwili opowiedzianego tu wypadku zwróciłem uwagę na pewną towarzyszącą mu okoliczność. Mianowicie, gdy rzuciłem na uciekającego lasso, on zaś załamał się, wpadając po pas w wodę, gdzieś na górze dał się słyszeć przeraźliwy okrzyk. Później spostrzegłem na krawędzi skalnej Indyan, a przed nimi z wyciągniętemi w górę ramionami... sendadora. Widocznie miłość rodzicielska tyle sił mu dodała, że zdołał porwać się z ziemi, pomimo zupełnego prawie wyczerpania. I wówczas jeszcze, gdy zsiadałem z konia na brzegu, stał on na tem samem miejscu, śledząc, co się dzieje na dole.
Ocalony przeze mnie młody człowiek wyglądał okropnie. Wskutek silnego wyszarpnięcia go z pomiędzy kry solnej ubranie podarło się na nim niemal w strzępy. Miał też liczne obrażenia na ciele i w pierwszej chwili nie dawał znaku życia. Po zastosowaniu wszakże środków trzeźwiących odzyskał przytomność i zdał sobie dokładnie sprawę z tego, co zaszło. Patrzył na mnie czas dłuższy, jakby chcąc odgadnąć, co mię spowodowało do ratowania go, poczem chwycił mię za rękę i rzekł:
— A jednak pan nie jesteś krwiożerczy... Uratowałeś mi życie, i proszę teraz powiedzieć, czem mogę odpłacić mu się za to.
— Mnie? niczem. Zostań pan uczciwym człowiekiem i staraj się naprawić to zło, które wyrządził ludziom w ciągu życia pański ojciec.
— Tak, panie, uczynię to, i pan już w tej chwili bądź pewny, że umiem być wdzięcznym. Przedewszystkiem oddaję panu dobrowolnie kipus...
I sięgnął do kieszeni, a ja równocześnie rzekłem:
— Przecież pan trzymałeś kipus ciągle w ręce!...
— Rzeczywiście! przypominam to sobie... Przepadł więc w wodzie!...
— Tak, przepadł bezpowrotnie!
— Może jednak rysunki przydadzą się wam na co? Zaraz... gdzie mój pas?
— Także na dnie jeziora...
— Przebóg! Tam właśnie były wszyte rysunki. I cóż teraz? Możeby poszukać...
— Daj pan spokój, bo to się na nic nie przyda. Jedynie moglibyśmy coś zrobić połączonemi siłami i z wielkim wkładem pracy oraz kosztów. Bo najpierw trzeba w owem nieszczęsnem miejscu usunąć zupełnie sól, a potem opuścić się na dno jeziora; do tego zaś niezbędne są łodzie, liny, nurkowie i wiele innych rzeczy. Teraz wracajmy na górę, gdzie oczekuje na pana ojciec.
Zgodził się na to bez oporu, i podążyliśmy na szczyt skalny. Rozumie się, że nie było już obawy, aby ocalony chciał nam się wymknąć, więc tem samem więzów nie pozwoliłem na niego nakładać.
Gdyśmy przybyli na szczyt skały, Indyanie, którzy byli przez cały czas świadkami m ego pościgu za uciekającym, patrzyli na mnie, jak na jakiegoś wielkiego bohatera. Białym towarzyszom moim impreza ta nie wydawała się tak bohaterską, gdyż wiedzieli, że mniej tu trzeba było odwagi, niż umiejętności w postępowaniu.
Zastaliśmy sendadora, znowuż leżącego na ziemi. Oczy mu błyszczały, nie wiadomo — z radości, czy też z gorączki. Chwycił skwapliwie za rękę swego syna i długo mówił coś do niego, w czem mu nie przeszkadzaliśmy, usuwając się na bok. Teraz bowiem był już dla nas obojętny temat ich rozmowy, aczkolwiek z góry przypuszczałem, że sendador jeszcze więcej wyleje z siebie żółci, boć przecie omal nie byłem przyczyną śmierci jego syna, a powtóre — kipus i rysunki, do których tak ogromną przywiązywał wagę, przepadły bezpowrotnie.
Lecz nietylko on, ale i niektórzy z mego otoczenia mieli kwaśne miny. Widocznie w skrytości serca żywili dotąd nadzieję obfitego udziału w odnaleźć się mającym skarbie, obecnie zaś ją tracili.
Prawdziwe jednak zdumienie ogarnęło mię, gdy sendador wezwał do siebie mnicha, ale już innym zupełnie, pozbawionym dotychczasowej nienawiści głosem.
— Sennores! — rzekł. — Serce moje skruszyło się nareszcie, i to w chwili, gdy widziałem syna, zapadającego w toń jeziora. I aby wam dać dowód, że myślę szczerze, pozwólcie mi opowiedzieć w tej chwili cały przebieg życia, wszystkie moje złe czyny i zbrodnie!
— Nie, Geronimo Sabuco! nie pozwolę na to — zaprotestowałem z miejsca. — Jeżeli pan przeczuwasz zbliżającą się śmierć, to radziłbym raczej ku Bogu zwrócić się w tych ostatnich chwilach żywota, a nie tracić czasu na spowiedź przed grzesznymi ludźmi. Jeżeli pragniesz sam pociechy, to udzieli jej panu pobożny i czcigodny brat Hilario.
— Słusznie. Czy jednak pan przebaczysz mi to, com zawinił względem niego?
— Z całego serca.
— Dziękuję. A co pan zamierzasz uczynić z moim synem?
— Nic. Może się udać, dokąd mu się spodoba. Mam nadzieję, że nie zapomni o tem, co się tu stało, i przekona się, iż Pan Bóg jest nietylko sprawiedliwy, ale też i nieskończenie miłosierny.
— Pójdź więc do mnie, mój synu! podaj mi rękę i posłuchaj. Przykro to i boleśnie ojcu przemawiać do syna w ten sposób w ostatniej godzinie, ale trudna na to rada. Ja, grzesząc sam, i ciebie wciągnąłem na bezdroża nieprawości. Musisz więc poprawić się i wynagrodzić ludziom krzywdy, przeze mnie im wyrządzone. To moja ostatnia wola, a twoje najgłówniejsze zadanie na resztę życia...
Słowa te z ust zatwardziałego grzesznika i zbrodniarza mocno mię wzruszyły. Widocznem było, że tak nagła zmiana w tym człowieku spowodowana została wybuchem miłości dla ocalonego przed chwilą w tak cudowny prawie sposób syna, po części zaś może i trwogą przed zbliżającem się konaniem. Już w tej chwili bowiem mówił z wielką trudnością, prawie co słowo brakowało mu tchu, a na czoło wystąpił kroplisty pot. Nie ulegało wątpliwości, że wkrótce miał umrzeć, do czego przyczyniły się obrażenia wewnętrzne w czasie spadania w przepaść.
Syn słuchał z rozrzewnieniem tkliwych słów ojca i pod wpływem ich przeobrażał się również duchowo. Uczuł w sercu skruchę, przejrzał nagle i spostrzegł, że dotychczasowe jego życie było błędne i grzeszne.
— Jesteś bogaty — mówił do niego drżącym głosem sendador — i wiadomo ci, gdzie mienie nasze się znajduje. Ale wiadomo ci również, że do majątku doszliśmy drogą nieuczciwą, więc powinieneś zwrócić go tym, których skrzywdziliśmy. Uczyniwszy to, idź odtąd drogami prawemi z wiarą w dobroć i miłosierdzie Boże, a będzie ci darowane to, coś zgrzeszył. A i mnie też lżej będzie na tamtym świecie, gdy się przekonam, żeś istotnie usłuchał rad ojca, który w ostatniej chwili poznał swoje nieprawości i brzydzi się niemi... O! jakiż żal mię ogarnia, że nie mogę już sam naprawić zła, które wyrządziłem!...
Skrucha ojcowska wywarła na synu niezwykle silne wrażenie. Łzy z oczu otarłszy, tak umierającemu odpowiedział:
— Byłem ci zawsze posłuszny, ojcze, a więc i teraz takim będę. Jedna chwila tam, w nurtach jeziora, w pośród gniotącej mię kry solnej, wystarczyła, bym wszedł w siebie i poznał, co warte jest życie, zwłaszcza, gdy było ono pełne nieprawości. Przyrzekam ci więc, ojcze, że stanie się podług twej woli, i życie swoje poprowadzę inaczej.
— Dziękuję ci, synu najdroższy — odrzekł z uczuciem wielkiej ulgi umierający. — Usuń się teraz, bo chciałbym jeszcze pogadać z osobą duchowną.
Przejęty będąc do głębi serca uroczystością chwili, usunąłem się i ja na stronę, dając znak towarzyszom, aby mię naśladowali. Ich jednak mniej interesował tragiczny koniec sendadora, — myśli ich zwrócone były w innym kierunku, a mianowicie rozprawiali głośno, czy też nie dałoby się jeszcze odszukać jakim sposobem kipus. Może syn sendadora zgubił je jeszcze po drodze, nim załamał się pod wodę. Zwrócili się do mnie w tej sprawie, i musiałem zejść z nimi nad jezioro, pozostawiając jedynie przy umierającym brata Hilaria.
Długo szukaliśmy zaginionego kipus, ale bez skutku, i radzi-nieradzi musieliśmy ostatecznie zrezygnować z olbrzymich skarbów Inkasów.
Po dwu godzinach wróciliśmy na górę, prowadząc ze sobą jeszcze owych strażników, którzy kręcili się po okolicy i teraz przystąpili już do nas bez obawy.
Sendador, pojednany z Bogiem, zapadł w omdlenie, a brat Hilario siedział obok niego. Zobaczywszy mnie, zakonnik rzekł skwapliwie:
— Sendador wyraził żal za grzechy, i Bóg mu je w swej niezgłębionej łaskawości odpuści.
Z rysów twarzy chorego można było wnioskować blizki już koniec. Charczał, męczył się, poczem na jeden moment odzyskawszy przytomność, uścisnął syna i zdołał jeszcze wyszeptać:
— Tam... leży... Juan Gomarra... Pogrzebcie go przy mogile brata, a obok... i mnie...
Niebawem zaczęło się konanie — i nawrócony grzesznik pożegnał się wreszcie z tym światem...
Odmówiliśmy nad zwłokami modlitwy, w których uczestniczyli również Indyanie, poczem cały nasz oddział udał się na dół na nocleg, ja zaś z młodym Sabuco i bratem Jaguarem przesiedzieliśmy całą noc w pobliżu zmarłego.
Na drugi dzień rano pogrzebaliśmy uroczyście zwłoki sendadora, Gomarry i kilku Chiriguanosów, którzy padli byli w bitwie, poczem opuściliśmy Pampa de Salinas.
Jeden tylko z towarzyszów był trochę z wypadków niezadowolony, mianowicie Pena, który innej śmierci życzył w duszy sendadorowi.
Przedtem nie wiedzieliśmy, że sendador miał syna. Że młody ten człowiek był niejako wspólnikiem czynów swego ojca, dowiedzieliśmy się tylko pobieżnie, reszta zaś była dla nas zagadką. Byłem bardzo ciekawy poznać przeszłość tego młodego człowieka, lecz proste uczucie ludzkości nie pozwalało mi otwarcie o to zapytać. Inni jednak pod tym względem nie mieli skrupułów i już podczas pierwszego postoju na nocleg poczęli go zasypywać pytaniami. On jednak odparł spokojnie:
— Sennores! proszę was bardzo, uszanujcie moją tajemnicę, której odsłonięcie ani mnie, ani wam żadnej korzyści przynieść nie może i nie zmieni w niczem tego, co się już stało. Popełniłem wprawdzie bardzo wiele złego, ale bądźcie pewni, że odtąd inne zupełnie zacznę życie, aby naprawić zło, jakie razem z nieboszczykiem ojcem ludziom wyrządziłem. Udam się tedy tam, gdzie on żył, i to niech wam wystarczy!
Po takiem wyjaśnieniu nikt się już nie odważył zaczepiać go.
Nad Rio Salado nasze drogi rozeszły się. Młody Sabuco pożegnał się z nami i na czele Chiriguanosów i Tobasów powędrował dalej, my zaś skierowaliśmy się do Tucuman.
Tu oczekiwał nas już stary Desiérto z Unicą i Adolfem Hornem. Zabawiliśmy w Tucuman dni kilka, zażywając dobrze zasłużonego wypoczynku, poczem Monteso zebrał swych yerbaterów, pożegnał się z nami i odjechał do swoich.
∗
∗ ∗ |
W pewnej miejscowości na półwyspie Jutlandzkim, której nazwiska nie wymieniamy, leżą olbrzymie dobra rycerskie, będące obecnie razem ze starożytnym zamkiem własnością Desiérta. W zamku tym mieszka Adolfo Horno ze swoją małżonką Unicą i bardzo miłymi dzieciakami, które są ogromną pociechą starego dziadka. Trzyma się on jeszcze dosyć krzepko i często przedsiębierze wycieczki do stolicy w odwiedziny do znajomego przyjaciela, Peny, znanego kapitalisty.
Przy szklance wspominają sobie niedawne a tak ciekawe czasy, pełne przygód i niebezpieczeństw. Co roku zaś jadą wszyscy nad morze, gdzie na pewnej wyspie Horno postawił sobie prześliczną willę na letnie wywczasy.
Spędziłem i ja niedawno z nimi kilka najpiękniejszych dni w życiu, podejmowany w ich domu z ogromną serdecznością.
W piękną, księżycową noc letnią rozmawialiśmy długo o puszczach Ameryki południowej i o jej mieszkańcach, Indyanach, którzy szybko daliby się ucywilizować, gdyby tylko choć odrobiną dobrych chęci przyczynili się do tego przedstawiciele rasy białej...
Z CYKLU:
Kontynent afrykański, rozpościerający się olbrzymim lądem na południe od Europy, jakby jej przedłużenie, oblany dwoma potężnymi oceanami, jest do dziś-dnia zagadkowym sfinksem dla naszego świata. Wielkie obszary tej części świata, w której rzeki są stosunkowo bardzo nieliczne, wysychają pod palącymi promieniami podzwrotnikowego słońca, i zda się, zawisło nad nimi przekleństwo bezpłodności i śmierci. Ogromne też przestrzenie, na setki tysięcy mil rozległe, skąpa zaledwie roślinność pokrywa w porze deszczowej. W owej porze tysiące potoków spada z szumem i hukiem po złomach skalnych i wyrwach na to chyba jedynie, by po wartkim i rozpędzonym potężnie biegu zniknąć w morzu piasków i żwiru.
A obok tych przedziwnych, na poły martwych, jak powierzchnia wygaśniętego jakiegoś globu, pustynnych przestrzeni stwarza niepojęta przyroda najpotężniejsze swoje dzieła: świat zwierzęcy i roślinny, zakrojony na miarę gigantyczną, najbujniejszy na całej kuli ziemskiej.
Podczas bowiem, gdy w jednem miejscu żar pustyni nie pozwala zakiełkować najmniejszej trawce, tuż prawie obok dziewicze lasy palmowe pną swoje bujne wierzchołki ku niebu, a wśród nich uwijają się tysiące małp, napełniając puszczę żywym ruchem i wrzaskami. W bezbrzeżnem morzu piasku, zda się, nie istnieje nawet najdrobniejsza muszka, najmizerniejszy robaczek, a jednak o uszy wędrowca obija się tu ryk potężny króla wszystkich zwierząt; wśród oaz i zarośli sięgają prawie wierzchołków drzew swoimi łbami wspaniałe żyrafy; opodal widać wyżłobione od stóp słoni i nosorożców szerokie ścieżki; a tuż niedaleko w wysychających bagnach i zapadniach wywracają się, jak wieprze, olbrzymie hipopotamy...
„Czarny ląd“ nieprzystępny jest dla cywilizacyi starego świata głównie z powodu mało albo wcale nierozwiniętych wybrzeży. Wskutek tego też Afryka znana jest wogóle mniej, niż Ameryka lub Australia, o których przez wieki całe ludzkość pojęcia nawet nie miała, podczas gdy północne naprzykład wybrzeża Afryki znane były już starożytnym. Brakowało im atoli zarówno środków, jak i odwagi, by zapuścić się w głąb tego tajemniczego kontynentu, gdzie tyle niebezpieczeństw czyha na przybysza niemal na każdym kroku. Wiadomości o tem, jakoby starożytni opłynęli Afrykę, są bądź czczym wymysłem, bądź legendą, zupełnie do wiary nie podobną. Taką też legendą jest naprzykład wzmianka w „Księdze Królów“[15], jakoby za czasów indyjskiego władcy Jozafata przedsiębrano podróże morskie od zatoki Arabskiej do przylądka południowego i dalej do Hiszpanii. Nie stwierdzoną jest również wzmianka Herodota, że Kartagińczycy, wysłani przez króla egipskiego Necho w r. 610 przed Chrystusem, tą samą drogą okrążyli czarny kontynent. Potwierdzenia tych wiadomości do dziś nie mamy, a zarówno podania o następnych podróżach Kartagińczyka Hanno w r. 500 przed Chr. i Eudoxos’a z Gadesu pozostają w dziedzinie podań.
Zdaje się, że do końca piętnastego stulecia nikt z północy nie okrążył przylądka południowego Afryki i dopiero historyczną jest wyprawa, którą zorganizował król portugalski Jan pod dowództwem Bartłomieja Diaza. Ten podróżnik istotnie opłynął przylądek r. 1487, ale dalej się nie zapuścił z powodu buntu załogi. Ponieważ w owych okolicach panowały w tym czasie wielkie burze, Diaz nazwał kraj przylądkowy południowej Afryki Cabo tormentoso[16], — ale król Jan zmienił tę nazwę na „Przylądek dobrej nadziei“, pewnym będąc, że tędy prowadzi droga do bogatych Indyi.
Następca jego, Immanuel, wysłał flotyllę, złożoną z czterech okrętów pod dowództwem Vasco de Gamy w celu dalszych badań. Jakoż istotnie dzielny ten podróżnik spełnił chlubnie swoje zadanie, wykreślając ostatecznie drogę do Indyi.
Portugalczycy jednak nie troszczyli się bynajmniej o sam ląd południowej Afryki, nie widząc w nim żadnych korzyści dla swej ojczyzny. Dopiero r. 1600 zajął ten kraj Holenderczyk kapitan van Kisboek i postanowił skolonizować go swoimi ziomkami.
Wychodźcy holenderscy, zwani Boerami[17], wyparli z kraju autochtonów jego, Hotentotów, aż po siedziby Kafrów i zajęli go dla siebie, zakładając tu liczne osady i fermy.
Wzbudziło to zawiść w Anglikach, którzy zapragnęli owładnąć ziemią Boerów dla swoich celów i ostatecznie w pokoju paryskim 1714 r. uzyskali ten kraj dla siebie.
Od tego czasu zaczyna się bardzo silny napływ do Kaplandu Anglików, którzy zwrócili wszelkie swe usiłowania ku temu, by osiedleńców holenderskich wyprzeć z zajętych przez nich siedzib, wskutek czego wywiązał się zawzięty zatarg między kolonistami jednej i drugiej narodowości, mający wpływ niemały na walkę z plemionami tubylczemi.
A plemion tych w żaden sposób lekceważyć nie było można, — wchodziła tu bowiem w grę walka dwóch ras na śmierć lub życie, tak samo, jak naprzykład w Ameryce, gdzie białe plemię uwzięło się wytępić doszczętnie rasę miedzianą i opanować jej siedziby, jej ziemię w zupełności i niepodzielnie. I jak czerwonoskóre plemiona amerykańskie bronią się do dziś jeszcze w rozpaczliwych wysiłkach przed ostateczną zagładą, tak i mieszkańcy pustyni Kalahari nie dali za wygraną i wciąż bronią swoich praw, swego bytu, swego istnienia. Zagłada jakiegoś ludu, bez względu na jego stopień kultury i rasę, nie może nigdy nastąpić odrazu i nagle, — lud ten bowiem, szczwany, rozdrażniany, doprowadzany do ostateczności, zmaga się zazwyczaj na siłach i przez czas dłuższy stawia opór najpotężniejszym atakom, a ulega dopiero w ostateczności, i wówczas jeszcze starając się pociągnąć za sobą w przepaść tych, którzy na niego nastają.
W Afryce południowej walka ta była dla tubylców o tyle ułatwioną, że wśród białych ich napastników nie było zgody i trwały wśród nich nieskończone zatargi.
Pewnego razu, bawiąc w holenderskiej prowincyi Zelandyi i goszcząc w domu niejakich van Helmersów, która to rodzina, mimo niezamożności, podejmowała mię bardzo gościnnie i serdecznie, dowiedziałem się, że jeden z krewnych głowy domu wyemigrował był do Kaplandu. Wychodźca ten i jego syn przez długi czas pisywali do swej rodziny, lecz od chwili, gdy Boerowie zostali wyparci przez Anglików za góry Smocze, do dzisiejszego Transwaalu, korespondencya ustała. Mimo to, rodzina wspominała bardzo życzliwie tych swoich krewnych, i kiedy się przyznałem, że w najbliższym czasie zamierzam przedsięwziąć podróż na południową półkulę, proszono mię na wszystko, ażebym się wywiedział coś o tych rzekomo zaginionych krewnych i nawet powierzono mi list na wypadek, gdyby wywiady moje odniosły dobry skutek.
Przybywszy do Kaplandu, zwiedziłem co ważniejsze miejscowości tego kraju i wybrałem się następnie do Transwaalu, aczkolwiek tamtejsze stosunki niebardzo wówczas były zachęcające.
Sławny wódz Kafrów, Czaka, uchodzący słusznie za Attylę afrykańskiego, podbił był liczne plemiona i szczepy czarnych swych współziomków i zorganizował je tak znakomicie, że przez długi czas uchodziły one za niezwyciężone nawet w stosunku do napływowej, białej ludności tamtejszej.
Niebawem jednak rodzony brat tego wodza, nazwiskiem Sikukuni, pozazdrościł Czace sławy i potęgi, napadł na niego i zamordował, a przywłaszczywszy sobie władzę, chciał ją utrwalić szeregiem zwycięstw nad znienawidzonymi Boerami, którzy i bez tego cierpieli prawdziwy krzyż Pański ze strony rządu angielskiego i osadników w Albionu. W walkach tych dokazali Boerowie istnych cudów waleczności i wkońcu uspokoili wojowniczego Sikukuniego. Następnie jednak, gdy republika boerska przedsięwzięła budowę kolei żelaznej do Delagoa, która to kolej byłaby uniezależniała Boerów ekonomicznie, rząd angielski postanowił zniweczyć ten plan, a to w ten sposób, że podburzył Sikukuniego do powstania przeciw nim, dostarczywszy mu broni i pieniędzy. A gdy już walka wybuchła, wówczas Anglia wystąpiła zbrojnie, rzekomo w imię zasad chrześcijańskich, i pod tym płaszczykiem dokonała zaboru Transwaalu.
Z tych to czasów pochodzi owo zdarzenie, które opowiedzieć tu zamierzam.
W Transwaalu podróżuje się zazwyczaj wozami, zaprzężonymi w woły. Co do mnie jednak, przyzwyczajony będąc oddawna do jazdy konnej, wybierając się w drogę, postarałem się o wyborowego wierzchowca angielskiej rasy. Podróż konno jest przedewszystkiem o wiele szybsza i daje więcej swobody.
Obok mnie jechał Kwimbo, Basuto, wynajęty za przewodnika. Przedtem służył on przez dłuższy czas po farmach, gdzie nauczył się coś-niecoś po holendersku i nie był wrogo dla białych usposobiony.
Była to wielce osobliwa figura. Ubranie jego składało się jedynie ze skórzanego fartucha na biodrach, a czarną swą lśniącą skórę smarował od stóp do głów jakimś tłuszczem. Chroniło go to, co prawda, przed owadami, ale, niestety, tak przykra woń zalatywała od niego, że starałem się obcować z nim nie bliżej nad dwadzieścia kroków. Ciekawą też osobliwość przedstawiała jego fryzura, smarowana starannie gumą akacyową, dzięki czemu włosy zbiły mu się w dwie gęste warstwice, podobne do trzewików, ułożonych na głowie podeszwami do siebie, a końcami rozchylonych ku przodowi. Wśród tych zbitych włosów przechowywał Kwimbo cenne swoje drobiazgi. Wskutek przyozdabiania od dzieciństwa konch usznych ciężarkami, miał uszy tak wielkie, że można je było porównać co do wielkości z uszyma Nowofundlandczyka. Obecnie, aby im nadać praktyczną wartość, zwijał je zawsze co rana w trąbki, w których chował dwie tabakierki. Oprócz tego w obydwa skrzydła nosowe miał wprawione grube mosiężne kółka, naokoło zaś szyi przewiesił wykrojony i zszyty ze starych podeszew rzemień, na którym wisiały dwa dzwonki, jakie się uwiązuje w górskich okolicach krowom. Najprawdopodobniej skradł je, służąc kiedyś na farmie.
Na koniu siedział zupełnie tak, jak małpa na katarynce, obnoszona po podwórzach przez rozmaitych spekulantów. Chcąc mówić do mnie, otwierał naoścież potężne usta z czerwonemi dziąsłami i dwurzędem silnych zębów i wyglądał wówczas, jak jakiś bardzo osobliwy okaz zoologiczny, — ale z jakiej rodziny i klasy, trudno byłoby określić w pierwszej chwili nawet zawołanemu przyrodnikowi.
Osobnik ten był uzbrojony w potężną maczugę, zrobioną z czarnego drzewa, w zakrzywiony nóż i oszczep do rzucania. Czy umiał posługiwać się tą okropną bronią, nie zdołałem na razie przekonać się naocznie.
Ponieważ trudno mi było wystarać się dla niego o takiego konia, jakiego sam miałem, więc kupiłem mu brabantczyka, z tej samej rasy, z jakiej w wojnach napoleońskich używano koni do zaprzęgów armatnich. Konisko to poruszało się ociężale, jak słoń, a tak nierówno, że biedny Kwimbo czasem tylko mógł się posługiwać uzdą i wolał wpleść obie ręce w bujną grzywę, bo to było bezpieczniejsze.
Wyjątkowo przez czas jakiś pozwoliłem mu jechać obok siebie po lewej ręce, bo wiatr wiał od prawej i nie potrzebowałem zatykać nosa. Syn czarnego kontynentu starał się wywdzięczyć za to informacyami na temat polityki krajowej.
— Widziała mynheer Sikukuni, wielkiego króla Kafrów?
— Nie, nie miałem przyjemności. A ty?
— Kwimbo nie widziala Sikukuni... Kwimbo jest dobra Holenderczyk, dobra Basuto, a kiepska Zulu. Ale Kwimbo słyszała o Sikukuni. Kwimbo nie chce widzieć Sikukuni.
— Tak go się boisz?
Kwimbo otworzył gębę tak szeroko, że można mu było zajrzeć niemal do żołądka, wytrzeszczył białka oczu, jakby mię połknąć zamierzał, i ozwał się z nietajoną urazą:
— Co mynheer powiedziała? Kwimbo się boi Sikukuni? Mynheer nie zna Kwimba. Kwimbo jest dzielny, Kwimbo jest silny, Kwimbo zjadłaby Sikukuni. Ale Sikukuni ma wiele Zulu, a Zulu mają wiele irua[18] i dużo, dużo strzelb. Anglia daje Zulu strzelby i proch, żeby Zulu zabili Holandyę, ale Kwimbo nie ma strzelby ani prochu i nie może zabić Zulu.
— My właśnie zdążamy do gór Kwatlamba i najprawdopodobniej wkrótce znajdziemy się w krainie Zulów. Gdybyś więc chciał zastrzelić paru nieprzyjaciół...
— E, e, mynheer ma strzelbę i proch, mynheer zastrzeli Sikukuni i Zulu. Kwimbo woli żyć i kochać mynheer, bo mynheer daje Kwimbo tytuń, a Kwimbo za to kocha mynheer całą duszą i sercem.
Zapewnienie to było wypowiedziane z takim zapałem i gestykulacyą, że dzielny syn Afryki stracił równowagę i zleciałby z konia na ziemię, gdyby nie znalazł jeszcze czasu na uchwycenie się oburącz jego grzywy.
— Czy Sikukuni jest naprawdę tak straszny?
— O, ho, ho! Sikukuni pozabijala bialych mężczyzn, biale kobiety, biale dzieci. Sikukuni morduje nawet Basutów. Sikukuni pije krew i tańczy, gdy zabija bialych. Sikukuni pobila Boerów na głowę... I jestże Sikukuni dobry?
Kafr mówił prawdę. Słyszałem o rzezi nad Blesbock, gdzie Sikukuni uśmiercił bez pardonu przeszło sześciuset Boerów i Hotentotów. Okrutnik ten nie wahał się też nieraz w czasie uczty lub w przystępie wściekłości wycinać tłumy jeńców, a nawet własnych poddanych. Znany jest fakt, że chciał uśmiercić swego krewnego Somi jedynie za to, że był pokojowo usposobiony względem białego plemienia. Podstępem atoli udało się biedakowi ujść okrutnej śmierci. Niestety, uciekłszy sam, dowiedział się wkrótce, że żona jego wraz z jedynem dzieckiem padła ofiarą okrucieństwa Sikukuni na pustyni Kalahari. Sikukuni pławił się formalnie we krwi i krwawej też zemsty domagały się ustawiczne jego okrucieństwa. Wprawdzie, dzięki żelaznej swej ręce, utrzymywał w karbach swoje zastępy, które mu były wojowniczo posłuszne, ale wiedziano o tem dobrze, że miały one już dość tej ręki i że potajemnie upatrzyły sobie innego dowódcę, mianowicie owego Somiego, tylko nie wiedziały, gdzie się znajduje.
— O, Sikukuni nie jest dobry i dlatego nie dlugo utrzyma się na czele Zulów. Ale, och, mynheer — przerwał nagle, — Kwimbo widzi człowieka tam, na górze. Ktoś tam jedzie na koniu, jak Kwimbo i mynheer.
Mówiąc to, wskazywał ręką przed siebie, gdzie istotnie w niedalekiej odległości spostrzegłem jakiegoś jeźdźca, zdążającego w tym samym, co i my, kierunku, ale z innej strony, wskutek czego mógł nas znacznie wyprzedzić.
— Boer, czy Anglik? — zauważyłem. — Naprzód, Kwimbo! musimy go dogonić!
I przy tych słowach dałem swemu rumakowi ostrogę, aż poskoczył pełnym kłusem. Brabantczyk, widząc to, puścił się również szybszym krokiem, ale tłusty grzbiet tak mu się kołysał w jedną i drugą stronę, że biedny Kafr ledwie się na nim utrzymać zdołał, krzycząc przytem w niebogłosy:
— Oj, oj, mynheer! Koń biegnie za szybko. Kwimbo zgubi Kwimba i konia. Gdzie mynheer znajdzie Kwimba, jeżeli Kwimba już nie będzie na świecie...
Oczywiście nie zważałem na te argumenty wygodnego Kafra i pędziłem dalej, co sił, — on zaś krzyczał coraz głośniej, z czego sobie nic już nie robiłem, bo uwagę moją zwrócił ów obcy, który, spostrzegłszy nas, stanął i czekał.
Obcy jeździec siedział na koniu rasy angielskiej i zadziwiał naprawdę olbrzymim swym wzrostem przy młodym stosunkowo wieku. Z szerokiej dobrodusznej twarzy wyglądała jednak pewna duma, niemal zarozumialstwo. Patrzył na nas podejrzliwie i badawczo, ale nie można go było posądzić o złe względem nas zamiary.
— Skąd? — spytał krótko, ale nie groźnie.
— Od Wilhelma Larssena.
— Uhm, znam. Bardzo godny człowiek. A dokąd, mynheer?
— Tak sobie... w góry...
— Poco?
Zbyt daleko zapuścił się w swoich pytaniach, — dalej, niż pozwalała na to zwykła uprzejmość. Ale z miny nie wyglądał na źle dla mnie usposobionego lub niesympatycznego. Odpowiedziałem mu więc bez wahania:
— Chciałem poznać kraj, jako turysta... cóżby więcej, mynheer?
Popatrzył na mnie z podełba, pomyślał chwilę, poczem powtórzył:
— Ehe, kraj poznać... rozumiem... Ale szkoda zachodu! Tam trzeba, ot co! — tu uderzył ręką w kolbę strzelby.
Był to oczywiście Boer — i nie miałem zamiaru ukrywać przed nim sympatyi, jaką żywiłem dla jego współziomków.
— Tak, tak — rzekłem. — To wcale nie ładne stosunki. Judzenie jednych przeciw drugim dla wyciągnięcia następnie korzyści dla siebie uważam wprost za zbrodnię.
Obcy spojrzał na mnie z nietajoną sympatyą:
— Więc pan nie Anglik... tak pan i gadaj! Możesz być dla nas Chińczykiem, Eskimosem, Tatarem... wszystko jedno, byle tylko nie Anglikiem. Witam pana!
I podał mi rękę, a następnie, spojrzawszy na Kafra i uśmiechnąwszy się, zapytał:
— Służący?
— Służący, przewodnik i tłumacz w jednej osobie, a ponadto towarzysz, jakiego ze świecą szukać.
— O, to nie będzie na mnie zbyt łaskaw, jeżeli od tej chwili ja narzucę się panu za przewodnika. Pan zmierza ku Bezuidenhout, nieprawdaż?
— Istotnie.
— I ja tam jadę również. Jeżeli tedy panu to na rękę, to służę. Nazywam się Kees Uys[19].
Spojrzałem na niego mile zdziwiony, gdyż znajomość ta była dla mnie wręcz zaszczytem. Młody ów człowiek był synem słynnego dowódcy Boerów, który wespół z Potpieterem i Pretoriusem odniósł świetne zwycięstwo nad Kaframi pod Pieier-Maritzburg.
— Niewymownie się cieszę z poznania tak znakomitego wodza — odrzekłem, wymieniając swoje nazwisko, które dla niego, zupełnie zresztą naturalnie, było obojętne.
— Słyszał pan coś o mnie w Kapsztadzie?
— Owszem, i nietylko tu, ale nawet w Europie.
— O, czyżby aż w Europie zajmowano się nami? — odparł, połechtany nieco w swej dumie.
— Rozumie się, panie.
— A dla kogo tam w Europie żywią sympatyę? dla nas, czy też dla Anglików?
— Nie jestem politykiem, mynheer, ale otwarcie wyznać muszę, że wszystkie narody Europy po waszej są stronie. Ja osobiście mam wielu przyjaciół wpośród Anglików, z którymi poznałem się w podróżach, ale to bynajmniej nie wpływa na moje uczucia względem was, tak niesłusznie i bezwzględnie traktowanych przez zachłannych synów Albionu. I chociaż nie mam tutaj żadnego osobistego interesu, gotów byłbym, mimo to, chwycić przeciw nim broń każdej chwili, jak długo znajduję się w cennem pańskiem towarzystwie.
— Dziękuję — uścisnął mi rękę ponownie. — Wprawdzie nie spodziewam się, by zaszła taka okoliczność, iżbym osobiście potrzebował pańskiej pomocy, ale już sama gotowość pańska ku temu i jego sąd bezstronny, sprawiedliwy, są dla mnie miłe.
Jechał obok mnie, milcząc długą chwilę, poczem ozwał się znowu:
— A co pan myśli o hegemonii Anglików na morzu? Jest ona ściśle związana także z dążnościami ich kolonialnemi, jak to sobie już dawno na podstawie historyi uprzytomniłem. Bo niechno pan tylko sięgnie do tej historyi, a odrazu stanie panu przed oczyma Fenicya, potem Grecya, Kartagina, Rzym, Hiszpania, Portugalia i dalej wzdłuż wybrzeży Francya, Holandya, wreszcie Anglia! Jak ta hegemonia przechodziła z rąk do rąk kolejno, nie uważa pan tego?
— Słuszne są pańskie uwagi i uznaję ich trafność, z nieznacznemi tylko zastrzeżeniami.
— Albo naprzykład nasza sprawa z Anglią. Holandya zdobyła znaczną część wód, a przynajmniej więcej, niż jakikolwiek inny naród; Anglia zaś odebrała jej to już gotowe. W Europie, w Indyach, w południowej Afryce, wszędzie, gdzie było co do zagrabienia, Anglia zagrabiła, oczywiście w takich chwilach, gdy nie było to dla niej niebezpiecznem. Tak naprzykład my osiedliliśmy się w tym dzikim kraju, wnosząc tu kulturę i pracując nad podniesieniem jego; a oto, gdy już doszliśmy do jakiego-takiego dobrobytu, przychodzi Anglia i chce zabrać tę ziemię, jak swoją. Oczywiście będziemy jej bronili i ginęli, jak bohaterowie, a czyny nasze bynajmniej nie będą opiewane w pieśniach i opowieściach, bo do ojczyzny daleko, za światami. Synowie nasi jednak i wnuki przekażą nasze idee swoim znów następcom, i może wkońcu znajdziemy sprawiedliwość, jeżeli ona wogóle na świecie istnieje lub istnieć będzie kiedykolwiek... Choć istotnie i my nie bez winy.
— Każde stworzenie na świecie — ciągnął dalej Uys — ma prawo do bytu, do istnienia. Każde zwierzę, każda roślina, każdy człowiek, każdy wreszcie lud i naród powinien żyć i rozwijać się w warunkach, wskazanych mu przez Stwórcę i zakreślonych przez przyrodę, i w takim tylko razie może doskonalić się, postępując naprzód w kulturze i cywilizacyi. Gdy wszakże inny naród chce skorzystać z odwiecznej jego ziemi i, dla widoków materyalnych, choć ani siał, ani orał, stara się go wyprzeć z jego siedzib, wówczas niewesołe nastają warunki istnienia. Lud, wygnany z swej ziemi, musi szukać oparcia pod innem niebem i rozpoczynać życie nanowo. Ale na nowy grunt przesadzona roślina z powodu nieodpowiedniego klimatu marnieje: korzenie jej usychają, liście więdną i następuje niejednokrotnie śmierć. Stąd wniosek, że i my możemy zniknąć z Kaplandu, a zniknąć już choćby tylko dlatego, żeśmy zawinili, że porwaliśmy się na odwieczną tubylczą ludność, jak rabusie, że popełniliśmy na niej gwałt. Anglia zaś... Ta wobec krajowców nie zawiniła nic; ona tylko tępi nas, co mamy krew bliźnich na rękach swoich, i w zasadzie nie popełnia zbrodni, chcąc mam, rabusiom, wydrzeć tę ziemię...
— Co też pan mówi! — przerwałem mu, zdziwiony takimi poglądami, wygłaszanymi przez Boera. — Stanowczo nie wierzę, aby można było zdmuchnąć z powierzchni ziemi jakiś naród tak sobie, bez żadnych zgoła ku temu praw. Weźmy naprzykład dwa jakiekolwiek ciała chemiczne i połączmy je. Czy one zginą? Czy w naturze wogóle może co zginąć? Tu tylko inną postać przybiera materya, nie ginąc bynajmniej... Takie mojem zdaniem prawo panuje nietylko w świecie nieorganicznym, ale i wpośród ludzi. Proszę wziąć na uwagę Amerykę. Z rozmaitych elementów powstał ten zlepek nowy, a tak dzielny, że prześcignął nawet macierzystą swą rasę, rasę europejską.
— Tak, ale ten nowy element, na ziemie Ameryki przeniesiony, nie zawiera w sobie również pierwiastków zasadniczych: nie zasymilował Indyan, lecz ich wytępił, jak ongiś Krzyżacy wytępili lud pruski... A to wielka różnica. Naprzykład dzisiejsze gwałty pruskie względem narodów ujarzmionych!... No, ale pomyśli pan sobie o mnie, że jestem krańcowym idealistą, że oddaję się marzeniom i hołduję utopiom... nieprawdaż, mynheer?
Jego zewnętrzny wygląd bynajmniej nie budził domysłu, że jest utopistą. Przeciwnie, herkulesowa ta postać zdawała się być stworzoną raczej do czynów praktycznych, realnych, do wysiłków bohaterskich na zasadzie „prawa silniejszego“. I nawet ubranie jego świadczyć mogło o tem. Na głowie miał kapelusz filcowy z szerokiemi krysami, praktyczny, ale wcale nie estetyczny; piersi i ramiona osłaniał mu kubrak z grubej wełnianej materyi, a na potężnych nogach miał mocno przetarte skórzane spodnie i wysokie buty z cholewami. Uzbrojenie również biło w oczy prostotą i prymitywnością. Składało się ono z krótkiej szpady i karabinu ciężkiego kalibru. Ilu jednak Kafrów i... Anglików wyprawiły na tamten świat kule z tej starej broni — któż mógł odgadnąć! Boerowie słyną na cały świat, jako niezrównani strzelcy, a wielu z nich po wojnie popisywało się tą swoją umiejętnością w Europie w rozmaitych teatrzykach, strzelając do jabłka, umieszczonego na głowie żywego człowieka.
— Bynajmniej nie uważam pana za fantastę — odrzekłem — i upatruję w panu raczej bohaterskiego rycerza czynu i zwolennika realizmu.
— Tak? czy podobna? A jednak, jeśli nim nie jestem teraz, to być nim muszę wkrótce, choćby naprzykład z tego powodu, że zaprzeczam stanowczo, jakobyśmy mieli swą historyę.
— Jeżeli pan m oże uzasadnić to twierdzenie, to i wówczas jeszcze nie koniecznie zaliczałby się pan do utopistów.
— Owszem, mogę to uzasadnić, oczywiście nie wobec jakiegoś uczonego profesora, bo panowie ci wyznają bardzo ciekawe dogmaty. Oni budują z materyału swych myśli gmachy, sięgające obłoków, ale w gmachach tych jest zazwyczaj pustka. O budowę mieszkań dla pokoju i szczęścia ludzkości nie idzie im wcale. Tysiące książek napisali, ale w żadnej z nich niema ani cienia historyi.
— Panie!
— Tak, tak, mynheer. Pozwól pan na pewne porównanie. Nauki przyrodnicze rozpadają się na trzy główne działy: o zjawiskach przyrody, jej sile i jej prawach. Nauka przyrody ma za zadanie wykazać, w jaki sposób pewne siły i wedle jakich niezmiennych praw wywołują takie czy owakie zjawiska. Również i historya powinna na podstawie sił i praw wykazywać konieczność pewnych zjawisk historycznych. Czy jednak znane jest panu dzieło z zakresu historyi, któreby polegało na tych motywach? Czy czytał pan bodaj traktat o nieuniknionem zdarzeniu, które wynikło ściśle na podstawie wspomnianej siły i prawa?
— Ma pan poniekąd racyę.
— Bo i czemże nasi uczeni historycy są zajęci? Ograniczają się oni jedynie do sortowania materyałów w taki sam sposób, jak to czyni Kafr ze szklanymi paciorkami, nie wchodząc w przyczyny powstania tych przedmiotów. Czy to ma być historya? Ach, przepraszam! owszem, jest to historya, matka nowoczesnej polityki! A politycy umieją przedewszystkiem kłócić się i bić o owoce na drzewie, którego nie zasadzili i nie pielęgnowali. Ale zapewniam pana, że takie błędne założenie musi kiedyś pociągnąć na dno przepaści wszystkich, którzy opierają na niem swą potęgę i swoje prawo. A na miejsce tego założenia wejdzie inne, przez Boga nakreślone, któremu na imię — pokój. Wówczas zaś ludzkość przetopi miecze na pługi, na narzędzia rzemieślnicze, na machiny fabryczne, albowiem rządzić będzie światem nie siła, nie przemoc, lecz sprawiedliwość i miłość wzajemna. Do tego oczywiście bardzo jeszcze daleko, ale...
Urwał nagle i zasępił się, jakby sercem jego targnęła bezsilna rozpacz na myśl, że nie doczeka owej pięknej epoki w życiu ludzkości. Uszanowałem to milczenie, nie mówiąc nic czas dłuższy, dopóki on pierwszy nie ozwał się, ale już innym tonem:
— To, o czem mówiliśmy, tyczyło się przyszłości, mynheer. Ale czasby pomyśleć o chwili bieżącej. Chce pan tedy przedostać się na tamte strony gór; a czy ma pan adres osób, do których zwrócić się zamierza?
— Podróżuję zwykle „na chybił-trafił“, jak ptak przelotny, i skłaniam głowę tam, gdzie ochronę ku temu znajdę. W tym jednak wypadku mam istotnie adres do pewnej osoby.
— A więc poszukuje pan kogoś?...
— Żeby to było wyłącznym moim celem, nie powiem. Ale przypadkowo bawiąc niedawno u pewnej rodziny w Zelandyi, dowiedziałem się, że rodzina ta ma krewnych w Transwaalu, o których przez dłuższy czas nie doszła — żadna wiadomość do Europy. Otóż proszono mię, bym się dowiedział o tych krewnych, gdy będę tutaj.
— Jak się nazywają?
— Van Helmers.
— Hm! Miałem pod swoimi rozkazami tysiące Boerów... Zaraz... zaraz... Tak, przypominam sobie... byli tacy, którzy nosili to nazwisko. Czy nie mógłby mi pan udzielić bliższych jakich co do nich wyjaśnień?
— Wiem tylko, że cofnęli się pod naporem Anglików poza góry Smocze do Transwaalu.
— A pochodzą z Zelandyi? Czem był pierwszy wychodźca?
— Był żeglarzem.
— I nazywał się Lucas van Helmers?
— Tak, istotnie — rzekłem uradowany. — Czy pan zna tych ludzi?...
— Słyszałem... tak... tak... Ale ów Lucas już dawno nie żyje... Zaraz... niechno pomyślę...
Z oblicza jego poznałem, że coś przede mną chciał ukryć i że wie więcej, niżby mi chciał powiedzieć. Ciekawy byłem, z jakiej przyczyny miałby coś taić przede mną o tych ludziach?
Nagle zatrzymał konia, a za jego przykładem poszedłem i ja.
Grunt w tem miejscu był kamienisty, żwirowaty, a równolegle ciągnęło się wzgórze skalne, z poza którego doleciały uszu naszych wyraźne odgłosy kopyt końskich.
— Ktoś zbliża się na koniu — zauważył Uys, zdejmując karabin z ramienia.
Chwyciłem i ja również za broń swoją, lecz zbyteczną okazała się ta ostrożność, bo na zakręcie spostrzegliśmy na koniu... postać kobiecą, nic więc bardzo groźnego. Kobieta miała na sobie okrycie z czerwonej materyi, spadające wolno z ramienia, z drugiego zaś zwisała skóra lamparcia. Na głowie, czarnej, jak smoła, miała czapkę z pstrych piór. Ramiona i nogi były bez okrycia. Rozumie się, z barwy można się było domyślić, że była to córa Kafrów, młoda jeszcze dziewczyna.
Spostrzegłszy nas, sięgnęła pod skórę lamparcią po nóż. Wnet jednak znikł z jej oblicza niepokój, gdyż poznała znajomego w osobie mego towarzysza:
— Kees Uys? Do nas?
— Tak, kochana Mietje[20]. Czy matka w domu?
— W domu.
— A Jan?
— Niema go; poszedł na lamparty.
— A dokąd ty się wybrałaś?
— Do Zelenst’a, bo matka jego zachorowała.
— Ależ, dziecko, jak można!... Nie zajedziesz tam przed nocą, a droga wielce niebezpieczna.
— Nie boję się wcale — odrzekła z uśmiechem, — pan wie o tem doskonale. A zresztą z matką Zelenst’a jest tak źle, że konieczna pomoc sąsiada...
— Czy ów sąsiad jest lekarzem? — zapytałem.
— Bynajmniej; zna się trochę na ziołach i jest zwykłym farmerem boerskim.
— Wobec tego niech dziewczyna wraca, a może ja poradzę co chorej.
— Pan jest oficerem? — zwróciła się do mnie uradowana dziewczyna.
— Jestem lekarzem i mam nawet przy sobie apteczkę podróżną.
— Znakomicie — wtrącił Uys. — Wobec tego wracaj, Mietje, i nie troszcz się już o matkę. Ja wręcz sobie przypomnieć nie mogę, czy stanęła kiedy w tych okolicach stopa lekarza. Pośpieszmy się trochę, mynheer, a przekonasz się, że i dziewczyna nie daje zleniwieć swemu pony[21].
Puściliśmy się szybkim kłusem, przyczem spostrzegłem zaraz, że Mietje umiała jeździć, jak prawdziwa amazonka. Zająłem się też nią nie na żarty. Przedewszystkiem, skąd między Kaframi mogło się znaleźć imię chrześcijańskie i skąd taka serdeczna przyjaźń dla niej ze strony słynnego wodza Boerów? Zewnętrzne warunki kazały się domyślać, że dziewczyna pochodziła z dzielnego jakiegoś szczepu, może z Amatomba lub Lagoanerów. Co za jedna ma być owa chora matka? Dziewczyna nie wyglądała na wychowaną wśród Kafrów.
Myśli te i spostrzeżenia zostały nagle przerwane przeraźliwym krzykiem za nami. Obejrzałem się. W niedalekiej odległości biegł brabantczyk, ale sam, bez jeźdźca, — ten ostatni zaś leżał opodal na ziemi nawznak i, wystawiwszy do góry ramiona i nogi, krzyczał na całe gardło:
— Mynheer, zaczekajcie! Aj, oj, uj! Kwimba nie ma już konia, a koń nie ma Kwimbo! Oj, aj! koń pobiegła, a Kwimbo nie ma już czem biedz! Kwimbo nie ma nóg! Kwimbo nie ma rąk! Kwimbo już zginął i już go niema!
Parsknąłem śmiechem, a zawtórował mi towarzysz. Dziewczyna jednak pogalopowała ku nieszczęśliwemu i, zsiadłszy z pony, pochyliła się, pytając:
— Ty się nazywasz Kwimbo? Czy ci się stało co złego?
— Tak, Kwimbo nazywa się Kwimbo, ale Kwimbo nie wyrządzila nic złego Kwimbo, tylko koń...
— Cóż cię boli?
— Wszystko; Kwimbo jest caly umarly, Kwimbo nie żyje.
Zsiadłem i ja z konia, by się przekonać, czy istotnie Kafr nie złamał ręki lub nogi; mimo jednak dokładnych oględzin, nie zauważyłem obrażeń. Kwimbo jednak nie myślał wstawać i zapewniał, jęcząc, jak potępieniec, że jest nieżywy. Wreszcie zsiadł z konia i Uys, a dobywszy równocześnie noża, rzekł:
— Rzeczywiście Kwimbo jest nieżywy, i jeżeli w to nie wierzycie, to was przekonam, gdy mu wytnę kawał mięsa z łydki.
Jeszcze Uys się nie pochylił, by wykonać swoją żartobliwą groźbę, gdy Kwimbo zerwał się na równe nogi i o parę kroków wywinął w bok wspaniałe „salto mortale“.
— Kwimbo nie trzeba rznąć — krzyczał przytem. — Kwimbo jest nieżywy, ale Kwimbo pojedzie na koniu.
— Siadajże więc prędko i nie błaznuj, bo nie mamy czasu zabawiać się z tobą.
— A czy mynheer pojadą znowu tak prędko?
— Oczywiście.
— To niech mynheer przywiąże Kwimbo do konia, bo Kwimbo będzie drugi raz umarły.
— Owszem, udawaj umarłego — rzekł Uys, — a ja wówczas naprawdę wyrżnę ci kawał łydki. Sądzę jednak, że nie zajdzie tego potrzeba, bo najdalej za pół godziny będziemy już na miejscu. Tylko pan — zwrócił się do mnie — bądź łaskaw pokazać, że potrafisz więcej, niż sąsiad Zelmst...
Po niespełna półgodzinnej jeździe zatrzymaliśmy się u wejścia do uroczej doliny, która ciągnęła się w szerokości około półtorej mili angielskiej między dwoma wzgórzami. Samym środkiem doliny wił się w licznych zakrętach wśród bujnej roślinności strumień. Na stokach górskich po jednej i drugiej stronie pasły się liczne stada bydła, koni, owiec i kóz, dalej na wzgórzu widniały zabudowania farmy, otoczonej wysokiemi drzewami wśród uprawnych pól.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł Uys. — Jak się panu podoba ten zakątek?
— Istotnie coś podobnie uroczego nie zdarzyło mi się widzieć w tych stronach. Czyja to posiadłość?
— Właścicielem jest afrikander, neef Jan, dwudziestoletni młodzieniec. Dzielny to chłopiec i drugiego takiego niełatwo pan znajdzie w tej części świata. Szkoda, że niema go w domu; byłby go pan poznał osobiście.
Uys nazwał młodego człowieka „neef Jan“, nie wymieniając nazwiska rodowego. Holenderski zwyczaj nazywania w ten sposób nawet nie krewnych dotarł aż tutaj, do Afryki. Znajomi tytułują młodych „neef“, a młodzi starszych „baas“. Przytem wychodźcy holenderscy nazywają tu osiadłych swoich ziomków wyrazem „afrikander“, co znowu oznacza dzielnego człowieka, który umie się obchodzić z bronią i staje nieustraszony przed wrogiem, zwłaszcza, jeżeli tym wrogiem jest Anglik. Stąd też wielką tu wagę przywiązują do tego określenia, nielada honor i cześć przynoszącego osobie, której dotyczy.
Ów afrikander neef Jan dał widocznie już nieraz dowody swej dzielności, skoro słynny dowódca Boerów wyraża się o nim tak chlubnie.
— A jakież jest jego nazwisko rodowe? — zapytałem.
— Ciekawy jesteś, mynheer. Chciałem wymienić to nazwisko dopiero wówczas, gdy będę mógł przedstawić panu osobiście owego młodzieńca. Ale widocznie zależy panu na tej wiadomości, więc rad-nierad powiem, że nazywa się on Jan van Helmers.
— Helmers? — przerwałem uradowany. — Czyżby należał do rodziny, której poszukuję?
— Jeśli się nie mylę, to on jest wnukiem owego wychodźcy, o którym mi pan wspominałeś, a który zginął w bitwie pod Pieter-Maritzburg. Dzielny to był żołnierz, ale i wnuk nie ustępuje mu w niczem. Jego karabin nie chybił jeszcze nigdy ani w dzień, ani w nocy, i dlatego to właśnie nazywają go Boer van het Roer[22] A i pięści ma silne, jak niedźwiedź!
— A ta dziewczyna? — zapytałem, gdy czarna wyprzedziła nas znacznie.
— To jego adoptowana siostra i narzeczona.
— Ach, tak!
— Jego ojciec znalazł ją w Kalahari, na północ od Griqua. Dziecko leżało obok zwłok dopieroco zamordowanej młodej Kafryjki. Zabrał więc sierotkę, ochrzcił i wychowywał w domu, nazywając ją swoją siostrzyczką; wreszcie postanowił ją poślubić.
— A cóż na to rodzicie?
— Zgodzili się. Bo też i dziewczyna to zuch nielada. Jan nie znalazłby z pewnością takiej pomiędzy osiedleńcami. Wy zresztą tam, w Europie, żywicie pewne uprzedzenia do innych ras; my jednak inaczej się na tę sprawę zapatrujemy.
— Czy nie dowiedziano się nic bliższego o jej rodzicach?
— Nie. I poco zresztą? Wystarczy, że dziewucha sam a daje o sobie najlepsze świadectwo. Jan bawi często poza domem, a ona właściwie prowadzi całe gospodarstwo. Zobaczy pan, jak nas przyjmie, gdy przybędziemy do jej domu. Poto nas w tej chwili wyprzedziła.
Niebawem wjechaliśmy przez otwartą bramę na obszerny dziedziniec farmy. Przyjęło nas tu głośnem ujadaniem kilka psów, ale uspokoił je szybko Uys. Nie dał się jednak uspokoić rwący się ku nam z budy a przymocowany do niej łańcuchem tęgi lampart, który żarł ziemię i szarpał się na wszystkie strony. Ponadto jeszcze jeden mieszkaniec farmy miał wyjść na nasze powitanie, i z początku, słysząc tylko głos jego, nie mogłem sobie przypomnieć, coby to była za istota. Dopiero pojawienie się z za węgła domu olbrzymiego strusia wyjaśniło zagadkę. Ptak był nielada rozjątrzony; wyciągnął szyję i, bijąc skrzydłami, popędził prosto na nas, a właściwie (wiedział, kogo wybrać) na Kwimbę. Ten jednak spostrzegł odrazu, co się święci, i wciągnął obie gołe nogi na grzbiet konia, krzycząc przytem przeraźliwie:
— Mynheer, mynheer! na pomoc, na ratunek! Struś chce polknąć Kwimba. Struś niech polknie konia, ale Kwimbo niech żyje! Kwimbo nie byla jeszcze nigdy w takie niebezpieczeństwo!
Struś, podrażniony jeszcze bardziej wrzaskiem Kafra, starał się koniecznie dosięgnąć dziobem jego nogi, a nie mogąc tego dokonać, zaatakował brabanta. Połechtane konisko poczęło wierzgać nogami, a Kwimbo katulał się po jego grzbiecie, jak gruszka, i omal nie zleciał pod potężne nogi nieprzyjaciela.
— Mynheer! ratujcie Kwimbo! mynheer, zastrzelić strusia! Ale mynheer nie trafi Kwimbo, tylko tego potwora!
Uys starał się odpędzić ptaka, ale napróżno. Psy zaczęły ujadać na nowo, a lampart omal się nie urwał z łańcucha. Sytuacya stawała się naprawdę niebezpieczną, gdy nagle z okna domu ozwał się głos kobiecy, i wszystkie zwierzęta, dzikie i swojskie, uspokoiły się od razu.
— Rob, do mnie! — wołała Mietje.
I struś dał spokój swej ofierze, biegnąc co żywo do okna.
Odetchnęliśmy z ulgą, bo kto wie, czy nie wypadłoby i nam zmierzyć się z natarczywym biegusem.
Kilku Hotentotów zabrało wnet nasze konie i odprowadziło do stajen, poczem Uys i ja udaliśmy się do budynku mieszkalnego. Przyjęła nas tu Mietje i przedstawiła starszej kobiecie, siedzącej w głębokim fotelu i poobwijanej w koce, jak mumia. Chora powitała nas z nadzwyczajną serdecznością.
— Jeffrouw Soofje, ten mynheer przybywa z Holandyi — zauważył Uys.
— I to z Zelandyi — dodałem.
— Z Zelandyi? Nie znam tego kraju, ale ojciec mego męża tam się urodził. Pisywał też często do rodzinnego swego miasta, ale, niestety, nie odpowiadano mu wcale. Zna pan miejscowość Störkenbeck w Zelandyi?
— Bawiłem tam przez tydzień w gościnie u rodziny van Helmersów.
— U Helmersów? — zapytała żywo. — Toż to nasi krewni! Nie wspominali panu o Lucasie Helmersie?
— Bardzo nawet często. Prosili mię, bym was poszukał i oddał listy. Oni również pisali do państwa, ale bez skutku. Stosunki pocztowe w tym czasie inwazyi angielskiej są tu wręcz skandaliczne!
— List ze Störkenbeck? Proszę-ż mi go dać, mynheer. Mietje przeczyta, a wy tymczasem przekąście cokolwiek. Niestety, nie znajdziecie na stole dziczyzny, bo Jan od trzech dni poza domem. Poszedł na lamparty!
Na ten ostatni wyraz położyła szczególniejszy nacisk, jakby chcąc nadać mu inne jakieś znaczenie. Spojrzała przytem na Uys’a znacząco, z czego domyśliłem się, że tu wcale nie idzie o owo zwierzę z rodziny kotów, które spotkać można bardzo często w koloniach, a które wyrządza krwawe spustoszenia wśród trzody, i dlatego tępią je bez litości.
— Chciałem się z nim wybrać — odrzekł Uys, — ale wskutek nieprzewidzianej przeszkody spóźniłem się. Sądzę wszakże, że go jeszcze dogonię, bo wyruszę natychmiast, skoro tylko koń się podpasie. Zresztą ten gość — wskazał na mnie — nie jest przyjacielem Anglików, i możemy być w mowie swobodni, jeffrouw. Czy Jan pojechał sam jeden?
— Tak.
— Do Klaarfontain?
— Tak przynajmniej mówił.
— Nie wspominał, kto tam ma przybyć?
— Van Raal, Zingen, Veelmar i van Hourst, a może jeszcze kto.
— Więc byliby dowódcy w komplecie. A co słychać z Freed’em up Zoom?
— Była wiadomość, że i on również przybędzie. Kazano mi to koniecznie panu zakomunikować.
— Czyżby istotnie? — zapytał żywo. — Jeżeli tak, to niezawodnie przyprowadzi on człowieka, który będzie mu potrzebny do unieszkodliwienia Sikukuniego... A i ja muszę wytężyć wszystkie siły, by się z nim spotkać. Jak długo mają na mnie czekać?
— Cztery dni od dziś.
— To wystarczy. Musisz pan wiedzieć — zwrócił się do mnie, — że zamierzamy urządzić rozstrzygającą wyprawę na Kafrów. Wprawdzie zawarliśmy z nimi rozejm, ale chciwy krwi Sikukuni nie dotrzymuje u kładów i napada na naszych osiedleńców, zaśmiecając kraj swemi bandami, a Anglicy wspierają go w tem moralnie i materyalnie, nie dbając o to, że posiłkują niebezpiecznego zwierza, który prędzej czy później na nich samych rzucić się gotów. Czy nie byłby pan skłonny wziąć udziału w tej wyprawie? Spotka pan tam samych doborowych afrykandrów, a może nawet jednego z wodzów kafryjskich, który wkrótce zasłynie niezawodnie, jak Sikukuni, a który prowadzi na Boerów tłumy Zulusów, jak mię właśnie o tem powiadomiono.
To zaproszenie do wzięcia udziału w wyprawie podobało mi się mocno, — niestety jednak nie mogłem z niego skorzystać ze względu na chorą.
— Kiedy pan wyrusza? — spytałem.
— Skoro się tylko posilę.
— W takim razie nie mogę, niestety, przyłączyć się do pana. Przyrzekliśmy bowiem tej pani pomoc lekarską i słowa dotrzymać należy, mynheer.
Uys przyznał mi słuszność i zabrał się do spożywania zastawionych potraw. A jadł dzielny dowódca tyle, że podobne obżarstwo przypłaciłbym życiem.
Tymczasem Mietje otworzyła list i odczytała go bardzo płynnie, mimo, że pisany był niewyraźnie i z błędami. Zaciekawiła mię ta zdolność dziewczyny, i matka zauważyła to zaraz.
— Mietje czyta lepiej, niż Jan — rzekła, — mimo, że jest on starszy od niej o całe cztery lata, no, i piastuje godność adjutanta Uys’a. Dziewczyna nauczyła się od nieboszczyka ojca, który uchodził nietylko za dzielnego Boera, ale i za najuczeńszego z pomiędzy wszystkich osiedleńców. Niestety, uśmiercili go Kafrowie. To też zarówno ja, jak i Jan, nie spoczniemy dopóty, aż póki Sikukuni nie poniesie za to zasłużonej kary.
Uys posilił się wreszcie i, przewiesiwszy karabin przez plecy, rzekł:
— A no, jeffrouw, jadę, ale za gościnę nie dziękuję, gdyż samo przez się rozumie się, że wrócę tu z Janem. I z panem — dodał, zwracając się ku mnie — nie żegnam się, bo go tu niezawodnie zastanę jeszcze.
— Przypuszczam, że mynheer nie zechce nas pozostawić bez opieki — odrzekła. — Niech Bóg prowadzi, baas Uys. A pamiętajcie, że wrócić wam wolno jedynie z wieścią o ostatecznem załatwieniu się z Sikukunim...
Wyprowadziłem Boera z chaty na podwórze razem z Mietje, która tam została, a ja wróciłem do chorej.
Po bliższem jej zbadaniu przekonałem się, że był to zwykły katar, nic niebezpiecznego. Na szczęście, miałem pod ręką odpowiednie środki apteczne, które przyrządziłem, nakazując chorej bezzwłocznie położyć się do łóżka. Ażeby Mietje jej w tem pomogła, wyszedłem po nią na dziedziniec, ale znaleźć jej nigdzie nie mogłem, i dopiero jeden z Hotentotów objaśnił mię, że panienka jest... w szkole.
— Co? w szkole? — powtórzyłem zdziwiony.
— Tak — odrzekł dumnie.
— Małe dzieci i wielkie khwekhwena[23] uczą się wiele... czytać... pisać... rachować... modlić się... Ho, ho! Mietje jest dobra i mądra...
Udałem się we wskazanym kierunku i usłyszałem wnet głośną rozmowę. Na polance, otoczonej ze wszystkich stron drzewami i zaroślami, siedziała wśród dziatwy, jak misyonarz, Mietje. Dziatwa podzielona była na dwa oddziały. Jeden, jak to już z odrębnego typu można było poznać, składał się z potomstwa Hotentotów, drugi z Kafrów.
— Złożyć ręce! — rozkazywała dziewczyna.
I w tej chwili czarne rączyny złożyły się kornie do modlitwy.
— Uważać! zaczynamy — dodała, i na dany znak rozległa się modlitwa chórem:
„Sida ’tib, hommi ”na’hab, sa’ons ”anu-”annuhe!“[24] Dzieciaki odmówiły „Ojcze nasz“ do końca, poczem dziewczyna zwróciła się do malutkich Kafrów:
— A teraz wy!
„Bawo wetu o sezulwini, malipatwe ngobungcwele igama lako“[25].
— Pięknie — chwaliła nauczycielka, gdy ucichły ostatnie wyrazy pacierza. — A teraz wszyscy razem, tak, jak tam się modlimy u jeffrouw Soofje.
I mali Hotentoci wespół z Kaframi odmówili teraz chórem „Ojcze nasz“ po holendersku:
Onze vader, die in de hemelen ziit, uw naam worde geheiligt...
Przykro mi było przerywać dziewczynie w tak pięknem zajęciu, lecz ze względu na chorą musiałem to uczynić. Była niejako stropiona mojem pojawieniem się. Odprawiwszy wszakże dziatwę, poszła ze mną ku domowi.
Gdyśmy weszli w obręb zabudowań, zauważyłem na płocie dwie suszące się skóry lamparcie.
— Czyżby te zwierzęta były tu tak pospolite? — spytałem.
— Tak — potwierdziła, — w lesie bardzo często można się z niemi spotkać, i niebezpiecznem byłoby strzelać do lamparta, gdy się nie jest pewnym, iż się go ubije odrazu. Pierwszy lampart, którego wprawdzie trafiłam, raniąc śmiertelnie, ale nie położyłam na miejscu, byłby mię rozszarpał na strzępy, gdybym się była nożem nie obroniła. Bestya postrzelona rzuciła się na mnie, jak wściekła.
— A więc Mietje umie także obchodzić się z bronią? — spytałem zdziwiony.
— Owszem. Jan mię nauczył. Bo w tym kraju, gdzie niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku, dobre jest zaznajomienie się z bronią palną.
— Czy daleko stąd do lasu?
— Niezbyt daleko. Trzeba przejść przez dolinę, a potem skierować się w góry na prawo, skąd już widać jego pobrzeże.
Lasy w tym kraju są rzadką osobliwością, więc tembardziej ciekawy byłem ich charakteru. Że zaś miałem dość czasu, więc postanowiłem wybrać się do owego lasu, i to natychmiast. Przywołałem tedy służącego, który właśnie stał opodal uwiązanego na łańcuchu lamparta i przypatrywał mu się z podziwem.
— Czy konie nie głodne? — zapytałem go.
— Jadly i pily, mynheer. Kwimbo byla także pilna i jadla, o! dużo dobrego jadla.
— Weźże więc swoją broń. Pójdziemy do lasu.
Wstąpiłem do izby, ażeby zabrać swój karabin, a gdym oznajmił kobietom o planowanej wycieczce, ostrzegły mię, że w lesie tym jest pełno jadowitych wężów, a przytem dla bezpieczeństwa radziły wziąć za przewodnika jednego z Hotentotów, którego mi zaofiarowały. Wymówiłem się jednak od tego i wyszedłem na dziedziniec, gdzie oczekiwał mię już Kwimbo, obwieszony swą bronią, jakby się wybierał na wojnę.
— Mynheer wziął strzelbę? Mynheer będzie strzelal? A do kogo będzie mynheer strzelal?
— Do słoni — odrzekłem, udając powagę.
Kafr odskoczył dwa kroki w bok i, spojrzawszy na mnie z przerażeniem, krzyknął:
— Do sloni? O, mynheer będzie zabity i Kwimbo też. Słoń jest gruby... słoń ma paszczę tak wielką...
I rozkrzyżował ręce, ażeby mi pokazać, jak wielką paszczę ma słoń.
— Boisz się więc słonia? W takim razie poszukamy lwa.
Słowa te odebrały mu resztę panowania nad sobą.
— Mynheer chce znaleźć lew? Och, lew jest o wiele większy, niż sloń; lew zjada ludzi, lew zje Anglików, zje Holenderczyków, zje Koikoib[26], zje Kafrów i zje Kwimba. I co Kwimbo pocznie, gdy go zje lew? Kwimbo chce pojąć za żonę ładną dziewczynę, Kwimbo nie powinien być zjedzony...
To było dla mnie nowością. Nie mogłem żadną miarą wyobrazić sobie tego małpowatego Kafra w roli małżonka, wobec czego spytałem:
— Co? chcesz się żenić?
— Kwimbo ożeni się.
Wypowiedział to z taką stanowczością i powagą, że aż mię zaciekawiło, jak wygląda jego wybrana.
— Cóż to za dziewczyna, z którą chcesz się połączyć?
— Kwimbo weźmie sobie piękną Mietje — odrzekł z dumą.
Na te słowa omal nie parsknąłem śmiechem, ale się wstrzymałem, pytając dalej:
— A dlaczego właśnie Mietje?
— Bo Mietje jest dobra. Kiedy Kwimbo zleciała z konia, mynheer Ays chciała rznąć Kwimbo, ale Mietje nie kazała, i dlatego Mietje wyjdzie za Kwimbo.
— Mówiłeś z nią o tem?
— Nie. Kwimbo nie gadala jeszcze o tem z Mietje.
— A jesteśże pewny, że ona cię zechce?
— O, czemużby nie! Kwimbo jest piękny, Kwimbo jest dzielny, Kwimbo jest mądry i w sam raz dla pięknej Mietje.
Nie chciałem odbierać biedakowi tak pięknych złudzeń i, poprzestawszy na tem, wyprzedziłem go nieco, pozostawiając za sobą.
Dolina, którą szliśmy, zwężała się coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie doszedłem do miejsca, skąd wytryskało obfite źródło, dające początek strumykowi, który obficie zasilał okoliczną roślinność. Stąd wedle otrzymanych wskazówek wspiąwszy się na wzgórze, zostałem mile zdziwiony wspaniałym widokiem na okolicę, pokrytą rozległymi lasami.
Zdawało mi się też, że widzę na grubym piasku coś jakby ślady ludzkie, ale bardzo niewyraźne. Zastanowiło mię to, lecz, gdy weszliśmy na grunt skalisty, i ślady owe zniknęły, przestałem o nich myśleć i wszedłem w las.
Mimo zbyt odległej od równika szerokości geograficznej i suchego względnie gruntu, roślinność tu miała charakter podzwrotnikowy. Jest to bowiem cechą całego kraju przylądkowego, że gdzie tylko roślina zapuści korzenie, zdobywa sobie potrzebną wilgoć i, dzięki łagodnemu klimatowi, rozwija się przecudnie. Cała flora Kaplandu oszacowana jest na dwanaście tysięcy gatunków, i to właśnie daje najlepszą miarę, jak dogodne warunki posiada tu wegetacya obok rozległych obszarów pustynnych oraz kamienistego tu i owdzie podłoża.
Zaledwie uszliśmy kilkadziesiąt kroków w głąb lasu, napotkaliśmy na rodzinę pewnego gatunku pawianów[27], co zniewoliło Kwimba do ogromnej ostrożności: w jednej ręce trzymał oszczep, w drugiej maczugę i postępował za mną z taką miną, jakgdyby miał się spotkać co najmniej z lwem lub słoniem. Niestety, nie mogliśmy spotkać tu ani lwa, ani słonia, gdyż osadnicy wyparli je w głąb lądu na północ, zarówno, jak i nosorożce oraz hipopotamy. W lesie tym, jak się zdawało, ptaki stanowiły najliczniejszą grupę świata zwierzęcego. Nie obawiały się nas wcale; widocznie nie płoszono ich zbytnio, to znaczy — rzadko noga ludzka błądziła tutaj, a jeśli zabłądziła, to nie w zamiarze tępienia skrzydlatych stworzeń.
Zagłębiając się w las, zachowałem wszelkie ostrożności. Karabin miałem przygotowany do strzału i zwracałem baczną uwagę na każdy szmer w pobliżu.
Szliśmy tak z godzinę, gdy wtem nagle usłyszałem w niedalekiej odległości... strzał.
— Słyszała mynheer? — szepnął Kwimbo, wystraszony śmiertelnie.
Przystanąłem, nasłuchując chwilę. Niebawem dał się słyszeć wystrzał ponowny.
— Aj! znów strzelają. Tu są dwaj abantu, dwaj mężczyźni... Zastrzelili jednego.
Co do mnie — byłem odmiennego, niż Kwimbo, zdania: strzały pochodziły z jednej i tej samej strzelby, jak to z odgłosu poznać było można.
Miałem zamiar posunąć się powoli naprzód i podpatrzyć z ukrycia tajemniczego Strzelca, ale się wstrzymałem, usłyszawszy wyraźne wołanie:
— Help, help! Oh woe to me![28]
Angielskie te słowa upewniły mię, że wołał biały, któremu zdarzyło się jakieś nieszczęście. Przyspieszyłem kroku, podążając przez gęstwę paproci, i wnet oczom moim przedstawił się nie tyle straszny, ile komiczny widok. Oto jakiś człowiek chwycił się rękoma gałęzi, zwisających z pochyłego drzewa, i przerabiał nogami, jak pajac, opędzając się przed dzikiem, który, raniony widocznie, rzucił się na swego prześladowcę.
Podniosłem strzelbę do ramienia, by wypalić, gdy mi w tem przeszkodził Kwimbo, chwytając mię za ramię gwałtownym ruchem.
— Nie strzelać, mynheer! zostawić to dla Kwimbo! Kwimbo lubi szperkę, Kwimbo zabije świnię!
I w kilku susach zaskoczywszy z tyłu rozjuszonego dzika, począł go okładać, co sił starczyło, swoją dzidą, a następnie wpakował mu ją pod łopatkę i, chwyciwszy maczugę, zadał nią dzikowi kilka potężnych uderzeń między oczy. Zwierzę powaliło się na ziemią, jak długie, bohater zaś, widząc to, podniósł w górę maczugę, jak sztandar, i krzyknął na znak tryumfu:
— Patrz, mynheer! Świnia już leży. Świnia nie zjadła Kwimbo, ale Kwimbo zje świnię!
To rzekłszy, wyjął dzidę z ciała zwierzęcia i, dobywszy noża, zabrał się natychmiast do zdzierania skóry.
Uwolniony z niebezpieczeństwa człowiek zeskoczył z gałęzi na ziemię i, przetarłszy oczy, jakby ze snu zbudzony, rzekł:
— Hail, sir! Pomoc wasza przyszła w sam czas! Zwierzę było tak rozjątrzone, że niepodobna było z niem walczyć prawdziwemu dżeltenmenowi!
Już z tych słów domyśliłem się, że był to Anglik. Chudy był, jak tyka. Na rudej głowie miał czapkę, sporządzoną ze skóry nosorożca, ubranie zaś składało się z krótkiej kurtki i spodni, na których wysoko zapięte były filcowe kamasze. W ręku o długich, niby małpie, palcach trzymał za lufę dubeltówkę, a u boku miał potężny pałasz z kosztowną rękojeścią, za pasem zaś sterczały dwa noże i dwa pistolety.
— Sir Hilbert Grey — przedstawił się z dumą, jakby był conajmniej księciem Walii.
— Co pana sprowadziło w te dzikie okolice? — zapytałem, wymieniwszy również swoje nazwisko.
— Interesy, których oczywiście nie mogę wyjawiać nieznajomemu, zwłaszcza Holendrowi.
— Ja bynajmniej nim nie jestem, sir. Do Kaplandu wolny wstęp każdemu. Pomijając to, daruje sir, że go zapytam, co wspólnego miał ten dzik z pańskimi interesami?
— Och, to nie dzik! to smok, to potwór!... Wyszedłem do lasu na przechadzkę, dla przyjemności, by lepiej strawić posiłek, a tu potwór ten zastępuje mi nagle drogę i...
— ...Chce pana pożreć — przerwałem mu żartobliwie.
— Pshaw![29] Ta bestya nie stała spokojnie; gdym do niej wycelował, jakby naumyślnie poczęła się rzucać, jak dyabeł. A przecież ja, do licha, umiem obchodzić się ze strzelbą...
— Mniejsza o to, sir. Czy nie mógłbym zapytać, w czyjem towarzystwie spożywałeś pan posiłek?
— No, no! co panu do tego? Niech pan raczej każe temu człowiekowi, żeby poszedł precz od dzika, bo to moja zdobycz, a potem obaj możecie sobie iść, dokąd wam się spodoba...
— Tak pan myśli, sir Hilbert Grey? A mnie się zdaje, że zdobycz należy właśnie do mego służącego, który nietylko że zwierzę zabił, ale i uratował panu życie.
— O, nie! dzik do mnie należy, i potrafię...
— Nic pan nie potrafi! — przerwałem mu surowo. — Gdy dwaj cywilizowani ludzie spotykają się gdziekolwiek na świecie, choćby nawet w kraju ludożerców, to jednak zachowują pewne formy towarzyskie i uprzejmość.
— Przecie przedstawiłem się wam, sir.
— To jeszcze nie wszystko! Zamiast podziękować za ocalenie życia, pan wydajesz nam jakieś rozkazy, dyktując nam, byśmy sobie poszli, dokąd nam się spodoba. Otóż dobrze, pójdę, ale droga moja wiedzie tam właśnie, dokąd pańska, mianowicie pójdę tam, gdzie spożywałeś pan swój posiłek. W tych niespokojnych czasach czuję się w prawie przekonać się, kto znajduje się w pobliżu. Czy więc zaprowadzi mię pan do swych towarzyszów, czy też odmawia mi pan tego?
— Nie zaprowadzę, sir — odrzekł, patrząc na mnie podejrzliwie. — Nic nikomu do tego, w czyjem towarzystwie znajduję się w tej okolicy.
Podejrzenia moje nie skrystalizowały się jeszcze w jakiś konkretny wniosek, ale obecność Anglika w tych stronach, gdzie z rzadka tylko mieszkali sami osiedleńcy boerscy, wrogowie Anglików, dawała wiele do myślenia. Na szpiega był ten człowiek za głupi. Gdyby jednak był nim istotnie, to co właśnie miałby do roboty w tym ustronnym, dzikim lesie? Wprawdzie Uys wspominał coś, że po tamtej stronie łańcucha górskiego gromadzą się Zulowie. Ale jaki z tem związek ma obecność w tem miejscu Anglika?
— A jeżeli ja wiem, w czyjem towarzystwie pan tu przebywasz? — zapytałem.
— Co pan może wiedzieć?
— A to, że pan przybyłeś tu w towarzystwie Kafrów.
— Co też pan mówi? — wykręcał się niezgrabnie, z czego poznałem odrazu, że kłamie. — Pan się myli. Cobym ja miał do czynienia z dzikusami? Czy widziałeś pan ich?
Kwimbo kończył właśnie swoją robotę i od czasu do czasu spoglądał ku nam głupkowato, gdyż nie rozumiał z naszej rozmowy ani słowa. Teraz rzekłem do niego:
— Zostaw to. Musimy towarzyszyć temu dżentelmenowi.
— Co? Kwimbo ma zostawić świnię? Mynheerr Kwimbo jest głodny, a świnia już prawie gotowa do upieczenia. Kwimbo zaniesie świnię do Mietje; niech wie, jaki Kwimbo bohater!
— No, no! to ci nie ucieknie, i będziesz mógł potem...
W tej chwili, gdy rozmawiałem z mym Kafrem, Anglik najniespodziewaniej dał susa w krzaki, jak spłoszony jeleń, i znikł mi w gąszczach leśnych. Rozumie się, musiał mieć ważne do ucieczki powody, mianowicie nie chciał prawdopodobnie, aby ktoś obcy odkrył jego towarzyszów, i dlatego tak nie po dżentelmeńsku, bez pożegnania, rozstał się ze mną.
Postanowiłem jednak nie dać za wygraną. Że zaś Kwimbo nie mógł mi być przydatny, kazałem mu wrócić na farmę, sam zaś puściłem się w pogoń za zbiegiem.
Sir Hilbert Grey miał widocznie mało doświadczenia w podobnych wypadkach, bo nie potrafił ukryć za sobą śladów. Aczkolwiek z początku zbaczał to w lewo, to w prawo dla zmylenia pościgu, a może nie zdawał sobie dokładnie sprawy z kierunku, w którym biedz mu należało do swoich towarzyszów, lub wreszcie obawiał się bardziej grożących tu na każdym kroku niebezpieczeństw ze strony dzikich zwierząt, aniżeli pościgu, — jednak uciekać nie umiał, i trafiłem odrazu na ślad jego, a po upływie dobrej pół godziny dostałem się za tropem na krawędź niewielkiej dolinki, otoczonej ze wszech stron skałami i zaroślami. W pośrodku tej dolinki szumiało obfite źródło, a nad niem siedział już sir Grey i obok niego czterech Kafrów. Z uzbrojenia wywnioskowałem, że należeli do Zulów.
Co oni mają tu do roboty w towarzystwie tego Anglika? — pomyślałem, i ciekawość moja podniecona została do żywego.
Na ziemi leżały trzy tarcze, oprócz tych, które mieli przy sobie obecni Kafrowie, więc ogółem m usiało tu być siedmiu Kafrów, z których trzej na razie dokądś się oddalili. Jedna z tarcz była obficie upiększona piórami strusiemi — znak, że należała do dowódcy. W pobliżu pasło się osiem koni.
Anglik prowadził w tej chwili ożywioną rozmowę z dzikimi. Nie miałem jednak zamiaru podsłuchiwać ich, gdyż wyłoniła się o wiele ważniejsza sprawa. Okoliczność, że brakowało tu do kompanii trzech Kafrów, a reszta omawiała coś pod przewodnictwem podejrzanego Anglika, zbudziła we mnie myśl, że farma Helmersów, stojąca wśród pustkowia na ustroniu, strzeżona zaledwie przez jedną dziewczynę i kilku niedołężnych Hotentotów, mogła się znaleźć w niebezpieczeństwie. A wśród nieobecnych znajdować się musiał najdzielniejszy z nich, naczelnik plemienia, jak to z tarczy jego wywnioskowałem.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, postanowiłem wrócić natychmiast, o ile można szybko, na farmę, przyczem poważne o nią obawy zakrzątnęły myśl moją, bo w takich okolicznościach podczas mojej nieobecności mogły się tam stać najgorsze rzeczy. Należało wracać szybko, więc po krótkim namyśle postanowiłem... zdobyć sobie jednego z tych koni, które stały opodal.
Chociaż tego rodzaju postępek mógł mię zupełnie słusznie zepchnąć do rzędu koniokradów, a zaszczyt to, oczywista, nieszczególny, ale wobec obawy o bezpieczeństwo mieszkańców farmy przemogłem wszelkie skrupuły.
Kradzież ta nie przedstawiała się zbyt trudną; mogłem wziąć konia bez przeszkody i odjechać. Ale — rzecz prosta — ci ludzie nie puściliby tego płazem i urządziliby pościg za mną, co mogło jeszcze wzmódz niebezpieczeństwo dla Helmersów, zamiast je odwrócić. Bądź-co-bądź — konia trzeba było dostać, ale w taki sposób, żeby właściciele spostrzegli to, o ile możności, jak najpóźniej. Wykorzystawszy tedy nierówność dolinki, przedostałem się chyłkiem na drugą jej stronę, w jedno z bocznych jej wgłębień, skąd już niepostrzeżenie mogłem się zbliżyć do pasących się koni. Aby jednak nie spłoszyć ich, poczołgałem się spory kawał na czworakach i dopiero o trzy kroki, podniósłszy się z ziemi w okamgnieniu, znalazłem się na siodle. Wprawdzie koń w pierwszej chwili począł wierzgać, usiłując wysadzić mię z siodła, ale zdoławszy wczas ująć wodze, owładnąłem nim natychmiast i powoli, by nie obudzić czujności obozujących, ruszyłem przez krzaki w gąszcz, skąd już przedostałem się przez pasmo wzgórz i jak najspieszniej pogalopowałem w stronę farmy. Wkrótce też dopędziłem Kwimba, który sporządził był sobie z gałęzi coś w rodzaju sanek, a ułożywszy na nich dzika, ciągnął ku domowi, jak koń, aż mu z czoła pot spływał strumieniami. Kafr, zobaczywszy mię, bardzo się zdziwił i zarazem uradował.
— Mynheer ma koń? Och, jak to dobrze! Teraz koń, a nie Kwimbo, będzie ciągnął świnię!
I wyprzągł się natychmiast w tej nadziei, że istotnie pozwolę mu wprowadzić w czyn jego niezły pomysł.
— Kto będzie jadł mięso? koń, czy Kwimbo?! — zapytałem.
— No, jakże! — odparł. — Jużcić, że Kwimbo.
— A więc ten, kto ma jeść, niech ciągnie. Ja ci konia nie dam, gdyż jest mi samemu potrzebny. Tam, w lesie, są uzbrojeni Zulowie i zapewne kilku z nich napadło na farmę. Muszę więc pędzić co sił, aby nieść pomoc napadniętym. A i ty uważaj na siebie, aby cię nie pochwycono.
— Zulu u Mietje? Aj, Kwimbo skoczy na jednej nodze i świnia też i będziemy za chwilę przy pięknej Mietje. Kwimbo pozabija wszystkich Zulu!
To mówiąc, zaprzągł się na nowo i począł biedz szybko, aż się mięso dzika na „saniach“ chybotało to w jedną, to w drugą stronę, — ja zaś, co koń wyskoczy, pędziłem naprzód.
Jakoż niebawem znalazłem się niedaleko farmy, leżącej na nizinie, a więc widocznej z pochyłości wzgórza, po którem jechałem. Aby się dostać do zabudowań niepostrzeżenie, więc niespodzianie, postanowiłem zajechać do farmy od tyłu. Nie chcąc jednak objeżdżać naokoło ogrodu, przesadziłem niewysoki płot i... runąłem z konia, jak długi, na ziemię. Przyczyną wypadku było to, że nie miałem nóg w strzemionach, które były dla mnie za długie, a przykrócić ich nie było czasu. Z tego też domyśliłem się więc, że zabrany przeze mnie koń należał do sir Grey’a. Podczas skoku przez płot jedno ze strzemion zahaczyło o wystający dyl płotowy, rzemień urwał się, i nastąpiła... nie bardzo dla mnie honorowa katastrofa. Na szczęście, nie stało się nic złego ani mnie, ani koniowi, którego puściłem wolno, nie troszcząc się oń więcej, i pobiegłem w kierunku domu mieszkalnego. Po drodze natknąłem się na jednego z Hotentotów, drżącego z przerażenia.
— Czy jest w domu kto obcy? — zapytałem go.
— Och, mynheer! — ledwie zdołał wymówić, — Zulu są w domu... Trzy Zulu... i wielki głowacz też!...
Nie pytając więcej, pobiegłem do sieni, skąd doleciały mych uszu przeraźliwe krzyki. Odchyliwszy nieco drzwi do izby, spostrzegłem trzech Kafrów, z których dwa stali blizko progu, a jeden szamotał się na środku izby z Mietje. We drzwiach sypialni stała ni żywa, ni umarła gospodyni, oparłszy się bezwładnie o futrynę.
— Tu mieszka Jan van Helmers — mówił łamaną mową holenderską głowacz. — On strzela do Zulu... On musi zginąć i kobieta musi zginąć też!
— Nie! on nie zginie, lecz wróci, by nas pomścić — odrzekła dziewczyna z mocą.
— Zginie i on, i ta stara... Ty nie... Ząb żmiji masz na szyi i dlatego nie zginiesz, ale pójdziesz z Sikukunim, który musi ukarać Sami. Od kogo masz ten ząb?
— Od matki.
— Gdzie ona?
— Zginęła w Kalahari.
— Ach, Sikukuni już wie wszystko. Żona Sami miała ten ząb. Żona Sami uciekła z dzieckiem w Kalahari. Żona umarła, a dziecko wziął Boer i zabrał też ząb żmiji... Ty jesteś dzieckiem Sami... Ty musisz iść z Sikukunim do Zulu. Boer zaś zginie i jego baba!
Dał znak towarzyszącym mu Zulusom, którzy dobyli wnet nożów i postąpili ku jeffrouw Soofje. Mietje, widząc to, poczęła krzyczeć i wyrywać się z rąk głowacza, ale jej nie puścił.
Nie było co zwlekać. Podniosłem do ramienia dubeltówkę i wypaliłem dwa razy raz po raz do tych, co się rzucili na starszą kobietę, a następnie obróciwszy dubeltówkę kolbą do góry i przedarłszy się przez dym, zamierzyłem się na głowacza, który stał, struchlały niespodzianem zjawieniem się mojem, na środku izby i patrzał na mnie, jak tur. Jednak dziewczyny z rąk swych nie puścił. Sekunda wystarczyła, bym go obejrzał od stóp do głów. Głowę jego zdobiły nausznice ze skóry lamparciej i obfite pióra strusie. Z puchu tegoż ptaka miał sporządzony fartuch, a z ramion zwisał mu rodzaj płaszcza z krowich ogonów.
Byłem pewny, że uderzenie moje kolbą zwali z nóg olbrzyma, nie wziąłem jednak w rachubę nizkiej powały, o którą w rozmachu zawadziłem, i to zupełnie wystarczyło, by przeciwnik palnął mię maczugą tak, że się przewróciłem na ziemię. I byłbym może na długo stracił przytomność, gdyby nie szalony wysiłek woli, która w chwili otrzymania ciosu spotęgowała odruchową prężność mych muskułów. Zerwałem się z ziemi, by rzucić się na Sikukuniego. Ale tak jego, jak i Mietje, już w izbie nie było. Dwaj Kafrowie leżeli na ziemi bez życia, a tuż obok omdlała Soofje.
Rozumie się, że nie mogłem zajmować się nią wobec porwania Mietje — i mimo dotkliwego bólu w głowie, chwyciwszy dubeltówkę, wybiegłem z domu. Hotentoci darli się na podwórcu w niebogłosy z trwogi i przerażenia.
— Mietje niema! Kafr porwał ją... i uciekł!...
— Którędy?
— Tam, o! na koniu!
I wskazano mi jeźdźca, który podążał z poza węgła domu ku bramie. Pobiegłem na przełaj uciekającemu i z przerażeniem stwierdziłem, że Sikukuni umykał właśnie na koniu, którego przed chwilą puściłem. Ze struchlałą Mietje furknął przez bramę, jak ptak z klatki, pomimo, że opadła go sfora psów. W kilku skokach wybiegłem za nim i, mierząc wzrokiem odległość, wyjąłem naboje.
— Konia! dawajcie konia! — rozkazałem.
Wpośród Hotentotów zawrzało, jak w ulu: jeden przez drugiego pobiegli ku stajniom z krzykiem i hałasem.
Nigdy może w życiu nie byłem tak rozwścieczony; zda się, drżał we mnie każdy nerw. A jednak tu właśnie trzeba było najzupełniejszego spokoju, gdyż od strzału, który miał paść z mej broni, zależało powodzenie sprawy. I dziwna rzecz — choć zawsze byłem pewny celności swej dubeltówki, obecnie nie bardzo wierzyłem w dobry skutek.
Oparłszy lufę o płot, wymierzyłem, aczkolwiek miałem wrażenie, jakby mi iskry jakieś latały przed oczyma. Straszna chwila!... Zbieg miał się za chwilę wydostać poza obręb doniosłości strzału, i gdybym teraz chybił choćby o kilka centymetrów, mogłaby paść ofiarą Mietje. Wycelowałem więc nie do głowacza Zulusów, lecz do konia, i to tak, ażeby padł odrazu. Wstrzymawszy się kilka sekund, by uzyskać pewny punkt dla strzału, skorzystałem z chwili, gdy Mietje chwyciła instynktownie za uzdę, i koń skręcił głowę w bok. Pocisnąłem języczek, rozległ się strzał, i... odetchnąłem. Koń powalił się w jednej sekundzie na ziemię.
— Konia! — krzyknąłem raz jeszcze do Hotentotów, a jeden z nich począł klaskać w dłonie, wołając:
— Mynheer zastrzelił Kafra! tam, tam, patrzajcie!
W tejże chwili nadbiegli inni, pędząc przed sobą konie nieosiodłane. Włożyłem nowy nabój do wystrzelonej lufy, a chwyciwszy za wodze brabanta Kwimby, wsiadłem.
— Idźcie do jeffrouw, bo zemdlała! — krzyknąłem do Hotentotów i pogalopowałem za zbiegiem.
Naprzeciw zmierzał właśnie ze swemi „saniami“ Kwimbo, który usłyszał odgłos mego wystrzału i przyśpieszył kroku. Niewątpliwie połapał się w całej sytuacyi, bo zresztą była dosyć wyraźna: Kafr uciekający z uprowadzoną dziewczyną, a za nim ja na koniu. Zrozumiał też snadź w lot moje znaki, gdyż zostawił swoją zdobycz i puścił się ku Sikukuniemu. Ten zaś, spostrzegłszy z jednej strony mnie, a z drugiej Kwimba, podniósł maczugę z zamiarem zabicia Mietje. W tejże jednak chwili Kwimbo z całym rozmachem rzucił oszczep w zbrodniarza, raniąc go ciężko w ramię. Trafiony zawył dzikim głosem i, puściwszy dziewczynę, począł uciekać w bok pod górę. Byłbym niechybnie dogonił łotra, gdybym miał innego konia; ale brabantczyk, widząc, że go skierowuję na niewygodny, kamienisty grunt, znarowił się i, nim go uspokoiłem, zbieg już był po drugiej stronie pasm a wzgórz!
— Do jeffrouw! — krzyknąłem na Mietje. — Leży omdlała w izbie!
— A Sikukuni? — zapytała dziewczyna, która nawet w takich opałach nie straciła przytomności.
— Proszę zostawić to mnie! Kwimbo, siadaj!
— Gdzie? na jednego konia dwóch? Kwimbo musi ciągnąć świnię.
— Siadaj! Świnia nie ucieknie — rzekłem ostro.
— No, dobrze... Niech świnia leży, ale Kwimbo musi być koło Mietje, bo Zulu...
— Siadaj! — krzyknąłem raz jeszcze. — Musimy unieszkodliwić Zulów, aby mi się nie kusili poraz drugi napaść farmę.
— Kwimbo ma zabijać Zulu? Dobrze. Kwimbo jest dzielny... Kwimbo bohater...
Wdrapał się na grzbiet wałacha, i popędziliśmy w górę. Niebawem spostrzegłem Sikukuniego daleko w dole, jak się przedzierał przez najniebezpieczniejsze wyrwy. Przebiegły głowacz wybrał iście karkołomną i dalszą drogę umyślnie, aby mi uniemożliwić ściganie go na koniu. My natomiast mogliśmy wcześniej dostać się do obozujących w głębi lasu bliższemi ścieżkami. Podpędziwszy tedy konia, znaleźliśmy się wkrótce w lesie. Tu kazałem memu Kafrowi zsiąść i uwiązać brabanta w zaroślach — i puściliśmy się w głąb lasu pieszo. Niebawem dotarłszy w pobliże obozujących, zatrzymaliśmy się i rzekłem do Kafra:
— Ja przedostanę się na drugą stronę, i gdy usłyszysz mój strzał, zabijesz jednego Zulusa i przeszkodzisz Anglikowi, gdyby chciał uciec, bo on mi jest bardzo potrzebny.
— Dobrze, mynheer; zabiję wszystkich Zulu, a Anglika złapię tak o! — tu chwycił oburącz najbliższy pień drzewa, by mi pokazać, jak to uczyni. — A jak złapię, to już nie puszczę — dokończył, potrząsając pniem.
Zostawiając go na miejscu, począłem się skradać wśród krzaków na drugą stronę, by znaleźć dogodne miejsce, skąd możnaby strzelać na pewniaka. Zauważyłem jednak wkrótce, że Kwimbo, widocznie z wielkiej gorliwości, zamiast zostać na miejscu, począł się również skradać ku obozującym i wreszcie wpadł pomiędzy nich, jak nosorożec.
Oj, głupi Kwimbo, głupi!
Zulowie, zdziwieni nagłem pojawieniem się nieznajomego, pootwierali gęby. Ale Anglik, przypomniawszy snadź sobie twarz Kwimba, objaśnił ich w kilku słowach, co to za gość, i Kafrowie rzucili się wnet ku przybyszowi. On jednak napluł w garść, ujął krzepko maczugę (gdyż oszczep po drodze zgubił) i jednej chwili zapałał lwią odwagą.
— Co?! jak?! — krzyknął. — Zulu chcą zabić dzielnego Kwimbo? A od czego Kwimbo ma maczugę?...
I z rozmachem spuścił maczugę na głowę biegnącego ku niemu Kafra, który padł z roztrzaskaną czaszką.
Prawie zaś jednocześnie wystrzeliłem raz po raz z obu luf, kładąc trupem dwu innych Zulów. Z czwartym Kwimbo mógł sobie sam już dać radę, więc, nie zwlekając, skoczyłem w pogoń za Anglikiem, który wolał widocznie uciec, niż posłużyć się strzelbą i dwoma pistoletami. Nie zdążyłem atoli dognać go, i dzielny sir, dopadłszy konia, popędził w pełnym galopie, a za nim podążyły luzem inne spłoszone konie.
Nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do Kwimba, który ograbił już był poległych ze wszystkiego, co tylko mieli przy sobie.
— No, i patrz, mynheer! Czy Kwimbo nie jest bohater? co? Mynheer zastrzelila dwa Zulu, a Kwimbo zabiła też dwa Zulu. Kwimbo jest tak dzielny, jak mynheer.
— Ale Kwimbo jest bardzo głupi — rzekłem. — Wpadł tu, jak kamień z procy, i Anglik mi wskutek tego uciekł!...
— Eh, mynheer! to nic nie szkodzi. Anglik powróci — pocieszał mię poczciwiec, i rad nie rad musiałem poprzestać na tem.
Sikukuni, posłyszawszy zapewne strzały, widział też niechybnie z ukrycia, co się tu stało, i prawdopodobnie podążył za uciekającym Anglikiem gdzieś w miejsce bezpieczne. Mogli nawet spotkać się ze sobą w końcu. A że konie pobiegły również, więc głowacz Kafrów dopadł zapewne którego z nich, i nie mogłem nawet marzyć, iż go dopędzę. Nie pozostawało tedy nic innego, jak wrócić na farmę.
Co do poległych — postanowiłem wysłać nazajutrz Hotentotów, by pogrzebali zwłoki, a rzeczy ich ukryliśmy dobrze w krzakach, by nie dźwigać ich niepotrzebnie. Kazałem tylko Kwimbowi wziąć tarczę Sikukuniego, którą miałem chęć zabrać ze sobą do Europy, jako pamiątkę.
Wróciwszy następnie na miejsce, gdzie pozostał nasz koń, wsiedliśmy nań i odjechaliśmy w stronę farmy aż do porzuconego dzika. Tu kazałem Kwimbowi zaprządz do „sań“ brabanta i przytransportować mięsiwo do domu.
— Jak to pięknie, mynheer! Koń pociągnie świnię, i Kwimbo będzie miała wielką ucztę na pamiątkę zwycięstwa. Sam się Kwimbo naje i Hotentoci dostaną trochę.
Znalazłszy się wreszcie w dziedzińcu farmy, zastałem tam Hotentotów przy ściąganiu skóry z konia, którego zabiłem pod Sikukunim.
Wszedłem do izby. Starsza kobieta siedziała w fotelu, gdyż w obawie ponownego napadu Zulów nie kładła się już do łóżka. Uspokoiłem ją i dowiedziałem się następnie, że służba przyniosła torby Anglika, znalezione przy siodle zabitego konia. Postanowiłem zbadać ich zawartość w nadziei, że może znajdą się tam jakie wskazówki co do tego ciekawego jegomościa i jego interesów z Zulami.
Mietje tymczasem uporała się była z uprzątnięciem zwłok dwu zabitych Zulów i zajęła się kuchnią.
Rozstawiwszy wartę dokoła farmy, udałem się do wskazanego mi pokoju gościnnego i, spojrzawszy w okno, spostrzegłem niedaleko za ogrodem wielkie ognisko, naokoło którego rozsiedli się Hotentoci, piekąc nad płomieniem spore porcye dzika. Pomiędzy nimi uwijał się dzielny Kwimbo, bohater dnia. Dziwny naprawdę człowiek! Tak niedawno jeszcze widziałem go w najwyższej trwodze wrzeszczącego wobec strusia, a oto teraz okazało się, że jednak posiadał dość odwagi, a nawet pewne wojownicze zdolności!
Udając się do gościnnego pokoju, nie zapomniałem był zabrać ze sobą torby Anglika. Znajdowały się w niej drobiazgi toaletowe, najzupełniej zresztą zbyteczne w tej dzikiej krainie Kafrów, portfel z listami i wątpliwej wartości lornetka.
W portfelu znalazłem rozmaite notatki oraz prywatne listy, adresowane do sir Hilberta Grey’a w Kingsfield, ze stampilią pocztową „Kapstad“. Przejrzałem je wszystkie, i okazało się, że szkoda było zachodu. Jeden tylko list zwrócił moją szczególniejszą uwagę ze względu na styl bardzo niewyraźny, zagadkowy, mimo, że inne korespondencye, tą samą ręką pisane, były zupełnie zrozumiałe. Była w tym liście mowa o nausznicy czy też czapce i o lornetce, jednak pasowało to tak dziwnie do ogólnej treści — „ni przyszył, ni przyłatał“, że mię to zaintrygowało. Napewno tu nie szło jedynie o czapkę Anglika i o jego lornetkę, którą właśnie miałem w ręku... Co więc to miało znaczyć? Mozoliłem się nad listem dość długo i nareszcie udało mi się tajemnicę odkryć. Oto list ten pisany był w taki sposób, że należało czytać najpierw wiersze parzyste, a potem nieparzyste. Jakoż odcyfrowałem tą drogą całą treść, wysoce dla mnie interesującą. Wynikało z niej mianowicie, że sir Hilbert Grey z Kingsfield był zastępcą pewnej fabryki broni, która na zamówienie angielskiego gubernatora miała dostarczyć Zulusom karabinów, kul i prochu. List zredagowano umyślnie tak, aby, wrazie dostania się go w ręce niepowołane, nie mógł być zrozumiany, a oprócz tego sporządzone komentarze, z których jeden znajdował się w czapce, drugi zaś w lornetce.
Oczywiście, idąc za tą wskazówką, odśrubowałem lornetkę i, ku miłemu memu zdziwieniu, znalazłem tam rzeczony papier. Adresowano do porucznika Mac Klintok’a, który w dniu oznaczonym miał na czele zbrojnego oddziału Kafrów przejść pasmo górskie Kers i oczekiwać w pewnem miejscu transportu, a potem przeprawić go dalej w bezpieczne miejsce do Zulów. Dalej była uwaga, że Zulowie zaraz po otrzymaniu broni mają obsadzić wzgórza Klei, ażeby nie dopuścić Boerów, mieszkających po tamtej stronie, do niesienia pomocy zagrożonym ziomkom.
Z listu tego wynikało przedewszystkiem, że powstanie Kafrów przeciw Boerom było dziełem Anglików, którzy nietylko zaopatrywali czarnych w broń, ale nawet dawali im pewną liczbę oficerów, jako instruktorów w kampanii.
Jaki jednak związek zachodził między całą tą sprawą a pojawieniem się w okolicy Sikukuniego, o tem nie miałem wyobrażenia. Widocznie zapędziły go tu jakieś ważne sprawy, skoro nie wahał się przybyć w te strony w tak szczupłem gronie wojowników. Zagadkę tę mógł wyjaśnić jedynie Uys. Niestety, nie było go w domu. Postanowiłem tedy wyszukać go, o ile możności, jak najprędzej i poinformować o transporcie broni.
Kiedy rozmyślałem o tem, weszła do mego pokoju Mietje z wezwaniem do wieczerzy. Zasiedliśmy do stołu tylko we dwoje, gdyż Soofje nie opuszczała łóżka.
Rozumie się, rozmowa odrazu przeszła na temat dzisiejszego napadu na farmę, i byłem ciekawy dowiedzieć się bliższych szczegółów o tym napadzie.
— Do ostatniej chwili nie przypuszczałam — rzekła dziewczyna, — aby nam groziło jakie niebezpieczeństwo, gdyż na razie pojawił się tylko jeden Zulu.
— Oczywiście Sikukuni wysłał go naprzód na zwiady. Cóż mówił ten przybysz?
— Zapytywał, czy nie byłoby dla niego jakiej roboty na farmie i czy nie może się widzieć z van Roer’em. Że jednak mamy dosyć robotników, a Jana niema w domu, więc odprawiłam go z niczem.
— I poszedł spokojnie.
— Nie. Wypytywał mię następnie, skąd mam łańcuszek, który noszę na szyi.
— I pani mu powiedziała?
— Rozumie się. Popatrzył na mnie uważnie, niemal, jak zbójca, i oddalił się, a po kilku minutach wrócił z Sikukunim i z drugim towarzyszem.
— Czy znałyście przedtem głowacza?
— Nie. Ja przynajmniej nigdy go przedtem nie widziałam.
— Jaki podał powód swoich odwiedzin?
— Pytał o Jana, dokąd się udał i kiedy wróci.
— I pani mu to opowiedziała?
— Cóż miałam uczynić, skoro zagroził mi śmiercią?... Ale niech pan nie myśli, że zdradziłam Jana... O, nie! Raczej byłabym się zdecydowała na śmierć, niż na to, Jan udał się na zebranie dowódców dla omówienia z nimi sprawy napadu na Zulów i zapytania Sami, czy zechce być królem swego szczepu.
— Ach, Sami! To dla mnie bardzo ważna wiadomość. Przypuszczam, że nikt nie wie o miejscu jego pobytu.
— No, tak! nikt, oprócz Jana i Uysa. Sami ukrywa się w pobliżu Makua, na północ stąd.
— I wtedy dopiero, gdy się pani wzbraniała udzielić mu żądanych wiadomości, zaczął wypytywać o ów łańcuszek?
— Tak.
— A wierzy pani w to, co on mówił?
— Albo ja wiem. Tylko kobiety ze sławnych rodów i żony głowaczy mogą nosić podobne odznaki. Tak mi mówił Jan. Wprawdzie jeffrouw była dla mnie bardzo dobrą matką, ale chciałabym bardzo poznać swego ojca.
— Sądząc z tego, co mówił Sikukuni, ojcem pani jest Sami, i jeżeli Boerom plan ich powiedzie się, to pani posiądzie nielada zaszczyt... będzie pani królewną...
— Ech, chociażby nawet i tak było, to jeszcze nie powód, bym się miała tem chełpić. Jesteśmy wszyscy równi wobec Boga.
— Ślicznie, moje dziecko! Pan Bóg kieruje losami nietylko narodów, ale i każdego poszczególnego człowieka. Ale, wracając do sprawy, teraz dopiero zaczynam pojmować, w jakim celu przybył tu Sikukuni.
— Jestem ciekawa.
— Niezawodnie dowiedział się, że Boerowie zamierzają dopomódz Samiemu do zdobycia władzy, a może nawet wie coś o zebraniu naczelników i na farmę przybył jedynie po to, by się przekonać, czy wiadomość o zebraniu jest prawdziwa i czy się ono już zaczęło. Powiedział nawet, że Jan musi zginąć i zginie; stąd wniosek, że satrapa ten wie, gdzie go szukać należy.
— Panie, pan mię przestrasza!...
— Nie, ja tylko wysnuwam wnioski, pomny na to, że lepiej jest zawczasu poznać niebezpieczeństwo, które nam grozić może. Kto z obecnych tutaj wiedział o zjeździe?
— Tylko Jan, matka i ja.
— Więcej nikt?
— Nikt.
— W takim razie ktoś z Kafrów lub Hotentotów z wszelką pewnością podsłuchał waszą rozmowę, i Sikukuni wie wszystko, czego dowodem choćby to, że przybył tutaj. Niezawodnie wśród służby znajduje się jakiś zdrajca i szpieg. Proszę dobrze rozważyć, na kogo mogłoby się zwrócić podejrzenie.
— Ludzie nasi — odrzekła po chwili — są wypróbowani. Jeden tylko Czemba, podający się za Makolola, wydaje się trochę niewyraźnym. Przyjęty został do służby, co prawda, niedawno, ale że jest bardzo pilny, pracowity i posłuszny, więc nie podejrzywaliśmy go o nieżyczliwość, i nie mogę nawet teraz posądzać go, aby był zdolny do czegoś podobnego.
— Kafr i pilny... Czy już samo zestawienie tych dwu wyrazów nie zwraca uwagi, jako rzadka osobliwość? Rozmówię się z nim, bo kto wie, czy on właśnie za pomocą tych przymiotów, jakie pani wyliczyła, nie starał się pozyskać zaufania chlebodawców. Czy jednak wie pani, że muszę was pożegnać, i to już jutro wczesnym rankiem?
— Tak prędko, mynheer?
— Niestety. Nie dlatego jednak chcę was opuścić, że grozi wam niebezpieczeństwo i mógłbym się sam na nie narazić, ale właśnie wyruszę w tym celu, by niebezpieczeństwo to od was uchylić. Przedewszystkiem muszę odszukać Jana i Boerów i powiadomić ich o wszystkiem. Anglicy przysyłają Zulom broń i proch; wiem, że w drodze jest właśnie jeden z transportów, i trzeba go pochwycić. Przypuszczam też, że Sikukuni nie przeszedł gór bez licznej rzeszy wojowników, a zdaje mi się, że wiadome mu jest miejsce, w którem odbywa się zjazd dowódców waszych, i kto wie, czy nie zamierza napaść na uczestników tego zjazdu. Mojem zdaniem, ludzie, którzy z nim byli, tworzą przednie straże jego band.
— Jeżeli to prawda, mynheer, to Janowi grozi niebezpieczeństwo, wobec czego pomoc pańską przyjąć możemy tylko z najgłębszą wdzięcznością. Trzeba go przestrzedz koniecznie!
— Ja też to zamierzam uczynić. Zresztą im większe niebezpieczeństwo grozi jemu, tem mniejsze jest ono tu dla was, gdyż skoro Sikukuni zmierza w tamte strony, to równocześnie nie może być tutaj, i nie macie powodu obawiać się jego powrotu.
— A gdyby zamierzał napaść na nas, zanim wyruszy w drogę na miejsce zjazdu?
— Nie zdaje mi się, aby żywił takie zamiary. Z tego, co zaszło, wie, że nie jesteście bez opieki, i musiałby ściągać tu ze znacznej odległości większą liczbę swych wojowników, a to zabrałoby mu zbyt wiele czasu. Zresztą wie on doskonale, że zjazd już nastąpił, więc musi spieszyć bez wytchnienia, by się nie spóźnić; na farmę zaś prawdopodobnie planuje sobie wrócić później, już jako zwycięzca, o każdej porze i bez zbytniej obawy. Dla pewności wszakże musicie tu przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności i zabezpieczyć się przeciw wszelkim napadom. Na służbę zbytnio liczyć nie możecie, nieprawdaż?
— Istotnie. Hotentoci to tchórze, a Kafrów mamy zamałą liczbę.
— Trzeba więc wezwać na pomoc sąsiadów. Czy daleko mieszkają?
— Niebardzo. Do Zelmsta można zajechać na dobrym koniu za godzinę, a w dwa inne sąsiedztwa również mniej-więcej w tymże czasie. Pchnę natychmiast posłańców i pouczę ich, że...
— Co? Ależ przenigdy! Niewolno dawać żadnych ustnych zleceń z tej prostej przyczyny, że przecie pomiędzy służbą znajduje się zdrajca! Czyż nie lepiej napisać parę wierszy do każdego?
— Słuszna uwaga. Przypuszczam, że Zelmst przybędzie natychmiast, Hoblyn przyśle dwóch synów, a Mijer Jeremiasza, który zapewne weźmie z sobą trochę swoich Kafrów.
— A zatem wszystko składa się dobrze i pozostaje mi tylko dowiedzieć się, którędy dostać się można na miejsce zebrania. Muszę bowiem wyruszyć natychmiast, skoro tylko przybędą tu sąsiedzi.
— Jakże ja to panu wytłómaczę nie znającemu tych stron? Czy pan był już kiedy w tych okolicach?
— Nie, ale mam mapę.
— Doskonale. Proszę pokazać.
Dobyłem z pośród swoich przyborów mapę i rozłożyłem ją na stole. Dziewczyna potrafiła szybko zoryentować się w niej.
— Są tu cztery łańcuchy górskie. Między tym oto trzecim a czwartym znajduje się dosyć obszerna dolina, przedzielona łysem płaskowzgórzem. Stąd zobaczy pan w oddaleniu wielkie rozłożyste drzewo. Dojechawszy do niego, skręci pan w dolinę zachodnią i w oddaleniu około dwustu kroków natrafi pan na wąwóz o bardzo stromych i skalistych zboczach. Zresztą nie będzie pan zbyt błądził, bo na wspomnianem drzewie ulokowano wedetę, która pana zdala spostrzeże i doniesie o tem zebranym.
— Wiem już i jestem pewny, że nie zbłądzę. Proszę teraz rozpisać listy, a ja tymczasem obejdę farmę i rozstawię warty na noc.
Wyszedłem do swego pokoju, by zabrać ze sobą nóż i rewolwer, co na wszelki wypadek przydać się mogło. Byłem jednak bardzo zdziwiony, nie znalazłszy w pokoju tarczy Sikukuniego, którą przed wieczerzą sam na ścianie powiesiłem. Zabrawszy broń, podążyłem w kierunku ogniska, gdzie czarni siedzieli właśnie przy uczcie.
Kwimbo, spostrzegłszy mię, wybiegł naprzeciw z potężną połacią mięsa w garści i rzekł z niekłamaną radością:
— Mynheer idzie! Mynheer będzie jadł szperkę! I przy tych słowach rozerwał swą porcyę na dwie połowy, by się podzielić ze mną iście po... bratersku.
— Jedz sam, jedz! Ale czy nie wiesz, gdzie się podziała tarcza Sikukuniego?
— Tarcza? Sikukuni?
— No, tak. Niema jej w moim pokoju.
— Niema tarczy? Och, Kwimbo nie brala. Kwimbo byla w pokój, i tarcza wisieć na ścianie!
— Kiedy to było?
— Teraz, o! Kwimbo chciała powiedzieć mynheer, że szperka już jest, ale mynheer nie była w pokój... A tarcza wisiał na ścianie...
To było bądź-co-bądź szczególne! Wynikało stąd bowiem jasno, że ktoś tarczę ukradł. Ale na co ta rzecz mogła się komu przydać? Wszak Hotentoci nie urządzają muzeów z trofeami!
Zamierzałem już odejść od ogniska i, odkładając na razie sprawę tarczy na bok, obejść farmę dokoła dla zbadania sytuacyi i ustanowienia miejsc na posterunki, — gdy wtem przyszedł mi na myśl Czemba.
— Znasz ty Czembę, Kwimbo?
— O, Kwimbo go zna. Czemba mówi, że jest Makololo, ale Czemba nie jest Makololo, bo Makololo smaruje skórę gliną, a Czemba tego nie robi.
To oświadczenie Kwimba utwierdziło mię w podejrzeniach.
— Gdzież jest ten Czemba?
— Czemba nie tu; Czemba poszła do stajni.
— Po co? nie wiesz?
— Kwimbo nie wie; Kwimbo nie była w stajni.
Tego dnia właśnie zwiedzałem stajnię i zauważyłem, że, prócz głównej bramki, znajdowała się tam druga furtka na ogrody. Podejrzenie moje co do Czemby, podającego się za Makolola, wzmogło się tem bardziej. Co on mógł mieć w tej porze do roboty w stajni? Czyż nie przyjemniej było siedzieć koło ognia i zajadać pieczeń razem z innymi? Niedługo myśląc, podążyłem ku stajni, ale nie ku głównemu jej wejściu, lecz od strony ogrodu. Ledwie uszedłem wzdłuż domu parę kroków i skręciłem poza węgieł, uszu moich doleciał jakiś tupot — coś, jakby od domu oddalały się dwie osoby. Nasłuchiwałem chwilę, i wnet dało się słyszeć przytłumione parskanie konia. Podążyłem ostrożnie, ale przyspieszonym krokiem, w kierunku dochodzących głosów i niebawem spostrzegłem ciemne sylwetki, a przybliżywszy się jeszcze kilkanaście kroków, stwierdziłem, że był to jakiś człowiek, prowadzący konia. W tej właśnie chwili otwierał barjerkę w płocie, za którym ciągnęło się pole. Człowiek miał na sobie jedynie fartuch, jaki noszą Kafrowie, a z wysokiej fryzury poznałem, że należał do tego plemienia. Niezawodnie był to Czemba, i postanowiłem go przytrzymać.
Zaszedłszy Kafra z tyłu, chwyciłem go jedną ręką za gardło, a drugą uderzyłem potężnie w skroń. Tak uczęstowany, przewrócił się na ziemię, jak kloc, ja zaś tymczasem ująłem konia za uzdę i przekonałem się, że miał na nozdrzach szmatę dla przytłumienia parskania; również kopyta były poobwijane szmatami. Zerwawszy jedną z nich, związałem nią Kafrowi ręce, poczem zawaliłem go sobie na plecy i poniosłem w stronę ogniska, prowadząc konia za uzdę.
Na mój znak podbiegł do mnie Kwimbo, a w świetle ogniska zobaczywszy jeńca, krzyknął:
— Och, mynheer złapała koń i Kafra! Co to za Kafr? Och, oj, aj! to Czemba! Gdzie mynheer znalazła Czemba? co Czemba robiła z koń mynheer?
Istotnie był to mój własny koń, na którym Kafr zamierzał cichaczem umknąć. Jaki jednak mógł być cel tej ucieczki, połączonej z kradzieżą konia?
Czemba, ułożony na wilgotnej ziemi, przyszedłszy niebawem do siebie, otworzył oczy, ale je zamknął nanowo, może ze wstydu lub z bojaźni.
Oddałem konia jednemu z Kafrów, by go zaprowadził do stajni, i kazałem Kwimbowi, aby przywiódł złapanego ptaszka do mego pokoju.
— Jak? — wzbraniał się Kwimbo. — Czemba jest umarły. A może mynheer chce, żeby Czemba nie była umarła?
Skinąłem głową potakująco, wobec czego służący chwycił z ogniska palącą się głownię i zbliżył ją do sztucznej fryzury leżącego na ziemi Czemby. Oczywiście natłuszczone kędziory poczęły w ogniu trzeszczeć, co podziałało na draba tak, że zerwał się na równe nogi i począł krzyczeć, jakby mu nie włosy, ale żywą skórę przypalano.
— Mynheer! patrz! oj! fałszywy Makololo żyje! — śmiał się Kwimbo, rozdziawiając gębę od ucha do ucha.
— Dobrze, ale dosyć tego; odłóż szczapę — rozkazałem mu, a do Czemby rzekłem: — Zapytam cię o pewne rzeczy, a ty masz mi odpowiadać. Ale jeżeli choć jednem tylko słowem skłamiesz, każę ci włosy opalić do samej skóry!
Słysząc to, Kwimbo wziął głownię znowu do rąk.
— Pięknie! dobra! mynheer! — począł wykrzykiwać. — Aj, Kwimbo spali włosy do skóry, bo włosy mają dużo tłuszczu, a tłuszcz pali się... ojoj!
— Jak się nazywasz? — zacząłem badanie.
— Czemba.
— Być może. Ale nie jesteś Makololo; do jakiego więc należysz szczepu? Kafr milczał.
— No?
— Czemba jest Makololo!
— Kwimbo, ognia!
Groźba podziałała znakomicie. Przedtem nie byłbym wręcz uwierzył, aby Kafr aż tak wielką wagę przywiązywał do swej fryzury.
— Czemba chce mówić — jęczał. — Czemba jest... jest... jest...
— Zulu — pomogłem mu.
— Tak, Zulu... — potwierdził, patrząc prawie obłąkanemi oczyma na płonącą szczapę.
— Jesteś wojownikiem Sikukuniego?
— Czemba mówi tak... Mynheer wie wszystko.
— O, tak, wiem wszystko. Przysłał cię tu Sikukuni?
— Sikukuni przysłał mię do Boerów.
— Po co?
— Ażeby Czemba słyszał i widział, co Boerowie mówią i robią.
— A więc jesteś szpiegiem, najętym przez Sikukuniego?
— Tak. Ale... Sikukuni jest zły... Sikukuni zabija i karze... Sikukuni groził... Sikukuni nie jest tak dobry, jak Sami. Czemba powie wszystko...
— No, dobrze. Jeżeli wyznasz wszystko otwarcie, to nic się włosom twoim nie stanie.
— Niech Kwimbo odłoży ogień...
Kwimbo na moje skinienie odłożył głownię na ognisko, a Czemba zaczął opowiadać:
— Sikukuni wie, że mynheer Uys jest wodzem Boerów i że bywa często u mynheer Jana. Sikukuni wysyła Czembę do mynheer Jana i potem wysyła innego, aby się dowiedział, co Czemba widział i słyszał. Czemba słyszał, że Boerowie pojadą w góry widzieć się z Samim, i powiedział to Sikukuniemu. Sikukuni przybywa z Zulu i chce pozabijać Boerów, ale naprzód chce wiedzieć, co się dzieje tutaj i czy Boerowie już pojechali. Sikukuni chce zabić jeffrouw i uprowadzić Mietje, a potem pójdzie w góry za Boerami.
— Gdzie on jest teraz?
— W drodze i czeka na Czembę.
— Gdzie?
— W wielkim lesie koło gór Raaf. Ma z sobą dużo Zulu...
— Rozmawiałeś z nim dzisiaj?
— Czemba mówił z Sikukunim, zanim jeszcze Sikukuni przybył tutaj i nim wskoczył na koń, biorąc Mietje.
— Co to za Anglik, który się przy nim znajduje?
— Czemba nie zna Anglik.
— To ty zabrałeś tarczę z mego pokoju?
— Czemba chciał zanieść tarczę do Sikukuni. Zulu są tchórze i zginą, jeśli Sikukuni będzie bez tarczy. Sikukuni daje dużo pieniędzy Czemba, aby Czemba przyniósł tarczę.
— Gdzieżeś ją podział?
— Czemba wyniósł tarczę na pole, i tam leży ona koło płotu.
Kazałem natychmiast Kwimbowi odszukać ją. Kafr pobiegł i niebawem wrócił, niosąc istotnie znalezioną we wskazanem miejscu tarczę. Równocześnie z nim nadbiegła Mietje, która, dowiedziawszy się o wypadku z Czembą, zaciekawiona była szczegółami. Wysłała też natychmiast przez posłańców listy do sąsiadów, pomimo że obecnie, po schwytaniu i zeznaniach Czemby, można było być spokojnym o bezpieczeństwo farmy.
Co do szpiega, to osądzenie go należało nie do mnie, lecz do Boerów, więc dla uniemożliwienia jedynie ucieczki zamknąłem go w bezpiecznem miejscu, aby tam siedział aż do powrotu Jana.
Ustawiwszy dla wszelkiej pewności straże dokoła farmy, udałem się na spoczynek.
Gdym się zbudził o świcie, przybył właśnie sąsiad Zelmst, i zaledwieśmy się zapoznali ze sobą przy śniadaniu, gdy na dziedzińcu ukazali się obaj synowie Hoblyn’a i baas Jeremiasz z kilkoma Kaframi.
Zaniepokojeni pojawieniem się Sikukuniego po tej stronie gór, uznali konieczność zabezpieczenia farmy od napadu i przyrzekli rozciągnąć opiekę nad domem Jana oraz nad jego rodziną.
Mogłem tedy wybrać się w drogę już bez zbytniej troski. A droga ta była o tyle niebezpieczną, że bądźco-bądź na przestrzeni między mną i miejscem zjazdu dowódców boerskich wałęsali się Zulowie. Że jednak nie poraz pierwszy zdarzało mi się mieć do czynienia z dzikimi, więc nie miałem najmniejszej obawy.
Pożegnany serdecznie przez mieszkańców farmy, puściłem się w drogę w towarzystwie Kwimba, który siedział znowu rozkraczony szeroko na grzbiecie brabanta, a poza sobą umieścił kilka sporych połaci szynki z dzika.
Wypoczęte konie biegły żwawo, i spodziewałem się przybyć na miejsce o świcie dnia następnego, pomimo twierdzenia Mietje i innych, że na przebycie tej drogi potrzeba dwóch dni z okładem. Droga zaś wiodła przeważnie przez pustynne wydmy, piaski, żwirowiska i pozbawione wszelkiej roślinności przestrzenie. Dopiero wszakże pod sam wieczór zamajaczył we mgle na dalekim horyzoncie wąziutki ciemny pasek, jak się domyślałem — ów las, o którym wspominała Mietje, gdzie Sikukuni miał oczekiwać na Czembę. Według jej objaśnień, miał to być pierwszy las w kierunku na północ, — że zaś kierowałem się kompasem, więc o zbłądzenie nie było obawy. Postanowiłem tedy nie jechać na razie dalej i przeczekać tu aż do zmroku, — bo jeżeli istotnie w tym majaczącym przede mną lesie Sikukuni oczekiwał na szpiega Czembę, to niewątpliwie ustawił w pobliżu swego stanowiska posterunek i oczywiście mógł być zawczasu powiadomiony o naszem zbliżaniu się.
Pozsiadaliśmy więc z koni i, przywiązawszy je do wbitych w ziemię palików, pokładliśmy się na gorącym jeszcze od słońca piasku, by nieco wypocząć.
Kwimbo jednak nie został bezczynnym. Wydobył swój nóż i począł go ostrzyć na kamieniu, a czynił to z takiem przejęciem, jakby conajmniej narzędziem tem zamierzał wyrżnąć połowę Zulów.
— Patrz, mynheer! Kwimbo ostrzy nóż na Sikukuni — zagadnął mię po chwili zupełnie poważnie.
— Dlaczegóż właśnie na niego?
— Sikukuni chciala porwać Mietje, a Mietje będzie żona Kwimbo. Kwimbo zakluje Sikukuni... i nietylko Sikukuni, ale i dużo Zulu, jak tylko przyjdzie do lasu.
I rzekłszy to, ze wzrastającą zaciętością ostrzył nóż dalej, a we wzroku jego naprawdę zauważyłem straszliwą grozę. Dokończywszy wreszcie roboty, wydobył kawał mięsa i począł się niem napychać z wilczym apetytem.
Słońce tymczasem kryło się powoli za horyzontem, wysyłając na okolicę ostatnie swe złote promienie, aż wreszcie zapadło w morzu piasku, i zapanował mrok i cisza.
Czas było ruszyć w dalszą drogę. Wsiedliśmy więc na konie i zatoczonym daleko łukiem podążyliśmy ku lasowi, zrazu po równej przestrzeni, potem wzdłuż kamienistego zbocza gór, których żebro wysuwało się daleko w głąb pustyni.
Przybywszy na brzeg lasu, kazałem Kwimbowi zostać przy koniach tak długo, dopóki nie upatrzę odpowiedniego miejsca na nocleg, a znalazłszy je, sprowadziłem tam służącego. Po nakarmieniu koni posililiśmy się sami i legliśmy na ziemię.
Noc przeszła spokojnie. Ptactwo leśne obudziło nas już o pierwszym brzasku, z czego byłem bardzo zadowolony, bo mogłem teraz swobodnie zająć się odszukaniem śladów Zulów w pobliżu. Kwimbo miał zostać koło koni, i zapowiedziałem mu z całym naciskiem, że nie wolno mu oddalić się do mego powrotu. Udałem się tedy wzdłuż lasu, o ile możności, jak najdalej w tej myśli, że mogę natrafić na ślady nieprzyjaciół. Niestety, mimo półgodzinnych poszukiwań, nie zauważyłem nic szczególnego. Widocznie Zulowie przedostali się do lasu poniżej naszego stanowiska. Postanowiwszy więc zbadać grunt z tamtej strony, podążyłem ku miejscu, gdzie zostały nasze konie; atoli ku wielkiemu memu zdziwieniu Kwimba przy nich nie znalazłem.
Wołać nie należało ze względów na ostrożność; nie mogłem też posądzać go o lekkomyślne oddalenie się bez powodu. Po krótkim tedy namyśle podążyłem brzegiem lasu za jego szerokimi śladami, prowadzącymi w tę właśnie stronę, której jeszcze nie zbadałem. Wnet jednak trop skręcił w głąb lasu, łącząc się z wydeptaną ścieżką, którą rozpatrzywszy, przyszedłem do wniosku, że przeszło tędy kilkadziesiąt koni. Ślady te doprowadziły mię do niedużej polany, powstałej wskutek wyłamania drzew przez huragan, na której spostrzegłem z odległości paruset kroków spoczywający oddział Zulów, uzbrojonych od stóp do głów. Naliczyłem ich dwudziestu czterech. Konie stały też pouwiązywane wokoło do krzaków i pni.
Ległem pod krzakiem, nasłuchując, gdy nagle zauważyłem tuż przy sobie pojedynczy ślad stóp ludzkich.Był to najniezawodniej ślad Kwimba. Posunąwszy się atoli kilka kroków dalej, spostrzegłem drugi trop, prowadzący od polany. W pobliżu najmniejszy szmer nie zdradzał nic podejrzanego; podniosłem się więc na nogi i poszedłem szybciej naprzód. Niebawem ślady rozdzieliły się znowu: jedne były bose, drugie zaś stanowiły odciski olbrzymich butów. Czyżby w pobliżu znajdował się ów podejrzany Anglik? Tego już najmniej mogłem się obawiać, więc podążyłem za śladami bosymi. Zaledwiem jednak przeszedł kilkanaście kroków, gdy w pobliżu grubego pnia drzewa spostrzegłem sterczące z za niego na ziemi dwie brunatne nogi.
Były to łydki... Kwimba. Któżby ich nie poznał?... Okrągłe, tęgie, wysmarowane tłuszczem... Nie chcąc go nastraszyć nagłem pojawieniem się, spowodowałem umyślnie lekki szmer. Kwimbo zerwał się żywo z ziemi i wytrzeszczył na mnie oczy, jak zając, niewiadomo — z przestrachu, czy ze zdziwienia.
— Ach, aj, oj, mynheer!... Kto to szedla? — szepnął, wskazując ślady butów.
— Anglik.
— Mynheer wie? A skąd mynheer wie, że to Anglik?
— Ślady mówią... Dlaczego pozostawiłeś same konie?
— O, o, oj!... mynheer nie będzie zły, nie gniewa się... Kwimbo słyszała, biegnie koń. Kwimbo widzi, koń pędzi, a Zulu lapie koń. Kwimbo biegnie za tym koń i Zulu na miejsce, gdzie siedzi Sikukuni i dużo Zulu i Anglik. Ten Anglik wstaje, idzie w las, Kwimbo za nim też i mynheer teraz też.
Ta relacya Kwimba wystarczyła mi. Poszedłem dalej, skradając się popod krzakami, jak tygrys, i w niewielkiej odległości spostrzegłem... Anglika. Leżał na ziemi do góry brzuchem i patrzył na gałęzie. Widocznie oddalił się umyślnie od Kafrów w tym celu, by choć przez chwilę nie wąchać smrodu z ich natłuszczonych fryzur i skór.
Co było robić? Rzucić się na niego?... To spowodowałoby niejaki hałas, i nieprzyjaciel dowiedziałby się o mojej tu obecności. Z drugiej strony, gdyby się dało pochwycić tego dżentelmena, zmusiłoby to Zulusów do poszukiwań i opóźniło ich wyruszenie stąd o jakiś dzień, a jabym tymczasem mógł wynaleźć Boerów i sprowadzić ich tutaj. Co zaś do transportu broni, to zniknięcie Anglika nie mogło tu nic zaszkodzić. Rozważywszy te okoliczności, postanowiłem schwytać ptaszka znienacka.
Zbliżywszy się tedy ostrożnie do niego, dobyłem noża i, podnosząc go nad Anglikiem, rzekłem:
— Good morning, sir Grey! Zapewne niedobrze się pan wyspał, skoro jeszcze teraz, w tak piękny poranek, odpoczywasz...
Zagadnięty najniespodziewaniej syn Albionu zdębiał. Spojrzał na mnie trwożnie i omal mu białka oczu nie wylazły na wierzch, a usta rozwarł naoścież, ukazując sztuczne złote zęby.
— Możebyś, sir, był łaskaw wstać? Czyżbyś zapomniał w tym kraju o pewnych zasadach grzeczności, naprzykład o tem, jak dżentelmeni powinni ze sobą rozmawiać?...
— Ach, to pan? — westchnął, podnosząc się wreszcie zwolna.
— Tak jest, to ja, jeśli się oczywiście nie mylę. Czy sir nie byłbyś łaskaw ściągnąć na chwilę lakierków ze swych nóg?
— Poco? — zapytał, mocno zdumiony moją propozycyą.
— Bo ja sobie tego życzę, sir. Nie mam teraz czasu na objaśnianie mych zamiarów, ale dowiesz się pan później o wszystkiem. Proszę więc!...
— Ależ nie pojmuję...
— Spójrz, sir, na ten nóż, a odrazu pojmiesz... Co pan wolisz: poczuć go między swojemi żebrami, czy zdjąć buty? no?
Tu skinąłem na Kwimba, który przypatrywał się tej scenie tuż w pobliżu.
— Mynheer chce, żebym przebiła Anglika, jak wczoraj świnię? Pytanie to wystarczyło sir Grey’owi, gdyż raczył się wreszcie zdecydować.
— Ja doprawdy nie pojmuję — rzekł, zdejmując buty, — jak można żądać czegoś podobnego... W lesie tyle jest pniaków, może nawet jaka żmija... Zresztą nie jestem przyzwyczajony chodzić boso, nie odbywałem też kneipowskiej kuracyi... No, ale skoro już panu tak bardzo zależy, nie wzbraniam się...
— I mądrze pan robisz. Uszedłeś nam raz, ale drugi raz już mu się to nie uda. Zresztą prosiłbym mówić pocichu i iść za nami.
Zależało mi na zdjęciu butów Anglikowi jedynie dlatego, że wielkie jego chodaki pozostawiały zbyt widoczne ślady. Wstawszy z ziemi, wziął buty pod pachę i poszedł za mną. Kwimbo podążył za nami. Przybywszy na miejsce, gdzie były nasze konie, postanowiłem obejść się z jeńcem trochę surowiej.
— Wczoraj nie byłeś pan dla mnie zbyt uprzejmy i nie pozwoliłeś sobie towarzyszyć. Ale, jak pan widzisz, na nic się mu ten upór nie zdał, a skutki jego musisz teraz ponieść... Na to już niema rady. Wtargnąłeś pan do tego kraju, jako wróg; pomagałeś Sikukuniemu w napadzie na farmę Helmersów, i za to trzeba będzie nałożyć głową, jeżeli oczywiście zachowaniem się swojem nie spowodujesz mnie do wstawienia się za panem u moich przyjaciół. Co pan masz za interesy z głowaczem Kafrów?
— Good! toż to bardzo proste, sir — odrzekł potulnie. — Miałem do spełnienia pewne zadanie po tamtej stronie gór i natknąłem się po drodze na niego.
— Jakież to było zadanie?
— Handlowe... zapewniam pana.
— Nie mam powodu nie wierzyć panu. Ale i interesy handlowe są bardzo rozmaitej natury. Do kogo pan byłeś wysłany?
— Do... do... pewnego Holendra...
— No, no! niekłam pan, bo może być z nim bardzo źle! — zagroziłem.
— Mówię najoczywistszą prawdę.
— Taak? mówisz pan prawdę?... A ja sądziłem, że porucznik armii angielskiej, Mac Klintok, nie jest wcale Holendrem. No?
Milczał.
— Proszę odpowiadać!
— Jaki Mac Klintok? Skąd pan wiesz o Klintoku?
— O! dowiedzieć się o tem nie było wcale trudno, i dziwię się, że tak ważną ekspedycyę powierzono panu, który najmniejszych do tego nie posiadasz zdolności... Ale mniejsza o to. Pytam raz jeszcze, w jaki sposób spotkałeś się pan z Sikukunim?
— Spotkałem go przypadkowo; mówię prawdę, jakem Anglik.
— A zatem posłannictwo pańskie względem niego było przyjazne, natomiast wrogie dla Boerów. Czybyś pan nie zechciał udzielić mi bliższych wyjaśnień?
— Nie mogę, sir, bo straciłbym posadę.
— Hm! Jeżeli tak, to nie nalegam, a tylko radziłbym panu, abyś więcej baczności poświęcił swojej... czapce i nie zgubił jej tak, jak lornetkę i portfel z listami... Bo nużby znalazł się jaki człowiek, któryby potrafił odcyfrować tajemnicze pismo w papierach pańskich.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — zapytał, blednąc nagle.
— A to, że jeżeli sir postawisz mi choćby najmniejszy opór, zastrzelę pana odrazu, albo lepiej służący mój nadzieje pana na dzidę, jak kiełbasę na widelec... Powiedziałem! A teraz siadaj pan na tego brabanta. Pozwalam też obuć się, ale prędko!
— Well, sir! Jesteś zbyt pewny, że pojadę z wami — odrzekł, ale spełnił mój rozkaz i wdrapał się na konia, poczem obejrzał się i rzekł zakłopotany: — Ale ja zostawiłem koc i broń u Kafrów...
— To panu zbyteczne. Ciepło jest, a gdyby znowu napadł na pana jaki dzik, to nie masz pan czego się obawiać; siedzisz dosyć wysoko. Zresztą postaram się, abyś już jutro mógł otrzymać swoje rzeczy. A teraz proszę pozwolić, że zabezpieczę trochę pańskie nogi.
To mówiąc, wydobyłem z kieszeni rzemień i związałem Anglikowi nogi pod brzuchem konia. Były tak długie, że, mimo grubości tułowia szkapy, zeszły się ze sobą doskonale.
— No, teraz pan z pewnością nie spadniesz, chociażby nawet natarło na pana kilka dzików. Kwimbo, wsiadaj!
Kafr zrobił bardzo głupią minę.
— Co ma robić Kwimbo? Kwimbo ma siadać na Anglika?
— Nie na niego, ale poza nim. A trzymaj go silnie obiema rękoma, żeby nie uciekł.
— Och, mynheer! jak to będzie pięknie! Kwimbo teraz nie spadnie z konia... Jak to dobrze!
I przy tych słowach Kafr, wdrapawszy się na grzbiet konia, chwycił Anglika w objęcia, jak kleszczami.
— A teraz jedź prosto na zachód. Ja was wnet dogonię.
Ruszyli, ja zaś pozostałem, aby pozacierać za sobą ślady, poczem podążyłem w tym samym kierunku po łupkowatym gruncie, na którym nawet najlepszy znawca nie mógłby się dopatrzyć tropów. Że zaś znajdowaliśmy się poza krawędzią wysuniętego w pustynię lasu, byłem pewny, że nas obozujący Zulowie nie zobaczą.
Ujechawszy kawał drogi, skierowaliśmy się ku północy i popędziliśmy, co koń wyskoczy. Brabant był silny i mógł snadnie unieść dwu ludzi, tem bardziej, że Grey był dobrym jeźdźcem.
Po drodze Anglik nie dawał mi spokoju, dopytując się, co z nim zamierzam uczynić. Rozumie się, nie mogłem go zadowolnić odpowiedzią, gdyż osądzenie go bynajmniej ode mnie nie zależało.
Po dwu godzinach drogi spostrzegliśmy przed sobą na horyzoncie cztery ciemne wierzchołki górskie, które zwiększały się z każdą minutą, a po upływie trzeciej godziny zdołałem już rozróżnić opisaną mi przez Mietje dolinę i wśród niej wysokie odosobnione drzewo.
W miarę zbliżania się do celu podróż nasza była coraz uciążliwsza, gdyż przeszkadzały nam nietylko rumowiska i bloki kamienne, ale i gęste tu i ówdzie: krzaki.
Zatrzymawszy się na jednym z pagórków, dobyłem lornetkę i popatrzyłem przez nią w kierunku drzewa. Znajdował się na niem istotnie jakiś człowiek i miał w ręku również lornetkę. Zdjąłem więc kapelusz i dałem odpowiednie znaki, na co mi tak samo odpowiedział, poczem zlazł z drzewa i pobiegł w dół. Niebawem mogłem już gołem okiem dostrzedz osiem postaci, które wyszły z zagłębienia i zatrzymały się, oczekując na nas. Wreszcie kilku podeszło naprzeciw, a wśród nich poznałem Kees Uysa, który był zdziwiony mojem przybyciem.
— To pan? czy możliwe!... Co pana tu sprowadza? W jaki sposób dostałeś się tutaj tak prędko. Przypuszczam, że nic tam złego się nie stało?
— No, było wcale niedobrze, ale na szczęście jakoś się z tego wybrnęło.
— A kogóż to pan pojmałeś?
— Jeńca, którego właśnie w wasze oddać chcę ręce. Chodźmy; opowiem całą rzecz wobec wszystkich.
Uys przedstawił mię towarzyszom, którzy powitali mię uprzejmie, poczem wzięliśmy Anglika w środek i udaliśmy się w dół, pozostawiając Kwimba na miejscu, by pilnował naszych koni.
W zacisznej kotlince siedzieli, rozprawiając o czemś, czterej mężczyźni. Byli tak przejęci ważnością swojej rozmowy, że nawet nie zwrócili uwagi na przybycie obcych. Wśród nich wyróżniał się wysoki, smukły, ale potężnie zbudowany Kafr. Był to brat Sikukuniego, Sami, jak to odrazu zmiarkowałem. Towarzyszył mu, jako przyboczny, również okazałej postaci murzyn Zingen; trzecim był van Hoorst, a czwartym... Jan van Helmers. Ten przewyższał mię wzrostem o całą głowę i odpowiednio do tego potężniejszą odznaczał się budową ciała. Na plecach miał zarzuconą skórę lamparcią, niby płaszcz królewski, co dodawało mu jeszcze bardziej powagi i uroku. Z oczu natomiast nie wyglądał surowo, i poznać było można odrazu, że to człowiek łagodny, uprzejmy i nawskróś szlachetny.
— Neef Jan — ozwał się Uys, — oto ten mynheer przybywa właśnie od jeffrouw Soofje i od Mietje.
— Bardzo mi miło — odparł uprzejmie.
— Spotkawszy go, zaprowadziłem do twego domu, gdzieśmy się zapoznali bliżej. Zasługuje on w zupełności na twoją przyjaźń.
— Ależ rozumie się, że przyjmuję go otwartemi ramionami, tembardziej, że, jak się domyślam, jest Europejczykiem — odrzekł młodzieniec, ściskając mi ręce.
— Tak, to Europejczyk. Przybył w te strony w celach naukowych i turystycznych. Teraz domyślam się, że skoro przybywa aż tutaj do nas, musi mieć jakieś ważne zlecenie od twoich.
— Czyżby stało się co złego w moim domu? Proszę siadać, mynheer, pokrzepić się i mówić, bo jestem bardzo zaniepokojony.
Chwycił butelkę z winem krajowem (które, nawiasem mówiąc, ma ustaloną swoją sławę), nalał szklankę, którą wypróżniłem duszkiem, a za moim przykładem poszli i inni. Sir Grey usiadł tuż obok. Nie obawiałem się, by mi czmychnął, bo nie zdradzał nawet biedak w niczem podobnego zamiaru, który zresztą nie udałby mu się w tych warunkach.
Dobyłem z portfelu list i, podając go Uysowi, rzekłem:
— Proszę przeczytać.
— Hm! — mruknął, obejrzawszy papier, — całkiem zwykły list.
— Proszę podać dalej! List wędrował z rąk do rąk, i nikt się nie domyślił niczego, więc musiałem w końcu objaśnić Uysa, w jakim porządku należy czytać wiersze, aby zrozumieć treść pisma.
— A! to co innego! — rzekł wreszcie Uys, przeczytawszy pismo we wskazanym porządku. — To rzecz dla nas niesłychanie doniosła!
— Proszę pokazać! — domagali się wszyscy.
— Nie, toby za długo trwało. Przeczytam wam na głos.
I uczyniwszy to, poruszył niezwykle wszystkich.
— Jak pan wpadłeś na pomysł odczytania tego listu? — zapytał mię Uys.
— Mozoliłem się dość, no i jakoś wkońcu trafiłem.
— A gdzie pan to znalazłeś?
— Dowiesz się pan później. Teraz zaś proszę przeczytać jeszcze coś.
Odkręciwszy rurkę lornetki Anglika, wyjąłem stamtąd papier i oddałem Uysowi. Gdy zaś znowu zaczęto wypytywać mię o wyjaśnienia, zwróciłem się do jeńca:
— Sir Grey, proszę zdjąć czapkę i dać ją tym panom.
Anglik posłuchał bez najmniejszego oporu, a Uys począł szybko pruć podaną czapkę.
— Jest odpis listu, i to zupełnie wierny — rzekł, przebiegłszy oczyma znaleziony w czapce papier. — Ślicznie! Ale niechże mi pan powie, w jaki sposób pochwyciłeś tak ważną osobę do niewoli?
— Spotkałem tego Anglika u Sikukuniego.
— Co? u Sikukuniego? — odezwali się prawie wszyscy naraz, a nawet Sami, który dotychczas siedział spokojnie.
— Mnie się zdaje, że pan się myli — ozwał się ten ostatni. — Sikukuni znajduje się po tamtej stronie gór.
— A ja zapewniam, że Sikukuni znajduje się w pobliżu — rzekłem stanowczo.
Na te słowa Boerowie zerwali się na równe nogi.
— Chyba pan żartuje... Gdzieżby?...
— Jeśli nie wierzycie, to mogę was przekonać. Sikukuni był tak uprzejmy, że nawet odwiedził osobiście farmę pana van Helmersa... Zamierzał zamordować tam jeffrouw, a Mietje zabrać do niewoli. Lecz przeszkodziłem mu w tem i udałem się następnie za jego tropem aż do lasu, do którego stąd można się dostać konno za niespełna trzy godziny.
— No, jeżeli moim chociażby włos z głowy spadł — ozwał się poważnie Jan, kładąc mi rękę na ramieniu, — to Sikukuni drogo mi za to zapłaci. Ale proszę opowiadać dalej!
— Tak, tak, opowiadać, bo szkoda czasu — nalegali drudzy.
Opisałem im w krótkich słowach cały przebieg wypadków od wczoraj aż do tej chwili, a wszyscy słuchali niemal z zapartym oddechem. Gdy skończyłem, obecni chwycili za broń.
— Musimy natychmiast dostać go! — krzyknął Jan, a Zingen dodał:
— Tak jest; jeżeli go schwytamy, to powstanie nie dojdzie do skutku.
— Dawać konie! — zawołał van Hoorst. — Pośpiech tu konieczny!
— Powoli, panowie — wtrąciłem. — Zanim przedsięweźmiecie coś stanowczego, posłuchajcie mnie.
— Dobrze — odrzekł Kees Uys; — jestem pewny, że rada pańska warta jest uwagi.
— Zebraliście się tutaj panowie w celu omówienia bardzo ważnych spraw. Czyż obrady wasze już ukończone?
— Jeszcze nie.
— Czy moglibyście je wkrótce ukończyć?
— Sądzę, że zabrałoby to nam niewiele czasu, bo pozostały już tylko sprawy drobniejsze.
— A zatem czyż nie lepiej skończyć te obrady, niż potem nanowo się zgromadzać?
— Ba, ale tymczasem Sikukuni może umknąć...
— Nie bójcie się. On ma przecie zamiar napaść na was tutaj, a więc prędzej czy później zetknąć się z wami musi. Możliwe jest jednak, że poweźmie on pewne podejrzenie z powodu zniknięcia Anglika. Byłbym przeto zdania, aby nie czekać na niego tutaj, lecz poszukać go w lesie, o którym wspominałem. Chociaż i na to dość jeszcze jest czasu.
— A kiedyż pan radzi to uczynić? — zapytał Jan niecierpliwie.
— Jeżeli Zulowie mają zamiar napaść na was, to z pewnością nie uczynią tego przed nocą. My zaś, chcąc dostać się do nich, mamy czas wyruszyć o północy. W jednym więc i w drugim wypadku czas jest na dokończenie obrad. A zebrać się ponownie będzie trudno, bo musicie udać się wkrótce w innym kierunku, aby przejąć transport broni.
— Słusznie — zauważył Zingen. — Gdyby tylko była pewność, je jutro rano zastaniemy jeszcze Sikukuniego w owym lesie.
— I że nie zechce napaść na nas właśnie o tym czasie — dodał Jan.
— Jakto?
— Ano, jest to zupełnie proste. Jeżeli naprzykład wyruszy o tym samym czasie, co my, to łatwo się może z nami rozminąć, i wówczas wszystko przepadło.
— A więc lepiej będzie, jeśli wyruszymy natychmiast i...
— I Zulowie nas zauważą — przerwałem. — Ale wybaczcie mi, panowie, że używam tu wyrazu „nas“; wasze jednak sprawy uważam niejako za swoje, a wplątawszy się raz w to błędne koło, nie mogę was opuścić, dopóki się nie upewnię, że się one pomyślnie dla was rozwikłają.
Na te słowa moje przystąpił do mnie van Hoorst i, podawszy mi rękę, rzekł:
— Z mowy pańskiej wynika, że jesteś z nas niezadowolony. A przecie postępowaniem swojem dowiodłeś pan wielkiej dla nas życzliwości, i winniśmy mu za to wdzięczność. Ponieważ zaś nie rozporządzamy zbyt dużą liczbą ludzi i broni, więc pomoc pańska ma dla nas ogromne znaczenie. Proszę się zatem nie zniechęcać, lecz pomódz nam łaskawie a życzliwie. Co do kwestyi napadu, to ja pierwszy zgadzam się na pański wniosek.
— Dobrze, mynheer. Ale może i van Helmers ma słuszność, więc, aby uniknąć ewentualności rozminięcia się z nieprzyjacielem, radzę wyruszyć najdalej w godzinę po zapadnięciu zmroku. Sądzę wszakże, mimo wszystko, że Zulowie pozostaną jeszcze cały dzień w lesie, aby odnaleźć zaginionego Anglika; przytem Sikukuni będzie jeszcze zapewne czekał na Czembę.
Plan mój przyjęto, mimo, że Jan radby w tej chwili wyruszyć przeciw wrogowi. W gniewnem milczeniu, jak Achilles z pod Troi, oddalił się na stronę, nie chcąc widocznie brać udziału w dalszych obradach.
Zebrani rozpatrzyli przedewszystkiem sprawę jeńca. Wina jego nie była tego rodzaju, by go powiesić, gdyż nie działał z własnej woli, lecz jako podwładny — z rozkazu innych ludzi. Postanowiono więc zatrzymać go jedynie do chwili odebrania transportu, a następnie puścić go na wolność.
Po załatwieniu innych spraw spożyliśmy wieczerzę, przy której Jan siedział milczący. Po wieczerzy pokładliśmy się na krótki bodaj odpoczynek, bo w godzinę po zachodzie słońca należało wyruszyć w drogę.
Zdrzemnąłem się chwilę i, wstawszy przed innymi, wyszedłem z ciekawości na górę pod drzewo, gdzie stał Kwimbo i z niesłychanie dumną miną trzymał w ręku olbrzymi karabin.
— Cóż to tu robisz? — zapytałem.
— Ach, aj, oj! czy mynheer nie widzi, że ja jestem warta!
— Ty? Przecie kolej teraz na van Hoorsta.
— Tak, ale mynheer Hoorst i mynheer Raal oba bardzo znużeni i chcą spać, więc mówią do Kwimbo: niech Kwimbo stoi na straży. I Kwimbo stoi.
Nie wytknąłem tego obu śpiochom, bo po pierwsze — Kwimbo był bardzo pilny i obowiązkowy, a powtóre — nic nadzwyczajnego grozić nam jeszcze nie mogło.
— Nie zauważyłeś nic?
— No, nic, tylko ten wielki, wysoki mynheer wzięła koń i pojechała precz.
— Co? Ktoś odjechał, i ty nawet nie wiesz, kto to był? — zapytałem zaniepokojony.
— Skąd? Taki długi mynheer... miala na plecy skórę lamparta.
— Dawno to było?
— Jak Kwimbo wzięla roer[30] i robiła wartę.
A więc Jan wymknął się przed dwoma godzinami.
Pobudziłem towarzyszów, którzy na wiadomość o tem zaniepokoili się mocno, gdyż kąpany w gorącej wodzie Boer mógł popsuć nam wszystkie plany, a ponadto narazić siebie na poważne niebezpieczeństwo.
Po krótkiej naradzie postanowiliśmy natychmiast podążyć w jego ślady i zapobiedz złemu, jeśli jeszcze nie było zapóźno.
Anglika wsadzono znowu na brabanta, a Kwimbo umieścił się za nim, jak poprzednio. Wszyscy inni również byli w parę minut gotowi, i ruszyliśmy wzdłuż doliny, przez którą przebiegał jasny, szemrzący strumień górski, który zapewne dał nazwę dolinie „Klaarfontein“. Wydostawszy się z niej na równinę, popędziliśmy galopem ku południowi.
Słońce zataczało się już za horyzont. Konie Boerów, wypoczęte, biegły żwawo, a i mój wierzchowiec, pomimo uciążliwej drogi, trzymał się doskonale, — natomiast brabant prawie upadał ze znużenia; konisko nie było widać nawykłe do takich forsownych podróży, a ponadto dźwigało przecie na sobie dwóch jeźdźców.
Z nastaniem zmroku zwolniliśmy biegu. Kwimbo jednak wciąż pozostawał za nami daleko w tyle i teraz począł krzyczeć:
— Mynheer, chodź do Kwimba, aj, oj, ej, prędko!
Zatrzymałem się, dopóki mię nie dopędził.
— Co ci się stało?
— Och, mynheer, ratuj! Koń nie chce biedz i Anglik nie chce już siedzieć na koń.
— Ach, tak, sir Grey? Sądzisz pan, że teraz uda się mu czmychnąć? co? Zbyteczne jednak zabiegi. Proszę dać ręce.
— Poco?
— Dla pewności trzeba je związać.
— Ależ to oburzające! Jak pan śmie postępować tak ze mną?...
— Nie zastanawiam się nad tem i nie mam czasu na dyskusyę. Jeżeli pan nie usłuchasz dobrowolnie, to w tej chwili kulka w łeb.
Groźba poskutkowała. Anglik pozwolił na związanie rąk, co uskuteczniwszy, pocwałowałem za towarzyszami.
Doskonale pamiętając miejsce, gdzie obozowali Zulowie, określiłem był je dokładnie na zebraniu Boerów, wobec czego Jan mógł z łatwością trafić na to miejsce. Zulowie zaś po całodziennem poszukiwaniu zaginionego Anglika, jak wnioskowałem, musieli wrócić na noc do obozowiska. Mając to na uwadze, tam też skierowałem nasz oddział.
Mniej-więcej w tem miejscu, gdzie spędziłem był ostatnią noc, zatrzymaliśmy się, i pozostawiając uwiązane konie, zaleciłem towarzyszom, aby szli za mną. Zaledwieśmy jednak ruszyli, od strony obozu Zulów dobiegł uszu naszych odgłos dwu strzałów.
— Naprzód, panowie! Jan w niebezpieczeństwie! — krzyknąłem.
Zbyteczną już była ostrożność, więc puściliśmy się na przełaj przez krzaki, — ja oczywiście na przodzie.
Z powodu ciemności przeprawa była dosyć trudna. Niebawem w blasku wielkiego ogniska spostrzegliśmy niezwykłą scenę. Wśród wielkiej gromady Zulów stał olbrzymi Jan i wywijał na lewo i prawo kolbą swego karabinu, broniąc przystępu do siebie. I biada temu, kto się dostał pod cios z jego ręki! Wobec wszakże całej bandy napastujących musiałby w końcu uledz, gdybyśmy mu wczas nie przyszli z pomocą.
Wypaliłem z karabinu na znak do ataku, i w mgnieniu oka znaleźliśmy się koło ogniska.
Zjawienie się nasze wywarło magiczny wpływ: w jednej chwili napastnicy umknęli w las, a na pobojowisku pozostał jedynie Jan i liczni zabici oraz ranni.
Nie wiem, jak się to stało, ale, instynktem widocznie wiedziony, pobiegłem ku krawędzi lasu za uciekającymi. Wsiadali właśnie na konie, a jeden z nich krzyczał:
— Indhlu het roer! — co znaczyło w języku Zulów mniej-więcej tyle, co „dom van Roera“.
Widocznie Sikukuni kierował swój oddział wprost do farmy Jana, by pomścić swą porażkę.
W chwili, gdy już miałem wrócić do obozowiska, usłyszałem tuż w pobliżu głos Kwimba:
— Cicho, Anglik! ani słowa do Kwimba! Kwimbo nie chce pieniędzy, ani żaden darunek. Kwimbo ma dobrego mynheer... Mynheer każe trzymać Anglika, i Kwimbo trzyma i nie puści.
— Well! w takim razie dostaniesz jeszcze nowiutką dubeltówkę, z której można trafić na odległość jednej mili.
— E, e, e! cicho i już! Anglik nie ma dobra roer, bo nie trafiła do świni.
— All right! przetnij rzemienie, a dostaniesz całą furę szmalcu do smarowania włosów i skóry...
— Milczeć! — krzyknął Kafr, już zły nie na żarty. — Skąd Anglik weźmie tłuszcz? Anglik sam chudy, jak patyk.
W tej chwili Kwimbo, zauważywszy mnie, ale mię nie poznawszy, skierował się w moją stronę na swoim brabancie i, wymachując dzidą, zawołał:
— Teta ilizwi?[31]
— To ja, mój Kwimbo!
— Oj, aj, ej! mynheer! Jak to dobrze! Mynheer jest, a koń już chce paść.
— Zatrzymaj się tu — rozkazałem, i zwróciłem kroki ku obozowisku, gdzie zgromadzeni Boerowie czynili Janowi słuszne zresztą wyrzuty.
— Towarzysze — rzekłem, — Zulowie popędzili na koniach do farmy Jana. Rozpatrzcie się, czy nie pozostał tu jaki koń dla mego służącego i dla Anglika. Ja tymczasem oddalę się jeszcze na parę minut. Zaczekajcie tu na mnie!
Pobiegłem, gdzie były nasze konie, a dosiadłszy swego rumaka, pocwałowałem co sił na równinę. Po dziesięciu minutach zatrzymałem się, zsiadłem i przyłożyłem ucho do ziemi. Przypuszczenia nie zawiodły mię: ucho wyczuło z ziemi głuchy tętent kopyt końskich w oddali; nieprzyjaciel pędził w kierunku farmy.
Chociaż było ich zaledwie kilkunastu, jednak opiekujący się farmą sąsiedzi w razie napadu mieliby rozprawę wcale niebezpieczną, i należało coprędzej śpieszyć im z pomocą.
Wróciłem niezwłocznie do towarzyszów. Obstąpili oni naokoło Anglika, który błagał o wypuszczenie go na wolność, ale nadaremnie. Wypuszczenie go teraz byłoby wielkim błędem, gdyż ostrzegłby niezawodnie nieprzyjaciela o naszych zamiarach co do pochwycenia transportu broni.
Ponieważ trzy konie Zulów wpadły nam w ręce, więc jednego z nich przeznaczyłem dla sir Grey’a, aby mógł jechać wygodniej i wraz z Kwimbą nadążyć za nami.
Zaledwiem oświadczył towarzyszom, że Zulowie pojechali w kierunku farmy, Jan skoczył na siodło i zawołał:
— Mynheers, za mną! ani chwilki zwłoki!
— O, nie! — zaoponowałem, — musimy tu odpocząć; konie są bardzo pomęczone; trzeba im dać jeść i napoić je, gdyż inaczej niepodobna, aby odpowiedziały zadaniu, jakie je czeka.
— Może i słusznie pan mówisz. Niech konie odpoczną, ale nie dłużej nad pół godziny.
I poprowadził swego wierzchowca do poblizkiego potoku, a ja rzekłem do Kwimba:
— Napój i ty nasze konie.
— Dobrze, mynheer. Koń musi źreć i pić, ale Kwimbo ma nie dwa koń, ale trzy koń.
Wziął za uzdę mego wierzchowca oraz brabanta i trzeciego, którego zdobył niewiadomo jakim sposobem. Z braku czasu nie pytałem o to i obejrzałem dwa pozostałe. Należały do sławnej rasy mozambickiej, bardzo wytrwałej i z tego powodu poszukiwanej. Głowacze Kafrów używają pod wierzch jedynie tego gatunku koni. Obydwa konie miały na sobie w workach spory zapas mielonej kukurydzy, który mógłby wystarczyć na dłuższy czas, co świadczy najlepiej o ich wytrzymałości.
Kwimbo, napoiwszy swoje konie, wrócił do mnie po dwa pozostałe, ażeby je również zaprowadzić do wody, a miał przytem tak tajemniczą minę, jakby pocichu zamierzał wymienić swego brabanta na jednego z nich do swego użytku i radując się w myśli, że pojedzie na koniu, używanym do jazdy jedynie przez głowaczów.
— Uważaj na worki — rzekłem, — aby nie pospadały.
— O, mynheer, już ja wiem, co tam jest... Boer nie dostaną nic, a tylko mój koń i mynheer koń i Kwimbo koń.
Pozostawiwszy zwierzęta na jego tak czułej opiece, wróciłem do Boerów. Nie było wiele czasu do stracenia, więc uradziliśmy, że ja i Jan, mając najlepsze konie, pojedziemy naprzód, a inni, o ile można szybko, podążą za nami. Słysząc to, Kwimbo zmartwił się i mruknął:
— Kwimbo pojedzie też z mynheer.
— O, nie. Kwimbo będzie pilnował Anglika — rzekłem, i polecając go opiece Boerów, którzy mieli pozostać jeszcze do świtu, wyruszyliśmy z Janem bez dalszej zwłoki w kierunku farmy.
Młody Boer, jadąc obok mnie, milczał, myśląc zapewne o swoich i o grożącem im niebezpieczeństwie.
Po upływie niespełna pół godziny drogi usłyszeliśmy poza sobą tętent kopyt końskich, wobec czego zatrzymaliśmy się. Wkrótce okazało się, że był to Kwimbo, który pędził za nami w pełnym galopie i ledwie zdołał obok mnie osadzić konia.
— Och, mynheer! Kwimbo myślała, że mynheer się zgubi, i Kwimbo nie zlapie mynheer.
— Czegóż ty ode mnie chcesz? — zapytałem, choć zawczasu spodziewałem się, że Kafr niezawodnie za mną popędzi.
— Kwimbo nie chce zostać u Boerów. Kwimbo chce jechać z kochanym mynheer. Kwimbo ma dobrego koń i kukurydzę też.
— A gdzie podziałeś brabanta?
— Brabant ma szeroki grzbiet, a Kwimbo wązkie nogi. Brabant zostala u Boer; niech Boer teraz bolą nogi.
— Ano, trudno! Kiedy już jesteś tutaj, to jedź — odrzekłem, wstrzymując się od śmiechu.
W głosie Kwimba przebijała się taka radość, że mi to tylko pochlebiać mogło. Przywiązał się chłopak do mnie całą duszą.
Ruszyliśmy dalej z kopyta, a Kwimbo godnie dotrzymywał nam kroku na swoim mozambickim rumaku. O świcie wypoczęliśmy chwileczkę i po popasie jazda dalej!
Rano natrafiliśmy na trop Zulów. I oni pędzili snadź na złamanie karku, obawiając się widocznie pościgu, gdyż inaczej dawno już bylibyśmy ich dogonili. Do lasu w pobliżu farmy przybyliśmy o zmierzchu. Biedne konie nasze aż mokre były od potu i drżały na nogach z nadmiernego wysiłku. Mimo to, wypoczynek nasz trwał zaledwie kilkanaście minut, gdyż zachodziła obawa, aby nie przybyć na farmę zapóźno. Pod górę prowadziliśmy koniska za uzdy, droga bowiem była kamienista i uciążliwa, a mój wierzchowiec potykał się co chwila, widocznie zupełnie już wyczerpany. I nic dziwnego; w ciągu jednej doby przebyliśmy drogę, obliczoną na dwa dni jazdy, i to drogę kamienistą, wśród okolicy, pozbawionej wody.
Wydostawszy się nareszcie na górę, mieliśmy przed sobą do przebycia już tylko dolinę, na której znajdowała się farma.
Nagle od strony farmy doleciały nas odgłosy wystrzałów.
— Kwimbo, trzymaj nasze konie — rzekłem do Kafra, — a my pobiegniemy pieszo.
Zeskoczyłem z siodła, Jan również, i pobiegliśmy w dół.
Po chwili rozległy się znowu strzały, co pocieszało nas o tyle, że sąsiedzi, pozostający na farmie, nie zostali snadź zaskoczeni z nienacka i bronią się.
W przypuszczeniu, że główna brama jest obsadzona, skierowaliśmy się na obejście farmy od pól przez płoty.
Sytuacya przedstawiała się jeszcze nie najgorzej.
Zulowie zajęli dziedziniec i ogród, oblężeni zaś strzelali do nich z okien domu.
— Wpadniemy na nich z poza muru domu — szepnął Jan, pociągając mię za sobą.
Ledwie uszliśmy parę kroków, gdy Jan palnął kogoś kolbą w łeb, i jakieś ciężkie ciało powaliło się na ziemię.
— Jeden już gotowy! — rzekł przytem.
W tej chwili natarła na mnie jakaś ciemna postać. Wypaliłem.
— Już dwa!
— Hej! kto strzela? — usłyszałem głos z okna domu.
— Ja, Jan, baas Jeremiasz — odrzekł mój towarzysz. — Ale gdzie są napastujący?
— W dziedzińcu jest jeszcze ze trzech; reszta ukryła się w ogrodzie.
— A i tu jeszcze jeden — rzekł Jan i wystrzelił, oczywiście nie bez skutku, bo znów padł na ziemię jakiś człowiek. — A teraz ja tych gości nieproszonych wypłoszę z ogrodu w inny sposób — dodał i podbiegł do budy, gdzie uwiązany był lampart.
Wyciągnął zwierzę i odpiął łańcuch.
— Co pan robisz? — krzyknąłem.
— Puszczam lamparta — odrzekł, a zwracając się ku oknu: — Baas Jeremiasz, czy jest kto z naszych na dworze?
— Niema nikogo — odrzekł zapytany. — A dlaczego pytasz?
— Puszczam Tifla.
— Znakomicie.
— Mynheer — zwrócił się teraz do mnie, — proszę się trzymać tutaj koło mnie. Zwierzę jest dobrze tresowane i zna domowników, więc gdy pan będziesz przy moim boku, niema obawy, aby się na pana rzuciło.
Zastosowałem się do wskazówek Jana, on zaś krzyknął, puszczając drapieżnika:
— Tifel, zabij!
W parę sekund rozległ się po farmie krzyk śmiertelnej trwogi jakiegoś człowieka.
— Puszczę jeszcze jednego naszego obrońcę — rzekł Jan. — Chodźmy.
Tuż w pobliżu znajdował się odosobniony budynek w rodzaju kurnika.
— Rob! zabij! — krzyknął Jan, wypuszczając strusia.
— Czy lampart nie rzuci się na strusia? — zapytałem, gdy biegus pomknął do ogrodu.
— Bynajmniej. Nieraz już jadły z jednego koryta. Ale możebyśmy się rozejrzeli za końmi Zulów. Wartoby je zabrać, aby odciąć całkowicie odwrót napastnikom.
Przesadziliśmy przez parkan na zewnątrz podwórza w przypuszczeniu, że tam Zulowie pozostawili swoje konie. W ogrodzie tymczasem powstał straszliwy zgiełk i rozległo się wycie ludzkie.
— Może lepiej zajść z przeciwnej strony — zauważyłem. — Konie muszą być w pobliżu bramy wjazdowej. Albo niech pan idzie tędy, a ja...
— O, nie! proszę zostać ze mną, bo nużbyś pan trafił na lamparta.
W tej chwili w pobliżu nas zadudniała ziemia. To Zulowie uciekali przed lampartem. Wystrzeliłem, Jan również. Nastała cisza. Niebawem jednak dał się słyszeć odgłos kopyt końskich; jacyś dwaj ludzie uciekali w pole.
— Umykają! — krzyknął Jan. — Dwóch, a może nawet trzech, bo i przy koniach był zapewne jeden. No, ale reszta powędrowała do piekła. Już ja wiem, co mój Tifel potrafi!
— Wiem, że jednego ze zbiegów trafiła moja kula — rzekłem.
Jan chciał coś na to odpowiedzieć, gdy wtem w pobliżu mnie zatrzeszczały sztachety. Myśląc, że to jeszcze jeden z Zulów, podniosłem kolbę, gotową do ciosu. Nie był to jednak Zulu, lecz lampart. Rozwścieczony drapieżnik rzucił się na mnie nagle i obalił mię na ziemię.
— Tifel! — krzyknął Jan.
Ale rozjuszone zwierzę, snadź zasmakowawszy w krwi, nie usłuchało wezwania i, zatopiwszy ostre swe pazury w moje ramię, zamierzało chwycić mię straszliwymi zębami za krtań. Na szczęście nie straciłem przytomności umysłu. Leżąc pod lampartem, chwyciłem go obydwiema rękami za głowę i przycisnąłem z całej siły do siebie, a nogami objąłem zwierzę wpół, jak w kleszcze, obezwładniając mu w ten sposób tylne łapy. Rozumie się, że taka pozycya nie trwałaby długo i silny a rozwścieczony napastnik zmógłby mię wkońcu niechybnie, gdyby nie Jan, który chwycił koniec łańcucha od obroży lamparta i szarpnął nim tak, że zwierzę jeno furknęło w powietrzu, uderzając o parę kroków dalej o sztachety.
Czytałem nieraz o śmiałkach, którzy z gołemi rękoma rzucali się na lwa i wychodzili z zapasów z nim zwycięsko, — nie dowierzałem jednak tym opisom. Obecnie, sam doświadczywszy podobnego wypadku, uwierzyłem w prawdziwość opisów. Bo oto, gdy zerwałem się z ziemi z gotowym nożem na wypadek, gdyby zwierz raz jeszcze rzucił się na mnie, ze zdumieniem stwierdziłem, że Jan, wziąwszy bestyę pod swe kolana, obiema rękoma uwiązywał łańcuch do słupka w sztachetach.
— No, już niema strachu — rzekł. — Uwiązałem go i niech się wysapie do rana. W dzień można go już wzrokiem opanować. Czy skaleczył pana?
— Mam ranę na ramieniu od pazurów.
— Trzeba natychmiast ją opatrzyć. Źle zrobiłem, że, wypuszczając drapieżcę, nie przewidziałem takiego wypadku. Ale też, przetrzebił nam nieprzyjaciół...
Poszliśmy ku domowi. Na wezwanie Jana otwarto drzwi.
— Co słychać z nieprzyjacielem? — zapytał baas Jeremiasz.
— Dwóch tylko uciekło; reszta zapewne poległa. Musimy przeszukać ogród.
Już mieliśmy wyjść do sieni, gdy wtem za bramą dał się słyszeć tętent kopyt i przeraźliwy krzyk:
— Oj, aj, ej! mynheer! na pomoc! Zły duch chce zjeść Kwimba i koń. Gwałtu! ratujcie!
Jan pobiegł ku bramie właśnie w chwili, gdy na dziedziniec przygalopował na koniu Kwimbo. Za nim biegły luzem dwa konie, a na końcu... struś.
— Och, mynheer! zastrzelić tego czart. Czart chce zjeść Kwimbo! Kwimbo chce żyć — błagał przerażony Kafr, wskazując poza siebie.
Baas Jeremiasz stał we drzwiach z latarnią w ręku, i smuga światła padała daleko na dziedziniec, można więc było stwierdzić, jaki to czart zaczepił Kwimbę. Widocznie struś przedostał się przez wyłom na zewnątrz farmy i natknął się na nadjeżdżającego Kwimba. W ciemności nie mógł Kafr oczywiście zobaczyć, co to za wróg, i wziął go za „dyabła“. Teraz, spostrzegłszy, co to za dyabeł, i nie chcąc tracić w oczach naszych opinii bohatera, zeskoczył szybko z konia, chwycił dzidę i zagrodził sobą drogę strusiowi. Przerachował się jednak, — bo oto rozdrażniony ptak nie dał się zapraszać do zapasów i, rzuciwszy się z impetem na przeciwnika, powalił go odrazu na ziemię i począł bić skrzydłami z całej siły.
— Ratunku! mynheer! Kwimbo już nie żyje! Mynheer! zabij ten drab, zakluj, zastrzel, zarznij! Gwałtu!
— Rob! Rob! — zawołał Jan, chwytając ogromnego ptaka za krótkie jego skrzydła.
Struś poznał, z kim ma do czynienia, i po chwili dał się spokojnie zaprowadzić do swego „kurnika“. Kwimbo porwał się z ziemi i począł naprawiać rozwichrzoną, popsutą na nic fryzurę, przyczem rzuciwszy okiem na mnie, spostrzegł, że mam skrwawione ramię, i omal nie oniemiał z przerażenia. Wreszcie poskoczył ku mnie, wołając:
— Mynheer! krew! rana!... Aj, aj, oj, ej! Mój dobry mynheer boli. Kwimbo zawiąże ranę...
Tymczasem zbiegli się na dziedziniec domownicy, a dowiedziawszy się z lamentów Kwimba, że jestem raniony, wciągnęli mię, a raczej wnieśli na górę do izby. Tu opatrzono mi troskliwie ranę, która była wprawdzie bardzo bolesna, ale nie niebezpieczna. Podczas tej czynności poczęto mię zasypywać ze wszystkich stron pytaniami, na które odpowiadałem, ile tylko mogłem. Potem zaopatrzyliśmy się w latarnie i, dobrze oczywiście uzbrojeni, zeszliśmy na dół na poszukiwanie poległych i rannych.
Na dziedzińcu znaleźliśmy trzy trupy, w ogrodzie zaś leżało aż pięciu Zulów, pokaleczonych przez zwierzęta nie do poznania; z tyłu domu ponadto znaleźliśmy dwa ciała zastrzelonych przez nas napastników. Dalsze poszukiwania wykazały, że kilku uciekło, a między nimi i Sikukuni...
Jan był niemal wściekły z tego powodu. Najważniejsza głowa uszła jego ręki.
Poprzedniego dnia Boerowie pogrzebali zabitych przez nas w lesie Zulów i poznosili rzeczy, które tam byli pozostawili. Teraz czekała ich taka sama robota tu, na farmie. Postanowiliśmy jednak wstrzymać się z pogrzebem aż do przybycia pozostałych w tyle Boerów.
Po pogrzebie trzeba było odbyć sąd nad Czembą i naradzić się co do pościgu za Sikukunim oraz w sprawie przejęcia transportu broni.
Na drugi dzień obudziłem się wczesnym rankiem, a wyszedłszy na dziedziniec, spotkałem Mietje, która wstała również bardzo wcześnie, ażeby przygotować godnie wszystko, co potrzeba, na przyjęcie gości.
Nie chcąc jej przeszkadzać w zajęciu, skierowałem się prosto w pole.
U sztachet leżał lampart, spoglądając chciwie na leżące w pobliżu trupy poległych.
Wyszedłszy za obejście, odkryłem odrazu miejsce, w którem podczas walki stały konie napastników. Stąd ślady wiodły ku wschodowi. Szczegół ten bardzo mi się przydał.
Wróciwszy na farmę, zbudziłem Kwimba i kazałem mu osiodłać mego konia. Mimo dotkliwej rany, wsiadłem i pojechałem za tropem tak daleko, aż nie nabrałem dokładnego pojęcia o sprawie, która mię obchodziła.
Ujechawszy za tropem ze cztery mile angielskie od farmy, zatrzymałem się wreszcie na pewnem wzgórzu, skąd roztaczał się rozległy widok.
Wschodzące słońce oświecało wierzchołki gór, podczas gdy doliny pokryte były jeszcze mgłą, wskutek czego ukształtowanie terenu przedstawiało mi się bardzo wyraźnie i zauważyć było można, że przez pasmo górskie w głąb kraju prowadzą dwie jedynie przełęcze. Ku jednej z nich prowadziły tropy, skąd wynikało, że właśnie tamtędy Sikukuni przedostać się za góry zamierza.
Byłem wszakże przekonany, że pościg za nim spełzłby na niczem, bo choć konie jego były bardzo utrudzone, ale miał ich dosyć i mógł zmieniać w drodze w miarę potrzeby, wyprzedzając nas w takich warunkach przynajmniej o dzień drogi i czyniąc próżnymi nasze zabiegi w celu dognania go.
Zawróciłem tedy i, jadąc z powrotem, oddałem się rozmyślaniom.
Byłem już niedaleko farmy, gdy spostrzegłem w pewnej odległości spory zastęp jeźdźców, zdążających z innej strony do tego samego, co i ja, celu. I oni również zauważyli snadź mnie, bo zatrzymali się, aż póki z nimi się nie zrównałem. Było ich około trzydziestu — jeden w drugiego tęgie, rosłe Boery, uzbrojone od stóp do głów.
Pozdrowiłem przybyszów, na co odpowiedziano mi również uprzejmie.
— Skąd Bóg prowadzi? — zapytał dowódca.
— Z przejażdżki wracam.
— To pan zapewne mieszka w pobliżu?
— Bawię u Jana van Helmersa.
— Bardzo nam miło, bo i my do niego podążamy — rzekł uradowany i podał mi rękę. — Czy pan tutejszy?
— Nie, przybyłem z Europy, ale proszę mię uważać za szczerego przyjaciela Boerów.
— Rozumie się, mynheer. Czy Jan jest w domu?
— Owszem, i ma nawet wiele gości.
— O! kogo? — Jest sąsiad Zelmst, dwaj młodzi Hoblynowie, baas Jeremiasz, a przybędą jeszcze Zingen, Veelmar, van Raal, van Hoorst i inni.
— Ba! Toż to nasi najsławniejsi obywatele. Czy panu, jako obcemu, objaśniono cel tak licznego zjazdu?
— Owszem, mynheer.
— A więc pan jesteś istotnie naszym zaufanym i szczerym przyjacielem. Śmiem tedy na tej podstawie zapytać, czy spotkali się nasi z Samim w Klaarfontein?
— Tak, mynheer, i ja nawet rozmawiałem z nim osobiście.
— Jakto? nie bałeś się pan zapuszczać aż w tamte strony? — zapytał mię zdumiony.
— Owszem, byłem tam, i Jan was dokładniej o tem objaśni — odrzekłem, nie chcąc rozgadywać się o szczegółach. — Proszę — dodałem, — panowie będą łaskawi za mną.
I przy tych słowach ruszyłem naprzód, a cała kawalkata podążyła za mną. Naturalnie w takich warunkach mogli mię obejrzeć od stóp do głów i po chwili dowódca zbliżył się do mnie, pytając troskliwie:
— Raniony pan jesteś, jak widzę?
— Tak.
— Z postrzału?
— Nie. Lampart Jana rzucił się na mnie.
— Ach! że też pan nie miałeś się na ostrożności! Choć zwierz jest prawie oswojony i dobrze odżywiany, ale zawsze to kocia natura... Nie można mu zbytnio ufać. Domownikom nie zrobi nic złego; obcy muszą być ostrożni. Czy wiadomo panu, w jaki sposób neef Jan posiadł tego drapieżnika?
— Nie pytałem.
— Było to przed pięcioma laty, a więc Jan liczył wówczas lat siedemnaście. Otóż pewnego dnia wybrał się w las po drzewo na jakieś narzędzia, i nagle zaskoczyła go burza z ulewnym deszczem. Rozejrzał się, szukając schronienia, i znalazł jakąś szczelinę skalną. Lecz zaledwie się w niej ukrył, posłyszał w głębi groty jakiś szmer. Polazł dalej, by sprawdzić, co ów szmer spowodowało, i natknął się na młodego, ale silnego już lamparta, który, przysiadłszy do ziemi, cofał się zwolna, by się odsadzić i skoczyć na młodzieńca. Na dobitek, zjawiła się też z zewnątrz lamparcica. Jak się to stało, nie wiem dokładnie; dość, że Jan gołemi rękoma potrafił się obronić i pochwycić żywcem młodego, a starą bestyę chwycił za gardło i udusił. Z tej to właśnie lamparcicy nosi do dziś skórę na sobie, a młodego zabrał do domu i oswoił.
— Podobno ma to być dobry stróż całej farmy.
— O, tak. Już dwa razy miał Jan znakomitą z niego pomoc. Tylko muszę mu doradzić, aby nie puszczał bestyi w nocy z łańcucha, bo może to kiedy spowodować nieszczęście.
— Właśnie stało się ono wczoraj wieczorem.
— Wieczorem? Czyżby jaki napad?
— Tak, i to mogący mieć bardzo poważne następstwa.
— Któżby, mynheer? Pan mię ogromnie zaciekawia...
— Sikukuni.
— E, e! wolne żarty!
— Nie, mynheer! nie żartuję.
— Sikukuni przecie znajduje się ze swemi bandami po tamtej stronie gór.
— A jednak był tutaj, i jeśli pan ciekaw, jak wyglądają jego ślady, mogę je panu pokazać. Właśnie badałem te ślady przed chwilą, ażeby się upewnić, w jakim kierunku Sikukuni odjechał. Resztę dowie się pan na farmie.
Przynagliłem konia, i wnet znaleźliśmy się na farmie. Boerowie wyszli naprzeciw nas.
— Hehej! Kum Huyler! — krzyknął Jeremiasz. — Toż to prawdziwa niespodzianka! Co was tu sprowadza?
— Cóżby, jeśli nie Zulowie! Bierzcie broń, i jazda z nami! Otrzymaliśmy z tamtej strony wiadomość, że Kafrowie ciągną w góry.
— To bardzo ładnie, kumotrze. Ale proszę darować Zulom życie przynajmniej do tego czasu, gdy wróci Jan ze swoimi towarzyszami. Odbędziemy razem naradę. Długo na nich czekać nie trzeba; nadjadą lada chwila. A że każdy z nas ma konia i broń, więc możecie być pewni, że nie braknie nas tam, gdzie trzeba stanąć w obronie naszej wspólnej sprawy. Zapraszam was tymczasem w imieniu Jana w skromne jego progi.
Przybysze nie dali się zbyt zachęcać. Oddawszy konie Hotentotom, weszli do izby. Chciałem i ja udać się za nimi, ale powstrzymał mię Kwimbo, który w tej chwili wbiegł zziajany z ogrodu na dziedziniec.
— Mynheer, Boer są! Sami też!
— Widziałeś?
— Kwimbo widziała Boer i Sami i nawet gruby koń.
Wyszedłem z obejścia i istotnie spostrzegłem zjeżdżających szybko ze wzgórza Boerów, którzy, spostrzegłszy mię, poczęli wykrzykiwać wesoło i wywijać kapeluszami w powietrzu. Obecność moja bowiem tutaj mówiła im sama przez się, że na farmie nic złego się nie stało.
W chwilę później na względnie cichej dotychczas farmie wszczął się niebywały ruch. Takiej liczby ludzi jednocześnie zebranych nie widziano tu może jeszcze nigdy. Ponieważ izby na pomieszczenie gości okazały się zbyt szczupłemi, wyniesiono stoły na dwór, ustawiono w cieniu drzew, i całe towarzystwo zasiadło przy nich, rozprawiając żywo o zajściach dni ostatnich.
Wprawdzie uczestnicy zjazdu w dolinie Klaarfontein nie mieli żadnych szczególniejszych przejść, i nie było z ich strony wiele do mówienia, natomiast ciekawi byli szczegółów napadu na farmę, i trzeba było opowiedzieć im je dokładnie.
Boerowie przyprowadzili ze sobą oczywiście i Anglika, którego wsadzono niezwłocznie do komórki, gdzie siedział już Czemba. Sprawę obydwóch tych ptaszków miano rozsądzić później.
Wśród ucztujących brakło na razie zapowiedzianego przez Kwimba Samiego. Zjawił się dopiero później, trzymając pod pachą wiązkę jakichś roślin, wśród których zauważyłem polygalee i erythrina corallodendron.
— To dla ciebie — ozwał się, przystępując do mnie. — Jesteś człowiekiem bardzo dobrym i szlachetnym, więc Sami wyszukał na twoją ranę ziele, aby zapobiedz gorączce. Pokaż mi zranione miejsce; Sami je opatrzy.
Wiedziałem z doświadczenia, że dzikie ludy znają zioła, o których doniosłości leczniczej my nawet pojęcia nie mamy. Zgodziłem się więc chętnie na życzliwą propozycyę Samiego. Poszliśmy do mego pokoju, i tu Sami, obejrzawszy moją ranę, zapuścił w nią nieco soku z przyniesionych roślin, przyczem zauważył:
— Rana niebezpieczna... Pazury dzikiej bestyi to nie nóż i nie kula; rana taka goi się o wiele trudniej. Muszę też silnie ją natrzeć, by nie było gorączki; chociaż zaś będzie trochę bolało, to nic. Przez dni kilka musi się pan codzień poddać memu opatrunkowi, a wnet będzie dobrze.
Z twarzy jego, bądź co bądź wcale nie brzydkiej, przebijała niekłamana ku mnie życzliwość. Podziękowałem za przysługę, i wyszliśmy na podwórze. Tu natknęliśmy się na Mietje, która stała przed progiem, przypatrując się gościom.
— Czarga! — krzyknął Sami, wyciągając ku niej szeroko ramiona. — Czarga! nie poznajesz mię?
Wśród gwarzących gości zapanowała cisza. Wszyscy zwrócili swe spojrzenia, ciekawi temu spotkaniu córki z zaginionym ojcem. Dziewczyna, jakby oniemiała, zaskoczona nagle pytaniem, które było dla niej zupełnie niezrozumiałe, patrzyła zdziwionemi oczyma na przybyłego. Widząc to, Sami opuścił ręce, zwiesił głowę i rzekł ze smutkiem w głosie:
— Przepraszam... pomyłka... przecie Czarga już nie żyje... A gdyby żyła, nie byłaby już tak młoda i piękna. Dlaczego jednak wyglądasz, jak Czarga, i skąd masz jej łańcuszek na szyi?
— Pan jesteś Sami? — odrzekła dziewczyna.
— Tak, jestem Sami.
— Mogę więc panu powiedzieć, że ten łańcuszek, który mam na szyi, był własnością mojej matki.
— Gdzież ona jest? jak się nazywa?
— Nie wiem. Mynheer van Helmers znalazł mię obok jej zwłok na pustyni Kalahari. Źródło tuż obok było już wyschnięte; prawdopodobnie więc matka moja umarła z pragnienia i głodu.
— Jakie źródło? — pytał zdumiony Sami.
— Zdaje się, że Ulwimi.
— Ulwimi?... Jak dawno to być mogło?... Mów, mów prędko, bo serce mi pęknie...
— Przed szesnastoma laty.
— Przed iloma? ishumi i tantatu?[32]. Tak. W tym to czasie Sami musiał uciekać od Sikukuniego i zaprowadził Czargę z dzieckiem do studni Ulwimi. A gdy potem tam przybył, zastał już tylko grób smutny, nic więcej. Czarga była żoną Sami, a ty jesteś... jego córką!
I rzekłszy to, pochwycił dziewczynę w objęcia, całując ją bez upamiętania i wołając w uniesieniu radosnem:
— O moje dobre, kochane, jedyne dziecko! odnalazłem cię wreszcie! I ty, córko, odnalazłaś ojca! Jakże jestem szczęśliwy! Czy będziesz kochała swego ojca, najdroższa moja?
— Będę — odrzekła szeptem, i łzy spłynęły jej po twarzy.
— Jak cię tu nazywają?... Powiedz, abym mógł i ja wołać cię po imieniu.
— Mietje.
— Mietje? Co znaczy to imię? Tylko cudzoziemcy mogą je nosić, a ty powinnaś była nazywać się tak, jak matka.
I Sami zwrócił się do Jana, który stał tuż obok, przypatrując się tej rozrzewniającej scenie.
Twój to ojciec znalazł Czargę, córka więc moja powinna być dla ciebie jakby siostrą.
— Chciałbym, aby była czemś więcej, bo... żoną — odrzekł Jan nieśmiało.
A nieśmiałość Jana miała swe źródło w tem, że Sami, jako w najbliższym czasie władca swego plemienia, więc król, mógł nie zgodzić się na małżeństwo... morganatyczne swej córy.
— Tak? — zapytał Sami żywo. — Jan kocha dziewczynę, która nie ma rodziców?
— Tak.
— A więc ją sobie weź. Ale Czarga nie jest już teraz biedną dziewczyną, lecz córką króla, który ma bardzo wiele...
Nie dokończywszy zdania, sięgnął pod skórzany płaszcz, wydobył stamtąd jakiś malutki przedmiot i podał go Janowi.
— Niech Jan powie, co to jest?
Młody człowiek aż krzyknął ze zdziwienia.
— Dyament! czarny dyament! Toż on wart z zamkniętemi oczyma co najmniej pięć tysięcy guldenów! Baas Uys, wy jesteście znawcą; proszę ocenić, czy się nie pomyliłem.
— Ten dyament wart wiele więcej — zawyrokował stary, obejrzawszy rzadki kamień.
— To kamień czarny — zauważył z dumą Sami, — klejnot niezwykły... A Sami ma jeszcze dużo, dużo podobnych, i małych i większych od tego. Sami znalazł miejsce w górach, gdzie można było brać pełnemi garściami, i Sami brał, chowając w bezpiecznem miejscu. Teraz Sami da Janowi, ile Jan zechce, bo Jan kocha dziewczynę-sierotę.
Scena ta wywarła wielkie wrażenie na obecnych. Długi czas rozmawiano o tem, ale już nie w obecności tych trojga szczęśliwych, bo poszli oni do izby, do cierpiącej jeszcze matki, aby podzielić się z nią tak wielką i nieoczekiwaną zgoła radością.
Zebrani jednak Boerowie nie mieli wiele czasu do stracenia. Trzeba było naradzić się nad sprawą transportu broni, wysłanej przez Anglików dla Sikukuniego. Należało ten transport bezwarunkowo przejąć. Że zaś można było się spodziewać, iż będzie on zabezpieczony silnym oddziałem wojska angielskiego, wynikała przeto konieczność zorganizowania z naszej strony również silnej wyprawy.
Przebycie drogi z farmy do gór Attersberge wymagało całego dnia marszu, że zaś konie nasze były prawie zupełnie wyczerpane, postanowili Boerowie postarać się o inne z sąsiednich farm i w tym celu wysłali w różne strony odpowiednią liczbę ludzi. Jan tymczasem wraz ze swymi ludźmi zajęli się usunięciem śladów wczorajszej walki, poczem zwołał sąd nad Czembą.
Kafr miał minę bardzo pokorną, przeczuwając, że nic dobrego go nie czeka. Był jednak o tyle mądry, że zeznawał zupełnie szczerze, powtarzając prawie to samo, co już przedtem powiedział był mnie. O dalszych planach Sikukuniego nie umiał dać żadnych wyjaśnień.
Wina jego nie ulegała żadnej wątpliwości, i większa część Boerów była za tem, ażeby szpiega skazać na śmierć, czemu jednak sprzeciwił się stanowczo Jan, a i ja przyłączyłem się do opozycyi. Wszak Czemba działał w dobrej wierze, z polecenia swego króla, któremu przecie nie mógł okazać nieposłuszeństwa, za co zresztą groziła mu straszna śmierć. Pozatem Kafr przyznał sam, że Sikukuni jest złym człowiekiem, a Sami dobrym. Wreszcie na prośbę Mietje wstawił się za podsądnym i Sami. Wobec tego wszystkiego Boerowie zmiękli ostatecznie dla winowajcy i postanowiono tylko zatrzymać go w więzieniu aż do ukończenia wyprawy.
Nastąpiły przygotowania do wyprawy w góry dla przejęcia transportu. Gdyby się rzecz udała, to cały oddział postanowił nie wracać na farmę, lecz odstawić transport wprost do wojsk boerskich, gromadzących się po przeciwnej stronie gór.
Farma okazała się doskonale zaopatrzoną w zapasy żywności, i wystarczyło ich najzupełniej dla całego naszego oddziału, który, ruszając w drogę, wyglądał, jak jakaś wielka ekspedycya naukowa w głąb czarnego kontynentu.
Jakkolwiek można było przypuszczać z całą niemal pewnością, że Sikukuni nie poważy się raz jeszcze napastować farmę Helmersów, gdyż, dwa razy odparty ze stratą w ludziach, nie miałby już ani ochoty, ani nawet czasu na ponowne próby, — jednak dla wszelkiej pewności zostawiliśmy na farmie potrzebną liczbę załogi do jej strzeżenia.
Sami, który zaledwie odnalazł swą córkę, a już zmuszony był rozstać się z nią, był bardzo smutny, a i w obliczu Jana widoczne było przygnębienie z powodu tej rozłąki. Zostawiliśmy ich obydwóch na farmie, i dopiero późną nocą dopędzili nas w drodze.
Pod wieczór stanęliśmy u celu bez żadnego zgoła wypadku w drodze.
Grzbiet Attersberge wydłuża się potężnym łańcuchem z gór Nadbrzeżnych daleko ku wschodowi i przechodzi zwolna w wyżynę. Część wschodnią tych gór pokrywają nieprzebyte lasy, zachodnie zaś ich ramię jest nagie, kamieniste i spada stromo, licząc od szczytu do podstawy kilka tysięcy stóp. W kierunku południowym i północnym wciskają się w ten olbrzymi wał górski liczne przepastne wąwozy i doliny, zarzucone po największej części głazami o gigantycznych wręcz rozmiarach. Złomów tych nie brak i w miejscach, pokrytych lasem, gdzie olbrzymy drzew, ścianą bujnej pnącej się roślinności połączone z powalonymi starymi pniami, tworzą iście dziewiczą puszczę.
Rozumie się, że w takiej puszczy nie brak i miejsc ustronnych, gdzie doskonale mogłaby się ukryć nawet wielka karawana, i zadanie nasze byłoby bardzo trudne, gdybyśmy byli zmuszeni szukać w tych borach oddziału z transportem broni. W liście zaś do porucznika Mac Klintoka nie było wzmianki o miejscu spotkania. Ale gdyby Anglicy jeszcze nie nadciągnęli, to możnaby ich było spostrzedz z obranego trafnie stanowiska na zboczu góry od zachodu.
Wieczór zapadał szybko, więc trzeba było zawczasu obrać miejsce na obóz, gdyż później, wobec tego, że księżyc był zaledwie na nowiu, sprawiłoby to pewną trudność.
— Co robić? — troskał się van Hoorst.
— Najlepiej rozłożyć się w pierwszej-lepszej kotlinie, skądby nas widzieć nie było można, tembardziej, że bez ognia się nie obędziemy.
— Uważam, że w kotlinie trudno byłoby się ukryć — zauważył Uys; — Anglicy spostrzegliby nas, mimo wszelkich ostrożności.
— A pan co na to? — zwrócił się do mnie Veelmar.
— Ja? — odrzekłem. — Dni są wprawdzie upalne, ale w nocy dokucza dotkliwe zimno, wobec czego trudno obejść się bez ognia. Sądzę więc, że najlepiej byłoby znaleźć w głębi boru odpowiednie miejsce; trzeba tylko dobrze poszukać. Naprzykład, czy nie dałoby się coś znaleźć wzdłuż tego żebra, w tym jarze? Konie możemy zostawić pod nadzorem na dolinie, gdzie będą miały dość trawy, a sami skryjemy się w głąb skał i rozłożymy ognisko.
— Dobra rada — odrzekł któryś, i pojechaliśmy we wskazanym przeze mnie kierunku.
Niebawem natrafiliśmy na obszerną dolinkę, gdzie pod nadzorem kilku ludzi zostawiliśmy konie i podążyliśmy w głąb boru spory kawał, a znalazłszy odpowiednie na obóz miejsce i dobrze przeszukawszy teren wokoło dla zapewnienia się przed zasadzką, rozłożyliśmy ogień, po spożyciu zaś wieczerzy pokładliśmy się do snu.
Spałem może z godzinę, gdy nagle ujął mię ktoś za ramię. Zerwałem się na nogi. Przede mną stał Sami.
— Proszę za mną — szepnął pocichu.
Zdziwiony tą nagłą propozycyą, nie pytałem jednak o nic i poszedłem za czarnym wodzem. O kilkanaście kroków dalej oczekiwał na nas Jan, z którym połączywszy się, poszliśmy w trójkę w głąb boru, przyczem Sami torował drogę, a my postępowaliśmy tuż za nim.
— Co to będzie? — zapytałem Jana.
— Nie mam pojęcia, mynheer — odrzekł. — Sami zbudził mię, nic nie mówiąc, o co chodzi.
Szliśmy w milczeniu, nie rozumiejąc powodów tej tajemniczej wycieczki, a Sami nie dawał żadnych objaśnień. Przebrnąwszy gąszcze leśne, weszliśmy nareszcie na halę. Tu przewodnik nasz stanął i, usiadłszy na kamieniu, rzekł:
— Słuchaj, Janie, i ty, cudzoziemcze! Jan jest synem Sami, a cudzoziemiec bardzo szlachetnym i dzielnym jego przyjacielem; że zaś obaj umiecie być przezorni, wyjawię przed wami pewną tajemnicę. Sami w czasie ucieczki przed Sikukunim w góry znalazł miejsce, gdzie było dużo czarnych dyamentów. Pozbierał je więc i ukrył, a teraz zabierze je w obecności waszej.
A więc — pomyślałem — człowiek ten chciał nam zrobić niespodziankę i dlatego nie zdradził się dotychczas, że w tych okolicach ukryte są jego skarby. Jeżeli teraz obok Jana zabrał mię z sobą, dowodziło to wielkiego do mnie zaufania.
— Sami zabrał tylko trochę dyamentów — ozwał się po chwili, — a w górach jest jeszcze dużo, dużo.Sami wskaże to miejsce Janowi, aby sobie wykopywał dyamenty sam, bez wiedzy innych Boerów.
Udzieliwszy tego wyjaśnienia, skinął, abyśmy szli za nim. Po niejakimś czasie zatrzymał nas obok wielkiego głazu i rzekł:
— Jan jest silny. Niech Jan odwali ten złom skalny.
Młody człowiek zaparł się, jak tur, i dźwignął blok, stawiając go kantem, a Sami sięgnął ręką pod spód i wydobył skórzany woreczek.
— Pomacajcie — rzekł, rozwiązawszy zawiązkę, — bo ciemno jest i nie zobaczycie. Jest ich ishumi, ilinci mboxo[33]. Dość, co? Zaprowadzę was jeszcze do owej szczeliny, gdzie już sami będziecie kopali.
Miał zawiązać woreczek ponownie, gdy nagle zwrócił się do mnie:
— Cudzoziemiec obronił Czargę. Sami lubi cudzoziemca i daruje mu ten oto dyament...
Cofnąłem się, nie chcąc przyjąć podarunku, gdyż choćby to był nawet najmniejszy z kamyków, stanowił on wysoką wartość, nieproporcyonalną do usług, jakie oddałem jego ukochanym. Wprawdzie Kafr wiedział, że kamienie te są bardzo drogie, ale o ścisłej ich wartości pieniężnej nie miał dokładnego pojęcia.
— Cudzoziemiec nie chce wziąć? Dlaczego? W takim razie Sami rzuci kamień precz; Sami nie weźmie już tego, co raz komu oddał.
Wobec takiego postawienia kwestyi nie mogłem się już uchylić i przyjąłem cenny dar Kafra. Nie przyjąwszy nawet podzięki, poprowadził nas Sami dalej. Długi czas wspinaliśmy się w górę, a dostawszy się na jej grzbiet, poczęliśmy schodzić zboczem po przeciwnej stronie. Przewodnik nasz widocznie znał doskonale drogę, skoro omijał wszystkie trudności.
Nagle poczułem w powietrzu woń jakby przypalonego mięsa. Zatrzymałem się, wietrząc baczniej.
— Stać! — rzekłem. — Poniżej znajduje się z wszelką pewnością ognisko...
— Istotnie czuć dym w powietrzu — przyznał Sami, a następnie Jan.
Ostrożnie, jak tylko można, ruszyliśmy w dół, i niebawem przed oczyma naszemi w głębi skalnego żlebu zamajaczyły płomienne języki ogniska. Sami przystanął.
— O, tam właśnie są dyamenty. Zabiorą mi je ci ludzie! Ktoby to był?
— Wnet się przekonamy — odrzekłem. — Chodźmy bliżej, ale bez najmniejszego szmeru.
Żleb był bardzo wązki i niezbyt głęboki. Ciągnął się zaledwie kilkaset kroków w głąb góry, gdzie zamykał go stromy brzeg skalny.
Pokładliśmy się na ziemi, by się lepiej przyjrzeć obozującym. Przy ognisku siedziało szesnastu Zulów i trzej biali. Jeden z białych ubrany był zupełnie tak, jak sir Hilbert Grey; dwaj inni wyglądali na angielskich oficerów. Dzieliła nas od nich odległość nie więcej nad dwadzieścia kroków, wobec czego można było słyszeć ich rozmowę.
— Sir Hilbert Grey jest niedołęga — mówił jeden. — Miał być tu już przed trzema dniami i gdzieś go dyabli ponieśli. Dostawcy nieszczególny zrobili wybór pełnomocnika...
— O, za pozwoleniem — odrzekł cywilny. — Myśmy przewidzieli, że posłaniec może wpaść w ręce Boerów, i dlatego wysłano nas dwóch. Moja droga była wprawdzie krótsza, ale wcale nie bezpieczniejsza; Grey zaś nie był może dokładnie pouczony o wszystkiem i dlatego prawdopodobnie błąka się po okolicy.
Byłem poruszony treścią tych słów. A więc dostawcy wysłali dwóch ludzi, z których tylko jeden wpadł w nasze ręce, wobec czego porucznik Klintok został powiadomiony o wysyłce i znajdował się tu właśnie z szesnastoma Zulami, ażeby odebrać transport, o który nam tak chodziło...
— No, nasze szczęście! — szepnął Sami; — ludzie ci nie wiedzą nic o dyamentach, przy których siedzą tak niedaleko.
Pomijając to, obecność tych ludzi tutaj była bardzo niebezpieczna dla naszego przedsięwzięcia, i udać się ono mogło jedynie pod tym warunkiem, że ich unieszkodliwimy.
— A więc transport nadejdzie przez Kerspass? — ozwał się posłaniec.
— Tak — odrzekł porucznik Klintok. — Oczekuje nas tam większy oddział Kafrów wobec możliwości obsadzenia przełęczy przez Boerów.
— A Kleipass?
— Obsadzono ją również, ale nie tak silnie, jak tamtą przełęcz; jest ona bowiem węższa, mniej ma zakrętów i można ją łatwo obronić; zresztą nie jest ona tak ważną, i obsadzono ją tylko w tym celu, by nie dopuścić oddziałów boerskich, gdyby się przedrzeć chciały na drugą stronę.
— Obawiam się jednak — wtrącił drugi Anglik, — że może być z nami bardzo źle. Wprawdzie mamy dwanaście tysięcy Zulów przeciw trzem najwyżej tysiącom Boerów, ale liczba tu nie stanowi. Boerów niedoceniają dotąd. Wszak to żołnierz w żołnierza, sami niemal bohaterowie, i jeden da radę dziesięciu nawet dzikim.
— Pshaw!
— No, no, towarzyszu! nie mów hoc zawczasu. Tak naprzykład van het Roer podczas ostatniej bitwy potrafił, ukrywszy się za skałą, położyć trupem paruset Zulów. Iluż więc można liczyć przeciwników na niego jednego?
— Ilu chcesz, byle tylko mnie pod rękę się nie nawinął, bo wtedy miałby się z pyszna. Zresztą sądzę, że nie przyjdzie nawet do starcia z Boerami. Plan nasz jest wręcz znakomity, i niechybnie wygramy sprawę, być może bez jednego wystrzału.
— Masz na myśli zasadzkę w Groote?
— Nieinaczej. Zbadałem teren aż do najdrobniejszych szczegółów. I wiesz co? Wątpię, aby się znalazło na świecie drugie miejsce, tak nadające się do planowanej przez nas pułapki, jak to właśnie. Jest to olbrzymia kotlina, otoczona ze wszystkich stron stromemi ścianami skał, bez żadnego wyjścia. A jednak ja w górze znalazłem szczelinę, przez którą można wydostać się na grzebień górski i stamtąd już bez trudności zejść w sąsiednią dolinę. Owóż obmyśliłem taki plan: Zulowie znajdują się w okolicy Kerpass, a wąwóz Groote w pobliżu Kleipass. Skoro tylko Boerowie natrą na nas, zaczniemy uciekać umyślnie w kierunku Kerspass i podczas gdy główna nasza armia ukryje się w Zwarten-Rivier, część tylko uda się w głąb Groote. Nieprzyjaciel, rozumie się, pociągnie tam za nią, myśląc, że to cała nasza siła. Tymczasem jeden z naszych oddziałów obsadzi wyjście z głównej strony, a drugi zamknie odwrót w dole, i nieprzyjaciel, znalazłszy się w tej pułapce, jak szczur, prędzej czy później poddać się musi.
— A jednak plan ten jest zbyt zawiły i, powiem nawet, awanturniczy. Mogłoby się mianowicie w trakcie jego wykonania zdarzyć coś, coby nas zgubiło. Wystarczy, gdy Boerowie odgadną nasz plan i zamkną nas w Zwraten-Rivier. Wówczas nie byłoby dla nas ratunku...
— Skądżeby jednak dowiedzieli się o tym planie naszym, skoro trzymamy go w ścisłej tajemnicy? Oprócz nas i Sikukuniego żywa dusza o niczem nie wie.
— A co będzie, jeśli Boerowie już z prostej przezorności nie wejdą do Groote?
— Bardzo wątpię, aby tak dalece byli ostrożni. Przecie o nas nie wiedzą, Zulów zaś zlekceważą, jako nieprzyjaciela, nie znającego się na sztuce wojennej.
— Ale wiadomo im, że Kafrowie sprzykrzyli już sobie rządy Sikukuniego. Opowiadają nawet, że Boerowie chcą osadzić na tronie brata Sikukuniego, Samiego, i kto wie, czy nowy kandydat nie uzyska przychylności szczepu, bo jest dobry i łagodny.
— Bajka, wymyślona przez Boerów, aby wywołać wśród wrogów niezgodę i brak posłuszeństwa. Ale to na nic się nie przyda. Sami przepadł, jak kamień, rzucony do wody, i ani słychu o nim. Sikukuni musiał go najniezawodniej sprzątnąć z tego świata...
Umilkli, a po chwili zaczęli rozmowę o rzeczach obojętnych. Jednak już te wiadomości, jakie się nam udało zasłyszeć, wystarczyły zupełnie. Podniósłszy się, szepnąłem do swoich:
— Wracajmy do obozu.
— Czyś pan wszystko dobrze zrozumiał? — zapytał mię Jan.
— Wszystko — odszepnąłem i dałem znak, by Sami prowadził nas z powrotem.
Wobec tak doniosłego odkrycia, jakie zrządził prosty zbieg okoliczności, nie mogliśmy tracić ani chwili czasu, więc co prędzej wróciliśmy do obozu i natychmiast pobudziliśmy towarzyszów, którzy, nie pytając wiele, chwycili do rąk broń — i gęsiego udaliśmy się w stronę obozujących nieprzyjaciół. Sami prowadził.
Przybywszy w pobliże, Boerowie rozstawili się po obu stronach wąwozu, ja zaś z Janem podążyliśmy ze wszelkiemi ostrożnościami ku wejściu do dolinki. Pasły się tam trzy konie, niezawodnie będące własnością Anglików, gdyż Kafrowie byli wszyscy pieszo.
Mogliśmy wprawdzie całym naszym oddziałem napaść na obozujących i znieść ich do szczętu, — że jednak przeciwnicy pokładli się najspokojniej do snu, nie ustawiwszy nawet warty, więc rozlew krwi byłby tu zbyteczny, bo i bez niego mieliśmy ich prawie w rękach. Poszliśmy więc prosto w kierunku ogniska najzupełniej otwarcie, rozmawiając nawet głośno ze sobą, wskutek czego zbudził się jeden z Zulów i narobił hałasu. Wokamgnieniu porwali się na nogi inni, chwytając za broń. Anglicy mieli swoje legowisko nieco opodal od Kafrów. Przystąpiłem wprost do nich:
— Good evening, panie poruczniku Klintok. Czy mogę panu przeszkodzić na chwilę w wypoczynku?
Anglik stropił się tem zapytaniem, nie wiedząc, czy ma przed sobą wroga, czy też przyjaciela.
— Pan mię zna? Kto pan jesteś? Skąd pan przychodzisz i poco?
— Za wiele pytań naraz, sir. Odpowiem panu krótko: chciałem tylko oświadczyć panu ukłony od niejakiego Hilberta G rey’a...
— Co? Grey’a? Gdzież on jest? — przerwał mi żywo.
— Dostał się do niewoli u Boerów.
— Do niewoli? I pan się z nim widziałeś? Należysz więc pan do Holendrów?
— Holendrem nie jestem, ale też nie kryję się z tem, że stoję po ich stronie. Miałem nawet przyjemność zabrać sir Grey’a do niewoli osobiście.
Na te słowa oficer ustawił się ze swoimi dwoma towarzyszami w takiej pozycyi, aby nam zagrodzić odwrót.
— A! jeżeli tak, to ja was zabieram do niewoli.
— Owszem, nie mamy nic przeciwko temu, bo przy tej sposobności będziemy się mogli przekonać naocznie, w jaki sposób dotrzymacie zobowiązań kontraktowych co do dostarczenia broni Zulom.
— No, no! Na pogawędkę z wami nie mam ja wcale ochoty... Odłożyć broń!
— Jeżeli panom sprawi to przyjemność, uczynimy nawet i to, żądając tylko w zamian, byście nas panowie zaprowadzili do Groote-Kloof — rzekłem, kładąc karabin na ziemi, przyczem Jan i Sami uczynili toż samo. — Jestem ciekawy, jak wygląda pułapka na... Boerów.
— Cóżto? podsłuchaliście nas?! — krzyknął oficer groźnie, przystępując bliżej ku mnie.
— O, niema w tem chyba nic dziwnego. Chcieliśmy się dowiedzieć zawczasu, co to są za ludzie, którym mieliśmy złożyć wizytę. Bo nużby zaszła pomyłka i nie znaleźlibyśmy właściwego adresata!
— Jakiego adresata?
Dobyłem z portfelu papiery i podałem mu je.
— Te trzy listy, które znalazłem u Grey’a, adresowane są przecie do pana.
— Czytałeś je pan?
— Rozumie się. Styl jednak nieszczególny, i wynalazca sposobu podobnego cyfrowania niewiele zarobi, gdyby się starał o patent...
— Milcz pan! Dość! Odłóżcie noże i pistolety!
— I to uczynimy chętnie. Ale może wprzód pozwoli nam pan, że mu przedstawię swoich towarzyszów. Ten oto młody mynheer, który pana o połowę przerasta, to... van het Roer, jak go nazywają.
— Jan van Helmers? — zapytał, a w głosie zadrżała mu trwoga.
— Tak, panie poruczniku. A ten drugi, wbrew pańskiemu mniemaniu, jakoby zaginął... mam przyjemność przedstawić go żywym i zdrowym: Sami!
— Sami?
— Tak... i jeżeli pan pozwoli, to powiem: jego królewska mość Sami...
Porucznik nie mógł zrozumieć, dlaczego przybyliśmy do jego obozu tylko w trzech, i wytłomaczyć sobie naszej pewności siebie, — z początku więc, zaskoczony nagle, wahał się, co mu uczynić wypada. Teraz jednak jakby się namyślił, bo zmienił odrazu ton i, zwróciwszy się do Kafrów, krzyknął gromko:
— Powiązać ich!
— O, nie, sir Mac Klintok! nie tak ostro! Widocznie jesteś pan bardzo niedoświadczony, skoro przypuszczasz, że my, zjawiając się w takich warunkach w pańskim obozie, nie jesteśmy dostatecznie zabezpieczeni.
I to rzekłszy, już miałem go chwycić za kołnierz, mimo dokuczliwej rany w ramieniu, gdy w tejże sekundzie uprzedził mię Jan, złapawszy jedną ręką jednego, a drugą drugiego tak skutecznie, że obaj już leżeli na ziemi; z trzecim uporał się równie zwinnie Sami. Wśród Kafrów zapanował straszny popłoch, Boerowie bowiem w stosownej chwili ze zbocza wąwozu dali salwę, po której Zulowie rozpierzchli się, jak zające.
W kilka minut później ja z towarzyszami siedzieliśmy przy ognisku w miejscu Anglików, którzy leżeli opodal, powiązani, jak barany.
O świcie, pogrzebawszy kilku poległych, których dosięgły kule boerskie, sprowadziliśmy do tego nowego obozu konie nasze, gdyż uradzono pozostać tu do nadejścia transportu, i rozstawiliśmy na wynioślejszych miejscach straże, by nam zawczasu dały znać o pojawieniu się oddziału, transportującego broń i amunicyę.
Z początku Sami był nieco w obawie, aby przy dłuższym postoju w tej kotlinie nie odkryto przypadkiem jego kopalni dyamentów. Boerowie jednak tak byli zajęci sprawami wojennemi, że ani im się śniły badania geologiczne okolicy.
Zauważyłem natomiast, że mój Kwimbo był jakiś smutny. Już podczas marszu z farmy stracił na minie, co mię nieco zainteresowało. Przywołałem go tedy do siebie i na uboczu zapytałem o powód smutku.
— Kwimbo jest smutny i będzie smutny do śmierci. Kwimbo nigdy się już nie zaśmieje.
— Dlaczego? co się stało?
— Kwimbo jest bardzo nieszczęśliwy i zly na Jana.
— Za co? Przecie to bardzo dobry człowiek.
— Dobry, to prawda. Ale zabiera mi on Mietje, a Kwimbo nie ma dziewczyny. Kwimbo słuszała wszystko... Mietje jest córką Sami, i Jan weźmie Mietje, a ja... ja...
Wbił palce we włosy i począł jęczeć, jak konający.
— No, no, uspokój się, mój kochany. Niema co rozpaczać... Czy Mietje stanowczo cię odrzuciła?
— Ależ nie. Kwimbo nie mówila z Mietje, ale Kwimbo nie śmie już teraz mówić, bo to córka króla, a Kwimbo prosty Kafr.
— Czegóż więc narzekasz? Kto winien, że nie jesteś również synem królewskim?
— Oj, prawda, mynheer! Kwimbo nie jest syn króla i Kwimbo nie chce córki króla... Ale Kwimbo znajdzie sobie dziewczynę, która będzie taka ładna, jak dwie córki króla.
Nie mogłem dłużej wdawać się w rozmowę ze zrozpaczonym chłopcem, bo uwagę moją zwrócił nagle jakiś ciemny, poruszający się punkt w oddali. Wyszedłem na pagórek i, spojrzawszy przez lornetę, stwierdziłem, że jest to szereg jeźdźców i wozów, podążających przez równinę w naszym kierunku. Zawiadomieni o tem Boerowie wybiegli również na wzgórze i wyrywali sobie szkła z rąk nawzajem. Nie było najmniejszej wątpliwości, że to nic innego, jak tylko oczekiwana przez nas ekspedycya.
Po krótkiej naradzie postanowiliśmy zatrzymać się w ukryciu aż do chwili, gdy karawana rozłoży się na spoczynek. Ale chwila ta była bardzo daleka, bo strudzone długą podróżą woły ciągnęły ciężkie wozy powoli i z wielkim trudem, tembardziej, że równina była kamienista i trudna do przebycia.
Dopiero około południa karawana zatrzymała się u stóp góry. Ustawiono wozy taborem w ten sposób, że stanowiły one jakby koło, w środku którego umieścili się ludzie.
— No, nadszedł czas! — rzekł Jan. — Wystarczy, jeśli zaatakujemy ich znienacka i...
— I wylecimy w powietrze — przerwałem mu, — bo może bardzo łatwo nastąpić wybuch prochu, spowodowany strzelaniną. Tu jedynie użyć można broni siecznej; na palną bezwarunkowo zgodzić się nie mogę.
— Cóż więc robić? — pytał któryś.
Wtem przystąpił do mnie Kwimbo i, poskrobawszy się w terchatą głowę, rzekł:
— Mynheer nie wiedzą, co robić, ale Kwimbo wie.
— Cóż takiego?
— Kwimbo pójdzie do tych ludzi i powie, że jest Zulu, i przyprowadzi wszystkich tutaj.
— Ależ to niemożliwe...
— Kwimbo zaraz pokaże, czy to niemożliwe — przerwał mi gorączkowo i puścił się z miejsca, biegnąc w stronę taboru.
Nie pomogły nawoływania, których zresztą pewnie już nie słyszał.
Stało się to tak szybko i niespodzianie, że nie wiedzieliśmy, co właściwie począć wrazie, gdyby postępek Kwimba popsuł nasze plany, — bo że nietęgi u niego był rozum, na to zgadzali się wszyscy. Z takiego obrotu sprawy trzeba było spodziewać się rzeczy najgorszych, i powstało ogólne zaniepokojenie. Jeden radził to, drugi owo, a tymczasem Kwimbo, wyrzucając piętami, biegł w stronę taboru. Nareszcie dotarł do obozujących, a po kilku minutach zauważyliśmy przez szkła, że wozy w jednem miejscu odsunięto i przez tę lukę wyszła gromada ludzi, którzy podążyli w naszą stronę, mając za przewodnika Kwimba.
Po chwili wszakże spostrzegliśmy, że gromada zmieniła kierunek; Kwimbo poprowadził nieprzyjaciół wzdłuż łańcucha górskiego, i wnet pochód cały znikł wśród zarośli.
— Jednak ten pański Kwimbo ma o wiele więcej rozumu, niżby się zdawało — zauważył van Hoorst, — a dowódca tych ludzi jest widocznie głupszy od Kafra. Mądry oficer nie byłby uwierzył tak na słowo pierwszemu-lepszemu, a w najgorszym razie nie udałby się za nieznajomym człowiekiem z całym swym oddziałem.Musimy coprędzej załatwić się z nimi... Konie niech zostaną tutaj. Rozmieścimy się tak, aby wziąć nieprzyjaciela w dwa ognie. Pan — zwrócił się do mnie, — jako ranny, zechcesz pozostać tutaj na straży przy jeńcach.
Zaoponowałem przeciw temu, ale nic nie pomogło, i musiałem zostać tu sam jeden. Reszta pomknęła w las.
Jeńcy, patrząc na to wszystko, zrozumieli — rzecz prosta — co się dzieje; wiedzieli też, jaka jest moja rola w całej tej akcyi. Żaden jednak nie chciał, czy nie śmiał wdawać się ze mną w rozmowę.
Po upływie niecałego kwadransa usłyszałem silną salwę, która natychmiast się powtórzyła. A więc atak się rozpoczął. Aczkolwiek byłem pewny zwycięstwa po stronie Boerów, ogarnął mię jakiś niewytłómaczony niepokój, i to ze względu na Kwimba. Ludzie, którym dowodził oficer angielski, byli to Hotentoci, należący do pułku strzelców konnych; ich najmniej obawiać się należało. Ale Kwimbo mógł swój ryzykowny krok łatwo przypłacić życiem, — bo nużby nieprzyjaciel, spostrzegłszy jego zdradę, zemścił się na fałszywym przewodniku w ostatniej chwili!
Troska ta jednak moja nie trwała długo, bo pierwszym, który do mnie wrócił, był właśnie Kwimbo. Przybiegł zziajany, jak chart, i począł wołać jeszcze z daleka:
— Och, mynheer! Kwimbo się bala o mynheer. Ale Uys powiedziala, gdzie mynheer jest, i Kwimbo zaraz lecieć tu!
— Jakże tam poszło?
— Och, bardzo dobrze. Hotentoty wszystkie precz...na tamten świat. Jak Boer strzelić, Kwimbo zaraz uciekła w bok, bo nieprzyjaciel mogla zakluć Kwimbo.No, a teraz mów, mynheer, czy Kwimbo głupi, czy mądry?
— Ależ naturalnie, że jesteś zuch, i w najbliższem mieście kupię ci taki wielki pierścień na nos, jak krysy mego kapelusza.
— Och, mynheer! Kwimbo się cieszy. Jak Kwimbo mieć takie kółko, to wtedy pokocha Kwimba taka ładna dziewczyna, jak trzy córki króla i cztery Mietje do kupy.
Podczas tej rozmowy dostrzegłem, że oddział Boerów zawrócił w kierunku taboru. Zajęcie transportu nie było trudne, bo poganiacze wołów poddali się bez oporu.
Wkrótce kilku Boerów przyszło po mnie. Zabrano jeńców oraz konie i podążyliśmy do taboru.
Transport broni i amunicyi pomieszczony był na piętnastu wozach, a każdy ciągnęły cztery pary wołów. Były tam znaczne zapasy karabinów, nabojów, prochu i ołowiu.
Po krótkim wypoczynku uradziliśmy wyruszyć natychmiast dla połączenia się z armią Boerów, ale nie przez Kerspass, lecz przez Kleipass, by uniknąć spotkania z bandami Sikukuniego. W celu poinformowania o zaszłych wypadkach armii boerskiej wybrano jako posłańców trzech. Byli to: Uys, Jan i ja. Pierwszy z nich miał objąć naczelne dowództwo, drugi był w roli adjutanta, ja zaś przyłączyłem się do nich jedynie dlatego, by nie być zmuszonym do marudnego i nudnego marszu z wołami. Oczywiście zabrałem z sobą Kwimba, a że za swoją dzielność otrzymał karabin, wbiło go to w wielką dumę; napuszył się też, jak średniowieczny ciura, którego najniespodziewaniej do stanu rycerskiego wyniesiono.
Przełęcz, przez którą musieliśmy się przeprawić, należała do najbardziej karkołomnych, jakie kiedykolwiek miałem do przebycia. Liczne wyrwy, zakręty i uskoki utrudniały nam drogę w wysokim stopniu.
Jakkolwiek nie było nigdzie żywej istoty, zachowaliśmy jak największą ostrożność, zwłaszcza na zakrętach.
— Czy dalibyśmy radę posterunkowi wojskowemu, gdybyśmy się nań natknęli? — zapytałem.
— To zależy od okoliczności — odrzekł Uys. — Tu bowiem odgrywa rolę nie liczba nieprzyjaciela, lecz stanowisko, które on zajmie.
— Nieprzyjaciel już jest — szepnął Jan, wstrzymując swego konia, — tam, za skałą, powyżej. Zostańcie tutaj, a ja pójdę na zwiady.
To mówiąc, zsiadł z konia i podążył pieszo na miejsce wskazane. Widocznie jednak nie znalazł tam nikogo, bo tylko ręką dał znak, byśmy się zbliżyli.
Zaciekawiło nas to wielce. Przybywszy na miejsce, znaleźliśmy leżącą na skale skórę, a raczej rodzaj płaszcza, jaki zawieszają sobie na ramionach dzicy. Widocznie stał tu ktoś przed chwilą na posterunku i z powodu gorąca odłożył skórę na ziemię. Gdzieżby jednak się podział?
Po bliższem rozpatrzeniu się wśród okolicy zauważyliśmy poniżej wązką perć, biegnącą między dwoma stromemi skałami. Podążywszy nią, zatrzymaliśmy się wkrótce, bo oto w miejscu, gdzie skały tworzyły coś w rodzaju rondla, spostrzegliśmy leżących w cieniu około dwunastu Zulów.
Ponieważ perć ta była jedyną, przez którą można się było dostać pojedynczo na drugą stronę, Zulowie odkomenderowali tylko tak mały oddział, pewni będąc, że to dla strzeżenia przejścia najzupełniej wystarczy. I rzeczywiście mogłoby było wystarczyć, gdyby nie to, że stojący na posterunku dwaj ludzie woleli leżeć w cieniu do góry brzuchami, niż pełnić swą służbę.
— Pan zostanie tutaj — rzekł Jan, — aby żaden z tych drabów nie uciekł, a my trzej rzucimy się na oddział.
Mimo dotkliwej rany w ramieniu, mogłem się należycie obchodzić z karabinem, więc, umieściwszy się w dobrze wybranem miejscu, poza skałą, czekałem na dalsze wypadki. Tymczasem towarzysze wpadli już na karki Zulom i wystrzelali ich co do nogi, a po paru minutach byliśmy panami sytuacyi.
Zagrzebawszy w żwir poległych, ruszyliśmy w drogę z większą już swobodą w tej nadziei, że więcej Zulów nie napotkamy.
Po dobrej godzinie skinął na mnie Kwimbo:
— Mynheer! och, ach, oj, aj, joj! tam — wskazał — cała kupa Zulów!
Istotnie w niewielkiej od nas odległości ukazał się spory oddział jeźdźców, który, spostrzegłszy nas, zatrzymał się, a oficerowie zwrócili na nas lornetki, poczem dał się słyszeć radosny okrzyk:
— Baas Uys! bas Uys! jakże to dobrze! — wołali, jadąc ku nam. — Nie mogliśmy się was doczekać! No, ale chwała Bogu, jesteście!
— Neef Welten! poznaję! Czegóż wy u licha szukacie w tych górach?
— Wysłano mię, bym obsadził przełęcz i ułatwił wam swobodną przeprawę dla połączenia się z nami. Ale widzę... mało was. Gdzie reszta? Zulów nie spotkaliście?
— Owszem, ale już ich niema. A co do naszych towarzyszów, to pojawią się tu wkrótce, i nie z próżnemi rękoma. Przejęliśmy bowiem od Anglików olbrzymi transport broni i amunicyi.
— Znakomicie! Przyda się nam to wszystko, bo, prawdę mówiąc, niewiele mamy prochu i karabinów.
— A jakże armia?
— Pełna zapału. Tylko naczelnego dowódcy brak, śpieszcie więc coprędzej. Tam, poniżej, ujęliśmy patrol Zulów i dowiedzieliśmy się, że ma być ich dwanaście tysięcy, a rozmieścili się w pobliżu Kerspass.
— Wiem. Oczekują tam transportu, ale się go nie doczekają. Gdzie stoi nasza armia?
— Pół dnia drogi od nieprzyjaciela.
— A tu niema Zulów?
— Tylko paruset, aleśmy ich wyminęli. Znajdują się po lewej stronie wylotu przełęczy, ukryci w skałach.
— Dobrze. Obsadźcie wzgórze, a ja ściągnę nieprzyjaciela tu, poniżej. Resztę zleceń dam wam później.
Rozstaliśmy się, ciągnąc w dół, i wieczorem przybyliśmy do owego wylotu, gdzie mieli być ukryci Zulowie. Przeszukaliśmy okolicę, aleśmy ich nie znaleźli.
Na głównej pozycyi armii stanęliśmy rano, jadąc oczywiście bez wypoczynku całą noc.
Teraz dopiero miałem sposobność przekonać się, jaką czcią otaczali Boerowie moich towarzyszów, jak serdecznie i z jakimi honorami witano ich wpośród siebie.
Uys objął natychmiast naczelne dowództwo, wysyłając oddział Boerów przeciw Zulom, którzy obsadzili Kleipass. Następnie wezwał starszyznę na naradę, w której jednak ja udziału nie brałem, choć pewien jej punkt dotyczył i mojej osoby. Oto dowódca zamianował mię komendantem oddziału, złożonego z dwustu partyzantów pieszych, i polecił, abym wyruszył natychmiast do Groote Kloof dla zajęcia jej jeszcze przed przybyciem Zulów.
Ucieszyło mię to ogromnie, bo z jednej strony był to dowód wielkiego do mnie zaufania, a z drugiej zyskałem możność służenia sympatycznej dla mnie i słusznej sprawie Boerów.
Uys wtajemniczył mię wobec tego w cały pian akcyi. Broń i amunicyę zaraz po jej dostarczeniu na miejsce postanowiono rozdzielić pomiędzy Boerów, a następnie obsadzić Zwarten-Rivier i rzucić się na nieprzyjaciela, nie czekając na zaczepkę z jego strony. Mając na widoku zmniejszenie oporu nieprzyjaciela i, co za tem idzie, rozlewu krwi, poradziłem, aby puścić między Zulów pogłoskę, że Sami jest wśród Boerów i że każdemu, kto przejdzie dobrowolnie na jego stronę, będzie wymierzona nagroda. Uys uznał ten pomysł za dobry i natychmiast przedsięwziął uskutecznienie go.
Na czele dwustu ludzi wyruszyłem niezwłocznie we wskazanym kierunku. Kwimbo nie posiadał się z radości, że spotkał mię taki zaszczyt. Nazywał mię pułkownikiem, a siebie uważał za adjutanta.
Przybywszy do Groote-Kloof, stwierdziłem, że nie była jeszcze zajęta i że porucznik Klintok umiał ją opisać doskonale. Odkryłem też bez trudu i perć w górnej jej części, wdrapawszy się z kilku podkomendnymi aż prawie na sam grzbiet, skąd rozlegał się wspaniały widok na dolinę Zwarten-Rivier, oddaloną stąd zaledwie około dwóch godzin drogi.
Oczywiście posterunkowi swemu zabezpieczyłem łączność z armią główną za pośrednictwem ustawionych odpowiednio widet. Wieści jednak długo nie nadchodziły, i dopiero po upływie tygodnia powiadomiono mię, że transport doszedł szczęśliwie i że starcia należy oczekiwać lada chwila.
W dwa dni później doniosły mi patrole, że Zulowie już się zbliżają. Zatarłszy o ile możności ślady za sobą, ukryłem się z całym oddziałem wśród skał w górnej części kotliny, skąd można było strzelać na wszystkie strony i nie być widzianym.
Niebawem miałem możność przekonać się, jak doskonale obrane było miejsce dla uskutecznienia wyznaczonych mi działań. Gdy bowiem silny oddział Zulów wszedł w kotlinę, kierując się prosto na nas, powitany został dwoma salwami mego oddziału, i to wystarczyło, że rzucił się w popłochu do ucieczki. Zaledwie jednak wydostał się z pod naszego ognia i ukazał u głównego wejścia, spotkało go to samo ze strony Boerów, którzy już wejście to byli zajęli.
Zulowie liczyli tutaj nie więcej nad dwa pułki po półtora tysiąca ludzi, a dowodzili nimi oficerowie angielscy. Ci, świadomi tego, że wrazie poddania się groziła im śmierć za szpiegowstwo, woleli bronić się do upadłego. I bronili się też, jak bohaterowie, choć, rozumie się — ze smutnym rezultatem, bo w ciągu godziny obydwa pułki poległy do ostatniego żołnierza. Od tego czasu grota Kloof nazwaną została „Cmentarzem Zulów“.
Tu zaznaczyć wypada, że naczelny dowódca Boerów, wysyłając tylko część armii w kierunku Groote-Kloof, wprowadził nieprzyjaciela w błąd, gdyż jednocześnie z armią główną obszedłszy dolinę Zwarten Rivier, napadł z dwu stron na główne siły Zulów, i tu odbyła się ostateczna, rozstrzygająca bitwa, bardzo zresztą zacięta, bo na czele Zulów stał sam Sikukuni. I tu również odwrót był dla nieprzyjaciela niemożliwy, i pozostawało mu albo się poddać, albo dać się wybić co do nogi.
Po załatwieniu się w Groote Kloof pośpieszyłem ze swoim oddziałem na główne pole bitwy, łącząc się z Janem, który również ściągnął tu swój pułk z pozycyi u wejścia do kotliny. Wzięci w ten sposób w dwa ognie Zulowie słali się trupem, jak słoma, po ziemi. A gdy Sikukuni na odparcie naszego połączonego oddziału odkomenderował jeden z pułków swoich, wypadł przeciw niemu na koniu, jak z pod ziemi, Sami i sam jeden stanął w obliczu nieprzyjaciela. Było to szaleństwem z jego strony, a jednak dzięki temu szaleństwu sprawę swoją wygrał odrazu. Bo oto zaledwie się ukazał przed pułkiem i gromko krzyknął do Zulów, kim jest, wnet cały pułk zwrócił się przeciw Sikukuniemu, a za pułkiem tym podążył nasz oddział. Sikukuni, widząc to, nie stracił zimnej krwi. Zawrócił wnet do pozostałych swych pułków i wezwał je do ataku na dzidy i maczugi. Widząc to, Jan wskoczył na siodło, a rzuciwszy ku mnie słowa: „Teraz go będę miał“, pomknął, jak strzała, prosto na wodza Zulów. Dzicy, nie mając broni palnej, poczęli rzucać ku niemu oszczepami. On zaś biegł w zapamiętaniu naprzód, pomimo, że oszczepy gwizdały mu koło uszu. Widząc, w jak srogiem jest niebezpieczeństwie, nie wytrzymałem na miejscu i, pomimo wyznaczonego mi przez Uysa stanowiska, puściłem się za Janem, by choć przynajmniej uratować zwłoki jego na wypadek śmierci. Zbyteczna jednak była moja troska. Dzielny Boer starł się osobiście z Sikukunim, a chwyciwszy go wpół, zabrał na konia i pomknął w pełnym galopie z powrotem ku wydającemu rozkazy Uysowi.
Gdy wiadomość o wzięciu do niewoli Sikukuniego rozbiegła się wpośród wojsk zuluskich, powstała wśród nich ogromna trwoga i niebawem pułk za pułkiem poczęły składać broń u stóp zwycięzców. Przed zapadnięciem zmroku wszystko było skończone, i zwycięscy Boerowie opuszczali pole bitwy, zasłane tysiącami trupów zuluskich. — Była to wymowna ofiara polityki kolonialnej angielskiej!
Wkrótce potem, gdy wieczór zapadł, w obozie Boerów rozłożono ogniska, a dokoła jednego z nich zasiadła starszyzna Boerów. Bohaterem zaś dnia tego był Jan. Wszak młodzieniec ten poważył się na iście szalony czyn i sprostał mu znakomicie, aczkolwiek wyniósł trzy poważne rany od lanc. Teraz przy ognisku opatrzył mu je troskliwie Sami, poczem przystąpiono do posiłku.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jak wiadomo, Boerowie niejedno jeszcze odnieśli zwycięstwo nad dzikimi, podżeganymi wciąż przez Anglików, a uratowane w ten sposób państwo nazwano Republiką Południowo-afrykańską. Wiadomo jednak i to, że Boerowie nie utrzymali się i po długoletnich krwawych zatargach z Anglią ulegli wreszcie w ostatniej wojnie ich przemocy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Można sobie wyobrazić, jak gwarno i wesoło było na farmie Jana, gdy znaczna część zwycięskich Boerów wraz nowym królem Zulów, Samim, zajechała doń, wracając z Zwarten Rivier.
Co do mnie — wypocząłem u tych życzliwych i serdecznych przyjaciół dłuższy czas, bo nie chciano mię puścić, aż po weselu Mietje z Janem. A było ono bardzo huczne. Wszak było to wesele córki królewskiej.
Jeden tylko Kwimbo nie bawił się i nie tańczył, bo jednocześnie z tą uroczystością tracił on ostatnią nadzieję poślubienia pięknej Mietje. Tem smutniej zaś mu było, że wkrótce musiał też rozstać się ze mną. Na pamiątkę ofiarował mi, co miał najdroższego... tabakierkę.
— Och, mynheer! Kwimbo umrze z żalu, i wstanie, i znowu umrze, i znowu wstanie, bo Kwimbo jest nieszczęśliwy... Chyba że mynheer napisze kiedy list z dalekiego kraju, to Kwimbo się pocieszy i może znajdzie jaką dziewczynę, to wtedy już nie umrze.
Dyament, który mi podarował Sami, sprzedałem później, a za uzyskane pieniądze przedsięwziąłem dalsze podróże po świecie.
Po kilku latach spotkałem się przypadkowo z Janem van Helmersem w Neapolu. Odbywał wówczas podróż z żoną i dziećmi po Europie, aby im ukazać dzieła kultury europejskiej. A mógł sobie na to pozwolić, będąc właścicielem kopalni dyamentów i jednym z najbogatszych ludzi w południowej Afryce. Nie zapomniał też i o swoich krewnych w Storkenbeek, którym wydzielił znaczną sumę ze swego majątku.
- ↑ Herbata paragwajska.
- ↑ Wszyscy dyabli!
- ↑ Chwała Bogu.
- ↑ Jezus Chrystus na puszczy.
- ↑ Gatunek niedźwiedzi ryjowatych, wielkości lisa, zwanych przez krajowców coati. Zwierzęta te poszukiwane są nietylko dla znakomitego futra, lecz i dla mięsa, które uchodzi za przysmak z powodu delikatności i osobliwego smaku.
- ↑ Teść.
- ↑ Wuj.
- ↑ Zbieracz kory.
- ↑ Turysta.
- ↑ Stój!
- ↑ Dzień dobry.
- ↑ Dom naszego Pana.
- ↑ Czarodziej.
- ↑ Skała z oknami.
- ↑ 1. Rozdz. 22.
- ↑ Kraina burz.
- ↑ Chłopi.
- ↑ Dzidy.
- ↑ Skrócone: Kornelius.
- ↑ Marya.
- ↑ Rasa koni karłowatych.
- ↑ Boer mistrz-strzelec.
- ↑ Tak o sobie mówią wschodni Hotentoci.
- ↑ „Ojcze nasz“ w języku Hotentotów.
- ↑ To samo w języku Kafrów.
- ↑ Hotentotów.
- ↑ Cecropithecus erythropyga.
- ↑ Na pomoc, na pomoc! Biada mi!
- ↑ Fuj!
- ↑ Karabin.
- ↑ Kto jedzie?
- ↑ Dziesięć i sześć.
- ↑ Dwa razy po dziesięć i ośm.