Pod biczem zgrozy/całość
>>> | Dane tekstu||
Autor | ||
Tytuł | Pod biczem zgrozy | |
Wydawca | Udziałowa Spółka Wydawnicza | |
Data wyd. | 1929 | |
Druk | Drukarnia L. Gronusia i Ski | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Tłumacz | Franciszek Mirandola | |
Tytuł orygin. | The Melody of Death | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
EDGAR WALLACE
POD BICZEM
ZGROZY
POWIEŚĆ
PRZEŁOŻYŁ F. MIRANDOLA
SKŁAD GŁÓWNY:
UDZIAŁOWA SPÓŁKA WYDAWNICZA
KRAKÓW 1929.
DRUKARNIA L. GRONUSIA I SKI W KRAKOWIE.
|
Gdy w nocy dnia 27 maja r. 1911 policjant odbywając ront służbowy, stosownie do przyjętych na się obowiązków, zbadał drzwi i zamek magazynu jubilerskiego firmy Gilderheim, Pascal et Comp. w Little Hatton Garden, nie zauważył nic niezwykłego. Aż do dziewiątej wieczór p. Gilderheim i pierwszy jego buchalter zabawili w sklepie. Urzędnik policyjny, w cywilnem ubraniu, który miał za zadanie śledzić niezwykłe wydarzenia, uznał, że światło w oknie pierwszego piętra zasługuje na służbową jego obserwację, toteż wszedł po schodach, by stwierdzić przyczynę tego zjawiska. Dzień 27 maja był sobotnim, a w sobotę, w Hatton Garden, pracodawcy i funkcjonarjusze zwykli byli kończyć pracę najpóźniej o trzeciej popołudniu.
P. Gilderheim, człowiek bardzo ugrzeczniony na odgłos pukania, pospieszył do drzwi, chwytając w rękę rewolwer, który na wszelki wypadek nosił stale w kieszeni. Doznał wielkiej ulgi przekonawszy się, że pukanie nie wywoła żadnej groźnej przygody, a tylko spowoduje rozmowę ze znanym mu urzędnikiem policji.
Oznajmił mu, że otrzymał przesyłkę djamenŁów od pewnej firmy amsterdamskiej i chce kamienie posortować, przed pójściem do domu.
Pożartowawszy jeszcze na temat siły uwodzicielskiej, jaką pociągają „potęgi ciemności“, djamenty wartości 60.000 funtów, urzędnik odszedł.
O dziewiątej, czterdzieści minut zamknął p. Gilderheim klejnoty w swym, wielkim trezorze, przed którym w dzień i w nocy błyszczała lampka elektryczna, potem zaś w towarzystwie swego urzędnika opuścił dom Nr. 93, przy Little Hatton Garden i ruszył w kierunku Holbornu.
Pełniący służbę policjant życzył im dobrej nocy, a urzędnik w ubraniu cywilnem, będący na drugim końcu ulicy, zamienił z nimi jeszcze słów parę.
— Czy masz pan służbę przez całą noc? — spytał p. Gilderheim, podczas gdy jego funkcjonarjusz przywoływał dorożkę.
— Tak proszę pana! — rzekł urzędnik.
— To dobrze — powiedział kupiec. — Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz wziąć na oko dom mój zwłaszcza. Trochę się boję, gdyż zostawiłem w kasie przedmioty wielkiej wartości.
Urzędnik uśmiechnął się.
— Niema, sądzę, żadnego powodu do obawy!
Gdy tylko dorożka z p. Gilderheimem odjechała, wrócił do domu Nr. 93.
Ale w krótkim przeciągu czasu od odjazdu handlarza djamentów, do powrotu funkcjonariusza tajnej policji zdarzyło się niejedno. Zaledwo Gilderheim doszedł doń, z drugiego końca ulicy nadeszło szybko dwu mężczyzn. Jeden z nich przystąpił do domu Nr. 93, otworzył bramę kluczem i wszedł. Drugi podążył za nim. Ruchy ich nie zdradzały braku pewności, ani też ukrywania się. Można ich było uważać za długoletnich lokatorów domu, wobec zupełnie normalnego i naturalnego sposobu postępowania.
Nie upłynęło jeszcze pół minuty od wejścia człowieka drugiego, gdy zjawił się trzeci, idąc z tej samej strony, stanął przed domem, otworzył bramę z tym samym spokojem, jaki cechował pierwszego i wszedł także.
W trzy minuty później, dwaj z całej trójki znaleźli się na pierwszem piętrze.
Z niezwykłą zręcznością dobył jeden z kieszeń dwie, małe flaszki stalowe, dopasował węże gumowe i zmontował małą kolbę do lutowania u lampki swojej, podczas gdy drugi rozłożył na podłodze mały zbiór precyzyjnych i skończenie pięknych narzędzi. Żaden nie wyrzekł słowa. Leżeli płasko na podłodze, nie gasząc światła błyszczącego przed trezorem. Przez czas pewien pracowali w milczeniu, potem zaś silniejszy z nich dostrzegł zwierciadło umieszczone w suficie, tak, by przechodnie mogli widzieć górną część trezoru.
— Myślę, że te zwierciadło może nas zdradzić.
Drugi włamywacz, smukły młodzieniec, z włosami przypominającymi muzyka, potrząsnął głową.
— Jeśli specjalnie dla tego celu nie postawiono na głowie wszystkich praw optyki, nie możemy być dostrzeżeni! — powiedział lekko cudzoziemskim akcentem.
— Uspokaja mnie to! — odparł pierwszy. Podczas tego syczący płomień toczył stalowe drzwi, gwizdał zcicha i nucił jakąś melodyjkę.
Starannie wytopił zamek, nie wątpiąc zgoła w powodzenie, gdyż kasa była starego typu.
Przez pół godziny nie zamienili ze sobą słowa. Człowiek z kolbą kontynuował swą robotę, drugi zaś przyglądał się z niemem zainteresowaniem, gotów odegrać rolę swoją, gdy tylko nadejdzie czas właściwy.
Po upływie pół godziny otarł starszy z nich wierzchem dłoni spotniałe czoło, gdyż płomień odbity od drzwi stalowych dawał się tęgo we znaki.
— Czemużto, zamykając bramę, zrobiłeś tyle hałasu? — spytał. — Zazwyczaj jesteś bardziej ostrożny, Calli.
Calli spojrzał nań z pewnem zdziwieniem.
— Wcale nie narobiłem hałasu, drogi Jerzy! — powiedział. — Stojąc u wnijścia, nie byłbyś nic usłyszał. Istotnie, zamknąłem drzwi równie cicho, jak przy otwieraniu.
Potniejący człowiek, rozciągnięty na ziemi, uśmiechnął się.
— Było to, zresztą, dla ciebie rzeczą łatwą.
— Z jakiego powodu?
— Z tego powodu, żem wcale nie zamykał. Wszedłeś wszakże zaraz po mnie.
Było coś w milczeniu jakiem przyjęte zostały jego słowa, co go zmusiło podnieść oczy. Twarz towarzysza miała wyraz zdziwienia.
— Otworzyłem drzwi kluczem własnym! — oświadczył młodzieniec przeciągłym tonem.
— Otworzyłeś? — leżący na ziemi człowiek, zwany Jerzym, zmarszczył brwi. — Nie rozumiem cię Callidino. Wszakże zostawiłem bramę otwartą, ty zaś wyszedłeś zaraz po mnie. Udałem się prosto na górę, a ty za mną.
Callidino spojrzał na towarzysza i potrząsnął głową.
— Otworzyłem bramę sam, kluczem! — rzekł spokojnie. Może ktoś wszedł po tobie, natenczas mielibyśmy słuszny powód zbadać kto to uczynił.
— Myślisz...?
— Myślę, — rzekł młody Italczyk — że byłaby to rzecz arcy nie pożądana, gdyby trzeci dżentelmen był naszym świadkiem w tak nieodpowiednich okolicznościach.
— Oczywiście, byłoby to wprost fatalne.
— Dlaczego?
Zerwali się, zdumieni wielce, gdyż głos, który zadał to pytanie bez śladu podniecenia, był właśnie głosem owego, trzeciego. Stał pod drzwiami, w kącie pokoju, zabezpieczony od dostrzeżenia przez okno.
Miał na sobie frak, a przez ramię zwisał lekki płaszcz.
Nie mogli osądzić, co to był za człowiek i jak wyglądał, gdyż czarna maska zasłaniała mu twarz od czoła, aż po podbródek.
— Proszę, nie ruszajcie się panowie — powiedział — i nie uważajcie rewolweru w moim ręku za pogróżkę. Noszę go jeno dla własnej obrony, co jak przyznacie chyba jest zupełnie uzasadnione w tych okolicznościach i z uwagi na moje bardzo drażliwe położenie. Czynię to jeno przez ostrożność.
Jerzy Wallis zaśmiał się z cicha.
— Sir — powiedział, nie zmieniając postawy. — Zdaje mi się, jesteś pan człowiekiem wedle serca mego, ale będę pewniejszy, gdy się dowiem dokładnie, czego pan chcesz właściwie.
— Uczyć się chcę! — oświadczył nieznajomy.
Stał, patrząc na obu z wyraźnem zainteresowaniem. Przez otwory maski widniały oczy żywe i bystre.
— Prowadźcie, panowie dalej dzieło swoje — powiedział. — Nie radbym, żadną miarą przeszkadzać.
Jerzy Wallis ujął z powrotem kolbę i zwrócił się do drzwi kasy. Niezmiernie łatwo przystosowywał się do wszystkiego i nie było wypadku, by go w jakiejś sytuacji przyparto do muru.
— Ano, mogę robić dalej, — powiedział — rzecz to bowiem obojętna teraz czy przestanę, czy nie, jeśli pan jesteś przedstawicielem prawa i porządku. O ile zaś nie wcielasz pan w sobie tych dwu, czcigodnych, wyśmienitych i koniecznych instytucji, to za zgodą pańską mógłbym zabezpieczyć sobie bodaj połowę zdobyczy.
— Zatrzymaj pan wszystko! — rzekł nieznajomy ostro. — Nie mam chęci dzielić się z pa-nem owocami rabunku, pragnę tylko poznać, jak się to robi... Oto wszystko.
— Nauczę pana — oświadczył Jerzy Wallis, najsłynniejszy z włamywaczy — i to fachowo, gdyż znam swój zawód, proszę wierzyć.
— Wiem o tem! — powiedział nieznajomy z całym spokojem.
Nie zważając już zgoła na dziwną przeszkodę, jaka zaszła, podjął Wallis dalszą robotę. Ręce małego Italczyka drgały nerwowo. — Mogłoby było z jego strony zajść jakieś niepożądane wystąpienie, ale przeważna siła i zimna krew Jerzego, który był widocznie kierownikiem i przywódcą miały taki wpływ na towarzysza, że i on także przyjął na siebie wszelkie skutki, jakie mogły zagrażać z powodu obecności tego człowieka. Zamaskowany przybysz pierwszy przerwał milczenie.
— Czy nie jest to dziwne, że istnieją szkoły techniczne,, poświęcone wszelkiego rodzaju rzemiosłom, a żadna nie zajmuje się umiejętnością niszczenia. Wierz pan, mówię szczerze, czuję wielką wdzięczność, że mogę patrzeć na dzieło mistrza.
Mówił tonem dość sympatycznym, ale głos jego był potrosze twardy, co stało w sprzeczności z niedbałą formą słów.
Człowiek na ziemi pracował dalej. Po chwili rzekł, nie obracając głowy.
— Chciałbym wiedzieć w jaki sposób zdołałeś pan wejść.
— Szedłem tuż za panem, — odrzekł zamaskowany — wiedząc, że obaj, przez roztropność, zachowacie pewne oddalenia od siebie. Wiedziałem także, iż obserwowaliście ten sklep już od tygodnia blisko, zmieniając się formalnie w pełnieniu służby nocnej. Dalej wynajęliście panowie wyżej, w ulicy, mały warsztat, z którego możliwem było śledzenie tego miejsca. Wyciągnąłem stąd wniosek, że dziś rano przynieśliście panowie swój gaz i noc obecna wybraną została do wykonania zamysłu. Jeden z panów śledził bacznie, kiedy zgaśnie światło w oknie, a p. Gilderheim wyjdzie. Zaraz po jego odjeździe, przyszedłeś pan, atoli towarzysz pański nie pospieszył za panem natychmiast. Ponadto zatrzymał się po drodze, by podnieść małą paczkę listów, zgubioną widocznie przez kogoś roztargnionego. Ponieważ wśród listów znajdowały się dwie, opieczętowane małe pakieciki, jakie zazwyczaj posyłają kupcy Hatton Garden odbiorcom swoim, było mi możliwem ujść baczności pańskiego towarzysza i wejść krok w krok za panem.
Callidino zaśmiał się z cicha.
— Wszystko w porządku! — rzekł, kiwając głową w stronę leżącego na ziemi. — To było bardzo zręcznie zrobione. Przypuszczam, żeś pan sam upuścił tę paczkę.
Zamaskowany skłonił głowę gestem potwierdzenia.
— Pracuj pan, proszę dalej, niech obecność moja nie powstrzymuje pana.
— A co się stanie, gdy skończę? — spytał Jerzy, mając twarz zwróconą ciągle w stronę kasy.
— Nic, o ile to mnie dotyczy. Gdy pan skończysz robotę i dobędziesz to, co można stąd zabrać, odejdę niezwłocznie.
— Przypuszczam, że zechcesz pan otrzymać swój udział?
— Wcale nie! — odparł przybysz spokojnie. — Pod żadnym warunkiem nie przyjmę udziału, nie mając do tego prawa. Pozatem moje stanowisko społeczne, nie dopuszcza mi iść tą ślizką ścieżką dalej, jak do zamknięcia oczu na kradzież pańską.
— Powiedzmy... zbrodnię włamania.
— Zgoda! — oświadczył. — Niech będzie... zbrodnia włamania.
Czekał aż do chwili, kiedy ciężkie drzwi trezoru ustąpiły bez szelestu, a Jerzy wsadził rękę, by wydobyć jego zawartość. Potem, nie rzekłszy słowa, skierował się do drzwi, zamykając je za sobą.
Dwaj wspólnicy usiedli, nadsłuchując bacznie, ale doleciało tylko ciche zapadnięcie bramy na klamkę, nic pozatem. Dziwny człowiek opuścił tedy dom.
Patrzyli po sobie... Jeden z nich był zaintrygowany, drugi zaś rozweselony.
— Dziwny człowiek! — zauważył Callidino. Jerzy potwierdził gestem.
— Bardzo dziwny! — rzekł. — A jeszcze dziwniejszem będzie, jeśli tej nocy ujdziemy z łupem naszym z Hatton Garden.
Istotnie nastąpiło to „dziwniejsze“, gdyż nikt nie widział odchodzących złodziei klejnotów. Włamanie do trezoru Gilderheima stało się tematem interesujących rozmów, na równi z szansami „Funstora“, podczas wielkich wyścigów.
I znowu przyszło!
Gilbert Standerton słyszał melodję łagodną, bolesną, poprzez rozgwar dźwięków i szmer głosów. Po chwili znowu znowu zaginęła, zapodziała się, jak złota nić zaplątana w szarą tkaninę życia powszedniego. Rozbłysła i zgasła. Gilbert usiłował stwierdzić skąd rozbrzmiały te tony.
Była to melodja w tonacji F. dur, grana przez niewidzialnego skrzypka.
— Będzie burza! — powiedział ktoś.
Gilbert nie słyszał. Siedział na koźle powozu, oplótłszy ramionami kolana, a twarz jego okrywał pot rzęsisty.
W postawie jego było coś tragicznego, tak, że budziło nawet pewną obawę. Profil, którym obrócił się do podrażnionego przyjaciela miał linje klasyczne, wysokie, dobrze wymodelowane czoło, nos za długi trochę może, oraz silny, zdecydowany podbródek.
Gdy Leslie Frankfort podniósł oczy na nieprzytomnego marzyciela, wspomniał znany powszechnie portret Danta, mimo, że Dante nie miał twardego kapelusza, ani też nie okazywał tak wybitnego zainteresowania dla tłumu w dniu wyścigów.
— Będzie burza.
Leslie wyspinał się po stopniach i zajął miejsce na widowni obok Gilberta, który ocknął się z zadumy.
— Naprawdę? — spytał, ocierając czoło.
Ale rozglądając się w koło nie spojrzał wcale na ciemne chmury, spiętrzone ponad Bansteadem, jeno jął patrzeć po zbitych gęsto masach mężczyzn i kobiet, po jaskrawych plakatach, po stertach z desek na wzgórzu, długich szeregach płóciennych anonsów, zachwalających różne rodzaje wódek, cienkich rusztowaniach trybun na przeciwległej stronie areny. Bieganina, hałas i ożywienie nieprzejrzanych mas ludzkich, czyniły coś takiego, jak burza czerwcowa, rzeczą bez znaczenia zgoła.
— Gdybyś pan wiedział, drogi przyjacielu, jak nieszczęśliwie wyglądasz z opuszczonemi brwiami, — powiedział teslie Frankfort, trochę zgryźliwie, ale dobrodusznie — nie siedziałbyś tu w pozie, która przypomina zupełnie obraz p. t. „Zrujnowany gracz“. Wiesz, przyjacielu, z ta wydłużona, ponura twarzą, byłbyś doskonałym modelem do ryciny kolorowej w świątecznym numerze pisma przeciw grze skierowanego. Myślę, że pismo takie istnieje chyba.
Gilbert roześmiał się krótko.
— Ludzie ci interesują mnie — powiedział, czyniąc wysiłek, by mówić. — Czy możesz pan sobie wyobrazić jakie myśli nurtują ich? Każdy poszczególny to cała, swoista osobowość, każdy nosi w sercu obawę, lub nadzieję, każdy z nich posiada zdolność kochania, nienawidzenia, czy smucenia się. Spójrz pan na tamtego, oto człowieka! — wskazał długim, nerwowym palcem.
Wskazany człowiek stał pośród małej, zielonej oazy, gdzie ruch publiczności był tak uregulowany, że pozostało trochę wolnego miejsca. Stał tu człowiek średniego wzrostu, w czarnym, sztywnym kapeluszu nasuniętym na czoło, z długiem cienkiem cygarem w białych, regularnych zębach. Był zbyt oddalony, by Leslie mógł dostrzec te wszystkie drobne szczegóły, ale wyobraźnia Gilberta Standertona uzupełniła luki w obrazie człowieka, którego zresztą raz już widział.
Jakgdyby czując badawcze spojrzenia, człowiek ów obrócił się i podszedł zwolna do placu zarezerwowanego dla powozów. Wyjąwszy z ust cygaro, uśmiechnął się na widok znajomego, siedzącego na koźle.
— Co słychać, sir?
Głos jego brzmiał przenikliwie i cienko, jakby ich dzieliła przestrzeń niezmierna. Ale krzyczał widocznie dlatego, by zostać dosłyszanym mimo rozgwaru głosów tłumu. Gilbert uśmiechnięty pozdrowił go skinieniem dłoni, poczem człowiek ten złożył ukłon kapeluszem i obróciwszy się wpadł w tłum, który go pochłonął.
— To złodziej, — rzekł Gilbert — a w dodatku — typu największego i najpiękniejszego. Nazywa się Wallis. Iluż takich Wallisów tutaj. Dla człowieka myślącego, tłum taki jest widowiskiem strasznem.
Towarzysz spojrzał nań bystro.
— Tłum ludzki jest dopiero wówczas straszny, gdy trzeba się przezeń przeciskać podczas burzy — rzekł jako człowiek praktyczny. — Mo jem zdaniem, powinniśmy odejść stąd i wziąć auto.
Gilbert skinął głową. Wstał sztywnie, jak-by miał skurcz nóg i zstąpił powoli po stopniach na ziemię. Przeszli zagrodzenie wskos przez arenę, mały placyk do siodłania przeznaczony, potem długie kurytarze, gdzie jak zawsze w dniu wyścigów tłoczyli się sprawozdawcy dziennikarscy, dżokeje i kelnerzy. W końcu dotarli do ulicy głównej. Wśród otoczonego linami parku automobilowego odnaleźli swój wóz i co było dziwniejsze, zastali szofera.
Dwa razy już zamigotały nad Downsem ostrzegawczo sine błyskawice, a dusznem powietrzem wstrząsnął grzmot, w chwili gdy wóz zaczął się włączać w nić pojazdów, wracających do Londynu. Burza, kotłująca już przez całe popołudnie runęła ze straszną wściekłością na Epsom. Błyskało nieustannie, deszcz stał się jedną, nieprzeniknioną falą wody, a pioruny padające raz po raz ogłuszały jadących.
Wielki tłum ludzi na wzgórzu rozpełzł się. jakby topniejąc. Brzegi jego wystrzępiły się w długie, czarne kosmyki. Wszyscy biegli spiesznie ku trzem stacjom pobliskim. Trzeba było niezwykłej zręczności, by przewijać auto poprzez chaos powozów i dorożek automobilowych, w którym grzęzło nieustannie.
Standerton zajął miejsce obok szofera, mimo że wóz był kryty. Był człowiekiem o bystrej spostrzegawczości i zaraz przy drugiej błyskawicy, zauważył, że twarz szofera pobladła i wargi drzeć mu zaczęły. Nocna, nieledwo ciemność, okryła niebo. Widnokrąg brzeżyła wokoło mętna, groźna, pomarańczowej barwy mgła. Tak strasznej burzy nie było w Anglji od lat całych.
Młodzieniec obok szofera nie zwracał uwagi na strugi deszczu. Obserwował tylko nerwowe jego ręce, które musiały kręcić kierownicą nieustannie w obie strony, gdyż wóz zataczał zakręty w drogi poboczne, by uniknąć zatłoczonego gościńca głównego.
Nagle tuż przed autem zamigotał pas światła, a Standertona ogłuszył huk, straszliwszy jeszcze od poprzednich piorunów.
Szofer rzucił się instynktownie wstecz, pobladłszy ze strachu, drżące ręce puściły kierownicę, a stopa spadła z pedału. Wóz byłby mógł stanąć, gdyby nie to, że znajdował się tuż nad brzegiem silnego spadu.
— Boże wielki! — jęknął. — To straszne! Nie dam już rady, sir.
Natychmiast chwyciły dłonie Standertona kierownicę, a elegancko obuta stopa spoczęła na pedale hamulca.
— Idź pan stąd! — wykrzyknął gniewnie. — Prędko, zamieńmy miejsca!
Szofer usłuchał i drżący, z oczyma zasłonionemi dłońmi zajął miejsce swego pana, podczas gdy tenże przesunął się na miejsce kierowcy i włączył motor.
Całe szczęście, że był wybitnie zręcznym automobilistą, ale musiał wytężyć wszystkie swe zdolności, by sprowadzić wóz po zboczu, wiodącem do gliniastego downsu. Podczas gdy jechali rzutami, spadła znowu taka zlewa, że ziemię pokryła fala, jak w czasie powodzi. Koła ślizgały się i usuwały po gliniastym gruncie, ale kierowca zachował bystrość umysłu i zjechawszy po pochyłości, wyprowadził wóz z powrotem na gościniec. Był zasiany biegnącymi spiesznie ludźmi, toteż trąbiąc nieustannie, posuwał się powoli. Nagle wóz drgnął i stanął.
— Co się stało?
Leslie Frankfort spuścił okno, dzielące siedzenie kierowcy od wnętrza.
— Patrz pan na tego, starego człowieka! — rzekł Gilbert przez ramię. — Czy pozwolisz, bym go wziął ze sobą? Potem powiem dlaczego to czynię.
Wskazał dwie, smętne postacie nad skrajem gościńca. Był to stary mężczyzna i dziewczynka. Leslie nie mógł dokładnie widzieć ich twarzy. Stali, zwróceni plecami do burzy, rozpościerając nad sobą cienki płaszcz.
Gilbert krzyknął coś, a na dźwięk jego głosu stary obrócił głowę. Miał twarz piękną, wąską, wykwintnie zakrojoną i uduchowioną, była to twarz artysty. Szpakowate włosy spływały poza kołnierz, a pod płaszczem trzymał coś, co chronił z wielką pieczołowitością, nie zważając na straszliwą ulewę i własną ochronę.
Dziewczyna, stojąca obok niego miała około siedmnastu lat. Spojrzenie jej było smutne. Bez trwogi patrzyła wielkiemi oczyma na siedzących w aucie. Stary człowiek zawahał się, wobec zaproszenia Gilberta, ale gdy tenże uczynił gest niecierpliwy, przeniósł dziewczynę przez gościniec, a Leslie otworzył drzwiczki.
— Wskakujże pan prędko! — powiedział. — Woda cieknie z pana!
Zatrzasnąwszy drzwiczki usiadł naprzeciwko. W opłakanym znajdywali się oboje stanie. Suknia dziewczyny zwiotczała zupełnie, a twarz miała tak mokrą, jakgdyby wyszła wprost z wody.
— Proszę zdjąć płaszcz! — powiedział Leslie krótko. — Mam kilka suchych chustek, chociaż przydałoby się pani raczej prześcieradło.
— Bardzo pan uprzejmy — odrzekła z uśmiechem, — ale zniszczymy panu auto.
— O, to nic nie szkodzi! — rzekł z uśmiechem. — Zresztą nie jestem właścicielem wozu. W każdym razie — dodał — gdy wejdzie tu Mr. Standerton, zawala go znacznie gorzej jeszcze.
Zadał sobie pytanie, jaki dziwny kaprys skłonił Standertona do udzielenia tym ludziom schrony w swej limuzynie.
Stary jegomość uśmiechnął się, nim zaczął mówić, a pierwsze zaraz słowa dały objaśnienie.
— Pan Standerton był dla mnie zawsze bardzo dobry! — rzekł uprzejmie, pokornie niemal.
Głos miał łagodny, mile brzmiący, a Leslie nabrał przekonania, że jest to głos człowieka kulturalnego. Uśmiechnął się mimowoli, nawykły do spotkań z przyjaciółmi Standertona. Toteż nie zdziwił go wcale ten, ociekający wodą skrzypek uliczny. Tak go oszacował, widząc szyjkę skrzypiec, wyzierającą z pod przemoczonego płaszcza.
— Znasz go pan tedy?
Potwierdził skinieniem.
— Znam go bardzo dobrze! — powiedział.
Dobył z pod płaszcza skrzypce, a Leslie zauważył, że był to stary instrument. Stary muzyk zbadał skrzypce starannie, potem zaś, westchnąwszy z ulgą, położył je na kolanach.
— Sądzę, że nie ucierpiały, nieprawdaż? — spytał Leslie.
— Nic, sir! — odparł muzykus. — A już bałem się bardzo, by w dniu tak pomyślnym nie ponieść klęski.
Grali w Downs i zarobili sporo.
— Bratanica moja gra także — dodał skrzypek — coprawda, oboje nie lubimy tłumu, ale znaczy to tyle co pieniądze — uśmiechnął się — a położenie nasze nie pozwala odsuwać korzystnej sposobności.
Wydostali się z zasięgu burzy, a minąwszy Sutton, wjechali w okolice o suchych niemal drogach. Gilbert zatrzymał wóz i oddał kierownicę zawstydzonemu szoferowi.
— Bardzo mi przykro, sir! — zaczął biedak.
— Nie martw się pan tem! — powiedział Gilbert z uśmiechem. — Cóż za wstyd, że człowiek boi się burzy. Sam nieraz dawniej doznawałem czegoś takiego, zanim zdołałem słabość tę opanować... Są rzeczy gorsze... — zakończył, napoły do siebie.
Podczas gdy biedny szofer bąkał słowa podzięki, Gilbert otworzył drzwi i wsiadł. Skinął głową staremu, a dziewczynę pozdrowił przelotnym uśmiechem.
— Poznałem pana zaraz! — powiedział. — To jest pan Springs... — zwrócił się do Leslie Frankforta — mój bardzo dawny przyjaciel. Jeśli jadałeś pan kiedy u St. Johnsa Wooda, musiałeś pan niechybnie słyszeć skrzypki Springsa... Była to już część programu... nieprawdaż? Zresztą, czy grałeś pan... — spytał nagle i urwał a stary skrzypek, mylnie zrozumiawszy te słowa, potwierdził gestem głowy.
— W każdym razie — powiedział Gilbert odmiennym tonem — nie byłoby to po ludzku pozwolić, by moja orkiestra prywatna utonęła w Epsom Downs, nie mówiąc już o możliwości zabicia przez piorun.
— Czy istniało rzeczywiście takie niebezpieczeństwo? — spytał Leslie zdziwiony wielce.
Gilbert skinął głową.
— Przejeżdżając przez Downs widziałem jakiegoś zabitego piorunem biedaka! — powiedział. — Zebrało się wkoło niego dużo ludzi, tedy nie zatrzymałem wozu. Widok był straszny.
Spojrzał przez owalne okienko w tylnej ścianie.
— Jeszcze dziś wieczór będziemy mieć huragan w Londynie! — dodał. — Ale w mieście burza nie oddziaływa tak podniecająco. Dachy wysokich domów mają coś uspokojającego dla ludzi nerwowych.
W Balham rozstali się ze starym skrzypkiem i bratanicą jego, a gdy auto ruszyło dalej, Leslie zwrócił się do towarzysza z wyrazem zdziwienia.
— Gilbercie, jesteś pan człowiek dziwny i wyznać się na panu trudno! — powiedział. — Jeszcze dziś rano nazwałeś się sam „rozbitkiem nerwowym“...
— Czy tak powiedziałem? — spytał Gilbert oschle..
— Nie użyłeś pan, coprawda, tych słów — odparł Leslie z niechęcią, — ale było to bardzo podobnem sformułowaniem stanu, odpowiadającego panu wyraźnie. Potem zaś, wobec huraganu, który i mnie napędził strachu niemałego, zajmujesz pan, poprostu, miejsce szofera i prowadzisz wóz poprzez wichurę. Ponadto masz pan tyle jeszcze względów, że zabierasz po drodze starucha, chociaż nikt nie uczyniłby panu najlżejszego wyrzutu, gdybyś go zostawił na pastwę losu.
Gilbert milczał przez chwilę, potem zaś rzekł, roześmiawszy się gorzko.
— Istnieją całe tuziny rodzajów nerwowości, ale żadna, przypadkowo nie jest moją. Ten staruch, to czynnik ważny mego życia, chociaż o tem nie wie... a ponadto narzędzie losu.
Uroczyście niemal, zniżył głos, po chwili zaś przypomniawszy sobie, że spoczywa na nim zaciekawione spojrzenie towarzysza, powiedział oschle.
— Drogi przyjacielu, nie wiem, w jaki sposób odniosłeś pan wrażenie, że jestem „rozbitek nerwowy“. Jest to, coprawda stan niezbyt odpowiedni dla człowieka, który ma zamiar w tym jeszcze tygodniu wstąpić w związki małżeńskie.
— To właśnie może być przyczyną, drogi przyjacielu — powiedział Leslie z rozwagą. — Znam mnóstwo ludzi, których ta ewentualność wprawiła w stan niesamowitego rozdrażnienia Na przykład, choćby taki Tuppy Jones, który poprostu uciekł. Dzienniki zamieściły wiadomość, że utracił pamięć, czy podobną podały brednię.
Gilbert uśmiechnął się.
— Uczyniłem coś, co niemal równa się ucieczce, poprosiłem mianowicie o odłożenie zaślubin.
— Ale dlaczego? — badał Leslie. — Jeszcze dziś rano, przybywszy po pana, chciałem o to spytać, potem jednak wyszło mi z pamięci. Pani Cathcart powiedziała, że słyszeć o tem nie chce.
Mimo, że Gilbert nie zachęcał do dalszego snucia tego tematu, ciągnął gadatliwy młodzieniec dalej.
— Synu mój, przyjmij dar bogów. Zaraz otrzymasz posadę w ministerstwie spraw zagranicznych, za czas niedługi możesz zostać wiceministrem, przytem zachwycająca, piękna narzeczona. Jesteś pan bogaty...
— Wołałbym nie słyszeć tego! — rzekł Gilbert szorstko. — Tak sądzą wszyscy w Londynie. Tymczasem, poza pensją nie posiadam żadnych zasobów pieniężnych. Ten wóz — dodał w odpowiedzi na pytające spojrzenie — jest, coprawda, moją własnością... przynajmniej dał mi go stryj i nie sądzę, by zażądał zwrotu, zanim go sprzedam. Dla mnie, nie ma to na szczęście żadnego znaczenia — podkreślił, twardym jeszcze tonem — ale jestem niemal pewny, że dwie trzecie stosunków przyjacielskich i cała serdeczność, jaką mnie darzą ludzie czasem, wszystko to polega na łudzeniu się co do mego bogactwa. Ludzie myślą, że jestem spadkobiercą stryja.
— Czyż nim pan nie jesteś? — spytał Leslie ze zdumieniem.
Gilbert zaprzeczył gestem głowy.
— Niedawno wyraził stryj zamiar, zapisania całego majątku tej, czcigodnej instytucji, która oddaje tak nieocenione przysługi psiemu rodzajowi... domowi psów w Battersea.
Dobroduszne rysy Leslie nabrały wyrazu tragicznego osłupienia.
— Czyś pan to powiedział pani Cathcart? — spytał.
— Pani Cathcart? — zdziwił się Gilbert. — Nie, nie wspomniałem o tem wcale. Nie sądzę, by to było potrzebne... Zresztą — dodał z uśmiechem — Edyta nie zaślubia mnie dla pieniędzy. Sama jest bardzo majętna, nieprawdaż? Chociaż niema dla mnie znaczenia, czy jest bogata, czy biedna.
Resztę drogi przebyli obaj w zupełnem milczeniu, a przy skręcie Jamesstreet wysadził Gilbert przyjaciela.
Sam pojechał dalej, do małego domku, wynajętego przed rokiem, wraz z całem urządzeniem, w czasie, kiedy małżeństwo stanowiło możliwość bardzo odległą jeszcze, a jego warunki życiowe były nierównie świetniejsze, niż obecnie.
Standerton zaliczał się do jednej z tych przedziwnych rodzin, których członkowie są wyłącznie kuzynami, bliższymi i dalszymi. Stryj jego, zdziwaczały Anglo-Hindus wziął na siebie przyszłość chłopca i wpływowi jego głównie zawdzięczał Gilbert stanowisko teraz zajmowane. Co więcej, naznaczył go swoim spadkobiercą, że zaś był człowiekiem raczej gadatliwym, niż skrytym, wieść o wielkiem szczęściu Gilberta rozeszła się po wszystkich zakątkach Anglji.
Potem, na miesiąc przed początkiem niniejszego opowiadania, padła niby bomba krótka wiadomość od stryja, że uznał za stosowne zmienić postanowienia testamentu i Gilbert może liczyć tylko na tysiąc funtów, które to pieniądze należą mu się z prawa, podobnie jak innym, niezliczonym krewnym.
Nie był to dla Gilberta cios wielki, zasmucił się tylko z obawy, że mógł czemś urazić swego, porywczego stryja. Cenił dobroć staruszka zbyt wysoko, by mu brać za złe to dziwactwo, mimo, że go uczyniło człowiekiem biednym niemal.
Zmieniłoby to było w znacznej mierze cały dalszy przebieg życia, gdyby zawiadomił jednego bodaj człowieka o zmianie widoków na przyszłość.
Właśnie przebierał się Gilbert na wieczór, gdy nadpłynęła na Londyn burza. Nie utraciła jeszcze ni cząstki swej, niesamowitej potęgi. Przez godzinę łyskotało błękitne światło wyładowań elektrycznych po całej ulicy, a dom dygotał, wstrząsany strasznemi uderzeniami piorunów.
Nastrój Gilberta harmonizował z rozpętaniem żywiołów, bowiem w sercu jego szalała burza, wstrząsająca podwalinami życia. Zewnętrznie nie było widać śladu tej męki. Twarz, jaką widział w lusterku do golenia była nieruchomą maską, bez wyrazu.
Posłał służącego po taksówkę. Burza przeszła szybko ponad stolicą i gdy wyszedł na ulicę, wymytą do czysta deszczem, rozbrzmiewały już tylko grzmoty dalekie. Kilka, sieczonych wiatrem kłębów chmur sunęło szybko po niebie, spóźniły się, usiłowały doścignąć szalonym polotem armję główną.
Wysiadł powoli, wahając się przed domem Nr. 279, przy Portland Square. Miał się pozbyć niemiłej sprawy, równie, a może bardziej jeszcze niemiłej dla niego, niż przyszłej teściowej.
Nie wątpił zgoła, że podejrzenie, jakie w nim obudziły słowa Lesliea jest niesprawiedliwe i niegodne.
W salonie, gdzie go wprowadzono, nie zastał ani jednego gościa. Spojrzał na zegarek.
— Przybyłem widać zbyt wcześnie, nieprawdaż Cole? — spytał lokaja.
— Tak jest, sir, — odrzekł Cole — ale zamelduję panience, że pan już jest.
Skinął głową, potem zaś podszedłszy do okna i założywszy ręce na plecach, patrzył w mokrą ulicę. Minęło z pięć minut może, on zaś zadumany, zwiesił na piersi głowę. Otwarcie drzwi zbudziło go, obrócił się, by powitać wchodzącą.
Edyta Cathcart była jedną z najpiękniejszych kobiet Londynu, chociaż wyraz „kobieta“ był zbyt pompatyczny dla tej smukłej dziewczyny, zaledwo przekraczającej wiek szkolny.
Swoiście szare oczy jej, o dziwnie łagodnym wyrazie były, jakby nieustannie przerażone... strach i błaganie, jednocześnie, widniały w nich. Oczy te czujne były zawsze, a nawet jeśli wywarły na kimś wrażenie i dany mężczyzna uległ ich sile przyciągania, to umiały zbyt gwałtownego zalotnika utrzymać we właściwej odległości. Nos miała potrosze podniesiony w górę, a pełne wyrazu usta harmonizowały z płochliwemi oczyma. Niemal całkiem czarne włosy spadały na czoło. Ubrana była w suknię pojedyńczą z atłasu, koloru wody morskiej z nielicznymi jeno klejnotami i ozdobami.
Zbliżył się szybkim krokiem i ujął obie jej dłonie, a oczy szukały z tęsknotą spojrzenia narzeczonej.
— Ślicznie wyglądasz dziś, Edyto! — powiedział ledwo dosłyszalnym szeptem.
Wysunęła łagodnie dłonie z jego uścisku, uśmiechając się jednocześnie.
— Czy dobrze bawiłeś się na Derby? — spytała.
— Było to istotnie, niezwykle interesujące i dziwię się, że nie brałem w tem dotąd udziału.
— Nie mogłeś wybrać gorszego dnia Gilbercie. Czy cię ogarnęła burza? Tutaj było strasznie!
Mówiła spiesznie, a każde zdanie brzmiało przy końcu jak zapytanie. Miało się wrażenie, że chce pozostać z narzeczonym na dobrej stopie, ale go się potrosze boi. Jak dziecko starała się wykonać dobrze zadanie swoje i od czasu do czasu widać było w niej uczucie ulgi, jakiego doznaje ktoś, kto przezwyciężył nową przeszkodę.
Gilbert uświadamiał sobie dobrze owo napięcie cechujące ich stosunek. Po kilkanaście razy na dzień mówił sobie, że niepodobieństwem jest, by tego rodzaju skrępowanie istnieć mogło. Ale znajdował dostateczne uzasadnienie w niedowierzaniu i tajemniczej trwodze, które snuły się po jej oczach, jak cienie po morzu. Była dużo, dużo młodszą od lat swoich. Piękny pąk nie rozwarł się jeszcze, a narzeczeństwo ucierpiało znacznie z powodu nadmiaru formalności.
Poznał ją, jak to bywa zazwyczaj, na balu. Został przez matkę formalnie zaproszony, tańczył z nią, robił wycieczki, przedsiębrał przejażdżki wioślarskie po rzece i woził, wraz z matką autem do Ascot. Wszystko szło normalnym, powszednim tokiem. Ale brakowało czegoś. Gilbert ani na chwilę nie miał niepewności w tym względzie.
Szukał winy tego co brakowało, w sobie, mimo że w przeciwieństwie do chłodnych, konwencjonalnych zaręczyn, był czemś w rodzaju romantyka. Jej oczy o wyrazie błagalnym nie dopuściły go bliżej, niż innych mężczyzn. Czuł ten odstęp pomiędzy nimi, w samej chwili oświadczyn, w których płynną zręczność cechował brak wszelakiego przejawu uczucia. Przyjęła go, cicho wyszeptanem; tak i podała do pocałunku chłodny policzek. Potem zaś, niby schwytany ptaszek, szukający swobody, wywinąwszy się z jego ramion uleciała z konwencjonalnej oranżerji ze strasznemi palmami i fatalnemi figurynkami tanagryjskiemi.
Gilbert, w roli zakochanego zachowywał się jak młokos, marzyciel pełen zachwytu. Słabostkę tę dzielił zresztą z wielu innymi dojrzałymi mężczyznami. Bowiem w najbardziej nawet uzdolnionych do czynu kryją się nieprzewidywane zgoła źródła romantyzmu. To też poprzestawał na marzeniach, snując w głębi serca fantazje na temat słodkiego oddania się. Kochał ją głęboko i wyłącznie. Była mu boskim, woniejącym kwiatem.
Ujął znowu jej dłoń i zauważył z przykrością, którą łagodziło potrosze poczucie, iż jest śmieszną, zauważył jej usiłowanie wyzwolenia ręki z uścisku. W tej chwili weszła do salonu pani Cathcart.
Była to kobieta wysoka i piękna jeszcze, chociaż wiek nadał jej pewną sztywność. Niemiłosierne oddziaływanie lat, zmusiło ją do używania środków sztucznych, by uzupełnić swe wdzięki. Miała usta wąskie, prostolinijne i surowe, a podbródek zbyt śpiczasty, by go można było nazwać pięknym. Przeszedłszy z szumem salon podała, uśmiechnięta młodzieńcowi dłoń w rękawiczce.
— Wcześnie przyszedłeś pan, Gilbercie.
— Tak... — odparł z zakłopotaniem.
Miał teraz sposobność, której szukał, ale coś nieokreślonego nie dozwoliło mu skorzystać.
W chwili, gdy drzwi otwierano puścił dłoń narzeczonej, która cofnąwszy się bezwiednie o krok, patrzyła nań z powagą pełną napięcia skrzyżowawszy na plecach ramiona.
— Chciałem pomówić z panią! — powiedział
— Ze mną? — spytała pani Cathcart żartobliwie. — Nie, napewne nie ze mną.
Uśmiech jej dotyczył zarówno córki, jak i Gilberta. Z jakiegoś powodu, którego w tej chwili nie mógł ująć jasno, uczuł się nieswojo.
— Tak, miałem zamiar pomówić z panią! — oświadczył. — Nie jest to chyba dziwne w tych dniach właśnie.
Roześmiał się.
Podniosła ostrzegawczo palec.
— Nie troszcz się pan, proszę zgoła przygotowaniami. Zostaw wszystko mnie, a przekonasz się pan, że nie będzie powodu do niezadowolenia.
— Nie o to idzie... — powiedział żywo. — Jest to coś... coś... co...
Zawahał się. Chciał jej uprzytomnić całą wagę sprawy, która mu leżała na sercu. Ale właśnie w chwili, gdy zbliżyła się kwestja rozmowy, doznał mglistego poczucia, że położenie jego jest nader trudne. Jakże mógł tej kobiecie, która go otaczała zawsze serdecznością dać do poznania, że przypisuje jej motywy, nie przynoszące zgoła zaszczytu sercu, ni rozumowi. Jakże mógł ubóstwo swoje przekładać kobiecie, która nie raz, ale sto razy oświadczyła mu, że jego przyszłość, rokująca świetne nadzieje, oraz stosunki majątkowe stanowią jedyną trudność w osiągnięciu tego, co uważała za idealne małżeństwo z miłości.
— Chciałabym niemal, byś pan był biednym, Gilbercie!! — mawiała często. — Bogactwo jest zdaniem mojem, strasznem niebezpieczeństwem dla dwojga młodych, jak pan i Edyta.
Nieraz już wyrażała tę obawę z powodu bogactwa jego. A mimoto, skutkiem rzuconego przelotnie słowa Leslie Frankforta zwątpił w czystość jej motywów! Z coraz to większem podrażnieniem wspomniał, że właśnie sama pani Cathcart doprowadziła do skutku ten związek. Człowiek o prostackim sposobie myślenia, mógłby był nawet idąc dalej, przypuścić, że rzuciła mu córkę w ramiona. Po rozwadze, przyznał, że było dość powodów na uzasadnienie obaw przyjaciela. Ale patrząc na tę wysoką, wykwintną kobietę uczuł wstyd, że wogóle zwrócił uwagę na tę podejrzliwą wzmiankę.
— Czy mogę prosić o kwadrans rozmowy... — urwał, chciał powiedzieć „przed kolacją“ ale przyszło mu na myśl, że może to nastąpić lepiej nawet jeszcze, potem, przeto zakończył — ...po kolacji?
— Z przyjemnością! — uśmiechnęła się. — Cóż mi pan masz do powiedzenia? Musi wyspowiadać się z pewnych nieregularności młodzieńczych?
Ściągnąwszy zlekka usta potrząsnął głową.
— Proszę być pewną — rzekł — iż napewno nie opowiadałbym o tem pani nigdy.
— A więc pomówimy po kolacji! — zgodziła się. — Będzie tu dziś mnóstwo osób. Nie wiem, doprawdy, jak podołać robocie. Wy, narzeczeni — dotknęła z wyrzutem jego ramienia wachlarzem — pojęcia nie macie jakie wprowadzacie zamieszanie w domowe życie nieszczęsnych, przyszłych rodzin waszych.
Edyta stała z boku w tej samej jeszcze postawie, jaką przybrała w chwili gdy Gilbert puścił jej dłoń i śledziła z zaciekawieniem tak rzeczy, nie biorące w tem udziału. Tak oddziaływała zawsze obecność pani Cathcart na córkę, co Gilbert zauważył ze sto już razy ze zdziwieniem. Nie zostawała usuwaną w cień, albo ignoowaną. Zdawało się raczej, że wejście na scenę nowej aktorki, powoduje odejście tej, która przedtem grała rolę główną, wyobrażał sobie, iż Edyta czeka w kulisach na słowo, które ją uczyni z powrotem osobą działającą z słowem tem zawsze było odejście matki.
— Zjawi się tu dzisiaj sporo bardzo miłych ludzi, Gilbercie! — powiedziała pani Cathcart, spoglądając na listę, trzymaną w ręku. — Niektórych nie znasz pan jeszcze, a są i tacy, których poznać radziłabym bardzo. Jestem pewna, że ci się spodoba niezmiernie nasz, kochany doktor Cassylio...
Dosłyszała stłumiony okrzyk i spojrzała ostro.
Ale Gilbert opanował już wyraz twarzy swojej, która stała się maską nic nie mówiącą. Edyta obserwowała tę maskę, zdziwiona wielce.
— Co panu jest?
— Nic! — odparł niedbale. — Mówiła pani o gościach swoich, nieprawdaż?
— Chciałam powiedzieć, że musisz pan poznać doktora Barelay-Seymoura... to człowiek niezmiernie miły. Sądzę, że nie znasz go pan jeszcze?
Gilbert potrząsnął głową.
— Tedy trzeba to dogonić! — oświadczyła. — Jest on drogim przyjacielem moim. Nie mam zresztą zgoła pojęcia z jakiego powodu praktykuje w Leeds, zamiast prowadzić klinikę przy Harleystreet. Postępowanie mężczyzn jest zgoła niepojęte... Następnie przybędą jeszcze — przeczytała szereg nazwisk, znanych po części Gilbertowi. — Któraż to godzina? — spytała nagle.
Gilbert spojrzał na zegarek.
— Trzy kwadranse na ósmą?
— Ach, muszę już iść. Zaraz po kolacji pomówię z panem.
Ale doszedłszy do drzwi obróciła się raz jeszcze z wahaniem.
— A może wolno przypuścić, że zmienisz ten swój dziwny plan? — spytała wyczekująco.
Gilbert odzyskał już spokój.
— Nie wiem jaki dziwny plan ma pani na myśli?
— Plan spędzenia miesięcy miodowych w mieście! — odparła.
— Myślę, że należałoby to zostawić Gilbertowi! — wmieszała się Edyta poraz pierwszy, a matka rzuciła jej ostre spojrzenie.
— W tym razie, droga moja — powiedziała lodowato — idzie o sprawę, która obchodzi więcej mnie, niż ciebie.
Gilbert pospieszył ochronić narzeczoną przed burzą. Pani Cathcart wpadała łatwo w gniew, a chociaż Gilbert nigdy nie uczuł jej ostrego języka, żywił podejrzenie, iż przyszła żona nieraz już była jego ofiarą.
— Jest rzeczą niezbędną, bym w czasie przez panią oznaczonym przebywał w mieście! — powiedział. — Prosiłem nawet dlatego...
— O odłożenie ślubu? Mój drogi chłopcze, jest to wprost niemożliwe. Prośba ta zresztą nie była pomyślana serjo — wszak prawda?
Uśmiechnęła się doń tak słodko, jak tylko pozwalał na to nurtujący ją gniew.
— Myślę, że przeciwnie... — powiedział niepewnie.
Nie rzekłszy już słowa, czekał, by się za nią drzwi zamknęły, potem zaś powiedział żywo, zwrócony do narzeczonej.
— Edyto! Proszę cię o przysługę!
— O przysługę? — spytała zdziwiona.
— Tak, najdroższa. Muszę odejść niezwłocznie. Znajdź, proszę jakieś usprawiedliwienie wobec matki. Właśnie przypomniałem sobie sprawę niezmiernie ważną, o której nie myślałem w chwili, gdy...
Mówił z wahaniem, nie przywykły do kłamstwa.
— Odejść? — spytała zaskoczona raczej, niż rozczarowana, co stwierdził w zrozumiałem podrażnieniu. — Nie możesz odejść teraz! — powiedziała, a lękliwy wyraz wystąpił w jej oczach. Goście zjeżdżają już właśnie.
Istotnie z miejsca, gdzie siedział, zauważył trzy auta dwusiedzeniowe, które jednocześnie niemal zajechały przed dom.
— Muszę odejść! — rzekł z rozpaczą. — Czy możesz mnie którędy wypuścić? — Nie chciałbym spotkać się z tymi ludźmi. Mam ważne powody.
Zawahawszy się na moment, spytała:
— Gdzie masz kapelusz i płaszcz?
— W kurytarzu... Masz jeszcze dość czasu... — powiedział.
Wpadła do kurytarza i wróciwszy z rzeczami, poprowadziła go przez salon, do przeciwległych drzwi, wchodzących do małej bibljoteczki. Było stamtąd wyjście do garażu i na ulicę po tylnej stronie domu.
Zmieszana patrzyła za wielką, oddalającą się spiesznie postacią. Gdy już zniknął z oczu, zamknęła drzwi bibljoteki i znalazła się w salonie w sam raz po to, by spotkać się z matką.
— Gdzie Gilbert? — spytała pani Carthcart.
— Poszedł! — powiedziała Edyta.
— Poszedł?
Skinęła powoli głową.
— Przypomniał sobie coś bardzo ważnego, tak, że musiał wracać do domu.
— Ale wróci, oczywiście?
— Nie przypuszczam tego, mamo! — oświadczyła spokojnie. — Mam wrażenie, że to sprawa bardzo pilna.
— Nonsens! — Wykrzyknęła, tupiąc. — Ludzie, których sprosiłam umyślnie, by go poznali są już w komplecie. To haniebne.
— Ależ mamo...
— Na miłość boską, daj pokój z tem „ależ mamo!“ — zawołała.
Były same, gdyż goście zebrali się w salonie większym, tak że pani Corthcort nie miała powodu stłumić uczuć swoich.
— Tyś go wyprawiła, nieprawdaż? — spytała. — Jemu czynić wyrzutu nie mogę. Jakże możesz przywiązać do siebie człowieka, traktując go niby handlarza jarzyn, proszącego o zamówienie.
Dziewczyna słuchała z rezygnacją, nie podnosząc oczu od dywanu.
— Robię co mogę! — rzekła cicho.
— Źle robisz, całkiem źle. Podjęłam ogromny wysiłek, by ci dać jednego z najbogatszych młodych ludzi Londynu, ty zaś mogłabyś przynajmniej zdobyć się na okazanie, że obecność jego jest ci miłą. Gdyby był djabłem we własnej osobie nie mogłabyś objawiać większej odrazy, gdy jesteście razem, a także głębszego zadowolenia, gdy odejdzie.
— Mamo! — szepnęła Edyta z oczyma pełnemi łez.
— Daj pokój, proszę cię, z tem wiekuistem mamo! — powiedziała z naciskiem. — Kaprysy twoje i uprzedzenia wpędzą mnie do grobu! Czegóż chcesz właściwie? Co ci mam dać jeszcze?
W desperackiem podrażnieniu wyciągnęła ramiona.
— Nie chcę wychodzić za mąż! — powiedziała dziewczyna cicho. — Ojciec nie zmuszałby mnie nigdy do małżeństwa.
Śmiałe to były słowa i przekroczyły o wiele to na co się zdobywała Edyta podczas scen z matką. Ale w czasach ostatnich nabrała odwagi. Rozpacz, która ją zrazu ogłuszyła, przeistoczyła się we wściekłość. Płomień oburzenia zatlił w jej duszy, a chociaż przejawy tego, wzrastającego rozgoryczenia były rzadkie i dzieliły je znaczne okresy czasu, z każdym wybuchem nabierała odwagi.
— Ojciec? — parskała pani Cathcart, blada z pasji. — Przypominasz mi ojca? To był głupiec! Głupiec! — Słowa te wyrzuciła z sykiem niemal. — Zrujnował mnie i ciebie, gdyż nie miał tyle zdrowego rozsądku, by utrzymać odziedziczony majątek. Przez lat dwadzieścia uważałam go za wcielenie mądrości, dobroci uduchowienia, a on zdołał w ciągu tego czasu roztrwonić mienie na przeróżnych głupich spekulacjach, wodzony za nos przez szubrawych rycerzy przemysłu. On by cię nie zmuszał? — roześmiała się gorzko. — Oczywiście, zezwoliłby ci wyjść za szofera, o ile by go wybrało serce twoje. Był wcieleniem dobrodusznego niedołęstwa i niezaradności. Nienawidzę ojca twego!
Zimny blask szeroko rozwartych niebieskich jej oczu świadczył tak wyraźnie o nienawiści, że dziewczyna zadrżała.
— Nienawidzę go na nowo za każdym razem gdy muszę traktować z podejrzanym meklerem, by skorzystać z jego doświadczenia giełdowego, nienawidzę za każdą oszczędność, jaką muszę znosić, nienawidzę ponownie, gdy nadpływają szczupłe dywidendy moje, ja zaś widzę, jak je pochłaniają następstwa głupoty jego. Strzeż się, bym i ciebie także nie znienawidziła! — dodała, wskazując ostrzegawczo na córkę.
Edyta skuliła się pod nawałem tych słów, ale urąganie zmarłemu ojcu przepełniły ją uczuciem, które niweczyło strach przed skutkami dalszych jeszcze wybuchów gniewu matki.
Stojąc wyprostowana, patrzyła matce prosto w oczy. Twarz miała bladą, a podbródek zadarty spornie w górę.
— Mów o mnie, matko co chcesz! — powiedziała spokojnie. — Ale ojca mego hańbić nie pozwolę. Uczyniłam wszystko, co chciałaś i jestem gotowa wyjść za człowieka, którego cenię jako sympatycznego i miłego, który jednak jest mi równie obojętny, jak pierwszy lepszy przechodzień w ulicy. Składam ci matko tę ofiarę. Nie żądaj jednak, bym porzuciła wiarę w tego, którego wspomnienie stanowi całą wartość mego życia.
Pani Cathcart miałaby była dużo do powiedzenia na to, ale przeszkodziło jej wejście służącego.
Przez chwilę stały naprzeciw siebie matka i córka bez słowa. Potem pani Cathcart obróciła się na pięcie i wyszła.
Edyta, zaczekawszy jeszcze trochę, udała się do bibljoteki, przez którą wybiegł Gilbert, zamknęła za sobą drzwi i zaświeciła, gdyż mrok zapadł. Drżąc całem ciałem dała upust stłumionym uczuciom. Radaby była płakać z gniewnego oburzenia. Po raz pierwszy w życiu sięgnęła spojrzeniem w głąb serca matki. Gromadzone latami rozgoryczenie wyładowało się wbrew wyrachowaniu. Objawiła nienawiść, która drążyła przez cały czas jej duszę, a wybuch ten oświetlił jaskrawo nie wiedzącej o niczem dziewczynie stosunek rodziców do siebie.
Edyta domyślała się wprawdzie, że nie żywią dla siebie gorącego uczucia, ale na podstawie doświadczenia zaczerpniętego w ich sferze towarzyskiej wiedziała, że chłodny dystans męża i żony nie jest rzeczą zgoła dziwną. Znała mnóstwo małżeństw tego rodzaju, które łączyły jeno związki przyjaźni i uważała to za zupełnie normalne. Oburzało ją, wprawdzie do głębi, że tak jest i jako dziecko jeszcze wyczuwała, iż coś tutaj nie w porządku, ale właśnie te doświadczenia pogodziły ją z myślą poślubienia Gilberta. Życie z nim nie mogło być chyba gorsze, a nawet zapewne przyjemniejsze od tego, jakie wiodła w zetknięciu z ludźmi, spotykanymi codziennie.
Ale gwałtowny wybuch matki uświadomił jej nagle czego brakowało w tem małżeństwie, wiedziała teraz dlaczego ojciec dawniej pogodny, miły, pochopny do serdecznego śmiechu i pełen zaufania, przemienił się nagle w milczącego, ponurego człowieka, będącego jeno cieniem własnym, którego złamaną postać zachowała w pamięci.
Droga jej życia przybrała w tej chwili inny kierunek, a widok niespodziany rozwarł się przed nią. Uczyniło ją to bardziej spokojną i pewniejszą siebie. W ciągu tych niewielu minut skupienia myśli, podczas, gdy stała w półmrocznej bibljotece, patrząc przez okratowane szyby na brzydkie ulice, ciągnące się poza podwórzem, brukowanem cegłami, przechodziła jeden z owych wielkich wewnętrznych przewrotów, jakie zdarzają się czasem u ludzi.
W mgnieniu oka uzyskała odmienny pogląd na rzeczy i nowy miernik dla współludzi. Rozwinął się w niej inny duch, a mały pokoik był świadkiem potężnego oburzenia na tradycyjne zapatrywanie.
Dziwił ją samą spokój, z jakim wróciła do salonu, by się zmieszać z tłumem gości. Zauważyła z przerażeniem, że patrzy na matkę obojętnie, jak na osobę obcą zupełnie. Pani Cathcart spostrzegła to opanowanie się Edyty i doznała lekkiego przygnębienia.
W nadziei, że ją wprawi w zakłopotanie, zwróciła się do niej nagle i osłupiała widząc z jaką pewnością siebie dziewczyna wytrzymuje jej spojrzenie, oraz chłodny sposób czynienia zarzutów przeciw pozycjom matki.
Była to nowość dla władnej kobiety. Dziewczyna mogła być zresztą w złym humorze, ale przejawiała to hardością, niezwykłą dotąd.
Nie było znać gniewu ni urazy, a także ani śladu łez. Doświadczone oczy pani Cathart odkryłyby to zaraz. Była zdumiona wielce i czuła pewien niepokój. Przyznawała w myśli, że posunęła się za daleko i postanowiła zawrócić, co było lepsze niż pozwolić wyrastać rozdźwiękowi. Chciała tylko upokorzyć córkę.
Będąc dobrą taktyczką, w pierwszej linji umyśliła nie upierać się przy stanowisku wrogiem, ale odzyskać „stan przedwojenny“. Dotknęło ją niemile, gdy spostrzegła, że i ta możliwość przepadła na zawsze.
Jeśli miała nadzieję, że zebranie wieczorne zakłopota ją i zawróci pod jej skrzydła, to bardzo szybko przekonała się, iż tak nie jest. Ku wielkiemu jej zdziwieniu rozmawiała Edyta, jak nigdy przedtem, o małżeństwie swojem, bez zmieszania, bez zająknienia chłodno, rozsądnie i płynnie.
Pod koniec wieczoru opanowała Edytę polę, podczas, gdy matka zepchnięta została na stanowisko podrzędne.
Pani Cathcart zaczekała, aż do chwili odejścia ostatniego z gości, potem przeszła do małego saloniku, by pomówić z Edytą, która stojąc pod kominkiem patrzyła zadumana na arkusz papieru, leżący na gzymsie.
— Cóż cię to tak bardzo interesuje, moja droga?
Edyta wzięła arkusz i złożyła go powoli.
— Nic szczególnego! — powiedziała. Ten doktor Cassylis to człowiek zabawny.
— To człowiek niezwykle zdolny! — odparła matka surowo.
Darzyła lekarzy zaufaniem bezwzględnem, składając im trybut hołdu, przysługujący zazwyczaj tylko istotom nadziemskim.
— Naprawdę? — powiedziała dziewczyna chłodno. — Chętnie w to wierzę, ale dlaczego w takim razie praktykuje w Leeds?
— Edyto, co słyszę! Wychodzisz nareszcie ze swej skorupy ślimaczej! — powiedziała matka, darząc ją serdecznym uśmiechem uznania. — Nie zauważyłam dotąd, by cię tak żywo interesowali ludzie z towarzystwa.
— Od tej pory będę się więcej zajmować ludźmi, — odparła niedbale — przez ciąg całego życia brakowało mi tyle...
— Zdaje mi się, że jesteś trochę bezwzględna! — powiedziała matka, z trudem hamując gniew. — Jesteś wprost niewdzięczna. Myślę, że przyczyną tych wszystkich głupstw jest nie-właściwe ujęcie tego, coś powiedziała.
Edyta nie dała odpowiedzi.
— Mam ochotę położyć się! — rzekła po chwili.
— Skoro już raz zaczęłaś sobie formułować pogląd na ludzi, — ozwała się pani Cathcart z podejrzanym spokojem — może zechcesz wytłumaczyć zachowanie się twego narzeczonego. Doktor Cassylis chciał bardzo poznać go.
— Nie mogę ci, mamo, wytłumaczyć niczego! — odparła dziewczyna.
Edyta, stojąca już niemal pod drzwiami, uczyniła zwrot lekki, mówiąc do matki przez ramię, ze spokojem i naciskiem.
— Mamo! Chcę ci coś wyjawić. Oto, jeśli raz jeszcze przyjdzie do takiego starcia i jeśli znowu srogość twa dotknie mnie, napiszę do Gilberta, zawiadamiając go, że zrywam zaręczyny.
— Czyś szalona? — wyrzuciła matka.
— Nie, tylko zmęczona, — odparła — zmęczona różnemi rzeczami.
Pani Cathcart mogłaby dużo na to odpowiedzieć, ale spóźniony już nieco spryt nakazał jej trzymać język za zębami, aż do chwili, kiedy drzwi za córką zapadły. Potem, mimo bardzo późnej pory wezwała kucharkę i przez pół godziny kłóciła się z nią gniewnie z powodu zepsutego na nic voal-au went.
Gilbert Standerton ubierał się powoli przed lustrem, gdy Leslie został zaanonsowany. Młody ten człowiek przedstawiał obraz wspaniały i piękny, jak przystało drużbie weselnemu dawnego przyjaciela.
Leslie Frankfort był jednym z owych przez szczęście faworyzowanych ludzi, którym dochody pozwalają używać życia, bez krępowania się pracą zawodową. Był młodszym wspólnikiem znanej firmy maklerskiej w City, która załatwiała giełdowe interesa pierwszych tylko instytucji finansowych. Lubił podobnie jak Gilbert muzykę klasyczną i to nawet zbliżyło ich w pierwszej linji do siebie.
Wszedłszy do gabinetu położył ostrożnie cylinder na krześle, przysiadł na skraju łóżka i jął uszczęśliwiać przyszłego nowożeńca krytycznemi uwagami.
— A prawda! — rzekł nagle. — Wczoraj spotkałem pańskiego starego przyjaciela.
Gilbert obejrzał się.
— Masz pan na myśli Springsa, skrzypka?
Leslie potwierdził skinieniem.
— Grał dla wesołego towarzystwa po teatrze. Pyszny, to stary chłop.
— To prawda! — zgodził się Gilbert z roztargnieniem.
Zaprzestał toalety, wziął ze stołu kopertę i podał przybyłemu.
— Czy mam przeczytać? — spytał Leslie.
Gilbert skinął.
— Niema tam, właściwie nic do czytania, — zauważył — to jest dar ślubny od stryja.
Leslie otwarł kopertę i dobył z niej czerwony banknot. Spojrzawszy na cyfrę, gwizdnął.
— Sto funtów! — rzekł — Boże wielki! Nie starczy to nawet na koszta auta przez kwartał. Przypuszczam, żeś pan zawiadomił panią Cathcart?
Gilbert potrząsnął głową.
— Nie! — rzekł krótko. — Miałem zamiar powiedzieć jej to, ale nie dokonałem postanowienia. Jestem przekonany Leslie, że ją skrzywdzimy. Wyrażała nieraz swój pogląd na pieniądze z całym naciskiem. Zresztą nie jestem wszakże nędzarzem.
— Gorzej nawet jeszcze jest z panem, drogi przyjacielu. Człowiek zarabiający sześćset funtów rocznie jest biedakiem litości godnym.
— Jakto?
— Nie zdołasz pan nigdy zredukować potrzeb swoich poniżej dwu tysięcy, a dochody nie przekroczą sześciuset. Oczywiście nie liczę możliwej posady w ministerstwie spraw zagranicznych, co uczyni jeszcze 600 funtów.
— Praca! — rzekł Gilbert.
— Praca? — odparł Leslie drwiąco. — Praca nie daje pieniędzy, które zdobywa się tylko przez spekulację i przez wyzyskiwanie bliźnich swoich. Jesteś zbyt dobroduszny, synu mój, by zrobić pieniądze.
— A pan, zdaje się umiesz to? powiedział Gilbert, uśmiechając się z lekka.
Leslie zaprzeczył energicznie głową.
— Nigdy w życiu nie zarobiłem grosza! — oświadczył z pewnem zadowoleniem, — Posiadam na szczęście kilku bardzo czynnych i trzeźwych starszych współwłaścicieli, którzy produkują pieniądze. Ja zgarniam je tylko dywidendy w terminach oznaczonych. Ale miałem szczęście. Gdzieżeś to pan ulokował pieniądze swoje?
Gilbert zamierzał właśnie zawiązać krawat. Spojrzał, ściągając z lekka brwi.
— Co masz pan na myśli? — spytał.
— Pytam czy majątek pański ulokowany jest w pewnych papierach... czy po śmierci twej Gilbercie będzie istniał dalej?
Lekka zmarszczka pośrodku brwi Gilberta pogłębiła się.
— Nie! — przewal krótko. — Po śmierci mojej zostanie tyle zaledwo, że przyniesie jakichś 150 funtów rocznie. Pobieram resztę z tego, określonego kapitału.
Leslie gwizdnął z cicha.
— W takim razie przypuszczam, drogi przyjacielu, że ubezpieczyłeś się należycie.
Gilbert nie usiłował wcale przerywać, gdy Leslie rozprawiał szeroko i wymownie o obowiązkach i odpowiedzialności głowy rodziny, oraz wyrażał swe poglądy na ubezpieczonych i nieubezpieczonych.
— Zdarzają się ludzie nieostrożni... — powiedział. — Znałem jednego...
Urwał nagle, ujrzawszy w zwierciadle twarz przyjaciela. Była wychudła i wykrzywiona jakby twarz człowieka w śmiertelnem cierpieniu. Leslie zerwał się.
— Na miłość boską! — zawołał. — Co ci to, przyjacielu?
Gilbert przetarł oczy dłonią, jakby chcąc usunąć brzydki obraz.
— Obawiam się — powiedział — że to ja właśnie byłem tym lekkomyślnym człowiekiem. Zrozumiesz chyba przyjacielu, że zanadto liczyłem na majątek stryja. Powinienbym był się ubezpieczyć.
— Przecież to nie może pana podniecać aż do tego stopnia! — rzekł Leslie zdziwiony.
— Podnieca mnie jednak, potrosze! — odparł smutnie Gilbert. — Nie można przecież nigdy wiedzieć... nieprawdaż?
Stał zadumany, z rękami w kieszeniach, patrząc na przyjaciela.
— Dałbym dużo za to, by odłożyć zaślubiny.
Leslie roześmiał się.
— Czas najwyższy, na ślub! Cóż za nerwowiec z pana, drogi przyjacielu!
Spojrzał na zegarek.
— Pospiesz się pan, gdyż możesz jeszcze utracić narzeczoną. Wogóle nie stosowny to dzień na czarne myśli, to dzień nad wszystkie dni.
Dostrzegł miękki wyraz oczu Gilberta i rad był ze skutku słów swoich.
— Tak, masz rację, przyjacielu! — rzekł łagodnie. — Zapomniałem zupełnie o szczęściu swojem. Niech pana Bóg błogosławi! — dodał z cicha.
— Przypuszczam, że masz pan listę gości weselnych? — spytał Gilbert, gdy wyszli.
— Tak, — rzekł Leslie — pani Cathart pomyślała o wszystkiem.
— Czy będzie także doktor Barcley-Teymour? — spytał Gilbert mimochodem.
Barclay — Teymour... nie, nie będzie, — odrzekł Leslie — to ten lekarz z Leeds, nieprawdaż? Wczoraj wieczór wyjechał z Londynu. Ale co właściwie znaczy ta gadanina, żeś pan uciekł przed zebraniem.
— Była to sprawa niezwykłej wagi. Umówiłem się z pewnym człowiekiem i nie mogłem go chybić za żadną cenę.
Leslie zmiarkował, że pytanie było drażliwe, to też zmienił temat.
— Zresztą... radziłbym ci przyjacielu nie wspominać pani Cathcart o pieniądzach, aż do chwili kiedy będziecie już oboje we własnem mieszkaniu.
— Nie wspomnę o tem! powiedział Gilbert ostrym tonem.
W drodze do kościoła, uświadomił sobie ponownie, wszystkie, dręczące go troski i postanowił stawić im mężnie czoło. Nie będzie może tak źle, jakby się wydawało. Wszakże miał zawsze skłonność przypisywać przeciwnościom życia zbyt wielkie znaczenie i dręczyć się tem. Ileż razy już przewidywał niebezpieczeństwa, a potem okazywało się, że obawy jego były bezpodstawne. Zbyt długo żył samotnie. Mężczyzna powinien ożenić się zanim ukończy trzydzieści dwa lat życia. Tyle liczył właśnie. Zdziwaczał potrosze. Takiemi, niezbyt pochlebnemi dla siebie spostrzeżeniami zapełniał czas, aż do chwili, gdy przybyli do kościoła.
Uroczystość cała była, niby marzenie senne. Gęsto obsadzone ławy, stalle i krzesła, organy, biało ubrani śpiewacy chóru, proboszcz z asystą, zjawienie się Edyty eterycznie pięknej w ślubnej sukni, przepisane ceremonjałem pytania i odpowiedzi, klękanie i podnoszenie się, słowem wszystko nie miało zgoła cech rzeczywistości.
Myślał, że dozna wrażenia niezatartego. Z niejakim trudem wybrał odpowiadający mu utwór muzyczny i odbył kilka konferencji z organistą. Ale kiedy, po skończeniu nabożeństwa, ogarnięty półsnem szedł do zakrystji, nie mógł sobie przypomnić jednego nawet tekstu. Miał jakieś, mgliste wspomnienie, że nad ołtarzem było kolorowe, szklanne okno, którego jednę szybę, widać stłuczoną, wyjęto.
Po powrocie do domu, siedząc u stołu, przybranego kwiatami słuchał zmieszany mów i częstych wybuchów śmiechu, w chwilach, kiedy mówcy czynili pointy. Wstał także i jął mówić płynnie, bez trudu i zręcznie, nie mógłby jednak był powiedzieć jakich używał słów, czemu zebrani bili mu oklaski i czemu się uśmiechali.
— Doskonała mowa! — rzekł Leslie.
Po śniadaniu, zebrali się goście weselni w salonie.
— Jesteś świetnym mówcą!
— Naprawdę? — uśmiechnął się.
Zwolna odzyskiwał przytomność. Ten salon był czemś rzeczywistem, taksamo ludzie, żarty, rozmowy, rzucane dowcipy... wszystko to świadczyło o życiu, które znał.
— Ach! — odetchnął głęboko, ocierając pot kroplisty. Miał wrażenie, iż odzyskuje świadomość po narkozie, która nie była zupełną. Było to przeżycie bezbolesne i piękne, ale nie z tego świata. Wydawało mu się, że nie on sam, lecz ktoś inny klęczał u ołtarza.
Oficjalnie mieli spędzić miodowe miesiące w Harrogate, w rzeczywistości jednak pozostali w Londynie. Dla zachowania pozoru pojechali koleją do Kings Cross.
W ciągu jazdy nie zamienili ze sobą słowa. Gilbert doznawał jakiegoś otamowania, którego nie starał się nawet przezwyciężyć, ani usunąć. Edyta milczała, oczywiście, także. W czasie i miejscu właściwem, zapewne będzie mówić niejedno. Widział, że dawna trwożliwość wraca w jej oczy i dotknęło go boleśnie nieświadome i bezwolne cofnięcie, kiedy dotknął jej ręki.
W Kings Cross opuścili pociąg, wsiedli do taksówki i pojechali do domu przy St. Johns Wood. Było tu pusto, gdyż służba otrzymała urlop. Urządzenie okazało się nienagannem. Były elektryczne kuchenki i rozliczne urządzenia, szczędzące pracy, jakie tylko mógł obmyślić młody człowiek z pięknymi widokami na przyszłość, nie posiadający wybitnej skłonności do cenienia pieniędzy.
Gilbert uczynił to z myślą umilenia żonie i w ten jeszcze sposób miodowych miesięcy. Z gotowością zrezygnowała ze swej garderobianej, on zaś podjął się gotować i obsługiwać. Cięższą robotę wykonywali w godzinach porannych, dwaj wynajęci, dochodzący służący.
Ale nie doznawał uczuć radosnych, oprowadzając ją z pokoju do pokoju i pokazując skarby swego mieszkania. Przeczucie przyszłych cierpień wiązało mu usta, przygnębiało nastrój i czyniło bezwolnym.
Edyta była swobodna. Podziwiała, to znów krytykowała żartobliwie, śmiejąc się wesoło z nawyków domowych męża. Ale napięcie nie ustąpiło przez cały czas. Legł między nimi cień.
Poszła do swego pokoju, by się przebrać. Umyślili, że wyjdą do miasta na obiad i dotrzymali tego programu. Leslie Frankfort widział ich w jadalni Princesa, ale udał, że nie dostrzega. Około dziesiątej wrócili do swego, małego domku.
Gilbert poszedł do pracowni, żona zaś udała się do siebie, przyrzekłszy zejść na dół na czarną kawę. Z całą powagą ucznia Rehbada wziął się do zrobienia dwu filiżanek mokki, które umieścił na stoliku przy kanapie, gdzie miała siedzieć. W tej chwili weszła.
Oszołomienie poranne opuściło go, tak że władał znowu pełną świadomością. Wstawszy, podszedł ku niej kilka kroków. Najchętniej byłby jął objął, ale ona zatrzymała go na odległość ramienia, wyciągniętą ręką, dotykając jego piersi. Ruch ten zrozumiał jako bezwzględną odmowę, wydało mu się, że serce lodowacieje, a wszystkie, niejasne obawy dni minionych krystalizują się w postać określoną straszliwej prawdy. Zanim otworzyła usta, wiedział dobrze co powie.
Przez czas pewien szukała słów odpowiednich, co jej przychodziło z trudnością.
— Gilbercie — rzekła w końcu. — Mam zamiar uczynić coś nikczemnego, a nikczemnosć leży w tem, żem ci już dawno tego nie powiedziała.
Poprosił, by zajęła miejsce na kanapie.
Ten moment wyobraził sobie w postaci małej romancy muzycznej, która nie miała zostać nigdy wykonana. Teraz oto marzenie rozwiało się.
— Nie chcę siadać! — powiedziała. — Potrzeba mi wszystkich sił, by ci powiedzieć to, co wyznać muszę. Gdyby nie to okropne tchórzostwo, dowiedziałbyś się był jeszcze wczoraj wieczór. Miałam ten zamiar, ale nie przyszedłeś.
Skinął głową.
— Wiem — rzekł niecierpliwie niemal — nie mogłem przyjść, nie chciałem przyjść... — poprawił się.
— Wiesz chyba co ci chcę powiedzieć? — rzekła, patrząc nań bystro — Gilbercie, nie kocham cię!
Znowu skinął głową.
— Wiem teraz ostatecznie.
— Nigdy cię nie kochałam! — powiedziała tonem rozpacznym. — Nigdy, a nigdy nie byłeś mi niczem więcej, jak miłym przyjacielem. Ale...
Chciała powiedzieć powód, ale powstrzymało ją uczucie lojalności dla matki. Postanowiła wziąć całą winę na siebie, bo, wszakże, wszelkie zarzuty dotyczyły jej wyłącznie. Powinna była zadecydować o sobie i przy silniejszej woli stawić większy opór, niźli to uczyniła rzeczywiście.
— Wyszłam za ciebie — powiedziała powoli — dlatego, że będziesz... że będziesz bogaty.
Ostatnie słowa wyrzekła szeptem. Toczyła w duszy walkę straszną, jednocześnie nie chcąc, by o niej źle myślał.
— Dlatego, że będę bogaty? — powtórzył ze zdumieniem.
— Tak... chciałam poślubić człowieka bogatego... Przeżyłyśmy ciężkie czasy...
Wyznanie to z trudem wychodziło z jej ust. Musiała układać każde zdanie, przed wypowiedzeniem go.
— Nie czyń wyrzutów matce mojej. Ponoszę taką samą winę. Powinnam była powiedzieć ci to i chciałam nawet.
— Rozumiem! — powiedział spokojnie.
Przedziwne, zaiste, są zasoby siły, jakimi w potrzebie dysponuje mężczyzna. Wśród tego strasznego przełomu, w chwili, gdy zachwiało się całe szczęście życia, a utwór fantazji znikł jak domek z kart, był zdolny zachować flegmatyczną niemal bezstronność.
Spostrzegłszy, że się słania na nogach, poskoczył, by ją wesprzeć.
— Usiądź! — powiedział spokojnie.
Usłuchała, bez oporu. Umieścił ją wygodnie na kanapie, z kpinami niemal wsunął jej poduszkę pod plecy, a potem wrócił do kominka. Sytuacja nie była pozbawiona komizmu.
— Tak... — więc poślubiłaś mnie z powodu pieniędzy moich? — powiedział ze śmiechem. — Dalibóg, co za komedja, czysta farsa sceniczna! Drogie, biedne dziecko! — dodał z niezwykłą u niego ironją. — Bardzo cię żałuję! Nie posiadłaś ani męża, ani pieniędzy!
Spojrzała nań żywo.
— Ani pieniędzy? — powtórzyła.
Wyczytał w jej oczach sam tylko interes, a ani śladu rozczarowania. Znał prawdę lepiej, niż mu ją przedstawiła. Nie ona chciała zrobić dobrą partję, ale matka jej, żądna władzy światowa dama.
— Ani męża, ani pieniędzy! — powtórzył ostro, chociaż serce pragnęło szczędzić jej.
— A co gorsza jeszcze... — dwoma krokami podszedł do dzielącego ich stolika i rzekł, opierając się na nim ciężko, pochylony. — Nietylko męża, ani pieniędzy, ale w dodatku...
Urwał, jakby trafiony kulą.
Edyta ujrzała twarz jego wykrzywioną, poszarzałą, oczy dzikie, spozierające gdzieś poza nią i usta rozwarte w tragicznym przerażeniu. Wstała szybko.
— Cóż ci to? — szepnęła trwożnie.
— Boże wielki!...
Głos jego był złamany, jak głos człowieka ogarniętego strachem śmiertelnym. Pochyliwszy głowę, jęła nadsłuchiwać. Skądś, pod oknem płynęło smętne tony skrzypców. Melodja wzbierała i opadała, wzdychając i drżąc pod czarodziejską dłonią muzyka. Podszedłszy do okna, wyjrzała. Na zakręcie ulicy grała dziewczyna niezwykłej piękności, nie stłumionej zgoła ubogą odzieżą. Latarnia uliczna oświetlała jej bladą twarz, a oczy były zwrócone na okna mieszkania Gilberta.
Edyta spojrzała na męża. Trząsł nim dreszcz gorączki.
— Melodja F-dur! — szeptał. — Boże wielki! Melodja F-dur i to w dniu zaślubin moich!...
Trzej mężczyźni, a pośród nich także Leslie Frankfort, stali w kantorze prywatnym firmy Warrell et Bird, przed wysoką kasą ogniotrwałą. Było tu dużo rzeczy interesujących i ważnych do widzenia. Na posadzce leżały przyrządy najrozmaitszych kształtów i rodzajów.
Kasa nosiła wyraźne ślady otwierania przemocą. Dookoła zamku wypalono w drzwiach ze stali półkole dziur.
— Zastosowali gaz piorunujący! — rzekł jeden z mężczyzn.
Wskazał na kilkanaście rurek stalowych, leżących wśród narzędzi na posadzce.
— Napracowali się porządnie. Chciałbym tylko wiedzieć, co ich spłoszyło.
Najstarszy z mężczyzn potrząsnął głową.
— Przypuszczam, że nadszedł stróż nocny! — powiedział — co myślisz pan, panie Leslie?
— Niepokoi mnie ciągle jeszcze ta ich niezmierna zręczność! — powiedział. — Pozatem narzędzia, jakich używały te opryszki warte są conajmniej dwieście funtów.
Wskazał przybory na ziemi, a detektyw poszedł spojrzeniem w ślad wyciągniętego palca i uśmiechnął się.
— O tak! — powiedział spokojnie. — Ludzie ci znają rzemiosło swoje. Czy brak czegoś może?
— Tak i nie! — powiedział ostrożnie Mr. Warrell. — Był tam naszyjnik z djamentów, złożony ubiegłego tygodnia przez jednego z kljentów naszych. Niema go. Ale zależy mi na tem, by narazie strata ta nie dostała się do wiadomości publicznej.
Detektyw spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Jest to dość dziwne żądanie! — powiedział z uśmiechem. — Zresztą, o ile mi wolno uczynić tę krytyczną uwagę, jest rzeczą całkiem niezwykłą, by przechowywano naszyjnik djamentowy w kasie maklera giełdowego.
Mr. Warrell uśmiechnął się.
— Istotnie jest to rzecz niezwykła — przyznał, — ale jeden z kljentów naszych, wyjeżdżający zagranicę, przybył dwadzieścia minut przed odejściem pociągu, prosząc, byśmy wzięli w przechowanie puzderko z klejnotami.
Mr. Warrell powiedział to tonem niedbałym. Nie chciał zdradzić detektywowi, że naszyjnik stanowił pokrycie znacznej sumy. Nie uważał także za potrzebne objaśniać, że zamknął klejnoty w trezorze kasy, mając nadzieję, iż kljentka znalazła się przejściowo tylko w kłopotach finansowych i niedługo wykupi zastaw.
— Czy ktoś prócz pana i wspólników wie, że złodzieje byli tu?
Mr. Warrell zaprzeczył gestem.
— Nie sądzę. Nikomu nie wspomniałem o tem. A może pan, Leslie?
Leslie zawahał się.
— Hm, muszę przyznać, że uczyniłem to! — powiedział. — Ale człowiek ten nie będzie rozpowiadał dalej.
— Któż to? — spytał Mr. Warrell.
— Gilbert Standerton. Wspomniałem o tem z racji rozmowy o rozbijaniu kas.
Starszy jegomość skinął głową.
— Nie mogę sobie wyobrazić, by się zaliczać miał do ludzi zdolnych rozbić kasę.
Uśmiechnął się.
— Dziwny to, zaiste zbieg okoliczności — rzekł Leslie w zadumie, — że właśnie parę dni przed ślubem jego rozmawialiśmy właśnie o tej bandzie złoczyńców! Przypuszczam — zapytał nagle detektywa — że nie ulega wątpliwości, iż jest to dzieło pańskiego, światowej sławy przyjaciela?
Starszy inspektor Goldberg skłonił w potwierdzeniu głowę.
— Nie ulega to najmniejszej wątpliwości, sir! — powiedział. — Jedna tylko banda w Anglji jest do tego zdolną. Mógłbym wszystkich jej członków dziś jeszcze zamknąć w więzieniu, ale musiałbym przyjąć zakład miljona, przeciw jednemu funtowi na wypadek znalezienia jednocześnie jakiegoś dowodu przydatnego do przekonania ich o zbrodni.
Leslie potakiwał z ożywieniem.
— To samo powiedziałem Gilbertowi! — rzekł, zwrócony do wspólnika. — Czy nie dziwne, że takie rzeczy przydarzają się w wieku dwudziestym? Ma się do czynienia z trzema, czy czterema ludźmi, znanymi osobiście... nawet nazwiska wymieniłeś pan inspektorze, po ich ostatnim występie... a mimoto policja jest bezsilna, by im udowodnić zbrodnię. Wszak to dziwne, nieprawdaż?
Niezbyt mile dotknięty tą uwagą inspektor zmusił się do uprzejmego uśmiechu.
— Musisz pan sobie z drugiej strony uświadomić trudności zgromadzenia materjału dowodowego przeciw ludziom, postępującym z taką zuchwałością, jak ci złodzieje bankowi. Przytem, nie rozumiem — dodał — dlaczego pańska właśnie kasa wywiera na nich taki urok pociągający. Ten drugi zamach jest gorszy jeszcze od pierwszego.
— Tak, tym razem udało im się rzeczywiście włamanie — przyznał Mr. Warrell — poprzednio nie przedsięwzięli gruntownych przygotowań, chociaż lepiej poszło z otwarciem kasy.
— Przypuszczam, życzy pan sobie, by do dzienników dostało się coś więcej, prócz rzeczy koniecznych.
Mr. Warrell zaprzeczył gestem głowy.
— Życzę sobie, aby wogóle nic nie dostało się do dzienników, zanim dojdę do porozumienia z kljentem moim! — powiedział. — Ale muszę to, oczywiście pozostawić w zupełności panu, prosząc tylko o przedsięwzięcie kroków, jakie pan, inspektorze, uznasz za stosowne.
— Doskonale! — odparł detektyw. — Na razie niema potrzeby ogłaszać sprawozdania, a na wypadek gdyby to zwęszyli reporterzy, sam pan najlepiej powie to co uzna za stosowne. Ale są widoki, że sprawa nie będzie zaraz znaną, gdyż zwróciłeś się pan zaraz bezpośrednio do policji. Inspektor przez pół godziny badał ślady, jakie tylko mógł odkryć, gromadząc je i czyniąc notatki. Po upływie tego czasu przysłał urząd policyjny z Old Yewry-Street kilku policjantów tajnych, którzy zabrali narzędzia.
Włamywacze dostali się do biura, prawdopodobnie ubiegłego wieczoru, po zakończeniu urzędowania przez cały wieczór, a może nawet próżno w noc pracowali z pomyślnym skutkiem nad usunięciem zamku kasy. Porzucenie cennych narzędzi świadczyło wyraźnie, że zostali spłoszeni. Nie było to ich pierwsze włamanie w City londyńskiem. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy wrzało miasto nieustannie, skutkiem mnóstwa, śmiałych rabunków, w przeważnej liczby uwieńczonych powodzeniem.
Ludzie ci, w sposób niepojęty zgoła powiadomieni byli najdokładniej o każdorazowej zawartości kas, a okoliczność ta skłoniła policję do skoncentrowania czynności śledczej na trzech z pozoru niewinnych zgoła wspólnikach, małej firmy maklerskiej. Ale mimo wszelkich wysiłków, niepodobna było zebrać materjału dowodowego, któryby pozwalał ludzi tych zestawić w najdalszym nawet stosunku ze zbrodniami.
Leslie pamiętał, że żartem namawiał Gilberta Standertona, by się pokusił o zyskanie wielkiej nagrody wyznaczonej przez dwie firmy, za odnalezienie skradzionych walorów.
— Przy pańskiej fantazji — zakończył — oraz bystrości, byłbyś pan idealnym łapaczem złodziei.
— Albo złodziejem! — odrzucił Gilbert mrukliwie.
Miał wówczas jeden ze swych złych dni, kiedy go gnębiły ciężko myśli o zmienionych widokach na przyszłość.
Gdy Leslie przekroczył wąski portal City-Proscenium-Klubu, zastał telegram do siebie. Otwarł go niedbale, ale przeczytawszy treść, zmarszczył brwi, zdziwiony wielce. Telegram brzmiał:
— Muszę pomówić z panem dziś popołudniu. Punkt zborny dworzec Charing Croos czwarta godzina... Gilbert.
Punktualnie, co do minuty przybył Leslie na dworzec i ujrzał Gilberta chodzącego niespokojnie pod zegarem tam i z powrotem. Przeraził go wygląd jego.
— Na miłość boską, co się z panem dzieje? — spytał.
— Co się dzieje? — odrzucił Gilbert szorstko. — Cóż się ma dziać ze mną?
— Może spotkało pana coś nieprzyjemnego? — badał Leslie serdecznie, gdyż szczerze lubił przyjaciela.
— Nieprzyjemnego? — zaśmiał się Gilbert gorzko. — Drogi przyjacielu, nie mogę się opędzić troskom. Czyż widziałeś mnie pan, zresztą, kiedy innym? Chcę prosić, byś mi pan oddał pewną przysługę! — ciągnął dalej żywo. — Niedawno rozmawialiśmy obaj o pieniądzach, nieprawdaż? Uświadomiłem sobie teraz dopiero w pełni tragiczne złańcuchowanie mych spraw. Muszę dostać pieniędzy i to nawet prędko.
Mówił żywo, tonem rzeczowym, ale Leslie wyczuł w tych słowach stanowczość decyzji, co nie stanowiło zgoła jednej z cech charakteru Gilberta.
— Chcę z panem pomówić o akcjach, papierach wartościowych i tym podobnych rzeczach! — mówił dalej. — Chcę zostać pouczony. Nie wierzę, wprawdzie, byś pan rozumiał się na tem dużo, — uśmiech dawnego, dobrego humoru wystąpił mu na usta — ale to co wiesz, musisz mi pan powiedzieć!
— Drogi chłopcze — odżegnywał się Leslie, pocóż u licha łamiesz pan sobie nad tem głowę zaraz po ślubie? Gdzież jest żona pańska?
— W domu! — odparł Gilbert oschle.
Nie chciał mówić o niej, a Leslie, mimo całego zdziwienia miał tyle taktu, by pominąć to pytanie milczeniem.
— Mogę powiedzieć wszystko co wiem, jeśli panu potrzebny tip.
— Potrzebne mi jest coś ważniejszego, niż tip! Potrzebuję informacji odnośnie do takiej lokaty kapitału, by przynosił około dwunastu tysięcy rocznie.
Leslie stał, patrząc na Gilberta.
— Czyś pan... — zaczął
— Czym zbzikował? — dokończył Gilbert, uśmiechnięty potrosze kurczowo. — O nie, jestem przy zdrowych zmysłach!
— W takim razie wiesz pan chyba, że trzeba około ćwierć miljona, by uzyskać procenty tej wysokości.
Gilbert skinął głową.
— Miałem mgliste wyobrażenie, iż potrzeba takiej sumy. Radbym, byś pan zechciał w czasie, między wieczorem dziś, a ranem jutro, ułożyć mi listę papierów pewnych, w których mógłbym lokować kapitały, ale muszą to być papiery pierwszorzędne i z całą pewnością przynosić mi, albo spadkobiercom moim wymienione dochody.
— Czyś pan naprawdę, w gorące czerwcowe popołudnie, poto ściągnął mnie na to wstrętne miejsce, by mnie dręczyć swemi, fantastycznemi lokatami kapitałów? — rzekł Leslie podrażniony.
Ale w twarzy Gilberta było coś co mówiło, że nie trzeba z nim żartować.
— A więc chcesz pan tego na serjo? — spytał po chwili.
— Proszę o to całkiem serjo.
— Ano, w takim razie zrobię spis niezwłocznie. Cóż się stało? Czy może stryjaszek zmienił zapatrywanie?
— Niema prawdopodobieństwa, by je zmienił! — rzekł Gilbert. — Otrzymałem dziś rano zawiadomienie od jego sekretarza, że bardzo podupadł na zdrowiu. Żal mi go bardzo.
W głosie jego brzmiało szczere politowanie.
— Jest to bardzo porządny, przyzwoity staruszek.
— To jeszcze nie dowód, by miał zostawiać majątek tym przeklętym psiskom! — powiedział Leslie z oburzeniem. — Dlaczegóż to jednak, synu mój sprowadziłeś mnie aż tutaj, skoro klub twój znajduje się za zakrętem ulicy?
— Tak, wiem o tem... — odrzekł Gilbert — ale klub jest... powiem zresztą szczerze... występuję z klubu...
— Występujesz pan z klubu? — Leslie rozkraczył się, stojąc przed wyższym od siebie przyjacielem. — A teraz powiedz mi pan raz u czarta — rzekł dobitnie — co to wszystko razem ma znaczyć? Występujesz pan z klubu, niezadługo zrezygnujesz może z posady w ministerstwie spraw zagranicznych, panie Krezusie?
Gilbert skinął głową.
— Przestałem już być czynnym w ministerstwie! — rzekł spokojnie. — Potrzebuję jak najwięcej wolnego czasu dla mych własnych planów i interesów prywatnych. Nie możesz pan sobie tego wszystkiego wyobrazić, przyjacielu drogi! — położył serdecznie dłoń na jego ramieniu. — Ale wierz mi, proszę, że każda rada, jakiej mi pan możesz udzielić jest mi potrzebna pilno, a ponad radę nie pożądam niczego więcej.
— To znaczy, że nie wolno mi wtykać nosa w pańskie interesy, aż do chwili, kiedy otrzymam specjalne zaproszenie pięknie wydrukowane na bilecie? Doskonale! — roześmiał się Leslie. — A teraz chodź pan do mego klubu. Nie przypuszczam, byś jako żonkoś miał wstręt do wszystkich klubów!
Gilbert nie odpowiedział i nie poruszali już tego tematu rozmowy. Rozsiadłszy się wygodnie w palarni klubowej, spędzili tu przeszło dwie godziny. Gilbert rzucał rączo pytania, notując na papierze odpowiedzi. Leslie odpowiadał, ale często trudno mu było zaspokoić palące pragnienie wiedzy przyjaciela.
— Sam nie wiedziałem, że mam tak szczupłe wiadomości! — wyznał żałośnie, gdy Gilbert zapisał ostatnią odpowiedź na ostatnie swe pytanie.
— Jakiż masz pan, przyjacielu dar wypytywania! Jesteś urodzonym egzaminatorem, Gilbercie.
Gilbert uśmiechnął się zlekka, wsuwając notatki w kieszeń.
— Wiesz pan — powiedział, gdy wychodzili z klubu — dziś rano zrobiłem testament i proszę, zechciej przyjacielu, objąć urząd wykonawcy.
Leslie nasunął z westchnieniem kapelusz na kark.
— Jesteś pan najsmętniejszą istotą z pośród ludzi, jakich napotykam czasem, mój drogi! — powiedział tonem desperackim. — Wczoraj wziąłeś ślub, a dziś masz twarz tak boleśnie wydłużoną, jak twarz agenta pogrzebowego. Oczywiście, zdarzają się takie, interesujące osobniki we wschodniej dzielnicy miasta. Ułożyłeś pan listę, która przynieść powinna górę pieniędzy, mówiłeś o lokacie kapitałów, a na koniec zrobiłeś pan testament. Cóż za nieszczęsny człowiek z pana, drogi przyjacielu!
Gilbert uśmiechnął się ponownie z gniewliwym humorem, potrząsnął przed klubem dłoń młodzieńca i zawołał taksówkę.
— Pojadę do St. Johns Wood! — powiedział. — Sądzę, że pan masz inną drogę.
— Uspokaja mnie to, że jedziesz pan do St. Johns Wood — odparł Leslie z drwiącem ugrzecznieniem. — Obawiałem się już, że pojedziesz do najbliższego krematorjum.
Wróciwszy do domu, zastał Gilbert żonę w pracowni swojej. Siedziała w wielkim fotelu. Wzburzenie ubiegłego wieczoru nie pozostawiło żadnych śladów na pięknej jej twarzy. Powitała go życzliwym uśmiechem. Nieświadomie zgoła ustosunkowali się do siebie wzajem w sposób będący najodpowiedniejszym w danych okolicznościach. Już w ciągu tego, krótkiego czasu wzrósł jej szacunek dla niego. Panował nad sobą doskonale, nawet w momencie przerażenia, tego przerażenia, które w sposób niewytłumaczony zgoła przeniosło się na nią także. Nazajutrz, przy śniadaniu pozdrowił ją wesoło, ale zauważyła, że musiał spędzić noc bezsennie, gdyż oczy jego były zamglone i znużone, a rzeźkości pozornej przeczył ton głosu. Był zachrypły, jak u człowieka, który nie złożył naturze powinnego trybutu.
Podszedł zaraz do biurka.
— Może chcesz być sam? — spytała. Drgnąwszy, spojrzał na nią.
— Nie, nie — odparł spiesznie. — Wcale nie pragnę być sam. Mam jeszcze trochę roboty, nie przeszkadzasz mi wcale. Muszę cię, zresztą zawiadomić, — dodał z pozorną obojętnością — że porzuciłem posadę.
— Posadę? — powtórzyła.
— Tak jest. Mam bardzo dużo do czynienia, a urzędowanie zabiera czas, który jest dla mnie wprost niezbędny. Tak, że stanąłem wobec konieczności porzucenia posady, albo też...
Nie dał wyjaśnienia co znaczy to: albo, ona zaś nie mogła się zgoła domyśleć. Już teraz był dla niej zagadką i chociaż dziwiło to ją samą, zaczęła się nim interesować. Była pewna, że z życiem jego związana jest jakaś tragedja, o której nie miała przedtem pojęcia. Opowiedział jej spokojnie i bez obsłonek historję swego wydziedziczenia, ona zaś na życzenie jego przesłała tę wiadomość matce. Nie czuła wyrzutów sumienia, ani też strachu przed nieuniknioną rozmową z panią Cathcart, rozwściekloną, oczywiście, nad wszelką miarę.
Zaklejając kopertę, uśmiechnęła się mimowoli. Istniało tedy coś w rodzaju poetycznej sprawiedliwości. Coprawda, przez całe życie może będzie musiała cierpieć, ponosząc skutki zarozumialczych planów matki. Spodziewała się, że bezpośrednio po trzymaniu listu, nadanego wczesnym rankiem, matka przybędzie i rozmowa zostanie zakończoną jeszcze przed powrotem męża. Ale Gilbert był już od pół godziny w domu, gdy bomba pękła. Na dźwięk dzwonka w sieni zerwała się Edyta, poznając to dzwonienie władcze.
Zbiegła po schodach i otwarła sama.
Pani Cathcart weszła bez słowa powitania, gdy drzwi zapadły, spytała, zwracając się do córki, głosem zduszonym.
— Gdzie jest twój, czcigodny małżonek?
— Jest w pracowni swojej — odparła Edyta spokojnie. — Czy masz do niego jakiś interes mamo?
— Czy mam do niego interes? — powtórzyła bez tchu.
Edyta zauważyła błyski w jej oczach, oraz zapadłe, chude policzki. Na chwilę uczuła litość dla tej kobiety, której wszystkie marzenia przyszłości runęły właśnie w czasie, kiedy roiła, że się spełnią.
— Czy wie, że przybędę?
— Zdaje mi się nawet, że cię oczekuje, mamo! — powiedziała Edyta oschle.
— Chcę z nim pomówić sama! — oświadczyła pani Cathcart, obracając się w połowie schodów.
— Pomówisz z nim, mamo w mojej obecności, albo nie pomówisz wcale! — odrzekła Edyta.
— Uczynisz to, co ci mówię, Edyto! — wybuchnęła matka.
Edyta uśmiechnęła się.
— Mamo, — powiedziała łagodnie — ustały już prawa twe dawania mi poleceń. Oddałaś mnie w inne ręce, a prawa tego opiekuna są większe od twoich.
Nie było to dobrym wstępem do mającej nastąpić rozmowy, a Edyta uświadomiła sobie wszystko dokładnie, otwierając drzwi, by wpuścić matkę.
Na widok gościa Gilbert wstał i złożył lekki ukłon, nie podając ręki. Mógł sobie do pewnego stopnia wyobrazić uczucia tej kobiety.
— Może pani raczy zająć miejsce! — powiedział.
— Wolę powiedzieć stojąco to, co mam do powiedzenia! — rzuciła mu gniewnie. — Cóż to ma znaczyć? — dobyła z kieszeni list córki, odczytany tyle razy, że pamiętała każde słowo. — Czy to prawda? — spytała ostrym tonem. — Czy jesteś pan naprawdę biedny? A więc oszukałeś nas pan, a małżeństwo zbudowałeś na kłamstwie i podstępie.
Podniósł rękę.
— Zapomniała pani — powiedział z godnością — że moje stosunki majątkowe były nieraz omawiane pomiędzy mną a panią, która niejednokrotnie, z wielkim naciskiem podkreślała, iż kwestje majątkowe i tym podobne, czysto ziemskie sprawy nie mają dla pani żadnego znaczenia.
— Czysto ziemskie sprawy! — urągała. — Cóż pan przez to rozumiesz.... ha? Czyż nie żyjesz pan na ziemi? Czy nie mieszkasz w domu i czy nie jesz chleba z masłem, co wymaga pieniędzy? Czy nie masz pan auta, którego utrzymanie kosztuje dużo? Jak długo ja żyję na święcie i jak długo pan żyjesz, owe czysto „ziemskie sprawy“ będą nader ważne. Myślałem, że jesteś pan człowiek bogaty, a mam przed sobą nędzarza.
Uśmiechnął się z pewnem lekceważeniem.
— Ładnegoś nam pan piwa nawarzył! — powiedziała kąśliwie, — wziąłeś przytem żonę, która pana wcale nie kocha... sądzę, że wiesz pan już?
Skłonił się.
— Wiem wszystko, proszę pani. To była rzecz najgorsza, jaka mnie spotkała. Okoliczność, żeś pani doprowadziła do zaślubin jedynie z powodu, że uchodziłem za spadkobiercę sir Johna Standertona, nie boli mnie zresztą, gdyż znałem dużo kobiet w tym rodzaju... tylko wyznać muszę, — wzruszył ramionami — iż uważałem panią za coś innego, niż przeważną część matek z towarzystwa. Daruje pani, że mówię o tem. Ale nie jest pani wcale lepsza, a nawet poniekąd gorsza! — dokończył, patrząc na nią w zadumie.
W spojrzeniu tem było coś dziwnego, czego pani Cathcart nie mogła pojąć. Gdzieś już napotkała spojrzenie takie i bezwiednie uczula dreszcz. Gniew ustąpił miejsca strachowi.
— Prosiłem o odłożenie ślubu! — ciągnął dalej łagodnie. — Miałem powód ważny, o czem teraz mówić nie chcę. Ale za kilka miesięcy obudzi to zainteresowanie pani. Ale bałaś się pani utracić bogatego zięcia, ja zaś wówczas nie wiedziałem o tej obawie. Uspokajałem się tedy... rzecz obojętna w jaki sposób.... wyślę, że ponosisz pani większą nierównie, niż ja odpowiedzialność doprowadzenia do skutku tej świetnej partji.
Był innym zgoła człowiekiem i mimo rozpętanej wściekłości musiała to stwierdzić pani Cathcart. Przejawiał nowe zgoła cechy rozumu i charakteru, był zdecydowany a także... co ją najsilniej uderzyło... w oczach jego lśniła nieznana dotąd, straszna dzikość, nadająca twarzy wyraz nieubłaganej srogości.
— Córka pani poślubiła mnie na podstawie błędnych przesłanek. Napisała wszystko, co miałem do powiedzenia, to znaczy, niemal wszystko — poprawił się — i byłem przysposobiony na wizytę pani. Na wypadek nie przybycia, zamierzałem prosić o to. O ile ja wchodzę w grę, córka jest wolna jak ptak. Przypuszczam, że znajomość świata obejmuje także znajomość kodeksu prawnego. Mogę zaraz jutro wnieść skargę rozwodową i da się to jak sądzę, przeprowadzić bez trudności, tak, by nie czynić wrzawy publicznej.
Błysk nadziei zalśniał w jej oczach.
— O tem nie pomyślałam... — rzekła napoły do siebie, potem jako osoba szybkiej decyzji, zwróciła się do córki. — Pakuj rzeczy i jedź ze mną!
Edyta nie drgnęła nawet. Stojąc po drugiej stronie stołu, objęta spojrzeniem męża, potem zaś popatrzyła matce z powagą w twarz.
— Słyszysz przecież co powiedział pan Standerton! — podjęła z rozdrażnieniem. — Sam wskazał ci drogę wyjścia z zawikłania. Ma zupełną słuszność. Rozwód nie natrafi na żadne trudności. Jedź ze mną. Potem przyszlę po suknie twoje.
Edyta trwała dalej w bezruchu.
Obserwująca ją matka zauważyła, że rysy jej łagodnieją zwolna, a usta rozchyla uśmiech. W końcu odrzuciła wstecz głowę, a jasny, srebrzysty uśmiech rozebrzmiał w pokoju.
— O mamo! — niewysłowioną wzgardę w tonie jej głosu odczuła pani Cathcart, jak smagnięcie biczem. — Nie znasz mnie, widzę! Iść z tobą? Wziąć z nim rozwód? Chybaś oszalała! Gdyby istotnie był bogaty uczyniłabym to może. Ale w sytuacji obecnej, chociaż go nie kocham i nie mogłabym mu czynić wyrzutu gdy mnie również nie kochał, to jednak los mój jest teraz sprzężony z jego losem, a miejsce moje tutaj.
— Cóż to za wzruszająca scena! — powiedziała pani Cathcart ze złością.
— Łaskawa pani, — rzekł Gilbert — w scenach tego rodzaju mieści się dużo prawd nieraz.
Blada z wściekłości teściowa stała przez chwilę jeszcze, potem popędziła do drzwi, wypadła z pokoju, a za moment usłyszeli, że drzwi domu zapadły za nią z łoskotem.
Przez moment patrzyli na siebie ci dziwni małżonkowie, potem Gilbert wyciągnął rękę, mówiąc:
— Dziękuję ci!
Spuściła oczy.
— Nie masz mi za co dziękować! — powiedziała obojętnie. — Zbyt wiele zadałam ci krzywd, by tak małoznacznym postępkiem zmazać wszystkie następstwa własnego egoizmu.
Londyńskie City jest, jak wie świat cały, zatłoczone wprost kwitnącemi i doskonale ugruntowanemi przedsiębiorstwami.
Jest tam mnóstwo firm, które pełnymi godności, albo też chełpliwymi napisami głoszą fakt, że to a to przedsiębiorstwo znajduje się od lat stu na temsamem miejscu i jest prowadzone przez prawomocnych potomków założycieli.
Obok nich napotkać tam można także w pyszałkowato wystawnych domach całe długie szeregi biur, spółek akcyjnych i innych przedsiębiorstw handlowych, które jawią się z wiosną, a w zimie znikają doszczętnie, pozostawiając same tyli niezapłacone rachunki, oraz właściciela, kk pociesza to tylko, że pobrał z góry czynsz wynajmu.
Tragedje City londyńskiej rozgrywają się w szerszym zakresie przeważnie w pobliżu brzydkiego, niepozornego gmachu giełdy. Ofiary, ludzie zrujnowani doszczętnie wałęsają się, niby cienie bezcielesne po ulicach przytykających do tego, strasznego budynku.
Ale niefortunny spekulant nie jest wyłączną osobliwością Londynu. Krewniacy po losie, którzy w ciągu jednego dnia, czy nawet godziny zyskują majątek i tracą go znowu, to postacie zwykłe w każdem mieście świata, gdzie są uprawiane interesy giełdowe.
Zazwyczaj wyobrażamy sobie nędzę City w postaci rozbitków ludzkich, włóczących się nocami nad Tamizą, lub ciemnych postaci, które spuściwszy oczy, szukają wzdłuż parapetu ulicy porzuconych niedopałków cygar. Jest to bardzo smutne, oczywiście, chociaż ci nieszczęśnicy, nad którymi się litujemy, są nieraz bardziej zadowoleni ze swego losu, niż przypuszczamy ogólnie.
Tragedje prawdziwe rozgrywają się w setkach przedsiębiorstw małych, zakładach z radosną pewnością powodzenia, poto, by pochłonąć długoletnie oszczędności dwu, czy trzech osób. Wspaniałe listy firmowe świeżuteńkie, woniejące, dopieroco zaschłym lakierem biura, dziewicze zgoła księgi handlowe, rozpierające się dumnie po półkach, bezlik wysyłanych codziennie listów, zeszyciki i pisma reklamowe, tabele i inne jeszcze fatałaszki tego rodzaju, powolne kopanie listów z odpowiedzią... wszystko to są elementy okrutnej gry.
Niektóre firmy występują przebojem, przy rozgłośnym dźwięku trąb, inne przeciwnie wciskają się w przedsiębiorstwo bez szmeru i mają zagadkowe, zgoła powodzenie. Na ogół biorąc, powiedzieć można, że te ostatnie mają za sobą nieocenioną korzyść „stosunków“, co im pozwala wychynąć z ciemni przedmiejskich na szerszą widownię.
Pewne przedsiębiorstwo, powstałe w Londynie roku 1910 zostało zapisane w księdze telefonicznej i adresowej jako „St. Brides Safe Company“. Kupowano i sprzedawano nowe i używane kasy bezpieczeństwa, komory stalowe, oraz inne przedziwne instalacje bezpieczeństwa.
W oknach wystawowych widniały nowe i używane kasy wszelakich kształtów, okratowań, alarmów dzwonkowych przeciw złodziejom, małe i duże kasetki podręczne, oraz wszelakie przyrządy z żelaza, czy stali, mające udaremnić zakusy włamywaczy zawodowych.
Właściciel przedsiębiorstwa, podobno pochodzący z okolic Midlandu, wyszukał sobie cały personal, łącznie z kierownikiem i sprzedawcą zapomocą ogłoszeń dziennikarskich, odbył z nimi konferencję w jednem z miast Midlandu i powierzył kierownikowi, który przybył wyposażony w świetne świadectwa, znaczną gotówkę na koszta urządzenia i prowadzenia przedsiębiorstwa.
Dla uzupełniania zużytego kapitału, nadsyłał od czasu do czasu dalsze kwoty, a chociaż obrót był bardzo słaby, właściciel nie troskał się tem wcale, płacąc ochotnie dalej wysoki czynsz najmu, oraz wcale przyzwoite pensje pracownikom.
Od czasu do czasu odwiedzał właściciel swe przedsiębiorstwo. Działo się to zazwyczaj wieczorem, bowiem, jak twierdził, interesy w Birmingham wymagały ciągłej jego obecności.
W takich razach zawsze badano skrupulatnie książki, oraz objekty w magazynie, klucze od tegoż zabierał zazwyczaj rewizor prywatny firmy. Właściciel wyrażał każdorazowo zadowolenie z powodu rozwoju przedsiębiorstwa.
Kierownik nie pojmował zgoła jak pryncypał mógł prowadzić dalej interes. Musiał mieć, chyba, duży obrót na prowincji, bowiem ponosił znaczne koszty utrzymania wielkiego auta ciężarowego wraz ze szoferem, który od czasu do czasu podjeżdżał na Bride-Street, by załadować kasę, lub inny, sprzedany towar dostarczyć nabywcom.
Kierownik przedsiębiorstwa, Mr. Timmings, czcigodny obywatel Balhomu miał przekonanie, że prowincjonalna filja firmy posiada doskonały obrót. Często było widać na aucie ślady kilkomilowej drogi, tak, że nabrał pewności, iż w okolicach Birminghamu interes musi prosperować bardzo dobrze.
Tego samego dnia, kiedy odbyła się pamiętna rozprawa, opisana w rozdziale poprzednim postanowił Gilbert Standerton kupić kasę ogniotrwałą do domu i miał ku temu powody, których szczegółowo omawiać nie trzeba. Poprostu miał potrzebę takiego mebla, czego przedtem nie odczuwał wcale. Zapragnąwszy raz, przystąpił zaraz do ziszczenia rzeczy.
Na nieszczęście, czy też na szczęście, zależnie od tego jak to ktoś weźmie, decyzja ta nastąpiła i dojrzała dopiero o godzinie, kiedy przeważna liczba firm handlujących tego rodzaju niezwykłymi przedmiotami urządzenia domowego zamyka już interesy swoje. Dobrze po szóstej przybył Gilbert do City.
Pan Timmings odszedł do domu tego wieczoru wcześnie, ale zostawił bardzo dzielnego zastępcę.
Właściciel przybył właśnie do Londynu prędzej, niż to czynił zawsze, a Gilbert ujrzał go przez oszklone drzwi. Zdziwił się wielce. Gdy chciał drzwi otworzyć, były zamknięte na klucz. Ale właściciel podszedł sam i uśmiechnięty uprzejmie, otworzył mu.
— Zakończyliśmy już czynności i kierownik mój, o ile wiem wyszedł. Czy mogę panu czemś służyć?
Gilbert ogarnął go uważnem spojrzeniem.
— Tak jest, — powiedział zwolna — chcę kupić kasę ogniotrwałą.
— Mogę to panu ułatwić! — powiedział właściciel, będący w doskonałym humorze. — Proszę, zechciej pan wejść.
Gilbert wszedł, a drzwi zaryglowano za nim.
— Jaki rodzaj kasy odpowiadałby panu? — spytał kupiec.
— Chciałbym niewielką kasę! — odparł Gilbert. — Wolę używaną, o ile pan ma coś w tym rodzaju.
— Mamy, zda się, taką kasę na składzie. Czy potrzebuje pan jej do swego biura?
Gilbert zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie, potrzebuję jej do mieszkania prywatnego! — rzekł krótko. — Radbym, by mi została dostawiona możliwie zaraz.
Obejrzał przeróżne schowki na przedmioty wartościowe i w końcu dokonał wyboru.
Miał już wychodzić, gdy zobaczył na końcu sklepu wielką kasę.
Był to objekt zwracający uwagę. Kasa miała około ośmiu stóp wysokości i niemal tyle na szerokość. Wyglądem swym przypominała do złudzenia szafę na ubrania, tylko zrobioną ze stali. Trzy, rozmaite zamki chroniły wnętrze, a oprócz nich był także jeszcze zamek szyfrowy.
— To potężna kasa! — powiedział Gilbert.
— Nieprawdaż? — odparł kupiec tonem obojętnym.
— Ileż może kosztować taka rzecz?
— Już sprzedana! — oświadczył oschle właściciel magazynu.
— Sprzedana? Chciałbym zobaczyć wnętrze! — rzekł Gilbert.
Kupiec musnął z uśmiechem swe podkręcone w górę wąsy.
— Przykro mi bardzo, — powiedział — że nie mogę spełnić życzenia pańskiego, a to z tego, prostego powodu, ponieważ nabywca, po ukończeniu sprawy kupna zabrał ze sobą klucze.
— Wielka szkoda! — zauważył Gilbert. — Jest to jedna z najbardziej interesujących kas, jakie widziałem kiedykolwiek.
— Nic tak znowu szczególnego! — rzekł kupiec i jął w zadumie pukać zgiętym palcem po bokach kasy. — To zresztą wcale droga zabawka.
— Wygląda tak, jakby była stale w pańskim magazynie.
— Czyż tak wygląda? — powtórzył kupiec z roztargnieniem. — Musiałem jej znaleść praktyczniejsze miejsce.
Uśmiechnięty zaprowadził kljenta do innej części sklepu. Gilbert chciał zrazu zapłacić czekiem, ale coś, nie wiedział co, powstrzymało go od tego. Jął szukać po kieszeniach i znalazł te piętnaście funtów, jakich zażądano za jego trezor.
Uprzejme, dobranoc, zakończyło rzecz całą, Gilbert został wyprowadzony ze sklepu i zamknięto za nim drzwi.
— Twarz tę widziałem już gdzieś! — mruknął do siebie właściciel magazynu.
Rzecz dziwna zgoła i trudna do wyjaśnienia. — Oto, mimo niezwykłego sprytu i uzdolnień w niejednym kierunku, czcigodny właściciel odznaczał się pewną trudnością myślenia, tak że po długich dopiero miesiącach zdolny był uszeregować kljentów w pamięci swojej.
Trzej mężczyźni siedzieli w tylnym pokoju pewnego biura londyńskiego City. Drzwi zewnętrzne, wejściowe były zamknięte, natomiast drzwi, łączące pierwsze biuro z kantorem szefa rozwarto na ścieżaj.
Trzej mężczyźni siedzieli u stołu, zajęci spożywaniem nie wykwintnego śniadania, jakie im przyniesiono z pobliskiej restauracji. Rozmawiali po cichu.
Z tonu i słów Jerzego Wallisa widne było niedwuznacznie, iż był tu autorytetem i dzierżył stanowisko kierownicze, w stosunku do innych. Miał około lat czterdziestu, skłonny był potrosze do otyłości, średniego wzrostu, nie posiadał w rysach twarzy nic szczególnego, jeśli pominiemy krótkie, szczecinowate wąsy, oraz czarne, jak smoła brwi, nadające mu pewną ponurość. Oczy były znużone i jakby zaspane, atoli kańciasty podbródek świadczył o niesłychanej energii, a ręce igrające z obsadką do pióra były małe, a jednocześnie silne. Ręce artysty. Istotnie, na ten, czy inny sposób był Jerzy Wallis artystą z bożej, czy innej łaski, artystą w swoim zawodzie, znanym na każdym posterunku policyjnym kontynentu.
Siedzący obok niego Callidino był małym, ładnym, gibkim Italczykiem. Długie dosyć włosy jego świadczyły raczej, że jest rozmarzonym tonami muzykiem, niż człowiekiem interesu i zawodowcem o zimnej krwi. A jednak, ten właśnie powabny Włoch, był najpraktyczniejszym członkiem całej znamienitej trójki, która przez szereg lat stanowiła postrach wszystkich, londyńskich dyrektorów banku.
Trzeci, okazały człowiek, o twarzy uprzejmej, różowej i powabnych wąsach kawaleryjskich, zwał się Persh, a mimo swej objętości, był niezwykle ruchliwy i zgrabny. Jego ucieczka z Wyspy Djabelskiej i podróż do Australji, jaka zaraz potem nastąpiła tkwi, sądzimy, dotąd w świeżej pamięci osób nawykłych czytać dzienniki.
Nie kryli się zresztą wszyscy wcale ze swemi personaljami, nie unikając także obcesowych pytań podczas przesłuchania, jakiemu zostali poddani, gdy policja City wywęszywszy ich, przybyła w celu wymiarkowania jakiego rodzaju interesy prowadzi niewinna zgoła firma meklerów giełdowych. Panowie z policji doznali wielkiego rozczarowania przekonawszy się, że przedsiębiorstwo jest w najzupełniejszym porządku i prowadzeniu go nic zarzucić nie można. Nie sposób czepić się nawet notorycznych włamywaczy bankowych, o ile wolą czerpać środki na życie w jakiś, dozwolony przez prawo sposób, choćby nawet byli jak najgorzej zanotowani urzędownie. Policja nie mogła tedy uczynić nic ponad przestrzeganie ewentualnych kljentów, że kierownicy tego, dziwnego przedsiębiorstwa są słynnymi zbrodniarzami. Władza mu — siała stać na uboczu, pocieszając się jeno nadzieją, że wcześniej, czy później ludzie ci zdradzą się napewno z czemś, co ich wyda w ręce sprawiedliwości.
— Poczekają długo na tę gratkę! — rzekł Jerzy Wallis.
Objął wesoło spojrzeniem koło swej „rady nadzorczej“.
— Czy byli tu dzisiaj? — zapytał Callidino.
— Tak, byli! — odrzekł z powagą Wallis. — Badali księgi nasze, stoły, odzież, a nawet nogi krzeseł biurowych.
— Zgoła nietaktowne postępowanie! — powiedział rozweselony Persh. — I cóż znaleźli, Jerzy?
Jerzy uśmiechnął się.
— Znaleźli to wszystko, co było do znalezienia! — odparł.
— Podrażniło ich, zdaje się, włamanie do Bond-Guarantees-Banku, o czem czytałem! — oświadczył Włoch chłodnym tonem.
— I ja przypuszczam to samo! — rzekł z obojętną powagą. — Fatalna to rzecz nosić nazwiska, jakie my właśnie nosimy. Serjo mówiąc, — podjął dalej — nie bardzo boję się policji, nawet w razie gdyby znalazła coś. Nie napotkałem dotąd u żadnego z policjantów bystrości, jaką posiada ów zimnokrwisty djabeł z ministerstwa spraw zagranicznych, kiedy to zmuszony byłem dać odpowiedź na pytania dotyczące dziwnych, zaiste przeżyć Persha na Wyspie Djabelskiej.
— Jak się nazywa? — spytał Persh zainteresowany żywo.
— Przywodzi na myśl coś południowo afrykańskiego... ach, mam już... nazywa się Standerton. Niesłychanie zimnej krwi człowiek. Dnia następnego spotkałem go w Epsom! — powiedział Wallis. — Miejsce jego jest zgoła gdzieindziej, niż w ministerstwie spraw zagranicznych. Wszak pamiętasz Persh, jak szybko mnie omotał? — Persh potwierdził kiwnięciem głowy. — Nie spostrzegłszy się wcale przyznałem, że byłem obecny w Huntingdoshire tego samego tygodnia, kiedy skradziono klejnoty lady Parkinton. Gdyby śledztwo potrwało jeszcze bodaj pięć minut, dowiedziałby się był prawdopodobnie — tu zniżył głos do szeptu — gdzie są ukryte wszystkie skarby, których poszukuje policja angielska.
Wszyscy trzej roześmiali się, jakby z dobrego dowcipu.
— Skoro już mówimy o ludziach zimnej krwi, — podniósł Wallis — czy przypominasz sobie tego, niesamowitego jegomościa, który nam zaszedł drogę w Hatton Garden?
— Czyś go może odnalazł? — zapytał Callidino.
Jerzy potrząsnął głową.
— Nie, ale boję się go potrosze — przyznał, co było z jego strony rządkiem zupełnie wyznaniem. Nagle zmienił temat. — Wiecie pewnie, że policja rozwinęła właśnie niezwykle wielką działalność. Wiem o tem bardzo dokładnie, gdyż dopieroco przetrząśnięto nader gruntownie wszystko co stanowi prywatną własność moją.
Mówiąc tak, nie przesadzał wcale. Policja czyniła istotnie znaczne wysiłki, by odnaleźć jakieś ślady, mogące posłużyć do skombinowania tych trzech, znanych złoczyńców z wydarzeniami ostatniego miesiąca.
Pół godziny potem opuścił Wallis budynek. Zatrzymawszy się w hali wejściowej, zapalił cygaro z miną zadowoloną, świadczącą o zupełnej harmonji ze światem i ludzkością.
W chwili kiedy stanął na trotoarze, przystąpił doń mężczyzna wysokiego wzrostu. Wallis obejrzał się szybko i skinął zlekka głową.
— Potrzebuję pana! — oświadczył dryblas chłodnym tonem.
— Naprawdę? — odparł Wallis z przesadnem zaciekawieniem. — A na co jestem panu potrzebny?
— Pójdziesz pan ze mną i to bez najmniejszego oporu! — powiedział mąż rosły.
Zawołał dorożkę i pojechali obaj do najbliższego posterunku policji. Wallis palił w dalszym ciągu cygaro, nie objawiając zgoła strachu, ani przygnębienia. Chętnie byłby porozmawiał z urzędnikiem, który go zaaresztował, ale tenże nie był zgoła usposobiony do wesołej, lekkiej pogwarki.
Wepchnięto Wallisa do pokoju śledczego i postawiono przed stołem inspektora. Inspektor powitał go skinieniem głowy. Był uprzejmiejszy, niż policjant, który dokonał aresztowania.
— Panie Wallis, — rzekł z uśmiechem — chcielibyśmy od pana pewnych informacji.
— Panom zawsze są potrzebne informacje od kogoś! — odrzekł Wallis zgoła obojętnie. — Czy może znowu dokonano włamania?
Inspektor potwierdził.
— Aj, aj, — rzekł aresztowany, takim tonem, jakby mu ta wiadomość sprawiała przykrość — to bardzo niepomyślne dla pana, panie Withling. Przypuszczam atoli — dodał łagodnie, żeś pan schwytał sprawcę?
— W tej chwili schwytałem pana! — od-rzekł inspektor żywo. — Nie zdziwiłoby wcale, gdybym jednocześnie schwycił sprawcę. Czy możesz pan dowieść, gdzie spędziłeś wieczór i noc ubiegłą?
— Z największą przyjemnością! — odparł Wallis. — Spożyłem kolację z pewnym przyjacielem.
— Jak się nazywa?
Wallis wzruszył ramionami.
— Nazwisko jego, to rzecz całkiem obojętna. Spożyłem kolację z przyjacielem, którego nazwisko nie wchodzi tutaj zgoła w grę. Proszę, niech pan inspektor wciągnie to do protokołu.
— A gdzież to jadłeś pan kolację z tym nieznanym przyjacielem? — zapytał dalej urzędnik, nie dając się wyprowadzić z równowagi.
Wallis wymienił pewną restaurację przy Wardour-Street.
— O której to było? — badał inspektor dalej cierpliwie.
— Między siódmą, a jednastą! — oświadczył Wallis. — Może to potwierdzić sam właściciel restauracji.
Inspektor uśmiechnął się do siebie. Znał restaurację i właściciela jej. Zeznania tego człowieka nie miałyby wielkiego znaczenia wobec ławy sędziów.
— Czy możesz mi pan wskazać jakąś osobę wolną od zarzutów? — śledził dalej. — Jakąś osobę, któraby potwierdziła obecność pańską w tej restauracji, prócz owego, nieznanego przyjaciela, oraz pana Villimicci?
Wallis potwierdził skinieniem głowy.
— Mogę wymienić z całym, należnym sza-cunkiem sierżanta Colebrocka z głównego wydziału śledczego w Scottland Yard[1].
Zachowywał łagodność drażniącą wprost. Inspektor spojrzał bystro.
— Czy będzie mógł złożyć zeznanie na pańską korzyść? — spytał z naciskiem.
— W każdym razie obserwował mnie przez cały czas. Był, o ile pamiętam, przebrany za wykwintnego dżentlemena. Miał w każdym razie strój wieczorowy i wyróżniał się stanowczo od kelnerów. Siedział jako gość przy jednym ze stolików... rozumie pan?
— Rozumiem! — rzekł inspektor, notując zeznanie.
— Bawiło mnie potrosze, iż jestem obserwowany przez prawdziwego sierżanta-detektywa z tego, niesamowitego, olbrzymiego gmachu o murach z czerwonej cegły! — dokończył Wallis. — Sprawiało mi to nawet wielką przyjemność. Atoli zachodziła obawa, że ten biedak będzie miał niedługo całej rzeczy dość i to przedemną.
— A więc powtórzmy! — rzekł inspektor. — Byłeś pan śledzony wczoraj wieczór, od ósmej...
Umilkł, spozierając badawczo.
— Do północy, mniej więcej, o ile się nie mylę, to znaczy aż do chwili, kiedy wiadomy detektyw w stroju wieczorowym, robiący, jak każdy, zresztą detektyw przez cały czas tragiczną minę doprowadził mnie do drzwi mieszkania.
— Mogę to stwierdzić niezwłocznie! — rzekł inspektor. — Proszę tymczasem udać się tam, do poczekalni.
Wallis wszedł obojętnie do wskazanego pokoju, zaś inspektor wziął do rąk słuchawkę telefonu.
W pięć minut potem Wallis został wezwany z powrotem.
— Wszystko w porządku! — powiedział mu inspektor. — Sprawa miała dla pana przebieg gładki.
— Czuję istotnie niezwykłą ulgę! — odparł Wallis. — Cieszy mnie to wielce! — odetchnął głęboko. — Wylądowawszy w przedsiębiorstwie, które władza uznaje za urzędowo dopuszczalną formę okradania publiczności, zdaniem mojem, raduję się niezmiernie, że to moje przedsiębiorstwo znajduje pochwałę ze strony szlachetnej policji.
— Nie pochwalamy żadnego z przedsiębiorstw pańskich! — oświadczył inspektor.
Nie miły to człowiek, pomyślał Wallis, nie traci równowagi i nie wpada w ordynarność.
— Możesz pan już odejść! — powiedział inspektor. — Przykro mi bardzo, że pana inko — modowałem z konieczności zresztą.
— Niema o czem mówić nawet! — odparł Wallis z lekkiem ukłonem.
— Ale zaraz, zanim pan odejdzie, — rzekł inspektor — czy nie zechciałby pan udać się ze mną na chwilę do tamtego pokoju?
Wallis poszedł za inspektorem, który zamknął za nimi drzwi. Byli sam na sam.
— Panie Wallis, wiadomo panu zapewne, iż została wyznaczona nagroda w wysokości 12.000 funtów za wykrycie sprawców tych włamań.
— To dla mnie nowość zupełna! — odparł Wallis, podnosząc brwi.
— Nowość zupełna dla pana? — zdziwił się inspektor. — Pewny jestem, że wiesz pan o tem dużo lepiej, niż ja. Ale powiem panu coś. Oto poczyniliśmy potrzebne kroki, by schwycić tę bandę i nie zaznamy spokoju, dopóki, tak czy owak nie obezwładnimy tych przedsiębiorców. Słuchajże mnie, panie Jerzy, — puknął silnymi, kościstymi palcami W pierś swego interlokutora — czy nie możnaby uzyskać zeznania dobrowolnego?
— Dobrowolnego zeznania? — zdumiał się Wallis, wyglądający w tej chwili na wcielenie niewinności.
— Czy nie zechciałbyś pan być w tym wypadku świadkiem głównym, któremu przysługuje bezkarność? — spytał inspektor oschle.
— Byłaby to rzecz bardzo korzystna dla mnie! — odparł Wallis, wzruszając bezradnie ramionami. — Ale jakże mam być świadkiem głównym w sprawie, o której nie wiem zgoła nic? Nagroda pociąga mnie niesłychanie, przyznaję i gdybym posiadał kompanów złoczyńców, dałbym się z łatwością namówić. Sumienie moje, dostosowuje się zawsze do danych okoliczności i przypomina mniej więcej z miarą nóg, jakiej używają szewcy do pomiaru kljentów swoich. Jest to niesłychana wprost przystosowalność, coś jak skala, która posuwa się w górę i w dół.
— Nie mam ochoty słuchać dłużej o sumieniu pańskiem! — rzekł urzędnik niecierpliwie. — Czy chcesz pan złożyć zeznanie, czy nie chcesz?
— Nie mam nic do zeznania! — oświadczył Wallis z naciskiem.
Inspektor uczynił gwałtowny gest głową, a Wallis, powtórzywszy ukłon, jaki złożył przed tą rozmową prywatną, wyszedł zwolna na ulicę.
Nikt lepiej od niego nie wiedział jak dokładnie obserwowano każdy jego krok. Zaraz po opuszczeniu gmachu policyjnego uświadomił sobie w pełni, że pozorny próżniak na zakręcie ulicy wziął go na oko i nie przestanie iść trop w trop, zanim go odda do strzeżenia innemu urzędnikowi w ubraniu cywilnem. W ten sposób z jednego obwodu miasta do drugiego będą go śledziły czujne oczy, a podczas snu, zarówno z przodu, jak i z tyłu drzwi jego mieszkania nie zejdą z bacznych oczu śledzącego. Nie mógł się poruszyć, by cały Londyn... a dużo to znaczyło, o ile wkraczało w jego zakres działania,... nie wiedział o każdym jego ruchu.
Mieszkał na piętrze domu ponad sklepem tytoniowym w bocznej ulicy Charing Cross Street. Do tego, małego mieszkanka skierował spokojnie kroki, nie spiesząc się wcale. Wiedział doskonale, że na każdym zakręcie ulicy, niewinnie wyglądający agent handlowy, a na drugim piekarczyk włóczący się z pozoru ze 6wem pieczywem nie spuszcza go z oczu. Po drodze kupił przy Charing-Cross-Street cygaro, przeszedł ulicę tuż pod Alhambrę, a w dziesięć minut później otworzył obok sklepu wąskie drzwi, wiodące do prywatnego jego mieszkania na piętrze.
Wygodnie urządzony pokój świadczył o wybitnym smaku. Głębokie fotele klubowe nadawały mu wygląd solidny, a nieliczne obrazy na ścianach odznaczały się znawczym wyborem.
Wallis nie zadał sobie trudu poddania bliższemu zbadaniu pokoju i reszty małego apartamentu, jaki wynajmował. Jeśli była tu policja, to była i koniec na tem. Jeśli nie była, tem lepiej, a zresztą zgoła obojętne. W tym względzie miał sumienie czyste, o ile czystem nazwać można sumienie człowieka, który obawia się nietyle skutku czynów swoich, co widocznych i możliwych do odnalezienia śladów.
Nacisnął dzwonek i po chwili weszła stara kobieta.
— Proszę mi przyrządzić herbatę, pani Skard! — powiedział. — Czy może był ktoś tutaj?
Pani Skard spojrzała w zadumie na sufit.
— Był tylko urzędnik z gazowni! — rzekła.
— Z gazowni? — powtórzył Wallis, zdumiony wielce. — Czyż go nie zaintrygował fakt, iż nie mamy wcale gazu?
Stara dama spojrzała nań z niejakiem osłupieniem.
— Powiedział, że przyszedł zbadać gazomierz. Potem zaś, zmiarkowawszy, że nie mamy gazu, dodał, iż mu idzie o elektrykę. Dziwnie to roztargniony młody człowiek.
— Tak bywa często, łaskawa pani! — oświadczył łagodnie lokator. — Wszakże wiadomo, że młodzi zakochują się właśnie w tej porze roku, a kiedy umysł ich zajęty jest czemś bardziej radosnem, niż rury gazowe i siatki świetlne, bywają zazwyczaj potrosze roztrzepani. Myślę, że nie dokuczył pani. Przypuszczam, dodał, dopomagając jej pamięci — że pani nie potrzebuje zostawać w pokoju?
— Ach tak, sir! — powiedziała pani Skard. — Powiedział, że sam wszystko załatwi, bez mojej pomocy.
— Założę się, iż dokonał swego zadania! — wykrzyknął Wallis, rozradowany wielce.
Nie troszcząc się wcale tem, że mieszkanie jego zostało przetrząśnięte przez gorliwego detektywa, siedział z godzinę może, czytając pismo amerykańskie. Około szóstej zajechała pod dom taksówka, zatrzymując się w ulicy. Szofer, otyły, brodaty człowiek spozierał bezradnie, szukając numeru. Jeden z dwu detektywów, którzy stale obserwowali dom, przyszedł nibyto przypadkiem do swego kolegi poprzez ulicę.
— Ano, towarzyszu, — powiedział — chcesz pan, widzę znaleźć numer.
— Tak, szukam numeru 43! — odparł szofer.
— To właśnie tutaj! — oświadczył urzędnik.
— Zobaczył jak szofer zadzwonił i jak drzwi domu zapadły za nim, poczem wrócił do kolegi wolnym krokiem.
— Jerzy odbędzie, zda się małą przejażdżkę autem. Zobaczmyż dokąd się uda.
Detektyw stojący po przeciwległej stronie ulicy skinął głową.
Wątpię czy pojedzie gdzieś, gdzieby warto go śledzić. Mimoto mam za zakrętem ulicy wóz gotowy.
— Ja, w każdym razie pojadę! — oświadczył drugi urzędnik. — Czyś pan słyszał co powiedział o mnie wczoraj wieczór inspektor Whitling z policji w City?
Detektyw objawił żywe zainteresowanie.
— Nie słyszałem, ale radbym się dowiedzieć.
— Ano więc... — zaczął detektów, ale zaraz rozmyślił się. Nie przynosiło mu to zgoła zaszczytu, że śledził przez trzy godziny danego człowieka, a śledzony wiedział dobrze w ciągu całego czasu, iż jest śledzony.
— Halo! — rzekł, gdy otwarto drzwi domu Nr. 43. — Oto nasz człowiek.
Rzucił szybkie spojrzenie wzdłuż ulicy i zobaczył wynajęte dla tego celu auto.
— Idzie właśnie!
Ale nie był to oczekiwany człowiek. Brodaty szofer wyszedł sam, skinął na pożegnanie w sieni komuś, kogo nie można było zobaczyć, zakręcił starannie motor, zajął swe miejsce i auto odjechało powoli.
— Jerzy nie wychodzi tedy! — powiedział detektyw. — To znaczy, że musimy tutaj czekać godzinę, lub dwie jeszcze. Tam widać światło w jego pokoju.
Przez cztery jeszcze, długie godziny pozostali na stanowisku i conajmniej jedna para oczu spoczywała nieustannie na jednych wyłącznie drzwiach, któremi wyjść mógł Jerzy Wallis. Nie było innej możliwości opuszczenia domu. Mieli tę bezwzględną pewność.
Poza domem ciągnął się wysoki mur i o ile dany człowiek nie zostawał w porozumieniu z połową, conajmniej czcigodnych mieszkańców, nietylko tej ulicy, ale także Charing-Cross — Street, wedle obliczeń ludzkich nie mógł w inny sposób opuścić mieszkania.
O pół do jednastej zajechało to samo auto pod bramę i wpuszczono szofera. Nie miał on widocznie zamiaru pozostać długo, gdyż nie zatrzymał motoru. Istotnie opuścił pojazd na trzydzieści zaledwo sekund. Zaraz niemal wrócił, zajął swe miejsce i odjechał.
— Ciekawym co to może znaczyć? — zapytał zdziwiony wielce detektyw.
— Miał, widocznie dokonać jakiegoś zlecenia! — odparł drugi. — Trzebaby to, myślę, wybadać.
W dziesięć minut później przybył inspektor Goldberg ze Scotland Yardu i wyskoczył z auta tuż obok dwu detektywów.
— Czy Wallis wrócił? — spytał żywo.
— Czy wrócił? — zdziwił się wielce jeden z urzędników. — On wszakże nie wychodził wcale z domu.
— Nie wychodził! — powtórzył stropiony inspektor. — Człowiek zupełnie podobny doń z rysopisu widziany był przed upływem pół godziny w chwili, gdy wychodził z filji cechu jubilerów City. Trezor został wyłamany i skradziono klejnoty wartości 20.000 funtów.
Przez chwilę trwało milczenie.
— Sir! — powiedział podwładny ponuro — mogę przysiąc tylko to, że Jerzy Wallis nie opuścił dziś wieczór tego domu.
— Wszystko w porządku! — potwierdził drugi policjant. — Ani ja ani sierżant nie opuściliśmy posterunku od kiedy wrócił Wallis do domu.
— Ależ, — wykrzyknął zakłopotany inspektor — to musiał zrobić on. Nikt nie dokonywa włamania w ten sposób.
— Napewne nie był to on! — obstawał przy swojem policjant.
— W takim razie, któż na miłość boską popełnił tę zbrodnię? — zawołał inspektor.
Podwładni powstrzymali się dla ostrożności z czynieniem jakichś przypuszczeń.
Mr. Warrell z firmy Warrell et Bird uważał się niewzruszenie za światowca. W okolicznościowych przystępach lekkiej chełpliwości i przydługiej nieco gadaniny, w co popadają czasem nawet czcigodni panowie pewnego wieku, dawał do zrozumienia, że znajdywał się już nieraz w bardzo trudnych sytuacjach, a także, iż sposób w jaki z nich wyszedł, przynosi mu wielki zaszczyt.
Każdy mekler giełdowy, prowadzący swój interes na szeroką skalę jest od czasu do czasu zmuszony do nader przykrej rozmowy z kljentem, zazwyczaj niecierpliwym i skłonnym do nadmiernego ryzyka spekulantem, w toku której musi go zawiadomić, że majątek swój ulokował zbyt porywczo i nieoględnie.
Mr. Warrell miał już poprzednio sposobność przynosić pani Cathcart niepomyślne wieści o jej niepowodzeniach, a czynił to zawsze w sposób możliwie jak najoględniejszy. Nigdy atoli przedtem nie znachodził się w sytuacji jak ta, która mieściła w sobie mnóstwo możliwości niemiłych wielce następstw i fatalności.
Coli przyjął go z miną kamienną wprost. Twarz miał wydłużoną, gdyż wiedział co oznacza ta wizyta. W sposób iście tajemniczy, jakim służący odkrywają najgłębsze sekrety państwa swoich, doszedł do przekonania, że bezpośrednio po takiem zjawieniu się Mr. Warrella nastaje okres oszczędnych ograniczeń i zmian w gospodarstwie domowem.
— Jaśnie pani przyjdzie zaraz! — oświadczył po zameldowaniu.
W kilka minut potem weszła z szelestem do salonu pani domu, a Mr. Warrell spostrzegł, z niemałem zdumieniem, że ma surowszy jeszcze, niż zazwyczaj wyraz twarzy.
— No, Warrell, — powiedziała szorstko — jakież to znowu szatańskie matactwa sprowadzają tu pana? Proszę, siadajże pan!
Usiadł ostrożnie, kapelusz sztywny postawił obok siebie na dywanie, a zdjąwszy powoli rękawiczki, umieścił je z przesadną troskliwością w jedwabnej podszewce kapelusza.
— Cóż tam? — spytała pani Cathcart niecierpliwie. — Czy Canadian-Pacifiki znowu może spadły?
— Nie, przeciwnie, poszły trochę w górę! — odparł z uśmiechem, który miał na celu oddziałać ugodliwie i pochlebiająco zarazem. — Widzę, że ocena, jaką pani wyraziła odnośnie do tych akcji była najzupełniej trafną.
Wiedział, że pani Cathcart ponad wszystko lubi uznanie swego rozsądku. Ale dziś nie zwróciła uwagi na pochlebstwo, będąc pewną, że gość nie odbył długiej drogi z Throgmorton-Street aż tutaj, wyłącznie poto, by jej prawić komplementy, z powodu bystrości umysłu.
— Powiem wszystko, co mam na sercu! — ciągnął dalej Mr. Warrell, odważając troskliwie słowa i starając się, przy pomocy sztucznego uśmiechu, wyrazić szczerość swoją w sposób pełen taktu. — Winna nam jest łaskawa pani około 700 funtów, nieprawdaż?
Potwierdziła skinieniem głowy.
— Macie panowie aż nadto wystarczający zastaw! — odparła.
— To prawda! — przyznał, podnosząc jednocześnie oczy na sufit. — Ale pozwalam sobie zapytać, czy nie byłaby łaskawa pani skłonną tę różnicę, jaka nam się należy wyrównać gotówką?
— O tem wogóle mowy niema! — powiedziała szorstko. — Jeśli o mnie idzie, nie jestem w możności zapłacić nawet 700 szylingów.
— Przypuśćmy, — zaproponował Mr. Warrell, że mam kogoś, ktoby chciał kupić diamentowy naszyjnik pani, to znaczy, o ile wiem, przedmiot, złożony przez panią u nas... n. p. za tysiąc funtów?
— Wart jest znacznie więcej! — odrzekła pani Cathcart ostrym tonem.
— Możliwe! — oświadczył gość. — Ale nie chciałbym, by tę sprawę podjęły dzienniki.
Bomba pękła nareszcie.
— Cóż pan masz na myśli, właściwie? — spytała z niecierpliwością, wstając i patrząc nań z góry ponuro.
— Proszę mnie źle nie zrozumieć! — powiedział żywo. — Określę to kilku słowami. Djamentowy naszyjnik pani został z mego trezoru skradziony.
— Skradziony?
Pobladła ze strachu.
— Tak jest, został skradziony przez bandę włamywaczy, którzy już od całego roku szerzą działalność swoją w City. Droga, łaskawa pani, jest to, oczywiście dla nas obojga sprawa bardzo przykra. Nie chciałbym, by kljenci moi dowiedzieli się, że przyjmuję od dam klejnoty na pokrycie zalegających należytości! — powiedział to, podkreślając z okrucieństwem każde słowo. — A także wyobrażam sobie, że nie jest pragnieniem łaskawej pani, by znajomi jej zostali poinformowani o położeniu przymusowem, które spowodowało panią do zastawienia u nas te klejnoty! — wzruszył ramionami. — Oczywiście, mógłbym był donieść o tem policji i opublikować opis naszyjnika, a temsamem uzyskać ze strony zakładu asekuracyjnego pokrycie straty, ale nie mam tego zamiaru.
Ten znakomity kupiec mógł dodać jeszcze, że jego polica asekuracyjna nie pokryłaby straty tego rodzaju, albowiem przy obliczaniu premji ubezpieczeniowych za ewentualne straty biura meklerskiego, nie wchodzą, normalnie biorąc w rachubę kradzieży klejnotów.
— Gotów jestem stratę ową przyjąć na siebie! — ciągnął dalej. — To znaczy, chcę w granicach rozsądnych z własnej kieszeni dać pokrycie, zarówno w interesie własnym, jak i pani. W razie innym, jeśli pani nie przystanie na propozycję moją, nie pozostanie mi nic innego, jak całą sprawę, bardzo, ale to bardzo szczegółowo — powtórzył to słowo — podać policji, oraz prasie. Cóż pani na to?
Zgodnie z prawdą powinnaby była pani Cathcart powiedzieć, że nie wie zgoła co począć w tym razie.
Naszyjnik miał wartość wysoką, a przytem zachodziły jeszcze okoliczności innego rodzaju.
Mr. Warrell miał na myśli zapewne idealną wartość klejnotów, gdyż dodał.
— Jeśli uwzględnimy, że klejnoty takie posiadają specjalną wartość dla rodziny, należałoby poruszyć myśl, czy młody zięć pani nie byłby skłonny wyrównać tej straty?
Zwróciła się doń z uśmiechem ponurym.
— Mój zięć? — rzuciła wzgardliwie. — Boże wielki!
Warrell znał Standertona i widział w nim jednego z tych wybrańców losu, co do których bezpieczeństwa finansowego nie zachodzi żadna wątpliwość.
Stropił go wzgardliwy wyraz twarzy pani domu, podobnie jak każdego przedsiębiorcę City musiałyby wytrącić z równowagi szepty podejrzane odnośnie do jego najpewniejszych w świecie obligacji.
W tej chwili zapomniał zupełnie o celu wizyty swojej.
Chętnie byłby ją poprosił o wyjaśnienie, atoli czuł, ze nie leży w granicach jego roli meklera, zasięganie u pani Cathcart informacji o jej stosunkach rodzinnych.
— Wpakowałeś mnie pan Mr. Warrell w fatalną historję! — powiedziała wstając.
On wstał także, podniósł kapelusz i dobył na światło dzienne pogrążone w nim rękawiczki.
— Istotnie, jest to nadzwyczaj przykre! — przyznał. — Przykre strasznie dla pani i przykre dla mnie. Mam nadzieję, że ulituje się pani fatalnej sytuacji mojej.
— Mam dość powodów litować się nad samą sobą! — odrzekła krótko.
Po odejściu meklera została w salonie sama.
Cóż miała począć? Jednej rzeczy nie wiedział Warrell, mianowicie, że naszyjnik djamentowy nie był wcale jej własnością. Stary pułkownik kazał oprawić djamenty na nowo dla córki swojej i zapisał jej w testamencie.
Koło rodzinne, złożone tylko z matki i córki dysponuje zazwyczaj wspólnie istniejącą własnością, co dziwnem wydać by się mogło przy większej ilości członków. Edyta wiedziała dobrze, iż naszyjnik stanowi jej własność, nie dziwiła się jednak wcale, że nosi go matka i nigdy nie wyraziła pragnienia włączenia go do skromnego zbioru ozdób własnej szkatułki.
Zawsze jednak zwano go „naszyjnikiem Edyty“.
Pani Cathcart używała sama stale tej nazwy, toteż cała ta sprawa i złożenie klejnotów u maklera giełdowego przydała jeszcze bolesnego momentu do strachu i zdziwienia.
Wreszcie wzruszyła ramionami. Nie było żadnej rady i musiała zdać się na losy. Nie wyobrażała sobie zresztą, by Edyta zażądała zwrotu naszyjnika, ale ponieważ mąż jej był biedny, ją zaś opętało nierozumne zgoła poczucie obowiązku wobec niego, istniała możliwość, że powodowana dziecinną wprost chęcią dopomożenia mu, zapyta co się dzieje z klejnotami i gdzie są umieszczone. Potem jednak przyszło jej na myśl, że nie jest to w guście Edyty i pod wpływem tego, uspakającego wniosku udała się na górę do swego pokoju.
W połowie drogi przystanęła, by odebrać od służącej nadeszłą świeżo pocztę. Z lekkiem drgnieniem rozpoznała na pierwszym zaraz z wierzchu liście pismo córki. Rozerwała kopertę. List był krótki.
— Droga mamo!
Bądź łaskawa, proszę przysłać mi naszyjnik zostawiony mi w spuściźnie przez ojca. Czuję potrzebę, zresztą wyłącznie tylko w interesie męża, bywać teraz na nowo w towarzystwie.
Pani Cathcart upuściła list i zakrzepła w bezruchu na schodach.
Edyta Standerton objęła raz jeszcze bacznem spojrzeniem stół zastawiony do lunchu, w chwili kiedy wszedł mąż. Życie w domu przy St John Woods toczyło się wśród szczególnych zgoła form.
Żadne z obojga młodych ludzi nie przypuszczałoby nigdy przedtem możliwości współżycia takiego, jakie wiedli istotnie teraz. W najzupełniejszej zgodzie, przy wielkiej nawet sympatji spędzali czas bez jakichkolwiek przejawów miłości, czy uczucia, z tej lub innej strony.
Porównanie do brata i siostry nie określało ściśle ich stosunku przyjaznego. Brakowało wzajemnego zżycia, oraz wspólnych interesów, jakie zazwyczaj łączą brata z siostrą. Taksamo nie posiadali bliższej znajomości obustronnych wad i zalet.
Byli sobie wzajem obcy, a każdy dzień przynosił nowe doświadczenia o jednem i drugiem. Gilbert przekonał się, że ta cicha dziewczyna, której smutne, szare oczy świadczyły, zdałoby się, o głębokiem cierpieniu, posiada zmysł humoru, tak, że mogła śmiać się przy najmniejszej sposobności, jednocześnie okazując wybitne znawstwo ludzi.
Ona zaś, ze swej strony odkryła w nim niespodziewaną zupełnie siłę życiową, oraz uporczywość w rozwijaniu planów swych, o czem, przed zamążpójściem nie miała wyobrażenia. Bywał także w niezbyt częstych chwilach kiedy się znajdywali razem, bardzo interesujący. Zwiedził szmat świata, jak Persję, Arabję i inne mało znane kraje Azji wschodniej.
Nie napomykał nigdy o przykrych zajściach strasznej wieczerzy poślubnej, a przypuszczenia jej, odnośnie do tego punktu poruszały się, prawdopodobnie w zgoła fałszywym kierunku. Ujrzawszy raz skrzypaczkę, o niezwykle pięknych rysach twarzy, przypisała może tej postronnej zgoła okoliczności zbyt wielką wagę. Kędyś, na dnie serca męża, leżała ukryta tajemnica, co do której snuć mogła jeno domysły mgliste. Przypuszczając, że stoi to w jakimś nieznanym związku z kobietą, przejawiała właśnie kobiecość swoją.
Nie żywiła jednak z tego powodu wrogich uczuć dla męża, ani też dla pięknej, nieznajomej, która na drżących strunach przesłała mu wieść tajemną.
Powiedziała sobie tylko, że jest to dziwne. Wzorem wszystkich, zdrowych istot ludzkich, chciała, oczywiście, wiedzieć jak się sprawa przedstawia. Choćby to odkrycie miało wywołać jej gniew, a nawet niezatartą pogardę dla człowieka, którego nazwisko nosiła, pragnęła poznać całą prawdę wyraźnie.
Po pewnym czasie uczuła pewną przykrość, że wogóle ukrywa przed nią coś. Było to, z uwagi na szczególniejsze okoliczności, dziwnym nastrojem umysłu, ale niemal zrozumiałym zupełnie. Stosunek ten koleżeński uzasadniał niejedno. Przyjmując z góry, że ją kocha, uznała to za rzecz wielkiej wagi przy zawarciu małżeństwa. Dawało to pewną zupełnie podstawę dla przyjaźni z każdą kobietą.
On znowu przepojony był przekonaniem, że istota jej jest wyższą ponad wszelką obłudę i że posiada niezwyczajną szczerość, chociaż ta właśnie szczerość bolała go nieraz strasznie. Sądził, że mieści się w tem wysoki szacunek względem niego, chociaż przy bardziej objektywnem badaniu rzeczy musiał przyznać, iż w ten sam sposób postępowałby tak samo uczciwie z każdym, innym mężczyzną.
Edyta łączyła z tą przyjaźnią, pewien odcień bezzmysłowej romantyki. Ta właśnie bezzmysłowość wydawała jej się ziszczeniem ideału, ku któremu sięgała tęsknie, zawsze młodzież wszystkich czasów, chociaż nigdy nie bywało to uwieńczone przekonywującym sukcesem.
Niema na świecie kobiety i mężczyzny, którzyby nie wierzyli, że ta możliwość, jedna z pośród miljonów jej, albo jemu jest dosięgalną. Żadne, najskromniejsze stworzenie ludzkie nie jest wolne od złudzenia, że prawa rządzące światem uczynią dlań wyjątek.
Mniejsza z tem, że Plato ze swymi poglądami na przyjaźń został dawno pokonany. Chociaż zapatrywania jego są beznadziejne, raz na zawsze zwiędłe i pożarte i rozwiane w puch przez płomień miłości prawdziwej, choćby tysiące świadków złożyło zeznanie o bezmyślności idei przyjaźni pomiędzy dwoma osobami płci odmiennej, zawsze będzie na świecie: ja i: ty, które stawia czoło doświadczeniu i występuje z dostojną pewnością, że zdoła dowieść, iż rezultat będzie inny w tym przypadku, jak w usiłowaniach poprzednich, a nieudanych.
Powiedziała sobie, że gdyby czuła najmniejszą bodaj iskierkę miłości dla tego człowieka, który tak niespodzianie wkroczył na drogę jej życia i niejako równie bezpośrednio wycofał się z niej, by wrócić w innej postaci, gdyby miała w sercu jakiekolwiek poczucie tego, co zwą ludzie miłością, byłaby niewątpliwie zazdrosną, choćby potrosze zazdrosną o te tajemnicze interesy, które go każdego wieczoru zabierały, dozwalając wracać do domu dopiero w porze, kiedy szary świt rozświetlał niebo po stronie wschodniej.
Pewnego razu, wyzierając przez okno za odchodzącym, zadała sobie pytanie, co może czynić na mieście nocami.
Czy szukał ulgi w nieznośnej sytuacji? Chociaż nie czynił nigdy wrażenia, jakgdyby mu była nieznośną. Ta myśl uspokoiła ją.
A może jakaś inna kobieta?
Zadawszy sobie to pytanie, ona, kobieta nie znająca miłości, ściągnęła brwi.
Raz znowu złapała się, ku wielkiemu zresztą własnemu zdumieniu na fakcie, że wspomniawszy o tem, niemal wybuchnęła płaczem. Przeżyła całą drabinę uczuć, od wątpliwości do świadomości i od oburzenia do skruchy, jakieby były udziałem młodej kobiety, żyjącej w warunkach nierównie szczęśliwszych.
— Któż to był ta skrzypaczka o pięknych rysach twarzy? Jaką rolę odgrywała w życiu Gilberta?
Jednego dowiedziała się tylko. Oto mąż jej spekulował na giełdzie. Z początku nie mogła pojąć czemu robi coś tak prostackiego. Uważała go zawsze za człowieka, którego mierzi powszednie zgarnianie pieniędzy. Porzuciwszy stanowisko w ministerstwie spraw zagranicznych został teraz udziałowcem jakiegoś przedsiębiorstwa, o którem nie wspomina nigdy. Długo dumała coby to być mogło i dopiero znalazłszy na jego biurku podpisaną umowę z pewnym maklerem giełdowym przekonała się, że celem Gilberta i zadaniem życia było teraz powodzenie na giełdzie.
Wnioskując z tej umowy, nabrała przekonania, że szło o interes rozmiarów olbrzymich.
Były tam spisane akcje wartości dziesiątek tysięcy. Nie rozumiejąc zgoła niemal obrotów giełdowych, pamiętała dobrze jak matka często w godzinach przedpołudniowych była wprost nieznośna z powodu poniesionych strat. Przyszło jej na myśl, że jeśli mąż jest tylko przedsiębiorcą, co stanowiło miano bez znaczenia i mgliste zgoła to ona może czynić coś więcej, niż tylko siedzieć w domu i wydawać zlecenia służbie.
Mogłaby mu być użyteczną w inny jakiś sposób. Przemysłowcy wychodzą nieraz doskonale na tem, że urządzają obiady i zręcznie zaaranżowane przyjęcia wieczorne, po teatrze. Wielu z tego rodzaju ludzi zawdzięczało sukcesy żonom swoim, które umiały być czynne na tem polu w sposób zręczny.
Była to myśl dobra. Przedsięwziąwszy rewizję generalną swej garderoby, wysłała pocztą ów list, który zniweczył do reszty pokój ducha matki.
Gdy Gilbert, nieobecny przez całe przedobiedzie, wrócił z City, czynił wrażenie zmęczonego.
Powitali się, jak zawsze wzajemnie uśmiechami sztucznymi potrosze. Z jednej strony był to śmiech chłodny, z drugiej smutny. Potem następowało oryginalne wielce pytanie... Czy dobrze spałaś... A słowa te przypadały zawsze temu z obojga, które je sobie przypomniało pierwsze.
Podczas jedzenia, spytała nagle.
— Czy chciałbyś, byśmy dali obiad?
Spojizał na nią zdziwiony.
— Obiad? — powtórzył, nie dowierzając własnym uszom, potem zaś spostrzegłszy jaj twarz rozczarowaną i uświadamiając sobie, że chce może spełnić ofiarę, dodał. — Myśl ta, jest zdaniem mojem wyśmienita! Kogóżbyś chciała zaprosić?
— Oczywiście, przyjaciół twoich! — odrzekła. — Naprzykład tego, arcymiłego pana Frankforta... kogóźby zresztą jeszcze?
Uśmiechnął się dość ponuro.
— Ten arcymiły pan Frankfort, wyczerpuje o ile wtem listę przyjaciół moich! — odparł roześmiawszy się zlekka. — Moglibyśmy jeszcze zaprosić Warrella.
— Cóż to za Warrell? Ach, wiem już! — rzuciła spiesznie. — To makler matki mojej.
Patrzył na nią z zaciekawieniem.
— Makler matki twojej,... rzeczywiście? — powtórzył przeciągle.
— Cóż w tem dziwnego? — spytała.
— Jakto, co dziwnego? — rzekł wymijająco.
— Pocóż spytałeś w sposób tak niezwykły?
— Uczyniłem to całkiem bezwiednie! — rzekł niedbale. — Coprawda, trudno sobie wyobrazić matkę twoją w związku z maklerem giełdowym. Ale w tych czasach trzeba jej prawdopodobnie jakiegoś agenta. Wiedz, że jest on także moim maklerem.
— Kogóżby jeszcze? — podjęła.
— O ile o mnie idzie, — odparł z drwiącą powagą, nie przychodzi mi nikt na myśl. A możeby zaprosić matkę twoją?
— Mogłabym zaprosić dwie miłe osoby! — powiedziała, nie zwracając uwagi na propozycję męża.
— Możeby matkę twoją? — powtórzył znowu.
Podniosła nań załzawione oczy.
— Proszę cię nie bądź tak przykry! — rzekła. — Wiesz dobrze, iż jest to niemożliwe.
— Dlaczegóźby nie! — oświadczył wesoło. — Uczyniłem propozycję całkiem poważnie i uważam ją za zupełnie stosowną. Zresztą nie istnieje żaden powód, by podtrzymywać dalej to głupie rozdwojenie nadal. Przyznają szczerze, iż byłem na nią bardzo rozgoryczony, ale wówczas byłem wszakże rozgoryczony i na ciebie także.
Spojrzał na nią z pewną serdecznością.
— Gorycz przemija zwolna! — zauważył.
Chociaż patrzył na młodą kobietę, mówił raczej do samego siebie.
Zauważyła, że usiłuje przekonać się o czemś.. w co dobrze nie wierzy.
— Dziwna rzecz, — powiedział — jak drobne rzeczy, małe utrapienia i nie wiele znaczące powody, by się czuć nieszczęśliwym rozpadają się w niwecz w obliczu prawdziwej, wielkiej troski.
— Co jest twą wielką troską? — spytała spiesznie, korzystając ze sposobności, jaką jej nastręczył w tym momencie niepanowania nad sobą.
— Nie mam żadnej! — odparł, trochę głośniej, zwykle i butnie niemal. — Mówiłem tylko ogólnie! Nie mam troski poza nieuniknionemi troskami życia! — dodał. — Przez czas pewien, ty byłaś dla mnie troską, ale to minęło już.
— Cieszy mnie, że to mówisz Gilbercie, — rzekła łagodnie — chcę naprawdę pozostać z tobą na stopie przyjacielskiej, chcę ci być przyjacielem dobrym. Wiem, że wniosłam dużo złego w twe życie.
Wstała od stołu, patrząc nań z góry.
Potrząsnął głową.
— Nie sądzę tak! — odparł. — W każdym razie nie tyle złego, ile sobie wyobrażasz. Inne okoliczności sprzysięgły się na moją zgubę, chociaż wyglądały na piękną przyszłość. Smutne, że małżeństwo nasze nie stało się takiem, jak je sobie wymarzyłem, ale ostatecznie marzenia nie stanowią nader pewnych podwalin gmachu życia. Nie możesz sobie chyba wyobrazić, że byłem marzycielem, nieprawdaż? — dodał z uśmiechem właściwym sobie, przyczem w kątach oczu potworzyły się drobne zmarszczki. — Nie możesz mnie sobie przedstawić jako romantyka, chociaż byłem nim.
— Chociaż nim dotąd jesteś! — poprawiła.
Nie dał na to odpowiedzi.
Kwestia wydania obiadu weszła potem raz jeszcze na porządek dzienny, gdy się sposobił do odejścia.
— Możebyś został jeszcze chwilę, by to ze mną omówić? — zaproponowała nieco trwożnie.
Zawahał się.
— Uczyniłbym to jak najchętniej, — powiedział, ale spojrzał na zegarek.
Zacisnęła usta, czując przez moment, że ją przenika fala niezrozumiałego zgoła gniewu.
Było to z jej strony, czystym nonsensem, gdyż zawsze wychodził o tej porze i toteż nie istniał żaden powód pozostania.
— Pomówimy, zresztą innym razem! — oświadczyła chłodno i opuściła go, nie mówiąc już nic więcej.
Zaczekał aż do chwili usłyszenia, że drzwi jej pokoju na górze zapadły, potem zaś wyszedł z lekkiem uśmiechem, w którym było więcej łez niż wesela.
Opuścił dom w chwili bardzo korzystnej. Pozostawszy jeszcze bodaj pięć minut spotkałby się był niechybnie z teściową.
Pani Cathcart powzięła decyzję „ulżenia sercu swemu“ i zjawienia się osobiście celem opowiedzenia o wszystkiem córce. Podziękowawszy pomyślnemu zrządzeniu losu, który usunął z widowni Gilberta, spytała dla wszelkiej pewności służącego, czy pan w domu, a tenże potwierdził ten fakt.
Edyta nie czuła się zdziwiona przybyciem matki. Przypuszczała, że jawi się w tym celu, by jej osobiście wręczyć naszyjnik, jako prawdziwej właścicielce i schodząc do salonu, by powitać ją, czuła lekkie wyrzuty sumienia, z powodu, że wyraziła swe żądanie w słowach zgoła niepotrzebnie ostrych. Dusza jej wrażliwa bardzo żywiła oczywiście należne, a naturalne uczucia dla starszej damy. Obawa, że mogła zadrasnąć jej serce, a nawet wzburzyć do głębi i że wyjdzie to na jaw wśród rozmowy, przepoiła ją do pewnego stopnia niemiłem wrażeniem, w chwili otwierania drzwi salonu.
Pani Cathcart była uosobieniem pełnej chłodu swobody. Niktby nie mógł przypuścić, że pomiędzy temi kobietami dojść miało kiedykolwiek do sceny, o której wspomina się z niechęcią, a nigdy nie mówi. Nie padło też słowo wzmianki o przeszłości i Edyta czuła się z tego bardzo zadowoloną.
Nie było jej zamiarem żyć na złej stopie z matką. Aż nadto dobrze wżywała się w jej położenie, wiedząc co jest powodem ich rozdwojenia. Ale było lepiej dla nich obu utrzymywać bodaj pozory stosunków przyjaznych.
Pani Cathcart podjęła niezwłocznie rzecz główną.
— Domyślasz się zapewne z jakiego powodu przybywam do ciebie! — rzekła po powitaniu wstępnem.
— Przypuszczam, mamo, odnosisz mi naszyjnik! — powiedziała młoda kobieta z uśmiechem. — Pewnie uznajesz, za rzecz brzydką z mej strony, że proszę o niego, ale przebacz, sądzę, iż powinnam uczynić coś dla Gilberta.
— Tak, zdaje mi się, że mogłaś znaleźć cel inny dla swego pierwszego listu! — oświadczyła hałaśliwe pani Cathcart.
Edyta nie dała odpowiedzi. Nie miało zgoła sensu spierać się z matką.
Pani Cathcart posiadała tę wcale nie rzadką wśród mnóstwa ludzi skłonność zwalania na innych wszystkiego co złe. Było to jedną z wybitnych cech jej charakteru.
— Przykro mi bardzo, — podjęła po chwili na nowo — ale nie mogę ci zwrócić tego naszyjnika.
Młoda kobieta wbiła w matkę zdumione oczy.
— Jakto? — spytała. — Co masz na myśli mamo?
Pani Cathcart unikała z rozmysłem spojrzenia córki.
— Poniosłam na giełdzie znaczne straty! — odparła po chwili. — Sądzę wiesz, że ojciec twój zostawił nam w sam raz tyle, by głodować, a wszystko czegoś zaznała, cały luksus i dostatek zawdzięczać należy moim, osobistym wysiłkom tylko. Straciłam mnóstwo pieniędzy na kanadyjskich Pacyfikach! — wyznała otwarcie.
— I cóż dalej? — spytała Edyta z zaciekawieniem o ciąg dalszy, gotowa zresztą na najgorsze.
— Zadłużyłam się u pewnej firmy maklerskiej na 700 funtów — powiedziała pani Cathcart — i złożyłam naszyjnik twój, jako zastaw.
Młoda kobieta odetchnęła głęboko.
— Miałam, oczywiście zamiar, wykupić go, ale niespodzianie spadła katastrofa... wyłamano trezor kasy i skradziono klejnoty.
Edyta patrzyła na matkę osłupiałemi z przerażenia oczyma.
Mimo, że utrata naszyjnika sama w sobie, nie sprawiła jej zbyt wielkiej przykrości, fakt ten uświadomił jej teraz, coś, co jej było nierównie ważniejszem niż przypuszczała. Przedmiot ten stanowił dla niej ostatni ratunek na złe czasy, które mogły zjawić się lada chwila, o ile obawy Gilberta były słuszne.
— Na to niema rady! — powiedziała.
Nie czyniła matce wyrzutów i nie dała także wyrazu swego poglądu na niewłaściwość dawania w zastaw długów swoich, przedmiotów będących własnością osób innych.
Każdy rodzaj krytyki byłby tu bezużyteczny i nie wart zachodu.
— I cóż ty na to? — rzekła pani Cathcart.
Edyta wzruszyła ramionami.
— Cóż mam powiedzieć? Naszyjnik przepadł i trzeba się z tem pogodzić. Czy firma zaproponowała jakieś odszkodowanie?
Powiedziała to zgoła niewinnie, gdyż wpadło jej na myśl, że część bodaj straty można uratować z rozbicia.
Matka spojrzała na nią bystro.
Czy może ten przeklęty Warrell powiedział jej coś? Wiedziała, że Warrell zna się dobrze z mężem Edyty. Gdyby powiedział, byłaby to z jego strony złośliwość wielka.
— Firma ujawniła możliwość odszkodowania! — odrzekła niedbale. — Ale jest to kwota zgoła niedostateczna. Sprawa zresztą nie zakończona i zawiadomię cię o jej przebiegu.
— Jakież odszkodowanie proponuje firma? — spytała Edyta.
— Tysiąc funtów! — rzekła pani Cathcart po chwili wahania.
— Tysiąc funtów! — wykrzyknęła młoda kobieta z wielkiem zdumieniem, bowiem pojęcia nie miała, że naszyjnik aż taką wartość posiada.
— To znaczy, oczywiście — pospieszyła dodać pani Cathcart — siedmset z mojej kieszeni, a tylko trzysta od maklera.
Edyta uśmiechała się w duchu. Fakt... siedmset funtów z mojej kieszeni... oznaczał, że jeśli zechce mieć całą kwotę musi obrabować matkę.
— A więc pozostaje tylko trzysta funtów. Myślę, że zadowolnię się tem.
— Zaczekaj jeszcze trochę! — przestrzegła pani Cathcart. — Naszyjnik może zostać w jakiś sposób odnaleziony. Podamy do dzienników opis jego. Cóż ty na to?
Młoda kobieta potrząsnęła głową.
— Nie byłoby mi to wcale miłe! — rzekła spokojnie. — Mogłoby dojść do śledztwa a nie radabym powiadamiać ludzi, że ten naszyjnik, będący moją własnością, został przez matkę moją dany za jej długi osobiste.
Słowa te cechowały doskonale Edytę nową. Pani Cathcart spojrzała na nią w osłupieniu.
— Edyto! — rzekła surowe. — To brzmi potrosze zuchwale!
— Być może, mamo! Ale cóż mam począć? Co mam mówić? Fakty zarówno dla mnie, jak i dla ciebie są aż nad wyraz jasne. Naszyjnik został skradziony i nie wyjdzie już prawdopodobnie na jaw nigdy. Dla odległej bardzo nadziei, że przedmiot ten, z którego wyjęto już kamienie i przetopiono napewne, nie zdradzę publicznie ani straty swojej, ani twej słabości, mamo!
— Znasz się, widzę dobrze na klejnotach i złodziejach klejnotów! — powiedziała matka trochę drwiąco. — Czy może Gilbert pogłębił wiadomości twoje?
— Tak jest! — odparła córka spokojnie. — Rozmawiamy nieraz o różnych dziwnych rzeczach.
— Spędzasz z nim przeto miłe wieczory! — powiedziała matka oschle, potem spojrzawszy na zegarek, dodała. — Niestety nie mogę zostać dłużej. Przypuszczam, że zechcesz pójść ze mną. Towarzystwo zupełnie swobodne. Zresztą zaproszono także i ciebie.
— A Gilbert? — spytała młoda kobieta. Matka uśmiechnęła się.
— Nie, Gilberta nie obejmowało zaproszenie. Wszędzie daję wyraźnie da poznania, że przyjmuję zaproszenie, w tym tylko razie, jeśli męża twego nie będzie wśród zebranych.
Edyta wyprostowała się, a matka dostrzegła w jej oczach oznaki nadciągającej burzy.
— Nie rozumiem cię dobrze, mamo! — rzekła. — Czyż możliwe, byś chodziła po Londynie, rozsiewając rzeczy nieprzychylne o mężu moim?
— Oczywiście, uczyniłam to nieraz już! — przyznała pani Cathcart bez ogródek. — Niema mowy o chodzeniu po Londynie, ale powiedziałam to ludziom z koła bliskich przyjaciół, których interesują, oczywiście, moje sprawy.
— Nie masz, mamo prawa mówić tak! — rzuciła Edyta w oburzeniu. — To rzecz niesłychana! Uczyniłaś błąd wielki i musisz wziąć na siebie skutki jego. Ja także popełniłam błąd i przyjmuję spokojnie los mój. Jeśli boli cię, że jestem żoną człowieka, który mnie nisko ceni o ileż więcej, jak sądzisz, obchodzi to mnie samą!
Pani Cathcart roześmiała się i rzekła.
— Nieraz spać mi nie dają różne troski i myśli przykre, ale bądź pewna, że niema wśród nich myśli, iż mąż twój nie żywi dla ciebie zbyt wielkiej miłości. To, co mnie przepełnia niezmierną odrazą jest świadomość, że miast być człowiekiem bogatym, nie posiada złamanego grosza. Cóż go za szaleństwo opętało z tym pomysłem porzucenia stanowiska w ministerstwie spraw zagranicznych?
— Sama go o to zapytaj, mamo. Wróci lada chwila.
Tych słów kilka starczyło, by przyspieszyć odwrót pani Cathcart, a Edyta została sama.