Dwie matki/Część pierwsza/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
EMIL RICHEBOURG.
DWIE MATKI.
Część pierwsza.
Skazany na śmierć.
KRAKÓW.
Nakładem Redakcji „Głosu Narodu". — Drukiem W. Korneckiego.
1897.
|
Było to w ostatnich dniach stycznia.
Przez całą noc śnieg gęsto padał. Padał on jeszcze rano, lecz mniejszemi płatami, pędzony ostrym, gryzącym wiatrem północnym, który uderzał o mury domów i wciskał się w ich szczeliny.
Białe dachy odbijały od sklepienia nieba, pokrytego szaremi chmurami. Całun śnieżny zasłał grubą warstwą bruk uliczny. Powozy mijały się bez hałasu, a koła pozostawiały głębokie ślady w śniegu.
Można było powiedzieć, że w dniu tym Paryż nie obudził się wcale, owa stolica Europy była milcząca. Nigdzie nie słyszano tych licznych krzyków ulicznych, oznajmiających pracę maluczkich i życie czynne tych nędzarzy, zajmujących jednak ważne stanowisko w ustroju społecznym każdego miasta. Zdawało się, że olbrzymi rój paryski usnął na pewien czas, jak rój pszczół w smutne dni, gdy ziemia już bez zieleni i kwiatów.
Więcej jeszcze, niż inne dzielnice, było ciche przedmiocie Saint-Germain i miało wygląd smutny i ponury. Stare pałace, zbudowane między dziedzińcem a ogrodem, z z zamkniętemi bramami wjazdowemi, o surowych portykach, wyglądały zupełnie opuszczone. Zresztą jest tam tak prawie zawsze. Podczas dnia, cisza, spokój, głębokie milczenie, żadnego znaku życia. Z zapadnięciem nocy, wygląd ten się zmienia, pałace się ożywiają, szczególniej w zimie, która jest porą ludzi bogatych.
Przed zwierciadłami płoną świece, blask bije z szerokich okien na ulicę, bramy stoją otworem; po ciszy następuje hałas; przedmieścia wychodzi ze swego odrętwienia; ze wszystkich stron słychać toczenie się pojazdów po bruku, salony, bogato przybrane, o złoconych sufitach, napełniają się mężczyznami i kobietami, łaknącemi przyjemności. Ciągłe przyjęcia, koncerty, bale, prawie zawsze święto. Gdy ludzie pracy spoczywają, inni się bawią.
Opowiemy zatem, co działo się, w ty dniu zimowym, we wspaniałym pałacu przy ulicy Babilońskiej, podczas gdy śnieg padał, gdy wiatr wył na dworze z wściekłością i gdy mgła gęsta rozpostarła swe skrzydła nad Paryżem.
W chwili, gdy wchodzimy do tego arystokratycznego pomieszkania, dwóch mężczyzn rozmawia po cichu w jednym z pokoi.
Przed kilku minutami opuścili oni sąsiedni pokój, w którym spoczywa chory. Chorym tym jest margrabia Edward de Coulange; ma on zaledwie trzydzieści pięć lat. Nazwisko de Coulange zalicza się do najstarszy i najświetniejszych we Francji.
Znajdujemy wzmiankę o jednym z jego przodków, który odznaczył się rycerską odwagą i był bohterem w czasie pierwszych krucjat.
Margrabia siedzi w szerokim fotelu. Chociaż fotel przysunięto do kominka, gdzie pali się dobry ogień, i mimo, że gorąca atmosfera pokoju jest ledwo do wytrzymania, owinięty on jest w długi szlafrok, podbity futrem. Nogi jego wsunięte w ciepłe pantofle. Ręce białe, długie, wyschnięte, trzyma skrzyżowane na piersi; głowa w tył odrzucona, opiera się na fotelu. Oczy ma zamknięte, jak gdyby zasypiał.
Pierś jego wznosi się z trudnością, a oddech ma krótki. Twarz bardzo blada i straszliwie chuda; kości na policzkach wystają, nos cienki, a oczy otoczone niebieskawą obwódką zapadły się głęboko; ust, i twarz cała, straciły wszelką barwę. To postać nieszczęśliwego, którego życie gaśnie powoli.
W tej chwili jednak margrabia jest bardzo spokojny, na jego twarzy żaden ruch i żadne skurczenie rysów, nie wyjawia cierpienia.
Pomimo śladów, które choroba na niej wyryła, margrabia jest zawsze piękny, a rysy jego zachowały w zupełności wyraz szlachetny i wyniosły.
Nieszczęśliwy nie czuje swego rozpaczliwego położenia. Nie wie — bo starają się nam to ukryć że wielu lekarzy skazało go na śmierć. Oczekuje pełen nadziei powrotu pięknych dni, licząc na wiosnę, na zieleń, na kwiaty i słońce, które mają go wyleczyć i zwrócić siły wyczerpane...
Och nie myśli on o śmierci; może nawet przypuszczenie o zgonie nie błysło mu w głowie. Czy podobna myśleć o nim, gdy ma się młodość, majątek, gdy przed nami stoi świetna przyszłość, obiecująca tak wiele!? Nie, margrabia de Coulange nie myśli o śmierci...
Jest młody, nosi wielkie nazwisko, posiada olbrzymi majątek, lecz z innego jeszcze powodu zależy mu na utrzymaniu swego życia. Ożenił się przed dwoma laty i kocha, a raczej ubóstwia swą żonę. Wraz z nazwiskiem oddał jej serce i duszę, a życie, które pragnie zachować, dla niej poświęcił... Dla niej to, pełen nadziei, zwraca się do przyszłości. Dla jej szczęścia nie może umierać!...
W sąsiednim pokoju, obaj mężczyźni kończą swą rozmowę.
Jeden z nich nazywał się Ernest Gendrou; ma lat trzydzieści dwa. Był to młody lekarz bardzo zdolny: na razie, czekając na szczęśliwą sposobność, szukał rozgłosu.
Drugi był szwagrem margrabiego de Coulange; o rok młodszy od lekarza, nazywał się Sosthène de Perny.
Doktór mówił:
— Nie posiadam rozgłosu i powagi moich uczonych i sławnych kolegów, których po kolei przywoływano do pana margrabiego, to też muszę z szacunkiem uchylić czoła przed ich orzeczeniem. Tak jest, twierdzę jak oni, że stan chorego jest groźny, bardzo groźny....
— A zatem, jak inni, straciłeś wszelką nadzieję — zapytał pan de Perny, trzymając bez ustanku oczy spuszczone do ziemi, jak gdyby bał się spotkać z jasnem i przenikliwem spojrzeniem młodego lekarza.
— Mój drogi — ten ostatni żywo odparł — póki życie nie zgasło, obowiązkiem doktora jest, nie tracić ufności. W organizmie człowieka zachodzą nieraz nadzwyczajne wypadła fizjologiczne, zdumiewające wiedzę. Widziałem chorych, opuszczonych przez lekarzy, którzy uwalniał: się z uścisków śmierci i odzyskiwali zdrowie. Ludzie prości mówią:
„To cud!“ Zgoda. Ale cud ten jest skutkiem faktu fizycznego: to jeden z tych nadzwyczajnych wypadków, o których ci właśnie mówiłem.
— Sądzisz więc...
— Nic nie sądzę. Prosiłeś mnie, ażebym powiedział ci prawdę, a ja uważałem za moją powinność wszystko ci wyjawić. Orzeczenie moje nie różni się w niczem od zdania moich kolegów. Anemja, na którą cierpi margrabia de Coulange, robi codziennie zatrważające wstępy; masz najlepszy dowód a jego wycieńczeniu. W nocy budzi się nagle, okryty zimnym potem, a sen nie zapowiada nic dobrego. Lekki, suchy kaszel i wypluwanie krwi nie są również oznaką zdrowia. Nie śmiem powiedzieć, że twój szwagier jest skazany na śmierć bezwarunkowo, ale prawdopodobnie zagrażają mu suchoty.
— Nie mówisz wszystkiego, doktorze — rzekł pan de Perny, ale pomimo twojego zastrzeżenia....
— Zostaje cud — lekarz dokończył.
— Rozumiem. Nie można łudzić się dłużej, margrabia jest stracony i od dzisiaj moja biedna siostra może się uważać za wdowę.
Po chwili milczenia lekarz zaczął:
— Żałować wypada, że pan margrabia nie poszedł za radami, które mu dawano. Stan jego wymagał pobytu w cieplejszym klimacie.
— Proponowaliśmy mu nieraz wyjazd do Algieru, Sycylji lub Madery; pod tym względem jest jednak nie do przełamania.
— Chorzy mają często wstręt niewytłómaczony — doktór zauważył...
— Na nieszczęście — dodał — już może teraz za późno.
— Przez niego, jak przez innych, margrabia skazany na śmierć — pomyślał de Perny.
Lekarz podał mu rękę.
— Opuszczasz mnie? — rzekł mu pan de Perny.
— Tak jest. Muszę dziś odwiedzić jeszcze jednego chorego dosyć daleko ztąd.
— Wrócisz jutro?
— Tak jest. Jeszcze słówko: Gdyby pan margrabia de Coulange chciał coś zarządzić, byłoby dobrze...
— To dobra rada; dziękuję, nie zapomnę o niej.
Lekarz skierował się do drzwi. Pan de Perny wyszedł za nim.
Margrabia de Coulange leżał nieruchomy. Oparł głowę na fotelu i zamknął oczy.
Głębokie milczenie panowało w mieszkaniu chorego.
Nagle dał się słyszeć lekki szmer. Drzwi boczne otworzyły się powoli i młoda kobieta cudnie piękna stanęła na progu. Wzrok jej słodki i smutny zatrzymał się na chorym. Westchnąwszy cicho, weszła do pokoju. Następnie, rzuciwszy trwożliwe spojrzenie za siebie, jakby się obawiała niepotrzebnego gościa, zamknęła drzwi jeszcze ciszej, niż je otworzyła.
Młoda kobieta była margrabiną de Coulange.
Lat zaledwie dziewiętnastu, raczej słuszna niż mała, miała kibić lekką, wysmukłą, a pod szlafroczkiem z niebieskiego kaszmiru, zarysowały się prześliczne kształty. Trudnoby było wyobrazić sobie czystszy i delikatniejszy profil. Piękność jej była taką, o jakiej marzą poeci, jakiej artyści wszędzie szukają. W jej ułożeniu, ruchach, uśmiechu, mowie, spojrzeniu. tkwił ten wdzięk czysto kobiecy, który czaruje i zachwyca.
Nigdy włosy piękniejsze nie wieńczyły bardziej szlachetnego czoła. Policzki miała różowe, nos kształtny; usta karminowe były zachwycające: zęby miała drobne, równe i jak mleko białe. Blask jej wzroku sprawiał wrażenie ciepłego, miłosnego promienia, płynącego z jej wielkich niebieskich oczu.
Zamężna od dwóch lat. zachowała w zupełności urok młodej dziewczyny i wszystkie jej przymioty. Zresztą, szczupła. a nawet trochę wątła, wyglądała na dziecko.
Ale przypatrując jej się z uwagą, baczny spostrzegacz byłby łatwo zauważył, że kryła ona w sobie jakąś tajemną boleść, jakieś nieznane cierpienie, którego ślady wyryły się na jej twarzy. Często pod wpływem gorzkiej myśli, piękne jej czoło zasępiało się nagle. Wtedy w jej omdlewającem spojrzeniu, w bolesnym wyrazie twarzy, malował się niepokój, trwoga, nawet przerażenie. Zdawało się, że łzy lada chwila wytrysną z oczu, że łkania i westchnienia wydobędą się z piersi.
Zamknąwszy drzwi, margrabina zatrzymała się i znowu wzrok jej zamglony spoczął na chorym.
— Śpi — szepnęła.
Chwilę stała nieruchoma niepewna, z ciałem pochylonem naprzód, przypatrując mu się boleśnie.
Wreszcie nabrała odwagi. I zwolna, stąpając ostrożnie po dywanie, zbliżyła się do margrabiego.
Oparłszy rękę na poręczy fotelu, pochyliła się i różowemi ustami dotknęła bladego czoła chorego.
Nie miała czasu się wyprostować. Margrabia otworzył oczy, objął ją ramionami, przyciągnął do siebie i przycisnął do serca. Usta ich złączyły się w długim pocałunku.
— Matyldo, moje serce, jakże cię ja kocham! — szepnął.
— Edwardzie, jakże ci dzisiaj? — zapytała.
— Lepiej — odparł, próbując się uśmiechnąć. — Kiedy jesteś przy mnie i patrzysz na mnie jak w tej chwili, jakieś światło mnie przenika, czuję, że twoje słodkie spojrzenie wraca mi życie.
— Oh! tak, prawda, że będziesz żył? — zawołała z uniesieniem. Gdybym cię straciła, gdyby śmierć miała porwać cię mojej miłości, nie zniosłabym tego ciosu!
Margrabia Edward de Coulange był jeszcze dzieckiem, gdy stracił ojca.
Wychowaniem jego zajęła się matka, kobieta wielkiego serca, zapominająca o sobie, gdy chodziło o syna. Nie wahała się ani na chwilę poświęcić dla nieco swojej młodości i wszelkich przyjemności, do których miała jeszcze prawo po spełnieniu obowiązków matki.
Syn był dla niej wszystkiem; chciała żyć tylko dla niego! Otaczając go staraniami i czerpiąc ciągle z bezdennego skarbca miłości macierzyńskiej, doznawała największego szczęścia dla matki, widząc, że syn korzysta z jej przykładów, rad i upomnień.
Gdy matka przeniosła się do wieczności, Edward de Coulange miał lat dwadzieścia pięć.
Może nieco zawcześnie, młody margrabia znalazł się wszechwładnym panem majątku, wynoszącego wtedy przeszło pięć miljonów.
Obdarzony przez naturę wszystkiemi przymiotami, młody człowiek musiał być wystawiony na różne pokusy. Miał już przyjaciół, wkrótce liczba ich znacznie się zwiększyła. Gdyby był zechciał, pałac de Coulange byłby się zapełnił po brzegi pięknymi paniczami różnego wieku, mniej lub więcej pasożytami awanturniczego usposobienia, którzy byli rzeczywiście, lub udawali jego przyjaciół.
Za młody jeszcze i oszołomiony pierwszem użyciem tej wolności bez granic, nie mógł rozróżnić fałszu od prawdy. Matki jego nie było, ażeby go oświeciła; brakło tego najlepszego i najpewniejszego przewodnika jego lat młodzieńczych.
Nie znając życia zupełnie lub bardzo mało, z wyobraźnią bujną, łatwą do podniecenia, dał się porwać nieznanemu wrogowi.
Opierał się słabo swym najbliższym, którzy przesuwali przed jego oczami obrazy świetlne i błyszczące. Złudzony ich radami, rzucił się bez opamiętania w wir życia paryskiego. Żył z dnia na dzień. Niebawem mówiono w całym Paryżu o jego wspaniałych pojazdach, o jego zbytku, o zabawach, które jedne po drugich wydawał.
— Szaleniec się rujnuje — wzruszali ramionami ludzie poważni.
Używał rozkoszy, jak gdyby miał tylko kilka lat życia, spieszył się poznać wszystkie jego przyjemności i nasycić się niemi. Zbliżywszy do ust puhar rozkoszy, chciał go wychylić aż do dna. Nie było głupstwa, któregoby nie popełnił, szaleństwa, któregoby nie miał na sumieniu.
Utrzymywał stajnie wyścigową. Przez pewien czas uchodził za jeden z głównych filarów Jockey-klubu.
Trwało to lat cztery.
Jednego rana margrabia de Coulange obudził się wyczerpany, złamany, zmęczony wszystkiem i samym sobą.
Po godzinie głębokiego namysłu, nagle się ocknął. Łatwe przyjemności, których tak chciwie poszukiwał, sprawiały mu teraz obrzydzenie.
Są ludzie, którzy gubią się nadmiarem; margrabiego de Coulange ów nadmiar ocalił.
Zamknął się w swoim pokoju i oświadczył, że nikogo przyjmować nie będzie.
Tam, wśród spokoju i ciszy, zrobił rachunek sumienia. Przypomniał sobie swoje lata dziecinne, później młodzieńcze następnie stanął przed nim ciemny obraz tego, co robił od lat czterech. Wtedy uczuł, że palący rumieniec występuje mu na czoło. Wstydził się tego zmarnowanego czasu chciałby był wykreślić go ze swego życia.
— Nieszczęsny. cóż robiłem? — szepnął. — I gdybym się nie zatrzymał, w jakąż przepaść byłbym się osunął? Rzuciłem w błoto dwa miljony z majątku moich przodków — ciągnął dalej — ale, dzięki Bogu, jestem zawsze godny nazwiska, które mi przekazali. Honor de Coulange został nietknięty.
Stał przed portretem matki, wiszącym na ścianie. Patrzył nań z najwyższą czcią i wkrótce wielkie łzy zwilżyły mu powieki.
Nagle padł na kolana, i wyciągając ramiona do wizerunku:
— Przebacz mi, matko rzekł głosem urywanym — byłem szalonym, przebacz mi!.... Wobec ciebie staję się lepszym i pod wpływem twego świętego spojrzenia czuję się oczyszczonym!....
Wśród dnia, margrabia posłał po swego notarjusza. We dwóch odbyli konferencję, która trwała przeszło dwie godziny. Wieczorem, młody człowiek wydał rozkaz spakowania swoich rzeczy. Nazajutrz rano, nie uprzedziwszy żadnego ze swych przyjaciół, opuścił Paryż w towarzystwie tylko swego kamerdynera Firmina, starego służącego swego ojca. Ten piastował go jeszcze na rękach i znanym był z wierności i przywiązania.
Margrabia de Coulange podróżował rok po Europie, potem popłynął do Indji. Zwiedził Kochinchinę, Persję południową. Hindostan, Mongolję, wybrzeża Malabaru i Koromandelu i wyspę Cejlon. Nasyciwszy się czystem i ożywiającem powietrzem Bengalu, zapragnął zobaczyć nowy świat.
W trzy miesiące później, wylądował na wybrzeżach Ameryki. Przebiegł główne stany kontynentu, odkrytego przez Krzysztofa Kolumba, studjując z zajęciem zwyczaje tych narodów. tak pomieszanych dzisiaj. Zatrzymywał się w głównych miastach dla zwiedzenia muzeów i interesował się rozwojem przemysłu amerykańskiego.
Pewnego rana, rzekł do służącego:
— Firmin, jeśli się nie mylę, temu półczwarta roku opuściliśmy Paryż.
— W przybliżeniu, panie margrabio.
— A zatem, Firmin, sądzę, że teraz mogę bez obawy wrócić do Paryża, gdzie pewnie zapomniano o moich dawnych szaleństwach.
— Pan margrabia ma więc zamiar....
— Firminie, jedziemy jutro: idź zamówić miejsca na statku.
Znajdowali się wtedy w Nowym Jorku, gdzie bawili od trzech dni.
W liczbie podróżnych, przebywających na statku, przestrzeń z Nowego Jorku do Havru, znajdował się młody Francuz. który sam się przedstawił margrabiom u de Coulange pod nazwiskiem Sosthèn’a de Perny.
— Przybyłem do Nowego Jorku — dodał — dla interesów, ale nie jestem zadowolony z rezultatu mej podróży. Jak pan, panie margrabio, jestem Paryżaninem; nie miałem jeszcze zaszczytu pana spotkać, ale słyszałem o nim bardzo wiele kilka lat temu.
Słowa te przypomniały panu de Coulange przeszłość, o której chciał zapomnieć. To też udał, że ich nie słyszał, i zwrócił rozmowę na inne tory.
Sosthène de Perny rozmawiał wesoło i dowcipnie. Bardzo zręczny, przebiegły, umiejący udawać według okoliczności i okrywać twarz maską obłudników, zdołał w krótkim czasie zająć sobą margrabiego i pozyskać jego zaufanie. Mówił mu o swej siostrze, młodszej od niego, którą kochał szczerze, i o swej matce, którą ubóstwiał, z podziwem i czcią głęboką.
Takie uczucia zanadto się zgadzały ze stanem duszy margrabiego, ażeby nie miały znaleźć odgłosu w jego sercu. Uczuł się głęboko wzruszonym. Sądzić należało, że pan de Perny dosięgnął celu.
Przybywając do Havru, był już przyjacielem margrabiego. Ale to nie wszystko, czego pragnął. Jakaś myśl przyszła mu do głowy i myślał o sposobach uskutecznienia swych zuchwałych planów.
Przez cały miesiąc nie było dnia, w którymby nie przyszedł do pałacu de Coulange. Zdawało się, że żyć nie może bez nowego przyjaciela. Oddawszy się uprzejmie na usługi margrabiego, mając pewien spryt do interesów, mógł mu wyświadczać mnóstwo drobnych przysług.
Wiedząc zrazu tylko, że pan de Coulange nadszarpnął silnie swego majątku, odkrył niebawem z najwyższem zadowoleniem, że szczerby były po większej części naprawione.
Przepędziwszy półczwarta roku na podróżowaniu i chcąc stworzyć sobie nowe życie, margrabia za powrotem do Paryża, znalazł się w zupełnem osamotnieniu. Na razie, Sosthène był jego jedynym przyjacielem. Pan de Perny zdołał z trudnością ukryć swe radosne wrażenie na wiadomość, że pan de Coulange się nudzi, że w jego sercu wielka pustka, koniec końców, że jest bardzo ^usposobiony do małżeństwa. Godzina do działania nadeszła.
Jednego dnia, gdy margrabia składał wizytę pani de Perny, ta mu rzekła:
— Panie margrabio, przyrzekłam mojej córce, że ja i Sosthène pójdziemy odwiedzić ją dzisiaj na pensji; gdybym mogła liczyć na pańskie zezwolenie, zaproponowałabym ci, abyś nam towarzyszył.
— Ależ to nowy dowód przyjaźni, który mi pani dajesz — odparł żywo — nie mam jeszcze zaszczytu znać panny de Perny.
Matka i syn zamienili ze sobą porozumiewające spojrzenie.
Powóz margrabiego czekał na dole. W mgnieniu oka pani de Perny była gotowa. Pojechali.
Zaszło to, co pan de Perny przewidział. Niezwykła piękność młodej dziewczyny uderzyła margrabiego; wrażenie udzieliło się sercu i było równie szybkie jak głębokie.
Wychodząc z pensjonatu był oczarowany i rozmarzony. W drodze zaledwie odpowiadał na stawiane mu pytania. Pan de Perny był szalenie wesoły, pani de Perny przypatrywała się bacznie przyjacielowi swego syna, zachowując milczenie, jak należało matce rodziny troszczącej się o swojo dzieci.
— Matylda ma już siedmnaście lat — rzekła margrabiemu. — Teraz, kiedy skończyła nauki, wezmę ją z pensjonatu i trzeba będzie pomyśleć o jej przyszłości, o jej szczęściu!
Młody człowiek odpowiedział tylko skinieniem głowy.
Kiedy margrabia opuścił państwo de Perny, matka przemówiła do syna:
— Nie omyliłeś się, Sosthène, trzymamy w ręku pana de Coulange. Za cztery lub pięć dni będzie się widział znowu z Matyldą, a przed upływem dwóch tygodni, oświadczy się o jej rękę.
Sosthène zaczął się śmiać, co miało oznaczać, że jest tego samego zdania.
W piętnaście dni później, margrabia de Coulange, szalenie zakochany w Matyldzie, przyszedł do pani de Perny, celem proszenia o rękę jej córki.
Pani de Perny, bardzo zdziwiona, zdołała z trudnością opanować znakomicie udane wzruszenie. Zmieszanie, gra twarzy, wyraz spojrzenia, łza w oku, wszystko stanęło na wysokości swego zadania.
— Wybacz margrabio — przemówiła cichym głosem — ale to wszystko tak niespodziewane... Pańskie żądanie przynosi nam bardzo wiele zaszczytu, na nieszczęście jednak małżeństwo to jest niemożliwe.
— Więc panna Matylda nie rozporządza już swoją ręką? — rzekł margrabia i głos jego zadrżał ze wzruszenia.
— O, nie dlatego, panie margrabio.
— W takim razie....
— Zaraz pan zrozumiesz. Zapewne, moja córka ma wiele przymiotów; jest wykształcona, dobrze wychowana; nasza rodzina pod względem honoru żadnej innej nie ustępuje, ale pochodzimy z drobnej szlachty. Między nami a panem wielka różnica....
— Rozumiem, pani, tak jest, rozumiem, ile delikatności zawiera uczucie, któremu obecnie podlegasz; nie mówi jednak nic więcej. Od dawna już potrafiłem uwolnić się od wielu przesądów, a gdy chodzi o szczęście mego życia, radzę się przedewszystkiem mego rozumu i serca.
— Pozwól mi pan skończyć. Przed dziesięciu latami otrzymaliśmy straszliwy cios. Katastrofa pieniężna pochłonęła majątek mój i moich dzieci. Nie znajdujemy się w nędzy, dzięki niewielkiej kwocie, zapisanej nam przez moją daleką krewnę.
Co nic nie przeszkadza, że córka moja nie ma posagu.
— Oh! pani.
— Moim obowiązkiem było powiedzieć ci prawdę. W rzeczywistości więc jesteśmy ubodzy, i gdybym na nieszczęście umarła, moje biedne dzieci znalazłyby się w okropnem pełnieniu.
Margrabia był bardzo wzruszony. Ująwszy panią de Perny za rękę, rzekł poważnie:
— Uspokój się pani, to, czego się obawiasz, nie nadejdzie, będziesz żyła dla twoich dzieci. Jeżeli, jak mam nadzieję, moja prośba zostanie przyjętą przez pannę de Perny, naprawię wedle możności niesprawiedliwość losu względem was wszystkich. Bogu dzięki, jestem dosyć bogaty i nie potrzebuję szukać posagu. Chcę mieć żonę, towarzyszkę, którąbym kochał, a nie posag!
— Więc nie odstępujesz pan od swego zamiaru?....
— Błagam panią, abyś raczyła przedstawić jutro pannie de Perny żądanie, które ci przed chwilą uczyniłem.
— Moja droga Matylda! — szepnęła pani de Perny.
Łkanie wyrwało jej się z piersi, i przytknęła szybko chustkę do oczu, jakby dla otarcia łez.
Oświadczając margrabiemu, jakiem było rzeczywiste położenie jej i jej dzieci, pani de Perny powiedziała mu prawdę. Katastrofa jednak pieniężna, o której mówiła, istniała tylko w jej wyobraźni. Rzeczywiście, nic jej nie zachęcało do wyjawienia. że cały majątek — przeszło sześćset tysięcy franków — został pożarty przez syna. To, co matka prawdziwie godna tego miana byłaby ocaliła, posag swej córki, posłużyło do zapłacenia reszty długów i szaleństw jej brata.
Dla pani de Perny syn jej był bożyszczem. Nigdy nie miała dość siły zrobić mu wyrzutu, nigdy nie zdołała niczego mu odmówić. W tem zaślepieniu, była równie winną jak słabą. Myśląc tylko o synu, nie widząc tylko jego, nie zajmując się tylko nim, postępowała z córką zupełnie obojętnie. Zresztą nie kochała jej nigdy. Są serca, oddające się całkiem tylko jednej miłości.
Matylda, po oddaleniu mamki żyła tylko cztery czy pięć lat przy matce. Pani de Perny umieściła ją wcześnie na pensji, ażeby się od niej uwolnić. Jeżeli zaś dziewczynka mogła tam zostać i odebrać staranne wychowanie, zawdzięczała to tylko tej samej krewnej, która zlitowała się nad jej matką, a która i teraz miała szczęśliwą myśl. Opłacenia wszystkich kosztów wychowania, aż do jej wyjścia z zakładu, to jest do lat ośmnastu.
Matylda miała zostać, nic o tem nic wiedząc, przedmiotem ohydnej spekulacji.
Przyznać trzeba, że myśl ta zaświtała w głowie jej brata dopiero wtedy, kiedy na statku zawarł znajomość z margrabią de Coulange.
Nazajutrz po oświadczynach margrabiego, pani de Perny udała się po córkę do pensjonatu.
Matylda dowiedziała się z wielkiem zdziwieniem, lecz bez radości, że ma na zawsze opuścić pensjonat.
Tego samego wieczoru, w obecności Sosthèna, pani de Perny przemówiła do niej:
— Moja córko! nie chcę czekać aż do jutra, ażeby ci oznajmić niespodziewane szczęście, które nas spotyka. Chodzi tu o rzecz wielkiej wagi, tyczącą się ciebie w pierwszym rzędzie.
Młoda dziewczyna spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— Moja córko! — ciągnęła dalej pani de Perny — pan margrabia de Coulange prosił mnie o twoją rękę.
Młoda dziewczyna zarumieniła się nagle i spuściła oczy ku ziemi.
Cóż Matyldo, nie odpowiadasz mi — pani de Perny zmarszczyła brwi surowo — jakże mam sobie tłumaczyć twoje milczenie?
— Mój Boże — odparła młoda dziewczyna z wahaniem, sama nie wiem, co mam powiedzieć. Nie skończyłam jeszcze siedmnastu lat; zdaje mi się, żem jeszcze za młoda....
— Moja siostro — Sosthène zabrał głos z kolei — kiedy panna w twoim wieku znajduje męża, nie czeka ani chwili; może ma mu odpowiedzieć: Przyjdziesz pan, gdy się zestarzeję. Jeżeli nie masz innego powodu...
— Nie znam prawie pana de Coulange.
— Widziałaś go trzy razy — rzekła zimno pani de Perny.
— Wiesz dobrze, że jest moim przyjacielem — Sosthène dorzucił.
— Matyldo, czy ci się pan margrabia de Coulange nie podoba — zapytała matka.
— Bynajmniej, moja mamo.
— Do kata, byłem tego pewien — Sosthène wesoło zawołał. — Moja siostrzyczka wie, że młoda dziewczyna powinna się taić ze swemi uczuciami. Ma słuszność, nie mówiąc nam odrazo, że jest nim zachwycona.... Ah! moja panno, pomiędzy twemi przyjaciółkami z pensji niewiele się znajdzie takich, które będą posiadały jak ty, wspaniały pałac w Paryżu, kilka zamków na prowincji i szczęście nazywania się panią margrabiną.
— Mój bracie — odparła Matylda — pałac, zamki, tytuł, to wszystko może zadowolnić uczucie dumy lub pychy; ale w małżeństwie jest coś ważniejszego i większego.
— He! — pani de Perny ledwo na krześle mogła z oburzenia usiedzieć. — W istocie, dziwne wychowanie dzisiejsze panny odbierają: słuchając ich, zdaje się, że się słyszy filozofów.
Młoda dziewczyna zwróciła się do brata, jakby chcąc zapytać: — Cóż tak okropnego powiedziałem?
— Ale pani da Perny nie starała się już ukryć swego zniecierpliwienia, — w ten sposób sprawy nie załatwimy. Matyldo, uprzedziłam cię o żądaniu pana de Coulange, a ty sama oświadczyłaś, mnie i twemu bratu, że ci się on podoba.
— Tak mamo, mówiłam to; lecz...
— Lecz co?
— Nie kocham pana de Coulange — odparła lękliwie młoda dziewczyna.
Pani de Perny zdołała z trudnością pohamować swój gniew.
— E! moja mała, — rzekła twardo, wzruszając ramionami — czy ty wiesz, co to znaczy kochać?
— To prawda — odpowiedziała Matylda niepewnie — nie jestem jeszcze cbznajmiona z tem uczuciem.
I usiłując powstrzymać łzy, gwałtem cisnące się do oczu, dodała:
— Nie wiem nawet, co to jest być kochaną!
— Moja córko — głos matki złagodniał znacznie — przyrzekliśmy twoją rękę panu de Coulange; nie potrzebuję zresztą przed tobą ukrywać, że uważając się za wiernego tłómacza twych uczuć, zapewniłam go, iż przyjmiesz uprzejmie jego prośbę.
Młoda dziewczyna chciała zaprzeczyć; pod surowym jednak wzrokiem matki słowa zamarły jej na ustach. Stłumiła westchnienie i spuściła smutnie głowę.
— Kochana Matyldo — rzekł jej brat — nasza matka nie powiedziała ci jeszcze tego, co cię przedewszystkiem powinno obchodzić, mianowicie, że pan de Coulange zakochał się w tobie od dnia, w którym cię po raz pierwszy ujrzał. To nie lekka miłość, ale prawdziwe uczucie, które ci składa w ofierze.
Młoda dziewczyna zadrżała, poczem zwracając na brata oczy, pełne jeszcze łez — szepnęła:
— Więc pan de Coulange mnie kocha?
— Możesz być o tem przekonana. Nie trzeba długiego namysłu; ażeby zrozumieć że, nie kochając cię, margrabia nie byłby oświadczył się o ciebie.
— To prawda — i przy tych słowach rumieniec na jej twarz wystąpił.
— Jednem słowem, moja córko — odezwała się pani de Perny stanowczo — małżeństwo twoje jest postanowione i nic nie może stanąć temu na przeszkodzie. Zresztą, zdaje mi się, że nie potrzebuję mówić ci o posłuszeństwie i uszanowaniu, która córka winna swej matce.
— Będę ci posłuszną, mamo, zaślubię pana margrabiego de Coulange.
— To dobrze. Sama poznasz, mam nadzieję, że ja i twój brat mieliśmy na względzie tylko twoje szczęście i że chodzi tu nam przedewszystkiem o twoją przyszłość. Idziesz świetnie za mąż moja córko; to, co ci przychodzi tak łatwo, stoi bardzo wysoko po nad tem, o czem kiedykolwiek mogłaś zamarzyć. Zostaniesz margrabiną, to znaczy równą najszlachetniejszym i największym damom, będziesz miała bogactwo, zbytek, czyli życie łatwe, szczęśliwe; dni będą ci płynęły wśród coraz to nowych przyjemności. Tak jest, to wszystko będziesz zawdzięczała twemu bratu, nie zapomnij o tem. Jutro, kiedy pan margrabia de Coulange przyjdzie, okażesz nam twą wdzięczność, przyjmując go uprzejmie.
Teraz, moja córko dodała, wracając — chodź, niech się uściskam; jestem zadowolona z ciebie.
Młoda dziewczyna zbliżyła się cała drżąca, ażeby otrzymać od matki pocałunek.
W takich to warunkach panna Matylda de Perny została margrabiną de Coulange.
Na drugi dzień po ślubie, kiedy młoda para odbywała podróż do Włoch, pani de Perny i syn jej przenosili się ze szczupłego pomieszkania do wspaniałych apartamentów w pałacu de Coulange.
Udając bezgraniczne przywiązanie do córki, czuła matka oświadczyła zięciowi, że cierpiałaby bardzo, żyjąc zdala od Matyldy i że byłby to może dla niej cios śmiertelny.
Wtedy tenże oznajmił, że będą mieszkali razem i że apartament w jednem skrzydle pałacu de Coulange, zostanie oddany do dyspozycji pani de Perny.
Nadto, margrabia zapewniał utrzymanie de Perny, powierzając mu stanowisko zarządcy swych dóbr z płacą dwudziestu czterech tysięcy franków rocznie.
W myśli teściowej, zięć jej zrobił dla nich jeszcze bardzo mało.
Margrabia okazał się równie wspaniałomyślnym względem swej żony. Przy kontrakcie ślubnym zapisał jej posag, wynoszący dwieście tysięcy franków.
Matylda nie mieszała się w te zarządzenia. Matka jej i brat uwiadomili ją o nich tylko dla formy. Przyzwyczajona oddawna stosować się we wszystkiem do woli matki, przyjmowała to, co postanowili we dwoje, nie próbując nawet stawiać im oporu. Ale wspaniałomyślność margrabiego wzruszyła ją głęboko i pierwszem jej uczuciem dla niego był podziw.
Pomimo młodości miała wiele rozsądku, a wrodzona intuicja zastępowała jej niedoświadczenie. Nie trudno jej przyszło odkryć, że ten mąż, którego jej prawie narzucono, obdarzony był najszlachetniejszymi przymiotami serca i umysłu. Zresztą, każdy dzień usposabiał ją przychylniej dla niego.
Podczas podróży, zawsze pełen czci i uwielbienia, margrabia okazywał się uprzedzająco grzecznym, otaczając ją troskliwością i staraniami.
Wtedy poznała, że kocha ją prawdziwie. Uczuła, że serce jej przepełnia radość, i zdawało jej się, iż wszystko naokoło mej jaśnieje. Miłość objawiła jej się w całej swej czystości, wielkości i pięknie.
Nie doznawszy nigdy w życiu pieszczot ze strony matki i brata, zmuszona tak długo ukrywać w głębi serca tę potrzebę kochania, którą odczuwają wszystkie stworzenia, dziś widziała, że posiada serce, czekające tylko, ażeby odpowiedziała na jego bicie.
I tym, który ją kochał, był jej mąż, człowiek, którego najwięcej podziwiała i który jej się wydawał najwspanialszym.
Mogła wreszcie otworzyć swoje serce bez narażania się na pogardę lub obojętność.
Wiemy dobrze o potędze miłości i cudach, które ona dokonywa. Miłość margrabiego podbiła serce jego żony. Kochała go już, nim mogła zdać sobie dokładnie sprawę ze swego uczucia. U Matyldy miłość powstała z podziwu.
Już od dwóch dni byli w drodze do Paryża, kiedy młoda kobieta odkryła z tak żywą radością, że kocha i jest kochaną.
I to olbrzymie szczęście, obiecujące jej tak piękną przyszłość, zawdzięczała swej matce i swemu bratu. Ogarnęło ją uczucie głębokiej wdzięczności.
— Tym razem, nie oszukali mnie w istocie — pomy Mając za wiele uczciwości, ażeby módz nawet przypuścić złą myśl u drugich, nie domyślała się, że małżeństwo jej było wypływem nikczemnego wyrachowania.
Cała postać młodej kobiety zmieniła się nie do poznania. Radość malowała się na jej ślicznej twarzyczce, przemawiała z jej oczu i jaśniała na jej czole.
Pani de Perny, dostrzegłszy pierwsza tę przemianę, nie mogła odgadnąć przyczyny. Ciekawość jej była podniecona do najwyższego stopnia. Pod pozorem prawdziwego zajęcia się córką, poczęła ją badać w nadziei wywołania zwierzeń z jej strony.
Ale zaufania nikt nie narzuci; młoda kobieta czuła, że trudnoby jej było otworzyć serce swej matce i zamknęła w sobie swe tajemne myśli. Odpowiadała pani de Perny wymijająco, utrzymując, że zadowolnienie jej i wesołość wypływa z powrotu do Paryża.
Matka nie miała dłużej nalegać.
— Matylda nie mówi mi prawdy rzekła w duchu. — Co tam takiego zaszło?
Młoda kobieta, znalazłszy się wieczorem sam na sam z mętem, rzuciła mu się na szyję.
— Oh! jestem bardzo szczęśliwa! — zawołała.
— Jesteś szczęśliwa i płaczesz? — zapytał ze zdziwieniem.
— Tak, płaczę... ale z radości, ze szczęścia!
Następnie, zbliżywszy usta do ucha margrabiego, dodała szeptem:
— Edwardzie, kocham cię!
Pierwszy raz mówiła mu po imieniu.
Margrabia wydał okrzyk radości.
— A ja cię ubóstwiam! — odparł.
I przycisnął ją silnie do piersi.
— Drogie dziecko — przemówił — wiedziałem, że mnie pokochasz... Cierpiałem bardzo, widząc cię zimną, ale miałem nadzieję, czekałem...
∗ ∗
∗ |
Chociaż silnie wspierana miłością swego męża, nie mogła się uwolnić od zgubnego wpływu, który matka na nią wywierała. Gdy była młodą dziewczyną, wola pani de Perny złamała ją, zmiażdżyła; jako młoda kobieta, pomimo oporu, nie miała dość siły, aby uniknąć tej potwornej władzy. To nie wszystko: odkryła z głęboką przykrością, połączoną z przerażeniem, że matka zazdrości jej szczęścia.
Zdawało się, że pani de Perny znajdowała przyjemność, wzniecając przy każdej sposobności wątpliwość w sercu córki. Matylda unikała starannie każdej rozmowy w cztery oczy z matką, bo wtedy doznawała już nietylko obawy, lecz uczucia, bardzo zbliżonego do trwogi.
Na szczęście, charakter margrabiego budził uszanowanie w jego teściowej, która w interesie swego syna czuła konieczność zachowywania pewnej ostrożności względem córki. Bez tego, położenie ich byłoby się stało niemożliwe. Oświadczając głośno, że trzyma się na uboczu i nie miesza się w niczem w sprawy młodego małżeństwa, pokryjomu, pod pozorem miłości, ze zręcznością wyrachowaną i pełną obłudy, zadawała ciosy sercu Matyldy.
Młoda kobieta ufała mężowi; pani de Perny próbowała obudzić w niej podejrzenie.
Matylda podziwiała margrabiego; matka starała się poniżyć go w jej oczach.
Zasięgnąwszy wiadomości o przeszłości margrabiego, wiedziała, że przez kilka lat pędził on życie bardzo awanturnicze. Odkryciem tem podzieliła się z całą skwapliwością z córką. W ten sposób młoda kobieta] dowiedziała się, co było obowiązkiem matki ukryć przed nią, że postępowanie jej męża nie było zawsze wolne od zarzutów, że utrzymywał metresy i przetrwonił część majątku swych przodków.
Nie ulega wątpliwości, że przeszłość nie ma związku z teraźniejszością; ale kobiety kochające są po większej części bardzo drażliwe. Przypuściwszy nawet, że ich przeszłość nic nie obchodzi, są rzeczy, których wiedzieć nie powinny i o których mówić im jest zawsze niebezpiecznie.
Kiedy margrabia wieczorem sam wychodził, uwiadomiwszy pierwej żonę, że idzie do kasyna lub na inne męskie zebranie, pani de Perny nie omieszkała nigdy uśmiechnąć się złośliwie.
— Mężowie mają mnóstwo pozorów, ażeby opuszczać swoje żony — mówiła Matyldzie. — Kiedy było się światowcem, miało się wiele kochanek. Kilka przyjemnych znajomości pozostaje zawsze. Nigdy nie zrywa się pewnych stosuneczków.
Albo:
— Kilka lat temu pan de Coulange zgrywał się w karty do nitki; nie ma nic straszliwszego niż namiętność do gry. Nie rzadko spotyka się mężów, zapominających o wszystkich swoich obowiązkach wobec zielonego stolika albo przenoszących nad żonę damę pikową lub karową!
Ale zaledwie skończyła mówić, udawała zrozpaczoną tem co powiedziała; słowa wyrwały jej się mimowoli z ust i pragnęła zmniejszyć ich znaczenie; ale wrażenie zostawało, wymierzone uderzenie nie chybiło celu!
Za każdą taką przymówką młoda kobieta czuła, że ostrze stalowe przeszywa na wskróś jej serce.
Łatwo zrozumieć, dlaczego margrabina, nie poszukując bynajmniej towarzystwa matki, unikała starannie każdej z nią rozmowy. Prawda, że pieszczota lub pocałunek męża uspakajały ją niebawem, lejąc jak gdyby balsam na jej zranione serce. Pomimo tego, często miewała chwile smutku i zamykała się w swoim pokoju, ażeby wypłakać się do woli.
Margrabia nie domyślał się tego, co się działo w jego domu.
Pełna szacunku dla matki, Matylda ukrywała mu z największym staraniem swoje niepokoje, przeciwności i ból wewnętrzny. Wstydby jej było skarżyć się przed nim i oskarżać swoją matkę.
Ażeby nie podejrzywał niczego, ukazywała mu zawsze twarz rozjaśnioną, to samo spojrzenie, pełne miłości, ten sam uśmiech na ustach. Zresztą nie potrzebowała zmuszać się do tego: sama obecność męża wystarczała, ażeby spędzić z jej czoła chmurę i zmienić bieg jej myśli.
Choroba margrabiego zaczęła się objawiać wielkiem znużeniem wszystkich członków, za którem nastąpiło niebawem zupełne osłabienie. Stan jego nie budził zrazu żadnych obaw, lecz gdy choroba czyniła coraz bardziej zatrważające postępy, zaniepokojenie wzrosło.
Zawezwani lekarze orzekli, że pan de Coulange został dotknięty bardzo groźną anemją, Wtedy to radzono mu pobyt w cieplejszym klimacie; ponieważ zaś sprzeciwiał się z uporem opuszczeniu Paryża, lekarze oświadczyli, iż uważają stan chorego za bardzo niebezpieczny.
Pani de Perny i syn jej byli w rozpaczy. W istocie śmierć margrabiego obracała w niwecz wszystkie ich nadzieje, rzucając ich napowrót w tę kłopotliwą egzystencję, z której uwolniło ich małżeństwo Matyldy.
Obojgu przyszła do głowy ta sama myśl:
— Margrabia musi zrobić testament na korzyść swej żony...
Teraz pani de Perny nie krępowała się już z córką. Stała się śmielszą i starała się za wszelką cenę złamać jej wolę.
Między bratem a matką, wyczerpana boleścią, nie śmiejąc mniej niż kiedykolwiek szukać u męża opieki, Matylda nie znalazła siły do oporu. Musiała ugiąć się pod zgubnym wpływem swej matki.
Odtąd pani de Perny mogła łatwo dążyć do celu. Do tego wszystkie środki były dobre. W swem samolubstwie mało się troszczyła o to, czy zrani serce swej córki. Z chwilą, gdy sprawa jej i jej syna była w niebezpieczeństwie, kobieta ta nie miała litości.
Donosząc córce, że lekarze stracili nadzieję uratowania jej męża, ośmieliła się nawet powiedzieć, że choroba ta była następstwem jego rozwiązłego życia i że zarodki tkwiły w nim już przed ślubem.
Po tych słowach uznała za stosowne rozczulić się, żałować, że była tak mało przewidującą i oskarżać się, że dała się olśnić świetną przyszłością, która czekała jej córkę.
— Na nieszczęście — dodała — w tym czasie nie wiedziałam o wszystkiem; dopiero później przyjaciele otworzyli mi oczy, udawadniająo, kim był margrabia de Coulange.
— To też — ciągnęła dalej — doznałam wielkiego zmartwienia, spostrzegłszy, że nie czujesz się z nim szczęśliwą. Niestety! zrozumiałam wreszcie, dlaczego go odrazu nie przyjęłaś. Biedne dziecko, miałaś przeczucie twego nieszczęścia!
Młoda kobieta żywo zaprzeczyła.
— Mylisz się, mamo; mąż mój był dla mnie zawsze najlepszym; kocha mnie i uczynił mnie szczęśliwą, jak tylko kobieta być może. Bez tej choroby, która mnie przeraża, zapewniam cię, że czułabym się dzisiaj najszczęśliwszą z kobiet.
Pani de Perny potrząsnęła głową.
— Matce swojej młoda kobieta nie przyzna się nigdy, że nie jest szczęśliwą — odrzuciła z fałszywym uśmiechem.
Wszystko to były wycieczki, mające na celu przygotowanie do pierwszego ataku.
— Chcę wierzyć, że pan de Coulange cię kocha — ciągnęła dalej pani de Perny. — Mężczyźni mają tak dziwne sposoby objawiania swej miłości... Lecz dziś życie jego jest zagrożone i powinnaś zająć się własną przyszłością.
— Nie rozumiem.
— Zaraz ci to wytłómaczę. Musisz zażądać od pana de Coulange, czego ci prawdopodobnie nie odmówi, ażeby zrobił testament i mianował cię swoją jedyną spadkobierczynią.
Młoda kobieta wyprostowała się oburzona.
— Ja, żądać tego od mego męża... nigdy!
Pani de Perny przygryzła wargi.
— Oh! wiem, jak-jesteś bezinteresowną — rzekła — ale to jeden powód więcej, ażebym ci pokazała, w jakiem się znajdziesz położeniu zaraz po śmierci pana de Coulange.
— Naprzód, moja matko — odparła margrabina — nie wierzę w tak prędką śmierć mego męża, a gdyby nawet Bóg nie oszczędził mi tego okropnego ciosu, to i w takim razie nie zrobię kroku, który znajduję wstrętnym.
— Więc dobrowolnie zrzekasz się majątku?
— Pan de Coulange zaślubił mnie bez posagu i wspaniałomyślnie zapisał mi dwieście tysięcy franków.
— To prawda; lecz powinnabyś pojąć, że z jakiemiś dziesięcioma tysiącami franków rocznego dochodu trudno ci będzie nosić godnie tytuł margrabiny.
Młoda kobieta była jednak niewzruszoną w swem postanowieniu i na razie pani de Perny uznała za stosowne ustąpić.
— Prędzej czy później — pomyślała z wściekłością — muszę cię przełamać!
Ale stan margrabiego nie pozwalał na zakładanie rąk bezczynnie. Po prostu niknął w oczach. Lada chwila mógł zgasnąć, jak lampa, której nagle brakło oliwy.
Wtedy to Sosthène de Perny przypomniał sobie o jednym ze swoich dawnych kolegów, który, skończywszy świetnie nauki, został lekarzem.
Ernest Gendron był jednak biednym i nieznanym; ale już mówiono o nim, jako o człowieku wielkiej wiedzy i mającym przyszłość przed sobą.
— Ernest Gendron przypomni sobie o naszej dawnej zażyłości — rzekł w duchu Sosthène — i nie będzie ukrywał mi prawdy.
Natychmiast napisał do młodego lekarza, prosząc go, ażeby przyszedł do margrabiego de Coulange.
Ernest Gendron nie śmiał uznać margrabiego za człowieka straconego, dał jednak panu de Perny do zrozumienia, iż katastrofy należy się spodziewać lada chwila. Tak bowiem osądzili jego uczeni koledzy, a on nie miał odwagi wystąpić przeciwko ich zdaniu.
Odprowadziwszy doktora Gendron aż na ganek pałacu, Sosthène udał się czemprędzej do matki, czekającej na niego z gorączkową niecierpliwością.
— A więc? — zapytała niespokojnie.
De Perny potrząsł smutnie głową.
— Zatem, żadnej nadziei, skazany?
— Skazany! — odparł jak echo.
Czoło pani de Perny zasępiło się jeszcze bardziej.
— Ernest Gendron uprzedził mnie, że jeżeli margrabia chce porobić przygotowania, nie powinien zwlekać ani chwili.
— Wiem o tem jeszcze lepiej od niego. — To rzekłszy pani de Perny wzruszyła ramionami.
— Prawda. Trzeba więc koniecznie, aby Matylda...
— Dziś rano próbowałam znowu: głupia! nie chce słyszeć o niczem.
— Na nieszczęście, kocha swego męża.
— Tak jest, kocha go. Przez jakieś głupie skrupuły śmie mi się opierać. Mam władzę nad nią, złamałam jej wolę, ale jest w niej jeszcze jakaś siła, przeciw której wszelka walka niemożliwa.
— Trzeba zatem wpłynąć bezpośrednio na margrabiego.
— Nie czekałam aż do dzisiaj, ażeby mu dać do zrozumienia, że byłoby roztropnie pomyśleć o przyszłości jego żony i napisać testament na jej korzyść.
— Nie mówiłaś mi o tem.
— Nie potrzebuję ze wszystkiego ci się zwierzać.
— Cóż ci odpowiedział margrabia?
— Że dziękuje mi za moje przestrogi i rozumie mój niepokój, ale nie przeraża się bynajmniej. Dodał nadto, że na testament będzie czas za lat kilkanaście.
— Nieszczęśliwy, nie widzi grożącego mu niebezpieczeństwa.
— To wada prawie wszystkich chorych; wierzą w uleczenie, wydając ostatnie tchnienia.
— Ale za miesiąc, za tydzień, jutro może umrzeć. Co robić?
— Nie wiem. Mam ciągle nadzieję, że margrabia przestanie się łudzić i że zmuszę twoją siostrę do trzymania z nami.
— Ah! gdyby miała dziecko! — rzekł de Perny z żalem.
— Gdyby Matylda miała dziecko — matka odparła — moglibyśmy oczekiwać spokojnie ostatniej godziny margrabiego. Nie chodziłoby już tylko o majątek pana de Coulange, którego cyfra wynosi dzisiaj cztery miljony, ale również o majątek jego ciotki, księżnej de Chesnel-Tanguy, której margrabia jest jedynym spadkobiercą.
— Oh! to byłoby cudowne! — Sosthène wykrzyknął, z oczami błyszczącemi chciwością. — Stara księżna ma blisko dziesięć miljonów franków.
— Na nieszczęście Matylda dziecka nie ma. Nietylko nie możemy myśleć o miljonach księżnej, ale bardzo prawdopodobne, majątek mego zięcia wymknie nam się z rąk. Gdyby umarł jutro, jego i jego ciotki miljony rozprószyłyby się po czterech rogach Francji i powiększyłyby majątek dalekich krewnych margrabiego.
De Perny tupnął o ziemię z wściekłością.
— Gdyby to miało nadejść, moja matko — zawołał drżącym głosdm — nie byłoby sprawiedliwości na świecie, byłoby to bezprawia! Ale tak nie będzie, tak być nie może!
— Trudno walczyć z prawem.
— Nie, nie — powtórzył gwałtownie, chodząc po pokoju nierównym krokiem — tak nie będzie, wołałbym...
— Cóżbyś wolał?
Nie odpowiedział. Z głową pochyloną przemierzał pokój szerokiemi krokami. Po chwili zatrzymał się nagle, podniósł głowę i uderzył się w czoło. Straszliwy uśmiech przemknął mu po ustach, wzrok zapalił się dziwnym ogniem.
Zbliżył się do matki. Ta mimowoli zadrżała.
— Cóż znalazłeś? — zapytała.
— Co znalazłem, dowiesz się niebawem — odparł głucho. — Nowa myśl błysła mi w głowie i musimy, słyszysz matko, musimy ją wykonać.
— Nie pragnę lepiej. Pierwej jednak muszę ją poznać.
— Mogę liczyć na ciebie?
— Wiesz o tem dobrze.
— A zatem, matko, Matylda będzie miała dziecko.
Pani de Perny zerwała się na równe nogi.
— I to twoja myśl?
— Tak.
— Oszalałeś? zawołała oszołomiona.
— Bądź pewna, że jestem przy zdrowych zmysłach.
— Możnaby o tem wątpić. W istocie, jeżeli wyobraziłeś sobie, że twoja siostra jest zdolną wziąć sobie kochanka, było to szaleństwem.
— Nie myślałem o tem.
— W takim razie, nic a nic nie rozumiem, bo dziś mniej niż kiedykolwiek margrabia może zrobić ją matką.
— Jestem tego samego zdania.
— Coraz mniej cię pojmuję. Twoja myśl jest zagadką.
— Słuchaj.
Tu Sosthène pochylił się do matki i przez długą chwilę mówił jej coś szeptem do ucha.
W słowach jego musiało być widocznie coś straszliwego bo pani de Perny zbladła nagle jak ściana i chwilę stała jakby piorunem rażona pod wpływem gwałtownego wzruszenia.
— Słyszałaś? — młody człowiek głośno przemówił.
— Słyszałam.
— Zapewne, ale...
— Nie pochwalasz jej?
— Znajdują ją doskonałą; tylko....
— Tylko co?
— Czy jest ona wykonalną? Widzę piętrzące się przed nami trudności.
— Już!
— Po pierwsze Matylda.
— Podda się, jeżeli będziesz chciała, jak chcesz zwykle.
— Zresztą, ja ci dopomogę.
— Po drugie, wiele innych rzeczy.
— Bez wątpienia. Na razie nie potrzebujemy zajmować się wszystkiemi trudnościami, które ci się wydają niepokonanemi. Pierwszą przeszkodę musimy złamać; poradzimy sobie tak samo po kolei z innemi w miarę, ja będą stawały przed nami.
Pani de Perny potrząsnęła głową z powątpiewaniem. Argumentacja syna nie trafiała jej do przekonania.
Sosthène ciągnął dalej:
— Z silną wolą, energją, zręcznością i śmiałością, jest się zawsze pewnym wygranej.
— Tak sądzisz?
— Tak jest. Chcieć, to już połowa powodzenia.
— Skutki mogą być okropne.
— Nie boję się ich wcale.
— Więc masz silne postanowienie rzucić się w tę awanturę?
— Nie my stworzyliśmy dzisiejsze położenie i bronimy się tylko przeciw grożącemu nam niebezpieczeństwu. Moja matko, trzeba nam nie tylko majątku margrabiego de Coulange, ale przedewszystkiem miljonów starej księżnej de Chesnel-Tangay.
Chwilę trwało wspólne milczenie.
Pani de Perny namyślała się, z głową ukrytą w dłoniach.
Sosthène oczekiwał niecierpliwie decyzji matki, szarpiąc wąsy bez litości.
— Masz słuszność, tak być musi szepnęła w końcu.
Wstała, wyciągnęła rękę i zadzwoniła.
Prawie równocześnie drzwi się otworzyły i na progu stanęła pokojowa.
— Pani dzwoniła? — zapytała.
— Tak. Zapytasz się pani margrabiny, czy może mnie przyjąć, i przyniesiesz mi odpowiedź.
Pokojowa zniknęła.
Pani de Perny zaczęła zastanawiać się na nowo.
— O czem myślisz? — syn zapytał.
— Myślę o tem, że jeżeli margrabia ma żyć jeszcze kilka miesięcy, trzeba go rozdzielić z żoną.
— Tak jest, koniecznie.
— I zastanawiam się, jakby go można skłonić do wyjazdu na Maderę lub gdzieindziej.
— Bez Matyldy.
— Widzisz, to nie tak łatwo, jak ci się zdaje.
— Ale nie jest to niemożliwem dla ciebie — rzekł Sosthène — znam nie od dzisiaj zasoby twego rozumu, odniesie on i tutaj tryumf z pewnością.
Pani de Perny uśmiechnęła się z zadowolnieniem, dając jeden dowód więcej, że syn znał wyśmienicie jej słabe strony.
W tej chwili ukazała się pokojowa.
— Pani margrabina była przy panu — oświadczyła — uprzedziłam ją, że pani chce się z nią widzieć; odpowiedziała, że będzie mogła służyć za chwilę i prosiła, aby pani czekała na nią w jej małym saloniku.
— To dobrze — rzekła pani de Perny.
— Czy będziesz mnie potrzebowała? — zapytał Sosthène.
— Nie wiem, być może.
— Idę zatem z tobą.
— Chodź.
Wyszedłszy z pokoju, skierowali się do apartamentu margrabiny.
W przechodzie przez pokój, w którym znajdował się Firmin, stary kamerdyner margrabiego, pani de Perny kiwnęła mu przyjaźnie głową.
— Możesz się wdzięczyć jak chcesz — pomyślał stary sługa — nie podobasz mi się wcale, a twój synalek jeszcze mniej. Ah! gdybym był tu panem tylko przez dwadzieścia cztery godzin, wiedziałbym, jak mam sobie z wami postąpić.
Pani de Perny weszła z synem do budoaru margrabiny. Wszystko tu było wdzięczne i świeże. Pan de Coulange życzył sobie, aby ten salonik był godnym ukochanej kobiety, dla której go przeznaczył. Było to gniazdko czarujące, zalotne, z jedwabnemi obiciami jasno-niebieskiej barwy, harmonizujące zupełnie z wdziękiem i wytwornością swej ślicznej właścicielki.
Zaledwie pani de Perny usiadła na fotelu, margrabina ukazała się w pokoju.
Sosthène stał, oparty jedną ręką na kominku.
Na widok brata, którego niespodziewała się tu zastać młoda kobieta doznała przykrego wrażenia i rzuciła na niego niespokojne spojrzenie. Instynkt kazał jej przeczuwać jakieś nowe nieszczęście.
Pani de Perny, jakby znajdowała się w swojem mieszkaniu, wskazała jej majestatycznym ruchem fotel naprzeciw siebie.
Margrabina usiadła, nie spostrzegłszy tej zamiany ról.
Twarz pani de Perny była skupiona, widocznie przygotowywała się do walki, czując na sobie rozkazujące spojrzenie syna, które mówiło:
— Żadnego oszczędzania, żadnej litości!.... Wiesz, czego się po tobie spodziewam, wiesz czego pragnę!
Margrabina siedziała przed nimi, drżąca i lękliwa, jak winny wobec sędziów. Niestety! była to ofiara między swymi katami!
Twarz pani de Perny przybrała wyraz srogi, prawie okrutny.
— Czekałam na ciebie, moja córko — rzekła — zdaje się, że byłaś u margrabiego.
— Tak, mamo.
— Nie chcę ci robić wyrzutów, ale muszę powtórzyć, że margrabia potrzebuje spoczynku i że wasze sam na sam mogą pociągnąć za sobą najgorsze skutki.
Oczy młodej kobiety napełniły się łzami.
— Jakże się ma dzisiaj — badała matka.
— Stan jego zawsze ten sam. Sądzi jednak, że mu jest lepiej.
Pani de Perny potrząsnęła głową.
— Doszedł już do takiego stanu wyczerpania — rzekła — że nie czuje nawet bólu.
— O! mamo, jesteś dla mnie bez litości!
— Kochana Matyldo — przemówił Sosthène — trzeba się przygotować na cios, który cię czeka; gdybyśmy ci nie pokazywali rzeczywistego położenia, byłoby to słabością z naszej strony.
Margrabina westchnęła głęboko i ukryła twarz w dłoniach.
— Twój brat nie ma na myśli, aby margrabia mógł prędko umrzeć — uspakajała ją matka, widząc, że łzy ściekają jej po twarzy — ale wiesz tak, jak my, iż jest skazany i że nie ma dla niego żadnej nadziei....
— Ale nadzieja mnie podtrzymuje — odparła boleśnie Matylda — cóż wam szkodzi mi ją zostawić?
— Zostawiłabym ci ją z pewnością, gdyby cię ona nie zaślepiała do tego stopnia, że nie widzisz własnego dobra.
Margrabina milczała.
— Czy mąż twój mówił ci o wizycie, którą mu wczoraj złożyłam? — zapytała pani de Perny.
— Nie.
— Więc nie wiesz, że nakłaniałam go do napisania testamentu?
— Miałaś tę smutną odwagę, mamo!
— Muszę robić dla ciebie, czego sama dla siebie zrobić nie chcesz.
— Cóż ci odpowiedział mój mąż?
— Co ty byłabyś osiągnęła, tego mnie odmówiono.
— Nie, mamo, nie byłoby mi się lepiej udało od ciebie, i miałam słuszność, nie słuchając waszych namów. Wszystko winna jestem memu mężowi; znam go, gdyby sądził, że mi się należy więcej niż to, co mi dał dotychczas, nie czekałby, aż ktoś się o to w mojem imieniu upomni.
— To uczucia, sprawiające wrażenie w poezji — zauważyła drwiąco pani de Perny — w życiu codziennem nazywa się to głupotą!
Ale — ciągnęła dalej — jesteśmy tu na szczęście, ja i Sosthène, ażeby się zajmować twojemi interesami.
— Nie zależy nam już na tem, aby mąż twój ciebie mianował swą jedyną spadkobierczynią — dodał de Perny.
— Tak jest — potwierdziła matka — znaleźliśmy inny sposób zachowania dla ciebie całego majątku pana de Coulange...
— I zapewnienia ci spadku po księżnej de Chesnel-Tanguy — dokończył Sosthène.
Margrabina otworzyła szeroko oczy, w których malowało się zdziwienie i niepokój.
Najprzód, moja córko, musisz nabrać przekonania. że za trzy, cztery, pięć miesięcy najwyżej zostaniesz wdową.
— Lecz będziesz bogatą, Matyldo, i kuzynowie pana de Coulange nie wypędzą cię z tego pałacu.
— Nie rozumiem — wyjąkała margrabina.
— Moja córko, pani de Perny obrzuciła młodą kobietę dziwnym wzrokiem — jesteś trochę za bezinteresowną, jeżeli nie masz ambicji, jeżeli nie troszczysz się o własną przyszłość, powinnaś — to twój obowiązek — pomyśleć o przyszłości twych najbliższych. Wiesz o moich stratach pieniężnych; mam tylko małą pensję, która mi zaledwie na życie wystarcza, a co do twego brata, to ten nie posiada nie zupełnie. Więcej niż kiedykolwiek, powinnaś pamiętać, że tylko jemu zawdzięczasz swoje świetne stanowisko. Jeżeli już nie dla siebie, moja córko, to dla mnie i dla twego brata, nie wolno ci zrzekać się dobrowolnie majątku, który tak łatwo możesz otrzymać.
Jak Sosthène przed chwilą ci powiedział, nie jest koniecznem, ażeby pan de Coulange tobie majątek zapisał.
Teraz, moja córko, pani de Perny przybrała głos rozkazujący, — słuchaj dobrze, co ci powiem.
Podczas tej przemowy Matylda przechodziła najokropniejsze męczarnie. Zwróciła się do brata, jak gdyby go chciała błagać o litość. Spotkawszy jednak spojrzenie zimne i odpychające, zrozumiała, że nie może się od niego więcej niż od matki spodziewać.
— Moja córko! — głos pani de Perny brzmiał złowrogo — od dwóch miesięcy jesteś brzemienną.
Margrabina wyprostowała się jak struna.
— Brzemienną! ja, ja! — krzyknęła oszalała.
— Tak jest — odparła pani de Perny sucho i bardzo spokojnie, a za siedem miesięcy lub wcześniej, będziesz miała dziecko.
Młoda kobieta opadła napowrót na fotel, nie mogąc wymówić ani słowa.
Pani de Perny ciągnęła dalej:
— Jeszcze dzisiaj oznajmimy tę szczęśliwą wiadomość panu de Coulange, a jutro dowiedzą się o niej nasi przyjaciele.
Margrabinę ogarnęło konwulsyjne drżenie. Nagle odzyskała mowę i silnie zaprzeczyła.
— Ależ tak nie jest moja matko! — zawołała głosem rozdzierającym.
— Zrobisz tak, jakby było.
— To ohydne kłamstwo!
— Nie ty będziesz miała je na sumieniu.... żądamy tylko od ciebie, abyś nam pozwoliła działać i milczała.
— Milczeć, to znaczy być waszą wspólniczką w tej ohydzie, bo to, co chcecie uczynić, jest zbrodnią, matko, zbrodnią!
Oczy pani de Perny zalśniły złowrogo i błyskawica gniewu zapaliła jej wejrzenie.
— Moja córko, jesteś szaloną — odparła krótko — i nie widzisz nawet, że znieważasz twoją matkę. Zbrodnia! gdzie ona? Czy co dzień nie widzimy, jak ludzie przybierają małe biedne sieroty za własne dzieci?.... Proponujemy ci tylko adoptowanie. Z powodu jednak obecnych okoliczności, koniecznem jest, ażeby wierzono, że to dziecko adoptowane zrodziło się z twego małżeństwa z panem de Coulange. Rozumiesz, Matyldo? Nic łatwiejszego i zachowujesz majątek twego męża, nie licząc innych spadków. Moja córko, powtarzam ci raz jeszcze, nie masz prawa poświęcać nas dla jakiejś przesadnej delikatności i skazywać twego brata, który wszystko dla ciebie uczynił, na to ubóstwo, lub nawet nędzę.
— Ach! jesteś bez litości, moja matko! — jęknęła margrabina.
— A więc, tak, jestem bez litości — odparła pani de Perny gwałtownie — i tym razem, przysięgam ci, musisz uledz mej woli.
Spojrzenie jej stało się tak straszne, że młoda kobieta uczuła krew ścinającą się w żyłach.
— Dziecko, dziecko! — szepnęła z obłąkaniem. — Ależ nie, to niemożliwe, wszystko to nieprawda..... To jakiś sen okropny, to przerażająca zmora!
Nie odpowiedziała jej brutalnie matka to nie sen, jesteś na jawie i twoja matka do ciebie przemawia. Powiedziałam ci, jakie są nasze żądania; od dzisiaj, staraj się, aby zachowanie twoje zgadzało się z naszymi zamiarami.
— Oh! oh! oh! — wyrwało się Matyldzie chrapliwie z gardła.
Pani de Perny nie spuszczała z niej swego nieubłaganego wzroku.
— Dziecko dziecko! — powtarzała młoda kobieta stłumionym głosem.
Sosthène zbliżył się do siostry.
— Tak jest — rzekł — dziecko, to ja zajmę się jego wynalezieniem. Zresztą dodał cynicznie nie jesteś zobowiązaną go kochać.
Margrabina go nie słyszała. Z głową pochyloną na piersi, ramionami zwieszonemi, otworzyła szeroko oczy, które utkwiła w podłodze, zdawała się być pozbawioną myśli i uczucia.
Pani de Perny powstała.
Chodźmy — rzekła do syna Matylda potrzebuje dłuższego namysłu.
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na swą ofiarę, wyszli z pokoju.
Upewniwszy się, że znajdują się sami w przedpokoju, Sosthène rzekł cicho do matki:
— Przeszłaś sama siebie, ale czy jesteś pewna, że Matylda nas nie zdradzi?
— Gdyby nawet miała co mówić, milczałaby z pewnością — odparła pani de Perny.
— Tak sądzę; w każdym razie, póki margrabia będzie tutaj, nie będę się czuł pewnym.
— Dlatego powinniśmy go czemprędzej ztąd wyprawić. Nie wiem jeszcze, w jaki sposób zdołam go nakłonić do opuszczenia Paryża; ale pod jakimkolwiek pozorem, wyjechać musi. Czy twój przyjaciel Ernest Gendrou przyrzekł ci, że przyjdzie jutro?
— Tak jest.
— Może zajdzie potrzeba, ażebyś się z nim dziś jeszcze widział. Rozmówię się z margrabią, muszę uprzedzić o tem Matyldę. Przez ten czas będziesz na mnie czekał w swoim pokoju.
Rozeszli się w przeciwne strony. Pani de Perny skierowała się śmiało do apartamentu margrabiego. Nie widząc Firmina, ani żadnego innego służącego w przedpokoju, zapukała lekko do drzwi swego zięcia.
— Proszę, — dał się słyszeć słaby głos chorego.
Przybrawszy odpowiedni wyraz twarzy, weszła do pokoju margrabiego, ze spojrzeniem jasnem i wesołem.
— Ah! to pani? — margrabia zrobił wysilenie, ażeby powstać. — Pani obecność sprawia mi prawdziwą przyjemność.
— W tej chwili zrobiłeś pan wysiłek, ażeby powstać; dlaczego się męczyć, panie margrabio? Nie trudź się pan.
— Widzisz, siadam tutaj, w tym fotelu, blizko ciebie, ażebyśmy mogli łatwiej porozmawiać.
Margrabia podał jej wychudłą rękę, którą wzięła i chwilę w swojej zatrzymała.
— Jakże się pan czujesz dzisiaj? — zapytała głosem, pełnym współczucia.
— Ani lepiej, ani gorzej — odparł, potrząsając smutnie głową — zawsze to samo osłabienie, jakbym miał wszystkie członki pogruchotane....
Ah! ta choroba przewleka się w nieskończoność, szczególniej dla mojej drogiej Matyldy i innych osób, które mnie otaczają.
— Nie trzeba tracić odwagi, panie margrabio; odzyskasz zdrowie, i powinieneś tylko to mieć na myśli. Nie możesz nic zaniedbywać, musisz wszystko zrobić dla wyleczenia się z tej choroby. Tak jest, pójdziesz pan za radami doktorów, będziesz posłuszny tym, którzy cię kochają.
— Rozumiem panią, ten młody lekarz, który był tu rano, oświadczył jak inni, że zdrowie moje wymaga dłuższego pobytu na południu.
— Tak, panie margrabio.
— A więc, nie mam zamiaru go słuchać; wiem, że....
— Czekaj pan — przerwała żywo — nie powinieneś opierać się tym, którzy cię pragną uleczyć, nie masz już do tego prawa.
Margrabia spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Zaraz mnie pan zrozumiesz.
Przychodzę panu oznajmić szczęśliwą, bardzo szczęśliwą wiadomość.
Co pani chcesz powiedzieć?
— Panie margrabio, za kilka miesięcy córka moja zrobi cię ojcem.
Margrabia drgnął.
— Czy dobrze słyszałem? — zawołał — pani naprawdę powiedziałaś....
— Tak, panie margrabio, niedługo będziesz miał dziecko.
Blada twarz chorego ożywiła się; czoło jego rozjaśniło się, a niewypowiedziana radość błysnęła mu w oczach. Skierował do nieba spojrzenie, pełne wdzięczności; następnie, opierając obie ręce na piersi, rzekł:
— Moja matko, wstrząsnęłaś mną całym.... Serce mi bije, jak gdyby miało pęknąć. Ale to nie boleść, nie; zdaje mi się, że to początek powrotu do życia!... Mieć dziecko było zawsze naszem najgorętszem życzeniem; co za upojenie!
Dziecko może będzie to syn — ciągnął dalej jakby w zachwycie. — Mieć dziecko, ażeby je kochać, syna, który będzie miał piękność i cnoty swej matki, szlachetną dumę i wielkość swych przodków, czyż jakie inne szczęście na ziemi da się z tem porównać?
Zatrzymawszy się na chwilę, aby odetchnąć, dodał:
— Przed chwilą, Matylda była tu, przy mnie, czemu mi nie powiedziała o niczem?
— Młoda kobieta czuje się nieraz zakłopotaną wobec pewnych rzeczy — odparła pani de Perny bez namysłu — a powtóre obawiała się, ażeby zbyt silne wzruszenie.... Ale ponieważ nie powinniśmy byli ukrywać przed panem dłużej szczęścia, które cię spotyka, podjęłam się pana o tem uprzedzić. Zresztą dopiero wczoraj rozmawiając z moją córką, zrobiliśmy to szczęśliwe odkrycie.
— Tak, tak, rozumiem.... Kochana Matylda nie śmiała mi tego sama powiedzieć. Ah! pojmuję teraz, dlaczego, całując mnie, często mi powtarzała: „Nie umrzesz, nie chcę, ażebyś umierał, musisz żyć dla nas!....“ Dla nas! Myślała o dziecku. Moja najukochańsza! I mówiąc to, płakała.
— W tej chwili więcej niż kiedykolwiek, panie margrabio, powinieneś odczuć, że pański obowiązek nakazuje ci surowo zrobić wszystko, co możesz, dla twego zdrowia.
— Moja matko — odparł chory — jakaś dziwna jasność przenika mnie w tej chwili, masz słuszność, muszę przezwyciężyć wszystkie moje wstręty, ustąpię naleganiom przyjaciół — trzeba być posłusznym woli lekarzy.
Pani de Perny zdołała z trudnością pohamować swą radość, widząc jak bez żadnych prawie wysiłków z jej strony, przeszkody jedna po drugiej usuwają się z drogi.
— A więc tak — margrabia dalej ciągnął — opuszczę Paryż, choćby jutro, i udam się, gdzie mi rozkażą.
— Ah! panie margrabio, to postanowienie uszczęśliwi nas wszystkich!
— Jutro już wyszlę Firmin’a. Sądzę, że znajdzie on łatwo cały dom do wynajęcia, któryby nas wszystkich pomieścił.
— Chciałbyś pan zabrać ze sobą żonę?
— Ma się rozumieć, i panią również.
Pani de Perny potrząsnęła głową.
— Panie margrabio, nie zastanawiasz się nad stanem Matyldy i nad niebezpieczeństwem, któreby jej taka podróż.
przedstawiała. Bez wątpienia, radząc się tylko swego serca, swego przywiązania, objawi życzenie towarzyszenia ci wszędzie; ale byłoby to wielką nieostrożnością. i, jeżeli zajdzie tego potrzeba, powinieneś pan użyć swej powagi, aby ją przekonać, że musi tu pozostać. Potrzeba jej przede wszystkiem ciszy i spokoju. Obok pana, byłaby ciągle dręczona i niespokojna, wystawiona na różne obawy, których skutki łatwo przewidzieć.....
— To prawda — chory smutnie szepnął.
— Matylda musi zatem zostać w Paryżu; będę przy niej, nie opuszczę jej ani na chwilę, otaczając ją wszystkiemi staraniami, które wymaga obecne położenie. Oh! wiem, że to rozłączenie będzie się panu wydawała okrutnem, ale jest ona koniecznem. Jest to poświęcenie tak z jednej, jak i z drugiej strony.
— Tak jest, masz pani znowu słuszność. Pojadę sam z moim wiernym Firmin’em.
— Czy doktór Gendrou, który był tu rano, podobał się pani?
— Tak jest, ma on twarz sympatyczną i w ogóle wygląd rozumnego człowieka.
— Mamy nadzieję, ja i Sosthène, że doktór Gendrou zgodzi się panu towarzyszyć. Przyszło nam na myśl, że wyszłoby to z pewnością na twoją korzyść, gdybyś miał zawsze lekarza przy sobie.
— Oh! dziękuję wam obojgu za przywiązanie, które mi na każdym kroku okazujecie.
— Nie zapominamy o wdzięczności, którą ci winniśmy, panie margrabio.
— Zatem, to ułożone, jeżeli pan Gendrou zechce mi towarzyszyć, powierzę mu się z całą ufnością.
— Jutro będziemy mieli jego odpowiedź.
— Będziesz pani czuwała nad Matyldą, nieprawdaż?
— Możesz pan na mnie liczyć. Jak tylko rozpoczną się piękne dni wiosenne, pojedziemy na wieś, do zamku de Coulange, i tam, mam to silne przekonanie, zobaczysz ją pan znowu, jeżeli niezupełnie zdrów, to w każdym razie na drodze do uleczenia.
Po tych słowach, uradowana ze swego powodzenia, chciała się oddalić.
Ale w tej chwili, w drzwiach bocznych ukazała się Matylda.
Po odejściu matki i brata, margrabina pozostawała długo w zupełnem obezwładnieniu. Jakiś ciężar tamował jej oddech, gęsta mgła przysłoniła oczy, a w uszach szumiało. Nie miała świadomości swego istnienia, zdawało się, że wpadła w jakieś dziwne znieczulenie.
Powoli zaczęła odzyskiwać przytomność i zdołała zapanować nad swem wzruszeniem. Straszliwe słowa matki zabrzmiały jej w uszach i w sercu ponurym oddźwiękiem. Widząc przerażającą przepaść, w którą ją chciwość jej najbliższych strącała, wydała krzyk trwogi. Podniósłszy się z trudnością z siedzenia, wyciągnęła rozpaczliwie ręce przed siebie, jakby dla odepchnięcia jakiegoś groźnego widziadła.
— Ah! to okropne, okropne — jęknęła boleśnie, załamując ręce, aż zatrzeszczały w stawach.
Po krótkiem milczeniu mówiła dalej:
— Więc byłabym tak podłą!... Co! miałabym pozwolić na spełnienie tej zbrodni, gdy jedno moje słowo wystarczy, aby mu przeszkodzić! Żądają mego milczenia. O! nędzni!... Ależ milcząc staję się ich wspólniczką, zostaję, jak oni, zbrodniarką!.... Oh! serce mi pęka na tę myśl i wszystko we mnie się burzy!
Nie, nie — zawołała stanowczo, muszę się uwolnić z tej matni. Nie pozwolę, ażeby w moich oczach i z moją wiedzą dopuszczono się zbrodni!
Wybiegłszy z budoaru, rzuciła się szybko do pokoju swego męża, nie zastanawiając się nawet nad tem, co mu ma powiedzieć.
Na widok matki doznała gwałtownego wzruszenia; zatrzymała się na środku pokoju, czując, jak krew ścina jej się w żyłach.
Z drugiej strony, pani de Perny przeraziła się tem nagłem zjawieniem się córki. Prędko jednak odzyskała przytomność. Domyśliwszy się, w jakim zamiarze margrabina przychodzi do męża, zrozumiała, że, ażeby stawić śmiało czoło niebezpieczeństwu, trzeba użyć jednego tylko sposobu. Mogła ocalić się tylko przytomnością umysłu i zuchwalstwem.
— Kochana Matyldo — odezwała się pieszczotliwym głosem — mąż twój wie już o wszystkiem. Przed chwilą oznajmiłam mu, że masz zostać matką, i naturalnie, podziela naszą radość. Uczyniłaś go bardzo szczęśliwym!
— Tak, bardzo szczęśliwym! — powtórzył margrabia.
Młoda kobieta chwiała się na nogach. Chciała przemówić, usta poruszyły się, ale żaden głos nie wydobył się ze ściśniętego gardła.
— No, no, Matyldo nie trzeba się tak rumienić. Przy tych słowach matka zmiażdżyła ją spojrzeniem, którego wpływ dobrze znała.
Młoda kobieta była blada jak ściana.
Tymczasem margrabia zdołał się podnieść — czego nie mógł robić bez pomocy już od dwóch tygodni.
Postąpił naprzód kilka kroków, z otwartemi ramionami.
— Matyldo, moje dziecko rzekł uściskaj mnie.
Margrabina nie byłaby może uczyniła zadość temu wezwaniu, gdyby pani de Perny nie popchnęła jej w objęcia męża.
Margrabia przycisnął ją mocno do piersi.
— A zatem — zaczął — będziemy mieli dziecko, małą istotkę do ubóstwiania... Moje serce, zdaje mi się, że dopiero teraz widzę, jak cię kocham. Teraz, jestem pewny już, że żyć będę. Czuję się nawet mocniejszym; widziałaś przecie, powstałem sam i trzymam się na nogach.... Ta radość, to szczęście, którego się tak mało spodziewałem!
Pani de Perny przytknęła mu chustkę do oczu.
Margrabina próbowała mu przerwać, jeszcze raz chciała mu wszystko wyjawić; ale jego słowa, więcej jeszcze niż obawa przed matką, zamknęły jej usta.
Zapewne, że mogła zawołać: „Oszukano cię, wszystko, co ci powiedziano, jest fałszem!“
Odsłaniając mu jednak całą ohydę swej matki i swego brata, czyż nie mogła mu zadać śmiertelnego ciosu?
Pani de Perny, która nie spuszczała z niej wzroku, odgadła myśl. Uśmiech szatańskiego zadowolenia przemknął jej po zaciśniętych wargach.
— Nie omyliłam się — pomyślała — to właśnie przewidziałam; teraz niema już najmniejszej obawy.
Margrabina zaczęła obsypywać gorączkowemi pocałunkami twarz męża. Nagle, nie mogąc się dłużej powstrzymać, wybuchnęła płaczem.
Margrabia przypisał radości to, co było wybuchem ogromnego bólu. I, patrząc na nią z nieokreśloną czułością:
— Tak płakała wtedy, kiedy pierwszy raz powiedziała, że mnie kocha — szepnął.
Margrabina osunęła się na krzesło. Pani de Perny pomogła choremu ułożyć się napowrót we fotelu.
— Panie margrabio — przemówiła — możemy donieść odrazu mojej córce to, cośmy już postanowili.
Młoda kobieta wyprostowała się gwałtownie.
— Kochana Matyldo — rzekł margrabia — dziś jestem rozsądnym, chorym i ulegam radom lekarzy, którzy zgodzili się wszyscy na to samo zdanie. Jadę szukać sił i zdrowia na południu. Tamto słońce i powietrze będzie dla mnie zbawiennem. Wydam rozkazy jeszcze dziś wieczór, memu poczciwemu, staremu Firminowi, aby przygotował wszystko do rychłego odjazdu.
— Pojadę z tobą Edwardzie, nie mogę puścić cię samego! — zawołała żywo Matylda.
— Nie, moja droga — odrzucił margrabia — z nader wielu przyczyn, z których jedna zresztą wystarczy — nie pojedziesz wcale ze mną.
— Ależ mężu kochany....
— Proszę cię nie żądaj tego Matyldo — przerwał jej mąż. — Powiększyłabyś jedynie twoim uporem smutek przejmujący mnie i tak do głębi serca, na myśl o rozłączeniu z tobą. Będzie mi jedynie towarzyszył Firmin w podróży.
Margrabina spojrzała z trwogą na matkę i opuściła głowę na piersi. Pani de Perny tryumfowała na całej linji.
— Czy nie czujesz się zbyt znużonym panie margrabio? — wtrąciła.
— Ależ bynajmniej, zaręczam.
— Polecono panu mówić jak najmniej.
Ujęła córkę pod ramię, zmuszając ją do wstania.
— Pójdźmy Matyldo — rzekła czule:
— Nie zapominajmy o tem dłużej, że spokój zupełny, jest nakazany bezwarunkowo twojemu mężowi....
Zanim margrabina zdołała słowo bodaj wypowiedzieć, uprowadziła ją z pokoju chorego prawie przemocą.
— Moja córko — pani de Perny zmieniła nagle ton słodziutki, i przybrała minę surową — wiesz czego oczekujemy od ciebie, ja i twój brat. Przed chwilą miałaś ochotę zadać mi kłam wobec margrabiego. Nie dziękuję ci, żeś nie wypowiedziała owych słów. potępiających mnie, bo tylko brak odwagi zamknął ci usta. Dobrześ uczyniła litując się nad twoim mężem! Jak ci to sam zapowiedział, odjedzie jutro.... pojutrze.... Któż wie? — mówiła dalej kładąc umyślnie nacisk na każde słowo — czy nie odszuka rzeczywiście, tak, jak się tego spodziewa, sił i zdrowia, pod ciepłemi promieniami słońca na południu. W chwili obecnej życie jego spoczywa w twojej dłoni. Jeżeli nie będziesz milczała, jeżeli wzniecisz w jego duszy, bodaj cień powątpiewania, zabijesz go niezawodnie! Oto com ci chciała powiedzieć.
Zostawiła córkę w jej pokoju sypialnym. biegnąc czemprędzej do syna.
— Oczy twoje mówią mi wyraźnie: mamo — syn zawołał spojrzawszy na nią — że ci się powiodło doskonale.
— Lepiej, niż się nawet spodziewałam. Margrabia uradowany, jest w siódmem niebie. Tego tylko było potrzeba, aby go wyprawić z Paryża. Teraz mu pilno wyjechać. Najdalej za trzy dni, pozbędziemy się go z Paryża.
— Nie może powrócić aż za pół roku.
— Nie wróci wcale. Przy tych słowach, pani de Perny wzruszyła znacząco ramionami.
— Prawdopodobnie przywiozą go w trumnie metalowej — dodał Sosthène.
— Byłam jeszcze u niego, gdy wpadła tam Matylda.
— Doprawdy! — Miała zamiar zdradzić nas.
— A wtedy?....
— Na szczęście, nie dopuściłam jej do słowa. Przelękła się strasznych następstw, które byłaby wywołała niezawodnie, zaprzeczając memu twierdzeniu, i nie miała odwagi uczynić tego. Z jednej strony oskarżając nas, spowodowałaby najokropniejszy skandal; a z drugiej, mogła zadać mężowi cios śmiertelny podobnem odkryciem. Zamknęliśmy ją w kole, z którego nie ma wcale wyjścia.
— W takim razie wszystko idzie najpomyślniej.
— Nie koniec jeszcze na tem. Wspomniałam margrabiemu o twoim przyjacielu Gendron. Podobał mu się i niczego więcej nie pragnie, jak mieć go za towarzysza podróży, Trzeba więc, żebyś udał się do niego, i namówił na wyjazd z margrabią. Możesz mu wspomnieć o hojności chorego, zapewniając, że zostanie sowicie wynagrodzonym, za chwilowe dobrowolne wygnanie. Bezwiednie on bowiem nie powinien domyślać się niczego, Ernest Gendron może nam oddać nie jedną przysługę.
W kwadrans później Sosthène wyjeżdżał z pałacu w powozie swego szwagra. Konie, ekwipaże jak i cała służba margrabiego, wszystko było zawsze na rozkazy tak pana, jak i pani de Perny.
Gdy wrócił wieczorem, rzekł do matki:
— Ernest przystaje na towarzyszenie margrabiemu. Nie dotykaliśmy wcale kwestji pieniężnej. Zamknął mi usta od razu, twierdząc, że o tem pomówimy później.
Nazajutrz zjawił się młody lekarz o dziewiątej rano u margrabiego. Badał i opukiwał chorego przeszło godzinę w obecności Sosthéna.
Postanowiono, żeby margrabia wyjechał nazajutrz. Gendron spytany, która miejscowość wydaje mu się dla chorego najstosowniejszą, wybrał wyspę Maderę. Zadecydował również, że będą zwolna podróżowali, aby nie narażać pacjenta na trud zbyteczny. Lekarz zobowiązał się w dodatku, wziąć ze sobą całą apteczkę, potrzebną do podtrzymywania sił chorego.
Podczas tych poważnych narad, Matylda zalewała się łzami. Stary kamerdyner Firmin, z pomocą drugiego służącego pakował rzeczy potrzebne do podróży.
Przez cały dzień ostatni, pani de Perny nie opuszczała córki ani na chwilę. Pomimo, że Matylda była na pozór spokojną, matka lękała się, czy w chwili odjazdu męża, nie powiedziała i nie uczyniła czegoś, wręcz przeciwnego planom pani de Perny jej syna. I rzeczywiście, chociaż opasali i uwięzili niejako wolę młodej kobiety siecią intryg haniebnych i złowrogich; można było obawiać się wszystkiego ze strony Matyldy, póki margrabia będzie obecny w Paryżu.
Nie mogli odsunąć całkiem żony od męża; ale biedna Matylda nie miała tego wewnętrznego zadowolenia, żeby zostać sam na sam z margrabią, bodaj na chwilę. Ciągle stali na straży pomiędzy nimi, Sosthène i pani de Perny. Porozumiewali się cichaczem dwaj wspólnicy. Zachowywali wszelkie ostrożności, aby zapobiedz przypuszczalnej... zdradzie.
Dopiero około północy, zdecydowała się matka opuścić margrabinę, aby wrócić na górę do siebie. Młoda kobieta, nie zamknąwszy oka przez całą noc poprzednią, czuła się złamaną, bezsilną i senną niesłychanie.
Potrzebujesz gwałtownie wypoczynku, kochana Matyldo — rzekła matka.
Połóż się natychmiast. Przyszlę ci twoją pokojowę.
Dziękuję mamie. Obejdę się bez niej dzisiejszego wieczora.
— Jak chcesz. — odrzuciła z przekąsem pani de Perny.
Odeszła nareszcie.
Matylda zerwała się z fotelu, przesuwając kilkakrotnie ręką po czole.
— Oh! jak ja cierpię! — szepnęła.
Biedna młoda istota była zrozpaczoną. Zwątpienie ogarnęło całą jej duszę.
— Co czynić? Co czynić? — powtarzała głucho, z głową zwieszoną na piersi. Pozostała tak przez chwilę nieruchomą, tonąc w głębokiej zadumie. Widziała przed sobą widma straszliwe; a nie mogła znaleść sposobu, żeby się od nich uwolnić i schronić przed niemi gdziekolwiek. Jak słusznie zauważyła pani de Perny, czuła się zamkniętą w kole bez wyjścia, w kole złowrogiem, w którem szamotała się daremnie z rozpaczą niby ptak, nie mogący wyfrunąć z klatki drucianej.
Rysy twarzy kurczowo wykrzywione, i wyraz bolesny w jej łzawych oczach świadczyły wymownie o bólu przenikającym na wskróś jej duszę.
Naraz drgnęła nerwowo, odrzucając w tył głowę ruchem gwałtownym. Wytężyła słuch. Wszędzie jednak było cicho. Głuche milczenie panowało w całym pałacu. Z jej ócz zamglonych wymknęła się błyskawica. Zapaliła świecę różową, w eleganckim, nocnym lichtarzyku i wysunęła się na palcach, cichuteńko ze swojej sypialni.
Margrabina przeszła jak cień prawie bez szelestu dwa pokoje, dzielące jej apartament, od męża sypialni. Była niesłychanie wzruszoną. Powzięła jednak ile się zdawało, zamiar nieodwołalny.
Zatrzymała się na chwilę przed drzwiami pokoju margrabiego. Następnie pocisnęła zlekka klamkę kryształową. Drzwi otworzyły się cichuteńko. Pokój oświetlała słabo nocna lampa płonąca w kącie.
Margrabia leżał rozebrany, i spał. Zamiast przystąpić bliżej do łóżka, młoda kobieta cofnęła się z przerażeniem. Obok łóżka, na szezlągu, leżał jakiś drugi mężczyzna, wyciągnięty w całem ubraniu, z poduszką pod głową, Matylda poznała w nim swego brata. Sosten zapowiedział z góry szwagrowi, że spędzi z nim tę noc ostatnią, na co tenże przystał z łatwością, widząc w tem nowy dowód miłości i poświęcenia. I Sosten miał oczy zamknięte. Spał, a może tylko udawał.
Nagle uczuła Matylda, że traci resztki sił, które była zebrała na tę wyprawę. I tym razem jej wolę ubezwładniła trwoga. Stłumiła jęk wydobywający się gwałtem z jej piersi, i odeszła chwiejąc się na nogach.
Gdy znalazła się napowrót w swoim pokoju, upadła jak bryła gliny, na fotel najbliższy.
— Ah! jestem zgubiona! zgubiona! — wykrzyknęła rozpaczliwie, ściskając głowę w skroniach obydwiema rękami.
Wkrótce jednak zwyciężona i ubezwładniona zmęczeniem, i nadmiarem cierpienia moralnego, zasnęła biedaczka w fotelu, tak jak była ubrana. Był to sen ciężki, gorączkowy; pełen marzeń straszliwych.
Obudziła się nareszcie zlodowaciała, w stanie opłakanym; o wiele gorszym jeszcze, niż dnia poprzedniego. Słońce było już wysoko na niebie. Spojrzała na zegar, wskazywał ósmą godzinę. Przypomniała sobie, że mąż odjeżdża o jedenastej przed południem. Za trzy godziny rozłączą się... może na zawsze? Może go już nigdy nie zobaczy? Ani pomyślała zadzwonić na służącą. Sama przeczesała włosy rozburzone, i poprawiła cokolwiek na sobie suknię pomiętą. Tym ruchem rozgrzała krew zastygłą w żyłach. Uczuła się trochę silniejszą.
Czas mijał jednak z szybkością błyskawicy. Poszła do męża. Sosten był tam i teraz, pracując z margrabią pospołu.
Siedział przed biurem, założonem papierami; notując coś w osobnej książce: i sprawdzał jakieś rachunki.
Nie potrafiła nawet ukryć Matylda, jak jest jej przykrą obecność brata w chwili rozłączenia z mężem. Rzuciła się na szyję margrabiemu, obsypując gradem pocałunków, z rodzajem szału namiętnego. Oddalała się zapatrzona w niego, z niewymowną czułością, a za chwilę zaczynała całować go na nowo.
Zdawać się jej mogło, iż nie przekonała męża dostatecznie o miłości, jaką pała ku niemu. A może raczej trwożyło ją smutne przeczucie, że już go więcej nie zobaczy, i pewność męczarni, jakie będzie zmuszoną ponosić od matki i brata? Skłoniło ją może do tego niezwykłego wylewu czułości, przekonanie bolesne, że i ona stała się pomimo woli i chęci wspólniczką w uplanowanej zbrodni, jeżeli pokrywa milczeniem niecne oszukiwanie margrabiego? W każdym razie szła za głosem serca; posłuszna uczuciu szczeremu i prawdziwemu.
— Uspokój się, moja najdroższa — rzekł słodko margrabia. Będę żył dla ciebie i dla naszego dzieciątka. Zobaczysz żoneczko, że powrócę, uzdrowiony najzupełniej.
Czułe te słowa sprawiły Matyldzie ból niewypowiedziany. Dreszcz wstrząsnął nią po całem ciele, jak gdyby kto zatapiał rozpalone żelazo w krwawiącą ranę jej serca. Nieszczęsna zapamiętała jedynie ostatni frazes męża. Odzywał się on w jej uszach złowrogo — niby dzwon pogrzebowy, budząc na nowo w jej duszy trwogę śmiertelną.
Cofnęła się do najbliższego fotelu i upadła na niego bezwładnie. Margrabia zwrócił się do Sosthèna, kończąc zaczęte przed chwilą rozporządzenia i polecenia. Wkrótce wyszła z pokoju chorego. Trzymała chusteczkę na oczach, aby osuszyć łzy i stłumić łkania, pierś rozrywające. Nic nie widziała przed sobą, tak, że o mało nie potrąciła po drodze starego kamerdynera, który miał czas zaledwie umknąć na bok przed swoją młodą panią. Wybełkotał pomięszany.
— Przepraszam najmocniej panią margrabinę.
Zatrzymała się przed starym, poczciwym sługą:
— Firminie, wszak kochasz bardzo twego pana, nieprawdaż? — spytała.
— Nie inaczej pani margrabino. Nic dziwnego. Wstąpiłem do służby u nieboszczyka ojca, pana margrabiego, jak tylko ten się ożenił; a więc przed trzydziestu sześciu laty. Przy mnie urodził się nasz drogi paniczyk i nieraz nosiłem go dzieckiem na ręku.
Staruszek otarł nieznacznie łzy cisnące mu się do oczu.
— Będziesz go pielęgnował najstaranniej, mój poczciwcze; nie opuścisz ani na chwilę; czy mi to przyrzekasz?
— Przysięgam pani margrabino, że będę pilnował pana margrabiego, jak oka w głowie.
— I jeszcze jedno...
— Jestem cały na rozkazy pani margrabiny — dodał starzec z niskim ukłonem, widząc, że Matylda waha się i namyśla, czy ma mówić dalej.
— Chciałabym cię o coś prosić...
— Pani margrabina wie doskonale, że jestem jej tak samo oddany na usługi, jak i jaśnie panu.
— A więc!... pisz do mnie kiedy-niekiedy, mówiąc długo i szeroko o moim mężu. Zechcą może ukryć przedemną niektóre szczegóły tyczące się jego; wiem zaś, że ty mój poczciwcze doniesiesz mi zawsze szczerą prawdę.
— Spełnię najdokładniej rozkaz pani margrabiny.
— Dziękuję ci, dziękuję serdecznie kochany Firminie.
Nadeszła straszna godzina rozłączenia. Młoda kobieta odprowadziła męża aż na dół do powozu, który miał go zawieść na dworzec kolei. Tu uściskali się małżonkowie po raz ostatni. Gdy powóz wytoczył się zwolna za bramę pałacową, stała jak wryta, w tem samem miejscu, łowiąc uchem turkot kół po bruku, póki nie ucichł zupełnie.
Nie słyszała wcale kilkakrotnego wołania matki, która została na pierwszem piętrze w sieni.
— Naprawdę jesteś wielce nierozważną moja córko — rzekła surowo pani de Perny, schodząc na dół ze schodów. Czyż nie czujesz, że stoisz przed bramą po kostki w śniegu topniejącym?
Margrabina pobiegła szybko na górę, nie odpowiadając matce ani słowa; zamknęła się na klucz w swoim pokoju.
Tu nakoniec, zdała od spojrzeń niedyskretnych, mogła wybuchnąć z całym żalem i wypłakać się do woli.
— Ah! — zawołała z rękami załamanemi — są więc zadowoleni! Plan im się powiódł.... wyprawili go z Paryża!... Nie masz go tu, aby mi dodawał odwagi; aby mną się opiekował i bronił!... Trzymają silnie w szponach swoją nieszczęśliwą ofiarę.
....Boże wielki! — kończyła po chwili skargę żałosną, głosem zdławionym, rozglądając się dokoła z wyrazem dzikiej rozpaczy i zwątpienia — teraz dopiero rozpocznie się dla mnie życie iście męczeńskie!
Znajomi, odwiedzający margrabinę dni następnych, nie byli w stanie ukryć zdumienia niesłychanego, widząc ją zmienioną tak straszliwie. Zgasł blask w jej pięknych oczach: twarz pokryła się trupią bladością; nawet usta niegdyś żywej barwy karminowej, zupełnie zbielały. Boleść i cierpienie, wyryły na jej całej postaci piętno niestarte. Uprzedzone przez panią de Perny przyjaciółki, uważały za święty obowiązek życzyć Matyldzie szczęśliwego rozwiązania i pociechy z dziecka, które miało przyjść wkrótce na świat. Wysłuchała życzeń w milczeniu, z miną wystraszoną, nie otwierając ust do nikogo.
Wpadła niebawem w stan zupełnego obezwładnienia. Zdawało się, że popękały w niej wszelkie struny życiowe. Wszystko było jej teraz obojętne. Wszystko na świecie budziło w niej odrazę nieledwie. Nie zajmowała się niczem. Pozwalała mówić i robić ze sobą, co się komu podobało, nie próbując nigdy zaprotestować przeciw temu, bodaj jednem słowem. Nie widziała i nie słyszała a raczej nie chciała o niczem wiedzieć i słyszeć. Otaczający Matyldę, mogli przypuszczać, że nie umie wcale myśleć. Było w niej znieczulenie, serce rozdzierające.
Pani de Perny nie mogła już zapragnąć niczego więcej. Dokonała dzieła potwornego. Córka stała się taką, jaką ją mieć chciała.
Samowładnie, nie poradziwszy się wcale z margrabiną pod tym względem, której niedołęstwo zdawało się pozwalać z góry na wszystko, matka objęła w pałacu rządy bezpośrednio, nie odnosząc się nigdy z niczem do córki. Zaczęła od wypędzania całej służby, zastępując takową nowemi figurami, które sama starannie dobierała. Nie ostała się nawet przed jej despotyzmem, pokojowa margrabiny. Prawda i to, że miała ona w oczach pani de Perny, wadę nie do przebaczenia. Była pełną gorliwości, w służeniu margrabinie, i byle na tyle słabą, czy niezgrabną... przywiązać się szczerze do swojej dobrej i nieszczęśliwej pani. Pani de Perny zaś była nader ostrożną i urządzała wszystko z niesłychaną przezornością.
W ten sposób Matylda została otoczoną szajką szpiegów... a raczej powiedzmy szczerze... bandą wrogów spikniętych przeciw niej. Nie mogła wymówić jednego słowa, ruszyć się na krok z pałacu, żeby jej matka nie była o tem natychmiast uwiadomioną. Tem bardziej nie doszedł do jej rąk żaden list, żeby go nie przeczytała wpierw matka. Pisywała Matylda nader rzadko... ale i w tym razie list jej nie odszedł, póki go nie przejrzała bacznie matka, czy nie zawiera w sobie przypadkiem jakich niebezpiecznych ustępów?
Coraz rzadziej odwiedzano panią de Coulange, a ponieważ ona nie oddawała wizyt nikomu, przestano ją w końcu widywać.
Wcale już teraz nie wychodziła z pałacu. Całodzienna jej przechadzka, ograniczała się obecnie na przejściu z sypialni do budoaru, a z niego do sali jadalnej.
Służba, konie, ekwipaże, wszystko było tylko na rozkazy pani de Perny i jej syna, jakby oni byli jedynie panami w pałacu.
Pod pozorem, że jest niespokojną o zdrowie córki i w celu, żeby czuwać nad Matyldą, jak w dzień, tak w nocy matka spała obecnie tuż obok niej, w saloniku.
Biedna młoda kobieta, czuła się w własnym pałacu, jakby za kratami więzienia, zupełnie oddalona od reszty świata.
Sosthène de Perny słyszał nieraz od znajomych, o pewnym jegomościu, tytułującym się „prawnym pośrednikiem“, który oddawał mnóstwo przysług kobietom z półświatka, a nawet i ze świata wiejskiego. Udzielał tak samo rad zbawiennych letkiewiczom, męzkiego rodzaju; rozpustnikom, libertynom, słowem, każdemu wykolejonemu, do jakiejbądź sfery towarzyskiej, zaliczał się i należał rzeczywiście.
Kazał sobie opisać szczegółowo tego człowieka.
Był to na prawdę pośrednik prawny jak sam siebie mianował, ale do interesów bezprawnych i natury cokolwiek podejrzanej. Wybierał on z szczególniejszem zamiłowaniem właśnie sprawy nieczyste, zagmatwane i tajemnicze: wtedy bowiem, jeżeli mu się udało przeprowadzić takowe bez szwanku, nie zaczepiwszy o kratki sądowe, mógł uzyskać za nie wyższe wynagrodzenie.
Pożyczał pieniędzy na grubą lichwę, częstokroć i znaczne kwoty, ale zawsze za poręczeniem serjo, synom rodzin znakomitych, znanych z bogactwa i honoru dotąd bez skazy. Taksował bardzo wysoko swoje usługi, lecz skoro z nim się o cenę nie targowano, można było na śmiało zażądać od niego.... choćby i zbrodni. Nie cofał on się przed niczem. Powiadano po cichu, że otwarcie prowadził interesa prawnicze na wielką skalę; ale załatwiał jeszcze więcej spraw drażliwych w najgłębszej tajemnicy, co mu się prawie zawsze udawało; był bowiem bardzo zręcznym, przebiegłym i chytrym; umiejąc doskonale ludziom oczy mydlić, aby nie mogli przeniknąć jego nader podejrzanych operacyj finansowych, jak i wielu innych intryg i spisków najhaniebniejszych.
I o tem szeptano sobie na ucho, że posiadał swoją własną policję, doskonale zorganizowaną; a co się tyczy jego serdecznych i poufnych stosunków, z światem łotrów i złodziei w całym Paryżu, te mu nie przeszkadzały bynajmniej żyć w najlepszej przyjaźni z władzami rządowemi, i być nawet wysoko cenionym przez policję rzeczywistą, i jej bowiem oddawał prawie codziennie nader ważne usługi.
Tajemniczy ten człowiek mieszkał przy ulicy Króla Sycyli, i był ogólnie znany pod nazwiskiem pana Blaireau.
Powiadomiony dostatecznie co do tego Blareau’a Sosthen, postanowił nawiązać z nim bliższe stosunki i to niezwłocznie.
Wyszedł pewnego ranka z pałacu margrabiów de Coulange, aby udać się na ulicę Króla Sycylji. Przybył tam pieszo, zostawiwszy przezornie powóz z koroną margrabiowską, na ulicy Rivoli.
Według wskazówki, danej mu na dole przez odźwiernego, wyszedł na pierwsze piętro, dzwoniąc do jedynych drzwi, które znajdowały się na końcu kurytarza.
Otworzono mu po dłuższej chwili, a na progu ukazała się staruszka, z wzrokiem ostrym, z twarzą odrażająco brzydką, i rzekła szorstko:
— Chcesz pan zapewne mówić z moim chlebodawcą, Blaireau?... Nie wiem, czy będzie mógł pana przyjąć... Pójdę go zapytać. Pańskie nazwisko?
Sosthèn podał potwornej kobiecie bilet wizytowy.
Wprowadziła go do poczekalni prawie ciemnej, wyglądającej nader ponuro, która zdawała się służyć jednocześnie za pokój bawialny, bibljotekę i salę jadalną. Następnie znikła w drzwiach naprzeciw tych, któremi wszedł Sosthène. Wróciła w dziesięć minut z oznajmieniem:
— Proszę iść dalej... Pan Blaireau przyjmuje.
Poszedł za nią Sosthène i znalazł się wkrótce w gabinecie „prawnego zastępcy“.
Ujrzał przed sobą człowieka małego wzrostu, ale grubego i przysadkowatego, wyglądającego na lat trzydzieści sześć... do czterdziestu. Miał głowę ogromną, która zdawała się być przyklejoną do szerokich i barczystych ramion. Czoło i cały wierzch głowy, był zupełnie łysy. Wśród włosów czarnych, jak smoła, srebrzyły się gdzie niegdzie siwiejące kosmyki. Twarz miał ogoloną zupełnie, ręce zaś były kosmate jak u małpy. Usta grube, mocno czerwone, wargi wywrócone i wiecznie wilgotne, oznaczające człowieka zmysłowego. Nos był długi i zakrzywiony, jak dziób u krogulca. Oczy okrągłe, na wierzchu, o połysku żółtawym, przypominały również ślepie u ptaków drapieżnych.
Ubrany był w długi szlafrok, niegdyś barwy niebieskiej, dziś wypłowiały, pełen plam tłustych i z atramentu, świadczących, iż go noszono od dawna.
Umeblowanie gabinetu odpowiadało i licowało najzupełniej, z osobistością w nim przebywającą. Kilka krzeseł kulawych i przez robactwo nadgryzionych; dwa fotele dziurawe, z których wydobywał się na wierzch włosień i kłaki; stare biuro wprawdzie mahoniowe, ale niemiłosiernie zniszczone, z fornirem poodpadanym w wielu miejscach zawalone stosem papierów pożółkłych, pokrytych grubą warstwą kurzu. Od sufitu i w rogach ścian, wisiało mnóstwo pajęczyn; w nos zaś biło powietrze dziwnie zgniłe, zatęchłe, jakby z piwnicy nigdy nie przewietrzanej.
Powstał Blaireau na powitanie wchodzącego, wlepiając w niego wzrok badawczy.
— Czy to pański bilet wizytowy, który mi oddano? — spytał krótko.
Młody człowiek ukłonił się zlekka.
— Nazywasz się pan zatem Sosthèn de Perny?
— Tak panie.
— Proszę usiąść i powiedzieć mi, czemu zawdzięczam zaszczyt pańskich odwiedzin?
— Przyszedłem z jednym interesem.
Blaireau oparł łokieć na biórku, głowę na ręce, dodając:
— Słucham pana.
Jakkolwiek pod pewnym względem odważny aż do bezczelności, Sosthèn zmięszał się pomimowolnie, znalazłszy się wobec tego niezwykłego człowieka, który żądał od niego stanowczo, brutalnie prawie, aby jasno przedstawił mu swoją sprawę. Nie mógł się jednak wahać i namyślać. Jeżeli liczył w tej sprawie drażliwej na Blaireau’a, musi się dowiedzieć, czy podejmie się tego, czy też wręcz odmówi wszelkiego w niej udziału.
— To, co mi mówiono o pańskiej dyskrecji wypróbowanej — zaczął krążyć z daleka i z ogródkami — każę mi się spodziewać, że mogę z nim mówić z całą otwartością, przekonany, że słowa moje nie zostaną nigdy i nikomu powtórzone, nieprawdaż?
Blaireau odparł szorstko.
— Mój młody panie, ten gabinet jest rodzajem konfesjonału. To grób każdej tajemnicy.
— Chciej mi pan wybaczyć, że nie mając jego wprawy i doświadczenia w interesach, radbym otoczyć się pewnemi ostrożnościami.
— Gdybyś mię znał bliżej mój młody panie, uznałbyś sam za zupełnie zbyteczny, ów cały wstęp, przystępując od razu do rzeczy. — Mówże pan całkiem śmiało.
— Dla pewnych nader ważnych przyczyn, które panu wyłuszczę później, jeżeli tego zażądasz, potrzebuję niebawem dziecka nowonarodzonego... mającego dzień, lub dwa dni co najwyżej....
Zatrzymał się Sosthèn.
— W jakim celu? — spytał Blaireau.
— Oh! nie krzywdząc maleństwa, chroń Boże!... nawet wręcz przeciwnie. Byłoby ono otoczone staraniem najtroskliwszem, miłością, a w przyszłości miałoby zapewnione świetne stanowisko w świecie. Koniec końców, aby rzecz przedstawić odrazu jasno i zrozumiale, idzie tu o pewną młodą damę, bardzo bogatą, noszącą jedno z pierwszych nazwisk we francuskiej arystokracji, która nie mając dzieci i straciwszy wszelką nadzieję, żeby je mieć mogła kiedykolwiek, pragnie adoptować cudze dziecko.
— I z tą sprawą udajesz się do mnie mój młody panie? — bąknął Blaireau od niechcenia, zawsze z tym samym spokojem lodowatym. — Ależ zwróć się z tem żądaniem do „Domu podrzutków“, a dostarczą panu natychmiast tego towaru. Możesz pan być o to zupełnie spokojny. Tam niestety! mają zawsze na wybór dzieci, podrzuconych przez matki wyrodne, lub przez takie nieszczęśliwe nędzarki, które nie są w stanie ich wykarmić.
— Myślałem rzeczywiście o „Domu podrzutków“, zachodzi tu jednak pewna okoliczność, która mi nie dozwala tam się udawać.
— Mój młody panie — Blaireau uśmiechnął się szydersko — uważam, że jesteś tą całą sprawą mocno zażenowany, i nie wiesz którędy i w jaki sposób masz z niej wybrnąć. Gubisz się w labiryncie zwrotów i wybiegów, zamiast dążyć wprost do celu. Odpowiedz mi pan najprzód, dla czego dziecko nie ma mieć więcej niż jeden... do dwóch dni życia?
Mimo całej swej zakamieniałości w złem, Sosten zarumienił się po same uszy. Blaireau uśmiechał się dalej ironicznie, a wzrokiem przeszywającym zdawał się czytać w głowie pana de Perny, jego myśli najskrytsze.
— Rodzina młodej kobiety, jak i świat cały, muszą uwierzyć, że ona jest matką dziecka rzekł Sosten cicho, mocno pomieszany.
— Aha! Zaczynam nareszcie rozumieć! — wykrzyknął Blaireau. — Jest to milutkie oszukaństwo; dziedzic lub dziedziczka wielkiego majątku, którzy chcą przemycić gwałtem cudze dziecko — narzucając je nieprawnie reszcie rodziny! Ho! ho! to co ty mój młody panie nazywasz delikatnie „adoptacją“, staje się faktem niesłychanej doniosłości. Hm! hm! teraz pojmuję, dla czegoś pan nie udał się z tem wprost do „Domu podrzutków“. Czy wiesz aby dokładnie, czego ci się właściwie zachciewa? O ile mi się zdaje, ani się nie domyślasz! Otóż ja ci to wytłómaczę, mój młody panie. Chcesz po prostu ukraść dziecko matce, zaraz po urodzeniu; jeżeli nie znajdziesz pod ręką dość na to wyrodnej, żeby ci go sprzedała dobrowolnie.
Zapewne można znaleść i takie matki.... jeżeli podobne potwory, zasługują na to święte miano... które są w stanie wyrzec się za pieniądze dziecka własnego... Wszak częstokroć zabijają własną ręką, swoje biedne, niewinne niemowlęta! Przypuśćmy i tę okoliczność... czy sądzisz pan, że łatwo znaleść coś podobnego w takich warunkach? Nie zabiera się dziecka matce, niby szczenię suce, aby je podrzucić innej kobiecie. Czyż nie ma... w razie nawet, gdy ojciec jest nieznanym... krewnych, przyjaciół, sąsiadów, lekarzy, choćby tylko akuszerki? A księgi metrykalne, a kodeks, a sąd?... Ba! ba! z dzieckiem nie da się urządzić tak łatwo sztuczki kuglarskiej, „à la Bosco“, wyciągnąć ramię, uderzyć pałeczką, wymawiając sakramentalne słowa: „Changes passes“... Cóż mój młody panie?... Czyś zastanowił się nad temi trudnościami?
— Może nie tak szczegółowo, jak pan to czynisz w tej chwili — odrzucił zimno |Sosten, który odzyskał tymczasem równowagę i zwykłą niemałą odwagę — to też bardzo sobie winszuję, żem trafił na ciebie. Pomimo wielkich trudności do przezwyciężenia, spodziewam się, że się porozumiemy nawzajem, i że mi nie odmówisz swojej pomocy panie Blaireau.
Blaireau dumał przez chwilę.
— Gruba historja, mój młody panie — bąknął od niechcenia — sprawa niesłychanie drażliwa, pominąwszy nawet niebezpieczeństwa, na jakie można być narażonym, wdając się w podobną historję.
Wyprostował się nagle:
— Zkąd mnie znasz mój młody panie? — Kto ci o mnie wspominał?
— Kilku z moich dobrych znajomych.
— Ich nazwisko?
— Marek Aubertin, de Cossier, baron d’Orgette, hrabia de Soygne.
— Któryż z nich dał panu mój adres?
— Hrabia de Soygne. Wszyscy jednak nie mogli się dość nachwalić pańskiej zręczności, sprytu i usłużności.
— Nie mam zaszczytu znać cię bliżej mój młody panie. Wiem zaledwie jak się nazywasz, z tego oto biletu wizytowego — rzekł Blaireau. — Niech się więc nie dziwi, że i ja zanim przystąpię na serjo do interesu, który cię do mnie sprowadził, uważam również za stosowne, jak pan przed chwilą, zachować pewne ostrożności.
— Przystajesz pan zatem?
— Zwolna... zwolna... nie tak raptownie, mój młody panie. Pogadajmy najprzód o tem. Wychodzimy więc z tego punktu. Potrzeba dostarczyć panu, tym czy owym sposobem, noworodka; zabrać go matce i odnieść do innej kobiety, która uda, jakoby ona to dziecko na świat przyniosła. Wszak o to idzie, nieprawdaż?
— Nieinaczej...
— Dziecię będzie chłopcem, lub dziewczyną.
— Wszystko jedno — odrzekł Sosten z lekkim uśmiechem.
— Chciałem uprzedzić pana z góry — wtrącił Blaireau z całą powagą — że gdybyś wymagał koniecznie chłopca... nie podjąłbym się wcale tej sprawy.
— Niech będzie co chce, byłem dostał na czas dziecko.
— Dobrze. Wyjaśnijmy resztę stron, które mi się wydają cokolwiek zaciemnionemi. Dla czego owa dama pragnie mieć dziecko w podobnych warunkach i udawać, jakoby je sama urodziła? Zapewne, w celu zatrzymania majątku, który inaczej wyśliznąłby się z jej rąk, co?
— Tak jest rzeczywiście — potwierdził |Sosten, nie mogąc się wstrzymać od szczerego podziwu, tego człowieka, brzydkiego potwornie; ale który odgadującego wszystko, ze sprytem iście szatańskim.
— Od dawnego już czasu ta dama udaje brzemienną?
— Tak jest.
— Odkądże jest wdową?
— Nie jest wdową... jej mąż żyje.
— Ejże! — Blaireau strzepnął palcami, nie mogąc ukryć ogromnego zdziwienia. — A więc nie idzie tu li o rodzinę dalszą; w pierwszej linji potrzeba oszukać męża? W tym wypadku, wmówić w męża i przekonać go o fakcie podobnym, na to trzeba nie lada odwagi! I dla jakiej przyczyny? Kimże jest ów pan małżonek?
— Zaraz ci to wytłómaczę, panie Blaireau...
— Nie potrzeba... domyślam się sam. Mąż do niczego, lub z chorobą, zagrażającą na serjo jego życiu, co?
— Tak, jest chory niebezpiecznie, skazany na śmierć, prawie przez cały paryski fakultet medyczny.
— Także mi pan mów!.... teraz jestem w domu! A więc, ponieważ śmierci męża oczekujecie lada chwila, żona musi mieć dziecko, czyli przyszłego dziedzica. Ponieważ nie ma nadziei, być naprawdę w stanie błogosławionym... Idźmy dalej. Są zapewne i spadki spodziewane w przyszłości... bliższej lub dalszej. Kombinacja genjalna! Ojciec umierając, odstępuje wszelkie swoje prawa, dziecku, zrodzonemu w związku małżeńskim... Tylko trzeba będzie rozdzielić koniecznie małżonków na kilka miesięcy.
— To się już stało.
— Widzę, że postarano się z góry o wszelkie środki ostrożności.
— Tak mi się zdaje przynajmniej.
— Sprawa jak dotąd, jest doskonale prowadzoną, a ponieważ jestem przekonany, że ty zajmujesz się nią wyłącznie mój młody panie; składam mu więc moje szczere uznanie i winszuję. Pozwól zadać sobie jeszcze jedno pytanie. Zanim przyrzeknę komukolwiek mój udział w jakiej sprawie. lubię wyprowadzić rzecz na czysto. Z jakiego tytułu, zajmujesz się pan tem wszystkiem?
— Z jakiego tytułu?
— Albo jaki masz w tem interes osobisty? Czy jesteś może kochankiem tej damy?
— Bynajmniej.
— A więc łączy was jakieś pokrewieństwo?
— Jestem jej bratem.
— Dobrze... rozumiem. Wspomniałeś więc pan, żeś był na tyle przezornym, usunąć żonę od męża.
— Raczej męża od żony.
— Dla mnie to jedno i to samo. Gdzież znajduje się mąż obecnie?
— Pojechał szukać łagodniejszego klimatu, na wyspach oceanu Atlantyckiego.
Blaireau mrugnął znacząco oczami.
— Dość daleko, rzecz naturalna, aby niczego nie widzieć i nie domyślać się niczego. Suchotnik zapewne.
— Tak jest.
— No! nieboszczyk w najkrótszym czasie!... nie owijając kwestji w bawełnę.
Zapanowało w gabinecie dłuższe milczenie, podczas którego Blaireau rozmyślał nad czemś, przerzucając od niechcenia niektóre papiery na biórku. Podniósł głowę nareszcie, potrząsając nią znacząco.
— I cóż panie Blaireau? — spytał Sosten.
— Pytaj wyraźniej mój młody panie.
— Czy chcesz mi pan usłużyć? Mogęż liczyć na twoją pomoc w tej sprawie?
— Zobaczymy mój młody panie... Dotąd nie wiem nic jeszcze... Czy wiesz pan, że to, co mi proponujesz, przedstawia trudności prawie nie do pokonania?... Że już nie wspomnę o niesłychanem niebezpieczeństwie, na które trzeba by się narazić w danym razie.
— Pojmuję to... jednakże...
— Rozumiem... Kiedyż ma nastąpić rozwiązanie u pańskiej siostry?
Blaireau miał ciągle na ustach uśmiech szyderski.
— Najpóźniej od dziś za pięć miesięcy.
— Termin dość oddalony... jest czas rozpatrzeć się dokładnie w położeniu.
— Kiedy mąż odjechał?
— Przed dwoma miesiącami.
— Dwa miesiące przed, dwa po odjeździe.... a pięć.... mamy dziewięć jak obszył... Dobrześ pan obrachował...
— Czy pańska siostra bardzo majętna?
— Jak obecnie... średnio.
— A więc cały majątek należy do męża?
— Nieinaczej.
Blaireau zmarszczył czoło nieznacznie.
— No! nie każdemu jest danem posiadanie miljonów — rzekł sucho. Spodziewam się jednak mój młody panie, żeś się nie puścił lekkomyślnie, na tak niebezpieczna spekulację; nie obrachowawszy z góry, ile ona może kosztować, zanim ją się doprowadzi szczęśliwie do skutku?
— Naturalnie żem się nad tem zastanowił.
— Oszacowawszy ją, na?...
— Sądzę, że z dwudziestoma tysiącami franków....
— Na początek... na początek... mój młody panie — dodał Blaireau, mrugając silnie lewem okiem.
Jednak słowo: „Dwadzieścia tysięcy“, połechtały go przyjemnie po sercu.
— Jakto na początek? — Sosten zawołał zdumiony i zaniepokojony.
— Rzecz naturalna, mój młody panie... na rozpoczęcie kampanji — Blaireau położył szczególny nacisk na te słowa. Co znaczy, że później, na przykład po śmierci męża, nie omieszkasz wynagrodzić stosownie oddanej ci przysługi. A teraz pomówmy na serjo kochany panie, czyli wyrażając się po prostu: wyłóżmy obydwaj karty na stół....
Masz z pewnością więcej doświadczenia w podobnych interesach, niż chcesz przyznać, a i ja nie jestem żadnym „frycem“, z mlekiem pod nosem. Jestem prawnym doradcą, do którego zgłaszasz się pan, żądając przysługi. Dla czego? Bo jesteś przekonany z góry, że kto inny nie podjąłby się sprawy tak... drażliwej, wyrażając się o tem jak najoględniej. Ty mi proponujesz, mnie zaś wolno przyjąć lub odrzucić pańską prośbę o pomoc; to rozumie się samo przez się, jeżeli zgodzę się, zajmę się sprawą poruczoną. Muszę jednak postawić panu warunki z mojej strony, które ty rozważywszy należycie, przyjmiesz lub odrzucisz. Otóż u mnie mój młody panie, nazywa się to targiem. Za nic... niczego nie ma!... Kupujący cokolwiek... płaci temu, który to coś sprzedaje.... Możesz umieć doskonale rachować, mój młody panie, ale i ja niemniej posiadam ten talent w wysokim stopniu. Zapowiadam więc... jako obznajomiony z podobnemi sprawami... że pańskich dwadzieścia tysięcy franków, starczy zaledwie, aby pokryć koszta przedwstępnej kampanji... Nie będę rozwodził się szczegółowo, ile tu trzeba będzie sprężyn poruszyć; ilu użyć ajentów... To wszystko nie zajęłoby pana... Nie wtajemniczam zresztą nigdy moich klientów w sposoby, któremi dobijam do portu, z tą lub ową sprawą. Na jedną li okoliczność, pozwolę sobie zwrócić pańską uwagę. Im sprawa jest natury drażliwszej, im więcej przedstawia trudności i niebezpiecznych szkopułów, tem drożej opłaca się ludzi, których używa się do przeprowadzenia tejże... Nie pytam się wcale, ile panu przyniesie ten interes i jaką sumę przedstawia majątek, na który dybiecie. Nie potrzebuję o tem wiedzieć, to się mnie nie tyczy. Jestem dyskretnym pod każdym względem... Wracajmy atoli do pańskich dwudziestu tysięcy. Gdy zacznie się niemi opłacać wydatki w miarę, jak się okażą takowe niezbędnemi, nic z nich nie zostanie, wierzaj pan mojemu w tem długoletniemu doświadczeniu. Może nawet nie wystarczy mi na wynagrodzenie ajentów, których będę musiał użyć. A cóż ja dostanę za moją czynność, za wysilanie całej bystrości mego umysłu? Powtarzam: Darmo nic! Za tę cenę, jaką mi pan proponujesz, nie mogę obstać w żaden sposób. Proszę poszukać sobie kogo innego.
Sosten pozieleniał. Na czoło wystąpiły mu grube krople potu. Drżał teraz z trwogi, że nie będzie mógł zaspokoić wygórowanych żądań straszliwego Blaireau ta i zostanie pomimowolnie pozbawiony jego drogocennej pomocy.
— Panie Blaireau — przemówił po chwili głosem zdławionym — twój cały wywód jest niemiłosierny, ale niemniej przekonywujący. Jeżeli stać mnie będzie dać ci tyle, ile zażądasz, uczynię to. Wiem doskonale, że nie ma taksy za pewne przysługi, i nie godzi się targować o nie; tem bardziej z panem, kiedy jest się pewnym, najlepszego powodzenia. Sam wyznacz więc summę.
— Obrachowuję ci moje wydatki, a nigdy nie kładę taksy na własne zasługi i pracę około sprawy — dorzucił sucho Blaireau.
— Dodam jeszcze dziesięć tysięcy — Sosten bąknął nieśmiało.
Blaireau skrzywił się niemiłosiernie.
— Dwadzieścia tysięcy! — mruknął de Perny.
Skrzywienie jakoś nie chciało ustąpić z twarzy nikczemnika.
— Panie Blaireau! — Sosten był już bliski mdłości — dokładam jeszcze dziesięć tysięcy, przysięgając mu uroczyście, że więcej uczynić nie mogę!
Rozjaśniła się w końcu ohydna fizjonomja Blaireau’a.
— Tylko... wtrącił Sosten:
— Dokończże mój młody panie!...
— Nie będę mógł złożyć mu od razu trzydziestu tysięcy franków.
— Kiedyż je pan mieć będziesz?
— Dziesięć tysięcy za dwa miesiące.
— A resztę?
— Trochę później...
— W dniu, w którym oddadzą panu dziecko, co?
— Nieinaczej.
— Niech i tak będzie! Jestem gotów podpisać ci weksel na tę sumę, panie Blaireau.
— Nie potrzeba — Blaireau potrząsł głową przecząco. W pewnych okolicznościach, ani nie żądam rewersu na sumę obiecaną, ani nie kwituję z odebranych pieniędzy... Czy masz pan przy sobie dwadzieścia tysięcy franków.
— Naturalnie.
— Proszę więc o nie.
Sosten wyjął z kieszeni sporą paczkę banknotów i podał ją Blaireau’owi. Pochwycił on chciwie pieniądze, w palce zakrzywione i sękowate, rachując zwolna i uważnie. Porozkładał je starannie na biurku, przepatrując do światła, czy niema czasem między niemi podrobionego.
— Dobrze — mruknął, — Zaraz jutro rozpoczynamy, kampanją na całej linji.
Powstał.
Sosten zrozumiał iż to ma znaczyć, że rozmowa skończona i klient może się wynosić z jego gabinetu.
— Nie masz mi nic więcej do polecenia, panie Blaireau? — spytał, wstając również z dziurawego i twardego fotelu.
— Chwilowo... omówiliśmy wszystko dokładnie i szczegółowo.
— Kiedyż mam się zgłosić powtórnie do pana?
Blaireau potarł czoło, dumając.
— W dniu, w którym odniesiesz mi pan owe dziesięć tysięcy... Ale, ale... na bilecie wizytowym, nie ma pańskiego adresu?
— Ulica Bichepanse, numer trzeci, na pierwszem piętrze... na prawo.
Blaireau zanotował na bilecie. Sosten podał mu adres swego mieszkania kawalerskiego. Tam to zrzucał maskę przywdziewaną, w pałacu Coulange i wiódł z całą swobodą życie nieokiełznane, najgorszego libertyna i rozpustnika.
— Gdybym przypadkiem potrzebował się z panem porozumieć w czemkolwiek, napiszę do niego — rzekł Blaireau na pożegnanie.
Ukłonili się z daleka jeden drugiemu i Sosten wyszedł z gabinetu.
Gdy sam pozostał, Blaireau zamknął najprzód drzwi na zasuwkę, potem pocisnął guzik ukryty w ścianie. Odskoczyła deszczułka, zasłaniająca żelazną kasę ogniotrwałą, wpuszczoną zręcznie w mur. Do niej złożył natychmiast pęk banknotów, Ukończywszy robotę, zasiadł napowrót przed biórkiem. Teraz zebrał myśli, układając plan działania.
— Interes w zupełnie nowym rodzaju — mruknął — ale trzeba próbować wszystkiego, byle pieniądze płynęły. Sprawa rzeczywiście drażliwa i niebezpieczna; djabelnie będzie trudno doprowadzić ją do skutku. Ba! od czego głowa, od czego rozum... Czyż staję po raz pierwszy w życiu, wobec przeszkód, które wydawały mi się nie do zwalczenia? Ejże! musi przecież człowiek liczyć najprzód na swój genjusz, a po trochu i na swoje szczęście!... Kiedy tylko powiedziałem: — „Tak chcę!“ — usuwałem zawsze przeszkody; łamałem wszystko, co mi zawadzało na drodze. Nie skłamałem atoli temu młokosowi, mówiąc, że to będzie grubo kosztowało. Ileż na przykład? Może i więcej niż pięć tysięcy... a w dodatku temu prezencik... tamtemu wsunie się coś w łapę,.. „Kto smaruje, ten jedzie“... Trzeba koniecznie starać się o wdzięczność swoich podwładnych. Do djabła!... widzę, że dziesięć tysięcy utoną bez śladu... A mnie się nie zostanie, jak czterdzieści tysięcy franków. Ba! gdybym często miewał podobne sprawy, jak dzisiejsza, kasa moja napełniłaby się wkrótce po same brzegi. Bądź co bądź, byłem nadto miękkim z tym młokosem... Powinienem był wytrzymać panicza trochę dłużej... i utargować jeszcze więcej... Jak też mogłem zgodzić się tak od razu? Ot bałem się po prostu, żeby mi się nie wymknął z dłoni, taki świetny interes.
....Setny głupiec ze mnie. Czyżby ten młokos mógł się w tym wypadku obejść bezemnie? Czy w całym Paryżu, znalazłby drugiego człowieka, tak sprytnego i obrotnego? Palnąłem wielkie głupstwo niezaprzeczenie!... No! trzeba to sobie będzie jakoś powetować... Zwolna, znajdziemy później dobrą sposobność.
...Ho! ho! od pięciu lat, jakąż to ja olbrzymią przestrzeń przebiegłem! — dumał dalej Blaireau, pochylony nad biurkiem. — Obok mnie, jakiemiż nędznemi karłami, wydają mi się zwykli śmiertelnicy!
Oczy płonęły mu ogniem piekielnym, ciskając błyskawice tryumfu i pychy iście szatańskiej. Myślał dalej:
— Rozkazuję, panuję; depczę nieledwie po wszystkich!... Przedemną korzy się świat cały i zgina karki pod mojem jarzmem!... Chcę zdobyć miljony. Dziś tylko one dają siłę i potęgę niepokonaną. Gdy z pieniędzmi połączy się taka energja i taki spryt gienjalny, jaki ja posiadam; można dosięgnąć i najmniej dostępnych szczytów w hjerarchji społecznej.
Zaśmiał się dziko i wykrzywił usta pogardliwie.
W tej chwili zapukano do drzwi gabinetu, sposobem niezwykłym.
Blaireau zmienił natychmiast wyraz twarzy i zrobił się majestatycznie poważnym. Wstał, odsunął cichuteńko zasuwkę i otworzył dopiero drzwi nowemu gościowi.
Wszedł do gabinetu człowiek o kilka lat starszy od Blaireau’a, odziany nader licho.
— Ah! to ty Gargasse zawołał Blaireau.
— Jak widzisz. Dzień dobry — stary odrzucił nowoprzybyły, nazwany przed chwilą Gargassem, wyciągając poufale dłoń do „pośrednika prawnego“, który nie wahał się przyjąć takowej, i uścisnąć nawzajem.
— Cóż tam słychać? — spytał Blaireau.
— Nie ma nic nowego... same stare dzieje...
— Założyłbym się pięć na sto, żeś znowu bez miejsca. Pewnie coś zwojowałeś i wypędzono cię z domu bankowego, w którym cię umieściłem?
— Tak jest niestety!
— Cóż znów zbroiłeś?
— Oh! nic złego... Troszkę pohulałem...
— Hulatyka, zaczęta w sobotę wieczór, a która skończyła się w drugą niedzielę zapewne?...
Blaireau wzruszył miłosiernie ramionami. — Znamy się na tem!...
— Cóż chcesz stary!... zła nawyczka...
— Oj zła... bardzo zła nawet!...
— Koniec końców, przyszedłem się dowiedzieć, czy nie miałbyś przypadkiem dla mnie jakiej roboty?
— Chwilowo nie mam żadnej. Interesa wcale nie idą.... Przechodzimy prawdziwą kryzys!...
— Tem gorzej.
— Dość na tem, żeś został jak zawsze, na bruku, bez susa w kieszeni, nieprawdaż?
— Ha!... niby to tak jest... Nie posiadam twojego talentu do nabijania kabzy pieniędzmi i do robienia oszczędności.
— Ja bo pracuję, nie puszczam się na lekkie życie; na hulatyki całotygodniowe — rzekł Blaireau tonem uroczystym.
— Nie zaprzeczam... ale przyznaj staruszku, że ci moneta płynie i płynie... Masz widocznie jakiegoś „inkluza“ w kieszeni... szczęście szalone... Idzie ci wszystko jak po maśle... Możnaby prawie uwierzyć, że nosisz na sobie sznur z wisielca.
— Bez miejsca, bez pieniędzy, cóż myślisz począć?
— Liczę Blaireau na twoją pomoc.
— Niczego więcej nie pragnę, jak wynaleść dla ciebie jakie zajęcie; nie mogę jednak powiedzieć na pewno, kiedy użyję cię, i do jakiej zaprzęgnę roboty? — Czy masz bodaj na śniadanie?
— Kieszenie moje cierpią na okropne suchoty. — Gargasse przy tych słowach zaczął takowe wywracać, z miną na poły komiczną.
Blaireau zmarszczył gniewnie czoło. Otworzył jednak szufladę w biurku, wyjął z niej pięciofrankówkę, i wcisnął wspaniałomyślnie w dłoń swego przyjaciela.
Ten obrócił naprzód monetę w palcach, nareszcie uznał za stosowne umieścić ją w kieszonce od kamizelki.
— Zawsze bodaj coś! — mruknął niechętnie.
— Jestem i ja chwilowo na sucho, z mojemi finansami — przemówił Blaireau. Uprzedzam cię o tem, żebyś na mnie wcale nie liczył.
— Skoro mnie z góry ostrzegasz mój stary, postaram się nie nudzić cię i nie nachodzić zbyt często. Na szczęście zostaje mi w odwodzie Małgorzata.
— Ah! tak Małgorzata, twoja szwaczka. twój polny kwiatuszek.
— Cicho Blaireau! O Małgorzacie nie wolno mówić źle.
— Ja też nie miałem bynajmniej tego zamiaru. Trzymasz się jej więc dotąd.
— Zawsze. Poróżnimy się czasem, porzucamy wzajemnie... i wreszcie godzimy się. Cóż chcesz stary? Nie możemy obejść się jedno bez drugiego. Bardzo poczciwa z niej dziewczyna, pełna odwagi i niesłychanie robocza... Bywają dni, w których zginąłbym z głodu, gdyby nie ona. Nie zarabia wiele, jest atoli oszczędną, i umie się tak urządzać, że jeszcze odkłada cokolwiek „na czarną godzinę“.
— Tak, tak, posiada ona złote serce — odrzekł Blaireau ironicznie.
— Ale, ale stary, o ile sądzę, zaniedbujesz niesłychanie pannę Solange?
— Solange! Czyś ją może spotkał temi dniami?
— Musiała się bardzo stęsknić za tobą, jeżeli odwiedziła wczoraj Małgorzatę, spodziewając się usłyszeć coś o tobie niewdzięczniku. Rzecz naturalna, że moja nie udzieliła jej zadnych wiadomości tyczących się ciebie. W każdym razie uprzedzam cię o tem. Jeżeli tak wiele zależy pannie Solange, wiedzieć co porabiasz, gotowa odkryć twój adres, i ścigać cię w własnem twojem mieszkaniu.
— Nie ośmieliłaby się do czegoś podobnego, wiedząc jakbym ją przyjął! Dziękuję ci jednak, żeś mnie ostrzegł. Uporządkuję ja to wszystko... Rzeczywiście nie widziałem Solange od dwóch miesięcy. Miałem w tym czasie wielkie zmartwienia. Myślałem o niej właśnie, gdyś zapukał, i powziąłem zamiar odwiedzić ją dziś jeszcze. Uczynię to tem skwapliwiej, wiedząc jaką jej tem sprawię przyjemność.
Odszedł Gargasse. Blaireau zasiadł do śniadania w swojej salce jadalnej. Spożywszy nader skromny posiłek... prawdziwe śniadanie skąpca, przebrał się w strój czarny, stosowny dla prawnika, obyczajów nader surowych, który wie, co winien swemu zawodowi i swojej własnej godności. Nie zapomniał włożyć do pularesu kilka banknotów stu-frankowych i tak wyładowany, puścił się w drogę. Na końcu ulicy zatrzymał przejeżdżającą doróżkę i kazał się zawieść na ulicę Folie-Mericourt. Tam bowiem mieszkała panna Solange. Miała wcale schludne mieszkanko, składające się z pokoju sypialnego, kuchenki i sali jadalnej, którą można było w danym razie zmienić na pokój bawialny.
Panna Solange była wzrostu słusznego, silną brunetką, o dużych czarnych ognistych oczach, o kształtach mocno rozwiniętych ale proporcjonalnych; postawy majestatycznej, jak prawdziwa bogini. Pomimo, że przekroczyła obecnie trzydziestkę, zachowała jednak świeżość i urok pierwszej młodości, słowem była skończenie piękną. Dość było spojrzeć na nią, aby odgadnąć, że jest obdarzoną wysoką inteligencją, niepospolitą energją i posiada w równej mierze odwagę, połączoną z chytrością i przebiegłością nadzwyczajną.
A jednak ta kobieta imponująco piękna, która zdawała się być stworzoną, aby panować i rozkazywać; korzyła się i schylała czoła z pokorą, bez wahania, przed wszechwładną wolą Blaireau’a; posłuszna na skinienie, niby pies wierny swemu panu. Była po prostu jego niewolnicą.
Czy kochała niegdyś i czy kocha dotąd BIaireau’a, którego potworna brzydota powinnaby odtrącić od niego wszystkie kobiety w ogóle? Tego nie wiemy napewno. Możnaby to jednak przypuścić. Zdarzają się gusta tak dziwaczne i niepojęte.
Panna Solange przyjęła Blaireau’a z oznakami najżywszej radości, co jej wszakże nie przeszkodziło wyłajać go na samym wstępie:
— Potworze! Przez półtrzecia miesiąca nie dać mi nawet znać o sobie.... Sądziłam, żeś mnie już zupełnie opuścił.
— Moja droga — rzekł Blaireau ze śmiechem — byłem niesłychanie zajęty w tym czasie; a ty wiesz, że u mnie interesa są zawsze na pierwszem miejscu.
— Nie, nie to nie do przebaczenia....
Można znaleść zawsze bodaj chwilkę, na odwiedzenie takiej, jak ja szczerej przyjaciółki.
— Byłem zresztą zupełnie spokojny o ciebie — tłumaczył dalej Blaireau — znając twoją przezorność i talent oszczędzania; wiedziałem, że nie potrzebujesz z pewnością pieniędzy.
— Zapewne, że nie... ale byłam o ciebie niespokojną.
— Żarty! — zawołał Blaireau żartobliwie.
— Oto jakimi są wszyscy mężczyźni. Myśli się o nich bezprzestannie, a oni nie wierzą temu nawet; skazują nas na cierpienie, na trwogę i w końcu na nas zwalają całą winę. Zabrakło mi wreszcie cierpliwości, i gdybym tylko była wiedziała, gdzie ciebie szukać...
— Byłabyś czekała dalej, z przezornością i zastanowieniem, cechującem cię; póki nie uznam za stosowne odwiedzić ciebie — odparł Blaireau tonem ponurym.
Przedewszystkiem nie zaniedbam przypomnieć ci przy tej sposobności rady, której udzieliłem ci już poprzednio.
Nie powinnaś znać mojego adresu, a gdybyś nawet dowiedziała się o niem przypadkowo, masz o tem zapomnieć natychmiast.
— Dobrze — odpowiedziała pokornie — zastosuję się we wszystkiem do twoich rozkazów; czyż jednak warto mnie strofować za tych kilka słów, które mi się wyrwały pomimowolnie?
— Zrozumiałaś mnie i to wystarczy; nie wrócimy więcej do tego przedmiotu.
Zdawało się Blaireau’owi, że byłoby zbytecznem wyrzucać jej wczorajsze odwiedziny u kochanki Gargasse’a.
— Musimy zająć się czemś ważniejszem — mówił dalej: — Potrzebuję w pewnej sprawie twojej pomocy.
— Mojej pomocy! — wykrzyknęła. — Co za szczęście!
— Słuchaj mnie z całą uwagą... Idzie o rzecz wielkiej doniosłości i nader drażliwą, pełną trudności, a nawet bardzo niebezpieczną.
— Tem lepiej!
Blaireau uśmiechnął się, tłumacząc dalej:
— Zapowiadam ci, że będziesz potrzebowała całej twojej inteligencji, a w dodatku zręczności, przezorności i sprytu.
— Jeżeli ty mi rozkazujesz, wiesz dobrze, że możesz liczyć na mnie, i nie zawiedziesz się z pewnością. Mów.... tylko prędko....
— Nie obejdzie się bez wydatków — wtrącił Blaireau — nie zabraknie ci jednak pieniędzy... o to nie kłopocz się wcale... Te już mam w kieszeni. Ręczę, że na kwocie, którą ci oddam do rąk, potrafisz coś zaoszczędzić i dla siebie, powiększając przezornie twój kapitalik. To zawsze coś warte.... Później, gdy nam się uda sprawę szczęśliwie przeprowadzić.... co nie podpada żadnej wątpliwości...
— Ma się rozumieć — Solange potwierdziła.
— Dostaniesz prezencik, z którego będziesz z pewnością zadowolniona.
— Czy ty mi go ofiarujesz?
— Naturalnie, że ja.
— W takim razie wszystko w porządku!
Blaireau wyjął z pugilaresu pięćset franków i położył banknoty na kolanach panny Solange.
— To ci daję na rozpoczęcie kampanji — bąknął. — A teraz słuchaj o co mi idzie:
Panna Solange wyciągnęła szyję, wytężyła słuch, wsunąwszy zręcznym ruchem za gors banknoty. Blaireau mówił dalej:
— Potrzeba nam... czyli, musimy znaleść, najdalej do pięciu miesięcy, dziecko nowonarodzone... chłopca, czy dziewczynę... płeć nie wchodzi w rachubę... Oddamy to dziecko po dwóch dniach co najwięcej, silne i zdrowe, osobie, która mnie za to płaci.
— Rozumiem. Polecasz mi wyszukać w Paryżu, w jakimbądź zaułku, biedną, uwiedzioną dziewczynę lub mężatkę, któraby z nędzy przystała oddać mi swoje dziecko na własność.
— Za dobre pieniądze, rzecz naturalna... gdybyś tego nie potrafiła, trzeba je dostać innym sposobem. Nie zależy mi jednak na tem, żebyś udawała się do mężatek. Wolę o wiele dziewczynę uwiedzioną i opuszczoną następnie przez niewiernego kochanka.
— Masz słuszność. Zresztą można taką znaleść o wiele łatwiej. Tyle jest w Paryżu istot nieszczęśliwych, zdradzonych i opuszczonych najhaniebniej. Bądź co bądź... to rzecz zabawna na prawdę!
— Cóż w tej sprawie widzisz zabawnego?
— Przypomniał mi się ów biedny malec, którym tak byłeś zakłopotany przed pięciu laty. Musiałam wtenczas biegać po wszystkich przedmieściach paryskich, aby znaleść kogokolwiek, coby chciał go przyjąć za swego.
Na czole Blaireauta, ukazała się bruzda głęboka, Solange nie zauważyła tego znaku najwyższego niezadowolenia.
— Ale... ale — spytała — co też się stało później z tym chłopaczkiem?
— Solange — wybełkotał Blaireau głosem zdławionym, z błyskawicą złowrogą, w żółtych źrenicach — jesteś nadto ciekawą. Mówiłem ci już nie raz, żeś nie powinna nigdy wspominać o niczem, co się między nami nigdy nie działo!
— Przecież tylko ciebie o to pytam — szepnęła pomięszana.
— Ani nawet mnie! — odpowiedział gwałtownie. — Nie wolno ci nigdy dotknąć bodaj jednem słowem, nigdy zrobić najlżejszej wzmianki o którejkolwiek z moich czynności; nigdy, nigdy! Czyś to wreszcie zrozumiała?
— Zbłądziłam... chciej mi przebaczyć niewczesne pytanie.
— Przebaczam, ale pod warunkiem, żeby ci w przyszłości pamięć lepiej dopisywała.
Blaireau ostygł w gniewie niebawem. Pogodzono się nawzajem. Wrócili oboje do rozmowy poprzednio nawiązanej.
Nie szczędził Blaireau objaśnień szczegółowych pannie Solange, opisując wszystko drobiazgowo i dobitnie. Zanim odszedł, spytał ją jeszcze:
— Kiedyż rozpoczniesz przedwstępną kampanję?
— Zaraz dziś wieczorem. Udam się w okolicę Montmartre. Odwiedzę kilka lokalów balowych po za rogatką, gdzie spodziewam się spotkać niejednę z moich dawniejszych towarzyszek.
— Myśl przewyborna!
— Gdy znajdę coś odpowiedniego, w jaki sposób mam ci o tem donieść — sam będę dowiadywał się o to codziennie.
— Nie śmiałam ci tego zaproponować... tak jesteś zajęty...
— Prawda, ale to, z czem przyszedłem do ciebie, jest właśnie interesem i to nader ważnym.
Upłynął cały tydzień.
Blaireau gorąco kąpany, i strasznie zawsze niecierpliwy, zaczynał już posądzać swoją wspólniczkę, że nie rozwinęła w tej sprawie, wymaganej przez niego gorliwości.
Nareszcie dnia pewnego przywitała go Solange temi słowami:
— Przecież znalazłam!
Nie taił się wcale Blaireau z radością, którą mu sprawiła tem wyznaniem.
— W warunkach żądanych? spytał.
— Ma się rozumieć. Inaczej nie powiedziałabym ci stanowczo:
— „Znalazłam!“
— Młoda dziewczyna?
— Biedactwo nie ma jeszcze lat ośmnastu.
— Uwiedziona i opuszczona?
— Rzecz naturalna!
— Czyś ją już widziała?
— Nieinaczej. Słodkie niebożątko i trwożliwe jak jagnię. Pomimo bladej twarzyczki, chudości i oczów zmęczonych łzami, bo musi często płakać, śliczniutka, ładniutka, do zjedzenia!
— To szczegół pożądany. Gdzież mieszka?
— W Batignolles, na samym końcu ulicy Clichy.
— W hotelu?
— Oh! taki to i hotel!... U pewnego szynkarza, który nad izbą szynkową wynajmuje tanie pokoiki. Dom... jeżeli godzi się nazwać tem mianem, budę ohydną... jest na prędce sklecony z desek; które narzucono cokolwiek gliną, i potynkowano z grubsza wapnem... Ta buda jest podzieloną na drobne mieszkania: ciupki nędzne, w których mieści się.... Właściwie nie wiem na prawdę, jaki rodzaj ludzi, może zamieszkiwać te nory, bez światła, powietrza i kominka, ze ścianami jak rzeszota, przez które nie tylko wiatr dmucha, ale i deszcz przecieka w najlepsze. Idzie się czemś, niby wązką uliczką, pomiędzy dwoma parkanami, zanim namaca się początek zupełnie ciemnych schodów. Tu zaraz nędza okropna bije w nos aż miło. Pomimowoli dreszcz wstrząsa od głowy aż do stóp. Najodważniejszego trwoga przejmuje do głębi duszy, i każdy cofa się, gotów uciekać.
....Weszłam jednak po owych schodach chwiejnych i trzeszczących za każdym krokiem, aż na drugie piętro, tam bowiem mieszka młoda dziewczyna. Ma norę nazywaną pompatycznie, przez właściciela: Ślicznym tapetowanym „pokoikiem“. Nalepiono rzeczywiście ściany, jakimś brudno-szarym papierem. Izdebka ma sześć kroków wzdłuż, a trzy w szerz, światło wpada malutkiem okienkiem, umieszczonem w dachu. Za całe umeblowanie: lichy tapczan z siennikiem, malowany na czerwono, dwa stołki drewniane, stoliczek... i na tem koniec wszelkich wspaniałości.... Nieszczęśliwa istota, weszła do tej dziury przed dwoma tygodniami.... miała jeszcze trochę pieniędzy przy duszy; zapłaciła więc z góry za miesiąc.... dziesięć franków.
— Czy urodzona w Paryżu?
— Tak opiewa książka meldunkowa gospodarza domu. Mogła jednak z łatwością podać fałszywe zeznanie.
— Jak się nazywa?
— Gabryela Liénard.
— Czy posiada jeszcze cokolwiek?
— Nie żądałam, ma się rozumieć, aby mi pokazywała swoją sakiewkę, ale ręczę, że biedaczka goni ostatkami.
— Musi przecież żyć z czegoś.
— Pracuje od kilku dni. Dostarcza jej roboty jakaś kobieta w sąsiedztwie, utrzymująca magazyn, z ozdobami szmuklerskiemi. Młoda „dzieweczka ma być bardzo wprawną i zręczną w tym rodzaju robót. Zarabia dziennie do trzydziestu susów.
— Jakim cudem znalazłaś tę dziewczynę w Batignolles?
— Zaraz ci to opowiem. Od ośmiu dni biegałam nieustannie, odwiedzając jednę po drugiej, wszystkie moje dawne znajome. Nadmieniłam każdej z osobna, że znam pewną damę, bardzo bogatą, a jeszcze bardziej dobroczynną, zajmującą się szczególniej młodemi, nieszczęśliwemi dziewczętami, które popełniwszy błąd, radeby ukryć tegoż fatalne następstwa, lękając się o swoją niepewną przyszłość. Poprosiłam jednocześnie o adresy dziewcząt podobnych, jeżeliby znały osobiście którą z nich. Wskazały mi kilka; uznałam jednak usłyszawszy bliższe szczegóły, że mnie potrzeba czegoś innego. Za każdym razem powtarzałam: — „Jeszcze nie to!“ — Wczoraj dopiero wspomniała o Gabryeli Liénard, owa szmuklerka, znana mi oddawna. Postanowiłam odwiedzić niezwłocznie młodą dziewczynę; po długiej zaś z nią rozmowie, nabrałam przekonania niezachwianego, iż znalazłam wreszcie to, czego szukałam.
— Przedstawiłaś się jej, jako wysłanka owej bogatej damy, co?
— Naturalnie. Chciałam obdarować ją na wstępie, drobną sumką, ale mała nadzwyczaj dumna i ambitna. Odmówiła stanowczo, utrzymując, że chwilowo zarabia dość na swoje nader skromne utrzymanie. — „Może ta pomoc przydać się panience na później“ — wtrąciłam. Obiecałam jej również zupełną wyprawkę dla dziecka. Prosiłam usilnie, żeby się o nic odtąd nie troszczyła; będę ją bowiem często odwiedzała; może być pewną, że jej niczego nie zabraknie.
— Wszystko to ukartowane doskonale, ale dla mnie nie wystarczające. Może się wymknąć nam w ostatniej chwili. Musimy zatem mieć się na baczności i zastrzedz się przeciw podobnej katastrofie.
— Czekam na twoje rozkazy.
— Zastanowię się nad tem i jutro powiem ci, jak masz działać dalej. Nie dowiedziałaś się żadnego szczegółu z przeszłości młodej dziewczyny?
— Nic a nic. Próbowałam pociągnąć ją cokolwiek za język, ale nie mogłam wydobyć z niej ani jednego słówka. We wszystkiem dotyczącem jej rodziny, osób znajomych, zajęcia, zanim ukryła się w nowej norze, pry ulicy Clichy, jest nie tylko małomówną i skrytą, ale po prostu niemą.
— Trzeba pozyskać koniecznie jej całe zaufanie; musimy bowiem poznać jej historję.
— Uczynię co tylko będzie w mojej mocy.
— No, no! idzie wszystko jak najpomyślniej — wtrącił Blaireau — jesteśmy atoli jeszcze bardzo daleko od zupełnego zwycięztwa. Aby nic nam później na drodze nie stanęło zaporą nieprzełamaną, musimy mieć najdalej do miesiąca, dziewczynę w naszem wyłącznem posiadaniu. Jakim sposobem? Pomyślę nad tem i wynajdę coś stosownego.
Dowiemy się niebawem o wyniku rozmyślań Blaireau’a. Umysł jego, tak szatańsko wykształcony i tak genjalny w pomysłach zbrodniczych, musiał ułożyć z łatwością plan znakomity, co do dalszego prowadzenia intryg i kombinacyj złowrogich, a tajemniczych.
Młoda dziewczyna nazywała się rzeczywiście tak, jak była zapisaną w książce meldunkowej. Ale jak to przypuszczała sprytna wspólniczka Blaireau’a, nie wyjawiła swego prawdziwego miejsca urodzenia.
Gabryela Liénard, była urodzoną w Orleanie. Dzięki wielkiej oszczędności, zapobiegliwości i pracowitości jej rodziców, doszli oni zwolna do pewnego dobrobytu, prowadzonego prostą drogą do zrobienia majątku. Na nieszczęście w tym czasie właśnie matka Gabryeli umarła w kwiecie wieku.
Lepsi znajomi państwa Liénard utrzymywali stanowczo, że zgryzota zabiła przedwcześnie biedną, młodą kobietę... Tłumiła w sobie oddawna ból, podkopujący zwolna siły i zdrowie. Ubóstwiała swoją jedyną córeczkę, i przez wzgląd na nią milczała do chwili ostatniej, nic skarżąc się nigdy na nic.
Mówiono sobie również, po cichu na ucho, że pan Liénard, będąc długo wzorowym mężem, zakochał się w końcu szalenie, w młodej, ładnej i zalotnej wdówce, która nie wahała się zostać jego kochanką. Ten stosunek nieszczęśliwy, nie tylko odsunął go od żony i dziecka jedynego, ale wpłynął nawet nader fatalnie na jego interesa handlowe. Zaniedbywał je bowiem z lekkomyślnością karygodną.
Te pogłoski znajdywały wiarę u wszystkich, a pozory zdawały się potwierdzać takowe w zupełności.
Pan Liénard nie omieszkał zresztą przyznać słuszności tym, którzy twierdzili stanowczo, że jego niewierność wtrąciła żonę przedwcześnie do grobu. Po jej śmierci nie taił się dłużej swego stosunku miłosnego z ową piękną wdówką, a po roku żałoby, nikt się nie zdziwił, gdy nikczemna zalotnica zajęła w domu kupca miejsce zacnej nieboszczki, jako jego druga małżonka. Gabryela kończyła wtedy lat piętnaście. Matka umieściła ją w zakładzie naukowym, gdzie kształcono młodą panienkę odpowiednio do posagu, jaki biedna nieboszczka spodziewała się dać kiedyś swojej jedynaczce, gdy nadejdzie chwila jej wyjścia za mąż.
Wkrótce po ślubie, odezwała się do męża druga pani Liènard:
— Sądzę, że nie myślisz mój drogi chować córki na wielką damę rozpróżniaczoną. Kończy lat piętnaście; czas już jest zaprządz ją do pracy stosownej dla córki kupca.
— Jesteś teraz matką Gabryeli — odrzekł Liènard. — Zajmij się nią i uczyń co tylko uznasz za stosowne.
Nazajutrz pożegnano pierwszą pannę w magazynie, która zajmowała to miejsce od wielu lat. Była bardzo zdolną w swoim zawodzie, i pełną gorliwości. Wskutek jednak zajmowania się długoletniego interesami pana Liènard, pozyskała w jego domu pewne znaczenie i władzę nad służbą. To zaś raziło w wysokim stopniu nową panią Liènard.
Sprowadzono Gabryelę z zakładu naukowego, umieszczając w magazynie, jako pannę sklepową... na stanowisku najniższem.
Wszystko szło jakoś nie źle. Ale wkrótce niestety! jak to się zdarza nader często, pani Liènard znienawidziła swoją pasierbicę, wyszukując starannie sposobności, żeby drażnić Gabryelę, dotykając boleśnie w jej najświętszych uczuciach; poniżać ją na każdym kroku, łajać wiecznie, a nawet poszturkiwać brutalnie, za byle co. Jeżeli okazja po temu nie nastręczała się sama, potrafiła ją stworzyć niegodziwa i przewrotna kobieta.
Dziewczynka była z natury nadzwyczaj łagodną, uległą i pełną najlepszych chęci. Nowa pani Liènard, zawyrokowała nieodwołalnie, że pasierbica ma nieznośne usposobienie; jest krnąbrną i upartą. Wszystkie przymioty biednego dziecka, przemieniały się w oczach macochy, w tyleż wad nie do wykorzenienia. Dzięki nieszczęsnemu wpływowi, który miała nad mężem, potrafiła zniszczyć prawie do szczętu przywiązanie ojca do córki jedynej, wrodzone zresztą każdemu poczciwemu człowiekowi.
Spostrzegła to niebawem biedna Gabryela, że nie może liczyć wcale na pomoc ze strony tego, którego było świętą powinnością bronić sieroty i osłaniać przed tyranją niegodziwej macochy. Była to dla niej nowa i dotkliwa boleść.
Nie będziemy się długo rozwodzili nad tem wszystkiem, co cierpiała Gabryela w domu ojca. Jest to zwykła historja, powtarzająca się aż nadto często, biednej sieroty, zdanej na niełaskę macochy, i będącej tejże najnieszczęśliwszą ofiarą.
Nie śmiała się poskarżyć, nie umiała się bronić sama; coby zresztą nie było jej się na nic przydało. Znosiła więcej niż przez rok, wszelkie napaści niesprawiedliwe, grubiaństwa i obelgi macochy...
W końcu zabrakło biedaczce cierpliwości. Czuła, że nie wytrzyma dłużej w tem istnem piekle. Powtarzano jej bez ustanku: — „Czyż będę zmuszoną, mieć cię wiecznie przed oczyma?“ „Czyż już nigdy nie pozbędę się ciebie?“... Postanowiła więc opuścić dom rodzicielski i udać się do Paryża.
— Oh! uciec ztąd... być wolną nareszcie! — powtarzała ciągle w duchu.
Pewnego ranka spakowała w dwa kuferki bieliznę i rzeczy, do niej wyłącznie należące. Wieczorem, po zamknięciu magazynu, podczas gdy pan Liénard z żoną byli w teatrze, sprowadziła sobie tragarza, i kazała mu zawieść kufry na kolej. Nazajutrz umieściła się w Paryżu u pewnej zacnej staruszki, która była dawniej w stosunkach przyjaznych z jej nieboszczką matką.
Poczciwi ludzie jednak, którzy ją przyjęli i przytulili na razie, byli sami ubodzy i mieszkali nader ciasno. Nie mogli więc trzymać jej długo przy sobie. Trzeba było znaleść dla niej inne umieszczenie. Zaczęto więc szukać. Po tygodniu, weszła do magazynu przy ulicy Montmartre, ze skromną pensyjką na początek, w kwocie pięćdziesięciu franków miesięcznie. Nie zapowiedziano jej z góry... są rzeczy, do których się nikt głośno nie przyznaje... że przyjęto ją głównie dla jej olśniewającej piękności.
W ogóle kupcy w Paryżu, wybierają na panny sklepowe najładniejsze dziewczęta. Tak samo jak w teatrze, gdzie piękność artystek przyciąga wielce męską publiczność; dzieje się i w każdym magazynie. Jest to niby inna arena, na której popłaca również gracja, dystynkcja w ułożeniu, młodość i piękność. Taka panna sklepowa, służy magazynowi za najlepszą i najskuteczniejszą reklamę.
Co prawda, położenie Gabryeli nie było wcale do pozazdroszczenia. Za skromny pokoik płaciła dwadzieścia franków z góry. Z pozostałych pieniędzy, trudno jej było wyżyć.
Na szczęście, miała biedaczka trzysta franków w złocie. Myśląc o zmarłej matce, przypominała sobie żywo, kiedy i przy jakiej sposobności otrzymywała od niej każdego luidora.
Obrachowała Gabryela, że przy niesłychanej oszczędności, wytrzyma z jaki rok. nie potrzebując przynajmniej cierpieć głodu. — Później pomyślała — muszą mi przecież pensję podwyższyć.
I rzeczywiście po roku, ponieważ pryncypał był z niej nadzwyczaj zadowolniony, podwyższył Gabryeli pensję miesięczną o dwadzieścia franków. Był to dla niej zawód nader bolesny. Spodziewała się nagrody zastosowanej do gorliwości, którą rozwijała na swojem nowem stanowisku. Nie przychodzi się jednak tak łatwo do majątku. Gabryela nie wiedziała jeszcze, że zdarzają się często ludzie niesumienni, wyzyskujący bezczelnie czyjeś sieroctwo i smutne położenie; korzystając tymczasem z cudzych zdolności inteligencji i pracy.
Napisała do ojca długi list, gdy znalazła umieszczenie jako panna sklepowa. Tłumaczyła mu z jakich powodów opuściła dom jego. Opisywała mu dalej szczegółowo swoje zajęcie obecne, i że czuję się względnie dość spokojną, jeżeli nie całkiem szczęśliwą i zadowoloną.
Po pierwszym liście nastąpił drugi i trzeci... Na żaden z nich jednak nie dostała odpowiedzi.
Gabryela płakała nieraz gorzko, czując się tak opuszczoną i zapomnianą, W końcu zrozumiała, że nie może oczekiwać ani spodziewać się niczego od ojca, którego serce zamknęło się dla niej najzupełniej.
Ujrzała się samotną na świecie, bez pomocy i bez opieki Było to wielkiem nieszczęściem, wobec jej niedoświadczenia i braku dobrej rady, któraby jej młodość zasłoniła przed czyhającem na nią ze wszech stron — niebezpieczeństwem. Dotąd była uczciwą, Dotąd była uczciwą, ale łatwowierną.
...Musiała paść ofiarą prędzej czy później... swojej dobroduszności, niedoświadczenia i nieznajomości zupełnej, czem jest świat właściwie?
Jakkolwiek była Gabryela nader skromną i uczciwą panienką, nie mogła przecież w tak młodym wieku, żyć z dala od świata jak pustelnica, i nie przyjmować nigdy przyjaznych propozycyj, innych panien sklepowych, a swoich towarzyszek. Serce jej dotąd zupełnie wolne, było jednak spragnione miłości i tęskniło do czulszego uczucia, wiedzione tajemnym instynktem. Skłonną była zatem do zawierania przyjaźni, i odpłacała całą duszą, najlżejszy dowód życzliwości. Nawiązała więc dość ścisłe stosunki z kilkoma koleżankami, o wiele więcej doświadczonemi od niej.
Opierała się zrazu wszelkim namowom, wreszcie zgodziła się i towarzyszyła im w niedzielę tu i owdzie, a nawet często późnym wieczorem w dzień powszedni, po zamknięciu magazynu.
W niedzielę zatem wybierano się gromadnie, bądź do teatru, na „tanie miejsca;“ bądź za miasto, na daleką przechadzkę; gdzie za rogatkami spotyka się co krok śliczne, kwieciste ogrody i sale halowe. W ogrodach tak zielono i cienisto; w salach tak gwarno i wesoło.
Wieczorem, w dni powszednie, szło się bądź na bulwary, popatrzeć na wystawy sklepowe, otwarte do późna; a ułożone tak ponętnie i z takim smakiem artystycznym. Czasem dotarło się aż do pól Elizejskich. Tak przyjemnie odetchnąć świeżem powietrzem, usłyszeć tajemniczy szmer liści na drzewach, szczególniej gdy piękna na świecie pogoda, a niebo szafirowe, lśni gwiazdami, niby brylantami.
Czasem szło się i na jaki balik. Trzeba przecież urozmaicać cokolwiek przyjemności; widzieć i użyć wszystkiego, póki jest się młodym. Zwiedzało się więc Valentina, Czerwony Zamek lub Elizeum.
Gabryela nie mogła się odważyć, i sama nie tańczyła nigdy. Widziała jednak innych skaczących wesoło, i to ją cieszyło i zajmowało.
Zauważyła i tę okoliczność, że gdziekolwiek się pokazała, była podziwianą i wywoływała wielkie wrażenie. Nie przywiązywała jednak do tego wielkiej wagi; raczej dziwiło ją to. Wiedziała zresztą, że jest ładną; podziw zaś mężczyzn nie budził w niej żadnej obawy. Uderzyła ją i ta okoliczność, że gdziekolwiek obróciła się z swojemi koleżankami, spotykały na swojej drodze wiecznie tych samych młodych ludzi. Widocznie omawiano naprzód miejsce zborne. To nie podpadało wątpliwości. Nie umiała atoli korzystać z owych wskazówek. Ukazywało jej się z daleka niebezpieczeństwo, a ona na niego oczy zamykała.
Pewnego wieczora w Valentino, gdy jak zwykle siedziała w kąciku na ławeczce, przypatrując się tańcom innych, usiadł obok niej nieznany młody człowiek. Był to chłopiec piękny, w całem tego słowa znaczeniu; około trzydziestu lat, wysoki, smukły, z miną junacką, ubrany starannie; z wyrazem, w dużych ciemnych oczach, słodkich i pełnych inteligencji, z ułożeniem wielce dystyngowanem.
Przemówił do niej głosem lekko drżącym z tajemnego wzruszenia, ale z grzecznością wyszukaną. Sądziła w prostocie ducha, że nie uczyni nic złego, odpowiadając. Rozmawiali z sobą dość długo, ale o rzeczach obojętnych, które nie mogły spłoszyć i zatrwożyć Gabryeli.
Wróciła nad ranem do swego pokoiku, myśląc o balu bezprzestannie. Zanim usnęła, wymknęły się z jej ust te słowa:
— Rzeczywiście... jest bardzo przystojny!...
Nazajutrz myślała znowu o nieznajomym. Dotąd nie było w tem nic ważnego, ani groźnego. Dziewczyna spotyka na balu młodzieńca, który podoba się jej na pierwszy rzut oka. Myśli o nim, dzień lub dwa, a nie widząc go nigdy, później zapomina o nim i wrażenie ulatuje bezpowrotnie. Gabryela atoli odebrała dnia trzeciego długi list, który zawierał ognistą deklarację miłosną, wypowiedzianą co prawda nader przyzwoicie i z czcią najwyższą dla jej osoby.
Drżała jak w febrze i w oczach się jej ćmiło, gdy list czytała, serce zaś uderzało gwałtownie.
— Oh! — szepnęła — na ten list nic nie odpowiem!
Zamiast podrzeć nieszczęsną korespondencję, schowała ją starannie, razem z kopertą, do małego zamykanego na klucz kufereczka.
— Któż mu dał mój adres? — pytała w duchu. — Ach! przypominam sobie. Wyszedł z balu jednocześnie i musiał mnie śledzić!
Była okropnie zmięszaną, tak dalece, że zaledwie zdołała zapanować nad sobą, odzyskując równowagę i krew zimniejszą.
— Skończyło się! — pomyślała — nie wyjdę więcej z mojemi koleżankami.
Na nieszczęście powzięła za późno to rozumne postanowienie.
W kilka dni później, nie spotykając nigdzie Gabryeli, ów młody człowiek wszedł do magazynu i kupił kilka drobnostek. Biedna Gabryela, nie umiała nawet ukryć przed nim swojego pomięszania a przypuszczając, że reszta panien domyśli się od razu, iż ten nowy klient przyszedł li tylko dla niej, czuła jak się rumieni po same uszy. Młody człowiek powrócił za dwa dni, i odtąd przychodził bardzo często. Udawał się o wszystko, wyłącznie do Gabryeli. Trzeba więc było sobie zbierać całą odwagę, pokonywać trwogę mimowolną i wzruszenie, pokazywać kupującemu to, czego żądał, zachwalać towar — sprzedawać i nie zwracać uwagi, na tajemnicze minki i złośliwe uśmieszki innych panien sklepowych.
Tym trybem szło wszystko przez cały miesiąc; a przez ten czas, każde pojawienie się pięknego młodzieńca, sprawiało biednej Gabryeli męki niewysłowione. Pewnego wieczora wracając prosto do domu, zastała go czekającego na nią pod bramą kamienicy.
— Oh! błagam pana — zawołała — nie przychodź więcej do magazynu.
— Byłoby okrucieństwem z pani strony wymagać odemnie czegoś podobnego — żywo odpowiedział. — Tam bowiem, mogę mieć jedynie szczęście, widzieć ją.
Gabryela nie znalazła na razie ani słowa odpowiedzi. Spuściła głowę. On wsunął delikatnie jej rączkę pod własna ramię i przyciągnął zlekka ku sobie. Nie potrafiła mu się oprzeć. Prawie nie wiedząc, co się z nią dzieje, zaczęła iść obok niego. W ten sposób przechadzali się dobrą godzinę po trotoarze.
Mówił sam wyłącznie, ale ona go słuchała. Była to zwykła mowa wszystkich uwodzicieli. Tłumaczył jej swoją miłość, szczerą, głęboką, którą wzbudziła w nim przy pierwszem spotkaniu. Nie kochał tak dotąd nigdy i nikogo. Ona posiadła całą jego duszę. Żadna inna nie zajęła jego myśli. A to wszystko wypowiadał głosem drżącym, z ogniem namiętnym, który przenikał na wskróś i Gabryelę.
Czuła się biedaczka oszołomioną, bezwładną, zahypnotyzowaną, niezdolną oprzeć się pokusie, przywołać na pornos rozsądne zastanowienie. Młody człowiek czuł jej drżenie; widział jak oddycha z trudnością i odgadł jej pomięszanie.
— Nic mi nie odpowiadasz? — spytał. — Dla czego? Nie potrafisz ukryć przedemną Gabryelo tego, co się dzieje w twojem sercu. Kochasz mnie jak ja ciebie. Czy będziesz w stanie temu zaprzeczyć?
Drgnęła i zaczęła trząść się jeszcze silniej. On nastawał na odpowiedź — szepnęła nareszcie:
— Tak... kocham cię nawzajem!
Pocałował ją w czoło.
Zdawało się jej, że płomień przeszedł przez jej ciało. Gabryela była zgubioną, bez ratunku!
Odprowadził ją aż do drzwi skromnego pokoiku, umawiając się na odchodnem, gdzie mają zejść się nazajutrz.
Przez trzy miesiące Gabryela żyła w ciągiem upojeniu; w blasku miłości, promieniejącej w jej duszy.
Oktaw Longuet... takie imię i nazwisko podał przynajmniej biednej, uwiedzionej dziewczynie... musiał coś posiadać; sądząc z tego, co wydawał, i z jego życia, nie zajętego żadną pracą. Gabryela jednak nie wiedziała wcale, jakie stanowisko zajmuje on w społeczeństwie. Nie miała nawet śmiałości spytać go o to, o czem nie wiedziała, czy mieszka stale w Paryżu.
Oktaw zresztą bardzo hojny, chciał ją obdarzyć strojami i klejnotami. Podziękowała mu za dobre chęci i nic nie przyjęła.
Radby był również, żeby porzuciła swój skromny pokoik. Chciał jej wynająć odpowiednie mieszkanko; umeblować takowe i przyjąć sługę. Odrzuciła i tę ofiarę.
Gabryela upadła, zdradzona przez serce; nie straciła jednak poczucia własnej godności. Przejęta tą myślą, uważała za sprofanowanie miłości, przyjmować od kochanka, choćby w formie podarunku, najmniejszą drobnostkę.
— Nie — odpowiadała stanowczo, za każdym razem, gdy chciał ją czemś obdarzyć. — Później... gdy zostanę twoją żoną.
Przyrzekł jej to bowiem uroczyście. Niewiniątko uwierzyło ślepo jego słowom. Któraż kobieta nie wierzy temu, kogo kocha!
Nadeszła niebawem gorzka chwila rozczarowania.
Dnia pewnego Gabryela oczekiwała nadaremnie Oktawa w miejscu umówionem.
— Zatrzymało go coś niespodziewanego — pomyślała. — Jutro napisze do mnie z pewnością.
Nie nadszedł wcale list oczekiwany. Dnia trzeciego była zaniepokojoną w wysokim stopniu.
— Boże mój! — powtarzała w duchu. — Cóż się z nim stało? Oh! musi być chyba chory, i to bardzo ciężko.
Potrafiła wysiłkiem nadludzkim zapanować jeszcze nad sobą przez dwa dni następne. Dłużej nie mogła pozostać w tak dręczącej niepewności. Pobiegła więc do hotelu, w którym mieszkał.
— Pan Longuet odjechał przed tygodniem — odpowiedziano Gabryeli.
Odjechał! Słowo to złowrogie przeszyło jej serce niby ostrze sztyletu. Pobladła, zaćmiło się jej w oczach i nogi się pod nią zachwiały. Sądziła, że padnie na ziemię. Zbierając wszelkie siły, potrafiła stłumić ból pierś szarpiący.
— Czy wiadomo panom dokąd się udał? — pytała dalej.
— Nic o tem nie wiemy.
— Nie powiedział przypadkiem, jak długo będzie nieobecnym?
— Ani słowa. Sądzimy jednak, że nie wróci tak rychło do Paryża. Gdy płacił rachunek, zdawał się być mocno czemś zmartwiony i zafrasowany. Może nie spodziewał się odjechać tak nagle? Tu, do hotelu, nie adresowano żadnych listów do niego. Musiał prawdopodobnie dostać depeszę, wzywającą go do opuszczenia Paryża, bez zwłoki. Więcej nie możemy pani o nim powiedzieć. Nie znamy go zresztą zupełnie; nie należał do naszych zwykłych gości. Pierwszy raz dopiero, mieszkał u nas przez kilka miesięcy.
Odeszła Gabryela z głową spuszczoną, z śmiercią w duszy. Teraz dopiero zmierzyła całą doniosłość błędu popełnionego. Po blaskach promiennych, ciężkie i trujące myśli; po świetle, noc czarna.
Odjechał! To słowo straszliwe wyryło się głoskami niestartemi w jej głowie rozpalonej...
— Oszukał mnie, oszukał! — powtarzała głucho, idąc szybko ulicą Richelieugo. — Oddałam mu moje serce, moje życie, wszystko, a on mnie porzucił podle, nikczemnie!
Nie czuła dotąd skruchy, ale miała do niego żal głęboki. Widziała pod stopami przepaść niezgłębioną, w którą została wtrącona pomimowolnie i prawie bezwiednie. Pochłonęła ona jej błogie nadzieje, szczęście całe i ułudy młodej, niedoświadczonej dzieweczki. Pragnęła gorąco, żeby ziemia się przed nią otworzyła, grzebiąc te szczątki, co zostały z niej jeszcze.
Szła prosto przed siebie, nie widząc nikogo i niczego, nie wiedząc nawet dokąd dąży. Znalazła się wkrótce nad brzegiem Sekwany. Wlepiła wzrok dziwny w mętne fale rzeki, w których odbijało się światło rewerberów, długą smugą błyszczącą. Spytała się w duchu, czy nie lepiej by było skończyć od razu z życiem pełnem prób ciężkich i cierpień bez końca i miary, rzucając się w toń wodną, której głębi nie była w stanie przeniknąć oczami. Czuła w tej chwili, że śmierć leczy jedynie pewne, nadto wielkie boleści. Ujrzała się jednak wyłowioną z rzeki po jakimś czasie, odartą z mokrego ubrania i wystawioną w swojej nagości, na widok publiczny, rzuconą na pastwę oczom ciekawych, na jednej z tafli marmurowych w Mordze, gdzie pokazują topielców. Uczuła dreszcz śmiertelny od głowy aż do stóp i cofnęła się z okrzykiem przerażenia.
Wróciła do siebie. Tu dopiero puściła wodze, boleści tłumionej dotąd gwałtownie. Płakała, a łkania nerwowe o mało jej piersi nie rozsadziły. Upadła na łóżko nierozebrana, wijąc się po niem w spazmach konwulsyjnych. Rozpacz jej była bez granic. Kryzys trwała długo, bardzo długo.
Nazajutrz, chociaż zbolała i złamana, udała się o zwykłej porze do magazynu. Wszyscy spostrzegli natychmiast, że jest dziwnie zmienioną, a oczy zapadłe z sinemi obwódkami, patrzą bezmyślnie, jakby obłąkane. Są jednak pewne cierpienia, wzbudzające instynktowo poszanowanie. Nawet jej najlepsze przyjaciółki nie śmiały spytać o nic.
W sześć tygodni później Gabryela nie mogła dłużej wątpić w całą doniosłość swojej niedoli. Miała zostać matką. Teraz dopiero zaczęła gorzko opłakiwać błąd popełniony. Cóż jednak pomogą niewczesne łzy i żale? Nic.
— Co ja pocznę? Gdzie się ukryję? — wołała nieraz łamiąc ręce rozpaczliwie.
Lękała się spojrzeć w przyszłość, przedstawiająca się jej strasznie. Drżała z trwogi na myśl, że wkrótce jej pryncypał, koleżanki, wszyscy znajomi, odkryją hańbiącą tajemnicę, którą radaby ukryć przed samą sobą. Któż wie? Może już się domyślano wszystkiego? Co za wstyd!
— Nie — wyszeptała — nie ośmielę się nadal patrzeć im w oczy, i narażać się na ich spojrzenia. Jestem zgubioną, zgubioną! — Każdy musi czytać w mojej twarzy, czem jestem. Nic mi innego nie pozostało, jak schować się przed nimi wszystkimi, żeby o mnie zapomnieli najzupełniej. Oh! — dodała rozpaczliwie — gdyby tak śmierć nadeszła, z jakąż radością wyciągnęłabym do niej ramiona!
Nieszczęśliwa dziewczyna postanowiła zniknąć jak najrychlej.
Nazajutrz, nie uprzedziwszy nikogo, ani pryncypała, ani towarzyszek i przyjaciółek, opuściła cichaczem swój pokoik, zabierając rzeczy, spakowane w kuferku.
Traf zaprowadził ją na przedmieście Batignolles. Osądziwszy, iż tu będzie dość oddaloną od śródmieścia, aby nie być narażoną na spotkanie z dawnymi znajomymi, zamieszkała ową nędzną izdebkę pod dachem, gdzie w dwa tygodnie później, odszukała ją panna Solange.
Jak nam już wiadomo, była odtąd skazaną, aby służyć Blaireauowi do przeprowadzenia jego planów złowrogich i zbrodniczych.
Panna, Solange odwiedzała nader często Gabryelę. Blaireau nakazał jej surowo:
— Nie może nam się wymknąć ta dziewczyna. Trzeba jej strzedz jak oka w głowie, zanim nadejdzie chwila działania.
I Solange czuwała nad ofiarą.
Oszukana wyglądem na pozór najuczciwszym, wspólniczki Blaireau’a, rozczulona dowodami życzliwości, których Solange nie szczędziła jej przy każdej sposobności, Gabryela ani przypuszczała, zawsze dobroduszna i łatwo wierna, żeby Solange miała w tem jakiś cel ukryty. Wierzyła święcie, że działa w imieniu owej damy bogatej i dobroczynnej, która lituje się w szczególności, i dopomaga takim jak ona, nieszczęśliwym i opuszczonym istotom. Przez wdzięczność Gabryela stawała się z każdym dniem mniej trwożliwą, ufając coraz więcej przewrotnej kobiecie, i robiąc się coraz skłonniejszą do słodkich zwierzeń.
Blaireau również rozwinął w tym czasie czynność gorączkową.
Sprawa w zupełnie nowym rodzaju, którą podjął się przeprowadzić, nie tylko wymagała najwyższego starania, ale uznał ją w dodatku godną jego geniuszu.
Po dziesięciu dniach, wyczerpawszy prawdopodobnie do dna oszczędności swojego „Polnego kwiatuszka“ (jak się wyrażał Blaireau) Gargasse powrócił do przyjaciela.
— Oho! jesteś znowu? — bąknął Blaireau. — W sam czas się zjawiasz. Czekałem na ciebie.
— Rozumiem — Gargasse potrząsł głową. — Potrzebujesz mnie, nieprawdaż?
— Nie inaczej.
— Jakąż masz dla mnie robotę?
— Oh! prawie nic...
— Wiem doskonale, co to znaczy.
— Powtarzam, że to drobnostka.
— Mówisz tak zawsze kochasiu, aby jak najmniej zapłacić za robotę. Koniec końców, gadajże raz stary, o co idzie?
— Dla ciebie Gargasse, o zarobienie kilku luidorów.
— A ty, ile na tem zyskasz? — spytał Gargasse z twarzą nagle rozpromienioną.
— Ja?... nic na tem nie zarobię.
— Ho! ho! wiem już czego się mam trzymać. Zupełnie jakbym usłyszał:
— „Kochany Gargasse! ten interes przyniesie mi pełną beczkę złota!“
Blaireau za całą odpowiedź wzruszył miłosiernie ramionami.
— Mniejsza o to... — wtrącił Gargasse.
— Jestem gotów jak zawsze, na twoje usługi kochasiu, z całą przyjemnością.
Uśmiech, którym starał się dowieść swego zadowolnienia, wykrzywił grube i obwisłe wargi Blaireau’a.
— Słuchajże Gargasse — przemówił. — Na ulicy Eichepanse, pod numerem trzecim, mieszka pewien młody człowiek, który nazywa się (lub każę się tak nazywać) Sosten de Perny. Potrzebuję dowiedzieć się o nim czegoś więcej.
— Znasz tego młodzieńca?
— Głupcze! gdybym go znał, nie dowiadywałbym się, kto zacz jest, i czem się zajmuje?
— To prawda. — Kiedy pragniesz być o tem powiadomionym?
— Natychmiast. Jeszcze dzisiejszego wieczora, a najdalej jutro.
— Dajesz mi za to?...
— Pytasz się zawsze o zapłatę, zanim się zabierzesz do roboty.
— Ba! — Gargasse odrzucił niecierpliwie — bo nie mam jak ty kabzy nabitej po same brzegi i chleba upieczonego z góry, na cały rok. Nie jadłem wczoraj objadu, a dziś przyszedłem do ciebie z próżnym żołądkiem, pożyczyć ze trzydzieści susów na śniadanie.
— Oh! mój biedaku! czyż to możliwe? Ależ to okropność, co się z tobą dzieje!
— No, no! — mruknął Gargasse opryskliwie — bądź hojniejszym, a nie rozczulaj się tak bardzo nademną...
— Słowo honoru! słysząc ciebie, ktoś mógłby pomyśleć, że posiadam miljony.
— Dobrze, dobrze; mnie oczów nie zamydlisz kochasiu. Wiem, co wiem... Jeżeli zaś jestem ci oddany z ciałem i duszą, gotów służyć wiernie, na każde zawołanie...
— Więc dziś zaraz postarasz się o szczegóły, dotyczące wskazanego ci przezemnie pana de Perny, co?
— Nie inaczej.
— Jeżeli będę zadowolony ze sposobu, w jaki spełnisz moje polecenie, to...
— Czemuż nie powiesz od razu stary. — „Ponieważ zadowolnisz mnie najzupełniej“, słuchaj! — Czy ty mnie znasz od dziś dopiero?
— Powierzę ci później, jeszcze o wiele ważniejszą robotę — dokończył Blaireau.
— Tak, to lubię. Dowiedziesz mi tem kochasiu, że posiadam dotąd twoje zaufanie.
— Potem obrachujemy się dokładnie. Być może, iż kapnie z tego dla ciebie Gargasse, z kilka pięknych, tak miło dźwięczących... luidorków.
— Wszystko to pięknie i ładnie, ale tymczasem ile dostanę?
Wyciągnął dłoń.
Blaireau włożył w nią pięć franków.
— Tylko tyle! — Gargasse skrzywił się pociesznie.
— Naturalnie i powinienbyś mi jeszcze podziękować za moją przezorność. Nie będą cię kusiły po drodze, wszystkie szynki i kawiarnie.
Gargasse odpowiedział na to gniewnem mruknieniem. Zasadził kapelusz na bakier, wywinął w powietrzu grubym kijem sękatym, którego używał zamiast laski i wyszedł rzuciwszy Blaireau’owi te słowa na pożegnanie:
— Dziś wieczór, lub jutro rano!
Wrócił jednak Gargasse dopiero nazajutrz po obiedzie.
— I cóż? — spytał żywo Blaireau.
— Oto czego się dowiedziałem: Twój ptaszek nazywa się istotnie Sosten de Perny i ma mieszkanko przy ulicy Bichepanse, ale tam pojawia się nader rzadko.
— Ejże! — Blaireau nadstawił uszy, mocno zaintrygowany.
— Młodzieniec naśladuje magnatów z czasów Ludwika XV, trzymając sobie „Domeczek“ (jak się wtedy wyrażano). Na ulicy Bichepanse, wyznacza on schadzki kiedy-niekiedy kilku przyjaciołom, lubiącym na równi z nim, swobodną hulatykę, z ładnemi damulkami. Od pięciu miesięcy zresztą, prawie się tam nie pokazuje. Czasem tylko każę adresować do siebie niektóre listy. Przychodzi po nie sam, ale najczęściej przysyła je odebrać od odźwiernego, swojego lokaja.
— No! ten młody człowiek, ma przecież wszelkie prawo trzymać apartament. li tylko w celu, aby mógł w nim przyjmować swobodnie przyjaciół, i.... przyjaciółki — bąknął Blaireau od niechcenia. — Cóż dalej?
— Ponieważ zastałem tam kilka listów do niego adresowanych, pomyślałem, że aby dowiedzieć się o ptaszku czegoś stanowczego, wypada mi zaczekać na owego sługusa.
— Przyszedł tenże zabrać listy, i tyś udał się za nim.
— Ma się rozumieć.
— A wtedy?...
— Dowiedziałem się, gdzie ów ptaszek mieszka na prawdę.
— Naprzykład?...
— Przy ulicy Babilońskiej, w wspaniałym pałacu.
— Który należy do niego? — wykrzyknął Blaireau.
— Nie, jest on własnością szwagra pana de Perny, margrabiego i miljonera, co jeszcze więcej znaczy. Sosten de Perny o ile sądzę, posiada całe zaufanie swego szwagra.
— Nie mówisz mi jak się nazywa ów margrabia?
— De Coulange.
— Nie powinienem zapomnieć tego nazwiska — pomyślał Blaireau. Gargasse mówił dalej:
— Według wiadomości pozbieranych starannie w okolicy najbliższej pałacu de Coulange, a mniemam, że są dokładne i prawdziwe... margrabia poślubił z miłości siostrę pana de Perny. Ta, za cały posag posiadała jedynie młodość i piękność olśniewającą. Po ślubie matka i brat margrabiny, zamieszkali również w pałacu, na drugiem piętrze. Pan de Perny był wkrótce poczytywany przez całą służbę, za alter ego, swego szwagra. On to zajmuje się wszelkiemi interesami margrabiego. Sprzedaje i kupuje, płaci i odbiera pieniądze do rąk własnych... W chwili obecnej, ciężko chory; jak utrzymują, margrabia opuścił Paryż... aby doń nie wrócić żywym prawdopodobnie. Wyjechał na południe, dla poratowania zdrowia i odzyskania sił. Nikt mi nie umiał powiedzieć, dokąd się udał. Ów sługus nie mówił mi również wiele o samej margrabinie. Żyje ona w zupełnem odosobnieniu od reszty świata; i służba zaledwie ją widuje kiedy niekiedy. Gdyby wierzyć słowom, które wymknęły się mimowolnie służącemu, margrabina znajduje się w stanie błogosławionym.
Blaireau nie mógł się wstrzymać od szyderskiego uśmiechu.
— Pan de Perny — kończył Gargasse sprawozdanie — jest obecnie więcej niż kiedykolwiek panem wszechwładnym w pałacu. Służba zna tylko jego, i słucha rozkazów, wydawanych przez niego i przez panią de Perny. Jeżeli, jak mnie zapewniano, są oboje ubogimi, można twierdzić śmiało, że wygrali wielki los na loterji życia, w chwili, kiedy panna de Perny, poślubiała margrabiego de Coulange. Rzeczywiście pan de Perny gospodaruje dowolnie, w olbrzymim majątku szwagra. On i matka, trzymają wszystko w rękach... Oto, czegom się dowiedział. Jeżeli sądzisz, że tego nie dosyć jeszcze, jestem gotów i dalej na twoje usługi.
— To mi wystarcza — odrzekł Blaireau.
— Tak — pomyślał w duchu — wiem, o czem wiedzieć chciałem. Widzę jasno, dokąd mam dążyć. Oceniam należycie tajemnicę rodzinną, która mi kiedyś przyniesie... okrągły miljonik! Kochany Gargasse — dodał głośno — ściskając mu rękę — jestem z siebie zupełnie zadowolony.
Gargasse natomiast zdawał się czekać na coś więcej. Zrozumiał jego minę Blaireau, i wsunął mu w dłoń luidora.
— Czy to na zadatek? — spytał Gargasse rozczarowany, tak drobnym datkiem.
— Nie, to na wydatki, kochany Gargasse, które będziesz zmuszony ponieść.
— Doskonale... powierzasz mi więc nową robotę?...
— Którą rozpoczniesz od jutra...
— Do czego każesz mi się wziąć?
— Wynajdziesz mi po za rogatkami... nieopodal jednak od Paryża, domek do najęcia.
— Oh! to drobnostka.
— Wysłuchaj wpierw, jakim ma być ów dom: Rzecz naturalna, że nie potrzebuję żadnego pałacu; skromniuteńkie mieszkanko... dwa pokoje sypjalne, salka i kuchnia, wystarczą mi zupełnie. Domek musi być umeblowany; to warunek niezbędny. Wymagam również, żeby stał na uboczu, w takiej odległości od innych domów, aby nie zwracał uwagi, ludzi ciekawych, którzy lubią namiętnie wtrącać się do cudzych interesów, nie obchodzących ich nic a nic. Daję ci termin trzech dniowy na wyszukanie czegoś podobnego. Dziś mamy środę. Oczekuję cię zatem w sobotę.
— Czy wolisz tę okolicę, niż inną?
— Nie, to mi jest zupełnie obojętne.
— W takim razie, udam się w kierunku wiatru. Pójdę w tę stronę, w którą on powieje.
Rozeszli się dwaj przyjaciele.
— Blaireau sprytny hultaj! — myślał Gargasse. Szkoda tylko, że taki skąpy; chce zawsze zagarnąć wszystko do własnej kieszeni.
Ze swojej strony — mruczał Blaireau po odejściu Gargasse’a.
— Pijak z niego co prawda, niepoprawny, ale wierny jak pies, i umie trzymać język za zębami. Muszę pchnąć go naprzód używając do spraw trudniejszych i bardziej na serjo.
W sobotę o pierwszej z południa. zjawił się Gargasse.
— Oho! jak widzę nie traciłeś czasu — Blaireau zauważył.
— Dopiero dziś rano znalazłem domek, który, o ile sądzę, powinien zadowolić cię pod każdym względem.
— Jeżeli tylko odpowie położonym przezemnie warunkom? — bąknął Blaireau.
— Otoczony ogrodem; nie wielki... mur wysoki, jak pragnąłeś, obrośnięty dzikiem winem... Są drzewa wysokopienne, o konarach rozłożystych. Za jaki miesiąc, gdy się liście na nich rozwiną, będzie to istnem gniazdkiem, pełnem zieloności.
Domek składa się z parteru i piąterka... nie wspominam o strychu i piwnicy... Na dole pokój bawialny, obok salka.... Po drugiej stronie korytarza kuchnia. Na piąterku dwa schludne pokoiki sypialne, przedzielone gabinetem do ubierania.
Wszystko malutkie, czyściutkie i umeblowane wcale przyzwoicie.
— Doskonale — wtrącił Blaireau.
— Kiedyż można się tam sprowadzić?
— Gdy się złoży z góry pieniądze.
— Dobrze!
— Dom stoi pustką od miesiąca. Właściciele tegoż, jacyś artyści, wyjechali do Ameryki, zaangażowani na dwa lata.
— Któż jest upoważniony do wynajęcia tegoż?
— Pewien jegomość utrzymujący rodzaj biura, kupna i sprzedaży.
— Gdzież się znajduje ów domek?
— W Asnières, przy ulicy Argenteuil.
— Trochę za blisko od Paryża, ale mniejsza o to.
— Muszę cię z góry uprzedzić, że nie wynajmę domu inaczej jak na pół roku, do końca października.
— Tyle czasu właśnie potrzeba... Czy wiesz ile żądają za sześć miesięcy?
— Tysiąc pięćset franków.
— Ho! ho!... strasznie słono!... Blaireau skrzywił się niemiłosiernie, co zawsze oznaczało u niego niezadowolenie i wielkie rozczarowanie.
— Za tysiąc ośmset, możnaby mieć dom na cały rok.
— Ślicznie dziękuję!... Ja i tak nie potrzebuję budy, jak najdłużej na cztery miesiące... — mruknął Blaireau opryskliwie.
Powstał nagle:
— Ha! cóż robić — machnął ręką.
— Zapłacę, jeżeli taniej mieć nie można.
Zrzucił szybko szlafrok z siebie.
— Gdy ja się będę ubierał — rzekł do Gargasse’a — pobiegniesz po dorożkę, aby nie stracić ani chwili. Zaczekasz na mnie z powozem na dole. Jadę z tobą do Asnières, nie po to, aby zwiedzić dom wewnątrz... co do tego, spuszczam się zupełnie na ciebie... ale chcę go widzieć z ulicy. Jeżeli odpowiada w zupełności moim wymaganiom, najmę go natychmiast. Nudna to sprawa, kochany Gargasse, którą mi poleciła moja daleka kuzynka. Nic przytem nie zarobię. Ale to ciebie wcale nie obchodzi. Wypłacę ci po drodze sumkę przyrzeczoną.
— Cztery luidory... — wszak pamiętasz!
— Mówiłem trzy lub cztery, nie chcę jednak targować się z serdecznym przyjacielem. Jeżeli domek spodoba mi się, dostaniesz ośmdziesiąt franków.
Gargasse nie posiadając się z radości, wybiegł pędem z gabinetu, aby sprowadzić doróżkę. Ani pomyślał, że Blaireau pozbył go się umyślnie, aby mu nie zawadzał.
Gdy się za Gargassem drzwi zamknęły, Blaireau zasunął je natychmiast. Wtedy dopiero pocisnął tajemną sprężynę w ścianie, otworzył kasę i wyjął z niej sporą paczkę banknotów. Ubrał się następnie w mgnieniu oka.
Gdy Gargasse zajechał przed dom z powozem, zastał już Blaireau’a czekającego nań na ulicy. Pojechali. O trzeciej po południu przybyli do Asnières.
Blaireau spojrzał tylko przelotnie na dom mu wskazany, w uliczce prawie pustej. Znalazł go dostatecznie osłoniętym i stosownym do jego zamysłów. Był z niego zupełnie zadowolony. Kazał się zawieść następnie do biura „kupna i sprzedaży“, odesławszy wprzód Gargasse’a, który nie był mu już potrzebnym do interesu.
W godzinę niespełna wracał Blaireau do Paryża, mając w kieszeni klucze od całego pomieszkania. Zapłacił z góry, za pół roku, tysiąc pięćset franków.
Wynajął dom na nazwisko pewnej wdowy, którą Blaireau nazwał swoją siostrą, Chciała ona spędzić lato w Asnières ze swoją córką jedyną, której brak zdrowia i bezsilność, sprawiały matce wielkie zmartwienie.
Pod imieniem i nazwiskiem Felicji Trélat, przedstawiła się bowiem panna Solange biednej Gabrjeli. Pod przezwiskiem Solange, znaną była ona jedynie Blaireau’owi i kilku zaledwie z swoich „najserdeczniejszych“. W rzeczywistości, nazywała się Joanna Charbonneau.
Blaireau nie tracił nigdy ani chwili czasu drogiego. Udał się jeszcze tego samego wieczoru do panny Solange, której nie widział od pięciu dni.
— Cóż się dzieje na ulicy Clichy? — spytał natychmiast.
— Wszystko idzie po dawnemu; nic się tam nie zmieniło — brzmiała odpowiedź.
— Będziesz zatem mogła wpłynąć na nią i skłonić do naszych zamiarów?
— Sądzę nawet, że uda mi się to, z wszelką łatwością. Mała zaczyna się ze mną oswajać. Potrafiłam wzbudzić w niej zaufanie. Bardzo mnie polubiła i otrzymałam już od niej kilka zwierzeń.
— Jeżeli tak, pójdzie nam jak po maśle.
— A tyś już gotów zupełnie?
— Nie inaczej. Jutro zejdziemy się w Asnières.
— O której porze?
— O dziewiątej rano. Będę czekał na ciebie, lub ty na mnie, przy moście. Pokażę ci dom. Następnie zjemy śniadanie nad wodą. Oddam ci wszystkie klucze. Rozejdziemy się najpóźniej o godzinie pierwszej, poczem wrócisz do Paryża kończyć dzieło, tak świetnie rozpoczęte... Gdy weźmiesz się do tego jak należy, słowem: jeżeli złożysz dowód jak zwykle, twojego sprytu i zręczności; w poniedziałek ty i dziewczyna, zamieszkacie w Asnières na pewno, przy ulicy Argenteuil.
— Dobrze — odrzekła Solange. — Tyś gotów, a i ja również.
Nazajutrz o pierwszej z południa, panna Solange przybyła na ulicę Clichy. Nie znalazłszy po drodze doróżki, wróciła z Asnières pieszo. Pogoda zresztą była prześliczna.
W chwili, gdy Solange drapała się do góry, po schodach stromych i chwiejących, schodziła po nich w dół, dziewczyna młoda i wcale przystojna. Ubrana była nader wykwintnie: w eleganckich bucikach, na małych i zgrabnych nóżkach; w kapelusiku założonym zalotnie na sam czubek głowy modnie ufryzowanej. Nie mogła ona należeć w żaden sposób do ubogich lokatorek, mieszkających w nędznych norach na poddaszu.
— Odwiedzała z pewnością Gabrjelę — pomyślała natychmiast Solange. — Ejże czy nie ma zamiaru wejść mi w drogę?
Trochę pomięszana, w trwodze śmiertelnej, żeby jej się przypadkiem Gabrjela z rąk nie wymknęła, spiorunowała młodą dziewczynę spojrzeniem pełnem gniewu i pogardy, gdy ta usunęła się na bok, aby przepuścić damę idącą do góry. Zastała Gabrjelę okropnie wzburzoną i zalaną łzami gorzkiemi.
— Co ci jest moja ślicznotko? — spytała, całując w czoło z najwyższą czułością. — Zkąd się wzięło tak wielkie zmartwienie?
— Oh! czuję się na prawdę bardzo nieszczęśliwą — odrzuciła Gabrjela rozpaczliwie.
— Z jakiego powodu? Powiedz mi ślicznotko, abym mogła cię pocieszyć.
Gabrjela otarła łzy płynące obficie z jej cudnych oczów.
— Musiałaś pani spotkać na schodach młodą dziewczynę?
— Rzeczywiście, spotkałam. Cóż dalej?
— Właśnie wychodziła odemnie.
— Nie omyliłam się pomyślała Solange.
— Jest to jedna z moich przyjaciółek — kończyła Gabrjela. — Byłyśmy umieszczone razem w tym samym magazynie. Dziś w południe zeszłam jak zwykle na dół, aby przynieść sobie śniadanie i objad, od rzeźnika naprzeciw. Wychodziłam z jatki, gdy naraz stanęłam oko w oko z Łucją.
— Czy może szukała ciebie? — Głos panny Solange drżał cokolwiek z wewnętrznego niepokoju.
— Bynajmniej spotkałyśmy się nieszczęśliwym trafem. Odwiedzała daleką krewną, która mieszka tuż blisko. Zobaczyła mnie pierwsza, zanim ja ją spostrzegłam. Nie mogłam więc uniknąć tego fatalnego spotkania. Rzuciła mi się na szyję impetycznie, zasypując gradem pytań. Byłam niemi zakłopotaną, nie wiedząc na razie, co odpowiedzieć. Domyśliła się z łatwością, w jakim stanie się znajduję, musiałam więc przyznać się do wszystkiego... Spodziewałam się, że odejdzie, nie dowiedziawszy się przynajmniej, gdzie mieszkam. Ale gdzie tam! Robiłam co mogłam, żeby jej się pozbyć. Wszystko jednak napróżno. Uparła się, chcąc gwałtem mnie odwiedzić; byłam zmuszoną sprowadzić ją tutaj.
— I dla tego, że ta pannica weszła do ciebie nieproszona i nie pytana, zastałam cię tonącą w łzach?
— Nie inaczej. Ah! pani nie rozumiesz, nie możesz zrozumieć... Opuściłam cichaczem magazyn, chroniąc się tutaj do tej wstrętnej dziury, sądząc, że ukryję się przed oczami natrętnych i ciekawych; że mnie tu zostawią w spokoju dawniejsze znajome i koleżanki, i nie dowiedzą się nigdy... Teraz wszystko skończone!...
Gabrjela załkała na nowo.
— Patrzcież państwo! — pomyślała Solange, widząc jak wielką korzyść może wyciągnąć z obecnego położenia Gabrjeli — nie liczyłam wcale na taką pomoc niespodziewaną. Na prawdę i traf jest w zmowie ze mną.
Dodała głośno, zwrócona do biednej Gabrjeli:
— Jeżeli tak rzeczy stoją, moja ślicznotko, pojmuję twoją rozpacz.
— Obiecała wprawdzie Łucja, nie wspomnieć o mnie nikomu. Ale niby to ja jej nie znam? Nie utrzyma tajemnicy, wypaple co do joty i cały magazyn dowie się o moim wstydzie!
— Wielomówność jest wadą młodych dziewcząt, a nawet kobiet w ogólności — wtrąciła Solange od niechcenia.
— Tak, zapewne. Oh! Łucja uczyni to, nie przypuszczając może, jaką mi tem krzywdę ciężką wyrządzi, gdy opowie innym o mojem obecnem położeniu!
— Że nie zatai niczego, jestem święcie o tem przekonaną, moja droga Gabrjelo.
— I niebawem zaczną mnie napadać wszystkie panny z magazynu, przypatrując się niby jakiemuś ciekawemu zwierzątkowi... Oh! to coś strasznego! — jęknęła boleśnie, kryjąc twarz w dłonie.
Solange uśmiechała się tak samo jak szatan kusiciel, popychający niewinną Małgorzatę, w ramiona Fausta. Zbliżyła się po chwili, i wzięła Gabrjelę za obie ręce, odsłaniając jej twarz w łzach skąpaną.
— Nie rozpaczaj tak bardzo moja biedaczko — przemówiła z naciskiem szczególniej nie lękaj się niczego i nikogo. Masz przecie we mnie przyjaciółkę szczerą, oddaną ci z duszą i z ciałem, która potrafi cię obronić przeciw wszelkim podobnym napaściom. Nie podpada wątpliwości, że twoje dawne towarzyszki pociągną tu sznurkiem, niby procesja, częścią z ciekawości, a głównie aby cię upokorzyć, i aby mieć okrutne zadowolenie, widzieć na twojem czole rumieniec wstydu, gdy będą cię zasypywały niedyskretnemi pytaniami.... a wszystko to li z nadmiaru życzliwości. Uspokój się jednak moja droga. Nie będziesz wystawioną na ich kolące słówka i dotkliwe, ubliżające ci uśmieszki.
Gabryela wlepiła w mówiącą wzrok łzami zamglony.
— Jeżeli przyjdą moje przyjaciółki — szepnęła — będę zmuszona je przyjąć... nie mogę zamknąć drzwi przed niemi.
— Nie przyjmiesz ich, bo cię tu już nie zastaną.
Gabrjela potrząsła smutno głową:
— Niestety! gdzież pójdę? — spytała przygnębiona w najwyższym stopniu. — Wiem, że są domy, gdzie byłoby mi stokroć lepiej niż tutaj; wszędzie jednak trzeba płacić z góry, a ja....
— Nie masz pieniędzy, nieprawdaż? — dokończyła za nią panna Solange.
Gabryela spuściła głowę z ciężkiem westchnieniem.
— Jakie też dziecko z ciebie! — zawołała Solange — a czyż mnie nie masz w odwodzie? Zainteresowałam się tobą od razu... zyskałaś całą moją sympatję... później przyjaźń serdeczną... a dziś kocham cię, jakby siostrę rodzoną.
— Oh! jesteś pani bardzo dobrą, wiem o tem i dziękuję ci za to calem sercem. Nie radabym jednak nadużywać...
— Czego na przykład?
— Nie chciałabym stać się dla pani ciężarem.
— Jesteś pod tym względem moja ślicznotko, drażliwą do przesady, czem mi sprawiasz wielką przykrość. Czyż nie jestem twoją przyjaciółką? Pozwólże mi uczynić to dziś, czego byłabym już dopełniła od dawna, gdybym się nie była lękała, podrażnić cię i dotknąć tem boleśnie. Nie możesz tu dłużej pozostać, tak przez wzgląd na twoje zdrowie, jak i dla nudów i przykrości, na które byłabyś w tem miejscu narażoną. Wspomniałam ci już o tem przedwczoraj, że ten dom nie wydaje mi się zupełnie bezpiecznym. Przeraża mnie twoje najbliższe sąsiedztwo. Nie śmiem wypowiedzieć wszystkiego przed tobą, co myślę o ludziach, dom ten zamieszkujących. Ich fizjonomje, nie podobają mi się wcale. Wyglądają na dezerterów... z kryminału. Dziwię się, że tu nie wpada policja co dni kilka.
Gabryela uczuła dreszcz od głowy aż do stóp.
— Może to jednak nastąpić lada moment — kończyła Solange. — Pomyślże moja droga, w jak fatalnem położeniu mogłabyś się wtedy znaleść. Drżę na samo przypuszczenie, że mogliby cię zabrać pospołu ze złodziejami i z całą szajką zbiegów więziennych.
— Oh! pani napełniasz mnie trwogą śmiertelną! — szepnęła Gabryela.
— Nie powinno cię spotkać to nowe nieszczęście — zaczęła Solange po chwili milczenia. — Musisz znaleść spokój zupełny, którego wymaga koniecznie twój stan. Nie odzyskasz go tylko wtedy, gdy się stąd wyprowadzisz.
— Okazałabym się najniewdzięczniejszą, nie idąc ślepo, za pani tak życzliwemi radami — odpowiedziała Gabryela. — Mów więc, gdzie mi się każesz przenieść? Na nieszczęście, zapłaciłam wczoraj z góry za pół miesiąca i będę zmuszona płacić na nowo gdzieindziej.
— Wiesz dobrze, że kwestja pieniężna nie powinna cię wcale obchodzić. W tej chwili, coś mi strzeliło jednak do głowy... myśl, która wydaje mi się niezrównaną... Wspominałam ci już, że po stracie mego męża, żyję samotna i zdała od zgiełku światowego. Nie jestem bogatą, mam jednak stałą rentę, z której żyję dość wygodnie. Lato spędzam na wsi co roku w Asnières... niedaleko Paryża. Najmuję zawsze ten sam domek w ogrodzie. Stoi on na uboczu, ukryty pomiędzy drzewami, tak, że go prawie nie widać z ulicy. Żyję tam samotna, i nie przyjmuję nikogo; nudzę się kiedy-niekiedy. W takich to chwilach zaczynam szukać około siebie, jakiejś nędzy, którą mogłabym wspomódz, choć małym datkiem; jakiejś niedoli, którą mogłabym pocieszyć. Z mojemi środkami nader skromnemi, nie mogłabym zdziałać wiele. Ale owa dama bogata i dobroczynna, ma dla mnie sakiewkę otwartą, na każde zawołanie. Oto co ci proponuję, droga Gabryelo: Zamieszkaj ze mną na wsi, w Asnières, w moim małym domku.
— Jakto! pani-byś chciała? — wykrzyknęła Gabryela.
— Pragnę tego bardzo. Będziesz miała osobny pokoik na górze, a ja mój obok. Będziemy razem gotowały, sprzątały i w wolnych chwilach pracowały w ogródku. dotrzymując sobie nawzajem towarzystwa. Ogródek nie wielki wprawdzie, można się jednak przejść po nim i usiąść w cieniu, na ławeczce, z książką, lub jaką robótką. Będzie w nim dużo kwiatów... Lubisz kwiaty, nieprawdaż?
— Nadzwyczaj! Ale nie, nie, to zanadto piękne i urocze dla mnie. Zresztą... zawadzałabym tylko pani...
— Nie tylko mi nie zawadzisz ślicznotko, ale opromienisz i rozweselisz moją pustelnię.
— Ależ pani nie wiesz kim jestem, znasz mnie zaledwie...
— Wiem, żeś bardzo nieszczęśliwa. Czyż potrzebuję wiedzieć więcej, aby ci przyjść w pomoc wszelkimi sposobami? Kim jesteś? Czyż nie widzę, jakie masz wzniosłe i szlachetne popędy, jaką wygórowaną delikatność we wszystkiem? Czyż dusza twoja nie odźwierciedla się w twoim słodkim wzroku? Tak Gabryelo, twoje piękne oczy, są źwierciadłem i wiernem odbiciem czystych myśli. Nie potrzebuję znać cię bliżej, aby cię kochać jak siostrę. Później... kiedyś... jeżeli uczujesz potrzebę tego i uznasz mnie godną twego zaufania, opowiesz mi twoją historję. Powtarzam atoli, że to co widzę, wystarcza mi zupełnie; i wiem na pewno, żem umieściła jak najlepiej, moje szczere do ciebie przywiązanie.
Na bladych ustach Gabryeli, pojawił się uśmiech słodki, gość dawno tam niewidziany.
— I cóż? przyjmujesz moja Ello droga? — nastawała panna Solange.
— Ależ pani jesteś wcieloną Opatrznością! — wykrzyknęła z zapałem Gabryela.
— Twoją na dziś ślicznotko — wtrąciła intrygantka z jej właściwą zuchwałością i obłudą.
— Nie chcę pani odmówić — odpowiedziała Gabrjela. — Uczynię wszystko, czego żądasz, tylko....
— Mów śmiało....
— Nie chciałabym próżnować i być pani ciężarem; proszę więc z góry o wiele roboty.
— To już ułożone... Nie mając sługi, będziemy dzieliły sprawiedliwie domowe trudy.
— Ah! nigdy i niczem nie potrafię odwdzięczyć się pani — zawołała Gabrjela. — Obsypujesz mnie dobrodziejstwami!
— Jeżeli tak ci o to idzie Ello... kochaj mnie troszeczkę.... Nie żądam od ciebie innej nagrody — wtrąciła Solange.
— Oh! już panią kocham... bardzo nawet... — szepnęła nieśmiało młoda dziewczyna.
— Nareszcie! — wykrzyknęła komedjantka z radością i wzruszeniem udanem po mistrzowsku. Znalazłam towarzyszkę i przyjaciółkę, o jakiej dawno marzyłam!
Otworzyła szeroko ramiona.
Rzuciła się w nie Gabrjela, łkając spazmatycznie! Gdy uspokoiła się cokolwiek — rzekła słodko Solange.
— Jeszcze tylko tę jednę noc spędzisz droga moja Ello, w tej strasznej norze. Dziś wieczór, a najdalej jutro rano, spakuj twoje rzeczy. Jeżeli uznasz to za potrzebne, możesz uprzedzić gospodarza domu, że się jutro wyprowadzasz. Gdyby pytał o cokolwiek, najlepiej wcale mu na to nie odpowiadać. Jutro przyjadę po ciebie powozem. Godziny oznaczyć nie mogę; czekaj na mnie mniej więcej... od piątej po południu.
— Nie potrzebuję długiego czasu, aby zebrać moje manatki — uśmiechnęła się smutno Gabrjela. — O piątej godzinie będę czekała z kuferkiem gotowym.
Solange opuściła Gabryelę, nie mając nic więcej do powiedzenia i nie posiadając się z radości, że się jej tak wszystko udało przeprowadzić. Wsiadła do pierwszej lepszej doróżki, spotkanej na drodze i kazała się odwieść do domu.
Musiała i ona przysposobić trochę rzeczy niezbędnych w Asnières. gdzie miała zabawić kilka miesięcy. Nie było ani chwili do stracenia, chcąc objąć dom w posiadanie, bodaj na kilka godzin, zanim doń wprowadzi Gabryelę.
Zamykała właśnie kufer, wypakowany pod sam wierzch, gdy pojawił się u niej Blaireau, wyczekujący z największą niecierpliwością wiadomości, o ile postąpiły rokowania z Gabryelą?
— Jutro przeprowadzamy się do Asnières — zawołała radośnie do wchodzącego.
— Wybornie! — Blaireau zatarł ręce, tak samo uszczęśliwiony.
— Widzisz, żem czasu nie straciła, i wskazała ręką na kufer. — Jestem zupełnie spakowaną.
Kiedyż jedziesz do Asnières?
— Jutro rano. Trzeba przecie zapoznać się z domem, i urządzić go cokolwiek, na przyjęcie tej dziewczyny.
— Naturalnie! Dla czegóż nie jedziesz dziś na wieczór?
— Teraz! — wykrzyknęła zdziwiona. — Czyż nie widzisz, że już się ściemnia?...
— Moja kochana — wtrącił żywo Blaireau. — Nie można być nigdy dość ostrożnym. Lepiej stokroć załatwiać w nocy pewne interesa, właśnie dla tego, że ciemno. Odźwierni są ogromnie ciekawi... Czyś uprzedziła twojego o wyjeździe?...
— Nie inaczej... Wymyśliłam sobie jakąś ciotkę w Bordeaux, i zapowiedziałam, że wezwana przez nią, jadę spędzić tam kilka miesięcy.
— Doskonale... pochwalam twój pomysł... Czy ten kufer bardzo ciężki? — bąknął Blaireau, podnosząc go za jeden koniec.
— Naturalnie... Nie może być lekkim, jeżeli spakowałam do niego wszystko, co mi będzie potrzebnem na kilka miesięcy. Wszak nie pokażę się tu wcale...
— Uczyniłaś bardzo przezornie — pochwalił ją Blaireau. — Otóż dla większej ostrożności — mówił dalej — zniesiemy kufer we dwoje, aż do najbliższej stacji dorożek. Najmiesz tam jedną z nich, i pojedziesz zanocować w Asnières.
— Ponieważ sobie tak życzysz — rzekła Solange pokornie — nie mam nic do zarzucenia planowi, przez ciebie ułożonemu.
— Tym sposobem moja kochana, wejdziesz do domu, nie zwróciwszy na siebie niczyjej uwagi cicho i skrycie. Nikt z ciekawych sąsiadów nie podpatrzy ciebie. W dodatku, zyskasz na tem cały dzień czasu, aby rozpatrzeć się w domu, zapoznać się ze wszystkiemi kątami, od strychu aż do piwnicy, powkładać klucze w zamki i przygotować się na przyjęcie naszej drogocennej Gabrjeli.
— Ponieważ nie pokażę się w Paryżu przez kilka miesięcy, jakże mam się z tobą porozumiewać?
— Pomyślałem i o tem. Każdej niedzieli na wieczór, udam się do Asnières. Prócz głównego wejścia, jest boczna furtka w głębi ogrodu, wychodząca na puste pole. Tam będę czekał na ciebie, pomiędzy dziesiątą a jedenastą przed północą. Później, im będzie bliższym termin rozwiązania, przyjdę i codzień, jeżeli okaże się to potrzebnem:
— Dobrze.
Włożyła przed zwierciadłem kapelusz na głowę, zarzuciła na ramiona płaszcz, i rzekła zwracając się do Blaireaua:
— Jestem zupełnie gotowa.
W kwandrans później, para tęgich koni unosiła galopem pannę Solange wraz z kufrem w stronę Asnières. Blaireau zaś z rękami w kieszeniach, z cygarem pomiędzy zębami, szedł sobie zwolna wzdłuż bulwarów; niby spokojny i poczciwy mieszczanin używający przechadzki po objedzie.
Nazajutrz o zmroku, zatrzymał się znowu powóz przed ustronnym domkiem w Asnières. Solange przywoziła w nim Gabrjelę.
— Jesteśmy u siebie — rzekła słodko do młodej dzieweczki.
Otworzyła drzwiczki, wyskoczyła z powozu — i pomogła wysiąść Gabryeli.
— Nie można być zbyt ostrożną — zauważyła. — W twoim stanie, moja droga, tak łatwo o przypadek.
Zapłaciła woźnicy, a gdy on zdejmował z powozu rzeczy Gabryeli, otworzyła drzwi prowadzące w głąb domu. Woźnica sowicie wynagrodzony, był na tyle usłużnym, że wniósł kufer i resztę zawiniątek, aż do sieni.
— Teraz moja pieszczotko, możesz być zupełnie spokojną — wtrąciła Solange, gdy oddalił się woźnica.
— Twoje towarzyszki ciekawe, tu cię pewnie nie odszukają.
Weszły do salki jadalnej. Na stole przygotowano dwa nakrycia. Na talerzykach były świeże rzodkiewki, pasztet z wątróbek; kurczę ślicznie upieczone i salaterka pełna poziomek.
— Oto nasz objad na dzisiaj — Solange wskazała stół ręką. — Wszystko zimne, jak widzisz moja droga Na przyszłość będziemy się lepiej posilały.
Biedna Gabrjela, jedząca tak skromnie do pewnego czasu, uznała ów objad za ucztę wspaniałą. Usiadły do stołu. Zachęcana najuprzejmiej przez Solange, która postępowała i w tem według wskazówek i nakazu Blaireaua, jadła Gabrjela z doskonałym apetytem, bo też była najokropniej wygłodzona. Biedne dziecię, może od wczoraj nie miało nic w ustach! Wypiła kilka kieliszków wina. To trochę wzmocniło jej żołądek mocno osłabiony.
— Oddawna nie jadłam tak dobrego objadku! — zawołała. — Aż mi wstyd, że tyle pochłonęłam.
— Jakie też z ciebie dziecko jeszcze, moja droga Ello! Spodziewam się, żeś nie przypuszczała, abym cię miała morzyć głodem, co? Nie jestem łakomą; muszę jednak mieć codziennie jedzenie przyzwoite i smacznie przyrządzone. Widzę, że lubisz poziomki?
— Oh! bardzo nawet...
— Będziemy je często spożywały. Tymczasem zaś, zrób mi tę przyjemność i zjedz resztę.
Mówiąc te słowa, włożyła Solange pozostałe poziomki na talerz Gabrjeli.
Czyż mogła oprzeć się tylu dowodom przyjaźni i czułej troskliwości? Zjadła też ze smakiem poziomki, co do jednej.
— Teraz chodź Ello, niech ci nasz domek pokażę.
Z salki wyszły na korytarz, a ztamtąd drugiemi drzwiami udały się do pokoju bawialnego.
— Oho! — wykrzyknęła Gabryela — pani ma i fortepjan?
— Jak widzisz pieszczotko.
— Grasz pani zatem?
— Nie... wcale... — bąknęła panna Solange, cokolwiek pomięszana. — To własność mego męża... zachowuję go, jako drogą po zmarłym pamiątkę.
— Pojmuję — szepnęła Gabrjela głęboko zadumana, jakby goniła gdzieś myślami, daleko... bardzo daleko...
Zbliżyła się do instrumentu i podniosła wieko.
— Czy pozwoli mi pani spróbować? — rzekła z pewnem wahaniem.
— Ależ i owszem — odpowiedziała Solange, nie mogąc ukryć ogromnego zdziwienia.
Ella przebiegła szybko całą klawjaturę, delikatnym i równym pasażem, jakby chciała zaznajomić się z instrumentem. Potem odegrała z pamięci andante, z sonaty Mozarta, z precyzją, znamionującą wielką wprawę i z prawdziwem uczuciem, artystki z Bożej łaski. Teraz Solange osłupiała na dobre.
— Omyliłam się widocznie — pomyślała. — Ta młoda osoba, nie należy do zwykłej kategorji dziewcząt upadłych, a później opuszczonych przez uwodzicieli, których tak wiele plącze się po świecie. Kimże ona jest jednak i zkąd przybywa?
— Dawniej lubiłam namiętnie muzykę — odezwała się nieśmiało Gabrjela.
— Gdyby pani nie miała nic przeciw temu, grałabym kiedy-niekiedy.
— Codziennie pieszczotko... jak długo zechcesz!
Poszły na pierwsze piętro.
— Oto mój pokój — rzekła Solange, pokazując drzwi — a tu obok drugi dla ciebie — dodała wchodząc przez próg, w drugie drzwi.
Gabrjela objęła jednym rzutem oka cały pokoik. Spojrzała następnie na swoją dobrodziejkę (jak mniemała) z wdzięcznością niewysłowioną.
— Nadto tu pięknie! — westchnęła.
— Będzie mi się zdawało, żem się dostała do raju!
— Będziemy wiecznie same — wtrąciła Solange — ponieważ nie żyję tu z nikim. Postaram się jednak, żebyś się nie bardzo nudziła droga Ello i sądzę, że mi się to uda.
— Rada jestem właśnie tej samotności, kochana pani. Nie mogę się nudzić zresztą, będąc zatrudnioną. Nie wiem atoli dotąd, czem się mam zająć, i jaką mi pani wyznaczysz robotę?
— Nie troszcz się o to droga Ello. Nie będziemy z pewnością próżnowały. Najprzód wyśpiemy się rano do woli... To jedna z moich nawyczek. Gdy wyjdę z domu zakupić co trzeba na cały dzień, ty uprzątniesz nasz domek. Śniadanie zjemy regularnie o wpół do dwunastej. Mamy dość książek w bibliotece... będziemy trochę czytały! a później zagrasz codziennie.
— Ależ to nie żadna praca!
— Umiesz szyć, haftować, robić na drutach?
— Potrafię to wszystko.
— A więc jutro zaraz zakupimy niezbędne przybory, aby sporządzić ładniutką wyprawkę. Trzeba przecie pomyśleć o małem, które ma przyjść wkrótce na świat. Widzisz więc, że ci nie zabraknie roboty.
Gabrjela ciężko westchnęła.
— Zajmiemy się również ogrodem — kończyła Solange. — Nie jest on bardzo duży, ale zawsze dostarczy nam przyjemnego zatrudnienia.
Nic już na to nie odpowiedziała Gabrjela swojej opiekunce. Oddawszy się raz w jej ręce, musiała zgodzić się na wszystko, czego tamta zażądała. Spędziła resztę dnia na układaniu swojej bielizny i innych drobiazgów w szufladach komody.
Zaraz nazajutrz zaczęły prowadzić życie ciche, w zupełnem odosobnieniu od ludzi, jakie zapowiedziała z góry panna Solange. W kilka dni, Gabrjela miała pod ręką wszelkie materjały, potrzebne do sporządzenia małej wyprawki. Wzięła się do roboty z radością. Kroiła miniaturowych rozmiarów koszulki i czepeczki dziecięce, ozdabiając takowe ślicznym haftem, koronkami i wstążkami. Nie pozbyła się wprawdzie w zupełności smutnych myśli i ciężkiej troski co do jej przyszłości; usiłowała jednak stłumić to w sobie, okazując się na pozór szczęśliwą i zadowoloną. Wdzięczność dla panny Solange, nakazywała niejako biednej Gabrjeli, to szlachetne kłamstwo. Będąc w ciągłej pracy, zapominała rzeczywiście chwilowo o swoich smutkach i ponurych, trujących jej spokój przeczuciach.
Pracowała ciągle, prawie gorączkowo. Nieraz Solange zmuszoną była wstrzymywać ją od pracy zbyt utrudzającej. Troskliwość ta nie wypływała zapewne z szczerego przywiązania do Gabrjeli; dyktował jej raczej rozum, żeby sobie czem nie zaszkodziła w chwili ostatniej. Miałożby tyle trudów podjętych spełznąć na niczem i zniweczyć plan cały, ułożony tak misternie przez Blaireaua.
Panna Solange wychodziła codziennie, na zakupno wiktuałów i przedmiotów potrzebnych jej samej lub też Gabrjeli. Trwało to zwykle bardzo krótko. Wracała czemprędzej do domu, zamykając starannie tak główną bramę jak i boczną furtkę w ogrodzie. Klucze brała zawsze do kieszeni. Nie obawiała się wprawdzie, żeby pod jej nieobecność uciekła z domu Gabrjela, ale chciała zabezpieczyć się tym sposobem przeciw możliwej napaści i odwiedzinom wcale nie pożądanym.
Biedna Gabrjela znalazła względne uspokojenie, dzięki zupełnej samotności. Niepragnęła widzieć nikogo, a nawet lękała się jak ognia, spotkania z dawnymi znajomymi. Nigdy też nie wychodziła po za mur ogrodu. Sąsiedzi wiedzieli jedynie, że jakieś dwie kobiety mieszkają w domku ustronym: żaden z nich jednak nie umiałby powiedzieć, czy towarzyszka panny Solange, była młodą czy starą; nigdy bowiem nie dopatrzono Gabrjeli, choćby zdaleka.
Po za godzinami poświęconemi sprzątaniu i gotowaniu, Gabrjela szyła, haftowała i robiła na drutach. W ogrodzie polewała kwiaty razem z panną Solange. Ta praca na świeżem powietrzu, była dla młodej dzieweczki prawdziwą rozkoszą i wypoczynkiem. Wieczorami grywała Gabrjela, lub też obie czytały.
W ten sposób mijały dni i tygodnie; a jeżeli komu z dwóch kobiet wydawało się to życie zbyt nudnem i jednostajnem, to pewno nie Gabrjeli. Używała świeżego powietrza, wiejskiej swobody; poiła wzrok zielonością, lubowała się ptasząt świergotem, blaskami słonecznemi, całą przyrodą. Czuła się dotąd, jak to oświadczyła pierwszego dnia, że przebywa w istnym raju.
Wskutek biedy i głodu, które doświadczała przedtem w nędznem pomieszkaniu przy ulicy Clichy, mocno podupadła na zdrowiu, pomizerniała i wychudła. Teraz, po dwóch miesiącach pobytu w Asnières, zmieniła się do niepoznania. Panna Solange patrząc na tę iście cudowną przemianę, nie mogła wstrzymać się od wyrażenia głośno swego zachwytu.
Życie wstępowało na nowo, w to ciało delikatne, które wreszcie może byłoby uległo, złamane bólem moralnym i wycieńczone nędzą. Oczy zamglone niegdyś ciągłym płaczem, nabrały dawnego blasku. Twarzyczka wypełniła się na nowo, a policzki rumiane świadczyły o czerstwem zdrowiu i sile młodocianej. Nie wróciła wprawdzie dawna dziecięca wesołość i swoboda, często jednak uśmiech słodki zaigrał na usteczkach koralowych.
Miewała jednak i teraz Gabrjela chwile smutku, nad którym nie była w stanie zapanować. Każdy dzień upływający przybliżał termin fatalny. Wkrótce powtarzała sobie: „Za dwa miesiące... za sześć tygodni... za cztery...“ Zapadała znowu w ciężką i bolesną zadumę, w trwodze śmiertelnej o niepewną swoją przyszłość.
Raz zastała ją Solange wróciwszy trochę wcześniej niż zwykle do domu, tonącą w łzach, których nie miała czasu ukryć przed swoją opiekunką.
— Spostrzegam droga Ello — rzekła czule — żeś nagle posmutniała. Oto i teraz płaczesz, aż oko ci nabrzmiało. Powiedz mi, co ci tak dolega?
— Wybacz droga pani usposobieniu, nad którem nie umiem zapanować — rzekła smutno Gabrjela. — Prawda, że płaczę za często, na myśl o biednej istotce, która ma wkrótce przyjść na świat.
— Pomówmy więc dziś dłużej o tem maleństwie. Musiałaś już obmyśleć co chcesz dalej przedsięwziąć. Jakie są twoje plany na przyszłość? Nie pytałam cię wcześniej, gdyż nie chciałam robić ci przykrości. Jeżeli jednak myśl twoja zajęta przyszłemi losami twego dzieciątka, radabym wiedzieć, coś zdecydowała?
— Dotąd nic jeszcze, droga moja pani. Cobym chciała uczynić, wszędzie trafiam na przeszkody nieprzełamane. Jestem ogromnie zaniepokojona i przygnębiona ciężką troskę. Wszystko mnie przestrasza; nie wiem na prawdę, co się ze mną dzieje...
— Zastanówmy się nad twojem położeniem droga Ello. Opowiedziałaś mi szczerze twoje smutne dzieje, które niestety są zwykłą historją, takich jak ty, biednych, niedoświadczonych, a rzuconych w wir świata bez opieki... młodych i ładnych dziewczątek. Zostałaś niegodnie uwiedzioną, następnie opuścił cię ten łotr, wyzyskawszy twoją słabość... Jest to zapewne wielkie nieszczęście, ale które da się jeszcze naprawić. Kończysz lat ośmnaście... w twoim wieku dopiero się życie zaczyna. Nie powinnaś zatem wątpić o przyszłości.... Prędzej, czy później, przejęty skruchą i żalem, ojciec zgłosi się do ciebie.
— Oh! nigdy nie śmiałabym mu się pokazać na oczy...
— Jakie też z ciebie zawsze dziecko Ello kochana! Pozwól niech ja ci to wytłómaczę. Jeżeli ojciec cię przywoła, musisz wrócić do tego domu, gdzie masz wszelkie prawo zamieszkać, z głową podniesioną do góry, a nie jak winowajczyni, z piętnem hańby na czole. Jeżeli zaś nie wrócisz do ojca, to znajdziesz z łatwością umieszczenie korzystne w Paryżu, znając się na prowadzeniu rachunków i handlu. Któż będzie mógł cię posądzić o błąd popełniony? Nie jest on przecie wypisany na twem czole. Wierzaj mi Ello, twoja tajemnica wpadnie jak kamień w wodę. Zostają li twoje dawne towarzyszki w magazynie. Ba! czyż każda z tych jejmościanek, nie ma gorszych rzeczy na sumieniu, o których radaby zapomnieć sama, pozwolić ludziom o nich zapomnieć? Nic cię zresztą nie zmusza widywać się z niemi. Czy sądzisz, że w Paryżu tak się bardzo troszczą i zajmują jedni drugimi? Powtarzam wejdziesz napowrót w społeczeństwo, zajmując tam dawne stanowisko, z głową wysoko podniesioną, jakbyś nigdy nie miała żadnego wypadku.
Wydasz się każdemu równie miłą i zachwycającą, równie godną szacunku, jak przed dwoma laty, gdyś przybyła do Paryża, prosto z domu rodzicielskiego.
— Będzie to wiecznem kłamstwem i oszukiwaniem szepnęła nieśmiało Gabryela.
— Oh! gdyby twoje skrupuły sięgały aż tak daleko — odpowiedziała tonem dość szorstkim panna Solange — byłyby, pozwól sobie powiedzieć, czemś zupełnie niedorzecznem. Nazywasz więc oszukaństwem, jeżeli nie opowiada się ludziom pewnych tajemnic, które ich nic nie obchodzą? Kłamstwo, nikomu nie szkodzące, przestaje niem być. Byłoby niesłychanie śmiesznem, szkodzić samemu sobie, pod pozorem oddania hołdu prawdzie.
Po tych słowach nastąpiło chwilowe milczenie.
— Ale pani nie wspomniałaś mi dotąd o mojem dziecku — wtrąciła Gabrjela. Cóż z niem będzie?
— Myślę najprzód o tobie Ello, nie zapominając także o twojem dziecku. Byłoby niemożliwem dla ciebie wychowywać go samej; o tem niema co i myśleć.
Gabrjela opuściła głowę na piersi.
— Nie troszcz się atoli zupełnie o przyszłe jego losy — kończyła Solange. — Szczęśliwsze, od wielu innych istot jemu podobnych, nie pozostanie bez czułej i starannej opieki. Gdy termin rozwiązania twego będzie bliskim, zamówimy mamkę dobrą i poczciwą, a skoro przyjdzie na świat, ona zabiorze do siebie niemowlątko. Od tej chwili „Towarzystwo Dobroczynności“, którego fundatorką jest pani baronowa, zajmie się dziecięciem najzupełniej. Będzie rosło, utrzymywane i kształcone, na koszt tegoż „Towarzystwa“. Nauczą dziecko jakiegokolwiek rzemiosła, któreby mu dało na przyszłość kawałek chleba, czy to będzie chłopczyk, czy dziewczynka. Czegóż możesz pragnąć więcej? Czyż taka przyszłość dziecka nie powinna cię zupełnie zadowolić?
— Mogłożby być inaczej? — Gabrjela wybuchnęła rzewnym płaczem. — Ah! czuję się najszczęśliwszą, żem panią spotkała na mojej drodze... Bóg, to sam Opiekun nieszczęśliwych, sprowadził panią do mnie, biedaczki, od wszystkich opuszczonej i ginącej bez ratunku!
— Gdyby słyszał ją Blaireau — pomyślała panna Solange — zdziwiłby się nielada, że uważają go za wcielenie Opatrzności.
— Uspokoiłaś mnie pani cokolwiek — odezwała się Gabrjela. — Sądzę, że odtąd ustaną moje ciężkie troski. Nie rozdzielą mnie przecie z dzieckiem raz na zawsze, co? Wszak będzie mi wolno widywać je kiedy-niekiedy nieprawdaż?
— Bez wątpienia, droga Ello... jak często zechcesz sama.
Przez kilka dni następnych, biedna młoda kobieta, zdawała się swobodniejszą. Słowa opiekunki przejęły ją błogą otuchą. Nabierała odwagi, a przyszłość przedstawiała się jej mniej ponuro.
Nagle nastąpił u niej objaw psychologiczny, którego nie przewidywali z góry, i nie liczyli się z nim, ani Solange, a tem mniej Blaireau.
Pewnego ranka przy śniadaniu, rzekła Solange do Gabrjeli:
— Nie mogę się wstrzymać, i muszę powinszować ci droga Ello. Wyglądasz po prostu czarująco świeżo i hożo, niby wcielenie krasy wiosennej. Nie płaczesz dzięki niebu, i smutek twój rozwiał się na cztery wiatry, i zniknął gdzieś w chmurach. Od trzech dni szczególniej, widzę w twojej twarzyczce dziwne rozpromienienie, a w oczach niby blaski nadziemskie.
— Sprawia to zapewne wewnętrzne zadowolenie z samej siebie, żem stała się nareszcie rozsądną i patrzę na świat zupełnie trzeźwo odpowiedziała młoda kobieta.
— Zyskujesz na tem najwięcej, ty pieszczotko.
Nic już na to nie odpowiedziała swojej opiekunce, głęboko zadumana. Po chwili wstały od stołu i przeszły do saloniku.
— Zagraj co droga Ello poprosiła Solange. — Dziś niedziela nie mamy więc żadnej roboty.
— Zaraz usiądę, tylko wpierw mam z panią o czemś pomówić.
— A więc zaczynaj... Słucham...
— Od ostatniej naszej rozmowy wiele myślałam i zastanawiałam się nad niejednem...
— I wreszcie cóż postanowiłaś?
— W pierwszej chwili przekonały mnie pani słowa.... później zaczęłam zapatrywać się na tę sprawę inaczej....
Panna Solange aż podskoczyła w górę.
— Co pod tem rozumiesz? spytała mocno zaniepokojona.
— Czuję się przeniknioną tłumaczyła młoda kobieta, siłą nadprzyrodzoną, której nie mogę się oprzeć. W sercu szepcze mi nieustannie jakiś głos tajemny, żem nie powinna się rozłączać z mojem dzieckiem... że mam je sama pielęgnować i wychowywać.
Solange zadrgała, a z jej ciemnych źrenic, strzeliły pioruny gniewu.
— Ależ to proste szaleństwo! — wykrzyknęła.
— Oh! nie łudzę się wcale na tym punkcie — mówiła dalej Gabrjela. Wiem jaki ciężar biorę na moje słabe ramiona; jak trudne zadanie mam przed sobą. Gdy jednak pomyślę, że moje dziecię miałoby być powierzonem obcej kobiecie, że ona by mi skradła jego pierwsze uśmieszki, że dla niej byłyby jego pierwsze słodkie pocałunki, czuję tak straszny ból w sercu, jakby mi je kto wyrywał z piersi rozpalonemi obcęgami!
Solange pozieleniała. To wyznanie zupełnie niespodziewane, wprawiało ją w osłupienie.
— Od kilku dni stałam się zupełnie inną — kończyła Gabrjela — nie czuję się uciśnioną, przeciwnie, wstąpiła we mnie dziwna otucha i odwaga. To co mnie przejmowało taką trwogą, nie przeraża mnie wcale. Dla mego dziecka, jestem zdolną do najwyższej ofiary! Oszukano mnie, uwiedziono, opuszczając potem najhaniebniej; wyznam to szczerze wobec świata całego. Ukrywałam się przed ludźmi z moim stanem; teraz spojrzę śmiało w oczy każdemu. Byłam trwożliwą; dziś stałam się odważną i mężną wobec największych przeciwności....
....Długo jeszcze nie przestanę ubolewać nad moim upadkiem i nad błędem popełnionym; wypełniając atoli godnie powinności matki, mniej da mi się uczuć wstyd rumieniący czoło, na każde wspomnienie o moim uwodzicielu. Prawdziwą hańbą byłby brak odwagi w niedopełnieniu świętych obowiązków, które wkłada na mnie słodkie miano matki. Chcę przynajmniej zasłużyć sobie później na wdzięczność i miłość mego dziecka.
— Wszystko to brzmi bardzo wzniośle — bąknęła z przekąsem panna Solange, nie mogąc ukryć silnego rozdrażnienia — ale z czego myślisz utrzymać siebie i dziecko?
— Potrafię tyle zapracować. Wszak przyznałaś mi pani sama, że jestem biegłą w każdej robocie. Znajdę więc zawsze zatrudnienie. Nie cofnę się przed żadną, choćby najcięższą pracą, bo ona posłuży mi do wykarmienia mego dzieciątka. Będę chodziła, pukała do drzwi, póki czegoś nie znajdę... Jest w Paryżu dużo ludzi obojętnych na cudzą niedolę, a nawet złych i przewrotnych; ale można przecież natrafić na dusze miłosierne. Sama pani jesteś tego najwymowniejszym dowodem. Liczę zatem na pomoc tych dobrych, jak też i na Boską Opatrzność. Ona mnie nie opuści! Jam nie wymagająca a początkowo i moje maleństwo nie będzie wiele potrzebowało.
— Pozwól sobie powiedzieć droga Ello — odezwała się Solange tonem dość uszczypliwym — żeś się nad tem nie dość zastanowiła. Chcesz po prostu wpaść w nędzę po samą szyję.
Uśmiechnęła się słodko Gabrjela.
— Powtarzam, że się nie łudzę bynajmniej, czując całą trudność zadania, którego się podejmuję; ale mam jednocześnie dość odwagi, aby uczynić zadość mojemu obowiązkowi.
— I ja powtarzam wykrzyknęła gniewnie Solange żeś szalona!
— Nie — odrzekła młoda kobieta — jestem tylko.... matką!
Solange zagryzła usta do krwi.
— A więc nadaremnie chcę ci wyperswadować to szaleństwo? — spytała po chwili.
— Słucham droga pani głosu serca własnego...
— Wyrzekasz się dobrowolnie tego wszystkiego, co chciano uczynić dla twego dziecięcia!
— Nie mogę znieść myśli, żebym się miała z niem rozłączyć. Któż potrafi lepiej dziecko wypielęgnować i wychować od własnej matki. Będę nań patrzała, w miarę, jak będzie rosło i rozwijało się, kochając biedactwo całem sercem! Dla niego nic mi się nie wyda zbyt trudnem. Poświęcę mu moją młodość, przyszłość i szczęście całe.... Dla niego oddałabym i życie bez zawahania się.
— Skoro nabiłaś sobie główkę takiemi myślami, droga Ello, pojmuję, że nie umiesz liczyć się z czekającemi cię bolesnemi zawodami i próbami. Koniec końców, zatrzymujesz dziecko przy sobie; szukając sposobu wyżywienia go i to ma się rozumieć, najnędzniej w świecie! Jesteś odważna, pracowita; nie utrzymuję z góry, że nie znajdziesz zatrudnienia. Rozwinąwszy wszelkie siły umysłowe i fizyczne, dzięki twojej woli pełnej energji, może potrafisz zapracować na kawałek chleba. Chwilowo jednak jesteś bez zajęcia i nie masz ani jednego franka, aby przeczekać pierwsze tygodnie... jeżeli nie miesiące... nim znajdziesz jaki taki zarobek... Gdy raz wyjdziesz z tego domu, razem z twojem dzieckiem, gdzie się udasz, co poczniesz bez centima w kieszeni? Ręczę, żeś się nad tem wcale nie zastanowiła.
— Przeciwnie pani... myślałam już o tem.
— I cóż wymyśliłaś, jeżeli mi wolno się spytać?
— Pocieszyłam się nadzieją, że tak pani jak i owa miłosierna baronowa, zrozumiawszy powody, dla których nie chcę rozłączyć się z mojem dzieckiem, nie opuścicie mnie i nadal, jeżeli dotąd obsypywałyście tak hojnie dobrodziejstwami waszemi.
— Zapewne — bąknęła Solange, trochę łagodniej. — Coś zrobi się dla ciebie i później...
— Oh! — zawołała żywo Gabrjela — nie będę nadużywała waszej dobroci.
Wiem, że są jeszcze o wiele nieszczęśliwsi odemnie. Poproszę jedynie o małą sumkę na początek, która dopomoże mi do umieszczenia się gdziekolwiek. Oddam pieniądze z podziękowaniem, gdyż spodziewam się zarabiać tyle, żebym coś jeszcze mogła oszczędzić.
Solange o mało nie wybuchnęła, doprowadzona do ostatnich granic cierpliwości. Pohamowała się jednak, pomyślawszy dość wcześnie, że Gabrjela mogłaby się jej wymknąć przed czasem, gdyby zaczynała ją posądzać o jakie nieczyste zamiary.
— Dobrze moja pieszczotko — rzekła słodko, pomimo, że gniew nią miotał — pomówimy jeszcze o tem.... Bądź jak bądź, źle robisz, i możesz tego kiedyś gorzko żałować.
Młoda kobieta potrząsła głową przecząco.
— Uznasz to sama Ello... wtedy, gdy już będzie zapóżno, aby złe naprawić.
W tych słowach mieściła się nareszcie szczera myśl panny Solange. Gabrjela nie była w stanie zrozumieć, jak straszne groziło jej niebezpieczeństwo. Chodziła teraz spać bardzo wcześnie. Czasem nawet zaraz po obiedzie, jeżeli czuła się jak dzisiaj zmęczoną i osłabioną. Przed godziną jedenastą, Solange odchyliła cichuteńko drzwi do pokoiku Gabrjeli, chcąc się przekonać naocznie, czy zasnęła? Pewna, że nie zwróci na nią uwagi, przymknęła drzwi i wyszła do ogrodu, robiąc jak najmniej szelestu. Doszła w ten sposób, aż do bocznej furtki. Blaireau czekał już na nią w miejscu umówionem.
— Jestem wściekła! — zawołała.
— Ejże! I dla czego?
— Głupia dziewczyna, chce gwałtem zatrzymać dziecko przy sobie!
— Do djabła! — mruknął Blaireau, drapiąc się po nosie, co u niego oznaczało wielkie zafrasowanie.
— A nie próbowałaś wyperswadować jej tego?
— Używałam nadaremnie całej mojej wymowy; nie dała się przekonać.
Powtórzyła w skróceniu swoją rozmowę z Gabrjelą.
— Ha! tem gorzej dla niej — rzekł Blaireau tonem suchym i szorstkim. — Gdy nie chce nam oddać dziecka dobrowolnie, zabierzemy je sami! Przygotowałem już wszystko; teraz atoli będę zmuszony plan zmienić do gruntu. Ile mamy na to czasu?
— Najdalej za dwa tygodnie, można spodziewać się u niej rozwiązania....
— Oh! to mi wystarczy najzupełniej. Zmiana frontu, co prawda niespodziewana, i nie oczekiwana — mówił dalej — dowodzi to po raz setny; że nie można nigdy być pewnym w życiu niczego i potrzeba zawsze mieć się na baczności.
— Wielka prawda! przyznała mu Solange.
Po chwili namysłu — rzekł Blaireau:
— Do dni dziesięciu, nie powinien tu zostać ani jeden strzępek, do ciebie należący.
— Nic łatwiejszego — odpowiedziała. — Spakuję napowrót wszystko do kufra i każę zabrać z domu, gdy sama się z niego wyniosę.
— Sposób jak najgorszy! — wtrącił Blaireau opryskliwie. — Nie podobna sprowadzać powozu, bo byłoby połączone z wielkiem niebezpieczeństwem.
— Cóż więc zrobię z rzeczami?
— Na przyszły tydzień będę przychodził do Asnières codziennie. Ty mi przygotujesz pakunek niezbyt duży, który ja wyniosę pod pachą.
— Tak... tak... A kufer?
— Mogłabyś go zostawić w domu do licha. Lepiej jednak zrobisz, paląc go, a zamek i zawiasy zakop w ogrodzie.
— Zastosuję się we wszystkiem do twojej woli.
— Na dziś nie mam ci nic więcej do polecenia.
— Ale ja miałam cię jeszcze o coś spytać.... Aha.... już wiem!... Czy mam sprowadzić akuszerkę?
— Lepiejby było, gdybyśmy mogli obejść się bez niej. To jednak jest czystem niepodobieństwem. Potrzebujemy dzieciaka zdrowego i silnego. Nie można więc narażać go w ostatniej chwili na niebezpieczeństwo. Zresztą, zastanowiwszy się nad wszystkiem dokładnie, nie widzę, w czemby nam miało zawadzić, sprowadzenie owej jejmości... Po skończonej historji, płaci się babie i kwita!
— Czy kupić kołyskę?
— Oh! to już wydatek zupełnie zbyteczny — bąknął Blaireau z szatańskim uśmiechem.
— A możeby to wzbudziło w dziewczynie pewne wątpliwości? Ma ona dużo sprytu i przenikliwości. Truchleję i tak co chwila, żeby się nie domyśliła całej prawdy.
— No! to kup wreszcie koszyk z łoziny za pół franka na targu.... Tego towaru dostaniesz wszędzie...
Po tych słowach rozłączyli się wspólnicy. Nazajutrz napisał Blaireau do Sostena de Perny:
„Zbliżamy się do terminu wiadomego... Musimy się ostatecznie porozumieć, co do ostatnich przygotowań. Trzeba wszystko na czas urządzić. Ludzie przezorni, nie spuszczają się na ostatni moment; i nic ich nigdy nie zaskoczy niespodziewanie. Czekam pana jutro rano.
Po odebraniu wezwania, Sosten odbył z Blaireauem całogodzinną walną naradę, podczas której ułożono wszystko najdokładniej.
Dwaj łotry rozumieli się nawzajem przewybornie. Złączeni ściśle tą samą zbrodnią, nie potrzebowali strzedz się jeden drugiego. Wszak wydanie tajemnicy, zgubiłoby ich obydwóch.
Odkąd zawarli z sobą umowę, Sosten widział się kilka razy z Blaireauem. Nie mówiąc panu de Perny, tylko tyle, ile mu się podobało, Blaireau wtajemniczał młodego człowieka w szczegóły sprawy, w miarę jak ta się rozwijała, według planu usnutego, najpomyślniej.
Sosten dotrzymujący tak samo skrupulatnie danego przyrzeczenia, wręczył po dwóch miesiącach Blaireautowi dziesięć tysięcy franków.
Zkąd czerpał tyle pieniędzy? Od ślubu siostry, nie zaoszczędził on z pewnością pięćdziesięciu tysięcy franków na sumie wypłacanej mu rocznie przez szwagra, w uznaniu przysług oddawanych margrabiemu. Możemy zatem przypuścić śmiało, że brał po prostu z kasy swego szwagra całemi garściami. Czyż zresztą nie uważał jego majątku, za swoją własność? Ani mu w głowie nie postało, zdawać komukolwiek rachunki z zarządu, powierzonego jego rękom. Margrabia umrze lada chwila, a po śmierci nie upomni się już o nic. Co do margrabiny, ta dla niego nie istniała.
Tak samo nie troszczył się wcale niegodziwiec owem dzieckiem, jakiejś biednej, uwiedzionej dziewczyny, które miał przemienić w dziedzica, czy też w dziedziczkę, olbrzymiego majątku, i obdarzyć jednem z najpiękniejszych nazwisk, w francuskiej arystokracyi.
— Ja to stworzyłem niejako w mojej wyobraźni — powtarzał w duchu — tego potomka wielkiego rodu margrabiów de Coulange. Później... gdyby mi zawadzał w czemkolwiek... potrafię go zepchnąć w nicość, z której wyszedł!
Z tego rozumowania, można było łatwo osądzić, do jakiego stopnia dochodziła przewrotność i nikczemność tego młodego człowieka, pomimo ułożenia dystyngowanego, i pozorów wielce arystokratycznych.
Obecnie Sosten mieszkał sam jeden w pałacu margrabiów de Coulange w Paryżu.
Już przy końcu kwietnia, pani de Perny wywiozła córkę na wieś, do zamku, odwiecznej siedziby rodu Coulange’ów.
Pobyt na wsi, przedstawiał przewrotnej kobiecie dwie korzyści: Najprzód nie potrzebowała odpowiadać na pytania ludzi ciekawych i wtykających nos, gdzie ich nikt nie prosił; powtóre usuwała w ten sposób liczne trudności, które w Paryżu byłyby prawie niemożliwemi do pokonania. Łatwo zrozumieć, że aby dojść do celu zamierzonego; mogła otoczyć się o wiele swobodniej, potrzebną nieodzownie tajemniczością na wsi, niż w mieście stołecznem.
Zamek margrabiów de Coulange, był oddalony o dwadzieścia pięć mil od Paryża i zbudowany nad gościńcem murowanym, prowadzącym z Paryża do Strasburga. Na stoku pagórka, jest on otoczony wspaniałym parkiem, ciągnącym się na przestrzeni przeszło pół milowej. Wieś rozłożyła się u jego podnóża w dolinie. Położenie zamku Coulange, jest jedno z najbardziej malowniczych, iście czarujące, wśród bujnej roślinności.
Zamek obrócony frontem ku południowej stronie. Od północy osłaniają go olbrzymie drzewa parku. Z parkiem łączy się bór wysoko-pienny i niesłychanie rozległy, należący do dóbr, stanowiących ordynację rodziny de Coulange. Marna płynie wzdłuż parku i przez bór, odbijając w swoich bystrych nurtach, niby w zwierciedle, szmaragdową drzew zieloność i marmurową kolumnadę zamku.
Ogrody otaczające zamek, są przecudowne. Przerzynają je niezliczone kanały i strumyki, prowadzone wężykowato. Dostarcza im wody Marna i źródła z gór wypływające, a tworzące piękne kaskady. Wszystkie te sztuczne strumienie, łączą się w środku w jedno jeziorko, z którego zbytek wody, odpływa podziemnym kanałem, poprowadzonym w przeciwną stronę, aż do Marny.
W położeniu biednej margrabiny nie zaszła żadna zmiana. Nieszczęśliwa kobieta była tak samo prawie uwięzioną w zamku na wsi, jak i w pałacu własnym w Paryżu. Otaczał ją ten sam system szpiegostwa i podpatrywania pilnie każdego jej kroku. Matka strzegła jej i tutaj niby oka w głowie. Obecnie nie dopuszczała już nawet do córki żadnej służącej. Nie ufając nikomu, prócz samej sobie, skazała się na obsługiwanie własnoręcznie margrabiny.
Służba zamkowa, która zresztą z dobrej i nieprzymuszonej woli, na wszystko oczy przymykała, podziwiała w pani de Perny, ten zbytek czułości i poświęcenia macierzyńskiego. Nie domyślali się oni rzeczywiście straszliwego dramatu, jaki odgrywał się w ich oczach. Co prawda, niczem się nie zajmowali. Płacono im dobrze, żywiono jeszcze lepiej i przytem nic nie robili. Czemużby więc nie mieli być ślepymi i głuchymi na wszystko, co się w koło nich działo?
Margrabina wyglądała zupełnie obezwładniona. Teraz już nawet i płakać przestała. Może też i wyschło u niej źródło łez. Jej pozorny spokój, miał w sobie coś serce rozdzierającego. Siedziała w fotelu całemi godzinami, zgięta w pół, bez ruchu; lub też kładła się na szezlong w swoim pokoju sypialnym. Nie próbowała nawet otrząsnąć się z tej apatji.
W jej pokoju, na pierwszem piętrze, był niewielki balkonik. Czasem wychodziła na niego. Ale i tam stała jak posag, z łokciami opartemi o jego żelazne okratowanie. Daremnie ptaszki śpiewały wesoło, jakby chciały ją pocieszyć...
ona nie słyszała ich rozkosznego świergotania. Bądź wodziła oczami zamglonemi, po kwiecistych rabatach i kobiercach pod oknami, lub też wzrokiem bezmyślnym patrzyła w niebo.
Patrząc na nią w chwili podobnej, można było wziąć margrabinę, za istotę zupełnie bez duszy.
Bo też i była poniekąd, biedaczka ciałem, pozbawionem duszy.
Mąż opuszczając Paryż, zabrał z sobą duszę i myśl swojej młodziutkiej żony. W owych chwilach zupełnego znieczulenia i dumań bez końca, margrabina była myślą z mężem i przy mężu; jego widziała oczami duszy i z nim rozmawiała.
Wiadomości odbierane od margrabiego, nie były wcale pocieszającemi i uspakajającemi.
Zaraz z początku, gdy zamieszkał na wyspie Maderze, miał okropny atak nerwowy, w którym o mało nie skonał. Doktór Gendron pisał tak o tem:
„Sądziłem, że już po nim. Śmierć czyhała niejako u węzgłowia, aby pochwycić w swoje szpony upatrzoną ofiarę. Dzięki jednak usilnym staraniom moim i poczciwego, wiernego, starego kamerdynera, udało nam się szczęśliwie i wyszliśmy z tej walki zaciętej zwycięzko. Stan jednak, naszego drogiego chorego, nie o wiele się polepszył, nawet raczej dzieje się przeciwnie. Jak to już miałem zaszczyt oświadczyć pani w Paryżu, obawiam się, czy margrabia nie zdecydował się trochę za późno na wyjazd do kraju cieplejszego. Oby tylko nie zgasł nagle w moich ramionach, gdyby ów atak miał się powtórzyć.“
Matka nie omieszkała pokazać córce listu mocno niepokojącego. Odtąd nadchodziły co tydzień sprawozdania tej samej treści, zapewniające, że jeżeli chory ciągnie tak długo, to li przez wpływ łagodnego i ciepłego powietrza na południu.
Zamiast starać się pocieszyć córkę, wystawiając treść owych listów w świetle mniej ponurem, pani de Perny usiłowała wręcz przeciwnie podniecić do stopnia najwyższego, obawy biednej żony. Zdawać się mogło, że znajduje w tem dziwne upodobanie niegodziwa kobieta, wbijać nóż obosieczny w serce i tak zakrwawione młodej margrabiny.
— Nie ma już co się łudzić zwodniczą nadzieją — powtarzała córce z wyrafinowanem okrucieństwem.
— Zostaniesz wkrótce wdową i będziesz mogła rozpocząć życie o wiele weselsze. Byłoby istnem szaleństwem wątpić bodaj na chwilę, że twój mąż wróci zdrowym do Francji, Gendron i stary Firmin, przywiozą ci go... ale w trumnie.
Margrabina nic nie odpowiadała na te ohydne słowa. Nie raczyła nawet okazać matce i pozwolić jej odgadnąć, jak ją dręczy nielitościwie.
Przez jakiś czas ogarnął zrozpaczoną Matyldę, szał pozbawienia się życia dobrowolnie. Myślała na serjo o kupieniu silnej trucizny, któraby zadała jej śmierć piorunującą.
— Umrzeć — mówiła w duchu — znaczy tyle, co przestać czuć i cierpieć.
Zatrzymała ją jednak nad brzegiem przepaści, myśl o mężu. Miłość szczera łączyła jej życie z życiem margrabiego.
— Zaczekam — pomyślała Matylda. — Nie umrę, póki w nim tleć będzie chociaż jedna iskierka życia. Jego śmierć pozbawi mnie także życia. Gdy jego przywiozą w jednej trumnie, znajdą martwe zwłoki do włożenia w drugą. Tym sposobem uniemożliwię plan haniebny, ułożony tak podstępnie. Ah! to będzie moją ostatnią i najwyższą radością!
Pojęła matka, że było czystem niepodobieństwem, nie dozwolić córce pisywać do męża; mogło to nawet pociągnąć za sobą skutek wielce niebezpieczny. Zadecydowała więc, że Matylda będzie pisywała do margrabiego regularnie co tydzień. I tak się stało. Tylko wszystkie te listy pisały się pod okiem pani de Perny i pod jej najściślejszą kontrolą.
Pewnego ranka, około jedenastej przed południem, Sosten zjawił się w zamku. Matka zamknęła się z nim natychmiast.
— Nadchodzi chwila stanowcza — zapowiedział jej syn. — Dano mi o tem znać dziś i przyleciałem, abyś mama miała czas zarządzić wszystkiem, co potrzeba.
— Czy dziecię już przyszło na świat?
— Może... kiedy my tu o niem właśnie rozmawiamy. Według wszelkich obliczeń, termin rozwiązania wypada na dzień dzisiejszy. Wyrachowałem, że potrzebujemy sześć godzin, aby dziecko przywieźć na miejsce. Dla uniknięcia oczów zbyt ciekawych, zajedziemy drogą połową od strony stodół. — Proszę mi dać klucz od tamtej bramy.
— Wracasz więc do Paryża?
— Natychmiast, gdy mi mama każę podać śniadanie.
— Poszlę więc zaraz po ów klucz do ogrodnika.
— Doskonale.
— A cóż będzie z mamką?
— Zanim opuściłem Paryż dziś rano, oznajmiłem ugodzonej kobiecie, żeby była gotową na jutro. Przybędzie wkrótce po nas, przywieziona przez mego służącego, któremu wydałem stosowną instrukcję.. Wspominałem mamie, że płacę ją od miesiąca. Miało się dziecię odłączyć przed dwoma tygodniami tam, gdzie teraz służy. Aby zrobić dogodność margrabinie de Coulange, zgodzono się jednak zatrzymać mamkę, aż do terminu rozwiązania u mojej siostry.
— Wszystko zatem ułożyłeś mój synu jak najlepiej.
Sosten zjadł szybko śniadanie, i nie widząc się z siostrą, nie spytawszy nawet o zdrowie Matyldy, powrócił do Paryża.
W kwandrans po jego odjeździe, pani de Perny zwołała całą służbę zamkową. Prócz ogrodnika z żoną i chłopaka, który mu pomagał w robocie ogrodowej, mieszkających opodal od zamku, było siedmioro sług. Stangret, dwóch lokai, dwie panny służące, pokojówka i kucharka. Pani de Perny przemówiła do nich serdecznie:
— Prosiliście mnie moje dzieci o pozwolenie przejechania się do Paryża; gdzie każdy z was zostawił kogoś mu drogiego. Wtedy musiałam wam odmówić, choć mi to samej sprawiło wielką przykrość. Pojmuję, że możecie mieć nawet w tem ważny interes. Otóż dziś mogę wam wszystkim udzielić urlopu, aż do jutra wieczór. Tylko musicie mi zaręczyć, że jutro przed nocą wrócicie do zamku.
— Przyrzekamy to uroczyście, jaśnie pani — zawołali zgodnym chórem. Pani de Perny mówiła dalej:
— Wiadomo wam wszystkim, że moja droga córka znajduje się w stanie błogosławionym. Oczekujemy rozwiązania, jutro w nocy, a najdalej pojutrze. Jesteście wiernymi i poczciwymi sługami domu margrabiów de Coulange, nie wątpię zatem, że podzielicie naszą radość w tym szczęśliwym wypadku... Widzieliście mego syna przyjeżdżającego... Chciał zabawić z nami dni kilka; poprosiłam go jednak, aby powrócił niezwłocznie do Paryża, przywożąc nam ztamtąd akuszerkę i mamkę, zamówione od miesiąca. Ponieważ dziś jesteśmy rozradowani, pragnęłam, żeby i wam ten błogi dzień upłynął wesoło i zapisał się w pamięci, jako data wyjątkowa.
Wyciągnęła z kieszeni sakiewkę jedwabną.
— W imieniu mojej córki — kończyła — daję każdemu z was na tę podróż po dwadzieścia pięć franków. Jedźcież moi kochani do Paryża i bawcie się tam dobrze. Ogrodniczek dopilnuje koni, a ogrodnik z żoną załatwią się z usługą około nas.
Słudzy schowali do kieszeni gratyfikację, udzieloną im tak łaskawie, dziękując jaśnie pani bez końca i miary; poczem ulotnili się z zamku czemprędzej, aby nie spóźnić się na ranny pociąg. Matka Matyldy śledziła ich odjazd, ukryta za firanką w jednem z okien zamkowych.
Gdy ostatni z służby znikł jej z oczu, uśmiech tryumfu rozjaśnił jej twarz, a wzrokiem rozpłomienionym, wzniesionym w górę, zdawała się wyzywać zuchwale do walki, wszystkie moce nieba i nieledwie Boga samego.
Według polecenia Blaireaua, Solange znalazła z łatwością w Asnières akuszerkę i odezwała się do niej w te słowa:
— Wkrótce zapewne będę potrzebowała pani pomocy; przychodzę więc zapytać się, czy mogę na nią liczyć?
— Ależ ma się rozumieć łaskawa pani. Jestem na usługi wszystkich ludzi bogatych i ubogich.
— Dziękuję. Gdy zajdzie potrzeba, uwiadomię panią.
— Stawię się na zawołanie, czy w dzień, czy w nocy, łaskawa pani, byle mnie tylko tego dnia właśnie nie zawołano gdzieindziej.
— Rzecz łatwa do pojęcia — odrzekła Solange.
— Czy łaskawa pani mieszka daleko odemnie?
— Ależ o kilka kroków... Na ulicy Viell d’Argenteuil.
— Oh!... prawie obok mnie...
— Wynajęłam ten tam domek z ogrodem, i sprowadziłam się do niego z moją siostrzenicą.
— Ah! potrzebuje mnie zatem pani siostrzenica?
— Nie inaczej...
— Czy to młoda kobieta?
— Kończy dopiero lat ośmnaście. Przed rokiem wyszła za mąż. Jej mąż jest agentem handlowym. Nie ma go obecnie we Francji. Pisałam mu wczoraj o spodziewanym wypadku... lada chwila... Czekamy na niego dziś, jutro...
— Miejmy nadzieję, że stawi się na czas dla tak młodej kobiety, obecność męża w tak ważnym wypadku, jest zawsze nader pożądaną. Dodaje ona żonie otuchy i uzbraja w męztwo potrzebne do zniesienia cierpień strasznych, o których biedna nie ma pojęcia.
— Zatem do prędkiego zobaczenia się.
Solange pożegnała akuszerkę, nie podnosząc więcej kwestji przyjazdu męża domniemanego.
W tydzień później, w chwili, gdy układała się do snu Gabrjela, uczuła pierwsze bóle, zapowiadające bliskie rozwiązanie. Solange pobiegła czemprędzej po akuszerkę. Na szczęście zastała ją w domu. Po rozmowie z chorą i dokładnem opatrzeniem, odeszła mówiąc:
— Dziecko nie przyjdzie na świat, jak jutro około południa. Położę się więc, a do dnia stawię się tu.
Odprowadziła ją Solange kawałek drogi, potem pobiegła pędem do furtki. Blaireau czekał tam już na nią. Opowiedziała mu, co zawyrokowała na odchodnem akuszerka.
— Jeżeli to nastąpi aż jutro — mruknął — nie mam tu co robić. Wracam więc do Paryża. Nie będę mógł widzieć się z tobą jutro, aż po nocy.
Pamiętasz wszystko, com ci polecił?
— Pamiętam. Jutro mam się stawić z dzieckiem nad brzegiem Sekwany.
— Doskonale. Doglądnę tymczasem naszej sprawy, aby nie utknąć na jakiej przeszkodzie niespodziewanej, w ostatniej chwili.
Nazajutrz stawiła się akuszerka o szóstej rano. Gabryela cierpiała w nocy okropnie, wijąc się z bólu po łóżku. Biedaczka zatykała usta chustką, aby stłumić głuche jęki, wydobywające się gwałtem z piersi.
Akuszerka już jej na krok nie odstąpiła. O jedenastej przed południem nastąpiło rozwiązanie. Ustały wprawdzie bóle, ale przyszło zupełne ubezwładnienie. Leżała teraz na wznak, z oczami przymkniętemi, złamana, bez sił, biała jak lilja. Zaraz podniosła ociężałe powieki, a wzrok jej zapałał nadziemską radością, gdy usłyszała słowa akuszerki.
— Chłopak!... a jaki tęgi!
Podniosła w górę ręce drżące i bez kropli krwi; szepcąc w zachwycie:
— Syn!... Tego skrycie pragnęłam... Dzięki ci Boże, żeś raczył spełnić moje tajemne marzenie!
Umilkła na chwilę, a potem rzekła wyciągając ramiona.
— Oh! dajcie mi go!... Chcę uściskać moje dziecię.
Podano jej syna. Wpatrzyła się najprzód w niego, niby w ekstazie, potem łzy wytrysły jej z oczu i zaczęła dziecię obsypywać pocałunkami, łkając głucho.
— Znamy się na tem uśmiechnęła się dobrodusznie akuszerka, szepcząc na ucho pannie Solange. Myśli o ojcu, całując syna.
Akuszerka wzięła napowrót malca w posiadanie wyłączne; a gdy go wykąpała i owinęła starannie w pieluszki, oświadczyła głośno i dobitnie, że jest to najwspanialszy okaz niemowlęcia, jaki przez jej ręce dostał się na świat boży.
Przyrządziła teraz dziecku trochę wody z cukrem. Dała mu wypić tejże kilka łyżeczek, a dzieciak mlaskał języczkiem, jakby na dowód, że mu ten pierwszy posiłek smakuje przewybornie.
— A to mały łakomiec! Słyszycie panie zawołała wesoło poczciwa kobiecina. — No! na tego nikt nie powie, że nie ma ochoty i sił do życia.
Chciała złożyć niemowlę w koszyku z łoziny.
— Takbym pragnęła mieć dziecię przy sobie! — westchnęła Gabryela.
— Nie trzeba się biedaczce sprzeciwiać — rzekła akuszerka cicho do panny Solange, i położyła dziecię obok matki.
— Malec prześpi się teraz ze cztery godziny — zapowiedziała na odchodnem. — Wrócę tu około dziesiątej na wieczór. Skąpię go znowu, przewinę, napoję anyżkiem włoskim z cukrem, a jutro będzie łakomieć ssał aż miło!
Wyszła poleciwszy to i owo pannie Solange. Przez resztę dnia, wspólniczka Blaireau’a, okazywała Gabryeli wielką troskliwość. Gdy nadeszła akuszerka, zastała pacjentkę w stanie nader zadawalającym.
— Nie spała jeszcze — oznajmiła jej panna Solange.
— Bo i nie można pozwalać zaraz na sen — szepnęła akuszerka. — Bądź pani jednak pewną, że prześpi noc snem kamiennym.
Skąpała malca, przewinęła, nakarmiła, układając tym razem w kolebce. Dała wypić i Gabryeli filiżankę dobrego rosołu z kury.
— Oczy się pani kleją — rzekła z uśmiechem. — Będziesz spała całą noc jak zabita.
Rzeczywiście sen morzył biedną, młodziutką matkę. Zapadła noc tymczasem, cicha, ciepła, z niebem lazurowem, zasianem gwiazdami. Solange odprowadziła znowu akuszerkę aż na ulicę, wtykając jej w dłoń pięćdziesiąt franków, według umowy.
— Dla czegóż mnie pani już dziś płaci? — spytała zdziwiona. — Przecież będę odwiedzała chorą przez dziewięć dni.
— Cóż to ma do rzeczy? Mogę tak samo zaraz pani trud jej wynagrodzić — bąknęła Solange wymijająco.
— Miałaś pani jakie wiadomości od jej siostrzeńca?
— Przybędzie prawdopodobnie jutro rano.
— Tem lepiej! Przygotowałaś mu pani nielada niespodziankę.
Akuszerka odeszła do siebie, Solange zamknęła za nią bramę na dwa spusty. Wróciła do pokoiku Gabryeli. Młoda matka spała twardo. I niemowlę nie odzywało się wcale. Było po dziewiątej wieczorem.
— Mam zaledwie chwilkę czasu na przebranie — pomyślała Solange.
Wpadła do siebie, przebierając się w mgnieniu oka. Oglądnęła w koło, czy czego nie zostawiła.
— Zabrane wszystko — mruknęła.
Wzięła ciepły, wełniany koc, przygotowany w tym celu na jednem z krzeseł, i wśliznęła się napowrót jak najciszej do pokoju sąsiedniego. Gabryela ani się ruszyła. W pośród głuchej, nocnej ciszy, słyszało się jej lekki, miarowy oddech.
Spojrzała Solange po raz ostatni na tę śliczną twarzyczkę, słabo oświetloną nocną lampką. Pomyślawszy o boleściach i ciężkich próbach, które czekały na tę nieszczęśliwą istotę tak dobrą, obdarzoną tyloma niezrównanemi przymiotami serca, uczuła się pomimo całej swojej przewrotności, wzruszoną do głębi. Jest bowiem prawdą niezbitą, że i najgorzej zepsute natury, miewają chwile podnioślejsze w życiu.
Po za nią atoli stał straszny w swoim gniewie Blaireau — jej pan wszechwładny. Była ona nie tylko jego wspólniczką, ale prostą niewolnicą. Nie mogła zatem cofnąć się z drogi, raz obranej.
Współczucie panny Solange przemieniłoby się w czyn, którego nie byłby z pewnością pochwalił Blaireau, skąpy do najwyższego stopnia. Wyjęła woreczek z pieniędzmi, kładąc takowy na środku marmurowego kominka.
W chwili, gdy pochylała się nad kolebką, usłyszała szept Gabrjeli.
— Mój syn!... moje dziecię!...
Wyprostowała się natychmiast z wzrokiem przerażonym. Gabryela wymówiła przez sen te słowa. Solange odrzuciła w tył głowę, ruchem gwałtownym:
— Tak być musi! — mruknęła dziko.
Porwała niemowlę z kolebki, owinęła szybko w kocyk, i wysunęła się tak samo cichuteńko, na palcach z pokoju, jak wpierw doń była weszła. Przymknęła nawet drzwi zlekka za sobą.
W chwilę później leciała wąską ścieżką, przez pole świeżo zorane. Dostała się wkrótce do miasteczka na jednę z głównych ulic, wychodzących na rynek. Pusto było wszędzie jak wymiótł. Skierowała się ku brzegom Sekwany.
Tu, w miejscu wsławionem romansem Eugenjusza Sue, stał powóz wytworny, zaprzężony parą koni rasowych. Stangret siedział na wysokim koźle, z kołnierzem od płaszcza wysoko podniesionym i w kapeluszu filcowym na głowie, naciśniętym na oczy. Zaledwie mógł utrzymać obiema rękami ogniste rumaki, rżące i wyrzucające ziemię kopytami z niecierpliwości.
Stangretem był Sosten de Perny, w swojej własnej osobie.
W głębi karety, siedział Blaireau.
Zanim Solange zdążyła do powozu, otworzyły się drzwiczki karety.
— Prędzej prędzej! nio mamy ani chwili do stracenia! — zawołał Blaireau.
Solange podała mu dziecko, wskakując raźno do powozu. Sosten poruszył lejcami, cmoknął, a konie pomknęły z miejsca pędem strzały.
W Noisy-le-Sec, powóz stanął.
Blaireau wyskoczył na gościniec, i Sosten zlazł również z kozła.
— I cóż? — spytał Blaireau’a — jakiej płci dziecko?
— Tęgi chłopak! — odrzekł Blaireau.
— Tam do djabła! — Sosten wykrzyknął. To nam traf usłużył!
— Ani razu dotąd nie zapłakał i śpi lepiej niż w kolebce, lub na rękach piastunki... Ha! ha! ha! — zaśmiał się Blaireau szyderczo ten dzieciak zrodzony z jakiejś tam ubogiej, shańbionej dziewczyny, ani się domyśla, że za naszą sprawą przemieni się w małego margrabiego.
Sosten drgnął nerwowo:
— Jakto? — bąknął osłupiały. — Wiesz zatem panie Blaireau?...
— Mój Boże! dowiedziałem się kochany panie de Perny, ot! tak... z boku... czystym trafem... tego wszystkiego, czego nie raczyłeś mi powiedzieć. Nie trwoż się pan tem wcale, Nie jestem jednym z tych, którzy nie potrafią trzymać języka za zębami. Nie nadużyję nader interesującej tajemnicy... stanu błogosławionego pańskiej siostry... margrabiny de Coulange. Masz pan przy sobie dwadzieścia tysięcy franków?
— Oto są — Sosthène wręczył Blaireau’owi sporą paczkę banknotów.
— Nawet ich nie liczę — mruknął Blaireau, chowając pieniądze. Widzisz pan, jak mu ufam. Teraz, kiedy już nie jestem potrzebny, żegnam i życzę najlepszego powodzenia.
— Dziękuję! Proszę zaufać zupełnie panie de Perny, osobie, która w zamku Coulange, odegra rolę akuszerki, przy margrabinie. Ale... ale... racz nie zapomnieć i wynagrodź odpowiednio jej trud poniesiony.
— Nie poskarży się na nas z pewnością — odparł z dumą Sosten.
— A więc szczęśliwej drogi! Ja wracam do Paryża, na moich własnych nogach.
Sosten wskoczył napowrót na kozioł, a rumaki o nogach ze stali, ruszyły na nowo z miejsca galopem.
Blaireau zatrzymał się przez chwilę na środku gościńca, rzucając w koło dumnym wzrokiem, w którym malowała się głęboka pogarda i lekceważenie całej ludzkości.
— Sprawa zakończona! — mruknął. — Zaczniemy teraz inny interes.
Chichot ostry i suchy, wydobył się z jego piersi, wykrzywiając grube i obwisłe wargi.
Był już dzień, kiedy powóz prowadzony przez Sostena de Perny, zajechał przed zamek drogą polną.
Słońce zaczynało siać swoje blaski w dolinę, przeglądając się niby w brylantach, w każdej kropelce rosy. Powietrze było jeszcze przesiąknięte wonią i świeżością nocy. Łąka lśniła barwami tęczowemi. Do śpiewu ptasząt, łączył się cichszy brzęk owadów, w akord harmonijny przyrody zbudzonej ze snu złotemi słońca promieniami. Był to istny koncert.
Pani de Perny już powstała z pierwszym dnia brzaskiem, nadsłuchując pilnie. Pierwsza też wybiegła naprzeciw podróżnych. Wprowadziła szybko pannę Solange do zamku razem z dzieckiem, podczas gdy syn pozostał, aby wyprządz konie i powóz wtoczyć do wozowni.
Nikt go nie widział, gdy zajeżdżał przed zamek. Ogrodnik ze swoim pomocnikiem byli zajęci na drugim końcu parku. Dopilnowała tego pani de Perny. Co do żony ogrodnika, to karmiąc dziecko najmłodsze, jeszcze spała o tak wczesnej porze.
Weszła Solange do pięknego, dużego i jasnego pokoju, gdzie stało wygodne łóżko, a obok niego śliczna kolebka z palisandru, z koroną margrabiowską u góry, i firankami z niebieskiego adamaszku, przykrytego białemi koronkami. Ten pokój przeznaczono dla mamki i dziecka.
Pani de Perny otworzyła szuflady w komodzie, pokazując pannie Solange wyprawkę bogatą, jaką przygotowuje się zwykle dla niemowląt, w domach wysoce arystokratycznych.
— Proszę zdjąć natychmiast z dziecka, to, co ma na sobie, a przebrać w rzeczy dlań przysposobione.
Niemowlę przebudziło się nareszcie. Otwierało jedno po drugiem, swoje ładne, duże oczęta i mlaskało języczkiem, szukając instynktownie pożywienia.
Solange napoiła malca tymczasem wodą z cukrem, czego się nauczyła od akuszerki w Asnières. Następnie przebrała dziecię i obwinęła w nowe pieluszki i poduszeczki, jak miała nakazane.
— Malca czeka świetny los — powtarzała w duchu — ale jego matka... jego biedna matka!...
Nakarmione, usnęło dziecko na nowo. Ułożyła go w kolebce i usiadła obok. W pół godziny pojawiła się znowu pani de Perny, prowadząc silną kobietę młodą i piękną; której trupia bladość i wyraz boleści w twarzy wyryty, uderzyły pannę Solange.
— Wygląda zupełnie na posąg chodzący — pomyślała.
Matka popchnęła Matyldę aż do samej kołyski. Wzrok młodej kobiety zatrzymał się pomimowolnie na ładnej twarzyczce, dziecka uśpionego. Rzuciła się w tył natychmiast z krzykiem serce rozdzierającym. Następnie zwróciła się ku matce, z dziwnym i nieokreślonym wyrazem w oczach:
— A więc dopięliście celu — szepnęła Matylda głosem zdławionym. Nie cofnęliście się przed niczem! Zbrodnia spełniona, bez wstydu i bez skrupułu!
— Wkrótce może podziękujesz moja córko za naszą przezorność.
— Za co moja matko? — Za nieszczęście i straszliwą odpowiedzialność, które zaciężą na mnie dopóki nie legnę w grobie!
Przygnębiona przez chwilę, wyprostowała się nagle:
— A więc — odezwała się z ponurą energią — znalazła się gdzieś na świecie kobieta na tyle podła; matka niegodziwa i nikczemna, która nie wahała się wam sprzedać własnego dziecka!
Załkała głucho i wybiegła z pokoju, z palcami kurczowo we włosy wplecionemi.
Pani de Perny zbliżyła się do p. Solange osłupiałej ze zdziwienia, mówiąc szybko i tonem wyniosłym:
— Nigdy, przed nikim, żebyś mi się nie ważyła powtórzyć, coś tu usłyszała! Czy panna rozumiesz?
— Będę milczała jak grób! — odpowiedziała Solange.
— Zresztą idzie tu moja panno i o twoją własną skórę. Wszak i tyś w tę sprawę grubo wmięszana.
Po tych słowach wyszła z pokoju.
— Co prawda — pomyślała Solange — nie spodziewałam się wcale podobnej awantury na samym wstępie. Cóż się tu dzieje? W każdym razie, coś nader tajemniczego i niezrozumiałego!
Nie miała czasu zastanawiać się dłużej nad tą kwestią drażliwą, wsunęła się bowiem do pokoju zaraz po odejściu matki, sama margrabina. Szła niby cieńsi zapytała cicho:
— Więc to pani przywiozłaś dziecko?
— Ja, do Usług jaśnie pani...
— Powiedz skąd je wzięłaś?
Solange zmięszana, milczała.
— Czy znasz matkę dziecka?
— Nie znam wcale — odpowiedziała szybko.
— Powtarzam więc... skąd je wzięłaś?
— Oddano mi dziecko wczoraj na wieczór.
— Któż taki?
— Mężczyzna w średnim wieku.
— Znasz go?
— Nigdym go przedtem nie widziała, pani margrabino.
— A od kogoż dostałaś pieniądze?
— Mam dopiero otrzymać wynagrodzenie... ale sama nie wiem, kto mi je wypłaci.
— Czy rzeczywiście?...
— Jestem ubogą kobietą — mówiła dalej Solange tonem zupełnie szczerym na pozór. — Nieznany mi człowiek wszedł wczoraj wieczorem do mego mieszkania i rzekł, podając mi niemowlę, starannie owinięte.
— „Zawieziesz je o dwadzieścia pięć mil od Paryża. Zbieraj się natychmiast! na rogu ulicy czeka powóz na ciebie. Nie potrzebuję dodać — kończył nieznajomy — że będziesz hojnie wynagrodzoną za przysługę oddaną i trud poniesiony“.
Usłuchałam rozkazu, licząc na wynagrodzenie, obiecane mi przez owego nieznajomego.
— Nie wiesz więc zresztą o niczem?
— O niczem... przysięgam na to jaśnie pani!
— Jak się nazywasz?
— Rozalja Dubois.
— Mieszkasz w Paryżu?
— Na ulicy Saint-Denis, Nr. 70-ty.
— Dobrze.
Po chwili namysłu dodała Matylda:
— Zdejmiesz z dziecka to wszystko, w czem przyjechała.
— Jużem tak zrobiła, według polecenia odebranego od tamtej pani.
— Aaa!... Gdzież są te rzeczy?
— Zrobiłam z nich to oto zawiniątko.
Margrabina pochwyciła je szybko.
— To do mnie należy rzekła.
— Solange zerwała się na równe nogi: Przepraszam jaśnie panią — zaprotestowała — energicznie — ale niebawem powróci może tamta, starsza osoba, i zażąda odemnie tych rzeczy.
— Cóż mam jej odpowiedzieć?
— Słuszna uwaga... Nie pomyślałam o tem... Powiesz, żeś wszystko spaliła z nadmiaru przezorności.
— Potrzebuję tylko spojrzeć w kominek, aby się przekonać o mojem kłamstwie.
— Nie, musi ci uwierzyć... Zaczekaj na mnie minutę.
Wybiegła spiesznie Kastylda unosząc pod pachą rzeczy zdjęte z dziecka, i powróciła w okamgnieniu ze świecą płonącą i całem naręczem bielizny. Nie przebierała w komodzie, tylko porwała pierwsze lepsze kawałki, które znalazła pod ręką. Cienkie serwety adamaszkowe, batystowe i chusteczki prześlicznie haftowane. W oczach Solange osłupiałej, ułożyła z tych gałganków stos w kominku i podpaliła. Gdy już wszystko spaliło się i zostało trochę popiołu, Matylda podniosła się i rzekła:
— Dzieło dokonane!
Z palcem na ustach, nakazując tym giestem wymownym milczenie pannie Solange, cofnęła się zwinna Matylda ku swojemu pokojowi.
— Zaiste, sprawa wikła się coraz bardziej! — szepnęła Solange. — Domyślam się dla czego zabrała te rzeczy. Koszulka i pieluszki znaczone są monogramem G. L. Jeżeli sądzi atoli, że z tego odszuka matkę dziecka, to się bardzo myli. Może jej szukać do końca świata!
Około dziewiątej rano, żona ogrodnika, obdarzona chwilowo godnością kuchmistrzyni i panny służącej, przyszła pod rozkazy do pani de Perny. Zastała ją niesłychanie wzruszoną, załzawioną i krzątającą się gorączkowo. Oświadczyła ogrodniczce radosną nowinę, że nad ranem margrabina de Coulange wydała na świat syna, bardzo dobrze i szczęśliwie.
Poczciwa kobiecina ucieszyła się również tem niewymownie. Zapewne, że podobne słowa, nakazywał jej niejako i kładł w usta szczęśliwy wypadek. Można było jednak odczuć w nich szczerą prawdę, płynącą z serca. W chwilę później poszła na wieś po zakupno wiktuałów, i nie omieszkała wypaplać wszystkiego przed ciekawemi kumoszkami, które spotkała po drodze.
Cała wieś była w ogromnem poruszeniu. Wszyscy wieśniacy, tak bogatsi jak i ubożsi, okazywali na wyścigi, że i oni cieszą się radosnym wypadkiem w rodzie margrabiów de Coulange.
Po dziewiątej zrana, zjawiła się i mamka, przywieziona z Paryża. Zaprowadzono ją natychmiast do niemowlęcia.
— Przeznaczyliśmy ten pokój dla ciebie i dziecka, moja kochana — rzekła pani de Perny. — Spodziewam się, że ci w nim będzie przestronno i wygodnie.
— Oh! będzie nam tu doskonale, proszę jaśnie pani!
Mamka podeszła do kolebki, patrząc na niemowlę.
— Jaki śliczny i tęgi chłopak! — zawołała. Wzięła go na ręce, całując ostrożnie w czoło.
— Czuję, żem go już pokochała! — wykrzyknęła serdecznie.
Pani de Perny uśmiechała się dziwnie znacząco.
Po przybyciu mamki, panna Solange nie będąc już potrzebną przy dziecku, została zawołaną na śniadanie. Gdy wstawała od stołu, lokaj Sostena, który przywiózł mamkę przed chwilą, wszedł do sali jadalnej, aby ją zaprowadzić do pani de Perny.
— Przeglądnęłam cały pokój dziecka — rzekła ostro — i nie znalazłam zawiniątka z rzeczami malca.
— Coś panna z niemi zrobiła? — Może zbłądziłam proszę jaśnie pani — rzekła Solange z miną pokorną — ale sądziłam, że dobrze uczynię i wszystko spaliłam...
— Widzę z tego, żeś panna sprytna i nader przezorna... Tak właśnie chciałam ja uczynić. Dobrze więc. Wiem żeś panna odegrała w tej całej sprawie nader ważną i czynną rolę. Masz zatem prawo do naszej wdzięczności. Chcę uiścić osobiście dług wobec ciebie przez nas zaciągnięty. Proszę przyjąć to odemnie.
Podała pannie Solange banknot na tysiąc franków.
— Zatrzymamy pannę jeszcze dwa tygodnie w zamku, płacąc jej osobno za ten czas — mówiła dalej pani de Perny. — Potem możesz powrócić do Paryża. Nasza służba, którą uznałam za stosowne wydalić z zamku na jedną dobę, ma być z powrotem dziś na wieczór. Sądzę, że byłoby zbytecznem zalecać pannie wobec sług jak najwyższą dyskrecję. Szczególniej proszę o tem nie zapominać, że dla wszystkich w zamku jesteś akuszerką, sprowadzoną z Paryża do margrabiny.
— Jaśnie pani może być zupełnie spokojną pod tym względem.
— Nie myślę zresztą więzić pannę w jednym pokoju — kończyła pani de Perny. — Nasze ogrody są prześliczne i park bardzo rozległy. Możesz przechadzać się po nim, po za godzinami, które spędzisz z obowiązku, przy łóżku margrabiny, i przy kąpieli dziecka.
— Dziękuję jaśnie pani za łaskawe pozwolenie.
Solange skorzystała natychmiast z udzielonej wolności, i poszła park obejrzeć.
Po południu Sosten de Perny pojawił się na merostwie w towarzystwie dwóch świadków. Pierwszym był notarjusz z pobliskiego miasteczka, a drugim jeden z dzierżawców margrabiego. Oświadczył merowi, że w tym samym dniu, o godzinie piątej rano, urodziło się w zamku Coulange, dziecię płci męzkiej, z ojca Karola, Edwarda, dwojga imion, margrabiego de Coulange i z matki Ludwiki, Eugenji, Matyldy, trojga imion de Perny, margrabiny de Coulange.
Sporządzono na poczekaniu metrykę, podpisaną przez mera, Sostena de Perny i dwóch świadków wiarogodnych.
Papier cierpliwy; pozwoli wszystko na sobie napisać; można zaś oszukać i ludzi najzacniejszych.
W ten sposób akt urzędowy, legalizował i uprawniał zbrodnię popełnioną!
Pani de Perny napisała długi list do zięcia, donosząc o przyjściu na świat syna. Nie omieszkała podać, że Matylda przyzywała przez ten cały czas męża w niebogłosy! że tęskni za nim niesłychanie, i że wszyscy żyją w najlepszej i błogiej nadziei zobaczenia wkrótce margrabiego zupełnie zdrowego i silnego, dzięki błogosławionemu wpływowi łagodnego klimatu na wyspie Maderze.
Nie zapomniała na końcu listu, o frazesie nieodzownym, w tym wypadku:
„Matka i dziecię, są zupełnie w stanie zadawalającym, nawet mają macierzyńską troskliwość“.
Ze swojej strony doniósł o tym wypadku Sosten, doktorowi Gendron, z dodatkiem: — „Że tak wieś, jak i cała okolica, radują się przyjściem na świat, przyszłego ordynata de Coulange“.
Gabryela zasnąwszy około dziewiątej, spała smacznie do szóstej zrana. Gdy nareszcie oczy otworzyła, uczuła się o wiele silniejszą i wypoczętą. Najpierw pomyślała o swoim synku, a na ustach zaigrał słodki i błogi uśmiech.
Pomimo, że słońce wzniosło się już wysoko na stropie niebieskim, w pokoju było prawie ciemno. Nocna lampka zgasła, a żaluzje u okien były pospuszczane. Kilka jednak słonecznych promieni, wśliznęło się przez szpary zaluzji, oświetlając pokoik wązką, jasną smugą, i padając wprost na firanki u łóżka.
— Musi już być późno — pomyślała Gabrjela. — Jak ja też długo zaspałam.
Podniosła się cokolwiek na łóżku, z wzrokiem wlepionym w kolebkę z łoziny. W smudze świetlanej widziała jedynie białe, muślinowe okrycie na kolebce. Jeżeli oczom jej zawadzał ów muślin, nie mógł wstrzymać jej duszy. Gabrjela duszą całą przenikała zaporę, aby obejmować nią miłośnie uśpione niemowlątko. Nakazano jej surowo, żeby uważała na siebie, a szczególniej nie zrywała się z łóżka. Pomimo więc namiętnej żądzy, przyciśnięcia czem prędzej do serca swego skarbu najdroższego, nie śmiała stanąć na nogach i zrobić kilka kroków do kolebki.
Wkoło panowało głuche milczenie. Nikt się w domu nie ruszał.
— Pani Felicja musiała zapewne wyjść na zakupno pomyślała.
Ż szyją wyciągniętą, wytężając słuch, radaby była podchwycić lekki oddech dziecka, usłyszała tylko cichy brzęk muchy latającej pod sufitem, a w ogrodzie świergot ptaszków.
Czekała cierpliwie przeszło pół godziny. Nic nie zakłócało ciszy w domu całym; nie słyszała i w ogródku niczyich kroków.
— Jak też bawi dziś długo po za domem pani Felicja! — szepnęła.
Dalej czekając, zaczynała się jednak trochę niepokoić, sama nie wiedząc dla czego. Minęło w ten sposób znowu z pół godziny.
Straciła w końcu cierpliwość, a głos serca zagłuszył w niej wszelkie rozsądne zastanowienie. Zsunęła się z łóżka, i stanęła bosemi stopami na podłodze.
Drżąca. z sercem uderzającem gwałtownie podeszła do kolebki. Pochyliła się nad nią, zrywając szybko zasłonę. Wyprostowała się natychmiast, zobaczywszy, że dziecka nie ma w koszyku, i krzyknęła mocno zdziwiona. Dotąd nic jeszcze nie rozumiała.
Otworzyła okno, podniosła żaluzję, wlepiając z trwogą nieokreśloną wzrok w głąb ogrodu. Nie dopatrzyła i tam nikogo. W pokoju zrobiło się nagle bardzo jasno od blasków słonecznych.
Wróciła napowrót. Stanęła na środku pokoiku, oglądając się około w osłupieniu. Spostrzegła sakiewkę na kominku i wzięła ją machinalnie do ręki. Poznała woreczek należący do tej, która się mieniła panią Trélat. Rzuciła sakiewkę na to samo miejsce.
— Ale gdzież jest moje dziecię? — wykrzyknęła.
Zaczęła natychmiast wołać z całych sił:
— Pani Felicjo! Pani Felicjo!
Nikt jej nie odpowiedział.
— To przecie coś dziwnego! — szepnęła głosem drżącym, przyciskając czoło oburącz. — Cóż to ma znaczyć? Boże mój! Zaczynam się lękać czegoś strasznego!...
Zawołała powtórnie jeszcze silniej, niż za pierwszym razem i znowu nadaremnie. Panowało dalej to samo grobowe milczenie. Serce jej ścisnął ból na wskróś przenikający. Przerażona nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, wiedziona jedynie instynktem wrodzonej wstydliwości, zaczęła się machinalnie odziewać. Wsunęła bose nogi w pantofle, zarzuciła na siebie spódniczkę i kaftanik, okrywając chustką ramiona. Wtedy wyleciała jak szalona ze swego pokoiku do drugiego, w którym mieszkała Solange.
Zrazu stanęła nieruchoma, z oczami w słup, nic nie widząc, i nie zdolna zebrać myśli. Wkrótce jednak spostrzegła nieład tu panujący. Weszła do gabinetu. W szafie nie było ani jednej sztuki ubrania. Nagle olśniło umysł biednej, młodej istoty, niby oślepiające światło błyskawicy. W niem wyczytała całą prawdę, wyłaniającą się, z otaczających ją dotąd ciemności.
Wydała krzyk rozdzierający. Zdyszana, z oczami na wierzch wysadzonemi, z twarzą wykrzywioną konwulsyjnie, zakręciła się w miejscu, bliska omdlenia. Zatrzymała się, schwyciwszy obiema rękami ramę od okna.
— Moje dziecko! ona mi ukradła moje dziecko! — ryknęła głosem strasznym, w którym nie było już nic ludzkiego.
Z wysiłkiem niesłychanym, udało się jej okno otworzyć. Wtedy zaczęła krzyczeć na nowo:
— Moje dziecię! oddaj mi mego syna!... Ratunku! pomocy!...
Wyczerpała resztę sił. Ugięły się pod nią kolana i padła na wznak z głuchym jękiem, bez tchu, nieruchoma, w zupełnem omdleniu.
Akuszerka stała od pół godziny przed bramą ogrodową. Zastawszy ją zamkniętą na klucz, pomyślała tak samo jak i Gabrjela, że pani Trélat poszła na miasto po zakupno wiktuałów. Czekała więc spokojnie na jej powrót.
Krzyki rozpaczliwe Gabrjeli, zmroziły krew w żyłach poczciwej kobieciny. Była przekonaną, że w domu stało się jakieś wielkie nieszczęście. Blisko ogrodu, pracowało w polu dwóch ludzi. Zaczęła wołać na nich jak mogła najgłośniej.
Przybiegli natychmiast.
— Błagam panów — przemówiła. — Pomóżcie mi otworzyć tę bramę... Nie pojmuję co się w domu dzieje, ale przeczuwam jakieś okropne nieszczęście.
Zamek był mocny, nadaremnie więc próbowano go wyłamać. Tymczasem zgromadziło się więcej widzów, zaciekawionych, kto tak krzyczy w domku ustronnym.
— Jest druga furtka w tyle ogrodu — zauważyła jedna z najbliższych sąsiadek — może tamta nie będzie na klucz zamkniętą.
Wszyscy pobiegli w wskazanym kierunku. Istotnie furtka stała otworem. W pośpiechu zapomniała ją zamknąć panna Solange. Akuszerka podążyła ku domowi, a i reszta ludzi zgromadzonych, pospieszyła za nią. Weszła najpierw do pokoju Gabrjeli, ale tam długo nie zabawiła, przekonawszy się, że łóżko puste, i w kolebce nie ma dziecka.
Tymczasem w pokoju obok, słychać już było okrzyki i lamenty kilku kumoszek i jeden z mężczyzn dźwigał z podłogi Gabrjelę, martwą na pozór. Akuszerka zawołała przerażona:
— Prędzej! prędzej! złóżcie ją na łóżko... Oto jej pokoik.
Następnie zacna kobieta, zaczęła trzeźwić omdlałą nie spostrzegłszy zrazu, a przynajmniej nie zdając sobie sprawy ze zniknięcia dziecka.
— Biedaczka! biedaczka! — powtarzała raz po raz. — Gotowa to życiem przypłacić!
W niespełna pół godziny, najwyższego niepokoju u obecnych, Gabrjela odzyskała zmysły. Wzrokiem obłąkanym spojrzała najpierw na akuszerkę, a potem na resztę osób otaczających jej łóżko.
— Poznaje mnie pani? — zapytała akuszerka chorą, głosem drżącym z trwogi.
Gabrjela podskoczyła w górę, przecierając szybko dłonią czoło i oczy. Potem zerwała się z łóżka na równe nogi.
— Moje dziecię! Oddaj mi moje dziecię! — krzyknęła dziko. — Oszukałaś mnie nędznico!... Ah! nikczemna złodziejko, kradnąca cudze dzieci!...
Świadkowie tej sceny okropnej, patrzyli w osłupieniu, jeden na drugiego:
— Zabrano widocznie dziecko, tej biednej, młodej kobiecinie — odezwał się ktoś z obecnych.
— Tak, dziecię, które ona wczoraj rano na świat wydała — potwierdziła akuszerka.
Wszyscy byli oburzeni tym czynem haniebnym. Posypały się ze wszech stron krzyki i złorzeczenia, na niecną zbrodniarkę.
— Cicho! — zawołała akuszerka. — Czyż nie rozumiecie, że tem chorą jeszcze bardziej przestraszacie?... Jeden z was musi pójść do komisarza policji.
— Lecę do niego — odezwał się młody chłopak i wysunął się z pokoju — czy słyszy mnie kochana pani? — spytała, pochylając się troskliwie nad Gabrjelą, która wysilona, opadła napowrót na poduszki. Chora skinęła głową potakująco.
— Proszę mi powiedzieć, kogo pani posądzasz, o skradzenie dziecka?
Z ócz Gabrjeli strzeliły pioruny i gniew.
— Ją! Nędznicę, która mnie tu sprowadziła!
— Pani ciotkę!
— Kłamstwo wierutne! Nie jest moją ciotką... nie znałam jej wcale przed pół rokiem!
— Oh! zaczynam rozumieć — szepnęła akuszerka cała drżąca. Ma przybyć pani mąż... oczekujesz go lada chwilę.
Twarz chorej wykrzywiła się bólem niewysłowionym.
— Nie mam męża... nie poślubiłam nigdy, nikogo — szeptała jakby w obłąkaniu. — Jestem dziewczyną uwiedzioną.... później opuszczoną... i zgubioną.... zgubioną na wieki!
Odepchnęła od siebie gwałtownie akuszerkę.
— Oddal się pani... wyjdźcie wszyscy... pozwólcie mi przynajmniej umrzeć!
Z piersi chorej wyrwała się skarga bolesna, niby ostatni jęk konającego, i tak leżała na poduszkach, bez ruchu, ze źrenicami nadmiernie rozszerzonemi. Wyglądała rzeczywiście na umierającą.
— Okropność! — zawołała akuszerka.
Zwróciła się do jednej z kobiet.
— Proszę usilnie... sprowadźcie lekarza... Tu już moja wiedza nie wystarczy.
Poczciwa kumoszka pospieszyła po lekarza. Wkrótce pojawił się komisarz, w towarzystwie pisarza sądowego i nader sprytnego ajenta policyjnego.
Akuszerka wskazała mu ręką biedną, młodą kobietę, leżącą nieruchomo na łóżku. Opowiedziała komisarzowi w krótkich słowach cały przebieg sprawy; wczorajsze przyjście na świat dziecka, swoją dzisiejszą trwogę i osłupienie, gdy przyszedłszy rano, aby skąpać niemowlę i obsłużyć chorą, usłyszała tejże krzyki rozpaczliwe, spowodowane zniknięciem jej syna.
— Ta biedaczka — kończyła sprawozdanie — mieszkała w Asnières od kilku miesięcy, z kobietą znacznie od niej starszą, która przedstawiła mi się jako jej ciotka, pani Felicja Trélat. Czy tak się nazywa rzeczywiście? Któż może zaręczyć? Utrzymywała, że młoda kobiecina jest jej siostrzenicą. Tymczasem biedaczka wyznała przed chwilą, że to kłamstwo: że przed pół rokiem nie znała zupełnie tej osoby. Mogła więc podać fałszywe nazwisko. Ta nędznica uciekła panie komisarzu, więc to ona niewątpliwie ukradła dziecko matce nieszczęśliwej.
— Fakt ten jest niezwykłej doniosłości — wtrącił komisarz. — Rozpoczniemy śledztwo na serjo, które, miej my nadzieję, oświeci sprawiedliwość, wprowadzając ją na właściwe tory.
Zbliżył się do Gabryeli:
— Moje biedne dziecię — rzekł tonem jak najłagodniejszym — radbym ci zadać kilka pytań.
Gabrjela nic nie słyszała. Wziął ją za rękę, powtarzając te same słowa. Gabrjela ani drgnęła, jakby już zupełnie była martwą... Komisarz potrząsł głową, mocno zafrasowany. Potem rzekł surowo, zwracając się do akuszerki:
— Jakto! dotąd nie ma przy chorej lekarza?
— Posłałam po niego panie komisarzu. Powinien nadejść niebawem.
Kazał wyjść wszystkim obecnym do drugiego pokoju, zostawiając tylko akuszerkę przy chorej. Było osób kilkanaście; najbliższych sąsiadów i sąsiadek. Komisarz badał ich ściśle. Oto mniej więcej, co się od nich dowiedział.
Pani Felicja Trélat sprowadziła się do domku w pierwszych dniach maja. Widywano ją codziennie wychodzącą na targ. Nigdy z nikim nie wdawała się w dłuższą rozmowę, i nikogo u siebie nie przyjmowała. Brama w ogrodzie była zawsze na klucz zamkniętą. Nie wiedziano czy mieszka sama, czy z kim więcej, nigdy bowiem jej towarzyszka nie pokazała się nikomu. Słyszano czasem pod wieczór dźwięki fortepianu.
Ponieważ dawniej mieszkali śpiewacy, więc sądzono, że i ta pani musi być artystką, żyjącą tak samotnie, i otaczającą się taką tajemniczością. Była ona wzrostu słusznego, miała bardzo zgrabną kibić; kobieta piękna jeszcze, zawsze ubrana wykwintnie, robiła wrażenie bogatej kapitalistki. Powtarzając pytania, komisarz mógł wreszcie wyobrazić sobie jak wyglądała owa domniemana pani Felicja Trélat.
Nie ukrywał atoli sam przed sobą, iż podejmuje się nader trudnego zadania. Przed nim była tajemnica nie łatwa do rozplątania; pojmował bowiem doskonale, że kradzież dziecka, nastąpiła po długim namyśle, i że z góry wszystko ułożono nader sprytnie i zręcznie, aby zatrzeć za sobą wszelkie ślady. Wynajęto dom ustronny; ukrywała w nim młodą matkę najstaranniej i prowadziła całą sprawę, ręką wprawną. Nie mógł o tem wątpić, przekonawszy się, że zbrodniarka wyniosła się z domu cichaczem, nie zostawiając żadnego śladu po sobie.
— Mamy do czynienia — mruknął komisarz — z wytrawnymi łotrami.
— Niezawodnie panie komisarzu — rzekł ajent policyjny. — Ta kobieta musiała mieć kilku wspólników. Chytre to lisy! Kuci... jak to mówią... na cztery nogi... Nie nowicjusze! Ho! ho! nie pierwsza to ich sprawka!
Ajent policyjny, sprowadzony dnia tego trafem do Asnières, był mężczyzną trzydziesto-pięcioletnim. Nazywał się Marlot. Czoło miał szerokie i naprzód wysunięte, znamionujące wyższą inteligencję. Oczy bystre i przenikliwe, zdawały się czytać w głębi serc ludzkich, niby w księdze otwartej. Rysy twarzy były regularne, z wyrazem surowym i energicznym. Czuło się w tym człowieku silną wolę, umiejącą walczyć i łamać wszelkie przeszkody.
— Posłużył ci traf panie Marlot — rzekł doń komisarz. — Tobie przypadło w udziale śledzić zbrodnię, tak samo straszną i doniosłą, jak i skrytobójstwo. Gdyby ci się udało rozjaśnić ciemności, otaczające tę sprawę i odkryć tajemnicę wykradzenia dziecka, postawiłoby cię to od razu na nogi, stałbyś się głośnym i miałbyś czem zadowolić twoją trochę wygórowaną ambicję.
Posypały się iskry z czarnych ócz Marlota.
— Przełożeni znają moją gorliwość panie komisarzu, moją czynność niezmordowaną i chęci najlepsze. Zrobię wszystko, co będzie możliwem, aby pana zadowolić — odpowiedział ajent skromnie. — Dodał po chwili:
— Sądzę, że ta młoda osoba, dostarczy nam sama wyjaśnień nader pożądanych.
— I ja się tego spodziewam. Nie traćmy zatem nadziei, że będzie mogła wkrótce odpowiedzieć na moje pytania — rzekł komisarz.
Podczas tej rozmowy, lekarz przybył i zbadał troskliwie stan chorej, Komisarz z pisarzem i Marlotem, wrócili również do pierwszego pokoiku.
— Jakże znalazłeś biedaczkę panie doktorze? — spytał komisarz.
Lekarz potrząsł głową zaniepokojony.
— Ale życie jej nie jest w niebezpieczeństwie — wykrzyknął komisarz.
— Nie ręczę za nic, panie komisarzu — odparł lekarz — nieszczęśliwa otrzymała cios straszliwy.
— Czy mogę ją badać?
— Nie przemówiła do mnie ani słowa, odkąd jestem przy niej... Spróbój pan jednak... Tobie może się z nią lepiej powiedzie!
Dzięki staraniom lekarza, chora zdawała się odzyskiwać przytomność i świadomość, co się z nią dzieje. Patrzyła w koło siebie z pewnem zdziwieniem.
— Moje dziecię kochane — przemówił do niej czule komisarz — nikczemna kobieta, ukradła ci syna; jeżeli mi jednak odpowiesz szczerze, odszukamy malca, choćby z pod ziemi i tobie zwrócimy.
Spojrzała na mówiącego Gabrjela, a oczy jej zamglone, zamigotały nagle gniewem, a potem zaszły łzami.
— Mój syn! moje dziecię najmilsze! — szepnęła głosem słodkim i jękliwym. — Leżało tu... koło mnie... ot! w tym koszyczku... Takie było maleństwo śliczniutkie... drobniutkie i całe różowe... Może panowie nie wiecie... że to był chłopczyk!... Widziałam go, i on na mnie popatrzył swojemi oczętami, gdy je otworzył po raz pierwszy. Uściskałam moje maleństwo... Biedactwo moje!... Ja wam coś powiem moi panowie... Chłopczyna nie ma tatusia... Aniołkowie zabrali go więc sobie napowrót... daleko... daleko!... aż tam do nieba lazurowego; pomiędzy złote gwiazdeczki...
— No, to ci go zwrócą aniołkowie — wtrącił komisarz. — Powiedz mi tylko jak się nazywasz?
Potrząsła głową.
— Moje drogie dziecie, objaśnij nam jak się nazywasz, i gdzieś mieszkałaś, zanim cię sprowadzono do Asnières?
Milczała przez chwilę, jakby nad czemś dumała głęboko. Ściskała przytem głowę oburącz. W końcu odezwała się głosem stłumionym:
— Nie wiem... nic sobie nie przypominam i niczego....
— Błagam cię drogie dziecię, dla ciebie samej, zbierz myśli... staraj sobie przypomnieć! Nie wiem... zapomniałam — jęknęła żałośnie Gabrjela.
— Nie nalegaj na nią, panie komisarzu — rzekł smutnie lekarz — nie jest w stanie odpowiadać rozsądnie. Jej mózg jest okropnie wstrząśnięty... Zdaje mi się niestety! iż u niej zaczyna się tyfus.
Urzędnik odszedł z żalem od łóżka chorej. Co do ajenta Morlot, ten był rzeczywiście zrozpaczony.
Przed odejściem komisarz zrewidował oba pokoje najdokładniej. Daremnie jednak szukał wszędzie, przetrząsał każdą sztukę bielizny i kieszenie w sukniach chorej. Nie natrafił na nic, coby mogło mu wyjaśnić, kim była biedna, młoda matka, której wydarto dziecię tak podstępnie. Znaki na bieliźnie G. i L. nie wystarczały. Pomimo tego zapisał sobie dwie litery, tak komisarz jak i Morlot.
— Nie podpada wątpliwości — zauważył sprytny ajent — że gdyby ta nieszczęśliwa istota, była posiadała jakie ważne papiery, mogące skompromitować zbrodniarzy, to ci z pewnością zniszczyliby owe dokumenty.
Przypuszczenie ajenta, stwierdzał fakt, że wczoraj wieczorem pomimo dnia gorącego rozniecono umyślnie ogień na kominku.
— Reguła bez wyjątku — mruczał Morlot. — Jeżeli kto w sierpniu pali na kominku, to tylko z powodu, że potrzebuje zniszczyć papiery kompromitujące.
Gdy komisarz spostrzegł sakiewkę na marmurze kominka, porachował skrupulatnie pieniądze. Było w niej trzysta dwadzieścia franków. Uczynił to w oczach lekarza i akuszerki. Następnie schował woreczek do kieszeni, mówiąc:
— Ta biedna istota, zostanie odtąd pod opieką sprawiedliwości. Ja sam podejmuję się płacić od dziś za jej utrzymanie i leczenie, dopóki zdrowia nie odzyska.
Jedna z kobiet obecnych, ofiarowała się pielęgnować chorą. Komisarz powierzył jej więc pieczę nad biedną Gabrjelą, pod warunkiem, że nie odstąpi jej na krok, i będzie spała obok w pokoju. Postanowił zresztą otoczyć dom czujną strażą. Rzekł do lekarza na odchodnem:
— Wszak mogę liczyć na ciebie panie doktorze, że otoczysz naszą interesującą i sympatyczną pacjentkę, wszelkiemi staraniami, jakich wymaga jej stan opłakany?
— Daję na to słowo uczciwego człowieka, panie komisarzu.
— Polecam ją i pani najusilniej — zwrócił się komisarz do akuszerki.
Była to zacna i serdeczna kobiecina, wypełniająca sumiennie obowiązki swego powołania. Od chwili, gdy pojawił się lekarz, oddała mu się cała na usługi.
Pomiędzy innemi szczegółami, dowiedział się komisarz od sąsiadów, kto był upoważniony do wynajęcia domu. Chcąc prowadzić dalej skrupulatnie śledztwo zaczęte, posłał wezwanie temu człowiekowi. Stawił się w biurze w godzinie, naznaczonej trochę przestraszony, nie wiedział bowiem jeszcze o niczem.
— Wszak trudnisz się pan i pośredniczysz w sprzedaży i wynajmowaniu domów w Asnières? — spytał komisarz.
— Tak, panie komisarzu.
— Przed kilkoma miesiącami, pan wynająłeś dom z ogrodem, na ulicy Yielle-d’Argenteuil, nieprawdaż?
— Rzeczywiście, panie komisarzu.
— Proszę mi opowiedzieć dokładnie, kto dom wynajął i pod jakiemi warunkami?
— Wynajęto z meblami dom cały wraz z ogrodem, na sezon letni, płacąc mi gotówką za sześć miesięcy tysiąc pięćset franków z góry. Ja nawzajem pokwitowałem odebraną summę.
— Komuż pan dom wynająłeś? — Pewnej wdowie, pani Trélat, która pragnęła spędzić lato w Asnières, z siostrzenicą, trochę cierpiącą.
— Znasz pan ją osobiście?
— Bynajmniej, panie komisarzu.
Mogę śmiało powiedzieć, żem ją widział tylko raz jakoś we dwa tygodnie, gdy się do domu sprowadziła.
— Nie jej więc wynajmowałeś pan ten dom?
— Przepraszam pana komisarza, jej przecie, nie komu innemu dom wynająłem, skoro na pokwitowaniu wymieniłem jej nazwisko. Tylko że pieniądze płacił mi jakiś mężczyzna.
Komisarz drgnął pomimowolnie, a Morlot przybliżył się aby nie stracić ani jednego słowa.
— Ten człowiek zatem?... zawołał urzędnik.
— Nieznany mi tak samo, jak i pani Trélat, której ma być bratem rodzonym.
— Pan więc nie wiesz, ani kim jest właściwie, ani gdzie mieszka?
— Najzupełniej panie komisarzu.
Urzędnik z ajentem zamienili spojrzenia, w których się czytało niejako te słowa:
— Nie dowiemy się nic znowu. Opisz nam pan przynajmniej tego człowieka — bąknął komisarz niecierpliwie.
— Przyjdzie mi to z trudnością, widziałem go bowiem raz jedyny, i to przez krótką chwilę. O ile sobie mogę przypomnieć, miał lat ze czterdzieści, wzrostu niskiego, tęgi, barczysty i przysadkowaty. Głowę miał ogromną i już mocno wyłysiałą, szyję grubą a krótką, kark tłusty, jak u wołu. Był wogóle potwornie brzydki. Ubrany elegancko, wyglądał na bogatego kapitalistę, żyjącego dostatnio ze swoich dochodów.
— Dziękujemy panu i za to, chociaż to nie wystarcza, aby nas wprowadzić na trop właściwy... Przy jakiej sposobności widziałeś ową wdowę Trélat?
— Odwiedziłem ją umyślnie. Jako pełnomocnik, miałem obowiązek przekonać się naocznie, co się dzieje w domu wynajętym? Byłem zupełnie zadowolony z oględzin. Wszędzie panował porządek wzorowy.
— Ograniczyłeś się pan na tej jednej wizycie?
— Tak panie komisarzu, nie obciąłem bowiem wydać się tym damom natrętnym i niedyskretnym.
— Czyś widział pan wtedy osobę, nazywaną przez wdowę domniemaną jej siostrzenicę?
— Nie byłem przedstawiony panie komisarzu tej młodej osobie. — Śpi w tej chwili — rzekła pani Trélat. — „Zdrowie mojej biednej siostrzenicy, zawsze jeszcze pozostawia wiele do życzenia!“
— Bardzo to szczęśliwie dla pana — wtrącił urzędnik — żeś kazał sobie zapłacić z góry, za pół roku. Inaczej byłaby ci przepadła reszta pieniędzy.
— Co pan komisarz chce przez to powiedzieć?
— Że osoba, której dom wynająłeś, nie nazywa się Trélat i miałeś pan do czynienia z dwoma awanturnikami, nikczemnymi łotrami, których obecnie śledzi pilnie policja.
Pełnomocnik osłupiał ze zdziwienia. Komisarz opowiedział mu w kilku słowach, co zaszło w ustronnym domku, przez niego wynajętym — dodał nawiasem.
— Gdybyś mógł co odkryć w tej sprawie, przez szczęśliwy zbieg okoliczności, chciej mnie pan uwiadomić o tem natychmiast.
Gdy oddalił się ów człowiek, komisarz odezwał się do Morlota:
— Cóż sądzisz o tem wszystkiem, kochany Morlot?
Ajent był ponuro zamyślony. Kręcił i rozkręcał wąs ruchem nerwowym, znamionującym najwyższe rozdrażnienie.
— Myślę panie komisarzu — bąknął głosem stłumionym — że nas otaczają ciemności egipskie! Ja bo w nich nie mogę nic dopatrzeć; tak zupełnie, jakbyśmy mieli szukać szpilki na całym łanie pszenicy. Nie trzeba jednak zniechęcać się i tracić nadziei. Im głębszą jest tajemnica, tem ponętniejszem wydaje mi się zadanie, zbadania tejże. Nie mamy dotąd żadnych wskazówek od matki dziecka wykradzionego. Któż wie czy one nas nie naprowadzą na trop tych dwóch łotrów?
— Musieli oni zataić przed nią wszystko, z tą samą przezornością, z jaką ciągle postępowali, aby zatrzeć wszelkie ślady po sobie.
— Prawdopodobnie — mruknął ajent.
— Może zresztą umrzeć ta nieszczęśliwa istota.
— Zapewne.
— Co do mnie... chwilowo przynajmniej... uważam śledztwo za skończone. Napiszę raport w tej sprawie i poszlę go do Paryża.
Morlot skinął głową potakująco, poczem pożegnał urzędnika.
Po drodze, z rękami w kieszeniach, z głową spuszczoną na piersi, dumał głęboko, idąc wolno, krok za krokiem.
— Monogram G. L.... — powtarzał w duchu. Młoda dziewczyna uwiedziona, którą wyłowiono z jakiejś nory paryskiej... Człowiek w średnich latach... brzydki... wydający się... bogatym... najmuje dom za drogie pieniądze... Kobieta tajemnicza ukrywa tam na ustroniu, młodą matkę przez kilka miesięcy, aby jej następnie ukraść dziecko nowo narodzone... Po co? na co? w jakim celu?
Ha! mniejsza o to! Będę szukał, badał, a gdybym co odkrył po latach pięciu, dziesięciu... choćby dwudziestu... jeżeli wtedy jeszcze żyć będę, zawsze to będzie moją zasługą.... Jest niewątpliwem, że obmyślano z góry wykradzenie dziecka... W jakiem celu?... Pytanie olbrzymiej doniosłości! Można nań odpowiedzieć bardzo różnie. Są wmięszani w tę sprawę ludzie bogaci. To jest faktem stwierdzonym. Ubodzy nie byliby się zdobyli na wynajęcie domu w Asnières, płacąc od razu za pół roku tysiąc pięćset franków, nie licząc późniejszych wydatków.
...Zastanówmy się!... Może to ojciec dziecka, kazał je zabrać matce?... Jej kochanek?... Czemu nie?... Któż wie? Miała w tem prawdopodobnie interes rodzina owego młodego człowieka. Chciała w ten sposób zatrzeć wszelki ślad uwiedzenia. aby się później biedaczka nie powołała na tego żyjącego świadka ich miłości, żądając wynagrodzenia... może nawet ślubu z uwodzicielem... Dlatego usunęli dziecię... To jest bardzo możliwem... ale nie czemś pewnem i niezbitem... Będę błądził pomiędzy tysiącem podobnych przypuszczeń, a mnie trzeba dowodów namacalnych... Gdzie ich szukać?... Czy potrafię znaleść takowe?... Jak mówiłem przed chwilą, otaczają mnie egipskie ciemności, a ja błądzę wśród nich z zawiązanemu oczami. Oby matka przynajmniej nie umarła! Cała moja nadzieja w niej spoczywa.
Morlot doszedłszy do tego punktu w swojem rozumowaniu, zatrzymał się przed garstką ludzi, rozmawiających z nadzwyczajnem ożywieniem. Wykradzenie dziecka było już znanem w całem miasteczku, a mieszkańcy Asnières, pomiędzy których wmięszał się teraz Morlot, tłumaczyli sobie ten fakt w sposób najrozmaitszy.
— To jasne jak słońce w południe! — wołała jedna z kumoszek. — Łotrowstwo było od dawna z góry obmyślone.
— Że też ta biedna kobieta nic się nie domyślała!
— Bo umieli ją oszukać niegodziwcy i zamydlić oczy młodej, niedoświadczonej dziewczynie! W każdym razie od niej nikt się już nie dowie, bo nie znalazłszy dziś rano swego dzieciątka, nieszczęśliwa oszalała. Łatwo to pojąć... Taki cios straszny!...
— Okropność! — wykrzyknęła inna młoda kobieta, tuląc czule do łona, swoje niemowlę kilkomiesięczne.
— Więc to łotrowstwo spełniono tamtej nocy? — spytał jakiś młody człowiek.
— Naturalnie. Dziecię urodziło się rano.
— O której mniej więcej godzinie?
— Któż tam może wiedzieć — rzekła jedna z kobiet i wzruszyła ramionami. Matka musiała spać jak zabita.
— Stało się to dopiero po odejściu akuszerki — wtrąciła inna — ta bowiem wyszła z domu dopiero o dziewiątej wieczór.
Nie mylę się więc mówił dalej ów młody człowiek. — Dziecko uwieziono o dziesiątej w nocy.
Morlot zbliżył się doń, pytając:
— Zkąd pan wiesz, że to się stało o dziesiątej?... Czyś co widział lub słyszał?
— Słyszę po raz pierwszy o tym dziwnym wypadku ale patrzałem na to własnemi oczami...
— Cóżeś pan zobaczył?...
— Oh! opowiedz nam pan! — prosili razem z Morlotem wszyscy zgromadzeni.
— Oto tak się rzecz miała: Szedłem około dziesiątej brzegiem Sekwany, i dostrzegłem w pomroku, stojący nieopodal ekwipaż piękny, co się zowie!... Para koni rasowych parskała, żując niecierpliwie wędzidło i grzebiąc ziemię zgrabnemi nóżkami... Stangreta nie mogłem dojrzeć... Siedział na wysokim koziołku, z twarzą osłoniętą kołnierzem od płaszcza liberyjnego, i kapeluszem z szeroką kresą naciśniętym na oczy. Zdziwiłem się i pomyślałem: „Zkąd się też wziął w Asnières, taki pański powóz i zaprząg o tak późnej godzinie?... Zdjęła mnie ciekawość, i postanowiłem śledzić z daleka, na kogo powóz czeka i jak długo jeszcze tu pozostanie? Odszedłem kawałek drogi... wróciłem napowrót i ukryłem się za krzak, rosnący nad brzegiem rzeki... W chwilę później usłyszałem czyjeś kroki. Biegła szybko, dysząc ze zmęczenia, kobieta wzrostu słusznego, w czarnym płaszczu. Dążyła prosto do powozu. Obił się równocześnie o moje uszy, gruby głos męzki, nawołujący do pośpiechu. Widziałem dokładnie, że wysoka kobieta niosła jakiś pakunek.
— To było niezawodnie biedne niemowlątko! — westchnęła jedna z kobiet.
— Obecnie jestem tego pewny — rzekł stanowczo młody człowiek.
— Wysoka, czarno ubrana kobieta, wskoczyła do powozu, a konie pomknęły z miejsca galopem, jakby pędziły za niemi wszystkie moce piekielne.
— W jaką stronę powóz odjechał?
— Sądzę, że ku Paryżowi; minąwszy bowiem most, widziałem go toczącego się po gościńcu murowanym.
— Czy ów głos basowy należał do stangreta?
— Zaręczyć nie mogę, ale zdaje mi się, że mówił ktoś siedzący w głębi powozu.
I to ważny szczegół, który muszę zanotować — pomyślał Morlot odchodząc. — Nie wiele co prawda, dowiedziałem się, ale potwierdza się jednak moje pierwotne przypuszczenie, że spisek uknuli ludzie bogaci. Takiemi drobnostkami, zbieranemi tu i owdzie a badanemi i rozbieranemi dokładnie, można w końcu dojść do ważnych odkryć... Nam, ajentom policyjnym, potrzeba zręczności, cierpliwości, wytrwałości i przebiegłości. Nie wiem o ile jest rozwiniętą w tym kierunku moja inteligencja, o tem jednak nie wątpię, że posiadam niezbędną wytrwałość. Nie zabraknie mi również i cierpliwości.
Zadowolony z pochwał oddanych samemu sobie, Morlot poszedł zaciągnąć wiadomości o stanie zdrowia Gabrjeli, przed powrotem do Paryża.
Nie zabrakło Gabrjeli starań i pielęgnowania najczulszego. Przez cały miesiąc pomimo tego była zawieszoną niejeko, pomiędzy życiem a śmiercią. Lekarz i poczciwa akuszerka, złożyli dowody olbrzymiego poświęcenia przy łożu biednej chorej. Zwalczali chorobę z najwyższą energją i odwagą. Odpoczywali zaledwie tyle, aby nie upaść zupełnie na siłach.
Od pierwszej chwili Gabrjela była przedmiotem szczerej sympatji. Otaczano ją współczuciem najżywszem. Wszyscy życzyli jej wyzdrowienia i pragnęli, aby usiłowania ajentów policyjnych, były uwieńczone skutkiem jak najpomyślniejszym, i aby udało im się odkryć winowajców. Codziennie kilkadziesiąt osób odwiedzało domek ustronny, dowiadując się o zdrowie biednej Gabrjeli.
Śmierć jej byłaby wywołała ogólną żałobę. Ucieszono się też niezmiernie, gdy lekarz zaręczył, że odzyskuje siły i żyć będzie napewno. Radość z wyzdrowienia nieszczęśliwej młodej matki, zmieniła się niebawem w przerażenie, gdy lekarz oświadczył, że jeżeli odzyska zdrowie fizyczne, umysł jej pozostanie zmąconym.... może i na zawsze.
Tak miało się stać rzeczywiście. Cios był nadto silny.... Chwilowo Gabrjela straciła zdrowe zmysły i było niemożliwym orzec z góry, czy ten stan zmieni się kiedykolwiek? Ta okoliczność spotęgowała do najwyższego stopnia otaczającą Gabrjelę, ogólną sympatję. Jej nieszczęście, tajemnicze wykradzenie dziecka, stanowiły treść niewyczerpaną wszystkich rozmów. Nawet i ludzie najobojętniejsi, byli dla niej z szczerem współczuciem. Zajmowano się coraz żywiej poszukiwaniami czynionemi przez policję, czekając ostatecznego wyniku. Mówiono ogólnie:
— Aby ją uzdrowić, trzebaby koniecznie zwrócić biednej matce dziecko ukradzione.
— Podli zbrodniarze! Doprowadzić nieszczęśliwą do tak okropnego stanu!
— Policja niedaremnie przecież ma wszędzie uszy i oczy... potrafi ich wyśledzić.
— Za taką zbrodnię powinna być kara straszna.
— Galery, choćby dożywotnie, to za mało! Tacy nikczemni, niech idą pod gilotynę!
W ten sposób objawiało się ogólne oburzenie i srogi gniew tłumu. Prefektura policji rozesłała na zwiady swoich najsprytniejszych ajentów. Pomimo zręczności kilku z pomiędzy nich, gorliwości i czynności wszystkich, nie rozpraszał ciemności sprawę otaczających, ani jeden promyk jaśniejszy, i wreszcie agenci oświadczyli, że są zupełnie zniechęceni i stracili nadzieję odkrycia tajemnicy, dopóki im w tem nie pomoże Gabrjela po odzyskaniu przytomności. Kto najwięcej bolał nad tą niemożliwością, którą czuł się skrępowanym, to z pewnością Morlot.
Był on po prostu zrozpaczony. Napełnił rozmaitemi notatkami kilka kartek w swojej książeczce, ale nie postąpił ani krok naprzód. Codziennie z miną skrzywioną, jakby po zażyciu gorzkich pigułek, przeglądał pilnie i badał długo swoje zapiski. Nadaremnie mordował umysł; żadna myśl rozświecająca tajemnicę nie wpadała mu do głowy. Stawały mu zawsze na drodze przeszkody nieprzezwyciężone. Kilka razy sądził się bliskim celu i znowu zaczynał błądzić w ciemnościach.
Bądź jak bądź, nie powinna była na tem zbyt wiele ucierpieć jego miłość własna. Pocieszał się tem przeświadczeniem, że i jego koledzy choć sprytniejsi i bardziej niż on doświadczeńsi, musieli dać za wygranę, uważając się za pokonanych.
Gdyby który z nich był potrafił uchylić bodaj koniuszek rąbka, zasłony gęstej, która okrywała sprawę tajemniczą; byłby siebie poczytał za ostatniego niedołęgę, który powinien ukryć przed światem swój wstyd i swoją głupotę na jakiejś wyspie bezludnej, na wzór Robinsona.
Przy końcu września Gabrjela fizycznie odzyskała zdrowie najzupełniej. Była tylko niesłychanie bladą, ale silną jak dawniej. Wszystkie funkcje cielesne, odbywały się u niej prawidłowo.
Rozmawiała czasem, nawet odpowiadała na pewne pytania jej zadawane; nie mogła jednak zebrać myśli rozpierzchłych i nic sobie nie przypominała z przeszłości. Władze umysłowe były niejako sparaliżowane, a w głowie chaos nierozplątany.
Oddano ją więc jako niespełna rozumu, do domu obłąkanych w Salpetrière.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pani de Perny i jej syn, byli u szczytu swoich pragnień i marzeń najśmielszych. Udało im się przeprowadzić plan we wszelkich szczegółach, i z dziwną zręcznością. Trzymali w rękach ów majątek, który chciwie pożądali, nawet jeszcze przed ślubem Matyldy. Teraz nie mógł on się im wymknąć.
Niezdolni w swej przewrotności do jakichkolwiek wyrzutów sumienia, nie czuli ani skrupułów, ani niepokoju. Nie myśleli o tem nigdy, że prędzej czy później, spada kara za zbrodnię, wymierzona ręką Boga, sędziego najsprawiedliwszego.
Po odjeździe panny Solange, odgrywającej sumiennie rolę akuszerki, pani de Perny zwróciła córce wolność zupełną. Pewna teraz, że nie ma się czego obawiać ze strony margrabiny, która stała się pomimowolnie wspólniczką ich zbrodni, nie trzymała jej pod kluczem, i przestała również grać przy niej rolę dozorcy więziennego.
Gdy spostrzegła Matylda, że nie otaczają jej argusowe oczy szpiegów, podpatrujących i śledzących każdy jej ruch i każdy krok uczyniony; że może iść gdzie się jej podoba, nie spotykając na drodze matki, narzucającej jej gwałtem swoje towarzystwo, biedna ofiara lżej odetchnęła.
Pierwszym użytkiem, jaki zrobiła z udzielonej wolności, było zwiedzenie szczegółowe ogrodów i parku nader rozległego, których dotąd wcale nie znała. Później wyjeżdżała powozem na dalsze wycieczki w okolicę zamku Coulange i nie mogła dość się nadziwić cudownym i malowniczym widokom. To przerywało cokolwiek ponury wątek jej smutnych myśli. Pogrążała się w samotności i cichem rozmyślaniu pełnych słodkiej melancholji. W takich chwilach oddalała się i od dziecka, narzuconego jej, którego widzieć nie chciała, a szczególniej od matki, wzbudzającej w Matyldzie trwogę niesłychaną.
Mieszkańcy wiosek przynależnych do zamku Coulange, nie widywali dotąd młodej margrabiny. Przypatrywano jej się też z wielką ciekawością, gdy ukazała się raz pierwszy w kościele w jakieś święto, razem z panią de Perny. Ciekawość wieśniaków nie mogła obrazić Matyldy, ani nie sprawiała jej przykrości. Zauważyła bowiem, że patrzano na nią z wielką życzliwością, jakby czuli się szczęśliwi z jej oglądania. I rzeczywiście w spojrzeniach tych poczciwych prostaczków, które zdawały się szukać oczów młodej margrabiny, malowało się raczej szczere przywiązanie, niż prosta ciekawość.
Najśmielsi z pomiędzy nich, zbliżyli się do Matyldy, gdy wychodziła z kościoła, pozdrawiając serdecznie i dopytując się o zdrowie „jaśnie pana“. Każda wzmianka przychylna o jej mężu, wzruszała do głębi margrabinę. Odpowiadała też poczciwcom ze łzami w oczach, i z wrodzoną jej uprzejmością.
Ile razy szła pieszo przez wieś, nie omieszkała wstąpić pod strzechę najuboższych, gdzie tylko było coś dobrego do zrobienia, gdzie potrzeba było zasiłku pieniężnego, słowa pociechy w zwątpieniu, lub pomocy i porady w chorobie.
Dowiedziała się nie bez zdziwienia, że odkąd zamieszkała w zamku, obsypywała dobrodziejstwami całą okolicę; że nazywano ją po prostu opatrznością wszystkich nieszczęśliwych. Zrozumiała, że to jej matka, w celu łatwym do pojęcia, rozrzucała garściami nie swoje pieniądze, w imieniu margrabiny.
— Gdy umarła matka jaśnie pana — opowiadano we wsi Matyldzie, wszyscyśmy płakali rzewnie, tracąc w niej prawdziwą dobrodziejkę i opiekunkę ubogich... Dziś jesteśmy pocieszeni, odszukując tę samą łaskawość w synowej nieboszczki.
Nazywaliśmy ją, matką nieszczęśliwych, i jaśnie panią już tak samo nazywamy. Jest w Coulange odwieczna tradycja, przechodząca z ojca na syna. Opiewa ona: „Wszyscy margrabiowie de Coulange, są dzielni i wspaniałomyślni, a żony ich bez wyjątku, anielsko dobre i litościwe“.
Nie tyle dla córki, ma się rozumieć, ile przez wzgląd na własne znudzenie brakiem towarzystwa, pani de Perny dopuszczała teraz do zamku obce osoby. Pomiędzy innymi zaczął bywać bardzo często proboszcz z Coulange, nadskakujący ciągle pani de Perny.
Zdrowie dziecka było doskonałe: rozwijało się i rosło w oczach. Margrabina nigdy o chłopcu nie wspominała, nie zajmując się nim zupełnie. Zauważyli jej niezwykłą dla syna obojętność, tak domowi, jak i nieliczni goście, bywający w zamku. Wywołała ona lekkie zdziwienie, z którem jednak nikt się nie zdradził wobec Matyldy.
Wbrew radom i napominaniem matki, margrabina trzymała się zdała od dziecka, usiłując prawdopodobnie nie myśleć nawet o tegoż istnieniu.
Mamka natomiast nie odstępowała na krok dziecka. Gdy schodziła do ogrodu, niosąc na rękach swego wychowanka, unikała wiedziona instynktem spotkania z Matyldą.
Dnia pewnego, niedługo po jej sprowadzeniu do zamku, mamka, sądząc, że spełnia swój obowiązek, wniosła niemowlę ślicznie wykąpane i wystrojone do pokoju margrabiny, podając jej malca do uścisku macierzyńskiego.
Matylda cofnęła się gwałtownie; twarz jej przybrana dziwny wyraz i odwróciła głowę.
— Jaśnie pani nie uważa, jak paniczyk rośnie, a jaki świeżutki i ładniutki, niby różyczka... — bąknęła mamka nieśmiało.
— Nie! — odrzekła margrabina sucho i wyniośle. Dodała żywo:
— Pielęgnuj dziecko moje kobieto z całą troskliwością, to twoja powinność, i więcej nikt od ciebie nie żąda.
Odeszła mamka zbita z tropu nie śmiejąc ust otworzyć. Gdy znalazła się w swoim pokoju, przycisnęła czule niemowlę do piersi i ucałowała kilkakrotnie.
— Biedne maleństwo! — szepnęła — matka własna nie chce patrzeć na ciebie! Ja za to kocham cię całem sercem!
Znowu dziecię obsypała pocałunkami z oczami łez pełnemi. Odtąd nie ośmieliła się więcej narzucać margrabinie swego wychowanka.
Cieszyło to poniekąd poczciwą kobiecinę, że dziecko poruczono wyłącznie jej opiece i staraniom. Przylgnęła do niego rzeczywiście i pokochała jakby swoje własne. Biedactwo, wydarte matce, pozbawione jej pieszczot, znalazło przynajmniej w swojej karmicielce czułą i przywiązaną doń szczerze istotę.
W pierwszych dniach września doszła wieść do Coulange, o śmierci ciotki margrabiego, księżny de Chesnel-Tanguy. Zasnęła cichutko, na wieki, jak kurczę, licząc blisko sto lat, w swoim starożytnym zamku w Pireneach, z którego nie wyjeżdżała od pół wieku.
Donosił o tem notarjusz i prawny pełnomocnik księżnej. List był adresowany do Matyldy.
„Nic nam nie zwiastowało — pisał — końca tak rychłego, czcigodnej księżnej, która, mogę śmiało powiedzieć.... zaszczycała mnie całem zaufaniem i serdeczną przyjaźnią. — Umarła prawie nagle, na uwiąd starczy. Ostatnią jej wielką radością, było doniesienie o przybyciu na świat syna w zamku Coulange, w liście pisanym przez szanowną matkę pani margrabiny“.
„Wiadomo zapewne pani margrabinie, jak czule kochała swego bratanka... ostatniego potomka, wielkiego rodu de Coulange... Martwiła się ustawicznie jego chorobą. Urodziny syna młodego hrabiego de Coulange, pocieszyły ją cokolwiek w ciężkim smutku. — Jestem z domu margrabiów de Coulange — rzekła do mnie księżna, iście z młodzieńczym zapałem. Nie posiadam się też z radości, dowiadując się przed śmiercią, że nasz ród starożytny nie wygaśnie, że wypuścił on nową latorośl! — Może też przeczuwała, że dni jej już są policzone. Zaraz nazajutrz kazała mi sporządzić kodycyl do testamentu, w którym ustanowiła margrabiego de Coulange swoim jeneralnym spadkobiercą“.
„Księżna pani zapisała w owym kodycylu, swojemu wnukowi Eugenjuszowi, Karolowi, hrabiemu de Coulange: 1) Kapitał pięciukroć sto tysięcy franków; 2) Klucz prześliczny Atlier, oszacowany na dwa miljony franków, z którego dochody pobierać będzie spadkobierca, doszedłszy do wieku lat dwudziestu“.
„Spadek po księżnej de Chesnel-Tanguy, dochodzi do dziesięciu miljonów; prócz pół miljona franków, rozmaitych zapisów dla służby i towarzystw dobroczynnych, do których za życia należała“.
W końcu listu notarjusza, były serdeczne życzenia, aby margrabia odzyskał zdrowie jak najrychlej; wyrazy poważania dla Matyldy i ofiarowanie nadal margrabiostwu, swoich usług, jak też zapewnienie o jego niezmordowanej gorliwości, w spełnieniu ich rozkazów, jeżeliby raczyli go niemi zaszczycić.
Sosten i jego matka tryumfowali na całej linji. Urzeczywistniało się ich najśmielsze marzenie. Radość nie miała też granic. Dochodziło prawie do szału. Byli po prostu olśnieni.
— Czyś nareszcie zrozumiała? — rzekła do córki pani de Perny. — Nosisz jedno z najpiękniejszych nazwisk we Francji, a od dziś posiądziesz i majątek odpowiedni do stanowiska, które zajmiesz w społeczeństwie... Niewdzięczna... oto cośmy zrobili dla ciebie, ja i twój brat; oto czem obdarzyliśmy cię, w naszej troskliwości o twoją przyszłość!...
Margrabina odparła głucho:
— Tak... oto coście ze mną uczynili! Zostałam z łaski waszej wspólniczką zbrodni, tem donioślejszej, im zwiększa się przez spadek majątek margrabiego de Coulange!
Sosthène nie stracił ani chwili. Tego samego wieczora zapakowawszy rzeczy, wybrał się w drogę po odbiór spadku, po zmarłej ciotce margrabiego de Coulange.
Miał w kieszeni notarjalne pełnomocnictwo szwagra, na mocy którego, mógł działać wszechwładnie we wszystkich sprawach, jakby sam margrabia.
— Wrócę najdalej za dwa tygodnie — rzekł do matki przy pożegnaniu.
— Baw tam jak najkróciej — prosiła usilnie matka. — W każdym razie, gdyby nas doszła wiadomość o śmierci mego zięcia, nie omieszkam donieść ci o niej telegraficznie.
Od dni kilkunastu nie było listu od margrabiego. Nawet doniesienie teściowej o urodzeniu syna, pozostało bez odpowiedzi.
To poddało myśl tak matce, jak i synowi, że margrabia jest konający.
Tak sądziła o tem i biedna Matylda; wyczekując wiadomości od męża w trwodze śmiertelnej.
W tydzień po odjeździe Sostena, nie odebrawszy z Madery ani słówka, które byłoby ją cokolwiek pocieszyło, margrabina ginęła prawie z niepokoju. Zauważyła dnia pewnego, że matka jej wygląda jakoś niezwykle. Była ponuro zamyślona, czemś wielce zafrasowana; czoło pokrywały bruzdy głębokie; usta drgały, a w jej wzroku, nie było tego wyrazu, co dawniej, lekceważenia i dumnego tryumfu.
Zrozumiała Matylda, że musiało zajść coś nader ważnego. Serce jej ścisnęło się bólem ciężkim, choć nieokreślonym.
— Matka dowiedziała się na pewno, o czemś bardzo złem! — pomyślała. — Odgaduję wszystko! — Memu mężowi gorzej... a może już i nie żyje!...
Nie mogła znieść tak udręczającej niepewności.
— Czy mama dostała jakie listy z Madery? — spytała przy obiedzie.
— Dla czego mnie pytasz o to?
— Bo uważam, że mama jest czemś mocno zafrasowana i zaniepokojona.
— Czyste urojenie!... Źleś widziała Matyldo... Jestem zawsze jednakowo usposobiona.
— Nie, nie! — żywo odparła. — Czuję instynktownie, że mama tai się z czemś przedemną!
Pani de Perny wzruszyła pogardliwie ramionami.
— Cóżbym mogła ukrywać przed tobą? — mruknęła opryskliwie.
— Nie wiem... serce mi jednak powiada, że mama dostała jakąś niepomyślną wiadomość.
Za całą odpowiedź matka wzruszyła powtórnie ramionami.
— Miała mama niezawodnie list od doktora Gendron!
Pani de Perny ani ust nie otworzyła.
— Ah! mamo, dla czego mi nie chcesz powiedzieć! — krzyknęła Matylda przeraźliwie. — Mąż mój już nie żyje!..
— Oszalała! — odburknęła szorstko pani de Perny. — Sama sobie stwarzasz jakieś urojenia w nadto wybujałej wyobraźni, a później dręczysz niemi siebie i drugich. Życzę ci moja córko panować cokolwiek nad twoim rozstrojem nerwowym!
Po tych słowach opuściła nagle Matyldę.
— Nie chciała mi się przyznać do niczego szepnęła margrabina. Ale mnie nie oszukała. Wiem na pewno, że ukrywa coś przedemną.
Margrabina spędziła resztę dnia i noc całą w gorączce. Jeżeli zasypiała na chwilę, zrywała się wkrótce na równe nogi, dręczona ciężką zmorą.
Wstała wcześniej niż zwykle, ubrała się szybko i zeszła do ogrodu, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Potrzebowała gwałtownie ruchu. Pogoda zresztą zapowiadała się jak najpiękniejsza.
Doszła aż do domku ogrodnika, i porozmawiała chwilkę z jego żoną. Potem weszła w długą, cienistą aleję, na końcu której była furtka prowadząca nad rzekę Marnę. Wyszła z parku na drogę, wijącą się po nad brzegiem rzeki. Tak doszła do bramy zamkowej, tonąc w głębokiej zadumie.
Miała właśnie wejść w bramę, gdy spostrzegła listonosza nadchodzącego z drugiej strony z torbą skórzaną, przewieszoną przez plecy. Wiedziona instynktem pośpieszyła naprzeciw niego. Poznawszy w niej samą margrabinę, zdjął z uszanowaniem kaszkiet z głowy.
— Czy niesiesz pan co dzisiaj do zamku? — spytała Matylda.
— Dzienniki jak zawsze, pani margrabino.
— Coś szczególnego! — pomyślała. Od miesiąca nie widziałam i nie dostałam do rąk, ani jednego numeru.
— Masz pan może i listy? — dodała głośno.
— Nawet kilka, do usług pani margrabiny.
— Wszystkie zapewne adresowane do mojej matki, co?
— Nie wiem na prawdę, bom nie miał czasu przejrzeć dokładnie oddanej mi poczty.
Otworzył torbę mającą kilka przedziałów.
— Dwa listy z Paryża, dla pani de Perny...
— A nie ma przypadkiem listu z zagranicy?
— Jest pani margrabino, z wyspy Madery.
Matylda zadrżała.
— Zapewne również pod adresem mojej matki? — wtrąciła mimochodem.
— Przeciwnie... list ten adresowany do pani margrabiny.
— Do mnie?
— Najniezawodniej, pani margrabino.
— Czy mogę prosić o niego?
— Ależ ma się rozumieć! Oto jest — i listonosz podał jej list. Porwała go skwapliwie w drżące dłonie, mówiąc to nem uprzejmym:
— Dziękuję panu.
Listonosz zamknął torbę na klucz, ukłonił się powtórnie Matyldzie i szedł dalej ku bramie. Był już dość daleko, gdy go przywołała, biegnąc szybko ku niemu.
— Chciałam pana prosić — rzekła z pewnem wahaniem — żebyś nie wspominał o tym liście przed... panią de Perny, gdybyś ją spotkał przypadkiem. Nie życzę sobie, aby dowiedział się ktokolwiek w zamku, żem dzisiejszą pocztą list otrzymała.
— Pani margrabina może być pewną, że nie wygadam się z tem przed nikim.
Zachowanie tajemnicy jest moim świętym obowiązkiem.
Matylda wsunęła list za gors. Wróciła napowrót do parku i usiadła na ustronnej ławeczce, ocienionej drzewami. Tam wiedziała, że jej nikt nie podpatrzy, nikt nie przyjdzie szpiegować. Była niesłychanie wzruszona, serce uderzało w łonie jak młotem, a oczy łzami zachodziły. Wyjęła list z za gorsu, oglądając się bacznie w około.
— Mój Boże! — westchnęła. — Czegóż ja się dowiem z niego?
Nie śmiała rozedrzeć koperty. Szeptała z wzrokiem wlepionym w podpis:
— To pisał poczciwy Firmin... Dobry, kochany starowina!...
Jeszcze się wahała, cała drżąca, nareszcie złamała pieczątkę, rozdarła kopertę i list z niej wydobyła.
— Muszę raz dowiedzieć się prawdy — zawołała. — Zabija mnie ta niepewność.
Zrazu nie mogła czytać, tak oczy jej mgłą zachodziły. Przetarła je, ochłonęła cokolwiek i oparłszy się plecami o pień drzewa, zaczęła list przebiegać wzrokiem, wiersz po wierszu
„Od czterech dni, chwytałem codziennie za pióro, ale nadaremnie, bo ręka trzęsła mi się jak w febrze i pióro z niej wypadało. Znajduję się obecnie w stanie, którego niepodobna określić słowami. I w tej chwili płaczę jak dzieciak. Oh! niech się jaśnie pani nie przestrasza. To łzy szczęścia nadziemskiego; płaczę ze zbytku radości.
„On jest uratowany! uratowany!“
„Doktór Gendron zapowiedział, że chorobę potrafił opanować, i że mój drogi pan jest zupełnie wyleczony.. Jaśnie pani! ten człowiek, to więcej niż doktór znakomity, to dla mnie Bóg!... Ukląkłem przed nim, całując jego ręce, stopy i kolana. Rzekł mi wtedy: — „Mój kochany Firminie“... bo trzeba wiedzieć jaśnie pani, że ten wielki lekarz, raczy mnie biedaka tak czasem nazywać... Rzekł mi tedy; — Tu nie mnie trzeba dziękować, tylko Bogu, który w dobroci swojej, uleczył twego pana. — Na co ja mu odpowiedziałem:
— W moich oczach panie doktorze, tyś także wybawcą!“
„Bo widzi jaśnie pani, odchodzę prawie od zmysłów z nadmiaru radości. Biegam z kąta do kąta bez żadnej potrzeby. Czasem zaczynam tańczyć sam jeden jak warjat skończony, albo śpiewam ni stąd, ni z owąd, jakieś tam stare piosneczki burgundskie, zasłyszane w latach dziecięcych“.
„Uleczenie nastąpiło u jaśnie pana przed dwoma tygodniami. Odzyskuje siły z godziny na godzinę. Trzeba go jeszcze co prawda pielęgnować bardzo troskliwie; ale nie potrzeba obawiać się o jego życie; jest bowiem uratowany!“
„Przechadzał on się już trochę po ogrodzie, sparty na ramieniu lekarza, lub na mojem pomalutku, krok za krokiem W ten sposób obchodził codziennie ogród w około, pełny woni róż i jaśminów kwitnących“.
„Gdy jednak doszła go wiadomość, że jaśnie pani powiła szczęśliwie syna, nastąpiła nagle przemiana, niby w teatrze, na owych ferjach, któremi tak się bawi pysznie niedzielna publiczność. Oczy dotąd zamglone nabrały dawnego blasku, którego już nie straciły. Obecnie jaśnie pan obchodzi o własnej sile ogród dwa raz bez zatrzymania się, oparty jedynie na cienkiej trzcince.
„Mówi on bezustannie o jaśnie pani, pragnąc gorąco zobaczyć ją jak najrychlej. Przed tygodniem postanowił, że zawezwie jaśnie panią do siebie, jeżeli zdrowie pozwoli jej na tak daleką podróż; zmienił jednak plan pierwotny przed trzema dniami, po rozmowie z doktorem Gendron“.
„Co zaszło między nimi? Nie słyszałem, i oni mi się z tem nie zwierzyli; odgadłem to jednak instynktowo. Dla jaśnie pani, zdradzam raz pierwszy w życiu tajemnicę mego pana kochanego“.
„Nie sprowadzi jaśnie pani na wyspę Maderę, chce bowiem mój drogi pan wyjechać temi dniami wprost do Coulange“.
„Zostaję jak zawsze Jaśnie Pani posłusznym i pokornym sługą“
Po przeczytaniu listu, Matylda załkała i łzy rzęsiste wytrysły z jej oczów. Były to jednak łzy radości, i czoło młodej kobiety nią promieniało. Przycisnęła papier do ust. Posyłała w myśli mężowi, gorący pocałunek.
— Ah! — wykrzyknęła. — Nie skończyły się wprawdzie dla mnie troski i ciężki smutek. — Jeżeli jednak Bóg powraca mi mego Edwarda, i jam żyć powinna!
Gdy uczuła się nieco spokojniejszą, przemyła oczy zimną wodą przy fontannie, wytryskającej w ogrodzie, i powróciła do zamku.
Zamknęła się natychmiast w swoim pokoju, aby napisać dwa listy. Podziękowała kilku słowami poczciwemu staremu słudze, a drugi list bardzo długi, zaadresowała do męża. Tym razem nie czując nad sobą despotycznej woli matki, mogła łatwo wylać na papier całą miłość swoją dla ukochanego.
Dostrzegła, odczytując list, że ani razu nie wspomniała o dziecku. Dreszcz nią wstrząsnął od głowy aż do stóp.
— Oh! to okropność! — zawołała rozpaczliwie.
Po namyśle, zdecydowała się wreszcie dodać w nawiasie:
— Dziecko zupełnie zdrowe.
— A więc — powtarzała w duchu z boleścią niewysłowioną — jestem skazaną i zmuszoną do okłamywania męża na resztę życia! Gdzież się podziała moja duma wrodzona? Czyż pozwoli mi na to własne sumienie? Któż mnie zdoła wydobyć z przepaści, w którą zostałam wtrąconą?... Powinniby byli kochać mnie, opiekować się mną; a zamiast tego, złamali mi życie, zmiażdżyli serce! I to uczyniła moja matka! Mój brat rodzony!... Oh! Boże! ratuj mnie od nienawiści dla moich najbliższych!
Wyszła z zamku wieczorem i odniosła sama na pocztę oba listy.
W tydzień niespełna wrócił Sosten do Coulange. Odjechał rozpromieniony, tryumfujący, a powracał ponury, jak chmura gradowa. Musiała mu widocznie donieść matka o wiadomościach odebranych z Madery. Margrabia odzyskujący siły i zdrowie, znaczyło dla nich tyle, co rozwianie niby bańki mydlanej, owych snów cudownych, którymi się kołysali i łudzili od kilku lat. Po tak mistrzowskich kombinacycjach, po najświetniejszych nadziejach, pracując nad tem z całą gorliwością, znaleść się wobec... próżni... był to cios straszny dla nich obojga.
Zresztą, jak ogół zbrodniarzy, nie mieli oni ani chwili spokoju, i nie mogli go mieć. Jakkolwiek w ziem zatwardziali, czuli instynktownie niebezpieczeństwo, czyhające na nich ze wszystkich stron. Nawet u najgorszych łotrów, zdarzają się momenta, kiedy sumienie zbuntowane odzywa się w nich głosem groźnym i pełnym oburzenia.
Sosten i jego matka, byli jeszcze dalecy od skruchy i żalu; nie taili jednak jedno przed drugiem, że wdali się w grę niebezpieczną, i że mogłoby się to wszystko źle skończyć dla nich.
Czytało się z łatwością w twarzy Sostena jego gniew, oszukanie się w błogich nadziejach i trawiący go niepokój. Zbrodnia spełniona, bez pożytku dla niego; cały jego plan misterny, wywrócony i zniszczony, jakby pałac z kart! Co za ruina w około niego! Nienasycony, w dzikiej żądzy posiadania, rozkazywania, panowania, widział się u szczytu marzeń ambitnych. Nagle los przekorny strącał go napowrót w nicość, w zależność, w ubóstwo, prawie w błoto! Co za gwałtowny upadek!
Byłby wrócił uradowany ze swojej podróży, gdyby mógł sobie powiedzieć, że załatwiając interesa szwagra i swojej siostry, pracuje dla siebie.
Prócz kilku niezbędnych, prawnych formalności, nie napotkał żadnej przeszkody w odebraniu wspaniałego spadku po księżnie de Chesnel-Tanguy. Sprawa postępowała szybko, dzięki gorliwości zacnego notarjusza, którego nieboszczka mianowała wykonawcą swojej ostatniej woli.
Większa część majątku księżnej, była w ziemi, nieobciążonej żadnemi długami hipotecznemi. Prócz dóbr, było przeszło trzy miljony franków w gotówce złożonych w Banku francuskim. Ta olbrzymia suma urosła z oszczędności, w ciągu kilkudziesięciu lat na wsi zebranych.
Po swoim powrocie, odbył Sosten z matką walną naradę. Postanowili zmienić taktykę na całej linji, starając się pocieszyć i uspokoić nawzajem.
Matylda skompromitowana zamilczeniem całej sprawy, a bardziej jeszcze listami pisanemi w tym czasie do męża została mimowolnie ich wspólniczką. Jej więc nie potrzebowali się wcale obawiać. Przypuściwszy nawet, że dręczyłoby ją dalej sumienie, iż dopuściła do tak niecnego oszukania margrabiego, nie spodziewali się oni u biednej kobiety tak wielkiej odwagi, aby ich wydała przed mężem. Gdyby zresztą oskarżyła o zbrodnię podrzucenia margrabię mu obcego dziecka matkę i brata, co w ich oczach byłoby czemś potwornem, czyż nie musiałaby oskarżyć i siebie o to samo?
Zadecydowali w końcu, tak matka jak i syn, godni pod każdym względem, jedno drugiego, że będą spokojnie wyczekiwali dalszych wypadków, mając się w każdym razie na baczności, czyli mówiąc wyraźniej, gotowi bronić się do upadłego przed każdem grożącem im niebezpieczeństwem.
Upłynął miesiąc. Kończył się październik.
Pewnego poranka około dziesiątej, zadzwoniono u głównej bramy zamkowej. Natychmiast poruszyli się wszyscy biegnąc na dziedziniec. Odźwierny otworzył bramę i wjechał powóz zaprzągnięty w parę koni.
Przybywał margrabia de Coulange w towarzystwie doktora Gendron i ze swoim nieodstępnym poczciwym Firminem.
Pani de Perny z synem, wyprzedzając nawet żonę, przyjęli pierwsi w sieniach margrabiego; gdy ten przy pomocy lekarza, wysiadł z powozu. Był on zmieniony nie do poznania. Co prawda, nie odzyskał dotąd sił w zupełności, potrzebował starannego pielęgnowania, aby rekonwalescencja szła dalej pomyślnie. Nie miał jednak owej cery chorobliwej, żółto-zielonkowatej, i nie był tak przerażająco chudym, jak przed odjazdem, co go robiło podobnym raczej do trupa, niż do człowieka żyjącego.
Zanim miał czas rozglądnąć się w około, został pochwycony w ramiona teściowej, Uściskał ją serdecznie. Uczynił to samo z kolei ze szwagrem. Margrabia był niesłychanie wzruszonym.
— Wiem ile zawdzięczam wam obojgu — rzekł głosem drżącym. Okażę wkrótce, jak umiem cenić wasze przysługi.
Zawołał widząc nadchodzącą margrabinę.
— Ah! Matyldo najdroższa! — i otworzył szeroko ramiona.
Biedaczka szła bardzo wolno, nogi bowiem uginały się pod nią. Z twarzą łzami zalaną, rzuciła się w objęcie męża.
Był to uścisk rozkoszny, pełen czułości i miłości najczystszej.
Dla Matyldy było to czemś więcej, niż powrotem ukochanego męża, po długiej rozłące. Żegnała chorego, który był już prawie skazanym na śmierć, a dziś witała zmartwychwstałego!
— Nie męcz się nadto, drogi Edwardzie — szepnęła. — Oprzyj się na mnie.
— Oh, przestałem być dzieciakiem, którego trzeba wodzić na pasku — rozśmiał się wesoło margrabia. — Nieprawdaż panie doktorze? Chodzę doskonale o własnych siłach, a jeżeli opieram się zlekka na lasce, to jedynie z kokieterji.
aby mnie tem bardziej pieszczono. Przyjmę atoli twoje ramię kochana żoneczko, abyś mnie zaprowadziła czemprędzej do naszego syna.
Margrabina uczuła w piersiach niby ostre szpony. Na czoło wystąpiły grube krople potu zimnego, i sądziła, że zemdleje. Opanowała jednak szybko chwilowe osłabienie, ujęła męża pod ramię, prowadząc po schodach na pierwsze piętro.
Powtarzała w duchu:
— Oto kielich goryczy! Zaczyna się moje męczeństwo!
Zaprowadziła jednak męża do pokoju dziecka. Za nimi weszli: matka, Sosten, lekarz i stary kamerdyner.
Pani de Perny i jej syn, byli bladzi i okropnie pomięszani. Nadchodziła chwila próby najważniejszej, rozstrzygającej niejako i decydującej o całej sprawie. Nie dziw więc, że miotał nimi szalony niepokój.
Mamka siedziała, trzymając niemowlę przy piersi. Powstała natychmiast. Przybliżył się margrabia, wpatrywał się przez chwilę w twarzyczkę dziecka w radosnem upojeniu. Potem wziął je na ręce, podniósł w górę i czule w czoło pocałował.
— Mój chłopcze najdroższy! — rzekł głosem drżącym ze wzruszenia. — Spodziewam się, że z czasem posiądziesz wszystkie wzniosłe cnoty i przymioty twoich przodków, ich wielkie serce i szlachetność!
Zwrócił się następnie do żony:
— Matyldo, moja najdroższa Matyldo! — przemówił. — Ten syn, którym mnie obdarzyłaś, jest zarazem rękojmią mojej wiecznej dla ciebie miłości. Jest on nie tylko nadzieją i podporą naszego rodu, na jego główce spoczywa całe szczęście nasze, i przez niego resztę życia naszego będzie radością opromienione.
Matylda nic na to nie odpowiedziała. Nie mogła zdobyć się na kilka słów. Stała na boku, z głową odwróconą, aby ukryć swoje pomięszanie. Tym razem nie uszło ono jednak uwagi margrabiego. Chciał właśnie wyrazić głośno swoje zdziwienie, gdy wstrzymała go teściowa, szepcząc na ucho:
— Nie zważaj kochany margrabio, na dziwne zachowanie się Matyldy... Wytłumaczę ci to później.
Dodała na cały głos, ze śmiałością zdumiewającą:
— Nieprawdaż, że chłopczyna śliczny jak cherubin? Sosten utrzymuje, że podobny do Matyldy, co do mnie, nie podzielam jego zdania. Z oka ci wypadł margrabio! Już dziś tatuś wykapany!
— Podobieństwo da się widzieć dopiero później — uśmiechnął się Edward, oddając dziecko napowrót jego karmicielce.
Wszedł w tej chwili lokaj, zapowiadając, że śniadanie na stole. Poszli wszyscy do sali jadalnej. Po jego skończeniu, teściowa wzięła zięcia pod ramię i zaprowadziła do swego pokoju.
— Pilno mi było rozmówić się z mamą kochaną — rzekł Edward.
— Nie skarżę się na przyjęcie, czuję atoli instynktownie, że nie zastałem w domu szczęścia i radości, której się spodziewałem. Uważałem już w listach Matyldy, dziwny smutek i przygnębienie, wiejące z każdego słowa. Starałem się nadaremnie zbadać przyczynę tego jej usposobienia. Dziś występuje o wiele jaskrawiej owe przygnębienie, bolesne, a nie dające się niczem wytłumaczyć. Widzi się je we wzroku Matyldy, w jej calem postępowaniu. Czyta się takowe w wyrazie jej twarzy.
— Proszę usilnie o szczerą prawdę, bez ogródek.
— Cóż się z nią dzieje?
— Nie masz powodu przestraszać się kochany margrabio. Wiesz jak Matylda jest drażliwą i nerwową; zrozumiesz więc łatwo, że kilkomiesięczna trwoga o twoje życie, nie mogła przejść u niej niepostrzeżenie; musiała zostawić po sobie ślady niczem nie zatarte. Ucierpiało na tem nie tylko zdrowie, ale nawet ustrój umysłowy. Aby nie ukrywać nic przed tobą, muszę wyznać, żeśmy obawiali się jednocześnie o jej życie — jak i o zdrowe zmysły. Nie odstępywałam od niej na krok; pielęgnowałam, jak tylko matka potrafi i byłam na tyle szczęśliwą, że nie tylko utrzymałam ją przy życiu, ale uratowałam jednocześnie i jej mózg od szaleństwa. Otoczona twoją czułą miłością, kochany margrabio — Matylda odzyska swoją dawną swobodną wesołość. Zobaczysz, że zniknie zwolna, to smętne usposobienie, które cię tak mocno zaniepokoiło. Z jakąż radością rzuciła ci się przed chwilą na szyję!... Powiem otwarcie: Matylda kocha cię zanadto panie margrabio!
— Tak... wiem, że mnie bardzo kocha... Oh! nigdy nie wątpiłem o jej miłości!
— Jesteś wszystkiem dla niej, margrabio. Ty jedynie wypełniasz jej serce bez podziału. Mogłoby się zdawać, że to potężne uczucie, stłumiło resztę w jej duszy. Soston i ja staliśmy się dla niej prawie obojętnymi; możnaby pomyśleć nieledwie, że nas nie kocha już zupełnie... Muszę dodać nawet, że i jej dziecię...
— Więc to prawda — wykrzyknął margrabia boleśnie — ona nie kocha i swego syna!
— Nie powiem, żeby go wcale nie kochała. Mało się jednak dzieckiem zajmuje — a okazuje mu tak zupełną obojętność, że mnie to boli niewypowiedzianie. Musi przecież kochać własne dziecię; brak u niej podobnego uczucia, byłby czemś przeciwnem naturze; jeżelim jednak dobrze ją zrozumiała, zdaje mi się, jakoby się lękała, nie kochać dość ciebie, margrabio, dzieląc swoją miłość pomiędzy syna i męża. Coś dziwnego, nieprawdaż?
— Rzeczywiście! — westchnął Edward.
— Pytam nieraz sama siebie, czy to nie wypływa u niej z stanu chorobliwego?
— Tak... musi być chorą... można to przypuścić...
— Podzielasz więc w tem moje zapatrywanie kochany margrabio?
— Naturalnie... tylko tem da się wytłumaczyć dziwaczne postępowanie mojej żony.
— Czyżby to u niej przeszło w rodzaj warjacji...
— Osłabienie mózgu nastąpiło wskutek udręczeń i trosk, które sprawiałem jej moją chorobą... Moja droga, biedna Matylda!.... Ah! spodziewałem się zastać ją zupełnie inaczej!.... Bóg nie chce widocznie, aby moje szczęście było zupełnem! Ale my ją uzdrowimy. Nigdy jej dość nie ukocham i nie mogę nigdy okazać dostatecznie mojej miłości, aby mogła zapomnieć, ile przezemnie wycierpiała. Jak mama wspomniała przed chwilą, otoczę ją czułością niewysłowioną, i troskliwemi staraniami. Ufam, że odzyska dawny uśmiech rozkoszny i swobodę młodocianą; że przyjdą jeszcze dla nas obojga dni szczęścia, niczem nie zamącone.
— Sądzę margrabio, iż twoja czułość uleczy najłatwiej Matyldę.
— I ja nie tracę nadziei. Powiedz mi mama, gdyś spostrzegła jej obojętność dla własnego syna, czyś nie zwróciła na to jej uwagi?
— Nie taiłam przed nią mego zdziwienia, robiąc jej nawet z tego powodu wyrzuty.
— Cóż ona odpowiedziała?
— Wybuchnęła płaczem spazmatycznym. Dnia pewnego, gdy przebrałam może miarę w wymówkach, dostała ataku nerwowego, którym przeraziłam się najokropniej. Zrozumiałam, że dręczę ją nadaremnie, że zadaję biedaczce katusze bez żadnego pożytku, i że przez wzgląd na jej zdrowie i spokój, powinnam zrzec się raz na zawsze rozmowy z nią o moim drogim wnuczku.
Edward miał łzy w oczach i był zrozpaczony.
— Czy pozwolisz mi kochany margrabio, udzielić sobie rady? — spytała słodziutko teściowa.
— Ależ... i owszem, droga mamo...
— Unikaj starannie wszelkiego sprzeciwiania się na tym punkcie twojej żonie. Pozwól jej działać według własnego zapatrywania, jakbyś nie uważał wcale jej obojętności dla syna.
— Będzie to dla mnie ciężkiem zadaniem. — Edward potrząsł smutno głową — ale może mama i słusznie radzi. Uczynię dla Matyldy tę najwyższą ofiarę.
— Zostaw tę drażliwą kwestję czasowi, kochany margrabio — kończyła przewrotna i chytra kobieta. — Jestem przekonaną, że byłoby bardzo niebezpiecznie obarczać biedną Matyldę wyrzutami i napomnieniami, i tak już rozdrażniona w najwyższym stopniu. Po dłuższym namyśle, przejrzy, uznając sama, jak była przedtem niesprawiedliwą i pokocha z pewnością biedne maleństwo... Oto com chciała ci wytłumaczyć kochany margrabio, prosząc jednocześnie o pobłażanie dla niepojętego dziwactwa mojej córki.
— Dobrze mama uczyniła, przestrzegając mnie o tem. Dzięki ci za to.
Pod wieczór zapytał Sosten:
— Rozmawiałaś mamo bardzo długo z Edwardem; czy wolno wiedzieć, o czem rozprawialiście?
— Uprzedziłam grożące nam niebezpieczeństwo, i zażegnałam dość wcześnie nadciągającą burzę. Obecnie możemy spać spokojnie. Margrabia nie będzie się teraz dziwił niczemu...
— Jakżeś się mama wzięła do tego?
Wybuchnęła śmiechem — odpowiadając:
— Zawiązałam mu po prostu oczy.