Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LEON N. Hr. TOŁSTOJ.



Anna Karenina



PRZEKŁAD Z SIÓDMEGO WYDANIA ORYGINAŁU
PRZEZ
J. W.
TOM I.
W KRAKOWIE,
SPÓŁKA WYDAWNICZA POLSKA.
1898.

W KRAKOWIE, W DRUKARNI »CZASU« FR. KLUCZYCKIEGO I SPÓŁKI
pod zarządem Józefa Łakocińskiego.







CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.

Wszystkie szczęśliwe rodziny podobne są do siebie, każda zaś nieszczęśliwa jest nieszczęśliwą po swojemu.
W domu Obłońskich zapanował nieład. Żona dowiedziała się o stosunkach męża z guwernantką francuską i powiedziała mu, że nie może mieszkać z nim dłużej. Stan ten, trwający już trzeci dzień, dawał się we znaki i samym małżonkom i wszystkim członkom rodziny i domownikom, gdyż wszyscy widzieli, że wspólne ich mieszkanie niema przed sobą żadnego celu i że ludzie, którzy przypadkowo zeszli się w pierwszym lepszym zajeździe, więcej mają z sobą wspólnego, niż oni, członkowie rodziny i domownicy Obłońskich. Żona nie wychodziła ze swego pokoju, mąż od trzech dni nie był już w domu. Dzieci biegały po całem mieszkaniu; angielka pokłóciła się z szafarką i napisała do swej przyjaciółki, prosząc ją o znalezienie jej nowego miejsca; kucharz odszedł jeszcze poprzedniego dnia w czasie obiadu; pomywaczka i stangret również chcieli porzucić służbę.
Na trzeci dzień po zajściu, książę Stepan Arkadjewicz Obłoński — Stiwa, jak go nazywano powszechnie — rano, jak zwykle o ósmej obudził się nie w sypialni żony, lecz w swoim gabinecie, na safianowej kanapie. Ocknąwszy się, poruszył swe pełne, wypieszczone ciało na sprężynach kanapy, jakby miał zamiar znów zasnąć na czas dłuższy, przytulił twarz do poduszki, lecz nagle prędkim ruchem siadł na kanapie i otworzył oczy.
— Tak, tak, jak to było? — myślał, starając się przypomnieć sen. — Tak, jak to było? Tak! Alabin wydawał obiad w Darmsztadzie; nie, nie w Darmsztadzie, ale gdzieś w Ameryce. Tam, lecz tam Darmsztad był w Ameryce. Tak, Alabin wydawał obiad na szklanych stołach i stoły te śpiewały Il mio tesoro, i nie Il mio tesoro, ale coś ładniejszego i jakieś karaweczki, które były zarazem kobietami — przypominał sobie Obłoński.
Stefan Arkadjewicz mrugnął wesoło oczyma i z uśmiechem na ustach zamyślił się. — Tak dobrze tam było, bardzo dobrze. Było tam tyle wspaniałych rzeczy, że nie dadzą się słowami wypowiedzieć, a na jawie nawet wyobrazić sobie ich nie można. — Zauważywszy pasmo światła, przenikające do pokoju przez niezupełnie szczelnie zasłonięte sukienną roletą okno, Stepan Arkadjewicz z uśmiechem spuścił nogi z kanapy, włożył je w haftowane przez żonę pantofle; dostał je od niej w przeszłym roku na imieniny, obszyte złocistym safianem, i idąc za dawnem dziewięcioletniem przyzwyczajeniem, wyciągnął rękę ku miejsca, gdzie w sypialni żony wisiał zawsze jego szlafrok. W tej chwili Stefan Arkadjewicz przypomniał sobie nagle, dlaczego nie śpi w pokoju żony, lecz w swoim gabinecie; przestał się uśmiechać i zmarszczył czoło.
— Ach, a! a!... — mruknął, przypominając sobie wszystko, co zaszło. I przed wyobraźnią jego stanęły znów wszystkie szczegóły nieporozumienia z żoną, całe jego położenie bez wyjścia — i co najbardziej go męczyło — cała wina jego.
— Tak! ona nie przebaczy i nie może przebaczyć. Co najgorzej jednak, że cała wina spada na mnie, a jednak nie jestem winien. Wtem też leży cały dramat — myślał. — Ach! ach!... — wzdychał Stefan Arkadjewicz z rozpaczą, przypominając sobie najprzykrzejsze swe wrażenie z całego tego zajścia.
Najprzykrzejsza była dla niego ta pierwsza chwila, kiedy wróciwszy z teatru w dobrym humorze i zadowolony, z ogromną gruszką dla żony w ręku, nie zastał jej w salonie, nie zastał również i w gabinecie, aż odnalazł ją w końcu w sypialni, nieszczęśliwą, trzymającą w ręku list, z którego dowiedziała się o wszystkiem.
Ona, ta wiecznie zajęta i nie zbyt bystra, jak mu się zdawało, Dolly, siedziała nieruchomo z listem w ręku i oczyma pełnemi przerażenia, rozpaczy i gniewu, patrzała na męża.
— Co to? co to takiego? — pytała, pokazując list. — I przypominając sobie wszystko, Stepanowi Arkadjewiczowi, jak to często bywa, nie tyle było przykrem samo zajście, ile odpowiedź, jaką dał żonie.
Ze Stepanem Arkadjewiczem zdarzyło się to, co się często zdarza ludziom, gdy im udowodni się niespodziewanie jakiś hańbiący ich bardzo postępek: nie potrafił nadać swej twarzy wyrazu, jakiego wymagało położenie jego w obec żony. Zamiast obrazić się, zapierać, prosić o przebaczenie, nic sobie nawet z tego nie robić, wszystko to byłoby daleko lepszem od tego, co on zrobił, na twarzy jego najzupełniej mimowoli (refleksy mózgu, pomyślał Stepan Arkadjewicz, gdyż lubiał bawić się w fizyologię) pojawił się jego zwykły, poczciwy, i dlatego też głupi uśmiech.
Tego głupiego uśmiechu Stepan Arkakjewicz nie mógł sobie darować. Zobaczywszy ten uśmiech, Dolly drgnęła cała jakby z bolu fizycznego i ze zwykłą swą gwałtownością wybuchnęła potokiem gwałtownych wymówek i wybiegła z pokoju; od tej chwili nie chciała widzieć się z mężem.
— Wszystkiemu winien ten głupi uśmiech — myślał Stepan Arkadjewicz. — Lecz co robić? co robić? — z rozpaczą powtarzał i nie mógł znaleźć odpowiedzi.

II.

Stepan Arkadjewicz należał do tych ludzi, którzy nie tają przed sobą prawdy, nie mógł oszukiwać się i wmawiać sam w siebie, że żałuje swego postępku, nie mógł też teraz czuć wyrzutów sumienia, że on trzydziestoczteroletni mężczyzna nie był zakochanym w żonie, matce pięciorga żywych i dwojga zmarłych dzieci, w kobiecie o rok tylko młodszej od niego, lecz pomimo to czuł cały ciężar swego położenia i żałował żony, dzieci i siebie; potrafiłby też lepiej taić swoje postępki przed żoną, gdyby wiedział, że wiadomość o nich tak fatalnie na nią podziała; nigdy nie zastanawiał się głębiej nad tą kwestyą, lecz jakoś zdawało mu się, że żona oddawna domyśla się, że nie jest jej wiernym, i że patrzy na to przez palce. Stepanowi Arkadjewiczowi zdawało się nawet, że żona wyczerpana, postarzała przed z czasem , nieładna już kobieta, niczem nie wyróżniająca się, tylko dobra matka rodziny, powinna być pobłażliwą dla niego z samego poczucia sprawiedliwości. Tymczasem pokazało się, że tak nie jest.
— Straszna, straszna historya! — powtarzał Stepan Arkadjewicz i nie mógł nic wymyślić. — A tak dobrze szło wszystko do tego czasu, tacyśmy byli szczęśliwi! Ona była zadowoloną i szczęśliwą przez dzieci, ja nie przeszkadzałem jej w niczem, pozwalając zajmować się domem i dziećmi jak chciała. Co prawda, to niedobrze, że ona była guwernantką w naszym domu, stanowczo nie dobrze, gdyż jest coś pospolitego, trywialnego w stosunku ze swą guwernantką. Ale z jaką guwernantką! (Stepan Arkadjewicz przypomniał sobie z przyjemnością czarne żywe oczy M-elle Roland i jej uśmiech). Lecz póki ona była w naszym domu nie pozwalałem sobie na nic. A najgorzej, że ona już... zupełnie jakby naumyślnie... Lecz co robić? co robić?...
I Stepan Arkadjewicz nie mógł dać sobie żadnej odpowiedzi, prócz tej ogólnej, którą daje życie na wszystkie najbardziej zawiłe i najtrudniejsze do rozwiązania pytania. Odpowiedź ta brzmi: trzeba żyć chwilą, t. j. zapomnieć się. Lecz szukać zapomnienia tego we śnie nie można, przynajmniej przed nastąpieniem nocy nie można już wrócić do tej muzyki, którą wygrywały kobiety — karafeczki, trzeba zatem zapomnieć się snem życia.
— Potem to się wszystko pokaże — pomyślał Stefan Arkadjewicz, wstał, naciągnął szary szlafrok o jedwabnej, niebieskiej podszewce i odetchnąwszy głęboko, zwykłym prędkim krokiem swych ładnie zbudowanych nóg, które z taką łatwością unosiły jego pełne ciało, podszedł do okna, podniósł roletę i głośno zadzwonił. Na odgłos dzwonka wszedł w tej chwili stary przyjaciel, kamerdyner Mateusz, niosąc ubranie, obuwie i depeszę. Zaraz za Mateuszem wszedł golibroda z przyborami do golenia.
— Czy są papiery z biura? — zapytał Stepan Arkadjewicz, biorąc depeszę i siadając przed lustrem.
— Leżą na stole — odpowiedział Mateusz, patrząc ze współczuciem na swego pana i po chwili dodał z chytrym uśmiechem: właściciel remizy przysyłał.
Stepan Arkadjewicz nic nie odpowiedział i tylko w lustrze popatrzał na Mateusza; ze spojrzeń ich, które spotkały się, widać było, że zrozumieli się nawzajem. Stepan Arkadjewicz zdawał się pytać spojrzeniem: po co ty mi to mówisz? wiesz przecież sam!
Mateusz włożył ręce w kieszenie marynarki i nic nie mówiąc, dobrodusznie, z zaledwie dostrzegalnym uśmiechem, popatrzał na swego pana.
— Kazałem przyjść w niedzielę i zapowiedziałem, żeby do niedzieli nie trudzili i pana i siebie, mówił dalej Mateusz, powtarzając z góry już widocznie przygotowane zdanie.
Stepan Arkadjewicz domyślił się, że Mateusz chce tylko porozmawiać i zwrócić na siebie jego uwagę, otworzył depeszę, przeczytał ją, poprawiając w myśli poprzekręcane jak zwykle wyrazy i twarz jego rozjaśniła się.
— Mateuszu, siostra moja Anna Arkadjewna, przyjeżdża jutro — odezwał się, wstrzymując na chwilę błyszczącą pulchną rękę golibrody, który wygalał mu różową dróżkę na podbródku, między długiemi, gęstemi bokobrodami.
— Dzięki Bogu — rzekł Mateusz, dając do zrozumienia tą odpowiedzią, że on również jak i pan jego rozumie znaczenie tego przyjazdu, t. j. że Anna Arkadjewna, ukochana siostra Stepana Arkadjewicza, może dopomódz do pogodzenia się męża z żoną.
— Sama, czy z małżonkiem? — zapytał Mateusz.
Stepan Arkadjewicz nie mógł mówić, gdyż golibroda robił coś właśnie koło jego wierzchniej wargi, podniósł tylko jeden palec do góry.
Mateusz w lustrze kiwnął głową.
— Sama. Czy na górze przygotować?
— Zapytaj Darji Aleksandrównej, gdzie ona rozkaże.
— Darji Aleksandrównej?... jakby z powątpiewaniem powtórzył Mateusz.
— Tak, powiedz jej. Weź tę depeszę, oddaj jej i spytaj się, jakie wyda polecenia.
— Chcesz spróbować! — pomyślał Mateusz, lecz odpowiedział tylko: Słucham.
Stepan Arkadjewicz już się umył, uczesał i zaczynał się już ubierać, gdy Mateusz, stąpając powoli skrzypiącymi butami z depeszą w ręku, wszedł do pokoju. Golibrody już nie było.
— Darja Aleksandrówna kazała powiedzieć, że wyjeżdża. Niechaj robią, jak się panu podoba — rzekł, śmiejąc się oczyma i włożywszy ręce w kieszenie, przechylił głowę na bok i zaczął się przyglądać swemu panu. Stepan Arkadjewicz na razie nic nie odpowiedział, dopiero po chwili na ładnej jego twarzy pokazał się uśmiech, w którym odbijała się dobroć i smutek.
— No, i cóż Mateuszu? — zapytał, kiwając głową.
— E, jakoś to będzie, panie! — odpowiedział Mateusz.
— Jakoś to będzie?
— Ma się rozumieć!
— Tak myślisz? A tam kto? — zapytał Stepan Arkadjewicz, posłyszawszy za drzwiami szelest kobiecego ubrania.
— To ja — odezwał się twardy lecz przyjemny głos kobiecy i z za drzwi wysunęła się surowa, ospowata twarz niańki, Matreny Filemonównej.
— Cóż tam takiego, Matreno? — zapytał Stepan Arkadjewicz podchodząc ku niej.
Pomimo, że cała wina leżała po stronie Stepana Arkadjewicza i że on sam przyznawał to, jednakże wszyscy w domu, nawet niańka, główna przyjaciółka Daryi Aleksandrównej, trzymali jego stronę.
— Cóż tam takiego? — powtórzył niechętnie.
— Idź pan jeszcze raz przepraszać. Jak Bóg da. Męczy się biedaczka, tak że aż żal bierze patrzyć na nią, o i w domu wszystko do góry nogami. Zlituj się nad dziećmi, panie. Niech pan przeprosi. Cóż robić...
— Kiedy mnie nie przyjmie...
— Ty, panie, w każdym razie zrób swoje. Pan Bóg jest miłosierny, do Niego módl się, panie, do Niego.
— No dobrze, idźcie już, Matreno — odpowiedział Stepan Arkadjewicz, oblewając się rumieńcem. — Podaj ubranie, zwrócił się do Mateusza i energicznym ruchem zdjął z siebie szlafrok.
Mateusz trzymał już przygotowaną koszulę i z widoczną przyjemnością włożył ją na pulchne i starannie pielęgnowane ciało swego pana.

III.

Skończywszy się ubierać, Stepan Arkadjewicz skropił tużurek perfumami, poprawił mankiety i kołnierzyk, zręcznie porozmieszczał po kieszeniach papierosy, pugilares, zapałki, zegarek z podwójną złotą dewizką i brelokami, zmiął w ręku chustkę i czując się czystym, zdrowym i fizycznie wesołym, pomimo swego nieszczęścia, wyszedł, kołysząc się z lekka na nogach, do jadalnego pokoju, gdzie już czekała na niego kawa, a obok niej listy i papiery z biura.
Stepan Arkadjewicz wziął się do czytania listów. Jeden z nich był bardzo nieprzyjemnym, od kupca, który chciał nabyć las w majątku żony. Las ten trzeba było koniecznie sprzedać, lecz chwilowo do czasu pogodzenia się z żoną nie mogło o tem być mowy; najnieprzyjemniejszą zaś była ta okoliczność, że do pogodzenia się z żoną wpływał pieniężny interes. Myśl, że kierując się interesem i chcąc sprzedać las, stara się o przebaczenie żony, myśl ta obrażała Stepana Arkadjewicza.
Przeczytawszy listy, przysunął ku sobie papiery biurowe, prędko przejrzał dwie sprawy, dużym ołówkiem robiąc na nich parą uwag i zaczął pić kawę; popijając wolno kawę z filiżanki, Stepan Arkadjewicz rozwinął wilgotną jeszcze poranną gazetę i z uwagą oddał się czytaniu jej.
Stepan Arkadjewicz prenumerował i czytywał liberalną gazetę, niezbyt skrajną, lecz tego kierunku, którego trzymała się większość. I pomimo to, że ani nauka, ani sztuka, ani polityka nie interesowały go właściwie, jednak w tych rzeczach trzymał się stale poglądów, których trzymała się większość i jego dziennik, i poglądy te zmieniał tylko wtedy, gdy zmieniała je większość; zresztą nie on je zmieniał, one same zmieniały się w nim powoli.
Stepan Arkadjewicz nie wybierał ani kierunków, ani poglądów, lecz te kierunki i poglądy same przychodziły do niego, zupełnie tak samo, jak nie wybierał fasonu kapelusza lub kroju surduta, lecz używał tych, które wszyscy nosili. Mieć zaś pewne poglądy dla niego, obracającego się w pewnych sferach, odczuwającego potrzebę pewnej działalności umysłowej, potrzebę rozwijającą się w latach dojrzałości, było tak samo koniecznem, jak mieć kapelusz. Jeśli istniał jakibądź powód, dla którego kierunek postępowy więcej mu przypadał do smaku, niż konserwatywny, którego trzymało się również wiele osób z jego sfery, to powód ten nie leżał w tem, że Stepan Arkadjewicz uważał kierunek postępowy za rozumniejszy, lecz w tem, że nadawał się więcej do trybu życia Stepana Arkadjewicza. Postępowa partya twierdziła, że w Rosyi wszystko jest źle, i rzeczywiście Stepan Arkadjewicz miał dużo długów, a pieniędzy stanowczo brakowało mu zawsze. Postępowa partya mówiła, że małżeństwo jest instytucyą przestarzałą, i że koniecznie należy ją przeinaczyć: i w rzeczywistości życie rodzinne dawało niezbyt wiele przyjemności Stepanowi Arkadjewiczowi i zmuszało go do kłamstwa i wybiegów, tak wstrętnych jego usposobieniu. Postępowa partya mówiła, czyli wyrażając się ściślej, kazała się domyślać, że religia jest niczem innem, jak tylko hamulcem dla barbarzyńskiej części ludności, i rzeczywiście Stepan Arkadjewicz nie mógł wytrzymać bez bolu w nogach nawet niedługiego nabożeństwa, i nie mógł zrozumieć, na co są potrzebne te wszystkie straszne i wzniosłe twierdzenia o tamtym świecie, kiedy jemu i na tym było bardzo wesoło. Jednocześnie Stepanowi Arkadjewiczowi, lubiącemu pożartować, sprawiało przyjemność odezwać się czasami, że jeśli ktoś pyszni się swem pochodzeniem, to nie powinien zatrzymywać się na Ruryku i wyrzekać się protoplasty swego, małpy. W taki sposób kierunek postępowy stał się nałogiem Stepana Arkadjewicza, który lubiał swój dziennik jak cygaro po obiedzie, za ten lekki zawrót głowy, jaki mu sprawiały jego teorye. I dzisiaj ze zwykłą przyjemnością przeczytał artykuł wstępny, dowodzący, że za naszych czasów zupełnie bez powodu powstaje krzyk, jakoby radykalizm zagrażał pochłonięciem konserwatywnych elementów i jakoby rząd obowiązany był przedsięwziąć środki ku zdławieniu hydry rewolucyonizmu, gdyż przeciwnie — zdaniem pisma niebezpieczeństwo polega na mniemanej hydrze rewolucyjnej, a w uporze tradycyi, hamującej prawdziwy postęp — i t. d. Stepan Arkadjewicz przeczytał też i drugi artykuł, treści ekonomicznej, w którym była mowa o Beutamie i Millu, i w którym odzywano się z przekąsem o ministeryum. Z wrodzoną sobie bystrością Stepan Arkadjewicz pojmował znaczenie każdego przekąsu, przez kogo, pod czyim adresem i z jakiego powodu był wypowiedzianym, i jak zwykle, sprawiało mu to pewną przyjemność. Lecz dzisiaj przyjemność tę zatruwało wspomnienie o radach Matreny Filemonównej i o tem, że w domu nie wszystko idzie jaknajlepiej; przeczytał też i o tem, że hrabia Beust wyjechał podobno do Wiesbadenu, i o tem, że niema już więcej na świecie siwych włosów i o sprzedaży karety, lecz wiadomości te nie dostarczyły mu zwykłego ironicznego zadowolenia.
Skończywszy gazetę, drugą filiżankę kawy i kołacz z masłem, Stepan Arkadjewicz wstał od stołu, strzepnął okruchy kołacza z kamizelki i odetchnąwszy, uśmiechnął się wesoło, nie dlatego, żeby niemiał nic przykrego na myśli — wesoły uśmiech wywołało dobre trawienie. Lecz wesoły ten uśmiech zaraz przypomniał mu o wszystkiem i Stepan Arkadjewicz zamyślił się.
Dwa głosy dziecinne — ojciec poznał głos Gryszy, młodszego syna, i Tani, starszej córeczki — dały się słyszeć za drzwiami. Dzieci coś niosły i upuściły.
— Mówiłam, że na dach nie można sadzać pasażerów — krzyczała po angielsku dziewczynka — masz zbieraj teraz!
— Wszystko idzie do góry nogami — pomyślał Stepan Arkadjewicz — dzieci same biegają, i podszedłszy do drzwi zawołał na nie. Dzieci postawiły szkatułkę, która miała przedstawiać powóz i przybiegły do ojca.
Dziewczynka, jego ulubienica, wbiegła śmiało, objęła ojca za szyję i śmiejąc się zawisła na niej, ciesząc się jak zawsze, ze znanego sobie zapachu perfum, który się rozprzestrzeniał od ojcowskich bokobrodów. Pocałowawszy go w końcu w zaczerwienioną od pochyłego położenia twarz, na której w tej chwili odbijała się miłość ojcowska, dziewczynka odjęła ręce i chciała biedz z powrotem, lecz ojciec zatrzymał ją.
— Jak tam mamusia? — zapytał, gładząc delikatną szyjkę dziewczynki. — Jak się masz? — rzekł, uśmiechając się, do witającego się z nim chłopca.
Stepan Arkadjewicz wiedział o tem dobrze, że mniej kocha chłopca i zawsze starał się być jednakowym dla dzieci; lecz chłopczyk zawsze odczuwał to i nie odpowiedział uśmiechem na oziębły uśmiech ojca.
— Mama? wstała... — odpowiedziała dziewczynka.
Stepan Arkadjewicz westchnął.
Znów więc nie spała całą noc.
— Cóź, czy wesoła?
Dziewczynka wiedziała, że ojciec poróżnił się z matką i że matka nie mogła być wesołą, a ojciec powinien wiedzieć o tem i że tylko udaje, pytając o to z takiem lekceważeniem; zarumieniła się więc za ojca, który natychmiast zrozumiał to i także zarumienił się.
— Nie wiem — odpowiedziała. — Mama nie kazała się uczyć, ale kazała iść na spacer z miss Hull do babci.
— No, więc idź, Taniusiu moja. Poczekaj tylko małą chwilkę — odrzekł ojciec, przytrzymując ją i gładząc po delikatnej rączce, poczem zdjął z kominka postawione tam wczoraj pudełko z cukierkami i dał jej dwa, które najbardziej lubiła: czekoladkę i pomadkę.
— Dla Gryszy? — zapytała dziewczynka, pokazując na czekoladkę.
— Tak, tak — i pogłaskawszy ją jeszcze po obnażonej szyjce, Stepan Arkadjewicz pocałował córkę we włosy i pozwolił odejść.
— Kareta czeka — zameldował Mateusz. — I jakaś kobieta z prośbą — dodał po chwili.
— Czy długo już czeka? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Z pół godzinki.
— Mówiłem ci już tyle razy, żeby w tej chwili meldować.
— Muszę przecież dać panu czas wypić kawę — odpowiedział Mateusz tym przyjacielsko-hardym tonem, na który gniewać się niepodobna.
— Proś więc prędzej — rzekł Obłoński, marszcząc się z niezadowoleniem.
Prosząca, żona sztabs-kapitana Kalinina, podawała prośbę bezsensową, której w żaden sposób nie można było zadośćuczynić, lecz Stepan Arkadjewicz swym zwyczajem posadził ją, wysłuchał bez przerywania, całego jej opowiadania, udzielił jej szczegółowej rady, do kogo i w jaki sposób ma się zwrócić i nawet napisał jej swym rozwlekłem, pięknem, wyraźnem pismem, bilecik do jednego ze swych znajomych, który mógł jej trochę dopomódz. — Gdy sztabs-kapitanowa odeszła, Stepan Arkadjewicz wziął kapelusz i zatrzymawszy się na progu, zaczął sobie przypominać, czy nie zapomniał o czem. Pokazało się, że nie zapomniał o niczem, prócz tego, że chciał zapomnieć o żonie.
— Ach, tak! — opuścił głowę i piękna twarz jego przyjęła wyraz smutku. — Iść czy nie iść — mówił sam do siebie. I wewnętrzny głos mówił mu, że iść niema potrzeby, że prócz fałszu nic z tego nie wyniknie, że niema sposobu, aby poprawić ich stosunek, gdyż nie sposób uczynić ją znowu pociągającą i wzbudzającą miłość, lub jego zrobić starcem niezdolnym do kochania. Nic więcej nie mogło wyjść z tego prócz kłamstwa i fałszu, a kłamstwem i fałszem Stepan Arkadjewicz brzydził się.
— Przecież kiedyś potrzeba to zrobić, gdyż nie może tak być zawsze — pomyślał Stepan Arkadjewicz, starając się dodać sobie odwagi, poczem wyprostował się, wyjął papierosa, zapalił, pociągnął dwa razy i rzucił go w popielniczkę z masy perłowej, w kształcie muszli, poczem prędkim krokiem przeszedł salon i otworzył drugie drzwi do sypialni żony.

IV.

Darja Aleksandrówna w białym kaftanie i ze spiętym na tyle głowy warkoczem rzadkich już, lecz kiedyś gęstych i przepysznych włosów, z osuniętą, chudą twarzą i z dużemi oczyma, w których malował się przestrach, stała w pośród porozrzucanych po pokoju rzeczy, koło otwartej komody, w której czegoś przed chwilą szukała; Posłyszawszy kroki męża, odwróciła głowę patrząc na drzwi, i napróżno starając się nadać twarzy surowy i pogardliwy wyraz, czuła mimowoli, że boi się i jego i mającego nastąpić spotkania. Przed chwilą chciała zrobić to, co chciała i już robić dziesięć razy w ciągu tych trzech dni: odłożyć rzeczy swoje i dzieci, które chciała zabrać ze sobą do matki, i znów nie mogła zdecydować się na to; lecz i teraz, tak jak poprzednio, mówiła sobie, że stan taki dłużej trwać nie może, że powinna cobądż przedsięwziąć, ukarać, zawstydzić go, odemścić mu się choć małą cząstką tego bolu, który on jej zadał. Wciąż jeszcze mówiła, że odjedzie od niego, lecz czuła, że to jest niemożebnem, gdyż nie mogła odwyknąć od uważania go za swego męża i od kochania go: prócz tego czuła, że jeśli tutaj, w swoim własnym, domu, zaledwie dawała sobie rady z pięciorgiem dzieci, to i jej i dzieciom będzie jeszcze gorzej wszędzie, dokąd ona razem z niemi wszystkiemi przeniesie się: i tak już w ciągu tych trzech i dni i najmłodszy zachorował, gdyż nakarmiono go złym rosołem, a reszta wczoraj prawie że nie jadła obiadu. Dolly uznawała, że porzucać domu mężowskiego w żaden sposób nie można, lecz wciąż oszukiwała samą siebie, układając rzeczy i i udając, że odjeżdża.
Ujrzawszy męża, Dolly zapuściła znów ręce w komodę, udając że czegoś szuka i obejrzała się na niego dopiero wtedy, gdy Stepan Arkadjewicz już zupełnie podszedł ku niej; lecz twarz jej, której chciała nadać stanowczy i surowy wyraz, zdradzała przestrach i cierpienie.
— Dolly! — odezwał się mąż cichymi i bojaźliwym głosem, wsunąwszy głowę między ramiona i starając się nadać sobie wzbudzający politowanie i pokorny wygląd, lecz mimo to twarz jego jaśniała świeżością i zdrowiem. Dolly jednym rzutem oka obrzuciła od głowy do nóg jaśniejącą zdrowiem i świeżością postać męża. „Tak, on jest szczęśliwym i zadowolonym!“ — pomyślała — „a ja?... i ta wstrętna dobroć, za którą wszyscy go tak lubią i chwalą, ja nienawidzę go za tę właśnie dobroć“ — pomyślała i zacięła usta, przyczem muskuły prawego policzka zaczęły jej drgać.
— Co panu potrzeba? — odezwała się prędkim, nie swoim, piersiowym głosem.
— Dolly! — powtórzył Stepan Arkadjewicz drżącym głosem. — Anna przyjedzie dzisiaj.
— Cóż mnie to obchodzi? Ja jej nie mogę przyjmować — zawołała.
— Lecz przecież trzeba Dolly...
— Proszę ztąd odejść — nie patrząc na męża krzyknęła, i zdawało się, że krzyk ten spowodowanym jest przez fizyczny ból.
Stepan Arkadjewicz mógł być spokojnym, gdy myślał o żonie, mogło mu się zdawać, że „jakoś to będzie“, jak się wyrażał Mateusz i mógł spokojnie czytać gazetę i pić kawę; lecz gdy zobaczył jej zmęczoną, zbolałą twarz, gdy usłyszał jej głos, w którym słyszeć się dawało poddanie się losowi i rozpacz, coś go ścisnęło w gardle i w oczach stanęły łzy.
— Mój Boże! co ja narobiłem! Dolly! Na miłość Boga!... Przecież... Nie mógł mówić więcej, łkanie ścisnęło mu gardło.
Dolly zamknęła szufladę i spojrzała na męża.
— Dolly, cóż ja mogę powiedzieć?... Chyba to tylko, abyś mi przebaczyła... Zważ tylko sama, czy dziewięć lat pożycia nie może okupić chwili, chwili...
Ona spuściła oczy i słuchała, co on jej powie, i zdawała się błagać go, aby ją w jakibądź sposób przekonał.
— Chwili zapomnienia... — wymówił Stepan Arkadjewicz i chciał mówić dalej, lecz usłyszawszy ten wyraz Dolly znów zacisnęła wargi jakby z bolu fizycznego i muskuł prawego policzka znów jej drgać począł.
— Proszę wyjść, proszę wyjść stąd!... krzyknęła jeszcze przeraźliwiej — i proszę mi nie mówić nic więcej o swych chwilach zapomnienia i o swych...
Chciała wyjść, lecz potknęła się i musiała uchwycić za poręcz krzesła, żeby nie upaść. Twarz jej rozszerzyła się, wargi nadęły, a oczy napełniły się łzami.
— Dolly — odezwał się znowu mąż, który już płakał — na miłość Boską pomyśl o dzieciach, one przecież nic nie zawiniły! Jam winien, mnie ukarz, każ mi odkupić moją winę, gotów jestem uczynić wszystko, co tylko będę mógł. Winien jestem, wiem o tem, i wyrazić nawet nie mogę, w jakim stopniu! No Dolly, przebacz mi!
Dolly usiadła. Stepan Arkadjewicz słyszał jej głośny i ciężki oddech i żal mu jej było niewypowiedzianie; parę razy chciała zacząć mówić, lecz nie mogła; on czekał.
— Ty pamiętasz o dzieciach, żeby bawić się z niemi, a ja pamiętam naprawdę i wiem, że one zmarnują się teraz — odrzekła i widocznem było, że powtórzyła jedno z tych zdań, które w ciągu tych trzech dni nieraz musiała mówić sama do siebie.
Powiedziała mu „ty“, i on z wdzięcznością spojrzawszy na nią, chciał się zbliżyć i ująć ją za rękę, lecz ona ze wstrętem odsunęła się od niego.
— Ja pamiętam o dzieciach i dlatego wszystko, co tylko będę mogła uczynić, uczynię, żeby je ratować; lecz sama jeszcze nie wiem, jak postąpię, gdyż niewiem w jakim razie mam je uważać za uratowane: czy wtedy, gdy wywiozę je od ojca, czy też wtedy, gdy zostawię je z przewrotnym, tak, z przewrotnym ojcem... Powiedz pan sam, czy po tem, co zaszło, możemy żyć razem? Czy to byłoby możebnem? Sam pan powiedz, czy to byłoby możebnem? — powtarzała podnosząc głos, — po tem, jak mój mąż, ojciec mych dzieci, zawiązuje stosunek miłosny z guwernantką swych dzieci...
— Więc cóż robić? cóż robić? — powtarzał smutnie, sam nie wiedząc co mówi, i coraz niżej i niżej pochylając głowę.
— Wzbudzasz pan we mnie wstręt i obrzydzenie — zawołała, gorączkując coraz bardziej. — Pańskie łzy, to woda! Nigdyś mnie pan nie kochał; niema w panu ani serca ani szlachetności! Jesteś pan wstrętnym dla mnie i obcym, tak obcym zupełnie! — głosem, pełnym bolu i uporu, powtórzyła ten bolesny dla siebie wyraz „obcym“.
On patrzał na nią i upór, który odbijał się na jej twarzy, przeraził i zadziwił go. Nie rozumiał tego, że współczucie, jakie okazywał, drażni ją, gdyż widziała w niem tylko litość nad sobą, a nie miłość. „Ona nienawidzi mnie i nie przebaczy mi“ — pomyślał sobie.
Nagle w drugim pokoju zapłakało dziecko; Darja Aleksandrówna zaczęła się przysłuchiwać i twarz jej złagodniała.
Przez parę sekund zdawała się namyślać, jakby nie zdając sobie na razie sprawy, gdzie się znajduje i co ma robić, wreszcie wstała i skierowała się ku drzwiom.
— Kocha przecież moje dziecko... — pomyślał Stepan Arkadjewicz, zauważywszy zmianę, jaką krzyk dziecka wywołał na jej obliczu... — moje dziecko, więc jakże może mnie nienawidzić?
— Dolly, jeszcze jedno słowo — odezwał się, idąc za nią.
— Jeśli pan pójdziesz za mną, zawołam na służbę i na dzieci! Niech wszyscy wiedzą, żeś pan podły! Ja wyprowadzam się dzisiaj, a pan zostań tutaj razem ze swoją kochanką!
Powiedziawszy to, Darja Aleksandrówna wyszła i zatrzasnęła drzwi za sobą.
Stepan Arkadjewicz westchnął, obtarł twarz i powoli wyszedł z pokoju. „Mateusz powiada, że jakoś to będzie, ale jak? mnie nie zdaje się to możebnem. Ach, jak to wszystko jest przykre i jak ona ordynarnie wykrzykiwała“ — mówił sam do siebie, przypominając sobie krzyk żony i wyrazy: podły i kochanka. „Dziewczynki zapewne słyszały! Strasznie ordynarnie!“ Stepan Arkadjewicz postał parę chwil, obtarł oczy i wyprostowawszy się, wyszedł z pokoju.
Był piątek i w jadalni stary zegarmistrz Niemiec nakręcał zegar. Stepan Arkadjewicz przypomniał sobie swój żart o łysym zegarmistrzu „że Niemiec sam był nakręconym na całe życie, aby nakręcać zegary“, i uśmiechnął się. Stepan Arkadjewicz lubiał dobry żart. „A może być, że jakoś to będzie! Niezłe powiedzenie: jakoś to będzie!“ — pomyślał. — Trzeba to będzie opowiedzieć komu.
— Mateuszu! — zawołał. — Przygotujcie z Maryą w gościnnym pokoju wszystko dla Anny Arkadjewny! — wydał polecenie Mateuszowi.
— Słucham.
Stepan Arkadjewicz włożył futro i wyszedł na ganek.
— Czy pan będzie na obiedzie w domu? — zapytał Mateusz, wyprowadzając go.
— Nie wiem jeszcze. Weź na wydatki domowe — rzekł, wyjmując dziesięć rubli z pugilaresu. Czy wystarczy?
— Musi wystarczyć — odpowiedział Mateusz zatrzaskując drzwiczki od karety i cofając się ku gankowi.
Tymczasem Darja Aleksandrowna, uspokoiwszy dziecko i domyśliwszy się po turkocie karety, że mąż już odjechał, powróciła do sypialnego pokoju. Było to jedyne miejsce, w którem mogła zapomnieć o domowych kłopotach, a miała ich zawsze tyle na głowie, gdy tylko na chwilę wyszła. Już i teraz, w ciągu tych paru chwil, spędzonych w dziecinnym pokoju, Angielka i Matrena Filimonowna zdążyły zadać jej parę pytań, na które z odpowiedzią nie można było zwlekać i na które tylko ona mogła dać odpowiedź. „Co włożyć dzieciom na spacer? Czy dać im mleka? Czy trzeba posłać po drugiego kucharza?“
— Ach! dajcie mi święty spokój — odpowiedziała i wróciła do sypialni, gdzie siadła na tem samem miejscu, na którem siedziała podczas rozmowy z mężem; załamała wychudzone ręce, z kościstych palców których opadały pierścionki i zaczęła przypominać sobie niedawną rozmowę, jaką miała z mężem.
— Wyjechał, lecz co z nią zrobił? — myślała — Czyżby ciągle jeszcze z nią się widywał? Nie, nie, przebaczyć mu nie mogę. Nawet, jeśli pozostaniemy w jednym domu, będziemy sobie obcy, na zawsze obcy! — powtórzyła, kładąc znowu nacisk na ten, straszny dla niej wyraz. — A ja go tak kochałam, mój Boże, tak kochałam!... A czyż nie kocham go jeszcze i teraz?... Czyż nie kocham go jeszcze bardziej niż przedtem? A najbardziej mnie przestrasza... Lecz nie miała czasu dokończyć, gdyż Matrena Filemonowna stanęła we drzwiach.
— Może pani każe posłać po mego brata — zapytała — on potrafi ugotować obiad; bo znów, tak jak wczoraj, dzieci nie będą nic jadły aż do szóstej godziny.
— Dobrze, zaraz przyjdę i wydam polecenia. Czy poszedł kto po świeże mleko?
Darja Aleksandrowna oddala się cała codziennym sprawom i w nich ukoiła ból swój na jakiś czas.

V.

Stepan Arkadjewicz w szkołach uczył się dobrze, dzięki swym zdolnościom, lecz był leniwym i dokazywał, i dlatego też skończył je jako jeden z ostatnich uczni; lecz pomimo hulaszczego życia, niewysokiej rangi i dość młodych lat, miał dość wybitną posadę naczelnika jednego z rosyjskich urzędów, do której była przywiązana znaczna pensya. Posadę tę dostał przez męża swej siostry Anny, Alekseja Aleksandrowicza Karenina, zajmującego jedno z ważniejszych miejsc w ministeryum, do którego należało biuro Obłońskiego; lecz gdyby Karenin nie był dał szwagrowi swemu tego miejsca, to za protekcyą setki drugich osób: braci, sióstr, krewnych, kuzynów, wujów i ciotek Stepan Arkadjewicz byłby dostał tę posadę lub inną, taką samą, z sześcioma tysiącami rubli pensyi, które mu były koniecznie potrzebne, gdyż interesa jego, pomimo znacznego majątku żony, nie były w najlepszym stanie.
Połowa Moskwy i Petersburga była w pokrewieństwie lub w przyjaźni ze Stepanem Arkadjewiczem. Obłoński urodził się w sferze ludzi, którzy byli i stali się silnymi świata tego. Trzecia część działaczy państwowych, obecnie już starców, była kiedyś w przyjaźni z ojcem jego i znała go jeszcze w poduszce; druga część była z nim na „ty“, a trzecia byli to dobrzy znajomi, a zatem ci, co mogli rozdawać dary tego świata pod postacią posad, dzierżaw, koncesyj i t. p., wszyscy byli jego przyjaciółmi i nie mogli o nim zapomnieć, jako o jednym ze swoich. Obłoński nie potrzebował nawet starać się tak bardzo o dobrą posadę, trzeba było tylko nie odmawiać, nie zazdrościć, nie kłócić się, nie obrażać, czego on zresztą nigdy przez wrodzoną swą dobroć nie czynił. Roześmiałby się, gdyby mu powiedziano, że nie dostanie posady z pensyą, która mu jest potrzebną, tem bardziej, że nie żądał nawet nic nadzwyczajnego, chciał tylko mieć to samo, co mieli jego rówieśnicy, a zajmować tego rodzaju stanowisko mógł nie gorzej, niż ktokolwiek inny.
Stepana Arkadjewicza lubili ci, co go znali, nietylko za jego dobre serce, wesołe usposobienie i nie podlegającą najmniejszej wątpliwości uczciwość, lecz w nim samym, w jego postawie, w błyszczących oczach, w czarnych brwiach i włosach, w rumianej twarzy, było coś, co usposabiało przyjaźnie i rozweselająco ludzi, mających z nim jakąbądż styczność. „Aha! Stiwa! Obłoński! Jak się miewasz?“ prawie zawsze z uśmiechem zadowolenia odzywał się każdy przy spotkaniu z nim. Jeśli i zdarzyło się niekiedy, że po rozmowie z nim pokazało się, że nic tak szczególnie przyjemnego nie zaszło, to pomimo to, drugiego, trzeciego dnia, przy spotkaniu się z nim, każdy cieszył się znowu tak samo.
Będąc już trzeci rok naczelnikem jednego z urzędów w Moskwie, Stepan Arkadjewicz pozyskał prócz miłości, głębokie uznanie swych kolegów, podwładnych, przełożonych i wszystkich, kto tylko miał z nim do czynienia. Główne zalety Stepana Arkadjewicza, które wyrobiły mu ogólne poważanie, polegały: po pierwsze na wielkiej wyrozumiałości dla ludzi, podstawą której była ogromna znajomość swych własnych wad; po drugie na zupełnym liberalizmie, nie tym, o którym czytał w dziennikach, lecz tym, który miał we krwi i który sprawiał, że zupełnie jednakowo obchodził się ze wszystkimi, nie zwracając uwagi na ich stan majątkowy i pochodzenie; i po trzecie, co było najgłówniejszem, na najzupełniej obojętnem traktowaniu swego zajęcia, wskutek czego nigdy nie unosił się i nie popełniał żadnych omyłek.
Przyjechawszy do biura, Stepan Arkadjewicz, poprzedzany przez szwajcara, przeszedł do swego gabinetu, włożył mundur i wszedł do sali posiedzeń. Wszyscy pisarze i urzędnicy wstali i oddali mu ukłon. Stepan Arkadjewicz prędkim krokiem, jak zwykle, podszedł do swego miejsca, podał rękę wszystkim członkom i usiadł przy stole.
Pożartowawszy i porozmawiawszy tyle, ile wypadało, Stepan Arkadjewicz wziął się do roboty. Nikt nie umiał lepiej od niego zachować tej granicy swobody, prostoty i urzędowej powagi, która jest tak potrzebną w każdej wspólnej pracy.
Sekretarz uprzejmie i z szacunkiem, należnym zwierzchnikowi, zbliżył się z papierami pod pachą i odezwał się poufało-liberalnym tonem, zaprowadzonym w biurze przez Stepana Arkadjewicza:
— Nareszcie otrzymaliśmy odpowiedź od penzeńskiego rządu gubernialnego. Oto może pan będzie łaskaw...
— Otrzymaliśmy wreszcie? — odezwał się Stepan Arkadjewicz, odkładając na bok papier. No, panowie... i posiedzenie rozpoczęło się.
— Gdyby oni wiedzieli — myślał Stepan Arkadjewicz, pochyliwszy poważnie głowę podczas referowania sprawy — że ich prezes, pół godziny temu wyglądał jak chłopiec, którego mają ukarać — i oczy jego śmiały się podczas odczytywania referatu. Posiedzenie powinno było trwać do drugiej bez przerwy; o drugiej przerwa i śniadanie.
Jeszcze nie było drugiej godziny, gdy duże szklane drzwi otworzyły się i ktoś chciał wejść. Wszyscy członkowie uradowani z chwilowej przerwy, zaczęli spoglądać ku drzwiom, lecz woźny, stojący na korytarzu, nie wpuścił przybysza i zamknął drzwi.
Gdy przeczytano całą sprawę, Stepan Arkadjewicz wstał, przeciągnął się i składając hołd liberalnym czasom, jeszcze w sali wyjął papierosa i skierował się ku swemu gabinetowi. Dwaj koledzy jego: stary Nikitin i kamerjunkier Hryniewicz wyszli z nim razem.
— Po śniadaniu zdążymy skończyć — rzekł Stepan Arkadjewicz.
— Ma się rozumieć — odpowiedział Nikitin.
— A jednak ten Fomin zdaje się być porządnym łotrem — odezwał się Hryniewicz o jednej z osób, biorących udział w sprawie, którą właśnie przed chwilą rozpatrywano.
Stepan Arkadjewicz skrzywił się, dając tem Hryniewiczowi do zrozumienia, że nie wypada przedwcześnie wypowiadać swego zdania i nic mu nie odpowiedział.
— Kto tu wchodził? — zapytał się szwajcara.
— Na chwilę się tylko odwróciłem i zaraz ktoś wszedł bez pytania. Mówił, że chce się widzieć z panem prezesem. Powiedziałem mu: jak wszyscy wyjdą...
— Gdzież on jest?
— Wyszedł chyba do sieni, bo przedtem ciągle chodził tutaj. — Oto i on — zawołał woźny, pokazując na barczystego mężczyznę z kędzierzawą brodą, który nie zdejmując barankowej czapki, prędko i lekko wbiegł po wytartych stopniach kamiennych schodów. Jakiś urzędnik, schodzący na dół z portfelem pod pachą, popatrzał z niechęcią na nogi biegnącego, a potem pytająco obejrzał się na Obłońskiego.
Stepan Arkadjewicz stał nad schodami. Uśmiechnięta twarz jego, wychylająca się z haftowanego kołnierza munduru, uśmiechnęła się jeszcze bardziej, gdy ujrzał biegnącego.
— Lewin, jak się masz! — zawołał, przyglądając się Lewinowi, który właśnie podchodził do niego; i na twarzy Stepami Arkadjewicza ukazał się przyjacielski, trochę ironiczny uśmiech. — I nie wstydziłeś się odnaleźć mnie w tej jaskini — pytał Stepan Arkadjewicz, nie poprzestając na uścisku ręki i całując swego przyjaciela. — Dawnoś przyjechał?
— Dopiero co przyjechałem i chciałem bardzo zobaczyć się z tobą — odpowiedział Lewin nieśmiało, z gniewem i niepokojem, oglądając się.
— No, chodźmy do gabinetu — przerwał mu Stepan Arkadjewicz, znając dobrze dziwną nieśmiałość przyjaciela, poczem wziął go za rękę i pociągnął za sobą, jakby ochraniając od grożących mu niebezpieczeństw.
Stepan Arkadjewicz był na „ty“ prawie ze wszystkimi swymi znajomymi: z sześćdziesięcioletnimi starcami, dwudziestoletnimi chłopcami, aktorami, ministrami, kupcami, jenerał-adjutantami, do tego stopnia, że bardzo wielu z pomiędzy tych, którzy z nim byli na „ty“, stali na dwóch krańcowych szczeblach społecznej drabiny i zdziwiliby się zapewne bardzo, gdyby się dowiedzieli, że przez Obłońskiego mają coś wspólnego z sobą. Był na „ty“ z każdym, z kim pił szampana — a pijał szampana ze wszystkimi — i dlatego, spotykając się w obecności swych podwładnych ze swymi, przynoszącymi wstyd „ty“, jak nazywał przez żarty wielu swych przyjaciół, Stepan Arkadjewicz ze zwykłym sobie taktem, umiał zmniejszać niemiłe wrażenie swoich podwładnych. Lewin nie należał do tych „ty“, których wypadało się wstydzić, lecz Obłoński domyślał się, że Lewinowi się zdaje, że on — Obłoński — wobec podwładnych nie chce pokazywać swych bliskich stosunków z nim i dlatego Stepan Arkadjewicz pospieszył się i wprowadził go do swego gabinetu.
Lewin był prawie rówieśnikiem Obłońskiego i był z nim na „ty“ nie z samego tylko szampana, gdyż był jego kolegą i przyjacielem jeszcze z lat dziecinnych. Lubili się nawzajem, pomimo różnicy charakterów i upodobań, jak lubią się przyjaciele, którzy spędzili razem młode lata. Lecz pomimo to, jak często się zdarza między ludźmi, którzy obrali różne pola działalności, każdy z nich, chociaż uznawał działalność drugiego, lecz w głębi duszy pogardzał nią. Każdemu z nich zdawało się, że ten tryb życia, który on sam pędzi, jest jedynie właściwym, a życie jego przyjaciela tylko widmem życia. Obłoński, patrząc się na Lewina, nie mógł utaić lekkiego uśmiechu. Tyle razy widział go już przyjeżdżającego do Moskwy ze wsi, gdzie Lewin pracował nad czemś, lecz nad czem, tego Stepan Arkadjewicz nie mógł nigdy dobrze zrozumieć, a zresztą i niewiele go to obchodziło. Lewin, przyjeżdżając do Moskwy, bywał zawsze bardzo roztargnionym, zawsze spieszył się bardzo, był nieśmiałym i nieśmiałość ta rozdrażniała go, wskutek czego wyjawiał zwykle najzupełniej nowe poglądy na wszystko, przeważnie takie, których najmniej można się było spodziewać po nim. Z poglądów tych Stepan Arkadjewicz śmiał się zawsze i lubiał je bardzo. Również i Lewin w głębi duszy pogardzał miejskim trybem życia swego przyjaciela i jego pracą biurową, gdyż uważał ją za najzupełniej zbyteczną na świecie i śmiał się z niej. Lecz cała różnica polegała na tem, że Obłoński, postępując tak, jak wszyscy postępowali, śmiał się z przekonania i był pewnym siebie, Lewin zaś nie był pewnym siebie i dlatego śmiał się czasami z gniewem.
— Oddawna już czekamy na ciebie — odezwał się Stepan Arkadjewicz, wchodząc do gabinetu i puszczając rękę Lewina, jakby dając mu tem do zrozumienia, że wszelkie niebezpieczeństwo już minęło. — Cieszę się bardzo, że widzę się z tobą! Cóż tam u ciebie słychać? Kiedy przyjechałeś?
Lewin nic nie odpowiedział, tylko od czasu do czasu spoglądał na nieznajome sobie twarze kolegów Obłońskiego, a szczególniej na ręce eleganckiego Hryniewicza; widać było, że te ręce z długimi białymi palcami, żółtymi, zagiętymi na końcu paznokciami i z ogromnemi, błyszczącemi spinkami w mankietach, pochłaniały całą uwagę Lewina i tamowały mu swobodny bieg myśli. Obłoński zauważył to natychmiast i uśmiechnął się.
— Ach! prawda. Pozwólcie, panowie, że was zapoznam. Moi drodzy: Filip Iwanowicz Nikitin, Michał Stanisławowicz Hryniewicz, poczem wskazując Lewina dodał: działacz w ziemstwie, gimnastyk, podnoszący jedną ręką pięć pudów, hodowca bydła i myśliwy, mój przyjaciel: Konstanty Dmitrjewicz Lewin, brat Sergjusza Iwanowicza Kornyszewa.
— Bardzo mi przyjemnie — rzekł Nikitin.
— Mam zaszczyt znać pańskiego brata, Sergjusza Iwanowicza — odezwał się Hryniewicz, podając Lewinowi szczupłą rękę z długimi paznokciami.
Lewin zmarszczył się, obojętnie uścisnął podaną sobie dłoń i zwrócił się w tej chwili ku Obłońskiemu. Pomimo, że bardzo kochał i poważał swego przyrodniego brata, znanego w całej Rosyi autora, nie znosił jednak, gdy zwracano się do niego, nie jako do Konstantego Lewina, lecz jako do brata znakomitego Kornyszewa.
— Już nie jestem ziemskim działaczem. Pokłóciłem się ze wszystkimi i nie jeżdżę już więcej na zebrania — rzekł Lewin, zwracając się ku Obłońskiemu.
— To prędko! — z uśmiechem odpowiedział mu Obłoński. — Cóż to się stało? Dlaczego?
— Długa historya. Opowiem ci ją kiedyindziej — odrzekł Lewin, lecz zaraz zaczął opowiadać. — Krótko mówiąc, przekonałem się, że żadnej działalności w ziemstwie niema i być nie może — mówił prędko i z uniesieniem, jak gdyby mu kto gorąco przeczył. — Z jednej strony to zabawka, bawią się w parlament, a ja nie jestem ani dość młodym, ani dość starym, aby bawić się zabawkami; z drugiej zaś strony — w tem miejscu zająknął się — jest to tylko jednym środkiem więcej dla powiatowej coterie do robienia pieniędzy. Dawniej były opieki, sądy, a teraz ziemstwo, nie jako łapówka, lecz jako synekura — zapalał się coraz bardziej.
— Ehe: Jesteś, jak widzę, w nowym peryodzie, w konserwatywnym — przerwał Stepan Arkadjewicz. — Lecz zresztą o tem potem.
— Dobrze, potem. Lecz wpierw musiałem zobaczyć się z tobą — odrzekł Lewin, z niechęcią spoglądając na ręce Hryniewicza.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się.
— Mówiłeś kiedyś, że nigdy nie włożysz na siebie europejskiego ubrania? — zapytał, patrząc się na nowy garnitur Lewina, kupiony widocznie we francuskim magazynie. — Stanowczo widzę, że jesteś w nowym peryodzie.
Lewin zarumienił się nagle, lecz nie tak, jak rumienią się ludzie dorośli, zlekka, sami nie wiedząc kiedy; lecz tak, jak czerwienią się chłopcy, gdy czują, że nieśmiałość naraża ich na śmieszność i gdy wstydząc się jej, czerwienią się coraz bardziej. Dziwne wrażenie sprawiała ta rozumna, męzka twarz, oblana takim rumieńcem, lecz Obłoński przestał patrzeć na Lewina.
— Gdzież się będziemy mogli spotkać? Ja koniecznie muszę rozmówić się z tobą — zapytał Lewin.
Obłoński zdawał się namyślać.
— Pojedźmy najlepiej do Gurina na śniadanie. Mam czas do trzeciej.
— Nie — odpowiedział Lewin — teraz niemam czasu.
— To pojedziemy razem na obiad.
— Na obiad? Nic tak szczególnego niemam, tylko parę słów, a potem porozmawialibyśmy.
— To powiedz teraz tę parę słów, a podczas obiadu porozmawiamy.
— Tylko dwa słowa — a zresztą nic tak bardzo ważnego.
Na twarzy Lewina odmalowało się niezadowolenie, że nie może przezwyciężyć swej nieśmiałości.
— Co porabiają Szczerbaccy? czy wszystko po staremu?
Stepan Arkadjewicz, który wiedział już oddawna, że Lewin kocha się w siostrze jego żony, Kiti, uśmiechnął się i oczy błysnęły mu lekko.
— Powiedziałeś, że dwa słowa, a ja w dwóch słowach odpowiedzieć tobie nie mogę, gdyż... przepraszam cię na chwilkę...
Do gabinetu wszedł sekretarz i ze zwykłem u sekretarzy poczuciem swej przewagi w znajomości spraw nad naczelnikiem, podszedł z papierami do Obłońskiego i zaczął, niby to pytając się o wskazówki, wyjaśniać prezesowi jakiś zawiły punkt w sprawie. Stepan Arkadjewicz przerwał mu, kładąc dłoń na rękawie sekretarza.
— Nie, mój panie, zrób pan tak, jak ja mówiłem — odpowiedział, starając się uśmiechem złagodzić daną podwładnemu wymówkę i wyłożywszy mu krótko, jak należy zapatrywać się na daną sprawę, odsunął papiery i rzekł: Bądź pan łaskaw już tak zrobić, Zacharze Nikiticzu!
Sekretarz zawstydził się i odszedł. Lewin podczas narady Obłońskiego z sekretarzem otrząsł się zupełnie ze swego zakłopotania i stał, oparłszy się rękoma o krzesło. Widoczne po nim było, że z drwiącą uwagą przysłuchuje się rozmowie.
— Nic nie rozumiem — odezwał się, gdy sekretarz zamknął drzwi za sobą.
— Czego nie rozumiesz? — uśmiechając się wesoło i wyjmując papierosa, zapytał Obłoński.
— Nie rozumiem, co wy tutaj robicie — odpowiedział Lewin, wzruszając ramionami. — Jak ty to możesz robić na seryo?
— Dlaczego?
— Dlatego, że tu niema co robić!
— Tak ci się zdaje, lecz my mamy masę roboty...
— Papierowej... Ty zresztą masz talent do tego — dodał Lewin.
— To znaczy, że ci się zdaje, że mi coś brakuje?
— Może być, że i tak — odpowiedział Lewin. — Lecz w każdym razie zachwycam się twą wielkością i napawa mnie to dumą, że mój przyjaciel jest takim wielkim człowiekiem. Nie odpowiedziałeś mi wszakże na moje pytanie — dodał po chwili z pewnym wysiłkiem, patrząc prosto w oczy Obłońskiemu.
— Dobrze, dobrze. Nic jeszcze nie wiadomo, jak to z tobą będzie. Dobrze ci, gdy masz trzy tysiące dziesięcin w karazińskim powiecie i takie muskuły, i gdy czujesz się tak młodym jak dwunastoletnia dziewczynka. A co do tego o coś się pytał, to żadnych zmian niema; szkoda tylko, że cię tak dawno nie było.
— Dlaczego? — z przestrachem zapytał Lewin.
— Tak, nic — odpowiedział Obłoński — potem porozmawiamy. Po coś ty właściwie przyjechał?
— I o tem też porozmawiamy później — odrzekł Lewin, czerwieniąc się po uszy.
— Dobrze. Już rozumiem. Wybacz, prosiłbym cię do siebie, ale żona jest trochę niezdrowa. A zresztą, jeśli chcesz ich widzieć, to zastaniesz ich właśnie o tej porze, między czwartą a piątą w zoologicznym ogrodzie. Kiti używa ślizgawki. Idź tam, ja przyjadę po ciebie i pojedziemy razem na obiad.
— Dobrze, a więc do widzenia.
— Tylko pamiętaj, przecież ja ciebie znam: albo zapomnisz, albo ni stąd ni zowąd pojedziesz na wieś! — śmiejąc się, zawołał Stepan Arkadjewicz.
— Nie, będę napewno!
Lewin wyszedł z gabinetu i dopiero na schodach spostrzegł, że zapomniał pożegnać się z kolegami Obłońskiego.
— Wygląda na bardzo energiczne indywiduum — zauważył Hryniewicz, po wyjściu Lewina.
— Tak, moi panowie — odrzekł na to Stepan Arkadjewicz, kiwając głową, szczęśliwy człowiek! Trzy tysiące dziesięcin w karazińskim powiecie, cała przyszłość przed nim i tyle sił żywotnych. Nie tak, jak my.
— A co panu brakuje?
— E! źle wszystko — odpowiedział Stepan Arkadjewicz, ciężko wzdychając.

VI.

Gdy Obłoński zapytał Lewina, po co właściwie przyjechał, Lewin zaczerwienił się, gdyż nie mógł mu odpowiedzieć: „przyjechałem oświadczyć się siostrze twej żony“, chociaż naprawdę przyjechał po to.
Rodziny Lewinów i Szczerbackich należały do starych szlacheckich rosyjskich rodów i zawsze były z sobą w bliskich i przyjaznych stosunkach. Stosunki te utrwaliły się jeszcze bardziej, gdy Lewin był studentem, gdyż przygotowywał się do uniwersytetu razem z młodym Szczerbackim, bratem Kiti i Dolly, i w uniwersytecie kolegował z nim. Lewin bywał wtedy często u Szczerbackich i zakochał się w domu Szczerbackich. Wydawać się to może dziwnem, lecz Konstanty Lewin był istocie zakochanym w domu, w rodzinie, szczególnie w żeńskiej połowie rodziny Szczerbackich. Lewin nie pamiętał swej matki, jedyna jego siostra była znacznie starszą od niego, w domu więc Szczerbackich zapoznał się po raz pierwszy z tą sferą dawnej, szlacheckiej, wykształconej i zacnej rodziny, której pozbawiła go śmierć ojca i matki. Wszyscy członkowie tej rodziny, szczególnie należące do niej kobiety, zdawali mu się być osłonięci jakąś poetyczną, tajemniczą zasłoną i nie mówiąc już o tem, że nie widział w nich żadnych wad, lecz szczerze był przekonanym, że za tą zasłoną kryją się najwznioślejsze uczucia i zupełna doskonałość. Dlaczego te trzy panny musiały jednego dnia mówić po angielsku, a drugiego po francusku, dlaczego o pewnych godzinach grywały na przemian na fortepianie, którego dźwięki dochodziły aż na górę do brata, gdzie uczyli się studenci; dlaczego przychodzili profesorowie francuskiej literatury, muzyki, rysunków, tańców; dlaczego o pewnych godzinach wszystkie trzy panny z M-lle Linon wyjeżdżały powozem na twerski bulwar w atłasowych szubkach: Dolly w długiej, Natali w krótszej, a Kiti w zupełnie krótkiej, tak że widać było jej zgrabne nóżki, obciągnięte w czerwone pończoszki; dlaczego z lokajem, strojnym w kapelusz ze złotym galonem, chodziły po twerskim bulwarze: tego wszystkiego, jak i wielu innych rzeczy, które działy się w ich otoczeniu, nie rozumiał; ale był przekonany, że wszystko, co się tam dzieje, było bezwarunkowo jaknajlepszem, i zakochanym był w tej tajemniczości właśnie.
Za swych studenckich czasów Lewin mało co nie zakochał się w najstarszej Dolly, lecz Dolly wyszła wkrótce za Obłońskiego. Potem zaczął się kochać w drugiej. Zdawało mu się, że powinien zakochać się w jednej z sióstr, lecz sam nie zdawał sobie sprawy, w której. Lecz i Natalii, jak tylko zaczęła bywać, zaraz wyszła za mąż za dyplomatę Lwowa. Kiti była jeszcze dzieckiem, gdy Lewin skończył uniwersytet. Młody Szczerbacki, wstąpiwszy do marynarki, utonął w Bałtyckiem morzu i stosunki Lewina ze Szczerbackimi stały się rzadsze, mimo to, że z Obłońskim żył zawsze w przyjaźni. Lecz gdy w tym roku, w początku zimy Lewin, spędziwszy cały rok na wsi, przyjechał do Moskwy i zobaczył Szczerbackich, wtedy dopiero zrozumiał, w której z trzech sióstr było mu przeznaczonem zakochać się.
Mogłoby się wydawać zupełnie natura!nem, że on, Lewin, pochodzący z dobrego rodu, człowiek zamożny, ma zamiar oświadczyć się o rękę księżniczki Szczerbackiej; prawdopodobnie odrazu przyjętoby go i uważano za dobrą partyę. Lecz Lewin był zakochanym i dlatego zdawało mu się, że Kiti jest doskonałością pod każdym względem, istotą znacznie wyższą po nad wszystkich i wszystko; a on sam takiem pospolitem, zwyczajnem stworzeniem, że nie było nawet cienia prawdopodobieństwa, aby świat cały i ona, Kiti, uznali go za godnego jej.
Spędziwszy w Moskwie dwa miesiące i codziennie prawie spotykając się z Kiti, gdyż Lewin zaczął dużo bywać, aby widywać się z nią, nagle przyszedł do wniosku, że małżeństwo ich nigdy nie może dojść do skutku i wyjechał na wieś.
Przekonanie Lewina, że Kiti wyjść za niego nie może polegało głównie na tem, że zdaniem jego rodzina uważać go będzie za niegodnego ślicznej Kiti, a sama Kiti kochać go nie może, gdyż w oczach rodziny nie miał żadnego określonego stanowiska, gdy tymczasem koledzy i rówieśnicy jego — Lewin miał 32 lat — byli już pułkownikami, fligel-adjutantami, profesarami, dyrektorami banków i kolei, prezesami różnych instytytucyj, jak np. Obłoński; on zaś (a wiedział dobrze, jakim wydawać się musi wszystkim) był obywatelem ziemskim, zajmował się hodowlą krów, polował na dubelty, stawiał budynki, a więc miał się za jednostkę, pozbawioną wszelkich zdolności.
I ta urocza, tajemnicza Kiti, nie mogła kochać takiego brzydkiego — za jakiego on sam się uważał — człowieka, a przedewszystkiem takiego pospolitego, niczem nie wyróżniającego się. Prócz tego poprzedni jego stosunek z Kiti — stosunek dorosłego człowieka z dzieckiem — wydawał mu mu się jeszcze jedną przeszkodą. — Brzydkiego, dobrego — za jakiego się miał — człowieka, można było, zdaniem jego, lubić jako przyjaciela, lecz żeby być kochanym tą miłością, jaką on kochał Kiti, trzeba było być pięknym, a przedewszystkiem nadzwyczajnym człowiekiem.
Lewin słyszał, że kobiety często kochają się w nieładnych, zwyczajnych ludziach, lecz nie dawał temu wiary, gdyż sądził po sobie, a on sam mógł kochać się tylko w ładnych, tajemniczych i nadzwyczajnych kobietach.
Lecz spędziwszy samotnie dwa miesiące na wsi, Lewin przekonał się, że to nie była jedna z tych przelotnych miłostek, przez które przechodził w latach swej pierwszej młodości; że uczucie to nie dawało mu ani chwili spokoju; że nie rozwiązawszy tej kwestyi: czy ona będzie lub nie będzie jego żoną, nie może żyć spokojnie i że przyczyną zwątpienia, które go opanowało, była tylko wyobraźnia; że niema na to żadnych dowodów, aby mu miano odmówić ręki Kiti. I teraz znów przyjechał do Moskwy z mocnem postanowieniem oświadczenia się i ożenienia, jeśli tylko zostanie przyjętym, lub też... lecz Lewin nie mógł myśleć o tem, coby się z nim stało, gdyby go spotkała odmowa.

VII.

Przyjechawszy rannym pociągiem do Moskwy, Lewin stanął u swego starszego przyrodniego brata, Koznyszewa. Przebrawszy się wszedł do gabinetu brata z zamiarem opowiedzenia mu zaraz celu swego przyjazdu i proszenia o radę, lecz w pokoju oprócz gospodarza zastał znanego powszechnie profesora filozofii, który po to tylko przyjechał z Charkowa, aby wyjaśnić nieporozumienie, wynikłe między nim a Koznyszewem z powodu bardzo ważnej kwestyi filozoficznej. Profesor prowadził nader ożywioną polemikę z materyalistami, i Sergiusz Koznyszew z ogromnem zaciekawieniem śledził za jej przebiegiem; przeczytawszy ostatni artykuł profesora, napisał do niego list ze swymi zarzutami: zarzucał mu mianowicie zbyt wielkie ustępstwa, które profesor miał poczynić materyalistom. I profesor natychmiast przyjechał, aby osobiście rozmówić się z Sergiejem Iwanowiczem. Mowa tu była o modnej kwestyi, czy istnieje jakabądź granica między psychicznemi czynnościami człowieka, i na czem ona polega.
Sergiusz Iwanowicz przywitał brata grzecznym, lecz oziębłym uśmiechem, którym miał zwyczaj witać się ze wszystkimi i przedstawiwszy go profesorowi, powrócił do przerwanej rozmowy.
Profesor, człowiek małego wzrostu, o wąskiem czole, w okularach, przerwał rozmowę, aby się przywitać, i znów zaczął mówić dalej, nie zwracając uwagi na Lewina. Lewin czekając na odejście profesora, usiadł, nie biorąc udziału w rozmowie, lecz wkrótce zainteresował się nią. Lewin spotykał się w pismach z artykułami, o których była tu mowa i czytał je, interesując się nimi jako przyrodnik, gdyż zajmowały się rozwijaniem znanych mu podstaw przyrodoznawstwa; lecz nigdy nie łączył w swym umyśle naukowych badań o pochodzeniu człowieka, o refleksyach, o biologii, o socyologii, z kwestyami o znaczeniu życia i śmierci, które w ostatnich czasach coraz częściej przychodziły mu na myśl.
Przysłuchując się rozmowie brata z profesorem, Lewin zauważył, że łączyli kwestye naukowe z osobistemi, że parę razy mieli już o nich mówić, lecz za każdym razem, gdy zanadto zbliżali się do omawiania głównego punktu, to, jak Lewinowi zdawało się, w tej chwili naumyślnie oddalali się od niego i znów zagłębiali w sferę omówień, cytat, napomknień, powoływań się na autorytety, i Lewin nie mógł dobrze zrozumieć, o co im właściwie idzie.
— Nie mogę przypuścić — mówił Sergiusz Iwanowicz ze zwykłą mu jasnością i dobitnością wyrażeń i z piękną dykcyą, nie mogę w żadnym razie pogodzić się z Keisem, że całe moje poczucie zewnętrznego świata ma swe źródło we wrażeniach. Najbardziej podstawowe pojęcie istnienia osiągam nie przez czucie; niema też zresztą specyalnego organu dla odbierania tego wrażenia.
— Tak jest w istocie, lecz oni, t. j. i Wurst i Knaust i Prypasow, odpowiedzą panu, że pańskie poczucie istnienia wynika z łączności tych wszystkich wrażeń, że poczucie istnienia jest rezultatem tych wszystkich wrażeń. Wurst nawet wprost twierdzi, że gdzie niema wrażeń, niema też i pojęcia istnienia.
— Ja zaś powiem zupełnie przeciwnie — zaczął Sergiusz Iwanowicz.
Lecz Lewinowi i tym razem zdawało się, że zbliżywszy się do głównej treści swej rozmowy, znów oddalają się od niej i zdecydował się zapytać profesora:
— Więc gdy zmysły me zostaną unicestwione, gdy ciało me umrze, to już żadne istnienie miejsca niema?
Profesor z gniewem i jakby pod wrażeniem bolu umysłowego, spowodowanego przerwaniem mu, spojrzał na pytającego, który więcej był podobnym do burłaka[1] niż do filozofa i obejrzał się na Sergiusza Iwanowicza, który dysputował nie z takim wysiłkiem i jednostronnością jak profesor, i w którego głowie pozostawało dość miejsca i na odpowiadanie profesorowi i na zrozumienie tego prostego i naturalnego punktu widzenia, z którego zostało zadanem pytanie. Sergiusz Twanowicz uśmiechnął się i odpowiedział:
— Tego pytania nie mamy prawa stanowczo rozwiązać...
— Nie mamy danych — potwierdził profesor i znów zaczął przytaczać swe dowody. — Nie — mówił — chcę udowodnić, że jeśli, jak to wprost twierdzi Prypasow, czucie ma za podstawę wrażenie, to powinniśmy ściśle rozróżniać te dwa pojęcia.
Lewin nie słuchał dłużej, lecz czekał cierpliwie na odejście profesora.

VIII.

Gdy profesor odszedł, Sergiusz Iwanowicz zwrócił się ku bratu.
— Kontent bardzo jestem, żeś przyjechał. Czy długo masz zamiar zabawić? Jakże tam gospodarstwo?
Lewin wiedział, że gospodarstwo nie bardzo interesuje brata i że pytanie to było mu zadanem tylko przez grzeczność, zbył je więc, odpowiadając tylko o urodzaju pszenicy i o pieniądzach.
Lewin chciał też powiedzieć bratu o swym zamiarze żenienia się i zapytać się go o radę, a nawet zdecydował się na to zupełnie, lecz gdy zobaczył Sergiusza, gdy posłuchał jego rozmowy z profesorem, gdy usłyszał potem ten bezwiednie pobłażliwy ton, którym brat wypytywał się o gospodarstwo (majątku po matce nie podzielili pomiędzy sobą i Lewin zarządzał częścią brata i swoją) Lewin przekonał się, że nie może jakoś zacząć rozmowy o zamierzonem małżeństwie.
— Jakżeż tam u was ziemstwo? — zapytał Sergiusz Iwanowicz, który interesował się bardzo ziemstwami i przypisywał im ogromne znaczenie.
— Doprawdy niewiem...
— Jakto? już nie jesteś członkiem zarządu?
— Nie, już przestałem nim być i nie jeżdżę już na zebrania.
— Szkoda! — rzekł Sergiusz Iwanowicz i zmarszczył się.
Lewin, chcąc się uniewinnić, zaczął opowiadać, co się dzieje w jego powiecie na zebraniach.
— Stara historya — przerwał mu Sergiusz Iwanowicz. — My, Rosyanie zawsze jesteśmy jednakowi. Może być, że ta zdolność dopatrywania się swych braków jest naszą zaletą, lecz często bardzo przesadzamy, pocieszając się tylko ironią, którą mamy zawsze na języku. Powiem ci tylko, że, aby dano takie instytucye, jak nasze ziemstwo, jakiemubądż innemu europejskiemu narodowi, to Niemcy lub Anglicy wyrobiliby sobie z nich zupełną niezależność, a my śmiejemy się tylko.
— Cóż więc należy robić? — zapytał nieśmiało Lewin. — Chciałem spróbować raz jeszcze i z całego serca pragnąłem, aby ta próba udała się; lecz nie mogłem nic zrobić, widocznie nie jestem zdatny do tego.
— Nie jesteś niezdatnym, lecz źle zapatrujesz się na te kwestye.
— Zapewne — odpowiedział niechętnie Lewin.
— A czy wiesz, ze Mikołaj jest znowu w Moskwie?
Mikołaj był rodzonym, starszym bratem Konstantego Lewina i przyrodnim bratem Sergiusza Iwanowicza; był to człowiek stracony, który przeputał prawie całą swą schedę po rodzicach, obracał się w jaknajgorszem towarzystwie i zerwał zupełnie z braćmi.
— Zkądże ty wiesz o tem? — z przerażeniem zapytał Lewin.
— Prokopij widział go na ulicy.
— W Moskwie? Gdzież on jest? Czy wiesz napewno o tem? — i Lewin podniósł się z kozła, jakby natychmiast chciał iść do brata.
— Żałuję bardzo, żem ci powiedział o tem — odezwał się Sergiusz Iwanowicz, spoglądając z podziwem na przestrach brata. — Kazałem się już dowiedzieć, gdzie Mikołaj mieszka i posłałem mu weksel, który wystawił Trubinowi, a który ja zapłaciłem. I oto, co mi odpowiedział:
Sergiusz Iwanowicz podał bratu kartkę, wyjętą z pod przycisku.
Lewin przeczytał te kilka słów, napisanych dziwnem pismem, podobnem do jego: „Proszę uniżenie zostawić mnie w spokoju — tego tylko żądam od mych ukochanych braciszków. — Mikołaj Lewin.“
Lewin przeczytał to, i nie podnosząc głowy, stał z kartką w ręku przed Sergiuszem Iwanowiczem. Toczył on wewnętrzną walkę, gdyż chciał wyrzec się zupełnie nieszczęśliwego brata i sam zdawał sobie z tego sprawę, że postąpi nieodpowiednio.
— Widocznie chce mnie obrazić — mówił dalej Sergiusz Iwanowicz — lecz obrazić mnie nie może, a ja z całego serca chciałbym mu dopomódz, choć wiem, że jest to niemożebnem.
— Tak, tak — potwierdził Lewin. — Rozumiem i cenię twe postępowanie; lecz ja w każdym razie pojadę do niego.
— Jedź, jak chcesz, lecz ja ci nie radzę — odpowiedział na to Sergiusz Iwanowicz. To jest, co do mnie, nie lękam się tego, gdyż nie uda się mu poróżnić nas; lecz co do ciebie, to stanowczo jestem zdania, że lepiej nie jechać. Pomóc mu już nie można. A zresztą, rób jak chcesz.
— Może być, że nie można mu już dopomódz, lecz obawiam się, szczególniej teraz — lecz to jest zupełnie co innego — obawiam się, że nie można go tak zostawić.
— Tego już nie rozumiem — rzekł Sergiusz Iwanowicz — wiem tylko jedno — dodał po chwili, że uważam postępowanie Mikołaja za lekcyę pokory. Zupełnie inaczej i pobłażliwiej zacząłem zapatrywać się na to, co nazywa się podłością, z chwilą, gdy brat mój stał się tem, czem jest obecnie... Wiesz sam przecież, co on zrobił...
— Ach, mój Boże, mój Boże! — powtórzył Lewin.
Dowiedziawszy się od lokaja Sergiusza Iwanowicza, gdzie mieszka Mikołaj, Lewin postanowił być u niego wieczorem. Przedewszystkiem, aby mieć spokojną głowę, należało załatwić się z głównym celem swego przyjazdu. Pożegnawszy się z bratem, Lewin pojechał do Obłońskiego, od niego dowiedział się o Szczerbackich, poczem udał się do do ogrodu zoologicznego, gdzie, jak mu to Obłoński powiedział, miał zastać Kiti.

IX.

Lewinowi serce biło, gdy o czwartej godzinie wysiadał z sanek przed ogrodem zoologicznym i gdy szedł ścieżką ku sadzawce, wiedząc już napewno, że zastanie Kiti, gdyż widział karetę Szezerbackich przed bramą wjazdową.
Dzień był jasny i mroźny. Przed bramą stały rzędem karety, sanki, żandarmi. Publiczność, błyszcząc na jasnem słońcu kapeluszami, roiła się u wejścia i na dróżkach, po bokach których stały domki w rosyjskim stylu, zdobne w rzeźby; stare, kędzierzawe brzozy, z gałęziami zwieszającemi się od śniegu, zdawały się być przybrane w nowe, uroczyste szaty.
Lewin szedł ścieżką w stronę sadzawki i mówił sam do siebie: „Nie trzeba się denerwować, należy właśnie być najzupełniej spokojnym. Czemu bijesz tak mocno? Milcz, ty głupie!“ — zwracał się do serca swego. Lecz czem bardziej starał się uspokoić, tem silniej biło mu serce i tem bardziej brakło mu tchu. Ktoś ze znajomych spotkał go i zawołał nań, lecz Lewin nawet nie poznał go; podszedł do gór, koło których słychać było brzęczenie łańcuchów, na których spuszczały się i podnosiły saneczki; wesołe okrzyki używających szlichtady brzmiały w powietrzu; gdy Lewin przeszedł jeszcze parę kroków i stanął nad sadzawką, odrazu rozpoznał ją między ślizgającymi się.
Obecności jej domyślił się z radości i z przestrachu, który owładnął jego sercem. Ona stała na drugim końcu sadzawki i rozmawiała z jedną ze znajomych pań. Zdawało się, że niema nic nadzwyczajnego ani w jej postaci, ani w jej ubraniu, lecz Lewinowi było również łatwo odróżnić ją w tym tłumie, jak spostrzedz róże miedzy pokrzywami. Ona opromieniała wszystko. Ona była uśmiechem, roztaczającym szczęście dokoła. „Czyż doprawdy mogę zejść tam na lód i podejść ku niej?“ — pomyślał. — Miejsce, na którem stała, wydawało się Lewinowi niedostępną świątynią i przez chwilę miał już zamiar odejść, do tego stopnia bał się. Musiał aż zrobić wysiłek i pomyśleć, że koło niej chodzą najrozmaitszego rodzaju ludzie i że on sam mógł przyjść tutaj, aby się ślizgać. Zszedł więc na lód, starając się na nią nie patrzyć zbyt długo, tak samo jak i na słońce, lecz chociaż nie patrzał na nią, widział ją, tak samo jak słońce.
Na lodzie zbierało się w tymże dniu tygodnia i o tej godzinie, zawsze jedno i to samo towarzystwo, i to sami znajomi. Byli tam i tacy, którzy doskonale ślizgali się, i tacy, co dopiero uczyli się; ci trzymali się za saneczki i niezgrabnie, z pewną obawą popychali je przed sobą; młodzi chłopcy i ludzie starsi, którzy ślizgali się tylko dla hygieny: wszyscy oni wydawali się Lewinowi wybranymi, gdyż byli tutaj, blisko niej. Lewinowi dziwnem się to zdawało, że wszyscy najzupełniej obojętnie doganiali ją, prześcigali, a nawet i rozmawiali, niektórzy zaś nie zwracali na nią żadnej uwagi i bawili się wesoło, korzystając z doskonałego lodu i ładnej pogody.
Mikołaj Szczerbacki, stryjeczny brat Kiti, w krótkiej marynarce i wąskich spodniach, z łyżwami na nogach, siedział na ławce, a ujrzawszy Lewina zawołał:
— A! pierwszy mistrz jazdy na łyżwach! Kiedyś pan przyjechał? Bierz pan łyżwy, mamy doskonały lód!
— Niemam łyżew — odpowiedział Lewin, dziwiąc się, że jest tak śmiałym w jej obecności, i nie tracąc jej ani na chwilę z oczu, chociaż nie patrzał się na nią zupełnie, odczuwał, że słońce zbliżało się ku niemu. Kiti stała w końcu sadzawki i nieśmiało wspierając się na wąskich nóżkach, obutych w wysokie trzewiki, bojąc się upaść, zbliżała się ku niemu. Chłopiec jakiś, w rosyjskim ludowym ubiorze, machając rękoma i schyliwszy się ku ziemi, starał się wyprzedzić ją. Widać było, że Kiti nie czuła się zupełnie pewną na lodzie: wyjąwszy ręce z małej mufki, wiszącej na wstążce, starała się niemi utrzymać równowagę i patrząc na Lewina, którego odrazu poznała, uśmiechała się, trochę do niego, trochę zaś ze swego przestrachu. Gdy zakręt skończył się, Kiti podjechała prosto do Szczerbackiego i trzymając go mocno za rękę z uśmiechem kiwnęła głową Lewinowi; w tej chwili była jeszcze ładniejszą, niż wyobrażał ją sobie.
Gdy myślał o niej, łatwo mu było przedstawić ją sobie całą, a szczególniej urok tej małej, jasnej główki z wyrazem dziecinnej szczerości i dobroci, tej główki, która tak ładnie wspierała się na zgrabnych dziewiczych ramionach. Szczególny jej wdzięk, którym Lewin tak się zachwycał, tworzyło połączenie dziecinnego wyrazu twarzy i pięknej figury; lecz Lewina zawsze najbardziej uderzał w Kiti wyraz jej łagodnych, spokojnych, pełnych szczerości ócz, a jeszcze bardziej jej uśmiech, który go zawsze przenosił w jakieś nieznane, zaczarowane światy, w których Lewinowi było tak błogo i tak spokojnie, jak nigdy nie bywało w rzeczywistości, chyba kiedyś, w dawno minionych latach dzieciństwa.
— Dawno jesteś pan już tutaj? — rzekła Kiti, podając Lewinowi rękę.
— Dziękuję — dodała po chwili, gdy Lewin podniósł z ziemi chusteczkę, która wypadła z mufki.
— Ja? ja... niedawno, wczoraj... t. j. dzisiaj przyjechałem... — odrzekł Lewin, zmieszany do tego stopnia, że nie odrazu zrozumiał jej pytania. — Chciałem być dzisiaj u państwa — zaczął mówić, lecz przypomniawszy sobie, z jakimi zamiarami względem niej przyjechał, zmieszał się znów i zarumienił cały. — Nie nie, nie wiedziałem, że pani ślizga się, i to tak dobrze...
Kiti spojrzała na niego z uwagą, jakby chcąc odnaleźć powód jego zmieszania.
— Pańską pochwałę należy cenić, gdyż tutaj na ślizgawce zachowała się tradycya pańskiej jazdy — odezwała się, strzepując z mufki igiełki szronu rączką, obciśniętą w czarną rękawiczkę.
— Kiedyś ślizgałem się namiętnie; chciałem dojść do doskonałości.
— Pan zawsze wszystko robi z namiętnością — odrzekła, uśmiechając się. — Chciałabym bardzo zobaczyć, jak się też pan ślizga. Niech pan weźmie łyżwy, będziemy się ślizgać razem.
— Ślizgać się z nią? czyż to jest możebnem? — myślał Lewin, patrząc się na nią.
— W tej chwili wezmę — odpowiedział i poszedł przypasywać sobie łyżwy.
— Dawnośmy już nie widzieli pana tutaj — zaczął mówić posługacz, podtrzymując nogę i zakręcając w obcas śrubę. — Odkąd pana niema, niema nikogo, ktoby się ślizgał tak dobrze, jak pan. Czy dobrze przypasałem? — zapytał, zapinając rzemyk.
— Dobrze, dobrze, tylko prędzej, mój kochany — odpowiedział Lewin, nie mogąc powstrzymać uśmiechu szczęścia, który mimowoli ukazał się na jego twarzy. „Doprawdy, mówił sam do siebie, teraz dopiero naprawdę żyję i używam zupełnego szczęścia! Będziemy — rzekła — ślizgać się razem. Czy może teraz wyznać jej wszystko? Ale dlatego przecież lękam się mówić jej teraz o tem, gdyż jestem szczęśliwy, choćby nadzieją samą... A potem? Lecz trzeba, trzeba koniecznie!“
Lewin wstał z ławki, zdjął palto i rozpędziwszy się po chropowatym trochę przy brzegach lodzie, dostał się prędko na równą powierzchnię i sunął bez najmniejszego wysiłku; zdawało się, że nie odpowiednimi ruchami nóg lecz wolą swą powiększał lub zmniejszał szybkość biegu i nadawał mu kierunek; zbliżał się do Kiti nieśmiało, lecz uśmiech jej dodawał mu odwagi.
Kiti podała mu rękę i ruszyli razem, z coraz większą szybkością sunąc po szklanej tafli lodu, a czem prędzej biegli, tem ona mocniej trzymała się jego ramienia.
— Sama nie wiem dlaczego, ale pewną jestem, że z panem nauczyłabym się daleko prędzej — odezwała się.
— I ja czuję się pewnym siebie, gdy pani opiera się na mnie — odrzekł Lewin, lecz w tej chwili przeląkł się tego, co powiedział i zarumienił się. Jakoż w istocie, jak tylko wymówił te parę słów, nagle, jak gdyby słońce schowało się za chmury, z twarzy jej znikł uśmiech i Lewin ujrzał znajomy mu dobrze wyraz jej oblicza, w którym odbijał się wysiłek myśli; na gładkiem jej czole pokazała się zmarszczka.
— Co pani stało się? A zresztą niemam prawa pytać się o to — pospieszył poprawić się.
— Dlaczego?... Nic mi się nie stało... — odpowiedziała obojętnie w tej chwili dodała: Czyś pan widział się już z M-elle Linon?
— Jeszcze nie.
— To idź pan do niej, ona tak lubi pana.
— Co to się stało takiego? Czyżbym, ją, broń Boże, obraził? — pomyślał Lewin i pobiegł ku starej francuzce, z siwymi pukielkami, siedzącej na ławce.
M-elle Linon, ujrzawszy go, uśmiechnęła się, pokazując sztuczne zęby i powitała jako starego przyjaciela.
— Tak, rośniemy — rzekła, wskazując oczyma na Kiti. — Tiny bear urósł! — mówiła śmiejąc się i przypominając Lewinowi żart jego o trzech pannach, które nazywał kiedyś niedźwiadkami z angielskiej bajki. — Czy pan przypomina sobie, jak pan tak mawiał czasami?
Lewin zapomniał już o tem zupełnie, lecz M-elle Linon od dziesięciu już lat śmiała się z tego dowcipu i lubiała go powtarzać.
— Idź pan ślizgać się. A nasza Kiti już wcale nieźle jeździ?
Gdy Lewin podszedł znów do Kiti, twarz jej nie była już tak surową, oczy spoglądały łagodnie, lecz Lewinowi zdawało się, że pomimo to Kiti jest niezadowoloną. I zrobiło mu się smutno.
Porozmawiawszy z Lewinem o swej starej guwernantce i o jej dziwactwach, Kiti zapytała go, co porabia na wsi.
— Czyż się panu nie znudzi, siedzieć tak całą zimę na wsi? — zapytała.
— Nie, nie nudzę się, gdyż jestem bardzo zajęty — odpowiedział, czując, że poddaje się jej wpływowi, któremu oprzeć się nie będzie w stanie, tak samo jak i dwa miesiące temu.
— Na długo pan przyjechał? — zapytała znów Kiti.
— Nie wiem — odpowiedział, nie myśląc o tem, co mówi. Przyszło mu na myśl, że jeśli znów stanie z nią na zwykłej ich, przyjacielskiej stopie, to znów w końcu będzie musiał wyjechać nie zdecydowawszy się na nic, i postanowił jasno postawić kwestyę.
— Więc pan nie wie?
— Nie wiem, wyjazd mój będzie zależał od pani — odpowiedział, lecz nagle przestraszył się swych własnych słów.
Nie wiadomo, czy Kiti nie słyszała odpowiedzi, czy też nie chciała jej słyszeć, lecz w tej chwili, potknąwszy się, puściła jego rękę, i odeszła ku M-elle Linon, powiedziała jej parę słów i razem z francuską skierowała się ku domkowi, gdzie była urządzona garderoba dla pań.
— Co też ja narobiłem? Mój Boże, dopomóż mi i naucz mnie! — modlił się Lewin i jednocześnie, czując potrzebę przyspieszonego ruchu, rozpędził się i zaczął opisywać na lodzie koła.
W tej chwili jeden z młodych ludzi, najlepszy łyżwiarz, z papierosem w ustach wyszedł z kawiarni i rozpędziwszy się, zaczął spuszczać się na łyżwach na dół, po schodach, podskakując na każdym stopniu. Gdy zbiegł na lód, nie starając się nawet rękoma utrzymać równowagi, zaczął się ślizgać i wypisywać ósemki.
— Nowa zupełnie sztuka! — rzekł Lewin i zaraz pobiegł na górę.
— Nie zabij się pan tylko! do tego trzeba mieć ogromną wprawę! — zawołał za nim Mikołaj Szczerbacki.
Lewin wszedł na schodki, nabrał rozpędu i puścił się na dół, starając się rękoma utrzymać równowagę, na ostatnim jednak stopniu potknął się, lecz jednym silnym ruchem wyprostował się i dotknąwszy się tylko ręką lodu, uśmiechnięty pobiegł dalej.
— Jaki on jest przyjemny — pomyślała Kiti, wychodząc z M-elle Linon z garderoby i patrząc na niego z przyjaznym uśmiechem, jak na ukochanego brata. — Czyżbym była winną? Czyżbym zrobiła co złego? Ludzie mówią: kokieterya. Wiem, że go nie kocham, lecz jest mi tak wesoło w jego towarzystwie i jest taki przyjemny. Tylko dlaczego on to powiedział?“ — pomyślała.
Spostrzegłszy, że Kiti wychodzi, i że matka jej, która właśnie przed chwilą przyjechała, spotkała się z nią na schodach, Lewin, czerwony cały od przyspieszonego biegu, przestał się ślizgać i zamyślił się, potem po chwili odpasał łyżwy i przy wyjściu z ogrodu dopędził matkę i córkę.
— Rada jestem bardzo, że widzę pana — witała go księżna. — We czwartki, jak zwykle, przyjmujemy.
— A zatem dzisiaj?
— Bardzo nam będzie przyjemnie widzieć pana — odpowiedziała księżna z pewnym chłodem.
Ton, jakim matka odpowiedziała Lewinowi, uraził Kiti. Chcąc złagodzić trochę odpowiedź matki, odwróciła głowę ku Lewinowi i rzuciła mu krótkie: „Do widzenia.“
W tej chwili właśnie wchodził do ogrodu Stepan Arkadjewicz, w kapeluszu na bakier, uśmiechnięty, z podniesioną głową. Przywitawszy się z teściową, z pewnem zakłopotaniem odpowiadał na pytania, tyczące się zdrowia Dolly.
Porozmawiawszy chwilę z księżną, wyprostował się i ujął Lewina pod rękę.
— Jedziemy? — zapytał. — Myślałem o tobie i bardzo się cieszę, żeś przyjechał — mówił, patrząc mu znacząco w oczy.
— Jedźmy, jedźmy — odpowiedział uszczęśliwiony Lewin, któremu ciągle zdawało się, że słyszy głos jej, który powiedział mu: „do widzenia“, i że widzi uśmiech, którym Kiti obdarzyła go.
— Do Anglii, czy też do Ermitażu? — Wszystko mi jedno.
— Jedźmy więc do Anglii — zadecydował Stepan Arkadjewicz, wybierając Anglię dlatego, że w niej był więcej winien niż w Ermitażu, uważał więc za niestosowne unikać tej restauracyi.
— Masz dorożkę? To dobrze, gdyż ja odesłałem swoją karetę.
Przyjaciele milczeli przez całą drogę. Lewin starał się domyśleć, co miała oznaczać ta nagła zmiana usposobienia Kiti i chwilami wmawiał w siebie, iż może mieć nadzieję, że zostanie przyjętym; chwilami zaś zaczynał rozpaczać i zdawało mu się, że nadzieja jego jest nierozsądną, a mimo to czuł się zupełnie innym człowiekiem, który nic nie miał wspólnego z tym dawnym, który istniał zanim ona uśmiechnęła się i powiedziała: do widzenia.
Stepan Arkadjewicz przez całą drogę układał w myśli menu obiadu.
— Czy lubisz turbot? — zapytał Lewina, gdy sanki zatrzymały się przed restauracyą.
— Co? — odezwał się Lewin — turbot? ja bardzo lubię turbot.

X.

Lewin wszedłszy do restauracyi z Obłońskim, nie mógł nie zauważyć pewnego szczególnego wyrazu zadowolenia i radości, odbijającego się na twarzy i w całej postaci Stepana Arkadjewicza. Obłoński zdjął palto i w kapeluszu na bakier wszedł do bufetu, wydając polecenia tatarom we frakach z serwetami w ręku, którzy ujrzawszy go, zbiegli się ku niemu. Kłaniając się na wszystkie strony znajomym, którzy i tutaj, również jak i wszędzie spotykali go radosnym uśmiechem, Stepan Arkadjewicz podszedł do bufetu, zakąsił wódkę kawałkiem ryby, odezwał się parę słów do wymalowanej, ubranej w wstążki, koronki i falbanki francuzki, siedzącej za bufetem, musiał powiedzieć jej coś dowcipnego, gdyż nawet i ta francuzka serdecznie roześmiała się. Lewin zaś dlatego tylko nie napił się wódki, gdyż czuł pewnego rodzaju wstręt ku francuzce, która zdawała składać się cała z cudzych włosów, z ryżowego pudru i octu tualetowego; odsunął się jak najdalej od niej, jak od zanieczyszczonego miejsca; cała istota jego była przepełnioną wspomnieniem o Kiti i w oczach błyszczał mu uśmiech szczęścia i zwycięstwa.
— Niech jaśnie pan będzie łaskaw pozwolić tutaj — zapraszał, uwijając się koło nich, stary tatar z rozchodzącemi się połami fraka. — Służę jaśnie panu — zwrócił się ku Lewinowi, będąc przez szacunek dla Stepana Arkadjewicza, usłużnym i dla jego gościa.
Położywszy czysty obrus na zasłanym już obrusem okrągłym stole, ponad którym zwieszał się bronzowy świecznik, tatar poprzysuwał aksamitne krzesła i z serwetą i kartą w ręku stanął przed Stepanem Arkadjewiczem, oczekując jego rozkazów.
— Jeśli jaśnie pan rozkaże oddzielny gabinet, to w tej chwili będę nim służył: książę Golicyn z damą opuszczą go w tej chwili. Mamy świeże ostrygi.
— Ostrygi?!
Stepan Arkadjewicz zamyślił się.
— Możeby zmienić całe menu, mój kochany Lewinie? — odezwał się, wskazując palcem na kartę. Na twarzy jego odbijało się wahanie. — Czy ostrygi macie dobre?
— Flensburskie, jaśnie panie, ostendzkich nie mamy.
— Flensburskie, nie flensburskie, ale czy świeże?
— Wczoraj dopiero nadeszły.
— Zacznijmy może od ostryg, a potem zobaczymy. Jak ci się zdaje, Konstanty?
— Wszystko mi jedno. Zjadłbym kaszy i kapuśniaku, ale tutaj przecież nie mają tego.
— Może jaśnie pan każe sobie podać kaszy à la russe?! — zapytał tatar, schylając się nad Lewinem, jak niańka nad dzieckiem.
— Będę jadł, co wybierzesz. Ślizgałem się i jestem głodny. Niech ci się nie zdaje, mój kochany — dodał, zauważywszy na twarzy Obłońskiego niezadowolenie — żebym nie potrafił ocenić twego wyboru. Z prawdziwą przyjemnością będę jadł.
— Ma się rozumieć! Niech tam sobie gadają co chcą, lecz jest to jedna z niewielu przyjemności, jakie mamy w życiu — rzekł Stepan Arkadjewicz. Daj nam więc, mój kochany, dwa albo trzy tuziny ostryg; zupę z jarzyn...
Printanière — podpowiedział tatar, lecz Stepan Arkadjewicz nie chciał sprawić mu przyjemności i nie nazywał potraw po francusku.
— Z jarzyn, potem turbot z gęstym sosem, potem rostbef... tylko pamiętaj, aby był dobry. Potem kapłon i kompot.
Tatar, przypomniawszy sobie, że Stepan Arkadjewicz nigdy nie nazywa potraw po francusku, nie powtarzał głośno ich nazw, lecz nie mógł odmówić sobie przyjemności powtórzenia po cichu: soupe printanière, trubot sauce Beaumarchais, poularde à l’estragon... poczem podał Obłonskiemu kartę z winami.
— Cóż będziemy pili?
— Wszystko mi jedno, aby nie zbyt dużo, chyba szampana — odpowiedział Lewin.
— Mamy zaczynać od szampana? A zresztą napijmy się. Czy lubisz z białą pieczątką?
Caché blanc — przetłumaczył tatar.
— Podaj tę markę do ostryg, a potem zobaczymy.
— Słucham. A do mięsa co mam podać?
— Chyba klasyczne chably.
— Dobrze. Czy ser ten sam, co zawsze?
— Tak, daj nam parmezanu. Może lubisz inny? — zapytał Obłoński Lewina.
— Niech będzie parmezan. Wszystko mi jedno — odrzekł Lewin, uśmiechając się nieznacznie.
Tatar pobiegł i po pięciu minutach powrócił z półmiskiem pełnym ostryg w skorupach, i butelką, którą trzymał między palcami za szyjkę.
Stepan Arkadjewicz zmiął serwetę, zasunął ją za kamizelkę i wziął się do ostryg.
— Wcale niezłe — pochwalił — wyjmując srebrnym widelcem ze skorupy drgające ostrygi. Niezłe — powtórzył, spoglądając na Lewina i tatara.
Lewin jadł ostrygi, choć zwyczajny chleb z serem smakowałby mu lepiej, lecz z prawdziwą przyjemnością przyglądał się Obłońskiemu; nawet Tatar, odkorkowawszy butelkę i rozlewając pieniące się wino w złocone kieliszki, z widocznym uśmiechem zadowolenia poprawiając sobie biały krawat, spoglądał na Stepana Arkadjewicza.
— Nie jesteś zapewne amatorem ostryg? — odezwał się Stepan Arkadjewicz, popijając wino — lub też masz jakiś kłopot na głowie. Co? przyznaj się!
Stepan Arkadjewicz chciał, aby Lewin był wesołym, lecz Lewin, choć był w dobrym humorze, zdawał się być zakłopotanym, gdyż przykro mu było z tem, co miał na sercu, siedzieć w restauracyi, w gabinecie, do którego przychodzono z kobietami, wśród tego hałasu i gwaru; całe otoczenie: bronzy, lustra, gaz, tatarzy, wszystko to raziło go. Bał się zabrukać to, co miał w duszy.
— Ja? tak! jestem zakłopotany, tembardziej, że to wszystko razi mnie — odparł. — Nie możesz sobie wyobrazić, jak mnie, mieszkańca wsi, wszystko wprawia w podziw; nie dalej choćby jak paznokcie tego pana, którego widziałem u ciebie...
— Widziałem, że przyglądałeś się bardzo paznokciom tego nieboraka Hryniewicza — przerwał mu, uśmiechając się Stepan Arkadjewicz.
— Nic dziwnego — odpowiedział Lewin. — Zrozumiesz moje słowa, gdy będziesz patrzał z punktu widzenia mieszkańca wsi: my na wsi staramy się doprowadzić nasze ręce do takiego stanu, któryby nam pozwolił zupełnie swobodnie pracować, dlatego też obcinamy paznokcie i czasami zakasujemy rękawy. A tutaj ludzie naumyślnie zapuszczają paznokcie, o ile można najdłuższe, i przyczepiają sobie spodki zamiast spinek, jak gdyby chodziło im o to, aby nie byli w stanie nic robić rękami.
Stepan Arkadjewicz znów uśmiechnął się wesoło.
— Jest to tylko dowodem, że praca rąk jest im niepotrzebna...
— Być może. Lecz w każdym razie dziwię się temu, jak i w tej chwili dziwię się, że tacy wieśniacy jak ja, starają się zwykle jak najprędzej nasycić się, aby być w stanie powrócić do pracy, a ty i ja dokładamy wszystkich starań, aby jak najdłużej nie najeść się i dlatego też jemy ostrygi...
— Ma się rozumieć — przerwał mu Stepan Arkadjewicz — gdyż na tem polega cel cywilizacyi, aby ze wszystkiego starać się robić sobie przyjemność.
— Jeśli tylko dlatego mam być cywilizowanym, to wolę być dzikim.
— To też i jesteś dziki. Wy wszyscy Lewinowie jesteście dzicy.
Lewin westchnął, gdyż przypomniał mu się brat Mikołaj; zrobiło mu się przykro i zachmurzył się; lecz Obłoński w tej chwili rozpoczął rozmowę, która oderwała Lewina od bolesnych wspomnień.
— Czy pojedziesz dzisiaj wieczorem do naszych, t. j. do Szczerbackich? — zapytał, odsuwając talerz z pustemi skorupami i przysuwając sobie ser.
— Muszę koniecznie dzisiaj być u nich — odpowiedział Lewin — choć zdaje mi się, że księżna tylko przez grzeczność zapraszała mnie.
— Co tam! głupstwo! to jej zwykły sposób!... Podawaj no, mój kochany zupę! to jej zwykły sposób... grande dame — tłumaczył Stepan Arkadjewicz przyjacielowi. — Ja tam również będę, lecz pierwej muszę być na próbie śpiewów u hrabiny Boninej. Powiedz tylko sam, czyś ty nie dzikus? Jakżeż inaczej wytłumaczyć twój nagły wyjazd z Moskwy? Szczerbaccy wciąż pytali się mnie o ciebie, tak jakbym co wiedział. A ja wiem tylko tyle, że zawsze postępujesz nie tak, jak wszyscy.
— Masz racyę — odpowiedział Lewin, powoli i z pewnem zakłopotaniem. — Masz racyę, jestem dziki; lecz wyjazd mój nie jest wcale tego dowodem, owszem, dopiero teraz, gdy znowu przyjechałem, złożyłem prawdziwy dowód mej dziwaczności. Przyjechałem zaś teraz...
— Jakiś ty szczęśliwy! — znów przerwał Lewinowi Stepan Arkadjewicz, patrząc mu prosto w oczy.
— Dlaczego?
— Poznaję bystre konie po ich nozdrzach, zakochanych zaś młodzieńców po ich oczach... — żartował Stepan Arkadjewicz.
— Przed tobą stoi otworem świat cały.
— A przed tobą czyżby już był zamkniętym?
— Nie, jeszcze nie zupełnie zamknięty, lecz ty masz jeszcze przyszłość przed sobą, a ja już żyję tylko teraźniejszością i to w dodatku teraźniejszością nie zbyt wesołą, ani ciekawą...
— Dlaczego?
— Niezbyt ciekawą; a zresztą nie chcę mówić o sobie i wszystkiego powiedzieć ci nie mogę — odparł Stepan Arkadjewicz. — Po co więc właściwie przyjechałeś do Moskwy? Sprzątaj — zawołał na tatara.
— Czy nie domyślasz się? — zapytał Lewin, nie spuszczając ze Stepana Arkadjewicza bystrego spojrzenia.
— Domyślam się, lecz nie wypada mi rozpoczynać tej rozmowy, z czego możesz zmiarkować, czy domysł mój jest słusznym, czy nie — rzekł Stepan Arkadjewicz, patrząc przenikliwie na Lewina.
— Więc cóż mi powiesz? — zapytał Lewin niepewnym głosem, a pytając się czuł, że mu drżą wszystkie muskuły twarzy. — Jakżeż zapatrujesz się na to?
Stepan Arkadjewicz spokojnie dopił kieliszka chably i wciąż patrząc się na Lewina, rzekł:
— Ja? życzyłbym sobie z całego serca, gdyż byłoby to najlepiej.
— Czy tylko przypadkiem nie mylisz się? Czy wiesz o czem mówimy? — dopytywał się Lewin, przenikając wzrokiem swego współbiesiadnika. — Więc naprawdę jesteś zdania, że się to stać może?
— Jestem zdania, że się to stać może. Dlaczego by się nie mogło stać?
— Ale czy naprawdę przypuszczasz, że się to stanie? Powiedz mi, co myślisz w głębi duszy: A jeśli... jeśli spotka mnie odmowa? Jestem nawet jej najzupełniej pewnym...
— Dlaczego jesteś jej pewnym? — i Stepan Arkadjewicz mimowoli uśmiechnął się, widząc zakłopotanie Lewina.
— Tak mi się jakoś zdaje chwilami. Lękam się odmowy i dla niej i dla siebie.
— W każdym razie, pannie nie grozi żadna nieprzyjemność: każda panna dumną jest z oświadczyn.
— W istocie, każda panna, ale nie ona.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się, gdyż wiedział, że dla Lewina wszystkie panny na świecie dzielą się na dwa gatunki: pierwszy, wszystkie panny na świecie, oprócz niej, i panny te mają wszystkie ludzkie wady i niczem nie wyróżniają się od szarego ogółu; drugi zaś gatunek, ona jedna, nie mająca żadnej wady i górująca nad całą ludzkością.
— Zaczekaj, weź trochę sosu — rzekł Stepan Arkadjewicz, biorąc Lewina za rękę, którą odsuwał naczynie z sosem.
Lewin wziął sosu, lecz nie dawał jeść Stepanowi Arkadjewiczowi.
— Zaczekaj; zrozum, że jest to dla mnie kwestya życia i śmierci! Nigdy z nikim nie rozmawiałem o tem, i z nikim, tylko z tobą, mogę mówić o tem. Na pierwszy rzut oka jesteśmy zupełnie obcymi dla siebie, gdyż mamy różne poglądy i różne upodobania; lecz ja wiem, że ty kochasz i rozumiesz mnie, więc i ja kocham cię bardzo. Lecz na miłość Boską, bądź najzupełniej szczerym.
— Mówię ci tylko to, co myślę — odrzekł, uśmiechając się znów Stepan Arkadjewicz. — Lecz co więcej, powiem ci, moja żona najlepsza w świecie kobieta... Stepan Arkadjewicz westchnął, przypomniawszy sobie żonę i pomilczawszy chwilę, mówił dalej: moja żona ma dar przewidywania, widzi ludzi nawskroś i wie zawsze co się zdarzy, szczególniej co do ślubów przeczucia nigdy ją nie mylą. Przepowiedziała, naprzykład, że Szachowska wyjdzie za Breutelna; nikt nie chciał temu wierzyć, a jednak małżeństwo to doszło do skutku. A Dolly jest za tobą.
— A to w jaki sposób?
— W taki mianowicie, że nie tylko lubi cię bardzo, lecz powiada, że Kiti musi koniecznie być twoją żoną.
Lewin, na te słowa Obłońskiego, uśmiechnął się tym uśmiechem, który zwykle poprzedza łzy rozrzewnienia.
— Twoja żona tak mówi! — zawołał Lewin. — Zawsze mówiłem, że twoja żona to doskonałość. Lecz dosyć już tych rozmów — dodał po chwili i podniósł się z krzesła.
— Dobrze, ale siądź jeszcze na chwilę.
Lecz Lewin nie mógł usiedzieć na miejscu, przeszedł się dwa razy po ciasnym gabinecie i mrużył oczy, żeby zatrzymać łzy, które się w nich zakręciły, poczem usiadł na swojem poprzedniem miejscu.
— Zrozum — zaczął mówić — że to nie jest miłość. Kochałem się, ale to jest co innego. To nie miłość, ale jakaś zewnętrzna potęga owładnęła mną. Wyjechałem, gdyż doszedłem do przekonania, że to nigdy miejsca mieć nie może, również jak i zupełne szczęście, którego nigdy nie ma na ziemi; walczyłem z sobą długo, lecz czem dłużej walczyłem, tem bardziej upewniałem się, że nie ma dla mnie bez tego przyszłości, życia...
— Pocóżeś wyjeżdżał?
— Poczekaj! Tyle myśli ciśnie mi się do głowy! Tyle pytań muszę ci zadać! Słuchaj mnie: nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, jaką przysługę i łaskę wyrządziłeś mi, mówiąc o tem wszystkiem. Czuję się tak szczęśliwym, że nawet staję się złym; zapomniałem o wszystkiem. Dzisiaj dowiedziałem się, że brat mój Mikołaj... znasz go przecież, jest tutaj... zapomniałem i o nim nawet, gdyż zdaje mi się, że i on musi być szczęśliwym. Jestem jakby w pewnego rodzaju obłędzie. Jednej tylko rzeczy lękam się... Ty już ożeniłeś się, znasz więc zapewne to uczucie... lękam się, że my, ludzie nie pierwszej już młodości, mamy już za sobą przeszłość bogatą nie w miłość, ale w grzechy... i nagle zbliżamy się do istoty czystej, niewinnej; jest to wstrętnem, i dlatego też każdy z nas musi uważać się za niegodnego.
— Ty przecież masz nie wiele grzechów na sumieniu.
— W każdym razie — odparł Lewin — ze wstrętem odwracam się od mej przeszłości, lękam się jej, przeklinam ją i gorzko żałuję...
— Tak zawsze bywa na świecie — my nic na to nie poradzimy — uspokajał go Stepan Arkadjewicz.
— Pociesza mnie tylko ta modlitwa, którą zawsze lubiłem, że nie według mych zasług, lecz według miłosierdzia sądzonym będę, może więc i ona mi wybaczy.

XI.

Lewin wypił swój kieliszek i obaj na czas jakiś zamilkli.
— O jednem tylko muszę ci jeszcze powiedzieć. Znasz Wrońskiego? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Nie, nie znam. Dlaczego pytasz mnie o to?
— Podaj drugą butelkę — zwrócił się Stepan Arkadjewicz do tatara, który chciał dolewać kieliszki i kręcił się bezustanku koło stołu właśnie wtedy, gdy był najmniej potrzebnym.
— Dlatego, żeś powinien wiedzieć o tem, że Wroński, to jeden z twych współzawodników.
— Co to za jeden ten Wroński? — zapytał Lewin, i w oczach jego, przed chwilą tak dziecięco-naiwnych, któremi tak zachwycał się Obłoński, nagle błysnął zły i nieprzyjemny wyraz.
— Wroński jest synem hrabiego Cyryla Iwanowicza Wrońskiego, jednym z najlepszych typów petersburskiej złotej młodzieży. Poznałem się z nim w Twerze, gdym tam służył, a on przyjeżdżał do poboru wojskowego. Nadzwyczaj bogaty, przystojny, z ogromnymi stosunkami, fligel-adiutant, a przytem nadzwyczaj przyjemny i dobry człowiek. Gdym go tutaj w Moskwie poznał bliżej, przekonałem się, że jest nietylko dobrym, ale też nadzwyczaj wykształconym i rozumnym człowiekiem; bezwarunkowo należy on do tych, co zachodzą daleko..
Lewin marszczył się i słuchał.
— Zjawił się tutaj niedługo po twoim wyjeździe i jestem o tem głęboko przekonany, że po uszy zakochał się w Kiti; matka zaś, jak to łatwo zrozumiesz...
— Wybacz mi, lecz nic nie rozumiem — przerwał mu Lewin, krzywiąc się, i odrazu przypomniał sobie brata Mikołaja i zaczął robić sobie wyrzuty, że zapomniał o nim.
— Poczekaj chwilkę — odpowiedział Stepan Arkadjewicz, biorąc go za rękę — powiedziałem ci to, co wiem, i powtarzam, że w całej tej zawiłej serdecznej sprawie — o ile ja się domyślam — szanse wygrania są po twojej stronie.
Lewin oparł się o poręcz krzesła, twarz jego pokryła się bladością.
— Radziłbym ci jednak działać o ile możności najprędzej — mówił w dalszym ciągu Obłoński, dolewając kieliszek Lewina.
— Nie, dziękuję, więcej już pić nie mogę — rzekł Lewin, odsuwając swój kieliszek — gdyż upiłbym się. A tobie jak się powodzi? — zapytał, chcąc widocznie zmienić temat rozmowy.
— Jeszcze słówko: w każdym razie radzę ci rozstrzygnąć prędko tę sprawę. Dzisiaj nie mów lepiej nic o tem, lecz idź jutro rano, oświadcz si ęklasycznie i niech ci Bóg błogosławi...
— Wybierasz się do mnie ciągle na polowanie, przyjedź na wiosnę — odezwał się Lewin.
Teraz Lewin żałował bardzo, że rozpoczął tę rozmowę ze Stepanem Arkadjewiczem, gdyż zdawało mu się, że czysty obraz Kiti, który nosił w duszy, może być skalanym rozmową o współzawodnictwie jakiegoś petersburskiego oficera, oraz domysłami i radami Stepana Arkadjewicza.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się, gdyż rozumiał i współczuł z Lewinem.
— Przyjadę kiedykolwiek — odparł. — Tak, mój kochany, kobiety to oś, około której wszystko się obraca. I ze mną też jest źle, bardzo źle, a wszystko przez kobiety. Powiedz mi szczerze — mówił dalej, wyjmując cygaro i biorąc kieliszek — daj mi radę.
— Jaką?
— Przypuśćmy, żeś żonaty, że kochasz żonę, lecz zająłeś się inną kobietą...
— Wybacz mi, lecz ja stanowczo nie pojmuję tego, jak... jak naprzykład nie pojmowałbym, gdybym najadłszy się teraz, ukradł kołacz, przechodząc koło sklepu z pieczywem.
Oczy Stepana Arkadjewicza błyszczały jeszcze bardziej, niż zwykle.
— Dlaczego? Kołacz czasami tak pachnie, że trudno oprzeć się...

Himmlisch ist’s, wenn ich bezwungen
Meine irdische Begier;
Aber doch wenn’s nicht gelungen,
Hatt ich auch recht hübsch Plaisir!

Deklamując, Stepan Arkadjewicz uśmiechał się przebiegle, lecz Lewin również nie mógł wstrzymać uśmiechu.
— Tak, ale bez żartów — mówił dalej Obłoński. — Zrozum, że kobieta jest miłem, łagodnem, kochającem stworzeniem, które samo, będąc biednem i samotnem, wszystko poświęca. Obecnie już po wszystkiemu, czyż mam ją porzucać? Przypuśćmy, że rozstanę się z nią, lecz czyż mi nie wolno litować się nad nią i zająć się jej losem?
— Wybacz mi, lecz wiesz, że dla mnie wszystkie kobiety dzielą się na dwie kategorye... wyraźniej mówiąc... są kobiety i są... Uroczych upadłych istot nie widziałem i nie będę widział, a podobne do tej francuzki, co siedzi za bufetem, są to tylko mojem zdaniem gadziny, tak jak i wszystkie kobiety upadłe.
— A niewiasta z Ewangelii?
— Daj pokój! Gdyby Chrystus wiedział, jak ludzie nadużywać będą tych słów jego, nigdyby ich nie był wyrzekł! Świat pamięta tylko te słowa z całej Ewangelii. Ja zresztą mówię nie to, co myślę, ale co czuję. Mam wstręt do kobiet upadłych. Ty lękasz się pająków, a ja tych gadzin. Zapewne nie studyowałeś bliżej pająków, a ja tych gadzin.
— Dobrze ci tak mówić; jesteś podobnym do tego jegomości z romansu Dickensa, co to lewą ręką przerzuca przez prawe ramię każdą nieprzyjemność. Lecz zaprzeczanie jakiemubądź faktowi nie jest odpowiedzią nań. Powiedz mi proszę cię, co mam robić? Postaw się w mojem położeniu. Żona starzeje się, a tyś pełen życia. Nie zdążysz opatrzyć się, a już widzisz, że nie możesz kochać żony prawdziwą miłością, pomimo, że ją nadzwyczaj szanujesz. Nagle natkniesz się na stworzenie, które ci się podoba, które pokochasz i wtedy przepadłeś z kretesem! — z rozpaczą w głosie tłómaczył się Stepan Arkadjewicz.
Lewin uśmiechnął się.
— Tak, przepadłeś — mówił dalej Obłoński. — Lecz cóż robić?
— Nie kraść kołaczy!
Stepan Arkadjewicz roześmiał się.
— O moralisto! Lecz zrozum, że są dwie kobiety: jedna wymaga tylko praw swoich, a prawa te rozciągają się na twoją miłość, której jej dać nie możesz, druga zaś poświęca ci wszystko i nic w zamian nie żąda. Cóż mam robić w takim razie? Jak postąpić sobie? W takich razach dochodzi do przykrego dramatu.
— Jeśli żądasz mej szczerej odpowiedzi, to powiem ci, że nie wierzę, aby w tem wszystkiem krył się jakikolwiek dramat, dlatego, że według mnie, miłość... oba rodzaje miłości, które Plato określa w swej „Uczcie“, jest kamieniem probierczym ludzi. Jedni pojmują tylko jedną z nich; drudzy, drugą. Ci, którzy pojmują tylko miłość nieplatoniczną, napróżno mówią o dramatach, gdyż w miłości takiej nie może być dramatu. „Dziękuję najuniżeniej za przyjemność, moje uszanowanie.“ Ot i cały dramat! A w platonicznej miłości dramat miejsca mieć nie może, gdyż wszystko jest w niej szczerem i czystem, gdyż...
Lecz w tej chwili Lewin przypomniał sobie o swych dawnych grzechach i o wewnętrznej walce, przez którą przeszedł, i po chwili dodał: Kto wie zresztą... może ty masz racyę... Lecz ja nie wiem, stanowczo nie wiem...
— Widzisz... ty jesteś człowiekiem zasad. Jest to twą zaletą, lecz zarazem i wadą. Sam masz dużo zasad i wymagasz od życia, aby i ono składało się z zasadniczych zjawisk, a to rzadko kiedy się zdarza. Ty wymagasz, aby działalność człowieka zawsze miała cel przed sobą, żeby miłość i życie rodzinne zawsze były jednakowemi, a to wszystko zdarza się bardzo rzadko, prawie nigdy. Cała rozmaitość, cała krasa, cały urok życia składa się z kontrastów, ze światła i cieniów.
Lewin westchnął i nic nie odrzekł na to: zamyślił się i nie słuchał Obłońskiego.
I nagle obaj poczuli, że choć są przyjaciółmi, choć jedli razem obiad i pili wino, które powinno było jeszcze bardziej zbliżyć ich do siebie, że każdy z nich myśli tylko o sobie, a jeden nic drugiego nie obchodzi. Obłoński nieraz już doznawał tego wrażenia, które dość często ogarnia po obiedzie i wiedział, co trzeba robić w takich razach.
— Rachunek! — zawołał na służbę i wyszedł do sąsiedniego pokoju, gdzie spotkał zaraz znajomego adiutanta, z którym zaczął rozmawiać o jednej z aktorek i o jej opiekunie.
Podczas rozmowy z adjutantem Stepan Arkadjewicz odetchnął po rozmowie z Lewinem, który zawsze zmuszał go do zbyt wielkiego umysłowego wysiłku.
Gdy nadszedł tatar z rachunkiem na 26 rubli z kopiejkami i dodatkiem na napiwek, Lewin, którego kiedyindziej oburzyłaby, jako mieszkańca wsi, przypadająca na niego suma czternastu rubli; obecnie nie zwrócił uwagi na to, zapłacił i pojechał do domu przebrać się na wieczór do Szczerbackich, na którym miały się rozstrzygnąć jego losy.

XII.

Księżniczka Kiti Szczerbacka miała ośmnaście lat, matka wywoziła ją dopiero od roku; powodzenia w świecie miała więcej, niż jej obydwie siostry, więcej nawet, niż sama księżna spodziewała się, gdyż nietylko cała młodzież, bywająca w Moskwie na balach, była zakochaną w Kiti, lecz zaraz w ciągu pierwszego karnawału trafiły się jej dwie bardzo poważne partye: Lewin i zaraz po jego odjeździe, hrabia Wroński. Przyjazd Lewina w pierwszych dniach zimy, częste jego bywanie, oraz widoczne zakochanie się w Kiti, dały powód do pierwszej poważniejszej rozmowy pomiędzy rodzicami Kiti, co do jej przyszłości i do sprzeczek między księciem a księżną. Książę był za Lewinem i dowodził, że niczego lepszego nie można sobie życzyć dla Kiti; księżna zaś ze zwykłym kobietom zwyczajem niestawiania jasno kwestyi, twierdziła, że Kiti jest jeszcze za młoda, że Lewin nie odezwał się nigdy poważniej o swych zamiarach, że Kiti nie jest do niego przywiązaną i wymieniła dużo najrozmaitszych powodów; lecz nigdy nie wspomniała o najgłówniejszym, a mianowicie, że liczy na stosowniejszą partyę dla córki i że dla niej, księżnej, Lewin nie jest sympatycznym. Po wyjeździe Lewina, który tak nagle nastąpił, i który ją ucieszył, księżna z tryumfem mówiła do męża: „widzisz, ja miałam racyę!“ lecz jeszcze bardziej uradowała się, gdy Wroński zaczął bywać w ich domu, gdyż księżna utwierdziła się w mniemaniu, że Kiti powinna zrobić nietylko dobrą, ale nawet i świetną partyę.
Zdaniem matki, nie można nawet było porównywać Lewina z Wrońskim, gdyż raziły ją w Lewinie jego dziwne i czasami zbyt surowe poglądy i jego nieobycie się w świecie, które przypisywała dumie Lewina; wreszcie jego dzikie, jak się wyrażała, życie na wsi, gdzie całe dnie spędzał między bydłem i chłopami; nie podobało jej się również, że Lewin, chociaż był zakochany w Kiti, bywał w ich domu przeszło półtora miesiąca i zdawał się namyślać, jak gdyby wahał się, przypuszczając może, że uczyni domowi Szczerbackich zbyt wielki zaszczyt, oświadczając się o rękę Kiti; wreszcie drażniło księżnę, że Lewin nie domyślał się, że bywając w domu, gdzie jest panna na wydaniu, należy dać poznać swe zamiary. Nagle Lewin wyjechał. „Bogu dzięki, jest tak mało pociągającym, że Kiti nie mogła zakochać się w nim“ — pomyślała księżna.
Wroński czynił zadość wszystkim widokom matki, jako człowiek bardzo bogaty, rozumny, dobrego rodu, mający przed sobą świetną wojskowo-dworską karyerę; księżna wiedziała, że niczego lepszego spodziewać się nie może dla swej najmłodszej córki.
Wroński na balach starał się widocznie o względy Kiti, tańcował z nią, bywał u nich, nie można więc było wątpić, że ma poważniejsze zamiary, lecz pomimoto matka przez całą zimę była bardzo niespokojną.
Księżna wyszła za mąż trzydzieści lat temu, wyswatała ją jedna z ciotek. Narzeczony, o którym już poprzednio wszystko wiedziano, przyjechał, zobaczył pannę i sam dał się jej poznać; ciotka swatka dowiedziała się i powiedziała o wzajemnie doznanem wrażeniu: pokazało się, że młodzi podobali się sobie; potem w oznaczony dzień nastąpiły oczekiwane przez rodziców urzędowe oświadczyny, które też zostały przyjętemi. Wszystko odbyło się bardzo łatwo i zwyczajnie, tak się przynajmniej zdawało obecnie księżnej. Lecz na swych własnych córkach przekonała się księżna, do jakiego stopnia zagmatwaną i niełatwą jest ta, tak napozór zwyczajną wydająca się sprawa: wydawanie córek za mąż. Ile to było strachu, ile namysłu, ile pieniędzy wydać trzeba było, ile nieporozumień z mężem przy wydawaniu za mąż dwóch starszych córek: Daryi i Natalii! Teraz przy wydawaniu młodszej ten sam strach, te same wątpliwości i jeszcze większe niż dawniej nieporozumienia z mężem. Stary książę jak zwykle wszyscy ojcowie, był nadzwyczaj drażliwym na punkcie reputacyi swych córek i był zazdrosnym o nie, szczególniej o Kiti, którą najbardziej kochał i na każdym kroku robił żonie sceny za to, że kompromituje mu córkę. Księżna była już przyzwyczajona do tego przy wydawaniu za mąż starszych córek, lecz sama przed sobą przyznawała się, że obecna drażliwość księcia ma więcej uzasadnionych podstaw. Księżna zauważyła, że świat w ostatnich czasach zmienił się pod wieloma względami i że obowiązki matki stały się jeszcze trudniejszymi; widziała, że rówieśnice Kiti zawiązują jakieś stowarzyszenia, że uczęszczają na jakieś wykłady, że rozmawiają bez najmniejszego skrępowania się z mężczyznami, że same wychodzą na miasto i że, co najważniejsze, wszystkie są zdania, że wybór męża zależy tylko od nich, a nie od rodziców. „Obecnie już nie wydają tak za mąż, jak dawniej“, myślały i mówiły wszystkie te młode panny, a nawet i wszyscy starsi i poważniejsi ludzie. Lecz jak obecnie wydają za mąż, tego księżna nie mogła od nikogo dowiedzieć się. Francuski zwyczaj, że rodzice stanowią o losach dzieci, nie miał uznania i krytykowano go. Angielski zwyczaj, pozostawienia pannie kompletnej swobody, również nie był przyjętym i w rosyjskiem społeczeństwie był zupełnie niemożebnym. Rosyjski zwyczaj swatania uważano za coś wstrętnego, wszyscy wyśmiewali to, a razem z innymi i księżna. Lecz jak należy wychodzić i wydawać za mąż, tego nikt nie wiedział. Każdy, z kim księżnej zdarzało się rozmawiać o tem, mówił: „Ależ na miłość Boską! czas już zapomnieć o tym anachronizmie. Przecież to młodzi pobierają się, a nie rodzice, a zatem należy pozostawić młodym zupełną swobodę postępowania.“ Tym, co nie mieli córek, nic nie szkodziło tak mówić, księżna jednak wiedziała, że córka jej, poznawszy kogoś bliżej, może się w nim zakochać i zakochać się w tym właśnie, który nie zechce się żenić lub nie będzie mógł zostać jej mężem. I chociaż tyle już osób mówiło księżnej, że w naszych czasach młodzi ludzie sami powinni myśleć o swym losie, księżna jednak nie mogła temu wierzyć, również jak nie mogłaby wierzyć, że nabite pistolety są najodpowiedniejszą zabawką dla pięcioletnich dzieci. Wszystko to było powodem, że księżna była bardziej niespokojną o Kiti, niż o starsze córki.
Obecnie księżna lękała się, aby Wroński nie ograniczył się tylko na chęci przypodobania się Kiti, gdyż zauważyła, że Kiti już się zakochała w nim; księżna jednak pocieszała się tem tylko, że Wroński jest człowiekiem uczciwym, który wie, jak ma się zachować, lecz zarazem wiedziała również, że przy obecnej swobodzie zachowywania się, łatwo jest zwrócić na siebie uwagę panny, i że pod tym względem mężczyźni wogóle są nader lekkomyślni. W zeszłym tygodniu Kiti opowiedziała matce o rozmowie, jaką miała z Wrońskim podczas mazura. Wroński powiedział Kiti, że on i brat jego, do tego stopnia przyzwyczaili się ulegać we wszystkiem matce, że nigdy nie podejmują nic ważniejszego bez jej porady: „I teraz oczekuję na przyjazd matki z Petersburga, jak na największe szczęście“ — dodał ze znaczącem spojrzeniem.
Kiti powtórzyła to matce, nie przywiązując żadnej wagi do słów Wrońskiego, lecz matkę wiadomość ta zainteresowała bardzo, gdyż wiedziała, że stara hrabina jest lada dzień oczekiwaną, że matka Wrońskiego będzie zadowoloną z wyboru syna; dziwiła się tylko, że Wroński odwleka z oświadczynami, jakby bojąc się matki. Księżna Szczerbacka tak usilnie pragnęła, żeby to małżeństwo doszło do skutku i żeby jej kłopoty skończyły się, że wierzyła już temu wszystkiemu. Księżnej przykro było patrzeć się na najstarszą swą córkę Dolly, mającą zamiar rozejść się z mężem i cierpiącą nad tem bardzo, lecz niepewność, jak się rozstrzygnie los najmłodszej, pochłaniała ją zupełnie. Niepokój jej wzrósł z chwilą przyjazdu Lewina, gdyż bała się, aby Kiti, która, jak się zdawało, przez pewien czas była zajętą Lewinem, nie odrzuciła przez zbytnią uczciwość oświadczyn Wrońskiego, i wogóle, żeby przyjazd Lewina nie utrudnił i nie wstrzymał całej sprawy, mającej się już ku końcowi.
— Kiedyż on przyjechał? — zapytała księżna po powrocie do domu.
— Dzisiaj, maman.
— Chciałam ci powiedzieć... — zaczęła księżna, i Kiti domyśliła się zaraz z poważnego wyrazu twarzy matki, o czem będzie mowa.
— Mamo — odpowiedziała zaczerwieniwszy się, zwracając się ku matce — na miłość Boską nie mów mi o tem. Ja wiem, wiem wszystko.
Życzenia Kiti były zgodne z życzeniami matki, lecz główny powód, którym kierowała się matka, oburzał ją.
— Chciałam ci tylko zwrócić uwagę, że gdy się uczyni nadzieję jednemu...
— Mamo moja kochana, niech mama nie mówi o tem, ja lękam się słuchać...
— Nie będę już nic mówiła odpowiedziała matka, ujrzawszy łzy w oczach Kiti — obiecałaś, że nie będziesz mieć żadnej tajemnicy przedemną. Wszak prawda?
— Nigdy, kochana mamo, żadnej — odparła Kiti cała rumieniąc się i patrząc prosto w oczy matce — lecz obecnie nie mam nic do powiedzenia. Ja... ja... gdybym nawet chciała, to nie wiedziałabym co i jak... nie wiem...
„Gdyby mówiła nieprawdę, nie miałaby takich oczów“ — pomyślała księżna i uśmiechnęła się, widząc do jakiego stopnia Kiti jest zakłopotaną i szczęśliwą. I znów księżna uśmiechnęła się na myśl, jak Kiti przejętą jest tem, co dzieje się teraz w jej duszy.

XIII.

Kiti przez całe poobiedzie do samego wieczora była w tym stanie, w jakim bywa młody człowiek przed bitwą: czuła mocne bicie serca i nie mogła skupić myśli. Wiedziała, że wieczór dzisiejszy, gdy oni obydwaj po raz pierwszy się spotkają, rozstrzygnie o jej losie i ciągle przedstawiała sobie w wyobraźni to każdego z nich oddzielnie, to znów ich obydwóch razem. Gdy myślała o przeszłości, to z przyjemnością i rozrzewnieniem wspominała Lewina. Wspomnienia dzieciństwa i wspomnienia przyjaźni Lewina ze zmarłym jej bratem dodawały szczególnego poetycznego uroku ich stosunkowi. Miłość Lewina, której była pewną, podchlebiała jej i cieszyła ją, wspomnienie o Lewinie było jej przyjemnem. Do wspomnień o Wrońskim dołączała się jakaś fałszywa nuta, chociaż Wroński był nadzwyczaj światowym i na swojem miejscu człowiekiem; zdawało się jej, że było coś fałszywego, nie w nim, gdyż on był bardzo naturalnym, lecz w niej samej, w stosunku zaś jej do Lewina wszystko było tak szczere i czyste. Lecz za to, ile tylko razy wspomniała o swej przyszłości z Wrońskim, widziała ją w perspektywie zupełnego szczęścia, przyszłość zaś z Lewinem przedstawiała się mglistą.
Wszedłszy na górę do swego pokoju, aby ubrać się na wieczór, Kiti z przyjemnością zauważyła, że jest w jednym z lepszych dni swoich, i że panuje najzupełniej nad sobą; panowanie zaś nad sobą było jej niezbędnie potrzebnem, wobec tego, co ją oczekiwało: czuła w sobie wewnętrzny spokój, czuła, że nic nie krępuje swobody jej ruchów.
O w pół do ósmej, jak tylko weszła do zupełnie jeszcze pustego salonu, lokaj zameldował: „Konstanty Dmitrjewicz Lewin.“ Księżna ubierała się jeszcze, księcia również nie było. „Stało się“, pomyślała Kiti i uczuła przyspieszone bicie serca, spojrzała w lustro i przeraziła się, ujrzawszy w niem swą twarz, pokrytą bladością. Teraz pewną już była, że Lewin naumyślnie tak wcześnie przyjechał, aby zastać ją samą i oświadczyć się, teraz dopiero rzecz cała przedstawiła się jej z innej, zupełnie nowej strony. Teraz dopiero zrozumiała, że sprawa ta dotyczy nie jej tylko osobiście, z kim ma być szczęśliwą i kogo będzie kochać, lecz że za chwilę będzie musiała wyrządzić przykrość człowiekowi, którego lubi i który jest dla niej nadzwyczaj sympatycznym. I to wyrządzić wielką przykrość.. Za co? Za to że on kocha ją... lecz trudno... tak powinno i tak musi być.
„Mój Boże, czyż ja sama mam mu to powiedzieć!?“ — pomyślała. — „Czyż mam mu powiedzieć, że go nie kocham? Będzie to kłamstwem. Cóż mam mu powiedzieć? Czy że kocham innego. Nie będę mu mogła tego powiedzieć. Chyba odejdę“...
Kiti zbliżała się już ku drzwiom, gdy dały się słyszeć jego kroki. „Nie! to by nie było uczciwem. Czegóż mam się lękać? Nic złego nie zrobiłam. Co ma się stać, niech się stanie! Powiem mu całą prawdę, z nim należy być szczerą! Otóż i on!“ — mówiła sobie, ujrzawszy jego silną, onieśmieloną postać z błyszczącemi, utkwionemi w nią oczyma; spojrzała mu prosto w oczy, jakby błagając go o zmiłowanie nad sobą, i podała mu rękę.
— Przyszedłem nie w porę, zdaje się, że zawcześnie — przemówił Lewin, rozglądając się po pustym salonie. Gdy zobaczył, że przewidywania jego sprawdziły się, i że nikt nie będzie mu przeszkadzał w wypowiedzeniu wszystkiego, co mu leżało na sercu, twarz jego nabrała posępnego wyrazu.
— O wcale nie — odrzekła Kiti i siadła przy stole.
— Życzyłem sobie bardzo zastać panią samą — zaczął, nie biorąc krzesła i nie patrząc na nią, żeby nie onieśmielać się jej widokiem.
— Mama w tej chwili nadejdzie — zmęczyła się wczoraj bardzo, wczoraj...
Mówiła sama nie wiedząc, co mówią jej usta i nie spuszczała z niego błagalnego i pieszczotliwego spojrzenia.
Lewin spojrzał na nią, Kiti zaczerwieniła się i zamilkła.
— Powiedziałem pani, że nie wiem, czym na długo przyjechał... gdyż zależy to od pani...
Coraz niżej i niżej pochylała głowę, nie wiedząc jaką da odpowiedź na to, co zaraz miało nastąpić.
— Zależy to od pani — powtórzył. — Chciałem powiedzieć... chciałem powiedzieć... Potom przyjechał... chciałem zapytać... zapytać się... Być moją żoną! — wymówił, sam nie wiedząc co mówi, lecz ujrzawszy, że to co mu wydawało się najstraszniejszem, powiedział już, przestał mówić i popatrzał na nią...
Ona oddychała ciężko nie patrząc na niego. Dusza jej przepełnioną była szczęściem. Niespodziewała się, żeby wypowiedziana miłość jego wywarła na niej takie wrażenie. Lecz trwało to tylko przez chwilę. Przypomniała sobie Wrońskiego. Podniosła na Lewina swe jasne szczere oczy i spojrzawszy na jego wyraz twarzy, na której malowała się zupełna rezygnacya, odpowiedziała prędko:
— To nie może być... niech mi pan wybaczy.
Chwilę temu była mu tak bliską i drogą, chodziło mu o nią więcej, niż o własne życie: obecnie zaś stała mu się obojętną i obcą zupełnie!
— Nie mogło być inaczej — odezwał się, nie patrząc na nią.

Ukłonił się i chciał odejść.

XIV.

Lecz w tej samej chwili weszła księżna. Znać było po niej, że zatrwożyła się, gdy zobaczyła córkę sam na sam z Lewinem, oboje tak pomieszanych. Lewin ukłonił się jej i nic nie powiedział. Kiti milczała, nie podnosząc oczu. „Bogu dzięki, odmówiła mu“, pomyślała matka i twarz jej rozjaśniła się zwykłym uśmiechem, którym co czwartek spotykała gości. Siadła i zaczęła wypytywać Lewina, co porabia i jak spędza czas na wsi. Lewin usiadł również, oczekując na przybycie gości, aby potem wyjść niepostrzeżenie.
W pięć minut potem weszła przyjaciółka Kiti, hrabina Nordston, która rok temu wyszła za mąż.
Była to kobieta sucha, z czarnemi błyszczącemi oczyma, chorowita i nerwowa; lubiła bardzo Kiti i przyjaźń jej, jak zawsze przyjaźń mężatek ku pannom, objawiała się w chęci wydania Kiti za mąż według swego ideału, którym dla hrabiny Nordston był Wroński, Lewina zaś, którego w początkach zimy często spotykała u Szczerbackich, hrabina nie lubiła; stałem i ulubionem jej spędzaniem czasu przy spotkaniu się z Lewinem, było żartowanie sobie z niego.
— Lubię bardzo, gdy spogląda na mnie ze swej wysokości, gdy przerywa ze mną swą mądrą rozmowę, dlatego żem głupia, lub też zniża się ku mnie łaskawie. Bardzo to lubię, zniża się! Cieszę się bardzo, że nie znosi mnie — mawiała hrabina Nordston o Lewinie.
I miała racyę, gdyż rzeczywiście Lewin nie mógł jej znosić i pogardzał nią za to właśnie, czem ona chełpiła się i co miała sobie za zasługę, a mianowicie za jej nerwy, za wyniosłą pogardę i za absolutną obojętność dla wszystkiego, co tylko miało stosunek z rzeczywistem życiem.
Pomiędzy Nordston a Lewinem utrwalił się stosunek dość często spotykany w salonach, polegający na tem, że dwoje ludzi, zachowując pozory przyjaźni, pogardza sobą nawzajem do tego stopnia, że nie są nawet w stanie traktować się na seryo, i że jeden nie może obrazić drugiego.
Hrabina Nordston odrazu zaczęła żartować z Lewina.
— O! Konstanty Dmitrjewicz! Znowu przyjechałeś pan do naszego przewrotnego Babilonu — odezwała się, podając mu drobną, żółtą rączkę na powitanie i przypominając sobie powiedzenie jego, że Moskwa jest Babilonem. — Czyżby Babilon poprawił się, czy też pan zepsułeś się? — dodała, spoglądając na niego z uśmiechem.
— Pochlebia mi, hrabino, że pamiętasz tak dobrze me słowa — odpowiedział Lewin, który miał już czas odzyskać równowagę, zwykłym tonem, którym odzywał się do hrabiny. — Widocznie słowa me wywierają na panią wrażenie.
— Ależ ma się rozumieć. Zapisuję je zawsze! A ty Kiti byłaś dziś na ślizgawce?... — i zaczęła rozmawiać z Kiti.
Chociaż Lewinowi nie wypadało wychodzić teraz, lecz był zdecydowanym na to, gdyż było mu nadzwyczaj przykro spędzić cały wieczór z Kiti i patrzyć na nią. Kiti od czasu do czasu spoglądała na niego i unikała jego wzroku. Lewin chciał wstać i wyjść, lecz księżna zauważywszy jego milczenie, zwróciła się ku niemu.
— Czy pan na długo przyjechał do Moskwy? Zdaje się, że pan pracuje w ziemstwie i nie musi mieć dużo czasu?
— Nie, księżno, już nie jestem członkiem w ziemstwie — odparł. — Przyjechałem tylko na parę dni.
— Musiało mu się coś stać — pomyślała hrabina Nordston, przypatrując się surowemu i poważnemu wyrazowi jego twarzy — nie zaczyna jakoś swych mądrych dowodzeń. Lecz ja muszę zacząć z nim rozmawiać. Nadzwyczaj lubię wystrychnąć go na dudka wobec Kiti i muszę to dzisiaj koniecznie zrobić!
— Konstanty Dmitrjewiczu — zwróciła się ku niemu — zechciej mi pan wytłumaczyć jedną rzecz — pan znasz się tak na wszystkiem. W majątku naszym, w kałuskiej gubernii wszyscy chłopi i wszystkie baby, jednem słowem wszyscy, poprzepijali wszystko co tylko mieli i nic nam teraz nie chcą płacić. Co to ma być? Pan zawsze tak chwali chłopów.
W tej chwili jeszcze jedna z pań weszła do salonu i Lewin wstał.
— Wybacz mi, hrabino, lecz ja doprawdy nie znam się na tem i nie umiem dać pani żadnej odpowiedzi — odpowiedział i obejrzał się na wchodzącego za damą wojskowego.
— Zapewne Wroński — pomyślał Lewin, i aby przekonać się o tem spojrzał na Kiti, która zdążyła już dostrzedz Wrońskiego i obejrzała się na Lewina. I z jednego tylko spojrzenia jej, pomimo woli uśmiechających się oczów, Lewin zrozumiał odrazu, że Kiti kocha tego człowieka i zrozumiał to tak dobrze, jak gdyby ona sama mu to powiedziała. Zaciekawiało go, co to był za człowiek ten Wroński.
Teraz, nie namyślając się czy wypada, czy nie wypada, Lewin postanowił zostać, gdyż musiał koniecznie przekonać się, jakim człowiekiem był ten, którego ona kochała.
Są ludzie, którzy spotykając się ze szczęśliwszym od siebie współzawodnikiem, postanawiają sobie nie zwracać uwagi na ich zalety, i starają się dopatrywać w nim tylko ujemnych stron; drugi zaś rodzaj ludzi przeciwnie pragnie w rywalu, który ich zwyciężył, dopatrzyć się tych zalet, któremi zostali zwyciężeni i szukają starannie tych zalet z pewnym nawet bólem serca. Lewin należał do tej ostatniej kategoryi. Zalety Wrońskiego rzucały się w oczy każdemu odrazu, tak że Lewinowi łatwo było dojrzeć je.
Wroński był nie wysokim, dobrze zbudowanym brunetem, z pięknem, nadzwyczaj spokojnem, męskiem obliczem. W jego twarzy i postawie, od krótko ostrzyżonych czarnych włosów i wygolonego podbródka, do szerokiego, nowego, prosto z igły munduru, wszystko było nadzwyczaj proste i zarazem wykwintne. Przepuściwszy przed sobą wchodzącą damę, Wroński podszedł do księżny, a potem ku Kiti.
Gdy podchodził ku niej, w pięknych oczach jego znać było zachwyt i z zaledwie widocznym, pełnym szczęścia uśmiechem, z szacunkiem i ostrożnie skłonił się przed nią i podał jej swą małą, lecz szeroką dłoń.
Przywitawszy się ze wszystkimi i porozmawiawszy trochę z każdym, Wroński siadł, ani razu nie spojrzał w stronę Lewina, który na chwilę nie spuszczał go z oczu.
— Konstanty Dmitrjewicz Lewin, hrabia Aleksy Cyrylowicz Wroński — przedstawiła ich księżna.
Wroński wstał i życzliwie patrząc w oczy Lewinowi, uścisnął podaną sobie rękę.
— Miałem tej zimy spotkać się raz z panem na obiedzie — rzekł, uśmiechając się swym szczerym i wesołym uśmiechem — lecz pan wyjechał nagle na wieś.
— Konstanty Dmitrjewicz nienawidzi miasta i nas mieszczuchów i pogardza nami — odezwała się hrabina Nordston.
— Widocznie słowa moje wywierają na panią wrażenie, gdy pani tak dobrze pamięta je — odpowiedział Lewin i zaczerwienił się, gdyż przypomniał sobie, że powtarza tę odpowiedź już po raz drugi.
Wroński spojrzał na Lewina — na hrabinę Nordston i uśmiechnął się.
— Pan stale mieszka na wsi? — zapytał. — Wyobrażam sobie jak panu musi się nudzić podczas zimy.
— Kto ma zajęcie, temu się nie nudzi, a zresztą mnie moje towarzystwo wystarcza — odparł dobitnie Lewin.
— Lubię wieś — mówił dalej Wroński, zauważywszy ton Lewina, lecz udając, że nie zauważył tego.
— Spodziewam się, hrabio, że nie zgodziłbyś się mieszkać stale na wsi? — zapytała hrabina Nordston.
— Nie wiem, nigdy nie próbowałem mieszkać na wsi dłużej. Lecz raz doświadczyłem dziwnego uczucia: nigdy nie tęskniłem tak za wsią, za prawdziwą rosyjską wsią z łapciami i z chłopami, jak wtedy, gdym całą zimę z matką spędzał w Nicei. Nicea, jak to państwu wiadomo, sama przez się jest nudną, równie jak Neapol i Sorrento, które są dobre, ale tylko na krótko. Tam właśnie, na południu, przypomina się Rosya, a szczególne wieś. Zupełnie jak...
Wroński mówił, zwracając się i ku Kiti i ku Lewinowi, spoglądając na nich po kolei swem spokojnem, życzliwem spojrzeniem; widać było po nim, że mówi to tylko, co mu przychodzi na myśl.
Zauważywszy, że hrabina Nordston chciała odezwać się, Wroński przestał mówić i zaczął uważnie przysłuchiwać się hrabinie.
Rozmowa nie umilkała na chwilę, tak że stara księżna, która zawsze miała w pogotowiu na zapas, na wypadek braku tematu do rozmowy, dwa działa ciężkiego kalibru: klasyczne i realne wykształcenie i powszechną powinność wojskową, nie miała potrzeby wytaczać ich, a hrabina Nordston nie miała sposobności drażnić Lewina.
Lewin chciał, ale nie mógł przyłączyć się do ogólnej rozmowy; obiecywał sobie co chwila, że wyjdzie, lecz nie wychodził, jakby czekając na coś.
Rozmowa zaczęła się toczyć o stolikach wirujących i o duchach, i hrabina Nordston, która wierzyła w spirytyzm, zaczęła opowiadać cuda, których była naocznym świadkiem.
— Doprawdy, hrabino, musi mnie pani kiedy koniecznie tam zaprowadzić. Nigdy nie widziałem nic nadzwyczajnego, choć zawsze starałem się zobaczyć — uśmiechając się, rzekł Wroński.
— Dobrze, w przyszłą sobotę — odpowiedziała hrabina Nordston. — A pan Konstanty Dmitrjewicz, czy pan wierzy? — zapytała Lewina.
— Po co pani pyta się mnie, przecież pani wie dobrze, co odpowiem.
— Chciałabym słyszeć pańskie zdanie.
— Mojem zdaniem — odrzekł Lewin — te stoliki wirujące są najlepszym dowodem, że tak zwana inteligencya stoi nie na wiele wyższym poziomie umysłowym od chłopów, wierzących w uroki, w czary, w zapatrzenie się i t. p. ale my...
— Zatem pan nie wierzy?
— Nie mogę wierzyć, hrabino!
— A jeśli ja sama widziałam?
— I baby wiejskie opowiadają, że widziały na własne oczy upiora.
— Zdaje się zatem panu, że mówię nieprawdę? — zapytała hrabina i roześmiała się nieszczerze.
— Mylisz się, Maryo; Konstanty Dmitrjewicz powiada tylko, że nie może wierzyć — odezwała się Kiti, rumieniąc się za Lewina. Lewin zaś, zrozumiawszy o co chodzi, rozdrażnił się jeszcze bardziej i chciał odezwać się, lecz Wroński, ze zwykłym swym szczerym uśmiechem, dopomógł zręcznie do dalszego prowadzenia rozmowy, która mogła się stać nieprzyjemną.
— Czyż pan zupełnie nie przypuszcza możności istnienia tych objawów? — zapytał. — Dlaczego? Uznajemy istnienie elektryczności, której bliżej nie znamy; dlaczegóż więc nie może być nowej siły, dotychczas nam nieznanej, a która...
— Gdy odkryto elektryczność — przerwał mu z niecierpliwością Lewin — to odkryto tylko zjawisko, i niewiadomo było, skąd ono pochodzi i co może zdziałać, i minęły wieki całe, zanim pomyślano o zastosowaniu ich. Spirytyści zaś, zupełnie na odwrót, zaczęli od tego, że stoliki im piszą, a duchy do nich przychodzą i dopiero potem zaczęli dowodzić, że jest to siła nieznana.
Wroński słuchał uważnie Lewina, interesując się widocznie jego słowami.
— Tak, lecz spirytyści mówią: teraz jeszcze nie wiemy, co to za siła, lecz siła ta istnieje i działa w takich a takich warunkach, uczeni zaś niechaj dochodzą istoty tej siły. Nie widzę powodu, dla którego nie miałaby to być nowa siła, gdy ona...
— Dlatego — znów przerwał Lewin — że elektryczność objawia swe działanie za każdym razem, gdy smołę potrzemy kawałkiem sukna, spirytyzm zaś, nie za każdym razem, a zatem nie jest zjawiskiem przyrodzonem.
Wroński nie przeczył, gdyż zauważył, że rozmowa staje się zbyt poważną, jak na salon i chcąc zmienić jej przedmiot, uśmiechnął się wesoło i zwrócił się ku paniom..
— Najlepiej będzie, gdy zaraz spróbujemy, hrabino — odezwał się, lecz Lewin chciał koniecznie wypowiedzieć wszystko, co myślał o spirytyzmie.
— Myślę — mówił dalej — że usiłowania spirytystów, aby wytłumaczyć swe cuda jakąś nową siłą, są stanowczo bezcelowe, gdyż mówią oni o sile duchowej, a chcą poddać ją doświadczeniom materyalnym.
Lewin spostrzegł, że wszyscy czekają końca jego dowodzeń.
— A ja myślę, że z pana będzie doskonałe medium — przerwała mu hrabina Nordston — gdyż masz pan w sobie coś idealnego.
Lewin otworzył usta chcąc odpowiedzieć, lecz zaczerwienił się i nic nie odpowiedział.
— Najlepiej będzie, księżniczko, gdy zaraz weźmiemy się do próbowania stołów — zaproponował Wroński. — Księżno, czy pani pozwala? I Wroński wstał, szukając oczami stolika.
Kiti wstała, chcąc przysunąć stolik, i mijając Lewina, spotkała się z jego spojrzeniem. Żal go jej było z całego serca, tembardziej że wiedziała, że tylko ona jest przyczyną jego nieszczęścia.
— Jeśli możesz mi przebaczyć, przebacz, jestem tak szczęśliwą — mówiło jej spojrzenie.
— Nienawidzę wszystkich: i pani i siebie — odpowiadało jego spojrzenie i Lewin sięgnął po kapelusz, chcąc pożegnać towarzystwo. Lecz nie sądzonem mu było wyjść. W chwili, gdy wszyscy zaczęli siadać koło stolika, wszedł stary książę i przywitawszy się z paniami, podszedł ku niemu.
— Dawnoś przyjechał? — zapytał uradowany książę. — Nie wiedziałem, żeś przyszedł do nas. Cieszę się, że pana widzę.
Stary książę mówił Lewinowi czasami ty, czasami zaś panie. Pocałowawszy się z Lewinem, zaczął z nim rozmawiać, nie zwracając uwagi na Wrońskiego, który stojąc, cierpliwie czekał, nim książę zwróci się ku niemu.
Kiti domyślała się, że po tem wszystkiem, co zaszło pomiędzy niemi, serdeczność jej ojca musi sprawiać przykrość Lewinowi. Zauważyła również, że ojciec jej bardzo chłodno odpowiedział na ukłon Wrońskiego i jak Wroński z pewnem zakłopotaniem popatrzał na jej ojca, starając się i nie mogąc zrozumieć, dlaczego jest tak źle usposobionym dla niego, i Kiti zarumieniła się.
— Niech książę puści do nas Konstantego Dmitrjewicza — zawołała hrabina Nordston — chcemy robić doświadczenia.
— Jakie doświadczenia? Kręcić stołem? Wybaczcie mi, moje panie i moi panowie, lecz zdaniem mojem, gra w pierścionek jest daleko weselszą — rzekł stary książę, spoglądając na Wrońskiego i domyślając się, że to on zaproponował doświadczenia spirytystyczne. — Gra w pierścionek ma przynajmniej jakiś sens.
Wroński spojrzał z zadziwieniem na księcia i uśmiechnąwszy się z lekka, zaczął rozmawiać z hrabiną Nordston o wielkim balu, mającym się odbyć w przyszłym tygodniu.
— Spodziewam się, że pani będzie na nim? — zwrócił się ku Kiti z zapytaniem.

Gdy książę odwrócił się od niego, Lewin wyszedł niepostrzeżenie i uśmiechnięta, uszczęśliwiona twarzyczka Kiti, odpowiadającej Wrońskiemu na pytanie o balu, była ostatniem wrażeniem, jakie Lewin wyniósł z tego pamiętnego dla siebie wieczoru.

XV.

Gdy wieczór skończył się, Kiti opowiedziała matce swą rozmowę z Lewinem i pomimo całego współczucia, jakie dla Lewina miała, cieszyła się, że spotkały ją oświadczyny. Nie wątpiła na chwilę, że postępowanie jej było najzupełniej poprawnem. Lecz, gdy położyła się do łóżka, długo nie mogła zasnąć; prześladowało ją jedno wrażenie, oblicze Lewina z namarszczonemi brwiami i z ponuro patrzącemi z pod nich dobremi oczami. Widziała go, jak stojąc podczas rozmowy z jej ojcem, spoglądał na nią i na Wrońskiego. I tak go żal jej się zrobiło, że aż łzy zakręciły się jej w oczach. Lecz w tej chwili pomyślała o tym, który jej zastąpił Lewina.
Jak żywa stanęła przed nią ta energiczna męska twarz z odbijającym się na niej szlachetnym spokojem i dobrocią dla wszystkich i dla, wszystkiego; przypomniała sobie, jak głęboko kocha ją ten, którego ona kochała i znów zrobiło jej się wesoło i z uśmiechem szczęścia złożyła głowę na poduszce. „Żal mi go, ale cóż robić? Jam niewinna!“ — powtarzała sobie, lecz głos wewnętrzny mówił jej co innego. Sama nie zdawała sobie sprawy, czego żałuje: czy tego, że dopuściła Lewina do oświadczyn, czy też tego, że mu odmówiła. Wspomnienia te zatruwały jej szczęście. „Boże, zmiłuj się nademną! Boże, zmiłuj się nademną!“ — modliła się, zanim sen nie zmorzył jej.
Tymczasem na dole, w małym gabinecie księcia, odbywała się jedna z coraz częściej powtarzających się między rodzicami scen o ukochaną córkę.
— Co? jak to co! — krzyczał książę, machając rękoma i zapinając na sobie szlafrok, podbity lekkim futrem. To, że nie masz ambicyi ani dumy, że hańbisz i gubisz córkę tem podłem i głupiem swataniem!
— Lecz na miłość Boską, zlituj się książę nademną! cóż ja zrobiłam takiego? — mówiła księżna, zaledwie wstrzymując się od płaczu.
Księżna uszczęśliwiona rozmową z córką, przyszła, jak zwykle, powiedzieć księciu dobranoc, i choć nie miała zamiaru mówić mu o oświadczynach Lewina i o odmowie Kiti, napomknęła jednak zlekka mężowi, że, jak jej się zdaje, z Wrońskim już wszystko skończone, i że hrabia oświadczy się, jak tylko przyjedzie jego matka.
Usłyszawszy to książę, rozgniewał się i zaczął używać grubiańskich wyrażeń.
— Coś zrobiła? Poczekaj: po pierwsze wabisz starających się, o czem cała Moskwa będzie mówiła, i będzie miała słuszność. Jeśli wydajesz wieczory, to zapraszaj wszystkich, a nie paru wybranych dudków. Zaproś wszystkich tych tiut’ków (książę nazywał tak moskiewską młodzież), zawołaj grajka i niech sobie skaczą, a nie tak, jak ty robisz, paru konkurentów! Wstręt mnie ogarnia, gdy się patrzę na to, a ty doczekałaś się tego, czego chciałaś, zawróciłaś głowę dziewczynie. Lewin jest tysiąc razy porządniejszym człowiekiem. A ten Wroński, to petersburski elegant; ich tam na maszynie robią, jeden wart drugiego, a wszyscy razem licha warci. Choćby on był księciem z

krwi nawet, córka moja nikogo nie potrzebuje.

— Lecz czy ja winna jestem temu?
— Ty!... — zawołał książę, pełen gniewu.
— Wiem dobrze, że jeśli ciebie będę słuchała, to nigdy córki nie wydamy za mąż. W takim razie najlepiej wyjeżdżajmy na wieś.
— Ma się rozumieć!
— Sam powiedz, czy ja narzucam się komu? Nikomu nie narzucam się; a młody człowiek zakochał się i ona jak mi się zdaje...
— Tak, jak ci się zdaje!... A jeśli ona naprawdę zakocha się, a on tak samo myśli żenić się jak ja?... Wolałbym nie patrzyć na to wcale!...
„Ach, spirytyzm! ach, Nicea! ach na balu!“... — I książę, któremu zdawało się, że przedrzeźnia żonę, dygał przy każdym wyrazie. A gdy staniemy się powodem nieszczęścia Kiti, gdy ona rzeczywiście nabije sobie głowę...
— Dlaczego przypuszczasz, że nabije sobie?
— Ja nie przypuszczam, ja wiem; my znamy się na tem, a nie baby. Widzę człowieka, mającego poważne zamiary i widzę sowizdrzała, jak ten dudek, który chce się tylko pobawić...
— Zaczynasz już gadać od rzeczy...
— Przypomnisz sobie moje słowa, lecz już będzie zapóżno... tak będzie, jak z Daną...
— Dobrze, dobrze — nie mówmy już o tem — przerwała księciu żona, przypominając sobie nieszczęśliwą Dolly.
— Dobrze, dobranoc!
Przeżegnawszy się i pocałowawszy, lecz wiedząc dobrze, że każde z nich pozostaje przy swojem zdaniu, małżonkowie rozeszli się.
Księżna z początku była pewną, że dzisiejszego wieczoru rozstrzygnął się los Kiti, i że zamiary Wrońskiego nie mogą ulegać żadnej wątpliwości. Lecz słowa męża zaniepokoiły ją; wróciwszy do swego pokoju, księżna również jak Kiti westchnęła parę razy, jakby obawiając się nieznanej przyszłości: „Boże, zmiłuj się nademną! Boże, zmiłuj się nademną!

XVI.

Wroński nie zaznał nigdy rodzinnego życia. Matka jego była za swych młodych lat światową lwicą i miała jeszcze za życia męża, a szczególniej po jego śmierci, parę romansów, znanych powszechnie całemu światu. Ojca swego Wroński prawie że nie pamiętał; wychowanie odebrał w korpusie paziów.
Skończywszy szkołę jako młody, elegancki oficer, Wroński odrazu zaczął pędzić życie zwykłym trybem bogatych peterburskich wojskowych; chociaż bywał w petersburskich salonach, wszystkie jednak jego miłosne sprawy miały miejsce po za ich obrębem.
W Moskwie po raz pierwszy odczuł po hulaszczem i pełnem uciech petersburskiem życiu cały urok miłej, niewinnej, należącej do świata, młodej dziewczyny, która pokochała go. Na myśl mu nawet nie przyszło, aby mogło być co złego w stosunku jego do Kiti; na balach przeważnie z nią tańczył i często bywał w domu Szczerbackich. Rozmawiał z nią o tem, o czem zwykle rozmawia się z pannami w salonie, to jest o niczem, lecz temu nic mimowoli nadawał szczególny dla niej wyraz. Pomimo to, że nie powiedział jej nic takiego, czego nie mógłby powiedzieć jej przy wszystkich, spostrzegał, że Kiti coraz bardziej i bardziej staje się zależną od niego, i czem więcej się o tem przekonywał, tem mu było przyjemniej i tem bardziej Kiti podobała się mu. Wroński nie wiedział, że postępowanie jego względem Kiti ma określoną nazwę, że nazywa się rozkochiwaniem w sobie panien, bez zamiaru żenienia się z niemi, i że postępowanie takie jest jednym ze złych uczynków, które młodzież w jego rodzaju, zwykle pozwala sobie popełniać. Wroński miał się za wynalazcę tej przyjemności i był zachwycony swym wynalazkiem; zdziwiłby się bardzo, gdyby był dzisiejszego wieczoru świadkiem rozmowy jej rodziców, gdyby zapatrywał się na to z punktu widzenia jej rodziny, i gdyby dowiedział się, że unieszczęśliwi Kiti, jeśli nie ożeni się z nią, zdziwiłoby go to bardzo i nie chciałby dać temu wszystkiemu wiary. Nie uwierzyłby, że to, co jemu i bardziej jeszcze jej sprawia taką ogromną przyjemność, może być nieuczciwem z jego strony; żadną zaś miarą nie mógłby uwierzyć, że powinien ożenić się z nią.
Ożenienie nie przedstawiało mu się nigdy jako możebność, gdyż nietylko nie lubiał rodzinnego życia, lecz, stosownie do poglądów kawalerskiego kółka, wśród którego obracał się, w rodzinie, a szczególniej w mężu, wyobrażał sobie zawsze coś nudnego, wrogiego, a szczególniej śmiesznego. Choć Wrońskiemu i przez myśl nie przeszło, o czem rozmawiał książę z księżną, wyszedłszy jednak tego wieczoru od Szczerbackich, poczuł, że ten duchowy, tajemniczy związek, istniejący między nim a Kiti, utrwalił się dzisiejszego wieczoru do tego stopnia, że należy coś przedsięwziąć; lecz co należało i co można było przedsięwziąć, Wroński nie mógł domyślić się.
„To i dobrze“ — myślał, wracając od Szczerbackich, czując się, jak zawsze, po spędzonym u nich wieczorze rzeźkim i wesołym, do czego przyczyniło się, że w ciągu całego wieczoru nie palił — „to i dobrze, że ani ja, ani ona nie powiedzieliśmy nic, lecz tak rozumieliśmy się nawzajem w tej nieuchwytnej rozmowie spojrzeń, że dzisiaj wyraźniej niż kiedykolwiek powiedziała mi, że mnie kocha. I jak szczerze, i przedewszystkiem z jakiem zaufaniem! Sam siebie zaczynam uważać za lepszego. Czuję, że mam serce i że we mnie jest dużo dobrego. Te śliczne, rozkochane oczy! Gdy powiedziała: i bardzo!“... „To i cóż? I nic. Dobrze mi jest i jej również“ — i Wroński zaczął myśleć, gdzie najlepiej przepędzić resztę wieczoru.
Przebiegł myślą miejsca, dokąd mógłby pojechać. — „Klub? partya bezika, szampańskie z Ignatowym? Nie, nie pojadę; Chateau des fleurs, zastanę tam Obłońskiego, kuplety, kankana? Nie, już mi się to wszystko sprzykrzyło. Za to właśnie lubię Szczerbackich, że w ich domu sam lepszym się staję. Pojadę wprost do siebie.“ Przyjechawszy do hotelu u Dussô, poszedł od razu do swego numeru, kazał podać sobie kolacyę i po chwili, rozebrawszy się, zaledwie zdążył położyć głowę do poduszki, zasnął mocno.

XVII.

Na drugi dzień o jedenastej rano, Wroński wyjechał na petersburski dworzec na spotkanie matki; pierwszą osobą, na którą natknął się na stopniach szerokich schodów, był Obłoński, który również spodziewał się siostry, mającej przyjechać tym pociągiem.
— Witam jaśnie hrabiego! — zawołał Obłoński. — A ty po kogo?
— Ja po matkę — uśmiechając się jak i wszyscy przy spotkaniu się z Obłońskim, odpowiedział Wroński, uścisnąwszy go za rękę i razem z nim wchodząc na schody. — Spodziewam się dzisiaj jej przyjazdu z Petersburga.
— Czekałem na ciebie do drugiej w nocy. Dokądżeś pojechał od Szczerbackich?
— Do domu — odrzekł Wroński. — Tak mi jakoś, co prawda, było przyjemnie po wieczorze, spędzonym u Szczerbackich, że nie chciało mi się już nigdzie jechać.
— Poznaję bystre konie po ich nozdrzach, zakochanych zaś młodzieńców po ich oczach — zadeklamował Stepan Arkadjewicz zupełnie tak samo, jak wczoraj podczas rozmowy z Lewinem.
Wroński uśmiechnął się, dając tym uśmiechem do zrozumienia, że nie zapiera się bynajmniej, lecz odrazu zaczął mówić o czem innem.
— A ty na kogo czekasz? — zapytał.
— Ja? ja na ładną kobietę — odparł Obłoński.
— No! no! — Honni soit, qui mal’y pense! Na mą siostrę Annę Kareninę.
— Na Kareninę!
— Znasz ją?
— Zdaje się, że znam! A może nie... Doprawdy nie pamiętam — odparł Wroński, zamyślając się i przypominając sobie wraz z nazwiskiem Kareninej kogoś nudnego i przesadzonego.
— Lecz Aleksieja Aleksandrowicza, mego znakomitego szwagra, napewno znać musisz. Cały świat zna go.
— Znam go ze słyszenia i z widzenia. Wiem, że jest to człowiek rozumny, uczony, bardzo pobożny... Lecz wiesz; dobrze, że nie znam się na tem... not in my line — odpowiedział Wroński.
— Jest to doprawdy człowiek, zasługujący na uwagę pod każdym względem: trochę konserwatysta, lecz nadzwyczaj dobry — zauważył Stepan Arkadjewicz — zacny człowiek.
— Tem lepiej dla niego — rzekł Wroński, uśmiechając się. — A przyszedłeś i ty tutaj — zwrócił się do starego, wysokiego lokaja swej matki, który stał przy drzwiach — chodź tu bliżej.
Wroński w ostatnich czasach okazywał Obłońskiemu nietylko przyjaźń, jak i wszyscy, lecz był dla niego szczególnie serdecznym, gdyż w wyobraźni swej łączył go z Kiti.
— Urządzamy w niedzielę kolacyę dla divy? — zapytał z uśmiechem Wroński Stepana Arkadjewicza, biorąc go pod rękę.
— Ma się rozumieć! Ja zbieram składki. Czy poznałeś wczoraj mego przyjaciela Lewina? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— A jakże; ale on jakoś prędko odjechał.
— Bardzo porządny chłopak — mówił w dalszym ciągu Obłoński. — Nie prawdaż?
— Nie wiem dlaczego — odpowiedział Wroński — ale wszyscy mieszkańcy Moskwy, z wyjątkiem ma się rozumieć tych, z którymi rozmawiam — dodał żartem — są jacyś opryskliwi. Zawsze zdaje mi się, że ciągle stają dęba, gniewają się, jakby chcieli dać do poznania...
— W istocie masz racyę — odpowiedział Stepan Arkadjewicz, śmiejąc się wesoło.
— Prędko pociąg nadejdzie? — zapytał Wroński przechodzącego urzędnika kolejowego.
— Już niedługo — odpowiedział urzędnik.
Nadejście pociągu dawało się coraz bardziej zauważyć z przygotowań na stacyi, z biegania tragarzy, z ukazania się żandarmów i urzędników, z coraz liczniej przybywającej publiczności. Przez zasłonę mroźnej mgły widać było robotników w kożuchach, w miękkich filcowych butach, jak przechodzili przez szyny. Zdala dawało się słyszeć gwizdanie lokomotywy i przesuwanie jakiegoś ciężaru.
— Nie — odezwał się po chwili Stepan Arkadjewicz, któremu chciało się bardzo opowiedzieć Wrońskiemu o zamiarach Lewina co do Kiti. — Nie, tyś źle ocenił mego Lewina. Jest to człowiek nadzwyczaj nerwowy i czasami bywa naprawdę nieprzyjemnym, lecz za to też czasami jest nadzwyczaj przyjemnym. Ma dobrą, poczciwą duszę i prawdziwie złote serce. Lecz wczoraj miał swoje szczególne powody — mówił ze znaczącym uśmiechem Stepan Arkadjewicz, zapominając zupełnie o szczerem współczuciu, jakie wczoraj miał dla przyjaciela, i mając obecnie zupełnie takie same tylko dla Wrońskiego — w istocie miał swoje szczególne powody: mógł wczoraj być albo bardzo szczęśliwym, albo też bardzo nieszczęśliwym.
Wroński zapytał wprost: Cóż takiego? czy może się oświadczył wczoraj swej belle-soeur?...
— Być może — odpowiedział Stepan Arkadjewicz. — Tak mi się coś zdawało wczoraj. Jeśli odszedł wcześnie i był w złym humorze, to zapewne tak... Dawno jest już zakochanym i żal mi go bardzo.
— Tak!... Zresztą zdaje mi się, że księżniczka może liczyć na lepszą partyę — odrzekł Wroński. — Jest to rzeczywiście przykre położenie. Dlatego też większość przekłada znajomości z Klarami, gdyż tam niepowodzenie dowodzi tylko, że ci zabrakło pieniędzy, a tutaj chodzi o twoją godność. Ale oto i pociąg już nadchodzi.
W istocie zdala słychać było świst lokomotywy. Wkrótce peron cały zadrżał, wzdłuż niego przebiegła lokomotywa, wyrzucając kłęby pary, opadającej w tej chwili na dół z powodu silnego mrozu, na lokomotywie widać było kłaniającego się, obwiązanego i zsiniałego od mrozu maszynistę; za tendrem biegł wagon z bagażami i z wyjącym psem, w końcu zaś, kołysząc się lekko przed zatrzymaniem, ukazały się pasażerskie wagony.
Konduktor gwizdnął, nim pociąg zatrzymał się, wyskoczył na peron z wagonu, a za nim zaczęli wychodzić niecierpliwsi pasażerowie: oficer gwardyi, trzymający się nadzwyczaj prosto i spoglądający surowo dookoła; kupczyk z torbą podróżną, wesoło uśmiechający się, i chłop z workiem na plecach.
Wroński, stojąc koło Obłońskiego, przypatrywał się wagonom i pasażerom, i zupełnie zapomniał o matce: czuł się podnieconym i uciśnionym tem, co usłyszał od Stepana Arkadjewicza o Kiti, wyprostował się i oczy błyszczały mu szczęściem, był pewnym, że jest zwycięzcą.
— Hrabina Wrońska znajduje się w tym przedziale — rzekł konduktor, podchodząc do Wrońskiego.
Odezwanie się konduktora oderwało go od marzeń i kazało mu przypomnieć sobie o przyjeździe matki i o majacem nastąpić spotkaniu. Wroński w głębi duszy matki nie szanował i nie kochał jej, nie zdając sam sobie z tego sprawy, chociaż stosownie do pojęć towarzystwa, w którem się obracał, i stosownie do wychowania, jakie odebrał, nie mógł wyobrazić sobie innych stosunków względem matki, jak tylko w najwyższym stopniu, pełnych szacunku i czułości synowskiej, i to tembardziej pełnych szacunku i czułości synowskiej, im mniej w istocie ją kochał i szanował.

XVIII.

Wroński poszedł za konduktorem do wagonu, i, wchodząc do przedziału, w którym siedziała matka, zatrzymał się, aby przepuścić wychodzącą damę. Ze zwykłym taktem światowego człowieka, z jednego tylko przelotnie rzuconego na nią spojrzenia, Wroński poznał, że wychodząca kobieta należy do wyższych sfer towarzyskich. Skłonił się jej i wszedł do przedziału, lecz zdawało mu się, że musi raz jeszcze na nią spojrzeć: nie dlatego, że była bardzo ładną, nie dlatego, że była pełną uroku rozwianego w całej postaci, lecz dlatego, że w wyrazie jej twarzy, w chwili gdy przechodziła koło niego, było coś szczególnie ujmującego i pociągającego. W chwili, gdy Wroński obejrzał się, ona również odwróciła głowę. Pełne blasku szare oczy, które z powodu gęstych rzęs zdawały się być ciemnemi, z przyjazną uwagą zatrzymały się na jego postaci, jak gdyby poznawały go, i zaraz przeniosły się na przechodzący koło wagonu tłum, widocznie szukając kogoś! Wroński zdołał zauważyć w tem przelotnem spojrzeniu wyraz oczekiwania, igrający na jej twarzy, w błyszczących jej oczach, i zaledwie dostrzegalny uśmiech na rumianych jej wargach.
Wroński wszedł do wagonu. Matka jego, sucha staruszka z czarnemi oczyma, przymrużyła oczy, przypatrując się synowi, i uśmiechała się. Podniósłszy się z kanapy i oddając pokojówce woreczek ręczny, podała synowi drobną suchą rękę i, objąwszy go za szyję, pocałowała w twarz.
— Czyś odebrał depeszę? Zdrów jesteś?
— Jakże mama dojechała? — zapytał syn, siadając koło matki i mimowoli przysłuchując się kobiecemu głosowi, dającemu się słyszeć z za drzwi wagonu. Wroński wiedział, że to jest głos tej damy, którą spotkał przy wejściu.
— Nie mogę się jednak zgodzić z panem — mówił głos kobiecy.
— Petersburski pogląd, proszę pani!
— Nie petersburski a po prostu kobiecy — odrzekła.
— Niech pani pozwoli pocałować swą rączkę...
— Do widzenia, Iwanie Piotrowiczu. Zobacz pan, czy niema tu mego brata, i przyszlij go do mnie — mówiła nieznajoma już we drzwiach, i znów weszła do przedziału.
— Znalazła pani swego brata? — zapytała Wrońska, zwracając się ku wchodzącej damie.
Wroński dopiero teraz przypomniał sobie, że to była Karenina.
— Brat pani znajduje się na stacyi — odezwał się, wstając z kanapy. Niech mi pani wybaczy, żem jej nie poznał, ale znajomość nasza była bardzo krótką — mówił, kłaniając się jej — że pani pewno nie pamiętała o niej.
— O, nie — odpowiedziała — poznałabym pana w każdym razie, gdyż z matką pańską, przez całą drogę zdaje się, rozmawiałyśmy tylko o panu — rzekła, dozwalając nakoniec ożywieniu, które ją ogarniało, opromienić twarz uśmiechem. — A brata mego, jak niema tak niema.
— Zawołaj go, Alesza! — zwróciła się do syna hrabina.
Wroński wyszedł na peron i zawołał: Obłoński tutaj!
Karenina jednak nie czekała na brata, lecz zobaczywszy go zdala, lekkim krokiem wybiegła z wagonu. Gdy brat zbliżył się do niej, Karenina ruchem, który uderzył Wrońskiego swą siłą i gracyą, objęła brata lewą ręką za szyję, przycisnęła go do siebie i serdecznie pocałowała. Wroński patrzał na nią wciąż i uśmiechnął się, nie zdając sobie sprawy, z czego się uśmiecha. Lecz, gdy przypomniał sobie, że matka czeka na niego, wszedł znów do wagonu.
— Czyś zauważył, jaka to sympatyczna osoba? — zapytała hrabina syna. — Mąż posadził ją razem ze mną, całą drogę rozmawiałyśmy. A o tobie powiadają... vous filez le parfait amour. Tant mieux, mon cher, tant mieux.
— Nie wiem o czem mama myśli — chłodno odpowiedział syn. — Wychodźmy już, maman!
Karenina znów weszła do wagonu pożegnać się z hrabiną.
— Znalazłaś pani syna, hrabino, a ja brata — wesoło odezwała się. — Wszystkie moje historye wyczerpały się, nie miałabym już nic więcej do opowiadania.
— No, co to, to nie — odpowiedziała hrabina — w towarzystwie pani mogłabym objechać świat i przez chwilę nie nudziłabym się. Pani należysz do tych sympatycznych kobiet, z któremi i porozmawiać i pomilczeć jest prawdziwą przyjemnością; zaś o syna swego niech się pani przestanie martwić; nigdy nie rozłączać się — nie można.
Karenina stała spokojnie, trzymając się nadzwyczaj prosto i oczy jej uśmiechnęły się.
— Anna Arkadjewna — odezwała się hrabina, zwracając się ku synowi — ma ośmioletniego synka, z którym nigdy dotąd nie rozłączała się i martwi się obecnie, że zostawiła go samego.
— Przez cały czas rozmawiałyśmy z księżną: ona o swoim synu; a ja, o swoim — rzekła Karenina i twarz jej opromienił uśmiech — uśmiech, w którym malowało się dużo życzliwości dla niego.
— Zapewne znudziła panią ta rozmowa — odpowiedział zaraz Wroński na piłkę kotieteryi, rzuconą mu. Lecz widać było, że Karenina nie chce przedłużać rozmowy, prowadzonej tym tonem, i znów zaczęła rozmawiać ze starą hrabiną.
— Dziękuję pani bardzo. Nie zauważyłam, jak minęła mi cała droga. Do widzenia hrabino.
— Do widzenia, kochana pani — odpowiedziała hrabina. — Niech mi pani pozwoli pocałować swą śliczną twarzyczkę. Mówię szczerze, jak stara, żem pokochała panią.
Nieszczerość dawała się słyszeć w słowach hrabiny, jednak Karenina uwierzyła im widocznie i ucieszyła się niemi: zarumieniła się, nachyliła, nadstawiła swą twarz hrabinie, po chwili wyprostowała się i podała Wrońskiemu rękę z uśmiechem, który zdawał się falować między wargami a oczyma. Wroński uścisnął podaną mu drobną rączkę, a energiczny ruch, którym ona mocno i śmiało potrząsnęła jego rękę, ucieszył go nadzwyczajnie. Po chwili Anna wyszła prędkim krokiem z wagonu.
— Nadzwyczaj sympatyczna — zauważyła po raz drugi hrabina.
Tego samego zdania był i syn jej, który przeprowadzał Kareninę oczyma, dopóki zgrabna jej figura nie znikła w tłumie, napełniającym peron. Przez okno widział, jak podeszła do brata, wzięła go za rękę i z werwą zaczęła z nim rozmawiać. Wroński był pewnym, że rozmowa ta nie miała żadnego związku z nim, pomimo to, widok Anny, rozmawiającej z Obłońskim, był przykrym dla niego.
— Jakżeż tam ze zdrowiem mamy? — zapytał powtórnie, zwracając się ku matce.
— Dobrze, zupełnie dobrze. Aleksander był bardzo serdecznym i Maria również taka jest miła...
I znów zaczęła opowiadać o tem, co ją najwięcej interesowało, o chrzcinach wnuka, na które jeździła do Petersburga, i o względach, jakie cesarz okazywał jej starszemu synowi.
— Oto i Wawrzyniec — odezwał się Wroński, poglądając przez okno — teraz, jeśli mama sobie życzy, możemy już iść.
Stary kamerdyner, który jeździł zawsze z hrabiną, wszedł do wagonu i zameldował, że kareta już czeka. Hrabina podniosła się do wyjścia.
— Chodźmy, ludzi już nie wiele — rzekł Wroński.
Pokojówka wzięła woreczek i pieska, kamerdyner zaś i tragarz resztę rzeczy. Wroński podał matce rękę. W chwili, gdy wychodzili z wagonu, kilku ludzi z przestraszonemi minami przebiegło koło nich, przebiegł też i zawiadowca stacyi w swej, niezwykłego koloru, czapce. Widać było, że stało się coś niezwyczajnego. Ludzie biegli ku końcowi pociągu.
— Co?... co?... Gdzie?... Rzucił się!... Przejechało go!... — słychać było wołanie w biegnącym tłumie.
Stepan Arkadjewicz z siostrą zawrócili się, unikając wmieszania się w biegnący tłum, i zatrzymali się koło wagonu.
Panie weszły do wagonu, a Wroński i Stepan Arkadjewicz poszli dowiedzieć się o szczegółach wypadku.
Stróż, nie wiadomo, czy był pijanym, czy też obwiązał się zanadto z powodu zimna, nie zauważył, że pociąg zaczął cofać się, i dostał się pod koła, które go zmiażdżyły.
Wroński i Obłoński nie zdążyli jeszcze wrócić, gdy panie dowiedziały się już wszystkiego od kamerdynera.
Obłoński i Wroński widzieli obydwaj okaleczonego trupa. Po Obłońskim widać było, że wypadek wywarł na nim nadzwyczaj przykre wrażenie: marszczył się i zdawało się, że lada chwila zacznie płakać.
— Straszna rzecz! Dobrze stało się, Anno, żeś nic nie widziała! — zaledwie zdołał wymówić.
Wroński nic nie mówił, piękna twarz jego była poważną, lecz zupełnie spokojną.
— Gdybyś była, hrabino, widziała... — mówił Stepan Arkadjewicz — żona jego tam była... rzuciła się na ciało. Powiadają, że żywił bardzo liczną rodzinę. Straszny wypadek!
— Czyż nie było można przyjść im z pomocą? — zapytała szeptem Karenina.
Wroński spojrzał na nią, poczem zaraz wyszedł z wagonu.
— Zaraz wrócę, maman — rzekł, zwracając się we drzwiach ku matce.
Po upływie paru minut, gdy Wroński wrócił, Stepan Arkadjewicz rozmawiał już z hrabiną o nowej śpiewaczce, a hrabina z niecierpliwością spoglądała na drzwi, oczekując nadejścia syna.
— Chodźmy już teraz — rzekł Wroński, wchodząc.
Wszyscy wyszli razem. Wroński szedł naprzód z matką, za nimi szła Karenina z bratem.
Przy wyjściu, podszedł do Wrońskiego zawiadowca stacyi, który dopędził ich.
— Pan był łaskaw wręczyć memu pomocnikowi 200 rubli, upraszam o powiedzenie mi, dla kogo je pan przeznacza.
— Dla wdowy po zabitym — odpowiedział Wroński — nie rozumiem po co pan się pyta.
— Dałeś? — zawołał Obłoński, i przyciskając rękę siostry, dodał po cichu: Jak to szlachetnie z jego strony! — Moje uszanowanie, hrabino!
Stepan Arkadjewicz i Anna zatrzymali się na chwilę, szukając oczyma służącej.
Gdy wyszli przed dworzec, kareta Wrońskich już odjechała. Ludzie, tłoczący się przy wyjściu, rozmawiali o wypadku.
— Straszna śmierć — odezwał się jakiś jegomość — podobno przecięło go na pół.
— A mnie się zdaje, że właśnie lekka, gdyż natychmiastowa — zauważył drugi.
— Że też nie zachowują środków ostrożności — rzekł ktoś trzeci.
Karenina siadła do karety, i Stepan Arkadjewicz zadziwił się, zauważywszy, że wargi jej drgają i że z trudnością powstrzymuje łzy.
— Co ci się stało, Anno? — zapytał, gdy odjechali już kawałek drogi.
— Zła przepowiednia — odpowiedziała.
— Głupstwo — odparł Stepan Arkadjewicz — przyjechałaś, a o to chodziło mi bardzo. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak ja liczę na ciebie.
— Czy dawno znasz już Wrońskiego? — zapytała.
— Dość dawno. Czy wiesz, spodziewamy się, że ożeni się z Kiti.
— Tak? — cicho odezwała się Anna. — Teraz zacznijmy rozmawiać o tobie — dodała po chwili, potrząsając głową, jakby chciała odpędzić coś natrętnego, co jej dokucza i co uważa za zbyteczne. — Jak stoi cała twoja sprawa? Odebrałam twój list i zaraz przyjechałam.
— W istocie, cała ma nadzieja leży w tobie.
— Opowiedz mi więc wszystko.
Stepan Arkadjewicz zaczął opowiadać.

Gdy dojechali do domu, Obłoński pomógł siostrze wysiąść, uścisnął ją za rękę i poszedł do biura.

XIX.

Anna weszła do saloniku, w którym siedziała Dolly z rumianym pulchnym chłopczykiem, obecnie już podobnym do ojca. Matka odbywała z synem lekcyę francuskiego czytania. Chłopiec czytał i bezustannie kręcił w ręku i starał się oderwać guzik, zaledwie już trzymający się kurtki. Matka parę razy odejmowała mu rękę, lecz pulchna rączka znów brała za guzik; wreszcie matka oderwała guzik i schowała go do kieszeni.
— Grysza, trzymaj ręce przy sobie — strofowała go i znów zaczęła robić kołdrę, którą zawsze robiła w ciężkich dla siebie chwilach życia; palce jej nerwowo poruszały szydełko. Chociaż Dolly wczoraj kazała powiedzieć mężowi, że przyjazd siostry jego nic ją nie obchodzi, lecz pomimo to kazała dla niej wszystko przygotować i z niecierpliwością oczekiwała na przyjazd bratowej.
Dolly była zupełnie przybitą i pognębioną swem nieszczęściem: w każdym razie jednak pamiętała, że Anna była żoną jednej z petersburskich figur i petersburską grande dame, i dzięki temu, nie zrobiła tego, co zapowiedziała mężowi, to jest nie zapomniała o przyjeździe bratowej. „A zresztą Anna nic nie winna“ — mówiła Dolly. — „Od niej nie doznałam nigdy nic złego, owszem dawała mi zawsze dowody swej przyjaźni i życzliwości.“ Co prawda, o ile przypominała sobie wrażenie, jakie wywarł na niej pobyt w Petersburgu u Kareninych, to dom ich nie podobał się jej: w całym składzie ich życia rodzinnego dawało się odczuwać coś fałszywego. „Lecz dlaczego ja mam jej nie przyjmować? Niech tylko nie myśli mnie pocieszać;“ — myślała Dolly. — „Wszystkie te pocieszania, nauczania, przebaczania chrześcijańskie, o wszystkiem tem już tysiąc razy myślałam i wszystko to na nic się nie zda.“
Przez te parę dni Dolly była wciąż sama z dziećmi. Mówić o swem nieszczęściu nie chciała, a będąc tak nieszczęśliwą, o niczem innem mówić nie mogła. Wiedziała, że w ten lub inny sposób wypowie Annie wszystko — i cieszyła ją ta myśl, że wypowie wszystkie swe zmartwienia, to znów irytowała ją konieczność rozmawiania o swem poniżeniu z Anną, z jego siostrą, i słuchania od niej z góry już obmyślonych frazesów, pełnych rad i pociechy.
Oczekując Anny lada chwila i ciągle spoglądając na zegar, Dolly, jak to zdarza się często, przepuściła tę właśnie chwilę, w której gość przyjechał, i nie słyszała wcale dzwonka.
Gdy usłyszała szelest sukni i lekkie kroki, i gdy obejrzała się, na zmęczonem jej obliczu, mimowoli zupełnie, odbiła się nie radość, lecz zadziwienie; po chwili wstała i ucałowała bratowę.
— Jużeś przyjechała? — rzekła, witając się z nią.
— Dolly, jak mnie to cieszy, że cię widzę!
— I ja się cieszę bardzo — odrzekła Dolly, uśmiechając się lekko i starając się ze spojrzenia Anny domyślić, czy bratowa już wie wszystko. „Zapewne wie“ — pomyślała, zauważywszy wyraz współczucia w oczach Anny. — Chodźmy, zaprowadzę cię do twego pokoju — mówiła, chcąc o ile możności oddalić chwilę stanowczej rozmowy.
— To Grysza? Mój Boże, jak on urósł! — rzekła Anna, całując siostrzeńca i patrząc się ustawicznie na Dolly i po chwili rumieniąc się cała. — Pozwól mi zostać tutaj.
Zaczęła zdejmować chustkę, kapelusz i, zaczepiwszy nim o promień swych czarnych, wijących się włosów, kręcąc głową, odczepiała zaplątany lok.
— Jaśniejesz szczęściem i zdrowiem! — odezwała się Dolly prawie z zazdrością.
— Ja?... tak — odpowiedziała Anna. — Ach, mój Boże! Tania! rówieśnica mego Sieroży — zawołała, widząc wbiegającą do pokoju dziewczynkę, i wzięła ją na ręce i zaczęła całować. — Śliczna dziewczynka, śliczna! Pokaż mi wszystkie dzieci, moja kochana!
Anna zaczęła wyliczać wszystkie dzieci, pamiętając nietylko ich imiona, lecz i wiek każdego z dzieci, jego usposobienie, choroby, przez które przechodziło, i Dolly nie mogła nie być jej wdzięczną za to.
— Chodźmy więc do nich — odezwała się. — Szkoda tylko, że Wasia śpi już teraz.
Wróciwszy od dzieci, znalazły się same w salonie, dokąd po chwili przyniesiono kawę. Anna wzięła tackę, lecz zaraz ją postawiła.
— Dolly — odezwała się — on już mi wszystko powiedział.
Dolly popatrzała chłodno na Annę, oczekując na frazesy pełne udanego współczucia; lecz Anna nie odezwała się z niczem w tym rodzaju.
— Dolly, moja najukochańsza — rzekła — nie chcę ci nic mówić na jego obronę i nie chcę pocieszać cię, gdyż nie mogę. Lecz, kochanko moja, żal mi cię, żal szczerze!
Z po za gęstych rzęs, z błyszczących jej oczów pokazały się łzy; siadła bliżej bratowej i ujęła jej dłoń swą drobną, energiczną rączką. Dolly nie odsunęła się od niej, lecz twarz jej nie zmieniła swego wyrazu.
— Nikt pocieszyć mnie nie może: dla mnie wszystko już jest straconem, wszystko uważam za przepadłe!
I jak tylko Dolly powiedziała to, wyraz twarzy jej zmiękł. Anna ujęła suchą, chudą rękę Dolly, pocałowała ją i rzekła:
— Lecz, Dolly, co robić? co robić? Trzeba przecież pomyśleć, jak należy postąpić, aby wyjść z tego strasznego położenia.
— Wszystko już skończone — odrzekła Dolly. — Domyślasz się zapewne, że najprzykrzejszem jest dla mnie, iż porzucić go nie mogę, gdyż skrępowana jestem dziećmi. Z nim zaś żyć — również nie mogę: sam widok jego sprawia mi przykrość.
— Dolly, kochanko moja, on powiedział mi wszystko, lecz chciałabym dowiedzieć się również o wszystkiem od ciebie, opowiedz mi, jak to było.
Dolly pytająco popatrzała na nią. W oczach Anny znać było szczere współczucie i życzliwość.
— Dobrze — odezwała się nagle Dolly. — Opowiem ci wszystko z samego początku. Wiesz dobrze, jak wyszłam za mąż. Z wychowaniem, jakie mi dała maman, byłam nietylko naiwną, ale i głupią. Nie wiedziałam o niczem. Powiadają, jak wiesz o tem, że mężowie opowiadają żonom o swem przeszłem życiu, lecz Stiwa... — tu się poprawiła — Stepan Arkadjewicz, nic mi nie powiedział. Nie uwierzysz mi może, lecz dotąd wciąż myślałam, że jestem jedyną kobietą, którą... Ze złudzeniem tem przeżyłam lat osiem. Wierz mi, że nietylko nie podejrzywałam go o zdradę, lecz uważałam ją nawet za niemożebną, i nagle, wyobraź sobie, z takiemi, jak moje, pojęciami, dowiedzieć się o wszystkiem, o tych wstrętnych... Chciej mnie tylko zrozumieć: byłam głęboko przekonaną o swem szczęściu; nagle... — mówiła dalej Dolly, wstrzymując łkania — odebrałam list... list pisany przez niego do kochanki, do guwernantki mych dzieci. Doprawdy... to już było zanadto wielkiem nieszczęściem dla mnie!
Dolly wyjęła z pospiechem chustkę z kieszeni i ukryła w nią twarz. — Mogłabym zrozumieć jeszcze chwilowe zapomnienie się — zaczęła znów mówić po chwili milczenia — lecz oszukiwania mnie tak przebiegle, z takiem obmyśleniem wszystkich szczegółów... i z kim? Być zarazem moim mężem i jej!... Nie możesz sobie wyobrazić...
— Rozumiem, rozumiem cię, kochana Dolly — uspokajała ją Anna, ściskając Dolly za rękę.
— I czy myślisz, że on zdaje sobie sprawę z całego ogromu mego nieszczęścia? — mówiła dalej Dolly. — Wcale nie: jest w jak najlepszym humorze i nic mu nie brakuje.
— Co to, to nie! — przerwała jej Anna. — Znać po nim, że jest przybitym i że żałuje...
— Czy on może żałować? — przerwała znów Dolly, spoglądając bacznie na bratową.
— Może! ja znam go dobrze. Przykro mi było doprawdy patrzeć na niego. Znamy go przecież obydwie: jest dobrym lecz dumnym, a teraz czuje się tak upokorzonym. Najwięcej wzruszyło mnie... (Anna zgadła dobrze, czem najwięcej podziała na Dolly), że męczy go wstyd przed dziećmi i że, kochając ciebie... tak, tak, kochając ciebie najwięcej w świecie — przerwała prędko chcącej jej zaprzeczyć Dolly — wyrządził ci taką przykrość. „Nie, nie, ona mi nie przebaczy“ — powtarzał ciągle.
Dolly była zamyśloną i nie patrzała na bratowę, z uwagą jednak słuchała słów jej.
— W istocie, rozumiem, że położenie jego jest przykrem: lecz zawsze kto jest winnym, cierpi więcej, niż ten, kto nie poczuwa się do żadnej winy — rzekła. — Lecz sama powiedz, czy mogę mu przebaczyć, czy mogę być znowu jego żoną... po niej? Pożycie z nim będzie dla mnie obecnie męką dlatego, że cenię swą przeszłą miłość ku niemu... — łkanie nie dało jej dalej mówić.
Lecz jakby naumyślnie za każdym razem, gdy Annie udało się zmiękczyć gniew jej, Dolly znowu zaczynała mówić o tem, co ją najwięcej rozdrażniało.
— Ona przecież jest młodą i ładną — mówiła. — Wiesz przecież, Anno, komu poświęciłam mą urodę i młodość? Jemu i jego dzieciom. Wszystko mu odsłużyłam i na służbie tej wszystko straciłam i ma się rozumieć, że obecnie młode, pierwsze lepsze stworzenie jest mu stokroć przyjemniejszem. Napewno nieraz rozmawiali między sobą o mnie, lub co gorzej, pomijali mnie zupełnem milczeniem; pojmujesz ty to? — w oczach Dolly znowu błysnęła nienawiść.
— I po tem wszystkiem będzie mi mówił... Mam mu może wierzyć? Nigdy w życiu! Skończyło się już wszystko, co było moją pociechą, nagrodą za pracę, za cierpienia moje... Czy wierzysz mi, przed chwilą uczyłam Gryszę, przedtem było to dla mnie przyjemnością, a teraz męczarnią. Poco mam pracować? poco trudzić się? Poco mam myśleć o dzieciach? Czuję, że zmieniłam się cała i że zamiast miłości mam tylko żal, żal głęboki do niego. Jabym go zabiła i...
— Dolly, kochaneczko, rozumiem dobrze, nie męcz się na próżno. Do tego stopnia jesteś przybitą i rozdrażnioną, że na wiele rzeczy zupełnie fałszywie zapatrujesz się.
Dolly nic nie odpowiedziała i obydwie milczały parę minut.
— Pomyśl, Anno, co mam robić, dopomóż mi. Myślałam już dużo nad tem i nic wymyślić nie mogę?
Anna również nie mogła nic wymyślić, lecz gorąco współczuła każde słowo bratowej.
— Powiem ci tylko, że jestem jego siostrą — odezwała się Anna — znam jego charakter: tę łatwość, z jaką zapomina o wszystkiem i z jaką potem żałuje swego błędu. On nie wierzy samemu sobie i nie rozumie teraz, jak mógł tak postąpić, jak postąpił.
— Nie, on rozumie i rozumiał! — przerwała jej Dolly. — Lecz ja... ty zapominasz o mnie... czyż mnie to może przynieść jakąkolwiek ulgę?
— Pozwól. Przyznaję ci się, że gdy on mi mówił o tem, tom nie zdawała sobie jeszcze dokładnie sprawy z twego położenia. Myślałam wtedy tylko o nim i o tem, że rodzina cała może na tem ucierpieć; żal mi go było w istocie, lecz porozmawiawszy z tobą, ja, jako kobieta, widzę zupełnie co innego: widzę twe cierpienia i nie mogę nie powiedzieć ci, że serdecznie żal mi cię Dolly, moja kochana, pojmuję najzupełniej twą boleść, nie wiem tylko: nie wiem... nie wiem, ile wgłębi serca masz miłości dla niego? Powinnaś wiedzieć, że masz jej tyle, żeby mu przebaczyć. Jeśli masz, to przebacz!
— Nie — odpowiedziała Dolly, lecz Anna nie dała jej mówić i raz jeszcze pocałowała, ją w rękę.
— Znam ludzi lepiej niż ty — rzekła. — Znam ludzi w rodzaju Stiwy i znam ich zapatrywania się na te rzeczy. Powiadasz, że Stiwa rozmawiał z nią o tobie. To nieprawda. Ci ludzie bywają niewiernymi małżonkami, lecz ognisko domowe i żona są dla nich świętością. Pogardzają oni zawsze trochę temi kobietami i dlatego też kobiety te nie przeszkadzają rodzinie. Mężczyźni nakreślają niedostrzegalną linię graniczną pomiędzy rodziną a niemi. Nie rozumiem tego, ale wiem, że tak jest.
— Tak, lecz on całował ją...
— Pozwól, Dolly. Widziałam Stiwę, gdy kochał się w tobie. Pamiętam te czasy, gdy przyjeżdżał do mnie i płakał, opowiadając o tobie; byłaś wtedy dla niego czemś poetycznem i niedoścignionem; wiem również dokładnie, że czem dłużej trwało wasze pożycie, tem większą świętością stawałaś się dla niego. Śmieliśmy się nieraz z niego, gdy co chwila powiadał: „Dolly to kobieta godna podziwu.“ Tyś zawsze była bóstwem dla niego i wciąż niem jesteś, a to chwilowe zapomnienie...
— Lecz jeśli to zapomnienie będzie się powtarzać?
— Mojem zdaniem, nie powtórzy się już nigdy...
— Przypuśćmy, lecz ty, czy przebaczyłabyś?
— Nie wiem, nie mogę wydawać sądu co do tego... Nie mogę — odpowiedziała po krótkim namyśle Anna. Po chwili jednak, zważywszy na okoliczności, dodała — A zresztą mogę, mogę, mogę. Tak, jabym przebaczyła. Nie byłabym może dla niego taką samą jak przedtem, lecz przebaczyłabym: przebaczyłabym szczerze, jak gdyby nic nigdy przedtem nie było...

— Ma się rozumieć — przerwała jej z pospiechem Dolly, która zdawała się wypowiadać myśl, jaka jej nieraz przychodziła do głowy — w przeciwnym razie nie byłoby to przebaczeniem. Jeżeli przebaczać, to już zupełnie. Chodźmy, zaprowadzę cię do twego pokoju — rzekła, wstając i obejmując Annę. Cieszę się bardzo, moja kochana, żeś przyjechała. Zaraz mi się znacznie lżej zrobiło!

XX.

Cały ten dzień Anna spędziła w domu, t. j. u Obłońskich, i nikogo nie przyjmowała, chociaż parę znajomych osób, które już miały czas dowiedzieć się o jej przyjeździe, chciało jej zaraz złożyć wizytę. Anna całą przedobiednią porę spędziła w towarzystwie Dolly i dzieci: posłała tylko bilet do brata, w którym prosiła, aby koniecznie na obiad przyjechał do domu. „Przyjeżdżaj, Bóg jest miłosierny!“ — pisała. — Obłoński był na obiedzie w domu; rozmowa przy stole toczyła się ogólna, i Dolly, zwracając się do męża, mówiła mu „ty“, czego przedtem nie robiła; w stosunkach ich dawała się odczuwać pewna oziębłość, lecz nie było już mowy o rozłączaniu się, i Stepan Arkadjewicz widział, że rozmówienie się i pogodzenie z żoną jest możebnem.
Zaraz po obiedzie przyjechała Kiti, która znała już Annę Arkadjewnę, bardzo mało co prawda, i jechała teraz do siostry z pewną obawą, jak ją przyjmie ta petersburska wielkoświatowa dama, o której wszyscy odzywali się z takiem uznaniem. Kiti zaraz spostrzegła, że podobała się Annie Arkadjewnie. Anna widocznie zachwycała się jej urodą i młodością, i Kiti nie zdążyła opatrzyć się, jak nietylko uczuła się pod jej wpływem, lecz zobaczyła, że zakochała się w niej do tego stopnia, do jakiego zdolne są zakochać się młode panny w starszych zamężnych kobietach. Anna nie wyglądała na światową damę i na matkę ośmioletniego syna. Gdyby nie poważny, chwilami smutny wyraz oczu, który tak uderzał i pociągał ku sobie Annę, ze względu na giętką kibić pełną wdzięku, na ożywienie, malujące się na jej twarzy i przebijające się to w uśmiechu, to w spojrzeniu, możnaby łatwiej było wziąć za dwudziestoletnią pannę niż za mężatkę. Kiti czuła, że Anna była zupełnie szczerą i że nic nie ukrywała, lecz czuła również, że w duszy Anny był drugi doskonalszy świat, pełen uczuć niedostępnych dla niej, uczuć poetycznych i zagadkowych.
Po obiedzie, gdy Dolly wyszła do swego pokoju, Anna wstała od stołu i podeszła do brata, zajętego właśnie zapaleniem cygara.
— Stiwa — odezwała się, migając na niego wesoło i pokazując mu oczyma na drzwi. — Idź i niech ci Bóg dopomaga!
Stepan Arkadjewicz zrozumiał siostrę, rzucił cygaro i wyszedł.
Po wyjściu Stepana Arkadjewicza Anna siadła znów na kanapie, gdzie zaraz otoczyły ją dzieci. Dzieci, może dlatego, że wiedziały, że matka lubi tę ciotkę, może zaś dlatego, że instynktownie odgadywały w niej nadzwyczajną dobroć, garnęły się bardzo do Anny, i dwoje starszych, a za ich przykładem i młodsze, przed obiadem jeszcze podeszły do ciotki i na chwilę nie opuszczały jej: urządziły sobie nawet zabawkę, polegającą na tem, aby siedzieć jaknajbliżej ciotki, dotykać się jej, trzymać jej drobną rękę, całować ją, bawić się jej pierścionkami, lub przynajmniej dotykać się jej ubrania.
— Siądźmy tak, jak siedzieliśmy przedtem — rzekła Anna, siadając na dawnem miejscu.
I znów Grysza wsunął główkę pod ramię ciotki i przytulił się do jej ubrania: twarzyczka jego rozjaśniła się uśmiechem, pełnym dumy i szczęścia.
— Kiedyż więc odbędzie się ten bal? — zapytała Anna Kiti.
— W przyszłym tygodniu i będzie to ładny bal, będzie to jeden z tych balów, na których zawsze bywa wesoło.
— A czy są takie, na których zawsze bywa wesoło? — zapytała Anna z lekką ironią w głosie.
— Są. U Bobryszczewych zawsze bywa wesoło, u Nikitinycy również, u Mieżkowych zaś, zawsze nudno. Czy pani nie zauważyła tego?
— Nie, moja duszko, dla mnie minęły już te czasy, gdy na balach bywało mi wesoło — odpowiedziała Anna, i Kiti ujrzała w jej oczach ten drugi świat, który był dla niej niedostępnym.
— Dla mnie są tylko takie, na których bywa mi mniej przykro i nudno...
— Jak to może być, aby pani nudziła się na balu?
— Dlaczego ja niemam się nudzić? — zapytała Anna.
Kiti spostrzegła, że Anna wiedziała, jaką odpowiedź otrzyma.
— Dlatego, że pani jest zawsze najładniejszą.
Twarz Anny, która rumieniła się zwykle bardzo łatwo, pokryła się rumieńcem.
— Po pierwsze: nigdy — odrzekła — a po drugie: gdyby nawet tak było, to co mi z tego przyjdzie?
— Ale pani pojedzie na ten bal? — zapytała Kiti.
— Zapewne, trudno mi będzie odmówić. Masz, weź to sobie — rzekła do Tani, która ściągała jej z białego, cienkiego na końcu palca, luźno siedzący pierścionek.
— Będę bardzo rada, jak pani pojedzie, gdyż chciałabym bardzo widzieć panią na balu.
— Gdy już wypadnie mi koniecznie być na tym balu, pocieszczać się będę tą myślą, że robię pani przyjemność.
— Grysza, mój kochany, nie targaj mnie, one i tak już są potargane — zawołała na malca, poprawiając pukiel włosów, którym bawił się Grysza.
— Wyobrażam sobie panią na balu w liliowej sukni...
— Dlaczego koniecznie w liliowej? — z uśmiechem zapytała Anna. — No, dzieci, idźcie już sobie. Czy słyszycie? Miss Hull woła was na herbatę — odezwała się, odsuwając od siebie dzieci i polecając im iść do jadalnego pokoju. — A ja wiem, dlaczego pani życzy sobie, abym była na balu: liczy pani wiele na ten bal i dlatego marzeniem pani jest, aby wszyscy byli na nim i przyjmowali udział w jej szczęściu.
— Skąd pani wie o tem? Doprawdy, tak jest!
— Jak to dobrze być w wieku pani — mówiła dalej Anna. — Pamiętam i znam tę błękitną mgłę, w rodzaju tej, która okrywa szczyty gór w Szwajcaryi. Mgła, która pokrywa wszystko w tym najszczęśliwszym okresie, w ciągu którego kończą się dni dzieciństwa i to ogromne koło pełne wesela i szczęścia, przemienia się w coraz to węższą a węższą dróżkę; w amfiladę tę wkracza się zarazem wesoło i z obawą, choć wydaje się i promienistą i wspaniałą... któż bo przez to nie przechodził?
Kiti słuchała w milczeniu, uśmiechając się: „W jakiż sposób ona przeszła przez to? Chciałabym wiedzieć cobądź o jej zakochaniu się“ — pomyślała, przypominając sobie niezbyt poetyczną postać Aleksieja Aleksandrowicza, męża Anny.
— Wiem już trochę; Stiwa mi mówił i winszuję pani; mnie on się podobał bardzo — mówiła dalej Anna — spotkałam się z Wrońskim na kolei.
— Tak? to on był na dworcu? — zapytała Kiti, rumieniąc się. — Cóż Stiwa mówił pani?
— Stiwa wygadał przedemną wszystko. I ja byłabym bardzo rada... Wczoraj jechałam z matką Wrońskiego; hrabina przez całą drogę opowiadała mi o nim... jest on jej faworytem; wiem, że matki bywają stronne, lecz...
— Cóż matka jego opowiadała pani?
— Bardzo wiele! Wiem, że kocha go bardzo, w każdym razie jednak widać po nim, że ma w sobie coś rycerskiego... Opowiadała mi, naprzykład, że chciał oddać cały swój majątek bratu, że w dzieciństwie jeszcze odznaczył się czemś nadzwyczajnem, zdaje się, że wyratował z wody jakąś kobietę. Jednem słowem, bohater — rzekła Anna, uśmiechając się i przypominając sobie o tych dwustu rublach, które Wroński dał na stacyi.
Anna jednak nie opowiedziała o tych dwustu rublach, gdyż sama sobie nie zdawała sprawy, dlaczego wspomnienie o tej ofierze jest jej nieprzyjemnem: domyślała się, że w tem było coś, co dotyczyło jej i co nie powinno było mieć miejsca.
— Hrabina prosiła mnie bardzo, abym u niej była — mówiła Anna — zrobię to z przyjemnością i jutro zaraz pojadę do niej. Dzięki Bogu Stiwa dość długo bawi w gabinecie u Dolly — dodała po chwili, zmieniając przedmiot rozmowy, i podniosła się z kanapy; Kiti zdawało się, że Anna jest z czegoś niezadowoloną.
— Ja pierwej! ja! ja! — wołały dzieci, przybiegając znów po wypiciu herbaty do ciotki.
Wszystkie razem! — zawołała Anna, śmiejąc się i podbiegając ku nim, poczem objęła je rękoma i przewróciła na kanapę całą kupkę rozbawionych i zachwyconych dzieci.

XXI.

Gdy podano kolacyę, Dolly wyszła do swego pokoju.
Stepan Arkadjewicz nie zjawił się; musiał widocznie wyjść z pokoju żony bocznemi drzwiami.
— Lękam się, czy ci nie będzie zimno na górze — odezwała się Dolly do Anny — chciałabym przenieść cię na dół: będziemy bliżej siebie.
— Nie troszcz się o mnie, moja kochana — odrzekła Anna, spoglądając bacznie na Dolly i chcąc zmiarkować, czy pojednanie nastąpiło, czy też nie.
— Na dole będziesz miała znacznie jaśniejszy pokój...
— Powiadam ci, że zawsze i wszędzie sypiam jak suseł.
— O co wam chodzi? — zapytał Stepan Arkadjewicz, wychodząc z gabinetu i zwracając się ku żonie.
Anna i Kiti z głosu Stepana Arkadjewicza domyśliły się, że pojednanie miało miejsce.
— Chciałabym Annę przenieść tutaj na dół, lecz trzeba przedtem zawiesić firanki. Nikt zrobić tego nie potrafi i będę musiała sama wziąć się do tego — odpowiedziała Dolly mężowi.
„Bóg jeden wie, czy pogodzili się już zupełnie?“ — pomyślała Anna, usłyszawszy ostry i spokojny głos bratowej.
— Daj spokój, Dolly, zawsze wyszukujesz jakieś trudności — odparł mąż. — Chcesz, to ja wszystko zrobię...
„Zapewne pogodzili się“ — pomyślała Anna.
— Już ja wiem, jak ty wszystko zrobisz — dowodziła Dolly — każesz Matwiejowi, żeby zrobił to, co nie da się zrobić na żaden sposób, a sam wyjdziesz i on wszystko zrobi jak najgorzej — i na ustach Dolly zawisł ironiczny uśmiech, z jakim zwykle przemawiała do męża.
„Pogodzili się zupełnie, najzupełniej“ — zadecydowała ostatecznie Anna — „i Bogu dzięki“ — i uradowana, że małżonkowie pogodzili się za jej przyczyną, podeszła do Dolly i ucałowała ją.
— Przepraszam cię bardzo, ale czemu tak pogardzasz mną i Matwiejem? — zapytał żony Stepan Arkadjewicz, uśmiechając się trochę.
Dolly, jak zwykle, odzywała się do męża przez cały wieczór z lekką ironią, Stepan Arkadjewicz zaś był w wesołym i dobrym humorze, lecz nie w takim, by mniemać można było, że otrzymawszy przed chwilą przebaczenie od żony, zapomniał już o swej winie.
Około dziesiątej wesoła rozmowa, toczona w rodzinnem kółku Obłońskich, przerwaną została błahym na pozór wypadkiem, który jednakże wszystkim wydał się nader dziwnym. Podczas rozmowy o wspólnych petersburskich znajomych, Anna prędko podniosła się.
— Mam jej fotografię w albumie — odezwała się — a przy sposobności pokażę wam też mego Sierożę — dodała z uśmiechem, pełnym macierzyńskiej dumy.
Otóż koło dziesiątej, gdy zwykle mówiła dobranoc synowi i najczęściej sama kładła go do łóżeczka, zanim wyjechała na bal lub do teatru — Annie zrobiło się przykro, że jest tak daleko od niego, i myślą, mimowoli, była przy swym kędzierzawym jedynaku, i nagle ogarnęła ją chęć spojrzeć na jego fotografię i porozmawiać o nim; skorzystała więc z pierwszego lepszego pozoru, wstała i swym lekkim krokiem poszła po album. Schody, prowadzące na górę do pokoju Anny, wychodziły na przedpokój, ogrzewany równie jak i frontowe schody.
W chwili, gdy Anna Arkadjewna wychodziła, w przedpokoju dał się słyszeć dzwonek.
— Któż to taki? — zapytała Dolly.
— Po mnie jeszcze zawcześnie, a na wizytę, już zapóźno — zauważyła Kiti.
— Zapewne z papierosami do mnie — dodał Stepan Arkadjewicz. Gdy Anna przechodziła koło schodów, lokaj wbiegał na nie, by zameldować gościa, który stał w sieni pod samą lampą. Anna, spojrzawszy na dół, poznała od razu Wrońskiego i doznała uczucia pewnego zadowolenia, lecz zarazem i przestrachu. Wroński stał w paltocie i wyjmował coś z kieszeni; w chwili, gdy Anna przechodziła, podniósł oczy, zobaczył ją: po twarzy jego znać było, że zawstydził i przeląkł się. Anna skinęła mu z lekka głową i znikła we drzwiach; zaraz potem dał się słyszeć donośny głos Stepana Arkadjewicza, który zapraszał gościa na górę, i cichą, spokojną odpowiedź, wymawiającego się od wejścia Wrońskiego.
Gdy Anna powróciła z albumem, Wrońskiego już nie było i Stepan Arkadjewicz opowiadał, że hrabia zachodził, aby rozmówić się z nim o obiedzie, mającym odbyć się jutro na cześć przyjezdnej znakomitości.
— Za nic w świecie nie chciał wejść i w ogóle zachowywał się jakoś dziwnie — dodał, kończąc opowiadać, Stepan Arkadjewicz.
Kiti zarumieniła się, gdyż zdawało się jej, że tylko ona jedna wie, poco Wroński przyjeżdżał i dlaczego nie wszedł na górę. „Był u nas“ — pomyślała — „nie zastał mnie i domyślił się, że jestem tutaj, lecz nie wszedł, gdyż uważał, że już jest zapóźno, a zresztą krępował się obecnością Anny.“
Wszyscy zamienili się spojrzeniami, nie mówiąc już nic o całem tem zdarzeniu, i zaczęli oglądać album Anny.
Nie było nic nadzwyczajnego ani dziwnego, że przyjaciel zaszedł do przyjaciela o w pół do dziesiątej wieczorem, dowiedzieć się o szczegółach zamierzanego obiadu, i że nie chciał wejść, pomimo to całe towarzystwo zadziwiło się bardzo, Anna najwięcej była zdumioną, bo odwiedziny Wrońskiego wydały się jej niewłaściwemi.

XXII.

Bal rozpoczynał się właśnie, gdy Kiti weszła z matką na wielkie schody, zalane potokami światła, obstawione kwiatami i upudrowanymi lokajami w czerwonej liberyi.
Z salonów aż na schody wybiegał jednostajny gwar, jak w ulu, i gdy Kiti i księżna poprawiały sobie przed lustrem, ukrytem między krzewami, tualety i uczesanie, z balowej sali dały się słyszeć wyraźne dźwięki skrzypiec orkiestry, rozpoczynającej pierwszego walca. Jakiś staruszek, ubrany po cywilnemu, który przed drugiem lustrem rozczesywał sobie baczki, i od którego czuć było perfumy, zetknął się z niemi na schodach i widoczne zachwycając się Kiti, usunął się przed niemi na bok. Jakiś młodzieniec bez zarostu, jeden z tych, których stary książę Szczerbacki nazywał tiut’kami, w nadzwyczaj wyciętej kamizelce, poprawiając na sobie biały krawat, ukłonił się im, i minąwszy je, powrócił, zapraszając Kiti do kontredansa. Kiti przyrzekła już pierwszego kontredansa Wrońskiemu, musiała więc obiecać drugiego młodemu człowiekowi. Nieznajomy im oficer, zapinając rękawiczki, przepuścił je we drzwiach i gładząc wąsa, podziwiał urodę różowej Kiti.
Pomimo, że tualeta, uczesanie i wszystkie przygotowania do balu zajęły Kiti dużo czasu i namysłu, jednak wchodziła teraz na bal w swej różowej sukience na jedwabnej podszewce z taką swobodą, jak gdyby wszystkie te kokardki, koronki i inne szczegóły tualety nie wymagały ani od niej, ani od nikogo żadnego nakładu pracy i jak gdyby przyszła na świat w tym tiulu, koronkach, z włosami wysoko uczesanymi i z wetkniętą w nie różę z dwoma listkami.
Gdy stara księżna, przed wejściem na salę, chciała poprawić wstążkę, którą córka była przepasana, Kiti odsunęła się od matki, gdyż wiedziała, że wszystko samo przez się powinno dobrze leżeć i wydawać się na niej, i że nie trzeba nic poprawiać.
Kiti była w jednym ze swych szczęśliwych dni: ubranie nie uciskało ją, koronki nigdzie nie poobrywały się, kokardki nie pomięły i nie poodpruwały się, różowe pantofelki na wysokich wygiętych obcasach nie cisnęły, a pieściły nóżkę; gęste loczki jasnych włosów nie potargały się na maleńkiej główce. Wszystkie trzy guziki na długich rękawiczkach, w niczem nie zmieniających kształtów jej ręki, pozapinały się i żaden nie oberwał się. Czarna aksamitka z medalionem pieszczotliwie obejmowała jej szyję. W aksamitce tej było Kiti bardzo dobrze do twarzy, i Kiti w domu jeszcze, stojąc przed lustrem, wiedziała, że aksamitka ta przemawia. Co do innych szczegółów tualety, mogły istnieć pewne wątpliwości, co zaś do aksamitki, stanowczo nie. — Kiti uśmiechnęła się i na balu, spojrzawszy w lustro na swą aksamitkę. Na obnażonych plecach i rękach Kiti czuła chłód marmuru: wrażenie to nadzwyczaj lubiła. Oczy jej błyszczały i rumiane usta nie mogły powstrzymać uśmiechu z poczucia swej siły przyciągającej. Kiti nie zdążyła jeszcze wejść na salę i dojść do tiulowo-wstążkowo-koronkowo-różnokolorowego tłumu dam, oczekujących na zaproszenie do tańca (Kiti nie stawała nigdy w tym tłumie), gdy została już zaproszoną do walca i to w dodatku przez najlepszego tancerza, zajmującego pierwszorzędne stanowisko w balowej hierarchii, znakomitego wodzireja, mistrza ceremonii, żonatego, pięknego i postawnego mężczyznę, Jegoruszkę Korsuńskiego. Przetańczywszy pierwszego walca z hrabiną Banina i przyglądając się swym podwładnym, to jest paru tańczącym parom, Korsuński spostrzegł wchodzącą Kiti, podbiegł ku niej tym specjalnym, właściwym tylko wodzirejom, krokiem i ukłoniwszy się, nie zapraszając nawet, wyciągnął rękę, żeby ją objąć. Kiti obejrzała się, kto weźmie jej wachlarz, gospodyni domu, uśmiechnąwszy się, wzięła go z rąk Kiti.
— Jak to dobrze, żeście panie przyjechały wcześnie — rzekł Korsuński, obejmując jej stan — bo co to za moda spóźniać się!
Kiti położyła lewą rękę na ramieniu Korsuńskiego i małe jej nóżki w różowych trzewiczkach prędko, lekko i równomiernie zaczęły poruszać się po ślizkiej posadzce w takt muzyki.
— Odpoczywam, zaiste, tańcząc z panią — odezwał się Korsuński, zaczynając tańczyć. — Zachwyca mnie lekkość tańca pani i jego précision — prawił jej komplimenty, jakie powtarzał wszystkim prawie znajomym paniom.
Kiti uśmiechnęła się, usłyszawszy tę pochwałę i przez ramię jego przypatrywała się sali. Kiti przestała już należeć do panien, zaczynających dopiero bywać, dla których wszystko co widzą, zlewa się w jedno czarujące wrażenie, nie należała jeszcze również do panien, dawno już i często bywających na balach, którym te bale i spotykane na nich znajome twarze zaczęły się już przykrzyć. Kiti zajmowała stanowisko pośrednie: była podnieconą, lecz zarazem panowała nad sobą o tyle, że mogła obserwować. W lewym rogu salonu spostrzegła zebraną całą śmietankę towarzystwa. Była tam niemożebnie wydekoltowana, słynna z urody, Lidi, żona Korsuńskiego, była tam również gospodyni domu, jaśniał tam swą łysiną Kriwin, który zawsze musiał być tam, gdzie zbierało się doborowe towarzystwo; młodzież spoglądała na ten róg, nie śmiejąc podejść bliżej; Kiti odnalazła tam oczyma — Stiwę, a potem dojrzała wprowadzającą ją w zachwyt postać i głowę Anny w czarnem aksamitnem ubraniu. On również tam się znajdował; Kiti po raz ostatni widziała go we czwartek wieczorem, gdy odrzuciła oświadczyny Lewina; Kiti spostrzegła go w jednej chwili swemi bystremi oczyma i zauważyła nawet, że Wroński przypatruje się jej.
— Może jeszcze przetańczymy jeden tur? Czy pani nie bardzo znużona? — zapytał Korsuński, czując się trochę znużonym.
— Nie, dziękuję panu bardzo!
— Dokąd każe mi się pani odprowadzić?
— Zdaje się, że i Karenina jest tutaj... niech mnie pan będzie łaskaw doprowadzić do niej.
— Służę pani.
I Korsuński skierował się w tempie walca wprost ku towarzystwu, zajmującemu lewy róg sali, powtarzając co chwila: pardon, mesdames, pardon, pardon mesdames i lawirując po morzu koronek, tiulu i wstążek tak zręcznie, że nie potrącił nikogo i o nic nie zawadził, okręcił z taką siłą swą damę, że dały się widzieć jej cienkie nóżki w ażurowych pończoszkach, a tren rozwiał się w kształcie wachlarza i owinął się około kolan Kriwina. Korsuński skłonił się, wyprostował i podał rękę Kiti, chcąc ją zaprowadzić do Anny Arkadjewny. Kiti zarumieniona cała, zdjęła tren z kolan Kriwina, i czując lekki zawrót głowy, obejrzała się, szukając oczyma Anny. Anna była nie w liliowej, jak sobie tego koniecznie życzyła Kiti, lecz w czarnej, wyciętej aksamitnej sukni, odsłaniającej jej toczone, jakby ze słoniowej kości, pełne ramiona, piersi i okrągłe ręce z cienką i drobną dłonią; cała suknia była obszyta weneckim haftem. Na głowę, na czarne własne swe włosy, Anna włożyła maleńką girlandę z niezapominajek i drugą taką samą miała na czarnej wstążce w pasie między białemi koronkami. Uczesania nie było widać: widać było tylko małe pierścienie wijących się włosów, których Anna nigdy nie mogła ułożyć sobie na tyle głowy i na skroniach; sznur pereł zdobił jej silnie rozwiniętą, toczoną szyję.
Kiti widywała Annę codziennie, była w niej zakochaną i zawsze wyobrażała ją sobie w liliowej sukni; lecz obecnie na balu, gdy ujrzała ją w czarnej, Kiti przekonała się, że nie rozumiała dotąd całego wdzięku Anny: zobaczyła ją teraz jako zupełnie inną i nie taką, jaką miała nadzieję ją ujrzeć. Teraz dopiero Kiti pojęła, że Anna nie mogła być w liliowej tualecie, i że wdzięk i urok Anny na tem właśnie polegał, że Anna zaćmiewała zawsze swą osobą każdą tualetę, i że żadna tualeta nie mogła na niej wydać się odpowiednio. I ta wspaniała czarna tualeta, z nadzwyczaj cennemi koronkami, ginęła na Annie, gdyż tualeta ta była tylko ramką, w której widać było Annę naturalną, wykwintną a zarazem i ożywioną.
Anna stała, jak zwykle, trzymając się nadzwyczaj prosto, i w chwili, gdy Kiti podchodziła ku niej, rozmawiała z panem domu, zwróciwszy się trochę ku niemu.
— Nie, ja nie rzucę kamieniem — odpowiadała mu właśnie na jakieś pytanie — chociaż nie rozumiem tego — mówiła, wzruszając ramionami, i w tej chwili z serdecznym uśmiechem zwróciła się ku Kiti. Obrzuciwszy doświadczonem kobiecem spojrzeniem jej tualetę, Anna skinęła lekko głową; Kiti jednak dostrzegła ten ruch i domyśliła się, że był on pochlebnym dla jej sukni.
— Pani i na salę wchodzi tańcząc — odezwała się Anna do Kiti.
— Jest to jedna z mych najlepszych pomocnic — rzekł Korsuński, kłaniając się Annie, z którą nie widział się jeszcze dzisiejszego wieczoru. Gdy księżniczka pomaga, bal musi udać się i być wesołym. Anno Arkadjewno, proszę o tur walca! — rzekł, pochylając się przed Anną.
— To państwo znają się? — zapytał gospodarz.
— Kogo jabym nie znał? My z żoną jesteśmy jak złe szelągi, wszyscy nas znają — odpowiedział Korsuński. — Proszę do walca.
— Nie tańczę, gdy można nietańczyć — odrzekła Anna.
— Lecz dzisiaj nie można — odpowiedział Korsuński.
Wroński zbliżał się ku nim.
— Chodźmy więc — odparła Anna, nie spostrzegając ukłonu Wrońskiego, i położyła rękę na ramieniu Korsuńskiego.
„Dlaczego Anna jest tak obojętną dla niego?“ — pomyślała Kiti, zauważywszy, że Anna naumyślnie nie odpowiedziała na ukłon Wrońskiego. Wroński podszedł do Kiti, przypomniał jej o pierwszym kontredansie i zaczął rozmawiać z nią, mówiąc, że żałuje bardzo, iż przez cały ten czas nie miał przyjemności widzieć jej. Kiti z zachwytem przyglądała się walcującej Annie, słuchała Wrońskiego i spodziewała się, że Wroński poprosi ją do walca, lecz Wroński nie prosił, i Kiti ze zdumieniem spoglądała na niego. Wroński zaczerwienił się i z pospiechem podał jej rękę, lecz zaledwie objął jej cienki stan i zdążył zrobić krok jeden, muzyka raptem grać przestała. Kiti spojrzała w oczy Wrońskiemu, i długo potem, po upływie lat paru, to spojrzenie, pełne miłości, którem ogarnęła go wtedy i na które on nie odpowiedział wcale, należało do najprzykrzejszych jej wspomnień!
Pardon, pardon! Walca, walca! — rozległ się z drugiego końca salonu głos Korsuńskiego, który skłoniwszy się przed pierwszą napotkaną damą, puścił się z nią w wir walca.

XXIII.

Wroński przetańczył z Kiti parę turów walca. Po skończonym tańcu Kiti podeszła do matki i zaledwie miała czas zamienić parę wyrazów z Nordston, gdy Wroński podszedł znów ku niej, zapraszając do przyrzeczonego sobie kontredansa; podczas kontredansa nie prowadzili żadnej poważniejszej rozmowy: rozmawiali trochę o Korsuńskich, mężu i żonie, których on nadzwyczaj zabawnie opisywał, jako miłe czterdziestoletnie dzieci; trochę o organizującym się teatrze amatorskim, i Kiti raz tylko w ciągu tej całej rozmowy uczuła się wzruszoną, gdy Wroński zapytał, co się dzieje z Lewinem i czy niema go na balu, i gdy oświadczył, że Lewin podobał mu się nadzwyczajnie. Lecz Kiti, co prawda, nie liczyła na kontredansa, oczekiwała za to z niepokojem mazura, gdyż była pewną, że podczas mazura rozstrzygnie się wszystko. Chociaż Wroński podczas kontredansa nie prosił ją o mazura, Kiti jednak była zupełnie spokojną, gdyż spodziewała się, że dzisiaj tak samo będzie tańczyła z Wrońskim, jak i na wszystkich innych balach, odmówiła zatem pięciu młodym ludziom, którzy ją prosili, mówiąc, że mazura przyrzekła już komu innemu. Aż do ostatniego kontredansa cały bal wydawał się Kiti czarodziejskim snem, pełnym uroczystych kwiatów i wdzięków; nie tańczyła tylko wtedy, gdy czuła się zanadto zmęczoną i gdy musiała już koniecznie odpocząć. Lecz tańcząc ostatniego kontredansa z jednym z młodych ludzi, którego towarzystwo nudziło ją, a któremu odmówić nie mogła, wypadło jej tańczyć vis-à-vis z Anną i z Wrońskim. Od samego początku balu Kiti nie miała sposobności zbliżyć się do Anny, i raptem, podczas tego kontredansa, Anna znowu wydała się jej zupełnie inną, gdyż Kiti zauważyła w niej znany sobie dobrze rys pewnego podniecenia, wywołanego powodzeniem. Kiti widziała, że Anna upiła się winem zachwytu, który powszechnie wzbudzała sobą. Kiti znała ten stan i jego oznaki, i zauważyła je w Annie, widziała drżący, wzniecający się w jej oczach blask i uśmiech szczęścia i podniecenia, pomimo woli igrający na ustach Anny, i gracyę, pewność i lekkość jej ruchów. — „Kto?“ — zapytywała siebie. — „Wszyscy, czy tylko jeden?“ — i nie dopomagając w rozmowie męczącemu się młodzieńcowi, z którym tańczyła, a który zgubiwszy wątek rozmowy, nie umiał nawiązać go na nowo, Kiti wesoło na pozór poddawała się rozkazom Korsuńskiego, wiążącego tańczące pary to w chaîne, to znów w grand ronde, przypatrywała się jednak bacznie wszystkiemu i coraz ciężej i ciężej robiło się jej na sercu. „Nie, to nie zachwyt, wywołany w tłumie, upoił ją, ale zachwyt wzbudzony w jednym. A tym jednym czyżby on miał być?“ Za każdym razem, gdy Wroński rozmawiał z Anną, w oczach Anny igrał odblask szczęścia i uśmiech pełen radości zakwitał na jej wargach, zdawało się, że musi używać całej siły woli, ażeby nie dawać poznać po sobie tych oznak radości, które same przez się odbijały się na jej twarzy. „Lecz cóż on na to powiada?“ Kiti spojrzała na niego i przestraszyła się, gdyż na twarzy jego ujrzała to samo, co widziała odbite, jak w lustrze, na twarzy Anny. Cóż stało się z jego tak zawsze spokojnem, chłodnem obejściem i z tym pewnym siebie wyrazem twarzy? Nie, teraz za każdym razem, gdy zwracał się ku Annie, pochylał głowę, jak gdyby chciał paść przed nią na twarz, a w spojrzeniu jego malowała się tylko pokora i przestrach. „Ja nie chcę cię obrażać“ — za każdym razem zdawało się przemawiać jego spojrzenie — „lecz pragnę ratować cię, a nie wiem, w jaki sposób!“ Twarz jego miała dziwny wyraz, jakiego Kiti nigdy przedtem nie zauważyła.
Anna i Wroński rozmawiali o wspólnych znajomych, lecz Kiti zdawało się, że każdy wyraz przez nich wymówiony, rozstrzygał zarówno o ich i o jej losie. I rzecz dziwna, pomimo że oboje rozmawiali o tem, jak ośmiesza się swą francuszczyzną Iwan Iwanowicz, i o tem, że Jelecka mogłaby zrobić lepszą partyę, rozmowa ta miała dla nich swe szczególne znaczenie: o tem wiedzieli oni oboje również jak i Kiti. Bal cały, świat cały pokrył się jakby mgłą w duszy Kiti. Tylko surowa szkoła wychowania, przez którą Kiti przeszła, podtrzymywała ją i bezwiednie kazała Kiti robić wszystko, czego od niej zażądano, t. j. tańczyć, odpowiadać na pytania, rozmawiać, a nawet i uśmiechać się. Lecz przed rozpoczęciem mazura, gdy zaczęto już rozsuwać krzesła, i gdy niektóre pary przeszły z małej sali do dużej, rozpacz i przerażenie owładnęły na chwilę Kiti; odmówiła już pięciu młodym ludziom, i jak dotąd — nie tańczyła mazura. Kiti straciła już nadzieję, żeby ktobądż podszedł jeszcze do niej, głównie zaś dlatego, że miewała zwykle ogromne powodzenie i nikomu nawet przez myśl przejść nie mogło, aby ją, Kiti, nikt dotąd nie prosił do tańca: trzeba było powiedzieć matce, że czuje się niezdrową i chce jechać do domu, lecz Kiti nie starczyło sił na to, czuła się najzupełniej przybitą.
Kiti weszła do małego saloniku i usiadła w głębokim fotelu. Lekka spódniczka uniosła się trochę; obnażona, delikatna, dziewicza rączka, niedbale opuszczona na kolana, utonęła w fałdach różowej sukni, w drugiej ręce Kiti trzymała wachlarz i nerwowo poruszając nim, chłodziła rozpaloną twarz; straszna boleść szarpała jej serce, chociaż Kiti podobną była do motyla, który zawisł na chwilkę na trawce i wnet miał ulecieć.
„Może ja się mylę? może tego wszystkiego nie było?“ I znów stawało jej przed oczyma wszystko, czego była przed chwilą świadkiem.
— Kiti, cóż to takiego? — zawołała hrabina Nordston, której kroki tłumił dywan, rozesłany na posadzce. — Nic nie rozumiem!
Dolna warga Kiti zadrżała.
— Kiti, nie tańczysz mazura?
— Nie — odrzekła Kiti drżącym głosem, w którym słychać było łzy.
— On w mojej obecności prosił ją do mazura — odezwała się Nordston, wiedząc, że Kiti zrozumie, kim mają być ci, on i ona. Ona zapytała: czyż pan nie tańczysz z księżniczką Szczerbacką?
— Daj spokój, wszystko mi jedno! — odparła Kiti.
Nikt, prócz niej nie wchodził w jej położenie, nikt nie wiedział, że odmówiła wczoraj ręki człowiekowi, którego może i kochała nawet, a któremu odmówiła dlatego tylko, że wierzyła drugiemu.
Hrabina Nordston odnalazła Korsuńskiego, z którym miała tańczyć mazura, i poleciła mu prosić Kiti.
Kiti tańczyła w pierwszej parze i nie potrzebowała, na szczęście, rozmawiać, gdyż Korsuński był w ciągłym ruchu i prowadził tańce. Wroński i Anna stali prawie naprzeciwko niej: widziała więc ich dobrze swemi bystremi oczyma, widziała ich z blizka, gdy mijali ją w tańcu, i im dłużej Kiti patrzała na nich, tem bardziej nabierała pewności, że spotkało ją nieszczęście; wiedziała, że Annie i Wrońskiemu wydaje się, że są sami w całej sali, napełnionej tłumem gości. I w obliczu Wrońskiego, zawsze pewnem siebie i panującem nad sobą, Kiti zauważyła wyraz, który jej dał wiele do myślenia, a mianowicie roztargnienia i pokory, podobny do wyrazu rozumnego psa, poczuwającego się do winy.
Anna uśmiechała się i uśmiech jej udzielał się jemu, gdy zaś na chwilę zamyśliła się, Wroński również stawał się zamyślonym. Jakaś nienaturalna siła przykuwała oczy Kiti do twarzy Anny, która w istocie była zachwycającą w swoim skromnem czarnem ubraniu: zachwycającemi były jej, jakby wytoczone ręce, zdobne w bransolety; zachwycającą szyja ze sznurem pereł, zachwycającemi wijące się włosy, zachwycającemi zręczne, lekkie ruchy drobnych nóżek i rąk, zachwycającą piękna pełna ożywienia twarz; lecz zarazem było coś strasznego i okrutnego w jej piękności.
Kiti zachwycała się Anną jeszcze bardziej niż przedtem, cierpiała też coraz bardziej: czuła się zupełnie przybitą i dawała to poznać po sobie.
Gdy Wroński, mijając w tańcu Kiti, spojrzał na nią, na razie nie poznał jej, tak była zmienioną.
— Śliczny bal! — odezwał się, żeby choć cobądż powiedzieć.
— Tak! — odparła Kiti.
W czasie mazura, tańcząc nową figurę, wymyśloną przez Korsuńskiego, Anna stanęła w środku koła i, wziąwszy dwóch tancerzy, skinęła na jedną z pań i na Kiti. Kiti podeszła, patrząc z przestrachem na Annę. Anna przymrużyła z lekka oczy, spoglądała na nią i, biorąc ją za rękę, uśmiechnęła się, lecz zauważywszy, że Kiti tylko wyrazem rozpaczy i podziwienia odpowiada na jej uśmiech, odwróciła się od niej i zaczęła rozmawiać wesoło z drugą damą.
„Doprawdy jest coś obcego, szatańskiego i zachwycającego w niej“ — pomyślała Kiti.
Anna nie chciała zostać na kolacyi, lecz gospodarz zaczął usilnie zatrzymywać ją.
— Niech pani zostanie, Anno Arkadjewno — odezwał się Korsuński, biorąc ją pod rękę. — Wpadłem na myśl doskonałego kotyliona! Un bijon! — Mówiąc to Korsuński wraz z Anną posuwał się naprzód, chcąc ją wciągnąć w wir tańca. Gospodarz uśmiechał się z zadowoleniem.
— Nie, nie mogę pozostać — odpowiedziała Anna, uśmiechając się; pomimo jej uśmiechu i Korsuński i gospodarz zmiarkowali ze stanowczego tonu, jakim im Anna odpowiedziała, że nie pozostanie.
— Stanowczo nie mogę, i tak już w Moskwie na jednym balu u państwa tańczyłam więcej, niż w Petersburgu w ciągu całej zimy — odrzekła Anna, oglądając się na stojącego koło niej Wrońskiego.
— Więc pani stanowczo jutro jedzie? — zapytał Wroński.
— Tak, chciałabym... — odparła Anna, jakby zdziwiona jego śmiałością, lecz nie dające się ukryć spojrzenie i uśmiech Anny uderzyły Wrońskiego podczas tej krótkiej rozmowy.
Anna Arkadjewna nie została na kolacyi i pojechała do domu.

XXIV.

„Tak, jest we mnie coś wstrętnego, odpychającego“ — myślał Lewin, wyszedłszy od Szczerbackich i idąc do brata. „Na nic nikomu nie przydam się; powiadają, że to duma... nie... ja nie jestem nawet dumnym: gdybym był dumnym, nie narażałbym się na takie położenie.“ I Lewin wyobrażał sobie Wrońskiego, jako szczęśliwego, dobrego, rozumnego i spokojnego człowieka, który napewno nigdy nie był w tem strasznem położeniu, w jakiem on, Lewin, znalazł się dzisiejszego wieczoru. „Tak, ona powinna była wybrać jego. Tak być powinno i na nikogo ani na nic skarżyć się nie mogę. Ja sam tylko winien jestem. Czyż miałem jakiebądź prawo przypuszczać, że ona zechce połączyć los swój z mym losem? Któż ja jestem? I co ja jestem? Marny człowiek, nikomu i na nic nie potrzebny.“ I Lewin przypomniał sobie o bracie swym, Mikołaju, i z prawdziwem zadowoleniem zatrzymał się na tem wspomnieniu. „Czy niema on słuszności, że wszystko na tym świecie jest złem i wstrętnem? i chyba my wszyscy niesprawiedliwie sądzimy i sądziliśmy Mikołaja. Ma się rozumieć, że z punktu widzenia Prokofia, który go widział w podartym paltocie i pijanego, jest to człowiek zasługujący na pogardę, lecz ja znam go innym. Znam jego duszę i wiem, żeśmy podobni do siebie. A ja zamiast pomyśleć o odszukaniu go, pojechałem na obiad, a potem tam.“ Lewin podszedł do latarni, przeczytał adres brata, który miał w notesie i zawołał dorożki. Jadąc dosyć długo, Lewin przypominał wszystkie wiadome sobie koleje, przez jakie Mikołaj przechodził: przypomniał sobie, jak brat podczas pobytu w uniwersytecie i przez rok po wyjściu z niego, wiódł, niezważając na szyderstwa kolegów, życie prawie zakonne, ściśle przestrzegając wszelkich przepisów religijnych, uczęszczając na nabożeństwa, zachowując posty i unikając rozrywek, a w szczególności kobiet. Potem Mikołaj nagle zmienił się zupełnie: zawiązał stosunki z ludźmi jak najgorszego prowadzenia się i rzucił się w wir wyuzdanej rozpusty. Lewin przypomniał sobie historyę z chłopem, którego Mikołaj wziął ze wsi na wychowanie, i którego w przystępie gniewu do tego stopnia pobił, że wszczęto przeciwko niemu sprawę o pokaleczenie; potem przypomniał sobie o historyi z szulerem, do którego Mikołaj przegrał grube pieniądze i któremu wystawił weksel, a potem podał na niego skargę, w której dowodził, że padł ofiarą oszustwa (były to te pieniądze, które zapłacił Sergiusz Iwanowicz); potem Lewin przypominał sobie, jak brat jego przepędzał za pijaństwo noce w cyrkule; przypomniał sobie o skandalicznym procesie, wytoczonym przez Mikołaja Sergiuszowi Iwanowiczowi, podczas którego Mikołaj dowodził, że nie wypłacono mu należnego działu z macierzystego majątku; nakoniec Lewin przypomniał sobie ostatni postępek brata, jak pojechawszy na służbę do kraju zachodniego, Mikołaj dostał się pod sąd za pobicie starszyny... Wszystkie te wspomnienia były nadzwyczaj wstrętne, lecz Lewinowi nie wydawały się one wstrętnemi do tego stopnia, jak osobom obcym, nie znającym Mikołaja ani jego historyi całej, ani jego serca.
Lewin pamiętał, jak wtedy, gdy Mikołaj był w okresie pobożności, postów, zakonników, nabożeństw, gdy szukał w religii pociechy i hamulca dla swej namiętnej natury, nikt nietylko że nie dopomógł mu, lecz wszyscy, nawet i sam Lewin, wyśmiewali się z niego, przezywali go Noem, mnichem i t. p.; gdy zaś Mikołaj wszedł na złą drogę, nikt nie dopomógł mu, owszem, wszyscy z przestrachem i z obrzydzeniem odsunęli się od niego. Lewin rozumiał to dobrze, że Mikołaj w głębi duszy, pomimo postępowania swego, nie był o wiele gorszym od tych, co pogardzali nim. Nie jego winą było, że przyszedł na świat ze swym, nie ukróconym niczem charakterem i z zamroczonym umysłem: Mikołaj zawsze chciał być dobrym. „Wypowiem mu wszystko, zmuszę go do wypowiedzenia wszystkiego i dowiodę mu, że go kocham i dlatego rozumiem“ — pomyślał Lewin, dojeżdżając o jedenastej w nocy do hotelu, w którym mieszkał Mikołaj.
— Na górze 12-ty i 13-ty numery, odpowiedział szwajcar na pytanie Lewina.
— W domu?
— Zapewne w domu.
Drzwi 12-tego numeru były nawpół otwarte i w smudze wychodzącego przez nie światła unosił się gęsty dym słabego i lichego tytuniu, i dawał się słyszeć nieznany Lewinowi głos; lecz Lewin przekonał się zaraz, że zastał brata, gdyż usłyszał jego kaszel.
Gdy podchodził ku drzwiom, nieznajomy głos mówił:
— Wszystko zależy od tego, czy rozumnie i ze świadomością weźmiemy się do tej sprawy.
Konstanty Lewin zajrzał w drzwi i zobaczył, że mówiący jest młodym człowiekiem z ogromną czupryną, ubranym w robotniczą bluzę; młoda, ospowata kobieta w wełnianej sukni siedziała na kanapie. Mikołaja nie było widać. Konstantemu zrobiło się przykro na myśl, że brat jego żyje wśród tak zupełnie obcych sobie ludzi. Nikt nie zauważył jego przybycia, i Konstanty, zdejmując kalosze, przysłuchiwał się młodemu człowiekowi w bluzie, rozprawiającemu o jakiemś przedsięwzięciu.
— Niech je tam djabłi wezmą, te uprzywilejowane klasy — odezwał się Mikołaj, pokaszlując.
— Masza, pomyśl o kolacyi i daj wódki, jeśli jest jeszcze, a jeśli niema, to poszlij.
Kobieta wstała, wyszła za przepierzenie i ujrzała Konstantego.
— Jakiś pan przyszedł, Mikołaju Dmitriczu — odezwała się.
— Kto tam? — dał się słyszeć gniewny głos Mikołaja Lewina.
— Ja — odpowiedział Konstanty Lewin, wychodząc na światło.
— Co za ja? — jeszcze gniewniej zapytał Mikołaj. Słychać było, jak Mikołaj prędko wstał, zaczepiwszy o jakiś mebel, i Lewin ujrzał we drzwiach, tak dobrze znaną sobie, a jednak uderzającą swą dzikością i chorowitością, ogromną, chudą postać brata z olbrzymiemi oczami, w których malował się zawsze wyraz przestrachu.
Mikołaj był jeszcze bardziej chudym, niż trzy lata temu, gdy Konstanty widział go po raz ostatni; ubranym był w krótki surdut, włosy miał rzadsze, twarde wąsy zakrywały mu, jak dawniej, usta, też same oczy ze zdziwieniem i naiwnie patrzały na wchodzącego.
— A, Kostia! — odezwał się, poznając brata i w oczach błysnęła mu radość, lecz w tej chwili spojrzał na młodego człowieka, zrobił, dobrze znany Konstantemu, ruch głową i szyją, jak gdyby chciał sobie poprawić kołnierzyk, i twarz jego przyjęła zupełnie inny wyraz: zupełnie dziki, pełen bolu i okrucieństwa.
— Pisałem i do pana i do Sergiusza Iwanowicza, że was nie znam i znać nie chcę. Co ci... co panu potrzeba?
Konstanty zastał Mikołaja zupełnie innym niż się spodziewał, gdyż myśląc o bracie, Lewin zapominał zawsze o przykrych i ujemnych cechach jego charakteru, utrudniających i czyniących niemożliwymi wszelkie stosunki z nim; obecnie, gdy Konstanty ujrzał tę twarz, a szczególniej, gdy ujrzał nerwowy ruch głowy, przypomniał sobie o wszystkiem.
— Nic mi od ciebie nie potrzeba — odpowiedział nieśmiało. — Chciałem poprostu zobaczyć się z tobą.
Nieśmiałość brata zmiękczyła widocznie Mikołaja; wargi drgnęły mu nerwowo.
— Jak się miewasz? — zapytał. — Wejdź i siądź. Będziesz jadł kolacyę? Masza, przynieś trzy porcye. Czy wiesz kto to jest? — zapytał brata, wskazując na młodego człowieka w bluzie — to pan Krycki, mój przyjaciel jeszcze z Kijowa, człowiek zasługujący na uwagę. Ma się rozumieć, że policya prześladuje go, gdyż nie jest gałganem.
Skończywszy mówić, Mikołaj, jak to miał w zwyczaju, obejrzał się po obecnych w pokoju.
Dostrzegłszy, że kobieta, stojąca dotąd we drzwiach, ma zamiar wychodzić, Mikołaj zawołał na nią: „Zaczekaj, mówiłem ci przecież!“ i zaczął z trudnością, nieskładnie, oglądając się na wszystkich, opowiadać Konstantemu historyę Kryckiego: jak go wypędzili z uniwersytetu za założenie stowarzyszenia, mającego na celu przychodzenie z pomocą ubogim studentom; jak potem został nauczycielem w szkole ludowej i jak stamtąd również został wydalonym, potem zaś znowu wytoczono mu proces i t. d.
— Pan był w kijowskim uniwersytecie? — zapytał Konstanty Kryckiego, chcąc przerwać ciszę, która nastała, gdy Mikołaj przestał mówić.
— Tak, byłem w Kijowie — marszcząc się gniewnie, odpowiedział Krycki.
— A ta kobieta — przerwał Kryckiemu Mikołaj Lewin, wskazując na Maszę — to moja przyjaciółka Marya Nikołajewna. — Wziąłem ją z domu nieznanego — i znów uczynił nerwowy ruch szyją. — Kocham ją i poważam, i wszystkich, życzących sobie mieć ze mną stosunki — dodał, podnosząc głos i chmurząc się — proszę lubić i szanować ją. Uważam Maszę za moją żonę, w istocie za moją żonę. Wiesz już teraz, z kim masz do czynienia, i jeśli ci się zdaje, że znajomość z nimi uwłacza ci, to Bóg z tobą.
I Mikołaj znów spojrzał na wszystkich pytająco.
— Nie rozumiem, dlaczego ma mnie poniżać?
— Maszo, każ więc podać trzy porcye, wódki i wina... A zresztą, zaczekaj... Nie, nie trzeba... Idź.

XXV.

— Widzisz więc — mówił dalej z pewnym wysiłkiem Mikołaj Lewin, marszcząc czoło i przeciągając się.
Widocznie trudno mu było zmiarkować się, co ma robić i mówić.
— Widzisz więc — i Mikołaj wyciągnął rękę ku kątowi, gdzie na podłodze leżały jakieś kawałki żelazne, powiązane razem sznurkami. — Widzisz, jest to początek nowego dzieła, które właśnie rozpoczynamy. Dziełem tem jest, artel przemysłowa...
Konstanty prawie nie słuchał brata: wpatrywał się tylko w chorobliwe, suchotnicze oblicze Mikołaja, którego żal mu było coraz bardziej i bardziej, i Konstanty nie mógł przymusić się, aby słuchać uważnie opowiadań brata o arteli, spostrzegł jednak, że artel ta jest kotwicą zbawienia dla jego brata przed pogardzaniem samym sobą. Mikołaj Lewin mówił w dalszym ciągu:
— Wiesz, że kapitał ciemięży robotnika, nasi robotnicy chłopi dźwigają cały ciężar pracy i znajdują się w tych warunkach, że pomimo najcięższej pracy, nigdy nie mogą wybić się ze swego położenia, którem nie wiele różnią się od bydląt. Wszystkie zyski przez nich osiągnięte, które mogłyby wpłynąć na polepszenie ich doli, dałyby im możność wytchnąć od czasu do czasu, a co za tem idzie i możność kształcenia się, zagarniają kapitaliści. Obecny ustrój społeczny jest takim, że im bardziej i ciężej robotnicy będą pracować, tem większe dochody będą mieć kupcy i właściciele ziemscy, a oni będą zawsze tylko bydłem roboczem. Należy koniecznie znieść ten porządek rzeczy — dodał, i pytająco spojrzał na brata.
— Ma się rozumieć — odpowiedział Lewin, przypatrując się chorobliwym rumieńcom, które wystąpiły na twarz Mikołaja.
— My właśnie urządzamy artel ślusarską, w której i wytwórczość i zyski i narzędzia pracy będą wspólnemi.
— A gdzież założycie artel? — zapytał Konstanty Lewin.
— We wsi Wozdremie w kazańskiej gubernii.
— Dlaczego na wsi? Mojem zdaniem, ludność wiejska i tak ma dosyć do roboty. Na co przyda się na wsi artel ślusarska?
— Dlatego, że chłopi obecnie są takimi samymi niewolnikami, jak i dawniej, tobie więc i Sergiuszowi Iwanowiczowi niepodoba się, że znalazł się ktoś taki, kto chce ich oswobodzić od tego niewolnictwa — odparł Mikołaj Lewin, rozdrażniony zadanem mu pytaniem.
Konstanty Lewin westchnął, przypatrując się ciemnemu i brudnemu pokojowi; westchnienie to, zdawało się, jeszcze bardziej rozdrażniło Mikołaja.
— Znam wasze arystokratyczne poglądy, twoje i Sergiusza Iwanowicza. Wiem, że natęża on wszystkie siły swego umysłu na usprawiedliwienie i utrzymanie obecnego stanu rzeczy.
— Nieprawda, a zresztą dlaczego mówisz o Sergiuszu Iwanowiczu? — z uśmiechem zapytał Konstanty.
— Sergiusz Iwanowicz? Dlatego właśnie! — usłyszawszy imię Sergiusza Iwanowicza, nagie wykrzyknął Mikołaj — ot dlatego!... Lecz niema co więcej mówić... Tylko... Po coś ty do mnie przyjechał? Pogardzasz tem wszystkiem, to i dobrze, idź więc sobie z Panem Bogiem, idź! — wołał Mikołaj, wstając z krzesła — idź, idź!
— Nie gardzę wcale — nieśmiało uspokajał go Konstanty Lewin. — Nie sprzeczam się nawet.
W tej chwili powróciła Marya Nikołajewna. Mikołaj Lewin spojrzał na nią gniewnie. Marya Nikołajewna podeszła do niego i zaczęła coś szeptać do ucha.
— Niezdrów jestem, łatwo rozdrażniam się — zaczął mówić Mikołaj, uspakajając się i oddychając z trudnością — a w dodatku mówisz mi o Sergiuszu Iwanowiczu i o jego artykule, który jest głupstwem, kłamstwem i oszukiwaniem siebie samego. Czy człowiek, nie mający najmniejszego pojęcia o sprawiedliwości, jest w stanie pisać o niej? Czyś pan czytał ten artykuł? — zwrócił się ku Kryckiemu, siadając napowrót przy stole i usuwając papierosy, żeby zrobić na nim miejsce.
— Nie czytałem — odpowiedział ponuro Krycki, nie chcąc widocznie wszczynać rozmowy.
— Dlaczego? — zapytał z rozdrażnieniem Mikołaj.
— Dlatego, że uważam za niestosowane tracić czas na takie rzeczy.
— Skądże pan wiesz, że pan tylko czas tracisz? Dla bardzo wielu osób artykuł ten jest niedostępnym, t. j. stoi znacznie wyżej od ich sił umysłowych. Ja, co innego: ja widzę na wylot jego myśli i wiem, dlaczego ten artykuł jest marnym.
Wszyscy zamilkli. Krycki wstał powoli i wziął czapkę.
— Nie chcesz pan zostać na kolacyi? A więc do widzenia? Przyjdziesz pan jutro ze ślusarzem?
Gdy Krycki wyszedł, Mikałaj Lewin uśmiechnął się i mrugnął za nim.
— Też trochę głupi — rzekł po cichu. — Znam go dobrze...
W tej chwili Krycki stanął znowu we drzwiach i zawołał na Mikołaja.
— Co pan powie? — zapytał Mikołaj i wyszedł do niego na korytarz.
Lewin zapytał Maryi Nikołajewnej, gdy pozostali sam na sam:
— Pani dawno już żyje z bratem?
— Już drugi rok. Zdrowie jego popsuło się bardzo. Zadużo pije — odpowiedziała.
— Pije?
— Wódkę pije, a to mu szkodzi.
— Czy bardzo pije? — szeptem zapytał Lewin.
— Dużo — odrzekła, oglądając się z trwogą na drzwi, w których stanął Mikołaj Lewin.
— O czemżeście rozmawiali? — zapytał Mikołaj, marszcząc się i spoglądając z przestrachem na nich oboje.
— O niczem — odpowiedział po cichu Konstanty.
— Nie chcecie mówić, więc nie mówcie. O czem ty możesz z nią rozmawiać? Ona jest dziewczyną, a ty, panem — rzekł Mikołaj, potrząsając głową. Jak widzę, wszystkiemu przyjrzałeś się i oceniłeś, i ze współczuciem patrzysz na moje błędy — dodał po chwili, znów podnosząc głos.
— Mikołaju Dmitriczu! Mikołaju Dmitriczu — zaczęła znów szeptać Marya Nikołajewna, zbliżając się ku niemu.
— No dobrze, dobrze!... A kolacya?... Już niosą ją — dodał, zobaczywszy lokoja, wchodzącego z tacą. — Postaw tutaj — przemówił gniewnie, i w tej chwili wziął karafkę, nalał kieliszek i łapczywie wypił — Chcesz? napij się! — zwrócił się do brata. Wypity kieliszek rozweselił go widocznie.
— Dość już będzie o Sergiuszu Iwanowiczu. W każdym razie cieszę się, że cię widzę. Niech tam sobie mówią, co im się żywnie podoba, w każdym razie nie jesteśmy dla siebie obcy. Ale dlaczego nie pijesz? Opowiedz mi, co porabiasz? — mówił prędko, przeżuwając z łakomstwem kawałek chleba i nalewając drugi kieliszek. — Jak ci się powodzi?
— Mieszkam samotnie na wsi, jak i dawniej, gospodaruję — odparł Konstanty, z przerażeniem przypatrując się łakomstwu, z jakiem brat jego jadł i pił.
— Czemu nie żenisz się?
— Nie zdarza mi się jakoś — odrzekł Konstanty i zarumienił się.
— Dlaczego? Ze mną już koniec! Zmarnowałem swe życie. Powiedziałem to już, i raz jeszcze powtarzam, że gdyby mi dano część mej schedy wtedy, gdy ona mi była potrzebną, całe me życie poszłoby innym trybem.
Konstanty zmienił prędko temat rozmowy.
— Czy wiesz, twój Wanniszka jest u mnie pisarzem w Pokrowskiem? — zapytał.
Mikołaj poruszył nerwowo szyją i zamyślił się.
— Opowiedz mi, co tam słychać w Pokrowskiem. Czy dom zawsze stoi na swojem miejscu, i brzozy, i nasz pokój dziecinny? A ogrodnik Filip, czy żyje jeszcze? Tak doskonale pamiętam altankę i kanapkę w niej! Pamiętaj sobie, nie zmieniaj nic w domu, lecz żeń się prędzej i urządź dom cały tak, jak był dawniej. Przyjadę wtedy do ciebie, jeśli twa żona będzie ładna i dobra.
— Przyjeżdżaj teraz, zaraz do mnie — zapraszał Lewin. — Urządzilibyśmy się bardzo wygodnie!
— Przyjechałbym, gdybym wiedział, że nie spotkam się z Sergiuszem Iwanowiczem.
— Nie spotkacie się. Jestem zupełnie niezależny od niego.
— Dobrze, lecz w każdym razie powinieneś wybrać pomiędzy mną a nim — odpowiedział Mikołaj, patrząc bratu nieśmiało w oczy.
Nieśmiałość ta wzruszyła Konstantego.
— Jeśli chcesz, abym ci powiedział szczerze, co myślę o twym stosunku z Sergiuszem Iwanowiczem, to powiem ci, że nie jestem ani po jego, ani po twojej stronie. Obaj nie macie racyi. Ty nie masz słuszności więcej co do formy, a on co do treści.
— Rozumiesz więc to, rozumiesz? — zawołał z radością Mikołaj.
— Gdy ci jednak o to chodzi, ja osobiście więcej cenię dobre stosunki z tobą, dlatego...
— Dlaczego? dlaczego?
Konstanty nie mógł powiedzieć bratu, że dlatego chodzi mu więcej o przyjaźń jego, że jest nieszczęśliwym i potrzebuje czyjejkolwiek przyjaźni. Mikołaj jednak domyślił się, co Konstanty chciał przez to powiedzieć i marszcząc czoło, wyciągnął rękę po wódkę.
— Dosyć już, dosyć, Mikołaju Dmitriczu! — odezwała się Marya Nikołajewna, wyciągając pulchną obnażoną rękę ku karafce.
— Przestań! Odczep się, bo uderzę! — krzyknął Mikołaj.
Marya Nikołajewna uśmiechnęła się łagodnie; pełen dobroci uśmiech jej rozbroił gniew Mikołaja, który uśmiechnął się również i pozwolił sprzątnąć wódkę.
— Może myślisz, że ona nic nie rozumie? — zapytał Mikołaj — ona rozumie wszystko lepiej niż my. Prawda, że jest w niej coś miłego i sympatycznego?
— Pani nigdy dotąd nie była w Moskwie? — zapytał Konstanty, aby przerwać milczenie, jakie zapanowało.
— Nie mów do niej pani, gdyż ona boi się tego. Nikt nigdy nie mówił do niej pani, prócz sędziego pokoju, gdy sądził ją za to, że chciała uciec z domu. Mój Boże, jakie to wszystko głupie na tym świecie! — zawołał nagle Mikołaj. — Te wszystkie nasze instytucye, te sądy pokoju, ziemstwa, jakie to wszystko głupie!
I Mikołaj zaczął opowiadać swe nieporozumienia z nowemi instytucjami.
Konstanty słuchał brata i to namiętne zaprzeczanie wszelkiego pożytku nowym instytucyom raziło go obecnie w ustach Mikołaja, choć sam również miał takie poglądy i nieraz wypowiadał je głośno.
— Zrozumiemy to wszystko na tamtym świecie — rzekł żartem.
— Na tamtym świecie? Ach, jak ja nie lubię tamtego świata! Nie lubię — rzekł, zatrzymując przestraszone, pełne dzikiego wyrazu oczy na obliczu brata. — Napozór zdaje się, że byłoby dobrze uciec raz od wszystkich tych przekupstw, plątaniu, podłości i swoich i cudzych, lecz lękam się śmierci, lękam się jej strasznie. — Dreszcz przeszedł Mikołaja. — Ale czemu nie pijesz? Może szampańskiego? a może pojedziemy gdziebądż? Jedźmy do cyganów! Polubiłem bardzo cyganów i ruskie pieśni.
Język zaczął mu się plątać i Mikołaj sam już nie wiedział, co mówił.
Konstanty z pomocą Maszy z trudnością namówili go, aby nigdzie nie jechał już dzisiaj i położyli go do łóżka zupełnie pijanego.
Masza obiecała Konstantemu, że napisze do niego w razie potrzeby, i że będzie namawiała Mikołaja, aby zamieszkał na stałe przy bracie.

XXVI.

Na drugi dzień rano Konstanty Lewin wyjechał z Moskwy i wieczorem przyjechał do domu. Podczas drogi rozmawiał sąsiadami o polityce, o nowych kolejach, i również jak w Moskwie odczuwał na sobie wpływ dziwnego zagmatwania pojęć, niezadowolenia z siebie samego i nieokreślonego wstydu; lecz, gdy wyszedł na swej stacyi z wagonu, gdy ujrzał krzywego furmana Ignata z podniesionym kołnierzem kaftana, gdy ujrzał w mdłem świetle, padającem z okien stacyjnych, swe sanie wybite dywanem i konie z podwiązanymi ogonami, w uprzęży z kółeczkami i dzwoneczkami, gdy Ignat, układając rzeczy w sankach, opowiedział mu wszystkie najświeższe wiejskie wiadomości: że przychodził przedsiębiorca, i że Pawa ocieliła się — Konstanty poczuł, że powoli cała gmatwanina rozplątuje się, a wstyd i niezadowolenie z samego siebie — mijają. Uczucia tego doznał już na sam widok Ignata i koni; lecz gdy ubrał się w przywieziony z domu tułup, gdy otulił się w niego, siadł do sanek i gdy pojechał, rozmyślając po drodze o dyspozycyach, które wypadnie wydać w domu, i przypatrując się poręczowemu koniowi, klaczy duńskiej krwi, z zerwanemi nogami, lecz jeszcze doskonale idącej, Lewin zupełnie inaczej zaczął zapatrywać się na to, co go spotkało. Czuł się samym sobą i niczem innem być nie chciał. Chciał tylko być teraz lepszym, niż był dawniej. Po pierwsze postanowił sobie, że poczynając od dnia dzisiejszego, nie będzie już nigdy liczyć na nadzwyczajne szczęście, które ma mu dać stan małżeński, i dlatego też nie będzie z taką obojętnością zapatrywał się na teraźniejszość. Po drugie, nigdy już nie pozwoli namiętnościom, aby uniosły go tak daleko, jak w chwilach, o których z takim wstrętem przypominał sobie w dniu oświadczyn. Dlatego też, przypominając sobie Mikołaja, postanowił, że nigdy nie pozwoli już sobie zapominać o nim, że będzie zawsze wiedział, co brat robi, i że nieustannie będzie go miał na oku, żeby w każdej chwili, gdy Mikołaj będzie potrzebował, módz mu przyjść z pomocą; a Konstanty był pewnym, że potrzeba pomocy zajdzie prędko. Potem opowiadanie brata o komunizmie, którego słuchał wtedy z takiem lekceważeniem, wprowadziło go obecnie w zamyślenie: zmianę warunków ekonomicznych uważał za absurd; w każdym razie widział całą niesprawiedliwość swego dostatku w porównaniu z ubóstwem ludu, i przyrzekł sobie teraz, że dlatego, aby mieć spokojne sumienie, będzie pracował jeszcze więcej i żyć z jeszcze mniejszym komfortem, chociaż i przedtem dużo pracował i pędził skromne życie. To wszystko wydawało się Konstantemu bardzo łatwem do spełnienia, całą drogę więc spędził na najprzyjemniejszych marzeniach: pełen więc nadziei, że przyszłe życie będzie lepszem niż przeszłe, o dziewiątej wieczorem zajechał do domu.
Z okien pokoju Agafii Michajłownej, starej niańki, pełniącej obecnie obowiązki klucznicy, padało światło na śnieg, leżący przed domem. Agafia nie spała jeszcze; zbudzony przez nią ze snu Kuźma, zaspany i boso wybiegł na ganek. Wyżlica Łaska, o mało co nie przewróciwszy Kuźmy, wyskoczyła również i szczekając z radości, obcierała się Lewinowi o nogi, podnosiła się na tylnych łapach, chcąc, a nie mogąc się odważyć, położyć łapy na piersiach pana.
— Prędko wróciliście, panie — odezwała się Agafia Michajłowna.
— Nudziło mi się, Agafio. Wszędzie dobrze, lecz w domu najlepiej — odpowiedział Konstanty i udał się do swego gabinetu.
Przyniesiono światło i przed Lewinem wystąpiły wszystkie znajome mu dokładnie szczegóły umeblowania: rogi jelenie, półki z książkami, lustro, piec z kominkiem, który od dawna już trzeba było poprawić, kanapa po ojcu, na stole zaś otwarta książka, złamana popielniczka, kajet zapisany jego pismem. Spojrzawszy na to wszystko, Konstanty zaczął na chwilę wątpić o możebności urządzenia sobie innego trybu życia, o którem marzył podczas drogi. Wszystkie te ślady życia otoczyły go i mówiły mu: „nie uciekniesz od nas i nie będziesz innym, lecz zawsze pozostaniesz takim, jakim byłeś dawniej: wątpiącym, zawsze niezadowolonym z siebie, starającym się zawsze poprawić i znów upadającym i zawsze oczekującym na szczęście, którego nie udało i nie uda ci się osiągnąć.
W ten sposób przemawiały jego rzeczy; wewnętrzny zaś głos mówił mu, że nie należy poddawać się wpływowi przeszłości i że z samym sobą można zrobić wszystko. Idąc za tym głosem, Lewin wziął dwa stojące w kącie pudowe ciężary i zaczął ćwiczyć się nimi, chcąc odzyskać zupełną równowagę; za drzwiami dały się słyszeć czyjeś kroki i Lewin prędko postawił ciężary na swojem miejscu.
Do gabinetu wszedł ekonom i zaczął opowiadać, że Bogu dzięki wszystko idzie dobrze, tylko gryka w nowej suszarni zagrzała się. Wiadomość ta podrażniła Lewina, gdyż on sam stawiał nową suszarnię i niektóre szczegóły były jego pomysłu. Ekonom zawsze był przeciwnym stawianiu tej suszarni i teraz z ukrytem zadowoleniem opowiadał, że gryka zagrzała się; Lewin zaś był głęboko przekonanym, że, jeśli gryka zagrzała się, to tylko dlatego, że nie przedsięwzięto środków ostrożności, które on setki razy zalecał, rozgniewał się więc i zaczął robić wymówki ekonomowi. Lecz ekonom udzielił mu również ważnej i pomyślnej nowiny, że Pawa — najlepsza kupiona na wystawie krowa — ocieliła się.
— Kuźma, daj mi kożuszek. A pan każ wziąć latarnię, pójdę do obory — rzekł Lewin do ekonoma.
Obora dla droższych krów była zaraz koło domu. Przeszedłszy przez podwórze, koło zasp śnieżnych, jakie potworzyły się koło krzaków bzu, Lewin poszedł do obory. Gdy zamarzłe drzwi otworzyły się, krowy zadziwione niezwykłem dla nich światłem latarni, poczęły ruszać się: mignął się gładki, czarny, szeroki grzbiet Holenderki; byk Berkut, z kołkiem w nozdrzach, chciał podnieść się ze słomy, na której leżał, lecz rozmyślił się i zaczął wciągać nozdrzami powietrze, gdy przechodzono koło niego. Czerwona, ogromna jak hipopotam, Pawa, odwróciła się zadem, zasłaniając sobą cielaka, którego obwąchiwała.
Lewin wszedł do przegrody, przyjrzał się Pawie, podniósł cielę i postawił je na cienkie nogi. Zaniepokojona Pawa ryknęła, lecz uspokoiła się zaraz, gdyż Lewin przysunął do niej cielę, które matka znów zaczęła lizać. Cielę, szukając wymienia, szturchało matkę nosem i machało ogonkiem.
— Fedorze, poświeć tutaj latarnią — zawołał Lewin, przyglądając się cielęciu. — Wdało się w matkę, choć maść wzięło po ojcu. Ładne! długie i szerokie w grzbiecie. Wasylu Fedorowiczu, prawda, że ładne? — zwrócił się do ekonoma, zapominając pod wpływem zadowolenia z przyjścia na świat ładnego cielęcia, że z winy ekonoma i przez jego niedbalstwo zagrzała się gryka.
— Musiało być ładne! — odrzekł ekonom. — A Siemion przychodził na drugi dzień po pańskim wyjeździe. Trzeba się będzie chyba z nim umówić? Już przedtem mówiłem panu o maszynie.
Jedno tylko to pytanie przypomniało Lewinowi o wszystkich szczegółach dużego i skomplikowanego gospodarstwa, od razu więc podszedł do kancelaryi i, porozmawiawszy z ekonomem i przedsiębiorcą Siemionem, wrócił do domu i udał się od razu na górę do salonu.

XXVII.

Dom był duży, staroświecki, i Lewin., choć sam tylko mieszkał, opalał i zajmował cały dwór; wiedział., że jest to zbytek, że to nie dobrze i że wręcz nawet sprzeciwia się jego obecnym zamiarom, lecz dom ten dla Lewina zawierał w sobie świat cały: swiat, w którym żyli i umarli rodzice jego. Ponieważ pożycie ich było dla Lewina ideałem doskonałości, zamierzał więc po ożenieniu się wskrzesić je.
Lewin zaledwie przypominał sobie matkę. Pamięć jej była dla niego świętą i przyszła żona powinna była, w wyobraźni jego, być również takim świętym ideałem kobiety, jakim była jego matka.
Miłości względem kobiety Lewin nietylko niemógł przedstawić sobie bez ślubu, lecz zawsze widział naprzód rodzinę, a potem dopiero tę kobietę, która mu da tę rodzinę. Pojęcia jego o ożenieniu się nie były podobne do pojęć pod tym względem wielu jego znajomych, dla których ożenienie się było tylko załatwieniem jednej z wielu ogólno-życiowych spraw; dla Lewina zaś ożenienie się było najważniejszą życiową sprawą, od której zależało jego przyszłe szczęście; obecnie zaś trzeba było szczęścia tego wyrzec się zupełnie.
Gdy wszedł do saloniku, w którym pijał zwykle herbatę i usiadł w fotelu z książką w ręku, a Agafia Michajłowna przyniosła mu herbaty, i jak zwykle, odezwawszy się: „a ja usiądę sobie“, siadła koło okna, Lewin ku wielkiemu zdziwieniu swemu zauważył, że nie może rozstać się ze swemi marzeniami i że bez nich żyć nie może; był pewnym, że marzenia te spełnią się, choć nie wiedział, czy będzie szczęśliwym z Kiti, czy też z inną kobietą. Lewin czytał książkę uważnie, zastanawiał się nad nią, od czasu do czasu przerywał czytanie, aby posłuchać co mówi Agafia Michajłowna, której na chwilę nie zamykały się usta, i nieustannie w wyobraźni widział różne obrazy ze swego rodzinnego życia i z gospodarstwa; sceny te były z sobą bez żadnego związku, i Lewinowi zdawało się, że tam, głęboko w duszy jego coś się równoważyło i uspokajało.
Konstanty przysłuchiwał się Agafii Michajłownie, opowiadającej mu, jak Prochor zapomniał o Panu Bogu i jak za pieniądze, które Lewin dał mu na kupno konia, pije nieustannie i jak zbił żonę na kwaśne jabłko; Lewin słuchał, czytał książkę i przypominał sobie bieg swych myśli, powstający pod wypływem czytania. Było to dzieło Tyndalla o cieple. Lewin przypomniał sobie, jak nieraz zarzucał Tyndallowi, że jest zarozumiałym ze zręczności, z jaką dokonywa doświadczenia, że mu brak filozoficznych poglądów. I nagle przyszło mu na myśl, że za dwa lata będzie mieć w stadzie dwie holenderskie krowy — Pawa zapewne jeszcze żyć będzie — prócz tego dwanaście młodych jałówek po Berkucie... Znów wziął się do książki. „Dobrze, elektryczność i ciepło są identycznemi, ale czy można w równaniu, rozwiązującem to pytanie, wstawić jedną wielkość zamiast drugiej? Cóż więc z tego wynika? Jedność sił przyrody i tak pojmujemy instynktem... chciałbym, żeby córka Pawy już prędzej była dużą, czerwoną krową... Wyjść wtedy przed dom, gdy stado będzie powracać z pastwiska... Żona powie: „Kostia i ja pielęgnowaliśmy to cielę, jak dziecko. Jak też panią mogą zajmować takie rzeczy? — zapyta gość. — Wszystko, co zajmuje jego, i mnie zajmuje! Lecz kto ona będzie?“ — I Lewin przypominał sobie wszystko, co zaszło w Moskwie... „Trudna rada... nie moja wina. Obecnie wszystko pójdzie inaczej. To fałsz, że życie lub przeszłość nie pozwolą na to. Trzeba tylko koniecznie starać się być lepszym, znacznie lepszym“... Lewin podniósł głowę z nad książki i zamyślił się.
Stara Łaska, która nie miała jeszcze czasu nacieszyć się dość przyjazdem swego pana i biegała, po podwórzu, szczekając z radości, wróciła do pokoju, machając ogonem i, niosąc z sobą zapach świeżego powietrza, podeszła do swego pana, wsunęła łeb pod rękę i skomleniem starała się zwrócić na siebie uwagę.
— Niewiele brak, żeby przemówiła — odezwała się Agafia Michajłowna — choć to tylko pies... Odrazu zrozumiała, że pan jej przyjechał i że jest nie w humorze.
— Dlaczego powiadacie, że nie w humorze?
— Przecież ja widzę, mój panie. Wiem przecież dobrze, jak to bywa u panów; na służbie u nich wszak wyrosłam. Nic to nie szkodzi, mój panie, aby tylko było dobre zdrowie i spokojne sumienie...
Lewin popatrzał na nią bacznie, dziwiąc się, że tak trafnie odgadła jego myśli.
— Czy przynieść panu jeszcze herbaty? — zapytała Agafia, i wziąwszy filiżankę wyszła z pokoju.
Łaska podsuwała ciągle głowę pod jego rękę, pogłaskał ją więc i wyżlica w tej chwili zwinęła się w kłębek u nóg jego, i położyła łeb na przednich łapach. Na znak, że już jest jej zupełnie dobrze i że czuje się już zupełnie zadowoloną, otworzyła pysk, oblizała się i zasnęła głębokim snem. Lewin przypatrywał się jej z uwagą.
— Tak samo i ja... — szepnął — zupełnie tak samo... Lecz nic nie szkodzi... Dobrze!

XXVIII.

Nazajutrz rano po balu Anna Arkadjewna zatelegrafowała do męża, donosząc mu, iż wyjeżdża zaraz z Moskwy.
— Muszę jechać koniecznie, koniecznie — tłumaczyła się przed bratową ze zmiany swych projektów w taki sposób, jak gdyby przypomniała sobie nagle o tylu ważnych sprawach, że nawet nie sposób wyliczać je — nie, już lepiej dzisiaj pojadę!
Stepan Arkadjewicz nie był na obiedzie w domu, lecz obiecał, że o siódmej przyjedzie na dworzec pożegnać się z siostrą.
Kiti również nie przyjechała, przysłała tylko list, w którym donosiła, że cierpi na ból głowy. Dolly i Anna siadły do stołu tylko z dziećmi i z Angielką. Niewiadomo, czy dlatego, że dzieci w ogóle są nader zmienne, czy też dlatego, że będąc bardzo wrażliwemi, odrazu zmiarkowały, że Anna dzisiaj nie jest taką, jaką była wtedy, gdy one ją pokochały, i że nie bawi się już niemi z taką ochotą jak przedtem; w każdym razie dzieci przestały już uwijać się ciągle koło niej, ochłodły ku niej i nie zajmowały się zupełnie jej wyjazdem. Anna napisała parę pożegnalnych listów do znajomych, zapisywała wydatki i pakowała się. W ogóle Dolly zdawało się, że Anna nie jest spokojną, lecz w tym stanie niepokoju, który Dolly znała dobrze z własnego doświadczenia i który nigdy nie opanowywa bez powodu i jest zwykle oznaką niezadowolenia z siebie samej.
Po obiedzie Anna zaczęła się ubierać w swym pokoju, dokąd i Dolly udała się za nią.
— Dziwna jakaś jesteś dzisiaj! — odezwała się Dolly do bratowej.
— Ja? tak ci się zdaje? Nie jestem dziwna, lecz zła, zdarza mi się to od czasu do czasu. Chce mi się ciągle płakać! Jest to głupie uczucie, lecz przytrafia się czasami — odpowiedziała Anna i pochyliła oblaną rumieńcem twarz nad eleganckim woreczkiem, do którego chowała nocny czepek i chustki do nosa; oczy jej błyszczały i łzy co chwila stawały w nich. — Tak mi się nie chciało wyjeżdżać z Petersburga, a teraz znów — stąd.
— Przyjechałaś tutaj i spełniłaś dobry uczynek — rzekła Dolly, spoglądając na nią bacznie.
Anna podniosła na bratową wilgotne od łez oczy.
— Nie mów tego Dolly! Nic nie zrobiłam i nic nie mogłam zrobić. Często wprawia mnie w podziw, czemu ludzie zmówili się psuć mnie. Cóż ja zrobiłam i cóż mogłam zrobić? Miałaś w sercu tyle dobroci, że przebaczyłaś...
— Gdyby nie ty, to Bóg wie coby było! Jakaś ty szczęśliwa, Anno — rzekła Dolly — masz duszę taką czystą i dobrą!
— Każdy ma w duszy swoje skeletons — jak powiadają Anglicy.
— Jakiż ty masz skeleton?
— Mam! — odpowiedziała prędko Anna i, bez względu na łzy, które przed chwilą kręciły się w jej oczach, przebiegły drwiący uśmiech zmarszczył jej wargi.
— W takim razie ten twój skeleton jest uśmiechającym się, a nie ponurym — zauważyła, uśmiechając się Dolly.
— Nie, ponury. Czy wiesz dlaczego odjeżdżam dzisiaj a nie jutro? Chcesz wiedzieć powód? Posłuchaj więc... pragnę wyznać przed tobą, co mi tak cięży i gnębi mnie — powiedziała Anna, siadając ze stanowczym wyrazem twarzy i patrząc prosto w oczy Dolly.
Dolly ze zdziwieniem zauważyła, że Anna zarumieniła się po uszy, po wijące się na jej szyi czarne loczki.
— To prawda — mówiła dalej Anna. — Czy wiesz dlaczego Kiti nie przyjechała na obiad: jest zazdrosną z mego powodu. Ja popsułam... ja byłam przyczyną, że bal ten był dla niej męczarnią, a nie przyjemnością. Lecz doprawdy jam niewinna, a jeślim zawiniła, to tylko bardzo, bardzo mało... — mówiła Anna cienkim głosem, przeciągając wyrazy: „bardzo, bardzo mało.“
— Jakeś ty to powiedziała, zupełnie tak samo jak Stiwa! — zrobiła uwagę Dolly, śmiejąc się.
Annę uraziła ta uwaga.
— Przepraszam bardzo, ja nie jestem Stiwa — rzekła, chmurząc się. — Dlatego mówię ci o tem, że nawet samej sobie nie pozwalam na chwilę powątpiewać o sobie.
Lecz mówiąc to Anna, sama uznawała, że słowa jej są niesprawiedliwe, gdyż nietylko powątpiewała o sobie, lecz odsuwała niepokój na myśl o Wrońskim, i dlatego wyjeżdżała prędzej, niż miała pierwotnie zamiar, żeby już więcej nie spotykać się z nim.
— W istocie Stiwa mówił mi, żeś tańczyła z nim mazura i że on...
— Nie możesz sobie wyobrazić, jak to stało się zabawnie. Myślałam tylko o swataniu, a tymczasem stało się zupełnie co innego. Ja zapewne mimowoli...
Anna zarumieniła się i przestała mówić.
— O! oni od razu poznają się na tem — rzekła Dolly.
— Lecz ja doprawdy byłabym w rozpaczy, gdyby on miał seryo zapatrywać się na to — przerwała Anna bratowej. — Pewną też jestem, że cała ta historya pójdzie w zapomnienie i Kiti przestanie nienawidzić mnie.
— Zresztą, moja Anno, prawdę mówiąc, nie bardzo życzę sobie dla Kiti tego małżeństwa, i lepiej nawet stałoby się, żeby ono rozchwiało się wobec tego, że Wroński był w stanie zakochać się w tobie w ciągu jednego dnia.
— Ach, mój Boże, nie miałoby to żadnego sensu — rzekła Anna i znów silny rumieniec zadowolenia oblał jej twarz, gdy usłyszała wypowiedzianą wyrazami myśl, która ją tak zajmowała. — Jadę więc, zrobiwszy sobie wroga w Kiti, którą bardzo pokochałam. Nadzwyczaj miła i sympatyczna! Ale ty, Dolly, naprawisz nasz stosunek? Wszak prawda?
Dolly z trudnością powstrzymała się od uśmiechu, chociaż kochała Annę, lecz spostrzeżenie, że i Anna nie jest wolną od słabostek ucieszyło ją.
— Wroga? to nie może być!
— Pragnę, abyście wszyscy kochali mnie, jak ja was kocham; a obecnie jeszcze bardziej was pokochałam — odezwała się Anna ze łzami w oczach. — Mój Boże, jaka ja dzisiaj jestem głupia — i Anna obtarła twarz chustką i zaczęła ubierać się.
Na chwilę przed jej wyjazdem, co mało nie spóźniwszy się, przyjechał Stepan Arkadjewicz, czerwony, uśmiechnięty, wesoły, niosąc z sobą zapach cygar i wina.
Serdeczność Anny podziałała i na Dolly. Dolly, obejmując po raz ostatni bratowę, szepnęła jej: „Pamiętaj, Anno, że nigdy nie zapomnę, coś dla mnie zrobiła. Pamiętaj, że zawsze kochałam cię i będę kochać jak najlepszą przyjaciółkę!
— Doprawdy, nie rozumiem za co — odpowiedziała Anna, całując Dolly i starając się utaić łzy.
— Zrozumiałaś i rozumiesz mnie. — Żegnaj mi, najdroższa!

XXIX.

„Bogu dzięki, już się wszystko skończyło!“ — pomyślała Anna Arkadjewna, pożegnawszy się po raz ostatni z bratem, który aż do trzeciego dzwonka zagradzał sobą przejście w wagonie. Anna siadła na kanapce koło swej pokojówki Annuszki i zaczęła rozglądać się po słabo oświetlonym sypialnym wagonie.
— Bogu dzięki, jutro już zobaczę i Sierożę i Aleksieja Aleksandrowicza i znów życie me pójdzie swą zwykłą, dawną koleją.
Anna z zadowoleniem i starannie przygotowywała się do podróży, choć niepokój, który odczuwała przez cały dzień, nie opuszczał jej i teraz: małemi swemi rączkami otworzyła czerwony woreczek, wydostała z niego poduszeczkę, którą położyła na kolanach, zamknęła go i otuliwszy nogi pledem, usiadła spokojnie. Jakaś chora dama, jadąca w tym samym przedziale, zabierała się już do snu. Dwie inne panie starały się wszcząć rozmowę z Anną, otyła zaś i niemłoda jejmość okrywała sobie nogi, i czyniła uwagi nad ogrzewaniem wagonów. Anna odpowiedziała paniom parę wyrazów, lecz widząc, że rozmowa z niemi nie będzie zbyt zajmującą, poprosiła Annuszkę, aby wydostała latarkę, zaczepiła ją o poręcz fotelu i wyjęła z woreczka nożyk do rozcinania papieru i angielski romans. Na razie czytanie szło jej ciężko: z początku zamieszanie, gwar i ciągłe przechodzenie przez wagon przeszkadzało jej, gdy pociąg już ruszył, zaczęła przysłuchiwać się jego ruchom, potem śnieg uderzający w okno i przystający do szyb, widok ciepło ubranego konduktora, który, cały zasypany śniegiem, przechodził po stopniach wagonu pod oknem, rozmowy, toczące się na temat zawiei, coraz bardziej srożącej się na dworze, rozpraszały jej uwagę. Potem zaś wszystko to powtarzało się: podskakiwanie i trzęsienie wagonu, śnieg uderzający w okno, nagłe przejścia od gorąca do zimna i znów do gorąca, ciągłe miganie się tych samych twarzy w półmroku, te same głosy, wreszcie Anna zaczęła czytać i rozumieć to, co czytała. Annuszka drzemała, trzymając szerokiemi rękoma w rękawiczkach, z których jedna była rozprutą, czerwony woreczek. Anna Arkadjewna czytała i rozumiała, lecz czytanie nie sprawiało jej żadnej przyjemności, raziło ją w tej chwili przyglądanie się odbiciu życia obcych ludzi, gdyż w niej samej było zanadto wielkie pożądanie tego życia. Gdy czytała, że bohaterka romansu doglądała chorego, Anna sama chciała chodzić cichymi krokami po pokoju chorego; gdy czytała, że członek parlamentu miał mowę, ogarniała ją chęć również wygłaszać mowę z trybuny, gdy czytała, jak lady Mery konno pędziła za sforą i, drażniąc się z bratową, wprawiała wszystkich w podziw swą odwagą, Anna chciała robić to samo; lecz, ponieważ nie można było nic robić, bawiła się nożykiem i usiłowała czytać.
Bohater powieści zaczynał już dosięgać szczytu swego angielskiego szczęścia, godności baroneta i majątku, i Anna chciała razem z nim jechać do odziedziczonych dóbr, gdy nagle poczuła, że bohater ów powinien się wstydzić, i że ona sama wstydzi się. „Czegóż ja się wstydzę?“ — zapytała samej siebie z podziwem i urazą; odrzuciła książkę i oparła się o poręcz fotelu, ściskając mocno w rękach nożyk do papieru: nie było jednak czego się wstydzić. Anna przebiegła myślą wszystkie wspomnienia, wywiezione z Moskwy i wszystkie one były przyjemne i miłe: przypomniała sobie bal, Wrońskiego i jego zakochane, pokorne oblicze, przypomniała sobie cały stosunek z nim: nie było czego się wstydzić. A jednakże, w tej właśnie chwili, gdy wspomniała o tem, uczucie wstydu rosło, jak gdyby jakiś wewnętrzny głos, w chwilach, gdy Wroński przychodził jej na myśl, mówił jej: „ciepło, bardzo ciepło, gorąco.“ — „Więc i cóż?“ — zadała sobie samej pytanie, poprawiając się w fotelu. „Co to ma znaczyć? Czyżbym bała się spojrzeć wprost na to wszystko? To i cóż? Czyżby pomiędzy mną a tym oficerem młokosem istniały i mogły istnieć inne stosunki, prócz stosunków, wynikających ze zwykłej znajomości?“ Anna uśmiechnęła się z pogardą i znów zaczęła czytać; lecz nie była już stanowczo w stanie zastanawiać się nad tem, co czytała, zaczęła więc wodzić nożem po szybie, potem położyła jego gładką i chłodną powierzchnię do policzka, i mało co nie roześmiała się na cały głos z zadowolenia, jakie ją ogarnęło bez żadnego powodu. Zdawało się jej, Annie zdawało się, że nerwy jej naciągają się coraz bardziej i bardziej, jak struny naciągane śrubami, i że oczy jej rozszerzają się coraz bardziej, że palce u rąk i nóg poruszają się nerwowo, że wewnątrz coś utrudnia jej oddech i że wszystko co widzi i słyszy w tem drżącem półświetle, niezwykłą swą dobitnością wprawia ją w podziw. Przychodziły na nią chwile, podczas których nie zdawała sobie sprawy, czy wagon porusza się naprzód, czy w tył, czy też stoi na miejscu, czy to Annuszka siedzi koło niej, czy też jakaś nieznajoma jej osoba? „Co tam wisi na poręczy? czy futro, czy zwierzę jakie? I co ja tutaj robię? A może to nie ja, tylko ktoś obcy mi zupełnie?“ Strach zdejmował Annę chwilami przed tym stanem, w jakim się znajdowała. Lecz coś nieznanego jej pociągało ją, i Anna stosownie do swej woli, mogła ulegać lub opierać się: na chwilę wstała, żeby przyjść do równowagi, odrzuciła pled z nóg i zdjęła ciepłą pelerynę. Na chwilę odzyskała panowanie nad sobą i zmiarkowała, że chudy człowiek w długim nankinowym paltocie z oberwanymi guzikami, jest palaczem, że spogląda na termometr i że za nim, przez niedomknięte drzwi wcisnął się wiatr i śnieg; lecz potem znów wszystko poplątało się jej... Człowiek ten zaczął gryść ścianę, staruszka zaczęła wyciągać nogi przez całą długość wagonu i napełniła go czarnym obłokiem; potem coś strasznie zaskrzypiało i zastukało, jak gdyby rozdzierano kogoś; potem czerwony ogień zaślepił jej oczy, a potem znów wszystko zniknęło za ścianą. Annie zdawało się, że wpada w przepaść. Nie bała się jednak, owszem, było jej przyjemnie. Głos otulonego i okrytego śniegiem człowieka, zakrzyczał coś nad jej uchem. Anna wstała, odzyskała przytomność, domyśliła się, że pociąg stanął na stacyi i że człowiek, głos którego słyszała, był konduktorem; poczem poprosiła Annuszkę o pelerynę i chustkę, ubrała się i skierowała ku wyjściu.
— Pani wychodzi? — zapytała Annuszka.
— Tak, chciałabym trochę odetchnąć. W wagonie nadzwyczaj gorąco.
Anna otworzyła drzwi. Zamieć i wiatr wybiegły na jej spotkanie i zaczęły wieść z nią walkę o drzwi. Annie wydało się to wesołem, otworzyła drzwi i wyszła. Wiatr zdawał się tylko czekać na nią, gwizdnął radośnie, chciał podnieść i unieść ją, lecz Anna uchwyciła się ręką za zimną w dotknięciu poręcz i, przytrzymując ubranie, zeszła na peron i stanęła koło wagonu. Na galeryjce wagonowej wiatr był silny, lecz na peronie, koło wagonów było spokojnie. Anna z rozkoszą wciągała w siebie pełną piersią śnieżne, mroźne powietrze i, stojąc koło wagonu, przypatrywała się peronowi i oświetlonej stacyi.

XXX.

Straszna burza szalała i wyła między kołami wagonów, między słupami, między budynkami stacyjnymi. Wagony, słupy, ludzie, gdzie tylko spojrzeć, zasypane było z jednej strony śniegiem, padającym nieustannie i coraz grubszą warstwą pokrywającym wszystko. Od czasu do czasu wichura słabła, po to, by po chwili uderzyć tak gwałtownie, że zdawało się, iż nic nie zdoła się oprzeć jej naciskowi. Pomimo to, jacyś ludzie przebiegali nieustannie, rozmawiali wesoło; śnieg, zaścielający peron, skrzypiał im pod nogami; duże drzwi, wiodące do bufetu, nieustannie otwierały i zamykały się. Cień zgiętego człowieka prześlizgnął się pod nogami Anny i dały się słyszeć uderzenia młotka o żelazo kół. „Wyszlij depeszę!“ — zawołał ktoś gniewnym głosem, donośnie rozlegającym się w ponurym mroku. — „Proszę tutaj! numer 28!“ — dawało się słyszeć wołanie. Ludzie, obsypani śniegiem, ciepło ubrani, przebiegali koło Anny; jacyś dwaj panowie, z papierosami w ustach, przeszli koło niej. Anna odetchnęła raz jeszcze, aby zaczerpnąć powietrza, wyjęła rękę z mufki, chcąc ująć za poręcz i dostać się do wagonu, gdy jakiś mężczyzna w oficerskim szynelu przeszedł bardzo blizko niej, zasłaniając sobą migocące światło latarni. Anna obejrzała się i od razu poznała twarz Wrońskiego. Dotknąwszy ręką daszka czapki, Wroński skłonił się przed nią i zapytał, czy jej czego nie potrzeba i czy może jej być pomocnym? Anna dość długo spoglądała na niego, nie dając mu żadnej odpowiedzi, i pomimo tego, że stał w cieniu, widziała, a może tylko wydawało się jej, że widzi — wyraz twarzy jego i oczów. Był to ten sam wyraz, pełen szacunku i zachwytu, wyraz, który tak silnie podziałał na nią wczoraj. Anna niejednokrotnie powtarzała sobie w ciągu ostatnich paru dni, a nawet i przed chwilą, że Wroński nie jest dla niej niczem innem, tylko jednym z wielu podobnych do siebie, na każdym kroku spotykanych, młodych ludzi; że ona, Anna, nigdy nawet nie pozwoli sobie myśleć o nim; lecz teraz, w pierwszej chwili spotkania, ogarnęło ją uczucie radosnej dumy; nie potrzebowała pytać go, skąd wziął się, gdyż wiedziała to również dobrze, jak gdyby on sam powiedział jej, że dlatego znalazł się tu, aby był tam, gdzie i ona.
— Nie wiedziałam, że i pan jedzie. Po co pan jedzie? — zapytała, odejmując rękę od poręczy. Radość, której nie mogła stłumić, i ożywienie malowały się na jej obliczu.
— Po co ja jadę? — powtórzył Wroński, patrząc jej prosto w oczy. — Pani wie, że jadę po to, aby być tam, gdzie i pani; inaczej nie mogę — dodał po chwili.
I w tej chwili, jakby przezwyciężywszy wszelkie przeszkody, wiatr począł sypać śnieg z dachów wagonu, począł trząść jakimś kawałkiem blachy, który oberwał się na dachu, a na przodzie pociągu ponuro i płaczliwie odezwał się ryk gwizdka lokomotywy. Cała zgroza zamieci wydała się Annie jeszcze bardziej wspaniałą. Wroński rzekł do niej parę wyrazów, których dusza jej pragnęła, lecz których rozsądek bał się: nic więc nie odpowiedziała i na twarzy jej widać było wewnętrzną walkę, którą Wroński zauważył.
— Niech mi pani wybaczy, jeśli uraziły ją moje słowa — przemówił pokornie; mówił grzecznie, z szacunkiem, lecz tak stanowczo i z takim uporem, że Anna dość długo nie mogła zebrać się z odpowiedzią.
— Nie powinno tak być, jak pan powiada, i jeśli pan jest uczciwym człowiekiem, proszę zapomnieć swe słowa, również jak i ja je zapomnę — odrzekła w końcu.
— Żadnego słowa pani, żadnego jej gestu i nie zapomnę nigdy i nie mogę...
— Dość już, dość! — zawołała Anna, starając się napróżno nadać surowy wyraz swej twarzy, której Wroński przypatrywał się bacznie. Schwyciwszy się ręką za poręcz, Anna wstąpiła na schodki i prędko weszła do sionki wagonu. Lecz w sionce zatrzymała się, zastanawiając się nad wszystkiem, co miało miejsce przed chwilą. Nie przypominając sobie ani jego, ani swoich słów, instynktownie pojęła, że chwilowa ta rozmowa, ogromnie wpływała na wzajemne zbliżenie się ich — i Anna czuła się i szczęśliwą i przestraszoną zarazem; postawszy parę sekund, weszła do wagonu i zajęła poprzednie swe miejsce. Stan naprężenia, który ją męczył z początku, nietylko wznowił się, ale nawet wzmógł do tego stopnia, że Anna obawiała się, iż lada chwila zerwie się w niej jakaś zanadto wyprężona struna; przez całą noc Anna nie mogła spać, lecz w tem naprężeniu i tych marzeniach, które napełniały jej wyobraźnię, nie było nic nieprzyjemnego i ponurego, owszem, wywoływały one wrażenie palące, radosne i pobudzające. Nad ranem, Anna siedząc na ławce, zaczęła drzemać, a gdy obudziła się, na dworze było już zupełnie jasno i pociąg zbliżał się do Petersburga. Myśli o mężu, o domu, o synu, o codziennych kłopotach zaczęły ją ogarniać.
W Petersburgu, zaraz po wyjściu z wagonu, pierwszą osobą, która zwróciła na siebie uwagę Anny, był mąż.
„Ach, mój Boże, skąd on ma takie uszy?“ — pomyślała Anna, patrząc na sztywną i okazałą postać męża; szczególniej zaś uderzyły ją jego konchy uszne, dotykające skrzydeł okrągłego kapelusza. Dostrzegłszy Annę, mąż podszedł na jej spotkanie, ułożywszy usta, jak zwykle, w ironiczny uśmiech i patrząc na nią dużemi, znużonemi oczyma. Jakieś nieprzyjemne uczucie zawodu ścisnęło jej serce, gdy spotkała się z tem upartem, zmęczonem spojrzeniem — jak gdyby spodziewała się zastać męża zupełnie innym; szczególniej zaś uderzyło ją uczucie niezadowolenia z samej siebie, jakiego doznała przy spotkaniu z mężem. Było to zwykłe, dobrze jej znane uczucie, podobne do udawania, którego doznawała w stosunkach z mężem, — lecz dawniej uczucia tego nie zauważała — obecnie zaś z żalem i przykrością przekonała się o jego istnieniu.
— Jak widzisz, czuły mąż, czuły jak na drugi rok po ślubie, płonął chęcią ujrzenia cię — odezwał się Aleksiej Aleksandrowicz swym powolnym cienkim głosem i tonem, którego zwykle używał w rozmowie z żoną, tonem pełnym ironii nad tymi, co szczerze mówią w ten sposób.
— Sierioża zdrów? — zapytała Anna.
— Czyż to ma być cała nagroda za mój zapał? — zapytał. — Zdrów, zdrów...

XXXI.

Wroński przez całą noc nie usiłował nawet zasnąć: siedział na kanapce, patrząc się wprost przed siebie lub przyglądając się wchodzącym i wychodzącym. Wroński zawsze imponował nieznajomym swym niewzruszonym spokojem, obecnie zaś wydawał się jeszcze bardziej dumnym i pewnym siebie, spoglądając na ludzi, jak na rzeczy. Młody, nerwowy człowiek, urzędnik sądu okręgowego, siedzący naprzeciwko niego, znienawidził go za wyraz, odbijający się na jego twarzy: młody człowiek prosił go o ogień do papierosa, zaczynał rozmawiać z nim i nawet potrącił go, chcąc dać do zrozumienia Wrońskiemu, że nie jest martwym przedmiotem, lecz człowiekiem; pomimo to Wroński spoglądał na niego, jak na latarnię, wiszącą na środku wagonu, a młody człowiek krzywił się, czując, że traci panowanie nad samym sobą, gdyż nie jest uznawanym za człowieka.
Wroński nic i nikogo nie widział: uważał się za mocarza, nie dlatego, żeby miał być pewnym, że wywarł wrażenie na Annę, tego nie był jeszcze pewnym, lecz dlatego, że wrażenie, jakie ona wywarła na nim, napełniło go szczęściem i dumą.
Co z tego wyniknie, Wroński nie wiedział i nawet nie myślał o tem, dochodził tylko do przekonania, że wszystkie dotychczas rozstrzelone i rozrzucone siły jego winny być zjednoczone i z całą straszliwą energią skierowane ku jednemu celowi: pewność ta uszczęśliwiła go. Wiedział tylko, że powiedział jej prawdę, mówiąc, że jedzie tam, dokąd jedzie i ona, że całe swe szczęście, jedyny cel życia znajduje tylko w tem, aby na nią patrzyć i słyszeć ją, i gdy w Bołogowie wyszedł z wagonu, aby napić się selcerskiej wody i gdy ujrzał Annę, mimowoli wypowiedział jej wszystko, co myślał; obecnie był rad, że jej to powiedział, że ona wie wszystko i że myśli o tem. Wroński nie mógł spać przez całą noc; wróciwszy do wagonu przypominał sobie nieustannie wszystkie okoliczności, wśród których widział ją i wszystkie jej odezwania się, a w wyobraźni jego unosiły się obrazy przyszłości, przyspieszające bicie serca.
Gdy Wroński w Petersburgu wyszedł z wagonu na peron, czuł się po bezsennie spędzonej nocy tak rzeźkim i ożywionym, jak po wzięciu chłodnej wanny. Oczekując na wyjście Anny, Wroński zatrzymał się przed swym wagonem. „Raz jeszcze zobaczę ją — mówił do siebie, mimowoli uśmiechając się — ujrzę jej chód, jej oblicze: odezwie się może, odwróci głowę, popatrzy, może nawet uśmiechnie się.“ Lecz zanim dostrzegł Annę, Wroński ujrzał jej męża, którego naczelnik stacyi z uszanowaniem przeprowadzał przez tłum publiczności, zalegającej peron. „Prawda! Mąż!“ Teraz dopiero po raz pierwszy Wroński przypomniał sobie, że mąż jest osobą, związaną z nią ściśle; dotąd wiedział tylko, że Anna ma męża, lecz nie wierzył w jego istnienie i uwierzył dopiero teraz, gdy zobaczył go i jego głowę, plecy i nogi w czarnych spodniach, szczególniej, gdy ujrzał, jak ten mąż spokojnie wziął ją za rękę, jak swoją własność.
Ujrzawszy Aleksieja Aleksandrowicza, z jego po petersbursku zdrową cerą i pewną siebie postawą, w okrągłym kapeluszu, z nieznacznie wystającemi plecami, Wroński uwierzył w jego istnienie i doznał na ten widok przykrego wrażenia, jakiego doznałby zapewne człowiek spragniony, który po długich poszukiwaniach znalazł nareszcie źródło i zastał w niem psa, owcę lub bezrogę, które wypiły i zmąciły wodę. Szczególniej raził Wrońskiego chód Aleksieja Aleksandrowicza. Wroński sobie tylko przyznawał niezaprzeczalne prawo kochania Anny. Lecz ona była zawsze ta sama i widok jej, tak samo fizycznie ożywiając go, pobudzając i napełniając szczęściem jego duszę, podziałał na niego. Wroński kazał niemcowi lokajowi, który, wysiadłszy z wagonu drugiej klasy podbiegł do niego, zabrać rzeczy i jechać z niemi do domu, sam zaś podszedł do Anny. Wroński przypatrywał się spotkaniu męża z żoną i z przenikliwością zakochanego zauważył pewne zakłopotanie, z jakiem Anna rozmawiała z mężem. „Nie, ona nie kocha go i nie może kochać“ — nabrał wreszcie przekonania.
— Jakże pani spędziła noc? — zapytał, kłaniając się i jej i Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, i pozwalając temu ostatniemu przyjąć ten ukłon na swój rachunek i przypomnieć go sobie lub nie.
— Dziękuję panu, bardzo dobrze — odpowiedziała Anna.
Twarz Anny zdawała się mieć wyraz zmęczenia i nie było znać na niej ożywienia, które zwykle przebijało się w jej oczach lub uśmiechu; lecz przez jedną chwilę, gdy spojrzała na niego, mignęło coś w jej spojrzeniu i chociaż płomień ten wnet zagasł, Wroński czuł się uszczęśliwionym tą chwilą. Anna spojrzała na męża, gdyż nie wiedziała, czy Aleksiej Aleksandrowicz zna Wrońskiego. Karenin patrzał z niezadowoleniem na Wrońskiego i zaledwie zadawał sobie fatygę, przypomnieć kto to taki. Spokój i pewność siebie, cechujące Wrońskiego, natknęły się, jak kosa na kamień, ze sztywną pewnością siebie Aleksieja Aleksandrowicza.
— Hrabia Wroński — rzekła Anna.
— Zdaje mi się, żeśmy znajomi — obojętnie odezwał się Aleksiej Aleksandrowicz, podając rękę Wrońskiemu. — W jedną stronę jechałaś z matką, a w drugą z synem — mówił dobitnie, darząc każdym słowem, jak rublem. — Pan zapewne powraca z urlopu? — zapytał Karenin, i nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do żony swym żartobliwym tonem: — Cóż, czy wiele łez zostało uronionych w Moskwie przy pożegnaniu?
Zwróceniem się do żony, Aleksiej Aleksandrowicz chciał dać do zrozumienia Wrońskiemu, że pragnie pozostać z nią sam na sam i zwróciwszy się ku niemu dotknął ręką kapelusza; lecz Wroński odezwał się jeszcze do Anny Arkadjewny:
— Będę miał zaszczyt złożyć pani me uszanowanie w jej domu.
Aleksiej Aleksandrowicz znużonym wzrokiem spojrzał na Wrońskiego.
— Będzie nam bardzo przyjemnie — odezwał się chłodno — przyjmujemy co poniedziałek. — Poczem, pożegnawszy się na dobre z Wrońskim, Aleksiej Aleksandrowicz odezwał się do żony: „Jak to dobrze, że miałem właśnie pół godzinki czasu, że przyjechałem po ciebie na dworzec, i że mam możność złożyć ci dowód mej gorącej miłości — mówił w żartobliwy sposób.
— Zanadto dużo mówisz o swej miłości, abym miała ją zbyt cenić — odrzekła również żartobliwe Anna, mimowoli przysłuchując się odgłosom kroków Wrońskiego, idącego za niemi. — „Lecz co mnie to może obchodzić?“ — pomyślała i zaczęła wypytywać męża, co porabiał podczas jej nieobecności Sierioża.
Mariette powiada, że był bardzo grzeczny... i przykro mi, że cię zmartwię... ale mniej tęsknił za tobą, niż twój małżonek. Lecz raz jeszcze merci, ma kochana, żeś darowała mi ten jeden dzień. Nasz zacny samowar[2] nie będzie się posiadał z radości, pytała się o ciebie parę razy. Doprawdy, jeśli pozwolisz udzielić sobie rady, to bądź u niej dzisiaj; ona ciągle musi troszczyć się o coś, obecnie zaś, prócz wszystkich swoich zwykłych kłopotów, zajmuje się nadzwyczaj sprawą Obłońskich.
Hrabina Lidja Iwanówna była przyjaciółką Aleksieja Aleksandrowicza i zarazem środkowym punktem jednego z kółek petersburskiego świata, z którem Anna ze względu na męża była w ciągłych stosunkach.
— Przecież ja pisałam do niej.
— Tak, ale nie ze wszystkimi szczegółami. Pojedź do niej, duszo moja, jeśliś niezbyt zmęczona. Kondratij podjedzie zaraz po ciebie karetą, a ja muszę jechać zaraz, prosto stąd na posiedzenie komitetu. A zatem znowu nie będę sam jadał obiadów — mówił Aleksiej Aleksandrowicz, nie żartując już.
— Nie uwierzysz, jak ja przyzwyczaiłem się...
I Aleksiej Aleksandrowicz, ściskając długo rękę żony, ze szczególnym uśmiechem na twarzy, dopomógł jej wsiąść do karety.

XXXII.

Pierwszą osobą, która przywitała Annę w domu, był jej syn: wyskoczył on do niej na schody, pomimo nawoływań guwernantki i uradowany zawołał: „Mama! mama!“ — przybiegł do matki i zawisł jej na szyi.
— Mówiłem przecież pani, że to mama — zawołał, zwracając się do guwernantki. — Ja wiedziałem!
Syn również, jak i mąż, wywarł na Annie uczucie, graniczące z rozczarowaniem, gdyż wyobrażała go sobie doskonalszym niż był w rzeczywistości, i musiała zadawać sobie pewien przymus, aby módz zachwycać się nim. Pomimo to, Sierioża był zachwycającym ze swymi jasnymi kędziorkami, błękitnemi oczkami i pulchnemi, zgrabnemi nóżkami, odzianemi w mocno naciągnięte pończoszki. Anna odczuwała fizyczną prawie rozkosz w jego pieszczotach i w poczuciu, że syn znajduje się blisko niej: jego pełne ufności i miłości, prostoduszne spojrzenie uspakajało ją moralnie, również jak i słuchanie naiwnych jego pytań. Anna wydostała podarunki, które dzieci Dolly przysłały mu, i opowiedziała synowi, że w Moskwie jest dziewczynka Tania, że Tania ta umie czytać i że nawet uczy już inne dzieci.
— A czy ja jestem gorszy od niej? — zapytał Sierioża.
— Dla mnie jesteś lepszym od wszystkich na świecie.
— Wiem o tem — odpowiedział Sierioża, uśmiechając się.
Anna nie zdążyła jeszcze wypić kawy, gdy zameldowano hrabinę Lydję Iwanównę. Hrabina Lydja Iwanówna była to wysoka, otyła kobieta, z niezdrową żółtą cerą i pięknemi czarnemi oczyma z wyrazem zamyślenia. Anna lubiała ją bardzo, lecz dzisiaj dopiero, jak gdyby po raz pierwszy, dojrzała w hrabinie różne jej ujemne cechy.
— No i cóż, moja droga, czy zaniosłaś oliwną gałązkę? — pospieszyła zapytać hrabina, wszedłszy zaledwie do pokoju.
— Tak, wszystko należy uważać już za skończone, lecz wogóle cała ta historya nie miała tego znaczenia, któreśmy jej przypisywali — odpowiedziała Anna. — Wogóle moja belle soeur jest zanadto stanowczą.
Hrabina Lydja Iwanowna, która zawsze zajmowała się różnemi sprawami niedotyczącemi jej, miała zwyczaj nie słuchać nigdy tego, co ją obchodziło.
— Doprawdy, dużo jest smutku i zła na świecie, a ja taka znużona dzisiaj jestem — przerwała hrabina Annie.
— Czem? — zapytała Anna, usiłując powstrzymać uśmiech.
— Zaczyna mnie już nużyć to ciągłe, napróżne kruszenie kopii za prawdę, i chwilami bywam już do niczego. Cała sprawa siostrzyczek (była to filantropijna, religijno-patryotyczna instytucya) była już na najlepszej drodze, lecz z tymi panami nie można sobie dać rady — dodała hrabina Lydja Iwanowna z ironicznem poddaniem się losowi. — Idea sama podoba się im, lecz spaczają ją, a potem zaczynają krytykować, i to w dodatku płytko i marnie rozumując. Dwóch, trzech ludzi zaledwie, a w ich liczbie i mąż pani, pojmują całą doniosłość tej sprawy, reszta zaś tylko szkodzi nam. Wczoraj pisał do mnie Prawdin...
Prawdin był znanym powszechnie panslawistą, mieszkającym za granicą, i hrabina Lydja Iwanowna opowiedziała treść jego listu.
Potem hrabina opowiadała jeszcze o nieprzyjemnościach i przeszkodach, o które rozbija się połączenie kościołów, i odjechała nareszcie, spiesząc się bardzo, gdyż w ciągu dnia musiała być jeszcze na posiedzeniu jakiegoś towarzystwa i w komitecie słowiańskim.
„Przecież to wszystko było i przedtem, ale dlaczegóż ja nie zauważyłam tego dawniej? — pytała Anna samą siebie. — „Czyżby hrabina była dzisiaj bardzo rozdrażnioną? W istocie jest to zabawne! cel życia jej stanowi cnota, jest chrześcijanką, a pomimo to nieustannie jest zagniewaną i ma nieprzyjaciół, i to wszystko nieprzyjaciół, których zjednała sobie na polu chrześcijaństwa i dobroczynności.“
Po odjeżdzie hrabiny przyjechała przyjaciółka Anny, żona dyrektora, i opowiedziała wszystkie miejskie ploteczki. O trzeciej i ona odjechała również, obiecując przyjechać na obiad. Aleksiej Aleksandrowicz był w ministeryum. Pozostawszy samą, Anna zużyła przedobiedni czas na rozmowę z synem podczas jego obiadu[3], na układanie swych rzeczy, na czytanie listów, które zastała w domu i na odpisywanie na nie.
Uczucie wstydu, które ją męczyło przez drogę i roztargnienie, znikły zupełnie: w zwykłych swych warunkach życiowych, czuła się znów pewną siebie i bez zarzutu.
Anna z pewnem podziwieniem wspominała o swym wczorajszym stanie. „Cóż takiego stało się? Nic. Wroński powiedział głupstwo, na które odpowiedź była łatwą, i ja odpowiedziałam mu jak wypadało. Mówić o tem mężowi niema żadnej potrzeby i nie można, gdyż w takim razie przypisywałabym temu znaczenie, jakiego całe to zajście nie posiada.“ Anna przypomniała sobie, jak raz prawie, że opowiedziała mężowi o wyznaniu miłosnem, jakie jej kiedyś uczynił młody podwładny Aleksieja Aleksandrowicza, i jak mąż odpowiedział, że każdą kobietę rzecz taka spotkać może, lecz że on najzupełniej ufa jej taktowi i nigdy nie zapomni się do tego stopnia, aby miał jej lub sobie ubliżać zazdrością. „A zatem niema potrzeby mówić? Zresztą, Bogu dzięki, niema o czem mówić!“ — pomyślała Anna.

XXXIII.

Aleksiej Aleksandrowicz powrócił z ministeryum o godzinie czwartej, lecz, jak to często zdarzało się, nie miał czasu zajść do żony, gdyż od razu wszedł do gabinetu i zaczął przyjmować oczekujących z prośbami i podpisywać papiery, przyniesione przez naczelnika kancelaryi. Na obiad[4] przyjechali: stara kuzynka Aleksieja Aleksandrowicza, dyrektor departamentu z żoną i jakiś młody człowiek, zarekomendowany Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, jako kandydat na posadę. Anna wyszła do salonu bawić gości. Punkt piąta godzina, gdy bronzowy zegar w stylu Piotra I nie zdążył jeszcze wybić po raz piąty, w salonie zjawił się Aleksiej Aleksandrowicz w białym krawacie i we fraku z dwoma gwiazdami, gdyż zaraz po obiedzie musiał wyjeżdżać. Każda chwila czasu Aleksieja Aleksandrowicza była zajętą i miała swe przeznaczenie: żeby być w stanie wydołać nawałowi codziennych zajęć, Aleksiej Aleksandrowicz starał się być nadzwyczaj punktualnym. „Bez pospiechu i bez odpoczynku“, było jego dewizą. Wszedłszy do salonu, gospodarz przywitał się z gośćmi i usiadł, uśmiechając się do żony.
— Nareszcie skończyło się me osamotnienie. Nie uwierzysz, jak to przykro (Aleksiej Aleksandrowicz położył nacisk na wyrazie przykro) siadać samemu do obiadu.
Podczas obiadu Aleksiej Aleksandrowicz porozmawiał z żoną o moskiewskich znajomych, dopytując się z ironicznym uśmiechem o Stepana Arkadjewicza, lecz rozmowa była przeważnie ogólną o petersburskich społecznych i urzędowych stosunkach. Po obiedzie Aleksiej Aleksandrowicz spędził pół godziny czasu z gośćmi i — znów z uśmiechem uścisnąwszy rękę żony, wyszedł i pojechał na sesyę. Anna nie pojechała tego wieczoru ani do księżnej Betsy Twerskiej, która dowiedziawszy się o przyjeździe Anny, zaprosiła ją na herbatę, ani do teatru, gdzie miała już zakupioną lożę. Anna dlatego głównie została się w domu, że suknia, w którą miała się ubrać, nie była jeszcze gotową. Zająwszy się po odjeździe gości swą garderobą, Anna straciła humor. Przed odjazdem do Moskwy, Anna wogóle umiejąca niedrogo ubierać się, oddała modniarce trzy suknie do przerobienia; suknie trzeba było tak przerobić, aby ich nie było można poznać i powinny były być gotowe już trzy dni temu. Okazało się jednak, że dwie z nich były jeszcze zupełnie nie zrobione, a trzecia nie tak, jak Anna życzyła sobie. Modniarka przyszła tłómaczyć się i dowodziła, że tak będzie lepiej, Anna uniosła się do tego stopnia, że jej samej potem przykro było; aby zupełnie uspokoić cię, poszła do dziecinnego pokoju i cały wieczór spędziła z synem, położyła go spać, przeżegnała i otuliła kołderką. Anna była zadowoloną, że nie pojechała nigdzie i że tak dobrze spędziła cały wieczór: było jej lekko na sercu i ogarnął ją spokój wewnętrzny i teraz dopiero przekonała się, że wszystko czemu podczas podróży przypisywała tyle znaczenia, było tylko jednem z nic nieznaczących zdarzeń światowego życia, i że niema się czego wstydzić ani przed sobą, ani przed światem. Anna z angielskim romansem w ręku siadła przy kominku, oczekując na męża. Punkt o wpół do dziesiątej dał się słyszeć dzwonek i Aleksiej Aleksandrowicz wszedł do pokoju.
— Przyszedłeś nareszcie! — odezwała się Anna, podając mężowi rękę.
Aleksiej Aleksandrowicz pocałował podaną sobie rękę i siadł koło żony.
— Z przyjemnością widzę, że podróż udała ci się — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz.
— Najzupełniej — odpowiedziała Anna i zaczęła opowiadać wszystko z początku: swą podróż z Wrońską, przyjazd do Moskwy, wypadek na stacyi. Potem opowiedziała, jak na razie żałowała brata, a potem Dolly.
— Nie zdaje mi się, aby można było usprawiedliwiać takiego człowieka, chociaż to twój brat — rzekł surowo Aleksiej Aleksandrowicz.
Anna uśmiechnęła się, gdyż zrozumiała, że mąż jej powiedział to dlatego, aby pokazać, że wzgląd na pokrewieństwo nie może powstrzymać go od wypowiedzenia swego szczerego przekonania; Anna znała tę cechę charakteru męża i lubiła ją.
— Cieszę się, że cała ta historya skończyła się dobrze i żeś przyjechała — mówił Aleksiej Aleksandrowicz. — Cóż mówią w Moskwie o nowej ustawie, którą przeprowadziłem w radzie państwa?
Anna nie słyszała nic o tej ustawie i zrobiło się jej przykro, że była w stanie zapomnieć tak łatwo o tem, czemu on przypisywał tyle wagi.
— Tutaj ustawa ta narobiła dużo hałasu — dodał Aleksiej Aleksandrowicz z pewnym siebie uśmiechem.
Anna spostrzegła, że mąż chciał jej opowiedzieć coś przyjemnego dla siebie o całej tej sprawie, zręcznemi więc pytaniami naprowadziła go na to opowiadanie. Aleksiej Aleksandrowicz z tym samym, pewnym siebie uśmiechem, opowiedział jej o owacyach, które go spotkały z powodu przeprowadzenia tej ustawy.
— Jestem bardzo, bardzo zadowolony, gdyż dowodzi to tylko, że społeczeństwo nasze poczyna nabierać rozumnego i właściwego poglądu na tę sprawę.
Dopiwszy drugiej filiżanki herbaty ze śmietanką i z chlebem, Aleksiej Aleksandrowicz podniósł się i poszedł do swego gabinetu.
— A ty nie jeździłaś nigdzie? musiałaś się nudzić? — zapytał żony.
— Nie! — odpowiedziała Anna, wstając również i przeprowadzając go przez salon do gabinetu. — Co czytasz obecnie? — zapytała.
— Czytam obecnie Duc de Lille, Poesie des Eufers — odrzekł Aleksiej Aleksandrowicz. — Nadzwyczaj ciekawa książka.
Anna uśmiechnęła się, jak uśmiechamy się nad słabostkami kochanych przez nas ludzi, i wziąwszy go pod rękę, doprowadziła do drzwi gabinetu. Annie znany był zwyczaj męża, który stał się już dla niego koniecznością, czytywania wieczorami; wiedziała, że Aleksiej Aleksandrowicz, pomimo zajęć swego urzędu, pochłaniających mu prawie cały czas, poczytywał sobie za obowiązek zwracać baczną uwagę na objawy umysłowego życia; wiedziała również, że interesują go rzeczywiście dzieła polityczne, filozoficzne, teologiczne i że chociaż sztuka była zupełnie obcą jego naturze, pomimo to, a raczej dlatego, Aleksiej Aleksandrowicz zwracał baczną uwagę na wszystko, co się działo w jej zakresie, i czytywał wszystkie dzieła, poświęcone jej. Anna wiedziała, że co do polityki, filozofii, teologii Aleksiej Aleksandrowicz albo wątpił, albo szukał prawdy; lecz w kwestyach sztuki i poezyi, szczególniej zaś muzyki, daru pojmowania której był najzupełniej pozbawiony, Aleksiej Aleksandrowicz miał ustalone poglądy, lubiał też mówić o Szekspirze, Rafaelu, Bethowenie, o wpływie i znaczeniu nowych kierunków w poezyi i muzyce.
— Idź z Bogiem — rzekła Anna do męża, gdy doszli do drzwi gabinetu, gdzie czekała już na Aleksieja Aleksandrowicza świeca z abażurem i karawka wody na stoliku koło fotelu. A ja tymczasem napiszę do Moskwy.
Aleksiej Aleksandrowicz znów uścisnął ją za rękę i pocałował.
„W każdym razie jest to dobry człowiek, zacny, szlachetny i wyróżniający się w swojej sferze“ — pomyślała Anna, powróciwszy do swego pokoju. Annie zdawało się, że broni męża przed kimś, stawiającym mu różne zarzuty i dowodzącym, że kochać go nie można. „Ale dlaczego te uszy tak mu dziwnie wystają? Może ostrzygł się!“
Punkt o dwunastej, gdy Anna siedziała jeszcze przy biurku i kończyła list do Dolly, dały się słyszeć powolne kroki nóg w pantoflach, i Aleksiej Aleksandrowicz umyty i uczesany, z książką pod pachą, podszedł ku niej.
— Czas już, czas — rzekł, uśmiechając się dziwnie, i poszedł do sypialnego pokoju.
„I jakiem prawem patrzał on tak na niego?“ — pomyślała Anna, przypominając sobie spojrzenie, jakie Wroński rzucił na Aleksieja Aleksandrowicza.

Rozebrawszy się, Anna weszła do sypialni, lecz twarz jej nie miała ożywienia, które podczas pobytu Anny w Moskwie tryskało jej z oczów i uśmiechu; przeciwnie, obecnie ogień zdawał się być zgaszonym lub też ukrytym głęboko.

XXXIV.

Wyjeżdżając z Petersburga, Wroński zostawił swe obszerne mieszkanie przy ulicy Morskiej przyjacielowi i koledze, Petryckiemu.
Petrycki był młodym porucznikiem, nie zbyt świetnego pochodzenia; nie dość, że był niebogaty, ale siedział jeszcze w długach po uszy, wieczorami zawsze upijał się i często dostawał się na odwach za różne, czasami śmieszne, czasami brzydkie historye; pomimo to lubili go nadzwyczaj i koledzy i przełożeni. Wroński podjeżdżając o dwunastej w południe pod bramę domu, w którym mieszkał, spostrzegł znaną sobie karetę; gdy zadzwonił i stał jeszcze przede drzwiami swego mieszkania, usłyszał donośny męzki śmiech, kobiecy głos i wołanie Petryckiego: „Jeżeli to kto ze złodziei, to nie puszczać!“ Wroński nie pozwolił lokajowi meldować o swym przyjeździe i po cichu wszedł do pierwszego pokoju. Baronowa Szylton, przyjaciółka Petryckiego, w liliowej atłasowej sukni, z rumianą twarzyczką, napełniając, jak kanarek szczebiotem, cały pokój swą francuszczyzną, siedziała za okrągłym stołem i gotowała kawę. Petrycki w szynelu i rotmistrz Kamerowski w pełnym uniformie, wróciwszy widocznie przed chwilą ze służby, siedzieli koło niej.
— Brawo! Wroński! — zawołał Petrycki, wstając i potrącając krzesło. — Sam gospodarz! Baronowo, nalej mu kawy z nowego imbryka! Nie spodziewaliśmy się ciebie! Mam nadzieję, żeś zadowolony z ozdoby swego gabinetu? — rzekł, wskazując baronowę. — Znacie się państwo zapewne?
— Ma się rozumieć: — odparł Wroński, uśmiechając się wesoło i ściskając maleńką rączkę baronowej. — Cóż słychać u ciebie, stary przyjacielu?
— Pan z podróży — odezwała się baronowa — więc ja uciekam. Ach, doprawdy, wyjadę w tej chwili, jeżeli przeszkadzam.
— Gdziekolwiek pani jesteś, jesteś pani u siebie w domu, baronowo! — przerwał jej Wroński. — Jak się miewasz, Kamerowski? — dodał, podając ozięble rękę Kamerowskiemu.
— Pan nigdy nie potrafisz mówić tak ładnie — zwróciła się baronowa do Petryckiego.
— E, dlaczego? Po obiedzie i ja potrafię nie gorzej powiedzieć?
— Po obiedzie, to nie wielka sztuka! Dam więc panu kawy, idź pan tylko umyć się i przebrać — rzekła baronowa, siadając znowu i zakręcając ostrożnie kurek nowej maszynki! — Pierre, podaj kawę — zawołała na Petryckiego, którego, nie tając swych stosunków z nim, nazywała Pierre, skracając w ten sposób jego nazwisko. — Chciałabym dosypać trochę.
— Zepsuje pani maszynkę! — Nie, nie zepsuję! No, a pańska żona? — zapytała nagle baronowa, przerywając Wrońskiemu rozmowę z kolegą. — Myśmy już tutaj ożenili pana. Czy pan przywiózł swoją żonę?
— Nie, baronowo! Urodziłem się cyganem i umrę nim.
— Tem lepiej, tem lepiej! — podaj mi pan rękę.
I baronowa żartując, zaczęła opowiadać Wrońskiemu o swych przyszłych zamiarach i pytać go o radę.
— Nie chce wciąż dawać mi rozwodu. Cóż więc mam robić z sobą? (On, był to jej mąż). Chciałabym rozpocząć teraz proces. Jak pan mi radzi? Kamerowski, pilnuj pan kawy, żeby nie wykipiała: widzisz pan przecież, że jestem zajętą różnemi sprawami! Chcę koniecznie procesu, gdyż potrzebuję mego majątku. Czy pan widział kiedy coś, do tego stopnia głupiego: ponieważ ja podobno nie jestem mu wierną, więc on chce zagarnąć mi majątek — mówiła z pogardą.
Wroński przysłuchiwał się z przyjemnością temu szczebiotowi ładnej kobiety, potakiwał jej, udzielał — trochę na seryo, trochę na żarty — rad i wogóle zaczął z nią od razu rozmawiać w ten sposób, w jaki zwykle rozmawiał z kobietami, podobnemi do baronowej. W petersburskim świecie Wrońskiego wszyscy ludzie dzielili się na dwa, zupełnie różne gatunki. Pierwszy niższy gatunek: ludzie banalni, głupi, a przedewszystkiem śmieszni, przekonani, że każdy powinien żyć z jedną poślubioną sobie żoną, że panny powinny być niewinne, kobiety mieć wstyd, że mężczyzna powinien być powściągliwym i energicznym, że należy zajmować się wychowaniem dzieci, pracować na chleb, płacić długi; wogóle ludzie ci wierzą w wiele różnych głupstw. Ten gatunek ludzi wyszedł już z mody i stał się śmiesznym. Lecz istniał również drugi gatunek — ludzi w całem znaczeniu tego słowa, do którego należał Wroński i wszyscy jego koledzy. Ludzie, chcący należeć do tego gatunku, powinni przedewszystkiem być eleganckimi, szlachetnymi, śmiałymi, wesołymi, powinni bez zarumienienia się czynić zadość wszystkim swym namiętnościom i lekceważyć wszystko i wszystkich.
Wroński przez jedną minutę tylko czuł się oszołomionym po wrażeniach, wyniesionych z zupełnie innego świata w Moskwie, lecz od razu, jak gdyby wsunął nogi w stare pantofle, wszedł znów w swój dawny, wesoły, przyjemny świat.
Kawa nie ugotowała się jednak, pobryzgała wszystkich i wykipiała, wywarła jednak pożądany skutek, gdyż dała powód do hałasu i śmiechu i zalała kosztowny dywan i suknię baronowej.
— No, a teraz do widzenia, bo inaczej pan się nigdy nie umyje i na sumieniu mem ciążyć będzie największy grzech porządnego człowieka, niechlujność. Więc pan radzi położyć mu nóż na gardle?
— Koniecznie! I to w dodatku w taki sposób, aby rączka pani była o ile możności najbliżej ust jego. On pocałuje rączkę pani i wszystko skończy się jak najlepiej — odpowiedział Wroński.
— A więc dzisiaj we Francuskim! — zawołała baronowa, wychodząc i szeleszcząc suknią.
Kamerowski podniósł się również i Wroński, nie czekając na jego wyjście, podał mu rękę i poszedł do sypialnego pokoju, gdzie zaczął się myć, a Petrycki opisywał mu w krótkich wyrazach zmiany, jakie zaszły w jego położeniu od czasu wyjazdu przyjaciela: pieniędzy brak zupełny, ojciec zapowiedział, że ich nie da i że żadnych długów płacić nie będzie; krawiec grozi podaniem do sądu, drugi, również; pułkownik zapowiedział, że jeśli te skandale nie skończą się, to trzeba będzie podawać się do dymisyi; baronowa sprzykrzyła się już do reszty, głównie dlatego, że ciągle chce dawać pieniędzy; lecz jest jedna, którą on, Petrycki, pokaże Wrońskiemu, cudna, śliczna, najczystszego typu wschodniego „genre niewolnicy Rebeki, rozumiesz“; z Berkoszewym miało miejsce zajście i Berkoszew chciał przysłać sekundantów, lecz, ma się rozumieć, nic z tego nie będzie. Jednem słowem i wesoło jest i ładnie.
Nie dając czasu koledze wejść we wszystkie szczegóły swego położenia, Petrycki zaczął opowiadać mu różne nowiny. Słuchając opowiadań Petryckiego, do których od dawna był przyzwyczajonym w swem, od trzech lat zajmowanem mieszkaniu, Wroński poddał się przyjemnemu wrażeniu, jakie wywarł na niego powrót do zwykłego, lekkomyślnego petersburskiego życia.
— Nie może być! — zawołał, puszczając pedał umywalni, nad którą polewał swą czerwoną, muskularną szyję. — Nie może być! — zawołał na wiadomość, że Lora porzuciła Fertiuhofa, a zeszła się z Milejewym. — Cóż, czy on zawsze taki głupi i zadowolony z siebie? A co porabia Buzułuków?
— Buzułuków miał historyę, powiadam ci prawdę! — zaczął opowiadać Petrycki. — Wiesz przecież, że bale są jego pasyą i że żadnego dworskiego balu nie opuszcza. Poszedł więc na wielki bal w nowym kasku. Widziałeś nowe kaski? Są bardzo dobre, znacznie lżejsze. Stoi więc on... ale słuchaj tylko!...
— Słucham przecież — odparł Wroński, wycierając się kosmatym ręcznikiem.
— Przechodzi wielka księżna z którymś z posłów i na nieszczęście jego zaczęli oboje rozmawiać o nowych kaskach. Wielka księżna chciała pokazać posłowi nowy kask... Widzą, że kochanek nasz stoi. (Petrycki pokazał, jak Buzułukow stał z kaskiem). Wielka księżna poprosiła go, żeby dał kask, on nie daje. Co takiego? Migają więc na niego, kiwają, marszczą się. Dawaj! On nie daje. Skamieniał, wyobraź sobie!... Ten, kto... jak go tam... chce wziąć kask od niego... a on nie daje. Wreszcie wyrwał mu, podaje wielkiej księżnie. To jest właśnie nowy kask, powiada wielka księżna; przewróciła kask i — wyobraźcie sobie — z niego buch! gruszka, cukierki, dwa funty cukierków!... On ściągnął to wszystko!
Wroński zaczął śmiać się serdecznie. I długo jeszcze, rozmawiając już zupełnie o czem innem, ile razy tylko przypomniał sobie historyę z kaskiem, zanosił się od śmiechu, pokazując swe mocne, zdrowe, równe zęby.
Dowiedziawszy się o wszystkiem, co zaszło w czasie jego nieobecności, Wroński z pomocą lokaja ubrał się w mundur i pojechał prezentować się władzy. Potem miał zamiar być u brata, u Bessy i oddać parę wizyt, które mogły mu ułatwić bywanie w towarzystwach, w których wiedział, że będzie się spotykać z Kareniną. Jak zwykle w Petersburgu, Wroński wyjechał z domu, nie mając zamiaru wracać doń, jak dopiero późno w nocy.





CZĘŚĆ DRUGA.

I.

W końcu zimy w domu Szczerbackich odbywało się konsylium, majace zadecydować, w jakim stanie znajduje się zdrowie Kiti i jakie kroki należy przedsięwziąć, aby wrócić jej siły. Kiti była niezdrową i z wiosną stan jej zdrowia pogarszał się widocznie. Domowy lekarz dawał chorej tran, potem żelazo, potem lapis, a ponieważ ani pierwszy, ani drugi, ani trzeci z tych środków nie pomagał, a doktor radził zaraz na wiosnę jechać za granicę, zaproszono więc znakomitego doktora. Znakomity doktor, jeszcze nie stary, bardzo przystojny mężczyzna, zażądał od chorej, aby mu pozwoliła opukać się; zdawało się, że doktór z pewną przyjemnością dowodził, że wstyd dziewiczy jest tylko zabytkiem barbarzyństwa i że niema nic prostszego, iż on, jeszcze stosunkowo niestary mężczyzna, opukuje młodą obnażoną dziewczynę. Doktorowi opukiwanie wydawało się zupełnie naturalnem, gdyż robił je codziennie i nie wywierało to na nim żadnego wrażenia i, jak mu się zdawało, nie myślał przy tem o niczem złem i dlatego na wstydzenie się panien patrzał nietylko jako na zabytek barbarzyństwa, ale i jako na obrazę, wyrządzaną sobie.
Trzeba jednak było uledz mu, gdyż pomimo, że wszyscy doktorzy uczyli się w tych samych szkołach, z tych samych książek, znali tę samą naukę i pomimo, że niektórzy mówili, że ten znakomity doktór jest złym doktorem, w domu jednak księżnej i w kole jej znajomych niewiadomo dlaczego sądzono, że tylko ten jeden znakomity doktór wie coś nadzwyczajnego i tylko on jeden może uratować Kiti.
Wybadawszy i wypukawszy skrupulatnie przestraszoną i oszołomioną ze wstydu chorą, znakomity doktór umył starannie ręce i stał na środku salonu, rozmawiając z księciem. Książę, słuchając doktora, marszczył się i pokaszliwał, gdyż jako człowiek niemłody, niegłupi i zdrowy, nie wierzył w medycynę i w głębi duszy irytował się na tę komedyę, tem bardziej, że zapewne on jeden tylko domyślał się, co spowodowało chorobę Kiti. „A to szczeka napróżno“ — myślał książę o znakomitym doktorze, przysłuchując się gadaniu jego o oznakach choroby córki. Doktór zaś zaledwie powstrzymywał się od okazywania pogardy, jaką miał dla tego starego magnata, i z trudnością zniżał się do poziomu, na jakim, według niego, stał książę pod względem umysłowym. Doktór zauważył od razu, że ze starym niema co gadać i że w tym domu matka jest wszystkiem, przed nią więc miał zamiar rozsypać perły swego krasomówstwa i wiedzy.
Gdy księżna w towarzystwie domowego doktora weszła do salonu, książę odszedł, aby nie dać zauważyć po sobie, jak śmieszną wydaje mu się ta cała komedya. Księżna była zakłopotaną i nie wiedziała co czynić, gdyż poczuwała się do winy względem Kiti.
— Panie doktorze, decyduj pan o naszym losie — rzekła księżna. — Prosimy powiedzieć nam wszystko. „Czy jest jeszcze jaka nadzieja“ — chciała zapytać księżna, lecz wargi jej zadrżały i nie mogła zdobyć się na odwagę i zadać doktorowi tego pytania.
— W tej chwili, pani, tylko rozmówię się z kolegą, a potem będę miał zaszczyt, księżno, powiedzieć jej me zdanie.
— Może panów zostawić samych?
— Jak państwo uważają.
Księżna westchnęła i wyszła.
Gdy doktorzy pozostali sami, domowy lekarz z pewną obawą zaczął mówić, że zdaniem jego jest to początek procesu tuberkulicznego, lecz i t. d... Znakomity lekarz słuchał go i podczas, gdy kolega mówił, wyjął duży złoty zegarek i spojrzał nań.
— Tak — odezwała się znakomitość. — Lecz...
Domowy doktór w jednej chwili przestał mówić.
— Jak to panu wiadomo, określić początku procesu tuberkulicznego nie jesteśmy w stanie; zanim pokażą się kawerny, niema nic pewnego. Lecz możemy podejrzywać; mamy ku temu pewne dane: złe odżywianie się, stan nerwowy i t. d. Należy więc postawić kwestyę w ten sposób: co należy czynić, aby podtrzymać odżywianie, gdy podejrzywamy stan tuberkuliczny?
— Lecz, jak panu wiadomo, w wypadkach tego rodzaju zawsze ukrywają się moralne powody — z uśmiechem pełnym finezyi pozwolił sobie zauważyć domowy doktór.
— Tak, to rozumie się samo przez się — odpowiedział znakomity doktór, spoglądając znów na zegarek — przepraszam pana, czy naprawiono już Jański most, czy też ciągle jeszcze trzeba objeżdżać naokoło? — zapytał doktór.
— Naprawiono już!
— Mogę więc dojechać w ciągu dwudziestu minut. Mówiliśmy więc, że kwestya przedstawia się w następujący sposób: podtrzymywać odżywianie i wzmacniać nerwy. Jedno łączy się z drugiem i dlatego należy działać z dwóch stron.
— A wyjazd za granicę? — zapytał domowy lekarz.
— Jestem wrogiem wyjazdów za granicę. Niech pan będzie łaskaw zwrócić uwagę na tę okoliczność, że jeżeli to jest początek tuberkulicznego procesu, o czem my wiedzieć nie możemy, wyjazd za granicę nie pomoże; mojem zdaniem, koniecznie potrzebnem jest użycie środka, podtrzymującego odżywianie i nieszkodliwego.
I znakomity doktór zaczął wykładać swój plan leczenia wodami Soden, które zaordynował dlatego, że zaszkodzić nie mogą.
Domowy doktór słuchał swego uczonego kolegi z uwagą i uszanowaniem.
— Ośmielę się uczynić uwagę, że za wyjazdem za granicę przemawia zmiana trybu życia i usunięcie się od warunków, wywołujących wspomnienia. A zresztą matka życzy sobie tego.
— W takim razie niechaj jadą; czy im tylko nie zaszkodzą ci niemieccy szarlatani... Trzeba koniecznie, żeby słuchały... a zresztą niech jadą... — zaopiniowała znakomitość i podeszła ku drzwiom.
Sławny doktór oznajmił księżnej (sama przyzwoitość nakazywała mu to), że raz jeszcze musi zobaczyć chorą.
— Jak to! jeszcze raz chce ją pan oglądać? — zawołała przestraszona księżna.
— Nie, chce tylko zapytać o niektóre szczegóły.
— Służę panu.
I matka w towarzystwie doktora weszła do saloniku, gdzie siedziała Kiti. Kiti stała na środku pokoju, mizerna, z wypiekami na policzkach i ze szczególnie błyszczącemi oczyma wskutek przebytego wstydu; gdy doktór wszedł, w oczach jej stanęły łzy. Cała choroba i kuracya wydawały jej się czemś głupiem, a nawet śmiesznem; leczenie wydawało się Kiti również bezcelowem, jak składanie kawałków rozbitej wazy. Serce jej było rozbite, dlaczegóż więc chcą ją leczyć pigułkami i proszkami? Lecz nie można było sprzeciwiać się matce, tem bardziej, że matka całą winę choroby córki przypisywała sobie.
— Proszę usiąść, księżniczko — rzekł znakomity doktór i uśmiechając się, siadł naprzeciwko Kiti, ujął ją za puls i znów począł zadawać nudne pytania. Kiti odpowiadała mu, lecz nagle zdjął ją gniew i podniosła się z krzesła.
— Proszę mi wybaczyć, panie doktorze, lecz te wszystkie pytania na nic się nie zdadzą. Pyta się mnie pan po trzy razy o jedno i to samo.
Znakomity doktór nie obraził się.
— Chorobliwe rozdrażnienie — odezwał się do księżnej, gdy Kiti wyszła — dowiedziałem się już wszystkiego...
I doktór począł naukowo określać księżnej, jako wyjątkowo rozumnej kobiecie, stan księżniczki i zakończył wskazówkami, jak należy pijać wody, które były najzupełniej zbytecznemi. Gdy go księżna zapytała: czy jechać za granicę? — doktór zamyślił się głęboko, jak gdyby rozwiązywał bardzo zawiłą kwestyę; w końcu objawił swe zapatrywanie: jechać, lecz nie wierzyć szarlatanom i ze wszystkiem zwracać się do niego.
Mogło się zdawać, że zaszło coś wesołego po odejściu doktora: matka wróciła do córki w lepszym humorze i Kiti również udawała, że jest weselszą.
Obecnie często, prawie zawsze zdarzało się jej udawać wesołą.
— Doprawdy, maman, jestem zdrowa, lecz jeśli mama chce jechać, jedźmy! — i chcąc pokazać, że interesuje się przyszłym wyjazdem, zaczęła mówić o przygotowaniach do podróży.

II.

Zaraz po wyjściu doktora przybyła Dolly, gdyż wiedziała, że tego dnia miało być konsylium i chociaż sama dopiero niedawno wstała po słabości (w końcu zimy Dolly powiła dziewczynkę), chociaż sama miała dużo zajęcia i kłopotów, pomimo to, nie zważając na dziecko przy piersi i chorą dziewczynkę, przyjechała dowiedzieć się o rozstrzygającym się właśnie losie Kiti.
— Co słychać? — zapytała, wchodząc w kapeluszu do salonu. Wszyscy, jak widzę, są w dobrych humorach — zapewne nie źle.
Rodzina próbowała powtórzyć jej, co mówił doktór, lecz pokazało się, że chociaż doktór mówił bardzo ładnie i długo, nikt jednak nie umiał w żaden sposób dokładnie powtórzyć słów jego; wiadomo tylko było, że polecił jechać za granicę.
Dolly westchnęła pomimowoli, gdyż najlepszy jej przyjaciel, siostra wyjeżdżała, a życie jej nie było wesołe; stosunki z mężem po pogodzeniu się były nadzwyczaj przykre. Pogodzenie się małżonków pod wpływem Anny nie było trwałem i pożycie ich znów zaczęło szwankować na tym samym punkcie. Dolly nie miała żadnych faktycznych danych, lecz Stepana Arkadjewicza nigdy prawie nie było w domu, pieniędzy również brakowało; Dolly męczyła się podejrzeniami, że mąż sprzeniewierza się jej, i usiłowała niedopuszczać ich do siebie, gdyż obawiała się, że zazdrość przyprawi ją o większe jeszcze cierpienia. Pierwszy wybuch zazdrości, przez który raz już przeszła, nie mógł powtórzyć się i nawet zupełne przekonanie się o zdradzie męża nie byłoby już w stanie podziałać na Dolly tak silnie, jak za pierwszym razem; przekonanie takie obecnie pozbawiłoby ją tylko reszty spokoju, i Dolly pozwalała oszukiwać się, pogardzając mężem, a jeszcze więcej sobą, za brak charakteru. Prócz tego dręczyły ją nieustanne troski o dzieci: to karmienie najmłodszego szwankowało, to niańka porzuciła służbę, obecnie zaś zachorowało jedno z dzieci.
— A u ciebie co słychać? — zapytała matka.
— Ach, maman, mam ja dosyć różnych kłopotów. Lili zachorowała i obawiam się, czy to nie szkarlatyna. Wyszłam z domu na chwilę, aby się dowiedzieć o Kiti, a potem, jeśli to, broń Boże, szkarlatyna, zamknę się i na krok już ruszać się z domu nie będę.
Stary książę po odjeździe doktora wyszedł również ze swego gabinetu; pocałowawszy Dolly i porozmawiawszy z nią trochę, zwrócił się do żony.
— Postanowiłyście więc jechać? A ze mną cóż macie zamiar zrobić?
— Mnie się zdaje, Aleksandrze, że ty zostaniesz się — odpowiedziała księżna.
— Wszystko mi jedno.
Maman, czemuż papa nie ma jechać z nami? — zapytała Kiti — i jemu i nam będzie weselej.
Stary książę wstał i pogłaskał Kiti po głowie; Kiti podniosła twarz i patrzała na niego, zmuszając się do uśmiechu. Zawsze zdawało się jej, że ojciec najlepiej z całej rodziny rozumie ją, chociaż niewiele o tem mówi. Kiti, jako najmłodsza, była faworytką ojca i zdawało się jej, że miłość ku niej czyniła go przewidującym, i gdy obecnie spojrzenie jej spotkało się z niebieskiemi, dobremi oczyma, patrzącemi na nią, Kiti przekonaną była, że ojciec rozumie ją nawskróś i domyśla się wszystkiego. Kiti, rumieniąc się, pochyliła się ku ojcu, oczekując pocałunku, lecz książę pogłaskał ją tylko po włosach i odezwał się:
— Głupie te mody! Do córki nawet swojej dostać się nie można, a trzeba głaskać włosy zdechłych bab. No, Dolinko — zwrócił się do starszej córki — a twój sokół co porabia?
— Nic, ojcze — odparła Dolly, domyślając się, że ojciec mówi o jej mężu. — Niema go nigdy w domu i nie widuję go prawie zupełnie — dodała, nie mogąc powstrzymać się od ironicznego uśmiechu.
— Nie wyjechał więc jeszcze na wieś sprzedawać las?
— Nie, ale wybiera się ciągle.
— Tak? A zatem i ja mam wybierać się? Dobrze! — zwrócił się książę do żony. A ty, Katia — rzekł do młodszej córki — najlepiej zrobisz, gdy pewnego pięknego poranku, obudziwszy się, powiesz sobie: przecież ja jestem najzupełniej zdrowa i wesoła, pójdę więc rano z ojcem pochodzić po mrozie. Co?
Zdawało się, że nie było nic nadzwyczajnego w tem, co ojciec powiedział, Kiti jednak zmięszała się, jak przestępca schwytany na gorącym uczynku. „Bezwarunkowo on domyśla się wszystkiego i temi słowy mówi mi, że choć mam czego wstydzić się, jednak ze wstydem swoim żyć muszę.“ Kiti nie mogła zebrać się z odpowiedzią, wreszcie zaczęła coś mówić, lecz nagle rozpłakała się i wybiegła z pokoju.
— Masz swoje żarty! — zaczęła czynić księżna wymówki mężowi. — Ty tak zawsze...
— Ona jest taka nieszczęśliwa, a ty nie domyślasz się nawet, że razi ją każde napomknienie o przyczynach jej choroby. Do tego stopnia omylić się co do człowieka!... — dodała księżna i z tonu jej, Dolly i książę domyślili się, że matka ma na myśli Wrońskiego. — Nie pojmuję, jak kodeks może nie ścigać takich wstrętnych i nieuczciwych ludzi.
— Wolę już nie słuchać! — ponuro odezwał się książę, wstając i chcąc wyjść z pokoju, lecz zatrzymał się we drzwiach. — Są prawa i kodeksy, a jeśli już mnie doprowadziłaś do tego, to powiem ci kto tu jest winnym: ty, ty, tylko ty. Prawa na takich chłystków zawsze były i są! Doprawdy, gdyby ta cała historya nie była się stała tak, jak się stała, to postawiłbym smarkacza tego u baryery. Tak... A teraz lecz ją sobie i sprowadzaj tych szarlatanów.
Książę, zdawało się, miał jeszcze dużo do powiedzenia, lecz księżna, jak tylko usłyszała jego podniesiony głos, od razu skapitulowała i poczuła swą winę, jak to zresztą zawsze zdarzało się z nią.
— Aleksandre, Aleksandre! — szeptała księżna, zbliżając się powoli ku mężowi, wreszcie rozpłakała się.
Gdy książę ujrzał jej łzy, uspokoił się natychmiast i podszedł do żony.
— Dosyć już, dosyć! Wiem, że i tobie przykro! Cóż robić? Nieszczęścia wielkiego niema, Pan Bóg jest miłosierny... módl się do Niego... — mówił książę, sam nie zdając sobie sprawy z tego co mówi i oddając księżnej pocałunek, który poczuł na swem ręku, poczem wyszedł z pokoju.
Zaraz po wyjściu Kiti, która się rozpłakała, Dolly wiedziona macierzyńskiem doświadczeniem, domyśliła się w tej chwili, że tu tylko kobieta może radzić i pocieszać, i postanowiła podjąć się tego, zdjęła więc kapelusz i zakasawszy — w przenośni — rękawy, przygotowywała się do działania.
Gdy matka czyniła ojcu wymówki, Dolly starała się powstrzymywać matkę, o ile na to pozwalał szacunek, winny matce od córki; gdy zaś książę wybuchnął gniewem, Dolly nie odzywała się, gdyż ogarnęło ją uczucie wstydu za matkę i rozczulenia na widok ojca za jego zwykłą dobroć, którą zaraz odzyskał; gdy ojciec wyszedł, Dolly miała zamiar wziąć się do dzieła, iść do Kiti i uspokoić ją.
— Chciałam już to dawno mamie powiedzieć: czy mama wie, że Lewin miał zamiar oświadczyć się Kiti podczas swego ostatniego pobytu w Moskwie? Mówił Stiwie...
— Więc cóż z tego? Nie rozumiem...
— Być więc może, że Kiti odmówiła mu?... Czy mamie nic nie wspominała o tem?
— Nie, nie mówiła mi nic ani o jednym, ani o drugim: zanadto ma dużo dumy. Wiem tylko, że to jest powodem tego wszystkiego...
— Zapewne... jeżeli odmówiła Lewinowi, a nie byłaby odmawiała, gdyby nie spodziewała się, że ten... wiem o tem dobrze... A on tak bezczelnie oszukał ją...
Księżna bała się nawet pomyśleć, do jakiego stopnia zawiniła względem córki i rozgniewała się.
— Już ja nic tego nie rozumiem! Dzisiaj każdy chce żyć swoim rozumem, nikt nic matce nie powie, a potem...
Maman, ja pójdę do niej.
— Idź! Czy ja ci bronię? — odparła matka.

III.

Dolly weszła do gabineciku Kiti, ładniutkiego, różowego pokoiku, ubranego figurkami vieux saxe. Gabinecik ten był również ładnym, różowym i wesołym jak i właścicielka jego, jeszcze dwa miesiące temu. Dolly przypomniała sobie, jak w roku zeszłym razem z siostrą urządzała i przystrajała ten pokoik. Serce jej się ścisnęło, gdy ujrzała Kiti, siedzącą na nizkim, stojącym najbliżej drzwi foteliku, i spoglądającą ponuro na róg dywanu. Kiti podniosła oczy na siostrę i chłodny, ponury wyraz jej twarzyczki nie zmienił się.
— Pójdę już niedługo i kamieniem będę siedziała w domu — odezwała się Darja Aleksandrowna, siadając koło siostry. — Chciałabym pomówić z tobą...
— O czem? — zapytała Kiti ze strachem, podnosząc głowę.
— O niczem innem, tylko o twojem zmartwieniu.
— Ja nie mam żadnego zmartwienia...
— Daj spokój, Kiti! czyż zdaje ci się, że ja mogę nie wiedzieć o tem? wiem o wszystkiem. Wierzaj mi, że to takie głupstwo... Wszystkieśmy musiały przejść przez to...
Kiti milczała... twarz jej nie przestawała być surową.
— On niewart, byś ty cierpiała z jego powodu — rzekła Darja Aleksandrowna, przystępując wprost do rzeczy.
— Tak, dlatego, że lekceważył mnie — rozbitym głosem szepnęła Kiti. — Nie mów tak! Proszę cię nie mów!
— Któż ci to powiedział? Nikt ci przecież tego nie mówił. Przekonaną jestem, że był i że jest jeszcze dotąd zakochanym w tobie, lecz...
— Te ubolewania sprawiają mi największą przykrość! — zawołała Kiti rozgniewana nagle, poczem odwróciła się i zaczęła prędko ruszać palcami, ściskając to jedną, to drugą ręką sprzączkę paska. Przyzwyczajenie Kiti chwytania się za jaki bądź przedmiot rękoma, ile razy tylko unosiła się, znanem było Dolly, która wiedziała, do jakiego stopnia Kiti zdolną była zapomnić się w takich chwilach. Nie chcąc narazić siostry na powiedzenie czego zbytecznego i niestosownego, Dolly chciała uspokoić ją, lecz już było zapóźno.
— Co chcesz mi dać przez to do zrozumienia, co? — mówiła Kiti prędko — to, że byłam zakochaną w człowieku, który znać mnie nie chciał... jak również i to, że umieram z miłości ku niemu?... i w ten sposób odzywa się do mnie siostra, której się zdaje... że, że... współczuje ze mną!... Ja nie życzę sobie takiego współczucia i takiego udawania!
— Kiti, jesteś niesprawiedliwą!
— Poco więc dręczysz mnie!
— Lecz ja, właśnie... widzę, żeś zmartwiona...
Kiti jednak, unosząc się coraz bardziej, nie słuchała siostry.
— Nie zaszło nic takiego, czegobym żałowała i po czem musiałabym pocieszać się. Mam w sobie na tyle dumy, że nigdy samej sobie nie pozwolę kochać człowieka, który nie kocha mnie...
— Ja ci też nic nie mówię... Proszę cię tylko, powiedz mi prawdę — odezwała się Darja Aleksandrowna, biorąc siostrę za rękę — powiedz, czy Lewin mówił ci?...
Wspomnienie o Lewinie, zdawało się, pozbawiło Kiti reszty panowania nad sobą: podniosła się z krzesła i rzuciwszy sprzączkę od paska na ziemię, zaczęła prędko mówić, gestykulując rękoma:
— Poco mieszasz do tej sprawy Lewina? Nie pojmuję, co ci zależy na tem, aby mnie męczyć? Powiedziałam już i jeszcze powtarzam, żem zanadto dumna i nigdy, nigdy nie uczynię tego, coś ty uczyniła, abym miała wrócić do człowieka, który zdradził mnie i który pokochał inną kobietę. Ja tego nie pojmuję! Tyś się na to zdobyła, ale ja się nie zdobędę!
Powiedziawszy to, Kiti spojrzała na siostrę i spostrzegłszy, że Dolly milczy i że siedzi ze smutnie pochyloną głową, Kiti, zamiast spełnić swój zamiar i wyjść z pokoju, siadła koło drzwi, zakryła twarz chustką i ukryła ją w dłoniach.
Milczenie trwało ze dwie minuty. Dolly myślała o sobie. Krzywda, która jej się stała, a którą zawsze odczuwała, szczególniej obecnie zabolała ją, gdy siostra wspomniała o niej; Dolly nie spodziewała się doznać od Kiti takiej przykrości i miała do niej urazę. Nagle usłyszała szelest sukni i zarazem ciche, tłumione łkanie i czyjeś dłonie objęły ją za szyję. Kiti klęczała przed nią.
— Dolinko, jam taka nieszczęśliwa! — przemówiła Kiti ze skruchą; piękna twarzyczka jej, zroszona łzami, utonęła w fałdach sukni Darji Aleksandrównej.
Jak gdyby łzy były tym koniecznym smarem, bez którego nie mogła działać dobrze maszyna wzajemnych zwierzeń między siostrami, siostry otarłszy oczy, chociaż rozmawiały nie o tem, co je zajmowało, lecz mówiąc nawet o najzupełniej obojętnych rzeczach, rozumiały się dobrze. Kiti zmiarkowała, że uczyniona przez nią w uniesieniu uwaga o zdradzie męża i o doznawanem wciąż upokorzeniu, do głębi serca uraziła nieszczęśliwą siostrę, która jednak już jej przebaczyła; Dolly zaś ze swojej strony domyśliła się wszystkiego, co chciała wiedzieć: przekonała się, że domysły jej były prawdziwymi, że rozpacz, nieuleczalna rozpacz Kiti miała swe źródło w tem właśnie, iż Lewin oświadczał się jej, i że Kiti odmówiła mu, że Wroński oszukał ją, i że Kiti gotową jest kochać Lewina, a nienawidzić Wrońskiego.
Kiti ani słówka nie powiedziała o tem, mówiła tylko o swym stanie moralnym.
— Nie mam żadnego zmartwienia — opowiadała Kiti siostrze, uspokoiwszy się trochę — lecz nie masz wyobrażenia, do jakiego stopnia wszystko stało mi się wstrętnem, obrzydliwem, a przedewszystkiem ja sama sobie. Nie dasz wiary nawet, co za złe myśli przychodzą mi do głowy.
— Jakież złe myśli mogą przychodzić ci do głowy? — zapytała Dolly z uśmiechem.
— Najgorsze i najwstrętniejsze: nie mogę ich nawet tobie powiedzieć; to nie żal, nie tęsknota, lecz coś znacznie gorszego. Chwilami zdaje mi się, że wszystko, co było we mnie szlachetnego ukryło się gdzieś głęboko, a zostało się tylko wszystko najgorsze. Jakby ci to wyrazić — mówiła dalej, widząc zakłopotanie, w oczach siostry — papa przed chwilą zaczął mi mówić... zdaje mi się, że on myśli, iż muszę wyjść za mąż. Mama wiezie mnie na bal: zdaje mi się, że dlatego tylko wiezie, aby czemprędzej wydać za mąż i pozbyć się mnie. Wiem, że tak nie jest, lecz nie mogę odpędzić od siebie tych myśli; na tak zwanych starających się patrzyć nie mogę, gdyż zdaje mi się, że zdejmują ze mnie miarę. Przedtem było dla mnie prawdziwą przyjemnością jechać gdziebądź w balowej toalecie, zachwycałam się sobą: teraz wstyd mi tylko i przykro. Doktór... Ale...
Kiti zmieszała się, gdyż chciała powiedzieć jeszcze, że od czasu, jak zaszła w niej zmiana, Stepan Arkadjewicz stał się dla niej wstrętnym do obrzydzenia i że nie może patrzyć na niego bez przykrego wrażenia.
— Wszystko przedstawia mi się w jak najgorszem świetle — mówiła dalej Kiti — i na tem polega moja choroba; spodziewam się jednak, że to przejdzie...
— Nie spodziewaj się, ale...
— Nie mogę: z dziećmi tylko jest mi dobrze i tylko u ciebie.
— Szkoda, że teraz nie będziesz mogła bywać u mnie.
— Nic nie szkodzi, przyjadę. Miałam już szkarlatynę i uproszę maman.
Kiti postawiła na swojem, zamieszkała u siostry i przez cały czas trwania szkarlatyny, która w istocie nadeszła, zajmowała się choremi dziećmi. Obie siostry szczęśliwie wypielęgnowały wszystkie sześcioro dzieci, lecz zdrowie Kiti nie poprawiło się i w wielkim poście Szczerbaccy wyjechali za granicę.

IV.

Właściwie jest tylko jeden petersburski świat; wszyscy znają się nawzajem i nawet bywają u siebie. Lecz to duże koło obejmuje wiele drobniejszych kółeczek. Anna Arkadjewna Karenina miała przyjaciół i ścisłe stosunki w trzech różnych kółkach. Pierwszem było oficyalne służbowe kółko jej męża, składające się z jego kolegów i podwładnych, połączonych z sobą w najdziwaczniejszy i najkapryśniejszy sposób. Anna obecnie zaledwie przypomniała sobie to uczucie pobożnego prawie szacunku, jaki miała z początku dla tych ludzi; teraz jednak znała ich już tak dobrze, jak się zna wszystkich w powiatowem mieście: wiedziała, jakie kto ma nawyknienia i słabostki, kogo i który but ciśnie w nogę; wiedziała, w jakich byli stosunkach pomiędzy sobą i względem swego punktu przyciągania; wiedziała, kto przez kogo i w jaki sposób utrzymuje się na swojem stanowisku, i kto z kim zgadza się lub różni w poglądach; lecz to kółko urzędowych męskich interesów nigdy, pomimo uwag hrabiny Lidyi Iwanownej, nic mogło pociągać Anny, która też unikała go.
Drugiem, blizkiem Annie kółkiem, było kółko, przez które Aleksiej Aleksandrowicz zrobił swą karyerę. Środkiem tego kółka była hrabina Lidya Iwanowna. Było to kółko starych, brzydkich, dobroczynnych i pobożnych kobiet, a rozumnych, uczonych i ambitnych mężczyzn. Jeden z rozumnych ludzi, należących do tego kółka, nazywał je „sumieniem towarzystwa petersburskiego.“ Aleksiej Aleksandrowicz cenił je bardzo, Anna zaś, mająca dar łatwego godzenia się ze wszystkimi, znalazła w pierwszych czasach swego pobytu w Petersburgu przyjaciół i w tem kółku, teraz zaś po powrocie z Moskwy nie mogła znosić go, gdyż zdawało się jej, że i ona i wszyscy należący doń, grają komedyę, i zaczęła do tego stopnia nudzić się w tem towarzystwie, że o ile możności najrzadziej bywała u hrabiny Lidyi Iwanownej.
Trzecie kółko, w którem Anna miała stosunki, było właściwym wielkim światem: światem balów, obiadów, świetnych toalet; światem, który musiał trzymać się jedną ręką dworskiej klamki, aby nie stanąć na jednym poziomie z półświatkiem, o którym należący do tego kółka myśleli, że pogardzają nim, lecz z którym mieli upodobania nietylko podobne, ale nawet zupełnie jednakowe. Z kółkiem tem Anna utrzymywała łączność przez księżnę Betsy Twerską, żonę swego ciotecznego brata, mającą 120 tysięcy rubli rocznego dochodu. Betsy polubiła Annę zaraz po jej przyjeździe do Petersburga, starała się o jej względy i usiłowała wciągnąć ją do swego kółka, wyśmiewając kółko hrabiny Lidyi Iwanownej.
— Gdy zestarzeję się i zbrzydnę, stanę się taką samą — mawiała Betsy — lecz dla pani, młodej, pięknej kobiety, zawcześnie jeszcze udawać się do tego dobroczynnego przytułku.
Anna unikała z początku, o ile tylko mogła, kółka księżnej Betsy, gdyż bywanie w niem pociągało za sobą wydatki, na które Annę niestać było, a zresztą pierwsze trafiało jej bardziej do przekonania; lecz po powrocie z Moskwy stało się na odwrót: Anna zaczęła unikać swych cnotliwych przyjaciół, a za to bywać częściej w wielkim świecie, gdzie spotykała się z Wrońskim, a spotkania z nim sprawiały jej zawsze wielką przyjemność, połączoną z pewnem zakłopotaniem. Anna widywała Wrońskiego przeważnie u Betsy, z domu Wrońskiej, ciotecznej siostry Wrońskiego. Wroński również bywał wszędzie, gdzie spodziewał się że zobaczy Annę, i przy każdej sposobności mówił jej o swej miłości. Anna nie dawała mu żadnych powodów do podobnych wynurzeń, lecz za każdym razem, gdy rozmawiała z Wrońskim, ożywiała się mimowoli, tak jak tego dnia, gdy spotkała się z nim po raz pierwszy w wagonie. Anna czuła, że gdy patrzy się na niego, radość błyszczy w jej oczach i układa jej usta do uśmiechu, i nie była w stanie zapanować nad sobą.
Anna z początku najzupełniej szczerze przekonaną była, że jest niezadowoloną z postępowania Wrońskiego, gdyż Wroński pozwala sobie narzucać się jej, lecz już wkrótce po powrocie z Moskwy, gdy zjawiła się gdziebądź wieczorem, gdzie spodziewała się zastać go, a jego nie było, Anna przekonywała się ze smutku, jaki ją wtedy opanowywał, że oszukuje samą siebie, że narzucanie się Wrońskiego nietylko nie sprawia jej przykrości, lecz stanowi cały cel jej życia.




Znakomita śpiewaczka śpiewała po raz drugi i cały wielki świat był w teatrze. Wroński, siedząc w pierwszym rzędzie krzeseł, zobaczył kuzynkę i nie czekając na antrakt, wszedł do niej do loży.
— Dlaczego pan nie przyjechał na obiad? — zapytała go Betsy. — Dar jasnowidzenia zakochanych wprawia mnie w podziw — zauważyła, potem dodała po cichu, żeby nikt prócz niego nie słyszał — ona nie była. Przyjedź pan jednak do mnie po operetce.
Wroński spojrzał na nią pytająco. Betsy skinęła głową, on zaś uśmiechem podziękował i siadł koło niej.
— A ja tak dobrze przypominam sobie wszystkie żarty pana! — mówiła dalej księżna Betsy, która ze szczególnem zadowoleniem śledziła rozwijanie się tej namiętności we Wrońskim. — Gdzież podziało się to wszystko? Dałeś, się pan złapać, mój kochany panie!
— Tego też tylko życzę sobie, aby zostać złapanym — odparł Wroński ze swym spokojnym szczerym uśmiechem. — Jeśli skarżę się, to tylko dlatego, że za mało jestem złapany, i jeżeli mam powiedzieć prawdę, zaczynam już tracić wszelką nadzieję.
— Jakąż nadzieję możesz pan mieć? — zapytała Betsy, obrażając się za swą przyjaciółkę — entendons nous...
Lecz w oczach jej biegały ogniki, mówiące, że również dobrze jak i Wroński rozumie, jaką nadzieję może on żywić.
— Żadnej — śmiejąc się i pokazując swe białe zęby, odpowiedział Wroński. — Przepraszam — dodał, biorąc jej z ręki lornetkę i przypatrując się przez obnażone ramię kuzynki damom, siedzącym w lożach naprzeciwko. — Obawiam się, że się staję śmiesznym.
Wroński wiedział, że w oczach Betsy i kółka swych znajomych nie narażał się na śmieszność, owszem wiedział, że w oczach jego znajomych rola nieszczęśliwego zakochanego w pannie lub wogóle w kobiecie wolnej może być śmieszną, lecz rola człowieka, który stara się o względy kobiety zamężnej i który postanowił za jakąbądż cenę skłonić ją do wiarołomstwa, ma w sobie, podług nich, coś wspaniałego, pociągającego i nigdy nie może być śmieszną. Wiedząc o tem Wroński, z pewnym siebie i wesołym uśmiechem, igrającym mu pod wąsem, odjął od oczu lornetkę i popatrzał na kuzynkę.
— Czemu pan jednak nie przyjechał na obiad? — zapytała Betsy, spoglądając z zachwytem na Wrońskiego.
— Muszę to pani opowiedzieć. Byłem bardzo zajęty, a wie pani czem? Stawiam sto, tysiąc przeciwko jednemu... że pani nie zgadnie: godziłem męża z człowiekiem, który obraził jego żonę. Doprawdy!
— No i jakże? pogodził ich pan?
— Prawie, że już.
— Musi mi to pan koniecznie opowiedzieć — zawołała Betsy. — Przyjdź pan podczas antraktu.
— Nie będę mógł, gdyż jadę do teatru francuskiego.
— Wyjeżdża pan z teatru, chociaż Nilson śpiewa? — zapytała ze zdumieniem Betsy, która nie byłaby w stanie odróżnić Nilson od pierwszej lepszej chórzystki.
— Trudna rada. Mam się tam z kimś zobaczyć i to w dodatku w sprawie tej zgody.

— Błogosławieni pokój czyniący, albowiem oni będą wybawieni — rzekła, przypominając sobie, że coś w tym rodzaju kiedyś słyszała od kogoś. — Siadaj więc pan i opowiadaj, jak to było?

V.

— Będzie to trochę nieprzyzwoita, ale nadzwyczaj zabawna historya, i chciałbym bardzo opowiedzieć ją pani — rzekł Wroński, patrząc na Betsy śmiejącemi się oczyma — nie będę wymieniał żadnych nazwisk.
— Lecz ja będę je zgadywała — tem lepiej.
— Niech więc pani słucha: jedzie sobie dwóch wesołych młodych ludzi...
— Ma się rozumieć, dwóch oficerów pańskiego pułku...
— Nie powiadam oficerów, tylko poprostu dwóch młodych ludzi po dobrem śniadaniu.
— Mów pan ściślej: podchmielonych.
— Zapewne... Jadą w jak najlepszych humorach do kolegi; wtem patrzą, bardzo ładna kobieta wyprzedza ich dorożką, zaprzężoną w rysaka, ogląda się i, jak im się przynajmniej zdawało, kiwa głową w ich stronę i uśmiecha się. Ma się rozumieć, jadą za nią i pędzą na złamanie karku. Niech więc pani wyobrazi sobie ich zdumienie: piękna nieznajoma zatrzymuje się przed domem, w którym mieszka ich kolega, i wbiega na schody; młodzi ludzie widzą tylko rumiane usteczka z pod woalki i prześliczne drobniutkie nóżki.
— Pan opowiada to z takiem przejęciem, że zdaje mi się, iż pan był jednym z tych dwóch młodych ludzi.
— A co mi pani mówiła przed chwilą? — Młodzi ludzie wchodzą do kolegi, u kolegi odbywa się obiad pożegnalny. Podczas obiadu, jak to najczęściej bywa na pożegnalnych obiadach, wypijają trochę za dużo i dopytują się, kto mieszka na górze; nikt nie umie im odpowiedzieć, tylko lokaj gospodarza na ich pytanie: czy na górze mieszkają mamzele, odpowiada, że ich tam mieszka sporo. Po obiedzie młodzi ludzie udają się do gabinetu gospodarza i piszą list do nieznajomej; napisali gorący, namiętny list, w którym oświadczają jej swą miłość, i sami niosą go na górę, aby w razie potrzeby objaśnić niezbyt zrozumiałe w nim ustępy.
— Pocóż pan opowiada mi takie rzeczy?
— Dzwonią. Służąca otwiera im drzwi, oddają jej list i zaręczają, że obydwaj są tak zakochani, iż umrą pode drzwiami z miłości; dziewczyna wylękniona nie wie co robić. Nagle zjawia się jegomość z bokobrodami, jak kiełbaski, czerwony jak rak, i oznajmia, że prócz niego i żony nikt więcej nie mieszka i wyprasza obydwóch za drzwi.
— Skądże pan wie, że jegomość ten ma bokobrody jak kiełbaski, jak się pan wyraża.
— Niech pani słucha: pracuję obecnie nad pogodzeniem ich.
— I jak się panu powodzi ta praca?
— Tu jest właśnie najciekawsza historya. Okazało się, że jest to szczęśliwa para: radca honorowy i radczyni honorowa. Radca honorowy podaje skargę, a mnie kazano być twórcą pokoju i jakim jeszcze... Upewniam panią, że Talleyrand jest niczem w porównaniu ze mną.
— A na czem polega cała trudność?
— Niech pani tylko słucha... Przepraszamy bardzo ładnie: „Jesteśmy w rozpaczy i prosimy wybaczyć nam to nieszczęsne nieporozumienie.“ Radca honorowy z kiełbaskami zaczyna mięknąć, lecz również chce ulżyć swym uczuciom i z chwilą, gdy przystępuje do mówienia o nich, zaczyna się gorączkować i mówić głupstwa i ja znowu widzę się zmuszonym używać wszystkich mych dyplomatycznych talentów: „Zgadzam się z panem najzupełniej, że postępowanie ich nie było właściwem, lecz niech pan będzie łaskaw wziąć pod uwagę ich młody wiek i fakt, że młodzi ludzie byli po śniadaniu. Niech pan będzie łaskaw wejść w ich położenie, gdyż żałują swojego postępku z całego serca i proszą o przebaczenie.“ Radca honorowry znów poczyna mięknąć. „Zgadzam się, hrabio, z pańskiem zdaniem, ale sam pan rozumie, że żona moja, uczciwa kobieta, została narażoną na przykrość przez jakichś smarkaczy, gałga...“ A ten smarkacz jest obecnym i słyszy wszystko i znów muszę nakłaniać ich do zgody. Na nowo więc zaczynam bawić się w dyplomacyę i znów, gdy cała historya ma się już ku końcowi, mój radca honorowy zaczyna się unosić, czerwieni się cały, kiełbaski podnoszą się i ja znów muszę uciekać się do dyplomatycznych finezyi.
— Muszę koniecznie opowiedzieć to pani! — zawołała Betsy, śmiejąc się i witając ze znajomą, która wchodziła właśnie do jej loży. Wroński tak mnie ubawił!
— No, bonne chance, — dodała Betsy po chwili, podając Wrońskiemu palec, którym nie trzymała wachlarza i ruchem pleców opuszczając stanik, który podniósł się trochę do góry, aby, jak to wypada, być zupełnie nagą, gdy znów siądzie bliżej poręczy, wystawiona na światło gazu i oczy całej publiczności.
Wroński pojechał do francuskiego teatru, gdzie rzeczywiście miał się zobaczyć z dowódcą pułku, nie opuszczającym żadnego przedstawienia, aby rozmówić się z nim co do sprawy, która trzeci dzień już bawiła i zajmowała ich. W zajście to był zamieszanym Petrycki, którego Wroński bardzo lubił i drugi oficer, od niedawna dopiero należący do pułku, dobry chłopiec i jak najlepszy kolega, młody książę Kedrow; przedewszystkiem jednak w zajście to był wplątany honor pułku.
Petrycki i Kedrow służyli w szwadronie Wrońskiego. Do pułkownika przyjechał urzędnik, radca honorowy Wenden, ze skargą na oficerów, że wyrządzili zniewagę jego żonie. Młoda żona jego, jak opowiadał Wenden, żonaty dopiero od pół roku, była z matką na nabożeństwie, lecz poczuła się niezdrową i nie mogąc stać dłużej, pierwszą napotkaną dorożką pojechała do domu. Nagle zaczęli ją gonić oficerowie, żona przestraszyła się, zrobiło jej się jeszcze bardziej niedobrze i czem prędzej wbiegła na schody. Wenden, powróciwszy z biura, usłyszał dzwonek i obce głosy, wyszedł do przedpokoju i, ujrzawszy pijanych oficerów z listem, wypchnął ich za drzwi. Urzędnik upraszał pułkownika o surowe ukaranie winowajców.
— Niech pan robi co pan chce — powiedział pułkownik Wrońskiemu, przywoławszy go do siebie — ale Petrycki staje się niemożebnym: tygodnia niema bez jakiejś awantury. Ten urzędnik nie puści płazem tego wybryku i rozmaże całe zajście.
Wroński widział, że sprawa będzie bardzo trudną, że pojedynek miejsca mieć nie może i że należy uczynić wszystko, aby ułagodzić radcę honorowego i skłonić go do zaprzestania dalszych kroków. Pułkownik dlatego właśnie polecił tę sprawę Wrońskiemu, gdyż wiedział, że Wroński jest prawym i rozumnym człowiekiem, ceniącym honor pułku.
Naradziwszy się obydwaj, zadecydowali, że Petrycki i Kedrow razem z Wrońskim powinni udać się z przeprosinami do radcy honorowego. I pułkownik i Wroński wiedzieli, że nazwisko Wrońskiego i tytuł fligel-adjutanta wpłyną skutecznie na ułagodzenie radcy honorowego; rzeczywiście środki te okazały się częściowo skutecznymi, lecz rezultat przeprosin był wciąż wątpliwym, jak to Wroński opowiadał Betsy.
Przyjechawszy do teatru, Wroński udał się z pułkownikiem do foyer i opowiedział mu, jak rzeczy stoją. Pułkownik po namyśle postanowił zaprzestać już dalszych kroków, lecz potem dla własnej przyjemności zaczął wypytywać Wrońskiego o szczegóły ich wizyty u Wendena i nie mógł wstrzymać się od śmiechu, słuchając opowiadania Wrońskiego, jak uspakajający się już radca honorowy na nowo wybuchał za każdym razem gniewem, gdy przypominał sobie szczegóły zajścia, i jak Wroński, pomimo że zasłaniał się Petryckim, nie mógł dojść do ładu z Wendenem.

— Brzydka historya, ale nadzwyczaj zabawna. Przecież Kedrow nie może pojedynkować się z tym panem! I czy radca honorowy bardzo się gniewał? — pytał znów pułkownik. — A jak się panu Claire dzisiaj podoba? Zachwycająca — opowiadał o nowej aktorce francuskiej. — Codziennie patrzę się na nią i codziennie wydaje mi się inną; tylko francuzi mają ten talent!

VI.

Księżna Betsy opuściła teatr przed końcem ostatniego aktu. Zaledwie jednak zdążyła wejść do swego pokoju, posypać swą długą, bladą twarz pudrem, poprawić ubranie i kazać nakrywać do herbaty w dużym salonie, już przed jej ogromny dom na Dużej Morskiej zaczęły się zjeżdżać karety. Goście wysiadali na szerokim podjeździe i otyły szwajcar, czytujący codziennie rano gazety ku wielkiemu zdziwieniu przechodniów, którzy przyglądali mu się przez szklane drzwi, wpuszczał przejeżdżających i zamykał za nimi bez najmniejszego hałasu ogromne drzwi, prowadzące na schody.
Do obszernego salonu z ciemnem obiciem, z podłogą zasłaną puszystymi dywanami i ze stołem, na którym światło świec odbijało się na białym obrusie, w srebrnym samowarze i przeźroczystym prawie porcelanowym serwisie do herbaty — przez jedne drzwi weszła gospodyni, a przez drugie jednocześnie prawie — goście.
Pani domu siadła koło samowaru i zdjęła rękawiczki. Goście zajęli miejsca, przesuwając krzesła przy pomocy lokai, dzieląc się na dwa kółka: jedno koło samowaru i Betsy, drugie, na drugim końcu salonu, koło przystojnej żony posła, ubranej w czarną aksamitną suknię; żona posła miała nadzwyczaj czarne gęste brwi.
W jednem i drugiem kółku rozmowa, jak zwykle z początku, rwała się co chwila i nie mogła ustalić się, gdyż przerywano ją nieustannie powitaniami, podawaniem herbaty i t. p.
— Jako artystka jest świetną; widać, że studyowała Kaulbacha — mówił dyplomata w kółku żony posła — czyście państwo zauważyli, jak świetnie upadła?
— Na miłość Boską, nie mówmy tylko o Nilson! o niej nie można już powiedzieć nic nowego — odezwała się tłusta, czerwona, bez brwi blondynka, w starej jedwabnej sukni. Była to księżna Miahkaja, znana powszechnie ze swej dobroduszności i szorstkości w obejściu; nazywano ją powszechnie enfant terrible. Księżna Miahkaja siedziała w środku między jednem a drugiem kółkiem i, przysłuchując się, przyjmowała udział w obydwóch rozmowach.
— Dzisiaj już mi trzecia osoba powtarza ten sam frazes o Kaulbachu, jak gdyby wszyscy zmówili się, i niewiem doprawdy, dlaczego ten frazes tak się im podobał.
Odezwanie się księżnej Miahkiej przerwało rozmowę i trzeba było wymyślić nowy temat.
— Niech nam pan opowie co zabawnego, ale nie złośliwego — odezwała się żona posła, mistrzyni w prowadzeniu wykwintnej rozmowy, zwanej przez Anglików small-talk, zwracając się do dyplomaty, który również nie wiedział co ma mówić.
— Powiadają, że to bardzo trudno i że tylko złe jest śmiesznem — zaczął dyplomata z uśmiechem ale spróbuję, niech mi państwo dadzą tylko temat; cała rzecz polega na temacie: gdy mam temat, mogę na nim z łatwością haftować; przekonany jestem, że ludzie, którzy w zeszłym wieku słynęli ze swych dowcipnych rozmów, obecnie byliby nieraz, w kłopocie, gdyby musieli mówić rozsądnie. Wszystkie rozsądne rozmowy dokuczyły już do tego stopnia...
— Słyszeliśmy to już dawno... — z uśmiechem przerwała dyplomacie żona posła.
Rozmowa zaczęła się bardzo dowcipnie, lecz dlatego właśnie, że była bardzo dowcipną, musiała się urwać i trzeba było koniecznie uciec się do wypróbowanego, nigdy niezawodzącego środka — do obmowy bliźniego.
— Czy pani nie znajduje, że w Tuszkiewiczu jest coś w stylu Louis XV? — zapytał dyplomata, wskazując oczyma na przystojnego młodego blondyna, stojącego koło stołu.
— W istocie! Jest on w tym samym stylu co i salon, i dlatego tak często bywa tutaj.
Ten temat utrzymał się, gdyż, obwijając w bawełnę, rozmawiano o tem właśnie, o czem nie można było mówić w tym salonie, a mianowicie o stosunku Tuszkiewicza z panią domu.
Koło samowaru i Betsy rozmowa przez czas jakiś chwiała się między trzema koniecznymi tematami: najnowszą kroniką towarzyską, teatrem i obgadywaniem bliźnich; w końcu ustaliła się, wpadłszy na ostatni temat, t. j. na złośliwą rozmowę o nieobecnych.
— Słyszeliście państwo, że Maltiszczewa, nie córka lecz matka, kazała sobie uszyć kostyum diable rose?
— Nie może być! to doprawdy wspaniale!
— Dziwię się, jak z jej rozumem — ona przecież nie jest wcale głupią — można nie dostrzegać całej śmieszności podobnego postępowania.
Każdy miał coś do powiedzenia, aby ośmieszyć nieszczęśliwą Maltiszczewę, i rozmowa ożywiła się wesoło.
Mąż księżnej Betsy, otyły poczciwiec i zapalony zbieracz rycin, dowiedziawszy się, że żona ma gości, zaszedł przed udaniem się do klubu do salonu i, stąpając po miękkim dywanie, tłumiącym jego kroki, zbliżył się po cichu do księżnej Miahkiej.
— Jak Nilson podobała się pani?
— Czyż można tak skradać się? przestraszył mnie pan! Nie zaczynaj pan z łaski swojej ze mną rozmowy o operze, gdyż pan nie zna się nic a nic na muzyce. Już ja wolę zniżyć się do pana i rozmawiać z panem o majolikach i rycinach. Jakiż skarb kupił pan znowu od handlarzy ulicznych?
— Jeśli pani życzy sobie, to pokażę, lecz pani nie pozna się na tem.
— Niech mi pan będzie łaskaw pokazać. Napatrzyłam się na te rzeczy u tych... jak się tam nazywają... bankierów... a mają śliczne ryciny, pokazywali mi je przecież.
— Więc pani była u Schützburgów? — zapytała gospodyni.
— Byłam, ma chère. Zaprosili męża i mnie na obiad; mówili nam, że sos na tym obiedzie kosztował tysiąc rubli — opowiadała głośno księżna Miahkaja, widząc, że wszyscy ją słuchają — sos w dodatku był bardzo niesmaczny... jakiś zielonkowaty. Wypadało nam zaprosić ich i przyrządziłam sos za 85 kopijek: smakował jednak wszystkim... mnie nie stać na sosy po tysiąc rubli.
— Księżna bywa paradna — zauważyła gospodyni.
— Wistocie! — potwierdził ktoś z gości.
Księżna Miahkaja każdem odezwaniem swojem wywoływała zawsze ogromne wrażenie, a cała tajemnica tego efektu polegała na tem, że księżna, chociaż nie zawsze trafnie, mówiła zwykle o rzeczach, mających jakiś sens; w towarzystwie zaś, wśród którego obracała się, tego rodzaju słowa wywierały wrażenie najdowcipniejszego żartu. Księżna Miahkaja nie wiedziała, dlaczego słowa jej sprawiają taki skutek, lecz widziała, że tak jest i korzystała z tego.
Podczas opowiadania księżnej Miahkoj rozmowa koło żony posła zamilkła; gospodyni chciała skorzystać z tego i złączyć towarzystwo w jedno kółko, zwróciła się więc ku żonie posła i zapytała:
— Więc pani stanowczo nie chce herbaty? Niech pani przejdzie do nas...
— Dziękuję, nam i tutaj bardzo dobrze — odpowiedziała z uśmiechem żona posła i rozmawiała w dalszym ciągu.
— Anna zmieniła się bardzo od czasu wycieczki do Moskwy: jest w niej teraz coś dziwnego — zauważyła przyjaciółka Anny.
— Zmiana ta polega przeważnie na tem, że przywiozła, z sobą cień Aleksieja Wrońskiego — odrzekła żona posła.
Więc cóż z tego? U Grimma jest bajka o człowieku pozbawionym cienia; miało to być dla niego karą za jakiś przestępek. Nigdy jednak nie mogę pojąć, na czem ta kara polega: kobiecie jednak musi być nieprzyjemnie, gdy nie ma cienia.
— Tak, to prawda, lecz kobiety z cieniem zwykle źle kończą — odparła przyjaciółka Anny.
— Niech pani język spuchnie — odezwała się nagle księżna Miahkaja, nie dając dalej mówić przyjaciółce Anny. — Karenina — nadzwyczaj dobra kobieta: męża jej nie lubię, ale ją samą — bardzo.
— Dlaczegóż pani nie lubi męża? To taki wybitny człowiek — zapytała żona posła. — Mąż mój twierdzi, że takich zdolnych działaczy państwowych mało jest w Europie.
— I mój mąż również twierdzi zawsze to samo, ale ja mu nie wierzę — odparła księżna Miahkaja. — Gdyby mężowie nasi nic nam nie mówili, zapatrywalibyśmy się na rzeczy tak, jak są; a Aleksiej Aleksandrowicz, mojem zdaniem, jest poprostu głupcem. Ja mówię to po cichu... Nieprawdaż jak od razu wszystko staje się widocznem? Przedtem, gdy kazano mi mieć go za mądrego, ciągle szukałam w nim tej mądrości i przekonaną byłam, że sama jestem głupia, gdyż nie mogę dojrzyć jego mądrości; a jak tylko powiedziałam sobie: on jest głupi, ale po cichu zupełnie, to od razu przejrzałam.
— Jaka pani dzisiaj złośliwa!
— Nie mówię tego przez złośliwość, ale doprawdy nie mam innego wyjścia: jedno z nas dwojga jest głupiem, a, jak państwu wiadomo, o sobie takich rzeczy opowiadać nie wypada.
— Nikt nie jest zadowolonym ze swego majątku, ale każdy jest zadowolonym ze swego rozumu — podpowiedział dyplomata towarzystwu francuski wiersz.
— To, to właśnie — zwróciła się ku niemu księżna Miahkaja — ale pomimo to nie pozwolę nic mówić na Annę, to taka miła i dobra kobieta; cóż ona winna, że wszyscy są zakochani w niej i chodzą za nią jak cienie?
— Ależ ja nie myślę jej ganić — tłumaczyła się przyjaciółka Anny.
— Jeśli nikt nie kroczy za nami jak cień, to jeszcze nie dowód, abyśmy mieli prawo ganić kogoś!
Dawszy energiczną i słuszną odprawę przyjaciółce Anny, księżna Miahkaja wstała i w towarzystwie żony posła podeszła do stołu, przy którym rozmowa toczyła się o królu pruskim.
— O czemżeście państwo rozmawiali tam? — zapytała Betsy.
— O Kareninych. Księżna skreśliła nam sylwetkę Aleksieja Aleksandrowicza — odpowiedziała z uśmiechem żona posła, siadając przy stole.
— Szkoda, żeśmy nie słyszeli — — zauważyła gospodyni, spoglądając na drzwi. — I pan już jest nareszcie? — zwróciła się z uśmiechem do wchodzącego Wrońskiego.
Wroński nietylko, że znał wszystkich, lecz widywał się ze wszystkimi codziennie prawie, wszedł więc do salonu najzupełniej swobodnie, jak gdyby powracał do niego po chwilowej nieobecności.
— Skąd jadę? — odpowiedział Wroński na zapytanie żony posła. — Trudna rada, trzeba się przyznać! Jadę z teatru Buff; byłem tam już ze sto razy, a zawsze jadę tam z prawdziwą przyjemnością. Uznaję, że powinienem się wstydzić, ale na operze sypiam, a w Buffie siedzę zawsze do końca przedstawienia i świetnie bawię się... — i Wroński wymienił nazwisko francuskiej aktorki i chciał opowiadać o niej, lecz żona posła z komicznym przestrachem przerwała mu.
— Bądź pan tylko łaskaw, na miłość Boską, nie opowiadać nam o tych strasznych rzeczach.
— Dobrze, nie będę już opowiadał, tembardziej, że wszyscy wiedzą już o tych strasznych rzeczach.

— I wszyscy pojechaliby tam, gdyby to było we zwyczaju, tak jak bywanie na operze — dodała księżna Miahkaja.

VII.

Za drzwiami dały się słyszeć kroki i księżna Betsy, wiedząc, że to Karenina, spojrzała na Wrońskiego; Wroński utkwił wzrok we drzwiach i twarz jego przybrała nowy, dziwny wyraz: Wroński z radością, bacznie a zarazem z bojaźnią pewną spoglądał na wchodzącą i zwolna podnosił się z krzesła. Anna wchodziła do salonu. Trzymając się, jak zwykle, nadzwyczaj prosto i patrząc wciąż przed siebie, Anna swym pewnym, prędkim i lekkim chodem, odróżniającym się od chodu kobiet z wyższych sfer towarzyskich, przeszła te parę kroków, które dzieliły ją od Betsy, uścisnęła jej rękę, uśmiechnęła się i z tym samym uśmiechem spojrzała na Wrońskiego; Wroński skłonił się nizko i podał jej krzesło.
Anna na ukłon Wrońskiego odpowiedziała tylko skinieniem głowy, zarumieniła się i zachmurzyła z lekka, lecz po chwili, kłaniając się prędko znajomym i ściskając podawane sobie ręce, zwróciła się do Betsy:
— Byłam u hrabiny Lidyi i chciałam wcześniej przyjechać, lecz pomimowoli zasiedziałam się, gdyż był u niej sir John, który zainteresował mnie nadzwyczaj!
— A... to ten misyonarz?
— Tak. Opowiadał nadzwyczaj zajmujące szczegóły o życiu indyjskiem.
Rozmowa ogólna, przerwana przybyciem Anny, znów zaczęła się chwiać, jak płomień gasnącej lampy.
— Sir John! Tak, sir John... widziałam go już... wistocie bardzo ciekawe rzeczy opowiada. Własjewa zakochała się w nim na zabój.
— A czy to prawda, że młodsza Własjewa wychodzi za Topowa?
— Powszechnie mówią, że napewno.
— Dziwię się tylko rodzicom: jak słychać, ma to być małżeństwo z miłości.
— Z miłości? Jakie też pani ma przedpotopowe pojęcia. Któż dzisiaj może mówić o miłości? — zapytała żona posła.
— Cóż robić? Ta głupia, stara moda wciąż jednak trwa jeszcze — zauważył Wroński.
— Tem gorzej dla tych, co idą jeszcze za nią; wiem, że tylko małżeństwa zawarte z rozsądku są szczęśliwe.
— Przypuśćmy... lecz weźmy pod uwagę, że szczęście małżeństw zawartych z rozsądku nadzwyczaj często ulatuje jak dym, a to tylko dlatego, że nagle zjawia się ta miłość, której dotąd nie uznawano — odparł Wroński.
— Lecz małżeństwami z rozsądku nazywamy te, w których oboje małżonkowie wyszumieli się już. Miłość, to szkarlatyna, którą przejść trzeba koniecznie.
— W takim razie należy nauczyć się szczepić sztucznie miłość, jak ospę.
— Za moich młodych lat kochałam się w diaczku — rzekła księżna Miahkaja — i nie wiem czy mi to pomogło.
— Zupełnie na seryo jestem zdania, że, aby poznać prawdziwą miłość, trzeba się omylić, a potem poprawić — odezwała się księżna Betsy.
— Czy nawet i po ślubie? — żartobliwie zapytała żona posła.
— Lepiej późno, niż nigdy — powtórzył dyplomata znane przysłowie.
— Właśnie, trzeba się omylić, a potem poprawić — mówiła w dalszym ciągu Betsy. — Jakiego pani jest zdania? — zapytała księżna, zwracając się ku Annie, przysłuchującej się z zaledwie dostrzegalnym uśmiechem całej rozmowie.
— Jestem zdania — odpowiedziała Anna, bawiąc się zdjętą rękawiczką — jestem zdania, że jeśli ile głów, to tyle rozumów, to i ile serc, to i tyle rodzajów miłości.
Wroński spoglądał na Annę i z biciem serca czekał jej odpowiedzi: gdy Anna skończyła mówić, westchnął, jak gdyby przed chwilą uniknął grożącego mu niebezpieczeństwa.
Anna zwróciła się nagle ku niemu:
— Odebrałam list z Moskwy, w którym mi donoszą, że Kiti Szczerbacka jest bardzo chora.
— Doprawdy? — zapytał Wroński z wielkiem niezadowoleniem.
Anna surowo spojrzała na niego.
— Pana to nie obchodzi?
— Owszem, bardzo. Czy można wiedzieć, co mianowicie piszą pani?
Anna wstała i podeszła do Betsy.
— Proszę o filiżankę herbaty — rzekła, stając za jej krzesłem.
Podczas gdy Betsy nalewała herbatę, Wroński zbliżył się ku Annie.
— Cóż piszą pani? — zapytał.
— Zdaje mi się, że mężczyźni nierozumieją często, gdy postępują nieszlachetnie, chociaż bardzo wiele o tem mówią — rzekła Anna, nie odpowiadając wprost na pytanie Wrońskiego; — chciałam to już dawno powiedzieć panu — dodała po chwili i, przeszedłszy parę kroków, siadła koło stolika z albumami, stojącego w rogu pokoju.
— Niezupełnie rozumiem, co mi pani mówi — zauważył Wroński, podając jej filiżankę.
Anna wskazała Wrońskiemu spojrzeniem miejsce koło siebie na kanapie, które Wroński pospiesznie zajął.
— Chciałam powiedzieć panu — rzekła Anna, nie patrząc na Wrońskiego — żeś pan postąpił źle, bardzo źle.
— Czyż ja nie wiem, żem źle postąpił? Lecz kto temu winien?
— Dlaczego mi to pan mówi? — zapytała Anna surowo, spoglądając na niego.
— Pani wie dlaczego — odpowiedział Wroński, śmiało i z radością wytrzymując jej spojrzenie i nie spuszczając z niej wzroku.
Nie on, ale ona zmieszała się.
— Dowodzi to tylko, że pan nie ma serca — rzekła Anna, lecz spojrzenie jej mówiło, że wie, iż on ma serce i dlatego też boi się go.
— To, o czem pani mówiła przed chwilą, było omyłką, a nie miłością.
— Pan pamięta zapewne, żem mu zabroniła wymawiać to słowo, to wstrętne słowo — odparła Anna, lecz w tej chwili spostrzegła się, że tym jednym wyrazem zabroniłam składa dowód, iż poczuwa się do pewnych praw nad nim i iż tem samem zachęca go do mówienia o miłości. — Chciałam to już dawno powiedzieć panu — mówiła dalej Anna, patrząc mu stanowczo w oczy i czując, że rumieniec piecze jej policzki — a dzisiaj naumyślnie przyjechałam, wiedząc, że pana tu spotkam. Przyjechałam, aby panu powiedzieć, iż z tem raz już skończyć należy. Nigdy dotąd przed nikim nie rumieniłam się, a obecnie z winy pana czuję się winną.
Wroński patrzał na Annę i nieznana mu dotąd duchowa piękność jej oblicza, uderzyła go.
— Czego pani chce odemnie? — zapytał szczerze i poważnie.
— Chcę, aby pan pojechał do Moskwy i prosił Kiti o przebaczenie.
— Pani nie chce tego — odparł Wroński, zauważywszy, że Anna, zmusza się do powiedzenia tego, czego naprawdę nie życzy sobie powiedzieć.
— Jeśli pan naprawdę kocha mnie, jak pan twierdzi — szeptem odezwała się Anna — to pan postara się, abym była spokojną.
Twarz Wrońskiego rozjaśniła się.
— Czyż pani nie wie, że pani stanowi cel życia mego, lecz ja spokoju nie znam i zapewnić go pani nie jestem w stanie; całego siebie, miłość... i owszem. Nie mogę myśleć o sobie i o pani, o każdem z nas oddzielnie: pani i ja — to jedna całość dla ranie. Patrząc się w przyszłość, nie widzę, aby spokój był możebnym dla pani lub dla mnie. Widzę możebność rozpaczy, nieszczęść... lub też widzę możebność szczęścia i to jakiego szczęścia!... Czyż ono jest możebnem? — dodał, poruszając tylko wargami, lecz Anna usłyszała.
Anna natężała wszystkie siły umysłu, aby tak odpowiedzieć, jak należało: lecz rzuciła tylko na niego spojrzenie przepełnione miłością i nic nie odrzekła.
„Wtedy, gdym już zaczął rozpaczać i gdy mi się poczęło zdawać, że męki me nie skończą się nigdy, okazuje się, że ona kocha mnie i sama wyznaje mi swą miłość.“
— Niech więc pan będzie łaskaw zrobić to dla mnie i nie mówić mi nigdy tych słów, a będziemy dobrymi przyjaciółmi — wyrzekły usta Anny, lecz spojrzenie jej mówiło co innego.
— Przyjaciółmi nie będziemy: pani wie o tem dobrze, a będziemy najszczęśliwszymi lub najnieszczęśliwszymi ludźmi — to zależy tylko od pani.
Anna chciała jeszcze coś powiedzieć, lecz Wroński przerwał jej.
— Przecież ja proszę tylko o jedno: proszę o prawo spodziewania się i męczenia, jak obecnie; lecz jeśli pani i na to nawet zezwolić nie chce, w takim razie rozkaż mi pani nie pokazywać się tobie na oczy, a pokazywać się nie będę. Jeśli widywanie mnie sprawia pani przykrość, nie będziesz mnie widywać.
— Nie życzę sobie niewidywać pana.
— Niech więc pani pozwoli, aby wszystko zostało po staremu — rzekł Wroński drżącym głosem. — Oto i mąż, pani nadchodzi.
Rzeczywiście w tej chwili Aleksiej Aleksandrowicz wchodził do pokoju, swym zwykłym, spokojnym niezgrabnym krokiem.
Spojrzawszy na żonę i Wrońskiego, Aleksiej Aleksandrowicz podszedł do pani domu i, popijając z filiżanki herbatę, począł mówić, jak zwykle, powoli i doniośle, swym ironicznym tonem, jakby żartując sobie z kogoś.
Rambouillet pani w pełnym komplecie — rzekł, spoglądając po towarzystwie — gracye i muzy.
Lecz księżna Betsy nie mogła znosić tego tonu Aleksieja Aleksandrowicza sueering, jak go nazywała, i jako obyta i doświadczona pani domu naprowadziła rozmowę na poważny temat: na ogólną powinność wojskową. Aleksiej Aleksandrowicz odrazu zajął się rozmową i począł z całym zapałem bronić nowej ustawy od zarzutów, które stawiała jej Betsy.
Wroński i Anna siedzieli wciąż przy małym stoliku.
— Doprawdy, zaczyna to już być nieprzyzwoitem — szepnęła jedna z pań, spoglądając na Wrońskiego, Annę i Aleksieja Aleksandrowicza.
— Mówiłam przecież pani! — rzekła przyjaciółka Anny.
Ale nietylko te panie, lecz wszyscy prawie zebrani w salonie — nawet księżna Miahkaja i Betsy, spoglądali się od czasu do czasu na parę, siedzącą koło oddzielnego stolika. Tylko Aleksiej Aleksandrowicz ani razu nie spojrzał w ich stronę i nie odrywał się od zajmującej go rozmowy.
Zauważywszy niemiłe wrażenie, pod jakiem wszyscy znajdują się, księżna Betsy podsunęła kogo innego na swoje miejsce dla słuchania Aleksieja Aleksandrowicza i podeszła do Anny.
— Ścisłość, z jaką twój mąż wyraża się, wprawna mnie zawsze w podziw — odezwała się Betsy do Anny. — Najbardziej oderwane pojęcia stają się dla mnie przystępnemi, gdy on objaśnia mi je.
— W istocie, masz racyę! — odrzekła Anna, promieniejąc uśmiechem szczęścia i nie rozumiejąc ani jednego wyrazu z tego, co jej mówiła Betsy, po chwili jednak przeszła do dużego stołu i przyjęła udział w ogólnej rozmowie.
Porozmawiawszy z pół godziny, Aleksiej Aleksandrowicz podszedł do żony i zaproponował jej, aby jechała z nim razem do domu; lecz Anna, nie patrząc na męża, odpowiedziała mu, że pozostanie na kolącyi. Aleksiej Aleksandrowicz, ukłonił się wszystkim i wyszedł.
Stary, gruby Tatar, stangret Kareninej, z trudnością, mógł utrzymać zziębnięte kare konie, znudzone długiem staniem, lokaj otworzywszy drzwiczki od karety, stał przy nich, również jak i szwajcar. Anna Arkadjewna, odczepiając drobną swą rączką koronkę rękawa od haftki futra, z pochyloną głową słuchała z zachwytem słów Wrońskiego, który sprowadził ją ze schodów.
— Przypuśćmy, że pani nic nie powiedziała, ja też i nie żądam niczego — mówił Wroński — lecz pani wie, że nie przyjaźń jest mi potrzebną; dla mnie możebnem jest tylko jedno szczęście w życiu, a tem szczęściem jest słowo, którego pani tak nie lubi: miłość...
— Miłość... — powtórzyła Anna powoli, i nagle, w tej samej chwili, gdy odczepiła koronkę, dodała: — ja dlatego nie lubię też tego słowa, gdyż przywiązuję do niego zbyt dużą wagę, znacznie większą niż panu się zdaje — i Anna spojrzała Wrońskiemu prosto w oczy. — Do widzenia! — poczem podała mu rękę i prędkim, sprężystym krokiem przeszła koło szwajcara i ukryła się w karecie.
Spojrzenie Anny, dotknięcie jej ręki zelektryzowały Wrońskiego, który pocałował swą dłoń w miejscu dotkniętem przez Annę. Wroński wrócił do domu uszczęśliwiony, że dzisiejszego wieczoru zbliżył się do swego celu znacznie więcej, niż przedtem w przeciągu dwóch miesięcy.

VIII.

Aleksiej Aleksandrowicz nie znalazł w tem nic nadzwyczajnego lub niestosownego, że żona jego siedziała przy osobnym stoliku wraz z Wrońskim i wiodła z nim ożywioną rozmowę, lecz zauważył, że obecni w salonie byli innego zdania i dlatego wydało się to i jemu niewłaściwem, przyszedł więc do przekonania, że trzeba będzie powiedzieć o tem żonie.
Powróciwszy do domu, Aleksiej Aleksandrowicz wszedł jak zwykle do swego gabinetu, usiadł w fotelu, otworzył założoną nożykiem książkę o papiestwie i, jak to zawsze zwykł był czynić, czytał do pierwszej w nocy. Aleksiej Aleksandrowicz czytał uważnie, od czasu do czasu tylko pocierał wysokie czoło i wstrząsał głową, jak gdyby chciał odpędzić od siebie jakąś myśl, która mu przeszkadzała; o zwykłej godzinie jednak wstał z fotelu i umył się na noc. Anna Arkadjewna jeszcze nie przyjechała. Aleksiej Aleksandrowicz z książką pod pachą przeszedł do sypialnego pokoju, lecz dzisiejszego wieczoru zamiast zwykłego rozmyślania o interesach służbowych, myśli jego zajęte były żoną i jakiemś nieznanem a niemiłem zdarzeniem, które ją spotkało. Aleksiej Aleksandrowicz wbrew swemu zwyczajowi nie położył się do łóżka, lecz założywszy ręce wtył, począł chodzić po pokoju: nie mógł położyć się, gdyż wiedział, że przedtem musi rozpatrzeć położenie, w jakiem się znalazł.
W chwili, gdy Aleksiej Aleksandrowicz postanawiał rozmówić się z żoną, rozmowa ta wydawała mu się nadzwyczaj łatwą i prostą, lecz teraz, gdy począł zastanawiać się, cała ta sprawa pokazała mu się nadzwyczaj trudną i skomplikowaną.
Aleksiej Aleksandrowicz nie był zazdrosnym. Zazdrość, zdaniem jego, czyni ujmę żonie, a ku żonie należy mieć ufność. Dlaczego należy mieć ufność, t. j. zupełną pewność, że młoda żona zawsze kochać go będzie, o to Aleksiej Aleksandrowicz nie pytał się; lecz ponieważ nigdy nie czuł nieufności ku żonie, ufał więc jej i wmawiał sam w siebie, że ufać jej należy. Teraz zaś, chociaż przekonanie, że zazdrość jest uczuciem, którego bezwarunkowo należy się wstydzić i unikać, że koniecznie trzeba mieć zaufanie ku żonie, nie było w nim zachwianem, Aleksiej Aleksandrowicz czuł, że stanął oko w oko przed czemś nielogicznem i bezsensownem i sam nie wiedział, co mu czynić wypada.
Aleksiej Aleksandrowicz stanął oko w oko przed życiem, przed możebnością, że żona pokocha kogoś innego prócz niego i możebność ta dlatego wydawała mu się głupią i nielogiczną, gdyż często trafiała się w codziennem życiu. Aleksiej spędził całe swe życie i przepracował... i przepracował je w sferach urzędowych, mających do czynienia tylko z odbiciem życia, i za każdym razem, gdy spotykał się z prawdziwem, realnem, usuwał się od niego. Obecnie Aleksiejem Aleksandrowiczem owładnęło uczucie, jakiego doznałby człowiek, który najspokojniej przeszedł przez most, zawieszony nad przepaścią, i nagle zobaczył, że most ten chwieje się cały i lada chwila grozi zawaleniem się: Przepaścią tą było życie, jakiem żyje świat cały, mostem zaś — życie sztuczne, jakiem żył Aleksiej Aleksandrowicz. Po raz pierwszy dopiero przyszła mu do głowy myśl, że żona jego może pokochać kogoś innego i myśl, ta przeraziła go.
Aleksiej Aleksandrowicz, nie rozbierając się, chodził miarowym krokiem po posadzce jadalni, oświetlanej jedną lampą, po dywanie ciemnego salonu, w którym światło odbijało się tylko na dużym portrecie jego, niedawno malowanym, zawieszonym nad kanapą, i po gabinecie żony, gdzie paliły się dwie świece, oświetlając portrety jej krewnych i przyjaciółek, jak również znane mu od dawna drobiazgi, porozrzucane na biurku. Aleksiej Aleksandrowicz dochodził przez pokój żony do drzwi sypialni i wracał z powrotem.
Za każdym razem, gdy przechodził przez te trzy pokoje, najczęściej w jasno oświetlonym jadalnym Aleksiej Aleksandrowicz zatrzymywał się i mówił do siebie: „Tak, trzeba to koniecznie rozstrzygnąć, przerwać, wypowiedzieć swój pogląd i swe zdanie w tej kwestyi.“ I Aleksiej Aleksandrowicz wracał się. „Lecz co powiedzieć, jakie zdanie wyjawić?“ — zadawał sam sobie pytanie w salonie, lecz nie mógł na nie udzielić żadnej odpowiedzi. — „A zresztą“ — starał się wmówić w siebie, wchodząc do gabinetu — „cóż takiego stało się? Nic. Rozmawiała z nim długo. Czyż kobiecie w salonie nie wolno z nikim dłużej rozmawiać? w każdym zaś razie zazdrość ubliża i mnie i jej“ — mówił, lecz argument ten, którego dawniej nie był nigdy w stanie zwalczyć, obecnie stracił swą siłę. I Aleksiej Aleksandrowicz od drzwi sypialni znów wracał do salonu, lecz z chwilą, gdy wchodził do ciemnej sali, głos jakiś zdawał się mówić mu, że rzecz przedstawia się inaczej, i że gdy ludzie obcy zauważyli coś niezwykłego, to to jest najlepszym dowodem, że coś naprawdę niezwykłego dziać się musi. W jadalnym zaś pokoju Aleksiej Aleksandrowicz znów mówił do siebie: „Należy koniecznie całą tę kwestyę rozstrzygnąć, przerwać i wypowiedzieć swój pogląd“... — a w salonie, gdy już miał wracać się, zadawał sobie pytanie: „co robić?“ i znów pytał: „co takiego stało się?“ i sam też odpowiadał sobie: „nic“, i znów przypomniał sobie, że mąż zazdrością poniża żonę; a jednak w salonie znów dochodził do przekonania, że zaszło coś niezwykłego.
Myśli jego, również jak i ciało krążyły wciąż po jednej drodze, nie zatrzymując się na niczem przez czas dłuższy; Aleksiej Aleksandrowicz zauważył to, potarł czoło i usiadł w gabinecie żony.
Tutaj, patrząc na jej biurko, na malachitowy biuwar, leżący na niem, i na zaczętą notatkę, zrobioną ręką Anny, Aleksiej Aleksandrowicz zmienił od razu kierunek swych myśli: zaczął myśleć o żonie, o jej uczuciach, o jej pragnieniach i po raz pierwszy przedstawił sobie, że i ona ma swój osobisty świat, że ma swoje zdanie, swoje dążności, i myśl, że Anna może i powinna żyć swem własnem życiem, wydała się Aleksiejowi Aleksandrowiczowi do tego stopnia przerażającą, że odpędził ją czemprędzej od siebie; myśl ta była tą przepaścią, w którą lękał się zapuścić spojrzenie, gdyż przenosić się myślą i umysłem w inną istotę, było to duchowym czynem, obcym dla Aleksieja Aleksandrowicza, zapatrującego się na ten czyn, jako na szkodliwe i niebezpieczne oddawanie się fantazyom.
„A najwięcej mnie boli“ — rozmyślał Aleksiej Aleksandrowicz — „że właśnie obecnie, gdy dzieło moje[5] zbliża się ku końcowi, gdy potrzebnym mi jest spokój i wszystkie siły mego umysłu, że obecnie właśnie ogarnęła mnie ta bezpodstawna, trwoga. Ale co robić? nie należę do ludzi, którzy znoszą cierpliwie niepokój i trwogę i nie mają siły spojrzeć im śmiało w oczy.“
— Muszę obmyślić wszystko i skończyć raz z tą sprawą — odezwał się wreszcie na głos Aleksiej Aleksandrowicz.
„Kwestya jej uczuć, kwestya tego, co działo się i co dziać może się w jej duszy, to nie moja rzecz, lecz jej sumienia i religii“ — pomyślał Aleksiej Aleksandrowicz i poczuł pewną ulgę, gdy spostrzegł, że wynalazł odpowiednie paragrafy, pod które można było zakwalifikować całą tę sprawę.
„A więc“ — mówił sam do siebie Aleksiej Aleksandrowicz — „kwestye jej uczuć są kwestyami jej sumienia i ja niemi zajmować się nie mogę. Obowiązek mój określonym jest wyraźnie: jako głowa rodziny jestem obowiązany kierować nią, a zatem jestem pośrednio odpowiedzialnym, powinienem więc wskazać jej na niebezpieczeństwo, które dostrzegam, ostrzedz ją, a nawet użyć swej władzy, i to wszystko powinienem jej powiedzieć.“
I w głowie Aleksieja Aleksandrowicza ułożyło się najzupełniej wyraźnie wszystko, co ma powiedzieć żonie. Obmyślając swą rozmowę z żoną, Aleksiej Aleksandrowicz doznał uczucia żalu, że tyle swego czasu i sił umysłowych musi zużywać na swe osobiste, domowe sprawy; pomimo to w głowie jego, jak w raporcie urzędowym, jasno i dobitnie układały się wyrazy, którymi miał przemówić do żony. „Obowiązkiem mym jest powiedzieć jej, co następuje: po pierwsze, objaśnić znaczenie opinii powszechnej; po drugie, przypomnić o ważności stanu małżeńskiego z religijnego punktu widzenia; po trzecie, jeśli zajdzie potrzeba, wskazać jej na mogące wyniknąć z tego fatalne skutki dla syna; po czwarte, wskazać jej na jej własne nieszczęście“ — i założywszy palce prawej ręki na palec lewej, Aleksiej Aleksandrowicz pociągnął nimi i palce zatrzeszczały w stawach.
Odruch ten, złe przyzwyczajenie, polegające na splataniu palców, uspokajał zawsze Aleksieja Aleksandrowicza i przyprowadzał go do równowagi, która była mu obecnie potrzebną. Pod oknami dał się słyszeć turkot zatrzymującej się karety. Aleksiej Aleksandrowicz stanął na środku salonu.
Na schodach rozległy się kobiece kroki. Aleksiej Aleksandrowicz przygotowywał się do swojej mowy, ściskając sobie palce i spodziewając się, że znów zaczną trzeszczyć. Jeden staw zatrzeszczał.
Aleksiej Aleksandrowicz z odgłosu lekkich kroków domyślał się, że żona nadchodzi i chociaż mowa, którą przygotował, zadawalniała go, strach jednak owładnął nim, gdy ujrzał, że chwila stanowcza zbliża się...

IX.

Anna szła z pochyloną głową i bawiła się chwastami baszłyka. Oblicze jej promieniało jasnym blaskiem, lecz blask ten nie wydawał się wesołym, przypominał raczej straszny blask pożaru wśród ciemnej nocy. Ujrzawszy męża, Anna podniosła głowę i jakby budząc się ze snu, uśmiechała się.
— Nie spisz jeszcze? Cóż to takiego stało się? — zapytała, poczem zdjęła baszłyk i nie zatrzymując się, przeszła do swego gabinetu. — Czas już, Aleksieju Aleksandrowiczu! — dodała za drzwiami.
— Anno, muszę pomówić z tobą.
— Ze mną? — zapytała Anna ze zdziwieniem, stając na progu i patrząc na męża. — Co takiego stało się? Co masz mi do powiedzenia? — pytała Anna, siadając. — Rozmawiajmy więc, jeśli trzeba, ale, doprawdy, chodźmy lepiej spać.
Anna mówiła, nie zastanawiając się nad tem co mówi, lecz przysłuchując się swym słowom, nie mogła dość nadziwić się łatwości, z jaką kłamała: nie mówiła przecież nic nadzwyczajnego, a było bardzo naturalnem, że chciało jej się spać! Anna czuła się zbrojną w niedający się przeniknąć pancerz kłamstwa i jakaś niewidzialna siła dopomagała jej i podtrzymywała ją.
— Anno, muszę cię przestrzedz! — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz.
— Przestrzedz? — zapytała — przed czem?
Spojrzenie Anny było do tego stopnia szczerem i wesołem, że gdyby kto nie znał jej tak dobrze, jak znał ją mąż, nie mógłby zauważyć nic nienaturalnego ani w jej glosie, ani w jej słowach. Lecz dla Aleksieja Aleksandrowicza, który znał ją, który wiedział, że gdy czasami kładł się o pięć minut później niż zwykle, to żona zaraz zauważyła to i pytała o powód; dla Aleksieja Aleksandrowicza, który wiedział, że żona dzieliła się z nim każdą swą radością, każdem zmartwieniem, dla niego oznaczało to bardzo wiele, że żona nie chce zauważyć stanu, w jakim on się znajduje, i że nie chce powiedzieć ani słówka o sobie. Aleksiej Aleksandrowicz widział, że istota duszy jej, zawsze widoczna dla niego, dzisiaj ukryła się przed nim. Lecz to jeszcze nie wszystko: z tonu Anny Aleksiej Aleksandrowicz zauważył, że żona nic sobie z tego nie robi i zdaje się szczerze i otwarcie mówić mu: „Wistocie, ukryta i zapewne na przyszłość zawsze ukrytą będzie.“ Teraz Aleksiej Aleksandrowicz był pod wrażeniem, pod jakiem znajdowałby się człowiek, który, powróciwszy do domu, zastałby dom swój zamkniętym. „Klucz znajdzie się jeszcze zapewne“ — przypuszczał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Pragnę przestrzedz cię — zaczął mówić Aleksiej Aleksandrowicz po cichu — że przez nieostrożność i lekkomyślność możesz dać powód do mówienia o sobie. Twoja dzisiejsza, zanadto ożywiona rozmowa z hrabią Wrońskim, (Aleksiej Aleksandrowicz wyraźnie, dobitnie i spokojnie wymówił to nazwisko) zwróciła na ciebie powszechną uwagę.
Aleksiej Aleksandrowicz mówił i patrzał na jej śmiejące się oczy, przerażające go w tej chwili swym zagadkowym wyrazem, zdawał sobie jednak wyraźnie sprawę, że słowa jego nie wywierają żadnego skutku i że należy je uważać za najzupełniej bezcelowe.
— Z tobą tak zawsze — odparła Anna, jak gdyby nie domyślając się o co mężowi idzie, ani nie rozumiejąc słów jego, oprócz ostatnich wyrazów. — Raz niepodoba ci się, że jestem zbyt poważną, to znów krzywisz się, że jestem wesołą. Dzisiejszego wieczoru nie nudziłam się, czyż sprawia ci to przykrość?
Aleksiej Aleksandrowicz drgnął i załamał ręce, aby trzeszczeć niemi.
— Nie trzeszcz tylko, mój kochany, nie lubię tego bardzo — poprosiła go Anna.
— Anno, co ci się stało? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz, starając się panować nad sobą i nie trzeszczyć palcami.
— Co to ma znaczyć? — zapytała Anna ze szczerym i komicznym podziwem. — Czego ci trzeba ode mnie.
Aleksiej Aleksandrowicz pomilczał czas jakiś i potarł ręką czoło i oczy: spostrzegł, że zamiast tego, co chciał zrobić, to jest zamiast przestrzedz żonę przed postępowaniem, które może narazić ją na złe języki, on, pomimowoli, niepokoił się tem, co dotyczyło jej sumienia i starał się usunąć jakieś urojone przeszkody.
— O czem mam z tobą mówić i czego mi trzeba od ciebie, dowiesz się zaraz — począł znów mówić Aleksiej Aleksandrowicz poważnie i z rozwagą — proszę cię tylko, chciej mnie wysłuchać. Wiesz dobrze, że na zazdrość zapatruję się jako na rzecz, która krzywdzi i poniża, i nigdy nie pozwolę, aby ona powodowała mną; lecz są pewne wymagania przyzwoitości, przeciwko którym wykraczać nie można. Dzisiaj nie ja zauważyłem, ale sądząc z ogólnego wrażenia, wszyscy zauważyli, że postępowanie twoje nie było wolnem od zarzutów.
— Stanowczo nic nie rozumiem — rzekła Anna, ruszając ramionami. „Jemu osobiście jest wszystko jedno, lecz ponieważ całe towarzystwo spostrzegło, więc się niepokoi“ — pomyślała Anna. — Jesteś niezdrów, mój kochany — dodała po chwili, poczem wstała i chciała wyjść z pokoju, lecz Aleksiej Aleksandrowicz postąpił parę kroków naprzód, jak gdyby miał zamiar zagrodzić jej drogę.
Twarz jego stała się brzydką i ponurą i Anna nigdy jeszcze nie widziała męża takim, zatrzymała się jednak i pochyliwszy głowę, zaczęła prędko wyjmować szpilki z włosów.
— Słucham, co masz mi do powiedzenia — odezwała się spokojnie i z ironią w głosie — słuchać będę nawet z zajęciem, gdyż ciekawam bardzo, o co ci chodzi.
Annę dziwił ten naturalny, spokojny i pewny siebie ton, jakim mówiła i dobór wyrazów, którymi odzywała się do męża.
— Wnikać we wszystkie szczegóły twych uczuć, nie mam prawa i wogóle uważam to za zbyteczne, a nawet nieodpowiednie — począł mówić Aleksiej Aleksandrowicz. — Badając głębię swej duszy, możemy w nich odnaleźć często coś takiego, co leżałoby tam niespostrzeżenie. Uczucia twe, to rzecz twego sumienia, lecz moim obowiązkiem względem ciebie, względem siebie i względem Boga, przypomnieć ci o twych obowiązkach. Nie ludzie nas połączyli, ale Bóg i tylko występek może rozerwać nasz związek, każdy zaś występek tego rodzaju pociąga za sobą karę...
— Nie rozumiem ani słówka, a jak na złość chce mi się spać! — przerwała mu Anna, szukając we włosach pozostałych w nich szpilek.
— Anno, na miłość Boską, nie odzywaj się w ten sposób! — łagodnie odezwał się Aleksiej Aleksandrowicz. — Może ja się mylę, lecz wierz mi, że mówię ci to wszystko dlatego, że chodzi mi o ciebie, również jak i o siebie: jestem twym mężem i kocham cię.
Anna na chwilę spochmurniała i iskra ironii zagasła w jej spojrzeniu; lecz wyraz kocham znów poruszył ją. — „Kocha?“ — przyszło jej na myśl — „Czyż on jest w stanie kochać? Gdyby nie zdarzało mu się słyszeć, że miłość istnieje, usta jego nie wymawiałyby nigdy tego wyrazu, gdyż on nie wie nawet, na czem miłość polega.“
— Aleksieju Aleksandrowiczu, doprawdy nic nie rozumiem! Powiedz mi wyraźnie co takiego zauważyłeś?...
— Pozwól mi skończyć. Kocham cię, lecz obecnie mówię nie o sobie, gdyż idzie tu przedewszystkiem o dwie osoby: o naszego syna i o ciebie. Bardzo być może, raz jeszcze powtarzam, że słowa me wydadzą ci się niewłaściwemi i bezpodstawnemi; być może, że powodem ich jest moje fałszywe zapatrywanie się, w takim razie proszę cię o przebaczenie. Lecz jeżeli sama uważasz, że mam jakąbądź podstawę przemawiać do ciebie temi słowy, to proszę cię na wszystko zastanów się i jeśli sumienie wyrzuca ci cobądź, powiedz mnie...
Aleksiej Aleksandrowicz nie spostrzegł się, że mówił zupełnie co innego, niż miał zamiar mówić.
— Nie mam ci nic do powiedzenia. A zresztą... — i nagle prędko odezwała się, z trudnością powstrzymując uśmiech — czas już iść spać.
Aleksiej Aleksandrowicz westchnął i udał się do sypialnego pokoju, nie mówiąc już ani słowa do żony.
Gdy Anna weszła do sypialni, Aleksiej Aleksandrowicz położył się już: wargi miał zaciśnięte, oczy nie spoglądały w jej stronę. Anna położyła się również i czekała, kiedy mąż zacznie znów rozmawiać z nią: lękała się tej rozmowy, lecz zarazem i pragnęła jej. Ale Aleksiej Aleksandrowicz milczał. Anna długo leżała nie poruszając się zupełnie i zapomniała już o mężu: zaczęła myśleć o kim innym, widziała go, i czuła, jak niepokój i występna radość rozpierają jej serce, gdy myśli o nim; raptem usłyszała równy i spokojny świst nosem. Aleksiej Aleksandrowicz zdawał się w pierwszej chwili być przerażonym tym świstem i starał się zapanować nad nim, lecz wkrótce złowieszczy świst rozległ się znowu ze zwykłą mu spokojną jednostajnością.
— Późno już, późno — szepnęła Anna z uśmiechem i długo jeszcze leżała nieruchomo z otwartemi oczyma i blask ich, jak jej się zdawało, widziała w otaczających ją ciemnościach.

X.

Wieczór ten był początkiem nowej ery w życiu Aleksieja Aleksandrowicza i jego żony. Nadzwyczajnego nie zdarzyło się nic.. Anna, jak zwykle, bywała dużo, szczególnie u księżnej Betsy i wszędzie spotykała się z Wrońskim. Aleksiej Aleksandrowicz widział to, lecz nic nie mógł poradzić, gdyż za każdym razem, gdy chciał się z żoną poważnie rozmówić, Anna chowała się za nieprzeniknioną ścianę żartobliwego nierozumienia, o co mężowi idzie. Na oko wszystko było jak dawniej, lecz wewnętrzne stosunki ich zmieniły się zupełnie. Aleksiej Aleksandrowicz, znany powszechnie z energii, z jaką zajmował się sprawami państwa, wobec żony czuł się zupełnie bezsilnym. Z pochyloną kornie głową, jak wół czekał na uderzenie obucha, o którym wiedział, że był nad nim podniesionym. Za każdym razem, gdy zaczynał myśleć o tem, Aleksiej Aleksandrowicz dochodził do przekonania, że musi raz jeszcze spróbować, gdyż może liczyć na to, iż dobrocią, czułością, przekonywaniem może uratować żonę i skłonić ją do opamiętania się; i z dnia na dzień zamierzał rozmówić się z Anną. Lecz za każdym razem, gdy zaczynał z nią mówić, Karenin widział, że duch przewrotności i kłamstwa, który owładnął nią, owładnął również i nim, gdyż za każdym razem rozmawiał z żoną zupełnie o czem innem i inaczej niż zamierzał, a mianowicie w zwykły sobie sposób: tonem drwiącym i pełnym ironii nad osobą, któraby doprawdy tak mówiła. Ton ten zaś nie nadawał się do powiedzenia tego, co należało koniecznie powiedzieć.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

XI.

Co w ciągu roku całego było jedynym celem dla Wrońskiego, stało się. Wroński blady stał nad Anną i zaklinał ją, aby się nie obawiała i uspokoiła, sam jednak nie wiedział czego i w jaki sposób.
— Anno! Anno! — mówił drżącym głosem — Anno, na miłość Boga!...
— Boże mój! Wybacz mi! — ze łkaniem wyszeptała Anna, przyciskając do piersi ręce Wrońskiego, który był dla niej obecnie najdroższą istotą.
Anna patrząc na Wrońskiego, nie była w stanie mówić nic więcej. On zaś miał uczucie, jakie musi mieć zabójca, gdy patrzy na ciało, które pozbawił życia. Tem ciałem, pozbawionem życia, była ich miłość, pierwszy okres ich miłości.
Anna ujęła Wrońskiego za rękę i nie poruszała się — po chwili podniosła dłoń Wrońskiego do ust i pocałowała ją. On ukląkł przed nią i chciał spojrzeć jej w twarz, lecz Anna kryła ją i nie odzywała się. Nareszcie, zdając się czynić wysiłek nad sobą, Anna wstała z kanapy i odsunęła od siebie Wrońskiego; twarz jej wciąż była również piękną, tem większy więc żal wzbudzała.
— Stało się! — przemówiła Anna. — Nie mam już nikogo prócz ciebie, pamiętaj o tem!
— Nie mogę niepamiętać o tem, co stanowi o mojem istnieniu.
Na miłość Boską, ani słowa więcej, ani słowa. — Anna wstała prędko i odsunęła się od Wrońskiego.
— Ani słowa więcej — powtórzyła i z wyrazem zadziwiającym Wrońskiego, rozstała się z nim. Anna wiedziała, że w tej chwili nie może wypowiedzieć słowami tego uczucia, jakiego doznawała przed rozpoczęciem tego nowego życia, nie chciała mówić o tem uczuciu i — przez niezbyt ścisłe wyrażenie się — nie chciała wystawić tego uczucia w niewłaściwem świetle. Lecz i potem na drugi, na trzeci dzień, Anna nietylko że nie mogła znaleźć wyrazów, które były w stanie określić dokładnie stan jej uczuć, ale nie mogła nawet znaleźć odpowiednich myśli, któremi mogłaby przedstawić samej sobie wyraźnie wszystko, co się działo w jej zrozpaczonej duszy.
Anna mawiała do siebie: „Teraz nie jestem w stanie myśleć o tem, chyba później, gdy będę spokojniejszą.“ Lecz spokój ten nie następował nigdy i za każdym razem, gdy przychodził jej na myśl jej postępek i gdy zaczynała myśleć o przyszłości i o tem, co czynić należy, opanowywał ją przestrach, a myśli tego rodzaju odpędzała od siebie.

XII.

Podczas pierwszych dni po powrocie z Moskwy, Lewinowi za każdym razem, gdy przypomniał sobie o doznanej odmowie, robiło się przykro i twarz jego pokrywała się rumieńcem; mawiał jednak wtedy do siebie: „Tak samo było mi przykro i tak samo rumieniłem się i uważałem wszystko za stracone, gdy dostałem dwójkę z fizyki i nie przeszedłem na drugi kurs; również uważałem się za zgubionego na zawsze, gdym źle pozałatwiał interesa siostry. I cóż z tego? teraz, gdy minęło parę lat i gdy przypominam sobie to, dziwię się, że takie rzeczy mogły mnie martwić. Ta sama historya powtórzy się i z obecnem mojem zmartwieniem: minie trochę czasu i patrzeć się nań będę zupełnie obojętnie.“
Lecz i po upływie trzech miesięcy Lewin nie stał się obojętnym i wciąż mu było, równie jak i z początku przykro, i ile razy wspomniał o tem, nie mógł się uspokoić, gdyż, pomimo że już tak długo marzył o rodzinnem życiu i że czuł się już dojrzałym do niego, nie był jeszcze żonatym, a nawet obecnie był dalej od ożenienia się, niż kiedykolwiek, a również jak i wszyscy, co go otaczali, odczuwał, że człowiekowi w jego latach źle jest samemu na świecie. Lewin przypominał sobie, jak raz, przed wyjazdem do Moskwy, odezwał się do pastucha Mikołaja, dość naiwnego chłopa: „No mój Mikołaju, chciałbym się ożenić“ — i jak Mikołaj prędko odpowiedział, jako o rzeczy, która nie może ulegać wątpliwości: „Dawno już panu czas, Konstanty Dmitriczu.“ Małżeństwo jednak obecnie było więcej oddalonem od Lewina, niż kiedykolwiek. Miejsce było zajęte i gdy teraz w wyobraźni swej umieszczał na niem jakąbądź ze swych znajomych panien, przekonywał się, że to jest najzupełniej niemożebne; oprócz tego wspomnienie o odmowie i o roli, jaką odegrał wtedy, męczyło go i oblewało rumieńcem wstydu. Chociaż Lewin usiłował przekonać samego siebie, że nie może poczuwać się do żadnej winy, wspomnienie to jednak, na równi z innemi wieloma wspomnieniami, zmuszało go do rumienienia się. W przeszłości Lewina, również jak i w przeszłości każdego człowieka, były postępki, o których sam Lewin wiedział, że są złe i z powodu których powinien był czuć wyrzuty sumienia, lecz wspomnienia o tych postępkach nie były dla niego do tego stopnia przykremi, jak wspomnienie o doznanej odmowie; rany te nie goiły się. Lecz czas i praca robiły swoje: przykre wspomnienia coraz bardziej i bardziej zacierały się w jego umyśle pod wpływem wypadków wiejskiego życia, znaczenia których Lewin nie spostrzegał, lecz jakie istniało bezwarunkowa; z każdym przeto tygodniem coraz rzadziej wspominał o Kiti i czekał z niecierpliwością na wiadomość, że wyszła już, lub że wychodzi za mąż, gdyż liczył na to, że wiadomość, ta bolesna, jak rwanie zęba, uleczy go.
Tymczasem nadeszła wiosna, śliczna, nagła, bez oczekiwania na nią, jedna z tych rzadkich wiosen, którą cieszą się jednocześnie rośliny, zwierzęta i ludzie. Urocza ta wiosna jeszcze bardziej podziałała na Lewina i umocniła go w zamiarze wyrzeczenia się przeszłości i urządzenia sobie trybu życia niezależnego od nikogo. Chociaż wiele z tych zamiarów, z którymi powrócił na wieś, nie doprowadził do skutku, jednakże najważniejszy — powściągliwe życie — został urzeczywistniony i Lewin nie doznawał już tego wstydu, jaki zawsze ogarniał go i mógł śmiało patrzyć ludziom w oczy. W lutym jeszcze Lewin odebrał od Maryi Nikołajewny wiadomość, że zdrowie Mikołaja pogarsza się coraz bardziej i że pomimo to chory nie chce leczyć się; otrzymawszy tę wiadomość, Lewin jeździł do Moskwy do brata, zdołał namówić go do zasiągnięcia porady lekarskiej i do wyjazdu za granicę na wody. Jednocześnie udało mu się trafić do przekonania bratu, tak, że Mikołaj nie rozdrażnił się, gdy mu Lewin zaproponował pożyczkę i przyjął ją, co Lewina nadzwyczaj ucieszyło. Oprócz gospodarstwa, wymagającego na wiosnę większej pracy i czytania, Lewin zimą jeszcze począł pisać dzieło o gospodarstwie; cel dzieła leżał w udowodnieniu, że charakter robotnika, zatrudnionego w gospodarstwie, powinien być przyjmowanym za daną absolutną, jak klimat i gleba, że należy więc, aby wszystkie twierdzenia nauki o gospodarstwie rolnem były wyprowadzane nietylko na podstawie klimatu i gleby, lecz na podstawie klimatu, gleby i wiadomego, nie ulegającego zmianie, charakteru robotnika. Pomimo więc osamotnienia, a może dlatego właśnie, że był osamotnionym, Lewin miał cały czas nadzwyczaj zajęty; od czasu do czasu tylko miał chęć podzielić się myślami, które powstawały mu w głowie, z kimbądź więcej, prócz Agafii Michajłownej, z którą dość często rozprawiał o fizyce, o teoryach agronomicznych, a szczególnie o filozofii, która była ulubionym dla Agafii Michajlownej tematem rozmów.

Wiosna długo nie nadchodziła. W ciągu ostatnich tygodni wielkiego postu było pogodnie i mroźno; we dnie topniało na słońcu, nocami jednak zimno dochodziło do 7-miu stopni; drogi pokryte były grudą; podczas świąt wielkanocnych śnieg leżał na polach. Nagle, drugiego dnia świąt powiał ciepły wiatr, niebo zachmurzyło się i przez trzy dni i trzy noce padał rzęsisty, ciepły deszcz. W czwartek wiatr ustał i gęsta szara mgła zawisła w powietrzu, jak gdyby ukrywając tajemnice zachodzących w przyrodzie zmian. Podczas mgły spłynęły wody; zatrzeszczały i ruszyły lody; wezbrały mętne, pokryte pianą strumienie, i w przewodnią niedzielę, nad wieczorem, mgła znikła, chmury przetarły się i rozbiegły po niebie małymi, białymi obłoczkami, wyjaśniło się i nastała prawdziwa wiosna. Rankiem, gdy na niebo podniosło się czyste, jasne słońce, stopniał cienki lód, który nocą pokrył wody i cała atmosfera zadrgała od ciepłych oparów budzącej się do nowego życia ziemi. Zazieleniła się przeszłoroczna i nowa, dopiero strzelająca igiełkami z ziemi, trawa; napęczniały pączki kaliny, czeremchy i brzozy; na złocistej łozinie zawisła pierwsza pszczoła, która zdążyła już wyprostować skrzydełka; zanuciły niewidzialne skowronki, wznoszące się nad aksamitem ozimin i nad zeszłorocznemi ścierniskami, zapłakały czajki nad nizinami i błotami, zalanemi mętną, wezbraną, wodą, i wysoko, głośno krzycząc, przeciągały klucze żurawi i stada dzikich gęsi. Bydło zaryczało na wygonach, krzywonogie jagnięta poczęły skakać koło tracących wełnę, beczących matek; po niezupełnie jeszcze suchych, pokrytych śladami stóp ludzkich ścieżkach, zaczęły biegać bose wiejskie dzieci; nad stawami dały się słyszeć wesołe głosy bab, piorących bieliznę, po podwórzach zastukały topory chłopów, szykujących sochy i brony. Nastała prawdziwa wiosna.

XIII.

Lewin włożył długie buty i po raz pierwszy dopiero nie kożuch, lecz sukienny paltot i wyszedł na gumna, wymijając ostrożnie błyszczące na słońcu kałuże.
Wiosna jest porą tworzenia planów i zamiarów. Wyszedłszy na podwórze, Lewin, również jak drzewo na wiosnę, które nie wie jeszcze w którą stronę rozrosną się ukryte w nabrzmiałych pączkach jego pędy i gałęzie, sam nie zdawał sobie jeszcze jasno sprawy, które ze swoich zamiarów, dotyczących ulubionego gospodarstwa, doprowadzi do skutku, wiedział jednak, że wszystkie plany i zamiary, których miał bardzo wiele, są jak najlepsze. Lewin rozpoczął przegląd gospodarstwa od bydła. Krowy, wypuszczone do okólnika, połyskując wyleniałą gładką szerścią, gdy je przygrzało ciepłe słońce, poczęły ryczeć i prosić się w pole. Nacieszywszy się widokiem znanych sobie do najdrobniejszych szczegółów krów, Lewin kazał pognać je w pole, a do okólnika wypuścić cielęta. Pastuch wesoło pobiegł wybierać się w pole. Baby, unosząc spódnice i pluskając po błocie bosemi, białemi, nie opalonemi jeszcze na słońcu nogami, biegały, trzymając pręty w ręku, za cielętami, które nie pozwalały się pozapędzać.
Zadowolony z przychówku, który w tym roku był bardzo ładnym, gdyż wcześniejsze cielęta były tak duże, jak chłopskie krowy, a córka Pawy, trzymiesięczna jałówka, wyglądała na roczną krowę, Lewin kazał wynieść na dwór kozły dla cieląt i ponakładać w nie świeżego siana, lecz pokazało się, że drabinki, zrobione w jesieni, połamały się. Lewin posłał po cieślę, którego najął do naprawy młocarni, lecz znów pokazało się, że cieśla naprawiał brony, które powinny były być już naprawione jeszcze na ostatki. Lewin rozgniewał się, gdyż powtarzało się to wieczne niedbalstwo w gospodarstwie, z którem on od tylu już lat walczył wszystkiemi swemi siłami: powiedziano mu, że drabinki popsuły się, gdyż przeniesiono je na zimę do fornalskiej stajni, gdzie konie połamały je, ponieważ drabinki nie były mocne, jako przeznaczone dla cieląt. Prócz tego okazało się, że brony i wszelkie narzędzia rolnicze, które kazał obejrzyć i naprawić jeszcze w zimie, i do naprawy których najął aż trzech cieśli, były jeszcze nienaprawione i ładowano je dopiero wtedy, gdy już trzeba było włóczyć niemi. Lewin posłał po ekonoma, lecz nie czekając na jego przyjście, sam poszedł go poszukać. Ekonom, również jak i wszyscy tego dnia, rozpromieniony, w obszytym barankiem tułupie, wracał z gumna, trzymając w ręku słomkę.
— Dlaczego cieśla nie robi przy młocarni?
— Chciałem panu jeszcze wczoraj powiedzieć, że trzeba ponaprawiać brony. Czas już orać!
— A dlaczego nie naprawiono ich podczas zimy?
— A na co panu potrzebnym jest cieśla
— Gdzie podziały się drabinki z cielętnika?
— Kazałem poodnosić je na miejsce. Ale kto poradzi sobie z takim narodem! — odparł ekonom, machnąwszy ręką.
— Nie z takim narodem, ale z takim ekonomem! — zawołał Lewin w uniesieniu. — Na co ja pana trzymam? — lecz przypomniawszy sobie, że gniewem nie zaradzi złemu, Lewin przestał mówić i westchnął. — Czy można już siać? — zapytał po chwili.
— Za Turkinem jutro, pojutrze już będzie można.
— A koniczyna?
— Posłałem Wasyla i Miszkę, sieją ją już. Nie wiem tylko czy przejdą, gdyż grzęzko bardzo.
— Na ilu dziesięcinach sieją?
— Na sześciu.
— Dlaczego nie na wszystkich? — krzyknął Lewin.
Lewina rozgniewało nadzwyczaj, że koniczynę siano tylko na sześciu dziesięcinach, a nie na dwudziestu: koniczyna i podług teoryi i podług osobistego jego doświadczenia udawała się tylko, wtedy, gdy była zasianą o ile możności najwcześniej, zaraz po zniknięciu śniegu. Lewin nigdy nie mógł dopilnować tego.
— Ludzi nam brakuje. Jak tu sobie dać rady z takim narodem... Trzech nie przyszło zupełnie.
— Trzeba było wziąć od słomy.
— Już wziąłem.
— A gdzież są ludzie?
— Pięciu robi kompot[6], a czterech przesypuje owies, aby się nie zagrzał.
Lewin doskonale wiedział, że wyrażenie „aby się nie zagrzał“ należy sobie tłómaczyć w ten sposób, że angielski nasienny owies zepsuł się już, znów więc nie zrobiono tego, co on polecił.
— Przecież jeszcze podczas postu mówiłem, żeby w suszarni był przeciąg! — zauważył podniesionym głosem Lewin.
— Niech pan będzie spokojny — wszystko zrobimy na czas.
Lewin machnął ręką z gniewem i poszedł do spichlerza, obejrzał owies i zawrócił ku stajniom. Owies nie zepsuł się jeszcze, lecz robotnicy przesypywali go łopatami, chociaż można było zsypać go od razu na niższe piętro. Wydawszy stosowne dyspozycye i zabrawszy dwóch ludzi do koniczyny, Lewin uspokoił się i przestał gniewać na ekonoma, a zresztą dzień był taki piękny, że nie sposób było być długo w złym humorze.
— Ignat! — zawołał Lewin na stangreta, myjącego z zakasanemi rękawami powóz koło studni — osiodłaj mi konia.
— Którego pan każe?
— Niech będzie Kołpik.
— Słucham.
Zanim osiodłano konia, Lewin znowu przywołał ekonoma, kręcącego się wciąż koło niego, i, aby pogodzić się z nim, zaczął rozmawiać o wiosennych robotach w polu i o swych zamiarach co do gospodarstwa.
— Nawóz trzeba zacząć wozić wcześnie, aby do pierwszego sianokosu wszystek już był wywieziony. Dalsze pola trzeba koniecznie orać, pokosów nie będzie się wydzierżawiać, lecz siano sprzątnie się najętymi robotnikami.
Ekonom słuchał z uwagą, widać jednak było, że zadaje sobie przymus, aby zamiary Lewina uznawać za wykonalne, gdyż miał minę, którą Lewin znał dobrze, i która doprowadzała go zawsze do rozpaczy — minę, wyrażającą zwątpienie i przygnębienie. Mina ta mówiła: wszystko to jest dobrze, lecz Bóg jeden wie jak to będzie!
Lewin niczem nie przejmował się do tego stopnia, jak tym tonem, wspólnym wszystkim ekonomom, którzy u niego kiedybądź służyli; wszyscy oni jednakowo zapatrywali się na jego zamiary, Lewin więc nie gniewał się już teraz, ale martwił i postanowił sobie walczyć z tą żywiołową siłą, której nie umiał nazwać inaczej, jak: „Bóg wie jak będzie,“ a która wciąż mu przeciwdziałała.
— Jeżeli zdążymy, Konstanty Dmytriczu — zauważył ekonom.
— Dlaczego mielibyśmy nie zdążyć?
— Trzebaby nająć jeszcze przynajmniej piętnastu ludzi, a o nich trudno bardzo: dzisiaj przychodziło paru, żądają jednak po siedmdziesiąt rubli za lato.
Lewin zamilkł: znów siła ta przeciwdziałała mu. Lewin wiedział, że, bez względu na wszelkie starania, nigdy nie można było nająć więcej za odpowiednią cenę, jak czterdziestu, trzydziestu siedmiu, trzydziestu ośmiu robotników: czterdziestu można było nająć, ale więcej — na żaden sposób; a jednak, pomimo tego Lewin nie mógł nie próbować oporu przeciwko tej sile.
— Poszlij pan do Sur, do Czepirówki, jeśli nie przyjdą. Trzeba szukać koniecznie.
— Ma się rozumieć, że poszlę — odparł Wasyli Fedorowicz, wzdychając. Ale nam i konie pomarnowały się.
— Dokupimy nowych. Wiem przecież — dodał Lewin z uśmiechem — że zdaniem pana należy wstrzymywać się od wydatków i poprzestawać na byle czem; lecz w tym roku nie pozwolę już panu postępować według jego woli, gdyż sam zajmę się wszystkiem.
— Już i bez tego pan, jak się zdaje, za mało sypia. Nam też jest weselej, gdy wiemy, że nasz chlebodawca na, nas patrzy...
— Więc za Brzozowym Dołem sieją koniczynę? pojadę tam i popatrzę — rzekł Lewin, siadając na małego bułanego Kołpika, którego Ignat przyprowadził mu.
— Przez strumień nie przejedzie pan — zawołał Ignat głośno.
— Objadę naokoło lasu.
Lewin przejechał ostrym kłusem błotniste podwórko i wyjechał w pole.
Lewinowi było wesoło już w oborze i na gumnie, ale, gdy wyjechał w pole, stał się jeszcze weselszym. Unosząc się na siodle i wciągając w piersi ciepłe powietrze, w którem unosił się jeszcze zapach śniegu, leżącego w lesie i pokrytego licznymi śladami, Lewin cieszył się na widok każdego swego drzewa, z odradzającym się na korze jego mchem i z gałęziami pokrytemi pączkami. Gdy Lewin wyjechał z lasu, przed nim, na ogromnej przestrzeni, leżały rozrzucone, podobne do równo strzyżonego zielonego dywanu, pola bez żadnych łysin, miejscami tylko poplamione strzępami niestopniałego jeszcze śniegu.
Ani widok chłopskiego wozu i konia doń zaprzężonego, tratującego zasiewy (kazał tylko przechodzącemu chłopu spędzić konia), ani ironiczna a głupia odpowiedź chłopa Ipata, którego spotkał i zapytał: „Cóż Ipacie, niedługo będziemy już siali?“ „Najprzód trzeba zaorać“, Konstanty Dmitrewiczu“ — odparł Ipat — nic nie było w stanie rozgniewać Lewina. Czem dalej Lewin jechał, tem było mu weselej i w głowie powstawały mu coraz lepsze plany gospodarskie: zasadzenie wszystkich miedz łoziną, aby śnieg nie mógł leżeć na nich zbyt długo; postawienie nowej obory na folwarku, aby łatwiej było nawóz rozwozić i wtedy będzie miał 300 dziesięcin pszenicy, 100 kartofli, 150 koniczyny i ani jednej dziesięciny wyjałowionego i wycieńczonego gruntu.
Z głową przepełnioną podobnemi marzeniami, kierując ostrożnie koniem, aby nie potratować swych zasiewów, Lewin podjechał do robotników, siejących koniczynę. Wóz z nasionami stał nie na miedzy, lecz na roli i koła jego i kopyta końskie potratowały wschodzącą pszenicę. Parobcy siedzieli na miedzy i zapewne palili na współkę fajkę. Ziemia na wozie, z którą było zmieszane nasienie, nie była pokruszoną, lecz zmarzniętą w grudki. Ujrzawszy, że pan zbliża się, Wasyli podszedł do wozu, Miszko zaś wziął się do siana, Było to niedbalstwo, lecz Lewin na służbę gniewał się rzadko; gdy Wasyli podszedł ku niemu, Lewin kazał mu wyprowadzić konia na miedzę.
— Nic nie szkodzi panie, zarośnie.
— Nie gadaj dużo, a rób co ci kazano.
— Słucham — odrzekł Wasyli i ujął konia za uzdę. — Mamy najlepszy czas do siewu, Konstanty Dmitryczu — mówił dalej Wasyli, chcąc się przypodobać Lewinowi; — trudno tylko chodzić: na każdym łepciu po pudzie błota.
— A czemuście nie przesiali ziemi.
— Przecież my ją rozgniatamy — odparł Wasyl, biorąc garść w rękę i rozgniatając grudki ziemi.
Wasyl nie był winien, że nasypano mu do wozu nieprzesianą ziemię, w każdym razie gniewało to Lewina.
Lewin nieraz już przekonywał się o skuteczności wypróbowanego przez siebie środka na tłumienie swego gniewu i na tłómaczenie sobie wszystkiego, co mu się wydawało złem, postanowił więc zastosować go i w danym wypadku: popatrzał się, jak Miszka szedł przez pole, ciągnąc za sobą na nogach kawały błota, zsiadł z konia, wziął od Wasyla przetak z nasieniem i począł siać.
— W którem miejscu skończyłeś?
Wasyl pokazał znak, zrobiony nogą, i Lewin zaczął rozrzucać nasienie. Chodzić po roli było trudno i Lewin, przeszedłszy raz przez pole, spocił się i oddał przetak parobkowi.
— Widzisz? — wesoło zapytał Lewin Wasyla, czując już pomyślny skutek użytego środka.
— Zobaczy pan, gdy nadejdzie lato, jak tu będzie ładnie. Niech pan popatrzy gdziem siał w zeszłym roku, jak równo i gęsto wschodzi.. Przecież ja dla pana, Konstanty Dmitryczu, staram się jak dla rodzonego ojca; sam nie lubię niedbałej roboty i innym na nią nie pozwalam. Gdy panu dobrze, i nam dobrze. Jak spojrzę się — dodał Wasyl — aż się serce raduje.
— Śliczna wiosna, Wasylu!
— Najstarsi ludzie takiej wiosny nie pamiętają. Parę dni temu chodziłem do domu, tam mój ojciec również posiał trzy ćwiartki pszenicy i powiada, że od żyta odróżnić ją trudno.
— A dawno już siejecie pszenicę?
— Przecież pan nauczył nas jeszcze pozaprzeszłego roku i dał nam dwie miary: jedną sprzedaliśmy, a drugą zasiałem.
— Pamiętaj tylko, rozcieraj starannie grudki ziemi i pilnuj Miszki. A jak koniczyna ładnie wzejdzie, dostaniesz po pięćdziesiąt kopijek za dziesięcinę.
— Dziękuję bardzo, przecież my i tak nie mamy krzywdy u pana.
Lewin siadł na konia i pojechał na pole, na którem w zeszłym roku była posiana koniczyna, a potem na drugie, zaorane już pod jarą pszenicę. Koń grzązł po pęciny i z trudnością wyciągał nogi z na wpół roztajałej ziemi, przez zorane pole nie można było wcale przejechać, w miejscach zaś, które zupełnie już odtajały, koń zapadał się aż po kolana. Lewin przekonał się, że pole było zaorane starannie i że za dwa dni będzie można bronować i siać. Z powrotem Lewin pojechał drogą, wiodącą przez strumień, spodziewając się, że woda opadła i rzeczywiście przejechał go i spędził dwie cyranki. „Powinny już być i słonki“ — pomyślał Lewin, i w istocie, gdy skręcił już ku domowi, spotkał gajowego, który potwierdził jego domysły co do słonek.
Lewin zaciął konia i pojechał kłusem, aby mieć czas zjeść obiad i przygotować strzelbę na wieczór.

XIV.

Zbliżając się w jak najlepszym humorze do domu, Lewin usłyszał dzwonki zaprzęgu, zajeżdżającego przed ganek z frontowej strony domu.
— Zapewne z kolei — pomyślał Lewin — o tej porze właśnie przychodzi pociąg z Moskwy... kto to może być? Może to Mikołaj?... przecież powiedział mi: może pojadę na wody, a może przyjadę do ciebie. Z początku Lewin przeraził się i zrobiło mu się przykro, że obecność brata może popsuć mu ten wesoły wiosenny nastrój, lecz od razu zawstydził się tego uczucia i całą siłą swej duszy zaczął pożądać, aby przyjezdnym gościem był Mikołaj, popędził więc konia i, wyjechawszy za akacye, ujrzał jadącą ze stacyi trójkę i w niej jakiegoś pasażera otulonego w futro. Ale to nie był Mikołaj. „Ach, żeby to był jaki przyjemny człowiek, z którym możnaby porozmawiać“ — pomyślał Lewin.
— A! — z radością zawołał, wyciągając ręce — a to dopiero miły gość! Jakżeż się cieszę z twego przyjazdu! — wołał Lewin, poznając Stepana Arkadjewicza.
„Dowiem się napewno czy wyszła, lub też kiedy wyjdzie za mąż“ — pomyślał Lewin i przekonał się, że w tym uroczym wiosennym dniu wspomnienie o niej nie jest mu wcale belesnem.
— Nie spodziewałeś się mnie? — zapytał Stepan Arkadjewicz, wysiadając z sanek, z twarzą pobryzganą błotem, lecz, jak zawsze, promieniejącą zdrowiem i dobrym humorem. — Przyjechałem odwiedzić cię, po pierwsze, — mówił Stepan Arkadjewicz, obejmując i całując Lewina — zapolować na słonki, po drugie, i las w Jerguszowie sprzedać, po trzecie.
— Ślicznie! A jaką wiosnę mamy?! Jakżeś na saniach dojechał?
— Na kołach jeszcze gorzej, Konstanty Dmitryczu — odpowiedział znajomy furman.
— Nadzwyczaj rad jestem, żeś przyjechał — mówił Lewin ze szczerym, po dziecinnemu szczęśliwym uśmiechem.
Lewin zaprowadził przyjaciela do gościnnych pokoi, dokąd wniesiono i rzeczy Stepana Arkadjewicza: walizkę, strzelbę w futerale, pudełko z cygarami, a potem gospodarz pozostawił gościa samego, zostawiając mu czas na umycie się i przebranie, sam zaś poszedł na chwilę do kancelaryi rozmówić się z ekonomem co do siejby i koniczyny. Agafia Michajłowna, zawsze dbała nadzwyczaj o honor domu, zasypała Lewina w przedpokoju pytaniami co do obiadu.
— Róbcie jak chcecie, tylko prędzej — odrzekł Lewin i poszedł prędko do kancelaryi.
Gdy Lewin powrócił z kancelaryi, Stepan Arkadjewicz wymyty, uczesany, promieniejący uśmiechem, wychodził właśnie ze swego pokoju; przyjaciele poszli razem na górę.
— Cieszę się, że nareszcie wybrałem się do ciebie. Nareszcie dowiem się, na czem polegają te uroczyste czynności, które tu spełniasz. Doprawdy, zazdroszczę ci! Co za dom wspaniały, jak tu ładnie! jasno i wesoło! jednem słowem zachwycam się — mówił Stepan Arkadjewicz, zapominając, że nie zawsze bywa wiosna i takie pogodne, jasne dnie, jak w tej chwili. — Niańka twoja, milutka staruszka! Wolałbym, co prawda, ładną fertyczną pokojówkę w fartuszku, lecz ze względu na twoje skłonności do życia zakonnego, stara niańka jest najodpowiedniejszą i najlepiej pasuje.
Stepan Arkadjewicz opowiedział wiele szczegółów, interesujących Lewina, o tem co się dzieje w Moskwie i zakomunikował mu nader przyjemną wiadomość, że Sergiusz Iwanowicz wybiera się na wiosnę do brata na wieś.
Stepan Arkadjewicz nie mówił ani słowa o Kiti, ani wogóle o Szczerbackich, powiedział tylko, że Darja Aleksiejewna załącza przez niego ukłony Lewinowi. Lewin był wdzięcznym przyjacielowi za tę delikatność i cieszył się z przyjazdu gościa. Lewinowi, jak zwykle, przez przeciąg czasu, w którym był zupełnie osamotnionym, zebrało się bardzo wiele myśli i wrażeń, któremi nie mógł podzielić się z nikim z otaczających go, i teraz roztaczał przed Stepanem Arkadjewiczem i radość, jaka go opanowała z nastania wiosny, i zamiary co do ulepszeń, jakie chciał zaprowadzić w gospodarstwie, i uwagi o książkach przeczytanych, a przedewszystkiem Lewin chciał porozmawiać ze Stepanem Arkadjewiczem o swem dziele, które pisał, treść którego, choć Lewin i nie spostrzegał tego, stanowiła krytyka wszystkich dawniejszych dzieł o gospodarstwie. Stepan Arkadjewicz, przyjemny zawsze towarzysz, pojmujący wszystko z jednego wyrazu, był podczas obecnego swego pobytu jeszcze przyjemniejszym niż zwykle i Lewin zauważył w nim jedną, nieznaną sobie jeszcze cechę, szacunku i pewnej czułości dla siebie.
Usiłowania Agafii Michajłownej i kucharza, aby obiad był szczególnie dobrym, wywarły tylko ten skutek, że obydwaj przyjaciele, wygłodzeni porządnie, wzięli się do zakąsek i najedli chleba z masłem, wędlin, solonych grzybów, wreszcie Lewin kazał podawać zupę bez pasztecików, na które kucharz liczył, że wprowadzą w szczególny podziw Stepana Arkadjewicza. Lecz Stepanowi Arkadjewiczowi, chociaż był przyzwyczajonym do innych obiadów, wszystko smakowało wyśmienicie: i wódka na ziołach, i chleb, i masło, i wędlina, i grzybki, i kapuśniak, i kura w białym sosie, i białe wino krymskie — jednem słowem wszystko było wyśmienitem i wybornem.
— Świetnie, świetnie — powtarzał Stepan Arkadjewicz, zapalając po pieczystem grube cygaro — twojem zdaniem zatem, tylko charakter robotnika winien być branym pod uwagę i kierować wyborem systemu gospodarstwa? Jestem pod tym względem profanem, lecz zdaje mi się, że teorya ta i jej zastosowanie będą wywierały wpływ pewien i na robotników.
— Tak jest w istocie, lecz zważ na to, że mam na myśli nie ekonomię, polityczną, lecz agronomię, która również jak i nauki przyrodnicze, obserwujące zjawiska, winna badać robotnika w jego ekonomicznem, etnograficznem...
W tej chwili weszła do pokoju Agafia Michąiłowna z konfiturami.
— No, Agafio Michajłowna — odezwał się do niej Stepan Arkadjewicz, całując końce swych pulchnych palców — co za wędliny macie, co za nalewkę!... Kostia, czy już nie czas na nas? — dodał po chwili.
Lewin popatrzał przez okno na słońce, kryjące się powoli po za obnażonymi wierzchołkami lasu.
— Czas już, czas... — odparł Lewin — Kuźma, każ zaprzęgać do linijki.
Stepan Arkadjewicz zeszedł na dół, zdjął starannie płócienny pokrowiec z lakierowanego pudełka, otworzył je i zaczął składać swą drogą dubeltówkę nowego systemu. Kuźma, który wiedział, że go nie minie hojny napiwek, nieodstępował na krok Stepana Arkadjewicza i naciągał mu na nogi kamasze i buty, na co zresztą Stepan Arkadjewicz chętnie się zgodził.
— Każ, Kostia, aby, gdy przyjdzie kupiec Riabinin, któremu poleciłem dzisiaj przyjechać, powiedziano mu, żeby zaczekał.
— Sprzedajesz więc Riabininowi las?
— Tak. Czy znasz Riabinina?
— A jakże. Miałem z nim do czynienia, stanowczo i aż do skutku.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się: „stanowczo i aż do skutku“ — było ulubionem wyrażeniem kupca.
— Wistocie, ten Riabinin mówi bardzo zabawnie. — Zrozumiałaś, dokąd pan idzie! — zwrócił się Stepan Arkadjewicz ku Łasce, głaszcząc ją po grzbiecie. Suka, szczekając z radości, kręciła się koło Lewina i lizała mu ręce, buty i dubeltówkę.
Gdy obydwaj przyjaciele wyszli na ganek, wózek stał już przed nim.
— Kazałem założyć konie, choć to bardzo blizko, a może pójdziemy na piechotę?
— Nie, jedźmy lepiej — rzekł Stepan Arkadjewicz i podszedłszy do wózka, usadowił się w nim, owinął nogi pledem, koloru tygrysiej skóry, wreszcie zapalił cygaro. — Nie rozumiem, dlaczego nie palisz! Cygaro samo przez się nie jest przyjemnością, wieńczy jednak i powiększa przyjemność. A jednak takie życie jest prawdziwem życiem! Tak mi tu dobrze u ciebie! Chciałbym zawsze tak żyć!
— A któż ci przeszkadza? — z uśmiechem zapytał Lewin.
— Stanowczo jesteś szczęśliwym człowiekiem: masz wszystko co tylko lubisz. Lubisz konie — masz je, psy — masz, polowanie — masz, gospodarstwo — masz.
— Zapewne dlatego jestem szczęśliwy, że poprzestaję na tem co mam, a nie rozpaczam, gdy mi brak czegokolwiek — zauważył Lewin, przypomniawszy sobie Kiti.
Stepan Arkadjewicz domyślił się, co Lewin chciał powiedzieć, lecz udał, że nic nie rozumie.
Lewin był wdzięcznym przyjacielowi za to, że ten nie mówił mu nic o Szczerbackich; jakoż wistocie Stepan Arkadjewicz zauważywszy ze zwykłym sobie taktem, że Lewin unika tej rozmowy, nie wspominał o nich zupełnie. Teraz jednak Lewin chciał dowiedzieć się, co słychać u Szczerbackich, lecz nie miał odwagi zapytać się.
— A tobie jak się powodzi? — zapytał Lewin, spostrzegając, że nie wypada mu myśleć i mówić tylko o sobie.
Stepan Arkadjewicz wesoło mrugnął oczyma.
— Przecież według twego zdania nie można lubić kołaczy, gdy się ma placek z najlepszej pytlowanej mąki — twierdzisz, że to jest zbrodnia; ja zaś nie uznaję życia bez miłości — odpowiedział Stepan Arkadjewicz, rozumiejąc po swojemu pytanie Lewina.
— Nic jednak nie mogę poradzić na to, takim mnie już Pan Bóg stworzył... i doprawdy to tak niewiele szkodzi komubądż, a mnie sprawia tyle przyjemności...
— Czy znowu masz co nowego? — zapytał Lewin.
— Mam, mój kochany. Nie wiem, czy znasz typ ossyanowskich kobiet... kobiet, które widujesz tylko w swych snach... A jednak kobiety takie zdarzają się i na jawie... i kobiety te są straszne... bo widzisz: kobieta, to taki przedmiot, że choć ją będziesz najwięcej badać, ona zawsze będzie dla ciebie nowością.
— Więc w takim razie lepiej nie badać jej.
— Nie podzielam twych poglądów: jeden z matematyków powiedział, że cała rozkosz ukrywa się nie w odkryciu prawdy, lecz w poszukiwaniu jej.
Lewin przysłuchiwał się w milczeniu i pomimo wszystkich usiłowań nie mógł zrozumieć słów swego przyjaciela i pojąć rozkoszy, jaką sprawia badanie kobiet tego rodzaju.

XV.

Lewin i Stepan Arkadjewicz obrali sobie stanowisko niedaleko od rzeczki w niewielkim lesie, porosłym osiną. Gdy wózek stanął koło lasku, Lewin zaprowadził Obłońskiego na błotnistą, pokrytą mchem polankę, z której śnieg znikł już zupełnie i postawił przyjaciela w samym rogu, sam zaś powrócił na drugą stronę, stanął pod rozdwojoną brzozą, oparł strzelbę o sęk, zdjął z siebie kożuszek, opasał się i spróbował, czy ma zapewnioną zupełną swobodę ruchów rąk.
Stara siwa Łaska, nieopuszczająca ani na chwilę swego pana, usiadła ostrożnie koło niego i nastawiła uszy. Słońce zachodziło za las i na niebie, na tle zorzy, odbijały się wyraźnie porozrzucane pomiędzy osiną młode brzózki z napęczniałymi, lada chwila mającymi się rozwinąć, pączkami.
Z gęstego lasu, gdzie leżał jeszcze śnieg, sączyła się z cichym szmerem woda, płynąc krętymi strumyczkami. Drobne ptactwo szeleściało i od czasu do czasu przelatywało z drzewa na drzewo.
Tylko szelest zeszłorocznych liści, poruszających się wskutek topienia śniegów i rośnięcia trawy, przerywał chwilami głęboką ciszę.
„Słychać i widać, jak trawa rośnie!“ — pomyślał Lewin, widząc, że ciemnopopielaty mokry liść osiny, leżący koło igły młodej trawki, poruszył się. Lewin stał, słuchał i spoglądał na wilgotną ziemię, porośniętą mchem, na łaszącą się Łaskę, na leżące przed nim, ciągnące się pod górę morze wierzchołków, ogołoconych z liści; na niebo, osuwające się mrokiem i pokryte białemi pasmami chmur. Jastrząb, machając powoli skrzydłami, przeleciał wysoko nad lasem, za nim poszybował drugi i obydwa rozpłynęły się gdzieś wysoko. Ptaki coraz głośniej i uporczywiej szczebiotały w krzakach. Puhacz odezwał się niedaleko i Łaska drgnęła, posunęła się ostrożnie parę kroków, pochyliła głowę i zaczęła się z uwagą przysłuchiwać. Z drugiego brzegu rzeki rozległo się kukanie kukułki, która zakukała dwa razy, lecz po chwili ochrypła i zmyliła się.
— Kukułki już kukają! — odezwał się Stepan Arkadjewicz, wychodząc z krzaków.
— Wistocie, słyszę! — odparł Lewin, zakłócając z przykrością ciszę lasu, wśród której własny głos raził go.
— Niezadługo już nadciągną.
„Czyk, czyku, szczęknęły kurki, podnoszone przez Stepana Arkadjewicza.
— Kto to krzyczy? — zapytał Obłoński, zwracając uwagę Lewina na przeciągłe dźwięki; zdawało się, że brykające źrebię rży cienkim głosem.
— Niewiesz? To zając samiec. Ale dość już tych rozmów! Słuchaj, już lecą! — nagłos prawie zawołał Lewin, podnosząc kurki.
Dał się słyszyć oddalony, cienki świst i jak zwykle w takt, znany dobrze doświadczonemu myśliwemu, rozległ się drugi i trzeci, a potem miarowe uderzenie skrzydeł.
Lewin rzucił okiem na prawo, na lewo, i oto przed nim na mglistem błękitnem niebie, nad młodymi pędami wierzchołków osin, ukazał się nadlatujący ptak. Słonka leciała wprost na Lewina i świst jej podobny do odgłosu, jaki wydaje mocna tkanina przy rozdzieraniu, rozległ się nad samem uchem jego. Widać już było jej długi dziób i szyję i w chwili, gdy Lewin wycelował, z za krzaku, przy którym stał Obłoński, zamigotała czerwona błyskawica, ptak, jak strzała, zaczął opuszczać się ku ziemi i znów wzniósł się do góry. Po raz drugi zamigotała błyskawica, znów rozległ się huk i ptak, trzepocząc skrzydłami, jakby usiłując utrzymać się w powietrzu, zawisł na chwilę bez ruchu i głośno upadł na grzęską ziemię.
— Czyżbym spudłował? — zawołał Stepan Arkadjewicz, nic nie widząc z powodu gęstego dymu.
— Jest — odpowiedział Lewin, wskazując na Łaskę, aportującą swemu panu zabitą słonkę.
Łaska niosła ptaka, podniósłszy jedno ucho, machając szeroko końcem puszystego ogona i zdawała się przedłużać sobie przyjemność i uśmiechać się.
— Cieszy mnie, że ci się udało — rzekł Lewin, którego poczęła już ogarniać zazdrość, że nie on zastrzelił pierwszą słonkę.
— Pudło z prawej lufy — zauważył Stepan Arkadjewicz, nabijając broń na nowo. — Tst... lecą!...
I w samej rzeczy znowu rozległ się przenikliwy świst, powtarzający się co chwila. Dwie słonki ukazały się nad samemi głowami myśliwych. Rozległy się cztery wystrzały i słonki, zatoczywszy prędko, jak jaskółki koło, odleciały.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Polowanie udało się. Stepan Arkadjewicz zastrzelił jeszcze dwie sztuki, również jak i Lewin, który jednak jednej słonki nie mógł odszukać. Poczęło się ściemniać. Jasna, srebrna Wenus błyszczała już nizko na zachodzie poza brzózkami swem pięknem światłem, a wysoko na wschodzie migotał już czerwonymi ogniami poważny Arkturus. Nad swą głową Lewin dostrzegał, to znów tracił z oczu gwiazdy Niedźwiedzicy. Słonki przestały już ciągnąć, lecz Lewin chciał zatrzymać się jeszcze, dopóki Wenus, którą widział poniżej sęka na brzozie, nie podniesie się wyżej, po nad sęk, i dopóki wszystkie gwiazdy Niedźwiedzicy nie będą widoczne. Wenus wzniosła się już nad sęk, wóz Niedźwiedzicy był już widocznym na ciemnoniebieskiem tle nieba, Lewin zaś wciąż czekał jeszcze.
— Możebyśmy już wracali? — przerwał ciszę Stepan Arkadjewicz.
W lesie panowała już zupełna cisza: żaden ptak nie odzywał się.
— Postójmy jeszcze trochę — odparł Lewin.
— Jak chcesz.
Przyjaciele stali w odległości piętnastu kroków od siebie.
— Stiwa — nagle odezwał się Lewin — dlaczego nie mówisz mi nic, czy siostra twej żony wyszła już za mąż lub kiedy wychodzi?
Lewin czuł się do tego stopnia pewnym siebie i spokojnym, że zdawało się mu, iż żadna odpowiedź nie zdoła wywrzeć na nim wrażenia. Lecz w każdym razie nie spodziewał się odpowiedzi, jaką mu dał Stepan Arkadjewicz.
— Nie myślała i nie myśli wychodzić za mąż: choruje i doktorzy wysłali ją za granicę, zachodzi nawet obawa o jej życie.
— Doprawdy? — zawołał Lewin. — Czy bardzo chora? co jej się stało? W jaki sposób...
Podczas ich rozmowy Łaska, nastawiwszy uszy, przypatrywała się niebu i od czasu do czasu rzucała na nich spojrzenie pełne wyrzutu.
„Znaleźli właśnie czas do rozmowy“ — myślała. — „A ona leci sobie... Nie dojrzą jej“... — myślała Łaska.
Lecz w tej chwili i Lewin i Obłoński usłyszeli nagle przejmujący świst, jakby ich kto uderzył po uchu, chwycili za strzelby, mignęły dwie błyskawice i jednocześnie rozległy się dwa strzały. Ciągnąca wysoko słonka opuściła skrzydła i spadła w krzaki, gniotąc swem ciałem młode pędy traw.
— Doskonale! Wspólna! — zawołał Lewin i pobiegł z Łaską do krzaku podnieść zastrzelonego ptaka. — „Co to za wiadomość przed chwilą sprawiała mi przykrość?“ — nagle przypomniał sobie... — „Już wiem, wiadomość o chorobie Kiti... Żal mi jej szczerze“ — myślał Lewin. — A znalazłaś! Mądra suka — zwrócił się do Łaski, wyjmując jej z pyska ciepłą jeszcze słonkę i kładąc ptaka do pełnej już torby. — Znaleźliśmy! — krzyknął Stepanowi Arkadjewiczowi.

XVI.

Wracając do domu, Lewin wypytywał Stepana Arkadjewicza o wszystkie szczegóły, dotyczące Szczerbackich i choroby Kiti; chociaż wstyd mu było przyznać się do tego, jednak, gdy dowiedział się o wszystkiem, uczuł pewne zadowolenie. Lecz gdy Stepan Arkadjewicz zaczął opowiadać o przyczynach choroby Kiti i gdy wspomniał nazwisko Wrońskiego, Lewin przerwał mu:
— Nie mam najmniejszego prawa dowiadywać się o tajemnicach rodzinnych, a nawet, prawdę powiedziawszy, niewiele mnie to obchodzi.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się nieznacznie, gdyż dostrzegł chwilową, dobrze sobie znaną zmianę w twarzy Lewina, który stał się nagle pochmurnym, chociaż przed chwilą uśmiechał się i był w dobrym humorze.
— Czy z Riabininem skończyłeś już wszystkie układy co do lasu? — zapytał Lewin.
— Skończyłem już; Riabinin daje ładną cenę, trzydzieści ośm tysięcy rubli. Ośm z góry, a resztę będzie spłacał w ciągu sześciu lat. Martwiłem się już o ten las, gdyż nikt nie chciał dać więcej.
— Oddajesz więc las za darmo — mruknął Lewin.
— Dlaczego za darmo? — zapytał Stepan Arkadjewicz z pobłażliwym uśmiechem, gdyż wiedział, że teraz wszystko już nie będzie podobało się Lewinowi.
— Dlatego, że las jest wart przynajmniej po pięćset rubli za dziesięcinę — odparł Lewin.
— Ach, ci gospodarze wiejscy — żartobliwie zauważył Stepan Arkadjewicz — paradnym bywa ten wasz ton pogardliwy, jakiego używacie, rozmawiając z nami mieszczuchami!... A gdy naprawdę trzeba co bądź zrobić, my zawsze zrobimy lepiej. Wierzaj mi, że obliczyłem wszystko szczegółowo i że las ten sprzedałem dobrze; obawiam się nawet, że Riabinin cofnie się. Przecież to nie wysokopienny las, lecz zwykłe zarośla; z dziesięciny nie będzie więcej jak trzydzieści sążni, a Riabinin daje mi po dwieście rubli.
Lewin uśmiechnął się ironicznie, gdyż znał dobrze zwyczaj, właściwy nietylko Stepanowi Arkadjewiczowi, lecz i wszystkim mieszkańcom miast, którzy bywając na wsi najwyżej dwa razy w ciągu jakich dziesięciu lat i zapamiętawszy parę wyrażeń gospodarskich, używają je przy każdej sposobności w głębokiem przekonaniu, że znają się na wszystkiem.
— Ja cię nie będę uczył tego, co ty tam piszesz u siebie w biurze — odparł Stepanowi Arkadjewiczowi — i gdy zajdzie potrzeba, to spytam się ciebie; tobie zaś zdaje się, że znasz się doskonale na lasach, a to rzecz nie taka bardzo łatwa! Czyś ty policzył drzewa?
— Liczyć drzewa? — zapytał Stepan Arkadjewicz i roześmiał się, gdyż chciał rozweselić Lewina. — Zrachować piaski, gwiazd promienie, choć zdoła rozum nasz wysoki... — zadeklamował Stepan Arkadjewicz[7].
— Dobrze, a jednak wysoki rozum Riabinina zdoła. I żaden kupiec nie kupi lasu, nie licząc drzew, chyba, że kto, tak jak ty, daje mu go za darmo. Znam ja dobrze twój las, gdyż co roku bywam w nim na polowaniu i wiem, że dziesięcina jest warta pięćset rubli gotówką, a on daje ci tylko dwieście i to nie od razu w dodatku. Podarowałeś mu więc trzysta rubli z każdej dziesięciny.
— Niepotrzebnie unosisz się — z żalem w głosie odezwał się Stepan Arkadjewicz — powiedz mi lepiej, dlaczego nikt nie dawał więcej?
— Dlatego, że Riabinin zmówił się z innymi kupcami i dał im odstępnego. Przecież to nie są kupcy, ale spekulanci: żaden z nich nie weźmie się do interesu, na którym wie, że nie zarobi więcej, jak jakie 10, 15 procent; każdy z nich chce kupić rubla za dwadzieścia kopiejek.
— Daj pokój! Jesteś w złym humorze.
— Wcale nie jestem w złym humorze — mruknął ponuro Lewin.
Tymczasem wózek dojeżdżał do domu.
Przed gankiem już stała okuta, obciągnięta skórą bryczka, zaprzężona w spasionego konia. Na koźle siedział otyły, przepasany szerokim pasem pomocnik Riabinina. Sam Riabinin był już we dworze i wyszedł do przedpokoju na spotkanie Lewina i Stepana Arkadjewicza. Riabinin był wysokim, szczupłym mężczyzną, średnich lat, z wąsami, z ogolonym wystającym podbródkiem i wypukłemi oczyma, pozbawionemi blasku; miał na sobie długi granatowy surdut, długie, marszczone na łydkach, buty z cholewami, a oprócz nich i kalosze. Kupiec obtarł chustką twarz i zapinając surdut, który i bez tego doskonale na nim leżał, z uśmiechem przywitał wchodzących, wyciągając niezgrabnie rękę ku Stepanowi Arkadjewiczowi.
— Przyjechałeś pan — odezwał się Stepan Arkadjewicz, podając mu rękę. — Bardzo dobrze.
— Nieśmiem być niepusłusznym rozkazom jaśnie pana, chociaż drogi są nie do przebycia prawie. Stanowczo całą drogę szedłem piechotą, lecz stawiłem się na czas. — Moje uszanowanie, Konstanty Dmitriczu — zwrócił się Riabinin do Lewina, usiłując i jego schwycić za rękę, Lewin jednak nachmurzył się i udając, że nie widzi wyciąganej ku sobie ręki, wyjmował z torby słonki.
— Panowie raczyli zabawiać się polowaniem? A co to za ptak? — zapytał po chwili Riabinin, patrząc z pogardą na słonki, musi mieć zapewne trochę smaku w sobie — dodał i pokiwał głową, jak gdyby powątpiewając, czy skóra stanie za wyprawę.
— Może chcesz przejść do gabinetu? — odezwał się Lewin po francusku do Stepana Arkadjewicza. — Przejdźcie panowie, do mego pokoju, będziecie mogli tam rozmówić się swobodnie.
— Możemy pójść, dokąd tylko zajdzie potrzeba — począł Riabinin zapewniać Lewina z miną bardzo pewną siebie, i zdaje się, chcąc dać do zrozumienia Lewinowi i Stepanowi Arkadjewiczowi, że kto bądź inny może niewiedzieć, jak należy się zachowywać, ale że on, Riabinin, zawsze i wszędzie czuje się nieskrępowanym, na swojem miejscu.
Wszedłszy do gabinetu, Riabinin mimowoli zaczął rozglądać się po ścianach, szukając ikony, lecz nie przeżegnał się, gdy ją znalazł; poczem przyglądał się szafom i półkom z książkami i również, jak i nad słonkami, pokiwał nad niemi głową, jak gdyby nie przypuszczając nawet, aby i ta skórka opłaciła swą wyprawę.
— Czyś pan przywiózł pieniądze? — zapytał Obłoński. — Niech pan siada.
— O pieniądze mi nie chodzi; przyjechałem zobaczyć się z panem i porozmawiać z nim.
— O czem mamy rozmawiać? Ale czemu pan nie siada?
— Dobrze — rzekł Riabinin, siadając i opierając się o poręcz krzesła, co widocznie nie przychodziło mu z łatwością. — Musi jednak książę koniecznie ustąpić mi trochę, pieniądze co do jednej kopiejki mam już gotowe; kto ze mną ma do czynienia, na pieniądze nie czeka nigdy.
Lewin podczas tej rozmowy chował dubeltówkę do szafy i miał już wychodzić z gabinetu, ale usłyszawszy co kupiec mówi, zatrzymał się.
— I tak już zadarmo bierzesz pan las — odezwał się Lewin. — Szkoda, że Stepan Arkadjewicz trochę zapóżno przyjechał do mnie; gdybym był wiedział o tem wcześniej, to jabym oszacował las.
Riabinin podniósł się z krzesła, uśmiechnął się i nic nie mówiąc, obrzucił Lewina spojrzeniem.
— Konstanty Dmitrjewicz jest nadzwyczaj skąpy — odezwał się wreszcie Riabinin, zwracając się ku Stepanowi Arkadjewiczowi — od niego nie sposób cobądż kupić; targowałem raz pszenicę i nawet ładne pieniądze za nią dawałem.
— Pocóż mam swoją własność oddawać panu za darmo? przecież nie znalazłem tego na ziemi, ani nie ukradłem.
— Zmiłuj się pan, ale w obecnych czasach kraść przecież nie można. Teraz sądy są jawne i wszystko odbywa się przyzwoicie, mowy nie może być, aby kraść. Świadczę się sumieniem, że panowie za drogo cenią las i że w żaden sposób nie będę mógł wyjść na swojem, niech więc książę będzie łaskaw ustąpić mi cokolwiek.
— Czyście panowie umówili się już, czy też jeszcze nie? Jeżeliście się już umówili, w takim razie nie macie się czego targować, a jeżeli nie skończyliście jeszcze, to ja kupuję las — rzekł Lewin.
Z twarzy Riabinina, która przyjęła w jednej chwili okrutny, jastrzębi, krwiożerczy wyraz, znikł w jednej chwili uśmiech i kupiec prędko rozpiął kościstymi palcami surdut, pod którym miał czerwoną koszulę, kamizelkę z miedzianymi guzikami i łańcuszek od zegarka, i wydobył stary, gruby pugilares.
— Wybaczy pan, ale las jest mój — wyrzekł, przeżegnawszy się z pospiechem i wyciągnął rękę. — Niech pan będzie łaskaw wziąć pieniądze, las jest mój. Riabinin zawsze tak handluje i groszy nigdy nie liczy — mówił prędko, krzywiąc się i machając pugilaresem.
— Jabym na twojem miejscu nie spieszył się — rzekł Lewin.
— Daj pokój — przerwał mu zdziwiony Obłoński — przecież dałem słowo.
Lewin wyszedł z pokoju, trzasnąwszy za sobą drzwiami. Riabinin, popatrzywszy na drzwi, z uśmiechem pokiwał głową.
— Od razu można poznać młodego. Niech mi pan wierzy, że kupuję tylko dla honoru, że oto Riabinin, a nie kto inny, kupił las od Obłońskiego. A i to Bóg jeden tylko wie, czy nie stracę. Niech mi pan wierzy... może spiszemy umowę?...
W godzinę później Riabinin, zapiąwszy starannie surdut, z umową w kieszeni, wsiadł na bryczkę i pojechał do domu.
— Oj, z tymi panami trudna sprawa — odezwał się kupiec do swego pomocnika.
— To wiadome rzeczy — odparł pomocnik, oddając swemu pryncypałowi lejce i zapinając skórzany fartuch. — A jakże tam ze sprawuneczkiem, Michale Ignaticzu?

— No, no...
XVII.

Stepan Arkadjewicz z odstającą kieszenią, z której sterczały listy zastawne, z poodcinanymi przez kupca kuponami, poszedł na górę. Sprzedaż lasu została dopełnioną, pieniądze leżały w kieszeni, polowanie udało się, Stepan Arkadjewicz był więc w jak najlepszym humorze i chciał koniecznie rozruszać Lewina, aby wesoło zakończyć dzień, tak przyjemnie spędzony.
Lewin wistocie był bez humoru i chociaż usiłował być rozmownym, aby zrobić przyjemność miłemu dla siebie gościowi, nie był jednak w stanie przemódz się; wiadomość, że Kiti nie wyszła za mąż, zaczęła powoli działać na niego.
Kiti jest niezamężną i chorą, chorą z miłości ku człowiekowi, który pogardził nią. Lewinowi zdawało się, że zniewaga ta dotyczy i jego. Wroński pogardził nią, a ona nim, Lewinem; Wroński zatem miał prawo lekceważyć Lewina, był więc jego wrogiem. Lecz Lewin nie myślał o tem wszystkiem, bezwiednie tylko odczuwał, że jest w tem coś, co go obraża i gniewał się teraz nie na to, co go rozdrażniło, lecz przyczepiał się do wszystkiego, co widział koło siebie: szczególniej zaś gniewała go głupia sprzedaż lasu i oszustwo, ofiarą którego padł Obłoński, w jego własnym domu.
— Skończyłeś już? — zapytał Lewin Stepana Arkadjewicza, gdy ten wszedł do pokoju. — Czy będziesz jadł kalacyę?
— Nie odmówię, gdyż miewam zwykle świetny apetyt na wsi! Dlaczego nie zatrzymałeś Riabinina na herbacie?
— Niech go djabli...
— Jak ty jednak obchodzisz się z nim! — zauważył Obłoński — nawet ręki mu nie podałeś, a nie widzę co prawda żadnej dobrej racyi ku temu...
— Dla tej racyi, że lokajowi nie podam ręki, a lokaj sto razy więcej wart od niego.
— Jakim ty jednak jesteś zacofańcem! A zjednoczenie się warstw społecznych?... — zapytał Obłoński.
— Kto chce się jednoczyć, niech się jednoczy, ja zaś czuję wstręt ku temu.
— Jak widzę, stanowczo jesteś zacofańcem.
— Nie zastanawiałem się, doprawdy nigdy, kim jestem. Jestem Konstanty Lewin i nic więcej.
— Konstanty Lewin w złym humorze — z uśmiechem podpowiedział Stepan Arkadjewicz.
— W istocie jestem w złym humorze, a wiesz dlaczego? Oto — wybacz mi tylko — z powodu twej głupiej sprzedaży...
Stepan Arkadjewicz skrzywił się, jak człowiek, któremu dokuczają i którego wyprowadzają z cierpliwości bez żadnej z jego strony winy.
— E gdzietam! Czy też zdarzyło się kiedykolwiek, aby ktobądź cobądż sprzedał i aby w chwilę po dokonaniu tej sprzedaży nie powiedziano mu zaraz: „sprzedałeś za tanio!?“ — gdy zaś człowiek sprzedaje, nikt nie chce kupować... Stanowczo widzę, że jesteś uprzedzonym względem tego nieszczęśliwego Riabinina...
— Być może, że jestem uprzedzonym... a wiesz dlaczego? Może znów powiesz, że jestem zacofańcem, lecz boli mnie i gniewa zarazem, gdy patrzę na ten stopniowy pod względem majątkowym upadek szlachty, do której i ja należę, a z czego, pomimo jednoczenia się warstw, cieszę się bardzo... Upadek ten nie jest skutkiem marnotrawstwa... w takim razie nie byłoby zbyt wielkiego nieszczęścia: przehulać majątek, to rzecz szlachecka, szlachcic tylko to potrafi. Teraz naprzykład chłopi w moich okolicach skupują ziemię, co nie gniewa mnie wcale: pan nic nie robi, a chłop pracuje i usuwa niezdatnego do pracy człowieka: tak nawet powinno być i dlatego też rad jestem chłopu. Lecz boli mnie, gdy patrzę na ten upadek, którego przyczyną, nie wiem jak się wyrazić, jest jakaś naiwność: w jednem miejscu dzierżawca Polak, kupił za połowę ceny od obywatelki, mieszkającej stale w Nicei, śliczny majątek; gdzieindziej znowu kupcy płacą za dzierżawę po rublu z dziesięciny, wartej dziesięć rubli, ty zaś bez żadnej dobrej racyi darowałeś temu szachrajowi trzydzieści tysięcy.
— Miałem więc rachować każde drzewo?
— Bezwarunkowo... tyś nie rachował, a Riabinin porachował i dzieci Riabinina będą miały środki do życia, a twoje może nie będą ich miały!
— Wybacz mi, ale nie wypada być zbyt wyrachowanym: my mamy swoje zajęcia, oni swoje i również żyć muszą, jak i my... a zresztą interes już skończony i jajecznica, ulubiona moja potrawa, stoi już przed nami. Agafia Michajłowna da nam tej doskonałej nalewki...
Stepan Arkadjewicz siadł do stołu i zaczął żartować z Agafii Michajłownej, zapewniając ją, że takiego smacznego obiadu i kolacyi dawno już nie jadł.
— Pan przynajmniej pochwali — rzekła Agafia Michajłowna — a Konstanty Dmitrjewicz zje wszystko, co mu się poda, choćby chleba suchego kawałek, obetrze usta i nic nie powie...
Lewin wciąż był w złym humorze i milczał: chciał zadać jedno pytanie Stepanowi Arkadjewiczowi, lecz nie mógł odważyć się na nie i nie wiedział kiedy i jak zadać je. Stepan Arkadjewicz udał się już na dół do swego pokoju, rozebrał, umył, włożył kolorową nocną koszulę i położył się, a Lewin wciąż jeszcze nie mówił mu dobranoc i rozmawiał o wszystkiem, a nie mógł zebrać się na odwagę i zapytać o to, o co miał zamiar i o co chciał się zapytać.
— Jakie to mydła robią teraz — odezwał się, oglądając i rozwijając kawałek pachnącego mydła, które Agafia Michajłowna położyła dla gościa, lecz którego Obłoński nie używał — popatrz tylko, przecież to dzieło sztuki.
— Wistocie, postęp znać obecnie we wszystkiem — odparł Stepan Arkadjewicz głośno i z zadowoleniem ziewając. — Teatry naprzykład... a-a-a! — ziewał Obłoński — światło elektryczne wszędzie... — a-a!
— Tak, światło elektryczne... — powtórzył Lewin — a gdzie Wroński jest obecnie? — zapytał nagle, kładąc mydło na miejscu.
— Wroński? — odrzekł Stepan Arkadjewicz, przestając ziewać: — w Petersburgu... wyjechał zaraz po tobie, a potem ani razu nie był w Moskwie. I czy wiesz, Kostia, powiem ci prawdę — ciągnął Stepan Arkadjewicz, opierając się na stole i podpierając ręką swą ładną rumianą twarz, na której jak gwiazdy błyszczały, maślane, dobre, zaspane oczy — tyś sam sobie winien, gdyż zląkłeś się rywala, a ja, jak ci mówiłem to już wtedy, doprawdy niewiem po czyjej stronie było więcej szans: trzeba było jednem słowem, być wtedy odważniejszym. Mówiłem ci przecież, że... — i Obłoński ziewnął tylko szczękami, nie roztwierając zupełnie ust.
„Czy on wie, czy też nie wie, że oświadczałem się?“ — pomyślał Lewin, patrząc na przyjaciela — „ma coś chytrego i dyplomatycznego w swej twarzy“ — i czując, że rumieni się, Lewin nie odzywał się wcale, tylko patrzał prosto w oczy Stepanowi Arkadjewiczowi.
— Jeśli nawet i była zajęta nim wtedy, to bardziej jego powierzchownością — mówił Obłoński — arystokratyczne pochodzenie i świetna karyera w przyszłości podziałały nie na nią, lecz na matkę.
Lewin sposępniał. Uczucie wstydu, na jakie naraziła go ta odmowa, zabolała go znowu, jak dopiero co odniesiona rana, lecz był w swym własnym domu, gdzie, jak powiada przysłowie, nawet ściany dopomagają.
— Pozwól — odezwał się, przerywając Oblońskiemu — powiadasz, arystokratyczne pochodzenie, lecz pozwól się zapytać, na czem polega ten arystokratyzm Wrońskiego i wogóle mniej więcej wszystkich; taki arystokratyzm, aby upoważniał go do lekceważenia mnie? Ty uważasz Wrońskiego za arystokratę, a ja nie... Człowiek, którego ojciec dochrapał się czegoś najrozmaitszemi sztuczkami, którego matka Bóg wie z kim nie była w stosunkach... Wybacz mi, lecz ja mam za arystokratów siebie i ludzi takich jak ja, którzy mogą wskazać w przeszłości na trzy, cztery pokolenia uczciwych rodzin, mających wykształcenie (talent i rozum, to co innego), które nigdy przed nikim nie uniżały się, nigdy nic od nikogo nie potrzebowały, tak, jak mój ojciec i mój dziadek... znam wielu takich. Tobie zdaje się, że ubliżam sam sobie, gdy liczę drzewa w lesie, a ty dajesz Riabininowi trzydzieści tysięcy; ale ty możesz dostać urząd, koncesye, donacyę, Bóg wie nie co, a ja nie dostanę tego wszystkiego i dlatego cenię mój majątek rodzinny i staram się powiększyć go... My więc jesteśmy arystokratami, a bynajmniej nie ci, których istnienie zależy tylko od tego, czy dostaną jakiebądż okruchy od tych, co zajmują stanowiska wyższe, niż oni... wszystkich tych ludzi można kupić za kilkanaście kopiejek...
— Ale o kim ty mówisz? ja zgadzam się z tobą najzupełniej — wesoło i szczerze odezwał się Stepan Arkadjewicz, chociaż wiedział dobrze, że Lewin, mówiąc o tych, których można kupić za kilkanaście kopiejek, miał na myśli i jego; zapał Lewina podobał mu się — ale o kim ty mówisz? Znaczna część tego, coś powiedział o Wrońskim, jest prawdą, ale nie to mam na myśli. Powiadam ci poprostu, że gdybym był na twojem miejscu, pojechałbym zaraz do Moskwy...
— Nie... nie wiem, czy wiesz, czy też nie wiesz, ale mi już wszystko jedno. Powiem ci prawdę: oświadczałem się już, spotkała mnie odmowa i Katarzyna Aleksandrowna jest dla mnie obecnie przykrem i sprawiającem mi wstyd wspomnieniem.
— Dlaczego? Głupstwo!
— Nie mówmy już o tem. Wybacz mi, żem był szorstki względem ciebie — rzekł Lewin, który, po wypowiedzeniu wszystkiego, co mu ciężyło na sercu, był znowu w takim samym humorze jak i rano. — Nie gniewasz się na mnie, Stiwa? nie gniewaj się, proszę cię — prosił Lewin, uśmiechając się i biorąc Stepana Arkadjewicza za rękę.
— Ale nie gniewam się zupełnie, a zresztą nie mam za co. Cieszy mnie, żeśmy się rozmówili... a czy wiesz, że rankami słonki ciągną znakomicie? Możebyśmy pojechali? Ja w każdym razie wstanę rano i prosto z polowania pojadę na, kolej.
— Świetna myśl!

XVIII.

Chociaż namiętna miłość wypełniała całą wewnętrzną istotę życia Wrońskiego, zewnętrzne jednak życie jego toczyło się wciąż niezmiennie i jednostajnie po dawnej, zwykłej kolei światowych i pułkowych spraw i stosunków. Sprawy pułku zajmowały nader ważne miejsce w życiu Wrońskiego, a to nie dlatego tylko, że lubił swój pułk, lecz bardziej jeszcze dlatego, że jego lubiano w pułku. Cały pułk nietylko lubiał Wrońskiego, lecz szanował go i był dumnym z niego. Kolegów ujmowało przedewszystkiem, że Wroński, człowiek nadzwyczajnie bogaty, wykształcony, zdolny, przed którym stała otworem droga ku świetnej karyerze, usiana zaszczytami i dostojeństwami, lekceważył ją sobie i poświęcił się cały pułkowi i kolegom. Wroński wiedział, że koledzy nie inaczej zapatrują się na niego, poczuwał się więc do obowiązku czynienia zadość temu zapatrywaniu.
Ma się rozumieć, że Wroński nie rozmawiał nigdy z żadnym z kolegów o swej miłości i nie wspominał o niej nawet podczas największych pijatyk (a zresztą, nigdy nie zdarzało się mu być pijanym do tego stopnia, żeby aż utracić władzę nad sobą), a gdy parę razy który z lekkomyślniejszych kolegów napomknął o tem związku, Wroński natychmiast zamykał mu usta. Pomimo to całe miasto wiedziało o jego miłości: wszyscy mniej lub bardziej trafnie domyślali się jego stosunku z Kareniną; młodzi ludzie zazdrościli mu przeważnie tego, co w stosunku z Anną najbardziej ciężyło Wrońskiemu, mianowicie wysokiego stanowiska Karenina; stanowisko zaś, jakie zajmował Karenin, było powodem, że o stosunku tym tyle mówiono.
Większość młodych kobiet, które zazdrościły Annie i którym naprzykrzyło się, że Annę zwano sprawiedliwą, cieszyły się na samą myśl, że to, czego domyślały się, może być prawdą i czekały tylko chwili, aby opinia publiczna zwróciła się przeciwko Annie, gdyż miały zamiar rzucić na nią wtedy cały ciężar swej pogardy i przygotowywały już grudki błota, aby ciskać je w Annę, gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Ludzie zaś starsi i wybitniejsi, byli przeważnie niezadowoleni z mogącego wyniknąć skandalu.
Matka Wrońskiego, dowiedziawszy się o tym stosunku, z początku była zadowoloną z niego, gdyż, stosownie do jej pojęć, nic nie zapewniało młodemu człowiekowi tak pewnej pozycyi w towarzystwie wielkoświatowem, jak stosunek z kobietą wybitniejszą; oprócz tego starą hrabinę cieszyło, że Anna, która się jej bardzo podobała, i która mówiła tyle o swym synu, pomimo tego nie różniła się od reszty pięknych kobiet; gdy jednak w ostatnich czasach hrabina dowiedziała się, że syn jej odrzucił nader korzystną dla swej przyszłej karyery propozycyę, a to li tylko dlatego, aby pozostać w pułku i widywać się nadal z Kareniną i że odmowa ta wzbudziła przeciwko niemu niezadowolenie w najwyższych sferach, hrabina zmieniła swój pogląd. Niepodobało jej się również, że ze wszystkiego, co dowiedziała się o tym stosunku, widać było, że nie był to zwykły, prędko przemijający wielkoświatowy związek, któremu mogłaby tylko przyklasnąć, lecz jakaś werterowska, jak opowiadano hrabinie, namiętność, mogąca doprowadzić Wrońskiego do popełnienia największych niedorzeczności. Matka nie widziała syna od czasu jego nagłego wyjazdu z Moskwy i za pośrednictwem starszego syna, żądała, aby Wroński przyjechał do niej.
Starszy brat był również niezadowolonym z młodszego: nic go nie obchodził rodzaj miłości, gdyż było mu wszystko jedno, jaka to miłość, wielka czy mała, namiętna czy spokojna, uczciwa czy nieuczciwa (on sam, człowiek dzielny, miał na utrzymaniu baletnicę, był więc pobłażliwym), lecz wiedział, że miłość ta nie może podobać się tym, którym należy zwykle podobać się i dlatego ganił postępowanie brata.
Prócz spełniania obowiązków służbowych i towarzyskich, Wroński zajmował się jeszcze końmi, których był ogromnym amatorem.
W tym roku miały się odbyć wyścigi oficerskie z przeszkodami. Wroński zapisał się na nie, kupił angielską klacz i, chociaż kochał się, z pewną namiętnością przygotowywał się do oczekiwanego wyścigu...
Obie te namiętności nie przeszkadzały sobie nawzajem, gdyż właśnie potrzeba było Wrońskiemu jakiegokolwiek zajęcia i rozrywki, niezależnej od miłości, rozrywki, która dawałaby mu możność zapominać chwilowo o zbytnio przejmujących go wrażeniach.

XIX.

W dzień wyścigów w Krasnem Siole Wroński przyszedł wcześniej niż zwykle na befsztyk do sali pułkowego klubu. Wroński nie potrzebował trenować się specyalnie, gdyż waga jego nie przekraczała określonej normy, cztery i pół pudów, lecz musiał wystrzegać się utycia i dlatego powstrzymywał się od słodkich i mącznych potraw. Wroński siedział w rozpiętym surducie, z pod którego widać było białą kamizelkę, oparł się rękoma o stół i, czekając na zamówiony befsztyk, spoglądał w leżący przed nim na talerzu francuski romans. Wroński patrzał w książkę tylko dlatego, aby nie rozmawiać z wchodzącymi i wychodzącymi oficerami i módz swobodnie oddawać się swym myślom.
Wroński myślał o tem, że Anna przyrzekła mu schadzkę na dzisiaj po wyścigach. Lecz Wroński nie widział się z nią już od trzech dni i nie był pewnym, czy schadzka będzie mogła mieć dzisiaj miejsce, gdyż Aleksiej Aleksandrowicz powrócił już z zagranicy; nie wiedział również, w jaki sposób dowiedzieć się o tem. Wroński widział się po raz ostatni z Kareniną na letniem mieszkaniu u Betsy, do Kareninych zaś starał się jeździć o ile można najrzadziej; dzisiaj zaś chciał jechać do nich koniecznie i łamał sobie głowę nad pytaniem: „jak to zrobić?“
„Ma się rozumieć, że powiem, iż Betsy przysłała mnie dowiedzieć się, czy ona przyjedzie na wyścigi. Ma się rozumieć, że pojadę!“ — zdecydował się Wroński, odrywając wzrok od książki i w jednej chwili począł wyobrażać sobie rozkosz, jakiej dozna, gdy ujrzy Annę, i twarz jego rozpromieniła się.
— Poszlij do mnie do domu, aby natychmiast zakładano trójkę do powozu — polecił Wroński lokajowi, podającemu mu befsztyk na srebrnym półmisku, poczem przysunął talerz i wziął się do jedzenia.
W sąsiedniej bilardowej sali słychać było stuk bil, głośną rozmowę i śmiechy; we drzwiach, prowadzących z bilardu do jadalni pokazało się dwóch oficerów: jeden bardzo młody z delikatnymi rysami, wstąpił dopiero niedawno do pułku z korpusu paziów; drugi zaś, otyły, stary oficer z bransoletką na ręku i z małemi, zapuchniętemi oczyma.
Wroński spojrzał na nich, zachmurzył się i, udając że ich nie widzi, zajął się jednocześnie jedzeniem i czytaniem.
— Nabierasz sił do pracy? — zapytał otyły oficer, siadając przy nim.
— Jak widzisz — odparł Wroński, obcierając usta serwetą i nie patrząc na mówiącego.
— A nie boisz się utyć? — zapytał znów oficer, wskazując miejsce młodemu koledze.
— Co? — odezwał się Wroński, marszcząc gniewnie czoło i pokazując swe gęste, równe zęby.
— Nie boisz się utyć?
— Kelner, xeresu! — zawołał Wroński, nie odpowiadając na zadane sobie pytanie i, odwróciwszy stronicę, wziął się napowrót do czytania.
Otyły oficer zaczął przeglądać kartę z winami i zwrócił się ku młodziutkiemu koledze.
— Wybierz sam, co mamy pić — rzekł, podając mu kartę i patrząc na niego.
— Może reńskiego — odparł młody oficer, spoglądając z pewną obawą na Wrońskiego i starając się podkręcić wąsiki, które dopiero zaczynały mu się wysypywać pod nosem. Spostrzegłszy, że Wroński nie zwraca na nich uwagi, młody oficer wstał.
— Chodźmy do sali bilardowej — zaproponował.
Otyły oficer podniósł się z krzesła z pokorną miną i obydwaj znikli za drzwiami.
Jednocześnie wszedł do pokoju wysoki, zgrabny rotmistrz Jawszyn i skinął pogardliwie głową dwom oficerom — podszedł ku Wrońskiemu.
— Jak się miewasz? — zawołał, uderzając go mocno dużą swą dłonią po epoletach. Wroński gniewnie odwrócił się, lecz po chwili twarz jego rozpromieniła się zwykłym mu spokojnym uśmiechem.
— Mądrze czynisz, Aleszo — rzekł rotmistrz doniosłym barytonem. — Zjedz teraz trochę i wypij jeden kieliszek.
— Kiedy mi się nie chce jeść.
— Ci dwaj nie rozłączają się — dodał Jawszyn, spoglądając z ironicznym uśmiechem na obydwóch oficerów, którzy wychodzili właśnie z pokoju, i usiadł koło Wrońskiego, zginając swe długie, za długie jak na krzesło, na którem siedział, nogi, obciśnięte w rajtuzy. — Dlaczego nie byłeś wczoraj w kraśnieńskim teatrze? Numerowa wcale nieźle śpiewała. Coś porabiał wczoraj?
— Zasiedziałem się u Twerskich — odparł Wroński.
— A! — zauważył Jawszyn.
— Jawszyn, gracz, hulaka, człowiek nietylko nie mający żadnych zasad, ale, owszem, mający przewrotne, — Jawszyn był w pułku najlepszym przyjacielem Wrońskiego. Wroński lubił Jawszyna i za jego niepospolitą fizyczną siłę, którą Jawszyn objawiał przeważnie w ten sposób, że mógł pić jak beczka, nie sypiać całemi nocami, a pomimo to zawsze doskonale wyglądał, i za jego ogromną siłę moralną, którą wykazywał zawsze w stosunkach z władzą i z kolegami, każąc im się bać i szanować siebie; moralną swą siłę Jawszyn wykazywał również i w grze, którą prowadził zwykle na dziesiątki tysięcy rubli i zawsze, pomimo ogromnej ilości wypitego wina, tak zręcznie i spokojnie, że uchodził za najlepszego gracza w angielskim klubie. Wroński szanował i lubił Jawszyna przeważnie dlatego, że był pewnym, iż Jawszyn lubi go nie dla jego nazwiska i bogactwa, lecz dla niego samego; tylko z nim jednym Wroński chciałby rozmawiać o swej miłości, gdyż był głęboko przekonanym, że tylko Jawszyn, pomimo tego, że jak się zdawało, pogardzał każdem uczuciem, był w stanie zrozumieć tę głęboką namiętność, którą obecnie życie jego, Wrońskiego, wypełnionem było. Prócz tego, Wroński wiedział napewno, że Jawszyn nie znajduje przyjemności w plotkach i w skandalu, lecz pojmuje to uczucie we właściwem świetle, to jest wie i wierzy, że miłość to nie żart i nie zabawka, lecz rzecz poważna i głęboka.
Wroński nie rozmawiał z Jawszynem o swej miłości, wiedział jednak, że Jawszyn wie wszystko, że zapatruje się na nią z właściwego punktu i Wrońskiemu było przyjemnie widzieć to po jego oczach.
— A, tak! — rzekł Jawszyn, dowiedziawszy się, że Wroński był u Twerskich i mrugnąwszy czarnemi oczyma, wziął się za lewy was i począł zakręcać go na dół, jak to miał we zwyczaju robić.
— A ty coś porabiał wczorajszego wieczora? Wygrałeś? — zapytał Wroński.
— Ośm tysięcy, ale trzy, wątpliwe, gdyż zapewne nie odda mi ich nigdy.
— Możesz więc przegrać, trzymając za mną — rzekł Wroński z uśmiechem. (Jawszyn założył się o znaczną sumę, że Wroński wygra na wyścigach).
— Ręczę, że nie przegram: jeden tylko Machotin jest niebezpiecznym.
Rozmowa przeszła powoli na wyścigi, o których Wroński myślał obecnie nieustannie.
— Chodźmy, jużem skończył — rzekł Wroński, wstając i idąc ku drzwiom; Jawszyn wstał również, wyciągając swe długie nogi i szerokie ramiona.
— Dla mnie zawcześnie jeszcze na obiad, trzebaby jednak wypić trochę. Zaraz przyjdę. Dawaj wina! — zawołał Jawszyn swym znanym powszechnie głosem, od którego drżały szyby. — A zresztą niepotrzeba! — zawołał znów po chwili. — Jeśli idziesz do domu, to i ja pójdę z tobą.
Wroński i Jawszyn wyszli.

XX.

Wroński mieszkał w obszernej, czystej, przegrodzonej na dwie części, czuchońskiej izbie. Petrycki stał razem z nim i w obozie. Gdy Wroński i Jawszyn wrócili do domu, Petrycki spał.
— Wstawaj, dosyć już tego spania — rzekł Jawszyn, idąc za przepierzenie i trzęsąc za ramię rozczochranego, który spał z twarzą schowaną pod poduszkę.
Petrycki nagle ukląkł na łóżku i począł oglądać się dookoła.
— Brat twój był tutaj — rzekł do Wrońskiego — obudził mnie, niech go wszyscy djabli wezmą i powiedział, że znów przyjdzie; — i Petrycki nakrywszy się kołdrą, znów rzucił się na łóżko. — Daj pokój, Jawszyn — zawołał zniecierpliwiony, że Jawszyn chciał ściągnąć z niego kołdrę. — Daj pokój — i Petrycki odwrócił się i otworzył oczy. — Poradziłbyś mi lepiej, czego mam się napić, gdyż czuję taki niesmak w ustach, że...
— Najlepiej wódki — odparł Jawszyn basem. — Tereszczenko, daj panu wódki i ogórków — zawołał po chwili, lubiąc widocznie przysłuchiwać się swemu głosowi.
— Powiadasz, że wódki? Co? — zapytał Petrycki, krzywiąc się i przecierając oczy — a ty będziesz pił? Będziemy pić razem. A ty, Wroński, napijesz się? — pytał Petrycki wstając z łóżka i owijając się tygrysią kołdrą.
Petrycki wyszedł z za przepierzenia, wzniósł ręce do góry i zaśpiewał po francusku: był król w Tu-u-li. — Wroński, wypijesz?
— Zostaw mnie w spokoju — odparł Wroński, ubierając się w mundur, który lokaj podawał mu.
— A ty dokąd wybierasz się? — zapytał Jawszyn — i trójka twoja już stoi — dodał po chwili, ujrzawszy zajeżdżający powóz.
— Do stajni, a potem muszę zobaczyć się z Briańskim i rozmówić z nim co do koni — odpowiedział Wroński.
Wroński w istocie obiecał Briańskiemu, mieszkającemu o dziesięć wiorst od Peterhofu, że będzie dzisiaj u niego i że przywiezie mu pieniądze za konie, swoją drogą zaś chciał być i u Kareniny. Koledzy jednak w tej chwili domyślili się, że Wroński ma zamiar być nietylko u Briańskiego.
Petrycki, nie przestając śpiewać, mrugnął okiem i wydął wargi, jak gdyby chciał powiedzieć: wiemy my — co to za Briański!
— Pamiętaj tylko nie spóźniaj się! — zauważył Jawszyn i chcąc zmienić przedmiot rozmowy, zapytał, patrząc przez okno — jakżeż tam mój bułany, czy dobrze ci służy? — Konia tego Jawszyn sprzedał niedawno Wrońskiemu.
— Poczekaj! — zawołał Petrycki na Wrońskiego, gdy ten już wychodził — brat twój zostawił list i kartkę; niewiem tylko, gdzie położyłem je.
Wroński zawrócił się.
— Gdzież jest to wszystko?
— Gdzie?... w tem właśnie sęk! — uroczyście odezwał się Petrycki, przeciągając wskazującym palcem po nosie.
— Powiedzże nareszcie i nie zawracaj mi głowy! — rzekł Wroński z uśmiechem.
— W piecu nie paliłem, muszą więc być gdzieś tutaj.
— Przestań już żartować! Gdzież jest ten list?
— Doprawdy, że zapomniałem... a może śniło mi się tylko! Gdybyś ty, tak jak my wczoraj, wypił po cztery butelki na głowę, to doprawdy nie wiedziałbyś, gdzie leżysz! Poczekaj, zaraz sobie przypomnę!...
Petrycki wszedł za przepierzenie i położył się na łóżku.
— Poczekaj! Ja tak leżałem, a on stał tam. Tak... tak... Oto list! — i Petrycki wyjął z pod materaca list, który tam leżał.
Wroński wziął list i kartkę brata i spostrzegł, że list, jak się tego spodziewał zresztą, był od matki: matka czyniła mu wymówki, że nie przyjeżdża, brat zaś pisał, że musi się z nim konieczne zobaczyć.
Wroński z góry już wiedział, że brat chce z nim mówić wciąż o tem samem. „Co ich to może obchodzić!“ — pomyślał, zmiął listy i wsunął je za guziki munduru, aby w drodze przeczytać z uwagą. W sieni Wroński spotkał się z dwoma oficerami: z jednym ze swego, a drugim z innego pułku.
Mieszkanie Wrońskiego było zawsze uczęszczanem nader licznie przez oficerów.
— Dokąd?
— Do Peterhofu, mam tam interes.
— A koń czy przyszedł już z Carskiego Sioła?
— Przyszedł, lecz nie widziałem go jeszcze.
— Podobno Gladyator Machotina okulał.
— Nieprawda! Ciekawym tylko, jak będziecie się ścigali po takiem błocie? — zauważył drugi oficer.
— Oto moi wybawiciele! — ujrzawszy wchodzących, zawołał Petrycki, przed którym stał deńszczyk[8], trzymając w ręku tacę z wódką i kwaszonym ogórkiem — Jawszyn każe mi pić dla wytrzeźwienia.
— Nieźle bawiliście się, rzekł jeden z przybyłych oficerów — całą noc nie daliście nam spać.
— Bawiliśmy się najlepiej już na końcu — opowiadał Petrycki. — Wołkow wlazł na dach i powiada, że mu smutno. Ja proponuję marsza pogrzebowego, przy dźwiękach którego Wołkow zasypia...
— Napij się koniecznie wódki, a potem selcerskiej wody, do której nie żałuj cytryny — radził Jawszyn, stojąc nad Petryckim, jak matka, gdy namawia dziecko, aby przyjęło lekarstwo — a potem będziesz mógł wypić trochę szampańskiego, naprzykład buteleczkę.
— Mądre są twe rady. Zaczekaj, Wroński, wypijemy!
— Nie. Do widzenia! Dzisiaj nie będę już pił.
— Boisz się być cięższym? A więc my sami. Dawaj wody selcerskiej i cytryny.
— Wroński! — zawołał ktoś, gdy Wroński wyszedł już do sieni — ostrzyż sobie włosy, gdyż są bardzo ciężkie, szczególniej na łysinie.
Wroński rzeczywiście zaczął łysieć bardzo wcześnie, roześmiał się więc z uczynionej przez kolegów uwagi, nakrył łysinę czapką, wyszedł i siadł do powozu.

— Jedź do stajni! — rzekł furmanowi i wyciągnął listy, mając zamiar przeczytać je, lecz po chwili rozmyślił się i schował je znowu, gdyż nie chciał zajmować się już niczem przed oglądaniem konia. — „Potem!“...

XXI.

Tymczasową stajnię stanowił barak, sklecony z desek, postawiony koło samego toru; wczoraj miano przyprowadzić do niej konia Wrońskiego. Wroński nie widział jeszcze swej klaczy, gdyż w ciągu paru ostatnich dni nie jeździł sam na wyścigowcu, poleciwszy trenerowi ujeździć go, nie miał więc teraz pojęcia, w jakim stanie znajduje się jego Frou-Frou. Chłopak stajenny poznał Wrońskiego, jak tylko wysiadł z powozu, i zaraz zawołał trenera.
Naprzeciw Wrońskiego wyszedł ze stajni zwykłym niezgrabnym chwiejnym krokiem żokejów, suchy Anglik w długich butach i krótkim żakiecie, z kępką włosów na podbródku.
— Jak się miewa Frou-Frou? — zapytał Wroński po angielsku.
All right, sir, jak najlepiej, panie — odpowiedział przez gardło Anglik. — Niech pan lepiej nie wchodzi do konia — dodał, uchylając kapelusza — włożyłem mu kaganiec, więc się niecierpliwi; dobrze pan zrobi, nie wchodząc do stajni, gdyż to konia drażni.
— Nic nie szkodzi; wejdę na chwilę. Chcę popatrzyć na nią.
— Chodźmy więc — rzekł Anglik niezadowolony widocznie i rozmachując łokciami, poszedł naprzód swym kaczym chodem.
Po chwili weszli obydwaj na małe podwórko, ciągnące się przed barakiem, na którem spotkał ich elegancko ubrany dyżurny chłopak stajenny z miotłą w ręku. W stajni stało pięć koni, każdy w oddzielnej przegrodzie. Wroński wiedział, że dzisiaj został przyprowadzonym i już stoi w stajni główny rywal jego Frou-Frou, gniady pięciowerszkowy Gladyator Machotina. Wroński, bardziej jeszcze niż swemu koniowi, chciał przyjrzeć się Gladyatorowi, którego dotąd nie widział nigdy, lecz wiedział, że, stosownie do zwyczaju, nietylko nie powinien oglądać go, ale że nawet niewypada mu dopytywać się o niego. Gdy Wroński przechodził przez korytarz, chłopak uchylił drzwi od drugiej przegrody na lewo i Wroński ujrzał dużego gniadego konia i białe nogi. Wroński wiedział, że to był Gladyator, lecz odwrócił się od niego, tak, jakby odwrócił się od cudzego, rozpieczętowanego listu i wszedł do przegrody Frou-Frou.
— Tu stoi koń Ma-k... Ma-k..., nigdy nie mogę wymówić tego nazwiska — rzekł Anglik, wskazując długim palcem z brudnym paznokciem na przegrodę Gladyatora.
— Machotina? Tak, to mój jedyny, poważny współzawodnik — odparł Wroński.
— Gdyby pan jechał na nim — trzymałbym za panem — odezwał się Anglik.
— Frou-Frou jest bardziej nerwową, on zaś jest silniejszym — zauważył Wroński, uśmiechając się z zadowolenia, że trener pochwalił jego jazdę.
— W wyścigach z przeszkodami cała rzecz polega na jeździe i na pluck — mówił Anglik.
Wroński czuł w sobie nietylko dosyć pluck, t. j. energii i odwagi, lecz, co ważniejsza, był głęboko przekonanym, że nikt na świecie nie może mieć więcej od niego tego pluck.
— Wiadomo zapewne panu, że nie miałem potrzeby trenować się zbytnio.
— Ma się rozumieć — odparł Anglik. — Niech pan z łaski swojej nie mówi zbyt głośno, gdyż koń niepokoi się — dodał po chwili, wskazując głową na drzwi od przegrody, koło której stali i z której dochodziło stąpanie nóg końskich po słomie.
Anglik otworzył drzwi i Wroński wszedł do przegrody ośwetlonej słabo jednem okienkiem.
W przegrodzie, przestępując z nogi na nogę po świeżej słomie, stał z kagańcem na pysku kary koń. Rozglądając się w półmroku, Wroński mimowoli ogarnął okiem postać swego ulubionego konia. Frou-Frou była klaczą średniego wzrostu; kości miała cienkie, choć klatka piersiowa była dość rozwinięta, pierś jednak sama była wazką. Klacz miała zad trochę ścięty, nogi przednie, a jeszcze bardziej tylne, trochę krzywe. Muskuły tylnych i przednich nóg nie były zbyt silnie rozwinięte, lecz za to krzyż był bardzo szeroki, co uderzało na pierwszy rzut oka, szczególnie obecnie, gdy koń był dobrze utrzymanym i miał brzuch ściągnięty popręgiem. Poniżej kolan kości nóg Frou-Frou wydawały się niegrubszemi nad palec, gdy patrzało się na nie z przodu, zato były nadzwyczaj szerokie, gdy było spojrzeć się na nie z boków. Klacz miała jednak zaletę, która kazała zapominać o wszystkich jej wadach, mianowicie krew, tę krew, o której Anglicy powiadają, że mówi sama za siebie. Wydatne muskuły, które widać było pod siatką żył, rozciągniętych w cienkiej ruchomej i gładkiej jak atłas skórze, zdawały się być twardymi jak kość. Sucha głowa klaczy z wypukłemi, błyszczącemi i wesołemi oczyma, rozszerzała się koło pyska w wystające nozdrza, wewnętrzna przegródka których była nalana krwią. Całe ciało konia, a szczególnie głowa, miało pewny siebie, energiczny, a zarazem łagodny i delikatny wyraz. Klacz należała do tych stworzeń, które, zdaje się, dlatego tylko nie mówią, iż mechaniczna budowa ich ust nie pozwala na to, Wrońskiemu przynajmniej zdawało się, że klacz rozumie wszystkie myśli, które cisną mu się do głowy na jej widok.
Gdy Wroński wszedł do przegrody, klacz wciągnęła w siebie głęboko powietrze i zezując, tak, że oko nalało się krwią, popatrzała z przeciwnej strony na wchodzących, wstrząsnęła kagańcem i znów poczęła przestępować z nogi na nogę.
— Widzi pan, jaka niespokojna — rzekł Anglik.
— Koś, koś pieszczotko, koś! — wołał Wroński, zbliżając się do Frou-Frou i uspakajając ją.
Lecz im bliżej podchodził do niej, tem bardziej klacz była niespokojną, dopiero gdy podszedł do samej głowy, Frou-Frou uspokoiła się zupełnie i muskuły zaczęły jej drgać pod cienką delikatną sierścią. Wroński pogłaskał jej silną szyję, poprawił na czole, odrzucony na drugą stronę pukiel grzywy i przysunął twarz do jej rozwartych, cienkich jak skrzydło nietoperza, nozdrzy. Frou-Frou głośno wciągnęła powietrze w nozdrza i wypuściła je z nich, drgnęła, strzygnęła uchem i wyciągnęła swą silną czarną wargę ku Wrońskiemu, jak gdyby chciała uchwycić go za rękaw, lecz przypomniawszy sobie o kagańcu, wstrząsnęła nim tylko i znów poczęła przestawiać swe toczone nóżki.
— Uspokój się, pieszczotko moja, uspokój! — rzekł Wroński, gładząc ją, ręką po zadzie i, przekonawszy się z radością, że koń ma się jak najlepiej, wyszedł z przegrody.
Niepokój konia udzielił się Wrońskiemu, gdyż czuł, że krew napływa mu do serca i że chce mu się, również jak i koniowi, ciągle poruszać i kąsać: było mu zarazem i strasznie i wesoło.
— Spuszczam się zupełnie na pana — rzekł do Anglika — że na wpół do szóstej wszystko będzie gotowe.
— Wszystko będzie w porządku — odparł Anglik. — A pan dokąd jedzie, mylordzie? — zapytał nagle, tytułując go mylord, czego nigdy przedtem nie czynił. Wroński zdumiał się, podniósł głowę i popatrzał tak, jak to on umiał, nie w oczy, lecz na czoło Anglika, dziwiąc się śmiałości, z jaką było zadane pytanie; lecz po chwili, domyśliwszy się, że Anglik, zadając to pytanie, zadawał mu je nie jako chlebodawcy swemu, lecz jako dżokejowi, Wroński odparł:
— Muszę zobaczyć się z Briańskim i za godzinę będę w domu.
„Który też raz zadają mi dzisiaj to pytanie?“ — pomyślał Wroński i zarumienił się, co zdarzało się mu dość rzadko. Anglik spojrzał na niego bacznie i rzekł:
— Przed jazdą należy przedewszystkiem być spokojnym, niech więc pan będzie w dobrym humorze i niech się pan niczem nie denerwuje.
All right — z uśmiechem odparł Wroński i wsiadłszy do powozu, kazał jechać do Peterhofu.
Zaledwie powóz zdążył ujechać parę kroków, gdy z chmury, która już od rana groziła ulewą, polał się rzęsisty deszcz.
„Źle!“ — pomyślał Wroński, podnosząc budę powozu — „tor już jest zupełnie wilgotny, a teraz zamieni się w błoto.“ Siedząc w zamkniętym powozie, Wroński wyjął list matki z kartką brata i przeczytał je.
Wroński nie znalazł w tych listach nic nowego. Matka, brat, wszyscy uznawali za stosowne wtrącać się w jego miłosne sprawy. To wtrącanie się wywoływało w nim oburzenie, co rzadko trafiało się Wrońskiemu. „Co ich to obchodzi? Dlaczego każdy poczytuje sobie za obowiązek zajmować się moją osobą? i czego oni chcą odemnie? Wtrącają się chyba dlatego tylko, że jest w tem coś takiego, czego oni pojąć nie mogą: gdyby to była zwykła przelotna miłostka, zostawiliby mnie w spokoju; domyślają się jednak, że to jest coś innego, a nie zabawka i że ta kobieta jest mi droższą nad życie: oni zrozumieć tego nie są w stanie, więc ich to gniewa. Jakimby nie był w przyszłości i obecnie los nasz, myśmy sami stworzyli go sobie i nie użalamy się nań“ — myślał Wroński, łącząc w wyrazie my siebie i Annę. „Oni chcą koniecznie uczyć nas, jak mamy postępować, gdyż sami nie mają pojęcia o takiem szczęściu, jak nasze, ponieważ nie wiedzą, że bez tej miłości nie istnieje dla nas ani szczęście, ani nieszczęście, że nie istnieje życie samo!“
To wtrącanie się wszystkich gniewało Wrońskiego, gdyż wiedział, że wszyscy mają słuszność: wiedział, że miłość, która łączy go z Anną, nie jest chwilowem zaślepieniem, które prędko przeminie, jak zwykle stosunki tego rodzaju, nie pozostawiając po sobie innych śladów w ich życiu, prócz przyjemnych lub nieprzyjemnych wspomnień. Wroński widział, jak przykrem było położenie jego samego i Anny, widział całą trudność, polegającą na ukryciu ich wzajemnego stosunku przed światem, wśród którego żyli i na ciągłem okłamywaniu i oszukiwaniu tego świata. Trzeba było nieustannie kłamać, oszukiwać i nieustannie myśleć o drugich wtedy właśnie, gdy namiętność, która ich łączyła, była do tego stopnia potężną, że kazała im zapominać o wszystkiem prócz miłości.
Wroński przypominał sobie dokładnie te wszystkie wypadki, które dość często miały miejsce, gdy trzeba było koniecznie kłamać i oszukiwać, co było wręcz przeciwnem jego szczerej i otwartej naturze; szczególnie zaś wyraźnie uprzytamniał sobie to uczucie wstydu, które wywoływała u Anny konieczność kłamania i oszukiwania. I w tej chwili Wroński znów doświadczał tego dziwnego uczucia, które ogarniało go już parę razy od czasu poznania Anny; uczuciem tem był wstręt względem kogoś, lecz Wroński sam nie zdawał sobie sprawy względem kogo: czy względem Aleksieja Aleksandrowicza, czy względem siebie samego, czy też względem całego świata, tego Wroński nie wiedział dobrze, lecz zawsze starał się nie dopuszczać do siebie tego uczucia i teraz również pospieszył otrząsnąć się z niego i zaczął rozmyślać o swem położeniu.
„Wistocie, pierwej była ona nieszczęśliwą, lecz dumną i spokojną, a teraz nie może być ani spokojną, ani godną szacunku przed samą sobą, chociaż nie pokazuje tego po sobie. Doprawdy, trzeba koniecznie z tem skończyć“ — postanowił Wroński.

I w głowie Wrońskiego po raz pierwszy powstała wyraźna myśl, iż trzeba koniecznie dać pokój temu ciągłemu kłamstwu i czem prędzej, tem lepiej. „I ona i ja musimy wszystko rzucić i ukryć się gdziebądź z naszą miłością“ — rzekł sam do siebie.

XXII.

Ulewa trwała niedługo i gdy Wroński dojeżdżał ostrym kłusem do Peterhofu, słońce wyjrzało znowu, dachy letnich pałacyków i stare lipy, rosnące w ogrodach, ciągnących się z obu stron głównej alei, lśniły się w promieniach słońca, z gałęzi kapała, a z dachów lała się woda. Wroński nie myślał już teraz o tem, że ulewa popsuła zapewne tor wyścigowy, lecz, że dzięki temu deszczowi zastanie ją napewno w domu, gdyż wiedział, że Aleksiej Aleksandrowicz, który przed paroma dniami dopiero powrócił z zagranicy, mieszkał przez lato w Petersburgu.
Wroński liczył napewno na to, że zastanie Annę samą, wysiadł więc z powozu niedojeżdżając do mostku, jak to zwykle czynił, aby mniej zwracać na siebie uwagę, przeszedł resztę drogi piechotą i nie wszedł przez główny ganek z ulicy, lecz skierował się przez podwórze.
— Czy pan przyjechał? — zapytał Wroński ogrodnika.
— Pana niema, ale pani jest; niech pan pozwoli na ganek: tam jest służba i zaraz panu otworzy — odparł ogrodnik.
— Nie, wejdę przez ogród.
Upewniwszy się, że Anna jest sama i chcąc zrobić jej niespodziankę, gdyż nie zapowiedział swego dzisiejszego przyjazdu i Anna zapewne nie spodziewała się, aby mógł przyjechać przed wyścigami, Wroński, podtrzymując szablę, szedł ostrożnie ścieżką, wysadzoną z obydwóch stron kwiatami, ku tarasie, wychodzącej na ogród. Wroński zapomniał już teraz o wszystkiem, o czem myślał po drodze, a mianowicie o swem przykrem położeniu; teraz myślał tylko o tem, że za chwilę ujrzy ją nietylko w swej wyobraźni, lecz żywą, taką, jaką jest w rzeczywistości. Wroński wchodził już na strome stopnie tarasy, gdy nagle przypomniał sobie, o czem zawsze zapominał, a co stanowiło najprzykrzejszą stronę w jego stosunkach z Anną, jej syna, z jego pytającem i nieprzychylnem, jak zdawało się Wrońskiemu, spojrzeniem.
Chłopiec ten częściej niż kto inny przeszkadzał im w schadzkach: gdy on był obecnym, ani Wroński, ani Anna niedość że nie pozwalali sobie mówić o czembądź, czegoby nie mogli powtórzyć przy wszystkich, lecz nawet nie pozwalali sobie na mówienie ogólnikami o rzeczach, którychby malec nie mógł zrozumieć. Wroński i Anna nie umawiali się o to, oszukiwać jednak dziecko uważaliby za niegodne siebie: w obecności Sierioży rozmawiali z sobą jak zwykli znajomi. Pomimo jednak tej ostrożności, Wroński zauważał często skierowane na siebie uważne, niedowierzające spojrzenie dziecka, zauważał również jakąś dziwną bojaźń i zmienność w dziecku, które czasami było względem niego serdeczne i garnęło się ku niemu, czasami zaś było dziwnie chłodne i nieśmiałe. Dziecko zdawało się odczuwać instynktownie, że pomiędzy tym człowiekiem a matką istnieje coś ważnego, czego ono pojąć nie jest w stanie.
I w samej rzeczy chłopiec widział, że nie może zdać sobie sprawy z tego stosunku i żadną miarą nie mógł domyślić się, jak powinien zachowywać się względem tego człowieka. Wrażliwy i obdarzony, jak każde dziecko, zmysłem spostrzegawczym, Sieroża widział, że ojciec, guwernantka, niańka, niedość, że nie lubią Wrońskiego, lecz nawet, choć mu o tem nie mówili, patrzą na niego z przerażeniem i wstrętem. Sieroża widział i to również, że matka zapatrywała się na Wrońskiego, jak na najlepszego przyjaciela.
„Co to ma znaczyć? Co to za jeden? Jak trzeba go kochać? Jeśli nie wiem tego, to jest w tem moja wina, gdyż jestem albo głupim, albo złym chłopcem“ — myślało dziecko. Niepewność ta była powodem jego badawczego, pytającego po trochu nawet nieprzyjaznego obejścia się, nieśmiałości i nierówności, co krępowało Wrońskiego. Obecność tego dziecka wywoływała we Wrońskim zawsze i stale to dziwne uczucie obrzydzenia, którego doświadczał w ostatnich czasach. Obecność tego dziecka wywoływała w Annie i we Wrońskim wrażenie, podobne do wrażenia, jakiego doświadcza marynarz, który widzi na kompasie, że kierunek, w jakim okręt szybko płynie, różni się znacznie od właściwego kierunku, lecz który nie może powstrzymać tego ruchu, i który wie, że każda minuta oddala go coraz bardziej od właściwej drogi, boi się zaś przyznać do tego, gdyż musiałby w takim razie zdać sobie jasno sprawę, iż czeka go nieuchronna zguba.
Dziecko to wraz ze swym naiwnym poglądem na życie było kompasem, pokazującym im stopień zboczenia od tego, o czem oboje wiedzieli, lecz o czem nie chcieli wiedzieć.
Tym razem Sieroży nie było w domu: Anna była zupełnie sama i siedząc na tarasie, oczekiwała na powrót syna, który wyszedł na spacer jeszcze przed deszczem. Matka wysłała lokaja i pokojówkę szukać go i zniecierpliwością czekała na jego powrót. Anna ubrana w białą suknię z szerokiemi koronkami, siedziała w rogu tarasu za klombem kwiatów i nie słyszała nadejścia Wrońskiego. Schyliwszy głowę całą w czarnych lokach, Anna przycisnęła czoło do chłodnej polewaczki, stojącej na balustradzie i toczonemi swemi rękoma, ozdobionemi dobrze znanymi Wrońskiemu pierścieniami, przytrzymywała polewaczkę. Piękność całej jej postaci, głowy, szyi, rąk, za każdym razem niespodziewanie uderzała Wrońskiego, to też zatrzymał się, spoglądając na nią z zachwytem; lecz w chwili, gdy chciał postąpić krok naprzód i zbliżyć się ku niej, Anna odczuła już jego obecność, odsunęła polewaczkę i zwróciła ku niemu swą rozpaloną twarz.

— Co pani jest? czy pani niezdrowa? — zapytał po francusku, podchodząc do niej.
Wroński chciał prędko podejść do Anny, lecz przypomniał sobie, że może ktobądż patrzy się na nich, obejrzał się więc na drzwi od balkonu i zarumienił, tak jak rumienił się za każdym razem, gdy wiedział, że musi mieć się na baczności i ciągle oglądać. — Nie, jestem zdrowa — odparła Anna, wstając i ściskając mocno podaną sobie rękę. — Nie spodziewałam się... ciebie.
— Mój Boże! jakie zimne ręce! — rzekł Wroński.
— Przestraszyłeś mnie. Jestem sama i czekam na Sierożę, który poszedł na spacer i tędy zapewne wracać będzie.
Chociaż Anna usiłowała być spokojną — wargi jej drżały.
— Niech mi pani wybaczy, żem przyjechał, lecz nie mogłem spędzić dnia nie widząc pani — mówił Wroński, używając stale w rozmowie z Anną francuskiego języka, aby uniknąć obojętnego pani i niebezpiecznego ty rosyjskiego.
— Co mam przebaczać? Owszem, cieszę się bardzo!
— Ale pani jest albo niezdrową, albo zmęczoną — mówił Wroński, nie puszczając jej ręki i pochylając się nad nią. — O czem pani tak myślała?
— Jak zawsze o jednem i o tem samem — odparła Anna z uśmiechem.
Anna mówiła prawdę, gdyż można ją było w każdej chwili zapytać o czem myśli i Anna szczerze, bez zająknienia mogła odrzec: o jednem tylko, o swem szczęściu i o swem nieszczęściu. I w tej chwili właśnie, gdy Wroński nadchodził, Anna zastanawiała się, dlaczego innym, naprzykład Betsy (Anna wiedziała o jej stosunku z Tuszkiewiczem o czem nie wszyscy wiedzieli) wszystko to wydawało się takiem łatwem, a dla niej wszystko było taką męczarnią? Myśl ta prześladowała ją dzisiaj z powodu pewnych okoliczności. Anna zaczęła wypytywać się Wrońskiego o wyścigi. Wroński odpowiedział jej i widząc jej zmieszanie, opowiadał zupełnie swobodnie o przygotowaniach do wyścigów, chcąc Annę rozerwać.
„Powiedzieć mu, czy nie powiedzieć?“ — namyślała się Anna, patrząc w jego spokojne i uśmiechnięte oczy. — „On jest taki szczęśliwy i taki przejęty tymi wyścigami, że nie zrozumie tego dobrze i nie pojmie, do jakiego stopnia jest to ważnem dla mnie.“
— Ale pani nic mi nie mówi, o czem pani myślała, gdym ja wszedł — rzekł Wroński, przerywając swoje opowiadanie — niech więc pani będzie łaskawą powiedzieć mi!
Anna nie odpowiadała Wrońskiemu, pochyliła tylko głowę, patrząc na niego pytająco swemi dużemi, ocienionemi długiemi rzęsami oczyma; ręka jej, w której trzymała zerwany liść, drżała. Wroński zauważył to i w oczach jego odmalowała się ta pokora i niewolnicze poddanie się, które ją zawsze rozbrajały.
— Widzę, że zaszło coś niezwykłego, ale czyż ja mogę być choć na chwilę spokojnym, wiedząc, że pani ma zmartwienie i że pani nie chce zemną podzielić się niem? niech pani powie, na miłość Boską! — prosił Wroński.
„Nie przebaczę mu nigdy, jeśli nie pojmie całej wagi, którą ja przywiązuję do tego, co mu za chwilę powiem... a może lepiej nie mówić?... po co narażać się na rozczarowanie?“ — myślała Anna, patrząc nieustannie na Wrońskiego i czując, że ręka z liściem drży coraz bardziej.
— Na miłość Boską! — powtórzył Wroński, biorąc ją za rękę.
— Powiedzieć?
— Tak, tak, tak...
— Jestem w odmiennym stanie — rzekła cicho i powoli Anna.
Liść zadrżał jeszcze bardziej w ręku Anny, nie spuszczającej spojrzenia z Wrońskiego, gdyż chciała widzieć, jak podziała na niego ta wiadomość. Wroński pobladł, chciał coś powiedzieć, lecz wstrzymał się, wypuścił jej rękę i pochylił głowę. „Zrozumiał więc, jak ważnym jest ten fakt“ — pomyślała Anna i z wdzięcznością uścisnęła go za rękę.
Lecz Anna omyliła się myśląc, że Wroński pojął znaczenie tego wypadku tak samo, jak pojęła je ona, kobieta. Usłyszawszy tę wiadomość, Wroński z dziesięciokrotną siłą odczuł to dziwne, przytrafiające mu się uczucie obrzydzenia, zrozumiał jednak zarazem, że obecnie nastał ten kryzys, którego sobie życzył, że nie można już więc niczego dłużej ukrywać przed mężem i że trzeba koniecznie w jaki bądź sposób wyjść z tego nienaturalnego położenia. Zakłopotanie Anny udzieliło się i Wrońskiemu; Wroński czule i pokornie spojrzał na Annę, pocałował ją w rękę, wstał i milcząc przeszedł się parę razy po tarasie.
— Tak — odezwał się po chwili, podchodząc do Anny — ani ja, ani pani nie zapatrywaliśmy się na nasz związek jak na zabawkę i los nasz obecnie rozstrzygnął się. Trzeba koniecznie — mówił Wroński, oglądając się — dać pokój temu kłamstwu, z którem musimy ustawicznie żyć.
— Dać pokój? w jaki sposób, Aleksieju? — zapytała Anna po cichu.
Anna uspokoiła się już i w jej oczach przebijał się łagodny uśmiech.
— Opuścić męża i połączyć nasze losy.
— One i bez tego już są złączone — odparła Anna bardzo cicho, że Wroński zaledwie dosłyszał jej słowa.
— Tak, lecz zupełnie, zupełnie.
— Ale jak, Aleksieju, naucz mnie jak? — zapytała Anna z bolesną ironią nad swem położeniem bez wyjścia. — Cóż ja mam robić? Czyż ja nie jestem żoną swego męża?
— Niema takiego położenia, z którego nie byłoby wyjścia, trzeba tylko raz zdecydować się — odrzekł Wroński — gdyż cokolwiek się zdarzy, wszystko będzie lepszem od obecnego naszego stanu. Widzę przecież, że musisz się liczyć i z opinią powszechną, i z synem, i z mężem...
— Ach, tylko nie z mężem — z uśmiechem odparła Anna — nic o nim nie wiem, ani nie myślę o nim nawet, gdyż on nie istnieje dla mnie.
— Nie mówisz tego szczerze, Anno; znam cię dobrze i wiem, że sumienie wyrzuca ci twoje postępowanie względem niego.
— A zresztą, on o niczem nie wie — odparła Anna i nagle gorący rumieniec oblał jej twarz; policzki, czoło, szyja, stały się czerwonemi i łzy wstydu zakręciły się jej w oczach. — Nie mówmy już o nim więcej!

XXIII.

Wroński już parę razy próbował, choć nigdy jeszcze tak stanowczo jak teraz, rozmówić się poważnie z Anną, lecz zawsze spotykał się z jej strony z tem lekkomyślnem i powierzchownem zapatrywaniem się, z jakiem i dzisiaj Anna odpowiadała mu. Zdawało się, że jest wtem wszystkiem coś takiego, czego Anna nie może, lub też niechce wytłumaczyć sobie; zdawało się, że z chwilą, gdy wszczynała się rozmowa o tem wszystkiem, ta prawdziwa Anna chowała się wewnątrz siebie, a zato występowała jakaś inna, obca Wrońskiemu, kobieta, której on nie lubiał, której lękał się i która stawiała mu opór. Dzisiaj jednak Wroński postanowił powiedzieć wszystko.
— Czy on wie, czy też nie wie — rzekł Wroński swym zwykłym, spokojnym głosem — nic to nas nie obchodzi. My nie możemy... pani nie może, szczególniej teraz...
— Cóż więc, zdaniem pana, należy nam czynić? — zapytała Anna z lekką ironią. Annę, która z początku lękała się, że jej stan odmienny nie uczyni na Wrońskim żadnego wrażenia, gniewało obecnie, że Wroński z tego powodu wyprowadza konieczność przedsiębrania czegoś.
— Należy wyznać mu wszystko i opuścić go.
— Doskonale; przypuśćmy, że tak postąpię — odparła Anna. — Czy pan wie, co wyniknie z tego?... ja panu zaraz powiem wszystko z góry... — i zły jakiś ogień błysnął w jej łagodnych przed chwilą oczach. — „A, pani kocha drugiego i wstąpiła z nim w występny związek[9]. Uprzedzałem przecież panią o wszystkich skutkach, jakie to pociągnie za sobą pod względem religijnym, społecznym i rodzinnym; pani jednak nie usłuchała mnie. Nie mogę więc teraz narażać na wstyd nazwiska, które noszę ja... i mój syn“... chciała Anna dodać, lecz z syna swego nie mogła szydzić. Wogóle z właściwą sobie ścisłością i dokładnością powie mąż mój, że nie może rozłączyć się ze mną, lecz że zostaną przedsięwzięte wszelkie kroki, aby nie dopuścić do skandalu... a wszystko, co zapowie, spełni spokojnie i ściśle. Wie pan już wszystko, co będzie... to nie człowiek, to maszyna, a w dodatku, gdy się rozgniewa, zła maszyna — dodała Anna po chwili, przypominając sobie Aleksieja Aleksandrowicza, jego postać w najdrobniejszych szczegółach, jego sposób mówienia, i poczytując mu za występek wszystko, co było w nim nieładnego i nic mu nie przebaczając, pomimo iż tyle przeciwko niemu wykroczyła.
— Anno — rzekł Wroński miękkim, przekonywującym tonem, starając się uspokoić ją — trzeba koniecznie wyznać mu wszystko, a potem dopiero postępowanie nasze będzie zależało od tego, co on powie.
— Radzisz więc ucieczkę w danym razie?
— Czemu nie? Nie zdaje mi się możebnem, aby stan obecny mógł trwać dłużej; nie mówię tego myśląc o sobie, widzę jednak cierpienia pani...
— A gdy uciekniemy, ja stanę się pańską kochanką — przerwała mu Anna z przekąsem.
— Anno — odezwał się Wroński z lekką wymówką.
— Tak — mówiła Anna dalej — stać się pańską kochanką i stracić wszystko...
Anna znowu chciała powiedzieć: syna, lecz wyrazu tego nie była w stanie wymówić.
Wroński nie mógł pojąć, w jaki sposób Anna, obdarzona silną, uczciwą naturą, może znosić ten stan nieustannego kłamania i oszukiwania i dlaczego nie chce wyjść z niego, nie domyślał się jednak, że główną przyczyną tego był wyraz syn, którego Anna nie miała sił i odwagi wymawiać; gdy myślała o swym synu i o przyszłych stosunkach tego syna z matką, która porzuciła jego ojca, Anna do tego stopnia przerażała się tem co zrobiła, że nie była w stanie rozumować, lecz jako kobieta, usiłowała uspakajać się tylko bezpodstawnemi przypuszczeniami, pragnąc, aby wszystko pozostało po dawnemu, i aby można było zapomnieć o tem strasznem pytaniu: „co będzie z synem.“
— Proszę cię i błagam — odezwała się nagle Anna, zupełnie innym, szczerym i czułym głosem, ujmując rękę Wrońskiego — nie rozmawiaj ze mną nigdy o tem.
— Ale, Anno...
— Nigdy, pozostaw mi wszystko... znam dokładnie całą grozę mego położenia, lecz nie jest to tak łatwo, jak ci się zdaje, wybrnąć z niego. Pozostaw mi wszystko i spełnij mą prośbę: nigdy już nie mów ze mną o tem. Czy przyrzekasz mi?... Nie, nie... przyrzeknij mi!...
— Przyrzekam ci wszystko, lecz w każdym razie nie mogę być spokojnym, szczególniej teraz gdyś mi powiedziała o tem. Nie mogę być spokojnym, gdy ty jesteś niespokojną...
— Ja? — powtórzyła Anna — w istocie chwilami męczę się, lecz to przejdzie, jeśli ty nigdy nie będziesz mówił ze mną o tem; gdyż tylko wtedy dręczy mnie to wszystko, gdy ty poruszasz ze mną ten przedmiot.
— Nic nie rozumiem — zauważył Wroński.
— Wiem — przerwała mu Anna — że tobie z twym prawym charakterem trudno jest kłamać i żal mi cię szczerze. Zastanawiam się nad tem często, żeś ty dla mnie poświęcił całą swą przyszłość.
— Przed chwilą myślałem o tem samem: dlaczegoś ty właśnie wszystko poświęciła dla mnie, nie mogę więc wybaczyć sobie, że jesteś nieszczęśliwą.
— Jam nieszczęśliwa? — rzekła Anna, zbliżając się do niego i z uśmiechem, w którym malował się zachwyt i nieograniczona miłość, patrząc na niego: ja jestem jak człowiek głodny, któremu jeść dano. Być może, że mu jest zimno, że łachmany okrywają go, może nawet i wstydzi się ich, lecz nieszczęśliwym nie jest. Jam nieszczęśliwa? Nie prawda, oto moje szczęście...
Anna usłyszała głos powracającego ze spaceru syna, prędko obrzuciła spojrzeniem tarasę i nagle podniosła się z ławki: w oczach jej mignął znany Wrońskiemu ogień i Anna prędkim ruchem podniosła swe piękne, pokryte pierścieniami dłonie, ujęła go za głowę, popatrzała bacznie na niego i przybliżywszy swą twarz z otwartemi uśmiechniętemi wargami, prędko pocałowała go w usta i w oczy, poczem zlekka odsunęła od siebie.
Anna chciała odejść, lecz Wroński zatrzymał ją.
— Kiedy? — zapytał szeptem, spoglądając z zachwytem na nią.
— Dzisiaj o pierwszej! — szepnęła i westchnąwszy poszła swym lekkim i prędkim krokiem na spotkanie syna.
Deszcz złapał Sierożę w dużym ogrodzie, lecz chłopiec zdążył wraz z niańką ukryć się przed nim w altance.
— Do widzenia więc — rzekła Anna Wrońskiemu — trzeba już będzie niezadługo wybierać się na wyścigi; Betsy obiecała, że zajedzie po mnie.
Wroński spojrzał na zegarek i zaraz wyjechał.

XXIV.

Gdy Wroński na ganku u Kareninych patrzał na zegarek, to był do tego stopnia wzruszonym i zamyślonym, że choć widział wskazówki na cyferblacie, nie zauważył jednak godziny. Wroński wyszedł na szosę i stąpając ostrożnie po błocie, podszedł ku swemu powozowi. Umysł Wrońskiego był do tego stopnia przepełnionym myślami o Annie, że Wroński nie mógł nawet zdać sobie sprawy, która godzina i czy starczy mu jeszcze czasu na zajechanie do Briańskiego. Wrońskiemu w tej chwili, jak to się często zdarza, pozostała tylko zewnętrzna zdolność pamięci, wskazująca, co i w jakim porządku czynić należy: podszedł więc do furmana, drzemiącego na koźle w wydłużonym już cieniu gęstych lip, popatrzał na słup muszek uwijających się nad spoconymi końmi, wskoczył do powozu i kazał stangretowi jechać do Briańskiego. Dopiero, gdy przejechał siedm wiorst, Wroński opamiętał się, popatrzał na zegarek i spostrzegł, że już jest w pół do szóstej i że może się spóźnić.
Na ten dzień było naznaczonych parę biegów: wyścigi konwoju, potem dwuwiorstowy oficerski, czterowiorstowy, i bieg, w którym brał udział Wroński. Wroński na czwarty wyścig mógł zdążyć w każdym razie, lecz jeśli zajedzie jeszcze do Briańskiego, to stanie na torze zaledwie przed samym swym biegiem, gdy już cały dwór będzie na miejscu: nie było to dobrze, lecz Wroński dał Briańskiemu słowo, że będzie u niego, postanowił więc jechać dalej i kazał stangretowi nie żałować koni.
Przyjechawszy do Briańskiego, Wroński zabawił u niego pięć minut, poczem kazał jechać do domu. Szybka ta jazda uspokoiła go: wszystkie przykrości, jakie go spotykały z powodu stosunku z Anną, ich nieokreślone położenie, którego dzisiejsza rozmowa bynajmniej nie usunęła, wszystko to wyszło mu z głowy; obecnie Wroński z przyjemnością i trwogą myślał tylko o wyścigach, o tem, że w żadnym razie nie spóźni się i chwilami tylko jasnym płomieniem wybuchała w jego wyobraźni nadzieja szczęścia i rozkoszy, jakie czekają go podczas dzisiejszej nocnej schadzki. Wroński zbliżając się ku torowi, był coraz bardziej pod wrażeniem wyścigów i mijał co chwila powozy, jadące z okolicznych letnich mieszkań i z Petersburga.
W mieszkaniu swem Wroński nie zastał już nikogo; wszyscy byli na wyścigach, prócz lokaja, który przed chatą oczekiwał na niego. Zanim Wroński zdołał się przebrać, lokaj zameldował mu, że bieg drugi już rozpoczął się, że wielu panów przychodziło zapytywać o niego i że chłopak stajenny przybiegał już dwa razy.
Przebrawszy się powoli (Wroński nie spieszył się nigdy i nie tracił panowania nad sobą), Wroński pojechał do baraków, koło których widać już było całe morze powozów, ludu, żołnierzy otaczających tor i trybuny, napełnione publicznością. Drugie wyścigi odbywały się już zapewne, gdyż wchodząc do baraków, Wroński posłyszał dzwonek. Podchodząc ku stajniom, Wroński ujrzał konia Machotina, gniadego ogiera z białemi nogami, którego prowadzono na tor w oponie w pasy pomarańczowe i niebieskie z ogromnemi sterczącemi uszami.
— Gdzie Corde? — zapytał Wroński stajennego.
— W stajni, siodła konia. — Frou-Frou już osiodłana stała w swej stajni: za chwilę miano ją wyprowadzać.
— Nie spóźniłem się? — zapytał Wroński.
All right! all right! Wszystko już gotowe! Wszystko już gotowe! — odparł Anglik. — Niech pan tylko będzie spokojny.
Wroński raz jeszcze obrzucił spojrzeniem cudne, ulubione kształty swego konia, który drżał całem ciałem; nareszcie z przykrością odrywając się od tego widoku, wyszedł z baraku i kazał jechać ku trybunom, dokąd udało mu się przybyć w najstosowniejszej chwili, gdy nikt nie zwracał na niego uwagi. Dwuwiorstowy wyścig kończył się właśnie i oczy wszystkich zwrócone były na kawelegarda, biegnącego na przedzie i na łajb-huzara, biegnącego trochę za nim; obydwaj zbliżali się do słupa, przynaglając konie do wydobywania z siebie reszty sił. Tłum, będący w środku koła i po za niem, rzucił się ku słupowi, a grupa żołnierzy i oficerów kawalegardów wyrażała głośnymi okrzykami radość ze spodziewanego zwycięstwa swego zwierzchnika i kolegi. Wroński, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, wszedł w środek tłumu prawie w tej samej chwili, gdy dzwonek dał sygnał, że wyścig skończył się. Wysoki, obryzgany błotem kawalegarda, który pierwszy dobiegł do mety, poprawiał się na siodle i ściągał cugle swemu szaremu, zlanemu potem i z trudnością oddychającemu ogierowi.
Ogier, z wysiłkiem stawiając nogi, zwolnił biegu i oficer, obejrzawszy się naokoło, jak człowiek przebudzony ze snu ciężkiego, uśmiechnął się z pewnym przymusem: tłum znajomych i nieznajomych otoczył go.
Wroński naumyślnie nie zbliżał się ku trybunie, którą zajmowała i przed którą spokojnie i ze swobodą przechadzała się i rozmawiała cała śmietanka petersburskiego towarzystwa, gdyż dojrzał w niej i Kareninę, i Betsy i bratowę i wiele innych znajomych; naumyślnie więc, aby nie dawać sobie powodu do roztargnienia, trzymał się od nich zdaleka, spotykani jednak co chwila znajomi zatrzymywali go, opowiadając mu o szczegółach odbytych już wyścigów i zasypując go pytaniami, dlaczego spóźnił się.
W chwili, gdy tych, co brali udział w ukończonym dopiero co wyścigu, zawołano ku trybunom, gdzie miano im wręczać nagrody i gdy wszyscy poszli za nimi, starszy brat Wrońskiego, Aleksander, pułkownik, z akselbantami na mundurze, niewysokiego wzrostu, również barczysty, jak i Aleksiej, lecz przystojniejszy od brata i bardziej rumiany, z czerwonym nosem, z trochę rozpitą lecz szczerą i sympatyczną twarzą, podszedł do niego.
— Odebrałeś mój bilet? — zapytał Aleksander brata — nigdy nie można zastać cię w domu.
Aleksander Wroński, pomimo hulaszczego życia, jakie pędził, a w którem pijatyki zajmowały niepoślednie miejsce i z którego powszechnie był znanym, miał nadzwyczaj wykwintne formy. I teraz więc, gdy mówił z bratem o bardzo drażliwej sprawie, ponieważ wiedział, że wszyscy mogą patrzyć się na nich, uśmiechał się, jak gdyby żartował z bratem o rzeczach, które ich obydwóch nic a nic nie obchodzą.
— Odebrałem i doprawdy nie rozumiem, o co tobie chodzi — odparł Aleksy.
— Chodzi mi o to, że przed chwilą zwrócono mi uwagę, iż cię niema i że w poniedziałek widziano cię w Peterhofie.
— Są rzeczy, o których mogą wypowiadać swe zdanie tylko ci, co biorą w nich udział i ta właśnie sprawa, która cię tak obchodzi, należy właśnie do tych, które...
— Przypuśćmy, lecz w takim razie nie służy się, ale...
— Bądź łaskaw nie wtrącać się nie do swoich rzeczy i proszę cię, zakończmy tę rozmowę.
Zachmurzona twarz Aleksego Wrońskiego pobladła i wystająca górna szczęka drgnęła, co zdarzało mu się nadzwyczaj rzadko. Wroński, mając bardzo dobre serce, gniewał się rzadko, lecz gdy rozgniewał się i gdy mu drżała broda, bywał strasznym, Aleksander Wroński wiedział o tem, więc rzekł z wesołym uśmiechem:
— Chciałem ci tylko oddać list od matki. Odpisz jej i nie denerwuj się przed wyścigami. Bonne chance — dodał po chwili i pożegnał się z bratem.
Natychmiast po odejściu brata Wroński znów usłyszał, że ktoś woła na niego z wielką radością w głosie:
— Nie chcesz już znać swych przyjaciół! Jak się miewasz, mon cher! — głośno wołał Stepan Arkadjewicz, który i tutaj wśród petersburskiego blasku, wyróżniał się, również jak i w Moskwie swą rumianą twarzą i starannie pielęgnowanemi faworytami. — Przyjechałem wczoraj i cieszę się bardzo, że będę świadkiem twoich tryumfów. Kiedyż zobaczymy się?
— Przychodź jutro do naszego klubu — rzekł Wroński i przeprosiwszy Stepana Arkadjewicza, uścisnął mu rękę i odszedł na środek toru, dokąd wprowadzono już konie, mające brać udział w dużym wyścigu z przeszkodami.
Spocone, pomęczone konie, które brały już udział w poprzednich biegach, odprowadzono do stajni i na ich miejsce pojawiały się na torze inne, przeważnie angielskiej rasy konie na mundsztukach, z podciągniętymi brzuchami, co czyniło je podobnymi do ogromnych ptaków. Z prawej strony toru stajenny wprowadził ładną Frou-Frou, stąpającą jak na sprężynach na swych elastycznych, długich pęcinach. Ze stojącego niedaleko od niej Gladyatora zdejmowano właśnie oponę. Duże, ładne, najzupełniej prawidłowe kształty ogiera ze ślicznym zadem i z nadzwyczaj krótkiemi pęcinami, pomimowoli zwróciły na siebie uwagę Wrońskiego. Wroński zamierzał właśnie podejść ku swej klaczy, gdy znów ktoś ze znajomych zatrzymał go.
— Czy widzisz Karenina? — zapytał go znajomy, z którym Wroński zaczął rozmawiać. — Szuka widocznie swej żony, która siedzi na trybunie. Czy pan widział ją?
— Nie, nie widziałem — odparł Wroński i nie oglądając się nawet na trybunę, w której podobno siedziała Anna, podszedł ku Frou-Frou.
Wroński nie zdążył jeszcze obejrzyć siodła i wydać odpowiednie rozporządzenia, gdy zawołano go razem z innymi, którzy mieli ścigać się, ku namiotowi, gdzie ciągniono losy. Siedmnastu oficerów weszło do namiotu i zaczęło ciągnąć numery: wszyscy byli poważni, twarze niektórych pokryte były bladością. Wrońskiemu dostał się siódmy numer. Rozległa się komenda: „Na koń!“
Wroński wiedział, że on i wszyscy ścigający się stanowią środowisko, na które są zwrócone oczy zebranych tłumów, a że zawsze w ważniejszych chwilach swego życia panował nad sobą, podszedł więc ku klaczy powoli i spokojnie. Corde, by godnie uczcić taką uroczystość jak wyścigi, ubrał się odświętnie, t. j. w zapięty pod samą brodę tużurek, mocno nakrochmalony wysoki kołnierzyk, w okrągły czarny kapelusz i buty ze sztylpami. Anglik był jak zawsze pełen powagi i sam trzymał konia za cugle. Frou-Frou drżała wciąż jak w febrze i z podełba patrzała na Wrońskiego oczyma pełnemi ognia. Wroński wsunął palec pod poprąg: koń wzdrygnął się i zaczął kłaść uszy po sobie. Anglik wykrzywił wargi, co miało oznaczać uśmiech, że sprawdzano, czy dobrze osiodłał konia.
— Niech pan siada na konia, to się pan zaraz uspokoi.
Wroński po raz ostatni obejrzał się na swych współzawodników, gdyż wiedział, że podczas biegu nie będzie ich widział. Dwóch z pośród nich dojeżdżało już do miejsca, w którem miał odbywać się start. Palcyn, jeden z niebezpiecznych współzawodników i przyjaciel Wrońskiego, uwijał się koło gniadego ogiera niepozwalającego wsiadać na siebie. Maleńki leib-huzar w wązkich rajtuzach, chcąc naśladować angielskich żokiejów, zgiął się na siodle jak kot i pędził galopem. Książę Kuzowlew siedział cały blady na swej rasowej klaczy ze stada Grabowskiego, którą Anglik żokiej wiódł za cugle. Wroński, również jak i wszyscy koledzy, wiedział, że Kuzolew jest nadzwyczaj nerwowy i pełen miłości własnej; wiedział, że Kuzowlew lęka się wszystkiego, że boi się konnej jazdy, lecz teraz dlatego właśnie, że bał się, że ludzie kręcili sobie karki, że koło każdej przeszkody stał doktór, furgon z lazaretu ze znakiem czerwonego krzyża i z siostrami miłosierdzia, Kuzowlew zdecydował się wziąć udział w wyścigach; gdy wejrzenia ich spotkały się, Wroński uśmiechnął się do niego zachęcająco. Wroński nie spojrzał się na jednego tylko ze swoich kolegów, Machotina na Gladyatorze.
— Niech się pan nie spieszy — rzekł Corde do Wrońskiego — i niech pan pamięta o jednem: niech pan koło przeszkód ani nie wstrzymuje, ani nie przynagla klaczy do brania ich, niech już pan to zostawi w zupełności jej uznaniu.
— Dobrze, dobrze — odparł Wroński, biorąc za cugle.
— Jeśli pan będzie mógł, niech pan prowadzi wyścig, w każdym razie jednak niech pan nie traci nadziei do ostatniej chwili.
Zanim Frou-Frou zdążyła się spostrzedz, Wroński silnym, zręcznym i prędkim ruchem włożył nogę w stalowe, nacinane strzemię i w jednej chwili już siedział na skrzypiącem skórzanem siodle; gdy Wroński i prawą nogę umieścił w strzemieniu i zrównał pomiędzy palcami podwójne cugle, Corde puścił konia. Frou-Frou zdawała się niewiedzieć z której nogi zacząć iść i wyciągając długą swą szyję, ruszyła z miejsca, kołysząc jeźdźca na swym giętkim grzbiecie, jak na sprężynach. Corde przyspieszając kroku, szedł za nią, klacz wciąż niespokojna i podrażniona, wyciągała cugle to w jedną, to w drugą stronę, chcąc oszukać jeźdźca i Wroński napróżno usiłował głosem i głaskaniem uspokoić ją.
Wroński zdążając do startu, zbliżał się już ku zatamowanej rzece. Niektórzy ze ścigających się jechali przed nim, drudzy za nim, gdy nagle Wroński usłyszał za sobą tentent galopującego po błocie konia i w mgnieniu oka minął go Machotin na swym białonogim Gladyatorze. Machotin uśmiechnął się, pokazując swe długie zęby, lecz Wroński spojrzał na niego gniewnie, gdyż wogóle nie lubiał Machotina, obecnie zaś patrzał na niego, jako na najgroźniejszego swego przeciwnika, i był niezadowolonym, że Machotin, wyprzedzając go, wystraszył mu konia. Frou-Frou zaczęła galopować z lewej nogi, dała dwa susy i z gniewem potrząsając mundsztukiem, puściła się kłusem, podrzucając jeźdźca na siodle. Corde zmarszczył się również i prawie że biegł za Wrońskim.

XXV.

Siedmnastu oficerów brało udział w wyścigach, które odbywały się na torze, mającym kształt elipsy długości czterech wiorst. Na obwodzie elipsy było dziewięć przeszkód: rzeka, baryera wysoka na dwa arszyny[10], suchy rów przed samą trybuną, rów z wodą, wzgórek, irlandzka bankieta (jedna z najtrudniejszych przeszkód), wał opleciony chrustem, po za którym znajdował się niewidoczny dla konia rów, tak, że koń musiał albo od razu przeskoczyć i wał i rów, albo zabić się, potem znowu dwa rowy z wodą i jeden suchy, i w końcu, naprzeciwko trybuny słup, dystansowy. Start był nie na obwodzie elipsy, lecz z boku o sto sążni i na przestrzeni tej jeźdźcy spotykali pierwszą przeszkodę: zatamowaną rzekę, szeroką na trzy arszyny, którą można było przesadzić lub też przejechać wbród.
Jeźdźcy trzy razy stawali do startu, lecz za każdym razem któryś koń wysuwał się naprzód i trzeba było zaczynać na nowo. Pułkownik Siestrin, nadzwyczaj wprawny starter, zaczynał się już gniewać, aż wreszcie za czwartym razem zawołał „ruszaj!“ i jeźdźcy puścili konie.
Na pstrą gromadkę kawalerzystów skierowały się wszystkie oczy i wszystkie lornetki.
„Już ich puścili! Już jadą!“ — rozległo się ze wszystkich stron, po długiej ciszy oczekiwania.
Widzowie zaczęli tłumnie przebiegać z miejsca na miejsce, chcąc się lepiej przypatrzyć wyścigom. Zaraz z samego początku biegu zbita gromadka jeźdźców poczęła się rozciągać i widać było jak po dwóch, po trzech zbliżali się ku rzece. Publiczności zdawało się, że wszyscy ruszyli jednocześnie, lecz dla jeźdźców istniały sekundy różnicy, nadzwyczaj dla nich ważne.
Płochliwa i nazbyt nerwowa Frou-Frou straciła pierwszy moment i parę koni ruszyło z miejsca przed nią, lecz jeszcze przed rzeczką, Wroński wstrzymując z całych sił nalegającą na cugle klacz, pozostawił za sobą trzy konie i przed nim biegł tylko gniady Gladyator Machotina, poruszając w takt zadem, a jeszcze dalej, śliczna Dyana, na której siedział na wpół martwy ze strachu Kuzowlew.
Na razie Wroński nie zdołał zapanować ani nad sobą, ani nad koniem i dopiero przed pierwszą przeszkodą, rzeką, był w stanie kierować ruchami konia.
Gladyator i Dyana zbliżali się ku rzece razem i jednocześnie prawie, jak na komendę, unieśli się nad rzeką i przeskoczyli na drugi brzeg; tuż za niemi, zdawać się mogło, że na skrzydłach uniosła się Frou-Frou; lecz w tej samej chwili, gdy Wroński uczuł się w powietrzu, nagle ujrzał pod nogami swego konia Kuzowlewa i Dyanę, wijących się na drugim brzegu, (gdy koń wziął przeszkodę, Kuzowlew puścił cugle i Dyana upadła głową na ziemię). O tych szczegółach Wroński dowiedział się potem, obecnie zaś obawiał się tylko, aby Frou-Frou, dotykając ziemi, nie postawiła swej nogi na nodze lub na głowie Dyany. Lecz Frou-Frou, jak kot spadający z wysokości, uczyniła nogami i grzbietem podczas skoku wysiłek, minęła leżącego konia i pobiegła dalej.
„Milutka!“ — pomyślał Wroński.
Przeskoczywszy rzekę, Wroński najzupełniej już opanował swego konia i zaczął powstrzymywać go, chcąc przeskoczyć wysoką baryerę po Machotinie i dopiero na następnym dystansie, na którym na przestrzeni dwudziestu sążni nie było żadnej przeszkody, zamierzał postarać się wyprzedzić współzawodnika.
Wysoka baryera stała przed cesarską trybuną. Cesarz, dwór cały i tłum widzów, jednem słowem wszyscy, przypatrywali się im obydwóm: Wrońskiemu i galopującemu na odległości jednego kroku od niego, Machotinowi; w chwili, gdy zbliżano się ku czortowi[11], Wroński czuł skierowane na siebie ze wszystkich stron spojrzenia, lecz nic nie widział prócz uszów i szyi Frou-Frou, ziemi pod jej nogami, która biegła ku niemu na spotkanie, zadu Gladyatora i jego białych nóg, migających wciąż na jednej i tej samej odległości. Gladyator uniósł się, o nic nie zawadził, machnął krótkim ogonem i znikł z przed oczu Wrońskiego.
— Brawo! — zawołał czyjś głos.
W tej chwili przed oczyma Wrońskiego mignęły deski baryery. Koń uniósł się pod nim, nie przyspieszając, ani nie zwalniając biegu; deski znikły z przed oczu Wrońskiego, który usłyszał za sobą tylko stuknięcie. Koń, pobudzany przez biegnącego przed nim Gladyatora, zawcześnie podniósł się przed baryerą i uderzył o nią tylnem kopytem, lecz nie zmienił tempa biegu; grudka błota uderzyła Wrońskiego w twarz, z czego Wroński wywnioskował, że wciąż znajduje się w tej samej odległości od Gladyatora, i znów ujrzał przed sobą jego zad, krótki ogon i te same nieoddalające się, wprawione w szybki ruch, nogi.
W tej samej chwili, gdy Wroński pomyślał, że czas już wyprzedzić Machotina, Frou-Frou odgadła jego myśl i bez żadnej zachęty, przyspieszyła biegu i poczęła zbliżać się do Gladyatora z tej strony, z której było jej korzystniej, to jest od strony sznura. Machotin nie puszczał jej do sznura. Zaledwie Wroński pomyślał, że można obejść od strony zewnętrznej, już Frou-Frou zmieniła nogę i w taki właśnie sposób zamierzała minąć rywala. Poczynająca już ciemnieć od potu szyja Frou-Frou zrównała się z zadem Gladyatora. Parę skoków konie przeszły razem, lecz przed samą przeszkodą, do której właśnie zbliżali się, Wroński chcąc przyspieszyć stanowczą chwilę, zaczął przynaglać konia uzdą i prędko, koło samego wzgórza, minął Machotina. Spojrzawszy na pobryzganą błotem twarz Machotina, Wrońskiemu zdawało się, że Machotin uśmiechnął się. Wroński wyprzedził Machotina, lecz czuł go zaraz za sobą i nieustanny słyszał tuż za plecami miarowy odgłos biegu Gladyatora i urywany, zupełnie jeszcze niezmęczony oddech jego.
Następne dwie przeszkody, rów i baryerę, Wroński wziął z łatwością, lecz usłyszał, że chrapanie Gladyatora i tentent jego kopyt zbliżają się: popędził więc konia i z radością zauważył, że Frou-Frou bez żadnego wysiłku zdołała pobiedz prędzej, a tentent Gładyatora dał się słyszeć na poprzedniej odległości.
Wroński prowadził wyścig, a więc stało się, jak życzył sobie i jak Corde radził mu: teraz był już pewnym wygranej; podniecenie, radość i zadowolenie z Frou-Frou wzrastały nieustannie. Wroński chciał obejrzeć się, lecz nie śmiał, starał się więc uspokoić i nie wysilać konia, aby pozostawić mu ten sam zapas sił, jaki — Wroński przypuszczał — pozostawał jeszcze w Gladyatorze. Jeśli Wroński pierwszy weźmie jedyną jeszcze, ostatnią przeszkodę, stanie pierwszy przy celowniku. Wroński zbliżał się do irlandzkiej bankiety. Jon i Frou-Frou zdaleka już widzieli tę bankietę i powątpiewanie ogarnęło na chwilę oboje, konia i jeźdźca. Patrząc się z góry na szyję i łeb konia, Wroński ze sposobu, w jaki koń strzygł uszami, spostrzegł, że Frou-Frou powątpiewa o sobie, podniósł więc szpicrutę, lecz natychmiast przekonał się, że spostrzeżenie jego było mylne, gdyż koń wiedział, co mu czynić należy. Frou-Frou wyciągnęła się cała i równo, tak właśnie, jak się Wroński spodziewał, wzbiła się i zlekka odepchnąwszy się nogami od ziemi, zdała się na działalność siły inercyi, która przerzuciła ją daleko za rów; Frou-Frou pobiegła dalej z tej samej nogi, bez żadnego wysiłku i wciąż w tem samem tempie.
— Brawo, Wroński! — dały się słyszyć głosy przyjaciół Wrońskiego, którzy stali koło rowu; Wroński nie mógł nie poznać głosu Jawszyna, którego jednak nie dojrzał.
„Milutka“ — pomyślał Wroński o Frou-Frou, przysłuchując się temu, co działo się za nim. — „Przeskoczył!“ — szepnął Wroński, posłyszawszy za sobą odgłos podskoku Gladyatora. Pozostawał jeszcze tylko jeden rów z wodą, szeroki na dwa arszyny. Wroński nie zwracał na niego uwagi, a ponieważ chciał przyjść do celownika pozostawiając daleko za sobą Machotina, zaczął więc popędzać konia cuglami, podnosząc i opuszczając w takt jego głowę. Wroński wiedział, że koń już biegnie resztą sił: nietylko szyja i plecy Frou-Frou były już wilgotne, lecz i na grzywie, na głowie, na ostrych uszach pot występował kroplami, a klacz ciężko i prędko oddychała. Lecz Wroński wiedział również, że na pozostałe dwieście sążni wystarczy zapasu tych sił. Wroński tylko z tego miarkował, iż Frou-Frou przyspieszała znacznie biegu, że czuł się bliżej ziemi i że ruchy konia stały się szczególnie miękkimi. Rów Frou-Frou przeskoczyła, zdając się nic sobie z niego nie robić, gdyż, jak ptak, przeleciała nad nim; w tej samej jednak chwili Wroński zauważył ku wielkiemu swemu przerażeniu, że nie zdążył za ruchem konia i że uczynił, nie zdając sobie sprawy w jaki sposób, fałszywy ruch wtedy, gdy opuszczał się na siodło. Położenie jego uległo nagle zmianie i Wroński pojął, że zaszło coś strasznego: nie miał jeszcze czasu opamiętać się, a już mignęły koło niego białe nogi gniadego ogiera i Machotin galopem przebiegł koło Wrońskiego.
Wroński dotykał jedną nogą ziemi a koń padł mu na tę nogę. Zaledwie Wroński zdążył usunąć nogę, Frou-Frou chrapiąc upadła na bok, i poczęła czynić wysiłki swą cienką, spoconą szyją, jak gdyby chciała podnieść się na nogi. Klacz zaczęła rzucać się po piasku, jak postrzelony ptak; fałszywy ruch Wrońskiego złamał jej kość pacierzową. O tem wszystkiem Wroński dowiedział się dopiero później, na razie zaś widział tylko, że Machotin oddala się prędko, a że on, Wroński, chwiejąc się na nogach, stoi sam jeden na błotnistej ziemi, a przed nim, ciężko oddychając, leży Frou-Frou i przegiąwszy głowę, patrzy na niego swemi ślicznemi, rozumnemi oczyma. Wroński ciągnął konia za uzdę, gdyż wciąż nie zdawał sobie sprawy z tego, co zaszło. Koń, trzęsąc siodłem, znów zaczął bić się po ziemi, jak złapana ryba, wyprostował przednie nogi, lecz nie mogąc podnieść zadu, znów upadł na bok. Gniew oszpecił bladą twarz Wrońskiego, dolna szczęka poczęła drgać i Wroński obcasem uderzył konia w brzuch, usiłując znowu ciągnąć biedną Frou-Frou za cugle. Koń jednak nie poruszał się, lecz przycisnąwszy nozdrza do ziemi, patrzał na swego pana, jak gdyby chciał przemówić.
— Aaa! — jęknął Wroński, chwytając się za głowę. — Aaa! co ja zrobiłem! — zawołał po chwili na głos. — Przegrałem wyścig z własnej mojej winy i zamordowałem takiego dobrego konia! Aaa! co też ja narobiłem!
Tłum widzów, doktór, felczer, oficerowie z jego pułku biegli ku niemu. Miary nieszczęścia Wrońskiego dopełniała ta okoliczność, że nic mu się nie stało i że nic sobie nie uszkodził. Koń zaś miał złamany krzyż, postanowiono więc zastrzelić go. Wroński nie był w stanie odpowiadać na pytania i nie mógł rozmawiać z nikim: zawrócił się więc i nie podnosząc czapki, która mu zleciała z głowy, wyszedł z hypodromu, sam nie zdając sobie sprawy, dokąd dąży. Wroński czuł się nieszczęśliwym: po raz pierwszy w życiu spadło na niego nieszczęście, nieszczęście, któremu nie był już w stanie zaradzić i którego sam był przyczyną.
Jawszyn podniósł czapkę Wrońskiego, dopędził go i odprowadził do domu. Dopiero w domu, po upływie pół godziny czasu Wroński przyszedł zupełnie do siebie, lecz wspomnienie o tych wyścigach na długo pozostało w pamięci jego jako najprzykrzejsze.

XXVI.

Stosunki Aleksieja Aleksandrowicza z żoną co do swej formy nie uległy żadnej zmianie i były zawsze takie same, jak i przedtem. Jedyna różnica polegała na tem, że Aleksiej Aleksandrowicz pracował jeszcze bardziej niż dawniej; Aleksiej Aleksandrowicz, jak zwykle, tak i w tym roku na początku wiosny wyjechał do wód za granicę, dokąd jeździł co roku dla poratowania zdrowia, nadwerężonego wyczerpującą pracą w ciągu zimy. Aleksiej Aleksandrowicz wrócił, jak zwykle, w lipcu i z jeszcze większą energią wziął się do pracy. I w tym roku również, jak i lat poprzednich, żona jego wyjechała na letnie mieszkanie, a on pozostał w Petersburgu.
Od czasu rozmowy, jaka miała miejsce po wieczorze u księżnej Twerskiej, Aleksiej Aleksandrowicz ani razu nie mówił z żoną o swych podejrzeniach i o swej zazdrości, i w zwykły sposób, w jaki miał zwyczaj odzywać się, a którym zdawał się wyśmiewać z kogoś, nadawał się najlepiej do tego rodzaju stosunków. Aleksiej Aleksandrowicz był tylko bardziej, niż zwykle, chłodnym dla żony i zdawało się, że miał do niej trochę żalu za tę pierwszą nocną rozmowę, od której Anna uchyliła się wtedy. Tylko pewien odcień oziębłości, nic więcej, dawał się zauważać w stosunkach Aleksieja Aleksandrowicza z żoną. „Nie chciałaś pomówić ze mną“ — zdawał się myśleć o żonie Aleksiej Aleksandrowicz — „tem gorzej dla ciebie. Teraz ty będziesz mnie prosiła, lecz ja już nie będę chciał rozmawiać. Tem gorzej dla ciebie“ — mawiał w myślach Aleksiej Aleksandrowicz, będąc tym razem podobnym do człowieka, który napróżno stara się ugasić ogień, aż wreszcie rozgniewany swemi bezowocnemi usiłowaniami, mówi: „a więc dobrze! pal się w takim razie!“
Aleksiej Aleksandrowicz, ten człowiek znany powszechnie ze swego rozumu i ze swej przenikliwości, jakich dawał dowody, zajmując się sprawami państwa, nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia jest nierozsądnem takie postępowanie z żoną; nie zdawał sobie z tego sprawy, gdyż obawiał się poznać dokładnie swe położenie, zamknął więc i zapieczętował tę ukrytą w głębi duszy skrzynkę, w której przechowywała się jego miłość ku rodzinie, to jest ku żonie i synowi. Aleksiej Aleksandrowicz czuły nadzwyczaj ojciec, od jakiegoś czasu stał się oziębłym dla syna, zaczął odzywać się do niego z tym samym sarkazmem co i do żony. „A! młody człowiek!“ — przemawiał Aleksiej Aleksandrowicz do Sieroży.
Aleksiejowi Aleksandrowiczowi zdawało się, co zresztą i powtarzał ciągle, że nigdy jeszcze urzędowanie nie pochłaniało mu tyle czasu, co w tym roku: nie zdawał sobie jednak z tego sprawy, że obecnie sam wciąż wymyślał sobie różne zajęcia i że one były jednym ze środków, pozwalających mu na nieotwieranie skrzynki, w której umieszczone były uczucia jego dla żony i dla rodziny, jak również i myśli o tej żonie i o tej rodzinie, a myśli te stawały się tem straszniejsze im dłużej leżały schowane głęboko.
Gdyby ktobądź miał prawo zapytać Aleksieja Aleksandrowicza, jak zapatruje się na postępowanie swej żony, to łagodny zazwyczaj i spokojny Aleksiej Aleksandrowicz, nic by nie odpowiedział, lecz rozgniewałby się ogromnie na tego, kto śmiałby zadać mu pytanie tego rodzaju! Dlatego też oblicze Aleksieja Aleksandrowicza przyjmowało za każdym razem dumny i surowy wyraz, gdy zapytywano go o zdrowie żony. Aleksiej Aleksandrowicz nie chciał nic myśleć o postępowaniu i o uczuciach swej żony i w samej rzeczy nic o nich nie myślał.
Aleksiej Aleksandrowicz miał willę w Peterhofie. Hrabina Lidja Iwanowna spędzała zwykle lato również w Peterhofie i dotrzymywała Annie towarzystwa. Lecz w tym roku hrabina nie chciała tam mieszkać, nie była ani razu u Anny Arkadjewny i dała do zrozumienia Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, że zażyłość Anny z Betsy i z Wrońskim nie jest na miejscu. Aleksiej Aleksandrowicz zgromił surowo swą przyjaciółkę, wypowiedziawszy myśl, że żona jego jest wyższą po nad wszelkie podejrzenia i począł widocznie unikać hrabiny. Aleksiej Aleksandrowicz nie chciał widzieć i nie widział, że już wiele osób patrzy krzywo na jego żonę, nie chciał rozumieć i nie rozumiał powodów, dla których Anna chciała koniecznie zamieszkać w Carskiem Siole, gdzie spędzała lato Betsy i skąd było blizko do obozu, w którym stał pułk Wrońskiego. Aleksiej Aleksandrowicz nie pozwalał sobie samemu myśleć o tem i nie myślał; lecz zarazem w głębi swej duszy, nigdy nie mówiąc o tem nawet przed samym sobą i nie mając na to nietylko żadnych dowodów, lecz nawet i żadnych podejrzeń, nie wątpił o tem, że jest mężem zdradzanym i pewność ta czyniła go nieszczęśliwym.
Ileż to razy w ciągu swego ośmioletniego szczęśliwego pożycia z żoną, patrząc na cudze żony, które zdradzały i na zdradzanych mężów, Aleksiej Aleksandrowicz zadawał sobie pytanie: „jak można dopuścić do takiego stanu rzeczy? jak można nie rozerwać takich związków?“ lecz obecnie, gdy nieszczęście spadło na jego głowę, Aleksiej Aleksandrowicz nietylko, że nie myślał o tem, jak wyjść z tego położenia, lecz nie chciał nawet „zupełnie wiedzieć o niem, a niechciał wiedzieć dlatego właśnie, że położenie było zbyt przykrem i zbyt nienaturalnem.
Po powrocie z zagranicy Aleksiej Aleksandrowicz dwa razy jeździł do żony na letnie mieszkanie. Raz na obiad, za drugim zaś razem spędził u niej wieczór, na którym miała gości, lecz nie nocował ani razu, chociaż dawniej zwykł był to czynić.
Tego dnia, w którym miały się odbyć wyścigi, Aleksiej Aleksandrowicz był nadzwyczaj zajętym, lecz jeszcze z rana, gdy układał plan całodziennych zajęć, powziął zamiar natychmiast po wczesnym obiedzie pojechać do żony a stamtąd na wyścigi, na których miał być obecnym cały dwór, i na których wypadało mu być koniecznie. Prócz tego Aleksiej Aleksandrowicz musiał dzisiaj, jak zwykle co piętnastego każdego miesiąca, doręczyć żonie pieniądze na wydatki domowe.
Z właściwem sobie panowaniem nad swemi myślami, Aleksiej Aleksandrowicz, postanowiwszy jechać do żony, zakreślił koło niej rodzaj koła, którego nie pozwalał swym myślom przekraczać.
Rano Aleksiej Aleksandrowicz miał bardzo wiele do roboty. Hrabina Lidia Iwanowna przysłała mu poprzedniego dnia broszurę, napisaną przez znakomitego podróżnika po Chinach, który chwilowo bawił w Petersburgu. Do broszury dołączonym był list, w którym hrabina upraszała Aleksieja Aleksandrowicza o przyjęcie podróżnika, jako człowieka, zdaniem jej, nadzwyczaj zdolnego i mogącego być pożytecznym. Aleksiej Aleksandrowicz nie zdążył przeczytać broszury wieczorem przed udaniem się na spoczynek i rano musiał poświęcić trochę czasu na dokończenie jej. Potem zaczęli się schodzić interesanci z prośbami, urzędnicy z raportami, trzeba więc było zająć się tą bieżącą, jak ją nazywał Aleksiej Aleksandrowicz, pracą, która zabierała mu zawsze tyle czasu, a która polegała na naznaczeniu kandydatów na urzędy, na uwalnianiu, na wyznaczaniu pensyj, wsparć, nagród i t. p. Potem Aleksiej Aleksandrowicz miał do załatwienia jakąś osobistą sprawę, musiał zobaczyć się z doktorem i rozmówić się ze swym plenipotentem. Plenipotent nie zajął mu zbyt czasu, oddał tylko pieniądze i zdał mu krótkie sprawozdanie z interesów, które nie znajdowały się w świetnym stanie, gdyż z powodu częstych wyjazdów rozchód był większy od dochodu i w rezultacie był deficyt.
Za to na rozmówienie się z doktorem, ze znakomitym doktorem, osobistym swym przyjacielem, Aleksiej Aleksandrowicz stracił dużo czasu; nie spodziewał się dzisiaj doktora, którego wizyta była zupełnie niespodzianą; jeszcze zaś bardziej zadziwił się, gdy doktor począł wypytywać go szczegółowo o zdrowie, auskultować, opukiwać wątrobę. Aleksiej Aleksandrowicz nie wiedział o tem, że przyjaciółka jego, Lidya Iwanowna, zauważyła, że zdrowie Aleksieja Aleksandrowicza szwankuje jakoś w tym roku i prosiła doktora, aby go odwiedził i wybadał. — „Zrób pan to dla mnie“ — rzekła mu hrabina Lidya Iwanowna.
— Zrobię to dla Rosyi, hrabino! — odparł doktór.
— Jest to doprawdy nieoceniony człowiek! — zauważyła hrabina.
Ogólny stan zdrowia Aleksieja Aleksandrowicza nie podobał się doktorowi, gdyż wątroba była znacznie powiększoną, odżywianie organizmu słabe, i doktór przekonał się, że wody nie wywarły żadnego skutku, zalecił więc jaknajwięcej ruchu, zabronił pracować zbyt dużo umysłowo i przedewszystkiem kazał wystrzegać się zmartwień; zastosować się do tej ostatniej rady doktora dla Aleksieja Aleksandrowicza było również niemożebnem, jak naprzykład wstrzymać się od oddychania. Doktór odjechał, pozostawiając Aleksieja Aleksandrowicza pod przykrem bardzo wrażeniem. Aleksiejowi bowiem zdawało się, że mu czegoś brakuje i że brak ten w żaden sposób usunąć się nie da. Wychodząc od Aleksieja Aleksandrowicza, doktór spotkał się w bramie z dobrym swym znajomym, Sliudinym, naczelnikiem kancelaryi Aleksieja Aleksandrowicza. Doktór i Sliudin kolegowali w uniwersytecie i chociaż po wyjściu z uniwersytetu widywali się rzadko, lubili się jednak nawzajem, byli zawsze w dobrych stosunkach i dlatego doktór mógł przed Sliudinym, jako przed swym przyjacielem, wypowiedzieć szczerze zdanie co do chorego.
— Cieszę się bardzo, żeś pan był u niego — rzekł Sliudin. — Jakoś niedobrze z nim i zdaje mi się... Jak pan znalazłeś go?
— Rzeczy tak stoją... — rzekł doktór, kiwając po nad głową Sliudina na swego stangreta, aby zajeżdżał — rzeczy tak stoją — mówił dalej, naciągając na swą białą rękę glansowaną rękawiczkę. — Spróbuj pan przerwać nienaciągniętą strunę, przyjdzie ci to z trudnością, lecz naciągnij ją ile ci tylko sił starczy i trąć w nią palcem, struna pęknie. A on przez swe zamiłowanie do pracy, przez sumienność w spełnianiu swych obowiązków, stał się tą struną naciągniętą do ostatecznych granic, a parcie zewnętrzne istnieje i to nawet bardzo silne — dodał doktór, podnosząc brwi i dając tem Sliudinowi do zrozumienia, iż wie dobrze, jakie mianowicie parcie jest wywieranem na Aleksieja Aleksandrowicza. — Będzie pan na wyścigach? — zapytał po chwili, idąc ku swej karecie.
Zaraz po wyjściu doktora, który zajął tyle czasu, nadszedł znakomity podróżnik, i Aleksiej Aleksandrowicz, korzystając z dopiero co przeczytanej broszury i z uwagi na to, że już i przedtem miał pewną znajomość tego przedmiotu, olśnił podróżnika głęboką swą wiedzą i wytrawnym poglądem na tę sprawę.
Natychmiast po wyjściu podróżnika zameldowano marszałka szlachty, który przyjechał do Petersburga i z którym trzeba było pomówić; po odjeździe marszałka należało znów wziąć się z naczelnikiem kancelaryi do spraw bieżących i pojechać do pewnej wpływowej osobistości rozmówić się z nią w nader ważnej sprawie. Aleksiej Aleksandrowicz zdążył powrócić do domu dopiero o piątej, przed samym obiadem, zjadł obiad w towarzystwie Sliudina, poczem zaprosiwszy go do swego powozu, pojechał do Peterhofu do żony i na wyścigi. Nie zdając sobie z tego sprawy, Aleksiej Aleksandrowicz, widując się obecnie z żoną, starał się zawsze mieć przy sobie kogoś obcego.

XXVII.

Anna stała w swym pokoju na górze przed lustrem, przypinając sobie z pomocą Annuszki ostatnią kokardę do stanika, gdy nagle posłyszała przed gankiem zgrzyt kół, gniotących żwir, którym wysypaną była droga.
„Na Betsy, to jeszcze zawcześnie“ — pomyślała i spojrzawszy przez okno ujrzała karetę, wysuwający się z niej czarny kapelusz i znane sobie doskonale uszy Aleksieja Aleksandrowicza.
„A to się dopiero wybrał w porę! Może jeszcze na noc?“ — pomyślała Anna, i to wszystko, co mogło wyniknąć, wrazie gdyby jej przypuszczenia sprawdziły się, wydało się jej do tego stopnia strasznem i przerażającem, że nie namyślając ani chwili, wyszła uśmiechnięta i rozpromieniona na spotkanie męża, czując w sobie obecność właściwego jej od pewnego czasu ducha kłamstwa i udawania, któremu też uległa natychmiast i pod wpływem którego zaczęła mówić, nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego co mówi.
— Jak to dobrze — odezwała się Anna, podając rękę mężowi i uśmiechem witając Sliudina — żeście panowie przyjechali! Spodziewam się, że przenocujesz?... — były to pierwsze słowa, jakie powiedział jej duch kłamstwa — a teraz pojedziemy za chwilę razem. Wielka tylko szkoda, żem obiecała już Betsy, która ma zajechać po mnie.
Aleksiej Aleksandrowicz, usłyszawszy imię Betsy, skrzywił się.
— Nie ośmielę się rozłączać tych, co nie rozłączają się nigdy — rzekł swym zwykłym żartobliwym tonem. — Pojedziemy sobie we dwóch z Michałem Wasiljewiczem. Doktorzy każą mi nawet chodzić piechotą: przejdę się trochę i będzie mi się zdawało, że jestem na wodach.
— Nie mamy potrzeby spieszyć się — zauważyła Anna. — Napijecie się panowie herbaty?
Anna zadzwoniła.
— Podaj herbatę i powiedz Sieroży, że Aleksiej Aleksandrowicz przyjechał. Jak twe zdrowie obecnie? Michale Wasiljewiczu, pan jeszcze nie był u mnie, niech się pan patrzy, jaką mam ładną werandę — mówiła Anna, zwracając się to do męża, to do Michała Wasiljewicza.
Anna mówiła naturalnym zupełnie głosem, lecz zanadto dużo i zaprędko, co sama miarkowała, gdyż zauważyła, że Michał Wasiljewicz bacznie na nią spogląda.
Michał Wasiljewicz wyszedł po chwili na werandę.
Anna usiadła koło męża.
— Wyglądasz mi jakoś mizernie.
— Tak — odparł Aleksiej Aleksandrowicz — dzisiaj był u mnie doktór i zajął mi całą godzinę czasu. Pewien jestem, że musiał go przysłać do mnie ktoś z moich przyjaciół; moje zdrowie jest przecież do tego stopnia drogocennem...
— Daj spokój żartom, ale co ci doktór powiedział?...
Anna wypytywała męża o zdrowie, była ciekawą nad czem obecnie pracuje, namawiała go, aby odpoczął i zamieszkał u niej.
Anna mówiła to wszystko wesoło, prędko i ze szczególnym blaskiem w oczach, lecz Aleksiej Aleksandrowicz nie przypisywał obecnie sposobowi jej mówienia żadnego znaczenia: słyszał tylko jej wyrazy i przypisywał im tylko dosłowne znaczenie. Aleksiej Aleksandrowicz odpowiadał żonie swobodnie, choć jak zwykle żartobliwie. W całej tej ich rozmowie nie było nic nadzwyczajnego, lecz Anna nigdy nie mogła wspominać tej krótkiej sceny bez bolesnego uczucia wstydu.
Nadszedł Sieroża w towarzystwie guwernantki. Gdyby Aleksiej Aleksandrowicz pozwolił sobie przypatrzyć mu się bacznie, zauważyłby nieśmiałe roztargnione spojrzenie, jakie Sieroża zwrócił na niego, a potem na matkę. Lecz Aleksiej Aleksandrowicz nie chciał nic widzieć i nic nie widział.
— A młody człowiek! Jak on rośnie! Doprawdy, staje się już mężczyzną. Jak się masz, młody człowieku! — i Aleksiej Aleksandrowicz podał rękę wystraszonemu Sieroży.
Sieroża, który i przedtem był nieśmiały względem ojca, obecnie, odkąd Aleksiej Aleksandrowicz zaczął go tytułować młodym człowiekiem i odkąd on, Sieroża, usiłował rozwiązać pytanie, czy Wroński jest jego przyjacielem, czy też wrogiem, odtąd Sieroża począł lękać się ojca. Sieroża spojrzał na matkę, jak gdyby uciekając się pod jej obronę: było mu dobrze tylko z matką. Tymczasem Aleksiej Aleksandrowicz, wszcząwszy rozmowę z guwernantką, trzymał syna za ramię, na którem położył swą dłoń. Sieroża miał do tego stopnia wystraszoną minę, że Annie zdawało się, iż syn lada chwila rozpłacze się.
W chwili gdy syn wszedł, Anna zarumieniła się; zauważywszy przykre położenie Sieroży, matka podeszła prędko ku niemu, zdjęła z ramienia jego rękę Aleksieja Aleksandrowicza i pocałowawszy jedynaka, wyprowadziła go do ogrodu, skąd powróciła zaraz.
— Jednak czas już... — rzekła, spoglądając na zegarek — Betsy powinnaby już przyjechać!...
— W istocie! — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, wstając i zakładając palce, aby trzeszczyć niemi. — Przywiozłem ci pieniędzy, gdyż wiem, że nikt nie może wyżyć powietrzem, potrzeba ci ich zapewne?
— Nie, nie potrzeba... tak, potrzeba — odpowiedziała Anna, rumieniąc się cała. — Ale spodziewam się, że przyjedziesz jeszcze po wyścigach?
— Ma się rozumieć, że przyjadę! — odrzekł Aleksiej Aleksandrowicz — oto i pierwsza piękność Peterhofu, księżna Twerska — dodał po chwili, przypatrując się przez okno angielskiemu powozowi na nadzwyczaj wysokich kołach. Co za wykwintny ekwipaż! A więc i my jedźmy już!
Księżna Twerska nie wysiadała z powozu, tylko lokaj w sztylpach, pelerynie i czarnym cylindrze, przyszedł oznajmić o jej przyjeździe.
— Idę już, do widzenia wam! — zawołała Anna i pocałowawszy syna, podeszła do Aleksieja Aleksandrowicza i odezwała się, podając mu rękę — wdzięczną ci jestem bardzo, żeś przyjechał.
— Aleksiej Aleksandrowicz pocałował żonę w rękę.
— A zatem do widzenia! Przyjedziesz więc na herbatę? — żegnała się Anna i wyszła, promieniejąc wesołością; lecz za chwilę, gdy przestała patrzyć na męża, poczuła na swej dłoni miejsce, którego on dotknął ustami i wzdrygnęła się z obrzydzenia.

XXVIII.

Gdy Aleksiej Aleksadrowicz przyjechał na wyścigi, Anna siedziała już koło Betsy w trybunie, zajętej przez śmietankę petersburskiego świata. Anna zdaleka jeszcze ujrzała męża. Ci dwaj ludzie: mąż i kochanek byli dla niej dwoma środowiskami życia, i Anna, nieuciekając się do pomocy zmysłów, odczuwała ich obecność: mąż był jeszcze daleko, gdy poczuła, że on zbliża się i pomimowoli goniła go wzrokiem między falami tłumu, przez które szedł. Anna widziała, jak Aleksiej Aleksandrowicz zbliżał się ku trybunie, jak odpowiadał uprzejmie na uniżone ukłony, jak po przyjacielsku lub też bardzo chłodno witał się z równymi sobie i jak, wyczekując na spojrzenia wyższych od siebie, zdejmował przed nimi z uszanowaniem swój duży okrągły kapelusz, dotykający końców jego uszów. Anna znała dokładnie te wszystkie jego ruchy i wydawały się jej one wprost wstrętnymi. „Tylko miłość własna, tylko zarozumiałość, oto wszystko co jest w jego duszy“ — myślała Anna — wzniosłe jego idee, przejęcie się sprawami oświaty i religii, to tylko narzędzia, których używa, aby piąć się wyżej.“
Aleksiej Aleksandrowicz spoglądał na trybunę, w której siedziały damy i chociaż patrzał na żonę, nie poznawał jej jednak w tem morzu muślinu, wstążek, piór, parasolek i kwiatów; Anna domyślała się, że mąż szuka jej, naumyślnie jednak starała się nie zwracać na siebie jego uwagi.
— Aleksieju Aleksandrowiczu! — zawołała na niego księżna Betsy — szuka pan zapewne swej żony: oto i ona!
Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się ozięble.
— Tyle tu blasku, że aż oczy bolą — odrzekł i zbliżył się ku trybunie, uśmiechnął się do żony, jak powinien uśmiechać się mąż, witający żonę, którą przed chwilą widział, przywitał się z księżną i z innymi znajomymi, z każdym jak należało, to jest żartując z paniami i zamieniając uściski rąk z mężczyznami.
Na dole, koło trybuny stał znany powszechnie ze swego rozumu i wykształcenia jenerał adjutant. Aleksiej Aleksandrowicz zaczął z nim rozmawiać.
Była chwila przerwy między wyścigami, nic więc nie przeszkadzało im rozmawiać. Jenerał-adjutant powstawał na wyścigi, Aleksiej Aleksandrowicz stawał w ich obronie. Anna słyszała każdy wyraz, który mąż wymawiał swym cienkim i jednostajnym głosem, każdy wyraz zdawał się jej być pełnym fałszu i każdy bólem przejmował jej ucho.
Gdy rozpoczęły się przygotowania do czterowiorstowego wyścigu z przeszkodami, Anna przechyliła się przez baryerę, nie spuszczając oczu z Wrońskiego, który podchodził do konia i siadał nań; jednocześnie Anna słyszała wciąż wstrętny dla siebie, na chwilę niemilknący głos męża. Annę męczyła obawa o Wrońskiego, lecz bardziej jeszcze dręczył ją ten niemilknący, jak jej się zdawało, cienki głos męża, brzmiący tą znajomą jej doskonale intonacyą.
„Jestem złą kobietą, jestem upadłą kobietą“ — myślała Anna — „lecz nie lubię kłamać i nie znoszę kłamstwa, jego (męża) zaś strawą jest kłamstwo. Przecież on wie wszystko i wszystko widzi, cóż więc myśli sobie, jeśli może rozmawiać z takim spokojem? Gdyby chciał zabić mnie, zabić Wrońskiego, wzbudzałby we mnie szacunek, lecz on tego nie uczyni, gdyż zadawalnia go kłamstwo i pozory przyzwoitości“ — mówiła Anna do siebie, nie zdając sobie wcale sprawy, czego mianowicie żąda od męża i, jak według jej zdania, powinien postępować. Anna nie domyślała się nawet tego, że ta dzisiejsza niezwykła wielomowność Aleksieja Aleksandrowicza, która ją tak rozdrażniała, była tylko wynikiem jego wewnętrznej trwogi i niepokoju. Jak dziecko, które się uderzyło, skacze, aby fizycznym ruchem zagłuszyć ból, również i Aleksiej Aleksandrowicz odczuwał potrzebę pewnego ruchu umysłowego, gdyż chciał zagłuszyć w sobie myśli o żonie, które powstawały, gdy patrzał na nią i na Wrońskiego, i gdy słyszał nieustannie powtarzane imię jego. Każdemu dziecku wrodzonem jest skakanie, jemu zaś wrodzonem było ładnie i rozsądnie mówić. Aleksiej Aleksandrowicz obstawał przy swojem zdaniu:
— Niebezpieczeństwo jest koniecznym warunkiem wojskowych kawaleryjskich wyścigów. Jeśli Anglia może wskazać w historyi swych wojen na najświetniejsze wygrane, które zawdzięcza kawaleryi, to dlatego tylko, że w ludziach i zwierzętach wyrabiała historycznie tę siłę. Mojem zdaniem, należy przywiązywać do sportu ogromną wagę, my zaś, jak zwykle na wszystko, zapatrujemy się nań tylko powierzchownie.
— Nie tak bardzo powierzchownie — zauważyła księżna Twerska — powiadają, że jeden z oficerów złamał sobie dwa żebra.
Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się; uśmiech ten polegał tylko na odsłonięciu warg i nic nie mówił.
— Przypuśćmy, księżno, że nie powierzchownie, lecz głęboko. Ale nie o to rzecz idzie — odparł Aleksiej Aleksandrowicz i znów zwrócił się do jenerała, z którym rozmawiał poważnie — niech pan nie zapomina, że ścigają się wojskowi, którzy obrali sobie ten rodzaj działalności, a każde zajęcie, i z tem musi pan zgodzić się, ma swą odwrotną stronę medalu; wchodzi to poprostu w zakres obowiązków wojskowego. Walka na kułaki, lub walki hiszpańskich toreadorów z bykami są wstrętnym sportem i oznaką barbarzyństwa, specyalny jednak sport jest oznaką rozwoju.
— Nikt już nie zobaczy mnie po raz drugi na wyścigach; zanadto przejmuję się niemi — rzekła księżna Betsy. — Nie prawdaż, Anno?
— Przejmują, lecz nie można oderwać się od nich — odparła jedna z pań. — Gdybym była rzymianką, nie opuszczałabym ani jednego przedstawienia w cyrku.
Anna nie odzywała się i nie odejmując lornetki od oczów, patrzała nieustannie w jeden punkt.
W tej chwili koło trybuny przechodził jeden z dostojników. Aleksiej Aleksiejewicz, przestawszy mówić, prędko, lecz z powagą wstał ze swego miejsca i złożył nizki ukłon zbliżającemu się dygnitarzowi wojskowemu.
— Pan nie bierze udziału na wyścigach? — zapytał go żartobliwie dygnitarz.
— Wyścigi, w których ja biorę udział, są bez porównania trudniejsze — odparł z szacunkiem Aleksiej Aleksandrowicz.
I chociaż sam Aleksiej Aleksandrowicz nie przypisywał swej odpowiedzi żadnego znaczenia, jenerał jednak zrobił taką minę, jak gdyby usłyszał mądre odezwanie się mądrego człowieka i jak gdyby wiedział, w czem tkwi la pointe de la sauce.
— W wyścigach biorą udział dwie strony — mówił dalej Aleksiej Aleksandrowicz — aktorzy i widzowie; że zamiłowanie w widowiskach tego rodzaju jest nieomylną oznaką nizkiego rozwoju widzów, na to zgadzam się, lecz...
— Księżno, załóżmy się — zawołał Stepan Arkadjewicz, stając przed trybuną i zwracając się ku Betsy. — Za kim pani trzyma?
— My z Anną za księciem Kuzowlewem — odpowiedziała Betsy.
— A ja za Wrońskim!... o parę rękawiczek...
— Przyjmuję!
— A jak tu ładnie! Nieprawdaż?
Gdy Stepan Arkadjewicz rozmawiał z Betsy, Aleksiej Aleksandrowicz przestał mówić, lecz po chwili rozpoczął znowu:
— Zgadzam się z panem, że...
Ścigający się ruszali właśnie od startu; rozmowy umilkły. Aleksiej Aleksandrowicz również przestał mówić; publiczność podniosła się z ławek i spojrzenia wszystkich skierowały się ku rzece. Wyścigi nie zaciekawiały Aleksieja Aleksandrowicza, nie przypatrywał się więc jeźdźcom, lecz z roztargnieniem spoglądał zmęczonemi oczyma na publiczność. Spojrzenie jego zatrzymało się na Annie, twarz której pokryła się bladością i przybrała surowy wyraz. Znać było, że Anna nie widzi żadnego jeźdźca, tylko jego jednego: ręka jej konwulsyjnie ściskała wachlarz, w piersiach brakło tchu. Aleksiej Aleksandrowicz popatrzał na żonę i odwrócił się od niej prędko, zwracając znowu swe spojrzenie na zebraną tłumnie publiczność.
„Tak, i na tej damie, również jak i na innych wyścigi robią wrażenie; jest to zresztą bardzo naturalnem“ — rzekł do siebie Aleksiej Aleksandrowicz i usiłował nie spoglądać już więcej na żonę, lecz spojrzenie jego pomimowoli zwracało się w stronę Anny i Aleksiej Aleksandrowicz znowu wpatrywał się w nią, starając się nie czytać na jej obliczu tego, co tak wyraźnie było napisanem na niem i wbrew swej woli czytał to, o czem nie chciał wiedzieć.
Gdy Kuzowlew spadł z konia, publiczność przeraziła się, lecz Aleksiej Aleksandrowicz poznał z twarzy Anny, że to upadł nie ten, na kogo ona patrzała; gdy zaś następnie Machotin i Wroński przeskoczyli wysoką baryerę i jadący za nimi oficer został wysadzonym z siodła i potłukł się tak mocno, że leżał bez czucia i gdy szmer przerażenia rozległ się między publicznością, Aleksiej Aleksandrowicz widział, że Anna nie zauważyła nawet tego wypadku i zdawała się niebardzo zdawać sobie sprawę z tego, co mówiono koło niej. Lecz Aleksiej Aleksandrowicz coraz częściej i częściej, coraz uporczywiej spoglądał na żonę. Anna pomimo, że cała jej uwaga pochłoniętą była patrzeniem się na Wrońskiego, poczuła przenikliwe spojrzenie chłodnych oczów męża, skierowanych na nią z boku, obejrzała się więc na chwilę, popatrzała pytająco na Aleksieja Aleksandrowicza, zmarszczyła się lekko i znów odwróciła się.
„Doprawdy, wszystko mi jedno“ — zdawała się Anna mówić mężowi i ani razu więcej nie spojrzała na niego.
Wyścigi nie udały się, gdyż z liczby siedmnastu oficerów, biorących w nich udział, więcej niż połowa pospadała z koni i porozbijała się. Przy końcu wszyscy byli pod przykrem wrażeniem, tem bardziej, że i cesarz wyraził swe niezadowolenie.

XXIX.

Wszyscy wypowiadali głośno swe niezadowolenie i wszyscy powtarzali czyjeś odezwanie się, że „brak tylko cyrku ze lwami!“ Przestrach ogarnął wszystkich do tego stopnia, że, gdy Anna krzyknęła, ujrzawszy, iż Wroński przewrócił się razem z koniem, nikt nie zwrócił na ten okrzyk żadnej uwagi; lecz w mgnieniu oka twarz Anny zmieniła się do tego stopnia, iż w samej rzeczy wzruszenie jej mogło wydawać się nie na miejscu. Anna nie miała już sił panować nad sobą, poczęła trząść się cała jak złapany ptak: chwilami chciała iść, nie zdając sobie sprawy dokąd, chwilami zaś zwracała się ku Betsy i mówiła:
— Jedźmy, jedźmy...
Lecz Betsy nie słyszała jej, gdyż, przechyliwszy się przez baryerę rozmawiała z jenerałem, który przyszedł przywitać się z nią.
Aleksiej Aleksandrowicz podszedł do Anny i podał jej rękę.
— Jeśli życzysz sobie, możemy wracać do domu — odezwał się po francusku, lecz Anna przysłuchując się temu, co mówił jenerał, nie zwracała na męża uwagi.
— Podobno i on złamał sobie nogę — opowiadał jenerał — doprawdy, to do niczego nie podobne!
Anna, nie odpowiadając mężowi, podniosła ku oczom lornetkę i skierowała ją na ten punkt, gdzie Wroński upadł, lecz było tak daleko i stało tam tyle osób, że nie było nic widać. Anna odjęła od oczu lornetkę i chciała już iść ku swemu powozowi, lecz ujrzała właśnie nadbiegającego oficera, który przychodził złożyć raport cesarzowi. Anna przegięła się cała przez baryerę, aby usłyszyć cokolwiek.
— Stiwa! Stiwa! — zawołała na brata.
Lecz Stepan Arkadjewicz nie słyszał jej wołania; Anna chciała już wyjść z trybuny.
— Raz jeszcze ofiaruję ci ramię, jeśli masz zamiar wyjść — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, dotykając jej ręki.
Anna z odrazą odsunęła się od męża i nie patrząc na niego, odparła:
— Proszę mi dać pokój, ja zostanę się — gdyż widziała, że znów oficer jakiś biegnie ku trybunom z tego miejsca, gdzie upadł Wroński; Betsy machała na niego chustką. Oficer przyniósł wiadomość, że jeźdźcowi nic się nie stało, a koń złamał sobie krzyż.
Anna dowiedziawszy się o tem, usiadła i zasłoniła twarz wachlarzem. Aleksiej Aleksandrowicz widział, że Anna płacze i że nietylko nie może powstrzymać się od łez, lecz i od łkania, które spazmatycznie ściskało jej gardło. Aleksiej Aleksandrowicz zasłonił sobą żonę, chcąc jej dać trochę czasu, aby przyszła do siebie.
— Po raz trzeci proponuję ci me ramię — rzekł po po chwili Aleksiej Aleksandrowicz, zwracając się ku żonie. Anna patrzała na męża i nie mogła zdobyć się na odpowiedź; księżna Betsy przyszła jej z pomocą:
— Nie, Aleksieju Aleksandrowiczu, ja przywiozłam Annę, więc i ja ją odwiozę.
— Wybacz mi księżna — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, uśmiechając się i patrząc śmiało Betsy w oczy — lecz zauważyłem, że Anna nie jest zupełnie zdrową i życzę sobie, aby pojechała ze mną.
Anna obejrzała się z przerażeniem, podniosła się z ławki i oparła się na ramieniu męża.
— Poszlę do niego, dowiem się o wszystkiem i dam ci znać — szepnęła Betsy Annie.
Wychodząc z trybuny, Aleksiej Aleksandrowicz, jak gdyby nic nie zaszło, rozmawiał ze znajomymi i Anna musiała również jak zawsze, odpowiadać znajomym i rozmawiać z nimi, lecz nie wiedziała sama, co się z nią dzieje i jak przez sen szła pod rękę z mężem.
„Czy bardzo pokaleczył się, czy też nic mu się nie stało? Czy to prawda? Czy będzie mógł przyjść wieczorem? Czy zobaczę go dzisiaj?“ — myślała Anna i, nie odzywając się zupełnie do męża, wsiadła do jego karety. Aleksiej Aleksandrowicz, pomimo wszystkiego, na co przed chwilą patrzał, nie pozwalał sobie krytykować postępowania żony względem siebie, widział przed sobą tylko zewnętrzne oznaki: widział, że zachowywała się niewłaściwie i był przekonanym, iż obowiązkiem jego jest zwrócić na to jej uwagę. Aleksiejowi Aleksandrowiczowi było nadzwyczaj trudno mówić tylko o tem i poprzestać na tem: już otworzył usta, aby powiedzieć żonie, że zachowywała się niewłaściwie, lecz pomimowoli odezwał się zupełnie z czem innem:
— Do jakiego jednak stopnia wszyscy jesteśmy skłonni do tych barbarzyńskich widowisk!... Mojem zdaniem...
— Co?... Nic nie rozumiem... — przerwała mu Anna z pogardą.
Odezwanie się Anny uraziło Aleksieja Aleksandrowicza, zaczął więc natychmiast mówić o tem, o czem zamierzał.
— Powinienem powiedzieć ci — zaczął Aleksiej Aleksandrowicz.
„Oto stanowcza rozmowa“ — pomyślała Anna i trwoga ogarnęła ją.
— Muszę ci powiedzieć, że dzisiejsze twe postępowanie było niewłaściwem — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz po francusku.
— Cóż takiego zrobiłam, że postępowanie moje uważasz za niestosowne? — zapytała głośno Anna, zwracając głowę ku mężowi i patrząc mu prosto w oczy, lecz już bez tej ukrytej wesołości, miejsce której zajęła stanowczość. Tą stanowczością Anna chciała zamaskować przejmujący ją przestrach.
— Nie zapominaj... — zauważył Aleksiej Aleksandrowicz, wskazując otwarte przednie okienko karety i stangreta siedzącego na koźle — poczem wstał i zamknął je.
— Co ci się nie podobało w mojem postępowaniu? — powtórzyła Anna.
— To przerażenie i rozpacz, której nie mogłaś ukryć, gdy jeden z jeźdźców spadł z konia.
Aleksiejowi Aleksandrowiczowi zdawało się, że żona zaprzeczy mu, lecz Anna milczała i patrzała uporczywie przed siebie.
— Prosiłem cię już, by postępowanie twe nie upoważniało złe języki do zajmowania się nami; dawniej już wspominałem ci o związku istniejącym między nami, jako między małżonkami; obecnie kwestyi tej już nie poruszam, gdyż mówię tylko o zewnętrznym naszym stosunku. Zachowywałaś się nieprzyzwoicie, i ja życzę sobie, aby to już nie powtarzało się więcej.
Anna nie słyszała połowy słów Aleksieja Aleksandrowicza, gdyż bała się męża i myślała o tem, czy Wroński nie zabił się przypadkiem i czy to napewno o nim mówiono, że nic mu się nie stało i że koń złamał sobie krzyż. Anna uśmiechnęła się tylko z przymusem i ironią, gdy Aleksiej Aleksandrowicz przestał mówić i nic nie odpowiedziała mu, gdyż niesłyszała zupełnie co mówił. Aleksiej Aleksiejewicz z początku mówił śmiało, lecz gdy zaczął wnikać w to, co mówił, przestrach, pod wrażeniem którego Anna była, udzielił się i jemu. Aleksiej Aleksandrowicz spostrzegł, że Anna uśmiecha się i uśmiech jej wprowadził go w błąd.
„Ona śmieje się z mych podejrzeń i zaraz powie mi to samo, co mówiła wtedy, że nie mają one żadnej podstawy i że są śmieszne.“ Aleksiej Aleksandrdwicz, teraz, gdy w każdej chwili mógł dowiedzieć się o wszystkiem, pragnął gorąco, by Anna również jak i wtedy w zimie odpowiedziała mu, że podejrzenia jego są dziwne, gdyż są bezpodstawne. Aleksiej Aleksandrowicz do tego stopnia bał się wszystkiego, co już wiedział, że gotów był uwierzyć byle czemu; lecz przerażenie i posępność, jaka malowała się na twarzy Anny, nie obiecywała mu nic dobrego, nawet kłamstwa.
— Może mylę się — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz — w takim razie, proszę wybaczyć mi.
— Nie, nie mylisz się — odparła Anna powoli, patrząc z rozpaczą w oczach prosto w twarz Aleksiejowi Aleksandrowiczowi — nie omyliłeś się. Byłam w istocie i nie mogłam niebyć w rozpaczy. Kocham go i jestem jego kochanką, a ciebie nienawidzę, lękam się i brzydzę się tobą... Możesz sobie robić ze mną co ci się rzewnie podoba...
I rzuciwszy się w kąt karety, Anna poczęła łkać, zakrywając twarz ręką. Aleksiej Aleksandrowicz nie drgnął nawet i patrzał wciąż przed siebie; lecz twarz jego stała się nagle uroczystą i nieruchomą, jak martwa i zachowała ten wyraz aż do samego przyjazdu do domu. Gdy kareta zatrzymała się przed gankiem, Aleksiej Aleksandrowicz odwrócił głowę: na twarzy miał wciąż ten sam uroczysty wyraz.
— Tak! Lecz żądani zachowywania przynajmniej zewnętrznych pozorów przyzwoitości aż dotąd, dopóki — w tem miejscu Aleksiejowi Aleksandrowiczowi głos zadrżał — nie przedsięwezmę odpowiednich kroków w celu zabezpieczenia mego honoru i dopóki nie powiadomię cię o nich.
Aleksiej Aleksendrowicz pierwszy wysiadł z karety i pomógł żonie wysiąść; poczem uścisnąwszy w obecności służby jej rękę, wsiadł z powrotem do karety i kazał jechać do Petersburga.
Jak tylko Aleksiej Aleksandrowicz odjechał, nadszedł lokaj od księżnej Betsy i przyniósł Annie list. „Posyłam do Aleksieja z zapytaniem jak się miewa i Aleksiej odpisał mi, że jest zdrów i że nic mu się nie stało, jest jednak w rozpaczy.“
„A zatem on będzie! Dobrze zrobiłam, żem mu powiedziała wszystko“... — pomyślała Anna i spojrzała na zegarek: była ósma, a więc dopiero za parę godzin! i wspomnienie o wszystkich szczegółach ostatniej schadzki przejęło ogniem krew Anny. „Mój Boże... ten blask oślepia mnie! Boję się, lecz lubię spoglądać na jego oblicze i lubię to fantastyczne światło... ach prawda!... A zresztą, wszystko mi jedno... Bogu dzięki skończyłam już z nim raz na zawsze!“

XXX.

Jak we wszystkich miejscach, gdzie zbierają się ludzie, tak i na mało znanych niemieckich wodach, dokąd przyjechali Szczerbaccy, odbywała się zwykła krystalizacya przyjezdnych, każdy więc pod jej działaniem zajął pewne określone stanowisko, którego nie mógł już zmienić.
Jak cząstka wody stale i niezmiennie przybiera na mrozie określony kształt śniegowego kryształu, tak również każdy przyjezdny, zjawiający się na wodach, od razu zajmował właściwe mu miejsce.
Fürst Szczerbacki sammt Gemahlin und Tochter, i ze względu na mieszkanie jakie najęli, jak również ze względu na swe nazwisko i znajomych, których spotkali, tak samo ulegli natychmiast procesowi krystalizacyi i zajęli odpowiednie miejsce.
Na wodach była w tym roku prawdziwa niemiecka Fürstin: obecność jej wpływała na raźniejszą niż zwykle krystalizacyę towarzystwa. Księżna Szczerbacka chciała koniecznie przedstawić córkę następczyni tronu i zaraz nazajutrz dopełniła tej ceremonii. Kiti, ubrana w sprowadzoną prosto z Paryża bardzo skromną — a więc bardzo strojną — suknię, nizko i z uszanowaniem dygnęła przed następczynią. „Spodziewam się, że różyczki prędko powrócą na tę piękną twarzyczkę“ — zauważyła księżna — i Szczerbaccy na cały czas swego pobytu na wodach, od razu wkroczyli na wytkniętą przed nimi drogę, której nie mogli już porzucić; zaznajomili się więc i z rodziną angielskiej lady, i z niemiecką hrabiną i jej synem, ranionym w ostatniej wojnie i z uczonym Szwedem, jak również z mr Cannut i jego siostrą. Pomimowoli jednak w skład towarzystwa, z którem Szczerbaccy najwięcej przestawali, weszła znajoma ich z Moskwy, Marya Eugeniewna Rtiszczewa z córką; z towarzystwa panny Kiti była niezbyt zadowoloną, gdyż młoda Rtiszczewa, również jak i Kiti chorowała z zawiedzionej miłości; moskiewski pułkownik, którego Kiti znała od dzieciństwa i widywała zawsze w mundurze i epoletach, a który tutaj ze swemi maleńkiemi oczkami, z długą szyją w kolorowym krawacie wydawał się jej nadzwyczaj śmiesznym i nudnym, i od towarzystwa którego nie można było uwolnić się. Po niejakim czasie Kiti zaczęła się nudzić, tembardziej, że książę wyjechał do Karlsbadu i Kiti została się sama z matką: ci, których znała, nie zajmowali już jej zupełnie i Kiti wiedziała, że w ich towarzystwie nie będzie mieć żadnej rozrywki. Lecz Kiti wynalazła sobie przyjemny sposób spędzania czasu, a mianowicie zaczęła robić obserwacye i różne przypuszczenia o nieznajomych. Stosownie do swego charakteru i usposobienia, Kiti upatrywała w ludziach tylko dodatnie cechy, szczególniej zaś w osobach nieznanych sobie zupełnie. I teraz również, robiąc o kimbądż domysły, kto to taki być może, jakie stosunki łączą go ze swem otoczeniem i jacy to są ludzie, Kiti wyobrażała sobie charaktery najbardziej godne podziwu i najwspanialsze, a w spostrzeżeniach, jakie czyniła, znajdowała najlepsze potwierdzenie swych domysłów.
Pomiędzy osobami tego rodzaju najwięcej zwracała na siebie uwagę Kiti pewna Rosyanka, młoda panna, która przyjechała do wód z chorą damą, również Rosyanką, madame Stahl, jak nazywano chorą. Madame Stahl należała do wyższych sfer towarzystwa, lecz była do tego stopnia chorą, że nie mogła chodzić i tylko czasami, gdy była ładna pogoda, wyjeżdżała w wózku do parku. Pani Stahl, jak dowodziła księżna, nie tyle z powodu choroby, ile przez dumę, nie zawiązywała ze swymi współrodakami żadnych stosunków. Młoda Rosyanka pielęgnowała madame Stahl i prócz tego, jak zauważyła Kiti, zaznajomiła się ze wszystkimi ciężko chorymi, a tych było dużo na wodach, i również troskliwie zajmowała się nimi.
Kiti doszła do przekonania, że młoda Rosyanka nie była ani krewną pani Stahl, ani jej damą do towarzystwa; pani Stahl nazywała ją Wareńką, znajomi, „mademoiselle Wareńka.“ Niemówiąc już o tem, że Kiti sprawiały przyjemność spostrzeżenia, jakie czyniła nad postępowaniem mademoiselle Wareńki względem pani Stahl i względem chorych, Kiti, jak to często bywa, czuła niewytłumaczony pociąg do mademoiselle Wareńki i ze spostrzeżeń jej domyślała się, że i ona, Kiti, wywiera na mademoiselle Wareńce dodatnie wrażenie.
Mademoiselle Wareńka była nie tyle nie pierwszej młodości, ile stworzeniem, które zdawało się być pozbawionem zupełnie młodości: można jej było dać dziewiętnaście lat jak również i trzydzieści. Przypatrzywszy się bacznie jej rysom, dochodziło się do przekonania, że mademoiselle Wareńka, pomimo swego chorobliwego wyglądu, była prędzej przystojną, niż brzydką.
Figura jej byłaby również zupełnie ładną, gdyby nie zbytnia suchość ciała i nieproporcyonalnie do średniego wzrostu duża głowa. Mademoiselle Wareńka nie wydawała się pociągającą dla mężczyzn: była ona podobną do wspaniałego kwiatu bez zapachu, na którym trzymało się jeszcze wiele płatków, lecz który wiądł już. Mademoiselle Wareńka nie mogła być pociągającą dla mężczyzn i dlatego jeszcze, że brak w niej było tego, czego było za dużo w Kiti, t. j. świadomości swego wdzięku.
Mademoiselle Wareńka wyglądała na osobę wiecznie zajętą, co nie ulegało zresztą żadnej wątpliwości i dlatego zepewne nie mogła interesować się niczem, co bezpośrednio nie dotyczyło jej. Mademoiselle Wareńka przez to szczególniej pociągała ku sobie Kiti, że usposobienia ich były wręcz przeciwne. Kiti miała przeczucie, że znajdzie w mademoiselle Wareńce, w jej trybie życia, wzór do tego, czego w obecnej chwili namiętnie pragnęła, mianowicie: zainteresowania się czemśkolwiek w życiu, poza obrębem sprawiających Kiti obrzydzenie światowych stosunków, których celem było wyjście zamąż, a które wydawały się jej obecnie hańbiącem ją wystawianiem siebie jak towaru na sprzedaż. Im uważniej Kiti przyglądała się swej nieznajomej przyjaciółce, tembardziej dochodziła do przekonania, że osoba ta jest najbardziej doskonałem stworzeniem, jakie można sobie wyobrazić, i tem usilniej pragnęła zawrzeć z nią stosunki.
Obydwie panny spotykały się po parę razy na dzień i przy każdem spotkaniu oczy Kiti zdawały się mówić: „Kto pani jest? co pani za jedna? Wszak prawda, że pani jest tem uroczem stworzeniem, jakiem ja wyobrażam sobie panią? Lecz na miłość Boską“ — dodawało jej nieśmiałe spojrzenie — „niech pani nie myśli, że pozwalam sobie narzucać się jej z moją znajomością: poprostu zachwycam się i kocham panią!“ — „Ja również kocham panią i pani jest mi nadzwyczaj sympatyczną, a gdybym tylko miała trochę czasu, jeszcze bardziej kochałabym panią“ — odpowiedziało Kiti spojrzenie nieznajomej.
I w samej rzeczy Kiti zauważyła, że mademoiselle Wareńka jest zawsze zajętą, gdyż albo odprowadza do domu dzieci jednej z rosyjskich rodzin, albo też niesie pled dla chorej i otula ją, albo wreszcie wybiera i kupuje dla kogobądż pieczywo w sklepie.
Wkrótce po przyjeździe Szczerbackich zaczęły pokazywać się co rano na wodach dwie nowe zupełnie figury, które zwróciły na siebie ogólną nieprzychylną uwagę; były niemi: wysoki szczupły mężczyzna z długiemi nadzwyczaj rękoma, w zakrótkim, jak na wzrost jego, starym paltocie, z czarnemi, nieśmiałemi a jednocześnie strasznemi oczyma, i ospowata niebrzydka kobieta, nieładnie i bez gustu ubrana. Domyślając się, że to są Rosyanie, Kiti wnet zaczęła tworzyć z nich w swej wyobraźni bohaterów wzniosłego i rozczulającego romansu. Księżna jednak, dowiedziawszy się z kurlisty, że to był Mikołaj Lewin i Marya Mikołajewna, nieomieszkała powiedzieć Kiti, że Lewin był złym człowiekiem, wszystkie więc marzenia Kiti, osnute na losach tych dwóch osób, rozwiały się w jednej chwili; nie tyle jednak dlatego, że matka powiedziała o Mikołaju, że jest złym, o ile dlatego, że to był brat Konstantego, i Mikołaj sam i jego towarzyszka wydali się Kiti nadzwyczaj niesympatycznymi.
Kiti zdawało się, że w dużych, strasznych oczach Mikołaja, patrzących na nią uporczywie, przebijał się wyraz nienawiści i ironii, i Kiti starała się unikać Mikołaja i nie spotykać z nim.

XXXI.

Była niepogoda, deszcz padał od samego rana i chorzy z parasolami w rękach tłoczyli się w galeryi.
Kiti przechadzała się z matką, towarzyszył im pułkownik, który zdawał się zachwycać swym cywilnym tużurkiem, kupionym we Frankfurcie. Towarzystwo chodziło po jednej stronie galeryi, starając się trzymać jak najdalej od Lewina, przechadzającego się po drugiej stronie. Wareńka w swej ciemnej sukni, w czarnym kapeluszu, którego skrzydła spuszczone były na dół, czyniły go podobnym do olbrzymiego grzyba, prowadziła pod rękę niewidomą Francuzkę. Za każdym razem, gdy Wareńka i Kiti mijały się, obydwie rzucały na siebie przyjazne spojrzenia.
— Mamo, czy mogę porozmawiać z nią? — zapytała Kiti, przypatrując się swej nieznajomej przyjaciółce i widząc, że może zejść się z nią za chwilę u źródła, ku któremu właśnie zbliżały się.
— Jeśli tak bardzo życzysz sobie tej znajomości, dowiem się pierwej, co to za jedna, i sama podejdę do niej — odparła matka. — Ciekawam tylko, co tak szczególnego upatrzyłaś sobie w niej: zapewne to dama do towarzystwa; chcesz, Kiti, to zapoznam cię i z panią Stahl. Znałam jej belle-soeur — dodała księżna, podnosząc z dumą głowę.
Kiti wiedziała, że księżna ma pewną urazę do pani Stahl, iż ta zdaje się unikać znajomości z księżną, nie nalegała więc na matkę.
— Zachwycam się nią — zauważyła Kiti, przyglądadając się Wareńce, która podawała właśnie Francuzce kubek z wodą — niech się mama tylko patrzy, jaka ona jest naturalna i sympatyczna.
— Bawią mnie twe engonements... — rzekła księżna — chodźmy jednak lepiej z powrotem — zauważyła po chwili, spostrzegając Lewina, idącego ku nim w towarzystwie kobiety, z którą bawił na wodach, i doktora; z tym ostatnim Lewin głośno i z gniewem rozmawiał; gdy księżna i Kiti wracały się, usłyszały nagle już nie głośną rozmowę, lecz krzyk. Lewin, zatrzymawszy się, krzyczał, doktór również podniósł głos. Publiczność zaczęła zbierać się koło nich; księżna i Kiti oddaliły się prędko, pułkownik zaś podszedł bliżej, chcąc się dowiedzieć o przyczynie zajścia. Po upływie paru minut pułkownik dopędził swe panie.
— Co się tam stało? — zapytała księżna.
— Wstyd i hańba doprawdy! — odrzekł pułkownik — lękam się zawsze jednej rzeczy, mianowicie spotykania się za granicą z Rosyanami. Ten wysoki jegomość pokłócił się z doktorem, nagadał mu niegrzeczności, że nie tak go leczy jak powinien i zamierzył się na niego kijem. Wstyd doprawdy!
— W istocie bardzo nieprzyjemne zajście — zauważyła księżna — i jakże skończyło się?
— Bogu dzięki — wtrąciła się do tego ta... ta w kapeluszu podobnym do grzyba... — ta Rosyanka, jak się zdaje — odpowiedział pułkownik.
— Mademoiselle Wareńka... — podpowiedziała mu uradowana Kiti!
— Tak, tak... ona przybiegła najpierwsza, wzięła tego pana za rękę i zabrała z sobą...
— Widzi mama... — zwróciła się Kiti ku matce — a mamę zawsze dziwi, że ja zachwycam się nią.
Następnego dnia, przypatrując się swej nieznajomej przyjaciółce, Kiti zauważyła, że mademoiselle Wareńka jest już z Lewinem i jego towarzyszką na tej samej stopie, na jakiej była i z innymi swemi protegés. Mademoiselle Wareńka podchodziła do nich, rozmawiała z nimi i służyła za tłumaczkę Maryi Mikołajewnie, która nie znała żadnego cudzoziemskiego języka.
Kiti zaczęła jeszcze usilniej prosić matkę, aby zezwoliła jej na zawarcie znajomości z Wareńką. I choć dla księżnej było nadzwyczaj drażliwą kwestyą zdawać się szukać przyjemności w poznaniu się z panią Stahl i czynić ku niej pierwszy krok, chociaż pani Stahl pozwalała sobie drożyć się ze swoją osobą, jednak księżna wypytywała się wszystkich znajomych o Wareńkę i dowiedziała się o niej rozmaitych szczegółów, z których można było wywnioskować, że niema nic niepożądanego w zaznajomieniu się Kiti z Wareńką, jak również i niewiele pożądanego. Księżna sama podeszła pierwsza ku Wareńce i poznała się z nią.
Skorzystawszy z chwili, gdy córka poszła do źródła, a Wareńka zatrzymała się koło sklepu piekarza, księżna zbliżyła się ku niej.
— Niech mi pani pozwoli zapoznać się z sobą — rzekła hrabina z uśmiechem pełnym godności — ale córka moja zakochała się w pani. Pani zapewne nie zna mnie, jestem...
— W każdym razie nie bardziej niż ja w niej, księżno — odparła z uśmiechem Wareńka.
— Pani wyświadczyła wczoraj ogromną przysługę naszemu nieszczęśliwemu ziomkowi!... — mówiła księżna.
Wareńka zarumieniła się.
— Nie przypominam sobie, zdaje się jednak, żem nie wyświadczyła żadnej przysługi — odparła.
— W jaki sposób uchroniła pani tego nieszczęśliwego Lewina od nieprzyjemności?
Sa compagne zawołała mnie, a ja postarałam się uspokoić go: jest to człowiek bardzo chory i niezadowolony ze swego doktora, a ja przyzwyczaiłam się do tego rodzaju chorych.
— W istocie słyszałam, że pani mieszka w Mentonie z panią Stahl, ze swoją ciotką, jak mi się zdaje. Znałam jej belle soeur...
— Pani Stahl nie jest moją ciotką; nazywam ją maman, choć niema między nami żadnego pokrewieństwa: pani Stahl wychowała mnie tylko — odpowiedziała Wareńka, rumieniąc się znowu.
Wszystko to było powiedzianem tak naturalnie, z taką prostotą i szczerym wyrazem, że od razu ujęło księżnę, która zrozumiała już, dlaczego Kiti tak pokochała Wareńkę.
— A cóż będzie z Lewinem? — zapytała księżna.
— Wyjeżdża — odrzekła Wareńka.
W tej chwili ku księżnie i Wareńce podeszła Kiti, cała promieniejąca z radości, że matka zaznajomiła się z jej przyjaciółką.
— Widzisz, Kiti, chęć twa poznania mademoiselle...
— „Wareńki“ — z uśmiechem podpowiedziała Wareńka — wszyscy mnie tak nazywają.
Kiti zarumieniła się z radości i przez dłuższy czas ściskała dłoń swej nowej przyjaciółce, nie mogąc odezwać się ze wzruszenia; dłoń Wareńki nie odpowiadała uściskiem na uścisk, lecz spoczywała nieruchomo w ręku Kiti, twarz jej jednak rozpromieniła się cichym, szczęśliwym, choć trochę smutnym uśmiechem, który odsłonił jej duże, lecz śliczne zęby.
— I ja od dawna pragnęłam tego — rzekła mademoiselle Wareńka.
— Ale pani jest ciągle tak zajętą!...
— E, nie... nie mam nic do roboty — odparła Wareńka, musiała jednak opuścić natychmiast swe nowe znajome, gdyż dwie dziewczynki, córeczki jednego z chorych Rosyan, przybiegły ku niej.
— Wareńko, mama woła! — wołały dziewczynki.
I Wareńka poszła za niemi.

XXXII.

Szczegóły, których księżna dowiedziała się o przeszłości Wareńki i o stosunku jej do pani Stahl, były następujące: pani Stahl, o której jedni mówili, że zamęczyła swego męża, a drudzy — że to on zamęczył ją swem rozpustnem życiem, była zawsze chorowitą i egzaltowaną kobietą. Gdy po rozejściu się już z mężem wydała na świat pierwsze dziecko, które umarło natychmiast po urodzeniu, rodzina, znając uczuciowość pani Stahl i lękając się, aby wiadomość o śmierci dziecka nie zabiła jej, zamieniła dziecko, podstawiając córeczkę nadwornego kucharza, która tej samej nocy urodziła się w Petersburgu. Dzieckiem tem była Wareńka, o czem pani Stahl dowiedziała się znacznie później. Chociaż dziewczynka nie była jej córką, pani Stahl jednak zajęła się nią, tembardziej, że w krótkim przeciągu czasu cała rodzina Wareńki wymarła.
Od dziesięciu lat przeszło pani Stahl mieszkała zagranicą na południu, pozbawiona zupełnie władzy w nogach. I znów jedni mówili, że pani Stahl zdobyła sobie niezasłużenie opinię religijnej i dobroczynnej osoby, drudzy zaś — że taką jest w istocie i że żyje tylko dla dobra bliźnich swych. Nikt nie wiedział jakiego pani Stahl jest wyznania, katolickiego, protestanckiego, czy też prawosławnego, wiadomo jednak było, że była znajomą z najwyższymi dostojnikami wszystkich kościołów i wyznań.
Wareńka mieszkała z nią wciąż za granicą i wszyscy znajomi pani Stahl, znali i lubili Wareńkę, nazywając ją powszechnie mademoiselle Wareńka.
Zasiągnąwszy tych wszystkich wiadomości, księżna nie miała nic przeciwko zaznajomieniu się córki z Wareńką, tembardziej, że Wareńka miała bardzo dobre ułożenie i odebrała nader staranne wychowanie: mówiła doskonale po francusku i po angielsku i, co księżnę najbardziej ujęło, zakomunikowała jej z polecenia pani Stahl, wyrazy ubolewania, że choroba pozbawiła jej opiekunkę przyjemności zawarcia z księżną bliższych stosunków.
Poznawszy Wareńkę, Kiti coraz bardziej zachwycała się swą przyjaciółką i codziennie przekonywała się o jej nowych zaletach.
Księżna, dowiedziawszy się, że Wareńka ładnie śpiewa, prosiła ją, by kiedykolwiek przyszła na herbatę i aby zaśpiewała.
— Kiti grywa, mamy fortepian, nieszczególny co prawda, lecz pani w każdym razie zrobi nam ogromną przyjemność — rzekła księżna z uśmiechem, w którym znać było przymus. Uśmiech ten szczególniej teraz nie podobał się Kiti, gdyż zauważyła, że Wareńka nie lubi popisywać się swym śpiewem. Wareńka jednak przyszła wieczorem i przyniosła z sobą zeszyt nut. Księżna zaprosiła Maryę Eugeniewnę z córką i pułkownika.
Wareńka zdawała się być zupełnie obojętną na obecność obcych osób i podeszła od razu do fortepianu. Kiti, która dobrze grała, podjęła się akompaniować, gdyż Wareńka nie umiała.
— Pani ma niezwykły talent — rzekła księżna, gdy Wareńka skończyła śpiewać jakąś piosenkę.
Marya Eugeniewna i córka jej również zachwycały się śpiewem Wareńki i dziękowały jej.
— Niech pani spojrzy — zauważył pułkownik, spoglądając przez okno — ile publiczności zebrało się pod oknami, chcąc posłuchać śpiewu pani.
Pod oknami w istocie stało sporo osób.
— Cieszę się bardzo, że mi się udało zrobić państwu przyjemność, odpowiedziała Wareńka.
Kiti spojrzała z dumą na swą przyjaciółkę, gdyż zachwycała się i jej talentem, i głosem i urodą, najbardziej jednak jej obejściem się i tem, że Wareńka nie myślała widocznie zupełnie o swym śpiewie i nie zwracała żadnej uwagi na pochwały, któremi wszyscy zarzucali ją. Wareńka zdawała się tylko pytać: czy jeszcze mam śpiewać, czy też już dosyć mego śpiewu?
„Gdybym ja była na jej miejscu“ — myślała Kiti — dopierobym była dumną z tych pochwał! dopierobym się cieszyła, patrząc na ten tłum pod oknami: a jej to absolutnie wszystko jedno, gdyż powoduje nią tylko chęć zrobienia przyjemności maman. Ale co w niej jest takiego? Co daje jej tę siłę, która pozwala jej gardzić wszystkiem i być niezależną i spokojną? Chciałabym koniecznie być taką jak ona i nauczyć się od niej tego!“ — myślała Kiti, wpatrując się w spokojną twarz Wareńki. Księżna poprosiła Wareńkę, aby śpiewała jeszcze, i Wareńka, stojąc koło fortepianu i wybijając na nim takt swą szczupłą, śniadą ręką, śpiewała znowu, również ładnie i z uczuciem, jak przedtem.
Kiti zagrała preludyum do następnej włoskiej pieśni, która była w zeszycie i obejrzała się na Wareńkę.
— Opuśćmy tę pieśń — rzekła Wareńka, rumieniąc się.
Kiti obrzuciła Wareńkę spojrzeniem, w którem malował się przestrach i zadziwienie.
— Dobrze, więc co innego — odparła prędko, przerzucając kartki i domyślając się od razu, że pieśń ta budziła w Wareńce jakieś wspomnienia.
— Nie — odparła Wareńka, kładąc rękę na nutach i uśmiechając się — nie potrzeba. Zaśpiewajmy to.
Piosnkę tę Wareńka śpiewała również ładnie i z tym samym spokojem, co i poprzednią.
Gdy Wareńka skończyła śpiewać, wszyscy znów zaczęli dziękować jej i zachwycać się. Podano herbatę, Kiti i Wareńka wyszły do ogródka koło domu.
— Nieprawdaż, że do tej pieśni przywiązuje pani jakieś wspomnienie? — odezwała się Kiti. — Niech pani nie mówi jakie — dodała prędko — tylko niech pani powie czy tak, czy nie...
— Dlaczegóż nie mam powiedzieć, niema w tem nic nadzwyczajnego — odparła Wareńka i nie czekając na odpowiedź, dodała — w samej rzeczy, przywiązuję do tej pieśni wspomnienie, które niegdyś było mi bardzo przykrem. Kochałam i pieśń tę śpiewałam mu parę razy.
Kiti z tkliwością, nic nie mówiąc, patrzała na Wareńkę swemi pięknemi oczyma, rozwartemi szeroko.
— Kochałam go i on mnie kochał, lecz jego matce nie podobała się nasza miłość i on ożenił się wkrótce z inną: mieszka z żoną niedaleko od nas i widuję go od czasu do czasu. Pani nie przypuszczała zapewne, aby i w mojem życiu był romans? — zapytała Wareńka, i na ładnej twarzyczce jej zatlił się zaledwie dostrzegalny płomyk, który, jak Kiti wiedziała, przenikał ją całą niegdyś ogniem.
— Dlaczego miałam nie przypuszczać? Gdybym była mężczyzną, to poznawszy panią, nie mogłabym już kochać się w nikim innym. Nie pojmuję doprawdy, jak on mógł, idąc za życzeniem matki, zapomnieć o pani i uczynić panią nieszczęśliwą, nie miał chyba serca.
— Co to, to nie, on jest bardzo dobrym człowiekiem, a ja nie jestem wcale nieszczęśliwą, przeciwnie, czuję się zupełnie szczęśliwą. Więc nie będziemy już śpiewać dzisiaj? — dodała Wareńka po chwili, kierując się w stronę domu.
— Jaka pani dobra! — zawołała Kiti i pocałowała przyjaciółkę — chciałabym choć trochę być podobną do pani!
— Po co pani ma być podobną do kogobądż? niech pani będzie tylko sobą — z łagodnym uśmiechem, w którym znać było znużenie, odparła Wareńka.
— Nie, ja zupełnie nie jestem dobra, ale niech mi pani powie... niech pani zaczeka... posiedźmy jeszcze trochę — rzekła Kiti, sadzając Wareńkę koło siebie na ławce — niech pani powie, czy pani czuje żal na samą myśl, że ktoś pogardził jej miłością, że nie chciał...
— Ależ on nie pogardził; wierzę, że kochał mnie, lecz był posłusznym synem...
— Dobrze, lecz gdyby postąpił tak, jak postąpił, nie z woli matki, lecz z własnej winy?... — mówiła Kiti, czując, że zdradza swą tajemnicę i że wydają ją rumieńce wstydu, które piekły jej policzki.
— W takim razie postąpiłby nieuczciwie i nie żałowałabym go — odparła Wareńka, domyślając się widocznie, że Kiti ma na myśli nie ją, lecz siebie...
— A obraza? — zapytała Kiti — obraza nie da się zapomnieć, nie da — mówiła dalej, przypominając sobie swe spojrzenie, które rzuciła na Wrońskiego podczas ostatniego balu, w chwili, gdy muzyka przestała grać.
— Jakaż tu może być obraza? Przecież pani nie zrobiła nic złego?
— Jeszcze gorzej... wstydzę się tego.
Wareńka pokiwała głową i położyła swą rękę na ręku Kiti.
— Czegóż się pani wstydzi? — zapytała. — Przecież pani nie mogła powiedzieć człowiekowi, który patrzał na panią obojętnie, że pani go kocha?...
— Ma się rozumieć, że nie... nie powiedziałam mu o tem nigdy ani jednego słowa, lecz on przecież wiedział to... takich rzeczy domyśla się każdy ze spojrzeń, ze sposobu zachowania się... Choćbym żyła sto lat nie zapomnę tego...
— A więc i cóż z tego? Ja nie rozumiem, o co pani idzie, gdyż cała rzecz polega na tem, czy pani kocha go jeszcze, czy już nie — rzekła Wareńka, nazywając rzeczy wprost po imieniu.
— Nienawidzę go, a sobie nie mogę tego darować.
— Więc cóż z tego?
Wstyd mi i przykro.
— Mój Boże, coby to było, gdyby wszyscy byli tak drażliwi i uczuciowi, jak pani. Niema panny, która nie przechodziłaby przez to, a zresztą to wszystko ma tak mało znaczenia.
— A cóż w takim razie ma znaczenie? — zapytała Kiti, spoglądając z ciekawością na Wareńkę.
— Bardzo wiele rzeczy — odparła Wareńka, uśmiechając się.
— Cóż takiego?
— Wiele, bardzo wiele rzeczy ma większe znaczenie... — rzekła Wareńka, nie wiedząc sama, co ma mówić; lecz w tej chwili rozległ się z okna głos księżnej: „Kiti, chłodno! albo weź szal, albo wracaj do pokoju!“
— Późno już — rzekła Wareńka — a ja muszę zajść jeszcze do mademoiselle Berthe, która prosiła mnie o to.
Kiti trzymała ją za rękę, obrzucając spojrzeniem, w którem malowała się niezaspokojona ciekawość i usilna prośba: „Więc cóż ma najwięcej znaczenia, cóż daje taki spokój? Pani wie, więc niech mi pani powie!“ Lecz Wareńka zdawała się nie rozumieć i nie domyślać, o co Kiti pytała ją spojrzeniem, gdyż cała przejętą była tylko myślą, że musi być jeszcze u mademoiselle Berthe i zdążyć do domu na herbatę, którą pani Stahl pijała o 12-tej w nocy, wróciła więc do pokoju, zwinęła nuty i pożegnawszy się ze wszystkimi, chciała wychodzić.
— Niech pani pozwoli, odprowadzę panią — rzekł pułkownik.
— Przecież pani nie może sama wracać do domu po nocy — zauważyła księżna — niechaj przynajmniej Parasza odprowadzi panią.
Kiti spostrzegła, że Wareńka zaledwie mogła powstrzymać uśmiech, słysząc, iż musi koniecznie być odprowadzaną.
— Dziękuję państwu serdecznie, ale zawsze chodzę sama i nie stało mi się nigdy nic złego — odparła Wareńka, kładąc kapelusz na głowę, poczem raz jeszcze pocałowawszy Kiti i, nie powiedziawszy jej co ma największe znaczenie, znikła prędko z nutami pod pachą w półmroku letniej nocy, unosząc z sobą swą tajemnicę, co, zdaniem jej, jest najważniejszem i co daje jej ten spokój i osobistą godność, czego Kiti tak jej zazdrościła.

XXXIII.

Kiti zaznajomiła się i z panią Stahl, i znajomość ta łącznie z przyjaźnią Wareńki, nie dość, że wywierała na Kiti ogromny wpływ, lecz dawała jej również i pociechę w jej zmartwieniu. Kiti znalazła tę pociechę w tem, że przed nią, dzięki znajomości z panią Stahl, otworzył się zupełnie nowy świat, nie mający nic wspólnego z jej przeszłością, świat wzniosły, wspaniały, z którego wysokości Kiti mogła spokojnie spoglądać na przeszłość. Kiti przekonała się, że prócz życia instynktownego, które pędziła dotychczas, istnieje jeszcze życie duchowe. Zycie to dawała religia, lecz nie ta, którą Kiti znała od dzieciństwa, a która polegała na mszy i na nocnem nabożeństwie we Wdowim Domu, gdzie można było spotkać wszystkich znajomych, i nauczeniu się na pamięć słowiańskich tekstów; była to religia wzniosła, tajemnicza, cały szereg głębokich myśli i uczuć, religia, w którą można było wierzyć nietylko dlatego, że kazano w nią wierzyć, lecz w którą wierzyło się, gdyż kochało się ją.
Kiti dowiedziała się o tem nie ze słów; pani Stahl rozmawiała z nią, jak z miłem dzieckiem, którem człowiek dorosły zachwyca się, jako wspomnieniem swych młodych lat i raz tylko napomknęła Kiti, że tylko miłość i wiara są pociechą we wszelakich utrapieniach ludzkich, i że cierpienia nasze są niczem w porównaniu z cierpieniami Chrystusa, po chwili jednak zaczęła rozmawiać o czem innem. Lecz Kiti z każdego jej ruchu, z każdego wyrazu, z każdego niebiańskiego, jak wyrażała się, spojrzenia pani Stahl, szczególniej zaś z jej przeszłości, z którą zapoznała się z opowiadań Wareńki, jednem słowem ze wszystkiego, Kiti dowiadywała się, czego dotąd nie wiedziała, co ma „najwięcej znaczenia.“
Choć charakter pani Stahl był wzniosły, choć cały przebieg jej życia był wzruszającym, choć słowa jej były również podniosłe i rozczulające, jednak Kiti pomimowoli zauważyła takie postępki pani Stahl, które dawały jej wiele do myślenia, a mianowicie, że pani Stahl, mówiąc o swych krewnych, uśmiecha się pogardliwie, co nie idzie w parze z chrześcijańską dobrocią. Kiti zauważyła również, że gdy zastała kiedyś u pani Stahl katolickiego księdza, to pani Stahl starała się ukryć swą twarz w cieniu abażura i jakiś dziwny uśmiech igrał na jej twarzy. Choć do tych dwóch spostrzeżeń nie można było przywiązywać żadnej wagi, budziły one jednak w duszy Kiti pewne wątpliwości co do pani Stahl; za to Wareńka, sierota, bez krewnych, bez przyjaciół, rozczarowana, niczego nie pragnąca, niczego nie żałująca, była taką doskonałością, jaką Kiti w marzeniach swych pragnęła pozostać. Przypatrując się Wareńce, Kiti doszła do przekonania, że wystarcza zapomnieć o sobie i kochać bliźnich, by zapewnić sobie na zawsze szczęście i spokój. Kiti pragnęła właśnie stać się taką. Dowiedziawszy się, do czego należy przywiązywać największą wagę, Kiti nie chciała poprzestać na zachwycaniu się tylko, lecz całą duszą oddała się temu nowemu życiu, z którem teraz dopiero zapoznała się. Z opowiadań Wareńki o tem, co robiła pani Stahl i inne osoby, wymieniane przez Wareńkę, Kiti utworzyła już sobie plan, według którego zamierzała działać w przyszłości. Równie jak i siostrzenica pani Stahl, Aline, o której Wareńka opowiadała jej bardzo dużo, Kiti miała zamiar wyszukiwać wszędzie nieszczęśliwych, pomagać im o ile możności, rozdawać Pismo święte, czytywać ewangelie chorym, przestępcom i konającym. Kiti pociągała szczególniej myśl czytywania Pisma świętego przestępcom, marzenia te jednak zachowywała w głębokiej tajemnicy, i nie powierzała ich ani matce, ani Wareńce.
Najprzód księżna zaczęła spostrzegać, że Kiti znajdowała się pod wpływem engonement, jak księżna mówiła, do pani Stahl, a szczególniej do Wareńki. Księżna zauważyła, że Kiti naśladuje nietylko postępowanie Wareńki, lecz pomimowoli i jej ruchy i sposób mówienia i mruganie oczyma; wkrótce jednak księżna przekonała się, że w Kiti, niezależnie od zachwycania się przyjaciółką, odbywa się jakiś ważny wewnętrzny przewrót.
Księżna spostrzegła, że Kiti, która nigdy przedtem nie robiła tego, czytuje wieczorami ewangelię po francusku, którą dostała od pani Stahl, że unika znajomych, a za to zajmuje się pod opieką Wareńki chorymi, szczególniej zaś ubogą rodziną chorego malarza Pietrowa. Kiti była widocznie dumną z tego, że pełniła wśród tej rodziny obowiązki siostry miłosierdzia. Ponieważ księżnej podobała się ta zmiana w córce, nie miała więc nic przeciwko temu, tem bardziej, że żona Pietrowa była bardzo przyzwoitą kobietą, i że następczyni tronu, zauważywszy działalność Kiti, chwaliła jej postępowanie i nazywała Kiti aniołem-pocieszycielem. Księżnej to wszystko podobałoby się jeszcze bardziej, gdyby Kiti umiała zachować pewną miarę, księżna zaś zauważyła, że Kiti jest zbyt gorliwą, na co zwracała córce parokrotnie uwagę, twierdząc: Il ne faut jamais rien outrer.
Kiti nic nie odpowiadała matce: była jednak głęboko przekonaną, że nigdy nie można być zbyt gorliwą w okazywaniu chrześcijańskiego miłosierdzia, gdyż w jaki sposób można przesadzać w stosowaniu się do nauki, która każe nam podstawiać lewy policzek temu, kto uderzy nas w prawy, i każe oddawać koszulę temu, kto zabrał nam kaftan. Księżnej jednak ta zbyteczna gorliwość nie podobała się, jeszcze zaś bardziej niepodobało się — czego domyślała się — iż Kiti nie chciała zupełnie szczerze powiedzieć jej wszystkiego. W samej rzeczy Kiti taiła przed matką swe nowe poglądy i przekonania, a taiła je nie dlatego, aby miała nie kochać lub nie szanować matki, lecz dlatego tylko, że to była jej matka; Kiti zwierzyłaby się prędzej przed każdym obcym, niż przed księżną.
— Jakoś Anna Pawłowna nie była już u nas bardzo dawno — odezwała się raz księżna o żonie malarza — zapraszałam ją kiedyś, ale wydała mi się nie w humorze.
— Nie, nie zauważyłam tego, maman — odparła Kiti, rumieniąc się.
— Dawno byłaś u nich po raz ostatni?
— Mamy zamiar pojechać jutro na spacer w góry — odparła Kiti.
— Jedźcie sobie — rzekła księżna, spoglądając bacznie na zmieszaną twarz córki i usiłując odgadnąć powód jej zakłopotania.
Wareńka przyszła tego dnia na obiad i oznajmiła, że Anna Pawłowna rozmyśliła się i nie pójdzie na jutrzejszy spacer. Księżna zauważyła, że Kiti znowu zarumieniła się.
— Kiti, czy spotkała cię może jaka nieprzyjemność od Piętrowych? — zapytała księżna, pozostawszy sam na sam z córką. — Dlaczego Pietrowa przestała przysyłać do nas dzieci i sama już nie przychodzi?
Kiti odparła, że między nią a Anną Pawłowna nic nie zaszło, i że stanowczo nie wie, dlaczego żona malarza zdaje się unikać jej. Kiti powiedziała szczerą prawdę, gdyż nie wiedziała czemu Anna Pawłowna zmieniła się w ostatnich dniach, domyślała się tylko, a o tem, o czem domyślała się, nie chciała mówić nietylko matce, ale nawet i samej sobie, gdyż domysł jej należał do tych, o których nie można mówić nawet przed samym sobą, ponieważ i wstyd i strach przejmują, na myśl, że można się omylić.
Kiti parę razy powracała wciąż do przypominania sobie swych stosunków z rodziną malarza: przypominała sobie naiwną radość, jaką dyszało okrągłe, dobroduszne oblicze Anny Pawłowny, gdy Kiti przychodziła do niej, przypominała sobie rozmowy o chorym, jakie we dwie toczyły, układając spisek, mający na celu odrywać go od pracy, którą doktorzy wzbronili choremu i wyprowadzać go na spacer; przypominała sobie przywiązanie najmłodszego synka Pietrowych, który nazywał ją: „moja Kiti“ i który bez niej nie chciał iść spać. Potem przypominała sobie nadzwyczaj chudą postać Pietrowa, z długą szyją, w tabaczkowym surducie, jego rzadkie wijące się włosy, pytające niebieskie oczy, które przejmowały ją z początku strachem, i usiłowania jego, zwykle wszystkim suchotnikom, jakie czynił, chcąc wydawać się w jej obecności zdrowym i silnym. Kiti przypominała sobie, jak w pierwszych dniach ich znajomości zadawała sobie przymus, aby przemódz obrzydzenie, jakie wzbudzał w niej chory na równi ze wszystkimi suchotnikami i jak musiała zawsze namyślać się długo, zanim zapytała go o co; dalej przypominała sobie te nieśmiałe, bojaźliwe spojrzenia, jakie malarz rzucał na nią, jak również przypomniało się jej dziwne współczucie, jakie mu okazywała i zakłopotanie, które ogarniało ją, a potem poczucie swej dobroci, którego mimowoli doznawała. Jak wtedy było dobrze! Lecz tak było tylko z początku. Teraz jednak, parę dni temu, wszystko zmieniło się nagle. Anna Pawłowna witała Kiti z nieszczerą serdecznością i nieustannie śledziła męża i ją.
Czyżby ta wzruszająca radość chorego, jaką okazywał, gdy Kiti przychodziła, była powodem oziębłości Anny Pawłowny? W istocie — przypominała sobie Kiti — jest coś nienaturalnego w Annie Pawłownie i wręcz przeciwnego zwykłej jej dobroci, gdy pozawczoraj rzekła mi z gniewem:
— Ciągle czekał na panią, nie chciał bez pani pić kawy, choć osłabł bardzo. — A zresztą może było jej nieprzyjemnie, gdy podawałam mu pled, gdyż chociaż nie było w tem nie nadzwyczajnego, on tak niezgrabnie wziął go i dziękował mi tak długo, że aż mi samej było przykro. A potem ten mój portret, który mu się udał tak znakomicie przedewszystkiem zaś spojrzenie jego, które wciąż zwraca na mnie, a w którem maluje się zakłopotanie i czułość. Tak, tak, niezawodnie!... — powtarzała Kiti z przestrachem. — Nie, tak dłużej być nie może i nie powinno! Aż mi żal patrzyć na niego! — mówiła Kiti samej sobie.
Wątpliwości te zatruwały jej zadowolenie, jakie znajdowała w swem nowem życiu.

XXXIV.

Przed końcem sezonu powrócił do rodziny książę Szczerbacki, który po ukończeniu kuracyi w Karlsbadzie, jeździł do znajomych zamieszkałych w Baden i w Kissingen, aby zaczerpnąć, jak powiadał, rosyjskiego ducha.
Poglądy księcia i księżnej na zagranicę były wręcz przeciwne. Księżna znajdowała wszystko zachwycającem i pomimo stanowiska, jakie zajmowała w rosyjskiem towarzystwie, usiłowała podczas pobytu za granicą być europejską damą, jaką nie była, gdyż była rosyjską „barynią“, musiała więc udawać, co ją trochę krępowało. Książę zaś był zdania, że cala zagranica nic nie warta, życie europejskie ciężyło mu, trzymał się więc rosyjskich obyczajów i naumyślnie zawsze, będąc zagranicą, starał się być mniej europejczykiem, niż nim był w rzeczywistości.
Książę powrócił szczuplejszy, z obwisłymi policzkami, lecz w jak najlepszym humorze. Humor polepszył mu się jeszcze, gdy ujrzał, że zdrowie Kiti poprawiło się znacznie. Wiadomości o zaprzyjaźnieniu się Kiti z panią Stahl i Wareńką, jak również spostrzeżenia, udzielone mu przez księżnę co do zmiany zaszłej w Kiti, zaniepokoiły księcia i książę począł, jak zwykle, być zazdrosnym o wszystko, co mogłoby odciągnąć córkę od niego i lękał się, aby ta córka nie oddaliła się z pod jego wpływu w jakieś obce niedostępne mu sfery. Lecz te niemile wrażenia utonęły w morzu dobroci i wesołości, a dobroć i wesołość stanowiły zawsze cechę księcia i powiększyły się jeszcze po kuracyi karlsbadzkiemi wodami.
Nazajutrz po przyjeździe, książę w swym długim paltocie, ze swemi rosyjskiemi zmarszczkami i obwisłemi policzkami, podpartemi mocno nakrochmalonym kołnierzykiem, w doskonałym humorze, poszedł z córką na wody.
Ranek był śliczny i czysty, wesołe domki z ogródkami, widok wesoło pracujących nalanych piwem niemieckich sług o czerwonych twarzach i rękach, jasne słońce, wszystko to rozweselało serce; lecz im bardziej książę zbliżał się z córką ku źródłu, tem częściej spotykali chorych, którzy wyglądali jeszcze mizerniej i nieszczęśliwiej na tem tle codziennego, regularnego, pracowitego niemieckiego życia. Przeciwieństwo to nie raziło już Kiti. Jasne słońce, wesoły, odblask zieloności, dźwięki muzyki, były dla niej naturalnemi ramami tych wszystkich znajomych twarzy, które w oczach Kiti zmieniały się stopniowo, wyglądając coraz lepiej lub gorzej; lecz jasny czerwcowy ranek, dźwięki orkiestry grającej wesołego walca, a szczególniej widok zdrowych sług, wydawał się księciu czemś nieprzyzwoitem wobec tych ponuro poruszających się, na pół żywych istot, które zebrały się tu ze wszystkich krańców Europy.
Pomimo uczucia dumy i młodości, które zawsze ogarniało księcia, gdy szedł pod rękę z ukochaną córką, było mu teraz jakoś nieprzyjemnie i książę wstydził się trochę swych energicznych ruchów i swej tryskającej zdrowiem postaci. Książę był teraz pod wrażeniem, pod jakiem bywa człowiek, który nie będąc ubranym, znalazłby się nagle w liczniejszem towarzystwie.
— Przedstaw mnie, przedstaw swym nowym przyjaciołom — mówił książę do córki, przyciskając łokciem jej rękę. — Ja polubiłem już i ten paskudny Soden za to, że ci tak pomógł. Smutno tylko tu jakoś... A to kto?
Kiti nazywała mu wszystkich znajomych i nieznajomych, spotykanych po drodze; przy samem wejściu do ogrodu spotkali niewidomą madame Berthe z przewodniczką, i księcia zachwyciła radość, z jaką stara Francuzka witała Kiti, gdy usłyszała jej głos. Ze zwykłym u Francuzów zbytkiem uprzejmości i poufałości madame Berthe zaczęła rozmawiać z księciem, mówiąc mu, że ma nadzwyczaj dobrą córkę i wynosząc Kiti pod niebiosa, nazywała ją skarbem, perłą i aniołem pocieszycielem.
— No, w każdym razie jednak jest to zaledwie drugi anioł — rzekł książę uśmiechając się. — Córka moja aniołem numer 1-szy nazywa mademoiselle Wareńkę.
— Oh! mademoiselle Wareńka to prawdziwy anioł, allez! — twierdziła Francuzka.
W galeryi ojciec z córką spotkali i Wareńkę, która szła prędko, niosąc wykwintny czerwony woreczek w ręku.
— Oto i papa przyjechał! — rzekła jej Kiti.
Wareńka po prostu i naturalnie, jak zwykle wszystko robiła, uczyniła ruch pośredni między ukłonem a dygiem i od razu zaczęła rozmawiać z księciem, nie okazując najmniejszego zakłopotania.
— Ma się rozumieć, że znam panią i to nawet dobrze — odezwał się książę z uśmiechem.
Kiti z radością przekonała się z tego uśmiechu, że przyjaciółka jej podobała się ojcu. Dokąd się pani tak spieszy? — zapytała Kiti Wareńkę.
Maman jest tutaj... — odparła Wareńka — nie mogła spać przez całą noc i lekarz kazał wywieźć ją do parku, niosę więc jej robotę.
— Więc to jest anioł numer 1-szy — rzekł książę, gdy Wareńka oddaliła się.
Kiti zauważyła, że ojciec chciał pośmiać się trochę z Wareńki, lecz nie mógł tego uczynić, gdyż Wareńka podobała mu się.
— Ujrzymy więc wszystkich twych przyjaciół — dodał książę po chwili — a nawet i panią Stahl, jeśli zechce zrobić mi ten zaszczyt i raczy przypomnieć sobie moją osobę.
— A czy znałeś ją papo? — zapytała Kiti z przestrachem, zauważywszy, że w oczach księcia zaigrała iskra złośliwości na wspomnienie o pani Stahl.
— Znałem trochę jej męża i ją, zanim zapisała się do grona pietystek.
— Papo, co to znaczy pietystka? — zapytała Kiti przestraszona, że to, co ona tak wysoko ceni w pani Stahl, ma swą nazwę.
— Nie wiem. Wiem tylko, że ona za wszystko dziękuje Panu Bogu, za każde nieszczęście nawet; a nawet za to, że jej mąż umarł. Wychodzi więc to jakoś dziwnie, gdyż wszystkim wiadomo, że małżeńskie ich pożycie nie należało do najszczęśliwszych i najprzykładniejszych... A to kto taki? Taki ma nieszczęśliwy wygląd!... — zapytał książę, zauważywszy, że na ławeczce siedzi mężczyzna niewysokiego wzrostu, w brązowym paltocie i białych spodniach, które spadały w fałdach na wychudzone nogi chorego, pozbawione zupełnie muszkułów. Jegomość ten podniósł swój słomiany kapelusz nad wijącymi się rzadkimi włosami, tak, że widać mu było całe, dość wysokie czoło, zaczerwienione chorobliwie od kapelusza.
— To malarz Pietrow — odparła Kiti, rumieniąc się — a to żona jego — dodała po chwili, wskazując Annę Pawłownę, która, jak gdyby naumyślnie, spostrzegłszy zbliżającą się Kiti, wstała i podeszła ku dziecku, biegającemu po alei.
— Biedak, a tak sympatycznie wygląda! — rzekł książę. — Czemu nie podeszłaś ku niemu? zdaje się, że chce pomówić z tobą.
— Chodźmy więc do niego! — rzekła Kiti, wracając się. — Jak się pan miewa dzisiaj? — zapytała, zwracając się do Pietrowa.
Pietrow wstał, opierając się na lasce i spoglądając z przestrachem na księcia.
— To moja córka — rzekł książę. — Miło mi poznać pana.
Malarz ukłonił się i uśmiechnął, pokazując dziwnie błyszczące zęby.
— Czekaliśmy wczoraj na panią, księżniczko! — odezwał się Pietrow; rozmawiając z Kiti, malarz potknął się i powtarzając ten ruch, starał się dać do poznania, iż uczynił to naumyślnie.
— Chciałam przyjść, lecz Wareńka mówiła mi, że Anna Pawłowna dawała jej znać, iż państwo nie pojedziecie.
— Jak to nie pojedziemy? — rumieniąc się i zanosząc kaszlem, rzekł Pietrow, szukając jednocześnie oczyma żony. — Aneto! Aneto! — zawołał głośno i grube, jak sznury, żyły wystąpiły mu na cienką delikatną szyję.
Anna Pawłowna podeszła.
— Czemu kazałaś dać znać księżniczce, że nie mamy już zamiaru jechać? — szepnął gniewnie Pietrow żonie.
— Dzień dobry księżniczko! — rzekła Anna Pawłowna z wymuszonym uśmiechem, nic a nic niepodobnym do jej dawniejszej szczerej serdeczności. — Znajomość pańska sprawia mi zaszczyt... — zwróciła się Anna Pawłowna do księcia — wszyscy oddawna już spodziewali się pana.
— Dlaczego zawiadomiłaś księżniczkę, że nie pojedziemy? — ochrypłym z gniewu głosem raz jeszcze zapytał malarz żonę. Piętrowa drażniło widocznie, że brak mu głosu i że swym słowom nie może nadać tego brzmienia i siły, jakich życzył sobie.
— Ach, mój Boże!... zdawało mi się, że nie pojedziemy... — odparła żona z niechęcią.
— Dlaczego, kiedy... — i Pietrow znów zakaszlał się. Książę uchylił kapelusza i odszedł wraz z córką.
— Och! — westchnął ciężko — w istocie nieszczęśliwi ludzie.
— Masz racyę, papo! — odpowiedziała Kiti — i trzeba ci wiedzieć, że mają czworo dzieci, nie trzymają wcale służącej i są prawie bez środków do życia. On otrzymuje coś od akademii — opowiadała Kiti z przejęciem, starając się ukryć pomieszanie, jakie ją ogarnęło z powodu dziwnej zmiany w postępowaniu Anny Pawłowny.
— Oto i madame Stahl — rzekła Wareńka, wskazując wózek, w którym pod parasolką, między poduszkami, w czemś szarem i niebieskiem leżało coś bezkształtnego. Była to pani Stahl. Za wózkiem stał ponury, tęgi parobek niemiec, który ją woził chorą, a koło wózka wysoki blondyn: był to hrabia szwedzki, którego Kiti znała.
Paru chorych, przechodząc koło wózka, przypatrywało się pani Stahl, jako czemuś nadzwyczajnemu.
Książę podszedł ku pani Stahl i Kiti zauważyła, że w oczach ojca igra złośliwy uśmiech; uśmiech ten wprowadził ją w zakłopotanie; książę zaczął rozmawiać z panią Stahl tą nadzwyczaj wytworną i wykwintną francuzczyzną, jaką obecnie włada już nie wiele osób.
— Nie wiem, czy pani przypomina mnie sobie, lecz ja mam sobie za obowiązek przypomnieć się pamięci pani i podziękować jej za dobroć, okazywaną mojej córce — rzekł książę, zdjąwszy kapelusz i stojąc z obnażoną głową.
— Książę Aleksander Szczerbacki — rzekła pani Stahl, podnosząc na księcia swe niebieskie oczy, w których Kiti dostrzegła niezadowolenie.
— Cieszę się bardzo, gdyż polubiłam nadzwyczaj pańską córkę.
— Pani wciąż szwankuje na zdrowiu?
— Tak, ale przyzwyczaiłam się już — odparła pani Stahl i zapoznała księcia ze szwedzkim hrabią.
— Zmieniła się pani jednak nadzwyczaj mało — rzekł książę — nie miałem zaszczytu widzieć jej jakie dziesięć, jedenaście lat.
— W istocie, Pan Bóg zsyła na nas krzyże i udziela nam zarazem sił, do niesienia ich. Częstokroć człowiek nie wie, po co żyje?... Z tej strony!... — zwróciła się pani Stahl z gniewem do Wareńki, która otulała jej nogi pledem.
— Zapewne po to, by pełnić dobre uczynki! — zauważył książę, uśmiechając się oczyma.
— Nie nam sądzić o tem — odparła pani Stahl, zauważywszy ironię na twarzy księcia. — Więc przyślesz mi, kochany hrabio, tę książkę? będę ci bardzo wdzięczną — zwróciła się po chwili do młodego Szweda.
— A! — zawołał książę, ujrzawszy przechodzącego pułkownika i ukłoniwszy się pani Stahl, odszedł od niej w towarzystwie Kiti i pułkownika, który przyłączył się do nich.
— To jest nasza arystokracya — zauważył pułkownik, chcąc być złośliwym, gdyż miał urazę do pani Stahl, że unikała znajomości z nim.
— Ta kobieta nic a nic nie zmieniła się.
— A książę znał ją jeszcze przed jej rozchorowaniem się i utratą władzy w nogach?
— Tak, rozchorowała się już potem.
— Powiadają, że od dziesięciu lat już nie wstaje...
— Nie wstaje, gdyż jedną nogę ma krótszą od drugiej i w ogóle jest źle zbudowana...
— Papo, to nie może być! — zawołała Kiti.
— Złe języki tak mówią, moje dziecko. A twoja Wareńka ma z nią krzyż pański — dodał książę po chwili — znam ja te chore wielkie damy!
— O nie, papo! — dowodziła Kiti z zapałem — Wareńka ubóstwia ją. Zresztą pani Stahl czyni tyle dobrego, każdy powie to papie: ją i Aline Stahl wszyscy znają.
— Może być — rzekł książę, przyciskając łokciem rękę córki — zawsze jednak byłoby lepiej, gdyby i ona i Aline czyniły to w taki sposób, aby nikt o tem nie wiedział.

Kiti zamilkła, lecz nie dlatego, żeby nie miała już co mówić, lecz nawet przed ojcem nie chciała zdradzać swych tajemnic. Jednakże, rzecz dziwna, pomimo, że Kiti była zdecydowaną nie poddawać się poglądom ojca i nie dawać mu przystępu do swej świątyni, poczuła jednak, że ten boski obraz pani Stahl, który w ciągu całego miesiąca nosiła w duszy, znikł bezpowrotnie; zupełnie tak samo znika postać, utworzona z rzuconej bezładnie sukni, gdy przypatrzywszy się jej, zmiarkujemy, jak ta suknia leży. Kiti widziała teraz przed sobą tylko kobietę, która leży tylko dlatego, że ma krótką nogę, i nieładną figurę, i która dręczy Wareńkę, gdy ta niezręcznie okrywa ją pledem. I Kiti pomimo wysiłku, do którego zmuszała swą wyobraźnię, nie mogła przedstawić sobie pani Stahl taką, jaką ją sobie przedstawiała dawniej.

XXXV.

Dobry humor księcia udzielił się wszystkim domownikom, znajomym, a nawet i Niemcowi, od którego Szczerbaccy najmowali mieszkanie.
Wróciwszy z parku i zaprosiwszy na kawę pułkownika, Maryę Eugeniewnę i Wareńkę, książę kazał powynosić stoły i krzesła do ogródka pod kasztan i nakryć tam do śniadania. Pod wpływem wesołości księcia ożywił się i właściciel willi i cała służba, gdyż wszyscy znali jego szczodrość! Po upływie pół godziny chory doktór z Hamburga, mieszkający na górze, przypatrywał się z zazdrością przez okno tej gromadce wesołych i zdrowych Rosyan, którzy zebrali się pod kasztanem. W drżącym, usianym jasnemi plamami cieniu gęstych liści, za stołem nakrytym białym obrusem i zastawionym maszynkami do kawy, chlebem, masłem, serem, zwierzyną na zimno i t. d. siedziała księżna w toczku z liliowemi wstążkami, rozdając wszystkim filiżanki i butersznity. Na drugim końcu stołu siedział książę i zajadał z apetytem, co mu nie przeszkadzało głośno i wesoło rozmawiać.
Książę rozłożył koło siebie na stole sprawunki, jakie porobił podczas swej wycieczki: rzeźbione szkatułki, kubki, najróżniejszych kształtów noże do rozcinania papieru i t. p. Książę nakupował na wszystkich wodach całą furę tych drobiazgów i rozdawał je każdemu, nawet służącej Lischen i właścicielowi domu, z którego wciąż żartował sobie swym zabawnym lichym niemieckim językiem, zapewniając go, że nie wody wyleczyły Kiti, lecz jego potrawy, szczególniej zaś zupa ze śliwek.
Księżnę nie bawiły rosyjskie nawyczki męża, była jednak wesołą i ożywioną, jak jeszcze ani razu na wodach. Pułkownik, jak zwykle, uśmiechał się z żartów księcia, lecz trzymał stronę księżnej co do poglądów na Europę, którą, jak był przekonanym, zbadał dokładnie i sumiennie. Poczciwa Marya Eugeniewna śmiała się do rozpuku, za każdym razem, gdy książę odzywał się, a nawet i Wareńka, czego Kiti nigdy jeszcze nie widziała u niej, śmiała się słabym, lecz szczerym śmiechem, jaki wzbudzały w niej opowiadania księcia.
Kiti cieszyła się, lecz nie mogła nie być zakłopotaną, gdyż nie była w stanie rozwiązać zagadki, jaką zadał jej ojciec swem wesołem zapatrywaniem się na jej przyjaciół i tryb życia, które w ostatnich czasach zaczęła pędzić. Kiti zastanawiała się nietylko nad tą zagadką, lecz jeszcze i nad zmianą, jaka zaszła w stosunkach jej z Pietrowymi, nad zmianą, która dzisiaj widocznie niemile dotknęła ją.
Całe towarzystwo było w doskonałym humorze, lecz Kiti nie mogła być wesołą, co sprawiało jej wielką przykrość, w rodzaju tej, jakiej doznawała, będąc dzieckiem, gdy zamykano ją za karę w jej pokoju, zkąd słyszała wesoły śmiech sióstr.
— Pocoś ty nakupował tyle tych drobiazgów? — zapytała księżna z uśmiechem, podając mężowi filiżankę kawy.
— Wychodzę przejść się, przechodzę koło sklepu, a tu proszą Erlaucht, Excellenz, Durchlaucht — jak już powiedzą mi Durchlaucht, nie mogę wytrzymać i zaraz niema dziesięciu talarów.
— To wszystko z nudów tylko — zauważyła księżna.
— Ma się rozumieć, że z nudów: tak się nudziłem, że doprawdy nie wiedziałem co z sobą robić.
— Ja nie rozumiem doprawdy, jak książę mógł się nudzić?... tyle ciekawych rzeczy dzieje się teraz w Niemczech — rzekła Marya Eugeniewna.
— Ależ ja wszystkie ciekawe rzeczy znam co do jednej: zupę ze śliwek — znam, grochową kiełbasę — znam, wszystko znam.
— Książę zgodzi się jednak w każdym razie, że instytucye ich są nadzwyczaj ciekawe — zauważył pułkownik.
— Co w nich ciekawego? Wszyscy są zadowoleni, jak miedziane grosze, gdyż wszystkich zwyciężyli. A z czego ja mam być zadowolonym? Ja nie zwyciężyłem nikogo, a tylko muszę buty sam sobie zdejmować i w dodatku wystawiać je za drzwi; wstawać muszę rano, ubierać się prędko i natychmiast iść do sali na niesmaczną herbatę. W domu lepiej! Budzę się późno, pogniewam się trochę, pogderzę, pomyślę sobie, nie spieszę się...
— Lecz czas, to pieniądz, niech książę nie zapomina o tem.
— Co mi tam czas! Czasu jak się zdarzy mam tyle, żebym cały miesiąc oddał z ochotą za pół rubla, kiedyindziej zaś za żadne skarby nie mogę znaleźć wolnej chwili. Czy nie tak Katienko? Coś ty taka markotna?
— Ależ nie...
— A pani dokąd? Niech pani posiedzi jeszcze — zatrzymywał książę Wareńkę.
— Muszę już iść do domu — odparła Wareńka i znów zaczęła się śmiać, poczem pożegnała towarzystwo i poszła do pokoju po kapelusz.
Kiti udała się za nią; nawet Wareńka wydawała się jej obecnie inną: nie gorszą, lecz i nie taką, jak ją sobie Kiti wyobrażała dawniej.
— Dawno już nie śmiałam się tyle! — rzekła Wareńka, szukając parasolki i woreczka. — Jaki to miły człowiek ojciec pani!
Kiti milczała.
— Kiedyż zobaczymy się? — zapytała Wareńka.
Maman chciała zajść do Pietrowych. Czy pani nie będzie u nich? — odezwała się Kiti, spoglądając bacznie na Wareńkę.
— Będę — odparła Wareńka. — Pietrowowie zamierzają wyjechać, obiecałam więc, że pomogę im pakować się.
— A więc i ja przyjdę.
— Nie potrzeba, co pani z tego przyjdzie?
— Dlaczego? dlaczego? dlaczego? — pytała Kiti, patrząc się rozszerzonemi oczyma na Wareńkę i przytrzymując jej parasolkę, aby Wareńka nie mogła odejść — niech pani zaczeka, dlaczego?
— Ojciec pani przyjechał, a zresztą oni krępują się panią...
— Nie, niech mi pani powie, czemu pani nie życzy sobie, abym bywała często u Pietrowych? przecież pani nie życzy sobie tego, dlaczego?
— Ja nie mówiłam tego — odparła Wareńka spokojnie.
— Dobrze, ale niech mi pani będzie łaskawą powiedzieć dlaczego?
— Czy wszystko mam pani mówić? — zapytała Wareńka.
— Wszystko! wszystko! — zawołała Kiti.
— Nic nadzwyczajnego niema w tem, tylko że Michał Aleksiejewicz[12] miał dawniej zamiar wyjechać wcześniej, a teraz niechce wyjeżdżać — z uśmiechem rzekła Wareńka.
— A więc! a więc! — nagliła Kiti, spoglądając posępnie na Wareńkę.
— A więc Anna Pawłowna, Bóg wie czemu, powiedziała, że mąż jej dlatego niechce jechać, że pani tu jest. Ma się rozumieć, że odezwanie się Anny Pawłowny było niewłaściwem, lecz z powodu jego Pietrowowie pokłócili się, a pani wie, że tego rodzaju chorzy są nadzwyczaj drażliwi.
Kiti posępniała coraz bardziej, lecz nie odzywała się wcale; Wareńka, widząc, że Kiti lada chwila wybuchnie, lecz nie wiedząc, czy wybuch ten objawi się łzami, czy też słowami, nie zadawała jej żadnych pytań, lecz sama nie przestała mówić.
— Niech więc pani nie idzie lepiej... Pani to rozumie doskonale... niech się pani nie obraża...
— Dobrze mi tak! dobrze!... — zaczęła prędko mówić Kiti, biorąc parasolkę z rąk Wareńki i nie patrząc na nią.
Wareńka chciała uśmiechnąć się, patrząc na dziecinny gniew przyjaciółki, lecz obawiała się rozdrażnić ją.
— Jakto dobrze? Nie rozumiem... — zapytała.
— Dobrze mi tak, dlatego, iż to wszystko było tylko udawaniem, iż to wszystko robiłam naumyślnie i z rozmysłem, a wcale nie z dobrego serca. Co mnie może obchodzić jakiś obcy człowiek?... stałam się tylko przyczyną sprzeczki, gdyż zajmowałam się tem, o co mnie nikt nie prosił, a to dlatego, że wszystkie te moje postępki są tylko udawaniem! udawaniem! udawaniem!...
— Pocóż więc pani udawała? — zapytała cicho Wareńka.
— Aby przed ludźmi, przed Bogiem, przed sobą wydawać się lepszą, aby oszukać wszystkich. Nie, teraz już będę mądrzejszą! jestem złą, ale nie chcę jeszcze w dodatku kłamać i oszukiwać!
— Ale któż oszukuje? — zapytała z wymówką Wareńka — pani zdaje się tak mówić, jak gdyby...
Lecz Kiti przestała już panować nad sobą i nie dawała przyjaciółce przyjść do słowa.
— Nie mówię tego zupełnie o pani, pani jest doskonałością. Wiem w istocie, że wy wszystkie jesteście doskonałościami, lecz cóż robić, że ja jestem złą? Ta cała historya nie miałaby miejsca, gdybym ja złą nie była! Będę więc już taką, jaką jestem, ale nie będę udawała. Co mnie obchodzi Anna Pawłowna? Niechaj sobie robią, co im się żywnie podoba, a ja również będę tak postępowała, jak uznam za stosowne. Ja nie mogę być inną... Ale nie o to mi idzie...
— A o cóż więc? — nieśmiało zapytała Wareńka.
— Nie o to. Ja tylko sercu daję się powodować, a wy, prawidłom i zasadom. Ja pokochałam panią dlatego, że pani mi się podobała, a pani mnie zapewne tylko dlatego, aby mnie zbawić i dawać mi rady!
— Pani jest niesprawiedliwą — zauważyła Wareńka.
— Ależ ja nic o nikim nie mówię, tylko o sobie!...
— Kiti! — dało się słyszeć wołanie matki — chodź tutaj i pokaż ojcu swój naszyjnik.
Kiti wzięła ze stołu pudełko z naszyjnikiem i z dumnie podniesioną głową, nie pogodziwszy się ze swą przyjaciółką, poszła do matki.
— Co ci się stało? czemuś taka czerwona? zapytali jednocześnie ojciec i matka.
— Nic — odpowiedziała Kiti — zaraz wrócę... — i znów wybiegła.
„Ona jeszcze jest tutaj!“ — pomyślała Kiti. — „Co ja jej powiem, mój Boże! co też ja narobiłam! co też ja nagadałam! Dlaczego obraziłam ją? Co mam teraz robić i co jej powiedzieć?“ — myślała Kiti i zatrzymała się przed drzwiami.
Wareńka w kapeluszu, z parasolką w ręku, siedziała koło stołu i oglądała sprężynę, którą Kiti złamała; gdy Kiti weszła, Wareńka podniosła głowę.
— Wareńko, przebacz mi, przebacz! — wyszeptała Kiti, podchodząc ku niej — ja już nic nie pamiętam, com mówiła. Ja...
— Nie miałam doprawdy... zamiaru rozgniewać pani! — rzekła Wareńka, uśmiechając się.
Pokój został zawartym. Z chwilą jednak przyjazdu ojca zmienił się dla Kiti cały ten świat, w którym dotąd żyła. Kiti nie chciała się wyrzec tego, z czem teraz dopiero zapoznała się, lecz doszła do przekonania, iż łudziła się myśląc, że może stać się taką, jaką życzyła sobie zostać. Kiti jak gdyby ocknęła się; przekonała się, że trudno bez udawania i bez zarozumiałości utrzymać się na tych wyżynach, na które pragnęła wznieść się; prócz tego zrozumiała jak bolesnym i przykrym jest ten świat smutku, chorób i śmierci, w którym dotąd przebywała, a usiłowania, które czyniła nad sobą, aby polubić ten świat, poczęły ciężyć jej i Kiti zaczęła łaknąć świeżego powietrza, zapragnęła jechać do Rosyi, do Pokrowskiego, gdzie, jak wiedziała z listów, bawiła Dolly z dziećmi.
Lecz przyjaźń Kiti z Wareńką trwała nieustannie. Przy pożegnaniu Kiti upraszała przyjaciółkę, żeby przyjechała kiedy do niej do Rosyi.
— Przyjadę, gdy pani wyjdzie za mąż — odparła Wareńka.
— Nie wyjdę nigdy.
— Więc i ja nie przyjadę nigdy...
— W takim razie tylko po to wyjdę za mąż... ale niech pani pamięta dotrzymać mi obietnicy!
Przepowiednie doktora sprawdziły się: Kiti powracała do domu, do Rosyi zupełnie zdrową, nie była już tak wesołą jak przedtem, lecz była zupełnie spokojną i zdrową. Dawne zmartwienia, jakie miała przed wyjazdem z Moskwy, należały już do wspomnień.

KONIEC TOMU I.





  1. Burłakami nazywali się robotnicy, którzy na linach ciągną w górę rzeki statki na Wołdze.
  2. Aleksiej Aleksandrowicz samowarem nazywał sławną hrabinę Lidję Iwanównę, która nadzwyczaj łatwo przejmowała się wszystkiem, i każdą sprawę brała gorąco do serca.
  3. Sierioża jadał oddzielnie.
  4. U Kareninych bywało zawsze parę osób na obiedzie.
  5. Chodziło tu o nowy projekt, rozpatrywany obecnie.
  6. Miało to oznaczać kompost.
  7. Wyjątek z ody Dzierżawina p. t. „Bóg.“ (Przyp. tłum.)
  8. Deńszczyk, żołnierz przeznaczony oficerowi do usługi (Przypisek tłumacza).
  9. Anna przedrzeźniając męża, położyła nacisk na wyrazie „występny“, jak to zwykle robił Aleksiej Aleksandrowicz.
  10. Arszyn = ¼ metra; sążeń = 3 arszynom; wiorsta = kilometrowi. (Przypisek tłumacza).
  11. Tak nazywano wysoką baryerę.
  12. Tak zwano malarza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.