Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LEON N. Hr. TOŁSTOJ.



Anna Karenina



PRZEKŁAD Z SIÓDMEGO WYDANIA ORYGINAŁU
PRZEZ
J. W.
TOM II.
W KRAKOWIE,
SPÓŁKA WYDAWNICZA POLSKA.
1899.

W KRAKOWIE, W DRUKARNI »CZASU« FR. KLUCZYCKIEGO I SPÓŁKI
pod zarządem Józefa Łakocińskiego.








CZĘŚĆ TRZECIA.

I.

Siergiej Iwanowicz Koznyszew chciał odpocząć po pracy umysłowej i zamiast udać się jak zwykle za granicę, pojechał w końcu maja na wieś do brata. Zdaniem Siergieja Iwanowicza życie na wsi było najprzyjemniejszem, przyjechał więc do brata rozkoszować się niem. Konstanty Lewin ucieszył się bardzo z przyjazdu brata, tem bardziej, że nie spodziewał się już przyjazdu Mikołaja na lato. Chociaż Konstanty Lewin kochał i szanował Siergieja Iwanowicza, czuł się jednak skrępowanym obecnością jego na wsi, gdyż raziły go, a nawet sprawiały mu pewną przykrość, zapatrywania brata na wieś. Dla Konstantego wieś była miejscem, gdzie ludzie spędzali życie, t. j. gdzie doznawali zmartwień, radości i gdzie pracowali; dla Siergieja Iwanowicza zaś wieś była z jednej strony odpoczynkiem po pracy, z drugiej antydotem od wielkomiejskiego zepsucia; antydot ten Siergiej Iwanowicz stosował z przyjemnością i z wiarą w jego skuteczność. Konstanty Lewin dlatego lubił wieś, że przedstawiała ona pole do pracy, której pożyteczność nie ulegała żadnej wątpliwości, Siergiej Iwanowicz zaś dlatego, że na wsi można i należy nic nie robić. Prócz tego Konstantemu nie zbyt trafiały do przekonania zapatrywania Siergieja na lud. Siergiej Iwanowicz mawiał, że lubi i zna lud i często rozmawiał z chłopami, a rozmawiać z nimi umiał dobrze, nie zadając sobie żadnego przymusu i z każdej takiej rozmowy wyprowadzał ogólne dane, pochlebne nader dla ludu, które miały być dowodem, iż zna ten lud gruntownie. Takie zapatrywanie się na lud nie podobało się Lewinowi. Konstanty zapatrywał się na lud tylko, jako na głównego uczestnika w ogólnej pracy, i pomimo całego szacunku i miłości ku chłopom, jaką zapewne wyssał, jak sam mawiał, z mlekiem mamki chłopki, Lewin, jako uczestniczący z tym ludem we wspólnej pracy i zachwycający się czasami jego siłą, łagodnością i poczuciem sprawiedliwości, nadzwyczaj często oburzał się na lud z powodu jego lekkomyślności, pijaństwa, kłamliwości i niechlujstwa, szczególniej wtedy, gdy wspólna praca wymagała przymiotów, których ten lud nie posiadał. Gdyby ktobądź zapytał Lewina, czy lubi lud, Lewin stanowczo nie wiedziałby jaką ma dać odpowiedź, gdyż i lubiał lud i nielubiał go, również jak i ludzi w ogóle. Rozumie się, że jako dobry człowiek, bardziej lubiał niż nielubiał ludzi, taksamo więc było z uczuciami jego względem prostego ludu; lecz lubić lud lub nielubić go, jakoś coś zupełnie odrębnego, Lewin nie mógł, gdyż nietylko, że żył z ludem, że interesa jego ściśle związane były z nim, ale miał i siebie samego za cząstkę ludu, nie dostrzegał ani w sobie, ani w ludzie żadnych nadzwyczajnych zalet i wad, nie mógł więc przeciwstawiać siebie ludowi. Pomimo tego, że od bardzo dawna był w bardzo zażyłych stosunkach z chłopami, jako gospodarz i pośrednik włościański, a przedewszystkiem jako doradca (chłopi wierzyli mu i przychodzili radzić się go z wiosek odległych o czterdzieści wiorst), Lewin nie miał żadnego wyrobionego zdania o ludzie i również trudno byłoby mu odpowiedzieć na pytanie, czy zna lud, jak i na pytanie, czy go lubi. Powiedzieć, że zna lud, byłoby dla Lewina tem samem, co powiedzieć, że zna ludzi, gdyż ciągle badał i poznawał ludzi najrozmaitszego rodzaju, a pomiędzy innymi i ludzi chłopów, których uważał w ogóle za dobrych i ciekawych ludzi i nieustannie dopatrywał w nich nowe cechy charakteru, zmieniał więc o nich poprzednie sądy i tworzył nowe. Siergiej Iwanowicz postępował przeciwnie: jak lubiał i unosił się nad życiem wiejskiem, jako nad wręcz przeciwnem temu, którego nie lubiał, tak również lubiał lud, jako coś wręcz przeciwnego ludziom w ogóle.
W metodycznym umyśle Siergieja Iwanowicza utworzyły się określone kształty ludowego bytu, powstałe potrochu z rzeczywistego bytu ludu, przeważnie zaś z przeciwstawień. Siergiej Iwanowicz nie zmieniał nigdy swych poglądów na lud i zawsze był pełen uznania dla niego.
W nieporozumieniach, jakie powstawały między braćmi podczas rozmów o ludzie, Siergiej Iwanowicz zawsze zwyciężał brata tem mianowicie, że miał ustalone i określone pojęcia o ludzie, o jego charakterze, własnościach i upodobaniach, Konstanty zaś nie miał żadnych określonych pojęć, doprowadzał więc zawsze Konstantego do tego, że ten zaprzeczał sam sobie.
Zdaniem Siergieja Iwanowicza, młodszy brat był doskonałym chłopcem, z sercem dobrze postawionem (jak wyrażał się z francuska Siergiej Iwanowicz), z umysłem, co prawda, dość bystrym, ulegającym jednak chwilowym wrażeniom i dlatego pełnym sprzeczności. Siergiej Iwanowicz z pobłażliwością starszego brata udzielał Konstantemu niejakich objaśnień, lecz nie mógł znajdować przyjemności w poważniejszej rozmowie z nim, gdyż zanadto łatwo pokonywał go.
Konstanty Lewin patrzał na brata, jako na człowieka nadzwyczaj rozumnego i wykształconego, szlachetnego w najwznioślejszem znaczeniu tego wyrazu i obdarzonego ogromnemi zdolnościami, które pozwalały mu działać ku dobru społecznemu, lecz w głębi duszy, im stawał się starszym i im bardziej poznawał swego brata, tem coraz częściej przychodziła Lewinowi do głowy myśl, że ten talent działania ku dobru ogólnemu, którego on, Lewin, czuł się najzupełniej pozbawionym, nie jest zapewne zaletą, lecz przeciwnie, brakiem czegoś; nie brakiem dobrych, uczciwych, szlachetnych chęci i zamiarów, lecz brakiem siły żywotniej, brakiem tego, co nazywają sercem; tego popędu, który każe człowiekowi ze wszystkich niezliczonych dróg życia, które stoją przed nim otworem, wybrać jedną i dążyć nieustannie do jednego celu. Konstanty im bardziej poznawał brata, tem bardziej przekonywał się, że i Siergiej Iwanowicz i wielu innych działaczy na niwie społecznej nie sercem byli doprowadzeni do tej miłości ku ogółowi ludzi, lecz rozumem doszli do tego, iż trzeba się tem zajmować, i że tylko dlatego pracowali w tym kierunku. W przypuszczeniu tem umacniało Lewina jeszcze i to spostrzeżenie, że brat jego nie o wiele więcej przyjmował do serca kwestyę ogólnego dobra i nieśmiertelności duszy, jak kwestyę partyi szachów, lub dowcipnej budowy nowej maszyny.
Prócz tego Konstanty Lewin krepował się na wsi towarzystwem brata i dlatego jeszcze, że na wsi, a szczególniej w lecie, Lewin był nieustannie zajęty gospodarstwem i nie starczyło mu długiego letniego dnia na zrobienie wszystkiego co potrzeba, a Siergiej Iwanowicz tymczasem odpoczywał; lecz chociaż i odpoczywał teraz, t. j. nie pracował nad swem dziełem, to jednak do tego stopnia przywykł do pracy umysłowej, że lubiał wypowiadać w wytwornej, zwięzłej formie myśli, które przychodziły mu do głowy i lubiał mieć pojętnego słuchacza. Zwykłym słuchaczem i najbardziej odpowiednim dla Siergieja Iwanowicza był brat i dlatego pomimo całej otwartości ich stosunku, Konstantemu przykro było pozostawiać brata samego. Siergiej Iwanowicz lubiał kłaść się na trawie i leżąc, wygrzewać się na słońcu i rozmawiać.
— Nie uwierzysz — mawiał do brata — co za przyjemność stanowi dla mnie to chochłackie próżnowanie: ani jednej myśli literalnie niemam w głowie...
Lecz Konstantemu Lewinowi nudziło się siedzieć bezczynnie i słuchać brata, szczególniej kiedy wiedział, że, gdy go niema, parobcy wożą nawóz na nierozorane starannie pola i rozrzucają, jeśli ich nie dopilnować, Bóg wie po jakiemu, a lemieszy w pługach nie przyśrubują, tylko pozdejmują i zaczną potem dowodzić, że pługi są głupim wymysłem, a że socha Andrejewna, to zupełnie co innego i t. p.
— Daj pokój temu chodzeniu po upale — mawiał Siergiej Iwanowicz bratu.
— Muszę tylko na chwilkę zajść do kancelaryi — odpowiadał Lewin i uciekał w pole.

II.

W pierwszych dniach czerwca zdarzyło się, że niańka i szafarka, Agafia Michajłowna, idąc do piwnicy ze słoikiem dopiero co posolonych grzybów, poślizgnęła się, upadła i zwichnęła rękę. Przyjechał młody, rozmowny ziemski lekarz, niedawno wypuszczony z uniwersytetu, obejrzał rękę, powiedział, że nie jest wcale zwichniętą, został oczarowanym rozmową ze sławnym Iwanem Siergiejewiczem Koznyszewym i chcąc pokazać mu swój światły pogląd na rzeczy, począł opowiadać wszystkie powiatowe plotki, skarżąc się na nieodpowiedni bieg spraw w ziemstwie Siergiej Iwanowicz słuchał go uważnie, dopytywał się o wszystko i rozgadawszy się przed nowym słuchaczem, wypowiedział parę trafnych i głębokich uwag, które młody lekarz z szacunkiem przyjął do wiadomości. Siergiej Iwanowicz był w doskonałem usposobieniu, w jakiem, jak Lewin wiedział, bywał zwykle po każdej ożywionej rozmowie. Gdy doktor odjechał, Siergiejowi Iwanowiczowi zachciało się pojechać z wędką na ryby. Siergiej Iwanowicz lubił siadywać z wędką i zdawał się chlubić tem, że może lubić takie głupie zajęcie.
Konstanty Lewin musiał być przy pługach i na łąkach podjął się więc podwieźć brata w kabryolecie.
Była to pora roku, początek lata, gdy wiadomo już jakie będą urodzaje, gdy poczynają się już czynić przygotowania do przyszłorocznych zasiewów i gdy zbliża się kośba; gdy żyto wykłosiło się już i gdy szaro-zielone faluje za lada podmuchem z nienalanym, lekkim jeszcze kłosem; gdy zielone, póżno siane owsy, z rozrzuconemi po nich kępkami żółtej trawy, wschodzą nierówno; gdy wczesna gryka kwitnie już, tak, że nie widać z pod niej zupełnie ziemi; gdy ugory, udeptane na kamień przez bydło, z pozostawianemi drogami, którym socha nie może dać rady, są już na wpół zorane; gdy zapach wywiezionych już na pola zeschłych kup nawozu łączy się przed wschodem słońca z zapachem miodonośnych traw, i gdy na nizinach, podobne niezmiernemu morzu, stoją w oczekiwaniu kosy zielone łąki, usiane gdzieniegdzie rdzawemi krzakami szczawiu.
Był to czas, gdy w robotach polnych nastaje krótki odpoczynek przed początkiem zbiorów, corocznie powtarzających się i corocznie potrzebujących natężenia wszystkich sił rolnika. Urodzaj był ładny i nastały pogodne, gorące letnie dnie i krótkie noce, podczas których rosa występowała obficie.
Bracia, aby dostać się na łąki, musieli przejeżdżać przez las. Siergiej Iwanowicz zachwycał się nieustannie wspaniałością gęstego liściastego lasu, zwracając uwagę brata to na starą lipę, ciemną z cienistej strony, pstrzącą się żółtemi pączkami, mającemi lada chwila rozwinąć się, to znów na lśniące się szmaragdowe tegoroczne latorośle. Konstanty Lewin nie lubiał mówić i słuchać o pięknie przyrody, gdyż wyrazy zdejmowały urok piękna z tego na co patrzał, przysłuchiwał się więc słowom brata, lecz pomimo woli myślał o czem innem. Gdy wyjechali z lasu, uwagę jego pochłonął widok ugoru na wzgórzu, żółcącego się w niektórych miejscach trawą, w niektórych zaś, zoranego już. Przez pole jechały sznurem wozy, Lewin policzył je i z zadowoleniem przekonał się, iż wywiozą tyle ile potrzeba; ujrzawszy zaś łąki, zaczął myśleć o zbliżającym się zbiorze siana: sianokos wywierał zawsze na niego dziwne, poruszające go do żywego wrażenie. Przyjechawszy na łąkę, Lewin zatrzymał konia.
Ranna rosa nie zeszła jeszcze zupełnie i Siergiej Iwanowicz nie chcąc zamoczyć nóg, poprosił brata, aby dowiózł go w kabryolecie do krzaka wierzbiny, koło którego najlepiej brały okonie. Konstanty wjechał na łąkę, choć żal mu było tratować swą trawę. Wysoka trawa obwijała się łagodnie koło kół i nóg konia, pozostawiając nasiona na sprychach kół i kopytach koni.
Siergiej Iwanowicz usiadł pod krzakiem, zarzucił wędki, a Lewin odprowadził konia, przywiązał go i wszedł na nieporuszane od wiatru ogromne szaro-zielone morze łąki; jedwabista trawa z dojrzewającemi nasionami sięgała mu prawie do pasa. Przeszedłszy łąkę w poprzek, Konstanty wyszedł na drogę i spotkał starego chłopa z podpuchnietem okiem; chłop niósł na plecach ul z rojem pszczół.
— Czyś złapał, Fomiczu? — zapytał.
— Gdzie tam złapałem, Konstanty Dmitriczu! Aby tylko swego udało się dopilnować. Po raz drugi uszedł mi rój... Bogu dzięki, chłopcy dopędzili — na polach pańskich orzą — odprzęgli więc konie i dopędzili.
— No, a jak radzisz Fomiczu: kosić już, czy też jeszcze zaczekać?
— My zawsze czekamy do św. Piotra, a pan zaczyna wcześniej kosić. Jakoś Bóg dał, że trawa ładna. Bydlątka będą miały się dobrze.
— A jak ci się zdaje, jak będzie z pogodą?
— Jak Bóg da, ale chyba będzie pogoda...
Lewin wrócił do brata.
Chociaż Siergiej Iwanowicz nic nie złapał, nie nudził się jednak i był w doskonałym humorze. Konstanty widział, że Siergiej Iwanowicz podniecony rozmową z doktorem, miał chęć pogawędzić, Lewin zaś chciał jaknajprędzej wracać do domu, by wydać polecenie, aby na jutro zebrali się kosiarze, gdyż chciał raz już rozstrzygnąć wątpliwości co do zbioru siana, które nie dawały mu spokoju.
— Pojedziemy już z powrotem? — zapytał Siergieja Iwanowicza?
— Dokąd mamy się spieszyć? posiedźmy trochę. Jak ci jednak obuwie przemokło na tej rosie! Chociaż nic złapać nie mogę, dobrze mi tu. Każde polowanie tem jest dobre, że daje nam sposobność do obcowania z przyrodą. Jak wspaniale wygląda ta stalowa woda! — odparł Siergiej Iwanowicz. — Te brzegi pokryte łąkami — mówił dalej — przypominają mi zawsze zagadkę, nie wiem czy ją znasz, trawa powiada wodzie: a my się poruszamy, poruszamy.
— Nie znam tej zagadki — odparł Lewin niechętnie.

III.

— A wiesz, że ja myślałem teraz o tobie — zaczął mówić Siergiej Iwanowicz — to do niczego niepodobne, co się u was dzieje w powiecie, a co opowiadał mi ten doktor, jakiś wcale nie głupi chłopak. Ja mówiłem ci już i znowu powtarzam, że źle czynisz nie bywając na zebraniach i usuwając się wogóle od udziału w ziemstwie. Ma się rozumieć, że wszystko pójdzie Bóg wie po jakiemu, gdy ludzie uczciwi będą stronili od pracy. Płacimy pieniądze, które idą na pensye, a niema ani szkół, ani felczerów, ani akuszerek, ani aptek, jednem słowem niczego.
— Próbowałem przecież — cicho i niechętnie odparł Lewin — ale nie mogę! na to niema już rady.
— Przyznam ci się, że niewiem dlaczego nie możesz: nie przypuszczam w tobie niechęci, lub nieumiejętności — czyżby więc to było tylko lenistwo?
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie; próbowałem już i widzę, iż nic zrobić nie mogę — odparł Lewin.
Konstanty mało zwracał uwagi na słowa brata: przyglądając się zoranemu polu za rzeką, widział na niem coś czarnego, lecz nie mógł rozróżnić, czy to koń, czy ekonom na koniu.
— Dlaczego nic nie możesz zrobić? Próbowałeś, jesteś zdania, że ci się nie udało i od razu dałeś pokój? dowodzi to tylko braku miłości własnej.
— Miłości własnej — odezwał się Lewin, poruszony do żywego słowami brata — nie pojmuję zgoła. Gdyby mi, gdym był w uniwersytecie, powiedziano, że koledzy moi rozumieją rachunek całkowy, a ja nie rozumiem, to miłość własna byłaby tu na miejscu; lecz w tym wypadku, o który ci idzie, trzeba przedewszystkiem być pewnym, że ma się jakie takie zdolności do zajmowania się temi sprawami, a przedewszystkiem należy być przekonanym, że wszystkie te sprawy są nadzwyczaj ważne.
— Więc one, twojem zdaniem, nie są ważne? — zapytał Siergiej Iwanowicz, poruszony do żywego, że brat uznaje za nieważne to, co go zajmowało żywo, a szczególniej tem, że Konstanty widocznie nie słuchał go uważnie.
— Mnie te sprawy nie wydają się ważnemi, a zresztą nie przejmuję się niemi, na to już nic nie poradzę! — odpowiedział Lewin, przekonawszy się, że przez pole jedzie ekonom. Ekonom polecił już zapewne ludziom zejść z orki, gdyż parobcy składali pługi. „Czyżby już skończyli?“ — pomyślał Lewin.
— Posłuchaj jednak — rzekł starszy brat, marszcząc swe ładne, rozumne oblicze — wszystko ma swoje granice. Bardzo to jest ładnie być dziwakiem i uczonym człowiekiem i nie lubić kłamstwa, wiem o tem wszystkiem, ale to, co ty mówisz, albo jest bezsensownem, albo też złem. Jakże może ci nie chodzić o to, że ten lud, który ty lubisz, jak zapewniasz...
„Nigdy nie zapewniałem“ — pomyślał Konstanty Lewin.
— ... Umiera wskutek braku pomocy? Nieokrzesane baby morzą dzieci, a naród grzęźnie w ciemnocie i pozostaje we władzy każdego pisarza, a ty masz dany sobie w ręce środek, aby zaradzić temu i nic nie zaradzasz, twierdząc, iż zdaniem twem rzeczy te nie są ważne.
I Siergiej Iwanowicz postawił bratu dylemat: albo jesteś do tego stopnia nierozwiniętym, że nie możesz pojąć nawet, co możesz zrobić, lub też chodzi ci o twój spokój, zarozumiałość i nie wiem już o co, i dlatego niechcesz tego robić.
Konstanty Lewin pojął, że musi albo uledz, albo przyznać się, że zapatruje się obojętnie na sprawy społeczne, uraziło go to i zmartwiło.
— I jedno i drugie — rzekł stanowczo — nie widzę, żeby można było...
— Jakto? czyż nie można, używając odpowiednio pieniędzy, zapewnić pomoc lekarską?
— Mnie się zdaje, że nie można. Na cztery tysiące wiorst kwadratowych naszego powiatu, z naszemi bezdrożami, zawiejami, z naszą porą prac w polu, nie widzę możności zapewnienia wszystkim pomocy lekarskiej; a zresztą ja wogóle nie wierzę w medycynę.
— Wybacz mi, ale niemasz racyi... Ja wskażę ci w tej chwili tysiące przykładów... No, a szkoły?
— Po co szkoły?
— Co ty też mówisz? Czyż może zachodzić jakabądż wątpliwość co do pożytku oświaty? Jeśli ona jest konieczną dla ciebie, jest również konieczną dla wszystkich!
Konstanty Lewin ujrzał się moralnie przypartym do muru i dlatego też uniósł się i pomimo woli wyjawił główną przyczynę, dla której zapatruje się obojętnie na sprawy ogólne.
— Zapewne, że to wszystko jest bardzo ładne, lecz po co ja mam troszczyć się o zakładanie punktów leczniczych, w których nigdy nie będę się leczył, i szkół, do których nie będę posyłał mych dzieci, a dokąd i chłopi nie chcą posyłać swoich; zresztą ja nie wierzę w to, aby trzeba było je tam posyłać.
Tego rodzaju poglądy Lewina zadziwiły Siergieja Iwanowicza, który nie spodziewał się ich zgoła, natychmiast jednak utworzył nowy plan ataku: pomilczał czas jakiś, wyjął jedną z wędek, zarzucił ją znowu i zwrócił się z uśmiechem do brata.
— Wybacz mi... ale po pierwsze punkt lekarski bywa potrzebnym: oto myśmy dzisiaj posyłali po ziemskiego lekarza dla Agafii Michajłownej.
— Tak, ale zdaje mi się, że ręka pozostanie krzywą.
— To jeszcze pytanie...
— Chłop-robotnik, który umie czytać i pisać, jest przecież pożyteczniejszym i odpowiedniejszym dla ciebie.
— Co to, to nie — zaprzeczył stanowczo Konstanty Lewin — robotnik czytelny i piśmienny jest daleko gorszym. I dróg postawić nie można, a mosty jak postawią, tak zaraz ukradną.
— A zresztą — rzekł, marszcząc się Siergiej Iwanowicz, gdyż nielubiał, aby mu przeczono, a jeszcze bardziej, aby rozmowa nieustannie przeskakiwała z jednego przedmiotu na drugi i aby przytaczane dowody były bez żadnego związku, co utrudniało mu zrozumienie ich i odpowiedź na nie — a zresztą nie o to mi idzie; powiedz mi tylko, czy uznajesz, że oświata jest dobrodziejstwem dla ludu?
— Uznaję — odparł Lewin machinalnie — i w tej chwili spostrzegł, że powiedział nie to co myśli: wiedział, że z chwilą, gdy uzna, że oświata jest dobrodziejstwem, Siergiej Iwanowicz dowiedzie mu, że to wszystko, co on, Konstanty, mówił przedtem, jest pozbawione sensu. W jaki sposób Siergiej Iwanowicz dowiedzie mu tego, Konstanty nie wiedział, lecz wiedział, że dowiedzie na podstawie logiki i oczekiwał na to dowodzenie.
Dowodzenie było daleko prostszem, niż Konstanty spodziewał się.
— Jeśli uważasz oświatę za dobrodziejstwo — rzekł Siergiej Iwanowicz — to jako człowiek uczciwy nie możesz nie lubieć tej sprawy i nie mieć dla niej współczucia, i z tego powodu właśnie nie możesz nie pracować dla niej.
— Ależ ja jeszcze nie uznaję tej sprawy za dobrą, ani za możebną...
— Tego nie możesz wiedzieć, nie starając się czynić wysiłków.
— Przypuśćmy — rzekł Lewin, choć wcale nie przypuszczał tego — przypuśćmy, że tak jest w istocie, lecz ja w każdym razie nie widzę racyi, dla którejbym musiał troszczyć się o to.
— To jest w jaki spogób?
— Nie, gdyśmy już raz zaczęli rozmawiać, to objaśnij mi to z filozoficznego punktu zapatrywania się — rzekł Lewin.
— Nie rozumiem na co filozofia — rzekł Siergiej Iwanowicz takim tonem, że jak zdawało się Lewinowi, starszy brat nie uznaje, aby on, Lewin, miał prawo rozprawiać o filozofii; to przypuszczenie rozdrażniło Lewina.
— Oto na co! — zaczął mówić, unosząc się — zdaje mi się, że motorem wszystkich naszych działań, jest w każdym razie nasza osobista pomyślność. Obecnie ja jako szlachcic nie widzę w instytucyach ziemskich nic takiego, coby współdziałało mej pomyślności. Drogi nie poprawiły się i nie mogą w żaden sposób poprawić się, a konie moje wciąż muszą wozić mnie po złych. Doktora i punktu lekarskiego nie potrzebuję. Sędzia pokoju jest mi niepotrzebnym, nigdy nie zwracam się do niego, i nigdy nie zwrócę się. Szkół nietylko, że nie potrzebuję, lecz, jak ci to już mówiłem, szkodzą mi one tylko. Zapatruję się na instytucye ziemskie, jako na obowiązek płacenia ośmnastu kopiejek z dziesięciny, jeżdżenia do miasta, nocowania z pluskwami i słuchania najrozmaitszych głupstw i banialuk, osobistego zaś pożytku nie widzę w nich zupełnie.
— Pozwól — przerwał z uśmiechem Siergiej Iwanowicz — osobisty pożytek nie zachęcał nas wcale do pracy nad oswobodzeniem włościan, a jednak pracowaliśmy.
— Nie! — przerwał mu Konstanty unosząc się coraz bardziej — oswobodzenie włościan, to rzecz inna: mieliśmy w tem osobisty interes, gdyż chcieliśmy zrzucić z siebie to jarzmo, które uciskało nas wszystkich uczciwych ludzi. Lecz być członkiem ziemstwa, rozprawiać o tem, jak przeprowadzić rury w mieście, w którem nie mieszkam wcale, być sędzią przysięgłym i sądząc chłopa, który ukradł szynkę, przysłuchiwać się przez sześć godzin wszystkiemu, co plotą adwokaci i prokuratorzy, i jak prezydujący zapytuje mego starego głupowatego Aleszkę: „czy pan, panie podsądny, uznaje fakt ukradzenia szynki?“ — „Aś?“
Konstanty odbiegł już od przedmiotu i zaczął przedrzeźniać prezydującego i głupowatego Aleszkę, gdyż zdawało mu się, że to wszystko należy do rzeczy.
Lecz Siergiej Iwanowicz wzruszył ramionami i zapytał:
— Więc co chcesz przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że te prawa, które mnie... które bronią mych interesów, bronić z całych sił będę zawsze: gdy robiono u nas u studentów rewizye i gdy żandarmi czytywali nasze listy, gotów byłem wszystkiemi siłami bronić swych praw, jakie posiadam jako człowiek wykształcony i swobodny. Rozumiem powszechną służbę wojskową, która dotyczy mych dzieci i braci, i mnie samego, gotów jestem rozważać to, co mnie obchodzi, lecz rozmyślać nad tem, co zrobić z czterdziestoma tysiącami ziemskich pieniędzy lub sądzić Aleszkę głupowatego, ja nie mogę, gdyż nie rozumiem tego.
Konstanty Lewin mówił tak, jak gdyby tama jego wymowy została przerwaną. Siergiej Iwanowicz uśmiechnął się.
— A jutro możesz stawać przed sądem: czyżby ci było przyjemniej stawać przed dawną izbą kryminalną?
— Nie będę stawał przed sądem, gdyż nikogo nie zarżnąłem, ani nie potrzebuję zarzynać. W każdym razie — mówił dalej Konstanty, znów przeskakując na temat nie mający żadnego związku z poprzedniemi jego słowami — nasze ziemskie instytucye podobne są do brzózek powtykanych w ziemię, jak to bywa na Zielone Święta; brzózki te mają udawać las, który w Europie sam wyrósł, nie mogę więc z przejęciem się podlewać tych brzózek i wierzyć w nie.
Siergiej Iwanowicz wzruszył tylko ramionami, chcąc tym gestem wyrazić swe zdumienie, skąd w ich rozmowie wzięły się te brzózki, chociaż doskonale rozumiał, co Konstanty, mówiąc o nich, ma na myśli.
— Zaczekaj: w ten sposób nie można dowodzić — zauważył.
Lecz Konstantemu Lewinowi chciało się koniecznie usprawiedliwić z tej wady, o której wiedział, że ją posiada: z obojętności na sprawy publiczne, mówił więc dalej:
— Zdaje mi się, że żadna działalność nie może być owocną, jeśli niema za podstawę osobistego interesu. Jest to prawda ogólna, filozoficzna — rzekł Lewin, dobitnie wymawiając wyraz filozoficzna i zdając się chcieć pokazać bratu, że i on, na równi ze wszystkimi, ma prawo mówić o filozofii.
Siergiej Iwanowicz raz jeszcze uśmiechnął się: „I on ma również jakąś swoją filozofię, której każe służyć sobie“ — pomyślał.
— No, już daj spokój filozofii. Od wieków już główne zadanie filozofii polega na tem, aby odkryć ten konieczny związek, jaki istnieje pomiędzy osobistemi naszemi potrzebami a społecznemi; lecz i to również nie należy do rzeczy, mówię o tem tylko dlatego, że muszę sprostować twe porównanie. Brzózki nie są powtykane, lecz jedne zostały posadzone, drugie posiane i trzeba się z niemi obchodzić ostrożniej. Te tylko narody mają przyszłość przed sobą, te tylko narody można uznawać historycznymi, które mają poczucie tego, co jest ważnem i pożytecznem w ich instytucyach, i które cenią je.
I Siergiej Iwanowicz przeniósł spór na grunt filozoficzno-historyczny, zupełnie niedostępny dla Konstantego Lewina i dowiódł bratu, że poglądy jego są bezpodstawne.
— Co się zaś tyczy tego, co ci się nie podoba, to wybacz mi, lecz jest to tylko nasze rosyjskie lenistwo i wielkopańskość i jestem głęboko przekonany, że jest to u ciebie tylko chwilowym błędem i że wkrótce minie.
Konstanty milczał: wiedział, że jest pobitym, lecz czuł zarazem, że tego, co chciał powiedzieć Siergiej Iwanowicz nie zrozumiał dokładnie, nie wiedział tylko dlaczego Siergiej Iwanowicz nie rozumie słów jego: czy dlatego, że on, Lewin, nie umie jasno wypowiedzieć tego, co chce powiedzieć, czy dlatego, że brat nie chce, czy też, że nie może go zrozumieć. Lecz Konstanty nie zagłębiał się w tych myślach i nie odpowiadając bratu, zamyślił się zupełnie o czem innem, o swych sprawach osobistych.
Siergiej Iwanowicz zwinął ostatnią wędkę, odwiązał konia, poczem bracia powrócili do domu.

IV.

Następująca osobista sprawa zajmowała Lewina podczas rozmowy z bratem: przyjechawszy raz w zeszłym roku na łąkę i rozgniewawszy się na ekonoma, Lewin zastosował zwykły swój środek na uspokojenie się, wziął kosę od chłopa i zaczął kosić.
Praca ta podobała mu się do tego stopnia, że parę razy próbował kosić, skosił całą łączkę przed domem i w tym roku, na wiosnę jeszcze, ułożył sobie projekt, że będzie po całych dniach kosił z chłopami. Gdy brat przyjechał, Lewin począł się wahać: kosić, czy nie kosić? Nie chciał brata zostawiać samego po całych dniach, prócz tego obawiał się, aby Siergiej Iwanowicz nie wyśmiewał jego zachcianek. Lecz przeszedłszy się po łące i przypomniawszy swe zeszłoroczne wrażenia, Lewin zdecydował się już prawie wziąć osobisty udział w sianożęciu; obecnie zaś, po dość drażliwej rozmowie z bratem, przypomniał sobie znów o swym zamiarze. „Potrzeba mi koniecznie fizycznego ruchu, gdyż charakter mój psuje się stanowczo“ — pomyślał i postanowił kosić, chociaż wiedział, że na razie będzie go krępowała obecność brata i robotników.
Nad wieczorem Konstanty Lewin poszedł do kancelaryi, wydał polecenie co do robót i kazał posłać na wieś po kosiarzy, aby zeszli się nazajutrz rano na Kalinowej łące, największej i najlepszej.
— A moją kosę proszę zanieść do Tita i powiedzieć mu, aby naostrzył ją na jutro: być może, że i ja też będę kosił — rzekł, chcąc ukryć swe zakłopotanie.
Ekonom uśmiechnął się i odparł:
— Słucham pana.
Przy herbacie Lewin powiedział o tem i bratu.
— Zdaje się, że pogoda ustaliła się — rzekł — jutro też zaczynam kosić.
— Bardzo lubię sianokos — rzekł Siergiej Iwanowicz.
— Ja nadzwyczaj lubię: sam kosiłem parę razy z chłopami i jutro mam zamiar kosić przez cały dzień.
Siergiej Iwanowicz podniósł głowę i z ciekawością popatrzał na brata.
— Jak to? tak na równi z chłopami przez cały dzień?
— A tak, jest to nadzwyczaj przyjemnie — odparł Konstanty Lewin.
— W istocie, jest to bardzo dobry wysiłek fizyczny, niewiem tylko, czy będziesz w stanie wytrzymać go — rzekł Siergiej Iwanowicz bez żadnej ironii.
— Próbowałem już; z początku ciężko, potem człowiek przyzwyczaja się. Zdaje mi się, że podołam...
— Dobrze! Ale powiedz mi, jak chłopi zapatrują się na to? Muszą śmiać się zapewne z dziwactw dziedzica?
— Nie, nie zdaje mi się, lecz to jest taka wesoła i zarazem trudna praca, że niema czasu na myślenie o tem.
— Ale jakżeż ty będziesz jadł objad razem z nimi? Nie wypada przecież posyłać ci tam lafitu i pieczonej indyczki?
— Ma się rozumieć; podczas odpoczynku kosiarzy przyjadę do domu.
Na drugi dzień rano Konstanty Lewin wstał wcześniej niż zwykle, lecz wydawanie poleceń gospodarskich zabrało mu sporo czasu i gdy przyjechał na łąkę, kosiarze zaczynali już drugi pokos.
Będąc jeszcze na górze, Lewin ujrzał cienistą, skoszoną już część łąki, na której szarzała ścięta trawa i czerniły się kaftany żeńców, pokładzione w tych miejscach, gdzie ludzie rozpoczęli pierwszy pokos.
Zbliżając się coraz bardziej, Lewin spostrzegł kosiarzy idących długim sznurem i machających kosami, poubieranych w kaftany lub w koszule tylko i narachował czterdziestu dwóch ludzi.
Kosiarze szli powoli po nierównem miejscu łąki, gdzie niegdyś znajdował się staw. Lewin rozpoznał niektórych ze swych parobków. Był tam stary Jermił w bardzo długiej, białej koszuli, który zgiął się zupełnie machając kosą; był młody, mały stangret Lewina, Waśka; był również i Tit, który uczył Lewina kosić, niewielkiego wzrostu chudy chłop. Ten szedł nieustannie naprzód nie zginając się i, zdając się igrać kosą, kosił swój szeroki rząd.
Lewin zsiadł z konia, przywiązał go do drzewa i podszedł do Tita; Tit wydostał z krzaka drugą kosę i podał mu ją.
— Naostrzona, panie; goli, sama kosi — rzekł Tit, zdejmując czapkę i podając Lewinowi kosę.
Lewin wziął kosę i począł próbować ją w ręku. Spoceni i weseli kosiarze, którzy skończyli już swe rzędy, wychodzili po kolei na drogę i uśmiechając się, witali dziedzica. Wszyscy oni przypatrywali się Konstantemu, lecz żaden nic nie mówił, dopiero wysoki starzec z pomarszczoną, pozbawioną zarostu twarzą, w kurtce z owczej skóry, zwrócił się ku niemu.
— Wziąłeś się, panie, z nami do roboty, nie pozostawaj więc za nami w tyle — odezwał się i Lewin usłyszał śmiech, który kosiarze starali się ukryć.
— Postaram się nie pozostawać — odparł Lewin, stając za Titem i wyczekując na chwilę, kiedy będzie mógł rozpocząć kosić.
— Pamiętaj panie! — powtórzył stary chłop.
Tit zrobił mu miejsce i Lewin poszedł za nim. Trawa była niska, przydrożna i Lewin, który dawno już nie kosił, i który czuł się zmieszanym zwróconemi na siebie spojrzeniami, kosił w pierwszych chwilach — źle, chociaż silnie machał.
Po za nim dały się słyszyć głosy:
— Źle osadzona, rączka za wysoka, zginać mu się niedobrze — odezwał się jeden z kosiarzy.
— Trzeba piętą nalegać więcej — rzekł drugi.
— Nic mu nie będzie, przyzwyczai się — mówił starzec — bierzesz panie zanadto szeroki rząd, zmęczysz się... Gospodarz, wiadomo, że dla siebie się stara!... Nie tak jak z przymusu!... za to nas kiedyś po karkach bijano!...
Trawa stała się miększą i Lewin przysłuchując się słowom kosiarzy, lecz nie odpowiadając na nie i starając się kosić o ile można najlepiej, szedł za Titem. Przeszli w ten sposób ze sto kroków. Tit szedł wciąż, nie zatrzymując się i nie okazując najmniejszego zmęczenia, lecz Lewin zmęczył się do tego stopnia, iż lękał się, że nie wytrzyma, gdyż czuł, że resztą sił macha kosą i chciał już prosić Tita, aby ten zatrzymał się. Lecz Tit sam stanął, schylił się, wziął garść trawy, obtarł kosę i zaczął ją ostrzyć. Lewin wyprostował kości i odetchnąwszy głęboko, obejrzał się. Idący za nim chłop również zmęczył się widocznie, gdyż, nie dochodząc do Lewina, zatrzymał się i zaczął ostrzyć. Tit naostrzył swoją kosę i kosę Lewina i znów obaj poszli dalej.
I znów było to samo. Tit szedł nieustannie naprzód, machając kosą, nie zatrzymywał się i nie czuł zmęczenia. Lewin szedł za nim, starając się nie pozostawać w tyle i coraz ciężej i ciężej było mu kosić; za każdym razem, gdy Lewin czuł, że zbliża się chwila, w której zabraknie mu sił, Tit zatrzymywał się i ostrzył kosę.
W ten sposób przeszli pierwszy, długi pokos, który wydawał się Lewinowi szczególniej trudnym, lecz za to, gdy pokos skończył się i Tit, zarzuciwszy kosę na plecy, walnym krokiem wracał tem samem pasmem łąki, który kosił przed chwilą i na którym widać było ślady jego obcasów, Lewin również poszedł za nim i pomimo, że pot kroplami sączył się mu po twarzy i kapał z nosa, a plecy były wilgotne, jak gdyby zmoczone w wodzie, Lewinowi było nadzwyczaj przyjemnie. Szczególniej zaś cieszyło go, że wiedział, iż wytrzyma.
Radość jego zmniejszyła się jednak, gdy zobaczył, że pokos jego nie był równym i dokładnie zkoszonym. „Będę mniej machał ręką, a więcej całem ciałem“ — myślał, porównywując swój pokos rozrzucony i nierówno leżący z pokosem Tita, prostym i jak gdyby wyciągniętym pod sznur.
Lewin zauważył, że Tit szedł prędzej niż zwykle, chcąc widocznie wypróbować pana, a zresztą pokos wypadł dość długi. Następne rzędy były krótsze i łatwiejsze, pomimo to Lewin musiał natężać wszystkie siły, aby nie pozostawać w tyle za kosiarzami.
Lewin o niczem nie myślał, niczego nie pragnął, tylko życzył sobie iść równo z chłopami i o ile możności najlepiej kosić: słyszał tylko szczęk kos i widział przed sobą oddalającą się wysoką postać Tita, wygięty półokrąg skoszonej już łąki, wolno i falisto pochylające się trawy i kwiatki koło ostrza swej kosy, a przed sobą koniec pokosu, gdzie nastąpi odpoczynek.
Lewin uczuł nagle w ciągu pracy przyjemne wrażenie chłodu na spoconych plecach, lecz nie zdawał sobie sprawy co to i skąd się wzięło; ostrząc kosę, spojrzał na niebo. Nadeszła niska, ciężka chmura i zaczął padać gęsty kroplisty deszcz. Niektórzy robotnicy poszli po kaftany i ubierali się w nie, drudzy zaś, również jak i Lewin, nadstawiali plecy pod ochładzające krople ulewy.
Kosiarze przeszli jeszcze parę rzędów, dłuższych i krótszych, łatwiejszych i trudniejszych. Lewin stracił zupełnie miarę czasu i nie wiedział, czy jest jeszcze wcześnie, czy już późno. W pracy jego zachodziła obecnie zmiana, która mu sprawiała ogromną przyjemność.
Podczas pracy przychodziły na niego chwile, gdy zapominał o tem, co robi, stawało mu się lżej i wtedy rząd jego wychodził prawie tak samo równym, jak i rząd Tita; lecz gdy tylko przypominał sobie o tem, co robi i zaczynał starać się robić lepiej, w tej chwili doznawał całego ciężaru pracy i rząd wychodził nierównym.
Przeszedłszy jeszcze jeden rząd, Lewin chciał znowu wracać, lecz Tit zatrzymał się i podszedłszy do starego kosiarza, powiedział mu po cichu parę słów, poczem obydwaj popatrzali na słońce. „O czem oni rozmawiają i czemu nie zaczynają nowego rzędu?“ — pomyślał Lewin, nie domyślając się, że chłopi kosili bez odpoczynku przynajmniej ze cztery godziny i że czas im na śniadanie.
— Weźmiemy się teraz do śniadania, panie — rzekł stary chłop.
— A czy już czas? więc bierzmy się...
Lewin oddał kosę Titowi i razem z kosiarzami, którzy poszli ku kaftanom po chleb, przez obryzganą od deszczu trawę, leżącą pokosami na obszernej skoszonej przestrzeni, podszedł do konia. Teraz dopiero spostrzegł się, że deszcz moczy mu siano.
— Popsuje nam siano — rzekł.
— Nic nie szkodzi panie: w deszcz trzeba kosić, a w pogodę grabić! — rzekł starzec.
Lewin odwiązał konia i pojechał do domu na kawę.
Siergiej Iwanowicz wstawał dopiero. Wypiwszy kawę, Lewin pojechał znów na łąkę, zanim Siergiej Iwanowicz zdążył się ubrać i zejść do jadalnego pokoju.

V.

Po śniadaniu dostało się Lewinowi już nie poprzednie miejsce, lecz między żartującym ciągle starym chłopem, który zaprosił go na sąsiada a młodym chłopakiem, który dopiero na jesieni ożenił się i po raz pierwszy wyszedł z kosą na łąkę.
Stary, trzymając się prosto, szedł naprzód, miarowo i szeroko stawiając nogi i regularnym jednostajnym ruchem, nie kosztującym go na pierwszy rzut oka więcej wysiłku, niż machanie ręką podczas chodu, zdawał się, jakby igrając, ścinać prosty wysoki rząd. Zdawało się, że to nie on porusza kosą, a tylko ona sama ślizga się po soczystej, wysokiej trawie.
Za Lewinem szedł młody Miszka; na sympatycznej, młodej jego twarzy, podwiązanej koło włosów pasmem świeżej trawy, widać było wysiłek, lecz gdy tylko ktobądż spojrzał na niego, Miszka uśmiechał się. Widać było po nim, że prędzej gotów byłby umrzeć, niż przyznać się do tego, że trudno mu kosić.
Lewin szedł między nimi; w najcięższy upał praca nie wydawała mu się męczącą: pot zlewał go i chłodził zarazem, a słońce palące plecy, głowę i ręce z zakasanemi wyżej łokci rękawami, dodawało siły i zachęcało do pracy; coraz częściej przychodziły na Lewina te chwile, w ciągu których mógł nie myśleć o tem, co się robi. Kosa sama kosiła. Były to szczęśliwe chwile. Lecz jeszcze przyjemniejszemi były te, gdy dochodząc do rzeki, koło której kończyły się rzędy, starzec obcierał kosę mokrą, gęstą trawą, zaczerpywał blaszanką wody i częstował nią Lewina.
— Niech pan spróbuje mego kwasu! Co, smaczny? — zapytywał mrużąc oko.
I w istocie Lewin nie pijał nigdy tak smacznego napoju, jak ta ciepła woda z pływającemi w niej listkami wodnych roślin, pozostawiająca po sobie smak rdzy od blaszanki. I zaraz potem następowała urocza, powolna przechadzka z ręką na kosie, podczas której można było obetrzeć lejący się pot, odetchnąć z głębi piersi i spojrzeć na ciągnący się sznur kosiarzy i na to, co działo się naokoło w lesie i w polu.
Im dłużej Lewin kosił, tem coraz częściej przychodziły na niego minuty zapomnienia, podczas których już nie ręce machały kosą, a sama kosa poruszała za sobą pełne życia, mające poczucie istnienia ciało i jak gdyby za sprawą różdżki czarodziejskiej, robota prawidłowa i akuratna robiła się sama przez się, chociaż Lewin nie myślał o niej zupełnie. Były to najprzyjemniejsze chwile.
Trudno było tylko wtedy, gdy trzeba było przerywać ruch, który wydawał się machinalnym i zastanawiać się nad tem, jak okrążyć kretowisko lub krzak szczawiu. Starzec robił to z łatwością: gdy zbliżał się ku kretowisku, czynił odpowiedni ruch kosą lub nogą i okrążał je; nie przeszkadzało mu to przyglądać się wszystkiemu, co było przed nim: to zrywał jagody, zjadał je sam, lub częstował niemi Lewina, to odrzucał końcem kosy gałązki, to oglądał przepiórcze gniazdo, z którego, z pod samego ostrza kosy, wylatywała samica, to łowił pędraki pełzające po ziemi, biorąc je na koniec kosy, jak na widelec, pokazywał Lewinowi i odrzucał daleko.
Dla Lewina i młodego chłopa wszystkie te zmiany były nadzwyczaj trudne. Obydwaj pod wpływem jednostajnego ruchu, dawali się unosić zapałowi i brakło im sił, aby zmienić ten ruch i jednocześnie zwracać uwagę na to, co się dzieje przed nimi.
Lewin nie zważał wcale, że czas mijał; gdyby go zapytano ile czasu już kosił, odparłby, że z pół godziny, a tymczasem zbliżała się pora obiadu. Gdy rozpoczynano nowy rząd, stary zwrócił uwagę Lewina na dziewczynki i chłopców, którzy z różnych stron, zaledwie widoczni, szli ku żniwiarzom przez wysoką trawę i przez drogę, niosąc węzełki z chlebem i dzbanki z kwasem, obwiązane gałgankami.
— O, pędraki ciągną! — rzekł stary, wskazując na dzieci i zasłaniając oczy ręką, zaczął przyglądać się im.
Kosiarze przeszli jeszcze dwa rzędy; starzec zatrzymał się.
— No, panie, czas już na obiad — rzekł stanowczo.
Doszedłszy do rzeki, ludzie skierowali się przez skoszoną łąkę ku kaftanom, koło których, czekając na nich, siedziały dzieci. Chłopi zebrali się: ci którzy byli dalej, koło wozów, bliżsi zaś koło krzaka wierzbiny, pod który narzucali trawy.
Lewin przysiadł się do nich, nie chciało mu się odchodzić.
Chłopi przestali się już krępować obecnością dziedzica. Niektórzy myli się, dzieci kąpały się w rzece, wyjmowały chleb z węzełków i odwiązywały dzbanki z kwasem. Starzec nakruszył chleba do miski, rozgniótł go łyżką, nalał wody z blaszanki, dorzucił jeszcze parę kawałków chleba. posypał solą i zwróciwszy się ku wschodowi, zaczął się modlić.
— No panie, niech pan spróbuje mojej wodzianki — rzekł, skończywszy się modlić i usiadł na ziemi koło miski.
Wodzianka była smaczną, więc Lewin rozmyślił się i nie pojechał do domu, lecz jadł obiad ze starym i począł rozmawiać z nim o jego domowych sprawach, interesując się niemi bardzo i opowiedział mu o swych planach gospodarskich, które, jak wiedział, mogą zaciekawić go. Rozmawiając z chłopem Lewin widział, że łatwiej mu z nim rozmawiać niż z bratem i pomimowoli uśmiechał się z rozrzewnienia, jakie go ogarniało podczas rozmowy z tym człowiekiem. Gdy kosiarz przestał jeść, przeżegnał się i położył pod krzakiem, kładąc sobie pod głowę garść trawy, Lewin uczynił to samo i niezważając na muchy i owady, siadające mu na spoconej twarzy, natychmiast zasnął i obudził się dopiero wtedy, gdy słońce przeszło na drugą stronę krzaku i zaczęło zaglądać w oczy. Starzec dawno już nie spał i ostrzył kosy młodszych kosiarzy.
Lewin obejrzał się naokoło i nie poznał łąki, do tego stopnia wszystko zmieniło się na niej: ogromna jej przestrzeń została skoszoną i jaśniała odmiennym, nowym blaskiem; pokosy, na które padały ukośno już promienie słońca, rozsiewały aromatyczną woń; rzeka, której przedtem widać nie było, a która teraz błyszczała jak stal na zakrętach, poruszający się ludzie, i jastrzębie, wijące się nad skoszoną łąką, jednem słowem, wszystko wyglądało zupełnie inaczej.
Ocknąwszy się, Lewin zaczął miarkować ile skoszono już i ile jeszcze da się dzisiaj skosić.
Jak na czterdziestu dwóch ludzi, skoszono już bardzo wiele. Cała ogromna łąka, którą za pańszczyzny sprzątano w trzydzieści kos przynajmniej przez dwa dni, była już skoszoną; pozostawały tylko krótkie kliny. Lecz Lewin chciał dzisiaj zrobić jaknajwięcej i żałował, że słońce spuszcza się tak prędko ku zachodowi: nie czuł najmniejszego zmęczenia, chciał tylko, o ile można, najprędzej i najwięcej zrobić.
— A jak ci się zdaje — zapytał starego — czy skosimy dzisiaj Maszkin Wierch.
— Jak Bóg da, ale słońce już niewysoko. Trzeba chyba będzie dać ludziom wódki.
Przy podwieczorku, gdy znów wszyscy przestali kosić i ci, co palili, powyjmowali fajki, starzec oznajmił kosiarzom: „skosicie Maszkin Wierch, dostaniecie wódki!“
— Co mamy nie skosić! Tit, zaczynamy! Zaraz skończymy!
— W nocy najesz się, zaczynaj! — dały się słyszeć głosy i kosiarze, dojadając prędko resztę chleba, brali żwawo za kosy.
— No, chłopcy, pamiętajcie! — zawołał Tit, i ostro, prawie kłusem, ruszył naprzód.
— Spiesz się, spiesz! — wołał stary, biegnąc za nim i doganiając go z łatwością — strzeż się, bo cię skoszę.
I młodzi i starzy kosili jak na wyścigi i chociaż spieszyli się, nie psuli jednak trawy i pokosy kładły się również regularnie i prosto, jak przedtem. Ostatni klin, jaki pozostał się w kącie, skoszono w ciągu pięciu minut. Ostatni kosiarze nie zdążyli jeszcze skosić swych pokosów, a już ci, co wprzódy skończyli, zarzucali kaftany na plecy i szli drogą ku Maszkinemu Wierchowi.
Słońce spuszczało się już ku drzewom, gdy kosiarze, uderzając osełkami o kosy, weszli do lesistego wąwozu na Maszkin Wierch.
Trawa w środku wąwozu sięgała aż do pasa i była delikatna, miękka i puszysta; miejscami pstrzyły się na niej bratki.
Po krótkiej naradzie, czy kosić wzdłuż czy też wszerz, Prochor Jermilin, znany kosiarz, ogromny, czarniawy chłop, poszedł naprzód, przeszedł swój rząd, zawrócił i zaczął kosić, za nim stanęli rzędem inni. Słońce zaszło za las. Rosa spadła już; promienie zachodzącego słońca oświetlały kosiarzy na wzgórzu, na dole zaś podniosła się już mgła i ludzie pracowali w cieniu. Praca kipiała. Trawa podcinana uderzeniami kosy kładła się wysokimi pokosami. Kosiarze rozstawieni gęsto po krótkich rzędach, pobrzękując blaszankami, uderzając kosami kosy, śmiali się i nawzajem dodawali sobie ochoty.
Lewin szedł wciąż miedzy młodym chłopakiem a starym chłopem. Stary ubrał się w kurtkę z owczej skóry i był wciąż w dobrym humorze, żartował i poruszał się żwawo. Między drzewami trafiały się nieustannie soczyste grzyby, które również ścinano kosami, lecz starzec, dojrzawszy grzyb, schylał się za każdym razem, zrywał go i chował za pazuchę.
— Przyniosę gościńca mej starej — dowodził.

Chociaż łatwo było kosić wilgotną i miękką trawę, spuszczać się jednak ze spadzistych pochyłości wąwozu i piąć się po nich było trudno. Stary zdawał się nie zwracać na to uwagi. Machając wciąż tak samo kosą, małym pewnym siebie krokiem swych obutych w duże łapcie nóg, wchodził powoli na pochyłości i chociaż trząsł się całem ciałem, nie pozostawiał za sobą ani jednej trawki, ani jednego grzyba i tak samo żartował wciąż z chłopami i z Lewinem. Lewin szedł za nim i zdawało mu się czasami, że stary musi upaść, wspinając się z kosą w ręku na taki stromy wzgórek, na który i bez kosy trudno było wdrapać się; lecz stary właził i kosił zawzięcie. Lewin był przekonanym, że jakaś wewnętrzna siła powoduje starym chłopem.

VI.

Skoszono Maszkin Wierch, skończono ostatnie rzędy, kosiarze ubrali się w kaftany i wesoło rozeszli się do domów. Lewin dosiadł konia i pożegnawszy się z chłopami, których żal mu było porzucać, pojechał na kolacyę. Wyjechawszy na górę, obejrzał się: kosiarzy nie było już widać, gdyż zasłaniała ich gęsta mgła: słychać tylko było wesołe grube ich głosy, śmiech i dźwięki kos, uderzających o siebie.
Siergiej Iwanowicz dawno już był po obiedzie, pił wodę z cytryną i lodem, i przeglądał otrzymane z poczty gazety i pisma. Lewin wbiegł wesoło do jego pokoju z potarganemi i ze zlepionemi na czole włosami.
— Skosiliśmy całą łąkę! Co to za przyjemność! A ty coś porabiał? — mówił Lewin, zapomniawszy już zupełnie o wczorajszej nieprzyjemnej rozmowie.
— Na miłość Boską, do czegoś ty podobny! — rzekł Siergiej lwanowicz, spoglądając w pierwszej chwili z niezadowoleniem na brata. Drzwi, drzwi zamykaj! — zawołał. — Jużeś wpuścił przynajmniej z dziesiątek much.
Siergiej Iwanowicz nie mógł znosić much, otwierał więc okna w swym pokoju tylko w nocy i pilnował, aby drzwi były nieustannie zamknięte.
— Jak Boga kocham ani jednej, a jeśli wpuściłem, to je złapię. Nie uwierzysz mi, co to za przyjemność! A ty jak spędziłeś dzisiejszy dzień?
— Ja? dobrze. Ale czyś ty kosił cały dzień? Wyobrażam sobie, że musisz być głodnym jak wilk. Kużma zostawił dla ciebie cały obiad.
— Dziękuję, ale nie chce mi się jeść, a zresztą jadłem już tam, teraz zaś pójdę się umyć.
— Idź, idź, a ja zaraz przyjdę do ciebie — rzekł Siergiej lwanowicz. kiwając głową i spoglądając na brata. — Idź że, idź prędzej — dodał uśmiechając się i począł układać na stole książki, gotując się do wyjścia.
Siergiej Iwanowicz wpadł w dobry humor i nie chciało mu się jakoś rozstawać z bratem.
— A gdzie byłeś podczas deszczu? — zapytał.
— Co za deszcz? Zaledwie trochę pokropił... a więc przyjdę za chwilę. Powiadasz więc, żeś dobrze spędził dzień? doskonale! — i Lewin poszedł ubierać się.
Po upływie pięciu minut bracia zeszli się w jadalnym pokoju. Chociaż Lewinowi zdawało się, że nie jest głodnym i że siadł do stołu tylko dlatego, aby nie urazić Kuźmicza, obiad, gdy zaczął jeść, wydał mu się nadzwyczaj smacznym. Siergiej Iwanowicz z uśmiechem spoglądał na brata.
— Ach, prawda, jest list do ciebie — rzekł. — Kuźma, mój kochany, przynieś go; pamiętaj tylko o zamykaniu drzwi.
List był od Obłońskiego i Lewin głośno przeczytał go. Obłoński pisał z Petersburga: „Otrzymałem list od Dolly, która bawi w Jerguszowie i której nie wiedzie się jakoś. Bądź u niej z łaski swojej i pomóż jej swą radą, ty przecież znasz się na wszystkiem. Dolly ucieszy się bardzo, gdy cię ujrzy, gdyż biedaczka jest zupełnie bez towarzystwa. Teściowa bawi jeszcze z całą rodziną za granicą.“
— Doskonale! będę musiał koniecznie pojechać do niej — rzekł Lewin. — A może pojedziemy razem: to taka zacna kobieta, wszak prawda?
— A czy to daleko?
— Trzydzieści wiorst, a może i ze czterdzieści, ale droga doskonała; pojedziemy sobie kiedy.
— Z przyjemnością — odparł Siergiej Iwanowicz uśmiechając się wciąż.
Towarzystwo brata pobudzało Siergieja Iwanowicza do świetnego humoru.
— Ależ masz apetyt! — rzekł, spoglądając na jego pochyloną nad talerzem buro-czerwono-opaloną twarz i szyję.
— Nie uwierzysz, jakie to doskonale lekarstwo na wszelkie złe humory. Chcę wzbogacić medycynę nowym terminem: Arbeitskur.
— No, zdaje się, że tobie nie trzeba tego.
— Mnie, nie, ale różnym chorym na nerwy.
— W istocie, należałoby wypróbować. A ja chciałem co prawda zajść do ciebie na łąkę, ale upał tak mi dokuczał, że doszedłem tylko do lasu, gdzie posiedziałem trochę, a potem lasem udałem się na wieś, gdzie spotkałem twoją mamkę; sondowałem poglądy, jakie chłopi mają co do ciebie. O ile mogłem zrozumieć, nie aprobują twego postępowania. Mamka powiedziała mi: „to nie pańska rzecz.“ Wogóle zdaje mi się, że w pojęciach ludu są określone pewne stałe wymagania, którym tak zwana przez nich „pańskość“ zadość czynić powinna, patrzą się więc niechętnie, gdy panowie przekraczają granice, które oni im zakreślili.
— Może być, ale to jest taka przyjemność, jakiej nigdy jeszcze w życiu nie zaznałem. Złego w tem przecież nic niema. Nie prawdaż? — odparł Lewin. — A cóż robić, jeśli to mi się podoba. A zresztą, jak mi się zdaje, nic to nikomu nie szkodzi, co?
— Wogóle — ciągnął Siergiej Iwanowicz — jesteś, jak widzę, zadowolonym z dnia dzisiejszego?
— Nadzwyczaj. Skosiliśmy całą łąkę. A z jakim sympatycznym starym chłopem zapoznałem się tam. Nie możesz sobie wyobrazić, co to za rozkosz!
— Jednem słowem, jesteś zadowolonym z dzisiejszego dnia, i ja również. Najprzód rozwiązałem dwa zadania szachowe; jedno bardzo ładne: zaczyna się pionkiem. Pokażę ci je. A potem zastanawiałem się nad naszą wczorajszą rozmową.
— Co, nad naszą wczorajszą rozmową? — zapytał Lewin, uśmiechając się rozkosznie i wzdychając po skończonym obiedzie, nie mogąc sobie przypomnieć w żaden sposób wczorajszej rozmowy z bratem.
— Jestem zdania, że masz poczęści racyę. Różnica w zapatrywaniach naszych polega na tem, że ty za główny motor uważasz osobisty interes, ja zaś przypuszczam, że każdy człowiek, stojący na pewnym stopniu rozwoju umysłowego, powinien interesować się ogólnemi sprawami. Może być, że masz racyę i że byłoby do życzenia, aby działalność tego rodzaju połączoną była z interesem osobistym. Ty jesteś jednak naturą zbyt primesantière, jak powiadają Francuzi, ty chcesz albo gorączkowo, energicznie działać, albo nic nie robić.
Lewin przysłuchiwał się słowom brata i stanowczo nie rozumiał ich i nie chciał rozumieć, obawiał się tylko, aby brat nie zadał mu takiego pytania, z którego widać będzie, że nie wie dokładnie o co idzie.
— Tak tak, mój kochany — rzekł Siergiej Iwanowicz, trącając go w ramię.
— Rozumie się, że tak. Ale mniejsza z tem! Nie idzie mi tak bardzo o to — odparł Lewin z dziecinnym uśmiechem, jak gdyby przyznawał się do winy. — „O czem do djabła rozmawialiśmy?“ — myślał. — Rozumie się, że ja miałem słuszność i on również, i że wszystko na tym świecie jest jaknajlepiej. Trzeba tylko zajść do kancelaryi i powydawać rozporządzenia — i Lewin wstał i przeciągając się, uśmiechnął się.
Siergiej Iwanowicz uśmiechnął się również.
— Chcesz może pójść na spacer, chodźmy więc razem — rzekł, nie chcąc porzucać brata, od którego aż biło zdrowie i siła. — Chodźmy, zajdziemy i do kancelaryi, jeśli masz tam interes.
— Ach, mój Boże! — zawołał Lewin głośno, że aż Siergiej Iwanowicz przestraszył się.
— Co ci się stało?
— A co słychać z ręką Agafii Michajłownej? — zapytał Lewin, uderzając się po czole. — Zapomniałem o niej zupełnie.
— Znacznie lepiej.
— W każdym razie zabiegnę do niej na chwilę. Nie zdążysz jeszcze włożyć kapelusza, a ja już będę z powrotem.

I Lewin, stukając mocno obcasami, zbiegł ze schodów.

VII.

Stepan Arkadjewicz pojechał do Petersburga, aby spełnić najnaturalniejszy obowiązek, znany doskonale wszystkim urzędnikom, lecz zupełnie niezrozumiały dla zwykłych śmiertelników: obowiązek ten polega na przypomnieniu siebie ministeryum. Stepan Arkadjewicz zabrał przy tej okazyi prawie wszystkie pieniądze z domu i spędzał wesoło czas na wyścigach i na letnich mieszkaniach u znajomych, Dolly zaś przeniosła się z dziećmi na wieś, aby zmniejszyć, o ile możności, domowe wydatki. Dolly pojechała do swej posagowej wioski Jerguszowa, tej samej, gdzie na wiosnę Stepan Arkadjewicz sprzedał las; Jerguszowo leżało o pięćdziesiąt wiorst od Pokrowskiego, majątku Lewina.
W Jerguszowie zburzono już dawno stary ogromny dwór i jeszcze książę kazał odnowić i powiększyć oficynę. Oficyna ta, lat temu dwadzieścia, za dziecinnych lat Dolly, była bardzo wygodną, chociaż, jak zwykle wszystkie oficyny, stała zwrócona bokiem do wjazdowej alei i do południa, obecnie jednak była już stara i poczynała się walić. Gdy Stepan Arkadjewicz jeździł na wiosnę sprzedawać las, Dolly prosiła go, aby obejrzał cały dom, i aby kazał odnowić i ponaprawiać wszystko, co uzna za stosowne. Stepan Arkadjewicz, jak w ogóle wszyscy mężowie, mający nieczyste sumienie, dbał nadzwyczaj o wygody żony, obejrzał więc osobiście cały dom i powydawał stosowne polecenia, jakie, zdaniem jego, były najniezbędniejsze. Zdaniem Stepana Arkadjewicza trzeba było obić na nowo wszystkie meble kretonem, pozawieszać portyery, wygracować ścieżki w ogrodzie, postawić mostek nad sadzawką i zasiać kwiaty, lecz zapomniał o wielu innych koniecznych urządzeniach, brak których dawał się bardzo we znaki Darji Aleksiejewnej.
Chociaż Stepan Arkadjewicz usiłował zawsze być dobrym mężem i ojcem, nie mógł jednak nigdy zdobyć się na to, aby pamiętać, że ma żonę i dzieci. Wogóle Stepan Arkadjewicz miał upodobania nieżonatego człowieka i liczył się tylko z niemi, wróciwszy więc do Moskwy był bardzo zadowolonym z siebie i z dumą oznajmił żonie, że kazał wszystko przygotować, że dom będzie jak cacko i że radzi jej bardzo jechać! Stepanowi Arkadjewiczowi wyjazd żony na wieś był nadzwyczaj na rękę: i dla dzieci zdrowo i wydatków mniej i on sam będzie się czuł swobodniejszym. Darja Aleksiejewna zaś uważała wyjazd na wieś za konieczny dla dzieci, a szczególniej dla córeczki, która nie mogła przyjść do siebie po szkarlatynie; chciała zresztą w każdym razie wyjechać, aby uwolnić się na jakiś czas od ciągłych przykrości z powodu drobnych długów, jakie Obłońscy mieli w składzie opału, u szewca, u rzeźnika, a którymi Darja Aleksiejewna trapiła się nieustannie.
Prócz tego Dolly pragnęła wyjazdu, gdyż spodziewała się, że sprowadzi do siebie na wieś Kiti, która miała powrócić z zagranicy w połowie lata i której lekarze zalecili kąpiele. Kiti pisała z Soden, że nic tak nie uśmiecha się jej, jak spędzenie lata w towarzystwie Dolly w Jerguszowie, w którem obie miały bardzo wiele wspomnień z lat dziecinnych.
Pierwsze chwile pobytu na wsi dały się Dolly we znaki. Dolly w dzieciństwie mieszkała nieraz na wsi i z dziecinnych lat pozostało jej wspomnienie, że wieś wybawia od wszelkich miejskich kłopotów i nieprzyjemności, że życie na wsi, choć nie jest powabnem (na co Dolly godziła się z łatwością), jest jednak znacznie tańszem i oszczędniejszem, że można dostać wszystkiego za tanie pieniądze, i że wieś służy dzieciom; teraz jednak, gdy cały dom leżał na jej głowie, Dolly przekonała się, że wieś jest w istocie zupełnie inną, niż jej się zdawało.
Nazajutrz po jej przyjeździe spadł ulewny deszcz i w nocy poczęło przeciekać w korytarzu i w dziecinnym pokoju, tak, że łóżeczka musiano poprzenosić do salonu. Kucharki nie było; z dziewięciu krów jedne, jak twierdziła dziewczyna, zajmująca się niemi, były cielne, drugie były po pierwszem cielęciu, trzecie były za stare, a czwarte poprostu nie chciały dawać mleka; brakowało masła, a nawet i mleka dla dzieci. Jaj nie było, kur nie można było dostać, tak, że musiano zarzynać stare łykowate koguty. Nie można nawet było znaleźć baby do szorowania podłóg, gdyż wszystkie okopywały kartofle. Jeździć również nie można było nigdzie, gdyż był tylko jeden koń, w dodatku narowisty, który w dyszlu stawał dęba. Nie było się gdzie kąpać, gdyż bydło wydeptało brzeg rzeki; na spacer również nie można było chodzić, ponieważ bydło wchodziło do ogrodu przez połamany płot i był pomiędzy niem straszny byk, który ryczał, a więc zapewne i bódł. Ubrania nie było gdzie chować: szafy nie chciały się dobrze zamykać i otwierały się same przez się, gdy przechodziło się koło nich. Garnków i sprzętów kuchennych brakło również; kotła do bielizny i deski do prasowania nie było.
Zamiast używać spokoju i odpoczynku, Darja Aleksiejewna przez parę pierwszych dni narażona była na te wszystkie straszne, jej zdaniem, klęski, i oddawała się rozpaczy, gdyż miała w istocie masę kłopotów, zdawało się jej, że jest w położeniu bez wyjścia i wstrzymywała się nieustannie od łez, które kręciły się jej wciąż w oczach. Ekonom, dawny wachmistrz, którego Stepan Arkadjewicz polubił bardzo i ze szwajcara zamianował ekonomem za ładną postawę, nie przejmował się nieszczęściami Darji Aleksiejewny, powtarzał wciąż: „w żaden sposób nie można, to już taki marny naród“ i nie umiał zaradzić złemu.
Położenie zdawało się być bez wyjścia; lecz w domu Obłońskich, jak i we wszystkich familijnych domach, był ktoś, kto zwracał na siebie nie wiele uwagi, chociaż był najważniejszą i najpożyteczniejszą osobą. Osobą tą była Marya Filimonowna; ona uspakajała panią, zapewniała ją, że wszystko jakoś to będzie (było to zwykłe jej wyrażenie, które od Maryi Filimonowny przejął i Matwiej), a sama, nie spiesząc się i nie gorączkując, działała.
Marya Filimonowna zapoznała się z ekonomową i zaraz pierwszego dnia piła z nią i z ekonomem herbatę pod akacyami, rozmawiając z nimi o bieżących sprawach. Wkrótce pod akacyami utworzył się klub Maryi Filimonownej, członkami którego byli: ekonomową, karbowy i pisarz prowentowy; z pomocą tego klubu wszystko powoli zaczęło przychodzić do porządku i rzeczywiście w ciągu tygodnia wszystko jakoś to było. Dach został naprawionym, najęto kucharkę, kumę karbowego, kupiono parę kur, krowy zaczęły dawać mleko, ogród ogrodzono, cieśla zrobił magiel, do szaf dorobiono haczyki, przestały się więc otwierać same przez się, nawet w garderobie znalazła się deska do prasowania, owinięta grubem żolnierskiem suknem, leżąc jednym końcem na komodzie, a drugim na poręczy od krzesła, i w garderobie czuć było ciągle przypalone żelazko.
— A pani ciągle rozpaczała! — rzekła Marya Filimonowna, wskazując na deskę.
Ze słomianych mat ustawiono namiot do kąpieli. Lili zaczęła się kąpać i zaczęły się spełniać życzenia Darji Aleksiejewnej, gdyż pobyt na wsi stał się choć niezbyt spokojnym, ale względnie wygodnym. Darja Aleksiejewna, mając sześcioro dzieci nie mogła być spokojną: jedno z nich zachorowało, drugie mogło zachorować, trzeciemu brakowało czegobądź, u czwartego występowały oznaki złego charakteru i t. d., i t. d. Rzadko, nadzwyczaj rzadko trafiały się zupełnie spokojne chwile. Lecz kłopoty te i niepokoje były dla Darji Aleksiejewnej niezbędnemi, gdyż zapewniały jej jakie takie szczęście: gdyby ich nie było, to Darja Aleksiejewna musiałaby pozostawać samotną, ze swemi myślami o mężu, który jej nie kochał. Prócz tego, chociaż ciągłe obawy, aby którekolwiek dziecko nie zachorowało, same choroby i smutek, jaki ją ogarniał na widok oznak, które kazały przypuszczać w dzieciach złe skłonności, były przykremi dla matki, jednak same dzieci wypłacały już jej za wszystkie zmartwienia różnemi drobnemi radościami. Radości te były tak drobne i również trudno było je zauważyć, jak dostrzedz złoto w piasku. Czasami, w przykrzejszych chwilach życia, Darja Aleksiejewna widziała tylko smutki, tylko piasek; lecz zdarzały się i wesołe chwile, gdy widziała tylko uciechy, tylko szczere złoto.
Teraz w ciszy wiejskiej, Dolly coraz częściej doznawała tych radości: często, patrząc na dzieci, usiłowała przekonać się, iż jest w błędzie, i że jako matka, zapatruje się na nie stronnie, pomimo to nie mogła nie oddawać sprawiedliwości, że ma sześcioro ślicznych dzieci, każde w innym rodzaju, lecz każde takie jak rzadko, i Dolly była szczęśliwa, że je ma i zarazem czuła się z nich dumną.

VIII.

W końcu maja, gdy już wszystko mniej więcej było załatwionem, Dolly odebrała odpowiedź od męża na list swój, w którym skarżyła się na niewygody. Stepan Arkadjewiez przepraszał żonę, że nie obmyślił wszystkiego, obiecywał, że przyjedzie, jak tylko będzie mógł, ale Stepan Arkadjewicz jakoś nie mógł i Darja Aleksiejewna do pierwszych dni czerwca siedziała samotnie na wsi.
W niedzielę przed świętym Piotrem Darja Aleksiejewna zawiozła wszystkie dzieci do komunii. Darja Aleksiejewna w swych szczerych, poważnych rozmowach z siostrami, z matką, z przyjaciółkami bardzo często wprowadzała je w podziw swymi wolnomyślnymi poglądami na kwestye religijne. Dolly miała swą własną religię, wierzyła w metampsychozę, mało przejmując się dogmatami kościoła. Lecz w swym domu, i to nietylko dlatego, aby dawać przykład, ale z głębokiego przekonania, zwracała baczną uwagę na wszystkie przepisy kościelne i sumiennie wypełniała je. Dzieci od roku prawie nie były u komunii, co martwiło bardzo matkę, postanowiła więc, ku wielkiej uciesze i uznaniu Maryi Filimonownej, zaprowadzić je teraz.
Darja Aleksiejewna na parę dni przedtem zaczęła już myśleć o nowych ubraniach dla dzieci. Uszyto, poprzerabiano i wyprasowano dzieciom ubrania, poprzyszywano guziki i kokardki. Sukienka Tani, którą angielka podjęła się uszyć, napsuła dużo krwi Darji Aleksiejewnie. Angielka, przerabiając suknię, powycinała zanadto rękawy, zrobiła za niski karczek i zepsuła zupełnie staniczek, gdyż był za ciasnym i uciskał Tanię pod pachami, lecz Marya Filimonowna wpadła na pomysł, wstawiła kliny i zrobiła pelerynkę. Rzecz cała ułożyła się, ale wynikła z tego powodu sprzeczka z angielką. Rano jednak wszystko już było w porządku i o dziewiątej, gdyż poproszono proboszcza, aby wstrzymał się trochę ze mszą, wszystkie dzieci uradowane i starannie ubrane stały przed gankiem koło powozu i oczekiwały na matkę.
Do powozu na dyszlowego, zamiast narowistego Wronego, zaprzężono, dzięki protekcyi Maryi Filimonowny, ekonomowego Burego. Darja Aleksiejewna, której ubieranie się zabrało trochę czasu, wyszła na ganek w białej tiulowej sukni.
Darja Aleksiejewna ubierała się dość długo, gdyż czesała się i kładła suknię z pewnem wzruszeniem: przedtem ubierała się sama dla siebie, by ładnie wyglądać i podobać się później, im stawała się starszą, tem bardziej nie lubiła stroić się, gdyż wiedziała, że brzydnie. Dzisiaj jednak ubierała się z przyjemnością i ze wzruszeniem, gdyż teraz ubierała się nie dla siebie, nie dlatego, aby ładnie wyglądać, ale dlatego, aby będąc matką takich ładnych dzieci, nie zepsuć ogólnego wrażenia.
Spojrzawszy po raz ostatni w lustro, Dolly była zadowoloną z siebie, gdyż wyglądała ładnie, nie tak ładnie, jak wówczas, gdy życzyła sobie bywać na balach, ale tak, jak chciała obecnie.
W cerkwi nie było nikogo prócz chłopów, stróży i ich żon; pomimo to Darja Aleksiejewna widziała, lub zdawało się jej, że widzi, iż wszyscy zachwycają się nią i jej dziećmi. Dzieci nietylko, że ładnie wyglądały w swych strojnych ubraniach, lecz były nadzwyczaj miłe i zachowywały się bardzo grzecznie. Alesza nie stał co prawda spokojnie, gdyż kręcił się ciągle i chciał przyjrzeć się z tyłu swej kurteczce, w każdym jednak razie był bardzo miłym. Tania zachowywała się jak dorosła osoba i pilnowała młodsze rodzeństwo. Najmłodsza Lili wyglądała ślicznie, dziwiąc się naiwnie wszystkiemu i trudno w istocie było wstrzymać się od uśmiechu, gdy przyjąwszy komunię, zauważyła: please, some more.
Wracając do domu dzieci zdawały sobie sprawę, że były uczestnikami uroczystego aktu i zachowywały się bardzo spokojnie.
W domu również szło wszystko dobrze, ale podczas śniadania Grysza począł gwizdać i, co gorsza jeszcze, nie słuchał angielki, za co miał nie dostać leguminy. Darja Aleksiejewna, gdyby była obecną przy zajściu, nie byłaby pozwoliła na ukaranie malca w tak uroczystym dniu, należało jednak podtrzymać powagę nauczycielki, musiała więc zatwierdzić wyrok, że Grysza nie dostanie leguminy; w każdym razie wypadek ten zakłócił ogólną radość. Grysza płakał, twierdząc, że to Nikolinka gwizdał a nie ukarano go, i że on, Grysza, płacze nie dlatego, iż nie dostanie leguminy, bo to go nic a nic nie obchodzi, ale dlatego, iż postąpiono z nim niesprawiedliwie. Matce stało się żal dziecka, chciała więc rozmówić się z angielką i darować Gryszy winę. Gdy szła do pokoju angielki, ujrzała, przechodząc przez salon, scenę, która ucieszyła ją do tego stopnia, że aż łzy zakręciły się jej w oczach i już sama przebaczyła przestępcy.
Grysza siedział w salonie przy bocznem oknie, koło niego zaś stała Tania z talerzykiem w ręku. Pod pozorem obiadu dla lalek, Tania poprosiła angielkę o pozwolenie zabrania swej porcyi leguminy do dziecinnego pokoju i zaniosła ją bratu.
Grysza, płacząc wciąż i dowodząc, że został ukaranym niesprawiedliwie, jadł leguminę i przez łzy mówił: „jedz sama, będziemy jeść razem... razem“...
I zmartwienie Gryszy i poczucie swego wspaniałomyślnego postępku rozczuliły Tanię i łzy stanęły jej w oczach, pomimo to nie odmawiała bratu i jadła z nim razem.
Ujrzawszy matkę, dzieci przestraszyły się, lecz gdy spojrzały jej w oczy, zrozumiały, że postępują dobrze, zaczęły się więc śmiać i mając usta napchane leguminą, zaczęły obcierać rękoma śmiejące się usta i rozmazywać po twarzach łzy i konfitury.
— Na miłość boską, nowe białe ubrania! Tania! Grysza! — wołała matka, chcąc uratować sukienki dzieci, uśmiechając się jednocześnie uśmiechem pełnym szczęścia i radości, choć łzy kręciły się jej w oczach.
Darja Aleksiejewna kazała dzieciom pozdejmować nowe ubrania; dziewczynki wzięły bluzki, a chłopcy stare kurtki, poczem zaprzęgnięto do linijki, i znów ku wielkiemu zmartwieniu ekonoma wzięto Burego i wszyscy pojechali na grzyby i do kąpieli. W dziecinnym pokoju rozległy się okrzyki pełne radości, które zamilkły dopiero z chwilą wyjazdu.
Uzbierano cały koszyk grzybów, nawet Lili znalazła ogromnego rydza; przedtem bywało zawsze tak, że miss Hull znajdzie grzyba i pokaże jej, teraz jednak Lili sama znalazła i to w dodatku rydza, co wywołało powszechną radość: „Lili znalazła rydza!“
Pojechano potem ku rzece, postawiono konie pod drzewami i wszyscy poszli się kąpać. Furman Terentij przywiązał do drzewa, oganiające się od owadów konie, położył się na trawie w cieniu brzozy i zapalił fajeczkę, a z łazienki dolatywał do niego nieustający na chwilę wesoły szczebiot dzieci.
Chociaż było dużo kłopotu ze zwracaniem bacznej uwagi na wszystkie dzieci, z pilnowaniem, aby nie dokazywały; chociaż trudno było nie pomieszać tych wszystkich pończoszek, majteczek, trzewiczków, rozwiązywać, rozpinać i zawiązywać tasiemeczki i guziki, Darję Aleksiejewnę, która lubiła kąpiel i uważała ją za zdrową dla dzieci, nic tak nie zachwycało, jak ta kąpiel razem ze wszystkiemi dziećmi: sprawiało jej rozkosz bawić się temi pulchnemi nóżkami, naciągać na nie pończoszki, brać na ręce i zanurzać te nagie ciałka, słyszyć okrzyki radości lub przestrachu i patrzyć się na rozpromienione twarzyczki z błyszczącemi, przestraszonemi lub wesołemi oczkami swych pluskających się w wodzie cherubinków.
Gdy połowa dzieci ubrała się już, do łazienki podeszły i zatrzymały się przed nią nieśmiało ubrane odświętnie baby, idące do lasu po grzyby i jagody. Marya Filimonowna zawołała na jedną z nich i dała jej do wysuszenia prześcieradło i koszulkę, które wpadły do wody. Darja Aleksiejewna wdała się w rozmowę z babami. Kobiety z początku chichotały w kułak i nie rozumiały o co je pytano, ośmieliły się jednak prędko, rozgadały i zjednały sobie Darję Aleksiejewną szczerą przychylnością i życzliwością, jaką okazywały jej i dzieciom.
— Jaka ładniutka i bielutka, jak cukier — mówiła jedna z kobiet, przypatrując się Tani i kiwając głową. — A taka szczupła...
— Chorowała...
— A tego pani także kąpała? — zapytała druga, wskazując niemowlę.
— Nie, ten ma dopiero trzy miesiące — odparła z dumą Darja Aleksiejewna.
— No, no, no...
— A ty masz dzieci?
— Było czworo, ale zostało się tylko dwoje: chłopiec i dziewczyna, odłączyłam ją dopiero na ostatki.
— A ile ma?
— Dwa lata skończy niedługo.
— A czemuś tak długo karmiła?
— Taki zwyczaj: trzy posty...
I rozpoczęła się rozmowa najbardziej zajmująca Darję Aleksiejewnę: jak która z kobiet chorowała i na co? gdzie jest mąż? czy często bywa w domu? i t. p.
Darji Aleksiejewnie nie chciało się odchodzić od chłopek, tak zajmowała ją ta rozmowa; największą zaś przyjemność sprawiało jej, że widziała, jak wszystkie kobiety zachwycają się tem, że ma tyle dzieci, i że dzieci te są ładne.
Baby rozśmieszyły Darję Ałeksiejewnę i obraziły na siebie angielkę, która ubierała się ostatnia, i która nie mogła zrozumieć, dlaczego kobiety śmieją się z niej. Jedna z młodszych bab przyglądała się angielce i gdy ta włożyła na siebie trzecią spódnicę, baba nie mogła powstrzymać się od uwagi, która rozśmieszyła wszystkich: „kładzie, kładzie i nie może nakłaść!“

IX.

Darja Aleksiejewna z chustką na głowie, dojeżdżała już do domu, otoczona wykąpanemi dziećmi, których mokre główki schły na słońcu, gdy furman odezwał się:
— Jakiś pan idzie, zdaje się, że z Pokrowskiego...
Darja Aleksiejewna spojrzała i ucieszyła się, ujrzawszy znajomą postać Lewina, idącego na jej spotkanie w szarym kapeluszu i w szarym paltocie. Darja Aleksiejewna zawsze z radością witała Lewina, teraz zaś sprawiało jej to szczególną przyjemność, że Lewin widzi ją w całym blasku jej dumy. Nikt lepiej od Lewina nie był w stanie pojąć jej majestatu. Ujrzawszy Dolly, Lewin ujrzał przed sobą jeden z obrazów tego szczęśliwego przyszłego życia rodzinnego, o jakiem zawsze marzył.
— Wygląda pani zupełnie jak kokosza, Darjo Aleksiejewno!
— Ach, jak cieszę się! — witała go Dolly, wyciągając ku niemu rękę.
— Cieszy się pani, a nie dała mi pani znać. Mam brata u siebie. Dopiero parę dni temu odebrałem od Stiwy list, że pani tu bawi.
— Od Stiwy? — zapytała Darja Aleksiejewna ze zdziwieniem.
— Tak, Stiwa pisze mi, że pani bawi tu, liczy więc na to, że pani pozwoli mi dopomódz sobie trochę — rzekł Lewin i powiedziawszy to, zmięszał się nagle i nie odzywając się już, szedł koło linijki, zrywając i żując pączki z przydrożnych lip.
Lewin zmięszał się, gdyż przypuszczał, że pomoc obcego człowieka w tych rzeczach, które mąż powinien był obmyślić, może nie być przyjemną Darji Aleksiejewnie. — W istocie Darji Aleksiejewnie nie podobało się postępowanie męża, który zwykle narzucał obcym ludziom swe obowiązki rodzinne, czynienie którym zadość należało do niego. Dolly domyśliła się od razu, że Lewin rozumie to i za tę właśnie delikatność Darja Aleksiejewna lubiła Lewina.
— Ma się rozumieć — rzekł Lewin — mojem zdaniem ma to znaczyć, że pani chce zobaczyć się ze mną, czemu też rad jestem nadzwyczaj. Rozumie się, wyobrażam sobie, jak pani, przyzwyczajonej do gospodarowania w mieście, musi się tutaj wszystko wydawać dziwnem i jeśli pani czego bądź potrzebuje, jestem gotów do jej usług.
— Nie! — z początku w istocie było nam niewygodnie, lecz teraz urządziliśmy się już doskonale, a to dzięki naszej starej niańce — mówiła Dolly, wskazując na Maryę Filimonownę. Marya Filimonowna, domyślając się, że o niej mowa, wesoło i po przyjacielsku uśmiechała się do Lewina. Marya Filimonowna znała Lewina, wiedziała, że nie można sobie życzyć lepszego męża dla Kiti i pragnęła, aby te projekty doszły do skutku.
— Niech pan siada, zrobimy panu trochę miejsca — odezwała się Marya Filimonowna.
— Dziękuję, wolę się przejść. Dzieci, kto razem ze mną spróbuje ścigać się z końmi?
Dzieci znały Lewina bardzo mało, nie pamiętały, kiedy go widziały po raz ostatni, lecz nie objawiały względem niego tej nieśmiałości i dziwnego wstrętu, jaki dzieci okazują często nieznajomym dorosłym, którzy nie umieją im się podobać, gdyż są nienaturalni z niemi. Można podejść nienaturalnością najbardziej rozumnego, przenikliwego człowieka, lecz najbardziej ograniczone dziecko pozna się na niej i okazuje ku niej wstręt, choćby była jaknajstaranniej ukrywaną.
Lewin mógł mieć najrozmaitsze wady, ale nie było w nim ani śladu nienaturalności, więc dzieci od razu okazały mu przychylność, jaką widziały na obliczu matki.
Dwoje starszych wyskoczyło zaraz z powozu i pobiegło za nim tak samo, jak byłoby pobiegło za matką, niańką lub miss Hull. Lili również chciała iść do Lewina, więc matka podała mu dziewczynkę, a on posadził ją sobie na ramiona i pobiegł prędko.
— Niech się pani nie boi, Darjo Aleksiejewno — wolał Lewin, uśmiechając się — nie mogę jej przecież ani upuścić, ani rozbić.
Patrząc na jego zręczne, silne, ostrożne i uważne ruchy, matka uspokoiła się i wesoło i zachęcająco uśmiechając się, spoglądała na niego. Tutaj na wsi w towarzystwie dzieci i sympatycznej Darji Aleksiejewny, Lewin był w doskonałym humorze, w jakim bywał dość często i za który Marja Aleksiejewna szczególnie go lubiła. Biegając z dziećmi, Lewin uczył je gimnastyki, rozśmieszał miss Hull swą zabawną angielską wymową i opowiadał Darji Aleksiejewnie, jak spędza czas na wsi.
Po obiedzie Darja Aleksiejewna siedząc z nim sam na sam na balkonie, skierowała rozmowę na Kiti.
— Czy pan wie, że Kiti przyjedzie tutaj i spędzi ze mną resztę lata?
— Doprawdy? — zapytał rumieniąc się, i w tej chwili, chcąc zmienić przedmiot rozmowy rzekł: więc mam przysłać pani dwie krowy? Jeśli pani upiera się i życzy sobie liczyć się ze mną, to niech mi pani będzie łaskawą zapłacić po pięć rubli na miesiąc.
— Dziękuję panu bardzo, ale dałam już sobie jakoś rady.
— Zobaczę pani krowy, i jeśli pani pozwoli, wydam odpowiednie polecenia, jak mają je karmić. Cała rzecz polega na paszy.
I Lewin, chcąc uniknąć rozmowy o Kiti, wyłożył Darji Aleksiejewnej teoryę gospodarstwa mlecznego: że krowa jest tylko maszyną do przerabiania paszy na nabiał i t. d.
Lewin opowiadał o tem, lecz pragnął gorąco usłyszyć szczegóły o Kiti, a zarazem lękał się ich, gdyż obawiał się, aby spokój wewnętrzny, który osiągnął z takim trudem, nie obrócił się w niwecz.
— Prawda, ale trzeba nieustannie zwracać na to wszystko uwagę, a kto to będzie robił? — odparła niechętnie Darja Aleksiejewna.
Z pomocą Maryi Filimonowny Dolly tak urządziła całe gospodarstwo, że już jej się nie chciało nic w niem zmieniać, a zresztą nie wiele wierzyła temu wszystkiemu, co Lewin opowiada o gospodarstwie.

Dowodzenia jego, że krowa jest tylko maszyną, która wyrabia mleko, wydały się jej podejrzanemi. Dolly zdawało się, że tego rodzaju twierdzenia mogą tylko szkodzić gospodarstwu; zdaniem Darji Aleksiejewnej, cała ta kwestya nie była tak zawiłą: trzeba tylko, jak twierdziła Marya Filimonowna, dawać krowom więcej paszy i wody, i pilnować, aby kucharz nie wynosił z kuchni pomyj dla krowy praczki. Było to bardzo prostem, dowodzenia zaś o mącznym i zielonym pokarmie dość wątpliwemi i niezrozumiałemi. Najbardziej zaś chciało się Dolly rozmawiać o Kiti.

X.

— Kiti pisze mi, że niczego tak sobie nie życzy, jak samotności i spokoju — rzekła Dolly po krótkiej chwili milczenia.
— A jak jej zdrowie, czy lepiej? — zapytał Lewin wzruszony.
— Bogu dzięki jest już zupełnie zdrowa. Nigdy nie chciałam wierzyć, aby to miała być piersiowa choroba.
— Ach, cieszę się bardzo! — rzekł Lewin, i Dolly wydało się, że widzi coś wzruszającego w jego twarzy w chwili, gdy to mówił i gdy potem w milczeniu spoglądał na nią.
— Niech pan posłucha, Konstanty Dmitriczu — rzekła Darja Aleksiejewna, uśmiechając się swym poczciwym i trochę ironicznym uśmiechem — za co gniewa się pan na Kiti?
— Ja?... Ja nie gniewam się — odparł Lewin.
— Nieprawda, gniewa się pan. Dlaczego pan, będąc w Moskwie, nie był zupełnie ani u nas, ani u nich?
— Darjo Aleksiejewno — rzekł Lewin, rumieniąc się aż po uszy — dziwię się, że pani będąc tak dobrą, nie rozumie tego. Jak pani poprostu nie żałuje mnie, chociaż pani wie...
— Co takiego?...
— Chociaż pani wie, że oświadczałem się i że spotkała mnie odmowa — dokończył Lewin i cała miłość, jaką przed chwilą czuł w sobie ku Kiti, ustąpiła miejsca rozdrażnieniu, wywoływanemu w nim zawsze wspomnieniem doznanej obrazy.
— Dlaczegóż panu zdaje się, że ja wiem o tem?
— Dlatego, że wszyscy wiedzą o tem.
— Co do tego, to pan myli się; nie wiedziałam o tem, chociaż domyślałam się.
— Więc teraz już pani wie.
— Wiedziałam tylko tyle, że zaszło coś takiego, czem Kiti gryzła się nadzwyczaj, prosiła mnie jednak, aby z nią nigdy o tem nie mówić. Ponieważ nawet mnie nie powiedziała o tem, nie powiedziała więc nikomu. Niech mi pan powie, jak to było?
— Powiedziałem już pani.
— A kiedyż miało to miejsce?
— Gdym był po raz ostatni u państwa.
— A wie pan, co ja panu powiem — rzekła Darja Aleksiejewna — mnie jej nadzwyczaj żal. Pana boli tylko obrażona duma...
— Może być — rzekł Lewin — lecz...
Dolly przerwała mu:
— W każdym razie żal mi serdecznie tej biedaczki. Teraz rozumiem już wszystko.
— Niech mi więc pani wybaczy, Darjo Aleksiejewno — odezwał się Lewin, wstając — a teraz żegnam panią.
— Dobrze, ale niech pan zaczeka — odparła Dolly, chwytając go za rękę — niech pan zaczeka i niech pan siada.
— Proszę panią bardzo, nie mówmy już o tem — rzekł Lewin siadając i czując zarazem, że w sercu jego ożywiają się nadzieje, które, zdawało mu się, że już zupełnie pogrzebał.
— Gdybym panu nie była życzliwą — rzekła Darja Aleksiejewna, i łzy wystąpiły jej w oczach — gdybym pana nie znała tak dobrze, jak znam...
Uczucie, które zdawało się być już zupełnie zamarłem ożywiało się coraz bardziej i bardziej, rosło i ogarniało serce Lewina.
— Tak, teraz już wszystko rozumiem — mówiła dalej Darja Aleksiejewna. — Pan nie jest w stanie zrozumieć tego: wy, mężczyźni macie swobodę, wybieracie i zawsze zdajecie sobie dokładnie sprawę, kogo kochacie; lecz młoda panienka, gdy oczekuje, z tym kobiecym dziewiczym wstydem, panna, która patrzy na was, mężczyzn, tylko zdaleka, wierzy wszystkiemu na słowo; panna sama nie może wiedzieć, co ma myśleć o swojem uczuciu.
— Tak, jeśli serce nic nie mówi...
— Nie, serce mówi, ale niech pan sam pomyśli: wy, mężczyźni, macie pewne widoki na pannę, bywacie w domu jej rodziców, usiłujecie poznać ją, przekonywujecie się, czyście znaleźli czego sobie życzycie, a potem, gdy jesteście przekonani, że kochacie, oświadczacie się...
— No, niezupełnie tak jest w istocie...
— To wszystko jedno, oświadczacie się, gdy wasza miłość już dojrzała, albo gdyście oddali jednej z paru, które i znacie, pierwszeństwo. Dziewczyny zaś nikt nie pyta; każdy wymaga tylko, aby ona sama wybierała, a ona wybierać: nie może, gdy może tylko dać odpowiedź: „tak, lub nie.“
„Tak, wybór między mną a Wrońskim“ — pomyślał Lewin i zmartwychwstały w duszy jego trup umarł znowu! i boleśnie uciskał mu serce.
— Darjo Aleksiejewno — rzekł — w ten sposób wybiera się suknię lub... nie wiem już jakie sprawunki, a nie narzeczonego. Wybór został zrobionym i tem lepiej... żadnych powtórzeń być nie może.
— Ach, to tylko duma i nic więcej! — rzekła Darja Aleksiejewna, jak gdyby pogardzając Lewinem, za to, że uczucia jego są tak poziome w porównaniu z uczuciami, przez jakie przechodzą tylko kobiety. — Wtedy, gdyś pan oświadczał się Kiti, ona właśnie była w tem położeniu, że nie mogła panu dać odpowiedzi, gdyż wahała się między panem a Wrońskim. Jego widywała codziennie, pana zaś nie widziała dawno. Przypuśćmy, że gdyby była starszą... jabym naprzykład na jej miejscu nie wahała się ani chwili i nie mogłabym się wahać! Miałam zawsze jakąś odrazę do niego, tak też i skończyło się.
Lewin przypomniał sobie odpowiedź Kiti: „to nigdy nie może mieć miejsca.“
— Darjo Aleksiejewno — rzekł sucho — cenię zaufanie, jakiem pani obdarza mnie, lecz zdaje mi się, że pani jest w błędzie. W każdym razie jednak, czy mam słuszność, czy też mylę się, ta duma, którą pani tak pogardza, sprawia to, że każda myśl o Katarzynie Aleksiejewnej jest dla mnie niemożliwą, rozumie pani? najzupełniej niemożliwą.
— Powiem panu jeszcze jedno tylko: pan wie, że mówię o siostrze, którą kocham tak samo, jak swe dzieci. Nie powiadam, że ona kochała pana, chcę tylko powiedzieć, że odmowa, która pana spotkała wtedy, nie dowodzi niczego.
— Nie wiem! — zawołał Lewin, wstając — żeby pani wiedziała, co za przykrość sprawia mnie pani! Zupełnie tak samo, jak gdyby umarło pani dziecko i gdyby ktobądż nieustannie powtarzał pani: a ono było takie a takie i mogłoby żyć i pani miałaby z niego pociechę, a tymczasem umarło, umarło, umarło...
— Jaki pan zabawny — rzekła Darja Aleksiejewna, spoglądając ze smutnym uśmiechem na wzruszenie Lewina. — W istocie teraz co raz bardziej i bardziej pojmuję wszystko — mówiła dalej, zamyślając się. — Więc pan nie przyjedzie do nas, gdy Kiti będzie?
— Nie, nie przyjadę. Rozumie się, że nie będę unikał Katarzyny Aleksiejewnej, lecz o ile możności będę się starał nie narażać ją na przykrość, jaką może jej sprawić ma obecność.
— Śmieszny pan jesteś, bardzo śmieszny — powtórzyła Darja Aleksiejewna, spoglądając z tkliwością na Lewina. — A więc dobrze, niech się panu zdaje, żeśmy nie mówili o tem. Taniu, po coś przyszła? — zwróciła się Darja Aleksiejewna po francusku do córeczki, która przed chwilą właśnie weszła na ganek.
— Mamo, gdzie jest moja łopatka?
— Mówię po francusku i ty tak samo mów do mnie.
Dziewczynka chciała powiedzieć, lecz zapomniała, jak się nazywa łopatka po francusku; matka podpowiedziała jej i potem, po francusku również, powiedziała jej gdzie należy szukać łopatki. Lewinowi cała ta scena wydała się niewłaściwą.
Wszystko w domu Darji Aleksiejewnej i w jej dzieciach nie przedstawiało mu się już tak miłem jak przedtem.
„I po co ona rozmawia z dziećmi po francusku? — pomyślał — Jakie to nienaturalne i fałszywe! Dzieci wiedzą to przecież! Nauczą się po francusku, a oduczą się za to szczerości“ — myślał Lewie, nie wiedząc, że Darja Aleksiejewna myślała już o tem ze dwadzieścia razy i pomimo to, wbrew swemu przekonaniu, uważała za konieczne uczyć dzieci w ten sposób po francusku.
— Ale dokąd pan spieszy się tak? Niech pan posiedzi jeszcze.
Lewin pozostał na wieczór, lecz nie był już w tak dobrym humorze, jak przedtem i był zakłopotanym.
Po herbacie Lewin wyszedł do przedpokoju, aby kazać furmanowi zajeżdżać; gdy powrócił, ujrzał Darję Aleksiejewnę wzruszoną i zmieszaną, ze łzami w oczach. Gdy Lewin był w przedpokoju, miało miejsce zdarzenie, które nagle obróciło w niwecz cale jej dzisiejsze szczęście i dumę z dzieci. Grysza i Tania pobili się o piłkę. Darja Aleksiejewna, usłyszawszy krzyk w dziecinnym pokoju, pobiegła i na widok tego, co zobaczyła, krew ścięła się jej w żyłach. Tania ciągnęła Gryszę za włosy, a on z twarzą oszpeconą gniewem, bił ją naoślep pięściami. W Darja Aleksiejewnie zamarło serce: zdawało się jej, że mrok jakiś rozpościera się nad nią, gdyż przekonała się, że te jej dzieci, z których była tak dumną, były nietylko zwykłemi, lecz nawet niedobremi, źle wychowanymi dziećmi, ze złemi, niskiemi skłonnościami i popędami.
Dolly nie mogła już o niczena innem mówić, i nie była wstanie wypowiedzieć Lewinowi, jak cierpi nad swem nieszczęściem.
Lewin widział, że Dolly jest nieszczęśliwa i usiłował pocieszać ją, twierdząc, że cała ta historya nie dowodzi niczego złego, i że wszystkie dzieci zwykle biją się, lecz przekonywując Doilly, Lewin myślał w głębi duszy: „nie, ja nie będę grywał komedyi i nie będę rozmawiał ze swemi dziećmi po francusku, ale moje dzieci będą nie takie; należy tylko nie psuć ich i nie kaleczyć moralnie, a będą zachwycające; stanowczo moje dzieci nie będą takie!“
Lewin pożegnał się i odjechał; Darja Aleksiejewna nie zatrzymywała go.

XI.
.

W połowie lipca zgłosił się do Lewina karbowy z majątku siostry, odległego o dwadzieścia wiorst od Pokrowskiego, z raportem o stanie robót w polu i o zbiorze siana, a w majątku siostry główny dochód przynosiły łąki. Poprzednich lat chłopi płacili po dwadzieścia rubli za dziesięcinę. Gdy Lewin wziął majątek pod swój zarząd, obejrzał pokosy, i przekonał się, że warte są więcej i zażądał za nie po dwadzieścia pięć rubli za dziesięcinę. Chłopi nie chcieli tyle płacić i Lewin podejrzywał ich, iż odstręczali innych kupców, pojechał więc wtedy sam na miejsce i kazał sprzątać łąki albo najmem, albo na części. Chłopi wszystkiemi siłami starali się przeszkodzić temu, lecz Lewinowi udała się próba i łąki przyniosły prawie dwa razy tyle dochodu co dawniej. W zaprzeszłym i w zeszłym roku przeciwdziałanie chłopów trwało w dalszym ciągu i sprzęt siana odbywał się tym samym trybem. W tym roku chłopi wzięli pokosy za trzecią cześć i karbowy przyjechał właśnie zameldować, że zebrano już siano i że on, lękając się deszczu, wezwał pisarza prowentowego, podzielił w jego obecności siano i postawił jedenaście stogów dla dworu. Z niepewnych odpowiedzi na pytania, ile było siana na głównej łące i z pospiechu karbowego, który rozdzielił siano bez opowiedzenia się i z całego zachowania się chłopa, Lewin zmiarkował, że z tem sianem jest jakaś nieczysta sprawa, postanowił więc sam pojechać i sprawdzić rzecz całą.
Przyjechawszy w obiadowej porze do wioski i zostawiwszy konie u chłopa, z którym znał się od dawna i z którym był w dobrych stosunkach, męża mamki, Lewin, chcąc dowiedzieć się od niego szczegółów co do siana, poszedł do pasieki. Rozmowny, schludnie ubrany stary Parmenych, z radością przywitał się z Lewinem, pokazał mu całe swe gospodarstwo i opowiadał o swych pszczołach i o tegorocznem podbieraniu miodu, lecz na pytania Lewina co do siana dawał niechętne i niewyraźne odpowiedzi, co jeszcze bardziej umocniło Lewina w jego podejrzeniach, poszedł więc na łąkę obejrzyć stogi. W stogach nie mogło być po pięćdziesiąt wozów i aby udowodnić to chłopom, Lewin kazał sprowadzić wozy, które woziły siano, rozrzucić jeden stóg i przewieźć go do szopy. Tylko trzydzieści dwa wozów okazało się w stogu. Pomimo zapewnień karbowego, że siano jest jak puch i ze uleżało się w stogach, pomimo zaklinania się chłopów, że wszystko odbyło się sprawiedliwie i po bożemu, Lewin nastając na to, że siano dzielono bez jego rozkazu, oświadczył, że nie przyjmuje tego siana po pięćdziesiąt wozów w stogu. Po długich sporach sprawa skończyła się na tem, że chłopi przyjęli te jedenaście stogów po pięćdziesiąt wozów na rachunek swojej części, dla dworu zaś mają postawić nowe. Te spory i rozdział kopic zajęły czas do podwieczorku. Gdy całe siano podzielono już, Lewin poruczywszy pisarzowi dozór, usiadł na kopicy, oznaczonej gałązką wierzbiny i z przyjemnością przypatrywał się łące, mrowiącej się ludźmi.
Przed nim, za zakrętem, jaki tworzyła rzeka koło błotka, ciągnął się pstry sznur bab, gwarzących wesoło, a z rozrzuconego po łące siana, wysnuwały się prędko na jasnozielonej skoszonej łące szare wijące się smugi. Za babami szli chłopi z widłami i ze smug wyrastały szerokie, wysokie, pulchne kopice. Na lewo, na sprzątniętej już łące, skrzypiały wozy i znikały jedna za drugą kopice, podawane ogromnemi wiązkami i na ich miejscu stawały napierające na końskie zady, ciężkie wozy wonnego siana.
— W pogodę się zbiera, to też śliczne siano będzie! — rzekł stary chłop, siadając koło Lewina. — Herbata, a nie siano! Zbierają, jak kaczęta, gdy im ziarna nasypać! — dodał, wskazując na znikające kopice. — Od obiadu zwieźli już chyba połowę... Czy już ostatnia? — zawołał na młodego parobczaka, który stojąc na wozie i machając konopianemi lejcami, przejeżdżał koło nich.
— Ostatnia ojcze! — zawołał parobczak, wstrzymując konia i, uśmiechając się, spojrzał na wesołą, również uśmiechającą się, rumianą kobietę, siedzącą na wozie i pojechał dalej.
— Kto to, czy syn? — zapytał Lewin.
— Mój najmłodszy — odparł stary z uśmiechem, w którym malowała się tkliwość.
— Ładny chłopak!
— Niczego sobie.
— Żonaty już?
— Na świętego Filipa minie trzeci rok.
— A ma dzieci?
— Jakie dzieci! Przez cały rok nie rozumiał się jeszcze na niczem, a i teraz wstydzimy go jeszcze — odparł stary Parmenych. — Ale siano! Prawdziwa herbata!... — powtórzył, chcąc widocznie zmienić przedmiot rozmowy.
Lewin przyjrzał się bacznie Waśce Parmenowowi i jego żonie, którzy niedaleko od niego nakładali kopice. Iwan Parmenow stał na wozie, odbierając, równając i udeptując ogromne wiązki siana, które najprzód naręczami, potem widłami, podawała mu zręcznie jego młoda, ładna żona. Baba robiła zgrabnie, wesoło i łatwo. Gęste, zleżałe siano nie dawało się od razu brać na widły. Baba musiała więc poruszać je najpierw rękoma, wsunąć widły, potem prędkim sprężystym ruchem nalegała na nie całym ciężarem ciała i w tej samej chwili, zginając swą przepasaną czerwonym pasem postać, wyprostowywała się i wystawiając naprzód mocno rozwinięty tors, zręcznym ruchem chwytała za widły i nabrane na nie siano podrzucała wysoko na wóz. Iwan prędko, starając się widocznie oszczędzić żonie każdą minutę daremnej pracy, podchwytywał, otwierając szeroko ramiona, podawane sobie siano i układał je na wozie. Podawszy na grabiach resztę siana, kobieta wytrzęsła źdźbła, które wpadły jej za szyję i poprawiwszy sobie nad białem, nieopalonem czołem czerwoną chustkę, wlazła pod wóz, aby go przewiązać. Iwan pokazywał jej, jak należy zawiązywać węzeł i roześmiał się na cały głos z jakiejś jej uwagi. Na twarzach obojga malowała się młoda, niedawno powstała miłość.

XII.

Wóz został związanym. Iwan zeskoczył i powiódł za cugle dobrze utrzymanego, sytego konia; żona jego zarzuciła na wóz grabie i machając rękoma, podeszła do grupy kobiet. Iwan wyjechał na drogę i przyłączył się do szeregu innych wozów. Baby z grabiami na ramionach, gromadką pstrzącą się jasnemi barwami, gwarząc i śmiejąc się wesoło, szły za wozami. Jakiś gruby, nieprzyjemny kobiecy głos, zanucił piosnkę, zaśpiewał całą zwrotkę i od razu tę pieśń podchwyciło zgodnie około pół setki różnych, grubych i cienkich, zdrowych głosów.
Kobiety z pieśnią na ustach zbliżały się ku Lewinowi, któremu zdawało się, że chmura z grzmotami wesołości ciągnie ku niemu. Chmura nadeszła, ogarnęła go i kopica, na której leżał, i inne kopice i wozy, i cała łąka z sąsiedniem polem, wszystko zadrżało i poruszyło się od dźwięków tej dzikiej, hulaszczej, przejmującej pieśni. Lewin spoglądał z zazdrością na tę nieokiełzaną, żywiołową wesołość i chciał wziąć udział w ogólnej radości, nie był jednak w stanie nic uczynić, mógł tylko leżeć, przypatrywać się i przysłuchiwać. Gdy ludzie znikli mu z oczu, i gdy śpiew ich przestał dolatywać do niego, Lewina ogarnęło przykre uczucie żalu: żalu, że jest tak osamotnionym, że pędzi takie bezczynne życie, że z taką niechęcią spogląda na świat.
Niektórzy z tych chłopów, którzy się z nim najbardziej sprzeczali o siano, ci, których on skrzywdził, lub ci, którzy chcieli go oszukać, ci sami chłopi pozdrawiali go wesoło i widocznie nie rościli i nie mogli rościć do niego żadnej urazy i nie tylko nie mieli wyrzutów sumienia, lecz nawet nie pamiętali już o tem, że chcieli go okpić. Wszystko to utonęło w morzu ogólnej wesołej pracy. Bóg dał dzień do pracy, Bóg dał i siły. I dzień i siły powinny być poświęcone pracy, a sama praca jest nagrodą; dla kogo zaś idzie ta praca? jakie będą jej owoce? jest to już kwestya podrzędna i nie mająca nic do rzeczy.
Lewin zachwycał się często tem życiem, doznawał często uczucia zazdrości, patrząc na ludzi, używających tego życia, lecz dzisiaj, szczególniej pod wrażeniem tego, co widział w zachowywaniu się Iwana Parmenowa względem młodej żony, Lewinowi przyszła po raz pierwszy wyraźna myśl do głowy, że to od niego samego zależy zmienić to ciążące, bezczynne, nienaturalne, samolubne życie, jakie pędził dotychczas, na to pracowite, czyste, wspólne, zachwycające życie.
Stary chłop, który siedział z nim razem, dawno już poszedł do domu; naród rozszedł się. Ci co mieszkali bliżej, udali się do swych chałup, ci zaś co dalej, zabierali się do wieczerzy i do noclegu na łące. Lewin nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, leżał wciąż na kopicy, przypatrywał się, słuchał i oddawał się myślom. Ludzie, którzy pozostali na łące, nie spali prawie wcale w ciągu krótkiej, letniej nocy: z początku słychać było ich wesołą rozmowę i śmiechy, rozlegające się nieustannie podczas wieczerzy, potem znów pieśni i śmiechy.
Cały długi dzień, spędzony na pracy nie pozostawił na nich żadnego innego śladu, prócz wesołości. Nim ranne zorze wstały, wszystko zamilkło. Tylko z błota dolatywało, nieustające na chwilę rechotanie żab i we mgle, wznoszącej się nad łąką rozbrzmiewało rżenie pasących się koni. Ocknąwszy się, Lewin wstał z kopicy i spojrzawszy na gwiazdy, przekonał się, że noc minęła już. „Cóż więc mam czynić? jakżeż ja to zrobię?“ — rzekł sam do siebie, chcąc zebrać w jedną całość wszystko, o czem myśłał i co przemarzył podczas krótkiej nocy, a co dzieliło się na trzy oddzielne drogi, któremi szły jego myśli. Pierwsza polegała na wyrzeczeniu się dawnego życia i niepotrzebnego na nic nikomu wykształcenia: to wyrzeczenie się sprawiało mu rozkosz, było łatwem i prostem. Inne myśli i wyobrażenia tyczyły się życia, jakie pragnął pędzić, poczynając od dnia dzisiejszego. Prostotę, czystość i właściwość tego życia odczuwał i był przekonanym, że znajdzie w niem to zadośćuczynienie, spokój i szacunek dla siebie samego, brak których dawał mu się tak boleśnie odczuwać. Trzecia kategorya myśli opierała się na pytaniu, jak należy postąpić, aby przejść od dawnego życia do nowego, lecz nic wyraźnego nie przedstawiało się wyobraźni Lewina. „Mieć żonę? Pracować i uznawać konieczność pracy? Opuścić Pokrowskie? Kupić kawałek ziemi i zapisać się do gminy? Ożenić się z włościanką? Jakżeż ja to zrobię?“ — pytał znów samego siebie i nie mógł znaleźć odpowiedzi. — „A zresztą, nie spałem przez całą noc i nie mogę zdawać sobie dokładnie sprawy“ — pomyślał — „potem wyjaśnię wszystko. Obecnie wiem tylko tyle, że noc ta rozstrzygnęła o moim losie. Wszystkie me dawniejsze marzenia o rodzinnem życiu, są głupstwem, życie, jakie mam zamiar pędzić jest daleko prostszem i lepszem“...
„Jak ładnie!“ — pomyślał, patrząc na dziwną, jak gdyby z masy perłowej, muszlę, utworzoną z białych chmurek-baranków, która zawisła na samym środku nieba, nad jego głową. Jak wszystko cudnie wygląda dzisiejszej cudnej nocy! Kiedy ta muszla zdążyła utworzyć się? Przed chwilą patrzałem na niebo i nic na niem nie było, prócz dwóch białych smug i również niepostrzeżenie zmieniły się i moje poglądy na życie.“
Lewin wyszedł z łąki na szeroki gościniec, biegnący ku wsi. Podniósł się lekki wiatr, niebo stało się szarem i ponurem: nastąpiła chwila, poprzedzająca zwykle świt i zupełne zwycięstwo światła nad ciemnościami.
Lewin szedł prędko, wstrząsając się od chłodu i patrząc w ziemię... „Co to takiego? ktoś jedzie“... — pomyślał, usłyszawszy dzwonki i podniósł głowę. O czterdzieści kroków przed nim, drogą po której szedł, na spotkanie mu, jechała kareta zaprzężona w cztery konie w poręcz.
Dyszlowe konie cisnęły się ku dyszlowi, chcąc uniknąć wyrżniętych głęboko kolei, lecz stangret, siedzący bokiem na koźle, starał się utrzymać wprawną ręką dyszel nad koleją, tak, że koła toczyły się po gładkiej drodze.
Lewin tylko na to zwrócił uwagę i nie myśląc o tem, kto może jechać karetą, rzucił w głąb niej spojrzenie.
W kącie karety drzemała staruszka, a przy oknie, widocznie dopiero co obudziwszy się, siedziała młoda dziewczyna, przytrzymując rękoma wstążki białego czepeczka. Promienista cała i zamyślona, pełna dziwnego uroku, przypatrywała się, nie zwracając uwagi na Lewina, jutrzence, i poprzedzającej wschodzące słońce.
W chwili, gdy jutrzenka poczęła niknąć, spojrzenie jadącej padło na Lewina. Dziewczyna poznała go: radosne zdumienie odmalowało się na jej obliczu.
Lewin nie mógł się mylić, jedne tylko były takie oczy! na świecie. Jedna tylko była na świecie istota, zdolna ześrodkowywać w sobie świat cały dla niego i cały los jego. Była nią Kiti; Lewin domyślił się, że jechała ze stacyi kolejowej do Jerguszowa. To wszystko, o czem Lewin myślał przez całą bezsenną noc, wszystkie zamiary, jakie był powziął, wszystko to znikło nagle. Przypomniał sobie ze wstrętem zamiar ożenienia się z chłopką. Tam, w tej szybko oddalającej się karecie, która przejechała na drugą stronę drogi, tam tylko była możność rozstrzygnięcia tej boleśnie dręczącej go w ostatnich czasach zagadki życia.
Kiti nie wyjrzała już więcej. Turkotu nie było już słychać, zdala zaledwie dobiegał brzęk dzwonków; szczekanie psów dało znać, że kareta przejechała już wieś, i pozostały tylko naokoło puste pola, przed nim wioska i on sam, samotny i obcy wszystkiemu, idący mało uczęszczanym, pustym gościńcem.
Lewin spojrzał na niebo, spodziewając się znaleźć tam tę muszlę, którą zachwycał się, a która wyobrażała dla niego ciąg jego myśli i marzeń dzisiejszej nocy. Lecz na niebie nie było nic podobnego do muszli. Tam, na niedoścignionej wysokości, odbyła się już tajemnicza przemiana: nie było już śladu muszli, był tylko równy, zaścielający całą połowę nieba, dywan zmniejszających się nieustannie baranków. Niebo stało się błękitniejszem, jaśniejszem i z tą samą tkliwością, lecz zarazem i z tą samą niemożebnością dosiągnięcia go, odpowiadało na pytające spojrzenie Lewina.
„Niema co“ — pomyślał Lewin — „chociaż to życie proste i spędzane na pracy jest najlepszem, jednak ja nie mogę go pędzić. Ja kocham ją.“

XIII.

Nikt, prócz osób stojących najbliżej Aleksieja Aleksandrowicza, nie wiedział, że ten, na pierwszy rzut oka taki chłodny i rozsądny człowiek, miał jedną słabostkę, przeczącą ogólnemu składowi jego charakteru. Aleksiej Aleksandrowicz nie mógł obojętnie słuchać płaczu i patrzyć się na łzy dziecka lub kobiety: widok łez mieszał go i Aleksiej Aleksandrowicz tracił wtedy zupełnie zdolność panowania nad sobą. Naczelnik jego kancelaryi i sekretarz wiedzieli o tem i uprzedzali kobiety, zgłaszające się z prośbami, aby broń Boże nie płakały, jeśli nie chcą zaszkodzić sobie. „Rozgniewa się i nie będzie chciał słuchać pani-“ — mówili im w rzeczy samej w takich razach wrażenie, jakie łzy wywierały na Aleksieja Aleksandrowicza, wyrażało się zawsze porywczym gniewem: „Ja nie mogę nic zrobić. Niech pani wychodzi!“ — wołał zwykle.
Gdy podczas powrotu z wyścigów Anna oświadczyła mu o swym stosunku z Wrońskim i poczęła natychmiast płakać, ukrywszy twarz w dłoniach, Aleksiej Aleksandrowicz, pomimo całego gniewu na nią, poczuł jednocześnie, że jest zakłopotanym, a zakłopotanie tego rodzaju sprawiały na nim zwykle łzy. Wiedząc o tem i wiedząc, że wypowiadanie w takiej chwili swych myśli nie odpowiadałoby stanowi rzeczy, Aleksiej Aleksandrowicz starał się powstrzymać od wszelkich oznak życia, nie poruszał się więc wcale i nie patrzał na żonę: było to przyczyną tego dziwnego wyrazu martwości na jego twarzy, który uderzył tak Annę. Gdy kareta zatrzymała się, Aleksiej Aleksandrowicz pomógł żonie wysiąść i panując nad sobą, pożegnał się z nią jak zwykle i rzekł jej parę słów, które nie obowiązywały go do niczego, a mianowicie, że zawiadomi ją jutro o swem postanowieniu.
Słowa żony, które potwierdziły tylko jego najgorsze domysły, spowodowały straszny ból w sercu Aleksieja Aleksandrowicza. Ból ten powiększał się jeszcze od dziwnego uczucia fizycznego żalu nad żoną, wywołanego jej łzami. Aleksiej Aleksandrowicz jednak, gdy znalazł się sam jeden w karecie, spostrzegł ku wielkiemu swemu zadziwieniu i radości, że niema już w nim ani tego żalu, ani męczących go od jakiegoś czasu wątpliwości, i że już nie cierpi z powodu zazdrości.
Aleksiej Aleksandrowicz doznawał tego uczucia, jakiego doznaje człowiek, który dał sobie wyrwać bolący go od dawna ząb. Po strasznym bolu i uczuciu czegoś ogromnego, większego od samej głowy, wyciąganego ze szczęki, chory nagle, nie wierząc jeszcze swemu szczęściu, czuje, że nie istnieje już więcej to, co tak długo zatruwało mu życie, co przykuwało do siebie całą jego uwagę i że znowu może żyć, myśleć i interesować się nietylko swoim zębem. Aleksiej Aleksandrowicz doznawał tego uczucia. Ból był dziwny i straszny, lecz minął już teraz i Aleksiej Aleksandrowicz widział, że znowu może żyć i myśleć nietylko o żonie.
„Bez czci, bez serca, bez religii, zepsuta kobieta! Zawsze wiedziałem i widziałem to, chociaż usiłowałem, żałując i, nie zdradzać tego przed samym sobą“ — rzekł do siebie, w istocie Aleksiejowi Aleksandrowiczowi zdawało się, że widział to zawsze, przypominał sobie różne szczegóły z przeszłości, które dawniej nie wydawały mu się złymi, obecnie zaś szczegóły te dowodziły, że Anna była zawsze zepsutą kobietą. „Popełniłem błąd, związując z nią swój los, lecz w tym mym błędzie niema nic nieuczciwego i z tego powodu nie mogę być nieszczęśliwym. Nie ja jestem winien — myślał — lecz ona. Ona jednak nic już mnie nie obchodzi, „gdyż już nie istnieje dla mnie“...
Aleksieja Aleksandrowicza przestało już obchodzić wszystko, co dotyczyło żony i syna, ku któremu uczucia jego zmieniły się również: jedna rzecz tylko zajmowała go teraz, a mianowicie w jaki sposób najlepiej, najprzyzwoiciej, najwygodniej dla siebie, a zatem i najsprawiedliwiej, otrząsnąć się z tego błota, którem ona obryzgała go padając, kroczyć dalej swą uczciwą, poświeconą pracy i pożyteczną drogą.
„Nie mogę być nieszczęśliwym, dlatego, że zasługująca na wzgardę kobieta popełniła przestępstwo; mój obowiązek polega tylko na znalezieniu najlepszego wyjścia z tego przykrego położenia, w jakiem znalazłem się z jej powodu. — „I znajdę je“ — mówił Aleksiej Aleksandrowicz, chmurząc się coraz bardziej i bardziej; — „nie ja pierwszy i nie ja ostatni.“ I nie mówiąc już o przykładach, zaczerpniętych z historyi, poczynając od Menelausa, który przypomniał się właśnie całemu światu w Pięknej Helenie, długi szereg niewierności popełnionych przez żony względem mężów, a małżeństwa te należały do wyższych klas społecznych, stanął przed oczyma Aleksieja Aleksandrowicza. „Daryałow, Poławski, książę Karibanow, hrabia Paskudin, Dram... Tak.
Dram, taki zacny dzielny człowiek... Siemienow, Czagin, Sigonin,“ przypominał sobie Aleksiej Aleksandrowicz. — „Przypuśćmy, że jakiś bezpodstawny ridicule pada na tych ludzi, lecz ja nigdy nie widziałem w tem nic prócz nieszczęścia i zawsze współczułem“ — myślał Aleksiej Aleksandrowicz, chociaż to i było nieprawdą, gdyż nieokazywał współczucia nieszczęściu tego rodzaju i tembardziej cenił samego siebie, im częstsze były przykłady żon zdradzających mężów. — „Jest to nieszczęście mogące spaść na każdego: spadło ono i na mnie również. Idzie tylko o to, jak należy zachować się wobec niego.“ — I Aleksiej Aleksandrowicz zaczął przypominać sobie wypadki tego rodzaju i mężów będących w tej samej pozycyi co i on.
„Daryałow pojedynkował się“...
Aleksieja Aleksandrowicza, gdy był młodym, pociągała myśl o pojedynku, dlatego właśnie, iż był tchórzem, i że wiedział o tem. Aleksiej Aleksandrowicz nie mógł bez strachu pomyśleć o pistolecie, wycelowanym w siebie i nigdy w życiu nie miał w ręku żadnej broni. Gdy był młodym strach ten nieraz kazał mu zastanawiać się nad pojedynkiem i Aleksiej Aleksandrowicz często myślał o tem, jak zachowywałby się wtedy, gdyby zaszła konieczność narażania życia. Osiągnąwszy powodzenie i wysokie stanowisko, Aleksiej Aleksandrowicz zapomniał już o tem wrażeniu, lecz przyzwyczajenie wzięło górę i bojaźń, aby nie okazać się tchórzem, była i teraz jeszcze do tego stopnia wielką, że Aleksiej Aleksandrowicz długo i ze wszystkich stron rozpatrywał myśl o pojedynku i pieścił się nią, chociaż wiedział, że w żadnym razie strzelać się nie będzie.
„Nie ulega wątpliwości, że społeczeństwo nasze jest jeszcze do tego stopnia barbarzyńskiem (nie tak jak w Anglii), że bardzo wielu“ — a w liczbie tych wielu byli tacy, o opinię których Aleksiejowi Aleksandrowiczowi chodziło bardzo — „będzie się zapatrywać na pojedynek z uznaniem, ale jaki rezultat osiągnę przez pojedynek? Przypuśćmy, że wyzwę — myślał dalej Aleksiej Aleksandrowicz, i przed wyobraźnią jego stawała noc, jaką spędzi po wyzwaniu i pistolet, z którego Wroński celować będzie, wzdrygnął się więc i przekonał, że nie uczyni tego nigdy. „Przypuśćmy, wyzwę go na pojedynek — myślał wciąż — postawią mnie na placu, nacisnę kurek — mówił, zamykając oczy — i okaże się, żem zabił go“... — rzekł do siebie Aleksiej Aleksandrowicz i wstrząsnął głową, aby odegnać od siebie te głupie myśli. — „Co za związek ma zabicie człowieka z określeniem mego stanowiska względem występnej żony i syna? Przecież i wtedy będę musiał myśleć o tem, jak mam z nią postąpić... Albo, co jeszcze jest pewniejszem i co niezawodnie zdarzyć się może, ja zostanę zabity lub raniony. Ja, człowiek niewinny, ofiara, będę zabitym lub ranionym, co będzie miało jeszcze mniej sensu. Lecz na tem nie koniec: wyzwanie na pojedynek będzie z mojej strony nieuczciwym postępkiem. Czyż nie wiem z góry, że przyjaciele moi nigdy nie dopuszczą do pojedynku, że nie pozwolą na to, aby życie męża stanu, które należy do Rosyi, było narażonem na niebezpieczeństwo? I cóż wtedy stanie się?... Stanie się, że ja wiedząc z góry o tem, że rzecz cała nie zajdzie tak daleko, aby mi miało grozić jakiebądż niebezpieczeństwo, chciałem tem wyzwaniem zaimponować tylko. Byłby to postępek nieuczciwy, fałszywy, oszukiwanie i siebie samego i całego świata. O pojedynku niema co marzyć i nikt nie przypuszcza nawet, abym go mógł żądać. Cel mój polega na zabezpieczeniu mej opinii, potrzebnej mi, abym bez żadnych przeszkód mógł poświęcić się pracy.“ Służbową swą działalność Aleksiej Aleksandrowicz i przedtem cenił nader wysoko, teraz zaś przedstawiała mu się ona jeszcze większą.
Namyśliwszy się nad pojedynkiem i odrzuciwszy go, Aleksiej Aleksandrowicz zaczął zastanawiać się nad rozwodem, jako nad drugim punktem wyjścia, obieranym przez niektórych mężów, których Aleksiej Aleksandrowicz przypominał sobie na razie. Wywołując w swej pamięci wszystkie wiadome mu wypadki rozwodów (było ich bardzo wiele w znajomem mu najwyższem towarzystwie) Aleksiej Aleksandrowicz nie natrafił na żaden taki, gdzieby cel rozwodu polegał na tem, czego on sobie życzył. We wszystkich tych wypadkach mąż ustępował lub porzucał niewierną żonę i ta sama strona, która z powodu winy nie miała prawa wstępować w związki małżeńskie, zawierała pozorny, urojony, uprawniony związek z urojonym małżonkiem. W wypadku zaś swoim Aleksiej Aleksandrowicz widział, że osiągnięcie takiego rozwodu, na jaki zasługiwała jego żona, to jest takiego, któryby ukarał ją tylko, jest niemożebnem. Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że warunki w jakich znajduje się, nie pozwalają mu na użycie tych drażliwych dowodów, jakich wymagało prawo dla dowiedzenia winy żony; Aleksiej Aleksandrowicz wiedział również, że warunki towarzyskie nie pozwalają na zastosowanie tych dowodów, gdyby one istniały nawet i że użycie ich zaszkodziłoby mu w przekonaniu ogółu daleko więcej niż Annie.
Staranie się o rozwód mogło doprowadzić tylko do skandalicznego procesu, któryby był wodą na młyn jego nieprzyjaciół, i który dałby powód do upokarzających go plotek. Główny zaś cel, polegający na określeniu swej pozycyi w ten sposób, aby jaknajmniej ucierpieć samemu, nie dawał się osiągnąć i przez rozwód; prócz tego przy rozwodzie, nawet przy próbie rozwodu, widocznem było, iż żona rozrywała stosunek z mężem, a łączyła się ze swym kochankiem. A w duszy Aleksieja Aleksandrowicza, pomimo zupełną obecnie, jak mu się zdawało, pogardliwą obojętność dla żony, pozostawało w stosunku do niej jedno uczucie, a mianowicie Aleksiej Aleksandrowicz nie życzył sobie, aby Anna mogła bez przeszkody połączyć się z Wrońskim, i aby występek jej przydał się jej. Sama myśl o tem rozdrażniła Aleksieja Aleksandrowicza do tego stopnia, że przypuściwszy tylko na chwilę taką okoliczność, zaryczał od wewnętrznego bólu, wstał z siedzenia, przeszedł się w karecie i długo potem, chmurząc się cały, owijał swe wątłe kościste nogi w puszysty pled.
„Prócz formalnego rozwodu można jeszcze postąpić tak, jak Karibanow, Paskudin i ten poczciwy Dram, to jest rozejść się z żoną“ — myślał po chwili, uspokoiwszy się, lecz i ten środek był również nieodpowiednim, jak rozwód, gdyż również nie uwalniał od wstydu, prócz tego, również jak i rozwód, rzucał żonę w objęcia Wrońskiego. — „Nie, to jest niemożebne, niemożebne!“ — okręcając się znowu pledem, powtórzył głośno — „Ja nie mogę być nieszczęśliwym, lecz i ona i on nie powinni być szczęśliwi.“
Uczucie zazdrości, które męczyło go, gdy dokładnie nie wiedział jeszcze wszystkiego, minęło z chwilą, gdy słowa żony wyrywały mu ząb bolący. Lecz obecnie uczucie to ustąpiło miejsca innemu, pragnieniu, aby żona nietylko nie tryumfowała, lecz aby ją dosięgła sprawiedliwość za jej występek. Aleksiej Aleksandrowicz nie przyznawał się do tego uczucia, lecz w głębi duszy życzył sobie, aby Anna została ukaraną za zniweczenie jego spokoju i honoru. I zastanawiając się znowu nad pojedynkiem, rozwodem, rozłączeniem się i nie mogąc zdecydować się na odpowiedni wybór, Aleksiej Aleksandrowicz przekonał się, że był przed nim tylko jeden punkt wyjścia, a mianowicie, zatrzymać żonę przy sobie, ukryć przed światem wszystko, co zaszło i użyć wszelkich środków, aby rozerwać stosunek żony z Wrońskim i przedewszystkiem, do czego nie przyznawał się przed sobą samym, aby ją ukarać. „Powinienem oznajmić jej swe postanowienie, że rozpatrzywszy się w położeniu, w jakie wtrąciła rodzinę, doszedłem do przekonania, że wszystkie inne sposoby wyjścia będą mniej odpowiednie dla stron obu, niż zewnętrzne status quo, i że zgadzam się na zachowanie tego ostatniego, stawiając jednak ze swej strony za konieczny warunek, iż spełni mą wolę, to jest przerwie wszelkie stosunki ze swym kochankiem.“ Na usprawiedliwienie swego postanowienia, gdy ono już było ostatecznie powziętem, Aleksiej Aleksandrowicz miał jeszcze jedną okoliczność: „Tylko wtedy, gdy decyduję się na ten postępek, postępuje zgodnie z zasadami religii — mówił do siebie — tylko wtedy nie odpycham od siebie występnej żony i daję jej sposobność do nawrócenia się, a nawet, chociaż przyjdzie mi to z trudnością, poświęcę część mych sił na jej poprawę i uratuję ją.“ Chociaż Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że nie może wywierać na żonę moralnego wpływu, że próby, jakie będzie przedsiębrać, spełzną na niczem, chociaż w ciągu tych ciężkich chwil nie pomyślał ani razu o tem, że należy szukać wskazówek w religii, teraz, gdy postanowienie jego zgadzało się, jak Aleksiejowi Aleksandrowiczowi zdawało się, z wymaganiami religii, ta religijna sankcya, jaką miało jego postanowienie, dawała mu zupełne zadośćuczynienie i uspokajała go potrochu. Aleksiejowi Aleksandrowiczowi przyjemnie było pomyśleć, że i w tym razie nikt nie będzie mógł powiedzieć, że on, Aleksiej Aleksandrowicz, postąpił niezgodnie z przepisami tej religii, sztandar której trzymał zawsze tak wysoko wśród ogólnej obojętności i oziębłości. Namyślając się nad dalszymi szczegółami, Aleksiej Aleksandrowicz nie widział żadnych powodów, dla których stosunek jego z żoną nie mógł pozostać prawie takim samym, jakim był przedtem: bez wątpienia nigdy nie będzie w stanie zwrócić żonie swego szacunku, lecz nie istniały i nie mogły istnieć żadne przyczyny, z powodu których miałby marnować swe życie i cierpieć dlatego, że ona była złą i wiarołomną żoną. „Tak minie trochę czasu, wszechkojącego czasu i poprzedni nasz stosunek powróci — pomyślał Aleksiej Aleksandrowicz — to jest powróci do tego stopnia, że ja nie będę odczuwał, iż życie moje uległo jakiejkolwiek zmianie. Ona powinna być nieszczęśliwą, lecz ja nie jestem winien i dlatego nie mogę być nieszczęśliwym.“

XIV.

Dojeżdżając do Petersburga Aleksiej Aleksandrowicz nie tylko że postanowił, jak ma sobie postąpić, lecz ułożył nawet w głowie list, jaki miał zamiar napisać do żony. Wszedłszy do przedpokoju Aleksiej Aleksandrowicz rzucił okiem na listy i papiery, przyniesione z ministeryum i kazał zanieść je za sobą do gabinetu.
— Połóż i nie puszczaj nikogo — odparł na zapytanie szwajcara z pewnem zadowoleniem, będącem dowodem dobrego humoru i kładąc nacisk na wyrazach: „nie puszczaj nikogo.“ Aleksiej Aleksandrowicz przeszedł się dwa razy po gabinecie, poczem zatrzymał się przed ogromnem biurkiem, na którem stało już sześć świec, wcześniej zapalonych przez kamerdynera i trzasnąwszy palcami zabrał się do pisania, poczem oparłszy się łokciami na stole, pochylił na bok głowę, pomyślał z minutę czasu i zaczął pisać, nie zatrzymując się ani na chwilę. Aleksiej Aleksandrowicz pisał do żony po francusku, używając zaimka vous, jako nie tak oziębłego jak rosyjskie „wy.“

„Podczas ostatniej naszej rozmowy wyraziłem pani zamiar zawiadomienia jej o mej decyzyi co do przedmiotu tej rozmowy. Rozważywszy rzecz całą, piszę obecnie, aby dotrzymać mej obietnicy. Postanowiłem co następuje: bez względu na to, jakie były postępki pani, jestem zdania, że niemam prawa rozrywać tych węzłów, któremi z woli Najwyższego jesteśmy połączeni. Rodzina nie może być narażoną na rozprószenie przez kaprys, samowolę, lub nawet występek, popełniony przez jedno z współmałżonków, życie więc nasze musi iść tą samą koleją, jaką szło poprzednio. Jest to koniecznem dla mnie, dla pani i dla naszego syna. Jestem jaknajzupełniej przekonany, że pani żałowała i żałuje tego, co jest powodem niniejszego listu i że pani będzie współdziałała do zupełnego wykorzenienia przyczyny naszego nieporozumienia, i do zapomnienia przeszłości. W przeciwnym razie pani zapewne sama domyśla się, jaki los oczekuje ją i jej syna. Spodziewam się, że o tem wszystkiem szczegółowiej rozmówię się z panią podczas osobistego widzenia się z nią. Obecnie lato ma się ku końcowi, prosiłbym więc panią o możliwie prędki powrót do Petersburga, w każdym razie nie później niż w przyszły wtorek. Zechce pani mieć na uwadze, że zależy mi bardzo na tem, aby powyższa prośba moja została spełnioną.
A. Karanin.“

„PS. W załączeniu pieniądze, które pani mogą być potrzebne.“
Aleksiej Aleksandrowicz przeczytał list i był zadowolonym z niego, szczególniej zaś z tego, że przypomniał sobie o pieniądzach: w całym liście nie było ani jednego nielitościwego wyrazu, ani jednej wymówki, lecz nie było też i pobłażania, a co więcej, był złoty most do pojednania się. Złożywszy list, wygładziwszy go dużym ciężkim nożem ze słoniowej kości i włożywszy razem z pieniądzmi do koperty, Aleksiej Aleksandrowicz zadzwonił z zadowoleniem, jakie zawsze wzbudzały w nim jego ładne przybory do pisania.
— Powiesz woźnemu, żeby jutro rano doręczył to Annie Arkadjewnie.
— Słucham, jaśnie panie. Czy herbatę mam podać do gabinetu?
Aleksiej Aleksandrowicz kazał podać herbatę do gabinetu i bawiąc się ciężkim nożem, siadł na fotelu, koło którego stała już zapalona lampa i leżała rozpoczęta francuska książka o eugubicznych napisach. Nad fotelem wisiał w złotych ramach owalny portret Anny, pędzla jednego z lepszych malarzy. Aleksiej Aleksandrowicz spojrzał na portret żony: oczy jej patrzały na niego z tą samą ironią i zuchwałością, jak i tego wieczoru, gdy po raz pierwszy rozmawiał z nią o Wrońskim. Widok świetnie zrobionej koronki na głowie, czarnych włosów i białej, prześlicznej ręki z serdecznym palcem, pokrytym pierścieniami, rozdrażnił Aleksieja Aleksandrowicza. Przyjrzawszy się z minutę portretowi Aleksiej Aleksandrowicz wzdrygnął się, tak że wstrzęsły mu się wargi i wydały dźwięk „brr“, poczem odwrócił się natychmiast. Zająwszy miejsce w fotelu, Aleksiej Aleksandrowicz otworzył książkę i spróbował czytać, lecz żadną miarą nie mógł wzbudzić w sobie żywego nadzwyczaj przedtem zainteresowania się eugubicznymi napisami: patrzał w książkę, lecz myślał nieustannie o czem innem. Myślał nie o żonie, lecz o trudnościach, jakie miał w ostatnich czasach do przezwyciężenia w swej działalności, jako mąż stanu. Usunięcie tych przeszkód zajmowało go nadzwyczaj. Czuł, że obecnie bardziej, niż kiedy bądź, wnikał w całą sprawę i w głowie jego rodziła się — mógł to sobie całkiem sprawiedliwie przyznać — świetna myśl, która powinna była rozstrzygnąć całą kwestyę, wywyższyć Aleksieja Aleksandrowicza, upokorzyć jego wrogów i tem samem przynieść ogromny pożytek państwu. Gdy lokaj postawił herbatę i wyszedł z pokoju, Aleksiej Aleksandrowicz wstał i zbliżył się do biurka: wziąwszy tekę z papierami, z zaledwie dostrzegalnym uśmiechem zadowolenia z samego siebie, ujął ołówek i pogrążył się w czytanie sprawy, którą kazał sobie niedawno przynieść, a która napotykała te właśnie trudności, o jakich Aleksiej Aleksandrowicz myślał przed chwilą. Rzecz cała polegała na tem: rysem charakterystycznym Aleksieja Aleksandrowicza, jako męża stanu, był wstręt do traktowania spraw ważnych i żywotnych w sposób kancelaryjny, Aleksiej Aleksandrowicz był więc stronnikiem ograniczenia zbytecznej korespondencyi urzędowej i był za badaniem spraw na gruncie; rys ten jest wspólny wszystkim zdolniejszym urzędnikom i wraz z pracowitością, uczciwością i taktem Aleksieja Aleksandrowicza, dopomógł mu do zajęcia wysokiego stanowiska w państwie. A zdarzyło się właśnie, że w sławnej komisyi z dnia 2-go czerwca rozpatrywaną była sprawa o nawodnieniu pól gubernii zarajskiej, sprawa ta znajdowała się w ministeryum Aleksieja Aleksandrowicza i była uderzającym przykładem bezowocności wydatków i kancelaryjnego zapatrywania się na rzeczy. Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że pogląd jego na tę sprawę był zupełnie słusznym. Sprawa o nawodnieniu pól gubernii zarajskiej rozpoczęła się jeszcze za poprzednika Aleksieja Aleksandrowicza. I w rzeczy samej na sprawę wydawało się nieustannie, a zupełnie napróżno wiele pieniędzy, nie można było jednak przewidzieć jej końca. Aleksiej Aleksandrowicz, objąwszy dzisiejsze swe stanowisko, od razu spostrzegł to i chciał wziąć sprawę w swoje ręce, lecz nie mógł tego uczynić w pierwszej chwili, gdyż nie czuł się jeszcze dość pewnym, a wiedział, że dotykała ona zbyt wiele osobistych interesów, i że wszczynanie jej byłoby na razie niewłaściwem, potem zaś zająwszy się innemi sprawami, zapomniał zupełnie o niej. Sprawa ta, również jak i wszystkie sprawy szła sama przez się, siłą bezwładności[1]. Wszczęcie tej sprawy na nowo przez wrogie ministeryum, było zdaniem Aleksieja Aleksandrowicza nieuczciwem, gdyż w każdem ministeryum były i nie takie sprawy, których jednak nikt nie wszczynał, a to z najrozmaitszych względów. Teraz zaś, gdy mu już rzucono rękawicę, Aleksiej Aleksandrowicz podnosił ją śmiało i żądał naznaczenia oddzielnej komisyi dla obeznania się i sprawdzenia pracy komisyi nawodnienia pól w gubernii zarajskiej, lecz nie pobłażał już za to i tym panom; żądał też naznaczenia jeszcze oddzielnej komisyi w sprawie inorodców. Sprawa o inorodcach była podniesioną ubocznie w komitecie z dnia 2. czerwca i Aleksiej Aleksandrowicz popierał ją energicznie, jako niecierpiącą zwłoki ze względu na opłakany stan inorodców. W komitecie sprawa ta stała się powodem do nieporozumień między paroma ministrami. Ministeryum wrogie Aleksiejowi Aleksandrowiczowi dowodziło, że stan inorodców jest świetnym i że zamierzone zmiany mogą wyjść im na złe tylko; wrogie ministeryum twierdziło również, że przypuściwszy nawet, iż stan inorodców nie jest zbyt pomyślnym, to tylko dlatego, że ministeryum Aleksieja Aleksandrowicza nie wypełnia wszystkich przepisów prawa. Teraz Aleksiej Aleksandrowicz postanowił żądać: po pierwsze, aby utworzoną została nowa komisya, której należy polecić zbadać na miejscu stan inorodców; po drugie, jeśli okaże się, że stan ten w samej rzeczy nie jest takim, jakim przedstawia się z będących w ręku komitetu urzędowych danych, to żeby była naznaczona jeszcze jedna nowa komisya, złożona z uczonych, obowiązkiem której byłoby zbadać przyczyny nieszczególnego położenia inorodców z punktów widzenia: a) politycznego, b) administracyjnego, c) ekonomicznego, d) etnograficznego, e) materyalnego i f) religijnego; po trzecie, aby zażądano od wrogiego ministeryum wiadomości o środkach, jakie w ciągu ostatnich dziesięciu lat były przedsiębrane przez ministeryum dla zapobieżenia niepomyślnym warunkom, w jakich obecnie znajdują się inorodcy; i nakoniec po czwarte, żeby zażądano od ministeryum wyjaśnienia, dlaczego ono, jak to widać z dostarczonych do komitetu odezw za numerami 17.015 i 18.308 z dnia 5. grudnia 1863 roku i z dnia 7. czerwca 1864 roku działało wprost naprzekór literze prawa, tom... punkt 18.

i uwaga do punktu 36. Rumieniec wystąpił na twarz Aleksieja Aleksandrowicza, gdy układał prędko plan swych myśli. Zapisawszy arkusz papieru, Aleksiej Aleksandrowicz wstał, zadzwonił i posłał do naczelnika kancelaryi, polecając mu wyszukanie potrzebnych papierów podług załączonej notatki. Wstawszy od biurka i przeszedłszy się po pokoju, Aleksiej Aleksandrowicz znów spojrzał na portret żony, zmarszczył się i uśmiechnął pogardliwie. Poczytawszy jeszcze trochę o eugubicznych napisach i zainteresowawszy się nimi na nowo, Aleksiej Aleksandrowicz o godzinie jedenastej poszedł spać i gdy, leżąc w łóżku, przypomniał sobie o żonie, całe to zajście przestało mu już przedstawiać się w takich ciemnych, ponurych barwach.

XV.

Anna z uporem i rozdrażnieniem zaprzeczała słowom Wrońskiego, gdy ten dowodził, że obecna pozycya jej jest nie do wytrzymania, pomimo to w głębi duszy sama uznawała, że stanowisko jej jest fałszywem, nieuczciwem i pragnęła koniecznie, aby rzeczy wzięły inny obrót. Wracając z mężem z wyścigów, wypowiedziała mu w uniesieniu wszystko i pomimo bólu, jakiego doznała wtedy, rada była temu; po odjeździe męża wmawiała w siebie, iż cieszy się z tego, że teraz wszystko ułoży się i że przynajmniej nie będzie już teraz musiała więcej kłamać i oszukiwać. Anna nie wątpiła na chwilę, że obecnie pozycya jej zarysuje się wyraźnie: może być nieprzyjemną, w każdym jednak razie będzie określoną i nie będzie w niej nic niejasnego i fałszywego. Annie zdawało się, że ból, który sprawiała sobie i mężowi, wypowiadając te wyrazy, zostanie wynagrodzonym przez to, że wszystko wyjaśni się. Tegoż dnia wieczorem widziała się z Wrońskim, lecz nie mówiła mu o niczem, co zaszło między nią a mężem, chociaż należało mu to powiedzieć, aby wyjaśnić swe położenie.
Gdy nazajutrz obudziła się, pierwszą rzeczą, o której przypomniała sobie, były wyrazy powiedziane mężowi, wydające się jej obecnie do tego stopnia strasznymi, iż nie była w stanie pojąć, jak mogła odważyć się wymówić te dziwne, ordynarne słowa i nie mogła wyobrazić sobie, co z tego wyniknie. Lecz słowa te były już raz powiedziane i Aleksiej Aleksandrowicz odjechał, nie dając na nie żadnej odpowiedzi. „Widziałam Wrońskiego i nie powiedziałam mu; gdy już wychodził, chciałam go zawrócić jeszcze i powiedzieć mu, lecz rozmyśliłam się, a to dlatego, że dziwnem by to było, żem nie powiedziała mu o tem od razu. Dlaczego chciałam powiedzieć, a nie powiedziałam?“ W odpowiedzi na to pytanie gorący rumieniec wstydu oblał jej twarz, Anna zrozumiała, co ją powstrzymało, zrozumiała, iż ogarniał ją wstyd. Pozycya, która, jak wczoraj wieczorem zdawało się jej, była zupełnie określoną, przedstawiała się obecnie nietylko nieokreśloną, ale nawet zupełnie bez wyjścia. Anna przeraziła się hańby, o której przedtem nie myślała ani przez chwilę; gdy tylko pomyślała o tem, jak postąpi sobie mąż, przychodziły jej do głowy najczarniejsze myśli: wyobrażała sobie, że w tej chwili przyjedzie plenipotent wypędzać ją z domu i że hańba jej ogłoszoną zostanie całemu światu, zapytywała się, dokąd udać się, gdy wypędzą ją z domu, i nie znajdowała odpowiedzi.
Gdy myślała o Wrońskim, wydawało się jej, że on już jej nie kocha, że ma jej już dosyć, że nie może zaufać mu i miała za to pewną niechęć do Wrońskiego. Zdawało się jej, iż te wyrazy, które powiedziała mężowi i które nieustannie powtarzała w swej wyobraźni, powiedziała wszystkim, i że wszyscy słyszeli je. Anna nie mogła odważyć się spojrzeć w oczy swym domownikom, nie mogła odważyć się na zawołanie służącej, a bardziej jeszcze na zejście na dół i zobaczenie się z synem i z guwernantką.
Służąca od dawna już wyczekiwała pode drzwiami, weszła wreszcie niewołana do pokoju. Anna popatrzała jej badawczo w oczy i zarumieniła się. Służąca zaczęła ją przepraszać, że weszła bez dzwonka, mówiąc, iż zdawało się jej, że słyszała dzwonek i że chciała przynieść ubranie i list.
List był od Betsy, która przypominała Annie, że dzisiaj rano mają być u niej na partyi krokieta Liza Mierkałowa i baronowa Sztolc wraz ze swymi adoratorami, Kałużskim i starym Stremowym. „Niech pani przyjeżdża, chociażby tylko po to, aby przyjrzeć się temu obrazkowi naszych obyczajów. Czekam na panią“ — kończyła Betsy.
Anna przeczytała list i westchnęła głęboko.
— Nic nie potrzebuję — rzekła do Annuszki, która zaczęła porządkować flakoniki i szczotki na tualecie. — Możesz odejść, ubiorę się zaraz i zejdę na dół, na razie nic mi nie potrzeba.
Annuszka wyszła, lecz Anna nie zaczynała się ubierać, a siedziała wciąż w tej samej pozycyi, z pochyloną głową, ze zwieszonemi rękoma i od czasu do czasu przenikał ją dreszcz, zdawało się jej, że chce uczynić jakiś ruch, lub odezwać się i że brakuje jej sił; powtarzała tylko nieustannie: „Mój Boże! Mój Boże!“, lecz ani wyraz „mój“, ani wyraz „Boże“ nie miały dla niej w tej chwili żadnego znaczenia i powtarzała je zupełnie bezwiednie. Chociaż Anna nigdy nie wątpiła o dogmatach kościoła, na łonie którego była wychowaną, jednak myśl szukania ulgi w religii była dla niej również obcą, jak i myśl szukania pomocy u samego Aleksieja Aleksandrowicza. Anna wiedziała z góry, że pomoc religii możebną jest tylko pod warunkiem wyrzeczenia się tego, co miało dla niej jedyny urok w życiu. Nie tylko było jej ciężko, lecz począł ją ogarniać strach przed nowym stanem duszy, strach, jakiego dotąd nigdy jeszcze nie doznawała. Annie zdawało się, że wszystko w duszy jej zaczyna się dwoić, tak, jak czasami zaczyna dwoić się w zmęczonych oczach; chwilami nie wiedziała czego obawia się, a czego pragnie; nie wiedziała czy obawia się i czy pragnie tego co było, czy tego co będzie, i nie zdawała sobie sprawy, czego mianowicie pragnie.
„Ach, co ja czynię!“ — rzekła, poczuwszy nagle ból z obydwóch stron głowy; gdy przyszła do opamiętania, przekonała się, że ująwszy rękoma włosy koło skroni, szarpie je. Anna zerwała się i zaczęła chodzić.
— Kawa jest już na stole i mamzel czeka razem z Sierożą na przyjście pani — rzekła Annuszka, wchodząc znowu i zastając Annę tak jak ją zostawiła.
— Sieroża? Jak się miewa Sieroża? — zapytała Anna, ożywiając się nagle i przypominając sobie po raz pierwszy przez cały ranek o istnieniu syna.
— Zdaje się, że jest niegrzeczny — z uśmiechem odpowiedziała Annuszka.
— Cóż takiego zrobił?
— W narożnym pokoju leżały brzoskwinie, a on podobno zjadł jedną pokryjomu.
Rozmowa o synu wyprowadziła Annę z tego położenia bez wyjścia, w jakiem znajdowała się; przypomniała sobie tę po części szczerą, choć bardzo przesadzoną rolę matki, żyjącej tylko dla syna, a którą to rolę wzięła na siebie dopiero od jakiegoś czasu i z radością przekonała się, że w stanie, w jakim znajduje się obecnie, jest w posiadaniu mocarstwa, niezależnego ani od męża, ani od Wrońskiego: mocarstwem tem jest jej syn. Bez względu na to, co stanie się z nią, nie może porzucić syna; nie może tego zrobić, choćby mąż znęcał się nad nią, choćby Wroński ochłódł dla niej i pędził dalej swe niezależne i niczem nie skrępowane życie (Anna znowu pomyślała o nim z żalem i z rozdrażnieniem). W każdym razie wie, iż ma cel w życiu, musi więc działać, aby zapewnić sobie syna, aby nie dać go zabrać sobie, trzeba jednak działać o ile można najprędzej, dopóki go jej jeszcze nie zabrano: trzeba wziąć syna i wyjechać; przedewszystkiem trzeba to uczynić natychmiast, aby zaś uskutecznić ten zamiar, należy przemódz się i otrząsnąć z tego strasznego rozpaczliwego stanu. Myśl o obowiązkach względem syna i o konieczności natychmiastowego wyjazdu z nim, doprowadziła Annę do równowagi.
Z pospiechem więc zaczęła się ubierać, udała się na dół i prędko weszła do jadalnego pokoju, gdzie, jak zwykle, czekała na nią kawa i Sieroża z guwernantką. Sieroża cały biało ubrany, stał koło stołu pod lustrem i z wyrazem skupionej uwagi, który Anna znała w nim, a który Sieroża po ojcu odziedziczył, bawił się kwiatami, które przyniósł z sobą z ogrodu.
Guwernantka miała surową minę. Sieroża przenikliwym głosem — co często czynił — zawołał: „A, mama,“ i przez chwilę nie wiedział czy ma iść zaraz do matki witać się z nią, czy też pierwej skończyć wianek i dopiero iść z nim razem.
Guwernantka, przywitawszy się, zaczęła rozwlekle i szczegółowo opowiadać o tem, co Sieroża zrobił, lecz Anna nie słuchała jej, gdyż zastanawiała się właśnie, czy ma ją zabrać z sobą. „Nie, nie wezmę — zdecydowała wreszcie — pojadę tylko z synem.“
— W istocie, to jest bardzo źle — odezwała się wreszcie i wziąwszy syna za ramię, spojrzała na niego nie surowo, lecz owszem łagodnie, co zmięszało i ucieszyło Sierożę, poczem pocałowała go. — Niech go pani zostawi ze mną — rzekła do zdziwionej guwernantki i, nie puszczając ręki syna, siadła do kawy.
— Mamo! Ja... ja... nie... — zaczął mówić Sieroża, starając się domyślić z jej spojrzenia, co oczekuje go za brzoskwinie.
— Sieroża — rzekła Anna, gdy guwernantka wyszła z pokoju — zrobiłeś źle, ale nie będziesz już tak robił?... Wszak ty mnie kochasz?
Anna czuła, że łzy zbierają się jej pod powiekami. — „Czyż ja mogę nie kochać go? — myślała, przyglądając się jego wystraszonym, a zarazem uradowanym oczom — czyżby on, również jak ojciec, był za tem, abym została ukaraną? Czyż nie pożałuje mnie?“ — Łzy ciekły już jej po twarzy i Anna chcąc je ukryć, zerwała się z krzesła i wybiegła na werendę.
Po paru ostatnich burzliwych dniach było pogodnie lecz chłodno: przez liście, które deszcz obmył niedawno, jasno świeciło słońce, w powietrzu jednak czuć było chłód.
Anna wstrząsnęła się i od zimna i od wewnętrznego przestrachu, jaki na świeżem powietrzu opanował ją z podwójną siłą.
— Idź, idź do Mariette — rzekła do Sieroży, który wyszedł za nią na werendę i poczęła chodzić po słomianych matach, wyścielających podłogę. „Czyż oni nie wybaczą mi, czyż nie pojmą, że to wszystko nie mogło być inaczej?“ — rzekła do siebie.
Anna zatrzymała się i spojrzała na kołysane przez wiatr wierzchołki osik z obmytymi od deszczu, błyszczącymi na chłodnem słońcu liśćmi; — wiedziała, że oni nie przebaczą jej i że nikt, również jak i niebo, rozciągnięte nad nią wraz z otaczającą ją zielonością, nie będzie miał dla niej litości. I Anna znowu doznała uczucia, że w duszy jej poczyna się dwoić. „Nie powinnam, nie powinnam myśleć — mówiła sobie — powinnam oddalić się. Ale dokąd? kiedy? kogo mam zabrać z sobą? Najlepiej wieczornym pociągiem udać się do Moskwy; wezmę tylko Annuszkę, Sierożę i najniezbędniejsze rzeczy. Ale pierwej jeszcze muszę napisać do nich obydwóch.“ Anna wróciła prędko do swego gabinetu, siadła przy biurku i napisała do męża:
„Potem co zaszło między nami, nie mogę dłużej pozostawać w pańskim domu. Wyjeżdżam i biorę z sobą syna. Nie znam przepisów prawnych, nie wiem więc przy którym z rodziców powinien pozostać syn, biorę go jednak z sobą, gdyż nie mogłabym żyć bez niego“...
Anna pisała dotąd prędko i szczerze, lecz przestała pisać na myśl, że odwołuje się do wspaniałomyślności męża i że musi zakończyć list paroma wzruszającymi wyrazami.
„Nie mogę mówić o swej winie i o swym żalu, gdyż“...
Anna znowu przestała pisać, nie mogła bowiem skupić myśli, cisnących się jej bezładnie do głowy. „Nie — szepnęła — niema co pisać!“ — rozdarła list i przepisała go, nie wspominając już o wspaniałomyślności, poczem zapieczętowała kopertę.
Trzeba było napisać jeszcze jeden list do Wrońskiego. „Wyznałam wszystko mężowi“ — napisała i długo siedziała, nie mając sił pisać dalej, gdyż to co miała pisać, było i pospolitem i niekobiecem. — „A zresztą, cóż mogę mu pisać?“ — zadała sobie pytanie. I znowu rumieniec wstydu oblał jej twarz, gdyż przypomniała sobie jego spokój, a uczucie rozdrażnienia ku niemu kazało jej podrzeć na drobne kawałki rozpoczęty list. „Niema zupełnie potrzeby pisać do niego“ — powtórzyła i odsunąwszy kałamarz, poszła na górę, powiedziała guwernantce i ludziom, że wyjeżdża do Moskwy i poczęła pakować się.

XVI.

Po wszystkich pokojach snuli się stróże, ogrodnicy i lokaje, zajęci wynoszeniem rzeczy. Szafy i komody były pootwierane, służąca dwa razy już biegała po sznurki do pobliskiego sklepiku, na podłogach walały się stare gazety. Dwa kufry, worek podróżny i pledy w rzemieniach zniesiono do przedpokoju; kareta i dwa furgony na rzeczy stały przed gankiem. Anna, otrząsłszy się na chwilę przy pakowaniu z wewnętrznej trwogi, kładła różne drobiazgi do podróżnego woreczka, gdy nagle Annuszka zwróciła jej uwagę na turkot zbliżającego się powozu. Wyjrzawszy przez okno, Anna ujrzała przed gankiem woźnego Aleksieja Aleksandrowicza. Woźny dzwonił do drzwi.
— Idź i dowiedz się co tam takiego — rzekła, siadając na sofie i opierając ręce na kolanach: czuła się zupełnie spokojną i gotową na wszystko.
Lokaj przyniósł gruby pakiet, zaadresowany ręką Aleksieja Aleksandrowicza.
— Woźny czeka na odpowiedź, którą kazano mu przynieść.
— Dobrze — rzekła Anna, i natychmiast po wyjściu lokaja rozdarła drżącemi palcami kopertę, z której wypadła paczka oklejonych banderolą, nieprzełamanych jeszcze banknotów. Anna wyjęła list i zaczęła go czytać od końca. — „Wydałem polecenia co do twego przyjazdu, przywiązuję wagę do spełnienia mej prośby“ — przeczytała; potem zaczęła czytać list od końca, przejrzała cały i raz jeszcze przeczytała od początku. Gdy skończyła czytać, doznała uczucia chłodu i ogarnęło ją wrażenie, że spotkało ją straszne nieszczęście, jakiego nie spodziewała się wcale.
Rano Anna żałowała, że powiedziała wszystko mężowi i pragnęła z całych sił, aby te słowa mogły być uważane za niebyłe. I oto list męża uznawał te słowa jako niebyłe i dawał jej to, czego pragnęła. W obecnej jednak chwili list ten przedstawiał się jej czemś do tego stopnia strasznem, że przechodził wszystko, co tylko mogła sobie wyobrazić.
„Ma racyę, ma racyę“ — szepnęła. — „Rozumie się, że on ma zawsze racyę, on, chrześcianin, on, człowiek wspaniałomyślny. Tak, podła, obrzydliwa istota! I nikt prócz mnie nie widzi i nie dostrzega tego, a ja nikogo nie mogę przekonać o tem. Nikt nie wie, jak on w ciągu ośmiu lat uciskał mnie, jak tłumił w mej duszy każdą iskrę życia, jak ani razu nie pomyślał nawet o tem, że jestem kobietą, która pragnie żyć, kobietą, która potrzebuje i musi kochać. Nikt nie wie do jakiego stopnia pomiatał on mną na każdym kroku i do jakiego stopnia był zawsze zadowolonym z siebie. Czyż nie starałam się z całych sił znaleźć jakibądż cel w tem życiu, które przypadło mi w udziale? Czyż nie próbowałam kochać go, a potem kochać syna, gdym przekonała się, że mąż nie może wzbudzać we mnie miłości ku sobie. Nadszedł jednak czas, gdy doszłam do przekonania, że nie mogę już dłużej łudzić się, że jestem istotą żywą, żem nie winna, iż Bóg stworzył mnie kobietą, dla której niezbędnemi są życie i miłość. A cóż on na to? Gdyby zabił mnie, gdyby zabił jego, wszystkobym zniosła, wszystko bym przebaczyła, lecz nie, on“...
„Czyż mogłam nie przewidzieć, jak on postąpi sobie? Postępki jego są zawsze zgodne z jego nikczemnym charakterem. On zawsze będzie miał słuszność, mnie zaś, chociaż życie moje jest już złamanem, zgnębi jeszcze bardziej“... „Pani zapewne sama domyśla się, jaki los oczekuje panią i syna pani“ — przypomniała sobie ustęp listu. — „Jest to pogróżka, że odbierze syna, i zapewne, według ich głupich praw, będzie mógł to zrobić. Lecz czyż ja niewiem dlaczego on to mówi? On przecież nie wierzy, że ja kocham syna, lub też szydzi (jak zresztą zawsze śmiał się), szydzi z tego mego uczucia, lecz wie, że ja nie rzucę syna, że nie mogę rzucić go, że bez syna nie mogłabym żyć nawet przy boku tego, kogo kocham; wie on również, że porzucając syna i opuszczając go, postąpię jak najbardziej zepsuta i upadła kobieta, on wie to wszystko i wie, że nie stanie mi sił i że nie odważę się na to.“
„Nasze życie powinno iść dawną koleją“ — przypomniała sobie Anna jeszcze jeden ustęp z listu. — „Życie to było dla mnie męczarnią już od dawna, w ostatnich zaś czasach przerażało mnie poprostu. Jakiem więc będzie ono obecnie? I on wie o tem wszystkiem, wie, że ja nie mogę żałować tego, com uczyniła, że chcę żyć, że kocham, wie, że prócz kłamstwa i pozorów nic więcej z tego nie będzie, musi jednak koniecznie męczyć mnie. Znam go i wiem, że on, jak ryba w wodzie, pływa w kłamstwie i rozkoszuje się niem. Lecz nie, ja nie sprawię mu tej rozkoszy, przebiję tę pajęczynę kłamstwa, którą chce mnie oplatać; niech się stanie co chce, gdyż wszystko, co tylko stać się może, będzie lepszem od kłamstwa i udawania.
„Ale jak? Boże mój! Boże mój! Czyż była kiedybądź kobieta również nieszczęśliwa, jak ja?“...
— Nie, zerwę z nim, zerwę! — zawołała, wstając gwałtownie z krzesła i wstrzymując się od łez podeszła do biurka, aby napisać drugi list; lecz w głębi duszy Anna czuła już, że zabraknie jej sił zerwać z mężem i otrząsnąć się z dotychczasowego położenia, chociaż ono jest i hańbiącem i nienaturalnem.
Anna siadła koło biurka, lecz zamiast pisać, oparła ręce na stole, położyła na nich głowę i poczęła płakać, zanosząc się jak małe dziecko: płakała nad tem, że marzenie jej, aby określić, wyjaśnić swe stanowisko, rozwianem jest na zawsze, wiedziała już z góry, że wszystko zostanie się po staremu, a nawet daleko gorzej. Wiedziała, że ta pozycya, jaką ma teraz, a która rano zdawała się jej tak mało znaczącą, że ta pozycya jest jej drogą, że nie będzie w stanie zamienić jej na hańbiącą pozycyę kobiety, która porzuciła męża i syna, i która żyje ze swym kochankiem, że pomimo wszystkich wysiłków, jakie będzie czynić nad sobą, nie będzie w stanie pokonać samej siebie. Nigdy nie będzie mogła doświadczyć swobody miłości, a pozostanie na zawsze występną żoną, która pod groźbą, że w każdej chwili może się zdradzić, będzie oszukiwała męża dla pozornego związku z człowiekiem obcym, niezależnym, z którym nie może połączyć się. Anna wiedziała, że tak będzie i jednocześnie w wyobraźni jej wszystko przedstawiało się do tego stopnia strasznem, że nie mogła nawet przedstawić sobie, czem się to wszystko skończy, płakała więc, nie mogąc się utulić, jak płaczą małe ukarane dzieci.
Nagle dały się słyszeć kroki lokaja, odgłos ich doprowadził ją do przytomności i aby ukryć przed służącym zapłakaną twarz, Anna udała, że pisze.
— Woźny prosi o odpowiedź — rzekł lokaj.
— O odpowiedź? Dobrze — odparła Anna — niech poczeka; zaraz napiszę i zadzwonię.
„Cóż mogę pisać? — myślała. — Na co mogę zdecydować się? Cóż ja wiem? Czego pragnę? Co kocham?“ i Anna znów poczuła, że dusza jej dwoi się: uczucie to przestraszyło ją znowu, aby nie dopuszczać go do siebie i nie myśleć o sobie, Anna uchwyciła się pierwszego lepszego pozoru, aby zająć się czemś. „Powinnam zobaczyć się z Aleksiejem (Anna miała na myśli Wrońskiego), on jeden tylko może mi powiedzieć, com powinna robić. Pojadę do Betsy, zapewne zastanę go tam“ — rzekła do siebie, zapomniawszy zupełnie, że gdy wczoraj jeszcze powiedziała mu, iż nie pojedzie do księżny Twerskiej, Wroński odparł na to, że w takim razie i on tam nie będzie. Anna siadła znowu przy biurku i napisała do męża: „Otrzymałam list pański. A.“ — zadzwoniła i oddała lokajowi.
— Nie jedziemy już — rzekła do wchodzącej Annuszki.
— Czy już zupełnie nie pojedziemy?
— Nie wiem, ale do jutra proszę nie rozpakowywać rzeczy. Kareta niech nie odjeżdża, gdyż pojadę do księżnej.
— A jaką suknię mam przygotować?

XVII.

W krokiecie, na który księżna Twerska zapraszała Annę, miały wziąć udział dwie panie i ich adoratorzy; obydwie te panie były głównemi przedstawicielkami świetnego petersburgskiego kółka, członkinie którego, naśladując same nie wiedząc co, przezwały się les sept merveilles du monde. Damy te należały do kółka, co prawda, dość wybitnego, lecz wręcz wrogiego temu, do którego uczęszczała zwykle Anna. Prócz tego stary Stremow, jedna z wybitniejszych osobistości Petersburga, czciciel Lizy Merkałowej, był, jako działacz państwowy, nieprzyjacielem Aleksieja Aleksandrowicza. Z tych względów Anna nie chciała jechać i w liście księżnej Twerskiej znajdowały się różne uboczne uwagi z powodu tej odmowy. Teraz zaś Anna w nadziei ujrzenia Wrońskiego koniecznie chciała pojechać do Betsy.
Anna przyjechała do księżnej, gdy nikogo z gości nie było jeszcze.
W chwili, gdy wchodziła na schody, wchodził również i lokaj Wrońskiego z rozczesanemi bokobrodami, które czyniły go podobnym do kamerjunkra. Ujrzawszy Annę, zatrzymał się przy drzwiach, zdjął czapkę i ustąpił się z drogi. Anna poznała go i w tej chwili przypomniała sobie, iż Wroński powiedział wczoraj, że nieprzyjedzie i że zapewne zawiadomi o tem Betsy.
Zdejmując w przedpokoju okrycie, Anna słyszała, jak lokaj, który wymawiał nawet r jak kamerjunkier, rzekł, oddając list: „od hrabiego do księżnej.“
Anna chciała zapytać go, gdzie jest obecnie jego pan, chciała wrócić się i posłać przez niego parę słów do Wrońskiego, aby przyjechał do niej, chciała też sama jechać do niego, ale nie można już było nic zrobić: po całem mieszkaniu dały się słyszeć dzwonki elektryczne, zawiadamiające o jej przyjeździe i lokaj księżnej Twerskiej stał już koło otwartych na roścież drzwi, wskazując jej drogę do dalszych pokoi.
— Księżna jest w ogrodzie, zamelduję jaśnie panią w tej chwili... może jaśnie pani pozwoli do ogrodu?... — rzekł w następnym pokoju drugi lokaj.
Annie było również niezręcznie tutaj, jak i we własnym domu, a nawet jeszcze niezręczniej, gdyż nie można było nic przedsięwziąć i zobaczyć się z Wrońskim, a trzeba było pozostawać tutaj w obcem towarzystwie, którego usposobienie nie licowało bynajmniej z jej położeniem; była jednak w toalecie, o której wiedziała, że jej jest do twarzy, nie była sama, koło niej było zwykłe zbytkowne otoczenie, w którem znać było komfort i dobrobyt, Annie więc było lżej niż w domu, musiała jednak koniecznie namyślić się co dalej robić.
Wszystko jednak stało się samo przez się. Spotkawszy idącą ku niej Betsy w białej, nadzwyczaj wytwornej sukni, Anna uśmiechnęła się do niej. Księżna Twerska szła z Tuszkiewiczem i z młodą panienką, swą krewną, która ku wielkiej radości swych rodziców, mieszkańców głębokiej prowincyi, spędzała lato u znanej powszechnie księżnej.
W Annie było zapewne coś niezwykłego, co zwróciło odrazu na siebie uwagę Betsy.
— Nie mogłam spać dzisiaj w nocy — odparła Anna, wpatrując się w lokaja, który szedł ku nim i który, jak się domyślała Anna, niósł list od Wrońskiego.
— Rada jestem bardzo, że pani przyjechała — rzekła Betsy. — Czuję się zmęczoną i chciałabym wypić filiżankę herbaty, zanim przyjedzie reszta gości. A państwo poszlibyście — zwróciła się do Tuszkiewicza — wypróbować razem z Maszą plac do krokieta, na którym dzisiaj wycięto trawę. A my z panią porozmawiamy sobie przy herbacie ue’ll have a cosy chat, nieprawdaż? — zwróciła się ku Annie z uśmiechem, ściskając ją za rękę, w której Anna trzymała parasolkę.
— Tembardziej, że nie mogę korzystać zbyt długo z towarzystwa pani, gdyż muszę być u starej Wrede; obiecałam się jej już od stu lat — rzekła Anna, dla której kłamstwo, przeciwne jej naturze, stało się od jakiegoś czasu w stosunkach towarzyskich rzeczą nietylko zwykłą i łatwą, lecz nawet przyjemną, i Anna nie mogłaby w żaden sposób powiedzieć, dlaczego mianowicie powiedziała to, o czem przed chwilą nie myślała zupełnie: powiedziała to tylko dlatego, że chciała zabezpieczyć swą swobodę i postarać się w jakibądż sposób zobaczyć się z Wrońskim, gdyż wiedziała, że go tutaj nie ujrzy. Ale dlaczego właśnie powiedziała o starej frejlinie Wrede, do której mogła pojechać, również dobrze, jak i do wielu innych swych znajomych, tego nie potrafiłaby objaśnić; swoją drogą pokazało się potem, że Anna obmyślając jaknajsprytniej, w jaki sposób zobaczyć się z Wrońskim, nie mogła wpaść na lepszą myśl.
— Nie puszczę pani za nic w świecie — odparła Betsy, wpatrując się bacznie w Annę. — Doprawdy, gdybym tak pani nie kochała, jak kocham, obraziłabym się: wygląda na to, że pani obawia się, aby moje towarzystwo nie skompromitowało jej. Podaj nam herbatę do małego salonu — odezwała się do lokaja, mrużąc jak zwykle oczy.
Wziąwszy list, Betsy przeczytała go.
— Aleksiej uczynił nam un faux bond, nie dotrzymał nam słowa — rzekła po francusku — pisze, że nie może przyjechać — dodała w najnaturalniejszy sposób, jak gdyby jej nigdy nie mogło przyjść do głowy, że Wroński ma dla Anny jakiebądź inne znaczenie prócz krokietu. Anna wiedziała, że Betsy wie o wszystkiem, słysząc ją jednak, jak mówiła przy niej o Wrońskim, była przez chwilę pewną, że Betsy nie wie o niczem.
— A! — obojętnie rzekła Anna, jak gdyby ją to nie obchodziło wcale i mówiła dalej uśmiechając się — w jaki sposób towarzystwo pani może kogobądź kompromitować?
To igranie słowami, to ukrywanie tajemnicy, miało dla Anny, również jak i dla wszystkich kobiet, ogromny urok. I nie konieczność ukrywania, nie cel, dla którego musiała ukrywać, lecz sam proces ukrywania pociągał i bawił ją.
— Nie mogę być bardziej katolicką od papieża — rzekła — Strzemow i Liza Merkałowa, to śmietanka śmietanki towarzystwa. Przyjmują ich wszędzie, a ja, Anna położyła nacisk na ja, nie byłam nigdy surową i niewyrozumiałą: nie mam na to doprawdy czasu.
— Ale pani niechce może spotykać się ze Stremowym?... niech oni sobie z Aleksiejem Aleksandrowiczem kruszą kopie w komitecie, nas to nic nie obchodzi. W towarzystwie jednak jest to najprzyjemniejszy człowiek, jakiego znam i namiętny zwolennik krokieta: zaraz się pani przekona o tem... i pomimo tego, że stary śmiesznym jest ze swą miłością ku Lizie, zobaczy pani, jak umie wyplątywać się z tego śmiesznego położenia! Nadzwyczaj miły człowiek! Safo Sztolc pani zna?... to jest nowy, zupełnie nowy rodzaj...
Betsy rozmawiając, śmiała się nieustannie, a pomimo to z jej wesołego, rozumnego spojrzenia Anna przekonywała się, że Betsy domyśla się wszystkiego i że ułożyła już jakiś projekt. Przyjaciółki siedziały w małym gabinecie.
— W każdym razie jednak trzeba napisać do Aleksieja — i Betsy usiadła przy biurku, nakreśliła parę wierszy i włożyła do koperty.
— Piszę do niego, aby przyjechał na obiad, gdyż w przeciwnym razie jedna z pań musiałaby siąść do obiadu bez mężczyzny. Niech pani zobaczy, czy dobrze mu napisałam?... przepraszam bardzo, ale muszę na chwilę zostawić panią samą. Niech pani z łaski swojej zapieczętuje list i odeszle — rzekła już we drzwiach — a ja tymczasem zajmę się gospodarstwem.
Anna nie namyślała się ani chwili i nie czytając listu Betsy, dopisała na dole: „Muszę koniecznie zobaczyć się z panem; niech pan przyjedzie do ogrodu Wrede. Będę tam o godzinie szóstej“ — poczem zapieczętowała list i oddała Betsy, gdy ta powróciła.
Pijąc herbatę, którą przyniósł im lokaj i ustawił na małym stoliku w gabinecie, obie kobiety zawiązały pomiędzy sobą a cosy chat, jaki księżna Twerska obiecywała przed przyjazdem gości: rozmawiały o tych, kogo spodziewały się i rozmowa zatrzymała się na Lizie Merkałowej.
— Nadzwyczaj ujmująca kobieta, zawsze lubiłam ją bardzo — rzekła Anna.
— Powinna pani ją lubić. Ona poprostu zwarjowała na punkcie pani. Wczoraj podeszła ku mnie po wyścigach i była w rozpaczy, że nie mogła już zobaczyć się z panią. Powiada, że pani jest prawdziwą bohaterką romansu, i że gdyby była mężczyzną, narobiłaby z powodu pani tysiące głupstw. Stremow zaś dowodzi jej, że i bez tego je robi.
— Ale niech pani będzie łaskawą powiedzieć mi, gdyż nigdy nie mogłam pojąć tego — rzekła Anna, pomilczawszy chwilę, takim tonem, który wyraźnie dowodził, że pytała nie przez ciekawość, lecz, że to, o co zapytywała, miało dla niej więcej znaczenia, niż powinno było mieć — niech mi pani będzie łaskawą powiedzieć, jak należy rozumieć jej stosunek z księciem Kałużskim, t. zw. Miszką? Co to ma być takiego?
W oczach Betsy, spoglądającej bacznie na Annę, zaigrał uśmiech.
— To jest nowy sposób postępowania — rzekła — one wszystkie obrały go sobie. One, widzi pani, zrobiły to, co się nazywa jeter ses bonnets par despes les moulins. Lecz są sposoby i sposoby przerzucania swych czepków.
— Dobrze, ale jakim jest jej stosunek z Kałużskim.
Betsy niespodzianie roześmiała się do tego stopnia, że nie mogła długo wstrzymać się od śmiechu, co nadzwyczaj rzadko zdarzało się u niej.
— Tu już pani wkracza w dziedzinę księżnej Miahkiej: Zadaje pani pytania d’un enfant terrible, strasznego dziecka — i widać było, że Betsy chce, lecz nie może zapanować nad swym śmiechem, który był zaraźliwym, jak w ogóle śmiech ludzi śmiejących się rzadko — trzebaby zapytać ich — dodała przez łzy, wywołane śmiechem.
— Nie, pani się śmieje — rzekła Anna, która pomimowoli zaraziła się od Betsy i śmiała się — lecz ja nigdy nie mogłam pojąć tego; nie pojmuję, jaką rolę w takich razach odgrywa mąż.
— Mąż? Mąż Lizy Merkałowej nosi za nią pled i oczekuje na skinienie, aby jej służyć. A co się tam dalej dzieje, to nikt nie chce o tem wiedzieć: w porządnem towarzystwie, jak pani wiadomo, nie mówi się i nie myśli o pewnych toaletowych szczegółach, tak samo rzecz ma się i z tem.
— Będzie pani na wieczorze u Rolandakich? — zapytała Anna, chcąc zmienić przedmiot rozmowy.
— Nie zdaje mi się — odparła Betsy i nie patrząc na swą przyjaciółkę, zaczęła nalewać ostrożnie herbatę w maleńkie przeźroczyste filiżaneczki. Przysunąwszy Annie filiżankę, wyjęła kręconego papierosa, włożyła go do srebrnej papierośnicy i zapaliła.
— Widzi pani, ja jestem w szczęśliwem położeniu — przestawszy się już śmiać, odezwała się Betsy, biorąc w rękę filiżankę — ja pojmuję panią i Lizę. Liza, to jedna z tych naiwnych natur, które zupełnie jak dzieci, nie rozumieją różnicy między dobrem a złem, nie rozumiała przynajmniej, dopóki była bardzo młodą; a teraz wie, że z tem udawaniem jest jej do twarzy, teraz zaś zapewne naumyślnie nie rozumie — mówiła Betsy ze sprytnym uśmiechem — w każdym razie jest jej z tem ładnie. Na jedną i na tę samą rzecz można zapatrywać się tragicznie i zrobić z niej narzędzie męczarni dla siebie, można również patrzyć się obojętnie, a nawet wesoło. Być może, że pani jest skłonną do zbyt tragicznych zapatrywań się...
— Jak ja bym chciała znać innych, tak, jak znam siebie — rzekła Anna poważnie i z zamyśleniem. — Czy ja też jestem gorszą czy lepszą od innych? Zdaje mi się że gorszą...
— Straszne dziecko, straszne dziecko! — powtórzyła Betsy — ale oto i oni...

XVIII.

Rozległy się kroki i głosy, najprzód męskie, potem kobiece i do salonu weszli oczekiwani goście: Safo Sztolc i promieniejący od zbytku zdrowia młody człowiek, t. zw. Waśka. Widać było po nim, że odżywianie się surową wołowiną, truflami i burgundem szło mu na zdrowie. Waśka ukłonił się paniom i spojrzał na nie, ale tylko na chwilę; wszedł za Safą do salonu i przez cały salon przeszedł za nią, jak gdyby był przywiązanym do niej i nie spuszczał z niej błyszczących oczu, któremi zdawał się pożerać ją. Safo Sztolc, blondynka z czarnemi oczyma, weszła do pokoju drobnemi kroczkami, stawiając prędko zgrabne nóżki; obute w pantofelki na wysokich obcasach i silnie, po męsku, ściskała podawane sobie dłonie.
Anna nie spotykała się jeszcze ani razu z tą nową znakomitością. Uroda, dziwna toaleta i śmiałe maniery Safo uderzyły Annę. Na głowie jej było ułożone całe rusztowanie z własnych i cudzych złocistych włosów, tak wysokie, że głowa równała się swą wielkością wypukłemu i dość obnażonemu biustowi. Ruchy jej były do tego stopnia gwałtowne, że za każdem poruszeniem odznaczały się z pod sukni kształty kolan i górnych części nóg i pomimowoli rodziło się pytanie, gdzie z tyłu, na tej kołyszącej się górze, kończy się w rzeczy samej prawdziwe, drobne i zgrabne, tak obnażone u góry i tak ukryte z tyłu i u dołu ciało.
Betsy zaznajomiła ją z Anną.
— Może pani sobie przedstawić, żeśmy o mało nie przejechali dwóch żołnierzy — poczęła Safo opowiadać od razu, przewracając oczyma, uśmiechając się i odrzucając po za siebie tren, który z początku zanadto zarzuciła na jedną stronę. — Jechałam z Waśką... ach, prawda... państwo nie znacie się!... — i powiedziawszy jego nazwisko, przedstawiła młodego człowieka, a zawstydzona roześmiała się ze swej omyłki, że przed nieznajomą nazwała go Waśką. Waśka raz jeszcze ukłonił się Annie, nie odezwał się do niej ani słowa, lecz zwrócił się do Safo. — Zakład przegrany, myśmy pierwej przyjechali, niech pani płaci — mówił uśmiechając się.
Safo roześmiała się jeszcze weselej:
— Przecież nie teraz zaraz.
— Wszystko jedno, zawsze ja swoje odbiorę.
— Dobrze, dobrze. Ach, prawda! — nagle zwróciła się ku pani domu — dobrzebym się urządziła, zapomniałam... przywiozłam pani gościa... oto i on.
Nie oczekiwany nowy gość, przywieziony przez Safo i zapomniany przez nią, był pomimo to takim ważnym gościem, że nie zważając na jego bardzo młody wiek, obydwie damy wstały na jego spotkanie.
Był to nowy czciciel Safo, który teraz, również jak Waśka, chodził za nią nieustannie od jakiegoś czasu.
Książę Kałużski przyjechał wkrótce, a i Liza Mierkałowa wraz ze Stremowym, nie kazała na siebie długo czekać. Liza Mierkałowa była chudą brunetką, ze wschodnim leniwym typem urody i przepysznemi, niezgłębionemi, jak wszyscy twierdzili, oczyma. Ciemna jej toaleta (Anna zauważyła to i oceniła natychmiast) odpowiadała zupełnie jej urodzie. O ile Safo miała prędkie i gwałtowne ruchy, o tyle znów Liza powolne i powściągliwe.
W każdym razie Liza daleko bardziej przypadła Annie do gustu. Betsy mówiła o niej Annie, że udaje naiwne dziecko, lecz gdy Anna zobaczyła ją, przekonała się natychmiast, że to było nieprawdą; w rzeczy samej była to naiwna, zepsuta, a miła kobieta. Co prawda, to zachowanie się jej było takie same, jak zachowanie się Safo; chodziło za nią nieustannie i pożerało ją oczyma dwóch mężczyzn: jeden młody, drugi starzec, lecz było w niej coś wyższego nad to, co ją otaczało, był w niej blask brylantu najczystszej wody, leżącego w pośród szkieł. Blask ten przebijał się z jej ślicznych, w istocie niezgłębionych oczów, otoczonych ciemnemi obwódkami; zmęczone i jednocześnie namiętne spojrzenie ich uderzało swą szczerością. Każdemu, kto tylko spojrzał w te oczy, zdawało się, że poznał ją całą, a kto ją poznał, nie mógł nie polubić. Na widok Anny radosny uśmiech opromienił twarz Lizy.
— Jak mnie to cieszy, że widzę panią! — rzekła Liza, witając się z Anną — wczoraj na wyścigach chciałam właśnie podejść do pani, ale pani już nie było. Tak pragnęłam zobaczyć się z panią wczoraj. Prawda, że aż strach brał patrzyć na to wszystko? — rzekła, zatrzymując na Annie spojrzenie, które zdawało się odkrywać całą jej duszę.
— W istocie, nie spodziewałam się wcale, żeby wyścigi mogły wzruszać aż do tego stopnia — odparła Anna, rumieniąc się.
Całe towarzystwo podniosło się właśnie, aby iść do ogrodu.
— Ja nie pójdę — rzekła Liza, uśmiechając się i siadając koło Anny. — Pani zapewne również nie pójdzie? niema żadnej przyjemności grać w krokieta!
— Nie, ja lubię — odparła Anna.
— A więc pani w ten sposób broni się od nudów? Gdy spojrzę na panią, zaraz staje mi się weselej. Pani używa życia, a ja nudzę się...
— Czyż pani nudzi się doprawdy? przecież pani należy do najweselszego petersburgskiego towarzystwa? — zapytała Anna.
— Może być, że ci co nie należą do naszego towarzystwa nudzą się jeszcze bardziej, lecz nam, a mnie najpierwszej, nie jest wesoło, a za to nudno, nadzwyczaj nudno.
Safo, zapaliwszy papierosa, wyszła z obydwoma młodymi ludźmi do ogrodu. Betsy i Stremow kończyli pić herbatę.
— Jak to nudno? — zawołała Betsy. — Safo powiada, że wczoraj doskonale bawiła się u państwa.
— Ach, aż rozpacz brała! — rzekła Liza Merkałowa. — Całe nasze towarzystwo zebrało się u mnie po wyścigach... ciągle jedni i ci sami, jedni i ci sami. Cały wieczór spędziliśmy siedząc na kanapach, a w tem doprawdy niema nic wesołego? Co pani jednak robi, żeby się nie nudzić? — zwróciła się znów do Anny. — Kto się tylko popatrzy na panią, widzi od razu, że pani jest kobietą, która może być szczęśliwą lub nieszczęśliwą, lecz która nie może nudzić się... niech mnie pani nauczy, co pani robi?
— Nic nie robię — odparła Anna, rumieniąc się od tych zapytań.
— Jest to najlepszy sposób — wmieszał się Stremow do rozmowy. Stremow był człowiekiem pięćdziesięcioletnim, szpakowatym, świetnie trzymającym się, bardzo nieładnym, twarz miał charakterystyczną i nadzwyczaj rozumną. Liza Merkałowa była siostrzenicą jego żony i Stremow spędzał z nią wszystkie wolne chwile. Spotkawszy się z Anną Kareniną, on, na polu służbowem wróg Aleksieja Aleksandrowicza, jako dobrze wychowany i taktowny człowiek, starał się być dla żony swego antagonisty szczególnie grzecznym i uprzedzającym.
— „Nic“ — podchwycił, uśmiechając się sprytnie — to najlepszy środek. Od dawna już, mówię pani — zwrócił się do Lizy Merkałowej — że, aby się nie nudzić, nie trzeba myśleć o tem, że możemy się nudzić. Zupełnie tak samo, jak nie trzeba się lękać, że się nie zaśnie, jeśli się cierpi na bezsenność; to samo właśnie powiedziała Anna Arkadjewna.
— Byłabym bardzo rada, gdybym to powiedziała, gdyż powiedział pan rzecz nietylko rozumną, ale też zupełnie zgodną z prawdą — z uśmiechem zauważyła Anna.
— Dobrze, ale niech mi państwo powiedzą, dlaczego niemożna zasnąć i niemożna nienudzić się?
— Aby zasnąć, trzeba popracować trochę i aby bawić się wesoło, trzeba również popracować.
— Pocóż ja będę pracowała, jeśli praca moja nie przyda się na nic nikomu, a ani potrafię, ani życzę sobie udawać pracowitą.
— Pani jest niepoprawna — rzekł Stremow nie patrząc na nią i znowu zwrócił się ku Annie.
Spotykając się dość rzadko z Anną, Stremow nie mógł jej nic powiedzieć, prócz paru banalnych słów, zapytując ją, kiedy wraca do Petersburga, opowiadając jej, że hrabina Lidia Iwanowna lubi ją nadzwyczaj i t. p. Stremow wszystko to mówił z wyrazem, który dowodził, iż pragnie koniecznie, aby Annie mile czas upływał w jego towarzystwie i że chce dać jej dowód szacunku, jaki dla niej posiada.
Do salonu wszedł Tuszkiewicz, mówiąc, że wszyscy oczekują na graczy w krokieta.
— Niech pani nie odjeżdża! — prosiła Liza Merkałowa, dowiedziawszy się, że Anna ma zamiar opuścić towarzystwo. Stremow również przyłączył swe prośby...
— Opuszczać nasze towarzystwo dla towarzystwa starej Wrede, to doprawdy zbyt wielki kontrast. Przyjazd pani da jej tylko okazyę do opowiedzenia pani paru plotek, między nami zaś wzbudza pani tylko najlepsze i wręcz przeciwne obmawianiu bliźniego uczucia.
Anna wahała się była przez chwilę, pochlebne słowa tego rozumnego człowieka, naiwna dziecinna sympatya, jaką jej okazywała Liza Merkałowa i wykwintne otoczenie do jakiego przywykła, sprawiały jej przyjemność, czekały zaś na nią takie przykre chwile, że Anna przez czas jakiś namyślała się czy pozostać i oddalić tem rozmowę, której się lękała? Przypomniawszy sobie jednak, co ją oczekuje w domu, przypomniawszy sobie, że musi powziąć jakibądź stanowczy zamiar, przypomniawszy sobie swój ruch, jakim wzięła się obydwoma rękami za włosy, ruch, który przerażał ją nawet i teraz; przypomniawszy sobie o wszystkiem, Anna pożegnała się i odjechała.

XIX.

Wroński, pomimo swego lekkomyślnego na pozór życia, niecierpiał nieładu i nieporządku. Jeszcze za młodych lat, będąc w korpusie, doznał uczucia upokorzenia, gdy raz, zaplątawszy się w długi, musiał prosić o pożyczkę, której mu odmówiono; od tego czasu starał się zawsze wystarczać sam sobie i nie udawać się do nikogo o pomoc.
Aby zawsze zdawać sobie dokładnie sprawę ze stanu swych interesów, Wroński, stosownie do okoliczności, czasami częściej, czasami rzadziej, przeciętnie jednak pięć razy do roku, zamykał się i przeglądał szczegółowo swój budżet, nazywał to obrachowywaniem się lub favie la lessire.
Nazajutrz po wyścigach, obudziwszy się późno, Wroński nie goląc się i nie kąpiąc, wdział tylko kitel, rozłożył na stole pieniądze, rachunki i listy, i wziął się do pracy.
Petrycki, wstawszy z łóżka i ujrzawszy kolegę przy biurku, ubrał się po cichutku i wyszedł, aby mu nie przeszkadzać, gdyż wiedział, że Wroński bywa wtedy w złym humorze.
Każdy człowiek, obeznany do najdrobniejszych szczegółów ze skomplikowanymi warunkami swego położenia, przypuszcza pomimowoli, że te ciężkie warunki i trudność wybrnięcia z nich jest tylko jego osobistą przygodną właściwością, nie przypuszcza więc nigdy, że i inni ulegają takim samym osobistym warunkom, jak i on. Wrońskiemu zdawało się to również. I Wroński nie bez pewnej wewnętrznej dumy i niebezpodstawnie był przekonanym, że kto bądź inny na jego miejscu byłby już dawno zaplątał się i musiałby postępować niezupełnie sumiennie, gdyby był w jego położeniu.
Wroński wiedział, że teraz właśnie nadeszła chwila, gdy trzeba koniecznie obrachować się i uregulować swe interesy, aby nie wpaść w deficyt i nie być w przykrem położeniu.
Przedewszystkiem więc wziął się do spraw pieniężnych, jako do najłatwiejszych.
Wypisawszy drobnem pismem na arkusiku listowego papieru wszystkie swe długi, Wroński zsumował je i przekonał się, że winien jest siedmnaście tysięcy z setkami, które odrzucił dla uproszczenia rachunku. Obrachowawszy gotówkę i książeczkę czekową, przekonał się, że ma 1.800 rubli, a żadnych dochodów przed nowym rokiem nie mógł się już spodziewać. Przejrzawszy spis swych długów, Wroński przepisał je, dzieląc na trzy kategorye. Do pierwszej zaliczył te, które należy zapłacić natychmiast, lub na zapłacenie których należy mieć gotowe pieniądze, aby przy pierwszem zażądaniu ich zwrotu, nie mogło być ani chwili zwłoki. Długów tego rodzaju było około 4.000 rubli: 1.500 za konia i 2.500 poręczenia za młodego kolegę Wieniewskiego, który w obecności Wrońskiego, przegrał te pieniądze do szulera. Wroński chciał zapłacić zaraz (miał wtedy pieniądze przy sobie), lecz Wieniewski i Jawszyn nie pozwolili na to, mówiąc, że oni zapłacą, ponieważ brali czynny udział w grze, a on przypatrywał się tylko. Wszystko to było bardzo ładnie, lecz Wroński wiedział, że z powodu tej brudnej sprawy, w której brał udział tylko pośrednio, poręczając słowem za Wieniewskiego, musi mieć 2.500 rubli, aby je rzucić szulerowi i nie mieć z nim nic więcej do czynienia. Na zaspokojenie więc pierwszej kategoryi długów należy mieć koniecznie 4.000 rubli. W drugiej kategoryi było 8.000 rubli długów mniej pilnych: za stajnię wyścigową, dostawcy owsa i siana, anglikowi, rymarzowi i t. p. Na te długi trzeba było również przeznaczyć około 2.000 rubli, aby zapewnić sobie zupełny spokój. W ostatniej kategoryi były długi w magazynach, rastauracyach, u krawca, o których można było nawet nie myśleć. W każdym razie należało mieć przynajmniej 6.000 rubli na bieżące wydatki, a było tylko 1.800 rubli. Zdawałoby się, że dla człowieka, mającego do stu tysięcy rubli rocznego dochodu, jak wszyscy określali majątek Wrońskiego, nie przedstawiało to żadnych trudności, lecz w rzeczy samej Wroński miał znacznie mniej niż 100.000 rubli. Olbrzymi majątek ojcowski, przynoszący do 200.000 rubli rocznego dochodu, był niepodzielonym między braćmi. Gdy starszy brat, mając długów po uszy, ożenił się z księżniczką Barbarą Czyrkową, córką dekabrysty, która nie wniosła ani grosza posagu, Aleksiej odstąpił bratu cały dochód z ojcowskiego majątku, zostawiając sobie tylko 25.000 rubli rocznie. Aleksiej odezwał się wtedy, że pieniądze te będą mu wystarczać, dopóki nie ożeni się, co zapewne nie nastąpi nigdy. Aleksander Wroński, będąc dowódzcą jednego z najdroższych pułków, żonaty od niedawna, nie mógł odrzucić tej ofiary. Matka, która miała swój oddzielny zupełnie majątek, dawała corocznie Aleksiejowi 20.000 rubli i Aleksiej wydawał to wszystko. W ostatnich czasach, matka poróżniwszy się z synem z powodu jego stosunku z Anną i wyjazdu z Moskwy, przestała przysyłać mu te pieniądze, wskutek czego Wroński znalazł się w przykrem położeniu, gdyż przywykł już wydawać rocznie po 45.000 rubli, a w tym roku miał tylko 20.000. Matki zaś nie mógł prosić o pieniądze: ostatni jej list, wczoraj odebrany, dlatego go tak rozdrażnił, iż matka chciała mu dać do zrozumienia, że będzie dopomagała mu chętnie do robienia karyery, ale nie do takiego postępowania, które oburza na siebie wszystkich. Zamiar matki kupienia go, obraził Wrońskiego i jeszcze bardziej wpłynął na ochłodzenie ich stosunku. Wroński nie mógł obecnie zaprzeć się swego wspaniałomyślnego czynu, chociaż przewidując niektóre okoliczności, wynikające ze związku z Anną, widział, że wspaniałomyślne słowa rzucone były lekkomyślnie, gdyż chociaż jest nieżonatym, może potrzebować całych stu tysięcy dochodu. Niepodobna jednak było odwołać swych słów. Gdy Wroński przypomniał sobie żonę brata, tę dobrą, miłą Warję, która przy każdej sposobności dawała mu do zrozumienia, iż pamięta o jego wspaniałomyślności i ocenia ją, Wroński przekonywał się, że w żaden sposób nie zdobędzie się na to, aby cofnąć braterstwu swój hojny dar, nie był w stanie uczynić tego, również jak uderzyć kobietę, ukraść lub skłamać. Można było i należało zrobić tylko jedno, na co też Wroński i zdecydował się, a mianowicie dostać pieniędzy od lichwiarza, mniej więcej 10.000 rubli, co nie będzie przedstawiało zbyt wielkich trudności, ograniczyć w ogóle swe wydatki i sprzedać wyścigowe konie. Powziąwszy ten zamiar, Wroński napisał natychmiast parę słów do Rolandakiego, który już kilka razy oświadczał chęć kupienia jego stajni. Potem posłał niezwłocznie po anglika i po lichwiarza, i rozdzielił posiadaną gotówkę. Skończywszy ze sprawami finansowemi, Wroński napisał krótki i chłodny list do matki, potem wyjął z pugilaresu trzy listy Anny, przeczytał je, spalił i przypomniawszy sobie swą wczorajszą rozmowę z nią, zamyślił się.

XX.

Życie Wrońskiego było dlatego szczególnie szczęśliwem, że miał on pewne, nie ulegające wątpliwości zasady, które określały jak należy, a jak nie należy postępować. Zasady te obejmowały bardzo mały krąg, lecz za to były niewzruszone i Wroński nie przekraczając nigdy zakreślonego przez nie koła, nie wahał się też ani na chwilę w spełnianiu tego, co powinno było być spełnianem. Zasady te głosiły, iż należy zapłacić szulerowi, krawcowi zaś można nie płacić; iż w stosunkach z mężczyznami nie można kłamać, z kobietami zaś można; że oszukiwać nikogo nie można, ale męża można; że nie można dać się obrażać, lecz że można obrażać i t. d. Wszystkie te zasady mogły być nierozumne, niewłaściwe, lecz nie ulegały wątpliwości i postępując zgodnie z niemi, Wroński wiedział, że może być spokojnym i pewnym siebie. W ostatnich czasach dopiero, z powodu swego związku z Anną, Wroński począł spostrzegać, że zbiór jego zasad nie zupełnie czyni zadość wszelakim warunkom; spostrzegł również, iż w przyszłości może natrafić na takie przeszkody, dla wybrnięcia z których nie będzie miał nitki przewodniej. Na obecny swój stosunek z Anną i jej mężem, Wroński zapatrywał się ze swego punktu widzenia zupełnie trzeźwo, gdyż zasady, jakiemi się kierował, określały je ściśle.
Anna była uczciwą kobietą, która obdarzyła go swą miłością i on kochał ją, a zatem była, zdaniem jego, godną takiego samego szacunku, a może nawet i większego niż ślubna żona. Wroński dałby sobie pierwej uciąć rękę, niż pozwoliłby sobie czy to słowami, czy to jakimbądź dwuznacznikiem, nietylko obrazić ją, ale nawet nie okazać jej należnego tylko kobiecie szacunku.
Stanowisko jego względem znajomych było również zupełnie wyraźnem. Wszyscy mogli wiedzieć o tem, domyślać się tego, lecz nikt nie powinien był odważyć się mówić o tem. W przeciwnym razie Wroński był gotów zmusić mówiącego do milczenia i do uszanowania nieistniejącej już czci kobiety, którą on kochał.
Stanowisko jego względem męża było najwyraźniejszem. Z chwilą, gdy Anna pokochała Wrońskiego, Wroński uważał, że ma do niej niezaprzeczalne prawo. Mąż był tylko zbyteczną osobą, która im stawała na drodze. Nie ulegało wątpliwości, iż pozycya jego była przykrą, ale na to już nie było rady. Mąż miał tylko prawo do jednej rzeczy, do żądania zadośćuczynienia z bronią w ręku, i Wroński gotów był dać mu je w każdej chwili. Lecz w ostatnich czasach stosunek jego z Anną zaczął ulegać różnym powikłaniom, które przerażały Wrońskiego, gdyż trudno je było rozstrzygnąć. Anna powiedziała mu dopiero wczoraj, że jest w odmiennym stanie. Wroński pojął, że fakt ten i nadzieje, jakie Anna w nim — Wrońskim — pokłada, wymagają czegoś takiego. czego on nie przewidział w kodeksie tych zasad, z pomocą których szedł przez całe życie. I w rzeczy samej to wszystko spadło na niego niespodzianie i w pierwszej chwili, gdy ona powiedziała mu o swym stanie, serce podpowiedziało Wrońskiemu, iż należy wymagać od niej, aby opuściła męża. Chociaż powiedział to, obecnie jednak, rozważając rzecz na chłodno, widział dokładnie, że lepiej byłoby obejść się bez tej ostateczności i zarazem, przypuszczając tak, obawiał się, czy ten pogląd jego jest właściwym.
„Jeśli jej powiedziałem, aby opuściła męża, tem samem powiedziałem jej, aby połączyła się ze mną: czy jednak jestem przygotowany na to? W jaki sposób wywiozę ją teraz, kiedy niemam pieniędzy? Przypuśćmy, że mógłbym sobie dać jakoś rady... Ale w jaki sposób wyjadę z nią, kiedy jestem na służbie? Żądając od niej opuszczenia męża, powinienem był być przygotowanym na to, to jest mieć pieniądze i podać się do dymisyi.“
I Wroński zamyślił się. Pytanie, czy podać się, czy też nie podawać do dymisyi, doprowadziło go do nowego pytania, z którego nie zwierzał się nigdy nikomu, o którem sam tylko wiedział, a które, kto wie czy nie dotyczyło najważniejszego celu w jego życiu.
Żądza odznaczenia się była dawnem marzeniem jego dziecinnych i młodych lat, nie przyznawał się jednak do niej, a jednak żądza ta była do tego stopnia silną, że nawet i teraz walczyła z miłością, która go opanowała. Pierwsze jego kroki w karyerze salonowej i służbowej były udane, lecz dwa lata temu popełnił gruby błąd. Chcąc okazać swą niezależność i posunąć się prędzej, Wroński odmówił przyjęcia ofiarowywanego mu stanowiska, licząc na to, że ta odmowa doda mu więcej ceny; okazało się jednak, że postąpił zbyt śmiało, gdyż od tego czasu zostawiono go na uboczu; wyrobiwszy sobie, chcąc niechcąc, opinię człowieka niezależnego, Wroński używał jej z nadzwyczajnym taktem i rozumem, zachowując się tak, jak gdyby na nikogo nie gniewał się, do nikogo nie miał urazy i pragnął tylko, aby zostawiono go w spokoju, gdyż ma to, czego pragnie i życie, jakie pędzi, wystarcza mu najzupełniej; od chwili jednak ostatniej swej podróży do Moskwy, Wroński przestał się zadawalniać pędzonem dotychczas życiem. Widział, że ta niezależna pozycya człowieka, który mógłby zrobić wszystko, lecz któremu niechce się nic robić, przestała już wzbudzać podziw w znajomych, że znaczna część osób zaczyna już myśleć inaczej, że nie pozostaje mu już nic więcej do czynienia, jak tylko być uczciwym i dobrym człowiekiem. Stosunek jego z Kareniną, który narobił tyle hałasu, który zwrócił na niego powszechną uwagę, i który uczynił go na jakiś czas bohaterem dnia, uspokoił na chwilę robaka ambicyi, lecz tydzień temu robak ten przebudził się z nową siłą. Sierpuchowskoj, kolega Wrońskiego z lat dziecinnych, z którym bawili się razem i kolegowali w korpusie, jednocześnie z którym ukończyli nauki, z którym rywalizował i w postępach, i w gimnastyce, i w dokazywaniu, i w ambitnych marzeniach, wrócił przed paroma dniami ze środkowej Azyi, zdobywszy tam dwie rangi i odznaczenie, dawane rzadko takim młodym generałom.
Z chwilą powrotu Sierpuchowskiego do Petersburga, poczęto odzywać się o nim, jako o gwieździe pierwszorzędnej wielkości. Rówieśnik i kolega szkolny Wrońskiego, był już generałem i oczekiwał na nominacyę, która mogła wpłynąć na bieg spraw państwowych; Wroński zaś, chociaż był niezależnym, poważanym i kochanym przez śliczną kobietę człowiekiem, był tylko rotmistrzem, któremu pozostawioną była możność używania dowoli swej niezależności.
„Ma się rozumieć, że nie zazdroszczę i nie mogę zazdrościć Sierpuchowskiemu; powodzenie jego jest dla mnie tylko dowodem, że należy uchwycić odpowiednią chwilę, a taki człowiek jak ja, może nadzwyczaj prędko zrobić karyerę. Trzy lata temu stanowisko jego było takiem samem, jak i moje; gdy podam się do dymisyi, spalę za sobą mosty, pozostając na służbie nic nie tracę: przecież Anna sama powiedziała, że nie życzy sobie żadnych zmian, a ja, gdy mam jej miłość, mogę nie zazdrościć niczego Sierpuchowskiemu, i pokręcając wąsa, Wroński wstał od stołu i przeszedł się po pokoju. Oczy błyszczały mu: był w pewnym siebie, spokojnym i radosnym nastroju ducha, jaki ogarniał go zawsze po ukończeniu przeglądu swych osobistych spraw. Wszystko było, również jak dawniej, dokładnem i wyrażnem. Wroński ogolił się, wziął chłodną wannę, ubrał się i wyszedł.

XXI.

— A ja idę po ciebie. Jakżeż tam twoje pranie? czy długo trwało? — dopytywał się Petrycki. — Skończyłeś je już zapewne?
— Skończyłem — odparł Wroński, uśmiechając się tylko oczyma i pokręcając ostrożnie końce wąsów, jak gdyby obawiał się, że gdy doprowadził do porządku swe sprawy, każde zanadto śmiałe i prędkie poruszenie może zakłócić ten porządek.
— Wyglądasz zawsze po niem jak po łaźni — rzekł Petrycki. — Ja idę od Hryćki[2] oczekują tam ciebie.
Wroński nic nie odpowiadał i patrzał na kolegę, myśląc zupełnie o czem innem.
— Czy to u niego gra muzyka? — zapytał, przysłuchując się dolatującym dźwiękom polek i walców, granych na trąbach. — Co to za uroczystość?
— Sierpuchowskoj przyjechał.
— Aa! — zadziwił się Wroński — nie wiedziałem o tem.
Oczy uśmiechnęły mu się jeszcze bardziej.
Powiedziawszy już sobie, że miłość czyni go dosyć szczęśliwym i poświęciwszy dla niej swe ambitne marzenia, a przynajmniej odgrywając tę rolę, Wroński nie mógł już zazdrościć Sierpuchowskiemu, ani gniewać się na niego, że przyjechawszy do pułku, nie zaszedł najprzód odwiedzić go, Sierpuchowskoj był jego dobrym przyjacielem i Wroński cieszył się z jego przyjazdu.
— Miło mi będzie zobaczyć go.
Dowódca pułku, Demin, zajmował obszerny dwór obywatelski. Goście siedzieli na dużej werendzie. Wroński, wszedłszy na podwórze, odrazu ujrzał przed domem ubranych w kitle chórzystów pułkowych, stojących koło beczułki z wódką i dyszącą zdrowiem i wesołością figurę komendanta pułku, otoczonego przez oficerów: pułkownik, stojąc na najwyższym stopniu schodów, zagłuszając swym głosem muzykę, grającą offenbachowskiego kadryla, wydawał jakieś rozkazy i skinieniem przywoływał żołnierzy, stojących na uboczu. Kilkunastu szeregowców, wachmistrz i paru podoficerów jednocześnie z Wrońskim podeszło do balkonu. Udawszy się na chwilę do pokoju, pułkownik wyszedł znów na ganek z pełną czarką w ręku i wniósł toast: „Za zdrowie naszego dawnego kolegi i mężnego jenerała Sierpuchowskiego! Niech żyje!“
Razem z pułkownikiem wyszedł uśmiechnięty Sierpuchowskoj, również z kieliszkiem w ręku.
— Stajesz się coraz młodszym, Bondarenko — zwrócił się do stojącego przed nim przystojnego, z czerwonemi policzkami wachmistrza.
Wroński nie widział trzy lata Sierpuchowskiego. Sierpuchowskoj zmężniał, zapuścił bokobrody, lecz zawsze był również zgrabny i nie tyle uderzał urodą, co wytworną i pełną szlachetności postawią. Wroński zauważył w nim tylko jedną zmianę: spokojny, jasny odblask, jaki maluje się zwykle w oczach ludzi, którym powodzi się i którzy są pewni, że powodzenie ich cieszy się ogólnem uznaniem. Że taki odblask w rzeczy samej istnieje, Wroński wiedział o tem od dawna i zauważył go natychmiast na obliczu przyjaciela.
Schodząc ze schodów, Sierpuchowskoj dostrzegł Wrońskiego, skinął mu głową i podniósł w górę kieliszek, dając mu tym ruchem do zrozumienia, że nie może przedtem nie podejść do wachmistrza, który, wyprostowawszy się jak struna, układał już wargi do pocałunku.
— Oto i on! — zawołał pułkownik, ujrzawszy Wrońskiego — a mnie Jawszyn mówił, że jesteś w złym humorze?
Sierpuchowskoj pocałował wachmistrza w wilgotne, rumiane, pulchne wargi i obcierając usta chustką, podszedł do Wrońskiego.
— Miło mi widzieć cię! — rzekł, ściskając go za rękę i odprowadzając na bok.
— Zajmijcie się nim! — zawołał pułkownik na Jawszyna, wskazując mu Wrońskiego i szedł na dół do żołnierzy.
— Dlaczego nie byłeś wczoraj na wyścigach? Myślałem, że zobaczę się z tobą — rzekł Wroński, przypatrując się bacznie Sierpuchowskiemu.
— Przyjechałem, ale późno. Przepraszam cię na chwilę — dodał i zwracając się do pułkowego adjutanta rzekł — niech pan będzie łaskaw w mojem imieniu kazać rozdać pomiędzy żołnierzy, ile na którego wypadnie — i rumieniąc się wyjął prędko z pugilaresu trzy storublówki.
— Wroński! Czy będziesz jadł czy pił? — zapytał Jawszyn. — Hej, podajcie tu półmisek hrabiemu! — A tutaj masz i pij!
Zebranie u pułkownika przeciągało się: pito nadzwyczaj dużo, kołysano i podrzucano najprzód Sierpuchowskiego, potem pułkownika, następnie przy śpiewie chóru sam pułkownik tańczył razem z Petryckim, wreszcie pułkownik usiadł na świeżem powietrzu na ławce i zaczął dowodzić Jawszynowi, że Rosya jest potężniejszą od Prus, szczególniej w kawaleryjskim ataku, i hulanka na chwilę uległa przerwie.
Sierpuchowskoj, chcąc umyć ręce, wszedł do garderoby i zastał tam Wrońskiego, oblewającego się zimną wodą. Zdjąwszy kitel i podstawiając obnażoną, obrośniętą włosami szyję pod kran umywalni, Wroński rękoma wycierał sobie kark i głowę; skończywszy się myć, siadł koło Sierpuchowskiego. Przyjaciele siedzieli na małej kanapce i zawiązała się pomiędzy nimi rozmowa interesująca nadzwyczaj ich obydwóch.
— Miewałem od żony wiadomości o tobie — rzekł Sierpuchowskoj — cieszyłem się bardzo, żeś widywał ją często.
— Twoja żona jest wielką przyjaciółką mojej bratowej i są to jedyne kobiety w Petersburgu, z któremi lubię się widywać — odparł z uśmiechem Wroński, który uśmiechał się na myśl, iż zgaduje, o czem będą rozmawiać: sprawiało mu to przyjemność.
— Jedyne? — z uśmiechem zapytał Sierpuchowskoj.
— Tak, a o tobie wiedziałem nie tylko przez twoją żonę — odparł Wroński surowo, dając do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnych uwag tego rodzaju — powodzenie twoje cieszy mnie, chociaż nie dziwię się mu wcale, owszem, spodziewałem się więcej po tobie. Sierpuchowskoj uśmiechnął się, widać było, że mniemanie, jakie Wroński ma o nim, sprawia mu przyjemność i że nie widzi żadnej dobrej racyi, dla której miałby ukrywać swe zadowolenie.
— Ja zaś przeciwnie, przyznam ci się otwarcie, że liczyłem na znacznie mniejsze. W każdym razie sprawia mi to ogromną przyjemność. Jestem ambitny i to jest moja słaba strona, do której przyznaję się.
— Nie przyznawałbyś się tak szczerze do niej, gdyby ci się nie powodziło tak świetnie — rzekł Wroński.
— Nie zdaje mi się — odparł z uśmiechem Sierpuchowskoj — nie twierdzę, aby życie bez tego było nic nie warte, ale w każdym razie byłoby nudnem. Rozumie się, iż mogę się mylić, lecz zdaje mi się, że mam pewne zdolności do tego rodzaju działalności, jaką obrałem sobie i w mem ręku każda władza, jaką będę kiedykolwiek posiadał, będzie bezwarunkowo odpowiedniej użytą, niż w ręku wielu, o których wszyscy wiemy — rzekł Sierpuchowskoj — a dlatego im bliżej mi do niej, tem bardziej czuję się zadowolonym.
— Może być, że według ciebie tak jest w istocie, ale nie według wszystkich... i ja kiedyś byłem tego samego zdania, a przecież żyję i nie zdaje mi się, aby tylko dlatego warto było żyć — zauważył Wroński.
— Otóż to! otóż to! — rzekł Sierpuchowskoj ze śmiechem — zaraz po przyjeździe słyszałem już o tobie i o twej odmowie... rozumie się, że jestem po twojej stronie, ale na wszystko są sposoby, mojem zdaniem sam twój postępek jest właściwym, lecz ty uczyniłeś go nie tak jak należy.
— Co się stało już się nie odstanie, a wiesz, że nie zapieram się nigdy tego, co zrobiłem... wychodzę też zawsze na tem najpomyślniej.
— Najpomyślniej, ale tylko chwilowo; z twoim bratem nie będę mówił o tem: jest to miłe dziecko, również jak i nasz pułkownik... znasz go przecież... — dodał przysłuchując się głośnym okrzykom „hurra“ — jemu jest z tem wesoło, a tobie to już nie wystarcza.
— Nie mówię też, aby wystarczało.
— Dobrze, ale to nie wszystko jeszcze. Tacy ludzie jak ty są potrzebni...
— Komu? — Komu?... Społeczeństwu, Rosyi. Rosya potrzebuje ludzi, potrzebuje partyi, inaczej zejdzie na psy.
— Więc niby co takiego? czy naprzykład partyi Bertenjewa przeciwko rosyjskim komunistom?
— Ależ gdzie tam — odparł Sierpuchowskoj, marszcząc się gniewnie na myśl, iż ktoś ośmiela się podejrzewać go o takie głupstwa. — Tout ça est une blague... odkąd świat światem tak było i tak będzie, żadnych komunistów niema, tylko ludzie zainteresowani muszą zawsze wynaleźć sobie jakąś szkodliwą, niebezpieczną partyę... to stary kawał... ale nam potrzeba partyi, składającej się z ludzi stojących u steru władzy, niezależnych, takich jak ty lub ja.
— Ale dlaczego?... — Wroński wymienił paru dostojników — ale dlaczego oni nie są niezależnymi?
— Dlatego tylko, że z powodu swego urodzenia nie mają lub nie mieli ani niezależnego majątku, ani nazwiska, ani nie urodzili się tak blisko słońca, jak każdy z nas, można ich kupić za pieniądze, lub za zaszczyty. Ludzie ci, aby ostać się na swych stanowiskach lub dojść do czegoś, muszą wymyślać różne prądy, przeprowadzają więc pierwszą lepszą myśl, pracują w pierwszym lepszym kierunku, w który sami nie wierzą i który jest bezwarunkowo szkodliwym; cała ich działalność ma tylko na celu osiągnięcie skarbowego mieszkania i tylu a tylu rubli pensyi. Zajrzyj tylko im w karty, a przekonasz się, że cela n’est pas plus fin que ça. Może być, że jestem gorszy, lub głupszy od nich, chociaż to mi się nie zdaje. Przedewszystkiem jednak ty i ja mamy ogromną wyższość nad nimi, gdyż nas trudniej jest kupić... a tacy ludzie potrzebniejsi są obecnie niż kiedykolwiek.
Wroński słuchał uważnie, chociaż zajmował go nietyle sam przedmiot rozmowy, co poglądy Sierpuchowskiego na te kwestye. Sierpuchowskoj zamyślał już o zastosowaniu swej władzy do walki i miał już w najwyższych sferach swe sympatye i antypatye, tymczasem on, Wroński, ze względu na swe stanowisko mógł zajmować się tylko interesami swego eskadronu. Wroński domyślał się również, że Sierpuchowskoj mógł stać się wybitną osobistością i przez swą niedającą się zaprzeczyć zdolność trzeźwego zapatrywania się na rzeczy przez rozum i dar słowa, i w ogóle przez zalety dające się nadzwyczaj rzadko napotykać u ludzi z tej sfery, która go wydała i wśród której stale obracał się.
I chociaż Wroński wstydził się przed samym sobą, jednak zazdrościł przyjacielowi.
— W każdym razie brak mi do tego najgłówniejszej rzeczy — odparł — brak mi żądzy władzy. Miałem kiedyś tę żądzę, ale to już minęło...
— Wybacz mi, ale to nieprawda — przerwał Sierpuchowskoj, uśmiechając się.
— Nie, prawda, prawda... w obecnej chwili, aby być zupełnie szczerym — dodał Wroński.
— Dobrze, prawda że w obecnej chwili, to co innego, ale ta obecna chwila nie zawsze trwać będzie.
— Być może — odrzekł Wroński.
— Ty powiadasz: być może — ciągnął Sierpuchowskoj, zdając się odgadywać myśli kolegi — a ja ci powiadam: napewno i dlatego właśnie chciałem się z tobą zobaczyć; postąpiłeś tak, jak powinieneś był postąpić. Ja to pojmuję, lecz nie powinieneś upierać się zbytecznie. Proszę cię tylko o carte blanche. Nie opiekuję się tobą... chociaż dlaczego nie miałbym opiekować się?... tyś opiekował się mną tyle razy! Spodziewam się, że nasza przyjaźń wyższą jest po nad te drobiazgi. Doprawdy — dodał, uśmiechając się z kobiecą tkliwością — dawaj mi carte blanche, opuszczaj pułk, a ja wciągnę cię niepostrzeżenie.
— Ale ty zrozum — odparł Wroński — że ja niczego nie potrzebuję, chcę tylko, aby wszystko zawsze tak było, jak jest teraz.
Sierpuchowskoj wstał z kanapy i stanąwszy przed Wrońskim, rzekł:
— Powiadasz, że chcesz, aby wszystko zawsze tak było, jak jest teraz. Ja rozumiem co to ma znaczyć, posłuchaj mnie jednak: jesteśmy rówieśnikami, ty zapewne znasz większą ilość kobiet niż ja... — uśmiech i gesty Sierpuchowskiego mówiły, że Wroński niema się co obawiać i że przyjaciel delikatnie i ostrożnie dotknie się bolącego miejsca — lecz ja jestem żonaty i wierzaj mi, że gdy poznasz dobrze swoją żonę, (jak powiada jakiś powieściopisarz), i gdy będziesz ją kochał, poznasz od razu dokładniej wszystkie kobiety, niż gdybyś ich znał tysiące.
— Zaraz przyjdziemy! — zawołał Wroński, ujrzawszy oficera, który zajrzał do pokoju i prosił do pułkownika.
Wroński chciał teraz słuchać dalej i dowiedzieć się, co mu Sierpuchowskoj powie.
— Chcesz wiedzieć, jak ja się zapatruję na to? Kobiety, to najniebezpieczniejszy kamień, o jaki rozbija się działalność mężczyzny. Nadzwyczaj trudno jednocześnie kochać się w kobiecie i pracować. Istnieje tylko jeden środek, do którego stosując się, można się kochać i miłość nie przeszkadza nam wtedy w niczem, mianowicie: ożenienie się. Nie wiem, jak ci to powiedzieć — rzekł Sierpuchowskoj, lubiący w ogóle porównania — poczekaj, poczekaj... jak naprzykład nieść fardeau i mieć ręce wolne można tylko wtedy, gdy fardeau przywiązanem jest na plecach, a tem jest właśnie małżeństwo. Przekonałem się o tem, gdym się ożenił: ręce miałem odrazu rozwiązane. Ale gdy bez ożenienia się będziesz ciągnął za sobą to fardeau, ręce będziesz miał skrępowane i nic nie będziesz w stanie robić. Przypomnij sobie Mazankowa, Krupowa... są to ludzie, którzy z powodu kobiet nie mogli dojść do niczego.
— Co to tam za kobiety! — rzekł Wroński, przypominając sobie francuzkę i aktorkę, z któremi żyli ci dwaj ludzie.
— Tem gorzej: im pozycya kobiety jest wyższą, tem gorzej, porównałbym to nie do niesienia fardeau rękoma, ale do wyrywania go komu innemu.
— Nigdyś nie kochał — rzekł po cichu Wroński, patrząc przed się i myśląc o Annie.
— Być może, w każdym razie pamiętaj o tem, com ci mówił przed chwilą. I jeszcze jedno: kobiety są zawsze praktyczniejsze i trzeźwiej zapatrują się na rzeczy niż mężczyźni. My z miłości robimy coś olbrzymiego, a one są zawsze terre à terre... Zaraz, zaraz! — zwrócił się do wchodzącego lokaja.
Lecz lokaj nie przychodził ich prosić — jak Sierpuchowskiemu zdawało się — lecz przyniósł list adresowany do Wrońskiego.
— Od księżnej Twerskiej.
Wroński przeczytał i zarumienił się.
— Głowa mnie rozbolała, pójdę do domu — rzekł do Sierpuchowskiego.
— A więc do widzenia. Dajesz mi carte blanche?
— Potem pomówimy o tem, będę u ciebie w Petersburgu.

XXII.

Była już szósta godzina. Aby zdążyć na czas, Wroński wsiadł do powozu Jawszyna, gdyż nie chciał jechać swymi końmi, które wszyscy znali, i polecił furmanowi spieszyć się. W starej czteroosobowej karecie było dużo miejsca. Wroński usiadł w kącie, oparł nogi na przedniem siedzeniu i zamyślił się.
Poczucie porządku, do którego doprowadził swe interesy, wspomnienie przyjaźni z Sierpuchowskim, który uważał już siebie za potrzebnego państwu działacza, wspomnienie pochlebnych słów jego i, co najważniejsze, spodziewane widzenie się z Anną, wszystko to łączyło się w ogólne wrażenie pełnego radości poczucia życia. Poczucie to było do tego silnem, tak że Wroński pomimowoli uśmiechnął sie, poczem zdjął nogi z siedzenia, założył je, dotknął się sprężystej łydki, stłuczonej wczoraj i rozpierając się w karecie, odetchnął parę razy całą piersią.
„Dobrze, dobrze, dobrze!“ — rzekł sam do siebie. Wroński i przedtem doznawał często radosnego poczucia swego ciała i zdrowia, lecz nigdy jeszcze tak nie kochał siebie, swego ciała, jak w tej chwili. Przyjemnie mu było teraz odczuwać ten lekki ból w silnej nodze i poruszać silną piersią przy oddychaniu.
Ten sam pogodny, chłodny sierpniowy dzień, oddziaływający tak przygnębiająco na Annę, wydawał mu się dziwnie pobudzającym i ochładzał mu rozpaloną od polewania twarz i szyję. Zapach brylantyny, bijący od wąsów, wydawał mu się teraz, na świeżem powietrzu, szczególniej przyjemnym.
Wszystko na co tylko patrzał przez okno karety, wydawało się Wrońskiemu w tem chłodnem czystem powietrzu, w tem bladem świetle zachodzącego słońca, również wesołem, silnem i świeżem, jak i on sam: i dachy domów błyszczące w promieniach kryjącego się już słońca i kontury płotów i budowli, i postacie spotykanych od czasu do czasu ludzi i powozów, i nieruchoma zieloność drzew i traw, i pola z równemi, prosto pokrajanemi bruzdami kartofli, i wydłużone cienie rzucane przez domy i drzewa i przez krzaki i nawet przez bruzdy. Wszystko było pięknem i wyglądało jak ładny krajobraz, dopiero co ukończony, na którym farby nie zdążyły jeszcze zaschnąć.
— Prędzej, prędzej! — zawołał Wroński na stangreta, wychylając się przez okno i, wyjmując z kieszeni trzyrublowy banknot, wsunął mu go w rękę. Ręka stangreta poprawiła coś u latarni, bat świsnął i kareta potoczyła się prędko po równej drodze.
„Niczego więcej nie potrzebuję, tylko takiego szczęścia“ — myślał Wroński, patrząc na kościaną rączkę dzwonka, wiszącą między dwoma oknami. Przed oczyma jego stawała Anna taką, jaką ją widział po raz ostatni.
„Im dłużej znam ją, tem bardziej kocham. Oto i ogród otaczający willę Wredowej? Gdzież ona jest tutaj? Gdzie? Dlaczego tutaj mamy spotkać się i dlaczego Anna pisze w liście Betsy?“ — przypomniało mu się dopiero teraz, ale nie było już czasu na rozmyślania. Wroński kazał zatrzymać się przed wjazdem do alei, otworzył drzwiczki i zanim kareta stanęła, wyskoczył z niej i poszedł aleją, wiodącą ku domowi. W alei nie było nikogo, lecz spojrzawszy na prawo, spostrzegł Annę. Twarz jej była zasłonięta woalką, lecz gdy obrzucił spojrzeniem pełnem zachwytu szczególny, właściwy jej chód, pochylenie pleców i trzymanie głowy, w jednej chwili jak gdyby tok elektryczny przebiegł po jego ciele. Wroński z nową silą poczuł samego siebie, poczynając od sprężystych ruchów nóg, kończąc na ruchu płuc przy oddychaniu i jakiemś dziwnem łaskotaniu w wargach.
Spotkawszy się z Wrońskim, Anna uścisnęła go mocno za rękę.
— Nie gniewasz się, żem pisała do ciebie? Musiałam zobaczyć się z tobą koniecznie... — odezwała się.
Usposobienie Wrońskiego zmieniło się w jednej chwili, gdyż dojrzał pod woalką jej surowo i poważnie złożone wargi.
— Ja... gniewać się? Ale jakeś ty przyjechała, kiedy?
— Mniejsza z tem — odparła, opierając się na jego ramieniu — chodźmy, muszę pomówić z tobą...
Wroński domyślił się, że zaszło coś nadzwyczajnego i że dzisiejsza schadzka nie będzie wesołą: w obecności Anny nie miał on woli, nie znając powodu jej wzruszenia, odczuwał, iż trwoga ta pomimowoli udziela się i jemu.
— Cóż takiego? — pytał, przyciskając ramieniem jej rękę i chcąc wszystko wyczytać z jej oczów.
Anna przeszła w milczeniu parę kroków, starając się odzyskać zimną krew, i zatrzymała się nagle.
— Nie mówiłam ci wczoraj — poczęła, oddychając prędko i z trudnością — że gdym wróciła z Aleksiejem Aleksandrowiczem do domu, powiedziałam mu wszystko... że nie mogę być jego żoną, że... i wszystko powiedziałam...
On słuchał jej słów i pomimowoli pochylał się całym korpusem, jak gdyby chciał wziąć na siebie część obarczającego ją ciężaru. Z chwilą, gdy Anna skończyła mówić, Wroński wyprostował się nagle i dumny a surowy wyraz odbił się no jego obliczu:
— Tak, to lepiej, tysiąc razy lepiej! Wiem, że ci to przyszło z ogromną trudnością — rzekł. Anna jednak nie słuchała go, gdyż chciała wyczytać mu z twarzy wszystkie jego myśli, a nie mogła wiedzieć, że ten wyraz był wywołany pierwszą myślą, jaka przyszła Wrońskiemu do głowy, a mianowicie myślą o konieczności pojedynku. Anna nigdy ani na chwilę nie przypuszczała pojedynku i dlatego zupełnie odmiennie objaśniła sobie przelotny wyraz surowości na jego twarzy.
Odebrawszy list od męża, Anna wiedziała w głębi duszy, iż wszystko zostanie się po dawnemu, gdyż sił jej nie starczy do porzucenia dotychczasowego życia, do opuszczenia syna i do połączenia się z kochankiem. Ranek, spędzony u księżnej Twerskiej, umocnił ją jeszcze bardziej w tem przekonaniu. W każdym razie to widzenie się było dla niej nadzwyczaj ważnem; spodziewała się, że wpłynie ono na zmianę jej położenia, i że będzie dla niej zbawiennem. Jeśli Wroński przy tem widzeniu stanowczo, namiętnie, nie wahając się ani chwili powie jej: rzuć wszystko i uciekaj ze mną! — rzuci nawet syna i pójdzie za nim. Lecz wiadomość ta nie wywarła na nim wrażenia, na jakie Anna liczyła; Wroński wydawał się tylko obrażonym, niewiadomo o co.
— Nie było w tem nic tak przykrego... stało się to samo przez się — odparła Anna z rozdrażnieniem — i oto... — i wyjęła schowany w rękawiczce list męża.
— Rozumiem, rozumiem — przerwał jej, biorąc list, lecz nie czytając go i usiłując uspokoić ją — miałem tylko jedno pragnienie, o jedno tylko prosiłem cię, o zerwanie tego stosunku, abym mógł swe życie poświęcić dla twego szczęścia.
— Dlaczego mówisz mi o tem? — zapytała — czyż mogę wątpić choć na chwilę?... gdybym wątpiła...
— Kto to idzie? — zawołał nagle Wroński, wskazując dwie idące ku nim damy, — może jakie znajome! — i skręcił prędko w boczną aleję, pociągając za sobą Annę.
— Ach, wszystko mi jedno! — zauważyła. Wargi jej zadrżały i Wrońskiemu zdawało się, że oczy Anny patrzą na niego z rozdrażnieniem z pod woalki. — Powtarzam ci, że nie o to mi idzie, gdyż to nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, ale widzisz, co on mi pisze; przeczytaj — i Anna znów wstrzymała się.
Znowu, również jak w pierwszej chwili, na wiadomość o jej zerwaniu z mężem, czytając list, Wroński pomimowoli dał się unieść temu naturalnemu wrażeniu, jakie wywierał na niego stosunek do obrażonego męża. Teraz, gdy trzymał w ręku jego list, wyobrażał sobie wyzwanie, które zapewne dzisiaj lub jutro otrzyma i sam pojedynek, podczas którego on z również obojętnym i pewnym siebie wyrazem, z jakim czytał list Aleksieja Aleksandrowicza, wystrzeliwszy w powietrze, będzie stał pod wystrzałem obrażonego męża. Jednocześnie przypomniał sobie swą niedawną rozmowę z Sierpuchowskim i to wszystko o czem myślał dzisiaj rano, że lepiej nie wiązać się, wiedział jednak, że temi myślami nie może podzielić się z Anną.
Przeczytawszy list podniósł na nią oczy, lecz spojrzenie jego nie było pewnem siebie i śmiałem. Anna pojęła natychmiast, że on już pierwej myślał o tem, wiedziała również, że w żadnym razie Wroński nie powie jej wszystkiego co myśli, przekonała się więc, iż zawiodła ją ostatnia nadzieja, a nie tego spodziewała się.
— Widzisz co to za człowiek — odezwała się drżącym głosem — on...
— Wybacz mi, lecz ja cieszę się z tego... — przerwał jej Wroński — na miłość Boską daj mi skończyć — dodał, błagając ją oczyma, aby mu dała mówić dalej — cieszę się, gdyż to nie może w żadnym razie stać się tak, jak on życzy sobie.
— Dlaczego nie może? — zapytała Anna, wstrzymując łzy i nie przypisując widocznie żadnej wagi temu, co on chce mówić; wiedziała, że los jej jest już rozstrzygniętym.
Wroński chciał powiedzieć, że po nieuniknionym, zdaniem jego pojedynku, stan obecny nie mógł trwać dłużej, powiedział jednak zupełnie co innego.
— Nie może trwać dłużej, mam nadzieję, że teraz opuścisz go. Spodziewam się — Wroński zmieszał się i zarumienił że pozwolisz mi pomyśleć i zająć się naszem przyszłem życiem... Jutro... — zaczął mówić.
Anna nie dała mu skończyć.
— A syn?! — zawołała — widzisz przecie co on pisze? musiałabym rozłączyć się z nim, a ja nie mogę i niechcę uczynić tego.
— Lecz na miłość Boską, co lepiej: czy rozłączyć się z synem, czy też narażać się nieustannie na takie upokarzające położenie?
— Dla kogo jest ono upokarzającem?
— Dla wszystkich, a najbardziej dla ciebie.
— Powiadasz: upokarzające, nie mów tego. Frazesy tego rodzaju nie czynią na mnie wrażenia — rzekła drżącym głosem. Anna nie życzyła sobie, aby on mówił teraz nieprawdę, gdyż pozostawała jej obecnie tylko jego miłość i chciała kochać go. Wierzaj mi, że od tego dnia, kiedym cię pokochała, świat cały zmienił się dla mnie: jedna rzecz tylko jest mi drogą, twoja miłość. Gdy ona należy do mnie, czuję się do tego stopnia wyniosłą, do tego stopnia szczęśliwą i pewną siebie, że nic nie może istnieć, coby upokarzało mnie. Dumną jestem, dlatego, że... dumną z tego... dumną... — i Anna nie powiedziała z czego jest dumną; łzy wstydu i rozpaczy zatamowały jej głos, przestała mówić i poczęła łkać.
On poczuł również, że podnosi mu się coś do gardła, że szczypie go w nos i po raz pierwszy w swem życiu Wroński poczuł, że może się rozpłakać; nie byłby w stanie powiedzieć, co mianowicie wzruszyło go; żal mu jej było i widział, że nie może przyjść jej z pomocą i zarazem był przeświadczonym, iż postępowanie jego nie było bez zarzutu.
— Przecież rozwód nie jest niemożebnym? — zapytał nieśmiało. Anna, nie odpowiadając, pokiwała głową. — Czyż nie można wziąć syna i pomimo to opuścić go.
— To wszystko zależy od niego. Teraz ja muszę wracać do niego — odparła niechętnie; przeczucie, że wszystko zostanie się po dawnemu, nie zawiodło jej.
— We wtorek będę w Petersburgu i wszystko rozstrzygnie się.
— Dobrze — odparła — ale nie mówmy już więcej o tem.
Gdy zajechała kareta, którą odesłała do domu i której kazała przyjechać do ogrodu Wrede, Anna pożegnała się z Wrońskim i udała się do domu.

XXIII.

W poniedziałek odbywało się zwykłe posiedzenie komisyi z dnia 2. czerwca. Aleksiej Aleksandrowicz wszedł na salę posiedzeń, przywitał się jak zwykle z członkami i z prezydującym, zajął swe miejsce i położył rękę na leżących przed nim papierach, pomiędzy któremi znajdowały się potrzebne mu notatki i skrypt projektu, jaki Aleksiej Aleksandrowicz miał zamiar właśnie wnieść; notatki nie były mu zresztą potrzebne, gdyż pamiętał wszystko doskonale i nie widział potrzeby odświeżać w pamięci szczegółów, o których miał mówić. Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że gdy zbliży się odpowiednia chwila i gdy ujrzy przed sobą oblicze przeciwnika, starającego się napróżno wydawać obojętnym, mowa jego stanie się daleko lepszą, niż gdyby ją przygotowywał; wiedział również, że treść jego mowy jest do tego stopnia ważną, że każdy wyraz będzie miał swe znaczenie, tymczasem zaś, przysłuchując się referowaniu sprawy, Aleksiej Aleksandrowicz siedział z miną najzupełniej niewinną i spokojną. Patrząc na jego białe ręce z napuchłemi żyłami, na jego długie palce, któremi wodził po dużym arkuszu białego papieru, leżącym przed nim, i na jego głowę, pochyloną na bok z wyrazem zmęczenia, nikt nie mógł przypuszczać, że za chwilę z tych ust poleją się słowa, które wywołają straszną burzę, które zmuszą członków do przeszkadzania sobie nawzajem głośnymi okrzykami protestu, a prezydującego do usiłowania przywrócenia porządku.
Gdy referowanie skończyło się, Aleksiej Aleksandrowicz oznajmił swym cienkim, cichym głosem, że ma do zakomunikowania w sprawie inorodców parę uwag. Wszyscy spojrzeli bacznie na niego. Aleksiej Aleksandrowicz chrząknął i nie patrząc na swego oponenta, lecz wybierając, jak to zwykle czynił podczas wygłaszania swych mów, pierwszą lepszą siedzącą naprzeciw siebie osobę, małego, cichego staruszka, nie mającego nigdy żadnego zdania w komisyi, począł wypowiadać swoje uwagi. Gdy rzecz doszła do jądra kwestyi, przeciwnik Aleksieja Aleksandrowicza zerwał się, z miejsca i począł przeczyć. Stremow, również członek komisyi i również zadraśnięty do żywego, zaczął bronić się i w ogóle całe posiedzenie stało się burzliwem. Aleksiej Aleksandrowicz zwyciężył jednak i projekt jego został przyjętym, gdyż naznaczono trzy nowe komisye i na drugi dzień w pewnych petersburskich kołach mówiono tylko o tem posiedzeniu. Powodzenie Aleksieja Aleksandrowicza było niespodziewanie wielkiem.
Na drugi dzień rano, we wtorek, Aleksiej Aleksandrowicz obudziwszy się, z zadowoleniem przypomniał sobie o wczorajszem zwycięstwie. Gdy naczelnik kancelaryi, chcąc mu sprawić przyjemność, zaczął opowiadać wieści, jakie doszły do niego o przebiegu rozpraw na wczorajszem posiedzeniu, Aleksiej Aleksandrowicz nie mógł nie uśmiechnąć się, chociaż usiłował wydawać się obojętnym.
Zasiadłszy wraz z naczelnikiem kancelaryi do pracy, Aleksiej Aleksandrowicz zapomniał zupełnie o tem, że dzisiaj jest wtorek i że na wtorek właśnie polecił Annie przyjechać, zadziwił się więc i zdumiał nieprzyjemnie, gdy lokaj zameldował mu przyjazd żony.
Anna przyjechała do Petersburga wczesnym rankiem; stosownie do jej depeszy, czekała na nią kareta, Aleksiej Aleksandrowicz powinien był więc spodziewać się jej, a jednak, gdy przyjechała, nie wyszedł przywitać się. Kamerdyner powiedział Annie, że Aleksiej Aleksandrowicz nie wychodził jeszcze ze swego gabinetu i że jest zajęty razem z naczelnikiem kancelaryi. Anna kazała zawiadomić męża o swym przyjeździe i udała się do swego gabinetu, gdzie oczekując jego nadejścia, zajęła się rozpakowywaniem rzeczy. Minęła jednak godzina, Aleksiej Aleksandrowicz nie zjawiał się; Anna pod pozorem wydania jakiegoś polecenia, wyszła do jadalnego pokoju i naumyślnie zaczęła głośno mówić, myśląc że Aleksiej Aleksandrowicz wyjdzie do niej, lecz on nie wychodził, chociaż Anna słyszała, że podchodził do drzwi gabinetu, odprowadzając ku nim naczelnika.
Anna wiedziała, że mąż wyjedzie wkrótce do biura, a chciała koniecznie zobaczyć się z nim i rozmówić stanowczo, przeszła się więc parę razy po salonie, poczem zdecydowana na wszystko, udała się do jego pokoju. Gdy weszła do gabinetu, Aleksiej Aleksandrowicz w wice-mundurze, gotowy już widocznie do wyjścia, siedział przy stoliku i podpierając rękoma głowę, patrzał ponuro przed siebie; Anna ujrzała go wcześniej, niż on ją i domyśliła się, że mąż myśli o niej.
Ujrzawszy żonę, Aleksiej Aleksandrowicz chciał wstać; rozmyślił się jednak, rumieniec, czego Anna nigdy nie widziała u niego przedtem, oblał mu twarz, nagle wstał prędko i podszedł ku niej, nie patrząc jej w oczy, lecz na czoło i włosy, ujął ją za rękę i poprosił, aby usiadła.
— Cieszę się nadzwyczaj, że pani przyjechała — rzekł, siadając koło niej i zająknął się, chcąc widocznie mówić dalej. Aleksiej Aleksandrowicz parę razy próbował zaczynać mówić, lecz urywał...
Chociaż Anna, myśląc o rozmowie z Aleksiejem Aleksandrowiczem, zamierzała okazać mu swą pogardę i stawiać mu zarzuty, teraz jednak, gdy go ujrzała, nie wiedziała co mu ma mówić i nawet poczęła go żałować. Obpólne milczenie trwało dość długo.
— Jak się miewa Sieroża? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz i nie czekając na odpowiedź, dodał — nie będę dzisiaj na obiedzie i muszę wyjść w tej chwili.
— Chciałam wyjeżdżać do Moskwy — rzekła.
— Bardzo, bardzo dobrze zrobiła pani, przyjeżdżając — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, i umilkł znowu.
Anna, widząc, iż brak mu odwagi do stanowczej rozmowy, postanowiła rozpocząć ją sama.
— Aleksieju Aleksandrowiczu — odezwała się, wpatrując się w niego i nie spuszczając wzroku pod jego spojrzeniem, utkwionym w jej włosy — jestem występną kobietą, złą kobietą, lecz jestem taką, jaką byłam, jak to panu powiedziałam wtedy, i przyszłam powiedzieć mu, że nic zmienić nie mogę.
— Nie pytałem się pani o to — odparł nagle i stanowczo Aleksiej Aleksandrowicz, patrząc z nienawiścią żonie prosto w oczy — gdyż domyślałem się tego; — widocznem było, że pod wpływem gniewu, zapanował zupełnie nad sobą — lecz jak pani mówiłem i pisałem wtedy — zaczął znowu ostrym, cienkim głosem — to i teraz powtarzam, że niemam obowiązku wiedzieć o tem i rzecz tę ignoruję zupełnie. Nie wszystkie żony są tak uprzejme, jak pani, i nie spieszą z zakomunikowaniem mężom takiej przyjemnej nowiny — Aleksiej Aleksandrowicz położył szczególny nacisk na wyrazie „przyjemnej.“ — Ignoruję dotąd, dopóki ludzie o tem nie wiedzą, dopóki cześć mego imienia nie jest na szwank narażoną i dlatego uprzedzam panią, że stosunki nasze powinny być takimi, jak były dotąd, i że tylko na wypadek, gdyby pani kompromitowała mnie, będę się widział zmuszonym przedsięwziąć środki, mające na celu zabezpieczenie mego honoru.
— Stosunek nasz jednak nie może pozostać takim, jak był przedtem — zauważyła Anna nieśmiało, spoglądając na męża z trwogą.
Gdy ujrzała znowu te spokojne ruchy, gdy usłyszała ten przenikliwy, szyderczy głos, wstręt ku niemu zniweczył w niej dawne współczucie i Anna obecnie bała się go tylko, koniecznie jednak pragnęła rozmówić się stanowczo.
— Nie mogę być pańską żoną, gdyż... — poczęła mówić.
Obojętny, złośliwy uśmiech skrzywił mu wargi.
— Widocznie rodzaj życia, jaki pani obrała sobie, odbił się na jej pojęciach. Ja na tyle poważam jedno, a pogardzam drugiem: poważam przeszłość pani, pogardzam zaś teraźniejszością, że nie miałem wcale na myśli tej interpretacyi, jaką pani nadała mym słowom.
— A zresztą, nie rozumiem, w jaki sposób mając tyle niezależności co pani — mówił dalej, unosząc się coraz bardziej — oznajmiając wprost mężowi o swej niewierności i nie widząc w tem, jak się zdaje, nic niewłaściwego, pani może uznawać za niewłaściwe spełnianie przez żonę jej obowiązków względem męża?
— Aleksieju Aleksandrowiczu, czego pan żądasz odemnie?
— Żądam nie widywać tutaj tego człowieka; żądam również, aby pani tak postępowała, żeby ani świat, ani służba nie mogli mieć nic do zarzucenia pani... żądam, aby pani nie widywała go. Zdaje się, że to niewiele, a za to cieszyć się pani będzie względami należnymi uczciwej żonie, nie spełniając bynajmniej jej obowiązków. Oto i wszystko, co miałem pani do powiedzenia... teraz zaś muszę już jechać i obiadować w domu nie będę... — Aleksiej Aleksandrowicz wstał i skierował się ku drzwiom.
Anna wstała również. Mąż skłonił się i nic nie mówiąc otworzył przed nią drzwi.

XXIV.

Noc, jaką Lewin spędził na kopicy siana, nie przeszła dla niego bez śladu: gospodarstwo, prowadzone w ten sposób, jak obecnie, zbrzydło mu i straciło dlań cały swój urok. Pomimo świetnego urodzaju, nigdy nie było, lub przynajmniej nigdy dotąd nie zdawało się Lewinowi, że jest tyle niepowodzeń i tyle nieporozumień pomiędzy nim a chłopami, jak w tym roku, a powód tych niepowodzeń i nieporozumień był obecnie najzupełniej zrozumiałym dla niego. Zadowolenie, jakie praca sprawiała mu sama przez się, zbliżenie się przez nią do chłopów, zazdrość, jakiej doznawał na widok ich życia; chęć wejścia w to życie, która w ciągu owej nocy z marzenia stała się zamiarem, którego szczegóły obmyślał, wszystko to do tego stopnia zmieniło jego poglądy na zaprowadzone już gospodarstwo, że Lewin nie mógł interesować się niem w tym samym stopniu co przedtem, jak również nie mógł nie zauważyć swej niechęci ku wszystkiemu, co miało z niem związek.
Stada uszlachetnionych krów, takich jak Pawa, znajdująca się w wysokiej kulturze; zorana pługami ziemia, dziewięć pól z miedzami, obsadzonemi łoziną; dziewięćdziesiąt dziesięcin zaoranego głęboko nawozu, rzędowe siewniki i t. p., wszystko to byłoby bardzo ładnem, gdyby robiło się samo przez się, lub gdyby to robił on sam wraz z towarzyszami, ludźmi współczującymi z nim. Lecz Lewin widział teraz wyraźnie (praca nad dziełem o gospodarstwie rolnem, w której usiłował dowieść, że głównym składnikiem gospodarstwa winien być robotnik, pomagała mu w tem bardzo), że gospodarstwo prowadzone dotąd było tylko zawziętą i uporczywą walką, toczoną pomiędzy nim a robotnikami, w której z jednej strony, mianowicie z jego, istniało nieustanne naprężone dążenie przerobienia wszystkiego na wzór, jaki uważał za najlepszy, z drugiej zaś strony — ze strony jego pracowników, chęć pozostawienia wszystkiego naturalnemu biegowi rzeczy. Tocząc tę walkę Lewin widział, że przy największem natężeniu sił z jego strony, a bez żadnego wysiłku, a nawet powziętego zamiaru z góry, z drugiej strony, osiągało się tylko to, że przewaga nie skłania się ku żadnej stronie, że zupełnie napróżno marnowały się jaknajlepsze narzędzia, najładniejszy inwentarz i najurodzajniejsza ziemia; co zaś było jeszcze mniej pomyślnem, że nie tylko zupełnie napróżno ginie energia, zużywana na tę walkę, lecz Lewin nie mógł również nie odczuwać teraz, gdy pojął dokładnie cały cel swego gospodarstwa, że cel ten nie należy do podniosłych.
W rzeczy samej na czem polegała ta walka? On musiał walczyć o każdy swój grosz (i nie mógł nie walczyć, gdyż gdyby na chwilę chociaż osłabła jego energia, to by mu zabrakło pieniędzy na wypłaty robotnikom), oni zaś pragnęli pracować spokojnie i przyjemnie, i tak, jak do tego byli przyzwyczajeni. W jego interesie leżało, aby każdy robotnik zrobił jak można najwięcej, aby nie zaniedbywał się, aby starał się nie psuć wialni, konnych grabi, młocarni, aby zastanawiał się nad tem co robi; robotnik zaś chciał pracować spokojnie, odpoczywając od czasu do czasu, a przedewszystkiem bez wysiłku i bezmyślnie. W ciągu ostatniego lata Lewin dostrzegał to na każdym kroku. Gdy posyłał ludzi kosić koniczynę na paszę, każąc wybierać gorsze dziesięciny, przerośnięte trawą i piołunem, na których koniczyna nie była zdatną na nasienie, koszono mu parę najładniejszych dziesięcin przeznaczonych na nasienie i, aby uniewinnić się, mówiono, że tak kazał ekonom i pocieszano tem, że będzie miał śliczne siano. Lewin jednak wiedział, że zrobiono to dlatego, iż taką koniczynę było znacznie łatwiej kosić. Gdy wysyłał konne grabie do grabienia siana, łamano je zaraz po ujechaniu kilku kroków, gdyż parobkowi nudziło się siedzieć na koźle pod machającemi nad nim skrzydłami i mówiono mu wtedy: „niech pan będzie łaskaw nie niepokoić się, baby zgrabią natychmiast.“ Pługi okazywały się niezdatnemi do niczego, gdyż ratajowi nie przyszło nigdy do głowy, że należy opuścić podniesiony lemiesz i zawracając pługiem, mordował konie i psuł ziemię, Lewina zaś prosił, aby nie martwił się. Konie puszczano w pszenicę, gdyż żadnemu robotnikowi nie chciało się być nocnym stróżem i pomimo zakazu, robotnicy zmieniali się co noc i Wańka, spędziwszy cały dzień przy pracy, zasnął w nocy w polu, do czego przyznawał się potem, mówiąc: „moja wina.“ Trzy najlepsze jałowice rozdęło, gdyż nie zaprowadzono je na wodopój i puszczono w koniczynę, chcąc zaś pocieszyć Lewina, opowiadano mu, iż sąsiadowi jego wyzdychało 112 sztuk w ciągu trzech dni. A działo się to wszystko nie dlatego, aby ktobądż źle życzył czy to Lewinowi, czy też jego gospodarstwu; owszem, Lewin wiedział, że ludzie lubili go i nazywali dobrym panem, działo się to zaś tylko dlatego, że całej służbie chciało się pracować wesoło i spokojnie i że cel Lewina był nietylko obcym i niepojętym dla niej, lecz wręcz przeciwnym jej celom. Lewin od dawna już uczuwał niezadowolenie ze swego stosunku do gospodarstwa; widział, że łódka jego płynie, lecz nie znajdował i nie szukał nawet prądu, być może, że naumyślnie nawet łudził samego siebie. Obecnie jednak nie mógł już dłużej mamić się; gospodarstwo, jakie prowadził, nietylko, że przestało go zajmować, lecz począł odczuwać pewien rodzaj wstrętu do niego i Lewin nie mógł już dłużej zajmować się niem.
Na zniechęcenie Lewina wpływała jeszcze i ta okoliczność, że blisko niego, o trzydzieści wiorst zaledwie, bawiła Kiti Szczerbacka, którą radby był ujrzeć, a na co nie mógł się zdobyć. Darja Aleksiejewna Obłońska, gdy był u niej, zapraszała go, aby przyjechał i po raz drugi oświadczył się jej siostrze, która, jak to Dolly dawała do zrozumienia, nie odrzuci go teraz. Lewin, zobaczywszy Kiti Szczerbacką, przekonał się, że nie przestał jej kochać, lecz nie mógł jechać do Obłońskich, wiedząc, że ona jest tam. Fakt, że on oświadczał się jej, a ona odmówiła mu, stawiał pomiędzy nimi nieprzezwyciężoną przeszkodę. „Ja nie mogę prosić ją, aby tylko dlatego była moją żoną, że nie może być żoną tego, za kogo chciała wyjść.“ Myśl ta czyniła ją obojętną dla niego i Lewin myślał o Kiti z pewnem rozdrażnieniem: „Nie starczy mi sił rozmawiać z nią bez uczucia wyrzutu i patrzeć na nią bez rozdrażnienia, a ona tylko jeszcze bardziej zacznie nienawidzieć mnie, a to bezwarunkowo musi nastąpić. A zresztą jakżeż mogę po tem wszystkiem, co mi powiedziała Darja Aleksiejewna, jechać tam do nich? Czyż mogę nie dać do zrozumienia Kiti, że wiem o wszystkiem od jej siostry? I mam wspaniałomyślnie przyjechać przebaczyć jej i okazać jej swą litość? Mam odgrywać przed nią rolę wybaczającego i zaszczycającego ją swą miłością!?... Po co Darja Aleksiejewna powiedziała mi to wszystko? Mógłbym spotkać się z nią zupełnie wypadkiem i w takim razie stało by się to samo przez się, lecz teraz jest to niemożliwe, niemożliwe.“
Darja Aleksiejewna napisała do niego parę słów, prosząc o przysłanie damskiego siodła dla Kiti. „Mówiono mi, że pan ma siodło; spodziewam się, że przywiezie je pan osobiście.“
Lewin nie mógł już znieść tego. „Jakto?! taka rozumna, delikatna kobieta mogła tak poniżać siostrę!“

Chcąc odpisać Dolly, ułożył z dziesięć listów, lecz podarł wszystkie i posłał siodło bez żadnej odpowiedzi. Napisać, że przyjedzie, nie można było, gdyż nie może tam jechać; napisać, iż nie może przyjechać, gdyż ma różne przeszkody lub że wyjeżdża, jeszcze gorzej; posłał więc siodło bez żadnej odpowiedzi i będąc pod wrażeniem, że postąpił niewłaściwie, wyjechał zaraz nazajutrz, zdawszy na ekonoma całe gospodarstwo. Lewin wyjechał na drugi koniec powiatu do przyjaciela swego Świażskiego, w którego dobrach były rozległe błota z dubeltami. Świażski pisał do niego przed kilku dniami, domagając się spełnienia uczynionej mu dawno obietnicy przyjechania do niego na polowanie. Błota z dubeltami w Surowskim powiecie od dawna już nęciły Lewina, który z powodu licznych zajęć zawsze odkładał na później tę wycieczkę; teraz zaś rad był oddalić się od sąsiedztwa Szczerbackich, a przedewszystkiem od gospodarstwa i cieszył się, że może pojechać na polowanie, które zawsze we wszelkich strapieniach było mu najlepszą pociechą.
XXV.

Do Surowskiego powiatu nie można było dostać się ani koleją, ani pocztą, Lewin więc musiał jechać tarantasem.
Ujechawszy połowę drogi, zatrzymał się na popas u bogatego chłopa. Łysy, czerstwy starzec, z szeroką rudą brodą, siwiejącą koło policzków, otworzył wrota, przyciskając się do słupa, aby przepuścić wjeżdżający tarantas. Wskazawszy stangretowi miejsce pod szopą na obszernem podwórzu, utrzymanem w porządku, gospodarz zaprosił Lewina do izby. Młoda, czysto ubrana chłopka, w kaloszach na bosych nogach, wycierała podłogę w sieni; ujrzawszy psa, który wbiegł za Lewinem, przestraszyła się go, lecz, gdy dowiedziała się, że pies nie kąsa, roześmiała się w jednej chwili ze swego przestrachu, pokazała Lewinowi po łokieć zakasaną ręką na drzwi do izby, ukryła znowu, zgiąwszy się, swą ładną twarz i wzięła się do szurowania.
— Może samowar panu nastawić? — zapytała.
— Dobrze.
Izba była dość obszerna z holenderskim piecem i przepierzeniem. Pod ikonami stał malowany wzorzysto stół, ława i dwa stołki. Koło drzwi stała szafka z naczyniem; okiennice były zamknięte, much było niewiele i w całej izbie panowała taka czystość, że Lewin, bojąc się, aby Łaska, która kąpała się parę razy po drodze w kałużach, nie zadeptała podłogi, wskazał jej miejsce w kącie pode drzwiami. Rozejrzawszy się po izbie, Lewin wyszedł na podwórze. Kobieta, którą widział w sieni, z kołyszącemi się próżnemi wiadrami na koromyśle, pobiegła po wodę do studni, w tej chwili właśnie, gdy wchodził do sieni.
— Spiesz się! — zawołał na nią wesoło stary i podszedł do Lewina. — Więc pan jedzie do Mikołaja Iwanowicza Swiażskiego? On również zajeżdża czasami do mnie — zaczął rozmawiać, opierając się o poręcz ganku. Chłop nie skończył jeszcze opowiadać o swej znajomości ze Świażskim, gdy znowu zaskrzypiały wrota i na podwórze wjechali wracający z pola robotnicy z sochami i bronami. Konie zaprzężone do bron i soch były syte i ładnie wyglądały. Dwóch młodych robotników w płóciennych koszulach, należało widocznie do rodziny gospodarza, dwaj drudzy w zwykłych zgrzebnych koszulach, jeden stary, drugi młody, byli najemnikami.
Gospodarz zszedł z ganku, podszedł do koni i począł odprzęgać je.
— Co oni orali? — zapytał Lewin.
— Przeorywali ziemniaki, trzymam trochę ziemi w dzierżawie. A ty Fedot odprowadź wałacha i postaw go koło żłobu... zaprzęgniemy innego.
— A czy przynieśli, ojcze, nowe sochy? mówiłem, żeby przynieśli — zapytał wysoki dziarski parobek, widocznie syn starego.
— Tam... w sieni — odparł stary, zwijając lejce i rzucając je na ziemię — obejrzyj je jeszcze przed obiadem.
Baba, uginając się pod ciężarem pełnych wiader, wróciła do sieni, za nią zaczęły się schodzić inne baby: młode i ładne, stare i brzydkie, z dziećmi i bez dzieci. Samowar zagotował się i zaczął kipić; robotnicy i członkowie rodziny załatwiwszy się z końmi, zeszli się na obiad. Lewin wyjął z torby podróżnej swe zapasy i zaprosił starego na herbatę.
— Piłem już dzisiaj — rzekł stary, przyjmując z widocznem zadowoleniem te zaprosiny — chyba tylko dla towarzystwa.
Popijając zwolna herbatę, stary opowiadał Lewinowi, jak rozwijało się jego gospodarstwo: dziesięć lat temu wziął w dzierżawę od obywatela 120 dziesięcin, a w zeszłym roku nabył je na własność i od drugiego sąsiedniego obywatela wydzierżawił 300 dziesięcin. Pewną część ziemi najmniej urodzajnej wypuszczał od siebie, a 40 dziesięcin pola obrabiał sam z pomocą swej rodziny i dwóch najemników. Chłop skarżył się, że gospodarstwo źle mu idzie. Lewin zauważył jednak od razu, że gospodarz skarży się bardziej z przyzwyczajenia i że, owszem, gospodarstwo idzie mu świetnie; bo gdyby w istocie szło źle, to stary nie mógłby zapłacić po sto pięć rubli za dziesięcinę, nie ożeniłby pięciu synów i siostrzeńca, nie pobudowałby się dwa razy po pożarach i za każdym razem lepiej niż przedtem. Pomimo skarg starego, widać było, że słusznie jest dumnym ze swej zamożności, ze swych synów, siostrzeńca, synowych, koni, krów, a szczególniej z tego, że daje rady takiemu dużemu gospodarstwu.
Lewin dowiedział się z rozmowy z nim, że stary nie stroni i od różnych ulepszeń: sadzi, naprzykład, dużo kartofli i kartofle jego, jak to Lewin widział po drodze, okwitły już i były w zawiązkach, gdy tymczasem kartofle Lewina zaczynały dopiero kwitnąć; ziemię pod kartofle chłop orał pługą, jak nazywał pług, wzięty od sąsiedniego obywatela, siał również i pszenicę. Lewina uderzył najbardziej jeden szczegół: oczyszczając żyto, stary karmił odpadkami konie. Lewin widząc u siebie, że taka doskonała pasza marnuje się, chciał zbierać ją, okazywało się to jednak zawsze niemożebnem. Chłop zaś używał ją stale i nie mógł się jej nachwalić.
— Cóż to szkodzi babom wynieść ją przed stodołę, a wozy podjadą i zabiorą!
— My obywatele mamy kłopot z robotnikami — rzekł Lewin, podając mu szklankę herbaty.
— Dziękuję — odparł stary, biorąc szklankę, lecz nie chcąc wziąć cukru, gdyż pozostał mu jeszcze obgryziony kawałek — w istocie ciężko gospodarować z robotnikami... poprostu ruina. Weźmy naprzykład Świażków. Tamtejsza ziemia słynie ze swej urodzajności, a jednak nie może chlubić się urodzajem. A to wszystko tylko przez niedopilnowanie!
— A wy gospodarujecie przecież z robotnikami?
— Ja gospodaruję po chłopsku i wszystkiego sam przypilnuję. Złego robotnika przepędzam w tej chwili, damy sobie jakoś rady i bez niego.
— Ojcze, Finogen kazał przynieść dziegciu — rzekła baba w kaloszach, wchodząc do izby.
— Otóż to tak, panie! — odezwał się stary, wstając, poczem przeżegnał się pobożnie, podziękował Lewinowi i wyszedł.
Gdy Lewin wszedł do kuchni, aby wywołać swego stangreta, zastał tam wszystkich mężczyzn przy stole. Baby usługiwały im i nie siadały do jedzenia. Syn gospodarza, młody chłop, z którego tryskało zdrowie, z ustami pełnemi kaszy opowiadał coś wesołego i śmiesznego, i wszyscy śmiali się, najgłośniej zaś baba w kaloszach, która dolewała właśnie kapuśniaku do miski.
Niebrzydka twarz baby przyczyniła się zapewne do wywołania u Lewina wrażenia ładu i porządku, panującego w całem gospodarstwie, wrażenie jednak, jakie Lewin wyniósł z tego włościańskiego domu, było do tego stopnia silnem, że Lewin nie mógł długo uwolnić się od niego i przez resztę drogi pomimowoli przypominał sobie to gospodarstwo, jak gdyby było w niem coś takiego, na co należało zwrócić konieczną uwagę.

XXVI.

Swiażski był marszałkiem szlachty swego powiatu; starszy o pięć lat od Lewina, był już od dawna żonatym. Mieszka przy nim młodsza siostra jego żony, sympatyczna bardzo dla Lewina panienka. Lewin wiedział, że Świażski i jego żona chcą wydać za niego tę pannę. Wiedział o tem napewno, jak wiedzą to zawsze młodzi ludzie, którzy są t. zw. partyą. Lewin nie odważyłby się jednak nigdy powiedzieć o tem komubądź, gdyż wiedział również, że tak samo nie może ożenić się z nią, nawet gdyby nie był zakokochanym w Kiti Szczerbackiej, jak i wzlecieć do nieba, chociaż pragnął w ogóle ożenić się i chociaż ta, pod każdym względem bardzo przyjemna panna, powinna była być jaknajlepszą żoną. To przeświadczenie zatruwało mu całą przyjemność wycieczki do Swiażskiego.
Otrzymawszy list Swiażskiego z zaproszeniem na polowanie, Lewin natychmiast pomyślał o tem, pomimo to odrazu powiedział sobie, że te widoki Swiażskiego na niego są tylko jego, Lewina, osbistym domysłem, nie mającym żadnej realnej podstawy, i że bezwarunkowo, nie zwracając na to uwagi, pojedzie do Świażkowa; prócz tego w głębi duszy chciał wybadać siebie samego i poznać bliżej tę pannę. Dom Swiażskich był nadzwyczaj przyjemnym i sam Swiażski, najlepszy, ze znanych Lewinowi, typ ziemskiego działacza, interesował nadzwyczaj Lewina.
Swiażski był jednym z tych ludzi, wzbudzających zawsze podziw w Lewinie, których zasady, nadzwyczaj konsekwentne, chociaż nigdy nie będące ich osobistym wytworem, idą w jednym, a życie w drugim, wręcz przeciwnym, ściśle określonym kierunku, zupełnie niezależnie i prawie zawsze na przekór zasadom. Swiażski był człowiekiem nadzwyczaj liberalnym, pogardzał szlachtą i na znaczną jej część patrzał jako na zwolenników pańszczyzny, którzy tylko bali się wypowiadać głośno swe poglądy. Rosyę uważał za kraj zupełnie upadły, coś w rodzaju Turcyi, a rząd rosyjski za lichy do tego stopnia, że nawet nie pozwalał sobie nigdy krytykować na seryo jego postępków. Jednocześnie zaś był urzędnikiem i wzorowym marszałkiem, a gdy jechał w drogę, brał zawsze czapkę z czerwonym lampasem i z państwowym znakiem. Swiażski był zdania, że żyć można tylko za granicą, dokąd jeździł za każdym razem, gdy tylko nastręczała mu się sposobność, prowadził jednak w Rosyi ogromne gospodarstwo rolne i interesował się nadzwyczaj jej wewnętrznemi sprawami i znał doskonale ich stan. Według jego poglądów chłop rosyjski swym rozwojem umysłowym stał na granicy między małpą a człowiekiem, a jednak na wyborach ziemskich jaknajuprzejmiej ściskał dłonie chłopów i zwracał baczną uwagę na ich zdanie; nie zachowywał postów i w ogóle nie krępował się przepisami kościelnymi, robił jednak wszystko, co mógł, aby polepszyć byt duchowieństwa wiejskiego i ująć mu pracy przez zmniejszenie parafij, i starał się, aby cerkiew pozostała w jego wiosce.
W kwestyi kobiecej Świażski był krańcowym stronnikiem najzupełniejszej swobody kobiet, szczególniej zaś nastawał na prawo kobiet do pracy; pożycie jego z żoną było jednak takiem, że wszyscy zachwycali się ich bezdzietnem pożyciem i w ten sposób urządził życie swej żony, że ta nie potrzebowała niczem zajmować się i mogła nic więcej nie robić, jak tylko myśleć razem z mężem, w jaki sposób spędzić najmilej i najweselej każdą chwilę.
Lewin miał zwyczaj zapatrywać się na postępki ludzkie z jaknajlepszej strony i dlatego trudno mu było zrozumieć charakter Świażskiego. Gdyby nie ta jego właściwość, byłby powiedział sobie po prostu „głupiec albo gałgan“, i rzecz cała przedstawiałaby mu się jasno i zrozumiale. Lecz nie mógł powiedzieć „głupiec“, gdyż Świażski bez wątpienia był nietylko bardzo rozumnym, lecz również bardzo wykształconym, niezwykle skromnym i niezarozumiałym człowiekiem, i nigdy nie chełpił się swem wykształceniem. Nie było przedmiotu, który byłby mu obcym, wiedzę swą jednak Świażski tylko wtedy wystawiał na pokaz, gdy tego zachodziła konieczna potrzeba. Tem bardziej Lewin mniej miał prawa nazwać go gałganem, gdyż, co nie ulegało żadnej wątpliwości, Świażski był uczciwym, zacnym, rozumnym człowiekiem, który chętnie, ze zrozumieniem rzeczy i energicznie pracował, a pracę jego powszechnie ceniono bardzo; nigdy też z samowiedzą ani nie zrobił, ani nigdy nie mógł zrobić nic złego.
Lewin usiłował pojąć go, czego nigdy nie był w stanie osiągnąć, patrzał więc na niego i jego życie, jak na zagadkę.
Świażski był przyjacielem Lewina, Lewin więc pozwalał sobie badać go i pragnął dosięgnąć aż do podstawowych jego poglądów na życie, lecz spotykał go zawsze zawód. Za każdym razem, gdy próbował przeniknąć po za otwarte dla wszystkich pokoje umysłu Świażskiego, Lewin zauważał, że Świażski bywał trochę zakłopotanym, zaledwie dostrzegalny przestrach przebijał się w jego spojrzeniu i Świażski zdawał się obawiać, że Lewin przejrzy go na wylot i wesoło a dobrodusznie uchylał się od wszelkich wyjaśnień.
Obecnie zaś po zniechęceniu się do gospodarstwa, wizyta u Świażskiego sprawiała Lewinowi szczególną przyjemność: nie mówiąc już o tem, że poprostu wesoło działało na niego patrzenie na tę szczęśliwą, zadowoloną z siebie i z całego świata, parę gołąbków. Lewin chciał teraz, gdy czuł się tak bardzo niezadowolonym ze swego życia, zbadać tę tajemnicę, która dawała Świażskiemu taką pewność siebie, zadowolenie i dobry humor. Prócz tego Lewin wiedział, że u Świażskich spotka się z obywatelami sąsiadami, a właśnie w danej chwili chciał porozmawiać i posłuchać, co inni mówią o gospodarstwie, o robotnikach i t. p., co, jak Lewin wiedział, przyjętem jest uważać za rzecz dość obojętną, lecz co wydawało mu się obecnie nadzwyczaj ważnem. „Być może, że kwestye te były najzupełniej obojętne za czasów pańszczyzny lub są takiemi w Anglii. W obydwóch tych razach warunki są zupełnie inne, lecz u nas, w Rosyi, w danej chwili, gdy wszystko uległo przewrotowi i zaczyna dopiero przyoblekać się w nowe kształty, wzajemne ustosunkowanie się tych warunków jest kwestyą najbardziej piekącą“ — myślał Lewin.
Polowanie zawiodło nadzieje Lewina, gdyż błota powysychały i dubeltów nie było prawie wcale. Lewin chodził cały dzień ze strzelbą i zastrzelił tylko trzy sztuki, lecz za to przyniósł, jak zwykle z polowania, doskonały apetyt, świetny humor i ożywienie, jakie ruch fizyczny zawsze wywoływał u niego. I na polowaniu, wtedy, gdy mu się zdawało, że nie myśli o niczem, stawał mu od czasu do czasu w wyobraźni stary chłop ze swą rodziną i wrażenie to nietylko przykuwało do siebie jego uwagę, lecz zdawało się wymagać również i rozwiązania jakiejś kwestyi z niem związanej.
Nad wieczorem przyjechali do Świażskiego dwaj obywatele za interesami, i podczas herbaty zawiązała się najbardziej ożywiona rozmowa, jakiej Lewin właśnie spodziewał się.
Lewin siedział przy stole koło pani domu, co zmuszało go do rozmawiania z nią i jej siostrą, siedzącą naprzeciwko niego. Żona Świażskiego była to kobieta niewysokiego wzrostu, blondynka z okrągłą twarzą, promieniejącą uśmiechem i dołkami. Lewin myślał, że przez nią zdobędzie rozwiązanie tej zagadki, jaką przedstawiał dla niego mąż jej, nie mógł jednak zdobyć się na konieczną równowagę myśli, czuł się zakłopotanym, ponieważ naprzeciwko niego siedziała jej siostra w strojnej, i jak mu się zdawało, naumyślnie dla niego włożonej sukni, z dużem wycięciem w kształcie trapezu na okrągłych, białych piersiach; czworokątne to wycięcie, pomimo to, że piersi były nadzwyczaj białe, a może dlatego właśnie, pozbawiało Lewina zwykłej mu swobody i panowania nad sobą. Lewin wyobrażał sobie, i mylił się zapewne, że wycięcie to było zrobionem tylko z powodu jego przyjazdu i był zdania, iż niema prawa patrzeć na nie i że powinien się starać nie zwracać nań żadnej uwagi; zdawało mu się jednak, że to jest jego wina, iż wycięcie to zostało zrobionem. Lewin był pod wrażeniem, że oszukuje kogoś, że powinien wytłumaczyć się, lecz że tłumaczyć się z tego w żaden sposób nie można, rumienił się więc nieustannie, był nie w humorze i nic prawie nie mówił. Małomowność jego udzieliła się i siostrze Świażskiego, gospodyni jednak zdawała się nie zauważać usposobienia Lewina, starała się więc naumyślnie ożywić go.
— Powiada pan — rzekła w toku rozpoczętej rozmowy — że wszystko co jest rosyjskie, nie może interesować mego męża. Owszem, dobrze mu bywa za granicą, ale nigdy do tego stopnia, jak w kraju, gdyż tutaj czuje się we właściwem sobie otoczeniu. Ma tutaj bardzo dużo zajęcia i posiada dar interesowania się wszystkiem. Pan, zdaje się, nie był nigdy w naszej szkole?
— Widziałem... ten domek obrośnięty bluszczem?
— Tak, to dzieło Nasti — rzekła gospodyni, wskazując na siostrę.
— Czy pani sama uczy? — zapytał Lewin, usiłując nie patrzeć na wycięcie, wiedząc jednak zarazem, że pomimo wszelkich wysiłków, będzie je widział, chociaż będzie patrzał gdzieindziej.
— W istocie, ja sama uczyłam i uczę, lecz obecnie mamy doskonałą nauczycielkę... zaprowadziliśmy również i gimnastykę.
— Dziękuję, nie będę już pił więcej herbaty — rzekł Lewin, wiedząc, że popełnia niegrzeczność, lecz nie mogąc w żaden sposób zdobyć się na dłuższe prowadzenie rozmowy, przyczem zarumienił się i wstał. — Słyszę zaciekawiającą mnie nadzwyczaj rozmowę — dodał i przeszedł do drugiego końca stołu, gdzie siedział gospodarz z dwoma obywatelami. Świażski siedział bokiem do stołu, trzymając w ręce, którą oparł na stole, porcelanową filiżankę, drugą zaś brał swą brodę, podnosił ją nieustannie do nosa i gładził od czasu do czasu. Świażski spoglądał swemi błyszczącemi, czarnemi oczyma na mówiącego z uniesieniem obywatela z długimi, siwymi wąsami, którego słowa bawiły go widocznie. Lewin odrazu zdał sobie jasno sprawę, że Świażski ma taką odpowiedź na skargi sąsiada, która za jednym zamachem obróci w niwecz wszystkie dowodzenia, lecz, że z różnych względów nie może jej dać, i że nie bez pewnej przyjemności przysłuchuje się komicznym twierdzeniom swego gościa.
Obywatel z siwymi wąsami należał widocznie do zajadłych zwolenników pańszczyzny, był typowym hreczkosiejem i namiętnie zajmował się gospodarstwem wiejskiem. Lewin poznał to zaraz z jego ubioru, ze staromodnego wytartego surduta, w którym stary czuł się widocznie nieswoim, z posępnego spojrzenia, z rozkazującego tonu, którego nabrał przez długoletnie przyzwyczajenie i z energicznych ruchów dużych, czerwonych, opalonych rąk z jednym staroświeckim zaręczynowym pierścionkiem na serdecznym palcu.

XXVII.

— Gdyby mi tylko nie żal było rzucać tego wszystkiego, nad czem napracowałem się tyle... a pracy włożyłem tam dużo... machnąłbym na wszystko ręką, sprzedałbym i pojechał, jak Mikołaj Iwanowicz... przysłuchiwać się Helenie — rzekł stary szlachcic z przyjemnym uśmiechem, który rozjaśnił jego niemłode, rozumne oblicze.
— A przecież pan nie rzuca — rzekł Mikołaj Iwanowicz Swiażski — a zatem opłaca się panu.
— Opłaca się tylko pod tym względem, że mam dach nad głową i że nie płacę za mieszkanie. A zresztą liczę ciągle na to, że lud przyjdzie może do rozumu. Nieda pan wiary, co to za pijaństwo i co za rozpusta! Wszystko potracili i nie mają ani szkapy, ani bydlęcia! Z głodu będzie zdychał, a niech go pan weźmie i najmie za robotnika, to tylko myśli o tem, jakby panu zrobić jakąbądż szkodę i zaskarżyć w dodatku do sądu pokoju.
— Ale za to i pan poda skargę do sądu.
— Ja podam? Za nic w świecie! Tyle będzie z tego gadania, że rady dać sobie nie będę mógł! Przecież na fabryce pobrali zadatki i nie przyszli do roboty. Cóż sędzia pokoju? Uniewinnił! Wszystko trzyma się jeszcze tylko przez sąd wołostny i przez starszyznę, gdyż ci dają im w skórę po dawnemu. A gdyby tego nie było, to doprawdy trzebaby wszystko rzucić i uciekać na koniec świata!
Szlagon drażnił widocznie Świażskiego, którego to nietylko nie gniewało, lecz owszem szczerze bawiło.
— A przecież my gospodarujemy bez tych środków — rzekł Świażski, uśmiechając się — ja, Lewin i pan... — Świażski wskazał na drugiego obywatela.
— W istocie Michałowi Pietrowiczowi idzie, ale niech go się pan zapyta w jaki sposób? Czyż to jest racyonalne gospodarstwo? — odparł, chełpiąc się widocznie wyrazem „racyonalne.“
— Ja tam sobie gospodaruję najzwyczajniej w świecie — odezwał się Michał Pietrowicz — i jakoś dziękuję Panu Bogu. Staram się tylko o to, aby mieć pieniążki na jesienne podatki. Przychodzą do mnie chłopi: „ojcze, dobrodzieju, ratuj!“ wszystko swoi chłopi, sąsiedzi; zlituję się nad nimi, daję im ale powiadam: pamiętajcie dzieci, że wam dopomogłem, dopomóżcie więc i wy mnie, gdy zajdzie potrzeba, siew owsa, zbiór siana, żniwo, i natychmiast zawieram z nimi umowę... choć co prawda są i pomiędzy nimi gałgany.
Lewin, który znał od dawna te patryarchalne stosunki i wiedział co o nich trzymać, porozumiał się wzrokiem ze Świażskim i przerywając Michałowi Pietrowiczowi, zwrócił się znowu do obywatela z siwymi wąsami:
— Więc jakże, zdaniem pana, należy obecnie gospodarować? — zapytał.
— Tak gospodarować jak Michał Pietrowicz; albo na spółkę z chłopami, albo oddawać im ziemię w dzierżawę: to można, ale przez to obniża się znacznie poziom ogólnego dobrobytu. Tam, gdzie ziemia za pańszczyzny dawała dziewiąte ziarno, obecnie daje zaledwie trzecie. Emancypacya zgubiła Rosyę!
Świażski popatrzał na Lewina uśmiechniętemi oczyma i kiwnął mu nawet nieznacznie głową, lecz Lewin nie widział nic śmiesznego w słowach obywatela, gdyż rozumiał je lepiej niż Świażski. I wiele z tego co mówił dalej szlachcic, dowodząc, że emancypacya doprowadziła Rosyę do upadku, wydało mu się najzupełniej trafnem, oryginalnem i nieulegającem zaprzeczeniu. Stary mówił widocznie szczerze, wypowiadał to, co myślał, co rzadko w ogóle zdarza się, doszedł zaś do tego przekonania nie przez jałowe abstrakcyjne rozmyślanie, któremu oddawałby się w braku innego zajęcia, lecz przekonanie to wynikło z warunków jego życia, zostało nabyte w samotnem życiu na wsi i szlachcic doszedł do niego po głębokim, wszechstronnym namyśle.
— Rzecz cała, widzi pan, polega na tem, że każdy postęp odbywa się tylko za sprawą władzy — mówił, chcąc widocznie dać dowód, że wykształcenie nie jest mu obcem. — Niech pan weźmie reformy Piotra, Katarzyny, Aleksandra, niech pan weźmie historyę Europy... tem bardziej postęp pod względem ekonomicznym. Weźmy, naprzykład, kartofle, a i te były u nas wprowadzane siłą. Przecież nie zawsze orano sochą, zaprowadzono ją, być może, za czasów książąt udzielnych, lecz mogę panów zapewnić, iż zaprowadzono ją siłą. Teraz za naszych czasów, my obywatele, za pańszczyzny zaprowadziliśmy ulepszone gospodarstwo: i suszarnie, i wialnie, i sztuczne nawozy i najrozmaitsze narzędzia, wszystko to zaprowadzaliśmy naszą władzą, a chłopi z początku sprzeciwiali się, a potem zaczęli już nas naśladować. Teraz zaś, gdy zniesiono pańszczyznę, gdy odebrano nam władzę, gospodarstwo nasze, tam gdzie stało na wysokim stopniu, musi upaść i powrócić do dawnego, pierwotnego stanu... jest to moje głębokie przekonanie...
— Ale dlaczego? Jeśli jest racyonalnem, to może je pan prowadzić i z pomocą najemników.
— Niemam dość władzy; pozwoli mnie pan zapytać go, z czyją pomocą mam je prowadzić?
„Oto i ona, siła robocza, główny składnik gospodarstwa“ — pomyślał Lewin.
— Robotników.
— Robotnicy nie chcą pracować sumiennie i dobrem i narzędziami. Nasz robotnik umie tylko jedno, upić się jak bydlę i po pijanemu zepsuć wszystko, co tylko da mu się do rąk: ochwacić konia, porozrywać porządną uprząż, koło okute zdjąć i przepić je, rzucić kamień do młocarni i połamać ją i t. d. Nie może się patrzeć na to wszystko, co mu się niepodoba. Dlatego też cały poziom gospodarstwa obniżył się. Grunta, do uprawy których brak nam sił, zarosły chwastami lub zostały rozdane pomiędzy chłopów, i tam gdzie dawniej rodziły miliony korcy, obecnie dają zaledwie setki tysięcy, a dobrobyt ogólny z konieczności musiał podupaść. Gdyby zrobiono to samo, ale z namysłem...
I szlachcic począł rozwijać swój plan zniesienia pańszczyzny, który usunąłby wszelakie niedogodności.
Lewina nie zajmowało to wcale, lecz gdy obywatel skończył mówić, Lewin powrócił do punktu, z którego ten wyszedł z początku i rzekł, zwracając się do Świażskiego, i chcąc go tem skłonić do wypowiedzenia swego prawdziwego poglądu:
— Zdanie, że poziom gospodarstwa obniża się, i że wobec naszego stosunku do robotników nie może ono być prowadzonem korzystnie i racyonalnie, jest najzupełniej trafnem i zgodnem z rzeczywistością.
— Ja nie znajduję tego — odpowiedział Swiażski z powagą — widzę tylko, że my nie umiemy gospodarować, i że wbrew twierdzeniu pana, gospodarstwo, któreśmy prowadzili za pańszczyzny, było nietyle racyonalnem co prymitywnem. Niemamy ani maszyn, ani dobrego inwentarza roboczego, ani nie umiemy rządzić się i rachować. Spytajcie się, panowie, pierwszego lepszego właściciela ziemskiego, a on nie potrafi wam powiedzieć, czy jego majątek przynosi dochód, czy też straty i ile mianowicie.
— Włoska buchalterya — odezwał się z ironią obywatel — wszystko jedno czy będzie pan rachował, czy też nie... gdy wszystko panu popsują, dochodu nie może pan mieć żadnego.
— Po co mają popsuć? Lichą młocarnię połamią, a mojej parowej nie złamią. Szkapę „rosyjską“... jak to? „taskańskiej“ rasy, co to ją trzeba za ogon ciągnąć[3] ochwacą, ale niech pan zaprowadzi perszerony lub przynajmniej nasze „bitiugi“, to tym nic nie zrobią... i tak ze wszystkiem! Musimy więc zmienić zupełnie nasz pogląd na gospodarstwo.
— Gdyby nas tylko stać było na to, Mikołaju Iwanowiczu! Panu łatwo to mówić, a ja muszę utrzymywać syna w uniwersytecie i młodszych chłopców w gimnazyum, niemam więc na perszerony.
— Na to są banki.
— Aby wszystko z młotka sprzedali? Dziękuję z przeproszeniem za nie...
— Nie zgadzam się na to, aby należało, aby można było podnieść jeszcze poziom naszych gospodarstw — rzekł Lewin — zajmuję się tą kwestyą i rozporządzam odpowiednimi środkami, a nic zrobić nie mogę. Co do banków, to niewiem komu mogą one być przydatne. Ja przynajmniej ponosiłem zawsze i na wszystkiem straty, na co tylko robiłem nakłady: wzorowa owczarnia — przyprawiła mnie o straty, maszyny — straty.
— Ma pan racyę — potwierdził szlachcic z długimi wąsami, uśmiechając się nawet z zadowoleniem.
— I nie ja tylko... — ciągnął Lewin — mogę się powołać na wszystkich właścicieli, prowadzących racyonalne gospodarstwa; wszyscy z małymi wyjątkami ponoszą straty. Niech pan powie, czy pański majątek przynosi panu dochód? — zapytał Lewin i w jednej chwili dostrzegł w spójrzeniu Świażskiego ten przelotny wyraz przestrachu, jaki zauważał zawsze, ilekroć chciał przeniknąć dalej do otwartych dla wszystkich pokoi umysłu Świażskiego.
Swoją drogą zapytanie to było niedyskrecyą ze strony Lewina. Gospodyni podczas herbaty mówiła mu przed chwilą, że w tym roku w lecie mąż jej sprowadził z Moskwy niemca, specyalistę buchaltera, który za wynagrodzeniem pięciuset rubli podjął się ułożyć bilans całego gospodarstwa i znalazł, że daje ono rok rocznie przeszło trzy tysiące rubli straty, nie pamiętała dokładnie ile, lecz zdaje się, że niemiec wyliczył wszystko do ćwierć kopiejki.
Obywatel z siwymi wąsami, na wspomnienie o dochodach z majątku Swiażskiego, uśmiechnął się, wiedząc widocznie, jaki może być dochód u sąsiada i marszałka.
— Być może, że przynosi straty — odrzekł Świażski — lecz to dowodzi tylko, że albo jestem złym gospodarzem, albo że obracam część kapitału na powiększenie renty.
— Ach, renta! — zawołał Lewin z przestrachem. — Być może, że renta jest w Europie, gdzie ziemia, z powodu włożonej w nią pracy, podnosi się w cenie, ale u nas wszystka ziemia staje się gorszą od nakładu pracy, to jest wycieńcza się, a co zatem idzie, u nas niema renty.
— Jakto niema renty? Przecież to prawo?
— My jesteśmy po za prawem; renta nie dowodzi nam niczego, lecz przeciwnie, gmatwa rzecz całą. Niech pan powie jakim sposobem teorya renty...
— Może pan życzy sobie kwaśnego mleka? Masza, każ nam podać kwaśnego mleka lub malin — zwrócił się Świażski do żony — w tym roku mamy nadzwyczaj długo maliny.
I Świażski wstał od stołu w najlepszym humorze i odszedł, przypuszczając widocznie, że rozmowa skończyła się już, gdy tymczasem Lewinowi zdawało się, iż ona rozpoczyna się dopiero.
Po odejściu Swiażskiego, Lewin rozmawiał w dalszem ciągu z obywatelem, usiłując dowieść mu, że przyczyna całego nieporozumienia polega na tem, że nie chcemy zbadać właściwości i przyzwyczajeń naszego robotnika; lecz obywatel, jak i wszyscy ludzie, co długo i niezależnie obmyślają swe przekonania, był dość upartym, z trudnością dawał się przekonywoć i namiętnie obstawał przy swojem, dowodząc, że rosyjski chłop jest niechlują i lubi świństwo, i żeby wyprowadzić go z tego stanu, należy mieć władzę, której brak tak dotkliwie uczuwać się daje, że potrzebnym jest kij, a my staliśmy się do tego stopnia liberalnymi, że istniejący tysiące lat kij, zastąpiliśmy nagle jakimiś adwokatami i kozą, w której tych gałganów, śmierdzących chłopów, karmią doskonałą zupą i gdzie im wyrachowują sześcienne stopy powietrza.
— Dlaczego według pana — mówił Lewin, chcąc powrócić do poprzedniej rozmowy — niemożna znaleźć takiego stosunku do siły roboczej, przy którym praca jej przynosiłaby owoce?
— Z rosyjskim ludem nie da się to nigdy zrobić! Brak władzy — odparł obywatel.
— W jakiż sposób te nowe warunki mogą być znalezione? — zapytał Świażski, który zjadłszy trochę kwaśnego mleka i zapaliwszy papierosa, podszedł znowu ku rozmawiającym. — Każdy możebny stosunek do siły roboczej został już ściśle określonym i zbadanym. Pozostałość z czasów barbarzyńskich, pierwotna gmina z powszechną poręką, pada sama przez się, pańszczyzna została zniesioną, pozostała tylko swobodna praca, a kształty jej są już sformułowane i gotowe, i tylko te formy można stosować. Parobek, najemnik i fermer, i po za tem nic już pan nie znajdzie.
— Lecz Europa nie jest zadowoloną z tych form.
— Nie jest zadowoloną, szuka więc nowych i nie ulega wątpliwości, że je znajdzie.
— To samo i ja przecież mówię — odparł Lewin — ale dlaczego i my nie mamy szukać na własną rękę.
— Dlatego, że to byłoby to samo, co myśleć nad nowymi sposobami budowania dróg żelaznych, chociaż sposoby te są już wymyślone.
— Lecz jeśli są nam one nie na rękę, jeśli są głupie? — zapytał Lewin i znowu zauważył w oczach Świażskiego pewien wyraz przestrachu.
— To jest to samo, co nasze powiedzenie: „my zasypiemy czapkami“, myśmy znaleźli to, czego szuka Europa! Wiem o tem wszystkiem, lecz niech mi pan wybaczy, czy pan wie o wszystkiem, co zrobiono w Europie w kwestyi robotniczej?
— Bardzo pobieżnie.
— Nad kwestyą tą pracują obecnie najbardziej wzniosie umysły Europy. Kierunek Schultze-Delitscha... Potem ta olbrzymia literatura kwestyi robotniczej najbardziej liberalnego kierunku, na czele którego stoi Lassale... organizacya mülhauzeńska, jest już faktem spełnionym.
— Mam o tem nadzwyczaj niedokładne pojęcie.
— Pan zapewne tylko tak mówi, lecz wie pan o tem tak samo jak i ja. Ja, ma się rozumieć, nie jestem profesorem nauk socyalnych, lecz rzeczy te interesowały mnie i warto zaprawdę, aby pan popracował nad niemi, gdyż widzę, że one zaciekawiają pana.
— Lecz jakież rezultaty osiągnięto?
— Przepraszam...
Goście poczęli wstawać od stołu, zabierając się do wyjazdu i Świażski poszedł wyprowadzać ich do przedpokoju. Lewin pozostał pod wrażeniem, że Świażski złapał go na nieprzyjemnym dla siebie zwyczaju podpatrywania tego, co się dzieje w dalszych pokojach jego umysłu.

XXVIII.

Lewin nudził się nadzwyczaj w ciągu tego wieczoru w towarzystwie pań, gdyż kłopotała go, jak nigdy jeszcze, myśl, że to niezadowolenie z gospodarstwa, jakie ogarnęło go od jakiegoś czasu, nie jest wyjątkowo tylko jego udziałem, lecz że jest stanem ogólnie rozpowszechnionym w Rosyi i że obmyślenie jakiegobądź stosunku do robotników, któryby pozwolił, aby ci ostatni pracowali tak, jak u starego chłopa, nie jest marzeniem, lecz zadaniem, które należy koniecznie spełnić. Lewinowi zdawało się, że kwestyę tę można rozwiązać i że należy koniecznie wziąć się do tego.
Pożegnawszy się z paniami i obiecawszy im, że i jutrzejszy cały dzień będzie jeszcze bawić i pojedzie razem z niemi konno do lasu, Lewin przed udaniem się do swego pokoju, zaszedł do gabinetu gospodarza, skąd chciał wziąć parę książek o kwestyi robotniczej, które Świażski obiecał mu dać.
Gabinet Świażskiego, był to ogromny pokój, zastawiony szafami z książkami i dwoma stołami: jednym ciężkim do pisania, stojącym na środku, i drugim okrągłym, na którym były ułożone w kształcie gwiazdy koło lampy ostatnie numery gazet i dzienników w różnych językach. Koło biurka stała szafka z szufladkami; na każdej szufladce widniała tabliczka ze złotym napisem, oznaczającym, jakiego rodzaju papiery leżały w niej.
Świażski wyjął z szafy książki i siadł na bujającym się fotelu.
— Co pana tak zaciekawiło? — zapytał Lewin, który stojąc koło okrągłego stołu przeglądał pisma.
— Znajdzie pan tutaj nadzwyczaj ciekawy artykuł — rzekł po chwili, wskazując na miesięcznik, który Lewin właśnie trzymał w ręku — pokazuje się, że sprawcą rozbioru Polski był zupełnie nie Fryderyk... pokazuje się...
I Świażski ze zwykłą mu ścisłością opowiedział treściwie dość ważne i interesujące odkrycia. Pomimo to, że Lewina zajmowała obecnie najbardziej myśl o gospodarstwie, przysłuchując się Świażskiemu, pomimowoli zadawał sobie pytanie: „Co tam w nim siedzi? I dlaczego interesuje go tak rozbiór Polski?“ Gdy Świażski skończył, Lewin machinalnie zapytał: „A więc cóż z tego?“ Lecz z tego nic nie było, prócz tego, że „pokazuje się“ i t. d.
Lecz Świażski nie powiedział Lewinowi i nie uznał za stosowne powiedzieć, dlaczego ta kwestya tak go interesuje.
— W każdym razie zajął mnie nadzwyczaj ten gniewający się obywatel — rzekł Lewin z westchnieniem — to rozumny człowiek i miał słuszność pod wieloma względami.
— Daj pan spokój! Zakamieniały stronnik pańszczyzny, jak i oni wszyscy zresztą... — rzekł Swiażski.
— Którym pan marszałkuje...
— W istocie ja im marszałkuję, ale we wręcz przeciwnym kierunku — odparł Świażski, śmiejąc się.
— Widzi pan, mnie to szczególniej zajmuje — rzekł Lewin — że on ma racyę, iż to co my robimy, t. j. racyonalna gospodarka, nie idzie nam jakoś, a opłaca się tylko gospodarstwo prowadzone po lichwiarsku, jak u tego jegomościa, co nie odzywał się prawie wcale, lub też bardzo prymitywne... Kto tu winien?
— Rozumie się, że my sami, a zresztą to nieprawda, aby gospodarstwa nasze nie opłacały się. Wasilczykow robi pieniądze...
— Ma fabrykę...
— Niewiem jednak w każdym razie, co pana tak dziwi. Naród stoi na takim niskim stopniu i materyalnego i umysłowego rozwoju, że oczywiście musi sprzeciwiać się wszystkiemu, co jest mu obcem. W Europie racyonalne gospodarstwo opłaca się dlatego, że naród jest wykształconym, cała więc rzecz polega na tem tylko, iż należy oświecić lud.
— Ale w jaki sposób oświecić go.
— By oświecić lud potrzeba koniecznie trzech rzeczy: szkół, szkół i jeszcze raz szkół.
— Przecież pan sam powiada, że naród stoi na bardzo niskim stopniu rozwoju materyalnego? cóż więc szkoły pomogą mu na to?
— Wie pan, że pan przypomina mi anegdotę o radach dawanych choremu: „Niech spróbuje wziąć na przeczyszczenie!“ — „Brał i pogorszyło mu się!“ — „Niech spróbuje pijawek!“ — „Stawiał i pogorszyło się!“ — „Niech się więc modli!“ — „Modlił się, lecz i to nie pomogło!“ Również i my z panem. Ja powiadam ekonomia polityczna, a pan — gorzej; powiadam socyalizm — gorzej, oświata — gorzej.
— Cóż jednak ludowi szkoły dopomogą?
— Dadzą mu inne potrzeby...
— Tego właśnie nie rozumiałem nigdy — z zapałem przerwał Lewin — w jaki sposób szkoły mają dopomódz ludowi do osiągnięcia pomyślności pod względem materyalnym? Pan powiada, że szkoły i oświata dadzą mu nowe potrzeby... tem gorzej, gdyż lud nie będzie w stanie uczynić im zadość. W jaki sposób znajomość dodawania, odejmowania i katechizmu dopomoże mu do polepszenia materyalnego stanu, tego nigdy nie mogłem zrozumieć! Pozawczoraj wieczorem spotkałem babę z dzieckiem przy piersiach i pytam ją, dokąd idzie? a ona odpowiada: „chodziłam do znachorki, chłopak dostał krost, prosiłam ją więc, aby poradziła co na to?“ Zapytałem babę, jak znachorka leczy krosty? „Zamyka dziecko w kurniku i zamawia chorobę“...
— Widzi więc pan, że pan sam to uznaje! Aby znachorka nie wsadzała dzieciaka chorego na krosty do kurnika, należy... — uśmiechając się wesoło, zauważył Świażski.
— Ależ nie — przerwał Lewin — takie leczenie chorego dziecka jest mojem zdaniem podobnem do leczenia ludu szkołami. Naród jest ubogim i ciemnym; widzimy to równie dobrze jak i baba krosty, gdyż dzieciak jest niemi pokryty; dlaczego jednak na tę chorobę ciemnoty i ubóstwa mają pomóc szkoły, jest to doprawdy równie trudnem do zrozumienia, jak mniemanie, że kury mogą wyleczyć z krost. Przedewszystkiem należy zwalczać przyczynę ubóstwa ludu.
— Bogu dzięki, że przynajmniej pod tym względem poglądy pańskie godzą się z poglądami Spencera, którego pan tak nie lubi; on twierdzi również, że oświata może być tylko wynikiem ogromnego dobrobytu i pewnego komfortu oraz częstego mycia się, a nie umiejętności czytania i rachowania...
— Bardzo mi przyjemnie, owszem bardzo mi przykro, że zgadzam się ze Spencerem, tylko że ja wiem już o tem wszystkiem od „dawna. Szkoły nic nie pomogą, a pomoże tylko taki ekonomiczny ustrój, przy istnieniu którego lud będzie bogatszym, będzie miał więcej wolnego czasu... a wtedy szkoły powstaną same przez się.
— Jednakże w całej Europie szkoły są obowiązujące...
— Nie rozumiem jednak, jak pan może w takim razie zgadzać się pod tym względem ze Spencerem...
Lecz w tej chwili w oczach Swiażskiego mignął wyraz przestrachu i Świaźski zawołał, śmiejąc się na głos:
— Doprawdy te krosty i kury są doskonałe! Czy pan to w istocie osobiście słyszał?
Lewin przekonał się, że w żaden sposób nie uda mu się odszukać związku pomiędzy myślami tego człowieka, a wygłaszanemi przez niego zasadami i postępkami jego. Widocznie dla Swiażskiego obojętnem było, dokąd prowadzi go rozumowanie, potrzeba mu tylko było samego procesu rozumowania i nie lubiał, gdy ten proces rozumowania doprowadzał go do punktu, z którego już nie było wyjścia, unikał więc tego i starał się natychmiast zmienić temat rozmowy.
Wszystkie wrażenia tego dnia, poczynając od wrażenia, jakie wywarł na nim chłop, spotkany po drodze, które to wrażenie zdawało się być jakby podstawą wszystkich dzisiejszych wrażeń, wzruszyły nadzwyczaj Lewina. Ten sympatyczny Świażski, który ma inne poglądy na użytek powszechny i widocznie jakieś inne, ukryte przed nim, Lewinem; swe najzupełniej osobiste przekonania, a wraz z nim cały tłum, któremu na imię legion, a który kieruje społeczeństwem z pomocą obcych mu poglądów; ten zniechęcony właściciel ziemski, mający zupełną słuszność w swych dowodzeniach, które wymęczyło na nim życie, lecz nie mający racyi z powodu ryczałtowego potępiania całej, i to w dodatku najlepszej klasy społeczeństwa rosyjskiego; własne niezadowolenie ze swej działalności i mglista nadzieja poprawienia tego wszystkiego — wszystko to zlewało się razem w uczucie wewnętrznej trwogi i oczekiwania bliskiego rozwiązania.
Zostawszy się sam na sam w przeznaczonym dla siebie pokoju i leżąc na sprężynowym materacu, podrzucającym za każdem poruszeniem jego ręce i nogi, Lewin nie mógł długo zasnąć. Lewina nic a nic nie obchodziło to wszystko, co mówił Świażski, chociaż było w tem sporo rozumnych rzeczy; dowody jednak, jakie przytaczał stary obywatel, wymagały głębszego zastanowienia się nad nimi. Lewin pomimowoli przypomniał sobie jego słowa i poprawiał w wyobraźni swe odpowiedzi, jakie mu dawał.
„W istocie powinienem był powiedzieć: Powiada pan, że gospodarstwa nasze dlatego dają mało dochodu, że chłop nienawidzi ulepszeń, które należy wskutek tego wprowadzać siłą; lecz gdyby gospodarstwo nie dawało dochodów bez tych ulepszeń, miał by pan racyę, ono jednak daje tylko tam dochody, gdzie robotnik pracuje zgodnie ze swemi przyzwyczajeniami, tak jak u tego chłopa. Pańskie, moje, i w ogóle nasze niezadowolenie z wyników gospodarstwa dowodzi tylko, że wina jest po naszej stronie lub po stronie robotników. My już od dawyna usiłujemy zaprowadzić wszystko po naszemu, po europejsku, nie oglądając się wcale na właściwości siły roboczej. Spróbujmy jednak zapatrywać się na siłę roboczą nie jak na idealną roboczą siłę, lecz jak na rosyjskiego chłopa z jego instynktami i nałogami, i zastosujmy do tego nasze gospodarstwa. Wyobraź pan sobie — powinienem mu był powiedzieć — że prowadzi pan takie same gospodarstwo, jak ów stary chłop, że pan znalazł sposób zainteresowania robotników w pomyślnym rezultacie ich pracy, i że znalazł pan ten złoty środek w ulepszeniach, do wysokości którego oni uznają je, i pan nie wycieńczając gleby, otrzyma dwa, trzy razy więcej niż przedtem. Podziel pan owoce, jakie przyniesie gospodarstwo na dwie połowy i jedną połowę oddaj pan sile roboczej; reszta, która się panu pozostanie, będzie znacznie większą niż obecny pański dochód, a i siła robocza dostanie więcej, niż dostaje obecnie; aby zaś dojść do tego, należy obniżyć poziom gospodarstwa i zainteresować robotników z jego wynikami, a w jaki sposób dojść do tego, to już należy szczegółowo rozpatrzyć; nie ulega jednak żadnej wątpliwości, że to jest najzupełniej możliwe.
Myśl ta wywarła na Lewina ogromne wrażenie; nie mógł spać przez znaczną część nocy, obmyślając szczegółowo plany, mające na celu wcielenie w czyn tych projektów. Miał zamiar wyjechać dopiero jutro wieczorem, obecnie jednak zdecydował się wracać do domu już rano; prócz tego ta siostra z wyciętym stanikiem wywoływała w nim uczucie, graniczące ze wstydem i z wyrzutami sumienia za popełniony, niewłaściwy postępek. Przedewszystkiem zaś sądził, należy jechać nie tracąc czasu, trzeba spieszyć się, by zapoznać chłopów z nowym projektem przed siewem oziminy, gdyż chciał siać już na nowych warunkach; jednem słowem Lewin postanowił zaprowadzić zupełnie nowy porządek w gospodarstwie.

XXIX.

Doprowadzenie do skutku zamiarów Lewina nastręczało wiele trudności, jednak pracował nad nimi, ile mu sił starczyło i dopiął swego, a chociaż nie w tym stopniu, w jakim sobie życzył, w każdym jednak razie doszedł do tego, że mógł, nie okłamując samego siebie, wierzyć, iż warto nad tem popracować. Największa trudność polegała na tem, że gospodarstwo było już puszczone w ruch, że nie można było zatrzymać tej maszyny, lecz że należało wszystko zmieniać podczas jej biegu.
Gdy Lewin w dzień swego powrotu do domu, wieczorem, wtajemniczał ekonoma w swe plany, ekonom z widocznem zadowoleniem zaaprobował ten ustęp przemówienia, w którym była mowa o tem, że wszystko co robi się dotąd, jest bez sensu i naraża tylko na straty. Ekonom twierdził nawet, że oddawna doszedł już do tego przekonania, lecz że nikt nie chciał go słuchać. Co zaś do propozycyi uczynionej przez Lewina, aby razem z robotnikami przyjął udział w całem przedsiębiorstwie, to ekonom nie dał na nią żadnej stanowczej odpowiedzi i zaczął w tej chwili mówić o tem, że trzeba koniecznie w ciągu jutrzejszego dnia zwieźć resztę snopów żyta, tak że Lewin przekonał się, iż teraz nie czas na rozmowy tego rodzaju.
Gdy zaczynał mówić o tem samem z chłopami i gdy proponował im, aby brali od niego ziemię na nowych warunkach, to napotykał na tę samą przeszkodę, gdyż chłopi do tego stopnia byli zajęci bieżącemi robotami w polu, że nie mieli czasu zastanawiać się nad tem, czy interes tego rodzaju opłaci się im, czy też narazi tylko na straty.
Zdawało się, że pastuch Iwan, dość naiwny chłop, zupełnie zrozumiał Lewina, bo gdy proponował mu, aby razem ze swą rodziną przyjął udział w dochodach z obory, Iwan okazywał gorące współczucie temu pomysłowi; gdy jednak Lewin opowiadał mu o przyszłych zyskach, na twarzy Iwana malowała się obawa i żal, że nie może dosłuchać do końca i że musi odejść, aby wziąć się do jakiej bądź roboty: nakładać siano za drabiny, pędzić krowy na wodopój albo wyrzucać nawóz z obory.
Druga trudność polegała na nieprzezwyciężonem niedowiarstwie chłopów, gdyż nie chcieli wierzyć, że cel ich pana może polegać na czem bądź innem, jak nie na chęci wyzyskania ich o ile możności; chłopi byli pewni, że prawdziwy cel jego (bez względu na wszystkie dowody, jakie im Lewin przytaczał) polegać będzie na tem, czego im nie powie. I oni sami, rozmawiając z nim, rozprawiali bardzo dużo, lecz nigdy nie wypowiadali tego, na czem polegał ich główny cel. Prócz tego (Lewin widział, że kostyczny obywatel miał racyę), za pierwszy i konieczny warunek każdej umowy kładli, aby pod żadnym pozorem nie byli zmuszani do prowadzenia gospodarstwa na jakibądż nowy sposób i aby nie musieli używać żadnych nowych narzędzi. Wszyscy godzili się na to, że pług orze lepiej, i siewniki sieją prędzej i dokładniej, lecz wynajdywali tysiące powodów, dla których nie można używać ani jednego, ani drugich, i chociaż Lewin był już przygotowanym na to, że należy obniżyć ogólny poziom gospodarstwa, żal mu jednak było wyrzekać się ulepszeń, pożytek których był tak namacalnie widocznym. Pomimo tych trudności dopiął jednak swego i pod jesień rzecz cała była załatwioną, przynajmniej Lewinowi zdawało się, że tak jest w istocie.
Z początku Lewin miał zamiar urządzić w ten sposób całe gospodarstwo i prowadzić je na spółkę z włościanami, robotnikami i ekonomem, lecz wkrótce przekonał się, że jest to niemożebnem, zdecydował się więc podzielić swe gospodarstwo na parę części. Obora, sad, ogród warzywny, pokosy, pola, podzielone na parę części, stanowiły oddzielne działy.
Pastuch Iwan, który jak się zdaje, najlepiej pojął zamysły Lewina, dobrał sobie artel złożony przeważnie z członków swojej rodziny i stał się współuczestnikiem w zyskach obory. Odległe pole, które ośm lat leżało odłogiem, wzięło sześć chłopskich rodzin, na czele których stał rozumny cieśla, Teodor Rozunow, chłop zaś Szurajew podjął się wziąć na tych samych warunkach ogrody warzywne. Reszta pozostała po dawnemu, lecz te trzy działy były początkiem nowego systemu i Lewin począł zwracać na nie szczególną uwagę.
Prawda, że w oborze wszystko szło obecnie ani trochę nie lepiej niż przedtem i Iwan sprzeciwiał się usilnie trzymaniu krów w ciepłej oborze i wyrabianiu śmietankowego masła, dowodząc, że w chłodnej oborze krowa potrzebuje mniej paszy i że masło ze śmietany jest więcej zbitem; nadto żądał pensyi, bo niewiele go to obchodziło, że pieniądze; jakie brał, szły nie na rachunek pensyi, lecz na rachunek mającej mu przypaść części dochodu.
Prawda, że Fedor Rezunow nie przeorał, jak to było umówione, po raz drugi roli pod żyto, tłumacząc się, że nie starczyło już czasu. Prawda, że chłopi do spółki należący, chociaż umówili się prowadzić rzecz całą na spółkę, nazywali tę ziemię wziętą w dzierżawę, i nieraz i chłopi i sam Rezunow powtarzali Lewinowi: „wziąłby pan pieniążki, i pan miałby spokój i my pozbawilibyśmy się kłopotu.“ Prócz tego chłopi ci ciągle pod najrozmaitszymi pozorami odkładali umówioną z nimi budowę obory i stodoły, i zwlekali z tem aż do zimy.
Prawda, że Szurajew wzięte przez siebie ogrody chciał podzielić na małe kawałki i powypuszczać na swój rachunek chłopom; widocznem było, że nie dość dokładnie, i jak się zdaje, naumyślnie nie dość ściśle starał się pojąć warunki, na których ziemia została mu oddaną.
Prawda, że rozmawiając z chłopami i wyjaśniając im wszystkie dodatnie strony przedsięwzięcia, Lewin przekonał się, że chłopi przysłuchują się tylko melodyi słów jego, wiedzą jednak napewno, że pomimo wszystkiego, co on mówi, nie dadzą się okpić. Lewin przekonywał się o tem szczególnie wtedy, gdy rozmawiał z najrozumniejszym ze wszystkich chłopów, z Rezunowym. W oczach Rezunowa Lewin zauważał wyraz, który dowodził, że Rezunow ironicznie ocenia zamiary jego, i że jest pewnym, że jeśli ktobądż da się oszukać, to już napewno nie on, Rezunow.
Pomimo to Lewin był przekonany, że sprawa jego posuwa się, i że zwracając na wszystko uwagę i wymagając spełniania swych rozporządzeń, dowiedzie chłopom w niedalekiej przyszłości, że wyjdą na tem dobrze, i że wtedy całe przedsięwzięcie pójdzie samo przez się.
Doglądanie swego dzieła i reszta gospodarstwa, które zostało się jeszcze w jego ręku, razem z pracą nad książką, napisanie której przedsięwziął, do tego stopnia — zajmowały przez całe lato czas Lewinowi, że nawet nie jeździł prawie zupełnie na polowanie. W końcu sierpnia dowiedział się od człowieka, który odwiózł mu siodło, że Obłońscy wyjechali do Moskwy. Lewin wiedział, że nie odpowiedziawszy na list Darji Aleksiejewny, popełnił niegrzeczność, o której nigdy nie mógł pomyśleć bez zarumienienia się, że przez to spalił za sobą mosty i że nigdy już nie pojedzie do nich; tak samo postąpił i ze Świażskimi, odjechawszy od nich bez pożegnania, lecz i do nich nie pojedzie już nigdy. Obecnie było to mu już wszystko jedno. Kiedy nic jeszcze w życiu nie zajmowało go do tego stopnia, co sprawa zaprowadzenia nowego trybu w gospodarstwie. Lewin przeczytał książki, jakie dostał od Świażskiego, sprowadził sobie niektóre z nich, zapoznał się z większością dzieł ekonomicznych i socyalistycznych, traktujących o kwestyi robotniczej, lecz, czego zresztą spodziewał się, nie znalazł w nich nic takiego, co mogłoby mu być pomocnem w doprowadzeniu do skutku jego zamiarów. W dziełach traktujących o ekonomii politycznej, np. w Milu, którego zaczął czytać, ogromnym zapałem, sądząc, że lada chwila znajdzie w nimi odpowiedź na pytania, które go tak bardzo zajmowały, znalazł prawa, będące wynikiem stanu europejskich gospodarstw, lecz nie mógł pojąć w żaden sposób, dlaczego te prawa, których zastosowanie jest niemożliwem w Rosyi, mają być powszechnemi. Dzieła socyalistyczne wywarły na nim to samo wrażenie:, były to albo bardzo ładne, ale niemożliwe do wykonania utopie, które go pociągały ku sobie, gdy był jeszcze studentem, lub było to poprawianie i zmienianie stanu, w jakim znajdowała się Europa, z którym to stanem cała kwestya rolna w Rosyi nie miała nic wspólnego. Ekonomia polityczna twierdziła, że prawa, według których rozwijało się i rozwija bogactwo Europy, są prawami powszechnemi i nieulegającemi wątpliwości. Socjalizm zaś twierdził, że wszelki rozwój według tych praw musi bezwarunkowo prowadzić do zguby. I jedno i drugie nietylko, że nie dawało Lewinowi najogólniejszej odpowiedzi, lecz nie dawało mu nawet najmniejszej wskazówki, co on wraz ze wszystkimi rosyjskimi właścicielami ziemskimi i chłopami ma robić ze swemi milionami rąk roboczych i dziesięcin ziemi, aby jedne i drugie przyczyniały się najskuteczniej do ogólnego dobrobytu.
Wziąwszy się raz do pracy, Lewin sumiennie przeczytali wszystko, co tylko traktowało o zajmującym go przedmiocie i miał zamiar pojechać pod jesień za granicę, aby tam na miejscu zbadać rzecz całą, gdyż niechciał, aby i co do tego nie stało się z nim to samo, co często zdarzało się mu w najrozmaitszych kwestyach. Trafiało się, iż z chwilą, gdy zacznie pojmować dowodzenia osoby, z którą rozmawia i wyłuszczać jej swoje poglądy, ta przerywa mu nagle i powiada: „A Kaufmann, a Jones, a Dubois, a Mitchelli? Pan ich nie czytał, a przecież oni twierdzą zupełnie to samo.“
Lewin był teraz zupełnie przekonanym, że i Kaufmann i Mitchelli nie mają mu nic do powiedzenia, gdyż wiedział już to, co pragnął wiedzieć: wiedział, że Rosya ma świetne grunta, doskonałych robotników, że w niektórych wypadkach, jak naprzykład u chłopa na połowie drogi, i ziemia i robotnicy wytwarzają dużo, w większości zaś wypadków, gdy wkłada się kapitał, wytwarzają mało, co pochodzi tylko z tego, że robotnicy chcą pracować i pracują dobrze tylko na swój, właściwy sobie sposób, i że to przeciwdziałanie ich nie jest wypadkowem, lecz stałem zjawiskiem, spowodowanym duchem narodu. Lewin był zdania, że naród rosyjski, powołany do zaludniania i uprawiania ogromnych rolnych przestrzeni, dopóki wszystkie ziemie nie będą zajęte, kierować się będzie swymi własnymi poglądami na te rzeczy, i że poglądy ludu wcale a wcale nie są tak błędne, jak to ogólnie przypuszczają. Lewin pragnął dowieść tego teoretycznie w swem dziele, a praktycznie na swem gospodarstwie.

XXX.

W końcu września zwieziono budulec na zabudowania, które miały stanąć na ziemi oddanej arteli, sprzedano masło i podzielono się zyskami.
Na praktyce gospodarstwo szło świetnie, przynajmniej tak się zdawało Lewinowi. Aby teoretycznie wyjaśnić sobie rzecz całą i skończyć swe dzieło, które w marzeniach Lewina powinno było sprawić przewrót nietylko w ekonomii politycznej, lecz zupełnie nawet obalić jej zasady i być podstawą nowej nauki o stosunku ludu do ziemi, trzeba było pojechać za granicę i zbadać na miejscu wszystko, co tylko już uczyniono w tym kierunku i przekonać się własnemi oczyma, że wszystko, co tam było zrobionem, nie jest tem, co potrzebne. Lewin czekał tylko na ukończenie odstawy pszenicy, aby wziąć pieniądze i jechać za granicę; nadeszły jednak deszcze, które nie dawały sprzątnąć z pola reszty kartofli i zboża, i wstrzymały wszelkie roboty, a nawet i samą odstawę pszenicy. Drogi z powodu błota były niemożliwe do przebycia, nagły wylew rzeki zniósł dwa młyny i pogoda z każdą chwilą stawała się gorszą.
Z rana, dnia 30. września, pokazało się słońce i Lewin, przypuszczając, że wypogodzi się już zupełnie, począł już czynić przygotowania do wyjazdu, kazał ponasypywać pszenicę w worki, posłał ekonoma po pieniądze do kupca, a sam pojechał rzucić okiem na całe gospodarstwo i powydawać przed wyjazdem ostatnie rozporządzenia.
Załatwiwszy się ze wszystkiem, cały mokry od deszczu, który, pomimo nieprzemakalnego okrycia, lał mu się za kołnierz i za cholewy, w doskonałym jednak humorze, Lewin powracał nad wieczorem do domu. Pogoda jeszcze bardziej pogorszyła się, śnieg razem z deszczem tak mocno uderzał konia, że strzygł ciągle uszami, potrząsał łbem i szedł zupełnie bokiem, lecz Lewin pod baszłykiem nic sobie nie robił ani z deszczu, ani ze śniegu i spoglądał wesoło do okoła, to na mętne strumienie, sączące się w kolejach, wyżłobionych przez wozy, to na krople wody, zwieszające się z pozbawionych liści gałęzi, to na białe plamy nietopniejącego śniegu, to na soczyste liście wiązu, leżące grubą warstwą koło ogołoconego drzewa. Chociaż cała przyroda przybrała na się smętny i ponury wygląd, Lewin czuł ę w doskonałem usposobieniu. Rozmowa, jaką toczył przed chwilą z chłopami na oddalonym folwarku, dowodziła, że oni zaczynają już przyzwyczajać się do nowych stosunków. Stary stróż, u którego zatrzymał się na chwilę, aby osuszyć ubranie, pochwalał widocznie jego plany i wyraził nawet chęć przystąpienia do spółki, co do kupowania bydła.
„Powinienem tylko uparcie dążyć do celu, a dopnę swego, — myślał Lewin — a nad tem warto popracować i połamać głowę. To nietylko mój osobisty interes, lecz kwestya pierwszorzędnej wagi dla całego społeczeństwa. Powinien uledz zupełnej zmianie nietylko system gospodarczy, lecz przedewszystkiem położenie całego narodu; zamiast nędzy, powszechne bogactwo, zamiast nieporozumień i swarów, zgoda i wspólne dążenie do wyraźnie określonego celu. Jednem słowem niekrwawa rewolucya, która pomimoto będzie największą ze wszystkich, jakie były dotąd, najprzód w małem kole naszego powiatu, później w gubernii, w Rosyi, w całym świecie. Myśl sprawiedliwa nie może nie być płodną i owocną i, zaiste, warto popracować dla takiego celu! A to, że to ja uczyniłem, Kostia Lewin, który przyjechał na bal w czarnym krawacie i któremu Szczerbacka dała odkosza, i który sam sobie przedstawia się godnym litości, to niczego nie dowodzi. Przekonany jestem, że Franklin, gdy zastanawiał się nad sobą, miał się również za godnego litości i również nie dowierzał sobie. Ale to nic nie znaczy; i on miał zapewne swą Agafię Michajłownę, której powierzał swe tajemnice.“
Było już zupełnie ciemno, gdy Lewin pogrążony w myślach tego rodzaju podjeżdżał do domu.
Ekonom wrócił już od kupca i przywiózł część pieniędzy za pszenicę, zawarł również umowę z chłopem i dowiedział się po drodze, że zboże wszędzie pozostało w polu, tak, że sto sześćdziesiąt kóp, które pozostały niezwiezione z pól Lewina, były niczem w porównaniu z tem, co się działo w sąsiednich majątkach.
Po obiedzie Lewin, jak zwykle, siadł z książką w ręku na fotelu i czytając, myślał w dalszym ciągu o swej wycieczce za granicę. Dzisiaj całe znaczenie jego zamysłów przedstawiało mu się jakoś szczególnie wyraźnie i w myślach jego układały się same przez się całe peryody, wyrażające główną istotę jego myśli. „Trzebaby to zapisać“ — pomyślał — „będzie to stanowiło krótką przedmowę, o której myślałem, że będzie niepotrzebną.“
Lewin wstał, aby podejść do biurka i Łaska, leżąca u nóg jego wstała również, wyciągając się i zdawała się pytać, dokąd ma iść za swym panem, ale na zapisanie nie starczyło czasu, gdyż przyszli gumienni i Lewin wyszedł do nich do przedpokoju.
Po wydaniu dyspozycyi co do jutrzejszych robót i po odejściu wszystkich chłopów, którzy przychodzili do niego z różnymi interesami, Lewin wrócił do gabinetu i wziął się do pracy, Łaska ułożyła się pod stołem, Agafia Michajłowna z pończochą w ręku siadła na zwykłem swem miejscu.
Lewin przez jakiś czas pisał, lecz nagle Kiti stanęła mu przed oczyma jak żywa, przypomniał sobie jej odmowę i ostatnie ich spotkanie się. Lewin wstał znowu i zaczął chodzić po pokoju.
— Niech pan nie będzie markotnym — odezwała się Agafia Michajłowna — niech pan powie, po co pan siedzi w domu?... pojechałby pan do ciepłych wód, kiedy, Bogu dzięki, wybiera się pan...
— To też jadę już pojutrze, Agafio Michajłowno... muszę przecież pozałatwiać wszystkie interesy.
— No, co tam znów za interesy! Czy pan już i tak nie naświadczył dosyć łask chłopom? przecież oni sami już powiadają: „naszemu panu sam cesarz podziękuje za jego dobroć“, i w rzeczy samej po co pan ma kłopotać się jeszcze o nich?
— Mnie nie o nich chodzi, ale o siebie samego.
Agafia Michajłowna wiedziała o wszystkich najdrobniejszych nawet szczegółach planów Lewina. Lewin zaznajamiał ją często z biegiem swych myśli, nierzadko nawet sprzeczał się z nią i odpierał jej zarzuty. Lecz w danej chwili Agafia Michajłowna zupełnie w innym sensie zrozumiała to, co jej Lewin mówił.
— Wiadomo, że o zbawienie swej duszy należy najusilniej starać się, — odezwała się wzdychając — oto Parfen Denisycz, chociaż nie umiał ani czytać ani pisać, a tak umarł, że daj Boże każdemu taką śmierć, — zaczęła opowiadać o zmarłym niedawno fornalu — wyspowiadał się, przyjął ostatnie najświętsze sakramenta...
— Ja nie o tem mówię — odparł Lewin — mówię, że postępując tak jak postępuję, mam tylko swoją korzyść na widoku... przecież mnie się to opłaca, gdy chłopi robią.
— Choćby pan Bóg wie co robił, gdy chłop będzie leniuchem, wszystko na nic się nie zda... jak ma sumienie, będzie pracował, a jak go niema, to już na to nikt nic nie poradzi.
— A przecież sama Agafia powiada, że Iwan daleko sumienniej dogląda bydła?
— Ja powiadam, — odparła Agafia Michajłowrna widocznie nie przypadkowo, ale z zupełną świadomością — że powinien się pan ożenić i koniec!
Słowa, któremi Agafia Michajłowna przypomniała mu, o czem sam myślał przed chwilą, nieprzyjemnie uraziły go. Lewin nachmurzył się i nic nie odpowiadając, wziął się w dalszym ciągu do pracy. Od czasu do czasu dolatywał do niego dźwięk uderzających o siebie drutów, na których Agafia Michajłowna robiła pończochę i Lewin marszczył się za każdym razem, gdy przypominał sobie o tem, o czem chciał zapomnieć.
O dziesiątej dał się słyszeć dzwonek i turkot kół, toczących się po błocie.

— Jacyś goście jadą do nas, przynajmniej pan nie będzie się już nudził — odezwała się Agafia Michajłowna i wstała idąc ku drzwiom, lecz Lewin wyprzedził ją, pisanie nie szło mu jakoś i rad był każdemu gościowi.

XXXI.

Zbiegłszy do połowy schodów, Lewin już w przedpokoju usłyszał znajome sobie kaszlanie, lecz odgłos własnych kroków przeszkadzał mu słyszeć wyraźnie, zdawało mu się więc, że może myli się; po chwili jednak ujrzał całą długą, kościstą, znajomą sobie postać, a chociaż zdawało mu się, że już nie może oddawać się żadnym złudzeniom, jednak wciąż spodziewał się, że go wzrok myli i że ten długi człowiek, który zdejmuje palto i kaszle od czasu do czasu, nie jest jego bratem Mikołajem.
Lewin kochał swego brata, lecz być z nim razem było zawsze dla niego przykrością. Teraz zaś, gdy Lewin pod wpływem nieprzyjemnych wspomnień i słów Agafii Michajłownej był nie w humorze, mające się odbyć spotkanie z bratem wydawało mu się nadzwyczaj przykrem; zamiast wesołego zdrowego gościa, który, jak Lewin spodziewał się, rozerwie go i rozprószy jego zadumę, będzie musiał spędzić parę dni z bratem, który zna go całego nawskroś, który wyciągnie z niego wszystkie najserdeczniejsze myśli i który zmusi go do wypowiedzenia wszystkiego, a Lewin właśnie nie życzył sobie tego.
Zżymając się na siebie samego za dawanie przystępu myślom tego rodzaju, Lewin zbiegł do przedpokoju. Gdy zbliska ujrzał brata, egoistyczne uczucie rozczarowania znikło w jednej chwili, a miejsce jego zajęło głębokie współczucie. Chociaż Mikołaj i dawniej przestraszał poprostu swą chudością i chorowitym wyglądem, obecnie jednak jeszcze bardziej schudł i zmizerniał; był to szkielet pokryty skórą.
Mikołaj stał w przedpokoju i pociągając długą, chudą szyją, zdejmował z niej z gorączkowym ruchem szalik i dziwnie smutno uśmiechał się przytem. Ujrzawszy ten nieśmiały i pokorny uśmiech, Lewin uczuł, że łkanie ściska mu gardło.
— Oto i ja przyjechałem do ciebie — odezwał się Mikołaj głuchym głosem, nie spuszczając na sekundę wzroku z twarzy brata — oddawna już wybierałem się, ale jakoś byłem ciągle niezdrów... teraz zaś jest mi znacznie lepiej — mówił, gładząc brodę ogromnemi wychudłemi rękoma.
— Dobrze, dobrze! — odparł Lewin i ogarnął go jeszcze większy przestrach, gdy, całując brata poczuł pod wargami, że ciało Mikołaja jest zupełnie suche i gdy ujrzał w pobliżu jego ogromne, dziwnie świecące oczy.
Parę tygodni temu Konstanty Lewin pisał do brata, że po sprzedaniu cząstki, jaka pozostała jeszcze, przypada Mikołajowi około dwa tysiące rubli, które może odebrać w każdej chwili.
Mikołaj opowiadał, że przyjechał właśnie po te pieniądze, a przede wszystkiem, że chce spędzić czas jakiś w swem rodzinnem gnieździe, dotknąć ziemi, na której się rodził, aby, jak bohaterowie ludowi, nabrać sił do oczekującej go pracy. Ruchy Mikołaja były, jak zwykle, prędkie i porywcze, pomimo zwiększającego się coraz bardziej chorowitego wyglądu i pomimo szczupłości, rażącej przy jego wzroście. Lewin zaprowadził brata do gabinetu.
Mikołaj przebrał się nadzwyczaj starannie, czego nigdy przedtem nie czynił, uczesał rzadkie włosy i uśmiechając się, poszedł na górę.
W ogóle Mikołaj był w jak najlepszym humorze, w jakim, o ile Lewin przypominał sobie brata, bywał zwykle za lat dziecinnych; nawet gdy mówił o Siergieju Iwanowiczu, odzywał się o nim bez rozdrażnienia. Ujrzawszy Agafię Michajłownę, pożartował z nią i począł wypytywać co się dzieje z dawnymi służącymi. Wiadomość o śmierci Parfena Denysycza podziałała nieprzyjemnie na niego, na twarzy odbiło się przerażenie, z którego jednak otrząsł się natychmiast.
— Przecież on już był bardzo stary — zauważył i począł rozmawiać o czem innem. — Widzisz, spędzę u ciebie miesiąc, dwa, a potem pojadę do Moskwy. Wiesz, Miahkow obiecuje mi posadę... urządzę się teraz zupełnie inaczej... trzeba ci wiedzieć, żem oddalił od siebie tę kobietę...
— Maryę Nikołajewnę? jakto?...i za co?
— To zła kobieta, narobiła mi masę nieprzyjemności...
Ale Mikołaj nie opowiedział jakiego rodzaju były te nieprzyjemności, nie mógł przecież powiedzieć, iż dlatego wypędził Maryę Nikołajewnę, że ta dawała mu lekką herbatę, a przedewszystkiem, że pielęgnowała go jak chorego.
— W ogóle pragnę teraz żyć zupełnie inaczej... rozumie się, że ja, jak i wszyscy, popełniałem głupstwa, lecz pieniądze, to rzecz najmniejszej wagi i nie żal mi ich wcale... obym tylko był zdrów, a zdrowie moje, Bogu dzięki, poprawiło się jakoś.
Lewin słuchał brata i zamyślił się, lecz nie mógł wymyśleć nic takiego, z czem mógłby odezwać się; Mikołaj poznał się zapewne na tem, gdyż zaczął wypytywać brata, jak mu się powodzi, a Lewin rad był, że może mówić o sobie, gdyż mógł rozmawiać najzupełniej szczerze. Opowiadał więc bratu o swych zamiarach i o tem, co już uczynił, aby je urzeczywistnić.
Mikołaj słuchał, lecz widać było po nim, że go to nic nie obchodzi.
Ci dwaj ludzie byli do tego stopnia bliscy sobie, że najmniejszy ruch, każda intonacya mówiła im obydwom daleko więcej, niż wszystko, co da się wypowiedzieć słowami.
Obydwaj byli zajęci obecnie jedną i tą samą myślą, która pochłaniała wszystkie inne, to jest chorobą i bliską śmiercią Mikołaja. Lecz ani jeden, ani drugi nie miał odwagi mówić o niej i dlatego wszystko, co tylko mogli mówić między sobą, musiało być kłamstwem, gdyż nie mogli rozmawiać o tem, co zajmowało ich wyłącznie.
Nigdy jeszcze Lewin nie był tak zadowolonym, że wieczór ma się już ku końcowi i że trzeba już iść spać. Nigdy na żadnej, nawet na najbardziej oficyalnej wizycie, nie był do tego stopnia nieszczerym i nieswoim jak dzisiaj. Poczucie, że jest nieszczerym i doznawane wyrzuty sumienia czyniły go jeszcze bardziej nieszczerym i nienaturalnym; chciało mu się płakać nad swym ukochanym umierającym bratem, a musiał słuchać i podtrzymywać rozmowę o planach, jakie brat roił na przyszłość.
Lewin kazał posłać bratu w swojej sypialni za parawanem, gdyż dom był wilgotnym, a jeden tylko pokój ogrzanym.
Mikołaj położył się, i nie wiadomo czy spał, czy nie spał, ale, jak zwykle chorzy, przewracał się po łóżku, i gdy kaszel go męczył, coś szeptał. Chwilami wzdychał ciężko i mówił: „Ach, Boże mój!“ chwilami zaś, gdy flegma dusiła go, klął z gniewem „niech cię djabli!“ Lewin nie mógł zasnąć, przysłuchiwał się bratu, i różne myśli przychodziły mu do głowy, lecz panowała nad niemi jedna myśl o śmierci.
Śmierć, nieunikniony koniec wszystkiego, stanęła po raz pierwszy z nieprzezwyciężoną siłą na drodze jego życia. I ta śmierć, która była tu, w tym pokoju, w tym ukochanym bracie, stękającym przez sen i wzywającym pomocy to Boga, to ludzi, była wcale nie tak daleką, jak mu się dawniej zdawało. Lewin czuł, że ta śmierć była i w nim samym. Nie dzisiaj, to jutro, nie jutro, to za trzydzieści lat, ale czyż to nie wszystko jedno? A co to takiego była ta nieunikniona śmierć!? — tego nietylko nie wiedział, nietylko nigdy nie myślał o tem, lecz nie umiał i nie śmiał nawet myśleć.
„Pracuję, chcę zrobić cokolwiek, a zapomniałem, iż wszystko skończy się, zapomniałem o śmierci.“
Lewin skurczył się i siedział po ciemku na łóżku; objąwszy rękoma kolana i wstrzymując oddech, pogrążył się w niewesołych myślach. Lecz im bardziej natężał umysł, tem wyraźniej widział, iż w rzeczy samej tak jest, że rzeczywiście zapomniał, że przeoczył w życiu jedną drobną okoliczność, że przyjdzie śmierć, że wszystko się skończy, że nie warto było nic rozpoczynać i że na nią niema już rady... Straszne to, ale w rzeczy samej tak jest.
„Ale ja żyję jeszcze? Cóż więc mam robić obecnie?“ — pytał z rozpaczą; po chwili zapalił świecę, wstał po cichu, podszedł do lustra i począł przyglądać się swej twarzy i włosom: tak... na skroniach były już siwe włosy; otworzył usta, boczne zęby psuły się; obnażył swe muskularne ręce, siła jest. Ale i Mikołaj, który tam za parawanem zaledwie może złapać dech resztkami płuc, miał dawniej również zdrowe i jędrne ciało. I nagle przypomniało mu się, jak kiedyś za dziecinnych lat, gdy kładli się do łóżek, czekali tylko, gdy za Fedorem Bohdanyczem zamkną się drzwi, aby rzucać na siebie poduszkami i śmiać się do rozpuku, tak, że nawet obawa gniewu Fedora Bohdanycza nie mogła zatamować tego pieniącego się i występującego z brzegów potoku wesołości i siły. „A teraz ta powykrzywiana, pusta już pierś... i ja, co nie wiem, po co żyję i co stanie się ze mną.“
— Kha, kha! do djabła! czemu nie spisz? — dał się słyszeć z za parawanu głos Mikołaja.
— Nie wiem, nie mogę jakoś zasnąć.
— A ja dobrze spałem i nie pocę się już teraz... Masz, dotknij się koszuli, prawda, że niema potu?
Lewin dotknął się, wrócił do swego łóżka, zdmuchnął świecę, lecz nie mógł jeszcze długo usnąć. Zaledwie po długiej i mozolnej pracy zdołał wyjaśnić sobie cel swego życia, gdy znów stanęła przed nim nowa, niedająca się rozstrzygnąć zagadka, zagadka śmierci.
„Przecież on umiera, przecież on umrze do wiosny, jakże więc pomóc mu? Cóż mogę mu powiedzieć? Cóż ja wiem o tem? Ja zapomniałem zupełnie, że to istnieje.“

XXXII.

Lewin zauważył już oddawna, że gdy ktobądź krępuje nas zbytnio swą uprzejmością, to tem prędzej dadzą się nam we znaki jego wygórowane wymagania i niezadowolenie; przeczuwał, że to samo będzie miało miejsce pomiędzy nim a bratem. W rzeczy samej łagodne usposobienie Mikołaja nie trwało długo, bo zaraz na drugi dzień po swym przyjeździe wpadł w rozdrażnienie i szukał zaczepki, aby robiąc bratu na złość, móc dotykać najbardziej bolących miejsc jego.
Lewinowi zdawało się, że to jego własna wina, lecz nie mógł poradzić na to; wiedział, że gdyby obaj nie okłamywali się nawzajem, a szczerze i otwarcie rozmawiali z sobą, to musieliby nieustannie spoglądać jeden na drugiego i Konstanty mówiłby tylko: „ty umrzesz! ty umrzesz!“ a Mikołaj odpowiadałby tylko: „wiem, że umrę, lecz boję się! boję! boję!“ I gdyby szczerze, serdecznie rozmawiali z sobą, nic więcej nie mówiliby. Lecz żyć z sobą w ten sposób nie można było i dlatego Konstanty próbował robić to, co próbował przez całe życie i co nie udawało mu się nigdy, a co, jak zauważył, tylu ludziom przychodziło z ogromną łatwością i bez czego prawie że nie można żyć; starał się mówić nie to, co myśli, słyszał nieustannie w swych słowach nutę fałszu i widział, że brat łapie go na tem i że go to drażni.
Na trzeci dzień po swym przyjeździe Mikołaj wyciągnął brata na dłuższą rozmowę co do jego zamiarów i począł nietylko krytykować je, lecz nawet naumyślnie utażsamiać z komunizmem.
— Wziąłeś tylko cudzą ideę, lecz wykrzywiłeś ją i chcesz zastosować do tego, do czego nie da się ona zastosować w żaden sposób.
— Powiadam ci przecież, że i jedno i drugie niema nic wspólnego. Oni nie uznają własności, kapitału, spadkobierstwa, a ja, nie odrzucając tego wszystkiego, pragnę tylko uregulować pracę.
— To też właśnie wziąłeś cudzą ideę, poodrzucałeś od niej wszystko, co stanowi jej siłę i chcesz wmówić we mnie, że to coś nowego — odparł Mikołaj, pociągając z gniewem za krawat.
— Ależ moja teorya niema nic wspólnego...
— Tam — mówił Mikołaj Lewin, mrugając złośliwie i uśmiechając się ironicznie — tam jest przynajmniej urok, że się tak wyrażę geometryczny, urok oczywistości i niewzruszoności. Może być, że to jest utopia... lecz przypuśćmy, że z całej przeszłości można uczynić tabula rasa; niema ani własności, ani rodziny, w takim razie i praca ureguluje się sama przez się. Ale u ciebie nic niema...
— Ale dlaczego ty mieszasz jedno z drugiem? Ja nigdy nie byłem komunistą.
— A ja byłem, i mojem zdaniem jest to rzecz przedwczesna jeszcze, lecz rozumna i ma przyszłość przed sobą, jak chrześcijaństwo w pierwszych wiekach.
— Mnie zaś zdaje się tylko, że siłę roboczą należy rozpatrywać z przyrodniczego punktu widzenia, to jest badać ją i wnikać w jej własności...
— To wszystko napróżno; siła ta w miarę swego rozwoju sama znajduje sobie kierunek, w jakim powinna się rozwinąć jej działalność. Wszędzie byli niewolnicy, potem metayers, a u nas jest dzierżawa, są parobcy i robotnicy dzienni; o co ci chodzi więc?
Lewin wpadł nagle w zapał przy tych słowach, gdyż w głębi duszy obawiał się, że Mikołaj ma racyę, dając mu do zrozumienia, iż on, Konstanty, chce balansować między komunizmem i istniejącemi już formami ustroju społecznego i że to chyba jest niemożebnem.
— Szukam sposobu, któryby pozwalał i robotnikowi i mnie pracować z korzyścią. Chcę dopiąć...
— Niczego nie chcesz dopiąć, poprostu chciało ci się przez całe życie być oryginalnym i chcesz pokazać, że wyzyskujesz chłopów nie tak jak wszyscy, ale z pewną ideą...
— A więc dobrze... daj mi święty spokój! — odparł Lewin, czując, że muskuł lewego policzka drga mu gwałtownie.
— Nie miałeś i niemasz żadnych przekonań... chodzi ci tylko o zaspokojenie swej próżności.
— Cóż ci to szkodzi?... daj mi więc święty spokój!...
— I dam ci spokój, idź już sobie do wszystkich djabłów! żałuję bardzo, żem tutaj przyjechał!
Chociaż Lewin usiłował natychmiast uspokoić brata, Mikołaj nie chciał już słyszeć o niczem, twierdząc, że daleko lepiej będzie, gdy rozstaną się, i Konstanty przekonał się, iż życie stało się już dla brata tylko ciężarem nie do zniesienia.
Mikołaj miał już wyjeżdżać, gdy Konstanty raz jeszcze zbliżył się do niego i prosił, aby mu wybaczył i darował urazy.
— Jesteś wspaniałomyślny! — zawołał Mikołaj i uśmiechnął się. — Jeśli koniecznie chcesz mieć racyę, to mogę ci zrobić tę przyjemność... masz więc racyę, ale ja pomimo to wyjadę!...
Dopiero w ostatniej chwili, gdy już siadał do powozu, Mikołaj pocałował się z bratem i spojrzawszy poważnie a serdecznie na niego, odezwał się nagle:
— W każdym razie, Kostia, nie wspominaj źle o mnie! — Głos mu zadrżał.
Były to jedyne wyrazy, wypowiedziane zupełnie szczerze. Lewin wiedział, że należy pod nimi domyślać się: „ty widzisz i wiesz przecież, że zemną jest bardzo źle i że zapewne nie zobaczymy się już więcej“... Lewin wiedział o tem i łzy trysnęły mu z oczu, raz jeszcze ucałował brata, lecz nie mógł mu nic powiedzieć i nie wiedział nawet co mówić.
W parę dni po wyjeździe brata i Lewin wyjechał za granicę. Spotkawszy się w wagonie ze stryjecznym bratem Kiti, młodym Szczerbackim, Lewin wprawił go w zdumienie swem posępnem usposobieniem.
— Co ci się stało? — zapytał Szczerbacki.
— Nic, ale tak mało wesołego na świecie.
— Jakto mało? Jedź raczej ze mną do Paryża, zamiast do jakiejś tam Mülhuzy... zobaczysz jak tam wesoło...
— Nie, to już nie dla mnie. Czas mi już umierać...
— Wolne żarty! — roześmiał się Szczerbacki — ja dopiero mam zamiar rozpoczynać życie.
— I mnie do niedawna zdawało się tak samo, lecz obecnie wiem, że czas mi już umierać.
Lewin mówił tak, gdyż w istocie myślał o śmierci w ostatnich czasach i wszędzie widział tylko śmierć lub jej zbliżanie się, tembardziej jednak zajmowała go sprawa, którą przedsięwziął; trzeba przecież co bądź robić, dopóki śmierć nie przyjdzie. Mrok zakrywał wszystko przed Lewinem, lecz właśnie dlatego czuł, że jedyną nitką przewodnią w tym mroku było jego dzieło, uchwycił więc za nie całemi siłami i na chwilę nie przestawał o niem myśleć.





CZĘŚĆ CZWARTA.

I.

Kareninowie, mąż i żona, mieszkali wciąż pod jednym dachem, widywali się codziennie, lecz zachowywali się względem siebie jak ludzie zupełnie obcy. Aleksiej Aleksandrowicz wziął sobie za zasadę widywać się codziennie z żoną, aby nie dawać służbie powodu do czynienia jakichkolwiek uwag, lecz unikał obiadów, przy których musiałby się spotykać z Anną. Wroński nie bywał nigdy w domu Aleksiej a Aleksandrowicza, lecz Anna widywała się z nim po za domem i mąż wiedział o tem.
Taki stan rzeczy był męczącym dla nich wszystkich trojga i każdemu z nich zabrakłoby sił wytrzymać to choć przez jeden dzień, gdyby każde nie spodziewało się, że stan ten ulegnie zmianie i że jest to tylko chwilowa, przykra nader trudność, która lada chwila zostanie usuniętą. Aleksiej Aleksandrowicz spodziewał się, iż ta namiętność, której poddała się jego żona, minie tak, jak wszystko mija na tym świecie, że świat cały zapomni o tem i że imię jego pozostanie nieshańbionem. Anna, od której wszystko zależało i której było najciężej, znosiła stan ten dlatego, że nie tylko spodziewała się, lecz nawet pewną była, że wkrótce wszystko skończy się i weźmie inny obrót. Anna nie miała najmniejszego pojęcia, co mianowicie położy kres temu stanowi, lecz pewną była, że to „coś“ nadejdzie bardzo prędko. Wroński, ulegając Annie, oczekiwał również czegoś takiego, co stać się musi pomimo jego woli, a co położy kres wszelakim wątpliwościom.
W ciągu zimy Wroński spędził nadzwyczaj nudny tydzień; kazano mu pełnić służbę i pokazywać osobliwości miasta zagranicznemu księciu, który przyjechał zwiedzić Petersburg. Wroński nadawał się do tego rodzaju misyi, gdyż zawsze na każdem stanowisku umiał zachować się odpowiednio i był przyzwyczajonym do obcowania z osobami tego rodzaju, dlatego też polecono mu znajdować się przy księciu.
Obowiązek ten wydawał się Wrońskiemu nadzwyczaj nieprzyjemnym i uciążliwym. Książę życzył sobie wiedzieć i poznać wszystko, o co, przypuszczał, że będą go się pytać w ojczyźnie, a i sam chciał użyć, o ile się tylko da, rosyjskich przyjemności; Wroński musiał więc dopomagać mu w jednem i w drugiem. Co rano jeździli obaj zwiedzać miasto, wieczorami zaś uczestniczyli w narodowych rozrywkach. Książę miał doskonałe zdrowie, niezwykłe nawet u książąt; gimnastyką i dbaniem o siebie doszedł do takiej siły, że pomimo nadużywania wszelkich przyjemności, był zdrowym i świeżym, jak duży, zielony, błyszczący się holenderski ogórek. Książę podróżował bardzo dużo i był zdania, że najlepszą stroną ułatwionych środków komunikacyjnych jest możność używania narodowych rozrywek. Był w Hiszpanii, urządzał tam serenady i poznał hiszpankę, która mu grywała na mandolinie; w Szwajcaryi upolował gemzę; w Anglii, ubrany w czerwony frak, przesadzał płoty i założył się, że zastrzeli dwieście bażantów; w Turcyi zwiedzał harem; w Indyach jeździł na słoniu, a obecnie, będąc w Rosyi, pragnął użyć wszystkich specyalnie rosyjskich rozrywek. — Wrońskiemu, który był przy nim czemś w rodzaju głównego ceremonjomistrza, było nadzwyczaj trudno znaleźć czas na wszelkie zabawy, na jakie ich zapraszano. Były i rysaki, i bliny, i polowanie na niedźwiedzie, i szlichtada w trójkach, i cyganie, i pijatyki z rosyjskiem tłuczeniem talerzy. Książę z nadzwyczajną łatwością przyswoił sobie rosyjskiego ducha, zbijał całe tace talerzy, sadzał sobie na kolana cyganki i zdawał się pytać: no i cóż więcej? czy tylko na tem polegają wasze rosyjskie przyjemności i wasz duch narodowy?
Właściwie ze wszystkich rosyjskich przyjemności najbardziej podobały się księciu francuskie aktorki, baletnica i szampańskie z białą pieczęcią.
Wroński był przyzwyczajonym do książąt, lecz czy to dlatego, że sam zmienił się w ostatnich czasach, czy też dlatego, że musiał ciągle znajdować się przy księciu, tydzień ten wydawał mu się strasznie nudnym. Bezustannie w ciągu całego tego tygodnia zdawało mu się to samo, co zdaje się człowiekowi, pilnującemu niebezpiecznego waryata, a bojącego się i waryata i tego, aby sam nie zwaryował. Wroński widział ciągle konieczność nieosłabiania ani na chwili tonu, pełnego oficyalnego szacunku, aby nie narazić się na jakiekolwiek uchybienie. Książę, jak to Wroński zauważył, traktował pogardliwie tych ludzi, którzy aż na głowach stawali, aby dostarczać mu rosyjskich zabaw.
Zdania i uwagi księcia o rosyjskich kobietach wywoływały nieraz rumieńce oburzenia na twarz Wrońskiego. Przedewszystkiem jednak książę był dlatego tak przykrym dla Wrońskiego, że Wroński pomimowoli widział w nim samego siebie, a to co widział w tem lustrze, nie było zbyt pochlebnem. Był to człowiek bardzo głupi i bardzo pewny siebie, bardzo zdrowy i bardzo dbający o swoją powierzchowność, i nic więcej; był on co prawda gentlemenem od stóp do głowy i Wroński nie mógł zaprzeczyć mu tego; względem wyższych książę nie był nadskakującym, z równymi sobie był swobodnym w obejściu i wesołym, niższych zaś od siebie traktował bardzo grzecznie, lecz z pewnem lekceważeniem. Wroński sam był takim i miał to sobie za zaletę, lecz w stosunku do księcia, który dawał mu do zrozumienia, że on, Wroński, co do pozycyi towarzyskiej stoi niżej od niego, to lekceważąco-uprzejme obchodzenie się drażniło i gniewało go.
„Głupie bydlę! czyżbym ja był podobny do niego?“ — myślał.
W każdym razie, gdy po upływie tygodnia książę wyjeżdżał do Moskwy, Wroński, żegnając go, ucieszył się, że pozbył się już tego kłopotu i tego nieprzyjemnego lustra. Pożegnał się z księciem na stacyi, dokąd przyjechali prosto z polowania na niedźwiedzie, na którem całą noc dawali dowody swej rosyjskiej tężyzny.

II.

Wróciwszy do domu, Wroński znalazł u siebie list od Anny. Anna pisała: „Jestem chora i nieszczęśliwa; nie mogę wychodzić z domu i nie mogę niewidzieć cię. Bądź u mnie dzisiaj wieczorem; o siódmej Aleksiej Aleksandrowicz jedzie na posiedzenie i przed dziesiątą nie będzie go w domu.“
Wroński zadziwił się bardzo, że Anna pomimo żądania męża, zaprasza go do swego domu, jednak po chwilowem wahaniu postanowił pojechać.
W ciągu zimy Wroński zaawansował na pułkownika, wyszedł z pułku i mieszkał zupełnie samotnie. Zjadłszy śniadanie, położył się zaraz na kanapie; po upływie pięciu minut wspomnienia wstrętnych scen, jakie widział w ciągu ostatnich dni, poplątały się i powiązały z postaciami Anny i chłopa, prowadzącego obławę na polowaniu; wreszcie Wroński usnął. Gdy obudził się, drżąc ze strachu i gdy zapalił świecę, było już zupełnie ciemno. „Co takiego? Co? Czego przestraszyłem się tak we śnie? Tak, tak... zdaje się, że mały, brudny chłop, z potarganą brodą, pochylił się, coś robił, i nagle zaczął mówić po francusku jakieś dziwne słowa. Tak, nic więcej nie widziałem we śnie — rzekł — ale dlaczego sen ten wydał mi się tak strasznym?“ Nagle Wroński przypomniał sobie znowu chłopa i te dziwne francuskie słowa, jakie chłop mówił i mrowie przeszło go po plecach. „Co za głupstwo!“ — pomyślał i spojrzał na zegarek.
Było już w pół do dziewiątej, zadzwonił więc na lokaja, ubrał się prędko i wyszedł przed bramę, zapomniawszy zupełnie o swym śnie; niezadowolonym był tylko, ze się musi spóźnić. Gdy zajeżdżał do Kareninych, spojrzał na zegarek i przekonał się, że już jest dziewiąta bez dziesięciu minut. Wysoka, bardzo wąska kareta, zaprzężona w parę gniadych koni, stała przed bramą; Wroński poznał karetę Anny. „Jedzie do mnie“ — pomyślał — „i doprawdy lepiejby się stało, gdyż wolałbym nie wchodzić do tego domu... ale mniejsza z tem, nie mogę przecież kryć się!“ — i ze zwykłem sobie, nabytem od dziecka niekrępowaniem się, właściwem ludziom, którzy nie mają się czego wstydzić, Wroński wysiadł z sanek i podszedł ku drzwiom wchodowym.
Nagle drzwi otworzyły się i pokazał się w nich szwajcar z pledem w ręku, dając znak karecie, aby zajeżdżała. Wroński, chociaż nie przywykł do zwracania uwagi na drobne szczegóły, zauważył jednak obecnie wyraz zdziwienia, z jakim szwajcar spojrzał na niego. W samych już drzwiach prawie, Wroński spotkał się z Aleksiejem Aleksandrowiczem; lampa gazowa oświetlała jasno bezkrwistą, wychudzoną twarz pod czarnym kapeluszem i biały krawat lśniący się z pod bobrowego kołnierza. Nieruchome, mętne oczy Karenina, spoczęły na twarzy Wrońskiego, który ukłonił się, a Aleksiej Aleksandrowicz, poruszając ustami, podniósł rękę do kapelusza i oddalił się; Wroński widział, jak nie oglądając się, siadł do karety, odebrał przez okno od szwrajcara pled i lornetkę i jak ukrył się w głębi karety.
Wroński wszedł do przedpokoju z nachmurzonemi brwiami i z oczyma błyszczącemi złym i dumnym blaskiem.
„A to miła pozycya!“ — pomyślał — „gdyby on usiłował przeszkadzać mi, gdyby bronił swego honoru, mógłbym stawić mu opór i dać poznać swe zamiary; lecz ta słabość lub podłość... on stawia mnie tylko w pozycyi oszusta, chociaż ja nigdy nie miałem i niemam zamiaru być tym ostatnim.“
Od czasu rozmowy z Anną w ogrodzie Wrede myśli i poglądy Wrońskiego uległy zmianie, gdyż pomimowoli poddając się wpływowi Anny, która, będąc z góry przygotowaną na wszystko, zdała na niego rozstrzygnięcie swego losu, Wroński dawno już przestał przypuszczać, aby ich wzajemny stosunek skończył się tak, jak mu się wtedy zdawało. Jego plany co do przyszłości zeszły znowu na drugi plan i Wroński, czując, że wyszedł już z tej sfery, w której wszystko było z góry widocznem i pewnem, oddał się cały swej namiętności, a namiętność ta coraz silniej i silniej przykuwała go do Anny.
W przedpokoju jeszcze Wroński posłyszał oddalające się kroki Anny i domyślił się, że oczekując jego przyjazdu, stała podedrzwiami przedpokoju i że teraz powraca do salonu.
— Doprawdy! — zawołała ujrzawszy go, i przy pierwszych słowach łzy zakręciły się jej w oczach — doprawdy, jeśli tak dłużej trwać będzie, to to nastąpi znacznie, znacznie prędzej!
— Co takiego, moja kochana?
— Ja czekam, męczę się... godzinę, dwie!... Doprawdy, nie będę! Ja nie mogę kłócić się z tobą... zapewne nie mogłeś... nie, już nie będę.
Anna położyła obie dłonie na ramionach Wrońskiego i długo, długo patrzała na niego głębokiemi, pełnemi zachwytu i zarazem badawczemi oczyma, chciała bowiem napatrzeć się twarzy jego za cały ten czas, co go nie widziała.

III.

— Spotkałeś się z nim? — zapytała, gdy siedli koło stołu, na którym paliła się lampa — widzisz, zostałeś ukaranym, boś się spóźnił...
— Nierozumiem jak to się stało, przecież on powinien był być na posiedzeniu?
— Był, wrócił do domu i znowu wyjechał, niewiem dokąd... lecz nic nie szkodzi... nie mówmy już o tem więcej. Gdzieżeś ty bywał tyle czasu, czy zawsze z księciem?
Anna wiedziała o każdym kroku Wrońskiego. Wroński chciał powiedzieć, że nie spał przez całą noc i że zaspał teraz, lecz widząc ją taką wzruszoną i uszczęśliwioną, zawstydził się, powiedział więc, że musiał pojechać zdać raport o wyjeździe księcia.
— A teraz zapewne już się wszystko skończyło? Czy on już wyjechał?
— Bogu dzięki skończyło się już... nie uwierzysz, jak mi to wszystko dało się we znaki...
— Dlaczego? przecież zwykle wy wszyscy młodzi mężczyżni prowadzicie takie życie — odparła Anna, ściągając brwi, poczem wzięła ze stołu robotę i nie patrząc zupełnie na Wrońskiego, poczęła wyjmować z niej szydełko.
— Ja już oddawna przestałem prowadzić takie życie — odparł Wroński, dziwiąc się zmianie, jaka zaszła w wyrazie twarzy Anny i starając się odgadnąć przyczynę tej zmiany — i przyznam ci się — rzekł, uśmiechając się i pokazując swe białe, równe zęby — że w ciągu tego tygodnia, gdym patrzał na to życie, miałem wrażenie, iż patrzę się w lustro i, co prawda, nie sprawiało mi to zbyt wielkiej przyjemności...
Anna trzymała w ręku robotę, nie robiła jej jednak, a utkwiła w Wrońskiego dziwne, błyszczące i nieprzyjazne spojrzenie.
— Dzisiaj rano była u mnie Liza... one nie boją się jeszcze bywać u mnie i nie zwracają uwagi na hrabinę Lidyę Iwanowną — dodała z goryczą — i opowiadała mi o waszym ateńskim wieczorze. Doprawdy co za obrzydliwości!...
— Ja chciałem tylko powiedzieć, że... — Anna przerwała mu:
— Czy to ta Theresse była, z którą znałeś się przedtem
— Chciałem powiedzieć...
— Jacy wy mężczyźni jesteście obrzydliwi! Jak wy nie możecie wyobrazić sobie, że kobieta nie może zapomnieć tego — mówiła, unosząc się coraz bardziej i bardziej, i zdradzając przez to powód swego rozdrażnienia — szczególniej kobieta, która nie może znać takiego życia. Co ja wiem? Co ja widziałam? — mówiła — tylko to, coś ty mnie powiedział. A skąd mogę wiedzieć, czyś ty mi mówił prawdę?...
— Anno, obrażasz mnie!... Czyż byś mi doprawdy nie wierzyła? Czyż nie mówiłem ci, że żadna myśl nie przejdzie mi przez głowę, abym jej nie powierzył tobie?
— W rzeczy samej — odparła — chcąc widocznie nie dawać do siebie przystępu uczuciu zazdrości — lecz gdybyś ty wiedział, jak mi jest ciężko... Wierzę, wierzę ci bez granic... Mówiłeś więc...
Lecz Wroński nie mógł na razie przypomnieć sobie, co miał mówić. Te napady zazdrości, które w ostatnich czasach zdarzały się coraz częściej i częściej, przerażały go, i chociaż Wroński usiłował nie dawać poznać tego po sobie, zazdrość Anny zrażała go ku niej, pomimo to iż wiedział, że zazdrość tę powodowała właśnie głęboka miłość ku niemu. Tyle przecież razy mówił sobie, że miłość jej stanowi jego szczęście, i oto ona kochała go, jak tylko może kochać kobieta, która dla miłości gotową jest wszystko poświęcić na świecie, a on był obecnie dalej od szczęścia, niż wtedy, gdy wyjeżdżał z Moskwy. Miał się wtedy za nieszczęśliwego, lecz liczył na to, że będzie szczęśliwym, teraz zaś wiedział już, że najrozkoszniejsze chwile szczęścia minęły bezpowrotnie. Anna zmieniła się zupełnie od chwili, gdy się z nią poznał, a zmieniła się na gorsze i pod moralnym i pod fizycznym względem; roztyła się trochę i twarz jej przybrała zły, szpecący ją wyraz, jak naprzykład w chwili, gdy była mowa o aktorce. Wroński spoglądał na Annę, jak spogląda człowiek na zerwany przez się i zwiędnięty kwiat, w którym z trudnością można dopatrzeć się reszty piękności, z powodu której kwiat ten zerwanym został i doprowadzonym do takiego stanu. I pomimo to Wroński czuł, że wtedy, gdy miłość jego była silniejszą, mógł, gdyby tego naprawdę pragnął, wyrwać tę miłość ze swego serca; lecz teraz w tej chwili, gdy mu się zdawało, że nie czuje w sobie miłości ku Annie, wiedział, że jego związek z nią nie może być rozerwanym.
— Cóż więc chciałeś mi powiedzieć o tym księciu? Odpędziłam od siebie djabła[4], odpędziłam — dodała — prawda, zacząłeś mówić coś o księciu? Dlaczego ci było tak przykro?
— Ach, nieznośnie... — odparł, usiłując skupić rozprószone myśli — on nic a nic nie zyskuje na bliższem poznaniu. Chcąc go określić, należy powiedzieć, że jest to śliczne, wykarmione zwierzę, jedno z tych, jakie na wystawach dostają pierwszą nagrodę i nic nad to — mówił Wroński z gniewem, który zwrócił na siebie uwagę Anny.
— Ale dlaczego? — zapytała — przecież on dużo widział i jest wykształconym?...
— Ich wykształcenie, to zupełnie inne wykształcenie. Po nim widać, że tylko dlatego jest wykształconym, aby mieć prawo pomiatać wykształceniem, jak w ogóle wszystkiem, co nie stanowi zwierzęcych przyjemności.
— Ale przecież wy wszyscy lubicie te zwierzęce przyjemności — odparła Anna, i Wroński zauważył w niej znowu ponure spojrzenie, unikające jego wzroku.
— Co ty tak bronisz go? — zauważył z uśmiechem.
— Nie bronię go, mnie to jest wszystko jedno, lecz zdaje mi się, że gdybyś sam nie kochał się w tych rozrywkach, to mógłbyś wymawiać się od nich... tobie jednak sprawia przyjemność przyglądać się Teresie w stroju Ewy...
— Znowu, znowu djabeł — rzekł Wroński, ujmując i całując jej rękę, leżącą na stole.
W istocie, lecz nie mogę inaczej! Nie masz pojęcia co się ze mną działo, gdym wyczekiwała ciebie! Zdaje mi się, że nie jestem zazdrosną... doprawdy, ja nie jestem zazdrosną i wierzę ci, gdy ty jesteś tutaj przy mnie, lecz gdy ty, zdala odemnie, pędzisz gdzieś swe życie, którego ja nie znam i nie rozumiem...
Anna odsunęła się trochę od niego, wyciągnęła nakoniec szydełko z roboty i poruszając prędko wskazującym palcem, zaczęła robić oczka jedno za drugiem z białej bawełny, lśniącej się w świetle lampy, przyczem piękna, cienka jej ręka, nerwowo poczęła się poruszać w obszytym koronką rękawie.
— Więc cóż? gdzie spotkałeś się z Aleksiejem Aleksandrowiczem? — zapytała nagle zmienionym głosem.
— Spotkaliśmy się we drzwiach.
— I on ukłonił ci się jednak?
Anna wyciągnęła twarz i zmrużywszy do połowy oczy, zmieniła prędko wyraz twarzy, złożyła ręce i Wroński, zauważywszy na jej pięknem obliczu ten sam wyraz, z jakim ukłonił mu się Aleksiej Aleksandrowicz, uśmiechnął się, a ona roześmiała się swym miłym, serdecznym śmiechem, który stanowił jeden z jej uroków.
— Ja go stanowczo nie pojmuję — rzekł Wroński. — Gdyby po rozmowie, jaką mieliście wracając z wyścigów, był zerwał z tobą, a mnie wyzwał na pojedynek... rozumiałbym, ale nie pojmuję, w jaki sposób może on znosić takie położenie? A widać po nim, że cierpi.
— On? — z pogardliwym uśmiechem zapytała Anna — jemu jest z tem bardzo dobrze...
— Po co nas tyle męczy się, kiedy nam wszystkim mogłoby być bardzo dobrze?
— On jeden tylko nie męczy się. Czyż ja go nie znam?... jego, i tego kłamstwa, którem cały przesiąkł?... Czyż można, czując cobądź, żyć z kimś pod jednym dachem, jak on żyje ze mną? Na niego nic nie działa, nic mu nie trafia do przekonania. Czyż człowiek, na którym cobądż jest w stanie wywrzeć wrażenie, mógłby mieszkać w jednym domu z występną żoną? Czy mógłby rozmawiać z nią i mówić jej ty?
I Anna znowu, nie zdając sobie z tego sprawy, zaczęła naśladować męża: „Ty, ma chère, Anna, ty Anno!“
— To nie mężczyzna, nie człowiek, to, manekin! Nikt tego nie wie, lecz ja wiem. Gdybym ja była na jego miejscu, dawno już bym zbiła, porwała na drobne kawałki taką jak ja żonę, a nie mówiłabym jej: ty, ma chère, Anna! To nie człowiek, to ministeryalna maszyna; on nie rozumie tego, że jest mi obcym, że mi zawadza... ale nie mówmy już o tem więcej!...
— Niemasz racyi, moja kochana — rzekł Wroński, usiłując uspokoić ją — a zresztą wszystko jedno, nie będziemy już o tem mówili. Powiedz mi lepiej, coś porabiała przez ten czas? Co u ciebie słychać? Na co chorujesz i co ci doktor powiedział?
Anna patrzała na niego z zadowoleniem, pełnem ironii. Widać było, że wynalazła w swym mężu nowe potworne strony i czekała tylko na odpowiednią chwilę, aby znów zacząć mówić o nich.
Wroński jednak mówił w dalszym ciągu:
— Domyślam się, że to nie żadna choroba, lecz twój stan obecny. Kiedyż to nastąpi?
Z ust Anny znikł ironiczny uśmiech, a miejsce jego zajął inny, pełen smutku i zadumy.
— Już wkrótce. Mówisz, że położenie nasze jest przykrem i że należy nam wycofać się z niego. Gdybyś wiedział, jak ono mi cięży, co ja bym dała za to, aby móc śmiało i bez żadnej przeszkody kochać cię! I ja bym nie mordowała się i nie męczyłabym ciebie swą zazdrością; a zdaje się, że to nastąpi już prędko, ale inaczej, niż my przypuszczamy.
I na myśl o tem, jak to nastąpi, Anna wydała się samej sobie do tego stopnia godną litości, że łzy zakręciły się jej w oczach i nie mogła mówić; po chwili położyła na rękawie Wrońskiego swą białą rękę, błyszczącą w świetle lampy nadzwyczajną białością i kosztownymi pierścieniami.
— To się nie stanie tak, jak nam się zdaje. Nie chciałam ci mówić, ale ty sam rozpocząłeś tę rozmowę. Wkrótce już wszystko rozstrzygnie się, my wszyscy odzyskamy spokój i nie będziemy już cierpieć.
— Nie rozumiem cię.
— Pytałeś się, kiedy? — Wkrótce! ja nie przeżyję tego... nie przerywaj mi! — i Anna poczęła prędko mówić — wiem o tem i wiem napewno. Umrę i cieszę się z tego nadzwyczaj, że umrę i wybawię siebie i was.
Łzy popłynęły jej po policzkach; Wroński pochylił się nad jej ręką i począł ją całować, chcąc ukryć swe pomieszanie, które, jak wiedział, było bezpodstawnem, lecz którego nie mógł przezwyciężyć.
— Tak, tak — mówiła, ściskając go mocno za rękę — to jedno, jedno tylko pozostało nam...
Wroński opamiętał się i podniósł głowę.
— Co za głupstwa! Opowiadasz rzeczy, nie mające najmniejszego sensu.
— Nie, to jest prawda.
— Co takiego?
— To, że ja umrę... miałam sen...
— Sen? — powtórzył Wroński i w jednej chwili przypomniał sobie chłopa, jaki mu się śnił nad wieczorem.
— Tak, sen... — odparła — miałam go już dawno; śniło mi się, że wbiegłam do sypialnego pokoju, aby wziąć jakąś potrzebną mi rzecz, jak to czasami bywa we śnie — mówiła z przestrachem, otwierając szeroko oczy — i widzę, że tam w kącie coś stoi...
— Głupstwo! jakżeż można wierzyć...
Lecz Anna nie dawała sobie przerywać, gdyż przywiązywała zbyt wielką wagę do tego, co chciała powiedzieć...
— I to coś odwróciło się i ujrzałam chłopa z potarganą brodą, małego, lecz bardzo strasznego. Chciałam uciekać, lecz on pochylił się nad workiem i grzebał w nim rękoma...
Anna pokazała jak chłop grzebał; przerażenie malowało się na jej twarzy.
Wroński przypominając sobie swój sen, uczuł również, że ogarnia go przestrach.
— Grzebie rękoma i prędko, prędko mówi po francusku: Il faut le battre le fer, le broyer, le pétrir... Ja z przerażenia chciałam się obudzić i obudziłam się, lecz śniłam w dalszym ciągu. I poczęłam pytać się samej siebie, co to ma znaczyć? a Korniej odpowiada mi: „podczas połogu umrzesz, podczas połogu“... i ja obudziłam się...
— Głupstwo, głupstwo... — powtarzał Wroński, czując jednak, że przekonywania jego nie są szczere.
— Lecz nie mówmy już o tem. Zadzwoń, to każe podawać herbatę. — Poczekaj trochę, a ja...
I nagle Anna przestała mówić; twarz jej zmieniła się w mgnieniu oka. Przerażenie i znękanie ustąpiło miejsca cichemu, poważnemu i pełnemu zachwytu skupieniu uwagi. Wroński nie mógł pojąć powodu tej zmiany; Anna poczuła w sobie drganie nowego życia.

IV.

Aleksiej Aleksandrowicz wsiadłszy do karety po spotkaniu się z Wrońskim, pojechał tak, jak miał zamiar, na włoską operę. Był tam przez dwa akty i widział się ze wszystkimi, z kim potrzebował się zobaczyć. Wróciwszy do domu, spojrzał bacznie na wieszadło i zauważywszy, że nie było na niem wojskowego szynelu, udał się, jak zwykle, do swego gabinetu, lecz wbrew długoletniemu przyzwyczajeniu, chodził wzdłuż i wszerz gabinetu aż do godziny 3. w nocy. Uczucie gniewu na żonę, która nie chcąc krępować się i spełniać jedynego postawionego jej warunku — nieprzyjmowania Wrońskiego — nie dawało mu pokoju. Żona nie spełniła jego żądania, więc on powinien ukarać ją i spełnić swą pogróżkę, zażądać rozwodu i odebrać syna. Aleksiejowi Aleksandrowiczowi były znane wszelkie trudności, połączone ze sprawą rozwodową, ponieważ jednak powiedział, iż to zrobi, powinien więc teraz spełnić swą groźbę. Hrabina Lidya Iwanowna dawała mu do zrozumienia, iż rozwód będzie nąjwłaściwszem rozwiązaniem całej tej sprawy, i że w ostatnich czasach rozwody stały się tak częstymi, że on ma bezwarunkową możność przezwyciężenia wszystkich formalności. Przykrości zawsze chodzą w parze, a więc i cała sprawa inorodców i oroszania pól gubernii Zarajskiej ściągnęła na Aleksieja Aleksandrowicza takie nieprzyjemności, że w ciągu ostatnich paru dni był ciągle rozdrażnionym do najwyższego stopnia.
Aleksiej Aleksandrowicz nie spał całą noc i gniew jego, wzmagając się nieustannie, stawał się coraz bardziej zaciętym. Aleksiej Aleksandrowicz ubrał się prędko i zdając się nieść pełen kielich gniewu i bojąc się go rozlać i razem z gniewem utracić i energię, która mu była potrzebną do rozmowy z żoną, poszedł do Anny, jak tylko się dowiedział, że już wstała.
Annę, która była zawsze przekonaną, że zna doskonale swego męża, uderzył jednak wygląd męża. Czoło było nachmurzone, a oczy patrzały ponuro przed siebie, unikając jej spojrzenia; usta były mocno i pogardliwie zaciśnięte; w chodzie, w ruchach i w dźwięku głosu była stanowczość i pewność siebie, jakich żona nigdy jeszcze w nim nie widziała. Aleksiej Aleksandrowicz wszedłszy do pokoju, nie przywitał się z żoną, lecz przystąpił odrazu do biurka i wziąwszy klucze, otworzył szufladę.
— Co panu potrzeba?! — zawołała Anna.
— Listów Wrońskiego — odparł.
— Niema ich tutaj — rzekła Anna, usiłując zamknąć szufladę, lecz Aleksiej Aleksandrowicz, widząc pośpiech z jakim to chciała uczynić, nabrał przekonania, że domysł jego jest słusznym, odepchnął więc żonę i prędko pochwycił tekę, w której, jak wiedział, żona chowała zwykle potrzebne jej papiery. Anna chciała odebrać tekę, lecz Aleksiej Aleksandrowicz nie pozwolił na to.
— Niech pani siądzie, muszę pomówić z panią! — rzekł, kładąc tekę pod pachę i tak mocno przyciskając ją łokciem, że aż wieko otworzyło się.
Anna milczała i z zadziwieniem i bojażnią patrzała na męża.
— Mówiłem pani, że zabraniam jej przyjmować u siebie Wrońskiego.
— Musiałam się z nim zobaczyć, aby...
Anna przestała mówić, gdyż nie mogła na razie wymyśleć żadnej wymówki.
— Nie wchodzę w szczegóły, dla których kobiecie może być potrzebnem widzenie się z...
— Ja chciałam, ja tylko... — rumieniąc się, rzekła Anna; impertynencye męża rozdrażniały ją tylko i dodawały odwagi. — Czyż pan nie widzi tego, że panu łatwo obrażać mnie? — zapytała.
— Obrażać można tylko uczciwego człowieka i uczciwą kobietę, lecz mówić złodziejowi, że jest złodziejem, to tylko la constatation d’un fait.
— Tej nowej dla mnie cechy pańskiego charakteru, okrucieństwa, nie znałam jeszcze w panu.
— Pani nazywa okrucieństwem, gdy mąż pozostawia żonie swobodę, gdy daje jej miejsce w uczciwym domu, a w zamian wymaga od niej tylko, aby była łaskawą zachowywać pozory przyzwoitości. Czyż to jest okrucieństwo?
— To gorzej niż okrucieństwo, to podłość, jeśli pan życzy sobie wiedzieć! — zawołała Anna, wybuchła gniewem i wstając z krzesła, chciała wyjść z pokoju.
— Nie! — krzyknął Aleksiej Aleksandrowicz swym piskliwym głosem, podniesionym o jedną nutę wyżej niż zwykle, i ujmując swymi dużymi palcami tak mocno jej rękę, że aż czerwona pręga pokazała się od bransoletki, którą nacisnął, posadził żonę gwałtem na krześle.
— Podłość? Pragnie pani używać tego wyrazu, to niech pani wie, że podłością jest rzucać męża i syna dla kogoś tam i jeść chleb męża...
Anna pochyliła głowę; nietylko, że nie powiedziała tego, co mówiła wczoraj Wrońskiemu, ale nawet nie pomyślała tego, gdyż widziała całą słuszność słów męża, odpowiedziała więc tylko po cichu:
— Niema pan pojęcia, do jakiego stopnia położenie moje jest przykrem, ja jedna tylko wiem o tem najlepiej; ale czemu pan mi to mówi?
— Dlaczego ja to mówię, dlaczego? — ciągnął Aleksiej Aleksandrowicz gniewnie — dlatego, żeby pani wiedziała, że ponieważ nie zastosowałaś się do mych życzeń i nie raczy pani zachowywać najmniejszych pozorów przyzwoitości, ja przedsięwezmę odpowiednie kroki, aby raz już skończyć z tem wszystkiem.
— Niezadługo skończy się i bez tego — rzekła Anna, i znowu łzy zakręciły się jej w oczach na myśl o bliskiej, a pożądanej obecnie śmierci.
— Skończy się prędzej, nim oboje przypuszczacie! Tak, pani pamięta tylko o sobie!... Cierpienia zaś człowieka, który był mężem pani, nic panią nie obchodzą, i nie wywiera to na pani żadnego wrażenia, że życie jego całe jest złamane i że on tyle cierpiał... Aleksiej Aleksandrowicz mówił tak prędko, że zająknął się i w żaden sposób nie mógł wymówić tego ostatniego wyrazu i przekręcił go zupełnie. Annę rozśmieszyło to, zawstydziła się jednak natychmiast, iż w takiej chwili co bądź może się jej wydawać śmiesznem i po raz pierwszy postawiła się w położeniu męża, i żal jej się stało Aleksieja Aleksandrowicza. Cóż jednak mogła rzec lub uczynić? Pochyliła głowę i milczała. Aleksiej Aleksandrowicz również pomilczał czas jakiś, poczem zaczął znowu mówić już nie takim piskliwym ale obojętnym głosem, przyczem kładł nacisk na pierwsze lepsze wyrazy, niemające szczególnego znaczenia.
— Przyszedłem oznajmić pani — rzekł...
Anna spojrzała na niego.
„Nie, to mi się tylko zdawało“ — pomyślała, przypominając sobie wyraz jego twarzy, gdy zająknął się i niemógł wymówić słowa przecierpiał — „bo doprawdy czyż może człowiek z takiemi mętnemi oczyma, z takim niewzruszonym spokojem, myśleć lub odczuwać cokolwiek?“
— Ja nie mogę nic zmienić — szeptała.
— Przyszedłem oznajmić pani, że wyjeżdżam jutro do Moskwy i że nie powrócę więcej do tego domu, a o mojem postanowieniu będzie mieć pani wiadomość od adwokata, któremu oddam sprawę rozwodową. Syna zaś mego umieszczę u mojej siostry — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, przypominając sobie z wysiłkiem, co chciał powiedzieć o synu.
— Sieroża potrzebnym jest panu, aby wyrządzić mi przykrość — odrzekła Anna, patrząc ponuro na męża. — Pan nie kocha go... Niech mi pan zostawi Sierożę!...
— W istocie, wobec tego straciłem miłość nawet względem syna, gdyż i z nim połączony jest wstręt, jaki mam dla pani; w każdym jednak razie zabieram go. — A teraz żegnam panią!
I Aleksiej Aleksandrowicz chciał odejść, lecz Anna zatrzymała go.
— Aleksieju Aleksandrowiczu, zostaw mi pan Sierożę! — szepnęła raz jeszcze. — Niemam już nic więcej do powiedzenia... zostaw pan tylko Sierożę do mojej... ja niezadługo... niech go pan zostawi!...

Aleksiej Aleksandrowicz zżymnął się i nic więcej nie mówiąc uwolnił swą rękę z jej dłoni i wyszedł z pokoju.

V.

Gdy Aleksiej Aleksandrowicz wszedł do poczekalni znakomitego petersburskiego adwokata, zastał w niej parę osób, pomiędzy któremi były trzy panie: staruszka, młoda kobieta i kupcowa, oraz trzech panów: jeden, bankier niemiec z pierścieniem na palcu; drugi, bogaty kupiec, i trzeci, jakiś urzędnik w złym humorze, ubrany w wice-mundur i z orderem na szyi. Klienci widocznie od dłuższego już czasu czekali na przyjście adwokata. Dwaj pomocnicy, skrzypiąc piórami, pisali przy biurkach. Pióra, ołówki, kałamarze, na które Aleksiej Aleksandrowicz, jako amator, zwrócił odrazu uwagę, były niezwykle ładne; Aleksiej Aleksandrowicz nie mógł nie spostrzedz tego. Jeden z dependentów, nie wstając, skrzywił się i nie zbyt grzecznie zwrócił się do Aleksieja Aleksandrowicza.
— Co panu potrzeba?
— Mam interes do adwokata.
— Adwokat obecnie zajęty — odparł niechętnie pomocnik i wskazując piórem na oczekujących, wziął się znowu do pisania.
— Ale czy nie mógłby obecnie znaleźć trochę czasu? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Nie może znaleźć wcale czasu, gdyż zawsze jest zajętym; zechce pan poczekać.
— Może pan będzie łaskaw oddać mu mój bilet wizytowy... — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, widząc konieczność zdradzenia swego incognito.
Pomocnik wziął bilet, którego treść nie wywarła na nim żadnego wrażenia i zniknął za drzwiami.
Aleksiej Aleksandrowicz w zasadzie był zwolennikiem jawnych sądów, lecz niezupełnie sprzyjał niektórym szczegółom zastosowywania ich, a to z wiadomych sobie wyższych służbowych powodów, krytykował je więc, o ile w ogóle był w stanie krytykować cobądź, co zostało najwyżej zatwierdzonem. Aleksiej Aleksandrowicz spędził całe życie na urzędowaniu w administracyi i dlatego, gdy czemukolwiek niezupełnie sprzyjał, to niesprzyjanie to łagodził tem, że uznawał konieczność błędów i możność naprawiania ich. W nowych sądowych instytucyach nie trafiały do przekonania jego warunki, w jakich znajdowała się adwokatura. Dotąd jednak nie miał nigdy żadnej styczności z nią i dlatego ganił tylko z teoretycznego punktu widzenia, obecnie jednak niezadowolenie to powiększyło się jeszcze bardziej wskutek nieprzyjemnego wrażenia, jakie wywarła na nim poczekalnia adwokata.
— W tej chwili wyjdzie — rzekł dependent i w rzeczy samej po upływie dwóch minut pokazała się we drzwiach długa postać starego prawnika, naradzającego się z adwokatem i postać samego adwokata.
Adwokat był to mały, łysy, barczysty człowiek, z ciemną rudawą brodą, jasnemi długiemi brwiami i pochyłem czołem. Ubrany był modnie; wszystko było na nim wykwintne, ale niegustowne, poczynając od krawatu i podwójnej dewizki, kończąc na lakierowanych kamaszkach. Twarz była rozumna, chłopska, ubranie strojne ale bez gustu.
— Służę panu — rzekł adwokat, zwracając się ku Aleksiejowi Aleksandrowiczowi i puszczając go przed sobą, zamknął drzwi.
— Niech pan będzie łaskaw — i wskazał fotel, stojący koło biurka założonego papierami, a sam usiadł na głównem miejscu, pocierając małe ręce, o palcach krótkich, obrośnięte białymi włosami, i pochylając na bok głowę. W chwili jednak, gdy adwokat usadowił się, przeleciał mól. Adwokat z prędkością, jakiej nie można się było spodziewać po nim, złapał mola i znów zajął poprzednie miejsce.
Zanim zacznę mówić z panem o mojej sprawie — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, spoglądając ze zdumieniem na ruchy adwokata — muszę uprzedzić pana, że sprawa, którą mu wyłożę, powinna pozostać tajemnicą.
Zaledwie dostrzegalny uśmiech przemknął po ustach adwokata i poruszył rudawe wąsy, zwieszające się nad wargami.
— Nie byłbym adwokatem, gdybym nie był w stanie zachować powierzonej mi tajemnicy. Jeśli pan jednak życzy sobie...
— Nazwisko moje wiadomem jest panu? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Jest mi wiadomem, jak również i pańska pożyteczna działalność — i znów złapał mola — którą zna każdy Rosyanin — rzekł adwokat, schylając się na krześle.
Aleksiej Aleksandrowicz westchnął, zbierając się na odwagę; lecz raz już zdecydowawszy się, mówił dalej swym piskliwym głosem, nie zająkując się i kładąc nacisk na niektóre wyrazy:
— Mam nieszczęście — zaczął Aleksiej Aleksandrowicz — być zdradzanym mężem, i pragnę drogą prawną rozerwać swój związek z żoną, to jest uzyskać rozwód, ale chciałbym to uczynić w taki sposób, aby syn nie pozostał się przy matce.
Szare oczy adwokata usiłowały nie śmiać się, podskakiwały jednak z radości, której adwokat nie umiał ukryć i Aleksiej Aleksandrowicz widział, że to była nietylko radość człowieka, który ma otrzymać korzystne zamówienie na swoją pracę, lecz, że był tu tryumf i zachwyt, był blask, podobny do tego złowieszczego blasku, jaki Aleksiej Aleksandrowicz widywał w oczach żony.
— Życzy pan sobie, abym dopomógł mu do uzyskania rozwodu?
— Tak, lecz muszę uprzedzić pana, że narażam się na nadużywanie pańskiej uprzejmości; przyszedłem tylko naradzić się poprzednio z panem. Pragnę rozwodu, lecz chodzi mi bardzo o sposób, w jaki go można otrzymać. Bardzo być może, że jeśli sposób ten nie będzie się zgadzał z memi wymaganiami, to będę musiał wyrzec się pomocy prawa.
— Będzie pan mógł to zrobić w każdej chwili — odparł adwokat — zależy to tylko od pana.
Adwokat spuścił oczy na nogi Aleksieja Aleksandrowicza, czując, że klient może się obrazić na widok radości, której nie był w stanie powstrzymać, i znowu spojrzał na mola, przelatującego właśnie przed nosem klienta i chciał go złapać, czego nie uczynił jednak przez wzgląd na Aleksieja Aleksandrowicza, którego musiałby poruszyć z miejsca.
— Chociaż obowiązujące pod tym względem przepisy prawa są mi znane w ogólnych zarysach — mówił Aleksiej Aleksandrowicz — pragnąłbym jednak wiedzieć, jakie kroki bywają stosowane w praktyce, w sprawach tego rodzaju.
— Życzy pan sobie — odparł adwokat, nie podnosząc wzroku i z widoczną przyjemnością, natrafiwszy na ton swego klienta — abym zaznajomił go ze wszystkimi sposobami, które mogą ułatwić spełnienie się jego życzeń?
Na potwierdzające skinienie głowy Aleksieja Aleksandrowicza, adwokat zaczął mówić, od czasu do czasu tylko spoglądając przelotnie na twarz swego klienta, na której wystąpiły czerwone plamy.
— Według naszych praw — rzekł adwokat z lekkim odcieniem niechęci ku naszym prawom — rozwód, jak panu wiadomo, możebnym jest w następujących wypadkach: Zaczekać! — zwrócił się do pomocnika, który wsunął głowę w otwarte do połowy drzwi, wstał jednak, rzekł mu parę słów i znów usiadł — w następujących wypadkach: fizyczne wady małżonków, pięcioletnia nieobecność, jeżeli miejsce pobytu nieobecnego małżonka jest niewiadomem — mówił, zaginając obrośnięty włosami krótki palec — potem wiarołomstwo... — wyraz ten wymówił z widocznem zadowoleniem. — Poddziały są następujące (adwokat w dalszym ciągu zaginał swe grube palce, chociaż główne przyczyny i ich poddziały nie mogły oczywiście być klasyfikowane razem): fizyczne wady męża lub żony, a następnie wiarołomstwo męża lub żony... — Ponieważ wszystkie palce wyczerpały się, adwokat rozgiął je i mówił w dalszym ciągu — tak się sprawa przedstawia z teoretycznego punktu widzenia; przypuszczam jednak, że pan czyniąc mi zaszczyt i zwracając się do mnie, chce dowiedzieć się i o środkach, stosowanych w praktyce. Dlatego też, kierując się antecedentami, muszę wyjaśnić, że wypadki rozwodów zależą wyłącznie od tych ostatnich. Bo braków fizycznych, o ile mogę przypuszczać, niema, jak również i nieobecności jednego z małżonków?...
Aleksiej Aleksandrowicz skinął twierdząco głową:
— A zatem pozostaje wiarołomstwo jednego z małżonków i dowiedzenie tego czynu występnej stronie za jej zgodą, lub mimo jej zgody. Muszę jednak uprzedzić pana, że ostatni wypadek w praktyce rzadko znajduje zastosowanie — rzekł adwokat, i bystro spojrzawszy na Aleksieja Aleksandrowicza, zamilkł, jak sprzedający pistolety, który opowiedziawszy o różnych zaletach broni, czeka na wybór, jaki kupujący zechce uczynić. Lecz Aleksiej Aleksandrowicz nic nie odpowiadał i dlatego adwokat mówił dalej. — Ja uważam za środek najzwyklejszy, najprostszy i najrozumniejszy, wykazanie wiarołomstwa, za obopólną zgodą. Nie pozwoliłbym sobie wyrażać się w ten sposób, gdybym mówił z człowiekiem mało rozwiniętym — rzekł adwokat — lecz przypuszczam, że pan to rozumie.
Lecz Aleksiej Aleksandrowicz był wzruszonym do tego stopnia, że nie odrazu pojął, i w roztargnionem spojrzeniu jego odbiła się niepewność; adwokat jednak dopomógł mu natychmiast:
— Dwoje ludzi nie może dłużej żyć razem, jest to fakt. Jeśli oboje godzą się na to, to szczegóły i formalności schodzą na drugi plan, a wtedy jest to najprostszy i najpewniejszy środek.
Aleksiej Aleksandrowicz zrozumiał już teraz zupełnie, lecz miał pewne skrupuły, które nie pozwalały na użycie środków tego rodzaju.
— Środek ten nie da się zastosować w tym wypadku — rzekł — tutaj można zrobić jedno tylko: dowieść winy listami, będącymi w mem posiadaniu.
Na wspomnienie o listach adwokat zacisnął wargi i wydał przeciągły, współczujący i pogardliwy dźwięk.
— Widzi pan — zaczął — sprawy tego rodzaju, jak panu wiadomo, bywają rozstrzygane przez władze duchowne, ojcowie zaś protopopi w sprawach tego rodzaju są ogromnymi amatorami najdrobniejszych szczegółów — rzekł z uśmiechem, który dowodził, że współczuje z amatorstwem ojców protopopów. — Listy mogą bezwątpienia dopomóc nam, dowody jednak muszą być zebrane drogą, któraby wykluczała wszelakie wątpliwości, to jest zeznaniami świadków. W ogóle, jeśli zrobi mi pan zaszczyt i obdarzy mnie swem zaufaniem, to będę prosił o pozostawienie mi wyboru w środkach, jakich użyć należy. Kto życzy sobie jakiegobądź rezultatu, musi zgodzić się i na środki.
— Jeśli tak... — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, pobladłszy nagle, lecz adwokat wstał prędko i znowu podszedł ku drzwiom, by rozmówić się z pomocnikiem, który przerwał mu na chwilę konferencyę.
— Powiedz jej pan, że my nie jesteśmy przekupkami! — rzekł i powrócił do Aleksieja Aleksandrowicza.
Wracając na swoje miejsce, złapał jeszcze jednego mola i marszcząc się pomyślał: „ładnie w lecie będzie wyglądał mój ryps!“
— Więc pan był łaskaw powiedzieć... — zwrócił się do Aleksieja Aleksandrowicza.
— Decyzyę moją zakomunikuję panu listownie — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, wstając i opierając się o stół; postał tak czas jakiś, poczem odezwał się — ze słów pana wnoszę zatem, że przeprowadzenie rozwodu jest możebnem... prosiłbym pana również zapoznać mnie ze swymi warunkami.
— Wszystko jest możebne, jeśli pan pozostawi mi zupełną swobodę działania — rzekł adwokat, nie odpowiadając wprost na pytanie. — Na kiedy mogę liczyć, że otrzymam pańską odpowiedź? — zapytał, posuwając się ku drzwiom i świecąc oczyma i lakierkami.
— Za tydzień najdalej. Odpowiedź zaś swoją, czy pan zechce przyjąć na siebie prowadzenie tej sprawy i na jakich mianowicie warunkach, będzie pan łaskaw zakomunikować mi.
— Dobrze.
Adwokat skłonił się z szacunkiem, otworzył klientowi drzwi i pozostawszy w swym pokoju, oddał się radości, jaka go ogarnęła. Zrobiło mu się tak wesoło, że naprzekór swym zasadom, uczynił ustępstwo targującej się damie i przestał łapać mole, zdecydowawszy się ostatecznie, że trzeba będzie obić meble aksamitem, tak jak u Sigonina

VI.

Aleksiej Aleksandrowicz odniósł świetne zwycięstwo na i posiedzeniu komisyi z dnia 17. sierpnia, lecz wyniki tego zwycięstwa zachwiały go. Nowa komisya, wyznaczona dla wszechstronnego zbadania bytu inorodców, utworzyła się i udała się w drogę z nadzwyczajną prędkością, do czego przynaglał ją Aleksiej Aleksandrowicz. W ciągu trzech miesięcy ułożono sprawozdanie; byt inorodców został zbadanym i pod względem politycznym, administracyjnym, ekonomicznym, etnograficznym, materyalnym i religijnym. Na wszystkie zapytania zostały dane najbardziej wyczerpujące odpowiedzi, nie mogące ulegać żadnej wątpliwości, ponieważ nie były one wytworem ludzkiej myśli, ulegającej zawsze omyłkom, lecz owocem urzędowej działalności. Wszystkie odpowiedzi były rezultatem oficyalnych danych, raportów gubernatorów i archierejów, osnutych na raportach naczelników powiatów i dziekanów, które znów ze swej strony opierały się na raportach urzędów gminnych i parafialnych, a zatem wszystkie te odpowiedzi nie mogły ulegać najmniejszej wątpliwości.
Wszelakie pytania, jak naprzykład, dlaczego zdarzają się nieurodzaje, dlaczego mieszkańcy nie porzucają swych zabobonów i t. p., pytania, które bez pomocy machiny urzędowej nie dają się rozwiązywać i przez wieki całe rozwiązanemi być nie mogą, zostały rozwiązane nadzwyczaj jasno i szczegółowo. Odpowiedź dowiodła, że słuszność była po stronie Aleksieja Aleksandrowicza; lecz Stremow, który na ostatniem posiedzeniu uczuł się zadraśniętym do żywego, dowiedziawszy się o raporcie komisyi, użył fortelu, jakiego Aleksiej Aleksandrowicz nie spodziewał się zgoła. Stremow, pociągnąwszy za sobą niektórych członków, przeszedł nagle na stronę Aleksieja Aleksandrowicza, i nietylko, że począł gorąco bronić środków, których zastosowania żądał Karenin, lecz nawet zaproponował parę nowych w tym samym duchu. Środki te jeszcze radykalniejsze, niż przeprowadzone przez Aleksieja Aleksandrowicza, zostały przyjęte i wtedy dopiero wyszła na jaw taktyka Stremowa, gdyż powyższe środki, doprowadzone do ostateczności, okazały się nagle do tego stopnia głupimi, że i dygnitarze, i mądre damy, i gazety, jednem słowem wszyscy, oburzyli się na nie, wyrażając swą niechęć i ku nim, i ku ich duchowemu ojcu, Aleksiejowi Aleksandrowiczowi. Stremow zaś cofnął się, udając, że stosował się tylko ślepo do planów Karenina i że teraz sam dziwi się i nie pochwala tego co się stało. To zajście podcięło Aleksieja Aleksandrowicza. Lecz pomimo nadwerężonego zdrowia, pomimo domowych kłopotów, Aleksiej Aleksandrowicz nie ulegał. W komisyi rozpoczęły się rozterki. Jedni z członków, ze Stremowym na czele, usprawiedliwiali swój błąd tem, że uwierzyli komisyi rewizyjnej, której przewodniczył Aleksiej Aleksandrowicz, i która złożyła raport, i mówili, że cały ten raport jest tylko stekiem głupstw i marnowaniem papieru. Aleksiej Aleksandrowicz z partyą ludzi, którzy widzieli niebezpieczeństwo w takim rewolucyjnym poglądzie na kancelaryjne załatwianie spraw, bronił rezultatów, do jakich doszła komisya rewizyjna. Wskutek tego w wyższych sferach, a nawet i w salonach wszystko poplątało się i chociaż wszyscy interesowali się tą sprawą, nikt nie mógł wyrobić sobie jasnego poglądu, czy inorodcy w istocie znajdują się w rozpaczliwem położeniu i giną z nędzy, czy też przeciwnie stan ich jest kwitnącym. Położenie Aleksieja Aleksandrowicza wskutek powyższych okoliczności, a potrochu wskutek lekceważenia, z jakiem z powodu zdrady żony, zaczęto spoglądać na niego, zachwiało się mocno. Aleksiej Aleksandrowicz zdecydował się na ryzykowny krok: ku wielkiemu zadziwieniu komisy i oświadczył, że prosić będzie o pozwolenie pojechania i zbadania na miejscu całej sprawy. Uzyskawszy; żądane pozwolenie Aleksiej Aleksandrowicz udał się do odległych gubernii.
Wyjazd Aleksieja Aleksandrowicza narobił dużo hałasu, tembardziej, że wyjeżdżając zwrócił przy urzędowej odezwie pieniądze na drogę, które dostał na dwanaście koni aż do miejsca przeznaczenia.
— Mojem zdaniem Aleksiej Aleksandrowicz postąpił bardzo szlachetnie — zauważyła Betsy w rozmowie z księżną Miahką — po co ma brać na konie pocztowe, kiedy pojedzie koleją.
Lecz księżna Miahka była innego zdania i słowa księżnej Twerskiej rozdrażniły ją nawet.
— Łatwo pani tak mówić — odparła — gdy pani ma Bóg wie ile milionów, a ja cieszę się bardzo, gdy mąż mój jedzie latem na rewizyę. On lubi się przejechać i idzie mu to na zdrowie, a ja tak się zawsze urządzam, że trzymam sobie za te pieniądze konie i stangreta.
Aleksiej Aleksandrowicz zatrzymał się po drodze na trzy dni w Moskwie.
Na drugi dzień po przyjeździe pojechał z wizytą do jenerał-gubernatora. Na rogu Gazetnego zaułku, gdzie zawsze jest tłum powozów i przechodniów, Aleksiej Aleksandrowicz usłyszał nagle swe nazwisko, wywołane tak głośno i wesoło, że nie mógł nie obejrzyć się.
Na rogu chodnika, w krótkim, modnym paltocie, w niskim, nowego fasonu kapeluszu na bakier, błyszcząc białymi zębami między czerwonemi wargami, wesoły, młody i promieniejący, stał Stepan Arkadjewicz, głośno wołając Karenina i jedną ręką trzymał się za okno karety, z której wysuwała się kobieca głowa w aksamitnym kapeluszu i dwie dziecinne główki. Stepan Arkadjewicz uśmiechał się i kiwał ręką na szwagra, dama uśmiechała się również i ruchem ręki przywoływała Aleksieja Aleksandrowicza; była to Dolly z dziećmi.
Aleksiej Aleksandrowicz nie życzył sobie widzieć się z nikim w Moskwie, a najmniej z bratem swej żony, skłonił się więc kapeluszem i chciał jechać dalej, lecz Stepan Arkadjewicz kazał jego furmanowi zatrzymać konie i pobiegł przez śnieg do karety szwagra.
— Ależ to zbrodnia nie dać nam znać! Dawnoś przyjechał? Byłem wczoraj u Dussot’a, i widzę w sieni na liście przyjezdnych „Karenin“, ale przez myśl mi nawet nie przeszło, abyś to ty był! — mówił Stepan Arkadjewicz, wsuwając głowę w okno karety — byłbym przecież zaszedł do ciebie. Bardzo dobrze, żeśmy się spotkali! — mówił Stepan Arkadjewicz, uderzając nogą o nogę, otrząsając śnieg z butów. — Doprawdy, to zbrodnia nie dać mi znać — powtórzył.
— Nie miałem czasu, jestem bardzo zajęty — odpowiedział ozięble Aleksiej Aleksandrowicz.
— Chodźmy do mojej żony; pragnie zobaczyć się z tobą!
Aleksiej Aleksandrowicz zdjął pled, okrywający mu nogi i wyszedłszy z karety, dostał się po śniegu do Daryi Aleksandrówny.
— Cóż to Aleksieju Aleksandrowiczu, taki pan na nas nie łaskaw? — zapytała Dolly z uśmiechem.
— Byłem bardzo zajęty. Przyjemnie mi, że widzę się z panią — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, ale takim tonem, że widać było, iż spotkanie to sprawia mu przykrość. — Jak zdrowie pani?
— Cóż tam porabia moja kochana Anna?
Aleksiej Aleksandrowicz coś odburknął i chciał odejść, lecz Stepan Arkadjewicz zatrzymał go.
— A wiecie państwo, co my zrobimy jutro? Dolly, proś go na obiad! Zaprosimy Koznyszewa i Piescowa, aby go ugościć moskiewską inteligencyą...
— Niech więc pan będzie łaskaw przyjechać — rzekła Dolly — będziemy czekać na pana między piątą a szóstą. Ale nic mi pan nie mówi o mojej kochanej Annie? Już tak dawno...
— Zdrowa... — mruknął niechętnie Aleksiej Aleksandrowicz — bardzo mi przyjemnie! — i Aleksiej Aleksandrowicz cofnął się ku swojej karecie.
— Przyjdzie pan? — zawołała Dolly i nie dosłyszała odpowiedzi Karenina z powodu turkotu ekwipaży.
— Jutro zajdę do ciebie! — krzyknął za nim Stepan Arkadjewicz.
Aleksiej Aleksiejewicz siadł do karety i wsunął się w sam kąt, aby nie widzieć nikogo i nie być przez nikogo widzianym.
— Dziwak! — odezwał się Stepan Arkadjewicz do żony i spojrzawszy na zegarek, machnął przed twarzą ręką, co miało oznaczać czułe pożegnanie z żoną i z dziećmi, i uśmiechając się rozkosznie, wmięszał się w tłum przechodniów.
— Stiwa! Stiwa! — zawołała Dolly, rumieniąc się.
Stepan Arkadjewicz odwrócił się.
— Muszę przecie kupić paltoty dla Tani i Gryszy... dajże mi pieniędzy!

— Nic nie szkodzi, powiedz, że ja oddam! — i zniknął w tłumie, wesoło kiwnąwszy głową przejeżdżającemu znajomemu.

VII.

Nazajutrz wypadła niedziela. Stepan Arkadjewicz zajechał na chwilę do Wielkiego Teatru na próbę baletu i oddał Maszy Czybisowej, ładniutkiej baletnicy, którą niedawno przyjęto za jego protekcyą, obiecany jej koralowy naszyjnik i za kulisami w dziennym półmroku zdążył pocałować jej ładną twarzyczkę, promieniejącą uśmiechem radości z odebranego podarunku. Stepan Arkadjewicz był dzisiaj na próbie nietylko aby oddać Maszy korale, ale aby umówić się z nią również o schadzkę po przedstawieniu; oznajmiwszy jej, że nie będzie mógł być na balecie od samego początku, obiecał, że przyjedzie przed ostatnim aktem, i że ją zawiezie na kolącyę. Z teatru Stepan Arkadjewicz pojechał na targ, wybrał osobiście ryby i szparagi na obiad, a o dwunastej był już u Dussôt’a, gdzie chciał się zobaczyć z trzema znajomymi, którzy, jak na jego szczęście, zatrzymali się w jednym hotelu, a mianowicie: z Lewinem, który przyjechał niedawno z zagranicy, ze swym nowym zwierzchnikiem, który parę dni temu objął swe stanowisko i przyjechał na rewizyę do Moskwy, i ze szwagrem Kareninem, którego chciał koniecznie sprowadzić do siebie na obiad.
Stepan Arkadjewicz lubiał zjeść dobry obiadek, jednak jeszcze bardziej lubiał wydać obiad, niekoniecznie wielki, ale wykwintny i pod względem jedzenia i picia, i pod względem doboru gości. Program dzisiejszego obiadu podobał mu się nadzwyczaj: będą okonie prosto z wody i szparagi, oraz jako piece de résistance doskonały rozbef i odpowiednie wina; to co do jedzenia i picia. A z gości będą Kiti i Lewin, a dla niepoznaki będzie jeszcze kuzynka Dolly i młody Szczerbacki, a jako piece de résistance z gości, Siergiej Koznyszew i Aleksiej Aleksandrowicz; Siergiej Iwanowicz, mieszkaniec Moskwy i filozof, Aleksiej Aleksandrowicz, peterburżanin i człowiek czynu; prócz nich poprosi się jeszcze znanego powszechnie dziwaka, Piescowa, liberała, gadułę, muzyka, historyka i najprzyjemniejszego pięćdziesięcioletniego młodzieńca, który będzie sosem lub garniturem do Koznyszewa i Karenina; on będzie drażnił ich i wyciągał na dysputy.
Kupiec zapłacił drugą ratę za las i pieniądze były, Dolly w ostatnich czasach była bardzo dobra i miła: Stepan Arkadjewicz cieszył się więc na samą myśl o obiedzie i był w różowym humorze; były jednak dwie niezbyt przyjemne okoliczności, lecz obie tonęły w morzu dobrego usposobienia, falującem w duszy Stepana Arkadjewicza. Okoliczności te były następujące: po pierwsze, że spotkawszy wczoraj na ulicy Aleksieja Aleksandrowicza, Stepan Arkadjewicz zauważył, iż ten usiłował trzymać się zdala od niego; zważywszy zaś zachowanie się Aleksieja Aleksandrowicza, i to, że nie był u niego i że nie dał znać o swym przyjeździe, oraz to, co mówiono o Annie i Wrońskim, Stepan Arkadjewicz wywnioskował, że stosunki pomiędzy mężem a żoną nie należą do najlepszych.
To była jedna nieprzyjemność.
Druga zaś polegała na tem, że nowy zwierzchnik, jak zwykle wszyscy nowi zwierzchnicy, z góry już miał opinię strasznego człowieka, wstającego o szóstej rano, pracującego jak koń i wymagającego takiej samej pracy od swych podwładnych. Prócz tego o nowym zwierzchniku mówiono, że jest przykrym w stosunkach i że jest podobno człowiekiem wręcz przeciwnych poglądów, niż poprzedni zwierzchnik i sam Stepan Arkadjewicz. — Wczoraj Stepan Arkadjewicz prezentował się oficyalnie nowemu zwierzchnikowi w pełnym mundurze; nowy zwierzchnik był nadzwyczaj grzecznym i gawędził z Obłońskim, jak z dawnym znajomym; Stepan Arkadjewicz miał więc sobie za obowiązek złożyć mu wizytę w tużurku. Obawa, że nowy naczelnik może przyjąć go ozięble, była tą drugą nieprzyjemną okolicznością, jaka chwilami psuła dobry humor Stepana Arkadjewicza. Instynktownie jednak przeczuwał, że wszystko to jakoś będzie i że będzie bardzo dobrze. „Wszyscy są ludźmi, i wszyscy mają swoje błędy, jak i my; pocóż więc mamy dąsać się i gniewać?“ — myślał wchodząc do hotelu.
— Jak się miewasz, Wasili — rzekł, idąc przez korytarz w kapeluszu na bakier, spotkawszy znajomego lokaja — zapuściłeś sobie bokobrody? Lewin pod siódmym numerem, co? Zaprowadź mnie... a dowiedz się, czy hrabia Aniczkin[5] przyjmuje?
— Słucham jaśnie pana — odparł z uśmiechem Wasili — pan dawno już nie był łaskaw na nas...
— Byłem wczoraj, ale na innym korytarzu. Czy to siódmy numer?
Lewin stał na środku pokoju, prócz niego był w numerze chłop z pod Tweru, który pomagał mu mierzyć arszynem świeżą skórę niedźwiedzią.
— Zabiłeś? — zawołał Stepan Arkadjewicz — śliczna sztuka! Niedźwiedzica? Jak się miewasz, Archip! — i podawszy rękę chłopu, siadł na fotelu, nie zdejmując paltota i kapelusza.
— Rozbierz się i posiedź trochę! — rzekł Lewin, zdejmując mu kapelusz.
— Dziękuję, ale niemam czasu, wpadłem tylko na sekundę — odparł Stepan Arkadjewicz, rozpiął palto, po chwili jednak zdjął je i przesiedział całą godzinę, rozmawiając z Lewinem o polowaniu i o najróżnorodniejszych rzeczach.
— No, powiedz mi z łaski swojej, coś porabiał za granicą? — zapytał Stepan Arkadjewicz, gdy chłop wyszedł.
— Byłem w Niemczech, w Prusach, we Francyi i w Anglii, nie w stolicach, lecz w fabrycznych miastach, widziałem dużo nowych rzeczy i cieszę się bardzo, żem tam był.
— Wiem o twoich pracach nad poprawą losu biednych robotników.
— Zupełnie nie! W Rosyi nie może być kwestyi robotniczej, jest tylko kwestya, w jakim stosunku powinien stać lud roboczy względem ziemi; kwestya ta istnieje i tam, lecz tam jest usiłowaniem poprawienia tego, co się popsuło, a u nas...
Stepan Arkadjewicz przysłuchiwał się uważnie Lewinowi.
— Tak, tak! — mówił — bardzo być może, że masz i racyę. Dobrze jednak, że jesteś w niezłym humorze, że jeździsz na niedźwiedzie, że pracujesz i że masz zajęcie. Szczerbacki mówił mi, on przecież spotkał się z tobą, żeś wpadł w melancholię i że myślisz tylko o śmierci...
— To i cóż z tego?... nie przestaję myśleć o śmierci — przerwał Lewin. — Co prawda, czas już umierać. Powiem ci szczerze: wszystko tu na świecie próżne; ja cenię pracę i ideę, lecz w rzeczy samej... pomyśl tylko o tem: przecież my wszyscy, to niezmiernie drobna pleśń, jaka wyrosła na naszej malutkiej planecie. A nam się zdaje, że możemy zrobić coś wielkiego, idee, czyny! Są to wszystko tylko ziarnka piasku...
— Ależ to, mój kochany, są rzeczy stare jak świat.
— Stare... a powiem ci jednak, że gdy zrozumiesz to dokładnie, to wszystko wyda ci się nadzwyczaj błahem. Gdy nabędziesz przeświadczenia, że umrzesz dzisiaj lub jutro i że nic się nie pozostanie po tobie, to wszystko tak ci zmaleje! Ja, naprzykład, uważam swą ideę za nadzwyczaj ważną, a ona, jak się pokazuje, nawet gdy zostanie wykonaną, jest warta akurat tyle, co i ta skóra. Tak też spędzamy i całe życie, starając się zabijać czas polowaniem, pracą, aby tylko nie myśleć o śmierci.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się życzliwie i słuchał z zajęciem słów Lewina.
— No, rozumie się! Widzisz, że i ty ostatecznie przyznajesz się, iż robisz to samo co i ja; a pamiętasz, jak kiedyś napadłeś na mnie, że szukam w życiu tylko przyjemności. Moralisto, nie bądź tak surowym!
— Nie, nie, ale w każdym razie w życiu jest to dobre... — Lewin nagle zaplątał się. — Ależ ja nic niewiem, wiem tylko, że wkrótce pomrzemy.
— Dlaczego wkrótce?
— A wiesz, że zaznajemy mniej rozkoszy w życiu, gdy myślimy o śmierci, ale za to żyjemy jakoś spokojniej.
— Przeciwnie, przy końcu jest zawsze najweselej! A jednak czas już na mnie — rzekł Stepan Arkadjewicz, wstając po raz dziesiąty.
— Ależ posiedź jeszcze! — zapraszał Lewin, zatrzymując go. — Kiedyż się teraz zobaczymy? Ja wyjeżdżam jutro...
— A tom się urządził!... przecież po to przyszedłem do ciebie... musisz koniecznie być dzisiaj u mnie na obiedzie. Będzie twój brat, będzie mój szwagier, Karenin... nasz go przecież...
— To on bawi w Moskwie? — odezwał się Lewin i chciał zapytać o Kiti, gdyż słyszał, że w początkach zimy była u swej siostry, żony dyplomaty i nie wiedział, czy już powróciła; po chwili jednak rozmyślił się i nie pytał. — „Będzie, nie będzie, wszystko mi jedno.“
— Więc zjawisz się?
— Rozumie się.
— A zatem o piątej i w tużurku.
I Stepan Arkadjewicz wstał i zeszedł na dół do swego zwierzchnika; instynkt nie omylił go; jak się pokazało, nowy straszny zwierzchnik był bardzo sympatycznym człowiekiem, Stepan Arkadjewicz zjadł z nim śniadanie i zasiedział się u niego tak długo, że dopiero o czwartej wybrał się do Aleksieja Aleksandrowicza.

VIII.

Aleksiej Aleksandrowicz powróciwszy z cerkwi, cały ranek przesiedział w domu. Tego dnia miał dwie sprawy do załatwienia: przyjąć i wyprawić do Petersburga przejeżdżającą obecnie przez Moskwę deputacyę inorodców, oraz napisać list do adwokata. Deputacya pomimo to, że była wysłaną z inicyatywy Aleksieja Aleksandrowicza, mogła go jednak narazić na wiele nieprzyjemności, a nawet i niebezpieczeństw, Aleksiej Aleksandrowicz był więc bardzo zadowolonym, że spotkał się z nią w Moskwie. Członkowie tej deputacyi nie mieli najmniejszego pojęcia o roli, w jakiej mieli wystąpić i o obowiązkach ciążących na nich. W naiwności swej byli pewni, że zadanie ich polega na tem, aby opowiadać o swych potrzebach i stanie, w jakim się znajdują, oraz prosić rząd o pomoc, i w żaden sposób nie mogli zrozumieć tego, że niektóre szczegóły ich opowiadań i większość ich żądań podtrzymywały tylko przeciwną partyę, a zatem narażały całą sprawę na wielkie niebezpieczeństwo. Aleksiej Aleksandrowicz miał dużo kłopotu z członkami deputacyi, dał im więc na piśmie program, którego winni byli się trzymać, i pożegnawszy się z nimi, napisał do Petersburga parę listów, zawiadamiających o przyjeździe deputacyi. Głównym pomocnikiem Aleksieja Aleksandrowicza była hrabina Lidya Iwanowna; deputacye były jej specyalnością i nikt, tak jak ona, nie umiał zająć się niemi i pokierować w odpowiedni sposób.
Załatwiwszy się z tą sprawą, Aleksiej Aleksandrowicz napisał i do adwokata, pozwalając mu bez najmniejszego wahania na wszelkie kroki, przyczem przesłał mu trzy listy Wrońskiego do Anny, znalezione w wyjętej z szuflady tece.
Z chwilą, gdy Aleksiej Aleksandrowicz wyjechał z domu, z zamiarem nie powracania już więcej do żony, i z chwilą, gdy był u adwokata i gdy zwierzył się ze swych zamiarów chociaż przed jedną osobą, z chwilą szczególniej, gdy sprawa ta przeszła na papier, Aleksiej Aleksandrowicz coraz bardziej zżywał się ze swym zamiarem, i widział możność doprowadzenia go do skutku.
Karenin kładł właśnie do koperty list do adwokata, gdy posłyszał donośny głos Stepana Arkadjewicza. Stepan Arkadjewicz sprzeczał się z lokajem i nastawał na to, aby go natychmiast zameldował.
— Wszystko jedno — pomyślał Aleksiej Aleksandrowicz — tem lepiej; powiem mu zaraz co zaszło między mną a jego siostrą, i dlaczego nie mogę być u niego na obiedzie.
— Prosić! — zawołał głośno, biorąc ze stołu papiery i chowając je do portfelu.
— Widzisz, żeś kłamał i że twój pan przyjmuje! — rzekł Stepan Arkadjewicz do lokaja, który go nie chciał puścić i po chwili, zdejmując palto po drodze, Obłoński wszedł do pokoju. — Dobrze, żem cię zastał! Spodziewam się... — zaczął mówić wesoło.
— Ja być nie mogę — odparł chłodno Aleksiej Aleksandrowicz, nie siadając i nie prosząc gościa, aby usiadł.
Aleksiej Aleksandrowicz zamyślał stanąć odrazu na chłodnej stopie, na jakiej, jak mu się zdawało, powinien był być z bratem swej żony, przeciwko której rozpoczął sprawę rozwodową; nie brał jednak w rachubę tego morza dobroduszności, które aż występowało z brzegów w duszy Stepana Arkadjewicza.
Stepan Arkadjewicz otworzył szeroko swe błyszczące, jasne oczy.
— Dlaczego nie możesz? Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał po francusku, nie wiedząc o co idzie — przecież obiecałeś mi już i rachujemy na ciebie...
— Chcę powiedzieć, że nie mogę być u was dlatego, ponieważ węzły pokrewieństwa, które nas łączą, zostaną niezadługo zerwane.
— Jak? W jaki sposób? Dlaczego? — zapytał z uśmiechem Stepan Arkadjewicz.
— Dlatego, że rozpoczynam sprawę rozwodową z moją żoną, a twoją siostrą. Musiałem...
Aleksiej Aleksandrowicz nie zdążył jeszcze skończyć, gdy Stepan Arkadjewicz postąpił już zupełnie inaczej, niż Karenin przypuszczał. Stepan Arkadjewicz westchnął boleśnie i usiadł na fotelu.
— Ależ, Aleksieju Aleksandrowiczu, co ty mówisz? zawołał Obłoński, a cierpienie odbiło się na jego obliczu.
— Tak jest w rzeczy samej...
— Wybacz mi, lecz nie mogę w żaden sposób wierzyć temu...
Aleksiej Aleksandrowicz usiadł, widząc, że słowa jego nie wywierają tego działania, na jakie liczył, że będzie musiał opowiedzieć wszystko i że pomimo to stosunek jego ze szwagrem nie ulegnie zmianie.
— Tak, widzę smutną konieczność żądania rozwodu — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz.
— Jedno ci tylko powiem, Aleksieju Aleksandrowiczu!... Znam cię jako prawego, szlachetnego człowieka, znam również i Annę, i wybacz mi, lecz nie mogę zmienić o niej zdania, a wiem, że jest uczciwą kobietą; daruj mi, ale nie mogę temu dać wiary... tu zaszło jakieś fatalne nieporozumienie.
— W istocie, gdyby to było tylko nieporozumienie...
— Zaczekaj, ja cię rozumiem — przerwał szwagrowi Stepan Arkadjewicz. — Nie powinieneś tylko zbyt pospiesznie działać, to się rozumie samo przez się.
— To też ja się nie spieszę — przerwał wyniośle Aleksiej Aleksandrowicz — a w sprawach tego rodzaju nie można nikogo radzić się; zdecydowałem się już ostatecznie.
— Straszne rzeczy! — rzekł Stepan Arkadjewicz, wzdychając ciężko. — Ja, Aleksieju Aleksandrowiczu, na twojem miejscu zrobiłbym jeszcze jedną rzecz i błagam cię, uczyń to! — rzekł. — Sprawa, o ile mogę wywnioskować, nie zaczęła się jeszcze, zanim więc rozpoczniesz ją, zobacz się z moją żoną i porozmawiaj z nią o tem. Ona kocha Annę jak siostrę, kocha ciebie i jest nadzwyczaj dobrą kobietą. Na miłość Boską, pomów z nią! Błagam cię, zrób to dla mnie.
Aleksiej Aleksandrowicz zamyślił się, a Stepan Arkadjewicz patrzał na niego ze współczuciem i przez czas jakiś nie przerywał milczenia.
— Będziesz u niej?
— Sam nie wiem... tylko dlatego nie byłem u was zdaje mi się, że stosunki nasze powinny uledz zmianie.
— Dlaczego? Ja nie widzę żadnego powodu. Pozwól mi przypuszczać, że prócz pokrewieństwa, masz dla mnie choć część tej życzliwości, jaką ja mam zawsze dla ciebie... i wielki szacunek — dodał Stepan Arkadjewicz, ściskając dłoń szwagra — gdyby najgorsze nawet przypuszczenia twoje sprawdziły się, to nigdy nie będę się czuł w prawie wydawać sądów o jednej lub o drugiej stronie i doprawdy nie widzę żadnej dobrej racyi, dla której mielibyśmy zrywać. — Teraz jednak zobacz się koniecznie z moją żoną.
— Zapatrywania nasze różnią się pod tym względem — zauważył Aleksiej Aleksandrowicz ozięble. — A zresztą dajmy już temu pokój.
— Dobrze, ale dlaczego nie chcesz być u nas?... choćby dzisiaj na obiedzie... moja żona oczekuje cię. Bądź. łaskaw i przyjedź! A przedewszystkiem rozmów się z nią, to kobieta godna podziwu. Zaklinam cię na miłość Boską, błagam cię na kolanach!
— Jeśli ci na tem tak bardzo zależy, to przyjadę — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz i westchnął, chcąc zaś zmienić przedmiot rozmowy, zaczął rozpytywać szwagra o to, co ich obydwóch zajmowało, więc o nowego zwierzchnika Stepana Arkadjewicza, niezbyt starego jeszcze człowieka, który nagle otrzymał taką wysoką nominacyę.
Aleksiej Aleksandrowicz i dawniej nie lubiał hrabiego Aniczkina i zawsze różnił się z nim w zapatrywaniach, teraz jednak nie mógł powstrzymać się od zazdrości, zrozumiałej dla wszystkich będących na służbie, jakiej doznaje człowiek, któremu stanęło coś na przeszkodzie w karyerze, wobec kolegi, który dostał awans.
— No i co, widziałeś się z nim? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz z jadowitym uśmiechem.
— A jakże, przecież był u nas wczoraj w biurze. Zdaje się, że zna się na rzeczy i że jest pracowitym.
— Tak, ale na co się zda jego pracowitość? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz — czy na to, aby tworzyć, czy też na to tylko, aby przerabiać to, co już przed nim zrobiono? Ta papierowa administracya, która ma w nim takiego godnego przedstawiciela, to nieszczęście naszej ojczyzny.
— Doprawdy niewiem, co w nim zasługuje na naganę; kierunku, w jakim zamyśla działać, nie znam, wiem tylko tyle, że to dobry chłopak — odparł Stepan Arkadjewicz. — Dopiero co byłem u niego i w istocie podobał mi się bardzo. Zjedliśmy śniadanie i nauczyłem go robić ten napój, wiesz: wino z pomarańczami, to chłodzi nadzwyczaj. Dziwna rzecz, że on nie znał tego jeszcze, bardzo mu się to podobało... doprawdy, to jakiś dobry człowiek.
Stepan Arkadjewicz spojrzał na zegarek.
— Ach! na miłość Boską, już piąta, a mam być jeszcze u Dołgowuszyna... pamiętaj więc i bądź na obiedzie, gdyż nie możesz sobie wyobrazić, do jakiego stopnia ja i moja żona bylibyśmy zmartwieni.
Aleksiej Aleksandrowicz żegnał się ze szwagrem już nie tak, jak się z nim witał.
— Obiecałem, więc przyjadę — rzekł niechętnie.
— Wierzaj mi, że wdzięczny ci jestem, i że nie będziesz tego żałował — rzekł Stepan Arkadjewicz, uśmiechając się i ubierając, ręką zawadził lokaja po głowie, roześmiał się i wyszedł.
— O piątej, w tużurku! — zawołał jeszcze raz, wracając się od drzwi.

IX.

Była godzina szósta i niektórzy goście już poprzyjeżdżali, gdy nareszcie zjawił się i sam gospodarz, który wszedł razem z Siergiejem Iwanowiczem Koznyszewym i Piescowym Stepan Arkadjewicz spotkał się z nimi na schodach; byli to dwaj główni przedstawiciele moskiewskiej inteligencyi, jak ich nazywał Obłoński. Obaj byli ludźmi powszechnie szanowanymi i dla swego charakteru i dla rozumu. Obydwaj poważali się nawzajem, lecz w niczem prawie nie mogli się zgodzić z sobą, nie dlatego, aby mieli należeć do różnych partyi, lecz właśnie dlatego, że należeli obydwaj do jednego obozu (przeciwnicy nie czynili pomiędzy nimi żadnej różnicy). Poglądy ich różniły się między sobą tylko w drobnych szczegółach, a ponieważ w niczem nie jest tak trudno pogodzić się, jak w poglądach na kwestye na wpół abstrakcyjne, przeto nigdy nie mogli się porozumieć, przyzwyczaili się już jednak do siebie i poprzestawali na tem, że każdy z nich wzruszał tylko ramionami, słuchając poglądów drugiego.
Idąc po schodach rozmawiali o pogodzie, gdy Stepan Arkadjewicz spotkał się z nimi; gdy weszli we trzech do salonu, zastali już tam księcia Aleksandra Dmitrjewicza Szczerbackiego, młodego Szczerbackiego, Turowcyna, Kiti i Karenina.
Stepan Arkadjewicz odrazu zauważył, że bez niego źle się dzieje w salonie; Darja Aleksandrowna w swej paradnej szarej jedwabnej sukni, myśląc o dzieciach, które jadły obiad w swym pokoju i niepokojąc się nieobecnością męża, nie umiała zająć się gośćmi. Wszyscy siedzieli jak popówne na wizycie (jak wyrażał się stary książę), sami nie wiedząc zapewne, po co przyszli tutaj, od czasu do czasu tylko rzucając urywane słowa; po poczciwym Turowcynie widać było, że nudzi się śmiertelnie i że niema co robić w takiem wykwintnem towarzystwie, a uśmiech grubych warg jego, z jakim spojrzał na wchodzącego Stepana Arkadjewicza, zdawał się mówić: „no mój kochany, wpakowałeś mnie między uczonych i mędrców! Wypić na przykład, a potem do Château des fleurs, to rozumiem“... Stary książę siedział, nie odzywając się wcale, od czasu do czasu tylko spoglądał swemi błyszczącemi oczyma na Karenina. Stepan Arkadjewicz wiedział już, że książę obmyślił zapewne jakieś dowcipne powiedzenie o tym mężu stanu, na którego zapraszają jak na sterlety. Kiti spoglądała nieustannie na drzwi, myśląc tylko o tem, aby nie zarumienić się, gdy ukaże się w niech Konstanty Lewin. Młody Szczerbacki, którego nikt nie zaprezentował Kareninowi, usiłował okazać, że to go nic a nic nie obchodzi. Karenin, trzymając się petersburgskiego zwyczaju, przyszedł na obiad, na którym wiedział, że będą i panie, we fraku i w białym krawacie, i Stepan Arkadjewicz poznał zaraz, że szwagier jego przyjechał tylko dlatego, aby dotrzymać danego słowa i że znajdując się na tem zebraniu spełniał tylko przykry i ciężki obowiązek. Z winy Aleksieja Aleksandrowicza panował ten chłód, który powarzył humory wszystkim gościom, zanim Stepan Arkadjewicz przyjechał.
Wszedłszy do salonu Stepan Arkadjewicz począł przepraszać gości, wymawiając się, iż został zatrzymanym przez księcia, który był zawsze kozłem odkupicielem wszelkich jego spóźniań się i wychodzeń z domu; w jednej chwili zaznajomił z sobą wszystkich i posadziwszy Siergieja Iwanowicza przy Aleksieju Aleksandrowiczu, podsunął im temat rusyfikacyi Polski, o którym oni obaj i Piecow trzeci zaczęli natychmiast rozmawiać; poklepawszy po ramieniu Turowcyna, szepnął mu coś śmiesznego do ucha i posadził koło swej żony i starego księcia; potem oznajmił Kiti, że bardzo ładnie dzisiaj wygląda i zaznajomił młodego Szczerbackiego z Kareninem. W jednej chwili Stepan Arkadjewicz do tego stopnia ożywił całe towarzystwo, że salon począł rozbrzmiewać wesołymi głosami. Brakowało tylko Konstantego Lewina, lecz to było może nawet i lepiej.
Wyszedłszy do jadalnego pokoju, Stepan Arkadjewicz, ku wielkiemu przerażeniu swemu, przekonał się, że portwein i cheres wzięto od Depré, a nie od Lowe’go, polecił więc natychmiast posłać stangreta do Löwe’go.
Powracając do salonu, Stepan Arkadjewicz spotkał się z Konstantym Lewinem.
— Spóźniłem się?
— Czyż ty możesz kiedykolwiek nie spóźniać się! — rzekł Stepan Arkadjewicz, biorąc go pod rękę.
— Masz dzisiaj dużo gości? Któż tam jest w salonie? — zapytał Lewin, rumieniąc się pomimowoli i otrzepując rękawiczką śnieg z czapki.
— Wszyscy swoi... jest i Kiti. Chodźmy, to zaznajomię cię z Kareninem.
Pomimo swego liberalizmu Stepan Arkadjewicz wiedział, że znajomość z Kareninem nie może niebyć pochlebną i dlatego obdarzał nią swych najlepszych przyjaciół. Lecz w danej chwili Konstanty Lewin nie był w stanie odczuć całej rozkoszy, jaką sprawia taka znajomość. Od owego pamiętnego wieczoru, na którym poznał Wrońskiego, nie spotykał jeszcze Kiti, jeśli nie liczyć tej krótkiej chwili, gdy widział ją jadącą gościńcem. W głębi duszy Lewin wiedział, że dzisiaj zobaczy się tutaj z Kiti. Lecz chcąc być zupełnie pewnym siebie, usiłował przekonać siebie samego, że nic o tem nie wie. Teraz zaś, usłyszawszy, że ona jest tutaj, uczuł nagle taką radość i zarazem taki przestrach, że o mało co nie stracił tchu i nie mógł wymówić tego, co chciał powiedzieć.
„Jaką ona jest teraz? Czy taką jak przedtem? czy taką jak wtedy w karecie? A może Darja Aleksandrowna mówiła prawdę? Dlaczego to nie mogłoby być prawdą?“ — myślał Lewin.
— Ach, mój kochany, bądź tak łaskaw i zaznajom mnie z Kareninem! — wymówił w końcu z trudnością i po rozpaczliwym wysiłku zdecydował się nareszcie wejść do salonu.
Kiti nie była ani taką jak dawniej, ani taką jak w karecie, była zupełnie inną; była wystraszoną, nieśmiałą, zawstydzoną i wskutek tego jeszcze bardziej zachwycającą; spostrzegła Lewina natychmiast, gdy wszedł do salonu, czekała na niego; uradowała się i natychmiast do tego stopnia zawstydziła się swej radości, iż była chwila, ta mianowicie, gdy on podchodził ku pani domu i znowu rzucił spojrzenie na nią, na Kiti, że i jej samej, i Lewinowi i Dolly, która widziała wszystko, zdawało się, że nie potrafi zapanować nad sobą, i że rozpłacze się; zarumieniła się cała, zbladła, znów zarumieniła i, jak martwa, czekała na niego; wargi drżały jej ze wzruszenia. Lewin zbliżył się ku niej, ukłonił i nic nie mówiąc, podał rękę. Tylko lekkie drganie warg i mgła, jaka zaciągnęła jej oczy i dodała im blasku, zdradzały jej zakłopotanie, gdy ze spokojnym uśmiechem odezwała się:
— Tyle czasu nie widzieliśmy się! — i zdobywając się na odwagę uścisnęła swą chłodną rączką dłoń Lewina.
— Pani nie widziała mnie, lecz ja widziałem panią! — rzekł Lewin, promieniejąc uśmiechem pełnym szczęścia — widziałem panią, gdy pani jechała z kolei do Jerguszowa.
— Kiedy? — zapytała ze zdumieniem.
— Jechała pani do Jerguszowa — powtórzył Lewin, czując, że szczęście odbiera mu przytomność. „I jak ja mogłem ośmielać się łączyć w myślach mych tę niewinną, zachwycającą istotę, z resztą świata! Zdaje się, że to prawda, co mówiła Darja Aleksandrowna“ — myślał.
Stepan Arkadjewicz wziął go za rękę i podprowadził do Karenina.
— Panowie pozwolą, że ich zaznajomię.
— Bardzo mi przyjemnie, że znowu spotykam pana — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz obojętnie, ściskając rękę Lewina.
— Panowie znają się? — zapytał ze zdziwieniem Stepan Arkadjewicz.
— Spędziliśmy razem trzy godziny w wagonie — z uśmiechem odparł Lewin — i rozstaliśmy się zaintrygowani, jak na maskaradzie, przynajmniej ja.
— Nic o tem nie wiedziałem! Niech państwo pozwolą — odezwał się Stepan Arkadjewicz, wskazując na drzwi, prowadzące do jadalni.
Mężczyźni, wszedłszy do jadalnego pokoju, podeszli do stołu z zakąskami, na którym stało sześć gatunków wódek i tyleż gatunków sera, kawior, śledzie, różne marynaty, wędliny i kawałki białego francuskiego chleba.
Panowie stali koło aromatycznych wódek i zakąsek, a rozmowa o rusyfikacyi Polski, jaką prowadzili Siergiej Iwanowicz Koznyszew, Karenin i Piescow, zamilkła na chwilę w oczekiwaniu obiadu.
Siergiej Iwanowicz, który miał talent na zakończenie najbardziej abstrakcyjnej i poważnej rozmowy, niespodzianie dosypać attyckiej soli, uczynił to i obecnie.
Aleksiej Aleksandrowicz dowodził, że rusyfikacya Polski może mieć miejsce tylko wtedy, gdy rosyjska administracya wprowadzać będzie wyższą cywilizacyę. Piescow zaś twierdził, że jeden naród assymiluje drugi, tylko wtedy, gdy jest w przeważającej liczbie. Koznyszew godził się potrochu z jednym i z drugim poglądem, lecz z pewnemi ograniczeniami. W chwili, gdy wychodzili z salonu, Koznyszew na zakończenie rozmowy, rzekł z uśmiechem:
— A zatem jest tylko jeden sposób rusyfikacyi miejscowej ludności, mieć o ile można, najwięcej dzieci. Z tego wynika, że ja i brat mój postępujemy najgorzej. A wy panowie żonaci, a szczególniej pan, Stepanie Arkadjewiczu, postępujecie jak prawdziwi patryoci; ile pan ma? — zwrócił się z uśmiechem do Stepana Arkadjewicza, podstawiając mu malutki kieliszek.
Wszyscy roześmiali się, a najgłośniej i najweselej sam Stepan Arkadjewicz.
— Tak, to jest najlepszy środek! — odparł, przeżuwając kawałek sera i nalewając w podstawiony kieliszek jakąś wódkę szczególnego gatunku; i w rzeczy samej rozmowa urwała się na tym żarcie.
— Wcale niezły ser. Może pan pozwoli? — odezwał się gospodarz. — Czyś ty był znowu na gimnastyce? — zapytał Lewina, klepiąc go po muskułach. Lewin uśmiechnął się, wyprężył ramię i pod palcami Stepana Arkadjewicza podniosło się z pod cienkiego sukna surduta okrągłe jak ser, stalowe wzgórze.
— A to biceps! Samson!
Zdaje mi się, że do polowania na niedźwiedzie trzeba mieć ogromną siłę — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, kładąc kawałek sera na cienki, jak pajęczyna, kawałek chleba; w ogóle Aleksiej Aleksandrowicz miał nadzwyczaj niedokładne pojęcie o polowaniu.
Lewin uśmiechnął się.
— Żadnej; owszem, nawet dziecko może zabić niedźwiedzia — odparł, ustępując z lekkim ukłonem przed paniami, które podchodziły właśnie do stołu z przekąskami.
— Mówiono mi, że pan zabił niedźwiedzia? — rzekła Kiti, starając się bezowocnie złapać widelcem nieposłusznego ślizkiego grzyba i potrząsając koronkami, przez które bielała jej ręka. — A czy u pana są niedźwiedzie? — dodała, zwracając ku niemu swą cudną główkę.
Zdaje się, że nie było nic nadzwyczajnego w tem, co powiedziała Kiti, lecz w każdym dźwięku jej głosu, w każdem poruszeniu jej ust, rąk i oczu, Lewin widział czar, niedający się wyrazić słowami, i czarem tym upajał się! Była tam i prośba o przebaczenie, i zaufanie i pieszczota, czuła, nieśmiała pieszczota, i obietnica, i nadzieja, i miłość ku niemu, której on nie mógł nie wierzyć i która przygniatała go szczęściem.
— U mnie niema niedźwiedzi, jeździliśmy na nie do twerskiej gubernii; wracając stamtąd spotkałem się w wagonie ze szwagrem pani, a raczej ze szwagrem szwagra pani — odparł z uśmiechem. — Było to zabawne spotkanie...
I Lewin wesoło i zabawnie opowiedział, jak po spędzonej bezsennie nocy wpadł w kożuchu do przedziału Aleksieja Aleksandrowicza.
— Konduktor, widząc mój kostyum, chciał mnie wyprosić, ja jednak zacząłem oponować mu górnolotnym stylem... a i pan również — rzekł, zwracając się do Karenina i zapominając, jak mu na imię — z początku, sądząc z mego kożucha, chciał mnie wyprosić, lecz potem wziął pan moją stronę, za co mu jestem nadzwyczaj wdzięczny.
— W ogóle prawa pasażerów co do wyboru miejsca są bardzo nieściśle określone — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, obcierając chustką końce palców.
— Widziałem, że pan nie wiedział co myśleć o mnie — uśmiechając się dobrodusznie, dodał Lewin — lecz ja pospieszyłem czemprędzej zacząć mądrą rozmowę, aby odciągnąć pańską uwagę od mego kożucha.
Siergiej Iwanowicz rozmawiając z Dolly i jednem uchem przysłuchując się bratu, popatrzał z boku na niego. „Co mu się stało? Wygląda na takiego zwycięzcę!“ — pomyślał. Siergiej Iwanowicz nie wiedział, że Lewinowi zdawało się, iż mu skrzydła wyrosły. Lewin wiedział, że Kiti przysłuchuje się jego słowom, i że one sprawiają jej przyjemność, i to jedno tylko zajmowało go. Nietylko w tym pokoju, ale na całym świecie istniały dla niego tylko dwie istoty: on, który sam ku sobie zaczął nagle mieć szacunek, gdyż ona słucha go i, ona. Zdawało mu się, że stoi na takiej wysokości, że aż w głowie mu się kręci, a tam nisko, gdzieś na dole, byli ci wszyscy zacni i poczciwi ludzie: Kareniny, Obłońscy i cały świat.
Nieznacznie, nie spojrzawszy nawet na nich, ale tak jak gdyby zabrakło już miejsca, aby ich posadzić, Stepan Arkadjewicz posadził Lewina i Kiti razem.
— No, ty siadaj choćby tutaj — rzekł do Lewina.
Obiad podany na ładnych nakryciach, których Stepan Arkadjewicz był ogromnym amatorem, był wyśmienitym. Zupa Marie Louise udała się kucharzowi; maleńkie paszteciki, rozpływające się w ustach, były bez zarzutu. Dwaj lokaje i Matwiej w białych krawatach podawali potrawy i rozlewali wino prędko i cicho. Z materyalnego punktu widzenia obiad udał się, lecz i z niemateryalnego powodzenie jego również było świetnem. Gwar nie milkł na chwilę i przy końcu obiadu ożywił się do tego stopnia, że mężczyźni wstając od stołu, nie przestali rozmawiać, a nawet Aleksiej Aleksandrowicz rozruszał się bardzo.

X.

Piescow lubiał doprowadzić każdą rozmowę do końca, nie chciał więc poprzestać na żarcie Siergieja Iwanowicza, tem bardziej, iż widział, że sam nie miał przedtem słuszności.
— Nigdy nie miałem na myśli — odezwał się, jedząc zupę i zwracając się do Aleksieja Aleksandrowicza — tylko samej gęstości zaludnienia, lecz tę ostatnią w połączeniu z działaniem, a nie z zasadami tylko.
— Zdaje mi się — odparł powoli i obojętnie Aleksiej Aleksandrowicz — że to jest jedno i to samo. Mojem zdaniem ten tylko naród może wywierać wpływ na jakikolwiek inny, który jest bardziej rozwiniętym, który...
— Ale na tem też i polega rzecz cała — przerwał basem Piescow, który zawsze mówił spiesząc się i który, zdawało się, gotów był dać głowę za to co mówi — co należy rozumieć pod wyższym rozwojem? Anglicy, Francuzi, Niemcy, kto z nich stoi na niższym stopniu rozwoju? kto będzie unaradawiał innych? Widzimy, że Ren sfrancuział, a Niemcy nie stoją niżej! — wołał. — Tu rządzi inne prawo!
— Zdaje mi się, że przewaga jest zawsze po stronie prawdziwej oświaty — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, podnosząc z lekka brwi.
— Ale co mamy uznawać jako prawdziwą oświatę? — zapytał Piescow.
— Sądzę, że jej cechy są znane powszechnie — odparł Aleksiej Aleksandrowicz.
— Czyż doprawdy powszechnie są znane? — wtrącił się do rozmowy Siergiej Iwanowicz, uśmiechając się sprytnie — obecnie twierdzą, że tylko klasycyzm kształci naprawdę człowieka, patrzymy jednak na zaciętą walkę, toczoną przez zwolenników i przeciwników klasycyzmu, a w żaden sposób nie da się zaprzeczyć, że i przeciwnicy klasycyzmu przytaczają dowody, które mówią bezwarunkowo na ich korzyść.
— Pan, klasyk, Siergieju Iwanowiczu?... może nalać panu czerwonego? — rzekł Stepan Arkadjewicz.
— Ja nie wypowiadam swych zapatrywań co do jednego lub drugiego rodzaju wykształcenia — rzekł Siergiej Iwanowicz, uśmiechając się do Stepana Arkadjewicza z pobłażaniem, jak do dziecka, i podstawiając mu swą szklankę — powiadam tylko, że obie strony przytaczają przekonywujące argumenty — mówił dalej do Aleksieja Aleksandrowicza. — Odebrałem klasyczne wykształcenie, lecz w tym sporze nie mogę znaleźć dla siebie odpowiedniego miejsca, nie widzę jednak szczególnych powodów, dla których kierunkowi klasycznemu dano pierwszeństwo przed realnym.
— Nauki przyrodnicze wywierają również ogromny pedagogiczny wpływ na rozwój umysłu — podchwycił Piescow. — Weźcie, panowie, choćby tylko astronomię, botanikę, zoologię z jej systematem praw ogólnych!
— Nie mogę zupełnie zgodzić się z panem — odrzekł Aleksiej Aleksandrowicz — zdaje mi się, że nie można nie uznać tego, iż sam proces studyowania form językowych działa bardzo dodatnio na rozwój umysłowy; prócz tego nie ulega wątpliwości, że wpływ klasycznych pisarzy działa nadzwyczaj umoralniająco, niestety zaś z wykładem nauk przyrodniczych łączą się te szkodliwe i kłamliwe teorye, które są wrzodami naszych czasów.
Siergiej Iwanowicz chciał coś powiedzieć, lecz Piescow przerwał mu swym grubym basem i zaczął gorąco dowodzić niesłuszności poglądu Aleksieja Aleksandrowicza. Siergiej Iwanowicz czekał spokojnie zanim mu dadzą dojść do słowa i widocznem było, że miał już przygotowany przekonywujący argument.
— Nie można jednak — odezwał się wreszcie z uśmiechem, zwracając się do Karenina — niezgodzić się na to, że ścisłe rozważenie wszelkich za i przeciw i jednych i drugich nauk jest trudne, i że kwestya, którym z nich należy oddać pierwszeństwo, nie byłaby rozstrzygniętą tak prędko i tak stanowczo, gdyby po stronie wykształcenia klasycznego nie było tej przewagi, którą pan przed chwilą wykazał: umysłowego czyli — disons le mot — antinihilistycznego wpływu.
— Bez wątpienia.
— Gdyby po stronie nauk klasycznych nie było tej przewagi antinihilistycznego wpływu, tobyśmy się byli zapewne trochę więcej namyślili przed zastosowaniem ich, i z większą uwagą rozejrzelibyśmy się w argumentach obydwóch stron — mówił Siergiej Iwanowicz, uśmiechając się — wypróbowalibyśmy i jeden i drugi kierunek. Obecnie zaś wiemy, że w tych pigułkach klasycznego wykształcenia znajduje się leczniczy środek na antinihilizm i środek ten odważnie aplikujemy naszym pacyentom... Ale jeśli w tych pigułkach niema leczniczych własności? — zakończył Siergiej Iwanowicz, wysypując sól attycką.
Gdy Iwanowicz zaczął mówić o pigułkach, wszyscy roześmiali się, szczególniej zaś Turowcyn, który śmiał się głośno i wesoło, gdyż doczekał się nareszcie czegoś śmiesznego, na co oczekiwał ciągle, przysłuchując się rozmowie.
Stepan Arkadjewicz nie omylił się, zapraszając Piescowa, gdyż rozmowa w jego obecności, nie mogła nigdy zamilknąć na dłużej. W chwili, gdy Siergiej Iwanowicz zakończył rozmowę swym żartem, Piescow podniósł natychmiast nowy temat.
— Nie można nawet zgodzić się z tem — rzekł — aby rząd miał taki cel przed sobą. Widocznie rząd stara się tylko zadowolnić ogólne potrzeby, pozostając najzupełniej obojętnym na skutki, jakie mogą pociągnąć za sobą zastosowywane środki. Naprzykład kwestya wykształcenia kobiet powinnaby być uważaną za szkodliwą, a jednak rząd otwiera żeńskie kursy i uniwersytety dla kobiet.
I rozmowa ogólna przeszła natychmiast na nowy temat, na wykształcenie kobiet.
Aleksiej Aleksandrowicz rzekł, że kwestya wykształcenia kobiet bywa zwykle uważaną za jedno z kwestya emancypacyi kobiet i tylko z tego powodu może być uznawaną za szkodliwą.
— A mnie się właśnie zdaje, że obie te kwestye są z sobą nierozerwalnie związane — rzekł Piescow — jest to błędne koło; kobieta pozbawioną jest praw z powodu braku wykształcenia, a brak wykształcenia wynika z pozbawienia jej praw... nie należy również zapominać i o tem, że poniżenie kobiet istnieje już od bardzo dawnych czasów i wzrosło do takich rozmiarów, że my sami nie chcemy często widzieć tej przepaści, jaka dzieli nas od nich — dowodził z zapałem.
— Powiedział pan: prawa, prawa na zajmowanie stanowiska sędziów przysięgłych, wyborców, prezesów, urzędników, członków parlamentu...
— Bezwątpienia...
— Nawet w tym wypadku, gdy kobiety jako rzadkie wyjątki, mogą piastować te godności, to, jak mi się zdaje, użył pan niewłaściwie wyrażenia „prawa.“ Stosowniej byłoby powiedzieć: obowiązki. Każdy zgodzi się, że my mężczyźni, zajmując urząd sędziego przysięgłego, wyborcy, urzędnika telegrafu, wiemy, że spełniamy pewien obowiązek. I dlatego byłoby daleko właściwiej wyrazić się, że kobiety dobijają się o pełnienie obowiązków, a że mają do tego najzupełniejsze prawo, należy tylko współczuć ich pragnieniu, zasadzajacemu się na chęci dopomożenia nam mężczyznom w powszechnej pracy.
— I zapewne będą najzupełniej zdolne — wstawił Stepan Arkadjewicz — gdy będą otrzymywały odpowiednie wykształcenie. Widzimy to...
— A przysłowie? — rzekł książę, który oddawna już przysłuchiwał się rozmowie i spoglądał z ironicznym uśmiechem na rozmawiających — przy córkach można: włosy długie...
— To samo myślano o murzynach, zanim zniesiono niewolnictwo! — odezwał się gniewnie Piescow.
— Mnie to tylko dziwi, że kobiety poszukują ciągle nowych dróg dla swej działalności, gdy jednocześnie widzimy na nieszczęście, że mężczyźni zaniedbują swoje zwykle.
— Obowiązki bywają zwykle połączone z pewnymi przywilejami: władzą, wynagrodzeniem pieniężnem, zaszczytami; tego właśnie pragną kobiety — rzekł Piescow.
— To tak samo, jak ja bym pragnął mieć prawo pełnić obowiązki mamki i obrażał się, że kobietom płacą za to, a mnie nie — zauważył stary książę.
Turowcyn wybuchnął głośnym śmiechem, a Siergiej Iwanowicz żałował, że to nie jemu udało się powiedzieć; nawet Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się.
— Przypuśćmy, lecz mężczyzna nie może karmić — rzekł Piescow — tylko kobieta.
— Przecież Anglik na okręcie wykarmił swoje dziecko — rzekł stary książę, pozwalając sobie w obecności córek na trochę pieprzny żart.
— Ilu jest takich Anglików, tyleż i kobiet będzie urzędnikami — rzekł Siergiej Iwanowicz.
— Dobrze, ale cóż ma robić dziewczyna nie mająca rodziny? — ujął się Stepan Arkadjewicz, przypominając sobie Czybisową, o której ciągle myślał, współczując z Piescowem i stając po jego stronie.
— Gdy dobrze zbadamy historyę takiej dziewczyny, to przekonamy się, iż dziewczyna ta rzuciła rodzinę swoją lub swej siostry, gdzieby mogła znaleźć odpowiednie dla siebie zajęcie — rzekła Darja Aleksandrowna z rozdrażnieniem, wtrącając się niespodzianie do rozmowy. Dolly domyśliła się zapewne, jaką dziewczynę Stepan Arkadjewicz ma na myśli.
— Lecz nam idzie o zasadę, o ideę! — dźwięcznym basem dowodził Piescow — kobieta chce mieć prawo do niezależności i wykształcenia, i czuje się skrępowaną i uciemiężoną, ponieważ wie, że to jest niemożebnem.
— A ja czuję się skrępowanym i uciemiężonym, gdyż, nie przyjmą mnie na mamkę do domu podrzutków — zauważył stary książę ku wielkiej radości Turowcyna, który ze śmiechem upuścił szparag w sos.

XI.

Wszyscy, prócz Kiti i Lewina, brali udział w ogólnej rozmowie. Z początku, gdy mówiono o wpływie, jaki wywiera jeden naród na drugi, Lewinowi pomimowoli przychodziło do głowy to, co miał o tem do powiedzenia, lecz myśli te, które przedtem uważał za nadzwyczaj ważne, snuły mu się teraz po głowie jak we śnie i nie zajmowały go zupełnie. Wydawało mu się nawet dziwnem, dlaczego oni usiłują mówić o tem, z czego nic nikomu nie przyjdzie. Mogło się zdawać, że Kiti również powinna interesować się tem, co mówiono o prawach i obowiązkach kobiety; tyle przecież, razy myślała o tem, gdy przypominała sobie swą zagraniczną przyjaciółkę, Wareńkę, jej przykrą zależność, tyle razy zastanawiała się nad swą przyszłością i nad tem, co będzie robić, gdy nie wyjdzie za mąż, i tyle razy spierała się o to z siostrą; teraz jednak nie zajmowało ją to zupełnie. Pomiędzy nią a Lewinem zawiązała się rozmowa, a nawet nie rozmowa, tylko jakieś pełne tajemnic obcowanie, które z każdą minutą wiązało ich coraz bardziej i rodziło w nich nowe uczucie radosnego przestrachu przed tem nieznanem, jakie miało ich spotkać.
Z początku na zapytanie Kiti, gdzie widział ją w roku zeszłym w karecie, Lewin opowiadał, jak wracał z łąki przez, gościniec i jak ją spotkał.
— Było to bardzo, bardzo rano. Pani, zapewne, zaledwie obudziła się. Maman spała w kącie karety. Ranek był cudny. Idę i myślę: kto to jedzie czwórką w karecie? Śliczna czwórka z dzwonkami, i na chwilę mignęła mi pani przed oczyma; widzę, że pani siedzi w oknie i rękami przytrzymuje pod szyją tasiemki czepeczka, i o czemś zamyśliła się strasznie — mówił, uśmiechając się. — Co ja bym dał za to, żeby wiedzieć, o czem pani myślała wtedy! Czy o czem ważnem?
„Czy nie byłam przypadkiem nieuczesana?“ — pomyślała, lecz ujrzawszy uśmiech pełen zachwytu, jaki wywoływały na jego usta wspomnienia o tych szczegółach, Kiti zgadła odrazu, że przeciwnie, wrażenie, jakie wtedy wywarła, było dodatniem, zarumieniła się więc i uśmiechnęła radośnie.
— Doprawdy nie pamiętam.
— Jak ładnie śmieje się Turowcyn — rzekł Lewin, spoglądając z przyjemnością na jego wilgotne oczy i trzęsące się ciało.
— Pan dawno go zna? — zapytała Kiti.
— Kto go nie zna?!
— I widzę, że panu się zdaje, że to zły człowiek?
— Nie tyle zły, co bez żadnej wartości.
— A właśnie, że nieprawda, i niech pan więcej tak nie myśli! — rzekła Kiti. — Ja również miałam o nim bardzo liche wyobrażenie, ale jest to nadzwyczaj miły i dziwnie dobry człowiek; ma złote serce.
— A pani w jaki sposób przekonała się o jego sercu?
— Jesteśmy w wielkiej przyjaźni, znam go doskonale... Zeszłej zimy, wkrótce potem, jak... pan był u nas po raz ostatni — rzekła z uśmiechem, w którym malowało się poczucie swej winy i ufność — wszystkie dzieci Dolly zachorowały na szkarlatynę, a Turowcyn zaszedł do niej wypadkiem. Niech pan sobie wyobrazi — mówiła szeptem — że tak mu się jej żal zrobiło, że został się już i pomagał pielęgnować dzieci, przesiedział przy nich trzy tygodnie i jak najlepsza niańka zajmował się niemi.
— Opowiadam Konstantemu Dmitryczowi o Turowcynie i o szkarlatynie — rzekła Kiti, pochylając się ku siostrze.
— W istocie dobry, poczciwy człowiek — szepnęła Dolly, spoglądając na Turowcyna, który, domyślając się, że o nim mowa, uśmiechał się łagodnie.
Lewin raz jeszcze spojrzał na Turowcyna i zadziwił się, jak to mogło się stać, że nie poznał się odrazu na dobroci tego człowieka.
— Przepraszam, stokrotnie przepraszam, nigdy już nie będę źle myślał o ludziach! — rzekł wesoło, szczerze wypowiadając to, co czuł w danej chwili.

XII.

W rozmowie, jaka się wszczęła o prawach kobiet, były dość drażliwe kwestye co do nierówności praw w małżeństwie; Piescow podczas obiadu parę razy potrącał o nie, lecz Siergiej Iwanowicz i Stepan Arkadjewicz zręcznie odsuwali go od nich.
Gdy wszyscy powstawali od stołu i gdy panie odeszły do salonu, Piescow, nie idąc za niemi, zwrócił się do Aleksieja Aleksandrowicza i zaczął mówić o głównej przyczynie tej nierówności. Nierówność praw małżonków, zdaniem jego, polegała na tem, że wiarołomstwo męża i wiarołomstwo żony jest niejednakowo karane i przez prawo, i przez opinię.
Stepan Arkadjewicz zbliżył się prędko do Aleksieja Aleksandrowicza, częstując go cygarami.
— Dziękuję, nie palę — odparł Aleksiej Aleksandrowicz spokojnie, i jakby naumyślnie chcąc pokazać, że nie lęka się tej rozmowy, zwrócił się z obojętnym uśmiechem do Piescowa.
— Jestem przekonany, że powody takiego poglądu leżą w samej treści rzeczy — rzekł i chciał przejść do salonu, lecz teraz odezwał się nagle Turowcyn, zwracając się wprost do Aleksieja Aleksandrowicza.
— A czy pan słyszał o Priacznikowie? — rzekł Turowcyn, na którego podziałało wypite szampańskie, i który oddawna tylko czekał na sposobność, aby nareszcie po długiem milczeniu, które mu już dokuczyło, odezwać się. — Wasia Priacznikow — mówił Turowcyn ze swym dobrym uśmiechem wilgotnych i rumianych warg, zwracając się przeważnie do głównego gościa, Aleksieja Aleksandrowicza — jak mi dzisiaj opowiadano, pojedynkował się w Twerze z Kwytskim i zabił go na miejscu.
Jak każdemu zdarza się zawsze, iż uderza się, jakby naumyślnie, w najbardziej bolące miejsce, tak i teraz Stepan Arkadjewicz widział, że rozmowa, jak na złość, dotyka dzisiaj co chwila najbardziej bolących miejsc Aleksieja Aleksandrowicza, chciał więc znowu odciągnąć szwagra, lecz Aleksiej Aleksandrowicz zapytał sam z wielkiem zaciekawieniem.
— Dlaczego Priacznikow pojedynkował się?
— Z powodu swej żony; spisał się porządnie! Wyzwał i zabił!
— A! — obojętnie zauważył Aleksiej Aleksandrowicz i podniósłszy brwi, przeszedł do salonu.
— Jak to dobrze, że pan przyszedł — rzekła mu Dolly z uśmiechem, spotykając się z nim w gabinecie — muszę porozmawiać z panem. Siądźmy tutaj.
Aleksiej Aleksandrowicz ze zwykłym sobie wyrazem obojętności, jaki nadawały mu podniesione brwi, siadł koło Darji Aleksandrowny i uśmiechnął się z przymusem.
— Tembardziej — rzekł — że i ja chciałem przeprosić panią i pożegnać się. Muszę jutro wyjeżdżać.
Darja Aleksandrowna była niezłomnie przekonaną o niewinności Anny i czuła, iż blednieje i że wargi drżą jej z gniewu na tego obojętnego na wszystko, pozbawionego wszelakich uczuć człowieka, który z takim spokojem zamierzał zgubić jej niewinną przyjaciółkę.
— Aleksieju Aleksandrowiczu — rzekła, spoglądając mu w oczy i siląc się na energię — pytałam się pana o Annę, a pan mi nie odpowiedział. Co się z nią dzieje?
— Zdaje mi się, że zdrowa, Darjo Aleksandrowno! — odparł, nie patrząc na nią Aleksiej Aleksandrowicz.
— Aleksieju Aleksandrowiczu, niech mi pan wybaczy, ja niemam prawa, ale kocham i czczę Annę; proszę, błagam pana, niech mi pan powie, co zaszło między wami, co pan ma jej do zarzucenia?
Aleksiej Aleksandrowicz zmarszczył się i zamykając prawie oczy, pochylił głowę.
— Mąż pani opowiedział jej chyba, dlaczego uważam za konieczne zmienić me stanowisko względem Anny Arkadjewny — rzekł, nie patrząc Dolly w oczy i z niezadowoleniem spoglądając na przechodzącego przez gabinet Szczerbackiego.
— Nie wierzę, nie wierzę, nie mogę wierzyć temu! — załamując swe kościste ręce, stanowczo zawołała Dolly, poczem prędko wstała i położyła rękę na rękawie Aleksieja Aleksandrowicza — będą nam tu przeszkadzać, chodźmy lepiej gdzieindziej.
Wzruszenie Dolly podziałało i na Aleksieja Aleksandrowicza, wstał więc i posłusznie poszedł za nią do pokoju, gdzie dzieci odbywały lekcye; tam siedli oboje koło stołu, na którym leżała pokrajana scyzorykami cerata.
— Nie wierzę, nie wierzę temu — przemówiła Dolly, starając się uchwycić jego spojrzenie, które jej unikało.
— Nie można, Darjo Aleksandrowno, nie wierzyć faktom — odparł, kładąc nacisk na wyraz faktom.
— Ale cóż ona zrobiła takiego? — zapytała Darja Aleksandrowna — cóż mianowicie takiego?
— Zapomniała o swych obowiązkach i zdradziła swego męża... oto co uczyniła! — odparł.
— Nie, nie, nie może być! Nie, na miłość Boga, pan się omylił... — mówiła Dolly, dotykając rękoma skroni i zamykając oczy.
Aleksiej Aleksandrowicz, chcąc pokazać i jej i sobie niezłomność swego przekonania, uśmiechnął się obojętnie samemi tylko wargami; lecz ta gorąca obrona, chociaż i nie wzbudzała w nim żadnych wahań, drażniła jednak jego ranę, zaczął więc mówić z ogromnem ożywieniem:
— Trudno bardzo mylić się, gdy żona sama oznajmia o tem mężowi, gdy oznajmia, że ośm lat pożycia i syn, to była pomyłka, i że pragnie rozpocząć na nowo życie — rzekł gniewnie, sapiąc przez nos.
— Anna... i występek... Nie mogę połączyć tych pojęć, nie mogę wierzyć temu!
— Darjo Aleksandrowno! — rzekł, spoglądając teraz wprost na dobrą, wzruszoną twarz Dolly i czując, że język rozwiązuje mu się mimo woli — dałbym dużo, aby mogły jeszcze istnieć jakiebądż wątpliwości. Gdy wątpiłem, było mi przykro, ale lżej niż teraz. Gdym wątpił, miałem jeszcze nadzieję, a teraz już jej niemam i pomimo to wątpię o wszystkiem. Wątpię do tego stopnia, że nienawidzę nawet mego syna, i chwilami nie chcę wierzyć, że to jest mój syn. Jestem bardzo nieszczęśliwy!
Aleksiej Aleksandrowicz nie miał potrzeby mówić tego, gdyż Darja Aleksandrowna przekonała się o tem z chwilą, gdy Aleksiej Aleksandrowicz spojrzał jej w oczy. Dolly żal się stało szwagra i wiara jej w niewinność przyjaciółki zachwiała się.
— Ach, to straszne, straszne! Lecz czy to prawda, że pan zdecydował się na rozwód?
— Zdecydowałem się, jako na ostatni środek, jaki mi pozostawał, gdyż nic więcej uczynić nie mogę.
— Nic więcej, nic więcej... — przemówiła Dolly ze łzami w oczach — nie, nie, nic więcej! — rzekła.
— To też to jest najstraszniejszem w tego rodzaju boleści, że nie można, jak w każdej innej, w razie straty, śmierci, nieść swój krzyż z poddaniem się; w tem nieszczęściu trzeba działać — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, zdając się zgadywać jej myśl. — Należy wyjść z tego poniżającego położenia, w jakiem człowiek znalazł się, gdyż żadną miarą nie można żyć we troje...
— Rozumiem to, najzupełniej rozumiem — rzekła Dolly i pochyliła głowę. Potem pomilczała chwilę, myśląc o sobie, o swem nieszczególnem pożyciu z mężem, i nagle podniosła energicznie głowę i złożyła dłonie błagalnie. — Niech pan zaczeka! niech pan pomyśli o niej! Co się z nią stanie, jeśli pan ją opuści?
— Myślałem nad tem, Darjo Aleksandrowno, i dużo myślałem — odparł Aleksiej Aleksandrowicz. Czerwone plamy wystąpiły mu na twarz, a mętne oczy patrzały wprost na nią; Darji Aleksandrownie żal go było z całego serca. — Zrobiłem już to, gdy oznajmiła mi o mej hańbie... zostawiłem wszystko po dawnemu. Dałem jej możność poprawienia się, usiłowałem uratować ją. I cóż? Ona nie chciała spełnić najbardziej wyrozumiałego żądania mego: zachowania pozorów — mówił z rozdrażnieniem. — Ratować można człowieka, który niechce ginąć, lecz jeśli ktoś jest już do tego stopnia zepsutym, iż sam upadek wydaje mu się ratunkiem, cóż wypada robić w takim razie?
— Wszystko, tylko nie rozwód! — odparła Dolly.
— Co za wszystko?
— Nie, to straszna rzecz; nie będzie niczyją żoną i zginie marnie!
— Cóż ja mogę uczynić? — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, ruszając ramionami i podnosząc brwi. Wspomnienie o ostatnim postępku żony rozdrażniło go do tego stopnia, że znów stał się obojętnym, jak i na początku rozmowy. — Bardzo pani dziękuję za jej współczucie, lecz czas już na mnie — rzekł, wstając.
— Nie, niech pan zaczeka! Pan nie powinien gubić jej... niech pan pozwoli... opowiem panu o sobie: wyszłam za mąż i mąż zdradzał mnie; w chwili gniewu, miotana zazdrością, chciałam rzucić wszystko, chciałam sama... lecz opamiętałam się, i za czyjąż sprawą? Anna uratowała mnie i jakoś żyję. Dzieci rosną, mąż powraca do rodziny i czuje, że zawinił, staje się czystszym, lepszym i jakoś żyję... Ja przebaczyłam i pan powinien również przebaczyć!...
Aleksiej Aleksandrowicz słuchał, lecz słowa Dolly nie działały już na niego. Duszą jego zawładnęło znów takie same oburzenie, jak i wtedy, gdy zdecydował się na rozwód. Wzdrygnął się cały i począł mówić przejmującym, donośnym głosem:
— Wybaczyć nie mogę, niechcę i uważałbym to za niesprawiedliwość. Ja dla tej kobiety uczyniłem wszystko, a ona wszystko wdeptała w błoto, które jest jej żywiołem. Nie jestem złym człowiekiem, nigdy nie nienawidziłem nikogo, lecz ją nienawidzę całemi siłami mej duszy i nie mogę nawet przebaczyć jej, gdyż zbyt ją nienawidzę za wszystko to złe, jakie mi wyrządziła! — przemówił ze łzami rozdrażnienia w głosie.
— Kochajcie tych, którzy was nienawidzą... — cicho szepnęła Darja Aleksandrowna.
Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się pogardliwie; wiedział już oddawna o tem, lecz nie dawało się to zastosować w jego położeniu.
— Kochajcie tych, co was nienawidzą, ale kochać tego, kogo się nienawidzi, nie sposób. Wybaczy mi pani, żem ją zdenerwował... każdy ma dosyć swych kłopotów! — I zapanowawszy nad sobą, Aleksiej Aleksandrowicz najspokojniej w świecie pożegnał się i odjechał do hotelu.

XIII.

Gdy wszyscy wstali od stołu, Lewin chciał udać się za Kiti do salonu, lecz obawiał się, że zbyt widoczne staranie się jego o jej względy, może ją urazić i być jej nieprzyjemnem, pozostał zatem w męskiem kółku i przyjął udział w ogólnej rozmowie; nie patrząc na Kiti, odczuwał jej ruchy, jej spojrzenie i miejsce, na którem znajdowała się w salonie.
Natychmiast też i bez najmniejszego wysiłku począł spełniać daną jej obietnicę, że zawsze będzie dobrze myślał o wszystkich, i że będzie wszystkich kochał. Rozmowa toczyła się o „obszczynie“, w której Piescow widział jakiś szczególny pierwiastek.
Lewin nie podzielał ani zdania Piescowa, ani zdania brata, który jakoś po swojemu, i uznawał i nie uznawał pożytku rosyjskiej obszczyny; Lewin jednak rozmawiał z nimi, starając się tylko pogodzić ich i łagodzić wyrażenia. Nic go to nie obchodziło, co sam mówił, a jeszcze mniej to, co oni mówili, pragnął tylko, aby i jemu i im było przyjemnie i wesoło; wiedział obecnie, że tylko jedna rzecz ma dla niego znaczenie. I ta jedna rzecz była z początku tam w salonie, a potem zaczęła się poruszać i zatrzymała się koło drzwi. Lewin nie odwracając się, uczuł skierowany na siebie wzrok i uśmiech, i nie był w stanie nie odwrócić się. Ona stała we drzwiach ze Szczerbackim i spoglądała na niego.
— Myślałem, że pani idzie do fortepianu? — rzekł Lewin podchodząc ku niej — jednego mi tylko brakuje na wsi: muzyki.
— Nie, szliśmy tylko po to, aby pana wywołać i wdzięczna jestem — rzekła, wynagradzając go uśmiechem jak podarunkiem — że pan był łaskaw przyjść. Po co pan ma się sprzeczać? Przecież nigdy jeden nie przekona drugiego...
— Ma pani racyę — odparł — najczęściej zdarza się, że sprzeczamy się z największym zapałem tylko dlatego, że nie możemy domyślić się, czego chce nam dowieść nasz przeciwnik.
Lewin zauważał często podczas bardzo ożywionych rozpraw, toczonych przez najrozumniejszych ludzi, że po olbrzymich wysiłkach, po zużyciu ogromnej ilości logicznych subtelności i masy wyrazów, sprzeczający się dochodzili nareszcie do tego, iż przekonywali się, że to, czego przez tyle czasu usiłowali dowieść sobie nawzajem, oddawna już, jeszcze z początku sprzeczki, było im doskonale wiadomem, lecz że każdy jest innego zdania i dlatego nie chce wyraźnie wypowiedzieć je, aby przez to nie zostać pokonanym. Na samym sobie przekonywał się często, że czasami podczas sporu można dobrze zrozumieć to, co chce dowieść przeciwnik, i wtedy nabiera się nagle tego samego zdania i odrazu przystaje się na to, a wtedy wszystkie dowody padają same przez się, jako najzupełniej zbyteczne; czasami zaś doświadczał wręcz czego innego: gdy wypowie się nareszcie swój pogląd i gdy na poparcie jego przytoczy się najrozmaitsze dowody, jeśli szczególniej mówi się wszystko szczerze i z przejęciem, to nagle oponent zgadza się ze zdaniem jego przeciwnika i zaprzestaje sprzeczki. To właśnie Lewin chciał powiedzieć Kiti.
Ona zmarszczyła czoło, chcąc zrozumieć go, lecz z chwilą, gdy zaczął jej jaśniej tłumaczyć, o co mu chodzi, Kiti już go zrozumiała.
— Rozumiem; trzeba wiedzieć o co idzie przeciwnikowi, jakie jest jego zdanie, w takim razie można...
Kiti zrozumiała i wypowiedziała już zupełnie dobrze jego myśl, którą on źle wyraził. Lewin uśmiechnął się radośnie, gdyż uderzyło go to nagłe przejście od zaplątanej, obfitującej w wyrazy sprzeczki z Piescowym i bratem, do tego lakonicznego i jasnego wykładu najbardziej skomplikowanych myśli, do którego nie trzeba było prawie używać wyrazów.
Szczerbacki odszedł od nich, a Kiti podeszła do rozstawionego stolika do kart, usiadła przy nim i wziąwszy kredkę, zaczęła rysować na zielonem suknie rozchodzące się koła.
Oboje wznowili rozmowę, jaką prowadzono podczas obiadu: o emancypacyi i pracy kobiet. Lewin zgadzał się ze zdaniem Darji Aleksandrowny, że panna, która nie wyszła za mąż, może znaleźć odpowiednie dla siebie zajęcie w swej własnej rodzinie; na dowód przytaczał, że żadna rodzina nie może obejść się bez pomocnicy i że w każdym biednym i bogatym domu są i muszą być bony i niańki.
— Nie — rzekła Kiti, rumieniąc się, lecz tem śmielej patrząc na niego swemi szaremi, szczeremi oczyma — panna może być w takiem położeniu, że nie może bez ujmy dla swej godności wejść do rodziny, a wtedy...
Lewin zrozumiał ją odrazu.
— Tak, to prawda... pani w istocie ma racyę.
I w jednej chwili zrozumiał to wszystko, co podczas obiadu dowodził Piecow o swobodzie kobiet, a zrozumiał tylko dlatego, że widział w sercu Kiti obawę staropanieństwa i poniżenia, i kochając ją, odczuł odrazu tę obawę i poniżenie, i w jednej chwili wyrzekł się swych dowodów.
Nastąpiła chwila milczenia; ona wciąż rysowała kredką po stole, oczy jej błyszczały spokojnym, cichym blaskiem. Poddając się jej nastrojowi i on odczuwał w całej swej istocie wzrastające wciąż naprężenie szczęścia.
— Ach, zarysowałam cały stół! — zawołała i kładąc kredkę, uczyniła ruch, jak gdyby chciała wstać.
„Jakżeż ja się zostanę sam bez niej?“ — z przerażeniem pomyślał Lewin i ujął za kredkę.
— Niech pani pozwoli — rzekł i usiadł koło stołu.
— Chciałem już oddawna zapytać się panią o jedną rzecz...
Lewin patrzał wprost w jej ładne, teraz trochę wystraszone oczy.
— Niech pan będzie łaskaw zapytać się.
— Zaraz — i napisał początkowe litery paru wyrazów: g, m, p, o: t, b, n, m, c, t, z — n, c, w? Litery te oznaczały: „gdy mi pani odpowiedziała: to być nie może, czy to znaczyło — nigdy czy wtedy?“ Nie było żadnego prawdopodobieństwa, aby Kiti mogła odgadnąć, lecz on patrzał na nią z takim wyrazem, jakby życie jego zależało od tego, czy ona zrozumie te słowa, czy też nie zrozumie ich.
Kiti spojrzała na niego poważnie, potem podparła ręką zachmurzone czoło i poczęła czytać. Od czasu do czasu spoglądała na niego, jakby pytając wzrokiem: „czy to to, co ja myślę?“
— Zrozumiałam — szepnęła, rumieniąc się.
— Co to za wyraz? — zapytał on wskazując na n, które oznaczało wyraz nigdy.
— Wyraz ten znaczy nigdy — odparła — lecz to nieprawda!
On starł prędko to, co napisał, podał jej kredkę i wstał.
Kiti napisała: w, j, n, m, i, o.
Dolly pocieszyła się zupełnie po rozmowie z Aleksiejem Aleksandrowiczem, gdy ujrzała te dwie postacie: Kiti z kredką w ręku i z nieśmiałym, szczęśliwym uśmiechem na ustach, spoglądającą na Lewina, stojącego obok niej, i na niego, gdy pochylony nad stołem, z ogniem w oczach, spoglądał to na Kiti, to na sukno na stoliku. Nagle spojrzenie jego rozjaśniło się; domyślił się. Litery te oznaczały: „wtedy ja nie mogłam inaczej odpowiedzieć.“
Spojrzał na nią nieśmiało i z zapytaniem:
— Czy tylko wtedy?
— Tak! — odparł jej uśmiech.
— A te... a teraz? — zapytał.
— Niech pan przeczyta. Powiem to, czego sobie życzę, czego sobie bardzo życzę! — i Kiti napisała: n, p, z, i, w, c, b. Miało to znaczyć: „niech pan zapomni i wybaczy, co było.“
Lewin ujął drżącymi palcami za kredę, złamał ją i napisał początkowe litery zdania: „niemam co zapominać i przebaczać, nigdy nie przestawałem kochać pani.“
Spojrzała na niego z uśmiechem i szepnęła:
— Zrozumiałam.
On siadł i napisał długie zdanie, ona zrozumiała je całe i nie pytając się, wzięła kredę i natychmiast odpowiedziała. On długo nie mógł domyślić się, co napisała i często spoglądał w jej oczy; szczęście oszałamiało go; lecz w cudnych, błyszczących zachwytem oczach, wszystko wyczytał, co mu było potrzeba, i napisał trzy litery, nie skończył jednak jeszcze pisać, a ona zaczęła już czytać, sama zakończyła i napisała odpowiedź: „Tak!“
— Gracie w secretaire? — zapytał stary książę, podchodząc ku nim — jedźmy już jednak, jeśli chcesz jeszcze zdążyć do teatru.
Lewin wstał i odprowadził Kiti do drzwi.
W rozmowie ich wszystko zostało powiedzianem: że ona kocha go i że powie ojcu i matce, i że on będzie jutro rano u nich.

XIV.

Gdy Kiti odjechała i Lewin pozostał sam, poczuł taki niepokój bez niej i taką niecierpliwą chęć, aby jaknajprędzej dożyć do jutrzejszego rana, gdy znów ją ujrzy i gdy połączy się z nią na zawsze, że przeraził się jak śmierci tych czternastu godzin, które będzie musiał spędzić bez niej; nie mógł na żaden sposób być sam i musiał koniecznie z kimś rozmawiać, aby oszukiwać samego siebie co do czasu. Stepan Arkadjewicz byłby dla niego najprzyjemniejszym towarzyszem, lecz wyjeżdżał, jak mówił, na wieczór, a w rzeczy samej na balet. Lewin zaledwie zdążył powiedzieć mu, iż czuje się szczęśliwym, że go kocha, i że nigdy, nigdy nie zapomni tego, co Stepan Arkadjewicz uczynił dla niego. Spojrzenie i uśmiech Stepana Arkadjewicza dowiodły Lewinowi, iż Stepan Arkadjewicz we właściwy sposób rozumie to uczucie.
— Cóż, nie czas ci umierać? — rzekł, ściskając z rozczuleniem rękę Lewina.
— Nie — odparł Lewin.
Darja Aleksandrowna, żegnając się z nim, również zdawała się być wzruszoną, gdy rzekła mu: „ach, jak cieszę się, że pan spotkał się znowu z Kiti, zawsze trzeba cenić dawnych i starych przyjaciół!“ Lewinowi te słowa Darji Aleksandrowny nie podobały się; ona niebyła w stanie zrozumieć, do jakiego stopnia jest to wzniosłe i niedostępne dla niej, nie powinna więc była odważać się wspominać mu o tem. Lewin pożegnał się ze wszystkimi, lecz nie chcąc pozostawać sam na sam, przyłączył się do swego brata.
— Dokąd ty jedziesz?
— Na posiedzenie.
— A więc i ja z tobą. Czy można?
— Dlaczego nie? jedźmy! — rzekł z uśmiechem Siergiej Iwanowicz. — Co z tobą dziś?
— Ze mną szczęście! — odparł Lewin, spuszczając okno karety, którą jechali — nie zaszkodzi ci, bo tu gorąco i brak powietrza... spotkało mnie szczęście... czemuś ty nie ożenił się nigdy?
Siergiej Iwanowicz uśmiechnął się..
— Cieszę się bardzo, ona wydaje się bardzo dobrą dziewczyną — zaczął mówić Siergiej Iwanowicz.
— Nic nie mów, nic nie mów! — zawołał Lewin, chwytając rękoma za kołnierz futra brata i otulając go w nie. „To bardzo dobra dziewczyna.“ — Były to zbyt poziome, proste wyrazy, nielicujące zupełnie z jego usposobieniem.
Siergiej Iwanowicz roześmiał się wesołym śmiechem, co zdarzało mu się nader rzadko.
— W każdym razie mogę się przyznać, iż cieszę się z tego bardzo.
— Jutro... jutro, ale dzisiaj ani słowa o tem! O nic się nie pytaj i siedź cicho — rzekł Lewin, otulając go znowu futrem i dodał po chwili — kocham cię nad życie! Czy będę mógł być obecnym na posiedzeniu?
— Ma się rozumieć!
— O czem będziecie toczyć narady? — pytał Lewin, nie przestając się uśmiechać.
Na posiedzeniu Lewin przysłuchiwał się, jak sekretarz, jąkając się, odczytał protokół, którego widocznie sam nie rozumiał, lecz Lewin widział z twarzy tego sekretarza, że jest to bardzo dobry, szczery i przyjemny człowiek. Zdaniem Lewina widać to było z tego, że sekretarz, czytając raport, wyglądał na zmięszanego i zawstydzonego. Po przeczytaniu protokołu rozpoczęły się mowy; sprzeczano się o odrachowanie jakichś sum i o przeprowadzenie jakichś rur. Siergiej Iwanowicz przypiął łatkę dwom członkom i z miną zwycięzcy coś bardzo długo dowodził; drugi członek, napisawszy parę słów na kartce, wydawał się z początku onieśmielonym, lecz potem odpowiedział Siergiejowi Iwanowiczowi w nadzwyczaj jadowity i ładny sposób. A potem Świażski, który był tutaj także obecnym, również coś mówił bardzo ładnego i szlachetnego. Lewin słuchał ich i widział wyraźnie, że ani tych odrachowanych sum, ani rur, ani nic nie było, i że oni wcale nie gniewają się, i że wszyscy są tacy zacni, sympatyczni ludzie, a wszystko co robią, jest nadzwyczaj dobrem, szlachetnem i pożytecznem. Nikt na tem nie cierpiał, a wszystkim było dobrze. Lewina zastanawiało szczególnie, że widział ich wszystkich jakby nawskroś, i że poznawał z niewidocznych oznak, nie dających się przedtem zauważyć, duszę każdego, i jasno widział, że wszyscy są zacni, prawi ludzie. Przedewszystkiem zaś jego, Lewina, wszyscy dzisiaj kochali; widać to było z ich rozmów z nim i z tej serdeczności i życzliwości, z jaką patrzali na niego wszyscy, nawet ci, co go nie znali.
— No, podobało ci się? — zapytał Siergiej Iwanowicz.
— Bardzo... nie przypuszczałem, żeby to mogło być takie ciekawe! Śliczne! wspaniałe!
Świażski podszedł do Lewina i zaprosił go do siebie na herbatę. Lewin w żaden sposób nie mógł zrozumieć i przypomnieć sobie, co mu się nie podobało w Świażskim i co miał mu do zarzucenia. Był to zacny i dziwnie dobry człowiek.
— Bardzo mi przyjemnie! — odparł i zapytał o żonę i kuzynkę. I przez dziwne powinowactwo myśli, ponieważ w wyobraźni jego myśl o kuzynce Świażskiego łączyła się z myślą o małżeństwie, wydało mu się, że nikomu nie będzie stosowniej opowiedzieć o swojem szczęściu, jak żonie i kuzynce Świażskiego, i cieszył się bardzo, że je zobaczy.
Świażski wypytywał się, w jaki sposób Lewin zreformował swe gospodarstwo i, jak zwykle, twierdził, że w Europie nie można już znaleźć nic nowego, gdyż wszystko, co tylko można było wynaleźć, wynaleziono już dawno, lecz obecnie nawet i te dowodzenia Świażskiego nie raziły Lewina. Przeciwnie, zgadzał się, że Świażski ma racyę, że ta cała kwestya nic prawie nie jest warta i oceniał tę delikatność i uprzejmość, z jaką Świażski dowodził słuszności swych poglądów. Panie Świażskiego były nadzwyczaj sympatyczne; Lewinowi zdawało się, że one wszystko już wiedzą i że współczują z nim, nie mówią zaś tego tylko przez delikatność. Przesiedział więc u nich godzinę, dwie, trzy, rozmawiając o najróżnorodniejszych rzeczach, lecz mając wciąż na myśli to, co wypełniało mu duszę, nie zwracał uwagi na tę okoliczność, że sprzykrzył się już im okrutnie, i że chcą już iść spać! Świażski, wyprowadzając go do przedpokoju, ziewał i zachodził w głowę, co się stało jego przyjacielowi, że jest takim podnieconym. Była już druga godzina. Lewin wrócił do hotelu i przeraził się na myśl, że musi jeszcze spędzić dziesięć godzin sam na sam ze swoją niecierpliwością. Dyżurny numerowy, który chodził po korytarzu, zapalił mu świece w numerze i chciał odejść, Lewin jednak zatrzymał go. Numerowy ten, Jegor, na którego przedtem Lewin nie zwracał zupełnie uwagi, okazał się nadzwyczaj rozumnym i przyjemnym, a nadewszystko dobrym człowiekiem.
— Cóż, Jegor, przykro ci nie spać?
— Cóż robić! Taka już moja służba. Po prywatnych domach mniej roboty, ale za to tutaj więcej dochodów.
Pokazało się, że Jegor ma rodzinę, złożoną z trzech synów i córki, szwaczki, którą chce wydać za mąż za subjekta ze sklepu od rymarza.
Lewin oznajmił z tego powodu Jegorowi, że w małżeństwie najważniejszą rzeczą jest miłość i że, gdy jest miłość, jest się zawsze szczęśliwym, gdyż szczęście bywa tylko w nas samych.
Jegor słuchał go uważnie i najzupełniej dokładnie zrozumiał myśl jego, lecz na jej potwierdzenie przytoczył fakt jakiego Lewin nie spodziewał się zgoła, że on, Jegor, gdy służył po domach prywatnych u dobrych panów, był z nich zawsze zadowolonym, i że teraz czuje się również zadowolonym ze swego pana, chociaż to tylko Francuz.
„Dziwnie zacny człowiek!“ — myślał Lewin.
— No, a ty, Jegorze, gdyś się żenił, czyś kochał swoją żonę?
— Jakże mógłbym nie kochać? — odparł Jegor.
I Lewin widział, że Jegor również rozczulił się i miał zamiar szczerze wywnętrzyć się przed nim.
— Dziwny jest mój los... ja od małego dziecka... — począł opowiadać Jegor, błyszcząc oczyma i zarażając się widocznie od Lewina rozczuleniem, tak samo jak ludzie zarażają się ziewaniem.
Lecz w tej chwili rozległ się dzwonek, Jegor odszedł i Lewin pozostał sam. Nic prawie nie jadł podczas obiadu, będąc u Świażskiego wymówił się od herbaty i kolacyi, lecz nie mógł myśleć o jedzeniu; nie spał przez całą przeszłą noc, lecz i teraz nie mógł pomyśleć o śnie. W pokoju było chłodno, a jemu zdawało się, iż jest upał; otworzył okienko i siadł koło niego na stole. Nad dachem, pokrytym śniegiem, unosił się krzyż na wieży cerkiewnej, a nad nim wznosił się trójkąt gwiazdozbioru Woźnicy z jasnożółtawą kapelą. Lewin spoglądał to na krzyż, to na gwiazdę, wciągał w siebie świeże, mroźne powietrze, i jak przez sen pogrążył się we wspomnieniach, jakie powstawały w jego pamięci. O czwartej usłyszał na korytarzu czyjeś kroki i wyjrzał przez drzwi. To znajomy mu, namiętny gracz w karty, Miaskin, powracał z klubu; szedł ponuro, pokaszlując i spluwając od czasu do czasu. „Biedny, nieszczęśliwy“ — pomyślał Lewin i łzy miłości i żalu nad tym nieszczęśliwym człowiekiem zakręciły mu się w oczach. Chciał porozmawiać z nim, pocieszyć go, lecz przypomniawszy sobie, że jest rozebranym, rozmyślił się i znowu usiadł koło lufcika, by używać kąpieli w chłodnem powietrzu i spoglądać na ten krzyż cudnych kształtów, mający dla niego tyle znaczenia i na mrugającą po nad krzyżem jasno-żółtą gwiazdę.
O ósmej poczęły się rozlegać kroki służby hotelowej, dały się słyszeć dzwonki i Lewin poczuł, że zaczyna mu być zimno, zamknął więc lufcik, umył się, ubrał i wyszedł na ulicę.

XV.

Na ulicach było jeszcze zupełnie pusto; Lewin poszedł w kierunku domu Szczerbackich; frontowe drzwi były zamknięte i cały dom spał jeszcze, powrócił więc napowrót do hotelu i zażądał kawy. Dyżurny lokaj, ale już nie Jegor, przyniósł mu ją. Lewin chciał nawiązać z nim rozmowę, lecz ktoś zadzwonił i numerowy musiał wyjść. Lewin spróbował wypić kawę i zjeść bułkę, lecz jedzenie nie przechodziło mu przez gardło; włożył więc palto i znowu poszedł chodzić bez celu. Była już dziesiąta, gdy po raz drugi podszedł do bramy Szczerbackich; w domu wstawano dopiero i kucharz szedł do miasta. Trzeba było przeżyć jeszcze przynajmniej dwie godziny. Całą tę noc i ranek Lewin żył zupełnie bezświadomie i miał uczucie, że stoi zupełnie po za warunkami życia materyalnego. Cały dzień nic nie jadł, dwie noce nie spał, rozebrany spędził kilka godzin na mrozie, i pomimo to czuł się nietylko rzeźwym i zdrowym, jak nigdy, lecz nawet zupełnie niezależnym od ciała; poruszał się nie wysilając muskułów i czuł, że jest w stanie wszystko uczynić. Był przekonany, że jeśliby zaszła potrzeba, wzleciałby w górę lub poruszył róg domu. Resztę czasu chodził po ulicach, spoglądając nieustannie na zegarek i przypatrując się wszystkiemu.
I nigdy już potem nie widział tego, co widział wtedy. Szczególnie wzruszyły go dzieci, idące do szkoły, śnieżnobiałe gołębie, które z dachu sfrunęły na chodnik i wystawiane przez niewidzialną rękę bułki, posypane mąką. Te bułki, gołębie i dwaj chłopcy, były to istoty nieziemskie. Wszystko to stało się jednocześnie: chłopiec podbiegł do gołębia i z uśmiechem spojrzał na Lewina; gołąb zatrzepotał skrzydłami i pofrunął, błyszcząc się na słońcu pomiędzy iskrzącymi w powietrzu płateczkami śniegu, a z otwartego okna, na którem stały świeże bułki, uderzył zapach gorącego chleba. Wszystko to razem wzięte, było tak niezwykle ładne, że Lewin roześmiał się i zapłakał z radości. Okrążywszy Gazetny zaułek i Kisłówkę, powrócił znowu do hotelu i położywszy przed sobą zegarek, usiadł, oczekując dwunastej; w sąsiednim pokoju rozmawiano o maszynach i o jakiemś oszustwie, i kaszlano zwykłym, rannym kaszlem; tam nie rozumiano, że wskazówka zegara zbliża się ku dwunastej. Wskazówka stanęła nareszcie na dwunastej, Lewin zszedł do bramy. Dorożkarze wiedzieli już widocznie o wszystkiem i otoczyli go z uszczęśliwionemi twarzami, kłócąc się z sobą i ofiarowując swe usługi. Lewin starając się nie zrobić krzywdy pozostałym dorożkarzom i obiecując im, że innym razem skorzysta z ich usług, wziął jednego i kazał mu jechać do Szczerbackich. Dorożkarz wyglądał zachwycająco w koszuli, której biały kołnierz przylegał mu ściśle do czerwonego, krzepkiego karku. Sanki były wysokie, zgrabne, jednem słowem takie, jakiemi później Lewin nigdy już nie jeździł, i koń był bardzo dobry i chciał biedz, lecz nie ruszał się z miejsca. Dorożkarz znał dom Szczerbackich i wkrótce stanął przed bramą. Szwajcar wiedział już zapewne o wszystkiem; widać to było z jego uśmiechniętego spojrzenia i z tonu, jakim odezwał się: „No, dawno pan nie był u nas, Konstanty Dmitriczu!“ Szwajcar nietylko wiedział o wszystkiem, lecz widocznie zachwycało go to wszystko i czynił wysiłki, ażeby ukryć swą radość. Spojrzawszy w jego miłe, sympatyczne oczy, oczy starego człowieka, Lewin pojął nawet jeszcze coś nowego w swem szczęściu.
— Państwo wstali?
— Służę panu! A to niech pan zostawi tutaj — odezwał się szwajcar z uśmiechem, widząc, że Lewin chciał się wrócić po czapkę; nie było to bez znaczenia.
— Komu pan rozkaże zaanonsować siebie? — zapytał się lokaj.
— Księżnej... księciu... księżniczce... — odparł Lewin.
Pierwszą osobą, którą ujrzał, była mademoiselle Linon; przechodziła przez salon, a oblicze jej i loczki promieniały radością. Nie zdążyli jeszcze zamienić z sobą paru słów, gdy za drzwiami dał się słyszeć szelest sukni, mademoiselle Linon znikła mu z oczu i przejął go radosny przestrach, spowodowany bliskością szczęścia. Mademoiselle Linon wyszła z pospiechem drugiemi drzwiami; zaledwie znikła, rozległy się prędkie, lekkie kroki i jego szczęście, jego życie, on sam, lecz lepszy od siebie samego, to, czego poszukiwał i pragnął tak długo, przybliżało się doń szybko, bardzo szybko. Ona nie szła, lecz niosła ją ku niemu jakaś niewidzialna siła.
Widział tylko jej pogodne, szczere oczy, przelęknione tą radością miłości, która przepełniała i jego serce. Oczy jej świeciły coraz bliżej i bliżej, oślepiając go światłem miłości; zatrzymała się tuż koło niego, dotykając go; ręce jej podniosły się i spoczęły na jego ramionach; zrobiła wszystko co mogła, podbiegła ku niemu i oddała mu się cała z trwogą i radością. On objął ją i przycisnął wargi do jej ust, które szukały jego pocałunku.
I ona nie spała całą noc i oczekiwała nadejścia jego przez cały ranek.
Ojciec i matka musieli się widocznie zgadzać i byli szczęśliwi jej szczęściem. Ona czekała, na niego, gdyż pierwsza chciała mu oznajmić o swojem i jego szczęściu, chciała więc zobaczyć się z nim i cieszyła się tą myślą, i trwożyła, i wstydziła, i sama nie wiedziała co robić. Słyszała jego kroki i głos, i czekała za drzwiami na wyjście mademoiselle Linon. Nareszcie mademoiselle Linon wyszła. Ona, nie myśląc, nie pytając się jak i co, podeszła ku niemu i zrobiła to, co zrobiła.
— Chodźmy do mamy! — rzekła, ujmując go za rękę. On długo nie był w stanie odezwać się, nie dlatego, aby bał się zepsuć słowami napięcie swego uczucia, lecz czul, że ile razy będzie chciał cobądź wyrzec, zamiast słów trysną mu łzy szczęścia; wziął ją za rękę i pocałował.
— Czyżby to było prawdą? — odezwał się nareszcie stłumionym głosem — nie mogę uwierzyć, że mnie kochasz!...
Ona uśmiechnęła się z tego „ty“ i z tej nieśmiałości, z jaką spojrzał na nią.
— Tak! — odparła powoli ze szczególną intonacyą. — Jestem taka szczęśliwa!
Nie wypuszczając jego ręki weszła do salonu. Księżna, ujrzawszy ich, poczęła prędko oddychać i rozpłakała się natychmiast i w tej samej chwili roześmiała się, i krokiem pełnym energii, jakiej Lewin nie spodziewał się po niej, podbiegła ku nim i objąwszy głowę Lewina, pocałowała go i zwilżyła mu policzki łzami.
— Więc wszystko skończone. Cieszę się bardzo... kochaj ją... cieszę się z tego... Kiti!
— Prędko urządziliście się! — odezwał się stary książę, usiłując być obojętnym, lecz Lewin zauważył, że w chwili, gdy zwracał się ku niemu, książę miał wilgotne oczy. — Oddawna już, zawsze życzyłem sobie tego! — mówił książę dalej, biorąc Lewina za rękę i przyciągając go do siebie — jeszcze wtedy, gdy ten trzpiot chciał...
— Papo! — przerwała mu Kiti i ręką zamknęła ojcu usta.
— No, nie będę! — rzekł. — Jestem bardzo, bardzo zado... Ach, jakiż ja głupi!... — objął Kiti, pocałował ją w twarz, w rękę, znowu w twarz i przeżegnał.
I Lewina ogarnęło nowe uczucie miłości dla tego starego księcia, obcego mu przedtem człowieka, gdyż widział, że Kiti długo i czule całowała pulchną rękę ojca.

XVI.

Księżna siedziała na fotelu, nic nie mówiąc, uśmiechając się tylko od czasu do czasu, książę usiadł obok niej, Kiti stała koło fotelu ojca, trzymając go ciągle za rękę. — Wszyscy milczeli.
Księżna pierwsza przerwała ogólne milczenie i ujęła w formę mowy myśli i uczucia, jakie ogarnęły wszystkich i poczęła roztrząsać życiowe kwestye. I w pierwszej chwili zdziwiło to wszystkich, a nawet wydało się przykrem.
— Kiedyż? Trzeba pobłogosławić i oznajmić znajomym. A kiedy wesele? Jak sądzisz, Aleksandrze?
— To jego rzecz — rzekł stary książę, wskazując na Lewina — on tu jest główną osobą.
— Kiedy? — powtórzył Lewin, rumieniąc się. — Jeżeli mnie się państwo pytacie, to mojem zdaniem dzisiaj pobłogosławić a jutro ślub.
— Ale, daj spokój, mon cher, to niema sensu!
— No, to za tydzień!
— Robisz wrażenie obłąkanego.
— No, to nie, ale dlaczego?
— Zmiłuj się! — mówiła matka, śmiejąc się radośnie na widok tego pośpiechu. — A wyprawa?
„Czyż musi być dopiero wyprawa i to wszystko?“ — z przerażeniem pomyślał Lewin. — „A zresztą, czyż wyprawa, błogosławieństwo i to wszystko“, „czyż to może zniweczyć moje szczęście? Nic nie jest w stanie zepsuć go.“ — Spojrzawszy na Kiti, zauważył, że ją nic a nic nie uraziła myśl o wyprawie. — „Widocznie tak powinno być“ — pomyślał Lewin.
— Ja przecież nic nie wiem, wypowiedziałem tylko me życzenie — odparł Lewin, tłumacząc się.
— Więc my zajmiemy się tem. Teraz można pobłogosławić i oznajmić o tem.
Księżna podeszła do męża, pocałowała go i chciała odejść, lecz on zatrzymał ją, objął i czule, jak młody zakochany, uśmiechając się, pocałował parę razy. Widocznie staruszkowie na chwilę zbili się z tropu i nie wiedzieli dokładnie, czy to oni znowu zakochani są w sobie, czy też tylko ich córka. Gdy książę i księżna wyszli, Lewin podszedł do narzeczonej i wziął ją za rękę; panował już teraz zupełnie nad sobą, był w stanie mówić i czuł potrzebę powiedzieć jej wiele, lecz powiedział zupełnie nie to, co było potrzeba.
— Jak ja mogłem przypuszczać, że się tak stanie! Nigdy nie miałem nadziei, lecz w głębi duszy zawsze byłem przekonany — rzekł. — Wierzę, że ty mi byłaś przeznaczona.
— A ja? — odparła Kiti — nawet wtedy... — urwała i po chwili mówiła dalej, patrząc na niego spokojnie swem szczerem spojrzeniem — nawet wtedy, gdym odtrąciła od siebie swoje szczęście. Kochałam zawsze tylko pana, lecz wtedy sama nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Muszę to wypowiedzieć... Czy pan będzie mógł zapomnieć?
— Może to nawet i lepiej, pani powinna wybaczyć mi dużo... muszę pani powiedzieć wszystko...
Pomiędzy wieloma innemi rzeczami, jakie postanowił jej wyznać, chciał jeszcze powiedzieć w ciągu pierwszych paru dni narzeczeństwa o dwóch, zdaniem jego najważniejszych: że nie jest tak niewinnym, jak ona, i po drugie, że nie jest wierzącym. Lewin wstydził się tego, lecz uważał, że obowiązkiem jego było powiedzieć narzeczonej i o jednem i o drugiem.
— Nie, nie teraz... później! — powiedział.
— Dobrze, później... lecz niech mi pan koniecznie powie. Nie obawiam się niczego... muszę wszystko wiedzieć. Teraz już klamka zapadła i muszę wszystko wiedzieć.
— Skończone, i pani weźmie mnie takim, jakim jestem, nie wyrzeknie się pani mnie, czy tak? — podpowiedział jej.
— Tak, Tak.
Rozmowę ich przerwała mademoiselle Linon, która uśmiechając się fałszywie lecz czule, przyszła powinszować swojej ukochanej uczennicy. Francuska nie zdążyła jeszcze wyjść, gdy weszła służba składać życzenia. Potem zaczęli się zjeżdżać krewni i rozpoczął się ten błogosławiony chaos, który pogrążył w sobie Lewina na cały czas narzeczeństwa aż do drugiego dnia po ślubie. Lewin czuł się wciąż skrępowanym, nudziło i niecierpliwiło go to wszystko, lecz napięcie szczęścia wzrastało nieustannie. Lewin był wciąż pod wrażeniem, że wymagają od niego wielu takich rzeczy, o jakich on sam niema pojęcia, robił więc to wszystko, co mu mówiono i wszystko co robił, czyniło go szczęśliwym. Myślał, że konkury jego nie będą miały nic wspólnego z konkurami innych, że zwykłe warunki starania się popsują jego szczęście wyjątkowe; lecz skończyło się na tem, że robił to wszystko co i inni, i szczęście jego powiększało się tylko przez to i stawało coraz bardziej wyjątkowem, nie mającem nic podobnego do siebie ani w przeszłości, ani w teraźniejszości.
— Teraz będziemy jedli cukierki — mówiła mademoiselle Linon, i Lewin jechał kupować cukierki.
— No, bardzom zadowolony — powiedział Świażski — radzę panu brać bukiety u Fomina...
— A czy potrzeba? — i Lewin jechał do Fomina.
Brat mówił mu, że trzeba postarać się o pieniądze, gdyż będzie dużo wydatków, na prezenty...
— A potrzebne prezenty? — i pędził do Fulda.
I w cukierni, i u Fomina i u Fulda Lewin dostrzegał, że czekano na niego, że są mu radzi i że ci ludzie obchodzą jego szczęście równie uroczyście, jak i wszyscy, z którymi tylko miał do czynienia w ciągu tego czasu. Co go zaś najbardziej dziwiło, to to, że wszyscy nietylko kochali go, lecz nawet i ci, co mu dawniej byli niesympatyczni, co byli dlań nieżyczliwi i obojętni, obecnie zachwycają się nim, ulegają mu we wszystkiem, troskliwie i delikatnie obchodzą się z jego uczuciem i podzielają jego przekonanie, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, ponieważ narzeczona jego jest szczytem wszelakich doskonałości. Takie samo uczucie miała i Kiti. Kiedy hrabina Nordston pozwoliła sobie napomknąć, że pragnęła dla swej przyjaciółki czegoś lepszego, Kiti uniosła się do tego stopnia i tak przekonywająco poczęła dowodzić, że nie może być nic lepszego na świecie, iż hrabina Nordston zmuszoną była uznać to, i odtąd w obecności Kiti już bez uśmiechu zachwytu nie witała Lewina.
Wyznanie, jakie Lewin przyrzekł uczynić Kiti, było najprzykrzejszą chwilą, przez jaką przeszedł podczas tego czasu. Zasięgnąwszy rady starego księcia i otrzymawszy jego zezwolenie, Lewin wręczył Kiti swój dziennik, w którym było napisane to, co go męczyło; pisał on ten dziennik, mając na widoku swą przyszłą narzeczoną. Męczyły go dwie kwestye: brak niewinności i brak wiary. Wyznanie o braku wiary przeszło niepostrzeżenie; Kiti była religijną, nie wątpiła nigdy o dogmatach religii, ale jego zewnętrzna niewiara nie wywarła na niej żadnego wrażenia. Miłując, poznała całą duszę jego, widziała w niej to, co chciała, a że dusza jego, będąc w takim stanie, mogłaby być poczytaną za niewierzącą, to było dla niej obojętnem. Drugie natomiast wyznanie zmusiło ją do gorzkiego płaczu.
Lewin oddał jej swój dziennik nie bez wewnętrznej walki; wiedział, że pomiędzy nim a nią nie może i nie powinno być żadnych tajemnic i dlatego zdecydował się tak postąpić, lecz nie zdawał sobie sprawy z tego, jak to może podziałać na nią: jednem słowem nie postawił się na jej miejscu. Dopiero kiedy tego wieczoru przyjechał do nich przed teatrem, i wszedłszy do pokoju, ujrzał zapłakaną, unieszczęśliwioną sprawionem przez niego i nie dającem się powetować zmartwieniem biedną i miłą twarz jej, pojął tę przepaść, jaka oddzielała jego przeszłość od jej gołębiej czystości i przeraził się tego, co uczynił.
— Niech pan weźmie, niech pan weźmie te straszne książki! — rzekła, odsuwając leżące przed nią na stole zeszyty. — Po co pan mi je dawał? Nie, w każdym razie lepiej — dodała, z litością spojrzawszy na jego oblicze, na którem malowała się rozpacz — lecz to straszne, bardzo straszne!
On pochylił głowę i milczał, gdyż nie był w stanie nic powiedzieć, wreszcie szepnął:
— Pani mi nie przebaczy?
— Owszem, przebaczyłam już, lecz to straszne!
Szczęście jego jednak było do tego stopnia wielkiem, iż wyznanie to nie zmniejszyło go, a nadało mu tylko nowy odcień. Przebaczyła mu, lecz odtąd Lewin czuł, że jeszcze mniej jest jej wartym, tem bardziej czuł jej wyższość moralną i tem bardziej cenił swe niezasłużone szczęście.

XVII.

Aleksiej Aleksandrowicz powracał do swego samotnego numeru, pomimo woli roztrząsając w swych wspomnieniach wrażenia rozmów, prowadzonych podczas i po obiedzie. Słowa Darji Aleksandrowny o przebaczeniu wywarły na nim tylko przykre wrażenie. Zastosowanie lub niezastosowanie w tym wypadku zasad chrześcijańskich było kwestyą zbyt trudną, której nie można było traktować lekkomyślnie, i kwestyę tę Aleksiej Aleksandrowicz rozstrzygnął już dawno, i rozstrzygnął ją przecząco. Ze wszystkiego, co było mówionem, najbardziej utrwaliły mu się w pamięci wyrazy głupiego, dobrego Turowcyna: „Spisał się porządnie, wyzwał i zabił!“ Wszyscy widocznie współczuli z tem, chociaż przez delikatność nie mówili tego głośno.
„Zresztą sprawę tę należy uważać za skończoną i niema co myśleć o niej“ — rzekł sam do siebie.
I myśląc tylko o oczekującym go wyjeździe i o rewizyi, wszedł do swego numeru, pytając się przeprowadzającego go szwajcara o swego lokaja; szwajcar odparł, że lokaj dopiero co wyszedł. Aleksiej Aleksandrowicz kazał podać sobie herbatę, siadł przy stole i wziąwszy rozkład jazdy na kolejach, począł układać marszrutę podróży.
— Dwie depesze — rzekł lokaj, wchodząc do pokoju — niech mi wasza ekscelencya wybaczy... wychodziłem tylko na chwilę.
Aleksiej Aleksandrowicz wziął depesze i rozpieczętował je. Pierwsza zawierała wiadomość o mianowaniu Stremowa na to właśnie stanowisko, którego pragnął Karenin. Aleksiej Aleksandrowicz rzucił depeszę, twarz oblała mu się rumieńcem, wstał i zaczął chodzić po pokoju. Quos vult perdere, dementat — szepnął, rozumiejąc pod quos tych, od których zależała ta nominacya. Nie fakt, że nie on otrzymał to stanowisko, że najwidoczniej pominięto go, sprawiał przykrość Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, lecz Karenin nie mógł w żaden sposób zrozumieć i dziwiło go to bardzo, że owi quos nie dostrzegli, iż gaduła i frazeolog Stremow jest najmniej ze wszystkich odpowiednim na to stanowisko. W jaki sposób mogli nie spostrzedz się, że przez tę nominacyę narażają na szwank samych siebie i swoją opinię. „Zapewne jeszcze coś w tym rodzaju!“ — pomyślał złośliwie, rozpieczętowując drugą depeszę. Była ona od żony; podpis jej „Anna“ rzucił się mu przedewszystkiem w oczy. „Umieram, proszę, błagam przyjechać. Gdy przebaczysz, umrę spokojniej“ — przeczytał Aleksiej Aleksandrowicz: uśmiechnął się pogardliwie i położył depeszę na stole. W pierwszej chwili zdawało mu się, że to kłamstwo i podstęp, i nie ulegało to dla niego żadnej wątpliwości. „Niema kłamstwa, przed którem ona by się cofnęła. Ma połóg w tych dniach... może odbywa słabość! Lecz jakiż miałaby cel?... abym uznał dziecko, skompromitował się i zaniechał rozwodu“ — myślał. Lecz w depeszy jest „umieram“... Przeczytał więc znowu depeszę i nagle począł się zastanawiać nad jej treścią. — „A jeżeli to prawda? Jeżeli prawda, że w chwili męki i bliskiej śmierci żałuje szczerze, a ja, myśląc, że ona kłamie, nie skłonię się do jej prośby? Odmowa będzie nietylko okrucieństwem z mojej strony, za które wszyscy potępią mnie, lecz będzie nawet nierozsądną!“...
— Piotrze, zatrzymaj karetę... jadę do Petersburga — rzekł do lokaja.
Aleksiej Aleksandrowicz postanowił wracać do Petersburga i zobaczyć się z żoną. Jeżeli przekona się, że choroba jej jest tylko podstępem, zmilczy i wyjedzie; jeżeli zaś rzeczywiście Anna jest śmiertelnie chorą i chce przed śmiercią widzieć się z nim, w takim razie on, jeżeli zastanie ją jeszcze przy życiu, przebaczy jej; jeżeli zaś przyjedzie zbyt późno, odda nieboszczce ostatnią posługę. Podczas drogi Aleksiej Aleksandrowicz nie myślał nic o tem, jak ma postąpić.
Z uczuciem zmęczenia i ociężałości, jakie wywołuje noc spędzona w wagonie, Aleksiej Aleksandrowicz jechał w porannej petersburskiej mgle przez pusty jeszcze zupełnie Newski Prospekt i patrzał przed siebie, nie myśląc o tem, co go oczekiwało. Nie mógł myśleć o tem, ponieważ za każdym razem, gdy zastanawiał się nad tem, pomimowoli przychodziła mu do głowy myśl, której nie mógł pozbyć się, że śmierć żony rozstrzygnie odrazu całą trudność jego położenia. Przed oczyma jego migały pozamykane sklepy, wózki piekarzy, nocni dorożkarze, stróże, zamiatający chodniki, i Karenin przypatrując się wszystkiemu, starał się stłumić w sobie myśl o tem, co go oczekuje, czego nie śmie sobie życzyć, a czego jednakże pragnie. Zajechawszy przed bramę, ujrzał, że stoi przed nią kareta i dorożka. Wchodząc na schody, Aleksiej Aleksandrowicz, wyjął z najgłębszej komórki swego mózgu raz powzięte postanowienie i przyrzekł sobie zastosować się ściśle do niego. Postanowienie to brzmiało: „Jeżeli kłamstwo — milcząca pogarda i natychmiastowy wyjazd; jeżeli prawda — zachowanie form.“
Szwajcar otworzył drzwi, zanim Aleksiej Aleksandrowicz zdążył zadzwonić. Szwajcar Pietrow, zwany Kapytonyczem, zabawnie wyglądał w starym surducie, bez krawata i w pantoflach.
— Cóż pani?
— Wczoraj nastąpiło rozwiązanie zupełnie pomyślnie.
Aleksiej Aleksandrowicz zatrzymał się i pobladł, teraz dopiero przekonał się, jak gorąco pragnął jej śmierci.
— A jak się miewa?
Lokaj Kozniej biegł w fartuchu po schodach:
— Bardzo źle — rzekł — wczoraj było kilku lekarzy, a i teraz jest doktor.
— Weź rzeczy — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, czując pewną ulgę na wzmiankę, że jednakże istnieje jeszcze nadzieja śmierci i wszedł do przedpokoju.
Na wieszadle wisiało wojskowe palto; Aleksiej Aleksandrowicz zauważył je i zapytał:
— Kto tam jest.
— Doktor, akuszerka i hrabia Wroński.
Aleksiej Aleksandrowicz udał się w głąb mieszkania.W salonie nie było nikogo, z gabinetu żony, na odgłos jego kroków, wyszła akuszerka w czepku z liliowemi wstążkami, podeszła do Karenina i z poufałością, jaką usprawiedliwia bliskość śmierci, wzięła go za rękę i zaprowadziła do sypialni.
— Chwała Bogu, że pan przyjechał! Tylko o panu, i ciągle o panu... — rzekła.
— Dajcież prędzej lodu! — rozległ się z sypialni rozkazujący głos doktora.
Aleksiej Aleksandrowicz wszedł do gabinetu Anny; przy jej biurku na niskiem krześle, bokiem do oparcia, siedział Wroński i zasłaniając twarz ręką, głośno płakał. Usłyszawszy głos doktora, Wroński odjął rękę od twarzy i ujrzał Aleksieja Aleksandrowicza; na widok Karenina Wroński stropił się do tego stopnia, iż usiadł napowrót, wsunął głowę w ramiona, jak gdyby chciał się ukryć, po chwili jednak zapanował nad sobą, wstał i odezwał się:
— Ona umiera... doktorzy powiedzieli, że już niema żadnej nadziei. Jestem w pana władzy, lecz niech mi pan pozwoli być tutaj... Zresztą może pan wszystko ze mną uczynić, ja...
Aleksiej Aleksandrowicz na widok łez Wrońskiego, uczuł przypływ tego duchowego rozstroju, jaki ogarniał go zawsze na widok cierpienia bliźniego; odwracając się i nie dosłuchując słów Wrońskiego, podszedł szybko ku drzwiom. W sypialni słychać było głos Anny; głos jej był wesoły, ożywiony z bardzo wyraźną intonacyą. Aleksiej Aleksandrowicz wszedł do sypialni i zbliżył się do łóżka. Anna leżała zwrócona ku niemu twarzą. Policzki jej pałały, oczy błyszczały, maleńkie, białe ręce wysunęły się z rękawów kaftanika i bawiły się zwijając róg kołdry. Zdawało się, że Anna jest nietylko zdrową, lecz i w najlepszym humorze; mówiła prędko, dźwięcznie z niezwykle prawidłowemi intonacyami.
— Dlatego, bo Aleksiej — mówię o Aleksym Aleksandrowiczu — co za dziwna i straszna ironia losu, że obydwaj są Aleksiejami, nieprawdaż? — Aleksiej nie odmówiłby mi. Ja bym zapomniała, a on by przebaczył... Ale dlaczegóż on nie przyjeżdża? Od jest dobry, on sam nie wie, do jakiego stopnia jest dobry... Ach, mój Boże, jak mi smutno! Dajcie mi prędzej wody! Ach, to może zaszkodzić jej, mojej dziecinie! No, dobrze, dajcie jej mamkę. Zgadzam się, a nawet to będzie lepiej! On przyjedzie i przykro mu będzie widzieć ją... oddajcie ją...
— Anno Arkadjewno! on przyjechał... oto i on... — uspokajała ją akuszerka, starając się zwrócić uwagę Anny na Aleksieja Aleksandrowicza. — Ach, co za głupstwo! — mówiła Anna dalej, nie zauważywszy obecności męża. — Dajcież mi ją, moją córeczkę, dajcie! On jeszcze nie przyjechał. Dlatego mówicie, że nie przebaczy, bo nie znacie go. Nikt nie poznał go, tylko ja jedna, a i to mi trudno było. Trzeba znać jego oczy, Sieroża ma takie same, i dlatego nie mogę patrzeć na nie! Czy dali Sieroży obiad? Wiem przecież, że wszyscy zapomną o nim... on tylko jeden nie zapomniałby. Trzeba przenieść Sierożę do jadalnego pokoju i poprosić Mariettę, by nocowała z nim.
Nagle Anna skurczyła się, przycichła i ze strachem, jakby spodziewając się uderzenia, jakby broniąc się przed niem, ukryła twarz w rękach — ujrzała męża.
— Nie, nie — poczęła mówić — nie lękam się go, lękam się śmierci! Aleksieju, podejdź tutaj. Pilno mi, gdyż mam niewiele czasu, niewiele życia pozostało mi... dostanę zaraz gorączki i nie będę nic rozumiała. Teraz rozumiem już... rozumiem wszystko i widzę wszystko...
Pomarszczone oblicze Aleksieja Aleksandrowicza nabrało wyrazu cierpienia; wziął ją za rękę i chciał coś powiedzieć, lecz nie mógł nic wymówić; dolna warga drżała mu, lecz wciąż jeszcze walczył z ogarniającem go wzruszeniem i tylko od czasu do czasu spoglądał na żonę. I za każdym razem, gdy spojrzał na nią, widział jej oczy, patrzące na niego z miłością, jakiej nigdy jeszcze w niej nie widział.
— Poczekaj, ty nie wiesz... Poczekajcie... poczekajcie... — przestała mówić, zdając się zbierać myśli. — Tak — rozpoczęła znowu po chwili — tak, tak, tak... oto, co chciałam powiedzieć... nie dziw mi się... jestem zawsze ta sama... Lecz we mnie jest druga, ja lękam się jej... ona pokochała tamtego i ja chciałam znienawidzieć cię, ale nie mogłam zapomnieć o tamtej, która była wpierw. Tamta, to nie ja. Teraz jestem samą sobą, taką jak byłam. Teraz umieram, wiem, że umrę, spytaj się jego tam. I teraz czuję, oto one, pudowe ciężary na rękach, na nogach, na palcach. Palce, widzisz, jakie one są ogromne! Lecz to wszystko skończy się prędko... Pragnę tylko, abyś mi przebaczył, przebaczył zupełnie! Ohydna jestem, wstrętna jestem, lecz niania mi mówiła że była raz święta męczennica... jak się to ona nazywała?! Ona była jeszcze gorsza odemnie. I ja pojadę do Rzymu, tam jest pustelnia, i wtedy nie będę stała nikomu na przeszkodzie, tylko wezmę Sierożę i córeczkę... Nie, ty nie możesz przebaczyć! Wiem, że takich rzeczy nie można przebaczyć! Nie, nie, odejdź, tyś zbyt dobry!...
Jedną rozpaloną ręką trzymała go mocno, drugą zaś odpychała.
Rozstrój duchowy Aleksieja Aleksandrowicza potęgował się wciąż i dosięgnął obecnie tego stopnia, że Aleksiej Aleksandrowicz przestał już opierać się; nagle poczuł, że to; co on uważał za rozstrój duchowy, przeciwnie, było tym szczęśliwym stanem duszy, który nagle dał mu nowe, nigdy przezeń niezaznane dotąd szczęście; Aleksiej Aleksandrowicz nie myślał o tem, że ta zasada chrześcijańska, której chciał się trzymać przez całe życie, każe mu przebaczyć i kochać swych wrogów, lecz radosne uczucie miłości i przebaczania wrogom wypełniło jego duszę. Ukląkł i położywszy głowę na zgięciu jej ręki, która parzyła go nawet przez kaftanik, płakał jak dziecko. Anna objęła łysiejącą głowę męża, przysunęła się do niego i z wyzywającą dumą podniosła oczy.
— Otóż i on, wiedziałam! Teraz wszyscy żegnajcie mi, żegnajcie... znowu przyszli... czemu oni nie idą sobie?... Zdejmijcie ze mnie to futro!...
Doktor odjął jej ręce od Aleksieja Aleksandrowicza, położył ostrożnie na łóżku i nakrył kołdrą. Anna leżała spokojnie na wznak i z zachwytem patrzała przed siebie.
— Pamiętaj, że potrzeba mi było tylko przebaczenia i niczego więcej nie pragnę... Dlaczegóż on nie zbliża się? — rzekła, zwracając się ku stojącemu we drzwiach Wrońskiemu — podejdź i podaj mi rękę.
Wroński podszedł do łóżka i spojrzawszy na Annę, znowu zasłonił twarz ręką.
— Odsłoń twarz, patrz się na niego... on święty! — rzekła — ależ odsłoń, odsłoń twarz! — powtarzała z gniewem — Aleksieju Aleksandrowiczu, odsłoń mu twarz! ja chcę go widzieć!...
Aleksiej Aleksandrowicz ujął Wrońskiego za ręce i odsłonił mu twarz, którą wyraz wstydu i bolu, malującego się na niej, czynił straszną.
— Podaj mu rękę! Przebacz mu!
Aleksiej Aleksandrowicz, nie mogąc opanować wzruszenia, podał mu rękę.
— Chwała Bogu, chwała Bogu — wyszeptała Anna — teraz już wszystko gotowe... tylko trochę wyciągnę nogi. O tak, wybornie! Jak te kwiaty są zrobione bez żadnego gustu, zupełnie niepodobne do fiołków — mówiła, wskazując na obicie. — Boże, mój Boże! kiedyż to się skończy? Dajcie mi morfiny! O mój Boże, mój Boże!
I chora poczęła majaczyć.
Doktorzy orzekli, że była to gorączka połogowa, dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto kończąca się śmiercią. Chora cały dzień miała gorączkę, majaczyła i była nieprzytomną; puls prawie przestał uderzać.
Lada chwila oczekiwano śmierci. Wroński pojechał da domu, lecz rano przyjechał znowu, chcąc się dowiedzieć, jak chora miewa się. Aleksiej Aleksandrowicz, spotkawszy go w przedpokoju, odezwał się: „niech się pan zatrzyma, gdyż ona zapyta zapewne o pana“ — i zaprowadził go sam da gabinetu żony. Nad ranem maligna wzrosła znowu, Anna zaczęła znów nadzwyczaj szybko mówić i myśleć, i znów skończyło się na tem, że leżała zupełnie bez przytomności. Na trzeci dzień powtórzyło się to samo i doktorzy orzekli, że jest nadzieja.
Aleksiej Aleksandrowicz wszedł tego dnia do gabinetu, w którym siedział Wroński i zamknąwszy drzwi, siadł naprzeciw niego.
— Aleksieju Aleksandrowiczu — począł mówić Wroński, widząc, że nadchodzi chwila stanowczej rozmowy — nie jestem w stanie mówić i rozumieć tego, co do mnie mówią... niech pan oszczędza mnie! Wiem, że panu jest bardzo ciężko, ale niech mi pan wierzy, że mnie jest jeszcze ciężej.
Chciał wstać, lecz Karenin wziął go za rękę i rzekł:
— Musi mnie pan koniecznie wysłuchać, gdyż chcę wyjaśnić panu me zapatrywanie, które powodowało i które będzie mną powodować, gdyż nie chcę, aby pan mylił się pod tym względem. Wiadomo panu, że zdecydowałem się na rozwód, a nawet porobiłem już stosowne kroki. Nie będę taił przed panem, że rozpoczynając proces rozwodowy, wahałem się, że się męczyłem; przyznaję nawet, że prześladowało mnie pragnienie zemsty nad nią i nad panem. Gdym otrzymał depeszę, jechałem tutaj z temi samemi uczuciami, powiem więcej, pragnąłem jej śmierci, lecz... — Aleksiej Aleksandrowicz pomilczał chwilę, namyślając się, czy wypowiedzieć mu wszystko, czy też wstrzymać się — lecz zobaczyłem ją i przebaczyłem... i szczęście, jakie daje przebaczenie, wskazało mi mój obowiązek; przebaczyłem zupełnie. Chcę nadstawić drugi policzek, chcę oddać koszulę, gdy mi zabierają płaszcz. Błagam tylko Boga, aby nie pozbawiał mnie tego szczęścia, jakie zapewnia przebaczenie. — Łzy kręciły mu się w oczach i spokojne, jasne spojrzenie ich uderzyło Wrońskiego. — Takiem jest moje stanowisko! Może pan wdeptać mnie w błoto, uczynić pośmiewiskiem wszystkich, ja jednak nie zejdę z niego i nigdy nie powiem panu ani słowa wymówki — mówił dalej Karenin — obowiązek mój wytknięty jest dla mnie wyraźnie: powinienem być przy niej i będę. Jeżeli ona zechce widzieć pana, dam panu znać, teraz jednak myślę, że lepiej będzie, jak się pan stąd oddali...

Wstał; rzewny płacz nie pozwolił mu mówić dalej. Wroński podniósł się również i zgarbiony, nie podnosząc głowy, patrzał ponuro na niego; nie rozumiał on uczuć Aleksieja Aleksandrowicza, lecz czuł, że były one czemś wyższem, niedostępnem dla niego, co nie daje się wytłumaczyć przy jego poglądach.

XVIII.

Po rozmowie z Aleksiejem Aleksandrowiczem Wroński wyszedł na ganek domu Kareninych i stanął, zaledwie zdając sobie sprawę, gdzie znajduje się i dokąd ma jechać lub iść. Czuł się zawstydzonym, upokorzonym, winnym i pozbawionym możności zmycia swego upokorzenia; czuł się wykolejonym ze zwykłego trybu życia, którym dotychczas kroczył z taką dumą i łatwością. Nagle wszystkie przyzwyczajenia i zasady jego życia, które dotąd wydawały się niewzruszonemi, okazały się chwiejnemi i nie dającemi się zastosować. Oszukiwany mąż, który dotąd zdawał się być mizernem stworzeniem, wypadkową i trochę komiczną przeszkodą na drodze do szczęścia, został nagle postawionym przez tę przeszkodę właśnie na wzbudzającej szacunek wysokości, i ten mąż, postawiony na tej wysokości, okazał się nie fałszywym, nie złym, nie śmiesznym, lecz owszem dobrym, prawym i wspaniałomyślnym. Wroński nie mógł nie poznać się na tem. Role zmieniły się nagle; Wroński widział jego wyższość i swoje poniżenie, słuszność po jego, niesłuszność po swojej stronie; ujrzał, że mąż nawet i w nieszczęściu swojem był szlachetnym, a on sam lichym i tuzinkowym w swem oszustwie. Lecz to poczucie niższości wobec człowieka, którym tak niesprawiedliwie pogardzał, było tylko małą częścią jego troski, gdyż czuł się teraz niewypowiedzianie nieszczęśliwym, ponieważ namiętność jego ku Annie, która, o ile mu się zdawało, ostatniemi czasy, ochłódła, obecnie, gdy wiedział, że Annę utracił już na zawsze, wzmogła się tak, jak nigdy przedtem. I teraz właśnie, gdy ją poznał, i pokochał tak, jak naprawdę trzeba kochać, został upokorzonym w jej oczach i utracił ją na zawsze, pozostawiając o sobie li tylko smutne wspomnienie. Najstraszniejszą jednak była ta śmieszna, haniebna pozycya jego, gdy Karenin odejmował mu ręce od twarzy, którą piekło uczucie wstydu. Wroński stał na ganku domu Kareninych, straciwszy zupełnie głowę i nie wiedząc co czynić.
— Każe pan sprowadzić dorożkę? — zapytał Wrońskiego szwajcar.
— Dobrze, dorożkę.
Powróciwszy do domu po dwóch bezsennych nocach, Wroński, nie rozbierając się wcale, położył się na kanapie z podłożonemi pod głowę rękoma. Głowa ciężyła mu; wspomnienia i najdziwaczniejsze myśli przesuwały się przez nią z niezwykłą szybkością; chwilami, pod wpływem zupełnie świeżego wrażenia, widział lekarstwo, które, nalewając chorej na łyżkę, wylał; chwilami białe jej ręce, chwilami zaś Karenina, klęczącego koło łoża chorej żony.
„Zasnąć! zapomnieć!“ — postanowił Wroński ze spokojną pewnością zdrowego człowieka, przekonanego, że gdy jest zmęczonym i gdy chce mu się spać, to zaraz zaśnie. I rzeczywiście zaczęło mu się natychmiast mącić w głowie i Wroński pogrążył się w przepaść zapomnienia. Fale morza tego sennego życia poczynały się już zawierać nad jego głową, gdy w tem nagle doznał wrażenia jakoby silnego prądu elektrycznego; rzucił się tak mocno, że całem ciałem podskoczył na sprężynach kanapy i, oparłszy się na rękach, ukląkł z przestrachem. Oczy miał otwarte szeroko, jakby zupełnie nie spał. Ogólne osłabienie i ociężałość głowy, których tak silnie doświadczał przed chwilą, zniknęły zupełnie, jakby ręką odjęte.
„Może pan wdeptać mnie w błoto“, słyszał słowa Aleksieja Aleksandrowicza i widział go przed sobą, jak również i twarz Anny, pokrytą gorączkowymi wypiekami: błyszczące jej oczy patrzały czule i z miłością nie na niego, lecz na Aleksieja Aleksandrowicza; Wroński widział też i siebie samego w chwili, gdy Karenin odejmował mu ręce od twarzy i sam sobie wydawał się głupio i śmiesznie wyglądającym. Po chwili znowu wyciągnął nogi i położył się z zamkniętemi oczyma na kanapie.
„Zasnąć! zasnąć!“ — powtarzał. Lecz gdy zamykał oczy, jeszcze wyraźniej widział twarz Anny.
„Tego niema i nie będzie, i ona chce zatrzeć to w swoich wspomnieniach. A ja nie mogę żyć bez tego... jakżeż więc pogodzimy się, jakżeż więc pogodzimy się?“... — rzekł głośno i nieprzytomnie, i począł powtarzać tych parę wyrazów. Powtarzanie to powstrzymywało tworzenie się nowych obrazów i wspomnień, które odczuwał, jak kłębiły się po głowie. Lecz powtarzanie paru wyrazów powstrzymywało wyobraźnię nie na długo; z nadzwyczajną szybkością przesuwały mu się przed oczyma lepsze, szczęśliwsze chwile, a wraz z niemi i niedawno doznane poniżenie. — „Odejmij ręce!“ — mówi głos Anny. On odejmuje ręce, i Wroński czuje teraz jeszcze piekące rumieńce wstydu i śmieszny, głupi wyraz twarzy.
Leżał ciągle, starając się zasnąć, chociaż czuł, że niema najmniejszej nadziei, aby udało mu się zasnąć i powtarzał wciąż szeptem wyrazy, które wypadkiem przyszły mu na myśl, chcąc przeszkodzić w ten sposób tworzeniu się nowych obrazów. Zaczął przysłuchiwać się i usłyszał dziwnym szeptem, szeptem waryata, powtarzane wciąż wyrazy: „nie umiał cenić, nie umiał korzystać!“
„Cóż to?... czyż ja dostaję obłędu?“ — rzekł sam do siebie. — „Być może... z czegóż ludzie warjują? z jakiego powodu strzelają do siebie?“ — odparł sam sobie i otworzywszy oczy, ujrzał ze zdziwieniem koło swej głowy wyhaftowaną poduszkę, którą zrobiła mu Waria, żona brata; dotknął się haftu i spróbował przypomnieć sobie Warię i swe ostatnie widzenie się z nią, lecz myślenie o czemkolwiek innem męczyło go. — „Nie, trzeba koniecznie zasnąć!“ — Przysunął poduszkę i przycisnął do niej głowę, lecz musiał wysilać się, by móc leżyć z zamkniętemi oczyma. Nagle zerwał się i usiadł: „wszystko skończyło się, trzeba pomyśleć, co i jak mam uczynić teraz.“ Przebiegł szybko myślą całe swe życie, wyłączając z niego miłość ku Annie.
„Pragnienie sławy? jak Sierpuchowskoj? Wielki świat? Dwór?“ Na niczem nie mógł zatrzymać swych rozgorączkowanych myśli, gdyż wszystko tylko kiedyś, dawno, miało dla niego pewną treść, obecnie zaś nic już nie było. Wstał z kanapy, zdjął tużurek, rozluźnił pasek i obnażywszy pierś, aby mu lżej było oddychać, przeszedł się po pokoju.
„W ten sposób ludzie warjują“ — powtórzył — „i z takich właśnie powodów strzelają do siebie, aby nie potrzebowali się wstydzić!“ — dodał powoli.
Podszedł ku drzwiom i zamknął je, poczem ze skupionem spojrzeniem i z mocno zaciśniętymi zębami podszedł do stołu, wziął rewolwer, uregulował bębenek i zamyślił się. Z pochyloną głową, zamyślony głęboko, stał tak z rewolwerem w ręku ze dwie minuty.
„Ma się rozumieć“ — rzekł, jak gdyby logiczny, długi i prosty bieg myśli doprowadził go do nieulegającego zaprzeczeniu wniosku. W rzeczy zaś samej to przekonywujące go „ma się rozumieć“ było tylko wynikiem powtórzenia zupełnie takiego samego koła wspomnień i wyobrażeń, jakie myśli jego okrążyły przynajmniej już z dziesięć razy w ciągu godziny: były to te same wspomnienia szczęścia, utraconego już raz na zawsze, to samo przeświadczenie o bezcelowości i bezmyślności wszystkiego, co go oczekiwało jeszcze w życiu, toż samo poczucie swego poniżenia moralnego. Porządek, w jakim następowały te uczucia i wyobrażenia, również był takim samym.
„Ma się rozumieć“ — powtórzył, gdy myśl jego po raz już trzeci skierowała się ku temu samemu zaczarowanemu kołu wspomnień i myśli; przyłożywszy rewolwer do lewej piersi, szarpnął mocno ręką, jak gdyby ściskając coś w pięści i nacisnął kurek. Nie słyszał huku wystrzału, tylko silne uderzenie w piersi zwaliło go z nóg. Chciał schwycić się za róg stołu, wypuścił z ręki rewolwer, zachwiał się i usiadł na podłodze, z zadziwieniem rozglądając się dokoła. Nie poznawał swego pokoju, spoglądając z dołu na powyginane nogi stołu, na kosz do papierów i na tygrysią skórę. Prędkie, skrzypiące kroki służącego, przechodzącego przez salon, kazały mu opamiętać się. Zmusił się na chwilę do równowagi umysłowej i pojął, że znajduje się na podłodze, dostrzegłszy zaś krew na tygrysiej skórze i na swej ręce, zrozumiał, że strzelał do siebie.
„Głupio!... nie trafiłem!“ — szepnął, szukając ręką rewolweru. Rewolwer leżał tuż koło niego, lecz on szukał go dalej. Nie przestając szukać, przechylił się na drugą stronę i nie mając sił utrzymać równowagi, upadł, brocząc we własnej krwi.
Elegancki lokaj z bokobrodami, który niejednokrotnie już uskarżał się przed znajomymi na swe słabe nerwy, przestraszył się do tego stopnia, ujrzawszy swego pana na podłodze, że zostawił go broczącego we krwi i pobiegł po pomoc. W godzinę później przyjechała bratowa Wrońskiego, Waria, i z pomocą trzech doktorów, po których posłała i którzy jednocześnie prawie przyjechali, położyła rannego do łóżka i pozostała, by pielęgnować go.

XIX.

Karenin, przygotowując się do widzenia z żoną, nie przypuszczał na chwilę tej okoliczności, że skrucha Anny będzie szczerą, że on przebaczy, że jednak ona może nie umrzeć. Był to błąd z jego strony, którego znaczenie pojął dopiero w dwa miesiące po powrocie z Moskwy. Lecz błąd, jaki uczynił, był nietylko skutkiem nierachowania się z tą okolicznością, lecz również i skutkiem nieznajomości swego serca, którego, jak się pokazało, Aleksiej Aleksandrowicz nie znał aż do dnia widzenia się z umierającą żoną. Przy łożu chorej żony po raz pierwszy w życiu poddał się temu uczuciu tkliwego współczucia, jakie budziły w nim zawsze cierpienia bliźnich i którego dawniej wstydził się, uważając je za oznakę słabego charakteru. I litość nad żoną i wyrzuty sumienia, że pragnął jej śmierci, a co najważniejsze, radość, będąca wynikiem przebaczenia, sprawiły, że poczuł nagle nietylko uśmierzanie się swych cierpień, lecz i ten spokój wewnętrzny, którego pierwej nigdy nie doświadczał. Nagle poczuł, że to samo, co było ongi źródłem jego cierpień, stało się dlań obecnie źródłem radości; to, co wtedy, gdy potępiał, nienawidził i czemu złorzeczył, zdawało mu się być nie do rozstrzygnięcia, teraz, gdy przebaczał i kochał, stało się jasnem i zrozumiałem.
Przebaczył żonie, a jej cierpienia i skrucha budziły w nim litość. Przebaczył Wrońskiemu i litował się nad nim, szczególnie, gdy doszły go pogłoski o jego samobójczym zamachu. Litował się i nad synem więcej niż przedtem i wyrzucał sam sobie, że zbyt mało troszczył się o niego. Lecz dla nowonarodzonej małej dziewczynki miał jakieś szczególne uczucie, nietylko litości, lecz i tkliwości. Z początku, powodowany li tylko miłosierdziem, zajął się tem maleństwem, które nie było jego córką, o którem zapomniano podczas choroby matki i które byłoby umarło zapewne, gdyby on nie zaopiekował się niem, i Aleksiej Aleksandrowicz sam nie spostrzegł się, jak już pokochał dziewczynkę. Parę razy dziennie chodził do dziecinnego pokoju i siadywał tam długo, tak, że mamka i niańka, które z początku bały się go, przyzwyczaiły się doń najzupełniej. Czasami po pół godziny stał nad kołyską, wpatrywał się w śpiącą szafranowo-czerwoną twarzyczkę dziecka i śledził, jak czoło małej marszczyło się, a pulchne rączki ze zgiętymi palcami tarły oczęta odwrotną stroną dłoni. Aleksiej Aleksandrowicz szczególnie w takich chwilach czuł się zupełnie spokojnym i był w zgodzie z samym sobą, a w położeniu swojem nie widział nic niezwykłego, nic takiego, co wymagałoby zmiany.
Lecz im więcej upływało czasu, tem bardziej widział, że chociaż obecnemu stanowi rzeczy on osobiście niema nic do zarzucenia, stan ten jednak nie może trwać dłużej, gdyż całe otoczenie nie pozwoli na to. Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że prócz wzniosłej, moralnej siły, kierującej jego duszą, istnieje jeszcze druga siła, brutalna, może jeszcze bardziej potężna, która kieruje jego życiem, i że siła ta nie da mu tego spokoju, pochodzącego z zaparcia się siebie samego, którego on tak pragnie. Aleksiej Aleksandrowicz czuł pomimowoli, że wszyscy spoglądają na niego pytająco i ze zdziwieniem, że nie rozumieją go, i że spodziewają się po nim czegoś. Szczególnie zaś odczuwał nienaturalność i nietrwałość swych stosunków z żoną. Gdy minął stan tkliwości, spowodowany u niej bliską śmiercią, Aleksiej Aleksandrowicz zaczął uważać, że Anna obawia się go, że obecność jego ciąży jej i że żona nie może patrzeć mu prosto w oczy. Zdawało się, że ma mu coś do powiedzenia, lecz że nie może odważyć się na rozmowę z nim, i jakby również przeczuwając, że taki wzajemny stosunek ich nie może trwać nadal, spodziewa się, że on ze swej strony przedsięweźmie odpowiednie kroki.
Przy końcu lutego zdarzyło się pewnego razu, że córeczka Anny, również Anna, zachorowała. Aleksiej Aleksandrowicz był rano w dziecinnym pokoju, kazał posłać po doktora i pojechał do ministeryum. O godzinie czwartej, załatwiwszy się w biurze, powrócił do domu. Gdy wszedł do przedpokoju, ujrzał wystrojonego lokaja w galonach i niedźwiedziej pelerynie, trzymającego białą rotundę, podbitą amerykańskimi psami.
— Kto tam jest? — zapytał Karenin.
— Księżna Elżbieta Teodorówna Twerskaja — odparł lokaj z uśmiechem, przynajmniej tak zdawało się Aleksiejowi Aleksandrowiczowi.
W ciągu tych przykrych paru miesięcy, Karenin niejednokrotnie zauważył, że znajomi jego, a szczególniej kobiety, zajmowali się nadzwyczaj nim i jego żoną; u wszystkich swych znajomych zauważył ukrywaną z trudnością radość, jaką widział wtedy w oczach adwokata, a obecnie w oczach lokaja. Wszyscy zdawali się być przejętymi bardzo, jak gdyby wydawali kogoś za mąż. Znajomi przy spotkaniu pytali go o zdrowie żony z radością, którą napróżno starali się ukryć.
Obecność księżnej Twerskiej była mu nieprzyjemną, tak z powodu wspomnień połączonych z nią, jak i dlatego, że wogóle nie lubiał jej; Aleksiej Aleksandrowicz poszedł więc wprost do dziecinnych pokoi.
W pierwszym pokoju Sieroża, oparty o stół, założywszy nogi na poręcz krzesła, rysował i opowiadał coś z ożywieniem. Angielka, która podczas choroby Anny zajęła miejsce francuski, wstała prędko, ukłoniła się Aleksiejowi Aleksandrowiczowi i poczęła strofować Sierożę, że niegrzecznie siedział.
Aleksiej Aleksandrowicz pogładził syna po głowie, odpowiedział guwernantce, zapytującej go o zdrowie żony i począł dowiadywać się, co powiedział doktor o baby.
— Doktor powiedział, że niema nic niebezpiecznego i kazał ją kąpać...
— Ale ona wciąż cierpi — przerwał Karenin, przysłuchując się dziecku, krzyczącemu w sąsiednim pokoju.
— Mojem zdaniem mamka jest nieodpowiednia — rzekła stanowczo angielka.
— Dlaczego pani tak przypuszcza? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— To samo miało miejsce u hrabiny Pohl... leczono dziecko, a tymczasem pokazało się, że było ono poprostu głodnem, gdyż mamka była bez pokarmu.
Aleksiej Aleksandrowicz zamyślił się i postawszy kilka sekund, wszedł do drugiego pokoju. Dziewczynka leżała i wijąc się na rękach niańki, nie chciała ani ssać podawanej jej pulchnej piersi, ani też uciszyć się, i nie zwracała uwagi na sykania niańki i schylonej nad sobą mamki.
— Czy nie lepiej? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Niespokojna — szeptem odparła niańka.
— Miss Edouard przypuszcza, że może mamka niema, pokarmu.
— I mnie się tak zdaje.
— Dlaczegóż więc nic nie mówicie?
— Komu mam powiedzieć?... Anna Arkadjewna wciąż choruje... — z niezadowoleniem odparła niańka.
Służyła już ona dawno u Kareninych i w jej szczerej, prostej odpowiedzi, Aleksiej Aleksandrowicz zauważył aluzyę do swej pozycyi.
Dziecko krzyczało coraz głośniej, zanosząc się od płaczu. Niania, machnąwszy ręką, podeszła do niego, wzięła je z rąk mamki i zaczęła chodzić, kołysząc na ręku.
— Trzeba poprosić doktora, aby obejrzał mamkę — zauważył Aleksiej Aleksandrowicz.
Zdrowa na wygląd, wystrojona mamka, zląkłszy się, że straci miejsce, mruknęła coś pod nosem i chowając dużą pierś, pogardliwie uśmiechnęła się, że ktobądż może mieć wątpliwości co do ilości jej mleka. W uśmiechu tym Karenin również zauważył ironię nad swym losem.
— Nieszczęśliwe dziecko! — odezwała się niańka, uspakajając je i chodząc po pokoju. Aleksiej Aleksandrowicz usiadł na krześle i z ponurem obliczem, na którem malowało się cierpienie, patrzał na chodzącą wciąż niańkę.
Gdy wreszcie dziecko uciszyło się i niańka, poprawiwszy poduszkę, położyła je do łóżeczka i wyszła, Aleksiej Aleksandrowicz wstał i usiłując iść na palcach, podszedł ku małej. Przez chwilę milczał i patrzał na nią ponuro, lecz nagle uśmiech, który poruszył mu włosy i skórę na głowie, opromienił jego twarz i Aleksiej Aleksandrowicz pocichutku wyszedł z pokoju.
W jadalnym pokoju zadzwonił i kazał służącemu posłać znowu po doktora; czuł żal do żony, że nie troszczy się o to zachwycające dziecko i będąc niezadowolonym, nie chciał iść do jej pokoju, gdzie wiedział, że zastanie księżną Betsy, z którą również nie chciał się widzieć. Lecz żona mogła zadziwić się, dlaczego on, wbrew zwyczajowi, nie zachodzi do niej; zapanował więc nad sobą i poszedł do sypialni. Idąc ku drzwiom po miękkim puszystym dywanie, usłyszał przypadkiem rozmowę, jakiej właśnie nie życzył sobie słyszeć.
— Rozumiałabym odmowę pani i jego, gdyby on nie wyjeżdżał, lecz mąż pani powinien być wyższym po nad to — mówiła Betsy.
— Nic dla siebie nie chcę, lecz dla męża! Niech pani nie rozmawia ze mną o tem... — odparła Anna wzruszonym głosem.
— Dobrze... lecz pani nie może nie życzyć sobie pożegnania z człowiekiem, który z powodu pani chciał się zastrzelić.
— Dlatego właśnie nie chcę.
Aleksiej Aleksandrowicz zatrzymał się, na twarzy jego odbił się przestrach i poczucie swej winy, chciał już odejść po cichu; lecz przyszło mu na myśl, że byłoby to bardzo niewłaściwem, wrócił się więc, kaszlnął i zbliżył ku drzwiom gabinetu żony. Głosy zamilkły i Karenin otworzył drzwi.
Anna siedziała na sofie w szarym szlafroku, z krótko ostrzyżonymi, czarnymi włosami, które gęsto pokrywały jej okrągłą głowę. Jak zwykle w obecności Aleksieja Aleksandrowicza, ożywienie znikło nagle z jej twarzy, pochyliła głowę i zmięszana spojrzała na Betsy. Księżna ubrana według ostatniej mody, w kapeluszu, unoszącym się gdzieś wysoko nad jej głową, podobnym do kołpaczka nad lampą, w sukni perłowego koloru w ukośne pasy, siedziała koło Anny, trzymając prosto swój płaski, wysoki stan i skinąwszy głową, powitała Karenina ironicznym uśmiechem.
— A! — zawołała, jakby zadziwiona — bardzom zadowolona, że zastaję pana w domu. Nie pokazuje się pan nigdzie i od czasu choroby Anny nigdzie pana nie widziałam. Słyszałam wszystko... o pańskich kłopotach i przykrościach... w istocie pan jest mężem godnym podziwu! — rzekła znacząco i łaskawie, jakby wynagradzając go orderem za jego postąpienie z żoną.
Aleksiej Aleksandrowicz skłonił się obojętnie i pocałowawszy żonę w rękę, zapytał o jej zdrowie.
— Zdaje mi się, że lepiej — odparła Anna, unikając jego spojrzenia.
— Lecz pani wygląda, jakby pani miała gorączkę — rzekł, kładąc nacisk na wyraz „gorączka.“
— Za dużo rozmawiałyśmy — wtrąciła Betsy — widzę, że jest to egoizm z mojej strony, więc odjeżdżam.
Księżna wstała, lecz Anna, oblewając się nagle rumieńcem, schwyciła ją za rękę.
— Nie, niech pani posiedzi jeszcze. Muszę powiedzieć pani... nie, panu — zwróciła się do Aleksieja Aleksandrowicza, a jej szyja i czoło pokrywały się stopniowo rumieńcem.
— Nie chcę i nie mogę ukrywać nic przed panem... — dodała Anna.
Aleksiej Aleksandrowicz począł trzeszczyć palcami i pochylił głowę.
— Betsy mówiła, że hrabia Wroński chce być u nas przed swym wyjazdem do Taszkientu i pożegnać się z nami... — Anna nie patrzała na męża i widocznie spieszyła się z powiedzeniem wszystkiego, chociaż sprawiało jej to widoczną przykrość; — odpowiedziałam, że nie mogę go przyjąć.
— Pani powiedziała, że to będzie zależało od Aleksieja Aleksandrowicza — poprawiła ją Betsy.
— Ależ nie, nie mogę go przyjąć i to do niczego nie... — i nagle przestała mówić i spojrzała z zapytaniem na męża (on nie patrzał na nią) — jednem słowem nie chcę.
Aleksiej Aleksandrowicz przysunął się do żony i chciał ją ująć za rękę.
Anna odruchowo odsunęła swą rękę od szukającej jej wilgotnej, z grubemi nabrzmiałemi żyłami, ręki; lecz po chwili zrobiła widocznie nad sobą wysiłek i uścisnęła jego dłoń.
— Bardzo jestem wdzięczny pani za jej zaufanie, lecz... — odparł z pomieszaniem i gniewem, że o tem, co tak łatwo i po prostu mógł rozstrzygać sam z sobą, nie może mówić w obecności księżnej Twerskiej, w której widział uosobienie tej brutalnej siły, co musiała kierować w oczach świata jego życiem i przeszkadzała mu oddać się zupełnie uczuciu miłości i przebaczenia. Patrząc na księżnę Twerską, przestał mówić i zamyślił się.
— No, do widzenia mój skarbie — odezwała się Betsy, wstając i całując Annę. Gdy wyszła, Aleksiej Aleksandrowicz odprowadził ją do przedpokoju.
— Aleksieju Aleksandrowiczu! mam pana za prawego, wspaniałomyślnego człowieka — rzekła Betsy, zatrzymując się w saloniku i niezwykle mocno ściskając mu raz jeszcze rękę — jestem osobą obcą, lecz do tego stopnia kocham ją i szanuję pana, że pozwalam sobie udzielić rady... bądź pan łaskaw usłuchać jej... upraszam pana o to... Aleksiej Wroński jest uosobieniem honoru i wyjeżdża do Taszkientu.
— Dziękuję, księżno, za pani współczucie i rady, lecz kwestyę, czy żona moja może, czy nie może przyjąć kogokolwiek, rozstrzygnie ona sama.
Aleksiej Aleksandrowicz wypowiedział te słowa, jak zwykle, z nadzwyczajną godnością i z podniesionemi brwiami, odrazu jednak przyszło mu na myśl, że cokolwiek by powiedział, to wszystko nie jest w stanie uczynić należytego wrażenia w tem położeniu, w jakiem on się znajduje i w rzeczy samej przekonał się o tem ze złego, ironicznego, zaledwie tajonego uśmiechu, z jakim Betsy spojrzała na niego, usłyszawszy powyższą odpowiedź.

XX.

Aleksiej Aleksandrowicz pożegnał się z Betsy w salonie i powrócił do żony. Anna leżała na kanapce, lecz usłyszawszy jego kroki, prędko usiadła i patrzała na męża z przestrachem; Karenin zauważył, że przed chwilą płakała.
— Wdzięczny ci jestem bardzo za zaufanie, jakie masz ku mnie — łagodnie powtórzył po rosyjsku zdanie powiedziane przy Betsy po francusku i usiadł koło żony. Gdy mówił do żony po rosyjsku i gdy mówił jej „ty“, to „ty“ rozdrażniało ją do najwyższego stopnia — wdzięczny ci też jestem za twe postanowienie... i ja jestem również zdania, że ponieważ on wyjeżdża, to niema żadnej racyi, by hrabia Wroński przyjeżdżał tu... zresztą...
— Przecież już powiedziałam, więc pocóż będziemy powtarzać? — przerwała mu nagle Anna z rozdrażnieniem, nad którem nie zdołała zapanować.
„Żadnej racyi“ — pomyślała — „niema, aby ktoś przyjeżdżał żegnać się z kobietą, którą kochał, dla której chciał zginąć i z powodu której zmarnował się, a która bez niego żyć nie może... niema żadnej racyi!“ — zacisnęła usta i spuściła błyszczące swe oczy na jego ręce z opuchniętemi żyłami.
— Nie będziemy już nigdy mówili o tem — dodała spokojniej.
— Pozostawiłem tobie rozstrzygnięcie tej kwestyi i cieszy mnie, że widzę... — zaczął Aleksiej Aleksandrowicz.
— Iż życzenie moje zgadza się z pańskiem — dokończyła prędko Anna, podrażniona jego powolnem mówieniem, i wiedząc z góry, co jej powie.
— W rzeczy samej potwierdził Aleksiej Aleksandrowicz — i księżna Twerska najniestosowniej wtrąca się do najdyskretniejszych spraw rodzinnych... szczególniej ona...
— Nie wierzę niczemu, co o niej mówią — przerwała mu Anna szybko — wiem tylko, że kocha mnie szczerze.
Aleksiej Aleksandrowicz westchnął i umilkł. Anna zdenerwowana bawiła się kutasami szlafroka, spoglądając od czasu do czasu na męża z tem przykrem uczuciem fizycznego wstrętu ku niemu, za które miała żal ku samej sobie, lecz którego nie mogła przezwyciężyć; obecnie pragnęła tylko jednego, aby uwolnił ją od swej obecności, która poczęła już jej ciężyć.
— A ja dopiero co posłałem po doktora — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, przerywając milczenie.
— Jestem zdrowa... na cóż mi doktór?
— Nie dla ciebie, ale dla malutkiej, która wciąż krzyczy; podobno mamka ma za mało pokarmu.
— Czemuż więc nie pozwoliłeś mi karmić, gdym błagała o to? Wszystko jedno (Aleksiej Aleksandrowicz zrozumiał, co ma znaczyć to „wszystko jedno“), zagłodzą biedne dziecko; — zadzwoniła i kazała przynieść dziewczynkę — prosiłam, by dano mi ją karmić, ale spotkała mnie odmowa, a teraz muszę słuchać wymówek.
— Nie robię żadnych wymówek...
— Właśnie że pan robi! Mój Boże, czemu nie umarłam... — i rozpłakała się. — Przebacz mi, jestem rozdrażniona i niesprawiedliwa — wyrzekła opamiętując się... — odejdź jednak...
„Nie, tak nie może pozostać“ — stanowczo pomyślał Aleksiej Aleksandrowicz, wychodząc z pokoju żony.
Aleksiejowi Aleksandrowiczowi nigdy jeszcze nie przedstawiała się z taką dokładnością, jak dzisiaj, nienaturalność jego położenia w oczach świata, i nienawiść, jaką żona żywiła ku niemu. W ogóle dzisiaj przekonał się o potędze tej brutalnej tajemniczej siły, która kierowała jego życiem i wymagała bezwarunkowego spełniania swej woli; przekonał się również, że stosunek jego względem żony zmienił się raz na zawsze. Widział, że cały świat i żona żądają od niego czegoś, lecz czego mianowicie, nie był w stanie pojąć. Czuł, że z tego powodu w duszy jego wzrasta uczucie rozdrażnienia, burzące jego spokój i całą zasługę. Myślał, iż dla Anny będzie lepiej, gdy zerwie wszelkie stosunki z Wrońskim, lecz jeżeli oni wszyscy są zdania, że zerwanie jest niemożebnem, on gotów jest pozwolić na nowo na te stosunki, aby tylko nie hańbić dzieci, nie rozstawać się z nimi i nie zmieniać swego położenia. Jakkolwiek byłoby to złem, to w każdym razie lepszem od zupełnego zerwania, skutkiem którego jej pozycya musiałaby się stać hańbiącą, a on utraciłby wszystko, co ukochał.
Aleksiej Aleksandrowicz czuł się bezsilnym i już z góry wiedział, że wszyscy są przeciwko niemu i że nie pozwolą mu uczynić tego, co obecnie zdawało mu się zupełnie naturalnem i właściwem, zmuszą go zaś do zrobienia tego, co jest złem, lecz co wydaje się im koniecznem.

XXI.

Jeszcze Betsy nie zdążyła wyjść z salonu, gdy Stepan Arkadjewicz, który dopiero co powrócił od Jelisiejewa, dokąd nadeszły świeże ostrygi, spotkał się z nią we drzwiach.
— A, księżna! a to dopiero przyjemne spotkanie! — zawołał — a ja byłem u pani.
— Spotkanie, ale tylko na chwilę, gdyż już wychodzę — odparła Betsy, uśmiechając się i wkładając rękawiczki.
— Niech pani wstrzyma się z wkładaniem rękawiczek, muszę najprzód, księżno, ucałować rączkę pani. Za nic nie jestem tak wdzięczny powrotowi dawnych zwyczai, jak za całowanie rąk... — i Stepan Arkadjewicz pocałował Betsy w rękę — kiedyż się zobaczymy?
— Niewart pan tego — odparła Betsy z uśmiechem.
— A właśnie żem wart, ponieważ stałem się obecnie poważnym człowiekiem... załatwiam nietylko swoje, lecz i cudze rodzinne sprawy — dodał ze znaczącym uśmiechem.
— Ach; cieszę się z tego bardzo! — odpowiedziała Betsy, domyślając się natychmiast, że Stepan Arkadjewicz mówi o Annie.
Oboje powrócili do salonu i stanęli w kącie.
— On zamorzy ją — szepnęła Betsy tajemniczo — tak być nie może, nie może...
— Cieszy mnie, że i pani jest tego zdania — odparł Stepan Arkadjewicz, z powagą i ze współubolewaniem kiwając głową — dlatego też przyjechałem do Petersburga.
— Całe miasto mówi o tem — dowodziła Betsy — tak być nie może. Ona literalnie gaśnie w oczach. On nie rozumie, że ona jest jedną z tych kobiet, które nie mogą żartować ze swemi uczuciami. Jedno z dwojga: albo niech on zdobędzie się na energię i niech ją wywiezie stąd, albo też niech jej da rozwód. Stan obecny może ją zabić.
— Tak, tak, właśnie... — przerwał Obłoński z westchnieniem — po to też przyjechałem... to jest właściwie nie po to wyłącznie... zostałem niedawno szambelanem, więc muszę podziękować, lecz przedewszystkiem chciałbym załatwić i tę sprawę.
— Więc szczęść Boże! — rzekła Betsy.
Odprowadzając księżnę do sieni, Stepan Arkadjewicz jeszcze raz pocałował ją w rękę, w tem właśnie miejscu, gdzie uderza puls, nagadał tyle głupstw, że ona sama nie wiedziała czy ma się śmiać, czy też gniewać, poczem poszedł do siostry, którą zastał we łzach.
Stepan Arkadjewicz, pomimo swego humoru, tryskającego wesołością, odrazu zaczął mówić tym współczującym, poetyczno-wzniosłym tonem, jaki najbardziej odpowiadał usposobieniu Anny: zapytał siostrę o zdrowie i jak spędziła ranek.
— Źle, bardzo źle... i dzień i ranek i wszystkie minione już i nadejść mające dni — odrzekła.
— Zdaje mi się, że poddajesz się zbytnio ponuremu usposobieniu; trzeba się otrząsnąć z tego, trzeba spojrzeć spokojnie na życie. Wiem, że ci ciężko, lecz...
— Słyszałam, że kobiety kochają mężczyzn nawet za ich wady — nagle zaczęła Anna — lecz ja nienawidzę go za jego zalety. Nie mogę żyć z nim... zrozum, że widok jego działa na mnie odrażająco, że wyprowadza mnie z równowagi. Nie mogę w żaden sposób żyć z nim, nie mogę!... cóż mam robić... byłam nieszczęśliwą i myślałam, że już nie można być nieszczęśliwszą, lecz tego strasznego położenia, w jakim znajduję się obecnie, nie byłam nawet w stanie wyobrazić sobie. Czy uwierzysz, że ja wiedząc, iż on jest dobrym, doskonałym człowiekiem, żem nie warta jego paznogcia, nienawidzę go pomimo tego wszystkiego... nienawidzę go za jego wspaniałomyślność! I nic mi nie pozostaje, tylko...
Chciała powiedzieć, śmierć, lecz Stepan Arkadjewicz nie pozwolił jej dokończyć.
— Jesteś chora i rozdrażniona — rzekł — wierzaj mi, że przesadzasz... w tem wszystkiem niema nic tak strasznego...
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się; nikt, będąc na jego miejscu i mając do czynienia z taką zrozpaczoną kobietą, nie pozwoliłby sobie uśmiechać się (uśmiech wydaje się w takich razach urąganiem), lecz w uśmiechu Obłońskiego było tyle dobroci i prawie kobiecej delikatności, że nietylko nie raził, lecz owszem uspakajał i łagodził. Ciche, łagodne słowa i uśmiechy Stepana Arkadjewicza działały kojąco na Annę, jak balsam na ranę, i Anna odrazu poczuła to.
— Nie, Stiwo! — odezwała się — jestem zgubiona... gorzej niż zgubiona, gdyż nie mogę nawet powiedzieć, że wszystko skończyło się już dla mnie, owszem, wiem, że jeszcze daleko do końca... jestem jak ta zbyt naciągnięta struna, która musi pęknąć! Lecz to jeszcze nie koniec, a koniec będzie straszny...
— Nic nie szkodzi... powoli można ujmować ciężaru strunie; niema położenia, z którego nie byłoby wyjścia.
— Myślałam o tem bardzo dużo... jedno tylko...
Z jej wylęknionego spojrzenia Stepan Arkadjewicz przekonał się znowu, że, według niej, tem jedynem wyjściem jest śmierć, i nie dał jej dokończyć.
— Bynajmniej — rzekł — pozwól mi; nie możesz widzieć swego położenia tak jak ja. Pozwól mi jeszcze wypowiedzieć szczere moje zdanie — Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się znowu ostrożnie i łagodnie — zacznę od początku: wyszłaś za mąż za człowieka o dwadzieścia lat starszego od ciebie; wyszłaś za mąż bez miłości lub też nie mając o niej najmniejszego pojęcia. Przypuśćmy, że był to błąd...
— Straszny błąd — podpowiedziała Anna.
— Lecz powtarzam: to fakt spełniony; potem na swe nieszczęście zakochałaś się w nie swoim mężu. Jest to nieszczęście, lecz i to nieszczęście należy uważać jako fakt dokonany... mąż twój dowiedział się o tem i przebaczył. Stepan Arkadjewicz zatrzymywał się po każdem zdaniu, spodziewając się, że siostra będzie mu przeczyć, lecz Anna nie odzywała się wcale. Teraz cała kwestya polega na tem tylko, czy możesz żyć nadal ze swym mężem? Czy ty chcesz tego? czy on chce tego?
— Nic nie rozumiem.
— Lecz sama przecież powiedziałaś, że nie możesz znosić go...
— Nie, nie powiedziałam... wyrzekam się tych słów... nic nie wiem i nic nie rozumiem się na tem...
— Tak, lecz pozwól...
— Nie możesz zrozumieć tego! Czuję, że chociaż lecę w przepaść głową na dół, nie powinnam ratować się... i nie mogę...
— Nic nie szkodzi, postaramy się, abyś się nie potłukła i złapiemy cię... Rozumiem cię, rozumiem, że nie możesz podjąć się wypowiedzenia swych pragnień, swych uczuć...
— Niczego, niczego nie pragnę... tylko, aby raz już skończyło się to wszystko...
— Lecz on widzi to i wie o tem... i czy ty myślisz, że jemu to wszystko mniej ciąży, niż tobie? Ty cierpisz nad tem, on cierpi, i cóż może z tego wyniknąć... Rozwód zaś rozwiąże to wszystko — z pewnym wysiłkiem wymówił Stepan Arkadjewicz swą główną myśl i znacząco spojrzał na siostrę.
Anna nic nie odpowiedziała i z przeczeniem pokiwała swą ostrzyżoną głową, lecz z wyrazu jej oblicza, które nagle rozjaśniło się poprzednią urodą, Stepan Arkadjewicz przekonał się, że siostra jego nie pragnęła rozwodu tylko dlatego, że wydawał się on jej szczęściem niemożebnem do ziszczenia.
— Żałuję ogromnie was oboje! Byłbym nadzwyczaj szczęśliwy, gdyby cała ta sprawa dała się załatwić! — rzekł Obłoński, uśmiechając się już śmielej. — Nic już nie mów... oby tylko Bóg pozwolił mi powiedzieć mu to wszystko co czuję... idę do niego.
Anna spojrzała na brata rozmarzonemi, tęsknemi oczyma i nie odezwała się wcale.

XXII.

Stepan Arkadjewicz z trochę uroczystą miną, z jaką zasiadał zwykle na swym prezesowskim fotelu w biurze, wszedł do gabinetu Aleksieja Aleksandrowicza, który założywszy ręce na plecach, chodził właśnie po pokoju i myślał o tem samem, o czem Stepan Arkadjewicz rozmawiał z jego żoną.
— Nie przeszkadzam ci? — zapytał Stepan Arkadjewicz, doświadczając nagle na widok szwagra nieznanego sobie uczucia zakłopotania; by ukryć swe zmieszanie, wyjął z kieszeni dopiero co kupioną papierośnicę, otwierającą się nowym sposobem i powąchawszy skórę, poczęstował szwagra papierosami.
— Dziękuję. Czy masz mi co do powiedzenia? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Tak, chciałem... muszę po... tak, w rzeczy samej muszę pomówić z tobą — odparł Stepan Arkadjewicz, czując ze zdziwieniem, że opanowywa go bojaźń, uczucie niezwykłe u niego.
Bojaźń ta była do tego stopnia dziwną i niespodziewaną, że Obłoński nie mógł uwierzyć, iż była ona głosem sumienia, mówiącego mu, że to, co zamierza uczynić, jest złem. Stepan Arkadjewicz zapanował nad sobą i przezwyciężył ogarniające go zakłopotanie.
— Mam nadzieję, iż wierzysz, że kocham siostrę i że jestem ci życzliwy i szanuję cię — rzekł, rumieniąc się.
Aleksiej Aleksandrowicz przestał chodzić i nic nie odpowiedział, lecz oblicze jego uderzyło Stepana Arkadjewicza wyrazem, w którym odbijało pokorne poddanie się swemu nieszczęśliwemu losowi.
— Miałem zamiar... chciałem pomówić o siostrze i o waszych wzajemnych stosunkach — rzekł Obłoński, walcząc wciąż jeszcze z nieznanem sobie uczuciem zakłopotania.
Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się ze smutkiem, popatrzał na szwagra i nie odpowiadając mu wcale, podszedł do stołu, wziął do ręki rozpoczęty list i podał go Stepanowi Arkadjewiczowi.
— Ja również bezustannie myślę o tem... i oto com zaczął pisać, gdyż jestem przekonany, że lepiej wysłowię się listownie, a że obecność moja rozdrażnia ją — odparł Karenin, podając list.
Stepan Arkadjewicz wziął list, ze zdziwieniem popatrzał na mętne oczy, których spojrzenie zatrzymało się na nim i począł czytać.
„Widzę, że obecność moja jest przykrą dla pani — chociaż sprawia mi boleść być przekonanym o tem — czuję jednak, że tak jest w rzeczy samej i że inaczej być nie może. Nie winię pani i Bóg mi świadkiem, że ujrzawszy panią podczas jej choroby, postanowiłem z całej duszy zapomnieć o wszystkiem, co zaszło między nami, i rozpocząć nowe życie. Tego, co uczyniłem, nie żałuję, i nigdy żałować nie będę; pragnąłem tylko szczęścia pani, pragnąłem uspokoić ją, widzę jednak teraz, żem nie osięgnął zamierzonego celu. Niech pani sama powie mi, co jest w stanie zapewnić jej prawdziwe szczęście i spokój. Oddaję się cały na wolę pani i ufam jej poczuciu sprawiedliwości.“
Stepan Arkadjewicz oddał list i patrzał na szwagra, nie wiedząc co powiedzieć. Milczenie było dla nich obydwóch do tego stopnia przykrem, że wargi Stepana Arkadjewicza poczęły drgać nerwowo, gdy patrzał na Karenina, nie spuszczając z niego wzroku.
— Oto, co chciałem jej powiedzieć — przemówił Aleksiej Aleksandrowicz, odwracając się.
— Tak, tak... — odparł Stepan Arkadjewicz z trudnością, gdyż łzy ściskały go za gardło — tak, tak... rozumiem cię — wykrztusił nareszcie.
— Chcę wiedzieć, czego ona żąda...
— Obawiam się, że ona sama nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie jest ona sędzią — mówił Stepan Arkadjewicz, zapanowując nad sobą. — Twoja wspaniałomyślność działa na nią przygnębiająco... dobrze mówię... przygnębiająco. Jeżeli przeczyta ten list, nie będzie się czuła na siłach dać żadnej odpowiedzi, tylko przygnębi ją to jeszcze bardziej.
— Tak, lecz cóż robić w takim razie?... jak tłómaczyć to sobie?... w jaki sposób można się przekonać, czego ona sobie właściwie życzy...
— Jeżeli pozwalasz mi wypowiedzieć otwarcie moje zdanie, myślę, że od ciebie poprostu zależy zastosować te środki, jakie uznasz za stosowne, aby położyć kres temu nienormalnemu stanowi.
— A więc mówisz, że trzeba położyć mu kres? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz szwagra... — ale w jaki sposób? — dodał, robiąc ręką niezwykły sobie ruch, którym zdawał się zakrywać oczy... — nie widzę żadnego możliwego wyjścia...
— Niema pozycyi bez wyjścia — odparł Stepan Arkadjewicz, wstając z krzesła i ożywiając się — była chwila, gdyś chciał zerwać... Jeżeli obecnie przekonałeś się, że nie możecie wzajemnie być szczęśliwi...
— Różnie można pojmować szczęście... lecz przypuśćmy, że zgadzam się na wszystko i że nie stawiam żadnych warunków. Wskaż mi tylko to wyjście?...
— Jeżeli chcesz znać mój pogląd — rzekł Stepan Arkadjewicz z tym samym łagodnym, kojącym uśmiechem, z jakim rozmawiał z Anną. Poczciwy ten uśmiech był do tego stopnia przekonywującym, że Aleksiej Aleksandrowicz pomimowoli, znając swą słabość ku szwagrowi i poddając się jej, gotów był uwierzyć w to, co mu powie Stepan Arkadjewicz. — Ona nigdy nie powie tego. Możebnem jest jednak, że żądać będzie jednego tylko — ciągnął Stepan Arkadjewicz — zerwania stosunków i wszystkich połączonych z nimi wspomnień. Mojem zdaniem, powinniście przedewszystkiem wyjaśnić wasze nowe, wzajemne stosunki. A stosunki te mogą się uregulować tylko wtedy, gdy obie strony będą wolne.
— Rozwód!... — przerwał ze wstrętem Aleksiej Aleksandrowicz.
— Tak, mojem zdaniem rozwód... tak rozwód... — powtórzył Stepan Arkadjewicz, rumieniąc się. — Jest to najrozumniejsze pod każdym względem wyjście dla małżeństwa, będącego w tem położeniu co wy. Cóż pozostaje do czynienia z chwilą, gdy małżonkowie dojdą do przekonania, że wspólne ich pożycie staje się niemożliwym? Okoliczność tego rodzaju może zajść zawsze...
Aleksiej Aleksandrowicz westchnął ciężko i przymknął oczy.
— Zajść tu może tylko kwestya tego rodzaju: czy jedno z małżonków pragnie wstąpić w nowe związki? Jeżeli nie, to rzecz cała jest nadzwyczaj prosta — dowodził Stepan Arkadjewicz, czując się coraz bardziej panem samego siebie.
Aleksiej Aleksandrowicz, marszcząc się ze wzruszenia, mruknął coś sam do siebie i nic nie odpowiedział. Wszystko to, co Stepanowi Arkadjewiczowi wydawało się nadzwyczaj łatwem, a nad czem Aleksiej Aleksandrowicz zastanawiał się tysiące razy, przedstawiało mu się nietylko, że nie tak bardzo łatwą rzeczą, ale poprostu niemożebną do wykonania. Rozwód, którego szczegóły były mu już wiadome, wydawał mu się obecnie niemożebnym, ponieważ poczucie godności osobistej i poszanowanie dla religii nie pozwalały mu na poddanie się fikcyjnemu oskarżeniu o wiarołomstwo i tem bardziej nie mógł zezwolić, by żona, której przebaczył i którą kocha, została narażoną na hańbę, i aby usiłowano dowieść jej winę. Rozwód wydawał mu się niemożebnym i z innych, jeszcze bardziej ważnych powodów. W razie rozwodu co stanie się z synem? Niesposób pozostawić go przy matce; matka-rozwódka będzie miała swoją nielegalną rodzinę, w której pozycya i wychowywanie pasierba, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będą nieodpowiednie. Zestawić go przy sobie? Mogłoby to zostać wziętem za zemstę z jego strony, a tego nie życzył sobie. Lecz prócz tego rozwód wydawał się Kareninowi najbardziej niemożebnym z tego powodu, że, zgadzając się nań, tem samem gubił Annę. Zapadły mu głęboko w duszę słowa Darji Aleksandrownej, które słyszał podczas rozmowy, jaką miał z nią w Moskwie, że decydując się na rozwód, myśli tylko o sobie, niepomnąc na to, że raz na zawsze gubi Annę. I Karenin połączywszy te wyrazy ze swem przebaczeniem i przywiązaniem do dzieci, pojmował je po swojemu. Zgodzić się na rozwód, dać żonie zupełną wolność, było według jego pojęć, pozbawieniem siebie samego ostatniego łącznika, istniejącego jeszcze pomiędzy nim a życiem dzieci, które kochał; a żony ostatniego punktu oparcia na drodze cnoty; pozbawić ją tego, byłoby to samo, co pchnąć ją ku zgubie. Wiedział, że gdy będzie rozwódką, połączy się z Wrońskim i związek ten będzie nielegalnym i występnym, ponieważ żona, w myśl przepisów Kościoła, nie może wstępować w związek małżeński, póki mąż żyje. „Połączy się z nim i po roku, dwóch, albo on rzuci ją, albo ona zawrze nowy stosunek“ — myślał Aleksiej Aleksandrowicz. — „I ja, godząc się na nielegalny rozwód, będę sprawcą jej zguby.“ Karenin myślał nad tem wszystkiem już ze sto razy i doszedł do przekonania, że kwestya rozwodu nietylko, że nie jest bardzo prostą, jak dowodzi jego szwagier, lecz owszem rozwód jest niemożebnym. Aleksiej Aleksandrowicz nie dawał wiary niczemu, co mówił Stepan Arkadjewicz, na każde słowo jego miał tysiące zbijających argumentów, słuchał go jednak, gdyż wiedział, że w słowach szwagra objawia się ta potężna, brutalna siła, która kieruje jego, Karenina, życiem i której on będzie musiał uledz.
— Pytanie tylko, na jakich warunkach zgodzisz się na rozwód. Ona niczego nie żąda, nie śmie o nic prosić cię i oddaje się cała na twą łaskę i niełaskę.
„Boże mój! Boże! za co?“ — pomyślał Karenin, przypominając sobie, co mu adwokat mówił o rozwodach i wiedząc, że będzie musiał całą winę wziąć na siebie i zasłonił ze wstydu twarz ręką, tymsamym zupełnie ruchem, jakim zasłaniał się Wroński.
— Jesteś wzruszonym, rozumiem to dobrze; lecz jeżeli pomyślisz...
„I temu co uderzył cię w prawy policzek, nadstaw lewy, a temu co zdjął ci wierzchnie ubranie, oddaj koszulę“ — przypomniał sobie Aleksiej Aleksandrowicz.
— Tak, tak! — zawołał piskliwym głosem — wezmę cały wstyd na siebie, oddam nawet syna, lecz... lecz czy nie lepiej dać temu spokój? A zresztą rób jak chcesz...
I Karenin, odwracając się od szwagra tak, żeby nie mógł mu patrzeć w twarz, siadł na krześle pod oknem, czuł się nadzwyczaj nieszczęśliwym, wstydził się, lecz wraz z tym wstydem i nieszczęściem doznawał radości i zachwytu z powodu wzniosłego zwycięstwa nad samym sobą.
Stepan Arkadjewicz był wzruszony, przez czas jakiś nie odzywał się zupełnie.
— Aleksieju Aleksandrowiczu! wierzaj mi, iż ona oceni twą wspaniałomyślność — rzekł po chwili — widocznie, taka już wola Boska — dodał i wyrwawszy się z tem, spostrzegł natychmiast, że powiedział głupstwo i zaledwie powstrzymał się od śmiechu ze swej własnej głupoty.
Karenin chciał coś odpowiedzieć, lecz łzy zatamowały mu głos.
— Jest to nieszczęście, spowodowane siłą wyższą i trzeba się z niem pogodzić. Uważam je jako fakt dokonany i staram się dopomódz i jej i tobie — mówił Stepan Arkadjewicz.
Wyszedłszy z pokoju szwagra Obłoński był rzeczywiście wzruszonym, lecz nie przeszkadzało mu to czuć zadowolenia, że z takiem powodzeniem załatwił tę sprawę, gdyż był pewnym, że Karenin nie cofnie swych słów; cieszyła go również myśl, jaka mu przyszła do głowy, że gdy rzecz cała będzie już załatwioną, zapyta się żony i bliższych znajomych: „jaka jest różnica pomiędzy mną a feldmarszałkiem? Feldmarszałek robi rozwód[6] i nikomu tem nie pomaga, a ja zrobiłem rozwód i odrazu trzem osobom przyszedłem z pomocą... Albo: jakie jest podobieństwo pomiędzy mną a feldmarszałkiem? — Gdy... — „Zresztą pomyślę jeszcze nad tem“ — szepnął sam do siebie i uśmiechnął się.

XXIII.

Rana Wrońskiego była niebezpieczna, chociaż kula ominęła serce, i Wroński przez parę dni znajdował się między życiem a śmiercią. Gdy po raz pierwszy był w stanie odezwać się, w pokoju była tylko bratowa jego, Waria.
— Wariu! — rzekł, surowo spoglądając na nią — zraniłem się przez nieostrożność... i proszę cię nie wspominać o tem nigdy i bądź łaskawą, zapowiedz to wszystkim znajomym... jest to przecież dość głupia historya!
Waria, nic nie odpowiadając, nachyliła się nad nim i z radosnym uśmiechem popatrzała mu w twarz. Oczy miał przytomne, nie rozgorączkowane, lecz spojrzenie ich było nadzwyczaj surowe.
— No, chwała Bogu! — rzekła. — Nie boli cię?
— Trochę... tutaj — wskazał na pierś.
— Pozwól, obandażuję cię...
Zacisnął mocno swe szerokie szczęki i w milczeniu spoglądał na nią, gdy bandażowała go; gdy skończyła, rzekł: nie majaczę... proszę cię postaraj się, aby nie mówiono, że strzeliłem do siebie umyślnie.
— Nikt też nie mówi. Mam jednak nadzieję, że już nie będziesz więcej nienaumyślnie strzelał do siebie? — odezwała się z uśmiechem, w którym znać było zapytanie.
— Zapewne nie będę, a może lepiej by było... — i uśmiechnął się posępnie.
Pomimo tych słów i uśmiechu, które przestraszyły bardzo Warię, Wroński, gdy gorączka minęła zupełnie i gdy zaczął powracać do sił, spostrzegł, że uwolnił się zupełnie od jednej części swego zmartwienia. Zdawało mu się, że swym postępkiem zmył z siebie wstyd i hańbę, na jaką był narażonym przedtem. Teraz mógł już myśleć spokojnie o Aleksieju Aleksandrowiczu; widział całą jego wspaniałomyślność, i wspaniałomyślność ta przestała go już upokarzać, a tem samem mógł znowu żyć po dawnemu. Widział możność patrzenia się śmiało ludziom w oczy i mógł żyć, tak jak żył dotąd. Jednego tylko uczucia nie mógł wyrwać z serca swego, pomimo, że walczył z niem nieustannie; uczuciem tem był żal, graniczący z rozpaczą, że utracił ją na zawsze; w głębi duszy był przekonanym, że teraz, gdy okupił przed mężem swą winę, powinien wyrzec się jej i nigdy już nie stawać pomiędzy nią, żałującą swego błędu, a jej mężem; lecz nie mógł wyrwać z serca żalu, że utracił jej miłość i nie mógł zatrzeć w swych wspomnieniach tych szczęśliwych chwil, jakie zaznał z nią, jakie wówczas cenił tak mało, a które obecnie wciąż mu stawały w pamięci, prześladując go swym urokiem.
Sierpuchowskoj wyjednał dla niego nominacyę do Taszkientu i Wroński przyjął ofiarowany sobie urząd bez najmniejszego wahania. Im bardziej jednak zbliżał się dzień wyjazdu, tem cięższą wydawała się Wrońskiemu ofiara, którą, jak mu się zdawało, składał na ołtarzu obowiązku.
Rana zagoiła się już zupełnie i Wroński zaczął zajmować się przygotowaniami do wyjazdu do Taszkientu.
„Raz tylko zobaczyć ją, a później zakopać się, lub umrzeć“ — myślał Wroński, i składając pożegnalne wizyty, odezwał się z tem do księżnej Betsy. Z tem to właśnie poselstwem Betsy jeździła do Anny i przywiozła odmowną odpowiedź.
„Tem lepiej — pomyślał Wroński, otrzymawszy tę wiadomość — pragnienie moje było słabością, przez którą mogłaby zginąć reszta sił moich.“
Na drugi dzień rano Betsy przyjechała do niego i oznajmiła mu, że otrzymała od Obłońskiego stanowczą wiadomość, że Aleksiej Aleksandrowicz daje rozwód i że nic nie stoi na przeszkodzie widzeniu się Wrońskiego z Anną.
Nie pożegnawszy się nawet z Betsy, zapomniawszy o wszystkich swych postanowieniach, nie pytając kiedy będzie można, gdzie mąż, Wroński natychmiast pojechał do Kareninych; wbiegł na schody, nikogo i nic nie widząc, i szybko, zaledwie wstrzymując się od biegu, wszedł do jej pokoju. I nie zastanawiając się, nie zwracając uwagi, czy jest ktobądź w pokoju, czy też niema nikogo, objął ją i zaczął pokrywać pocałunkami jej twarz, ręce i szyję.
Anna była przygotowaną na to, że ujrzy Wrońskiego, myślała o nim i o tem, co mu ma do powiedzenia, lecz nie zdążyła jeszcze odezwać się do niego, a już uniesienie jego ogarnęło i ją. Chciała uspokoić i Wrońskiego i siebie, lecz było już późno, uczucie jego udzieliło się i jej, nie mogła wymówić ani słowa, gdyż wargi drgały nerwowo.
— Tak, owładnąłeś mną i jestem twoją — wymówiła wreszcie, przyciskając do piersi jego rękę.
— Tak powinno było być — odparł — póki żyjemy, nie może być inaczej... wiem już o tem.
— To prawda — mówiła, blednąc coraz bardziej i obejmując go za głowę — pomimo to, po wszystkiem, co zaszło, ja lękam się...
— Wszystko przejdzie i minie, będziemy jeszcze szczęśliwi! Miłość nasza, gdyby mogła być jeszcze silniejszą, byłaby nią, ponieważ jest w niej coś strasznego — odparł Wroński, podnosząc głowę i odsłaniając w uśmiechu swe mocne, zdrowe zęby.
A ona nie była w stanie nie odpowiedzieć uśmiechem, nie na słowa, lecz na rozkochane oczy jego. Ujęła go za rękę i gładziła nią swe blade policzki i ostrzyżone włosy.
— Nie poznaję cię z tymi krótkimi włosami... wypiękniałaś... istny chłopiec!... lecz jakaś ty blada!...
— Tak, jestem bardzo osłabiona — odparła, uśmiechając się i wargi znów jej zadrżały.
— Pojedziemy do Włoch... powrócisz tam do sił — rzekł Wroński.
— Wydaje mi się niemożebnem, abyśmy byli jak mąż i żona, sami jedni i zawsze razem — odpowiedziała, wpatrując mu się w oczy.
— Dziwię się tylko, że mogło być kiedykolwiek inaczej — rzekł Wroński.
— Stiwa powiada, że on zgadza się na wszystko, lecz ja nie mogę korzystać z jego wspaniałomyślności — odezwała się Anna, patrząc w zamyśleniu przed siebie i nie zwracając uwagi na Wrońskiego. — Rozwodu nie chcę i teraz już mi to wszystko jedno. Nie wiem tylko, co on zrobi z Sierożą.
Wrońskiemu nie mogło pomieścić się w głowie, że podczas tych krótkich chwil, gdy byli sam na sam, mogła myśleć i pamiętać o swym synku i o rozwodzie. Czyż to nie powinny już były być rzeczy najzupełniej obojętne dla niej?
— Już nie mów i nie myśl o tem — uspakajał ją Wroński, trzymając rękę Anny w swej dłoni i usiłując zwrócić jej uwagę na siebie, lecz Anna wciąż nie patrzała na niego.
— Ach! czemu ja nie umarłam... byłoby daleko lepiej! — zawołała i łzy same przez się pociekły jej po policzkach, usiłowała jednak uśmiechać się, aby nie zmartwić Wrońskiego.
Według poprzednich pojęć Wrońskiego wymówienie się od wyjazdu na odpowiedzialne i niebezpieczne stanowisko do Taszkientu byłoby postępkiem niegodnym. Lecz teraz nie namyślając się ani przez chwilę, powiedział, że nie pojedzie, i zauważywszy, iż ten krok jego wywarł w odpowiednich sferach niekorzystne wrażenie, podał się natychmiast do dymisyi.
Po upływie miesiąca Karenin został sam jeden z synem w swem mieszkaniu, a Anna wyjechała w towarzystwie Wrońskiego za granicę bez rozwodu, gdyż stanowczo nie chciała się nań zgodzić.





CZĘŚĆ PIĄTA.

I.

Księżna Szczerbacka była zdania, że nie sposób jest wyprawiać wesela przed postem, do którego pozostawało zaledwie pięć tygodni, ponieważ połowa wyprawy nie byłaby gotową do tego czasu, lecz nie mogła również nie zgodzić się z Lewinem, że po poście byłoby już zbyt późno, ponieważ stara, rodzona ciotka Szczerbackiego, była śmiertelnie chora i mogła umrzeć lada dzień, a wtedy wesele musiałoby się znowu odwlec z powodu żałoby. Dlatego też księżna postanowiła podzielić wyprawę na dwie części, małą i dużą, i przystała, aby ślub odbył się przed nastaniem postu. Zdecydowała się więc przygotować małą część wyprawy zaraz, resztę zaś wysłać później, i gniewała się bardzo na Lewina, że on w żaden sposób nie mógł odpowiedzieć jej poważnie, czy zgadza się na to, czy też nie. Kombinacya ta dawała się tem łatwiej przeprowadzić, że państwo młodzi mieli pojechać zaraz po ślubie na wieś, gdzie rzeczy, stanowiące dużą wyprawę, nie będą im potrzebne.
Lewin był wciąż w tym samym stanie oszołomienia, w którym zdawało mu się, że on i jego szczęście stanowią główny i jedyny cel dla całego świata, i że on sam niema potrzeby myśleć i troszczyć się o cokolwiek, gdyż wszystko robią i zrobią dla niego inni. Nie miał też żadnego celu przed sobą na przyszłość, ani też nie czynił żadnych planów, pozostawiał to drugim, wiedząc, że wszystko będzie dobrze. Brat jego, Siergiej Iwanowicz, Stepan Arkadjewicz i księżna wskazywali mu, co ma czynić, on zaś zgadzał się zupełnie na wszystko, co mu tylko proponowano. Brat pożyczył dla niego pieniędzy, księżna radziła wyjechać z Moskwy zaraz po ślubie, Stepan Arkadjewicz radził jechać za granicę; Lewin zgadzał się na wszystko. — „Róbcie, co wam się tylko żywnie podoba, jeżeli wam to tylko sprawia przyjemność; jestem szczęśliwy i szczęście moje nie może być ani większem, ani mniejszem, niezależnie od tego, co wy robić będziecie“ — myślał. — Gdy powiedział Kiti, że Stepan Arkadjewicz radzi wyjechać za granicę, zadziwił się bardzo, że narzeczona nie zgadza się na wyjazd i że ma pewne własne wymagania co do przyszłego ich życia. Kiti wiedziała, że Lewin ma na wsi zajęcie, któremu oddaje się z zamiłowaniem; Lewin zaś wiedział, że Kiti nietylko nie zna się na tem zajęciu, lecz nawet nie pragnie znać się na niem. Nie przeszkadzało jej to jednak uważać je za nadzwyczaj ważne. Prócz tego wiedziała, że dom ich będzie na wsi, nie życzyła więc sobie jechać za granicę, gdzie nie będzie mieszkała, lecz tam, gdzie będzie miała po ślubie swój dom. Ten pogląd, wypowiedziany zupełnie stanowczo, zadziwił Lewina, lecz ponieważ rzecz ta była dla niego zupełnie obojętną, poprosił natychmiast Stepana Arkadjewicza, tak, jakby to było obowiązkiem tego ostatniego, aby pojechał na wieś i przygotował tam wszystko, co tylko uzna za stosowne; Lewin ufał gustowi Stepana Arkadjewicza, któremu w istocie można było zaufać pod tym względem.
— Powiedz mi jednak — zagadnął pewnego razu Lewina Stepan Arkadjewicz po swym powrocie ze wsi, gdzie przygotował już wszystko na przyjęcie państwa młodych — czy masz świadectwo, żeś był u spowiedzi?
— Nie, a co?
— Bo bez niego nie dadzą ci ślubu.
— Aj, aj, aj! — zawołał Lewin — przecież ja, jak mi się zdaje, dziewięć lat już przeszło nie byłem u spowiedzi... nawet przez, myśl mi to nie przeszło...
— Dobryś! — rzekł, śmiejąc się Stepan Arkadjewicz — a mnie nazywasz nihilistą! W każdym razie tak być nie może... musisz spowiadać się.
— Ale kiedy? Pozostaje jeszcze tylko cztery dni...
Stepan Arkadjewicz zajął się i tem, i Lewin zaczął przygotowywać się do spowiedzi. Dla niego, jako dla człowieka niewierzącego i jednocześnie szanującego przekonania innych, obecność i udział we wszystkich obrzędach kościelnych były nadzwyczaj ciężkiem i trudnem zadaniem. Lewinowi, przy obecnym wewnętrznym nastroju, w jakim się znajdował, ta konieczność udawania nietylko że ciężyła, lecz wydawała się nadto zupełnie niemożebną. W chwili, gdy czuje się tak potężnym, w pełni rozkwitu, widzi się zmuszonym albo kłamać, albo popełniać świętokradztwo, a nie czuł się na siłach czynić ani jednego, ani drugiego; dopytywał się więc Stepana Arkadjewicza, czy nie można otrzymać świadectwa bez spowiadania się, Obłoński oświadczył jednak, że niema na to rady.
— Cóż ci to szkodzi? dwa dni zaledwie? Będziesz miał do czynienia z bardzo miłym i rozumnym staruszkiem... tak ci wyrwie ten ząb, że nie poczujesz nawet.
Podczas pierwszej mszy Lewin próbował odświeżyć w sobie młodzieńcze wspomnienia gorącego religijnego nastroju, w jakim znajdował się, mając lat szesnaście lub siedmnaście, lecz przekonał się natychmiast, że jest to rzecz niemożebna. Próbował zapatrywać się na wszystko, jako na formę, niemającą żadnego głębszego znaczenia, jak naprzykład składanie wizyt, lecz przekonał się, że i tego nie można w żaden sposób uczynić. Stosunek Lewina do religii był tak niewyraźnym, jak i większości współczesnych mu; nie mógł wierzyć, a jednocześnie nie był głęboko przekonanym, że to wszystko jest nieprawdą. Dlatego też nie będąc w stanie ani wierzyć w słuszność tego co czynił, ani też zapatrywać się na to obojętnie, jako na zwykłą formalność, doznawał nieustannie podczas tych rekolekcyj uczucia wstydu i skrępowania, gdyż czyniąc to, czego nie rozumiał dobrze, był przekonanym, iż słyszy wewnętrzny głos, mówiący mu, że on, Lewin, popełnia kłamstwo i nieuczciwość.
Podczas nabożeństwa chwilami słuchał modlitw, starając się tłumaczyć je sobie w taki sposób, aby dały się zastosować do jego zapatrywań, albo też, przekonywując się, że nie może ich rozumieć i musi krytykować je, starał się nie słuchać ich, zajmował się swemi myślami, spostrzeżeniami i wspomnieniami, które podczas bezczynnego stania w cerkwi, przychodziły mu nadzwyczaj prędko do głowy.
Był na całej mszy, na nieszporach i wieczornem nabożeństwie, a na drugi dzień wstał wcześniej niż zwykle, nie pił herbaty i o ósmej rano poszedł do cerkwi spowiadać się.
W cerkwi nie było nikogo, prócz jakiegoś biednego żołnierza, dwóch staruszek i cerkiewnej służby.
Młody diakon w cienkiej komży, z pod której uwydatniały się wyraźnie długie plecy, wyszedł na spotkanie Lewina i podszedłszy natychmiast do stolika, stojącego pod ścianą, zaczął czytać modlitwy. W miarę słuchania, przedewszystkiem zaś podczas częstego i prędkiego powtarzania przez diakona tych samych słów: „Panie, pomiłuj nas“, które brzmiały zupełnie, jak „pomiłos, pomiłos“, Lewin czuł, że jego władze umysłowe są niezdolne obecnie do żadnych wysiłków i zupełnie uśpione, stał więc spokojnie za diakonem, przysłuchiwał się mu i nie wnikając bynajmniej w jego słowa, myślał zupełnie o czem innem. „Dziwnie dużo wyrazu ma jej ręka“ — myślał, przypominając sobie, jak siedzieli wczoraj przy stole, stojącym w rogu pokoju. Nie mieli o czem rozmawiać, jak zwykle prawie w ostatnich czasach i ona, trzymając rękę na stole, otwierała i zamykała ją, i przyglądając się jej, roześmiała się w końcu. Dalej przypomniał sobie, jak pocałował ją w rękę i jak później przypatrywał się liniom, biegnącym po jej różowej dłoni. „Znowu pomiłos“ — pomyślał Lewin, żegnając się, bijąc pokłony i patrząc na sprężyste ruchy pleców, bijącego również pokłony diakona. — „Wzięła później moją rękę i przypatrywała się jej: „ładną masz rękę“ — rzekła. I Lewin popatrzał na swoją rękę i na krótką rękę diakona. — „Tak, teraz już prędko skończy się“ myślał. — „Nie... zdaje mi się, że znowu od początku“ — pomyślał przysłuchując się modlitwom. — „Nie, stanowczo już się kończy — bije pokłony aż do samej ziemi...to zawsze tak przy końcu.“ Diakon, chowając zręcznym ruchem daną mu przez Lewina trzyrublówkę, powiedział, że zapisze do książki i stukając nowymi butami po kamiennej posadzce cerkwi, poszedł do ołtarza. W minutę później wyjrzał stamtąd i skinął palcem na Lewina. W głowie Lewina poczęły się snuć nowe myśli, stłumił je jednak w sobie czemprędzej. — „Jakoś to będzie“ — pomyślał i podszedł ku ambonie, wszedł na schodki i spojrzawszy przed siebie ujrzał księdza. Staruszek — kapłan z rzadką, mocno szpakowatą brodą, ze zmęczonemi poczciwemi oczyma, stał koło anałoju[7] i przerzucał stronice brewiarza. Ukłoniwszy się Lewinowi, kapłan zaczął natychmiast czytać jednostajnym głosem modlitwy; skończywszy czytać zrobił głęboki pokłon aż do ziemi i zwrócił się ku Lewinowi.
— Chrystus, przyjmując spowiedź pańską, jest tutaj obecnym, choć niewidzialnym — przemówił, wskazując na krucyfiks. — Czy wierzy pan w to wszystko, czego naucza nas święta cerkiew apostolska? — mówił, odwracając oczy od twarzy Lewina i chowając ręce pod kapę.
— Wątpiłem i wątpię o wszystkiem — odparł Lewin głosem nieprzyjemnym dla siebie samego i umilkł.
Kapłan poczekał kilka sekund, czy Lewin nie powie jeszcze czego i, zmrużywszy oczy, zaczął mówić prędko, kładąc akcent na „o“: Powątpiewanie wrodzonem jest ułomności ludzkiej, lecz powinniśmy się modlić, ażeby Pan umocnił nas we wierze. — Jakie szczególne grzechy ciążą panu na sumieniu? — dodał natychmiast, jakby usiłując nie tracić czasu.
— Szczególnym mym grzechem jest powątpiewanie: wątpię o wszystkiem i znajduję się w stanie zwątpienia:
— Powątpiewanie jest wrodzoną ułomnością ludzką — powtórzył kapłan — o czem pan głównie wątpi?
— O wszystkiem... chwilami nawet o istnieniu Boga — mimowoli rzekł Lewin i przeraził się tego co powiedział; zdawało się jednak, że słowa jego nie wywarły na księdzu żadnego wrażenia.
— Jakież mogą zachodzić wątpliwości co do istnienia Boga? — z zaledwie dającym się dostrzedz uśmiechem zapytał ksiądz.
Lewin milczał.
— Jakżeż pan może, patrząc na dzieła Stwórcy, wątpić o Jego istnieniu? — mówił ksiądz prędko — któż upiększył firmament gwiazdami? któż przyodział ziemię tak cudnie? Jakże Stwórca może nie istnieć? — zapytał, patrząc badawczo na Lewina.
Lewin czuł, że byłoby niestosownie z jego strony rozpoczynać z księdzem filozoficzne dysputy i dlatego dał odpowiedź, dotyczącą wprost zapytania.
— Nie wiem... — odparł.
— Nie wie pan? Jakżeż więc możesz pan wątpić, że Bóg stworzył wszystko? — wesoło i ze zdumieniem zapytał spowiednik.
— Nic nie wiem — odpowiedział Lewin, rumieniąc się ze wstydu i czując, że powiedział głupstwo, i że w danym razie nie trzeba było nic odpowiadać.
— Niech się pan modli do Boga... nawet Ojcowie Święci ulegali chwilowym zwątpieniom i błagali Boga, aby utwierdził ich w wierze. Djabeł jest silnym, nie powinniśmy jednak ulegać mu. Módl się więc pan gorąco, módl się — powtórzył prędko.
Ksiądz przestał mówić i zdawał namyślać się.
— Pan, o ile słyszałem, ma zamiar żenić się z córką mego parafianina i mego penitenta, księcia Szczerbackiego? — dodał z uśmiechem. — Śliczna panienka.
— Tak — odparł Lewin, rumieniąc się za księdza. — „Po co on pyta się o to na spowiedzi?“ — pomyślał.
I jakby odpowiadając mu na uczynione przez niego w myśli zapytanie, spowiednik rzekł:
— Chce się pan żenić i być może, że Bóg obdarzy pana potomstwem; czyż nie tak? Jakżeż pan będzie w stanie wychować swe dziateczki, gdy pan nie zwalczy w sobie pokus djabła, popychającego pana do niewiary? — mówił z łagodną wymówką. — Będzie pan kochał swe dziecię i, jako dobry ojciec, będzie mu pan życzył nietylko bogactw, szczęścia, zaszczytów, lecz będzie pan również życzył sobie, aby dziecię to zostało zbawionem, i aby światło wiary rozpromieniało umysł jego. Tak, czy nie? Cóż mu pan odpowie, gdy niewinna dziecina zapyta: „ojcze, kto stworzył to wszystko, czem zachwycam się, ziemię, wodę, słońce, kwiaty, trawę?“ Czyż pan mu powie: „nie wiem?“ Nie może pan nie wiedzieć tego, co Bóg objawił nam w nieprzebranem Swem miłosierdziu! Dziecię, naprzykład, spyta się pana: „co czeka mnie w życiu pozagrobowem?“ Cóż mu pan powie, gdy pan sam nie będzie wiedział o niczem? Jakżeż je pan objaśni? Czyż pan pozostawi swe dziecię bez żadnego puklerza przeciw światu i djabłu?... A to będzie bardzo, bardzo źle... — dodał i zamilkł, pochylając głowę na bok i spoglądając na Lewina dobremi, pogodnemi oczyma.
Lewin nic nie odpowiadał, nie dlatego, że nie chciał wszczynać sporów z księdzem, lecz dlatego, że nikt nie zadawał mu podobnych pytań, a gdy dzieci jego przyszłe będą go pytać o rzeczy tego rodzaju, to jeszcze będzie miał wtedy dosyć czasu pomyśleć nad odpowiedzią.
— Wkracza pan w ten okres życia — mówił dalej spowiednik — gdy trzeba obrać sobie drogę, po której zamierza się dążyć. Módl się pan do Boga, by on w niewyczerpanej Swej dobroci dopomógł panu i zmiłował się nad nim... — zakończył. — „Niech Pan i Bóg nasz, przez łaskę Swą i miłosierdzie ku ludziom, ci, synu mój“... — i zmówiwszy rozgrzeszającą modlitwę, kapłan udzielił Lewinowi błogosławieństwa.
Wróciwszy do domu, Lewin doznawał radosnego uczucia, że nie potrzebował kłamać. Prócz tego pozostało mu mętne wspomnienie, że słowa tego dobrego i miłego staruszka nie były tak głupiemi, jak mu się z początku zdawało, i że w tem wszystkiem jest coś takiego, co należy sobie wytłumaczyć dokładnie.
„Ma się rozumieć, że nie teraz — pomyślał Lewin — lecz kiedyindziej, później.“ Lewin teraz jeszcze bardziej niż przedtem czuł, że w duszy swej ma coś niewyraźnego, i że w stosunku jego do religii jest coś takiego, co wyraźnie dostrzegał i czego nie lubiał w innych, i co miał zawsze za złe przyjacielowi swemu Swiażskiemu.
Spędzając ten wieczór razem z narzeczoną u Dolly, Lewin był w doskonałym humorze i objaśniając Stepanowi Arkadjewiczowi swój stan podniecenia, w jakim znajdował się, zauważył, że jest mu tak wesoło, jak temu psu, którego uczono skakać przez obręcz, i który zrozumiawszy wreszcie o co chodzi i przeskoczywszy przez tę obręcz, skomli z radości i machając ogonem, skacze z zachwytu na stoły i okna.

II.

W dzień ślubu Lewin, stosując się do zwyczaju[8], nie widział swej narzeczonej i jadł obiad u siebie w hotelu, razem z trzema nieżonatymi przyjaciółmi, którzy wypadkiem zeszli się u niego: Siergiejem Iwanowiczem, Katawasowym, swym uniwersyteckim kolegą, obecnie profesorem nauk przyrodniczych, którego Lewin spotkał na ulicy i zaciągnął do siebie, i z Czyrikowym, swym drużbą, moskiewskim sędzią pokoju, z którym polował zwykle na niedźwiedzie. Obiad był bardzo wesoły. Siergiej Iwanowicz był w doskonałym humorze i bawił się oryginalnością Katawasowa. Katawasow zaś, widząc, że oryginalność jego jest ocenianą i rozumianą właściwie, popisywał się nią. Czyrikow wesoło i chętnie podtrzymywał każdą rozmowę.
— Przecież on — mówił Katawasow, rozciągając słowa z przyzwyczajenia, nabytego na katedrze — ten nasz przyjaciel, Konstanty Dmitrjewicz, był zdolnym chłopcem. Mówię o nieobecnym, ponieważ już go niema; i naukę kochał wtedy, a gdy wyszedł z uniwersytetu, obchodziły go ogólnoludzkie cele; teraz zaś jedna połowa jego zdolności skierowaną jest ku oszukiwaniu samego siebie, a druga ku usprawiedliwianiu tego samo-oszukiwania.
— Nie widziałem nigdy bardziej nieprzejednanego wroga żenienia się, jak pan — zauważył Siergiej Iwanowicz.
— Nie, nie jestem wrogiem, jestem przyjacielem podziału pracy. Ludzie, którzy nie mogą nic robić, powinni się żenić, a pozostali współdziałać, w ich oświacie i pomyślności... ja w ten sposób zapatruję się na te sprawy. Wiem, że jest sporo zwolenników, którzy uprawiają jednocześnie oba te rzemiosła, ja jednak nie należę do ich liczby.
— Jakiż ja będę szczęśliwy, gdy się dowiem, że się pan zakochał! — odparł Lewin. — Musi mnie pan tylko koniecznie zaprosić na wesele.
— Jużem się zakochał.
— Tak, w tarantuli. Czy wiesz — zwrócił się Lewin do brata — że Michał Siemionowicz pisze dzieło o odżywianiu się i...
— Niech już pan tylko nie plącze!... to już wszystko jedno, o czem. Rzecz cała polega na tem, że istotnie kocham tarantulę.
— Lecz ona nie przeszkodzi panu kochać żony.
— Ona nie przeszkodzi, ale żona przeszkodzi...
— Ale dlaczego?
— Przekona się pan. Pan, naprzykład, lubi polowanie, gospodarstwo; niech pan zaczeka tylko...
— A dzisiaj był Archip i mówił, że w Prudnem jest moc łosiów i dwa niedźwiedzie — wtrącił Czirikow.
— Bierzcie je już sobie panowie bezemnie.
— Masz racyę — rzekł Siergiej Iwanowicz — i na przyszłość pożegnaj się już z polowaniem na niedźwiedzie; żona nie puści!
Lewin uśmiechnął się; myśl, że żona nie będzie chciała go puścić, była mu tak przyjemną, że gotów był wyrzec się raz na zawsze rozkoszy widzenia niedźwiedzi.
— Szkoda w każdym razie, że te dwa niedźwiedzie będą wzięte bez pana... a pamięta pan ostatniego razu w Chapiłowie? Mielibyśmy wspaniałe polowanie... — żałował Czirikow.
Lewin nie chciał go rozczarowywać, aby gdziebądź mogło istnieć cobądż wspaniałego bez niej, i dlatego też nic nie odrzekł.
— Nie napróżno weszło w zwyczaj żegnać się z kawalerskim stanem — zauważył Siergiej Iwanowicz — chociażby największe szczęście miało oczekiwać człowieka, w każdym razie przykro rozstawać się ze swobodą.
— Niech się pan jednak przyzna, Konstanty Dmitrjewiczu, że istnieje takie uczucie, jak u tego narzeczonego u Gogola, co to chce wyskoczyć przez okno?
— Ręczę, że istnieje, tylko nie chce się przyznać! — rzekł Katawasow i roześmiał się głośno.
— Cóż, okno otwarte... Jedźmy natychmiast do Tweru! Jedna niedźwiedzica... można w każdej chwili iść na nią! Doprawdy, jedźmy pociągiem o piątej... a tutaj niech sobie radzą, jak im się żywnie podoba — radził Czirikow, uśmiechając się.
— Jak Boga kocham — odparł z uśmiechem Lewin — nie mogę odszukać w mej duszy tego uczucia żalu po mej swobodzie!
— Bo w duszy pana panuje obecnie taki chaos, że nic pan w niej nie znajdzie — rzekł Katawasow — niech pan poczeka, jak pan trochę ochłonie, to zaraz pan znajdzie!
— Nie, gdyż czułbym chociaż trochę prócz mego uczucia... (Lewin nie chciał powiedzieć przy nim „miłości“) i szczęścia, że żałuję tej swobody, którą mam utracić!... Rzecz się ma wręcz przeciwnie, gdyż jestem właśnie zadowolony, że tracę tę swobodę...
— Źle! Niema już żadnej nadziei! stracony osobnik... — zawołał Katawasow. — No, wypijmy, aby wyzdrowiał lub też życzmy mu tylko, aby choć setna część jego marzeń spełniła się... a i to już będzie takie szczęście, jakiego dotąd nie było jeszcze na świecie!
Goście rozjechali się wkrótce po obiedzie, aby zdążyć przebrać się przed ślubem.
Gdy Lewin pozostał sam i zaczął przypominać sobie słowa swych przyjaciół, raz jeszcze zapytał samego siebie, czy ma w duszy to uczucie żalu po stracie swobody, o którem tyle mówili? Zadając sobie to pytanie, uśmiechnął się... „Swoboda?!... po co swoboda? Szczęście polega tylko na tem, aby kochać i pragnąć, myśleć jej myślami i jej pragnieniami, a więc żadnej swobody! oto na czem szczęście polega“...
„Lecz czy ja znam jej myśli, jej pragnienia, jej uczucia?“ — szepnął mu nagle wewnętrzny głos. Uśmiech zniknął mu z twarzy i Lewin zamyślił się; ogarnęły go przestrach i zwątpienie, zwątpienie o wszystkiem.
„A jeżeli ona nie kocha mnie? Jeżeli wychodzi za mnie dlatego tylko, aby wyjść za mąż? Jeżeli sama sobie nie zdaje sprawy z tego, co czyni? — pytał się. — „Może się opamiętać i dopiero po wyjściu za mąż spostrzedz się, że mnie nie kocha i kochać nie mogła“... I jakieś dziwne, jak najgorsze myśli o niej, zaczęły przychodzić mu do głowy; był zazdrosny o Wrońskiego, jak przed rokiem; zdawało mu się, że ten wieczór, gdy widział ich razem, był dopiero wczoraj; podejrzewał, że nie powiedziała mu wszystkiego. Nagle zerwał się prędko z krzesła. — „Nie, tak być nie może! — rzekł sam do siebie z rozpaczą.
— Pójdę do niej, zapytam, powiem ostatni raz: jesteśmy jeszcze wolni i czy nie będzie lepiej, gdy zawczasu zerwiemy. Wszystko będzie lepszem, niż wieczne nieszczęście, hańba, nieufność!...
Lewin wyszedł z hotelu z rozpaczą w sercu, rozdrażniony na cały świat, na nią, na siebie i pojechał do niej.
Zastał ją w dalszych pokojach; siedziała na kufrze i wydawała rozporządzenia służącej, porządkując całe stosy różnokolorowych sukien, porozwieszanych na poręczach krzeseł i porozrzucanych po podłodze.
— Ach! — zawołała Kiti, ujrzawszy go, cała rozpromieniona radością. Jakżeś to ty... jak pan... (aż do ostatniego dnia przed ślubem mówiła mu to „ty“, to „pan“). Nie spodziewałam się! A ja przepatruję moje panieńskie suknie, komu dać którą...
— A, to bardzo dobrze! — odezwał się, spoglądając z niechęcią na służącą.
— Idż, Demiana, zawołam cię, gdy będziesz mi potrzebną — zwróciła się Kiti do pokojówki. — Co ci się stało? — Zaczynając mówić mu „ty“ i kładąc nacisk na to „ty“. Kiti zauważyła że Lewin jest jakiś nieswój, że jest wzruszony i rozdrażniony i dziwny lęk ogarnął ją.
— Kiti! ja cierpię! Nie mogę tak cierpieć! — rzekł z rozpaczą w głosie, stając przed nią i błagalnie patrząc jej w oczy.
Patrząc na jej oblicze, na którem malowała się szczerość i głęboka niekłamana miłość, Lewin przekonał się odrazu, że to, co chce powiedzieć Kiti, jest jaknajzupełniej bezcelowem, czuł jednak wewnętrzną potrzebę być jeszcze i przez nią umocnionym w swem przekonaniu. — Przyjechałem tu po to, aby ci powiedzieć, że czas się jeszcze cofnąć! Wszystko jeszcze można uważać za niebyłe i wszystko można naprawić...
— Co?... Nic nie rozumiem?... Co ci się stało?
— To, o czem ci tysiące razy mówiłem i o czem nie mogę nie myśleć... to, że nie jestem wart ciebie. Tyś nie mogła zgodzić się wyjść za mnie... pomyśl... mylisz się...pomyśl dobrze... ty nie możesz kochać mnie... jeżeli... w każdym razie powiedz szczerze... — mówił, nie patrząc na nią. Będę nieszczęśliwy... niech ludzie mówią, co im się żywnie podoba; wszystko lepszem będzie od nieszczęścia... Lepiej teraz, póki czas...
— Nie rozumiem — odparła wylękniona Kiti... — to jest, że chcesz zerwać ze mną... że nie potrzeba?...
— Jeżeli mnie nie kochasz...
— Zwarjowałeś! — zawołała, rumieniąc się z gniewu. Lecz Lewin wydawał się do tego stopnia godnym litości, że Kiti zapanowała nad swem rozdrażnieniem, zrzuciła parę sukni z krzesła i usiadła bliżej narzeczonego. — Co chcesz powiedzieć? powiedz mi wszystko...
— Chcę powiedzieć, że nie możesz mnie kochać! Za co możesz mnie kochać?
— Mój Boże, co ja mogę w takim razie!?... — odparła i rozpłakała się.
— Ach, co ja narobiłem! — zawołał Lewin i klękając przed Kiti, zaczął całować ją po rękach.
Księżna, wszedłszy w pięć minut potem do pokoju, zastała ich w zupełnej zgodzie. Kiti nietylko umocniła narzeczonego w przekonaniu, że go kocha, lecz nawet, odpowiadając na jego pytania, za co go kocha, wytłumaczyła mu za co. Powiedziała mu, że kocha go za to, że rozumie go; za to, że wie, że on ją kocha i za to, że jest pewną, iż wszystko, co on kocha, musi być dobrem i szlachetnem. I to tłumaczenie wydało się Lewinowi zupełnie słusznem i przekonywującem. Kiedy księżna weszła do nich, siedzieli oboje koło siebie na kufrze, przerzucali suknie i sprzeczali się o to, że Kiti chciała oddać Duniaszy tę brązową suknię, którą miała na sobie, gdy Lewin oświadczał się jej, on zaś nalegał, aby tej sukni nie oddawała nikomu, a Duniaszy aby oddała niebieską.
— Jak ty nic nie znasz się na tem! Przecież to brunetka i w niebieskiej sukni nie będzie jej do twarzy... Już ja to wszystko obmyśliłam...
Księżna, dowiedziawszy się po co Lewin przyjeżdżał, rozgniewała się trochę na żarty, trochę na seryo i kazała mu jechać do domu, aby ubierał się i nie przeszkadzał Kiti czesać się, gdyż Charles nadejdzie lada chwila.
— Ona i tak nic już nie jada od paru dni i zbrzydła, a ty ją jeszcze rozstrajasz do reszty swem głupiem gadaniem — powiedziała mu — wynoś się, wynoś, mój kochanku!...
Lewin wrócił do hotelu zawstydzony i z poczuciem swej winy, lecz uspokojony zupełnie. Brat jego, Darja Aleksandrowna i Stepan Arkadjewicz, wszyscy ubrani już zupełnie, czekali na niego, aby pobłogosławić go ikoną. Nie można już było zwlekać. Darja Aleksandrowna musiała jeszcze zajechać do domu i zabrać z sobą swego upomadowanego i ufryzowanego synka, który miał jechać w jednej karecie z panną młodą i z ikoną. Następnie trzeba było jedną karetę posłać po drużbę, a drugą, która miała odwieźć Siergieja Iwanowicza, przysłać z powrotem... W ogóle było bardzo dużo skomplikowanych okoliczności, nie ulegało jednak wątpliwości, iż należy się śpieszyć, ponieważ jest już w pół do siódmej. Błogosławienie ikoną nie wywarło należnego wrażenia; Stepan Arkadjewicz stanął koło żony w pozie komiczno-uroczystej, wziął do rąk ikonę i kazał Lewinowi bić pokłony aż do ziemi i błogosławił go, uśmiechając się, jak zwykle, poczciwie i ironicznie zarazem, i trzykrotnie pocałował go; to samo zrobiła i Darja Aleksandrowna i chciała w tej chwili jechać, i znowu pomyliła się w kombinacyach z karetami.
— No, zrobimy więc tak: ty jedź po niego w naszej karecie, a Siergiej Iwanowicz może będzie tak uprzejmy, pojedzie do nas, a potem odeszle karetę.
— I owszem, z całą przyjemnością.
— A my za chwilę przyjedziemy z nim. Czyś wysłał już rzeczy? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Wysłałem — odparł Lewin i kazał Kuźmie przygotować wszystko do ubierania się.

III.

Tłum, składający się przeważnie z kobiet, otaczał cerkiew, którą już oświetlono. Ci, co nie zdołali dostać się do środka, cisnęli się koło okien, popychali się, kłócili i zaglądali przez kraty.
Wzdłuż ulicy stało przeszło dwadzieścia karet, którym żandarmi wskazywali miejsce. Oficer policyjny, nie zwracając uwagi na mróz, stał u wejścia, olśniewając swym mundurem. Powozy zajeżdżały nieustannie; wysiadały z nich to panie, strojne w kwiaty, unosząc wysoko treny, to panowie, zdejmując wojskowe czapki lub cylindry; wszyscy wchodzili do cerkwi. Obydwa pająki i wszystkie świece przed obrazami były już pozapalane. Złote odblaski na czerwonem tle ikonostasów, pozłacane sukienki ikon, srebro kadzielnic i lichtarzy, płyty posadzki, dywaniki, chorągwie w górze na klirosach, stopnie ambony, stare poczerniałe księgi, ornaty i stuły, wszystko to było zalane potokami światła. Po prawej stronie ogrzewanej cerkwi, w tłumie fraków i białych krawatów, mundurów i haftów, aksamitów, atłasów, włosów, kwiatów, obnażonych ramion i rąk, długich rękawiczek, słyszyć się dawał przytłumiony i ożywiony szmer rozmów, odbijający się dziwnie od wysokiego sklepienia. Za każdym razem, gdy rozlegało się skrzypienie otwieranych drzwi, szmer w tłumie cichł i wszyscy oglądali się, spodziewając się, że ujrzą wchodzących państwa młodych. Lecz drzwi otwierały się już przeszło dziesięć razy i za każdym razem był to ktoś z zaproszonych, przyłączający się natychmiast do grona gości weselnych, stojących po prawej stronie cerkwi. Od czasu do czasu wchodziła jedna z kobiet, stojących na ulicy, której udało się zmylić czujność oficera policyi lub też uprosić go. Widzowie ci przyłączali się do tłumu, stojącego po lewej stronie. I krewni i publiczność przeszli już przez wszystkie fazy oczekiwania.
Z początku myślano, że państwo młodzi przyjadą lada chwila i opóźnianiu się ich nie przypisywano żadnego znaczenia. Potem zaczęto coraz częściej spoglądać na drzwi i przebąkiwać, że musiało się stać coś niezwykłego. Jeszcze potem opóźnienie to poczęło wydawać się wszystkim dość zagadkowem, i krewni, i goście usiłowali pokazywać po sobie, że ani narzeczony, ani narzeczona nic ich nie obchodzą i poczęli rozmawiać półgłosem.
Protodyakon kaszlał ze zniecierpliwieniem, że aż szyby drżały w oknach, zdając się przypominać zebranym o wartości swego czasu. Na chórze słychać było, jak znudzeni śpiewacy próbują głosów. Duchowny wysyłał nieustannie to diaczka, to diakona, aby dowiedzieli się, czy pan młody nie przyjechał przypadkiem, sam zaś w liliowej kapie i haftowanym pasie, podchodził coraz częściej do bocznych drzwi, oczekując pana młodego. Wreszcie jedna z dam, popatrzywszy na zegarek, odezwała się: „a jednak to dziwna rzecz!“ i wszyscy zaniepokoili się i głośno zaczęli objawiać swe niezadowolenie i zdumienie. Jeden z drużbów pojechał dowiedzieć się, co się stało z panem młodym. Kiti tymczasem, ubrana już oddawna, w białej sukni, w długim welonie i we wianku z pomarańczowych kwiatów na głowie, z drużką i siostrą swą Lwową, stała w obszernym salonie Szczerbackich i spoglądała w okno, oczekując już przeszło od pół godziny na swego drużbę, który miał natychmiast dać znać o przyjeździe pana młodego do cerkwi.
Lewin zaś chodził po swoim numerze, w spodniach, lecz bez kamizelki i fraka, wyglądając co chwila przez uchylone drzwi na korytarz; lecz w korytarzu nie pojawiał się ten, na kogo Lewin czekał i Lewin cofając się i machając z rozpaczą ręką, zwracał się do Stepana Arkadjewicza, spokojnie palącego papierosa.
— Czy ktokolwiek był kiedykolwiek w tak idyotycznie głupiem położeniu? — zapytywał.
— W istocie, głupie położenie — zgadzał się z nim Stepan Arkadjewicz, uśmiechając się łagodnie. — Uspokój się jednak... przyniosą ci zaraz.
— Nie rozumiem doprawdy — mówił Lewin z hamowaną wściekłością. — I te głupie wycięte kamizelki! Doprawdy można zwarjować! — wołał, spoglądając na pomięty gors swej koszuli. — I co będzie, jeżeli odwieziono już rzeczy na kolej! — zawołał z rozpaczą.
— Włożysz w takim razie moją.
— Trzeba już dawno było to zrobić.
— Nie należy być tak śmiesznym... Poczekaj, jakoś to będzie.
Rzecz polegała na tem, że gdy Lewin kazał sobie podawać ubranie, Kuźma przyniósł mu frak, kamizelkę i wszystko, co było potrzebne, nie przyniósł mu jednak koszuli.
— A koszula? — zawołał Lewin.
— Koszula na panu — odparł Kuźma, uśmiechając się spokojnie.
Kuźma nie domyślił się, że trzeba zostawić czystą koszulę i stosując się do otrzymanego polecenia, zapakował wszystkie rzeczy i odwiózł je do Szczerbackich, skąd tego samego wieczoru państwo młodzi mieli wyjeżdżać. Prócz frakowego garnituru wszystko było już zapakowane. Koszula włożona rano, pomięła się i nie można jej było użyć do modnej, wyciętej kamizelki. Posyłać do Szczerbackich było zadaleko. Posłano do miasta po nową. Lokaj wrócił z wiadomością, że wszystkie sklepy są pozamykane z powodu niedzieli. Koszula, po którą Stepan Arkadjewicz posyłał do siebie, okazała się za krótką i za szeroką. Wreszcie Kuźma pobiegł do Szczerbackich rozpakowywać kufry. W cerkwi czekano na pana młodego, on zaś tymczasem, jak zwierzę zamknięte w klatce, chodził po pokoju, wyglądając co chwila na korytarz i przypominał sobie z rozpaczą i przestrachem o wszystkiem, co nagadał Kiti, i aż włosy stawały mu ze strachu na głowie, gdy zaczął przypuszczać, co ona może myśleć o nim, z powodu jego nieobecności.
Wreszcie, sprawca całego nieszczęścia, Kużma, cały zadyszany, z koszulą w ręku wpadł do pokoju.
— Dobrze, że ich jeszcze zastałem; kładziono już rzeczy na furmankę.
Po upływie trzech minut, Lewin, nie patrząc na zegarek, aby nie jątrzyć rany, biegł pędem przez korytarz.
— Nic już sobie tem nie pomożesz — uspokajał go Stepan Arkadjewicz, idąc powoli za nim i uśmiechając się. — Jakoś to będzie... jakoś to będzie... zaręczam ci!

IV.

— Przyjechali! To on! który? Czy ten młodszy? A ona wygląda ledwo żywa! — rozległo się w tłumie, gdy Lewin, podawszy w kruchcie rękę narzeczonej, razem z nią wszedł do cerkwi.
Stepan Arkadjewicz opowiedział żonie, dlaczego pan młody spóźnił się, goście uśmiechali się i szeptali półgłosem. Lewin na nic i na nikogo nie zwracał uwagi, gdyż patrzał się nieustannie tylko na narzeczoną. Wszyscy mówili, że Kiti zbrzydła bardzo w ciągu ostatnich paru dni, i że w ślubnej sukni wygląda nie tak ładnie jak zwykle, lecz Lewin nie uważał tego, przypatrywał się jej wysokiemu uczesaniu, długiemu, białemu welonowi i białym kwiatom, wysokiemu, stojącemu kołnierzowi, zasłaniającemu z boków i odsłaniającemu z przodu jej długą szyję i uderzająco szczupłą figurę i zdawało mu się, że narzeczona jego była ładniejszą niż kiedykolwiek; nie dlatego, aby te kwiaty, ten welon, ta suknia, sprowadzona prosto z Paryża, dodawały jej urody i wdzięku, lecz dlatego, że bez względu na ten zbyteczny przepych ubioru, wyraz jej miłej twarzy, jej spojrzenia, jej ust, był jak zawsze, tymsamym wyrazem niewinności i szczerości.
— Myślałam już, że chcesz uciec — rzekła mu i uśmiechnęła się.
— Wstyd doprawdy mówić, co mi się zdarzyło! — odpowiedział, rumieniąc się i w tej samej chwili musiał przywitać się z Siergiejem Iwanowiczem, który podchodził właśnie ku niemu.
— Ładna historya z tą koszulą! — odezwał się Siergiej Iwanowicz, potrząsając głową i uśmiechając się.
— Rzeczywiście, rzeczywiście — odparł Lewin, nie zdając sobie sprawy z tego, co Siergiej Iwanowicz mówi.
— No, kochany Kostusiu, musisz rozstrzygnąć jeszcze jedną, nader ważną kwestyę — zwrócił się do niego Stepan Arkadjewicz z udanym wyrazem przestrachu. Teraz właśnie jesteś w stanie ocenić całą jej wagę: zakrystyan pyta mnie, czy ma zapalić świece już używane, czy też zupełnie nowe. Chodzi tu o dziesięć rubli... — dodał z uśmiechem. Pozwoliłem sobie zastąpić cię, lecz obawiam się, czy nie będziesz miał nic przeciwko temu.
Lewin domyślił się, że Stepan Arkadjewicz żartuje sobie z niego, lecz nie był zdolnym uśmiechnąć się.
— No i jakże?... Używane czy nowe? oto pytanie.
— Dobrze, dobrze... nowe.
— Bardzo ładnie! cała rzecz już skończona — rzekł Stepan Arkadjewicz z uśmiechem.
— Jak to jednak ludzie głupieją w tem położeniu — szepnął Stepan Arkadjewicz do Czyrikowa. Lewin, spojrzawszy na niego z roztargnieniem, zbliżył się do narzeczonej.
— Pamiętaj, Kiti, stań pierwsza na dywanie — rzekła hrabina Nordston, podchodząc do panny młodej. — Udało się panu! — zwróciła się do Lewina.
— Co... nie boisz się? — zapytała stara ciotka Marja Dmitrjewna.
— Czy ci nie chłodno? Wyglądasz blado!... poczekaj, schyl głowę!... — mówiła Lwowa, siostra Kiti i uśmiechając się, poczęła poprawiać swymi prześlicznymi palcami kwiaty na głowie siostry.
Podeszła i Dolly, chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła mówić ze wzruszenia, rozpłakała się, i w końcu roześmiała się z przymusem.
Kiti, również jak Lewin, patrzała przed siebie, nie widząc nic, ani nikogo.
Duchowieństwo ubierało się tymczasem i ksiądz w towarzystwie diakona podszedł do anałoju, stojącego przed ołtarzem. Ksiądz zwrócił się do Lewina i przemówił do niego parę słów, których Lewin nie dosłyszał.
— Niech pan weźmie narzeczoną za rękę i niech pan ją poprowadzi — szepnął drużba Lewinowi.
Lewin z początku nie zdawał sobie sprawy, czego od niego żądają, wszyscy poprawiali go i chcieli dać mu już pokój, ponieważ brał ciągle nie tą ręką, albo nie za tę rękę, za którą należało, aż wreszcie domyślił się, że trzeba, nie zmieniając pozycyi, ująć swą prawą ręką narzeczonej prawą rękę. Gdy nakoniec wziął narzeczoną za rękę, tak jak trzeba było, ksiądz poprowadził ich parę kroków i zatrzymał się przy anałoju. Tłum krewnych i znajomych, szepcząc i szeleszcząc trenami, ruszył za nimi. Jedna z pań schyliła się i poprawiła tren panny młodej. W cerkwi zrobiło się tak cicho, iż słychać było kapanie kropel wosku. Ksiądz-staruszek, w kamiławce z połyskującymi srebrem siwymi włosami, rozczesanymi nad uszami na obydwie strony, wyjął swe drobne, drżące ręce, z pod ciężkiej, haftowanej srebrem kapy ze złotym krzyżem na plecach i szukał czegoś na anałoju. Stepan Arkadjewicz podszedł ku niemu ostrożnie, szepnął mu parę słów i mrugnąwszy na Lewina, powrócił na swoje miejsce.
Kapłan zapalił dwie przybrane kwiatami świece, trzymając je krzywo w lewej ręce, tak, że wosk kapał z nich powoli i zwrócił się twarzą do państwa młodych. Był to ten sam ksiądz, który spowiadał Lewina. Zmęczonemi i smutnemi oczyma swemi popatrzał na narzeczonego i narzeczoną, westchnął, wyjął z pod kapy prawą rękę, pobłogosławił nią pana młodego i tak samo, lecz z odcieniem delikatnej pieszczoty, położył złożone palce na schyloną głowę Kiti; następnie podał im świece i wziąwszy trybularz, odszedł od nich powoli.
„Czyżby to było naprawdę?“ — pomyślał Lewin i spojrzał na narzeczoną; widział jej profil trochę z góry i z zaledwie dostrzegalnego ruchu jej warg i rzęs przekonał się, że poczuła jego spojrzenie. Kiti nie obejrzała się, lecz wysoki koronkowy kołnierz poruszył się i podniósł ku jej maleńkiemu, różowemu uchu. Widział, że wstrzymała westchnienie w piersiach i widział, jak zadrżała maleńka jej ręka w długiej rękawiczce.
W pamięci Lewina zatarło się wspomnienie kłopotów z koszulą, spóźnienie się, rozmowy ze znajomymi i krewnymi, ich niezadowolenie, własne śmieszne położenie, wszystko to nagłe znikło i stało mu się wesoło i strasznie zarazem.
Przystojny, tęgi protodyakon w srebrnej stule, ze zwieszającymi się fryzowanymi lokami, wystąpił śmiało naprzód i, ująwszy brewiarz wprawnym ruchem, stanął przed księdzem.
„Bło-go-sław Panie!“ — rozległy się uroczyste dźwięki, poruszające stopniowo fale powietrza. — „Chwalmy Boga naszego nieustannie, teraz i zawsze i na wieki wieków!“ — słabym i śpiewnym głosem odpowiedział staruszek ksiądz, porządkując wciąż na anałoju.
I, napełniając całą cerkiew od okien aż pod strop, zgodnie i szeroko rozległ się, wzmacniał, na chwilę ustał i powoli począł zamierać, pełny akord niewidzialnego chóru.
Wznoszono, jak zwykle, modły o zbawienie, za synod, za cesarza i za zawierające obecnie śluby małżeńskie sługi Boże: Konstantego i Katarzynę.
„Módlmy się do Boga, aby zesłał im zupełną, spokojną miłość i pomoc swą“ — zdawała się rozbrzmiewać cała cerkiew głosem protodyakona.
Lewin słuchał uważnie słów modlitwy i zastanawiał się nad niemi. „Że też oni domyślili się, iż właśnie pomocy, pomocy, pomocy potrzeba mi przede wszystkiem!“... — myślał, przypominając sobie swe niedawne obawy i zwątpienia. — „Ja nic nie wiem i pojęcia niemam, jak radzić sobie bez niczyjej pomocy w tej strasznej sprawie. Teraz właśnie pomoc jest mi konieczną!“
Gdy protodyakon skończył modlitwę, ksiądz z brewiarzem w ręku zwrócił się do państwa młodych:
„Boże przedwieczny, któryś zjednoczył rozprószonych“ — czytał łagodnym, monotonnym głosem — „i któryś dał im nierozerwalny węzeł miłości, któryś błogosławił Izaaka i Rebekę, któryś potomków ich uczynił spadkobiercami łask Swych, pobłogosław i te sługi Twoje, Konstantego i Katarzynę, kierując kroki ich drogą zbawienia wiecznego. Jako miłosiernemu i rodzaj ludzki miłującemu Panu oddajemy chwałę Tobie Ojcu, Synowi i Duchowi świętemu, teraz i zawsze i na wieki wieków!“ „Amen!“ — rozległ się znowu niewidzialny chór. — „Któryś zjednoczył rozprószonych, i któryś dał im nierozerwalny węzeł miłości... jak mądre są te słowa i jak odpowiadają temu, co czuję w tej chwili!“ — myślał Lewin. — „Czy też ona doznaje tego samego uczucia co i ja?“
I obejrzawszy się, spotkał jej spojrzenie, a z wyrazu tego spojrzenia wywnioskował, że rozumiała również jak i on. Lecz mylił się, gdyż ona prawie zupełnie nie rozumiała słów obrzędu i nawet nie słuchała ich podczas ceremonii. Nie mogła słuchać i rozumieć ich, do tego stopnia silnem było w niej to jedno uczucie, które napełniało jej duszę i wzmagało się coraz bardziej. Uczuciem tem była radość, że spełniło się już zupełnie to, co przeszło od półtora miesiąca spełniało się w jej duszy i co w ciągu tych sześciu tygodni napełniało ją szczęściem i przestrachem. Tego dnia, gdy w salonie domu rodziców, w swej bronzowej sukni podeszła w skupieniu do niego i oddała mu się, w duszy jej tego dnia i godziny nastąpiło zupełne zerwanie z całą przeszłością i rozpoczęło się życie zupełnie inne, nowe, zupełnie nieznane jej dotąd, w rzeczy zaś samej ciągnęło się dawne. Te sześć tygodni były dla niej najbardziej błogą i zarazem najprzykrzejszą epoką. Całe jej życie, wszystkie pragnienia, nadzieje, ześrodkowały się dla niej w tym jednym człowieku, chwilami jeszcze zagadkowym dla niej, z którym łączyło ją jeszcze bardziej niezrozumiałe, niż on sam uczucie, to zbliżające, to odpychające, a jednocześnie warunki poprzedniego życia trwały w dalszym ciągu. Żyjąc dawnem swem życiem oburzała się na siebie, na swą zupełną, nieprzezwyciężoną obojętność, ku całej swej przeszłości, ku rzeczom, przyzwyczajeniom, ludziom, którzy ją kochali i których ona kochała; ku matce, którą martwiła jej obojętność, ku poczciwemu, dawniej najbardziej na świecie ukochanemu, szlachetnemu ojcu. Chwilami lękała się tego uczucia obojętności, chwilami zaś napawało ją radością to, co doprowadzało do tej obojętności. Po za życiem z tym człowiekiem nie mogła o niczem myśleć ani niczego pragnąć, lecz tego nowego życia jeszcze nie było, i Kiti nie mogła nawet wyobrazić je sobie wyraźnie. Było tylko oczekiwanie, radość i bojaźń przed czemś nowem i nieznanem. I teraz, już za chwilę, oczekiwanie, niepewność i żal za poprzedniem życiem, którego wyrzekła się, wszystko to skończy się i rozpocznie nowe życie. To nowe życie nie mogło nie być strasznem, gdyż było zupełnie nieznanem, ale w każdym razie w jej duszy spełniło się już sześć tygodni temu, teraz zaś otrzymywało tylko sankcyę to, co dawno już dokonanem było w jej duszy.
Powróciwszy znowu do anałoju, ksiądz ujął maleńką obrączkę Kiti i wziąwszy rękę Lewina, włożył mu ją na pierwszy staw serdecznego palca. „Sługa Boży Konstanty zaślubia sługę Bożą Katarzynę.“ — I włożywszy dużą obrączkę na maleńki, różowy, delikatny palec Kiti, ksiądz wymówił te same wyrazy. Państwo młodzi chcieli parę razy domyśleć się, co mają w danej chwili zrobić i za każdym razem mylili się i ksiądz poprawiał ich szeptem. Wreszcie, uczyniwszy, co w danej chwili potrzeba było uczynić i przeżegnawszy ich obrączkami, ksiądz znowu wręczył Kiti dużą, a Lewinowi małą obrączkę, oni znowu pomylili się i dwa razy oddawali sobie obrączki, a pomimo to nie zrobili tak, jak tego wymagał obrządek.
Dolly, Czirikow i Stepan Arkadjewicz podeszli ku nim, chcąc ich poprawić. Nastąpiło zamieszanie, szmery i uśmiechy, lecz uroczysto-błogi wyraz twarzy państwa młodych nie zmienił się; przeciwnie, oboje wyglądali poważniej i uroczyściej, niż pierwej, a uśmiech, z jakim Stepan Arkadjewicz szepnął, aby każde z nich włożyło teraz swoją obrączkę, zamarł mu pomimowoli na ustach. Obłoński widział, że każdy uśmiech urazi ich.
„Boś Ty na początku stworzył mężczyznę i kobietę — czytał ksiądz zaraz po zamianie obrączek — i za Twoją sprawą zaślubia się żona mężowi, aby mu była pomocą i przedłużeniem rodzaju ludzkiego. Boś Ty sam, Boże nasz, zesłał prawdę na potomków Twych, na sługi Twe, ojców naszych, z pokolenia w pokolenie; udziel sił sługom Twym Konstantemu i Katarzynie i utwierdź śluby ich w wierze, zgodzie, prawdzie i miłości“...

Lewin coraz bardziej doznawał uczucia, że wszystkie jego myśli o żenieniu się i marzenia o tem, jak należy urządzić przyszłe swe życie, były dzieciństwem i że jest to coś takiego, czego on dotychczas nie rozumiał, a teraz rozumie jeszcze mniej, chociaż spełnia się to nad nim; łkanie ściskało mu gardło, a łzy, których nie mógł powstrzymać, kręciły mu się w oczach.

V.

W cerkwi była cała Moskwa, rodzina i znajomi. Podczas obrzędu zaręczyn, w oślepiająco jasno oświetlonej cerkwi, w kole wystrojonych pań i mężczyzn w białych krawatach, frakach i mundurach, nie ustawał ani na chwilę trochę przyciszony szmer, sprawcami którego byli przeważnie mężczyźni, podczas gdy panie były pochłonięte całe przypatrywaniem się wszystkim szczegółom wzruszającego je zawsze sakramentu.
W najbliższem kółku panny młodej znajdowały się dwie jej siostry: Dolly i starsza, znana piękność Lwowa, która przyjechała na ślub z zagranicy.
— Dlaczego to Marie w liliowej, zupełnie jak w czarnej, na ślubie? — pytała Korsuńska.
— Ratuje jak może swą cerę — odparła Drubecka — dziwię się, czemu biorą ślub wieczorem... tak po kupiecku...
— Ładniej... ja też brałam wieczorem — odrzekła Korsuńska i westchnęła, przypominając sobie, że była taką ładną tego dnia, że mąż jej aż do śmieszności był zakochanym, i że teraz to wszystko zmieniło się zupełnie.
— Powiadają, że kto więcej nad dziesięć razy drużbuje, ten nie ożeni się sam; chciałem drużbować po raz dziesiąty, aby się zabezpieczyć, lecz drużbowie już byli — mówił hrabia Siniawin do ładniutkiej księżniczki Czarskiej, mającej na niego pewne widoki. Czarska odpowiedziała mu tylko uśmiechem; patrzała na Kiti, myśląc o tem, jak i kiedy będzie stała z hrabią Siniawinym na jej miejscu i jak wtedy przypomni mu dzisiejszy żart jego.
Szczerbacki mówił starej freilinie Nikołajewowej, że ma zamiar włożyć wianek na fryzurę Kiti, aby córka była szczęśliwą.
— Nie trzeba było fryzować głowy — odezwała się Nikołajewowa, która dawno już zdecydowała, że jeżeli stary wdowiec, na którego polowała, ożeni się z nią, ślub będzie najskromniejszy. — Nie lubię tego...
Siergiej Iwanowicz rozmawiał z Darją Dmitrjewną i przez żarty zapewniał ją, że zwyczaj podróży poślubnych rozpowszechnił się dlatego, że państwo młodzi zawsze mają pewne wyrzuty sumienia.
— Brat pana może być dumnym... ma taką milutką żonę... zdaje mi się, że panu zazdrość.
— Dla mnie należy to już do przeszłości, Darjo Dmitrjewno — odparł Siergiej Iwanowicz i twarz jego spochmurniała nagle, a oczy przybrały smutny i poważny wyraz.
Stepan Arkadjewicz opowiadał jednej z kuzynek kalambur o rozwodzie.
— Trzeba poprawić wianek — odrzekła, nie słuchając go.
— Jaka szkoda, że ona tak zbrzydła — mówiła hrabina Nordston do Lwowej. — On z tem wszystkiem nie wart jej palca... jestem bezwarunkowo tego zdania.
— On mi się jednak bardzo podoba, nie dlatego, że to przyszły mój beau frère — zauważyła Lwowa — lecz taki jest zawsze na swojem miejscu, a to tak trudno, będąc w jego położeniu, nie być śmiesznym... on zaś nie jest ani śmiesznym, ani sztywnym, widać tylko, że jest naprawdę wzruszonym.
— Zdaje się, żeście państwo spodziewali się tego?
— Prawie. Ona zawsze lubiła go bardzo.
— Trzeba będzie zauważyć, które z nich stanie pierwej na dywanie. Radziłam Kiti...
— Wszystko jedno — odparła Lwowa — my wszystkie jesteśmy uległe żony, mamy to już we krwi.
— A ja naumyślnie pierwsza stanęłam. A pani? — zwróciła się ku Dolly.
Dolly stała koło nich, słyszała rozmowę, lecz nic nie odpowiadała; była wzruszoną, łzy kręciły się jej w oczach. Gdyby się była odezwała, musiałaby się rozpłakać natychmiast; widok Kiti i Lewina wzruszał ją, gdyż przypominała sobie swój ślub i spoglądając na uśmiechniętego i rozradowanego Stepana Arkadjewicza, zapomniała o teraźniejszości a pierwsza, niewinna, gorąca miłość ku niemu, stawała jej przed oczyma. Przypominała — sobie nietylko samą siebie, lecz i wszystkie krewne i znajome; widziała je znów w tej uroczystej dla nich chwili, gdy również jak Kiti obecnie, stały przed ołtarzem pełne miłości, z nadzieją i obawą w duszy, wyrzekając się przeszłości i wstępując w tajemniczą przyszłość.
Pomiędzy temi narzeczonemi, których widok wskrzeszała jej pamięć, Dolly wspomniała i swą miłą Annę, jak niemniej szczegóły projektowanego rozwodu jej. Ona również taka niewinna, stała kiedyś w welonie, z kwiatami pomarańczowemi na głowie... a teraz co? — „Dziwne dzieją się rzeczy!“ — pomyślała Dolly.
Nietylko siostry, przyjaciółki i krewne zwracały uwagę na wszystkie szczegóły obrzędu; nawet obce zupełnie pannie młodej kobiety, ze wzruszeniem tamującem im oddech, przypatrywały się państwu młodym, usiłując nie stracić żadnego ruchu, wyrazu twarzy, ani spojrzenia obojga narzeczonych i nie odpowiadały, a często nawet i nie słyszały tego, co mówili mężczyźni, którzy obojętnie przypatrywali się wszystkiemu i od czasu do czasu czynili żartobliwe uwagi, lub rozmawiali o rzeczach, nie mających żadnego związku z uroczystością, której byli świadkami.
— Czemu taka zapłakana? Czy idzie za mąż pomimo swej woli?
— Dlaczego ma iść mimo swej woli? Podobno to książę...
— A to siostra, ta w tej białej sukni atłasowej? Uważaj, jak dyakon zaraz huknie: „niech się słucha“...
— A śpiewacy zapewne z czudowskiego monasteru?
— Z synodu.
— Pytałam lokaja... powiada, że zaraz po ślubie jadą do dziedzicznego majątku; słychać, że szalenie bogaty... dlatego też wydano ją za niego.
— Co też pani mówi... taka dobrana para...
— Dowodziła pani, Maryo Wasiljewno, że wszyscy noszą teraz staniki z falbanami... Niech pani spojrzy na tę w liliowej, powiadają, że to żona posła...
— A panna młoda wygląda jak owieczka! Mówcie co chcecie, ale w każdym razie szkoda jej!
Takie były rozmowy wśród tłumu przypatrujących się kobiet, które zdołały dostać się do cerkwi.

VI.

Po skończonym obrzędzie zamiany obrączek, sługa cerkiewny rozesłał przed anałojem pośrodku cerkwi kawałek różowej jedwabnej materyi, chór zaintonował trudny i melodyjny psalm, w którym bas i tenor śpiewali nawzajem, a ksiądz odwróciwszy się, wskazał państwu młodym kawałek rozesłanej tkaniny. Chociaż oboje dużo i często słyszeli o tej przepowiedni, że kto pierwszy stanie na dywanie, ten będzie głową rodziny, jednakże ani Lewin ani Kiti nie byli w stanie pamiętać o tem wtedy, gdy przechodzili te kilka kroków. Nie słyszeli ani głośnych uwag ani sprzeczek gości, z których jedni twierdzili, że on stanął pierwszy, drudzy zaś, że oboje jednocześnie.
Po zwykłych zapytaniach, czy pragną zawrzeć związek małżeński i czy już nie ślubowali komu, i po dziwnie dla nich samych brzmiących odpowiedziach, rozpoczęła się druga część ceremonii. Kiti słuchała słów modlitwy, chcąc zrozumieć znaczenie ich, lecz nie mogła. Uczucie tryumfu i wzniosłej radości coraz bardziej, w miarę dokonywania się obrzędu, wypełniało jej duszę i pozbawiało ją możności skupienia uwagi.
W modlitwie wspomnianem było, że Bóg stworzył kobietę z żebra Adamowego; błagano, by Bóg dał im płodność i błogosławieństwo, jak Izaakowi i Rebece, Józefowi, Mojżeszowi i Leforze, i aby mogli oglądać dzieci swych dzieci.
„Wszystko to bardzo ładnie — myślała Kiti, słuchając tych słów — wszystko to nawet nie może być inaczej“ — i uśmiech radości, udzielający się pomimowoli wszystkim patrzącym na nią, opromieniał jej uszczęśliwioną twarzyczkę.
— Włóżcie zupełnie! — dały się słyszeć rady, gdy ksiądz włożył na nich wianki i Szczerbacki trzymał wianek trzęsącą się ręką wysoko nad jej głową.
— Niech pan włoży! — szepnęła Kiti, uśmiechając się.
Lewin spojrzał na nią i został zdumiony tym radosnym odblaskiem, jaki bił z jej twarzy, a uczucie to bezwiednie udzieliło się i jemu. Lewinowi, również jak i jej, zrobiło się wesoło i pogodnie.
Wesoło im było, gdy słuchali, jak protodyakon czytał błogosławieństwo apostolskie i jak głos jego rozbrzmiewał, gdy, ku wielkiej uciesze zebranej publiczności, odczytywał ostatni wiersz.
Wesoło im było, gdy pili z płaskiej czary ciepłe czerwone wino z wodą i jeszcze weselej, gdy ksiądz, odrzuciwszy kapę i ująwszy swą ręką obydwie ich ręce, oprowadzał ich dokoła anałoju przy głośnym śpiewie basu. Szczerbacki i Czirykow, podtrzymując, jako drużbowie, wianki, chociaż plątali się w trenie panny młodej, uśmiechali się jednak również i wydawali się uszczęśliwionymi, to pozostając za młodą parą, to potrącając o nią, gdy ksiądz zatrzymywał się. Zdawało się, że iskra radości, jaka rozżarzyła się w Kiti, udzieliła się wszystkim obecnym w cerkwi. Lewin miał wrażenie, że i ksiądz i protodyakon, równie jak i on chcą się uśmiechać.
Zdjąwszy z głowy wianki, ksiądz przeczytał ostatnią modlitwę i złożył państwu młodym życzenia. Lewin spojrzał na Kiti i nigdy dotąd nie widywał jej taką; była zachwycającą tym nowym odblaskiem szczęścia, jakie biło z jej spojrzenia i całej postaci. Lewin chciał odezwać się do niej, lecz nie wiedział, czy ceremonia skończyła się już. Kapłan wyprowadził go z tego trudnego płożenia, gdyż uśmiechnął się i życzliwie odezwał: „pocałuj pan żonę, a pani niech pocałuje męża“ — i odebrał im z rąk świece.
Lewin pocałował ją ostrożnie w uśmiechnięte usta, podał jej rękę i doznając dziwnego wrażenia, że ona znajduje się tak blisko niego, szedł przez cerkiew. Nie wierzył, nie mógł wierzyć, że tak było istotnie. Tylko wtedy wierzył, że już po wszystkiemu, gdy zadziwione i nieśmiałe spojrzenia ich spotykały się, ponieważ czuł wtedy, że stanowią już jedną całość.
Zaraz tej samej nocy, po kolacyi weselnej, państwo młodzi wyjechali na wieś.

VII.

Wroński i Anna od trzech miesięcy podróżowali już razem po Europie: zwiedzili Wenecyę, Rzym, Neapol i dopiero co przyjechali do jednego z mniejszych miast włoskich, gdzie zamierzali czas jakiś zamieszkać. Przystojny starszy kelner, z gęsto napomadowanymi włosami, z zaczynającym się od samej szyi przedziałem, we fraku, w białej batystowej koszuli z szerokim gorsem, z pękiem breloków na zaokrąglonym już brzuszku, z rękoma w kieszeniach, pogardliwie przymrużając oczy, odpowiadał od niechcenia na pytania, zadawane mu przez gościa, który dopiero co przyjechał. Usłyszawszy z drugiej strony werandy czyjeś kroki, kelner odwrócił się i ujrzawszy rosyjskiego hrabiego, który zajmował najlepsze pokoje, wyjął przez uszanowanie ręce z kieszeni i kłaniając się nisko, rzekł, że niedawno przychodził posłaniec i że sprawę o wynajęcie pałacu można uważać za załatwioną, gdyż rządca gotów jest każdej chwili podpisać kontrakt.
— To dobrze! — odparł Wroński. — A pani w domu, czy też wyszła?
— Pani wychodziła na spacer, lecz teraz już wróciła — odpowiedział kelner.
Wroński zdjął z głowy miękki kapelusz z dużem rondem i obtarł chustką spocone czoło i włosy, które spadały mu aż do uszów, a które nosił zaczesane w tył, gdyż w ten sposób zakrywały mu łysinę. Spojrzawszy z roztargnieniem na stojącego i przypatrującego mu się pana, chciał wyminąć go.
— Ten pan jest Rosyaninem i pytał się o pana — zameldował kelner.
Z uczuciem, w którem łączyło się niezadowolenie, że nigdzie nie można ukryć się przed znajomymi, ale i z chęcią znalezienia jakiejbądż rozrywki w swem jednostajnem życiu, Wroński raz jeszcze obejrzał się na tego pana, który odszedł parę kroków i obydwom jednocześnie rozjaśniły się oczy.
— Goleniszczew!
— Wroński!
W rzeczy samej był to Goleniszczew, kolega Wrońskiego z korpusu paziów. Goleniszczew należał w korpusie do partyi liberalnej, wyszedł z korpusu w randze cywilnej i nigdzie nie służył. Koledzy po wyjściu z korpusu rozeszli się i później widzieli się tylko raz jeden. Podczas tego widzenia się Wroński nabrał przekonania, że Goleniszczew oddał się jakiejś bardzo mądrej liberalnej działalności, i że wskutek tego chce lekceważyć działalność i stanowisko Wrońskiego. Dlatego też przy spotkaniu się z Goleniszczewym; Wroński dał mu tę chłodną i dumną odprawę, jaką umiał dawać ludziom, a której sens moralny był mniej więcej taki: „panu może się podobać lub niepodobać moje postępowanie, lecz to mnie nic a nic nie obchodzi; w każdym razie powinien pan szanować mnie, jeżeli życzy sobie mieć ze mną stosunki!“ Goleniszczew zaś odpowiadał na zachowywanie się Wrońskiego pogardliwą obojętnością. Można było przypuszczać, że to spotkanie powinno ich jeszcze bardziej oddalić od siebie. Teraz jednak rozjaśniły się im twarze i obydwaj aż krzyknęli z radości, gdy poznali się nawzajem. Wroński nie spodziewał się zupełnie, że widok Goleniszczewa tak go ucieszy, lecz prawdopodobnie sam nie zdawał sobie z tego sprawy, do jakiego stopnia nudzi się; zapomniał o nieprzyjemnem wrażeniu, jakiego doznał przy ostatniem spotkaniu i ze szczerem zadowoleniem wyciągnął rękę ku byłemu koledze. Na twarzy Goleniszczewa, na której malowała się przedtem pewna obawa, odbiło się uczucie radości.
— Rad jestem bardzo, że spotykam się z tobą! — zawołał Wroński, uśmiechając się przyjaźnie i pokazując w uśmiechu swe silne białe zęby.
— A ja słyszę od służby: Wroński, lecz który, nie wiem! Cieszę się, cieszę... bardzom zadowolony!
— Zajdź do mnie!... coż ty porabiasz obecnie?
— Mieszkam już tutaj drugi rok... pracuję...
— Hm! — chrząknął Wroński ze współczuciem. — Chodźmy!
I ze zwykłym obyczajem Rosyan, zamiast powiedzieć to, czego nie chciał, aby służba słyszała po rosyjsku, zaczął rozmawiać po francusku.
— Znasz Kareninę? Podróżujemy razem. Idę właśnie do niej — rzekł po francusku, wpatrując się z uwagą w twarz Goleniszczewa.
— A! nie wiedziałem... (chociaż wiedział o tem) — odparł obojętnie Goleniszczew. — Dawno przyjechałeś? — dodał po chwili.
— Ja?... cztery dni temu — odrzekł Wroński, raz jeszcze patrząc z uwagą w oczy koledze.
„Tak, porządny z niego człowiek i zapatruje się na rzeczy tak, jak należy“ — powiedział sobie w duchu Wroński, zrozumiawszy, co miał oznaczać wyraz twarzy Goleniszczewa i zmiana przedmiotu rozmowy. — „Można poznać go z Anną... zapatruje się jak należy!“
Wroński, podczas tych trzech miesięcy, które spędził razem z Anną za granicą, spotykając się wciąż z nowymi ludźmi, zadawał sobie zawsze pytanie, jak każdy z tych nowych znajomych będzie się zapatrywał na jego stosunek z Anną, i po większej części znajdował u mężczyzn zapatrywanie się, jak należy. Lecz gdyby zapytano i jego i tych, co zapatrywali się „jak należy“, na czem polega to zapatrywanie się, to on i oni niezawodnie znaleźliby się w ogromnym kłopocie.
W rzeczy zaś samej ci, co zapatrywali się, zdaniem Wrońskiego, „jak należy“, nie zdawali sobie zupełnie z tego sprawy, a zachowywali się, jak w ogóle zachowują się dobrze wychowani ludzie wobec wszystkich drażliwych i trudnych do rozstrzygnięcia kwestyi, których tyle nastręcza otaczające nas życie: to jest zachowywali się przyzwoicie, unikając wszelakich napomknień i nieprzyjemnych pytań. Udawali, że pojmują zupełnie znaczenie i istotę położenia, uznają a nawet pochwalają je, lecz są zdania, że wdawać się w wyjaśnienia i żądać ich jest zbytecznem i nie powinno mieć miejsca.
Wroński spostrzegł się zaraz, że Goleniszczew był właśnie jednym z takich, i dlatego też był mu rad podwójnie. Rzeczywiście Goleniszczew zachowywał się wobec Kareninej tak, jak tylko Wroński mógł sobie tego życzyć. Widocznem było, że bez zadawania sobie najmniejszego przymusu, unikał wszystkich rozmów, które mogłyby być nieprzyjemnemi dla Anny lub Wrońskiego.
Goleniszczew nie znał dawniej Anny i uderzyła go nadzwyczaj jej uroda, a jeszcze bardziej jej prostota, z jaką zachowywała się. Anna zarumieniła się, gdy Wroński wprowadził Goleniszezewa, któremu podobał się ten dziecinny rumieniec, jaki zakwitł na jej pięknej i szczerej twarzy. Szczególnie zaś podobało mu się, że Anna natychmiast, jakby naumyślnie, aby nie mogły przy obcym zajść żadne nieporozumienia, nazwała Wrońskiego poufale Aleksiejem i powiedziała, że przenosi się z nim do wynajętej willi, którą tutaj nazywają pałacem. To proste i szczere zapatrywanie się na swoją pozycyę, podobało się Goleniszczewowi. Patrząc na naturalne, wesołe, pewne siebie postępowanie Anny, znając Aleksieja Aleksandrowicza i Wrońskiego, Goleniszczewowi zdawało się, iż najzupełniej pojmuje Annę. Zdawało mu się, że pojmuje to, czego ona sama nie była w stanie pojąć zupełnie, mianowicie w jaki sposób mogła, uczyniwszy męża nieszczęśliwym, porzuciwszy i jego i syna, i utraciwszy opinię, czuć się wesołą i szczęśliwą.
— Pałac ten jest w przewodniku — rzekł Goleniszczew o pałacu wynajętym przez Wrońskiego — znajduje się tam śliczny Tintoretto... z ostatnich czasów mistrza.
— Wiecie państwo... taka śliczna pogoda, chodźmy tam, obejrzymy jeszcze raz — powiedział Wroński, zwracając się do Anny.
— Świetny pomysł, zaraz pójdę włożyć kapelusz. Powiadasz, że gorąco? — zapytała, zatrzymując się we drzwiach i spoglądając z zapytaniem na Wrońskiego. I gorący rumieniec oblał jej twarz.
Wroński domyślił się z jej spojrzenia, że nie wiedziała na jakiej stopie on, Wroński, chce stanąć z Goleniszczewym, i że obawia się, czy zachowuje się tak, jak on życzy sobie tego.
I Wroński popatrzał na nią czule i przeciągle.
— Nie, nie bardzo — odrzekł.
Annie wydawało się, że pojęła już wszystko, przedewszystkiem zaś, że jest z niej zadowolonym i uśmiechnąwszy się, szybkim krokiem opuściła pokój.
Przyjaciele spojrzeli na siebie i na twarzach oby dwóch odbiło się pewne zakłopotanie, jak gdyby Goleniszczew, który widocznie zachwycał się nią, chciał porozmawiać o niej, a nie wiedział jak się wziąć do tego, Wroński zaś zdawał się również chcieć i obawiać tego samego.
— A więc — zaczął Wroński, aby nawiązać jakąbądż rozmowę. — Zamieszkałeś więc tutaj? Ciągle pracujesz nad tem samem? — mówił dalej, przypominając sobie, iż słyszał, że Goleniszczew pisze jakieś dzieło...
— Tak, pisze drugą część Dwóch podstaw — odpowiedział Goleniszczew, rumieniąc się z radości, że zadano mu to pytanie; to jest, aby być ścisłym, nie piszę jeszcze, lecz przygotowuję i zbieram materyały. Praca ma będzie o wiele obszerniejszą i poruszy prawie wszystkie kwestye; u nas w Rosyi nie chcą rozumieć, żeśmy spadkobiercy Bizancyum — zaczął długo i gorąco dowodzić.
Wroński był z początku w kłopocie, że nie znał pierwszego artykułu o Dwóch podstawach, o którym autor mówił mu, jako o rzeczy powszechnie znanej. Lecz później, gdy Goleniszczew zaczął objaśniać dokładnie rzecz całą i Wroński zrozumiał o co mu idzie, to nie znając Dwóch podstaw, słuchał go z pewnem zaciekawieniem, gdyż Goleniszczew mówił bardzo zajmująco. Wrońskiego zdziwiło i było mu nieprzyjemnem wzruszenie, z jakiem Goleniszczew mówił o zajmującym go przedmiocie. Im dłużej mówił, tem bardziej zapalały mu się oczy, tem prędzej odpowiadał mniemanemu przeciwnikowi swemu i tem bardziej trwożliwem i, jak się zdawało, obrażonem spojrzeniem spoglądał przed siebie. Przypominając sobie Goleniszczewa z czasów korpusu szczupłym, żywym, dobrodusznym i szlachetnym chłopcem, zawsze będącym pierwszym uczniem, Wroński w żaden sposób nie mógł zrozumieć przyczyny tego rozdrażnienia i nie pochwalał go. Szczególnie zaś nie podobało mu się, że Goleniszczew, człowiek należący do najlepszego towarzystwa, stawiał sam siebie na równi z pierwszymi lepszymi pismakami, którzy go rozdrażniali i na których gniewał się. Czy rzecz cała była warta tego? Nie podobało się to Wrońskiemu, pomimo to jednak czuł, że Goleniszczew ma się naprawdę za nieszczęśliwego, i żal mu go było. Na tej ruchliwej, dosyć ładnej twarzy widać było nieszczęście, graniczące z obłąkaniem, gdy nie zauważając nawet wejścia Anny, w dalszym ciągu prędko i gorączkowo wypowiadał swe poglądy.
Gdy Anna w kapeluszu i zarzutce, bawiąc się trzymaną w ręku parasolką, stanęła koło niego, Wroński, z uczuciem ulgi oderwał się od bacznie skierowanego nań wzroku Goleniszczewa, w którym znać było skargę, i z miłością spojrzał na swoją zachwycającą, pełną życia i szczęścia przyjaciółkę, Goleniszczew opamiętał się i z początku był pochmurnym i bez humoru, lecz Anna, która chciała dogodzić wszystkim (w tych czasach ciągle była w takiem usposobieniu), swą prostotą i wesołością doprowadziła go prędko do równowagi; chcąc rozruszać go, zaczęła rozmawiać z nim o malarstwie, na którem znał się bardzo dobrze i słuchała go z uwagą. Całe towarzystwo doszło piechotą do wynajętego domu, aby obejrzeć go.
— Bardzom zadowolona z jednej rzeczy — rzekła Anna do Goleniszczewa, gdy powrócili do hotelu — Aleksiej będzie miał bardzo wygodne atelier. Weź koniecznie ten pokój — zwróciła się do Wrońskiego po rosyjsku i mówiąc do niego „ty“, gdyż wiedziała już, że w ich osamotnieniu Goleniszczew uważanym będzie za domownika, i że niema żadnej potrzeby krępować się jego obecnością.
— Alboż ty malujesz? — zapytał Goleniszczew, zwracając się ku Wrońskiemu.
— Tak, dawniej malowałem i teraz znowu zacząłem trochę — odparł Wroński, rumieniąc się.
— Ma bardzo dużo talentu — rzekła Anna z radosnym uśmiechem — ja, ma się rozumieć, nie jestem znającym się sędzią, lecz ci, co naprawdę się znają na malarstwie, powiadają to samo.

VIII.

Anna w tym pierwszym okresie swego wyzwolenia i szybkiego powrotu do zdrowia, czuła się szczęśliwą do tego stopnia, że nie mogła darować sobie tego szczęścia i radości, jaką napełniało ją życie. Wspomnienie o nieszczęściu, jakie spotkało jej męża, którego to nieszczęścia była przyczyną, nie zatruwało jej radości. Wspomnienie to z jednej strony było zbyt strasznem, aby myśleć o niem, z drugiej zaś strony, nieszczęście jej męża dało jej samej zbyt wiele szczęścia, aby miała odczuwać skruchę. Wspomnienie o wszystkiem, co działo się z nią po chorobie, pojednanie się z mężem, zerwanie, wiadomość o zranieniu się Wrońskiego, jego zjawienie się, rozwód, wyjazd z domu męża, pożegnanie się z synem, wszystko to wydawało się jej gorączkowym snem, z którego, gdy obudziła się, była sam na sam z Wrońskim za granicą. Wspomnienie o krzywdzie, wyrządzonej mężowi, wywoływało w niej uczucie, podobne do wstrętu i do uczucia, jakiego doznaje tonący, który po długiem szamotaniu się odtrącił od siebie drugiego tonącego, chwytającego go za nogi i ręce. Odtrącony utonął. Ma się rozumieć, że było to źle, lecz był to jedyny ratunek, i lepiej nie wspominać o tych strasznych szczegółach. Jedno tłumaczenie swego postępku, które uspakajało ją, przyszło jej wtedy, w pierwszej chwili zerwania, do głowy, i gdy teraz wspominała kiedykolwiek całą swą przeszłość, przypominała sobie i to tłómaczenie. „Bezwarunkowo jestem sprawczynią nieszczęść tego człowieka — myślała — lecz niechcę korzystać z jego nieszczęść; ja cierpię również i będę cierpiała; tracę, co było mi najdroższego, tracę uczciwe imię i syna. Postąpiłam źle i dlatego nie chcę szczęścia, nie chcę rozwodu, i będę cierpiała przez hańbę i rozłączenie z synem.“ Lecz aczkolwiek Anna szczerze pragnęła cierpieć, nie cierpiała jednak. Żadnej hańby nie było. Z tym taktem, którego oboje posiadali tyle, unikając rosyjskich dam, nigdy nie stawiali się za granicą w fałszywem położeniu i wszędzie spotykali ludzi, którzy udawali, że rozumieją ich wzajemną pozycyę daleko lepiej, niż oni sami ją rozumieli. Rozłąka z synem, którego kochała, nie dawała jej się z początku odczuwać. Dziewczynka, jego dziecko, była tak miłą i tak przywiązała do siebie Annę z chwilą, gdy pozostała sama przy matce, że Anna rzadko wspominała syna.
Energia życiowa, wzmożona wyzdrowieniem, była zbyt potężną i warunki życia były do tego stopnia nowymi i przyjemnymi, że Anna sama sobie nie mogła darować swego szczęścia. Im bardziej poznawała Wrońskiego, tem bardziej kochała go. Kochała go dla niego samego i za jego miłość ku niej. Niepodzielne posiadanie go sprawiało jej nieustanną rozkosz. Obecność jego była jej zawsze pożądaną. Wszystkie rysy jego charakteru, który poznawała coraz gruntowniej, zachwycały ją bardziej z każdym dniem. Powierzchowność jego, która zmieniła się wraz ze zmianą munduru na cywilne ubranie, pociągało Annę ku sobie, jak młode dziewczę, zakochane po raz pierwszy. We wszystkiem, cokolwiek myślał, mówił lub czynił, widziała szczególną wzniosłość i szlachetność. Zachwyt, jaki Wroński wzbudzał w niej, przerażał często ją samą; starała się odnaleźć w nim cobądź, co by nie było doskonałem, i nie mogła. Nie śmiała zdradzać się przed nim z poczuciem swej niższości w porównaniu z nim, gdyż zdawało się jej, że on, wiedząc o tem, może prędzej przestać ją kochać, a niczego tak się nie obawiała teraz, chociaż nie miała żadnych powodów, aby przypuszczać, że może utracić jego miłość. Lecz nie mogła nie być mu wdzięczną za to wszystko, co uczynił dla niej i nie mogła nie okazywać mu, do jakiego stopnia ceni go za to. On, mający jej zdaniem, takie wybitne powołanie do działalności państwowej, w której powinienby zająć odpowiednie stanowisko, dla niej uczynił ofiarę ze swej ambicyi i nigdy nie dał jej poznać; że żałuje tego; był dla niej z jeszcze większym szacunkiem niż dawniej i na chwilę nie przestawał myśleć o tem, aby Anna nie potrzebowała w jakibądź sposób poczuć swe fałszywe położenie. On, człowiek energiczny i samodzielny, nietylko że nigdy nie różnił się z nią w zdaniu, lecz nie miał nawet swej woli i zdawało się, że wszystkie myśli jego najęte są tylko uprzedzaniem jej chęci. I Anna nie mogła nieoceniać tego, chociaż chwilami ciążyły jej i jego pieczołowitość i ta atmosfera troskliwości, jaką ją otaczał.
Wroński zaś, pomimo, że urzeczywistniło się wszystko, czego pragnął tak długo, nie był zupełnie szczęśliwym; poczuł on prędko, że urzeczywistnienie pragnień dało mu tylko ziarnko piasku z tej góry szczęścia, którego spodziewał się. Urzeczywistnienie to dowiodło mu owego wiecznego błędu, popełnianego przez ludzi, którzy wyobrażają sobie szczęście jako urzeczywistnienie swych pragnień. W pierwszych chwilach po połączeniu się z nią i po przebraniu się po cywilnemu, Wroński uległ wogóle urokowi swobody, której dawniej nie znał zupełnie, a szczególnie swobody miłości i czuł się zupełnie zadowolonym, lecz nie zbyt długo. Poczuł wkrótce, że w duszy jego powitało pragnienie pragnień, tęsknota. Niezależnie od swej woli, chwytał się każdego przelotnego kaprysu, biorąc go za pragnienie i cel. Szesnaście godzin na dobę trzeba było koniecznie zająć w jakiś sposób, ponieważ żyli za granicą najzupełniej swobodnie, po za tem kołem warunków codziennego towarzyskiego życia, które zajmowało każdemu z nich czas w Petersburgu. O przyjemnościach kawalerskiego życia, którym Wroński oddawał się podczas poprzednich swych wycieczek za granice, nie można było nawet marzyć, gdyż jedna próba tego rodzaju, kolacya ze znajomymi, która przedłużyła się trochę, wywarła na Annie niespodziewane zupełnie przygnębienie. Wobec nieokreślonej pozycyi nie można było podtrzymywać stosunków z miejscowem i rosyjskiem towarzystwem. Przypatrywanie się rzeczom godnym uwagi, nie mówiąc już o tem, że wszystko to widział dawno, nie posiadało dla niego, jako dla Rosyanina i człowieka rozumnego, tego niewytłumaczonego znaczenia, jakie tylko Anglicy umieją przywiązywać do tego. — Jak głodne zwierzę chwyta każdy przedmiot, jaki ujrzy, myśląc, że znajdzie w nim pożywienie, tak i Wroński, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, chwytał się to polityki, to nowych książek, to obrazów.
Ponieważ za młodu okazywał pewne zdolności do malarstwa i ponieważ, nie wiedząc na co ma wydawać pieniądze, zaczął zbierać ryciny, zatrzymał się więc na malarstwie, zaczął pracować nad niem i włożył w nie zbywający zasób pragnień, wymagający zadosyćuczynienia.
Wroński miał dar rozumienia sztuki i był w stanie dokładnie i ze smakiem naśladować ją, zdawało mu się więc, że ma wszelkie dane, aby zostać artystą, i po krótkiem wahaniu się nad rodzajem malarstwa, jakie ma sobie obrać: religijnem, historycznem, rodzajowem, czy też realistycznem, wziął się do malowania. Znał się na wszystkich rodzajach, i każdy z nich mógł go natchnąć, lecz nie mógł wyobrazić sobie, aby można było niewiedzieć zupełnie, jakie są rodzaje malarstwa i natchnąć się bezpośrednio tem, co w duszy powstaje, nie troszcząc się wcale, czy to, co się maluje, będzie należało do jakiegobądż rodzaju. Ponieważ nie wiedział o tem, i nie bezpośrednie życie dawało mu natchnienie, lecz pośrednie, wcielone w sztukę, przeto natchnienie przychodziło nań nadzwyczaj prędko i łatwo, i również prędko i łatwo Wroński osiągał to, że namalowane przezeń obrazy były bardzo podobne do tego rodzaju, jaki chciał naśladować.
Najbardziej ze wszystkich rodzajów podobał mu się francuski, efektowny, i w tym rodzaju zaczął malować portret Anny we włoskim kostyumie, a portret ten wydawał się i jemu i wszystkim, co go oglądali, bardzo udatnym.

IX.

Stary zapuszczony pałac, z wysokimi rzeźbionymi plafonami i freskami na ścianach, z mozajkowemi posadzkami, z grubemi, żółtemi, aksamitnemi portyerami, z wysokiemi oknami, z urnami na konsolach i kominkach, z rzeźbionemi drzwiami, z ponuremi salami, zawieszonemi obrazami; pałac ten samą swą powierzchownością podtrzymywał we Wrońskim, gdy się tylko do niego wprowadził, to przyjemne złudzenie, że on, Wroński, jest nie tyle rosyjskim właścicielem ziemskim, koniuszym dworu nie pełniącym służby, ile wykształconym znawcą i mecenasem sztuk pięknych i skromnym artystą, który wyrzekł się świata, stosunków i ambitnych zamiarów dla ukochanej kobiety.
Rola, jaką obrał sobie po przeniesieniu się do pałacu, udała się zupełnie, i Wroński, zaznajomiwszy się przez Goleniszczewa z paroma wybitniejszymi mieszkańcami, przez kilka dni był zupełnie zadowolonym; pod kierunkiem włoskiego profesora malarstwa malował szkice z natury i studyował średniowieczne włoskie życie, które od jakiegoś czasu do tego stopnia zachwycało go, że zaczął nawet nosić kapelusz i pled przez ramię po średniowiecznemu, z czem było mu bardzo do twarzy.
— A my siedzimy tu i o niczem nie wiemy — rzekł raz Wroński do Goleniszczewa, gdy ten rano zaszedł do niego. — Widziałeś obraz Michajłowa? — zapytał, podając mu dopiero co otrzymaną gazetę rosyjską i wskazując artykuł o rosyjskim artyście, który przebywał w jednem z nimi mieście. Malarz ten ukończył wreszcie obraz, o którym chodziły już oddawna różne pogłoski i który był już zakupiony. W artykule czyniono przymówki rządowi i akademii, że pozwalają artyście pozostawać bez wszelkiej pomocy i zachęty.
— Widziałem — odparł Goleniszczew — ma się rozumieć, że nie jest pozbawiony talentu, kierunek jego jednak jest najzupełniej fałszywym... Ciągle to samo Iwanowsko[9]-Strausowsko-Kenanowskie zapatrywanie się na Chrystusa i na malarstwo religijne.
— Cóż przedstawia ten obraz? — zapytała Anna.
— Chrystusa przed Piłatem. Chrystus przedstawiony jest jako żyd, z całym realizmem, właściwym nowej szkole.
Zapytanie Anny o treść obrazu pozwoliło Goleniszczewowi wszcząć rozmowę na swój ulubiony temat, zaczął więc dowodzić z zapałem:
— Nie rozumiem, w jaki sposób mogą oni mylić się aż do tego stopnia! Chrystusa wcieliła już sztuka wielkich mistrzów średniowiecznych. Wynika więc z tego, że jeżeli chcą przedstawiać nie Boga, lecz rewolucyonistę lub mędrca, to niech biorą historyczne postacie: Sokratesa. Franklina, Charlottę Corday, w żadnym jednak razie Chrystusa... biorą postać nienadającą się dla sztuki, a później...
— Czy to prawda, że ten Michajłow jest w takiej nędzy? — przerwał Wroński, myśląc, że wypada mu, jako rosyjskiemu mecenasowi, dopomódz artyście, bez względu na to, czy obraz jest ładny, czy też nie.
— Chyba, że nie... Doskonały z niego portrecista. Czyście widzieli państwo portret Wasilczykowej jego pędzla? Zdaje mi się jednak, że nie chce już więcej malować portretów i dlatego, być może, rzeczywiście jest w potrzebie. Powiadam, że...
— Czy nie można by go poprosić o portret Anny Arkadjewny? — zapytał Wroński.
— Dlaczego o mój? — rzekła Anna. — Mam już jeden malowany przez ciebie i niechcę żadnego innego... już lepiej Ani[10]. Oto i ona — dodała, spoglądając przez okno na przystojną mamkę, przechadzającą się właśnie z dzieckiem po ogrodzie i natychmiast spojrzała na Wrońskiego. Mamka, której głowę Wroński malował na swym obrazie, była jedyną przykrością Anny, chowaną w głębokiej tajemnicy. Wroński malował Włoszkę, zachwycał się jej urodą i średniowiecznym wyglądem i Anna nie śmiała przyznać się przed samą sobą, że lęka się być zazdrosną o tę kobietę i dlatego dogadzała we wszystkiem i jej, i jej maleńkiemu synkowi.
Wroński spojrzał również w okno i w oczy Anny, i zwracając się w tej chwili do Goleniszczewa, rzekł:
— A ty znasz tego Michajłowa?
— Spotykałem się z nim, lecz to dziwak i człowiek bez żadnego wykształcenia. Jest to jeden z tych dzikich nowych ludzi, jakich teraz zdarza się często spotykać; jest to jeden z tych wolnomyślnych okazów, którzy d’embléewychowani w zasadach niewiary, przeczenia i materyalizmu. Dawniej — mówił Goleniszczew, nie zauważając lub też nie chcąc zauważyć, że i Anna i Wroński chcą mówić — dawniej wolnomyślny bywał człowiekiem, którego wychowywano w zasadach religii, praw, moralności, a który osobistą walką i pracą umysłową doszedł do wolnomyślności; lecz teraz zjawia się nowy typ samorodnych postępowców, którzy doszli do lat, nie słysząc nawet nigdy, że istnieją jakiekolwiek zasady moralności lub religii, że istniały autorytety, i którzy wyrastają poprostu w zasadach przeczenia wszystkiemu, to jest są dzikimi. Otóż i on należy do ich liczby; jest to, zdaje mi się, syn jakiegoś lokaja z Moskwy, który nie otrzymał żadnego wykształcenia; gdy wstąpił do akademii i gdy wyrobił sobie opinię, to jako człowiek nie głupi chciał się trochę wykształcić; zwrócił się więc ku temu, co zdawało mu się być źródłem wszelkiej wiedzy — do dzienników. Dawniej człowiek chcący się wykształcić, przypuśćmy Francuz, zacząłby czytać wszystkich klasyków, więc teologów i tragików, historyków i filozofów; wyobrażacie sobie państwo ten ogrom pracy, jaki go czekał. Lecz u nas, obecnie taki Iwanow odrazu wziął się do literatury, przeczącej wszystkiemu, posiadł bardzo prędko cały ekstrakt tej wiedzy i począł się uważać za skończonego człowieka. Ale to jeszcze nie wszystko: lat temu dwadzieścia byłby znalazł w tej literaturze ślady pewnej walki z powagami, z poglądami utrwalonymi przez wieki, a z tej walki byłby się dowiedział, że przedtem istniało coś innego; lecz obecnie odrazu natrafił na taką literaturę, która nie zaszczyca nawet walką dawnych poglądów, a powiada wprost: nic niema, évolution, dobór, walka o byt... i na tem koniec. Ja w mym atykule...
— A wiecie panowie — rzekła Anna, która już od dość dawna porozumiewała się ostrożnie wzrokiem z Wrońskim i która wiedziała, że Wrońskiego nic nie obchodzi wykształcenie tego malarza, lecz że chce tylko dopomódz mu i zamówić u niego portret; wiecie panowie co? — przerwała stanowczo rozprawiającemu Goleniszczewowi — jedźmy do niego!
Goleniszczew opamiętał się i z chęcią przystał na propozycye Anny; ponieważ artysta mieszkał dość daleko, postanowiono pojechać do niego powozem.
Po upływie godziny powóz z Anną, Goleniszczewem i Wrońskim, siedzącym na przedniem siedzeniu, zajechał przed nowy brzydki dom. Dowiedziawszy się od żony stróża, która wyszła na ich spotkanie, że Michajłow przyjmuje u siebie w pracowni, lecz że obecnie jest w mieszkaniu, odległem o parę kroków, całe towarzystwo posłało mu swe bilety z prośbą o pozwolenie zwiedzenia pracowni.

X.

Malarz Michajłow, gdy mu przyniesiono bilety Wrońskiego i Goleniszczewa, był, jak zwykle, zajęty pracą; ranek spędził w pracowni na malowaniu swego dużego obrazu; wróciwszy do domu, rozgniewał się na żonę, że nie potrafiła rozmówić się z gospodynią, upominającą się o komorne.
— Mówiłem ci ze dwadzieścia razy, abyś nie bawiła się w żadne gadaniny. I tak już jesteś głupia, a jak zaczniesz w dodatku gadać po francusku, toś trzy razy jeszcze głupsza! — zawołał po dość długiej i ożywionej sprzeczce.
— Nie moja wina, żeś się zadłużył. Gdybym miała pieniądze...
— Daj mi spokój, na miłość Boską! — zawołał Michajłow ze łzami w oczach, i zatykając sobie uszy, poszedł do swego gabinetu, gdzie zamknął się na klucz. — „Strasznie głupia!“ — szepnął, siadł koło stołu i wyjąwszy z teki rozpoczęty rysunek, począł go wykańczać z gorączkowym pośpiechem.
Michajłow nigdy nie pracował z takim zapałem i powodzeniem, jak wtedy, gdy mu się w życiu nie wiodło, a szczególniej wtedy, gdy pokłócił się z żoną... „Ach, żeby to już raz djabli wzięli!“ — myślał, pracując gorączkowo; rysował właśnie człowieka gniewającego się. Rysunek ten był już raz zrobionym, lecz Michajłow był z niego niezadowolonym. — „Nie, tamten był lepszy... Gdzie on się podział?“ — poszedł więc do żony i marszcząc brwi i nie patrząc na nią, zapytał najstarszą córeczkę, gdzie jest ten papier, który dostała od niego? Papier z nieudanym rysunkiem znalazł się, lecz był cały powalany i pokapany stearyną. Pomimo to Michajłow wziął rysunek, położył go przed sobą na stole i odstąpiwszy parę kroków, zaczął mu się przyglądać z zamrużonemi oczyma; naraz uśmiechnął się i machnął z radością ręką.
— Tak, tak! — zawołał, i w tej chwili wziąwszy ołówek, począł prędko rysować. Stearynowa plama nadawała rysunkowi zupełnie inną pozę.
Michajłow rysował tę pozę, i nagle przypomniała mu się energiczna twarz kupca z wystającym podbródkiem, u którego brał zwykle cygara, i narysował taką samą twarz i podbródek. Malarz roześmiał się z radości, gdyż postać z martwej, wymyślonej, stała się odrazu żywą i taką, że nie można już było jej zmieniać. Postać ta żyła, była zrozumiała i pełna wyrazu. Można było poprawić rysunek w ogólnych zarysach, można, a nawet trzeba było rozstawić inaczej nogi, zmienić zupełnie gest lewej ręki i odrzucić włosy z czoła; czyniąc jednak te poprawki, Michajłow nie zmieniał samej postaci, usuwał tylko wszystko, co zaciemniało główną postać; zdawało mu się, że zdejmuje z niej zasłony, jakie zakrywały sobą niektóre części całej postaci; każde nowe pociągnięcie ołówka bardziej jeszcze dodawało postaci energii i siły, jakie wystąpiły tak wyraźnie od stearynowej plamy. Michajłow kończył już rysunek, gdy oddano mu bilety wizytowe.
— Zaraz! zaraz! — i udał się do żony.
— No, co tam Sasza, nie gniewaj się! — rzekł, uśmiechając się nieśmiało i serdecznie. — Tyś była winna, jam był winien, ale załatwię to wszystko. — I pogodziwszy się z żoną, ubrał się w oliwkowe palto z aksamitnym kołnierzem, włożył kapelusz i udał się do pracowni; o rysunku, który mu się udał, zapomniał już zupełnie.
O obrazie, nad którym obecnie pracował, miał w głębi duszy przekonanie, że obrazu takiego nikt nigdy jeszcze nie malował: nie przypuszczał, aby obraz jego miał być lepszym od rafaelowskich, lecz wiedział, że tego, co chce oddać na swym obrazie, nikt nigdy nie oddawał jeszcze. O tem wiedział napewno i wiedział już oddawna, gdyż od chwili, gdy zaczął pracować nad tym obrazem; w każdym razie jednak do sądów ludzkich, bez różnicy od kogo by one pochodziły, przywiązywał ogromną wagę i sądy te obchodziły go bardzo. Każda uczyniona mu, choćby najdrobniejsza uwaga, która dowodziła, że patrzący się widzą choć cząstkę tego, co on widzi w swym obrazie, wzruszała go do głębi; przypuszczał, że sędziowie jego mają więcej daru rozumienia niż on, i pewnym był, że oni dojrzą coś takiego w jego obrazie, czego on sam nie widzi, i zdawało mu się, że w sądach widzów znajduje to często.
Michajłow zbliżał się prędko do drzwi swej pracowni i chociaż był wzruszonym, uderzyło go jednak łagodne oświetlenie postaci Anny, stojącej w cieniu koło drzwi wchodowych i rozmawiającej z ożywieniem z Goleniszczewem, który jej właśnie coś opowiadał. Rozmawiając z Goleniszczewem Anna chciała jednocześnie przyjrzeć się nadchodzącemu artyście. Michajłow sam nie zauważył tego, jak podchodząc ku nim, uchwycił w jednej chwili to wrażenie, równie jak dawniej podbródek kupca sprzedającego cygara, i schował je w sobie, by wyjąć je, gdy tego zajdzie potrzeba. Goście, których opowiadania Goleniszczewa rozczarowały już poprzednio do Michajłowa, jeszcze bardziej zostali rozczarowani jego wyglądem: średniego wzrostu, barczysty, niezgrabny w ruchach, Michajłow wywarł ujemne wrażenie swym cynamonowym kapeluszem, oliwkowym paltotem i wąskiemi spodniami, gdy tymczasem oddawna już noszono szerokie; szczególnie zaś swą pospolitą, szeroką twarzą i wyrazem onieśmielenia, połączonego z chęcią nieuronienia swej godności.
— Służę państwu — rzekł, usiłując wydawać się obojętnym i wszedłszy do sieni, wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi.

XI.

Wszedłszy do pracowni, Michajłow raz jeszcze obrzucił gości spojrzeniem i umocnił sobie w pamięci wyraz twarzy Wrońskiego, szczególniej zaś jego szczęk; pomimo to, że artystyczne poczucie jego pracowało nieustannie, zbierając materyały, pomimo to, że artysta był coraz bardziej i bardziej wzruszonym zbliżającą się chwilą, w której miał być wydanym sąd o jego pracy, Michajłow z niedających się zauważyć oznak prędko i dokładnie utworzył sobie ogólne pojęcie o tych trzech osobach. Ten (Goleniszczew) był tutejszym Rosyaninem. Michajłow nie pamiętał ani jego nazwiska, ani gdzie się spotykali, nie pamiętał również, o czem wtedy rozmawiali. Pamiętał tylko twarz jego, jak w ogóle pamiętał wszystkie twarze, które przynajmniej raz widział, pamiętał też jednak, że była to jedna z tych, jakie w swej wyobraźni umieścił w ogromnym dziale pozornie wiele mówiących, lecz w gruncie rzeczy ubogich treścią twarzy. Długie włosy i bardzo wysokie czoło dodawały zewnętrznej powagi twarzy Goleniszczewa, na której malował się tylko jeden mało mówiący, dziecinny, niespokojny wyraz, ześrodkowany nad nosem między brwiami. Co do Wrońskiego i Anny, Michajłow wywnioskował, że są bogatymi i znakomitymi Rosyanami, którzy nic się nie znają na sztuce, jak w ogóle wszyscy bogaci Rosyanie, lecz którzy grają rolę znawców i mecenasów. „Zwiedzili już zapewne galerye i muzea, i teraz obchodzą pracownie współczesnych malarzy: szarlatana Niemca i głupiego prerafaelisty Anglika, a do mnie przyjechali tylko po to, aby módz sobie powiedzieć, że widzieli wszystko — myślał Michajłow, obznajomiony doskonale ze sposobem postępowania dyletantów (a ci czem są mądrzejsi, tem gorsi), zasadzającym się na zwiedzania pracowni współczesnych artystów tylko po to, aby mieć prawo powiedzieć, że sztuka coraz bardziej chyli się do upadku, i że dopiero przypatrując się dziełom współczesnych artystów, widzi się, że nikt nie jest w stanie dorównać dawnym mistrzom. Michajłow spodziewał się tego wszystkiego, widział to wszystko na twarzach swych gości, dostrzegł to w ich obojętnem zachowywaniu się, gdy rozmawiali z sobą, gdy przyglądali się manekinom i biustom, i gdy nie krępując się bynajmniej, przechadzali się po pracowni, oczekując na zdjęcie zasłony z obrazu. Pomimo to jednak Michajłow podnosząc rolety i zdejmując prześcieradła był wzruszonym, i to tembardziej, że chociaż wszyscy dobrze urodzeni i bogaci Rosyanie powinni być osłami i głupcami podług jego pojęć, Wroński, a szczególniej Anna, podobali mu się.
— Może państwo zechcą się przyjrzeć? — rzekł, odchodząc na bok i wskazując na obraz — rozmowa z Piłatem, XXVII rozdział z ewangelii św. Mateusza — odezwał się, czując, iż wargi drżą mu ze wzruszenia; poczem cofnął się i stanął za gośćmi.
W ciągu tych paru sekund, podczas których goście wśród głębokiej ciszy przypatrywali się obrazowi, Michajłow również patrzał nań i patrzał obojętnem okiem. W ciągu tych paru sekund wierzył z góry, że ci goście, któremi minutę temu tak pogardzał, wydadzą najsprawiedliwszy sąd. Zapomniał już o wszystkiem, co myślał o swym obrazie podczas ostatnich trzech lat, od kiedy zaczął go malować; zapomniał o wszystkich jego zaletach, o których nie wątpił; patrzał na obraz swój obojętnie, bezstronnie i zupełnie inaczej niż dotąd i nie widział w nim nic dodatniego; widział na pierwszym planie gniewną twarz Piłata i spokojne oblicze Chrystusa, na drugim zaś postacie świty Piłata i oblicze Jana, przypatrującego się temu, co się dzieje w jego obecności. Każda twarz z temi poprawkami, błędami, z właściwym każdej wyrazem, twarz każda, która była dla niego powodem tylu zmartwień i radości, wszystkie te twarze, tyle razy zmieniane, wszystkie odcienia kolorytu i tonów, co wszystko osiągnął z takim trudem: to wszystko teraz, gdy patrzał oczyma widzów, zdawało mu się rzeczą pospolitą, odtwarzaną już tysiące razy. Najdroższe mu oblicze, oblicze Chrystusa, główne środowisko obrazu, które, gdy je tworzył, dostarczało mu tyle upojenia, również przestało przedstawiać dla niego jakąbądż wartość z chwilą, gdy spojrzał na obraz ich oczyma. Widział dobrze namalowane (i to nawet nie zupełnie, gdyż spostrzegł teraz wyraźnie bardzo wiele błędów) naśladownictwo tej ogromnej ilości Chrystusów Tycyana, Rafaela, Rubensa i zawsze tych samych żołdaków i Piłata. Całość była pospolita, uboga treścią, przestarzała i nawet źle namalowana, pstro i z błędami. Goście ci będą mieli słuszność, chwaląc obraz przez grzeczność w obecności artysty, a ganiąc i wyśmiewając go po wyjściu z pracowni.
Ogólne milczenie poczęło już ciążyć Michajłowowi (chociaż nie trwało dłużej niż minutę); aby je przerwać i dać poznać po sobie, że nie jest wzruszonym, Michajłow, zebrawszy się na wysiłek, zwrócił się do Goleniszczewa.
— Zdaje się, że miałem zaszczyt poznać pana — rzekł do niego, spoglądając z niepokojem to na Annę, to na Wrońskiego, aby nie stracić żadnego rysu z wyrazu ich twarzy.
— A jakże! widzieliśmy się u Rossi... pamięta pan tego wieczoru, gdy ta włoska panna deklamowała, nowa Rachel? — odparł Goleniszczew, bez najmniejszego żalu odrywając spojrzenie od obrazu i zwracając się ku malarzowi.
Zauważywszy jednak, że Michajłow czeka na sąd o swym obrazie, Goleniszczew rzekł:
— Obraz pański posunął się znacznie od tego czasu, gdym go widział po raz ostatni. I teraz również jak i wtedy uderza mnie szczególnie postać Piłata; rozumie się i widzi jak nawskroś, tego dobrego, poczciwego człowieka, ale urzędnika do szpiku kości, który nie chce nawet wiedzieć, co czyni. Zdaje mi się jednak...
Nerwowe, ruchliwe oblicze Michajłowa rozjaśniło się nagle, oczy nabrały blasku, malarz chciał odezwać się, do tego jednak stopnia był onieśmielonym, że nie mógł ust otworzyć i udał, że zakaszlał się. Michajłowa zachwycił sąd Goleniszczewa, chociaż zdolności jego co do ocenienia dzieł sztuki artysta stawiał nadzwyczaj nisko, i chociaż ta uwaga o świetnym wyrazie twarzy Piłata, jako urzędnika, była dość błahą; Michajłowa mogło też urazić, że Goleniszczew zwrócił uwagę na taki drobny szczegół i nie zauważył znaczniejszych rzeczy, on również myślał o postaci Piłata to samo co i Goleniszczew. Fakt, że uwaga powyższa była jedną z miliona tych, które, jak Michajłow był o tem głęboko przekonany, wszystkie były jak najzupełniej słuszne, nic nie ujęło wagi spostrzeżeniu uczynionemu przez Goleniszczewa. Michajłow pokochał Goleniszczewa za to spostrzeżenie, i o ile przedtem był przygnębionym, o tyle teraz opanował go zachwyt; cały obraz ożył nagle przed nim. Michajłow znowu chciał odezwać się i powiedzieć, że i on również w ten sposób a nie inaczej pojmuje Piłata, lecz wargi drżały mu do tego stopnia, że nie był w stanie odezwać się ani słowa. Wroński i Anna również rozmawiali z sobą tym przyciszonym głosem, jakim zwykle rozmawia się na wystawach obrazów, potrochu, aby nie urazić twórcy tych obrazów, potrochu, aby nie powiedzieć głośno głupstwa, które zwykle wyrywa się z taką łatwością podczas wszelkich rozmów o sztuce. Michajłowowi zdawało się, że obraz i na nich wywarł wrażenie, podszedł więc bliżej ku nim.
— Dziwny wyraz ma Chrystus! — rzekła Anna. Wyraz ten podobał jej się najbardziej ze wszystkiego, co widziała na obrazie, domyśliła się więc, że jest to środek ciężkości obrazu i że pochwała ta sprawi artyście przyjemność. — Widać, że żal mu Piłata.
I znowu było to jedno z miliona słusznych spostrzeżeń, jakie można było uczynić nad obrazem i nad postacią Chrystusa. Anna zauważyła, że Chrystusowi żal Piłata; w wyrazie Chrystusa powinien malować się i żal, gdyż jest w nim i miłość, i nadziemski spokój, i głęboka pewność o zbliżającej się śmierci, i głębokie przekonanie, że słowa będą daremne. Rozumie się, że Piłat ma wyraz urzędnika, a Chrystus wyraz żalu, ponieważ pierwszy jest wcieleniem zmysłowego, drugi zaś nadzmysłowego życia. Uwaga ta wraz z wieloma innemi przesunęła się w jednej chwili przez umysł Michajłowa. I znowu błysnęło mu w oczach najwyższe zadowolenie.
— W istocie postać Chrystusa namalowana jest świetnie i nadzwyczaj plastycznie! Zdaje się, że można ją obejść dokoła — rzekł Goleniszczew, chcąc widocznie tą uwagą dać do zrozumienia, że nie pochwala sposobu, w jaki Chrystus został pojętym przez artystę.
— Zdumiewająca biegłość i wprawa! — rzekł Wroński. — Jak te postacie na dalszym planie odcinają się świetnie! To dopiero technika! — rzekł, zwracając się do Goleniszczewa, przypominając mu w ten sposób rozmowę, jaką prowadzili przedtem, podczas której Wroński wątpił, czy dojdzie kiedykolwiek do takiej techniki.
— Zaiste zdumiewająca! — potwierdzili Goleniszczew i Anna.
Uwaga o technice odezwała się bolesnym zgrzytem w sercu Michajłowa i pomimo podniecenia, w jakiem znajdował się, spojrzał z gniewem na Wrońskiego i zmarszczył się nagle. Zdarzało mu się często słyszeć ten wyraz: technika, nie pojmował jednak stanowczo, co mianowicie miał on oznaczać. Wiedział, że pod tym wyrazem rozumiano powszechnie mechaniczną zdolność malowania i rysowania, niezależną zupełnie od treści obrazu. Zauważał często, jak to miało miejsce i w obecnej pochwale, że technikę przeciwstawiano wewnętrznym zaletom, jak gdyby można było ładnie namalować obraz, nieładny sam z siebie. Michajłow wiedział, że trzeba być bardzo uważnym i ostrożnym, aby zdejmując zasłony nie uszkodzić samego dzieła, że nawet trzeba umieć zdejmować te zasłony; ale sztuki malowania, techniki, nie było w tem żadnej. Gdyby małemu dziecku lub jego własnej kucharce objawiło się to, co objawia się jemu, to i ona umiałaby przedstawić to, co widzi! A najbardziej doświadczony i wprawny malarz-technik nie byłby wstanie nic namalować tylko za sprawą mechanicznych zdolności, gdyby przedtem nie urodziła się w jego duszy idea obrazu. Przede wszystkiem zaś wiedział, że gdy raz już jest mowa o technice, to nie sposób było chwalić go za nią; we wszystkich swych dawniejszych i nowszych obrazach widział w oczy bijące braki, pochodzące z nieostrożnego zdejmowania zasłon; braków tych nie można było w żaden sposób poprawić, nie psując całego dzieła i prawie na wszystkich postaciach i twarzach widział te braki, które szkodziły całemu dziełu.
— Pozwoli pan uczynić sobie jedną uwagę — odezwał się Goleniszczew.
— Proszę pana bardzo — odparł Michajłow, uśmiechając się z przymusem.
— Chrystus jest u pana człowiekiem — Bogiem, a nie Bogiem-człowiekiem... a zresztą wiem, że pan życzył sobie tego.
— Nie mogę malować Chrystusa, jakiego nie mam w duszy — odrzekł Michajłow niechętnie.
— Tak, ale w takim razie, jeżeli pan pozwoli powiedzieć mi swą myśl... pański obraz jest doskonały i uwaga moja nie może mu zaszkodzić, a w dodatku jest to mój pogląd osobisty. U pana to co innego, sam motyw jest zupełnie inny... ale weźmy choćby Iwanowa. Mojem zdaniem, jeżeli Chrystus został postawionym na równi z innemi postaciami historycznemi, Iwanow byłby postąpił właściwiej, gdyby był wybrał sobie inny temat historyczny, zupełnie nowy i dotychczas nieporuszany zupełnie.
— Jeżeli jednak jest to najwznioślejszy temat, jaki sztuka może sobie wyobrazić?...
— Znajdą się inne, gdy się ich poszuka. Idzie mi jednak o to, że w dziele sztuki nie może być nic wątpliwego i niezrozumiałego, a patrząc na obraz Iwanowa i wierzący i niewierzący pomimowoli zadaje sobie pytanie: Czy to Bóg czy nie Bóg?... a sam fakt, że pytanie tego rodzaju nasuwa się, wpływa na zniweczenie jedności wrażenia.
— Dlaczego? zdaje mi się, że dla człowieka wykształconego nie może być żadnych wątpliwości pod tym względem.
Goleniszczew nie zgodził się na to i obstając wciąż przy swojem twierdzeniu, że w sztuce konieczną jest jedność wrażenia, doprowadził Michajłowa do tego, że ten uznał się za zwyciężonego.
Artysta niecierpliwił się, lecz nie wiedział co ma przytoczyć na obronę swych przekonań.

XII.

Anna i Wroński oddawna już spoglądali na siebie, żałując, że ich mądry przyjaciel lubi mówić tak dużo; wkońcu Wroński nie czekając na gospodarza, podszedł do drugiego niedużego obrazu.
— Ach, jakie to śliczne! Co to za ładna rzecz! — jednogłośnie zaczęli wołać oboje z Anną.
„Co też im się tak podobało?“ — pomyślał Michajłow, który zapomniał już zupełnie o tym obrazie, namalowanym trzy lata temu. Zapomniał już o swych cierpieniach i zachwytach, jakie przeżył, malując ten obraz, gdy w ciągu paru miesięcy w dzień i w nocy nim tylko był zajęty; zapomniał, jak zwykle zapominał o skończonych już obrazach; nie lubiał nawet patrzeć nań, i dlatego tylko wystawił go, że oczekiwał wizyty Anglika, który chciał obraz ten kupić.
— To dawny szkic — rzekł.
— Śliczne — odezwał się Goleniszczew, który również uległ czarowi, wywieranemu przez obraz.
Dwaj chłopcy w cieniu wierzby łowili ryby na wędkę. Jeden z nich, starszy, dopiero co zarzucił wędkę i uważnie wyciągał popławek zaplątany o krzak i cały był pochłonięty tem zajęciem; drugi zaś, młodszy, leżał na trawie, oparł na ręku rozczochraną jasną główkę i spoglądał na wodę błękitnemi, zamyślonemi oczyma. O czem on też myślał?
Na widok zachwytu, wywołanego przez obraz, poprzednie wzruszenie poczęło na nowo ogarniać Michajłowa, który w ogóle unikał i nie lubiał tych jałowych wspomnień przeszłości, dlatego też, chociaż pochwały te cieszyły go, chciał jednak zwrócić uwagę widzów na trzeci obraz.
Wroński zapytał, czy obraz nie jest przeznaczonym na sprzedaż? Michajłow nigdy nie lubiał rozmów o kwestyach pieniężnych, szczególnie zaś, gdy był podnieconym, jak obecnie.
— Przeznaczyłem go na sprzedaż — odparł z niechęcią i skrzywił się.
Gdy goście opuścili pracownię, Michajłow siadł naprzeciwko obrazu Chrystusa i Piłata, i przypominał sobie to, co powiedzieli i czego nie powiedzieli, lecz co mieli na myśli ci goście. I dziwna rzecz, to co miało dla niego tyle wagi wtedy, gdy oni byli w jego pracowni i gdy w wyobraźni swej patrzał na obraz pod ich kątem widzenia, straciło nagle dla niego wszelkie znaczenie; zaczął przypatrywać się swemu obrazowi całem swem artystycznem spojrzeniem i doszedł do stanu zupełnej pewności, że obraz jest doskonałym i że ma wartość. Stan taki potrzebnym bywał Michajłowowi, aby osiągnąć natężenie, wyłączające wszystkie myśli o czem bądź innem; Michajłow tylko przy takiem natężeniu umysłu mógł pracować.
Noga Chrystusa w sandale była w każdym razie nie taką, jaką Michajłow życzył sobie widzieć, ujął więc pędzel i wziął się do pracy. Poprawiając nogę patrzał nieustannie na postać Jana, umieszczoną na drugim planie, na którą goście nie zwrócili nawet uwagi, lecz która, a Michajłow wiedział o tem dobrze, była szczytem doskonałości. Skończywszy nogę Chrystusa, chciał zabrać się do tej postaci, lecz czuł się zanadto wzruszonym i rozdrażnionym. Michajłow nie mógł pracować wtedy, gdy był zbyt spokojnym i wtedy, gdy był zbyt wzruszonym, a pod tym względem znał doskonale samego siebie; dla niego istniał tylko jeden stopień, przejście z obojętności w natchnienie: wtedy mógł pracować. Obecnie artysta czuł się zanadto wzruszonym; chciał zasłonić obraz, lecz wstrzymał się i stojąc przed swem dziełem z prześcieradłem w ręku, uśmiechał się, patrząc długo z zachwytem na postać św. Jana. W końcu, zdając się ze smutkiem rozstawać z ukochaną postacią, spuścił zasłonę i zmęczony, lecz uszczęśliwiony, udał się do domu. Wroński, Anna i Goleniszczew, wracając do hotelu, byli bardzo ożywieni i w doskonałych humorach; rozmawiali o Michajłowie i o jego obrazach. Wyraz talent, pod którym rozumieli wrodzoną, prawie fizyczną zdolność, niezależną ani od rozumu, ani od uczucia, i którym chcieli określić wszystko, przez co przechodzi artysta, tworząc swe dzieło, dawał się słyszeć dość często w ich rozmowie, gdyż wyraz ten był im koniecznie potrzebny, aby nazwać rzecz, o której nie mieli najmniejszego pojęcia, lecz o której chcieli rozmawiać. Mówili, że Michajłowowi nie można odmówić talentu, lecz że talent jego nie mógł się rozwinąć z powodu braku wykształcenia, wspólnego nieszczęścia rosyjskich artystów. A pomimoto obraz przedstawiający chłopców, wyrył się im w pamięci i pomimo woli wciąż się przypominał. Jaki śliczny! Jak mu się udał! On sam nie wie, co za arcydzieło stworzył. Nie można zaniedbać sposobności i trzeba go koniecznie kupić — mówił Wroński.

XIII.

Michajłow sprzedał Wrońskiemu swój obraz i zgodził się malować portret Anny; w umówiony dzień malarz stawił się w pałacu Wrońskiego.
Począwszy od piątego posiedzenia portret zaczął uderzać wszystkich, a szczególniej Wrońskiego, nietylko swem podobieństwem, lecz i swą nadzwyczajną pięknością. Zadziwiającem było, w jaki sposób Michajłow mógł odkryć tę nadzwyczajną piękność Anny. „Trzeba znać ją i kochać tak, jak ja ją kocham, aby dostrzedz ten zachwycający duchowy jej wyraz“ — myślał Wroński, chociaż sam dopiero z portretu Michajłowa przekonał się o istnieniu tego zachwycającego duchowego wyrazu, a wyraz ten był do tego stopnia prawdziwym, że i jemu samemu i obcym zdawało się, że znają go już oddawna.
— Ja mozolę się tyle czasu i nic nie zrobiłem — mówił Wroński o swym portrecie — a on popatrzał i namalował... oto co znaczy technika!
— Przyjdzie ona sama przez się — pocieszał go Goleniszczew, zdaniem którego Wroński posiadał talent, a nadewszystko wykształcenie, które daje zawsze wzniosłe poglądy na sztukę. Wiarę Goleniszczewa w talent Wrońskiego podtrzymywała jeszcze ta okoliczność, że współczucie i pochwały Wrońskiego były mu potrzebne, a Wroński nie szczędził ich jego artykułom, i Goleniszczew był zdania, że należy wywzajemniać i pochwały i uznanie.
W obcym domu, a szczególniej w „palazzo“ u Wrońskiego Michajłow był zupełnie innym człowiekiem, niż u siebie w pracowni; zachowywał się z pozornym szacunkiem, lecz nadzwyczaj odpornie, jak gdyby obawiał się zbliżać ku ludziom, których nie szanuje; nazywał Wrońskiego stale „jaśnie panem“ i nigdy, pomimo zapraszań Wrońskiego i Anny, nie chciał zostać u nich na obiedzie, nigdy też nie przychodził w innej porze, tylko na posiedzenia. Anna była dla niego bardziej uprzejmą niż dla kogobądż innego i była mu szczerze wdzięczną za portret. Wroński był względem niego nadzwyczaj uprzedzającym i widocznem było, iż obchodzi go sąd artysty o obrazie, jaki właśnie malował. Goleniszczew nie ominął nigdy sposobności, aby nie wpajać w Michajłowa prawdziwych poglądów na sztukę. Życzliwe to obejście nie działało jednak na Michajłowa; Anna widziała z jego spojrzenia, że Michajłow lubi przypatrywać się jej; lecz artysta unikał wszelkich rozmów z nią. Wrońskiemu, gdy mówił o sztuce, Michajłow odpowiadał uporczywem milczeniem i również nie odezwał się ani słowa, gdy mu pokazano obraz Wrońskiego; widocznem też było, że rozmowy Goleniszczewa ciążą artyście, który nie podtrzymywał ich nigdy.
W ogóle Michajłow swem chłodnem i odstręczającem, jak gdyby wrogiem zachowywaniem się, przy bliższem poznaniu bardzo się wszystkim niepodobał; Anna i Wroński byli więc zadowoleni, gdy posiedzenia skończyły się, gdyż pozostał im w ręku bardzo ładny portret, a Michajłow przestał przychodzić.
Goleniszczew pierwszy wyraził głośno myśl, która już wszystkim przychodziła do głowy, że Michajłow zazdrości Wrońskiemu.
— Przypuśćmy, że nie zazdrości, gdyż ma talent, w każdym razie niepodoba mu się, że arystokrata, człowiek bogaty, w dodatku do tego hrabia (a oni przecież bardzo nie lubią tego), bez żadnych wysiłków robi to samo, a może nawet i lepiej, co i on, który poświęcił na to całe swe życie... Przedewszystkiem wykształcenie, którego mu brak zupełnie...
Wroński bronił Michajłowa, lecz w głębi duszy wierzył temu, gdyż zgodnie z jego pojęciami człowiek należący do innego, niższego świata, nie mógł nie zazdrościć mu.
Portret Anny, tak samo malowany z natury i przez niego i przez Michajłowa, powinien był wykazać Wrońskiemu różnicę, jaka istniała między nim i Michajłowem, lecz Wroński nie dostrzegał jej; tylko, gdy Michajłow skończył malować portret Anny, Wroński również zaprzestał dalszej pracy, tłómacząc się, że drugi portret jest już zbytecznym; obraz zaś swój z czasów średniowiecznych malował w dalszym ciągu. I on sam i Goleniszczew, a szczególnie Anna byli przekonani, że obraz udał się, ponieważ był daleko bardziej podobnym do znakomitych obrazów, niż obraz Michajłowa.
A Michajłow tymczasem, pomimo że portret Anny zajął go bardzo, jeszcze więcej od nich był rad, że posiedzenia już się skończyły, że nie będzie musiał słuchać już dłużej rozpraw Goleniszczewa o sztuce, i że będzie mógł zapomnieć o malarstwie Wrońskiego. Michajłow wiedział, że nie sposób zabronić Wrońskiemu zabijać czas malowaniem obrazów, wiedział, że Wroński na równi ze wszystkimi dyletantami ma najzupełniejsze prawo malować co mu się tylko żywnie podoba, malowanie to jednak sprawiało artyście pewnego rodzaju nieprzyjemność. Nie można zabronić nikomu ulepić ogromną lalkę z wosku i całować tę lalkę; ale gdyby ten człowiek z lalką przyszedł i siadł naprzeciwko pary zakochanych i począł pieścić swą lalkę, jak kochanek pieści swą kochankę, to zakochanemu byłoby nieprzyjemnie patrzeć na taką profanacyę swych uczuć. Takiego samego mniej więcej nieprzyjemnego wrażenia doświadczał Michajłow na widok malarstwa, uprawianego przez Wrońskiego; chciało mu się i śmiać i gniewać, przykro mu było i czuł się urażonym.
Zapał Wrońskiego ku wiekom średnim i malarstwu nie trwał zbyt długo; Wroński miał w sobie na tyle smaku artystycznego, na tyle znał się na malarstwie, że nie był w stanie dokończyć swego obrazu. Obraz nie posuwał się dalej. Wroński przeczuwał, że braki obrazu, z początku nie dające się dostrzegać, będą uderzać w oczy, gdy cały obraz zostanie ukończonym. Z Wrońskim zaszło to samo co i z Goleniszczewem, który przekonał się już, że niema nic do powiedzenia, lecz który wciąż oszukiwał samego siebie, że idea jego nie dojrzała jeszcze, że wciąż nosi ją w sobie, i że tak jak dotychczas, musi się ograniczać tylko na zbieraniu materyałów; a jednak między nimi obydwoma była ogromna różnica; Goleniszczew martwił się i gniewał, Wroński zaś nie był w stanie łudzić się i martwić, a szczególnie gniewać, tylko ze zwykłą sobie stanowczością, nic nie mówiąc nikomu i nie usprawiedliwiając się ani przed sobą, ani przed nikim, przestał zajmować się malarstwem.
Lecz gdy nie stało tego zajęcia i dla niego i dla Anny, która nie mogła nadziwić się dość jego zniechęceniu, życie we włoskiem mieście stało się strasznie nudnem; pałac począł się nagle wydawać im nadzwyczaj brudnym i starym, plamy na portyerach, szpary w podłogach, poodrywane gzymsy zbrzydły im, i do tego stopnia poczęli ich nudzić wciąż jedni i ci sami znajomi: Goleniszczew, włoski profesor i turysta Niemiec, że powzięli oboje zamiar wjazdu; postanowili wyjechać do Rosyi na wieś. W Petersburgu Wroński chciał załatwić z bratem sprawy majątkowe, a Anna zobaczyć się z synem, lato zaś chcieli spędzić w dużym, dziedzicznym majątku Wrońskiego.

XIV.

Lewin był już żonaty od trzech miesięcy; był szczęśliwy, ale zupełnie nie w taki sposób, jak się spodziewał; na każdym kroku rozczarowywał się co do poprzednich swych marzeń, oczarowywały go zaś rzeczy, jakich się zupełnie nie spodziewał. Był szczęśliwym, lecz rozpocząwszy życie rodzinne, przekonywał się na każdym kroku, że życie to jest zupełnie innem, niż je sobie wyobrażał; na każdym kroku Lewin doświadczał tego, czego doświadczyłby człowiek po wejściu do łódki, której lekkim, równym biegiem po jeziorze zachwycał się, stojąc na brzegu. Człowiek ten przekonałby się, że nie wystarcza siedzieć spokojnie i nie kołysać się, ale że należy mieć ciągle skupioną uwagę; że na chwilę nawet nie można zapominać dokąd się płynie; że pod nogami ma się wodę, i że trzeba wiosłować, co nieprzyzwyczajonym rękom sprawia ból; że łatwo jest tylko patrzeć na płynącą łódkę, a wiosłować i kierować nią jest ciężko, chociaż i przyjemnie.
Zdarzało się, że gdy był kawalerem, Lewin uśmiechał się tylko pogardliwie, patrząc na różne małżeństwa, na sprzeczki o byle co, na zazdrość. Zdaniem Lewina w przyszłem jego małżeństwie nietylko że coś podobnego nie będzie mogło mieć miejsca, lecz nawet zdawało mu się, że zewnętrzne formy nie powinny być podobne w niczem do tego, co widywał naokoło siebie. I nagle, zamiast tego wymarzonego życia, rzeczywiste jego życie z żoną nietylko że nie składało się z czegoś szczególnego, lecz złożyło się z tych samych właśnie drobiazgów, którymi pogardzał przedtem, lecz które teraz, pomimo jego woli, występowały z nadzwyczajną i niedającą się pokonać siłą.
Lewin przekonywał się, że zadośćuczynienie wszystkim tym drobiazgom wcale nie było tak łatwem, jak mu się przedtem zdawało. Pomimo to, iż był przekonanym, że nadzwyczaj dokładnie przedstawia sobie pożycie rodzinne, równie jak i wszyscy mężczyźni, pomimowoli wyobrażał sobie życie rodzinne tylko jako napawanie się miłością, której nic nie powinno stać na przeszkodzie i od której nie powinny odciągać żadne drobiazgi codziennego życia. On — wyobrażał sobie — powinien pracować i po pracy rozkoszować się szczęściem miłości, ona zaś powinna być kochaną, i na tem koniec. Lecz Lewin, równie jak i wszyscy mężczyźni, zapominał, że i ona musi koniecznie mieć zajęcie, nie mógł więc wyjść z podziwu, w jaki sposób ona, ta poetyczna, zachwycająca Kiti, mogła w ciągu pierwszych, nie już tygodni, ale dni po wyjściu za mąż, myśleć i pamiętać o wszystkiem, zajmować się obrusami, meblami, materacami dla gości, kucharzem, obiadem, naczyniami i t. p. Gdy był jeszcze narzeczonym, uderzyła go stanowczość, z jaką Kiti odrzuciła projekt wyjazdu za granicę i chciała jechać na wieś, jak gdyby miała na widoku coś takiego, co jest niezbędnem, i jak gdyby była w stanie myśleć o czemś innem prócz o swej miłości; sprawiło mu to wtedy pewną przykrość, a i teraz parę razy były mu przykrymi jej drobne kłopoty, widział jednak, że żona nie może się obejść bez tego. I Lewin, kochając żonę, chociaż i nie rozumiał, co powodowało te kłopoty, chociaż i śmiał się z nich, nie mógł jednak nie zachwycać się nimi: śmiał się, gdy Kiti rozstawiała meble, przywiezione z Moskwy, gdy przestawiała krzesła i stoły w swoim i jego pokoju, gdy zawieszała portyery, gdy wyznaczała pokoje dla przyszłych gości i dla Dolly, gdy urządzała pokój dla swej nowej panny służącej, gdy dysponowała obiad staremu kucharzowi, gdy spierała się z Agafią Michajłowną, usiłując odsunąć ją od spiżarni. Lewin widział, jak stary kucharz uśmiechał się, zachwycając się swą panią i słuchając jej poleceń, niemożebnych do wykonania; widział, jak Agafia Michajłowna łagodnie i z wyrozumiałością potrząsała głową, przypatrując się rządom młodej gospodyni w spiżarni; widział, że Kiti była zachwycającą, gdy śmiejąc się i płacząc, przychodziła do niego i mówiła mu, że Masza przywykła uważać ją za pannę, i że z tego powodu nikt niechce jej, Kiti, słuchać. To wszystko wydawało się Lewinowi nadzwyczaj miłem, ale był zdania, że lepiej byłoby, aby tego nie było.
Lewin nie znał tego uczucia, wywoływanego przez zmianę warunków i otoczenia, jakiego doznawała Kiti. Dopóki była w domu rodziców, gdy zachciało jej się czasami kapusty z kwasem lub cukierków, nie mogła mieć ich na zawołanie, a teraz w każdej chwili mogła kazać podać sobie co tylko jej się żywnie podobało; cukierki kupować całemi pudłami, wydawać ile tylko zechciała pieniędzy i kazać kucharzowi zrobić każdą leguminę.
Dlatego też marzyła teraz ze szczególną przyjemnością o przyjeździe Dolly z dziećmi, gdyż dzieciom będzie mogła dawać ulubione przez nie leguminy i przysmaki, a Dolly potrafi ocenić jak należy, całe jej gospodarstwo; Kiti sama nie zdawała sobie sprawy po co i dlaczego, lecz gospodarstwo domowe pociągało ją ku sobie z nieprzepartą siłą. Kiti, czując instynktem zbliżanie się wiosny, i wiedząc, że nadejdą i dnie niepogodne, wiła, jak umiała swe gniazdo i usiłowała jednocześnie wić je i uczyć się, jak to czynić należy.
Ta drobiazgowość Kiti, wręcz przeciwna ideałowi, jaki Lewin wyrobił sobie o szczęśliwych chwilach miodowego miesiąca, stanowiła jedno z jego rozczarowań, lecz zarazem taż drobiazgowość, której nie rozumiał, lecz którą nie mógł nie zachwycać się, oczarowywała go.
Drugiem rozczarowaniem, lecz i oczarowaniem zarazem, były sprzeczki; Lewin nigdy nie mógł wyobrazić sobie, aby pomiędzy nim a żoną mogły istnieć innego rodzaju stosunki, prócz najbardziej czułych, opartych na wzajemnym szacunku i miłości, i nagle w ciągu pierwszych dni pokłócili się z sobą do tego stopnia, że ona powiedziała mu, iż on nie kocha jej, iż kocha tylko samego siebie, zaczęła płakać i machać rękoma.
Ta pierwsza sprzeczka zaszła z tego powodu, że Lewin pojechał na jeden z dalszych folwarków i nie było go w domu o pół godziny dłużej, gdyż zabłądził z powrotem, chcąc dostać się do domu krótszą drogą; wracał, myśląc tylko o niej, o swej miłości, o swem szczęściu, i im bliżej był domu, tem większa czułość ku niej ogarniała go. Wbiegł do pokoju z tem samem uczuciem, a nawet z jeszcze silniejszem, niż wtedy, gdy przyjechał do Szczerbackich oświadczać się i nagle spotkał się z ponurem jej wejrzeniem, jakiego nigdy przedtem u niej nie widział, a gdy chciał pocałować ją, Kiti odsunęła się.
— Co ci się stało?
— Wesoło ci... — zaczęła mówić, usiłując być spokojną i jadowitą zarazem.
Zaledwie jednak otworzyła usta, gdy wyrwały się z nich potoki niczem nieusprawiedliwionych wyrzutów zazdrości, żalu, wszystkiego, co męczyło ją w ciągu pół godziny, spędzonej nieruchomie koło okna. Teraz dopiero Lewin po raz pierwszy pojął dokładnie, czego nie mógł zrozumieć, gdy po ślubie odprowadzał ją od ołtarza; zrozumiał, że ona nietylko była mu bliską, lecz że teraz on sam nawet nie wie, gdzie kończy się ona, a zaczyna on. Zrozumiał to z tego bolesnego uczucia rozdwojenia, jakiego doznał; na razie uczuł się obrażonym, lecz spostrzegł natychmiast, że nie może być obrażonym przez nią, że ona, to on sam. W pierwszej chwili owładnęło nim uczucie, jakiego doznaje człowiek, który otrzymawszy silne uderzenie w plecy, odwraca się z gniewem i pragnieniem zemsty ku sprawcy bólu i przekonywa się, że to on sam uderzył się nienaumyślnie, że niema się na kogo gniewać, i że trzeba cierpliwie znieść ból.
Nigdy już potem nie dało mu się to odczuć z taką siłą, lecz wtedy, za pierwszym razem, nie mógł dość długo przyjść do siebie. Poczucie słuszności wymagało, aby się usprawiedliwił i dowiódł jej, że to ona jest winną; lecz dowieść jej winę, znaczyło bardziej jeszcze rozdrażnić ją, przez co powiększyłoby się tylko nieporozumienie, które go tak zmartwiło. Jedno poczucie skłaniało go ku temu, aby usprawiedliwić siebie i całą winę złożyć na nią, drugie zaś, silniejsze, aby prędko, o ile można najprędzej, załagodzić całe nieporozumienie, nie dając mu się rozjątrzyć. Przykro mu było pozostawać pod takim niesłusznym zarzutem, lecz jeszcze gorzej było narazić ją na przykrość, uniewinniając samego siebie. Człowiek w malignie, męczony bólem, chce oderwać od siebie, odrzucić bolące miejsce i opamiętawszy się, przekonywa się, że to bolące miejsce, to on sam. I z Lewinem również rzecz się miała; należało tylko starać się aby bolące miejsce było w stanie przecierpieć, i Lewin postanowił tak uczynić.
Pogodzili się. Ona, uznając swą winę, lecz nie przyznając się do niej, stała się czulszą dla niego i oboje doznali nowego, zwiększonego szczęścia miłości. Nie przeszkadzało to jednak, aby nieporozumienia takie nie powtarzały się, a nawet dość często, i to z najbardziej nieoczekiwanych, błahych powodów. Nieporozumienia te pochodziły często z tego powodu, że żadne z nich nie wiedziało jeszcze, czemu drugie nadaje największą wagę i że oboje w ciągu pierwszych tygodni bywali często w złym humorze. Gdy jedno z nich było w dobrym, drugie zaś w złym humorze, spokój nie był naruszanym; lecz gdy im obojgu zdarzyło się być w złych humorach, to nieporozumienia powstawały z takich błahych przyczyn, że nawet nie pamiętali potem, o co się sprzeczali. Co prawda, gdy oboje byli w dobrem usposobieniu, to szczęście ich podwajało się. W każdym jednak razie początek ich pożycia był dla nich najnieprzyjemniejszym okresem.
W ciągu całego tego czasu dawało im się szczególniej we znaki zbyt silne naprężenie, podobne do pociągania w jedną lub drugą stronę tego łańcucha, którym byli złączeni. W ogóle ten miodowy miesiąc, to jest pierwszy miesiąc po ślubie, od którego Lewin, zgodnie z tradycyą, spodziewał się bardzo wiele, nietylko że nie był miodowym, lecz pozostał w ich wspomnieniu najbardziej nieprzyjemnym i upokarzającym zarazem okresem ich życia. Oboje usiłowali w dalszem swem życiu wymazać z pamięci wszystkie potworne, upokarzające zdarzenia, jakie zaszły w ciągu tego nienormalnego okresu, gdy oboje nadzwyczaj rzadko bywali we właściwem sobie usposobieniu, gdy rzadko bywali samymi sobą.
Dopiero w ciągu trzeciego miesiąca po powrocie z Moskwy, dokąd pojechali na parę tygodni, pożycie ich stało się równiejszem i spokojniejszem.

XV.

Powrócili dopiero co z Moskwy i radzi byli swemu osamotnieniu. On siedział w gabinecie przy biurku i pisał, a ona w ciemnoliliowej sukni, którą nosiła w pierwszych dniach po ślubie, którą i dzisiaj włożyła, a która była mu szczególniej pamiętną i drogą, siedziała na kanapie, na tej samej starej skórzanej kanapie, która stała zawsze w gabinecie jego ojca i dziada. Kiti haftowała broderie anglaise, a Lewin zamyślał się i pisał, nie przestając na chwilę odczuwać jej obecności.
Lewin wciąż w dalszym ciągu pracował nad gospodarstwem i nad swem dziełem, w którem miały być wyłożone nowe teorye gospodarowania; lecz gdy przedtem te zajęcia i myśli wydawały mu się nadzwyczaj błahe i nikłe w porównaniu z mrokiem, okrywającym całe życie: tak równie nikłe i błahe wydawały mu się teraz w porównaniu z oczekującem go życiem, oblanem jasnem światłem szczęścia. Pracował w dalszym ciągu, lecz czuł obecnie, że środek ciężkości jego wszystkich myśli przeniósł się na co innego, i że wskutek tego zupełnie inaczej i jaśniej patrzy na swą pracę. Przedtem praca była dla niego wybawieniem od życia, i zdawało mu się, że bez tej pracy życie jego będzie bezcelowem. Obecnie zaś ta praca była mu konieczną, aby życie nie było zbyt jednostajnie promiennem. Wziąwszy się znowu do swych papierów, przeczytawszy co było już napisane, Lewin z zadowoleniem doszedł do przekonania, że rzecz wartą jest tego, aby nad nią popracować. Niektóre z poprzednich myśli wydały mu się zbytecznemi i zanadto krańcowemi, lecz i niektóre luki, o których przedtem wiedział, zostały obecnie zapełnionemi, gdy rzecz całą odświeżył sobie w umyśle. Lewin pisał właśnie nowy rozdział o przyczynach nieświetnego stanu rolnictwa w Rosyi; dowodził, że zły stan finansowy Rosyi jest skutkiem nietylko nieprawidłowego podziału własności ziemskiej i w ogóle nieodpowiedniego kierunku całego systemu rolniczego, lecz że współdziała również temu stanowi nienormalnie zaszczepiona Rosyi zewnętrzna cywilizacya, szczególniej zaś komunikacye, koleje żelazne, pociągające za sobą centralizacyę w miastach, szerzenie się zbytku, a co za tem idzie i rozwój przemysłu fabrycznego, wpływającego ujemnie na rolnictwo, rozwój kredytu i satelity jego, gry na giełdzie. Lewinowi zdawało się, że przy normalnym rozwoju bogactw w państwie wszystkie te objawy następują dopiero wtedy, gdy włożono już w rolnictwo dużo pracy i gdy ono oparło się już na regularnych, a przynajmniej trwałych warunkach; że bogactwo kraju wzrastać powinno równomiernie, bezwarunkowo jednak w ten sposób, aby żadna gałąź przemysłu nie wyprzedzała rolnictwa; że do pewnego stanu rolnictwa powinny być zastosowane drogi komunikacyjne, i że przy obecnem nieprawidłowem użytkowaniu ziemi, koleje żelazne, budowane nie z ekonomicznych, lecz z politycznych względów, były przedwczesnemi i zamiast, jak spodziewano się po nich, dopomóc rolnictwu, wyprzedziły je i wywołały rozwój przemysłu i kredytu, tamując w ten sposób rozwój rolnictwa. Że również dlatego, podobnie jak jednostronny i przedwczesny rozwój jednego organu w zwierzęciu przeszkadzałby ogólnemu jego rozwojowi, tak dla ogólnego rozwoju bogactwa w Rosyi kredyt, komunikacye, wzrastający przemysł fabryczny, bezwarunkowo konieczne w Europie, gdzie są na czasie, Rosyi przyniosły tylko szkodę, gdyż odsunęły na dalszy plan kwestyę agrarną.
A tymczasem, gdy on był zajęty swojem pisaniem, Kiti myślała o tem, że mąż jej był dziwnie uprzejmym dla młodego księcia Czarskiego, który dość nietaktownie nadskakiwał jej przez cały wieczór w wilię wyjazdu. „Toć on jest zazdrosnym — myślała — mój Boże, jaki on jest nierozsądny i miły zarazem! Być zazdrosnym o mnie! On chyba nie wie, że na nich wszystkich spoglądam tak samo, jak na naszego kucharza Piotra! — myślała, patrząc z dziwnem dla samej siebie poczuciem własności na tył jego głowy i na czerwoną szyję. — „Chociaż żal mi go odrywać od pracy (zdąży przecież w każdym razie), ale muszę popatrzeć mu w twarz; ciekawam, czy też poczuje, że patrzę na niego? Chcę, żeby się odwrócił... chcę tego, no!“ — i Kiti otworzyła szerzej oczy, chcąc w ten sposób powiększyć siłę swego spojrzenia.
— Tak, odciągają one wszystkie soki i dają fałszywy blask — mruknął Lewin, przestał pisać i czując, że żona patrzy na niego, i że się uśmiecha, obejrzał się.
— Co? — zapytał z uśmiechem i wstał od biurka.
„Obejrzał się“ — pomyślała.
— Nic, chciałam tylko, abyś się obejrzał — odparła, patrząc na niego i pragnąc domyśleć się, czy mąż gniewa się, czy nie, za oderwanie go od pracy.
— Ach, jak nam dobrze tak we dwoje! To jest mnie przynajmniej — rzekł, podchodząc do niej, rozpromieniony uśmiechem szczęścia.
— Mnie też tak dobrze! Nigdzie już nie pojadę! szczególnie nie do Moskwy.
— A o czem tak myślałaś?
— Ja?... Ja myślałam... ale idź lepiej pisać, nie odrywaj się od pracy — rzekła, wydymając wargi — i ja też muszę powycinać teraz te dziurki, widzisz je?
Wzięła nożyczki i zaczęła wycinać.
— Dobrze, ale powiedz o czem myślałaś? — rzekł, przysuwając się do niej i przypatrując się kolistemu ruchowi jej maleńkich nożyczek.
— A... o czem ja myślałam?... Myślałam o Moskwie... o twojej szyi.
— Czem zasłużyłem sobie na takie szczęście... pojąć doprawdy nie mogę; jest mi zbyt dobrze — rzekł, całując jej rękę.
— A ja naodwrót: czem mi lepiej, tem łatwiej to rozumiem.
— Tu masz loczek! — rzekł, odwracając ostrożnie jej główkę.
— Loczek... tutaj w tem miejscu... Ale my przecież musimy pracować.
Nie pracowali jednak dalej i, jak złapani na gorącym uczynku, odsunęli się od siebie, gdy wszedł Kuźma, meldując, że samowar na stole.
— Czy z miasta co nadeszło? — zapytał Lewin Kuźmy.
— Przed chwilą właśnie przywieziono i teraz rozpakowują.
— Przychodź tylko prędzej — rzekła Kiti do męża, wychodząc z gabinetu — bo bez ciebie przeczytam listy... a potem będziemy grać na cztery ręce.
Gdy Kiti odeszła i Lewin pozostał sam, poskładał swe papiery do teki, którą ona mu kupiła i zaczął myć ręce w nowej umywalni, na której stały nowe, wykwintne przybory do mycia. Przybory te pojawiły się razem z Kiti. Lewin uśmiechnął się do swych myśli i z pewnym rodzajem wyrzutu pokiwał na nie głową; męczyło go uczucie podobne do wyrzutów sumienia. W obecnem jego życiu było coś zniewieściałego, czego trzeba się było wstydzić, coś „kapujskiego“, jak sam to nazywał. „Nie należy pędzić takiego życia — myślał sobie — niedługo już minie trzy miesiące, a ja nic prawie nie robię. Tak naprawdę, to dzisiaj po raz pierwszy wziąłem się na seryo do pracy... i cóż? Zaledwie zacząłem i już musiałem dać spokój... zaniedbałem nawet zwykle me zajęcia; do gospodarstwa prawie że nie wychodzę i nie wyjeżdżam; to przykro mi ją zostawić samą, to widzę, że się nudzi. A myślałem przecież, że do czasu ożenienia się to życie idzie tak sobie i nie wchodzi wcale w rachubę, a że istotne życie rozpoczyna się dopiero po ślubie. Lada dzień będzie już trzy miesiące, a jam jeszcze nigdy tak nie marnował czasu... tak dłużej trwać nie może i trzeba nakoniec wziąć się do pracy. Rozumie się, że ona nic a nic nie jest winna, i nie mogę mieć za to żadnej urazy do niej. Ja sam powinienem mieć więcej silnej woli i powinienem wykazać mą męską niezależność, gdyż jeżeli tak dalej pójdzie, to i sam przywyknę i ją do tego przyzwyczaję... Rozumie się, że ona nic a nic nie jest winna“... — mówił do siebie.
Lecz człowiekowi niezadowolonemu trudno jest powstrzymać się od robienia komubądź wyrzutów, a szczególnie osobie najbliższej sobie. Więc Lewinowi pomimowoli przychodziło do głowy, że nie ona jest winną (ona niczemu winną być nie mogła), lecz winnem było jej wychowanie zbyt powierzchowne i lekkomyślne („ten osioł Czarski; wiem że chciała, ale nie potrafiła dać mu odprawy“). „I w rzeczy samej, oprócz zainteresowania się domem (a to jej przyznać należy), prócz swoich toalet i broderie anglaise, niema o niczem na seryo do myślenia. Nie interesuje się ani swem zajęciem, ani gospodarstwem, ani chłopami, ani muzyką, w której jest dość biegłą, ani czytaniem... nic nie robi i bardzo jej z tem dobrze.“ Lewinowi nie podobało się to w głębi duszy: nie domyślał się jeszcze, że żona przygotowuje się do tego okresu swej działalności, jaki czeka na nią, gdy będzie musiała być jednocześnie żoną męża, panią domu, karmicielką i wychowawczynią dzieci; nie rozumiał tego, że żona jego instynktownie wiedziała o tem i, przygotowując się do tej strasznej pracy, nie poczytywała sobie za złe, że w chwilach swobody i szczęścia, których używała i obecnie i podczas których wiła swe przyszłe gniazdko, oddaje się niepodzielnie uczuciu miłości.

XVI.

Gdy Lewin wszedł na górę, żona siedziała już koło nowego srebrnego samowaru i, posadziwszy przy małym stoliku starą Agafię Michajłowną, przed którą stała filiżanka herbaty, czytała list od Dolly; Kiti i Dolly pisywały do siebie stale i często.
— Posadziła mnie nasza pani, kazała mi siedzieć przy sobie — rzekła Agafia Michajłowna, patrząc na Kiti i uśmiechając się życzliwie.
Z tych słów Agafii Michajłownej Lewin wywnioskował, że nastąpiło już rozwiązanie dramatu, rozgrywającego się od jakiegoś czasu między Agafią Michajłowną a Kiti; przekonał się, że pomimo całego zmartwienia, jakie młoda gosposia narobiła Agafii Michajłownej, usiłując wytrącić z jej rąk berło gospodarskie, Kiti dopięła swego i zmusiła starą niańkę do pokochania siebie.
— Otworzyłam list do ciebie — rzekła Kiti, podając mężowi kopertę, zaadresowaną niewprawną ręką — to zdaje się od tej kobiety twego brata... — rzekła; — nie czytałam go jednak, a to od moich i od Dolly... wyobraź sobie, że Dolly woziła do Sarmackich na dziecinny bal Gryszę i Tanię; Tania była markizą.
Lecz Lewin nie słuchał jej; rumieniąc się wziął list Maryi Nikołajewny, byłej kochanki brata i zaczął czytać. Był to już drugi list od niej. W pierwszym pisała, że Mikołaj wypędził ją od siebie bez żadnej winy z jej strony i ze wzruszającą naiwnością dodawała, że chociaż znowu jest w nędzy, lecz o nic nie prosi, niczego nie chce, tylko truje się myślą, że Mikołajowi Dmitrjewiczowi nie powodzi się, gdyż jest ciągle chorym, i prosiła, aby Konstanty czuwał nad nim. Teraz zaś pisała co innego: odszukała ona Mikołaja Dmitrjewicza, znów zeszła się z nim i razem z nim pojechała do gubernialnego miasta, gdzie Mikołaj dostał rządową posadę, pokłócił się tam jednak ze swym naczelnikiem i postanowił powrócić do Moskwy, lecz w drodze rozchorował się do tego stopnia, że niema już prawie żadnej nadziei na jego wyzdrowienie. — „Wspomina nieustannie pana, a i pieniędzy już mu zabrakło“ — pisała Marya Nikołajewna.
— Przeczytaj co Dolly pisze o tobie — zaczęła Kiti uśmiechając się, lecz nagle przestała mówić, zauważywszy zmianę na twarzy męża.
— Co ci się stało? Co takiego?
— Pisze mi ona, że Mikołaj, brat mój, jest umierający. Jadę do niego.
Twarzyczka Kiti przybrała naraz poważny wyraz. Myśli o Tani, przebranej za markizę, o Dolly; wszystko to znikło nagle.
— Kiedy wyjeżdżasz? — zapytała.
— Jutro.
— A ja czy będę mogła pojechać z tobą? — zapytała.
— Kiti, a to po co? — rzekł z wyrzutem.
— Jakto?... po co?... — zawołała Kiti, obrażając się, że mąż z pewną niechęcią a nawet z gniewem przyjmuje jej propozycyę. — Dlaczegóż ja niemam jechać? Ja ci nie będę przeszkadzała... Ja...
— Ja jadę dlatego, że brat mój umiera — odparł Lewin — ale po co ty masz jechać?
— Po co? po to, co i ty...
„Nawet podczas takiej przykrej dla mnie chwili, ona myśli tylko o tem, że będzie się nudzić, gdy pozostanie sama“ — pomyślał Lewin, i myśl ta rozgniewała go.
— To niemożebne — odparł surowo.
Agafia Michajłowna widząc, że lada chwila może wybuchnąć sprzeczka, odsunęła po cichu filiżankę i wyszła z pokoju. Kiti nie zauważyła nawet jej wyjścia. Ton, jakim mąż przemówił do niej, tem ją przeważnie uraził, że przebijała się w nim niewiara w to, co powiedziała.
— A ja ci powiadam, że jeżeli ty pojedziesz, to i ja pojadę z tobą, bezwarunkowo pojadę — zaczęła mówić prędko i gniewnie — dlaczego wyjazd mój ma być niemożebnym? dlaczego jesteś tego zdania?
— Dlatego, że trzeba będzie pojechać Bóg wie dokąd, po jakich drogach, i Bóg wie po jakich hotelach zatrzymywać się... będziesz mnie krępowała — dowodził Lewin, usiłując zachować zimną krew.
— Wcale nie, ja nic nadzwyczajnego nie wymagam. Dokąd ty możesz jechać, tam i ja też mogę.
— No, choćby już dlatego tylko, że tam jest ta kobieta, z którą ty przecież nie możesz mieć nic wspólnego.
— Nic nie wiem i nic nie chcę wiedzieć, kto tam jest i jak tam jest. Wiem, że brat mego męża umiera, że mąż jedzie do niego, a ja jadę z mężem, aby...
— Kiti, nie gniewaj się tylko! Pomyśl i zastanów się, że rzecz jest za poważną, i przykro mi pomyśleć, że ty w takiej chwili nie możesz zapanować nad sobą, że myślisz o tem, iż będziesz się nudzić, gdy zostaniesz sama... jedź więc w takim razie do Moskwy.
— To ty zawsze przypisujesz mi brzydkie i podłe myśli — zaczęła mówić ze łzami urazy i gniewu — ja wiem tylko, że moim obowiązkiem jest znajdować się przy mężu, gdy ten ma jakiekolwiek zmartwienie, ale ty chcesz mi naumyślnie zrobić przykrość i nie chcesz rozumieć...
— To przechodzi wszelkie pojęcie... być niewolnikiem! — zawołał Lewin, zrywając się z krzesła i nie będąc w stanie zapanować nad swym gniewem; natychmiast jednak przekonał się, że uderza samego siebie.
— Po co więc ożeniłeś się?... byłeś wolny... po co, jeżeli teraz masz żałować tego? — zaczęła prędko mówić, zerwała się z krzesła i uciekła do salonu.
Gdy Lewin przyszedł do niej, Kiti zanosiła się od łez.
Lewin zaczął mówić; nie chodziło mu już o przekonanie jej, tylko o uspokojenie. Lecz ona nie słuchała go i nie chciała zgodzić się na nic; on pochylił się nad nią i ujął za rękę, która stawiała mu opór. Lewin ucałował rękę Kiti, jej włosy, po raz drugi pocałował rękę; ona wciąż nie odzywała się, dopiero, gdy ujął ją obydwoma rękoma za twarz i rzekł: „Kiti!“ — nagle ona opamiętała się, popłakała trochę i pogodziła się z mężem.
Wyjazd miał nastąpić nazajutrz rano. Lewin powiedział żonie, iż wierzy, że tylko dlatego chce jechać, aby mu być pomocą, że obecność Maryi Nikołajewny przy bracie nie przedstawia nic niewłaściwego; w głębi duszy jednak był niezadowolonym i z żony i z siebie. Z żony był niezadowolonym, ponieważ nie mogła zdobyć się na to, aby go puścić, gdy zaszła potrzeba (i dziwnie mu było pomyśleć, że tak niedawno jeszcze nieśmiał wierzyć temu szczęściu, że ona może pokochać go, a czuł się teraz nieszczęśliwym, że kocha go zanadto); z siebie zaś również był niezadowolonym, że nie potrafił postawić na swojem. W głębi duszy bardziej jeszcze nie zgadzał się na to, że ją nie obchodzi nic ta kobieta, która jest przy bracie, i z przestrachem myślał o wszystkich, mogących wydarzyć się zajściach; sam fakt, że jego żona, jego Kiti będzie w jednym pokoju z kobietą publiczną, przejmował go dreszczem wstrętu i oburzenia.

XVII.

Hotel w gubernialnem mieście, w którym leżał Mikołaj Lewin, był jednym z tych gubernialnych hoteli, stawianych według najnowszych wymagań, z najlepszymi zamiarami zapewnienia gościom czystości, komfortu, a nawet i elegancyi, które jednak z powodu publiczności, jaka je odwiedza, zamieniają się nadzwyczaj prędko na brudne szynki, mające pretensye do współczesnych ulepszeń, i które z powodu tych pretensyj są jeszcze gorsze, niż dawne skromne, po prostu brudne, zajazdy. Hotel ten znajdował się już w tym stanie; i dymisyonowany żołnierz w brudnym mundurze, palący papierosa przed bramą i udający szwajcara, i żelazne, pełne przeciągów, ciemne i ponure schody, i zbyt pewny siebie kelner w poplamionym fraku, i sala ogólna z bukietem ze sztucznych kwiatów, pokrytym grubą warstwą kurzu, brud, kurz i zaniedbanie wszędzie; jednem słowem całe otoczenie wywarło na Lewinych nadzwyczaj nieprzyjemne wrażenie, gdyż nie godziło się ono zupełnie z tem, co ich oczekiwało. Jak zwykle, po zadaniu przyjezdnym pytania, w jakiej cenie życzą sobie numeru, pokazało się, że ani jednego porządnego pokoju niema wolnego; jeden z nich zajmował rewizor kolejowy, drugi adwokat z Moskwy, a trzeci księżna Ostafjewa ze wsi. Był tylko jeden wolny numer, obok którego obiecano na wieczór przygotować drugi. Lewin zaprowadził żonę do przeznaczonego dla nich brudnego pokoju, gniewając się na nią, że sprawdza się to, czego się spodziewał, a mianowicie, że w chwili przyjazdu, gdy serce zamierało w nim ze wzruszenia na myśl o bracie, musi myśleć o niej, zamiast biedz odrazu do chorego.
— Idź, idź! — rzekła Kiti, spoglądając na niego przelęknionem, poczuwającem się do winy spojrzeniem.
Lewin, nic nie odpowiadając, wyszedł na korytarz, gdzie spotkał natychmiast Maryę Nikołajewna, która wiedziała już o jego przyjeździe, lecz nie śmiała wejść do pokoju. Marya Nikołajewna nic nie zmieniła się od tego czasu, gdy Lewin widział ją po raz ostatni w Moskwie; była w tej samej wełnianej sukni, z obnażonemi rękoma i szyją; twarz jej tylko stała się cokolwiek pełniejszą i zawsze miała ten sam dobroduszny, trochę tępy wyraz.
— No i cóż? jakżeż on się miewa?
— Bardzo źle. Nie wstaje zupełnie... czekał tylko ciągle na pana. On... Czy pan... z żoną?
Lewin nie wiedział z początku o co jej idzie, lecz Marya Nikołajewna w tej chwili wytłumaczyła mu.
— Ja odejdę, pójdę do kuchni — rzekła — on ucieszy się bardzo, gdyż wie, że pan już się ożenił i przypomina sobie, że widywał ją za granicą.
Lewin zrozumiał, że Marya Nikołajewna ma na myśli jego żonę, i nie wiedział co ma odpowiedzieć.
— Chodźmy więc do niego! — rzekł.
Nie zdążył jednak jeszcze przejść paru kroków, gdy drzwi jego numeru otworzyły się znowu i wyjrzała z nich Kiti; Lewin aż zarumienił się ze wstydu i gniewu na żonę, która i siebie i jego postawiła w takiem przykrem położeniu, lecz Marya Nikołajewna zarumieniła się jeszcze bardziej, skuliła się cała i oblała gorącym rumieńcem, tak, że aż łzy zakręciły się jej w oczach, i schwyciwszy w ręce końce chustki, poczęła ją skubać czerwonymi palcami, nie wiedząc co mówić i co robić z sobą.
Lewin w pierwszej chwili w tem spojrzeniu, jakiem Kiti patrzała na tę niezrozumiałą dla siebie straszną kobietę, widział wyraz chciwej ciekawości; Kiti przez mgnienie oka przypatrywała się Maryi Nikołajewnie, poczem zapytała:
— No i cóż? Jak on się miewa?
— Nie można przecież rozmawiać na korytarzu — rzekł Lewin gniewnie, oglądając się na jegomościa, który kołysząc się na nogach, przechodził właśnie korytarzem.
— Więc proszę wejść — rzekła Kiti, zwracając się do Maryi Nikołajewny, która powoli odzyskała już zimną krew; zauważywszy jednak niezadowolenie na twarzy męża, dodała natychmiast — proszę iść do niego i potem przysłać po mnie — i wróciła do swego pokoju. Lewin poszedł do brata.
Nie spodziewał się zupełnie, że ujrzy u brata to, co ujrzał; spodziewał się, że zastanie go znowu w stanie łudzenia się, co, jak wiedział, jest charakterystycznym objawem u suchotników; stan ten uderzył Lewina, gdy Mikołaj przyjeżdżał do niego jesienią. Lewin spodziewał się teraz, że zastanie bardziej wyraźne fizyczne oznaki zbliżającej się śmierci, większe osłabienie, chudość, lecz że ogólny stan będzie mniej więcej taki sam. Spodziewał się, że sam dozna tego uczucia żalu z powodu oczekiwanej lada chwila utraty ukochanego brata i przerażenia na myśl o jego śmierci, jakiego doznawał wtedy, tylko, że teraz w jeszcze większym stopniu, Lewin więc był przygotowanym na to, zastał jednak zupełnie co innego.
W małym, brudnym numerze, ze ścianami pokrytemi brudnemi plamami, przedzielonym cienkiem przepierzeniem, z poza którego słychać było rozmowę, w atmosferze przesiąkniętej zepsutem powietrzem, na odstawionem od ściany łóżku, leżało ciało, przykryte prześcieradłem. Jedna ręka tego ciała leżała na prześcieradle, a ogromna, jak grabie, dłoń tej ręki dziwnie odbijała od cienkiego ramienia; głowa, przekręcona trochę na bok, leżała na poduszce. Lewin dojrzał spocone rzadkie włosy na skroniach, i czoło, na którem wyschła skóra zdawała się być zupełnie przeźroczystą.
— Nie może być, aby to straszne ciało miało być moim bratem Mikołajem — pomyślał Lewin; podszedł jednak bliżej, spojrzał na twarz i nie mógł już dłużej wątpić. Pomimo przerażającej zmiany, jaka zaszła z twarzą, Lewinowi dość było spojrzeć na te żywe oczy, które podniosły się na niego, gdy wchodził, i zauważyć lekkie poruszenie ust pod zlepionymi wąsami, aby przekonać się o strasznej prawdzie, że to martwe ciało było jego żywym bratem.
Błyszczące oczy surowo i z wyrzutem spojrzały na wchodzącego brata. Spojrzeniem tem bracia porozumieli się; Lewin w skierowanem na siebie spojrzeniu poczuł wyrzut i ogarnął go jakiś żal wewnętrzny, że jest tak szczęśliwym.
Gdy Konstanty ujął go za rękę, Mikołaj uśmiechnął się; uśmiech był słaby, zaledwie dawał zauważyć się i, pomimo tego uśmiechu, surowy wyraz spojrzenia nie uległ zmianie.
— Nie spodziewałeś się ujrzeć mnie w takim stanie — wymówił z wysiłkiem Mikołaj.
— Tak... nie — odparł Lewin, nie mogąc zdobyć się na odpowiedź — dlaczego nie dałeś mi przedtem znać o sobie, to jest jeszcze przed mym ślubem? ja dowiadywałem się wszędzie o ciebie...
Trzeba było mówić, aby milczeniem swem nie drażnić chorego, tembardziej, że brat nic nie odpowiadał, a patrzał tylko na niego nie spuszczając oczów, i widocznie wsłuchiwał się z uwagą w każde słowo młodszego brata. Lewin powiedział bratu, że przywiózł z sobą żonę. Mikołaj odparł na to, że cieszy się, lecz zarazem obawia, czy stan jego nie przerazi jej. Nastało milczenie, nagle Mikołaj poruszył się na łóżku i zaczął coś mówić. Lewin ze skupionego wyrazu oblicza brata spodziewał się jakiejś poważniejszej rozmowy, lecz Mikołaj zaczął mówić o swem zdrowiu; czynił zarzuty lekarzowi, żałował, że nie przyjechał znakomity doktór z Moskwy, i Lewin przekonał się, że brat jego wciąż jeszcze nie traci nadziei.
Korzystając z pierwszej chwili milczenia, Lewin wstał z krzesła, a chcąc choć na chwilę otrząsnąć się z przygnębiającego go wrażenia, mówiąc bratu, że idzie po żonę.
— Dobrze, a ja każę tutaj tymczasem trochę uporządkować... brudno i zdaje się, że i powietrze musi być nie najlepsze. Masza, posprzątaj tutaj!... a jak posprzątasz, to wyjdź! — dodał, spoglądając pytająco na brata.
Lewin nic nie odpowiedział, wyszedł na korytarz i przystanął na nim; powiedział, że przyprowadzi żonę, lecz teraz, gdy zdał sobie sprawę z tego uczucia, jakiego sam doznał, postanowił, że właśnie teraz będzie usiłował namówić ją, aby nie chodziła do chorego. „Po co ona ma się męczyć tak jak ja?“ — pomyślał.
— No i cóż? jak tam? — zapytała Kiti z przestrachem.
— Strasznie! strasznie! Po coś ty przyjechała? — zawołał Lewin.
Kiti pomilczała przez parę sekund, patrząc z obawą i litością na męża, potem podeszła ku niemu i obydwoma rękoma ujęła go za łokieć.
— Kostia, zaprowadź mnie do niego, lżej nam będzie we dwoje. Ty tylko zaprowadź mnie tam, zaprowadź na miłość Boską i wyjdź — zaczęła go prosić. — Zrozum, że dla mnie patrzeć na ciebie i nie widzieć jego, jest jeszcze większą przykrością. Tam mogę być zapewne pożyteczną i jemu i tobie... pozwól mi, pozwól... proszę cię! — błagała męża, jak gdyby szczęście jej życia zależało od tego.
Lewin musiał się przychylić do próśb żony i po krótkim odpoczynku, zapomniawszy zupełnie o Maryi Nikołajewnie znów udał się do umierającego brata, tym razem w towarzystwie Kiti.
Idąc po cichu i nieustannie spoglądając na męża, i chcąc mu okazać w ten sposób swą odwagę i współczucie, Kiti weszła do pokoju chorego i odwróciwszy się cichutko, zamknęła za sobą drzwi bez żadnego hałasu; krokami, które nie dawały się słyszeć, podeszła prędko do łoża chorego i zbliżając się w ten sposób, aby chory nie miał potrzeby odwracać głowy, ujęła natychmiast swą silną młodą ręką szkielet jego ogromnej dłoni, uścisnęła ją i z tem ożywieniem, właściwem tylko kobietom, zaczęła niezbyt głośno rozmawiać z Mikołajem.
— Widywaliśmy się w Sodenie, ale nie znaliśmy się — rzekła. — Pan nie przypuszczał zapewne, że ja będę jego bratową.
— Pani nie poznałaby mnie? — rzekł z uśmiechem.
— Owszem, poznałabym. Jak też pan dobrze zrobił, że dał nam pan znać. Kostia codzień wspominał o panu i był bardzo niespokojny.
Dobry humor chorego nie trwał jednak długo.
Kiti nie skończyła jeszcze mówić, gdy już na twarzy Mikołaja odbił się surowy wyraz, pełen zazdrości, jaką umierający żywi zwykle ku ludziom zdrowym.
— Zdaje się, że panu nie jest tutaj zupełnie dobrze — rzekła Kiti, odwracając się od skierowanego na siebie spojrzenia Mikołaja i oglądając się po pokoju. — Trzeba będzie wziąć inny pokój — rzekła do męża — a zresztą chciałabym, abyśmy byli bliżej.

XVIII.

Lewin nie mógł patrzeć spokojnie na brata i nie mógł sam być spokojnym i naturalnym w jego obecności. Gdy wchodził do chorego, wzrok i uwaga jego zdawały się tępieć, i Lewin nie widział i nie odróżniał szczegółów stanu brata; czuł nieprzyjemny zapach, widział brud, nieporządek i że niema już żadnej nadziei, słyszał jęki, i wiedział, że nic na to poradzić nie może. Na myśl mu nawet nie przyszło, aby wniknąć we wszystkie szczegóły stanu chorego, zastanowić się nad tem, jak tam pod kołdrą leży to ciało, jak przy zginaniu się układają się te wychudłe golenie, ramiona, plecy, i czy możnaby ułożyć je inaczej, aby leżały w taki sposób, jaki, gdyby nawet nie pomógł choremu, w każdym razie uczyniłby stan jego znośniejszym. Lewina przebiegały dreszcze, gdy zaczynał myśleć o tych szczegółach; dla niego nie ulegało żadnej wątpliwości, że nic nie można uczynić, aby przedłużyć to życie i aby ulżyć cierpieniom brata. Chory wiedział, iż Lewin jest przekonanym, że wszelka pomoc jest niemożebną i zbyteczną, i rozdrażniał się tem, co Lewinowi sprawiało jeszcze większą przykrość: znajdować się w pokoju chorego było mu ciężko, nie być tam, jeszcze ciężej, nieustannie więc, pod najrozmaitszymi pozorami wychodził od brata i znowu wracał do niego, nie czując się na siłach pozostawać z sobą sam na sam.
Lecz Kiti myślała, czuła i działała zupełnie inaczej; gdy ujrzała chorego, ogarnęła ją litość nad nim. I litość na kobiecą jej duszę wywarła nie to uczucie przestrachu i obrzydzenia, jak na Lewina, lecz wywołała potrzebę działania, zapoznania się ze wszystkimi szczegółami stanu chorego i ulżenia mu, i Kiti natychmiast wzięła się do dzieła. Te same szczegóły, myśl o których przerażała jej męża, zwróciły natychmiast na siebie jej uwagę; posłała po doktora i do apteki, kazała służącej, którą przywiozła z sobą i Maryi Nikołajewnie zamiatać, ścierać kurze, sama coś obmywała i czyściła, podkładała pod kołdrę; z rozporządzenia jej wnoszono do pokoju chorego i wynoszono różne rzeczy. Kiti sama chodziła parę razy do swego numeru, nie zwracając żadnej uwagi na panów, spotykanych na korytarzu, wyjmowała z kufra i przynosiła prześcieradła, powłoczki, ręczniki i koszule.
Lokaj, który na ogólnej sali usługiwał przy obiedzie przyjezdnym inżynierom, z niechęcią przychodził parę razy na jej wołanie, nie mógł jednak nie spełniać jej poleceń, gdyż Kiti wydawała mu je nadzwyczaj uprzejmie i w żaden sposób nie można było wymówić się od ich wykonania. Lewin nie pochwalał tego wszystkiego, gdyż nie wierzył, aby choremu mogło to co bądź dopomódz, przedewszystkiem zaś obawiał się, aby chory nie rozgniewał się. Ale chory chociaż spoglądał obojętnie na krzątanie się koło siebie, nie gniewał się jednak, zdawał się tylko być zawstydzonym, w ogóle zaś można było nawet mniemać, że zajmuje go to wszystko, co Kiti z nim robi. Powróciwszy od doktora, do którego Kiti posyłała go, Lewin wszedł do numeru w chwili, gdy choremu z polecenia Kiti zmieniano bieliznę. Wychudłe ciało pleców z ogromnemi, sterczącemi łopatkami, żebrami i kręgami było obnażone, a Marya Nikołajewna zaplątała rękaw koszuli i nie mogła wsunąć długiej, obwisłej ręki chorego. Kiti, która zamykała właśnie drzwi za mężem, nie patrzała w tę stronę, ale chory jęknął i Kiti prędko pobiegła do łóżka.
— Prędzej! — zawołała.
— Proszę nie chodzić... — rzekł chory gniewnie. — Ja sam...
— Co pan mówi? — zapytała Marya Nikołajewna.
Lecz Kiti dosłyszała chorego i domyśliła się, że Mikołaj wstydzi się być obnażonym w jej obecności.
— Ja nie patrzę, nie patrzę! — rzekła, poprawiając rękę — Maryo Nikołajewno, niech pani zajdzie z tamtej strony i poprawi! — dodała.
— Idż, mój kochany... mam tam w torebce — zwróciła się do męża — w bocznej kieszonce słoiczek; przynieś go, proszę cię, a my tymczasem posprzątamy tutaj!
Gdy Lewin powrócił ze słoikiem, chory leżał już w łóżku i całe urządzenie pokoju uległo znacznej zmianie: nieprzyjemny zapach znikł, natomiast w pokoju rozlegał się zapach octu z perfumami, który Kiti rozpryskiwała z rozpylacza, wydymając wargi i rumiane policzki; nie widać było nigdzie kurzu, przed łóżkiem leżał dywan. Na stole stały ustawione w porządku flaszki z lekarstwami, karafka, leżała bielizna i broderie anglaise Kiti. Na drugim stole, koło łóżka chorego, stało lekarstwo, świeca i proszki. Sam chory umyty i uczesany leżał na czystem prześcieradle, z głową wysoko na poduszkach, w czystej koszuli z białym kołnierzem naokoło niezwykle cienkiej szyi. Mikołaj z wyrazem nadziei patrzał nieustannie na Kiti.
Doktor przywieziony z klubu przez Lewina, był nie ten, który dotąd leczył Mikołaja i z którego chory był niezadowolony. Nowy doktor opukał chorego, pokiwał głową, zapisał lekarstwo i zaczął objaśniać nadzwyczaj szczegółowo jak należy przyjmować lekarstwo i jaką dyetę zachowywać: zalecił jajka surowe albo zupełnie na miękko i wodę selcerską z mlekiem gorącem. Po wyjeździe doktora chory zaczął coś mówić do brata, lecz Lewin dosłyszał tylko ostatnie wyrazy: „twoja Kiti“, ze spojrzenia jednak, jakie brat rzucił na nią, domyślił się, że chory chwali ją. Mikołaj skinął na Katię, jak nazywał bratowę.
— Jest mi już znacznie lepiej — rzekł — przy pani oddawna już bym wyzdrowiał. Tak mi dobrze teraz! — Chory ujął rękę bratowej i poniósł ją do ust, lecz po chwili rozmyślił się, jak gdyby obawiając się, że pocałunek jego będzie jej nieprzyjemnym, puścił rękę, pogłaskawszy ją tylko. Kiti wzięła obydwoma rękami dłoń jego i ścisnęła ją mocno.
— Połóżcie mnie teraz na lewą stronę i idźcie spać — odezwał się chory.
Nikt nie dosłyszał słów jego, jedna tylko Kiti zrozumiała je, a zrozumiała dlatego, że nieustannie myślała tylko o tem, czego chory może potrzebować.
— Na drugą stronę — rzekła do męża — on zawsze tak sypia... ułóż go sam, niema potrzeby zwoływać służby. Ja nie mogę. Może pani pomoże? — zwróciła się do Maryi Nikolajewny.
Chociaż Lewin czuł rodzaj obawy przed objęciem rękoma tego strasznego ciała, ulegając jednak wpływowi żony, podniósł brata; gdy ujmował chorego, na twarzy jego odbił się wyraz pełen energii, jaki Kiti bardzo dobrze znała. Chociaż Lewin był bardzo silny, uderzył go jednak niezwykły ciężar tego zbolałego ciała. Nim odwrócił chorego, którego ogromna, wychudła dłoń objęła mu szyję, Kiti prędkim, zręcznym ruchem przewróciła poduszkę, poruszyła ją i poprawiła głowę chorego i rzadkie włosy, które znowu zlepiły się na skroniach.
Chory zatrzymał w swem ręku rękę brata. Lewin czuł, że chory chce coś zrobić z tą ręką i ciągnie ją, pozwolił więc wszystko robić z sobą; chory przycisnął dłoń brata do swych ust i pocałował ją. Łkanie ścisnęło gardło Lewinowi, który nie mając sił wymówić ani słowa, czemprędzej wyszedł z pokoju.

XIX.

„Zataił przed mędrcami, a dał poznać dzieciom i prostaczkom.“ Tak myślał Lewin o swojej żonie, rozmawiając z nią tego wieczoru.
Lewinowi przyszły na myśl słowa Pisma świętego, nie dlatego, aby siebie miał za mędrca, gdyż nie uważał się za takiego, nie mógł jednak nie wiedzieć, że był rozumniejszym i od żony i od Agafii Michajłownej, i nie mógł też nie wiedzieć, że myśląc o śmierci, myślał wszystkiemi siłami swego umysłu. Wiedział również, że bardzo wiele wybitnych męskich umysłów, których poglądy na śmierć były mu znane, zastanawiało się nad nią, a i oni jednak nie wiedzieli setnej części tego, co wiedziały o niej i Kiti i Agafia Michajłowna. Chociaż pomiędzy temi dwoma kobietami: Agafią Michajłowną i Katią, jak nazywał Kiti Mikołaj, i jak Lewinowi sprawiało obecnie przyjemność nazywać żonę, była ogromna różnica, pod tym względem jednak obie były najzupełniej podobne do siebie. Obie bezwątpienia wiedziały co to jest życie i co to jest śmierć, i chociaż obie w żaden sposób nie mogłyby dać odpowiedzi, a nawet nie zrozumiałyby tych pytań, jakie pomimowoli nasuwały się Lewinowi, obie były przeświadczone o ważności i konieczności tych zjawisk i zupełnie jednakowo, godząc się na tym punkcie nietylko z sobą, lecz i z milionami innych ludzi, zapatrywały się na nie. Jako dowód, że wiedziały napewno co to jest śmierć, mógł posłużyć fakt, że obydwie nie powątpiewając ani na chwilę, wiedziały, jak trzeba postępować z umierającymi i nie bały się ich. Lewin zaś i inni, chociaż mogli bardzo wiele powiedzieć o śmierci, widocznie nic o niej nie wiedzieli, gdyż obawiali się jej, i nie mieli najmniejszego pojęcia, jak należy obchodzić się z umierającym. Gdyby Lewin był teraz sam przy Mikołaju, patrzałby na niego ze strachem i z jeszcze większym strachem oczekiwałby końca, i nic więcej nie byłby w stanie zrobić.
Ale to mało; nie wiedział nawet co mówić, jak spoglądać na brata, jak chodzić koło niego. Mówić o czemś obojętnem zdawało mu się niewłaściwem; mówić o śmierci, niemożebnem: milczeć też nie można. „Będę się patrzał na niego, pomyśli, że mu się przyglądam i że go się boję; nie będę patrzał, będzie mu się zdawało, że myślę o czem innem i że jestem obojętny. Będę chodził na palcach, będzie niekontent, chodzić zaś głośno, mam skrupuły. Kiti zaś widocznie nie myślała i nie miała czasu myśleć o sobie; myślała tylko o chorym, wiedziała, jak z nim postępować, i wszystko szło jak najlepiej; opowiadała choremu o sobie i o swoim ślubie, uśmiechała się i litowała nad nim i wspominała mu o wypadkach wyzdrowienia, i jakoś było dobrze, a zatem wiedziała co czyni. Najlepszym dowodem, że działalność jej i Agafii Michajłownej nie była instynktowną, zwierzęcą i nierozumną, był fakt, że prócz fizycznego pielęgnowania i starania się o ulżenie choremu w cierpieniach i Agafia Michajłowna i Kiti wymagały dla chorego jeszcze czegoś takiego, ważniejszego niż fizyczne pielęgnowanie, czegoś takiego, co nie miało nic wspólnego z warunkami materyalnymi.
Agafia Michajłowna, wspominając o zmarłym starcu, rzekła: „Dzięki Bogu wyspowiadał się, przyjął ostatnie sakramenta, daj Boże każdemu taką śmierć!“ Katia zupełnie tak samo, prócz myślenia o bieliźnie, o odleżynach, pościeli, lekarstwach, zdążyła zaraz pierwszego dnia przekonać chorego o konieczności wyspowiadania się i przyjęcia ostatnich sakramentów.
Pożegnawszy się z chorym i wróciwszy do swego pokoju na noc, Lewin usiadł na fotelu, pochylił głowę i nie wiedział co robić. Nie mówiąc już o tem, że nie jadł kolacyi i że nie myślał, jak się urządzić na noc i co robić nadal, nie mógł nawet rozmawiać z żoną i był niezadowolony z samego siebie. A Kiti była jeszcze bardziej czynną niż zwykle; była nawet nadzwyczaj ożywioną; kazała przynieść kolacyę, sama rozpakowała rzeczy, pomagała słać łóżka i nie zapomniała posypać ich perskim proszkiem. Była w niej ta energia i łatwość kombinowania, jakie u mężczyzn objawiają się przed bitwą, walką, w ogóle w stanowczych i niebezpiecznych chwilach życia, w chwilach, kiedy mężczyzna raz na zawsze okazuje swą wartość i składa dowód, że przeszłość jego nie poszła na marne, a przygotowywała go do tych właśnie czynów.
Kiti szło wszystko jak z płatka i przed północą jeszcze rzeczy już były rozpakowane i poukładane porządnie i numer hotelu stał się podobnym do jej domu, do jej pokoju; zasłane łóżka, poukładane w porządku szczotki, grzebienie, lustra, stoły zasłane serwetami.
Lewinowi zdawało się, że teraz nie wypada ani jeść, ani spać, a nawet rozmawiać, i był ciągle pod wrażeniem, że każde poruszenie się jego jest niewłaściwem, ona zaś tymczasem rozkładała szczotki, lecz czyniła to tak, że nic nie było w tem niestosownego.
Oboje jednak nie mogli nic jeść, długo nie mogli zasnąć, a nawet położyli się bardzo późno.
— Cieszę się bardzo, żem namówiła go, aby jutro rano przystąpił do spowiedzi — mówiła Kiti, siedząc w białym kaftaniku przed swem składanem lusterkiem i rozczesując rzadkim grzebieniem miękkie pachnące włosy. Nie wiem, ale mama mówiła, że wtedy często następuje polepszenie...
— Zdaje ci się, że on może wyzdrowieć? — zapytał Lewin.
— Pytałam doktora; doktor odpowiedział, że nie może żyć dłużej nad trzy dni. Ale czy taki doktor sam wie dobrze? W każdym razie cieszę się bardzo, żem go namówiła... — rzekła, patrząc na męża z ukosa — wszystko być może — dodała z przebiegłym uśmiechem, jaki zawsze igrał w jej spojrzeniu, gdy mówiła o rzeczach dotyczących religii.
Po rozmowie, jaką prowadzili o kwestyach religijnych, gdy byli jeszcze narzeczonymi, ani on, ani ona nie poruszali więcej tego przedmiotu, ona jednak stosowała się do przepisów kościelnych, z głębokiem przekonaniem, że spełnia swój obowiązek; chodziła do cerkwi, odmawiała pacierze, zachowywała posty i t. p. Chociaż Lewin nie robił tego wszystkiego, Kiti była przekonaną, że on jest takim samym, a może nawet i lepszym od niej chrześcijaninem, i że to wszystko, co mówi, należy do tych zabawnych jego męskich gadanin w rodzaju naprzykład dowodzeń jego o broderie anglaise: że porządni ludzie łatają dziury, a żona jego naumyślnie je robi, i t. p.
— Ta kobieta, Marya Nikołajewna, nie potrafiła jakoś dać sobie rady — rzekł Lewin — i muszę się przyznać, żem rad bardzo, żeś przyjechała. Tyś taka czysta, że... — wziął jej rękę, ale nie pocałował (całować rękę żony wobec zbliżającej się śmierci zdawało mu się niewłaściwem), tylko uścisnął serdecznie, patrząc w czyste, spokojne oczy Kiti.
— Gdybyś był sam, byłoby ci bardzo ciężko — odparła i, podnosząc wysoko ręce, które zasłoniły jej zarumienione od szczęścia policzki, okręciła warkocz koło głowy i zaczęła przypinać go szpilkami. — Nie — mówiła Kiti dalej — ona nie umie chodzić koło chorych, ja, na szczęście, nauczyłam się bardzo wiele w Sodenie.
— To i tam byli tacy chorzy?
— Jeszcze gorsi.
— Mnie to dlatego tak boli, że nie mogę go widzieć takim, jakim był za młodych lat... nie dasz wiary, jaki to był przystojny chłopak... ale ja nie rozumiałem go wtedy.
— Wierzę ci... zdaje mi się, że bylibyśmy z nim w przyjaźni — rzekła i przelękła się tego, co powiedziała, obejrzała się na męża i łzy zakręciły się jej w oczach.
— Tak, bylibyśmy — powtórzył ze smutkiem — należy on do liczby tych ludzi, o których powiadają, że nie są stworzeni dla tego świata.
— Jednakże będziemy mieć jeszcze sporo do roboty, trzeba więc iść spać — zauważyła Kiti, spoglądając na swój maleńki zegarek.

XX.
Śmierć.

Nazajutrz chory spowiadał się i komunikował; przez cały czas trwania obrzędu Mikołaj Lewin modlił się gorąco; w dużych oczach jego, spoglądających nieustannie na obraz, ustawiony na stoliku, zasłanym kolorową serwetą, odbijała się błagalna prośba i nadzieja, co Lewina przejmowało do głębi duszy. Lewin wiedział, że to błaganie o życie i nadzieja, że Bóg wysłucha gorących modłów, utrudnia tylko bratu rozstanie się z życiem, do którego Mikołaj był nadzwyczaj przywiązanym. Lewin znał brata i jego sposób myślenia, wiedział, że niewiara jego powstała nie dlatego, aby mu łatwiej było żyć bez wiary, lecz dlatego, że współczesne naukowe tłumaczenia zjawisk wszechświatowych stopniowo pozbawiały go jej. Lewin wiedział więc, że obecne nawrócenie się brata nie było istotnem, nie spełniało się na drodze myślenia, lecz było tylko chwilowem i wywołanem szaloną nadzieją wyzdrowienia; wiedział jednak również, że Kiti podsycała jeszcze w chorym tę nadzieję, opowiadając o niezwykłych wypadkach wyzdrowienia. Lewinowi, który domyślał się wszystkiego, boleśnie było patrzeć na to błagalne, pełne otuchy i nadziei spojrzenie i na tę wychudłą rękę, z trudnością unoszącą się i kładącą na czole znak krzyża świętego, na te plecy z wystającemi kośćmi i na te puste piersi, w których dawało się słyszeć nieustanne rzężenie, i które nie mogły już pomieścić w sobie życia, o jakie chory błagał, i z jakiem nie chciał się rozstawać. Podczas obrzędu Lewin robił to, co robił już tysiące razy, chociaż był niewierzącym i myślał, zwracając się do Boga: „uczyń, aby człowiek ten wyzdrowiał (przecież rzecz taka miała już miejsce niezliczoną ilość razy), a zbawisz i uratujesz i jego i mnie!“
Po namaszczeniu olejami świętymi choremu stało się odrazu znacznie lepiej: nie kaszlał ani razu przez całą godzinę, uśmiechał się, całował rękę Kiti, dziękując jej ze łzami w oczach, i mówił, że czuje się zupełnie dobrze, że nic go nie boli, że ma apetyt i siły. Sam nawet podniósł się, gdy przyniesiono mu zupę, i zażądał drugiego kotleta. Chociaż był już zupełnie bez nadziei, chociaż widać było przy pierwszem spojrzeniu na niego, że nie może powrócić do zdrowia, jednak Lewin i Kiti w ciągu tej godziny mieli trochę nadziei, chociaż obawiali się rozczarowania.
— Lepiej? Znacznie. No, no! nic dziwnego! W każdym razie widać polepszenie... — szeptali z uśmiechem.
Złudzenie to trwało niedługo. Chory zasnął spokojnie, lecz po upływie pół godziny obudził go kaszel. I nagle znikły wszystkie nadzieje i w nim samym i w otaczających go. Oczywistość cierpień, która kazała zapomnieć o poprzednich nadziejach, zniweczyła je w Lewinie, w Kiti i w samym chorym.
Chory nie wspominając nawet o tem, w co wierzył pól godziny temu, jak gdyby wstydził się nawet tych wspomnień, zażądał, aby mu dano w szklance, przykrytej podziurawionym papierkiem, jod do oddychania. Lewin podał mu szklankę i to samo spojrzenie, pełne nadziei, z jakiem chory przyjmował ostatnie sakramenta, skierowało się teraz na brata, wymagając od niego potwierdzenia słów doktora, że wdychanie jodu czyni cuda.
— Co, czy Kiti niema? — ochrypłym głosem zapytał chory, oglądając się, gdy Lewin potwierdził niechętnie słowa doktora. — Niema jej?... a więc można powiedzieć... dla niej tylko zgodziłem się na tę komedyę... lubię ją bardzo, ale ani ja, ani ty nie możemy się łudzić... w to, to ja wierzę — rzekł, mocno ściskając kościstymi palcami szklankę, i wciągając w siebie jodowe opary.
O godzinie ósmej wieczorem Lewin pił z żoną herbatę w swym numerze, gdy nagle przybiegła do nich zadyszana Marya Nikołajewna, cała blada, jak opłatek; wargi drżały jej nerwowo.
— Umiera! — szepnęła. — Lękam się, że lada chwila skończy życie.
Oboje udali się natychmiast do Mikołaja. Chory uniósł się i siedział na łóżku, opierając się na łokciach, zgarbił się i pochylił nisko głowę.
— Co ci jest? — zapytał szeptem Lewin po chwili milczenia.
— Czuję, że zbliża się mój koniec — odparł Mikołaj z wysiłkiem, lecz nadzwyczaj wyraźnie wymawiając powoli każdy wyraz. Chory nie unosił głowy z poduszek, podnosił tylko oczy do góry, nie dosięgał jednak wzrokiem twarzy brata. — Katia, wyjdź! — dodał po chwili.
Lewin zerwał się z miejsca i rozkazującym szeptem polecił żonie opuścić pokój.
— Nastaje mój koniec — powtórzył znowu chory.
— Dlaczego ci się tak zdaje? — rzekł Lewin, aby odezwać się.
— Dlatego, że już nastaje koniec — powtórzył raz jeszcze chory, jak gdyby wyraźnie to podobało mu się szczególnie. — Basta już i koniec!
Marya Nikołajewna podeszła do niego.
— Położyłby się pan, byłoby panu lżej — rzekła.
— Będę leżał już niedługo — odezwał się po cichu — martwy — dodał z szyderstwem i gniewem. — Możecie położyć mnie, jeśli wam się podoba.
Lewin ułożył brata, siadł koło niego i wstrzymując oddech, patrzał mu prosto w twarz. Umierający leżał z zamkniętemi oczyma, lecz na czole jego od czasu do czasu poruszały się muszkuły, jak u człowieka głęboko zamyślonego. Lewin pomimowoli myślał jednocześnie z bratem o tem, jaki też przewrót odbywa się w nim obecnie, pomimo wszystkich jednak wysiłków swej myśli, aby kroczyć z nim na równi, widział z wyrazu tej spokojnej, surowej twarzy i z poruszania się muskułów nad brwiami, że umierający coraz lepiej i lepiej widzi to, co dla niego, Konstantego Lewina, pozostaje wciąż pokryte głębokim mrokiem...
— Tak, tak, w istocie — z namysłem, powoli powtórzył chory — zaczekajcie trochę! — i znowu pomilczał chwilę. — Tak! — nagle odezwał się z zupełnym spokojem, jak gdyby wiedział już wszystko — o Boże! — przemówił i westchnął ciężko.
Marya Nikołajewna dotknęła nóg chorego — „sztywnieją“ — szepnęła.
Długo, bardzo długo — zdawało się Lewinowi — chory leżał nie poruszając się zupełnie, od czasu do czasu wzdychał tylko ciężko. Lewin odczuwał już zmęczenie z natężenia umysłu; przekonywał się, że pomimo całego wysiłku swych władz umysłowych w żaden sposób nie może pojąć, aby w istocie tak było; widział, że umierający wyprzedził go znacznie w procesie myślenia, i nie mógł już zastanawiać się nad samą kwestyą śmierci, pomimowoli jednak przychodziło mu na myśl, co teraz trzeba będzie robić: zamykać oczy trupowi, ubierać go, zamawiać trumnę i t. p. I dziwna rzecz: widział, że jest zupełnie obojętnym i nie martwił się wcale, i nie żałował, że traci brata, a jeszcze mniej ubolewał nad Mikołajem, zazdrościł mu nawet, że ten wie o tem, co dla niego, Lewina, jest wciąż ciemnem i niedostępnem.
Konstanty dość długo siedział nad bratem, czekając końca, lecz koniec nie zbliżał się. Drzwi otworzyły się i ukazała się w nich Kiti. Lewin wstał, chcąc jej nie puszczać, lecz w tej chwili umierający poruszył się.
— Nie odchodź! — szepnął i wyciągnął rękę. — Lewin podał mu swoją i dał znak żonie, aby nie wchodziła.
Z dłonią umierającego z swej dłoni siedział tak pół godziny, godzinę jedną i drugą. Teraz nie myślał już zupełnie o śmierci; myślał o tem, co robi Kiti? kto mieszka w sąsiednim numerze? czy doktor ma swój własny dom? poczem uczuł głód i potrzebę snu. Ostrożnie więc oswobodził swą dłoń i dotknął nóg chorego. Nogi były zimne, lecz chory oddychał. Lewin znowu próbował wyjść na palcach, lecz chory znowu poruszył się i szepnął: „nie odchodź.“...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaczęło już świtać, a stan chorego nie ulegał zmianie. Lewin zwolna i ostrożnie oswobodził swą dłoń i nie spoglądając na umierającego, wyszedł z pokoju i poszedł spać. Gdy się obudził, myślał, że dowie się o śmierci brata, dowiedział się jednak, że choremu zrobiło się znacznie lepiej, że znowu zaczął siadać na łóżku i kaszlać, że znowu zaczął jeść, rozmawiać i znowu przestał mówić o śmierci, znowu zaczął spodziewać się, że wyzdrowieje i znowu stał się jeszcze bardziej złośliwym i ponurym, niż był przedtem. Nikt, ani brat, ani Kiti, nie mogli mu dogodzić, gdyż gniewał się na wszystkich i wszystkim mówił nieprzyjemności, wyrzucał wszystkim swe cierpienia i żądał, aby przywieziono mu znakomitego doktora z Moskwy. Za każdym razem, gdy go zapytywano, jak się czuje, odpowiadał niechętnie i niecierpliwie: cierpię strasznie, nie mogę już wytrzymać!
Chory cierpiał coraz bardziej i bardziej, szczególniej od odleżyn, których nie można już było zagoić, i coraz bardziej a bardziej gniewał się na otaczających go, czyniąc im ciągłe wymówki, głównie zaś za to, że nie przywożą mu doktora z Moskwy.
Kiti na rozmaite sposoby starała się ulżyć mu i uspokajać go, usiłowania jej jednak były bezowocne i Lewin widział, że żona, chociaż nie przyznaje się do tego, jest zmęczoną i fizycznie i moralnie. Wrażenie śmierci, jakie wywarła na wszystkich noc, gdy umierający żegnał się z życiem, noc, którą brat spędził przy nim, minęło już. Wszyscy wiedzieli, że chory niezadługo musi koniecznie zakończyć życie, że już jest nawpół martwym. Wszyscy pragnęli tylko, aby umarł prędzej i wszyscy tając się z tem, dawali mu lekarstwa, sprowadzali doktorów i oszukiwali i chorego i samych siebie. Postępowanie to było kłamstwem ohydnem, wstrętnem i świętokradzkiem kłamstwem, a kłamstwo to najboleśniej odczuwał Lewin, gdyż najbardziej ze wszystkich brzydził się kłamstwem i najbardziej kochał — umierającego.
Lewin, który już oddawna życzył sobie, aby chociaż przed śmiercią pogodzić braci, pisał do Siergieja Iwanowicza i odpowiedź jego przeczytał bratu. Koznyszew pisał, że nie może sam przyjechać, lecz serdecznie przeprasza brata i prosi go o przebaczenie.
Chory słuchał uważnie, lecz nie odezwał się wcale po przeczytaniu listu.
— Cóż mam mu napisać? — zapytał Lewin — spodziewam się, że nie masz żalu do niego?
— Niemam bynajmniej! — odparł Mikołaj gniewnie. — Napisz mu tylko, aby mi przysłał doktora.
Minęły jeszcze trzy milczące dni, a chory był wciąż w tym samym stanie. Wszyscy, mający z nim do czynienia, odczuwali chęć, aby śmierć jego nastąpiła prędzej: i numerowi, i właściciel hotelu, i lokatorzy, i doktor, i Marya Nikolajewna, i Lewin, i Kiti. Jeden tylko chory nie zdradzał się z tem uczuciem, owszem gniewał się, że mu nie sprowadzają doktora z Moskwy, zażywał wciąż lekarstwa i mówił o życiu. Chwilami tylko, gdy opium głuszyło na czas jakiś jego cierpienia, mówił bezwiednie to, o czem był bardziej przeświadczonym niż wszyscy, co go otaczali: „ach, żeby już prędzej!“ lub też „kiedy się to skończy!“ Cierpienia, wzrastając stopniowo, robiły swoje i przygotowywały go do śmierci. Chory nie mógł przybrać pozycyi, w której by nie cierpiał; nie było chwili, w której by mógł zapomnieć o swych cierpieniach, każda część ciała bolała go i sprawiała mu niewypowiedziane męki. Nawet wspomnienia, wrażenia i myśli, dotyczące tego ciała, wzbudzały w nim taki sam wstręt, jak i samo ciało; z obrzydzeniem patrzał się na ludzi i słuchał ich rozmów. Otaczający go czuli to i bezwiednie nie pozwalali sobie w jego obecności ani na żwawsze ruchy, ani na rozmowy, ani na wyjawianie swych życzeń i pragnień. Całe ich życie streszczało się w jednem uczuciu cierpienia i w pożądaniu uwolnienia się od niego.
W chorym odbywał się widocznie przewrót, który zmuszał go do zapatrywania się na śmierć, jako na spełnienie się jego pragnień, jako na szczęście. Dawniej każda pojedyncza chęć, wywołana cierpieniem lub jakimkolwiek brakiem, naprzykład: głód, pragnienie, zmęczenie było zaspakajane czynnościami ciała, i czynności te sprawiały mu jeszcze zadowolenie, teraz jednak braki i cierpienia nie dawały się zaspakajać, a każde usiłowanie zadośćuczynienia im, sprowadzało tylko nowe cierpienia. Dlatego też wszystkie pragnienia jego jednoczyły się w jednem, w pragnieniu wybawienia się od wszystkich cierpień i od ich źródła, od ciała. Lecz dla wypowiedzenia tego pragnienia brakowało mu słów, nie mówił więc o tem wcale i tylko mocą przyzwyczajenia wymagał zaspakajania tych pragnień, którym nie można już było zadość uczynić. „Połóżcie mnie na drugi bok — mówił i żądał natychmiast, aby znowu położono go, jak leżał przed chwilą — proszę rosołu, zabierzcie rosół; powiedzcie mnie co nowego, dlaczego nic nie mówicie?“ A z chwilą, gdy zaczynano z nim rozmawiać, zamykał oczy i widać było po nim, że rozmowa męczy go, że to, co opowiadają mu, nic a nic go nie obchodzi i że czuje wogóle wstręt do wszystkiego.
Dziesiątego dnia po przyjeździe do miasta Kiti zachorowała: miała silny ból głowy, dostała wymiotów i rano nie mogła wstać z łóżka.
Doktor twierdził, że niezdrowie pochodzi ze zmęczenia, wzruszenia, i nakazał jej spokój.
Po obiedzie jednak Kiti wstała i, jak zawsze, poszła z robótką do chorego. Mikołaj popatrzał na nią surowo i uśmiechnął się z pogardą, gdy mu powiedziała, że była niezdrową; tego dnia ucierał nieustannie nosa i jęczał żałośnie.
— Jak się pan czuje? — zapytała go Kiti.
— Gorzej! — odparł z trudnością — boli mnie...
— Gdzie boli?
— Wszędzie.
— Dzisiaj skończy się wszystko, zobaczy pani — odezwała się Marya Nikołajewna, i chociaż wyrzekła te kilka wyrazów szeptem, jednak chory dosłyszał je. Lewin syknął na Maryę Nikołajewnę i obejrzał się na brata. Na Mikołaju usłyszane wyrazy nie wywarły żadnego wrażenia; patrzał wciąż przed siebie z wyrazem głębokiego wyrzutu i skupienia.
— Dlaczego? — zapytał Lewin Maryi Nikołajewny, gdy ta wyszła za nim na korytarz.
— Szarpie na sobie — odrzekła.
— Jakto szarpie?
— A tak — odparła, skubiąc palcami fałdy swej wełnianej sukni. I w rzeczy samej Lewin zauważył, że dzisiaj chory chwyta ciągle za koszulę i zdaje się chcieć ją ściągnąć z siebie.
Przepowiednia Maryi Nikołajewny okazała się słuszną. Nad wieczorem chory nie miał już siły podnieść rąk, a patrzał tylko przed siebie, nawet wtedy, gdy brat lub Kiti pochylali się nad nim, tak, aby mógł patrzeć na nich, spoglądał wciąż przed siebie w jeden punkt. Kiti posłała po duchownego, aby odczytał modlitwę za konających.
Gdy ksiądz skończył modlitwę, umierający nie dawał żadnego znaku życia i leżał z zamkniętemi oczyma. Lewin, Kiti i Marya Nikołajewna stali koło łóżka. Ksiądz nie skończył jeszcze modlić się, gdy umierający przeciągnął się, westchnął i otworzył oczy. Ksiądz przeżegnał się, przyłożył Mikołajowi do chłodnego czoła krzyż, zawinął potem zwolna brewiarz i krzyż, a postawszy jeszcze czas jakiś nad chorym, dotknął zimnej, wychudłej, ogromnej dłoni.
— Skonał! — rzekł i chciał odejść, lecz, nagle zlepione wąsy trupa poruszyły się, i wśród głębokiej ciszy, jaka panowała w pokoju, rozległy się wyraźnie wydobyte z głębi piersi dźwięki:
— Nie zupełnie... niedługo...
I za chwilę oblicze rozjaśniło się, pod wąsami na ustach wystąpił uśmiech, i kobiety zajęły się ciałem nieboszczyka.
Widok brata i obecność śmierci wznowiły w duszy Lewina to uczucie obawy przed tajemniczością, a zarazem bliskością i koniecznością śmierci, jakie opanowało go tego jesiennego wieczoru, gdy brat przyjechał do niego. Uczucie to było teraz jeszcze silniejszem niż dawniej; jeszcze mniej niż dawniej Lewin czuł się zdolnym zrozumieć znaczenie śmierci i konieczność jej zdawała mu się jeszcze straszniejszą; teraz jednak, dzięki obecności żony, uczucie to nie doprowadzało go do rozpaczy; pomimo pewności, że kiedyś umrze, odczuwał konieczność życia i kochania; czuł, że miłość powstrzymała go od zwątpienia i rozpaczy, i że miłość ta stawała się coraz silniejszą i czystszą.
Nie zdążyła się spełnić przed jego oczyma jedna tajemnica, tajemnica śmierci, gdy nagle zaczęła się wyłaniać druga, również niedająca się przeniknąć, powołująca go do życia i kochania.
Doktor potwierdził swe domysły co do Kiti: czuła się niezdrową, gdyż była w odmiennym stanie.

XXI.

Z chwilą, gdy Aleksiej Aleksandrowicz z rozmów z Betsy i Stepanem Arkadjewiczem wywnioskował, że żądają od niego tylko, aby pozostawił zupełną swobodę żonie i aby uwolnił ją od swej obecności, gdyż Anna życzy sobie tego, Karenin ujrzał się do tego stopnia strapionym, że nie mógł na nic zdecydować się, sam nie wiedział czego ma pragnąć obecnie i zdając się zupełnie na wolę tych, co z taką przyjemnością zajmowali się jego sprawami, zgadzał się na wszystko. Dopiero, gdy Anna już wyjechała z jego domu i gdy Angielka przysłała zapytać go, czy ma siadać do stołu razem z nim, czy też oddzielnie, Aleksiej Aleksandrowicz po raz pierwszy pojął dokładnie swe położenie i przeraził się.
Główna przykrość polegała na tem, że w żaden sposób nie mógł pogodzić i połączyć swej przeszłości z obecnym stanem rzeczy. Nie wspomnienie jednak tej przeszłości, gdy był szczęśliwym w pożyciu z żoną, sprawiało mu przykrość; bolesne przejście od tego stanu do przeświadczenia o wiarołomstwie żony, Aleksiej Aleksandrowicz przecierpiał już; stan ten był przykrym, lecz dawał się zrozumieć. Gdyby żona wtedy, powiedziawszy mu o swem wiarołomstwie, była go opuściła, byłby zmartwionym, nieszczęśliwym, lecz nie znalazłby się w takiem trudnem, bez wyjścia prawie położeniu, jak obecnie. Nie mógł w żaden sposób pogodzić swego niedawnego przebaczenia, swego rozczulenia, swej miłości ku chorej żonie i cudzemu dziecku, z tem co było teraz, to jest z tem, że jak gdyby w nagrodę za to wszystko, pozostał teraz samotnym, zhańbionym, ośmieszonym, nikomu na nic nie potrzebnym i przez wszystkich wzgardzonym.
Przez pierwsze dwa dni po wyjeździe żony Aleksiej Aleksandrowicz przyjmował interesantów, odbywał narady z naczelnikiem kancelaryi, jeździł na posiedzenia komitetu chodził na obiad do stołowego pokoju, jak gdyby nigdy nic nie zaszło. Nie zdając sobie sprawy dlaczego tak czyni, Aleksiej Aleksandrowicz w ciągu tych dwóch dni natężał wszystkie siły, aby wydawać się spokojnym, a nawet obojętnym. Odpowiadając na pytania, dotyczące rzeczy i sprzętów Anny Arkadjewny, czynił nad sobą największe wysiłki, aby wyglądać na człowieka, który przewidywał wypadek, jaki go spotkał, i Aleksiej Aleksandrowicz zdawał się osiągać ten cel; nikt nie był w stanie zauważyć w nim nawet cienia rozpaczy; lecz nazajutrz, gdy Korniej podał mu niezapłacony przez Annę rachunek z magazynu mód i gdy powiedział, że subjekt czeka, Aleksiej Aleksandrowicz kazał zawołać subjekta.
— Jaśnie pan wybaczy, że ośmielam się trudzić go, lecz jeżeli jaśnie pan każe się zwrócić do jaśnie pani, prosilibyśmy o łaskawe udzielenie nam adresu.
Aleksiej Aleksandrowicz, jak zdawało się subjektowi, zamyślił się i odwróciwszy się nagle, usiadł koło stołu. Z głową opartą na łokciach, siedział dość długo w tej pozycyi, próbował parę razy odezwać się, lecz nie mógł.
Korniej, zrozumiawszy stan swego pana, odprawił subjekta. Po odejściu kamerdynera i subjekta, Aleksiej Aleksandrowicz pojął, że zabrakło mu już sił grać rolę człowieka spokojnego i obojętnego; kazał odjechać oczekującej go karecie, nie pozwolił wpuszczać nikogo i nie poszedł na obiad.
Aleksiej Aleksandrowicz przekonał się, że nie zdoła oprzeć się temu powszechnemu naporowi pogardy i zawziętości, dostrzeganych na twarzach, i tego subjekta, i Kornieja, i w ogóle każdego, z kim tylko miał do czynienia w ciągu tych dwóch dni. Czuł, że nie może odwrócić od siebie nienawiści ludzkiej, że nienawiść ta istnieje nie dlatego, aby on sam miał być złym (w takim razie starałby się być lepszym), ale dlatego, że spotkało go haniebne i wstrętne nieszczęście. Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, iż za to tylko, że serce jego jest rozdartem, ludzie nie będą mieli nad nim litości, że unicestwią go i zagryzą, jak psy skomlącego z bolu psa. Wiedział, że jedyny środek ratunku przed ludźmi polega na ukryciu przed nimi swej rany i instynktownie w ciągu dwóch dni usiłował to czynić, lecz teraz doszedł już do przekonania, że brak mu sił do dalszego prowadzenia nierównej walki.
Poczucie, że jest zupełnie osamotnionym w swem nieszczęściu, zwiększało tylko jego rozpacz. Nietylko, że w Petersburgu nie miał ani jednego człowieka, któremu mógłby opowiedzieć wszystkie swe troski i przed którym mógłby się użalić, i który ulitowałby się nad nim nie jako nad wyższym urzędnikiem, nie jako nad należącym do pewnych sfer towarzyskich, ale poprostu jako nad cierpiącym i nieszczęśliwym; istoty takiej Aleksiej Aleksandrowicz nie miał nietylko w Petersburgu, ale nawet nigdzie na świecie.




Aleksiej Aleksandrowicz był sierotą od dzieciństwa; było ich dwóch braci, ojca nie pamiętali zupełnie, a matka umarła, gdy Aleksiej Aleksandrowicz miał dziesięć lat; po rodzicach został nieznaczny majątek. Wychowaniem sierot zajmował się stryj Karenin, wysoki dygnitarz, cieszący się swego czasu uznaniem nieboszczyka cesarza.
Po ukończeniu gimnazyum i uniwersytetu z medalami, Aleksiej Aleksandrowicz, dzięki stryjowi, zajął odrazu dość wybitne stanowisko i natychmiast pochłonęła go chęć zrobienia karyery. Aleksiej Aleksandrowicz ani w gimnazyum, ani w uniwersytecie, ani potem podczas urzędowania, nie nawiązał z nikim przyjacielskich stosunków. Najserdeczniej był zawsze z bratem, lecz brat służył w ministeryum spraw zewnętrznych, mieszkał zawsze za granicą i tam wkrótce po ślubie Aleksieja Aleksandrowicza umarł.
Gdy Karenin był gubernatorem, ciotka Anny, bogata obywatelka, zapoznała niemłodego już człowieka, ale młodego gubernatora, ze swoją siostrzenicą i poprowadziła rzecz całą w taki sposób, że Karenin miał przed sobą tylko dwie drogi: albo oświadczyć się, albo wyjechać. Aleksiej Aleksandrowicz wahał się długo; jednakowa ilość dowodów przemawiała za tym krokiem, jak i przeciwko niemu; lecz ciotka Anny dała mu do zrozumienia przez znajomych, że swem postępowaniem kompromituje pannę i że honor obowiązuje go do oświadczyn. Aleksiej Aleksandrowicz oświadczył się, a więc poświęcił narzeczonej, a potem żonie, całe uczucie, na jakie był zdolnym zdobyć się.
Przywiązanie, jakie miał dla Anny, zniweczyło w duszy jego resztę potrzeby serdeczniejszych stosunków z ludźmi. I teraz nie miał nikogo bliższego pomiędzy wszystkimi swymi znajomymi. Miał tylko dużo tak zwanych stosunków, nie zaprzyjaźnił się jednak z nikim. Aleksiej Aleksandrowicz posiadał dużo takich znajomych, których mógł zaprosić do siebie na obiad, prosić o współudział w różnych sprawach, o zaprotegowanie kandydata, z niektórymi swymi znajomymi mógł otwarcie krytykować różne osobistości i władze wyższe, lecz stosunki z tymi ludźmi obracały się w dość ciasnem kole, zakreślonem przyzwyczajeniami i najrozmaitszymi pobocznymi względami, i nie było sposobu przekroczyć tego koła. Był coprawda jeden kolega uniwersytecki, z którym Aleksiej Aleksandrowicz zszedł się bliżej już po wyjściu z uniwersytetu, i z którym mógłby porozmawiać o swych osobistych sprawach, lecz kolega ten był teraz kuratorem w odległym okręgu naukowym, z osób zaś, które znajdowały się w Petersburgu, najbliższymi i najsympatyczniejszymi byli naczelnik kancelaryi i doktor.
Michał Wasiljewicz Sliudin, naczelnik kancelaryi, był rozumnym, dobrym i zacnym człowiekiem, i Aleksiej Aleksandrowicz wiedział napewno, że ma w nim życzliwego przyjaciela, pięcioletnie jednak wzajemne stosunki służbowe stworzyły pomiędzy nimi przepaść, która uniemożliwiała wszelkiego rodzaju wynurzania się.
Aleksiej Aleksandrowicz, skończywszy podpisywać papiery, spoglądał długo w milczeniu na Michała Wasiljewicza i parę razy próbował, lecz nie mógł zacząć mówić. Przygotował już nawet pytanie: „czy pan słyszał o mojem nieszczęściu?“ — skończył jednak na tem, że rzekł, jak zwykle — „a zatem pan mi to przygotuje“ — i pożegnał się z naczelnikiem.
Drugą osobą był doktor, również życzliwy Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, lecz pomiędzy doktorem a Aleksiejem Aleksandrowiczem dawno już stanęła cicha umowa, że obaj mają nadzwyczaj mało czasu i że muszą spieszyć się bardzo.
O przyjaciółkach swych, a szczególniej o największej z pomiędzy nich, o hrabinie Lidyi Iwanownej, Aleksiej Aleksandrowicz nie pomyślał nawet, wszystkie kobiety, poprostu jako kobiety, były mu wstrętne i przejmowały go wielkiem obrzydzeniem.

XXII.

Aleksiej Aleksandrowicz zapomniał o hrabinie Lidyi Iwanownej, ale ona nie zapomniała o nim. W najprzykrzejszej dla niego chwili, gdy czuł się najbardziej osamotnionym, przyjechała do niego i nie meldując się weszła do gabinetu, Aleksiej Aleksandrowicz siedział pochylony nad biurkiem.
J’ai forcé la consigne — rzekła, wchodząc prędko i nie mogąc ze zmęczenia i wzruszenia złapać tchu. — Słyszałam wszystko! Aleksieju Aleksandrowiczu! mój przyjacielu! — mówiła, ściskając mu dłoń obydwoma rękami i patrząc mu prosto w oczy swemi ślicznemi, pełnemi zadumy oczami.
Aleksiej Aleksandrowicz wstał niezadowolony i, uwolniwszy dłoń z uścisku hrabiny Lidyi Iwanownej, podał jej krzesło.
— Proszę, hrabino! Nie przyjmuję nikogo, gdyż jestem niezdrów — rzekł, i wargi mu się zatrzęsły.
— Przyjacielu mój — powtórzyła hrabina Lidya Iwanowna, nie spuszczając z niego oczu, i nagle brwi jej wewnętrznymi końcami swymi podniosły się do góry, tworząc na czole trójkąt, i brzydka, żółta twarz jej stała się jeszcze brzydszą; Aleksiej Aleksandrowicz przekonał się jednak, że hrabina żałuje go, i że lada chwila może się rozpłakać, rozczulił się więc, ujął jej pulchną rękę i pocałował parę razy.
— Przyjacielu mój — powtórzyła raz jeszcze głosem urywanym ze wzruszenia — nie powinieneś się pan oddawać rozpaczy... boleść pana jest ciężką, ale powinieneś pan znaleźć pociechę.
— Jestem już do niczego! nie jestem już człowiekiem! — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, puszczając jej rękę, patrząc jednak wciąż w jej oczy pełne łez. — Położenie moje jest tem straszniejsze, że nigdzie, nawet w samym sobie, nie znajduję punktu oparcia.
— Znajdzie go pan, tylko niech pan nie szuka go we mnie, chociaż błagam pana, abyś wierzył w mą przyjaźń — rzekła z westchnieniem. — Naszym punktem oparcia jest miłość, ta miłość, jakiej On nas nauczał... krzyż zesłany przez Niego, jest lekkim — rzekła ze znaną Aleksiejowi Aleksandrowiczowi uroczystością i powagą. — On nie da panu uledz i dopomoże mu.
Chociaż w tych słowach dawało się słyszeć rozczulanie nad swymi wzniosłymi poglądami i nastrój mistyczny, jaki od niedawna zaczął rozpowszechniać się w Petersburgu, a który wydawał się Aleksiejowi Aleksandrowiczowi najzupełniej zbytecznym, Kareninowi jednak sprawiało pewną przyjemność słuchanie tej przemowy hrabiny.
— Jestem słaby... czuję się zupełnie zbitym. Nic nie przypuszczałem, nic też teraz nie rozumiem...
— Przyjacielu mój — powtórzyła Lidya Iwanowna.
— Ja nie żałuję już tego, co się stało! — ciągnął Aleksiej Aleksandrowicz. — Nie mogę jednak nie wstydzić się przed ludźmi tej pozycyi, w jakiej znajduję się teraz... wiem, że postępuję źle, ale inaczej nie mogę.
— Nie pan spełniłeś ten wielki czyn przebaczenia, który i mnie, i wszystkich zachwycił nadzwyczaj... spełnił go On, zamieszkując serce pańskie — rzekła hrabina Lidya Iwanowna, podnosząc z natchnieniem oczy do góry — nie może więc pan wstydzić się swego czynu.
Aleksiej Aleksandrowicz zmarszczył brwi i splótłszy palce, zaczął nimi trzeszczyć.
— Trzeba znać wszystkie szczegóły — odezwał się cienkim głosem — siły ludzkie mają swój kres, a moje doszły już do niego. Dzisiaj przez dzień cały musiałem wydawać polecenia, tyczące się domu... polecenia te są skutkiem (Aleksiej Aleksandrowicz wymówił z naciskiem wyrazy są skutkiem) mego obecnego, osamotnionego położenia: służba, guwernantka, rachunki... ten wolny ogień spalił mnie, i sił mi już brak wytrwać dłużej. Podczas obiadu... wczoraj mało co nie wstałem od stołu, gdyż nie mogłem znieść spojrzenia, jakiem syn mój patrzał na mnie. Nie zapytywał mnie, co to wszystko ma znaczyć, lecz chciał zapytać, i ja nie mogłem znieść jego wzroku. Sieroża bał się patrzeć na mnie, lecz mało tego... — Aleksiej Aleksandrowicz chciał wspomnieć o rachunku, jaki przyniesiono, lecz głos zadrżał mu, przestał więc mówić. O tym rachunku za kapelusz i za wstążki, pisanym na niebieskim papierze, nie mógł pomyśleć bez politowania nad samym sobą.
— Rozumiem, mój przyjacielu! — odparła hrabina Lidya Iwanowna — wszystko rozumiem. Pomoc i pociechę znajdzie pan nie we mnie, lecz ja w każdym razie przyjechałam tylko po to, aby, jeżeli będę w stanie, dopomódz panu. Gdybym tylko mogła pozbawić pana tych wszystkich drobnych, upokarzających kłopotów... wiem, że tu potrzeba kobiecej głowy, kobiecej ręki. Czy pan upoważnia mnie?
Aleksiej Aleksandrowicz ścisnął jej dłoń z uczuciem wdzięczności.
— Razem będziemy pracować nad Sierożą; niezbyt ja jestem praktyczna, lecz będę dokładała wszelkich usiłowań, aby sprawować obowiązki pańskiej gospodyni. Niech mi pan nie dziękuje; czynię to nie ja sama...
— Nie mogę nie dziękować!
— Ależ przyjacielu mój! niech się pan tylko nie poddaje temu uczuciu, o którem pan wspominał; któż widział wstydzić się tego, co jest najwyższym szczytem chrześcijanizmu: kto poniża się, będzie wywyższonym. Nie powinien pan również i mnie dziękować; należy dziękować Jemu i błagać Go o pomoc. W Nim tylko znajdzie pan ukojenie, pociechę, zbawienie i miłosierdzie — rzekła, i wzniósłszy oczy do góry, zaczęła się modlić, jak to Aleksiej Aleksandrowicz wywnioskował z jej milczenia.
Aleksiej Aleksandrowicz słuchał jej teraz, i słowa jej, które przedtem były mu nietyle nieprzyjemne, ile wydawały się zupełnie zbyteczne, teraz robiły na nim wrażenie szczerych i pocieszających. Aleksiej Aleksandrowicz nie lubiał tego nowego, podniosłego nastroju; był wierzącym człowiekiem, interesował się religią, szczególnie zaś jej politycznem znaczeniem, a nowej nauki, pozwalającej sobie na niektóre nowe tłumaczenia, dlatego właśnie z zasady nie uznawał, że dawała ona obszerne pole do dysput i analizy. Dawniej zajmował obojętne, a nawet wrogie stanowisko względem modnej nauki i w rozmowach z hrabiną Lidyą Iwanowną, zapalającą się do nowego kierunku, nie dysputował nigdy, lecz starał się zawsze zbywać milczeniem jej dowodzenia. Teraz zaś po raz pierwszy słuchał z przyjemnością jej słów i w głębi duszy nic nie miał im do zarzucenia.
— Bardzo, bardzo dziękuję pani i za to, co pani robi, i za to, co pani mówi — odezwał się, gdy hrabina przestała się modlić.
Lidya Iwanowna raz jeszcze uścisnęła dłonie swego przyjaciela.
— A teraz przystępuję do rzeczy — rzekła z uśmiechem po chwilowem milczeniu, ocierając z twarzy ślady łez. — Idę obecnie do Sieroży i tylko w ostatecznym razie zwrócę się do pana. — Hrabina wstała i wyszła.
Udała się wprost do pokoju Sieroży, i tam, oblewając łzami policzki wystraszonego chłopca, powiedziała mu o ojcu, że jest świętym, a o matce, że... umarła.
Lidya Iwanowna spełniła swoją obietnicę i w rzeczy samej zajęła się prowadzeniem domu Aleksieja Aleksandrowicza; hrabina jednak nie mijała się z prawdą, twierdząc, że nie należy do osób praktycznych. Wszystkie jej rozporządzenia trzeba było zmieniać, ponieważ inaczej nie można było ich wykonać, a zmieniał je Korniej, kamerdyner Aleksieja Aleksandrowicza, który w rzeczy samej prowadził teraz cały dom, i codziennie rano, gdy pomagał panu swemu ubierać się, po cichu i z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, zdawał mu sprawę ze wszystkiego, co uważał za stosowne. Pomimo to pomoc Lidyi Iwanownej była w każdym razie nieocenioną, gdyż hrabina dawała Aleksiejowi Aleksandrowiczowi moralny punkt oparcia w swem przywiązaniu i szacunku, jaki miała dla niego. Nadzwyczaj ją też cieszyło, iż nawróciła go prawie na chrześcijaństwo, to jest z obojętnie wierzącego zrobiła gorącym i zapalonym stronnikiem tego nowego zapatrywania się na chrześcijanizm, jakie w ostatnich czasach poczęło rozpowszechniać się w Petersburgu. Aleksiej Aleksandrowicz dał się łatwo przekonać.
Karenin, równie jak i Lidya Iwanowna i jak wszyscy, podzielający jej poglądy, był pozbawionym zupełnie bujniejszej wyobraźni, tej zdolności duchowej, dzięki której zjawiska wywoływane przez wyobraźnię, stają się do tego stopnia rzeczywistemi, że muszą stosować się i do innych zjawisk i do rzeczywistości. Nie widział w tem nic niemożebnego i nadzwyczajnego, że śmierć, istniejąca dla niewierzących, nie istnieje dla niego, ponieważ zaś posiada głęboką wiarę, jak sam to widzi, przeto niema już żadnego grzechu i już tutaj na ziemi osiągnął zupełne zbawienie.
Aleksiej Aleksandrowicz wiedział co prawda, że podstawy, na jakich wspiera się jego rozumowanie, są dość kruche, musiał jednak koniecznie myśleć w ten sposób, gdyż w poniżeniu swem musiał koniecznie mieć ten, choćby istniejący tylko w jego wyobraźni piedestał, na którym stojąc, mógłby on, pogardzany przez wszystkich, pogardzać światem; piedestał ten był dla niego deską zbawienia, urojoną co prawda, ale Aleksiej Aleksandrowicz trzymał się jej z uporem tonącego.

XXIII.

Hrabina Lidya Iwanowna, jeszcze jako bardzo młoda, egzaltowana dziewczyna, wyszła za mąż za bogatego, lekkomyślnego i lubiącego żyć wesoło człowieka. W drugim miesiącu po ślubie mąż porzucił ją i na czułe zapewnienia żony o jej miłości i przywiązaniu, odpowiadał szyderczo, a nawet wrogo, czego nikt ze znajomych nie umiał sobie wytłumaczyć, znając dobre serce hrabiego i nie dostrzegając żadnych wad w egzaltowanej Lidyi Iwanownej. Od tego czasu, chociaż nie rozwiedzeni, małżonkowie nie mieszkali razem, a gdy mąż spotykał się z żoną, zwracał się zawsze do niej ze zwykłem jadowitem szyderstwem, którego przyczyny nikt nie znał.
Lidya Iwanowna dawno już przestała być zakochaną w mężu, ale zawsze musiała kochać się w kimś. Bywała zakochaną odrazu w paru osobach, i mężczyznach i kobietach: kochała się prawie we wszystkich wybitnych osobistościach, kochała się we wszystkich nowych księżniczkach i księciach, spokrewniających się z rodziną cesarską, w jednym metropolicie, w jednym wikarym i w jednym przełożonym klasztoru. Była zakochaną w jednym dziennikarzu, w trzech sławianofilach, w Komisarowie, w jednym ministrze, w jednym doktorze, w jednym angielskim misyonarzu i w Kareninie.
Wszystkie te miłości słabnąc, to znowu wzrastając czasami, nie przeszkadzały jej zajmować się najrozmaitszemi sprawami towarzyskiemi i społecznemi. Ale z chwilą, gdy wzięła pod swą szczególną opiekę Kerenina, gdy zaczęła dbać o jego dom, przekonała się, że wszystkie inne miłości nie są prawdziwe, a że naprawdę kocha tylko Karenina. Uczucie, jakie obecnie żywiła ku niemu, zdawało się jej być silniejszem od wszystkich innych. Analizując swą obecną miłość i porównywując ja z poprzedniemi, dochodziła do przekonania, że nie byłaby zakochaną w Komisarowie, gdyby ten nie był uratował życia cesarzowi, ani w Risticzu-Kudżyckim, gdyby nie było kwestyi słowiańskiej; lecz Karenina kocha tylko dla niego samego, za jego niewypowiedzianie wzniosły charakter, za cienki głos jego, przeciągający niektóre wyrazy, za jego zmęczone spojrzenie, za szlachetny umysł i za miękkie białe ręce z nabrzmiałemi żyłami. Każde spotkanie z nim, nietylko że jej sprawiało przyjemność, ale Lidya Iwanowna dopatrywała nawet na twarzy Aleksieja Aleksandrowicza oznak wrażenia, jakie na nim wywiera. Chciała mu się podobać, nietylko tem, co mówiła, ale i całą swoją osobą; dla niego tylko dbała obecnie więcej o swą tualetę; chwytała się na gorącym uczynku, że chwilami marzy o tem, co by to było, gdyby ona nie była mężatką, a on człowiekiem żonatym; rumieniec wzruszenia wykwitał na jej policzkach gdy on wchodził do pokoju, i nie mogła powstrzymać się od uśmiechu pełnego zachwytu, gdy on rozmawiał z nią.
Od paru już dni hrabina Lidya Iwanowna miała dużo kłopotów, gdyż dowiedziała się, że Anna przyjechała z Wrońskim do Petersburga. Trzeba było ustrzedz Aleksieja Aleksandrowicza od widzenia się z nią, trzeba go było nawet ustrzedz od przykrej dla niego wiadomości, że ta straszna kobieta gości w murach miasta, w którem on mieszka, i że każdej chwili może się z nią spotkać.
Lidya Iwanowna dowiadywała się przez swych znajomych o zamiarach tych wstrętnych ludzi, jak nazywała Annę i Wrońskiego, i usiłowała nieustannie kierować wszystkimi krokami swego przyjaciela, aby nie mógł spotkać się z żoną. Młody adjutant, przyjaciel Wrońskiego, od którego otrzymywała wszystkie wiadomości, i który za jej protekcyą miał nadzieję uzyskać koncesyę, zawiadomił ją, że Anna i Wroński pozałatwiali już swoje interesy i że nazajutrz wyjeżdżają. Lidya Iwanowna odetchnęła już spokojnie, gdy nagle na drugi dzień rano otrzymała list, na którym, ku przerażeniu swemu, poznała pismo Anny. Na wyperfumowanej kopercie z podłużnego żółtego papieru, grubej jak deseczka, znajdował się monogram.
— Kto przyniósł?
— Posłaniec z hotelu.
Hrabina nie była w stanie otworzyć koperty i ze wzruszenia dostała ataku astmy, na którą cierpiała. Gdy wreszcie zapanowała nad sobą, odczytała następujący list, pisany po francusku:

Madame la Comtesse! Chrześcijańskie zasady, jakiemi jest przepełnione serce pani, ośmielają mnie do pisania do Pani, co, jak sama wiem, trudno mi wybaczyć. Rozłąka z synem czyni mnie nieszczęśliwą. Błagam Panią o pozwolenie zobaczenia się z nim choć raz jeden przed mym wyjazdem. Niech mi Pani wybaczy, że narzucam się jej. Zwracam się do Pani, a nie do Aleksieja Aleksandrowicza, dlatego tylko, że nie chcę sprawiać przykrości temu szlachetnemu człowiekowi, przypominając mu o mem istnieniu. Znam życzliwość, jaką Pani go darzy i wiem, że Pani zrozumie mnie. Czy Pani przyśle Sierożę do mnie, czy ja mam udać się do niego o pewnej oznaczonej godzinie, czy też Pani zawiadomi mnie, gdzie i kiedy mam się z nim zobaczyć po za domem? Nie spodziewam się odmowy, gdyż znam wspaniałomyślność kobiety, do której zwracam się. Nie może Pani wyobrazić sobie, jak pragnę ujrzeć go, nie może więc Pani mieć pojęcia o wdzięczności, jaką wzbudzi we mnie jej szlachetna pomoc.
Anna.“

List ten rozdrażnił hrabinę Lidyę Iwanownę; i treść jego i wzmianka o wspaniałomyślności, szczególniej zaś ton, który, jak się zdawało Lidyi Iwanownej, był zanadto pewnym siebie.
— Powiedz, że nie będzie odpowiedzi — odezwała się do lokaja, i siadłszy natychmiast koło biurka, napisała kartkę do Aleksieja Aleksandrowicza, że spodziewa się spotkać z nim o pierwszej na przyjęciu w pałacu cesarskim.
„Muszę pomówić z Panem w sprawie przykrej i niecierpiącej zwłoki. W pałacu porozumiemy się gdzie. Najdogodniej nam będzie u mnie... każę przygotować pańską herbatę. Koniecznie. On nakłada krzyż, lecz On również daje i siły“ — dopisała, chcąc przygotować trochę swego przyjaciela.
Hrabina pisała zwykle codziennie po dwa, trzy bilety do Aleksieja Aleksandrowicza, lubiła ona ten sposób komunikowania się z nim, gdyż znajdowała, że ma on w sobie coś tajemniczego i w dobrym guście, coś, czego brakowało ich osobistym widzeniom się.

XIV.

Przyjęcie skończyło się. Świat dworski, rozjeżdżając się, rozmawiał o ogłoszonych przed chwilą odznaczeniach i o ważnych translokacyach w wyższym urzędniczym świecie.
— A gdyby tak hrabinę Maryę Borysownę do ministeryum wojny, a księżnę Watkarską na naczelnika sztabu — mówił siwy staruszek w mundurze haftowanym złotem do wysokiej frejliny, znanej ze swej urody.
— A mnie na adjutanta — odparła frejlina z uśmiechem.
— Dla pani już mamy odpowiednie stanowisko; panią, do wydziału duchownego, a na pomocnika, Karenina.
— Witam księcia! — rzekł staruszek, ściskając rękę księciu, który zbliżył się do niego.
— Coście panowie mówili o Kareninie? — zapytał książę.
— On i Putiatow dostali Aleksandra Newskiego.
— A mnie się zdawało, że on już go ma.
— Nie, niech pani spojrzy na niego — odparł stary, wskazując haftowanym kapeluszem na Karenina, ubranego w dworski mundur z nową czerwoną wstęgą na piersiach.
Karenin stał właśnie we drzwiach i rozmawiał z jednym z najbardziej wpływowych członków Rady państwa.
— Szczęśliwy i zadowolony, jak miedziany groszak — dodał staruszek, przestając mówić, aby przywitać się z atletycznie zbudowanym szambelanem.
— Ależ on postarzał się — zauważył szambelan.
— To z powodu kłopotów: pisze teraz nieustannie projekty. Nie puści już tego nieszczęśliwego, dopóki mu nie wyłoży wszystkiego, punkt po punkcie.
— Jakto postarzał? Il fait des passions. Zdaje mi się, że hrabina Lidya Iwanowna jest teraz zazdrosną o niego...
— Gdzietam! Bądźcie panowie łaskawi nie mówić nic złego o hrabinie Lidyi Iwanownej!
— Przecież to nic złego, że kocha się w Kareninie.
— A czy to prawda, że Karenina bawi tutaj?
— Ściśle mówiąc — nie tutaj w pałacu, ale w Petersburgu; wczoraj spotkałem ją, jak szła z Aleksiejem Wrońskim przez ulicę Morską, bras dessus, bras dessous.
C’est un homme, qui n’a pas... — zaczął mówić szambelan, lecz urwał, ustępując się i kłaniając przechodzącemu wielkiemu księciu.
W ten sposób, nie przestając ani na chwilę, rozmawiano o Aleksieju Aleksandrowiczu, krytykując go i szydząc z niego, a on tymczasem, zastąpiwszy drogę złapanemu członkowi Rady państwa, wykładał mu ze wszystkimi szczegółami nowy swój projekt finansowy.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy żona wyjechała z Wrońskim, Aleksieja Aleksandrowicza spotkał najprzykrzejszy wypadek, jaki może wydarzyć się człowiekowi, pnącemu się po drabinie urzędniczej; postępowy ruch awansów przerwał się; fakt ten miał rzeczywiście miejsce i wszyscy wiedzieli o tem. Sam jednak Aleksiej Aleksandrowicz nie zdawał sobie sprawy, że karyera jego jest już skończoną. Nie wiadomo, co było przyczyną tego: czy nieporozumienia ze Stremowym, czy nieszczęście z żoną, czy poprostu Aleksiej Aleksandrowicz osiągnął już kres swój; wszyscy jednak byli już przekonani, że karyerę jego należy uważać za skończoną.
Karenin zajmował wciąż wybitne stanowisko, był członkiem wielu komisyj i komitetów, był już jednak człowiekiem zużytym, po którym nikt nie spodziewał się już niczego. Wszystkich projektów jego słuchano w taki sposób, jak gdyby to, co on proponuje, było już oddawna wiadome całemu światu i na nic nikomu nieprzydatne.
Ale Aleksiej Aleksandrowicz nie widział tego, i teraz właśnie, gdy odsunięto go od bezpośredniego udziału w sprawach państwowych, dostrzegał dokładniej, niż dawniej, błędne i fałszywe kroki w postępowaniu innych, i uważał sobie za obowiązek wskazywać środki, mające na celu zapobieganie fatalnym skutkom tych błędów. Wkrótce po wyjeździe żony zaczął pisać swój referat o nowych sądach; referat ten był pierwszym z całej litanii referatów, jakie sądzono było Aleksiejowi Aleksandrowiczowi napisać, a których nikt nie brał na seryo.
Aleksiej Aleksandrowicz, niedość że nie zauważył rozpaczliwego swego położenia w świecie urzędniczym i nie martwił się niem, ale jeszcze bardziej niż zwykle był zadowolony ze swej działalności.
„Żonaty myśli o rzeczach światowych, jak przypodobać się swej żonie, nieżonaty zaś o Bogu, jak przypodobać się Bogu“ — powiada apostoł Paweł, i Aleksiej Aleksandrowicz, który teraz we wszystkich swych postępkach miał za przewodnika Pismo Święte, przypominał sobie często ten wiersz. Zdawało mu się, że z chwilą, gdy został bez żony, pisaniem swych projektów i referatów bardziej, niż przedtem, zasługuje się Panu Bogu.
Aleksiejowi Aleksandrowiczowi nic nie przeszkadzało, że członek Rady państwa nie zwraca najmniejszej uwagi na jego opowiadanie, i przestał mówić wtedy dopiero, gdy senator, korzystając ze zbliżania się jednego z wielkich książąt, odsunął się zręcznie od niego.
Po odejściu dostojnika, Aleksiej Aleksandrowicz pochylił głowę, zebrał rozprószone myśli, obejrzał się z roztargnieniem dokoła i skierował się ku drzwiom, koło których spodziewał się znaleźć Lidyę Iwanowną.
„A jacy oni wszyscy silni i zdrowi“ — pomyślał Aleksiej Aleksandrowicz, przyglądając się olbrzymiemu szambelanowi z rozczesanemi, gęstemi i pachnącemi bokobrodami i czerwonej szyi, opiętego w ciasny mundur księcia. „Słusznie powiedziano, że wszystko na świecie jest złem“ — pomyślał, spoglądając raz jeszcze z niechęcią na łydki szambelana.
Aleksiej Aleksandrowicz, suwając zwolna nogami, ze zwykłym sobie wyrazem znużenia i osobistej godności, ukłonił się tym panom, rozmawiającym właśnie o nim, i spoglądając na drzwi, szukał oczyma hrabiny Lidyi Iwanownej.
— A, Aleksieju Aleksandrowiczu! — odezwał się staruszek, uśmiechając się złośliwie, gdy Karenin zrównał się z nim i obojętnie skinął mu głową — nie winszowałem jeszcze panu — rzekł, wskazując na wstęgę.
— Dziękuję panu — odparł Aleksiej Aleksandrowicz. — Śliczną pogodę mamy dzisiaj — dodał, kładąc nacisk na wyraz „śliczny.“
Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że oni śmiali się z niego, nic się już jednak nie spodziewał od nikogo prócz nieżyczliwości, a zresztą przywykł już do niej.
Ujrzawszy wystające z gorsetu żółte plecy hrabiny, która stanęła w tej chwili na progu, oraz jej śliczne smętne oczy, Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się, pokazując swe białe, nie zepsute zęby, i podszedł ku niej.
Lidya Iwanowna miała dzisiaj, jak w ogóle w ostatnich czasach, sporo kłopotów ze swoją toaletą. Toaleta jej miała obecnie na celu zupełnie co innego, niż trzydzieści lat temu. Wtedy chciała tylko ozdobić się czembądź, i im bardziej, tem lepiej. Teraz zaś miewała na sobie zawsze tyle strojów, wręcz niestosownych ani do jej lat, ani do jej figury, że myślała tylko o tem, aby różnica pomiędzy temi ozdobami a jej powierzchownością nie była zbyt uderzającą. Co do Aleksieja Aleksandrowicza, osiągnęła swój cel i zdawała mu się być pociągającą; była ona dla Karenina jedyną oazą, nietylko przyjaźni, ale i miłości, wśród tej pustyni niechęci i szyderstw, jaka go otaczała.
Przechodząc pod ogniem pogardliwych spojrzeń, Aleksiej Aleksandrowicz instynktownie zwracał się ku jej zakochanemu wzrokowi, jak roślina ku słońcu.
— Winszuję panu — rzekła Lidya Iwanowna, wskazując oczyma na wstęgę.
Aleksiej Aleksandrowicz wzruszył ramionami, powstrzymując się od uśmiechu zadowolenia i mrużąc oczy; zdawał się mówić, że rzecz tego rodzaju nie może go cieszyć. Lidya Iwanowna wiedziała dobrze, że Aleksiej Aleksandrowicz jest zadowolonym z otrzymanego orderu, chociaż za nic w świecie nie chce się przyznać do tego.
— Co porabia nasz aniołek? — zapytała hrabina; aniołkiem nazywała Sierożę.
— Nie mogę powiedzieć, abym był zupełnie zadowolony z niego — odrzekł Aleksiej Aleksandrowicz, podnosząc brwi i otwierając oczy — a i Sitnikow[11] również ma mu trochę do zarzucenia. Wspominałem już pani, że jakoś obojętnie zapatruje się na rzeczy, które powinny wzruszać duszę każdego człowieka i każdego dziecka — zaczął Aleksiej Aleksandrowicz, wypowiadając swe poglądy na postępowanie syna, jedyną rzecz, która go interesowała teraz po za sprawami służbowemi.
Aleksiej Aleksandrowicz, odzyskawszy z pomocą Lidyi Iwanownej równowagę moralną, doszedł do przekonania, że ma obowiązek zająć się wychowaniem syna.
Nie zajmując się dotąd nigdy kwestyami pedagogicznemi, Aleksiej Aleksandrowicz musiał poświęcić trochę czasu na teoretyczne zbadanie ich. Przeczytawszy parę dzieł antropologicznych, pedagogicznych i dydaktycznych, Aleksiej Aleksandrowicz ułożył sobie cały plan, i wziąwszy do pomocy najlepszego petersburgskiego pedagoga, zabrał się do pracy. Praca ta zajmowała go nieustannie. — Zapewne, ale serce? Ja dostrzegam w nim serce ojca, a dziecko, obdarzone takiem sercem, nie może być złem — zauważyła z zachwytem Lidya Iwanowna. — Tak, nie wiem... Co do mnie, czynię wszystko, co mi obowiązek wskazuje, nic więcej zrobić nie jestem w stanie. — Musi pan przyjechać do mnie — rzekła hrabina po chwili milczenia — muszę z panem pomówić o przykrej dla pana sprawie. Ofiarowałabym wszystko, aby ustrzedz pana od niektórych wspomnień, nie wszyscy jednak tak myślą. Odebrałam list od niej. Ona bawi tutaj w Petersburgu. Na wspomnienie o żonie zimny dreszcz przeszedł Aleksieja Aleksandrowicza, po chwili jednak na twarzy jego zapanował martwym spokój, który zdawał się mówić, że na to niema żadnej rady. — Spodziewałem się tego — szepnął. Hrabina Lidya Iwanowna popatrzała na niego z czułością, a oczy jej napełniły się łzami zachwytu nad wspaniałomyślnością swego przyjaciela.

XXV.

Aleksiej Aleksandrowicz wszedł do małego, zacisznego gabinetu Lidyi Iwanownej, zastawionego staroświecką porcelaną i zawieszonego portretami, nie zastał w nim jednak gospodyni, która przebierała się właśnie.
Na okrągłym stole, zasłanym obrusem, stał chiński serwis i srebrna spirytusowa maszynka do herbaty.
Aleksiej Aleksandrowicz, spojrzawszy z roztargnieniem na liczne, znajome sobie portrety, zdobiące ściany gabinetu, usiadł koło stołu i otworzył leżące przed nim Pismo Święte. Szelest jedwabnej sukni hrabiny przerwał mu czytanie.
— Nikt nam nie będzie przeszkadzał — rzekła hrabina, przeciskając się między kanapą a stołem.
Po paru wyrazach, mających na celu przygotowanie Aleksieja Aleksandrowicza, hrabina Lidya Iwanowna, wzdychając i rumieniąc się, wręczyła mu list Anny.
Aleksiej Aleksandrowicz po przeczytaniu listu nie odzywał się długo.
— Nie zdaje mi się, abym miał prawo odmawiać jej — rzekł nieśmiało, podnosząc oczy.
— Przyjacielu mój, nigdy w nikim nie widzisz nic złego!
— Właśnie, że widzę, iż niema nic prócz złego... ale czy to jest sprawiedliwie...
Na twarzy Aleksieja Aleksandrowicza malowało się niezdecydowanie oraz szukanie rady, pomocy i wskazówek w sprawie, która dla niego samego była niezrozumiałą.
— Nie — przerwała mu Lidya Iwanowna — wszystko ma swoje granice. Rozumiem już niemoralność — dodała niezupełnie szczerze, gdyż nigdy nie mogła pojąć, co doprowadza kobiety do upadku moralnego, nie rozumiem jednak okrucieństwa... i to okazywanego komu?... panu! Jakżeż można przemieszkiwać w tem samem mieście co i pan. Stanowczo widać, że do samej starości trzeba się uczyć rozumu i ja też uczę się pojmować pańską wspaniałomyślność a jej nikczemność.
— A kto na ciebie rzuci kamieniem? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz, zadowolony widocznie ze swej roli — przebaczyłem, nie mogę więc pozbawiać jej tego, co musi kochać, to jest ukochanego syna...
— Ależ czy ona go kocha? Czy to jest szczere uczucie. Przypuśćmy, że pan przebaczył i że pan niema urazy, ale czy mamy prawo czynić zamach na duszyczkę tego aniołka? On wierzy, że ona umarła, modli się za nią i błaga Boga, aby przebaczył jej grzecby... i było dobrze... a teraz jak on będzie się zapatrywał na to?
— Nie zastanawiałem się nad tem — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, któremu argumenty Lidyi Iwanownej zdawały się trafiać do przekonania.
Hrabina ukryła twarz w dłoniach i nie odzywała się, pogrążyła się w modlitwie.
— Jeśli pan pyta mnie o radę — rzekła, pomodliwszy się chwilę i odejmując ręce od twarzy — to nie radzę panu czynić tego. Czyż ja nie widzę, że pan cierpi i że wiadomość ta krwawi tylko pańskie rany? Przypuśćmy jednak, że pan, jak zwykle, zapomina o sobie... ale do czegóż to pana doprowadzi? Tylko do nowych cierpień i do męczarni, na jakie narazimy dziecko? Jeżeli w niej pozostało choć trochę ludzkich uczuć, nie powinna sama życzyć sobie tego. Ja nie wahając się ani chwili, stanowczo odradzam panu i, jeżeli pan pozwoli mi, odpiszę jej.
Aleksiej Aleksandrowicz zgodził się, a hrabina Lidya Iwanowna napisała następujący list:

„Szanowna Pani!
Wspomnienie o Pani może dać powód Jej synowi do zadawania pytań, na które nie będzie mu można dać odpowiedzi, nie wzbudzając w duszy dziecka krytycznego zapatrywania się na to, co powinno być dla niego świętem. Zechce więc Szanowna pani zapatrywać się na odmowę Swego męża z punktu widzenia chrześcijańskiej miłości. Błagam Najwyższego o miłosierdzie nad Nią.
Hrabina Lidya.“

List ten osiągnął ów ukryty cel, który Lidya Iwanowna taiła przed sobą, obraził on Annę do głębi duszy.
Aleksiej Aleksandrowicz zaś, ze swej strony, wróciwszy do domu od Lidyi Iwanownej, nie był w stanie oddawać się tego wieczoru swym zwykłym zajęciom i czuć się tak spokojnym na duchu, wierzącym i będącym na drodze do zbawienia, jakim czuł się już od jakiegoś czasu.
Wspomnienie o żonie, która tyle względem niego zawiniła i w porównaniu z którą był świętym, jak na to słusznie zwróciła uwagę Lidya Iwanowna, nie powinno było oddziaływać na niego wcale; Aleksiej Aleksandrowicz był jednak nieswój; nie mógł rozumieć książki, którą czytał, nie mógł odpędzić od siebie przykrych wspomnień o swych stosunkach z nią, o tych błędach, które, jak mu się zdawało, popełniał w postępowaniu z nią. Przypominał sobie, jak wracając z wyścigów, wysłuchał jej wyznania (szczególnie zaś, że wymagał wtedy od niej tylko zachowania zewnętrznych pozorów, a nie wyzwał Wrońskiego na pojedynek); przykrem mu było również wspomnienie o liście, jaki napisał do niej, szczególnie zaś przebaczenie, na nic nikomu nie potrzebne; rumieńce wstydu paliły go, gdy przypominał sobie, że i pielęgnował cudze dziecko i troszczył się o nie.
Takiego samego uczucia wstydu i żalu doświadczał teraz, gdy przypominał sobie całe swe przeszłe pożycie z nią i swą nieśmiałość, z jaką po dość długiem wahaniu oświadczył się jej.
„Lecz cóż ja winien jestem?“ — zapytywał siebie, a pytanie to wywoływało w nim zawsze drugie: „czy też inaczej czuje, inaczej się kocha, inaczej się żeni reszta ludzi, ci Wrońscy, Obłońscy... ci szambelani z grubemi łydkami“, i wtedy stawał przed nim długi szereg tych dobrze zbudowanych, silnych, pewnych siebie mężczyzn, którzy zawsze i wszędzie zwracali pomimowoli na siebie jego uwagę.
Aleksiej Aleksandrowicz usiłował otrząsnąć się od myśli tego rodzaju, usiłował przekonać siebie samego, że żyje nietylko dla chwilowego doczesnego życia, lecz dla wiecznego, że w duszy jego panuje spokój i miłość. Lecz to, co w tem przemijającem marnem życiu popełnił, niektóre małe uchybienia, trapiły go, jak gdyby nie było tego wiecznego zbawienia, w które wierzył głęboko. Ten upadek ducha trwał jednak niedługo i wkrótce w duszy Aleksieja Aleksandrowicza zapanował znów dawny spokój i wzniosłość, dzięki którym był w stanie zapomnieć zupełnie o wszystkiem, czego nie chciał pamiętać.

XXVI.

— No i cóż, Kapytonyczu? — rzekł Sieroża wesoło, wracając z zarumienioną twarzyczką ze spaceru w wilie swych urodzin, i oddając swój płaszczyk wysokiemu staremu szwajcarowi, uśmiechającemu się do niego. — Czy był dzisiaj obwiązany urzędnik? Czy papa przyjął go?
— Przyjął... wpuściłem go zaraz po wyjściu naczelnika — odparł szwajcar, mrugając wesoło jednym okiem — niech panicz da, ja zdejmę.
— Sieroża — zawołał guwerner sławianofil, zatrzymując się we drzwiach, prowadzących do dalszych pokoi — proszę rozebrać się samemu! — Ale Sieroża, chociaż i słyszał słaby głos guwernera, nie zwrócił żadnej uwagi na uczynione mu napomnienie; stał ująwszy w końce palców szarfę szwajcara i patrzał mu w twarz.
— No i cóż, czy papa przychylił się do jego prośby?
Szwajcar skinął twierdząco głową.
Urzędnik z twarzą obwiązaną chustką, przychodził już siedm razy do Aleksieja Aleksandrowicza i wzbudził ku sobie współczucie i Sieroży i szwajcara. Sieroża spotkał go raz w sieni i słyszał, jak urzędnik prosił szwajcara, aby go wpuścił do Aleksieja Aleksandrowicza, powiadając, że w przeciwnym razie będzie musiał chyba umierać razem ze swemi dziećmi z głodu.
Spotkawszy się jeszcze kiedyś z urzędnikiem na schodach, Sieroża zainteresował się nim bardzo.
— No i jakże, czy bardzo był kontent? — dopytywał się.
— Czemu nie miał być zadowolony? Mało co nie skakał z radości.
— A czy przyniesiono jaką paczkę? — zapytał Sieroża po chwili milczenia.
— Jest paniczu! — szeptem odparł szwajcar, potrząsając głową — jest od hrabiny.
Sieroża domyślił się natychmiast, że w paczce, o której mówił mu szwajcar, znajduje się upominek od Lidyi Iwanownej, nadesłany mu na urodziny.
— Co też ty powiadasz?. Gdzie?
— Korniej zaniósł do pokoju papy... musi być w niej coś ładnego!
— A czy duża... czy będzie taka?
— Trochę mniejsza, ale ładna...
— Książka?
— Nie, coś innego. Ale niech panicz idzie... Wasilij Łukicz woła — rzekł szwajcar, słysząc zbliżające się kroki guwernera, i zdejmując ostrożnie z ręki Sieroży rękawiczkę, skinął głową w stronę Łukicza.
— Wasilij Łukiczu! w tej chwili! — zawołał Sieroża, uśmiechając się wesoło i serdecznie, czem zawsze rozbrajał wymagającego Wasilja Łukicza.
Sieroża był zbyt wesołym i szczęśliwym dzisiaj, aby mógł nie podzielić się ze swym przyjacielem szwajcarem przyjemną wiadomością, o której dowiedział się na spacerze w Letnim ogrodzie od siostrzenicy Lidyi Iwanownej. Zadowolenie, spowodowane tą wieścią, zdawało mu się być tem większem, że zbiegło się z radością obwiązanego urzędnika i z przyniesieniem zabawek. Sieroży zdawało się, że dzisiaj wszyscy powinni być zadowoleni i szczęśliwi.
— Czy wiesz, że papa dostał Aleksandra Newskiego? — zapytał Sieroża.
— Co nie mam wiedzieć!... przyjeżdżali przecież winszować...
— A papa bardzo się cieszy?
— Czyż można nie cieszyć się z łaski cesarskiej!... widocznie zasłużył... — dodał szwajcar surowo i poważnie.
Sieroża zamyślił się, wpatrując się w znaną sobie do najdrobniejszych szczegółów twarz szwajcara, szczególnie zaś w jego podbródek, zwieszający się między siwemi bokobrodami, którego nikt prócz Sieroży nie dostrzegał, gdyż Sieroża tylko patrzał na Kapytonycza zawsze z dołu.
— A córka twoja dawno była u ciebie po raz ostatni?
Córka szwajcara była baletnicą.
— Nie może przecież przychodzić w powszedni dzień... Ona także uczy się, i panicz również musi się uczyć... niech panicz już idzie...
Wszedłszy do pokoju, Sieroża, zamiast zaraz wziąć się do lekcyj, podzielił się z guwernerem swemi przypuszczeniami, że w przyniesionej paczce musi być maszyna.
— A panu co się zdaje? — zapytał.
Ale Wasilemu Łukiczowi zdawało się tylko, że Sieroża powinien powtarzać gramatykę, gdyż nauczyciel ma przyjść o godzinie drugiej.
— Niech mi pan tylko powie, Wasylu Łukiczu — zapytał nagle, siedząc już za stolikiem i trzymając w ręku książkę, co jest wyższego nad Aleksandra Newskiego? Wie pan, że papa dostał Aleksandra Newskiego?
Wasilij Łukicz odpowiedział, że Włodzimierz.
— A nad Włodzimierza?
— Najwyższym jest order św. Andrzeja.
— A jeszcze wyższym od św. Andrzeja?
— Niewiem.
— Jakto... nawet pan nie wie? — i Sieroża oparł się na łokciach i zamyślił się.
Rozmyślania jego były nadzwyczaj różnorodne i skomplikowane: rozmyślał nad tem, jak jego ojciec otrzyma nagle i Włodzimierza i Andrzeja, i jak on, Sieroża, z tego powodu dzisiaj podczas lekcyj będzie grzeczniejszym niż zwykle, i jak sam, gdy dorośnie, dostanie wszystkie ordery, nawet i ten, jaki dopiero mają wymyślić, a który będzie wyższy od św. Andrzeja; tylko zdążą wymyślić, i on zaraz zasłuży, wymyślą jeszcze coś wyższego, on i na to natychmiast zasłuży.
Na rozmyślaniach tego rodzaju zbiegł czas do nadejścia nauczyciela; Sieroża nie umiał lekcyj o okolicznościach czasu, miejsca i warunkach działania, i nauczyciel był niezadowolony, a nawet zmartwiony. Zmartwienie nauczyciela wzruszyło Sierożę, niepoczuwającego się zresztą do winy, że nie umiał lekcyi; wiedział on, że pomimo wszystkich wysiłków nie byłby w stanie dokonać tego; dopóki nauczyciel objaśniał gramatykę, wierzył mu i zdawał się rozumieć, lecz z chwilą, gdy przestawał mówić, Sieroża w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć i pojąć, że taki krótki i zrozumiały wyraz „nagle“ jest określeniem okoliczności sposobu; w każdym jednak razie przykro mu było, że zmartwił nauczyciela.
Sieroża skorzystał z chwili, gdy nauczyciel przestał mówić i patrzał w książkę.
— Michale Iwanowiczu, kiedy wypadają pańskie imieniny? — zapytał.
— Myślałbyś lepiej o swoich lekcyach, a imieniny nie mają żadnego znaczenia dla rozumnego człowieka... są one takim samym dniem jak i inne, kiedy należy pracować.
Sieroża popatrzał bacznie na nauczyciela, na jego rzadką bródkę, na okulary, które zsunęły się poniżej szramy na nosie, i zamyślił się do tego stopnia, że nic już nie słyszał co mu nauczyciel objaśniał. Sieroża widział, że Michał Iwanowicz nie myśli tego naprawdę, co powiada o imieninach, domyślił się tego po tonie, jakim to było powiedziane.

„Ale dlaczego umówili się mówić do mnie w zupełnie jednakowy sposób, a wszystko co mówią, to takie nudne i zbyteczne? Dlaczego on odpycha mnie od siebie i dlaczego nie kocha mnie?“ — zapytywał sam siebie ze smutkiem i nie mógł znaleźć odpowiedzi.

XXVII.

Po lekcyi z nauczycielem następowała lekcya z ojcem. Zanim ojciec nadszedł, Sieroża siedział koło stołu, bawił się scyzorykiem i puścił wodze swym myślom. Jednem z ulubionych zajęć Sieroży było szukanie matki podczas spacerów. Sieroża nie wierzył w śmierć wogóle, a szczególnie w śmierć matki, chociaż Lidya Iwanowna powiedziała mu o tem, a ojciec potwierdził słowa hrabiny; gdy mu więc powiedziano, że matka nie żyje, szukał jej, ile razy tylko wychodził na przechadzkę. Każda kobieta pełna, postawna, z ciemnymi włosami, była jego matką. Gdy ujrzał kobietę podobną do matki, ogarniało go rozczulenie do tego stopnia, że niemógł złapać tchu i łzy stawały mu w oczach... lada chwila też oczekiwał, że ona podejdzie do niego i podniesie woalkę; będzie jej widać całą twarz, ona uśmiechnie się, obejmie go i on znowu poczuje i woń, bijącą od niej i delikatne miękkie dotknięcie jej rąk i zapłacze łzami szczęścia, tak jak wtedy, gdy wieczorem położył się u jej nóg, ona zaczęła go łaskotać, a on śmiał się i kąsał jej białe palce, zdobne w pierścionki. Potem, gdy się wypadkiem od niańki dowiedział, że matka nie umarła, i gdy ojciec wraz z Lidyą Iwanowną tlómaczyli mu, że powinien uważać ją za umarłą, gdyż była niedobrą (a Sieroża nie mógł wierzyć temu w żaden sposób, gdyż kochał ją), szukał i wyglądał jej taksamo. Dzisiaj w Letnim ogrodzie była jakaś dama w liliowej woalce; damie tej Sieroża przypatrywał się z drżącem sercem, oczekując, że ona idąc na spotkanie jego wąską dróżką, lada chwila podejdzie ku niemu. Dama ta nie doszła do niego i znikła między drzewami. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek odczuwał wezbraną miłość ku matce, i zapomniawszy o całym świecie, oczekując na ojca, pokrajał scyzorykiem cały brzeg stołu, patrząc przed siebie i myśląc o matce.
— Papa idzie! — zawołał Wasilij Łukicz.
Sieroża zerwał się z krzesła, podszedł do ojca, pocałował go w rękę i spojrzał bacznie na niego, szukając na twarzy ojcowskiej oznak zadowolenia z otrzymanego Aleksandra Newskiego.
— Dobrześ się bawił na spacerze? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz, siadając na swem krześle, i biorąc do ręki Stary Testament, otworzył go. Chociaż ojciec często powtarzał Sieroży, że każdy chrześcijanin powinien znać doskonale historyę świętą, sam jednak przy wykładzie Starego Testamentu często zaglądał do książki, co Sieroża zauważył.
— Doskonale bawiłem się, papo! — odparł Sieroża, siadając na brzegu krzesła i kołysząc się, czego mu nie było wolno — spotkałem się z Nadieńką[12], mówiła mi, że papa dostał nową gwiazdę. Musi być papa zadowolonym z niej...
— Po pierwsze, nie kołysz się mój kochany — zauważył Aleksiej Aleksandrowicz — a po drugie, nie nagroda, lecz praca daje nam zadowolenie i pragnąłbym bardzo, abyś i ty był przeświadczonym o tem. Gdy będziesz pracował i uczył się tylko dlatego, aby zostać wynagrodzonym, praca będzie ci się wydawać ciężką; gdy pracujesz jednak (mówił Aleksiej Aleksandrowicz, przypominając sobie, jak poczucie obowiązku dopomagało mu dzisiaj w żmudnej pracy podpisywania aż 118 papierów), będąc oddanym swej pracy, znajdziesz swą nagrodę w niej samej.
Błyszczące tkliwością i zadowoleniem oczy Sieroży zagasły pod wpływem ojcowskiego spojrzenia. Aleksiej Aleksandrowicz przemawiał zwykłym sobie tonem, jakim odzywał się do Sieroży, i do którego malec nauczył się już zastosowywać. Sieroży zdawało się zawsze, że ojciec zwraca się do niego, jak do jakiegoś nadzwyczajnego chłopczyka, jednego z tych, jacy istnieją w książkach, lecz którzy nic a nic nie są podobni do niego, do Sieroży. I Sieroża w stosunku ze swym ojcem starał się zawsze udawać tego idealnego chłopczyka z książki.
— Spodziewam się, że zrozumiałeś mnie? — zapytał ojciec.
— Tak, papo — odparł Sieroża, udając owego chłopca.
Sieroża miał zadane parę wierszy z Ewangelii i powtórzenie początków Starego Testamentu. Wiersze z Ewangelii Sieroża umiał nieźle, ale w chwili, gdy mówił je, zapatrzył się na kość ojcowskiego czoła, załamującą się pod ostrym kątem nad skronią, pomylił się i kilka ostatnich wyrazów jednego wiersza przestawił do drugiego. Aleksiej Aleksandrowicz był przekonanym, że Sieroża nie zdaje sobie sprawy z tego co mówi i przekonanie to rozdrażniło go, zmarszczył się więc i na nowo zaczął objaśniać rzeczy, które Sieroża słyszał już wielokrotnie, a których nigdy nie mógł spamiętać, coś w rodzaju tego, że „nagle“ jest określeniem okoliczności sposobu. Sieroża spojrzał na ojca wystraszonemi oczyma i myślał tylko o tem, czy ojciec każe mu, jak to czasami zdarzało się, powtórzyć. Myśl ta do tego stopnia przerażała Sierożę, że nic już nie był w stanie rozumieć; ojciec jednak nie kazał powtarzać i wziął się do przesłuchania lekcyi ze Starego Testamentu. Sieroża opowiedział dobrze treść, lecz gdy przyszło odpowiadać mu na pytania, co oznaczały niektóre zdarzenia, nie był w stanie nic powiedzieć, chociaż raz już był ukaranym za nieumienie tej lekcyi. Najtrudniej mu było wyliczyć patryarchów, żyjących przed potopem. Wiedział tylko o jednym z nich, o Enochu, wziętym żywcem do nieba. Dawniej Sieroża pamiętał wszystkie imiona, lecz teraz zapomniał o nich zupełnie, a o Enochu pamiętał, gdyż prorok ten był najbardziej ulubioną przez niego postacią z całego Starego Testamentu, i z wzięciem Enocha żywcem do nieba, w głowie Sieroży wiązał się cały długi szereg myśli, zaprzątających go i teraz, gdy roztargnionym wzrokiem spoglądał na łańcuszek ojcowskiego zegarka i na zapięty do połowy guzik od kamizelki.
Sieroża nie wierzył zupełnie w śmierć, o której często słyszał; nie wierzył, aby ukochani przez niego ludzie mogli umierać, a przede wszystkiem, aby on sam miał umrzeć. Śmierć przedstawiała mu się rzeczą niemożebną i niepojętą. Mówiono mu jednak, że wszyscy umierają; Sieroża pytał się nawet o to ludzi, którym wierzył, i ci odpowiadali twierdząco; niania również mówiła o tem, chociaż z pewną niechęcią. Enoch jednak nie umarł, a zatem nie wszyscy umierają. „Dlaczegóż więc każdy nie może mieć zasług przed Bogiem i być wciętym żywcem do nieba?“ — myślał. Źli, to jest ci, których Sieroża nie lubi, mogą sobie umierać, ale dobrych powinien spotkać los Enocha.
— Jacyż patryarchowie byli?
— Enoch, Enos...
— Mówiłeś już o nim przecież. Źle, Sierożo, bardzo źle! Jeżeli nie starasz się dowiedzieć o tem, co jest najpotrzebniejszem każdemu chrześcijaninowi — rzekł ojciec wstając — to czyż jest jakakolwiek rzecz, coby cię mogła zajmować?... i ja jestem niezadowolony z ciebie i Piotr Ignatjewicz[13] również... Musisz więc być ukaranym...
I ojciec i nauczyciel obydwaj byli niezadowoleni z Sieroży, i w rzeczy samej malec uczył się źle. Nie można jednak było w żadnym razie powiedzieć, aby miał być niezdolnym; w istocie był zdolniejszym od wielu chłopców, których nauczyciele stawiali mu za wzór. Z punktu widzenia Aleksieja Aleksandrowicza Sieroża nie chciał się uczyć zadawanych lekcyj, w istocie zaś nie mógł się uczyć ich; nie mógł, gdyż w duszy swej odczuwał inne potrzeby, którym pragnął bardziej zadośćuczynić niż tym, których ojciec i nauczyciele wymagali od niego. Te jedne i drugie potrzeby były wręcz przeciwne sobie, i Sieroża walczył otwarcie ze swymi wychowawcami. Miał dziewięć lat, był jeszcze dzieckiem, lecz znał dokładnie swą duszę; była mu drogą, strzegł jej, jak powieka strzeże oka, i bez klucza miłości nikogo nie wpuszczał do jej wnętrza. Ci, co go wychowywali, skarżyli się, że nie chciał się uczyć, a duszę jego rozpierało pragnienie wiedzy; uczył się on od Kapytonycza, od niańki, od Nadieńki, od Wasilja Łukicza, a nie od nauczycieli; ta woda, którą ojciec i nauczyciele chcieli skierować na swój młyn, przesączyła się już oddawna i pracowała gdzieindziej.
Ojciec ukarał Sierożę, nie pozwalając mu iść do Nadieńki, siostrzenicy Lidyi Iwanownej; kara ta jednak, jak się pokazało, stała się dla Sieroży źródłem przyjemności. Wasilij Łukicz był w dobrym humorze i pokazał mu, jak należy robić wiatraki. Cały wieczór zszedł mu nad tem zajęciem i nad marzeniami, aby zrobić taki młyn, na którym możnaby się kręcić: schwycić się rękoma za skrzydła, lub przywiązać się do nich i kręcić się. O matce Sieroża nie myślał cały wieczór, dopiero gdy się już położył, przypomniał sobie o niej i pomodlił się gorąco, aby matka jutro, w dzień jego urodzin, przestała się ukrywać i przyszła do niego.
— Wasilij Łukiczu, czy pan wie, o co ja się dzisiaj pomodliłem?
— Żeby się lepiej uczyć?
— Nie.
— O zabawki?
— Nie... nie zgadnie pan. To mój sekret! Jak się spełni, powiem panu... nie zgadł pan jeszcze dotąd?
— Nie, nie zgadnę... powiedz mi sam — rzekł Wasilij Łukicz, uśmiechając się, co mu się rzadko zdarzało. — Spij już, bo ja gaszę świecę.
— A ja bez świecy będę lepiej widział, na co patrzę i o co modliłem się. Mało co nie wygadałem swej tajemnicy! — roześmiawszy się wesoło, dodał Sieroża.

Gdy Wasilij Łukicz zagasił świecę, Sieroża słyszał i odczuwał obecność swej matki; stała ona przed nim i pieściła go swem spojrzeniem pełnem miłości; lecz zjawiły się wnet wiatraki, scyzoryk, wszystko pomieszało się i Sieroża zasnął.

XXVIII.

Anna i Wroński, przyjechawszy do Petersburga, stanęli w jednym z pierwszych hoteli; Wroński na parterze, a Anna z dzieckiem, mamką i ze służącą na pierwszem piętrze w dużym apartamencie, składającym się z czterech pokoi.
Wroński natychmiast po przyjeździe pojechał do brata i spotkał się u niego z matką, która przyjechała na parę dni z Moskwy. Matka i bratowa przyjęły go jak zwykle, wypytywały się o wrażenia z podróży za granicę, rozmawiały o wspólnych znajomych, lecz ani jednem słowem nie wspomniały o jego związku z Anną. Brat zaś przyjechał na drugi dzień rano do Wrońskiego, pierwszy zapytał go o Annę, i Aleksiej Wroński wręcz odpowiedział mu, że zapatruje się na swój stosunek z Anną, jak na małżeństwo, że spodziewa się uzyskać rozwód i wtedy ożeni się z nią, a tymczasem uważa ją za swoją żonę i prosi zakomunikować to matce i bratowej.
— Jeżeli świat ma inny pogląd, to nic mnie to nie obchodzi — rzekł Wroński — jeżeli jednak najbliżsi chcą utrzymywać ze mną stosunki pokrewieństwa, powinni być w takich samych stosunkach i z moją żoną.
Starszy brat, szanujący zawsze zapatrywania się młodszego, nie wiedział dobrze, czy Aleksiej ma racyę, czy też myli się, dopiero wtedy miał się przekonać o tem, gdy sfery towarzyskie wypowiedzą swe zdanie; sam zaś osobiście nic nie miał przeciwko temu i razem z Aleksiejem poszedł do Anny.
Wroński, jak zwykle przy osobach trzecich, mówił Annie „pani“ i zachowywał się względem niej, jak względem bliskiej znajomej; wszyscy jednak dawali do zrozumienia, iż wiadomo, że brat zna ich prawdziwy stosunek i zupełnie otwarcie rozmawiano o tem, że Anna jedzie z Wrońskim do jego majątku.
Pomimo obycia się w świecie, Wroński mylił się ogromnie co do swego obecnego położenia w nim. Zdawało się, że powinien był rozumieć, iż wszystkie salony zamkną się przed nim i przed Anną, lecz teraz w głowie jego powstały jakieś niewyraźne przypuszczenia, że tak było tylko dawniej, a że teraz, wraz z szybkim postępem (Wroński sam nie zauważał, że stał się w ostatnich czasach zwolennikiem każdego postępu) poglądy uległy zmianie i że kwestya, czy będzie czy też nie będzie przyjmowanym, jest jeszcze nierozstrzygniętą. „Rozumie się — myślał — na dworze przyjmowaną nie będzie, ale ludzie bliscy mnie mogą i powinni zapatrywać się na nasz stosunek, jak należy.“
Można spędzić parę godzin, siedząc wciąż na jednem miejscu i mając nogi podgięte pod siebie, wiedząc, że nikt nie przeszkodzi zmienić w każdej chwili pozycyi; lecz jeżeli ktobądź wie, ze będzie musiał siedzieć ze zgiętemi nogami i że nie będzie mu wolno wyprostować ich, to dostanie kurczy, nogi będą go bolały, i człowiek ten nie myślałby o niczem innem, tylko o zmianie swej niewygodnej pozycyi. Tego samego mniej więcej uczucia doznawał i Wroński, chociaż w głębi duszy wiedział, że świat petersburgski usunie się od nich, chciał jednak w każdym razie spróbować, czy poglądy nie uległy zmianie i czy będzie przyjmowanym wraz z Anną. Bardzo prędko jednak przekonał się, że chociaż dla niego osobiście salony stały otworem, były jednak szczelnie zamknięte przed Anną; jak w grze w kota i myszkę, ręce podnoszone przed nim opuszczały się przed Anną.
Jedną z pierwszych kobiet petersburgskiego świata, z jaką Wroński spotkał się, była jego kuzynka Betsy.
— Nareszcie! — przywitała go z radością. — A Anna? Jak to dobrze! Gdzie zatrzymaliście się? Wyobrażam sobie do jakiego stopnia strasznym wydaje się wam Petersburg po powrocie z takiej zachwycającej podróży, wyobrażam sobie również wasz miodowy miesiąc w Rzymie! A co słychać z rozwodem?... Czy sprawa już skończona?
Wroński zauważył, że zachwyt Betsy zmniejszył się, gdy się dowiedziała, że Anna nie uzyskała jeszcze rozwodu.
— Wiem, że rzucą na mnie kamieniem — rzekła — ale pojadę do Anny, koniecznie muszę pojechać. Czy długo jeszcze zabawicie w Petersburgu?
I w rzeczy samej pojechała zaraz do Anny, zachowanie się jej jednak nie było już teraz takiem, jak dawniej; widać było, że czuje się dumną ze swej odwagi i że pragnie, aby Anna oceniała odpowiednio jej wierną przyjaźń. Posiedziała nie dłużej nad dziesięć minut, opowiedziała miejskie plotki, a na wyjezdnem rzekła:
— Nie powiedzieliście mnie, kiedy rozwód? Przypuśćmy, że ja już przerzuciłam mój czepek przez młyn, lecz inni będą się zachowywać sztywnie względem was, dopóki nie uzyskacie rozwodu... a to tak łatwo teraz. Ça se fait. A zatem jedziecie w Piątek? Szkoda, że nie zobaczymy się już więcej...
Z tonu Betsy Wroński mógł domyśleć się, czego należy mu się spodziewać od znajomych, postanowił jednak uczynić jeszcze jedną próbę ze swą własną rodziną. Na matkę liczyć nie mógł, gdyż wiedział, że matka, która dawniej zachwycała się Anną, teraz nie może znaleźć słów na potępienie jej, gdyż Anna przeszkodziła jej synowi do zrobienia karyery. Wroński liczył jednak bardzo na Warię, żonę brata. Zdawało mu się, że ona nie będzie chciała rzucać kamieniem na Annę, złoży jej wizytę i przyjmie u siebie.
Na drugi dzień po swym przyjeździe Wroński udał się do niej, i zastawszy ją samą, wypowiedział swe życzenie.
— Wiesz, Aleksieju — rzekła, wysłuchawszy go — że kocham cię bardzo i żem gotowa bardzo wiele uczynić dla ciebie; milczałam jednak, gdyż wiem, że ani tobie, ani Annie Arkadjewnie nie mogę być użyteczną — rzekła, wymawiając z naciskiem „Annie Arkadjewnie.“ — Niech ci się nie zdaje, że potępiam was. Nigdy... być może, że i ja na jej miejscu postąpiłabym tak samo. Nie wchodzę i nie mogę wchodzić w szczegóły — mówiła, spoglądając trwożnie na jego nachmurzoną twarz — należy jednak nazywać rzeczy po imieniu. Chcesz abym ja pojechała do niej, przyjęła u siebie i tem rehabilitowała ją; postaw się jednak w mojem położeniu, a zrozumiesz, że ja uczynić tego nie mogę. Mam dorastające córki, i ze względu na stanowisko męża muszę liczyć się z opinią. Przypuśćmy, że ja pojadę do Anny Arkadjewny; ona będzie wiedziała, że ja nie mogę prosić jej do siebie, lub też będę musiała urządzać się w taki sposób, aby nie mogła spotkać się u mnie z nikim, kto zapatruje się inaczej na te rzeczy; takie postępowanie z mojej strony urazi ją. Ja jej nie podniosę...
— Ależ ja nie znajduję zupełnie, aby ona upadła bardziej, niż całe setki kobiet, które wy przyjmujecie! — jeszcze bardziej niechętnie przerwał Wroński i wstał, widząc, że bratowa nie zmieni swego postanowienia.
— Aleksieju, nie gniewaj się na mnie! widzisz przecież sam, że ja nic nie winna — tłumaczyła się, spoglądając na niego z lękliwym uśmiechem.
— Nie gniewam się na ciebie — odparł z tłumioną niechęcią — ale sprawia mi to podwójną przykrość. Przykro mi, że ta sprawa musi zerwać naszą przyjaźń... przypuśćmy nawet, że nie zerwie, lecz w każdym razie osłabi ją. Sama chyba widzisz, że i ja nie mogę zapatrywać się na to inaczej — i z temi słowami wyszedł od bratowej.
Wroński przekonał się, że dalsze usiłowania nie doprowadzą do niczego i że trzeba spędzić parę dni w Petersburgu, jak w obcem mieście, unikając wszelakich stosunków z dawnymi znajomymi, aby nie narażać się na przykrości i niegrzeczności, które zawsze drażniły go niewypowiedzianie.
Jedna z głównych przykrości polegała na tem, przynajmniej Wrońskiemu tak się zdawało, że wszędzie był obecnym Aleksiej Aleksandrowicz, lub jego nazwisko. Nie można było rozmawiać o niczem, aby rozmowa sama przez się nie zaczynała się toczyć o Aleksieju Aleksandrowiczu; nigdzie nie można było udać się, aby nie spotkać się z nim. Tak przynajmniej zdawało się Wrońskiemu, jak zdaje się człowiekowi, którego boli palec, że ciągle, jak gdyby naumyślnie, uraża się w ten bolący palec.
Pobyt w Petersburgu wydawał się tembardziej przykrym Wrońskiemu, że przez cały ten czas widział w Annie jakiś nowy nastrój, którego nie pojmował. Anna zdawała się chwilami być zakochaną w nim, chwilami zaś stawać się obojętną, rozdrażnioną i milczącą; widać było, że ma jakąś przykrość, że tai się z nią przed nim i że nie zwraca żadnej uwagi na te wszystkie obelgi, które zatruwają mu życie, a które dla niej, przy wrodzonej jej drażliwości, powinny być jeszcze bardziej dotkliwemi.

XXIX.

Anna przyjechała do Rosyi przeważnie po to, aby zobaczyć się z synem. Myśl o tem widzeniu się nie dawała jej ani chwili spokoju od samego wyjazdu z Włoch, i im bardziej zbliżała się do Petersburga, tembardziej cieszyła się i tem większą przywiązywała wagę do oczekiwanego spotkania. Nie myślała nawet, w jaki sposób zobaczy się z synem; zdawało się jej rzeczą najzupełniej naturalną i zwykłą, że podczas pobytu w Petersburgu ujrzy swego syna. Przyjechawszy jednak do stolicy, przypomniała sobie odrazu swe obecne położenie i przekonała się, że trudno jej będzie zobaczyć się z Sierożą.
Anna od dwóch już dni była w Petersburgu; myślała wciąż o synu, lecz nie widziała się z nim jeszcze. Wiedziała, że niema prawa jechać wprost do domu mężowskiego, gdzie mogłaby się spotkać z Aleksiejem Aleksandrowiczem, mogliby jej tam nie wpuścić i mogłaby się narazić na nieprzyjemność. Sama myśl o tem, aby napisać do męża, była jej bolesną; mogła być spokojną tylko wtedy, gdy nie myślała o nim. Dowiedzieć się, kiedy i dokąd syn chodzi na spacer, i zobaczyć go zdaleka podczas spaceru, nie wystarczało jej, gdyż oddawna już cieszyła się z widzenia się z nim, miała mu tyle do powiedzenia i tak bardzo chciało się jej objąć i ucałować go. Stara niańka Sieroży mogłaby dopomódz jej, przestała już jednak służyć i wyprowadziła się. Na tych wahaniach i na poszukiwaniach niańki zbiegły dwa dni.
Dowiedziawszy się o roli hrabiny Lidyi Iwanowny w domu Aleksieja Aleksandrowicza, Anna na trzeci dzień po swym przyjeździe zdecydowała się napisać do niej. Napisanie tego listu, w którym naumyślnie wspomniała, że pozwolenie na widzenie syna zależy od wspaniałomyślności Aleksieja Aleksandrowicza, kosztowało ją dużo. Anna wiedziała, że jeżeli Aleksiej Aleksandrowicz przeczyta ten list, to odgrywając w dalszym ciągu rolę wspaniałomyślnego, nie odmówi jej prośbie.
Posłaniec, który nosił list, przyniósł jej najbardziej okrutną, a najmniej spodziewaną odpowiedź, że odpowiedzi nie będzie. Anna nigdy jeszcze nie czuła się do tego stopnia przygnębioną i upokorzoną, jak słuchając opowiadania posłańca, że czekał długo i że mu w końcu powiedziano, iż nie będzie żadnej odpowiedzi. Anna czuła się upokorzoną, przygnębioną, lecz wiedziała, że hrabina Lidya Iwanowna ma racyę ze swego punktu widzenia. Zmartwienie jej było tem większe, że nie miała z kim podzielić go, gdyż nie mogła i nie chciała wspominać o nim Wrońskiemu; wiedziała, że dla niego, pomimo to, iż był głównym sprawcą jej nieszczęścia, kwestyra widzenia się jej z synem wyda się kwestyą nic nie znaczącą; wiedziała, że on nigdy nie zdobędzie się na zrozumienie całego bezdennego jej cierpienia; wiedziała, że może go znienawidzić całą siłą swej duszy za obojętność względem jej syna, a że lękała się tego najbardziej, ukrywała więc przed nim wszystko, co tylko dotyczyło Sieroży.
Anna cały dzień spędziła w domu, obmyślając sposób zobaczenia się z synem, nareszcie postanowiła napisać do męża. Siadła już do pisania listu, gdy przyniesiono jej od powiedź hrabiny Lidyi Iwanownej. Milczenie hrabiny upokorzyło ją i zabolało, lecz list i to wszystko, co czytała między jego wierszami, tak ją rozdrażnił, do tego stopnia oburzyła ją ta zawziętość, która nawet nie chciała zwrócić uwagi na jej gorącą miłość ku synowi, że uczuła żal i do męża i do hrabiny Lidyi Iwanownej, i przestała poczuwać się do winy.
„Ten chłód, to udawanie uczucia! — mówiła sama do siebie — chcieli i mnie dopiec do żywego i dziecku uczynić krzywdę, a ja miałabym im uledz... Za nic! Ona jest gorszą odemnie. Ja nie kłamię przynajmniej.“ I odrazu postanowiła, że jutro, w sam dzień urodzin Sieroży, pojedzie wprost do mężowskiego domu, przekupi ludzi, zmyli ich czujność, lecz musi koniecznie zobaczyć się z synem i raz położyć kres temu wstrętnemu kłamstwu, jakiem oplatano nieszczęsne dziecko.
Anna pojechała do sklepu, nakupowała zabawek i obmyśliła cały plan działania: przyjedzie wczesnym rankiem o godzinie ósmej, nim Aleksiej Aleksandrowicz wstanie; będzie trzymała w ręku pieniądze, które da szwajcarowi i lokajowi, aby ci wpuścili ją, i nie podnosząc woalki, powie im, że chrzestny ojciec Sieroży przysłał ją, aby powinszowała solenizantowi i aby doręczyła mu upominek na imieniny; nie myślała tylko nad tem, co powie synowi.
Nazajutrz o godzinie ósmej rano Anna wysiadła sama jedna z wynajętej karety i zadzwoniła do bramy dawnego swego domu.
— Idź! zobacz co tam takiego. Jakaś pani — rzekł Kapytonycz nieubrany jeszcze, tylko w paltocie i w kaloszach, ujrzawszy przez okno kobietę, która z zasłoniętą twarzą stała pod samemi drzwiami. Pomocnik szwajcara, młody chłopak, którego Anna nie znała, nie zdążył jeszcze otworzyć drzwi na rozcież, gdy Anna wsunęła się do sieni, i wyjąwszy z mufki trzyrublówkę, wcisnęła mu ją prędko do ręki.
— Sieroża... Siergiej Aleksiejewicz — rzekła i poszła naprzód.
Pomocnik szwajcara, obejrzawszy trzyrublówkę, zatrzymał nieznajomą w drugich szklanych drzwiach.
— Z kim pani życzy sobie zobaczyć się? — zapytał.
Zauważywszy zakłopotanie nieznanej sobie damy, sam Kapytonycz zbliżył się do niej, otworzył przed nią drzwi i zapytał, czego sobie życzy.
— Od księcia Skorodumowa do Siergieja Aleksiejewicza — odparła.
— Nie wstał jeszcze — odpowiedział szwajcar, przyglądając się jej bacznie.
Anna nie spodziewała się zupełnie, aby całe urządzenie domu, w którym spędziła dziewięć lat, uczyniło na niej takie wrażenie. W duszy jej powstawały jedno za drugiem różnorodne wspomnienia, i radosne i przykre, i Anna zapomniała na chwilę poco tu przyszła.
— Może pani chce zaczekać? — zapytał Kapytonycz, zdejmując z niej okrycie.
Powiesiwszy płaszczyk Kapytonycz spojrzał w oczy Annie, poznał ją i skłonił się nisko.
— Niech jaśnie pani pozwoli — rzekł.
Anna chciała odezwać się, lecz nie mogła wydobyć głosu; spojrzała tylko błagalnie na starego sługę i poczęła prędko wchodzić na schody. Kapytonycz, uderzając kaloszami o stopnie, biegł za nią, usiłując wyprzedzić ją.
— Tam może jest nauczyciel... zapewne nie ubrany jeszcze. Pójdę zameldować...
Anna szła jednak wciąż znajomemi sobie schodami, nie rozumiejąc słów Kapytonycza.
— Niech jaśnie pani będzie łaskawą pozwolić tędy na prawo i niech pani wybaczy, że tu jeszcze nie posprzątano — mówił szwajcar, usiłując złapać oddech. — Niech jaśnie pani zaczeka chwilkę, niech ja tam zajrzę — mówił, i wyprzedziwszy ją, otworzył wysokie drzwi i zniknął za niemi. — Anna zatrzymała się i czekała. — Panicz dopiero co obudził się — rzekł szwajcar, stając we drzwiach.
I w chwili, gdy szwajcar to mówił, Anna usłyszała odgłos dziecięcego ziewania. Z odgłosu tego ziewania poznała syna i stanął jej przed oczyma, jak żywy.
— Puść mnie, puść! — zawołała i weszła do pokoju. Na prawo od drzwi stało łóżko, a na łóżku siedział chłopczyk w jednej tylko rozpiętej koszulce i przegiąwszy się ciałem ciałem, przeciągał się i kończył ziewać. W chwili, gdy zamykał usta, wargi złożyły mu się w błogi, senny uśmiech, i z tym uśmiechem znowu położył się zwolna na poduszce.
— Sieroża! — szepnęła Anna, podchodząc cicho do niego.
Przez cały czas rozłąki z nim, i przy tym silnym przypływie miłości, jakiego doznawała w ostatnich czasach, Anna wyobrażała go sobie wciąż czteroletnim chłopczykiem, jakim najbardziej lubiła go; teraz zaś nie był nawet takim, jak wtedy, gdy go opuszczała; zmienił się jeszcze bardziej, wyrósł i schudł. Co się z nim stało! Twarz mu zbrzydła, włosy krótko ostrzyżone! Ręce takie długie! Zmienił się jednem słowem nadzwyczaj... ale to był on, z tą swoją zawsze kształtną główką, ze swemi wargami, delikatną szyjką i szerokiemi plecami.
— Sieroża! — powtórzyła Anna nad samem uchem dziecka.
On oparł się znowu na łokciach, pokręcił rozczochraną główką w obydwie strony, zdając się szukać kogoś i otworzył oczy. Czas jakiś patrzał spokojnie na stojącą przed nim nieruchomo matkę, potem nagle uśmiechnął się błogo i osunął się, lecz nie na poduszkę, lecz na nią, na jej ręce.
— Sieroża, dziecię me najukochańsze! — zaczęła mówić Anna, nie mogąc przyjść do siebie i obejmując rękoma jego pulchne ciałko.
— Mama! — zawołał, poruszając się pod jej rękoma, aby różnymi punktami ciała dotykać jej palców.
Uśmiechając się nawpół przez sen jeszcze, z zamkniętemi oczyma, zarzucił jej swe pulchne rączki na szyję, przytulił się do niej i owiał ją, właściwem tylko dzieciom ciepłem, poczem zaczął pocierać twarz o jej szyję i plecy.
— Wiedziałem — rzekł, otwierając oczy — dzisiaj są moje urodziny... ja wiedziałem że przyjdziesz i zaraz wstanę.
I ze słowami temi zasypiał.
Anna przypatrywała mu się chciwie, widziała, że wyrósł i że zmienił się podczas jej nieobecności. Poznawała i nie poznawała jego obnażone, teraz takie duże nogi, z których osunęła się kołdra, poznawała te schudnięte policzki, te obcięte, krótkie loczki na karku, w który tak często całowała go. Dotykała się syna i nie mogła nic mówić, łzy dusiły ją.
— Czegóż ty płaczesz, mamo? — rzekł, ocknąwszy się już zupełnie ze snu. — Mamo, czego płaczesz? — powtórzył płaczliwym głosem.
— Nie będę płakała... płaczę ze szczęścia. Tyle czasu nie widziałam ciebie... nie będę już więcej — dodała, połykając łzy i odwracając się. — Trzeba, żebyś się już ubierał — dodała po chwili, opanowawszy swe wzruszenie i nie puszczając jego ręki, siadła koło łóżka na krześle, na którem leżało ubranie Sieroży.
— Jak też ty ubierasz się bezemnie? Jak... — chciała zacząć mówić wesoło, lecz sił jej zabrakło i znowu odwróciła się.
— Nie myję się zimną wodą... papa nie kazał. A Wasilja Łukicza mama widziała? Zaraz przyjdzie tutaj i... siadłaś mi, mamo, na mojem ubraniu!
I Sieroża roześmiał się głośno. Matka popatrzała na niego i uśmiechnęła się.
— Mamusiu najukochańsza, najdroższa moja! — zawołał, rzucając się znowu na matkę i obejmując ją. Annie zdawało się, że teraz dopiero, ujrzawszy jej uśmiech, zrozumiał, że ona naprawdę przyszła do niego.
— Tego nie trzeba — mówił, zdejmując z niej kapelusz. I jak gdyby po zdjęciu kapelusza zobaczył matkę na nowo, zaczął ją znów całować i ściskać.
— Cóżeś ty myślał o mnie? Nie myślałeś, żem ja już umarła?
— Nie wierzyłem w to nigdy.
— Nie wierzyłeś, serce ty moje?
— Wiedziałem, wiedziałem dobrze! — powtórzył i ująwszy jej rękę, którą gładziła go po włosach, przycisnął dłoń matki do swych warg i całował ją namiętnie.

XXX.

A tymczasem Wasilij Łukicz, który nie wiedział z początku kto była ta dama, dowiedziawszy się z podsłuchanej rozmowy, że to ta sama matka, która porzuciła męża, a której nie znał, gdyż zaczął pełnić swe obowiązki już po jej wyjeździe, wahał się, czy ma wejść, czy nie, czy też zawiadomić o wszystkiem Aleksieja Aleksandrowicza. Zmiarkowawszy wreszcie, że obowiązkiem jego jest budzić Sierożę o oznaczonej godzinie, i że niema żadnej racyi wdawać się w szczegóły, kto tam siedzi, czy matka, czy też kto inny, a trzeba zadośćuczynić swym obowiązkom, ubrał się, podszedł do drzwi i otworzył je, lecz pieszczoty matki i syna, dźwięki ich głosów i rozmowa ich wpłynęły na zmianę jego postanowienia.
Pokiwał tylko głową i westchnąwszy, zamknął drzwi.
„Poczekam jeszcze dziesięć minut“ — rzekł do siebie spluwając i ocierając łzy.
Służba domowa była w kłopocie. Wszyscy wiedzieli, że pani przyjechała, i że Kapytonycz doprowadził ją do pokoju Sieroży, a tymczasem pan, codziennie o godzinie dziewiątej zachodzi do syna. Wszyscy wiedzieli, że spotkanie się małżonków jest niemożebnem i że należy mu zapobiedz koniecznie. Kamerdyner Korniej zszedł na dół i zaczął dopytywać się kto i kiedy wpuścił Annę? Dowiedziawszy się, że to Kapytonycz, począł czynić mu wymówki. Szwajcar słuchał w milczeniu, lecz gdy Korniej oświadczył, że za to należy wypędzić go ze służby, Kapytonycz podskoczył do niego, i wymachując ręką przed twarzą Kornieja, podniósł głos:
— Tak, ty byś nie wpuścił! Dziesięć lat byś służył, doświadczałbyś jej dobrodziejstw, a teraz poszedłbyś i powiedział: proszę iść sobie precz! Dobry z ciebie i mądry polityk, jak widać! Umiesz pamiętać o sobie, jak obdzierać pana i kraść niedźwiedzie szuby!
— Sołdat! — rzekł Korniej z pogardą i zwrócił się do wchodzącej niańki. — Niech pani sama powie, Maryo Efimowno: wpuścił i nikomu nic nie powiedział, a Aleksiej Aleksandrowicz przyjdzie zaraz do dziecinnego pokoju!
— A to historya dopiero! — zawołała niańka. — Niech pan, Kornieju Wasiliczu, zatrzyma pana, a ja tymczasem pobiegnę i wyprowadzę ją. A to historya dopiero!...
Gdy niańka weszła do pokoju Sieroży, malec opowiadał właśnie matce, jak upadł razem z Nadieńką, zbiegając w ogrodzie z góry, i jak trzy razy przewrócił koziołka. Anna przysłuchiwała się brzmieniu jego głosu, widziała jego twarzyczkę, dotykała jego ręki, lecz nie słyszała zupełnie tego co mówił. Myślała tylko o tem, że trzeba znowu odejść i porzucić syna na nowo; słyszała i kroki Wasilja Łukicza, gdy ten podchodził do drzwi, i jego kaszel, słyszała i kroki zbliżającej się niańki, siedziała jednak jak skamieniała, nie mając sił ani mówić, ani podnieść się z krzesła.
— Pani, gołąbko ty moja! — zawołała niańka, przypadając do Anny i całując ją w rękę i w ramię — a to Bóg dopiero pamiętał o naszym maleńkim w dniu jego urodzin... nie zmieniła się pani jednak nic a nic.
— Ach nianiu, kochana ty moja, nic nie wiedziałam, że jeszcze jesteś tutaj w obowiązku — rzekła Anna, przyszedłszy do siebie.
— Nie, Anno Arkadjewno! już tu nie jestem, przyszłam tylko złożyć mu życzenia... mieszkam teraz u córki.
I niańka rozpłakała się nagle i znowu poczęła całować ręce Anny.
Sieroża, rozpromieniony uśmiechem szczęścia, trzymając się jedną ręką matki, a drugą niańki, uderzał o dywan swemi tłustemi nóżkami; życzliwość, jaką ulubiona niańka okazywała matce, doprowadzała go do zachwytu.
— Mamo! ona często przychodzi do mnie i za każdym razem jak przyjdzie... — zaczął opowiadać, lecz nagle przestał mówić, zauważywszy, że niańka szepnęła matce parę słów i że na twarzy matki znać było przestrach i zakłopotanie, czego nigdy dotąd nie mógł sobie wyobrazić u matki.
Anna podeszła do niego.
— Kochanie ty moje! — rzekła.
Nie mogła powiedzieć: żegnaj mi, lecz powiedział to wyraz jej twarzy, i Sieroża domyślił się tych słów. — Kochany mój, kochany Kutiku! — odezwała się, zowiąc go pieszczotliwie, jak zwała, gdy był małem dzieckiem — ty nie zapomnisz mnie? Ty... — ale więcej nie mogła już mówić.
Potem dopiero przychodziły Annie na myśl najrozmaitsze rzeczy, jakie mu mogła wtedy powiedzieć, a teraz nic nie wiedziała i nie była w stanie odezwać się. Sieroża domyślił się jednak wszystkiego, co matka chciała mu powiedzieć; domyślił się, że jest nieszczęśliwą i że kocha go; domyślił się nawet tego, co niańka szepnęła Annie po cichu.
Dosłyszał wyrazy: „zawsze o dziewiątej godzinie“, domyślił się z nich natychmiast, że tu mowa o ojcu i że matka nie powinna się z nim spotykać. Rozumiał to, nie mógł jednak zrozumieć jednej rzeczy: dlaczego na twarzy jej znać było przestrach i zmięszanie?... Nic złego przecież nie zrobiła, a boi się go i wstydzi się czegoś; aby rozprószyć swe wątpliwości chciał zadać matce jedno pytanie, zabrakło mu jednak odwagi. Widział, że matka cierpi i litował się nad nią, przytulił się więc do niej tylko mocno i szepnął:
— Nie odchodź jeszcze mamo... on nie tak prędko nadejdzie.
Matka odsunęła go od siebie, aby przekonać się, czy syn rozumie to, co mówi, i na wylęknionej twarzyczce jego przeczytała, że Sieroża nietylko mówił o ojcu, lecz nawet zdawał się pytać, co ma myśleć o nim.
— Sierożo, mój drogi! — rzekła — kochaj go, on jest lepszym odemnie, a jam dużo mu zawiniła... gdy dorośniesz sam przekonasz się o tem.
— Niema nikogo lepszego od ciebie!... — zawołał z rozpaczą ze łzami w głosie, i objąwszy matkę drżącemi rączkami za szyję, z całych sił przytulił się do niej.
— Pieszczotko ty moja malutka! — szepnęła Anna i tak samo cicho, po dziecinnemu zapłakała jak i on.
Wtem drzwi otworzyły się i wszedł Wasilij Lukicz.
Przy drugich drzwiach dały się słyszeć czyjeś kroki; posłyszawszy je przerażona niańka szepnęła: „idzie“ i podała Annie kapelusz.
Sieroża usiadł w łóżeczku i ukrywszy twarz w dłoniach, począł szlochać. Anna odjęła mu ręce, ucałowała raz jeszcze w mokrą od łez twarzyczkę i wyszła prędko.
Aleksiej Aleksandrowicz szedł naprzeciwko niej; ujrzawszy żonę, zatrzymał się i pochylił głowę.
Pomimo, iż przed chwilą mówiła, że mąż jest lepszym od niej, uczucie wstrętu, żalu i zazdrości o syna znowu owładnęło nią, gdy jednem bystrem spojrzeniem, jakie rzuciła na niego, ogarnęła odrazu całą jego postać aż do najdrobniejszych szczegółów; prędkim, zwinnym ruchem spuściła woalkę i przyspieszonym krokiem wybiegła z pokoju.
Anna nie zdążyła nawet wyjąć z karety zabawek, które wczoraj z taką miłością i tęsknotą wybierała w sklepie i musiała je odwieźć z powrotem do domu.

XXXI.

Anna nie spodziewała się, aby widzenie się z synem mogło było podziałać na nią do tego stopnia, chociaż pragnęła go bardzo, myślała o niem i przygotowywała się do tego; powróciwszy do hotelu nie mogła dość długo zdać sobie sprawy, po co tu jest właściwie. „Tak, to wszystko już minęło i ja znowu jestem sama“ — szepnęła, i nie zdejmując kapelusza, siadła na krześle, stojącem koło kominka, i patrząc się bezmyślnie na bronzowy zegar, stojący na stoliku pomiędzy oknami, oddała się swym myślom.
Pokojówka francuska, przywieziona z zagranicy, weszła do pokoju, pytając się, czy pani każe podać sobie suknię; Anna spojrzała na nią ze zdumieniem i odrzekła: „później!“ Przyszedł lokaj z kawą, „później!“ powiedziała i jemu.
Mamka, włoszka, nakarmiwszy dziewczynkę, weszła z nią i podała Annie małą. Pulchniutka, nadzwyczaj czysto utrzymywana dziewczynka, ujrzawszy matkę, wyciągnęła do niej, jak zawsze, gołe rączki, i uśmiechając się bezzębnemi usteczkami, zaczęła przebierać rączętami, jak ryba skrzelami, szeleszcząc niemi po nakrochmalonych fałdach haftowanej sukienki. Nie sposób było nie uśmiechnąć się, nie pocałować dziewczynki, nie sposób było nie podstawić jej palca, za który ona uchwyciła, gaworząc i drgając całem ciałkiem; nie sposób było nie podstawić jej wargi, którą mała uchwyciła natychmiast ustami. I Anna zrobiła to wszystko, wzięła ją na ręce, pohuśtała, ucałowała jej rumiane policzki i gołe łokcie; patrząc się jednak na to dziecko, bardziej jeszcze niż kiedykolwiek zdawała sobie sprawę, że uczucie, jakie żywi ku niej nie jest nawet miłością w porównaniu z tem uczuciem, jakie ma dla Sieroży. Dziewczynka była nadzwyczaj miłą, lecz nie ujmowała tak za serce. Na pierwsze dziecko, chociaż ono było dzieckiem niekochanego człowieka, Anna zużyła wszystkie siły swej miłości, która nie była wtedy zaspokojoną; dziewczynka przyszła na świat w bardzo trudnych warunkach, lecz Anna nie miała z nią nawet setnej części tych kłopotów, jakie miała z pierwszem dzieckiem. Po dziewczynce można tylko spodziewać się jeszcze wielu rzeczy w przyszłości, a Sieroża był już prawie człowiekiem, miał już swoje poglądy i uczucia, rozumiał już wiele, kochał i zdawał sobie sprawę z postępowania matki; tak przynajmniej sądziła Anna, przypominając sobie jego odezwanie i zachowanie się... i na zawsze już, i to nietylko fizycznie, lecz i moralnie, była rozłączoną z nim, i faktowi temu nic już nie było w stanie zapobiedz.
Anna oddała dziewczynkę mamce i otworzyła medalion, w którym był portret Sieroży z czasów, gdy ukochany jej synek miał mniej więcej tyle miesięcy, co obecnie dziewczynka. Anna wstała i, zdjąwszy kapelusz, wzięła ze stolika album, w którym były fotografie Sieroży z różnych lat; chciała porównać je, zaczęła więc wyjmować każdą; w albumie zostawała tylko jedna jeszcze, najpóźniejsza i najlepsza zarazem. Sieroża w białej koszulce siedział na krześle, jak na koniu, mrużył oczy, uśmiechał się i miał na twarzy ten wyraz, jaki matka najbardziej lubiła w nim. Małemi, zgrabnemi rękoma, które dzisiaj szczególnie prędko poruszały swymi białymi cienkimi palcami, Anna parę razy próbowała uchwycić za róg fotografii, lecz palce ześlizgiwały się i nie mogła jej wyciągnąć, noża do papieru nie było na stole, i Anna wyjąwszy fotografię, znajdującą się obok (była to fotografia Wrońskiego, robiona w Rzymie, w okrągłym kapeluszu i z długimi włosami), wysunęła nią fotografię syna. „Tak, oto on!“ — pomyślała, spojrzawszy na Wrońskiego, i nagle przypomniała sobie, kto jest sprawcą jej obecnego nieszczęścia. Przez cały ranek nie wspomniała o nim ani razu, teraz jednak, ujrzawszy nagle tę męską, szlachetną, tak dobrze jej znaną i ukochaną twarz, poczuła, jak jej miłość ku niemu wzrasta.
„Gdzież on jest teraz? Jakżeż może pozostawiać mnie samotną z memi zmartwieniami?“ — pomyślała nagle, zapominając, że sama tai przed nim wszystko, co dotyczy syna, i posłała do niego z prośbą, aby natychmiast przyszedł do niej i z zamierającem sercem czekała na niego, myśląc nad tem, co mu powiedzieć i w jaki sposób wyrazić mu swą miłość. Lokaj wrócił z odpowiedzią, że Wroński ma gościa, lecz że w tej chwili nadejdzie, i że kazał spytać się czy Anna przyjmie księcia Jawszyna, bawiącego obecnie w Petersburgu.
„Przyjdzie nie sam, a od wczorajszego południa nie widział mnie — pomyślała — zobaczy się ze mną, a ja nie będę mogła powiedzieć mu wszystkiego, gdyż przyjdzie z Jawszynem“... I nagle przyszła jej do głowy dziwna myśl: „a jeżeli przestał już kochać mnie?“
I przypominając sobie zdarzenia, zaszłe w ciągu ostatnich paru dni, zdawało się jej, że we wszystkiem widzi tylko potwierdzenie swej strasznej myśli. Wczoraj nie był w domu na obiedzie, nalegał na to, aby każde z nich po przyjeździe do Petersburga, stanęło oddzielnie, nawet i teraz przychodził do niej nie sam, zdając się unikać z nią rozmowy w cztery oczy.
„Ale on powinien powiedzieć mi o tem, ja muszę wiedzieć prawdę; gdy będę ją wiedziała, tem samem będę wiedziała, co mam robić na przyszłość“ — myślała, nie czując się na siłach przedstawić sobie swego położenia, gdy przekona się o jego obojętności. Zdawało się jej, że przestał już ją kochać, była bliską rozpaczy i wskutek tego czuła się nadzwyczaj zdenerwowaną; zadzwoniła na pokojówkę i poszła ubierać się. Przy ubieraniu zwracała baczniejszą uwagę, niż zwykle, na swą toaletę, jak gdyby on mógł, przestawszy ją już kochać, pokochać na nowo za to, że ujrzy ją w sukni, w jakiej będzie jej najlepiej do twarzy i w ładnem uczesaniu.
Anna nie zdążyła jeszcze ubrać się, gdy rozległ się dzwonek.
Gdy weszła do salonu, nie Wroński, lecz Jawszyn spotkał ją spojrzeniem. Wroński przeglądał fotografie jej syna i nie spieszył się rzucić na nią okiem.
— My znamy się — rzekła, kładąc drobną swą rękę w ogromną dłoń zmieszanego (co tak dziwnie odbijało od jego ogromnego wzrostu i grubych rysów) Jawszyna. — Znamy się już od roku, od czasu wyścigów. Proszę pozwolić — zwróciła się do Wrońskiego, odbierając mu prędko fotografie syna, którym Aleksiej przyglądał się, i rzuciła na niego bystre spojrzenie. — Jakżeż się udały wyścigi w tym roku? Ja przypatrywałam się im w Rzymie na Corso. Pan zresztą nie lubi zagranicy — zauważyła, uśmiechając się życzliwie. — Znam pana, znam wszystkie upodobania pańskie, chociaż tak mało widywałam go dotąd...
— Sprawia mi to przykrość, gdyż upodobania moje przeważnie niezbyt pochlebnie świadczą o mnie — odparł Jawszyn, przygryzając lewy wąs.
Porozmawiawszy jeszcze parę chwil i zauważywszy, że Wroński spogląda na zegarek, Jawszyn zapytał go, jak długo zabawi jeszcze w Petersburgu i, wyciągając swą długą rękę, wziął ze stołu kepi.
— Zdaje się, że już bardzo krótko — odparła Anna z zakłopotaniem, spoglądając na Wrońskiego.
— Więc nie zobaczymy się już więcej? — zapytał Jawszyn, wstając i zwracając się ku Wrońskiemu — gdzie jesteś dzisiaj na obiedzie?
— Przyjdźcie panowie do mnie na obiad — odezwała się Anna stanowczo, zdając się gniewać na siebie za swe poprzednie zakłopotanie, rumieniąc się jednak jak zwykle, gdy przed kimś obcym zdarzyło się jej zdradzić ze swem obecnem położeniem. — Nieświetny to będzie obiad, ale przynajmniej zobaczy się pan z nim, a Aleksiej nikogo z dawnych kolegów pułkowych tak nie kocha, jak pana.
— Z przyjemnością — odrzekł Jawszyn z uśmiechem, który przekonał Wrońskiego, iż Anna podobała się przyjacielowi.
Jawszyn pożegnał się i wyszedł, Wroński chciał wyjść za nim.
— Wychodzisz? — zapytała Anna.
— Jużem się spóźnił — odparł. — Idź, dogonię cię za chwilę! — zawołał na Jawszyna.
Anna ujęła Wrońskiego za rękę i, nie spuszczając z niego spojrzenia, patrzała mu się prosto w oczy, myśląc nad tem, co mu powiedzieć, aby go zatrzymać w domu.
— Poczekaj, mam do ciebie interes — i przycisnęła dłoń jego do swojej szyi. — Czy ci to nic nie szkodzi, żem zaprosiła go na obiad?
— Doskonale zrobiłaś — odparł ze spokojnym uśmiechem, całując jej rękę.
— Aleksieju!... ty kochasz mnie zawsze? — zapytała, ściskając nerwowo jego dłoń — Aleksieju, kiedy my wyjedziemy?... pobyt tutaj zmęczył mnie już...
— Już niedługo. Nie dasz wiary, jak mi ciąży to nasze tutejsze życie — odpowiedział, uwalniając swą rękę z uścisku Anny.
— Idź więc, idź! — rzekła z urazą i odsunęła się od niego.

XXXII.

Wróciwszy do domu Wroński nie zastał Anny. Służba powiedziała mu, że wkrótce po jego wyjściu przyjechała jakaś pani i że Anna wyjechała z nią do miasta. Wrońskiego zastanowiło, że Anna wyszła z domu, nie mówiąc nikomu dokąd idzie, i że rano wychodziła sama jedna, również niewiadomo dokąd; wszystko to w połączeniu z dziwnie stanowczym wyrazem jej twarzy dzisiejszego ranka, i ze wspomnieniem tego wrogiego tonu, z jakim w obecności Jawszyna, prawie że wyrwała mu z ręki fotografię syna, wydało się Wrońskiemu dość dziwnem i niezrozumiałem; postanowił więc rozmówić się z nią koniecznie i oczekiwał w salonie na jej powrót. Ale Anna powróciła nie sama, gdyż przywiozła swą ciotkę, starą pannę, księżniczkę Obłońską, która przyjeżdżała już w południe po Annę, aby iść z nią razem po sprawunki. Anna zdawała się nie zauważać, że Wroński jest nie w humorze, i wesoło opowiadała mu o swych sprawunkach. Wroński widział, że z Anną działo się coś nadzwyczajnego; w błyszczących jej oczach, gdy chwilami zatrzymywały się na nim, widać było skupioną uwagę, a w mowie i w ruchach przebijała nerwowa ruchliwość i gracya, które teraz trworzyły go, a które w początku ich znajomości tak go zachwycały.
Do obiadu nakryto na cztery osoby; miano już siadać do stołu, gdy przyjechał Tuszkiewicz, przysłany przez Betsy do Anny.
Księżna Betsy przepraszała, że nie może przyjechać pożegnać się, gdyż jest niezdrową, prosi jednak Annę, aby ta przyjechała do niej pomiędzy godziną w pół do siódmej a dziewiątą wieczorem. Wroński, słysząc tak ścisłe określenie czasu, będące dowodem, że Betsy przedsięwzięła odpowiednie środki, aby nikt nie spotkał się u niej z Anną, spojrzał znacząco na Annę, która zdawała się nie zauważać tego spojrzenia.
— Żałuję bardzo, ale właśnie pomiędzy wpół do siódmej a dziewiątą nie będę mogła w żaden sposób — rzekła, uśmiechając się z lekka.
— Księżna będzie bardzo żałować...
— I ja również.
— Zapewne spędzi pani wieczór w teatrze, dzisiaj Patti śpiewa?
— Patti? Pojechałabym z przyjemnością, gdybym mogła dostać lożę.
— Ja wystaram się dla pani... — ofiarował się Tuszkiewicz.
— Będę panu bardzo wdzięczną — rzekła Anna. — Może pan zostanie u nas na obiedzie?
Wroński wzruszył nieznacznie ramionami, gdyż nie rozumiał postępowania Anny; dziwiło go, że przywiozła z sobą tę starą księżnę, że zaprasza na obiad Tuszkiewicza, najbardziej zaś, że poleciła przywieźć sobie lożę? Czyż można było przypuszczać, że Anna zdecyduje się jechać na abonamentowe występy Patti, na których będzie musiała spotkać się ze wszystkimi swymi dawnymi znajomymi? Spojrzał więc poważnie na nią, ona zaś odpowiedziała mu tem wyzywającem, niby wesołem, niby rozpaczliwem spojrzeniem, którego wyrazu Wroński nigdy nie mógł zrozumieć. Podczas obiadu Anna była wyzywająco wesołą i zdawała się kokietować i Tuszkiewicza i Jawszyna. Po obiedzie, gdy Tuszkiewicz pojechał po lożę, a Jawszyn poszedł wypalić cygaro, Wroński udał się razem z nim na dół do swego mieszkania. Po chwili jednak wbiegł znowu na górę, gdzie zastał Annę w jasnej, jedwabnej, wydekoltowanej sukni, którą sprawiła sobie w Paryżu, i w cennych staroświeckich białych koronkach na głowie, uwydatniających nadzwyczaj jej niezwykłą urodę.
— Więc pani naprawdę ma zamiar jechać do teatru? — zapytał po francusku, unikając jej spojrzenia.
— Czemu pan pyta mnie o to z takim przestrachem? — odparła urażona, że Wroński nie patrzy na nią. — Dlaczego nie mam jechać? — Anna zdawała się nie rozumieć znaczenia słów Wrońskiego.
— Rozumie się, że niema żadnego powodu — odparł, marszcząc brwi.
— I ja też jestem tego zdania — odrzekła, nie zmieniając naumyślnie ironicznego tonu, i z zimną krwią naciągając długą wyperfumowaną rękawiczkę.
— Anno, na miłość Boską! co się z tobą stało? — rzekł, usiłując doprowadzić ją do równowagi, jak to kiedyś czynił i Aleksiej Aleksandrowicz.
— Nie rozumiem o co pytasz?
— Wiesz przecież, że nie możesz jechać...
— Dlaczego? Przecież pojadę nie sama... księżniczka Barbara nadejdzie zaraz i pojedziemy razem.
Wroński wzruszył ramionami, jak człowiek, który nic nie wie i nie umie dać sobie rady.
— Ale czy nie wiesz?... — zaczął mówić.
— Ależ ja nic nie chcę wiedzieć! — zawołała podniesionym prawie głosem — nie chcę... czyżbym miała wstydzić się tego com zrobiła? Nie, nie, jeszcze raz nie. I gdybym drugi raz była w takiem samem położeniu, zrobiłabym to samo. Nas, ciebie i mnie obchodzi tylko jedno: czy się kochamy. Nic innego obchodzić nas nie może... z jakiej racyi mieszkamy tutaj każde oddzielnie i nie widujemy się prawie zupełnie?... dlaczego ja nie mogę być w teatrze? kocham cię i wszystko mi jedno — zakończyła po rosyjsku, i oczy jej spojrzały na niego, pełne jakiegoś dziwnego, niezwykłego blasku. — Jeżeli tylko tyś się nie zmienił? Dlaczego nie patrzysz na mnie?
Wroński spojrzał na nią. Widział cała piękność jej postaci i stroju, w którym Annie było nadzwyczaj do twarzy; lecz była to jedna z tych chwil, w których uroda jej i elegancya rozdrażniały go.
— Uczucie moje nie może uledz zmianie, wiesz o tem dobrze, ale proszę cię, błagam — rzekł znowu po francusku, pełnym błagania i czułości głosem, patrząc jednak na nią obojętnie i surowo.
Anna nie słyszała słów, widziała jednak obojętne spojrzenie i odparła z rozdrażnieniem:
— A ja proszę cię, abyś mi powiedział dlaczego nie mam jechać?
— Dlatego, że możesz się narazić na... — i Wroński zawahał się.
— Nic nie rozumiem: Jawszyn n’est pas compromettant i księżniczka Barbara również. Oto i ona...

XXXIII.

Wroński po raz pierwszy gniewał się na Annę i miał żal do niej, że naumyślnie niechce rozumieć swego położenia, a gniewał się tembardziej, że nie mógł wyraźnie powiedzieć o co mu idzie, gdyż gdyby miał jej wprost powiedzieć, musiałby rzec:
— Pokazywać się w teatrze w tym kostyumie, w towarzystwie księżniczki, którą wszyscy znają, równa się nietylko uznaniu samej siebie za kobietę upadłą, ale i rzuceniu wyzwania całemu światu, to jest wyrzeczeniu się go na zawsze.
Wroński nie mógł powiedzieć tego Annie, „ale jakżeż ona sama może nie rozumieć tego, i co się z nią stało?“ — pytał i czuł, że jednocześnie zmniejsza się jego szacunek ku niej, a wzrasta uznanie dla jej urody.
Zły i nieswój powrócił do numeru i siadł koło Jawszyna. Jawszyn założył swe długie nogi na krzesło i pił koniak z wodą selcerską; Wroński kazał sobie również podać koniaku.
— Powiadasz: „Potężny“ Łankowskiego, to dobry koń i radzę ci kupić go — rzekł Jawszyn, spoglądając na swego zachmurzonego przyjaciela — tył ma trochę nieładny, ale nogi i głowa nie pozostawiają nic do życzenia.
— Zdaje się, że go kupię — odparł Wroński.
Rozmowa o koniach zajmowała Wrońskiego, nie zapominał jednak na chwilę o Annie, pomimowoli przysłuchiwał się odgłosom kroków na korytarzu i spoglądał na zegar, stojący na kominku.
— Anna Arkadjewna kazała powiedzieć, że pojechała do teatru — zameldował lokaj.
Jawszyn nalał jeszcze jeden kieliszek do musującej wody, wypił duszkiem całą szklankę i, zapinając mundur, wstał z krzesła.
— Jedźmy i my — rzekł uśmiechając się z lekka pod wąsami, dając tym uśmiechem do zrozumienia, że zna powody niezadowolenia Wrońskiego, lecz nie przypisuje im żadnej wagi.
— Ja nie pojadę — odparł Wroński z niechęcią.
— A ja muszę, gdyż obiecałem. Do widzenia zatem, przyjeżdżaj jednak i weź krzesło Krasuńskiego — dodał Jawszyn wychodząc.
— Nie przyjadę, gdyż nie będę miał czasu.
„Z żoną kłopot, a z nie-żoną jeszcze większy“ — pomyślał Jawszyn, wychodząc z hotelu.
Po wyjściu kolegi Wroński wstał z krzesła i zaczął chodzić po pokoju.
— Co to dzisiaj?... czwarty abonament... Jegor z żoną i matka moja... cały więc Petersburg. Teraz weszła ona, zdjęła futro i ukazała się w loży. Tuszkiewicz, Jawszyn, księżniczka Barbara — wyobrażał sobie. — A cóż ja na to? Jedno z dwojga: albo boję się, albo też opiekę nad nią zdałem Tuszkiewiczowi... w każdym razie głupia historya... I po co ona stawia mnie w takiem położeniu? — zadał sobie pytanie, machnąwszy ręką.
Ruchem tym potrącił stolik, na którym stała selcerska woda i karafka z koniakiem, i o mało co nie przewrócił go; starając się utrzymać stolik w równowadze, potrącił go jeszcze bardziej i ze złości kopnął nogą, po chwili zadzwonił.
— Jeżeli chcesz służyć u mnie — rzekł do wchodzącego kamerdynera, to żeby mi tego więcej nie było... powinieneś to sprzątnąć w tej chwili.
Kamerdyner, nie poczuwając się do winy, chciał usprawiedliwiać się, spojrzawszy jednak na swego pana, domyślił się natychmiast, że nic mu nie pozostaje, tylko milczeć, bąknął więc tylko parę wyrazów niezrozumiale, ukląkł na dywanie i począł zbierać z niego całe i potłuczone butelki i kieliszki.
— To nie twoja rzecz, przyślij lokaja, aby posprzątał, i przygotuj mi frak.




O w pół do dziewiątej Wroński wchodził do teatru. Przedstawienie już się rozpoczęło. Staruszek woźny zdjął futro z Wrońskiego i, poznawszy go, nazwał „jaśnie oświeconym panem“, poczem zaproponował mu niebrać numeru, ale poprostu zawołać Fedora. Na jasno oświetlonym korytarzu nie było nikogo prócz kamerdynera i dwóch lokai, stojących z futrami w ręku koło drzwi. Z poza na wpół otwartych drzwi dawał się słyszeć ostrożny akompaniament staccato orkiestry i kobiecy głos, wymawiający wyraźnie muzyczny frazes. Drzwi otworzyły się, woźny wślizgnął się w nie i do Wrońskiego dobiegł wyraźnie muzyczny frazes, po chwili jednak drzwi zamknęły się prędko, i Wroński nie dosłyszał końca frazesu i kadansu, huczne jednak oklaski kazały mu się domyśleć, że artystka skończyła już śpiewać. Gdy wszedł do sali jasno oświetlonej pająkami i bronzowymi gazowymi rożkami, hałas rozlegał się jeszcze. Na scenie śpiewaczka wydekoltowana i obwieszona brylantami, z pomocą tenora, który ją trzymał za rękę, podnosiła z uśmiechem bukiety niezgrabnie przelatujące przez rampę. Jakiś pan z przedziałem na błyszczącej od pomady głowie, podawał długiemi rękoma ogromny wieniec artystce, a cała publiczność na parterze i w lożach krzyczała brawo, wołała bis i wyrażała swój zachwyt. Kapelmistrz dopomagał w doręczaniu wieńca i poprawiał na sobie biały krawat. Wroński wszedł do krzeseł, stanął i zaczął rozpatrywać się po sali. Dzisiaj, mniej niż zwykle, zwrócił uwagi na znane sobie dobrze otoczenie, na scenę, na ten hałas, na ten cały nic go nie obchodzący tłum widzów, napełniający szczelnie cały teatr.

Jak zwykle, z przodu lóż siedziały jakieś panie, a za niemi jacyś oficerowie; jak zwykle, te same różnokolorowe kobiety i mundury, i surduty, ten sam szary tłum na paradyzie, i między całym tym tłumem w lożach i pierwszych rzędach było około czterdziestu osób, prawdziwych mężczyzn i dam. Wroński natychmiast zwrócił uwagę na te oazy i odrazu zwrócił ją też i na siebie.
Gdy wchodził, akt skończył się właśnie, nie zachodząc więc do loży brata, doszedł do pierwszego rzędu krzeseł i stanął koło rampy obok Sierpuchowskiego, który, zgiąwszy nogę i uderzając obcasem w nią, ujrzał go zdaleka i przyjaźnie uśmiechał się.
Wroński nie widział jeszcze Anny, gdyż naumyślnie nie patrzał w jej stronę, wiedział jednak ze spojrzeń swych znajomych, gdzie znajduje się Karenina, oglądał się nieznacznie, lecz nie szukał jej; Wroński spodziewał się czegoś gorszego i upatrywał Aleksieja Aleksandrowicza; na jego szczęście Karenin nie był obecnym.
— Mało pozostało w tobie wojskowego... — odezwał się do niego Sierpuchowskoj — dyplomata, artysta... coś w tym rodzaju.
— W istocie, sam nawet nie wiedziałem, kiedym włożył frak — odparł Wroński, uśmiechając się i wyjmując z futerału lornetkę.
— Co prawda, zazdroszczę ci. Ja, gdy wracam z zagranicy i znowu ubieram się w to-tu — dotknął swych akselbantów — żałuję swobody.
Sierpuchowskoj dawno już machnął ręką na wojskową karyerę Wrońskiego, lubiał go jednak zawsze i był mu życzliwy szczerze.
— Szkoda, żeś spóźnił się na pierwszy akt.
Wroński, słuchając jednem uchem przyjaciela, skierował lornetkę na parterowe loże i przyglądał się im. Koło damy w turbanie na głowie i starego, łysego mężczyzny, ujrzał nagle w oprawie z koronek głowę Anny, dumną, nadzwyczaj piękną i uśmiechającą się. Anna zajmowała piątą lożę od sceny, w dwudziestu krokach od niego, siedziała na przodzie i, odwróciwszy się trochę, rozmawiała z Jawszynem. Kontury jej głowy, osadzonej na pięknych i szerokich plecach, i blask rzucany przez jej oczy i całe oblicze, wywierały na Wrońskim wrażenie, jakiego doznał, ujrzawszy ją na balu w Moskwie; teraz jednak uroda ta działała na niego zupełnie inaczej. W uczuciu jego ku niej nie było nic tajemniczego, i dlatego teraz uroda jej, chociaż go pociągała mocniej niż przedtem, jednocześnie raziła go. Anna nie patrzała na niego, lecz Wroński był pewien, że widziała go już.
Gdy po upływie paru minut popatrzał znowu przez lornetkę w tamtą stronę, zauważył, że księżniczka Barbara jest nadzwyczaj czerwona, śmieje się nienaturalnie i nieustannie ogląda się na sąsiednią lożę, Anna zaś, złożywszy wachlarz i uderzając nim po czerwonym aksamicie, przypatruje się uporczywie czemuś na sali i zapewne niechce widzieć tego, co się dzieje w sąsiedniej loży. Jawszyn miał minę, jaką miewał, gdy przegrywał; ze zmarszczonem czołem coraz bardziej i bardziej przygryzał lewy was i spoglądał z ukosa na sąsiednią lożę.
W łoży tej, po lewej stronie, siedzieli Kartasowowie; Wroński znał ich i wiedział, że Anna zna ich również. Kartasowowa szczupła, drobna kobieta, stała w swej loży i odwróciwszy się plecami do Anny, kładła na siebie zarzutkę, którą jej mąż podawał. Na bladej twarzy Kartasowowej malował się gniew. Sam Kartasow, tłusty, łysy mężczyzna, oglądał się nieustannie na Annę i usiłował uspokoić żonę. Żona już wyszła, mąż ociągał się jednak, szukając oczyma spojrzenia Anny i chcąc widocznie ukłonić się jej. Anna naumyślnie zapewne nie zauważała go, gdyż odwróciła się plecami i rozmawiała z Jawszynem, który pochylił ku niej swą łysą głowę; Kartasow wyszedł, nie złożywszy ukłonu i loża pozostała pustą.
Wroński nie widział, co właściwie zaszło między Kartasowową a Anną, domyślał się jednak, że Annę spotkało jakieś upokorzenie; domyślał się z tego wszystkiego co widział, a bardziej jeszcze z twarzy Anny, która, jak wiedział, zbierała resztki sił, aby odegrać do końca swą rolę. Ta rola, polegająca na udawaniu wewnętrznego spokoju, udawała się jej najzupełniej. Kto nie znał jej, kto nie słyszał wszystkich wyrazów współczucia, oburzania się i dziwienia kobiet, iż ośmieliła się pokazać całemu światu w swych koronkach na głowie i ze swą urodą, ten nie podejrzewał, że Anna przechodzi przez męki, jakich doświadcza człowiek, wystawiony pod pręgierzem.
Wiedząc, że coś zaszło, lecz nie wiedząc co mianowicie, Wroński zatrwożył się nadzwyczaj i, aby dowiedzieć się czegokolwiek, poszedł do loży brata, wychodząc naumyślnie wyjściem naprzeciwko loży Anny; w przejściu napotkał swego dawnego pułkownika, rozmawiającego z dwoma znajomymi.
Wroński dosłyszał, jak ktoś z rozmawiających wymienił nazwisko Kareninych i zauważył, że pułkownik czemprędzej pospieszył zawołać go głośno po nazwisku, przyczem spojrzał znacząco na rozmawiających.
— A Wroński!... kiedyż będziesz u nas w pułku? Nie możemy przecież pozwolić ci wyjeżdżać bez wydania uczty dla ciebie... przecież ty jesteś nasz bardzo dawny kolega i przyjaciel — rzekł pułkownik.
— Bardzo żałuję, nie mam czasu... chyba za drugim razem — odparł Wroński i czemprędzej udał się na pierwsze piętro do loży brata.
W loży siedziała stara hrabina, matka Wrońskiego. Po drodze na korytarzu Wroński spotkał swą bratowe i księżniczkę Sorokinównę.
Odprowadziwszy księżniczkę do matki, Waria podała rękę Wrońskiemu i natychmiast zaczęła z nim mówić o tem, czem była przejętą; Wroński nie widział jej jeszcze nigdy wzruszonej do tego stopnia.
— Mojem zdaniem jest to podłość i nikczemność i madame Kartasową nic nie mogło upoważnić do podobnego postępku. Madame Karenina... — zaczęła mówić.
— Co takiego?... ja nic nie wiem.
— Jakto, nie słyszałeś?
— Ja ostatni dopiero usłyszę o tem.
— Niewiem czy może istnieć stworzenie złośliwsze od tej Kartasowej...
— Cóż ona zrobiła takiego?
— Mąż mi opowiedział... obraziła Kareninę... Kartasow zaczął rozmawiać z Kareniną, a żona zrobiła mu scenę; powiadają, że na cały głos odezwała się niestosownie i opuściła lożę.
— Hrabio, pańska maman woła pana — rzekła księżniczka Sorokinówna, wysuwając głowę przez uchylone drzwi loży.
— A ja wciąż czekam na ciebie — przywitała go matka, uśmiechając się złośliwie — nie widać cię jakoś zupełnie.
Syn widział, że matka nie mogła powstrzymać uśmiechu zadowolenia.
— Dobry wieczór, maman... szedłem właśnie — rzekł chłodno.
— Czemuż nie idziesz faire la cour à madame Karènine? — zapytała hrabina, gdy księżniczka odwróciła się. — Elle fait sensation. On oublie la Patti pour elle...
Maman, tyle razy prosiłem już, abyśmy nie rozmawiali o tem.
— Mówię o tem, o czem wszyscy mówią.
Wroński nic nie odrzekł i, porozmawiawszy chwilę z księżniczką Sorokinówną, wyszedł z loży i we drzwiach spotkał się z bratem.
— A!... Aleksiej! — zawołał Aleksander Wroński. — Co za podłość! głupia baba i koniec... chcę iść do niej, chodźmy więc razem.
Wroński nie zwracając uwagi na słowa brata, zszedł prędko na dół, chociaż sam nie wiedział, co ma robić. Gniew na nią, że swem postępowaniem naraża na nieprzyjemności i siebie i jego, walczył w nim z litością nad jej cierpieniem. Zszedł na dół i podszedł prosto do parterowej loży Anny, koło której stał Stremow i rozmawiał z Anną.
— Niema już tenorów... Le moule en est brisé.
Wroński ukłonił się i podał rękę Stremowowi.
— Zdaje się, że pan przyjechał późno i nie słyszał najładniejszej aryi — zwróciła się Anna do Wrońskiego, spoglądając na niego, tak mu się przynajmniej zdawało, ironicznie.
— Ja nie jestem żaden znawca — odparł, patrząc na nią surowo.
— To tak, jak książę Jawszyn — odrzekła z uśmiechem — który znajduje, że Patti śpiewa zbyt głośno. — Dziękuję panu — dodała, ujmując drobną rączką w długiej rękawiczce, podniesiony przez Wrońskiego afisz i piękna jej twarz nerwowo drgnęła. Anna wstała i odeszła w głąb loży.
Zauważywszy, że w ciągu następnego aktu loża jej była pustą, Wroński, narażając się na sykanie zasłuchanego w kawatynę teatru, wyszedł z krzeseł i pojechał do domu.
Anna powróciła już. Gdy Wroński wszedł do niej, miała jeszcze na sobie tę samą toaletę, w której była w teatrze i siedząc na fotelu koło ściany, patrzała przed siebie; spojrzawszy na niego, znowu zapatrzyła się.
— Anno! — odezwał się Wroński.
— Toś ty winien wszystkiemu! — zawołała ze łzami rozpaczy i gniewu w głosie, wstając z krzesła.
— Prosiłem cię, błagałem, abyś nie jechała... wiedziałem, że ci nie będzie tam wesoło...
— Wesoło?!... strasznie! żebym żyła Bóg wie ile lat, nie zapomnę tego. Ona powiedziała, że wstyd siedzieć koło mnie.
— Gadanie głupiej kobiety — rzekł — ale po co było narażać się, ryzykować...
— Nieznoszę twego spokoju... toś ty nie powinien był doprowadzać mnie do tego. Gdybyś mnie kochał...
— Anno! co ma moja miłość do tego...
— Tak, gdybyś ty mnie kochał, jak ja ciebie... gdybyś tak cierpiał, jak ja... — zawołała, spoglądając na niego wyrazem przestrachu.
Wroński litował się nad nią, a jednocześnie opanowywał go gniew; zapewniał ją o swej miłości, gdyż widział, że to jedno tylko może ją uspokoić, i nie czynił jej głośno żadnych wyrzutów, chociaż w głębi duszy miał żal do niej.
Anna pochłaniała w siebie te zapewnienia o miłości, które Wrońskiemu wydawały się do tego stopnia banalnemi, że wstyd mu było powtarzać je, a które stopniowo uspokajały ją. Na drugi dzień po tej scenie wyjechali oboje na wieś w najlepszej zgodzie.

KONIEC TOMU II.





  1. Dawała ona utrzymanie wielu ludziom, szczególniej zaś jednej zacnej i muzykalnej rodzinie: wszystkie córki grały na instrumentach rzniętych. Aleksiej Aleksandrowicz znał tę rodzinę i był chrzestnym ojcem najstarszej córki.
  2. Tak zwano poufale pułkownika.
  3. Taskat’ = ciągnąć.
  4. Djabłem nazywali oboje zazdrość.
  5. Był to nowy zwierzchnik.
  6. Kalambur, oparty na niedającej się oddać w przekładzie grze słów: rozwodem po rosyjsku nazywa się parada warty honorowej. (Przypisek tłumacza).
  7. Anałoj = pulpit, na którym w cerkwiach leży ewangelia. (Przypisek tłumacza).
  8. Zachowywanie zwyczajów przestrzegały ściśle księżna i Darja Aleksandrowna.
  9. Iwanow, rosyjski malarz-naturalista. (Przyp. tłumacza).
  10. Anna nazywała tak swą dziewczynkę.
  11. Sitnikow był pedagogiem, zajmującym się naukowem wychowaniem Sieroży.
  12. Nadieńka była siostrzenicą Lidyi Iwanownej i wychowywała się u niej.
  13. Piotr Ignatjewicz był to główny wychowawca Sieroży.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.