Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LEON N. Hr. TOŁSTOJ.



Anna Karenina



PRZEKŁAD Z SIÓDMEGO WYDANIA ORYGINAŁU
PRZEZ
J. W.
TOM III.
W KRAKOWIE,
SPÓŁKA WYDAWNICZA POLSKA.
1900.

W KRAKOWIE, W DRUKARNI »CZASU« FR. KLUCZYCKIEGO I SPÓŁKI
pod zarządem Józefa Łakocińskiego.








CZĘŚĆ SZÓSTA.

I.

Darja Aleksandrowna spędzała lato wraz z dziećmi w Pokrowskiem u siostry swej Kiti Lewinowej. W majątku Dolly dom zawalił się zupełnie ze starości, i Lewin z żoną namówili ją, aby przez lato bawiła u nich, co Stepanowi Arkadjewiczowi podobało się nadzwyczaj; twierdził on, iż żałuje bardzo, że zajęcia biurowe nie pozwalają mu spędzić lata razem z rodziną na wsi, co sprawiałoby mu ogromną przyjemność; pozostał więc w Moskwie i tylko od czasu do czasu przyjeżdżał na jeden, najwyżej na dwa dni. Prócz Obłońskich ze wszystkiemi dziećmi i guwernantką, bawiła jeszcze tego lata u Lewinów i stara księżna, która miała sobie za obowiązek nie odstępować niedoświadczonej córki, będącej w poważnym stanie; oprócz niej Wareńka, zagraniczna przyjaciółka, spełniła swą obietnicę przyjechania do Kiti, gdy ta wyjdzie za mąż, i odwiedziła młodą mężatkę. Wszyscy to byli krewni i przyjaciele żony Lewina. I chociaż on wszystkich ich lubiał, żal mu jednak było dawnego świata i dawnych zwyczajów „Lewinowskich“, które dawały się zagłuszać napływem „elementu Szczerbackiego“, jak mawiał sam sobie; z jego krewnych bawił w tym roku tylko Siergiej Iwanowicz, lecz i to był człowiek Koznyszewskiego, a nie Lewinowego typu; tradycya więc Lewinowych powoli ginęła zupełnie.
W pustym dawniej dworze obecnie było tylu mieszkańców, że wszystkie pokoje były zajęte, i stara księżna codziennie prawie musiała, siadając do stołu, rachować wszystkich i sadzać trzynastego wnuka lub wnuczkę przy osobnym stoliku. A i Kiti, która z zapałem zajmowała się gospodarstwem, miała bardzo wiele kłopotu z dostarczaniem kur, kaczek, indyków, których przy wiejskich apetytach gości i dzieci wychodziło bardzo dużo.
Cała rodzina siedziała przy stole. Dzieci Dolly, guwernantka i Wareńka namyślali się do którego lasu iść na grzyby. Siergiej Iwanowicz, cieszący się szacunkiem wszystkich z powodu swego rozumu i uczoności, szacunkiem, graniczącym chwilami z uwielbieniem, wprawił całe towarzystwo w zdumienie, wtrącając się do rozmowy o grzybach.
— Weźcie państwo i mnie z sobą, bardzo lubię chodzić na grzyby — rzekł, spoglądając na Wareńkę — jestem zdania, iż jest to świetny sposób spędzania czasu!
— Sprawi nam to ogromną przyjemność — odparła Wareńka, rumieniąc się. Kiti i Dolly zamieniły z sobą porozumiewające spojrzenia. Propozycya mądrego i uczonego Siergieja Iwanowicza, że pójdzie razem z Wareńką na grzyby, zdawała się potwierdzać niektóre przypuszczenia Kiti, zajmujące ją bardzo w ostatnich czasach. Aby spojrzenie jej jednak nie było zauważonem, Kiti wszczęła obojętną rozmowę z matką. Po obiedzie Siergiej Iwanowicz siadł z filiżanką czarnej kawy koło okna w salonie, rozmawiając w dalszym ciągu z bratem i spoglądając na drzwi, któremi miały wejść dzieci, aby go zabrać z sobą na grzyby. Lewin usiadł na oknie koło brata.
Kiti stała koło męża, czekając widocznie na koniec nieinteresującej ją rozmowy, i chcąc zapytać się go o coś.
— Od czasu ożenienia się zmieniłeś się bardzo i to na korzyść — rzekł Siergiej Iwanowicz, uśmiechając się do Kiti, i widocznie przywiązując niewiele wagi do toczącej się rozmowy — masz jednak zawsze pasyę bronić najparadoksalniejszych tematów.
— Katia, nie powinnaś stać! — odezwał się do niej mąż, przysuwając żonie krzesło i spoglądając na nią bacznie.
— No, a zresztą niema już czasu — dodał Siergiej Iwanowicz, ujrzawszy wbiegające dzieci.
Tania wyprzedzała wszystkich i wbiegła galopem wprost na Siergieja Iwanowicza, wymachując jego miękkim kapeluszem i koszykiem.
Stanąwszy śmiało przed Koznyszewem i patrząc na niego błyszczącemi oczyma, podobnemi nadzwyczaj do ślicznych oczów Stepana Arkadjewicza, dziewczynka podała Siergiejowi Iwanowiczowi kapelusz i udając, że chce go włożyć na niego, lękliwym i pieszczotliwym uśmiechem usiłowała złagodzić swą poufałość.
— Wareńka czeka — odezwała się, wkładając mu ostrożnie na głowę kapelusz, gdyż zmiarkowała z uśmiechu Siergieja Iwanowicza, że nie będzie się gniewał.
Wareńka stała już we drzwiach, przebrana w żółtą perkalową suknię, z białą chustką na głowie.
— Idę, idę, Barbaro Andrejewno! — zawołał Siergiej Iwanowicz, wypijając duszkiem resztę kawy i chowając do kieszeni chustkę i papierośnicę.
— A jaka miła jest moja Wareńka! Co? — zapytała Kiti męża, gdy Siergiej Iwanowicz wstał; powiedziała to tak głośno, że Siergiej Iwanowicz mógł ją słyszeć, a Kiti widocznie chciała tego. — I jaka ona ładna, tak szlachetnie ładna. Wareńka!... — zawołała Kiti. — Czy idziecie do lasu pod młynem? My tam przyjedziemy do was!...
— Kiti, ty stanowczo zapominasz o swym stanie — odezwała się stara księżna, stając we drzwiach — niewolno ci krzyczeć tak głośno!
Wareńka, posłyszawszy głos Kiti i łajanie księżnej, podeszła szybko lekkimi krokami do księżnej. Prędkie ruchy, rumieniec pokrywający jej ożywioną twarz, wszystko to było dowodem, że dzieje się z nią coś nadzwyczajnego. Kiti wiedziała na czem polega to coś nadzwyczajnego i z uwagą przypatrywała się swej przyjaciółce; zawołała też teraz Wareńkę tylko po to, aby w myślach swych udzielić jej błogosławieństwa na to ważne zdarzenie, jakie stosownie do pragnień Kiti, powinno się spełnić dzisiaj po obiedzie na spacerze w lesie.
— Wareńka... będę bardzo szczęśliwą, jeżeli dzisiaj zdarzy się jedna rzecz — szepnęła, całując ją.
— A pan pójdzie z nami? — zapytała zakłopotana Wareńka Lewina, udając, że nie słyszy słów Kiti.
— Pójdę, ale tylko do gumna i tam pozostanę.
— I po co tam pójdziesz? — zapytała Kiti.
— Muszę zobaczyć fury, które przyjechały z pola i porachować je — odparł Lewin — a ty gdzie będziesz?
— Na tarasie.

II.

Na tarasie zebrało się cale kobiece towarzystwo; panie lubiały zawsze siadywać tam po obiedzie, ale dzisiaj miały prócz tego i zajęcie. Oprócz szycia koszulek i pieluszek, którem wszystkie były zajęte, smażyły tam dzisiaj konfitury według metody nowej zupełnie dla Agafii Michajłownej, to jest bez dolewania wody. Kiti zaprowadziła tę nową metodę, stosowaną zawsze w domu jej matki. Agafia Michajłowna miała polecone sobie zająć się smażeniem, a że była głęboko przekonaną, iż to, co się robi w domu Lewinów, nie może być niedoskonałem, dolała wody do truskawek i poziomek, twierdząc, że bez tego nie można się obejść; maliny smażyły się więc teraz w obecności wszystkich i należało przekonać Agafię Michajłownę, że i bez wody konfitury będą doskonale.
Agafia Michaiłowna z zaczerwienionem, zasmuconem obliczem, włosami potarganymi i rękami zakasanemi aż po chude łokcie, trzymała rondel nad maszynką i ponuro patrzała na maliny, życząc im z całego serca, aby przypaliły się. Księżna czując, że cała niechęć Agafii Michajłownej skierowaną jest przeciwko niej, jako głównej doradczyni w tej sprawie, udawała, że jest zajętą szyciem i że nie zwraca żadnej uwagi na maliny, rozmawiała więc z córkami, spoglądając od czasu do czasu na maszynkę, nad którą stała Agafia Michajłowna.
— Ja dla służących kupuję zwykle sama tanie materyały na suknie — mówiła księżna. — Może trzeba zdjąć pianę, moje serce? — dodała, zwracając się do Agafii Michajłownej. — To nie twoja rzecz i za gorąco dzisiaj — wstrzymała Kiti.
— Ja zdejmę — rzekła Dolly, podeszła do maszynki i zaczęła wodzić łyżką po kipiącym syropie, uderzając nią zlekka od czasu do czasu po talerzu, napełnionym już do połowy różnobarwnemi, żółto-różowemi szumowinami. — „Jak oni będą to wylizywać przy herbacie!“ — myślała o swych malcach, przypominając sobie, jak sama, będąc dzieckiem, dziwowała się, że starsi nie jadają tego, co jest właśnie najlepszem, to jest piany.
— Stiwa powiada, że lepiej dawać pieniądze — zauważyła Dolly w dalszym ciągu toczącej się przed chwilą rozmowy, w jaki sposób dawać służbie podarunki, lecz...
— Jakżeż można pieniądze! — jednogłośnie zaoponowały księżna i Kiti. — One to cenią bardzo...
— Ja, naprzykład, kupiłam w zeszłym roku naszej Matrenie Siemianownie nie popeliny, ale coś w tym rodzaju — rzekła księżna.
— Pamiętam... miała to na sobie na imieniny mamy. Śliczny deseń... Gdybym nie dawała jej tego, kazałabym dla siebie zrobić taką samą suknię. Coś w tym rodzaju jak ma Wareńka... bardzo ładne i tanie.
— No, teraz zdaje się, że już dosyć — rzekła Dolly, mięszając syrop.
— Jak dotąd, zamało gęsty. Pogotójcie jeszcze trochę, Agafio Michajłowno!
— Te muchy! — z gniewem mruknęła Agafia Michajłowna — zawsze będzie takie same — dodała.
— Ach, jaki on śliczny, nie spłoszcie go! — zawołała niespodzianie Kiti, przypatrując się wróblowi, który usiadł na poręczy, i znalazłszy korzonek od maliny, zaczął go dzióbać.
— Dobrze, ale ty stań dalej od ognia — rzekła matka.
A propos de Wareńka... — odezwała się Kiti po francusku, jak w ogóle prowadzono całą rozmowę, aby Agafia Michajłowna nie rozumiała jej — czy mama wie, że ja dzisiaj spodziewam się końca, domyśla się mama jakiego... Jakby to dobrze było!
— Jesteś jednak doskonałą swatką! — rzekła Dolly — tak ostrożnie i zręcznie prowadzisz rzecz całą.
— Niech mama powie, jak zapatruje się na to?
— Jak mam się zapatrywać!... On (Siergiej Iwanowicz) mógł zawsze zrobić najlepszą partyę w Rosyi; a chociaż teraz nie jest już taki bardzo młody, wiem jednak w każdym razie, że i teraz wyszłoby za niego bardzo wiele panien... Ona jest bardzo dobra dziewczyna, lecz on mógłby...
— Ale niech mama weźmie tylko pod uwagę, że ani dla niego, ani dla niej nie można wyobrazić sobie nic lepszego. Po pierwsze... ona jest zachwycająca! — mówiła Kiti, zginając jeden palec.
— To fakt, że podobała mu się bardzo — potwierdziła Dolly.
— A zresztą, on zajmuje takie stanowisko, że nie potrzebuje ani majątku, ani stosunków i pozycyi żony... potrzeba mu tylko ładnej, dobrej i pewnej kobiety...
— W istocie, jej może być najzupełniej pewnym — potwierdziła znowu Dolly.
— Potrzecie, trzeba, aby żona kochała go. I miałby to wszystko, gdyby ożenił się z Wareńką... Czekam lada chwila ich powrotu z lasu i natychmiast wszystko poznam z ich oczów... będę się nadzwyczaj cieszyła! Jak ci się zdaje, Dolly?
— Nie przejmuj się tylko zbytecznie! Powinnaś unikać wszelkich wzruszeń — rzekła matka.
— Ja też nie przejmuję się wcale, kochana mamo! Zdaje mi się, iż on dzisiaj oświadczy się...
— Ach, jak to zabawnie, gdy mężczyzna ma zamiar oświadczać się... zdaje się, że jest jakaś przeszkoda, która nagle znika — rzekła Dolly, uśmiechając się z zamyśleniem, gdyż przypominała sobie minioną przeszłość i Stepana Arkadjewicza.
— Mamo, jak papa oświadczał się mamie? — zapytała nagle Kiti.
— Nic w tem nie było nadzwyczajnego, tak jak zwykle — odparła księżna, lecz twarz jej cała rozjaśniła się od tego wspomnienia.
— Dobrze, ale jak? W każdym razie kochała go mama, zanim mogła o tem wszystkim powiedzieć.
Kiti była dumną, że może teraz rozmawiać z matką, jak z równą sobie, o wszystkich kwestyach, najważniejszych w życiu kobiety.
— Rozumie się, że kochałam... przyjeżdżał do nas na wieś...
— Ale jak się skończyło, mamo?
— Tobie się zdaje zapewne, że wymyśliliście coś nowego? Zawsze jedna i ta sama historya: skończyło się spojrzeniami, uśmiechami...
— Jak to mama dobrze określiła... spojrzeniami, uśmiechami — potwierdziła Dolly.
— Ale on, co mówił?
— A Kostia cóż mówił tobie?
— On pisał kredą. Dziwna rzecz... zdaje mi się, że to było już nadzwyczaj dawno! — odparła.
I trzy kobiety zamyśliły się nad jednem i tem samem; Kiti pierwsza przerwała milczenie; przypomniała się jej ta ostatnia zima przed zamążpójściem, gdy była zajętą Wrońskim.
— Jedno tylko... to ta dawna miłość Wareńki — rzekła, przypominając sobie o tem naturalnym biegiem myśli. — Oni, mężczyźni wszyscy są nadzwyczaj zazdrośni o naszą przeszłość — dodała po chwili.
— Nie wszyscy — zauważyła Dolly — sądzisz po twoim mężu, któremu dotąd sprawia przykrość każde wspomnienie o Wrońskim. Co? czyż nie mam racyi?
— Prawda — odparła Kiti, uśmiechając się zadumanemi oczyma.
— Tylko ja nie wiem — zaczęła bronić księżna swego macierzyńskiego opiekowania się córką — o jaką twoją przeszłość mógł być zazdrośnym? Że Wroński starał się o ciebie?... to zdarza się każdej pannie...
— Tak, ale my nie o tem mówimy teraz — odparła Kiti, rumieniąc się.
— Pozwól — ciągnęła matka — a zresztą tyś sama nie dała mi rozmówić się z Wrońskim. Pamiętasz?
— Ach, mamo! — z niechęcią rzekła Kiti.
— Stosunek twój z nim nie mógł zajść dalej, niż wypadało, gdyż ja sama zmusiłabym go do oświadczyn. A zresztą, serce moje, nie powinnaś się wzruszać... pamiętaj więc o tem i uspokój się.
— Jestem najzupełniej spokojna, mamo.
— Jak to się wtedy szczęśliwie stało dla Kiti, że Anna przyjechała i jak nieszczęśliwie dla niej samej — zauważyła Dolly. — Jak to jednak wszystko zmieniło się — dodała, uderzona swą myślą — wtedy Anna była taka szczęśliwa, a Kiti miała się za nieszczęśliwą, a teraz wszystko naodwrót! Ja często myślę o niej.
— Masz też o kim myśleć! zła, wstrętna kobieta, bez serca i wstydu — oburzała się matka, nie mogąc zapomnieć, że Kiti wyszła za Lewina, a nie za Wrońskiego.
— Po co też panie mówią o tem — odezwała się Kiti z niechęcią — ja nie myślę o tem i nie chcę myśleć — powtórzyła, przysłuchując się znajomym krokom męża, rozlegającym się na stopniach werandy.
— A o czem tak: i nie chcę myśleć? — zapytał Lewin, wchodząc na taras.
Nikt mu nie odpowiedział, i Lewin nie zapytywał już powtórnie.
— Przykro mi, żem zburzył wasze kobiece królestwo — odezwał się, spoglądając niechętnie na wszystkich i domyślając się, iż rozmowa toczyła się o czemś takiem, o czem nie rozmawianoby w jego obecności.
Na chwilę ogarnęło go uczucie, iż podziela niezadowolenie Agafii Michajłownej, że maliny smażą się bez wody i że w ogóle w całym domu przeważa obcy, „Szczerbacki“ wpływ, uśmiechnął się jednak i podszedł do Kiti.
— I cóż? — zapytał, patrząc na nią z tym samym wyrazem, z jakim wszyscy zwracali się teraz do niej.
— Nic, bardzo dobrze — odparła Kiti, uśmiechając się — a u ciebie co słychać?
— Doskonale zwożą! więc jechać po dzieci? kazałem już zakładać.
— Chcesz więc wieźć Kiti na linijce? — zapytała matka z wyrzutem.
— Ale przecież krok za krokiem, księżno!
Lewin nigdy nie nazywał księżnej maman, jak to zwykle czynią zięciowie, z czego księżna była bardzo niezadowoloną. Lewin, chociaż bardzo kochał i szanował księżnę, nie mógł jednak nazywać ją maman, gdyż zdawało mu się, że, zwracając się do niej w ten sposób, ubliżyłby pamięci swej własnej matki.
— Niech mama pojedzie z nami — rzekła Kiti.
— Nie chcę się patrzeć na wasze nierozsądne postępowanie.
— No, to już pójdę piechotą. Przecież to jest nawet zdrowo dla mnie — i Kiti wstała, podeszła do męża i podała mu rękę.
— Zdrowo, ale tylko wszystko w miarę — zadecydowała księżna.
— A cóż tam słychać z konfiturami, Agafio Michajłowno? Czy już gotowe? — zapytał Lewin, uśmiechając się do Agafii Michajłownej i chcąc ją wprawić w dobry humor. — Jak wam się podoba ten sposób?
— Zapewne musi być dobry, według mnie jednak konfitury są za gęste.
— To i lepiej, Agafio Michajłowno, nie zepsują się, a lodu już nam i tak zabrakło i niema gdzie chować — odezwała się Kiti, zrozumiawszy intencyę męża — za to solenie grzybów tak wam się udało, iż mama powiada, że nigdy lepszych nie jadła — dodała uśmiechając się i poprawiając chustkę na starej klucznicy.
Agafia Miehajłowna spojrzała gniewnie na Kiti.
— Niech mnie pani nie pociesza... a ja tylko popatrzę na panią i na niego, i zaraz robi mi się weselej; i to poufałe odezwanie się jej: na niego, a nie na pana wzruszyło Kiti.
— Pojedziemy razem na grzyby, będziecie nam pokazywać miejsca, gdzie ich najwięcej. — Agafia Miehajłowna uśmiechnęła się, pokiwała głową, jak gdyby chciała powiedzieć: „z chęcią pogniewałabym się na ciebie, ale nie mogę.“
— Zróbcie, proszę was, według mojej rady — rzekła stara księżna — i z wierzchu na konfiturach połóżcie kawałek papieru umaczanego w araku: nawet bez lodu nie zapleśnieje nigdy.

III.

Kiti była nadzwyczaj rada, że ma sposobność spędzić jakiś czas sam na sam z mężem, gdyż zauważyła, że cień niezadowolenia przesunął się po jego wrażliwej twarzy, gdy wchodząc na werandę, zapytał o czem rozmawiano, a nikt nie odpowiedział mu.
Wyszli we dwoje naprzód, i gdy nie było ich już widać z werandy, gdyż dostali się na wyjeżdżoną, pełną kurzu i zasypaną żytnimi kłosami i ziarnami drogę, ona oparła się mocniej na jego ręku i przycisnęła ją do siebie. On zapomniał już o chwilowem nieprzyjemnem wrażeniu, i znajdując się przy niej, doświadczał teraz, gdy myśl o jej odmiennym stanie nie opuszczała go ani na chwilę, nowego jeszcze i radosnego, obcego zupełnie wszelkiej zmysłowości wrażenia bliskiej obecności ukochanej kobiety; nie miał jej nic do powiedzenia, lecz chciał usłyszeć dźwięk jej głosu, który również jak i spojrzenie, zmienił się teraz zupełnie. W głosie, jak również w spojrzeniu była pewna miękkość i powaga, jak u ludzi zajętych wciąż ukochaną przez siebie myślą.
— Nie zmęczysz się? Opieraj się na mnie więcej — rzekł Lewin.
— Nie potrzeba... cieszę się bardzo, że mam sposobność spędzić z tobą trochę czasu i przyznaję się, że bardzo mi dobrze z nimi, ale żal mi naszych samotnych zimowych wieczorów.
— Jedno było dobre, a drugie jeszcze lepsze — odparł, przyciskając jej rękę.
— Czy wiesz o czem rozmawiałyśmy, gdyś ty wszedł?
— O konfiturach.
— Tak i o konfiturach, a potem jak odbywają się oświadczyny.
— A! — mruknął Lewin, przysłuchując się bardziej dźwiękom jej głosu, niż wyrazom, które wymawiała; cała uwaga jego skierowaną była na drogę, którą szli przez las, i Lewin omijał wszystkie miejsca, gdzie żona jego mogła stąpić niepewną nogą.
— I o Siergieju Iwanowiczu i o Wareńce. Czyś zauważył?... pragnę tego bardzo... — mówiła dalej. — Jak ty się zapatrujesz na to? — i zajrzała mu w oczy.
— Nie wiem doprawdy — odparł Lewin z uśmiechem — pod tym względem nic a nic nie rozumiem Siergieja. Opowiadałem ci przecież...
— Tak, że był zakochanym w tej pannie, co to umarła...
— Byłem wtedy dzieckiem jeszcze i wiem o tem tylko z opowiadań... przypominam go sobie jednak... był nadzwyczaj sympatyczny wtedy. Ale gdy od tego czasu przyglądam się jego postępowaniu z kobietami, widzę, że jest uprzejmym dla nich, że niektóre podobają mu się, lecz widać, iż patrzy na nie poprostu jak na ludzi, a nie jak na kobiety.
— Tak, ale teraz z Wareńką... zdaje mi się, że coś jest...
— Może i jest... trzeba go znać jednak... Jest to niezwykły, dziwny człowiek... żyje tylko życiem duchowem... jest to człowiek o zbyt czystej i podniosłej duszy.
— Jakto? Czy ożenienie się przyniosłoby mu ujmę?
— Nie, lecz on przywykł do tego stopnia żyć życiem duchowem, że w żaden sposób nie może pogodzić się z rzeczywistością, a Wareńka w każdym razie jest rzeczywistością.
Lewin przyzwyczaił się już teraz wypowiadać wprost swoje myśli i nie zadawał sobie pracy przyoblekania ich w ścisłe wysławianie się, gdyż wiedział, że żona, szczególnie w takich serdecznych chwilach, jak teraz, zrozumie odrazu myśli jego, i Kiti w rzeczy samej zrozumiała go.
— Dobrze, ale i ona niema w sobie tyle „rzeczywistości“, co ja naprzykład; jestem też pewną, że we mnie nie zakochałby się nigdy.
— A jednak on kocha cię bardzo, i sprawia mi to ogromną przyjemność, że moi kochają cię...
— W istocie, jest dla mnie bardzo, dobrym, ale...
— Ale w każdym razie z nieboszczykiem Nikolinką polubilibyście się jeszcze bardziej — dokończył Lewin. — Czemuż nie mamy mówić o nim? — dodał. — Chwilami doprawdy czynię sam sobie wyrzuty; skończy się na tem, że zapomnę o nim zupełnie. A był to taki dziwny, a zarazem zacny człowiek... Ale o czem to myśmy mówili? — odezwał się po chwili milczenia.
— Więc ci się zdaje, że on nie może zakochać się — rzekła Kiti, tłumacząc na swój język słowa Lewina.
— Nie, żeby się nie mógł zakochać — odparł z uśmiechem — ale on niema tej słabości, która jest potrzebną... zazdrościłem mu zawsze, nawet i teraz, gdym taki szczęśliwy, zazdroszczę mu wciąż.
— Zazdrościsz mu, że nie może zakochać się?
— Zazdroszczę mu, że jest lepszy odemnie — odparł Lewin, uśmiechając się. — On żyje nie dla siebie; całe życie jego podporządkowane jest obowiązkom i dlatego też jest szczęśliwym i spokojnym.
— A ty? — z ironicznym, choć pełnym miłości uśmiechem zapytała Kiti.
Nie byłaby w stanie wyłuszczyć w żaden sposób tego procesu myśli, który zmusił ją do uśmiechu; ostateczny jednak wynik tych myśli polegał na tem, że mąż jej, zachwycając się swym bratem i stawiając go znacznie wyżej od siebie, nie był szczerym. Kiti wiedziała, że ta nieszczerość pochodzi z miłości do brata, z poczucia, że on, Lewin, jest zanadto szczęśliwym, przedewszystkiem zaś z powodu nieustannej chęci, aby być lepszym. Kiti lubiła ten charakterystyczny rys w swym mężu i dlatego uśmiechnęła się.
— A ty? z czegóż ty jesteś niezadowolony? — zapytała z tym samym uśmiechem.
Lewinowi sprawiało przyjemność niewierzenie żony w jego niezadowolenie i bezwiednie chciał doprowadzić ją do tego, aby wyjawiła mu powody swego niewierzenia.
— Jestem szczęśliwy, lecz niezadowolony z siebie.
— W jaki więc sposób możesz być niezadowolonym, gdy jesteś szczęśliwym?
— Jakby to powiedzieć?... Tak, naprawdę, to niczego nie pragnę, tylko żebyś ty nie potknęła się. Ach, na miłość Boską, nie można przecież tak skakać! — uczynił jej wymówkę, że zrobiła zanadto prędki ruch, przestępując przez leżącą na ścieżce gałęź. — Chwilami jednak, gdy myślę o sobie i porównywam siebie z innymi, szczególniej z bratem, przekonywam się, żem wart bardzo mało.
— Ale dlaczego? — dopytywała się Kiti wciąż z tym samym uśmiechem — czyż ty również nie pracujesz dla dobra swych bliźnich? a twoje kolonie, twoje gospodarstwo, twoje dzieło...
— Dochodzę do przekonania, a szczególniej teraz, żeś to ty temu winna — rzekł, przyciskając jej rękę — i że pracuję inaczej niż dawniej. Teraz pracuję tylko dlatego, że muszę... aby zbyć. Gdybym ja mógł tak kochać swą pracę, jak ciebie kocham... a ja w ostatnich czasach odrabiam ją tylko, jak zadaną lekcyę.
— No, a cóż powiesz o mym ojcu? — zapytała Kiti. — Czyż i on jest złym człowiekiem, ponieważ nic nie robi dla społeczeństwa?
— On? nie. Ale trzeba mieć tę prostotę, dobroć i rozsądek, jakie ma twój ojciec... a czyż ja posiadam je? Ja nic nie robię i to mnie męczy. Tyś sprawczynią tego wszystkiego... gdy ciebie jeszcze nie miałem i gdy nie było jeszcze tego — rzekł, rzucając spojrzenie na jej figurę, które Kiti zrozumiała — obracałem wszystkie swe siły na pracę, teraz zaś nie mogę i wstyd mi tego, i mam wyrzuty sumienia; pracuję jak za pańszczyznę i tylko udaję...
— Ale chciałbyś się teraz zamienić z Siergiejem Iwanowiczem? — zapytała Kiti — czy wolałbyś pracować dla społeczeństwa i kochać zadaną sobie lekcyę, tak jak on to czyni? i tylko...
— Rozumie się, że nie — odparł Lewin. — A zresztą jestem do tego stopnia szczęśliwy, że nic już nie wiem... A tobie zdaje się, że on oświadczy się dzisiaj? — dodał po chwili milczenia.
— I zdaje mi się i nie zdaje... życzę sobie tylko koniecznie. Przepraszam cię — i Kiti schyliła się i zerwała dziki rumianek, rosnący na skraju drogi — rachuj: oświadczy się, nie oświadczy się — rzekła, podając mu kwiatek.
— Oświadczy się, nie oświadczy — mówił Lewin, obrywając białe wąskie płatki.
— Złe, źle! — chwytając go za rękę, zawołała Kiti, która z dziwnem wzruszeniem przypatrywała się jego palcom, oderwałeś odrazu aż dwa!
— Nic nie szkodzi, za to nie porachujemy tego małego — odparł, odrzucając mały, nierozwinięty płatek. — Już i linijka dopędziła nas.
— Nie zmęczyłaś się Kiti? — krzyknęła głośno księżna.
— Wcale a wcale nie.
— Siądź sobie, konie są zupełnie spokojne i jedź powolutku.
Nie warto jednak było wsiadać, gdyż było już bardzo blisko i całe towarzystwo poszło pieszo.

IV.

Wareńka wyglądała bardzo ładnie w swej białej chusteczce na czarnych włosach. Dzieci, z któremi chętnie i wesoło bawiła się, otaczały ją dookoła, i Wareńka była widocznie wzruszoną spodziewaną poważniejszą rozmową z mężczyzną, który jej się bardzo podobał. Siergiej Iwanowicz szedł koło niej, zachwycając się nią nieustannie. Patrząc na nią, przypominał sobie słowa, jakie słyszał od niej, wszystko co tylko wiedział o niej dobrego, i coraz bardziej i bardziej dochodził do przekonania, że wrażenie, jakie ona wywiera na nim, jest identycznem z tem, jakiego kiedyś — kiedyś już doświadczał, i to, gdy był jeszcze bardzo młodym. Uczucie zadowolenia, że znajduje się blisko niej, powiększało się wciąż, dochodząc do tego stopnia, że, kładąc Wareńce do koszyka ogromny, znaleziony przez siebie rydz, spojrzał jej w oczy i, zauważywszy na jej twarzy rumieniec radosnego wzruszenia, zmieszał się i nic nie mówiąc uśmiechnął się do niej uśmiechem, który mówił bardzo dużo.
„Jeżeli rzeczy tak stoją — rzekł do siebie — tom powinien zastanowić się nad wszystkiem i zdecydować się, a nie poddawać się, jak młody chłopak, chwilowemu wrażeniu.“
— Pójdę teraz zbierać grzyby niezależnie od reszty towarzystwa, gdyż zdobycze moje są, jak dotąd, nader szczupłe — rzekł i poszedł z polanki, porosłej zrzadka staremi brzozami, po jedwabistej, rzadkiej trawie, po której wszyscy chodzili, w głąb lasu, gdzie pomiędzy białymi, brzozowymi pniami szarzały pnie osiczyny i zieleniły się krzaki leszczyny. Odszedłszy dziesięć kroków i ukrywszy się za krzakiem głogu, obsypanego różowawo-czerwonymi kwiatami, Siergiej Iwanowicz zatrzymał się, wiedząc, iż nikt go nie widzi.
Cisza głęboka panowała dokoła. Nad brzozami tylko, pod któremi stał, brzęczały, jak rój pszczół, muchy, i od czasu do czasu dolatywały dziecinne głosy. Nagle, niedaleko od skraju lasu zadźwięczał kontraltowy głos Wareńki, wołającej na Gryszę, i radosny uśmiech osiadł na obliczu Siergieja Iwanowicza. Zauważywszy ten uśmiech, Siergiej Iwanowicz kiwnął z naganą głową i, wyjąwszy z papierośnicy cygaro, zaczął je zapalać. Długo nie mógł zapalić zapałki o pień brzozy. Cienki naskórek białej kory oblepiał fosfor i ogień wciąż gasł. Nareszcie jedna z zapałek zapaliła się, wonny dym cygara wzniósł się obłokiem nad krzakiem i pociągnął pod spuszczające się gałązki brzozy. Śledząc oczyma smugę dymu, Siergiej Iwanowicz poszedł dalej wolnym krokiem i zaczął obmyślać swe położenie.
„Czemu nie? — myślał — gdyby to było tylko chwilowe uczucie lub namiętność, gdybym odczuwał tylko ten pociąg, ten wzajemny pociąg (mam prawo rzec wzajemny), lecz gdybym wiedział, że jest on wręcz przeciwny całemu memu dotychczasowemu życiu, gdybym czuł, że oddając się temu pociągowi, sprzeniewierzam się swemu powołaniu i obowiązkom... ale tak nie jest. Jeden tylko zarzut mogę postawić: gdym utracił Marie, powiedziałem sobie, że zostanę wiernym jej pamięci... to jedno mogę tylko zarzucić memu uczuciu“... „A to rzecz ważna — wmawiał w siebie Siergiej Iwanowicz, czując zarazem, że wzgląd ten dla niego osobiście nie mógł mieć żadnego znaczenia, a niweczył tylko w oczach innych jego własny, poetyczny urok. — Prócz tej jednej tylko okoliczności, choćbym nawet i szukał, nie mam nic do zarzucenia obecnemu memu uczuciu. Gdybym wybierał, kierując się li tylko rozumem, nie mógłbym zrobić lepszego wyboru!“
Siergiej Iwanowicz przypominał sobie bardzo wiele kobiet i panien, które znał, nie stawała mu jednak w pamięci żadna, któraby w tak wysokim stopniu właśnie łączyła w sobie wszystkie zalety, jakie on, rozważając rzecz całą na chłodno, chciał widzieć w przyszłej swej żonie. Posiadała cały urok i wdzięk młodości, lecz nie była dzieckiem, a jeżeli kochała go, to kochała ze świadomością, jak powinna kochać kobieta; to po pierwsze. Po drugie: była daleką nietylko od zamiłowania do wystawnego życia, lecz widocznie miała nawet wstręt do niego, a zarazem znała świat i posiadała wszystkie zalety kobiety z dobrego towarzystwa, a Siergiej Iwanowicz nie mógł wyobrazić sobie swej przyszłej towarzyszki życia bez tych zalet. Po trzecie: była religijną, i nie jak dziecko bezwiednie religijną i dobrą, jak naprzykład Kiti, lecz całe jej życie było opartem na religijnych przekonaniach. Siergiej Iwanowicz do najdrobniejszych nawet szczegółów znajdował w niej to wszystko, czego życzył sobie od przyszłej żony: była ubogą i sierotą, nie sprowadzi więc z sobą całej chmary krewnych, którzy będą wywierali swój wpływ na dom męża, jak to naprzykład widział na Kiti, a wszystko będzie zawdzięczać tylko mężowi, czego też Siergiej Iwanowicz życzył sobie zawsze od swego przyszłego życia rodzinnego. I ta dziewczyna, łącząca w sobie wszystkie powyższe zalety, kochała go szczerze. Siergiej Iwanowicz nie był zarozumiałym, lecz nie mógł nie zauważyć tego, i kochał ją również. Można było postawić jeszcze jeden zarzut, wiek Siergieja Iwanowicza, lecz ród jego odznacza się długowiecznością, on sam niema jeszcze ani jednego siwego włosa, i nikt nie daje mu czterdziestu lat, a zresztą pamiętał, jak Wareńka mówiła, że tylko w Rosyi pięćdziesięcioletni ludzie uważają się za starców, a że we Francyi taki mężczyzna jest dans la force de l’âge, a czterdziestoletni, ma się za un jeune homme. Cóż jednak znaczy ilość lat, gdy on sam czuje się młody duchem, jak dwadzieścia lat temu? Czyż nie oznaką młodości było to uczucie, jakiego doświadczał teraz, gdy wychodząc znowu na skraj lasu, ujrzał w jasnem świetle ukośnych promieni kłoniącego się ku zachodowi słońca zgrabną postać Wareńki, w żółtej sukni, z koszykiem w ręku, przechodzącą lekkim krokiem koło pnia starej brzozy? Gdy to wrażenie, wywołane ujrzeniem Wareńki, zjednoczyło się w nim z wrażeniem, wywołanem pięknością widoku, jaki przedstawiało żółcące się owsiane pole, zalane ukośnymi promieniami słońca, i tam za polem, gdzieś daleko, stary las błękitniejący w oddali, Siergieja Iwanowicza opanowała rzewność, i przekonał się, że powziął już stanowczy zamiar. Wareńka, która przed chwilą nachyliła się, aby zerwać grzyb, podniosła się szybkim ruchem i obejrzała za siebie. Siergiej Iwanowicz rzucił cygaro i pospiesznie zbliżył się do niej.

V.

„Barbaro Andrejewno! gdym był jeszcze bardzo młody, stworzyłem sobie ideał kobiety, którą byłbym w stanie pokochać i z którą, nazywając ją mą żoną, będę szczęśliwy. Dawno już żyję na świecie i teraz dopiero po raz pierwszy znajduję w pani, czego tak długo szukałem. Kocham panią i proszę o jej rękę.“
Siergiej Iwanowicz myślał tak, podchodząc do Wareńki i znajdując się od niej w odległości dziesięciu kroków. Wareńka, klęcząc i nie dając Gryszy zerwać dużego grzyba, przywoływała maleńką Maszę.
— Chodźcie, chodźcie malcy... tutaj jest dużo! — wolała swym dźwięcznym piersiowym głosem.
Ujrzawszy zbliżającego się Siergieja Iwanowicza, Wareńka nie podniosła się i nie zmieniła pozycyi, wszystko jednak mówiło mu, iż odczuwa jego zbliżanie się i cieszy się z niego.
— Czy też pan znalazł choć jednego grzyba? — zapytała z pod białej chustki, zwracając ku niemu z uśmiechem swe piękne, łagodne spojrzenie.
— Ani jednego — odparł Siergiej Iwanowicz. — A pani?
Wareńka, będąc zajętą otaczającemi ją dziećmi, nic nie odpowiedziała.
— Jeszcze ten koło gałęzi — wskazała maleńkiej Maszy drobną syrojadkę, przeciętą przez środek swego bladoróżowego kapelusza źdźbłem suchej trawy, z pod której wyrastała. Wareńka wstała dopiero wtedy, gdy Masza, uszkodziwszy syrojadkę, zerwała ją. — Przypomina mi to moje dziecinne lata — dodała, odchodząc od dzieci i idąc na równi z Siergiejem Iwanowiczem.
Nie odzywając się ani słowa, przeszli oboje parę kroków. Wareńka widziała, że on chce mówić, domyślała się o czem, i serce zamierało w niej z radości i przestrachu. Odeszli już daleko, nikt nie mógł ich podsłuchać, on jednak nie rozpoczynał rozmowy. Wareńka również nie wiedziała od czego ją zacząć. Po milczeniu, trwającem pewien czas, łatwiej było mówić o tem, o czem oboje chcieli się rozmówić, niż po rozmowie o grzybach; pomimowoli jednak, zupełnie jak gdyby nienaumyślnie, Wareńka pierwsza się odezwała:
— Nic więc pan nie znalazł? A zresztą w głębi lasu jest ich zawsze znacznie mniej...
Siergiej Iwanowicz westchnął i nic nie odparł, był niezadowolonym, że ona zaczęła mówić o grzybach i chciał nawiązać znowu rozmowę co do jej lat dziecinnych, o których wspominała przed chwilą, lecz, jak gdyby wbrew swojej woli, odrzekł na jej ostatnią uwagę:
— Słyszałem kiedyś, że białe grzyby rosną przeważnie na skraju lasów, chociaż ja, co prawda, nie potrafię odróżnić białego od zwyczajnego.
Minęło znowu parę minut, oboje odeszli jeszcze dalej od dzieci i byli zupełnie sami. Serce Wareńki biło do tego stopnia, iż słyszała uderzenia jego i czuła, że blednieje, rumieni się i znowu blednieje. — Wareńce wydawało się szczytem szczęścia zostać żoną takiego człowieka, jak Koznyszew, szczególnie w porównaniu ze swą pozycyą u pani Stabl. Prócz tego była prawie pewną, że jest w nim zakochaną... i że za chwilę los jej miał być rozstrzygniętym. Wareńkę zdjął przestrach, bała się i jego słów i jego milczenia.
Teraz albo nigdy trzeba było rozmówić się; tego samego zdania był i Siergiej Iwanowicz. Cała postać Wareńki, spojrzenie jej opuszczonych oczu, świadczyły o przykrem oczekiwaniu, w jakiem znajdowała się. Siergiej Iwanowicz widział to i żałował jej, czuł nawet, że nic nie powiedzieć teraz, znaczyło obrazić ją. Przechodził myślą wszystkie swe dowodzenia, przemawiające na korzyść powziętego zamiaru; powtarzał sobie nawet słowa, któremi zamierzał oświadczyć się, lecz zamiast wyrzec je, zapytał najzupełniej bezwiednie:
— Jakaż więc jest różnica między białym a zwyczajnym grzybem?
Wargi Wareńki drżały ze wzruszenia, gdy odparła:
— Jest różnica... nawet dość znaczna.
I z chwilą, gdy powiedziała to, i on i ona przekonali się, że rzecz całą należy już uznać za skończoną, że to co miało być powiedzianem, nie zostanie nigdy wypowiedzianem, i wzruszenie, ogarniające przed chwilą ich oboje do najwyższego stopnia, poczęło zmniejszać się.
— Zwyczajny grzyb ma szorstki korzeń, jak broda bruneta, nie golona przez parę dni — odrzekł zupełnie spokojnie Siergiej Iwanowicz.
— Tak, to prawda — z uśmiechem odparła Wareńka, i niezależnie zupełnie od swej woli oboje zmienili kierunek, w którym szli dotąd, i zaczęli zbliżać się ku gromadce dzieci. Wareńce było przykro i wstyd, jednocześnie lżej na sercu.
Powróciwszy do domu i raz jeszcze namyślając się nad kwestyą swych niedoszłych oświadczyn, Siergiej Iwanowicz przekonał się, iż rozumował poprzednio fałszywie i że nie może sprzeniewierzyć się pamięci Marie.
— Wolniej, dzieci, wolniej! — prawie z gniewem zawołał Lewin, stając przed żoną, aby zasłonić ją przed tłumem dzieci, które z okrzykami radości puściły się pędem na ich spotkanie.
Za dziećmi wyszedł z lasu Siergiej Iwanowicz z Wareńką. Kiti nie potrzebowała pytać się Wareńki, gdyż ze spokojnych, trochę zawstydzonych wyrazów ich spojrzeń, domyśliła się, że przypuszczenia jej nie sprawdziły się.
— No i cóż? — zapytał ją mąż, gdy wracali z powrotem do domu.
— Nie bierze jakoś — odpowiedziała, przypominając uśmiechem i sposobem odezwania się ojca swego, co Lewin zawsze zauważał w niej z pewną przyjemnością.
— Jakto nie bierze?
— A oto tak — odparła, biorąc rękę męża, podnosząc ją do ust i dotykając jej zamkniętemi wargami.
— U kogo nie bierze? — zapytał, śmiejąc się.
— U obojga. A trzeba, żeby tak właśnie...
— Chłopi jadą...
— Nie widzieli...

VI.

Gdy dzieci piły herbatę, dorośli siedzieli na balkonie i rozmawiali, jak gdyby nic niezwykłego nie zdarzyło się,, chociaż wszyscy, a szczególnie Siergiej Iwanowicz i Wareńka, wiedzieli bardzo dobrze, że zdarzył się pewien, chociaż niepożądany, w każdym jednak razie nadzwyczaj ważny fakt. Oboje doświadczali jednakowego uczucia, jakiego doznaje uczeń po źle zdanym egzaminie, pozostawiony na drugi rok w tej samej klasie lub też wydalony ze szkoły. Wszyscy obecni, domyślając się również, że coś zaszło, rozmawiali z ożywieniem o najzupełniej obojętnych rzeczach. Lewin i Kiti czuli się nadzwyczaj szczęśliwymi i zdawali się być jeszcze bardziej zakochanymi niż zwykle. Mieli nawet pewne wyrzuty sumienia, iż są tak szczęśliwymi, gdyż szczęście ich mogło wyglądać na nieprzyjemne napomnienie dla tych, co pragnęli tego samego i nie mogli.
— Powiadam wam, że Alexandre nie przyjedzie — odezwała się stara księżna.
Dzisiejszego wieczoru spodziewano się przyjazdu Stepana Arkadjewicza, a i stary książę pisał, że zapewne przyjedzie razem z zięciem.
— I ja wiem dlaczego... — mówiła księżna — on powiada zawsze, że młodą parę należy przez jakiś czas pozostawić samej sobie.
— A papa i tak już zupełnie zapomniał o nas teraz... nie widujemy go wcale a wcale — zauważyła Kiti — i co my wreszcie za młoda para... jesteśmy już stare małżeństwo.
— Wiedzcie dzieci, że jeżeli on nie przyjedzie, to i ja pożegnam was... — rzekła z westchnieniem księżna.
— Dlaczego, mamo! — napadły na nią obie córki.
— Pomyślcie tylko, co on tam porabia? przecież teraz...
I nagle, zupełnie niespodzianie, głos starej księżny zadrżał. Córki zamilkły i zamieniły spojrzenia. „Maman zawsze musi znaleźć coś smutnego“ — powiedziały sobie oczyma; nie wiedziały jednak, że chociaż księżnie było bardzo dobrze u córki, chociaż wiedziała, że jest tutaj potrzebną, tęskniła jednak nadzwyczaj za mężem, szczególnie teraz, gdy ostatnia ukochana córka wyszła za mąż i gdy rodzinne gniazdo opustoszało.
— Co powiecie, Agafio Michajłowno? — zapytała Kiti klucznicy, która z tajemniczą miną stanęła przed nią.
— Kolacya...
— Dobrze — rzekła Dolly — idź zająć się kolacyą, a ja pójdę i powtórzę z Gryszą lekcye; zdaje mi się, że on chyba nic dzisiaj nie robił.
— Lekcye, to moja rzecz! Nie, Dolly, ja pójdę!... — zawołał Lewin, zrywając się z miejsca.
Grysza, który chodził już do gimnazyum, powinien był przez lato uczyć się trochę. Darja Aleksandrowna jeszcze w Moskwie uczyła się razem z synem łaciny i, przyjechawszy do Lewinych, przyjęła zasadę powtarzać z nim codziennie, choćby przez pół godziny, najtrudniejsze rzeczy z łaciny i arytmetyki. Lewin ofiarował się zastąpić ją; Darja Aleksandrowna, przysłuchując się pewnego razu lekcyi Lewina, zauważyła, iż odbywa się jakoś inaczej, niż w Moskwie z korepetytorem, i zwróciła na to delikatnie uwagę Lewina, twierdząc, że trzeba przechodzić według podręcznika i że lepiej już ona sama będzie się tem zajmowała. Lewin był oburzony i na Stepana Arkadjewicza, że jest do tego stopnia niedbałym, iż nie on sam, ale matka musi pilnować wykształcenia syna, i na nauczycieli, że tak źle uczą dzieci; obiecał jednak Dolly, że naukę będzie prowadził tak, jak ona sobie życzy; uczył więc dalej Gryszę, ale już nie po swojemu, ale podług książki, pracował więc nad tem niechętnie i często zapominał o lekcyi.
— Nie, ja pójdę Dolly, a ty siedź sobie tutaj i bądź spokojna! — rzekł — zrobimy wszystko porządnie tak jak w książce... tylko jak teraz Stiwa przyjedzie, pojedziemy na polowanie i wtedy opuszczę.
I Lewin poszedł do Gryszy.
Mniej więcej to samo powiedziała Wareńka Kiti. Nawet w dostatnim, zamożnym domu Lewinów Wareńka potrafiła być pożyteczną.
— Ja zajmę się kolacyą, a pani niech posiedzi — rzekła i podeszła do Agafii Michajłownej.
— Zapewne nie mogliście dostać kurcząt, w takim razie trzeba... — rzekła Kiti.
— Już my naradzimy się z Agafią Michajłowną — i Wareńka wyszła razem z klucznicą.
— Sympatyczna dziewczyna! — zauważyła księżna.
— Nietylko sympatyczna, ale i dobra jak rzadko.
— Spodziewacie się więc państwo dzisiaj wieczorem Stepana Arkadjewicza? — zapytał Siergiej Iwanowicz, chcąc widocznie przerwać rozmowę o Wareńce — trudno chyba znaleźć dwóch szwagrów mniej podobych do siebie — rzekł z uśmiechem — jeden ruchliwy, nie mogący się obejść bez towarzystwa ludzi, jak ryba bez wody; drugi, nasz Kostia, żywy i bystry, z chwilą jednak, gdy znajdzie się w liczniejszem, obcem sobie towarzystwie, to albo nie umie się odezwać, albo rzuca się, jak ryba o ziemię.
— W rzeczy samej jest on nadzwyczaj lekkomyślnym — zauważyła księżna, zwracając się do Siergieja Iwanowicza — chciałam właśnie prosić pana, żeby pan rozmówił się z nim, że ona (tu wskazała na Kiti) nie może pozostawać tutaj, a musi koniecznie jechać do Moskwy. On powiada, że sprowadzi doktora...
Maman, on wszystko zrobi i na wszystko zgadza się — przerwała jej Kiti niezadowolona, że matka odwołuje się w tej sprawie do Siergieja Iwanowicza.
Podczas tej rozmowy w alei rozległo się parskanie koni i turkot powozu, toczącego się po żwirze.
Dolly nie zdążyła jeszcze wstać, aby wyjść na spotkanie męża, gdy z okna pokoju, w którym uczył się Grysza, wyskoczył Lewin, a za nim i Grysza.
— To Stiwa! — zawołał pod balkonem Lewin. — Skończyliśmy, Dolly, nie bój się... — dodał i jak małe dziecko pobiegł ku powozowi.
Is, ea, id, ejus, ejus, ejus... — krzyczał Grysza, skacząc po alei.
— I jeszcze ktoś... zapewne ojciec! — zawołał Lewin, zatrzymując się przy wejściu w aleję — Kiti, nie chodź po stromych schodach, ale obejdź naokoło.
Lewin omylił się jednak, biorąc osobę siedzącą w powozie za starego księcia; gdy zbliżył się do powozu, ujrzał koło Stepana Arkadjewicza nie księcia, lecz przystojnego, tęgiego młodego człowieka w szkockiej czapeczce z długiemi wstążkami z tyłu. Był to Wasieńka Wesłowski, cioteczno-cioteczny brat Szczerbackich, petersburgsko-moskiewski złoty młodzieniec „bardzo porządny chłopak i namiętny myśliwy“, według rekomendacyi Stepana Arkadjewicza.
Wesłowski, nie zmieszany bynajmniej rozczarowaniem, jakiego stał się mimowolnym sprawcą, zjawiając się zamiast starego księcia, przywitał się wesoło z Lewinem, przypominając mu, że znali się już dawniej, i ująwszy Gryszę za ręce, wsadził go do powozu i postawił obok pontera, którego Stepan Arkadjewicz przywiózł z sobą.
Lewin nie siadł do powozu, ale szedł za nim z tyłu; było mu markotno, iż nie przyjechał stary książę, którego im więcej poznawał tem bardziej kochał; nie podobało mu się również, że zjawił się ten Wasieńka Wesłowski, człowiek zupełnie mu obcy i zbyteczny w domu. Wesłowski wydawał mu się tembardziej obcym i zbytecznym, że Lewin ujrzał, podszedłszy do ganku, na którym zebrała się ożywiona gromadka starszych i dzieci, iż Wasieńka zanadto poufale całuje rękę Kiti.
— A my jesteśmy cousins z pańską żoną i starzy znajomi — rzekł Wasieńka, ściskając znowu bardzo mocno rękę Lewina.
— Cóż tam słychać z polowaniem? — zwrócił się Stepan Arkadjewicz do Lewina, przywitawszy się ze wszystkimi. — My, to jest ja i on, mamy najbardziej krwiożercze zamiary. A jakże, maman, od tego czasu nie byli ani razu w Moskwie. Masz, Tania, to dla ciebie! Wyjmij z powozu! — wołał Stepan Arkadjewicz. — Odmłodniałaś, Dolly! — rzekł do żony, całując ją raz jeszcze, poczem ujął za rękę i pogłaskał parę razy.
Lewin, który był przed chwilą w najlepszym humorze, spoglądał teraz pochmurnie na wszystkich i wszystko niepodobało mu się bardzo. „Kogo on też wczoraj całował temi ustami?“ — pomyślał, przyglądając się pieszczotom Stepana Arkadjewicza; poczem spojrzał na Dolly, której zachowanie się nie podobało mu się również.
„Przecież ona nie wierzy w jego miłość... pocóż więc tak się cieszy z jego przyjazdu? Wstrętne rzeczy!“ — myślał Lewin.
Popatrzał na księżnę, która przed chwilą jeszcze tak go ujmowała, i nie podobał mu się sposób, w jaki, jak gdyby w swoim domu, witała tego Wasieńkę wraz z jego wstążkami.
Nawet Siergiej Iwanowicz, który również wyszedł na ganek, wydał mu się innym, niż zwykle, z powodu tej udanej życzliwości, jaką okazywał Stepanowi Arkadjewiczowi, gdy tymczasem Lewin wiedział, że brat jego nie szanuje i nie lubi Obłońskiego.
I Wareńka nawet wzbudzała w nim odrazę, gdyż wydawała mu się sainte nitouche, gdy zaznajamiała się z tym panem, chociaż myślała tylko o tem, aby czemprędzej wydać się za mąż.
Najbardziej zaś raziła go Kiti, gdyż z taką łatwością potrafiła zastosować się do tonu wesołości, z jaką ten pan zapatrywał się na swój przyjazd na wieś, jak na święto dla siebie i dla wszystkich; głównie zaś raził Lewina ten szczególny jej uśmiech, jakim odpowiadała na jego uśmiechy.
Całe towarzystwo weszło do salonu, prowadząc ożywioną rozmowę; z chwilą jednak, gdy pozajmowali miejsca, Lewin zakręcił się i wyszedł.

Kiti zauważyła, że mąż jej jest jakiś nieswój, i chciała znaleźć chwilę, aby pomówić z nim sam na sam, on jednak opuścił ją czemprędzej, powiadając, że musi udać się do kancelaryi. Oddawna już sprawy gospodarskie nie wydawały mu się tak ważnemi, jak dzisiaj. „Oni tam urządzili święto — myślał — a tu są ważne sprawy, które czekać nie mogą i bez których obejść się nie można.“

VII.

Lewin wrócił do domu dopiero wtedy, gdy służący dał mu znać, że kolacya na stole. Na schodach stały Kiti i Agafia Michajłowna, naradzając się, jakie wina podać do kolacyi.
— Co wy robicie taki gwałt? podać to samo co zwykle...
— Nie można... Stiwa nie pija... Kostia, zaczekaj chwilkę, co ci się stało? — zaczęła Kiti, chcąc dopędzić go, lecz Lewin bezlitośnie, nie oglądając się na nią nawet, odszedł dużymi krokami do jadalnego pokoju i natychmiast przyjął udział w ogólnej, ożywionej rozmowie, prowadzonej przez Wasieńkę Wesłowskiego i Obłońskiego.
— Jedziemy więc jutro na polowanie? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Musimy koniecznie jechać — rzekł Wesłowski, siadając bokiem na drugiem krześle i podkładając pod siebie tłustą nogę.
— Dobrze, pojedziemy... a pan polował już w tym roku? — zapytał Lewin Wesłowskiego, przyglądając się bacznie jego nodze. W głosie Lewina dawała się słyszeć wymuszona uprzejmość, którą Kiti znała dobrze w mężu i której nie lubiała. — Nie wiem, czy znajdziemy dubelty, bekasów jednak jest sporo... trzeba tylko wyjechać bardzo rano... czy panowie nie pomęczycie się tylko zanadto? Tyś nie zmęczony, Stiwa?
— Ja zmęczony? Jeszczem nigdy nie był zmęczony!... nie kładźmy się zupełnie! Chodźmy na spacer...
— W samej rzeczy nie kładźmy się!... Świetny pomysł! — potwierdził Wesłowski.
— O... jesteśmy najzupełniej przekonani, że ty możesz nie spać i drugim nie dawać — odezwała się Dolly do męża z zaledwie dającą się dostrzegać ironią, z jaką od jakiegoś czasu prawie zawsze zwracała się do niego. — Mojem zdaniem, już późno... Ja już idę i nie siadam do kolacyi.
— Ależ posiedź trochę, Dolly — rzekł Stepan Arkadjewicz, przechodząc na drugą stronę stołu. — Opowiem ci jeszcze tyle rzeczy...
— Zapewne nic ciekawego...
— A czy wiesz, że Wesłowski był u Anny i znowu jedzie do nich; przecież oni mieszkają zaledwie o siedmdziesiąt wiorst od was... i ja też muszę koniecznie pojechać do nich. Wesłowski, chodź tutaj!
Wasieńka podszedł ku paniom i siadł koło Kiti.
— Ach, pan był u niej! Niech pan opowiada nam o niej? Co Anna porabia i jak się miewa? — zwróciła się do niego Darja Aleksandrowna.
Lewin pozostał na drugim końcu stołu, i nie przestając rozmawiać z księżną i Wareńką, widział, że między Stepanem Arkadjewiczem, Dolly, Kiti i Wesłowskim toczy się ożywiona i tajemnicza rozmowa. Prócz tego, że rozmawiano o czemś tajemniczem, Lewin dostrzegał na twarzy swej żony wyraz prawdziwego zainteresowania się, gdy, nie spuszczając na chwilę oczów z Wesłowskiego, patrzała na piękną twarz jego; Wasieńka zaś opowiadał z ożywieniem o Wrońskim i Annie.
— Przyjemnie u nich bardzo... rozumie się, że nie moja rzecz sądzić, ale bawiąc w ich domu ma się wrażenie, iż spędza się czas w domu rodzinnym.
— Cóż oni mają zamiar robić?
— Zdaje się, że na zimę chcą jechać do Moskwy...
— Dobrze by było, żebyśmy się mogli zjechać u nich! Ty kiedy wybierasz się? — zapytał Stepan Arkadjewicz Wasieńkę Wesłowskiego.
— Ja będę u nich przez cały lipiec.
— A ty pojedziesz? — zwrócił się Stepan Arkadjewicz do żony.
— Wybieram się już oddawna i koniecznie muszę pojechać — odparła Dolly — żal mi jej i lubię ją bardzo. Pojadę sama zaraz po twoim wyjeździe i nikomu nie uczynię tem żadnego kłopotu... lepiej nawet będzie, gdy pojadę bez ciebie.
— Masz racyę! — zawołał Stepan Arkadjewicz — a ty Kiti pojedziesz?
— Ja? Po cóż ja mam jechać? — zapytała Kiti, rumieniąc się i spoglądając na męża.
— A pani zna Annę Arkadjewnę? — zapytał ją Wesłowski — nadzwyczaj sympatyczna kobieta!
— W istocie — odparła Kiti, rumieniąc się jeszcze bardziej, poczem wstała i podeszła do męża.
— Jedziesz więc jutro na polowanie? — zapytała.
Zazdrość jego wzmagała się nieustannie w ciągu tych paru minut, szczególniej zaś pod wpływem rumieńca, jaki oblał policzki żony podczas rozmowy jej z Wesłowskim. Teraz, słuchając słów Kiti, Lewin rozumiał je po swojemu. Chociaż później, gdy przypomniał sobie o tem, wydawało mu się to śmiesznem, teraz jednak był przekonanym, że, jeżeli Kiti pyta się go, czy jedzie na polowanie, to interesuje się tem tylko dlatego, aby wiedzieć, czy będzie chciał sprawić tę przyjemność Wasieńce Wesłowskiemu, w którym Kiti, według pojęć Lewina, była już zakochaną.
— Tak, ja pojadę — odparł nienaturalnym głosem, wzbudzającym w nim samym obrzydzenie.
— Wstrzymajcie się przez jutro, niech Dolly nacieszy się mężem... jedźcie dopiero pojutrze — rzekła Kiti.
Lewin tłómaczył już sobie słowa Kiti w następujący sposób: „Nie rozłączaj mnie z nim; że ty pojedziesz, to mnie nic nie obchodzi, pozwól mi jednak nacieszyć się towarzystwem tego zachwycającego młodego człowieka.“
— Możemy jechać pojutrze, jeżeli życzysz sobie tego — odparł Lewin z niezwykłą uprzejmością.
A tymczasem Wasieńka nie podejrzewając nawet zupełnie tych cierpień, jakie obecność jego sprawiała gospodarzowi, wstał zaraz po odejściu Kiti od stołu i podszedł ku niej, spoglądając na nią z pobłażliwym uśmiechem.
Lewin zauważył to spojrzenie, pobladł i przez chwilę nie mógł złapać tchu. „Jak można pozwalać sobie spoglądać tak na moją żonę!“ — kipiało w nim wszystko.
— A więc jutro? Jedźmy jednak koniecznie — rzekł Wasieńka, siadając na krześle i znów podłożył nogę pod siebie, jak to miał w zwyczaju.
Zazdrość Lewina wzmagała się wciąż: widział się już oszukanym mężem, który tylko o tyle potrzebnym jest żonie i jej kochankowi, o ile dostarcza im wygód i przyjemności... Pomimo to jednak bardzo uprzejmie i gościnnie rozpytywał Wasieńkę o polowania, w jakich ten brał dotychczas udział, o broń, buty, przybory myśliwskie, i obiecał, że pojadą na drugi dzień.
Na szczęście Lewina, stara księżna położyła kres jego cierpieniom, gdyż sama wstała i poradziła Kiti, aby poszła spać. Lecz i teraz nie obyło się bez nowej przykrości dla Lewina. Mówiąc dobranoc gospodyni, Wasieńka znowu chciał pocałować ją w rękę, lecz Kiti zarumieniła się i z naiwną niegrzecznością, którą jej potem księżna wymawiała, rzekła, cofając rękę:
— U nas niema tego zwyczaju...
W oczach Lewina wina jej polegała na tem, że Kiti dopuściła do tego, a jeszcze bardziej na tem, że w taki niezręczny sposób dała poznać, iż jej się to nie podoba.
— Po co mamy iść spać! — zawołał Stepan Arkadjewicz, który po paru kieliszkach wina, wypitych przy kolacyi, wpadł w poetyczny nastrój — patrz Kiti — mówił, wskazując na wschodzący nad lipami księżyc — jaka śliczna noc! Wesłowski, mamy noc stworzoną do serenady. Czy wiesz Kiti, że on ma śliczny głos, i że przez całą drogę śpiewaliśmy razem... przywiózł z sobą dwie nowe cudne pieśni... trzeba je będzie zaśpiewać z Barbarą Andrejewną...




Wszyscy rozeszli się już, tylko Stepan Arkadjewicz i Wesłowski chodzili jeszcze długo po alejach parku, i słychać było, jak nucili półgłosem nowy romans.

Lewin siedział chmurny w sypialni żony, przysłuchując się tym głosom, i odpowiadał uporczywem milczeniem na wszystkie pytania, co mu dolega; wkońcu jednak, gdy ona sama uśmiechając się lękliwie, zapytała: „Czy Wesłowski ci się nie podobał?“ — Lewin nie mógł już wytrzymać i wypowiedział wszystko; to co mówił, było przykrem dla niego, wpadał więc w coraz większe rozdrażnienie.
Stał przed nią z oczyma błyszczącemi strasznie z pod zmarszczonych brwi i przyciskał do piersi silne ręce, jak gdyby natężał wszelkie siły, aby hamować samego siebie. Twarz jego byłaby surową, a nawet i okrutną, gdyby nie malowało się na niej jednocześnie cierpienie, które wzruszało ją; wargi mu się trzęsły i głos urywał.
— Przecież ty wiesz, że ja nie jestem zazdrosnym; brzydzę się tym wyrazem. Nie mogę być zazdrosnym i wierzyć, że... Nie jestem w stanie wypowiedzieć ci, co czuję, cierpię jednak ogromnie... Nie jestem zazdrosny, lecz czuję się obrażonym, upokorzonym, że ktoś pierwszy lepszy śmie myśleć o tobie, śmie spoglądać na ciebie takiemi oczyma...
— Ależ jakiemi oczyma? — pytała Kiti, o ile możności usiłując przypomnieć sobie wszystko, co mówiła i robiła dzisiejszego wieczoru.
Co prawda w głębi duszy zdawało się jej, że to, o co idzie Lewinowi, zaszło właśnie w chwili, gdy Wesłowski przeszedł za nią na drugi koniec stołu, lecz nie śmiała się przyznać do tego nawet przed sobą, tembardziej więc nie mogła się odważyć powiedzieć jemu o tem i powiększyć w ten sposób jego cierpienia.
— I cóż takiego pociągającego może być we mnie?
— Ach! — zawołał Lewin, chwytając się za głowę. — Nie mów już nic przynajmniej!... a więc gdybyś była pociągająca...
— Kostia, dajże spokój i wysłuchaj mnie! — mówiła patrząc na niego, a w oczach jej malowało się współczucie i cierpienie.
— Cóż ty możesz myśleć? Przecież dla mnie, gdy mam ciebie, inni ludzie już nie istnieją!... Czyż chcesz, abym nikogo nie widywała?
Zazdrość jego uraziła z początku Kiti, gdyż gniewało ją, że najmniejsza rozrywka, najniewinniejsza nawet przyjemność była jej wzbronioną, lecz teraz z chęcią poświęciłaby wszystko, nietylko takie drobnostki, aby ulżyć jego cierpieniom.
— Pomyśl tylko do jakiego stopnia potwornem i komicznem jest moje położenie — ciągnął rozpaczliwym szeptem — przecież on jest w moim domu, nie robi właściwie nic niestosownego i nic mu zarzucić nie można, prócz zbytniej pewności siebie i siadania na nodze. On uważa to za szczyt dobrego tonu, i dlatego ja muszę być grzecznym dla niego.
— E, Kostia, przesadzasz — mówiła Kiti, radując się w głębi duszy, że miłość jego jest do tego stopnia potężną, że aż wyraża się przez zazdrość.
— A największą przykrość sprawia mi, że ty, która zawsze, a szczególniej teraz jesteś dla mnie taką świętością, że my jesteśmy tak szczęśliwi, tak nadzwyczaj szczęśliwi, i nagle, taki idyota... Nie, nie idyota nawet... za co ja mu wymyślam?... On nic mnie nie obchodzi... Ale z jakiej racyi przez niego ma cierpieć moje i twoje szczęście?...
— Czy wiesz, że ja już wiem dlaczego tak się stało? — odezwała się Kiti. — Widziałam, żeś się patrzał, gdyśmy rozmawiali podczas kolacyi.
— Tak, tak! — zawołał Lewin z przestrachem.
Kiti opowiedziała mężowi, o czem toczyła się rozmowa; opowiadając, z trudnością mogła zapanować nad swem wzruszeniem. Lewin milczał czas jakiś, potem popatrzał na jej bladą, wystraszoną twarzyczkę, i nagle schwycił się za głowę.
— Katia, wyrządziłem ci krzywdę! Gołąbku mój, wybacz mi! Jestem waryat! Katia, to ja tylko jestem winien... czy można było robić awantury o takie głupstwo?...
— Żałuję cię bardzo...
— Mnie? mnie? że ja jestem waryat... w każdym razie dreszcz przebiega mnie na myśl, iż każdy pierwszy lepszy może zniweczyć nasze szczęście...
— Rozumie się, że to może oburzać.
— Więc ja naumyślnie zatrzymam go na całe lato i będę dla niego nadzwyczaj uprzejmym — mówił Lewin, całując jej ręce — przekonasz się. Jutro... a prawda, jutro wyjeżdżamy.

VIII.

Na drugi dzień panie spały jeszcze, gdy przed ganek zajechała bryczka i wózek dla myśliwych. Łaska, która od samego rana wiedziała już, że pojedzie na polowanie, naszczekawszy się i naskakawszy do syta, siedziała teraz na bryczce koło woźnicy, spoglądając nieustannie na drzwi, w których myśliwi dość długo nie pokazywali się. Pierwszy wyszedł Wasieńka Wesłowski w ogromnych nowych butach, sięgających mu do połowy grubych ud, w zielonej bluzie przepasanej ładownicą z nowej, pachnącej skóry, w czapeczce ze wstążkami i angielską, nowiutką dubeltówką bez kurków. Łaska podskoczyła do niego, przywitała się z nim i wspinając się mu na piersi, zapytała po swojemu, czy reszta myśliwych prędko wyjdzie; nie doczekawszy się jednak żadnej odpowiedzi, wróciła na bryczkę i znowu usiadła spokojnie, przekręcając na bok głowę i podnosząc jedno ucho. Nareszcie drzwi otworzyły się znowu z trzaskiem i wybiegł z nich, kręcąc się i podskakując w powietrzu Krak, podpalany ponter Stepana Arkadjewicza, a za nim pokazał się i sam Stepan Arkadjewicz z dubeltówką w ręku i cygarem w ustach. „Leżeć, leżeć Krak!“ — wołał pieszczotliwie na psa, który zarzucał mu łapy na piersi i zaczepiał niemi o pas od ładownicy. Stepan Arkadjewicz miał na sobie łapcie, postrzępione spodnie i krótkie palto, na głowie zaś resztki jakiegoś kapelusza, lecz broń nowego systemu wyglądała jak zabawka, a ładownica i torba, chociaż widać było po nich, że są już zniszczone, były jednak w najlepszym gatunku.
Wasieńka Wesłowski nie wiedział dotąd o tym prawdziwym myśliwskim szyku, że można być ubranym byle jak, należy jednak mieć całą myśliwską wyprawę bez zarzutu: dowiedział się o tem dopiero teraz, patrząc na Stepana Arkadjewicza, od wspaniałej postaci którego aż biła elegancya i wykwint; postanowił więc, że na przyszły raz i on urządzi się koniecznie tak samo.
— A gdzież nasz gospodarz? — zapytał.
— Młoda żona — odparł z uśmiechem Obłoński.
— W istocie śliczna kobieta.
— Był już ubrany, musiał zapewne pobiedz jeszcze raz do niej.
Domysł Stepana Arkadjewicza był trafny. Lewin udał się znowu do żony zapytać jeszcze raz, czy przebaczyła mu wczorajszą głupotę i prosić ją, aby koniecznie zwracała na siebie uwagę, przedewszystkiem zaś, aby trzymała się zdaleka od dzieci, gdyż mogą ją potrącić; prócz tego pragnął jeszcze raz usłyszeć od niej potwierdzenie, że niema żalu do niego, iż wyjeżdża na dwa dni, i raz jeszcze poprosić ją, aby koniecznie jutro rano przysłała mu przez umyślnego posłańca parę słów, — gdyż chce mieć pewność, że jest zupełnie zdrową.
Jak zwykle, Kiti było przykro rozstawać się na dwa dni z mężem, spojrzawszy jednak na jego ożywioną postać, wydającą się jeszcze ogromniejszą i silniejszą w myśliwskich butach i białej bluzie, i na jakiś niepojęty dla niej blask myśliwskiego podniecenia, Kiti ucieszyła się, zapomniała o swem zmartwieniu i wesoło pożegnała się z mężem.
— Przepraszam panów! — zawołał Lewin, wybiegając na ganek. — Czy śniadanie zapakowane? Dlaczego zaprzągłeś gniadego z prawej strony? A zresztą wszystko jedno... Łaska, tu do nogi...
— Puść do okólnika — zwrócił się do pastucha, oczekującego na niego przed gankiem, aby zapytać co ma robić z jałówkami. — Przepraszam was, panowie, jeszcze jeden idzie...
Lewin zeskoczył z bryczki i zwrócił się do cieśli, zbliżającego się ku gankowi z miarą w ręku.
— Wczoraj nie przyszedłeś do kancelaryi i teraz zawracasz mi głowę. Czego chcesz?
— Niech pan każe dosztukować, trzeba tylko dodać trzy stopnie, dopasuje się akuratnie i będzie spokój.
— Trzeba było mnie słuchać! — odparł Lewin z gniewem. — Mówiłem ci, żebyś ustawił belki, a potem dopiero dopasowywał schody... teraz niema innej rady, tylko trzeba robić wszystko na nowo.
Cieśla zepsuł schody w nowo wybudowanym pawilonie, gdyż wyliczył źle ich długość i gdy ustawił je, stopnie okazały się zupełnie pochyłemi, chciał je więc zostawić wczoraj i dodać do nich trzy stopnie.
— Będzie daleko lepiej...
— A ja ci powiadam, że nie... — i Lewin wyjął ze strzelby stempel i począł rysować na piasku schody. — Widzisz?
— Jak pan każe — rzekł cieśla, któremu rozjaśniły się nagle oczy, i który zrozumiał już widać, o co rzecz idzie. — Trzeba będzie robić nowe.
— A więc rób, jak ci kazałem! — zawołał Lewin, siadając na bryczkę. — Jazda! Filip, pilnuj psów!
Lewin, gdy pozostawił za sobą wszystkie rodzinne i gospodarskie kłopoty, odczuwał teraz takie silne wrażenie życia i oczekiwania, że nie chciało mu się mówić wcale, i w dodatku był wzruszonym, jak zwykle bywa wzruszonym myśliwy przed każdem polowaniem. Jeżeli go teraz zajmowało co bądź, to tylko kwestya, czy znajdzie ptactwo w kołpieńskiem błocie, czy Łaska wytrzyma porównanie z Krakiem i czy jemu samemu będzie się wiodło dzisiaj na polowaniu. Oby tylko nie narazić się na wstyd przed obcym człowiekiem! Czy też Obłoński będzie lepiej strzelał od niego? — przychodziło mu także do głowy pytanie.
Obłoński również oddawał się podobnym myślom; nie miał jakoś chęci do żadnych rozmów; tylko Wasieńka Wesłowski nie mógł zamilknąć na chwilę. Przysłuchując się mu, Lewin ze wstydem przypominał sobie swoje wczorajsze postępowanie z nim. Wasieńka był w istocie doskonałym chłopcem, prostym, szczerym i bardzo wesołym. Gdyby Lewin był go poznał za kawalerskich czasów, byłby się z nim zaprzyjaźnił; Lewinowi nie podobało się w nim tylko, że Wasieńka zbyt lekkomyślnie zapatruje się na życie i że jest zbyt pewnym siebie. Zdawało się, że Wasieńka ma się za doskonalszego od innych, ponieważ nosi długie paznokcie i czapeczkę ze wstążkami, można mu jednak było to wybaczyć, gdyż był człowiekiem szczerym i zupełnie na swojem miejscu. Lewinowi podobał się swem dobrem wychowaniem, wymową francuską i angielską bez zarzutu, w ogóle widać było po Wasieńce, iż należy do najlepszych sfer towarzyskich.
Wasieńce podobał się nadzwyczaj stepowy doński koń, zaprzężony z lewej strony, i zachwycał się nim ciągle. „Co to za rozkosz być musi pędzić na takim koniu przez stepy... co!“ — zachwycał się. Widać było, że przedstawiał sobie w jeździe na stepowym koniu coś tak dzikiego i poetycznego, o czem nie miał nawet pojęcia, lecz naiwność jego, szczególniej w połączeniu z urodą, miłym uśmiechem i zręcznymi ruchami, była nadzwyczaj pociągającą. Towarzystwo Wasieńki sprawiało Lewinowi przyjemność zapewne dlatego, że teraz sam Wasieńka był mu sympatycznym, a może i dlatego, że Lewin starał się dopatrywać w nim tylko dodatnich cech, aby zagładzić swe wczorajsze nietaktowne postępowanie.
Myśliwi nie zdążyli jeszcze ujechać trzech wiorst, gdy Wesłowski przekonał się nagle, że zapomniał pugilares i cygara, i nie wiedział, czy zgubił je, czy też zostawił na stole; w pugilaresie było trzysta siedmdziesiąt rubli, nie można więc było lekceważyć zguby.
— Panie, ja pojadę prędko na tym dońskim koniu do domu i zaraz wrócę... co? — proponował Wesłowski, chcąc już wysiadać.
— Nie, po co? — odparł Lewin, oceniając wagę Wasieńki przynajmniej na sześć pudów — poszlemy furmana.
Furman pojechał, Lewin zaś powoził pozostałą parą.

IX.

— Jakaż jest nasza marszruta? Opowiedz nam ją dokładnie? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Mam taki plan: teraz pojedziemy do Gwoździewa; nie dojeżdżając do niego znajdziemy błoto z dubeltami, a za Gwoździewem zaczynają się wspaniałe błota z bekasami...a i dubelty trafiają się. Teraz jest upał, lecz przyjedziemy pod wieczór i zapolujemy, przenocujemy, a dopiero jutro z samego rana pójdziemy na duże błota.
— A po drodze nic niema?
— Jest, ale będziemy tylko tracić czas na taki upał... są dwa niezłe miejsca, ale nic w nich chyba nie znajdziemy.
Lewinowi samemu chciało się zajść tam, gdyż błotka te były blisko domu, mógł w każdej chwili udać się na nie, a zresztą były bardzo małe i trzech myśliwych nie będzie miało tam co robić, mijał się więc z prawdą, mówiąc, że w tych błotkach zapewne nic niema. Gdy bryczka zrównała się z niemi, Lewin chciał ominąć je, lecz wprawne myśliwskie oko Stepana Arkadjewicza dostrzegło natychmiast widoczne z drogi szuwary.
— Czy zatrzymamy się? — zapytał, wskazując na błoto.
— Panie, zatrzymajmy się, tu tak ładnie! — zaczął prosić Wasieńka Wesłowski, i Lewin nie mógł nie zgodzić się na jego prośby.
Bryczka nie zdążyła jeszcze zatrzymać się, a już psy, prześcigając się wzajemnie, biegły ku błotu.
— Krak! Łaska!...
Psy zawróciły.
— We trzech nie zmieścimy się... ja zostanę — rzekł Lewin, spodziewając się, że towarzysze jego nic nie znajdą prócz czajek, które, spłoszone przez psy, unosiły się nad błotem i żałośnie krzyczały.
— Nie, niech pan idzie! pójdziemy razem! — wołał Wesłowski.
— Będzie za ciasno. Łaska do nogi!... Łaska!... Drugi pies nie będzie panom potrzebny?
Lewin pozostał na bryczce i patrzał z zazdrością na myśliwych. Obłoński i Wesłowski przeszli całe błoto; w błocie nic jednak nie było prócz kurki wodnej i czajki, którą zabił Wesłowski.
— Przekonaliście się panowie, że nie żałowałem błota — rzekł Lewin — tracimy tylko czas na próżno.
— W każdym razie zabawiliśmy się... widzi pan? — mówił Wesłowski, wdrapując się niezgrabnie na bryczkę ze strzelbą i czajką w ręku — ślicznie zabiłem ją! A co...prawda? czy prędko dojedziemy do tego prawdziwego błota?
Nagle konie szarpnęły. Lewin uderzył głową o lufę czyjejś dubeltówki i rozległ się wystrzał. Wystrzał dał się słyszeć coprawda wcześniej, lecz Lewinowi zdawało się, że jednocześnie. Wasieńka Wesłowski jeszcze nie usiadł, gdy konie ruszyły, uderzył strzelbą o bryczkę, i z tego powodu padł strzał. Nabój utkwił w ziemi nie uczyniwszy nikomu żadnej krzywdy. Stepan Arkadjewicz pokiwał głową z naganą i uśmiechnął się, spoglądając z wyrzutem na Wesłowskiego; Lewin nie miał jednak odwagi czynić mu żadnych wyrzutów. Po pierwsze, każda uwaga mogła wydawać się być wywołaną minionem niebezpieczeństwem i guzem, jaki wyskoczył na czole Lewina, a po drugie, Wesłowski był z początku tak naiwnie zmartwionym, a potem śmiał się tak szczerze z ogólnego popłochu, że Lewin sam nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
Przy drugiem błocie, które było dość duże i powinno było zająć sporo czasu, Lewin znowu nie chciał zatrzymać się, lecz Wasieńka uprosił go po raz drugi. Lewin, jako gościnny gospodarz, pozostał znowu koło bryczki, ponieważ błoto było bardzo wąskie.
Krak odrazu pociągnął ku kępkom. Wasieńka Wesłowski pierwszy pobiegł za psem. Stepan Arkadjewicz nie zdążył jeszcze podejść, gdy wyleciał dubelt. Wesłowski chybił, i dubelt przysiadł na nieskoszonej łące; dubelt ten był już przeznaczony Wasieńce, gdyż Krak znowu wystawił go, Wasieńka zabił i powrócił do bryczki.
— Niech pan już teraz idzie, a ja popilnuję koni — rzekł Wasieńka.
Myśliwska zazdrość zaczynała ogarniać Lewina, oddał więc lejce Wesłowskiemu i poszedł na błoto.
Łaska, która oddawna już poszczekiwała żałośnie i uważała się za pokrzywdzoną, pobiegła prosto ku znajomej sobie dużej kępce, dokąd Krak nie zaglądał jeszcze.
— Czemu nie każesz jej iść za nogą? — krzyknął Stepan Arkadjewicz.
— Ona nie wystraszy — odparł Lewin, zadowolony z Łaski i poszedł za nią.
Im bardziej Łaska zbliżała się do znajomych sobie kępek, tem w poszukiwaniach jej było coraz więcej powagi i skupienia; małe błotne ptaki na chwilę tylko odrywały jej uwagę; okrążyła już raz kępki, zaczynała obchodzić je po raz drugi, nagle zatrzymała się i stanęła jak wryta.
Idź, idź, Stiwa! — zawołał Lewin, czując, że serce zaczyna mu bić coraz silniej i że nagle, jak gdyby jakaś zasówka odemknęła się w jego natężonym słuchu, wszystkie dźwięki, bez różnicy z jakiej odległości pochodzą, poczęły dobitnie lecz bezładnie uderzać go; słyszał kroki Stepana Arkadjewicza, biorąc je za oddalony tentent koni, słyszał dźwięk łamiącej się gałązki, na którą nastąpił, i wziął ten dźwięk za lot dubelta; słyszał też niedaleko za sobą jakieś stąpanie po wodzie, z którego nie mógł zdać sobie sprawy.
Stawiając ostrożnie nogi, zbliżał się ku psu.
— Pil!
Z pod psa wyrwał się bekas, a nie dubelt. Lewin podniósł strzelbę do oka, lecz w chwili, gdy celował, ten sam oddźwięk stąpania po wodzie, wzmógł się, przybliżał i dołączył się do niego głos Wasieńki, wykrzykującego coś niezrozumiale. Lewin wystrzelił, chociaż wiedział, że źle celuje.
Przekonawszy się, iż spudłował, obejrzał się i zobaczył, że konie z bryczką stoją nie na drodze, lecz w błocie.
Wesłowski, chcąc przyjrzeć się strzelaniu, zajechał w błoto i konie ugrzęzły.
— Djabli go noszą! — mruknął Lewin, podchodząc do bryczki. — Po co pan zajechał tutaj? — zapytał krótko Wesłowskiego i wziął się z pomocą furmana do wyprzęgania koni.
Lewin był zły, że przeszkodzono mu wystrzelić, że konie ugrzęzły, najbardziej zaś gniewało go, że ani Stepan Arkadjewicz, ani Wesłowski nie pomagają furmanowi i jemu, ponieważ obydwaj nie mają najmniejszego pojęcia, jak się wziąć do tego.
Nie odpowiadając ani słowa na zapewnienia Wasieńki, że tu było zupełnie sucho, Lewin odprzęgał konie i wyciągał bryczkę. Potem jednak, gdy rozgrzał się pracą i przekonał, że Wasieńka z takim zapałem ciągnie bryczkę za skrzydło, że aż odłamał je, Lewin począł wyrzucać samemu sobie, że pod wpływem wczorajszego uczucia, był zbyt surowym dla Wasieńki, postarał się więc załagodzić szczególną uprzejmością swe chwilowe niezadowolenie.
Gdy wszystko było już doprowadzone do porządku i bryczka stała znowu na drodze, Lewin kazał rozpakować śniadanie.
Bon appétit, bonne conscience! Ce poulet va tomber jusqu’au fond de mes bottes! — mówił Wasieńka, kończąc jeść drugie kurczę i odzyskując dobry humor. — No, teraz nasze nieszczęścia skończyły się już i wszystko pójdzie dobrze! Tylko ja za swoje winy powinienem siedzieć na koźle! Nie, nie... ja będę automedonem... zobaczycie panowie, jak was będę wiózł! — odpowiadał, nie chcąc oddać lejce, chociaż Lewin prosił go, aby puścił na kozioł stangreta. — Muszę odpokutować za moje grzechy i doskonale jest mi na koźle! — I Wasieńka zaczął powozić.
Lewin lękał się trochę, że Wesłowski zmęczy konie, szczególnie zaś lewego, gniadego, którego nie umiał trzymać, pomimowoli jednak uległ wesołości Wasieńki i przysłuchiwał się pieśniom, jakie Wasieńka wyśpiewywał przez całą drogę, lub opowiadaniom jego, jak należy powozić po angielsku, four in haud, i całe towarzystwo w jak najlepszych humorach zajechało na śniadanie do Gwoździewa.

X.

Wasieńka jechał za prędko, tak, że na błota przyjechali zawcześnie, gdyż było jeszcze bardzo gorąco.
Dojechawszy do rozległych błot, głównego celu wycieczki, Lewin pomimowoli zaczął zastanawiać się nad tem, w jaki sposób możnaby najlepiej uwolnić się od Wasieńki i polować bez żadnych przeszkód. Stepan Arkadjewicz życzył sobie widocznie tego samego, i na twarzy jego Lewin widział zakłopotanie, jakie bywa zawsze u prawdziwych myśliwych przed polowaniem, i pewną, wrodzoną mu dobroduszną przebiegłość.
— Jakżeż my pójdziemy? błoto jest doskonałe, widzę nawet, że są i jastrzębie — rzekł Stepan Arkadjewicz, wskazując na dwa duże ptaki, zataczające kręgi w powietrzu — gdzie są jastrzębie tam zapewne musi być i zwierzyna.
— Czy widzicie, panowie — rzekł Lewin poważnie, podciągając buty i zakładając kapsle na panewki — czy widzicie tę kępę? — i wskazał na porośniętą ciemniejszą trawą wysepkę na ogromnej, wilgotnej łące, do połowy skoszonej, rozciągającej się z prawej strony rzeki. — Błoto zaczyna się tutaj, prosto przed nami, w tem miejscu, gdzie jest zieleniej. Stąd idzie ono na prawo, gdzie pasą się konie... tam na kępkach zdarzają się dubelty dookoła tej kępy aż do samej olszyny i młyna. Widzicie tam, w tem miejscu, gdzie jest taka zatoka, jest to najlepsze miejsce... zabiłem tam raz siedmnaście bekasów. Rozejdziemy się z dwoma psami w różne strony i spotkamy się znowu koło młyna.
— Kto pójdzie na prawo, a kto na lewo? — zapytał Stepan Arkadjewicz — na prawo jest szerzej, więc idźcie wy we dwóch, a ja pójdę na lewo... — dodał odniechcenia.
— Dobrze, nastrzelamy więcej niż on, chodźmy więc prędzej! — wołał Wesłowski.
Lewin nie mógł nie zgodzić się, i myśliwi rozeszli się. Zaledwie weszli na błoto, oba psy zaczęły szukać razem. Lewin znał doskonale to szukanie Łaski, ostrożne i niepewne, i spodziewał się całego stadka bekasów.
— Panie Wesłowski, niech pan idzie narówni ze mną! — odezwał się pocichu do towarzysza, idącego za nim; po wypadku w kołpińskiem błocie, Lewina pomimowoli interesował kierunek, w jakim była zwrócona lufa strzelby Wasieńki.
— Nie, nie chcę panu przeszkadzać, niech pan na mnie nie zwraca żadnej uwagi.
Ale Lewin pomimowoli zwracał uwagę i przypominał sobie słowa Kiti, jakie rzekła mu między innemi przy pożegnaniu: „bądźcie tylko uważni i nie zastrzelcie się!“ Psy podchodziły coraz bliżej i bliżej, minęły już jeden drugiego i każdy szedł tropem na swoją rękę. W oczekiwaniu na bekasa nerwy Lewina były naprężone do tego stopnia, że pluskanie, jakie sprawiał obcas wyciągany z moczarów, sprawiało na nim wrażenie krzyku bekasa, chwytał więc ciągle za broń i ściskał kolbę strzelby.
Bęc! bęc! rozległo mu się nad uchem. Wasieńka wystrzelił do stadka kaczek, które unosiło się nad błotem i zanadto blisko naleciało na myśliwych. Lewin nie zdążył jeszcze obejrzeć się, gdy nagle cmoknął jeden bekas, potem drugi, trzeci, i ośm sztuk uniosło się odrazu w powietrzu.
Stepan Arkadjewicz strącił jednego znich w tej samej chwili, gdy ptak zaczynał robić swe zygzaki, i bekas jak kłębek upadł w trzęsawisko. Obłoński wycelował powoli do drugiego, który nie zdążył jeszcze wznieść się do góry i razem z hukiem wystrzału i ten bekas upadł, i widać było jak wyskakiwał ze skoszonej trawy, bijąc o ziemię ocalałem skrzydłem, białem od spodu.
Lewin nie był tak szczęśliwym; do pierwszego bekasa strzelił zawcześnie i chybił; znowu wycelował do niego, gdy ptak począł wznosić się do góry, lecz w tej samej chwili wyleciał mu z pod nóg jeszcze jeden, odwrócił jego uwagę i Lewin znowu nie trafił.
Gdy nabijano strzelby, wyfrunął trzeci bekas i Wesłowski, który zdążył już nabić broń, puścił za nim po wodzie dwa naboje drobnego śrutu. Stepan Arkadjewicz podniósł swe bekasy i błyszczącemi oczyma spojrzał na Lewina.
— No, teraz już rozchodzimy się — rzekł Obłoński i kulejąc zlekka na lewą nogę, poszedł w swoją stronę, trzymając dubeltówkę na pogotowiu i gwiżdżąc na psa. Lewin z Wesłowskim poszli w drugą stronę.
Lewinowi zawsze tak się zdarzało, że po pierwszych nieudałych wystrzałach gorączkował się, gniewał i już przez cały dzień źle strzelał. Ta sama historya powtórzyła się i dzisiaj. Bekasów było bardzo dużo, wylatywały one nieustannie z pod psa, z pod nóg myśliwych, im więcej jednak Lewin strzelał, tem większy wstyd ogarniał go przed Wesłowskim, który strzelał, gdy było i nie było potrzeba, który nic nie zabijał, a pomimo to nic a nic nie martwił się tem. Lewin spieszył się niepotrzebnie, brakło mu cierpliwości, gorączkował się coraz bardziej i bardziej, aż doszedł wreszcie do takiego rozdrażnienia, że, gdy strzelał, nie spodziewał się już prawie trafiać. Łaska zdawała się pojmować stan jego; nie tropiła już tak gorliwie, lecz z wyrzutem i niepewnością oglądała się na myśliwych. Wystrzały następowały jeden za drugim, kłęby dymu otaczały myśliwych, a w dużej siatkowej torbie leżały zaledwie trzy leciutkie, maleńkie bekasy, a i to jednego z nich zabił Wesłowski, a drugi był wspólny. Tymczasem z drugiej strony błota dawały się słyszeć od czasu do czasu wystrzały Stepana Arkadjewicza i wołanie jego: „Krak, Krak, aport!“
Drażniło to jeszcze bardziej Lewina. Bekasy uwijały się wciąż nad błotem, cmokanie ich na ziemi i charkanie w powietrzu nie umilkało na chwilę; bekasy, które podniosły się teraz i które już przedtem unosiły się wciąż w powietrzu, latały nad głowami myśliwych. Zamiast dwóch jastrzębi teraz już całe dziesiątki ich wiły się z piskiem nad błotem.
Przeszedłszy większą cześć błota, Lewin i Wesłowski doszli do miejsca, gdzie rozpoczynały się pasma chłopskich pokosów; połowa tych pasm była już skoszoną.
Chociaż było mało nadziei, aby na nieskoszonej łące można było znaleźć tyle bekasów co na skoszonej, Lewin obiecał jednak Stepanowi Arkadjewiczowi, że się z nim zejdzie, poszedł więc dalej brzegiem łąki wraz ze swym towarzyszem.
— Hej! myśliwi! — zawołał jeden z chłopów, siedzących koło odprzęgniętego wozu — chodźcie z nami południować!... napijemy się wódki!...
Lewin obejrzał się.
— Co tam, chodźcie! — krzyknął wesoło brodaty chłop z czerwoną twarzą, wyszczerzając białe zęby i podnosząc do góry dużą, błyszczącą na słońcu zieloną butelkę.
Ou est ce qu’ils disent? — zapytał Wesłowski.
— Zapraszają na wódkę, rozdzielali zapewne między sobą łąki... ja napiłbym się z nimi — odparł Lewin przebiegle, spodziewając się, że Wesłowski da się skusić na wódkę i pójdzie do nich.
— Pocóż oni częstują?
— Tak sobie! Doprawdy niech pan idzie do nich... zajmie to pana.
Allons, c’est curient.
— Niech pan idzie, a potem niech pan przyjdzie do młyna! — zawołał Lewin i obejrzawszy się, przekonał się z przyjemnością, że Wesłowski, garbiąc się i włócząc nogami zmęczonemi, ze strzelbą w ręku, wydostawał się z błota i szedł ku chłopom.
— Chodź i ty! — zawołał chłop na Lewina. — Nie bój się, zakąsisz pierożkiem!...
Lewinowi zachciało się wypić kieliszek wódki i zjeść kawałek chleba; był zmęczonym i czuł, że zaledwie starczy mu sił wydobywać plączące się nogi z trzęsawiska, i przez chwilę wahał się, lecz pies zatrzymał się nagle, zmęczenie znikło natychmiast, i Lewin zbliżył się ostrożnie do psa, wystrzelił i zabił wystawionego bekasa, pies stał ciągle. Pil! Z pod psa zerwał się drugi bekas, Lewin wystrzelił; był to jednak feralny dzień dla niego, gdyż chybił, a gdy poszedł szukać zabitego, nie mógł go już znaleźć! Szukał starannie, lecz Łaska nie chciała wierzyć, że zabił, i gdy kazał jej szukać, to tylko udawała, że szuka, lecz w rzeczy samej nie zadawała sobie fatygi.
Chociaż Wasieńki, któremu Lewin przypisywał swe niepowodzenia, już nie było, polowanie nie udawało się jakoś. Bekasów i tutaj było sporo, lecz Lewin chybiał raz za razem.
Ukośne promienie słońca grzały jeszcze bardzo mocno; ubranie, przesiąknięte do nitki potem, przylepiało się do ciała; lewy but, napełniony wodą, ciężył na nodze; z twarzy zakopconej dymem z prochu kapał kroplisty pot, w ustach było uczucie goryczy, w nosie zapach prochu i rdzy błotnej, w uszach nieustające na chwilę cmokanie bekasów, a lufy strzelby rozgrzane były do tego stopnia, że nie można było dotknąć się ich; serce biło gwałtownie, ręce trzęsły się ze wzruszenia, a zmęczone nogi potykały się i zaplątywały w kępkach i moczarach; Lewin jednak wciąż chodził i strzelał. Nareszcie, jeszcze raz chybiwszy, rzucił na ziemię strzelbę i kapelusz.
„Trzeba koniecznie przyjść do siebie!“ — pomyślał; podniósł dubeltówkę i kapelusz, gwizdnął na Łaskę i wyszedł z błota; dostawszy się na suche miejsce, usiadł, zdjął but, wylał z niego wodę, potem podszedł do błota, napił się rdzawej wody, zwilżył rozgrzane lufy i obmył twarz i ręce. Odpocząwszy trochę, powrócił znowu na to samo miejsce, gdzie usiadł bekas, i postanowił sobie nie gorączkować się; chciał być spokojnym, ale nie mógł; palec jego naciskał kurek, zanim strzelba była wycelowaną na ptaka, jednem słowem szło mu coraz gorzej i gorzej; miał zaledwie pięć sztuk w torbie, gdy dochodził błotami do olszyny, gdzie powinien był zejść się ze Stepanem Arkadjewiczem.
Zanim dojrzał Obłońskiego, ujrzał jego psa. Z pod wystających korzeni olszyny wyskoczył Krak, cały czarny od cuchnącego, błotnistego mułu, i z miną zwycięzcy począł obwąchiwać Łaskę. Za Krakiem, w cieniu olch, ukazała się i wspaniała postać Stepana Arkadjewicza; szedł on ku Lewinowi cały czerwony, spotniały, z rozpiętym kołnierzem od koszuli, kulejąc wciąż na lewą nogę.
— No i cóż? strzelaliście ciągle!... — rzekł uśmiechając się wesoło.
— A ty? — zapytał Lewin — nie było jednak potrzeby pytać się, gdyż widział pełną torbę.
— Tak sobie... — miał jednak czternaście sztuk.
— Wspaniałe błoto! Wesłowski musiał ci jednak przeszkadzać... we dwóch z jednym psem źle jest polować... — zauważył Stepan Arkadjewicz, usiłując złagodzić choć trochę swój tryumf.

XI.

Gdy Lewin wraz ze Stepanem Arkadjewiczem wszedł do izby chłopa, u którego zatrzymywał się zwykle, zastał tam już Wesłowskiego. Wesłowski siedział na środku izby, i trzymając się obydwoma rękami za ławkę, z której za unurzane w mule buty ściągał go żołnierz, brat gospodyni, śmiał się swym zaraźliwym, wesołym śmiechem.
— Przyszedłem dopiero przed chwilą, Ils aut été charmants. Niech pan sobie wyobrazi, napoili mnie i nakarmili. Co za chleb, to poprostu coś nadzwyczajnego! A wódka... nigdy nie piłem smaczniejszej! I za nic w świecie nie chcieli wziąć pieniędzy, odpowiadali ciągle „Bóg zapłać!“ czy coś w tym rodzaju.
— Po co mieli brać pieniądze? Oni, widzi pan, częstowali pana, przecież nie mają wódki na sprzedaż... — objaśniał żołnierz, ściągnąwszy nakoniec przemokły but razem z wilgotną poczerniałą skarpetką.
Pomimo brudu w izbie zadeptanej butami myśliwych i nogami oblizujących się psów, pomimo zapachu błota i prochu, napełniającego całą izbę, pomimo braku noży i widelców, myśliwi napili się herbaty i zjedli kolacyę z takim apetytem, jaki bywa tylko po polowaniu; poczem umyli się i poszli do stodoły, gdzie furman przygotował już panom posłania na sianie.
Było już ciemno zupełnie, żadnemu jednak z myśliwych nie chciało się spać.
Rozmowa toczyła się przez czas jakiś o broni, o psach, w ogóle o polowaniu, i wszyscy przyjmowali w niej udział. Wasieńka kilkakrotnie wynurzał swój zachwyt nad noclegiem i zapachem świeżego siana, nad wygodnem spaniem na złamanym wozie, nad dobrodusznością chłopów, co go napoili wódką, i nad psami, leżącymi u nóg swych panów.
Obłoński skorzystał z okazyi, aby opowiedzieć o wspaniałem polowaniu u Maltusa, na którem był w ubiegłym roku. Maltus był to znany powszechnie bogacz, który na budowie kolei dorobił się ogromnego majątku. Stepan Arkadjewicz opowiadał o błotach w Twerskiej gubernii, na których Maltus wziął w dzierżawę polowanie, o jego powozach i brekach, i o namiocie, w którym zastawiono nad błotami obfite śniadanie.
— Nie rozumiem cię — rzekł Lewin, siadając na sianie — jak możesz nie mieć wstrętu do tych ludzi? Rozumiem, że śniadanie z lafitem jest bardzo przyjemne, ale czyż te zbytki nie wzbudzają w tobie odrazy? Przecież wszyscy ci ludzie robią pieniądze w taki sposób, że zasługują tylko na wzgardę, nic sobie z niej nie robią, a potem tymi samymi, nieuczciwie zarobionymi pieniądzmi, starają się wkupić do towarzystwa ludzi, pogardzających nimi.
— Ale ma się rozumieć! — odezwał się Wasieńka Wesłowski. — Ma się rozumieć! Obłoński robi to przez bonhomie, a ludzie powiadają: przecież Obłoński bywa...
— Ależ nie... — Lewin słyszał uśmiech w słowach Obłońskiego — ja poprostu nie uważam go za mniej uczciwego niż każdego pierwszego lepszego bogatego kupca lub obywatela... i jedni i drudzy dorabiają się majątku w jednakowy sposób: pracą i sprytem.
— Dobrze, ale jaką pracą? Czyż to jest praca uzyskać koncesyę i potem odsprzedać ją?
— A czy to nie praca? Jest to praca, gdyż gdyby nie było takiego Maltusa lub jemu podobnych, to nie byłoby i kolei żelaznych...
— W każdym razie jednak nie taka praca, jak prostego chłopa lub uczonego...
— Przypuśćmy, jest to jednak praca w tem rozumieniu, że działalność jego przynosi owoce, koleje żelazne... ale ty przecież jesteś zdania, że koleje są niepotrzebne...
— To inna kwestya; gotów jestem uznać, że są bardzo nawet potrzebne; każdy jednak zarobek, zbyt wielki w stosunku do wyłożonej weń pracy, jest nieuczciwym.
— Któż jednak ma określać ten stosunek?
— Zdobycie czegoś drogą nieuczciwą i podstępną — rzekł Lewin, widząc, że nie potrafi przeprowadzić wyraźnej granicy pomiędzy tem, co jest uczciwem a co nieuczciwem.Tak samo ma się rzecz z zakładaniem kantorów bankierskich — mówił dałej — złe polega na dochodzeniu do ogromnych majątków bez pracy i wysiłku, jak to dawniej było przy odkupach[1]; zmieniło tylko wewnętrzną formę. Le roi est mort, vive le roi! Zniesiono odkupy, zjawiły się natomiast koleje, banki i t. p też zarobek bez żadnej pracy.
— Może to wszystko jest i słuszne i dowcipne... Krak, leżeć! — zawołał Stepan Arkadjewicz na kręcącego się po sianie psa. Obłoński wierzył widocznie w to, czego bronił, gdyż mówił zupełnie spokojnie i nie spiesząc się. — Aleś nie przeprowadził linii granicznej między tem, co jest uczciwe a co nieuczciwe. Czyż nazwiesz nieuczciwością z mej strony, że ja dostaję większą pensyę niż mój pomocnik, chociaż on znacznie więcej pracuje?
— Nie wiem.
— A więc ja ci powiem. Ty za swoją pracę przy gospodarstwie masz, przypuśćmy pięć tysięcy rubli, a chłop, u którego zatrzymaliśmy się, chociaż pracuje od rana do nocy, niema więcej jak pięćdziesiąt, co jest również niesprawiedliwem jak i to, że ja biorę większą pensyę, niż mój pomocnik, a Maltus zarabia więcej niż robotnik kolejowy; ja w ogóle zauważyłem, że ogół zawsze zapatruje się niechętnie na tych ludzi, i zdaje mi się, że to poprostu przez zazdrość...
— E nie, pan się myli... — rzekł Wesłowski — nie może być mowy o zazdrości, zawsze jednak musi w tem być jakaś nieczysta sprawa...
— Przepraszam — przerwał Lewin — twierdzisz, że to niesprawiedliwie, że ja mam pięć tysięcy rubli, a chłop tylko pięćdziesiąt, i masz słuszność. Jest to niesprawiedliwość, ja to sam widzę, ale...
— Ale ma się rozumieć... z jakiej racyi my jemy, pijemy, polujemy, a on pracuje nieustannie? — dziwił się Wasieńka Wesłowski, który widocznie po raz pierwszy w życiu zastanawiał się nad podobnemi pytaniami i który wyrażał zupełnie szczerze swe przekonania.
— Widzisz, ale nie oddajesz mu swego majątku — zauważył Stepan Arkadjewicz, jak gdyby chciał wyprowadzić Lewina z cierpliwości.
Stosunki pomiędzy dwoma szwagrami, napozór jaknajlepsze, w ostatnich czasach zdawały się być naprężonymi, jak gdyby z chwilą, gdy pojęli za żony dwie rodzone siostry, powstało między nimi współzawodnictwo, kto lepiej potrafi unormować swe życie, i obecnie ten naprężony stosunek zarysował się w rozmowie, przyjmującej osobisty odcień.
— Nie oddaję, gdyż nikt tego nie wymaga odemnie, a gdybym nawet sam chciał, to po pierwsze, niemam prawa oddać, a po drugie, nie mogę — odparł Lewin.
— Oddaj temu chłopu, a on nie odmówi.
— Dobrze, ale w jaki sposób oddam? Czyż pojadę z nim do miasta i zawrę umowę?...
— Niewiem, jeżeli jednak jesteś przekonanym, że nie masz prawa...
— Nie jestem wcale przekonanym; wiem właśnie, że nie mam prawa oddać, że ciążą na mnie obowiązki i względem ziemi i względem rodziny...
— Pozwól, jeżeli jednak jesteś przeświadczonym, że ta nierówność jest niesprawiedliwością, to czemuż nie postępujesz w odpowiedni sposób?...
— A właśnie, że postępuję, ale nie bezpośrednio, tylko pośrednio, gdyż nie staram się powiększyć różnicy położenia, istniejącej pomiędzy mną a tym chłopem.
— Wybacz mi, ale jest to paradoks...
— W istocie, to tylko sofistyka — potwierdził Wesłowski. — A! nasz gospodarz! — zwrócił się do chłopa, który wszedł do stodoły. — Cóż to, nie spisz jeszcze?
— Jeszcze nie! Myślałem, że panowie śpią już, ale słyszę że rozmawiają, więc wszedłem. Muszę wziąć grabie; czy on nie ugryzie? — zapytał gospodarz, stąpając ostrożnie bosemi nogami.
— A gdzież ty spać będziesz?
— My pojedziemy na noc na wygon z końmi...
— Ach, co za noc! — zawołał Wesłowski, przyglądając się węgłowi izby i wozowi, widocznym przy słabym odblasku zorzy w dużej ramie otwartych wrót. — Słuchajcie tylko... to kobiece głosy śpiewają i doprawdy wcale nieźle! Kto to śpiewa, gospodarzu?
— Dziewki dworskie... zaraz tutaj obok...
— Chodźmy... pójdziemy przejść się! nie zaśniemy chyba! Obłoński, chodź ze mną!
— Żeby to tak można było i leżeć i iść jednocześnie — odparł Obłoński, przeciągając się. — Tak wygodnie położyłem się...
— No, to już sam chyba pójdę — rzekł Wesłowski, zrywając się z siana i kładąc buty. — Do widzenia panowie! Zawołam was, jeżeli będzie wesoło... wy przyjmujecie mnie polowaniem, lecz i ja o was nie zapomnę...
— Nadzwyczaj miły człowiek — zauważył Obłoński, gdy Wasieńka wyszedł i chłop zamknął za nim wrota.
— Nadzwyczaj miły — powtórzył Lewin, myśląc w dalszym ciągu o poprzedniej rozmowie; zdawało mu się, że o ile potrafił, o tyle dobitnie i dokładnie dał poznać swe poglądy i przekonania, a tymczasem oni obydwaj, ludzie wcale nie głupi i szczerzy, powiedzieli jednogłośnie, iż pociesza się sofistyką. Lewin był w kłopocie.
— Tak, tak mój przyjacielu, musisz koniecznie jedno z dwojga: albo uznać, że obecny ustrój społeczeństwa jest sprawiedliwym, i w takim razie bronić swych praw, albo też zgodzić się na to, że korzystamy z niesłusznych przywilejów, a to ostatnie ja właśnie czynię, i korzystam z nich z zadowoleniem.
— Nie... gdyby one były naprawdę niesprawiedliwemi, nie mógłbyś z nich korzystać z zadowoleniem, ja bym przynajmniej nie mógł. Mnie przedewszystkiem zależy na tem, abym był pewien, że ja osobiście nic winien nie jestem.
— A może iść w rzeczy samej? — zapytał Stepan Arkadjewicz, czując się widocznie zmęczonym natężeniem umysłu. — Nie będziemy przecież mogli spać. Doprawdy, chodźmy!
Lewin nie dawał odpowiedzi, gdyż myślał o tem, co powiedział przed chwilą, że postępuje słusznie tylko pośrednio: „czyż tylko pośrednio można być uczciwym?“ — zapytywał siebie samego.
— A jak silnie pachnie świeże siano! — rzekł Stepan Arkadjewicz, podnosząc się. — Nie zasnę za nic w świecie... Wasieńka już tam coś znalazł. Czy słyszysz śmiechy i jego głos? Chodźmy!
— Nie, ja nie pójdę — odparł Lewin.
— Czy z zasady? — zapytał z uśmiechem Stepan Arkadjewicz, szukając po ciemku swej czapki.
— Nie z zasady, ale po co?
— A wiesz, że narobisz sobie kłopotu — rzekł Stepan Arkadjewicz, znalazłszy czapkę i podnosząc się z siana.
— A to w jaki sposób?
— Czyż ja nie widzę, jak postawiłeś się w stosunku do żony. Patrzę przecież na to i widzę, że u was kwestya, czy ty pojedziesz, czy też nie pojedziesz na dwa dni na polowanie, należy do najważniejszych. Jest to bardzo ładnie, istna idylla, ale nie wystarczy na całe życie. Mężczyzna musi być niezależnym, ma on swoje męskie sprawy... Mężczyzna musi być przedewszystkiem mężczyzną — dowodził Obłoński, uchylając wrota.
— To jest w jaki sposób? czy ma chodzić starać się o względy dworskich dziewek? — zapytał Lewin.
— Dlaczego niema iść, jeżeli mu się tak podoba? Ça ne tire pas à conséquance. Mojej żonie nic przecież nie ubędzie, a mnie jest z tem wesoło. Przedewszystkiem należy strzedz świętości domowego ogniska... aby nic nie było w domu; wiązać sobie jednak rąk nie można w żaden sposób...
— Może masz słuszność! — zauważył Lewin obojętnie i odwrócił się na drugi bok. — Jutro trzeba będzie wyjść raniutko, ja nie budzę nikogo i wychodzę o świcie.
Messieurs, venez vite! — dał się słyszeć głoś powracającego Wesłowskiego. — Charmante! To ja ją wynalazłem... charmante, wykapana Gretchen, i jużem się z nią zapoznał... doprawdy śliczna! — opowiadał z taką radością, jak gdyby ona specyalnie dla niego była stworzoną taką ładną, a on był wdzięcznym temu, kto ją taką uczynił.
Lewin udawał, że śpi, a Obłoński, włożywszy pantofle i zapaliwszy cygaro, wyszedł ze stodoły, i wkrótce głosy ich zamilkły.
Lewin dość długo nie mógł zasnąć; słyszał jak konie jego żuły siano, jak gospodarz wybierał się ze starszym synem w pole, potem słyszał, jak żołnierz kładł się spać wraz ze swym siostrzeńcem w drugiej połowie stodoły; słyszał, jak chłopiec cieniutkim głosem dzielił się z wujem swemi wrażeniami o psach, które wydawały mu się olbrzymimi i strasznymi; słyszał potem, jak malec wypytywał, kogo będą łapać te psy, i jak żołnierz ochrypłym i sennym głosem odpowiadał mu, że jutro myśliwi pójdą na błota i będą strzelać z fuzyi i jak wkońcu, aby uwolnić się od pytań chłopca, rzekł: „śpij, Waśka, śpij... bo zobaczysz!“ i sam wkrótce zaczął chrapać; wreszcie wszystko ucichło, słychać tylko było rżenie koni i oddychanie pomęczonych psów. — „Czyż tylko pośrednio?“ — zadał sobie Lewin pytanie. — „To i cóż? jam nic nie winien“ — i zaczął myśleć nad jutrzejszym dniem.
„Wyjdę jutro raniutko i będę się starał być spokojnym i panować nad sobą... bekasów jest masa, trafiają się i dubelty. A jak wrócę, zastanę list od Kiti... W istocie, Stiwa może i ma racyę, że nie umiem postępować z nią po męsku i że zniewieściałem... cóż jednak mam robić?... i znowu tylko pośrednio!“
Przez sen usłyszał śmiech i wesołą rozmowę Wesłowskiego i Stepana Arkadjewicza, Na chwilę otworzył oczy, księżyc wszedł już, i w otwartych wrotach, oświeceni jasno promieniami księżyca, stali oni obydwaj i rozmawiali. Stepan Arkadjewicz opowiadał coś o świeżości dziewczyny, porównywując ją do młodego orzeszka, Wesłowski zaś, śmiejąc się swym zaraźliwym śmiechem, powtarzał usłyszane zapewne od chłopa wyrazy: „ty staraj się o swoją!“ — Lewin odezwał się przez sen:
— Panowie, jutro skoro świt! — i zasnął.

XII.

Ocknąwszy się ze snu ze świtem, Lewin spróbował obudzić i towarzyszy. Wasieńka, leżąc na brzuchu i wyciągnąwszy jedną nogę w skarpetce, spał mocno i nie czuł nawet wcale, że go budzono. Obłoński na wpół przez sen odpowiedział, że nie chce mu się jeszcze wstawać. Nawet i Łaska, która zwinąwszy się w kłębek, spała na sianie, wstała niechętnie i leniwie przeciągała tylne nogi. Włożywszy buty, wziąwszy strzelbę i uchyliwszy ostrożnie skrzypiące wrota stodoły, Lewin wyszedł na podwórze. Furman spał koło bryczki, konie drzemały, jeden tylko z nich jadł owies i rozrzucał go nozdrzami po żłobie. Na dworze było jeszcze szaro.
— Raniutko wstałeś, mój ptaszku! — zwróciła się przyjaźnie do Lewina, jako do dawnego znajomego, stara gospodyni, która również przed chwilą wyszła z chałupy.
— Na polowanie matko! Czy tędy dojdę do błota?
— Przez nasze gumno, a potem przez konopie, tam jest ścieżka.
Stawiając ostrożnie bose, opalone nogi, baba przeprowadziła Lewina i otworzyła mu wrota od gumien.
— Trafisz odrazu na błota; nasze chłopaki pobiegły tam już wczoraj.
Łaska biegła wesoło naprzód ścieżką; Lewin szedł za nią bystrym, lekkim krokiem, spoglądając bezustannie na niebo; chciał dojść do błota zanim słońce zejdzie. Słońce jednak nie traciło czasu; księżyc, który świecił jeszcze, gdy Lewin wychodził, teraz lśnił się już tylko jak kawałek żywego srebra; gwiazdy porannej, której przed chwilą nie można było niezauważyć, trzeba było teraz szukać na niebie; niewyraźne plamy na odległem polu były już zupełnie widoczne; były to żytnie kopy. Rosa, osiadła na pachnących wysokich konopiach, której nie widać było jeszcze bez słonecznego światła, przemoczyła Lewinowi nogi i bluzę wyżej pasa. W przeźroczystej ciszy poranku słychać było najsłabsze dźwięki. Pszczoła, gwiżdżąc jak kula, przeleciała nad uchem Lewina. Lewin, przyjrzawszy się, dostrzegł jeszcze drugą i trzecią, wszystkie one wylatywały z po za ogrodzenia pasieki i nikły nad konopiami, spiesząc się w stronę błota, Ścieżka wywiodła Lewina wprost na błoto. Błoto dawało się odróżniać po oparach, kłębiących się w jednych miejscach gęściej, w innych rzadziej, a osiki i krzaki wierzbiny, kołysząc się w nich, wyglądały jak małe wysepki. Na skraju koło drogi, leżeli chłopi i wyrostki pilnujący koni, i wszyscy pozasypiali przed wschodem słońca, otuliwszy się ciepło kaftanami. Niedaleko od nich chodziły trzy spętane konie, jeden z nich zadzwonił żelaznym łańcuchem. Łaska szła koło swego pana, wyrywając się od czasu do czasu naprzód i oglądając się za siebie. Minąwszy śpiących chłopów i zrównawszy się z pierwszą kępką, Lewin obejrzał kurki i puścił psa. Jeden koń, dobrze wykarmiony gniady trzylatek, ujrzawszy psa, rzucił się w bok i, podniósłszy ogon do góry, zarżał. Reszta koni przestraszyła się również i powyskakiwała z błota, człapiąc po wodzie spętanemi nogami; kopyta, wyciągane z gęstej gliny, wydawały dźwięk podobny do klaskania. Łaska zatrzymała się, spoglądając ironicznie na konie a pytająco na Lewina. Lewin pogłaskał psa i gwizdnął na znak, że można już zaczynać.
Łaska pobiegła wesoło przez uginające się pod nią trzęsawisko, i dostawszy się w błoto, natychmiast poczuła pomiędzy znajomymi jej zapachami korzonków, traw błotnych, rdzy i pomiotu końskiego, rozprószony po całej miejscowości zapach ptaków, tych samych ptaków, które teraz zajmowały ją najbardziej. W niektórych miejscach na mchu i błotnistych kępkach zapach ten był nadzwyczaj silnym, nie można jednak było określić, w jakim kierunku wzrastał i słabł; aby odnaleźć właściwy kierunek, trzeba było odejść dalej pod wiatr. Nie czując ruchów swych nóg, Łaska pobiegła wytężonym galopem, takim, aby na każdym skoku mogła się zatrzymać, jeżeli zajdzie potrzeba tego, i skierowała się na prawo od wiejącego, jak zwykle o świcie, ze wschodu wiatru. Wciągnąwszy rozszerzonemi nozdrzami powietrze, doszła do przekonania, że nietylko ślady, ale i one same są tutaj i to nie jeden, ale wiele. Suka zwolniła szybkość biegu. Ptaki były tutaj, ale gdzie mianowicie, nie można jeszcze określić. Chcąc odnaleźć to miejsce, Łaska zaczęła już zataczać koło, ale nagle przeszkodził jej głos pana: „Łaska! tutaj!“ — rzekł Lewin, wskazując jej na drugą stronę. Pies zatrzymał się, pytając pana, czy nie lepiej tak dalej robić, pan jednak powtórzył rozkaz gniewnym głosem i wskazał kępkę, oblaną dookoła wodą, gdzie nie mogło być ani jednego ptaka. Łaska, aby zrobić mu przyjemność, posłuchała go, udając, że szuka, obeszła całą kępkę i powróciła na poprzednie miejsce, gdzie natychmiast poczuła je znowu. Teraz gdy nie przeszkadzał jej, wiedziała już co ma czynić i nie patrząc pod łapy, potykając się i brodząc w wrodzie, pewnemi, silnemi, sprężystemi nogami swemi, zaczęła zataczać koło, które winne było wyjaśnić jej rzecz całą. Zapach ich coraz bardziej i bardziej, coraz pewniej i pewniej uderzał ją i odrazu doszła do przekonania, że jeden z nich jest tutaj, nie dalej jak za tą kępką, o jakie pięć kroków zaledwie; zatrzymała się więc jak skamieniała. Stojąc na swych niskich nogach, nie mogła nic widzieć przed sobą; powonienie jej jednak mówiło, że on siedzi nie dalej jak o pięć kroków od niej; stała, coraz bardziej i bardziej czując go, i napawała się zachwytem, jaki wywoływało w niej oczekiwanie. Naprężony, wyciągnięty ogon poruszał się tylko na samym końcu. Pysk był nawpół otwarty, uszy nastawione. Jedno ucho odwinęło się jeszcze podczas biegu, i suka z trudnością i ostrożnie oddychając, jeszcze ostrożniej obejrzała się w stronę swego pana i to bardziej oczyma niż całym łbem. On ze znaną jej dobrze twarzą, lecz zawsze ze strasznem spojrzeniem, szedł potykając się i, jak jej się zdawało, nadzwyczaj wolno. Łasce zdawało się, że Lewin szedł powoli, a tymczasem on biegł.
Zauważywszy ten szczególny sposób poszukiwań, czynionych przez Łaskę, podczas których naginała się cała do ziemi i zdawała się zagrzebywać coś w ziemi tylnemi łapami, Lewin domyślił się, że tropiła dubelty, podbiegł więc do niej, westchnąwszy w głębi duszy do Boga, aby mu się udało szczególnie z pierwszym ptakiem.
Zatrzymawszy się koło psa, spojrzał przed siebie i dojrzał oczyma to, co ona poczuła nosem; w jamce, między kępkami, w odległości jednego sążnia, widać było dubelta. Ptak odwrócił głowę i zaczął przysłuchiwać się; potem, rozpiąwszy i znowu złożywszy skrzydła, machnął niezgrabnie ogonem i schował się.
— Pil, Pil! — zawołał Lewin, trącając Łaskę.
„Ależ ja nie mogę iść — myślała Łaska — dokąd ja pójdę? Stąd węszę ich, a jeżeli poruszę się naprzód, to ani nie będę wiedziała, gdzie on jest, ani co on za jeden.“ Lecz Lewin znowu trącił ją kolanem i szeptem, w którym słychać było wzruszenie, prosił:
— Pil, Łaseczko, pil!
„No, jeśli on chce tego, to ja już zrobię, ale nie ręczę za siebie“ — pomyślała i rzuciła się pędem miedzy kępki; nic już nie czuła teraz nosem, a tylko widziała i słyszała, nie zdając sobie jednak dokładnie sprawy.
W odległości dziesięciu kroków od poprzedniego miejsca, z charczeniem i charakterystycznym, wypukłym dźwiękiem skrzydeł wzniósł się jeden dubelt i w tej chwili po wystrzale upadł, uderzając ciężko białemi piersiami o wilgotną ziemię; drugi dubelt nie czekał i wzniósł się po za plecami Lewina do góry, nie będąc zupełnie spłoszonym przez psa.
Gdy Lewin odwrócił się do niego, ptak był już daleko, wystrzał jednak dosięgnął go. Przeleciawszy ze dwadzieścia kroków, dubelt wzniósł się do góry i, kręcąc się w powietrzu jak piłka, upadł na ziemię.
„Dzisiaj wiedzie się!“ — myślał Lewin, chowając do torby ciepłe i tłuste dubelty. — „Cóż, Łaska, uda się?“ Lewin nabił fuzyę i ruszył dalej; słońce weszło już, chociaż nie było go jeszcze widać, gdyż było ukryte za chmurami. Księżyc, utraciwszy cały blask, bielał na niebie, jak obłoczek, i ani jednej gwiazdy nie było już widać. Kępki traw, srebrzące się przed chwilą, złociły się teraz. Rosa, osiadła na trawie, wyglądała jak bursztyn. Błękit traw przeszedł w żółtawą zieloność. Drobne, błotne ptaszęta obsiadły krzaki, rosnące nad źródłem, rzucające już długie cienie i połyskujące kroplami rosy. Jastrząb obudził się i siedział na stogu, przechylając głowę z boku na bok i spoglądał z niezadowoleniem na błota. Wrony leciały w pole, bosonogi chłopak zaganiał konie, stary chłop wysunął głowę z pod kaftana i drapał się; nad zieloną trawą unosił się dym od wystrzałów białymi, jak mleko, obłoczkami.
Jeden z chłopców podbiegł do Lewina:
— Panie, tutaj były wczoraj kaczki! — zawołał i poszedł za nim zdaleka.

I Lewin w obecności tego chłopaka, któremu się to widocznie podobało i sprawiało ogromną przyjemność, ku wielkiemu zadowoleniu swemu zabił jeszcze trzy bekasy, jednego po drugim.

XIII.

Sprawdził się przesąd myśliwski, że jeżeli pierwszy wystrzał jest szczęśliwym, to i cale polowanie zwykle bywa udatnem.
Lewin zmęczony, głodny, uszczęśliwiony wrócił do izby o godzinie 9. rano, zrobiwszy najmniej z trzydzieści wiorst i przynosząc z sobą dziewiętnaście sztuk dubeltów i bekasów i jedną kaczkę, którą musiał przytroczyć do pasa, gdyż nie mieściła się już w torbie. Towarzysze jego powstawali oddawna i zdążyli już zjeść śniadanie.
— Wiem przecież napewno, że dziewiętnaście — mówił Lewin, rachując po raz drugi powyjmowane z torby dubelty i bekasy, które nie wyglądały już tak okazale, jak wtedy, gdy je zabijał, gdyż pokurczyły się, były poplamione krwią i miały zwieszone główki.
Pokazało się, że Lewin nie pomylił się przy rachunku, i zazdrość Stepana Arkadjewicza sprawiała mu przyjemność; cieszył się jeszcze i z tego powodu, że powróciwszy z polowania, zastał już posłańca z kartką od Kiti.
„Jestem zupełnie zdrowa i wesoła. Jeżeli lękasz się o mnie, to możesz być jeszcze bardziej spokojnym niż zwykle. Mam nowego obrońcę i stróża, Maryę Własjewnę[2]. Przyjechała zobaczyć mnie; powiada, żem zupełnie zdrowa i zatrzymała się do twego przyjazdu. Wszyscy są weseli, zdrowi, a ty mój kochany, nie spiesz się, i jeżeli bawisz się dobrze na polowaniu, to zostań na niem jeszcze jeden dzień.“
Te dwie radości: udatne polowanie i kartka od żony, sprawiły Lewinowi taką przyjemność, że dwa zmartwienia, jakie go spotkały po polowaniu, nie bardzo dały mu się odczuć. Jedno z nich polegało na tem, że gniady koń nie chciał jeść i był nieswój. Furman mówił, że koń ochwacił się.
— Wczoraj zmęczył się, Konstanty Dmitryczu — opowiadał — szedł wczoraj galopem przeszło dziesięć wiorst.
Druga nieprzyjemność, która rozgniewała go na chwilę, lecz z której sam śmiał się potem, polegała na tem, że ze wszystkich zapasów, których Kiti dała tyle, iż zdawało się, że wystarczy ich przeszło na tydzień, nic już nie pozostało. Wracając z polowania głodnym i zmęczonym, Lewin do tego stopnia myślał o pasztecikach, że zbliżając się do chaty, czuł już ich zapach i smak w ustach, jak Łaska zwierzynę na polowaniu, i kazał Filipowi podać je sobie natychmiast; pokazało się jednak, że zabrakło nietylko pasztecików, ale i kurcząt.
— Ależ ma dobry apetyt! — rzekł Stepan Arkadjewicz z uśmiechem, wskazując na Wesłowskiego. — Ja przecież nie cierpię na brak apetytu, ale podziwiałem tylko...
— Trudna rada! — odparł Lewin, spoglądając z niechęcią na Wesłowskiego — daj mi więc, Filipie, przynajmniej kawałek wołowiny.
— Wołowiny już niema... panowie zjedli, a kość rzuciłem psom — odrzekł Filip.
Lewinowi zrobiło się przykro i mruknął: mogliście też i dla mnie zostawić choć kawałeczek! — i niewiele brakowało, żeby się nie rozpłakał.
— Wypatrosz ptactwo — zwrócił się drżącym głosem do Filipa, usiłując nie patrzeć na Wasieńkę, i nałóż w nie pokrzyw... a dla mnie przynieś choć trochę mleka...
Dopiero potem, gdy napił się mleka, zaczął żałować, iż w obecności obcego człowieka dał się unieść gniewowi, i pierwszy zaczął się śmiać ze swego złego humoru.
Nad wieczorem myśliwi znowu wyszli nad błota, nawet i Wesłowskiemu udało się zabić parę sztuk, i na noc wrócili do domu.
Powrotna droga była również bardzo wesoła; Wesłowski śpiewał, przypominał sobie swe przygody z chłopami, którzy uraczyli go wódką, dziewczynę, podobną do świeżego orzeszka i chłopa, co mu powiedział: „A ty nie oglądaj się na cudze żony, ale myśl o tem, aby mieć swoją“ — ta rada wydawała się Wesłowskiemu nadzwyczaj śmieszną.
— Wogóle jestem nadzwyczaj zadowolony z naszej wycieczki. A pan?
— I ja również — odpowiadał Lewin szczerze, ciesząc się, że obecnie nietylko nie był już wrogo usposobionym względem Wasieńki, ale owszem miał dla niego bardzo wiele sympatyi.

XIV.

Na drugi dzień o dziesiątej rano, załatwiwszy już parę spraw gospodarskich, Lewin zapukał do pokoju Wesłowskiego.
Entrez — zawołał Wasieńka. — Przepraszam, przed chwilą dopiero ukończyłem mes ablutions — rzekł z uśmiechem, stojąc w bieliźnie tylko przed Lewinem.
— Niech się pan nie krępuje... — Lewin siadł koło okna — jakżeż pan spał?
— Jak zabity. A dzisiaj czy mamy dobry dzień do polowania?
— Co pan pija rano: herbatę czy kawę?
— Nic... wstyd mi doprawdy; panie już pewno powstawały? Dobrze byłoby przejść się teraz... niech mi pan pokaże swoją stajnię...
Lewin zaprowadził gościa do ogrodu, zaszedł z nim do stajni, poczem pogimnastykowali się obydwaj, powrócili do domu i weszli do salonu.
— Świetne polowanie i masa wrażeń! — rzekł Wesłowski, podchodząc do Kiti, siedzącej koło samowaru. — Jaka szkoda, że panie są pozbawione tych przyjemności.
„To i cóż... musi przecież jakoś rozmawiać z panią domu“ — pomyślał Lewin, któremu znowu coś się nie podobało w uśmiechu, z jakim gość zwrócił się do Kiti, i w jego pewnym siebie sposobie zachowywania się.
Księżna, która siedziała z drugiej strony stołu wraz z Maryą Własjewną i Stepanem Arkadjewiczem, przywołała do siebie Lewina i zaczęła z nim rozmawiać o wyjeździe do Moskwy na czas słabości Kiti.
Wszystkie przygotowania przedślubne raziły Lewina, gdyż drobiazgowością swą nie odpowiadały uroczystości i powadze mającego spełnić się faktu. Obecnie wszelkiego rodzaju przygotowania, dotyczące mających nastąpić urodzin, których termin wyrachowywano jakoś na palcach, wydawały mu się jeszcze bardziej niestosownemi. Przez cały więc czas starał się nie słuchać rozmów o pielęgnowaniu przyszłego dziecka, starał odwracać się i niedostrzegać jakichś tajemniczych, nieskończenie długich pasów, jakichś płóciennych trójkącików, którym Dolly przypisywała nadzwyczajne znaczenie i t. p. Oczekiwany fakt przyjścia na świat syna — (Lewin był pewien, iż będzie syn), fakt, który wszyscy mu obiecywali, w który jednak nie mógł wierzyć, do tego stopnia wydawał mu się niezwykłym — przedstawiał się Lewinowi z jednej strony ogromnem, a zatem niemożebnem szczęściem, z drugiej zaś, nadzwyczaj tajemniczym; urojone więc wiedzenie o tem, co ma zdarzyć się i przygotowywanie się do tego, jak do czegoś powszedniego i zwykłego, wydawało mu się wstrętnem i krzywdzącem.
Księżna jednak nie domyślała się jego uczuć i niechęci, z jaką myślał i mówił o tem, tłómaczyła sobie to obojętnością i lekkomyślnością jego, nie dawała mu więc spokoju, poleciła Stepanowi Arkadjewiczowi, aby wynajął dla młodej pary mieszkanie w Moskwie, i w tej kwestyi właśnie zawezwała teraz do siebie Lewina.
— Niech księżna będzie łaskawa robić, jak uważa za stosowne... ja nie znam się na tem — mówił Lewin.
— A trzeba przecież raz zdecydować się, kiedy przyjedziecie do Moskwy.
— Nie wiem, wiem tylko, że przychodzą na świat całe miliony dzieci bez Moskwy i bez doktorów... dlaczegóż...
— A więc, jeżeli tak...
— Ależ nie, jeżeli Kiti będzie sobie życzyła...
— Z Kiti nie można o tem mówić! Czy chcesz, abym przestraszyła ją tylko? Niedalej jak na wiosnę Natalie Golicynowa umarła, gdyż nie było dobrego akuszera.
— Zrobię, jak pani każe — rzekł z niechęcią.
Księżna zaczęła mu mówić o swych projektach, on jednak nie słuchał jej. Chociaż rozmowa z teściową drażniła go, spochmurniał jednak nie tyle z powodu tej rozmowy, ile z powodu tego, co przed oczyma jego działo się koło samowaru.
„Doprawdy, to niemożebne“ — myślał, spoglądając od czasu do czasu na Wasieńkę. Wesłowski ze swym miłym uśmiechem na twarzy pochylił się ku Kiti i rozmawiał z nią, Kiti rumieniła się i zdawała się być zmieszaną.
Było coś niedobrego w pozie Wesłowskiego, w jego spojrzeniu, w jego uśmiechu. Lewin dostrzegał nawet coś niedobrego w pozie i w uśmiechu Kiti. I znowu pociemniało mu wszystko przed oczyma, i znowu, jak pozawczoraj, nagle, bez żadnego stopniowania, poczuł się strąconym z wysokości szczęścia, spokoju, szacunku dla samego siebie w otchłań rozpaczy, zniechęcenia i pogardy. Znowu wszyscy i wszystko obrzydło mu.
— Tak zrobię, jak pani każe — powtórzył znowu, oglądając się z niecierpliwością.
— Ciężkim jest kołpak Monomacha! — rzekł mu żartami Stepan Arkadjewicz, mając na myśli nietylko rozmowę z księżną, ale też i wzruszenie Lewina, jakie dostrzegał w jego postaci. — Czemu tak spóźniłaś się, Dolly?
Wszyscy wstali, chcąc przywitać się z Darją Aleksandrowną. Wasieńka wstał tylko na chwilę i ze zwykłym teraz młodym ludziom brakiem grzeczności dla pań, skłonił się zaledwie i rozmawiał dalej, śmiejąc się nieustannie.
— Masza nie daje mi spokoju; nie spała dzisiaj w nocy i ciągle kaprysi — tłumaczyła się Darja Aleksandrowna.
Rozmowa pomiędzy Wasieńką a Kiti toczyła się znowu, jak i dwa dni temu o Annie i o tem, czy miłość ma prawo uważać się za wyższą od wymagań świata i opinii. Kiti nie podobała się ta rozmowa, a nawet była jej nieprzyjemną, i z powodu swej treści i z powodu tonu, w jakim była prowadzoną, przedewszystkiem zaś dlatego, iż wiedziała już, jak podziała ona na męża. Była jednak zbyt mało obytą i zbyt niewinną, aby potrafić przerwać ją, a nawet, aby ukryć to zewnętrzne zadowolenie, jakie jej widocznie sprawiało nadskakiwanie tego młodego człowieka. Chciała przerwać tę rozmowę, lecz nie wiedziała jak sobie postąpić; wiedziała, że mąż zauważy każdy jej krok, i wiedziała, że wszystko będzie sobie źle tłumaczył. I w rzeczy samej, gdy zapytała Dolly, co jest Maszy, i gdy Wasieńka czekając końca tej nudnej dla niego rozmowy, zaczął obojętnie przypatrywać się Dolly, pytanie to wydało się Lewinowi oznaką wstępnej przebiegłości z jej strony.
— Pojedziemy dzisiaj na grzyby? — zapytała Dolly.
— Pojedźmy... i ja bym pojechała — zawołała Kiti i zarumieniła się, gdyż chciała przez grzeczność zapytać Wasieńkę czy i on pojedzie, lecz nie zapytała. — A ty, Kostia, dokąd? — zwróciła się do męża, gdy ten szybkim krokiem przechodził koło niej.
— Podczas mojej nieobecności przyjechał maszynista, nie widziałem się z nim jeszcze — odparł, nie patrząc na żonę.
Lewin zszedł na dół, ale nie zdążył się jeszcze załatwić z maszynistą, gdy usłyszał znajome sobie kroki Kiti, idącej ku niemu nieuważnie i zbyt prędko.
— Po co? — zapytał ją ostro — Jesteśmy zajęci?
— Przepraszam pana — rzekła, zwracając się do maszynisty niemca — mam parę słów do powiedzenia mężowi.
Niemiec chciał odejść, lecz Lewin zatrzymał go.
— Niech się pan nie fatyguje.
— Zdaje się, że pociąg odchodzi o trzeciej po południu? — zapytał niemiec — a nie chciałbym się spóźnić!
Lewin nic mu nie odpowiedział i wyszedł z żoną.
— Cóż masz mi do powiedzenia? — zapytał po francusku Lewin.
Nie patrzał jej w twarz i nie chciał widzieć, że ona drżała cała i wyglądała na przybitą i przygnębioną.
— Ja... ja chciałam ci powiedzieć, że nie mogę już wytrzymać... że sprawia mi to męczarnie... — wyszeptała.
— Ludzie są tutaj w kredensie — rzekł gniewnie — nie rób więc scen.
— Chodźmy więc tutaj!
Stali w przechodnim pokoju, Kiti chciała wejść do sąsiedniego, lecz tam angielka miała lekcyę z Tanią.
— Chodźmy więc do ogrodu.
W ogrodzie spotkali ogrodniczka, gracującego ścieżki. Nie myśląc już o tem, że ogrodniczek widzi ją zapłakaną, a jego twarz wzruszoną, nie myśląc o tem, że wyglądają oboje jak ludzie, uciekający przed jakiemś nieszczęściem, biegli naprzód prędkimi krokami, czując, że muszą rozmówić się i przekonać nawzajem, spędzić parę chwil razem i uwolnić się w ten sposób od mąk, jakie cierpią oboje.
— Tak nie sposób żyć! To istna męka! Ja cierpię, ty cierpisz... i za co? — rzekła, gdy znaleźli nareszcie ustronną ławkę, stojącą na zakręcie alei, wysadzanej lipami.
— Jedną rzecz tylko powiedz mi: czy w jego tonie było cobądź niestosownego lub nieprzyzwoitego? — mówił, stając przed nią znowu z pięściami przy piersiach, jak wtedy w nocy.
— Było — odparła drżącym głosem. — Czy ty jednak nie widzisz, żem ja niewinna? Zaraz od samego początku chciałam go traktować, jak na to zasługuje, ale ci ludzie... po co on przyjechał?... byliśmy tacy szczęśliwi!... — mówiła, zalewając się łzami.
Ogrodniczek ze zdziwieniem zauważył, że chociaż nikt nie pędził za nimi, chociaż nie mieli przed kim uciekać i choć nic tak nadzwyczaj przyjemnego nie mogło im się zdarzyć na tej ławce, powracają jednak koło niego do domu uszczęśliwieni i uspokojeni.

XV.

Lewin odprowadził żonę na górę i wszedł do pokoju Dolly. Darja Aleksandrowna, również jak i Lewin, miała tego dnia ciężkie zmartwienie; chodziła prędkimi krokami po pokoju i łajała z gniewem stojącą w kącie i zapłakaną, młodszą córeczkę.
— Będziesz stała cały dzień w kącie, będziesz jadła obiad w swoim pokoju, nie zobaczysz ani jednej lalki, nie sprawię ci nowej sukni — mówiła matka, nie wiedząc już, w jaki sposób ukarać dziewczynę.
— Paskudna dziewczyna! — zwróciła się do Lewina — nie pojmuję, skąd rozwijają się w niej te złe skłonności?...
— Cóż ona zrobiła takiego? — zapytał dość obojętnie Lewin, gdyż był niezadowolonym, że nie w porę przyszedł do Dolly w swych osobistych sprawach.
— Poszli we dwoje z Gryszą na maliny i tam... wstyd mi nawet powiedzieć, co ona zrobiła. Nie mogę odżałować miss Elliot... teraźniejsza bona nie dopilnuje dzieci, istna maszyna... Figurez vous, que la petite.
I Darja Aleksandrowna opowiedziała występek Maszy.
— To nie dowodzi niczego, to nie są wcale złe skłonności, ale zwyczajne zbytki — uspakajał Lewin Dolly.
— Ale ty też jesteś jakiś nieswój? Pocoś przyszedł? — zapytała Dolly.
— Co tam słychać? Ze sposobu, w jaki Dolly wypytywała się go, Lewin odrazu poznał, że rozmowa z nią pójdzie mu łatwo.
— Ja nie byłem tam... byłem w ogrodzie razem z Kiti... posprzeczaliśmy się po raz drugi od przyjazdu... Stiwy.
Dolly spojrzała na niego swemi mądremi oczyma, po których znać było, iż zrozumiała szwagra, — Powiedz mi; moja kochana, tak z ręką na sercu, czy był, nie w Kiti, lecz w tym panu, ten ton, który może być nieprzyjemnym, a nawet przerażającym męża i uwłaczającym mu.
— Jak by ci to powiedzieć... Nie ruszaj się z kąta! — zwróciła się do Maszy, która dostrzegłszy słaby uśmiech na twarzy matki, odwróciła się. — Świat cały byłby zdania, że postępowanie jego jest bez zarzutu, i że ten pan robi tylko to, co inni młodzi ludzie. Il fait la cour à une jeune et jolie femme, mężowi zaś powinno się to podobać...
— Tak, tak... — rzekł Lewin z niechęcią — ale czy i ty zauważyłaś to?
— Nietylko ja, ale i Stiwa nawet, gdyż wręcz powiedział mi po herbacie: je crois, que Wesłowski fait un petit brin de cour à Kiti.
— Doskonale, teraz już wiem, jak mam sobie postąpić... powiem mu wręcz, żeby się wynosił — rzekł Lewin.
— Czyś zwarjował? — zawołała z przestrachem Dolly — co ci się stało? Kostia, opamiętaj się! — dodała z uśmiechem. — Możesz już iść do Fanny — zwróciła się do Maszy. — Jeżeli upoważniasz mnie, to ja powiem Stiwie, żeby zabrał go z sobą czemprędzej. Można powiedzieć, że spodziewamy się gości... w ogóle nie należy on przecież do naszego domu...
— Nie potrzeba, ja sam...
— Ale ty pokłócisz się z nim?...
— Ani myślę... owszem. Sprawi mi to ogromną przyjemność — odparł Lewin, uśmiechając się w rzeczy samej wesoło. — Przebacz już jej, Dolly! ona już więcej nie będzie — wstawiał się za małą przestępczynią, która, pomimo pozwolenia, nie szła do Fanny, a stała nieśmiało przed matką, patrząc na nią z ukosa i oczekując na jej spojrzenie.
Matka spojrzała na nią; dziecko rozpłakało się i przytuliło twarzyczkę do kolan matki; Dolly oparła na jej główce swą wychudłą, delikatną rękę.
„Czy może być cobądź wspólnego pomiędzy nami a nim?“ — pomyślał Lewin i poszedł szukać Wasieńkę Wesłowskiego.
Przechodząc przez sień kazał zaprzęgać do powozu, którym chciał odesłać Wasieńkę na stacyę.
— Resory połamały się wczoraj! — odparł lokaj.
— A więc do tarantasu, ale prędzej. Gdzie jest gość?
— Udał się do swego pokoju.
Gdy Lewin wszedł do pokoju Wasieńki, Wesłowski, powyjmowawszy swe rzeczy i nowe romanse z kufra, przymierzał właśnie sztylpy.
Niewiadomo, czy Lewin miał jakiś niezwykły wyraz, czy też sam Wasieńka domyślił się, że ce petit brin de cour, jaki usiłował zaprowadzić, jest nie na miejscu w tej rodzinie, był jednak trochę (o ile w ogóle może być nim człowiek obyty ze światem) zakłopotany wejściem Lewina.
— Pan używa sztylp do konnej jazdy?
— Zawsze, najwygodniej... — odparł Wasieńka, stawiając na krześle tłustą nogę, i zapinając guziki, uśmiechnął się wesoło i szczerze.
Nie ulegało wątpliwości, że Wesłowski był dobrym chłopcem; Lewinowi zrobiło mu się go żal, a zarazem, gdy dostrzegł nieśmiałe spojrzenie Wasieńki, zdjął go wstyd za siebie samego, jako za gospodarza.
Na stole leżał złamany kij, który pękł im dzisiaj przy gimnastyce, gdy próbowali podważyć nim ciężki kamień. Lewin, nie wiedząc w jaki sposób rozpocząć rozmowę, wziął do ręki kawałek tego kija i począł odłamywać rozszczepione końce.
— Ja chciałem... — i zamilkł, lecz nagle przypomniawszy sobie Kiti i przykrości, jakich doznali oboje, rzekł, spoglądając stanowczo i prosto w oczy Wesłowskiemu — kazałem zaprzęgać konie dla pana.
— Jakto? — zapytał zdziwiony Wasieńka — kto i dokąd ma jechać?
— Pan na kolej — odparł Lewin pochmurnie, odłamując jeden koniec kija.
— Czy pan wyjeżdża, czy też zaszło coś niespodziewanego.
— Zaszło... że spodziewam się gości — rzekł Lewin, coraz prędzej i prędzej odłamując silnymi palcami końce rozszczepionego kija. — Prawdę mówiąc, nie spodziewam się gości, ani też nie stało się nic nadzwyczajnego, proszę jednak pana, żeby pan wyjechał. Moje niegrzeczne postępowanie zechce pan wytłumaczyć sobie, w jaki się panu tylko żywnie podoba sposób.
Wasieńka wyprostował się.
— Proszę pana wytłumaczyć mi... — odezwał się z godnością, zrozumiawszy nareszcie rzecz całą.
— Nie mogę panu wytłumaczyć — cicho i powoli odparł Lewin, usiłując zapanować nad drganiem swych szczęk — i lepiej niech pan nawet nie pyta...
Ponieważ wszystkie rozszczepione końce były już odłamane, Lewin zaczepił palcami za pozostałe grube odłamki, rozdarł kij na pół i zręcznie pochwycił w powietrzu spadający kawałek.
Zdaje się, że na Wasieńkę bardziej od słów wpłynął widok tych naprężonych rąk, tych muskułów, które dzisiaj rano obmacywał na gimnastyce, błyszczących oczów, cichego głosu i drżących warg; ruszywszy więc ramionami i uśmiechnąwszy się pogardliwie, Wesłowski skłonił się:
— Czy mogę zobaczyć się z Obłońskim?
Wzruszenie ramion i pogardliwy uśmiech nie rozdrażniły Lewina. „Wszak nic innego już mu nie pozostaje?“ — pomyślał Lewin.
— Przyszlę go zaraz do pana.
— Ależ to niema sensu! — zawołał Stepan Arkadjewicz, dowiedziawszy się od przyjaciela, iż wymówiono mu dom. Stepan Arkadjewicz poszedł do ogrodu, gdzie Lewin przechadzał się w oczekiwaniu na wyjazd gościa. — Mais c’est ridicule! Co za mucha ukąsiła cię? Mais c’est du dernier ridicule! Czyż ty myślisz, że gdy młody człowiek...
Lecz widać, że miejsce, w które mucha ukąsiła Lewina bolało jeszcze, gdyż Lewin zbladł znowu, gdy Stepan Arkadjewicz chciał wyjaśnić mu szczegółowo rzecz całą, przerwał więc czemprędzej szwagrowi.
— Nie mówmy już tylko o tem! Ja nie mogę postąpić inaczej! Zawiniłem i przed tobą i przed nim, zdaje mi się jednak, że wyjazd nie sprawi mu zbyt wielkiej przykrości, a obecność jego jest niemiłą i dla mnie i dla mojej żony.
— Ależ takie postępowanie obraża go! Et puis c’est ridicule!
— A mnie i obraża i jest mi bolesnem! Ja nie poczuwam się do żadnej winy i niemam potrzeby cierpieć...
— Nie spodziewałem się tego po tobie! On peut être jaloux, mais à ce point, c’est du dernier ridicule!
Lewin odwrócił się prędko, odszedł w głąb alei i znowu zaczął przechadzać się tam i napowrót. Wkrótce usłyszał turkot kół tarantasa i dostrzegł z za drzew, jak Wasieńka, siedząc na sianie (jak na nieszczęście w tarantasie nie było siedzenia), podskakując na każdym wyboju, przejechał przez aleję w swej szkockiej czapeczce.
„A jemu co potrzeba?“ — pomyślał Lewin, gdy lokaj wybiegł z domu i zatrzymał tarantas; chodziło o maszynistę, o którym Lewin zapomniał zupełnie. Maszynista, kłaniając się nisko, mówił coś do Wesłowskiego, poczem wdrapał się na tarantas i obydwaj pojechali.
Postępek Lewina oburzył księżnę i Stepana Arkadjewicza. Lewin sam widział, że był nietylko ridicule w najwyższym stopniu, ale że zawinił bardzo i ośmieszył się w najwyższym stopniu. Przypominając sobie jednak swoje własne i żony cierpienia, i zastanawiając się nad tem, jakby postąpił, gdyby po raz drugi znalazł się w podobnem położeniu, odpowiadał sobie wciąż, że postąpiłby zupełnie tak samo.
Pomimo to nad wieczorem wszyscy, z wyjątkiem starej księżny, która nie mogła przebaczyć Lewinowi, ożywili się nadzwyczaj i byli w doskonałych humorach, zupełnie jak dzieci po przecierpieniu kary, lub ludzie dorośli po męczącem, obowiązkowem oficyalnem przyjęciu, a po obiedzie, gdy księżnej nie było, mówiono o pozbyciu się Wasieńki, jak o fakcie, który miał miejsce już bardzo dawno. A Dolly, obdarzona, jak i jej ojciec, talentem opowiadania o wszystkiem w śmieszny sposób, rozśmieszała do łez Wareńkę, gdy po raz trzeci i czwarty opowiadała jej z nowymi wciąż humorystycznymi dodatkami, jak zamierzała właśnie kłaść nowe trzewiki na benefis gościa i pokazać się w nich w salonie, gdy nagle usłyszała turkot drabiniastego wozu. I któż siedzi na wozie? nikt inny tylko Wasieńka, siedzi na sianie w swej szkockiej czapeczce wraz ze swymi romansami i sztylpami.
— Kazałbyś przynajmniej zaprządz do karety! a potem słyszę: „Stój!“ No — myślę sobie — zlitowali się nad nim jakoś, tymczasem patrzę, wsadzili mu na siano tłustego niemca i wywieziono obydwóch... I kokardy moje nie zdały się na nic!...

XVI.

Darja Aleksandrowna doprowadziła do skutku swój zamiar i pojechała do Anny. Przykro jej było zmartwić siostrę i jej męża; widziała, że Lewinowie mają słuszność, nie chcąc mieć żadnych stosunków z Wrońskim, miała sobie jednak za obowiązek być u Anny i dać jej do poznania swemi odwiedzinami, iż stosunek ich wzajemny nie może uledz zmianie, bez względu na obecną pozycyę Anny.
Aby nie być zależną od Lewinych, Darja Aleksandrowna chciała wynająć konie na wsi; Lewin, dowiedziawszy się o tem, przyszedł do niej z wymówką:
— Dlaczego ci się zdaje, że twa wycieczka niepodoba się nam? Gdyby nawet tak było, to jeszcze bardziej nie podobałoby mi się, że nie bierzesz moich koni — mówił Lewin. — Nie powiedziałaś mi przecież, że jedziesz stanowczo... a najmować na wsi, po pierwsze nie wypada mi, a po drugie, chłop podejmie się, ale nie dotrzyma zobowiązania i nie dowiezie cię; jeżeli więc nie chcesz mnie zmartwić, weź moje konie!
Darja Aleksandrowma musiała przystać, i na umówiony dzień Lewin przygotował dla niej czwórkę, złożoną z roboczych i wierzchowych koni, niezbyt dobraną coprawda, ale taką, że mogła dowieźć Dolly w ciągu jednego dnia. Teraz, gdy konie były potrzebne i dla wyjeżdżającej starej księżny i dla akuszerki, dawanie koni sprawiało pewien kłopot Lewinowi, przez poczucie jednak gościnności nie mógł pozwolić Darji Aleksandrownej najmować furmankę od chłopów, tembardziej, iż wiedział, że dwadzieścia rubli, których żądano od Darji Aleksandrownej, znaczyły dla niej bardzo dużo, finansowe zaś sprawy Dolly, znajdujące się w opłakanym stanie, Lewin przyjmował zawsze bardzo gorąco do serca, jak swoje własne.
Darja Aleksandrowna, idąc za radą Lewina, wyjechała z domu przed świtem. Droga była dobra, konie szły wesoło, a na koźle, koło stangreta, siedział, zamiast lokaja, ekonom, który miał polecone sobie przez Lewina pilnować bezpieczeństwa i wygód Dolly. Darja Aleksandrowna zaczęła drzemać i obudziła się dopiero wtedy, gdy bryczka zatrzymała się na popas przed oberżą.
O godzinie 10. rano, po napiciu się herbaty u tego samego bogatego chłopa, u którego zatrzymywał się Lewin podczas swej wycieczki do Swiażskiego, Dolly udała się w dalszą podróż, porozmawiawszy trochę z kobietami o dzieciach, a ze starym gospodarzem o hrabi Wrońskim, którego chłop wychwalał bardzo. W domu, będąc nieustannie zajętą dziećmi, Dolly nie miała nigdy czasu zebrać myśli; za to teraz, podczas tej czterogodzinnej jazdy, wszystkie myśli nagromadzone przez dłuższy przeciąg czasu ocknęły się nagle w jej głowie, i Dolly zaczęła wszechstronnie rozmyślać nad swem życiem, jak jeszcze nigdy dotąd nie czyniła tego. Myśli te jej samej wydawały się dziwnemi; z początku myślała o dzieciach, na które księżna, a przedewszystkiem Kiti (na nią można było więcej liczyć) przyrzekły uważać. Dolly jednak była niespokojną o nie „Masza, broń Boże, zacznie znowu dokazywać, koń może kopnąć Gryszę, a Lili jeszcze bardziej rozboli brzuszek.“ Wkrótce jednak teraźniejszość zaczęła ustępować miejsca najbliższej przyszłości, i Dolly pogrążyła się w myślach, że na zimę trzeba będzie zmienić mieszkanie, dać nowe pokrycia na meblach w salonie i sprawić futerko najstarszej córce. Potem zaczęły się jej nasuwać pytania, tyczące odleglejszej przyszłości. „Z dziewczynkami jeszcze pół biedy“ — myślała — „ale chłopcy?“
„Dobrze, że obecnie mogę zajmować się Grysza, ale to tylko dlatego, że teraz sama mam więcej czasu i nie jestem w odmiennym stanie. Na Stiwę, jak zwykle, niema co liczyć, ale ja sama przy pomocy dobrych ludzi pokieruję dziećmi... jeżeli jednak znowu zajdę w stan poważny?“ I przyszło jej na myśl, że niesłusznie powiedziano, iż przekleństwo cięży na kobiecie, aby w bolach rodziła. „Rodzić, jeszcze pół biedy, ale nosić, to jest dopiero prawdziwa męka“ — pomyślała, przypominając sobie swą ostatnią brzemienność i śmierć tego najmłodszego dziecka. I stanęła jej w pamięci rozmowa, jaką miała z młodą babą w oberży. Na pytanie, czy i ile ma dzieci, przystojna kobieta odpowiedziała wesoło:
— Była jedna dziewczynka, ale Pan Bóg zabrał ją i w poście pochowałam.
— Bardzo ci jej żal? — zapytała Darja Aleksandrowna.
— Czego mam żałować?... Stary i bez niej ma dosyć wnuków, a ja miałam z nią tylko kłopot, nie mogłam ani pracować, ani...
Odpowiedź ta, pomimo poczciwego, dobrodusznego wyrazu młodej kobiety, wydała się wstrętną Darji Aleksandrownie; teraz jednak pomimowoli przypomniała ją sobie. W cynicznych tych słowach była część prawdy.
„A i w ogóle“ — myślała Darja Aleksandrowna, przebiegając myślą całe swe życie, jakie pędziła od piętnastu lat, od czasu wyjścia za mąż — „stan odmienny, nudności, przytępienie umysłu, obojętność na wszystko, a przedewszystkiem brzydota. Kiti, młodziutka, ładniutka Kiti, a i ta nawet zbrzydła, a ja wiem do jakiego stopnia staję się potwornie brzydką w takich razach... Połóg, cierpienia, straszne cierpienia, ta ostatnia chwila... potem karmienie, te bezsenne noce, te strazne bóle“...
Darję Aleksandrowną przeszedł dreszcz na same wspomnienie bólu, jakiego doznawała od pękania piersi przy każdem prawie dziecku. „Potem choroby dzieci, ten wieczny strach, wychowywanie i złe skłonności ich (przypomniała sobie znowu, co Masza zrobiła w malinach), nauka, łacina, wszystko to takie mozolne i kłopotliwe, a prócz tego wszystkiego i śmierć tych dzieci.“ I znowu w wyobraźni jej powstało wspomnienie, bolesne wspomnienie, raniące zawsze jej macierzyńskie serce; śmierć ostatniego niemowlęcia, chłopczyka, który umarł na koklusz, jego pogrzeb, ogólną obojętność, z jaką patrzano na tę maleńką, różową trumienkę; i znowu odrodził się w jej pamięci ten rozdzierający ból, z jakim patrzała na blade czoło z wijącymi się włoskami na skroniach, na otwarte i uśmiechnięte usteczka; ból, jakiego doznała w chwili, gdy kładziono na trumnę różowe wieko z krzyżem, wyszytym galonem.
„I po co to wszystko? Co z tego wyniknie? To, że ja, nie mając ani chwili spokoju, gdyż albo jestem w poważnym stanie albo karmię, zawsze rozdrażniona i swarliwa, męcząc się sama i męcząc innych, niekochana przez męża, przeżyję tak całe życie i wychowam nieszczęśliwe, źle wychowane i ubogie dzieci. Teraz, naprzykład, nie wiem cobyśmy robili, gdybyśmy nie spędzali lata u Lewinów. Rozumie się, że Kostia i Kiti są w wysokim stopniu delikatni i nie dadzą nam tego uczuć... nie może jednak trwać tak zawsze. Zacznie im przybywać dzieci i nie będą poprostu w stanie przychodzić nam z pomocą... Przecież ojciec, który sam sobie nic prawie nie pozostawił, nie może nam dopomagać. Nawet więc wychować dzieci nie mogę sama, a muszę doznawać upokorzenia i korzystać z obcej pomocy. Przypuśćmy nawet, iż wszystko będzie jaknajlepiej: żadne dziecko nie umrze i ja jako tako wychowam je wszystkie; w najlepszym razie nie będą nieuczciwymi, to wszystko czego mogę pragnąć... i aby dojść do tego rezultatu, muszę tyle napracować i namęczyć się... Całe życie zmarnowane!“... I znowu przypomniała sobie, co mówiła młoda kobieta, i znowu to przypomnienie wydało się jej wstrętnem, nie mogła jednak nie zgodzić się, że w tych słowach było bardzo dużo prawdy.
— Michale, jak daleko jeszcze? — zapytała Darja Aleksandrowna karbowego, chcąc rozprószyć swe ponure myśli.
— Od tej wsi jeszcze siedm wiorst.
Powóz, minąwszy wieś, wjeżdżał na mostek, przez który, głośno i wesoło rozmawiając, szło kilkanaście wiejskich kobiet z grabiami na ramionach. Darji Aleksandrownie wszystkie twarze, zwrócone na nią, wydawały się zdrowemi, wesołemi i drażniły ją swym wyrazem zadowolenia i spokoju. „Wszyscy żyją, wszyscy cieszą się życiem — myślała w dalszym ciągu Darja Aleksandrowna — a ja, wyrwawszy się, jak więzień z codziennego mego otoczenia, dopiero teraz na chwilę przyszłam do siebie. Wszyscy używają życia: i te baby, i siostra moja Natalja, i Wareńka, i Anna, do której jadę, tylko ja jedna nie.“
„A oni napadają na Annę. I za co?... czyż ja jestem lepsza od niej? Ja mam przynajmniej męża, którego kocham... nie tak coprawda kocham go, jakbym pragnęła, ale zawsze kocham, a Anna swego nie kochała. I na czem polega jej wina? Chce żyć... Bóg włożył w naszą duszę to uczucie; a ja dotąd jeszcze niewiem, czym dobrze zrobiła, żem posłuchała jej wtedy, gdy przyjeżdżała do mnie do Moskwy. Powinnam była wtedy porzucić męża i rozpocząć życie na nowo... mogłabym kochać i być naprawdę kochaną. A czyż teraz jest mi lepiej? Nie szanuję go przecież, jest mi on tylko potrzebnym — myślała o mężu — i ja znoszę go. Czyż więc jestem lepszą od niej?... Wtedy mogłam się jeszcze podobać, miałam jeszcze trochę urody“ — myślała Darja Aleksandrowna w dalszym ciągu, i zachciało się jej spojrzeć w lustro; miała przy sobie małe podróżne lusterko w torebce i chciała wyjąć je, spojrzawszy jednak na plecy stangreta i kiwającego się karbowego, nie wyjęła lustra, gdyż pomyślała sobie, że wyda się im śmieszną, jeżeli którykolwiek z nich obejrzy się.

Lecz nie patrząc się nawet w lustro, pomyślała, że i teraz nie jest jeszcze za późno; i przypomniała sobie Siergieja Iwanowicza, nadzwyczaj zawsze uprzejmego dla niej; przyjaciela Stiwy, poczciwego Turowcyna, który pomagał jej pielęgnować dzieci, gdy te chorowały na szkarlatynę, i kochał się w niej. Prócz nich był jeszcze jeden zupełnie młody człowiek, który, jak to kiedyś żartami powiedział Stepan Arkadjewicz, twierdził, że ona jest piękniejszą od swych młodszych sióstr. I najbardziej niemożebne romanse zaczęły powstawać w wyobraźni Darji Aleksandrownej. Anna doskonale zrobiła, i ja ani myślę czynić jej wyrzuty; jest szczęśliwą, zapewnia szczęście drugiemu człowiekowi i nie jest przybitą tak jak ja, a zapewne, jak zwykle, wesołą, dowcipną i szczerą“ — myślała Darja Aleksandrowna, i ironiczny, przebiegły uśmiech rozchylał jej wargi. Dolly uśmiechnęła się, gdyż myśląc o romansie Anny, równolegle z nim wyobrażała sobie i swój, prawie że taki sam romans z wymarzonym, zbiorowym jakimś mężczyzną, który się w niej kocha szalenie. Ona, również jak Anna, przyznaje się szczerze mężowi, a zadziwienie i zmięszanie Stepana Arkadjewicza, gdy usłyszy tę wiadomość, kazały Darji Aleksandrownie uśmiechnąć się. — Wśród takich marzeń powóz zatrzymał się przy zakręcie, prowadzącym do Wozdwiżeńskiego.

XVII.

Stangret osadził czwórkę na miejscu i obejrzał się na prawo, na łan żyta, gdzie koło wozów stali chłopi. Karbowy chciał zeskoczyć z kozła, lecz potem rozmyślił się i rozkazująco przywołał chłopa, kiwając na niego ręką. Słaby, łagodny wiaterek, dający się uczuwać podczas jazdy, ucichł; bąki obsiadły spocone konie, które też opędzały się od nich nieustannie. Dolatujący od wozów metaliczny dźwięk klepania kosy zamilkł, jeden z chłopów podniósł się i podszedł do powozu.
— Czyś się rozsechł? — zawołał z gniewem karbowy, patrząc na idącego powoli po nieutartej grudzie bosonogiego chłopa. — Chodź prędzej!
Stary chłop z kędzierzawą głową, z garbatemi plecami, pociemniałemi od potu, przyspieszył kroku, podszedł do powozu i oparł na jego skrzydle opaloną swą dłoń.
— Wozdwiżeńskie, do dworu? do hrabiego? — powtórzył. — Tylko jeszcze kawałek pojedziesz, skręcisz na lewo, a potem prosto aleją. A kogo ci potrzeba? czy jego samego?
— A czy państwo są w domu, kochanku? — zapytała Anna, nie wiedząc w jaki sposób zapytać się tego chłopa o Annę.
— Chyba w domu — odparł chłop, przestępując z nogi na nogę i pozostawiając na kurzu wyraźne ślady pięty i pięciu palców. — Wczoraj przyjechali goście... bardzo dużo gości. A co? — zapytał, odwracając się do parobka, który stojąc koło wozu, wołał na niego. — Wszyscy przyjeżdżali tutaj konno, przyglądać się żniwiarce, a teraz zapewne są już w domu... a wy z jakich stron?
— Z dalekich — odparł stangret, siadając z powrotem na koźle. — A więc już blisko?
— Powiadam, że blisko; jak wyjedziesz... — mówił, gładząc ręką skrzydło powozu.
Młody, zdrowy, barczysty parobek zbliżył się również.
— Może szukacie robotników na żniwa?
— Nie.
— Trzeba więc jechać na lewo, a potem prosto — mówił chłop, rozstając się z niechęcią z przejezdnymi i pragnąc widocznie porozmawiać jeszcze trochę.
Stangret ruszył, zaledwie jednak zdołał zawrócić na boczną drogę, chłop zawołał: stój! stój!
Powóz zatrzymał się.
— Widzisz jak jadą! — rzekł stary, wskazując na czterech jeźdźców i szaraban, w którym siedziały dwie osoby.
Był to Wroński z dżokejem, Wesłowski i Anna, oraz księżniczka Barbara i Świażski w szarabanie; całe towarzystwo wybrało się na przechadzkę, przyjrzeć się sprowadzonym niedawno żniwiarkom.
Gdy powóz stanął, jeźdźcy zwolnili kroku. Na czele jechała Anna, a obok niej Wesłowski. Anna jechała powoli na niewysokim, silnym, angielskim koniu, z obstrzyżoną grzywą i krótkim ogonem. Darję Aleksandrownę uderzyła jej ładna głowa z czarnymi włosami, widocznymi z pod wysokiego kapelusza, pełne plecy, cienka figura w czarnej amazonce i cały jej wygląd pełen spokoju i powagi.
Dolly w pierwszej chwili wydało się nieprzyzwoitem, że Anna dosiada konia; według pojęć Darji Aleksandrownej jazda konno dla młodej kobiety łączyła się z lekką kokieteryą, która, zdaniem Dolly, była niewłaściwą dla Anny w jej obecnem położeniu; gdy jednak przyjrzała się bliżej bratowej, pogodziła się natychmiast z jej konną jazdą, gdyż pomimo wykwintnej elegancyi, wszystko i w trzymaniu się, i w ubraniu, i w ruchach Anny było do tego stopnia proste, spokojne i pełne powagi, że nic a nic nie raziło.
Obok Anny na gniadym, trochę narowistym, kawaleryjskim koniu, jechał Wasieńka Wesłowski w szkockiej czapeczce ze wstążkami, wyciągając naprzód grube nogi i widocznie zachwycając się sobą; Darja Aleksandrowna, spojrzawszy na niego, nie mogła wstrzymać się od uśmiechu. Za niemi jechał Wroński, mając pod sobą karogniadego ogiera, którego ściągnął mocno cuglami.
Na końcu orszaku jechał maleńki człowiek w dżokejskim ubiorze. Świażski i księżniczka w nowiutkim szarabanie, zaprzężonym w dużego, karego rysaka, dopędzali gromadkę jeźdźców.
Oblicze Anny rozpromieniło się nagle uśmiechem szczęścia, gdy w drobnej, wsuniętej w głąb starego powozu postaci, poznała Dolly; wydała okrzyk radości, poprawiła się na siodle i puściła konia galopem. Zbliżywszy się do powozu, zeskoczyła bez niczyjej pomocy z konia i, unosząc amazonkę, podbiegła ku Dolly.
— Oczekiwałam, a nie śmiałam spodziewać się! A to dopiero uciecha! Nie możesz wyobrazić sobie mej radości! — wołała, przytulając swą twarz do twarzy Dolly i całując ją, to znów na chwilę odsuwając się od niej i spoglądając na nią z uśmiechem.
— Miła niespodzianka spotkała nas, Aleksieju! — rzekła, oglądając się na Wrońskiego, który również zeskoczył z konia i szedł ku nim.
Wroński, zdjąwszy z głowy wysoki, szary kapelusz, skłonił się Dolly.
— Nie uwierzy pani, jaką przyjemność sprawiła nam pani swym przyjazdem — odezwał się, nadając szczególne znaczenie swym słowom i pokazując w uśmiechu silne, białe, zdrowe zęby.
Wasieńka Wesłowski, nie zsiadając z konia, zdjął swą czapeczkę i wymachując wstążkami witał gościa.
— Księżniczka Barbara — odpowiedziała Anna na pytające spojrzenie Dolly, gdy szaraban zrównał się z niemi.
— A! — zauważyła Dolly, i w głosie jej dało się słyszeć niezadowolenie.
Księżniczka Barbara była ciotką jej męża, i Dolly znała ją już oddawna, nie lubiła jej jednak i nie poważała, gdyż wiedziała, że księżniczka Barbara całe swe życie siedziała jako rezydentka u swych bogatych krewnych, a obecnie Dolly wstyd było za rodzinę męża, gdy przekonała się, że ciotka Stepana Arkadjewicza przebywa na stale pod dachem Wrońskiego.
— Anna zauważyła niechęć Dolly, zmieszała się, zarumieniła, puściła amazonkę i potknęła się.
Darja Aleksandrowna podeszła do szarabanu i przywitała się chłodno z księżniczką Barbarą; Świażskiego znała również. Świażski zapytał ją, co porabia jego przyjaciel-dziwak i jak się miewa jego żona, i rzuciwszy wprawnem okiem na niedobrane konie i powóz z połatanemi skrzydłami, zaproponował paniom, aby jechały w szarabanie.
— A ja pojadę w tym wehikule — rzekł — koń jest spokojny, a księżniczka świetnie powozi.
— Niech pan siedzi! — zawołała Anna — a my po jedziemy w powozie — i ująwszy Dolly pod rękę, wsiadła z nią razem do powozu.
Darja Aleksandrowna ze zdziwieniem otwierała oczy, przyglądając się temu wykwintnemu ekwipażowi, jakiego nie widziała jeszcze nigdy, rasowym koniom i eleganckim postaciom, otaczającym ją. Inna kobieta, mniej uważna, nie znająca Anny dawniej, a szczególnie nie podzielająca przekonań Dolly, nie dostrzegłaby nawet nic nadzwyczajnego w Annie; teraz jednak zastanowiła Dolly uroda jej, jaką kobieta zakwita tylko w chwilach, gdy kocha i jest kochaną. Całe oblicze Anny, wyraźne dołki na policzkach i podbródku, skład warg, uśmiech, który zdawał się krążyć koło twarzy, wdzięk i szybkość ruchów, brzmienie głosu, nawet lekki odcień gniewu, z jakim odpowiedziała Wesłowskiemu, gdy ten zapytał ją, czy pozwoli mu siąść na konia, na którym dotąd jechała, a którego Wasieńka obiecywał nauczyć chodzić galopa z prawej nogi, wszystko to tworzyło nader pociągającą całość, i widać było, że Anna sama wiedziała o tem i cieszyła się swym urokiem. Gdy panie wsiadały do powozu, obydwie zmięszały się nagle. Annę zakłopotało uważne, pytające spojrzenie, jakiem patrzała na nią Dolly, Dolly zaś odezwanie się Świażskiego o wehikule, i pomimowoli wstyd jej było starego, zakurzonego powozu, do którego siadła razem z Anną. Stangret Filip i karbowy doświadczali tego samego uczucia. Karbowy, aby utaić swe zmieszanie, zaczął gorliwie pomagać paniom wsiadać, lecz Filip zmarszczył się i z góry już dał sobie słowo, że nie będzie uznawał tej pozornej wyższości, uśmiechnął się więc ironicznie, spoglądając na karego rysaka, i odrazu zadecydował, że ten kary, zaprzężony do szarabanu, zdatny jest tylko do „promenasów“, i nie jest w stanie zrobić odrazu podczas upału czterdziestu wiorst.
Wszyscy chłopi, zebrani koło wozu, popodnosili się i ciekawie przypatrywali się państwu, robiąc od czasu do czasu swe uwagi.
— Cieszą się... dawno się nie widzieli — zauważył stary.
— Prędko uwinęlibyśmy się, ojcze Hieronimie, gdyby nam dano do wożenia snopów tego karego ogierka.
— Patrzcie się, czy to baba? — zapytał jeden z młodych chłopaków, wskazując na Wasieńkę, wsiadającego na damskie siodło.
— Głupiś, to chłop... widzisz jak wskoczył!
— Cóż chłopcy, czy będziemy jeszcze spać?
— Niema już czasu! — rzekł stary, spoglądając na słońce. — Południe już dawno minęło! Bierzcie się żywo do roboty.

XVIII.

Anna przypatrywała się chudej, zmęczonej, pomarszczonej, zakurzonej twarzy Dolly i chciała podzielić się z nią swą uwagą, że Dolly schudła. Przypomniawszy sobie jednak, iż sama wyładniała w tych czasach, i że spojrzenie Dolly powiedziało jej o tem, westchnęła tylko i zaczęła mówić o sobie.
— Patrzysz na mnie — odezwała się — i zastanawiasz się, czy ja mogę być szczęśliwą w mem położeniu? I cóż mam ci powiedzieć? Wstyd mi przyznać się, lecz ja... ja jestem niewypowiedzianie szczęśliwa. Zaszło ze mną coś czarownego... jak we śnie, gdy śni się nam coś strasznego, nieprzyjemnego, i nagle budzimy się i przekonywamy, że tych wszystkich mar i straszydeł niema koło nas. Ja obudziłam się... pozostawiłam już za sobą wszystko, co mnie męczyło i czego bałam się, a teraz już oddawna, szczególnie od chwili, gdy jesteśmy z Aleksiejem tutaj, jestem nadzwyczaj szczęśliwa!... — rzekła, spoglądając z nieśmiałym uśmiechem na Dolly.
— Dzięki Bogu! — zauważyła Dolly z radością, pomimowoli jednak obojętniej, niż życzyła sobie. — Cieszę się, żeś szczęśliwa... ale dlaczego nie pisałaś do mnie?
— Dlaczego?... Dlatego, żem nie śmiała... zapominasz o mem położeniu...
— Do mnie? Nie śmiałaś?... Gdybyś wiedziała jak ja... Jestem pewną...
Darja Aleksandrowna chciała opowiedzieć, co myślała dzisiaj rano, lecz wydało się jej, że to opowiadanie nie będzie właściwem.
— A zresztą później pomówimy o tem. Co to za budynki? — zapytała, chcąc zmienić przedmiot rozmowy, i wskazała na czerwone i zielone dachy, które widać było z po za żywopłotu, utworzonego przez krzaki akacyi i bzu — całe miasto...
Anna jednak nie odpowiadała jej.
— Powiedz mi jednak szczerze, jak zapatrujesz się na moje położenie? co myślisz o mnie? — zapytała.
— Zdaje mi się... — zaczęła mówić Darja Aleksandrowna, lecz w tej samej chwili Wasieńka Wesłowski, który puścił konia galopem z prawej nogi, przegalopował koło nich, podskakując w swym krótkim żakieciku na zamszowem damskiem siodle. „Idzie, Anno Arkadjewno, idzie!“ — zawołał. Anna nie obejrzała się nawet na niego, lecz Darji Aleksandrownie znowu wydało się, że w powozie nie wypada rozpoczynać tej długiej rozmowy, ograniczyła się więc tylko na słowach:
— Nic nie myślę, kocham cię tylko zawsze, a jeżeli kocham kogo, to kocham całego człowieka, takim jakim on jest, a nie takim, jakim bym chciała, aby był.
Anna, przestawszy przyglądać się twarzy przyjaciółki i mrużąc oczy (tego nowego jej nawyknienia Dolly nie znała jeszcze), zamyśliła się, chcąc zrozumieć znaczenie tych wyrazów, a zrozumiawszy je widocznie tak, jak życzyła sobie tego, spojrzała znowu na Dolly.
— Gdybyś nawet miała jakiekolwiek grzechy — odezwała się — to one wszystkie powinny ci zostać odpuszczonemi za twój przyjazd i za to, co mówisz.
I Dolly spostrzegła, że Annie zakręciły się łzy w oczach, uścisnęła więc w milczeniu dłoń bratowej.
— Co to za budynki? Tyle ich... — powtórzyła swe pytanie po chwilowem milczeniu.
— To domy dla służby, fabryka, stajnie — odparła Anna. — A tam dalej zaczyna się park... wszystko to było w ogromnem zaniedbaniu i dopiero Aleksiej wziął się do zaprowadzenia porządku, gdyż bardzo lubi ten majątek i, czego nie spodziewałam się po nim zupełnie, gospodaruje z zapałem i namiętnością. A zresztą to w ogóle taka bogata natura! Do czego się tylko weźmie, wszystko robi doskonale i nietylko, że się nie nudzi na wsi, ale nawet pracuje z zapałem. O ile wiem, stał się doskonałym gospodarzem, wyrachowanym, a nawet i skąpym... ale tylko w gospodarstwie. Gdy idzie o dziesiątki tysięcy rubli, tam nie liczy się z groszem — opowiadała Anna z przebiegłym uśmiechem zadowolenia, z jakiem kobiety często mówią o ukrytych, im jednym tylko wiadomych, właściwościach ukochanego człowieka. — Widzisz ten nowy gmach? to nowy szpital... przypuszczamy, że będzie kosztował przeszło sto tysięcy. O niczem innem teraz nie myśli tylko o tym szpitalu. A wiesz dlaczego go stawia? Chłopi prosili Aleksieja, aby odstąpił im taniej łąki, on odmówił, a ja uczyniłam mu wymówkę, że jest skąpym... rozumie się, że miał i inne powody, ale wziął się do budowania szpitala, aby dać mi dowód, że nie jest skąpym. Jest to zapewne une petitesse, lecz ja jeszcze bardziej kocham go za to... A zaraz ujrzysz i dwór; gmach ten stawiany jeszcze przez jego dziada, nie uległ z zewnątrz żadnej zmianie.
— Wspaniały! — zawołała Dolly, przypatrując się ze zdumieniem ogromnemu gmachowi z kolumnadą, wznoszącemu się na tle zieleni starych, rozłożystych drzew parku.
— Prawda, że ładny? a z domu, z góry rozległy widok na okolicę.
Powóz wjechał w dziedziniec wysypany żwirem i ozdobiony kwietnikami, na którym dwaj robotnicy obkładali świeżo skopany trawnik porowatymi, różnokolorowymi kamieniami, i zatrzymał się przed podjazdem.
— A, oni już przyjechali! — zauważyła Anna, gdy powóz zatrzymał się, spoglądając na wierzchowe konie, które służba odprowadzała do stajni. — Prawda, ładny konik? To mój faworyt. Przyprowadź go tutaj i przynieś mi cukru dla niego... gdzie jest hrabia? — zapytała dwóch lokajów we wspaniałej liberyi, którzy wybiegli na jej spotkanie. — Oto i on! — rzekła, ujrzawszy we drzwiach wchodzących Wrońskiego i Wesłowskiego.
— Gdzie pani umieści księżnę? — zapytał Wroński po francusku i nie czekając na odpowiedź, jeszcze raz przywitał się z Darją Aleksandrowną i pocałował ją teraz w rękę. — Chyba w tym dużym pokoju z balkonem?
— O nie, to zadaleko! Już lepiej w narożnym... będziemy bliżej siebie. Chodźmy już! — rzekła Anna, podając ostatni kawałek cukru ulubionemu przez nią koniowi.
Et vous oubliez votre devoir — odezwała się do Wesłowskiego, który stał na ganku.
Pardon, fen ai tout plein les poches — odparł z uśmiechem, sięgając ręką do kieszeni od kamizelki.
Mais vous venez trop tard — rzekła, obcierając chustką dłoń, którą podawała koniowi cukier.
Anna zwróciła się do Dolly: na długo przyjechałaś? Tylko na jeden dzień? Do czego to podobne?...
— Obiecałam w domu... i dzieci — tłumaczyła się Dolly, czując się zakłopotaną, że swą torebkę musi wyjąć z powozu i że twarz całą ma pokrytą kurzem.
— Nie, Dolly, kochanko moja... Zobaczymy... chodźmy już! — i Anna zaprowadziła Dolly do jej pokoju.
Pokój ten nie był tym paradnym, proponowanym przez Wrońskiego, ale tym, o którym Anna mówiła, że Dolly będzie musiała wybaczyć, iż ją pomieszczono w nim. I ten pokój, za który trzeba było wybaczać, był urządzony z komfortem, wśród jakiego Dolly nie przebywała nigdy, a który przypominał jej pierwszorzędne hotele zagraniczne.
— Tom dopiero szczęśliwa dzisiaj! — odezwała się Anna, siadając na chwilę w amazonce koło Dolly. — Opowiedz mi, co tam słychać u was. Stiwę widziałam niedawno, ale tylko na chwilkę, on jednak nigdy nic nie wie o dzieciach. Co porabia moja ulubienica, Tania? Duża już zapewne dziewczynka?...
— W istocie, urosła bardzo — odparła krótko Darja Aleksandrowna, dziwiąc się samej sobie, że tak obojętnie odpowiada na pytania, dotyczące jej dzieci. — Bardzo nam tam dobrze u Lewinych.
— Gdybym wiedziała — odezwała się Anna — że ty nie gardzisz mną... to was wszystkich prosiłabym do siebie. Stiwa to taki dawny i serdeczny przyjaciel Aleksieja — dodała i zarumieniła się nagle.
— Dziękuję ci, ale tak nam tam dobrze... — odrzekła Dolly zakłopotana.
— A zresztą z radości zaczynam już gadać głupstwa — zawołała Anna, całując znowu Dolly. — Tyś nawet nie powiedziała mi jeszcze, co i jak myślisz o mnie, a ja chcę wszystko wiedzieć. Przedewszystkiem nie chciałabym, aby ktobądź myślał, że chcę narzucać mu moje przekonania. Nic nikomu nie chcę narzucać, chcę żyć poprostu, a tem nie wyrządzam nikomu krzywdy, najwyżej samej sobie. A do tego mam chyba zupełne prawo? Zresztą dużo byłoby o tem do powiedzenia, rozmówimy się więc później... teraz pójdę się przebrać i przyślę ci służącą.

XIX.

Po wyjściu Anny, Darja Aleksandrowna obrzuciła cały pokój okiem gospodyni. Wszystko, co widziała podjeżdżając do dworu i przechodząc koło niego, i na co patrzała teraz w swym pokoju, wywierało na niej wrażenie przepychu i komfortu i tego nowego europejskiego zbytku, o których czytała tylko w angielskich powieściach, lecz których jeszcze nigdy w życiu nie widziała ani w Moskwie, ani na wsi.
Wszystko było zupełnie nowe, poczynając od francuskich obić, kończąc na dywanie, zaścielającym cały pokój. Na łóżku leżały sprężynowe materace, poduszki były obciągnięte batystowemi powłóczkami, marmurowa umywalnia, toaleta, kanapa, stoły, bronzowry zegar na kominie, portyery, firanki, wszystko to było kosztowne i nowe.
Wystrojona pokojówka, która przyszła ofiarować Dolly swe usługi, uczesana i ubrana modniej niż sama Dolly, wyglądała również drogą, jak i całe urządzenie tego pokoju. Darji Aleksandrownie podobało się jej obejście, usłużność, grzeczność, lecz ta wystrojona dama krępowała ją, i Dolly wstyd było, gdyż, jak na nieszczęście, wzięła z sobą przez omyłkę łatany kaftanik, wstydziła się więc tych łat i cer, z których była dumną u siebie w domu. W domu wszyscy wiedzieli, że na pół tuzina kaftaników trzeba było dwudziestu czterech arszynów materyału po (55 kopiejek, co wynosi razem przeszło piętnaście rubli, prócz dodatków i roboty, a tych piętnastu rubli bardzo często brakło. Przed pokojówką jednak nie tyle było wstyd, co nieprzyjemnie.
Darji Aleksandrownie zrobiło się lżej, gdy do pokoju weszła dawna jej znajoma, Annuszka. Elegancka pokojówka potrzebną była Annie, a Annuszka została się przy Darji Aleksandrownej.
Annuszka była widocznie zadowoloną z przyjazdu Dolly, i usta nie zamykały się jej na chwilę. Dolly zauważyła, że Annuszka chce dać jej poznać swój pogląd na położenie Anny, a szczególniej na miłość i przywiązanie, jakie hrabia okazuje jej pani. Darja Aleksandrowna jednak unikała tej rozmowy i przerywała Annuszce za każdem odezwaniem się jej w tym przedmiocie.
— Wychowałam się razem z Anną Arkadjewną, kocham ją nadewszystko! Nie moja rzecz potępiać, zdaje mi się jednak, że tak kochać...
— Daj to do prania, jeżeli możesz... — przerwała jej Dolly.
— Dobrze, mamy dwie specyalne praczki, a wszystka bielizna pierze się na maszynie; hrabia wgląda osobiście w najdrobniejsze szczegóły. Jaki to mąż...
Dolly była rada, gdy wejście Anny przerwało gadaninę Annuszki.
Anna przebrała się w prostą i skromną batystową suknię, której Dolly przypatrywała się z uwagą, gdyż wiedziała, ile kosztuje taka prostota.
— Dawna znajoma — rzekła Anna, wskazując na Annuszkę.
Anna przestała już być zakłopotaną, przeciwnie była zupełnie spokojną i nie znać było po niej najmniejszego przymusu. Dolly widziała, że Anna otrząsła się już zupełnie z wrażenia, jakie wywarł na niej jej przyjazd, i że naumyślnie przybierała ten obojętny powierzchowny ton, wobec którego zdawało się, że zamek od szuflady, gdzie znajdowały się jej uczucia i najserdeczniejsze myśli, jest zamknięty.
— Jak się miewa twoja dziewczynka? — zapytała Dolly.
— Ani?[3]. Zdrowa i teraz wygląda lepiej. Może chcesz ją zobaczyć? Chodźmy, pokażę ci... Miałam Bóg wie ile kłopotu z niańkami — zaczęła opowiadać — mieliśmy mamkę włoszkę... dobra bardzo kobieta, ale strasznie głupia! Chcieliśmy ją odprawić, ale mała przywiązała się do niej bardzo, zmuszeni więc jesteśmy trzymać ją.
— Jak urządziliście się?... — Dolly chciała zapytać, jakie nazwisko będzie nosiła dziewczynka; spojrzawszy jednak na Annę i zauważywszy, że twarz jej spochmurniała nagle, pospieszyła zmienić pytanie. — Jak urządziliście się? czyś już ją odłączyła?
Anna jednak domyśliła się, co ma na myśli jej przyjaciółka.
— Nie to pytanie chciałaś mi zadać? Chciałaś zapytać o jej nazwisko? wszak prawda?... Aleksiejowi przykro, że mała niema nazwiska; to jest, właściwie ma, Karenina... — rzekła Anna, mrużąc oczy i zakrywając je zupełnie rzęsami — a zresztą — dodała, wypogadzając czoło, później pomówimy jeszcze o tych kwestyach. Chodźmy do niej, to ją zobaczysz. Elle est très gentile... zaczyna już pełzać.
Komfort, olśniewający Dolly we wszystkich pokojach, uderzył ją najbardziej w dziecinnym. Były tu wózki, sprowadzane z Anglii, przyrządy, ułatwiające naukę chodzenia, kanapa podobna do bilardu, kołyski, nowe, specyalne wanny i t. p. Wszystko to było oryginalne angielskie, mocne, w doskonałym gatunku i zapewne nadzwyczaj drogie; pokój był duży, bardzo wysoki i jasny.
Gdy Dolly weszła z Anną, dziecko, ubrane tylko w koszulkę, siedziało na wysokiem krześle i jadło bulion, rozlewając go sobie na piersi; karmiła ją i widocznie razem z niem jadła wiejska dziewczyna, będąca na posługach w dziecinnym pokoju. Ani mamki, ani niańki nie było, obydwie znajdowały się w sąsiednim pokoju, skąd dobiegała ich rozmowa, prowadzona jakimś dziwnym francuskim językiem, gdyż tylko w ten sposób mogły porozumiewać się z sobą.
Na głos Anny, wystrojona, wysoka, z nieprzyjemnym wyrazem twarzy, z niespokojnemi, biegającemi oczyma angielka, poprawiając bujne sploty jasnych włosów, pokazała się we drzwiach i odrazu zaczęła się uniewinniać, chociaż Anna nie czyniła jej żadnych wymówek. Po każdem odezwaniu się Anny angielka po parę razy powtarzała prędko: yes, yes, my lady. Chociaż mała patrzała na nieznajomą sobie osobę niezbyt przychylnie, Darji Aleksandrownie podobało się bardzo to czarnobrewe, czarnowłose dziecko z różowem zdrowem ciałkiem, obciągniętem cienką skórką. Dolly z zazdrością pomyślała, iż żadne jej dziecko nie wyglądało nigdy tak dobrze; podobało jej się też bardzo pełzanie malutkiej, gdyż ani jedno z jej dzieci nie pełzało nigdy w taki sposób. W istocie, gdy posadzono ją na dywanie i założono koszulkę, była nadzwyczaj zabawną. Jak małe zwierzątko spoglądała błyszczącemi, czarnemi oczkami na otaczających ją, zdając sobie widocznie sprawę, iż wszyscy przypatrują się jej; uśmiechając się i trzymając nóżki trochę na bok, podpierała się energicznie rączkami, prędko podciągała się całem ciałkiem i znowu stawiała naprzód rączki.
Ogólny jednak nastrój dziecinnego pokoju, przedewszystkiem zaś angielka, nie podobał się bardzo Darji Aleksandrownie. Dolly tem tylko tłumaczyła sobie, że Anna, znając się tak dobrze na ludziach, mogła wziąć do swej małej taką niesympatyczną kobietę, jak ta angielka, że żadna porządna kobieta nie chciałaby wejść do nielegalnej rodziny, jaką był dom Anny. Prócz tego, z posłyszanej krótkiej rozmowy, Darja Aleksandrowna przekonała się, że Anna, mamka, niańka i dziecko nie zżyli się z sobą, i że odwiedziny matki w dziecinnym pokoju nie należały do rzeczy zwykłych. Anna chciała dać dziecku zabawkę, ale nie mogła jej znaleźć. Najbardziej zaś zadziwiła się Darja Aleksandrowna, gdy Anna omyliła się, odpowiadając napytanie: ile ma zębów? i że nie wiedziała zupełnie o dwóch ostatnich.
— Przykro mi czasami, że zdaję się być zbyteczną tutaj — odezwała się Anna, wychodząc z dziecinnego pokoju i unosząc suknię, aby nie przewrócić stojących koło drzwi zabawek — z pierwszem dzieckiem było zupełnie co innego...
— A mnie się zdawało wręcz przeciwnie... — zauważyła nieśmiało Darja Aleksandrowna.
— O nie! Czy wiesz, żem ja go widziała, Sierożę mego — rzekła Anna, jak gdyby wpatrując się w jakiś oddalony przedmiot — o tem również pogadamy później. Nie dasz mi wiary, ale jestem podobna do tego głodnego, przed którym zastawiono wykwintny obiad, a który nie wie, do czego wziąć się naprzód. Wykwintny obiad, to ty i oczekujące nas rozmowy, jakich nie mogłam z nikim prowadzić, i nie wiem doprawdy, od czego mam rozpocząć. Mais je ne vous ferai grâce de rien, muszę ci wszystko, wszystko opowiedzieć. Przedewszystkiem zaś chciałabym naszkicować ci towarzystwo, jakie zastaniesz u nas — zaczęła — zaczynam od pań. Księżniczka Barbara... znasz ją i ja znam twoje i Stiwy zapatrywanie się na nią. Stiwa powiada, że cały cel jej życia polega na tem tylko, aby dowieść swej wyższości nad ciotką Katarzyną Pawłowną... wszystko to prawda, w gruncie rzeczy jednak jest to dobra kobieta i mam jej wiele do zawdzięczenia. Podczas mego pobytu w Petersburgu były chwile, gdy un chaperon był mi koniecznie potrzebnym, a wtedy nawinęła mi się ona... raz jeszcze powtarzam, że wszystko to prawda, ale w istocie to dobra kobieta i ułatwia mi bardzo me położenie. Wiem, że nie możesz przedstawić sobie nawet, do jakiego stopnia było przykrem me położenie w Petersburgu — dodała Anna po chwili — tutaj jestem zupełnie spokojna i szczęśliwa... ale mniejsza z tem, będę ci wyliczała dalej: potem Świażski, marszałek i wielkiej prawości człowiek, który nieraz Aleksieja potrzebuje; domyślasz się zapewne, że od czasu, jak zamieszkaliśmy na wsi, Aleksiej ze względu na swój majątek może wywierać ogromny wpływ. Potem Tuszkiewicz... widywałaś go, kręcił się koło Betsy; obecnie ona ma już go dosyć, przyjechał więc do nas. Aleksiej odzywa się o nim, że Tuszkiewicz należy do tych ludzi, którzy są nadzwyczaj przyjemni, gdy się ich ma tylko za to, czem chcą się wydawać, et puis, il est comme il faut, jak powiada księżniczka Barbara. Potem idzie Wesłowski... bardzo miły chłopak — rzekła i uśmiechnęła się przebiegle. — Co to za jakaś dziwna historya z Lewinem? Wesłowski opowiadał ją Aleksiejowi, ale my nie chcemy mu wierzyć... Il est très gentil et naif — dodała z tym samym uśmiechem. — Mężczyzna nie może się obejść bez pewnych rozrywek, a Aleksiej musi mieć towarzystwo, rada więc zawsze jestem bardzo mym gościom... powinien u nas panować ruch i życie, aby Aleksiej nie pragnął niczego nowego. Zobaczysz jeszcze naszego rządcę; niemiec, dobry człowiek i zna się na gospodarstwie, Aleksiej ceni go bardzo; poznasz też i doktora, młody człowiek, nie powiadam że nihilista, ale tak jakoś... jada nożem... bardzo jednak dobry i sumienny doktor; przedstawię ci i budowniczego... Une petite cour.

XX.

— Księżniczka chciała zobaczyć Dolly, więc ją przyprowadziłam — rzekła Anna, wychodząc z Darją Aleksandrowną na obszerny murowany taras, na którym w cieniu krzewów siedziała księżniczka Barbara i haftowała na krosnach poduszkę na fotel dla hrabiego Aleksieja Kiryłowicza — nie chce nic jeść przed obiadem, proszę jednak kazać podać śniadanie, a ja tymczasem pójdę poszukać Aleksieja i przyprowadzę tu panów.
Księżniczka Barbara uprzejmie, choć trochę z góry, przywitała Dolly i zaczęła natychmiast przekonywać ją, że dlatego tylko zamieszkała u Anny, iż zawsze kochała ją bardziej, niż siostra jej Katarzyna Pawłowna, ta sama, która wychowywała Annę, i że teraz, gdy wszyscy odsunęli się od Anny, ona, księżniczka Barbara, ma sobie za obowiązek nieopuszczać siostrzenicy w tym przejściowym, najprzykrzejszym okresie jej życia.
— Mąż da jej rozwód, a ja wtedy usunę się znowu do mego ustronia, a teraz mogę być użyteczną i spełniam swój obowiązek, choć to rzecz ciężka i przykra... nie tak jak inni. A tobie chwali się bardzo, żeś przyjechała! Żyją z sobą jak najprzykładniejsze małżeństwo, i Bóg im sędzią, a nie my. A czyż Biriuzowski i Awenjewa... a Sam Nikandrow, a Wasiljew i Mamonowa, a Liza Neptunowa... Nikt przecież nic im nie mówił i skończyło się na tem, iż ich wszędzie przyjmują... zresztą c’est un intérieur si joli, si comme il faut. On se réunit le matin au breakfeast et puis on se sépare i aż do obiadu każdy robi co mu się żywmie podoba... obiad o siódmej. Stiwa bardzo dobrze zrobił, że cię przysłał... stosunek z hrabią może mu się przydać, gdyż Wroński przez swą matkę i brata ma ogromne wpływy i w ogóle jest nadzwyczaj uczynnym... Czy opowiadał ci o swoim szpitalu? Ce sera admirable... całe urządzenie prosto z Paryża.
Wejście Anny przerwało rozmowę; Anna zastała męskie towarzystwo w bilardowej sali i przyprowadziła z sobą panów na taras. Do obiadu pozostawało sporo czasu, pogoda była śliczna, projektowano więc rozmaicie przepędzić dwie pozostałe godziny czasu. W Wozdwiżeńskiem było sporo rozrywek najrozmaitszego rodzaju, różniły się one jednak zupełnie od będących w użyciu w Pokrowskiem.
Une partie de lawn-tennis — zaproponował Wesłowski, uśmiechając się swym ładnym uśmiechem — my, Anno Arkadjewno, zagramy razem...
— Nie, za gorąco jeszcze... lepiej przejść się po ogrodzie i popływać łódką... pokażemy Darji Aleksandrownie brzegi — odezwał się Wroński.
— Ja zgadzam się na wszystko — rzekł Świażski.
— A ja jestem zdania, że Dolly przejdzie się teraz z przyjemnością, a potem możemy wsiąść na łódkę — zwróciła uwagę Anna.
Całe towarzystwo zgodziło się na ten ostatni projekt, Wesłowski i Tuszkiewicz poszli się kąpać i obiecali przygotować łódkę i zaczekać na brzegu rzeki.
Wąską ścieżką szły dwie pary: Anna ze Świażskim i Dolly z Wrońskim. Dolly na razie nie mogła się oswoić z tem nowem dla siebie otoczeniem, wśród którego znalazła się nagle. Rozumując w sposób oderwany, w teoryi nietylko usprawiedliwiała, ale nawet zupełnie współczuła z postępkiem Anny. Dolly, jak to się w ogóle często zdarza kobietom wysoce moralnym i bez zarzutu, znużonym jednak jednostajnością życia, patrząc zdaleka na występną, miłość, nietylko wybaczała ją, ale nawet doznawała pewnego rodzaju zazdrości, a prócz tego szczerze i serdecznie kochała Annę. W rzeczy zaś samej, ujrzawszy ją pomiędzy tem obcem, wykwintnem towarzystwem, Darja Aleksandrowna czuła się nieswoją, gdyż była do niego nieprzyzwyczajoną; szczególnie zaś raziła ją księżniczka Barbara, wybaczająca im wszystko za te wygody, z jakich korzystała w ich domu.
W ogóle w teoryi Dolly nie miała nic do zarzucenia postępkowi Anny, było jej jednak nieprzyjemnie patrzeć na tego człowieka, dla którego postępek ten został uczynionym. Prócz tego nigdy nie lubiła Wrońskiego; wyrobiła sobie o nim zdanie, że jest nadzwyczaj dumnym i, prócz bogactwa, nie widziała w nim nic takiego, czem miałby prawo chełpić się; pomimowoli jednak, tutaj u siebie w domu, imponował on jej jeszcze bardziej niż dawniej i w towarzystwie jego nie mogła czuć się zupełnie swobodną. Obecność jego wywoływała w niej to samo mniej więcej przykre uczucie, jakiego doznała wobec pokojówki, przekonawszy się, iż wzięła z sobą łatany kaftanik. Przed służącą było jej nietyle wstyd, co nieprzyjemnie z powodu tych łat na kaftaniku, a z Wrońskim Dolly również czuła się nie tyle zawstydzoną, co nieswoją.
Darja Aleksandrowna była zakłopotaną i nie wiedziała od czego rozpocząć rozmowę. Chociaż zdawało się jej, że wobec zarozumiałości Wrońskiego, pochwały oddawane jego domowi powinny mu być nieprzyjemne, nie wiedząc jednak o czem mówić, zaczęła unosić się nad pałacem, nie mając na razie nic innego do powiedzenia.
— W istocie to ładny gmach i w dobrym stylu — odparł Wroński.
— Dziedziniec podobał mi się bardzo. Czy zawsze tak było?
— Co to, to nie! — odparł i uśmiech zadowolenia rozjaśnił jego oblicze — gdyby pani widziała ten dziedziniec w tym roku na wiosnę...
I zaczął z początku ostrożnie, a potem z coraz większem przejęciem się zwracać jej uwagę na różne szczegóły w urządzeniu domu i ogrodu. Widać było, że Wroński, poświęciwszy dużo pracy na doprowadzenie do porządku i upiększenie swej rezydencyi, odczuwał konieczność pochwalenia się nią przed obcą osobą, i że pochwały Dolly cieszyły go z całego serca.
— Jeżeli pani chce obejrzeć szpital i nie czuje się zmęczoną, to to niedaleko — odezwał się, zaglądając jej w twarz, aby przekonać się, że ją nie znudził swem opowiadaniem.
— Pójdziesz, Anno? — zwrócił się do Anny.
— Chodźmy... i pan pójdzie? — zapytała Świażskiego. — Mais il ne faut pas laisser le pauvre Wesłowski et Tuszkiewicz se morfondre là dans le bateau... trzeba posłać dać im znać.
— Doprawdy, jest to pomnik wspaniały, jaki on sobie stawia tutaj — zwróciła się Anna do Dolly z tym samym przebiegłym uśmiechem, z jakim już przedtem mówiła o szpitalu.
— Pomnikowe dzieło! — potwierdził Świażski, aby jednak odjąć swym słowom wszelkie pozory podchlebstwa, dodał natychmiast nieznaczną krytyczną uwagę:
— Dziwię się jednak, hrabio, że pan dbając tyle o dobro ludu pod względem sanitarnym, zapatruje się tak obojętnie na szkoły.
C’est devenu tellement commun les écoles! — odparł Wroński — rozumie się, że nietylko dlatego, ale podobał mi się nadzwyczaj ten pomysł szpitala... jeżeli idziemy do niego, to tędy — zwrócił się do Darji Aleksandrownej, wskazując jej boczną drogę, prowadzącą od głównej alei.
Panie pootwierały parasolki i szły poprzedzane przez Wrońskiego. Po niejakim czasie, minąwszy furtkę, Darja Aleksandrowna ujrzała przed sobą na wzgórku czerwony, kształtny gmach, będący już na ukończeniu; żelazny dach, niepomalowany jeszcze, błyszczał w jasnem słońcu oślepiająco. Koło głównego gmachu wznosił się drugi, otoczony jeszcze rusztowaniem, po którem uwijali się murarze w fartuchach, układając cegły i zalewając je wapnem.
— Jak prędko idzie robota u pana!... — zauważył Świażski — gdy byłem tu po raz ostatni, nie było jeszcze dachu.
— Przed jesienią cały gmach będzie skończonym, a wewnętrzne urządzenie jest już gotowe — odezwała się Anna.
— A co będzie w tym drugim budynku?
— Mieszkanie doktora i apteka — odparł Wroński i, ujrzawszy zbliżającego się budowniczego, w krótkim paltocie, przeprosił panie i podszedł ku niemu.
Minąwszy dół, w którym murarze rozrabiali wapno, Wroński przywitał się z budowniczym i wdał się z nim w ożywioną rozmowę.
— Front jest za niski — odrzekł Annie, gdy zapytała o co idzie.
— Wszak mówiłam, że trzeba podwyższyć fundamenty — zauważyła Anna.
— W istocie byłoby daleko lepiej, Anno Arkadjewno — rzekł budowniczy — ale teraz już zapóźno.
— W rzeczy samej zajmuje mnie to bardzo — odparła Anna Świażskiemu, gdy ten wyraził swój podziw nad jej znajomością budownictwa — nowy budynek powinien odpowiadać szpitalowi, zaprojektowano go jednak później i bez powziętego z góry planu.
Skończywszy rozmawiać z budowniczym, Wroński przyłączył się znowu do pań i poprowadził je do wnętrza szpitala.
Urządzenie piętra było już prawie zupełnie gotowem, chociaż tynkowano jeszcze zewnętrzne ściany, a na dole pociągano olejną farbą. Całe towarzystwo weszło do sieni po szerokich żelaznych schodach, a stamtąd do pierwszego obszernego pokoju. Ściany były pomalowane na marmur, ogromne okna z lustrzanemi szybami wstawiano już, tylko posadzka niebyła jeszcze skończoną; stolarze, którzy układali ją, przestali heblować, aby zdjąć tasiemki, podwiązujące im włosy i powitać głębokim ukłonem odwiedzających.
— To poczekalnia — rzekł Wroński — będzie tu stało tylko biurko, stół, szafa i nic więcej.
— Chodźmy teraz tutaj... nie zbliżajcie się państwo do okna — ostrzegała Anna, dotykając ramy okiennej i próbując, czy farba olejna już zaschła — Aleksieju, już wyschła zupełnie! — dodała.
Z poczekalni weszli na korytarz; tutaj Wroński pokazał gościom nowe urządzenia wentylacyjne, potem nowe wanny marmurowe i łóżka z nowo wynalezionemi sprężynami; oprowadzał ich po salach, spiżarni, kuchni, składzie bielizny, goście zaciekawieni przyglądali się nowym, specyalnym piecom, taczkom, nie sprawiającym żadnego hałasu, a przeznaczonym do rozwożenia po korytarzach pożywienia, lekarstw i t. d. dla chorych. Świażski oceniał wszystko jak człowiek, który miał już sposobność zapoznać się z najnowszemi ulepszeniami. Dolly z nieukrywanem zdumieniem przyglądała się wielu rzeczom, jakie widziała po raz pierwszy w życiu, i chcąc dokładnie zapoznać się ze wszystkiem, wypytywała Wrońskiego o najdrobniejsze szczegóły, co, widać było, sprawiało mu prawdziwą przyjemność.
— Zdaje mi się, że to będzie jedyny w Rosyi szpital, urządzony racyonalnie — zauważył Świaźski.
— A przytułek położniczy będzie? — zapytała Dolly — jest to rzecz koniecznie potrzebna na wsi. Ja często...
Wroński przerwał jej:
— To będzie nie przytułek położniczy, lecz szpital, przeznaczony dla wszystkich chorób, z wyjątkiem zaraźliwych. Niech pani się przypatrzy — i podsunął Darji Aleksandrownie nowy fotel, sprowadzony z zagranicy, służący dla chorych powracających do zdrowia. — Niech się pani tylko patrzy — i usiadłszy na fotelu, zaczął się nim wozić — chory jest jeszcze osłabiony, nie może chodzić, albo niema władzy w nogach, a potrzebuje świeżego powietrza... siada więc i wozi sam siebie...
Darję Aleksandrownę zaciekawiało wszystko i wszystko podobało się jej, a najbardziej szczery i naiwny zapał samego Wrońskiego. „Doprawdy to bardzo przyjemny i dobry człowiek“, myślała chwilami, nie zwracając uwagi na jego objaśnienia, i przypatrując mu się i wnikając w niego, myślą przenosiła się w Annę. W ożywieniu swem Wroński do tego stopnia podobał się obecnie Dolly, że zrozumiała łatwo, iż Anna mogła się w nim zakochać.

XXI.

— Zdaje mi się, że księżna czuje się zmęczoną, i że konie nie wiele ją chyba obchodzą — odparł Wroński Annie, gdy ta zaproponowała, aby pójść do stajen, gdzie Świażski chciał obejrzeć niedawno kupionego za granicą konia — niech państwo idą, a ja odprowadzę księżnę do domu... jeżeli pani pozwoli — dodał zwracając się do Anny — porozmawiamy po drodze...
— Nie znam się zupełnie na koniach i będzie mi bardzo przyjemnie — odparła Darja Aleksandrowna.
Z twarzy Wrońskiego widziała, że ma do niej jakiś interes, i w rzeczy samej nie myliła się; gdy przez furtkę weszli znowu do parku, Wroński popatrzał za odchodzącą Anną i przekonawszy się, że nie może ich ani widzieć, ani słyszeć, zaczął:
— Zgadła pani, że pragnę z nią porozmawiać — odezwał się, spoglądając na nią śmiejącemi się oczyma. — Nie mylę się chyba, przypuszczając, że pani jest przyjaciółką Anny...
Wroński zdjął kapelusz i chustką obtarł łysiejącą głowę.
Darja Aleksandrowna nic nie odpowiedziała, spojrzała tylko na niego z przestrachem; z chwilą, gdy została się z Wrońskim sam na sam, ogarnęło ją uczucie obawy, śmiejące się oczy i surowy wyraz twarzy przerażały ją. W umyśle jej powstały nagle najrozmaitsze przypuszczenia, co za interes Wroński może mieć do niej, „będzie prosił mnie, abym przyjechała do niego z dziećmi, na co będę musiała dać odmowną odpowiedź, lub też, abym w Moskwie wzięła pod swą opiekę Annę i bywała z nią... Może chce rozmówić się ze mną o Wasieńce Wesłowskim i Annie? a może być, że o Kiti i o tem, że poczuwa się względem niej do winy?“... Dolly spodziewała się tylko nieprzyjemnych tematów rozmowy, lecz nie przypuszczała nawet tego, o czem on naprawdę miał zamiar mówić.
— Pani ma ogromny wpływ na Annę, ona kocha panią bardzo, niech pani będzie łaskawą przyjść mi z pomocą.
Darja Aleksandrowna pytająco i z obawą patrzała na jego energiczną twarz, która, to cała, to znów częściowo tylko ukazywała się w słońcu, przedzierającem się przez gęste cienie lip, to na chwilę znowu zapadała w mroku. Wroński, uderzając laską po żwirze, szedł koło niej i nie odzywał się wcale, chociaż Dolly z niecierpliwością czekała słów jego.
— Jeżeli pani, jedyna kobieta z dawnych znajomych Anny, przyjechała do nas — księżniczki Barbary nie biorę w rachubę — dochodzę do wniosku, iż pani zrobiła to nie dlatego, że pani uważa nasze położenie za normalne, ale dlatego, że zdając sobie sprawę z całego ciężaru jej położenia, kocha ją pani pomimo to i pragnie ulżyć jej. Czy mam racyę? — zapytał, spoglądając na nią.
— Tak — odparła Darja Aleksandrowna, zamykając parasolkę, ale...
— Nie — przerwał i pomimowoli zapominając, że towarzyszkę swą zmusza do zatrzymania się, przystanął na środku alei — nikt bardziej odemnie nie czuje całego ciężaru położenia Anny; łatwo to pani zrozumie, jeżeli pani czyni mi ten zaszczyt, iż uważa mnie za człowieka z sercem... jestem sprawcą tego położenia i dlatego odczuwam je.
— Rozumiem pana — rzekła Dolly, mimowoli podziwiając szczerość i siłę słów jego — a jednak obawiam się, iż pan przesadza, a to właśnie dlatego, że pan czuje się winnym... położenie jej w rzeczy samej jest przykrem.
— Pod względem towarzyskim, to piekło! — odparł prędko, marszcząc się gniewnie. — Nie sposób wyobrazić sobie tych moralnych mąk, przez jakie przeszła w ciągu dwutygodniowego pobytu w Petersburgu... niech pani będzie łaskawą wierzyć mi, że to prawda.
— Tak, ale tutaj, dopóki ani Anna... ani pan nie potrzebujecie nic od ludzi...
— Ludzie! — zauważył z pogardą — czegóż ja mogę potrzebować od ludzi?
— Dotychczas, a to może być i zawsze, jesteście oboje szczęśliwi i spokojni. Patrząc na Annę, widzę, iż jest szczęśliwą, a zresztą sama mi to powiedziała — rzekła Dolly, uśmiechając się, i bezwiednie ogarnęło ją powątpiewanie, czy Anna w rzeczy samej jest szczęśliwą.
Zdawało się jednak, że Wroński niema pod tym względem żadnych wątpliwości.
— Tak, tak... — rzekł — wiem, że tutaj zaczęła żyć na nowo po tych wszystkich cierpieniach i że jest szczęśliwą... szczęśliwą swą teraźniejszością. Ale ja obawiam się przyszłości, co nas czeka... Przepraszam, że zatrzymałem panią...
— Nic nie szkodzi.
— Siądźmy więc tutaj...
Darja Aleksandrowna usiadła na ławce, Wroński stanął przed nią.
— Widzę, że jest szczęśliwą — rzekł, tu Darję Aleksandrownę owładnęło poważne powątpiewanie, czy Anna doprawdy jest szczęśliwą. — Czyż jednak stan taki może trwać dłużej? Czyśmy dobrze, czy też źle postąpili, to inne pytanie, lecz los jest już rzucony, przekroczyliśmy Rubikon — rzekł, zaczynając mówić po rosyjsku, zamiast po francusku — i związani jesteśmy z sobą na całe życie; złączeni jesteśmy najświętszymi dla nas węzłami miłości. Mamy dziecko i możemy mieć ich więcej. Lecz litera prawa i wszystkie warunki naszego położenia są przyczyną, iż zjawiają się całe tysiące komplikacyj, których ona nie widzi i nie chce widzieć teraz, gdy dusza jej wypoczywa po tych wszystkich mękach i cierpieniach... łatwo to nawet zrozumieć, ja jednak nie mogę nie widzieć tego! Córka moja według prawa nie jest moją córką, lecz Karenina, ja zaś nie chcę tego okłamywania! — zawołał z energicznym gestem przeczenia i ponuro a pytająco spojrzał na Darję Aleksandrownę.
Dolly nic nie odpowiadała, tylko patrzała mu prosto w oczy.
— Przypuśćmy, że jutro urodzi się syn, mój syn, i on, według paragrafów prawa, będzie Karenin, nie będzie spadkobiercą ani mego nazwiska, ani mego majątku, a choćbyśmy stanowili jaknajszczęśliwszą rodzinę i choćbyśmy mieli Bóg wie ile dzieci, pomiędzy mną a niemi nie będzie istniało nic wspólnego, gdyż oni zwać się będą Kareninowie. Niech pani przedstawi sobie całą przykrość i ciężar tego położenia! Próbowałem rozmawiać o tem z Anną, ale rozmowa tego rodzaju rozdrażnia ją tylko. Ona nie rozumie tego, a ja nie mogę powiedzieć jej wszystkiego. Jestem szczęśliwy, bardzo szczęśliwy, gdyż ona mnie kocha, ale muszę mieć jakieś zajęcie. Znalazłem sobie to zajęcie, jestem z niego dumny i jestem zdania, iż jest ono daleko szlachetniejszem, niż praca mych dawnych kolegów przy dworze i w pułku, i niewątpliwie nie zamienię się z nimi. Pracuję tutaj, siedząc na miejscu, jestem szczęśliwy, zadowolony i nic nam więcej do szczęścia nie trzeba... pokochałem swój rodzaj działalności. Cela n’est pas un pis-aller, przeciwnie...
Darja Aleksandrowna zauważyła, że Wroński plącze się, i nie mogła zdać sobie sprawy z tego odstępowania od przedmiotu, czuła jednak, że zacząwszy raz mówić o swych najbardziej osobistych sprawach, o których nie mógł rozmawiać z Anną, chciał wypowiedzieć wszystko, a kwestya jego działalności na wsi znajdowała się widocznie w tej samej kategoryi najskrytszych jego myśli, co i kwestya stosunku z Anną.
— A więc mówię w dalszym ciągu; przedewszystkiem chodzi mi o to, że pracując, muszę mieć przeświadczenie, że to co ja zrobię, nie zejdzie razem ze mną do grobu, że będę miał spadkobierców, a tego przeświadczenia ja niemam. Niech pani wyobrazi sobie położenie człowieka, który wie z góry, że dzieci jego i ukochanej przez niego kobiety, nie będą jego dziećmi, lecz kogoś najzupełniej obcego, kogoś, co je nienawidzi i nie chce znać wcale... przecież to straszna rzecz!
Wroński wzruszony zamilkł.
— Ja to rozumiem doskonale, ale cóż Anna może na to poradzić?
— Właśnie dochodzę już do głównego przedmiotu naszej rozmowy — odparł, siląc się na spokój — Anna może, to zależy od niej... Rozwód jest konieczny, nawet wtedy, gdy ma się zamiar prosić cesarza, aby pozwolił adoptować... a to już zależy tylko od Anny. Mąż jej zgadzał się przecież na rozwód, mąż pani uzyskał to od niego; wiem, że i teraz nie odmówiłby, trzeba tylko napisać do niego... przecież wtedy wręcz powiedział, że jeżeli będzie sobie życzyła, to on nic nie będzie miał przeciwko temu. Rozumie się — dodał z gniewem — jest to jedno z tych faryzeuszowskich okrucieństw, na jakie zdolni są tylko zdobyć się ci ludzie bez serca. On wie, do jakiego stopnia bolesnem jest dla niej każde wspomnienie o nim i, wiedząc o tem, wymaga od niej listu. Pojmuję, że sprawia jej to przykrość, powody jednak są tak ważne, że należy passer par dessus toutes ces finesses de sentiment. Il y va du bonheur et de l’existence d’Anne et de ses enfants. Pomijam już siebie, chociaż i mnie to boli, bardzo nawet boli... za panią, księżno, chwytam się bez żadnych skrupułów, jak za deskę zbawienia; niech mi pani pomoże namówić ją, aby napisała do męża i zażądała rozwodu.
— Bezwarunkowo — odparła Darja Aleksandrowna z zamyśleniem, przypominając sobie swą ostatnią rozmowę z Aleksiejem Aleksandrowiczem — bezwarunkowo! — powtórzyła stanowczo, przypominając sobie zachowywanie się Anny.
— Niech pani użyje swego wpływu na nią i niech pani tak urządzi, aby ona napisała do niego. Ja niechcę i, prawie, że nie mogę mówić z nią o tem.
— Dobrze, pomówię. Ale nie rozumiem, że ona sama nie pomyśli o tem? — rzekła Darja Aleksandrowna, której nagle przypomniało się, niewiadomo dlaczego, dziwne nowe przyzwyczajenie Anny przymrużania oczów, i przypomniała sobie, że Anna mruży oczy wtedy właśnie, gdy chodzi o wyjaśnienie niektórych pytań, dotyczących jej losu. „Jak gdyby mrużyła oczy przed widokiem życia, aby nie wszystko widzieć“ — pomyślała Dolly. — Bezwarunkowo pomówię z nią o tem — powtórzyła raz jeszcze, gdy on dziękował jej.

Poczem podnieśli się oboje z ławki i wrócili do pałacu.

XXII.

Anna, wróciwszy do domu, zastała już Dolly i popatrzała jej bacznie w oczy, jak gdyby zapytywała ją o rozmowę, jaką Dolly przed chwilą prowadziła z Wrońskim, pytania swego nie powtórzyła jednak słowami.
— Zdaje się, że zaraz podadzą obiad — odezwała się Anna. — Nie widziałyśmy się jeszcze zupełnie, ale liczę na wieczór; teraz trzeba iść przebrać się... zapewne i ty pójdziesz... zakurzyłyśmy się przy zwiedzaniu szpitala...
Dolly poszła do swego pokoju i o mało co nie roześmiała się; nie miała się w co przebrać, gdyż włożyła już najstrojniejszą swą suknię, aby jednak zaznaczyć w jaki bądź sposób swe przygotowania do obiadu, poprosiła służącę, aby oczyściła suknię z kurzu, zmieniła kokardy i na głowę wzięła koronki.
— Oto wszystko, com mogła uczynić — odezwała się do Anny, gdy ta weszła do niej, przebrana w trzecią już dzisiaj bardzo strojną suknię.
— My wszyscy dbamy tutaj bardzo o etykietę... — odparła Anna, jakby tłumacząc się ze swej elegancyi — Aleksiej rzadko bywa tak zadowolonym, jak dzisiaj z twego przyjazdu... stanowczo kocha się w tobie — dodała. — Czy nie czujesz się tylko zbyt zmęczoną?
Przed obiadem nie było już czasu na poważniejszą rozmowę; w salonie panie zastały już księżniczkę Barbarę i panów w czarnych tużurkach; budowniczy był we fraku. Wroński przedstawił Dolly doktora i rządcę, budowniczego zaś przedstawił jeszcze podczas zwiedzania szpitala.
Gruby kamerdyner, połyskując okrągłą, wygoloną twarzą i eleganckim węzłem białego krawatu, zameldował, że waza na stole i damy wstały z miejsc. Wroński poprosił Świażskiego, aby podał ramię Annie Arkadjewnie, a sam poprowadził Dolly. Wasieńka Wesłowski zdołał pierwej niż Tuszkiewicz ofiarować swe usługi księżniczce Barbarze, Tuszkiewicz więc wszedł do jadalni razem z doktorem i budowniczym.
Obiad, sala jadalna, nakrycie, służba, jednem słowem wszystko, nietylko że odpowiadało ogólnemu tonowi komfortu, panującego w całym domu, lecz wydawało się jeszcze wspanialszem i wykwintniejszem. Darja Aleksandrowna przyglądała się temu obcemu dla siebie komfortowi i, jako gospodyni prowadząca własny dom, chociaż nie marzyła nawet, aby cobądź, co widzi tutaj, mogła kiedykolwiek zastosować u siebie, gdyż nie miała na to środków, pomimowoli wnikała we wszystkie szczegóły i zadawała sobie pytanie, kto i jak zajmował się urządzeniem tego wszystkiego. Wasieńka Wesłowski, jej mąż, a nawet Świażski i wielu ludzi, których znała, nigdy nie myśleli o tem i na słowo wierzyli temu, co każdy szanujący się gospodarz pragnie dać do zrozumienia swym gościom, że wszystko, co znajduje się w jego domu, nie kosztowało go, gospodarza, nic a nic pracy, a zrobiło się tak samo przez się. Darja Aleksandrowna zaś — wiedziała, iż nic nie robi się samo przez się, nawet kaszka na śniadanie dla dzieci, i że dlatego wobec takiego zbytkownego i skomplikowanego urządzenia, trzeba było zwracać bardzo dużo uwagi i nie żałować pracy. Dolly domyśliła się ze spojrzenia, rzuconego przez Aleksieja Kiryłowicza na stół, ze znaku, jaki dał kiwnięciem głowy kamerdynerowi, i ze sposobu, w jaki zapytał Annę, czy będzie jadła rosół czy zupę, że o całem gospodarstwie myśli i pamięta sam gospodarz, i że od Anny zależy to wszystko nie więcej niż od Wesłowskiego; ona, Świażski, księżniczka i Wesłowski, wszyscy byli gośćmi, używającymi wesoło przyjemności, dostarczanych im przez gościnnego i uprzejmego gospodarza.
Tylko w prowadzeniu ogólnej rozmowy znać było po Annie, że jest panią domu, i rozmowę tę, nadzwyczaj trudną dla gospodyni wobec nielicznego towarzystwa, wobec rządcy, doktora i budowniczego, osób należących do innego świata, usiłujących utaić zmieszanie, doznawane na widok zbytku, do jakiego nie byli przyzwyczajeni, i nie mogących przyjmować dłuższego udziału w ogólnej rozmowie, rozmowę tę Anna prowadziła ze zwykłym sobie taktem, bez przymusu, a nawet z przyjemnością, jak to zauważyła Darja Aleksandrowna.
Rozmowa toczyła się o tem, że Tuszkiewicz i Wesłowski sami pływali łódką, i Tuszkiewicz zaczął opowiadać o ostatnich regatach w petersburgskim Jacht-klubie; ale Anna, skorzystawszy z chwilowej przerwy w opowiadaniu, natychmiast zwróciła się do budowniczego i zagadnęła go:
— Mikołaj Iwanowicz zadziwił się — mówiła o Świażskim — że przybyło tyle gmachu od czasu, jak on był tutaj po raz ostatni; ja sama codziennie przecież tam bywam i codziennie dziwie się, że robota idzie tak prędko.
— Z hrabią dobrze jest pracować — odparł z uśmiechem budowniczy (człowiek z poczuciem osobistej godności, wyrozumiały, spokojny i bardzo na swojem miejscu) — nie tak rzeczy się mają z gubernialnemi władzami; tam zapisaliby ryzę papieru, a tutaj tylko powiem hrabiemu, rozważymy i koniec.
— To jest amerykańska metoda — zauważył Świażski z uśmiechem.
— Tak, tam racyonalnie stawiają budynki...
— Czyś widziała kiedykolwiek żniwiarkę? — zwróciła się Anna do Darji Aleksandrownej. — Gdyśmy cię spotkali, jeździliśmy właśnie oglądać ją... ja sama widziałam po raz pierwszy w życiu.
— Jak ona wygląda? — zapytała Dolly.
— Podobna do nożyc... deska i wiele drobnych nożyczek. W taki sposób...
I Anna swymi pięknymi, białymi, pokrytymi pierścionkami palcami ujęła nóż i widelec, i zaczęła objaśniać budowę żniwiarki; wiedziała, że z jej objaśnień nikt nic nie zrozumie, wiadomo jej jednak było zarazem, że ma śliczne ręce, opowiadała więc w dalszym ciągu.
— Raczej scyzoryki — zauważył figlarnie Wesłowski, który przez cały czas obiadu nie spuszczał z niej oka.
Anna uśmiechnęła się, lecz nic mu nie odpowiedziała.
— Prawda, Karolu Fedorowiczu, że jak nożyczki? — zwróciła się do rządcy.
— O ja — odparł niemiec. — Es ist ein ganz einfaches Ding — zaczął objaśniać budowę maszyny.
— Szkoda, że nie wiąże; widziałem na wiedeńskiej wystawie żniwiarkę, co wiązała drutem — zauważył Świażski — tamta była jeszcze praktyczniejsza.
Es kommt drauf an... Der Preis vom Drath muss ausgerechnet werden — i niemiec, przerywając milczenie, zwrócił się ku Wrońskiemu. — Das lässt sich ausrechnen, Erlaucht. — Rządca chciał już sięgać do kieszeni, gdzie miał ołówek i notes, w którym wszystko wyliczał, lecz przypomniawszy sobie, że siedzi przy obiedzie, i zauważywszy obojętne spojrzenie Wrońskiego, dał spokój wszelkim rachunkom. — Zu komplicirt, macht zu viel Klopot — zadecydował.
Wünscht man Dochods, so hat man auch Klopots — odezwał się Wasieńka Wesłowski, żartując sobie z niemca.
J’adore l’allemand — zwrócił się znowu z figlarnym uśmiechem do Anny.
Cessez! — odparła mu na wpół żartobliwie na wpół z gniewem.
— A myśmy myśleli, Wasili Siemionowiczu, że spotkamy się z panem w polu — zwróciła się do doktora, wyglądającego na chorowitego człowieka — był pan na przechadzce?
— Byłem w polu, ale ulotniłem się — odparł doktor z ponurą żartobliwością.
— A zatem używał pan ruchu?
— Używałem.
— A co słychać u tej starej kobiety?... spodziewam się, że nie tyfus.
— Tyfus nie tyfus, w każdym razie jednak nie wiele jej się należy.
— Biedaczka! — litowała się Anna i uczyniwszy zadość obowiązkom grzeczności, która kazała jej porozmawiać ze wszystkimi domownikami, zwróciła się do gości.
— W każdym razie jednak, Anno Arkadjewno, z opowiadania pani trudno byłoby zbudować maszynę! — odezwał się z uśmiechem Świażski.
— Dobrze, ale dlaczego? — zapytała Anna z udanem zadziwieniem, które mówiło, iż wie, że w opowiadaniu jej o budowie maszyny było coś pociągającego, co zauważył nawet i Świażski. Ta nowa oznaka kokieteryi wywarła na Dolly ujemne wrażenie.
— Za to biegłość Anny Arkadjewny w sztuce budowniczej jest godna podziwu — rzekł Tuszkiewicz.
— Słyszałem wczoraj, jak Anna Arkadjewna mówiła o pionach i poziomach — odezwał się Wesłowski — niewiem tylko czy dobrze wymawiam te nazwy.
— Nic w tem niema dziwnego, gdyż ciągle patrzę się na to i słyszę o tem... — odparła Anna — a pan nie wie nawet zapewne z czego stawiają się domy?
Darja Aleksandrowna widziała, że Anna jest niezadowoloną z tonu poufałości, w jakim toczą się zwykle rozmowy pomiędzy nią a Wesłowskim, a którym sama pomimowoli odzywała się ciągle.
— Postępowanie Wrońskiego w tym wypadku było wręcz przeciwne postępowaniu Lewina, gdyż widocznie nie przywiązywał żadnej wagi do paplaniny Wesłowskiego i próbował jeszcze zachęcać go do niej swymi żartami.
— A powiedz nam panie Wesłowski, czem spajają się cegły?
— Rozumie się, że cementem.
— Brawo! a co to jest cement?
— Coś w rodzaju smarowidła... do smarowania — odparł Wesłowski, wywołując ogólny śmiech.
Rozmowa między siedzącymi przy stole, z wyjątkiem pogrążonych w ponurem milczeniu doktora, budowniczego i rządcy, nie milkła ani na chwilę, prześlizgując się zręcznie z jednego przedmiotu na drugi, zaczepiając wciąż o coraz nowe tematy i potrącając różne osobistości. Raz nawet Darja Aleksandrowna uczuła się dotkniętą do żywego i do tego stopnia uniosła się, że aż zarumieniła się cała, i dopiero po chwili zaczęła się bać, czy nie powiedziała czego, bądź niestosownego, bądź niegrzecznego. Świażski zaczął mówić o Lewinie, opowiadając o jego poglądach i dziwacznych twierdzeniach, że w rosyjskich gospodarstwach wiejskich maszyny narażają tylko na straty.
— Niemam przyjemności znać tego pana Lewina — rzekł z uśmiechem Wroński — ale on zapewne nie widział nigdy maszyn, o których odzywa się tak surowo. A jeżeli widział je i używał, to zapewne nie umiał obchodzić się z niemi i miał zapewne do czynienia nie z zagranicznemi, ale z pierwszemi lepszemi rosyjskiemi. W kwestyi tej niema nic do dowodzenia i żadne poglądy istnieć nie mogą...
— A szczególnie tureckie poglądy — odezwał się z dowcipnym uśmiechem Wesłowski, zwracając się do Anny.
— Nie mogę stawać w obronie jego poglądów — odezwała się podrażniona Darja Aleksandrowna — mogę jednak twierdzić, że Lewin jest bardzo wykształconym człowiekiem i że, gdyby był tutaj, wiedziałby co odpowiedzieć panom, ja jednak nie potrafię.
— Lubię go bardzo i jestem z nim w wielkiej przyjaźni — rzekł Świażski, uśmiechając się dobrodusznie — mais pardon, il est un peu toqué; dowodzi naprzykład, że i ziemstwa i sądy pokoju są najzupełniej niepotrzebne, i nie chce przyjmować w nich udziału.
— To nasza zwykła rosyjska obojętność — odezwał się Wroński, nalewając wodę z kryształowej karafki do cienkiej szklanki — polegająca na niepoczuwaniu się do obowiązków, jakie nakładają na nas nasze prawa; lekceważenie naszych obowiązków stanowczo każe nam odmawiać im wszelkiej racyi bytu.
— Nie znam człowieka bardziej surowego w wypełnianiu swych obowiązków — zauważyła Darja Aleksandrowna, którą gniewał ton wyższości, jakim odzywał się Wroński.
— A ja właśnie — mówił Wroński w dalszym ciągu, poruszony widocznie do żywego — ja właśnie, tak jak mnie pani widzi, jestem bardzo wdzięczny za zaszczyt, jaki mnie spotkał dzięki Mikołajowi Iwanowiczowi (tu wskazał na Świażskiego), że wybrano mnie na honorowego sędziego pokoju. Jestem zdania, że obowiązek mój, polegający na jeżdżeniu do sądu i sądzenia sprawy chłopskiej o konia, jest dla mnie równie ważnym, jak i wszystko, co mogę robić. Będę poczytywał również za zaszczyt, gdy mnie wybiorą na członka ziemstwa, gdyż tym tylko sposobem będę się mógł odpłacić za przywileje, z jakich korzystam, będąc właścicielem ziemskim. Na nasze nieszczęście jednak mało kto rozumie wpływ, jaki w państwie powinni wywierać właściciele większej posiadłości ziemskiej.
Darję Aleksandrownę dziwiła pewność siebie, z jaką Wroński, siedząc za swym stołem, bronił słuszności swych poglądów; przypomniała sobie jednak, że Lewin, który był wręcz przeciwnego zdania, u siebie był również stanowczym w wypowiadaniu swych poglądów. Dolly lubiła i ceniła Lewina, trzymała więc jego stronę.
— Możemy zatem, hrabio, liczyć na pana na przyszłym zjeździe? — zapytał Świażski — trzeba jednak będzie pojechać wcześniej, abyśmy ósmego już tam mogli być... może pan zrobi mi zaszczyt i przyjedzie do mnie?
— A ja zgadzam się trochę z twym beau-frére — odezwała się Anna — tylko zapatruję się na to z innego punktu — dodała z uśmiechem. — Obawiam się, że u nas w ostatnich czasach jest trochę za dużo tych społecznych obowiązków... Jak dawniej było tylu urzędników, że każda sprawa wymagała osobnego, tak teraz są sami działacze społeczni. Aleksiej bawi tu dopiero od sześciu miesięcy, a zdaje się, jest już członkiem pięciu czy sześciu najrozmaitszych instytucyj społecznych, kurator, sędzia, przysięgły, coś tam z końmi ma do czynienia... Du train que cela va, będzie miał zajęty cały czas, ja zaś lękam się, że wobec takiego nawału pracy, będą to tylko czcze tytuły. A pan w ilu miejscach jest członkiem, Mikołaju Iwanowiczu? — zwróciła się do Świażskiego — chyba więcej niż w dwudziestu.
Anna mówiła żartobliwie, lecz w głosie jej dawało się słyszeć rozdrażnienie, i Darja Aleksandrowna, przypatrująca się z uwagą bratowej i Wrońskiemu, natychmiast zauważyła to, jak również, że oblicze Wrońskiego podczas tej rozmowy przyjęło wyraz skupienia i uporu; a księżniczka Barbara, aby zmienić temat, wszczęła natychmiast rozmowę o petersburskich znajomych. Dolly, biorąc to wszystko pod uwagę, i przypomniawszy sobie, co Wroński mówił w ogrodzie o swej działalności, a co wtedy zdawało się być powiedzianem bez żadnej racyi, domyśliła się, iż z tą kwestyą działalności społecznej wiąże się jakieś nieporozumienie pomiędzy Anną a Wrońskim. Obiad, wina, nakrycie, wszystko to było bardzo wykwintne, ale nie różniło się niczem od tego, co Darja Aleksandrowna widywała na proszonych obiadach i balach, od których już odwykła; wszystko to miało charakter bezbarwności i przymusu, i dlatego, przy zwykłym trybie życia i w małem kółku, wywierało to na niej nieprzyjemne wrażenie.
Po obiedzie całe towarzystwo udało się na werandę, a potem na lawn-tennis. Goście, rozdzieleni na dwa obozy, rozstawili się na starannie wyrównanym i ubitym placyku, przedzielonym siatką, rozciągniętą między złoconymi słupkami. Darja Aleksandrowna spróbowała grać, ale dość długo nie mogła nauczyć się, a gdy nareszcie wprawiła się trochę, uczuła się do tego stopnia zmęczoną, że usiadła koło księżniczki Barbary i tylko przypatrywała się grającym; partner jej, Tuszkiewicz, również porzucił grę, lecz reszta towarzystwa grała dość długo. Świażski i Wroński grali bardzo dobrze i uważnie, zwracali baczną uwagę na rzucaną sobie piłkę, zręcznie podbiegali ku niej, podskakiwali i celnem a mocnem uderzeniem rakiety, przerzucali za siatkę; gra szła im łatwo, nie spieszyli się, ani spóźniali. Wesłowski grał najgorzej, gdyż brak mu było cierpliwości, ale zato ożywiał swym humorem całe towarzystwo; śmiech jego i okrzyki nie milkły ani na chwilę; zdjął za pozwoleniem dam, również jak i reszta mężczyzn, tużurek, i duża, piękna postać jego, w białych rękawach koszuli, z rumianą spoconą twarzą i prędkimi ruchami, rzucała się wszystkim w oczy.
Gdy Darja Aleksandrowna tej nocy położyła się spać, to z chwilą, gdy zamykała oczy, widziała Wasieńkę Wesłowskiego podskakującego i podbijającego piłkę.
Podczas gry Darji Aleksandrownie nie było wesoło; nie podobała się jej zbytnia poufałość pomiędzy Wesłowskim a Anną, i ogólna nienaturalność dorosłych, z jaką, bez dzieci, oddawali się dziecinnej grze. Żeby jednak nie psuć zabawy drugim i samej w jaki bądź sposób rozerwać się, po chwilowym odpoczynku przyjęła znowu udział w grze i udawała, że bawi się wyśmienicie. Przez cały ten dzień zdawało się jej, że występuje w teatrze z aktorami lepszymi od siebie, i że jej licha gra psuje całe widowisko.
Dolly przyjechała do Anny z zamiarem spędzenia dwóch dni, ale wieczorem na lawn-tennisie postanowiła wyjechać nazajutrz. Te uciążliwe kłopoty macierzyństwa, które, gdy jechała, wydawały się jej wstrętnymi, teraz, po dniu spędzonym bez nich, przedstawiały się już w innem świetle i nęciły ją ku sobie.

Gdy po wieczornej herbacie i nocnym spacerze na łódce Darja Aleksandrowna, wróciwszy do swego pokoju, rozebrała się i zaczęła rozczesywać swe rzadkie włosy, zdawało się jej, że uwolniła się od przykrego ciężaru. Z niechęcią nawet przypomniała sobie, że Anna ma lada chwila nadejść; chciała spędzić czas jakiś sam na sam ze swemi myślami.

XXIII.

Dolly miała zamiar kłaść się już, gdy Ana w nocnym szlafroczku weszła do niej.
W ciągu dnia Anna parę razy wszczynała rozmowę o swych osobistych sprawach, lecz za każdym razem urywała ją, ograniczając się zaledwie na ogólnikach. „Później, gdy będziemy w cztery oczy, porozmawiamy o tem... mam ci tyle do powiedzenia“ — mówiła.
Teraz były same i Anna nie wiedziała od czego zacząć rozmowę. Siedziała koło okna, patrząc na Dolly, i szukała w swej pamięci wszystkich niewyczerpanych, jak jej się zdawało, zapasów najbardziej osobistych rozmów, nie mogła jednak odnaleźć ich. W tej chwili zdawało się jej, że powiedziała już wszystko.
— A co porabia Kiti? — zapytała z ciężkim westchnieniem, spoglądając na Dolly — powiedz mi prawdę, Dolly, czy ona gniewa się na mnie?
— Gniewa? nie! — odparła Darja Aleksandrowna z uśmiechem.
— Ale nienawidzi i pogardza?
— O nie!... wiesz jednak, że rzeczy tego rodzaju nie wybacza się.
— W istocie! — odparła Anna, odwracając się i spoglądając w otwarte okno — ja jednak nie jestem winna? I któż może być winien i w jaki sposób? Czyż mogło być inaczej? Jak ty zapatrujesz się na to? Czy mogło się tak stać, abyś ty nie była żoną Stiwy?
— Nie wiem, doprawdy. Ale powiedz mi, moja kochana...
— Zaraz... ale nie skończyliśmy o Kiti. Mówisz, że jest szczęśliwa? Powiadają, że to bardzo porządny człowiek...
— Mało powiedzieć: porządny... nie znam lepszego.
— Żebyś wiedziała, jak mnie to cieszy! Mało powiedzieć porządny... — powtórzyła Anna.
Dolly uśmiechnęła się.
— Opowiadaj mi o sobie... mam ci dużo do powiedzenia. Rozmawialiśmy z... — Dolly niewiedziała, jak go nazwać, gdyż nie chciała nazywać go ani hrabią, ani Aleksiejem Kiryłowiczem.
— Z Aleksiejem... — podpowiedziała jej Anna — wiem żeście rozmawiali, lecz ja chciałam wręcz zapytać ciebie, co myślisz o mnie i o mojem życiu.
— Tak na razie trudno dać ci odpowiedź... Doprawdy, że nie wiem...
— Powiedz mi jednak w każdym razie... widzisz, jak spędzam czas. Nie zapominaj jednak, że patrzysz na nas latem i że nie jesteśmy sami... przyjechaliśmy tutaj na samym początku wiosny, byliśmy sami i znowu nikogo prócz nas nie będzie, a ja niczego więcej nie pragnę. Wyobraź sobie jednak, że ja będę zupełnie samotna, bez niego... a to może zdarzać się i zdarzać się będzie napewno... i widzę ze wszystkiego, że zdarzać się będzie często, że on połowę czasu będzie spędzał po za domem — mówiła, wstając i siadając bliżej Dolly. — Rozumie się — przerwała bratowej, gdy ta chciała się odezwać — rozumie się, że nie będę usiłowała zatrzymywać go... już i teraz nie zatrzymuję go; obecnie odbywają się wyścigi, konie jego biorą w nich udział i on wyjeżdża... cieszę się, gdyż wiem, że wyjazd ten sprawia mu przyjemność, ale postaw się w mojem położeniu!... Po co my jednak mówimy o tem! — i Anna uśmiechnęła się smutnie — cóż więc on mówił ci?
— Mówił mi o tem, o czem ja sama chciałam porozmawiać z tobą, a zatem łatwo mi będzie być jego adwokatem; o tem, czy niema sposobu i czy nie możnaby... — Darja Aleksandrowna zacięła się — ulżyć ci i polepszyć twe położenie... w każdym jednak razie, jeżeli tylko można, trzeba wyjść za mąż...
— A więc rozwód? — zapytała Anna. — Czy wiesz, że jedyna tylko kobieta była u mnie w Petersburgu, Betsy Twerska! Znasz ją przecież... au fond c’est la femme la plus depravée qui existe... miała przecież romans z Tuszkiewiczem i najbezczelniej okłamywała swego męża... i ona powiedziała mi, że znać mnie nie chce, dopóki położenie me będzie niewyraźne. Niech ci się nie zdaje, że chcę porównywać... znam cię przecież, kochanie ty moje... przyszło mi to jednak na myśl samo przez się... cóż więc on ci powiedział? — powtórzyła pytanie.
— Powiedział, że cierpi i za ciebie i za siebie; powiesz może, że to jest egoizm, ale w każdym razie uczciwy, szlachetny egoizm!... przedewszystkiem chce dać swe nazwisko dziewczynce, zostać twym mężem i mieć prawo do ciebie...
— Jakaż żona, jaka niewolnica może być do tego stopnia niewolnicą, jak ja nią jestem w obecnem mem położeniu? — zapytała niechętnie i ponuro.
— Przedewszystkiem zaś pragnie... pragnie, abyś ty nie cierpiała.
— To niemożliwe... i cóż więcej?
— Chce, aby dzieci wasze miały nazwisko.
— Jakie dzieci? — zapytała Anna, nie patrząc na Dolly i mrużąc oczy.
— Ani, i przyszłe...
— O to może być najzupełniej spokojnym; nie będę miała więcej dzieci...
— Skąd możesz wiedzieć o tem?
— Nie będę miała, gdyż sobie nie życzę.
I Anna, pomimo swego wzruszenia, uśmiechnęła się, gdyż zauważyła na twarzy Dolly naiwny wyraz zaciekawienia, podziwu i przestrachu.
— Doktor powiedział mi po mej ostatniej chorobie, że {{kropki-hr} — Nie może być! — zawołała Dolly, otwierając szeroko oczy. Dla niej było to jedno z tych odkryć, których wyniki i wywody, są do tego stopnia ważne, że w pierwszej chwili czuje się tylko, iż nie można ich objąć na razie, ale że trzeba będzie namyśleć się i zastanowić nad niemi gruntownie.
Odkrycie to, objaśniające jej nagle tajemnicę wszystkich prawie rodzin, które w niezrozumiały dla niej sposób miały po jednem, albo najwyżej po dwoje dzieci, wywołało w niej tyle myśli i sprzecznych z sobą uczuć, że na razie Dolly nie mogła nic o niem powiedzieć, a tylko ze zdumieniem patrzała na Annę. Marzyła o tem tyle razy, ale teraz przekonawszy się, że jest to rzecz możebna zupełnie, przeraziła się jej, gdyż widziała, że to jest zbyt proste rozwiązanie tak zawiłej kwestyi.
N’est ce pas immoral? — zapytała tylko po chwili milczenia.
— Dlaczego? zastanów się tylko: mam do wyboru, albo być w odmiennym stanie, to jest niezdrową, albo być przyjacielem, towarzyszem mego męża... zupełnie jak mężczyzna... — rzekła Anna, przemawiając naumyślnie lekkomyślnym, powierzchownym tonem.
— Prawda, prawda... — powtarzała Darja Aleksandrowna, przysłuchując się tym samym argumentom, jakie przytaczała sama sobie w drodze, nie znajdowała już w nich jednak dawnej, przekonywującej siły.
— Tobie lub innej — mówiła Anna, jak gdyby odgadując jej myśli — mogą się jeszcze nasuwać różne wątpliwości, ale mnie... wiesz przecież, że nie jestem żoną; on kocha mnie, dopóki mu się podobam? a w jaki sposób mam starać się, aby nie utracić jego miłości? czy w taki?... — i wyciągnęła białe ręce przed swój stan.
Myśli i wspomnienia tłoczyły się z niezwykłą szybkością w głowie Darji Aleksandrowny, jak zwykle w chwilach wzruszenia. „Ja — myślała — nie pociągałam ku sobie Stiwy, porzucił mnie dla innych, i ta pierwsza, dla której zdradził mnie, nie utrzymała go długo przy sobie, chociaż wciąż była ładna i wesoła... porzucił ją i znalazł sobie inną. Czy Anna obraną przez siebie drogą dojdzie do celu i czy przywiąże do siebie hrabiego Wrońskiego? Gdy zechce porzucić ją, znajdzie sobie taką, co będzie miała jeszcze bardziej wykwintne maniery i wspanialsze toalety. I tak samo, jak ten mój obrzydliwy, godny politowania, ukochany mąż szuka ładniejszych i znajduje je, tak samo i hrabia znajdzie je sobie, chociaż Anna ma białe, śliczne, obnażone ręce, wysmuklą figurę i czarne włosy.“
Dolly nic nie odparła, tylko westchnęła. Anna zauważyła to westchnienie, które mówiło, że Dolly nie zgadza się z nią; wiedziała jednak, że ma jeszcze w zapasie silne argumenty, na które nie może być żadnej odpowiedzi.
— Powiadasz, że to niedobrze? Trzeba jednak rozważyć rzecz całą — mówiła w dalszym ciągu — zapominasz o mem położeniu. Czyż ja mogę życzyć sobie dzieci; nie wspominam już nic o cierpieniach i niebezpieczeństwie, gdyż ich się nie lękam. Pomyśl tylko, czem będą moje dzieci? nieszczęsnemi istotami, noszącemi cudze nazwisko. Na mocy urodzenia swego, będą musiały bezwarunkowo wstydzić się ojca i matki, wstydzić swego przyjścia na świat...
— Rozwód zaradzi właśnie temu.
Anna jednak nie słuchała; chciała przytoczyć wszystkie dowody, którymi tyle razy przekonywała samą siebie.
— Na cóż więc jestem obdarzoną rozumem, jeżeli nie będę używała go na to, aby nie wydawać na świat nieszczęśliwych istot? — odparła Anna, patrząc znowu na Dolly i, nie czekając odpowiedzi, mówiła w dalszym ciągu:
— Poczuwałabym się zawsze do winy względem tych nieszczęśliwych dzieci — rzekła. — Jeżeli ich niema, to przynajmniej nie są nieszczęśliwe, gdyby zaś były, byłyby nieszczęśliwe i to tylko z mojej winy.
Były to te same dowody, którymi i Darja Aleksandrowna starała przekonać samą siebie, lecz teraz słuchała ich tylko i nic nie mogła zrozumieć. „Czyż można być winną względem nieistniejących istot?“ — pomyślała i nagle przyszła jej dziwna myśl do głowy: czy może kiedykolwiek zdarzyć się, że jej ulubieńcowi Gryszy byłoby lepiej, gdyby nie istniał nigdy? Przypuszczenie to wydało się jej do tego stopnia dziwnem i zabawnem, że poruszyła parę razy głową, aby rozprószyć plątaninę bezsensowych myśli.
— Ja nie wiem, ale to niedobrze — odparła tylko z wyrazem obrzydzenia.
Dobrze, ale nie zapominaj, czem ty jesteś, a czem ja... a prócz tego — dodała Anna, zdając się uznawać, że to niedobrze, chociaż mogła przytoczyć tyle dowodów za swojem twierdzeniem, a Dolly przeciw niemu nie mogła dać ani jednego — przedewszystkiem nie zapominaj o najważniejszej rzeczy, że my nie jesteśmy teraz w jednakowem położeniu.Rozstrzygnięcie tej kwestyi dla ciebie polega na rozwiązaniu pytania: czy pragniesz nie mieć więcej dzieci? a dla mnie czy pragnę je mieć w ogóle... A to ogromna różnica...i zgodzisz się chyba, że ja w mem położeniu nie mogę życzyć ich sobie.
Darja Aleksandrowna nie przeczyła; przekonała się jednak, że obie z Anną zajmują tak odległe stanowiska, że pomiędzy niemi istnieją kwestye, co do których nigdy nie będą w stanie porozumieć się, i że najlepiej zrobią, nie dotykając ich wcale.

XXIV.

— Tembardziej więc musisz urządzić się we właściwy sposób, jeżeli to jest możebnem — rzekła Dolly.
— Tak, jeżeli to jest możebnem — odparła Anna zupełnie innym, cichym i smętnym głosem.
— Czyż rozwód jest niemożebnym? słyszałam, iż twój mąż zgadza się?...
— Dolly, tak mi się niechce mówić o tem!
— A więc dajmy pokój... — zgodziła się Darja Aleksandrowna, zauważywszy wyraz cierpienia na obliczu Anny — widzę tylko, że w zbyt czarnych kolorach zapatrujesz się na wszystko.
— Ja? wcale a wcale... jestem bardzo wesoła i zadowolona; widziałaś przecie, je fais des passions Wesłowski...
— Prawdę powiedziawszy nie podoba mi się zachowanie Wesłowskiego — zauważyła Darja Aleksandrowna, chcąc zmienić przedmiot rozmowy.
— E... nie warto na niego zwracać uwagi... Aleksieja to bawi poprostu i nic więcej; ten Wasieńka to kompletny dzieciak, a ja trzymam go krótko i robię z nim, co mi się żywnie podoba... robi on na mnie wrażenie małego chłopca, coś w rodzaju twego Gryszy... Dolly! — zaczęła nagle mówić o czem innem — powiadasz, że ja zapatruję się w zbyt czarnych kolorach... ty nie możesz tego zrozumieć, to są rzeczy zbyt straszne... ja usiłuję nie patrzeć zupełnie.
— Zdaje mi się jednak, żeś powinna... trzeba czynić wszystko, co tylko można...
— A co można czynić? Nic. Ty twierdzisz, żem powinna wyjść za mąż za Aleksieja, a ja nie myślę nawet o tem, nie myślę zupełnie!! — powtórzyła i rumieniec wystąpił na jej policzki, poczem wstała, wyprostowała się, westchnęła ciężko i lekkim krokiem zaczęła chodzić po pokoju, zatrzymując się od czasu do czasu. — Ja nie myślę? Niema dnia ani godziny, abym nie myślała o tem i nie czyniła sobie wyrzutów, że myślę... gdyż od tych myśli można zwaryować, zwaryować... — powtórzyła znowu. — Gdy myślę o tem, nie mogę zasnąć bez morfiny... mniejsza z tem jednak, porozmawiajmy spokojnie; powiadają mi: rozwód... przedewszystkiem on mi go nie da. On jest teraz pod wpływem hrabiny Lidyi Iwanownej.
Darja Aleksandrowna siedziała wyprostowana na krześle i ze współczuciem spoglądała na chodzącą po pokoju Annę.
— Trzeba spróbować — odezwała się cicho.
— Przypuśćmy, że spróbuję. I co z tego wyniknie? — wyrzekła pytanie, nad którem tysiąc razy zastanawiała się już, i odpowiedź na które umiała już na pamięć. — Wyniknie tylko, że ja, nienawidząc go, a jednak poczuwając się względem niego do winy i uznając jego wspaniałomyślność, będę musiała upokorzyć się i napisać do niego... Przypuśćmy, że przemogę się i napiszę, a wtedy on da albo uwłaczającą mi odpowiedź, albo zgodzi się. Przypuśćmy, że się zgodzi — Anna znajdowała się w tej chwili w dalszym końcu pokoju i zatrzymała się, poprawiając portyerę przy oknie — że da mi rozwód, a sy-syn? Przecież oni nie oddadzą mi go; przecież on, pogardzając mną, będzie się wychowywał u swego ojca, któregom ja porzuciła. Zdaje się, że ja kocham jednakowo, w każdym razie jednak bardziej niż siebie, dwie istoty: Sierożę i Aleksieja...
Anna wyszła na środek pokoju i stanęła przed Dolly z założonemi na piersiach rękoma. W białym szlafroku postać jej zdawała się szczególnie wysoką i szeroką; pochyliła głowę i z ukosa patrzała błyszczącemi, wilgotnemi oczyma na Dolly, drżącą całą ze wzruszenia, maleńką, szczupło i niepokaźnie wyglądającą w swym łatanym kaftaniku, i rzekła do niej:
— Kocham tylko te dwie istoty, a miłość ku jednej musi wyłączać miłość ku drugiej. Nie mogę połączyć tych dwóch miłości w jedną, a tego tylko pragnę. A jeżeli tego uczynić nie mogę, to reszta jest mi zupełnie obojętna. Musi to mieć w każdym razie jakiś koniec, dlatego też nie mogę, nie lubię mówić o tem. Nie czyń mi więc zarzutów i nie miej mi tego za złe... ty jesteś taka czysta i niewinna, że nie możesz zrozumieć wszystkich mych cierpień.
Anna podeszła ku Dolly, siadła koło niej i patrząc jej w twarz, ujęła bratowe za rękę:
— Jak myślisz? Jakież jest twoje zdanie o mnie? Nie pogardzaj mną tylko, gdyż ja nie zasługuję na wzgardę. Jestem tylko nieszczęśliwa... jeżeli ktobądż jest nieszczęśliwy, to tylko ja jedna — wymówiła z trudnością i odwróciwszy się, poczęła głośno szlochać.
Po wyjściu Anny, Dolly zmówiła pacierz i położyła się. Gdy rozmawiała z Anną, żal jej było bratowej z całego serca, ale teraz nie mogła myśleć o niej; wspomnienia o domu i o dzieciach powstawały w jej wyobraźni ze szczególnym, nieznanym jej jeszcze urokiem, w nowym jakimś blasku; ten jej świat wydawał się jej teraz takim drogim i miłym, że za nic w świecie nie chciała spędzić po za nim ani jednego dnia więcej, i powiedziała sobie, że jutro będzie musiała koniecznie wyjechać.
Anna zaś, powróciwszy do swego gabinetu, wzięła kieliszek i wpuściła do niego parę kropel lekarstwa, w którem było dość dużo morfiny; po wypiciu lekarstwa posiedziała jakiś czas, poczem uspokojona i wesoła udała się do sypialnego pokoju.
Gdy weszła do sypialni, Wroński popatrzał na nią z uwagą, gdyż szukał śladów rozmowy, jaką, jak domyślał się, Anna musiała zapewne prowadzić z Dolly, siedząc tak długo w jej pokoju. Anna panowała jednak nad sobą i nie zdradzała niczem na zewnątrz swych uczuć, Wroński więc nie dostrzegł w niej nic, prócz urody, do której już przywykł, ale która zawsze pociągała go ku sobie. Nie chciał pytać się o czem rozmawiały, spodziewał się jednak, że ona sama zacznie mówić z nim o tem, ale Anna odezwała się tylko:
— Cieszy mnie, iż Dolly podobała ci się.
— Przecież ja ją znam już oddawna. Zacna bardzo kobieta, mais excessivement terre-à-terre, jak się zdaje.W każdym razie doskonale zrobiła, że przyjechała — odparł i ujął Annę za rękę, rzuciwszy na nią badawcze spojrzenie.
Ona, zrozumiawszy inaczej to spojrzenie, uśmiechnęła się do niego.
Nazajutrz rano, nie zważając na prośby Wrońskiego i Anny, Darja Aleksandrowna wybrała się z powrotem. Furman Lewina, w swym niezbyt nowym kaftanie i kaszkiecie, zajechał przed podjazd, wysypany piaskiem, końmi o różnych maściach i powozem z połatanemi skrzydłami.
Darji Aleksandrownie nieprzyjemnie było żegnać się z księżniczką Barbarą i z panami; po dniu spędzonym razem, i ona i oni przekonali się, że nie pasują nawzajem do siebie i że robią bardzo dobrze, iż rozstają się po krótkiem widzeniu. Jednej tylko Annie było przykro; wiedziała, że teraz z chwilą wyjazdu Dolly nikt już nie będzie poruszał tych strun jej duszy, jakie poruszała Dolly. Każde dotknięcie tych strun sprawiało jej ból, a jednak wiedziała ona, iż stanowiły one najlepszą cząstkę jej duszy i że cząstka ta zaniknie szybko w otaczającej ją atmosferze.
Minąwszy zabudowania i znalazłszy się w polu, Darja Aleksandrowna doznała dziwnego uczucia ulgi i chciała zapytać ludzi, jak im się podobało u Wrońskiego, ale furman Filip wszczął sam tę rozmowę.
— Bogacze, bo bogacze, a dali zaledwie trzy miary owsa; nad ranem niebyło już ani ziarna... trzy miary, jak na zakąskę... stajenni sprzedają po czterdzieści pięć kopiejek. U nas koniom daje się tyle, ile same zjedzą.
— Skąpy dziedzic — potwierdził karbowy.
— A konie ich podobały ci się? — zapytała Dolly.
— Konie?... niczego, a i strawa dobra, ale mi jakoś nudno czas schodził, nie wiem jak pani, Darjo Aleksandrowno? — zapytał, zwracając ku niej poczciwą twarz.
— I mnie również. Czy staniemy na wieczór w domu?
— Musimy stanąć.
Znalazłszy się w domu i zastawszy wszystkich w najlepszem zdrowiu i humorze, Darja Aleksandrowna opowiadała z ogromnem ożywieniem o swej wycieczce, o gościnnem przyjęciu, jakiego doznała, o zbytku i dobrym smaku Wrońskiego, o zabawach i szpitalu, i nikomu nie pozwalała czynić żadnych uwag.
— Trzeba znać Annę i Wrońskiego, ja teraz właśnie poznałam go lepiej, aby przekonać się, że oboje są najzacniejszymi i najlepszymi ludźmi — dowodziła szczerze i z zapałem, zapomniawszy już o nieokreślonem uczuciu niezadowolenia i zakłopotania, jakiego doznawała podczas pobytu w Wozdwiżeńskiem.

XXV.

Wroński i Anna spędzili całe lato i jesień na wsi, ciągle w tych samych warunkach, nie czyniąc żadnych starań w celu uzyskania rozwodu; zdawało się, że stanęła pomiędzy nimi cicha umowa, iż nie wyjadą nigdzie; gdy nadeszła jednak jesień i goście rozjechali się, każde z nich przyszło w głębi duszy do przekonania, że nie można długo wytrzymać takiego życia i że trzeba będzie koniecznie zmienić tryb jego. A dotychczasowy tryb czynił zadość wszelkim wymaganiom: był dostatek, było zdrowie, było dziecko, a prócz tego każde z nich miało swe zajęcie. Anna, gdy nie było gości, pracowała wciąż nad sobą, czytała bardzo dużo i powieści i, stosownie do mody, poważniejsze dzieła; kazała sobie przysyłać wszystkie książki, o których znajdowała pochlebne wzmianki w prenumerowanych przez siebie zagranicznych dziennikach, i odczytywała je z uwagą, z jaką czytuje się tylko wtedy, gdy się jest samotnym. Prócz tego z książek i pism specyalnych zapoznała się z kwestyami, mającemi związek z działalnością Wrońskiego, i to do tego stopnia, że Wroński mógł zwracać się bardzo często wprost do niej z pytaniami, tyczącemi gospodarstwa, budownictwa, chowu koni, a nawet i sportu; podziwiał on jej wiedzę, pamięć, i z początku nie zbyt ufając radom Anny, wyrażał nieraz swe powątpiewanie, w takich razach ona odszukiwała w książkach odpowiedni ustęp i pokazywała mu.
Urządzenie szpitala również zajmowało Annę; tu była nietylko pomocną, ale nawet niejedną rzecz sama obmyśliła i potrafiła wykonać. Najbardziej jednak obchodziła ją kwestya, czy jest kochaną przez Wrońskiego i czy, i o ile może mu zastąpić wszystko, co dla niej utracił. Wroński cenił nadzwyczaj to jej pragnienie, które stało się jedynym celem jej życia, a które polegało nietylko na chęci podobania się mu, ale i dopomagania w pracy, zarazem jednak ciążyły mu te miłosne sieci, jakiemi ona pragnęła oplatać go. Im więcej upływało czasu, im częściej widział się oplątanym temi sieciami, tem bardziej chciało mu się nietyle zerwać je zupełnie, co spróbować, czy nie krępują one jego swobody. Wroński czułby się zupełnie zadowolonym, gdyby nie wzmagające się wciąż pragnienie swobody i chęć unikania scen za każdym razem, gdy wyjeżdżał za interesami do miasta. Rola, jaką wziął na siebie, rola bogatego właściciela ziemskiego, z jakich powinno się składać, jego zdaniem, jądro arystokracyi rosyjskiej, nietylko przypadła mu do smaku, lecz nawet, po upływie pół roku, dostarczała mu coraz więcej zadowolenia. I rezultaty pracy, która wciąż bardziej a bardziej pociągała go, były świetne. Pomimo ogromnych pieniędzy, jakie poszły na urządzenie szpitala, na narzędzia rolnicze, na sprowadzone ze Szwajcaryi krowy i na wiele innych rzeczy, widział, że w dochodach nietylko nie miał żadnego uszczerbku, ale owszem powiększył je znacznie; tam, gdzie chodziło o zyski przy sprzedaży lasów, wełny, zboża, wydzierżawianiu gruntów, Wroński był twardym jak kamień i nie czynił żadnych ustępstw. W sprawach, tyczących gospodarstwa w Wozdwiżeńskiem i w innych majątkach, trzymał się zawsze zasady, aby nic nie ryzykować, i był nadzwyczaj oszczędnym i rachunkowym we wszystkich drobiazgach. Pomimo całej zręczności i przebiegłości niemca, namawiającego go do czynienia wydatków, Wroński nie poddawał się jego namowom, lecz rozpatrywał gruntownie rzecz każdą, i okazywało się bardzo często, że to samo można zrobić daleko taniej i oszczędniej; wysłuchał zawsze zdania rządcy, wypytywał go o wszystko szczegółowo, lecz zgadzał się z jego zdaniem tylko wtedy, gdy proponowana mu maszyna lub urządzenie było zupełnie nowe, nieznane jeszcze w Rosyi, i gdy mogło wzbudzić powszechny podziw. W ogóle Wroński na znaczniejszy wydatek decydował się tylko wtedy, gdy miał gotówkę, i wydając pieniądze, wnikał we wszystkie szczegóły i dbał, aby za swoje pieniądze mieć wszystko w wyborowym gatunku. Z rezultatów systemu, według którego gospodarował, widać było, że majątek jego powiększał się a nie zmniejszał.
W październiku wypadały wybory na urzędy obywatelskie w kaszyńskiej gubernii, gdzie leżały dobra Wrońskiego, Świażskiego, Koznyszewa, Obłońskiego i nieznaczna część majątku Lewina.
Wybory te z wielu względów, a przedewszystkiem z uwagi na osoby, biorące w nich udział, zwracały na siebie powszechną uwagę; mówiono i pisano o nich wiele i zawczasu przygotowywano się do nich; właściciele ziemscy, mieszkający stale w Petersburgu, w Moskwie lub za granicą, którzy zwykle nie bywali na nich, stawili się w tym roku w nader licznym komplecie.
Wroński oddawna już obiecał Świażskiemu, że przyjmie w nich udział; przed wyborami więc Świażski, który dość często bywał w Wozdwiżeńskiem, wstąpił po drodze po Wrońskiego.
W wilię tego dnia pomiędzy Wrońskim a Anną mało co nie przyszło do nieporozumienia z powodu zamierzonego wyjazdu. Było to jesienią, gdy na wsi bywa zwykle najbardziej nudno i przykro. Wroński, wiedząc że Anna będzie się sprzeciwiała jego zamiarowi, w chwili, gdy oznajmiał jej o swym wyjeździe, uzbroił się w chłód i obojętność, z jaką nigdy przedtem nie zwracał się do niej. Ku wielkiemu atoli zdziwieniu jego Anna przyjęła tę wiadomość z zimną krwią i zapytała go tylko, kiedy zamierza powrócić. Wroński, nie spodziewając się po niej tego spokoju, popatrzał na nią bacznie; pod wpływem tego spojrzenia Anna uśmiechnęła się. Właściwość Anny tajenia się w samej sobie znajomą była Wrońskiemu i wiedział, że Anna ucieka się do niej tylko wtedy, gdy ma jakiś stanowczy zamiar, z którym nie chce zdradzić się przed nim. Wroński obawiał się właśnie takiego uśmiechu, do tego jednak stopnia pragnął uniknąć sceny, iż udał, że wierzy, a po trochu nawet i uwierzył w to, w co chciał wierzyć — w jej rozsądek.
— Mam nadzieję, że nie będziesz się nudziła.
— I ja również — odparła. — Gothier przysłał mi skrzynkę książek, odebrałam je właśnie wczoraj... nie lękam się więc nudów.
„Chce przybrać ten ton, to i lepiej — pomyślał — a to zawsze jedno i to samo!“ — i załatwiwszy w ten sposób rzecz całą, udał się na wybory.
Po raz pierwszy dopiero od czasu ich połączenia się, zdarzyło się, iż bez stanowczej rozmowy rozstawali się na czas jakiś. Z pewnych względów niepokoiło go to, z innych zaś był zdania, że dobrze się stało. „Z początku będzie tak jak teraz, coś niewyraźnego i tajemniczego, a potem ona przyzwyczai się stopniowo... w każdym razie mogę jej poświęcić wszystko, prócz mej męskiej niezależności“ — myślał.

XXVI.

We wrześniu Lewin wyjechał z żoną do Moskwy, gdzie Kiti miała pozostać aż do czasu przyjścia na świat dziecka; siedział już od miesiąca bezczynnie w Moskwie, gdy Siergiej Iwanowicz, mający dobra w gubernii kaszyńskiej i interesujący się bardzo nadchodzącymi wyborami, postanowił wybrać się na nie i zaczął namawiać brata, który głosował z Sielezniewskiego powiatu, aby jechał z nim razem. Prócz tego Lewin miał w Kaszynie do załatwienia parę interesów swej siostry, mieszkającej stale za granicą, gdyż musiał dla niej odebrać pieniądze i załatwić sprawę u marszałka powiatowego.
Lewin nie mógł zdobyć się na stanowczy zamiar, ale Kiti, widząc, że mąż nudzi się w Moskwie, doradzała mu, aby jechał; i bez jego wiedzy sprawiła mu obywatelski mundur, za który zapłaciła ośmdziesiąt rubli, i te ośmdziesiąt rubli zapłacone za mundur były głównym powodem, jaki skłonił Lewina do podróży do Kaszyna.
Lewin bawił już od sześciu dni w Kaszynie, uczęszczając codziennie na przedwyborcze zebrania i załatwiając interesa siostry, z którymi miał dosyć kłopotu. Wszyscy marszałkowie zajęci byli wyborami i nie można było doprosić się ich, aby rozpatrzyli sprawę, która od nich tylko zależała.
Druga sprawa, odbiór pieniędzy, również spotykała wiele trudności. Po długich staraniach o zdjęcie ostrzeżenia pieniądze można już było odebrać, ale rejent, chociaż był znany jako człowiek nadzwyczaj uczynny, nie mógł wydać kwitu do kasy, gdyż potrzebnym był koniecznie podpis prezesa, a prezes wyjechał na parę dni i nie polecił nikomu zastępstwa. Wszystkie te kłopoty, pielgrzymki po biurach, rozmowy z bardzo dobrymi i zacnymi ludźmi, którzy współczuli kłopotom proszącego, ale nie mogli w żaden sposób dopomóc mu, wszystkie te wysiłki nie dające żadnych rezultatów, wywoływały w Lewinie przykre uczucie, podobne do tego, jakiego doznaje się podczas snu, gdy się chce użyć fizycznej siły. Uczucia tego Lewin doświadczał często, rozmawiając ze swym bardzo życzliwym sobie adwokatem. Zdawało się, że ten adwokat czyni wszystko, co tylko jest w jego mocy i wytęża cały zapas swych sił, aby wyprowadzić Lewina z kłopotu. „Niech pan jeszcze spróbuje — mówił parę razy — niech pan pojedzie tam a tam, do tego a do tego — i adwokat układał natychmiast cały plan, według którego postępując, można będzie usunąć wszelkie przeszkody, ale jednocześnie dodawał — zapewne na nic się to nie przyda, w każdym razie jednak niech pan spróbuje.“ I Lewin próbował, chodził i jeździł. Wszyscy byli nadzwyczaj grzeczni i uprzejmi, pomimo to jednak przeszkody nie dawały się usunąć. Lewin nie mógł w żaden sposób pojąć z kim walczy i komu zależy na tem, aby utrudnić mu załatwienie interesów; zdaje się, że nikt tego nie wiedział, nawet sam adwokat. Gdyby Lewin mógł to zrozumieć równie dobrze, jak rozumiał dlaczego potrzeba podchodzić po kolei do kasy na dworcu kolejowym, to cała ta historya nie sprawiałaby mu tyle przykrości, ale co do przeszkód, na jakie natrafiał obecnie, nikt nie był w stanie objaśnić go, po co one właściwie istnieją.
Lecz Lewin zmienił się bardzo od czasu swego ożenienia się, był cierpliwym, i jeżeli nie wiedział, dlaczego to wszystko jest urządzonem tak a nie inaczej, to mówił sobie, że nie może krytykować tego, na czem się nie zna, i że zapewne tak powinno być, usiłował więc panować nad sobą.
Teraz, będąc obecnym na wyborach, przyjmując w nich udział, również starał się nie dopatrywać w nich nic ujemnego i nie sprzeczać się, ale o ile możności wniknąć w sprawy, któremi z taką powagą i zapałem zajmowali się ludzie, których on lubił i szanował. Od ślubu swego Lewin przekonał się, że istnieje tyle ważnych, ciekawych kwestyj, na które przedtem przez lekkomyślność nie zwracał prawie żadnej uwagi, że przypuszczał, że i wybory są rzeczą nader poważną, i upatrywał w nich ogromny dodatni wpływ.
Siergiej Iwanowicz objaśnił mu, czego ma dokonać spodziewany przewrót. Marszałek gubernialny, w ręku którego były w myśl przepisów prawa, skupione najbardziej obchodzące ogół sprawy, jako to: opieka nad majątkiem sierot i wdów (tego interesu właśnie Lewin nie mógł załatwić), olbrzymie sumy szlacheckie, gimnazyum męskie, żeńskie i wojskowe, oświata ludowa i nakoniec ziemstwo. Marszałek gubernialny Snietkow był przedstawicielem szlachty dawniejszego pokroju. Człowiek ten, w swoim rodzaju nadzwyczaj dobry i uczciwy, nie pojmował zupełnie ducha nowszych czasów; w każdej sprawie trzymał stronę szlachty, niechętnie zapatrywał się na rozwój oświaty i przypisywał ziemstwu, które powinno mieć znaczenie ogólne, charakter czysto kastowy. Na jego miejsce należy wybrać człowieka młodszego, energiczniejszego, niezależnego i pokierować rzecz całą w ten sposób, aby osiągnąć ze wszystkich praw, nadanych szlachcie nie jako szlachcie, ale jako części składowej ziemstwa, wszystkie dodatnie owoce samorządu. W zamożnej gubernii kaszyńskiej, która zawsze kroczyła drogą postępu na czele innych, znalazły się teraz takie siły, że wybory poprowadzone jak należy, mogły posłużyć za wzór dla innych gubernij, dla całej nawet Rosyi, i dlatego wyborom tym przypisywano tyle znaczenia. Na marszałka gubernialnego zamiast Swietkowa zamierzano wybrać albo Świażskiego albo też jeszcze lepiej Niewiedowskiego, byłego profesora, człowieka nadzwyczaj rozumnego i wielkiego przyjaciela Siergieja Iwanowicza.
Gubernator otworzył posiedzenie mową, w której prosił szlachtę, aby głosami jej kierowała nie stronniczość lecz wzgląd na zasługi wybieranych i na korzyść, jaką ojczyzna odniesie z tych wyborów. Gubernator więc spodziewa się, iż szlachta kaszyńska obecnie, równie jak i na poprzednich wyborach, święcie spełni swój obowiązek i godnie odpowie wysokiemu zaufaniu monarchy.
Skończywszy mowę, gubernator opuścił salę, a szlachta tłumnie i z hałasem, niektórzy nawet z uniesieniem, rzuciła się za nim i otoczyła go, gdy kładł futro i rozmawiał po przyjacielsku z marszałkiem. Lewin, chcąc się we wszystko wtajemniczyć i ze wszystkiem obeznać, stał blisko niego w tłumie i słyszał, jak gubernator rzekł: „niech pan będzie łaskaw powiedzieć Maryi Iwanownie, że mej żonie będzie bardzo przykro, ale musi koniecznie jechać do ochrony.“ Po wyjściu gubernatora całe zgromadzenie udało się na nabożeństwo do soboru.
W soborze Lewin razem z innymi podniósł rękę do góry i powtarzając rotę przysięgi, czytaną przez protopopa, przysięgał, iż spełni wszystko, o czem mówił gubernator. Ceremonie kościelne zawsze wywierały wpływ na Lewina; gdy wymawiał wyrazy: „całuję krzyż“, obejrzał się na tłum młodszych i starszych ludzi, powtarzających te same wyrazy, i poczuł się głęboko wzruszonym.
Drugiego i trzeciego dnia narady toczyły się nad sumami szlacheckiemi i nad żeńskiem gimnazyum, a że, jak mówił Siergiej Iwanowicz, nie przedstawiały nic ciekawego, więc Lewin nie brał w nich prawie wcale udziału, gdyż był zajęty interesami siostry. Czwartego dnia przyszła na stół kwestya sum gubernialnych, i tutaj po raz pierwszy miało miejsce przemówienie się partyi postępowej i konserwatywnej. Komisya, która miała powierzone sobie sprawdzanie sum, oświadczyła zgromadzeniu, że wszystkie sumy znajdują się w porządku; marszałek gubernialny wstał i ze łzami w oczach dziękował szlachcie za zaufanie, jakiem obdarzono go. Obywatele robili mu owacye i ściskali go za rękę, lecz jeden z nich, należący do stronnictwa Siergieja Iwanowicza, odezwał się, iż słyszał, że komisya nie sprawdzała wcale sum, gdyż na sprawdzanie ich zapatruje się jako na uchybienie marszałkowi. Któryś z członków komisyi był do tego stopnia nieostrożnym, iż przyznał, że zarzut jest słusznym. Na to wstał z miejsca małego wzrostu, na wygląd bardzo młody, ale nadzwyczaj jadowity jegomość i zauważył złośliwie, że marszałkowi byłoby zapewne nadzwyczaj przyjemnie zdać rachunek z powierzonych mu funduszów, i że zbyteczna delikatność członków komisyi pozbawia go tej moralnej satysfakcyi. Członkowie komisyi cofnęli swe oświadczenie i Siergiej Iwanowicz począł dowodzić nadzwyczaj logicznie, że trzeba ostatecznie zdecydować się, czy sumy są sprawdzone, czy też niesprawdzone, i szczegółowo rozwinął swój dylemat. Mówca przeciwnej partyi odpowiedział Siergiejowi Iwanowiczowi. Potem przemawiał Świażski, po nim zaś znowu jadowity jegomość. Rozprawy toczyły się długo i nie przyniosły żadnego rezultatu. Lewin dziwił się, że tyle o tem mówiono, szczególnie zaś, gdy na pytanie zadane Siergiejowi Iwanowiczowi, czy można przypuszczać, że sumy te są roztrwonione, usłyszał odpowiedź:
— Nie... To człowiek uczciwy... należałoby jednak koniecznie zachwiać ten stary, patryarchalny porządek, według którego odbywają się u nas zawsze wybory szlacheckie.
Piątego dnia odbywały się wybory marszałków powiatowych; w niektórych powiatach dzień ten był bardzo burzliwym. Świażskiego obrano jednogłośnie na marszałka sielezniowskiego powiatu; nowo obrany marszałek wydał tego dnia proszony obiad.

XXVII.

Szóstego dnia miały się odbyć wybory na urzędy gubernialne. Obydwie sale, mniejszą i większą, zapełnili obywatele w mundurach rozmaitego rodzaju. Wielu przyjechało wyłącznie na ten dzień. W salach spotykali się znajomi, którzy nie widzieli się od lat wielu, gdyż jedni mieszkali stale na Krymie, drudzy w Petersburgu lub Moskwie, inni zaś za granicą. Koło stołu przykrytego zielonem suknem, nad którym wisiał portret cesarza, tłoczono i sprzeczano się.
Szlachta w obydwóch salach grupowała się stronnictwami, a z niedowierzających, nieprzyjaznych jej spojrzeń, z ciągłego szeptania po korytarzach i kątach widać było, że każda strona starała się nie zdradzić swych tajemnic przed przeciwnikami.
Według wyglądu zebrani dzielili się wyraźnie na dwie kategorye: starszych i młodszych. Starsi byli przeważnie albo w zapiętych pod szyję obywatelskich mundurach nie pierwszej nowości, przy szpadach i w stosowanych kapeluszach, albo w dawnych mundurach wojskowych różnych rodzajów broni. Mundury starszych obywateli, szyte podług dawnej mody, z małymi fałdami na plecach i rękawach, były przeważnie za krótkie i za ważkie, jak gdyby ich właściciele wyrośli z nich. Młodsi zaś nosili porozpinane mundury, długie i szerokie, oraz białe kamizelki, lub też mundury zarządu sprawiedliwości, z czarnymi kołnierzami, haftowanymi laurowymi liśćmi. Mundury dworskie, wyróżniające się od innych, również należały do młodszych.
Podział na młodszych i starszych podług wieku nie odpowiadał podziałowi na stronnictwa. Lewin zauważył, że niektórzy młodzi należą do partyi zachowawczej, niektórzy zaś obywatele w podeszłych już latach skupiali się koło Świażskiego i byli widocznie gorącymi stronnikami partyi postępowej.
Lewin stał w mniejszej sali, gdzie palono papierosy i gdzie stał bufet; w sali tej zebrało się kółko jego znajomych, Lewin podszedł do niego i przysłuchiwał się rozmowom, wysilając napróżno umysł, aby zrozumieć, o czem mówiono. Siergiej Iwanowicz był środkiem, koło którego grupowała się reszta zebranych. Koznyszew rozmawiał teraz ze Świażskim i Chlustowem, marszałkiem jednego z powiatów. Chlustów, należał do partyi Siergieja Iwanowicza i Świażskiego, nie zgadzał się jednak iść w imieniu swego powiatu do Śnietkowa i prosić „go, aby postawił swą kandydaturę, do czego Świażski namawiał go usilnie, a i Siergiej Iwanowicz również był za tem. Lewin nie mógł się domyślić co za cel może mieć przeciwna partya w proszeniu marszałka, którego nie życzyła sobie widzieć wybranym, aby poddawał się balotowaniu.
Stepan Arkadjewicz, który przed chwilą wypił i zakąsił przy bufecie, zbliżył się ku nim w swym mundurze podkomorzego, obcierając usta pachnącą, batystową chusteczką z kolorowymi szlakami.
— Zajmujmy pozycyę, Siergieju Iwanowiczu! — zawołał, rozczesując bokobrody i, przysłuchując się rozmowie, potwierdził zdanie Świażskiego.
— Dosyć jednego powiatu, a o Świażskim powszechnie wiadomo, że należy do opozycyi — zauważył. Wszyscy zrozumieli go prócz Lewina.
— Co Kostusiu, chyba i tyś rozsmakował się? — dodał Stepan Arkadjewicz, zwracając się do Lewina i ujmując go pod rękę. Lewin, chociaż i pragnął rozsmakować się, ale nie mógł zrozumieć o co idzie i, oddaliwszy się parę kroków od rozmawiających, zwierzył się Stepanowi Arkadjewiczowi, iż nie wie w jakim celu należy prosić marszałka.
O suncta simplicitas! — zawołał Stepan Arkadjewicz i krótko a zrozumiale wytłumaczył Lewinowi rzecz całą.
Gdyby, jak to miało miejsce na przeszłych wyborach, wszystkie powiaty prosiły gubernialnego marszałka, to wybranoby go samemi białemi gałkami; w tym roku jednak nie trzeba tego było. Teraz zaś ośm powiatów zgodziło się prosić, jeżeli zaś dwa nie będą go prosiły, to Snietkow może odmówić i nie stawiać swej kandydatury, a w takim razie partya konserwatywna będzie mogła wybrać kogobądż innego ze swych stronników. Jeżeli zaś tylko jeden powiat Świażskiego nie będzie prosił, to Snietkow podda się głosowaniu, zostanie wybranym, gdyż będą mu naumyślnie kłaść białe gałki; tym sposobem przeciwna partya zostanie wprowadzoną w błąd i będzie oddawała swe głosy kandydatowi stronnictwa postępowego. Lewin niby to zrozumiał i chciał zadać jeszcze parę pytań, gdy nagle wszyscy zaczęli rozmawiać, krzyczeć i tłoczyć się do większej sali.
— Co takiego? Co? Kogo? Pełnomocnictwo? komu? po co? Odwołują! Nie, nie pełnomocnictwo! Nie pozwalają Flerowowi? To i cóż, że pod sądem? Nie możemy na to pozwolić! Prawo! — słyszał Lewin z różnych stron i razem z innymi, którzy spieszyli się niewiadomo dokąd, i którzy obawiali się widocznie spóźnić, udał się do większej sali, gdzie koło stołu sprzeczali się marszałek gubernialny, Świażski i paru innych agitatorów.

XXVIII.

Lewin stał dosyć daleko i nie mógł wyraźnie słyszeć, gdyż przeszkadzali mu dwaj sąsiedzi, z których jeden głośno sapał, a drugi szurał ciągle grubemi podeszwami. Zdaleka tylko dobiegał go miękki głos marszałka, potem przejmujący głos jadowitego obywatela i nakoniec głos Świażskiego.
O ile Lewin mógł zrozumieć, kłócili się oni o przepis prawa i o znaczenie wyrazów: „będący pod śledztwem.“
Tłum rozstąpił się, ułatwiając przejście zbliżającemu się do stołu Siergiejowi Iwanowiczowi. Doczekawszy się końca mowy jadowitego obywatela, Siergiej Iwanowicz zauważył, że o ile mu się zdaje, najwłaściwiej byłoby sprawdzić, co prawo orzeka, i poprosił sekretarza, aby odszukał odpowiedni artykuł. Prawo mówiło wyraźnie, że w razie różnicy zdań należy przystąpić do głosowania.
Siergiej Iwanowicz odczytał głośno paragraf przepisów i zaczął objaśniać go, lecz nagle przerwał mu jakiś wysoki, tłusty, krępy obywatel z uczernionymi wąsami i wąskim mundurze z ciasnym kołnierzem. Pan ten podszedł do stołu i uderzając pierścieniem, zawołał: Balotować! kłaść gałki! Niema o czem gadać! Balotować!!
I kilka osób odrazu zaczęło głośno dowodzić, a wysoki szlachcic z pierścieniem wpadał w coraz większe rozdrażnienie i krzyczał coraz głośniej i głośniej; słów jego jednak nie można było zrozumieć.
Mówił on to samo, co i Siergiej Iwanowicz; lecz widać było, że ogarniała go nienawiść ku Koznyszewowi i ku całej jego partyi. Zachowanie się jego wywołało energiczną odprawę, daną mu przez przeciwne stronnictwo, ujętą jednak w bardziej właściwe formy; podniosły się krzyki i przez chwilę panował taki zamęt, że aż marszałek widział się zmuszonym przywoływać wyborców do porządku.
— Balotować! Balotować! Żaden szlachcic nie może być innego zdania! My przelewamy krew... zaufanie monarchy... nie zważajmy na marszałka, on niema prawa wydawać nam rozkazów... Nie o to chodzi... Balotujmy... Świństwo!... — dawały się słyszeć pełne rozdrażnienia i niechęci głosy. Spojrzenia i twarze były coraz bardziej rozgorączkowane, głosy coraz gwałtowniejsze, i wyrażały nietajoną nienawiść. Lewin nie pojmował zupełnie o co idzie i przejmowała go podziwem namiętność, z jaką rozprawiano nad tem, czy poddawać głosowaniu sprawę Flerowa, czy też nad nią przejść do porządku dziennego; zapomniał, co mu dopiero potem przypomniał Siergiej Iwanowicz o syllogizmie, że dla dobra powszechnego należy obalić marszałka gubernialnego, aby zaś być pewnym większości głosów, należy koniecznie dopuścić Flerowa do głosowania, aby zaś głos Flerowa był prawomocnym, należy wyjaśnić odpowiedni artykuł prawa.
— A jeden głos może decydować o całej sprawie, i kto chce służyć społeczeństwu, musi postępować z rozwagą i konsekwencyą — dowodził Siergiej Iwanowicz. Lewin jednak zapomniał o tem i przykro mu było patrzeć na tych zacnych ludzi, których poważał, a którzy znajdowali się w stanie najwyższego rozdrażnienia. Chcąc uniknąć tego nieprzyjemnego uczucia, Lewin nie czekając na zakończenie sporu, wyszedł do przyległej sali, gdzie nie było nikogo prócz służby koło bufetu. Ujrzawszy lokai, zajętych wycieraniem naczyń i ustawianiem talerzy i kieliszków, ujrzawszy ich spokojne, ożywione twarze, Lewin doznał niespodziewanego uczucia ulgi, jak gdyby z dusznego pokoju dostał się na świeże powietrze, zaczął więc przechadzać się po pokoju, spoglądając z zadowoleniem na lokai. Szczególnie podobał mu się bardzo lokaj z siwemi bokobrodami, który pogardliwie traktował młodszych, żartujących sobie z niego, i uczył ich składać serwety. Zaledwie Lewin powziął zamiar wdania się z nim w rozmowę, wszedł do sali sekretarz rady opiekuńczej, staruszek, którego specyalnością była znajomość imion i otczestw wszystkich obywateli z całej gubernii, i rzekł:
— Niech pan, Konstanty Dmitryczu, będzie łaskaw pozwolić... brat szuka pana, gdyż przystąpiono już do balotowania.
Lewin wszedł do sali, dostał białą gałkę i poszedł za Siergiejem Iwanowiczem do stołu, koło którego stał Świażski. Świażski rzucał znaczące i ironiczne spojrzenia i, biorąc w garść brodę, podnosił ją do nosa i wąchał.
Siergiej Iwanowicz włożył rękę do pudła, tak, że nie można było widzieć w którą stronę położył swą gałkę, i ustępując miejsca Lewinowi, zatrzymał się koło niego. Lewin podszedł, lecz zapomniał zupełnie o co idzie i zakłopotany zwrócił się do Siergieja Iwanowicza z zapytaniem: „na prawo czy na lewo mam położyć?“ Ponieważ w pobliżu rozmawiano z ożywieniem, Lewin odezwał się dość głośno, gdyż myślał, że nikt go nie dosłyszy, lecz rozmawiający zamilkli nagle i niestosowne zapytanie Lewina wszyscy usłyszeli. Siergiej Iwanowicz zmarszczył się:
— To rzecz przekonania — odparł.
Parę osób uśmiechnęło się, Lewin zarumienił się, wsunął szybko rękę pod sukno i położył gałkę na prawo, ponieważ trzymał ją w prawej ręce; ale potem przypomniał sobie, że trzeba było również wsunąć i lewą, wsunął ją więc, lecz już było zapóżno, zawstydziwszy się przeto jeszcze bardziej, czemprędzej uciekł w najdalszy kąt sali.
— 126 za! 98 przeciw! — zadźwięczał głos sekretarza, który niewymawiał litery r; po chwili dał się słyszeć ogólny śmiech; w pudle znalazł się orzech i dwa guziki. Flerow został dopuszczonym do głosowania i postępowa partya zwyciężyła.
Konserwatywne jednak stronnictwo nie uważało się za zwyciężone. Lewin słyszał, jak proszono Snietkowa, aby poddał się balotowaniu i widział, że tłum szlachty otaczał swego marszałka, który coś mówił. Lewin zbliżył się. Odpowiadając szlachcie, Snietkow mówił o jej zaufaniu, o miłości, jakiej odbiera dowody, a na jaką nie zasługuje bynajmniej, gdyż cała jego zasługa polega tylko na przywiązaniu do szlachty, której poświęcił dwanaście lat, spędzonych na jej usługach; powtórzył parę razy wyrazy: „służyłem, póki mi sił starczyło, wiarą i prawdą, cenię i dziękuję“; nagle łzy zatamowały mu głos i marszałek czemprędzej opuścił salę. Nie wiadomo co było przyczyną tych łez, czy niesprawiedliwość, jakiej padł ofiarą, czy miłość ku szlachcie, czy też naprężone stosunki, istniejące pomiędzy nim a stronnictwem przeciwnem mu, w każdym jednak razie wzruszenie ogarnęło większość zgromadzenia i Lewin spoglądał ze wzruszeniem na Snietkowa.
We drzwiach spotkał się ze Snietkowem.
— Przepraszam — odezwał się marszałek, myśląc, że ma do czynienia z nieznajomym sobie, poznawszy jednak Lewina, uśmiechnął się nieśmiało. Lewinowi zdawało się, że marszałek chce rozmawiać z nim, lecz że wzruszenie przeszkadza mu. Wyraz twarzy marszałka i całej jego postaci w mundurze, w orderach i w białych spodniach z galonami, oraz szybki krok przypominały Lewinowi zwierzę tropione przez psy, które widzi się otoczonem ze wszystkich stron. Lewina wzruszył nadzwyczaj ten wyraz marszałka, gdyż nie dawniej jak wczoraj w interesie siostry był u niego w mieszkaniu i przekonał się, że jest wzorowym ojcem i mężem. Ogromny dom, umeblowany po staroświecku; niewyfrakowani, trochę zaniedbani ale pełni uszanowania starzy lokaje, widocznie z dawnych jeszcze poddanych, którzy nie porzucali służby u swego pana; tłusta, dobroduszna żona, w czepeczku z koronkami i tureckim szalu, pieszcząca śliczną wnuczkę, córkę córki; młodziutki syn, uczeń szóstej klasy gimnazyum, który powrócił właśnie ze szkoły i pocałował ojca na przywitanie w rękę; poważna mowa i uprzejme zachowanie się gospodarza, wszystko to wzbudziło wczoraj w Lewinie szacunek i współczucie. Starzec ten wydawał się Lewinowi godnym litości i Lewin chciał czemprędzej pocieszyć go i rozerwać trochę.
— A zatem pan jest znowu naszym marszałkiem? — odezwał się.
— Chyba nie... — odparł marszałek, oglądając się z trwogą — zmęczyłem się i jestem już stary; są młodsi i energiczniejsi odemnie, niech oni teraz pracują...
I marszałek wyszedł przez boczne drzwi.
Miała nastąpić nareszcie najbardziej uroczysta chwila: głosowanie na marszałka. Przywódcy jednego i drugiego stronnictwa wyrachowywali na palcach przychylne i nieprzychylne głosy.
Dopuszczenie Flerowa do głosowania dało nowej partyi nietylko jedną gałkę więcej, lecz jeszcze i wygraną na czasie, gdyż można było sprowadzić trzech obywateli, którym intrygi stronnictwa konserwatywnego odjęły możność uczestniczenia w wyborach; dwóch z nich, znanych ze swego upodobania do kieliszka, stronnicy Snietkowa spoili, a trzeciemu schowali mundur.
Dowiedziawszy się o powyższem, stronnictwo postępowe zdążyło podczas rozstrzygania nieporozumienia co do Flerowa, wydelegować paru swych członków, ci zaś zdołali dostać mundur obywatelski, przyprowadzić do przytomności jednego z pijanych i przywieść dwóch wyborców na salę posiedzeń.
— Jednego przywiozłem, zlałem go zimną wodą całego — rzekł do Świażskiego szlachcic, który jeździł po pijanych — nic mu się nie stało, a przyda nam się bardzo w każdym razie.
— A czy nie bardzo pijany, żeby się nie przewrócił przypadkiem? — zapytał Świażski kiwając głową.
— E nie, niech go tylko tutaj nie spoją znowu... Zakazałem w bufecie, aby mu pod żadnym pozorem nie dawano wódki...

XXIX.

Wysoka sala, w której palono i w której stał bufet, pełna była szlachty. Ogólne wzruszenie wzrastało i na twarzach wszystkich znać było niepokój. Najbardziej wzruszeni byli przywódcy, gdyż znany im był cały zakulisowy przebieg i przypuszczalny wynik wyborów. Byli to wodzowie oczekiwanej walki; reszta, jak żołnierze przed bitwą, chociaż i szykowała się do boju, tymczasem jednak poszukiwała rozrywek. Jedni posilali się, stojąc koło bufetu lub siedząc przy stolikach, inni palili i chodzili po długim pokoju, rozmawiając z dawno niewidzianymi znajomymi.
Lewinowi nie chciało się ani jeść ani palić, nie chciał również zbliżać się do swoich, to jest do Siergieja Iwanowicza, Stepana Arkadjewicza, Świażskiego i reszty swych przyjaciół, gdyż pomiędzy nimi stał i Wroński w mundurze koniuszego. Lewin dostrzegł go jeszcze wczoraj na wyborach i unikał spotkania się z nim; podszedł więc do okna i usiadł na niem, przyglądając się oddzielnym grupom i przysłuchując prowadzonym przez nie rozmowom. Było mu przykro, gdyż widział, że wszyscy są ożywieni, przejęci wyborami i zajmują się niemi, a tylko on jeden i drugi jakiś bardzo stary, zgrzybiały obywatel w mundurze marynarskim, siedzą we dwóch koło siebie i nie przyjmują żadnego udziału w ogólnem ożywieniu.
— A to szelma dopiero! Ja mu mówię wyraźnie, a on wciąż swoje... a jakże!... przez trzy lata nie mógł zebrać... — dowodził energicznie krępy niski obywatel z wypomadowanymi włosami, spadającymi na haftowany kołnierz jego munduru, i stukał głośno obcasami nowych butów, które włożył widocznie z powodu wyborów. I obywatel, rzuciwszy pełne niezadowolenia spojrzenie na Lewina, odwrócił się do niego plecami.
— W istocie nieładna sprawa — zauważył ktoś cienkim głosem.
I w parę chwil później cały tłum obywateli, otaczających otyłego jenerała, zbliżył się szybko ku Lewinowi; widocznie szukali miejsca, gdzie mogliby swobodnie porozmawiać i nie być słyszanymi przez nikogo.
— Jak on śmie mówić, że ja kazałem ukraść jego spodnie! Musiał je przepić zapewne. Plwam na niego i na jego księstwo... ale wara mu gadać, to świństwo...
— Niech panowie pozwolą! Oni opierają się na przepisach prawnych — dowodził ktoś w drugiej grupie — żona powinna być zapisana jako szlachcianka.
— Na djabła mi przepisy! Mówię to, co myślę. Od tego jest szlachta... trzeba jej wierzyć...
— Ekscelencyo, chodźmy, fine champagne! Drugi tłum szlachty chodził za obywatelem, który krzyczał na cały głos; był to jeden ze spojonych przed samem głosowaniem.
— Ja zawsze radziłem Maryi Siemionownie, oby oddała w dzierżawę, gdyż inaczej nie da sobie rady — mówił sympatycznym głosem obywatel z siwymi wąsami, w mundurze sztabu jeneralnego dawnej formy. Lewin poznał w nim tego samego obywatela, z którym spotkał się w zeszłym roku u Świażskiego; obywatel przyjrzał mu się i przywitał go.
— Bardzo mi przyjemnie. A jakże! Doskonale pamiętam... w zeszłym roku u Mikołaja Iwanowicza marszałka.
— A jakżeż idzie pańskie gospodarstwo? — zapytał Lewin.
— Jak zwykle naraża mnie na straty — z pokornym uśmiechem, lecz z wyrazem spokoju i przekonania, że tak być powinno, odparł obywatel, zatrzymując się koło Lewina.
— A pan w jaki sposób dostał się do naszej gubernii? — zapytał. — Czy pan przyjechał przyjąć udział w naszem coup d’état? — pytał, wymawiając francuskie wyrazy śmiało lecz złym akcentem. — Cała Rosya zjechała się: i kamerherzy, i szambelani, prawie, że i ministry — i wskazał na imponującą postać Stepana Arkadjewicza, w białych spodniach i mundurze podkomorzego, przechodzącego właśnie koło nich i rozmawiającego z jenerałem.
— Muszę się panu przyznać, iż nie rozumiem, jaki cel mają te nasze zjazdy szlacheckie — odezwał się Lewin.
Obywatel spojrzał bacznie na niego.
— Nic w tem niema do rozumienia, gdyż nie mają one żadnego znaczenia. Zjazdy, to instytucya chyląca się do upadku, podtrzymuje je tylko siła bezwładności... Niech pan tylko popatrzy: mundury powiedzą panu to samo; jest to zjazd sędziów pokoju, członków najróżniejszych komisyj i t. d., a nie szlachty.
— Więc po co pan przyjeżdża? — zapytał Lewin.
— Przez przyzwyczajenie, to po pierwsze; po drugie, trzeba podtrzymywać stosunki... pewnego rodzaju obowiązek moralny. A zresztą, prawdę powiedziawszy, mam i osobisty interes. Zięć chce postawić swą kandydaturę na stałego członka... musi się liczyć z każdym groszem, gdyż jest niezamożnym i trzeba mu dopomóc. Ale ci panowie po co jeżdżą? — rzekł, wskazując na jadowitego jegomościa, co przemawiał niedawno.
— To nowe pokolenie szlachty.
— Nowe bo nowe, ale nie szlachty; są to tylko właściciele ziemscy, a my jesteśmy obywatelami, oni jako szlachta sami sobie cios zadają.
— Przecież pan twierdzi, że stan szlachecki, to instytueya chyląca się ku upadkowi.
— Chyląca się, bo chyląca, a w każdym razie jednak należy obchodzić się z nią z pewnym szacunkiem. Weźmy naprzykład Snietkowa... Jacy jesteśmy, w każdym razie wzrastaliśmy tysiąc lat. Wie pan, czasami chcemy urządzić przed domem ogródek z trawnikami, gazonami, a właśnie na tem miejscu rośnie stuletnie drzewo... Chociaż ono jest i stare i krzywe, w żadnym jednak razie nie zrąbie pan starca dla kwietników, a rozmieści pan te ostatnie w taki sposób, że drzewo zostanie uszanowanem... W ciągu roku nie doczeka się pan takiego drugiego — dodał ostrożnie i natychmiast zmienił przedmiot rozmowy. — A jakżeż panu powodzi się z gospodarstwem?
— Nieświetnie... pięć procentów.
— Tak, ale pan nie liczy siebie. Przecież pan też coś wart? Powiem panu jak ze mną było... Dopóki nie zajmowałem się gospodarstwem, miałem 3.000 rubli pensyi. Teraz muszę pracować daleko więcej niż pracowałem na służbie, i również, jak i pan, mam zaledwie pięć procent, a i za to dziękuję Bogu... moja praca to już się nic nie liczy.
— Po co więc pan pracuje, jeżeli gospodarstwo naraża pana tylko na straty?
— Cóż mam robić? Przyzwyczajenie i przekonanie, iż tak należy. Powiem panu jeszcze więcej — opierając się na okno i rozgadując się, dodał obywatel — syn mój niema najmniejszego zamiłowania do roli, kieruje się na uczonego, nie będzie więc miał kto pracować w dalszym ciągu, ja jednak pracuję wciąż... w ostatnich czasach naprzykład założyłem ogród...
— Tak, tak — potwierdził Lewin — przyznaję panu słuszność. Ja również wiem, że niema dla mnie żadnego wyrachowania pracować na wsi, a jednak pracuję... człowiek pomimowoli poczuwa się do obowiązków względem ziemi...
— Niech pan posłucha, coś panu opowiem. Przyjechał razu pewnego do mnie mój sąsiad kupiec. Oprowadzałem go po gospodarstwie i po ogrodzie, gdy wtem on odzywa się do mnie: „gospodarstwo prowadzi pan świetnie... tylko ogród w zaniedbaniu.“ A ja dbam o ogród. „Ja na mój rozum powycinałbym te lipy, przecież jest ich tutaj z tysiąc, a z każdej z nich można mieć po kilka desek, drzewo zaś lipowe stoi teraz w cenie, a niech pan jeszcze i łyko weźmie pod uwagę.“
— A on za te pieniądze nakupowałby bydła lub za pół ceny nabyłby ziemi i powydzierżawiał chłopom — dokończył z uśmiechem Lewin, który widocznie nieraz już spotykał się z takimi pomysłami — i kupiec ten dorobi się pieniędzy, a mnie i panu niech Bóg da tylko, abyśmy nie potracili majątku i mieli co zostawić dzieciom.
— Słyszałem, że się pan ożenił? — zapytał obywatel.
— Tak — z zadowoleniem pełnem dumy odparł Lewin. — W rzeczy samej, to dziwna rzecz — mówił dalej — pomimo to wszystko jednak robimy swoje, jak gdyby nam polecono, abyśmy na wzór westalek starożytnych strzegli jakiegoś świętego ognia.
Obywatel uśmiechnął się pod białym wąsem.
— Są i między nami również, choćby naprzykład, nasz wspólny przyjaciel Mikołaj Iwanowicz lub zamieszkały od niedawna hrabia Wroński; ci chcą zaprowadzić przemysł agronomiczny, lecz, jak dotąd, jest to tylko rzucanie kapitałów w błoto i nie prowadzi do niczego.
— Ale dlaczego my nie postępujemy jak kupcy, i nie wycinamy drzew w ogrodzie na deski? — zapytał Lewin; powracając do myśli, która go uderzyła.
— A to dlatego, aby, jak pan zauważył, strzedz ognia, a zresztą to nie szlachecka rzecz. My szlachta, czynimy zadość naszym obowiązkom nie tu na wyborach, ale tam w swym kącie. Każdy stan ma właściwy sobie instynkt i wie, co mu wypada a co nie wypada. Chłopi również... ja im przypatruję się: porządny chłop myśli tylko o tem, żeby wynająć jaknajwięcej ziemi i uprawia ją, choćby była jak najmniej urodzajna... i również niema w tem żadnego wyrachowania, gdyż naraża się tylko na straty.
— Tak jak i my — rzekł Lewin. — Bardzo, bardzo mi było przyjemnie spotkać się z panem — dodał, ujrzawszy zbliżającego się Świażskiego.
— A myśmy spotkali się po raz pierwszy od czasu poznania się u pana — rzekł obywatel — i rozgadaliśmy się trochę.
— Musieliście panowie zapewne krytykować nowe porządki?
— Nie obeszło się bez tego...
— Trochę, ale nie bardzo...

XXX.

Świażski ujął pod rękę Lewina i poszedł z nim ku swojej partyi.
Teraz nie było już sposobu ominąć Wrońskiego, gdyż stał razem ze Stepanem Arkadjewiczem i Siergiejem Iwanowiczem i spoglądał wprost na wchodzącego Lewina.
— Bardzo mi przyjemnie... zdaje się, że miałem zaszczyt spotkać pana... u księżnej Szczerbackiej — rzekł, podając mu rękę.
— Pamiętam doskonale nasze spotkanie — odparł Lewin, i policzki pokryły mu się pąsowym rumieńcem, poczem odwrócił się natychmiast i począł rozmawiać z bratem.
Wroński uśmiechnął się nieznacznie i rozmawiał w dalszym ciągu ze Świażskim, nie mając widocznie żadnego zamiaru wdawać się w rozmowę z Lewinem, który stojąc koło brata oglądał się na niego, myśląc, w jaki sposób odezwać się, aby załagodzić swe niegrzeczne znalezienie się.
— O cóż więc idzie teraz? — zapytał, oglądając się na Świażskiego i Wrońskiego.
— O Snietkowa... trzeba, żeby albo odmówił albo zgodził się — odrzekł Świażski.
— A czy on zamierza zgodzić się, czy też odmówić?
— W tem właśnie sęk, że jak dotąd, to ani tak, ani nie — zauważył Wroński.
— Któż więc w razie jego odmowy podda się głosowaniu? — zapytał Lewin, spoglądając na Wrońskiego.
— Kto będzie sobie życzył — odparł Świażski.
— Pan podda się? — zapytał Lewin.
— Tylko nie ja! — zawołał Świażski zakłopotany, i spojrzał z przerażeniem na stojącego koło Siergieja Iwanowicza jadowitego jegomościa.
— Któż więc? Niewiedowski? — dopytywał się Lewin, czując, iż język mu się plącze.
To ostatnie pytanie było jeszcze bardziej niewłaściwem, gdyż i Niewiedowski i Świażski mieli zamiar postawić swą kandydaturę.
— Ja w żadnym razie nie będę stawiał — odezwał się jadowity jegomość.
Był to sam Niewiedowski; Świażski więc zapoznał go z Lewinem.
— Czy i ciebie już bierze? — zapytał Stepan Arkadjewicz, mrugając na Wrońskiego — coś w rodzaju wyścigów... może założymy się.
— W istocie, to przejmuje bardzo — zauważył Wroński — i gdy człowiek raz się weźmie do tego, to chce koniecznie doprowadzić do końca. Walka! — dodał, marszcząc czoło i zacinając zdrowe, białe zęby.
— Co to za zdolny człowiek z tego Świażskiego!... wszystko udaje mu się...
— Tak, to prawda! — zauważył Wroński z roztargnieniem.
Nastało milczenie, podczas którego Wroński — trzeba przecież patrzeć na coś — patrzał na Lewina, na jego nogi, na jego mundur, potem na jego twarz, i zauważywszy jego ponure spojrzenie skierowane na siebie, odezwał się, aby rozpocząć rozmowę:
— Dziwi mnie, że pan, stały mieszkaniec wsi, nie jest sędzią pokoju, gdyż nie widzę na panu sędziowskiego munduru...
— Nie jestem, gdyż mojem zdaniem sąd pokoju jest głupią instytucyą — odparł niechętnie Lewin.
— Ja przeciwnie, jestem zupełnie innego zdania — odrzekł Wroński ze spokojnem zadziwieniem.
— To zabawka — przerwał Lewin — sędziowie pokoju są nam zupełnie niepotrzebni... w ciągu ośmiu lat nie miałem ani jednej sprawy, a gdybym nawet miał, to wiem, że byłaby Bóg wie po jakiemu rozstrzygniętą. Sędzia mieszka o czterdzieści wiorst odemnie, muszę więc, mając sprawę o dwa ruble, posyłać adwokata i płacić mu piętnaście rubli.
I Lewin opowiedział, jak chłop ukradł młynarzowi worek mąki; gdy młynarz powiedział mu o tem, chłop podał na okradzionego przez siebie młynarza skargę do sądu o potwarz. Lewin, opowiadając, sam widział, że ta historya niczego nie dowodzi, i że jest najzupełniej zbyteczną.
— Konstanty Dmitrjewicz to znany dziwak! — odezwał się Stepan Arkadjewicz ze swym słodkim uśmiechem. — Chodźmy, zdaje się, że już przystąpiono do głosowania.
I wszyscy rozeszli się.
— Nie rozumiem — rzekł Siergiej Iwanowicz, mając na myśli niezręczne odezwanie się brata — nie rozumiem, w jaki sposób można być do tego stopnia pozbawionym politycznego zmysłu. Nam Rosyanom zawsze brakowało i brakuje go. Marszałek jest naszym przeciwnikiem, a ty jesteś z nim ami cochon i prosisz go, aby stawiał swą kandydaturę. A hrabia Wroński... nie mam zamiaru przyjaźnić się z nim, zapraszał mnie na obiad, ale ja nie pójdę, w każdym jednak razie po co robić sobie z niego nieprzyjaciela? A potem zapytujesz Niewiedowskiego, czy podda się balotowaniu... w ten sposób nie postępuje się.
— Ja się nie znam nic na tem! i to wszystko to tylko głupstwo!... — odparł Lewin niechętnie.
— Twierdzisz, że głupstwo, a czego się tylko tkniesz, zaraz musisz popsuć.
Lewin zamilkł i wszedł razem z bratem do sali.
Marszałek czuł w powietrzu przygotowany nań zamach, zdecydował się jednak postawić swą kandydaturę, chociaż nie wszyscy prosili go o to. W sali uciszyło się, sekretarz oznajmił piorunującym głosem, że poddaje się głosowaniu na marszałka gubernialnego rotmistrz gwardyi, Michał Stepanowicz Snietkow.
Marszałkowie powiatowi krążyli po pokoju z talerzykami, na których leżały gałki, i każdy z wyborców dostawał po jednej z nich.
— Kładź na prawo — szepnął Stepan Arkadjewicz Lewinowi, gdy ten razem z bratem, idąc tuż za marszałkiem, zbliżył się do stołu. Lecz Lewin zapomniał teraz o tych wszystkich kombinacyach, jakie mu wykładano, i obawiał się, czy Stepan Arkadjewicz nie omylił się przypadkiem, mówiąc „na prawo.“ Przecież Snietkow należał do wrogiego stronnictwa. Podchodząc do pudła, trzymał gałkę w prawej ręce, myśląc jednak, że szwagier omylił się, przełożył gałkę do lewej w chwili, gdy stanął koło stołu, i widocznem było, że ją położył na lewo. Jeden z wyborców, który, stojąc koło samego pudła, z jednego tylko poruszenia łokcia domyślał się, gdzie kto kładzie gałkę, zmarszczył się z niezadowoleniem.
Nagle wszystko ucichło i zaczęto rachować gałki, poczem sekretarz ogłosił liczbę głosów za i przeciw.
Marszałek został wybranym znaczną większością głosów; wszczął się gwar i tłum rzucił się ku drzwiom, przez które wchodził Snietkow. Szlachta otoczyła go i winszowała mu.
— Czy to już koniec? — zapytał Lewin Siergieja Iwanowicza.
— Dopiero początek — odparł Świażski, zamiast Koznyszewa — kandydat postawiony przez marszałka może otrzymać więcej głosów.
Lewin zapomniał o tem zupełnie, dopiero teraz przypomniał sobie, że w tem wszystkiem była jakaś dyplomacya, lecz nie chciało mu się łamać teraz głowy, na czem ona polega, gdyż znudził się już do reszty i zapragnął opuścić ten tłum.
Ponieważ nikt nie zwracał na niego uwagi i on sam, jak mu się zdawało, nie był nikomu na nic potrzebnym, wyniósł się więc pocichu do mniejszej sali, gdzie stał bufet, i odetchnął lżej, ujrzawszy znowu lokai. Stary lokaj zaproponował, że poda mu kawałek mięsa, na co Lewin chętnie przystał. Gdy zjadł kotlet z groszkiem i porozmawiał z kelnerem o poprzednich wyborach, poszedł przejść się na galeryę, gdyż nie chciało mu się iść do sali wyborów.
Galerye przepełnione były strojnemi paniami, przechylającemi się przez poręcze i usiłującemi nie stracić ani jednego słowa z tego, co mówiono na dole. Koło dam siedzieli i stali eleganccy adwokaci, profesorowie gimnazyalni w okularach i oficerowie. Rozmowy dotyczyły tylko wyborów: mówiono o tem, że marszałek musi się czuć znużonym; komentowano mowy, które podobały się ogólnie, i Lewin słyszał, jak w jednej z grup chwalono jego brata. Jakaś pani mówiła do adwokata:
— Cieszę się, żem słyszała Koznyszewa! Warto było poświęcić obiad!... Mówi wyraźnie i ładnie... u panów w sądzie nikt tak nie przemawia, chyba jeden tylko Maydel, a i on nie może równać się z Koznyszewem...
Lewin, ujrzawszy niezajęte miejsce przy poręczy, przechylił się przez nią i począł z zajęciem przypatrywać i przysłuchiwać się.
Szlachta grupowała się oddzielnymi powiatami; na środku sali stał sekretarz w mundurze i cienkim, donośnym głosem wołał:
— Poddaje się balotowaniu na kandydata na gubernialnego marszałka sztabs-rotmistrz, Eugeniusz Iwanowicz Apuchtin! — Nastała głęboka cisza i tylko jeden słaby, drżący głos starca, odezwał się:
— Odmawia!
— Poddaje się balotowaniu radca dworu, Piotr Piotrowicz Bol — czytał sekretarz.
— Odmawia! — odparł młody piskliwy głos.
Sekretarz czytał listę w dalszym ciągu i znowu rozlegały się odpowiedzi: „odmawia“, a ciągnęło się to z godzinę czasu. Lewin, opierając się o poręcz, przypatrywał się i słuchał ze skupioną uwagą; z początku dziwił się i pragnął zrozumieć o co idzie; potem jednak, gdy przekonał się, że nic nie zrozumie, zaczął znowu nudzić się. Po niejakim czasie, gdy przypomniał sobie to przejęcie się i wzruszenie, jakie widział na wszystkich twarzach, zrobiło mu się przykro, powziął więc zamiar powrotu do domu i począł schodzić na dół. Na korytarzu spotkał jedną z dam, biegnącą szybko na wysokich obcasach i szczupłego towarzysza, prokuratora.
— Zapewniałem panią, że się nie spóźnimy — mówił prokurator do swej towarzyszki, gdy Lewin usunął się na bok, aby ich przepuścić.
Lewin był już na schodach i wyjmował z kieszeni kamizelki kontramarkę na swe futro, gdy dogonił go sekretarz. Niech pan pozwoli, Konstanty Dmitrjewiczu, do głosowania.
Głosowano właśnie na Niewiedowskiego, tego samego, co tak stanowczo wymawiał się.
Gdy Lewin podszedł do drzwi od sali, były one zamknięte. Sekretarz zapukał; drzwi otworzyły się i, korzystając ze sposobności, dwaj obywatele spoceni i zaczerwienieni, wymknęli się niemi.
— Już mi brak sił — dowodził jeden z nich.
Za wychodzącymi obywatelami wysunęła się twarz marszałka. Twarz tę wykrzywiał wyraz znużenia i przestrachu.
— Mówiłem ci, żebyś nie wpuszczał nikogo! — krzyknął Snietkow na woźnego.
— To ja wpuściłem, panie marszałku! — ujął się za woźnym sekretarz.
— O Boże! — i westchnąwszy ciężko, marszałek, przestawiając ze znużeniem nogi w białych spodniach, z opuszczoną ponuro głową, przeszedł przez środek sali i podszedł do dużego stołu.

Niewiedowski, jak na to liczono, dostał więcej głosów i został marszałkiem gubernialnym. Część wyborców była zadowolona, część uszczęśliwiona, niektórzy zaś byli smutni i nieszczęśliwi. Snietkow był w rozpaczy, której nie umiał ukryć. Gdy Niewiedowski opuszczał salę, tłum otoczył go i szedł za nim z takim samym zachwytem, jak i za gubernatorem, który parę dni temu otwierał zjazd, i jak za Snietkowem, gdy podczas pierwszego głosowania uzyskał większość głosów.

XXXI.

Nowy marszałek gubernialny i pewna część członków zwycięskiego stronnictwa zostali tego dnia zaproszeni na obiad do Wrońskiego.
Wroński uczestniczył w wyborach, gdyż nudził się na wsi, chciał zamanifestować swe prawa przed Anną, pragnął dopomóc Świażskiemu i w ten sposób odwdzięczyć się mu za usługi, jakie Świażski swego czasu oddał mu na ziemskich wyborach, przedewszystkiem zaś chciał sumiennie spełnić obowiązki, ciążące na nim, jako na właścicielu ziemskim i szlachcicu, które to obowiązki Wroński uważał dla siebie obecnie za najważniejsze; nie spodziewał się jednak zupełnie, aby wybory te mogły go zainteresować, aby przejmował się niemi do tego stopnia i aby był w stanie być na nich tak czynnym. W kole szlachty był zupełnie nowym człowiekiem, lecz widocznie zyskał sobie ogólne uznanie i nie mylił się przypuszczając, że posiada już wpływ i zaufanie współobywateli. Do osiągnięcia tego wpływu przyczyniła się i zamożność, i urodzenie, i wspaniały lokal w mieście, ustąpiony mu przez dawnego znajomego Szyrkowa, finansistę i założyciela świetnie rozwijającego się banku w Raszynie; i doskonały kucharz, przywieziony ze wsi; i przyjaźń z gubernatorem, z którym kiedyś kolegowali i którego w dodatku Wroński stale protegował; a nadewszystko w uzyskaniu powszechnego uznania dopomogło Wrońskiemu jego uprzejme, jednakowe względem wszystkich postępowanie, wskutek którego większość zebranej szlachty zmieniła swe poprzednie zdanie o nim, gdyż pomawiano go powszechnie o dumę i zarozumiałość. Wroński sam czuł, że prócz tego narwanego jegomościa, żonatego z Kiti Szczerbacką, który à propos de bottes nagadał mu najrozmaitszych głupstw, każdy szlachcic, z którym tylko miał do czynienia, stawał się jego stronnikiem; i on sam i inni widzieli dokładnie, że Niewiedowski zawdzięcza mu swe powodzenie. I teraz u siebie w domu, gdy obchodził wybór Niewiedowskiego, ogarniało go przyjemne poczucie, że zwyciężył kandydat, któremu on dopomagał. Same wybory do tego stopnia pociągały go, że już zamyślał postawić swą kandydaturę za trzy lata na przyszłych wyborach, jeżeli już tylko będzie żonatym; tak samo, jak dawniej, gdy dostał nagrodę na wyścigach w biegu, w którym dżokiej dosiadał konia, zachciało mu się przyjmować w nich osobisty udział.
Dzisiaj obchodzono wygraną dżokeja. Wroński siedział na pierwszem miejscu, mając z prawej strony młodego gubernatora, jenerała świty. Dla wszystkich była to pierwsza osoba w gubernii, zagajająca uroczyście zjazdy, wygłaszająca mowy i wzbudzająca, jak to Wroński zauważył, w wielu obywatelach i uszanowanie i pewną obawę; dla Wrońskiego zaś był to tylko Masłów „Kaśka“, jak go zwano w korpusie paziów, którym opiekował się łaskawie i usiłował mettre à son aise. Z lewej strony siedział Niewiedowski ze swą młodą, energiczną i złośliwą twarzą. Wroński był dla niego uprzedzająco grzecznym i zwracał się do niego z pewnym szacunkiem.
Świażski zapatrywał się wesoło na swe niepowodzenie; nie uważał nawet tego za niepowodzenie, jak to sam zaznaczył, zwracając się z pełnym kieliszkiem do Niewiedowskiego, i twierdząc, że nie można znaleźć godniejszego przedstawiciela nowego kierunku, w jakim powinna kroczyć cała szlachta, i dlatego wszystko, co jest tylko szlachetnem, jak wyraził się Świażski, cieszy się z dzisiejszego powodzenia i obchodzi je uroczyście.
Stepan Arkadjewicz cieszył się również, że spędza wesoło czas, i że wszyscy są w zupełności zadowoleni. Podczas obiadu rozmawiano o minionym zjeździe. Świażski w komiczny sposób przedrzeźniał płaczliwą mowę marszałka i, zwracając się do Niewiedowskiego, zauważył, że jego ekscelencya będzie musiał znaleźć mniej prosty sposób na sprawdzanie sum, niż łzy.
Drugi wesoły obywatel opowiedział, że sprowadzono lokai w pończochach do usługiwania na balu u marszałka gubernialnego, i że teraz trzeba ich będzie zapewne odesłać z powrotem, jeżeli nowy marszałek nie wyda balu z lokajami w pończochach.
Zwracając się do Niewiedowskiego, każdy podczas obiadu powtarzał nieustannie „nasz marszałek gubernialny“ i „jego ekscelencya.“
Tytuły te powtarzano z tem samem zadowoleniem, z jakiem do młodej mężatki mówi się madame i nazywa się ją po nazwisku męża.
Niewiedowski udawał, że nietylko zapatruje się na to obojętnie, ale nawet pogardza trochę temi nazwami, widocznem jednak było, iż jest uszczęśliwiony i że musi panować nad sobą, aby nie zdradzić się z zadowoleniem, jakie byłoby nie na miejscu w tem postępowem, liberalnem towarzystwie, wśród którego znajdował się.
Przed końcem obiadu wysłano parę depesz do osób, które mogły być ciekawe rezultatu wyborów. I Stepan Arkadjewicz, będąc w doskonałym humorze, wysłał do Darji Aleksandrownej depeszę następującej treści: „Niewiedowski wybrany dwudziestoma głosami, załączam ukłony.“ Darja Aleksandrowna, otrzymawszy depeszę telegraficzną, westchnęła tylko nad rublem, zapłaconym za nią, i domyśliła się, iż musiała zostać wysłaną przy końcu obiadu, gdyż wiedziała, że Stiwa ma słabostkę w takich razach: faire jouer le télégraphe.
Obiad z winami nie od miejscowych kupców, tylko sprowadzonemi prosto z zagranicy, był nadzwyczaj wykwintny i smaczny. Świażski dobrał kółko, złożone mniej więcej z dwudziestu ludzi liberalnych poglądów, nowych działaczy, a zarazem dowcipnych i należących do najlepszego towarzystwa. Wznoszono na wpół żartobliwe toasty i na cześć nowego marszałka, i gubernatora, i dyrektora banku, i wreszcie „naszego gościnnego gospodarza.“
Wroński był zadowolony; nie spodziewał się, aby na prowincyi można było znaleźć takie dobrane pod każdym względem towarzystwo.
Gdy obiad miał się już ku końcowi i gdy wszyscy byli już w różowych humorach, gubernator zaprosił Wrońskiego na koncert na dochód pobratymców[4], urządzany przez jego żonę. Pani gubernatorowa życzyła sobie poznać hrabiego Wrońskiego.
— Potem będzie bal i poznasz naszą pierwszą piękność... w istocie warto ją zobaczyć.
Not in my line — odparł Wroński, lubiąc to wyrażenie, uśmiechnął się jednak i obiecał, że będzie.
Obiad skończył się już, goście pozapalali cygara, gdy do Wrońskiego podszedł kamerdyner i podał mu list na tacy.
— Z Wozdwiżeńskiego umyślnym — rzekł.
— Dziwna rzecz, jak on jest podobny do towarzysza prokuratora Świętyckiego — zauważył jeden z gości po francusku, przypatrując się kamerdynerowi.
Wroński rozpieczętował list, zmarszczył się i począł go czytać.
List pisany był ręką Anny. Wroński, zanim go przeczytał, domyślał się już jego treści. Przypuszczając, że wybory potrwają tylko pięć dni, obiecał powrócić w piątek, dzisiaj zaś była sobota, i wiedział, że Anna czyni mu wymówki, iż nie powrócił na czas. Kartka, wysłana przez niego wczoraj wieczorem, widocznie nie doszła jeszcze. Domysły co do treści listu sprawdziły się; ton jednak, w jakim był trzymany, był dla Wrońskiego niespodzianką i to nader przykrą: „Ani jest bardzo chora i doktor powiada, że to może być zapalenie... Tracę już głowę; księżniczka Barbara nietylko, że nie jest żadną pomocą, ale jeszcze przeszkadza. Spodziewałam się ciebie pozawczoraj wieczorem, wczoraj, a teraz posyłam, aby wiedzieć, gdzie ty jesteś i co porabiasz. “Chciałam już sama jechać, ale rozmyśliłam się, wiedząc, iż będziesz niezadowolonym... odpowiedz mi, abym wiedziała co mam robić.“
Dziecko jest chore, a ona chce jechać!... Córka ich choruje, a Anna przybiera względem niego taki wrogi ton...
Wrońskiego uderzył kontrast pomiędzy tą szczerą, niewinną wesołością, panującą na wyborach i tą ponurą, ciężką miłością, do której musiał powracać. Trzeba jednak było wracać i Wroński pierwszym nocnym pociągiem wyjechał z Kaszyna.

XXXII.

Przed wyjazdem Wrońskiego na wybory, Anna mając na względzie, że sceny powtarzające się między nimi z powodu każdego jego wyjazdu, mogą tylko ujemnie wpłynąć na jego miłość ku niej, w żadnym zaś razie dodatnio, postanowiła zapanować nad sobą i znieść spokojnie rozłąkę z nim. Lecz to chłodne, surowe spojrzenie, jakiem Wroński spojrzał na Annę, gdy przyszedł oznajmić jej o swym wyjeździe, obraziło ją, i Wroński nie zdążył jeszcze wyjechać, gdy spokój jej był już zakłóconym.
Przypominając sobie potem w samotności to spojrzenie, które wręcz jej mówiło o tem, że Wroński chce skorzystać ze swych praw niezależności, Anna, jak zwykle nabrała przeświadczenia, iż jest lekceważoną. „Ma prawo jechać, kiedy i dokąd mu się podoba, i nietylko jechać na czas jakiś, ale nawet porzucić mnie. Przysługują mu wszelkie prawa, a mnie żadne; wiedząc jednak o tem, nie powinien postępować ze mną w ten sposób. Cóż on jednak zrobił w rzeczy samej? Rzucił na mnie obojętne i surowe spojrzenie... rozumie się, że takie rzeczy z trudnością dają się określić, lecz tego nie było dawniej i nie jest to bez znaczenia... — myślała — spojrzenie to dowodzi, że już zaczyna być obojętnym.“
I chociaż doszła do przekonania, że zbliża się już faza zobojętnienia, nie mogła jednak nic postanowić i nie mogła w niczem zmienić swych stosunków względem niego. Teraz, również jak przedtem, mogła działać na niego swą urodą i również, jak to już czyniła od niejakiego czasu, mogła tylko nieustanną umysłową pracą w ciągu dnia, a w nocy morfiną zagłuszać straszne myśli o tem, co się z nią stanie, jeżeli on przestanie ją kochać. Był, co prawda, jeszcze jeden sposób: nie starać się zatrzymywać go przy sobie (Anna nie pragnęła niczego, tylko aby on ją kochał) ale zbliżyć się do niego i postawić się względem niego na takiej stopie, aby on nie mógł, choćby nawet chciał, porzucić jej. Środkiem tym był rozwód i ślub. I Anna poczęła życzyć sobie tego i postanowiła zgodzić się odrazu, gdy Wroński lub Stiwa zaczną rozmawiać z nią o tem.
Pięć dni zbiegło jej na myślach tego rodzaju, te pięć dni, w ciągu których on miał być nieobecnym.
Czas schodził jej na spacerach, rozmowie z księżniczką Barbarą, zajmowaniu się szpitalem, a przedewszystkiem na czytaniu jednej książki po drugiej. Ale dnia szóstego, gdy konie wróciły bez niego, Anna poczuła, iż brak już jej sił na zagłuszanie myśli o nim, natarczywie cisnących się do głowy. Jednocześnie zachorowała mała, Anna sama poczęła ją pielęgnować, lecz i to zajęcie nie było w stanie ją rozerwać, gdyż choroba nie była groźną. Pragnęła całem sercem pokochać tę dziewczynkę, ale nie mogła, a udawać miłości nie była w stanie w żaden sposób. Tego samego dnia wieczorem, udając się już na spoczynek, chciała jechać do miasta, po głębokim jednak namyśle napisała dziwny i dwuznaczny list, który Wroński odebrał i, nie odczytawszy go wcale, wysłała przez umyślnego. Na drugi dzień rano odebrała jego kartkę i poczęła żałować, iż pisała do niego. Przerażona oczekiwała znowu tego strasznego spojrzenia, jakie rzucił na nią przed swym wyjazdem, szczególnie, gdy się dowie, że dziewczynka nie była tak bardzo chorą; w każdym jednak razie, Anna była zadowoloną, iż napisała do niego; teraz już przyznawała się przed sobą, że ciąży mu, że on z żalem rozstaje się ze swą niezależnością, aby powrócić do niej, i pomimo to rada była, iż on przyjedzie... niech nawet będzie niezadowolonym, ale w każdym razie niech będzie z nią tutaj razem, aby ona mogła wciąż patrzeć na niego i wiedzieć o każdym jego ruchu.
Anna siedziała w salonie pod lampą, z nowem dziełem Taine’a w ręku, czytała, przysłuchując się wyciu wiatru i oczekując lada chwila turkotu powozu; parę razy zdawało się jej, że słyszy odgłos kół, lecz za każdym razem myliła się; nareszcie nietylko koła zaturkotały, ale nawet dało się słyszeć wołanie stangreta, rozlegające się głucho pod podjazdem. Nawet księżniczka Barbara, która kładła właśnie pasjansa, odezwała się, że to Wroński musiał przyjechać. Anna, zarumieniwszy się mocno, zerwała się prędko z krzesła, lecz zamiast zejść na dół, jak to czyniła już dwa razy tego wieczoru, zatrzymała się na środku pokoju. Nagle objął ją wstyd, iż dopuściła się podstępu, najbardziej zaś przeraziła ją myśl, w jaki sposób on przyjmie tę wiadomość. Uczucie doznanej obrazy minęło już i obecnie lękała się tylko, aby on nie wyraził jej swego niezadowolenia. Przypomniała sobie, że córce drugi dzień było już znacznie lepiej i nawet, że była już zupełnie zdrowa; Anna miała nawet do niej urazę, że wyzdrowiała właśnie wtedy, gdy list został wysłanym; potem przypomniała sobie jego, że on jest już tutaj ze swemi rękami, oczami i t. d., usłyszała jego głos i, zapomniawszy o wszystkiem, pobiegła z radością na jego spotkanie.
— Jak zdrowie Ani? — zapytał zniżonym głosem, stojąc na dole i spoglądając na zbiegającą ku niemu Annę.
Za chwilę Wroński siedział na fotelu i lokaj ściągał mu z nogi ciepłe buty.
— Już znacznie lepiej.
— A ty? — zapytał, przeciągając się.
Anna ujęła go za dłoń i pociągnęła ku sobie, nie spuszczając z niego spojrzenia.
— Rad jestem bardzo — rzekł, spoglądając chłodno na nią, na jej uczesanie, na jej suknię, o której wiedział, iż została włożoną naumyślnie dla niego.
Wszystko to podobało mu się bardzo, lecz już tyle razy miała sposobność podobać się!
I ten surowo-kamienny wyraz, którego tak bała się, odbił się na jej twarzy.
— Rad jestem bardzo — powtórzył. — A ty czyś zdrowa? — zapytał, obcierając chustką wilgotną brodę i całując ją w rękę.
„Wszystko jedno, co się teraz stanie — myślała — niech on tylko będzie tutaj, a gdy jest już ze mną, to nie może, nie ośmieli się nie kochać mnie.“
Wieczór przeszedł szczęśliwie i spokojnie w towarzystwie księżniczki Barbary, która skarżyła się mu, iż Anna podczas jego nieobecności zażywała morfinę.
— Cóż miałam robić?... nie mogłam sypiać... myśli przeszkadzały mi. Gdy on jest, nie zażywam nigdy... prawie nigdy.
Wroński opowiadał o wyborach, a Anna potrafiła zadawanemi pytaniami skierować rozmowę na jego powodzenie, to jest na przedmiot, o którym najchętniej rozmawiał; potem opowiedziała mu wszystko, co zaszło podczas jego nieobecności w domu i co mogło go zajmować... i te wiadomości również były bardzo wesołe.
Ale późnym już wieczorem, gdy pozostali sami, Anna, widząc, iż on znowu znajduje się pod jej wpływem, zapragnęła wyjaśnić przykrą kwestyę listu.
— Przyznaj się jednak, żeś rozgniewał się, odebrawszy mój list i że nie uwierzyłeś mi.
Z chwilą jednak, gdy to powiedziała, spostrzegła, że chociaż on był jaknajlepiej względem niej usposobionym, nie przebaczył jej jednak tego.
— W istocie — rzekł — list ten zadziwił mnie bardzo... to Ani jest chora, to znów ty sama chcesz jechać...
— Wszystko, co napisałam, to prawda.
— Przecież ja nie wątpię o tem...
— Nieprawda, wątpisz!... Widzę, żeś niezadowolony.
— Nie wątpię ani na chwilę. Coprawda jestem niezadowolony, że ty zdajesz się nie chcieć przypuszczać, iż są obowiązki...
— Obowiązki jechania na koncert...
— Nie mówmy już lepiej o tem...
— Dlaczego mamy nie mówić?
— Chcę ci tylko powiedzieć, że mogą mi wypaść sprawy niecierpiące zwłoki... teraz, naprzykład, będę musiał jechać do Moskwy w sprawie domu... Ach, Anno, czemu ty tak łatwo poddajesz się rozdrażnieniu? Czyż nie wiesz, że ja żyć nie mogę bez ciebie?
— Jeżeli to prawda... — odezwała się Anna zmienionym głosem, to to życie bardzo cięży ci... przyjeżdżasz i zaraz następnego dnia wyjeżdżasz znowu, tak zwykle postępują tylko...
— Anno, jesteś okrutna... Gotów jestem oddać życie...
Lecz ona nie słuchała go.
— Jeżeli pojedziesz do Moskwy, to i ja pojadę... nie zostanę tutaj. Powinniśmy albo rozejść się, albo być zawsze razem...
— Przecież wiesz, że to jest jedyne moje pragnienie, lecz na to...
— Potrzebnym jest rozwód? Napiszę do niego, sama widzę, że niema innej rady... ale ja pojadę z tobą do Moskwy...
— Zdajesz się grozić mi, a ja przecież marzę tylko o tem, aby nie rozłączać się z tobą.
Ale tylko obojętne, złe spojrzenie prześladowanego i rozdrażnionego człowieka błysło mu w oczach, gdy mówił te pieszczotliwe wyrazy...
Ona dostrzegła to spojrzenie i odgadła zapewne jego znaczenie.
— Jeżeli tak jest w rzeczy samej, jest to prawdziwe nieszczęście! — mówiło jego spojrzenie; było to tylko chwilowe wrażenie, lecz Anna nigdy nie mogła go zapomnieć.
Anna Arkadjewna napisała do męża, prosząc go o rozwód, i w końcu listopada razem z Wrońskim pojechała na całą zimę do Moskwy, pożegnawszy się przedtem z księżniczką Barbarą, która musiała wracać do Petersburga.
Spodziewając się lada dzień odpowiedzi od Aleksieja Aleksandrowicza, a co za tem idzie i rozwodu, Wroński i Anna zamieszkali razem.





CZĘŚĆ SIÓDMA.

I.

Lewinowie spędzali trzeci miesiąc w Moskwie. Dawno już minął termin, gdy według nieomylnych wyliczeń ludzi biegłych w tych rzeczach, Kiti powinna była odbyć słabość; Kiti pomimo to wciąż chodziła i nie było żadnych oznak, by chwila ta była obecnie bliższą, niż dwa miesiące temu. I doktor, i madame, i Dolly, i księżna, a szczególnie Lewin, który bez strachu nie mógł pomyśleć o tem, zaczęli się już niecierpliwić i niepokoić; jedna tylko Kiti czuła się zupełnie szczęśliwą i spokojną.
Kiti zdawała sobie teraz dokładnie sprawę, że powstaje w niej nowe uczucie miłości ku przyszłemu, a jak dla niej, pod pewnym względem już istniejącemu dziecku, i z rozkoszą oddawała się temu uczuciu. Dziecię nie było już teraz tylko cząstką jej, gdyż chwilami żyło swojem, niezależnem od niej, życiem. Sprawiało jej to często ból, ale zarazem Kiti chciało się śmiać, gdyż ogarniała ją dziwna, nieznana dotąd radość.
Wszyscy jej ukochani otaczali ją i wszyscy byli tak dobrzy dla niej, tak dbali o nią, ona zaś we wszystkiem i wszystkich widziała tylko życzliwość ku sobie i dodatnie cechy otaczających ją, gdyby więc nie wiedziała i nie czuła, że to wszystko musi się skończyć wkrótce, nie pragnęłaby wcale innego, przyjemniejszego życia. Jedna rzecz tylko psuła jej wrażenie zupełnego zadowolenia, a mianowicie, że mąż nie był takim, jakim ona najbardziej go kochała i jakim bywał na wsi.
Kiti lubiła jego spokojne, uprzejme, gościnne obejście się na wsi, w mieście zaś zdawał się być ciągle niespokojnym i mieć na baczności, jak gdyby się obawiał, aby ktobądź nie wyrządził krzywdy jemu, a przedewszystkiem jego żonie. Tam na wsi, będąc u siebie w swoim domu, nigdy nie spieszył się i nigdy nie był bezczynnym. Tutaj w mieście wciąż się spieszył, jak gdyby obawiał się spóźnić, choć nie miał nic do roboty. Kiti litowała się nad nim, choć wiedziała, że inni nie podzielają jej zdania. Patrząc na niego, gdy znajdował się w liczniejszem towarzystwie, tak, jak się patrzy czasami na ukochanego człowieka, usiłując widzieć w nim obojętnego sobie, aby określić wrażenie, jakie on wywiera na obcych, Kiti widziała, z obawą nawet wywoływaną przez zazdrość, że mąż jej nietylko nie zasługuje na współczucie, lecz owszem bardzo jest pociągającym przez swe staroświeckie trochę obejście, przez swą nieśmiałą uprzejmość dla kobiet, przez swą silną postać, a przedewszystkiem, jak jej się zdawało, przez swe wyraziste oblicze. Lecz Kiti patrzała nie z zewnątrz, ale z wewnątrz i widziała, że mąż nie jest tutaj samym sobą, gdyż inaczej nie mogłaby wytłumaczyć sobie jego stanu. Chwilami w głębi duszy czyniła mu wyrzuty, że nie umie zastosować się do miejskiego życia, chwilami zaś przyznawała sama, że w istocie musi mu być trudno urządzić się w ten sposób, aby być zadowolonym z pobytu w Moskwie.
W rzeczy samej, cóż miał robić? Kart nie lubił, do klubu nie uczęszczał. Kiti wiedziała już, co to znaczy przyjaźnić się z wesołymi mężczyznami w rodzaju Obłońskiego... to znaczy pić i jechać po pijanemu Bóg wie dokąd; bez przerażenia nie mogła pomyśleć, dokąd w takich razach jeżdżą mężczyźni. Bywać? Wiedziała jednak, że, aby bywać, trzeba znajdować przyjemność w towarzystwie młodych kobiet, a Kiti nie mogła życzyć sobie tego. Czy miał siedzieć całymi dniami w domu z nią, z matką i siostrami? Ale chociaż nadzwyczaj lubiła i zawsze bawiły ją bardzo jedne i te same rozmowy, „Aliny — Nadiny“, jak te rozmowy sióstr pomiędzy sobą nazywał stary książę, wiedziała jednak, że znudzą mu się one dość prędko. Cóż więc miał robić? czy w dalszym ciągu pisać swe dzieło? Próbował to robić, przesiadywał z początku w bibliotece, robił notatki i zbierał materyały, ale sam mówił jej, że im mniej ma do roboty, tem mniej ma zawsze czasu. Prócz tego żałował, że za dużo rozmawia tutaj o swej książce, i że dlatego wszystko plącze mu się w głowie i przestaje go zajmować.
Pobyt w mieście miał tylko jedną dobrą stronę, tę, że tutaj nie miały nigdy miejsca żadne sprzeczki pomiędzy nimi. Czy to dlatego, że warunki miejskie były odmienne, czy też dlatego, że oboje stali się ostrożniejsi i rozsądniejsi pod tym względem, ale w Moskwie nie zdarzały się nigdy wybuchy zazdrości, których lękali się oboje, wyjeżdżając do Moskwy.
Pod tym względem zaszło nawet jedno, nadzwyczaj dla nich obojga ważne zdarzenie, spotkanie się Kiti z Wrońskim.
Stara księżna, Marya Borysowna, chrzestna matka Kiti, zapragnęła zobaczyć swą ukochaną chrześniaczkę. Kiti, chociaż nigdzie nie bywała ze względu na swój stan, pojechała jednak z ojcem do staruszki i tam spotkała się z Wrońskim.
Z powodu tego spotkania Kiti mogła sobie uczynić jeden tylko zarzut, że, gdy poznała te znajome sobie niegdyś doskonale rysy, zabrakło jej na mgnienie oka tchu, serce ścisnęło się, a gorący rumieniec oblał jej policzki. Trwało to jednak tylko parę sekund; jeszcze ojciec, który naumyślnie głośno zaczął witać się z Wrońskim, nie skończył rozmawiać z nim, gdy Kiti zapanowała już zupełnie nad sobą, mogła patrzeć na Wrońskiego i rozmawiać z nim z równą swobodą, jak z księżną Maryą Borysowną, przedewszystkiem zaś w taki sposób, że każde jej odezwanie się i każdy uśmiech zyskałyby uznanie męża, którego niewidzialną obecność zdawała się odczuwać w tej chwili.
Zamieniła z nim kilka słów, uśmiechnęła się nawet z jego żartu o wyborach, które nazwał „naszym parlamentem.“ (Trzeba było uśmiechnąć się, aby pokazać, iż dowcip został zrozumianym). Natychmiast jednak zwróciła się do księżnej Maryi Borysownej i ani razu nie popatrzała na niego, dopóki nie wstał, aby pożegnać się; wtedy spojrzała na niego, ale widocznem było, że tylko dlatego, że niegrzecznie jest nie patrzeć się na kogoś, gdy ten ktoś żegna się.
Kiti wdzięczną była ojcu, iż nie wszczynał z nią rozmowy o spotkaniu z Wrońskim; pomimo to widziała, że ojciec jest zadowolony z niej, ona sama również nie miała sobie nic do wyrzucenia; nie spodziewała się nigdy, aby mogła znaleźć siłę zatrzymania gdzieś w głębi duszy wszystkich wspomnień o dawnem uczuciu, jakie żywiła ku Wrońskiemu, i nietylko wydawać się, ale być w rzeczy samej zupełnie obojętną względem niego.
Lewin bardziej niż żona zarumienił się, gdy usłyszał, że Kiti u księżnej Maryi Borysownej spotkała się z Wrońskim. Kiti nie łatwo było powiedzieć o tem mężowi, jeszcze trudniej zaś opowiadać o wszystkich szczegółach spotkania, gdyż nie zadawał jej żadnych pytań, a tylko spoglądał na nią ponuro i z niezadowoleniem.
— Żałowałam bardzo, że cię nie było — rzekła. — Nie tyle nawet, że cię nie było w pokoju... w twej obecności nie byłabym tak naturalną... doprawdy, teraz rumienię się bardziej — mówiła, czerwieniąc się po uszy — szkoda jednak, żeś nie mógł patrzeć przez dziurkę od klucza.
Pełne prawdy, szczere jej oczy powiedziały Lewinowi, że Kiti zachowywała się z godnością, nie zwracając więc uwagi na jej zakłopotanie, uspokoił się natychmiast i zaczął wypytywać szczegółowo, a Kiti na to tylko czekała.
Gdy dowiedział się już o wszystkiem, nawet o tym szczególe, że tylko w ciągu pierwszej sekundy nie była w stanie nie zarumienić się, gdy przekonał się, że spotkanie z Wrońskim nie wywarło na niej prawie żadnego wrażenia, i że rozmawiała z nim, jak z każdym pierwszym lepszym znajomym, Lewin rozweselił się zupełnie i oświadczył, że cieszy się z tego i że teraz nie będzie już postępował tak głupio z Wrońskim, jak na wyborach, a postara się przy pierwszem spotkaniu być z nim w jaknajlepszych stosunkach.
— Sprawia mi to zawsze ogromną przykrość, gdy mi się zdaje, że ktoś jest mym wrogiem i gdy staram się unikać spotkania z nim — rzekł. — Cieszę się z tego ogromnie!..

II.

— Pamiętaj więc i bądź u Bolów — odezwała się Kiti do męża, gdy ten o godzinie jedenastej rano, przed wyjściem na miasto, przyszedł się z nią pożegnać. — Wiem, że będziesz dzisiaj na obiedzie w klubie, papa zapisał cię... A na rano jakie masz projekty?
— Będę tylko u Katawasowa — odparł Lewin.
— Po cóż tak wcześnie?
— Obiecał mi, że zastanę u niego Metrowa, znanego petersburgskiego uczonego, z którym chciałbym porozmawiać o mem dziele...
— To ten, którego artykuł tak ci się podobał? No, a potem? — dopytywała Kiti.
— Zapewne wpadnę na chwilę do sądu we wiadomym ci interesie siostry.
— A na koncert?
— Niechce mi się jechać samemu!
— Jedź!... śliczny koncert... będą grać nieznane jeszcze utwory... ja bym bezwarunkowo nie pojechała.
— W każdym razie będę jeszcze w domu przed obiadem — rzekł, spoglądając na zegarek.
— Weź tużurek, abyś mógł złożyć wizytę hrabinie Bolowej...
— Czy to koniecznie trzeba być u niej?
— Koniecznie! On był przecież u nas. Co ci to szkodzi? Zajedziesz do nich, posiedzisz, pogadasz pięć minut o pogodzie, wstaniesz i pójdziesz sobie...
— Nie dasz wiary, ale ja już tak odwykłem od tego, że mi doprawdy wstyd! Bo co to jest w rzeczy samej? Przyjdzie obcy człowiek, siądzie, niema nic ciekawego do powiedzenia, im przeszkadza, irytuje się tylko na siebie samego, a potem wynosi się.
Kiti roześmiała się.
— Będąc kawalerem, składałeś przecież wizyty... — zauważyła.
— Składałem, ale zawsze wstyd mi było, a teraz to już odzwyczaiłem się do tego stopnia, że wolałbym dwa dni nie jeść obiadu, zamiast iść na wizytę. Doprawdy, wstyd mi! Jestem pewien, że obrażą się i powiedzą: po coś przychodził, nie mając żadnego interesu?
— Nie bój się, nie obrażą się... już ja ci ręczę za to — rzekła Kiti, patrząc się na męża z uśmiechem i ujmując go za rękę... — Do widzenia się... bądź więc u nich koniecznie...
Lewin pocałował żonę w rękę i chciał już wychodzić, ale ona zatrzymała go.
— Czy wiesz, Kostia, że ja mam już zaledwie pięćdziesiąt rubli?
— To i cóż? zajdę do banku i wezmę. Ile? — zapytał ze znanym żonie wyrazem niezadowolenia.
— Poczekaj... — rzekła, nie puszczając jego ręki — jestem niespokojna, trzeba, żebyśmy o tem pomówili. Zdaje się, że nie robię żadnych zbytecznych wydatków, a pieniądze płyną jak woda... Musimy chyba urządzić się jakoś inaczej?
— Niema potrzeby — odparł, chrząkając i patrząc na nią z ukosa.
Kiti znała to chrząkanie; było ono oznaką żywego niezadowolenia, nie tyle z niej, co z siebie samego; Lewin w rzeczy samej był niezadowolonym, ale nie z tego, że wyszło dużo pieniędzy, lecz z tego, że przypominają mu o tem, o czem on, wiedząc doskonale, iż nie jest tak, jak być powinno, pragnie zapomnieć.
— Kazałem Sokołowowi sprzedać pszenicę i wziąć z góry za młyn... pieniędzy nam nie zabraknie.
— Dobrze, lecz ja się obawiam, że w ogóle dużo...
— To nic, to nic... — powtórzył parę razy — do widzenia się więc...
— Doprawdy, żałuję chwilami, żem posłuchała mamy.
Tak by nam dobrze było na wsi! Narobiłam tylko wszystkim kłopotu i wydajemy pieniądze...
— Nic nie szkodzi. Nie było jeszcze takiego wypadku od czasu mego ożenienia się, abym powiedział, że mogłoby być lepiej, niż jest.
— Czy naprawdę? — zapytała, patrząc mu w oczy.
Powyższe słowa wyrzekł, nie myśląc wcale o tem co mówi, chcąc tylko ją pocieszyć; gdy jednak rzucił na żonę spojrzenie i przekonał się, że te pełne prawdy, ukochane oczy patrzą na niego pytająco, powtórzył to samo, ale teraz już zupełnie szczerze. „Stanowczo zapominam o jej stanie!“ — pomyślał i przypomniał sobie, co w krótkim czasie oczekuje ich.
— A czy prędko? Jak ci się zdaje? — szepnął, ujmując obie jej dłonie.
— Tyle razy już myślałam o tem, że teraz nic już nie myślę i nie wiem.
— I nie lękasz się?
Kiti uśmiechnęła się pogardliwie.
— Ani trochę — odparła.
— Jeżeli co będzie, to ja będę u Katawasowa...
— Nic nie będzie, nie myśl nawet o tem. Pojadę z ojcem, jak zwykle, na spacer na bulwary. Zajedziemy na chwilę do Dolly, będę czekała na ciebie przed obiadem. Prawda, przypomniałam sobie... Czy wiesz, że Dolly nie może już dać sobie rady? Długów mają po uszy, a pieniędzy ani grosza. Rozmawialiśmy właśnie wczoraj o tem z mamą i z Arsenjuszem[5] i postanowiliśmy, że wy obydwaj rozmówicie się ze Stiwą. Ojcu nie można nawet wspominać o tem... ale żebyście tak, ty i on...
— Cóż my na to poradzimy?
— Będziesz przecież u Arsenjusza, pogadaj z nim o tem, on powie ci, cośmy uradzili.
— Zgadzam się ślepo z jego zdaniem... będę więc u niego i zaraz skorzystam ze sposobności, gdyż pojadę z Natalją na koncert... do widzenia się!...
Na ganku dawny, z kawalerskich jeszcze czasów lokaj Lewina, Kuźma, pod zarządem którego znajdowało się całe gospodarstwo miejskie, oczekiwał na swego pana.
— Krasawczyk[6] ma zmienioną podkowę, pomimo to wciąż kuleje — rzekł. — Co pan każe z nim robić?
Podczas pierwszych dni pobytu w Moskwie, Lewina zajmowały bardzo konie, które zabrał z sobą z Pokrowskiego, gdyż chciał mieć konie na zawołanie i o ile można najtaniej, i w ogóle pragnął urządzić się pod tym względem najpraktyczniej, ale pokazało się, że własne konie kosztują drożej, niż wynajęte, i że, chociaż się je trzyma, trzeba brać ciągle dorożki i najmować karety.
— Trzeba posłać po konowała...
— A jak Katarzyna Aleksandrowna pojedzie? — zapytał Kużma.
Lewin nie dziwił się już teraz, jak to czynił jeszcze niedawno, że trzeba zaprzęgać parę silnych koni do ciężkiej karety i płacić pięć rubli za to, że kareta przejedzie po błocie zmięszanem ze śniegiem ćwierć wiorsty i że będzie czekała cztery godziny. Obecnie wydawało mu się to zupełnie naturalnem.
— Każ stangretowi przyprowadzić parę koni do nowej karety.
— Słucham.
Lewin, rozwiązawszy dzięki miejskim udogodnieniom, tak łatwo i krótko sprawę z końmi, której załatwienie na wsi wymagało zawsze zużycia sporo osobistej pracy i czasu, zawołał sanki, wsiadł do nich i kazał jechać na Nikitską ulicę; po drodze nie myślał już o pieniądzach, tylko o oczekującej go znajomości z petersburgskim uczonym, pracującym nad socyologią, i o rozmowie z nim.
Tylko z samego początku pobytu w Moskwie Lewina wprawiały w zdumienie te najzupełniej zbyteczne, lecz konieczne wydatki, których potrzeba zachodziła co chwila; teraz już jednak przyzwyczaił się do nich. Pod tym względem stał się podobnym do pijaka, który pierwszy kieliszek wypija jak gdyby z musu, drugi już łatwiej, a z trzeciego i dalszych nic już sobie nie robi. Gdy Lewin zmieniał pierwszą storublówkę na liberyę dla lokaja i stangreta, przyszło mu pomimowoli na myśl, że ta liberya, która nikomu nie przyniesie żadnego pożytku, bez której jednak obejść się było nie sposób, sądząc ze zdumienia Kiti i księżnej, gdy napomknął, że możnaby niesprawiać jej; że ta liberya będzie kosztować tyle, co dwóch parobków przez całe lato, licząc od Zielonych Świąt do końca jesieni, a pracujących od wschodu słońca do nocy. Z pierwszą tą storublówką żal mu było rozstawać się, ale już następna, zmieniana na wydanie obiadu dla rodziny, który kosztował dwadzieścia ośm rubli, chociaż przypomniała Lewinowi, że dwadzieścia ośm rubli to dziewięć ćwierci owsa, który w pocie czoła robotnicy na wsi sieją, koszą, wiążą, młócą, wieją i nasypują do worków, poszła już znacznie łatwiej. A teraz wydawane papierki nie wywoływały już żadnego wrażenia i wylatywały z kieszeni jak małe ptaszki z klatki. Lewin przestał już zastanawiać się, czy praca zużyta na zdobycie pieniędzy równoważy się przyjemnością, jaką kupuje się za nie; zapomniał również, że istnieje pewne minimum ceny, którego, nie chcąc narażać się na straty, nie można przekraczać. Żyto zostało sprzedane o pięćdziesiąt kopiejek taniej na ćwierci, niż dawano za nie miesiąc temu, chociaż Lewin dość długo wstrzymywał się ze sprzedażą. Nawet wzgląd, że wobec takich wydatków nie będzie można dotrzymać do końca roku bez zaciągnięcia długu, nawet ten wzgląd przestał już istnieć teraz; trzeba koniecznie rozporządzać pieniądzmi w banku, nie pytając się nawet, skąd one biorą się, aby mieć za co kupić jutro mięsa na obiad. I w rzeczy samej zawsze tak było, że pieniądze w banku leżały, ale teraz pieniądze rozeszły się już i Lewin nie wiedział dobrze, skąd wziąć nowych. Dlatego też skrzywił się, gdy Kiti podniosła tę sprawę, ale teraz nie miał czasu zastanawiać się nad tem, gdyż jechał, myśląc o Katawasowie i o spotkaniu się z Metrowem.

III.

Lewin od niejakiego czasu zawiązał ściślejsze stosunki z dawnym swym kolegą uniwersyteckim, profesorem Katawasowem, z którym nie widział się od dnia swego ślubu. Katawasow podobał mu się nadzwyczaj z prostoty i naiwności swych poglądów. Lewinowi zdawało się, że prostota ta jest skutkiem ubóstwa jego natury, Katawasow zaś był zdania, że niekonsekwentność myśli Lewina wynika z powodu niedostatecznego wygimnastykowania umysłu, lecz prostota Katawasowa wywierała na Lewina przyjemne wrażenie, a Katawasow lubił obfitość myśli Lewina, nie ujętych w żadne karby, i obydwaj schodzili się od czasu do czasu z prawdziwą przyjemnością i prowadzili ożywione spory.
Lewin czytał Katawasowi parę ustępów ze swego dzieła, i profesor odzywał się o nich z uznaniem. Wczoraj, widząc się z Lewinem na odczycie, Katawasow powiedział mu, że znany Metrow, którego artykuł podobał się bardzo Lewinowi, bawi w Moskwie i że jest zaciekawiony tem, co mu opowiedział Katawasow o pracy Lewina; Metrow będzie jutro u niego o godzinie jedenastej rano i pragnie bardzo zaznajomić się z Lewinem.
— Stwierdzam z przyjemnością, że pan stanowczo zmienia się na korzyść! — rzekł Katawasow, witając się z Lewinem w małym saloniku — słyszę dzwonek i myślę: nie może być, aby on nie spóźnił się... a cóż Czarnogórcy?
— A co się stało? — zapytał Lewin.
Katawasow krótkiemi słowy podzielił się z nim ostatniemi wiadomościami politycznemi i, wprowadziwszy Lewina do gabinetu, zaznajomił go z siedzącym tam niewysokim, krępym, przystojnym człowiekiem. Był to Metrow. Jakiś czas rozmawiano o polityce i o zapatrywaniach miarodajnych sfer na ostatnie wypadki. Metrow opowiedział o wiadomem sobie, z wiarogodnego bardzo źródła, odezwaniu się cesarza i jednego z ministrów z tego powodu. Katawasow zaś miał również autentyczną wiadomość, że cesarz odezwał się wręcz przeciwnie. Lewin usiłował dowieść, że zaszła zapewne taka okoliczność, że i jedne i drugie słowa mogły być powiedziane, i rozmowa na ten temat urwała się.
— Napisał już prawie całą książkę o przyrodniczych warunkach, istniejących w stosunku między robotnikami wiejskimi a ziemią — rzekł Katawasow — nie jestem pod tym względem specyalistą, ale podoba mi się bardzo, jako przyrodnikowi, że przyjaciel mój nie uważa ludzkości, jako czegoś niezależnego od praw zoologicznych, lecz przeciwnie widzi zależność jej od otoczenia i szuka warunków rozwoju w tej właśnie zależności.
— To ciekawe bardzo — zauważył Metrow.
— Prawdę mówiąc, zacząłem pisać dzieło rolniczo-gospodarskie, pomimowoli jednak, gdym natknął się na główne narzędzie gospodarstwa wiejskiego, na robotnika — rzekł Lewin, rumieniąc się — doszedłem do nieoczekiwanych zgoła rezultatów.
I Lewin począł ostrożnie, jakdyby szukając gruntu, wykładać swoje poglądy; wiedział, że Metrow napisał artykuł, krytykujący ogólnie przyjęte polityczno-ekonomiczne poglądy, ale nie wiedział i nie mógł odgadnąć z rozumnego i spokojnego oblicza uczonego, do jakiego stopnia może liczyć na jego współczucie dla swych, zupełnie nowych poglądów.
— W czem pan jednak upatruje szczególne właściwości rosyjskiego robotnika? — zapytał Metrow — czy w jego, że się tak wyrażę, zoologicznych właściwościach, czy też w tych warunkach, w jakich on znajduje się?
Lewin spostrzegł, że już w tem pytaniu Metrow wypowiada swój pogląd niezgodny z jego poglądami, rozwijał jednak w dalszym ciągu swe zapatrywania, polegające na tem, że rosyjski robotnik zapatruje się na ziemię wręcz odmiennie, niż robotnicy innych narodowości i, aby dowieść tego twierdzenia, pośpieszył dodać, że zdaniem jego to zapatrywanie rosyjskiego narodu wynika z poczucia, iż jest on powołanym do zaludnienia ogromnych, niezamieszkałych jeszcze, przestrzeni na Wschodzie.
— Łatwo się można omylić, wyprowadzając wnioski z ogólnego powołania narodu — zauważył Metrow, przerywając Lewinowi — stan robotnika zawsze będzie zależnym od stosunku jego do ziemi i kapitału — i nie dając Lewinowi dokończyć mówić, Metrow począł mu wykładać szczegóły swej teoryi.
Na czem ma polegać teorya Metrowa, Lewin nie rozumiał, gdyż nie zadawał sobie nawet pracy zrozumienia jej; widział, że Metrow również jak i inni ekonomiści, pomimo swego artykułu, w którym odrzucał ogólnie przyjętą naukę ekonomiczną, patrzał w każdym razie na stan rosyjskiego robotnika z punktu widzenia kapitału, zarobków i renty. Musiał jednak zgodzić się na to, że we wschodniej, najobszerniejszej części Rosyi, renta równa się zeru; że zarobki dla dziewięciu dziesiątych ośmdziesięciomilionowej ludności rosyjskiej wyrażają się tylko sumą, wystarczającą zaledwie na opędzenie najkonieczniejszych potrzeb i że kapitał, jak dotąd, nie istnieje — chyba tylko pod postacią najprostszych narzędzi; ale Metrow tylko z tego punktu widzenia rozpatrywał każdego robotnika, chociaż pod wieloma innymi względami nie zgadzał się z większością ekonomistów i stworzył swą nową teoryę o zarobkach, z którą też obznajamiał Lewina.
Lewin słuchał go niechętnie i z początku stawiał zarzuty, chciał koniecznie przerwać Metrowowi, aby przytoczyć parę argumentów, jakie zdaniem jego powinny były uczynić zbytecznemi wszelkie dalsze dowodzenia. Lecz potem, przekonawszy się, że obydwaj do tego stopnia mają różne przekonania, że nigdy nie będą w stanie porozumieć się, nie przeczył już, ograniczając się tylko na słuchaniu. Chociaż go już nie zaciekawiało teraz zupełnie, co mówi Metrow, doświadczał jednak, słuchając go, pewnego zadowolenia. Miłość własna Lewina była zadowoloną, że taki uczony człowiek tak chętnie, z taką uwagą i ufnością, iż Lewin jest obznajmionym dokładnie z przedmiotem, wypowiada mu swe myśli, czasami jednem tylko napomknieniem wskazując na pewne strony kwestyi. Lewin przypisywał to swej własnej zasłudze, nie wiedząc o tem, że Metrow, narozmawiawszy się już dosyć ze wszystkimi swymi dawnymi znajomymi, rozmawia wciąż o tem z każdym nowym znajomym, a i wogóle zawsze mówi chętnie o każdej zajmującej go kwestyi, która jemu samemu przedstawia się jeszcze niezupełnie jasno.
— Spóźnimy się jednak — zauważył Katawasow, spoglądając na zegarek, gdy Metrow przestał mówić.
— Prawda, dzisiaj mamy posiedzenie w Towarzystwie z powodu pięćdziesięcioletniego jubileuszu Swiotiesa — odparł Katawasow na pytanie Lewina — wybieramy się na nie z Piotrem Iwanowiczem. Obiecałem, że będę mówił o zasługach jubilata w dziedzinie zoologii. Niech pan pójdzie z nami, warto doprawdy.
— W istocie czas już — rzekł Metrow — niech pan wybierze się z nami, a stamtąd, jeżeli łaska do mnie... posłucham z przyjemnością pańskiej pracy.
— E... nie warto... jeszcze nie zupełnie skończona... ale na posiedzenie udałbym się z przyjemnością.
— Czyście panowie słyszeli? Podał oddzielny memoryał — zapytał Katawasow, przebierając się w drugim pokoju we frak, i zaczęto rozmawiać o sprawie uniwersyteckiej.
Sprawa uniwersytecka należała w ciągu tej zimy do liczby najważniejszych zdarzeń w Moskwie. Na radzie trzech starych profesorów nie zgodziło się ze zdaniem młodszych, i młodsi podali oddzielny memoryał. Memoryał ten, zdaniem jednych był niemożebnym, zdaniem zaś drugich był najbardziej prostem i właściwem rozwiązaniem kwestyi, i profesorowie rozdzielili się na dwa obozy.
Młodsi, do liczby których należał i Katawasow, widzieli w postępku przeciwnej partyi nikczemną denuncyacyę i podłość; starsi zaś, dziecinadę i brak poszanowania dla autorytetów. Lewin, chociaż nie miał nic wspólnego z uniwersytetem, parę razy podczas bytności swej w Moskwie słyszał i rozmawiał o tej sprawie i wyrobił sobie o niej swe własne zdanie, przyjął więc udział w rozmowie, jaka toczyła się w dalszym ciągu na ulicy, zanim wszyscy trzej nie doszli do gmachu starego uniwersytetu.
Posiedzenie już się rozpoczęło. Pod portretem cesarza stał stół zasłany suknem; Katawasow i Metrow zajęli swe miejsca; jeden z członków towarzystwa, pochylając się nisko nad rękopisem, coś czytał. Lewin usiadł na jednem z niezajętych krzeseł i szeptem zapytał swego sąsiada, studenta, co prelegent czyta. Student spojrzał z niezadowoleniem na pytającego i odparł krótko:
— Biografię.
— Chociaż Lewina niewiele obchodził życiorys jubilata, słuchał go jednak z uwagą i pomimowoli dowiedział się paru ciekawych szczegółów z życia znakomitego uczonego.
Gdy czytanie życiorysu skończyło się, prezydujący podziękował prelegentowi, odczytał wiersze poety Meuta, napisane na uczczenie obchodu jubileuszowego, i w paru słowach wyraził swą wdzięczność poecie. Potem Katawasow swym donośnym, krzykliwym głosem, przeczytał referat o naukowych pracach jubilata.
Lewin spojrzał na zegarek, przekonał się, że jest już druga, i pomyślał, że nie zdąży przed koncertem przeczytać Metrowowi swej pracy, a zresztą już mu się odechciało czytać. Przez całe posiedzenie myślał tylko o rozmowie, jaką prowadził niedawno z Metrowem. Teraz umocnił się już w swem przekonaniu, że chociaż Metrow w zapatrywaniach się swych ma trochę słuszności, lecz i jego, Lewina, poglądom nie można również odmówić racyi bytu, i że zapatrywania się każdego z nich mogą wyjaśnić się i doprowadzić do jakiegobądź pozytywnego rezultatu tylko w takim razie, jeżeli każdy z nich kroczyć będzie wytkniętą przez się drogą. Postanowiwszy wymówić się od zaproszenia Metrowa, Lewin w końcu posiedzenia podszedł do niego. Metrow zaznajomił Lewina z prezydującym, z którym rozmawiał właśnie o najświeższych nowinach politycznych. Korzystając ze sposobności, Metrow opowiedział prezydującemu to samo, co opowiedział Lewinowi, a Lewin uczynił znowu tę samą uwagę co i rano, lecz dla rozmaitości dorzucił jeszcze parę słów, które w tej chwili przyszły mu na myśl. Potem rozpoczęła się rozmowa o sprawie uniwersyteckiej. Ponieważ Lewin słyszał już to wszystko parę razy, pośpieszył zatem powiedzieć Metrowowi, że żałuje bardzo, iż nie może korzystać z jego zaproszenia, poczem pożegnał się i pojechał do Lwowa.

IV.

Lwow, żonaty z Natalią Szczerbacką, siostrą Kiti, spędził całe swe życie w zagranicznych stolicach, gdzie wychowywał się i gdzie zajmował dyplomatyczne urzędy.
W zeszłym roku porzucił swe dyplomatyczne stanowisko, ale nie z powodu jakichbądż nieprzyjemności (Lwow nie miewał nigdy z nikim nieprzyjemnych zajść) i objął urząd w ministeryum Dworu w Moskwie, aby być w możności zapewnić najlepsze wychowanie swym dwom synom.
Pomimo wręcz przeciwnych upodobań i poglądów oraz znacznej różnicy wieku (Lwow był starszym od Lewina), dwaj szwagrowie widywali się bardzo często i polubili nawzajem.
Lwow był w domu i Lewin, nie meldując się, wszedł do jego gabinetu.
Lwow siedział na fotelu w bluzie, przepasanej pasem, w zamszowych kamaszach, w pince-nez z niebieskiemi szkłami na nosie, i czytał książkę, leżącą na pulpicie, trzymając ostrożnie w starannie utrzymanej ręce spopielone już do połowy cygaro; gdy ujrzał wchodzącego Lewina, przystojna, delikatna, względnie młoda twarz jego, której kędzierzawe, połyskujące srebrem włosy nadawały jeszcze bardziej rasowy wygląd, rozpromieniła się uśmiechem.
— Dobrze, że pan przyszedł... chciałem już posyłać po pana. Jak się miewa Kiti? Niech pan siada tutaj, będzie panu wygodniej — rzekł przysuwając fotel na biegunach. Czy pan czytał ostatni cyrkularz w Journal de St. Pétersbourg? Mojem zdaniem świetnie napisany — mówił z francuskim akcentem.
Lewin podzielił się z nim wiadomościami, jakie kursują po Petersburgu, a o których dowiedział się od Katowasowa, i porozmawiawszy o polityce, opowiedział mu o swej znajomości z Metrowem i o posiedzeniu, co bardzo zajęło Lwowa.
— Zazdroszczę panu, że pan ma wstęp do tego interesującego, uczonego świata — rzekł, i po chwili, jak zwykle, zaczął mówić po francusku, gdyż tym językiem władał najbieglej. Co prawda, to ja niebardzo mam czas na to; zajęcia biurowe i kształcenie dzieci pozbawiają mnie tej przyjemności, nie wstydzę się więc mówić, że wykształcenie moje uważam za zupełnie niedostateczne.
— Nie zgadzam się z panem pod tym względem — odparł Lewin z uśmiechem, podziwiając, jak zawsze, jego skromne mniemanie o samym sobie, w którem dawała się czuć szczerość, a nie chęć wydawania się skromnym nad miarę.
— A jakże... teraz dopiero przekonywam się, że wykształcenie moje jest niedostatecznem. Nawet, wychowując obecnie dzieci, muszę wiele rzeczy odświeżyć sobie w pamięci, lub wręcz uczyć się ich na nowo. Mojem zdaniem, nie dość jest wziąć nauczycieli, trzeba koniecznie, aby ktoś nadawał ogólny kierunek i dopilnował całości; tak, jak np. pańskie gospodarstwo nie może się obejść bez robotników i dozorcy. Widzi pan co ja czytam?... — wskazał na leżącą na stole gramatykę Busłajewa — Misza musi się tego uczyć, a to takie trudne... Niech mi pan będzie łaskaw wytłómaczyć... tutaj powiedziano że...
Lewin usiłował wytłómaczyć mu, że tutaj niema nic do zrozumienia, a trzeba poprostu nauczyć się na pamięć, lecz Lwow nie chciał się zgodzić na to.
— Pan śmieje się tylko ze mnie.
— Myli się pan... ja właśnie, patrząc na pana, uczę się zawsze tego, co mnie czeka w przyszłości, t. j. wychowywania dzieci.
— Odemnie pan niewiele skorzysta — rzekł Lwow.
— Wiem tylko — odparł Lewin, żem nie widział dzieci lepiej wychowanych, jak pańskie, i życzę sobie, aby moje dorównywały im z czasem pod tym względem.
Lwow nie był w stanie powstrzymać uśmiechu zadowolenia.
— Niech tylko mają więcej wykształcenia niż ja... to wszystko czego pragnę. Nie ma pan pojęcia, ile pracy wymagają chłopcy, których nauka przez tak długi pobyt zagranicą była zaniedbaną.
— Nic nie szkodzi... to takie zdolne dzieci. Najważniejsza rzecz wykształcenie charakteru, uczę się tego, patrząc na pańskie dzieci.
— Powiada pan, wykształcenie charakteru! Nie może pan sobie wyobrazić, ile przedstawia ono trudności! Zaledwie zwalczył pan w dziecku jedną wadę, objawia się inna, z którą znów trzeba prowadzić uporczywą walkę. Gdyby religia nie dawała nam pewnego punktu oparcia... pamięta pan rozmawialiśmy o tem, to żaden ojciec bez tej pomocy nie byłby wstanie o własnych siłach wychować dziecka.
Wejście słynnej ze swej piękności, ubranej już na koncert, Natalii Aleksandrownej, przerwało rozmowę, zajmującą nadzwyczaj Lewina.
— Nie wiedziałam nawet, że jesteś u nas — odezwała się, widocznie nietylko nie żałując, ale ciesząc się nawet, że przerwała tę znaną jej oddawna rozmowę, która już ją znudziła.
— Co porabia Kiti? Będę u was dzisiaj na obiedzie. Trzeba Arsenjuszu — zwróciła się do męża — abyś wziął karetę...
I mąż z żoną zaczęli układać plany na cały dzień. Ponieważ mąż musiał jechać na kolej, na spotkanie przyjeżdżającego do Moskwy księcia zagranicznego, a żona na koncert i posiedzenie południowo-wschodniego komitetu, trzeba więc było obmyśleć i omówić wiele rzeczy. Lewin, jako członek rodziny, również był dopuszczonym do tych narad. Stanęło ostatecznie na tem, że Lewin pojedzie z Natalią na koncert i na posiedzenie południowo-wschodniego komitetu, i że stamtąd kareta uda się do biura po Lwowa, a Lwow przyjedzie potem po żonę na posiedzenie i zawiezie do Kiti; jeżeli zaś nie będzie miał czasu, to kareta powróci próżna i Natalia pojedzie z Lewinem.
— On mnie psuje — odezwał się Lwow do żony — twierdząc, że nasze dzieci są bez zarzutu, a ja tymczasem widzę, że im brakuje bardzo dużo.
— Zawsze powtarzam swoje, że Arsenjusz przesadza; kto pragnie doskonałości, ten nigdy nie będzie zadowolonym... i, doprawdy, papa ma racyę, powiadając, że dawniej, gdy myśmy się wychowywali, siedzieliśmy w antresoli, a rodzice zajmowali pierwsze piętro, a teraz naodwrót, rodzice mogą mieszkać choćby na strychu, dzieci jednak koniecznie w najparadniejszych pokojach. Rodzice do niczego już teraz prawa nie mają, gdyż wszystko należy się dzieciom.
— Cóż to szkodzi, gdy mi to sprawia przyjemność? — rzekł Lwow, uśmiechając się i biorąc ją za rękę. — Kto cię nie zna, gotów pomyśleć, żeś ty nie matka, ale macocha.
— Nie, ale w niczem nie należy przesadzać — odparła spokojnie Natalia, kładąc na właściwem miejscu na stole nożyk do rozcinania papieru.
— No, chodźcie tutaj, doskonałe dzieci — zawołał Lwow na wchodzących dwóch ładnych chłopców, którzy, ukłoniwszy się Lewinowi, podeszli do ojca, chcąc widocznie zapytać go o coś.
Lewin miał chęć porozmawiać z nimi i posłuchać, co mają do powiedzenia ojcu, lecz bratowa zwróciła się do niego z jakiemś zapytaniem, i w tej samej chwili wszedł do pokoju kolega Lwowa, Machotin. Machotin był w dworskim mundurze, gdyż miał razem ze Lwowem jechać na stacyę. Z wejściem Machotina rozpoczęła się niemilknąca na chwilę rozmowa o Hercegowinie, o księżniczce Korzińskiej, o radzie miejskiej i o nagłej śmierci Apraksinowej.
Lewin zapomniał zupełnie o poleceniu żony i przypomniał sobie o niem dopiero w przedpokoju.
— Kiti poleciła mi porozmawiać z panem o Obłońskim — rzekł, gdy Lwow, wyprowadzając jego i żonę, zatrzymał się we drzwiach.
— Tak, tak, maman życzy sobie, żebyśmy les beaux frères, pogadali z nim — odparł Lwow, rumieniąc się. — Cóż ja mogę z nim zrobić?
— To już ja w takim razie z nim pogadam — zawołała ze śmiechem Natalia, zatrzymując się na dole i otulając się w rotundę. — Jedźmy więc i nie traćmy czasu...

V.

Poranny koncert składał się z dwóch nowości.
Pierwszą z nich była fantazya: Król Lir w stepie, drugą zaś kwartet, poświęcony pamięci Bacha. Rzeczy te były nieznane jeszcze zupełnie, i Lewin pragnął wyrobić sobie o nich swe zdanie. Po wejściu na salę odnalazł krzesło bratowej, poczem stanął pod kolumną i postanowił uważnie i pilnie wysłuchać całego koncertu. Lewin usiłował nie myśleć o niczem innem i nie psuć sobie wrażenia patrzeniem na kapelmistrza w białym krawacie, wymachującego rękami; na panie, które, wybierając się na koncert, wstążkami od kapeluszy pozawiązywały sobie uszy, i na całą publiczność, którą, albo nic nie zajmowało, albo zajmowało bardzo wiele rzeczy, nie mających nic wspólnego z muzyką; starał się również unikać rozmów ze znawcami muzyki, a stał spokojnie, patrząc w ziemię i słuchając.
Lecz im dłużej Lewin słuchał fantazyi, tembardziej przekonywał się, że trudno mu będzie wyrobić sobie o niej jakiebądź zdanie. Nieustannie zaczynał się, jak gdyby się zbierał muzykalny wyraz uczucia, lecz natychmiast rozpadał się, na odłamki nowych, urywkowych, muzycznych wyrazów, czasami zaś na niczem niepowiązane, prócz fantazyi kompozytora, nadzwyczaj jednak skomplikowane dźwięki. Lecz i same urywki tych muzykalnych wyrazów, czasami nawet ładne, były nieprzyjemne, gdyż były zupełnie nieoczekiwane i nic ich nie zapowiadało. Radość i smutek, rozpacz i pieszczota, tryumf i poniżenie, następowały po sobie bez żadnego porządku, jak uczucia obłąkanego i równie jak u obłąkanego, uczucia te mijały niespodzianie.
Słuchając koncertu Lewin doznawał wrażenia, jakiego doznaje głuchy, przypatrując się tańczącym. Gdy orkiestra skończyła grać, Lewin czuł się oszołomionym i ogromnie zmęczonym od naprężonej a niczem niezaspokojonej uwagi. Ze wszystkich stron rozległy się głośne oklaski. Publiczność powstawała z miejsc i, rozmawiając, zaczęła krążyć po sali.Spodziewając się, że wrażenie, osiągnięte przez innych, dopomoże mu do zebrania rozproszonych myśli, Lewin zaczął oglądać się dookoła, szukając oczyma znanych sobie melomanów, i ucieszył się, ujrzawszy jak jeden z nich rozmawiał z Piescowem.
— Godne podziwu — dowodził gruby bas Piescowa. — Dzień dobry panu, Konstanty Dmitryczu... Szczególniej obrazowym, plastycznym, malowniczym jest ten ustęp, gdzie pan przeczuwa, że lada chwila nadejdzie Kordelja, gdy kobieta, das ewig Weibliche, wszczyna walkę z przeznaczeniem. Wszak prawda?
— Z jakiej racyi Kordelja? — nieśmiało zapytał Lewin, zapominając zupełnie, że fantazya osnuta jest na scenie w stepach, wziętej z Króla Lira.
— Zbliża się Kordelja... widzi pan! — rzekł Piescow, wskazując trzymany w ręku atłasowy afisz, i podając go Lewinowi.
Teraz dopiero Lewin przypomniał sobie tytuł fantazyi i przeczytał w rosyjskiem tłómaczeniu odpowiedni ustęp z Szekspira, wydrukowany na odwrotnej stronie programu.
— Bez tego nie można nic zrozumieć — rzekł Piescow, zwracając się do Lewina.
Podczas antraktu Lewin i Piescow rozmawiali o zaletach i wadach wagnerowskiego kierunku muzyki. Lewin dowodził, że błąd Wagnera i wszystkich jego naśladowców polega na tem, że muzyka chce wkraczać w sfery innych sztuk pięknych, że również mylnie postępuje poezya, opisując rysy twarzy, co jest rzeczą malarstwa i, jako przykład takiego błędu przytoczył rzeźbiarza, któremu przyszło na myśl wykuć z marmuru cienie bohaterów poematów, unoszących się koło postaci poety. „Cienie te są do tego stopnia mało podobne do cieni, że aż muszą opierać się o drabinę“ — zauważył Lewin. Powiedzenie to podobało mu się, ale nie pamiętał czy nie użył go już poprzednio w rozmowie z Piescowem, i myśl ta popsuła mu humor.
Piescow zaś dowodził, że sztuka jest jedna i że może osiągnąć najwyższy swój rozwój tylko wtedy, gdy wszystkie jej rodzaje łączą się razem w jedną harmonijną całość.
Drugiej części koncertu Lewin nie mógł już słuchać, gdyż Piescow rozmawiał z nim przez cały prawie czas, krytykując surowo zbytnią, nienaturalną naiwność kwartetu, którą porównywał z naiwnością prerafaelistów w malarstwie. Gdy koncert skończył się, Lewin spotkał jeszcze paru znajomych, z którymi porozmawiał i o polityce, i o muzyce, i o wspólnych znajomych; spotkał się również z hrabią Bolem, u którego miał być z wizytą, o czem zapomniał już zupełnie.
— Jedź więc do nich zaraz — rzekła mu Lwowa, której opowiedział o tem — zapewnie nie przyjmą cię, a potem przyjeżdżaj po mnie na posiedzenie... zastaniesz mnie tam...

VI.

— Czy państwo przyjmują? — zapytał Lewin, wchodząc do hrabiów Bolów.
— Przyjmują, niech pan pozwoli — rzekł szwajcar, zdejmując z niego futro.
— Potrzebnie! — pomyślał Lewin, zdejmując z westchnieniem rękawiczkę i otrzepując kapelusz. — Po co ja tam idę? co ja mam im do powiedzenia?
W pierwszym salonie Lewin zastał hrabinę Bolową, jak surowym i gniewnym głosem wydawała jakieś rozporządzenia służącemu; ujrzawszy Lewina, uśmiechnęła się i poprosiła go do następnego pokoju, małego saloniku, z którego dobiegała głośna rozmowa. W saloniku tym siedziały dwie córki hrabiny i pułkownik, znajomy Lewina. Lewin zbliżył się do nich, przywitał i siadł na krześle koło kanapy, trzymając kapelusz na kolanach.
— Jak się miewa pańska żona? Był pan na koncercie; myśmy nie mogły być... mama musiała pojechać na nabożeństwo żałobne.
— Słyszałem... taka nagła i niespodziewana śmierć... — zauważył Lewin.
Nadeszła hrabina, siadła na kanapie i również, jak córki, zapytała o żonę i koncert.
Lewin odpowiedział jej i zapytał, co było przyczyną nagłej śmierci Apraksinowej.
— Ona zawsze była nietęgiego zdrowia...
— Był pan wczoraj na operze?
— Byłem.
— Lucca ślicznie śpiewała.
— Ślicznie — potwierdził i zaczął, ponieważ mu było wszystko jedno co o nim pomyślą, powtarzać pochwały, jakie już tysiące razy słyszały o nadzwyczajnym talencie śpiewaczki. Hrabina Bolowa udawała, że słucha z zajęciem; gdy przestał mówić przyszła kolej na pułkownika. Pułkownik znowu zaczął opowiadać o operze i oświetleniu. Nakoniec, opowiedziawszy o folle journée, odbyć się mającej u Tiuryna, pułkownik roześmiał się głośno, pożegnał panie i wyszedł. Lewin wstał również, lecz spojrzenie gospodyni powiedziało mu, że nie czas jeszcze żegnać się, że jeszcze trzeba posiedzieć dwie minuty — usiadł więc znowu i nie odzywał się, ponieważ nie mógł znaleść żadnego tematu do rozmowy.
— Będzie pan na publicznem posiedzeniu... powiadają, że będzie bardzo ciekawe?
— Obiecałem mej belle soeur, że przyjadę po nią — odparł.
Znowu nastało milczenie; matka z córką spojrzały po sobie.
„Zdaje się, że już czas“ — pomyślał Lewin i wstał. Damy żegnały się z nim i prosiły, aby powiedział Kiti mille choses w ich imieniu.
Szwajcar, podając mu futro, zapytał o adres i zapisał do książki w ładnej oprawie.
„Ma się rozumieć, że mnie to nic nie obchodzi, w każdym jednak razie wstyd mi, gdyż widzę, że to głupstwo“! — mówił do siebie Lewin, pocieszając się myślą, że wszyscy tak postępują, i pojechał na publiczne posiedzenie komitetu, aby zabrać bratową i z nią razem pojechać do domu.
Na posiedzeniu było bardzo wiele osób. Gdy Lewin wszedł, sekretarz czytał jeszcze sprawozdanie, które, jak mówiono, było nadzwyczaj ciekawe. Na posiedzeniu Lewin spotkał się ze Świażskim. Świażski namawiał go, aby był wieczorem w towarzystwie rolniczem, gdzie miano czytać bardzo ciekawy referat; na posiedzeniu był również i Stepan Arkadjewicz, który przyjechał na nie prosto z wyścigów, i wielu innych znajomych. Lewin, porozmawiawszy ze wszystkimi, nasłuchał się najróżniejszych zdań o nowej sztuce, o posiedzeniu i o procesie.
Zapewne wskutek znużenia uwagi, jakiego zaczął już doświadczać, omylił się, rozmawiając o procesie i parę razy ze wstydem i przykrością przypomniał sobie o tym błędzie. Mówiąc o karze, jaka miała spotkać cudzoziemca, sądzonego przez sądy rosyjskie, a która miała polegać na odstawieniu przestępcy do granicy, Lewin powtórzył koncept, słyszany wczoraj od jednego znajomego.
— Zdaje mi się, że odstawić go do granicy, to to samo, co ukarać szczupaka, rzucając go do wody. — Lewin potem dopiero przypomniał sobie, że ten dowcip znajomego, który powtarzał jako swój własny, jest wziętym ze znanej bajki Kryłowa i że znajomy wyczytał go w feljetonie jednego z pism.
Lewin odwiózł Natalję do Kiti, zastał żonę w dobrym humorze i pojechał na obiad do klubu.

VII.

Lewin przyjechał do klubu na sam czas, gdy wszyscy prawie goście i członkowie już się pozjeżdżali. Lewin nie był w klubie od bardzo dawna, od czasu, gdy po skończeniu uniwersytetu, mieszkał stale w Moskwie. Pamiętał dobrze klub, szczegóły jego wewnętrznego urządzenia, zapomniał jednak zupełnie o tem wrażeniu, jakiego dawniej zawsze doznawał w lokalu klubowym. Zaledwie jednak wjechał na szerokie, półokrągłe podwórze i, wysiadłszy z dorożki, wszedł na ganek, a szwajcar ujrzawszy go, otworzył mu drzwi i ukłonił się; zaledwie ujrzał w sieni kalosze i futra członków; zaledwie usłyszał tajemniczy, poprzedzający go dzwonek i ujrzał, wchodząc po szerokich, wyścielonych dywanem schodach, figurę w niszy, a we drzwiach na górze trzeciego, znajomego sobie szwajcara w klubowej liberyi, który, nie śpiesząc się, otwierał drzwi i przyglądał się wchodzącemu gościowi; Lewina ogarnęła znowu dawna atmosfera klubu, atmosfera wytchnienia, spokoju i komfortu.
— Niech pan będzie łaskaw zostawić kapelusz — zwrócił się szwajcar do Lewina, który zapomniał o przepisie klubowym, że kapelusze należy zostawiać w kontramarkarni. — Dawno pan nie był już u nas. Książę jeszcze wczoraj zapisał pana; księcia Stepana Arkadjewicza niema jeszcze.
Szwajcar znał doskonale nietylko Lewina, lecz i wszystkich jego krewnych i znajomych, dlategoteż wspomniał zaraz o starym księciu i o Stepanie Arkadjewiczu.
Minąwszy pierwszy, przechodni pokój z parawanem, i drugi, gdzie za przegródką, mieściła się owocarnia, Lewin wszedł do jadalnego pokoju, wyprzedzając po drodze idącego zwolna staruszka.
Wszystkie stoły były już prawie zupełnie zajęte; Lewin przeszedł koło nich, dostrzegając tu i owdzie młodych i starych, ledwo znajomych sobie, i bliskich ludzi. Wszyscy byli weseli i pogodni, zdawało się, że wszyscy pozostawili na dole u szwajcara swe kłopoty i przykrości razem z czapkami, i że mają zamiar, nie śpiesząc się, używać darów życia. Lewin zauważył i Świażskiego, i Szczerbackiego, i Niewiedowskiego, i starego księcia, i Wrońskiego, i Siergieja Iwanowicza.
— A co, spóźniłeś się po swojemu!? — z uśmiechem zawołał stary książę, podając mu rękę przez ramię. — Co słychać u Kiti? — dodał, poprawiając serwetę, zatkniętą za dziurkę od kamizelki.
— Dziękuję, zdrowa. Są wszystkie trzy u nas na obiedzie.
— A... Aliny-Nadiny... Tutaj u nas już niema miejsca. Idź do tamtego stołu i siadaj czemprędzej — rzekł książę, odwracając się i biorąc ostrożnie od lokaja talerz uchy z nalimów.
— Lewin, tutaj! — rozległ się trochę dalej sympatyczny głos. Był to Turowcyn, siedzący razem z młodym wojskowym, koło którego dwa miejsca były założone przechylonemi krzesłami. Lewin z przyjemnością podszedł do niego, gdyż lubił zawsze poczciwego hulakę Turowcyna, z którego osobą łączyło się wspomnienie o stanowczem porozumieniu się z Kiti — a zresztą dzisiaj, po tych wszystkich mądrych rozmowach, wymagających pewnego natężenia umysłu, widok wesołego zawsze Turowcyna sprawiał mu szczególną przyjemność.
— To dla pana i dla Obłońskiego... zaraz zjawi się.
Prosto trzymający się, wesoły, ze śmiejącemi się zawsze oczyma wojskowy, był przyjezdnym z Petersburga, nazwiskiem Gagin; Turowcyn zaznajomił go z Lewinem.
— Obłoński wiecznie się spóźnia.
— Oto i on!
— Przyjechałeś przed chwilą zapewne? — odezwał się Obłoński, podchodząc prędko ku nim. — Jak się macie... piłeś wódkę?... chodźmy więc.
Lewin wstał i skierował się z nim razem ku dużemu stołowi, zastawionemu wódkami i najróżniejszemi zakąskami. Zdaje się, że z dwudziestu przynajmniej gatunków zakąsek, można wybrać przynajmniej jedną smaczną, lecz Stepan Arkadjewicz zażądał jakiejś nadzwyczajnej, i jeden z uwijających się w liberyi lokai przyniósł ją natychmiast, poczem wypili obydwaj po jednym kieliszku i powrócili do ogólnego stołu.
Jeszcze podczas zupy Gagin kazał przynieść butelkę szampańskiego i nalać cztery szklanki. Lewin wypił i polecił przynieść drugą; był głodny, jadł więc i pił z apetytem, i z przyjemnością przyjmował udział w wesołej i ożywionej rozmowie. Gagin przyciszonym głosem opowiedział najnowszą petersburską anegdotę; chociaż anegdota była nieprzyzwoitą i głupią, była jednak bardzo zabawną i Lewin parsknął tak głośno śmiechem, że aż sąsiedzi obejrzeli się.
— Coś w tym rodzaju jak ta, którą słyszałem parę dni temu... znasz ją? — zapytał Stepan Arkadjewicz. — Doskonała! Podaj jeszcze butelkę! — zwrócił się do lokaja i zaczął opowiadać.
— Piotr Iljicz Winowski kazał panom podać — przerwał Stepanowi Arkadjewiczowi stary lokaj, podając na tacy dwie szklaneczki z musującym szampanem, zwracając się do Obłońskiego i Lewina. Stepan Arkadjewicz wziął szklankę i skinąwszy głową ku siedzącemu na drugim końcu stołu łysemu, rudemu i wąsatemu mężczyźnie, uśmiechnął się do niego po przyjacielsku.
— Kto to? — zapytał Lewin.
— Widywałeś go u mnie... nie pamiętasz? Bardzo porządny człowiek.
Lewin również skłonił się Winowskiemu i wziął szklankę.
Anegdota Stepana Arkadjewicza była też bardzo zabawną, i Lewin opowiedział również swoją, a i ta zyskała ogólne uznanie. Potem zaczęto mówić o koniach, o dzisiejszych wyścigach i pierwszej wygranej, którą zdobył Atłasowy, rysak Wrońskiego. Lewin nie zauważył nawet, że obiad ma się już ku końcowi.
— A... oto i oni! — zawołał Stepan Arkadjewicz, przechylając się przez poręcz krzesła i podając rękę Wrońskiemu, przechodzącemu właśnie koło ich stołu w towarzystwie wysokiego pułkownika z gwardyi. Spojrzenie Wrońskiego również wyrażało ogólne klubowe zadowolenie. Wroński oparł się wesoło na ramieniu Stepana Arkadjewicza, szepcząc mu coś do ucha, i z tym samym wesołym uśmiechem podał rękę Lewinowi.
— Dobrze, że się spotykam z panem — rzekł. — Szukałem pana wtedy na wyborach, powiedziano mi jednak, że pan już wyjechał.
— Wyjechałem tego samego dnia. Rozmawialiśmy właśnie przed chwilą o pańskim koniu... winszuję panu — mówił Lewin — doskonały koń...
— Przecież i pan trzyma wyścigowe.
— Nie, ojciec mój trzymał, a ja nie, ale znam się na nich i lubię je.
— Gdzieś siedział? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Przy sąsiednim stole, za kolumną.
— Winszujcie mu panowie — odezwał się wysoki pułkownik — druga nagroda cesarska... żebym ja miał takie szczęście w kartach, jak on na wyścigach... szkoda zresztą złotego czasu... idę do „piekielnej“ sali — rzekł pułkownik i odszedł.
— To Jawszyn — odpowiedział Wroński Turowcynowi i siadł na wolnem miejscu. Po wypiciu nalanej sobie szklanki kazał podać świeżą butelkę. Pod wpływem atmosfery klubowej i wypitego wina, Lewin rozgadał się z Wrońskim o rasach bydła, i cieszył się, iż nie czuje już żadnej nienawiści do tego człowieka, powiedział mu nawet, że słyszał od żony, iż spotkała się z nim u księżnej Maryi Borysownej.
— Ach, księżna Marya Borysowna! — zawołał Stepan Arkadjewicz i opowiedział o niej anegdotę, z której wszyscy roześmieli się, szczególniej Wroński śmiał się tak serdecznie, że Lewin poczuł, iż pogodził się już z nim najzupełniej.
— Wypiliście już? — zapytał Stepan Arkadjewicz, wstając i uśmiechając się. — Chodźmy więc dalej!...

VIII.

Gdy wszyscy wstali od stołu, Lewin czując, że podczas chodzenia dziwnie jakoś prawidłowo i lekko poruszają mu się ręce, udał się z Gaginem do sali bilardowej i po drodze spotkał się z teściem.
— I cóż? Jakżeż ci się podoba nasza świątynia próżniactwa? — zapytał książę. — Chodź, przejdziemy się trochę...
— Dobrze, chciałem właśnie obejść sale i przyjrzeć się... to musi być ciekawe...
— Tak, dla ciebie ciekawe, mnie to już jednak mniej zajmuje. Ty, spoglądając na tych staruszków — rzekł, wskazując na zgarbionego członka klubu, ze zwieszającą się wargą, który szedł w ich stronę, przestawiając zaledwie nogi, obute w miękkie prunelowe trzewiki — myślisz, że oni przyszli już na świat takimi grzybkami.
— Dlaczego grzybkami?
— Nie znasz tej nazwy, to nasz klubowy termin. Kto ciągle bywa w klubie, staje się takim grzybkiem. Ciebie to bawi i śmiejesz się z tego, a ja tylko czekam chwili, gdy sam zostanę takim grzybkiem. Znasz przecież księcia Czeczeńskiego? — zapytał stary książę, i Lewin domyślił się z uśmiechu księcia, iż zaraz opowie coś zabawnego.
— Nie, nie znam.
— Jakto!... nie znasz księcia Czeczeńskiego, wszyscy go znają... grywa nieustannie w bilard. Trzy lata temu nie był jeszcze grzybkiem, dowodził, że nigdy nim nie będzie i śmiał się z drugich, nazywając ich grzybkami. Aż tu przyjeżdża pewnego razu, a nasz szwajcar... znasz go, Wasilij? ten tłusty... czasami bywa dowcipnym i miewa niezłe bons mots... pyta go się książę Czeczeński: „powiedz mi, Wasili, kto jest dzisiaj w klubie? Czy grzybki są?“ A szwajcar mu odpowiada: „pan trzeci“. Zdarza się tak mój kochany!
Rozmawiając i witając się ze znajomymi, Lewin i książę obeszli wszystkie pokoje: największy, gdzie stały już porozstawiane stoliki i gdzie grali codzienni goście; sąsiedni, gdzie grali w szachy i gdzie siedział Siergiej Iwanowicz, rozmawiając z jakimś panem, i bilardowy, gdzie w rogu pokoju na kanapie zasiadło koło szampańskiego wesołe grono, do którego należał i Gagin; zajrzeli i do piekielnej sali, gdzie przy zielonym stoliku siedział już Jawszyn, otoczony tłumem graczy; usiłując nie czynić hałasu, weszli i do ciemnej czytelni, gdzie koło lamp, przysłoniętych abażurami, siedział jakiś młody człowiek z gniewnym wyrazem, przerzucający jeden dziennik za drugim, i łysy jenerał, pogrążony w czytaniu francuskiego miesięcznika; potem udali się do pokoju, który książę nazywał mądrym. W pokoju tym trzech panów rozprawiało z zapałem o najświeższych wiadomościach politycznych.
— Książę, proszę, czekamy już! — zbliżył się do księcia jeden ze zwykłych partnerów jego. Lewin posiedział czas jakiś w mądrym pokoju, przysłuchując się. rozmowie, przypomniawszy sobie jednak dzisiejszy ranek, spędzony na podobnych rozmowach, wstał czemprędzej i poszedł poszukać Obłońskiego i Turowcyna, których towarzystwo było daleko weselsze.
Turowcyn z kieliszkiem w ręku siedział na wysokiej kanapie w bilardowej sali, a Stepan Arkadjewicz stał z Wrońskim w kącie koło drzwi; obydwaj rozmawiali z sobą przyciszonym głosem.
— Nie mówię, żeby jej miało być przykro... ale ta nieokreśloność, ta niepewność położenia — dosłyszał Lewin i chciał czemprędzej oddalić się, lecz Stepan Arkadjewicz zawołał go.
— Lewinie! — odezwał się Obłoński, i Lewin zauważył, że Stepan Arkadjewicz ma nie załzawione, lecz wilgotne oczy, jak zwykle, gdy trochę za dużo wypije lub gdy rozczuli się; obecnie miało miejsce i jedno i drugie. — Lewinie — powtórzył — nie odchodź! — i ujął go mocno za łokieć, mając widocznie zamiar nie puszczać szwagra za żadne skarby świata.
— To mój najserdeczniejszy, a nawet najlepszy przyjaciel — rzekł do Wrońskiego. — Ty dla mnie jesteś również drogim i kochanym. Pragnę i wiem, że powinniście być z sobą w przyjaźni, boście obydwaj zacni, dobrzy ludzie.
— Pozostaje nam zatem tylko pocałować się — zauważył żartami Wroński, podając Lewinowi rękę.
Lewin ujął prędko wyciągniętą ku sobie dłoń i uścisnął ją mocno.
— Bardzo, bardzo mi przyjemnie — rzekł Lewin.
— Butelkę szampana! — wołał Stepan Arkadjewicz.
— I mnie również bardzo przyjemnie.
Pomimo jednak pragnienia Stepana Arkadjewicza i wzajemnej ich chęci, nie mieli jednak obydwaj o czem rozmawiać i obydwaj czuli to.
— Czy wiesz, że on nie zna Anny? — odezwał się Stepan Arkadjewicz do Wrońskiego. — Chciałbym koniecznie zawieźć go do niej... jedźmy natychmiast...
— W istocie sprawi jej to ogromną przyjemność. Ja bym również pojechał zaraz do domu — dodał, ale jestem niespokojny o Jawszyna i chcę zaczekać, aż on przestanie grać!
— Czy tak źle z nim?
— Przegrywa nieustannie i tylko ja jeden mogę go powstrzymać.
— Może w piramidkę? Lewin, chcesz grać? — zaproponował Stepan Arkadjewiez. — Ustaw piramidkę! — zwrócił się do markiera.
— Stoi już oddawna — odparł markier, bawiąc się czerwoną bilą; w rzeczy samej trójkąt bil stał już na bilardzie.
— Zaczynajmy.
Po skończonej partyi Wroński i Lewin siedli koło Gagina, i Lewin, idąc za radą Stepana Arkadjewicza, zaczął stawiać na asy. Wroński siedział koło stołu, rozmawiając ze znajomymi, którzy ciągle witali się z nim, od czasu do czasu zaś zachodził do „piekielnej“ sali zobaczyć co się dzieje z Jawszynem. Lewinowi podobał się ten odpoczynek po ciężkiej umysłowej pracy, na jakiej zeszedł mu cały ranek. Cieszyło go, iż stosunki jego z Wrońskim unormowały się, i w ogóle całe otoczenie klubowe podobało mu się nadzwyczaj.
Bankier skończył talię, Stepan Arkadjewiez podszedł do Lewina i ujął go pod rękę.
— Jedziemy zatem do Anny... zaraz? zastaniemy ją teraz w domu. Oddawna już obiecałem jej, że cię przyprowadzę... a gdzie masz zamiar spędzić wieczór?
— Nigdzie... obiecałem Świażskiemu, że będę w Towarzystwie rolniczem, ale możemy pojechać do twej siostry — odparł Lewin.
— Dobrze, jedźmy! Proszę się dowiedzieć, czy moja kareta przyjechała już — zwrócił się Stepan Arkadjewiez do lokaja.

Lewin podszedł do stołu, uiścił się z przegranych na asy czterdziestu rubli, zapłacił jakieś tajemnicze, wiadome tylko staremu lokajowi, stojącemu przy drzwiach, wydatki klubowe, poczem, machając z ożywieniem rękami, skierował się przez wszystkie pokoje ku wyjściu.

IX.

— Kareta Obłońskiego! — gniewnym basem zawołał szwajcar. Kareta zajechała i obydwaj wsiedli do niej. Tylko przez pierwszą chwilę, dopóki kareta nie wyjechała z bramy, Lewin odczuwał w dalszym ciągu wrażenie klubowego spokoju, komfortu i wykwintu; z chwilą jednak, gdy wyjechali na ulicę, gdy odczuł wstrząśnienia na nierównym bruku, gdy usłyszał gniewne wołanie dorożkarza, jadącego z przeciwnej strony, gdy ujrzał czerwony szyld szynku, oświetlony chwiejnem światłem latarni, wrażenie to znikło, i Lewin zaczął zastanawiać się nad swemi czynnościami i zapytał siebie, czy dobrze robi, jadąc do Anny. Co Kiti powie na to? Lecz Stepan Arkadjewicz nie dał mu pogrążać się w myślach i, zdając się domyślać, nad czem zastanawiał się Lewin, pośpieszył wszcząć z nim rozmowę.
— Rad jestem bardzo, że ją poznasz. Dolly również oddawna już życzyła sobie tego. Lwow przecież złożył jej wizytę i bywa stale. Chociaż to moja siostra — ciągnął Stepan Arkadjewicz — śmiało jednak mogę powiedzieć, że to niezwykła kobieta... sam się przekonasz za chwilę. Położenie jej jest bardzo przykrem, szczególnie obecnie.
— Dlaczego szczególnie obecnie?
— Prowadzimy teraz rokowania z jej mężem co do rozwodu; on w zasadzie zgadza się, lecz zachodzą pewne trudności co do syna, i cała sprawa, która powinna się już była skończyć dawno, ciągnie się przeszło od trzech miesięcy. Z chwilą, gdy rozwód będzie, Anna wyjdzie za Wrońskiego, — co to za głupi zwyczaj tych ślubów, w które nikt nie wierzy, a który stoi tylko ludziom na przeszkodzie do szczęścia — wstawił Stepan Arkadjewicz, — a wtedy pozycya ich będzie miała jakąś podstawę i niczem nie będzie się różnić od twojej lub mojej.
— Na czem polega ta trudność? — zapytał Lewin.
— To długa i nudna historya! U nas zawsze muszą robić trudności! Ale idzie o to, że ona, oczekując na ten rozwód w Moskwie, gdzie ją wszyscy znają, siedzi już tutaj trzeci miesiąc, nigdzie nie bywa, nie widuje żadnej kobiety prócz Dolly, gdyż, zrozumiesz to łatwo, niechce, aby bywały u niej, jak z łaski; nawet ta idyotka, księżniczka Barbara, wyjechała, gdyż uważa to za niestosowne. Inna kobieta, znajdując się w takiem położeniu, nie potrafiłaby sobie dać rady, a zobaczysz, jak ona zdołała sobie odpowiednio i spokojnie urządzić życie.
— Na lewym rogu, naprzeciwko cerkwi! — zawołał na stangreta Stepan Arkadjewicz, wychylając się przez okno karety. — Strasznie mi gorąco! — rzekł, rozpinając futro, pomimo 12-stopniowego mrozu.
— Przecież ona ma córkę, co zapewne zajmuje jej sporo czasu? — zauważył Lewin.
— Zdaje się, że ty wyobrażasz sobie każdą kobietę tylko jako samicę, une couveuse — odparł Stepan Arkadjewicz. — Zajęta, to koniecznie dziećmi!... Anna wychowuje swą małą nadzwyczaj starannie, nie mówi jednak o niej nieustannie, a zajęcia ma sporo; przedewszystkiem pisze. Widzę, że uśmiechasz się ironicznie, ale niemasz racyi. Pisze książkę dla dzieci i nic nie opowiada o niej nikomu, ale mnie czytała i ja dałem rękopis Wołkujewowi... temu wydawcy... on sam pisuje podobno, w każdym razie zna się na rzeczach tego rodzaju i powiada, że dzieło Anny należy do lepszych. Ale zdaje ci się może, że Anna to kobieta-autor? mylisz się w takim razie. Przedewszystkiem sam przekonasz się, że to kobieta z sercem... opiekuje się obecnie dziewczynką Angielką i jakąś całą rodziną.
— Czy to co filantropijnego?
— Zawsze musisz dopatrywać we wszystkiem coś ujemnego!... przez żadną filantropię, tylko przez dobre serce. Mieli oni, to jest Wroński miał trenera Anglika, doskonałego specyalistę, ale wielkiego pijaka, który w końcu umarł na delirium tremens i pozostawił rodzinę bez żadnych środków do życia. Anna dowiedziała się o tem, przyszła im z pomocą i teraz opiekuje się niemi, ale nie tak z łaski, nie pieniędzmi tylko, gdyż sama przygotowuje chłopców z rosyjskiego języka do gimnazyum, a dziewczynkę chowa przy sobie... zobaczysz ją...
Kareta wjechała na podwórze i Stepan Arkadjewicz zadzwonił głośno do drzwi, przed któremi stały już sanki, a nie zwracając uwagi na lokaja, wszedł do sieni. Lewin szedł za nim, nie mogąc wciąż zdać sobie sprawy, czy postępuje właściwie, składając Annie wizytę.
Lewin spojrzał w lustro i przekonał się, że ma twarz całą czerwoną, był jednak pewnym, że nie jest pijanym, poszedł więc na górę za Stepanem Arkadjewiczem po schodach, wyłożonych dywanem. Na górze lokaj ukłonił się Stepanowi Arkadjewiczowi, i na pytanie kto jest u Anny Arkadjewny, odparł, że pan Wołkujew.
— W którym pokoju?
— W gabinecie.
Stepan Arkadjewicz i Lewin, minąwszy nieduży jadalny pokój z ciemnemi, drewnianemi ścianami, wysłany cały dywanem, weszli do gabinetu, oświeconego lampą z dużym matowym kloszem. Na ścianie wisiał kinkiet i rzucał prosto światło na portret naturalnej wielkości, na który Lewin pomimowoli zwrócił uwagę. Był to portret Anny, roboty Michajłowa. Stepan Arkadjewicz udał się do następnego pokoju, skąd dobiegał męski głos, Lewin zaś przypatrywał się portretowi, występującemu z ram w jasnem świetle, i nie mógł oderwać się od niego; zapomniał nawet, gdzie się znajduje i, nie słuchając prowadzonej w sąsiednim pokoju rozmowy, nie spuszczał wzroku z dziwnego portretu. Nie był to obraz, lecz żywa, zachwycająca kobieta z czarnymi, wijącymi się włosami, obnażonemi plecami i rękami, i z półuśmiechem, pełnym zadumy na wargach, pokrytych delikatnym puszkiem, zwycięsko i pieszczotliwie spoglądająca na niego oczyma, których wyraz wprowadzał go w osłupienie.
— Bardzo mi przyjemnie — usłyszał nagle koło siebie głos; zwrócony widocznie do niego, głos tej samej kobiety, której portretem zachwycał się. Anna wyszła na jego spotkanie, uchylając portyerę, i Lewin ujrzał w półmroku gabinetu tę samą kobietę z portretu, w ciemnej, granatowej sukni, nie w tej samej pozycyi, nie z tym samym wyrazem, lecz stojącą na tym samym poziomie urody, na jakim oddał ją malarz na portrecie; w naturze wyglądała mniej wspaniale, lecz w postaci jej było coś nowego dla Lewina, coś pociągającego, czego nie było na portrecie.

X.

Anna, wychodząc do Lewina, nie była w stanie opanować radości, że go widzi. W spokoju, z jakim wyciągnęła ku niemu swą drobną, energiczną rączkę, z jakim zaznajomiła go z Wołkujewem i wskazała rudą, ładną dziewczynkę, którą nazwała swą wychowanicą, Lewin dostrzegał znane sobie cechy, właściwe kobietom, należącym do wyższego świata, zawsze pewnym siebie i naturalnym.
— Bardzo mi przyjemnie — powtórzyła, i te wyrazy zdawkowej grzeczności, wychodzące z ust jej, nabrały dla Lewina szczególnego znaczenia — znam pana i lubię już oddawna, i za pańską przyjaźń ze Stiwą, i za pańską żonę... znałam ją bardzo krótko, lecz pozostawiła mi po sobie wspomnienie kwiatka, uroczego kwiatka... Wkrótce zostanie matką?
Anna mówiła zupełnie swobodnie i nie śpiesząc się, od czasu do czasu odrywając spojrzenie od Lewina i kierując je na brata. Lewin widział, że wywarł na niej dodatnie wrażenie, obecność więc jej nie krępowała go zupełnie, zdawało mu się, że zna ją od dziecka.
— Usiedliśmy z Iwanem Pietrowiczem w gabinecie Aleksieja — odparła Stepanowi Arkadjewiczowi na pytanie, czy można palić, dlatego właśnie, aby nie krępować się paleniem, i spojrzawszy na Lewina, zamiast zapytać go czy pali, wzięła ze stołu szyldkretową papierośnicę i wyjęła z niej papierosa.
— Jak jesteś dzisiaj ze zdrowiem? — zapytał brat.
— Nerwy, jak zwykle.
— Bardzo dobry, prawda? — zapytał Stepan Arkadjewicz, widząc, że Lewin spogląda na portret.
— Nie widziałem nigdy lepszego.
— I nadzwyczaj podobny — dodał Wołkujew.
I Lewin przestał spoglądać na portret, a spojrzał na oryginał; szczególny blask oświecił twarz Anny w chwili, gdy poczuła na sobie jego spojrzenie. Lewin zarumienił się i, chcąc utaić swe zmieszanie, zamierzał zapytać Annę, kiedy poraz ostatni widziała się z Darją Aleksandrowną, lecz Anna odezwała się:
— Rozmawialiśmy przed chwilą z Iwanem Pietrowiczem o najnowszych obrazach Waszczenkowa... widział je pan?
— Widziałem — odparł Lewin.
— Przepraszam, przeszkodziłam panu, chciał pan mówić...
Lewin zapytał, czy dawno widziała Dolly.
— Wczoraj była u mnie; gniewa się na Gryszę o stopnie, zdaje się, że nauczyciel łaciny uprzedził się w istocie ku niemu.
— Widziałem te obrazy i nie podobały mi się one bardzo — powrócił Lewin do poprzedniej rozmowy.
Rozmowę, prowadzoną z Anną, Lewin traktował nie tak po rzemieślniczemu, jak rozmowy, toczone dzisiaj rano; do każdego wyrazu w obecnej rozmowie przywiązywał szczególne znaczenie, a mówić do niej stanowiło dla niego jeszcze większą przyjemność, niż słuchać jej.
Anna odzywała się nietylko szczerze i rozumnie, lecz mądrze i od niechcenia, nie przywiązując żadnej szczególnej wagi do swych myśli, a nadając wielką wagę słowom osoby, z którą rozmawia.
Wołkujew, wspomniawszy o nowym kierunku w sztuce, o nowych ilustracyach do Pisma Świętego, wykonanych przez francuskiego artystę, zarzucał rysownikowi krańcowy realizm, graniczący z niemożebnością. Lewin zauważył, że Francuzi pierwsi wprowadzili do sztuki warunkowość i że dlatego poczytują sobie za szczególną zasługę powrót do realizmu; widzą, jednem słowem, poezyę w tem, że nie kłamią. Twarz Anny rozjaśniła się cała, gdy zrozumiała tę myśl, i Anna roześmiała się.
— Śmieję się — rzekła — jak pomimowoli śmieje się człowiek, gdy ujrzy bardzo podobny portret. Odezwanie się pana charakteryzuje najdokładniej obecną sztukę francuską; malarstwo i nawet literaturę, naprzykład Zolę i Daudeta. Chyba zwykle tak bywa, że tworzy się swoje conceptions z wymyślonych, warunkowych postaci, a potem, gdy wszystkie combinations są już poczynione, a wymyślone postacie znudzą się, wtedy zaczyna się wymyślać inne, bardziej naturalne i żywotniejsze.
— Ma pani zupełną słuszność... — zgadzał się Wołkujew.
— Więc byliście w klubie? — zwróciła się Anna do brata.
„Tak, tak, to kobieta!“ — myślał Lewin, zapominając się i patrząc uporczywie na jej ładną, ruchliwą twarz, która obecnie zmieniła się nagle. Lewin nie słyszał, o czem mówiła pochylając się do brata, jednak uderzyła go zmiana jej wyrazu. Na nadzwyczaj wspaniałej w swym spokoju przed chwilą twarzy jej nagle odbił się wyraz ciekawości, gniewu i dumy. Trwało to tylko jedną chwilę. Przymrużyła oczy, jakgdyby wytężała pamięć.
— No tak, a zresztą to nikogo nie obchodzi — rzekła i zwróciła się do Angielki.
Please order the tea in the drawnig-room[7].
Dziewczynka podniosła się i wyszła.
— Zdała egzamin? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Świetnie... bardzo zdolna dziewczyna i ma dobry charakter.
— Skończy się na tem, iż pokochasz ją bardziej, niż swoją własną.
— Widać, że to mężczyzna mówi. W miłości niema ani bardziej ani mniej... kocham córkę jedną miłością, a ją drugą.
— A ja powiadam Annie Arkadjewnie — rzekł Wołkujew — że gdyby setną część energii, zużywanej na tę małą Angielkę, użyła na wychowywanie i oświatę rosyjskich dzieci, to przyczyniłaby się do nadzwyczaj ważnej i pożytecznej pracy.
— Wolno panu tak mówić, ale ja nie mogę. Hrabia Aleksiej Kiryłowicz zachęcał mnie bardzo (wymawiając wyrazy hrabia Aleksiej Kiryłowicz nieśmiało i pytająco spojrzała na Lewina, który pomimowoli odpowiedział jej spojrzeniem potakującem i pełnem szacunku), abym zajęła się szkołą na wsi. Byłam tam parę razy. Dzieci podobały mi się bardzo, ale nie mogłam jakoś przywiązać się do nich. Mówi pan o energii. Energia jest skutkiem zamiłowania, a jeżeli zamiłowania niema, musu nie można sobie zadawać. Pokochałam tę dziewczynkę, sama nawet nie wiem za co i dlaczego — i znowu spojrzała na Lewina. Uśmiech jej i spojrzenie mówiły mu, że tylko do niego zwraca swe słowa, że chodzi jej tylko o jego zdanie, i że jednocześnie wie z góry, iż rozumieją się nawzajem.
— Zgadzam się z panią najzupełniej... ani szkole, ani żadnemu innemu zakładowi w tym rodzaju nie można oddać serca, i zdaje mi się, że właśnie z tego powodu te filantropijne instytucye przynoszą zawsze tak mało owoców.
Anna zamilkła na chwilę, potem uśmiechnęła się. — Tak, tak! — potwierdziła. — Nigdy nie mogłam. Je n’ai pas le coeur assez large, aby pokochać całą ochronę z zamorusanemi dziećmi. Cela ne m’a jamais véussi, a jest przecież tyle kobiet, które stworzyły sobie z tego position sociale. I teraz tembardziej — rzekła ze smutnym, pełnym zaufania wyrazem, zwracając się pozornie do brata, lecz w rzeczy samej tylko do Lewina — i teraz nawet, kiedy niezbędnem mi jest jakiebądź zajęcie, nie mogę w żaden sposób... — i nagle, marszcząc brwi (Lewin domyślił się, że Anna marszczy się, gdyż jest niezadowoloną z siebie, że mówi tylko o sobie), zaczęła mówić o czem innem.
— Wiem o panu — odezwała się do Lewina — że pan jest złym obywatelem i bronię zawsze pana o ile mogę i umiem.
— W jaki sposób broni mnie pani?
— Sposób obrony zależy od zarzutów, stawianych panu. Może panowie pozwolą na herbatę? — zaproponowała, podnosząc się i biorąc do ręki oprawną w safian książkę.
— Niech mi pani pozwoli, Anno Arkadjewno! — poprosił Wołkujew, wskazując na książkę.
— Nie, nie skończyłam jeszcze.
— Mówiłem mu już o tem — zwrócił się Stepan Arkadjewiez do siostry, wskazując na Lewina.
— To szkoda, moje pisanie to coś w rodzaju tych koszyczków i rzeźb, które wyrabiano w więzieniu, a które sprzedawała mi Liza Merkałowa... była ona członkiem jakiegoś towarzystwa, opiekującego się więźniami, i ci nieszczęśliwi tworzyli istne cuda cierpliwości.
Jeszcze jeden rys zauważył Lewin w tej kobiecie, która podobała mu się niezwykle. Obok rozumu, wykwintnego obejścia i urody, była w niej szczerość, gdyż nie usiłowała taić przed nim całego ciężaru swego położenia. Gdy skończyła mówić westchnęła, a twarz jej, przyjąwszy nagle surowy wyraz, stała się jakby wykutą z marmuru. Z tym wyrazem na twarzy Anna była jeszcze ładniejszą, niż przedtem, lecz wyraz ten był nowym, gdyż nie miał nic wspólnego z kręgiem wrażeń, tryskających szczęściem i dających szczęście, jakie malarz pochwycił na swym portrecie. Lewin spojrzał jeszcze raz na portret i na jej postać, gdy, ująwszy brata za rękę, przechodziła z nim przez wysokie drzwi i, co go zadziwiło nawet, ogarnęła go dziwna litość ku niej.
Anna poprosiła Lewina i Wołkujewa, aby przeszli do salonu, a sama została się z bratem, gdyż chciała rozmówić się z nim. „Czy o rozwodzie? czy o Wrońskim? czy o tem, co on robi w klubie? czy też może o mnie?“ — myślał Lewin.
I pytanie, o czem Anna może rozmawiać ze Stepanem Arkadjewiczem, zaciekawiało go tego stopnia, że nie zwracał żadnej uwagi na Wołkujewa, opowiadającego mu o zaletach dziecinnej powieści, napisanej przez Annę.
Podczas herbaty rozmawiano w dalszym ciągu, i rozmowa toczyła się wciąż o kwestyach poważniejszych i mających ogólne znaczenie. Nietylko nie zdarzyło się, aby trzeba było szukać przedmiotu do rozmowy, lecz przeciwnie, zdawało się, że nie zdąży się jeszcze wypowiedzieć wszystkiego, co się ma na myśli, ale że z chęcią przestaje się mówić, aby usłyszeć, z czem chce się odezwać ktoś inny. I Lewinowi zdawało się, że wszystko o czem tylko jest mowa, bez względu na to, czy to mówi ona, czy też Wołkujew lub Stepan Arkadjewicz, ma swe szczególne znaczenie, a to dzięki temu, że ona zwraca na to uwagę i czyni od czasu do czasu swe spostrzeżenia.
Biorąc udział w ogólnej rozmowie, Lewin zachwycał się przez cały czas Anną, jej rozumem, wykształceniem, urodą, a jednocześnie i jej prostotą i szczerością; słuchał, rozmawiał i przez cały czas myślał o niej, o jej wewnętrznem życiu, i usiłował przeniknąć jej myśli. I Lewin, chociaż przedtem potępiał ją surowo, obecnie dziwnym tokiem myśli uniewinniał ją zupełnie, a zarazem i litował się nad nią i obawiał, że Wroński niezupełnie ją rozumie. O jedenastej, gdy Stepan Arkadjewicz wstał, mając zamiar pożegnać się (Wołkujewa już nie było), Lewinowi wydało się, iż bawi u Anny dopiero przez chwilę, wstał jednak również i zaczął się żegnać.
— Do widzenia więc — rzekła, przytrzymując go za rękę i spoglądając mu w oczy pociągającem spojrzeniem. — Cieszę się bardzo, que la glace est rompue.
Po chwili puściła jego rękę i przymrużyła oczy.
— Niech pan powie swej żonie, że kocham ją jak zawsze i że, jeżeli nie może przebaczyć mi, to życzę jej, aby nigdy nie potrzebowała przebaczać mi, gdyż aby mi przebaczyć, trzeba przejść przez to, przez co ja przeszłam, a niech ją Bóg chroni od tego.
— Dziękuję... powiem jej... — powtarzał Lewin, rumieniąc się.

XI.

„Co to za dziwna, miła i godna litości kobieta!“ — myślał Lewin, wychodząc ze Stepanem Arkadjewiczem na mroźne powietrze.
— I cóż? mówiłem ci! — rzekł Stepan Arkadjewicz, widząc, że Lewin został zupełnie zwyciężonym.
— W istocie — odparł Lewin z zadumą — niezwykła kobieta! Nietylko że rozumna, ale i serdeczna nadzwyczaj. Żal mi jej bardzo...
— Z pomocą Bożą urządzi się to wszystko, pamiętaj jednak, że nigdy nie należy wydawać sądów z góry — zauważył Stepan Arkadjewicz, otwierając drzwiczki od karety. — Do widzenia się, każdy z nas jedzie w przeciwną stronę.
Lewin powrócił do domu, nie przestając myśleć o Annie, o rozmowie z nią, przypominając sobie wszystkie szczegóły swej wizyty, coraz bardziej wchodząc w jej położenie i żałując ją.




W domu Kuźma zameldował Lewinowi, że Katarzyna Aleksandrowna jest zdrowa, że przed chwilą wyszły od niej siostry i podał mu dwa listy. Lewin, nie tracąc czasu, zaraz w przedpokoju przeczytał te listy, żeby już potem mieć zupełnie spokojną głowę. Pierwszy był od rządcy Sokołowa; Sokołow pisał, że pszenicy nie można sprzedać, gdyż kupcy dają pięć i pół rubla, i że pieniędzy niema już skąd wziąć; drugi list pochodził od siostry i zawierał wymówki, że sprawa jej nie jest jeszcze załatwioną.

„Sprzedajmy więc za pięć i pół, jeżeli nie chcą dawać więcej“ — rozwiązał Lewin natychmiast z nadzwyczajną łatwością kwestyę pszenicy, która przedtem wydawała mu się nadzwyczaj trudną. „Dziwna rzecz, jak tutaj na nic niema czasu“ — pomyślał o drugim liście. Lewin poczuwał się do winy względem siostry, że dotychczas nie zrobił tego, o co go już dawno prosiła. „Dzisiaj znowu nie byłem w sądzie, ale dzisiaj to już naprawdę nie mogłem“. I powiedziawszy sobie, że zrobi to jutro, poszedł do pokoju żony. Idąc do niej Lewin przebiegł prędko wspomnieniem cały ubiegły dzień. Wszystkie zdarzenia dnia zawierały się w rozmowach, których słuchał i w których brał udział. Wszystkie te rozmowy toczyły się o rzeczach tego rodzaju, które, gdyby był sam lub na wsi, nie zajmowałyby go zupełnie, a tutaj w Moskwie były bardzo interesujące. I wszystkie te rozmowy wywierały przyjemne wrażenie, a tylko dwa wspomnienia nie zupełnie zadawalniały Lewina: pierwsze, że się wyrwał z dowcipem o szczupaku, drugie, że litość, jaką miał dla Anny, zdawała mu się być nie na miejscu. Gdy Lewin wszedł do pokoju żony, zastał ją smutną i osowiałą. Obiad, na którym były wszystkie siostry, przeszedł bardzo wesoło, lecz potem, gdy czekano na niego, zrobiło się nudno, siostry rozjechały się, a ona została się sama jedna.
— A ty co robiłeś? — zapytała, spoglądając mu w błyszczące bardzo podejrzanie oczy; aby jednak nie przerywać mu opowiadania, udała, że nic nie zauważyła i z uśmiechem słuchała, gdy opowiadał, jak spędził wieczór.
— Uradowałem się bardzo, spotkawszy Wrońskiego... bardzo łatwo i gładko poszło mi z nim... Rozumie się, że teraz będę się starał widywać go o ile można najrzadziej, dobrze jednak się stało, że jesteśmy z nim na dobrej stopie — rzekł, i przypomniawszy sobie, że starając się widywać go o ile można najrzadziej, pojechał natychmiast do Anny, zarumienił się. — Powiadają wszyscy, że lud pije — mówił dalej; — nie wiem doprawdy kto więcej pije, czy lud prosty czy my; chłopi tylko w święta, lecz...
Kiti jednak nie bardzo była ciekawą jak pije naród; zauważyła tylko, że mąż zarumienił się i chciała dowiedzieć się, dlaczego.
— A potem gdzieś był?
— Stiwa prosił mnie bardzo, aby pojechać z nim do Anny Arkadjewny — tu Lewin zarumienił się jeszcze bardziej, i powątpiewania jego, czy dobrze czy też źle postąpił, jadąc do Anny, rozstrzygnęły się ostatecznie; teraz już wiedział, że nie trzeba było tego robić.
Kiti, usłyszawszy imię Anny, rozwarła szeroko oczy i błysnęła niemi, zapanowała jednak nad sobą, ukryła swe niezadowolenie i nie dała go poznać po sobie.
— A! — zauważyła tylko.
— Zapewne nie będziesz się gniewała, żem był u niej. Stiwa prosił mnie, a i Dolly życzy sobie również...
— O nie!... — odparła, lecz w oczach jej widniało tajone niezadowolenie, nie obiecujące mu nic dobrego.
— To bardzo miła, bardzo dobra i bardzo zasługująca na współczucie kobieta — mówił Lewin, opowiadając o Annie, o jej spędzaniu czasu i o tem, co mu kazała powiedzieć żonie.
— Nie ulega wątpliwości, że jest godna współczucia — rzekła Kiti, gdy mąż skończył mówić. — Od kogo odebrałeś list?
Lewin odpowiedział żonie i zaufawszy jej pozornemu spokojowi poszedł przebrać się.
Gdy wrócił po paru minutach, zastał Kiti na tem samem miejscu; gdy podszedł ku niej, spojrzała na niego i wybuchnęła płaczem.
— Co? co? — dopytywał, wiedząc już z góry, co.
— Zakochałeś się w tej wstrętnej kobiecie, oczarowała cię... widzę to po twoich oczach. Tak, tak! Inaczej być nie może. Piłeś i grałeś w klubie, a potem pojechałeś i do kogo? Musimy koniecznie jechać... ja wyjeżdżam jutro...
Lewin długo nie mógł uspokoić żony; uspokoił ją wreszcie, gdy przyznał się, że uczucie litości i wypite wino odebrały mu panowanie nad sobą, że uległ wpływowi Anny, i gdy obiecał, że teraz będzie jej unikał.
Do jednej tylko rzeczy przyznawał się szczerze, że sam nie wie już co robić, siedząc w Moskwie, gdzie spędza się czas tylko na gadaniu, jedzeniu i piciu; oboje ani się spostrzegli, jak zegar wybił trzecią, i dopiero wtedy, pogodziwszy się już zupełnie, mogli zasnąć spokojnie.

XII.

Pożegnawszy się z gośćmi Anna zaczęła chodzić po pokoju. Z chwilą, gdy Lewin wyszedł, Anna zupełnie przestała o nim myśleć, chociaż bezwiednie (jak postępowała w ostatnich czasach ze wszystkimi młodymi mężczyznami) przez cały wieczór robiła wszystko, co tylko mogła, aby wzbudzić w nim uczucie miłości ku sobie, i chociaż wiedziała, że osiągnęła swój cel, o ile można go osiągnąć w ciągu jednego wieczoru, mając do czynienia z uczciwym, żonatym człowiekiem. Lewin podobał się Annie nadzwyczaj. Nie zważając na wyraźną różnicę, z męskiego punktu zapatrywania się, pomiędzy Wrońskim a Lewinem, Anna, jako kobieta, dostrzegła, że obydwaj mają w sobie wiele wspólnego, za co Kiti pokochała i Wrońskiego i Lewina.
Uporczywa, natrętna myśl prześladowała ją nieustannie pod rozmaitemi postaciami. „Jeżeli działam w ten sposób na innych, na tego żonatego, kochającego człowieka, dlaczego on jest takim obojętnym względem mnie?... i to nawet nie obojętnym, gdyż wiem, że mnie kocha. Lecz coś nowego, nieznanego mi, rozdziela nas. Dlaczego niema go przez cały wieczór? Dał mi znać przez Stiwę, że nie może opuścić Jawszyna i że musi dawać na niego baczenie... Czy Jawszyn dziecko? Przypuśćmy jednak... że to prawda... on nigdy nie mija się z prawdą, lecz w tej prawdzie tkwi coś innego. Korzysta ze sposobności, aby złożyć mi dowód, że miłość nie może odbierać mu swobody, ale ja nie chcę jego dowodów, ja pragnę tylko miłości. Zdaje się, iż powinien wejść w me przykre położenie tutaj, w Moskwie. Czyż ja żyję naprawdę? Nie żyję, a wegetuję tylko, oczekując na koniec, który wciąż odwleka i odwleka się. Znowu niema odpowiedzi... Stiwa powiada, że teraz nie może jechać do Aleksieja Aleksandrowicza, a ja przecież nie mogę jeszcze raz pisać. Nie jestem w stanie nic robić, wziąć się do niczego, pędzić innego życia, muszę wstrzymywać się, czekać, wymyślając sobie ciągle nowe sposoby spędzania czasu: rodzinę Anglika, pisanie, czytanie, ale to wszystko, to tylko okłamywanie samej siebie, to samo co morfina. On powinien mieć litość nademną“ — mówiła, czując, że kręcą się jej w oczach łzy politowania nad samą sobą.
Nagle rozległo się urywane dzwonienie Wrońskiego. Anna czemprędzej obtarła łzy i nietylko obtarła je, ale siadła nawet niedaleko lampy i wzięła książkę, udając, że czyta i że jest zupełnie spokojną; trzeba dać mu do poznania, że jest niezadowoloną, iż nie dotrzymał obietnicy i nie wrócił na wieczór, ale że jest tylko niezadowoloną, lecz nie trzeba żadną miarą pokazywać mu swego zmartwienia, a przedewszystkiem nie wzbudzać jego litości. Sama siebie ma prawo żałować, lecz jemu nie wolno. Anna nie pragnęła żadnej walki, miała mu za złe, iż on chce walczyć, pierwsza jednak rozpoczynała ją zawsze.
— Nie było ci nudno? — zapytał prędko i wesoło, podchodząc ku niej. — Co to za straszna namiętność ta gra!...
— Nie nudziłam się i dawno już oduczyłam się nudzić... był Stiwa z Lewinem.
— Mieli zamiar być u ciebie. Jakżeż ci się podobał Lewin? — zapytał, siadając koło niej.
— Nadzwyczaj... dopiero co odjechali. Co się stało z Jawszynem?
— Wygrał siedmnaście tysięcy rubli. Odprowadziłem go od stołu i opuścił klub, ale potem wrócił znowu i zgrał się do nitki.
— Po co więc zostawałeś się? — zapytała, podnosząc nagle głowę i patrząc na niego. Spojrzenie to było chłodne i nieprzyjazne. — Powiedziałeś Stiwie, że zostajesz się, aby pilnować Jawszyna, a niedopilnowałeś go.
— Po pierwsze: nic mu nie polecałem mówić tobie, a po drugie: nigdy nie mówię nieprawdy. Przedewszystkiem zaś chciałem się zostać i zostałem — rzekł, marszcząc gniewnie czoło. — Anno i po co to? — zapytał po chwilowem milczeniu, pochylając się ku niej, i wyciągnął ku niej rozwartą dłoń, spodziewając się, że i ona poda mu swoją.
Annę ucieszyło to wezwanie do pieszczoty, lecz jakaś dziwna siła przekory nie pozwoliła jej pójść za pierwszym popędem, jak gdyby rodzaj toczonej walki nie pozwalał poddać się.
— Rozumie się, żeś chciał zostać się i żeś został; postępujesz, jak ci się podoba... ale po co mówisz mi to? po co? — mówiła, unosząc się coraz bardziej. — Czy ktobądź zaprzecza ci twych praw? Chcesz mieć słuszność, więc ją miej...
Wroński zamknął dłoń, odsunął się od niej i w spojrzeniu jego odmalował się jeszcze większy upór.
— Dla ciebie to rzecz twego uporu — ciągnęła dalej, patrząc na niego bacznie i dobierając nagle nazwę tego wyrazu jego spojrzenia, jakie rozdrażniło ją — uporu. — Tobie chodzi tylko o to, czy w stosunku ze mną zostaniesz zwycięzcą, a mnie... — znów zrobiło jej się żal samej siebie i mało co nie rozpłakała się. — Gdybyś ty wiedział, o co mi idzie! Gdy widzę tak jak teraz, żeś wrogo, dobrze mówię, żeś wrogo usposobiony ku mnie, gdybyś ty wiedział, co to ma dla mnie za znaczenie. Gdybyś ty wiedział, jaka ja jestem nieszczęśliwa w takich chwilach, jak ja się lękam samej siebie! — i Anna odwróciła się, nie chcąc się zdradzić ze swemi łzami.
— Ależ o co ci idzie właściwie? — zapytał, przestraszywszy się wyrazu jej boleści i przysuwając się znowu do niej, ujął ją za rękę i pocałował parę razy. — O co? Czyż ja szukam rozrywek po za domem? czyż nie unikam towarzystwa kobiet?
— Tegoby tylko brakowało! — odparła Anna.
— Powiedz mi więc, co mam czynić, abyś ty była spokojną — mówił, wzruszony jej rozpaczą — uczynię wszystko, co tylko będziesz chciała, abyś ty, Anno, nie martwiła się.
— Nic, nic! — odparła. — Ja sama nie wiem czy to osamotnienie, czy nerwy... przestańmy już o tem mówić. Jakżeż udały się wyścigi? nie mówiłeś mi nic o nich? — zapytała, usiłując utaić radość z odniesionego zwycięstwa, które w każdym razie było po jej stronie.
Wroński kazał podawać kolacyę i zaczął opowiadać jej o wyścigach, lecz z jego głosu, z jego spojrzeń widziała, że nie mógł jej darować tego zwycięstwa, że to uczucie uporu, z którem walczyła, zawładnęło nim już na dobre. Obojętność jego wzrosła, jak gdyby żałował, iż uległ. Anna, przypominając sobie słowa, które jej dały zwycięstwo: „jaka ja jestem nieszczęśliwa w takich chwilach, jak ja się lękam samej siebie“, zrozumiała, iż ta broń jest niebezpieczną i że nie będzie można użyć jej po raz drugi. Czuła teraz, iż obok miłości, wiążącej ich, istnieje pomiędzy nimi zły duch jakiejś niezgody, którego nie mogła zwalczyć ani w nim, ani, tembardziej, w jego sercu.

XIII.

Nie ma takich warunków, do których człowiek nie mógłby się przyzwyczaić, szczególnie gdy widzi, że wszyscy podobnie postępują. Lewin trzy miesiące temu nie uwierzyłby, że może zasnąć spokojnie wśród okoliczności, w jakich znajduje się obecnie; nie przypuszczał, aby pędząc bezcelowe, jałowe życie, w dodatku do tego życie nad stan, po pijatyce (to, co się działo w klubie, nie ma innej nazwy), po zawiązaniu przyjaznych stosunków z człowiekiem, w którym kiedyś kochała się jego żona, po niemających żadnej racyi bytu odwiedzinach u kobiety, której nie można było nazwać inaczej jak upadłą, i po zmartwieniu żony — mógł z czystem sumieniem udać się na spoczynek; a jednak pod wpływem zmęczenia, bezsennej nocy i wypitego wina zasnął mocno i spokojnie.
O piątej rano obudziło go skrzypienie otwieranych drzwi; zerwał się z łóżka i obejrzał się — Kiti nie było w łóżku, lecz za parawanem paliło się światło i słychać było jej kroki.
— Co takiego?... co? — zapytał na wpół przez sen. — Kiti! Co?
— Nic — odparła, wychodząc ze świecą w ręku z za parawanu. — Jestem trochę niezdrowa — rzekła, uśmiechając się szczególnie miłym uśmiechem.
— Co? czy już się zaczęło? — zapytał z przestrachem — trzeba czemprędzej posyłać — i zaczął ubierać się z pośpiechem.
— Nie, nie — uspakajała go, uśmiechając się i przytrzymując go za rękę — zapewniam cię, że nic... było mi trochę niedobrze, ale teraz już przeszło zupełnie — i Kiti położyła się, zagasiła świecę i leżała, nie ruszając się. Chociaż Lewinowi wydawała się podejrzaną ta cisza, wśród której nie było słychać nawet jej stłumionego oddechu, a przedewszystkiem niepokoił go wyraz szczególnej pieszczoty i podniecenia, z jakiemi, wychodząc z za parawanu, odezwała się do niego: „nic“; chciało mu się jednak tak spać, że zasnął natychmiast. Dopiero potem przypomniał sobie spokojny jej oddech i pojął wszystko, co się działo w jej kochanej, drogiej duszy, gdy leżąc i nie poruszając się na łóżku, oczekiwała na największe zdarzenie w życiu kobiety.
O siódmej obudziło go delikatne dotknięcie jej ręki i cichy szept. Żal, że go budzi, zdawał się pasować w niej z chęcią porozmawiania z nim.
— Kostia, nie lękaj się! To nic, ale zdaje się... trzeba posłać po Lisawetę Pietrownę.
Świeca paliła się znowu. Kiti siedziała na łóżku i trzymała w ręku szydełkową robotę, którą robiła w ostatnich czasach.
— Nie bój się tylko niczego... ja nie lękam się ani trochę — rzekła, ujrzawszy jego przestrach i przycisnęła do swych piersi, a potem do swych ust, rękę męża.
On zerwał się prędko i włożywszy szlafrok, stanął nad nią, przypatrując się jej bacznie. Trzeba było iść, lecz nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Chociaż kochał ją nadzwyczaj, chociaż znał każdy wyraz jej oblicza, nie widział jej jeszcze nigdy taką. Stojąc teraz przed nią, sam sobie wydał się wstrętnym i strasznym, gdy stanęło mu w pamięci jej wczorajsze zmartwienie, którego był przyczyną! Radość i stanowczość tryskały z zarumienionej jej twarzyczki, ujętej w ramki jasnych włosów, wysuwających się z pod czepeczka.
Chociaż w charakterze Kiti nie było ani trochę nienaturalności i nieszczerości, jednak Lewina uderzyło to, co się teraz odkrywało przed nim, gdy wszelkie zasłony opadły i gdy sam ośrodek duszy tlił się teraz w jej oczach. I w tej prostocie widział ją, tę samą, którą tak kochał nadzwyczaj, jeszcze lepiej. Patrzała na niego z uśmiechem, lecz nagle brwi jej poruszyły się, podniosła głowę i zbliżywszy się prędko do męża, ujęła go za rękę i przytuliła się do niego, oblewając go swym gorącym oddechem; cierpiała i zdawała skarżyć się na swe cierpienia. I w pierwszej chwili wydało mu się, jak zwykle, że to on sam winien. Lecz w jej spojrzeniu była pieszczota, mówiąca, iż nie dość, że nie czyni mu wyrzutów, ale że za te właśnie cierpienia kocha go. „Jeżeli nie ja, to któż winien?“ — przyszło mu pomimowoli na myśl, szukając winowajcy i chcąc zemścić się na nim, ale winowajcy nie było. Ona cierpiała, skarżyła się i dumną była z tych cierpień, cieszyła się z nich i kochała je. Lewin wiedział, że w duszy jej dzieje się coś wzniosłego, lecz co? — nie był w stanie pojąć. Było to coś, co nie daje się objąć rozumem.
— Posłałam po mamę. A ty jedź czemprędzej do Lisawety Pietrownej... Kostia!... Już mi nic nie jest... już przeszło...
Odeszła od niego i zadzwoniła.
— Idź już teraz... Pasza będzie przy mnie.
I Lewin ujrzał z podziwieniem, że wzięła do rąk robotę, przyniesioną w nocy, i że robi ją dalej.
Gdy Lewin wychodził jednemi drzwiami, słyszał, że drugiemi wchodzi służąca; zatrzymał się na progu i słyszał, że Kiti wydaje dziewczynie szczegółowe rozkazy i sama z jej pomocą przesuwa łóżko.
Ubrał się, i zanim zaszły konie, raz jeszcze zabiegł do sypialni i to nie na palcach, ale na skrzydłach, jak mu się zdawało. Dwie służące przestawiały sypialnię, Kiti chodziła po pokoju, robiąc szydełkiem i dawała im różne polecenia.
— Jadę natychmiast po doktora, posłałem już po Lisawetę Pietrownę, ale sam też będę u niej. Co to jeszcze trzeba zrobić? A prawda... do Dolly...
Kiti popatrzała na męża, nie słuchając widocznie słów jego.
— Dobrze, dobrze, idź już — zawołała prędko, marszcząc się i machając ręką.
Lewin wychodził już do saloniku, gdy nagle z sypialni żałośny jęk doleciał doń i zamilkł natychmiast; stanął jak wryty i przez jakiś czas nie mógł nic pojąć.
„Tak, to ona!“ — szepnął sam do siebie i, schwyciwszy się za głowę, zbiegł na dół.
— Boże, zlituj się! wybacz i dopomóż! — powtarzał wciąż cisnące mu się nieustannie na usta słowa; i on, człowiek niewierzący, powtarzał te wyrazy nie samemi tylko ustami. Teraz, w tej chwili, wiedział, że nietylko wszystkie powątpiewania jego, ale i ta niemożebność wierzenia rozumem, którą nosił w sobie, nie przeszkadzają mu wcale zwracać się do Boga. Obecnie cała niewiara, jak proch, spadła z jego duszy; do kogóż więc miał się zwracać, jak nie do Tego, w czyjej mocy widział siebie, swą duszę i swą miłość.
Koni nie było jeszcze, lecz Lewin, czując w sobie szczególne natężenie i fizycznych sił i uwagi na to, co należy czynić, aby nie stracić ani jednej chwili, nie czekał na powóz i poszedł piechotą, poleciwszy Kuźmie jechać za sobą.
Na rogu spotkał jadące szybko sanki, w których siedziała Lisaweta Pietrowna w aksamitnej szubie z chustką na głowie. „Bogu dzięki, Bogu dzięki!“ — szepnął, poznając z radością jej małą, białą twarz, mającą teraz dziwnie poważny, nawet surowy wyraz; nie zatrzymując wcale sanek, począł biedz koło nich i rozmawiać z madame.
— Od dwóch godzin? nie dłużej? — zapytała. — Piotra Dmitrycza zastanie pan teraz, ale niech pan tylko będzie cierpliwy i niech pan nie zapomni wstąpić do apteki po opium.

— Więc pani przypuszcza, że wszystko będzie dobrze? Dałby Bóg!... — odparł Lewin; z bramy wyjeżdżały jego sanki, wskoczywszy do nich, usiadł koło Kuźmy i kazał jechać do doktora.

XIV.

Doktór nie wstawał jeszcze i lokaj oświadczył: „pan położył się późno, nie kazał się budzić, lecz niedługo już wstanie.“ Lokaj czyścił szkiełka od lamp i zdawał się być zajętym niemi nadzwyczaj. To przejęcie się, z jakiem lokaj czyścił szkła i obojętność, z jaką spoglądał na gościa, zadziwiły z początku Lewina, lecz natychmiast, po chwili zastanowienia się, zrozumiał, że nikt nie zna i nie jest obowiązanym znać jego uczuć, że należy więc koniecznie działać spokojnie, z zastanowieniem i energicznie, aby przeniknąć przez ten mur obojętności, jaki go otacza, i osiągnąć swój cel. „Nie śpieszyć się i nie lekceważyć niczego“ — powtarzał sobie, czując, że zapas fizycznych sił i uwagi na to, co należy czynić, powiększa się coraz bardziej.
Dowiedziawszy się, że doktór śpi jeszcze, Lewin ułożył sobie plan, jaki wydał mu się najstosowniejszym. Niech Kuźma jedzie z kartką do drugiego doktora, a on sam pojedzie do apteki po opium; jeżeli zaś, gdy wróci, doktór będzie spał jeszcze, to albo przekupi lokaja, albo przemocą dostanie się do doktora, jeżeli lokaj nie zgodzi się obudzić pana.
W aptece szczupły prowizor, z tą samą obojętnością, z jaką lokaj czyścił szkiełka, rozsypywał w opłatki proszki dla służącej, która na nie czekała i nie chciał wydać opium. Usiłując panować nad sobą i nie spiesząc się, powiedziawszy nazwisko doktora i madame, i objaśniwszy do czego potrzeba opium, Lewin usiłował przekonać aptekarza. Prowizor zapytał się głośno po niemiecku, czy wydać opium? głos jakiś za przepierzeniem polecił wydać, i aptekarz, wyjąwszy flaszeczkę i lejek, nalał powoli lekarstwo z dużej flaszki, nalepił pieczątkę, zawiązał i chciał jeszcze zawijać, chociaż Lewin prosił, aby tego nie czynił. Tu Lewin nie był już w stanie panować nad sobą; wyrwał prędko flaszeczkę z rąk aptekarzowi i wybiegł przez duże szklane drzwi na ulicę. Doktor spał jeszcze, a lokaj, zajęty teraz trzepaniem dywanu, powiedział, iż nie pójdzie go budzić. Wtedy Lewin, nie śpiesząc się, wyjął dziesięciorublówkę i powoli, chociaż nie tracąc czasu, dał mu papierek i objaśnił, że Piotr Dmitrjewicz (Lewinowi, który do niedawna nie znał Piotra Dmitrjewieza, ten ostatni wydawał się obecnie nadzwyczaj ważną osobą) obiecał, że będzie każdej chwili na zawołanie i że napewno nie będzie się gniewał, trzeba więc koniecznie obudzić go natychmiast.
Lokaj dał się przekonać, poszedł na górę i poprosił Lewina, aby zatrzymał się w poczekalni.
Lewin słyszał przez drzwi, jak doktor kaszlał, chodził, mył się i jak rozmawiał z lokajem. Minęło parę minut, Lewinowi zdawało się, że parę godzin; nie mógł już dłużej wytrzymać:
— Piotrze Dmitryczu! Piotrze Dmitryczu! — zaczął go prosić błagalnym głosem. — Na miłość Boską niech mi pan wybaczy, niech mnie pan przyjmie czemprędzej... już przeszło dwie godziny...
— Zaraz... zaraz... — odparł głos doktora i Lewin ze zdumieniem słyszał, że doktor śmieje się.
— Na jedną minutkę!
— Natychmiast.
Przeszło jeszcze dwie minuty, zanim doktor włożył obuwie, i drugie dwie minuty, zanim skończył się ubierać i czesać.
— Piotrze Dmitryczu! — żałośnie zaczął prosić znowu Lewin, lecz doktor wychodził już do niego zupełnie ubrany i uczesany. „Ci ludzie nie mają sumienia“ — pomyślał Lewin — „my nie mamy chwili do stracenia, a oni czeszą się!“
— Dzień dobry! — rzekł doktor, podając mu rękę i zdając się swym spokojem naumyślnie drażnić Lewina. — Niech się pan nie śpieszy... cóż tam słychać?
Lewin, chcąc być o ile możności zwięzłym, zaczął przytaczać wszystkie zbyteczne szczegóły o stanie żony, przerywając nieustannie swe opowiadanie prośbami, aby doktor natychmiast jechał razem z nim.
— Niech się pan uspokoi... przecież pan nie zna się na tem. Wiem, że jestem zupełnie niepotrzebny, ale obiecałem i bezwarunkowo przyjadę, niema jednak potrzeby spieszyć się. Niech pan siada... może pan pozwoli kawy?
Lewin spojrzał na niego, pytając go zdumionemi oczyma, czy nie żartuje sobie z niego, ale doktor ani myślał żartować.
— Wiem, wiem... — rzekł, uśmiechając się — sam przecież mam rodzinę i jestem ojcem; w podobnych chwilach my mężowie jesteśmy najbardziej godni litości; mam pacyentkę, której mąż za każdym razem ucieka do stajni.
— Ale jak się panu zdaje? czy przypuszcza pan, że wszystko odbędzie się pomyślnie?...
— Jak dotąd, wszystko przemawia za tem.
— Więc pan przyjedzie zaraz? — zapytał Lewin, spoglądając z niechęcią na służącą, która przyniosła kawę.
— Za godzinę.
— Za długo, na miłość Boską!...
— Niech mi pan pozwoli tylko napić się kawy.
Doktor zaczął pić kawę; obydwaj zamilkli na czas jakiś.
— A jednak stanowczo biją Turków!... czytał pan wczorajszą depeszę? — zapytał doktor, żując kawałek bułki.
— Doprawdy, nie mogę. już wytrzymać dłużej! — zawołał Lewin, zrywając się z krzesła — więc będzie pan za kwadrans.
— Za pół godziny.
— Słowo honoru? Gdy Lewin powracał do domu, spotkał się w bramie z księżną i razem z nią podszedł ku drzwiom sypialnego pokoju. Księżna miała łzy w oczach i ręce jej drżały; ujrzawszy Lewina, objęła go i rozpłakała się.
— No i cóż, moja kochana Lisaweto Pietrowno? — zapytała, chwytając za rękę madame, która wyszła na ich spotkanie.
— Jak dotąd, zupełnie dobrze — odparła zapytana — niech ją pani namówi, aby się położyła... będzie jej znacznie lżej...
Lewin z chwilą, gdy się obudził i pojął o co idzie, przygotował się na to, aby, nie namyślając się, nic nie przewidując, zataiwszy w sobie wszystkie myśli i uczucia, mężnie, nie rozstrajając żony, lecz przeciwnie uspokajając ją i podtrzymując jej odwagę, przenieść to, co go oczekuje. Nie pozwalając sobie nawet myśleć nad tem co będzie, jak się to skończy, sądząc z tego, co się dowiedział ile to czasu trwa zwykle, Lewin przygotował się w swej wyobraźni na pięciogodzinne cierpienie i oczekiwanie ze ściśnionem sercem, i wydawało mu się to zupełnie możebnem. Gdy jednak powrócił od doktora i znowu ujrzał jej cierpienia, zaczął coraz częściej powtarzać: „Panie, wybacz i dopomóż!“, wzdychać, podnosić głowę do góry; nagle zdjął go strach, że nie da sobie rady, że się rozpłacze lub ucieknie. Było mu nadzwyczaj ciężko, a upłynęła zaledwie godzina.
Po tej pierwszej godzinie przeszła jeszcze jedna, druga, trzecia, i nakoniec ostatnia, piąta, którą naznaczył sobie jako najdłuższy termin swej cierpliwości, mimo to wszystko było po dawnemu, a on wciąż cierpiał, gdyż nic, prócz cierpienia, już mu nie pozostawało; cierpiał, myśląc co chwila, że już doszedł do wszelkich granic cierpliwości i że serce jego lada moment pęknie z boleści.
Lecz mijały jeszcze minuty, godziny i znowu godziny, a cierpienia i przestrach jego wciąż wzrastały i potęgowały się coraz bardziej.
Te wszystkie zwykłe warunki życiowe, bez których nie można sobie nic wyobrazić, nie istniały już więcej dla Lewina; stracił miarę czasu. Czasami minuty, szczególniej te, kiedy ona przywoływała go ku sobie, i kiedy podawała mu swą spoconą dłoń, to ściskając jego rękę, to znów odpychając go z niezwykłą siłą, wydawały mu się godzinami, czasami zaś całe godziny, minutami.
Zdziwił się bardzo, gdy madame poprosiła go, aby zapalił świecę za parawanem, i gdy dowiedział się, że to już piąta godzina; gdyby mu powiedziano, że teraz dziesiąta zrana, byłby również zdziwionym. W jaki sposób spędził ten cały czas, nie wiedział dokładnie, nie miał też pojęcia, co i kiedy miało miejsce. Widział jej rozgorączkowaną, to cierpiącą i niespokojną, to znów uśmiechniętą i spokojną twarz. Widział i księżnę czerwoną, przejętą, z potarganemi puklami siwych włosów, połykającą łzy i zagryzającą wargi; widział i Dolly i doktora, palącego grube papierosy, i Lisawetę Pietrowną z pewnem siebie, stanowczem i uspakajającem spojrzeniem, i starego księcia, przechadzającego się po pokoju z zakłopotaną miną; lecz kiedy wszyscy przychodzili, wychodzili, i co robią, tego nie widział. Raz widział księżnę z doktorem w sypialni, później znów w gabinecie, gdzie znalazł się Bóg wie skąd nakryty stół, chwilami zaś z doktorem rozmawiała Dolly. Potem Lewin pamiętał, że go posyłano na miasto, ale nie pamiętał dokąd i po co, raz kazano mu przenieść stół i kanapę; wziął się gorliwie do przenoszenia, myśląc, że czyni to dla niej, i potem dopiero dowiedział się, iż przygotowywał spanie dla siebie. Później polecono mu, aby poszedł do gabinetu do doktora i zapytał go się o coś. Doktor odpowiedział i zaczął opowiadać o nieporządkach w radzie miejskiej. Potem znowu posyłano go do Szczerbackich, aby z sypialnego pokoju księżnej przywiózł ikon w srebrnej, pozłacanej sukni; tam, razem ze starą pokojową księżnej drapał się na szafkę po ikon i stłukł lampkę, służąca zaś uspakajała go, że żonie nic nie będzie i że nic nie szkodzi, że lampka stłukła się; pamiętał też, że przywiózł ikon i położył pod głowę Kiti, zasuwając go starannie pod poduszkę. Lecz gdzie, kiedy i po co działo się to wszystko, z tego nie zdawał sobie sprawy. Nie wiedział również, dlaczego księżna wzięła go za rękę i prosiła, aby był spokojnym, a Dolly namawiała go, aby posilił się i wyprowadzała z pokoju, a nawet doktor poważnie i ze współczuciem spoglądał na niego i radził mu zażyć kropli. Wiedział tylko i czuł, że to, co się odbywa teraz, podobnem jest do tego, co się działo rok temu w hotelu prowincyonalnego miasta, na łożu umierającego brata, Mikołaja. Lecz tamto było zmartwienie, a to jest radość. Lecz i tamto zmartwienie i ta radość, i jedno i drugie znajdowało się po za obrębem wszystkich zwykłych warunków życia i wydawało się w codziennem, powszedniem życiu, jak gdyby otworami, przez które ukazuje się zdziwionym oczom coś wznioślejszego. I również w niezrozumiały sposób, jak wtedy, na widok tego wzniosłego ulatywała dusza do tych wysokości, do których nie sięgała nigdy przedtem, których nigdy dawniej nie pojmowała i dokąd on rozum nie był w stanie podążyć za nią.
„Panie, wybacz i dopomóż! “ — powtarzał nieustannie, czując, że pomimo trwającej od tak dawna obojętności i niewiary, zwraca się do Boga z równą szczerością i ufnością, z jaką zwracał się, gdy był dzieckiem i młodym chłopcem.
Przez cały ten czas istniały w nim dwa różne nastroje, nie mające z sobą nic wspólnego. Jeden, gdy nie był przy niej, lecz w towarzystwie doktora, palącego wciąż grube papierosy i gaszącego je przyciskaniem do popielniczki, w towarzystwie Dolly, księcia, gdzie rozmawiano o obiedzie, o polityce, o chorobie Maryi Pietrownej, i gdzie Lewin nagle zapomniał na chwilę zupełnie o tem, co się działo; i drugi nastrój, gdy był obecnym przy niej, gdy serce pękało mu z bolu a pęknąć nie mogło, i gdy nieustannie modlił się do Boga. I za każdym razem, gdy z tej minuty zapomnienia wyprowadzał go dolatujący z sypialni krzyk, podpadał pod to samo dziwne złudzenie, jakie ogarnęło go w pierwszej chwili; za każdym razem, gdy usłyszał krzyk, zrywał się z miejsca i biegł, aby przepraszać, lecz po drodze przypominał sobie, że nie jest winien i chciał biedz bronić ją i ratować. Lecz patrząc na nią, znowu przekonywał się, że nie można pomódz jej w niczem, i znowu zdejmował go przestrach, powtarzał więc: „Panie przebacz i dopomóż!“ I im bardziej czas ubiegał, tem silniej występowały obydwa nastroje; chwilami, gdy nie był przy niej, stawał się coraz bardziej spokojnym, zapominając o wszystkiem; chwilami zaś, gdy był przy niej, wzmagały się cierpienia jego i poczucie niemocy, ogarniające go na widok jej męczarni; zrywał się, chciał spieszyć, sam nie wiedział dokąd i biegł do niej.
Czasami, gdy ona przywoływała go ku sobie, zdawało mu się, że to ona wszystkiemu winna, lecz ujrzawszy jej pokorne, uśmiechnięte oczy i usłyszawszy słowa: „męczę się strasznie“, winił Boga; przypomniawszy sobie jednak o Bogu, błagał Go natychmiast, aby mu przebaczył i ulitował się nad nim.

XV.

Pojęcie czasu przestało istnieć dla Lewina; wszystkie świece dopalały się już; Dolly przed chwilą była w gabinecie i namawiała doktora, aby się położył. Lewin siedział, słuchając jak doktor opowiadał o szarlatanie magnetyzerze, i przyglądał się popiołowi doktorskiego papierosa; był chwilowo w okresie odpoczywania i zapomniał o wszystkiem, wyszło mu zupełnie z pamięci, co się dzieje dookoła. Nagle rozległ się krzyk, jakiego nigdy w życiu jeszcze nie słyszał. Krzyk ten był do tego stopnia strasznym, że Lewin już nie zerwał się, lecz lękając się nawet oddychać, popatrzał z przerażeniem na doktora. Doktor przechylił głowę na bok, zaczął się przysłuchiwać i po chwili uśmiechnął się zachęcająco i z pobłażaniem. Wszystko, co się działo dzisiaj, było niezwykłem i przestało już dziwić Lewina. „Zapewne, tak powinno być“ — pomyślał i nie ruszał się z miejsca. Kto wydał ten krzyk? Wstał z krzesła, pobiegł na palcach do sypialni i, nie zwracając uwagi na Lisawetę Pietrowną i na starą księżnę, stanął na swojem miejscu koło wezgłowia. Krzyk ucichł, lecz coś się zmieniło teraz; co, tego nie widział i nie wiedział, i nie chciał widzieć i wiedzieć; lecz dostrzegł to z twarzy madame; twarz Lisawety Pietrowny była surowa i blada i przybrała dziwny wyraz stanowczości, chociaż szczęki jej drżały z lekka i chociaż na chwilę nawet nie spuszczała oczów z Kiti. Rozgorączkowane, zmęczone oblicze Kiti, z kosmykiem włosów, przylepionym do spoconej twarzy, było zwróconem ku niemu i szukało jego spojrzenia; podniesione ręce szukały jego rąk i uchwyciwszy spoconemi dłońmi zimne dłonie męża, zaczęła tulić je do swej twarzy.
— Nie odchodź, nie odchodź! Ja się nie boję, nie boję! — mówiła prędko. — Mamo, niech mama weźmie kolczyki, zawadzają mi tylko... nie lękaj się o mnie... prędko, prędzej, moja Lisaweto Pietrowno!...
Mówiła szybko, bardzo szybko i chciała się uśmiechnąć, lecz nagle ból wykrzywił twarz jej, i odtrąciła od siebie męża.
— Doprawdy, to straszne! Umrę, umrę! Odejdź odemnie, odejdź! — zaczęła wołać, i znowu dał się słyszeć ten sam niezwykły krzyk.
Lewin schwycił się za głowę i wybiegł z pokoju.
— Nic, nic, wszystko jaknajlepiej! — zawołała za nim Dolly.
Nie zważając na niczyje słowa, Lewin był przekonanym, że teraz przepadło już wszystko; z głową opartą o oddrzwia, stał w sąsiednim pokoju i słyszał czyjś krzyk i pisk, i wiedział, że to krzyczała istota, która niegdyś była jego żoną, jego Kiti; przestał już życzyć sobie dziecka, nienawidził już je teraz, nie pragnął już obecnie nawet, aby ona żyła, pragnął tylko, aby skończyły się te straszne męczarnie.
— Doktorze! Co to takiego? Co to takiego? Boże mój! — zawołał, chwytając za rękę wchodzącego doktora.
— Już koniec — odparł doktor.
Doktór powiedział te wyrazy z taką powagą, iż Lewinowi zdawało się, iż już koniec znaczy — ona umiera.
Wbiegł bez przytomności do sypialni, gdzie najpierwej ujrzał Lisawetę Pietrownę, która wyglądała jeszcze bardziej posępnie i surowo. Twarz Kiti nie istniała! Na tem miejscu, gdzie znajdowała się wprzódy, było coś strasznego. Lewin oparł głowę o poręcz łóżka, czując, że serce mu pęka. Przeraźliwy krzyk nie milknął, a stał się jeszcze straszniejszym i, jakby osiągając możliwy ostateczny kres, umilkł nagle. Lewin nie dawał wiary swemu słuchowi, nie można jednak było wątpić; słychać było tylko ciche krzątanie się, szelest i przyśpieszone oddechy, a jej rwący się, ożywiony i cichy głos, w którym brzmiało szczęście, odezwał się szeptem: „już koniec!“
Lewin podniósł głowę; Kiti, opuściwszy bezsilnie ręce na kołdrę, niezwykle ładna i spokojna, patrzała w milczeniu na niego i chciała a nie mogła uśmiechnąć się.
I nagle z tego strasznego, tajemniczego, niepowszedniego świata, w którym spędził ostatnie dwadzieścia dwie godziny, Lewin uczuł się przeniesionym w poprzednie, codzienne otoczenie, od którego jednak biła teraz taka jasność szczęścia, że nie mógł patrzeć na nie. Naciągnięte struny zerwały się wszystkie; łkanie i łzy radości, których nie przewidywał zupełnie, wezbrały w nim z taką siłą, wstrząsając jego ciałem, że przez czas jakiś nie pozwalały mu odezwać się.
Rzuciwszy się na kolana koło łóżka, trzymał koło ust rękę żony i pokrywał ją pocałunkami, a ręka ta słabym ruchem palców odpowiadała na jego pocałunki. A tymczasem tam, w nogach łóżka, w zręcznych dłoniach Lisawety Pietrowny, tliło się, jak światełko nad świecą, życie ludzkiej istoty, której nigdy dotąd nie było i która również, z równem prawem, z tem samem poczuciem swego istnienia, będzie żyła.
— Żyje! żyje! i chłopiec w dodatku! Niech się państwo nie boją! — usłyszał Lewin głos Lisawety Pietrownej, gładzącej drżącą ręką dziecko po plecach.
— Mamo, czy naprawdę? — zapytał głos Kiti.
Szlochanie księżnej było jedyną odpowiedzią.
I wśród ogólnej ciszy, jako niewątpliwa odpowiedź na pytanie matki, dał się słyszeć zupełnie inny głos, różniący się od wszystkich przyciszonych głosów w pokoju. Był to śmiały, krnąbrny, nie zwracający na nic i na nikogo uwagi, krzyk nowej ludzkiej istoty, która zjawiła się, niewiadomo skąd.
Gdyby przedtem powiedziano Lewinowi, że Kiti umarła, że razem z nią i on umarł, że dziecko ich jest aniołem i że Bóg stoi tutaj przed nimi, nie zadziwiłby się wcale; lecz obecnie, powróciwszy do świata rzeczywistości, musiał wysilać swój umysł, aby pojąć, że ona żyje i że jest zdrową, i że ta krzycząca rozpaczliwie ludzka istota jest jego synem, Kiti żyła, cierpienia minęły... i Lewin był niewypowiedzianie szczęśliwym; widział swe szczęście, sprawiało mu ono niewypowiedzianą rozkosz. A dziecko? Skąd, po co wzięło się ono tutaj?... Do myśli o niem nie mógł się przyzwyczaić w żaden sposób... zdawało mu się ono być zbytecznym nabytkiem, do którego nie mógł się przyzwyczaić przez dłuższy czas.

XVI.

O dziesiątej stary książę, Siergiej Iwanowicz i Stepan Arkadjewicz siedzieli u Lewina i porozmawiawszy o Kiti, zaczęli mówić o polityce i sprawach bieżących. Lewin słuchał ich i pomimowoli przypomniał sobie podczas rozmowy to, co już należało do przeszłości, co działo się przed dzisiejszym rankiem; przypominał też sobie i siebie samego, jakim był wczoraj, zanim się to zdarzyło... Jakgdyby sto lat minęło od tego czasu! Widział się na jakiejś niedościgłej wyżynie, z której, aby nie narazić się nikomu, z kim rozmawiał, musiał zstępować ostrożnie od czasu do czasu. Był zajęty rozmową i nieustannie myślał o żonie, o jej zdrowiu obecnem, o synu, do którego istnienia usiłował przyzwyczaić się. Cały świat kobiecy, który nabrał dla niego od czasu ożenienia się nowego, nieznanego mu dotąd uroku, wzniósł się obecnie w jego pojęciu tak wysoko, że wyobraźnia jego nie była wstanie objąć go. Lewin słuchał rozmów o wczorajszym obiedzie w klubie i myślał: „co też teraz dzieje się z nią? czy zasnęła? o czem myśli? czy syn Dymitr krzyczy?“ — i podczas rozmowy w środku zdania wstał i prędko wyszedł z pokoju.
— Daj mi znać, czy można wejść do niej — zawołał za nim książę.
— Dobrze, zaraz — odparł Lewin, nie zatrzymując się i pobiegł do Kiti.
Kiti nie spała, lecz rozmawiała pocichu z matką o przyszłych chrzcinach; leżała na wznak, trzymając ręce na kołdrze, na głowie miała strojny czepeczek z błękitnemi wstążkami, na sobie biały kaftanik. Spojrzenie jej i tak już jasne, stawało się coraz jaśniejszem, w miarę jak on zbliżał się ku niej.
Na twarzy jej malowało się to samo przejście od spraw doczesnych do wiecznych, jakie bywa na twarzach nieboszczyków, lecz tam jest ono oznaką rozłąki, tu zaś powitania.
I znowu lęk ogarnął serce jego, jak wtedy, gdy stał koło jej łóżka; ona ujęła go za rękę i zapytała czy spał. On nie był w stanie odpowiedzieć i odwrócił się, przekonawszy się, że brak mu sił.
— A ja zdrzemnęłam się trochę! — rzekła mu — i tak mi dobrze teraz...
Patrzała na niego, lecz nagle wyraz jej zmienił się.
— Dajcie mi go — rzekła, usłyszawszy płacz dziecka. — Niech mi go pani poda, Lisaweto Pietrowno, niech on popatrzy na niego.
— Niechaj ojciec przypatrzy się — rzekła Lisaweta Piętrowna, podnosząc i pokazując mu coś czerwonego, dziwnego i poruszającego się. — Niech pan zaczeka... naprzód musimy go ubrać — i Lisaweta Pietrowna położyła to coś czerwonego i poruszającego się na łóżku, zaczęła rozwijać i zawijać dziecko, podnosząc i przewracając je jednym palcem i posypując jakimś proszkiem.
Lewin, przyglądając się temu drobnemu nieszczęsnemu stworzeniu, usiłował napróżno odnaleźć w swem sercu jakiebądź oznaki ojcowskiego uczucia ku niemu, doświadczał tylko pewnego rodzaju obrzydzenia. Gdy je jednak obnażano i gdy ukazały się cieniutkie rączki, nóżki, i gdy ujrzał, jak Lisaweta Pietrowna, naciskając te wyciągające się, jak miękkie sprężyny, rączki, kładła na nie płócienną koszulkę, ogarnęło go takie politowanie nad tem stworzeniem i zdjął go taki strach, aby mu nie uczyniono żadnej krzywdy, że przytrzymał madame za ramię.
Lisaweta Pietrowna roześmiała się.
— Niech się pan nie boi!
Gdy dziecko było już spowite i gdy zamieniło się w twardą poczwarkę, Lisaweta Pietrowna trąciła parę razy palcem poduszkę, jakgdyby chciała pochwalić się swą biegłością i wprawą i odsunęła się, aby Lewin mógł ujrzeć syna w całej pełni jego urody.
Kiti, nie podnosząc się, patrzała na dziecko z ukosa.
— Dajcie mi go, dajcie! — rzekła i nawet chciała się unieść.
— Katarzyno Aleksandrowno, na miłość Boską niech pani tego nie czyni!... niech pani zaczeka, ja podam. Pokażemy się tylko tatusiowi, jak wyglądamy...
I Lisaweta Pietrowna uniosła na jednej ręce ku Lewinowi (druga ręka palcami tylko podpierała chwiejącą się główkę) to dziwne stworzenie, poruszające się i chowające głowę za róg pieluszki; lecz stworzenie to miało nos, oczy, bezzębne usta i było podobne do człowieka.
— Śliczne dziecko! — rzekła Lisaweta Pietrowna.
Lewin westchnął ciężko; to śliczne dziecko wzbudzało w nim tylko obrzydzenie i politowanie, a spodziewał się innych zupełnie uczuć.
Zanim nieprzyzwyczajone dziecko zaczęło ssać pierś, Lewin odwrócił się od niego.
Śmiech, jaki się rozległ nagle, kazał mu obejrzeć się; to Kiti roześmiała się, ujrzawszy syna koło swych piersi.
— Dosyć już, dosyć! — mówiła Lisaweta Pietrowna, ale Kiti nie chciała oddać dziecka, dopóki nie zasnęło na jej ręku.
— Popatrz teraz — rzekła Kiti, pokazując mężowi niemowlę, — aby mógł przyjrzeć się mu. Zgrzybiała twarzyczka zmarszczyła się jeszcze bardziej, i dziecko kichnęło.
Lewin, uśmiechając się i usiłując zapanować nad łzami rozczulenia, ucałował żonę i wyszedł z ciemnego pokoju; zapatrywał się jednak na to dziecko w zupełnie niespodziewany sposób, i nic wesołego ani radosnego nie było w tem uczuciu; przeciwnie, przejmowała go o nie nowa, nieznana mu dotąd a uciążliwa obawa; budziło się w nim poczucie istnienia nowej bolesnej struny. I poczucie to było z początku do tego stopnia męczące; obawa, aby ta bezbronna istota nie ucierpiała, była do tego stopnia silną, że zaćmiewała sobą zupełnie dziwne poczucie bezmyślnej radości a nawet dumy, jakiej doznał, gdy dziecko kichnęło.

XVII.

Interesa Stepana Arkadjewicza były w złym stanie.
Pieniądze, wzięte za dwie trzecie lasu, rozeszły się już, i po odtrąceniu dziesięciu procentów Stepan Arkadjewicz odebrał już wszystko od kupca za ostatnią część. Kupiec nie dawał już więcej, tembardziej, że tej zimy Darja Aleksandrowna po raz pierwszy wystąpiła ze swemi prawami do majątku i nie chciała podpisać na kontrakcie pokwitowania z odbioru pieniędzy. Cała pensya szła na wydatki domowe i na płacenie drobnych długów, z których w żaden sposób nie można było wybrnąć, a pieniędzy brakowało nieustannie.
Stan ten był nieprzyjemnym, przykrym i zdaniem Stepana Arkadjewicza, który widział przyczynę jego w zbyt małej pensyi, nie powinien był przeciągać się. Posada, jaką zajmował, była bardzo dobrą pięć lat temu, ale teraz zmieniło się wiele. Pietrow, dyrektor banku, brał dwanaście tysięcy; Swiętycki, członek zarządu, siedmnaście tysięcy; Mitin, założyciel banku, miał rocznie do pięćdziesięciu tysięcy. „Widocznie zdrzemnąłem się i zapomniano o mnie“ — myślał o sobie Stepan Arkadjewicz; zaczął rozpatrywać i rozpytywać się i w końcu zimy wypatrzył bardzo dobre miejsce; zaatakował je z początku w Moskwie za pośrednictwem ciotek, wujów, przyjaciół, a potem, gdy rzecz cała posunęła się o tyle o ile, osobiście pojechał na wiosnę do Petersburga. Było to jedno z tych miejsc, których obecnie, z różnemi pensyami od tysiąca do pięćdziesięciu tysięcy rubli rocznie, namnożyło się tyle; była to posada członka komisy i zjednoczonej agentury wzajemno-kredytowego bilansu południowych dróg żelaznych i instytucyj bankowych. Posada ta, również jak wszystkie posady tego rodzaju, wymagała bardzo dużo specyalności i olbrzymiej pracowitości, co trudno było znaleść razem w jednym człowieku. Ponieważ o człowieku, któryby jednoczył w sobie te wszystkie zalety, nikt nie wiedział, przeto było bardzo pożądanem, aby miejsce to zajął człowiek uczciwy. A Stepan Arkadjewicz był nietylko człowiekiem uczciwym (bez akcentu), lecz był uczciwym człowiekiem (z akcentem), w tem szczególnem znaczeniu, jakie ten wyraz ma w Moskwie, gdy mówi się: uczciwy działacz, uczciwy dziennik, uczciwa instytucya, uczciwy kierunek, a który oznacza, że dany człowiek lub instytucya nie są nieuczciwi, lecz że potrafią w razie potrzeby wsunąć szpilkę rządowi. Stepan Arkadjewicz obracał się w Moskwie w sferach, gdzie wyrazu tego używano często w tem znaczeniu; uchodził w nich za człowieka uczciwego, miał więc więcej prawa i danych na to miejsce, niż inni kandydaci.
Posada ta mogła dać od sześciu do dziesięciu tysięcy rocznie, i Obłoński mógł zajmować ją, nie rzucając dotychczasowego rządowego stanowiska; zależała ona od dwóch ministrów, od jednej damy i od dwóch Żydów, i ze wszystkiemi temi osobistościami, chociaż były już one trochę przygotowane, Stepan Arkadjewicz musiał się widzieć osobiście w Petersburgu; prócz tego obiecał Annie przywieźć stanowczą odpowiedź Karenina w sprawie rozwodu. Dostawszy od żony, po długich prośbach, pięćdziesiąt rubli, Obłoński udał się do stolicy. Siedząc w gabinecie Karenina i słuchając jego referatu o przyczynach złego stanu rosyjskich finansów, Stepan Arkadjewicz oczekiwał tylko na chwilę, gdy będzie mógł zacząć mówić o sobie i o Annie.
— Tak, to prawda — rzekł, gdy Aleksiej Aleksandrowicz, zdjąwszy binokle, bez których nie mógł już teraz czytywać, popatrzał pytająco na szwagra — zgadzam się z tobą w szczegółach, w każdym jednak razie zasadą naszych czasów jest swoboda.
— Dobrze, ale ja stawiam na pierwszym planie drugą zasadę, w niczem nie uwłaczającą zasadzie swobody — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, kładąc nacisk na wyrazy „nie uwłaczającą“ i uzbrajając się znowu w binokle, aby po raz drugi przeczytać Stepanowi Arkadjewiczowi odpowiedni ustęp; przerzuciwszy parę kartek bardzo kaligraficznie przepisanego rękopisu, Aleksiej Aleksandrowicz przeczytał raz jeszcze kilkanaście wierszy.
— Nie zgadzam się na system protekcyjny, nie dla paru osób, ale dla dobra całego ogółu... zarówno dla niższych, jak i dla wyższych klas — mówił, spoglądając przez binokle na Obłońskiego — ale oni nie mogą zrozumieć tego, oni zajęci są tylko osobistemi sprawami i poprzestają na frazesach.
Stepan Arkadjewicz wiedział, że Karenin z chwilą, gdy zaczyna mówić o tem, co robią i myślą oni, ci, co nie chcą stosować się do jego projektów i są przyczyną wszystkiego złego w Rosyi, ma zamiar wkrótce przestać mówić, z przyjemnością więc wyrzekł się na razie zasady swobody i pospieszył wyrazić zupełne swe uznanie dla poglądów szwagra. Aleksiej Aleksandrowicz zamilkł i zamyślił się, przerzucając stronice rękopisu.
— Chciałem cię poprosić przy sposobności — odezwał się Stepan Arkadjewicz — abyś, widząc się z Pomorskim, wspomniał mu, że ja pragnę bardzo dostać miejsce członka w komisyi zjednoczonej agentury wzajemno-kredytowego bilansu południowych dróg żelaznych i instytucyj bankowych.
Stepan Arkadjewicz do tego stopnia wprawił się już w wymawianiu tytułu, przywiązanego do posady, którą pragnął objąć, że wyrecytował go bardzo prędko i bez zająknienia.
Aleksiej Aleksandrowicz zaczął się dopytywać, na czem polega zadanie nowej komisyi i zamyślił się, gdyż zastanawiał się, czy w działalności tej komisyi niema czegobądż, co może się nie zgadzać z jego projektami. Ponieważ jednak ta nowa instytucya miała nadzwyczaj wiele zadań, a projekty Aleksieja Aleksandrowicza obejmowały szeroką sferę, przeto nie mógł na razie wyrobić sobie żadnego zdania w tej kwestyi i, zdejmując binokle, rzekł:
— Nie ulega wątpliwości, że mogę mu to powiedzieć... dlaczego jednak chcesz objąć to stanowisko?
— Niezła pensya... do dziewięciu tysięcy, a moje środki...
— Dziewięć tysięcy!... — powtórzył Aleksiej Aleksandrowicz i skrzywił się: wysoka pensya przypomniała mu pod względem wynagrodzenia, że przypuszczalna działalność Stepana Arkadjewicza sprzeciwia się głównym zasadom jego, Karenina; projektów, zmierzających zawsze ku oszczędności.
— Jestem zdania, napisałem nawet o tem referat, że te ogromne pensye są oznaką fałszywej ekonomicznej assiette naszych zarządów.
— Co chcesz... — odparł Stepan Arkadjewicz — przypuśćmy, że dyrektor banku bierze dziesięć tysięcy, przecież, on wart tego... albo inżynier dwadzieścia tysięcy. Co chcesz... to się im należy!...
— Według mnie pensya jest płacą za towar i powinna podlegać prawu popytu i podaży; z chwilą, gdy przyznawanie pensyi odstępuje od tego prawa, gdy widzę, naprzykład, że z instytutu wychodzą dwaj inżynierowie jednakowo wykształceni i zdolni, i jeden z nich bierze czterdzieści tysięcy, a drugi zadawalnia się dwoma; albo gdy widzę, że na dyrektorów banków otrzymują nominacye prawnicy, huzarzy i w ogóle ludzie nie mający żadnego specyalnego wykształcenia: dochodzę do wniosku, że pensye bywają wypłacane niezależnie od prawa popytu i podaży, a tylko zależnie od stosunków. Jest to pewnego rodzaju nadużycie, które jest złem samo przez się i które oddziaływa szkodliwie na służbę państwową. Mojem zdaniem...
Stepan Arkadjewicz czemprędzej przerwał szwagrowi.
— Musisz się jednak zgodzić, że powstaje nowa i, co nie ulega wątpliwości, użyteczna nader instytucya. Chodzi przedewszystkiem o to, aby rzecz była prowadzoną uczciwie — rzekł Stepan Arkadjewicz z naciskiem.
Lecz używane w Moskwie znaczenie wyrazu „uczciwie“ było niezrozumiałem dla Aleksieja Aleksandrowicza.
— Uczciwość nie stanowi jeszcze specyalnej kwalifikacyi — zauważył.
— W każdym razie zobowiążesz mnie bardzo — odparł Stepan Arkadjewicz — jeżeli podczas rozmowy wspomnisz, o mnie nawiasem Pomorskiemu...
— Zdaje mi się, że to zależy więcej od Bułgarinowa — uczynił uwagę Aleksiej Aleksandrowicz.
— Bułgarinow niema nic przeciwko temu i zgadza się najzupełniej — rzekł Stepan Arkadjewicz, rumieniąc się.
Na wspomnienie Bułgarinowa Stepan Arkadjewicz dostał rumieńców, gdyż tego samego dnia rano był u Żyda Bułgarinowa i odwiedziny te wywarły na nim nieprzyjemne wrażenie.
Stepan Arkadjewicz był głęboko przekonanym, że «prawa, której pragnie służyć, jest nową, pożyteczną i uczciwą, ale dzisiaj rano zrobiło mu się przykro, gdy Bułgarinow widocznie naumyślnie kazał mu czekać w przedpokoju dwie godziny, razem z wieloma innymi interesantami. Obłoński sam nie zdawał sobie sprawy, dlaczego mu jest przykro; czy dlatego, że on, potomek Ruryka, książę Obłoński, wyczekuje dwie godziny, w żydowskim przedpokoju, czy, że po raz pierwszy w życiu, nie idąc za przykładem przodków, którzy zawsze służyli tylko rządowi, szuka dla siebie nowego pola działalności. Podczas tych dwóch godzin wyczekiwania na Bułgarinowa, Stepan Arkadjewicz przechadzał się z fantazyą po przedpokoju, muskał swe bokobrody, wdawał się w rozmowy z oczekującymi i usiłował ułożyć kalambur. Kalamburem tym Stepan Arkadjewicz miał zamiar błysnąć, opowiadając swym znajomym, że czekał na Żyda dwie godziny — kalambur jednak nie kleił się.
Jednem słowem Stepan Arkadjewicz ukrywał usilnie przed wszystkimi, a nawet przed samym sobą, że znajduje się w przykrem położeniu, do jakiego nie jest przyzwyczajonym.

I w istocie Stepan Arkadjewicz sam nie wiedział, dlaczego przez cały ten czas jest mu tak przykro i nieswojsko; czy dlatego, że nie może ułożyć kalamburu, czy też z innych powodów? Gdy nakoniec Bułgarinow przyjął go nadzwyczaj grzecznie, dając mu jednak do zrozumienia jego zależność i prawie odmówił mu, Stepan Arkadjewicz o ile tylko mógł najprędzej, pospieszył zapomnieć o tej wizycie, i teraz przypomniawszy ją sobie, zarumienił się.

XVIII.

— A teraz musimy pogadać jeszcze o jednej sprawie i ty wiesz zapewne o jakiej... o Annie — odezwał się Stepan Arkadjewicz po chwilowem milczeniu, gdy minęło nieprzyjemne wrażenie, jakie pozostawiła po sobie wizyta u Bułgarinowa.
Z chwilą, gdy Obłoński wymówił imię Anny, twarz Aleksieja Aleksandrowicza zmieniła się do niepoznania z ożywionej stała się nagle pochmurną i jakby skamieniałą.
— Czego wy właściwie chcecie odemnie? — zapytał, kręcąc się na krześle i zamykając binokle.
— Twej decyzyi, Aleksieju Aleksandrowiczu, tylko twej decyzyi.
— Zwracam się obecnie do ciebie („nie jak do skrzywdzonego męża“ — chciał rzec Stepan Arkadjewicz — lecz obawiając się, że tem odezwaniem się zepsuje całą sprawę, zastąpił je następującymi wyrazami): nie jak do męża stanu (co nie miało w danym wypadku żadnego sensu), a poprostu jako do człowieka, do dobrego człowieka i do chrześcianina... powinieneś ulitować się nad nią.
— W jaki sposób, mówiąc wyraźnie? — zapytał cicho Karenin.
— Tak, zlitować się nad nią... Gdybyś patrzał na nią tak, jak ja — spędziłem z nią przecież całą zimę — żal by ci jej było, gdyż położenie jej jest nadzwyczaj przykrem i bolesnem.
— A mnie zdawało się — odparł Aleksiej Aleksandrowicz cieńszym, niż zwykle, prawie krzykliwym głosem — że Anna Arkadjewna ma to, czego życzyła sobie.
— Aleksieju Aleksandrowiczu, na miłość Boską, nie bawmy się w czynienie rekryminacyi! Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, a wiesz przecież, że ona życzy sobie rozwodu i czeka na niego!
— Przypuszczałem, że Anna Arkadjewna nie zgodzi się na rozwód, jeżeli ja będę żądał, aby syn pozostał przy mnie. Dając taką odpowiedź uważałem rzecz całą za skończoną, uważam ją więc za załatwioną już ostatecznie — mówił piskliwie i prędko Aleksiej Aleksandrowicz.
— Na miłość Boską, uspokój się tylko — rzekł Stepan Arkadjewicz, dotykając palcem kolana szwagra — sprawa ta nie jest jeszcze załatwioną, pozwolisz mi zapewne przypomnieć ci parę szczegółów; gdyście się rozstawali, ty byłeś wspaniałomyślnym do najwyższego stopnia, pozostawiłeś jej zupełną swobodę, a nawet ofiarowywałeś rozwód. Anna oceniła twą wspaniałomyślność; nie przerywaj mi... dobrze mówię... oceniła, i to do tego stopnia, że w pierwszej chwili, poczuwając się do winy względem ciebie, nie obmyśliła i nie mogła obmyślić wszystkiego; nie chciała wtedy nic przyjąć, lecz rzeczywistość i czas przekonały ją, że położenie jej jest nie do zniesienia i nadzwyczaj przykre...
— Los Anny Arkadjewny nie może mnie nic obchodzić — przerwał Aleksiej Aleksandrowicz, podnosząc brwi.
— Pozwól mi, że ci nie uwierzę — zaprzeczył w grzeczny sposób Stepan Arkadjewicz. — Położenie, w jakiem znajduje się ona, przykrem jest dla niej, a nikomu nie przynosi żadnego pożytku. Na to odpowiesz mi może, że zasłużyła na nie... ona wie o tem i nie prosi cię o nic, gdyż wręcz powiada, że nie śmie zwracać się o nic z prośbą do ciebie. Lecz ja, my, jej krewni, wszyscy, co ją kochamy, prosimy i błagamy cię... po co ona ma cierpieć? Co komu przyjdzie z jej cierpień?
— Przepraszam cię, ale zdaje mi się, że sadzacie mnie na ławie oskarżonych — odezwał się cierpko Aleksiej Aleksandrowicz.
— Ależ nie, wcale nie, bądź pewien! — zaprzeczył mu Stepan Arkadjewicz, dotykając ręki szwagra, jak gdyby przypuszczał, że to dotknięcie może go ułagodzić. — Powiadam tylko, że położenie jej jest przykrem, i że ty tylko, nie narażając się na nic, możesz je ułatwić. Ja ze swej strony podejmuję się przeprowadzić całą sprawę bez twego udziału... przecież już raz obiecałeś...
— Obietnicę tę uczyniłem dawniej i zdawało mi się, że kwestya syna rozwiąże całą sprawę... spodziewałem się prócz tego, że Anna Arkadjewna zdobędzie się na wspaniałomyślność... — wyrzekł z trudnością.
Aleksiej Aleksandrowicz zbladł, wargi mu się trzęsły.
— Anna liczy tylko na twoją szlachetność... prosi, błaga cię tylko o jedno, abyś ułatwił jej wyjście z obecnego położenia, które jest nie do zniesienia... nie prosi już o syna. Aleksieju Aleksandrowiczu, jesteś dobrym człowiekiem... postaw się na chwilę w jej pozycyi; w jej położeniu kwestya rozwodu jest kwestya życia lub śmierci. Gdybyś nie był uczynił dawniej tej obietnicy, Anna byłaby pogodziła się ze swym losem i siedziałaby na wsi... aleś ty obiecał, więc napisała do ciebie i zamieszkała w Moskwie. I oto mieszka już tam sześć miesięcy, a każde spotkanie jest dla niej, jak pchnięcie noża w serce... oczekuje tylko lada dzień twej decyzyi. Położenie jej podobnem jest do położenia skazańca, któremu założonoby stryczek na szyję i przez sześć miesięcy obiecywanoby albo śmierć albo ułaskawienie. Ulituj się nad nią, a ja podejmuję się... Vos scrupules...
— Nie o tem mówię, nie o tem... — przerwał mu Aleksiej Aleksandrowicz, krzywiąc się z niesmakiem — mogło się zdarzyć, żem obiecał coś takiego, czego nie miałem prawa obiecywać.
— A zatem cofasz swą obietnicę?
— Nigdy nie odmawiam spełnienia czegoś możebnego, pragnę jednak, aby mi pozostawiono trochę czasu do namyślenia się, czy to, co obiecałem, jest w rzeczy samej możebnem.
— Nie, Aleksieju Aleksandrowiczu! — zawołał Obłoński, zrywając się z miejsca — nie wierzę temu! Anna jest najnieszczęśliwszą kobietą, i ty nie możesz odmawiać jej...
— O ile obietnica jest możebną do spełnienia. Vous professez d’étre un libre penseur, lecz ja, jako człowiek wierzący, nie mogę w takiej nader ważnej kwestyi postępować wbrew duchowi chrystyanizmu.
— Lecz w różnych wyznaniach chrześciańskich, i u nas także, o ile wiem, rozwód istnieje — zauważył Stepan Arkadjewicz. — Cerkiew nasza uznaje go i widzimy przecież, że...
— Uznaje, ale nie w takich razach...
— Aleksieju Aleksandrowiczu, nie poznaję cię — rzekł Obłoński po chwili milczenia — czy to nie ty sam (a czy my nie oceniliśmy tego) przebaczyłeś jej wszystko i, idąc za głosem prawdziwego chrześciańskiego uczucia, gotów byłeś wszystko poświęcić? Sam przecież powiedziałeś: oddać kaftan, gdy zabierają koszulę, a teraz...
— Proszę cię — przerwał mu nagle Aleksiej Aleksandrowicz piskliwym głosem, zrywając się na równe nogi — proszę cię daj spokój... tej rozmowie.
— Ależ! Wybacz mi, jeżelim cię zmartwił — rzekł Stepan Arkadjewicz, uśmiechając się, aby ukryć swe zmięszanie, i wyciągając rękę ku szwagrowi — ale ja tylko, jako poseł, spełniłem, co mi polecono.
Aleksiej Aleksandrowicz podał mu rękę, zamyślił się i po chwili odparł:
— Muszę pomyśleć i zastanowić się. Pojutrze dam ci stanowczą odpowiedź, gdy powezmę ostateczną decyzyę.

XIX.

Stepan Arkadjewicz zamierzał już pożegnać się, gdy Korniej zameldował:
— Siergiej Aleksiejewicz!
— Co to za Siergiej Aleksiejewicz? — chciał zapytać Stepan Arkadjewicz, lecz natychmiast przypomniał sobie o kim mowa.
— Ach, Sieroża! — rzekł. — „Siergiej Aleksiejewicz?“ — Myślałem, że dyrektor departamentu. Anna prosiła mnie, bym zobaczył się z nim — przypomniał sobie.
I stanął mu przed oczyma ten tkliwy, żałosny wyraz, z jakim Anna, żegnając się z nim, rzekła: „w każdym razie będziesz go widział; dowiedz się szczegółowo, gdzie on jest i kto znajduje się przy nim. I Stiwo... gdyby to było można! Chyba, że będzie można?“ Stepan Arkadjewicz domyślił się, co oznacza to „gdyby to było można“ — gdyby było można dostać rozwód i odzyskać syna... teraz jednak Obłoński widział, że niema nawet co marzyć o tem, w każdym jednak razie rad był zobaczyć siostrzeńca.
Aleksiej Aleksandrowicz przypomniał szwagrowi, że nikt nigdy nie wspomina dziecku o matce i prosił go, aby nie odzywał się ani słowa o niej.
Chorował bardzo po odwiedzinach matki, którym nie potrafiliśmy zapobiedz — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz — był nawet w niebezpieczeństwie życia. Racyonalna kuracya i morskie kąpiele w lecie poprawiły jego zdrowie i obecnie, idąc za radą doktora, oddałem go do szkoły, gdzie towarzystwo kolegów wywarło swój pożądany wpływ. Sieroża uczy się dobrze i zdrowie jego nie pozostawia nic do życzenia.
— Jak on urósł! przestał już być Sierożą, a jest całym Siergiejem Aleksiejewiczem! — uśmiechając się, zauważył Stepan Arkadjewicz, spoglądając na przystojnego, barczystego chłopca w granatowej bluzce i długich spodniach. Chłopak wyglądał na zdrowego i wesołego; na razie nie poznał wuja i skłonił się mu, jak obcemu, przyjrzawszy się jednak, przywitał go i czemprędzej odwrócił, jakgdyby rozgniewał lub obraził się na niego. Sieroża podszedł do ojca i podał mu dziennik ze stopniami.
— Dobrze — rzekł ojciec — możesz odejść!
— Schudł, wyrósł, nie jest już dzieckiem, lecz chłopcem, a ja to lubię — rzekł Stepan Arkadjewicz — czy przypominasz mnie sobie?
Chłopak obejrzał się prędko na ojca.
— Przypominam sobie, mon oncle — odparł krótko, spoglądając na wuja; Stepan Arkadjewicz skinął na niego i wziął za rękę.
— Jakżeż ci się powodzi? — zapytał, chcąc porozmawiać z siostrzeńcem i nie wiedząc, w jaki sposób wszcząć rozmowę.
Chłopiec, rumieniąc się i nic nie odpowiadając, usiłował uwolnić swą rękę z ręki wuja. Gdy Stepan Arkadjewicz puścił go, Sieroża jak ptak, któremu otwarto klatkę, rzucił pytające spojrzenie na ojca i szybko wyszedł z pokoju.
Minął rok, gdy Sieroża widział się po raz ostatni z matką; od tego czasu ani razu nie słyszał o niej — w parę miesięcy potem dostał się do szkoły, gdzie zaprzyjaźnił się z kolegami. Przestał już zupełnie oddawać się marzeniom o matce, które stały się przyczyną jego choroby po widzeniu się z nią; starał się zagłuszyć w sobie wszelkie wspomnienia, będąc zdania, że przystoją one tylko dziewczynkom, a nie chłopcu, mającemu kolegów; wiedział, że pomiędzy ojcem a matką istnieje nieporozumienie, które rozłączyło ich; wiedział, że musi pozostawać przy ojcu, usiłował więc przywyknąć do tej myśli.
Spotkanie się z wujem, który przez swe podobieństwo przypomniał mu matkę, było mu nieprzyjemnem, gdyż wywoływało w nim wspomnienia, jakich się wstydził. Spotkanie to było mu tembardziej niemiłe, że z paru wyrazów, jakie dosłyszał, czekając pode drzwiami gabinetu, domyślał się, że ojciec i wuj rozmawiają zapewne o matce. I Sieroża starał się nie patrzeć na tego wuja, który przyjechał burzyć jego spokój, i usiłował nie myśleć nad tem, co on mu przypomina, gdyż nie chciał czynić ani wyrzutów ojcu, przy którym musiał pozostać, ani, przedewszystkiem, poddawać się rozczuleniu, gdyż uważał je za niegodne siebie.
Stepan Arkadjewicz pożegnał się z Aleksiejem Aleksandrowiczem zaraz po wyjściu Sieroży i, gdy na schodach spotkał się z siostrzeńcem, zbliżył się do niego i zapytał co robi w szkole. Sieroża, korzystając z nieobecności ojca, rozgadał się z wujem.
— Bawimy się teraz w kolej żelazną — opowiadał wujowi — dwóch siada na ławce, to są pasażerowie, a jeden staje na niej i wszyscy zaprzęgają się... można i za ręce i za paski... i biegną przez wszystkie sale, gdyż drzwi już przedtem są pootwierane na roścież... Najtrudniej być konduktorem!
— Czy to ten co stoi? — zapytał Stepan Arkadjewicz z uśmiechem.
— Potrzeba odwagi i zręczności, szczególnie, gdy kolej zatrzyma się nagle, lub gdy ktobądź upadnie.
— Tak, to nie żarty — zauważył Stepan Arkadjewicz, spoglądając ze smutkiem na te ożywione, już nie dziecinne, nie zupełnie niewinne oczy, podobne do matczynych, i chociaż obiecał Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, że nie będzie wspominał o Annie, nie mógł jednak powstrzymać się i zapytał:
— A matkę pamiętasz?
— Nie, nie pamiętam — odparł prędko Sieroża, a zarumieniwszy się, umilkł, i Stepan Arkadjewicz nie mógł już wydobyć z niego ani jednego słowa.
Po upływie pół godziny guwerner Sławianin znalazł swego wychowańca na schodach i nie mógł dobadać w żaden sposób, czy ten złości się czy też płacze.
— Zapewne upadłeś i uderzyłeś się? — rzekł guwerner. — Mówiłem ci, że to niebezpieczna zabawa i będę musiał powiedzieć o tem dyrektorowi.
— Gdybym się uderzył, napewno nie dałbym poznać tego po sobie... niech pan będzie o tem przekonany...
— Cóż więc ci się stało?

— Niech mi pan da spokój! — Pamiętam, nie pamiętam... co jego to obchodzi? po co mam pamiętać?... Dajcie mi święty spokój! — miał urazę nie tyle do guwernera, co do całego świata.

XX.

Stepan Arkadjewicz, jak zwykle, nie tracił czasu w Petersburgu, gdzie prócz załatwienia interesów: rozwodu siostry i swej posady, musiał, jak twierdził zawsze, otrząsnąć się z moskiewskiej stęchlizny.
Moskwa pomimo swych cafés chantants i omnibusów, była w każdym razie stojącem błotem, co Stepanowi Arkadjewiczowi dawało się zawsze odczuwać. Pomieszkawszy parę lat w Moskwie, w dodatku z rodziną, Stepan Arkadjewicz przekonywał się, że upada na duchu. Nie ruszając się przez dłuższy czas z Moskwy, dochodził do tego, że zaczynał przejmować się złym humorem i wymówkami żony, zdrowiem i wychowaniem dzieci, zajęciami biurowemi, a nawet od czasu do czasu martwił się swymi długami i myślał o nich.
Z chwilą jednak, gdy przyjeżdżał do Petersburga i spędzał w nim czas jakiś, w kole znajomych, w którem obracał się zwykle, a w którem ludzie żyli a nie wegetowali, jak w Moskwie, wszystkie te myśli znikały i topniały, jak wosk od ognia.
Żona?... Dzisiaj właśnie widział się z księciem Czeczeńskim. Książę Czeczeński ma żonę i rodzinę, dorosłych synów, paziów, i drugą, nielegalną rodzinę, gdzie również są dzieci. Chociaż pierwszej rodzinie nic nie można zarzucić, lecz książę Czeczeński czuje się bardziej szczęśliwym w tej drugiej, wprowadza nawet do niej najstarszego syna i opowiadał Stepanowi Arkadjewiczowi, że uważa to za bardzo pożyteczne i wywierające dodatni wpływ na chłopca. Co w Moskwie powiedzianoby na to? Dzieci?... W Petersburgu dzieci nie przeszkadzały ojcom używać życia, gdyż wychowywały się w zakładach naukowych, i nie istniały tu te dzikie poglądy, rozpowszechnione w Moskwie, jak u Lwowa naprzykład, że dzieciom należy się wszystko, a rodzice powinni myśleć tylko o nich. Tutaj rozumiano, że człowiek powinien żyć dla siebie, gdyż jest to obowiązkiem każdego wykształconego człowieka.
Praca? Praca nie była tutaj taką uciążliwą, bez żadnych widoków, jak w Moskwie; tutaj warto było pracować! Spotkanie, wyświadczenie drobnej przysługi, dowcipne odezwanie się, zalety towarzyskie, i człowiek robi nagle karyerę, jak naprzykład Briancew, z którym Stepan Arkadjewicz spotkał się wczoraj, a który jest teraz pierwszym dygnitarzem; taka praca jest pociągająca!
Petersburski pogląd na sprawy finansowe działał szczególnie uspakajająco na Stepana Arkadjewicza. Bartniański, który wydawał rocznie przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy, odezwał się do niego w tej kwestyi w charakterystyczny sposób.
Podczas rozmowy przed obiadem, Stepan Arkadjewicz odezwał się do Bartniańskiego:
— Zdaje się, że jesteś w dobrych stosunkach z Mordwińskim, możesz wyświadczyć mi przysługę, jeżeli wspomnisz mu o mnie. Wakuje posada, którą chciałbym objąć, członka agentury...
— Wszystko jedno... i tak i tak nie zapamiętam... że też tobie chce się jednak razem z żydami wdawać w te kolejowe sprawy? Jeżeli sobie życzysz, to i owszem, w każdym jednak razie...
Stepan Arkadjewicz nie powiedział mu, że to będzie rzecz na czasie, gdyż wiedział, że Bartniański nic nie zrozumie.
— Potrzebuję pieniędzy, nie wystarcza mi na życie...
— Żyjesz przecie?
— Żyję, ale mam długi.
— Co? Ile? — zapytał ze współczuciem Bartniański.
— Bardzo dużo, koło dwudziestu tysięcy...
Bartniański parsknął śmiechem.
— O szczęśliwy człowieku! — zawołał. — Ja mam półtora miliona, dochodów żadnych i, jak widzisz, daję sobie radę!
I Stepan Arkadjewicz przekonywał się, że Bartniański w istocie ma słuszność. Żywochow miał trzysta tysięcy długu, ani kopiejki majątku, a żył przecież, i to jak jeszcze w dodatku! Na hrabiego Krywcowa wszyscy oddawna patrzą się, jak na bankruta, a on ma dwie utrzymanki; Pietrowski przechulał pięć milionów, nic sobie jednak z tego nie robi, jest finansistą i pobiera dwadzieścia tysięcy pensyi. Prócz tego Petersburg i pod względem fizycznym oddziaływał dodatnio na Stepana Arkadjewicza, gdyż odmładzał go. W Moskwie Stepan Arkadjewicz przyglądał się czasami swej łysinie, sypiał po obiedzie, przeciągał się, wchodził powoli z odpoczynkami na schody, nudził się w towarzystwie młodych kobiet i nie tańczył na balach; w Petersburgu zaś czuł się zawsze młodszym o jakie dziesięć lat. Bawiąc w stolicy, doświadczał tego, co opowiadał mu wczoraj sześćdziesięcioletni książę Piotr Obłoński, który zaledwie parę dni temu powrócił z Paryża.
— My tutaj nie umiemy żyć... — mówił Piotr Obłoński — spędzałem lato w Badenie i, nie uwierzysz mi, zdawało mi się, że jestem młodym człowiekiem; spojrzę na młodziutką kobietę i zaraz... zje, wypije się trochę, i natychmiast zjawia się taka rzeźwość i energia. Przyjechałem do Rosyi, gdyż musiałem wracać do żony i to w dodatku na wieś, i czy dasz wiarę, że po dwóch tygodniach włożyłem szlafrok, przestałem przebierać się do obiadu... jednem słowem stałem się kompletnym starcem... pozostawało mi tylko myśleć o zbawieniu duszy. Pojechałem do Paryża i znowu podrestaurowałem się.
Stepan Arkadjewicz doświadczał zupełnie tego samego, co i Piotr Obłoński. W Moskwie zaniedbywał się do tego stopnia, że gdyby w rzeczy samej musiał tam dłużej posiedzieć, to również zacząłby myśleć o zbawieniu duszy, w Petersburgu zaś stawał się znowu porządnym człowiekiem.
Między księżną Betsy Twerską a Stepanem Arkadjewiczem istniał oddawna dość dziwny stosunek. Stepan Arkadjewicz przez żarty starał się zawsze o jej względy i gadał jej najnieprzyzwoitsze rzeczy, wiedząc, że podobają się jej bardzo. Nazajutrz po rozmowie z Kareninem, Stepan Arkadjewicz, składając jej wizytę, czuł się do tego stopnia młodym, że we flircie z Betsy zapędził się nienaumyślnie trochę za daleko, tak że nie wiedział już, w jaki sposób ma się wycofać, gdyż, jak na złość, księżna nietylko nie podobała mu się, ale nawet była mu wstrętną, a rozmawiali z sobą w ten sposób tylko dlatego, że Stepan Arkadjewicz podobał się zawsze nadzwyczaj księżnie Twerskiej. Przyjazd księżnej Miahkiej ucieszył bardzo Obłońskiego, gdyż przerwał mu sam na sam z Betsy.
— Pan tutaj? — zapytała księżna, witając się z nim. — Cóż porabia nieszczęśliwa pańska siostra? Z chwilą, gdy wszyscy rzucili się na nią, najbardziej zaś ci, co są gorsi od niej sto tysięcy razy, jestem zdania, że zrobiła doskonale. Nie mogę wybaczyć Wrońskiemu, że nie zawiadomił mnie o jej pobycie w Petersburgu... byłabym złożyła jej zaraz wizytę i pojechałabym z nią wszędzie. Proszę pana powiedzieć jej, że kocham ją zawsze, a teraz niech pan opowiada o niej.
— W istocie położenie jej jest przykrem — zaczął opowiadać Stepan Arkadjewicz, przyjmując w prostocie ducha za dobrą monetę słowa księżnej Miahkiej „niech pan opowiada o niej“. Księżna Miahkaja, stosownie do swego zwyczaju, przerwała mu zaraz i zaczęła sama opowiadać.
— Uczyniła to, co wszystkie, prócz mnie jednej czynią, choć tają się z tem; ale ona nie chciała nikogo okłamywać i zrobiła bardzo dobrze... a jeszcze lepiej postąpiła, że rzuciła tego półgłówka, pańskiego szwagra... niech mi pan wybaczy... Wszyscy mówili, że to rozumny człowiek, bardzo nawet rozumny, ja tylko mówiłam, że głupi. A teraz, gdy zaprzyjaźnił się z Lidyą Iwanowną i z Landauern, wszyscy godzą się na to, że jest półgłówkiem; z prawdziwą przyjemnością przeczyłabym im wszystkim, ale niestety nie mogę.
— Może mi pani wytłómaczy, co to ma znaczyć — rzekł Stepan Arkadjewicz — wczoraj byłem u niego w interesie siostry i prosiłem o stanowczą odpowiedź; nie udzielił mi jej, mówiąc, że musi pomyśleć, a dzisiaj rano zamiast odpowiedzi, dostałem zaproszenie na wieczór do hrabiny Lidyi Iwanownej.
— A więc miałam racyę! — z zadowoleniem zawołała księżna Miahkaja — zapytają się Landaua, jakie jest jego zdanie.
— Landaua? Po co? Co to za jeden ten Landau?
— Nie wie pan? Jules Landau le fameux, Jules Landau le clairvoyant? Jest on również półgłówkiem, ale od niego zależy los pańskiej siostry. To są skutki mieszkania na prowincyi... nic pan nie wie. Widzi pan, Landau był commis w jakimś magazynie paryskim i poszedł do doktora, w poczekalni u niego zasnął i zaczął wszystkim chorym dawać rady i to dość dziwne rady. Potem żona tego chorego Jerzego Meledyńskiego... zna go pan przecież... dowiedziała się o nim i wzięła do swego męża... leczy Meledyńskiego. Mnie się zdaje, że nie pomógł mu nic a nic, gdyż chory jest wciąż osłabionym, ale oni wierzą w niego i wożą z sobą, przywieźli go nawet do Rosyi. Tutaj wszyscy rzucili się do tego proroka i zaczął leczyć; wyleczył hrabinę Bezzubowę, a ta tak go pokochała, że aż adoptowała.
— Naprawdę?

— Naprawdę. Teraz już nie nazywa się Landau, lecz hrabia Bezzubow. Mniejsza o niego, ale Lidya, którą kocham bardzo, choć ma głowę nie na właściwem miejscu — uczepiła się teraz tego Landaua, i ani ona ani Aleksiej Aleksandrowicz nie zrobią teraz kroku bez niego, i dlatego los siostry pana spoczywa teraz w ręku tego Landaua czyli hrabiego Bezzubowa.

XXI.

Stepan Arkadjewicz, trochę tylko spóźniając się, po doskonałym obiedzie i sporej ilości koniaku, wypitego u Bartniańskiego, wchodził do salonu hrabiny Lidyi Iwanownej.
— Kto jest u hrabiny? czy Francuz? — zapytał Stepan Arkadjewicz szwajcara, spoglądając na znajome sobie palto Aleksieja Aleksandrowicza i na drugie, jakiegoś niezwykłego kroju, z peleryną.
— Aleksiej Aleksandrowicz Karenin i hrabia Bezzubow — odparł surowo szwajcar.
„Księżna Miahkaja zgadła“ — pomyślał Stepan Arkadjewicz, wchodząc na schody. „Dziwne rzeczy! w każdym razie nie zaszkodzi poznać się bliżej z hrabiną Lidyą... ma ogromne stosunki, i jeżeli ona powie tylko słówko Pomorskiemu, to wszystko będzie dobrze.“
Na dworze było jeszcze zupełnie jasno, lecz w szczupłym saloniku hrabiny Lidyi Iwanownej rolety były już zapuszczone i światło pozapalane.
Koło okrągłego stołu, nad którym wisiała lampa, siedziała hrabina z Aleksiejem Aleksandrowiczem i oboje po cichu rozmawiali. Nie wysoki, szczupły mężczyzna, szeroki w biodrach, z cienkiemi nogami, bardzo blady, przystojny, ze ślicznemi oczami, pełnemi dziwnego blasku, z długimi włosami, spadającymi na kołnierz surduta, stał na drugim końcu pokoju i przyglądał się portretom, porozwieszanym na ścianach.
Przywitawszy się z gospodynią i Aleksiejem Aleksandrowiczem, Stepan Arkadjewicz pomimowoli obejrzał się raz jeszcze na nieznajomego.
Monsieur Landau! — zwróciła się księżna do Francuza z uprzedzającą grzecznością, która aż wprowadziła w podziw Obłońskiego.
Landau obejrzał się i podszedł do stołu; hrabina zaznajomiła swych gości. Landau z uśmiechem położył swą drobną spoconą rękę w dłoń Stepana Arkadjewicza i odszedł natychmiast, poczem zaczął znowu przyglądać się portretom. Hrabina i Aleksiej Aleksandrowicz spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
— Bardzo mi przyjemnie widzieć pana, szczególnie dzisiaj... — rzekła hrabina Lidya Iwanowna, wskazując Stepanowi Arkadjewiczowi miejsce obok Karenina. — Zaprezentowałam go panu jako Landaua — mówiła cicho, oglądając się naprzód na Francuza, a potem na Aleksiej a Aleksandrowicza — lecz w rzeczy samej jest to hrabia Bezzubow, jak to panu zapewne wiadomo, ale on nie lubi swego tytułu.
— Słyszałem... — odparł Stepau Arkadjewicz — wyleczył podobno hrabinę Bezzubowę?
— Była dzisiaj u mnie, ale aż mi jej żal! — zwróciła się Lidya Iwanowna do Aleksieja Aleksandrowicza. — Rozłąka ta jest dla niej strasznym ciosem... ona nie przeżyje jej!
— Więc on wyjeżdża stanowczo? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Stanowczo... jedzie do Paryża; wczoraj dał mu się słyszeć głos — rzekła Lidya Iwanowna, spoglądając na Stepana Arkadjewicza.
— Ach, głos! — powtórzył Obłoński, miarkując, że należy zachowywać się bardzo ostrożnie w towarzystwie, gdzie dzieje się lub dziać powinno coś zagadkowego, do czego on nie posiada jeszcze klucza.
Nastało ogólne milczenie. Po chwili hrabina Lidya Iwanowna, zdając się przystępować do głównego przedmiotu rozmowy, zwróciła się z subtelnym uśmiechem do Obłońskiego.
— Znam pana już oddawna i z prawdziwą przyjemnością poznam go bliżej... les amis de nos amis sont nos amis... Ale, aby być naprawdę przyjacielem, należy wnikać w stan duszy swego przyjaciela, a ja obawiam się, że pan nie czyni tego względem Aleksieja Aleksadrowicza... domyśla się pan zapewne, co chcę powiedzieć?... — rzekła, podnosząc na niego swe piękne, rozmarzone oczy.
— Mniej więcej, hrabino... rozumiem, że położenie Aleksieja Aleksandrowicza... — zaczął mówić ogólnikowo Obłoński, nie wiedząc dobrze, co Lidya Iwanowna ma na myśli.
— Zmiana nie polega na zewnętrznem położeniu... — odezwała się surowo Lidya Iwanowna, rzucając jednocześnie powłóczyste, rozkochane spojrzenie za Aleksiejem Aleksandrowiczem, który stał teraz z Landauem i rozmawiał z nim — to serce jego uległo zmianie, obdarzonym został teraz nowem sercem i obawiam się, że pan zbyt powierzchownie wtajemniczył się w zmianę, jaka zaszła w naszym przyjacielu.
— W ogólnych rysach mogę sobie przedstawić tę zmianę... byliśmy zawsze w przyjaźni, a i teraz... — odrzekł Stepan Arkadjewicz, odpowiadając czułem spojrzeniem na spojrzenie hrabiny i usiłując domyśleć się, z którym z dwóch ministrów Lidya Iwanowna jest lepiej, aby wiedzieć z którym z nich o rozmówienie się należy ją poprosić.
— Zmiana, jaka zaszła w nim, nie może osłabić jego miłości ku bliźnim, owszem... powinna ją wzmocnić. Obawiam się jednak, że pan nie rozumie mnie. Można panu służyć herbatą? — zapytała, wskazując oczyma na lokaja, trzymającego w ręku tacę z filiżankami.
— Nie zupełnie, hrabino. Rozumie się, że nieszczęście...
— W istocie nieszczęście, które stało się największem szczęściem, gdy serce jego odrodziło się i napełniło niem... — rzekła, spoglądając z rozmarzeniem na Stepana Arkadjewicza.
„Zdaje się, że będzie można ją poprosić, aby pomówiła z obydwoma“ — rozmyślał Stepan Arkadjewicz.
— Ma się rozumieć, hrabino — rzekł — zdaje mi się jednak, że te zmiany są do tego stopnia osobiste, iż nikt, nawet najbliżsi i najżyczliwsi mu, nie powinni mówić o nich.
— Nie zgadzam się z panem! — powinniście właśnie mówić i pomagać jedni drugim.
— Bezwątpienia, lecz czasami zdarza się taka różnica przekonań, a w dodatku... — z niepewnym uśmiechem dodał Stepan Arkadjewicz.
— W rzeczach, tyczących prawdy świętej, nie może istnieć żadna wątpliwość.
— Ależ ma się rozumieć, lecz... — i Stepan Arkadjewicz umilkł zakłopotany, gdyż spostrzegł, że hrabina zaczyna mówić o kwestyach religijnych.
— Zdaje mi się, że on zaśnie natychmiast — uroczyście odezwał się szeptem Aleksiej Aleksandrowicz, zbliżając się do Lidyi Iwanownej.
Stepan Arkadjewicz obejrzał się. Landau siedział z pochyloną głową koło okna, opierając się na poręczy od krzesła; zauważywszy zwrócone na siebie spojrzenia, podniósł oczy i uśmiechnął się naiwnie, jak dziecko.
— Niech pan nie zwraca na niego uwagi — rzekła Lidya Iwanowna i zręcznym, prędkim ruchem, przysunęła krzesło Aleksiejowi Aleksandrowiczowi — zdarzało mi się kilkakrotnie zauważyć... — zaczęła mówić, gdy do pokoju wszedł lokaj z listem. Lidya Iwanowna przeprosiła gości, przeczytała list, napisała pośpiesznie odpowiedź i powróciła do stołu. — Zdarzało mi się zauważać — ciągnęła dalej rozpoczętą rozmowę — że mieszkańcy Moskwy, szczególnie mężczyźni, zapatrują się bardzo obojętnie na sprawy religijne.
— Co to to nie, hrabino... a mnie właśnie zdaje się, że my, mieszkańcy Moskwy, mamy opinię bardzo gorliwych — odparł Stepan Arkadjewicz.
— Dobrze, ale o ile ja widzę, ty należysz niestety do obojętnych — zauważył Aleksiej Aleksandrowicz, zwracając się z kwaśnym uśmiechem do szwagra.
— Nie pojmuję, jak można być obojętnym!... — westchnęła Lidya Iwanowna.
— Pod tym względem jestem nie tyle obojętnym, co znajduję się w przejściowym stanie — odparł Stepan Arkadjewicz, ze swym najbardziej łagodnym i słodkim uśmiechem.
— Nie zdaje mi się, aby dla mnie nastał już czas zastanawiać się nad kwestyami tego rodzaju.
Aleksiej Aleksandrowicz i Lidya Iwanowna spojrzeli po sobie.
— Nigdy nie możemy wiedzieć, czy nastał już dla nas czas, czy też jeszcze nie! — odezwał się surowo Aleksiej Aleksandrowicz — nie powinniśmy myśleć o tem, czyśmy gotowi już, czy też jeszcze nie; łaska Boża nie kieruje się ludzkiemi rachubami; czasami spływa ona nie na tych, co czynią wiele, aby ją uzyskać, ale na zupełnie nieprzygotowanych, jak naprzykład na Szawła.
— Zdaje się, że jeszcze nie zaraz... — rzekła Lidya Iwanowna, przypatrując się przez cały czas ruchom Francuza.
Landau wstał i podszedł do stołu.
— Pozwoli mi pani? — zapytał.
— Z przyjemnością, nie chciałam panu przeszkadzać — odpowiedziała Lidya Iwanowna, spoglądając tkliwie na niego — niech pan siada z nami.
— Nie zamykajmy tylko oczów, jeżeli nie chcemy pozbawiać się światła — ciągnął Aleksiej Aleksandrowicz.
— Ach, gdyby pan zaznał tego szczęścia, jakie jest naszym udziałem, gdy czujemy w duszy nieustanną obecność Jego! — westchnęła hrabina, uśmiechając się z zachwytem.
— Człowiek jednak może czuć się czasami niezdolnym do wzniesienia się tak wysoko — rzekł Stepan Arkadjewicz, czując, że mówi nieszczerze, gdyż wobec osoby, która jednem słowem szepniętem Pomorskiemu może mu wyrobić korzystną posadę, nie śmiał przyznać się, że w nic nie wierzy.
— Chce pan przez to dać do zrozumienia, że grzechy stanowią dla ludzi przeszkodę? — zapytała Lidya Iwanowna. — Mniemanie pana jest błędnem; dla ludzi wierzących niema grzechu, gdyż grzech ich jest już odkupionym. Pardon — dodała, widząc, że lokaj wchodzi znowu z listem.
Na list ten Lidya Iwanowna dała ustną odpowiedź: „powiedz, że jutro u Wielkiej księżnej“. — Dla ludzi wierzących niema grzechu — powtórzyła jeszcze raz po wyjściu lokaja.
— Tak, ale wiara bez uczynków jest martwą — odparł Stepan Arkadjewicz, przypominając sobie ten ustęp z katechizmu i już uśmiechem tylko manifestując swą niezależność.
— Z listu apostoła Jakóba — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, zwracając się z rodzajem wymówki do Lidyi Iwanownej. Widocznem było, że i Karenin i hrabina nie po raz pierwszy toczą rozmowę na ten temat. — Mój Boże, ile też szkody narobiło przewrotne tłómaczenie tego ustępu. Nic tak nie odstręcza od prawdziwej wiary, jak tłómaczenie tego rodzaju. „Nie mam za sobą dobrych uczynków, nie mogę zatem wierzyć“, nigdzie jednak tak nie powiedziano, a powiedziano wręcz przeciwnie.
— Błagać Boga! zbawiać duszę pracą i postami! — odezwała się Lidya Iwanowna z pogardliwym uśmiechem — to dzikie pojęcia naszych mnichów... W żadnem miejscu nie ma mowy o tem, chociaż to jest daleko łatwiejszem — dodała, spoglądając na Obłońskiego z tym zachęcającym uśmiechem, jakim na dworze dodawała odwagi młodym frejlinom, zmieszanym nieznanem sobie dotąd otoczeniem.
— Chrystus, który cierpiał za nas, zbawił nas... wiara nas zbawia — potwierdził Aleksiej Aleksandrowicz, rzucając na hrabinę spojrzenie pełne uznania.
Vous comprenez l’anglais? — zapytała Lidya Iwanowna.
Obłoński odparł twierdząco; hrabina wstała i podeszła do półki z książkami.
— Czy przeczytać Safe and Happy czy też Under the Wing? — rzekła Lidya Iwanowna, spoglądając pytająco na Karenina; odszukała na półce książkę, powróciła na swoje miejsce i zaczęła przerzucać kartki. To rzecz nie zbyt długa; mamy tu opisaną drogę, po której krocząc, zdobywamy wiarę i to szczęście, które, będąc wyższem ponad wszystko doczesne, napełnia wtedy naszą duszę. Człowiek wierzący nie może być nieszczęśliwym, gdyż nigdy nie jest osamotnionym. Zaraz się pan o tem przekona...
Hrabina chciała już zaczynać czytać, gdy znowu wszedł lokaj. — Borozdnia? proszę powiedzieć, że jutro o drugiej. — Tak — rzekła, zakładając książkę palcem i z westchnieniem spoglądając przed siebie zadumanemi, ślicznemi oczyma — tak działa prawdziwa wiara. Pan zna Marie Saninę... wie pan co za nieszczęście ją spotkało? Straciła jedyne dziecko... rozpacz jej nie miała granic... I jak się panu zdaje? Wiara przyszła jej z pomocą, i obecnie wdzięczną jest Bogu za śmierć tego dziecka. Tylko wiara zapewnia nam takie szczęście!
— O tak! to bardzo... — odparł Stepan Arkadjewicz, zadowolony bardzo, że hrabina będzie czytała, i że pozwoli mu odetchnąć przez ten czas. „Lepiej chyba będzie, gdy dzisiaj nie będę ją o nic prosił“ — pomyślał — „a najlepiej będzie, gdy jak najprędzej wyniosę się, aby nie odezwać się z czem niewłaściwem! “
— Będzie się pan nudził — zwróciła się Lidya Iwanowna do Landaua — nie zna pan angielskiego języka, ale zaraz skończę czytać.
— Nic nie szkodzi... będę rozumiał — odparł Landau z tym samym uśmiechem i zamknął oczy.
Aleksiej Aleksandrowicz i Lidya Iwanowna spojrzeli na siebie znacząco i hrabina zaczęła czytać.

XXII.

Stepan Arkadjewicz stracił do reszty głowę, słuchając tych nieznanych sobie dotąd zupełnie rzeczy. Ruchliwe petersburskie życie działało na niego w ogóle pobudzająco, otrząsając go z moskiewskiej odrętwiałości; Obłoński lubił i rozumiał tę ruchliwość w sferach bliskich i znajomych sobie; tutaj jednak, mając do czynienia z ludźmi, z którymi w ogóle miał nader mało wspólnego, był oszołomionym i odurzonym, i z niczego nie mógł sobie zdać sprawy. Słuchając czytania Lidyi Iwanownej i czując na sobie piękne, naiwne, lub przebiegłe, sam nie wiedział dobrze jakie, oczy Landaua, Stepan Arkadjewicz spostrzegł, iż głowa zaczyna mu ciążyć.
Najróżnorodniejsze myśli plątały mu się po niej: „Marie Sanina cieszy się, że jej umarło dziecko... zapaliłbym z przyjemnością cygaro... aby być zbawionym trzeba tylko wierzyć, i zakonnicy nie wiedzą, jak to czynić, ale hrabina Lidya Iwanowna wie... dlaczego tak mnie boli głowa? Czy to od koniaku, czy też dlatego, że to wszystko takie dziwne? Zdaje się jednak, że, jak dotąd nie wyrwałem się z niczem niepotrzebnem; nie wypada już chyba prosić ją dzisiaj! Powiadają, że oni każą się modlić, żeby tylko mnie nie kazali, gdyż wtedy byłbym doprawdy w głupiem położeniu... i co za bzdurstwa ona czyta, chociaż ma wcale nie złą angielską wymowę... Landau-Bezzubow!... dlaczego on jest Bezzubow?“
Nagle Stepan Arkadjewicz poczuł, że dolna jego szczęka zaczyna opadać, jak do ziewania, musnął więc bokobrody, zasłonił usta ręką, aby ukryć ziewnięcie i poruszył się na krześle. Po chwili jednak ogarnęło go wrażenie, że już śpi i że zaraz zacznie chrapać. Ocknął się, gdy dobiegł go głos hrabiny Lidyi Iwanownej, która odezwała się: „on śpi!“
Stepan Arkadjewicz obejrzał się z przerażeniem, widząc, że został schwytanym na gorącym uczynku. Uspokoił się jednak bardzo prędko, gdyż przekonał się, iż słowa hrabiny „on śpi“ stosują się nie do niego, lecz do — Landaua. Francuz zasnął również, jak i Stepan Arkadjewicz, lecz Stepanowi Arkadjewiczowi zdawało się, że sen jego obraziłby hrabinę i Aleksieja Aleksandrowicza, sen zaś Landaua sprawił im obojgu ogromną przyjemność, szczególniej hrabinie.
Mon ami — rzekła Lidya Iwanowna, poprawiając ostrożnie, aby nie czynić hałasu, fałdy swej jedwabnej sukni. Hrabina była teraz przejętą do tego stopnia, że nazywała Karenina nie Aleksiejem Aleksandrowiczem, ale po prostu mon ami. Mon ami, donnez lui la main. Vous voyez? Tsss!... — syknęła na lokaja, który pokazał się znowu na progu. — Nie przyjmować nikogo!
Francuz spał, lub udawał, że śpi; głowę miał wspartą na poręczy; spocona ręka jego, leżąca na kolanach, poruszała się lekko, jakgdyby szukała czegoś. Aleksiej Aleksandrowicz wstał, zawadził po drodze o stolik i położył swą rękę w dłoń Francuza. Stepan Arkadjewicz wstał również, i otwierając szeroko oczy, aby oprzytomnieć do reszty, spoglądał to na jednego, to na drugiego, nie zdając sobie jeszcze zupełnie wyraźnie sprawy, czy to, co widzi, dzieje się we śnie, czy też na jawie. Lecz Stepan Arkadjewicz nie spał już, głowa tylko ciążyła mu coraz bardziej.
Que la personne qui est arrivée la dernière, celle qui demande, qu’elle sorte! — przemówił Francuz, nie otwierając oczów.
Vous m’excuserez, mais vous voyez... Revenez vers dix heurs, encore mieux demain.
Quelle sorte! — powtórzył Landau niecierpliwie.
C’est moi, n’est ce pas? — zapytał Stepan Arkadjewicz, a usłyszawszy potwierdzającą odpowiedź, wyszedł z salonu na palcach, zapominając i o sprawie siostry, i o swym zamiarze proszenia Lidyi Iwanownej o zobaczenie się z ministrami. Stepan Arkadjewicz myślał tylko o tem aby jaknajprędzej ulotnić się i wybiegł prędko na ulicę, jakgdyby uciekał z domu, nawiedzonego przez zarazę. Chcąc odzyskać czemprędzej równowagę, wdał się w długą i żartobliwą rozmowę z dorożkarzem.
We francuskim teatrze, gdzie trafił na ostatni akt, a potem u Tatarów przy szampańskiem, w atmosferze, do której przywykł, Stepan Arkadjewicz odetchnął trochę, w każdym jednak razie nie mógł przez cały wieczór odzyskać dobrego humoru.
Powróciwszy do domu do Piotra Obłońskiego, u którego zatrzymywał się zawsze w Petersburgu, Stepan Arkadjewicz zastał list od Betsy. Betsy donosiła, że chciałaby bardzo skończyć wczorajszą rozmowę i że prosi go, aby odwiedził ją jutro. Zaledwie Stepan Arkadjewicz zdążył przeczytać ten list i skrzywić się nad nim, na dole rozległy się głośne kroki ludzi, niosących jakiś ciężar.
Stepan Arkadjewicz wyjrzał przez drzwi; paru ludzi niosło odmłodzonego Piotra Obłońskiego, który był do tego stopnia pijanym, że nie mógł wejść o własnych siłach na schody; ujrzawszy Stepana Arkadjewicza, kazał postawić się, i trzymając go mocno za ramię, wszedł z nim do mieszkania i zaczął opowiadać, gdzie i w jakiem towarzystwie spędzał wieczór; w trakcie tego opowiadania zasnął.
Stepan Arkadjewicz, co mu się rzadko zdarzało, upadł jakoś na duchu i długo nie mógł zasnąć. Wszystko, o czem tylko przypomniał sobie, sprawiało mu niesmak, a najbardziej wieczór, spędzony w salonie Lidyi Iwanownej.
Nazajutrz rano Obłoński otrzymał od Aleksieja Aleksandrowicza stanowczą odmowę w sprawie rozwodu. Stepan Arkadjewicz domyślił się, że na to postanowienie szwagra wpłynęło orzeczenie Francuza, wypowiedziane w jego wczorajszym, rzeczywistym lub udanym śnie.

XXIII.

Aby małżeństwo zdobyło się na jakiebądż postanowienie, między małżonkami musi istnieć jedno z dwojga: albo zupełne zerwanie, albo zgoda i miłość. Gdy stosunki małżonków są nieokreślone i gdy niema ani jednego ani drugiego, nie może być przedsięwziętym żaden stanowczy krok. Bardzo wiele małżeństw latami całemi nie może zdobyć się na żadne postanowienie, a to tylko dlatego, że pomiędzy niemi nie istnieje ani zerwanie ani miłość.
I Wrońskiemu i Annie ciążyło nadzwyczaj życie w Moskwie, w kurzu i w upale, gdy słońce grzało już nie po wiosennemu, ale jak lecie; gdy wszystkie drzewa na ulicach pokryły się już oddawna liśćmi, a liście grubą warstwą kurzu; mieszkali jednak ciągle w Moskwie, która już im zbrzydła, i nie wyjeżdżali do Wozdwiżeńskiego, gdyż w ostatnich czasach stosunki ich były wciąż naprężone.
Naprężenie to nie miało na oko żadnego widocznego powodu i wszelakie próby wyjaśnienia nie poprawiały wzajemnego stosunku, owszem pogarszały go. Było to rozdrażnienie wewnętrzne, podstawą którego było, według niej, ochłodzenie się jego miłości, według zaś niego, żal do niej, że tylko dla niej wyrzekł się wszystkiego i skazał na obecną pozycyę, a ona zamiast mu ją ułatwić, utrudnia tylko coraz bardziej. Ani on ani ona nie zdradzali się ze swemi mniemaniami, winili się jednak nawzajem i przy każdej sposobności jedno drugiemu dawało to do zrozumienia.
Według jej najgłębszego przekonania on cały z jego przyzwyczajeniami, myślami, upodobaniami, zarówno pod względem fizycznym jak i moralnym, był uosobieniem miłości, i miłość ta, w co święcie wierzyła, powinna skupiać się tylko na niej jednej. Miłość ta ochłódła, a zatem, rozumowała Anna, część swej miłości przeniósł na kogo innego, na inną kobietę; jednem słowem zazdrość nie dawała jej spokoju. I Anna szukała swej rywalki, nie wiedząc jeszcze o kogo ma być zazdrosną. Najlżejsze napomknienie wystarczało jej, aby przenosić swą zazdrość z jednej osoby na drugą. Chwilami była zazdrosną o te pospolite kobiety, z któremi, dzięki swym kawalerskim stosunkom, mógł bardzo łatwo zaznajomić się; chwilami zaś o panie z towarzystwa, z któremi widywał się nieustannie. Czasami zaś Annie zdawało się, że Wroński chce ją porzucić, aby ożenić się, i wtedy ogarniała ją szalona zazdrość o nieznaną rywalkę. Ten ostatni rodzaj zazdrości męczył ją najbardziej, gdyż on sam przez nieostrożność zwierzył się jej kiedyś, że matka nie zna go do tego stopnia, iż pozwala sobie namawiać go, aby się żenił z księżniczką Sorokiną.
Będąc zazdrosną, Anna oburzała się na niego i szukała ciągle nowych powodów do oburzania się; winiła go o wszystkie przykrości, doznawane z powodu swego dwuznacznego położenia; nużące oczekiwanie, wśród którego, jak zawieszona między niebem a ziemią, spędzała cały czas w Moskwie; zwlekanie Aleksieja Aleksandrowicza z odpowiedzią, samotność: wszystko to wyrzucała jemu. Gdyby ją kochał naprawdę, usiłowałby zmienić koniecznie stan rzeczy. Jego to było również winą, że siedziała w Moskwie a nie na wsi, gdyż on nie chciał zakopać się w Wozdwiżeńskiem, jak ona życzyła sobie, i nie mógł obejść się bez towarzystwa znajomych, przez co narażał ją na nieprzyjemności, których całego ciężaru nie chciał rozumieć. I któż był winien, jeżeli nie on, że jest raz na zawsze rozłączoną ze swym synem?
Nie uspokajały jej nawet te rzadkie chwile pieszczot, jakie zdarzały się od czasu do czasu; w pieszczotach jego dostrzegała obecnie odcień spokoju, pewności siebie; odcieniu tego przedtem nie było, a drażnił on ją niewypowiedzianie.
Była szara godzina. Anna, oczekując na powrót Wrońskiego z proszonego kawalerskiego obiadu, chodziła po jego gabinecie (w pokoju tym dawał się najmniej słyszeć hałas uliczny), i przypominała sobie do najdrobniejszych szczegółów wczorajszą sprzeczkę. Przebiegając wstecz myślą całą rozmowę od pamiętnych jej, obraźliwych słów, do tego, co było ich powodem, Anna doszła nakoniec do początku kłótni i dość długo nie mogła dać wiary, aby nieporozumienie mogło wyniknąć z powodu takiej błahej, obojętnej dla nich obojga rozmowy; a jednak w rzeczy samej tak było. Początek był taki, że on zaczął pokpiwać sobie z żeńskich gimnazyów, mówiąc, że nie są na nic potrzebne, ona zaś poczęła je bronić. Wroński odezwał się z lekceważeniem o kształceniu kobiet i rzekł, że fizyka na nic nie jest potrzebną Hannie, młodej Angielce, wychowywanej przez Annę.
Odezwanie się jego rozdrażniło Annę; dopatrzyła w niem pogardę ku swoim zajęciom, i w odpowiedzi jej brzmiała chęć odpłacenia za doznaną przykrość.
— Nie wymagam zupełnie, aby pan zwracał uwagę na mnie, na moje uczucia, jak zwraca ją zwykle kochający człowiek; mam jednak prawo wymagać od pana, aby pan był delikatnym — rzekła.
I w istocie on aż poczerwieniał z gniewu i odparł coś przykrego. Anna nie pamiętała dobrze jego odpowiedzi, pamiętała tylko, iż przy sposobności powiedział z widocznym zamiarem urażenia jej:
— Nic mnie, co prawda, nie obchodzi przywiązanie pani ku tej dziewczynie, tembardziej, że widzę, iż jest ono najzupełniej nienaturalne.
Anna z wysiłkiem stworzyła sobie świat złudzeń, wśród którego udawało się jej chwilami znaleźć zapomnienie. Wroński obracał w niwecz ten świat, a okrucieństwo, z jakiem to czynił, zarzucając jej udawanie i nienaturalność, oburzało ją.
— Żałuję bardzo, że pan nie jest w stanie zrozumieć nic wznioślejszego — odcięła się i wyszła z pokoju.
Gdy wczoraj wieczorem przyszedł do niej, nie wspominali już oboje o tej kłótni, widzieli jednak, że nieporozumienie załagodzonem jest na razie tylko, lecz że ani on ani ona nie zapomnieli o niem jeszcze.
Dzisiaj cały dzień niema go w domu, a jej było tak przykro, że jest samotną, i że posprzeczała się z nim, że chciała zapomnieć o wszystkiem, przebaczyć i pogodzić się, chciała wziąć całą winę na siebie, a jego uniewinnić zupełnie.
„Sama jestem winna. Jestem wciąż rozdrażniona i zazdrosna w najgłupszy sposób. Dzisiaj pogodzę się z nim, pojedziemy na wieś i tam będę spokojniejszą!“ — mówiła sobie.
„Nienaturalne“ — stanął jej nagle w pamięci nie tyle wyraz, co ją obraził, ile chęć jego, aby uczynić jej przykrość. „Wiem, co chciał przez to powiedzieć; chciał dać mi do zrozumienia, że nienaturalnem jest kochanie obcego dziecka, gdy się nie kocha swej własnej córki... Czy on ma pojęcie o miłości ku dzieciom, czy on wie, jak ja kocham Sierożę, którego poświęciłam dla niego? Co mu jednak zależy na tem, aby mi sprawiać ból? Nie, nie może być inaczej... on musi kochać inną kobietę!“
I przekonawszy się, że chcąc uspokoić siebie, zatacza znowu myślą koło, które przebiegała już tyle razy, i że znowu poddaje się poprzedniemu rozdrażnieniu, Anna przelękła się o samą siebie. „Czyż w żaden sposób nie można? Czyż nie mogę całej winy przyjąć na siebie?“ — zapytała i znowu zaczęła przypominać sobie wszystko z samego początku. „On jest uczciwy, szlachetny, kocha mnie, ja kocham jego również, i w tych dniach otrzymam rozwód. Czego mi może jeszcze brakować? Brak mi spokoju, zaufania, ale przemogę się. Tak... teraz, gdy przyjedzie, powiem mu, że to moja wina, chociaż to nie moja, i natychmiast wyjedziemy.“
I aby nie oddawać się dłużej przykrym myślom, które ją tylko rozdrażniały niepotrzebnie, Anna kazała przynieść kufer i wzięła się do pakowania rzeczy.
O dziesiątej przyjechał Wroński.

XXIV.

— Dobrześ się bawił? — zapytała, wychodząc do niego uśmiechnięta i uradowana z jego przyjazdu.
— Jak zwykle — odparł, poznając za pierwszem spojrzeniem, rzuconem na nią, że jest dzisiaj w dobrym humorze. Wroński przywykł już do tych nagłych zmian usposobienia, obecna zaś zmiana sprawiała mu tem większą przyjemność, że sam był w jaknajlepszem usposobieniu.
— Co ja widzę! Widzisz, jak to dobrze! — zawołał, wskazując na kufry, stojące w przedpokoju.
— Tak, trzeba jechać. Wyjeżdżałam trochę na spacer; tak już jest ładnie i gorąco, że zachciało mi się na wieś. Nic cię chyba nie zatrzymuje już w Moskwie?
— Marzę tylko o wyjeździe... zaraz przyjdę, to się rozmówimy... przebiorę się tylko... a ty każ tymczasem podawać herbatę... — odrzekł Wroński i udał się do swego pokoju.
W odezwaniu się jego „widzisz, jak to dobrze!“ było coś obrażającego, gdyż w ten sposób przemawia się do dziecka, gdy przestaje kaprysić; jeszcze zaś bardziej była obraźliwą ta sprzeczność między jej poczuwaniem się do winy, a jego pewnością siebie, i Anna na chwilę poczuła, że powstaje w niej chęć walki, zapanowała jednak nad sobą, stłumiła to pragnienie, i gdy Wroński wrócił, zaczęła mu z ożywieniem opowiadać o przygotowaniach do wyjazdu i o tem, jak spędziła cały dzień.
— Czy wiesz, że coś mnie natchnęło... — mówiła. — Po co mamy tutaj czekać na rozwód? czyż nie lepiej na wsi? Ja już nie mogę dłużej zwlekać z wyjazdem, nie chcę już ani myśleć ani słuchać o rozwodzie... powiedziałam sobie, że nie będzie on miał żadnego wpływu na moje życie... Jak ci się zdaje?
— O tak!... — odparł, spoglądając niespokojnie na nią; Anna była wzruszoną.
— Coście tam robili?... kto był? — zapytała po chwili milczenia.
Wroński wymienił gości; obiad udał się, regaty również, wszystko było bardzo dobrze, ale w Moskwie nigdy nie może obejść się bez ridicule. Zjawiła się jakaś dama, która podobno uczy szwedzką królowę pływać i zaczęła popisywać się.
— Co? Pływała? — zapytała Anna, marszcząc brwi.
— W jakimś bardzo ładnym kostyumie de natation, ale sama jest stara i bardzo brzydka. Kiedyż więc jedziemy?
— Co to jednak za głupi pomysł!... musi być zapewne coś nadzwyczajnego w jej pływaniu? — zapytała, nie odpowiadając na pytanie Wrońskiego.
— Nic niema nadzwyczajnego... powiadam sam przecież, że to niema sensu. Kiedyż więc masz zamiar wyjechać?
Anna potrząsnęła parę razy głową, jakgdyby chciała odpędzić przykre myśli.
— Kiedy mamy jechać? Im wcześniej, tem lepiej. Do jutra nie zdążymy... chyba pojutrze.
— Dobrze... ale przypomniałem sobie... pojutrze mamy niedzielę i będę musiał być u maman — rzekł Wroński z pewnem zakłopotaniem, gdyż z chwilą, gdy wspomniał o matce, Anna utkwiła w niego badawcze, podejrzliwe spojrzenie. Zakłopotanie jego zdawało się potwierdzać jej podejrzenia. Anna zarumieniła się i odsunęła od niego. Teraz już nie nauczycielka królowej szwedzkiej stanęła jej przed oczyma, ale księżniczka Sorokina, spędzająca lato w majątku hrabiny Wrońskiej, niedaleko Moskwy.
— Nie mógłbyś pojechać jutro do matki? — zapytała.
— W żaden sposób! Nie dostanę jeszcze jutro ani pieniędzy ani plenipotencyi w sprawie, dla której jadę — odparł.
— W takim razie nie pojedziemy zupełnie!
— Dlaczego?
— Ja później nie pojadę... w poniedziałek albo nigdy!...
— Dlaczego? — powtórzył Wroński pytanie — nic nie rozumiem, o co ci idzie, i niema żadnej dobrej racyi...
— Twojem zdaniem niema, gdyż ja ciebie nic nie obchodzę... nie chcesz zastanowić się nad mojem położeniem. Do jednej tylko Hanny przywiązałam się tutaj, ale ty powiadasz, że to udawanie. Mówiłeś wczoraj, że nie kocham córki, że udaję, iż kocham tę Angielkę, że to przywiązanie moje jest nieszczerem i nienaturalnem... chciałabym wiedzieć, co mam robić, abyś nazwał to naturalnem?!...
Anna na chwilę opamiętała się i przeraziła, że nie dotrzymała uczynionej samej sobie obietnicy; wiedziała nawet, że działa na swoją zgubę, a nie mogła zapanować nad sobą, nie mogła okazać mu, że grubo myli się, nie chciała uznać się za pokonaną.
— Nie mówiłem tego nigdy; mówiłem tylko, że nie bardzo wierzę w tę nagłą miłość.
— A dlaczego, chełpiąc się nieustannie swą szczerością, nie mówisz prawdy?
— Nie chełpię się nigdy i nie mówię nigdy nieprawdy — odparł po cichu, hamując wzbierający w nim gniew. — Bardzo mi przykro, że mnie nie poważasz...
— Poważanie wymyślili ludzie, aby zapychać niem próżnię, którą powinna wypełniać miłość. Jeżeli nie kochasz mnie, to, chcąc postępować uczciwie i szlachetnie, powinieneś mi to wręcz powiedzieć.
— Doprawdy... to nie do zniesienia! — zawołał Wroński, zrywając się gwałtownie z krzesła i, stojąc przed nią, zaczął mówić powoli — po co wystawiasz na próbę moją cierpliwość? — i tonem, dającym do zrozumienia, iż ma jeszcze wiele do powiedzenia, ale że hamuje się, dodał — ona również ma swoje granice.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zawołała z przerażeniem, wpatrując się w wymowny wyraz nienawiści, malujący się na jego twarzy, a szczególniej w okrutnych, groźnych oczach.
— Chcę powiedzieć... — zaczął, lecz urwał — muszę przedewszystkiem zapytać się, czego właściwie pani żąda odemnie?
— Czego ja mogę żądać? Mogę tylko żądać, abyś pan nie porzucał mnie, jak to masz zamiar uczynić... — odparła Anna, domyślając się wszystkiego, czego on nie dopowiedział — ale nie żądam tego, mniejsza z tem... żądam tylko miłości, nie otrzymuję jej, a zatem uważam, że wszystko między nami skończone... — i skierowała się ku drzwiom.
— Zaczekaj! za...czekaj! — rzekł Wroński, nie rozpogadzając czoła i wstrzymując ją za rękę — o co ci idzie?... powiedziałem, że musimy odłożyć wyjazd na trzy dni; tyś mi na to odrzekła, że kłamię i że jestem nieuczciwym człowiekiem.
— Tak!... i powtarzam, że człowiek co wyrzuca mi, że wszystko poświęcił dla mnie — zaczęła mówić, przypominając sobie znowu słowa jego, powiedziane podczas poprzedniej sprzeczki — że taki jest gorszym od człowieka nieuczciwego, gdyż jest bez serca.
— Na litość Boga! każda cierpliwość ma swoje granice! — krzyknął i puścił jej dłoń.
„Nienawidzi mnie, to rzecz widoczna“ — pomyślała i nie odzywając ani oglądając wyszła niepewnym krokiem z pokoju. „Kocha inną kobietę... to jeszcze jest bardziej widoczne!...“ — mówiła do siebie, wchodząc do swego gabinetu. „Chcę być kochaną, a nie jestem nią... a zatem wszystko skończone“ — powtórzyła powiedziane mu przed chwilą słowa — „i trzeba już raz położyć wszystkiemu koniec!“
„Ale jak?“ — zapytała po niejakim czasie i usiadła na fotelu przed lustrem.
Annie przychodziło do głowy bardzo wiele myśli; naprzód dokąd ma udać się: czy do ciotki, u której wychowywała się, czy do Dolly, czy za granicę; potem myślała, co on porabia teraz, siedząc sam w gabinecie, czy to jest już ostateczne nieporozumienie, czy też pogodzenie się jest jeszcze możliwem; co będą mówiły teraz o niej dawne jej petersburskie znajome; jak będzie zapatrywał się na to Aleksiej Aleksandrowicz... jednem słowem roiły się jej w mózgu najróżnorodniejsze myśli, lecz nie całą swą duszę poświęcała im. Od czasu do czasu w umyśle jej powstawała jeszcze jedna mglista myśl, która ją szczególnie zajmowała, lecz, z której nie była w stanie zdać sobie dokładnie sprawy. Przypomniawszy sobie jeszcze raz o Aleksieju Aleksandrowiczu, przypomniała sobie zarazem i swą chorobę po przyjściu córki na świat i przeczucie, jakie miała wtedy. „Dlaczego ja nie umarłam?“ — stanęły jej w pamięci wyrazy, które często powtarzała, przychodząc do zdrowia. I Anna spostrzegła nagle, co się dzieje w jej duszy... W istocie, była to ta myśl, co rozwiązywała rzecz całą: „tak, umrzeć!...“
„Wstyd i hańba i Aleksieja Aleksandrowicza i Sieroży i moja — wszystko to minie wraz ze śmiercią moją. Umrzeć, a on będzie żałował, będzie kochał mnie, będzie cierpiał z mego powodu“. Wyobrażając sobie wrażenie, jakie wywrze na Aleksieju Aleksandrowiczu wiadomość o jej śmierci, siedziała, nie poruszając się zupełnie, na fotelu i bawiła się pierścionkami, jakich miała parę na palcach lewej ręki; na twarzy jej odbijał się zastygły uśmiech współczucia ku samej sobie.
Dumania jej rozproszyły zbliżające się kroki, jego kroki; Anna nie odwróciła się nawet ku niemu, udając, że jest zajętą wkładaniem na palec pierścionków.
Wroński podszedł do niej, ujął ją za rękę i rzekł cicho:
— Anno, jeżeli życzysz sobie, pojedziemy pojutrze... zgadzam się na wszystko.
Anna milczała.
— Co powiesz na to? — zapytał.
— Ty sam wiesz najlepiej — odparła, i w tej samej chwili, nie mając sił wytrzymać dłużej, wybuchła płaczem.
— Porzuć mnie, porzuć! — mówiła, łkając — pojadę sobie jutro... zrobię nawet więcej. Któż ja jestem?... upadła kobieta, co ci kamieniem ciąży na szyi; nie chcę, żebyś się męczył z mego powodu, nie chcę! Uwolnię cię czemprędzej od siebie. Ty mnie nie kochasz, gdyż kochasz inną!

Wroński zaklinał ją, aby się uspokoiła, i zapewniał, że zazdrość jej jest pozbawioną wszelkiej podstawy, że nigdy nie przestawał i nie przestanie jej kochać, i Annie zdawało się, że ucho jej łowi w jego głosie dźwięk łez i że na ręce swej czuje ich wilgoć! I w jednej chwili namiętna, rozpaczliwa zazdrość jej przeszła w również namiętną, rozpaczliwą miłość; obejmowała go i obsypywała pocałunkami jego głowę, szyję, ręce.

XXV.

Anna była przekonaną, że nastąpiło zupełne pogodzenie się i od samego rana zajęła się żwawo przygotowaniami do podróży. Chociaż kwestya, czy wyjazd ma nastąpić w poniedziałek, czy też we wtorek, nie została ostatecznie rozstrzygniętą, gdyż wczoraj oboje ustępowali sobie nawzajem, zajęła się gorliwie pakowaniem rzeczy, gdyż obecnie było jej już wszystko jedno, czy pojedzie o jeden dzień wcześniej, czy później; stała w swym pokoju nad otwartym kufrem i układała w nim różne drobiazgi, gdy Wroński, wcześniej, niż zwykle, już ubrany do wyjścia, wszedł do niej.
— Zaraz pojadę do matki, pieniądze będzie mogła przysłać mi później przez Jegorowa, a jutro nic już nam nie będzie stać na przeszkodzie do wyjazdu.
Chociaż Anna była dzisiaj bardzo dobrze usposobioną, przypomnienie o wycieczce do matki ukłuło ją jednak nieprzyjemnie.
— Nie ma potrzeby... do jutra i ja nie zdążę — i natychmiast pomyślała „a zatem można było odrazu tak się urządzić, jak ja sobie życzyłam...“ — Zrób tak, jak miałeś dawniej zamiar... Idź do jadalnego pokoju, ja tam zaraz przyjdę, odłożę tylko niepotrzebne rzeczy — rzekła, oddając Annuszce, która trzymała już cały stos fatałaszków, jeszcze coś nowego.
Gdy Anna weszła do jadalnego pokoju, Wroński jadł swój befsztyk.
— Nie uwierzysz, jak mi obrzydły te pokoje — odezwała się, siadając koło niego i nalewając sobie kawę. — Niema chyba na świecie nic wstrętniejszego, jak te chambres garnies... niema w nich ani wyrazu ani duszy. Te zegary, portyery, a przedewszystkiem obicia, to upiory. Marzę o Wozdwiżeńskiem, jak o ziemi obiecanej. Czy konie wysyłasz dzisiaj?
— Nie, odejdą one dopiero po naszym wyjeździe. Czy masz zamiar gdzie jechać?
— Chciałam wpaść do Wilsonowej, muszę odwieść jej parę sukien. Więc stanowczo jutro? — dodała wesoło, lecz nagle twarz jej spochmurniała.
Wszedł kamerdyner, prosząc o pokwitowanie depeszy z Petersburga. Chociaż nic w tem nie było nadzwyczajnego, że Wroński otrzymał depeszę, ale Annie wydało się, że on coś tai przed nią, gdyż odrzekł niechętnie, że pokwitowanie leży w gabinecie na biurku i czemprędzej zwrócił się do niej.
— Jutro muszę koniecznie pokończyć resztę interesów!
— Od kogo otrzymałeś depeszę? — zapytała, nie słuchając go.
— Od Stiwy — odparł krótko.
— Dlaczego mi jej nie pokazałeś? Jakież tajemnice mogą istnieć między mną a Stiwą?
Wroński przywołał kamerdynera i kazał mu przynieść depeszę.
— Nie pokazywałem ci jej, gdyż Stiwa ma manię wysyłania depesz; Bóg wie po co telegrafował, kiedy niema jeszcze nic pewnego?
— Co do rozwodu?...
— Tak... powiada, że nie dostał jeszcze stanowczej odpowiedzi i że obiecano mu dać ją w tych dniach... przeczytaj sama...
Anna wzięła depeszę drżącemi rękami i przeczytała to samo, co jej mówił Wroński. Depesza kończyła się wyrazami: „nadziei mało, uczynię jednak wszystko możebne i niemożebne“.
— Powiedziałam wczoraj, że mi wszystko jedno, kiedy otrzymam rozwód, a nawet czy go otrzymam w ogóle — rzekła, rumieniąc się. — Nie miałeś żadnej potrzeby taić tej depeszy przedemną. „W ten sam sposób może taić przedemną i tai zapewne swą korespondencyę z kobietami...“ — pomyślała.
— Jawszyn chciał przyjechać dzisiaj rano z Wojtowem — rzekł Wroński — zdaje się, że wygrał od Piescowa wszystko, a nawet i więcej, niż ten może zapłacić... coś około sześćdziesięciu tysięcy.
— Dobrze! — odparła Anna; gniewało ją, że przez taką widoczną zmianę przedmiotu rozmowy Wroński daje jej do zrozumienia, że niepotrzebnie unosi się — dlaczego ci się jednak zdaje, że ta wiadomość interesuje mnie aż do tego stopnia, że ją należy ukrywać przedemną? Powiadam, że nie chcę o tem myśleć i życzę sobie bardzo, aby i ciebie to również mało obchodziło.
— Obchodzi mnie, gdyż zawsze lubię świadomość, to jest chcę wiedzieć, czego mam się trzymać — odparł.
— Świadomość w tym razie polega nie na formie, lecz na miłości — zauważyła, będąc coraz bardziej podnieconą; drażniły ją nietyle jego słowa, co obojętny i spokojny ton, jakim przemawiał. — Dlaczego tak ci chodzi o to?
„Mój Boże! znowu o miłości“ — pomyślał i zmarszczył się.
— Wiesz przecież dlaczego; dla ciebie i dla dzieci, które mogą przyjść na świat.
— Dzieci nie będzie.
— To wielka szkoda.
— Potrzeba ci tego dla dzieci, a o mnie czy nie pomyślisz? — zapytała, gdyż zapomniała zupełnie i nie dosłyszała dobrze, że powiedział: „dla ciebie i dla dzieci“.
Annę gniewała zawsze rozmowa o możebnych przyszłych dzieciach, gdyż pragnienie jego, aby były dzieci, tłómaczyła sobie w ten sposób, że uroda jej jest mu obojętną.
— Przepraszam... powiedziałem: dla ciebie... przede wszystkiem dla ciebie — powtórzył, marszcząc się znowu, jak gdyby z bólu, gdyż był przekonanym, że nie pewna jej pozycya jest głównym powodem tego rozdrażnienia.
„Tak... przestał teraz udawać i cała jego obojętna nienawiść ku mnie ujawnia się obecnie“ — pomyślała, nie słuchając słów jego, tylko wpatrując się z przerażeniem w tego obojętnego i okrutnego sędziego, który zdawał się wyglądać z jego oczów i drażnić ją.
— Nie o to mi idzie — rzekła — i nie rozumiem nawet, w jaki sposób przyczyną mojego, jak ty powiadasz rozdrażnienia, może być okoliczność, że znajduję się zupełnie w twej mocy. Czy w tym wypadku może być mowa o niepewnem położeniu?... nie zdaje mi się...
— Żałuję bardzo, że nie chcesz zrozumieć — przerwał jej, upierając się, aby wypowiedzieć swą myśl — niepewność polega na tem, że tobie się zdaje, iż ja jestem niezależnym.
— O to możesz być zupełnie spokojnym — odparła, i odwróciwszy się od niego, zaczęła pić kawę.
Ujęła filiżankę i, zginając mały palec, podniosła ją do ust. Po wypiciu paru łyków, spojrzała na niego i z wyrazu jego twarzy nabrała przekonania, że i ręka i gest jej, i dźwięk, wydawany wargami przy piciu kawy, są mu wstrętnemi.
— Wszystko mi jedno, co myśli twoja matka i z kim ma zamiar ożenić cię — rzekła, stawiając drżącą ręką filiżankę.
— Ale my przecież nie o tem mówimy...
— Nie, właśnie o tem... i wierzaj mi, że dla mnie kobieta bez serca, bez względu na swój wiek, bez względu na to, czy to twoja matka, czy też obca ci osoba, jest mi najzupełniej obojętną i nie chcę jej znać wcale.
— Anno, proszę się nie odzywać w ten sposób o mojej matce!
— Kobieta, która nie odgaduje sercem, na czem polega szczęście i honor jej syna — niema serca.
— Powtarzam mą prośbę, abyś nie odzywała się lekceważąco o mej matce, którą ja poważam — rzekł, podnosząc głos i patrząc na nią surowo.
Anna na to nic nie odpowiedziała, a spoglądając bacznie na niego, na jego twarz, ręce, przypomniała sobie ze wszystkimi szczegółami scenę wczorajszego godzenia się i jego namiętne pieszczoty. „Takie same, zupełnie takie same pieszczoty roztaczał, będzie i chce roztaczać nad innemi kobietami!“ — myślała.
— Nie kochasz wcale matki... są to tylko frazesy, frazesy i jeszcze raz frazesy! — zauważyła, spoglądając na niego z nienawiścią.
— W takim razie należy...
— Należy zdecydować się i ja zdecydowałam się — odparła i chciała wyjść z pokoju, lecz w tej samej chwili wszedł Jawszyn. Anna przywitała się z nim i została.
Anna nie zdawała sobie sprawy po co, gdy w duszy jej wre burza, gdy wie, że stoi na rozdrożu, skąd może pójść drogą, która sprowadzi dla niej najokropniejsze skutki — po co w tej chwili właśnie musi grać komedyę przed obcym człowiekiem, który wcześniej czy później dowie się o wszystkiem; przemogła się jednak, siadła i zaczęła rozmawiać z gościem.
— Jak stoją pańskie sprawy? czy pan już odebrał dług? — zapytała Jawszyna.
— Zdaje się, że nie odbiorę wszystkiego, a w środę muszę jechać... a pani kiedy? — zapytał Jawszyn, spoglądając przymrużonemi oczyma na Wrońskiego, i domyślając się widocznie, iż wejście jego przerwało gorącą sprzeczkę.
— Zdaje się, że jutro — odparł Wroński.
— O ile wiem, państwo wybierają się już oddawna.
— Ale teraz to już stanowczo... — rzekła Anna, patrząc prosto w oczy Wrońskiemu spojrzeniem, które mówiło mu, żeby nie łudził się nawet nadzieją zgody.
— Czy panu nie żal tego nieszczęśliwego Piescowa? — rozmawiała w dalszym ciągu z Jawszynem.
— Nigdy nie zadawałem sobie podobnego pytania, Anno Arkadjewno, żal czy nie żal! Przecież cały mój majątek jest tutaj — i Jawszyn ujął za boczną kieszeń munduru — teraz jestem bogatym człowiekiem, a za chwilę pójdę do klubu i mogę wyjść stamtąd nędzarzem; kto siada ze mną, ten również chce mi zabrać koszulę, jak i ja jemu... walczymy więc i na tem polega właśnie cała przyjemność.
— A gdyby pan był żonatym?... co robiłaby wtedy pańska żona? — dopytywała się Anna.
Jawszyn roześmiał się.
— Dlatego widać nie ożeniłem się i niemam bynajmniej tego zamiaru.
— A Helsingfors? — przypomniał Wroński, wtrącając się do rozmowy, i spojrzał na uśmiechniętą Annę. Oblicze Anny, spotkawszy jego spojrzenie, przyjęło naraz chłodny, surowy wyraz i zdawało się mówić: „nic nie uległo przebaczeniu... wszystko po staremu.“
— Czy pan był naprawdę zakochany? — zapytała Anna Jawszyna.
— Bóg chyba jeden wie, ile razy! Dopóki jestem sam, wiem, siadając do kart, że każdej chwili będę mógł wstać, aby iść na umówione rendez-vous. Mogę oddawać się miłości, nie może mi ona jednak przeszkadzać stawić się na czas do wieczornej partyi... zawsze więc urządzam się odpowiednio...
— E... ja nie o takie miłości pytam się, a o tę prawdziwą — Anna chciała powiedzieć „w Helsingforsie“, lecz nie chciała powtórzyć wyrazu, użytego przez Wrońskiego.
Przyjechał Wojtow umawiać się o kupno ogiera; Anna wstała i wyszła z pokoju.
Wroński przed wyjazdem zaszedł do niej. Anna chciała udać, że szuka czegoś na stole, nie uczyniła tego jednak, lecz wstrzymując się od udawania, spojrzała mu obojętnie, prosto w oczy.
— Co panu potrzeba? — zapytała go po francusku.
— Szukam dyplomu Gambetty, którego sprzedałem — odparł tonem mówiącym wyraźniej niż słowa: „niemam czasu na bawienie się w żadne rozmowy i wyjaśnienia, a zresztą nie doprowadziłyby one do niczego.“
„Nie poczuwam się do żadnej winy względem niej — myślał — jeżeli chce ukarać samą siebie, tant pis pour elle.“ Gdy wychodził z pokoju, zdawało mu się, że ona odezwała się do niego i w sercu jego powstało nagle współczucie ku niej.
— Co, Anno?
— Nic — odparła również obojętnie i spokojnie.
„Nic!... a więc tant pis“ — pomyślał, obojętniejąc znowu, poczem odwrócił się i wyszedł. Wychodząc, ujrzał w lustrze jej bladą twarz z drżącemi wargami, chciał więc zatrzymać się i odezwać się do niej serdeczniej, lecz nim namyślił się, co ma powiedzieć, nogi same, bez udziału jego woli, wyniosły go z pokoju.
Wroński cały ten dzień spędził na mieście, i gdy późnym wieczorem powrócił do domu, służąca oznajmiła mu, że Annę Arkadjewnę boli głowa, i prosi, aby nikt nie wchodził do jej pokoju.

XXVI.

Żadna poprzednia sprzeczka nie trwała cały dzień; dzisiaj dopiero miało to miejsce po raz pierwszy. Nie można nawet nazwać tego nieporozumieniem; było to raczej widoczne przyznanie się do obojętności. Czyż można było rzucić jej takie spojrzenie, jakiem on spojrzał, gdy wchodził do jej pokoju po dyplom? Spojrzeć na nią, przekonać się, że serce pęka jej z bólu, i odejść, nie odzywając się ani słowa i nic sobie nie robiąc z jej cierpień? Nie ulega wątpliwości, że on nie tyle zobojętniał ku niej, co nienawidzi ją, gdyż kocha inną kobietę.
Przypominając sobie wszystkie ostre wyrazy, jakie powiedział jej, Anna wyobrażała sobie i te, które, widocznem było, że chciał i mógł jej powiedzieć, i pomimowoli poddawała się coraz większemu rozdrażnieniu.
„Nie zatrzymuję pani — mógł powiedzieć jej — może pani iść sobie, dokąd jej się żywnie podoba! Zapewne pani dlatego nie chce rozwodzić się z mężem, aby znowu powrócić do niego... niech się pani wraca. Jeżeli pani potrzebuje pieniędzy, dam je z przyjemnością... ile rubli?“
Anna wyobrażała sobie, że Wroński w rzeczy samej powiedział jej najbardziej bezwzględne słowa, na jakie może się tylko zdobyć niedelikatny i źle wychowany człowiek, i nie chciała mu ich wybaczyć, jak gdyby naprawdę powiedział je.
„A czyż nie dawniej, jak wczoraj, ten szczery i uczciwy człowiek zaklinał się i przysięgał, że mnie kocha? Czyż nie traciłam już tyle razy nadziei?“ — zapytywała po chwili.
Cały ten dzień, z wyjątkiem dwóch godzin, gdy jeździła do Wilsonowej, Anna spędziła na powątpiewaniach czy już wszystko skończone, czy jest jeszcze nadzieja pogodzenia się; czy ma natychmiast wyjeżdżać, czy też jeszcze raz zobaczyć się z nim? Czekała na niego przez cały dzień, a wieczorem, udając się do swego pokoju, kazała powiedzieć mu, że ją boli głowa i pomyślała: „jeżeli przyjdzie do mnie, nie zwracając uwagi na słowa pokojówki, to najlepszy dowód, że kocha mnie jeszcze; jeżeli zaś nie przyjdzie, to wszystko skończone, a wtedy będę wiedziała co mam czynić!“...
Gdy wracał, słyszała, jak powóz, którym przyjechał, zatrzymał się przed bramą, słyszała dzwonienie do drzwi, rozmowę ze służącą; uwierzył odrazu słowom Annuszki, nie pytał się o nic i poszedł prosto do swego pokoju. A zatem należy uważać, że wszystko już się skończyło.
I przed Anną wyraźnie i dokładnie stanął obraz śmierci, jako jedyny środek, aby wznowić w jego sercu miłość ku niej, aby ukarać go i zwyciężyć w tej walce, jaką toczył z nim zły duch, który w duszy jego obrał sobie siedlisko.
Teraz już było wszystko jedno; jechać czy nie jechać do Wozdwiżeńskiego, dostać czy nie dostać od męża pozwolenie na rozwód, niczego już nie było potrzeba... przedewszystkiem należało ukarać go.
Gdy nalała sobie zwykłą dawkę opium i gdy pomyślała o tem, że należy tylko wypić całą flaszeczkę, aby umrzeć, śmierć wydała się jej taką łatwą i prostą, że znowu zaczęła myśleć z rozkoszą, jak on będzie martwić się po jej zgonie, żałować i kochać jej pamięć... ale wtedy już będzie za późno! Leżała na łóżku z otwartemi oczyma, przyglądając się przy świetle jednej drgającej świecy gipsowym ozdobom, poprzylepianym na suficie i cieniowi parawanu, odbijającemu się na ścianie, i wyobrażała sobie, co on pocznie, gdy ona już przestanie istnieć i pozostanie dla niego tylko wspomnieniem. „Że ja też mogłem przemawiać do niej tak szorstko?... — będzie myślał. — Że ja też mogłem wyjść z pokoju i nie odezwać się do niej! Teraz jednak już jej niema, odeszła od nas na zawsze. Ona tam“... Nagle cień parawanu zakołysał się, objął sobą cały sufit, inne cienie z drugiej strony pobiegły na spotkanie jego; na moment wszystkie one zbiegły się razem, potem ze zdwojoną szybkością rozsunęły się, zakołysały, zlały i wszystko zapadło się w ciemności. „Śmierć!“ — pomyślała Anna. I taki zdjął ją przestrach, że bardzo długo nie mogła zdać sobie sprawy, gdzie się znajduje, i długo, drżąc na całem ciele, nie mogła znaleźć zapałek, aby zapalić drugą świecę, gdyż ta wypaliła się już zupełnie i zgasła. „Nie... muszę żyć Przecież ja go kocham! To wszystko minie“ — mówiła, czując, że po policzkach płyną jej łzy radości z powrotu do życia, i aby uciec przed swem przerażeniem, udała się szybko do niego.
Wroński spał mocno w swym gabinecie. Anna podeszła ku niemu i oświecając z góry twarz jego, patrzała na nią długo. Teraz, gdy spał, kochała go do tego stopnia, że na widok jego nie mogła zapanować nad łzami rozczulenia, lecz wiedziała, że gdyby obudził się teraz, to rzuciłby na nią obojętne spojrzenie, pełne przeświadczenia o swej słuszności; wiedziała również, że zanim zacznie mówić o swej miłości, musi dowieść mu, że zawinił względem niej i przekonać go o tem; nie budząc go, powróciła do siebie i, po wzięciu drugiej dawki opium, zasnęła nad ranem ciężkim, męczącym snem, który nie dał jej nawet chwili zapomnienia.
Nad ranem zaczęła ją trapić straszna zmora, którą widziała już parę razy we śnie, jeszcze przed połączeniem się z Wrońskim. Zmora ta obudziła ją. Chłop, starzec z rozczochraną brodą pochylał się nad kawałem żelaza i coś z nim robił, wymawiając jakieś niezrozumiale francuskie wyrazy, i Anna, jak zawsze podczas tej zmory (co właśnie przerażało ją najbardziej) widziała, że chłop ten nie zwraca na nią uwagi, lecz to, co robi w żelazie, a co jest strasznem, czyni nad nią. I Anna obudziła się oblana zimnym potem.
Rano, gdy wstała, dzień wczorajszy przedstawiał się jej jak we mgle.
„Pokłóciliśmy się... zdarzało się to już parę razy... powiedziałam, że boli mnie głowa, i on nie przyszedł do mnie. Jutro jedziemy, muszę zobaczyć się z nim i poczynić przygotowania do wyjazdu“ — pomyślała. Dowiedziawszy się, że Wroński jest w gabinecie, poszła do niego; przechodząc przez salon, usłyszała, że przed bramą zatrzymał się powóz i, wyjrzawszy przez okno, ujrzała karetę, z której wysuwała się główka młodej panny, wydającej jakieś polecenie dzwoniącemu do bramy lokajowi. Potem słychać było rozmowę w przedpokoju, ktoś wszedł na schody i w salonie rozległy się kroki Wrońskiego, schodzącego z pospiechem ze schodów. Anna podeszła znowu do okna: oto on ukazał się na ganku bez kapelusza i podszedł do karety, a panna w liliowym kapeluszu podała mu pakiet; Wroński, uśmiechając się, rozmawiał z nią z ożywieniem. Po chwili kareta odjechała i on powrócił na górę.
Mgła, zaścielająca wszystko w jej duszy, rozprószyła się nagle. Wczorajsze myśli zaczęły znowu targać zbolałem jej sercem i sprawiały mu nowe cierpienia. Teraz nie mieściło się już jej w głowie, w jaki sposób może poniżyć się do tego stopnia i spędzić jeszcze cały dzień w jego domu; chcąc jednak powiedzieć mu o swem postanowieniu, weszła do jego gabinetu.
— Księżna Sorokina z córką zatrzymała się przed domem, aby oddać mi papiery i pieniądze przysłane przez matkę, gdyż wczoraj nie mogłem ich odebrać. — A jak twoja głowa? Czy lepiej? — zapytał dalej ze spokojem, nie chcąc widzieć i zwracać uwagi na ponury i uroczysty wyraz Anny.
Ona stała na środku pokoju i, nie odzywając się ani słowa, patrzała na niego. On spojrzał na nią, spochmurniał na chwilę i czytał list w dalszym ciągu: ona odwróciła się i wyszła powoli z pokoju. Mógł ją jeszcze zawrócić, ale doszła już do drzwi, a on wciąż nie odzywał się i słychać było tylko szelest przewracanych kartek.
— Prawda... przypomniałem sobie — odezwał się w chwili, gdy Anna była już we drzwiach — więc jutro jedziemy stanowczo? Czy tak?
— Pan, ale nie ja — odparła, odwracając się od niego.
— Anno... nie rozumiem twego postępowania!...
— Pan, ale nie ja! — powtórzyła.
— To już jest doprawdy nie do zniesienia!
— Pan... pan będzie żałował tego — odparła i wyszła.
Wroński, przerażony rozpaczliwym wyrazem, z jakim były powiedziane te słowa, zerwał się z miejsca i chciał pobiedz za nią, zapanował jednak nad sobą, usiadł znowu i, zacisnąwszy mocno zęby, zamyślił się ponuro.
Ta niewyraźna pogróżka, zupełnie niewłaściwa jego zdaniem, rozdrażniła go. „Próbowałem wszystkiego — pomyślał — pozostaje mi tylko nie zwracać żadnej uwagi“ — i zaczął wybierać się do miasta i do matki, u której musiał być znowu, aby uzyskać podpis na plenipotencyi.
Anna słyszała, jak kroki jego rozlegają się w gabinecie i jadalnym pokoju, w salonie zatrzymał się, nie wszedł jednak do niej, polecił tylko aby wydano stajennemu Wojtowa sprzedanego wczoraj ogiera. Potem Anna słyszała jak powóz zajechał, jak otwierały się drzwi wchodowe i jak wyszedł, wrócił się jednak do sieni i ktoś biegł na górę po schodach. To kamerdyner wracał się po zapomniane przez Wrońskiego rękawiczki. Anna podeszła do okna i widziała, jak nie oglądając się zupełnie, wziął rękawiczki przyniesione przez kamerdynera, poczem oparł rękę na plecach stangreta i powiedział mu parę słów; nareszcie wsiadł do powozu, przyjął zwykłą swą pozę, to jest założył prawą nogę na lewą i, ubierając rękawiczki, znikł na rogu ulicy, nie rzucając ani jednego spojrzenia na okna jej pokoju.

XXVII.

„Pojechał! wszystko skończyło się już!“ — rzekła do siebie Anna, stając koło okna, i w odpowiedzi na to pytanie, ogarnęło ją wrażenie ciemności, jaka zapanowała, gdy wczoraj wieczorem zgasła świeca; stanął jej również w pamięci i sen widziany ostatniej nocy. Obydwa te wrażenia, łącząc się w jedno, napełniły jej serce zimnym jak lód przestrachem.
„Nie... to nie może być!“ — zawołała, przeszła przez pokój i mocno zadzwoniła.
Lękała się teraz do tego stopnia pozostawać samą, że nie czekając na przyjście lokaja, poszła na jego spotkanie.
— Proszę się dowiedzieć, dokąd hrabia pojechał — wydała polecenie.
Lokaj odparł, że hrabia pojechał do stajen.
— Hrabia kazał powiedzieć jaśnie pani, że powóz natychmiast powróci.
— Dobrze... zaczekaj. Napiszę zaraz kartkę, poszlesz z nią Michała do stajni... tylko niech się spieszy!
Siadła przy biurku i napisała:
„Przyznaję się do winy. Wracaj do domu, musimy się rozmówić. Na miłość Boską przyjeżdżaj czemprędzej, gdyż nie mogę dać sobie rady!“ — zapieczętowała list i oddała lokajowi.
Bała się wprost zostawać teraz sam na sam ze swojemi myślami i natychmiast po wyjściu lokaja udała się do dziecinnego pokoju.
„W każdym razie; to dziecko, to nie on! to nie mój Sieroża! Gdzież są jego niebieskie oczy, miły a nieśmiały uśmiech?“ — było pierwszą jej myślą, gdy zamiast Sieroży ujrzała swą pulchną, rumianą dziewczynkę z czarnymi, wijącymi się włoskami.
Dziewczynka, siedząc koło stołu, stukała po nim korkiem i bezmyślnie spoglądała na matkę oczkami czarnemi jak tarki. Anna przywitała się z Angielką; miss zapytała ją o zdrowie, na co odparła, że czuje się już zupełnie dobrze i że jutro wyjeżdża na wieś, poczem siadła koło dziecka i zaczęła zabawiać je szklanym korkiem od karafki. Donośny, dźwięczny śmiech dziecka i ruch, jaki uczyniło brwiami, przypomniały jej do tego stopnia Wrońskiego, że, wstrzymując łkanie, czemprędzej wstała i wyszła z pokoju. „Czyż naprawdę wszystko skończyło się już? Nie, to doprawdy nie może być — myślała. — On powróci, ale jak wytłumaczy się przedemną z tego uśmiechu, z tego ożywienia, z jakiem rozmawiał z nią? Ja uwierzę mu w każdym razie, chociaż nie potrafi przekonać mnie. Jeżeli nie uwierzę pozostanie mi tylko jedna droga, a tej nie życzę sobie“...
Spojrzała na zegarek; minęło dwanaście minut. „Odebrał już moją kartkę i powraca. Już będzie wkrótce... za jakie dziesięć minut... Ale jeżeli nie powróci? To być nie może... Nie trzeba, aby widział, że mam zapłakane oczy. Pójdę umyć się, a czy ja też czesałam się dzisiaj?“... — zadała sobie pytanie i przesunęła ręką po głowie. — „Tak, czesałam się, ale kiedy, nic a nic nie pamiętam.“ — Nie wierzyła nawet swej ręce i podeszła do lustra, aby przekonać się, czy jest uczesaną. — „Kto to?“ — pomyślała, widząc w zwierciadle swą rozgorączkowaną twarz, której niezwykle błyszczące oczy spoglądały na nią z ram lustra z wyrazem przerażenia. — „To przecież ja jestem!“ — przypomniała sobie nagle i, spoglądając na siebie, poczuła na sobie jego pocałunki; przejął ją dreszcz i wzruszyła ramionami. Po chwili podniosła rękę do warg i ucałowała ją.
„Co to, czy ja tracę rozum?“ — i poszła do sypialni, gdzie Annuszka ścierała kurze.
— Annuszko! — rzekła, zatrzymując się przed pokojówką, i patrzała na nią, nie wiedząc co jej powiedzieć.
— Chce pani jechać do Darji Aleksandrownej? — zapytała służąca, jak gdyby zdawała sobie dokładnie sprawę ze stanu swej pani.
— Do Darji Aleksandrownej?... tak, pojadę do niej.
„Kwadrans tam, kwadrans z powrotem... już wraca i zaraz tu stanie“ — wyjęła zegarek i spojrzała na godzinę — „ale jak on mógł wyjechać widząc, że jestem taka nieszczęśliwa? Jak on może wytrzymać, nie przeprosiwszy się ze mną?“ — Podeszła do okna i zaczęła wyglądać na ulicę; miał już dosyć czasu na powrót. Mogła się jednak omylić w swych obliczeniach, zaczęła więc na nowo rachować minuty.
W chwili, gdy podeszła do ściennego zegaru, aby porównać z nim swój kieszonkowy, ktoś zajechał przed bramę; Anna pobiegła czemprędzej do okna i ujrzała jego powóz. Nikt jednak nie wchodził na górę, tylko na schodach słychać było czyjś głos, był to głos Michała; Michał powrócił powozem, Anna zeszła do niego do sieni.
— Hrabia pojechał już na kolej i Michał nie zastał go w stajni — zameldował lokaj.
— Co chcesz? co... — zwróciła się do rumianego wesołego Michała, który oddawał jej kartkę, napisaną przez nią do Wrońskiego.
„Przecież on nie odebrał jej!“ — przypomniała sobie.
— Jedź natychmiast z tą samą kartką na wieś do hrabiny Wrońskiej i wracaj czemprędzej z odpowiedzią — rzekła do Michała.
„Ale co ja będę robiła przez ten czas?“ — pomyślała. — „Tak, pojadę do Dolly, gdyż chyba zwaryuję, gdy tu pozostanę sama... prawda, mogę jeszcze zatelegrafować“ — i napisała depeszę:
„Muszę koniecznie widzieć się z tobą, przyjeżdżaj natychmiast.“
Oddała depeszę lokajowi i poszła przebrać się.
Gdy powróciła w okryciu i kapeluszu na głowie, spojrzała znowu w spokojne oczy Annuszki; w tych małych, dobrych, szarych oczach dostrzegła szczere współczucie ku sobie.
— Annuszko moja kochana... co ja mam robić z sobą? — zawołała łkając i bez sił upadła na krzesło.
— Niech się pani uspokoi, Anno Arkadjewno!... przecież nic się nie stało takiego — uspokajała ją pokojówka.
— Dobrze... pojadę — rzekła Anna, i w rzeczy samej przestała szlochać i wstała z krzesła. — Jeżeli podczas mojej nieobecności nadejdzie depesza, odeszlij ją bezzwłocznie do Darji Aleksandrowny... a zresztą ja sama wrócę niezadługo!...
„Przedewszystkiem nie trzeba myśleć, trzeba działać, wyjechać i czemprędzej opuścić ten dom“ — szepnęła, przysłuchując się ze strachem przyspieszonemu biciu swego serca, poczem prędko wyszła i wsiadła do powozu.
— Dokąd pani każe jechać? — zapytał Piotr, siadając na kozioł.
— Na Znamienkę, do Obłońskich.

XXVIII.

Na dworze była pogoda. Przez cały ranek padał drobny, rzęsisty deszcz i niebo rozjaśniło się dopiero przed godziną. Żelazne dachy, płyty chodników, kamienie bruku, koła, metalowe i skórzane części powozu, wszystko to błyszczało w jasnem, majowem słońcu; była trzecia godzina i na ulicach snuły się tłumy przechodniów.
Siedząc w kącie wygodnego powozu, kołyszącego się lekko na sprężystych resorach i ciągnionego prędko przez parę karych rysaków, Anna doszła do przekonania, że położenie jej nie jest tak rozpaczliwem, jak jej się zdawało dopóki siedziała w domu. Niemilknący na chwilę turkot kół, nowe wrażenia, otrzymywane co chwila na świeżem powietrzu, uspokajały ją i pozwalały zastanowić się rozważniej nad zdarzeniami, zaszłemi w ciągu ostatnich dni. Teraz i myśl o śmierci nie wydawała się jej tak straszną i sama śmierć już nie zdawała się być nieuniknioną; obecnie Anna wyrzucała sobie, że się niepotrzebnie naraziła na takie upokarzające poniżenie.
„Błagam go o przebaczenie i przyznaję się do winy... po co? Czyż nie mogę żyć bez niego?“ I nie dając sobie żadnej odpowiedzi na pytanie, jak będzie żyć bez niego, zaczęła odczytywać szyldy. „Kantor i skład. Dentysta. Tak... powiem Dolly wszystko. Ona nie lubi Wrońskiego. Będzie mi wstyd i przykro, ale nic przed nią nie zataję. Ona kocha mnie, pójdę więc za jej radą. Nie poddam się i nie pozwolę narzucać sobie niczyjej woli... nawet jego. Filipow, kołacze... powiadają, że wysyła ciasta do Petersburga; podobno woda moskiewska jest bardzo dobra do wyrobu kołaczy.“ I przypomniała sobie, że dawno, dawno już temu, gdy miała jeszcze lat siedmnaście, jeździła z ciotką do klasztoru św. Trójcy. „Jeździłyśmy jeszcze końmi. Jakie ja miałam wtedy czerwone ręce!... Ile to rzeczy, co wtedy wydawały mi się wzniosłemi i prawie że niedostępnemi, straciły dla mnie obecnie wszelką wartość, a to, co wtedy było, minęło już teraz na wieki! Czy uwierzyłabym wtedy, że mogę dojść do takiego poniżenia? Będzie się pysznił i cieszył, gdy odbierze mą kartkę! Ale ja dowiodę jemu... Jak czuć tę farbę. Po co oni ciągle malują tylko i budują? Mody i ubiory“... czytała na szyldzie. Jakiś mężczyzna ukłonił się jej, był to mąż Annuszki. „Nasze pasożyty“, przypomniała sobie okolicznościowe odezwanie się Wrońskiego... „Nasze... dlaczego nasze? Szkoda, że przeszłości nie można wyrwać z korzeniem... niemożna wyrwać, ale można zapomnieć i ja zapomnę.“ I przypomniała sobie swą przeszłość z Aleksiejem Aleksandrowiczem; uderzyło ją, że przeszłość ta tak prędko zatarła się w jej pamięci. „Dolly pomyśli, że porzucam drugiego męża i że dlatego nie można przyznać mi słuszności... czy mnie chodzi o to, aby mieć słuszność?... nie mogę!“ szepnęła i zachciało się jej płakać, lecz natychmiast zaczęła zastanawiać się, z czego też mogą tak się śmiać te dwie dziewczynki? „Zapewne rozmawiają o miłości; nie wiedzą, że w niej niema nic wesołego, że sprawia tylko obrzydzenie... Bulwar i dzieci na nim; trzej chłopcy biegną, bawią się w konie... Sieroża! I choćbym ja wszystko poświęciła, nie będę go miała. W istocie utracę wszystko, jeżeli rozstanę się z nim... A może spóźnił się na pociąg i zaraz powróci!... Chcesz zatem znowu poniżać się?“ — rzekła sama — do siebie. — „Wejdę poprostu do Dolly i wręcz jej powiem: Jestem nieszczęśliwa z własnej winy i zasłużenie, pomimo to ratuj mnie, bom ja doprawdy bardzo, bardzo nieszczęśliwa! Te konie, ten powóz, w którym sama sobie wydaję się wstrętną, to wszystko jego własność, ale nie będę już więcej patrzała na nie“...
Przypominając sobie wszystko, co chce powiedzieć Dolly, i jątrząc naumyślnie rany swego serca, Anna weszła na schody.
— Czy jest kto u pani? — zapytała w przedpokoju.
— Katarzyna Aleksandrowna Lewinowa — odparł lokaj.
„Kiti, ta sama Kiti, w której kochał się Wroński! — pomyślała Anna — ta sama, o której zawsze wspomina z taką życzliwością i żałuje, że nie ożenił się z nią... a o mnie wspomina z nienawiścią i ma żal do mnie, że spotkał mnie na drodze swego życia.“
W chwili, gdy Anna dzwoniła, Kiti rozmawiała z Dolly o karmieniu małego Miti. Dolly wyszła na spotkanie gościa, który przeszkodził im w środku rozmowy.
— Nie wyjechałaś jeszcze? zamierzałam właśnie być u ciebie — rzekła Dolly — dzisiaj odebrałam list od Stiwy.
— Myśmy otrzymali depeszę — odparła Anna, szukając oczyma Kiti.
— Pisze, że nie może wyrozumieć, czego chce właściwie Aleksiej Aleksandrowicz, nie wyjedzie jednak z Petersburga bez odpowiedzi.
— Myślałam, że masz gości... czy można przeczytać list?
— Mam... Kiti — odparła Dolly z lekkiem zakłopotaniem — została w dziecinnym pokoju... chorowała bardzo...
— Słyszałam... czy można przeczytać co Stiwa pisze?
— Przyniosę ci go zaraz... ale on nie odmawia jeszcze stanowczo i Stiwa nie traci nadziei — odparła Dolly, zatrzymując się we drzwiach.
— Ja nie spodziewam się już i nie chcę — rzekła Anna.
„Czy Kiti jest zdania, że nie zasługuję na to, aby się ze mną przywitać? — pomyślała Anna po wyjściu Dolly — może i ma słuszność, w każdym razie nie powinna ona, ona, co się kochała we Wrońskim, okazywać mi, że pogardza mną. Wiem aż nadto dobrze, że żadna porządna kobieta nie może i nie powinna przyjmować osoby, będącej w mojej pozycyi. Wiem, żem wszystko musiała poświęcić dla niego... i oto nagroda! O... jak ja nienawidzę go teraz! I pocom ja przyjeżdżała tutaj? Przykrzej mi tylko i boleśniej!“...
Z sąsiedniego pokoju dobiegały ją głosy sióstr. „I co ja mam powiedzieć teraz Dolly? Czy mam sprawić przyjemność Kiti swem nieszczęściem, czy mam prosić ją o opiekę nad sobą? Nie... Dolly nic mi nie pomoże... nie mam jej nawet coprawda nic do powiedzenia. Chciałabym jedak bardzo zobaczyć Kiti, aby dowieść jej, że pogardzam wszystkimi i wszystkiem i że świat cały zobojętniał mi do najwyższego stopnia.“
Powróciła Dolly i przyniesła list, Anna przeczytała go i w milczeniu oddała bratowej:
— Wiedziałam już o tem i już mnie to nic a nic nie obchodzi.
— Dlaczego? A ja mam nadzieję — odparła Dolly, spoglądając z ciekawością na Annę, gdyż nigdy jeszcze nie widziała, aby była rozdrażnioną do tego stopnia. — Kiedy masz zamiar wyjechać? — zapytała.
Anna, mrużąc oczy, patrzała przed siebie i nic nie odpowiedziała.
— Czy Kiti chowa się przedemną? — zapytała po niejakim czasie, rumieniąc się i spoglądając na drzwi.
— Co też ty mówisz!... karmi teraz i przyszła do mnie po różne informacye, gdyż sama nie może dać sobie rady... gdyś ty przyszła rozmawiałyśmy o tem... Będzie bardzo zadowolona i natychmiast nadejdzie... — odpowiedziała Dolly zmięszana, gdyż nie umiała kłamać. — Oto i ona...
Kiti, dowiedziawszy się, że Anna przyjechała, z początku nie chciała wyjść do niej, lecz w końcu ustąpiła prośbom Dolly, przemogła swą niechęć i obiecała, że przyjdzie zaraz. Gdy weszła do pokoju, zarumieniła się, podeszła do Anny i podała jej rękę.
— Bardzo mi przyjemnie — odezwała się drżącym głosem Kiti.
Niechęć ku tej złej kobiecie i pragnienie okazania jej swego współczucia toczyły z sobą wewnętrzną walkę w duszy Kiti; niechęć jej znikła jednak natychmiast z chwilą, gdy ujrzała piękną, sympatyczną postać Anny.
— Nie zadziwiłabym się wcale, gdyby pani nie chciała widzieć się ze mną... przyzwyczaiłam się już do wszystkiego. Pani chorowała? znać to po niej... mizernie pani wygląda... — rzekła Anna.
Kiti czuła, że Anna spogląda na nią nieżyczliwie. Nieżyczliwość tę tłumaczyła sobie w ten sposób, że Annie sprawia obecnie przykrość wspomnienie o ich poprzednim stosunku, gdy zdawała się roztaczać pewną opiekę nad młodziutką Kiti, i Kiti żal się zrobiło Anny.
Porozmawiały o chorobie, o dziecku, o Stiwie, widać jednak było, że nic nie zajmowało Anny.
— Przyjechałam pożegnać się z tobą — rzekła, wstając.
— Kiedyż wy jedziecie?
Anna, nie dając odpowiedzi bratowej, zwróciła się znowu do Kiti.
— Bardzo mi przyjemnie, żem się z panią spotkała — rzekła z uśmiechem — słyszałam o pani bardzo wiele dobrego, nawet od męża pani... był u mnie i podobał mi się nadzwyczaj, dodała ze złym widocznie zamiarem — co porabia obecnie?
— Wyjechał na wieś — odparła Kiti, rumieniąc się.
— Niech pani będzie łaskawą kłaniać mu się odemnie... ale koniecznie...
— Koniecznie! — naiwnie powtórzyła Kiti, patrząc jej ze współczuciem w oczy.
— Do widzenia więc, Dolly! — i Anna wyszła z pospiechem, ucałowawszy Dolly i uściskiem dłoni pożegnawszy się z Kiti.
— Zawsze taka ładna i pociągająca — uczyniła uwagę Kiti po wyjściu Anny — wygląda jednak na nieszczęśliwą, na bardzo nieszczęśliwą!
— Nie... tylko dzisiaj jest w niej coś niezwykłego — odparła Dolly. — Gdym odprowadzała ją do przedpokoju, myślałam, że się rozpłacze lada chwila.

XXIX.

Anna, wracając powozem od Dolly, była jeszcze bardziej rozdenerwowaną, niż w chwili wyjazdu z domu. Do poprzednich przykrości dołączyło się jeszcze jedno nieprzyjemne uczucie, jakiego doznała, rozmawiając z Kiti; zdawało się jej, że Kiti jest na nią obrażoną i że pragnie trzymać się od niej z daleka.
— Dokąd pani każe? Do domu? — zapytał Piotr.
— Do domu — odparła, nie myśląc nawet teraz dokąd ma jechać.
„Jak to one patrzały na mnie, jak na coś strasznego, niepojętego i ciekawego. Co on też może z takim zapałem opowiadać swemu towarzyszowi?“ — myślała, przyglądając się dwom panom, idącym przez ulicę. „Czy można opowiadać komubądż o swych uczuciach? Chciałam opowiedzieć Dolly i dobrze, żem nie opowiedziała. Nieszczęście moje ucieszyłoby ją tylko! Nie zdradziłaby swej radości, wiem jednak, iż sprawiłoby jej przyjemność, że zostałam ukaraną za te rozkosze, których mi zazdrościła. Kiti, to jeszcze bardziej byłaby zadowoloną... Jak ja ją widzę nawskroś... wie, że dla męża jej byłam bardziej uprzejmą, niż zwykle bywam, jest więc zazdrosną o niego, nienawidzi mnie i w dodatku pogardza mną, gdyż w jej przekonaniu jestem upadłą kobietą. Gdybym w rzeczy samej była upadłą kobietą, mogłabym rozkochać w sobie jej męża... uczyniłabym to z łatwością... i chciałam nawet... O ten jest zadowolony z siebie!“... — pomyślała, patrząc na tłustego, rumianego jegomościa, który, gdy powozy ich mijały się, wziął ją za znajomą i uniósł lśniący cylinder nad łysą, błyszczącą głową, i nagle przekonał się, iż się omylił. — „Zdawało mu się, iż mnie zna... a on zna mnie równie mało, jak w ogóle wszyscy na świecie. Ja sama nie znam siebie. Znam tylko swoje apetyty, jak powiadają Francuzi. Zachciało się im tych wstrętnych, brudnych lodów“... — pomyślała, spoglądając na dwóch chłopaków, którzy zatrzymali roznosiciela lodów. Roznosiciel zdjął z głowy wanienkę i rogiem fartuszka obcierał spoconą twarz. — „Wszyscy pragniemy czegoś słodkiego i smacznego... gdy niestać nas na cukierki, przynajmniej groszowych lodów. Kiti również: nie Wroński, to Lewin! i jest jeszcze zazdrosną o mnie... wszyscy nienawidzimy się nawzajem. Ja nienawidzę Kiti, ona mnie... tak, to wielka prawda! Tiutkin, Coiffeur. Je me fais coiffer par Tiutkin... Powiem mu to, jak przyjedzie“ — pomyślała i uśmiechnęła się; lecz natychmiast przypomniała sobie, że teraz niema już komu opowiadać śmiesznych rzeczy. — „A zresztą niema nic śmiesznego ani wesołego na świecie. Wszystko to takie wstrętne! Dzwonią na nabożeństwo wieczorne i ten kupiec tak pobożnie żegna się! pochyla się przytem ostrożnie, jak gdyby się bał, żeby mu cobądż nie upadło... Po co są te cerkwie, to dzwonienie, te wszystkie kłamstwa?... Po to tylko, aby ukryć, że wszyscy nienawidzimy się nawzajem, tak jak ci dorożkarze, co sobie wymyślają od ostatnich słów. Jawszyn powiada: on mi chce zabrać ostatnią koszulę, a ja jemu... tak, to prawda!“
Na rozmyślaniach tego rodzaju, które rozerwały ją do tego stopnia, iż przestała nawet rozmyślać nad swem położeniem, minęła cała droga i Anna nie spostrzegła nawet, iż powóz zatrzymał się przed domem. Dopiero, gdy ujrzała wychodzącego na jej spotkanie szwajcara, przypomniała sobie, że posłała do Wrońskiego list i depesze.
— Czy jest odpowiedź? — zapytała.
— Zobaczę natychmiast — odparł szwajcar, i zajrzawszy do szafki wyjął i podał jej cienką, kwadratową kopertę z depeszą. — „Przed dziesiątą nie mogę przyjechać. Wroński“ — przeczytała.
— A posłaniec powrócił już? — zapytała.
— Jeszcze nie — brzmiała odpowiedź.
„A więc w takim razie wiem, co mi pozostaje do czynienia“ — pomyślała, i czując, że gniew i potrzeba zemsty wzbierają w niej, pobiegła szybko na górę. — „Ja sama pojadę do niego... zanim rozłączę się z nim na zawsze, muszę mu wszystko powiedzieć... nigdy jeszcze nikogo tak nienawidziłam, jak tego człowieka!“ — myślała. W przedpokoju na wiszadłach wisiał kapelusz Wrońskiego; rzuciwszy okiem na ten kapelusz, Anna aż drgnęła ze wstrętu. Nie przyszło jej na myśl, że depesza jego była odpowiedzią na jej depeszę i że w chwili, gdy telegrafował, nie doszła go jeszcze jej kartka. Widziała go, jak rozmawia teraz spokojnie z matką i z księżniczką Sorokiną, i jak cieszy się z jej, Anny, cierpień. „Tak... trzeba jechać czemprędzej“ — rzekła do siebie, nie wiedząc jeszcze dokąd ma jechać. Chciała czemprędzej uciec przed myślami, jakie ogarniały ją w tym strasznym domu. Służba, ściany, meble w pokojach, wszystko wywoływało w niej obrzydzenie, niechęć, i zdawało się przygniatać nieznośnym ciężarem. „Tak, muszę jechać na stacyę kolejową, a jeżeli nie na stacyę, to tam do niego, i stanąć przed nim.“ Anna poszukała w gazecie rozkładu pociągów i przekonała się, że pociąg wieczorny odchodzi dwie minuty po ósmej. „Tak... zdążę jeszcze.“ Kazała zaprządz drugą parę koni i zaczęła pakować do ręcznego kuferka rzeczy, potrzebne na kilka dni, gdyż wiedziała, że tutaj już nie powróci więcej. Z wielu planów, jakie jej przychodziły do głowy, sama nie wiedząc dlaczego, wybrała następujący: po tem co zajdzie tam na stacyi lub w majątku hrabiny, pojedzie koleją w stronę Niżnego Nowogrodu i po drodze zatrzyma się w pierwszem większem mieście.
Anna podeszła do stołu, na którym stał obiad, powąchała chleb i ser, i przekonawszy się, że zapach jedzenia sprawia jej obrzydzenie, kazała powozowi zajechać i opuściła mieszkanie. Kamienica rzucała już cień przez całą szerokość ulicy, zapowiadał się ciepły, jasny wieczór. Anna nie mogła na nikogo spoglądać, gdyż ruchy i słowa wszystkich drażniły ją niewypowiedzianie: i odprowadzającej ją do powozu Annuszki i Piotra, który umieszczał w powozie kuferek...
— Jesteś mi niepotrzebny, Piotrze!
— A kto kupi pani bilet?
— Jak chcesz zresztą... mnie wszystko jedno! — odparła z gniewem.

Piotr wskoczył na kozioł i ująwszy się ręką pod bok, kazał jechać na dworzec.

XXX.

„Oto znowu to samo! znowu rozumiem wszystko“ — rzekła do siebie Anna; gdy powóz ruszył i, kołysząc się, zaturkotał po nierównym bruku; wrażenia zmieniały się nieustannie, ustępując szybko miejsca jedno drugiemu.
„O czem to było mi tak przyjemnie myśleć, myślałam o tem niedawno!“... — starała się przypomnieć sobie. — „Tiutkin, coiffeur? Nie... nie o tem. Prawda... o tem, co mówił Jawszyn, że walka o byt i nienawiść są jedynymi węzłami, wiążącymi z sobą ludzi. Napróżno państwo jedziecie“ — zwróciła się myślą do towarzystwa, które czterokonnym powozem zdawało się jechać na zamiejską wycieczkę — „i pies, którego wieziecie z sobą, nic wam nie pomoże... przeznaczenie wszędzie będzie was ścigało.“ — Rzuciwszy okiem w stronę, w którą odwrócił się Piotr, Anna ujrzała robotnika z fabryki; robotnik tak się upił, że policyant wiózł go dorożką na wpół nieżywego. — „Ten to już prędzej — pomyślała — my z hrabią Wrońskim również nie znaleźliśmy tego zadowolenia, chociaż liczyliśmy na nie z pewnością“ — i Anna po raz pierwszy dopiero skierowała to jasne światło, przy którem przypatrywała się wszystkiemu, na cały swój stosunek z hrabią Wrońskim, o którym dawniej usiłowała nie myśleć. — „Czego on szukał we mnie? Nietyle miłości, co zadowolenia swej próżności i dumy“... — Annie zdawało się, że słyszy znowu każde jego słowo, że widzi spojrzenie jego, przypominające swym wyrazem spojrzenie pokornego wyżła, spojrzenie, jakie miał w początkach ich znajomości... A teraz wszystko zdawało się potwierdzać jej przypuszczenia. — „Tak... był w nim tryumf niezaspokojonej próżności... rozumie się, że była i miłość, lecz znacznie więcej było dumy... pysznił się mną. Teraz to już minęło, gdyż niema już z czego być dumnym; nie pysznić się lecz pogardzać mną należy. Wszystko, co tylko był w stanie zabrać mi, zabrał; teraz nie jestem mu potrzebną. Ja jestem mu ciężarem, on zaś usiłuje nie być nieuczciwym względem mnie. Wczoraj przez nieostrożność powiedział za wiele... czeka tylko na rozwód, aby ożenić się, ale nie ze mną, i spalić mosty za sobą. Kocha mnie... ale jak? The zest is gone. „Ten chce cały świat zadziwić swoją osobą i jest nadzwyczaj zadowolony z siebie“ — pomyślała, patrząc na tłustego, rumianego subjekta sklepowego, używającego konnej przejażdżki na wynajętej z ujeżdżalni szkapie. — „Przestałam mu się już podobać. Jeżeli wyjadę od niego, on w gruncie rzeczy będzie zadowolonym.“
Przejmujące światło, w jakim, jak obnażona, stawała przed nią obecnie cała istota i treść ludzkiego życia i stosunków’, przekonywało Annę, że przypuszczenia jej nie były mylnemi.
„Miłość moja staje się coraz bardziej namiętną i egoistyczną, a jego gaśnie stopniowo, i dlatego musimy się rozstać“ — myślała w dalszym ciągu. — „I nic nie jest w stanie zaradzić temu. Dla mnie on jest wszystkiem i żądam, aby coraz bardziej i bardziej należał do mnie, on zaś coraz usilniej pragnie odsunąć się odemnie. Zanim połączyliśmy nasze losy, jakaś siła wyższa zmuszała nas zbliżać się wzajemnie ku sobie; gdyśmy się zeszli, poczęła działać inna siła, która nas oddala jedno od drugiego. Nic nie jest w stanie przeciwdziałać tej sile. On zarzuca mi, że jestem bezmyślnie zazdrosna, ja sama powtarzam to sobie, ale to nieprawda... Nie jestem zazdrosna... nie czuję się jednak zadowoloną i zaspokojoną. Ale“... — otworzyła usta i przesiadła się w powozie, aby otrząsnąć się ze wzruszenia, wywołanego myślą, jaka jej nagle przyszła do głowy. — „Gdybym ja mogła być czem innem, nietylko kochanką, żądną jego pieszczot; lecz ja nie mogę i niechcę być niczem innem... to pożądanie wzbudza w nim wstręt, a we mnie niechęć, i inaczej w żaden sposób być nie może. Czyż ja niewiem, że on nie oszukiwałby mnie, że niema żadnych widoków na księżniczkę Sorokinę, że nie kocha się w Kiti, że nie zdradzi mnie? Wiem to wszystko, ale to nic nie pomaga. Jeżeli on, nie kochając mnie, z obowiązku tylko będzie dobrym i czułym dla mnie, a tego nie będzie, czego ja sobie życzę, tak... to to jest tysiące razy gorsze niż nienawiść! To piekło! A do tego już doszło... on oddawna już nie kocha mnie... a gdzie kończy się miłość, tam zaczyna się nienawiść... Tych ulic nie znam zupełnie, jakieś góry i wciąż tylko domy i domy... A w domach ludzie, bardzo dużo ludzi... Tyle ich jest, zliczyć ich trudno, a wszyscy nienawidzą się nawzajem. Przypuśćmy, że wymyślę coś takiego, czego życzę sobie i co mi zapewni szczęście. No... naprzykład? Otrzymuję rozwód, Aleksiej Aleksandrowicz oddaje mi Sierożę, wychodzę za mąż za Wrońskiego“... Gdy Anna przypomniała sobie Aleksieja Aleksandrowicza, z niezwykłą żywością wyobraziła go sobie natychmiast, jak żywego przed sobą, z jego łagodnemi, zgasłemi oczami bez życia, blękitnemi żyłami na białych rękach, z jego szczególnemi intonacyami i trzaskaniem palcami; dreszcz wstrętu i obrzydzenia przejął ją na wspomnienie stosunku, istniejącego kiedyś między nimi, stosunku, który również nazywał się miłością. „Otrzymam rozwód i zostanę żoną Wrońskiego... i co mi z tego przyjdzie?... że Kiti będzie zachowywać się względem mnie inaczej, jak dzisiaj? Nie! A Sieroża czy przestanie pytać się lub myśleć o moich dwóch mężach? A jakież nowe uczucie stworzę między sobą a Wrońskim? Czyż mogę liczyć już nie na to, że będę szczęśliwą, lecz że przestanę cierpieć? Nie, stanowczo nie!“ — odpowiedziała bez najmniejszego wahania. — „Niesposób... nasze życia rozchodzą się, jam jego, a on mojem nieszczęściem, a przerobić ani mnie ani jego nie można. Próbowałam już rozmaitych sposobów, ale śruba zużyła się. Co ja jestem, nędzarka obarczona dzieckiem, nad którą on lituje się tylko. Czyż my wszyscy nie jesteśmy rzuceni na świat tylko po to, aby nienawidzieć się nawzajem, i co za tem idzie, czynić sobie przykrości? — Idą uczniowie z gimnazyum i śmieją się! Sieroża?“... — przypomniała sobie syna. — „Myślałam również, że kocham go i cieszyłam się tą myślą... a jednak obchodzę się bez niego i zastąpiłam go inną miłością... nie uskarżałam się nawet na tę zamianę, dopóki miłość Wrońskiego czyniła zadość mym wymaganiom.“ I Anna z odrazą przypomniała sobie wszystko, co nazywała swą miłością. Cieszył ją teraz jasny, zdrowy pogląd na życie swoje i na ludzi. „Tak... i ja, i Piotr, i stangret Teodor, i ten kupiec i ci wszyscy ludzie, co mieszkają tam nad Wołgą, na której brzegi zapraszają te afisze... i wszędzie i zawsze!“ — myślała, gdy już podjechała do niskich zabudowań niżnegorodzkiej stacyi, i gdy tragarze wybiegli na spotkanie powozu.
— Czy każe pani kupić bilet do Obirałowki? — zapytał Piotr.
Anna zapomniała zupełnie dokąd i po co jedzie i tylko z wielkim wysiłkiem mogła zrozumieć pytanie.
— Tak — odparła, wysiadając z powozu i oddając lokajowi portmonetkę; walizkę wzięła sama.

Torując sobie drogę ku sali pierwszej klasy przez tłum podróżnych i odprowadzających, Anna przypominała sobie stopniowo wszystkie szczegóły swego położenia i powzięte plany, nie wiedząc, który z nich doprowadzić do skutku. I znowu to nadzieja, to rozpacz, zaczęły rozdrażniać rany jej zbolałego, bijącego mocno serca. Siedząc na kanapie i czekając na odejście pociągu, Anna spoglądała z odrazą na wchodzących i wychodzących (wszyscy wydawali się jej wstrętnymi), myślała o tem, jak pojedzie na stacyę i napisze parę słów do niego, i o tem, co ma mu napisać, i o tem, jak on teraz skarży się, na nią przed matką, o tem jak wejdzie do niego do domu matki i co mu powie. Chwilami zaś przychodziło jej na myśl, że mogłaby być jeszcze szczęśliwą w życiu... że jednocześnie kocha i nienawidzi go, że serce bije jej niezwykle prędko i mocno...

XXXI.

Rozległ się dzwonek: przebiegli, spiesząc się, jacyś młodzi mężczyźni nieprzyjemnej powierzchowności, źle wychowani, starając się zwrócić na siebie uwagę; pokazał się w sali Piotr w liberyi i kamaszach, z tępą, zwierzęcą fizyognomią i podszedł ku niej, aby doprowadzić ją do wagonu.Gdy Anna przechodziła przez peron, koło rozmawiających głośno młodych ludzi, ci ostatni umilkli, tylko jeden z nich szepnął o niej parę słów swym przyjaciołom, zapewne nieprzyzwoitych. Anna weszła po wysokich schodkach do wagonu i siadła w pustym przedziale na sprężynowej, zakurzonej, niegdyś białej kanapie. Piotr, uśmiechając się głupio, zdjął na pożegnanie kapelusz z galonem, konduktor zatrzasnął drzwiczki i zamknął je na zasuwkę. Jakaś dama brzydka potwornie, w tiurniurze (Anna myślą rozebrała ją i przeraziła się jej brzydotą) i dziewczynka, śmiejąca się z przymusem, przebiegły pod oknami wagonu.
— U Katarzyny Andrejewnej, ma tante, ona ma wszystko! — wołała dziewczyna.
„Z dziewczyny także uczynili potwora, który już również umie udawać“ — pomyślała Anna. Aby nie patrzeć na nikogo, wstała prędko i siadła koło okna z przeciwnej strony. Zasmolony robotnik w czapce, z pod której wyłaziły nieuczesane włosy, przeszedł koło tego okna i pochylił się nad kołami wagonu. „Gdy patrzę na tego chłopa, staje mi w pamięci coś znajomego“... — pomyślała Anna i przypominając sobie swój sen, podeszła cała drżąca ze strachu ku drzwiczkom, które konduktor otwierał właśnie, wpuszczając jakąś parę, widocznie małżeństwo.
— Czy pani życzy sobie opuścić wagon?
Anna nic nie odpowiedziała.
Ani konduktor, ani nowi pasażerowie nie zauważyli pod woalką przerażenia, malującego się na jej obliczu. Po chwili powróciła do swego kąta i znowu usiadła. Małżeństwo zajęło miejsce naprzeciwko niej, ukradkiem lecz bacznie przyglądając się jej sukni. Oboje wydali się Annie wstrętnymi. Mąż zapytał, czy pozwoli zapalić; pytał jednak nie dlatego, aby mu się chciało naprawdę palić, tylko aby wszcząć z nią rozmowę; otrzymawszy pozwolenie Anny, zaczął rozmawiać z żoną po francusku; rozmawiali wymuszenie, nieszczerze, o głupstwach, i widocznie tylko dlatego, że Anna ich słucha, Anna widziała jak na dłoni, że oboje są sobą znudzeni do najwyższego stopnia i że nienawidzą się nawzajem; nie sposób nie spoglądać z odrazą na takie potwory.
Rozległ się drugi dzwonek, poczem słychać było przewożenie bagażu na ręcznym wózku, hałas, krzyki i śmiechy. Anna była do tego stopnia przeświadczoną, że nikt niema żadnego powodu do śmiechu, że śmiech ten sprawiał jej ból i chciała zatkać uszy, aby nie słyszeć go. Nareszcie uderzył trzeci dzwonek, rozległo się gwizdanie, skrzypienie kół, łańcuchy zgrzytnęły i mąż przeżegnał się. „Zapytałabym się go z przyjemnością, co on myśli, gdy się żegna“... — pomyślała Anna, spoglądając na niego ze złością. Nie zwracając najmniejszej uwagi na damę, przypatrywała się przez okno ludziom stojącym na platformie, którzy zdawali się odsuwać w przeciwną stronę. Podskakując miarowo w miejscach łączenia się szyn, wagon minął peron, ścianę, sygnał kolejowy, wagony, stojące na linii; koła, obracając się z coraz większą szybkością, zaczęły dzwonić po szynach; przez okno zajrzało jasne, wieczorne słońce i łagodny powiew wiatru począł igrać z firanką. Anna zapomniała o swych sąsiadach i znowu pogrążyła się w myślach, oddychając świeżem powietrzem i pochylając od czasu do czasu głowę w takt kołysania się wagonu.
„Tak... na czem to ja stanęłam?!... Na tem, że nie mogę wymyśleć położenia, w którem życie nie byłoby męczarnią, że my wszyscy jesteśmy na to tylko stworzeni, aby cierpieć, że wszyscy wiemy o tem i wszyscy szukamy tylko środków, aby oszukać samych siebie... gdy zaś przekonywamy się o prawdzie, cóż nam wtedy pozostaje do czynienia?“...
— Przecież człowiek jest obdarzony rozumem, powinien więc pozbyć się tego, co mu dolega — wygłosiła po francusku dama, do tego stopnia zadowolona widocznie ze swej sentencyi, że aż pokazała zęby w uśmiechu.
Słowa jej zdawały się być odpowiedzią na myśli Anny.
„Pozbyć się tego, co dolega“ — powtórzyła Anna. I spojrzawszy na męża z rumianymi policzkami i na chudą żonę, domyśliła się, że chorowita żona ma się za niezrozumianą istotę, a mąż, oszukując ją, stara się podtrzymać w niej to mniemanie. Annie zdawało się, iż zna ich historyę, i że widzi najskrytsze zakątki ich duszy, nic w nich jednak nie było ciekawego, i Anna w dalszym ciągu oddała się swym myślom.
„Tak, dolega mi bardzo, a na to mam rozum, aby pozbyć się swych cierpień, a zatem muszę się ich pozbyć. Dlaczego nie mamy zagasić świecy, gdy już niema na co patrzeć się, lub gdy to, na co musimy spoglądać, sprawia nam obrzydzenie?... Ale jak?... Dlaczego ten konduktor przebiegł po galeryjce, po co ci młodzi ludzie w sąsiednim wagonie wyprawiają hałasy? po co rozmawiają? po co się śmieją? To wszystko nieprawda, kłamstwo, złudzenie, zło!“...
Gdy pociąg zatrzymał się na stacyi, Anna, otoczona tłumem pasażerów, wyszła na peron, starając się jak najdalej odsuwać od wszystkich, jak od zarażonych, i usiłowała przypomnieć sobie, po co tutaj przyjechała i co ma robić. Wszystko, co przedtem zdawało się jej możebnem, teraz było bardzo trudnem do obmyślenia, szczególnie wśród tego hałaśliwego tłumu wstrętnych ludzi, którzy nie dawali jej chwili spokoju; tragarze podbiegali ku niej, ofiarowując swe usługi; młodzi ludzie, uderzając obcasami po deskach peronu i rozmawiając głośno, oglądali się na nią, a idący naprzeciwko niej mijali ją nie z tej strony, z której powinni to byli czynić, Przypomniawszy sobie, że ma zamiar jechać dalej, jeżeli nie zastanie odpowiedzi, zatrzymała jednego z tragarzy i zapytała, czy niema na stacyi człowieka z listem od hrabiego Wrońskiego.
— Hrabia Wroński? Przed chwilą byli tu ludzie od niego, przyjeżdżali po księżnę Sorokinę z córką. A jak stangret wygląda?
Anna nie skończyła jeszcze rozmawiać z tragarzem, gdy rumiany i wesoły zawsze Michał, w niebieskim odświętnym kubraku, z łańcuszkiem od zegarka, dumny widocznie z tego, że tak dobrze spełnił polecenie, podszedł do niej i podał jej list. Anna rozpieczętowała go i, zanim zdążyła jeszcze przeczytać, uczuła jak serce jej się ścisnęło. „Żałuję bardzo, że kartka nie zastała mnie. Będę o dziesiątej“ — niedbale odpisał Wroński.
„Tak!... spodziewałam się tego!“ — rzekła do siebie ze złym uśmiechem.
— Dobrze, możesz wracać do domu — zwróciła się cicho do Michała. Mówiła cicho, gdyż przyspieszone bicie serca przeszkadzało jej oddychać. — „Nie, ja nie pozwolę dręczyć siebie“ — pomyślała, zwracając się z pogróżką nie do niego, nie do siebie, a do tego kogoś, kto zmusza ją cierpieć, i poszła wzdłuż peronu.
Dwie przechadzające się służące odwróciły głowy, przypatrując się jej i robiąc na cały głos uwagi nad jej toaletą: „prawdziwe“, wydały opinię o koronkach, jakie Anna miała na sobie. Młodzi ludzie, ci sami, których widziała już w Moskwie, nie dawali jej spokoju; znowu zaglądali jej w twarz i, opowiadając coś na cały głos, przeszli koło niej. Zawiadowca stacyi, mijając ją, zapytał, czy jedzie dalej; chłopiec, sprzedający kwas, nie spuszczał z niej oka. „Boże mój, Boże!... dokąd ja mam się udać?“, myślała, idąc peronem, na końcu którego zatrzymała się. Jakieś damy z dziećmi śmiały się i rozmawiały głośno ze znajomym sobie, przypadkowo spotkanym panem w okularach, zamilkły jednak, gdy Anna zrównała się z niemi i poczęły przyglądać się jej bacznie; przyspieszyła więc kroku i odsunęła się od nich na sam kraj peronu. Na stacyę wchodził towarowy pociąg, peron zatrząsł się cały, i Annie wydało się, że znowu siedzi w wagonie i jedzie.
I nagle, przypomniawszy sobie o człowieku zmiażdżonym przez pociąg w dzień pierwszego spotkania się jej z Wrońskim, Anna wpadła odrazu na myśl, co powinna zrobić. Prędkim, lekkim krokiem zeszła ze schodków, prowadzących od wodociągu na plant i zatrzymała się koło mijającego ją pociągu. Patrzała w dół na śruby, na łańcuchy, na ogromne stalowe koła, i starała się na oko znaleźć środkowy punkt między przedniemi i tylnemi kołami, oraz określić chwilę, gdy ten punkt będzie ją mijał.
„Tam!“ — mówiła sobie, spoglądając na cień wagonu, na piasek zmieszany z węglowym pyłem — „tam... w sam środek... a i jego ukarzę i znajdę obronę przed wszystkimi, a nawet przed samą sobą!“
Chciała upaść pod środek pierwszego wagonu, jaki zrównał się z nią; lecz czerwona torebka, której nie zdjęła z ręki, przeszkodziła jej, było więc już za późno; punkt środkowy minął ją. Trzeba było czekać na następny wagon. Ogarnęło ją uczucie, podobne do tego, jakiego doznawała zwykle, gdy kąpiąc się, wchodziła do wody, i Anna przeżegnała się. Odruchowy gest, jakim położyła na sobie znak krzyża świętego, wzbudził w jej duszy cały szereg młodzieńczych i dziecinnych wspomnień, i nagle mrok, zaciemniający już wszystko, rozprószył się, a życie objawiło się znowu, ukazując wszystkie minione chwile szczęścia. Anna nie spuszczała jednak spojrzenia z kół zbliżającego się drugiego wagonu. I w chwili, gdy punkt środkowy tego wagonu mijał ją, odrzuciła woreczek i, wsuwając głowę między ramiona, upadła na ręce pod wagon i lekkim ruchem, jak gdyby miała zamiar wstać natychmiast, przyklękła; nagle ogarnął ją przestrach na myśl o tem, co czyni. „Gdzie ja jestem? co robię? po co?“ Chciała podnieść się, cofnąć, lecz coś olbrzymiego, żywiołowego trąciło ją w głowę i pociągnęło za plecy. „Panie! wybacz mi wszystko!“ — szepnęła, czując, że wszelaki opór jest niemożebnym.
Chłop, szepcząc jakieś niezrozumiałe wyrazy, pochylał się nad kawałem żelaza, a świeca, przy której odczytywała książkę pełną trwogi, obłudy, żalu i zła, zamigotała światłem jaśniejszem, niż zwykle, oświeciła przed Anną wszystko, co dotąd kryło się we mroku, zasyczała, poczęła gasnąć i zgasła na wieki.





CZĘŚĆ ÓSMA.

I.

Minęło prawie dwa miesiące. Była już połowa gorącego lata, a Siergiej Iwanowicz dopiero teraz zamierzał wyjechać z Moskwy.
W życiu Siergieja Iwanowicza zaszły w tym czasie różne zdarzenia. Rok temu ukończył pisać dzieło, owoc sześcioletniej pracy, któremu dał tytuł: Zarys zasad i ustroju państwowości w Europie i w Rosyi. Niektóre ustępy tego dzieła i wstęp były drukowane w peryodycznych pismach, resztę zaś Siergiej Iwanowicz odczytywał bliższym swym znajomym, myśli więc, zawarte w tem dziele, nie mogły być zupełną nowością dla publiczności; w każdym jednak razie Siergiej Iwanowicz spodziewał się, że pojawienie się jego dzieła powinno wywrzeć poważne wrażenie na czytający ogół i, jeżeli nie przewrót w nauce, to w każdym razie pewne zaciekawienie w świecie uczonych.
Książka, opracowana nader starannie, została wydaną i odesłaną do księgarni w zeszłym roku.
Siergiej Iwanowicz, nie pytając o nią nikogo, niechętnie i z udaną obojętnością odpowiadał na pytania swych przyjaciół jak rozchodzi się książka, i nie dowiadywał się nawet u księgarzy, czy dzieło jego znajduje nabywców; jednak bacznie i z naprężoną uwagą śledził za pierwszem wrażeniem, jakie praca jego wywrze na czytelników.
Minął tydzień, drugi, trzeci, i na publiczności nie znać było żadnego wrażenia; tylko przyjaciele jego, specyaliści i uczeni, od czasu do czasu, przez grzeczność widocznie, mówili półgębkiem o książce. Reszta zaś znajomych, nie zajmujących się dziełami poważniejszej treści, zupełnie nie rozmawiała z nim o niej. Publiczność, szczególnie teraz, zaprzątnięta czem innem, była najzupełniej obojętną. W prasie również przez cały miesiąc nie było wzmianki o dziele.
Siergiej Iwanowicz wyliczył najdokładniej czas, potrzebny na napisanie recenzyi, ale minął miesiąc jeden, drugi, o książce było głucho.
Tylko w Północnym Chrabąszczu, w dowcipnym fejletonie o śpiewaku Drabanti, który utracił głos, uczyniono przy sposobności parę uszczypliwych wzmianek o dziele Koznyszewa. Wzmianki te dowodziły, że sąd o książce zapadł już i że skazano ją na ogólne pośmiewisko.
Nareszcie po upływie trzech miesięcy, pewien poważny miesięcznik pomieścił krytyczny artykuł. Siergiej Iwanowicz znał autora, gdyż spotkał się z nim raz u Hołubcowa.
Autor artykułu był młodym, chorowitym fejletonistą, zręcznym bardzo dziennikarzem, jednak nadzwyczaj mało wykształconym i nieśmiałym w stosunkach osobistych.
Pomimo całej swej pogardy dla autora, Siergiej Iwanowicz przystąpił bez najmniejszego lekceważenia do odczytania krytyki: artykuł był staranny.
Fejletonistą zapatrywał się na książkę z punktu, z jakiego nie sposób było zapatrywać się na nią; do tego jednak stopnia zręcznie poprzytaczał urywki, że dla tych, co nie czytali książki (a twierdzić można napewno, że nikt jej nie czytał), widocznem było zupełnie, że cała książka jest niczem innem, jak tylko zbiorem wzniosłych frazesów, w dodatku niewłaściwie użytych (dowodziły tego liczne znaki zapytania) i, że autor książki jest człowiekiem zupełnie ograniczonym. Cała krytyka była napisana bardzo dowcipnie, sam nawet Siergiej Iwanowicz z chęcią zgodziłby się pisać tak dowcipnie; ale właśnie ten dowcip był najbardziej zabójczym.
Chociaż Siergiej Iwanowicz sprawdzał bez żadnych uprzedzeń słuszność zarzutów recenzenta, nie zwracał jednak uwagi na braki i błędy, które krytyk ośmieszał, ale natychmiast, pomimowoli zaczął przypominać sobie do najdrobniejszych szczegółów swe spotkanie i rozmowę z autorem artykułu.
„Czy nie naraziłem mu się przypadkiem?“ — myślał.
I Siergiej Iwanowicz przypomniał sobie, że ten młody człowiek użył kiedyś w rozmowie nieodpowiedniego wyrazu, przez co zdradził ogromny brak wykształcenia, a on, Siergiej Iwanowicz, poprawił go; teraz Koznyszew rozumiał już dlaczego krytyka była napisana w ten sposób.
Po tym artykule zapanowało głuche milczenie i w druku i w rozmowach, i Siergiej Iwanowiez widział, że sześcioletnia praca jego, której oddawał się z takim zapałem, poszła w zapomnienie, nie pozostawiając za sobą żadnego śladu.
Położenie Siergieja Iwanowicza było tem przykrzejsze, że ukończywszy swą książkę, nie miał obecnie żadnej gabinetowej pracy, zajmującej mu dawniej znaczną część czasu.
Siergiej Iwanowicz był człowiekiem rozumnym, zdrowym, wykształconym, czynnym, i nie wiedział na co zużytkować swe zdolności. Rozmowy w salonach, na zjazdach, zebraniach, na posiedzeniach przeróżnych komitetów, wszędzie, gdzie można było tylko mówić, zabierały mu trochę czasu; ale Siergiej Iwanowiz przyzwyczajony oddawna do życia miejskiego, nie pozwalał swemu umysłowi rozpraszać się całkowicie na rozmowy, jak to czynił za każdym swym pobytem w Moskwie jego niedoświadczony brat. Siergiejowi Iwanowiczowi pozostawało jeszcze sporo wolnego czasu i sił umysłowych.
Na jego szczęście, w tych najprzykrzejszych z powodu niepowodzenia książki chwilach, kwestye obcych wyznań, amerykańskich przyjaciół, głodu w gubernii samarskiej, wystawy, spirytyzmu ustąpiły miejsca kwestyi Słowian. Kwestya ta zajmowała obecnie najbardziej opinię publiczną, i Siergiej Iwanowicz, który już dawniej był jednym z najgorliwszych działaczy w tej sprawie, poświęcał jej teraz cały czas.
W sferze ludzi, do których należał Siergiej Iwanowicz, nie było wtedy mowy o niczem innem, tylko o wojnie serbskiej, a gazety tylko o niej pisały. Wszystko, czem zajmują się zwykle ludzie, mający dużo czasu do zabicia, czyniło się teraz na korzyść Słowian: bale, koncerty, obiady, zapałki, stroje pań, piwo, restauracye świadczyły o współczuciu ku Słowianom.
Siergiej Iwanowicz nie zgadzał się pod wieloma względami z tem, co mówiono i pisano o kwestyi wschodniej: widział, że kwestya ta staje się jedną z tych modnych kwestyi, jakie zawsze, ustępując od czasu do czasu miejsca jedna drugiej, stają się przedmiotem powszechnego zajęcia; widział też, że sprawą tą zajmuje się bardzo wiele ludzi, mających na widoku osobiste cele lub zainteresowanych w niej; dowodził więc wręcz, że gazety drukują za wiele niepotrzebnych, często najzupełniej fałszywych wiadomości po to tylko, aby zwrócić na siebie uwagę i przekrzyczeć swych współzawodników.
Siergiej Iwanowicz widział, że korzystając z nastroju społeczeństwa, najgłośniej krzyczą i hałasują ci, co mają się za zapoznanych i pokrzywdzonych: głównodowodzący bez żołnierzy, ministrowie bez ministeryów, dziennikarze bez dzienników, przewódzcy stronnictw bez stronników i t. p.; widział, że było w tem wszystkiem dużo lekkomyślności i śmieszności, lecz widział również i nie wątpił, że rośnie entuzyazm, łączący społeczeństwo w jedną całość; z objawu tego należało się cieszyć tylko. Rzeź Słowian, współwyznawców i pobratymców, wywołała współczucie ku cierpiącym i oburzenie na prześladowców, a bohaterstwo Serbów i Czarnogórców, walczących za wzniosłą sprawę, wywołało w całym narodzie pragnienie dopomożenia swym braciom, i to nietylko słowami, ale i czynem.
Jednocześnie istniał i drugi objaw, z którego Siergiej Iwanowicz był zadowolonym; ujawnienie się samopoczucia społecznego. Dusza narodu zaznaczyła swój wyraz, jak wyrażał się Siergiej Iwanowicz, który, im bardziej zajmował się tą sprawą, tem więcej nabierał przekonania, że jest to sprawa przybierająca ogromne rozmiary i mogąca stanowić epokę.
Koznyszew poświęcił się cały tej sprawie i przestał zupełnie myśleć o swej książce; odbierał ogromną ilość listów i zapytań, na które nie miał nawet czasu odpowiadać. Będąc zapracowanym przez całą wiosnę i część lata, dopiero w lipcu zdołał wybrać się do brata na wieś.
Siergiej Iwanowicz jechał na wieś, aby odpocząć i aby tam w ciszy wiejskiej napawać się widokiem podniosłego nastroju ludu; o istnieniu tego nastroju i on sam i wszyscy działacze społeczni byli głęboko przeświadczeni.
Katawasow oddawna już obiecał Lewinowi, że go odwiedzi; spełniając swą obietnicę, wyjechał razem z Siergiejem Iwanowiczem.

II.

Zaledwie powóz Siergieja Iwanowicza i Katawasowa zatrzymał się przed niezwykle ożywionym dzisiaj dworcem kolejowym, zajechały cztery dorożki, zajęte przez ochotników. Panie z bukietami w rękach rzuciły się ku nim, a ochotnicy, otoczeni damami i tłumem licznie zebranej publiczności, weszli do sali.
Jedna z grona pań, odprowadzających ochotników, wychodząc z sali zwróciła się do Siergieja Iwanowicza:
— Pan również przyjechał żegnać ich? — zapytała po francusku.
— Nie księżno... sam wyjeżdżam na odpoczynek do brata... a pani zawsze ich odprowadza? — zapytał Siergiej Iwanowicz z lekkim uśmiechem.
— Ma się rozumieć! — odparła księżna. — Czy to prawda, że od nas pojechało już ośmset ludzi?... Malwiński nie chciał mi wierzyć...
— Więcej niż ośmset... jeżeli będziemy rachować i tych, co wyjechali nie wprost z Moskwy, to będzie ich przeszło tysiąc — rzekł Siergiej Iwanowicz.
— Doprawdy?... mówiłam przecież! — z radością zawołała księżna — wszak prawda, że zebrano już około miliona?
— Nawet przeszło, księżno.
— A dzisiejsza depesza?... znowu pobili Turków!...
— Tak... czytałem już — odparł Siergiej Iwanowicz.
Rozmowa toczyła się o ostatniej depeszy, donoszącej, że Turcy przez trzy dni z rzędu byli wypierani z zajmowanych przez siebie pozycyj, i że jutro należy oczekiwać stanowczej bitwy.
— Dobrze, że sobie przypomniałam... pewien młody człowiek prosi bardzo, aby go przyjęto na ochotnika... nie wiem czemu robią mu trudności. Chciałam prosić pana, aby mu pan ułatwił... znam go bardzo dobrze... niech pan będzie łaskaw napisać parę słów... poleciła mi go hrabina Lidya Iwanowna...
Siergiej Iwanowicz poszedł do sali pierwszej klasy, napisał parę słów do osoby, od której zależało przyjmowanie ochotników, i oddał je księżnej.
— Czy pan wie, że ten znany hrabia Wroński jedzie tym pociągiem? — zapytała księżna z dużo mówiącym uśmiechem gdy Siergiej Iwanowicz oddał jej kartkę.
— Słyszałem, że jedzie, ale nie wiedziałem, że dzisiaj... więc jedzie tym pociągiem?
— Widziałam go... przyjechał już na dworzec; matka tylko odprowadza go. W każdym razie to najlepsza rzecz, jaką mógł zrobić...
— Ma się rozumieć!
Nagle tłum rzucił się do stołu, przy którym ochotnicy jedli obiad; księżna i Siergiej Iwanowicz podeszli również i usłyszeli głos jakiegoś pana, który, podnosząc trzymany w ręku kieliszek, przemawiał do ochotników.
„Przelewać krew za wiarę, za ludzkość, za braci naszych!“ — wygłaszał mówca. — „Prastara Moskwa błogosławi was, gdyż spełniacie wzniosły czyn. Żywio!“ — głośno zawołał; w głosie jego słychać było łzy.
Słuchacze powtórzyli okrzyk „żywio!“ nowe tłumy poczęły napływać do sali i mało co nie przewróciły księżnej.
— A co księżno! — zawołał, uśmiechnięty rozkosznie jak zwykle, Stepan Arkadjewicz, który nagle znalazł się między tłumem. — Prawda, że bardzo dobrze i serdecznie przemówił? Brawo!... A i Siergiej Iwanowicz! Powiedziałby pan od siebie parę słów... wie pan... tak dla pokrzepienia i zachęcenia ich — dodał z czułym, ostrożnym i pełnym szacunku uśmiechem, ciągnąc delikatnie za rękę Siergieja Iwanowicza.
— Nie mogę... zaraz wyjeżdżam...
— Dokąd?
— Na wieś do brata — odparł Siergiej Iwanowicz.
— Spotka się pan tam z moją żoną. Pisałem do niej, ale pan ją pierwej zobaczy; niech pan będzie łaskaw jej powiedzieć, że pan mnie widział, i że all right... ona już będzie wiedziała. A zresztą niech pan jej powie, że otrzymałem nominacyę na członka komisyi połączonych... ona już zrozumie! Wie pani, les petites misères de la vie humaine — zwrócił się do księżnej, zdając się przepraszać ją — a Miahkaja, ale nie Liza, tylko Bibisz, wysyła tysiąc karabinów i dwanaście sióstr miłosierdzia... nie wiem, czy wspominałem panu już o tem?
— Tak, jużem słyszał — odparł niedbale Koznyszew.
— Szkoda, że pan jedzie — rzekł Stepan Arkadjewicz — jutro wydajemy obiad dla dwóch odjeżdżających: Dimjora Bortniańskiego z Petersburga i naszego Wesłowskiego Gryszy... jadą obydwaj. Wesłowski ożenił się niedawno... to zuch! prawda księżno? — zrwócił się do damy.
Księżna nic nie odpowiedziała, tylko spojrzała za Koznyszewa; Stepanowi Arkadjewiczowi nic a nic nie przeszkadzało jednak, że i Siergiej Iwanowicz i księżna zdawali się pragnąć aby ich czemprędzej uwolnił od swego towarzystwa; uśmiechając się, spoglądał to na pióro, zdobiące kapelusz księżnej, to rozglądał się po sali, jak gdyby szukał kogoś ze znajomych.
Ujrzawszy, że jedna z pań chodzi z tacą i zbiera ofiary na rzecz ochotników, Obłoński poprosił ją do siebie i położył pięciorublowy papierek.
— Nie mogę spoglądać obojętnie na te tace... dopóki tylko mam pieniądze przy sobie — rzekł. — Jakie wrażenie wywarła na panu dzisiejsza depesza? Ci Czarnogórcy to zuchy!
— Co też pani mówi! — zawołał, gdy księżna powiedziała mu, że Wroński jedzie tym samym pociągiem. Oblicze Stepana Arkadjewicza pokryło się na mgnienie oka wyrazem smutku, lecz po chwili, gdy kołysząc się od niechcenia na nogach i rozczesując bokobrody, wszedł do pokoju, gdzie siedział Wroński, Stepan Arkadjewicz zapomniał już zupełnie o rozpaczliwych jękach, jakie wydawał nad trupem siostry, i widział we Wrońskim tylko bohatera i przyjaciela od lat wielu.
— Pomimo wszystkich jego wad nie można nie oddać mu pewnej sprawiedliwości — odezwała się księżna do Siergieja Iwanowicza, gdy Obłoński pożegnał ich... to typowa rosyjsko-słowiańska natura! Obawiam się tylko, że Wrońskiemu będzie nieprzyjemnie spotkać się z nim... niech pan sobie mówi, co mu się żywnie podoba, mnie jednak los tego człowieka wzrusza ogromnie. Niech się pan zobaczy z nim w drodze...
— Owszem... jeżeli zdarzy się sposobność.
— Nie lubiłam go nigdy... nieszczęście jego jednak odkupiło bardzo dużo... niedość, że sam jedzie, ale wiezie z sobą cały szwadron, który wystawił własnym kosztem.
— Słyszałem.
Rozległ się dzwonek... wszyscy rzucili się ku drzwiom.
— Widzi go pan? — rzekła księżna, wskazując na Wrońskiego. Wroński miał na sobie długie palto i czarny kapelusz z szerokiemi skrzydłami; szedł przez peron prowadząc pod rękę matkę. Obłoński kroczył koło niego i opowiadał mu coś z przejęciem.
Wroński spoglądał ponuro przed siebie i zdawał się nie zwracać uwagi na Stepana Arkadjewicza; ale gdy Obłoński zwrócił zapewne jego uwagę, obejrzał się na Siergieja Iwanowicza i na księżnę, i uchylając kapelusza, skłonił się im. Postarzała i zbolała twarz jego zdawała się być wykutą z kamienia. Na peronie puścił matkę naprzód i wszedł do wagonu. Przed samem odejściem pociągu rozległy się dźwięki orkiestry: „Boże, cesarza chroń!“ potem okrzyki „hurra“ i „żywio!“ Jeden z ochotników, wysoki młody człowiek z zapadłą piersią, kłaniał się z zapałem, starając się, aby wszyscy widzieli go i machał nad głową filcowym kapeluszem i bukietem. Za nim wysuwali się, kłaniając się również, dwaj oficerowie i niemłody już człowiek z długą brodą.

III.

Pożegnawszy się z księżną, Siergiej Iwanowicz razem z Katawasowem wszedł na chwilę przed odejściem pociągu do przepełnionego wagonu.
Na następnej stacyi chór, składający się z młodych ludzi, głośnym śpiewem przywitał zbliżający się pociąg; ochotnicy znowu kłaniali się i wysuwali z okna, ale Siergiej Iwanowicz nie zwracał na nich najmniejszej uwagi; miewał tyle do czynienia z ochotnikami, iż znał już ogólny ich typ i przestali go już zajmować. Katawasow zaś, zajęty ciągle nauką, nie miał sposobności poznać ich bliżej, zaciekawiali go więc bardzo i profesor wypytywał o nich nieustannie Siergieja Iwanowicza, który też poradził mu, by na następnej stacyi przesiadł się do wagonu drugiej klasy i porozmawiał z nimi.
Idąc za tą radą, Katawasow na pierwszym przestanku przesiadł się i zawarł znajomość z ochotnikami. Siedzieli w rogu wagonu, rozmawiając na cały głos, i wiedząc widocznie, że uwaga pasażerów i Katawasowa, który wszedł właśnie przed chwilą, zwróconą jest wyłącznie na nich.
Najgłośniej mówił wysoki młodzieniec z zapadłemi piersiami: widać było po nim, że był dobrze podchmielonym, opowiadał z zapałem jakąś zabawną historyę, która miała miejsce w zakładzie naukowym, gdzie się kształcił. Naprzeciwko niego siedział niemłody już oficer w austryackiem kepi; ten z uśmiechem słuchał opowiadającego i do czasu do czasu drażnił go zadawanemi pytaniami. Trzeci ochotnik w artyleryjskim mundurze siedział koło nich na kuferku; czwarty spał.
Katawasow zaczął rozmawiać z młodym człowiekiem i dowiedział się, że był to bogaty moskiewski kupiec, który przed dwudziestym drugim rokiem życia zdołał zmarnować dość ładny majątek. Niepodobał się Katawasowi, gdyż wydał mu się zanadto rozpieszczonym i słabowitym, i był widocznie przeświadczonym, szczególnie teraz, gdy wypił za dużo, że zdobył się na czyn bohaterski i chełpił się nim w niemożebny sposób.
Drugi, dymisyonowany oficer gwardyi, również wywarł na Katawasowie nieprzyjemne wrażenie; znać było po nim, że człowiek ten nie z jednego pieca chleb jadał: był kiedyś urzędnikiem kolejowym, rządcą, potem zakładał różne fabryki, opowiadał o wszystkiem niepytany o to zgoła i najniestosowniej używał ciągle wyrazów, których znaczenia wcale nie rozumiał.
Za to trzeci, artylerzysta, podobał się bardzo Katawasowi; był to skromny, cichy człowiek, który nic nie mówił o sobie, a któremu imponował widocznie rozum i doświadczenie oficera gwardyi, oraz wzniosłe bohaterstwo kupca. Gdy Katawasow zapytał go dlaczego jedzie do Serbii, odpowiedział z prostotą:
— A cóż... wszyscy jadą... wypada też przyjść z pomocą i Serbom. Żal mi ich...
— Tak... tam brak szczególnie artylerzystów — zauważył Katawasow.
— Ja bardzo krótko służyłem w artyleryi... może przeznaczą mnie do kawaleryi lub do piechoty.
— Dlaczego do piechoty, kiedy najbardziej potrzeba im artylerzystów? — zapytał Katawasow, sądząc z wieku artylerzysty, że ten posiada już zapewne wyższy stopień.
— Nie długo służyłem w artyleryi i wyszedłem do dymisyi w stopniu junkra — i zaczął opowiadać dlaczego nie zdał egzaminu.
Ogólne wrażenie, jakie na Katawasowa wywarły rozmowy z ochotnikami, było nieszczególne, i gdy ci udali się na stacyi do bufetu na wódkę, profesor chciał podzielić się z kim bądź swemi wrażeniami i przekonać czy się nie myli.
Jeden z pasażerów, staruszek w wojskowym szynelu, przysłuchiwał się bacznie przez cały czas rozmowie Katawasowa z ochotnikami, Katawasow więc zwrócił się wprost do niego.
— W rzeczy samej dość burzliwą przeszłość mają ci wszyscy panowie, co tam jadą — odezwał się dyplomatycznie, chcąc widocznie wypowiedzieć swe zdanie i zarazem zapoznać się z poglądami staruszka.
Stary służył ongi w wojsku i brał udział w dwóch kampaniach, wiedział więc dobrze jakim warunkom powinien odpowiadać wojskowy, a ze słów tych panów i z wprawy, z jaką zaglądali ciągle po drodze do butelki, doszedł do przekonania, że będą oni marnymi żołnierzami. Prócz tego chciał jeszcze opowiedzieć, jak z powiatowego miasta, gdzie stale mieszkał, poszedł na ochotnika dymisyonowany żołnierz, znany pijak i złodziej, którego nikt nie chciał już najmować za robotnika; wiedząc jednak z doświadczenia, że przy obecnym nastroju niebezpiecznie jest wyrywać się ze zdaniem sprzecznem z poglądem ogółu, przedewszystkiem zaś krytykować ochotników, również zdawał się niedowierzać Katawasowi i badać go.
— Cóż... potrzeba tam ludzi — odparł, śmiejąc się oczyma i zaczął natychmiast rozmawiać — o ostatnich wiadomościach z teatru wojny.
Żaden z nich, ani Katawasow, ani stary oficer nie mieli odwagi przyznać się, iż nie wiedzą dobrze, z kim jutro ma być stoczoną bitwa, gdyż, jak brzmią ostatnie wiadomości, Turcy są zupełnie pobici i wyparci ze wszystkich pozycyj; rozeszli się więc, nie wiele dowiedziawszy się ze wspólnej rozmowy.
Katawasow, wróciwszy do swego wagonu, pomimowoli mijał się z prawdą, dzieląc się z Siergiejem Iwanowiczem swemi wrażeniami, wyniesionemi z rozmowy z ochotnikami, gdyż dowodził, że ochotnicy wyglądają na bardzo sympatycznych ludzi i doskonałych żołnierzy.
Na głównej stacyi w gubernialnem mieście przywitały pociąg znowu śpiewy i okrzyki, znowu ukazali się kwestarze i kwestarki z tacami, a panie gubernialne ofiarowały ochotnikom wspaniałe bukiety i poszły za nimi do sali bufetowej; wszystko to jednak odbyło się mniej uroczyście i nie z takim zapałem, jak w Moskwie.

IV.

Podczas przestanku pociągu Siergiej Iwanowicz nie wchodził do sali, tylko przechadzał się po peronie; przechodząc po raz pierwszy koło przedziału Wrońskiego, zauważył, że okno jest zasłonięte firanką, gdy mijał je jednak, wracając z powrotem, dojrzał w niem starą hrabinę. Hrabina przywołała go do siebie.
— Jadę z nim... odprowadzam go do Kurska — rzekła hrabina.
— Tak... słyszałem — zauważył Siergiej Iwanowicz, przystając koło okna i zaglądając w nie. — Jaki to ładny postępek z jego strony! — dodał, widząc, że Wrońskiego niema w przedziale.
Cóż ma robić, gdy go spotkało takie nieszczęście?... — rzekła hrabina.
— Straszny wypadek! — westchnął Siergiej Iwanowicz.
— Ach, co ja przeżyłam!... ale niech pan wejdzie. Ach, co ja przeżyłam! — powtórzyła, gdy Koznyszew wszedł do wagonu i usiadł koło niej na kanapie. — Nie może pan nawet wyobrazić sobie... przez sześć tygodni nie odzywał się do nikogo ani słowa, a jadał tylko wtedy, gdym go błagała o to na klęczkach. Na chwilę nawet nie można było zostawić go samego: usunęłam wszystko, czem mógł wyrządzić sobie jakąbądź krzywdę; mieszkaliśmy na dole, ale nie sposób było przewidzieć wszystkiego. Wie pan zapewne, że już raz chciał przez nią zastrzelić się — rzekła, i brwi staruszki zmarszczyły się na to wspomnienie — w istocie spotkał ją koniec, jaki powinien był spotkać taką kobietę... wybrała sobie nawet hańbiącą śmierć!
— Nie nasza rzecz sądzić, hrabino! — przerwał jej z westchnieniem Siergiej Iwanowicz — pojmuję jednak, że pani musiało być nadzwyczaj przykro.
— Ach... niech pan już nie wspomina mi o tem! Bawiłam wtedy u siebie na wsi, a on właśnie odwiedził mnie; przychodzi list, on napisał odpowiedź i wysłał ją. Nikt nie nie wiedział, że ona była na dworcu. Wieczorem, zaledwie odeszłam do siebie, powiada mi moja Mezy, że na stacyi jakaś dama rzuciła się pod pociąg. Odrazu miałam złe przeczucie!... domyśliłam się, że to ona! Zapowiedziałam natychmiast, aby mu nic nie mówiono o tem. Ale on już wiedział o wszystkiem, gdyż stało się to na oczach jego stangreta, który był wtedy na stacyi. Gdym wpadła do pokoju syna, zastałam go zmienionego do niepoznania... Strach mnie zdjął, gdym spojrzała na niego! Nie odezwał się ani słowa i popędził na dworzec. Co tam robił, nie wiem, wiem tylko, że gdy go przywieziono, wyglądał jak trup... zaledwie go poznałam. Prostration complété, powiada doktor. A potem mało co nie dostał pomieszania zmysłów. Ach! a zresztą po co ja będę mówiła o tem! — westchnęła hrabina, machnąwszy ręką. — Straszne chwile przeżyłam! Niech pan sobie mówi, co mu się żywnie podoba, ale to niedobra kobieta... jakieś dziwne wybuchy namiętności i chęć postawienia zawsze na swojem... no i postawiła. Siebie tylko zgubiła i dwóch godnych i porządnych ludzi, swego męża i mego nieszczęśliwego syna.
— A cóż mąż? — zapytał Siergiej Iwanowicz.
— Zabrał z sobą jej córkę. Aleksiej w pierwszej chwili przystał na wszystko; teraz jednak gryzie go myśl, że oddał swe dziecko obcemu człowiekowi, nie może już jednak danego słowa cofnąć. Karenin przyjeżdżał na pogrzeb; postarałam się jednak, aby nie spotkał się z Aleksiejem. W każdym razie dla niego, dla męża, to lepiej, bo odzyskał niezależność. Lecz biedny syn mój oddał się jej cały... porzucił wszystko: karyerę, mnie, a ona w dodatku nie miała nad nim litości i rozmyślnie dobiła go. Powtarzam swoje: niech pan mówi, co mu się żywnie podoba, lecz śmierć jej, to śmierć wstrętnej, niereligijnej kobiety. Niech mi Bóg przebaczy, lecz ja, gdy patrzę na syna, nie mogę nie przeklinać jej pamięci.
— A w jakiem usposobieniu znajduje się on obecnie.
— Bóg nam dopomógł tą serbską wojną. Ja jestem niemłoda kobieta, nie znam się na tem, ale to Bóg zesłał ją jemu. Rozumie się, że jako matka jestem w ogromnej obawie o niego, przedewszystkiem zaś powiadają, że ce n’est pas très bien vu à Pétersbourg, ale trudna rada!... Tylko ta wojna może doprowadzić go do równowagi. Jawszyn, przyjaciel jego, przegrał cały swój majątek i wybiera się do Serbii, po drodze wstąpił do niego i namówił go... Wyprawa ta zajmuje go bardzo. Niech pan z łaski swej porozmawia z nim... rozerwie go trochę, czego życzę sobie bardzo. Ciągle jest smutny i przygnębiony, i jak na nieszczęście rozbolały go zęby. Ucieszy się, gdy zobaczy pana... niech pan idzie do niego... przechadza się z tej strony pociągu.
Siergiej Iwanowicz odparł, że z największą przyjemnością uczyni to i wyszedł z wagonu.

V.

Wroński w długim paltocie i nasuniętym na oczy kapeluszu, chodził jak zwierzę uwięzione w klatce po peronie, na przestrzeni dwudziestu kroków, pomiędzy stosami worków, rzucających wydłużony, skośny, wieczorny cień. Siergiejowi Iwanowiczowi, gdy podchodził, zdawało się, że Wroński udaje, iż go nie widzi, ale Koznyszew nie zwracał na to uwagi: stał on wyżej po nad wszelakie osobiste rachunki z Wrońskim.
W tej chwili w oczach Siergieja Iwanowicza Wroński był tylko człowiekiem działającym w imię wzniosłej sprawy i Siergiej Iwanowicz miał sobie za obowiązek pokrzepić go i wyrazić mu swe uznanie, zbliżył się więc do niego.
Wroński przystanął, wpatrzył się w niego, poznał i uczyniwszy parę kroków na spotkanie Siergieja Iwanowicza, uścisnął go bardzo mocno za rękę.
— Bardzo być może, że pan nie życzy sobie widzieć się ze mną — rzekł Siergiej Iwanowicz — ale czy nie mogę być panu pożytecznym?
— Z nikim widzenie się nie może sprawić mi tak mało nieprzyjemności, jak z panem — odparł Wroński. — Niech mi pan wybaczy... tak niewiele co przyjemnego spotyka nas w życiu...
— Rozumiem pana... pragnę tylko ofiarować mu swe usługi — rzekł Siergiej Iwanowicz, przypatrując się zbolałemu obliczu Wrońskiego — może będzie panu potrzebnym list do Milana lub Risticza?
— O nie! — odrzekł Wroński z pewną trudnością. — Jeżeli to panu wszystko jedno, może przejdziemy się trochę po peronie; w wagonie tak duszno!... List? Nie, dziękuję panu; kto szuka śmierci, obejdzie się bez rekomendacyj... chyba do Turków!... — dodał, uśmiechając się oczyma tylko; oczy jego miały gniewny i cierpiący wyraz.
— A jednak może się panu przydać znajomość z człowiekiem, znającym dokładnie tamtejsze stosunki... a zresztą, jak pan chce. Ucieszyłem się bardzo, gdym się dowiedział o pańskiem postanowieniu: ludzie napadają ze wszystkich stron na ochotników, więc człowiek w rodzaju pana może ich tylko podnieść w przekonaniu ogółu.
— Jako człowiek tyle tylko jestem wart, że nic a nic nie cenię mego życia... a że mam dosyć energii, aby się wrąbać w sam środek czworoboku i złamać go, albo poledz, to wiem napewno. Jestem zadowolony, że mam czemu oddać swe życie, które nie tyle jest mi niepotrzebnem, co zbrzydło mi... zawsze przyda się ono komuś — i Wroński poruszył niecierpliwie szczęką, gdyż ząb na chwilę nie przestawał dokuczać mu i przeszkadzał rozmawiać.
— Ręczę panu, że się pan odrodzi — rzekł Siergiej Iwanowicz ze wzruszeniem. — Pomoc, jaką pan okazuje swym pobratymcom, gdy chcą zrzucić z siebie dolegające im jarzmo, jest czynem wzniosłym, dla którego warto i żyć i umierać. Niech Bóg pana prowadzi i niech da mu spokój i ukojenie — dodał i wyciągnął rękę ku Wrońskiemu.
Wroński uścisnął mocno podaną sobie dłoń.
— Jako narzędzie mogę jeszcze być zdatnym... lecz jako człowiek jestem już tylko ruiną — dodał powoli.
Ślina, napełniająca ciągle usta z powodu bolu zębów, przeszkadzała mu mówić, i Wroński zamilkł, przypatrując się z zajęciem kołom lokomotywy, powoli i bez hałasu toczącej się po szynach.
I nagle co innego, nie tyle uczucie bólu, co dotkliwe moralne cierpienie, kazało mu zapomnieć na chwilę o zębie.
Patrząc na lokomotywę i na szyny, będąc pod wpływem rozmowy ze znajomym, z którym po raz pierwszy dopiero spotkał się po swem nieszczęściu, Wroński przypomniał sobie nagle ją, to jest to, co zostało się po niej jeszcze i co ujrzał, gdy jak szalony wbiegł do magazynu kolejowego: na stole leżało brutalnie rzucone, pokrwawione ciało, które parę godzin temu widział jak drgało życiem. Wroński przypomniał sobie tę głowę, której koła nie dotknęły, odrzuconą trochę w tył, z ciężkimi warkoczami i wijącymi się włosami na skroniach, widział znów przed sobą tę prześliczną twarz z nawpół otwartemi rumianemi ustami, twarz, na której malował się wyraz błagający o litość na wargach, a przestrachu w otwartych oczach. Wyraz ten zdawał się powtarzać straszną pogróżkę, jaką rzuciła mu kiedyś, że w przyszłości będzie żałował swego postępowania.
I Wroński usiłował przypomnieć ją sobie taką, jaką była wtedy, gdy po raz pierwszy spotkał się z nią na stacyi: tajemniczą, zachwycającą, kochającą, pożądającą szczęścia i obiecującą zapewnić je, a nie okrutnie mściwą, jaką wydala mu się podczas tej ostatniej rozmowy. Usiłował wskrzesić w swej pamięci chwile szczęścia, doznane w jej towarzystwie, lecz chwile te były nazawsze już zatrute. Przypominał ją sobie tylko tryumfującą, że spełniła groźbę, której spełnienie nie przyniosło nikomu żadnego pożytku... Wroński nie czuł już bólu zębów, a łkanie wykrzywiło mu twarz.
Po chwili, przeszedłszy się ze dwa razy po platformie i zapanowawszy nad swem wzruszeniem, zwrócił się znowu z udanym spokojem do Siergieja Iwanowicza.
— Czy wie pan o wczorajszej depeszy?... pobici są po raz trzeci, a jutro ma się odbyć stanowcza bitwa.

Porozmawiawszy jeszcze o powołaniu Milana na tron serbski i o doniosłości tego wypadku, Wroński i Siergiej Iwanowicz z uderzeniem drugiego dzwonka rozeszli się do swych wagonów.

VI.

Siergiej Iwanowicz nie telegrafował do brata o konie, gdyż nie był pewnym kiedy będzie mógł opuście Moskwę. Lewina nie było w domu, gdy brat i Katawasow, obydwaj zakurzeni od stóp do głów, w samo południe wynajętym tarantasem zajechali przed ganek. Kiti, siedząc na balkonie z ojcem i siostrą, poznała szwagra i zbiegła na dół przywitać się z nim.
— Że też pan nie wstydził się doprawdy nie zawiadomić nas — rzekła, podając rękę Siergiejowi Iwanowiczowi i nadstawiając mu czoło do pocałunku.
— Dojechaliśmy bardzo wygodnie i dobrze się stało, żeśmy nie narobili państwu kłopotu — odparł Siergiej Iwanowicz — tak się cały zakurzyłem, że obawiam się zbliżać do pani... nie miałem chwili wolnego czasu i nie wiedziałem nawet, kiedy będę mógł wyrwać się. A pani, jak zwykle — dodał z uśmiechem — napawa się cichem szczęściem w swej cichej zatoce, daleka i bezpieczna od wszelakich prądów... nasz przyjaciel, Teodor Wasiljewicz, wybrał się nareszcie.
— Ale ja nie jestem murzynem, ja się zaraz umyję i będę podobnym do człowieka — odezwał się Katawasow jak zwykle żartobliwie, podając rękę Kiti i w uśmiechu pokazując zęby, których białość szczególnie odbijała od twarzy, pokrytej warstwą czarnego kurzu. — Kostia ucieszy się nadzwyczaj; poszedł na folwark, ale lada chwila powróci.
— Ciągłe gospodaruje z zapałem... ma swą zatokę — rzekł Katawasow — a my w mieście po za serbską wojną o niczem więcej nie chcemy wiedzieć. Jakżeż zapatruje się na nią mój przyjaciel? Zapewne trochę inaczej, niż wszyscy.
— On tak sobie... jak wszyscy... — odparła Kiti trochę zakłopotana i obejrzała się na Siergieja Iwanowicza — zaraz poszlę po niego. Mamy u siebie ojca... powrócił niedawno z zagranicy.
W niespełna dziesięć minut, poleciwszy przywołać męża i przygotować wodę do mycia dla gości, dla jednego w gabinecie, a dla drugiego w dawnym pokoju Dolly, i podawać czemprędzej śniadanie, Kiti, korzystając z praw, jakich była pozbawioną podczas odmiennego stanu, wbiegła prędko na werandę.
— Przyjechał Siergiej Iwanowicz i Katawasow, profesor — rzekła Kiti.
— Na upały trochę za ciężko! — westchnął stary książę.
— Nie, papo! to bardzo przyjemny człowiek i Kostia lubi go nadzwyczaj — ujęła się Kiti za Katawasowem, gdyż zauważyła na twarzy ojca ironiczny uśmiech.
— A czy ja powiadam o nim co złego?
— Zajmij się nimi, moja kochana! — zwróciła się Kiti do siostry. — Widzieli Stiwę na stacyi: zdrów i wesół... a ja tymczasem pobiegnę do Miti, gdyż, jak na nieszczęście, nie karmiłam go od samego rana; musiał się już obudzić i zapewne kaprysi — i czemprędzej udała się do dziecinnego pokoju.
Zanim Kiti tam doszła, wiedziała już, że chłopiec krzyczy, a krzyczał w istocie. Gdy usłyszała jego głos, przyspieszyła kroku, ale im prędzej szła, tem głośniej krzyczał. Dziecko krzyczało głosem donośnym, zdrowym, ale głodnym i niecierpliwym.
— Nianiu, od jak dawna? — prędko pytała Kiti, siadając na krzesełku i przygotowując się do karmienia — dajcie mi go tylko czemprędzej. Oj nianiu, nianiu... jak wy nudzicie... potem zawiążecie mu czepeczek.
Dziecko aż się zanosiło od krzyku.
— Ależ nie można proszę pani — rzekła Agafia Michajłowna, spędzająca zwykle całe prawie dnie w dziecinnym pokoju — trzeba go ubrać porządnie... agu! agu!... — przyśpiewywała dziecku, nie zwracając uwagi na matkę.
Niańka podała Kiti syna. Agafia Michajłowna szła za nią, patrząc z zachwytem i rozczuleniem na dziecko.
— Poznaje, poznaje... jak Boga kocham, Katarzyno Aleksandrowno, poznał mnie! — usiłowała Agafia Michajłowna przekrzyczeć dziecko, które spieszyło się zanadto i nie mogło znaleźć piersi, chwytając wciąż ustami nie pierś matki lecz jej ubranie; niezadowolenie swe manifestowało głośnym krzykiem.
— Nawet i on biedak cały jest spocony — szepnęła Kiti, przyglądając się dziecku.
— A dlaczego wam się zdaje, że on poznaje? — dodała, spoglądając ukradkiem na oczy dziecka, które, jak jej się zdawało, mają przebiegły wyraz, na równomiernie poruszające się policzki i na rączkę zaciśniętą w drobną, czerwoną piąstkę.
— Zdaje się wam!... gdyby was poznawał, musiałby poznawać i mnie — odparła Kiti na zapewnienia Agafii Michajłownej i uśmiechnęła się. A uśmiechnęła się dlatego, że chociaż dowodziła, iż dziecko nie może jeszcze poznawać nikogo, jednak serce mówiło jej, że malec poznaje nietylko Agafię Michajłowną, lecz że wie wszystko i rozumie, i że wie i rozumie nawet wiele takich rzeczy, o jakich nikt nie wie, i których nikt nie rozumie, a o których ona, matka, dowiedziała się tylko dzięki jemu. Dla Agafii Michajłownej, dla niańki, dla dziadka, dla ojca nawet, Mitia był żywą istotą, wymagającą tylko pielęgnowania, lecz dla matki była to już oddawna istota myśląca, z którą łączył ją cały, długi łańcuch podzielanych wspólnie myśli i przekonań.
— Zobaczy pani sama... tylko się przebudzi. Jak tylko zrobię tak... to aż rozjaśni się cały, kotek mój śliczny. Rozjaśni się, jak ten dzień słoneczny — mówiła Agafia Michajłowna.

— Dobrze, dobrze... przekonamy się potem — szepnęła Kiti — a teraz dajcie mu spokój, bo zasypia.

VII.

Agafia Michajłowna wyszła na palcach, niańka zapuściła roletę, wypędziła z pod tiulowej kotary nad łóżeczkiem muchy, wypuściła za okno ogromnego bąka, tłukącego się o szyby, poczem usiadła, machając brzozową, więdnącą gałązką nad matką i nad dzieckiem.
— Upał, straszny upał!... oby tylko Pan Bóg zesłał nam choć trochę deszczu... — odezwała się.
— Tak, tak... cicho — odparła Kiti, kołysząc się z lekka i ostrożnie przytrzymując pulchną rączkę, którą Mitia poruszał nieustannie, otwierając co chwila i zamykając znowu oczki. Od czasu do czasu tylko, nie przestając ssać, dziecko podnosiło swe długie, zawijające się rzęsy, spoglądało na matkę wilgotnemi oczyma, które w półmroku wydawały się czarnemi. Niańka przestała machać gałązką i zdrzemnęła się; z góry doleciał ożywiony głos starego księcia i śmiech Katawasowa.
„Widocznie rozgadali się bezemnie — pomyślała Kiti — w każdym jednak razie szkoda, że niema Kosti w domu... musiał zajść znowu do pasieki. Przykro mi trochę, że tam bywa tak często, ale to nic nie szkodzi... stanowi to dla niego rozrywkę. Teraz jest jakiś weselszy i w lepszym humorze niż na wiosnę, wtedy był ciągle taki posępny i nieswój, żem doprawdy aż obawiała się o jego zdrowie... a jaki on czasami bywa śmieszny!“ — szepnęła, uśmiechając się.
Kiti wiedziała, co dręczyło jej męża: powodem wszystkich cierpień moralnych Lewina była jego niewiara. Gdyby zapytano Kiti, czy przypuszcza, że Lewin w przyszłem życiu, jeżeli nie stanie się wierzącym, zostanie potępionym, musiałaby pomimowoli przyznać, że tak będzie w istocie, a jednak jego niewiara nie martwiła jej. Kiti, dla której nie ulegało żadnej wątpliwości, że człowiek niewierzący nie może być zbawionym, i najbardziej ze wszystkiego na świecie kochając duszę męża, myślała z uśmiechem o jego sceptycyzmie religijnym i powtarzała sobie, że mąż jej jest tylko śmiesznym.
„Dlaczego czytuje nieustannie jakieś filozofie? — myślała. — Jeżeli to wszystko stoi w tych książkach, to przecież może zrozumieć je z łatwością; jeżeli zaś piszą w nich nieprawdę, to po co czytuje je? Sam przecież powiada wciąż, że chciałby wierzyć. Dlaczego więc nie wierzy? Zapewne dlatego, że za wiele myśli? A myśli wiele zapewne dlatego, że niema odpowiedniego towarzystwa i czuje się samotnym... z nami nie może przecież rozmawiać poważnie. Zdaje mi się, że będzie zadowolonym z tych gości, szczególnie z Katawasowa, gdyż lubi jego towarzystwo i rozmowę“ — pomyślała i natychmiast zaczęła zastanawiać się, gdzie lepiej umieścić Katawasowa, czy razem z Siergiejem Iwanowiczem czy też oddzielnie. I nagle, aż drgnęła cała i przeszkodziła Miti, który rzucił za to na matkę surowe spojrzenie. Kiti przypomniała sobie, że praczka nie przyniosła jeszcze bielizny i że może zabraknąć czystych prześcieradeł i powłóczek dla gości. „Jeżeli nie dopilnuję osobiście, to Agafia Michajłowna da Siergiejowi Iwanowiczowi używaną pościel“ — i na samo przypuszczenie takiego postępku ze strony Agafii Michajłownej, gorący rumieniec oblał jej policzki.
„Trzeba się tem zająć“ — postanowiła, a powracając do poprzednich myśli, przypomniała sobie, że nie nad wszystkiem jeszcze, co dotyczy jej męża, zastanowiła się, i zaczęła sobie przypominać o czem myślała przed chwilą.
„Prawda, Kostia w nic nie wierzy“ — przypomniała sobie i uśmiechnęła się znowu. — „To i cóż strasznego, że nie wierzy! Niech już lepiej zawsze będzie takim, niż żeby miał być podobnym do pani Stahl, lub takim, jaką ja chciałam być wtedy za granicą... Nie... mogę ręczyć, że on nigdy nie będzie udawał!“
I w pamięci jej odżył fakt, jaki miał niedawno miejsce, świadczący o jego dobroci. Dwa tygodnie temu Dolly odebrała od Stepana Arkadjewicza list pełen żalu i skruchy za wszystkie grzechy. Mąż błagał ją, aby ratowała jego honor i prosił, aby sprzedała swój osobisty majątek i popłaciła jego długi. Dolly była w rozpaczy, dowodziła, że nienawidzi męża, że żałuje, iż wyszła za niego za mąż, miała zamiar odmówić mu stanowczo i starać się o rozwód, skończyło się jednak na tem, że przystała na sprzedaż części swej wioski. Kiti z bezwiednym uśmiechem zachwytu przypominała sobie zakłopotanie swego męża, jego niezręczne i nieśmiałe odzywania się, gdy kilkakrotnie chciał przystąpić do zamierzonej rozmowy, i jak nakoniec, pragnąc przyjść Dolly z pomocą, a obawiając się urazić ją, zaproponował Kiti, aby zrzekła się części swego posagu na rzecz siostry. Kiti nie przyszło to przedtem na myśl.
„I on ma zostać potępionym? On, z tem dobrem sercem, z nieustanną obawą, aby nie uczynić komubądź przykrości, nawet dziecku! Wszystko dla innych... nic dla siebie. Siergiej Iwanowicz jest przekonanym, że Kostia spełnia tylko swój obowiązek, zajmując się jego interesami, siostra również. Obecnie i Dolly z dziećmi jest na jego opiece; wszyscy chłopi schodzą się do niego nieustannie, jak gdyby on był ich sługą.“
„Tak... bądź tylko takim, jak twój ojciec, tylko takim!“ — szepnęła, oddając Mitię niańce i dotykając ustami jego policzków.

VIII.

Z chwilą, gdy na widok umierającego ukochanego brata, Lewin po raz pierwszy spojrzał na kwestyę życia i śmierci z punktu nowych, jak je sam nazywał, przekonań, jakie niespostrzeżenie dla niego samego w okresie od dwudziestego do dwudziestego czwartego roku życia zastąpiły dawne dziecinne i młodzieńcze wierzenia, to nietyle przeraził się samej śmierci, co życia, o którem nie wiadomo mu było zgoła, skąd się wzięło, po co istnieje i na czem polega. Organizm, jego rozstrój, nieśmiertelność materyi i energii, rozwój: słowa te zastąpiły mu dawną wiarę. Wyrazy te i przywiązane do nich pojęcia nadawały się doskonale do celów umysłowych, nie dawały jednak nic dla życia i Lewin ujrzał się nagle w położeniu człowieka, który swe ciepłe futro zamienił na strój z gazy, i który po raz pierwszy wyszedłszy na mróz, nie drogą rozumowania, ale całą swą istotą przekonywuje się, że jest jakby zupełnie nagim i że musi koniecznie zmarznąć.
Od tej chwili, nie zdając sobie z tego nawet dokładnie sprawy i pędząc życie jak dawniej, Lewin nie przestawał obawiać się swej niewiadomości.
Prócz tego sam widział, że to, co nazywa swemi przekonaniami, jest nietylko brakiem jakiejbądż świadomości, ale nawet drogą, po której krocząc, nie można nawet dojść do pojęcia tego, czego się szuka.
W pierwszych chwilach: ożenienie się, nowe radości, jakich zaznał, obowiązki, jakie spadły na niego, zagłuszyły w nim zupełnie te myśli; lecz potem, po słabości żony, gdy zamieszkał bezczynnie w Moskwie, konieczność rozstrzygnięcia wielu zagadnień przedstawiała się Lewinowi coraz częściej i coraz natarczywiej.
Cała rzecz polegała dla niego na rozstrzygnięciu następującego pytania: „jeżeli nie trafiają mi do przekonania odpowiedzi, jakie daje chrześcijanizm na różne kwestye, dotyczące mego istnienia, to jakież odpowiedzi zadowolnią mnie?“ i w całym arsenale swych dowodzeń nie mógł znaleźć nietylko żadnej odpowiedzi, ale nic, nawet choć trochę przybliżonego do niej.
Był w położeniu człowieka, który chcąc kupić kawałek chleba, szuka go w magazynie z zabawkami lub bronią.
Pomimowoli, nie zdając sobie z tego sprawy, szukał teraz rozwiązania tych pytań w każdej książce, w każdej rozmowie, w każdym napotkanym człowieku.
Najwięcej dziwiło go i gniewało, że ludzie jego sfery i wieku, zamieniają dawne swe poglądy na takie, jakie i on ma obecnie, że nie upatrują w tem żądnego nieszczęścia, i że są zupełnie zadowoleni i spokojni. Tym sposobem prócz głównego, podstawowego pytania, dręczyły Lewina jeszcze i inne: czy ci ludzie są szczerzy? czy nie udają? lub czy też nie inaczej, nie dokładniej od niego rozumieją te odpowiedzi, jakie nauka daje na obchodzące go pytania? I Lewin usilnie starał się zgłębiać i przekonania tych ludzi i książki, o których była mowa.
O jednem tylko przekonał się od czasu, odkąd te pytania poczęły go zajmować, a mianowicie, że mylił się przypuszczając, jak to czyniło za czasów uniwersyteckich grono jego kolegów, z którymi był w ściślejszych stosunkach, że religia jest instytucyą przestarzałą i że nie istnieje już zupełnie. Wszyscy ludzie uczeńsi, a bliscy mu, wierzyli. I stary książę, i Lwow, którego polubił bardzo, i Siergiej Iwanowicz, i wszystkie prawie kobiety, a żona jego wierzyła tak, jak on sam wierzył za swych lat dziecinnych; dziewięćdziesiąt dziewięć setnych narodu rosyjskiego, cały ten lud, którego życie przejmowało go ogromnym szacunkiem, wierzył również.
Po drugie, przeczytawszy wiele książek, przekonał się, że ludzie, podzielający z nim jednakowe przekonania, nie przypisywali im żadnego innego znaczenia, i że nie wdając się w żadne tłumaczenia, odrzucali te kwestye, bez odpowiedzi na które, jak był głęboko przekonanym, nie można żyć; usiłowali oni za to rozwiązywać zupełnie inne kwestye, jakie nie mogły go interesować: zajmowali się, naprzykład, rozwojem organizmów, mechanicznem pojęciem duszy i t. p.
Prócz tego, podczas choroby żony zaszło niezwykle zdarzenie: oto on, człowiek zupełnie niewierzący, zaczął się modlić, i w chwili, gdy się modlił, wierzył. Lecz, gdy minęła ta chwila, podobny nastrój już nie powracał...
Nie mógł nie uznawać, że wtedy objawiła mu się prawda, i że obecnie znowu błądzi, gdyż z chwilą, gdy tylko zaczynał myśleć o tem spokojnie, wszystko obracało się w niwecz; nie mógł uznać i tego, że wtedy mylił się, gdyż cenił bardzo nastrój duchowy, w jakim znajdował się, a zapatrując się na niego, jako na daninę, złożoną swemu słabemu charakterowi, bluźniłby tylko przeciwko tym chwilom. Toczył więc z sobą przykrą, męczącą wewnętrzną walkę i wytężał wszystkie moralne siły, aby wyjść z niej zwycięsko.

IX.

Myśli tego rodzaju nękały go czasami silniej, czasami słabiej, nie opuszczały go jednak nigdy. Lewin czytał i rozmyślał, i im bardziej oddawał się czytaniu i rozmyślaniu, tem bardziej widział się oddalonym od pożądanego celu.
Przekonawszy się w ostatnich czasach, że materyalizm nie da mu żadnej odpowiedzi, odczytał z uwagą i Platona, i Spinozę, i Kanta, i Schellinga, i Hegla, i Schopenhauera, w ogóle filozofów, którzy nie zapatrują się na życie z materyalistycznego punktu widzenia; dopóki czytał lub sam usiłował wynaleźć zarzuty, obalające inne twierdzenia, szczególnie materyalistyczne, zdawało mu się, że rozmyślanie doprowadzi go do pożądanego celu. Przyjmując określenia niejasnych i trudno zrozumiałych wyrazów duch, wola, substancya, swoboda, zapuszczając się z rozmysłem w labirynt wyrazów, jaki stawiali mu filozofowie lub jaki stawiał sam sobie, Lewin zaczynał cokolwiek pojmować. Wystarczało jednak na chwilę zapomnieć o sztucznym biegu myśli i spojrzeć na rzecz całą pod innym kątem, a nagle cała ta sztuczna, misterna budowa, rozpadała się, jak domek z kart.
Pewnego razu, czytając Schopenhauera, podstawił zamiast woli, miłość, i ta nowa filozofia przez dwa dni, po których porzucił ją, zadawalniała go zupełnie; lecz i ona również rozpadła się i okazała się lekką, niegrzejącą odzieżą, z chwilą, gdy zaczął spoglądać na nią przez pryzmat codziennego życia.
Siergiej Iwanowicz poradził mu odczytać teologiczne dzieła Chomiakowa. Lewin przeczytał drugi tom i pomimo, że nie podobał mu się z początku wytworny, polemiczny i dowcipny styl, sama treść jednak wywarła na nim wrażenie swą nauką o Kościele. Przedewszystkiem uderzyło go twierdzenie, że osiągnięcie praw Boskich nie jest danem pojedyńczemu człowiekowi, ale zjednoczeniu ludzi, połączonych miłością, to jest Kościołowi; Lewina ucieszyła myśl, że lżej byłoby wierzyć w istniejący, żyjący obecnie Kościół, zawierający w sobie wszystkie wierzenia ludzi, mający Boga na czele, a zatem święty i nieomylny, i od niego już przyjąć wiarę w Boga, w stworzenie, w upadek, w odkupienie, niż zaczynać od Boga, dalekiego, tajemniczego Boga, od stworzenia i t. p. Ale gdy przeczytał potem bistoryę Kościoła, napisaną przez katolickiego autora, i historyę Kościoła, pióra prawosławnego pisarza, i gdy przekonał się, że oba Kościoły nieomylne w zasadzie, nie uznają jeden drugiego, to i poglądy Chomiakowa na Kościół rozczarowały go i budowa ta, równie jak i inne filozoficzne, rozsypała się w proch.
Lewin przez całą wiosnę nie mógł dać sobie rady.
„Nie wiedząc czem jestem i po co istnieję, nie mogę żyć. Wiedzieć tego nie mogę, zatem nie mogę żyć“ — powtarzał sobie Lewin.
„W nieskończoności czasu, nieskończoności materyi, w nieskończoności przestrzeni powstaje bańka mydlana — organizm, istnieje przez pewien czas, pęka; a ta bańka — to ja.“
Była to przykra nieprawda, lecz był to jedyny, ostateczny rezultat pracy myśli ludzkiej, ciągnącej się już od wieków w tym kierunku.
Było to ostateczne przekonanie, na którem opierali się wszyscy, we wszystkich prawie gałęziach pracy myśli ludzkiej. Było to panujące przekonanie, i Lewin przyswoił je sobie pomimowoli, nie zdając sobie nawet sprawy, jak i kiedy.
Lecz to było nietylko nieprawdą... było to złośliwym żartem jakiejś złej siły, złej, działającej naprzekór i takiej, której nie można było poddawać się.
Należy szukać ratunku przed tą siłą, a ratunek znajduje się w ręku każdego: trzeba tylko unicestwić zależność swą od zła, a na to jest tylko jeden środek — śmierć.
I Lewin, człowiek szczęśliwy w pożyciu rodzinnem, zdrowy, parę razy był do tego stopnia bliskim samobójstwa, że pochował sznury, aby nie powiesić się na nich, i obawiał się chodzić ze strzelbą, aby nie zastrzelić się; nie zastrzelił się jednak i nie powiesił, lecz żył w dalszym ciągu.

X.

Myśląc o tem, czem jest i po co żyje, Lewin nie mógł dać sobie odpowiedzi, co doprowadzało go do rozpaczy; gdy jednak przestawał stawiać sobie to pytanie, wtedy zdawał się wiedzieć i czem jest i po co żyje, a to dlatego, że szedł przez życie drogą prostą i pewną.
Po powrocie w początkach miesiąca czerwca na wieś, zabrał się energicznie do swych poprzednich zajęć. Cały czas zajmowało mu gospodarstwo, stosunki z sąsiadami i chłopami, tudzież interesy siostry i brata, którymi zajmował się gorliwie, rozmowy z żoną i krewnymi, myślenie o dziecku i pszczelnictwo.
Zajmował się tem wszystkiem nie dlatego, aby uznawał to za konieczne dla siebie lub dla celów ogólnych, jak to czynił dawniej; owszem, rozczarowawszy się z jednej strony niepowodzeniami poprzednich swych zamiarów, które miały na celu ogólny pożytek, z drugiej zaś zanadto zajęty swemi myślami i ilością spraw, które ze wszystkich stron sypały się na niego, Lewin przestał teraz zupełnie myśleć o sprawach społecznych i sprawy te zajmowały go tylko dlatego, że zdawało mu się, iż musi postępować tak, jak postępuje, nie może inaczej.
Dawniej (a zaczęło się to jeszcze za lat dziecinnych i wzrastało wciąż do męskiego wieku), gdy starał się zdziałać coś takiego, co mogłoby przynieść pożytek całemu społeczeństwu, Rosyi, wiosce rodzinnej, zauważył, że myśl o działalności była przyjemną, lecz sama działalność zawsze była niepewną, gdyż nigdy nie był zupełnie przekonanym, że praca jego jest pożyteczną i niezbędną. Zakres działalności, wydając się z początku bardziej rozległym, zmniejszał się wciąż i wszystkie projekty kończyły się wreszcie na niczem; teraz, po ożenieniu się, ograniczając się w coraz ciaśniejszem kole, Lewin, chociaż myśl o pracy i sama praca nie sprawiała mu żadnej przyjemności, był jednak przeświadczonym, że praca jego jest konieczną i przekonywał się, że idzie mu ona lepiej i jest bardziej owocną.
Teraz, również pomimowoli, wrzynał się coraz głębiej i głębiej w ziemię, na podobieństwo pługa, tak że nie mógł się już od niej inaczej oderwać, jak tylko odwalając całą skibę.
Rodzina musiała koniecznie żyć tak, jak przywykli żyć ojcowie i dziadowie, to jest na pewnej stopie dobrobytu, i tak samo wychowywać dzieci; rzecz ta nie nastręczała żadnych wątpliwości. Nie można się było obejść bez tego, jak i bez jedzenia, gdy się jest głodnym, a dlatego należało prowadzić gospodarską maszynę w Pokrowskiem w ten sposób, aby przynosiła dochód. Należało również bezwarunkowo płacić długi, utrzymać się przy pozostawionym po ojcu majątku, aby syn, gdy otrzyma go w spadku, również był wdzięczny swemu ojcu, że dobrze i zapobiegliwie gospodarował, jak Lewin był wdzięcznym swemu. Chcąc osiągnąć ten cel, nie można oddawać ziemi w dzierżawę, lecz trzeba gospodarować samemu, zajmować się hodowlą bydła, nawozić pola, sadzić lasy i t. p. Niesposób również nie zajmować się interesami Siergieja Iwanowicza i siostry, oraz wszystkich chłopów, którzy już przyzwyczaili się przychodzić do niego po radę; nie uczyniłby tego za nic w świecie, tak samo, jak nie rzuciłby dziecka, trzymanego na ręku; należy myśleć o wygodach Dolly, zaproszonej wraz z dziećmi na lato, o wygodach żony i syna, i nie można nie spędzać z niemi przynajmniej kilku chwil codziennie.
I to wszystko razem, w połączeniu z polowaniem i pszczelnictwem, zapełniało całe życie Lewina, które zdawało mu się zupełnie bezcelowem.
Nie dość tego, że Lewin wiedział bardzo dobrze co mu należy czynić, wiedział również, jak powinien robić i wiedział, które sprawy są ważniejsze, a które mniej ważne.Wiedział, że robotników trzeba najmować o ile można najtaniej, ale wyzyskiwać ich, dając im z góry zadatki i płacąc potem taniej, nie można, chociaż postępowanie tego rodzaju jest korzystnem. Gdy brak paszy, można chłopom sprzedawać słomę, chociaż szkoda pozbywać się jej; ale należy bezwarunkowo skasować karczmę, bez względu na dochód, jaki ona przynosi. Za wycinanie drzew w lesie należy ściągać kary z całą surowością, ale nie można ich nakładać za puszczanie bydła w szkodę. Piotrowi, płacącemu lichwiarzowi dziesiąty procent miesięcznie, należy pożyczyć pieniędzy na spłacenie długu, ale nie można zwolnić od czynszu chłopów, którzy nie chcą płacić. Nie można puścić płazem ekonomowi, że nie kazał skosić łączki, ale nie można kosić na ośmdziesięciu dziesięcinach, na których został zasadzonym młody las.
Lewin wiedział również, że po powrocie do domu należy przedewszystkiem zobaczyć się z niezupełnie zdrową żoną, a chłopi, którzy już od trzech godzin czekają na niego, mogą jeszcze trochę zaczekać; nie wiedział jednak w ogóle czy postępuje dobrze czy też źle, i nie dość, że nie usiłował usprawiedliwiać swego postępowania, lecz unikał nawet rozmów o tym przedmiocie i nie zastanawiał się nigdy nad tem.
Rozmyślania doprowadzały go do zwątpienia i przeszkadzały mu zdawać sobie dokładnie sprawę, co i jak powinien robić. Gdy nie myślał, a pracował tylko, nie przestawał na chwilę odczuwać w swej duszy obecności niewidzialnego sędziego. Sędzia ten wydawał wyrok, jak należy postępować i Lewin za każdym razem, gdy postępował nie tak jak należało, natychmiast czuł to; pędził życie machinalnie, nic nie wiedząc i nie widząc możebności dowiedzenia się, czem jest i po co żyje na świecie, a ta niemożebność wiedzenia dręczyła go do tego stopnia, iż obawiał się samobójstwa; pomimo to zakreślił sobie własną drogę życiową, z której zamierzał na krok nie zbaczać.

XI.

W dzień przyjazdu Siergieja Iwanowicza do Pokrowskiego, Lewin bardziej niż zwykle był męczonym przez nasuwające się mu wątpliwości.
Była to pora najpilniejszych robót w polu, gdy w całym ludzie objawia się niezwykłe oddanie się pracy, jakie niema nigdy miejsca w innych warunkach, i które byłoby cenionem nadzwyczaj wysoko, gdyby ludzie, co wykazują je, sami je cenili; gdyby nie powtarzało się z roku na rok i gdyby skutki tego natężenia nie były takie zwykłe.
Skosić i zżąć żyto i owies, a potem zwieźć je do stodół, pokosić łąki, wymłócić i zasiać oziminę, to wszystko zdaje się być rzeczą zwykłą i prostą, ale żeby zdążyć uczynić to wszystko, wszyscy mieszkańcy wioski od najstarszego do najmłodszego muszą pracować bez ustanku przez 3 do 4 tygodni trzy razy więcej niż zwykle, odżywiając się przy tem kwasem, czosnkiem i chlebem razowym, młócąc i zwożąc po nocach i sypiając nie dłużej jak dwie lub trzy godziny na dobę. I co roku w całej Rosyi powstarza się to samo.
Mieszkając prawie ciągle na wsi i przestając często z ludem, Lewin odczuwał zawsze podczas pory roboczej, że ogólne natężenie udziela się i jemu.
Rano jeździł na pole, gdzie zasiewano żyto, i do owsa, stawianego w sterty, następnie powracał do domu i razem z żoną i Dolly napił się kawy; po śniadaniu poszedł piechotą na folwark, aby być obecnym przy puszczaniu w ruch nowej wialni.
Przez cały ten dzień Lewin, rozmawiając w polu z ekonomem i chłopami, a w domu z żoną, z Dolly, z jej dziećmi, z teściem, myślał wciąż o jednem i temsamem, co, pomimo nieustannych kłopotów gospodarskich, zajmowało go wciąż, i szukał we wszystkiem prześladujących go zagadnień: „cóż ja jestem takiego? gdzie się znajduję? po co tutaj jestem?“
Stojąc w nowej stodole, Lewin wyglądał przez otwarte wrota, w których kłębił się suchy i gorzki pył, wychodzący z młocarni na oświeconą gorącem słońcem trawę, rosnącą na podwórzu i na świeżą słomę, wyniesioną przed chwilą ze stodoły; chwilami spoglądał na jaskółki, wylatujące ze swych gniazd z pod okapu; na ludzi, uwijających się po ciemnej i pełnej kurzu stodole i dziwne myśli przychodziły mu do głowy:
„Poco robi się to wszystko?“ — myślał. — Poco ja tu stoję i każę im pracować? Z jakiej racyi oni wszyscy tak pracują i usiłują okazać mi swą gorliwość? Dlaczego wysila się tak ta stara Matrena, moja znajoma?“ (leczyłem ją, gdy podczas pożaru spadła na nią krokiew z dachu) — myślał, spoglądając na szczupłą babę, która, zgarniając grabiami ziarno, z trudnością przestawiała po klepisku czarne, ogorzałe nogi. — „Wtedy wyzdrowiała, lecz nie dzisiaj to jutro, nie jutro to za lat dziesięć zakopią ją i śladu po niej nie pozostanie... ani po niej, ani po tej elegantce w czerwonej spódnicy, co tak zręcznie przerzuca snopki. I ją również zakopią, i gniadego wałacha... tego zapewne prędko“ — myślał, spoglądając na spasionego konia, ciężko oddychającego z rozdętemi nozdrzami, zaprzężonego do kieratu. — „I jego zakopią... i Fedora, co podaje, z jego kędzierzawą, pełną plew brodą i koszulą rozerwaną na plecach, również zakopią. A on tymczasem rozwiązuje snopy, komenderuje i krzyczy na baby i wprawną ręką poprawia rzemień na kole rozpędowem. Nietylko ich zakopią, ale i mnie, i nic po mnie nie zostanie. I po co to wszystko?“
Myślał o tem i jednocześnie spoglądał na zegarek, chcąc obliczyć, ile zmłócą w ciągu godziny. Musiał to wiedzieć, aby wyznaczyć jaka ilość zboża powinna być dzisiaj zmłóconą.
„Zaraz upłynie godzina, a dopiero zaczęli trzecią kopę“ — pomyślał, podchodząc do parobka, który podawał i, usiłując przekrzyczeć huk maszyny, kazał mu podawać mniej naraz.
— Za dużo podajesz odrazu, Fedorze! Widzisz przecież, że wszystko zatyka się w maszynie. Podawaj wolniej...
Fedor cały czarny od lepiącego się do spoconej twarzy pyłu, krzyknął coś w odpowiedzi, lecz w dalszym ciągu nie podawał tak, jak Lewin sobie życzył.
Lewin zbliżył się do młocarni, odsunął robotnika i sam wziął się do podawania. Pracując w ten sposób do samego południa, wyszedł razem z Fedorem ze stodoły i wdał się z nim w rozmowę.
Parobek pochodził z dalszej wioski, z tej samej, w której Lewin dawniej wydzierżawiał ziemię związkowi robotników; ziemię tę teraz dzierżawił stróż. O tej ziemi właśnie Lewin zaczął rozmawiać z Fedorem i zapytał, czy Płaton, bogaty i porządny chłop z tej samej wioski, nie zgodziłby się wziąć jej.
— Za drogo dla niego, Płaton nie wyjdzie na swojem — odparł chłop.
— A Kiryłow wychodzi przecież?...
— Mitiucha[8] nie może nie wychodzić! Ten skórę zedrze z człowieka, ale musi mieć swoje; on nie ulituje się nad chrześcijańską duszą. A stryj Fokanycz[9] czy będzie dusił człowieka? Często pożycza, choć wie, że nie będzie mógł odebrać... czasami nie chce nawet odbierać...
— A dlaczego nie chce odbierać?
— Różni są ludzie na świecie: jeden żyje tylko dla siebie, jak Mitiucha... myśli tylko o swym brzuchu, a Fokanycz, to bogobojny starzec... myśli o duszy i pamięta, że jest Bóg.
— Jakżeż on żyje dla duszy i pamięta że jest Bóg? — prawie krzyknął Lewin.
— Wiadomo jak... sprawiedliwie, po Bożemu. Są różni ludzie na świecie: choćby pan... pan przecież nigdy nie uczyni człowiekowi krzywdy...
— Tak, tak... bywaj zdrów! — przemówił Lewin ze wzruszeniem, a odwróciwszy się, wziął laskę i czemprędzej udał się do domu.
Na słowa chłopa, że Fokanycz żyje dla duszy, po Bożemu, jak gdyby chmarą bardzo wiele myśli, nie zupełnie pewnych i określonych jeszcze, lecz znaczących, wyrwało się z jakiegoś zamknięcia, i wszystkie, dążąc do jednego celu, zakotłowały w głowie Lewina, oślepiając go swym blaskiem.

XII.

Lewin szedł prędko traktem, przysłuchując się nie tyle swym myślom (nie mógł połapać się w nich jeszcze), co wewnętrznemu stanowi swemu, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczał.
Słowa, wyrzeczone przez chłopa, wywołały w jego duszy działanie iskry elektrycznej, która nagle przetworzyła i zbiła w jedną całość rój rozrzuconych, bezsilnych, oddzielnych myśli, jakie nie opuszczały go na chwilę. Myśli te, bezwiednie dla niego samego, zajmowały go nawet i wtedy, gdy rozmawiał z Fedorem o wypuszczaniu ziemi w dzierżawę. Czuł w swej duszy coś nowego i z rozkoszą poddawał się temu uczuciu, nie wiedząc jeszcze, co ono ma oznaczać.
„Nie należy żyć tylko dla zaspokojenia swych potrzeb, lecz dla Boga. Dla jakiego Boga? Czy można powiedzieć coś bardziej bez sensu, jak to co on powiedział?... Powiedział, że nie trzeba żyć dla siebie, to jest, że nienależy żyć dla tego, co pojmujemy wszyscy, do czego mamy skłonność, czego sobie życzymy, lecz należy żyć dla czegoś niepojętego, dla Boga, którego nikt pojąć ani określić nie może... I cóż? czyż ja nie zrozumiałem tych na pozór bezsensowych słów jego? A czy zrozumiawszy je, wahałam się choć na chwilę z uznaniem ich słuszności? czy może wydały mi się głupiemi, kłamliwemi lub obłudnemi?
„Nie... ja zrozumiałem to, co on mówił, i to zupełnie tak samo, jak on to rozumie... Nigdy w życiu mem nie pojąłem jeszcze nic tak ściśle i dokładnie, i nigdy w życiu nie wątpiłem o tem i wątpić nie mogę. I nie ja jeden, lecz wszyscy, cały świat to jedno tylko rozumie zupełnie, o tem jednem nie wątpi i zawsze zgadza się na to. A ja szukałem cudów i żałowałem wciąż, żem nie był świadkiem żadnego cudu, który mógłby przekonać mnie; cud materyalny nawróciłby mnie zupełnie... a oto istnieje cud, jedynie możebny, wciąż spełniający się, otaczający mnie ze wszystkich stron, a ja nie zauważałem go!
„Fedor powiada, że stróż Kiryłow żyje dla brzucha... taki cel życia daje się pojąć i wytłumaczyć łatwo. My wszyscy, jako istoty rozumne, nie możemy żyć inaczej, jak tylko dla brzucha. I nagle ten sam Fedor powiada, że to źle żyć dla brzucha, a należy żyć dla prawdy, dla Boga, a ja odrazu z paru półsłówek rozumiem go. I ja i miliony ludzi, którzy żyli przed wiekami, i którzy żyją teraz, chłopi i możni, ubodzy duchem i mędrcy, co rozmyślają i piszą o tem, i głoszą swym niewyraźnym językiem: my wszyscy zgadzamy się na to jedno: dlaczego trzeba żyć i na czem polega dobro. Ja i wszyscy ludzie mamy tylko jedno jasne, nie ulegające wątpliwości poczucie, a poczucie to nie może być objaśnionem przez rozum, ono jest niezależnem od niego, niema żadnych przyczyn i nie może mieć żadnych skutków.“
„Jeżeli dobro ma swoją przyczynę, nie jest już dobrem, jeżeli zaś pociąga za sobą w skutku nagrodę, również nie jest dobrem; a zatem dobro stoi po za łańcuchem przyczyn i skutków.“
„Ja wiem, na czem ono polega i wszyscy to wiedzą.“
„Jakiż więc cud większy po nad to może istnieć?“
„Czyżbym znalazł rozwiązanie wszystkiego, czyż mogę uznawać cierpienia me za skończone?“ — myślał Lewin, krocząc po pokrytej kurzem drodze, nie zwracając uwagi ani na upał ani na zmęczenie, i mając wrażenie, że dokuczliwy, długotrwały ból przestaje sprawiać mu cierpienia. Uczucie to było do tego stopnia radosnem, że nie mógł mu dać z początku wiary. Tracił chwilami oddech ze wzruszenia, i nie mając sił iść dalej, zboczył z drogi do lasu i usiadł w cieniu osiki na nieskoszonej trawie, zdjął kapelusz ze spoconej głowy, a opierając się na łokciu, położył się na soczystej, gęstej trawie leśnej.
„Tak, muszę zastanowić się nad tem i wszystko obmyśleć dokładnie — myślał, przyglądając się bacznie niezmiętej trawie i śledząc za poruszeniami zielonego chrząszcza, pnącego się po łodydze jeżyny — z czego ja się cieszę? Co ja odkryłem?“
„Nic nie odkryłem... dowiedziałem się tylko o tem, co już wiem oddawna. Poznałem siłę, która nietylko kiedyś w przeszłości dała mi życie, ale która i teraz daje mi je; przestałem ulegać złudzeniom i wiem czego się trzymać!“
„Dawniej mówiłem, że w mojem ciele, w ciele tej trawy i tego chrabąszcza odbywa się przemiana materyi według praw fizycznych, chemicznych i fizyologicznych. W nas wszystkich, razem z osinami i obłokami i z mgławicami odbywa się rozwój... Z czego ten rozwój?... na co?... Nieskończony rozwój i walka... Jak gdyby mógł istnieć jakibądż kierunek i walka w bezmiarze i nieskończoności! I ja dziwiłem się, że pomimo największego wysiłku myśli, krocząc tą drogą, nie mogę znaleźć celu życia, celu mych wszystkich ciążeń i zabiegów. Teraz zaś powiadam, że cel życia mego jest mi znanym: żyję dla Boga, dla duszy.“ I cel ten, pomimo swej jasności, jest tajemniczy i cudowny... nic nie istnieje, co by nie miało tego celu. Doprawdy, tylko duma — rzekł do siebie, przewracając się na brzuch i związując ostrożnie łodyżki traw, starając się nie połamać ich.
„I nietylko duma rozumu, ale głupota rozumu, a przedewszystkiem oszukaństwo... dobrze mówię... oszukaństwo rozumu, właśnie szachrajstwo rozumu“ — powtórzył z naciskiem Lewin.
I pokrótce przypomniał sobie cały bieg myśli, jakie nurtowały go w ciągu tych ostatnich dwóch lat, a początkiem których była widoczna myśl o śmierci; myśl ta ogarnęła go na widok chorego bez nadziei ukochanego brata.
Lewin po raz pierwszy wtedy przekonał się naprawdę, że dla niego, również jak i dla każdego człowieka, nic nie istnieje w przyszłości, prócz cierpienia, śmierci i wiekuistego zapomnienia, i doszedł do przekonania, że w ten sposób żyć nie można, że trzeba albo wytłumaczyć sobie życie w ten sposób, aby ono nie wydawało się złośliwą ironią jakiegoś złego ducha, albo też zastrzelić się.
Nie uczynił jednak ani jednego, ani drugiego, a żył, myślał i czuł w dalszym ciągu, a nawet ożenił się i zaznał wiele radości, i o ile nie myślał o przeznaczeniu swem, był szczęśliwym.
Czego oznaką to było?... Ze żył dobrze, ale myślał źle.
Żył (nie zdając sobie sprawy z tego) moralnemi prawdami, jakie wyssał z mlekiem matki, gdy zaś myślał, nietylko nie uznawał tych prawd, ale unikał ich nawet bacznie.
Teraz zaś było dla niego widocznem, że może żyć tylko dzięki wierze w zasady, w których był wychowanym.
„Coby też ze mnie było i jak przeżyłbym swe życie, gdybym nie miał tej wiary, nie wiedział, że trzeba żyć dla Boga, a nie dla czynienia zadość swym potrzebom? Kradłbym, kłamał i rozbijał; nic by dla mnie nie istniało, co stanowi największą i najprzedniejszą rozkosz mego życia.“ I wysilając do najwyższego stopnia wyobraźnię, Lewin w żaden sposób nie mógł przedstawić sobie tej zwierzęcej istoty, do której musiałby być podobnym, gdyby nie wiedział dlaczego żyje. „Szukałem odpowiedzi na me pytania, a rozmyślanie nie mogło mi jej dać, gdyż pomiędzy niem a pytaniem niema nic wspólnego. Odpowiedź dało mi samo życie, gdyż wiem na czem polega dobro i zło; przeświadczenia zaś tego nabyłem nie przez coś, ale danem mi ono zostało, również jak i każdemu; danem dlatego, że znikąd wziąć go nie mogłem.“ „Skąd ja je wziąłem? Czy drogą rozumowania doszedłem do tego, że trzeba kochać bliźniego, że nie można mu czynić krzywdy? Powiedziano mi to w dzieciństwie i ja z radością uwierzyłem, gdyż usłyszałem to właśnie, co miałem w duszy. A kto doszedł do tego? Nie rozum... rozum wynalazł walkę o byt i zasadę, która wymaga, abym usuwał wszystko, co przeszkadza zaspakajaniu mych pragnień... takiem jest dzieło rozumu... rozum stanowczo nie mógł do tego dojść, że należy kochać bliźniego, gdyż miłość względem niego uważa za rzecz niezgodną z rozsądkiem.

XIII.

I Lewin przypomniał sobie zajście, jakie miało niedawne miejsce pomiędzy Dolly a jej dziećmi. Dzieci, pozostawione same, zaczęły smażyć konfitury z malin nad świecą i strumieniem lały sobie mleko prosto do ust.
Matka, schwyciwszy je na gorącym uczynku, zaczęła im przekładać w obecności Lewina, że to, co one niszczą, kosztowało starszych bardzo dużo pracy; mówiła im, że jeżeli będą tłuc filiżanki, to nie będą miały z czego pić herbaty, a jeżeli będą rozlewać mleko, to nie będą miały co jeść i pomrą z głodu.
Lewina uderzyło spokojne, apatyczne niedowierzanie, z jakiem dzieci przyjmowały wymówki matki. Widocznem było, iż przykro im, że matka przerwała wesołą zabawę i nie wierzyły ani słowa temu, co mówiła; nie mogły nawet wierzyć, gdyż nie były w stanie zdać sobie sprawy, jak ważnem jest to wszystko, z czego korzystają, nie były więc w stanie pojąć, że to, co niszczą, jest tem właśnie, co stanowi główną podstawę ich życia.
„To wszystko istnieje samo przez się — myślały — i nic ciekawego ani ważnego w tem niema, gdyż zawsze tak było i będzie... my nie potrzebujemy myśleć o niczem... mamy już wszystko gotowe... my chcemy wymyśleć coś swojego i zupełnie nowego, wpadłyśmy więc na pomysł, aby w filiżance smażyć nad świecą maliny i żeby lać sobie mleko strumieniem prosto do ust. Są to rzeczy wesołe i nowe, nic a nic nie gorsze od picia z filiżanek.“
„Czyż nie to samo czynimy i my; czy ja postępuję inaczej, usiłując rozumowaniem odkryć znaczenie sił przyrody i cel życia ludzkiego?“ — myślał w dalszym ciągu.
„A czy inaczej czynią wszystkie teorye filozoficzne, naprowadzając człowieka na dziwną drogę, wręcz przeciwną naturze jego; drogę, po której krocząc, dochodzi do poznania tego, co mu już oddawna jest wiadomem, i to tak dokładnie, że bez wiedzenia o tem nie byłby w stanie żyć. Czyż w rozwoju teoryi każdego filozofa nie widać wyraźnie, że zna z góry, również napewno jak Fedor, i wcale a wcale nie lepiej od niego, główny cel życia, a tylko wątpliwą umysłową drogą chce powrócić do tego, co już wszystkim wiadomo.“
„Sprobójmy pozostawić dzieci samym sobie, aby musiały myśleć o swych potrzebach: przygotowywaniu naczyń, dojeniu krów i t. d Czy dokazywałyby wtedy?... pomarłyby z głodu. Gdybyśmy tak zostali puszczeni samopas z naszemi namiętnościami, rozumowaniami, bez żadnego pojęcia o jedynym Bogu i o Trójcy!... lub też bez pojęcia, że dobro istnieje, bez zrozumienia na czem polega zło moralne.“
„Spróbujmy zbudować cobądź bez tych pojęć!“ „My burzymy tylko, bośmy syci duchowo... zupełnie jak dzieci!“
„Skąd pochodzi u mnie radosne, wspólne z chłopem poczucie, jedyne, mogące zapewnić mi spokój duchowy? — Skąd ja je wziąłem?“
„Ja chrześcijanin, wychowany w pojęciu Boga, korzystając przez całe życie z tych darów duchowych, jakimi obdarzył mnie chrześcijanizm; ja, jak dziecko nieletnie, nie poznając się na nich i nie oceniając ich, burzę, a mówiąc właściwiej, pragnę burzyć to, co stanowi podstawę mego życia. A jak tylko następuje ważna chwila w życiu, ja, jak dziecko, gdy mu głodno i chłodno, idę do Niego, i mniej jeszcze od dziecka, łajanego przez matkę za swawolę, czuję, że me dziecinne usiłowania, aby marnować to, co stanowi istotę mego istnienia, nie zostaną mi wzięte za złe.“
„Doprawdy, to co wiem, wiem nie przez rozum... ta świadomość jest mi objawioną i daną przez serce i przez wiarę w to, co wyznaje Kościół.“
„Kościół!... Kościół!“... — powtórzył Lewin, odwrócił się na drugą stronę i opierając się na ręku, zaczął spoglądać w dal na stado zbliżające się ku rzece na drugim brzegu.
„Ale czy mogę wierzyć we wszystko, czego naucza Kościół?* — myślał, chcąc wypróbować samego siebie i obmyślić wszystko, co może zburzyć jego obecny spokój. Naumyślnie zaczął przypominać sobie dogmaty Kościoła, które zawsze wydawały mu się najbardziej zagadkowymi i które dawały mu najwięcej do myślenia. — „Stworzenie? A ja w jaki sposób tłómaczyłem sobie istnienie? Istnieniem? Nicością... Djabeł i grzech? A ja w jaki sposób objaśniam sobie zło?... Kto to jest Zbawiciel?“...
„Ja właśnie nic nie wiem i nie mogę wiedzieć, tylko to, co mi powiedziano, tak samo jak i innym.“
I zdawało mu się teraz, że niema ani jednego dogmatu kościelnego, sprzeciwiającego się najgłówniejszemu: wierze w Boga i w dobro, jako w jedyne przeznaczenie człowieka.
Na miejsce każdego dogmatu Kościoła może być podstawiony dogmat: służenie prawdzie, a nie swym potrzebom. I żaden nietylko nie przeszkadza temu, owszem, każdy koniecznym jest, aby odbywał się ten główny cud, objawiający się nieustannie na ziemi, polegający na tem, że każdy człowiek bez wyjątku może razem z milionami najróżniejszych ludzi, mędrców i ubogich duchem, dzieci i starców, ze wszystkimi: z chłopem, ze Lwowem, z Kiti, z nędzarzami i królami, pojmować bez żadnych wątpliwości jedno i to samo, i tworzyć to życie duchowe, dla którego, choćby nic prócz niego nie istniało, żyć warto, a które powinniśmy cenić nadewszystko.
Leżąc na wznak, spoglądał teraz na wysokie, wolne od chmurek niebo. „Czyż ja nie wiem, że to nieskończoność, a nie okrągła kopuła? Gdybym nawet jaknajbardziej wysilał wzrok, nie mogę widzieć tego sklepienia nieokrągłem i nieograniczonem, i chociaż wiem o nieskończonej przestrzeni, mam jednak najzupełniejszą słuszność, gdy widzę ograniczoną niebieską kopułę; mam słuszność w tym razie bardziej, niż wtedy, gdy wytężam wzrok, usiłując dojrzeć cobądź po za nią.“
Lewin przestał już myśleć i zdawał się tylko przysłuchiwać tajemniczym wewnętrznym głosom, które zdawały się ochoczo porozumiewać w nim.
„Czy to miałaby być wiara?“ — pomyślał, lękając się wierzyć swemu szczęściu. — „Boże mój, dziękuję Ci!“ — przemówił-, tłumiąc łkania i obcierając ręką łzy, napełniające mu oczy.

XIV.

Lewin spoglądał wciąż przed siebie i widział stado, potem ujrzał swój wózek, zaprzężony we Wronego; stangret zatrzymał się przed stadem, porozmawiał chwilę z pastuchem; po niejakim czasie Lewin usłyszał już blisko siebie turkot kół i parskacie konia, był jednak do tego stopnia pochłoniętym przez swe myśli, że nie przyszło mu nawet do głowy, iż stangret jedzie po niego.
Na te myśl wpadł dopiero wtedy, gdy stangret zatrzymał przed nim wózek i rzekł:
— Przysłała mnie pani... przyjechał brat pana i z nim jeszcze jakiś pan...
Lewin wsiadł na bryczkę, ujął za lejce i dość długo nie mógł przyjść do siebie, jak człowiek, nagle zbudzony ze snu; przyglądał się dobrze utrzymanemu koniowi ze spoconym zadem i szyją, spoglądał na siedzącego obok siebie stangreta Iwana, przypominał sobie, że spodziewał się przyjazdu brata, że żona jest zapewne niespokojną, iż tak długo nie powraca z folwarku, i snuł domysły kto przyjechał razem z bratem...
I brat i żona i niewiadomy gość przedstawiali mu się teraz zupełnie inaczej, niż dawniej. Zdawało mu się, że obecnie stosunki jego ze wszystkimi ludźmi będą zupełnie inne.
„Pomiędzy bratem a mną nie będzie już tej, pewnego rodzaju, niechęci, istniejącej dotąd zawsze pomiędzy nami, nie będzie żadnych sprzeczek; z Kiti nie będę się już nigdy kłócił, dla gościa, który przyjechał, bez względu na to, kto to jest, będę uprzejmy i grzeczny; zmienię również zupełnie mój sposób postępowania ze służbą, z Iwanem“...
Wstrzymując wyprężonemi lejcami sytego i rwącego się do biegu konia, Lewin spoglądał na Iwana, który siedział koło niego. Iwan nie wiedział co ma robić ze swemi rękami, aby dać im jakiekolwiek zajęcie, więc nieustannie obciągał na sobie wydymającą się od wiatru koszulę. Lewin chciał zacząć z nim rozmowę i powiedzieć mu, że niepotrzebnie wziął konia na munsztuk, ale tego rodzaju odezwanie się wyglądałoby na wymówkę, a Lewin pragnął serdecznej rozmowy; na razie jednak nic innego nie przychodziło mu do głowy.
— Niech pan będzie łaskaw skręcić na prawo, bo tu pień — odezwał się Iwan, i chciał ująć za lejce.
— Bądź łaskaw nie wtrącać się w nieswoje rzeczy i nie uczyć mnie rozumu! — zawołał Lewin, rozgniewany uwagą stangreta.
Uczyniona mu uwaga, jak zwykle tak i teraz rozgniewała go; przekonał się też ze zmartwieniem, iż mylnem jest przypuszczenie jego, że nastrój duchowy może odrazu wpłynąć na postępowanie przy zetknięciu się z rzeczywistością.
O ćwierć wiorsty przed domem Lewin spostrzegł Gryszę i Tanię; dzieci biegły na jego spotkanie.
— Wuju! I mama idzie, i dziadzio, i Siergiej Iwanowicz i jeszcze ktoś — mówiły, wspinając się na wózek.
— A kto to taki?
— Bardzo straszny! i tak ciągle robi rękami — odparła Tania, stając na wózku i przedrzeźniając Katawasowa.
— Stary czy młody? — dopytywał się Lewin z uśmiechem. Gesty Tani przypominały mu kogoś znajomego.
„Ach, aby to tylko nie był jaki nieprzyjemny człowiek!“ — pomyślał Lewin.
Dopiero gdy wózek skręcił na boczną drogę, Lewin ujrzał całe towarzystwo i w niespodziewanym gościu rozpoznał Katawasowa, który w słomianym kapeluszu na głowie, machał rękami tak właśnie, jak pokazywała Tania.
Katawasow lubił nadzwyczaj szerokie dysputy na temat filozofii, z którą zapoznawał się z rozmów z przyrodnikami, znajomi zaś jemu przyrodnicy nigdy nie pracowali nad nią; podczas pobytu swego w Moskwie, Lewin nieraz prowadził z Katawasowem gorące spory. Pierwszą rzeczą, jaką Lewin przypomniał sobie, ujrzawszy go, była właśnie jedna z takich rozmów, podczas której Katawasow był głęboko przekonanym, że zbija wszystkie twierdzenia swego przeciwnika.
„Nie, już za nic w świecie nie będę się więcej sprzeczał i nie będę lekkomyślnie wygłaszał swego zdania“ — pomyślał Lewin i, przywitawszy się serdecznie z bratem i Katawasowem, zapytał o żonę.
— Zaniosła Mitię do Kołka[10], chce, aby dziecko przespało się tam, w pokoju nie może spać z powodu upału — rzekła Dolly. Lewin zawsze odradzał żonie nosić Mitię do lasu i postępek jej nie podobał mu się.
— Nosi się z nim z miejsca na miejsce — rzekł książę z uśmiechem — radziłem już jej, aby na próbę zaniosła go do lodowni.
— Ma zamiar przyjść potem do pasieki; zdawało się jej, że ty tam jesteś... my wszyscy tam idziemy — mówiła Dolly.
— Cóż słychać koło ciebie? — zapytał Siergiej Iwanowicz brata, puszczając naprzód całe towarzystwo.
— Wszystko po staremu... jak zwykle gospodaruję — odparł zapytany. — Jak długo masz zamiar zabawić? Spodziewamy się ciebie już oddawna.
— Jakie dwa tygodnie... muszę wracać do Moskwy, mam tam dużo zajęcia.
Spojrzenia braci skrzyżowały się, i Lewin pomimo zwykłego, a teraz szczególnie silnego pragnienia, aby pomiędzy nim a bratem istniał życzliwy, a przedewszystkiem szczery stosunek, poczuł, że spogląda na Siergieja Iwanowicza niechętnie; spuścił więc oczy i nie wiedział co mówić.
Lewin zaczął dopytywać się Siergieja Iwanowicza o jego dzieło, chcąc wszcząć rozmowę o rzeczy interesującej brata i odciągnąć go od opowiadania o serbskiej wojnie i o kwestyi słowiańskiej, co Siergiej Iwanowicz miał na myśli, wspominając o zajęciach, oczekujących go w Moskwie.
— Czy były już recenzye o twojej książce? — zapytał Koznyszewa.
— Siergiej Iwanowicz uśmiechnął się, gdyż pytanie to wydało mu się zadanem rozmyślnie.
— Sprawami tego rodzaju nikt się nie zajmuje teraz, a co ja, to już najmniej — odparł. — Przekona się pani, Darjo Aleksandrowno, że będziemy mieli deszczyk — dodał wskazując parasolem na białe chmurki, unoszące się nad wierzchołkami drzew.
I dosyć było zamiany tych paru zdań, aby pomiędzy braćmi zapanował nietyle wrogi, co oparty na obojętności i niechęci stosunek; a takiego właśnie stosunku Lewin pragnął uniknąć koniecznie.
— Bardzo dobrze pan zrobił, przyjeżdżając do mnie — odezwał się, podchodząc do Katawasowa.
— Wybierałem się już oddawna... pogadamy sobie trochę tutaj na wsi! Czy pan już skończył czytać Spencera?
— Nie, nie doczytałem do końca — odparł Lewin — a zresztą niemam już teraz potrzeby czytać go.
— Jakto? Czy on pana nie zajmuje? Dlaczego?
— Dlatego, że przekonałem się stanowczo, iż ani w nim ani w innych autorach tego rodzaju nie znajdę rozwiązania zajmujących mnie kwestyj. Teraz...
Spokojny, wesoły uśmiech Katawasowa uderzył Lewina do tego stopnia, iż żal mu się stało swego usposobienia, które burzył tą rozmową, przypomniawszy więc sobie swój zamiar, dał jej spokój.
— A zresztą potem porozmawiamy — dodał. — Jeżeli mamy iść do pasieki, to tędy tą ścieżką — zwrócił się da wszystkich.
Lewin doprowadził swych gości wązką drożyną do nieskoszonej polanki, na której kwitły całe kępki bratków. Całe towarzystwo zasiadło w cieniu gęstych, młodych osik, pod któremi stały ławki, przygotowane naumyślnie dla odwiedzających pasiekę, a bojących się pszczół, sam zaś gospodarz udał się do izby pasiecznika, aby kazać przynieść chleba, ogórków i świeżego miodu dla starszych i dzieci.
Usiłując stąpać jak najciszej i przysłuchując się pszczołom, które coraz częściej przelatywały koło niego, Lewin doszedł wązką ścieżką do chaty. Gdy przekraczał próg chaty, zaplątała mu się w brodę pszczoła; ostrożnie wyjął ją palcami i wypuścił; w sieni zdjął wiszącą na gwoździu siatkę, włożył ją na twarz i, trzymając ręce w kieszeniach, udał się do zagrody, za którą mieściły się ule; na środku w równych, regularnych rzędach stały stare ule, dawni i dobrzy jego znajomi, dzieje każdego z nich znał doskonale; po bokach, koło płotu, stały nowe, ustawione dopiero w tym roku.
Przed otworami uli brzęczały i igrały w powietrzu roje pszczół i trutni, a w pośród nich, wciąż w jednym kierunku, w stronę lasu, gdzie kwitły lipy, i z powrotem stamtąd do ula, przelatywały niezmordowane robotnice, spiesząc po plon lub wracając obciążone nim.
W uszach rozlegało się co chwila brzęczenie przelatującej prędko robotnicy lub darmozjada trutnia; od czasu do czasu zaś gwar wzmagał się, to pszczoły stojące na straży swego dobra, gotowe każdej chwili kłuć żądłami nieproszonego śmiałka, niepokoiły się. Stary pasiecznik strugał obręcze i tak był pochłonięty swem zajęciem, że nie zauważył nawet wejścia Lewina. Lewin też, nie odzywając się wcale do niego, zatrzymał się na środku pasieki.
Cieszył się, iż zdarzyła mu się sposobność spędzić chwilę sam na sam; chciał zebrać rozprószone myśli i zapomnieć trochę o rzeczywistości, dającej mu się odczuwać na każdym kroku.
Przypomniał sobie, że zdążył już rozgniewać się na Iwana, okazać bratu swą obojętność i niechęć, i lekceważąco odezwać się do Katawasowa.
„Czyżby to był tylko stan chwilowy, i czy minie on, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu? — pomyślał.

Ale natychmiast, gdy poprzedni nastrój ogarnął go znowu, przekonał się z radością, że zaszło z nim coś nowego i ważnego: rzeczywistość na chwilę tylko przyćmiła duchowy jego nastrój, lecz nie zburzyła go zgoła.

XV.

— A czy wiesz, Kostia, z kim Siergiej Iwanowicz jechał tutaj? — zapytała Dolly, rozdając dzieciom ogórki i miód — z Wrońskim... jedzie do Serbii.
— I to w dodatku nie sam, ale wiezie z sobą cały szwadron! — dodał Katawasow.
— To podobne do niego — zauważył Lewin. — A czy ochotnicy jadą wciąż jeszcze? — zapytał, spoglądając na Siergieja Iwanowicza.
Siergiej Iwanowicz nic nie odpowiedział, gdyż był zajęty wyjmowaniem żywej pszczoły, która ugrzęzła w miodzie, leżącym na półmisku.
— I jak jeszcze! Żeby pan wiedział, co się działo wczoraj na stacyi! — zawołał Katawasow, rozgryzając głośno ogórek.
— Na miłość Boską, Siergieju Iwanowiczu, niech mi pan to objaśni, gdyż ja nic nie rozumiem... dokąd jadą ci wszyscy ochotnicy i z kim oni wojują? — zapytał stary książę, prowadząc w dalszym ciągu rozmowę, wszczętą jeszcze, widocznie, przed przyjściem Lewina.
— Z Turkami — odparł, uśmiechając się spokojnie Siergiej Iwanowicz, i wyjąwszy oblepioną miodem pszczołę, posadził ją na listku.
— A któż wypowiedział wojnę Turkom? Iwan Iwanowicz Ragozow i hrabina Lidya Iwanowna z panią Stahl?
— Nikt nie wypowiadał wojny, lecz ludzie współczują cierpieniom bliźnich i pragną przyjść im z pomocą — odparł Siergiej Iwanowicz.
— Ale książę mówi nie o pomocy — rzekł Lewin, ujmując się za teściem — lecz o wojnie... Książę jest zdania, że ludzie prywatni nie mogą przyjmować udziału w wojnie bez upoważnienia państwa.
— Kostia, patrzaj, pszczoła! Doprawdy, pokąsają nas tutaj!... — zawołała Dolly, opędzając się od osy.
— W dodatku to nie pszczoła, tylko osa — rzekł Lewin.
— No, no... jakaż jest pańska teorya? — zwrócił się Katawasow do Lewina, wyciągając go widocznie na dysputę. — Dlaczego ludzie prywatni nie mają mieć prawa?...
— Teorya moja zasadza się na tem, że, po pierwsze, wojna jest takim zwierzęcym, okrutnym i przerażającym czynem, iż żaden człowiek, nie mówię nawet chrześcijanin, rozpoczęcia jej nie może wziąć na swoją osobistą odpowiedzialność; może to uczynić tylko państwo, gdy przed sobą nie widzi innego punktu wyjścia. Po drugie zaś i nauka i zdrowy rozsądek nakazują, aby w sprawach, obchodzących całe państwo, a szczególnie dotyczących wojny, obywatele zrzekali się swej osobistej woli.
Siergiej Iwanowicz i Katawasow, obaj jednocześnie wystąpili z zarzutami.
— Na tem też, panie kochany, polega właśnie rzecz cała, że mogą zachodzić takie wypadki, iż rząd nie stosuje się do woli swych obywateli i wtedy społeczeństwo objawia ją — powiedział Katawasow.
Słowa Katawasowa nie trafiały widać Siergiejowi Iwanowiczowi do przekonania, gdyż skrzywił się i rzekł:
— Niepotrzebnie stawiasz kwestyę w ten sposób. W tym wypadku niema żadnego wypowiedzenia wojny... zostaje tylko objawionem ludzkie, chrześcijańskie uczucie. Mordują braci i współwyznawców. Przypuśćmy, że nawet nie braci, nie współwyznawców, lecz poprostu dzieci, kobiety, starców; litość bierze patrzeć mna to, i Rosyanie podążają, aby położyć kres mordom i znęcaniu się. Przypuśćmy w dalszym ciągu, że idziesz ulicą i widzisz, jak pijacy biją kobietę lub dziecko; zdaje mi się, że nie będziesz wtedy pytał, czy ktobądź wypowiadał wojnę temu człowiekowi, czy też nie wypowiadał, lecz rzucisz się na niego i będziesz bronił krzywdzonego.
— Ale nie zabijałbym — odparł Lewin.
— Przeciwnie... zabiłbyś!
— Nie wiem. Gdybym patrzał na to, uległbym może mimowolnemu porywowi, ale z góry twierdzić tego nie mogę... a taki mimowolny, bezpośredni poryw w sprawie ciemiężonych Słowian istnieć nie może.
— Zapewne... dla ciebie nie może istnieć, lecz dla innych istnieje — odparł Siergiej Iwanowicz, marszcząc się z niezadowoleniem. — W narodzie żyje trądycya o prawosławnych, jęczących w jarzmie bezbożnych bisurmanów. Do ludu przeniknęły wieści o cierpieniach współbraci, i lud nie pozostał na nie głuchym.
— Zapewne — zauważył Lewin wymijająco — ja tego nie widzę; sam należę do ludu, ale nic nie odczuwam.
— Ja również — odezwał się książę. — Byłem za granicą, czytywałem gazety i przyznaję się szczerze, że jeszcze przed temi bułgarskiemi awanturami nie mogłem w żaden sposób zrozumieć, dlaczego wszyscy Rosyanie pokochali tak nagle i niespodziewanie braci Słowian, a ja jakoś żadnej miłości ku nim nie odczuwam w sobie? Martwiło mnie to bardzo, zdawało mi się, że albo ja jestem potworem, albo, że to Karlsbad tak działa na mnie. Dopiero po przyjeździe do Rosyi uspokoiłem się, gdyż doszedłem do przekonania, że i prócz mnie są ludzie, co interesują się tylko Rosyą, a nie Słowianami. Do liczby tych ostatnich należy i Konstanty.
— W tym wypadku nie można brać pod uwagę osobistych przekonań — odparł Siergiej Iwanowicz — nie mają one żadnego znaczenia z chwilą, gdy cała Rosya, cały naród, dał poznać wyraźnie swą wolę...
— Przepraszam bardzo, ale ja tego nie widzę. Naród nie wie o niczem — przerwał książę.
— Nie, ojcze... jakto? a w niedzielę w cerkwi? — wtrąciła Dolly, przysłuchując się rozmowie. — Dajcie mi, proszę was, ręcznik! — zwróciła się do pasiecznika, spoglądającego z uśmiechem na dzieci. — Nie sposób, aby wszyscy...
— To niczego jeszcze nie dowodzi, że w niedzielę w cerkwi... kazali popowi przeczytać, więc przeczytał: nic jednak nie rozumieli, wzdychali tylko, jak podczas każdego kazania — ciągnął książę — potem powiedziano im, że zbierają się pieniądze w cerkwi na bogobojny cel, więc wyjęli po kopiejce i dali, a na co, tego sami nie wiedzą.
— Naród nie może niewiedzieć; masa ludu ma zawsze świadomość swych przeznaczeń, a w takich chwilach, jak obecna, ujawnia się mu ona — z przeświadczeniem zauważył Siergiej Iwanowicz, spoglądając na starego pasiecznika.
Przystojny starzec z czarną, siwiejącą brodą i z gęstymi srebrnymi włosami, stał nieruchomo, trzymając półmisek z miodem, spoglądał życzliwie i spokojnie na panów, i widocznem było, że nic nie rozumie i nie chce rozumieć z ich rozmowy.
— Tak, tak... — zauważył, kiwając poważnie głową, gdy Siergiej Iwanowicz spojrzał na niego.
— Najlepiej zapytajcie go. On nic nie wie i niema żadnego wyrobionego zdania — rzekł Lewin. — Czyś słyszał Michajłyczu o wojnie? — zwrócił się do pasiecznika — co to w cerkwi pop czytał? czy powinniśmy bić się za chrześcijan?... jak ci się zdaje?...
— Co ma mi się zdawać!... Aleksander Mikołajewicz, cesarz, obmyśla wszystko za nas i obmyślać będzie, co potrzeba. On wie najlepiej. Może przynieść jeszcze chleba i dać paniczowi? — zwrócił się do Darji Aleksandrownej i wskazał na Gryszę, który dogryzał właśnie kawałek skórki.
— Nie mam potrzeby pytać — odparł Siergiej Iwanowicz — widzieliśmy i widzimy całe setki ludzi, którzy porzucają wszystko, aby ofiarować swe usługi słusznej sprawie; ludzie ci zbiegają się z całej Rosyi i wręcz i otwarcie wyjaśniają swe przekonania i poglądy; znoszą swe grosze lub też sami idą i szczerze powiadają po co. Co to ma znaczyć?
— Według mnie znaczy — rzekł Lewin, zaczynając już unosić się, że w ośmdziesięciomilionowym narodzie zawsze znajdą się nie setki, jak w danym razie, lecz dziesiątki tysięcy ludzi, którzy nie mają nic do stracenia i gotowi są na wszystko: przystać do szajki Pugaczowa, iść do Chiwy, Serbii...
— A ja ci powiadam, że nie setki i nie ludzie, niemający nic do stracenia, lecz najlepsi przedstawiciele narodu! — odparł Siergiej Iwanowicz z rozdrażnieniem, jak gdyby bronił najdroższego swego skarbu. — A ofiary? Pod tym względem naród cały dobitnie zaznacza swą wolę.
— Wyraz „naród“ należy do bardzo nieokreślonych — rzekł Lewin. — Pisarze gminni, nauczyciele ludowi, a z chłopów jeden na tysiąc może, wie o co idzie; pozostałe ośmdziesiąt milionów, jak nasz Michajłycz, nietylko nie wyjawia swej woli, ale niema nawet najmniejszego pojęcia o tem, o czem ty chcesz, aby wyjawiał swą wolę. Jakież mamy prawo twierdzić, że to wola narodu?

XVI.

Siergiej Iwanowicz, jako doświadczony dyalektyk, nic nie odparł, przeniósł tylko dysputę na inny przedmiot.
— Jeżeli chcesz za pomocą arytmetyki poznać nastrój ludu, to się samo przez się rozumie, że natrafisz na nieprzezwyciężone trudności. Przedewszystkiem nie jest u nas wprowadzone powszechne głosowanie i w tym wypadku zresztą nie mogłoby mieć ono żadnego zastosowania, gdyż nie wyraża nigdy woli narodu... istnieją jednak inne sposoby. Rzeczy tego rodzaju unoszą się w powietrzu, a odczuwa się je sercem. Nie wspominam już o tych podwodnych prądach, nurtujących stojące morze narodu, widocznych jednak dla każdego nieuprzedzonego obserwatora; rzuć tylko okiem na społeczeństwo wzięte w ściślejszem znaczeniu. Przeróżne odłamy inteligencyi, toczące z sobą zwykle zajadłą walkę, zjednoczyły się obecnie w zwartą całość; umilkły wszelakie rozdźwięki, wszystkie organa społeczne mówią jedno i to samo, wszyscy odczuli żywiołową siłę, pochwyciła ich ona i unosi w jednym kierunku.
— To tylko gazety ciągle piszą jedno i to samo w kółko... — rzekł książę — zupełnie jak te żaby w błocie przed deszczem. Robią taki gwałt, że nic nie słychać prócz ich wrzasku.
— Żaby nie żaby... ja gazet nie wydaję i nie mam zamiaru bronić ich... chciałem tylko zwrócić uwagę panów na jednomyślność w sferze inteligencyi — zauważył Siergiej Iwanowicz, zwracając się do brata.
Lewin chciał odpowiedzieć, lecz książę przerwał mu:
— No... o tej jednomyślności da się jeszcze dużo powiedzieć... Ja, naprzykład, mam zięcia Stepana Arkadjewicza... znacie go panowie przecież: objął niedawno stanowisko członka komitetu komisyi i jeszcze jakoś tam dalej...tylko że tam niema nic do roboty! Cóż Dolly, to przecież nie sekret!... a ośm tysięcy rubli sr. pensyi jest w każdym razie... Spróbujcie panowie zapytać go, czy praca jego jest pożyteczną, on dowiedzie wam, że jest najpożyteczniejszą, a choć to człowiek uczciwy, nie dam wiary tej korzyści za ośm tysięcy rubli.
— Prosił mnie, abym zakomunikował Darji Aleksandrownej, że dostał tę posadę — odezwał się z niezadowoleniem Siergiej Iwanowicz, nie wiedząc dlaczego książę wspomina o tem.
— Tak samo jest i z jednomyślnością gazet; wytłumaczono mi to w następujący sposób: wojna przynosi im podwójny dochód. Dlaczegóż więc nie mają być zdania, że losy narodu i Słowian i t. d.
— Nie lubię wielu gazet, ale pan niema słuszności tym razem — odparł Siergiej Iwanowicz.
— Ja bym postawił tylko jeden warunek — mówił książę w dalszym ciągu — Alfons Karr świetnie pisał o tem przed wojną z Prusami: „Powiadacie, że wojna jest nieuniknioną? Doskonale... kto jest za wojną, niech wstępuje do specyalnego legionu i niech legion ten idzie na czele we wszystkich szturmach i atakach!“...
— Ładnie będą wyglądać redaktorzy! — zauważył Katawasow, śmiejąc się na cały głos, zwłaszcza gdy pomyślał, jak też będą wyglądać w specyalnym legionie znajomi jego redaktorzy.
— Na co to się przyda?... pouciekają — wtrąciła Dolly — będą tylko przeszkadzać.
— Jeżeli zaczną uciekać, to poczęstować ich wtedy kartaczami lub puścić na nich kozaków z nahajkami — dowodził książę.
— Daruje mi książę, ale to tylko żarty i żarty zupełnie nie na miejscu — ujął się Siergiej Iwanowicz.
— Nie widzę, dlaczego to mają być tylko żarty... — zaczął Lewin, ale Siergiej Iwanowicz przerwał mu:
— Każdy członek społeczeństwa jest powołanym do pewnej pracy. Ludzie myśli, dziennikarze i inteligencya, wypowiadając przekonanie ogółu, wywiązują się tylko ze swego zadania. A jednomyślne, szczere i otwarte wypowiedzenie przekonania ogółu jest jednocześnie i zasługą prasy, i dodatnim objawem. Lat temu dwadzieścia milczelibyśmy, a teraz głos narodu rosyjskiego brzmi donośnie, i naród gotów jest powstać jak jeden mąż i poświęcić się na ofiarę za ciemiężonych braci; jest to wielki, wspaniały krok i zadatek siły.
— Ale nietylko poświęcać się, lecz i zabijać Turków — nieśmiało wtrącił Lewin. — Naród składa ofiary i gotów je składać, czyni to jednak dla zbawienia swej duszy, a nie dla zabijania — dodał, wiążąc pomimowoli w jedną całość toczoną rozmowę wraz z myślami, jakie zajmowały go od pewnego czasu.
— Jakto dla duszy? widzi pan, dla naturalisty to trochę niezrozumiałe wyrażenie? Cóż to jest ta dusza? — zapytał z uśmiechem Katawasow.
— Wie pan to doskonale.
— Daję słowo, że niemam najmniejszego pojęcia! — odparł Katawasow, wybuchając głośnym śmiechem.
— Nie spokój, lecz miecz przyniosłem, powiada Chrystus — odezwał się Siergiej Iwanowicz, przytaczając z Pisma św. ustęp najmniej zawsze zrozumiały dla Lewina.
— Tak... tak... — znowu powtórzył pasiecznik, odpowiadając na przypadkowo rzucone na niego spojrzenie.
— Przegrał pan z kretesem, pobiliśmy pana! — zawołał wesoło Katawasow.
Lewin zarumienił się z gniewu; nie gniewało go jednak bardzo, że został pobitym, większy gniew ogarniał go na myśl, że dał się wciągnąć do sprzeczki.
„Nie, ja nie powinienem spierać się z nimi — pomyślał — ich zasłaniają pancerze, których nic przeniknąć nie zdoła, a ja jestem zupełnie bezbronny.“
Wiedział, że ani brata, ani Katawasowa nie można przekonać, wiedział również, że nie może w żaden sposób podzielać ich poglądów. Dowodzenia ich stwierdzały, że poglądy ich są tem samem zaufaniem w swój rozum, które i jego mało co nie przyprowadziły do zguby. Nie mógł zgodzić się na to, aby dziesiątki ludzi, w liczbie których był i brat jego, miały prawo na podstawie tego, co im opowiadają setki nic nie mających do stracenia ochotników, twierdzić, że razem z gazetami są wyrazem ducha i woli narodu, i to w dodatku ducha, zachęcającego do zemsty i zabójstw; nie mógł zgodzić się na to twierdzenie, gdyż nie widział, aby naród, z którym miał nieustanną styczność, myślał w ten sposób; nie widział również, aby on sam (a nie mógł siebie uważać za nic innego, jak tylko za jednostkę, stanowiącą część narodu rosyjskiego) myślał w ten sposób; przedewszystkiem zaś dlatego, że razem z ludem nie wiedział, nie mógł wiedzieć tego, na czem polega ogólne dobro; wiedział jednak napewno, że osiągnięcie tego ogólnego dobra możebnem jest tylko wtedy, gdy przestrzegane są surowo prawa sprawiedliwości, znane wszystkim powszechnie. Wychodząc z tej zasady, nie mógł życzyć sobie wojny i głosić jej, a to bez względu na jej cel.
Chciał jeszcze postawić zarzut, że, jeżeli ogólne przekonanie jest nieomylnym sędzią, to, wychodząc z takiej zasady, rewolucya i komuna mają te same racye bytu, co i ruch w kwestyi słowiańskiej. Wszystko to jednak były tylko myśli, które nie mogły niczego rozwiązać. Jedna tylko rzecz nie ulegała wątpliwości, że obecnie spór ten drażni Siergieja Iwanowicza, nie należy więc sprzeczać się; Lewin zamilkł zatem i zwrócił uwagę swych gości na zbierające się chmurki, doradzając prędki powrót do domu, zanim deszcz zacznie padać.

XVII.

Książę i Siergiej Iwanowicz siedli na bryczkę; reszta towarzystwa, przyspieszając kroku, wracała czemprędzej do domu.
Ale chmura nasuwała się szybko i trzeba było prawie biedz, aby zdążyć przed deszczem do domu. Obłoki, ciągnące nisko przed główną chmurą, czarne jak dym z kopciem, biegły po niebie z niezwykłą szybkością. Do domu było jeszcze ze dwieście kroków i lada sekunda należało spodziewać się ulewy.
Dzieci, wydając wesołe okrzyki, biegły naprzód. Darja Aleksandrowna, której nogi plątały się w spódnicach, nie szła już ale literalnie biegła, nie spuszczając na chwilę oka z dzieci. Mężczyźni szli dużymi krokami. Gdy pierwsza ciężka kropla upadła i odbiła się o żelazny dach, wszyscy byli już na schodach. Dzieci, a za niemi dorośli, wbiegli na werandę, rozmawiając wesoło.
— Gdzie jest Katarzyna Aleksandrowna? — zapytał Lewin Agafii Michajłownej, którą spotkał w sieni. Klucznica była obładowana chustkami i pledami.
— Zdawało mi się, że razem ze wszystkimi... — odparła.
— A Mitia?
— Pewno w Kołku z niańką.
Lewin pochwycił pledy i pobiegł do lasku.
Podczas paru ostatnich chwil chmura do tego stopnia zasnuła słońce, że zrobiło się ciemno, jak podczas zaćmienia. Wiatr uporczywie, jak gdyby mu co na tem zależało, zatrzymywał spieszącego Lewina i, obrywając kwiaty i liście z lip, pochylał wszystko w jedną stronę: akacye, kwiaty, łopuch, trawę i wierzchołki drzew. Kobiety, w ogrodzie pracujące, z piskiem pouciekały do dworu.
Biała opona ulewy zasłoniła już czerniejący w dali las oraz połowę pola i nasuwała się szybko na Kołek.
Pochylając naprzód głowę i walcząc z wiatrem, wyrywającym mu chustki z ręki, Lewin dobiegał już do Kołka, i już widział, że coś bieleje za dębem, gdy nagle wszystko poczerwieniało, ziemia stanęła w ogniu, a niebo zdawało się pękać nad głową.
Lewin, olśniony niezwykłym blaskiem, zamknął oczy. Po chwili otworzył je i przez gęstą zasłonę deszczu, oddzielającą go już obecnie od Kołka, z przerażeniem ujrzał, że zielony, dobrze znajomy mu wierzchołek dębu zmienił swój kształt. „Czy to od pioruna?“ — zaledwie miał czas pomyśleć, gdy ze wzrastającą stopniowo szybkością wierzchołek dębu ukrył się za innemi drzewami i Lewin usłyszał trzask padającego drzewa, druzgocącego w swym upadku inne.
Wrażenia błyskawicy, grzmotu i uczucie chłodu, przejmującego do szpiku kości, połączyły się dla Lewina w jedno uczucie przerażenia.
— Boże mój, Boże, aby tylko nie na nich! — szepnął Lewin.
I chociaż natychmiast przyszło mu na myśl, że prośba jego, aby dąb, który już upadł, nie zabijał ich, obecnie żadnego skutku odnieść już nie może, powtórzył jednak swą modlitwę, wiedząc, że nic prócz niej nie pozostaje mu.
W miejscu, gdzie zwykle Kiti siadywała z dzieckiem, nie znalazł nikogo.
Kiti z Mitią była na drugim końcu lasku, pod starą lipą, i wołała na męża. Dwie postacie w ciemnych ubraniach (przedtem były w jasnych), stały nad czemś pochylone. Gdy Lewin podbiegł ku nim, deszcz przestawał już padać i niebo zaczynało się wyjaśniać. Na niańce spódnica była sucha, ale na Kiti ubranie przemokło do nitki i oblepiło ją całą. Chociaż deszczu już nie było, obie kobiety stały wciąż tak samo, jak stały przedtem, gdy zerwała się burza, pochylone nad wózkiem, z podniesionym zielonym daszkiem.
— Nic wam się nie stało?... Dzięki Bogu!... — zawołał, biegnąc ku nim.
Rumiana, zmoczona wodą twarzyczka Kiti zwróciła się ku niemu i uśmiechnęła nieśmiało z pod kapelusza, który zupełnie zmienił swój kształt.
— Czyż ci nie wstyd?... Doprawdy nie rozumiem, jak można być do tego stopnia nieostrożną! — gniewał się Lewin na żonę.
— Słowo daję, jestem niewinna. Chciałam już wracać do domu, nagle on zaczął płakać i musiałam go przewijać. Zaledwieśmy... — zaczęła się tłumaczyć Kiti.
— Mitia nie zmókł, nic mu się nie stało i nie obudził się nawet.
— Dzięki Bogu, że nic wam się nie stało... przepraszam cię, sam nie wiem co gadam...
Zabrano mokre pieluszki; niańka wyjęła zwózka dziecko i wzięła je na ręce. Lewin szedł koło żony i przepraszając ją za chwilowe uniesienie, ściskał ukradkiem przed niańką jej rękę.

XVIII.

Dzień cały minął Lewinowi na prowadzeniu bardzo ożywionych rozmów, w których tylko jedna, zewnętrzna część jego umysłu zdawała się przyjmować udział. Lewin rozczarował się już coprawda co do zmiany, jaką spodziewał się znaleźć w swem usposobieniu; pomimo to z rozkoszą odczuwał w swej duszy ciszę i spokój, któremi cała istota jego była przepełnioną.
Po deszczu było zanadto wilgotno, aby iść na przechadzkę; a zresztą chmury nie znikały z widnokręgu i od czasu do czasu, ciskając pioruny i zasłaniając słońce, przesuwały się po skrajach nieba. Całe towarzystwo spędziło resztę dnia w pokoju.
Nie wszczynano żadnych nowych sprzeczek; po obiedzie wszyscy byli w najlepszych humorach. Z początku Katawasow pobudzał panie do śmiechu swymi oryginalnymi dowcipami, ale potem, namówiony przez Siergieja Iwanowicza, zaczął opowiadać o swych ciekawych spostrzeżeniach co do różnicy charakterów, a nawet i fizyonomii much pokojowych, samców i samic, i o ich obyczajach. Siergiej Iwanowicz również był wesoły, i przy herbacie, zapytany przez brata, wykładał swój pogląd na przyszłość kwestyi wschodniej, a mówił tak płynnie i zajmująco, że wszyscy słuchali z uwagą.
Kiti tylko nie mogła dosłuchać go do końca; musiała iść wykąpać Mitię.
W parę minut po jej wyjściu niańka przyszła poprosić i Lewina.
Lewin poszedł do dziecinnego pokoju, nie kończąc pić herbaty, i żałując, iż przeszkodzono mu słuchać ciekawego opowiadania; gdy go zawołano, zaniepokoił się, gdyż wydarzało się to tylko w nadzwyczajnych wypadkach.
Chociaż zajmowały go bardzo, jako zupełnie coś nowego dlań jeszcze, niedosłuchane do końca wywody Siergieja Iwanowicza, jak wyzwolony z pod jarzma tureckiego czterdziestomilionowy świat słowiański powinien, zjednoczony z Rosyą, zacząć nową erę w historyi; chociaż zaniepokoił się tem, co się stało w dziecinnym pokoju i poco go wołają, jednak z chwilą, gdy po wyjściu z salonu znalazł się sam na sam, przypomniały mu się natychmiast ranne rozmyślania. I te wszystkie wywody o znaczeniu rasy słowiańskiej w historyi powszechnej wydały mu się do tego stopnia błahymi w porównaniu z tem, co się dzieje w jego duszy, że na chwilę zapomniał o wszystkiem i znowu poddał się dzisiejszemu rannemu nastrojowi.
Tym razem nie przypominał sobie, jak to dawniej miewało miejsce, całego biegu swych myśli (teraz nie zachodziła potrzeba tego). Obecnie odrazu przeniósł się w sferę działania uczucia, pod którego wpływem znajdował się od pewnego czasu, a które było związane z temi myślami; odnalazł też w duszy swej to uczucie silniejszem i bardziej wyraźnem, niż dawniej.
Teraz nie zachodziło z nim to, co działo się przedtem za każdym razem, gdy pragnął znaleść wewnętrzny spokój; wtedy musiał przejść cały krąg myśli, aby dojść do tego uczucia. Obecnie działo się wręcz przeciwnie: uczucie radości i ukojenia było żywem, jak dawniej, i myśl nie była w stanie nadążyć za niem.
Lewin szedł przez werandę spoglądając na wschodzące dwie gwiazdy i nagle przypomniał sobie: „tak, spoglądając na niebo myślałem o tem, że sklepienie widziane przezemnie nie jest nieprawdą, nie myślałem jednak zupełnie szczerze i coś zataiłem przed samym sobą“ — pomyślał. — „Ale mniejsza z tem! Tutaj nie może być żadna wątpliwość. Tylko trzeba pomyśleć trochę, a wstystko wyjaśni się!“
Gdy wchodził już do dziecinnego pokoju, stanęło mu nagle w pamięci, co właśnie zataił przed sobą: jeżeli głównym dowodem Bóstwa jest Jego objawienie, to na czem polega dobro, dlaczego objawienie to ma się ograniczać jedynie tylko w chrześcijańskim kościele? W jakim stosunku do tego objawienia znajdują się mahometanie i buddyści, których religia również nakazuje wyznawać dobro?
Zdawało mu się, że ma już odpowiedź na to pytanie, lecz nie zdążył jej jeszcze sformułować sobie, gdy znalazł się już w dziecinnym pokoju.
Kiti stała z zakasanemi rękawami koło wanny nad pluskającem się w niej dzieckiem; usłyszawszy kroki męża odwróciła ku niemu głowę, przywołując go z uśmiechem. Jedną ręką podtrzymywała pod główkę leżące na plecach i przebierające nóżkami pulchne niemowlę, drugą zaś, jednostajnie natężając muskuły, wyciskała na nie wodę z gąbki.
— Patrzaj, patrzaj! — zawołała, gdy mąż zbliżył się do niej — Agafia Michajłowna ma racyę... Poznaje...
Chodziło o to, że Mitia, poczynając od dnia dzisiejszego bezwarunkowo poznaje już wszystkich. Aby przekonać Lewina urządzono specyalną próbę, która świetnie wypadła. Kucharka, sprowadzona naumyślnie do tego, pochyliła się nad dzieckiem. Mitia skrzywił się i główką przecząco pokiwał; dopiero gdy Kiti pochyliła się nad nim, twarzyczka rozjaśniła mu się uśmiechem, rączkami schwycił za gąbkę i mlaskając wargami, wydawał taki niezwykły, pełen zadowolenia dźwięk, że nietylko Kiti i niańkę, ale nawet i Lewina ogarnął zachwyt.
Niańka jedną ręką wyjęła dziecię z wanny, polała je wodą, zawinęła w prześcieradło i krzyczące na cały głos podała matce.
— Cieszę się bardzo, że zaczynasz go kochać — odezwała się Kiti do męża, siadając z dzieckiem przy piersi na swem zwykłem miejscu. — Cieszę się nadzwyczaj... prawdę mówiąc, zaczynałam się już martwić... mówiłeś, że jest ci zupełnie obojętnym.
— Nie... nie mówiłem przecież, że jest mi zupełnie obojętnym... mówiłem tylko, że doznaję rozczarowania.
— Dlaczego rozczarowania?
— Rozczarowałem się nietyle względem niego, co względem uczucia, gdyż spodziewałem się znacznie silniejszego. Zdawało mi się, że rozwinie się w mej duszy coś nowego, rozkosznego. I nagle, zamiast tego, pewien rodzaj obrzydzenia i politowania...
Ona słuchała go uważnie, spoglądając na dziecko i ubierając na swe cienkie palce pierścionki, zdjęte przed kąpaniem syna.
— A przedewszystkiem martwiło mię, że doznawałem daleko więcej obawy i politowania, niż przyjemności. Dopiero dzisiaj, gdym się przeraził nadzwyczaj podczas burzy, przekonałem się, do jakiego stopnia kocham dziecko.
Uśmiech zadowolenia zakwitł na ustach Kiti.
— Przestraszyłeś się więc bardzo? — zapytała. — I ja również... teraz, gdy już wszystko minęło, jestem jeszcze bardziej przerażona. Prawda, jaki ten Katawasow jest sympatyczny!... cały dzień dzisiejszy spędziliśmy nadzwyczaj przyjemnie. I ty, gdy zechcesz, potrafisz nadać stosunkowi swemu z Siergiejem Iwanowiczem taką serdeczną, ujmującą cechę... Powracaj już jednak do nich; po kąpieli bywa tu zawsze gorąco i duszno.

XIX.

Wyszedłszy z dziecinnego pokoju, Lewin znowu przypomniał sobie myśl, co do której nie zupełnie wyraźnie zdawał sobie sprawę.
Zamiast iść do salonu, z którego dobiegały go głosy rozmawiających, stanął na werandzie, a opierając się rękami o poręcz, zaczął przypatrywać się niebu.
Ściemniło się już zupełnie, a w południowej stronie nieba, na którą Lewin spoglądał, nie było chmur zupełnie. Chmury zasłaniały widnokrąg z przeciwnej strony. Od czasu do czasu rozjaśniała je błyskawica i dawał się słyszeć odległy grzmot. Lewin przysłuchiwał się miarowemu spadaniu kropel z lip, rosnących w ogrodzie, i spoglądał na widziany już tyle razy trójkąt gwiazd i na rozgałęzienie drogi mlecznej, przechodzącej przez środek trójkąta. Za każdym razem, gdy zamigotała błyskawica, nietylko droga mleczna, ale i jasne gwiazdy znikały; z chwilą jednak, gdy błyskawica gasła, pojawiały się one znowu na tych samych miejscach, jak rzucone czyjąś celną, niewidzialną dłonią.
„Cóż więc niepokoi mnie“ — zadał sobie pytanie, wiedząc już z góry, że rozwiązanie wszelakich wątpliwości jest już gotowem, chociaż jeszcze nie sformułowanem wyraźnie w jego duszy.
„Tak, jedno jest widoczne, nie ulegające wątpliwości objawienie Bóstwa: to objawione światu zasady dobra, które ja czuję w sobie i w których uznawaniu, nie to, że się łączę, lecz pomimowoli jestem połączony z mymi bliźnimi w jeden ogół wierzący, zwany Kościołem. No, a żydzi, mahometanie, wyznawcy Konfucyusza lub Buddy? cóż oni są takiego?“ — zadawał sobie pytanie, które wydawało mu się właśnie niebezpiecznem. — „Czyż te setki milionów ludzi pozbawione są owego najlepszego dobra, bez którego życie nie jest nic warte?“... — Zamyślił się nad tem pytaniem, lecz natychmiast postawił je sobie w poprawniejszej formie. — „O cóż ja w rzeczy samej zapytuję? Chodzi mi o stosunek najróżnorodniejszych wierzeń do Bóstwa? Zapytuję się, jak Bóg wogóle objawia się całemu temu światu. Cóż ja czynię? Świadomość nie ulegająca zaprzeczeniu daną jest mi osobiście, daną jest memu sercu, rozum pojąć jej nie zdoła, a ja pragnę uporczywie świadomość tę objąć rozumem i wyrazić słowami.“
„Czyż nie wiem, że gwiazdy są nieruchome?“ — zapytał, spoglądając na jasno świecącą planetę, unoszącą się już nad gałązką brzozy. — „Lecz ja, spoglądając na ruch gwiazd, nie mogę wyobrazić sobie ruchu ziemi i mam słuszność, gdy mówię, że gwiazdy poruszają się.“
„A czyż astronomi mogliby zrozumieć i wyrachować co bądź, gdyby brali pod uwagę liczne, powikłane ruchy ziemi. Wszystkie zdumiewające wywody ich o odległościach, masach, ruchach, obrotach ciał niebieskich są oparte tylko na pozornym ruchu gwiazd około nieruchomej ziemi, na tym samym ruchu, na jaki spoglądam obecnie, i na który spoglądały w ciągu wieków miliony ludzi; ruch ten był i będzie zawsze jednakowym i zawsze może być sprawdzonym. I tak samo, jak byłyby pozbawionymi wszelkiej podstawy i błędnymi wywody astronomów, nie oparte na spostrzeżeniach, czynionych nad widzialnem niebem, zastosowanem do jednego południka i jednego widnokręgu, tak również bezpodstawnymi i mylnymi byłyby i moje wywody, nie oparte na tem pojmowaniu dobra, które dla wszystkich zawsze było i będzie jednakowem, które zostało mi objawionem za sprawą chrześcijaństwa i które zawsze noszę w mej duszy. Niemam ani prawa, ani możności rozwiązywać kwestyi innych wierzeń i ich stosunku do Bóstwa.“
— Jesteś tutaj? — rozległ się nagle głos Kiti, powracającej tą samą drogą do salonu.
— Co ci się stało? wyglądasz jakoś dziwnie... — rzekła, spoglądając bacznie przy blasku gwiazd na twarz męża.
Kiti nie dostrzegłaby nic, gdyby błyskawica, gasząc jednocześnie gwiazdy, nie oświeciła Lewina; przy blasku błyskawicy przyjrzała się jego twarzy i, przekonawszy się, że mąż jest spokojny i wesoły, uśmiechnęła się do niego.
„Ona wie — pomyślał — o czem ja myślę... mówić czy nie mówić jej? Powiem jej chyba“... — lecz z chwilą, gdy chciał zacząć mówić, Kiti odezwała się:
— Mój kochany, bądź tak łaskaw, pójdź do narożnego pokoju i zobacz, czy służąca przygotowała wszystko dla Siergieja Iwanowicza. Przekonaj się przedewszystkiem, czy zaniosła tam nową umywalnię?
— Dobrze, idę w tej chwili — odparł Lewin, wstając i całując żonę.
„Nie, lepiej nie mówić“ — pomyślał, gdy Kiti poszła przodem.
„Jest to tajemnica nadzwyczaj ważna dla mnie, której nie jestem w stanie wyrazić słowami.“ „To nowe uczucie, równie jak i uczucie względem syna, nie zmieniło mnie, nie uszczęśliwiło, nie oświeciło nagle, tak jak o tem marzyłem. Nie było nic niespodziewanego. A czy to wiara czy niewiara, sam nie wiem, co to takiego, ale uczucie to przeniknęło do mej duszy i zakorzeniło się w niej powoli, stopniowo, przyprawiając mnie o cierpienia.“
„Tak samo będę się gniewał na stangreta Iwana, będę się sprzeczał, będę nie w porę wyrywał ze swojem zdaniem; tak samo będzie istniał nieprzenikniony mur między sanktuaryum mej duszy, a otaczającymi mnie, nawet żoną moją; tak samo będę winił ją o mój przestrach, a potem będę żałował swej popędliwości; tak samo nie będę pojmował rozumem po co się modlę, a będę się modlił; obecnie jednak życie moje, całe moje życie, bez względu na wszystko, co może stać się ze mną, każda chwila jego, nie będzie bezcelową, jak dotąd, lecz będzie miała określony, wyraźny cel, polegający na czynieniu dobrze, a cel ten mam władzę wpoić w mą duszę!“

KONIEC




  1. Przed wprowadzeniem systemu akcyznego na trunki w Rosyi prawo sprzedaży ich w pewnych miejscowościach rząd wydzierżawiał t. z w. odkupszczykom, którzy robili milionowe majątki. System ten nazywał się systemem „odkupów.“ (Przypisek tłumacza).
  2. Była to madame, nowa, ważna nader osoba w rodzinnem życiu Lewina.
  3. Anna nazywała tak swą córeczkę.
  4. Południowych Słowian.
  5. Arsenjusz było na imię mężowi siostry Kiti, Lwowej.
  6. Lewy koń dyszlowy, sprowadzony ze wsi.
  7. Każ podać herbatę do salonu.
  8. W ten pogardliwy sposób chłop nazywał stróża.
  9. Tak nazywał starego Płatona.
  10. Tak nazywał się lasek koło domu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.