Królewna (Reutt)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królewna |
Podtytuł | Powieść dla dorastających panienek |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Ciociu, jak dobrze, że już jestem z tobą — zawołała Bronka, rzucając się w objęcia panny Wandy na dworcu w Krakowie. — Nigdy już mnie samej nie zostawiaj.
— Dziecino droga — odpowiedziała panna Wanda, patrząc na pobladłą twarzyczkę Bronki — przecie i u stryjostwa nie było ci źle.
— Wolę być z tobą, ciociu — mówiła Bronka, tuląc się do swej opiekunki — z tobą i z doktorem, z nikim więcej. Ale wiesz — mówiła potem — co się stało? poszłam do lasu z Izą i Julką i z tą ich miss. Nudno mi było, bo one rozmawiały wciąż po angielsku, a ja nic nie rozumiem, poszłam więc sama i zbierałam kwiaty. A w rowie rosły niezapominajki, chciałam je zerwać i weszłam w takie błoto, że aż miss musiała mnie wydobywać, aż po kolana, ciociu, wpadłam do błota — opowiadała.
Ciocia Wandzia śmiała się.
— A toś musiała ślicznie wyglądać.
— Strasznie byłam zabłocona, ciociu, i tak iść musiałam do pałacu, a było daleko. Miss coś mówiła i głośno krzyczała, a Iza i Julka śmiały się ze mnie. Ale to najgorsze — kończyła swą opowieść Bronka — że buciki nowe zupełnie zniszczyłam, ciociu — dodała cichutko.
— Musimy kupić inne, — rzekła spokojnie panna Wanda — a mam nadzieję, że będziesz uważniejsza i po raz drugi do błota nie wejdziesz.
Sprawa z bucikami na tem się skończyła.
Bronka nie opowiedziała jednak wszystkiego, nie wspomniała ani słowa o tem, co powiedziała pani Karolowa, a ofiarowanych sobie przez kuzynki bucików nie przywiozła. Zostały one w pałacu państwa Karolostwa, wsunięte za szafę.
Do Lwowa przyjechały wieczorem.
— Gdzie, na jakiej ulicy jest nasze mieszkanie? — pytała Bronka, jadąc w dorożce i rozglądając się dookoła po jasno oświetlonych ulicach.
— Mieszkamy daleko, przy ulicy hetmana Tarnowskiego — powiedziała ciocia.
Dziewczynka uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— To dobrze — rzekła — tak ładnie nazywa się ta ulica.
W miarę jednak jak jechały, zadowolenie zmniejszało się.
— Czemu my tak długo jedziemy? — pytała. — Czy to aż na samym końcu Lwowa jest nasze mieszkanie? Tu już nieładnie, pusto i ciemno.
Po schodach weszły do małego mieszkania. Jasno było, na stole paliła się lampa, i pokój wydał się Bronce miłym i wesołym.
Pod oknem stał kosz z kwitnącemi kwiatami, na ścianach wisiały znane jej z dawnego mieszkania panny Wandy obrazki. Duża otomana, biurko i fotel cioci, sprzęty znane z Warszawy. Poza tem szafka z książkami. Tyle było w tym pierwszym pokoju.
— A tu twój pokoik, Bronko — powiedziała ciocia, wprowadzając dziewczynkę do drugiego pokoju.
— Ach, jaki ładny! — zawołała Bronka, uderzając w dłonie. — Ciociu, jak tu ślicznie!
Pokoik mały, ale urządzony z wdziękiem, śliczny był naprawdę. Na jasno malowanych ścianach wisiały obrazki zabrane z dawnego pokoju Bronki, jeszcze z Alei Róż. W rogu na staludze stał portret matki, a na środkowej ścianie, tuż nad stolikiem do pracy, ojca. W tajemnicy przed Bronką zrobił go jeden z malarzy warszawskich, a ponieważ znał dobrze pana Andrzeja, więc podobieństwo było uderzające.
— Mój tatuś, mój tatuś! — zawołała dziewczynka i, wyciągając ręce do portretu, powiedziała jak dawniej: — Tatusiu, tatusiu, ja ciebie bardzo kocham.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Nazajutrz wczesnym rankiem zbudziła się Bronka, wyskoczyła z łóżka i wyjrzała oknem.
Ładnie tu było. Domów wcale nie widać, tylko zielone pole, a wdali ogrody.
Czerwieniały już liście drzew i w jasnem, wrześniowem słońcu jaśniały jak wielkie kwiaty na tle ciemnych, niebieskawo-zielonych jodeł i świerków.
Zapatrzyła się na ten widok Bronka i nie słyszała, jak do pokoju weszła już zupełnie ubrana panna Wanda.
— Ubieraj się prędko, Bronko — rzekła. — Mamy dziś wiele pracy, musimy wszystko doprowadzić do zupełnego porządku, bo pojutrze już pracować będziemy.
— Jakto? — zapytała dziewczynka.
— Ty pójdziesz do szkoły, a ja będę dawała lekcje — odparła panna Wanda.
Mówiąc to, zabierała się do porządków w pokoju Bronki.
— Ciociu — zawołała dziewczynka — dlaczego ty sama to robisz?
— Bo ty jeszcze tego porządnie nie potrafisz zrobić — odpowiedziała ciocia. — Jak się nauczysz, nie będę tego robiła.
— A służąca? — zapytała zdumiona Bronka. — Czemu ona tego nie robi?
— Nie mamy służącej — odpowiedziała spokojnie panna Wanda. — Przychodzi do sprzątania i cięższej roboty posługaczka, ale wszystkiego zrobić nie może i musimy same to załatwiać.
— Same, ciociu? Czemu?
— Bo nasz wspólny majątek, Bronko, jest bardzo szczupły. Ja zarabiam jeszcze bardzo mało, więc gdybyśmy chciały mieć służącą, to nie wystarczyłoby nam. Ale nie martw się, nic to przykrego i ciężkiego nie jest.
Bronka stała milcząca i niepewna.
— Ciociu — szepnęła po chwili — ja nie chcę być służącą.
Panna Wanda uśmiechnęła się.
— O tem mowy nawet niema — odpowiedziała — bo służyć nikomu nie będziesz, tylko sama sobie usłużysz i poznasz zczasem, że to przyjemnie umieć samej sobie wszystko zrobić. Po śniadaniu uprzątniesz swoje rzeczy, potem ułożysz książki i zabawki.
— A gdzie jest twój pokój, ciociu? — zapytała dziewczynka, — gdzieś ty spała?
— Tu, w tym pierwszym, dużym pokoju — odpowiedziała panna Wanda — jest moja sypialnia. Tam też będę pracowała i jednocześnie tam będzie i nasza jadalnia, o ile będziemy jadły w domu.
— Jakto? — spytała znowu dziewczynka.
— W zwykłe dnie — odparła panna Wanda — ty zostaniesz w swojej szkole od ósmej rano do szóstej wieczór. U pani przełożonej będziesz miała obiad i podwieczorek. Ja zaś przez ten czas będę dawała lekcje, o szóstej przyjdę cię zabrać do domu. Wrócimy na kolację, potem będziemy z sobą rozmawiały i, o ile będzie potrzeba, pracowały wspólnie, a potem o dziewiątej moja córeczka pójdzie spać.
— Myślałam — powiedziała Bronka — że ty sama będziesz mnie uczyła?
— Owszem, będę cię uczyła języka polskiego i historji ojczystej — odpowiedziała panna Wanda — bo w szkole, w której będziesz się uczyła wraz z innemi dziećmi, wykładam ten przedmiot, reszty nauk będą cię uczyli profesorowie i nauczycielki.
— Ciekawa jestem tej szkoły — mówiła Bronka. — Czy też tam będzie wiele dziewczynek?
— W twojej klasie jest już ich dziewięć.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Dwa pierwsze dnie zeszły szybko Bronce we Lwowie. Nie zachwycało jej to coprawda, że sama niejedną rzecz musiała zrobić, ale panna Wanda robiła wszystko z taką pogodą, swobodnie i wesoło, że i ona szybko pogodziła się ze swą pracą.
— A czemu w Warszawie Jadwiga robiła to wszystko? — spytała, pomagając zmywać wieczorem filiżanki po herbacie.
— W Warszawie — odparła panna Wanda — byłyśmy bogatsze, i życie tam tańsze niż we Lwowie, i ja zarabiałam wiele więcej niż tu; pieniędzmi zatem, które zarabiałam za lekcje, mogłam opłacić pracę Jadwigi. Tu tyle nie zarabiam, więc trzeba samym pracować więcej.
— Ciociu — zawołała naraz Bronka — zapomniałaś, zupełnie zapomniałaś, że mamy pieniądze. Możemy mieć służącą i ty nie będziesz sama czyściła lamp, bo to nieprzyjemne.
— A jakież my mamy pieniądze? — zapytała z uśmiechem panna Wanda, dalej czyszcząc lampę.
— A te, coś mówiła, że są u pana Stoińskiego, pieniądze mojej mamusi. Weź je, ciociu.
Panna Wanda pokręciła głową.
— Nie — rzekła — tych pieniędzy nie możemy wziąć na opłacenie służącej, ani na inne podobne rzeczy.
— A na co je weźmiesz, ciociu? — zapytała dziewczynka.
— Jesteś jeszcze bardzo małą dziewczynką, Bronko — mówiła panna Wanda — wiele lat upłynie, zanim ukończysz nauki i będziesz mogła już sama pracować. A czy my wiemy, co przez ten czas będzie, co może się stać?
— A co, ciociu? — pytała zaciekawiona Bronka.
— Wiele rzeczy; mogę nie mieć lekcyj naprzykład, a za twoją naukę trzeba będzie płacić, więc wtedy trzeba będzie wziąć z tego kapitału, bo to rzecz bardzo ważna.
— Jak nie będzie czem płacić, to ty mnie będziesz sama uczyć, ciociu — rzekła spokojnie Bronka — toby jeszcze nie było wielkie nieszczęście.
Panna Wanda uśmiechnęła się, wiedziała ona, że Bronka wolałaby zostać w domu i nie iść do szkoły.
— Tak — rzekła — tylko, że gdybym nie miała lekcyj, to musiałabym przyjąć inną pracę, inne zajęcie, by móc starczyć na nasze życie, a wtedy znowu nie miałabym czasu zająć się twą nauką.
— I nigdy tych pieniędzy nie poruszysz? — zapytała Bronka.
— Chciałabym bardzo uniknąć tego, ale zapewnić ciebie nie mogę, że ich nigdy nie poruszę, bo jak ci to już mówiłam, mogą zajść różne okoliczności, które mnie do tego zmuszą. O ile jednak mi się to uda, będę pracowała tak, byś ty po ukończeniu nauk mogła odebrać w całości tę kwotę.
Zamilkły obie, panna Wanda ukończyła czyszczenie lamp, umyła ręce i zdjęła duży fartuch.
— Ciociu — odezwała się znowu Bronka — jeśli to naprawdę są moje pieniądze, to ci je daruję; weź je sobie i przyjmij służącą, proszę cię o to.
— Nie, Bronko — odrzekła panna Wanda — dzieckiem jesteś, rozporządzać swym majątkiem nie masz jeszcze prawa, a gdybyś je i miała, to ja nigdy nie wzięłabym tych pieniędzy na podobny użytek. Możesz mi jednak ulżyć w inny sposób, chętnie i porządnie wyręczając w niektórych zajęciach domowych. Taką pomoc przyjmę zawsze z radością.
Bronka westchnęła.
— Kiedy to takie nieprzyjemne... — rzekła.
Panna Wanda już nic na to nie odpowiedziała i zabrała się do układania bielizny w szafach.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Z ciekawością wielką wchodziła Bronka do szkoły. Nigdy jeszcze w żadnym zakładzie naukowym nie była, za życia ojca uczyła się w domu, w towarzystwie dwóch swoich przyjaciółek, przy cioci Wandzi. Potem śmierć ojca i jej choroba spowodowały długą przerwę w nauce. Dopiero za powrotem wiosny pozwolił doktór uczyć się trochę, i wtedy uczyła się zawsze przy cioci. Obecnie miał się odbyć egzamin, i dziewczynka miała wejść do klasy, stosownie do swego przygotowania.
— Pewno ta pani dyrektorka będzie wielka i chuda pani, a na nosie będzie miała okulary — myślała Bronka, wchodząc na schody — taka zupełnie jak ta, o której czytałam kiedyś z panną Yvette. Głos będzie miała gruby i olbrzymią linję w ręku.
I naraz głośno już zapytała:
— Ciociu, ta dyrektorka bije naprawdę dzieci?
— Dyrektorka bije dzieci? — powtórzyła panna Wanda, zatrzymując się na schodach. — Co też ty opowiadasz, dziecko?
— Ale bo, ciociu, z pewnością tak, każda bije, ja wiem — stanowczym głosem mówiła Bronka — sama czytałam i panna Yvette mówiła mi to zawsze.
— No, jeśli tak jesteś pewna — odparła panna Wanda — to już ci przeczyć nie będę. Przekonasz się sama.
Weszły do pokoju, i odrazu przypuszczenia Bronki rozchwiały się.
Spotkała je młoda jeszcze, skromnie, ale starannie ubrana pani, drobna, szczupła, bez okularów, oczy miała ciemne, mądre i dobre.
Podała rękę pannie Wandzie, podsunęła jej fotel, a sama zwróciła się do Bronki.
— Witam cię, moje dziecko — rzekła — bardzo nas to cieszy, że rodaczka nasza z Warszawy przyjechała uczyć się tu do nas. Jako dzieci jednej ojczyzny, powinniśmy znać się wzajemnie i kochać. A nic tak nie łączy ludzi jak ława szkolna i wspólna praca.
Mówiąc to, ucałowała serdecznie sierotę. Potem chwilkę pomówiwszy z panną Wandą, znowu zwróciła się do Bronki.
— Musimy cię wyegzaminować, kochanko, zobaczyć co i jak umiesz, i do której klasy masz iść, byś mogła jak najwięcej skorzystać. Tylko proszę cię, nie obawiaj się, odpowiadaj spokojnie na pytania. Jesteśmy tu wszyscy swoi. Szkoła to taka duża kochająca się rodzina.
Wzięła Bronkę za rękę i zaprowadziła ją do obszernej, jasnej sali. Stały w niej ławki, każda przeznaczona dla dwóch dziewczynek, na głównej ścianie wisiał obraz Matki Boskiej, przybrany zielenią, a na innych rozmieszczone były wizerunki królów polskich, wielkich mężów naszego narodu, mapa Polski, widoki różnych grodów i miast. Na oknach stały wazoniki z kwitnącemi kwiatami, w rogu sali w dużym wazonie wspaniała paproć.
— Chwasty tu rosną, powiedziałaby stryjenka — pomyślała Bronka, przypomniawszy sobie swój pobyt w Klonowie.
Na katedrze siedziała wysoka, siwowłosa pani, a obok niej dwie młodsze.
— Przedstawiam paniom naszą nową uczennicę, Bronisławę Torską z Warszawy, tę, o której dziś mówiłam — rzekła przełożona — zechcą panie zrobić z nią wstępny egzamin.
Wskazała Bronce miejsce w pierwszej z brzegu ławce, sama z panną Wandą usiadła z boku.
Zabiło mocno serce Bronki, po raz to pierwszy miała być pytana przez obce osoby. Czy się nie pomyli, czy odpowie dobrze? A może nie umie tyle, ile tu wymagają?
— Otwórz, dziecko, książkę, która leży przed tobą — rzekła srebrnowłosa pani — i przeczytaj ustęp na stronicy 78.
Bronka otworzyła książkę i spojrzała w stronę panny Wandy. Tamta skinęła lekko głową i uśmiechnęła się do niej.
Czytanie poszło gładko, opowiedziała potem ustęp przeczytany jasno i zwięźle. Dyrektorka szepnęła coś do panny Wandy, a obie z uśmiechem patrzyły na dziewczynkę. Ośmielona już zupełnie, odpowiadała wyraźnie, zawahała się tylko przy rachunkach.
— Umiałam to już — rzekła spokojnie — ale teraz zapomniałam. Może mi to ciocia wyjaśni dokładniej, to sobie przypomnę. Uśmiechnęli się na te słowa wszyscy, a egzaminująca pani jeszcze raz ponowiła pytanie. Bronka pomyślała chwilę i rozwiązała zadanie zupełnie dobrze.
Wynik egzaminu był bardzo dobry. Na podstawie tegoż Bronisława Torska przyjęta została do klasy trzeciej.
Wyszła ze szkoły rozpromieniona.
— Uczennica klasy trzeciej — powtarzała sobie w duchu — to nie małe dziecko, to już ktoś taki...
— Jesteś zadowolona ze mnie, ciociu, — mówiła za powrotem do domu i naraz zerwała się i pobiegła do swego pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Dziwnem to wydało się pannie Wandzie. Nie mogła pojąć, co się stało. Nie poszła jednak za Bronką, nie chciała jej niczem krępować.
A Bronka tymczasem podeszła do portretu ojca i, stanąwszy przed nim, rzekła wyraźnie i głośno:
— Tatusiu! czy ty mię słyszysz? Tatusiu, królewna twoja zdała egzamin do trzeciej klasy.
I zdało się wpatrzonemu w twarz ojca dziecku, że oto z obrazu... uśmiecha się do niej tatuś.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Nazajutrz od wczesnego rana zaroiło się na ulicach Lwowa. Ze wszystkich stron biegli chłopcy i dziewczęta z książkami i tornistrami na plecach. Witano się, spotykano co chwila, i znowu rozbiegano w różne strony. Każdy śpieszył do swej szkoły.
Tu znowu ruch, pełno na schodach i korytarzach.
Gwar, życie dokoła. Jak pszczółki do ula, tak młodzież podąża do szkoły, rozbiega się po korytarzach, śpieszy do swych klas.
— Jak się masz, Janiu — woła jedna uczennica do drugiej. — Wracasz do nas, a gdzież jest Zosia Rębocka?
— Ona już do nas nie wróci — odpowiedziała zagadnięta. — Rodzice jej wyprowadzili się do Krakowa, tam się będzie uczyć.
— A Irenka, Hela, Genia?
— Idą, idą już wszystkie.
Nauczycielki zbierają swe klasy, ustawiają w pary, by iść do kościoła.
— Nowa, nowa przyszła — zaszeptały dziewczątka trzeciej klasy, widząc wchodzącą Bronkę.
— A z kim ona pójdzie w parze?
— Ja idę z Helą Grodzką, siedziałyśmy zawsze obok siebie w pierwszej i drugiej.
— I razem brałyście złe stopnie — złośliwie mówi któraś znowu.
— O przepraszam, raz się jeden tylko zdarzyło. A więcej ani razu.
Bronka stała z boku, ciekawie przyglądając się wszystkim.
Widziała tu tę samą siwowłosą panią, która wczoraj egzaminowała ją, teraz robiła przegląd przybyłych uczennic. Zobaczywszy Torską, podeszła do niej, wzięła ją za rękę i zwracając się do uczennic rzekła:
— Moje dzieci, mamy tu miłego gościa, który do nas przybył i z innemi pracować będzie. Oto nowa wasza koleżanka Torska. Przybyła ona z drogiej nam zawsze Warszawy, z tego serca naszego kraju. Przyjmijcież ją serdecznie. Niech się czuje wśród swoich w rodzinie, bo my dzieci kraju, podzielonego przez wrogów, powinniśmy wszyscy gorąco i serdecznie kochać się, dłoń w dłoń iść ze sobą i pamiętać, że gdziekolwiek do polskiej szkoły wejdzie dziecko polskie, tam wszędzie znajdzie braci i siostry...
— A teraz niech mi kto z was na mapie pokaże, gdzie leży Warszawa.
Dziewczynki rzuciły się w stronę ściany, na której rozwieszona była duża mapa Polski.
Uprzedziło jednak wszystkich jasnowłose drobne dziewczątko, skoczyło na ławkę i, pokazując paluszkiem na mapie, zawołało:
— Warszawa tu jest. Leży nad Wisłą.
— Dobrze — rzekła nauczycielka — a teraz pójdź tu, Grzywińska.
Dziewczynka podeszła i stanęła wprost Bronki.
— Jesteś dzieckiem Lwowa, Krzysiu — zwracając się do Grzywińskiej, powiedziała nauczycielka — i pierwszą uczennicą w klasie, przywitaj więc w imieniu całej szkoły siostrę waszą z Warszawy.
Krzysia wspięła się na palce, by spełnić polecenie nauczycielki, a wzruszona tem przyjęciem Bronka ucałowała ją serdecznie.
— Pójdziecie razem w parze — dodała jeszcze nauczycielka.
Dziewczątka ustawiły się w szeregu i na dany znak wyszły z sali.
Na korytarzu zebrane były uczennice z innych klas.
Przed rozpoczęciem roku szkolnego młodzież wraz z nauczycielkami szła do kościoła na mszę świętą.
Gdy już wszystkie klasy ustawiły się w szeregu, pani dyrektorka zwróciła się do uczennic.
— I znowu — przemówiła — rozpoczynamy nowy rok pracy. Stajemy do niej z nowym zasobem sił, energji i zapału. Obyż praca nasza w tym nowym roku owocną była. Oby ten rok wzbogacił naszą wiedzę, utwierdził wiarę, wzbudził w nas pragnienie i miłość do światła i nauki. Obyśmy w zwartym a serdecznym szeregu pracowały z jedną wielką myślą, że pracą budujemy wolną ojczyznę naszą; że ziemi naszej ozdobą i chlubą pragniemy być; użytecznemi obywatelkami rodzinnego kraju. — A teraz idźmy do kościoła prosić Boga o błogosławieństwo dla tej przyszłej pracy. O siłę i wytrwałość potrzebną nam wszystkim.
Bronka, klęcząc pośród koleżanek w kościele, wzruszona była jak nigdy. I dziś jak wczoraj przy egzaminie biło jej serce, spojrzała na swe towarzyszki: jedne klęczały cichutko, inne modliły się, były i takie, które się oglądały. „I ciocia Wandzia tu jest, i pani dyrektorka i nauczycielki, więc wszystkie, wszystkie jak tu jesteśmy, będziemy razem pracowały — myślała — bo przecie pani dyrektorka wyraźnie to mówiła, a wczoraj jeszcze powiedziała, że szkoła, to jedna rodzina“.
I dziwnie radośnie zrobiło się naraz w duszy Bronki. Po raz pierwszy od śmierci ojca nie czuła się samą, z ciocią tylko.
Dnia tego nie było jeszcze lekcyj w szkole, i Bronka po nabożeństwie wróciła do domu wraz z panną Wandą.
— Bardzo się cieszę — powiedziała dziewczynka — że przyjechałyśmy do Lwowa. Tacy tu wszyscy dobrzy. Chyba we Lwowie, ciociu, niema złych ludzi?
Panna Wanda uśmiechnęła się.
— Co ty, Bronko, zawsze o złych ludziach mówisz? — spytała. — Powiedzże mi, czyś naprawdę kiedy złego człowieka widziała?
Bronka pokręciła główką.
— Widziałam, ciociu — rzekła — i ludzi i dzieci złe. We Lwowie jednak myślę, że ich niema. I pani dyrektorka nie taka, jak ta, o której czytałam z panną Yvette, i szkoła inna zupełnie, niepodobna do tamtej z książki.
Nazajutrz, gdy Bronka weszła do szkoły, koleżanki wszystkie przybiegły z nią się witać, otoczono ją dokoła, a każda chciała jej w jakiś sposób okazać swą życzliwość, każda czemś obdarzała. Jedna wcisnęła jej do ręki cukierek, szepcąc:
— Chowałam go od wczoraj dla ciebie.
Inna dała obrazek, ofiarowywały jej owoce, obsadki do piór, ołówek.
Bronka była temi darami wprost zawstydzona. Nie wiedziała, czy ma je przyjąć lub nie.
Nadeszła na to wszystko nauczycielka, uśmiechnęła się przyjaźnie do dzieci i powiedziała:
— Cieszy mię, co tu widzę, i chciałabym, byście zawsze w całem swem życiu, dzieci moje, tak postępowały. Bo, czy która z was pochodzi z Poznania, czy z Warszawy, lub Krakowa, czy się urodziła nad Sanem, lub Niemnem, zawsze jest dzieckiem tej naszej, kochanej ziemi. Powiem wam jeszcze, są biedne dzieci polskie, które się porodziły i żyją w lodach Syberji, w górach Kaukazu, są inne, których rodzice wyjechali szukać chleba do wielkiej i wolnej Ameryki i nigdy jeszcze te dzieci Polski nie widziały, nie oddychały powietrzem rodzinnem, mimo to są to nasi drodzy bracia i siostry. I gdyby kiedy spotkał z nas kto takie dziecko polskie, niechże je przyjmie i powita jak najbliższą sobie osobę. A gdyby kto z was zrobił przykrość dziecku, urodzonemu w innej niż my części kraju, to popełniłby brzydki, szkaradny czyn, słyszycie, i niegodnym byłby podnieść oczu na naszego srebrnego ptaka! Pamiętajcie o tem i, miłując ojczyznę, miłujcie się wzajem.
Dzieci szły na swoje miejsca. Krzysia wzięła Bronkę za rękę i rzekła:
— Będziemy siedziały obok siebie.
Weszły do ławki, na pulpicie Bronki leżała wiązanka kwiatów.
— To z mojego ogródka — powiedziała Krzysia — ty pewno jeszcze swego nie masz, boś niedawno przyjechała do Lwowa. Będę ci codzień przynosiła kwiatki.
Nauczycielka tłumaczyła, a dzieci słuchały jej wykładu, Bronka jednak nie umiała sobie z tem radzić. Wrażeń miała tyle przez te dnie, że się skupić nie mogła, do wykładu szkolnego nie była też wdrożona.
Pomocną jej tu wielce była Krzysia, zdolna niezmiernie dziewczynka.
Uważała za siebie i za towarzyszkę, i coraz to jakąś wskazówkę dawała tamtej.
— Bo ja już jestem trzeci rok w szkole — mówiła — nic dziwnego, że mi łatwiej zrozumieć niż tobie, ale i ty się prędko nauczysz.
Podczas przerwy, gdy każda wyjmowała z koszyczka swoje śniadanie, Bronka obejrzała się za Krzysią, która jej gdzieś zniknęła. Siedziała opodal z suchą bułeczką w ręku.
Bronka pobiegła do niej ze swym koszyczkiem.
— Weź — rzekła serdecznie — jabłko, proszę cię — i podała jej piękny, dojrzały owoc.
Krzysia spojrzała do wnętrza koszyka, była tam tylko bułeczka. Potrząsnęła główką.
— Nie — powiedziała — to twoje śniadanie, a cóżbyś ty jadła?
— Kiedy ja nie jestem głodna... weź — nalegała Bronka.
Ale Krzysia nie chciała.
— To się podzielimy — zawołała wkońcu Bronka. — Zjemy jabłko po połowie.
— Tak, to dobrze — zgodziła się tamta.
I podzieliły się.
— Ta warszawianka bardzo jest dobra — zauważyły inne koleżanki. I Bronka miała już przyjaciółki.
Tak rozpoczęło się nowe życie królewny. Dzień jeden podobny był do drugiego. Rano wstawała o pół do siódmej, ubierała się, jadła śniadanie i razem z ciocią wychodziła z domu.
Szły obie do tej samej szkoły, bo panna Wanda uczyła w dwóch klasach — a potem miała lekcje w mieście. Bronka po nauce zostawała w domu pani dyrektorki, jadła tam obiad, szła na spacer pod opieką Niemki z dwiema starszemi uczennicami, które mieszkały stale przy zakładzie. Po przechadzce odrabiała lekcje na dzień następny, robiła jakąś robótkę. O piątej przychodziła do starszych panienek panna Wanda na lekcje francuskiego, Bronka, która od kołyski niemal mówiła po francusku i do śmierci ojca uczyła się wciąż tego języka, o wiele więcej umiała niż jej towarzyszki i dumna była z tych lekcyj niezmiernie.
O szóstej praca była skończona. Wracano do domu. Do gospodarstwa, jak mówiła Bronka.
Najmilsze to były chwile dla obu; rozmawiały, porządkowały wspólnie, przyrządzały sobie kolację. O dziewiątej dzień Bronki był skończony. Szła spać.
I nie wiedziała, że kiedy podczas jej snu ciocia brała ołówek do ręki, wciągała rachunki, porównywała dochody z rozchodami, przytem wzdychała nieraz smutnie.
Czyściła i naprawiała sukienki Bronki i jej bieliznę, a potem otwierała książki i długo w noc uczyła się, przygotowując się do egzaminu.
W niedziele i święta, o ile była pogoda, szły na dalekie spacery, zwiedzały Lwów i poznawały jego prześliczne okolice.
Były to chwile miłe dla Bronki, twierdziła, że się na przechadzkach z ciocią lepiej bawi, niż z koleżankami. Przypominało to jej Bronków i wycieczki do lasu; jak wtedy, tak i obecnie wracały, niosąc całe snopy ziół i traw przeróżnych. A ciocia o każdej roślinie tak ślicznie umiała mówić, że Bronka coraz bardziej kochała wszystkie te „chwasty“, jak je ongi nazwała pani Karolowa.
Wśród koleżanek Bronki — a było ich obecnie szesnaście — najzdolniejszą była dotąd Krzysia Grzywińska. Odkąd przyszła do szkoły, to jest przez całe dwa lata, była zawsze pierwszą. Uczyła się dobrze, a swą dobrocią i uprzejmością zyskiwała sobie serca nauczycielek i towarzyszek.
Nazywano ją „Maleńką“, bo choć miała już dziesięć lat skończonych, tak była drobna, że wyglądała na sześcioletnie dziecko. Musiała stawać na stołeczku, robiąc zadania na tablicy.
Koleżanki lubiły Krzysię za jej wesołość i dobroć, i nigdy dotąd nie przyszło żadnej na myśl zazdrościć jej tego, że jest pierwszą w klasie. Tak przecie było od początku, że „Maleńka“ była pierwszą, że odbierała pochwały i nagrody.
Do trzeciej klasy jednocześnie z Bronką przybyło jeszcze kilka dziewczynek.
Nowe nie były tak z sobą zżyte, jak dawne, i odrazu zaczęły bróździć.
Rej wśród nich wiodła wysoka, tęga dziewczynka, Nusia Palmirska. Przygotowana była dobrze i jeszcze przed wakacjami, zdała wstępny egzamin, a teraz zaczęła przychodzić do szkoły. Nie zbliżyła się do żadnej z dawnych uczennic i zaledwo im kiwnęła głową, wchodząc do klasy. Natomiast zapoznała się z nowo przybyłemi. Miała chęć zbliżyć się do Bronki, ale ta trzymała się przeważnie z Krzysią, na którą Palmirska niechętnie od początku patrzyła. Nusia uczyła się dobrze i zaraz pierwszego dnia powiedziała, że będzie najlepszą uczennicą.
— Zobaczymy — zawołała Józia Kielska, żywa jak iskra dziewczynka — czy ci uda się wyprzedzić Krzysię, dotąd nikt tego nie dokazał.
Nusia spojrzała pogardliwie w stronę Krzysi i wzruszyła ramionami.
— Widocznie, że wasza klasa porządnie leniuchuje — rzekła — skoro taka „mała“ jest w niej pierwszą.
— A czy ty pracowitość i zdolność obliczasz na cale i metry? — zapytała któraś z dziewczynek.
Śmiech ogólny rozległ się po sali.
— To w takim razie — zawołała inna — słup telegraficzny byłby najmędrszym.
I znowu śmiano się wesoło, podchwycono to porównanie i wołano dokoła: „słup, słup telegraficzny!“
Nazwa ta przyrosła do Nusi.
Nie była ona zbyt trafnie wybraną, bo słup długi i cienki, a Nusia, chociaż wysoka, była też i odpowiednio do wzrostu tęga.
Mimo to przezwano ją „słupem telegraficznym“.
Krzysi i Bronki nie było przy tej rozmowie, która się toczyła na korytarzu. Dopiero wchodząc do klasy, usłyszały powtarzany wkółko ten wyraz.
— Co? kto jest słupem? — zapytała Krzysia najzupełniej niewinnie, zwracając się do idącej przed nią Nusi.
— Jesteś głupia! — usłyszała w odpowiedzi.
Krzysia zaczerwieniła się, i łzy zakręciły się w jej oczach, nie powiedziała jednak ani słowa.
— Nieprawda! — zawołała w tejże chwili idąca obok niej Bronka — nieprawda i ty nie masz prawa tak do Krzysi mówić. Powinnaś ją przeprosić.
— Tak, tak! — zawołały inne uczennice — powinnaś przeprosić Krzysię!
Zakotłowało się w małym światku; szczęściem zadzwoniono i trzeba było wracać na miejsca.
Próżno jednak nauczycielka wykładała piękne i zajmujące rzeczy. Nikt dziś nie słuchał, wszystkie były wzburzone poprzedniem zajściem.
Nauczycielka wzywała do tablicy jedną po drugiej dziewczynkę, ale każda była jakoś dziwnie roztargniona i żadna dokładnie nie zrobiła zadania, ani powtórzyła poprzedniej lekcji.
Najgorzej poszło Bronce.
Była tak oburzona na Nusię, iż nie wiedziała, co się w klasie dzieje, nie posłyszała nawet swego nazwiska.
Krzysia musiała ją pociągnąć za rękaw. Wyszła z ławki, ale nie wiedziała, o co chodzi, i zapisano ją za nieuwagę.
Wychodząc z ławki, Nusia spojrzała triumfująco po sali.
Jednocześnie jak na dany znak rozległ się przeciągły szmer:
— Słup telegraficzny... telegraficzny słup...
— Proszę o spokój! — rzekła nauczycielka.
Uciszyło się na chwilkę, zaledwo jednak Nusia zaczęła mówić, znowu powstał hałas.
Powtórne upomnienie.
Korzystając z chwilowej ciszy, Nusia zaczęła rozwiązywać zadanie.
Koleżanki jednak nie dały za wygraną i jeszcze głośniej zaczęły wołać:
— Telegraficzny słup!
Nauczycielka spokojnie dała znak Nusi, by przestała, i zwracając się do uczennic, wywołała dwie: Jankę Zdrawską i Genię Trzcińską, obie znane z tego, że do wszystkich figli pierwsze były, i kazała im stać przy sobie, tuż koło katedry.
Klasa uciszyła się tym razem, i Nusia wkońcu zrobiła zadanie.
Końca waśni jednak nie było. Podzielono się na dwa obozy: przyjaciółek Krzysi i stronnictwa Nusi.
Nazajutrz Bronka, wchodząc do szkoły, nie spotkała swej towarzyszki, zdziwiło ją to, bo Krzysia nie spóźniała się nigdy. Cóżby się dziś stało?
Zdjęła płaszczyk i kapelusik i chwilkę czekała na korytarzu, Krzysi nie było. Dzwonek wołał, weszła więc smutna do klasy.
— Torska, cóżeś dziś taka milcząca? — zapytała na przerwie któraś z koleżanek.
— Niani niema, więc warszawska panienka — pośpieszyła z odpowiedzią Nusia — nie wie, jak ma chodzić i odpowiadać.
Bronka zaczerwieniła się, a inne uczennice wybuchnęły śmiechem.
— Już ja ci powiem, czemu Krzyśki dziś niema — mówiła Nusia. — Pewno soli ogórki, lub groch łuszczy z mamusią, nie miała więc czasu przyjść do szkoły.
— Nieprawda — mówiła Bronka — ty zawsze mówisz nieprawdę.
— Przedewszystkiem naucz się mówić grzecznie — rzekła Nusia — pamiętaj, że jesteś we Lwowie, nie w Warszawie, gdzie można ludziom kłamstwa zadawać, a następnie, moja prawdomówna panno, wiedz o tem, że tak jest, jak mówię. Twoja najmilsza Krzysia jest córką ogrodniczki podmiejskiej, nie żadną jaśnie wielmożną, więc może chyba groch łuskać, lub cebulę sadzić.
Wiadomość ta spadła gromem na Bronkę. Jak to, jej Krzysia jest córką ogrodniczki? Pani nauczycielka zbliżyła je ze sobą, kazała im chodzić w parze. Siedzą obok siebie w ławce.
Zbudziły się w jej duszyczce dawne przyzwyczajenia i wspomnienia.
I Bronka, której dotąd było dobrze i wesoło w szkole, naraz uczuła się nieszczęśliwą. Cały dzień była chmurna i milcząca. Zwróciło to uwagę pani dyrektorki, próżno jednak pytała, Bronka nie powiedziała jej przyczyny swego smutku, czy też niezadowolenia.
Zato zaledwie wyszła wieczór o szóstej z zakładu, zwróciła się do panny Wandy z temi słowy:
— Ciociu, ja tu więcej nie wrócę.
Panna Wanda przystanęła zdumiona.
— Nie rozumiem cię, Bronko — rzekła — dokąd nie wrócisz?
— Do szkoły — rzekła krótko Bronka — nie chcę tu się uczyć. — I poszła szybko naprzód.
Panna Wanda nie odezwała się jednem słowem. Milcząc wróciły do domu.
Gdy się Bronka rozebrała i schowała swój płaszczyk i kapelusik, ciocia weszła do jej pokoju.
— Powiedziałaś — rzekła, siadając na małej, stojącej w rogu kanapce — iż nie wrócisz do szkoły, ale nie podałaś mi powodu, dlaczego to chcesz uczynić. Proszę cię więc, powiedz mi go.
Bronka zaczerwieniła się i spuściła oczy.
— Bo — szepnęła po chwili — pani dyrektorka zrobiła mi przykrość.
— Tobie przykrość pani dyrektorka zrobiła? Nie mogę w to uwierzyć. Musiałaś być niegrzeczna, Bronko, i spotkała cię zasłużona nagana.
— Byłam grzeczna, ciociu — mówiła mieszając się Bronka — i pani dyrektorka nie powiedziała mi dziś nic, ale dlaczego ona to zrobiła?
— Co zrobiła? — pytała panna Wanda.
— Że mnie posadziła obok Krzysi, że ja zawsze z Krzysią chodzę — szepnęła Bronka.
— A cóż Krzysia zawiniła? — pytała ciocia. — Przecie jeszcze dziś rano mówiłaś, że ją kochasz bardzo.
Bronka mieszała się coraz bardziej.
— Bo wtedy jeszcze nie wiedziałam — szepnęła — że jest córką ogrodniczki.
Panna Wanda drgnęła. Wiedziała o nieszczęsnej pysze dziewczynki, zwalczała ją oddawna, uważając ją za największą wadę Bronki, głównie z tego powodu wyjechała z Warszawy sądząc, że Bronka w obcem otoczeniu zapomni wielu niemądrych rzeczy, których ją poprzednie otoczenie nauczyło, że wyzbędzie się tej szkaradnej wady oceniania ludzi podług ich zawodu i stanowiska, jakie zajmują w świecie. Cieszyła ją przyjaźń z miłą Krzysią i liczyła na to, że właśnie pod wpływem tego uczucia Bronka inaczej sądzić będzie ludzi, a tu ona chce wyjść ze szkoły z tego powodu, że Krzysia nie jest bogata...
Zastanowiła się chwilę, a potem już spokojnie mówiła.
— Czy to co Krzysi szkodzi, czyś mi sama nie mówiła, że Krzysia jest bardzo grzeczną i dobrze wychowaną dziewczynką? Uczy się doskonale, jest zdolna i pracowita. Nigdy zaś nie daje uczuć swej wyższości żadnej z was. Przeciwnie, najchętniej, jak wiesz, tłumaczy i objaśnia każdej towarzyszce, pomaga robić jej zadania. Towarzystwo więc jej tylko pożytecznem dla każdej z was być może. Skoro jednak wstydzisz się siedzieć obok córki ogrodniczki, to poproszę, byś siedziała przy Nusi Palmirskiej. Jest ona również zdolną, a jako córka radcy będzie dla ciebie zupełnie odpowiedniem towarzystwem.
— Ja nie chcę siedzieć przy Nusi, niecierpię jej — rzekła Bronka — ale ja, ciociu, do szkoły już iść nie mogę.
— Usiądź, Bronko, tu przy mnie i pomówmy rozsądnie — powiedziała panna Wanda. — Wiesz dobrze, że chcąc ci oszczędzić wielu przykrości, wyjechałam z Warszawy, że tu we Lwowie jest mi trudniej znaleźć zajęcie i wobec tego o wiele ciężej pracować muszę. Zrobiłam układ na cały rok z panią dyrektorką i gdybyś ty teraz do szkoły nie poszła, musiałabym go zerwać, a więc postąpić nieuczciwie względem osoby, która mnie nieznajomą przyjęła i dała u siebie pracę, a sama naraziłabym się na ciężką stratę i muszę ci powiedzieć szczerze, że gdyby się to stało, to nie miałybyśmy o czem żyć.
— A poco ty masz zrywać umowę z panią dyrektorką? — powiedziała dziewczynka. — Ty możesz tam uczyć, choćby mnie w szkole nie było.
— Nie, nie mogłabym — odparła panna Wanda. — Musiałabym powiedzieć szczerze całą prawdę pani dyrektorce, a ona sama z pewnościąby mnie zwolniła. Przekonaną byłaby, że ja cię tak nierozsądnie wychowuję, i takiej nauczycielki, która się wstydzi jakiejś pracy, pogardza uczciwemi pracownikami, nie mogłaby mieć w swym zakładzie. Zmuszać cię do przyjaźni z Krzysią i z żadną inną nie chcę i nie będę, ale i ty nie możesz wymagać ode mnie niepodobnych do spełnienia rzeczy. Jest zatem jedna rada, ta, o której wspominałam, byś się zbliżyła z Palmirską.
— Nigdy tego nie zrobię! — zawołała Bronka. — Nusia jest złośliwa, zarozumiała i niedobra. Nie lubię jej i nie siądę przy niej nigdy.
— Ale Nusia — mówiła panna Wanda — ma zamożnych rodziców, mają własną kamienicę, jeżdżą własnym powozem. Nusia ma zawsze ładne sukienki i zgrabne buciki, a tobie podoba się to wszystko i sprawia wielką przyjemność.
Chwilkę trwało milczenie.
— Muszę ci jedną rzecz opowiedzieć — rzekła wkońcu panna Wanda.
— Przed laty żył w Królestwie, wpobliżu Warszawy ubogi robotnik rolny. Dzieci miał kilkoro, bieda w chałupie była wielka, bo z pracy rąk żyli, a ani chałupy, ani ziemi własnej nie było. Jeden z chłopców cudem niemal wyuczył się czytać i pisać. Ksiądz proboszcz widząc, że chłopak zdolny, uczyć się chce, zapisał go do miejskiej szkoły. Bosy, obdarty chłopczyk chodził tam i tak się pilnie uczył, a taki był przytem grzeczny i dobry, że nauczyciel bardziej niż innemi dziećmi nim się zajmował. Ze szkółki poszedł chłopak do gimnazjum. Do czwartej klasy pomagali mu dobrzy ludzie. Potem pracował sam. O chłodzie i głodzie skończył gimnazjum, chciał jechać do uniwersytetu, chciał być lekarzem i drugim pomagać, ale nie miał żadnych środków. Dowiedział się, że w Warszawie jest bogaty przemysłowiec, i niedługo myśląc napisał do niego z prośbą o pożyczkę. Trafił na człowieka dobrego i rozumnego, pożyczkę dostał, ukończył nauki i dziś jest jednym z bardzo zdolnych lekarzy w Warszawie. Kupił starej matce grunt i chałupę. Braciom pomaga, a dla wszystkich biednych i smutnych ludzi jest najlepszym przyjacielem.
— Kto to taki, ciociu? — zapytała Bronka.
— Obawiam się powiedzieć ci jego nazwisko — odrzekła panna Wanda — bo przestaniesz go kochać.
— To Kępa! — zawołała Bronka — prawda, że ja zgadłam?
— Zgadłaś, ale teraz gdy wiesz, że jest synem prostego chłopa, że dzieckiem będąc umierał z głodu nieraz, nie zechcesz go więcej widzieć.
— Ach, ciociu, jakaś ty niedobra! — zawołała Bronka. — Ty wiesz, że jego bardzo kocham i zawsze kochać będę.
— Nie rozumiem więc, dlaczego cię razi, że Krzysia jest córką ogrodniczki?
Zamyśliła się Bronka, a po chwili zawołała:
— Ja naprawdę jestem bardzo niemądra, ciociu, ty się chyba mnie wstydzisz...
— Zrozumiałaś swój błąd, Bronko, i to mnie cieszy — mówiła panna Wanda, gładząc główkę dziewczynki — a teraz jeszcze ci jedno powiem:
— Pamiętasz, jak przy twem wejściu do szkoły powiedziała pani Tylicka, że wszystkie dzieci Polski kochać się powinny bez względu na to, czy się które z was urodziło w Warszawie, czy we Lwowie, bo wszystkie należycie do jednego narodu. To samo ja ci dziś powtórzę. Bez względu na to, czy która z was urodziła się w pięknym pałacu, a druga w słomą krytej chałupie, powinnyście kochać się i żywić dla siebie wzajem jak najserdeczniejsze uczucia, bo i tu jesteście dziećmi jednej ziemi matki. Nie można nawet wyobrazić sobie takiego kraju, w którymby wszyscy byli tylko np. przemysłowcami, jak tatuś, lub lekarzami, jak doktór Kępa. Społeczeństwo składa się z różnych osobników, lekarzy, nauczycieli, urzędników, robotników, ludu wiejskiego, rzemieślników, uczonych i artystów i t. d. Ale jeśli ci wszyscy ludzie należą do jednego społeczeństwa, tworzą jeden naród, to przecie wszyscy powinniśmy uważać się za braci, za rodaków i dbać jedni o drugich i jedni dla drugich mieć wielką życzliwość. Chodzi tylko o to, by każdy z nas pełnił uczciwie obowiązek, jaki nań życie włożyło. Otóż gdyby rodzice Krzysi byli nieuczciwymi ludźmi, gdyby kradli i oszukiwali, a Krzysia idąc za złym przykładem, również była złą dziewczynką, nie chciałabym i nie pozwoliłabym na to, byś przy niej siedziała i do niej się wogóle zbliżała. Ale jej ojciec jest pracowitym robotnikiem przy kolei, matka prowadzi dom i z małego ogródka wychowuje uczciwą pracą dzieci. Krzysię znamy jako dobrą i pilną dziewczynkę. Nic jej nie ubliża praca rodziców, i tobie krzywda się nie stanie, że z nią przestajesz.
— Nie mówmy już o tem, ciociu — prosiła Bronka — ja się tego wstydzę. Dobrze, że Krzysia nie domyśli się tego nawet, co ci mówiłam. Pewno nie chciałaby mnie znać...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Upłynęło lat kilka. Bronka przeszła szkołę normalną, potem wydziałową[1] i była na drugim roku w seminarjum nauczycielskiem we Lwowie.
Miała już szesnasty rok. Za dwa lata, mówiła, zostanie dorosłą i będzie sama myślała o sobie. Dotąd trosk wielkich nie miała. Panna Wanda czuwała zbliska, a z oddali doktór Kępa.
Zacny przyjaciel nie zapominał nigdy o córce p. Andrzeja, pisywał do niej długie listy, dając w nich rady i wskazówki potrzebne. Nieraz przychodziły chwile, kiedy Bronka nie zgadzała się w poglądach swych z panną Wandą. Nie dawała się niczem przekonać, a ciocia ze swej strony ustąpić nie mogła. W takich chwilach Bronka zwracała się sama do „przyjaciela“, jak zwała zazwyczaj doktora, i on rozstrzygał, wpływ bowiem miał zawsze wielki na dziewczynkę. Na święta zjeżdżał do Lwowa i wtedy była dopiero uciecha. Kilka razy doktór Tadeusz proponował pannie Wandzie pomoc pieniężną na wychowanie Bronki. Dziękowała mu za to serdecznie, ale nie przyjęła nigdy.
— Jeśli tak — mówił Kępa — to już nie może mi pani zabronić, bym Bronce nie robił przyjemności.
I za każdym razem, gdy się we Lwowie pojawił, Bronka używała przyjemności. Robiono wycieczki do różnych miejscowości małopolskich, poznawała dziewczynka piękne góry nasze, używała sportów, i wzmacniało się jej zdrowie, nabierała zręczności ruchów, wesołości i swobody. Panna Wanda pracowała sama usilnie, zdała wymagane egzamina, była nauczycielką krajową, a poza tem jak dawniej dawała lekcje i pracą swą utrzymywała i wychowywała Bronkę.
Z Klonowem stosunków żadnych oddawna nie było. We trzy lata po bytności Bronki u stryjostwa zmarł pan Karol, zostawiając żonie i dzieciom olbrzymi majątek. O Bronce nie pamiętał w testamencie stryj, a stryjenka i kuzynkowie nie troszczyli się, czy ona wogóle żyje.
Z koleżanek dawnych, ze szkoły ludowej, Bronka w szkole wydziałowej żadnej nie miała. Z Krzysią pożegnały się, wychodząc z czwartej klasy normalnej. Potem każda poszła w swoją stronę, bo do innej szkoły. W szkole wydziałowej były dziewczynki, z któremi Bronka żyła w zgodzie i lubiła je, ale przyjaciółki tam żadnej nie znalazła. Ze wszystkiemi była dobrze, do żadnej nie przylgnęła i one też, chociaż lubiły Bronkę, bo nikomu nie dokuczała, jednak nie przywiązały się do niej zbytnio.
Żyła przeważnie sama z panną Wandą i z listami Kępy. Pisząc doń, była zawsze najszczerszą.
Ze znajomych najbardziej lubiła chodzić do pani Tylickiej, owej dawnej, siwowłosej nauczycielki. Często niedzielne popołudnia, o ile nie wychodziła z panną Wandą na przechadzkę, spędzała u dawnej nauczycielki i, siedząc na małym stołeczku u nóg jej, rozmawiała z nią o wielu rzeczach.
Były to miłe chwile, trwające zazwyczaj jednak krótko, bo pani Tylicka poza swą pracą zawodową, którą kochała i pełniła wzorowo, miała tysiące zajęć, pochłaniających czas zupełnie. Należała do różnych towarzystw oświatowych, była kierowniczką wieczornych kursów dla analfabetów, członkiem Pomocy Przemysłowej, T. Sz. L. i wszędzie brała czynny udział. Wszędzie prócz pomocy materjalnej dawała swą pracę.
Na rozmowy i sprawy osobiste niewiele zostawało czasu. Niemniej jednak garnęła do siebie młodzież i Bronka przez te lata pobytu pod jej kierunkiem tak się do niej przywiązała, że we Lwowie nie miała — jak mówiła — droższej dla siebie osoby. Naturalnie poza panną Wandą, ale ta należała do niej, nie do Lwowa, jak żartowała Bronka. Obie nauczycielki znały się i zaprzyjaźniły ze sobą wielce i głównie dzięki wpływom i poparciu pani Tylickiej, panna Wanda znalazła tu zajęcie, zapewniające jej byt niezależny. Pannę Wandę cieszyło to, że Bronka tak bardzo przylgnęła do pani Tylickiej, której powagę i rozum ceniła wysoko, i często z rozmysłu zostawała w domu, gdy jej wychowanka wspomniała, iż chce pójść odwiedzić swą przyjaciółkę, jak żartem nazywała panią Tylicką. Bronka wolała również chodzić tam sama.
— Kocham bardzo ciotkę Wandę — mówiła nieraz, siedząc z głową opartą na kolanach pani Tylickiej — wierzę w rozum Kępy, ale sumieniem mojem jest pani. Gdy nie jestem w zgodzie ze sobą, gdy nie wiem, co mam uczynić, jak postąpić, muszę z panią mówić. Z ciocią idzie mi trudniej, nie dlatego, bym jej nie wierzyła, ale ona chciałaby we mnie widzieć wszelkie doskonałości i martwi się tylko wielu rzeczami, a pani właśnie wykazuje mi moje wady i uczy, jak mam się z nich poprawiać.
Były nawet chwile, w których pani Tylicka występowała jako pośredniczka pomiędzy panną Wandą a Bronką.
Dzięki jej wpływowi dziewczynka po ukończeniu szkół wydziałowych wstąpiła do seminarjum.
Oddawna postanowiła sobie Bronka, że pójdzie do gimnazjum, a po ukończeniu i otrzymaniu świadectwa dojrzałości zapisze się do uniwersytetu, na wydział medycyny.
— Będę lekarzem — mówiła — tak, jak Kępa. Chcę pracować dla społeczeństwa, zobaczysz, ciociu, że będę dobrym lekarzem. Zdobędę dużą praktykę, uznanie, a moja ciotuś przestanie zabijać się dawaniem lekcyj.
Kilka koleżanek Bronki wystąpiło również ze szkoły wydziałowej i przeniosły się do gimnazjum.
— Zrób i ty tak, Bronko — namawiały — łatwiej ci będzie przechodzić z klasy do klasy, niż odrazu wstępować do klasy wyższej.
Ciocia Wandzia nie była jednak za tem, by się Bronka przenosiła z zakładu do zakładu, i dziewczynka nie nalegała.
W ósmej jednak będąc klasie, wyjawiła zamiar swój pannie Wandzie: Nie pójdzie do seminarjum, lecz podczas wakacyj przygotuje się i zda do gimnazjum.
— Muszę się odwołać do twego rozsądku, Bronko — rzekła odpowiadając na to panna Wanda. — Jesteś jeszcze bardzo młodziutka, nie wiesz i nie zdajesz sobie nawet sprawy, jak poważnym i ciężkim jest zawód lekarza. Kochasz doktora Kępę i dlatego jedynie chcesz obrać sobie ten sam zawód, co i on. Nie zniechęcam cię i nie odmawiam stanowczo, wolałabym jednak, byś ukończyła seminarjum i została nauczycielką.
— Nigdy, ciociu! — zawołała Bronka. — Nie chcę i nie pojadę na wieś, nie zostanę wiejską nauczycielką.
— Czy znowu odzywają się w tobie różne dawne wspomnienia? — zapytała ze smutkiem w głosie panna Wanda. — Czyż nigdy, Bronko, nie zechcesz w ubogiem dziecku ludu widzieć przedewszystkiem dziecka Polski?
Bronka zaczerwieniła się.
— Krzywdzisz mię, ciociu, niesłusznie — rzekła. — Nie jestem już tą małą, niemądrą Bronką, która ludzi oceniała podług ich ubrań lub mieszkań. Młoda jestem, lecz przemyślałam niejedno już, nauczycielką nie będę nigdy.
— A jednak przyznaj sama, Bronko — mówiła panna Wanda — że zawód to najpiękniejszy i najszczytniejszy. Lekarz leczy ciało, nauczyciel buduje duszę, otwiera przed nią nieznane tajniki wiedzy, wiedzie młody umysł ku jasnym szczytom światła i dobra. W kraju naszym, w którym mroki okrywają jeszcze ziemię, bardziej niż gdzie indziej potrzebne są dobre siły nauczycielskie.
— Tak, bezwątpienia — odparła Bronka — ale trzeba przedewszystkiem nauczycielek takich, jak ty, ciociu, i pani Tylicka, a ponieważ ja wam nie dorównam, więc nauczycielką nie zostanę.
Tak mówiła Bronka, a panna Wanda ze swej strony nie ustępowała i nie chciała się zgodzić na gimnazjum i medycynę. Bała się dla Bronki wielkiej i poważnej pracy, jaką jest medycyna, obawiała się, że jej nie podoła, że zniszczy ona jej siły. Bronka wprawdzie nie chorowała nigdy, była jednak dosyć wątła i wrażliwa niezmiernie. Była przytem wytrwała w pracy i bardzo ambitna.
„Jeżeli wstąpi na medycynę — myślała panna Wanda — nie zejdzie już z tej drogi i będzie zmagała się ze sobą, zwalczała swe siły, by tę wiedzę zdobyć, by zostać lekarzem. Ale co za straszny zawód ją spotka, jak będzie cierpieć nad tem, gdy po zwalczeniu wszystkich przeszkód, po latach usilnej pracy poczuje, że jest niezdolna do swego zawodu, że musi go zaniechać lub pełnić tylko rzemieślniczo?“
Panna Wanda znała Bronkę nawskroś, wiedziała, że ma ona ogromną moc miłości własnej i że ta ambicja może ją zaprowadzić na szczyty, lub stać się ciężkiem nieszczęściem jej życia.
Widząc to i rozumiejąc dążności Bronki, nie chciała, by sobie obierała zawód lekarza.
Kępa, zapytany listownie o radę, nie odradzał stanowczo, ale też i nie zachęcał.
Pani Tylicka rozstrzygnęła sprawę najlepiej.
— Ani lekarzem — mówiła — ani nauczycielką nie należy być z potrzeby, dlatego, by mieć jakiś zawód, dający nam chleb i pewny dochód. I jeden bowiem i drugi zawód do handlu się nie nadają. Frymarka każda jest wstrętną, zwłaszcza, jeśli frymarczymy naszą duszą, jej uzdolnieniem i upodobaniem. Do każdej pracy, do każdego zajęcia człowiek powinien wnosić swego ducha, powinien pracować z miłością i wtedy ta praca nie będzie ciężką, ani niemiłą.
Bardziej niż w innych zawodach konieczne to jest w nauczycielstwie i w medycynie. Ani nauczyciel, ani lekarz, jeśli są uczciwymi ludźmi, jeśli chcą społeczeństwu pracą nieść korzyść, nie mogą być niewolnikami, to jest pracować tylko dla pieniędzy.
— Ja też o tem nie myślę — zawołała Bronka — mimo że nie ukrywam tego, iż chcę mieć byt niezależny, chcę być nawet zamożną.
— I dlatego, moje dziecko — rzekła pani Tylicka — wybierasz sobie zawód lekarza, nauczycielstwo dałoby ci w najlepszym razie bardzo skromny byt...
— Nie — odpowiedziała Bronka — to nie jest głównym powodem, dla którego nie chcę być nauczycielką. Ja poprostu nie umiałabym i nie potrafiłabym uczyć nikogo. Patrzę, jak to panie robią, i najmniejszej chęci do tego nie mam. A że chcę być zamożną, niech to pani nie oburza. Od tylu lat przyjmuję wszystko od cioci Wandy, widzę jej pracę i poświęcenie dla mnie. Dotąd nie odczułam nigdy żadnego braku, mimo skromnych środków, otoczyła mię wszystkiem, czem może być otoczone dziecko. Nie czuję sieroctwa, nie czuję biedy, jakkolwiek nic swego nie mam, uczę się więcej i staranniej niż niejedna z moich zamożniejszych koleżanek. Wszystko to jej zawdzięczam. Kocham ją za to wszystko i wdzięczna jestem jej wielce, ale cierpię nad tem, że wciąż żyję z łaski. I dlatego chcę być bogatą, chcę mieć tyle, by w przyszłości otoczyć ją dostatkiem, dać jej wszystko, by mogła spokojnie wypoczywać po ciężkiej pracy. Bo nikt nie wie prócz mnie, jak bardzo ona dla mnie pracuje. A potem chcę jeszcze i dlatego być zamożną, by móc i innym pomagać, by oddać drugim to wszystko, co mnie ludzie dali i dają. Widzi więc pani, że niema chyba we mnie złych, osobistych pragnień pieniędzy i używania, proszę mnie zatem źle nie sądzić.
Pani Tylicka miękkim ruchem objęła wpół Bronkę i przygarnęła ją do siebie.
— Jesteś zacną i dzielną dziewczyną, Bronko — rzekła — nie wątpię o prawdzie twych słów i wierzę, że spełnisz swe zamiary. Mimo to poradzę ci tak: wstąp do seminarjum, wszak pobyt w niem nie zmusza cię, ani zobowiązuje, byś została nauczycielką, pierwsza byłabym przeciw temu. Ale nabędziesz więcej światła, wiedzy i doświadczenia przez te cztery lata, rozejrzysz się dookoła i jeśli po czterech latach zechcesz pójść na medycynę, nikt ciebie powstrzymywać nie będzie. W ciągu dwu lat zdasz z łatwością egzamin z matury gimnazjalnej.
— Chodzi mi jeszcze o środki — szepnęła Bronka. — Chciałabym co najrychlej przestać żyć z tego, co zarabia ciocia.
— W każdym razie i po wstąpieniu do gimnazjum przez kilka lat musiałabyś żyć jej kosztem. Łatwiej ci będzie po uzyskaniu świadectwa dojrzałości, przygotować się do uniwersytetu i nawet już będąc w uniwersytecie pracować samej trochę i ulżyć w ten sposób pannie Wandzie, niż gdybyś teraz weszła do gimnazjum. Ale o jedno cię proszę, nie wmawiaj w siebie, że poza nauczycielstwem i medycyną niema dla ciebie innego zajęcia, zawodu. Nie zasklepiaj się w tej myśli, że koniecznie, stanowczo musisz być lekarzem. Wierz mi, wiele pola do pracy użytecznej i produkcyjnej leży dotąd odłogiem. Dlatego tylko jedynie, że wszyscy lubimy chodzić utartemi drogami, że nie mamy oczu otwartych i odwagi w duszy, lub że za wcześnie zamyślamy o wyborze zawodu i bez namysłu go bierzemy, to albo zostajemi kalekami moralnemi, albo tylko rzemieślnikami bez duszy i polotu.
Słowa te były decydujące. Bronka w parę dni potem oznajmiła pannie Wandzie, że wstąpi do seminarjum nauczycielskiego.
— Czy jednak w przyszłości zostanę nauczycielką, tego jeszcze nie wiem i nie obiecuję ci, ciociu.
Pierwszą osobą, którą zobaczyła Bronka, wchodząc po raz pierwszy do seminarjum, była Krzysia Grzywińska. Kilka lat nie widziały się, poznały się jednak obie w jednej chwili i z okrzykiem radości padły sobie w objęcia.
— Nie myślałam nigdy, że cię tu zobaczę — mówiła Krzysia, tuląc się do Bronki.
Była zawsze drobna i szczupła, te same miała jasne włosy, wesołe śmiejące się szafirowe oczy i łagodne, dobre, małe usta.
— I ja „Maleńka“ nie wiedziałam, że się tu spotkamy, — odparła Bronka. — Mówiono mi, żeś wyjechała ze Lwowa.
— A tak, tatko dostał dobrą posadę w Samborze, i przenieśliśmy się tam.
— A wasz ogród?
— Wydzierżawiła go mama, bo trudno było prowadzić dwa domy. Chodziłam do szkół w Samborze, a tej wiosny przenieśli tatka znowu do Lwowa, wrócił tu wcześniej, a ja z mamą zostałam aż do końca wakacyj w Samborze.
— Miałaś pewno dobre stopnie, skoro cię stamtąd przyjęli do seminarjum.
Krzysia roześmiała się wesoło.
— A jakże, przez wszystkie lata miałam tylko zawsze celujące, a z postępowania chwalebnie. A ty?
— Jestem twoją wierną towarzyską, Krzysiu — odrzekła Bronka — i ja mam celujące. Ale muszę ci powiedzieć prawdę, że w pierwszych klasach tak nie było. Nie chciało mi się uczyć. Chciałam pójść do gimnazjum.
— Tam przecie byłoby trudniej — zawołała Krzysia. — Miałabyś i matematyki więcej i przyrodę, no i łacinę.
— Tego się nie obawiałam, a w wydziałowej nie chciałam być i dlatego nie uczyłam się wcale. Namyśliłam się jednak, i ot jesteśmy znowu razem.
— I doskonale, a jak ty urosłaś, Bronko, taka jesteś wysoka!
— Jak telegraficzny słup — przerwała tamta.
Roześmiały się obie.
— Wcale nie jak słup, lecz jak topolka, taka wysoka i smukła. Moja śliczna Bronka! — I Krzysia w zachwycie zapomniała o tem, że jest na korytarzu w seminarjum, zarzuciła ręce na szyję Bronki i dalejże ją całować.
— Dawne znajome spotkały się zapewne?... — zapytała przechodząc obok nauczycielka.
Obie dziewczynki zaczerwieniły się.
— Tak — odpowiedziała Bronka — byłyśmy razem w ludowych i od tej pory nie widziałyśmy się ze sobą.
— Pewno macie sobie dużo do opowiadania — rzekła nauczycielka, patrząc przyjaźnie na obie — nie przeszkadzam, ale uważajcie na dzwonek.
I kiwnąwszy im uprzejmie głową, poszła dalej, dziewczynki zaś, wziąwszy się wpół, rozmawiały ze sobą.
Krzysia już miała ustalone zamiary co do swej przyszłości.
— Zdam egzamin dojrzałości — mówiła — a potem wstąpię do szkoły ogrodniczej.
— Będziesz ogrodniczką, jak twoja matka?
— Niezupełnie tak samo, bo mama nigdzie się tak bardzo nie uczyła, dziadek mój był ogrodnikiem, uczyła się więc przy nim. A potem sama. Dlatego też jej trudno idzie i niejedno się marnuje. Ja chcę doskonale wyuczyć się ogrodnictwa. Tatko obiecał, że mi ziemi dokupi, jak już będę naprawdę coś umiała, i będę miała duży własny ogród. Od małego dziecka lubiłam tę pracę i w Samborze tak mi tęskno było za roślinami i kwiatami, że aż mi mama kupiła skrzynię i miałam swój ogródek.
— A cóż będziesz robiła ze swemi roślinami potem? — zapytała Bronka.
— Jakto co? będę miała ogród, a w nim różne warzywa i jagody i kwiaty, i wszystko to będę dostarczała do Lwowa. — Taki ogród daje dużo pracy, ale i korzyść może być wielka. Ty może tego nie wiesz, Bronko, że tu koło Lwowa pełno jest ogrodów w ręku Bułgarów, obcy przychodzą do nas, obcy tu się bogacą i wywożą pieniądze, a my na to mamy pozwalać! Pamiętasz, co nam zawsze mówiła o tem pani Tylicka?
— Pamiętam — zawołała Bronka — bo ja obecnie często rozmawiam z panią Tylicką, ona to głównie skłoniła mnie do wstąpienia do seminarjum.
— Będziesz potem nauczycielką? — zapytała Krzysia.
Bronka pokręciła przecząco głową.
— Jeszcze wogóle nie wiem, czem będę — odrzekła. — Mam czas, całe cztery lata. Mogę się namyślać.
I namyślała się rok jeden, a potem i drugi, a zdecydować się nie mogła. Pracowała usilnie i jako pierwsza uczennica zdobywała uznanie nauczycieli i nauczycielek. Obie z Krzysią zajmowały się przyrodą z zamiłowaniem. Chemja, fizyka i matematyka były poza tem umiłowanemi naukami Bronki.
Do pani Tylickiej zaprowadziła Krzysię i obie zaglądały tam często, słuchając uważnie tego, co im dawna ich nauczycielka mówiła o potrzebie stworzenia własnego handlu i przemysłu.
— Dopóki nie będziemy mieli własnych przemysłowców i kupców — mówiła — dopóty wciąż będziemy w niewoli u obcych. Dawniej jeździliśmy po rozum do obcych, potem obcych sprowadzaliśmy sobie do kraju i stąd nasza bieda i nędza. Jak w kraju, do którego wszedł nieprzyjaciel, wszyscy powinni stanąć ku obronie, tak i my dziś wszyscy powinniśmy bronić się i walczyć o każdą piędź ziemi ojczystej, o każdy grosz, który się wysyła z kraju. Nie pomogą bojkoty, nie pomogą odezwy, póki do pracy w przemyśle i handlu nie staniemy i nie przełamiemy się w naszych niemądrych przekonaniach, że jakakolwiek praca może nam ubliżać.
Krzysia, słuchając tych słów, promieniała z radości. Pani Tylicka mówiła to samo, co ona już sobie przemyślała, pochwalała jej zamiary, utwierdzała ją w nich.
A Bronka milczała i myślała o wielu, wielu rzeczach.
Aż pewnego dnia rozmyślania jej przerwane zostały niespodzianym wypadkiem.
— Niech panienka idzie cichutko do siebie — rzekła, otwierając jej w południe drzwi do mieszkania służąca — pani trochę słaba, położyła się.
Bronka przeraziła się i jednocześnie przypomniała sobie, że już od paru dni panna Wanda mizernie wyglądała. Musiała być mocno cierpiąca, skoro się położyła.
Zaniepokojona chciała iść do chorej.
— Nie, nie — zatrzymała ją służąca — pani prosiła, żeby panienka nie wchodziła do niej, mówiła, że chce spać. Niechże się prześpi, podam tymczasem obiad panience.
— Może to tylko silna migrena — pomyślała Bronka, i uspokoiwszy się tem przypuszczeniem, zjadła cichutko obiad i zabrała się do pracy w swym pokoiku.
Mieszkała zawsze w tem samem mieszkaniu przy ulicy Tarnowskiego, tylko od czasu gdy panna Wanda została nauczycielką krajową, miały służącą i całe utrzymanie w domu.
Niepokój nie dał Bronce nic robić. Siedziała cichutko nasłuchując, czy się przypadkiem chora nie odezwie. Wkońcu nie wytrzymała. Uchyliła drzwi. Na łóżku, z przymkniętemi oczyma leżała panna Wanda. Słysząc otwierające się cicho drzwi, zapytała:
— Kto tam?
— Ja, ciociu — odpowiedziała Bronka, podchodząc do niej. — Chora jesteś, ciociu?
— To nic, to przejdzie, nie obawiaj się, dziecko — mówiła słabym głosem panna Kańska. — Zmęczyłam się tylko w tych ostatnich dniach, muszę wypocząć. Strasznie mi się spać chce.
Ręce miała gorące i wypieki na twarzy, a dreszcze wstrząsały jej ciałem.
— Możeby posłać po doktora? — zapytała Bronka.
Nie zgodziła się, twierdząc, że do jutra będzie zdrowa.
Bronka zasłoniła okna, otuliła chorą kołdrą i wysunęła się do siebie.
Po chwili zajrzała do niej i, zobaczywszy, że śpi, uspokoiła się.
— Może naprawdę nic nie będzie z tego — myślała. — Pracuje tak bardzo wiele, że może to tylko ze zmęczenia — uspokajała siebie, siadając do lekcji.
Wieczorem stan chorej pogorszył się tak widocznie, że Bronka koniecznie chciała posłać po lekarza. Sama jednak o tem wzmianka tak rozdrażniła pannę Wandę, że dziewczynka nie odważyła się jej sprzeciwić.
Panna Wanda nie chorowała nigdy, to też Bronka zupełnie nie umiała obchodzić się z chorymi i, obawiając się rozdrażnić ciotkę, ustąpiła.
Całą noc jednak spać nie mogła, nie rozbierała się i nie kładła wcale. Było jej straszno jak nigdy. Skulona siedziała na małym stołeczku, śledząc z niepokojem każdy ruch chorej.
— Bronko, dlaczego nie idziesz spać? — zapytała koło północy panna Wanda. — Męczysz siebie i mnie tem czuwaniem. Proszę cię, idź połóż się.
— Pozwól mi, ciotuś, siedzieć tu — prosiła Bronka. — Prześpię się siedząc, a będę spokojniejsza.
— Nie, nie. — mówiła gorączkowo chora — idź zaraz, połóż się i drzwi zamknij. Już mi jest lepiej, głowa mniej boli, zobaczysz, że jutro będę zdrowa.
I musiała Bronka ustąpić, położyła się napół ubrana, wkrótce jednak usnęła tak mocno, iż zbudziła się, gdy już był dzień.
Zerwała się i pobiegła do chorej. Znalazła ją nieprzytomną i w silnej gorączce.
Przerażona pobiegła do służącej i po krótkiej naradzie wysłała ją po lekarza.
Chciała zawiadomić również panią Tylicką, ale przypomniała sobie, że ona przecie ma lekcje i do obiadu ruszyć się ze szkoły nie może.
Okropne uczucie osamotnienia ogarnęło dziewczynkę.
Co robić? Jak ją ratować? — Bała się własnych myśli.
Doktór znalazł stan panny Wandy bardzo poważnym. Zapisał lekarstwo, zarządził, co należy robić, wkońcu zapytał:
— Czy panie tak są same? Nie ma pani jakiej kuzynki starszej, lub znajomej?
A gdy Bronka odpowiedziała, że nie mają tu nikogo, pokręcił głową.
— Należałoby mieć kogoś wciąż przy chorej — rzekł — lub przewieźć ją do szpitala.
Bronka zadrżała.
— Panie doktorze — rzekła — przecie ja tu jestem, będę ciocię pielęgnowała.
— Jesteś pani dzieckiem niemal — odrzekł — i ani sił, ani umiejętności pielęgnowania chorych mieć nie możesz. Tu trzeba osoby spokojnej i zręcznej.
Odszedł, zapowiadając, że przyjdzie wieczorem, a Bronka siedziała sama przerażona tem, co usłyszała.
Więc ona nie potrafi pielęgnować tej ukochanej opiekunki, a przecie ma już szesnaście lat! Doktór wyraźnie powiedział, że ani sił, ani umiejętności nie ma. Co też on mówi? Ona tak kocha tę biedną swoją chorą, że życieby za nią dała, i nie potrafi jej pielęgnować?
— Bronko — odezwała się naraz chora.
Pobiegła do niej i ucieszyła się, widząc, że się do niej uśmiecha.
— Bronko — odezwała się chora — nie przerażaj się, mnie nic nie jest wielkiego; za parę dni wstanę, przejdzie wszystko. Weź jednak kluczyki, zamknij wszystko, pilnuj, by nikt pieniędzy nie ruszał, i pamiętaj, zapisuj każdy wydatek.
Służąca przyniosła lekarstwo. Po zażyciu go chora uspokoiła się i usnęła.
— Napiszę do pani Ty1ickiej — powiedziała sobie w duchu Bronka. — Ona najlepiej mi doradzi.
I nie zawiodła się; pani Tylicka po rozmowie z doktorem sprowadziła pielęgniarkę, a Bronkę skłoniła, by chodziła do seminarjum i uczyła się, a nocami nie czuwała przy chorej, jak to miała zamiar uczynić.
Ustąpiła, gdy pani Tylicka przedstawiła jej, że musi być zdrową i silną, bo wycieńczona bezsennością nie potrafi zdać egzaminów, a to będzie ciosem dla panny Wandy.
— Ach, gdyby Kępa tu mógł przyjechać — pomyślała naraz Bronka, i bez długiego namysłu wysłała list do doktora, zawiadamiając o chorobie ciotki.
O przyjazd nie prosiła wcale, wiedziała, że i bez tego przyjedzie.
Upłynął jednak tydzień cały, a Kępy nie było, nie ustępowała zato i choroba. Pielęgniarka czuwała przy chorej, Bronka całe popołudnie nie ruszała się z jej pokoju, przychodziła i pani Tylicka, robiono wszystko, co się robi w podobnych razach, polepszenia jednak nie było.
— Wyjątkowo wyczerpany i osłabiony organizm — mówił doktór. — Jeżeli zwycięży chorobę, trzeba będzie dać mu dłuższy wypoczynek.
— Co począć? co począć? — myślała nieraz Bronka. — Jak ją ratować?
I klękając przed wizerunkiem Ukrzyżowanego, błagała Go o ratunek.
— O Boże — mówiła z głębi serca — o Boże Miłosierny, nie czyń mnie znowu sierotą, zachowaj mi ją.
I wysłuchał tych próśb Bóg Miłości, powoli zaczęło przychodzić polepszenie. Było jednak tak nieznaczne, tak zwolna przychodziła chora do siebie, że zdawało się, iż podmuch wiatru zabićby ją mógł.
I lekarz jeszcze nie wyrzekł ostatniego słowa, zalecał wciąż wielką opiekę i starania, badał i przychodził stale. Bronka jednak spokojniejsza już była. Miała wiarę, iż Bóg nie odrzuci jej prośby, nie zabierze jej tej, która była dla niej więcej niż najlepszą, najczulszą matką.
Podczas długiej tej choroby Krzysia była aniołem opiekuńczym Bronki. W szkole pilnowała ją ciągle. Miała zawsze dla niej coś na drugie śniadanie, bo zgnębiona i stroskana Bronka nie myślała o tem. Zwracała jej uwagę na wykłady, robiła dla niej notatki, i mimo że mieszkały daleko od siebie, codziennie wpadała pod jakimś pozorem, by z Bronką przerobić zadania i razem się uczyć.
Od Kępy nie było żadnej wiadomości.
— On chyba sam chory! — myślała, nie umiejąc sobie wytłumaczyć tego milczenia.
Nakoniec podniosła się panna Wanda z łóżka, mogła już nawet przejść się po pokoju, o pracy jednak żadnej mowy być narazie nie mogło.
Doktór powiedział Bronce, iż należałoby dla zupełnego jej wyleczenia wysłać ją na kilka miesięcy do sanatorjem w Zakopanem.
— Nie śmiem jednak o tem jej wspominać — rzekł — nie wiedząc, czy są odpowiednie środki.
— Środki będą — odrzekła krótko Bronka. — Może jednak narazie o tem nie wspominać, jeśli pan uważa, że jakiś czas może pozostać w domu.
— Czy macie panie kogoś, kto wam może przysłać pieniądze? — zapytał doktór.
— Tak — odrzekła — napiszę o to, ale nie trzeba, by ona o tem wiedziała, nie pozwoliłaby mi tego uczynić. Dowie się, gdy wszystko będzie załatwione.
I tego samego dnia napisała do mecenasa Stoińskiego. Doniosła mu o ciężkiej chorobie ciotki, o konieczności wysłania jej do sanatorjum i przeprowadzenia dłuższej i poważnej kuracji. Prosiła, by zechciał przysłać na to część kapitału, przypadającego jej po matce.
Obawiając się zaś, by panna Wanda nie dowiedziała się o jej postępku przed czasem, podała adres pani Tylickiej.
Prosiła też o wiadomość o doktorze Kępie, od którego odpowiedzi dotąd nie dostała.
Po wysłaniu listu uspokoiła się trochę, poszła do ciotki i usiadłszy przy niej, rozmawiała z nią o swej nauce w seminarjum.
Pielęgniarki już nie było, Bronka usunęła ją, jak tylko panna Wanda zaczęła odzyskiwać przytomność.
Sama zato zdwoiła swą energję i zajęcia.
W tych ciężkich dniach poznała, ile pracy miała panna Wanda, jak mądrze i ściśle musiała gospodarzyć, by skromnemi środkami wystarczyć na wszystko. Dać jej, Bronce, naukę, ubrać, żywić ją i utrzymać ład w domu. Łamała też sobie nieraz głowę nad tem, jakby zaoszczędzić jak najwięcej, ale niestety, choroba jest ogromnym zbytkiem i Bronka przekonała się o tem, widząc coraz to mniejszą zawartość sakiewki.
A jednak żyła tak skromnie i oszczędnie. Odkąd ciotka zachorowała, nie kupiła sobie nic prócz rzeczy koniecznych. Wszak obecnie nie jadła nigdy owoców, jagód i leguminy żadnej. A i Krzysia pomocna jej była w niejednem. Zapalona ogrodniczka przynosiła codziennie prawie jakieś świeże warzywa ze swego ogródka.
— Musisz przecie przekonać się — mówiła do Bronki, wzbraniającej się kiedyś przyjąć coś od niej — o moich ogrodniczych zdolnościach. Nie robię mamie żadnych wydatków, bo mam swoją grządkę, i co na niej wyrośnie, to już jest moją własnością.
Z ogródka też Krzysi dostawała i chora codziennie mały talerzyk wonnych truskawek.
— Musi to pani zjeść przy mnie — mówiła Krzysia, przynosząc jagody — bo inaczej rozpłaczę się. I mówiąc to krzywiła buzię w podkówkę tak, jak to robią małe dzieci. Wyglądała wtedy jak prawdziwa „maleńka“.
Nadeszły pieniądze z Warszawy.
Mecenas Stoiński przysłał tysiąc rubli. Więcej, donosił, narazie podjąć nie można bez poprzedniego wypowiedzenia.
Jednocześnie nadszedł list od Kępy. Bawił od paru miesięcy w środkowej Europie, zwiedzając różne stacje klimatyczne. Listu Bronki nie dostał i o chorobie panny Wandy nic nie wiedział. Ucieszyła się pieniędzmi i uspokoiła o Tadeusza.
— Może to i dobrze — myślała sobie — że mego listu nie otrzymał, przyjechałby tu zapewne, a przez to miałby przerwę w swej pracy.
Doktór, zapytany przez panią Tylicką, powiedział, że pannę Wandę należy umieścić na kilka miesięcy w sanatorjum w Zakopanem. Przeszła bowiem ciężkie zapalenie płuc i kurację musi mieć poważną i bardzo troskliwą.
O tem, by Bronka była przy niej, mowy być nawet nie mogło.
— Chora musi mieć wielkie wygody i spokój, gdyby młodziutka siostrzenica była przy niej, w sanatorjum dla piersiowych, niepokoiłoby to słusznie chorą. Należy tego unikać, tem bardziej, że pobyt w sanatorjum mógłby rzeczywiście zaszkodzić Bronce.
Pani Tylicka uznawała słuszność słów lekarza, myślała jednak nad tem, czyby Bronki nie umieścić prywatnie w którym z pensjonatów w Zakopanem, by tam wpobliżu ciotki spędziła wakacje.
— Pobyt w górach zrobi ci tylko dobrze, moje dziecko — mówiła.
Bronka milczała.
— Muszę wpierw załatwić się z egzaminem — mówiła. — Trzeba zdać na trzeci kurs.
Umówiła się z doktorem, że do tego czasu nie powie pannie Wandzie o konieczności wyjazdu do sanatorjum.
A sama wieczorami obrachowywała z ołówkiem w ręku wszelkie wydatki i wkońcu powiedziała sobie:
— Nie mogę jechać do Zakopanego.
— Wiesz co — powiedziała pewnego dnia Krzysia, która wszystkie kłopoty przyjaciółki znała — przenieś się na wakacje do nas. Mam swój malutki pokoik, odstąpię ci go z chęcią. Będę spała na sofie w jadalni. Będziemy razem pracowały w ogrodzie, zobaczysz, będzie nam dobrze.
Bronka w odpowiedzi ucałowała Maleńką, ale się nie zgodziła. Milczała wciąż. Aż pewnego dnia wpadła do pani Tylickiej.
— Już jestem po egzaminie! — zawołała. — Celująco z góry na dół.
Pani Tylicka ściskała ją uradowana.
— Ciotka wie? — pytała.
— Naturalnie! Wpadłam do niej, zaniosłam radosną wieść i oto tu jestem.
— Poczciwie to z twej strony...
— Nie wiem, czy tak bardzo poczciwie, bo muszę przyznać, że przygnał mnie tu interes — rozśmiała się Bronka.
— Ciebie, interes?
— Tak, tak, mnie, droga pani. Przyszłam prosić o dobrą opinję i polecenie — a widząc zdumienie w oczach pani Tylickiej, dodała: Zapisałam się w biurze pracy nauczycielskiej i mam ofiarowaną posadę, chodzi o pani polecenie.
— Bronko, jak mogłaś tak się sama rozrządzać! — zawołała pani Tylicka.
Bronka swawolnym ruchem zrzuciła kapelusz, przysunęła niski taburecik i usiadła u nóg pani Tylickiej.
— Wiele może, kto musi, moja droga pani — mówiła. — Wiem, o co pani chodzi: o to, że się rozrządziłam bez pytania ciotki. Zgóry wiedziałam, że się nie zgodzi, będzie się irytować, gniewać, odchoruje ten mój projekt. A jakże inaczej postąpić mogłam? Do sanatorjum jechać mi nie wolno, a na to, bym oddzielnie mieszkała w Zakopanem, niema środków.
Pani Tylicka patrzyła nie rozumiejąc, a Bronka mówiła:
— Z listu mecenasa domyśliłam się, że ciotka tak zastrzegła, iż bez jej woli i Kępy kapitału mego naruszyć nie mogę. To, co mi przysłano, jest zapewne częścią odsetek, bo ciocia Wandzia dotąd grosza mego nie ruszyła. Może tam jeszcze trochę będzie, ale ciocia musi być co najmniej pół roku w sanatorjum. Wiem, ile to wyniesie, mam już wszystko obliczone, bom przeprowadziła korespondencję.
— Zapominasz — rzekła pani Ty1icka — że panna Wanda ma swą pensję nauczycielską, może mieć jeszcze jakąś zapomogę z Rady Szkolnej Krajowej.
— O wszystkiem myślałam i wszystko obmyśliłam. Pensja niewielka, bo nie jest jeszcze stałą nauczycielką, a o zapomogę chodzić trzeba. Ciocia tego nie potrafi. Tu zaś jest rzecz łatwa i wykonalna. Ciocia jedzie do sanatorjum, bierze na to owe tysiąc rubli, które mi przysłał pan Stoiński. Jeśli zaś będzie potrzebowała więcej, to jeszcze musi być. Ma poza tem swoją pensję nauczycielską i wszystko to starczy dla niej na wygodny sześciomiesięczny pobyt. Ja zaś na dwa miesiące wakacyjne jadę na wieś, gdzieś za Kołomyję. Będę miała dwie dziewczynki, z któremi mam mówić przez całe lato, od poranku do zmierzchu, po francusku. Dają mi jeść, pić, mały pokoik do spania i co najważniejsza sto sześćdziesiąt koron miesięcznie. Żadnych wydatków mieć nie będę i jeszcze taka bogata wrócę do Lwowa.
— Ależ zlituj się, dziewczyno, jakżeś mogła — mówiła pani Tylicka — tak się sama zdecydować. Nie wiesz nawet, do kogo jedziesz, co to za dom, co za ludzie?
— Ta pani w biurze zaręczyła mi — mówiła Bronka — że dom polski i uczciwy bardzo. Dzieci podobno mają być trudne. Myślę jednak, że to jakoś pójdzie.
— Powiedzże mi przynajmniej nazwisko tych ludzi, do których się wybierasz?
— A właśnie, że w tem sęk, iż sama nie wiem — powiedziała Bronka. — Jutro koło czwartej przyjedzie sama pani dla ostatecznej umowy, i oto mój interes, by pani ze mną zechciała pójść do biura, polecić mię i zaręczyć, że jestem naprawdę panną Bronisławą Torską i że umiem po francusku.
— Chcesz więc załatwić tę sprawę, nie mówiąc nic przedtem pannie Wandzie?
— Przeciwnie, chcę jej dziś to powiedzieć — odparła Bronka — i panią proszę o pomoc. Niech pani mnie poprze i powie cioci, że będzie dla mnie pewnego rodzaju próbą taki pobyt wśród obcych. Następnie może się nawet zbudzą uśpione we mnie zdolności nauczycielskie — dodała śmiejąc się.
Musiała wkońcu pani Tylicka zgodzić się i obiecać, iż jutro pójdzie z nią do biura.
Bronka wracała do domu, uspokojona pod jednym względem. Czuła, że robi dobrze i że pani Tylicka, chociaż niby przeczy, jednak w rzeczywistości pochwala jej postępek. Bała się, co na to wszystko powie panna Wanda.
Sama też czuła się w duszy smutną, choć nadrabiała humorem i swobodą. Doktór powiedział jej, że ciotka musi spędzić w sanatorjum przynajmniej pół roku. Muszą więc rozstać się z sobą. I oto zostanie zupełnie sama, będzie musiała mieszkać u obcych, nie będzie ładnego, cichego pokoiku o jasnych ścianach. Wszystko trzeba zostawić, wszystko zwinąć i być samą, zupełnie samą.
I ciotce trzeba powiedzieć o zwinięciu mieszkania. I jej smutno będzie. Tak im tu dobrze, tak cicho, a nieraz nawet wesoło było w tych pokoikach.
Panna Wanda narazie słuchać nie chciała o wyjeździe do sanatorjum.
— Nie mam na to funduszu — rzekła — i nie widzę potrzeby. Gorączkuję coprawda trochę, ale to nic strasznego. Pojedziemy razem nie do Zakopanego, lecz do Poronina, tam tańsze życie i zobaczysz, że po dwóch miesiącach będę zdrowa i silna.
Nadeszła podczas tej rozmowy pani Tylicka. Bronka poszła zakrzątnąć się koło podwieczorku i zostawiła obie panie.
Gdy weszła, niosąc herbatę i mleko, zobaczyła, że obie miały łzy w oczach.
— Więc tak koniecznie mamy się rozstać — rzekła panna Wanda, przyciągając dziewczynkę do siebie. — Zmuszacie mnie stanowczo?
— Bo ciebie, ciociu, kochamy — mówiła Bronka, całując jej ręce. — Zmieniły się teraz role — dodała wesoło. — Był czas, kiedy Bronka cicho siedziała i słuchać musiała, teraz zaś ona jest powagą nielada. Uczennica trzeciego kursu seminarjum nauczycielskiego we Lwowie, to nie byle kto.
W tej chwili zadzwonił ktoś do przedpokoju.
— Zapewne szanowna moja koleżanka, przyszła chluba ogrodnictwa polskiego! — wołała Bronka, biegnąc otworzyć drzwi.
— Aa! Boże! co za radość — wołała z przedpokoju poważna osoba, i jak dawna mała Bronka już wisi u szyi doktora Kępy.
— Bronko! Zlituj się, dziewczyno! przecie żyć chcę — woła, wydobywając się z jej uścisków, Kępa.
Zaczęły się uściski i powitania i pytania bez końca.
List Stoińskiego dognał doktora w Londynie; dowiedziawszy się z niego o chorobie panny Wandy, przerwał swą wędrówkę, rzucił wszystko i przyjechał do Lwowa.
Nigdy może przyjazd jego nie był tak pożytecznym i potrzebnym Bronce jak w obecnej chwili. Kępa znał wszystkie sprawy, był od śmierci pana Karola opiekunem Bronki i jako doktór głos miał decydujący.
— Jesteś dzielną dziewczyną, Bronko — powiedział, wysłuchawszy opowiadania o tem, co w ostatnich czasach przebyła. — Dumny jestem z mojej dziewczynki — mówił patrząc na jej smukłą, zgrabną postać. — Prawdziwa z ciebie córka pana Andrzeja, podobną jesteś do niego nietylko z twarzy, ale i z charakteru.
Zajaśniały radością śliczne, ciemne oczy Bronki.
Panna Wanda nie zgadzała się na to, by Bronka brała zajęcie na wakacje.
Kępa był innego zdania.
— Niech jej pani nie broni — rzekł — niech pani nie krępuje jej ducha. Zdrowa jest, silna, pracować może i szczęśliwa będzie z tą pracą. Życie jest bojowaniem, droga pani — mówił, ujmując wychudłą rękę panny Wandy. — Szczęśliwy ten, kto do tej walki ma potrzebną moc. Bronka ją posiada. Nie krępujmyż jej powijakami, niech powoli wchodzi w życie i bierze się z niem za bary.
Tak dzięki szczęśliwemu przyjazdowi Kępy usunęły się wszelkie trudności z drogi Bronki.
Panna Wanda wobec zwołanego przez Tadeusza konsyljum zgodziła się jechać na pół roku do sanatorjum. Mieszkanie zwinięto, a Bronka przyjęła posadę do państwa Asłanowiczów.
— Po wakacjach — mówiła pani Tylicka — zamieszkasz ze mną, Bronko, aż do powrotu panny Wandy. Ku wielkiemu wszystkich zdumieniu dziewczyna potrząsnęła przecząco głową.
— Nie — rzekła — nie mogę. Pani ma od tylu już lat urządzone życie, że mogłabym być jej tylko zawadą.
— Nie możesz jednak, moja droga — rzekła panna Wanda — mieszkać sama.
— Ale mogę — odparła poważnie — zamieszkać w bursie imienia Felicji Boberskiej. Mieszkają tam moje koleżanki z seminarjum, mogę i ja tam przebyć kilka miesięcy.
— Wolisz być w bursie niż ze mną — rzekła z lekkim wyrzutem w głosie pani Tylicka — a ja szczęśliwa byłabym, mając cię u siebie.
Bronka pochyliła się do jej rąk.
— Niech mi pani tego za złe nie bierze — i jabym tego pragnęła, należy jednak ściśle wszystko obmyślić. Mieszkając z panią, miałabym większe wydatki niż w bursie, gdzie utrzymanie nie kosztowne, a przewodnicząca bursy powiedziała mi, że jeśli podejmę się korepetycyj z małemi i rozmowy francuskiej z uczennicami w mojej sypialni, to zniży mi opłatę do połowy.
— Jakto, więc już i o tem pomyślałaś?! — zawołała panna Wanda.
— Tak, ciociu — odparła — mówiłam ci przecie, że jestem poważną osobą...
W tydzień po tej rozmowie była już Bronka na wsi jako nauczycielka francuskiego języka dwóch panien Asłanowiczówien.
Rodzina była zamożna, ormiańska, warunki korzystne, a praca niewielka. Uczennice wprawdzie zgóry zapowiedziały, że się po francusku nie będą uczyły, bo wakacje są czasem wypoczynku a nie odrabianiem nudnych słówek i obkuwaniem gramatyki, ale po przyjeździe nauczycielki wszystko się zmieniło.
Wdzięk Bronki, jej swoboda i ujmujące obejście ujęły dom cały. Ola i Stefa nie mogły się oprzeć urokowi swej młodziutkiej mistrzyni. Od pierwszego dnia rozpoczęła się nauka, i uczennice orzekły zaraz na wstępie, że żadna madame, ani mademoiselle nie uczyła tak łatwo, przystępnie, jak panna Torska. Były niemal rówieśnemi, bo zaledwo o dwa lata młodsze od Bronki, to też zbliżyły się do siebie bardzo prędko i chętnie zasiadały do parogodzinnej pracy, potem cały dzień były ze sobą. Bronka ściśle jednak wypełniała swe zobowiązania i, czy to chodząc po lesie, czy też płynąc łodzią po bystrym Czeremoszu, lub odbywając wycieczki dalsze, mówiła wciąż i sama po francusku i od uczennic wymagała, by w jej towarzystwie nie używały innego języka.
— Panna Bronia widocznie woli język francuski, niż ojczysty — rzekła raz Stefa.
— Mylisz się bardzo — zawołała Bronka — mowa ojczysta jest mi najmilszą, ale matka wasza, umawiając się ze mną, postawiła za warunek, że będę z wami mówiła tylko po francusku, obiecałam jej to i muszę słowa dotrzymać.
— A gdybyśmy zastrajkowały — śmiała się Ola — i mówiły tylko po polsku, to coby pani poczęła? Co?
— Nakazałabym odwrót — rozśmiała się nauczycielka — to jest prosiłabym o konie i pierwszym pociągiem wróciłabym do Lwowa.
— O co nie, to nie! — zawołały obie uczennice. — Już będziemy mówiły i po hebrajsku nawet, byle pani była z nami jak najdłużej.
Olejowa leżała w prześlicznej okolicy, wśród lasów bukowych, tuż nad brzegiem Czeremoszu, przechadzki więc i wycieczki były wprost wymarzone, i gdyby nie tęsknota za ciotką i niepokój o nią Bronka byłaby zadowolona ze swych wakacyj.
Kępa odwiózł sam pannę Wandę do Zakopanego i tam ją umieścił w sanatorjum. Pewną więc była Bronka, iż chorej na niczem zbywać nie będzie, zwłaszcza, iż dostała zapewnienie od opiekuna, że w razie potrzeby nie zawaha się naruszyć jej kapitału.
Używała zatem zupełnie spokojnie wsi, jej swobody i rozrywek.
Sąsiedztwo w Olejowej było liczne, na wakacje zjeżdżała się młodzież, pragnąca po całorocznej pracy zabawić się w gronie najbliższem. Przyjechał i młody pan Asłanowicz, brat przyrodni Stefy i Oli, Witek, a z nim siostra jego starsza, Jana, i kolega Witka z politechniki w Pradze czeskiej Jan Surma.
Życie i ruch zapanowały w domu. Witek i Jana niewyczerpani byli w pomysłach nowych zabaw, a Surma — jak utrzymywał kolega — sekundował im świetnie.
Bronka trzymała się zrazu zdaleka od tego towarzystwa, starając się przebywać wyłącznie w towarzystwie swych uczennic, ale i te garnęły się do starszych, musiała więc i ona wejść w to rozbawione grono.
Jana była studentką, uczęszczała na wydział filozoficzny w Krakowie, wyjątkowo zdolna i pilna, pracowała bardzo poważnie.
— Teraz zato muszę za cały przeszły i na cały przyszły rok wybawić się — mówiła.
— Sądziłby kto — rozśmiał się Surma — iż pani w karnawale w Krakowie prowadzi życie zakonne.
— A jakbyś pan zgadł — odparła — odbywam nowicjat u panien urszulanek. Mieszkam u nich i uczęszczam na uniwersytet.
— Czy w przyszłości zostanie pani przełożoną w klasztorze?
— Któż zgadnie, co mu przyszłość przyniesie — mówiła Jana patetycznie. — Tymczasem chcę zdobyć jak najwięcej wiedzy, a potem zobaczymy. Dziś jednak dajmy temu pokój. Panie Janie, proszę obmyślić jaką wesołą zabawę, coś nowego.
— Proponuję wesele krakowskie. Trzydniową zabawę. Bierzemy wozy, sprowadzamy muzykę i danaż, moja dana, jedziemy do sąsiadów, tańczymy noc jedną, wypoczniemy i znowu jazda; aż trzeciego dnia zpowrotem jesteśmy w domu.
— Doskonale — zawołali Witek i Jana — a inicjator będzie panem młodym!
— A Jana panną młodą! — wołała Stefa.
— O co nie, to nie — śmiała się Jana, — moja oliwkowa cera ani rusz nie nadaje się do krakowskiego stroju, więc już stanowczo panną młodą być nie mogę.
Janek pokłonił się w stronę Bronki.
— Czy mogę przysłać swaty? — pytał.
Ale i tu dostał kosza.
— Ha, jeśli tak — to już się nie ożenię. Witek, ty będziesz panem młodym.
— A Zosia Telatycka — mówiła Jana — panną młodą. Doskonale!
— A my pójdziemy w drużby, panno Bronisławo, założę się, że pani tańczy krakowiaka.
— Tańczę — odpowiedziała — ale druchną nie będę, bo na wesele nie pojadę.
— O, na to nie pozwolimy! — zawołali wszyscy. — Tu musi być jedność. Pojedzie z nami pani i basta.
— I druchna będzie tam „parle franse“ wykładała — rozśmiał się Witek.
— Właśnie, że na weselu nie można „parle franse“ wykładać, więc należy zostać w domu — odpowiedziała szczerze.
— Co? to my miałybyśmy zostać w Olejowej! — zawołała Ola. — Nigdy w życiu. A jak my pojedziemy, to co pani będzie robiła?
Wejście pani Asłanowiczowej przerwało na chwilę rozmowę. Jana zaraz jej opowiedziała o projektowanej zabawie i odrazu uzyskała zgodę. Pani domu, młoda jeszcze i wesoła, lubiła sama zabawy. Wesele krakowskie zostało postanowione według projektu Surmy. Bronka miała być druchną. Ponieważ trzeba było poczynić pewne przygotowania, zabawę odsunięto na koniec wakacyj, a tymczasem jeżdżono do sąsiedztwa, robiono dalsze i bliższe wycieczki w okolicę.
Bronka należała zawsze do wycieczek tak pieszych, gdy zwiedzano prześliczne okolice, jak też i na łodziach, zawsze jednak starała się być wpobliżu swych uczennic i jak najmniej łączyć się z resztą towarzystwa. Od jazdy do sąsiedztwa uchylała się stanowczo. Bała się, by nie pomówiono jej o narzucanie się obcym.
Im bardziej jednak usuwała się od ludzi, tem więcej była poszukiwana. Jana wołała, że się rozkochała w tej trochę dzikiej królewiance, a Surma zawsze znalazł jakiś przedmiot interesujący ich oboje, i jak mówiły Ola i Stefa, zabierał im pannę Bronię.
Lekcje jednak nic na tem nie cierpiały i dziewczyny robiły postępy w rozmowie francuskiej, i dlatego rodzice starali się uprzyjemnić Bronce pobyt w swoim domu.
Wieś, spokój i zdrowe powietrze cudownie oddziaływały na zdrowie Bronki i na jej wygląd.
— Z każdym dniem piękniejszą się stajesz, Bronko — mówiła Jana, patrząc na Torską.
Wróciły przed chwilą z dalszej wycieczki, i Bronka, stojąc przed lustrem, rozczesywała długie czarne włosy.
— Gdybym była malarzem, malowałabym cię codziennie. Oczy masz jak gwiazdy, usta jak listek róży.
— Ach! cóżby to było za umęczenie dla mnie — rozśmiała się Bronka — takie codzienne pozowanie. Dobrze, że nie masz talentu.
— Ale oczy mam za to — wołała Jana — i widzę twą piękność.
— Cicho, cicho, dość już tego — śmiała się Bronka — bo naprawdę będę myślała, żem taka piękna.
— Niby ty sama tego nie widzisz — mówiła Jana — choć naprawdę takie nieraz robisz wrażenie, jakbyś o tem nie wiedziała; wczoraj Surma mówił, że panna Bronia tem taka śliczna, że o swej urodzie nic a nic nie myśli.
— No, a ty niedobra, widzisz — odcięła się Bronka, odwracając głowę, by Jana nie dojrzała jej rumieńca — chcesz popsuć tę urodę, odkrywając ją przed memi oczyma. Rzućmy lepiej na nią zasłonę.
Tak, Surma miał słuszność. Bronka nie myślała o swej piękności i przez to była piękniejsza. Zręczna, pełna wdzięku jej postać zwracała uwagę wszystkich, prześliczna cera, oczy jak gwiazdy i regularne rysy tworzyły całość piękną i harmonijną. Największą jednak jej ozdobą był wyraz głębokich czarnych oczu.
Malowała się w nich dusza jasna i prawa i umysł rozwinięty. Nie było w nich zato ani szczypty kokieterji pustej, tak niestety często spotykanej u dziewcząt-lalek. Uroda Bronki mogła się podobać, lub nie, ale obojętnie nikt nie mógł jej ominąć; kto raz spojrzał jej w oczy, ten miał chęć zbliżyć się do niej i poznać wewnętrzną istotę młodej dziewczyny.
— Czy pani ma zamiar w przyszłości zostać nauczycielką? — zagadnął pewnego dnia Bronkę pan Asłanowicz.
Całe towarzystwo siedziało na tarasie przy podwieczorku. Bronka wstrząsnęła głową przecząco.
— Jak dotąd — rzekła — nie czułam jeszcze powołania w tym kierunku.
— To pocóż siedzisz w seminarjum? — zawołała żywo Jana. — Zmiłuj się, z twoją inteligencją, zdolnościami, siedzieć w seminarjum! Rzuć to raz i przenieś się do gimnazjum, a stamtąd idź na uniwersytet.
— Miałam ten zamiar poprzednio — odparła Torska — chciałam przejść z wydziałowej do gimnazjum, a potem iść na medycynę, ale ciotka moja pragnęła, bym wprzód ukończyła seminarjum i zdobyła świadectwo dojrzałości; to też po skończeniu seminarjum mam zamiar przygotować się do matury gimnazjalnej, bo wątpię, bym została nauczycielką.
— A więc medycynę pani chce wybrać jako zawód? — pytał pan Asłanowicz. — Ma pani w tym kierunku zamiłowanie?
Bronka zarumieniła się.
— Jeśli mam być szczerą — rzekła — to sama nie umiem zdać sobie sprawy z tego, czy mam zamiłowanie w tym kierunku, czy nie. Mam czas zbadać siebie, zanim skończę seminarjum, a potem uporam się z gimnazjalnym egzaminem.
— Moja droga — mówiła Jana — daj ty sobie spokój z seminarjum i odrazu po wakacjach przygotuj się do gimnazjum. Zobaczysz, że tego nie pożałujesz.
— Nie, tego nie uczynię — rzekła Bronka — nie lubię wracać z raz obranej drogi. Za rok będę już po maturze, a wtedy będzie pora na dalszą naukę.
— Bardzo słusznie — powiedziała pani domu — coraz bardziej cenię pannę Bronisławę za jej stanowczość i wytrwałość w pracy.
Jana nie ustępowała.
— Nie rozumiem jednak — mówiła — co Broni przyjdzie z tego seminarjum? Bo że nauczycielką wiejską nie zostanie, to więcej niż pewne, szkodaby jej było.
— Dlaczego szkoda? — zapytał Surma. — Przeciwnie, im więcej będzie nauczycielek zdolnych i inteligentnych po wsiach, tem bardziej podniesie się poziom umysłowy i moralny dziatwy wiejskiej, a tem samem i kraj zyska na oświacie. Inna rzecz, jeśli pani nie czuje zamiłowania do tej pracy. Ale pani, panno Jano, na jakim wydziale w uniwersytecie chciałaby widzieć pannę Torską?
— Stanowczo na filozofji.
— A więc w przyszłości czekałaby panią zawsze pedagogja, trochę w innym zakresie, jednak nauczanie. Mogłaby pani w najlepszym razie zostać profesorem w gimnazjum lub mieć katedrę na uniwersytecie.
— Tak, ale przyzna pan, że stanowisko profesora przy uniwersytecie jest cokolwiek inne, niż nauczycielki wiejskiej.
— Bez kwestji, zwracam tylko uwagę, że tak tu, jak i tam trzeba uczyć, wykładać, a jeśli się do tego nie ma zamiłowania, to poco podobny zawód sobie obierać.
— A więc medycyna?
Surma wzruszył ramionami.
— To zależy — rzekł. — Jestem tylko tego zdania, że należy zerwać z rutyną; kobiety po skończeniu gimnazjum przeważnie idą utartemi drogami: filozofja, medycyna, czasem przyroda, bardzo rzadko matematyka, o innych zawodach zapominają zupełnie.
— To nietylko kobiety, to i my robimy — odezwał się Witek — tylko my mężczyźni przeważnie idziemy na prawo.
— Tak, a potem do namiestnictwa i karjera gotowa — rozśmiał się Janek. — Tak, tak, wszyscy przeważnie chodzimy utartemi drogami.
— A cóż za nowe drogi wskazałby pan? — zagadnęła Jana.
— O! miejmy tylko oczy otwarte, nie bójmy się trudności, jakie sobie wyobrażamy, a znajdą się nowe wdzięczne pola dla naszej pracy. Zewsząd słyszę wołania: Małopolska uboga, kraj biedy i nędzy, a mnie się widzi, że tak nie jest, tylko my patrzeć jasno nie umiemy, nie chcemy sięgnąć ręką po bogactwa, które nam dała natura.
— Janek dosiadł dziś swego konika — zażartował Witek.
— Naturalnie — odparł tamten niezrażony wcale — i jeździć na nim będę wciąż, bo wszędzie i zawsze chciałbym wykazać, że tak źle nie jest, jak sobie wyobrażamy; kraj nasz, w tej chwili mówię o tej części, w której się znajdujemy, to jest o Galicji, bogaty jest jak mało który; gdy błądzę po naszych lasach, to mi się serce raduje na widok tych drzew tak wspaniałych, tylko chciałbym być siewcą i nowe przestrzenie zasiewać, by rosły dla przyszłości; gdy płynę po Czeremoszu, lub innej rzece, to znowu chciałbym mieć moc w ręku, by ujarzmić ten żywioł i zapomocą jego wprawiać w ruch przemysł...
— Tak, mieć moc, to sęk — rzekł pan Asłanowicz — tylko że my tej mocy nie mamy.
— Mamy, mamy ją, panie szanowny, tylko znowu boimy się nowych dróg. Oglądamy się na państwo, na Wiedeń, miasto samym wznosić i budować swój gmach. W bankach jeśli nie krajowych, to zagranicznych leżą uwięzione pieniądze polskie. Za te grosze nasze Niemcy, Prusacy i Anglicy budują fabryki, tworzą nowy przemysł, podwajają swój majątek narodowy, a my szczęśliwi jesteśmy, mając — pięć procent.
— Młodość, młodość to mówi, i darujesz, panie Janku, gdy dodam, że i niedoświadczenie — uśmiechnęła się pani domu.
— Tak — mówił Janek, zapalając się coraz bardziej — młodość mówi przeze mnie i słusznie, bo młodość musi zdobywać nowe placówki, młodość powinna wybiec na inne tory, niż te, któremi lata całe, ba, wieki szliśmy. Należałoby raz zerwać z dawnemi przyzwyczajeniami życiowemi. Śmiało patrzeć życiu w oczy i brać się z niem za bary. Dość wysiadywać w dusznych izbach namiestnictwa i marzyć o złotym kołnierzu, bierzmy młoty i kilofy w dłonie i twórzmy sobie nowe i potężne życie[2].
Bronka siedziała cicho przez cały czas tej rozmowy, która i jej niejedną myśl wzbudzić miała w duszy, a Surma mówił dalej:
— Ubogi jest kraj nasz, chociaż dowiedzioną jest rzeczą, że gdyby nie uboga Galicja, to bogaty Wiedeń umarłby z głodu. Cóżby więc było, gdybyśmy rolnictwo i chów bydła podnieśli tak, jak ono stoi w innych krajach. Mamy skarby w ziemi, że tylko wspomnę naftę i węgiel, a cóż nam z tego? Obcy eksploatują te nasze skarby, wydzierają je nam, a my nie możemy się zdobyć na to, by je we własnych rękach zatrzymać.
— Ale cóż zrobimy, nie mając środków odpowiednich? — zagadnęła Jana.
— Środki są, tylko my nie umiemy do pracy tej się zabrać, nie możemy zorganizować się, tworzyć spółek, towarzystw akcyjnych; za mało mamy ludzi fachowych, sztygarów, inżynierów, techników, a już najmniej wytwórców i przemysłowców. Stwórzmy własny handel, własny przemysł, a Galicja będzie krajem bogatym. Wszak mała Belgja mniej ma surowca od nas, a ile tam fabryk, jak wysoko stoi przemysł!
— Czy i kobiety chciałby pan zająć przemysłem? — zagadnęła Jana.
— Ależ bezwątpienia. Niekoniecznie przy wierceniu nafty lub wydobywaniu węgla. Powtarzam tylko: trzeba chcieć pracować i umieć rozglądać się, a każda z pań znajdzie pracę. Ot, wczoraj widziałem, jak panna Ola bawiła się kurczątkami, i pomyślałem sobie, że powinna pani wyuczyć się hodowli drobiu na wielką skalę, a dochód z ptactwa i jaj może być o wiele lepszy niż naprzykład z dawania lekcyj muzyki. Mleczarstwo, pszczelnictwo to są zajęcia, które kobieta może prowadzić na wsi. Poza tem i ogrodnictwo, tkactwo, farbiarstwo i tysiące innych zawodów, o których panny nie myślą, a które należałoby uprawiać, bo budować gmach nowego życia trzeba nam wszystkim. Bez pracy usilnej, bez własnej wytwórczości, własnego handlu i przemysłu, niewolnikami będziemy po wieki u obcych.
— Kto takie wygłasza zasady, ten i sam musi innym drogę wskazywać — rzekł pan Asłanowicz. — Jakież są twoje zamiary na przyszłość, panie Janie?
— Obecnie jestem słuchaczem politechniki w Pradze, po jej ukończeniu wyjadę do Anglji, by tam pracować w przemyśle żelaznym. Gdy zdobędę odpowiednią wiedzę, wrócę do kraju, bo tylko w Polsce chcę żyć i pracować...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Nadszedł dzień upragniony, wesela krakowskiego. Zajechały przed dwór w Olejowej trzy duże wozy, brzęczące dzwoneczkami i strojne w kwiaty, zaprzężone po dwie pary koni w lejc.
We dworze już od wczesnego rana ruch był wielki. Panny ubierały się, panowie pilnowali, by wszystko było w porządku, no i o swych strojach myśleli również. Pani Asłanowiczowa jako starościna miała pieczę nad całością. Zabawa była składkowa; całe sąsiedztwo dalsze i bliższe brało w niej udział. Zawczasu, bo w przeddzień zabawy wysłano to wszystko, co miała dostarczyć Olejowa, do Turz, gdzie miał być pierwszy wieczór. Następnego dnia miano jechać do państwa Telatyckich do Choromczy. Wielka zażyłość łączyła wszystkie trzy rodziny: Asłanowiczów, Turczańskich i Telatyckich, to też Zosia Telatycka przyjechała do Olejowej i stąd w orszaku swych druchen Bronki, Oli i Stefy Asłanowiczówien oraz Jany cyganki miała wystąpić jako panna młoda.
— Jak się te panny niemożliwie długo stroją — niecierpliwił się Witek Asłanowicz. — Konie już od godziny czekają, a ich ani widać.
Surma rozśmiał się.
— Tak ci pilno do tego wesela — rzekł — nie sądziłem, żeś taki skory do żeniaczki.
— Gdyby tak miało być — odparł Asłanowicz — tobyś musiał stracić swoją druchnę. W tej chwili jednak myślę jedynie o zabawie.
Do rozmawiających na ganku zbliżyła się cyganka. Szła od folwarku.
— Rączkę, piękny panie daj, a powróżę — rzekła, wyciągając do Witka swoją ciemną dłoń.
W pierwszej chwili i brat i Surma nie poznali Jany, tak się doskonale przebrała.
— Brawo Jana! — zawołał Witek — a toś się świetnie ucharakteryzowała. Z powodzeniem mogłabyś uchodzić za prawdziwą Azę.
— Jeśli się tak wszystkie panie nasze odmienią — rzekł Surma — to będziemy mieli dopiero zagadki do odgadywania.
— Zagadki nie będzie — śmiała się Jana — ale zachwytów sporo. Nie wyobrażacie sobie nawet, jak uroczą jest Bronka w stroju krakowskiej druchny.
— To było do przewidzenia — odparł Witek — ona w każdej sukni jest śliczna.
— Ale czemu panie tak marudzą? — zapytał Surma. — Doczekać się ich nie możemy.
— Bronka i mama już dawno ubrane — odparła Jana — ale te małe tak nudzą, coraz to której trzeba coś zmieniać. Bronka im przerabia, poprawia, ze świętą cierpliwością.
— I te sikorki tak nas tu trzymają, nie, tego już za wiele! — zawołał Witek. — Pójdę do nich i zapukam, by się śpieszyły.
Obeszło się jednak bez pukania, bo w tejże właśnie chwili otwarły się drzwi od pokoi panieńskich, i ukazała się panna młoda w gronie druchen, a za niemi pani starościna.
Nowy zawód: panny zawinięte w płaszcze i chusteczki od kurzu i słońca.
— O co nie, to nie, tak wesele krakowskie nie jedzie! — wołał Surma. — Żadnych chust i pokrywadeł nie ma. Dzień śliczny, ciepły, kurzu ani odrobinki. Prosimy zrzucić te obsłonki.
Było trochę ceregieli, wkońcu wszystkie jakby na umówiony znak zrzuciły lekkie okrycia i ukazały się w ślicznych krakowskich strojach.
Wszystkie krakowianki były ładne, panna młoda wdzięczna i miła. Najpiękniejszą jednak była Bronka i oczy wszystkich zwróciły się w jej stronę.
— Boże, jaka piękna ta panna! — zawołała któraś z dziewcząt służebnych.
Bronka spłonęła gorącym rumieńcem.
A Surma, zamiatając ziemię u nóg dziewczyny swą czapeczką z pawiem piórem, wołał:
— Królewna, moja druchna! Z taką tylko żyć i krakowiaka wywijać!
A już muzykanci uderzyli w bębenki, zabrzęczały dzwonki u krakowskich chomąt, i starosta zawołał:
— Siadać, siadać, komu w drogę, temu czas.
Usadowiła się więc na jednym wozie starościna ze starostą. Na drugim panna młoda z druchnami. Pan młody z drużbami jechali konno. Przodem jako w zwyczaju jechała muzyka.
W Turzach czekało na weselników liczne grono zebranych gości, krakowiacy i krakowianki. Bronkę spotkała tu niespodzianka. Wśród gości była jej dawna znajoma Nusia Palmirska.
Nigdy od pierwszego spotkania się ze sobą we Lwowie nie lubiły się wzajemnie. „Słup telegraficzny“ nie znosił Bronki, która ze swej strony również nie lubiła pysznej i zarozumiałej koleżanki. Dziś jednak, po kilku latach niewidzenia Nusi Bronka zapomniała o dawnej niechęci i ze zwykłą sobie uprzejmością zwróciła się do niej witając ją, jako dawną koleżankę.
— A, panna Torska, przypominam sobie — chłodno odpowiedziała strojna w jedwabie panna, odwracając się w tejże chwili w inną stronę.
Bronka zbladła, zmroziła ją odpowiedź Nusi i jej zachowanie i to wobec licznego grona zebranych osób, z których i połowy nie znała.
Surma widział, jak jego druchna uprzejmie pośpieszyła przywitać świetną pannę, i chociaż nie słyszał jej odpowiedzi, lekceważący ruch głowy Nusi oraz jej zwrócenie się w drugą stronę dostatecznie mu całą sprawę wyjaśniło. Dostrzegł też, jak bardzo pobladła Bronka. Pośpieszył ku niej.
— Jana pani szuka — rzekł — i panna młoda ogląda się za swą druchną.
Bronka spojrzała na niego z wdzięcznością.
— Jaki pan dobry — rzekła, idąc z nim do dalszych pokoi, gdzie mieli odnaleźć swoje kółko.
— Przeciwnie — odparł — jestem w tej chwili bardzo zły. Wie pani, jak ów z biblji, co to rozdarł lwa, tylko że zamiast lwa rozdarłbym ją, tę „lalę“, co to mojej druchnie zrobiła przykrość.
— Jak to dobrze, że pan nie jest owym mocarnym Samsonem — rozśmiała się Bronka — popsułoby nam to zabawę.
Spotkali się z Janą i Zosią, i Bronka odzyskała humor i wesołość.
Czuła, że podoba się ogólnie, i sprawiało jej to przyjemność. Pierwszy raz w życiu była na większej zabawie, nie w gronie koleżanek, ale wśród obcych ludzi, i cieszyło ją wszystko, bawiło, że jest otoczona i ogólnie uznana za najładniejszą.
A panien ładnych było sporo. Nusia należała do nich. Wysoka, doskonale zbudowana, miała śliczną cerę, ładne zęby i oczy. Urodę jej psuła jedynie zbytnia pewność siebie, granicząca z zarozumiałością, oraz złośliwość, malująca się w zaciśniętych ustach.
— Zupełnie słusznie mnie to spotkało — myślała Bronka, patrząc na chodzącą po salonie strojną pannę. — Byłam niemądra, zapominając, że jestem tylko ubogą nauczycielką, a ona bogatą jedynaczką.
Ochoczo szła zabawa. Krakowiak wzbudził ogólny poklask. W pierwszej parze stanął Witek z Zosią Telatycką, a naprzeciw nich Jan Surma z Bronką.
Wszyscy czworo świetni tancerze. A panny ładne jak kwiaty. To też otoczono ich kołem, przypatrując się z zachwytem wszystkim ślicznym figurom narodowego tańca.
Witek Asłanowicz nie taił swego zachwytu dla Bronki, ścigał ją oczyma, patrząc jak zgrabna i gibka umyka od Surmy, to znowu podaje mu ręce, by razem z nim wirować.
A Surma, tancerz zawołany, skrzesał ognia podkówkami, przytupnął i zaśpiewał:
Niechże ja lepiej nie żyję,
Dziewczę, skarby moje,
Jeśli kiedy oczka czyje
Milsze mi nad twoje!
Bronka, spłonęła jak różyczka.
— Brawo, brawo! — wołała starszyzna — o, to ci prawdziwy krakowiak, bo i przyśpiewki dawne zna. Brawo!
Surma rozweselony, biorąc Bronkę wpół, przodował tym razem wszystkim, potem znowu śpiewał:
Patrzajże mi prosto w oczy,
Bo widzi Bóg w niebie,
Że mi ledwo nie wyskoczy
Serduszko do ciebie.
I znowu tańczyli, aż wkońcu i Witek Asłanowicz zaśpiewał, stając przed muzyką:
Grajcie, skrzypki, bo się smucę
W opłakanym stanie;
Z konikami ja powrócę,
Serce się ostanie.
I długo tak w noc tańcowano naprzemiany: krakowiaki, oberki, mazury. W przerwach zaś między tańcami Jana cyganka uwijała się po sali, żartując, dowcipkując i wróżąc zebranym.
Znała wszystkich od dziecka niemal i lubiano ją ogólnie. Nusia, która tu była obca, gdyż gościła bodaj po raz pierwszy w sąsiedztwie państwa Turzańskich, dowiedziawszy się, że to panna Asłanowiczówna, wyciągnęła do niej rękę z prośbą o wróżbę.
Jana popatrzyła uważnie i jak prawdziwa cyganka, wodząc palcem po dłoni i kiwając głową, rzekła:
— Piękna panna, piękna, i chłopiec piękny patrzy na nią jak na piękną różę, ale się boi, oj, boi...
— Czego się boi? — spytała Nusia.
— Cierni — rzuciła wróżka. — Cierni się boi panicz młody, trzeba je odrzucić, bo odjedzie, a smutek zostanie.
Wróżka odbiegła, a Nusia rozśmiała się, ale była dotknięta.
Nie bawiła się dobrze. Bronka bezwiednie popsuła jej humor. Panna Palmirska przekonana była, jadąc do Turz, że właśnie ona będzie królową zabawy, a tymczasem, kto wie, skąd zjawiła się ta Bronka, i jak dawniej w szkole, tak dziś tu wszystkich uwaga jest na nią zwrócona. Nawet kuzyn Nusi Władek Wiejski, u którego rodziców bawiła, gonił oczyma za krakowską druchną.
Wiejski nie tańczył, był trochę ułomny, utykał lekko na jedną nogę, ale Nusia lubiła go bardzo. Był bogaty, miał tu na Pokuciu śliczną wieś, którą już mu ojciec oddał, rodzina była ogólnie znana i szanowana. Posiadał też wielkie zalety towarzyskie, miły, wykształcony, grał na fortepianie artystycznie. Powszechnie mówiono, że Nusia, daleka jego kuzynka, podoba mu się, i przepowiadano, że się z nią ożeni.
Hela Wiejska była koleżanką Nusi z klasztoru, i obie panny przyjaźniły się ze sobą.
Bronka nie wyróżniała nikogo z pośród zebranych. Było jej dobrze, wesoło i bawiła się całą duszą. Podobała się ogólnie i starszym i młodzieży.
— Dlaczegoś taką dziwną wróżbę powiedziała Nusi? — zapytała Janę, wychodząc z nią dla orzeźwienia się na ganek.
— Bo to się jej należało — odrzekła cyganka — muszę być w mej roli, a więc powinnam była ją ostrzec. Wszyscy panowie oburzeni są na nią za jej zachowanie się względem ciebie. Gdyby nie wzgląd na Wiejskich, z którymi tu przyjechała, nie ruszyłaby nogą.
— Ach! — zawołała Bronka — jakażby to dla mnie była przykrość, bo ja to mimowoli wywołałam, powinnam była nie zbliżać się do niej pierwsza. Strasznie byłabym zmartwiona, gdyby się przez to jej zabawa popsuła.
— Możeby to była pożyteczna dla niej nauka — odparła Jana.
Jeżeli w Turzach bawiono się dobrze, to w Choromczy zabawa przeszła wszelkie oczekiwanie.
Ponieważ w domu nie było dużej sali, zastawiono długie stoły i ławy na połoninie[3] ponad cudnym brzegiem Czeremoszu i bawiono się przy świetle kolorowych lampjonów.
W tem oświetleniu, przy dźwiękach cygańskiej muzyki, barwny taniec krakowski nabierał dziwnego piękna. Fruwały różnokolorowe wstążki krakowianek, a one same wyglądały jak rusałki piękne i młode.
Bronka tu znowu królowała. Bawiła się jeszcze lepiej niż w Turzach, gdyż już wszystkich znała, i jak mówiła, wszyscy tacy byli dla niej dobrzy.
W połowie wieczoru, zmęczona tańcem odeszła wraz z Olą na stronę, i usiadły obie na ławeczce pod dużym bukiem.
Władek Wiejski dojrzał siedzące panny i pośpieszył do nich. Na połoninie tańczono dalej ochoczo, kilka osób spacerowało wpobliżu. Między przechadzającymi się była Nusia.
Wiejski, stojąc oparty o drzewo, zasłaniał sobą Bronkę, która cofnięta wgłąb wpatrywała się w skaczące po kamieniach fale Czeremoszu, oświetlone różnobarwnemi lampjonami.
— Nie chcę już tańczyć — szepnęła Bronka — taki cudny wieczór, ta przyroda taka śliczna, że wolę tu siedzieć i patrzeć.
W tejże chwili spacerujący podeszli tak blisko do buku, iż dokładnie można było słyszeć ich rozmowę.
— Śliczna jest ta panna Torska — mówił któryś z panów — pani ją zna, wszak prawda, panno Anno?
— Znałam właściwie, będąc w trzeciej klasie — odpowiedziała Nusia.
— Pochodzi z Warszawy?
— Ach tak, ojciec jej jakiś podobno handlarz zbankrutował, i zdaje się, że zastrzelił się. Wiele osób pogrążył w nędzy.
Ola skoczyła z ławki. Wiejski drgnął, urwał w pół zdania i spojrzał na Bronkę. Światło księżyca tak na nią padało, iż dojrzał, że zbladła śmiertelnie, i łzy rzuciły się jej z oczu.
— Jak ona śmiała — zawołała Ola — to mówić.
— Pani — szepnął Wiejski, pochylając się nad płaczącą — nie zważaj na te słowa, wypowiedziane przez złą dziewczynę.
— Ależ to kłamstwo, ohydne kłamstwo — odrzekła Bronka — ojciec mój życia sobie nie odbierał. Umarł z przepracowania. Był najlepszym człowiekiem i nikomu nie wyrządził krzywdy.
— Ja panią bardzo, bardzo serdecznie i pokornie przepraszam za tak niestosowne odezwanie się mej kuzynki — rzekł Wiejski — proszę mi wierzyć, iż dotknęło ono mnie mocno.
— Wierzę panu — odrzekła Bronka — ale nie wiem, dlaczego pan mię przeprasza. Panna Palmirska, koleżanka moja, jeszcze w szkołach nie lubiła mnie. O tej dziecinnej niechęci zapomniałam i, widząc ją po raz pierwszy po kilku latach rozłąki, powitałam serdecznie jako dawną znajomą. Obraziłam ją tem widocznie. I może słuszną dostałam naukę. Za co jednak czerni pamięć mego ojca? Wszystko, co tu powiedziała, było nieprawdą. Ojciec mój był przemysłowcem z zawodu. Śmierć jego nagła mogła rzeczywiście przyprawić niejednego o ruinę. Szczęściem był bogaty i majątek jego starczył na pokrycie wszystkich jego zobowiązań. Nikt pokrzywdzony nie został...
Łzy przerwały jej mowę.
Ola zarzuciła jej ręce na szyję i całując wołała:
— Moja śliczna, kochana królewno, nie płacz, ona twych łez nie warta!
— Tak — rzekł Wiejski — panna Ola ma zupełną słuszność. Tylko zła z gruntu osoba i w dodatku źle wychowana mogła tak postąpić. Szkoda łez pani.
— Bronko, Olu, gdzieżeście się skryły? — wołała Jana, zbliżając się do buku.
Szła z Witkiem, Stefą i Surmą.
— Proszę pana zapomnieć o wszystkiem, co tu było — prędko powiedziała Bronka — i ty Olu, zapomnij. Chodźmy.
Wyszli z pod drzewa, a tamci z oburzeniem zarzucili im ucieczkę z ogólnej zabawy.
— Chciałyśmy tylko trochę z Olą — broniła się Bronka — wypocząć i popatrzeć na Czeremosz, a pan Wiejski poszedł z nami.
— A wiecie — mówiła Jana — o nowym projekcie Witka? Wracamy jutro łodziami Czeremoszem do Olejowej.
— Cudownie! — zawołała Bronka.
— A czy mnie państwo przyjmiecie do swego towarzystwa? Wybierałem się z wizytą do Olejowej, wyślę więc konie, a sam popłynę z wami. Czy wolno?
Mówiąc to Wiejski spojrzał na Bronkę, która domyśliła się, że w ten sposób chce zatrzeć brzydki postępek Nusi.
— Ależ prosimy, prosimy! — wołali wszyscy.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Jakto, Władku, nie wracasz dziś z nami? — zapytała brata w parę godzin potem Hela Wiejska.
— Nie — odparł — jadę do Olejowej.
— Ależ to niegrzecznie względem Nusi — zauważyła pani Wiejska.
— Moja mamo — odparł syn — panna Palmirska odsłoniła mi nieznaną dotąd stronę swego charakteru. Jest złą z gruntu i w dodatku źle wychowaną osobą. Za powrotem z Olejowej opowiem ci wszystko i pewien jestem, że przyznasz mi słuszność. Wolę jednak już panny Anny nie widzieć, przyjadę do was po jej wyjeździe.
Z biegiem skaczących po kamieniach fal Czeremoszu wracano do Olejowej na zbitych ze sobą małych łódkach, kształtem swym przypominających koryta. Dzień był jasny, słoneczny, i krajobraz Pokucia odsłonił się w całem pięknie. Wspaniałe Beskidy ze swemi dzikiemi skałami i połoninami, potężne szczyty Pop Iwana, Howerli i Czarnohory wspaniale rysowały się na horyzoncie.
Bronka po raz pierwszy w swem życiu była w podobnie dzikiej i malowniczej okolicy, to też oczarowana została pięknością przyrody.
— Nie wiem, gdzie mam zwrócić oczy — mówiła — takie tu cuda widzę. Bo i ten Czeremosz taki piękny i góry z białemi szczytami rwą mi wzrok.
— Była pani kiedy w Szwajcarji? — zapytał Wiejski.
— Dzieckiem, za życia ojca kilka razy — odparła — ale byłam wówczas zbyt mała, by móc ocenić piękność przyrody. A pan?
— O, znam dobrze Szwajcarję i Tyrol, podróżowałem bardzo wiele — odparł Wiejski — i wyznaję szczerze, że wiele jest pięknych krain na świecie, ale Polska nasza nie ustępuje pod względem pięknych i malowniczych okolic innym krajom.
— Tylko, że my — rzucił Surma — zazwyczaj o wiele lepiej znamy obce kraje niż swój.
— Tak — mówił Wiejski — w dodatku utarło się, że się jedzie do Zakopanego, do Żegiestowa, Szczawnicy i t. d., a nasza Wschodnia Małopolska mało komu jest znana. Któż naprzykład z warszawiaków lub wilnian słyszał kiedy o Jamnie lub Jaremczu? kto wie o cudownym klimacie w Zaleszczykach, gdzie właśnie ludzie słabsi mogliby z pożytkiem spędzać zimę, nie wyjeżdżając z kraju. Kto tu kiedy zagląda?
— A z drugiej strony któż z nas — zaśmiała się Jana — zna stare Wilno, jego okolice i tamtą ziemię bratnią?
— Zdaje mi się — odrzekł Wiejski — że ja jeden w tem naszem gronie jestem tym, który był w Wilnie, Grodnie i Kownie. Zapuściłem się nawet dalej, bo na dalekie, zapadłe Polesie, gdzie parę miłych tygodni spędziłem w lasach i błotach, a potem Prypecią i Dnieprem dostałem się do Kijowa i mówię wam, moi państwo, że:
Cudne wprawdzie obce kraje,
Brzegi Tagu, Po i Renu,
Gdzie oliwne, cytryn gaje
Stroją ziemię w kraj Edenu...
Lecz i nasz kraj, Boże, Boże!
Toż miłości tylko trzeba,
Tyle piękna dać nam może,
Ile daje nam tu chleba!
Mamyż sławne Wisły łany,
Mamy Niemen, Dniestr, Wiliję,
I Karpaty i kurhany,
A w nich wiemy — kości czyje!
Ja Prypeci mej nie zmienię
Gdzieś na Renu jasne wody,
Ani łąk mych woń, zielenię
Na ich parki i ogrody!
— Nie wiedziałam, że pan Władysław pisze poezje — zawołała Ola — ale że też pan tak ukochał Prypeć! Czemu to nie o Czeremoszu lub Prucie naszym pan to mówi?
— Wierszyk ten napisał mój serdeczny przyjaciel, w którego domu gościłem parę razy na Polesiu — odpowiedział Wiejski. — Pływaliśmy razem po ślicznej Prypeci, łowiliśmy ryby i raki w jeziorach i błotach poleskich i włóczyliśmy się dnie i noce po tamtych puszczach. Śliczny tam kraj.
— A kraj „nudny niby słota“ śpiewał o Polesiu ongi Pol — odezwała się Bronka.
— Musiał tam być chyba w słotę i dlatego tak skrzywdził biedne Polesie. Kraj, w którym wszystko gra i śpiewa, nudnym być nie może — bronił Wiejski.
— Nie rozumiem tego, co tam gra i śpiewa? — zapytał Witek.
— I las, i łąka, i każde błotko bodaj żyje na Polesiu — odparł Władek. — Nigdzie może takiego śpiewu i grania ptaków i owadów nie posłyszysz jak tam wiosną podczas wylewów Prypeci. Nic, jedno morze, mówię wam, gdzie okiem sięgnąć, tam woda i woda. A gdy wieczór nadejdzie, słyszysz zewsząd wołanie ptactwa błotnego, klekotanie bocianów, gwizd ciągnących słonek, rechotanie żab. I kraj ten piękny, może smętny trochę, ale pełen uroku, możeż być nudnym?
Tak rozmawiając o różnych częściach kraju rodzinnego, podróżni nasi napawali oczy widokiem prześlicznych jarów i skał Pokucia. I ani się spostrzegli, jak stanęli w Olejowej, gdzie już ich czekano z obiadem.
Wieczorem Wiejski usiadł do fortepianu i zaczął grać.
Narazie grał cicho, rzewnie, rzekłbyś, że wiatr lekki porusza drobne listki drzew, potem zaśpiewały różne ptaki leśne: zadzwonił skowronek, zagwizdał kos, skrzeczały sroki, wołała wilga; szumiały bory i puszcze jakąś pieśń cudną, aż wkońcu ucichło wszystko i z pod palców artysty popłynęła melodja słodka, rzewna i tęskna.
Janka z Bronką stały zasłuchane w tę pieśń bez słów, a gdy ostatnie przebrzmiały tony, żadna odezwać się nie mogła.
Wiejski spojrzał w ich stronę i, jakgdyby odpowiadając na pytanie, które z oczu Bronki wyczytał, rzekł krótko: — Polesie.
— Jaki szczęśliwy ten Wiejski — mówiła wieczorem Janka, gdy się wszystkie panny zeszły jeszcze na chwilkę rozmowy w pokoju Bronki — potrafi wszystko muzyką wypowiedzieć. Już takich kilka improwizacyj jego słyszałam, jak to dzisiejsze „Polesie“. Kiedyś grał inną rzecz zupełnie, nazwał ją „Walka“, powiadam wam, że było to coś wspaniałego, a jednocześnie przerażającego swemi tonami.
— Szczęśliwy, kto dar taki posiada — szepnęła Bronka.
— Podobno żeni się z panną Palmirską — zawołała Stefa — mówiono o tem bardzo wyraźnie w Choromczy. Słyszałam, jak Hela Wiejska mówiła do jednej z pań obecnych, że Nusia niedługo będzie jej bratową.
— O, jeśli tak — rzekła Jana — to mi go żal, ta Palmirska to wcale nie żona dla takiego dobrego i subtelnego artysty, jak pan Władysław.
Bronka nic nie mówiła, ale i jej zrobiło się smutno na myśl o małżeństwie Wiejskiego z Nusią. Nie odezwała się jednak żadnem słowem, obawiając się być posądzona o to, że przez obrażoną miłość własną niechętnie odzywa się o tamtej.
Wyręczyła ją Ola.
— Powiadam wam — rzekła głosem wyroczni — że z tego małżeństwa nic nie będzie. Pan Władysław nie ożeni się nigdy z osobą, o której powiedział, że jest złośliwą i źle wychowaną. Już ja wam to zaręczam.
Powiedziała to takim stanowczym głosem i z taką pewnością, że się wszystkie serdecznie rozśmiały. Bronka, chcąc przerwać tę rozmowę, zawołała na Stefę i Olę, by szły spać.
W tejże samej godzinie Witek długo rozmawiał z Surmą, chodząc z nim ponad brzegiem Czeremoszu; lecz o czem mówili, słyszały tylko stare buki, a że drzewa nie zdradzają tajemnic, więc nikt się od nich niczego nie dowiedział; rano zaś przy śniadaniu Surma powiedział, że musi pożegnać Olejowę i jej gospodarzy, gdyż jedzie zwiedzać kopalnie nafty: w Drohobyczu, a potem w Borysławiu. Koniec zaś wakcyj spędzi wśród rodziny w Królestwie.
— A to niespodzianka! — zawołała Jana. — Przecie obiecał nam pan, że całe wakacje pozostanie w Olejowej. Czyżby się już pobyt tu sprzykrzył?
Surma zapewniał, że przeciwnie, czas mu dziwnie miło upływa, ale niepodobna żyć tylko przyjemnościami, trzeba myśleć i o obowiązkach.
— Pan Jan — rozśmiał się Wiejski — zaczyna mówić po profesorsku.
— A ja — zawołała Jana — chcę podczas wakacyj bawić się i używać przyjemności, pan psuje mi tym wyjazdem szyki. E! wielce mi się to nie podoba! I cóż będziemy tu robiły — wołała patrząc żałośnie na inne panny — po wyjeździe pana Jana? Będę chyba miewała dla was wykłady filozofji.
Wszyscy rozśmieli się, a Surma rzekł:
— Nie, nie, niech tylko pani, panno Jano, nie zawraca głowy pannom żadną filozofją. Nie rozmarzajcie się poezją, a bierzcie się wszystkie do realnej roboty.
— Myślałby kto — rozśmiała się Ola — że pan Jan to taka uosobiona proza, a kto dziś rano tak się zaczytał w Słowackim, iż nie słyszał dzwonka na śniadanie?
— Tego się nie zapieram — rozśmiał się Surma — iż kocham poezję, muzykę i wszelkie inne muzy, ale w życiu jestem realistą i chciałbym jak najwięcej ludzi zachęcić do pracy pozytywnej. Gdybym miał kawał ziemi, jak panna Ola naprzykład, tobym poszedł do szkoły gospodarczej, wypecjalizowałbym się w jakim fachu, chociażby w hodowli kur, i dalej do roboty na swojem.
— Oho — rozśmiał się Witek — to już do pani zwrot, panno Broniu, Janek nie uczyłby się za nic „parle franse“.
— Właśnie, właśnie, żebym się uczył, jedno drugiemu nie przeszkadza — odciął się Surma — a zresztą „parle franse“ pomogłoby mi i tu, bo hodowlę drobiu najlepiej prowadzi Belgja, pojechałbym zwiedzać tam kurniki.
Roześmiano się wesoło na te słowa, a Surma mówił znowu:
— Tak czy owak, powinniśmy wszyscy pracować. Wszyscy, jak tu jesteśmy, mamy potęgę, skarb w ręku, nie marnujmyż go.
— Wcale nie mam skarbu — chichotała Stefa — ani ja, ani Ola.
— O, moje panny! — śmiał się zkolei Janek. — W odpowiedzi wam parafrazuję Mickiewicza: „Miej oczy i patrz uważnie, a dojrzysz“. Młodość to nasz skarb, nasza potęga. Życie należy do nas, takie będzie, jakie je sobie urobimy. Albo piękne, mocarne, albo życie ślimaków.
— A to, co pan mówisz, nie jestże to poezja — zagadnęła Bronka? — Wszak życie przynosi nam często tyle zmian, tyle niespodzianek, często nieraz ciężkich.
— To rzecz inna, co ono nam przyniesie, bo rozumiem, o czem pani mówi, choroby, śmierć, ciężki zawód, tak to prawda, niemniej jednak życie do nas należy. Znacie wszyscy ów cudowny mit o Prometeuszu, otóż powtarzam, że w każdym młodym musi być zaklęty duch Prometeusza. Każdy z nas powinien dążyć do tego, by pochwycić iskierkę świętego ognia, który go uczyni nieśmiertelnym, bo jak mówią Japończycy: Człowiek przemija jako cień, lecz czyny jego żyć będą wieki.
— Nawet gdy czynem tym będzie postawienie kurnika? — śmiała się Jana.
— Bezwarunkowo, jeśli to zrobi z myślą i umiłowaniem swej pracy. Zgodzicie się sami, że kraj budować należy, że musimy podnieść go we wszelkich gałęziach pracy społecznej. Musimy mieć uczonych, filozofów, poetów, artystów i t. d., ale poza tem trzeba nam rolników, inżynierów, przemysłowców, rzemieślników swoich, niech więc każdy z nas wcześnie zastanowi się nad tem, którą mu drogę obrać należy, by właśnie tę iskierkę, którą ma w duszy, zamienił w cudną gwiazdę.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Surma odjechał a z nim Władek Wiejski.
Zdawało się, że wiadomości Nusi, rozsiewane o ojcu Bronki, przejdą bez echa i zapomniane zostaną przez wszystkich. Stało się jednak inaczej. W parę dni po weselu krakowskiem przyjechała do Olejowej stryjenka pana Asłanowicza, zwana ogólnie „starszą panią“, może z powodu poważnego wieku, może też tylko dla odróżnienia jej od obecnej pani Olejowej.
W rodzinie nietyle ją kochano, ile bano się. „Starsza pani“, czyli ciocia Mela, była niezmiernie surowa, nie lubiła zabaw, wesołości, uważała, że ludzie za mało pracują, powstawała na ogólny zbytek i brak oszczędności.
Młodzież grała w tennisa, gdy duża staroświecka landara wjechała na podwórze.
— Ciocia Mela we własnej osobie! — jęknął Witek i rozpaczliwym ruchem uderzył piłkę.
— Skończyło się! — zawtórowały Stefa i Ola.
— Przygotujmy się wszystkie i wszyscy na bury i pomsty — dodała Jana.
— Któż jest tą złą wróżką, która wszelką wesołość tłumi? — zapytała śmiejąc się Bronka.
— O, nie pomyliła się pani! — rozśmiał się Witek. — Ciocia Mela to uosobienie złej, srogiej wróżki, która samem ukazaniem się zachmurza najpogodniejsze niebo.
— No, dość tych narzekań! — zawołała Jana. — Świat należy do śmiałych, chodźmyż spojrzeć w oczy swemu przeznaczeniu. Idźmy powitać ciocię Melę. Ogromnie jest wrażliwa na wszelkie niedocenienie jej osoby.
Wzdychając starsze i młodsze rodzeństwo poszło powitać „starszą panią“.
Bronka została w ogrodzie, gdzie już za chwilę zjawiły się jej uczennice, spiesząc, jak mówiły, na lekcję.
Pracowały bardzo pilnie aż do podwieczorku, przy którym i Bronka poznała straszną ciocię.
Zrobiła na niej wrażenie huzara, bo i wzrost odpowiedni i głos gruby, szorstki nie miał w sobie nic kobiecego.
Na powitanie skinęła Bronce głową i poza tem zdawała się nic o jej obecności nie wiedzieć.
Strofowała Janę za przebranie się za cygankę. A gdy ta odezwała się nieśmiało, że przecie była to ogólna zabawa, i skoro inne panny przebrały się za krakowianki, to chyba jej wolno było przebrać się za cygankę, ciocia surowo odpowiedziała:
— Nie pojmuję potrzeby tych maskarad. Wszyscy tracimy majątki na głupstwa i zabawy. Czasby już był wziąć się do oszczędności i pracy.
— Moja ciociu — próbował bronić młodzież pan Asłanowicz — niepodobna żyć bez rozrywki. Jeszcze my starsi wiekiem to sobie wystarczymy, ale młodzież, czyż ma być tak zupełnie pozbawiona wszelkiej zabawy i przyjemności?
— A czy waść znasz przysłowie: czem się skorupka zamłodu napoi, tem na starość trąci? — odparła starsza pani.
Rozmowa toczyła się dalej w tym samym tonie. Ciocia Mela przedewszystkiem dokuczała Jani. Drwiła z jej nauki, uniwersytetu, nazywała wszystkie studentki „przewróconemi głowami“.
Bronka przyglądała się ostrożnie „starszej pani“, takiej osoby jeszcze nie widziała. Cerę miała ormiańską, oliwkową, duże zrośnięte czarne brwi, czarne okrągłe oczy i nos garbaty, a pod nim mały, jeszcze czarny wąsik. Włosy również czarne, tłuste i gładko zaczesane.
Ubrana była w suknię bronzową, dziwnego kroju i mody, a na nogach miała grube, ciężkie obuwie. Uczennice mówiły Broni, że ciocia bardzo bogata i skąpa nadzwyczajnie.
Ola i Stefa szybko zawinęły się ze swym podwieczorkiem, i jak tylko Bronka wypiła filiżankę herbaty, zwróciły się do niej z prośbą o dokończenie lekcyj.
— Więc aż tak bardzo dziś pracujecie? — zapytała naraz ciocia Mela. — Wręcz przeciwne rzeczy doszły do moich uszu. Codziennie podobno były tu wycieczki, zabawy, pływanie łódkami i t. d., no i tańce. Cóż więc dziś za pracowitość?
Ola i Stefa stały bezradne, nie wiedziały co cioci odpowiedzieć. Wyręczyła je Bronka.
— Zabawy, o których pani wspomina, nie dały nam przerobić całego materjału, jaki miałyśmy na czas wakacyj, dlatego obecnie zmuszone jesteśmy pilniej pracować. — Mówiąc to ukłoniła się i wyszła, a za nią pośpieszyły uradowane uczennice.
— Mądrze się wykręciła ta wasza panna guwernantka — zaśmiała się „starsza pani“. — Ale muszę ci zwrócić uwagę — dodała zwracając się do pani Asłanowiczowej — że dla panienek w wieku twoich córek należy dobierać poważniejsze osoby niż ta wasza, jak ją nazywacie?
— Panna Torska — podchwyciła pani Asłanowiczowa — została mi polecona przez bardzo poważną osobę, bawi u nas już przeszło miesiąc, chociaż młodziutka, bardzo jest rozsądną, pracowitą i taktowną osobą.
— Ola i Stefa wiele przy niej skorzystały — dodała Jana.
— Tak, tak, pytanie jednak, czy i nie straciły. Biedna dziewczyna, córka zbankrutowanego handlarza, samobójcy, pozwala sobie na takie zbytki. Stylowy strój krakowski, jedwabie i atłasy, fiu, fiu!
— Moja ciociu — zawołała Janka — przepraszam, ale widzę, że ciocię ktoś źle usposobił dla Bronki. Wcale nie jest córką zbrankrutowanego handlarza, a tem mniej samobójcy. Pan Torski był przemysłowcem, śmierć jego wywołała ruinę majątkową Bronki. Wychowuje ją ciotka, osoba bardzo zacna i rozumna, i ona jej kupiła cały materjał na ów strój stylowy. Bronka uszyła i wyhaftowała go własnoręcznie jeszcze zeszłej zimy. A i teraz haftowała gorseciki dla Stefy i Oli, więc ani sama marnotrawną nie jest, ani złego przykładu moim młodszym siostrom nie daje.
„Starsza pani“ z oburzeniem spojrzała na Janę.
— Widzę — rzekła — że tu wszyscy oczarowani jesteście tą panną guwernantką. Obyście tego nie żałowali. Ale już wieczór nadchodzi, muszę wracać, przedtem chciałabym jeszcze z kuzynem i jego żoną pewną sprawę załatwić.
— Może przejdziemy do gabinetu — rzekła podnosząc się pani domu.
Starsi państwo poszli, a skoro się drzwi zamknęły za nimi, Jana i Witek wybuchnęli śmiechem.
— Nie, ta nasza ciocia Mela, jest nadzwyczajna — rzekł Witek — istna zła wróżka, nikomu nie wybaczy.
— Myślę, że od dziś wykreślona zostanę z rzędu spadkobiorców — śmiała się Jana. — Obyż przynajmniej ciebie, Witku, nie wymazała za jednym zamachem.
— Czego się ona na pannę Bronisławę uwzięła? i skąd ta wiadomość o jej ojcu? — zapytał Witek.
— Od Nusi; mówiła mi to Ola, słyszały obie z Bronką, jak Nusia to opowiadała, i Wiejski również słyszał.
— Tak — powtórzył brat — teraz domyślam się, dlaczego on tu z nami przyjechał i tak uprzedzająco grzeczny był dla panny Broni. Wiejski jest bardzo szlachetny i dobry, chciał bodaj w ten sposób, zatrzeć w umyśle panny Broni krzywdę, wyrządzoną przez jego kuzynkę.
Zła wróżka odjechała niedługo, i wszyscy lżej odetchnęli.
Bronka jednak od tego dnia odczuła pewną zmianę w stosunku pani domu względem siebie. Uprzejma zawsze pani Asłanowiczowa nie darzyła obecnie młodej dziewczyny taką jak poprzednio serdecznością.
Martwiło to Bronkę. Sądząc, iż matka uważa, jakoby córki za mało skorzystały z jej nauki, pracowała ze zdwojoną gorliwością. Usuwała się też od wszelkich zabaw i wycieczek. Ale i Jana z Witkiem wkrótce opuścili Olejowę, gdyż rodzice namówili ich do odwiedzenia dalszej rodziny w Tarnopolskiem. Cisza zapanowała w domu. Pozostało tylko wspomnienie zabaw wesołych i rozmów wspólnych.
Niejeden raz uczennice ze swą mentorką roztrząsały przeróżne zdania Surmy, Witka, Jany i Władka. Ola i Stefa poważnie — jak same mówiły — zastanawiały się, czy też nie należałoby im wybrać sobie jakiejś pracy realnej. Ola marzyła, że po skończeniu gimnazjum wstąpi na wydział rolniczy i potem będzie ojcu pomagała w pracy. Stefa miała chęć uczyć się pszczelnictwa i ogrodnictwa i również wsi nie opuszczać.
Bronka milczała. Co pocznie? co zrobi? Nie umiała tego powiedzieć, tymczasem pilnie pracowała nad swemi uczennicami.
— Niechże i mój czyn zostanie — mówiła nieraz — niech ja spełnię dobrze to, czego się podjęłam.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Miłe wakacje szybko minęły, zato po nich przyszła zima. Bronka spędzała ją tak, jak to już poprzednio ułożyła, w bursie imienia Felicji z Wasilewskich Boberskiej. Postanowiła utrzymać się swoją pracą. Uczyła więc panny, mieszkające w bursie, i miała lekcje na mieście. Sama również pracowała. Nie było czasu na zabawę. Nawet na odwiedziny pani Tylickiej nie mogła sobie często pozwalać.
Wszystko byłoby niczem, gdyby życie inaczej się ułożyło, gdyby i tu jak w seminarjum lub w Olejowej było miłe, serdeczne otoczenie. Gdyby był cichy, własny kącik, w którymby można było spokojnie pracować. A tu właśnie było inaczej. Miała sypialnię wspólną z trzema innemi pensjonarkami, z których dwie, starsze o lat kilka od niej, brzydkie i złośliwe dziewczyny, dokuczały jej w niemiłosierny sposób.
I znowu Bronka zetknęła się z niską i niemądrą zawiścią.
Zazdroszczono jej urody, wdzięku, towarzyskiej ogłady i wytworności ruchów.
— Cierpliwość nie jest moją cnotą — powtarzała sobie Bronka — a jakże mi ona jest obecnie potrzebna.
Nieraz myślała o opuszczeniu bursy i przeniesieniu się do pani Tylickiej lub Krzysi, ale wstrzymywała ją myśl, że pobyt u każdej z nich będzie o wiele kosztowniejszy, bo o tem, by mieszkać gdzieś bezpłatnie, ani się jej śniło. Wszak powiedziała sobie, że sama musi wystarczyć, jakżeby więc wyglądała przyjmując pomoc. Nie, bądź co bądź, musi wytrwać. Zaciskała zęby i milczała, udając, iż nie słyszy ani złośliwych uwag p. Rządówny, ani niemądrych dowcipów swej drugiej nieprzyjaciółki, Kazi Górnej. Starała się unikać obu, a że była zajęta, więc też nie było to rzeczą trudną. Reszta otoczenia, zacząwszy od pani przewodniczącej bursy, aż do stróża, obdarzała Bronkę taką serdecznością, iż narzekać na swój los nie mogła.
Tęskniła bardzo za ciotką i za Olejową. W tym obcym domu tyle miłych chwil spędziła. Ola i Stefa pisywały do niej. Obie były na pensji w Krakowie, widywały się z Janą i donosiły o wszystkiem swej nauczycielce, pisały nawet o Witku, tylko o Surmie było głucho, a młoda nauczycielka nie pytała również o swego drużbę. Nie mówiła nigdy o nim, z Krzysią nawet.
Myślała zato często o tych kwestjach, które on poruszał.
Po dwumiesięcznym obrachunku okazało się, że Bronka jest bogatą bardzo, bo po opłaceniu wszystkich wydatków złożyła do rąk pani Tylickiej swoje oszczędności: całe pięćset koron.
— Jestem tak dumna — mówiła — jakbym naprawdę skarb posiadała. Mam już swoje własne pieniądze i mogę niemi rozporządzać.
— Może się na święta wybierzesz do Zakopanego? — zapytała pani Tylicka.
— Nie — odparła stanowczo Bronka — mam inne zamiary. Chcę brać lekcje angielskiego języka.
— Bój się Boga, dziewczyno! czy nie za wiele pracy bierzesz na siebie. Przemęczysz się.
— Czy wyglądam na przepracowaną? — rozśmiała się wesoło. — Niech pani na mnie spojrzy. Nie zbladłam, nie zmizerniałam ani trochę od powrotu ze wsi.
Rzeczywiście wyglądała jak różyczka.
— Wolałabyś jednak odłożyć te lekcje na rok przyszły, wszak musisz przygotować się do egzaminu — przypominała pani Tylicka.
Ale Bronka nie dała sobie wytłumaczyć. Ułożyła się z nauczycielką Angielką, iż wzamian za lekcje francuskiego będzie się u niej uczyła angielskiego.
Szybko mija czas przy pracy, to też Bronka ani się spostrzegła, gdy nadeszły egzamina; parę tygodni usilnej pracy, i świadectwo dojrzałości znalazło się w jej ręku.
Uszczęśliwiona spieszyła do pani Tylickiej. Panny Wandy nie było jeszcze we Lwowie. Lekarze orzekli, że powinna zostać parę miesięcy dłużej w sanatorium. Kępa z naciskiem twierdził, że w interesie Bronki powinna być zupełnie zdrowa. Uległa więc i została. Miała wrócić dopiero w maju. Bronka projektowała, że zaraz po egzaminie pojedzie do Zakopanego, zabierze pannę Wandę i pojadą gdzieś obie razem na wieś. O braniu lekcyj na wakacje mowy nie było. Ani ciotka, ani pani Tylicka nie zgodziłyby się na to, a i sama w głębi duszy przyznawała, że jest trochę zmęczona.
— Odpocznę — mówiła sobie — nabiorę sił, a potem...
Nie zwierzała się nikomu z tem, co zamierza na przyszłość uczynić, a każde zapytanie zbywała uśmiechem.
Rozjaśniona, wesoła, weszła do mieszkania pani Tylickiej, i pierwszą osobą, jaką spotkała w progu, była panna Wanda.
— Ach, niedobra, niedobra! — wołała, rzucając się ciotce na szyję — a ja cieszyłam się, że jutro, pojutrze pojadę do Zakopanego i mojej ciotce zawiozę ten oto dowód mojego rozumu — mówiła, pokazując swój dyplom.
— Wybacz mi, Bronko — odrzekła panna Wanda — ale już nie byłam w stanie dłużej wytrzymać, i doktor sam mi radził, bym jechała.
— Pojedziecie zato razem kędyś — rzekła pani Tylicka — i wszystko będzie dobrze.
— Nie we dwie, tylko we trzy pojedziemy — mówiła Bronka. — Już mi to pani dawno obiecała, że te wakacje spędzimy wspólnie. Ludzie uczciwi mają tylko jedno słowo.
Pani Tylicka nie opierała się, i wszystkie trzy spędzały wakacje na wsi, w Jasielskiem, wśród ślicznych lasów świerkowych, ponad Wisłokiem.
Zaproszony przez Bronkę, przyjechał tu i doktór Tadeusz Kępa, obecnie profesor higjeny na wszechnicy Jagiellońskiej.
— Jaka szkoda — rzekła p. Wanda — że pan doktór nie jest profesorem we Lwowie, bylibyśmy w jednem mieście, jak za dawnych czasów.
Ale Kępa pokręcił głową.
— Nie, szanowna pani — rzekł — lepiej, że się tak stało, jak jest, nudziarz zanudziłby naszą królewnę.
Bronka położyła mu rękę na ustach.
— Brzydki, brzydki doktór — mówiła.
— Oj to, to prawda święta — odparł, śmiejąc się — że mi Bóg poskąpił urody.
— Starożytni Grecy twierdzili, że bogowie w swojej sprawiedliwości jednych ludzi obdarzali — urodą, innym zato wzamian dawali mądrość i dobroć — śmiała się Bronka — nie możesz więc, doktorku, narzekać na swój los.
— Ha, trzeba się zgodzić z wolą nieba — westchnął Tadeusz — skoro mnie królewna aż mędrcem robi. Coby to jednak szkodziło, gdybym troszkę miał urody.
— Ktoś inny może byłby poszkodowany, więc niech nie będzie narzekań, jeszcze tak bardzo brzydcy nie jesteśmy, a ja o fizycznej urodzie nie myślałam, tylko to zaznaczam, że brzydko nie chcieć mieszkać tam, gdzie ja jestem.
Kępa wzniósł oczy do nieba i znowu westchnął.
— Bałem się właśnie twej obecności, Bronko — rzekł wkońcu.
— Czy jestem tak straszna? — żartowała.
— Bałem się, że obcując z tobą ciągle, stracę tę odrobinę powagi, którą mam w twych oczach, i stanę się najpoddańszym z twych poddanych.
Bronka spojrzała na mówiącego i wybuchnęła serdecznym, srebrzystym śmiechem.
W połowie wakacyj, do Zagórza, letniska, w którem przebywali nasi znajomi, zawitali nowi goście: Jana i Witek Asłanowiczowie.
Bronka ucieszyła się bardzo, przypomniała się jej Olejowa i zeszłoroczny tam pobyt. Witek ukończył politechnikę w Pradze, był już inżynierem mechanikiem i miał zamiar osiąść we Lwowie. Jana miała jeszcze przed sobą ostateczne egzamina.
Przyjazd ich wniósł nowe życie do cichego domu, rozruszano się, rozpoczęły się wycieczki w okolice, zwiedzanie brzegów Wisłoka i sąsiednich lasów. Obie starsze panie i doktór należeli do tych wycieczek, i zaraz na pierwszej Tadeusz rzekł do panny Wandy:
— Mamy w domu wroga, co porwać nam chce królewnę.
Panna Wanda spojrzała zdumiona.
Dotąd nie przychodziło jej na myśl, że Bronka jest dorosłą, że lada dzień może spotkać kogoś, kto ją pokocha, komu ona odda swe serce i rękę. Słowa Kępy przeraziły ją trochę.
— Tak, tak, droga pani — mówił doktór, patrząc przed siebie — nadchodzi chwila ważna w życiu dziewczęcia. Bronka nasza, cudna dziewczyna, niepodobna by nie zwracała na siebie oczu ludzkich.
— Ależ doktorze — mówiła panna Wanda — przywidziało ci się. Bronka jest śliczna, nie przeczę, inteligentna przytem i bardzo myśląca, dziecko to jednak jeszcze wielkie.
— I Witold młody — odparł Kępa. — Pod tym względem stanowiliby parę dobraną. Należy tylko zbadać inne strony tego małżeństwa, czy wart on naszej królewny? Zresztą zobaczymy, czy się nie mylę co do jego zamiarów.
Pani Tylicka, którą przypuszczono do tajemnicy, podzielała przekonania doktora. I ona widziała, jakie wrażenie robiła Bronka na młodym inżynierze.
— Rodzina uczciwa — powiedziała — chłopak młody, zdolny, kto wie, czy to nie będzie ze szczęściem Bronki. Niech rozstrzyga sama.
Panna Wanda posmutniała. Tak szybko, tak niespodzianie mogą jej zabrać Bronkę? Witold podobał się jej i przyznawała, że ma wszelkie zalety, jakieby uważała za konieczne, gdyby szło o jego małżeństwo z każdą inną dziewczyną, ale Bronka...
Panna Wanda, jak najbardziej rozkochana w swem dziecku matka, dla Bronki marzyła o królewiczu z bajki, nigdy jednak nie przychodziło jej na myśl, że oto zbliża się chwila, w której on się zjawi. Z niepokojem śledziła Bronkę, starając się odgadnąć, czy choć trochę zajęta jest Witkiem, czy rozumie jego uczucia. Nic jednak dostrzec nie mogła. Bronka była wesoła, ożywiona, ale jednostajnie bawiła się w towarzystwie tak Witka jak i Jany.
Niedługo to jednak trwało. Pewnego dnia przyszła Jana tylko sama. Witek pojechał do Jasła. Obie dziewczyny wybrały się na przechadzkę ponad Wisłok.
— Chcę dziś wyłącznie korzystać z towarzystwa Bronki — powiedziała Janka — pójdziemy sobie tylko we dwie nad rzekę i wrócimy na kolację, pewno i Witek tu przyjdzie po powrocie z Jasła.
I poszły — skoro jednak odeszły nieco od domu, Jana, obejmując towarzyszkę, rzekła:
— Bronko, czy wiesz, że Witek cię kocha?
Zamąciły się jasne źrenice Torskiej, łuna przebiegła po jej twarzyczce.
— Dlaczego mi to mówisz, Janiu? — szepnęła, a w głosie jej czuć było wyrzut i smutek.
Tamta jednak nie odczuła tego.
— Witek prosił mnie o to — rzekła — sam nie miał odwagi mówić ci o tem. Kocha cię oddawna. Jeszcze w roku zeszłym podczas twego pobytu w Olejowej chciał ci o tem powiedzieć, ale wtedy matka wymogła na nim, że będzie milczał aż do ukończenia politechniki. Dotrzymał słowa, ale już dłużej czekać nie chce. Bronko, powiedz mi jedno, czy może przyjść do was, powiedzieć ci, że cię kocha, i prosić, byś została jego żoną?
Były już nad bystrą rzeką, leżał tu kamień, na którym nieraz siadywały, i teraz Bronka milcząco osunęła się na głaz.
Była blada jak opłatek, usta jej nawet zbielały. I ją to zaskoczyło niespodziewanie, nigdy jeszcze nie pomyślała na serjo o zamążpójściu.
Ukryła twarz w dłoniach i chwilę milczała, poczem podniosła błyszczące łzami oczy na Janę.
— Janiu — szepnęła — nie, niech on mi nic nie mówi. Nie trzeba...
— Bronko — prosiła siostra — Witek cię bardzo kocha, pozwól, by ci to powiedział i nie odmawiaj mu...
Ale Bronka już ochłonęła, serce jej biło tylko szybciej, i łzy miała w oczach.
— Nie, Janiu — powtórzyła — to niemożliwe, może kiedyś pójdę zamąż, ale dziś nie chcę i Witka nie kocham. Dobry on, wiem to, bardzo zacny, ale nie kocham go i żoną jego być nie mogę.
Siedziały jeszcze długo nad rzeką, Jana poruszała sprawę brata, chciała, by bodaj nadzieję jaką zrobiła mu Bronka, może kiedyś... w przyszłości...
Ale tamta potrząsała ciemną główką i prosiła, by Witkowi wytłumaczyła, że jej bardzo żal, ale nie może być jego żoną i prosi go, by o niej zapomniał.
— Bronko — spytała wkońcu Jana — ty chyba kochasz innego?
I znowu spojrzały na nią jasne źrenice dziewczęcia.
— Nie — odparła stanowczo — nikogo tak nie kocham, żebym chciała być jego żoną. Nie myślałam o tem nigdy jeszcze.
Wstały i poszły ku domowi.
— Pójdę do siebie — rzekła Jana. — Witek z kolei pewno wstąpi do domu. Bronko, pozwól mu przyjść jutro i pomówić z tobą. Może ty się jeszcze namyślisz?
— Janiu, dlaczego ty mnie o to prosisz? — odrzekła Bronka. — Wiesz, że Witka lubię bardzo. On, wy wszyscy w Olejowej byliście dla mnie bardzo dobrzy, nie chciałabym nigdy nikomu z was zrobić przykrości. Pomyśl jednak, że wychodząc za Witka, jemu zrobiłabym tylko źle, bo naprawdę czuję to, że nie kocham go tak, jak należałoby kochać tego, z kimby się miało iść przez życie całe...
Pożegnały się i każda poszła do siebie.
Bronka za powrotem nie zastała Tadeusza, bolała go głowa i odszedł wcześnie. Długą rozmowę miała panna Wanda ze swą wychowanką, która szczerze opowiedziała jej to, z czem do niej przyszła Jana.
— Wyznaję — mówiła panna Kańska — że chciałabym, Bronko, widzieć cię mężatką. Chcę, byś poszła zamąż za człowieka dobrego i rozumnego, któremubyś była dzielną towarzyszką i współpracownicą w życiu, bo wszędzie — jakiebyś miała stanowisko, pracować trzeba, ale nigdy nie namawiałabym ciebie, byś szła zamąż bez miłości i przekonania, jedynie tylko dla stanowiska. Asłanowicz jest młody bardzo; kto wie, gdyby się go bliżej poznało, czyby nie był dla ciebie odpowiednim mężem.
Bronka potrząsnęła głową.
— Nie, ciociu — rzekła. — Witek jest bardzo dobry, miły chłopak, ale nie mogłabym iść za niego, on życie uważa jako zabawę, a ja wiem, że to bojowanie poważne. Przytem, on bogaty, ja uboga dziewczyna, nie chcę, by mówiono, że idę dla dobrej partji, a naprawdę takby to było.
Nazajutrz Witek i Jana przyszli z pożegnaniem. Wyjeżdżali do rodziców po południu. Jana była serdeczna jak zwykle, Witek miał smutek w oczach.
— Żałuję — rzekł — że już czas nauki ukończony; najlepsze chwile w życiu człowieka są te, które się spędza w wyższej uczelni wśród grona kolegów. Żyje się wtedy życiem, pełnem zapału, nadziei i marzeń.
— A teraz wchodzi pan w życie czynne — odrzekł Kępa. — Idzie tylko o to, by ten zapał, który się ma na szkolnej ławie, nie wystygł w piersiach, a młodzieńcze marzenia nie rozwiały się jak mgła.
— Alboż to od nas zależne? — zapytał młody inżynier. — Czyż codzienna rzeczywistość nie wskazuje nam, że wszystko to, za czem tęsknimy, o czem roiliśmy, jest złudą?
— Nie przeczę — odpowiedziała panna Wanda — że życie przynosi nam nieraz bolesne niespodzianki, niemniej jednak piękne jest ono i kochać je należy.
— A im mniej będziemy rozmyślali o własnych smutkach, im bardziej będziemy pracowali dla kraju i społeczeństwa — mówiła pani Tylicka — tem mniej osobiste smutki i bóle będą nas gnębiły.
— Moc trzeba mieć w sobie — roześmiała się Jana — jak to zawsze mówił Surma.
A zwracając się do Bronki, dodała:
— Wiesz, pan Jan pojechał do Ameryki, by jak mówił, nauczyć się tam pracy.
— A... — rzucił Witek — ten to chyba zawsze będzie miał moc i zapał.
Jana podniosła się i zaczęła żegnać starsze panie, Asłanowicz zbliżył się do Bronki.
— Żegnam panią, może na długo — rzekł ujmując ją za rękę — ale proszę, niech pani, panno Bronisławo, zechce pamiętać to, że ma we mnie oddanego sobie przyjaciela, na którego zawsze, w każdej chwili liczyć może...
Bronka spojrzała serdecznie na mówiącego.
— Dziękuję — szepnęła — wy wszyscy byliście dla mnie tacy dobrzy i nie zapomnę tego nigdy, a panu życzę z całej duszy...
Urwała, bo łzy zakręciły się jej w oczach, bała się, że wybuchnie płaczem...
Doktór Tadeusz Kępa tego dnia odzyskał dawny humor, przekomarzał się z Bronką, żartował i — jak mówiła — był takim zupełnie jak niegdyś w Warszawie.
Wieczorem uprosił panią Tylicką, by z nim i z Bronką pojechała na parę dni do Krakowa.
— Muszę przecie czemś uświęcić moją przyszłą profesurę — mówił. — Bronka mało zna Kraków, a i jej należy się nagroda za świetny egzamin.
Pani Tylicka zgodziła się z łatwością. Kępa należał do jej ulubieńców, a z Krakowem łączyły ją wspomnienia pierwszej młodości. Panna Wanda została w Zagórzu; jako rekonwalescentce potrzebny był jej przedewszystkiem spokój.
— Oto mój dyplom — mówiła Bronka, wchodząc do pokoju, w którym siedziały pani Tylicka i panna Wanda. — Zdobyłam już i maturę w gimnazjum, proszę obejrzeć ten cenny papier.
— Celująco — rzekła pani Tylicka, podsuwając dyplom pannie Wandzie. — Nie wątpiłam, że tak będzie.
— A teraz — mówiła Bronka, osuwając się do nóg panny Wandy i miękkim ruchem kładąc głowę na jej kolanach — trzeba coś i o mnie postanowić.
— Przedewszystkiem należy ci wypocząć — odrzekła panna Wanda, tuląc ciemną głowę dziewczyny. — Tyleś się przez ten rok napracowała.
— Wcale znużona nie jestem, ciotuchno — mówiła Bronka. — Zrobię jednak wszystko, co mi każecie przez wakacje, a potem idę w świat.
— Gdzież znowu? — uśmiechnęła się pani Tylicka.
Bronka usiadła na dywanie u nóg panny Wandy, splotła ręce na kolanach i już zupełnie poważnie mówiła.
— Przez całe dwa lata nie mówiłam nikomu o moich zamiarach, nie byłam pewna, czy to chęć chwilowa, czy też tego rzeczywiście chcę. Dziś zdaje mi się, że mój zamiar dojrzał. Chcę jechać do Belgji i tam wstąpić na politechnikę.
Obie panie zdziwione były tem postanowieniem. Wszak jest tu we Lwowie politechnika! Pocóż do Belgji?
— Zaraz, zaraz wytłumaczę — mówiła Bronka, dziecinnym ruchem tuląc się do kolan ciotki. — Parę lat przemyślałam o wszystkiem, słuchałam różnych zdań, czytałam niejedną księgę, no i przyszłam do przekonania po bardzo usilnem siebie samej badaniu, że powinnam iść tą drogą. Mam upodobanie w przemyśle, interesuje mnie on więcej, niż historja, filozofja, lub medycyna, o której, będąc dzieckiem, myślałam. Belgja jest krajem bardzo przemysłowym, będąc tam, ucząc się na politechnice, jednocześnie będę się starała poznać jak najbardziej różne gałęzie przemysłu, a zwłaszcza takie, które mogłyby być zastosowane i w naszym kraju.
Panna Tylicka pokręciła głową.
— Plan wcale dobry — rzekła. — A czyś już obmyśliła coś, czego będziesz się uczyła?
Bronka roześmiała się.
— Czego już ja nie przemyślałam! — rzekła. — Gdybym miała kapitał, założyłabym fabrykę tkacką. Wyrabiałabym płótna, perkale i t. p. rzeczy, przy fabryce byłaby farbiarnia i w ten sposób tworzyłoby się konkurencję obcym wyrobom, i niejeden grosz zostałby w kraju. Ale ponieważ panna Bronisława Torska jest ubogą panienką, więc tymczasem fabrykę zbudujemy na księżycu, a na naszej biednej ziemi będę sobie zwykłą chemiczką, wyuczę się przeróżnych tajników tej wiedzy, a potem wezmę posadę w jakiej istniejącej już farbiarni i tam będę pracowała usilnie, by moje perkaliki nie ustępowały obcym wyrobom. I cóż na to ciotuchna powie?
Panna Wanda położyła rękę na ciemnej głowie dziewczyny.
— Nie mogę cię powstrzymać ani odradzać — rzekła — raz dlatego, że Bronka ma swe przekonania i z pewnością nie odstąpiłaby od nich, a powtóre, że z zasady nie zmuszałabym nikogo do obrania innego zawodu niż ten, do którego ma upodobanie. Kto wie — dodała, uśmiechając się — czy ta przemysłowość nie jest dziedziczną. Ojciec twój był przemysłowcem z przekonania.
— Tak, może jego zamiłowanie budzi się w mej duszy — odparła Bronka — tylko, że on był poniekąd władcą w swym zawodzie, a ja będę tylko malutkiem ogniwkiem, takim sobie pionkiem i to mnie martwi.
— Mamy ambicję — uśmiechnęła się pani Tylicka.
— Czy się pani temu dziwi? — mówiła Bronka. — Gdybym była właścicielką fabryki, byłaby to praca dla swoich. Zatrudniałabym tylko Polaków i zdobyty pieniądz zostawałby w kraju. Jako chemiczna farbiarka może będę dopomagała jakiemuś Sztejnowi lub Bergerowi do zrobienia funduszu w mojej ojczyźnie.
— Mam o tobie pojęcie, Broniu — odezwała się pani Tylicka — iż nie będziesz koniecznie myślała o interesach Bergerów lub Sztejnów.
— A ileż my mamy naprawdę polskich fabryk? — ze smutkiem zapytała młoda dziewczyna. — No, ale tymczasem nie mam o czem rozmyślać, dla kogo będę pracować. Wpierw trzeba zdobyć potrzebną wiedzę. — Co to, ciotuś ma łzy w oczach? Co się stało?
— Nic, nic, Bronko — tłumaczyła się panna Wanda. — Tylko widzisz, w tem wszystkiem, co mówisz, jest i smutna strona: będziemy musiały rozstać się...
— O, co to, to nie! — zawołała Bronka. — Pojedziemy obie do Belgji, życie tam o wiele tańsze niż tu, i mój kapitalik po matce starczy na nas obie. O rozstaniu mowy być nie może.
Panna Wanda potrząsnęła głową.
— Nie — odparła — tak być musi. Twój kapitalik i tak został nadszarpnięty na moją chorobę, dotąd tego długu jeszcze nie spłaciłam. Brać z niego dla siebie nie mam prawa i nie potrzebuję, gdyż jestem zdrowa i zdolna do pracy. Z nauczycielstwem również zrywać nie mogę. Skoro więc ja nie oponuję na twe projekta, ty również musisz się zgodzić na moje, i rozstanie się jest rzeczą nieuniknioną.
I rozstały się. Pomimo próśb Bronki i jej zaklinań panna Wanda nie ustąpiła, została we Lwowie, tylko tym razem ona, jak niegdyś Bronka, zwinęła mieszkanie, odprawiła służącą i odnajęła pokój z utrzymaniem. Rachunki, prowadzone ściśle, wykazały jej, że urządzając się w ten sposób, będzie mogła wiele zaoszczędzić, a połowę swego dochodu chciała posyłać Bronce do Belgji.
Nie powstrzymywała jej od tego wyjazdu, przeciwnie, skoro pierwsze słowo padło w tym kierunku, panna Wanda usilnie zachęcała siostrzenicę do wyjazdu.
— Niech jedzie, niech sama wyrabia w sobie siłę i moc, potrzebne do walki z życiem — mówiła do pani Tylickiej, która wolałaby była widzieć Bronkę we Lwowie. — Niczem życia jej krępować, ani łamać nie będę. Ma w sobie wiele z ojca: jego energję, pomysłowość i wytrwałość w raz obmyślanym planie. Niech pracuje i walczy, bez tego życie byłoby czcze.