Bezimienna/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


B. BOLESŁAWITA
▽▽
Bezimienna
Powieść z końca XVIII wieku w 2-ch tomach
Tom II
Z 6-IU ILUSTRACYAMI
WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SP. □□□□ 1912




DRUKIEM PIOTRA LASKAUERA
WARSZAWA, NOWY-ŚWIAT 41.





I.

Namiotem nazwać nie było można tego schronienia jakiegoś, zlepionego z desek, płótna, gałęzi, z części wojskowego wozu i kupy jakichś pakunków pułkowych; ale że pierwiastkowo był tam rozbity namiot, który żołnierze, od wiatru go chroniąc, osłonili, czem mogli, w języku urzędowym mianowano to namiotem.
Gdyby nie obwarowanie, smagający wiatr byłby dawno namiot obalił i rozniósł. Ale w pałacyku maciejowickim nie było dość miejsca na pomieszczenie wszystkich dygnitarzy, a jenerał Puzonów nie ze wszystkimi też był w takich stosunkach, by się o nich chętnie ocierał. Służbowe i pozasłużbowe zajścia przeróżne zrodziły kwas, nieporozumienia i to najprzykrzejsze w świecie położenie, w którem człowiek czuje się otoczonym nieprzyjaciółmi, a musi ich witać jak druhów.
W takiem położeniu był jenerał Puzonów, a nie chcąc brać udziału we wrzawliwych tryumfach Ferzenowskich towarzyszów, stał przed swoim namiotem, wsparty o słup, zadumany, patrząc w czarną noc... Dwie łzy ciekły mu po twarzy... Co wiatr je osuszył, to powieki podsycały strumień, który spływał po ogorzałych policzkach... Stał tak zdrętwiały — chłodny wiatr, obwiewający go, ledwie rozżarzonego znużeniem i bólem mógł ostudzić.
Przed1 namiotem kiedy niekiedy przesunął się żołnierz, przewlokła śpiewająca banda opilców, witając dowódcę krzykiem ochrypłym. Jenerał nie widział nic, nie słyszał, nie rozumiał... w oczach jego na tle tej ciemności malował się ciągle blady, żółty, okrwawiony trup kobiety, ubranej po żołniersku, z uciętymi włosami, ze zbroczoną skronią i napół otwartemi usty, jakby do ironicznego uśmiechu, przez którego zsiniałe wargi błyszczały perły białych ząbków...
Niekiedy chwytał się za włosy i targał je, szarpał na sobie odzienie, załamywał ręce, to znów, oparty o słup, sam kamiennym zdawał się słupem... Ale z odrętwionych powiek ciekły łzy nie męskie... Przy jego postaci dzikiej, przy wyrazie siły, malującym się w całym człowieku, łzy te były fenomenem niepojętym... Pierwszy może raz ten niedźwiedź nauczył się płakać z bólu, którego ani pomścić, ani mu poradzić nie mógł... Bezsilność wyciskała te łzy...
Pięści mimowolnie się zwijały, jakby chciał bić się z losem, zgrzytały zęby... spoglądał w niebo czarne... a na całunie nocy czytał niewidzialnemi głoskami wypisaną... tylko rozpacz... Nie śmiał się odwrócić poza siebie...
W głębi namiotu... przy słabem świetle dwóch latarni, postawionych na ziemi, widać było pokrytego oficerskim płaszczem bladego trupa, z obnażonem czołem krwawem i w tył odrzuconymi bujnymi włosami...
Żołnierze, którzy go tu na noszach przynieśli, postawili, nie śmiejąc tknąć, na ziemi. Jedna ręka, ściśnięta jeszcze z odłamkiem szabli, zwieszona spoczywała na płaszczu, a po niej łacno poznać było, że nie stworzona została do żołnierskiego rzemiosła.
Niekiedy wicher z pobojowiska wdzierał się przez otwór do namiotu, którego ściany drżały, drżały od niego światła w latarniach i włos na skroni trupa się poruszał.
Jenerał stał i płakał.
Nagle rzucił się naprzód, ujrzawszy żołnierza swego, który ze zdjętą z daleka czapką kroczył mierzonym chodem poza niemłodym mężczyzną, opiętym w płaszcz, zdążającym do namiotu.
Twarzy przybywającego rozeznać nie było można, świeciła tylko blado, jak wyżółkła skóra pergaminowa.
— Müller! — zawołał jenerał.
Przybywający stanął, potrząsając głową.

Puzonów pochwycił go, jak długo oczekiwaną pastwę, rzucając obie ręce na ramiona.
I upadł na kolana.
— Müller — powtórzył głosem drżącym, łkaniem przerywanym — tyś był moim przyjacielem... Müller! oddaj mi życie!... zaklinam cię...

— Co ci jest, Dymitrze Wasiljewiczu! co ci jest na miłość Bożą, uspokój się... czyś ranny?...
— Ja! ranny! ja jestem zabity! ratuj, zaklinam, tyś lekarz, ty masz w ręku śmierć lub życie...
— Tak! — uśmiechnął się Müller, którego twarz odblask słaby światełka oblał i pokazał maskę pomarszczoną i smutną — tak! śmierć! to prawda, jenerale, mamy ją w ręku... ale życia!! Bóg jeden życie daje i trzyma.
— Bóg! — zawołał Puzonów i umilkł.
Wyraz ten, rzucony rozpaczliwie w noc ciemną, jakby pytanie, jak szyderstwo, jak wątpliwość, odbrzmiał długo, dziwnie, i jakby zaklął wichry, na chwilę po nim panowała jakaś cisza przerażająca.
— Jenerale — przerwał Müller, biorąc za rękę zadumanego — jenerale, ja czasu nie mam. Na pobojowisku rannych pełno, w pałacu kilkunastu polskich jeńców porąbanych... wołają mnie na wszystkie strony...
— Ja cię nie puszczę! — odkrzyknął Puzonów i porwał go gwałtownie za rękę, ciągnąc za sobą. Ale w chwili, gdy mieli przestąpić próg namiotu, zawahał się Puzonów, spuścił głowę, zląkł się rozpaczy, która go czekała u łoża... i jakby wysiłkiem ostatnim szybko wpadł wewnątrz, nie mówiąc słowa...
Doktór Müller wszedł za nim, rozglądając się, oko jego padło natychmiast na ciało wśród namiotu rozciągnięte, nie potrzebował już tłómaczeń żadnych... Wpatrzył się w wybladłą twarz, w zranione czoło, zbliżył się...
— Stój — rzekł jenerał — tysiąc, dwa, trzy tysiące dukatów, wszystko, co mam, jeśli do życia przywrócisz te zwłoki...
Müller potrząsł głową.
Jenerał oczy sobie zakrył i upadł na kolana...




II.

Doktór tymczasem z tą zimną krwią człowieka, który więcej ma do czynienia z umarłymi i umierającymi, niż z żywymi, schylił się ku ciału.
Słaby okrzyk wyrwał mu się z piersi, gdy, zbliżywszy się, rozpoznał — kobietę. Ruszył ramionami i zamruczał coś po niemiecku o Polakach... Potem rękę przyłożył do czoła, do oczu, do ust... do piersi i serca...
Cisza była, wiatr tylko znowu wył w dolinie trupami usłanej.
Jenerał pytać nie śmiał... doktór krzątał się powoli, z flegmą prawdziwego Niemca około trupa... dobył z kieszeni bincech, otworzył, bardzo ostrożnie wysunął z niego lancet, popróbował go na palcu, pugilares złożył w miejscu bezpiecznem, aby mu go wiatr nie zniósł, i rozdarłszy rękaw, zabierał się próbować krwi puszczenia.
Ale za ciemno było na tę operacyę. Müller przysunął latarnię, umocował ją, wygodnie przysiadł, poczem dopiero wyszukawszy miejsce, ciął lancetem.
Krew się nie pokazała, tylko wargi rany powoli się zarumieniły... Müller patrzał, głową poruszał i cięcie powtórzył....
W tejże chwili krzyk dał się słyszeć... krew trysnęła i strumień jej oblał zbliżającego się jenerała, który zachwiał się i padł na wznak.
Szczęściem, stojący nieopodal żołnierz poskoczył i utrzymał go na rękach.
Müller po cichuteńku między zębami, patrząc nań, szepnął jakby do siebie:
— Trzy tysiące dukatów...
I ironiczny uśmiech przebiegł po bladych jego ustach.
— Tak! — rzekł w duchu — a drugie trzy da potem, żeby się od heroiny uwolnić. Zawszem go miał za bardzo rozsądnego człowieka, ale każdy człowiek raz w życiu szaleje... 's muss so sein!!
I otarłszy powoli lancet, a spoglądając na płynącą krew, zawołał na żołnierza, aby jenerałowi twarz wodą pokropił.
Sam, z niewzruszoną flegmą, powoli, ostrożnie, jął wszelkimi środkami przywoływać do życia istotę, którą on sam w początku miał już za trupa. Po chwili poruszyła się pierś i westchnienie bolesne wyrwało się z niej... powieki rozwarły się lekko i zamknęły znowu.
Puzonów ocucony ściskał Müllera, nie mogąc mówić, a Niemiec odpychał go powoli.
— To potem — rzekł zimno — potem... a teraz trzeba nie tego namiotu, ale ciepłej izby i spokojnego kąta... a kto wie! kto wie! twój żołnierz — dodał z uśmiechem ironicznym — może jeszcze żyć będzie.
Wargi zaś mruknęły niewyraźnie:
Saperment! Drei Tausend! Mein Compliment!




III.

W kilka tygodni po bitwie maciejowickiej widziano na opustoszałych gościńcach Polski sznurami długimi ciągnące partye niewolników, których żołnierze gnali w zamarzłą głębinę wiecznie mroźnej krainy.
W rozgrzęzłem błocie, przemieszanem ze śniegiem, tężejącem od mroźnego wiatru, nieszczęśliwi, niemi, odarci, poosłaniani łachmanami, zsiniali od zimna, szli jeńcy powiązani sznurami, popychani kolbami śmiejących się żołdaków... Starcy z siwemi głowami wlekli się obok niedorosłych dzieci, przez łachmany wielu z nich sączyła się krew z ran nieopatrzonych... ciężej ranni jęczeli na wozach, z których słomianej pościeli gdzieniegdzie wyglądała twarz blada i świeciła osłupiałemi oczyma. Z tym jękiem dziwnie mieszała się pieśń umyślnie nucona żołdactwa, któremu kapral zawodzić kazał hymn zwycięstwa...
Wśród tłumu pieszych widać było to zamkniętą kibitkę, to powóz jednego z droższych jeńców, otoczony przez kozaków.
Starszyzna rosyjska jechała miejscowemi karetami, a w niejednej z nich migała ubielona twarzyczka kobieca, łup ulic warszawskich, których śmiecie zbierali łakomi niewieściego uśmiechu.
Pochód był to prawdziwie żałobny — ale straszny, jak mściwej Bożej prawicy dzieło, rozpusta obok heroizmu, szyderstwo z jękiem razem... obok łachmanów karety. — Na stacyach jedni marli, drugim dobywano butle wina i przysmaki... W szeregach jeńców wszyscy bracia, podpierał jeden drugiego, żywił, ale nikt pocieszać nie śmiał. Czuli wszyscy, że dla Polski pociechy nie było, i być nie mogło — bo wybiła godzina krzyżowa...
Po drodze, gdy osłabły padł trupem, towarzysze pocałowali w czoło zmarzłe i zostawiono trupa, który wśród drogi pozostał... Śnieg przykrywał białym całunem zwłoki, a watr odmówił mu pogrzebową modlitwę...
W jednym z tych długo rozwijających się łańcuchów boleści, na gościńcu ku Rosyi, szła powoli za tłumem obdartych żołnierzy, oddzielona od nich kozaków garścią, wielka podróżna kareta szczelnie zamknięta, którą ledwie ośm koni uciągnąć mogło.
Za nią szedł drugi mniejszy powóz i trzeci jeszcze ze służbą i pakunkami.
W drugim, przez boczne okno wyglądała kiedy niekiedy pergaminowa twarz doktora Müllera, który od zimna obwinięty był w ogromne futro, uszyte widocznie na innej budowy człowieka.
Doktór przypatrywał się krajowi i poziewał... Obok niego w lżejszem ubraniu siedział jenerał Puzonów, któremu na jego żądanie dano dowództwo nad oddziałami jeńców, prowadzonych z Polski do Rosyi.
Puzonów był namarszczony, surowy, chmurny, milczący, Müller, choć zwykle gadatliwością nie grzeszył, tym razem byłby się chętnie nieco rozgadał, nudził się bowiem śmiertelnie. Nudów przyczyną było, że Polski cierpieć nie mógł, a nawykł był do regularnego życia przy szpitalach i podróż była mu zawsze wstrętną...
Ale kazano — jechać musiał.
Wśród milczenia przypadkiem spotkały się oczy dwóch podróżnych.
— Nieznośna podróż — odezwał się Niemiec — nieznośny kraj i obrzydliwa pora.
— Bylebyśmy się z Polski wydobyli — rzekł jenerał — u nas zastaniemy zimę i, wziąwszy sanie, pojedziemy wcale inaczej.
Müller głową pokiwał, jakgdyby nie śmiał przeczyć, chociaż co innego myślał.
— Zobaczycie...
Niemiec spojrzał z ukosa, ruszywszy ramionami.
— Wiesz, jenerale — odezwał się nagle, rozpieczętowując usta — wydziwić się ja wam nie mogę. Męczycie się i zarzynacie siebie i mnie... aby... aby sobie biedę kupić.
Puzonów spojrzał, marsowa jego twarz złagodniała jakiemś uczuciem politowania, westchnął.
— Müller — rzekł żywo — tyś się nigdy nie kochał.
Niemiec popatrzał mu w oczy, ruszając ramionami.
— Jakto? nigdy nie kochał!! ale ba! dwadzieścia cztery razy najmniej, ino po ludzku i jak się należy, nie po szalonemu, nie po waszemu... Kochał! co mi to za kochanie... kobieta napół żywa... chora, a do tego... ona was nie kocha.
— Ona mnie musi kochać! — zawołał Puzonów. — Łaj mnie, owszem, pozwalam, śmiej się, miej mnie za szaleńca, wszystko ci wolno, boś mi ją ocalił, i wszystko ci wolno, bo po twojemu będziesz miał słuszność.
Myślisz, że ja sam siebie rozumiem? Kiedy człowiekiem choroba owładnie, czy on jest panem siebie? czy wie, co czyni? Otóż ja jestem pod panowaniem takiej choroby, obłąkania czy namiętności... Nie rozumiem siebie, nie poznaję — powtórzył jenerał — ale się zwyciężyć nie mogę...
— To jest prawda — po cichu odparł Müller — że te Polki dla was mają taki urok niepojęty, widziałem tego niejeden przykład... W tem jest pewno nie czar żaden, ale jakaś przyczyna fizyczna, ale coś ukrytego w naturze waszej i ich! Jakiś nowy, inny świat mówi przez ich oczy do waszej duszy.
— Co tam Polki! — przerwał jenerał — wszystkie, wiele ich tam jest, oddałbym za nią jedną; takiego przywiązania bezmózgiego, jak moje, nie widziałem, nie wierzyłbym w nie, gdyby mi się w piersi nie wjadło... Ona ze mnie innego robi człowieka! ja przed nią drżę, jak student, ona...
Müller przerwał mu mowę śmiechem.
— Powiedz mi — pochwycił żywo Puzonów — czy niema dla niej w tej podróży niebezpieczeństwa.
Milczenie długie odpowiedziało zrazu... doktór odwrócił twarz, zamyślił się, dobył tabakierki i począł zwolna zawijać rękaw od futra, aby sięgnąć po hiszpankę.
— Nie mogę za nic odpowiadać — rzekł — jeśli mnie słuchać nie będziecie... Trzeba jechać zwolna, trzeba odpoczywać często, i nie zbliżać jej do tych karawan więźniów, których widok czyni na jenerałowej wrażenie okropne... Poco śpieszyć!
— Ale jabym jednej godziny rad ją z tego... z tego piekła wyrwał i chciał widzieć w Petersburgu... radbym z przed jej oczu usunąć wszystko, co Polskę przypominać może, oderwać ją od tej ziemi, od tych ludzi, otoczyć staraniem... zatrzeć przeszłość.
— A tymczasem — dodał doktór — potrzeba słabe jeszcze zdrowie oszczędzać... należy w tej porze roku, w męczącej zawsze podróży, mieć wzgląd na rany, na osłabienie, na moralny stan.
— Tak! ale ty nie wiesz... mam ważne powody do pośpiechu... Myśmy tu wszechmogący w Polsce, to prawda; wszelako póki ją otaczają ci ludzie, ten kraj, ja spokojnym... zupełnie nie będę. Znam ją, to kobieta mężna i zuchwała, nie mogę ręczyć za nic, byle najmniejsza sposobność, ona mi się wymknąć może!
Müller znów począł się śmiać, zażywając tabakę.
— Wymknąć! — powtórzył — doprawdy tracicie rozwagę, tak was zaślepia namiętność! Ona ledwie chodzić może... nie spuszczamy jej z oka... straże wojskowe dokoła, z nikim najmniejszej komunikacyi, sama nie wie, w której części kraju się znajduje... Jenerale!! to śmieszność.
— Nie znasz kobiety, kraju i... naszej przeszłości.
— Jest twoją żoną... sam mówiłeś mi, że rodziny bliższej nie ma.
— Rodziny — podchwycił jenerał — ale w Polsce teraz są wszyscy jakby jedną rodziną, a zwłaszcza dla tych, którzy są w naszych rękach!
— Nie, nie, to ci się śni, jenerale... i możesz być spokojnym, zupełnie spokojnym. Niema się co śpieszyć i zdrowie nadewszystko należy oszczędzać.
Müller wyjrzał oknem. Śnieżysta zamieć z czarną chmurą i gwałtownym wichrem zbliżała się od północy, w tumanach jej znikł cały tabor podróżnych.




IV.

Nim z pod Maciejowic wyruszyli zabrani jeńcy, między którymi znajdował się naczelny wódz, ostatnia kraju nadzieja — wiedziała cała Warszawa o klęsce, a rodziny nieszczęśliwych, skazanych na losy nieobrachowane, o ile ówczesne położenie dozwalało, usiłowały opatrzyć na drogę zabranych i przynieść im choć niewielką ulgę.
Dla Kościuszki przysłano powóz jego z Warszawy, innym, co kto mógł i co Rosyanie pozwolili.
Z pobojowiska maciejowickiego przychodziły do stolicy wieści... wiedziano, co się tam działo po 10 października, i jaki los spotkać miał ukochanych. W ten sposób z ust do ust podawana, na skrzydłach wiatru przyszła do Warszawy wiadomość z pobojowiska, że na niem znaleziono śmiertelnie ranną, długo za umarłą poczytywaną kobietę, która okazała się przebraną żoną jenerała rosyjskiego. Mówiono, że sam mąż znalazł trupa na pobojowisku, i że cudownie ocalił wielkiem staraniem, wielką miłością kobietę, którą miał wywieźć z sobą do Rosyi. Wiedziano, że ta bohaterka Polką była, a niektórzy utrzymywali nawet, iż równie miłość dla ojczyzny, jak dla Kościuszki, poprowadziła ją na pole bitwy... Historya ta miała cały pozór legend, które nazajutrz po strasznych wypadkach lęgną się w kałużach krwi i wylatują ze zgliszczów... Niedowiarkowie śmieli się ze źle wymyślonej bajki, ale były osoby, na których ona czyniła wrażenie tajemniczego, prawdziwego dramatu.
Jedną z tych była wdowa po wojewodzie, zamieszkująca w Warszawie, która od śmierci męża nieustannie zajmowała się odszukaniem znikłej Heli. Nowe położenie, wyswobodzenie z pod groźby, rozwiązało jej serce, ściśnięte dotąd trwogą... ale poszukiwania wszelkie były niedostatecznie. Dopiero nierychło po bitwie maciejowickiej dowiedziała się wojewodzina o losie żony jenerała, o jej życiu i o tem, że w głąb krajów rosyjskich uprowadzona być miała. Zręczna pośredniczka zawiązała stosunki pomiędzy osamotnioną rezydencyą bogatej pani a ubogiem schronieniem Ksawerowej. I miłosierna kobieta wzięła do siebie dla pielęgnowania te dwie istoty nieszczęśliwe, które długo żyły z Helą, a od nich dowiedziała się reszty dziejów i uczuć biednej wygnanki. Nie było więc dla niej wątpliwości najmniejszej, że jenerałowa z własnej woli nie poszłaby za mężem, ale zmuszona, wleczona jak niewolnica, jechała za nim. W sercu wojewodziny zrodziło się gorące pragnienie uwolnienia jej. Powiedziała sobie, że bądź co bądź powinna to uczynić.
Zadanie wprawdzie było niesłychanie trudne, nawet wśród polskiego kraju, bo kozacy i konwój strzegli jenerałową, a Puzonów się lękał, sam nie wiedząc czego, i nie spuszczał jej z oka; ale miłość macierzyńska nie zna niezwyciężonych zapór, bo niema granicy poświęceń.
Jak tylko można było się upewnić, że istotnie jenerałowa żyła i więziona była przez męża, choć w największej tajemnicy, wojewodzina gorączkowo poczęła się troszczyć o wyrwanie jej z rąk nienawistnego jej męża. — Wysłano na zwiady szpiegów, a ci przynieśli szczegółowe o chorej wiadomości i prawdopodobną wskazówkę drogi, którą wieziona być miała.
Natychmiast potem spostrzeżono, iż mieszkanie wojewodziny zostało zamknięte i właścicielka jego — jak mówiono — miała na wieś wyjechać... Ksawerowa jej towarzyszyła.




V.

Tabor więźniów na pograniczu już ziem polskich, wieczorem smętnego dnia, późnej jesieni, zatrzymał się w małem miasteczku, w którem zawczasu opatrzone dlań były kwatery. Nie dla więźniów zaprawdę, bo ci, obstawieni strażą, mogli noc spędzić w jakiem ogrodzonem podwórzu lub szopie i nikt się nie troszczył o to, że po zimnej lub słotnej nocy z posłania na barłogu połowa się już nie podniosła... ale dla dworu jenerała i kilku towarzyszących mu oficerów oczyszczono porządniejsze domy, bez ceremonii precz z nich wyganiając mieszkańców.
Miasteczko wołyńskie, wysunięte ku Podolowi już, w którem tabor się ów zatrzymał, nie leżało właściwie na drodze oddziału, ale szło ich naówczas tyle wszystkimi gościńcami, były tak opustoszone stacye, tak niewygodne noclegi po przejściu kilku partyi, iż jenerał dla wygody chorej umyślnie sobie wybrał jak najmniej uczęszczaną.
Na dwa dni naprzód oczyszczono jedyną w miasteczku kamienicę, a na poblizkim cmentarzu, do którego przypierały zabudowania gospodarskie proboszcza, mieli się mieścić więźniowie. Liczba ich od wyjścia z pod Warszawy uszczupliła się znacznie — pomarło wielu, uciekło trochę, wykupili się niektórzy, obłożnie chorych pozostawiono przy różnych komendach i lazaretach. Jednakże, gdy ta garść nieszczęśliwych w półkożuszkach, danych im przez litość, lub pokupowanych za grosz ostatni, w siermięgach i łachmanach, z twarzami w płachty poobwijanemi, zjawiła się na rynku miasteczka, ze wszystkich domów zbiegł się milczący tłum, który żołdacy rozpędzać gwałtem musieli. W najtwardszych ludziach, nawykłych do walk z pierwszemi życia potrzebami, z głodem i mrozem, z chorobą i nędzą bez pomocy, widok tych jeńców obudzał uczucie zgrozy i litości.
Dla jenerała oczyszczony dom żydowski był wcale przestronny i porządny. On jeden wznosił się o piętro wyżej nad inne, nizkie po większej części, nędzne zajazdy, wśród których ledwie kilka nieco szlachetniej wyglądało.




VI.

Poza rynkiem, na małem wzgórzu, wznosił się stary zamek, który jenerał byłby zajął chętnie, ale książę dziedzic był tak położony w Petersburgu, miał stosunki tak wielkie, że się na jego własność nie śmiano targnąć. — Żołnierze tylko klęli, że im się tam w pustych korytarzach i obmurowanych dziedzińcach nie dano swobodnie roztasować.
Wiatr dął ostry od zachodu, skręcając się ku północy, niebo zaczynało się nieco rozjaśniać, ale mróz widocznie groził, a dla jeńców, ledwie odzianych, ten mróz był zapowiedzią śmierci. Nikt jednak się tem nie przestraszał: śmierć była jeszcze jedną z najłagodniejszych ostateczności tego losu.
Zaledwie powozy Puzonowa zatoczyły się w dziedziniec gospody, a chorą panią przeniesiono z wielkiemi ostrożnościami do izb ogrzanych, nie dozwalając jej iść samej, chociaż na to dość miała siły — doktór Müller, zaleciwszy spoczynek i ciszę, wymknął się na ganek.
Tu stanął w swojem ogromnem futrze, w czerwonawym blasku wieczora usiłując rozpoznać położenie miasteczka, które zapewne po raz pierwszy musiał oglądać. Przyłożył dłoń do czoła i długo na wszystkie strony rozpatrywał mieścinę, zamek, rynek, tłum naostatek, który, wystraszony najazdem, uspokoić się nie mógł, wciąż kupiąc się dokoła kamienicy i cmentarza.
Ale tłum ten bojaźliwy był i milczący. Kozacy pozsiadali już z koni i poczynali myśleć o żłobach dla nich.
Gdzieniegdzie sołdat za ucho lub włosy grzecznie prowadził pochwyconego człowieka dla informacyi do pana oficera. — Chłopskie wozy, które wiozły rannych i chorych, koczowały ze znużonymi ludźmi i szkapami w pośrodku rynku... Woźnice ich nie lepszego od więźniów doznali losu, milczeli wszakże, rozglądając się tylko, jakby wymknąć się do domu...
Jenerał wyszedł powoli na ganek i uderzył po ramieniu zamyślonego Müllera, który drgnął, podchwycony niespodzianie.
— Co ty tu robisz? — zawołał — idź, rozgrzej się i spocznij... musisz być zmęczony, nic tu ciekawego nie zobaczysz, mieścina licha... szczęściem, że moi kwatermistrze choć dla mnie jaki taki kąt znaleźli.
— Tak — odparł doktór — ale wiele rzeczy braknie mi dla chorej, a że tu dniówka być musi, co najmniej dniówka — powtórzył — muszę się przecie postarać... rozpatrzyć.
— O co?
— O co? — powtórzył doktór — o wszystko, począwszy od materaca, do garnuszka. Znam tu w zamku rządcę, jeśli się nie mylę — dodał — był on dawniej w innych dobrach... Niezły człowiek, myślę pójść do niego.
Jenerał spojrzał zdziwiony.
— Jakim sposobem go znacie?
— W tej chwili dopiero — rzekł zimno Müller — przypomniałem sobie, iż tu objął obowiązek, był wprzódy u Branickich, jakiś czas mieszkał w Warszawie. — Zresztą nie szkodzi spytać i spróbować, aby naszej chorej dać trochę wygody, której potrzebuje. Myślę pójść do zamku.
Puzonów słuchał milczący.
— Weź-że żołnierza z sobą, bo jakkolwiek cię widzą moi i znają, nie mogę ręczyć, żeby wracającemu szuby nie zdarli. Nabawiłbyś się niepotrzebnego strachu. Myślisz iść doprawdy?
— A tak! — rzekł doktór.
Jenerał krzyknął na ludzi i wyznaczył doktorowi towarzysza, który się temu nie opierał.
— Będę wyglądał — zawołał, śmiejąc się — jak jeden z więźniów, prowadzony pod strażą.
— Wierz mi, jeszcze ci z tem będzie bezpieczniej — szepnął Puzonów.
— A wy — dodał ciszej doktór — nie chodźcie do pokoju jenerałowej, dajcie jej spocząć... Wiele na tem zależy... dusza mi nie daje ciała wyleczyć.
Zmartwiony Rosyanin nie odpowiedział nic. Müller podał mu rękę, futrem się osłonił i powoli puścił się w rynek, ku zamkowi.




VII.

Stary gmach nadrujnowany, ale mieszkalny, leżał nieco opodal. Było to niegdyś zamczysko obronne, ale fosy zaniedbane zsunęły się, mosty zwodzone zastąpiono nowymi, a narożne bastyony świeciły pustkami. W pośrodku tylko korpus sam był jeszcze zamieszkany. Wielka brama, otwarta na rozcież, wiodła do wewnętrznego dziedzińca, obstawionego w kwadrat budowlami w różnym stanie zachowania. Niektóre części wyglądały na składy i okna miały deskami zabite, w innych widać było znaki życia i zaludnienia. W podwórcu było pusto, gdy doktór, za którym się wlókł żołnierz, wszedł, rozglądając się powoli... Zatrzymał się tu chwilę, obejrzał, podniósł głowę do góry i wahał, co dalej począć, gdy chłopczyk, ubrany z kozacka, wybiegł z bocznych drzwi i stanął, jakby czekając zapytania.
Müller zawołał go.
— Mieszka tu pan Krajski? — rzekł cicho.
Kozaczek głową skinął potakująco.
— Zostań tu — odezwał się do żołnierza doktór — i czekaj na mnie.
— Prowadź mnie do Krajskiego — dodał żywo do chłopaka.
Żołnierz obejrzał się i, wybrawszy najzaciszniejszy kąt, do muru przytulił się z rezygnacyą.
Doktór mu znikł z oczu. Szedł on za swym przewodnikiem korytarzami, w których samemu nie łatwo się oryentować. Stary zamek, przebudowany w różnych epokach, dziwnie wyglądał wewnątrz, gdzie się cechy jego przeznaczeń różnych najlepiej zachowały. — Była to lepianka najnieregularniejsza w świecie, w której jak w labiryncie zgubiłby się każdy, nie znający jej tajemnic. — Grube mury miały przejścia wązkie, schody do góry kute z kamienia, spuszczające się w dół, ciemne a ciasne framugi bez drzwi... potem długie chodniki, jakby klasztorne, a wszystko to tak się z sobą plątało, iż zdawało się zbudowane umyślnie na to, aby wtargającego nieprzyjaciela obałamucić.
Müller już się zaczął niecierpliwić, gdy kozaczek na drugiem piętrze drzwi mu otworzył i wprowadził go do przedpokoju sklepionego, a prawie natychmiast drugie boczne odemknęły się i barczysty, wąsaty mężczyzna wyjrzał przez nie, badawczym wzrokiem wpatrując się w przybysza.
— Doktór Müller? — spytał nieśmiało.
— Doktór Ernst Müller, tak jest... Pan Krajski?
— Do usług, proszę pana....
Zmierzyli się oczyma, doktór zrzucił ogromne futro i wsunął się do pokoju, a drzwi zamknęły się za nim natychmiast i kozaczek swawolnik pochwycił zostawioną szubę, aby spróbować, czy się w nią zmieści z głową i nogami, co mu się doskonale udało.
Chociaż doktór upewnił jenerała, że znał rządcę zamku, z przywitania domyślić się tego było trudno.
Gdy obaj weszli do mieszkania, dość starannie, ale staroświeckim sprzętem zastawionego, p. Krajski się skłonił i, zniżywszy jeszcze głos, powtórnie zapytał:
— Doktór Müller?
— Tak jest, tak jest — odparł równie cicho przybyły.
— Odebrał pan list?
— Inaczejbym nie wiedział o panu, naturalnie... ani o wojewodzinie, która musi tu oczekiwać na mnie.
Krajski z obawą popatrzył nań.
— Ale nie lękaj-że się waćpan — dodał doktór — ja czasu nie mam i jeśli kto obawiać się może, to ja... nie wy...
— Wy! wy jesteście cudzoziemcem, a tu Polska... a Rosyanie w niej gospodarują, jak u siebie — żadnego z nas głowa nie jest bezpieczną, ani życie pewne do jutra. Nie dziw się pan ostrożnościom... Chce pan usiąść.
— Ja siedzieć tu ani odpoczywać nie mam czasu... prowadź mnie do wojewodziny.
Krajski pomyślał jeszcze chwilę, czapkę wziął ze stołu i rzekł, opatrując kieszeń, w której brząknęły klucze.
— Proszę za mną!
Nie powiódł już doktora przez izbę, którą weszli, ale w głąb mieszkań, zdających się ciągnąć bez końca po tem ogromnem zamczysku. Komnaty stare pustkami stały niemal wszędzie, rzadko gdzieś natrafili na ślad życia... Krajski otwierał i zamykał za sobą drzwi, ostrzegał o ciemnych schodach i gdy się spuścili na dół, w narożnej wieży odemknął wreszcie podwoje, przez które wprowadził doktora do ogromnej sali... Tu dał mu znak, aby poczekał chwilę, a sam, zapukawszy do drzwi bocznych, zniknął.
Sala, niegdyś wytwornie przyozdobiona bogatą sztukateryą, w części wyzłacaną, na tle niebieskiem, miała wspaniały pozór, lecz smutny. Ogromny komin marmurowy podpierały dwie karyatydy czerwonawe... od sufitu zwieszał się porcelanowy pająk opylony, dokoła przy ścianach symetrycznie ustawiony był sprzęt wypłowiały, a kilka owalnych portretów z epoki Wazów jedne ożywiały nieco chłodną i milczącą jak grób pustkę. Doktór zmarzły zacierał ręce, ciekawie przypatrując się tej wspaniałości umarłej, a każdy jego ruch głośniejszy, każde stąpnięcie rozlegało się dziwnie wśród ciszy. Zaczynało mu być i do zbytku zimno i nudno, bo mrok coraz ciemniejszy zalegał salę, gdy Krajski się ukazał milczący, dał znak i przez oszkloną galeryę doprowadził go do drzwi, które otworzył, wpuścił go, a sam wewnątrz pozostał.




VIII.

Müller zziębły poczuł cieplejszą atmosferę i w gabinecie małym, oświeconym parą świec woskowych, ujrzał przed sobą w czarnej aksamitnej sukni stojącą kobietę, która nań z oczyma wlepionemi we drzwi czekała.
Niemiec zbliżył się ku niej i z pokłonem pocałował ją w białą rękę, którą ku niemu wyciągnęła.
Na twarzy kobiety malował się wyraz napróżno tłumiony: nadziei, obawy, niecierpliwości.
— Doktorze! zbawco mój!... mów! ona tu jest!
— Jest — szepnął, oglądając się dokoła, Müller — ale na miłość Boga! ostrożności! nie gubcie mnie i jej.
— Ciebie i ją wyratuję — przerwała kobieta — mów, mów, co mamy czynić? co poczynać?
Niemiec spuścił głowę, zadumał się, westchnął.
— Nie wiem — rzekł — poradzimy się, zobaczymy... Księżna zapewne nie masz pojęcia, jak ja go nie miałem, co to za twardy, a zarazem namiętny człowiek, jak przywiązany do niej i przez nią opanowany, jakiemi otacza ją ostrożnościami, jak się lęka, ażeby mu jej nie wydarto.
— Jakto? miałżeby się domyślać! — zawołała księżna.
— Domyślać się, nie... ale przeczuwać chyba, nie wiem — mówił doktór — to pewna, że przyśpiesza podróż, że chciałby co najprędzej wywieźć ją z Polski.
— A ona?
— Ona jest złamaną i bezsilną...
— Czy wie o wszystkiem?
— Jenerał zaręczył jej, że Kościuszko nie żyje, że zabity. Od tej pory nie sprzeciwia się niczemu, zobojętniała na wszystko.
— Ale wie o mnie i o moich staraniach, o zamiarach?!
Müller zafrasował się widocznie.
— Jeśli mam być szczerym — rzekł — powiem, że nie śmiałem dotąd o tem jej wspominać. Obawiałem się, ażeby to nie uczyniło na niej zbyt widocznego wrażenia.
— Ale na Boga! doktorze, przecież mi przyrzekłeś!
— A! tak! dałem słowo, nie rozmierzając trudności wykonania... dałem słowo, przez litość nad wami, nad nią...
— I macie słowo moje, że utratę miejsca i przyszłości nagrodzić wam potrafię... Znajdziecie posadę odpowiednią na saskim dworze... a zresztą...
Müller nie dał jej mówić więcej.
— Mówmy o pilniejszem — odezwał się zakłopotany. — Pani trwasz w zamiarze?
— Nieodmiennym.
— Wszakże plan jest zły i zmienić go musimy.
— Jakto? — podchwyciła księżna — w jaki sposób? dlaczego?
— Bądź pani cierpliwą, pozwól mi mówić... Wszak nikt słyszeć nas nie może.
— Nikt w świecie.
— A! — westchnął Müller — gdyby się przedwcześnie wydało to, co on zdradą moją nazwać może, w pierwszej chwili, jestem pewny, zabiłby mnie.
— Mówże, doktorze.
— Na polskiej ziemi my tego dokonać nie potrafimy, on jest nazbyt ostrożny. Gdyby się nawet udało, gdzież ją ukryć? on poruszy niebo i ziemię, splądruje kraj, wyśle pogoń... to człowiek szalony, a ma w ręku wojsko całe.
Księżna milczała chwilę.
— O ukrycie jej nie obawiam się wcale, myśmy tu u siebie, oni są przybyszami, nikt nie wyda, a szukać i znaleźć... to dwoje! Znaleźć... ją! odebrać mi! a! nie! nigdy!
— Ale nawet uprowadzić tu... niepodobna! — przerwał doktór — zważcie tylko: dom, sień, rynek, miasteczko pełne żołnierzy. On sam pilnuje przy drzwiach.
— Powiedz mi waćpan — nie chcąc go słuchać prawie, przerwała księżna — wszak ta partya, którą on prowadzi, ma wyznaczone dnie i długo w miejscu zatrzymywać się nie może, ja to wiem, tak bywa zwykle. On jest zmuszony jechać z nią... gdyby był sposób zatrzymania jej parę dni dłużej, tu pod twoim nadzorem.
— O! — wybuchnął Müller — on od niej nie odstąpi krokiem, choćby miał się na największą odpowiedzialność narazić, to niepodobna.
— Ale podobna — zniecierpliwiona odparła księżna — dla zdrowia żądać spoczynku i wstrzymać ją tu, wstrzymać koniecznie.
— Dlaczegoż tu?
— Tu... bo ja tu mam stosunki, mam przyjaciół, mam ułatwienia. Doktorze — zawołała, podnosząc się i chwytając go za ręce — klęknę przed tobą... Ratuj!
— Ale w. ks. mość widzisz, że chcę, że usiłuję, że się narażam... trzeba się wszakże rachować z możliwością.
— Jeszcze tysiąc! — szepnęła księżna.
— Ja to czynię, wierz mi pani, przez... przez miłość ludzkości! — łykając słowa, wyjąknął Müller — nie mogę jednak nad siły obiecywać. Będziemy próbował.
A po chwili zapytał:
— Jaki pani masz plan?
— Nie mogłam innego ani lepszego obmyślić — odezwała się księżna ze łzawym wyrazem głosu. — Potrzeba uśpić, oddalić chwilowo, odwrócić Puzonowa, przygotować ją do ucieczki... a gdy raz będzie u mnie i ze mną, żadna w świecie siła wydrzeć mi jej nie potrafi.
— Ale w ucieczce dogonią.
— My nie potrzebujemy uciekać.
— Zamek spalą.
— Nie zostaniemy w zamku!
— Więc cóż? — spytał ciekawie doktór.
— Potrafimy się ukryć — szepnęła księżna — oddaj mi ją tylko... oddaj mi ją — powtórzyła gwałtownie.
Müller chwycił się za peruczkę nieostrożnie, począł chodzić po pokoju.
— A! no! — zawołał — spróbuję ją tu wstrzymać dłużej, zagrożę chorobą, śmiercią... zrobię, co mogę, zrobię nad siłę i możność.
— Będziesz mym zbawcą! — zawołała drżącym głosem kobieta.
— Nadewszystko najmniejszego znaku życia ze strony pani... niech nikt nie wie tu o was! nie posyłajcie ludzi do mnie. Sam dam znać. Jenerał jest podejrzliwy i gwałtowny.
— I dziś jeszcze powiesz jej o mnie?
Müller skinął głową.
— Muszę odejść — rzekł — dłuższy mój pobyt tutaj byłby już podejrzanym, niech mnie tylko Krajski wypuści co prędzej...
— Doktorze! ja ci ufam! ulituj się nade mną.
— Zrobię, co mogę! zrobię wszystko! — pośpiesznie rzekł Müller — tylko cierpliwości i ostrożności... najmniejsza poszlaka zgubić nas może.
Już się wycofał ku drzwiom, gdy księżna pośpieszyła do niego z zapytaniem:
— Ale kiedyż i jak mi dasz znać?
— Jak tylko będzie można.
— Przez kogo?
Müller się zawahał.
— Przyjdę sam... — rzekł cicho.
— Pewnie?
Ukłonem nizkim odpowiedział tylko.
W galeryi czekał na niego pan Krajski i milczący poprowadził go nazad, a gdy doktór doszedł nareszcie do swojego futra, znalazł w niem niespodzianie zwiniętego kozaczka, który zasnął w najlepsze.
Krajski, oburzony tem nadużyciem, zbudził go trochę niegrzecznie, dał mu świecę, gdyż się już ściemniło i, pożegnawszy doktora, wyprowadził go w podwórze, gdzie znowu żołnierza nie łatwo znaleźli, ten się bowiem zakwaterował gdzieś do kuchni, a że sobie pozwalał, upojono go dla świętego spokoju.




IX.

W gościnnej izbie dworu, zajętego przez jenerała, około której drzwi wszyscy na palcach przechodzili, na wysłanem paradnie łożu, w sukni czarnej, rozpuszczonej, siedziała z założonemi na kolana rękami... Hela.
Oprócz blizny krwawej na skroni, która może na zawsze pozostać miała, nadając twarzy najdziwniejszy charakter i kładnąc na nią wyraz męczeński, rysy te, piękne i młode, śmierć i zmartwychwstanie zupełnie były zmieniły. Dziewczę, niedawno pełne świeżości i wiosennego wdzięku, przekształciło się na dziewicę jakąś legendową, na widmo z mogiły powstałe.
Nie dość, że biała powłoka śmierci została na czole i licu, ale rysy same wychudłe, wyschłe, zesmutniałe, marmurowemi liniami się oblokły. Oko ciemne wpadło w głąb pod skroń i z pod niej ogniem dzikim niemal się żarzyło, wargi były zblakłe i jakby wyssane przez upiora...
Siedziała niema, jakby bezprzytomna i widocznie nic ją w świecie nie interesowało, żyła, bo jej narzucono ciężar ten życia, bez ochoty do niego, bez celu, bez nadziei.
Oko już nawet płakać nie mogło.
Szczęśliwy, kto jeszcze płacze! za łzami jest czucie i nadzieja, w wyschłej powiece siedzi rozpacz męczarni.
Cała ta postać majestatyczna, surowa, nie dziw, że jakąś trwogą przejmowała każdego, kto się do niej przybliżał: to lekceważenie życia nadawało jej królewski majestat...
Cisza, co ją otaczała, zdawała się ani dziwić ani nużyć, wśród niej mogła snuć myśli z siebie samej i wspomnień własnych.
Okna były zapuszczone, w pokoju ciemno; lampka przysłonięta paliła się w kominie, u drzwi znużona sługa siedziała w krześle oparta o mały stoliczek i... zdrzemnęła się mimowoli.
Jenerał kilka razy uchylił drzwi i zaglądał, ale nie śmiał wnijść, widząc Helę w tej zadumie, której przerwanie często obudzało łzy i nerwowe cierpienia.
Stał mimo chłodu w progu domu, oczekując na doktora i niecierpliwiąc się jak despota, który czekać nie umie i nie lubi.
Nie rychło pokazał się Müller, udając wesołego.
— Cóżeś tam robił, doktorze marudo? — zawołał jenerał — coś robił w tym zamku zaklętym czy przeklętym?
— Co robiłem! nie puszczał mnie ten Krajski — odparł Müller — ale czyż, uchowaj Boże, byłem tak pilno potrzebny? czy jenerałowa?...
— Jenerałowa siedzi jak posąg... nie o to idzie — odpowiedział Puzonów — ale ja potrzebowałbym pójść opatrzyć komendę, więźniów, kwatery... a nie mogę się oddalić... lękam się ją tak porzucić.
Lekarz ramionami ruszył.
— Czego się wy obawiacie wiecznie?
— Zostaniecie tu? — spytał Puzonów — nie oddalicie się?
— Nie pójdę już nigdzie prócz chorej, przy której zostać muszę chwilę, aby stan jej wybadać.
— Wpłyńcież, proszę, na jej uspokojenie — rzekł, ściskając go za rękę, jenerał.
— Ale zrobię, co tylko zdołam, bylebym miał czas na to.
— Nic wam nie przeszkodzi... nawet ja, bo odchodzę.
Müller ukrył radość, jaką mu to sprawiło, futro oddał żołnierzowi i na palcach wśliznął się do mieszkania jenerałowej.
Sługa zerwała się przestraszona ze snu.
— Idź sobie odpocznij — szepnął doktór — zostaw mnie samego... ja posiedzę na waszem miejscu...
Drzwi się zamknęły, a Hela nawet oczu nie zwróciła w tę stronę; siedziała wciąż jakby martwa, wpatrzona w ścianę przeciwległą szklanemi oczyma zadumy głębokiej.
Doktór chwilę stał, przygotowując się jakby do rozpoczęcia rozmowy i przebudzenia jej z tego snu na jawie; potem postąpił parę kroków, odkaszlnął zlekka. Hela zadrżała i zwróciła się nagle ku niemu, ale twarz jej nie rozjaśniła się tak, jak zwykła promienieć po smutku, gdy miłe przerwie go zjawisko: znać było z wyrazu, ze doktór był dla niej zupełnie obojętną figurą, choć mu zawdzięczała życie.
Nie miała nawet ochoty do rozmowy, spuściła oczy... niema.
Müller wziął krzesło, zbliżył się, usiadł i prosił o rękę, zaczynając od zbadania pulsu.
Hela podała mu ją z posłuszną obojętnością.
— Jakże pani jest? — zapytał — czy pani lepiej, czy gorzej czuje się po podróży?
— Lepiej nie, a gorzej? — ruszyła ramionami — czyż gorzej być może?
— Ale bo — przerwał doktór — trzeba się z życiem pogodzić, chcieć żyć i mieć nadzieję.
Hela spojrzała na niego, jakby wzrokiem powtarzała pytanie — mieć nadzieję?...
— A tak! — dodał lekarz — człowiek, póki żyje, nie powinien nigdy tracić nadziei.
— Póki żyje, to prawda — rzekła powoli chora — ale czyż ja żyję? czyż to się życiem nazwać może? Ja tam na podzameckiem polu padłam zabita, chlubną i piękną śmiercią umarłam, a że wam podobało się na mnie uczynić doświadczenie, duszę, co się jeszcze nie wyplątała z więzów, zmusić, by je na nowo przyjęła... że mi kazaliście wlec jakieś przypomnienie życia — cóżem ja winna? Ja już raz umarłam i — żyć nie chcę.
— To bardzo źle — odparł doktór — bo... bo gdybyś pani... — Ale — przerwał — w takim stanie, w jakim ją znajduję, nie mogę jej powiedzieć nawet wszystkiego, cobym chciał...
— A cóżbyś chciał mi powiedzieć? że mnie mąż kocha? że będę zdrową? że mogę być po ludzku szczęśliwą? coś podobnego, nieprawdaż?
— A może wcale, wcale co innego — mruknął doktór — coś niespodziewanego, dziwnego... ale w takiem usposobieniu ja nic powiedzieć nie mogę.
Hela bacznie się w niego wpatrywać zaczęła: doktór się uśmiechał dziwnie, pierwszy to raz wyczytała w jego twarzy coś innego, niż zwykle.
Powtórzył cicho:
— Nic powiedzieć nie mogę.
— Spróbuj pan! — rzekła Hela.
Muller się obejrzał trwożliwie nieco, znać było, że lękał się drażliwą rozpocząć rozmowę, nie wiedząc jeszcze, jak do niej znajdzie usposobioną swą pacyentkę.
— Daj mi pani słowo — rzekł głucho i tajemniczo — że, bądź co bądź, nie zdradzisz mnie.
Hela ruszyła ramionami tylko.
— Jeśli na to słowa potrzeba, nie mów mi nic, bo nie ufasz... Ja w życiu nie zdradziłam — nikogo.
Doktór potarł perukę, poszedł do drzwi jednych, do drugich, namyślił się, siadł w krześle i, zwolna ująwszy jej rękę, mówić począł.




X.

— Pani masz matkę?
— Której nie znam prawie — przerwała Hela.
— Los wasz ją mocno obchodzi.
— Nie wiem....
— Ja wiem o tem, ja... Jeśli jest rzeczą możliwą, byś pani była wolną, to się stanie.
W rysach jenerałowej odmalowało się zdumienie, które jej usta zamknęło, popatrzyła długo na Müllera.
— Na co mi się to zdało? — rzekła — pożyczane życie moje tu wlec, czy tam.
— Przy sercu matki.
— Matki! — powtórzyła cicho — matki!
Długie milczenie panowało chwilę.
— Ale to być nie może — zawołała — mojem przeznaczeniem jest być pastwą tego człowieka... śmierć nawet wydrzeć mnie nie mogła z tych objęć nienawistnych. Żądał mnie, teraz kocha, później nienawidzieć będzie i mścić się może, ale jak szatan pastwy nie puści! Co pomoże wyrywać się przeznaczeniu, targać te więzy, które niewidoma losu ręka włożyła... któż zrozumie tę tajemnicę, tę dolę, tę sprawiedliwość niesprawiedliwą, ten sąd katowski, który na mnie wydał, ja nie wiem kto... Trzeba być posłuszną i męczeństwo wypić do dna.
— Ani mów tak pani, ani myśl...
— Po co żyć — dodała cicho — kiedy on zabity!
— Kto zabity? — zapytał lekarz.
Hela spojrzała i milczała.
— Powiedz mi pani przecie kto? kto ten on?
— Jego nie wskrzesicie — dodała jenerałowa.
Müller głową potrząsał.
— Czy to tajemnica? — spytał.
— Śmierć odkrywa wszystkie — odparła Hela. — Słyszeliście, doktorze, pewnie o jenerale Kościuszce. To był mój dobry brat... przyjaciel...
I łzy puściły się jej z oczu.
— Ale jakiż jest związek między tym kimś zabitym a Kościuszką? — zapytał doktór.
— Wszak nie żyje? — jęknęła Hela.
Müller spostrzegł dopiero teraz, że jenerał zapewne przez rachubę oznajmił jej śmierć naczelnego wodza, obawiał się zbytniego radości wybuchu, gdyby jej oznajmił, że Kościuszko żył, choć w niewolę został uprowadzony, i namyślał się, co miał czynić.
Hela patrzyła mu w twarz, jakby z niej coś wyczytać chciała, widziała w niej zdumienie, które nie było bez znaczenia... oczy jej zajaśniały nagle, porwała się z łoża, chwyciła go za rękę.
— Na miłość Bożą, siedź pani cicho! zdradzisz mnie ruchem, postawą, wyrazem twarzy.
— On żyje! — podchwyciła Hela.
— Cicho! cicho...
— On żyje?
— Żyje, ranny w niewoli, lecz żyje... milcz pani.
— Więc i ja żyć chcę! i ja! — zawołała, rękę doktora niosąc do ust — bądź błogosławiony, żeś mi ocalił życie. Będę posłuszną, będę spokojną, będę zdrową.
— Na teraz tylko spokoju i obojętności — podchwycił doktór — jenerał może co chwila powrócić... wpadnie tu. Niech nie wyczyta nic z twarzy! na miłość Bożą! Jeśli pani możesz, bądź dla niego trochę milszą... a proś go, aby ci tu kilka dni dał odpocząć.
Hela pożerała każdy wyraz doktora, twarz jej lekko zarumieniona zmieniła się, rozjaśniła, wypiękniała iskrą życia. Muller zdumiony i przerażony patrzył na tę metamorfozę.
— Zaklinam panią! spokojności! spokojności! on pozna od jednego wejrzenia. Pani potrzebujesz być chorą, aby tu spocząć.
— Nie bój się — rzekła — dość, by wszedł, a znajdzie mnie taką, jak zawsze. Mów, rozkazuj, co mam czynić?
— Bądź trochę łaskawszą dla niego i proś — o spoczynek...
Gdyby tak być mogło, żeby on pojechał, a mnie tu z wami zostawił?
Ostatnie wyrazy domówił prawie niepochwyconym głosem, gdyż w sieniach poznał chód jenerała.
W istocie w chwilkę małą potem otwarły się drzwi zwolna i Puzonów ostrożnie wśliznął się na palcach do pokoju.
Hela zbladła i posmutniała, doktór trzymał ją za puls, a gdy jenerał wszedł, dał mu znak, aby się zachował jak najciszej.
— Jest trochę gorączki — odezwał się po cichu — droga więcej męczy, niż się spodziewałem, rany niedogojone, wzruszenie, osłabienie.
— Czy się pani (jenerał żony nie nazywał inaczej) czujesz słabą?
Hela dała znak głową.
— Przed chwilą skarżyła mi się pani jenerałowa na wielkie znużenie.
— Tak jest — wygasłym głosem odezwała się z cicha — tak pragnęłabym odpocząć!
Puzonów z niecierpliwością potarł czoło.
— Wśród drogi, ja się nie mogę zatrzymać... trochę dalej...
Doktór, nic nie mówiąc, głową potrząsał.
— Wszakżebyśmy mogli, trochę prędzej jadąc, połączyć się z wami.
— Jakto? jakto? myślicie — porywczo zawołał Puzonów — żebym mógł was porzucić! samą! wśród tego kraju...
— Dla którego jestem umarłą — podchwyciła Hela. — A ja tak bardzo pragnęłabym choć parę dni zupełnego spoczynku.
Jenerał wstał z krzesła, począł się przechadzać po pokoju... zżymał się i niecierpliwił.
— Zresztą — ozwała się Hela zwolna — wy wiecie, że mi to wszystko jedno, umrzeć tu, czy tam, prędzej, czy później.
— Ale trzeba, żebyście żyli! musicie żyć! — zawołał Puzonów.
Doktór milczał.
— Prawdziwe nieszczęście! co tu począć? — mówił jenerał — głowę tracę. To niepodobieństwo samą zostawić.
— Ale w ostatnim razie wszakże ja bym został, zostałaby sotnia kozaków, ludzie.
— To wszystko nie dosyć! — krzyknął jenerał. — Czy to ja nie znam Polski, czy ja nie wiem, co tu umieją? Tu wszyscy są w spisku przeciw nam, młodzi i starzy, wszystkich wyznań, wszelkich stanów, tu nikomu ufać nie można.
— Przesadzacie, panie jenerale — rzekł doktór spokojnie.
— Nie! nie! — zawołał jenerał — ten naród potrzeba do nogi wytępić.
— Jenerale! — zawołała Hela — patrząc nań oczyma płomienistemi — ja do tego narodu należę.
Puzonów zaciął usta i skłonił głowę.
— Darujcie mi — rzekł — to głupie słowo nie wiedzieć jak mi się z ust wyrwało... Ale czasem człowiek cierpliwość straci! — dodał — wystawcie sobie, ze trzystu więźniów dwudziestu kilku na złość mi w drodze umarło, a pięćdziesięciu po jednemu pouciekali... osiemdziesiąt głów braknie. Oficer powiada, że po drodze do liczby dołapie kogo spotka, to jeden sposób... Nie spuszczają ich z oka... w ziemię gdzieś wpadają... kat ich wie.
Hela powoli pochyliła się na łoże i złożyła głowę na poduszce. Był to znak, że chciała samą pozostać.
Jenerał zbliżył się do niej, z poza niego Müller dawał jej znaki i Hela łagodniejszym głosem dała mu dobranoc.
— Jenerale — rzekła — jeśli chcesz być dobrym dla mnie, daj mi tu odpocząć, dom wygodny, zostaw mnie na dwa dni, przecież ci nie ucieknę, nie mam po co i dla kogo.
Puzonów, uderzony nieco tem naleganiem, oddalił się zamyślony.
Wyszli. Nie podejrzywał on wcale doktora, nie mógł się domyślać nic, ale jakiś niepokój przeczucia go ogarnął.
Nazajutrz rano, po długich namysłach i walkach z sobą, Puzonów nakazał, aby partya z powodu wielu chorych i nieporządku, jaki się w nią wkradł, odpoczęła w miasteczku dzień cały.
Doktór dowiedział się o tem z rana, a sługa oznajmiła pani, która postanowiła z łóżka nie wstawać.




XI.

Dzień ten zeszedł na pozór spokojnie i bez żadnych zmian ważniejszych, z południa tylko zachorowała służąca tak niebezpiecznie, iż Müller powiedział, że zostać tu musi. Nie można się było obejść bez sługi, a w małem miasteczku jak ją znaleźć? któraż podjąć się zechce jechać za kraj świata?
Puzonów był wściekły.
— Müller, jak ty mnie nie poratujesz — zawołał — to nikt! Co ja pocznę! gdzie tę chorą podziać, skąd na jej miejsce wziąć inną?
— Chybabym poszedł do Krajskiego? — spytał Niemiec.
— Idź! bież, powiedz mu, niech wyszuka, dam co zechce...
— Kto? Krajski? — śmiejąc się i ruszając ramionami, rzekł doktór.
— Ale nie! sługa! Jużcić przecie są na świecie sługi?
— Tylko nie na to, by z nieznajomymi w podroż się puszczały.
— Jakto? jenerał rosyjski...
— Ach! — śmiejąc się, zawołał Müller — temci gorzej.
— Wezmę siłą!
— Dajże pokój i uspokój się sam... idę do zamku, poradzimy coś na to.
— Ale — dodał, zwracając się od progu — ani myśl o wyjeździe jutro. Jenerałowej jest gorzej, podróż ją zabije. We trzy lub cztery dni my was dopędzimy w Kijowie.
Puzonów głową wstrząsnął. Müller wyszedł.
Tym razem w biały dzień nie potrzebował żołnierza, trafił do drzwi, ale w korytarzach zamku zupełnie się zgubił...
Wewnątrz pusto było, wszystkie przejścia mniej więcej do siebie podobne, schody jednakowe, a nigdzie żywej duszy. Napróżno nogami stukał i kaszlał: żaden głos mu nie odpowiadał. Instynktem wiedziony, to w prawo, to w lewo, na górę, w dół, Müller, przeklinając stratę czasu, zabłąkał się tak, że nawet napowrót wyjść nie umiał.
Niespodzianie wcale znalazł się w jakiejś ciemnej szyi. Drzwi stare, spękane, mimo dnia przepuszczały światełko... za niemi stłumiony szmer jakiś słychać było.
Müller, sądząc, że tu przecież kogo znajdzie, co go wyprowadzi z tego labiryntu, popchnął drzwi i znalazł się w podziemiu.
Było ono tak wielkie i tego kształtu, co górna sala, którą zwiedził wczoraj, wsparta na ciężkich, nizkich słupach. U drzwi, któremi się wcisnął, stało kilka beczek próżnych i spękanych, w głębi, wśród ciemności światełkami kilku rozjaśnionych gdzieniegdzie, uwijali się ludzie jacyś, jak cienie. Zrazu doktór nawet rozpoznać nie umiał, co to za jedni być mogli, ale zwolna oczy jego przywykały do nocy tej i postacie stały się wyraźniejszemi.
Z wielkiem zdumieniem poznał w nich Müller jakby cienie więźniów, których partyę widywał w drodze. Niektórzy zdali mu się jakby z podróży znajomi... Pookrywani łachmanami, jedni leżeli na ziemi, drudzy jedli i pili z garnków i beczułek, które przy nich stały. Tu i owdzie paliły się świeczki łojowe.
Najdziwniejszym jednak widokiem były wśród tych milczących, śpiących, posilających się obojętnie zbiegów trzy w środku wyciągnięte, z rękami na piersiach, trupy.
W głowach każdego z nich paliła się świeczka, a w dłoniach żółtych mieli wystrugane z białego drzewa krzyżyki.
Tuż obok z zupełną spokojnością siedział jeden, opatrując pokaleczone nogi, drugi pił z butelki, trzeci chleb sobie krajał. Działo się to w największem milczeniu, ledwie szmerem przerywanem.
Doktór domyślił się łatwo, że to było schronienie tych właśnie może nieszczęśliwych, których ucieczkę wczoraj Puzonów przeklinał; razem z tem przyszło mu na myśl, że mógł być poznanym... i że ci ludzie, obawiając się być wydanymi, życie mu wydrzeć lub uwięzić go zechcą.
Ale, nim, przestraszony wielce, miał czas wysunąć się za drzwi, już kilku z tych ludzi, stojących na straży przy beczkach, których od razu po ciemku nie dostrzegł, rzuciło się nań i, pochwyciwszy, z zatuloną gębą powlekło go ku świecom.
Kupa ich zerwała się z ziemi, poprzybiegała ze wszystkich kątów lochu.
— Doktór jeneralski — zawołano — doktór jenerała!
— Zdrada! Są zdrajcy między nami! Szelma rządca nas wydał! — zawołał inny — podpalić zamek...
Tłumiona ta wrzawa nie ustawała. Doktór chciał się odezwać, tłómaczyć: nie było sposobu. Zresztą cóż miał mówić na swą obronę?
Położenie było w istocie straszliwe, wśród ludzi, którzy nic nie mieli do stracenia. Dla nich jednego więcej trupa położyć na ziemi nic nie znaczyło.
— Gadaj, jakeś ty tu wszedł! — zawołał nareszcie jeden, porywając go za kołnierz — kto cię tu wprowadził?
Doktór nieco oprzytomniał.
— Postronka! — wołano z boku — co się tu tłómaczyć. Jest hak w murze, winduj i po wszystkiem.
— Ależ jesteście w błędzie! — krzyknął Müller w rozpaczy — jestem Ernest Müller, doktór, Niemiec z Saksonii, a Sas i Polak...
— Ho! ho! ale wiemy, komu służysz! — podchwycił inny — na hak!
— Jakeś tu wszedł? mów!
— Przypadkiem, przysięgnę wam na krzyż święty.
— Kiedyś luter, zdrajca!
— Jako żywo, katolik jestem — odparł prędko doktór.
— Jakeś tu wyszedł? — powtarzał wąsaty, który go trzymał za kołnierz.
— Przypadkiem, przysięgam wam! zabłądziłem w zamku, szukałem rządcy Krajskiego...
— Po co? na co?
— Tak! dawajcie mu gadać! — przerwał inny — co tu z nim rozprawiać, na co? na hak! dawaj postronka!
Jeden już sznur zarzucił na szyję doktora, który struchlał.
— Wyda nas! na hak! — wołano wkoło.
— Ale przysięgam...
— Na hak! na hak! Panie Stanisławie, hak o trzy kroki, zarzućcie sznur i winduj... co tu myśleć długo.
— Ale na Boga! panowie moi! ja was nie wydam, a jeśli zniknę, jenerał każe mnie szukać, przetrzęsie zamek i was znajdzie... Ja was nie wydam, ja wam przysięgam.
— Panowie bracia — rzekł jeden z tłumu — tu niema co rozmyślać, tak czy tak — źle... Żeby Szwab nawet po tym strachu zmilczał, to się z paniki rozchoruje i żołądek jego nas zdradzi! Powiesić i uciekać... uciekać trzeba.
— Po cóż wieszać? za co mnie wieszać macie?
Gwar i wrzawa rosły, aż ktoś przecie rozważniejszy nakazał milczenie.
— Cicho, do stu tysięcy kaduków! — zawołał barczysty mężczyzna — albo, wybrawszy mnie dowódcą, słuchać będziecie, albo... was do trzystu dyabłów porzucę na pastwę losu...
— Ale cicho, kiedy podstarości mówi — poczęto szeptać.
Doktór stał tymczasem z postronkiem na szyi, dwóch ludzi trzymało sznur, a kilku dusiło nieszczęśliwego Niemca, żeby się im z rąk nie wyrwał.
Wrzawa powoli zmieniła się w szmer i ciszę uroczystą.
— Panowie bracia, za tłumoczki i w drogę — mówił półgłosem podstarości. — Niema tu czego popasać! Tamci dziś mają rasztag, popiło się bestyjstwo i śpi, jak bydlę... Ja znam tu chody i przechody wszystkie, szyją wyjdziemy na staw... brzegowinami stawu między trzciną dosuniemy się do lasu... w gąszcze. W puszczy dalej i dyabeł nas nie znajdzie, a oni tu wiekować nie będą.
— Święte słowa pana podstarościego — odezwał się inny — ale doktora tymczasem powiesić nie zawadzi... Zawsze to ich sługa... na co to ma chodzić po świecie...
— A po co darmo ręce walać? — rzekł inny.
— To go puścisz — spytał zapamiętały ów, który haka koniecznie chciał próbować.
— Ale ba! już mi tylko dajcie zrobić, co myślę, a wszyscy będziecie kontenci.
Doktór z nową trwogą spostrzegł, że ludzie otaczający go, śmiejąc się, coś szeptali. Jeden zaraz zdarł mu futro z ramion, a drugi sznurem począł ręce i nogi krępować. Chciał krzyczeć, ale mu zatknięto usta i przymocowano postronkiem do nich chustę, W oczach zrobiło mu się ciemno, napróżno wyrwać się usiłował... zachwiały mu się nogi ściśnięte i padł. Kilku ludzi podniosło go z ziemi i pociągnęło ku trupom. Tu położono go w rzędzie z innymi razem tak, że się opierał o jednego z nieboszczyków, a cała ta kupa ludzi co prędzej poczęła się wybierać do drogi.
Wybór nie mógł trwać długo, bo żaden z nich nic nie miał, oprócz małego węzełka. Pośpiesznie obwiązywali się, obuwali, a podstarości stał, oczekując na nich ze świeczką w ręku. Doktór patrzał, jak się zgromadzili, jak zabrali świece. Kilku przyszło przyklęknąć przy trzech trupach, których zostawiali z nim w podziemiu, wszyscy prawie całowali, żegnając, nieboszczyków... niejeden zapłakał...
Na związanego Müllera nikt i nie spojrzał już nawet. W głębi lochu nizkie drzwi uchylił podstarości, zimny ciąg wiatru przebiegł po podziemiu... światła się oddaliły i gdy ostatnie z nich znikło we drzwiach z ostatnim wychodzącym, który je silnie za sobą zatrzasnął, doktór znalazł się wśród najgłębszych ciemności, w towarzystwie trzech trupów, z nadzieją, że sam wkrótce z głodu, chłodu i trwogi życia dokona.
Gdyby był mógł krzyczeć przynajmniej, ale zawiązane silnie usta nie dozwalały mu ani pisnąć...
A któżby go zresztą w tem pustem podziemiu usłyszał?




XII.

Jenerał napróżno czekał powrotu doktora do południa. Z początku zwłokę przypisywał trudności w wyszukaniu sługi, ale nareszcie zaczął się niepokoić, niecierpliwić i pchnął żołnierza do zamku, aby się dowiedział od Krajskiego o Müllerze. Zdziwiony rządca ledwie się mógł rozmówić z żołnierzem, ale w końcu zaręczył mu, że od wczoraj doktora wcale nie widział, i że go w zamku nie było.
Jenerał był niesłychanie zdziwiony i już polską jakąś intrygę w tem wietrzył... ale postanowił czekać jeszcze i nie robić z tego wrzawy...
Tymczasem Müllera, jak nie było, tak nie było.
Kozaczek, który w milczeniu świadkiem był rozmowy Krajskiego z rosyjskim żołnierzem, po wyjściu jego śmiać się począł.
Był to chłopak swawolny.
— Czego ty, trutniu, się śmiejesz? — zakrzyczał nań rządca.
— Jakże, proszę jaśnie pana, kiedy pan, z pozwoleniem, sołdatowi nieprawdę powiedział.
— Jakto nieprawdę? — oburzył się rządca.
— Ale kiedy ja, proszę pana, sam na moje oczy tego wczorajszego pana — ja tam nie wiem, kto on jest — widziałem na zamku.
— Kiedy? co pleciesz?
— Dziś rano.
— Cóż robił?
— A no szukał widać którędy wejść. Czy ja tam wiem. Ja za niego czy za jego futro wczoraj oberwałem, to com się miał mieszać. Niemczysko chodziło, chodziło po zamku, stękało i kaszlało, a ja się śmiałem... co mnie do tego! Mnie nikt nie powiedział, żebym ja mu drogę pokazywał.
Krajski za głowę się pochwycił.
— A Boże mój miły! gotów był po ciemku wpaść w studnię zamkową...
Kozaczkowi musiało to przypuszczenie wydać się niezmiernie śmiesznem, gdyż aż się położył ze śmiechu, ale Krajski wpadł we wściekłość.
Porwał pęk kluczy, zawołał burgrabiego i jak opętany wyleciał, kozaczkowi obiecując sto łóz, jeśliby się Niemiec nie znalazł.
Burgrabia, stare bardzo człeczysko, mrucząc przywlókł się o kiju, widocznie nierad tym poszukiwaniom. Ale z Krajskim nie było co żartować, musiał iść, poszło jeszcze kilku ludzi, splądrowano caluteńki zamek, zajrzano do studni, niezmiernie głębokiej, która niegdyś na wypadek oblężenia była wykuta i zakryta później przymurkiem... nigdzie nie znaleźli ani śladu Müllera.
Nareszcie Krajskiemu na myśl przyszły podziemia, choć coby on tam miał robić? Burgrabia oparł się temu dla niewiadomych przyczyn nadzwyczaj stanowczo, zaczął się nawet kłócić z Krajskim, spluwać i przeklinać.
Rządca, który czuł, jaka na nim odpowiedzialność ciąży, nie słuchając żadnych racyi i nie zważając na gniewy, spuścił się do lochów.
Ale napróżno... obeszli caluteńkie podziemia, nigdzie nie było ani śladu człowieka. Burgrabia tylko czy przypadkiem, czy (przyczyny wiedzieć trudno) tak zręcznie manewrował, że dwa razy około drzwi jednego lochu przeszli i oba razy je pominęli. Już się mieli oddalić, gdy niespodzianie gwałtowny, przeraźliwy, z niezmiernym wysiłkiem wydobyty z piersi krzyk uderzył ucho pana Krajskiego.
Rzucił się na drzwi mimo burgrabiego, i gdy tu weszli... osłupiał.
Widok trupów, a między nimi żywego spętanego człowieka, u którego ust zsiniałych wisiał jeszcze wbity w nie knebel, przeraził wszystkich.
Poznał pan Krajski Müllera, ale skąd się przy nim wzięły trupy?
Wszyscy stali przerażeni, jeden siwy stary burgrabia ze spuszczoną głową, jak winowajca, obojętnie patrzał. Na jego twarzy prędzej litość było można niż zdumienie wyczytać...
Zagadka była nie do rozwiązania, a doktór, którego sznury rozcięto zaraz, długo mówić nic nie mógł. Polecono tylko ludziom, aby pod najsroższą odpowiedzialnością nie śmieli o tem szepnąć ani słowa nikomu. Drzwi od lochu zaryglowano za trupami, a doktora dwóch ludzi zaniosło, bo się ledwie na nogach długo skrępowanych i podrętwiałych mógł utrzymać — do pokoju rządcy. Natychmiast też wysłano do jenerała z uwiadomieniem, że doktór nagłe zachorował, potłukłszy się w ciemnym korytarzu.
On sam pragnął, żeby nie mówiono inaczej. Zresztą przed rządcą nawet więcej nic powiedzieć nie chciał nad to, że się zbłąkał, że go ktoś napadł i że potem nie wie, co się z nim stało.
Dano zaraz znać księżnej wojewodzinie, która, uprzedzając spodziewane przybycie jenerała, przyszła sama po cichu rozmówić się z doktorem. Ale zaledwie miała czas kilka słów pochwycić, gdy Puzonów z dwoma oficerami i dziesięciu kozakami, obstawiwszy zamek kozakami dokoła, wpadł do niego, jak burza.
Nie wątpił, że jakaś intryga i spisek pozbawić go chciały najwierniejszego przyjaciela. Groźny przybiegł do łoża, na którem doktór był złożony, i począł go badać natarczywie. Müller wszakże, wylękły i rad, że się na świat wydobył, nie powiedział mu nic więcej nad to, że się w zamku zabłąkał, spadł ze schodów, potłukł się i leżał tak godzin kilka, dopóki go Krajski nie odszukał.
Powieść ta wydała się Puzonowi nieco dziwną, mało do prawdy podobną, ale nie mógł nic innego wymódz na doktorze, który go tem pocieszył, że służącą wyszukał, i że on za godzinę już będzie u jenerałowej. Sam zaś prosił o spoczynek i o to, by wraz z panią mógł parę dni w miasteczku pozostać.
Powody w istocie do tego były bardzo ważne, jednakże Puzonów go milczeniem zbył, groźno popatrzał na zamek pusty, wyglądający jakoś złowrogo i niemile, jakby miał ochotę bronić się kiedy przeciw wrogom — i odszedł.
Doktór był w istocie chory z zimna, strachu; sznury, nielitościwą ręką pookręcane około nóg i rąk, porobiły mu niemal rany. Mimo to, Müller się nie skarżył, milczał i rad był, że żyje, gdyż przez długie godziny pobytu w lochu już się ze światem pożegnał.




XIII.

Księżna po wyjściu jenerała nadeszła znowu. Poznoszono z zamku wszystkie balsamy i czem tylko można było ulgę jaką sprawić biednemu Müllerowi, nakarmiono go, odchuchano... przyrzeczono znowu więcej jeszcze, tak że ku wieczorowi Niemiec, odzyskawszy siły, mógł się już powlec do gospody. Jenerał, choć się gniewał na zamek polski, przypisując mu całą winę nieszczęsnej przygody, czuł się też w obowiązku wynagrodzenia przyjaciela i znalazł się wspaniale.
Przed Helą nie powiedziano nic o przygodzie doktora, oprócz, że nieco był słaby. Nowa sługa, niemłoda jakaś i niepozorna kobiecina, nie podobała się jenerałowi, a miała w dodatku z powodu fluksyi obwiązaną głowę i część twarzy.
Puzonów, choć zakochany w żonie, wolał około niej widzieć młode i ładne dziewczęta... raziła go i starość i choroba więcej jeszcze. Ale cóż miał począć w braku innej sługi, zwłaszcza gdy z tej Hela była niezmiernie zadowolona.
Z zadziwieniem spostrzegł nawet Puzonów, że jakiś dziwny półuśmiech oblewał twarz chorej, która mu za tę nową towarzyszkę podziękowała sama.
Wpatrzył się w biedną kobietę Puzonów, ale w niej oprócz łagodnej fizyognomii nie znalazł nic nadzwyczajnego, ruszył ramionami tylko.
— To osobliwa rzecz — rzekł, powróciwszy do doktora — te kobiety, nawet takie bohaterki i święte jak moja żona, wolą przy sobie cierpieć brzydotę, niż co młodego... ja tego nie pojmuję... to coś już zazdrosnego w naturze...
Doktór uśmiechnął się milczący...
Nazajutrz rano potrzeba było wyruszyć z partyą i jenerał się wahał jeszcze co począć. Chciał zrazu sam jechać z nią, potem nagle postanowił oficerowi powierzyć, obiecując dopędzić.
Spełzła więc nadzieja jedyna pozbycia się świadka niewygodnego...
Jenerał zostawiał tylko przy sobie mały oddział kozaków.




XIV.

Nazajutrz dzień upłynął na spoczynku dla wszystkich. Puzonów raz tylko dowiedział się o zdrowie żony, przy której nieodstępnie przesiadywała sługa nowa, znalazł ją wcale dobrze, a że Müller jeszcze był nie odszedł po swym wypadku, przez cały ten dzień był na jego posługach. Nie trzeba jednak sądzić, by zaniedbał pilności około domu; żołnierz jeden chodził wzdłuż drzwi do pokojów, a drugi miał nakaz pilnowania dziedzińca. Jenerał znalazł jakieś stare warcaby i grał z doktorem, opowiadając mu różne szczegóły z pierwszych chwil wybuchu rewolucyi Kościuszkowskiej.
W całym domu cicho było i spokojniuteńko, kilka razy tylko nowa sługa pani jenerałowej wychodziła, wchodziła, a raz nawet udała się do zamku czy na miasteczko, ale wkrótce już była z powrotem, niosąc węzełek swoich rzeczy.
Żołnierz, którego postawiono w korytarzu, bo w polskim kraju jenerał nie czuł się bezpiecznym, zauważył jedną rzecz osobliwą.
Był to chłopak roztropny, Małorusin, rodem z Charkowa, bardzo sprytny, ale równie lubił się pośmiać jak wypić, chociaż wódka mu do spełniania obowiązków nie przeszkadzała nigdy, w lepszym tylko bywał humorze po niej i doświadczył, że nawet uderzenia feldfebla, w tym stanie przyjmowane, mniej nań oddziaływały. Ilekroć więc najmniejsze było prawdopodobieństwo, iż się mogły posypać razy, poczciwy Omełko, syna swej matki oszczędzając, zbroił się w anestezyjny antydot. Tego dnia jenerał otworzył mu kredyt, równie jak towarzyszowi, na trzy kieliszki gorzałki, z których dwa Omełko wypił jeden po drugim.
Był więc w bardzo dobrym humorze, i bolało go tylko, że w korytarzu na rodzaju warty (bez broni) śpiewać nie mógł. A tu mu w duszy dźwięczały wszystkie małoruskie dumki. Ale człowiek musi obyć się bez chleba, a więc i bez pieśni może.
Bawił się Omełko spostrzeżeniami nad historyą korytarza, kto wchodził, wychodził, po co, nic nie uszło jego oka. W biały dzień po odwiedzinach jenerała u chorej pani żołnierzowi mignęła się znowu (nie wiedział już który raz) kobieta z zawiązaną twarzą. Wyszła ona powoli jakoś, krokiem nie bardzo pewnym, obwinęła się chustą i znikła za parkanem dziedzińca... Omełko powiódł okiem za nią. — Stare babsko — rzekł — a dobrze z daleka wygląda...
Godzina upłynęła może, żołnierz byłby przysiągł, że nie widział jej powracającą, gdy drzwi od pokoju jenerałowej otworzyły się znowu i wyszła z nich — ta sama kobieta...
— No! to albo ja ślepy, albo czary, albo dyabli ich wiedzą, co to jest... jak ona wróciła? wszakżem ode drzwi nie odchodził.
To bestye czarownice...
Na wszelki wypadek Omełko, zadumany, powoli się przeżegnał.
Kobieta, nie śpiesząc się, wyszła znowu za bramę i parkan dziedzińca i znikła. A że Omełko już był wypił kieliszek trzeci, czwarty zaś sam sobie ofiarował, a piąty arendarz mu dał bez pieniędzy, nie uczyniło to na nim innego wrażenia, oprócz, że się sam z siebie śmiał, jaki był głupi.
Dziwnem mu się wydało i to, że kobieta dwa razy, jak niby rachował, wyszła, a nie powróciła ani razu. Powiedział sobie znowu, że czarownice mają widać tę własność, iż wychodzą widomie, a powracają kominem niepostrzeżone.
W istocie nadszedł mrok, wieczór, noc. Jenerał na palcach przystąpił do drzwi, dowiedzieć się o żonę. Żołnierz mu oznajmił, iż sługa wyszła; Puzonów spojrzał od progu na łóżko i spostrzegł śpiącą na niem, odwróconą do ściany chorą... wysunął się więc po cichuteńku i nakazał w całym domu jak największe milczenie.
Dziwił się, ubolewając przed doktorem, że jenerałowa prawie tego dnia nie jadła, ale Müller go zapewnił, że spoczynek ją posili najlepiej i że należy ją zostawić samej sobie.
— W takich wypadkach niema jak sen — dodał Müller — to dobry znak.
Zgodził się na to Puzonów, a że i doktór snu potrzebował, bo mu dolegały okropnie obrzęknięcia na nogach, poszli wszyscy zawczasu do łóżka. Tylko Omełko, nie doczekawszy się powrotu kobiety, która dwa razy była wyszła, zamknął i zaryglował drzwi korytarza, sam sobie dobrał kąt wygodny i, w kuczki siadłszy, zadrzemał.
Na zimnie i po wódce jak się to dobrze zasypia!
Jenerał miał sen przerywany, Müller drzemał, a skoro usnął, jęczał i budził się z krzykiem, tak mu dolegały nogi i przypomnienie owych godzin w podziemiu z trupami przebytych... Na pociechę mówił sobie, iż to wszystko musi się przecież opłacić...




XV.

Rano dosyć jenerał się obudził i wstał. Życzył sobie koniecznie, żeby mogli wyruszyć stąd z południa, sam zakrzątnął się około pakunków, powozów, pobudził ludzi i tak, namówiwszy doktora, aby także wstał, doczekali godziny dziesiątej rano.
W pokoju jenerałowej cicho było, jak w grobie, sługa nawet, co dziwna, nie wstała jeszcze i nie wyszła. Żołnierz stojący na warcie poświadczył, iż od wczorajszego dnia nie było tam znaku życia.
Gdy go sam Jego Ekscelencya badać zaczął po cichu, zaręczył mu, że bodaj nawet i służąca... nie musiała powrócić, bo on jej przechodzącej nie widział.
Tknęło to jenerała, który drzwi pomalutku otworzył, dziwiąc się, że ich na noc nie zaryglowano, i wszedł. W pokoju było tak wszystko, jak wczoraj, a co dziwniej, na łóżku jenerałowa spała odwrócona do ściany, zupełnie tak, jak wieczorem ją widział...
Obawiając się omdlenia, zbliżył się Puzonów do łoża, usiłował zobaczyć twarz, zakryta była zupełnie, nachylił się i — nagle wrzasnął, a raczej ryknął tak, że, co żyło w domu, zerwało się, myśląc, iż coś okropnego stać się musiało. — Nikt jednak nie śmiał wejść do pokoju, aż doktór Müller przerażony wpadł pierwszy.
Zastał jenerała w najgwałtowniejszej pasyi, szarpiącego pościel łóżka porozrzucaną po izbie, w której żywej więcej duszy nie było.
Müller poskoczył ku niemu, chwytając go.
— Jenerale, co się stało?
Puzonów mówić nie mógł, pienił się ze wściekłości. Widoczne było, że jenerałowa uciekła.
Natychmiast wciągnięto do izby Omełka, który, ukląkłszy i palec na palec złożywszy, poprzysiągł, iż nie wiedział ani widział nic, oprócz dwa razy raz po razu wychodzącej obwiązanej sługi...
Zrazu jenerał chciał wezwać najbliższą komendę rosyjską, zamek przetrząść, spalić, miasteczko wywrócić do góry nogami, zniszczyć... gnać po gościńcach, gonić, mścić się... ale powoli, gdy padł na krzesło, wywarłszy zajadłość swą na sprzętach, łzy mu się rzuciły z oczu, zaciął usta i wydał tylko rozkazy do podróży, jakby nagłe zmienił projekty...
Müller go pocieszał, mówił, perswadował, ale jenerał nie słyszał nic lub słuchać nie chciał.
Zerwać się po kilkakroć, chcąc zarządzić rewizyę w zamku... potem mu ręce opadły i nic już nie przedsiębrał, tylko co rychlej pragnął stąd wyruszyć.
Müller był przy nim nieodstępnym, lękał się bowiem, aby nadzwyczajne wrażenie nie oddziałało na zdrowie jenerała, tembardziej, iż oprócz zgruchotanych krzeseł i podartej pościeli, gniewu nie miał na kim wywrzeć i zamknął go w sobie.
— Ale nim wyjedziemy — zawołał Müller — jeśli wy nie chcecie, to ja się pójdę dowiedzieć do zamku... okazuje się, że Krajski był oszukany, bo to uczciwy człowiek, że ta sługa musiała być... kat ją wie, kto ona była... Mnie to oburza... pozwól mi się pójść dowiedzieć.
— Po co się dowiadywać! — krzyknął jenerał, zrywając się z krzesełka — ja wiem wszystko. Nie kochała mnie żywa, nie mogła mnie kochać, gdy wstała z martwych... chcę o niej zapomnieć! zapomnieć! zapomnieć!
Müllerowi żal się prawie zrobiło tego dzikiego napoły człowieka, który pragnął właśnie tego, co nigdy na żądanie nie przychodzi...
Puzonowi pilno było nietylko wyjechać, ale pozbyć się wszystkiego, co mu żonę przypominało, powozy powyprawiał inną drogą do stolicy... a że i widok doktora go męczył, wręcz mu zapowiedział, że mógłby wrócić czy do szpitalów wojennych, od których był czasowo odkomenderowany, czy gdzieby sobie sam życzył.
Müller oświadczył smutno jakoś, że powróci chyba do Warszawy. — Trzeba i to przyznać jenerałowi, że pieniężnych swych zobowiązań względem doktora dotrzymał, poczem, zostawiwszy mu swój powóz jeden, prawie bez pożegnania, przybity, znękany, kazał się wieźć za partyą więźniów, która go poprzedzała. Można sobie wyobrazić, z jakiem usposobieniem jechał dla Polaków i Polski... Twarz jego w ciągu kilkunastu godzin zmieniła się tak strasznie, jak po najcięższej chorobie. Na najpierwszej stacyi połamał żebra poczmistrzowi, który mu parę słów odpowiedzieć śmiał... a co dalej... nie wiemy...




XVI.

Müller smutny jakoś stał w ganku domostwa, które opuszczał jenerał, podał mu rękę na odjezdnem... i długą chwilę pozostał zamyślony głęboko. Ruszył potem ramionami, poskrobał się po nabrzęklinach wczorajszych i zawlókł się do izby, aby rzeczy swe uporządkować i zabrać się do odjazdu. Wprzódy jednak musiał się dowiedzieć w zamku.
Dr. Ernest Müller nie był, jak widzimy, zły człowiek, a miał ten przymiot, iż był nadewszystko praktyczny...
Często powtarzał to sam do siebie, dla własnego usprawiedliwienia:
— Wyrzekłem się mojego kraju, rodziny, uścisku ostatniego matki staruszki, błogosławieństwa ojca, małżeństwa i domu własnego, poszedłem między obcych, nie po to, ażebym stary i złamany powrócił na cmentarz bez kawałka chleba! Ba! życie ma swe wymagania smutne, a nieuchronne... Po cóż Puzonów tak głupi, a ta kobieta tak dziwaczna?
Z temi prawie myślami i wyrazami powlókł się powoli Müller do tego strasznego zamku, którego wspomnienie przejmowało go zgrozą... Tu cicho było, spokojnie, jak przedtem, chociaż pilniejszy badacz byłby dostrzegł w oknach górnych piątr od strony miasteczka kilka głów ukazujących się jakby na czatach.
Stały tam one, szczególniejszą baczność zwracając na gospodę, dopóki nie zobaczono, że jenerał z całą swą świtą odjechał. Jednakowoż i przyjście doktora musiało być obserwowanem, gdyż zaledwie wszedł w bramę, wybiegł naprzeciwko niego sam p. Krajski i poprowadził milczącego nie tam, gdzie wprzódy go przyjmował, ale do mieszkania własnego, skromnie urządzonego w bocznem skrzydle zamkowem.
Gdy się drzwi zamknęły za Müllerem, który musiał siąść, by spocząć, Krajski stanął blady naprzeciw niego, jakgdyby czekał rozkazów.
— Chciałem się widzieć z księżną — rzekł doktór cicho.
— Księżny wojewodziny od wczoraj niema w zamku — odparł Krajski nieśmiało, ale... — dodał, wahając się — jest list i przesyłeczka do pana dobrodzieja.
To mówiąc, Krajski poszedł ku okiennicy drewnianej przy oknie, otworzył ją, wyszukał zasłoniętą przez nią kryjówkę w murze, dobył spory pakiet ciężki i list, i wręczył oboje doktorowi, który pakiet skrył zaraz, a pismo z ciekawością czytać począł.
Co w niem znalazł, nie wiemy, ale na twarzy jego nie było najmniejszej oznaki wrażenia.
Znać się spodziewał tej treści i po chwili złożył list, chcąc go schować do kieszeni; jednakże, po namyśle, przystąpił z nim do komina, w którym ogień płonął, rzucił zmięty na żar i dopilnował, dopóki się całkowicie nie spalił.
— Pan nie raczy napisać nic do księżnej, choćby poświadczając, że wręczyłem wiernie, co mi było polecone?
Doktor spojrzał nań bystro.
— Nie, nie — rzekł — tylko głupi piszą... — a do siebie szepnął: — Scripta manent.
— Księżna radaby była cokolwiek wiedzieć — odezwał się Krajski.
— Napisz jej waćpan sam — powoli począł doktór — że pan jenerał w rozpaczy odjechał, że żadnych poszukiwań ani zemsty nie zarządził, że wszystko się odbyło daleko lepiej, niż ja się mogłem spodziewać... Jednakże to natura gwałtowna, czasem zmienna w postanowieniach, a przywiązanie jego do żony nadzwyczajne, potrzeba się mieć na baczności i nie zawadziłoby usunąć się jak najdalej, w jak najbezpieczniejszy zakąt cichy, gdzieby nikt o jenerałowej nie wiedział. Dziś już wątpię, ażeby miłość jego dla niej się wróciła, ale chęć zemsty przyjść jeszcze może.
Jenerał jest mocen w Polsce dokonać, co zechce... Gdyby żonę znalazł, niezawodnieby ją z mocy swych praw mężowskich porwać kazał i osadzić w jakim monasterze rosyjskim na całe życie. Z tem odezwał on się nawet w końcu. Życzę więc — mówił doktór — aby mogła wyjechać za granicę co najrychlej i nigdy do tego kraju, który w mocy ich jest, nie powracała.
Krajski słuchał z uwagą wielką tak, jakby chciał słów tych na pamięć się wyuczyć, by je jak najwierniej powtórzyć.
— Tak — mówił, siedząc ciągle, doktór — powiedzcie księżnej wojewodzinie, niech chwilowemu uspokojeniu jego nie ufa... człowiek bardzo gwałtowny. U niego spokojność jest wyjątkowa i rezygnacya także, namiętność jedna trwałą i niezmienną. Zbyt wiele tej kobiecie poświęcił, ażeby mógł o tem zapomnieć i skończyć na obojętności. Ma on wprawdzie pomiędzy swoimi nieprzyjaciół wielu, ale ma i przyjaciół silnych i protekcyę w Petersburgu... a co tam chcą, to się w Polsce zrobić musi.
Nie dostrzegł Müller, że na to mimowolnie wstrząsnął ramionami pozornie spokojny zupełnie Krajski i mówił dalej:
— Donieście księżnej, co mówię: jest to rzecz wielkiej wagi. Kobiety łatwo się trwożą, ale też łatwo zapominają o niebezpieczeństwie. Najmniejszy rozgłos tej historyi nadany obudzi w Puzonowie i gniew i pragnienie zemsty i obrażoną dumę. Ma on tu swoich, i gdyby sam nie był w kraju, potrafi przez nich sięgnąć po zdobycz swoją. A teraz, gdyby się ona w jego ręce, w jego szpony raczej dostała, za nic ręczyć nie można... Monaster, jak grób: kogo pochłonie, nie odda więcej.
Spojrzał doktór na Krajskiego, który stał, milczał i nie czynił uwag żadnych.
— Powiedzcie księżnej, że jadę z powrotem do Warszawy. Jeśliby mnie potrzebowała, jestem na jej usługi.
Tu zawahał się i spojrzał w oczy Krajnikiemu, który słuchał z nieruchomą bladą twarzą, nic nie mówiącą.
— A to jeszcze dodać potrzebuję — dodaj doktór — iż dla samych siebie, pod przysięgą, nie powinniście bąknąć ani słóweczka o mnie, o tem, co się tu stało wczoraj, o moich... moich stosunkach z księżną wojewodziną. Wprawdzie ja jestem mały człowieczek, to prawda, ale... i ja, widzicie, mam stosunki, mam stosunki różne... z wielkimi... Zgubić łatwo bym się nie dał, a broniąc, no... mam i ja zęby, mogę... pokąsać...
Dziwny uśmieszek przebiegł po bladej twarzy doktora.
— O to szanowny konsyliarz możesz być zupełnie spokojny. W naszym własnym interesie — rzekł Krajski — leży milczenie. Wprawdzie awantura rozgłośna, trudno zapobiedz, żeby nie gadano, aleśmy nadali plotkom zupełnie fałszywy kierunek. W tej chwili wiedzą wszyscy w miasteczku, że jenerałowa w nocy z drugą kobietą uciekała na prostej chłopskiej furmance ku lasom. Jej ucieczka z zamkowemi sprawami nie ma najmniejszej styczności. Na to się zaradzi.
Wczorajsza przygoda w lochu już się zatarła... ludzie, którzy byli świadkami, odesłani do dóbr ukrainnych, na Śląsk, każdy z osobna, i wiedzą dobrze, że im gęby otworzyć nie wolno.
Doktór popatrzał na Krajskiego, oddychał wolniej, zniżył głos nieco.
— No, mówmy otwarcie — rzekł — wiecie, że ze mną nie powinniście robić tajemnic, przyłożyłem rękę do tego, co się stało... nie kłamcie przede mną... księżna wojewodzina z jenerałową muszą tu jeszcze gdzieś w zamku być ukryte. Jużcić pewnie nocą nie uciekały.
Krajski szarpnął się za wąs.
— Jako żywo — odparł szybko — jako żywo, tu ich niema już od wczoraj, ręczę panu za to. Gdzie są, o tem powiedzieć nie mogę, (poprawił się) bo, prawdę rzekłszy, ja nie wiem, dalipan nie wiem, ale ręczę, iż wczoraj wieczorem opuściły zamek.
— Zresztą, muszę panu wytłómaczyć się — dorzucił Krajski — iż zamek ten należy wprawdzie do blizkich krewnych księżny wojewodziny, ale my jej prawie nie znaliśmy. Spełniły się rozkazy pana kasztelana... a dalej, to już do nas nie należy. Obcy jesteśmy tym sprawom... Zamek zwykle pusty, nikt na nim od dawna nie mieszka, oprócz mnie, który się tu męczę, jak w klasztorze... bo to straszna pustka... a... — tu Krajski, ogromny drab rycersko wyglądający, przeżegnał się prędko — a prawdę rzekłszy, nie bardzo nawet w niej spokojnie.
— Dlaczego? — spytał doktór.
— Duchy chodzą i przeszkadzają po nocach — cicho odparł rządca.
Müller nie od razu zrozumiał o co chodziło, a potem śmiać się zaczął i ruszać ramionami pogardliwie.
— Co dziwnego — dodał rządca — wczoraj pochowaliśmy trzy trupy nad stawem, a kto może wiedzieć, ile tu podobnych historyi z nieboszczykami się trafiło... Wiadomo przecież, że dusze, w czyścu zostające, na takie miejsca powracają...
To już dla Müllera było rzeczą wcale nie zrozumiałą; słuchał prawdziwie, jak o żelaznym wilku, w końcu począł się do wyjścia zabierać. Skorzystał tylko z dobrego usposobienia Krajskiego i kazał sobie dać zamkowe konie do najbliższej rezydencyi znajomego pana... myślał nawet o zapasach na podróż, ale nim to życzenie wyraził, opamiętał się, że go się pozbyć gotowi i dać mu co zatrutego... zamilkł więc i kieliszka wina ofiarowanego nawet przyjąć już nie chciał.
Rządca troskliwy przeprowadzić go życzył do gospody, ale i tej grzeczności Niemiec odmówił, a po krótkim spoczynku wrócił do gospody, skąd konie zamkowe nazad gościńcem ku Warszawie go powiozły.
Tak się bardzo cicho i spokojnie skończyła przygoda tajemnicza, o której mówiono długo w okolicy, ale historya jenerałowej rosyjskiej przerobiona została przez lud wedle jego myśli i usposobień na krwawy dramat, z Polską nie mający styczności, nie przypuszczano bowiem, żeby owa pani Polką być mogła, a wmieszano do niej tyle obcych ingredyencyi, iż w nich prawda utonęła na wieki.




XVII.

Wkrótce potem spadkobierca księcia wojewody, pan podczaszyc, który trzymał dobra po nieboszczyku i z tego powodu miał liczne stosunki z księżną wojewodziną wdową, otrzymał niespodzianie zawiadomienie, że się ze wsi do miasta przeniosła na mieszkanie i osobiście się widzieć z nim pragnęła.
Odmalowaliśmy już pobieżnie pana podczaszyca, który był utworem epoki, jakich ona liczyła niemało. Najlepszy człowiek w świecie był też w świecie najlekkomyślniejszym człowiekiem, istotą sztuczną, stworzoną do zjadania sukcesyi i zlizywania z życia słodyczy tak, jak dzieci miód z chleba zlizują. Zjadł był w ten sposób bardzo wesoło kilka spadków po mieczu i kądzieli, a teraz się zajmował smacznym kąskiem po księciu wojewodzie. Już mu wprawdzie tak zęby nie służyły, jak dawniej, ale człowiek podobno najwięcej jadła psuje, gdy go potrzebuje najmniej.
Pomimo nader smutnej epoki, w której mu żyć przyszło, podczaszyc był z natury wesół i kwaśnych nie cierpiał, a od deklamatorów uciekał jak od ognia, żartował ze wszystkich, począwszy od siebie samego; lubił jeść, pić, a do kobiet miał prawdziwą słabość, czepiał się do każdej. Im bardziej starzał, (chociaż wiek i jego ślady starannie zacierać i maskować umiał) tem namiętność ta niewłaściwa jego latom więcej nim zawiadywała.
Teraz tylko ów najukochańszy Betiny schodził znowu na łatwe miłostki, które on sam nazywał, szydząc, holenderskiemi. (Wiadomo, że wówczas wszystkie należności dukatami holenderskimi się zaspokajały).
Pomimo podstarzenia nie zmienił był wcale rodzaju życia i bawił się jak mógł, byle zabawić. Otaczająca go żałoba kraju wcale go nie dotykała, bo uczucia miłości ojczyzny nie pojmował wcale; wszystko mu było jedno mieć do czynienia ze swoimi czy obcymi urzędnikami. Unosił się nad ambasadorami obcego państwa, jako ludźmi najlepszego w świecie wychowania... a gdy mu ich dzikość zarzucano, tłómaczył ją tem, że ich niepotrzebnie drażniono. Słowem, podczaszyc stworzony się zdawał, aby jeść, pić, dowcipkować i iść drogą życia w skokach aż do mogiły. W gruncie, jak wszyscy egoiści, był to człowiek słodki i miły, chciał ze wszystkimi być dobrze i kłaniał się wszystkim, nie sprzeciwiał się nikomu, pozwalał mówić i utrzymywać co się komu podobało, ruszał ramionami na kłótnie i namiętne walki, jako na rzeczy niezrozumiałe... a że nikogo bardzo nie kochał, mógł miłość swą rozdzielić na wszystkich.
Księżnę wojewodzinę szanował, już to, że był do tego nawykł od młodu, już że mając z nią różne interesa, wielką grzecznością zawsze coś od niej utargować potrafił.
Dowiedział się o jej przybyciu prawie z przyjemnością, zawadzać mu nie mogła wcale, a w pewnych wypadkach miał zawsze prędki i łatwy kredyt u wdowy. Potrzebował go często, bośmy zapomnieli powiedzieć, że był graczem namiętnym i część znaczniejszą tych fortun, które w jego rękach stopniały, zostawił na zielonych stolikach... europejskich stolic. Chwalił się nawet czasem z ogromnych sum, które wygrywał w Paryżu u Maryi Antoanety.
Księżna wojewodzina wyniosła się była od razu po śmierci męża z pałacu, ale miała własny dom, opustoszony nieco, przy Miodowej ulicy (która wówczas inaczej wcale wyglądała). Ten z jej rozkazu został wyporządzony, uczyniony wygodnym, a podczaszyc część mebli z pałacu starego dobrowolnie do niego ofiarował.
W podobnych razach bywał on zwykle niepomiernie hojnym i znalazł się też wspaniale, oddając co było najlepszego. Skutkiem tego daru i niewielkich zresztą wydatków pałacyk przy Miodowej ulicy przybrał wcale miłą fizyognomię. Wewnątrz było to poważne, ale prawdziwie pańskie cacko.
Zastosowano się do upodobań pani, która lubiła około siebie ten wykwint dobrego smaku, nie rażący, nie widoczny, na którym prawdziwi tylko znawcy poznać się mogą.
Od kilku dni już księżna wojewodzina, która ze światem wielkim prawie była zerwała stosunki, mieszkała w swoim pałacyku, i tu też powołany przez nią zjawił się pan podczaszyc.




XVIII.

Znalazł pokoje puste i, nim o jego przybyciu znać dano, rozpatrywał się w nich. Surowe oblicze salonu nie podobało mu się, meble były czarne, okryte ciemnym aksamitem, ściany pomalowane kolorem pompejańskim i dwa tylko obrazy religijne zdobiły je, przypominając tragiczne sceny z żywota Chrystusa.
— Coś to mi nadto wygląda na klasztor — rzekł do siebie podczaszyc — boję się, żeby księżna nie popadła w dewocyę, ale czułych dusz jest to koniec zwykły: nie mogąc się umizgać do ludzi, wdzięczą się do Pana Boga. Jeśli mi tu przyjdzie pobyć dłużej, dostanę kataru lub nerwowego napadu...
Nagle zaszeleściła suknia jedwabna. Podczaszyc się obrócił i z otwartemi ustami stanął jak wkuty w ziemię. Przez salon przechodziła właśnie słusznego wzrostu kobieta, która mu przypomniała straszliwym sposobem księżny wojewodzinę, gdy była młodą, tak, że z początku nie wiedział, czy nie powinien jej powitać, i czy to nie była cudownie odmłodzona... stryjenka.
Podobieństwo rysów było tak uderzające, iż podczaszyc oniemiał; zauważył w chwili, gdy się przez salon przesuwała, że prześliczna jej twarz była na skroni opasana różową blizną, niby śladem zagojonym cierniowego wieńca.
Podczaszyc nie był wcale skłonnym do marzenia o tragicznych i tajemniczych historyach; ale to zjawisko, które nagle znikło mu z oczu, wprawiło go w zadumę głęboką.
— Kto to mógł być? — zapytał siebie — czy mi wypada o to spytać księżnę, czy milczeć?
W tej chwili, gdy wsparty na stoliku dumał, drzwi otworzyły się powtórnie, i księżna weszła, podczaszyc nie mógł się powstrzymać od porównania tych dwóch twarzy tak niesłychanie do siebie podobnych. Ta tylko była starsza o wiele.
— Przepraszam kochanego kuzyna, żem go fatygowała — odezwała się po przywitaniu księżną — darujcie mi, my biedne kobiety same sobie nigdy w niczem rady dać nie umiemy.
— Ja jestem na usługi, bylem potrafił.
— Ale to bardzo mała rzecz, a ja sama nie jeżdżę nigdzie i postarać się o nią nie potrafię.
Macie stosunki w urzędowym świecie — dodała po chwili — wyróbcie mi... paszporty.
— Dokąd? — zapytał zdziwiony podczaszyc — za granicę?...
— Potrzebuję... potrzebuję być w Petersburgu.
Podczaszyc pośpieszył zapewnić, że mu to przyjdzie z największą łatwością, ale nie krył zdumienia swego, po co księżna, nie mająca żadnych interesów, mogła jechać do Petersburga, dokąd zwykle ci tylko się wybierali, którym dobra skonfiskowano, co je okupić chcieli pokorą lub wystarać się sobie o nadanie cudzych.
— Jeśli mi księżna pozwoli uczynić uwagę, rzekłbym — odezwał się podczaszyc — że to podróż ciężka, długa i nieprzyjemna. Nikt jej nie podejmuje bez konieczności i przymusu, a nie rozumiem, coby księżnę wojewodzinę skłaniać do tego mogło. Jeśli jest interes do zrobienia, mybyśmy go i bez podróży fatygującej przez ambasadora ułatwić potrafili.
Księżna się widocznie zmieszała, spuściła oczy, bawiła się chusteczką i rzekła półgłosem:
— Ja... nie mam interesów... ale... są pewne ważne pobudki, które mnie do tego skłaniają.
Podczaszyc, jeszcze bardziej zdziwiony, w nią się wpatrywał; przyszło mu na myśl, że panie często na starość niepotrzebnie się do polityki mieszają, i uląkł się, by wojewodzinę patryoci jacy nie uwikłali w niebezpieczne roboty... przestraszony więc, nie mogąc się oprzeć domysłom, dodał:
— Nie śmiem dowiadywać się, ani odgadywać powodów, jednakże... gdyby w nich miała udział polityka, losy kraju, ośmieliłbym się uczynić uwagę, że podróż może być nietylko bezskuteczną, ale niebezpieczną.
— O! ja się wcale nie mieszani do polityki — odpowiedziała wojewodzina — bo jestem tego przekonania, że ludziom zdaje się tylko, iż na nią wpływają, gdy w istocie Opatrzność rozrządza fosami narodów.
— A tak, pani! — gorąco dodał podczaszyc, któremu ciężar wielki spadł z piersi — ta cała polityka nasza funta kłaków nie warta... to się na nic wszystko nie zdało.
Po tym wykrzyku nastąpiło milczenie. Podczaszyc im mniej się dowiedział, tem gwałtowniej czegoś dopytać się pragnął.
— Mogę więc rachować na twą usłużność — odezwała się wojewodzina — że paszporty mieć będę.
— Niezawodnie, z ambasadorem widuję się co dnia, lubi mnie, mogę to wyznać śmiało — zawołał podczaszyc — ale raz jeszcze, czy nie mógłbym odradzić podróży tej?
— Nie! — sucho odezwała się księżna.
Nie wypadało się pytać, bo toby już było wścibstwem i niegrzecznością. Stary elegant się ukłonił.
— Dla kogo mam wziąć paszporty? — zapytał posłusznie.
— Dla mnie... Czy można ogólnie wyrazić: z dworem?
— Tak bywało — rzekł podczaszyc — dziś wątpię, wymagają imion i nazwisk towarzyszących osób... koniecznie.
— A więc... ja je panu dam.
To mówiąc, zatrzymała się księżna i powstała.
— Czy zaraz?
— Toby było najlepiej.
Wojewodzina wyszła żywo i zabawiła długą chwilę w swych pokojach. Podczaszyc tymczasem rozmyślał o zjawisku i łamał głowę nad powodem podróży. Przyszło mu nawet na myśl, że, mimo zapewnień wojewodziny, mogła jechać starać się o uwolnienie Ignacego Potockiego, Niemcewicza, Kościuszki... tylko nie Kapostasa... Ruszył ramionami...
— Nie chce mi powiedzieć! to mniejsza! ale ją jednak jeszcze zagadnę! tak! muszę.
Wojewodzina powróciła z kartką w ręku... widocznie zafrasowana.
— A więc — rzekła — jadę ja... jedzie ze mną... rezydentka pani Helena...
Tu jej głosu zabrakło, zarumieniła się, musiała usiąść i, spuściwszy głowę na papier, wyczytała:
— Helena... Swobodowa.
— Jak? jak? — zapytał zapisujący w pugilaresie podczaszyc — Swobodowa, cudzoziemka.
— Czeszka... — cichym głosem dodała księżna. — Moja służąca Maryanna... i stary kamerdyner — wyrzekła pośpiesznie, chowając papier.
— Czeszka? — zapytał podczaszyc — ale jeśli tak jest, to powinna mieć paszport austryacki.
— Nie ma go, bo się urodziła i wychowała w Polsce — śpiesznie znowu odwracając wzrok, wymówiła wojewodzina, okazując mu nieco zniecierpliwienia.
Grzeczny kuzynek złożył pugilares, ale zatrzymał się jeszcze.
— Mościa księżno — rzekł — nie wątpię, że memu szacunkowi i czci dla siebie wierzysz... w imię ich pozwalam sobie raz jeszcze uczynić uwagę, że ta podróż, jeśli nie jest koniecznością, to być może nieprzyjemną i nawet niebezpieczną.
— Ale gdyby koniecznością nie była, czyżbym ją podejmowała? — zapytała wojewodzina.
Podczaszyc zamilkł, nie było co mówić więcej; stary kamerdyner wszedł właśnie, meldując doktora Ernesta Müllera. Księżna prosić kazała.
Ukazanie się doktora zawsze gości rozpędza. Stary młodzieniec wziął kapelusik pod pachę, skłonił się wedle prawideł, pocałował w rękę księżnę i skierował ku drzwiom, w których właśnie ukazała się żółta, pergaminowa twarz doktora Müllera i jego trzcina z gałką złotą.




XIX.

Zastał on wojewodzinę po krótkiej rozmowie zarumienioną więcej, niż zwykle, i widocznie zakłopotaną.
— Pani! — rzekł po przywitaniu — pewnie się zdziwisz moim odwiedzinom, nieproszonym na ten raz... ale mnie sprowadza troskliwość o jej dobro i życzliwość prawdziwa...
— A! mój doktorze, wdzięczną ci za nie jestem... mów, proszę, o co chodzi.
— Dowiaduję się — zniżając głos, rzekł doktór — iż pani wybierasz się do Petersburga. Czy to być może?
Była chwila milczenia.
— Tak jest — odparła wojewodzina, wzdychając.
— Czy pani jedziesz sama?
— Jak to rozumiesz?
— Z kim? bo przecież nie... — zawahał się — nie z jenerałową.
— Mówmy więc otwarcie, gdyś tę drażliwą strunę zaczepił — poczęła księżna — jadę z nią i tylko dla niej.
Doktór uderzył w ręce i chwycił się za głowę.
— Na miłość Bożą! ależ to się zowie leźć w lwią paszczę dobrowolnie! Po co? nie rozumiem! W Petersburgu mieszka teraz Puzonów, którego nie opuściła ani chęć zemsty, ani pamięć doznanego bólu... a jeśli wypadkiem, który bardzo trafić się może, dostrzeże, dowie się... ta kobieta zgubiona!! To niebezpieczeństwo przechodzi wszystkie, jakim uległa w życiu... I na miłość Bożą, po co, dlaczego się na nie narażać?
Słów mu zabrakło — spojrzał na księżnę, załamał ręce.
— Nie rozumiem — dodał — nie pojmuję. Jenerałowa nie jest bezpieczną nawet w Warszawie, na miejscu waszem wywiózłbym ją za granicę... a pani... a ona... chcecie dobrowolnie narazić się na prawie nieuniknioną dolę straszniejszą nad wszystko!
Albo panie nie macie wyobrażenia o niebezpieczeństwie, lub kusicie pana Boga. To niepojęta lekkomyślność, która cudem chyba ujśćby mogła bezkarnie.
Księżna słuchała milcząca, zasępiona, nagle poczęła płakać, ręce jej splotły się rozpaczliwie i cichuteńkim głosem mówiła do doktora:
— Wszystko to wiem, pojmuję, wybolała mi od tego dusza... ale jak się oprzeć nieszczęśliwej, dla której całą pociechą jest to, że... poświęci się dla zbawienia ukochanego...
— Ukochanego? — z podziwieniem zapytał doktór — kogo?...
— Człowiek, którego w życiu jednego kochała, jest w niewoli.
— W jakiej?
— W fortecy... pod strażą.
Doktór szydersko, z politowaniem śmiać się zaczął, zżymając ramiona.
— I cóż wy słabe niewiasty w miejscu obcem poradzić na to możecie? Myślicie, że więzienia tamtejsze to polska wieża, do której wchodzi kto chce, i wychodzi z niej kto sobie życzy? Nie łudźcie się: tam więźniowie są dobrze strzeżeni i dostęp do nich trudny... ani ulgi im przynieść, ani ucieczki ułatwić niepodobna... to są próżne marzenia.
— Ja to wiem — odparła wojewodzina — ale przekonać nie potrafię... niech zobaczy, niech się dotknie, aby wiedziała, że ja jej mojego poświęcenia nie skąpię, że moja miłość nie jest egoizmem samym.
Patrząc na jej łzy, na rozpacz, na te gwałtowne wybuchy, na rojenia nadziei, żal mi jej i, mimo przekonania o bezsilności naszej, odwodzić jej od tego nie śmiem, nie potrafię. Trzeba jechać, doktorze.
— Trzeba zginąć, komu zguba przeznaczona... na to więc niema ratunku — zawołał doktór — nie mogę pani przekonać o grożącem niebezpieczeństwie, a więc odkryję jej wszystko.
Rozstaliśmy się z jenerałem — mówił dalej — w najlepszych stosunkach, nie posądzał mnie o nic, zachował mi więc dawniejszą swą przyjaźń i pisuje czasem do mnie. Z tych listów widzę, że namiętność w nim nie wygasła, zmieniła się tylko... pragnie zemsty. Oto donosi mi, że przez ambasadora polecił czynić poszukiwania jenerałowej, że naznaczył nagrodę... za samą o niej wiadomość, i że postanowił jak najmocniej porwać ją, by osadzić w monasterze. Pani wiesz, że w naszym kraju wszystko im wolno, cóż dopiero, gdy kto własnej żony poszukuje?
Doktór zamilkł.
— Mów z nią sam — odezwała się wojewodzina, wstając — może ją przekonasz.
Na te słowa z wielkiem podziwieniem obojga, z za krzesła księżnej, usłyszeli odpowiedź spokojną:
— Ja tu jestem...
W istocie niepostrzeżona stała już od kwadransa, słuchając rozmowy całej, Hela, a twarz jej nie okazywała najmniejszej obawy ani wzruszenia; owszem uśmiechała się łagodnie.
Przyklękła na kolano przed księżną, pocałowała ją w rękę, objęła rękami i odezwała się z zapałem:
— Moja pani najdroższa... moja...
Obie w uścisku płakać zaczęły.
— Prawda? jam szalona, jam opętana, jam nielitościwa — mówiła, powstając powoli — jam samolubna istota, dla fantazyi narażam szczęście, spokój... a! łajcie mnie! ale nie potraficie tak nielitościwie złajać, jak ja sama... a jednak jest siła, co mnie upokorzoną ciągnie tam! gdzieś ku chmurnym przeznaczeniom. Kocham tego człowieka, on jest w więzach, w niewoli; tam, gdzie siła męska i przebiegłość nie starczy, kobiecej dopiero chytrości i uporowi otwiera się pole... Czuję w sobie potęgę... mam nadzieję, że ja, jabym go uwolnić potrafiła.
Ale pocóż ty, pani moja najdroższa, masz dzielić losy moje... puść mnie, pójdę sama.
— Nigdy w świecie! — przerwała księżna — jeśli jest jaka ocalenia ciebie nadzieja, to we mnie, samą nie puszczę.
Doktór słuchał tego wybuchu wcale niewzruszony.
— To po prostu szaleństwo! — zawołał.
— Szaleństwo czasem więcej niż rozum może — szepnęła Hela.
Doktór biedny nic już nie mówił.
— Czy kto kiedy przekonał kobietę? — odezwał się — tego jeszcze przykładu nie było. Ja uczyniłem, com był powinnien, panie zrobicie, co się im podoba.
Müller, wychodząc, widział, jak dwie kobiety rzuciły się sobie w objęcia, i słyszał, jak Hela zawołała:
— Jedziemy!




XX.

Na cesarskich pokojach rzędami stali wedle starszeństwa poustawiani dygnitarze, urzędnicy, wojskowi, dyplomaci zagraniczni, wszystek ten świat uprzywilejowany, który dopuszczony był do oglądania promieniejącego oblicza Semiramidy Północy.
Na twarzach zgromadzonych, pomimo ich powłoki urzędowej, martwości i zapieczętowania, czasami to wzrokiem, to ćwierćuśmiechem, to marszczką na czole zdradzało się jakieś uczucie; ale nieostrożny człowiek, co się tej zbrodni zdrady przeciwko samemu sobie dopuścił, karcił się natychmiast, ściągając lice na chłodną maskę, zmarzłą, jak skorupa ziemna Północy.
Z niepewnemi przeczuciami przyszłości stał w szeregu wojskowych blady, smutny, milczący mężczyzna w jeneralskim mundurze, mało komu bliżej znany, witany przez niewielu, mierzony ciekawemi oczyma przez wszystkich niemal przytomnych.
— Wiecie wy, kto jest ten jenerał? — szeptały dwie panie do siebie, z których jedna miała gwiazdę orderu św. Katarzyny u boku — ja go nie znam.
— To Dymitr Wasiljewicz Puzonów, który tak długo siedział w Polsce — odpowiedziała druga po cichu — trzeba przyznać, że to był przystojny i pięknie zbudowany mężczyzna... ale go tam ta Polska zniszczyła! Patrzcie-no, możnaby powiedzieć, że chorował, tak wygląda biednie.
— A! bo mówią o nim historye — przerwała dama krzyża — ja go nie znałam, ale słyszałam wiele. To prawdziwy romans w jego życiu. Cesarzowej wczoraj w Ermitażu opowiadał o tem sam Zubów, któremu o tem pisali z Polski... nie do wiary!
— A! ja nic nie słyszałam.
— Cesarzowa ciekawa była go zobaczyć... Wszyscy tam w Polsce pono jenerałowie źle z nim byli, ale Zubów go lubi i on tu lepiej wyjdzie, niż oni.
Drzwi od pokojów imperatorowej nie otwierały się dotąd. Mówiono, że kazała była do siebie przywołać członków senatu i za sprawę jakąś, nie po myśli swej urządzoną, sprawić im łaźnię.
Nawet stary Dzierżawin, którego Katarzyna dosyć lubiła za jego ody i obsypywała tabakierkami brylantowemi, nie mógł tym razem gniewu odwrócić.
W postępowaniu senatu cesarzowa widziała jakby chętkę samowolności, a to jej się podobać nie mogło.
Przypisywano tego dnia opóźnienie audyencyi napomnieniu ostremu, które miał senat otrzymać; zwolna prawidła etykiety zaczynały się zapominać, różnych rang ludzie zbliżali się do siebie, szeregi łamały, gdy nagle szelest od strony drzwi zrodził popłoch i przestrach nie do opisania. Cesarzowa była na ceremoniał niezmiernie czuła, mimo swej filozofii, każdy więc, popychając drugich, śpieszył zająć swe miejsce, poprawiano mundury, prostowano plecy... Podwoje otworzyły się z trzaskiem. Monarchini wchodziła.
Na głowie jej spoczywała malutka korona brylantowa. Suknię atłasową, niebieską okrywały koronki. Strój był wspaniały, smakowny i staranny, chód cesarski... ale tego nieszczęśliwego dnia senat otrzymał wymówkę... Zubów był w złym humorze, panie, otaczające imperatorową, kwaśne pokazywały twarze... i brwi Katarzyny marszczyły się groźnie, choć usta niby łaskawie mówiły.
Wszystkie głowy pochyliły się, jak łan makówek od wiatru; kobiety poprzysiadały do ziemi, mężczyźni połamali się w pół.
Cesarzowa szła szybko, roztargniona, zaledwie racząc spojrzeć na prezentowanych jej; niekiedy imię jakieś uderzyło ją, przemówiła słowo lub skinęła, a ten znak łaski starczył na pokarm szczęśliwemu długo.
W szeregu oczekujących stał Puzonów. Oczy Katarzyny podniosły się ku niemu i wlepiły w twarz jego ciekawie. Spytała go, czy z Polski przybywa, i kazała mu pozostać, aby się o sprawy zawojowanego kraju (za taki go już uważano) rozpytać.
Puzonów ucieszył się tym dowodem łaski i zaufania, po którym też i ci, co się z nim nie witali wprzódy, poczęli go sobie przypominać najczulej.




XXI.

Gdy się przyjęcie skończyło, mistrz obrzędów przyszedł uprzejmie dać znać jenerałowi, że Najj. Pani przyjmie go w swym gabinecie. Z radością ścigano oczyma szczęśliwego, który w dzień złego humoru dostąpił tak wielkiej łaski.
Wołając Puzonowa, Katarzyna chciała z ust jego posłyszeć i romansową historyę, o której szeptano w Ermitażu, i historyę zgniecionej Polski.
Puzonów, wszedłszy, zastał ją przy stole papierami zarzuconym. Jeden z sekretarzów senatu nadszedł był z papierami, ale skinienie odprawiło go za drzwi.
— Dymitrze Wasiljewiczu — odezwała się imperatorowa, wpatrując się w niego — wiem, słyszałam, żeście wiele wycierpieli w Polsce, ale spodziewam się, że zapomnicie o tem.
To, coście znieśli dla mnie i dla Rosyi, zapomniane wam nie będzie... a co z własnej winy — uśmiechnęła się z politowaniem — czas uleczy.
Była chwilka milczenia.
— Wszakżeście ożenili się w Polsce? cóż się stało z waszą żoną?
Rozkaz imperatorowej był wyraźny. Puzonów, ośmielony, w krótkich słowach odpowiedział, jakie go spotkały losy.
Taić byłoby napróżno: wiedziała ona wszystko. W czasie opowiadania oko zgasłe Katarzyny zapaliło się jakiemś uczuciem gniewnem, do którego miała usposobienie, brew się ściągała, w rękach darła kopertę z ogromną pieczęcią szwedzkiego kanclerza.
— Dobrze wam tak, Dymitrze Wasiljewiczu! — zawołała — czy to w Rosyi mało jest dziewic, żebyście towarzyszek życia szukali u tego zepsutego rozpustą i samowolą narodu, gdzie kobiety są tak zuchwałe, jak mężczyźni, i równie buntowniczego ducha? Aleście ukarani do zbytku, litość mam nad wami, to tak pozostać nie może. Ja nie pozwolę na to, ażeby bezkarnie działo się podobne bezprawie... Tę kobietę potrzeba porwać choćby wśród Warszawy, choćby w biały dzień, a że żyć z nią, spodziewam się, nie będziecie, należy ją zamknąć na wieki, postrzydz w monasterze i więzieniem do zgonu ukarać.
Wydam stosowne rozkazy ambasadorowi, jest dość zręczny, by bez jawnego gwałtu potrafił ją pochwycić, dość przebiegły, by odkrył, gdzie się schroniła... a monaster koło Archangielska aż nadto dla niej dobry będzie.
Wymówiwszy te słowa, spojrzała na jenerała, spodziewając się wyrazu wdzięczności za zainteresowanie się tak gorące jego sprawą. Ale Puzonów, który przed chwilą jeszcze pragnął zemsty, gdy ją ujrzał tak groźną i blizką, niewysłowione uczuł przerażenie jakieś. Pragnienie zemsty opuściło go, litość przyszła, stał milczący. Katarzyna odgadła, co się w jego duszy działo. Dziwną sprawą miłości własnej drażniło ją i gniewało, że wobec jej majestatu ktoś mógł żywić uczucie miłości i politowanie dla istoty, na którą ona gniew wywrzeć postanowiła.
Zmarszczyło się jej czoło.
— Milczycie, Dymitrze Wasiljewiczu — rzekła — milczycie, rozumiem to, pozostała w was niedogasła miłość dla tej nikczemnej istoty, dla tej buntownicy, którą kula rosyjska powinna była dosięgnąć pod Maciejowicami, ale ja tak pobłażającą, jak wy, być nie mogę.
W osobie waszej upokorzoną ja jestem i ojczyzna nasza, zwyciężyła nas jedna awanturnica i naigrawa się z nas, z potęgi naszej.
Rozkazujemy wam, jenerale, poddać się wyrokowi memu: kobietę należy zamknąć w monasterze, a my dla was znajdziemy na dworze moim kobietę, która wam tę stratę nagrodzić potrafi.
Puzonów milczał, nie było na to odpowiedzi. Imperatorowa wszakże niecierpliwem wejrzeniem wyzywała go na słowo.
— Mówcie — odezwała się — mówcie... jeśli wam w czem łaską moją mogę osłodzić życie.
— Najj. Pani — rzekł Puzonów — nie śmiem się przeciwić wyrokowi waszemu, którego łaskawość dla mnie uznaję... jednakże, gdyby mi było wolno prosić o co, błagałbym o zapomnienie win tej kobiety.
— Wy ją kochacie jaszcze? — żywo odparła Katarzyna.
— Nie, N. Pani — rzekł jenerał — ale się lituję nad nią, a może uznaję w tem winę moją własną, żem się zbyt starał o serce, które mi nigdy nie było przychyliłem i wcale się z tem nie taiło.
— To wasza sprawa... litujcie się, gryźcie — zawołała imperatorowa — to kara wasza, ale moja krzywda i upokorzenie darowane być nie może. Każdy z moich poddanych w Polsce reprezentuje mnie i Rosyę, a wielka Rosya i jej monarchini nie mogą ustąpić przed nikim...
Najświętszy synod wyrzecze o waszym rozwodzie, sprawę tę przedstawić mu każę, ale kobietę schwycić i ukarać muszę!
To mówiąc, uderzyła w stół ręką.
Jenerał milczący patrzał w ziemię.
— Do woli waszej — rzekła — albo podejmiecie się sami ją tu sprowadzić i oddać w ręce moje... jakimi chcecie środkami, lub wyślę kogo z poleceniem, ażeby ją z pod ziemi dobyto...
— Najjaśniejsza Pani — rzekł Puzonów — nie wiem, czy Waszej Cesarskiej Mości wiadomo, że ta kobieta... jest córką możnej osoby.
— Naturalną — przerwała imperatorowa.
— Że matka jest bogata, ma stosunki i wedle wszelkiego podobieństwa za granicę już ją uwieźć musiała...
Katarzyna uśmiechnęła się.
— Dymitrze Wasiljewiczu — rzekła — czy sądzicie, iż monarchini rosyjska ma tak krótkie ręce, iż za granicę Polski sięgnąć nie potrafią?
Czy sądzicie — dorzuciła — że dłoń, która pokonała Turków, zgniotła Polskę, podbiła Krym... i trzyma berło dziesięciu carstw, nie podoła dwom czy jednej kobiecie i to jeszcze Polce?
Puzonów skłonił się tylko.
— N. Pani, możesz uczynić co tylko zażądasz, ale przedmiot to, który nie zasługuje na to, abyś się nim zajmowała.
— O tem ja sądzę sama — wstając, rzekła Katarzyna. — Mówcie więc: podejmujecie się wy dostawienia mi tej kobiety do monasteru... czy... mam wydać rozkazy stosowne?
Puzonów zawahał się, nie wiedział jak postąpić: wydać ją na łup najemnikom, czy samemu stać się katem.
— Możecie uczynić, jak się wam podoba — dodała imperatorowa — ale uprzedzam was, że i was ukarać potrafię, jeśli rozkazy moje nie będą spełnione.
Katarzyna, groźnie patrząc, poczęła się przechodzić po gabinecie, niekiedy stając i wzrokiem szklanym, dziwnym, jak sztylet zimnym i przenikającym przeszywając swą ofiarę.
— Jakto! — mówiła — dla waszych fantazyi cierpieć ma godność mego państwa? Żaden z was, do wyższych powołany obowiązków, nie ma prawa rozporządzać sobą. Cześć jest wielka służyć mnie i krajowi, ale też obowiązki wielkie. Że się wam prosta jakaś podobała dziewczyna, której daliście nierozmyślnie imię żony, mają się ludzie urągać z moich jenerałów i szydzić z wychwyconej z rąk zemsty!
Nie! ja na to nie pozwolę... ona musi być ukarana, inaczej być nie może i nie będzie.
— Gdybym się podjął spełnienia rozkazów W. C. Mości — rzekł jenerał — mógłbym być posądzony o brak gorliwości, jeślibym nie potrafił ich wypełnić.
— Zrobi więc to za was kto inny! — zawołała surowo Katarzyna.
Z ukosa wejrzenie cesarzowej skierowało się na Dymitra Wasiljewicza. Rada była zobaczyć go przybitym, aby widzieć skutek swojej potęgi, urok i potęgę słowa monarszego, które w chwili zdołało człowieka zgnieść lub podźwignąć.
Spostrzegła imperatorowa, że jenerał był w istocie smutny i znękany, chciała więc okazać, jak Schillerowski Wallenstein, moc swoją rozjaśnienia tej twarzy zżółkłej i serca strwożonego i odezwała się, stając wśród gabinetu:
— A za zasługi wasze, Dymitrze Wasiljewiczu, monarchini rosyjska, która wdzięczną być umie, obdarza cię orderem św. Włodzimierza i tysiącem dusz na Białej Rusi.
Puzonów miał w oczach łzy. Przyklęknął na jedno kolano, skłonił głowę; biała pulchna i śliczna niegdyś rączka wyciągnęła się ku niemu; ucałował ją z uszanowaniem, z jakiem pobożni przyjmują Sakramenty. Imperatorowa skinęła mu głową na pożegnanie.




XXII.

Podczaszyc był jednym z tych łudzi wyżytych, na których już nic nie czyni wrażenia, oprócz nadzwyczajności: prócz wyjątków i niemożliwych dziwactw.
Mówiono o ks. Józefie, że równie znużony i ostygły znajdował przyjemność w towarzystwie najprostszego gminu kobiet, wcale niepodobnych do tych istot wyperfumowanych, które go śmiertelniej nudziły, im piękniejszemi i zalotniejszemi być chciały.
Podczaszyc wyszedł od księżny wojewodziny z obrazem tej piękności nadzwyczajnej, strasznej razem, która mu się przesunęła przed oczyma, jak widmo z krwawą blizną.
Dla człowieka, co nie wierzył w nic na świecie, widmo było właśnie najpożądańszem zjawiskiem. Łatwo zapalna głowa podczaszyca zapłonęła, stary młodzik oszalał. Podbudzona też była niezmiernie ciekawość tem podobieństwem Heli do wojewodziny, o której przeszłości wprawdzie szeptano niedorzeczne baśnie, ale podczaszyc wcale im nie wierzył.
Teraz przychodziła wątpliwość...
Piękność kobiety, arystokratyczne rysy, blizkie podobieństwo z wojewodziną, u której przebywała, zajęły niezmiernie podczaszyca. Chmurny wzrok, którym rzuciła nań przechodząc Hela, poruszył starego wietrznika do głębi, podniecił w nim namiętność, której się już doznać nie spodziewał.
Kobieta, która potrafi w starcu zgasłe obudzić uczucie i żądze, może zrobić z niedobitkami człowieka wszystko, co sama zapragnie.
Podczaszyc wyszedł rozmarzony...
Pierwszą myślą jego było, od kogo się tu dowiedzieć, jak wyśledzić, kto ona była?
Drugą nastręczającą się mimowoli, że z paszportami nie potrzeba było śpieszyć, gdyż to widmo zapewne z księżną wyjechać miało... W sumieniu spokojny był, zwłokę w podróży uważając za dobry uczynek: kto wie, co te kobiety same w Petersburgu spotkać mogło? Naostatek pomyślał jeszcze: jeśliby ta nieznajoma jechała z księżną, dlaczegoby on przez pamięć na kuzyna nie miał wdowie towarzyszyć?
Ognistą bywa młodość, to prawda, ale starość umie być stokroć gorętszą, bo nie ma czasu do stracenia.
Namyśliwszy się z sobą, podczaszyc postanowił wreszcie wnijść do ambasady... ale o paszportach nie mówiąc, tylko języka zasięgnąć co do podróży.
Był on tu dawnym znajomym i na najlepszej stopie żył z wszystkimi, co ją składali... Siewersa wprawdzie nie zastał, ale bardzo grzecznego i pięknie wychowanego Kurlandczyka, który jego kancelaryą dyrygował.
Tu miano go tak dalece za wiernego poddanego najjaśniejszej monarchini, iż często bardzo zasięgano od niego nawet poufnych informacyi. Podczaszyc nie kochał pewnie cudzoziemców, ale się ich lękał i lubił ze wszystkimi żyć w zgodzie, osobliwie z silnymi. W ambasadzie był jak w domu.
Kurlandczyk przywitał go tak, jakby mu w tej chwili rad był niezmiernie, i pochwycił go pod rękę.
— Szanowny panie — rzekł mu — nigdy milszym dla mnie nie mogliście być gościem. Ja tu prawie nowym jestem człowiekiem, co chwila uderzam o jakieś imię, wypadek, o których nie mam wyobrażenia.
— Kochany radco! — odparł, śmiejąc się, podczaszyc — stań się moim Telemakiem, z przyjemnością będę twym Mentorem... ale strzeż się naszych Kalipson...
— A! a! — zawołał Kurlandczyk — niechcący potrąciłeś właśnie o przedmiot, który ja wywołać chciałem. Znałeś jenerała Puzonowa?
— Tego, który był przy Igelströmie?
— Niema ich dwóch, o tym mówię właśnie.
— Trochę — rzekł podczaszyc.
— Wiecie jego historyę?
— Historyę? — szeptał podczaszyc, bijąc się w czoło — na Boga, wiem, że tam była jakaś historya... kobieta, ślub, ale nie pamiętam nic.
— No, to mi się na niewiele przydać możesz.
— Cóżeście wiedzieć chcieli?
Kurlandczyk się uśmiechnął.
— Pokazuje się — rzekł — iż pan jenerał, le beau Puzonov, zgubił gdzieś swoją panią jenerałowi, która mu nie wiem dokąd uciekła.
— Miała słuszność — zaśmiał się podczaszyc — on a beau être beau, i kuropatwy się przejadają. Ale gdzież się podziała jenerałowa?
Kurlandczyk ruszył ramionami.
— Właśnie w tem sęk. Powiedz mi pan, gdzie być może ukryta jenerałowa... a pozyszczesz łaski najj. monarchini.
— Jakkolwiek łaska mi ta droga — rzekł podczaszyc — nie mam wyobrażenia, gdzie stare księżyce i dymisyonowane jenerałowe kryć się mogą.
Poczęli się obaj śmiać.
Kurlandczyk w dobrym humorze odprowadził go do okna.
— Doprawdy — rzekł — czasem polityka składa się z różnych ingredyencyi. Każą ambasadorom naprzykład szukać zgubionych żon! Sama imperatorowa tem się interesuje... i wyznacza nagrodę i jak najusilniej przykazuje użyć wszelkich środków, aby ją pochwycić i do Petersburga odstawić...
— Mamy i tak dosyć do czynienia w Polsce... i daleko ważniejsze rzeczy, a tu nam Puzonów... w łaskach u Zubowa! każe żony szukać... choć pod ziemią... Miła zabawka...
— Wiesz co, baronie — odparł podczaszyc — zawsze to lepsze, niż... — ukąsił się w język — niż wiele innych rzeczy...
Kurlandczyk szybko spojrzał.
— Nauczcież mnie, gdzie ja mam szukać pani jenerałowej...
— Wiecie przynajmniej, gdzie się zgubiła?
— A! no, kędyś na granicy, ku Kijowu... ale tam rozesłano już rozkazy, a poszlaki są, że się miała udać do Warszawy.
— Do Warszawy! cha! cha! toby wam o wiele ułatwiło misyę dyplomatyczną — zawołał podczaszyc — ale zawsze będzie to... jak u nas mówią... szukaniem szpilki w stogu siana.
Wtem nagle, jakby błyskawica mignęła mu przed oczyma, podczaszyc w ręce uderzył.
Sapristi! już wiem!
— Co?
— Którędy dostaniecie języka!
— A zmiłujcie się, pierwsze kroki najtrudniejsze zawsze... dajcie mi się uchwycić tylko cienia, poszlaki... a resztę zrobią nasi ludzie.
— Ten cień i poszlaka, choćbym ją wam dał — odezwał się podczaszyc — wy z niej nie potraficie korzystać, ale posłuchajcie en bon camarade, może wam coś potrafię ułatwić...
Przyszło mi na myśl, że — uderzył się w piersi ze skruchą udaną i westchnął — pewna kobiecina, niegdyś bardzo ładna i miła, miała w swych więzach Puzonowa, nim się zakochał. Teraz już sobie wszystko, wszystko przypominam. U niej podobno poznał tę żonę! tak jest! tak! Ta kobieta mieszka w Warszawie i ona najprędzej wiedzieć będzie o jenerałowej.
— Ja ją wybadam.
Baron zarzucił obie ręce na ramiona przyjaciela, który przez czyste amatorstwo, przez grzeczność i usłużność podejmował się szpiegostwa.
Vous êtes bien bon!
— Zrobię, co potrafię, a nawzajem jeśli dla kuzynki mej starej księżny wojewodziny i jej dworu poproszę was o paszport, wszak...
Kurlandczyk zaczął się śmiać.
— Dam wam dla niej nie jeden, ale dziesięć paszportów...
Ścisnęli się za ręce.
— Byleby — rzekł podczaszyc — ta niegdyś piękna Betina nie wyjechała gdzie z kim, bo teraz w Polsce dla tych kobiet coraz mniej szansy.




XXIII.

Pożegnawszy jak najczulej barona, podczaszyc wsiadł do karetki i pojechał do domu.
Potrzeba udawania młodego człowieka czyniła mu niekiedy wypoczynek koniecznością, młodość bowiem kosztowała wiele. Nosił gorset, na nogach różne poduszeczki i sprężyny, skórę miał pod peruką ściągniętą w tył, aby wygładzić zmarszczki, co operacyę stanowiło bolesną. Dolegały mu trzewiki, włosy cudze na łysinie, zęby źle wstawione, wszystko. Dlatego parę razy na dzień zamykał się w domu i kamerdyner zaufany rozbierał go, moczył, suszył, farbował, restaurował, aby na wieczór był gotów.
I teraz, wpadłszy do siebie, podczaszyc natychmiast kazał przywołać starego sługę. Z obyczajów pana domyślać się każdy mógł, iż tym fabrykantem jego młodości musiał być przynajmniej Francuz, tymczasem w istocie był to Polak, a nawet Rusin, młodo wzięty do usług, który z podczaszycem podróżował wiele, popsuł sobie język, zmącił pojęcia, ale poświęciwszy się cały dla swego chlebodawcy, wprawny był we wszystko, czego jego położenie wymagało. Za młodu zwano go Stepankiem, został potem panem Szczepanem, a od powrotu z Francyi mianowano go Mr. Etienne.
Jak ci, co długo z kim żyli, zwykli przybierać potrosze obyczaje i nałogi towarzysza, Etienne był karykaturą podczaszyca, mało co od niego młodszą. Rozumie się, iż nie miał dlań podczaszyc tajemnic.
Wiedział Etienne, jak pana przyjąć wracającego z rannych, nużących odwiedzin: łóżko było wygrzane, szkandela stała jaszcze przy niem, bulion gotowy, szlafrok watowany jedwabny rozłożony na fotelu, buciki z futrem tuż.
— Etienne, mój przyjacielu — zawołał stary elegant, który najpierw zrzucił perukę, wdział szlafmycę i niewidzialne sznureczki z tyłu głowy rozwiązał, aby skórze dać folgę tak, że twarz jego nagle najdziwaczniej pomarszczyła się, pofałdowała i zwisła — Etienne, mój przyjacielu, czy ty nie wiesz co o Betinie?
Stary sługa oczy zrobił ogromne.
— O Betinie? jasny pan żartuje, toż to stara baba! chyba... inna jaka.
— Ale nie, nie, ta sama.
— A... to pocóż nam ona? — spytał Etienne.
Podczaszyc ruszył ramionami z niecierpliwości.
— Nam ona nie potrzebna — rzekł — ale od niej mógłbym się o czemś mi potrzebnem dowiedzieć.
— Ale i bez niej dowiemy się co potrzeba — z uczuciem obrażonej nieco dumy rzekł pod nosem Etienne, któremu szło o to wielce, aby kto inny w poufne posługi pana się nie wdzierał.
— Otóż nie, bo to nie moja sprawa, ale cudza i bez niej nic nie potrafisz.
Stary zamilkł, ale znać było, że panu jeszcze nie dowierzał; pokiwał głową i milczał dość długo.
— Bo widzi jaśnie podczaszyc — rzekł, odchrząknąwszy, tonem sentencyonalnym — na starość przychodzą człowiekowi nie do rzeczy fantazye... a jabym życzył trzymać się Pisma św.:

Abizail starego Dawida grzejąca.

— Daj ty mi pokój ze swoją Abizail, stary trutniu — rozśmiał się mimowolnie podczaszyc.
— A stara baba — wtrącił niepokonany Etienne, podając bulion — nikomu zdrowa nie jest.
Widzi jaśnie pan, młody to jeszcze zgryzie i jemu nic, ale uchowaj Boże w naszym wieku fantazya taka — śmiertelna... Ja radzę się trzymać... Pisma...
Podczaszyc zaczął się okrutnie śmiać, nie dając dokończyć.
— Klnę ci się honorem, że nie o mnie chodzi.
— Widzi jaśnie podczaszyc — dodał niepokonany Etienne, przyjmując i wkładając w szklankę wody zęby swego pana — mówią, że pierwsze miłostki w późniejszym wieku wracają. Człowiekowi zdaje się, że osoba była szczęściem onego czasu, a to młodość! Już gdyby się wróciła Betina, jaką była, jaśnie pan by się w niej tak nie kochał... i ja do swojego wracam, aby się trzymać Pisma świętego.
Podczaszyc siadł na łóżku i śmiał się do rozpuku, a powodzenie tego nieosobliwszego dowcipu wbiło tak w pychę Etienna, że go bez miłosierdzia ciągle powtarzał.
— No, stary, uwierzże mi raz i nie myśl, żebym ja był znowu tak dziecinny. Wiesz o Betinie?
Etienne milczał, dobył tabakierki i palcem w niej tabakę zbierał do kupki, namyślając się.
— Daj mi pan słowo honoru, że to nie fantazya.
— Ale głowo do pozłoty, jak ty mnie, znając, możesz posądzić, żebym miał fantazyę do stęchlizny...
— A! a! to dopiero mnie przekonywa — rzekł Etienne — to mnie konwikuje i powiem, że istotnie o Betinie wiem. Spotkałem ją temu trzy dni, a musi być koło niej źle, kiedy już mnie na kawę zapraszała...
— Jak wygląda?
— Alboż ja wiem jak wygląda? — zawołał Etienne — miała na twarzy różu i bielidła tyle, że wprzódy trzebaby oskrobać ją, nimby powiedzieć można, jak wygląda. Prawdę rzekłszy, fatalnie jakoś około jejmości i dlatego jest niebezpieczna dla jaśnie pana: gotowa namówić na niewiedzieć jaką egzorbitancyę!
Etienne lubił słów dosadnych używać, szczególniej pochodzenia łacińskiego.
Podczaszyca cała ta rozmowa wprawiała w humor doskonały, kazał sobie podać kieliszek hiszpańskiego wina z biszkoptem.
— Nie bój się — rzekł, wzdychając, do powiernika — nie dopuszczę się żadnej niedorzeczności, bo jestem zakochany...
Etienne parsknął śmiechem, usta sobie zatulił i uciekł do progu.
— Dawno? proszę pana? — spytał, gdy przeszedł śmiech serdeczny.
Podczaszyc spojrzał na zegarek.
— Od pięciu godzin.
— No, to do jutra będzie po chorobie.
— Wątpię — mruknął podczaszyc — to niedostępna i tajemnicza jakaś osoba.
Etienne sprzątał około herbaty, nie słuchając prawie, ale podczaszyc napół sam do siebie mówił:
— Piękna, dziwnie piękna! I piękność jej nie jest pospolita, ordynaryjna, ale w najwyższym stopniu arystokratyczna... a ta blizna na czole...
— Oj! oj! oj! — krzyknął Etienne — z blizną, niechże Bóg uchowa... tego jeszcze brakło na starość. Z blizną!
— Cicho tam! — ofuknął podczaszyc i dodał: — Betina gdzie?
— Więc to ona ma szukać panu tej blizny! — dało się słyszeć zamiast odpowiedzi.
— Ale ty dziś jesteś nieznośny.
— Ale bo jaśnie pan zapomina też i o podagrze i o kaszlu i o tem, co doktór mówił... Dosyć już mamy tych blizn...
Chwilę krótką trwało milczenie. Zwykłym argumentem podczaszyc rozmowę dokończył, podnosząc głos:
— Odsuń asan szufladkę, weź sobie dwa dukaty, a zostaw mi na toalecie adres do Betiny.
Etienne popatrzał na pana, pokiwał głową, poszedł do szufladki, którą wiadomym kluczem otworzył i zaliczywszy sobie wyznaczone wynagrodzenie, adres żądany napisał.
Spojrzał na zegarek.
— Teraz się pan zdrzemnie, a na porę ja obudzę.
— Tak! tak! — wybąknął już poczynający drzemać podczaszyc — tylko nie zapomnieć... obiad u pani Mniszchowej...
— Dobrze! dobrze.
Etienne przymknął okiennicę i wyśliznął się na palcach.




XXIV.

Zapukano do drzwi.
Kobieta, siedząca na wyszarzanej kanapce w ciasnym pokoiku przy ulicy Bednarskiej, zajęta cerowaniem starego szalu, który lepsze widział czasy, trzymająca oprócz tego ogromnego kota na kolanach, podniosła głowę zdziwiona i odezwała się:
— Proszę...
Drzwi uchyliły się i w nich przestępujący wysoki próg ostrożnie ukazał się człowieczek obwinięty w szal, otulony szubką zieloną aksamitną z sobolami. Pomiędzy lokami peruki a zawinięciem od spodu zaledwie para oczek szarych widna była, ale sam strój takie wzbudził w kobiecie poszanowanie, iż, faworyta zrzuciwszy z kolan, porwała się z siedzenia i instynktem prawdziwie kobiecym, najprzód pobiegła przejrzeć się w zwierciadle.
Nieubłagane... pokazało jej z całą szczerością nielitośnego przyjaciela, iż wcale na przyjęcie gościa nie była przygotowana; odwróciła się przerażona, chcąc prosić o chwilę czasu, gdy szal opadł z brody gościa i Betina poznała podczaszyca.
Załamała ręce.
— Ty tutaj!
Zdumienie było wielkie... pomyślała nawet, jak wszyscy nieszczęśliwi, którzy w cuda wierzą, iż pierwszego kochanka ruszyło sumienie, że przychodził, litując się nad jej losem, ofiarować jej jeśli nie rękę, to garść pełną.
— Pan tutaj? — powtórzyła z małym waryantem tym razem.
Podczaszyc uśmiechnął się zakłopotany. Pora była brzydka, mimo szalu dostał okropnego kataru, kichał straszliwie, bo w pokoiku było do zbytku gorąco, a kichanie dolegliwem się stawało z powodu maszyneryi, które fizyognomię i całe ciało eleganta podtrzymywały.
— Siadajże... aniele drogi.
Podczaszyc siadł w istocie.
— Widzisz! — zawołała, łamiąc ręce i nie dając mu przyjść do słowa — widzisz dzieło swoje, do czego mnie doprowadziłeś. Patrz: tylko ten pokoik i alkowa... szal ceruję sama!
Podczaszyc ruszył ramionami, ale sumienie go nie ruszyło wcale... oglądał się obojętnie.
— Prawda! — rzekł — strasznie tu paskudnie i słychać...
— To kot! to mój najdroższy anioł kochany... — zapominając się, że co tylko podczaszyca nazwała aniołem, — zawołała Betina.
— Anioł z pazurami! — rzekł podczaszyc, śmiejąc się — wszyscy u was anieli.
— Został mi ten jeden! jedyny!
I przycisnęła go do serca nieszczęśliwego starościna.

— No, ale mówże! co cię sprowadza? co? czy mi dasz pieniędzy?
— Do czego mnie doprowadziłeś!
Podczaszyc, nic nie mówiąc, dobył z jednej kieszeni sakiewkę próżną, schował ją, sięgnął do drugiej, znalazł kilka dukatów i położył na stole.

— Ale jakiż ty jesteś goły! — zawołała, patrząc na dukaty, starościna i powoli chowając je do kieszeni.
Przyznam ci się, że się więcej po tobie spodziewałam, widząc cię przychodzącego do twojej biednej, nieszczęśliwej Betiny....
— A cóż chcesz? I Salomon z próżnego nie naleje — odezwał się podczaszyc. — Mam tymczasem do ciebie prośbę...
Betina uśmiechnęła się, pogroziła mu na nosie.
— O! już — rzekła — już!
— Dalipan niewinną... — mówił podczaszyc. — Znałaś podobno tę, tę osobę, kobietę... z którą się potem ożenił jenerał Puzonów.
Starościna w ręce klasnęła.
— Otóż jest! jak nie znałam! doskonale, ona mnie wszystko była winna, niewdzięczna istota, ale nie umiała korzystać ze szczęścia. Ona, właściwie rzekłszy, była moich nieszczęść przyczyną, ona mi odebrała Puzonowa, ona... z jej przyczyny siedziałam zamknięta, kiedyś mnie uwolnił.
— Nie wiesz co się z nią stało?
— Co się stało? — powtórzyła starościna — ale to była waryatka! Puzonów taki piękny mężczyzna, bogaty, jenerał, ożenił się z nią, a ta mu uciekła i dała się zabić pod Podzamczem.
— Jakto? zabita?
— Kto ją wie! gadali różnie! mówili, że zabita, że mąż ją z doktorem jakimiś czarami do życia przywrócił... kto tam wie... Mówią, że doktór był czarnoksiężnik i dał jej tylko życia na rok, że potem raz, gdy byli z jenerałem, ona się nagle w proch rozsypała...
Podczaszyc zaczął się śmiać.
— Ale tak! — zdziwiona przerwała Betina — cóż to osobliwego, że czary upiora trzymały na świecie... Zresztą ja nie wiem nic... Nie wiem. Ludzie plotą, jakoby ona uciekła od jenerała, ale to bajki, bo pewniej, że, mając życia pożyczanego na rok, czy tam nie wiem na ile czasu, rozsypała się, gdy jej termin przyszedł.
Betina westchnęła.
— Nic nie wiesz więcej?
— Nie, chociaż tak mi ta nieszczęśliwa a głupia jenerałowa stoi na myśli, że ją ciągle widzę przed sobą... Wystawcie sobie, że, na rannem nabożeństwie u Kapucynów będąc, bo ja teraz bardzo jestem pobożna — wzdychając, rzekła starościna — byłabym przysięgła, że ją raz widziałam w ławce. Ale mnie głowa bolała i kręciło się w niej, to też miałam to widzenie osobliwsze, bo mi się zdawało, że ich siedziało obok siebie dwie jednakowe, jedna stara, druga młoda, a młoda miała jakąś czerwoną pręgę na czole...
Podczaszyc siedział na krześle, obojętnie słuchając. Nagle, gdy kończyła Betina, zerwał się jak opętany na nogi, usta wyciągnął, oczy zmrużył, powieki podniósł i, gdy starościna myślała, że kichnie, zawołał głosem ogromnym:
— To ona!
Betina oniemiała.
— Powtórz, powtórz, zaklinam, jak to było z tem widzeniem, jak to było? — wołał podczaszyc — to ciekawe widzenie...
— Ale mówię ci — zmieszana nieco powtórzyła jejmość — że poszłam na ranną mszę do Kapucynów, szaro było w kościele... modliłam się... bo ja się teraz pięknie modlę, ale Pan Bóg ani chce słuchać! Otóż modlę się, jednym razem w ławce widzę dwie jenerałowe, jedna stara... stara, druga młoda... dwoiło mi się w oczach.
— Pręga na czole.
— Czerwona blizna... niby... znak upiora — mówiła z głębokiem przekonaniem starościna — zlękłam się, ale powiadam ci, tak się okrutnie wylękłam, żem zamknęła oczy i po ciemku mówiłam modlitwę długo. Naostatek powoli ze strachem wielkim podnoszę powieki... patrzę... i niema nikogo... ławka próżna.
Oczywiście, że to było tylko widzenie.
Podczaszyc, wysłuchawszy, zaczynał już kłaść szal na szyję.
— Cóż to? już się wybierasz? — zapytała Betina.
— A muszę.
Starościna pochwyciła go za futerko.
— Aniołku mój! czy ty mnie dzisiaj tak opuścisz? czy cię sumienie nie ruszy? Ja jestem twoją ofiarą pogrążoną — (zaczynała powoli szlochać, ale niezgrabnie). — Żebyś ty mi choć pensyjkę jaką wyznaczył regularną... ty nie wiesz, w jakiem położeniu teraz starościna, okradziona, biedna i sama sobie jeść gotuje... w garnku!
Płakała. Podczaszyc ziewał, ale szal okrywał szczęściem ten dowód jego zatwardziałego serca. Niema na świecie okropniejszego widoku nad przypomnienie żywe grzechu młodości, który się zestarzał, któremu wiek odjął urok, poezyę, a narzucił łachmany i nędzę brudną.
Podczaszyc dążył ku drzwiom, coś mrucząc w ten sposób, że się to najrozmaiciej tłómaczyć dawało.
Nareszcie, oblegany ciągle, ręką pożegnał starościnę i kota, wtulił szyję w szal, opiął futerko i wyniósł się, cały zajęty odkryciem niespodziewanem.
Przez okno jeszcze wyglądała za nim Betina, wzdychając.
— Tacy oni wszyscy niegodziwi... tacy... zostawił mi pięć dukatów oberzniętych, a więcej go już moje oczy może oglądać nie będą!




XXV.

Trafiwszy na domniemany ślad jenerałowej, podczaszyc, jadąc, rozmyślał wielce, jakby najlepiej tę wiadomość zużytkować. Gdyby nie wrażenie, jakie na nim uczyniła, i nie miejsce, w którem przebywała, byłby niewątpliwie poszedł o niej oznajmić baronowi.
Z drugiej strony nie powiedzieć mu nic, wiedząc, gdyby się wydało, że jenerałowa znajduje się w poufałym mu domu księżnej, było trochę niebezpiecznie.
Widocznie szło rządowi rosyjskiemu o odkrycie tej pani... może spiskowała? może była politycznie poszlakowaną... może podczaszyc mógłby być posądzonym o należenie do spisku patryotycznego?
Na samo to przypuszczenie krew w nim do reszty stygła... Na to dla żadnej w świecie miłości ani pokrewieństwa nie byłby się chciał narazić! Sybir, kibitka, głód, chłód, pozbawienie wygód! może nędza, choroba... ach! obrazy te napełniały go trwogą.
— Co tu począć?
Z drugiej strony księżnę wojewodzinę, krewną i dobrodziejkę narazić!
Wyrzucał sobie już podczaszyc swoją zbytnią ciekawość.
— Potrzeba mi to było — mówił w duchu sam do siebie — leźć w tę kaszę? po co? dowiadywać się, śledzić, ażeby się dowiedzieć, że mogę w biedę popaść. Nie, stary nigdy rozumu mieć nie będzie, to darmo...
Konie go zawiodły do księżny, kazał się zameldować skłopotany.
W chwili, gdy wchodził do salonu, taż sama postać, to samo widmo z pręgą krwawą porwało się od książki z za stołu, podniosło, spojrzało nań i znikło.
Zimny dreszcz przebiegł podczaszyca.
— Prawdziwie jak upiór piękna! ale to wykapana wojewodzina, gdy młodsza była. Osobliwa rzecz!
Nadeszła wojewodzina.
— Musiałeś uważać — odezwała się od niechcenia przy powitaniu — jak ta moja Czeszka Swobodowa do mnie jest podobna.
— Podobna! — odparł podczaszyc — to nie jest podobieństwo już, to jest jednakowość, na to niema wyrazu. Ale jakże piękna! — składając ręce, rzekł podczaszyc.
Księżna uśmiechnęła się smutnie.
— A jak nieszczęśliwa!
Umilkli.
Rozmowa zwróciła się umyślnie na rzeczy potoczne; ale podczaszyc, który sobie był osnuł na prędce plan, począł mówić o ambasadzie, o chwilowej trudności w wyrobieniu paszportów, o tem, że Sieversa nie zastał i że bardzo dziwnej rzeczy dowiedział się od barona Benigsena, iż ambasada miała polecenie poszukiwania najpilniejszego pewnej zbiegłej żony jenerała.
Mówiąc to, patrzał w twarz wojewodziny, która, mimo wielkiego panowania nad sobą, strasznie pobladła. Wprędce jednak miarkując się, rzekła głosem słabym:
— To dziwna rzecz, że teraz i kobiety już pokoju mieć nie mogą. Któż to ta jenerałowa?
— Żona jakiegoś Puzonowa.
— Cóż oni od niej chcą? — zimniej już ciągnęła księżna.
— Nie wiem, ale to pewna, że radziby ją mieć w swych rękach.
Po twarzy wojewodziny przeleciało! znowu drgnienie jakby strachu.
— To niezawodnie ona! — rzekł w duchu podczaszyc — to ona!
— Wie pani — dodał, bacznie się w nią wpatrując — jabym teraz nie radził jechać do Petersburga, zwłaszcza, że nie rozumiem, coby tam panią prowadzić mogło. A nuż jakieś podejrzenie... jakie (dodał umyślnie) przypadkowe podobieństwo.
Wojewodzina bystro na niego spojrzała. Podczaszyc się uśmiechnął. Dawał widocznie do zrozumienia, że był o wszystkiem uwiadomiony. Księżna przestraszyła się nieco, ale udała, że tego nie rozumie.
— Bardzo wam dziękuję za troskliwość, — rzekła powolnie — ale są pewne okoliczności, które mnie zmuszają. Długo się namyślałam, walczyłam z tą myślą... ale muszę.
— Proszę wierzyć, że tylko troskliwość o spokój pani... natchnęła mi tę przestrogę.
Podczaszyc uśmiechnął się znowu.
— To są tak ciężkie, tak straszne czasy, a usposobienie dla Polski w Petersburgu tak niechętne... Ci, co byli w największych nawet łaskach, dziś odbierają dowody najwyższego niezadowolenia. Zrobić nic nie można, a wycierpieć wiele jest koniecznem prawie, gdy się tam jedzie.
— Cóż robić — odparła księżna — przecie to tak wiecznie trwać nie może.
— Właśnie dlatego, czy nie lepiejby było burzę pod dachem przeczekać? — spytał podczaszyc.
Księżna zamilkła. Widoczne było, że nie wszystko, coby pragnęła, powiedzieć mogła; chociaż podczaszyc dał jej do zrozumienia, że wie lub się domyśla położenia, obawiała się w ręce lekkomyślnego człowieka oddać tajemnicę. Chciała go zostawić w wątpliwości przynajmniej, dozwolić mu zgadywać, nie czyniąc go swym powiernikiem.
Podczaszyc był nadto dobrze wychowanym człowiekiem, aby się gwałtem wdzierał w tajemnice cudze, umilkł więc, kończąc tem, że o paszporty, o ile okoliczności dozwolą, starać się będzie.
Ale utkwiła mu tym razem mocniej jeszcze w umyśle tajemnicza postać, której oko spotkał znowu... zapalił się do tej, w której odgadywał jenerałową. Chciał przynajmniej zbliżyć się do niej.
Jak? tego sam jeszcze nie wiedział dobrze, wziął więc do namysłu.




XXVI.

Kilka dni upłynęło, a lekki katar nie dał podczaszycowi wyjść z domu. Etienne go nie puszczał i troskliwie chodził około pana, do którego znajomym nawet przystęp był wzbroniony, gdy niedyspozycya jaka nie pozwalała mu się ubrać.
Podczaszyc, aby się ukazać obcym, potrzebował na nowo całkiem się odrestaurować: w negliżu wyglądał do niepoznania staro, wstydził się sam siebie.
Dopiero kosmetyki, przybory różne, strój, odmładzały go i czyniły znośnym w towarzystwach, w których dosyć szczęśliwie grał rolę starego młodzieniaszka.
Po owych kilku dniach nareszcie podczaszyc przestał kichać i ubrał się był, aby oddać wizyty, gdy Etienne nadbiegł z oznajmieniem o przybyciu barona Benigsena.
Radca ambasady nie mógł być nie przyjętym, otwarły mu się drzwi i gospodarz przyjął go jak najserdeczniej.
— Chciałem cię dziś widzieć, kochany panie — rzekł zasiadłszy baron — aby cię uwolnić od poszukiwania jenerałowej Puzonów, o której się nam miałeś dowiedzieć.
— Alboż?... — zapytał, nie kończąc, podczaszyc.
C’est tout trouvé, mamy już ją!
— Jakto? czy może być! — załamując ręce, zawołał zdumiony podczaszyc.
— Za pozwoleniem: — odparł zwolna baron — zrozumiejmy się, mamy ją, to jest wiemy, gdzie się znajduje, a w rękach mieć będziemy, spodziewam się, wkrótce. Nasza policya jest daleko lepiej prowadzona, niż za Igelströma, który, mając w ręku Kilińskiego, dał mu się obałamucić. Posłałem na zwiady i wiemy, co nam było potrzeba.
— Doprawdy? — spytał podczaszyc.
— Tak jest w istocie.
— I gdzie, jeśli wolno spytać, ukrywa się jenerałowa?
— A! najprostsza rzecz! w Warszawie. Nigdzie bezpieczniej utonąć nie można, jak w stolicy.
— Ale nigdzie trudniej też pochwycić wam nie będzie, jak z miasta, jeśli się to ma dokonać bez rozgłosu.
Baron ruszył ramionami.
Nous sommes les maitres! — zawołał — zrobimy, co się nam podoba. Posłaliśmy jeszcze po stanowcze rozkazy do Petersburga, gdy te nadejdą, weźmiemy tę panią, jak się nam podoba, a tymczasem będziemy mieli na oku.
Podczaszyc nie śmiał pytać więcej, aby się nie zdradzić, zamilkł.
— Kochany panie — dodał baron, śmiejąc się — najlepiej czyni, kto z nami jest dobrze, myśmy silni i bądź co bądź panami jesteśmy!
Uderzył go po kolanie poufale.
Avis au lecteur!
— O! tego ja nie potrzebowałem przynajmniej — rzekł podczaszyc — możecie mi oddać tę sprawiedliwość, że byłem zawsze rozsądnym.
— I lepiej ci z tem, nieprawda?
Rozśmieli się obaj. Podczaszyc, nie badając, rad się był czegoś więcej przecie dowiedzieć, nie śmiał.
— No! toście sztuki dokazali — rzekł po chwili — bo ja, choć miałem środki zaczerpnięcia wiadomości, doszedłem tylko do tego, że ślady jej zginęły... zupełnie.
Baron się rozśmiał, coś nucić począł, a potem rzekł znienacka:
— Wszak to krewna wasza, księżna wojewodzina? i bywacie u niej pono dosyć często?
Pytanie, rzucone od niechcenia, byłoby mogło zdradzić podczaszyca, gdyby nie toaleta jego. Bielidło, róż, fałszywe zęby i ściągnięte zmarszczki czyniły fizyognomię jego maską niezbadaną, bez wyrazu. Nie zaczerwienił się więc, nie pobladł, nie zmarszczył i nie drgnął, a baron musiał być przekonany o niewinności jego zupełnej, gdyż, popatrzywszy nań, dodał:
— Czy wojewodzina przyjmuje?
— Nikogo! oprócz mnie, który jej pensyę płacę, a raczej płacić bym powinien — rzekł żartobliwie podczaszyc. — Mnie nawet rzadko dopuszcza do salonu... i pojąć nie mogę, jak ta kobieta, nawykła do świata, w tej samotności wyżyć potrafi.
— W samotności, ale ma przecież kogoś przy sobie? — spytał baron.
— Ja tam nie widziałem nikogo!
— Nigdy?
— Oprócz starych sług.
Benigsen pomyślał, zadumał się i rozmowę uciął na chwilę.
— Ale tam bywasz?
— Muszę, bom jej obowiązany i jest niejako pod moją opieką.
— Ale bliższych stosunków?
— O! nie mam żadnych.
— Wszak to dla niej pono staraliście się o paszport do stolicy?
Podczaszyc zastanowił się, nie był pewny, czy mówił o tem...
— Była chwila, że jakiś projekt miała, tak w istocie... zdaje mi się...
— I nie ma go już teraz?
— Nie wiem.
— Spytajcie się jej o to... służyłbym wam i księżnie z ochotą — dodał baron i wziął za kapelusz.
Podczaszyc odprowadził go do drzwi, potem padł w fotel i zamyślił się. Walczył z sobą, czy miał zdradzić ambasadę, czy wydać na ofiarę tę tajemniczą piękność... i wojewodzinę. Zamyślił się tak, że nie słyszał nawet, jak wszedł Etienne i oznajmił o karecie, która nań czekała.
Podczaszyc bardzo pragnął pojechać zaraz do księżnej, ale już był pewnym, że go szpiegują; odprawił konie i postanowił wymknąć się pieszo, gdy mrok zapadnie znanemi sobie uliczkami.




XXVII.

Stary miłośnik płci pięknej znajdował prawdziwą przyjemność w awanturze, która go spotkała; jakkolwiek ona wcale jeszcze nie tknęła go bliżej, ale imaginacyę miał zajętą i romans sobie budował. Jest to zabawa, jak inne.
Zdziwił się niepomału Etienne, gdy jego pan nad wieczorem, starannie obwarowany od kataru, zapragnął wymknąć się pieszo z domu; czynił mu uwagi moralne, ale widząc, że go nie przekona, ograniczył się do westchnienia i przyniesienia futrzanych bucików.
Tak zbrojny podczaszyc przesunął się bardzo ostrożnie pod domostwami i małą furtką wpadł na dziedziniec domu księżnej. Tajemniczo wśliznął się do przedpokoju z sercem bijącem młodzieńczo i zażądał po cichu od starego kamerdynera, aby go natychmiast wprowadził do księżnej. Pora była niezwykła, ale gość tak naglił, że nie sposób się go pozbyć: nalegał, iż interes był najwyższej wagi, i że księżnę koniecznie dziś jeszcze widzieć musi.
Po krótkiem oczekiwaniu otwarły się drzwi i podczaszyc na palcach wszedł do salonu. Mimo bielidła miał tak przestraszoną minę, iż wejrzenie nań przeraziło wojewodzinę, która na niego oczekiwała.
— Mój drogi kuzynie, cóż cię mogło chorego, bo słyszałam, żeś chorował, w takiej porze sprowadzić do mnie?
— Mościa księżno — odparł drżący podczaszyc, zbliżając się ku niej bez przygotowania — opowiem wszystko. Boję się, by mnie nie szpiegowano; wpadłem tylko na chwilkę, będę prosił, aby mnie wypuszczono tylnemi drzwiami...
— Ale cóż się stało?
— Co się stało! Wprost uderzam o przedmiot... Wiem, że jenerałowa Puzonów, której rząd rosyjski poszukuje i chce ją pochwycić, znajduje się u księżnej... Nie wiem, jakie stosunki łączą panią z nią, ale dość mi, byście się nią zajmowali, abym ja się czuł obowiązanym ją ostrzedz. Otóż ambasada odkryła jej pobyt i gotuje się pochwycić!
Wojewodzina załamała ręce i rzuciła się w krzesło. Na chwilę zamilkła, porwała się z siedzenia, wybiegła i powróciła, wiodąc za sobą Helę... tak spokojną i poważną, jakby jej żadne nie groziło niebezpieczeństwo.
Obleczona tym majestatem męstwa i pokoju, była cudownie piękną... Podczaszyc oczu nie mógł od niej oderwać.
— Jestem przyjacielem domu księżnej — odezwał się zmieszany — z tego tytułu daruje mi pani, że, mimo największego dla mnie niebezpieczeństwa, ośmieliłem się przyjść z przestrogą. Trzeba uciekać!
— Czy uciekł kto od swego przeznaczenia? — spytała go Hela obojętnie.
— Ale czekać na grożący cios byłoby... niepojętą obojętnością... byłoby... prawdziwie nie umiem nawet nazwać.
— Mów pan: nieroztropnością — rzekła nieznajoma. — To prawda, — dodała — jestem w położeniu groźnem, a ta, której łasce i dobroci winnam schronienie, pragnie mnie ocalić... bo ja, ja nie mam prawie ochoty wałczyć z losem o ocalenie... ale cóż począć?
— Uciekać! — powtórzył podczaszyc.
— Dokąd?
— Za granicę...
Hela spuściła oczy w ziemię i szepnęła:
— A wszystkie poczciwe myśli, nadzieje... zachody ocaleniu własnemu poświęcić!.
I westchnąwszy, dodała:
— Niech moja dobra opiekunka wyrokuje, ja się poddam jej woli, jej rozkazom.
Podczaszyc napawał się widokiem czarownego zjawiska, był nawet tak poruszony, iż trwogi nieco zapomniał, i nie rachował już na następstwa narażenia się ambasadzie.
— Co mam czynić, mów! — zawołała wojewodzina.
— Dziś się panie przygotujcie do drogi, ale nie trzeba, by w domu domyślano się nawet podróży... jutro, najdalej jutro, należy nocą wyruszyć ku granicy śląskiej i nie zatrzymywać się, aż we Wrocławiu lub Saksonii.
— I wszystko porzucić! wszystko! — smutnie, jakby sama do siebie rzekła Hela, za którą oczyma wodził rozciekawiony podczaszyc.
Co miało znaczyć wszystko? nie wiedział, nie domyślał się, rad był dłużej pozostać i korzystać z tego zbliżenia... ale po chwili wracała trwoga: a nuż się dowiedzą w ambasadzie? a nuż na Sybir wywiozą?
Ten zwrot do normalnego stanu tchórzostwa powszedniego tak był silny, iż podczaszyc mimo tego, co go tu powstrzymywało, począł się żegnać szybko. Powtarzał tylko: — Uciekać! uciekać! uciekać!
Wojewodzina znowu upadła, płacząc, na krzesło, a nim podczaszyc wyszedł, ujrzał u jej kolan klęczącą nieznajomą, która ręce księżnej całowała i twarz swą kryła w jej dłoniach.
— Teraz — rzekł wylękły — do ambasady i... będę dworował im gorliwie, aby się nie domyślili!...




XXVIII.

Niech nam teraz wolno będzie zajrzeć w głąb serca i duszy nieszczęśliwej kobiety, którą losy dziwne zmusiły do ciężkiej walki, do cierpień wielkich i nie dawały ochłonąć na chwilę, rzucając w coraz nowe zawikłania.
W takiem położeniu najpospolitsza istota potężnieje. Kogo nieszczęście nie obali, tego uzacnia i podnosi, sama walka i bój wyrabiają siły. Stało się to z Helą, co się dzieje ze wszystkimi, zmuszonymi do nieustannego boju, do coraz nowych wrażeń, do przemian gwałtownych położenia i niespokojnego dramatu życia.
Umysł i serce nastroiły się do tego ciemnego tła, na którem występowały.
Znękana żyła uczuciem cała, a nawykła rachować nie jak pospolici ludzie, na prozę powszednią, ale na niezwyczajności, zmężniała i wyegzaltowała się swem przeznaczeniem. Nawet czułe serce matki, pragnące uspokoić dziecię i powrócić je trybowi zwykłemu życia, nie potrafiło ukoić gorączki wyobraźni i cierpień rozkołysanego serca. Żyła więc w tym ciągłym nastroju podnieconym, gorączkowym, który jej nie dawał nigdy ochłonąć... Wszystkie uczucia zlewały się harmonijnie w ten ton uroczysty cierpienia.
Kochała gwałtowniej, czuła silniej, roznamiętniała się do widziadeł... a rachując wszystko na tę skalę własną, nie rozumiała świata i ludzi, tylko do tego wzrostu jej dorosłych i fantazyą zolbrzymionych.
Zmartwychwstanie, wspomnienie boju, śmierci, walki, powolny powrót do życia, ocalenie cudowne, przeszłość dawna, wspomnienie Tadeusza i Puzonowa, jakby dwóch duchów, jakby anioła i szatana jej doli, przyczyniały się do udramatyzowania tej postaci. Księżna, która jej sieroctwo dawne nagrodzić chciała, otaczała staraniem, dogadzała najmniejszym zachceniom, nie mogła tej schorowanej duszy przywrócić równowagi i spokoju... Zawsze to była fala rozkołysana, którą wiatr miota i która wichrów wyzywa.
W teraźniejszem życiu jej tkwiła myśl jedna, pragnienie uparte, niezwalczone, ocalenia drogiego więźnia. Nie zdawało jej się to niepodobieństwem; czytała i słyszała o wielu wypadkach podobnych; przemyśliwała nad środkami, roiła cuda.
Wojewodzina powoli dała się jej ująć i przypuszczała, że choć zadanie było trudnem, mogło nie być niepodobnem. Obie nie znały kraju i ludzi... a przyszły do wyobrażeń o nich fałszywych, opartych na domysłach i przypuszczeniach...
Heli, która powróciła tak cudownie do życia, cud zdawał się możliwym, zdawał się niemal koniecznym w pewnych razach; sądziła, że go heroizmem wywołać można, poświęceniem zdobyć, wiarą głęboką pochwycić i uczynić posłusznym.
Życie tych dwóch niewiast, obu złamanych, z których jedna nie miała nic nad ocalone dziecię, a druga nic nad jedną miłość do bohatera, spotęgowaną wielkością jego charakteru i przeznaczeń, upływało na samotnych rozmowach i najniemożliwszych planach. Księżna znała lepiej świat, ale ulegała swej biednej chorej i w końcu przystała na wszystko, czego ona zapragnęła.
Tak poczęły się obie wybierać do Petersburga, a wojewodzina ufała, że zbliżenie się, dotknięcie trudności, potrafi lepiej nad nią przekonać Helę, iż pragnęła rzeczy niewykonalnej.
Po ostatniej bytności podczaszyca dwie kobiety pozostały tak długo w milczących łzach. Hela nie umiała się rozstać ze swą myślą, wyrzec osnutych nadziei, wojewodzina nie widziała nic, nad grożące niebezpieczeństwo. Ukoiła jak mogła strapioną, i obie poczęły się przysposabiać do drogi, która dla księżnej nie była tak straszną, owszem niemal z radością myślała o przyszłym wyjeździe, licząc na to, iż Helę uleczy podróż, świat nowy i czas, który koi boleści najdotkliwsze.
Następny dzień spłynął na pocieszaniu, na przyśpieszonych przyborach do podróży, na urządzeniu wyjazdu w ten sposób, aby w domu nawet nikt o nim nie wiedział. Warszawa pełną była szpiegów, nie ulegało wątpliwości, że dom księżnej był nimi otoczony, za własnych ludzi ręczyć nie było można, potajemnie więc Ksawerowa, Hela i sama wojewodzina zajęły się wyborem. Konie miały czekać za miastem, a dwie panie wyjść pieszo do rogatek.
W domu umyślnie zostawiono na jutro rozkazy i żywa dusza nie wiedziała o wyjeździe. Stary kamerdyner księżnej w ostatniej dopiero chwili miał się dowiedzieć o podróży...
Wszystko szło jak najpomyślniej aż do wieczora... Wieczór deszcz padać zaczął, ściemniło się i choć pieszo, trudniej było dostać się nocą do rogatek, ciemność do pewnego stopnia ubezpieczała. Na placu Krasińskich, już nie mogąc iść dalej, pierwszą, jaką spotkały, dorożkę wzięła księżna i kazały się wieźć za miasto.
Trwoga, jaka zwykle opanowuje w podobnych razach, dawała się uczuć szczególnie samej księżnej, która drżała za najmniejszym szelestem, sądząc, że ją gonią, i chwytała Helę, jakby bronić jej chciała. Nic jednak nie przeszkodziło dojechać do koni i powozu, który czekał opodal za rogatkami.
Chwili nie tracąc, przesiadły się dwie panie i pomimo ciemności i wichru kamerdyner rozkazał pośpieszać.
Przeprzęgano na stacyach, nie zatrzymując się, wojewodzinę podtrzymywała gorączka, Hela jechała posłuszna, ale znękana i zobojętniała.
Dzień zastał je na gościńcu, obie milczące i zziębłe... prawie nieprzytomne; wojewodzina słabym głosem zażądała trochę spoczynku, mówiąc, że się czuła nie dobrze, na pierwszej więc stacyi musiano szukać pomieszczenia. Gdy przyszło wysiadać z powozu, stary kamerdyner, Hela i służąca (która czekała z powozami) ledwie zdołali wynieść księżnę chorą i nie mogącą się poruszyć... Wrażenie wyjazdu, nocnej podróży, trwoga, boleść... obaliły wątłą już i złamaną istotę. Złożono ją na łóżku... nie było lekarza w miasteczku, o dalszej drodze myśleć nie było podobna. Księżna zażądała kapłana i spowiedzi.
W istocie niebezpieczeństwo nawet dla najmniej świadomych było widoczne, chora traciła siły i gasła, oczy jej się zamykały, usta przemówić nic nie mogły. U łoża jej klęczała Hela, całując rękę stygnącą... Cały dzień przeszedł na oczekiwaniu lekarza, który przybył dopiero w nocy i znalazł, że już nie był potrzebny... Księżna konała.
Z wyschłem okiem patrzała na ten cios nowy Hela, nie myśląc nawet, co się z nią stanie. Zostawała sama jedna, wśród drogi, bez opieki, bez świadomości co czynić... bez tej ostatniej opiekunki i ostatniego serca, które ją czule kochało.
Księżna ściskała w zimnych dłoniach jej ręce, chwytała ją ku sobie, walczyła z niemocą słowa, z bezsilnością ciała i w tych męczarniach skonała...
Hela jak klęczała przy żywej, została skamieniałą przy umarłej. Musiano ją prawie gwałtem odciągnąć, aby ciało złożyć i na wieczny spoczynek przygotować. Stary kamerdyner wysłał sztafetę do podczaszyca.




XXIX.

W ambasadzie był jeden z tych wieczorów, na których sam król jegomość bywać musiał, cóż mówić o innych, dla których niebytność w ambasadzie mogła być powodem przykrych dla nich następstw.
Czy kto chciał, czy nie chciał, zaproszenia odmówić nie było podobna. Śpieszono też i ubiegano się nawet o bilety, o wejrzenie, o dozwolenie złożenia uszanowania posłowi wielkiej monarchini. Podczaszyc przybył jeden z pierwszych, wyświeżony, pachnący, a choć go nogi bolały i czuł się jakoś niezdrowym, wolałby był odleżeć tydzień, niż podać się w podejrzenie braku gorliwości i uszanowania dla wszechmocnego ambasadora.
Uśmiechnięty, wesoły zjawił się na pokojach, usiłując wydać się jak najszczęśliwszym, bo tego od Polaków wymagano.
Król przybył, nie dając na siebie oczekiwać, jako dobry, poufały przyjaciel kochanego posła, starając się mu być jak najmniej zawadnym. Siadł do whista z nim razem, a był też wesół, bo i on od tego urzędowego objawu dobrego humoru uwolnionym się nie czuł. Spojrzawszy zdala, zdawać się mogło, że to byli ludzie złotego wieku, z których, jak z przepełnionego naczynia, szczęście się wylewało poza brzegi...
Podczaszycowi także, o szczęście! baron zaproponował grę... Pośpieszył do niej z prawdziwą wdzięcznością. Siedzieć było mu nawet na obrzękłe nogi daleko wygodniej.
W drugim salonie siostrzenice ambasadora muzykowały, a król nie mógł się ich talentów odchwalić. Wogóle przyjęcie było nader wspaniałe, świetne i dobrego smaku.
Około północy, po różnych obojętnych rozmowach, baron, zadawszy atout, schylił się do ucha podczaszyca.
— A cóż? — spytał — wczas dałeś znać wojewodzinie... te damy wyjechały?
Podczaszyc zadrżał, spojrzał, osłupiał.
— Ja? — zapytał.
Baron głową skinął.
— Ja?
— Tak jest! O, najmniejszej rzeczy za złe wam nie mam... blizka krewna, obowiązki, a przytem uczyniliście mi prawdziwą przysługę.
Podczaszyc nie mógł zrozumieć.
— Tak jest — szepnął Benigsen — bo z Warszawy brać jenerałową było niedogodnem, zawszeby to niepotrzebnej wrzawy narobiło... a tak, nad granicą tam... gdzieś...
Podczaszycowi karty wypadły z rąk, głowę spuścił, drżał, ażeby i jego nie wzięto.
— Nie odrzucasz pan na atout! — przerwał baron.
Biedny podczaszyc znajdował się w stanie takiego osłupienia i trwogi, że obudził litość w przeciwniku, który go za rękę pochwycił.
— Uspokój się pan — rzekł — nie mamy do was najmniejszego żalu; a co się tyczy losu kobiety, był on nieuniknionym. Żadna moc w świecie ocalić jej nie mogła. To, co N. Pani nakazała sama, spełnić się musiało... Samemu mi jej żal, ale sprawa ta osobiście cesarzowej leżała na sercu.
Słowa te wymówił po cichu. Podczaszyc po nich uczuł się spokojnym co do siebie samego, wrażenie wszakże losu nieszczęśliwej kobiety, którego łatwo się było domyślić, przywaliło go jakby kamieniem. Zadawał bezprzytomnie, grał milczący, i myślał tylko jak się wyśliznąć, chociaż nie wypadało mu się zbyt śpieszyć, ani nawet nadto się zajmować skazaną jenerałową.
Przebył godzinę, jak na mękach... Przestali grać, nie słyszał co do niego mówiono, gdy znowu baron się do niego przybliżył i pociągnął go za sobą na bok, za firankę okna.
— Kochany przyjacielu — rzekł mu, powoli dobywając papier z kieszeni — radbym cię oszczędził, gdyż i tak cierpisz, jak widzę... ale sztafeta czeka, byś pokwitował odebranie: idź do kancelaryi mojej, znajdziesz tam, co ci trzeba do pisania.
— Sztafeta? — podchwycił podczaszyc.
— Tak jest... przywiozła ci list, którego nie wiem treści, domyślam się jednak, że pomyślny być nie musi. W ogólności z biedą tylko i kłopotami śpieszyć się potrzeba, szczęście przychodzi powoli.
— Gdzież jest ten list?
Baron wsunął mu w rękę paczkę, którego adres był nieznanym charakterem i widocznie niewprawną pisany ręką, a sam wpatrywał się bacznie w gościa. Wyszli do gabinetu, gdzie podczaszyc pieczęcie rozłamał i cały przejęty rzucił okiem na pismo. Oznajmowało mu ono o nagłej śmierci wojewodziny, nic więcej.
Towarzyszący radca z za ramienia odczytał list i z kondolencyą uścisnął rękę biednego podczaszyca.
— Wypadek wcale nie spodziewany — rzekł smutnie. — W takiej porze pod takiem wrażeniem, kobiecie niemłodej przedsiębrać podróż było niebezpiecznie.
Ale, kochany panie, jeszcze jedna rada. Pojedziecie zapewne po ciało dostojnej zmarłej: jeślibyście tam dowiedzieli się o jakim wypadku, proszę was, nie róbcie hałasu... pokryjcie to milczeniem.
Jenerałowa z dobrej woli zapewne, straciwszy protektorkę, udała się do męża — rozumiecie? Tak się mówić powinno.
I uścisnął go za obie ręce, odprowadzając do ganku.
— Kochany przyjacielu — dodał po cichu — nie sądź, aby nam przyjemnie było spełniać rozkazy podobne, abyśmy i my nie czuli, ale polityka ma swe konieczności, a nawet to, co się rodzi z dalekiego z nią pokrewieństwa, jak obecny wypadek, nosi na sobie znamię jej niezmazane... bezduszność. Polityka nie ma serca, ani uszu, ani ludzkiego uczucia, ani względów na wiek i płeć... jest nieubłaganą, jak śmierć. Najlepiej nią się nie zajmować!
Dobranoc.
To rzekłszy, pożegnał strwożonego podczaszyca, który powrócił do domu, położył się w łóżku i rozchorował na dobre. Nie mógł już nawet wyjechać po ciało nieboszczki księżnej, gdyż doktór zakazał mu się ruszać. Wyręczył go w tem ubogi kuzynek, którym w podobnych razach podczaszyc zwykle się wysługiwał, i spełnił smutne obowiązki jak najgorliwiej, przybywając z ciałem nieboszczki w kilka dni później. Podczaszyc nie śmiał go nawet o nic pytać.
— Z osób, które towarzyszyły księżnie w podróży — rzekł kuzynek, zdając sprawę — wszystkie już pono są w stolicy i nikt nie miał najmniejszej mitręgi. Pani Swobodowa pierwsza przed innemi powróciła do Warszawy.
— Powróciła? — spytał podczaszyc — dokąd?
— Niewiadomo, ale zaraz po śmierci księżnej, przez litość nad jej straszną boleścią, którą pomnażał widok zwłok zmarłej, doktór miejscowy i kilka osób litościwych zajęło się wyprawieniem jej z tego smutnego miejsca. Dokąd się zaś udała — nie wiem.
— Z dobrej woli? odjechała? sama?
— Tak! tak! z dobrej woli! ale nie sama, ktoś tam jej towarzyszył, nie mogłem się dobrze dowiedzieć, kto... nazajutrz już jej nie było. Znalazł się powóz, ludzie... litościwe dusze zajęły się jej losem, bo mówią, że wiele, bardzo wiele cierpiała.
— Ale w Warszawie, w domu księżnej, niema jej?
— Nie, niema... mówiłem, że niewiadomo, dokąd się udała, zapewne może w drodze zasłabła, lub zajechała gdzie do znajomych, lub... nie wiem. Jeszcze nadjedzie...
Pomimo tych zapewnień, osoba, zwana panią Swobodową, znikła bez najmniejszego śladu, a podczaszyc przez parę tygodni jeszcze myślał o niej często, poczem zwolna zapominać zaczął i zupełnie sobie niedorzeczną namiętność z głowy wybił, gdyż w głowie ona nie w sercu mieszkała.




XXX.

Jenerałowi Puzonowowi, po powrocie jego do nadnewskiej stolicy, nakazano w niej pozostać. Cesarzowa jejmość odkomenderować go raczyła do biura ministeryum wojny i szczególną opieką i łaską zaszczyciła. Zubow też, jak był dla niego dawniej przychylnym, tak nim i teraz pozostał. Jenerał wcaleby się nie mógł był na swój los uskarżać, a że z rozkazu samej imperatorowej najświętszy synod miał zawyrokować o nieważności jego małżeństwa, mógł więc wybierać na dworze i sięgnąć po najświetniejszą partyę, zwłaszcza, iż o jego przyjaznym stosunku z wszechwładnym Platonem Zubowem wiedziano. Przez niego też i przez jego powiernika szambelana Kazińskiego i Altestego wiedział doskonale, co się w Polsce działo. Wiedział, iż wydano rozkazy schwytania jenerałowej i najdziwniejsze w nim to wywołało uczucie.
Człowiek, tak szczęśliwie położony na dworze, młody, w łaskach, mogący sięgnąć po nowe życie, w sercu miał zawsze obraz swej żony i zemsta, jaką dla niej był przejęty, ustępowała nadziei, iż ją jeszcze pozyskać sobie potrafi, gdyby tylko zgodzono się na to, aby, zamiast osadzenia w monasterze, oddano ją mężowi. Nie wątpił bowiem ani on, ani z otaczających nikt, iż rozkaz cesarzowej spełnić się musi.
Platon Zubow, który pochlebiał sobie, że wszystko może, co zechce, dotąd jednak nie potrafił wymódz na Katarzynie, by się na myśl powrócenia żony Puzonowowi zgodziła. Chciała koniecznie widzieć ją ukaraną i osadzoną na resztę życia w monasterze.
Tak stały sprawy, a Puzonów coraz był niespokojniejszy o losy żony, gdy pewnego wieczora dał mu znać Altesti, że Platon Zubow życzy sobie widzieć go nazajutrz rano. Życzenie Zubowa było rozkazem, któremu nikt się nie myślał opierać.
Poranki dostojnika były zwykle najświetniejszym przyjęciem; cisnęli się na nie posłowie obcy, emigranci francuscy, najpierwsi urzędnicy, dygnitarze, a jeśli komu małpa ulubiona Zubowa usiadła na peruce i, rozczochrawszy włosy, nieprzyzwoicie się znalazła, ten, komu się to trafiło, okazywał się najszczęśliwszym, bo Zubow za niedorzeczność małpy opłacał łaską i względami.
Jak zwykle, Puzonów, który się stawił w czasie, gdy Zubow się ubierał (bo było przyjęte, iż on przy toalecie tylko gości widywał), zastał go we wcale dobrym humorze. Przepych, otaczający Platona, raziłby, gdyby go się wszędzie na dworze nie spotykało. Pokoje, toaleta, sam bohater, okryte było wszystkiem, co tylko najwytworniejszego znaleźć było można w Europie.
Zubow siedział przed zwierciadłem, okryty płaszczem, aby puder nie spadł na kosztowny strój ranny z jedwabnej perskiej materyi. Szczęściem małpa przywiązana była na łańcuchu i, równie jak pan, zajęta toaletą swych uszu i głowy.
Krzesło Platona otaczali w wielkich mundurach Sołtykowowie, którzy się spostrzegli dopiero niedawno, że byli z nim w pokrewieństwie, Markowowie, Dymidow, Withworth, poseł angielski, kilku emigrantów francuskich i tłum dworaków bezimiennych. Cała starszyzna służby artyleryi, której Zubow był w. mistrzem, znajdowała się tu także.
Zubow zobaczył w zwierciedle stojącego z boku Puzonowa, skinął na niego i szepnął mu, aby się wstrzymał, aż odejdą goście.
Przyjęcie w istocie niedługo trwało; ożywiły je nowiny od granicy Turcyi i Persyi, i kilka cicho wyszeptanych dworskich plotek.
Puzonów, usunąwszy się na bok, oczekiwał; dopiero gdy ostatni z gości wyszedł, Zubow go przywołał i, kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł cicho:
— Nie trać serca, ale powinienem ci powiedzieć, że jenerałową schwytano właśnie, gdy miała granicę polską przekroczyć... jest ona w mocy naszej i poseł z dobrym konwojem wyprawił ją do Rosyi. Cesarzowa o tem od wczoraj uwiadomiona.
— Na miłość Bożą, panie! — zawołał Puzonów — bledniejąc i składając ręce — oddajcież mi ją, oddajcie.
Zubow się uśmiechnął.
— Dla tego samego oddać wam ją należy, ażebyśmy mogli zobaczyć kobietę, która taką ma potęgę nad mężczyzną i to nad człowiekiem jak wy energicznym, ale imperatorowa dotąd słyszeć o tem nie chce, a na was gniewa się i ledwiem wyprosić potrafił, by was ku Derbentowi nie posłała dla dystrakcyi.
Puzonów milczał.
— Honor Rosyi nie ucierpi na tem, jeśli się jej upór pokonać potrafi — rzekł po chwili.
— Bądźże spokojnym — odparł Zubow — jeszcze dziś cesarzowej poproszę. Jeśli mi tę łaskę uczyni, o czem wątpię, wysłać potrzeba będzie z rozkazem naprzód, aby jej dalej nie wieziono.
— Wiecznie wam będę wdzięczny, panie — odezwał się jenerał — będziesz miał ze mnie sługę wiernego na zawsze.
— Cesarzowa nie odmawiała mi nigdy w ważniejszych rzeczach, nie sposób, ażeby mi się w tej oparła. Choć mi zakazała mówić, powrócę raz jeszcze do tego przedmiotu i zdobędę szturmem pozwolenie.
Posłuchanie na tem się skończyło.




XXXI.

Puzonów, powróciwszy do domu, czekał dzień cały na przyrzeczoną mu przez sekretarza Zubowa, Altesti’ego, wiadomość. Zmierzchało, gdy odebrał lakoniczną karteczkę:
— Jedź przeciw żonie i bierz ją... Cesarzowa zezwala, z warunkiem, że za jej postępowanie w stolicy będziesz odpowiedzialny. Zwycięstwo nie było łatwe.
Pocztowe konie były zamówione. Jenerał nie tracił chwili. Jedno go przestraszyło, ażeby się nie rozminął w drodze, i wydano rozkaz pocztylionom, ażeby wszystkich jadących zatrzymywali.
Ale teraz, gdy upragnione owo pozwolenie odebrania żony otrzymał Puzonów, zaczął dopiero rozmyślać nad tem, jak sobie postąpi?
Łagodnie czy surowo, dziko czy chytrze ma się obchodzić? Miłość i pragnienie zemsty walczyły z sobą.
Zdał wreszcie wszystko na losy.
Całą noc trwała szalona podróż zmienianymi końmi, w ciągu której parę tylko kibitek spotkano. Nad ranem przed stacyą pocztową stanąwszy, zobaczył jenerał powóz obstawiony strażą, w którym koło naprawiano. Stary oficer przy nim komenderował.
Zbliżył się zaraz, zapytując, czy nie wieziono jenerałowej Puzonów.
— Tak jest — odparł oficer, wskazując powóz — ona tam.
— Przybywam wysłany od cesarzowej, dla odebrania więźnia pod moją straż — rzekł jenerał. Oficer posłuszny odstąpił. W chwili gdy się miał zbliżyć do powozu, spodziewając się w nim zobaczyć osłabłą i wylękłą Helę, zawahał się Dymitr Wasiljewicz. Miał jej wiele do wyrzucenia, ale sam względem niej czuł się od zarzutu wolnym.
Podszedł z sercem bijącem... wzrok jego padł w wnętrze powozu: ujrzał w nim wspartą o głąb, obwiniętą w futro żonę, której wzrok rozpłomieniony spotkał jego wejrzenie z takim wyrazem siły, iż Puzonów, jak winowajca, zmieszał się i oniemiał. Spodziewał się ujrzeć ją wylękłą, znękaną, znajdował jakby zwycięską... W milczeniu groźnemi zmierzyli się tak oczyma.
— Z rozkazu cesarzowej, nie z mojego — rzekł powoli — zostałaś pani uwięzioną. Najj. Pani zawyrokowała, byś resztę życia przebyła zamknięta w klasztorze, ja, zdjęty litością nad jej losem, wybłagałem oswobodzenie... jedziesz pani ze mną.
Jenerał czekał na odpowiedź.
— Nie mam wyboru — odparła Hela, podnosząc się zwolna — jadę, gdzie mnie wiozą... ale nie spodziewaj się pan ode mnie nic nad rezygnacyę. Serca się nie zdobywa gwałtem, a całe wasze postępowanie ze mną aż do dziś dnia nim tylko było. Gwałtem kazałeś mi żyć umarłej, gwałtem kochać się każesz, gwałtem wyrywasz mnie z mojego kraju.
— Nie masz tam już pani nikogo — odparł jenerał — a tu znajdziesz nowe życie... Każdą inną kobietę taka miłość, jak moja, byłaby nareszcie zwyciężyć potrafiła... was...
Jenerałowa uśmiechnęła się gorzko.
— I to nazywacie miłością? — rzekła. — Jesteście człowiekiem gwałtu i przemocy... nie rozumiecie innej siły nad pięść.
— Przekonałem was, zdaje mi się, że i ja mam serce.
— Ja was, że mam także wolę...
Ale pocóż rozmowa ta? każcie mnie wieźć, jestem waszą niewolnicą... jedźmy.
Jenerał skłonił się... smutny był i podrażniony, nie siadł do powozu żony, kazał zaprządz konie, zakomenderował, a sam nie odstępując kroku, w ślad dążył za nią ku stolicy.




XXXII.

Upłynął dość znaczny przeciąg czasu od opisanych wypadków. Puzonów rzadko ukazywał się na dworze i jakby unikał wejrzenia Katarzyny, która ze swej strony okazywała mu za karę obojętność i jakby zapomnienie.
Platon Zubow i otaczający byli z nim jak najlepiej zawsze, ale po kilkakrotnych objawach, jeśli nie złej woli, to obojętności imperatorowej, i oni nieco ostygli. Puzonów się też nie dobijał. Znajdowano, że zbyt stronił od ludzi... ale było w zamian tylu innych dworaków.
Nareszcie raz, gdy Zubow przyjmował u siebie, a w męskiem towarzystwie ze złośliwym dowcipem popisywać się zapragnął, zawołał na Altesti’ego, który gdzieś stał w kątku.
— Słuchajże? co zrobiłeś z Dymitrem Wasiljewiczem? gdzie on się podział? co się z nim dzieje! czy pogodził się z żoną i jest tak szczęśliwy, że o dawnych swych opiekunach uznał za słuszne zapomnieć?
Altesti ruszył ramionami.
— Tyle prawie o nim wiem — rzekł — co Wasza Ekscelencya... ile razy chciałem go odwiedzić, drzwi zastałem zamknięte, a jego nigdzie nie widać.
— I nie wiecie nic?
— Ja go wyręczę — podchwycił szambelan Kazinski — Puzonowa tajemnicą jest, jego szczęście.
— A! — zaśmiał się Zubow — przecie tę zaklętą pokonał. O! o! nie są one tak straszne, jak się wydają...
— Przepraszam Waszą Ekscelencyę, są w istocie straszne, bo kiedy już Puzonów chodzi w spódniczce, to najlepszy dowód ich siły.
Zubow się obruszył.
— Pójdźże mi precz — krzyknął poufale — z takiem niedorzecznem gadaniem! Dymitr Wasiljewicz ma nadto charakteru, aby się dał zawojować.
Kazinski ruszył ramionami.
— Więc milczę — rzekł.
— Ale mów, owszem, powinieneś się usprawiedliwić — zawołał Platon — mów.
— Puzonów służy swej pani... i jest jej najniższym...
— Widział z was kto tę panią?
Altesti skłonił głową.
— Czy tak piękna?
— Nie potrafię pewnie opisać — rzekł Altesti.
— Ale przecie sekretarzem jesteś na to, byś opisywać umiał! — zaśmiał się faworyt. — Opisuj! słuchamy....
— Jeżeli piękność zależy na świeżości, uśmiechu, na wdzięku niewieścim, Helena Janówna nie jest piękną — mówił Altesti z pewną deklamacyą, zdradzającą pretensye do dowcipu. — Jeśli piękne są surowe posągi starożytne Medei, Pozerpiny, Nioby i t. p., to jenerałowa pewnie żadnej z nich nie ustąpi. Ma więcej majestatu niż uroku, potęgi niż wdzięku, ale przyznam, że choć ją raz widziałem tylko, nie zapomnę jej nigdy.
Zubow się poruszył.
— Więc to coś nadzwyczajnego?
— A przynajmniej niepospolitego bardzo — rzekł Altesti.
— Ciekawybym był ją zobaczyć, ale nie jeździ nigdzie...
Altesti zamilkł, spuszczając głowę.
— Nie wiem — rzekł.
— Jakże żyją? czy wiecznie zamknięci w domu? to być nie może!
Wtem podszedł jeden z zauszników Platona Zubowa, młody Sołtyków, który wielce pragnął się zasłużyć kuzynkowi, dla jakiejś posady dyplomatycznej, o którą starał się, zbliżył się do ucha Ekscelencyi i szeptał coś długo.
Zubow zrobił twarz zdziwioną i zamilkł; Altesti chmurno spojrzał na Sołtykowa, Kazinski zaciął usta.
Na tem skończyła się rozmowa, ale po wyjściu gości Zubow kazał sekretarzowi napisać do Puzonowa, aby się do niego stawił w południe.
W godzinie tej przyjęcia już były skończone, Zubow w pełnym mundurze wielkiego mistrza artyleryi zabierał się siadać do karety i jechać na jakąś paradę, gdy mu oznajmiono Puzonowa.
Platon zmierzył go od stóp do głowy wzrokiem pełnym dumy niewysłowionej, monarchicznej.
— Dymitrze Wasiljewiczu! — zawołał groźno — nie spodziewałem się po was, byście mieli pamięć tak krótką.
— Winienem — odparł Puzonów — ale byłem chory i...
— I coraz mniej czułeś pono ochoty zbliżać się do nas! Strzeżcie się, jenerale: przyjaźń jest także zazdrosną.
— Ale niech Wasza Ekscelencya wierzyć zechce, iż wdzięczność nie jest uczuciem przemijającem.
— Co się z wami dzieje? — spytał Zubow, przeglądając się w lustrze i nakładając rękawiczki.
— Żyję i jestem szczęśliwy! — odparł cicho Puzonów.
— Szczęśliwy! winszuję! potrafiliście więc zwyciężyć tę kobietę...
— Nie wiem, czy ona mnie, czy ja ją zwyciężyłem, ale żyjemy zgodnie i odzyskałem spokój serca.
— Myślicież kontentować się potrawką z serca w chatce wieśniaczej? hę? Jeśli tak jest! czemużbyście jej na dworze nie prezentowali? chcecie?
Puzonów wiedział dobrze, iż nie można było nie chcieć, że samo pytanie liczyć się było powinno za dobrodziejstwo, skłonił się do ziemi.
— Ale czyżbym śmiał? Cesarzowa, pani nasza najmiłościwsza...
— O! o! — rzekł Zubow — cesarzowa zrobi, o co ją poproszę, bądźcie pewni! Trzeba, żebyście żonę prezentowali na dworze, ja to przygotuję u imperatorowej, a wy zawiadomcie żonę o tem szczęściu, które ją spotka.
Jenerał, blady, skłonił się powtórnie...
Zubow skinął mu głową przyjaźnie i wyszedł do powozu.
Za nim zaraz wyruszył Dymitr Wasiljewicz ku wschodom... i już miał siadać do karety, gdy nań skinął Altesti; wstrzymał się na chwilkę. Sekretarz wprowadził go do swojego gabinetu.
— Co ci Platon mówił? — zapytał — pytał cię o żonę, dał ci uczuć niechęć?
— Trochę, z początku.
— Wiecie, że ja wam sprzyjam — odparł chytry Grek, rzucając nań bystre wejrzenie — powinienem więc was ostrzedz, że was denuncyowano.
— Kto?
— Domyślcie się... Platon wie, żeście się tajemnie zbliżyli do Woroncowych... do Bezborodków.
— My? ja? — zawołał, czerwieniąc się, Puzonów.
— Cicho! cicho — szepnął Altesti — gdyby tak było nawet... jabym wam tego nie miał za złe... dobrze mieć jedną nogę w drugim obozie... niema rzeczy wiecznych... a któż wie, jak się obrócą sprawy jutro?
— Ale to fałsz! to potwarz!
— Co mi tam! ja wam mówię, co jest. A wszystko, cokolwiek dzieje się u nas w sposób najbardziej tajemniczy, wie Zubow i cesarzowa.
— Zubow chce, bym żonę przedstawił na dworze!
Altesti się uśmiechnął.
— Wiesz... Zubow by jej inaczej widzieć nie mógł, a ciekawy.
Ścisnęli się za ręce... Jenerał odjechał zadumany, pogrążony i kazał woźnicy skierować do domu.




XXXIII.

Puzonów nieopodal od Newskiego Prospektu miał dom najęty, którego niewielkie mieszkanie sam zajmował. Dół należał do niego, piętro do żony, a drugie wyższe przeznaczone dla służby. Znano w ulicy kamieniczkę tę, jako wiecznie prawie zamkniętą, a jak klasztor cichą.
Puzonowa rzadko kto odwiedzał, a przyjęć i balów nie bywało tu nigdy.
Niekiedy powóz zamknięty wiózł stąd zakwefioną kobietę za miasto na przejażdżkę lub do arcybiskupiej kaplicy, czasem wychodziła ona pieszo z jednym służącym, który zdala za nią postępował; twarzy jej nawet nie widzieli sąsiedzi, a złośliwa gawiedź z tego powodu utrzymywała, że była starą i brzydką.
Gdy kareta Puzonowa zatrzymała się przed domem, jenerał wszedł do swoich pokojów, aby zrzucić ubiór, i posłał służącego prosić Helenę Janówną, aby go przyjęła.
Już z tego postępowania wnosić było można, na jak ceremonialnej z sobą żyli stopie. Groźny Puzonów nie śmiał, nie oznajmiwszy się, przestąpić progu jej mieszkania.
Po chwilce oczekiwania służący dał znać, że jenerałowa jest w salonie. Puzonów ze spuszczoną głową, zamyślony, wszedł na górę.
Ktokolwiekby wśród ówczesnej stolicy zobaczył salon pani Puzonów, poznałby po nim od razu, że kobieta, co go dla siebie urządziła, nie należała do tutejszego świata. Gdy inne kapały od złota i świeciły od zwierciadeł, lśniły się bogatem obiciem, zarzucone były fraszkami, tu panowała jak największa prostota, powaga, smutek. Przybór był kosztowny, wspaniały, ale urządzony żałobnie, z myślą widoczną, by obudzał jakieś wspomnienia... żalu... Nawet kwiaty pod oknami po większej części tak dobrane były, ażeby nie iskrzyły się barwami. Na ścianach kilka obrazów, które jenerał nabył w Warszawie, były religijnej treści. Obyczaj kraju wymagał w salonie obrazu, przed którym paliłaby się lampa; umieszczony on był w kątku, lecz wpatrzywszy się weń, łatwo było poznać Matkę Boską Częstochowską....
Jenerałowa siedziała przy stole nad książką i robótką; ubrana była w czarną suknię... Niejeden z dawnych znajomych zawahałby się, zobaczywszy ją, i nie poznałby może w tej niewieście, pełnej powagi sztywnej, owej Heli, która w perkalowym szlafroczku warzyła sama jedzenie dla ukochanego dziecięcia.
W istocie zmieniła się ona i jakby przeistoczyła, z rozmarzonej kobiety stała się panią siebie i tego, co ją otaczało. W rysach twarzy malowała się energia spokojna, męstwo i wiara jakaś w siłę własną, uderzająca.
Blizna na skroni teraz zaledwie dostrzegalną była, część jej zakrywały włosy, twarz cała była biała jak marmur i krew z niej uciekła do serca. Oczy ciemne, ogniste, miały wyraz ów dawny, ale jakby ujarzmiony wolą. Cała przeszłość starła się w tem zamknięciu z nowym światem i pochłonięta została teraźniejszością.
Jenerał, wchodząc, rzucił badawcze ku niej wejrzenie, jakgdyby pragnął odgadnąć, na jakie usposobienie trafił i jak zostanie przyjęty. Helena powolnie oczy nań skierowała, nie okazując ani wstrętu, ani radości, ani nawet zajęcia. Podała mu rękę, którą jenerał ucałował z uszanowaniem i zajął krzesło, które mu wskazała.
— Wracam ze dworu — rzekł cicho.
Zubow mnie wezwał dzisiaj.
— A! Zubow... ależ nie grozi przynajmniej żaden rozkaz wyjazdu? — zapytała kobieta zwolna.
— Dotąd nie... grozić jednak może... coś innego.
Helena oczy podniosła, i wlepiła je w męża.
— Cóż takiego? znasz mnie, żem dosyć odważna, nie potrzebujesz oszczędzać... Im co więcej zagraża, tem lepiej rychlej wiedzieć o niebezpieczeństwie.
Puzonów zbierał się, nie wiedząc jak rozpocząć.
— Najgroźniejszą ze wszystkiego — mówiła po przestanku kobieta — byłaby wielka łaskawość monarchini. Przyznaję, że tegobym się najwięcej obawiała.
— Jak zawsze, tak teraz muszę podziwiać nadzwyczajny dar odgadywania w tobie, Heleno Janówno — zawołał jenerał — łaska nie grozi, ale... ciekawość Platona.
— A! — zawołała — czy dla nich jest jeszcze co na ziemi, czegoby ciekawymi być mogli? czy jest, czegoby pożądali? wszak wyczerpali wszystko, co dać może życie, śmierć... sponiewierany człowiek i...
— Na miłość Bożą, ciszej! Heleno Janówno — zawołał jenerał — ciszej...
Jenerałowa umilkła.
— Masz słuszność — dodała po namyśle — po co utyskiwać, gdy poradzić nie można. Ale czasem serce musi się wylać ustami... i ból, jak żółć w chorobie, wyskoczy na wierzch... Masz słuszność, milczeć trzeba, ale zobojętnieć się nie godzi.
— Zubow chce, abyś się prezentowała na dworze cesarzowej — dodał Puzonów — a co on chce, to się prędzej lub później stać musi. Trzeba się na to gotować.
Sądził, że Helena się oburzy, ona wiadomość tę przyjęła prawie zimno.
— Jeśli to dla was ma być koniecznością, jeśli od tego kroku uwolnić się niepodobna, jeśli nam każą... pojadę na dwór, jakbym poszła zmuszona do...
Zamilkła, nie dokończywszy.
Wzdrygnęła się, ramiona jej zatrzęsły się, spuściła głowę. Puzonów patrzał zmieszany.
— Ale na Boga, Heleno Janówno, nie zapominajcie, że, przestępując próg pałacu, potrzeba się zaprzeć siebie, zapomnieć.
— Bądź spokojny, jestem panią siebie zawsze, nie stracę przytomności, bo się nie ulęknę, nie zadrżę.
Pójdziemy, przedstawimy się, żona wam wstydu nie zrobi...
— O! o to jestem spokojny — przerwał Puzonów — niech tylko sobie i mnie nie zgotuje zemsty i prześladowania.
— I o to bądź spokojny, nadto długo tu jestem, abym nie nauczyła się panować nad sobą.
Prawda, lat temu kilka, żadna siła w świecie nie zmusiłaby mnie była do tego, teraz... niewiele mnie to będzie kosztowało, oswoiłam się z rzeczywistością, a ideały moje zamknęłam na dnie serca...
Jenerał wyciągnął rękę i, otrzymawszy dłoń biała, pocałował ją, jakby chciał przebłagać. Helena była zupełnie zimną i obojętną, nie spojrzała nawet na niego.
— Czego się więcej lękam — odezwał się, zniżając głos — to, że Sołtykow młody, jak się zdaje, coś wytropił i bodaj, czy nas nie oskarżono.
Jenerałowa palce położyła na ustach i groźnie zmarszczyła brwi.
— Jeśli tak, dobrze jest o tem wiedzieć zawczasu...




XXXIV.

Domawiała tych słów, gdy kamerdyner oznajmił, że jakiś stary jegomość pragnie złożyć uszanowanie obojgu państwu. Odwiedziny, zwłaszcza tego rodzaju, dla obojga, tak były rzadkie, iż jenerał zdziwiony sam poszedł gościa obejrzeć, nie wiedząc, kto mógł być taki, a po chwili, głośno i wesoło mówiąc, wrócił do salonu. Wiódł pod rękę... doktora Ernesta Müllera.
Wielkie było zdziwienie jenerałowej, która powstała, aby go przywitać... a doktór też z nieukrywaną ciekawością wpatrywał się w dawną swą pacyentkę, którą znajdował w usposobieniu, charakterze i w położeniu do niepoznania zmienioną. I Puzonów i jenerałowa razem prawie zapytali doktora, co robi w Petersburgu?
Stary uśmiechnął się smutnie.
— Co robię? — odpowiedział — widzicie państwo, zawsze jeszcze szukam szczęścia, zatrudnienia i sposobu do życia po szerokim świecie, a że w Rosyi prędzej zarobek i zajęcie znaleźć można niż gdzieindziej, znowu tu jestem!
— Ale zdawało mi się — odezwał się jenerał — że mieliście zamiar powrócić do Niemiec.
— Tak jest — rzekł Müller — powróciłem — ale nie miałem co robić, doznałem wielkiego nieszczęścia!
— Co się wam stało? — spytała Helena.
Müller spuścił głowę.
— We własnej ojczyźnie na wstępie prawie zostałem odarty z zarobionego grosza. Straciłem wszystko, alem nie stracił nadziei odzyskania znowu trudem tego, co nieopatrznością moją przepadło.
— W stolicy znajdziecie łatwo pomieszczenie — zawołał jenerał żywo — ja was przedstawię Zubowowi.
Myśl jakaś dziwna nagle przebiegła przez głowę jenerałowej, która szepnęła mężowi:
— Wstrzymaj się, mam projekt wcale inny... nie straci na tem doktór. Czy wie kto o przybyciu waszem? — zapytała go.
— Dotąd nikt jeszcze. Ufałem waszej protekcyi, wiedząc o stosunkach jenerała z Zubowem, i dlatego tu naprzód pośpieszyłem.
— Dobrze — żywo odparła Helena — nie róbcież kroków żadnych do nikogo, ja biorę na siebie wszystko... ale Dymitr Wasiljewicz o niczem wiedzieć nie powinien... Jeśli mi dacie słowo, że mi będziecie powolni i... (szepnęła tu ciszej) zechcecie służyć dobrej sprawie.
Podała mu rękę, doktór popatrzał na milczącego jenerała, jakby go o zezwolenie pytał, potem na nią i powoli na skinienie Puzonowa rękę jej podał.
— Co Helena Janówna żąda, zapewne dobre będzie, — a że ja o tem wiedzieć nie powinienem, zostawię was samych, abyście się rozmówili.
To mówiąc, Puzonów powoli wyszedł do drugiego pokoju. Jenerałowa zamyśliła się głęboko i chodzić zaczęła żywo, niekiedy spoglądając na Mullera, który siedział zdziwiony i pomieszany.




XXXV.

Stanęła potem naprzeciw niego i, wpatrując się weń z wyrazem energicznym, poczęła:
— Nie mogę zapomnieć, kochany doktorze, żeście mi ocalili życie i... (tu się obejrzała) i osłodzili w nim chwil kilka... Zdaje mi się, że jesteście właśnie tym, kogo mi było potrzeba. Opatrzność was tu sprowadziła może, abyście przyłożyli rękę do dobrego dzieła. Nie będę wam taić, iż sprawa, do której chcę was użyć, nie jest ani łatwa, ani bez niebezpieczeństwa... ale ufam waszej zręczności i zdrowej rachubie.
Moglibyście przez Dymitra — dodała — łatwo otrzymać miejsce przy jakim szpitalu lub klientelę przy dworze, gdzieby was intryga zazdrosnych prześladowała... ja dla was zgotowałam co innego. Zadanie wielkie, trudne, uczciwe, a zaszczytne.
Doktór słuchał z natężoną uwagą, ale smutniał, nie znajdując dotąd, czego głównie szukał: obietnicy sowitego wynagrodzenia. Nareszcie jenerałowa dodała:
— Zadanie to zresztą i pod względem korzyści pieniężnej, nagrody niebezpieczeństwa i pracy, nie będzie pośledniem. Możecie nim zyskać sobie świetne i bardzo wielkie położenie w przyszłości.
Doktorowi twarz się rozjaśniła.
— Ale najprzód — odezwała się jenerałowa — zechcecie dać mi słowo, że pójdziecie ślepo za radą moją, że szczegóły wykonania zostaną tajemnicą dla mojego męża, który wie o celu naszych zabiegów, że w ostatku nie zdradzicie mnie... Wierzycie mi, czy nie?
— Najzupełniej — rzekł, wzdychając, doktór — ale szanowna pani, jam stary, złamany... wolałbym mniej groźne, mniej obiecujące stanowisko...
— W takim razie — odparła jenerałowa — ja go wam ofiarować nie mogę...
Zamilkła, doktór walczył z sobą.
— Daję wam słowo honoru, że to, co mi powierzyć zechcecie, zachowam w najzupełniejszej tajemnicy, ale w istocie, nim się podejmę czynności, muszę ją znać, bym siły swe rozmierzył.
Helena milczała, jakby zwątpiwszy, jakby wahając się jeszcze.
— Nie namawiam was — odezwała się — macie dwie drogi, jedną łatwą, która do niczego nie prowadzi, przez Zubowa, drugą pełną niebezpieczeństw, wymagającą wielkiej zręczności, a tej daliście nieraz dowody, ale obfitą w skutki...
— O co idzie, szanowna pani?
— Miejcie cierpliwość mnie wysłuchać... Cesarzowa jest w wieku już podeszłym. Rogerson, pierwszy lekarz cesarzowej, obawia się apopleksyi. Przywiązać się do jej losów i chwilowej potęgi byłoby wyrzeczeniem się przyszłości. Nie jest wam tajno, że następca tronu, na wypadek zmiany, zepchnie wszystkich, co stali wysoko, a otoczy się ludźmi nowymi, którzy mu dali dowody poświęcenia w ciężkich chwilach.
Prosty rozsądek dyktuje, że inaczej być nie może...
Chcecie chwycić teraźniejszość, czy pracować na przyszłość?
Müller zadumał się. Jenerałowa patrzyła nań z uwagą, chwytając w grze jego fizyognomii walkę, którą z sobą staczał. Uśmiechała mu się złocista przyszłość, ale i teraźniejszość nie była do wzgardzenia. Przebiegły kosmopolita, którego losy Rosyi najmniej obchodziły, który w sprawach tych był na moralne ich znaczenie zupełnie obojętny, liczył wszystkie szanse i najszczęśliwszą dla siebie znalazłby był w zręcznem umieszczeniu się na dwóch stołkach... Ale to była myśl, z którą otwarcie trudno jakoś się przychodziło wyspowiadać.
— O ile mogłem zmiarkować — rzekł — położenie przyszłego cesarza jest jeszcze nader niepewne. Imperatorowa może rozporządzić tronem według swej woli, inaczej, niż się spodziewamy... ma siłę w ręku... wolałaby może następcą wnuka mieć, niż syna...
— Powinniście, rachując tak subtelnie — przerwała Helena — liczyć to, że W. książę następca jest milczący, posłuszny, ale znać w nim wolę silną i umysł żywy, koniecznościami tylko położenia hamowany... Wierzcie mi...
Nie potrzebujecie zresztą żadnego urzędowego stanowiska przy dworze Gatczyńskim zajmować, ani brać jego stronę: od was wymaga się tylko wierności i cichego spełniania rozkazów... pośredniczenia... usług...
Co mówicie o tem — dodała nagle — gdyby się wam postarano o miejsce lekarza przy więzieniach?...
— Przy więzieniach! — zawołał Müller trochę nastraszony.
— Ale takie miejsce daje się tylko zaufanym.
— Lub zupełnie obcym, nie mającym żadnych stosunków i nie obudzającym żadnego podejrzenia...
— Na tem stanowisku — zniżając głos, mówiła Helena — możecie być użytecznym i mnie... i następcy tronu i wielu ludziom, którzy będą mieć ogromny wpływ w przyszłości.
— Ale położenie teraźniejsze...
— Miarkujesz — przerwała żywo jenerałowa — że na taką posadę nikt was podejrzany mianować nie ma prawa... więc będziecie poleceni ludziom u władzy... nominacya wyjdzie od cesarzowej... To jest przecie rękojmią bezpieczeństwa dla was, ale... mimo to będziecie wierni nam... chcę mówić — poprawiła się Helena — tym, którzy wam przeze mnie wolę swą objawią.
— Nie trudno mi się domyślić komu — szepnął doktór, wzdychając — ale tu w Rosyi to gra, która o utratę głowy przyprawić może...
— Wiecie to najlepiej — odparła jenerałowa, patrząc mu w oczy — że wielkie sprawy bez wielkich poświęceń nie idą...
— A więc mówmy szczerze — zawołał, powstając, doktór. — Wielkie sprawy! ale co mnie do tych spraw, które jak najmniej starego doktora Niemca obchodzą... co mnie do partyi jednej lub drugiej, która chce i spodziewa się władzę osiągnąć... czem dla mnie Katarzyna i Paweł... Ja jestem biedny cudzoziemiec, który na życie sobie zarobić pragnę.
— I możecie być pewni, że sobie spokojną wysłużycie starość, słuchajcie mnie.
— Ale wy, pani moja — przerwał doktór — jakąż tu gracie rolę? ja was nie rozumiem, jenerał jest protegowany przez Zubowa?
— Ja będę prezentowaną cesarzowej i będę nizko się kłaniać Zubowom, Demidowym i Markowym i padnę na kolana przed Naj. Panią.
— A potem?
Helena uśmiechnęła się smutnie, spojrzała poza siebie, aby się przekonać, że mąż nie słucha, i dodała, ciągnąc dalej rozmowę:
— Dymitr Wasiljewicz jest bardzo dobrym człowiekiem, daleko lepszym, niżeli w początku sądziłam... słuchaj mnie...
Zarumieniła się mocno i ręce jej załamane opadły na kolana.
— A! dla wielkiej nadziei musiałam poświęcić wszystko! Nie! wy mnie zrozumieć nie możecie, ja wam powiedzieć tego nie potrafię... ale słuchajcie mnie, doktorze... i ja coś mogę i ja się nauczyłam życia ludzi: przyszłość jest w Gatczynie, a w Petersburgu dożywają reszty.
— No, cóż począć — westchnął Müller — ja nie mam nic do wyboru, muszę wam być posłusznym.
— Więc baczność! i słowo, że to czynić będziecie, co ja wam... to jest co wam podyktują ci, którzy są ze mną. Zresztą od dzisiejszego dnia nie przestąpicie progu tego domu; jeśli będzie potrzeba, zobaczymy się gdzieindziej... Wy mnie nie znacie, ja was, niema między nami nic, prócz uroczystej przysięgi...
Możecie mnie... nas zdradzić — dodała cicho — ale bądźcie pewni, że toby wam na korzyść nie wyszło...
Müller zamyślony stał milczący.
— Dajcie mi adres waszego mieszkania — dodała, biorąc ołówek — reszta do nas należy. Dymitra znajdziecie na dole...
Pożegnany w ten sposób doktór wyszedł, a jenerałowa z żywem zajęciem usiadła, by pisać list, który w tej chwili został przez zaufanego sługę posłany.




XXXVI.

Nie zdziwiła się wcale jenerałowa, gdy w parę dni potem dano znać jej i mężowi, iż ma się przedstawić cesarzowej. Nie uczyniło to na niej tego wrażenia trwogi, jakie wywołało na innych. Dwór, który widywała zdala tylko, był jej doskonale znanym, obyczaje nawet, ceremoniał, słyszała opisywane tyle razy, iż nie obawiała się uchybić wielce surowo przestrzeganym formom. Była pewna, iż Naj. Pani, której Zubow narzucił to przyjęcie, pod pozorem, iż to dla Puzonowa miało być dowodem łaski upragnionej i zdawna oczekiwanej, przyjmie ją zimno, dumnie i pogardliwie, że oczy całego dworu z ciekawością natrętną każdy krok jej śledzić będą, że strój, postawa, twarz, słowo ulegną nielitościwej krytyce, ale cofać się było niepodobna. Z dwojga ich Dymitr Wasiljewicz był daleko więcej strwożonym, a mniej pewnym, iż Helena potrafi podołać zadaniu najtrudniejszemu w świecie: spodobać się Katarzynie.
Helenie wedle formy nakazano wdziać strój rosyjski i suknie kolorowe. Mąż postarał się o klejnoty, bez których naówczas na dworze pokazać się nie było można. Przepych w nich był nadzwyczajny, i nietylko kobiety w nie się stroiły, ale i mężczyźni w dni galowe byli nimi okryci. Gwiazdy, szlify, szpady, kapelusze błyszczały od dyamentów, przesadzano się w nich. Po Potemkinie zostały całe szafy, pełne klejnotów, które, jak wiadomo, cesarzowa zabrawszy, domniemaną ich wartość zapłaciła rodzinie zmarłego. Skromność stroju byłaby źle widzianą, mogli ją złośliwi wziąć za rodzaj krytyki i protestu, a tego bądź co bądź należało uniknąć.
Gdy powóz zaszedł, a jenerał, zapukawszy do gabinetu żony, wszedł po nią, stanął osłupiały na widok jej majestatycznej piękności.
Ta piękność była niemal nieszczęściem. Łatwo przewidywać mógł, iż wszystkie kobiety rozgniewa, a samej cesarzowej miłą nie będzie.
Jakkolwiek Katarzyna zachowała była ślady dawnego wdzięku, porównanie z młodą i majestatycznie piękną kobietą musiało na niej przykre zrobić wrażenie. Jenerał w tej chwili zapragnął w duchu szczerze, aby żona jego mogła się wydać mniej świetnie... ale razem dumny był nieco z tego arystokratycznego wielce wdzięku jej postaci. Instynktem to dziewczę, które część życia przebyło w nędzy, które zaledwie chwilowo z zasłony widziało nieco świata, umiało przybrać maniery niewiasty stworzonej do rozkazywania.
Ubrana w suknię z materyi niebieskiej, z koronkami i węzłami czarnemi, z czółkiem błyszczącem od pereł i brylantów... Helena wyglądała na księżnę przynajmniej. Wiele było na dworze prawdziwych mitr książęcych, które przy niej zupełnie zgasły.
Twarz smutna nie zdradzała najmniejszego pomieszania, blada była jak zwykle, ale etykieta nakazywała okryć się odrobiną różu. Róż ten na marmurowem licu widocznie był pożyczony i dziwnie na nim wyglądał.
— Jedźmy — rzekła, podając rękę jenerałowi — jedźmy, pilno mi odbyć tę prezentacyę, która cięży na mnie... ale czuję się dość silną, by podołać wszystkiemu, co mnie spotkać może.




XXXVII.

Cesarzowa dnia tego z Peterhofu przybyła do stolicy. Prezentacya miała się odbywać w galeryi Ermitażu. Mnóstwo osób, pomiędzy temi znaczna liczba emigrantów francuskich, przedstawić się miało. Część osób, będących na liście dnia tego, już w galeryi ustawiona oczekiwała. Gdy jenerałowa weszła, oczy wszystkich zwróciły się na nią, postawa, chód, twarz, wyraz jej wywołały zdumienie. Francuzi, o ile dozwoliła etykieta, dowiadywali się, kto to mógł być taki, wszyscy domyślili się, że, mimo rosyjskiego stroju, nie była Rosyanką. Typ jej twarzy zdradzał pochodzenie inne.
Wyznaczono Helenie miejsce, według starszeństwa, prawie na końcu długiego szeregu dam, które tego dnia wyjątkowo prezentowane być miały, gdyż zwykle imperatorowa mężczyzn tylko przyjmowała. Helena stanęła z pokorą za innemi i potoczyła śmiałemi oczyma po tem zbiorowisku istot spłaszczonych, wymokłych, wyssanych trwogą i namiętnością, którą starzy u nas ambitem zwali.
Pomiędzy mężczyznami piękność jenerałowej widoczny obudzała zapał. Zubow, któremu nie wolno było przybywać wcześniej, jeszcze się tu nie znajdował, miał wnijść dopiero ze świtą imperatorowej, a ta pracowała z senatorami.
Upłynęło pół godziny. Helena wytrwała spokojnie pod strzałami oczów skierowanemi na nią, milcząca, chłodna, obojętna. Na ostatek szmer dał się słyszeć... wszyscy się wyprostowali, ustawili, milczenie zaległo galeryę, drzwi otworzyły się na oścież i imperatorowa ukazała się na progu w zielonym aksamitnym z sobolami przyodziewku rosyjskim krojem, z pod którego suknia z krótkim spływała ogonem. Na głowie miała brylantową koronę małą, włos rozpuszczony i upudrowany.
Widać ją było z poza szeregu dygnitarzy, którzy poprzedzali Jej Ces. Mość. Wzrostu niewielkiego, na korkach i przy dosyć już dobrej tuszy, z głową podniesioną, z postawą monarszą, wydawała się prawie słuszną, choć nią nie była. Rysy, niegdyś piękne, rozlane były, zgrubiałe; blado-niebieskie oko, zimne, szkliste, wyrażało dumę i obojętność, ale umiało tak samo mówić dowcipem i słodyczą.
Zatrzymała się tak chwilę przed drzwiami w głębi sali przyległej, z której obejmowała oczyma salę audyencyonalną, a potem powoli, mierzonymi zaczęła się posuwać krokami; poprzedzał ją dwór świetny w mundurach błyszczących, w gwiazdach i od złota cały. Szło naprzód dwunastu szambelanów, dwunastu kamerjunkrów, potem czterech jenerałów adjutantów, oficerowie gwardyi i dowódca kawalergardów (miejsce to niegdyś Potemkin zajmował). Na ostatek damy, frejliny, ochmistrzyni. Innych dni towarzyszył zwykle w. książę następca z żoną i dzieci, ale w tym dniu ich nie było.
Imperatorowa przemówiła kilka słów do posła angielskiego i kilku dyplomatów, a potem posuwać się zaczęła wśród tego żywego szpaleru, który, jakby wichrem zginany, łamał się przed nią, giął, przyklękał, padał... Katarzyna białą swą rękę dawała do pocałowania. Do niektórych osób przemawiała krótkiemi słowy, to po francusku, to po niemiecku, to po rosyjsku. Dnia tego czoło jej było zasępione, usta zacięte, wyraz nieukontentowania rozlany po twarzy.
Już zdala znać imperatorowa spostrzegła górującą nad innemi, poważną postać nieznanej sobie kobiety i nie domyśliła się jej nazwiska, gdyż w. ochmistrzyni wyraźnie o nie spytała. Brwi ściągnęła jeszcze bardziej, usłyszawszy odpowiedź, przyśpieszyła kroku, zbywając kilka osób skinieniem i... stanęła groźna przed Heleną, która wedle ceremoniału klęczała.
Nazwisko schwyciła Katarzyna i powtórzyła je, wpatrując się długo w klęczącą... powoli, usiłując widocznie oczekiwaniem i surowością swą strach w niej obudzić.
Ale to się nie stało: wejrzenie śmiałe Heleny spotkało wzrok imperatorowej. Bóg jeden wie, co sobie dwie kobiety powiedziały, jakiem uczuciem drgnęło serce Katarzyny, ale... dziwnym psychologicznym fenomenem imperatorowa, zamiast się pogniewać, stała się łaskawą i wspaniałomyślną, uśmiechnęła się łagodnie...
Chciała dowieść, że miłosierną i dobrą być umie dla obłąkanych istot.
— Miło mi, że was tu widzę — odezwała się — miejsce wasze dawno tu było, staliście się Rosyanką i powinniście pamiętać o tem... Trzeba zapomnieć o Polsce.
Na te słowa Helenie łzy zakręciły się w oczach... ale wtem ujrzała przed sobą białą rękę monarchini i, dotknąwszy ją gorącemi wargami, nie wiedziała sama, że na niej zostawiła łzę, z której imperatorowa stan duszy jej odgadnąć mogła. Nim się zdobyła na odpowiedź, Katarzyna już posunęła się dalej, wszystko było skończone.
Gdy złamana uczuciem tej krótkiej chwili, Helena powstała i podniosła się, oczy jej spotkały wlepiony w siebie wzrok mężczyzny, stojącego nieopodal, ubranego z nadzwyczajnym przepychem, jaśniejącego od brylantów i złota. Był to Platon Zubow.




XXXVIII.

Zubow patrzał i patrzał, jakby zdziwiony, na Helenę, która, strwożona tą natrętnością, wzrok odwróciła...
Platon trącił idącego za nim Kazińskiego, pytając o nazwisko, zdziwił się i skinął na Puzonowa.
— Winszuję wam, Dymitrze Wasiljewiczu — szepnął cicho — i nie dziwię się teraz, żeście dla żony waszej tak szaleli, wszystkie nasze dworskie damy zaćmiła, wyglądała jak królewna.
Puzonów skłonił się milczący. Nie szło mu to w smak.
— Widzicie — dodał Zubow — N. Pani mimo uprzedzenia przyjęła ją łaskawie. Spodziewam się, żeście ze mnie kontenci?
— Wiek wiecznie wdzięczny jestem W. Ekscelencyi — szepnął Puzonów.

W tejże chwili mała, otyła, biała, wyróżowana Natalia Kiryłowna, stojąca przy Helenie, szepnęła jej poufale, mimo, że jej nie znała:
Oczy jej spotkały wlepiony w siebie wzrok mężczyzny.
— Wiecie, ten, co na was tak patrzył, to Platon Zubow... o! o! ale wam tego nikt nie pozazdrości pewnie, bo imperatorowa za godzinę o tem wiedzieć będzie.

— A ja — szepnęła, uśmiechając się smutnie, Helena — za godzinę powrócę do cichego domu mego i zamknę się w nim znowu.
— No... to jeszcze zobaczymy! — szydersko odparła Natalia Kiryłówna — zobaczymy. To wiem, że jabym sobie nie życzyła być na miejscu waszem, gdybym męża kochała.
Wiecie pewnie, co z Wasylem Dołhorukim zrobił Potemkin za to, że mu się księżna oparła.
Helena nie dosłuchała reszty, bo już się wszyscy rozjeżdżali, cesarzowa przeszła do swych pokojów, goście płynęli z powrotem do swych powozów... i kilka tylko grup dworaków zostało w galeryi, a u drzwi przepyszne straże kawalergardów jak posągi w zbrojowni stojące.
— Nu! — rzekł ospowaty Marków do Kazińskiego — nu! jenerał miał słuszność, że ją trzymał zamkniętą, głowy by się innym jak jemu pozawracać mogły i wara od Parysa!
— Piękna! — odparł zimno szambelan — no, ani słowa, ale czegoś straszna, jak upiór... Wiecie, że ona była już raz zabita i że ją chowali, gdy zmartwychwstała.
Mężczyźni jedni zaczęli się śmiać niedowierzająco, drudzy okazywali nadzwyczajną ciekawość, szczególniej kilku ówczesnych spirytystów, którym głowę Swedenborg i Martin zawracał, którzy marzyli, paplali o duchach, o widmach, o powracających duszach i o drugim świecie.
Wiadomo, że w tej epoce najróżniejszych chorób umysłowych, utopii, niedowiarstwa, zabobonów i sceptycyzmu, nawet w Rosyi Martyniści byli dosyć liczni. Sławny Repnin, który chwilowo popadł w niełaskę (nim go znów cesarzowa do Grodna posłała po odebranie tej korony, którą była dała Poniatowskiemu), jakiś czas także bawił się, bałamucił religijnemi marzeniami i Martynizmem. Wprawdzie na dworze imperatorowej panował duch inny, i już po rozmiłowaniu w filozofii, w swobodzie, w filantropii i tolerancyi poczynała obudzać się reakcya przeciw wszystkim doktrynom zagranicznym, jednakże i tu mistyków nie brakło. Należeli do nich wszyscy malkontenci lub zapomnieni.
Z powodu wspomnienia o śmierci jej i zmartwychwstaniu, historya jenerałowej przechodziła z ust do ust, naturalnie z fantazyjnymi dodatkami.
Kaziński i Altesti przysięgali, iż opowiadała, jak czuła duszę swą lecącą na tamten świąt w jasnym promieniu, który ją ciągnął ku słońcu, gdy jakaś siła straszliwa chwyciła ją i zrozpaczoną rzuciła napowrót w ciemności ku brudnej ziemi.
Mówiono, że jenerałowa wiecznie tęskni do tej chwili polotu, w której niewysłowionego szczęścia doznała.
Wrażenia, jakie żona Puzonowa wywarła na dworze, były wielce rozmaite, ale nikt nie okazywał się obojętnym, zajęła swą postacią, wyrazem, tajemniczością swą wszystkich. Mówiono tylko o niej.
Jeden Platon Zubow milczał sam przez wyrachowanie, aby nie ściągnąć na siebie podejrzenia, że go zajęła...
Spytany o zdanie Platon odparł bardzo obojętnie, iż Polkę znajdował nie tak już młodą i wcale nie tak piękną, jak ludzie powiadali.
Cesarzowa spojrzała nań bacznie: ten chłód wydał się jej podejrzanym.




XXXIX.

Na Wasilewskim Ostrowie wiatr jesienny szalał po ulicach mało uczęszczanych, w powiewie jego czuć już było zimę powracającą na długi spoczynek. Część ta miasta o wczesnej godzinie po zmierzchu była już prawie wyludnioną. Oprócz kilku ognisk ruchu rozproszonych, reszta domostw zaparta była i ciemna. Niekiedy powóz z latarniami przesunął się w szybkim pędzie i znikał na zakręcie ulicy. W jednym tylko domu z poza okiennic i zasłon widać było rzęsiste oświecenie, ale i dokoła niego panowała cisza.
Gmach to był dosyć obszerny, choć niepokaźny i na zewnątrz nie strojny, ale przeszedłszy drzwi szczelnie zamknięte, dzielące go od ulicy, w sieni już znać było jakby przygotowania na jakieś przyjęcie. Młody, przystojny mężczyzna często przez drzwi wyglądał, jakby niecierpliwił się i czekał na kogoś.
Naostatek zaturkotał powóz mały i niepokaźny, wysiadł z niego mężczyzna, w płaszcz obwinięty, i szybkim krokiem dopadł do sieni, która natychmiast się otworzyła i zamknęła za nim, a powóz dalej pojechał.
Tajemniczy gość przebiegł sień, nie zrzucając płaszcza i nie ukazując twarzy, gospodarz wyszedł na jego przyjęcie z wielkiemi oznakami uszanowania i drzwi salonu się zamknęły.
Salon był rzęsisto oświecony, ale w nim także nie zatrzymał się przybyły, ręką dotknął dłoni przyjmującego i wszedł, jakby znał dobrze rozkład domu do gabinetu w głębi się znajdującego. Tu dopiero spadł z niego płaszcz, który śpieszący za nim młody mężczyzna podniósł skwapliwie, i zdjęta czapka odsłoniła rysy twarzy dziwne, charakterystyczne.
Przybyły mógł mieć lat czterdzieści, ale znużenie wielkie malowało się na licu pofałdowanem, pościąganem jakimiś wysiłkami duszy zbolałej. Pod czołem wydatnem świeciły małe oczy ciemne i wyraziste, nos drobny, wystające policzki, dosyć szerokie usta zdradzały typ wschodni. Ponad skroniami roztaczała się peruka wedle ówczesnej mody z tyłu zakończona harbajtlem z czarną wstążką. Ubrany był po cywilnemu, chociaż ruchy i postawa raczej żołnierza oznajmiały.
Bystrem spojrzeniem objął pokój, do którego wszedł, i rzucił się na stojącą kanapę, nie mówiąc słowa. Przed nim, w postawie oczekującej, gospodarz, człowiek młodo jeszcze wyglądający, ubrany wytwornie i bogato, stał na rozkazy.
Gość jeszcze raz podał mu rękę i westchnął.
— A! — rzekł nareszcie, jakby się własnego obawiał głosu — dobra i chwila spoczynku, gdy się człowiek wyrwie z pęt etykiety! Józefie Kajetanowiczu, musiałem dziś widzieć się z tobą. Nie chciałem, żebyś ty jechał do Gatczyna, bo by jutro wiedziano o tem tutaj, sam więc przybyłem do ciebie. Słuchaj, mam do ciebie prośbę...
Gospodarz skłonił się i rzekł tylko:
— Rozkaz.
— Ja nikomu rozkazywać nie mam prawa, — smutnie odpowiedział przybyły — nie pytaj mnie na co? nie wchodź w powody, Józefie Kajetanowiczu... ja potrzebuję pieniędzy, ogromnie wiele pieniędzy.
Oko gospodarza padło badawczo na twarz gościa, który pobladł, jakby milczeniem powiedzieć mu chciało:
— Strzeż się....
— Nie mów mi nic! nic! dasz mi lub nie, czego żądam?
— Wasza Wysokość wiesz — odrzekł gospodarz — iż oddam jej chętnie wszystko, co mam... ale... mamże tyle, ile potrzeba?
— To twoja rzecz — odparł przybyły — dwa kroć sto tysięcy rubli... dwa kroć sto tysięcy rubli!
Ten, do którego mówił gość, pobladł i mimowolnie schwycił się za głowę...
— Nie suma mnie przestrasza — zawołał — ale jej użytek.
To mówiąc, upadł na kolana, złożył ręce i, nie mówiąc słowa, o coś błagał... Zrozumiał go przybyły i uśmiechnął się gorzko, ironicznie.
— Nie lękaj się, nie lękaj — szepnął. — Moi wierni mrą z głodu, ja tego nie ścierpię.
Dwa kroć sto tysięcy rubli!
— Będą! — zawołał ten, którego nazwał przybyły Józefem Kajetanowiczem — być muszą! znajdę je, choćby...
Nie dokończył i powtórzył:
— Być muszą!
— Kiedy mam po nie przybyć? — spytał gość.
— Ja sam je przywiozę!
— Nie można! jutroby Zubowowie wiedzieli, na co wam potrzeba było pieniędzy.
Ale jeśli Bóg sprawiedliwy kiedy dozwoli mi się wam wywdzięczyć, zobaczycie, iż i ja mam serce i umiem cenić cnotę.
Powóz zaturkotał przed domem, ale go minął... gość, który się był już ruszył, usiadł znowu.
— Józefie Kajetanowiczu, rachuję na was... a to, co między nami jest, ma pozostać między nami dwoma i żywa dusza wiedzieć o tem nie będzie.
Józef skłonił głowę, rękę przyciskając do piersi.
— Nikt! słyszycie? nikt! nawet najbliższy...
— Nigdy! żąda przysięgi W. Wysokość?
— Słowo uczciwego człowieka jest przysięgą, dość mi na niem.
Powóz zaturkotał znowu... tym razem gość wstał żywo, wziął czapkę, narzucił płaszcz i wybiegł w ulicę, a wkrótce potem znikł powóz, który go zabrał.
Odprowadziwszy go do drzwi, gospodarz powrócił do oświeconego salonu, w którym nie było nikogo, i pogrążony w myślach chodził po nim długo, jakgdyby strapienie, niepewność, groźba, jakaś nad nim ciężyła.
Walczył z sobą, ocierał pot z czoła, siadał, wstawał, nareszcie, jakby silne przedsięwzięcie powziąwszy, zwolna wyszedł na wschody wiodące na górę.




XL.

Cisza panowała w domu, ale ta część, do której się zbliżał, widocznie zamieszkana była przez kobiety. Odgłos cichego nucenia i muzyki dolatywał go przez drzwi, które powoli uchylił.
W salonie jedna tylko alabastrowa lampa, zwieszona od sufitu, paliła się mdłem światełkiem. W mroku widać było przy małym klawikordzie piękną kobietę siedzącą i od niechcenia próbującą pieśń, którą półgłosem przyśpiewywała. Oparta o jej krzesło, w czarnej sukni, słusznego wzrostu, stała równego z nią wieku niewiasta.
Była to jenerałowa Puzonów, a piękna pani, jej towarzyszka, Antonina Ilińska, z domu hr. Komorowska, żona szambelana imperatorowej, Józefa Augusta Ilińskiego.
Znać gościa nie spodziewał się zastać u żony Iliński, bo wstrzymał się nieco u progu...
— A! przepraszam...
Helena posunęła się naprzeciw niego. Teraz dopiero poznał ją Iliński i swobodniej odetchnął.
— To wy?
— Cóżeście myśleli? — zapytała żartobliwie szambelanowa — i jak można w Petersburgu nie poznać tej pani, która wśród tysiąca się odróżnia.
— Nietylko postawą jedną — dodał Iliński — ale wszystkiem, co w sobie kryje ten piękny posąg żywy.
Jesteś bałamut! — zaśmiała się pani Antonina, wstając od klawikordu i uderzając go wachlarzem po ręku. — O! znamy się, znamy! — dodała — i proszę mi się strzedz, bo...
— A! kochana Antonino! możesz doprawdy być spokojną, ale jakże nie oddać hołdu tej piękności tak rzadkiej tu nad Newą.
— Dziękuję, dziękuję! — odparła żywo jenerałowa — i nie mówmy już o tem. Któż z gości był u szambelana?
— A tak! jenerał... jenerał Zarubowski.
Puzonowa uśmiechnęła się szydersko i spojrzała mu w oczy, przeszła koło niego, niby przypadkiem i szepnęła mu do ucha...
— Z Gatczyna...
Iliński pobladł, zmieszał się widocznie i z trwogą począł się w nią wpatrywać. Ona, jakby tego nie rozumiała, pokręciła się po salce i zbliżyła się do niego, mówiąc błagającym głosem:
— Kochana hrabino, chciejże mi też dopomódz! Szambelan może mi zrobić największą w świecie łaskę... poproście go za mną, ale pięknie.
— O cóż?
— O umieszczenie gdziekolwiek mego starego wybawcy, doktora, który mi życie ocalił.
— Już za to samo wart najwyższej nagrody — rzekł Iliński.
— Nie! nie! za to raczej, iż wierzył we wdzięczność ludzką... Jest miejsce przy szpitalach, czy przy więzieniach (na ostatnim wyrazie położyła przycisk silny).
— Przy więzieniach? — powtórzył Iliński.
— To najlepszy człowiek w święcie... był długo w Warszawie, zna język polski, ma sympatyę dla nas... lubi trochę pieniądze, ale nie jest-że to dogodnem wiedzieć, którą furtką do serca się jego wchodzi?
— Byleby ona dla wszystkich nie stała otworem — przerwał senator.
— O! tak znowu nie jest... bojaźliwy, stary, dobry mój przyjaciel.
— To za nim mówi najwięcej.
— I mogę spodziewać się tego? — spytała jenerałowa.
— Gdyby to było w mej mocy, niezawodnie — rzekł Iliński — ale mówmy otwarcie. Więzienia są przepełnione ziomkami naszymi. Siedzą w nich Kościuszko, Niemcewicz, Potocki i tylu innych; lekarz tych więzień nie otrzyma miejsca, jeśli go Polak przedstawiać będzie, a ten, coby przedstawiał, swojeby mógł utracić.
— To prawda — zawołała jenerałowa — ale przedstawi go może kto inny, a wy go jakoś niechcący poprzecie. Służył on już dawniej w wojskach rosyjskich...
A cicho dodała szambelanowi:
— Ręczę za niego, mam go w rękach, przez niego pomódz im... komunikować się z nimi będziemy mogli. Szambelanie, w tem jest konieczność, to się stać musi.
Oczy jej zabłysły.
— Tak, to się musi stać, choćbym miała ostatecznych użyć środków.
— Wy już znowu o tej nieszczęśliwej polityce waszej, która mnie trwogą przejmuje, mówić zaczynacie — przerwała pani domu.
— Tylko słowo.
— Ja was słuchać nie chcę — rzekła odstępując — a nużby mnie wzięli na spytki, wydałabym wszystko, gdyby mi piąty palec ścisnęli.
— Szanowna pani — odezwał się Iliński, gdy żona powróciła do klawikordu i znowu przebierać po nim zaczęła — pani masz myśl jakąś i zamiar niebezpieczny.
— Niebezpieczeństwo, jeśli jest, dotknie mnie tylko — rzekła jenerałowa.
— Mówcie szczerze: wy zamierzacie ich uwolnić. To jest rzecz niemożliwa, chimeryczna, niepodobna — mówił Iliński.
— Niema nic niepodobnego, gdy jest silna wola i wielkie serce.
— Niestety! piękna pani, i dla największych serc niemożliwe są rzeczy. A któż wie — dodał — może Opatrzność gotuje sama to, co ofiarą zdobyć się nie da, a przyjdzie jak niebios łaska.
— Przyjmiemy łaskę, gdy przyjdzie, ale nadzieja w Bogu nie uwalnia nas od pracy... Ja wracam do doktora.
Iliński potrząsł głową.
— Nie mogę — rzekł — nie mogę, ale daję słowo, że kogoś w mem miejscu użyję.
Jenerałowa podała mu rękę, a szambelan miał ją pocałować, gdy pani Antonina zerwała się od klawikordu i uderzyła go po ramieniu wachlarzem.
— A! to ślicznie, łapię was na uczynku!
Helena rzuciła się jej na szyję i pół śmiejąc się, pół płacząc, dwie przyjaciółki się uściskały.
— A teraz dobranoc — zawołała jenerałowa — zostawiam państwa samych, abyście z sobą zawarli zgodę, i jadę.
Tak dosyć wesoło rozstali się, a Iliński, odprowadziwszy Helenę, śpiesznym krokiem powrócił na górę.
Zastał żonę zrzucającą z siebie powoli klejnoty i chusteczki koronkowe przed zwierciadłem.
— Antosiu! — rzekł poważnie do niej — przysiąż mi na rany Chrystusa, że to, co ci powiem, zachowasz w tajemnicy...
Ona odwróciła się zdumiona, sądząc zrazu, że to był żart tylko, ale spostrzegła bladą twarz męża, zmienione rysy, niepokój, którego już kryć nie potrzebował, i zamilkła.
— Co się stało?
— Przysięgnij mi...
— Przysięgam...
— Na zbawienie, na krzyż...
— Na krzyż, na zbawienie...
— Nikomu...
— Nigdy! — zaciekawiona, zbliżając się, rzekła szambelanowa — mów, mów śmiało.
Iliński poszedł po cichu drzwi obejrzeć.
— Słuchaj — cichym począł głosem — przed chwilą był tu u mnie Paweł Piotrowicz, następca tronu.
Pani Ilińska załamała dłonie.
— O! to nic, to nic...
— Spisek...
— Uchowaj Boże! wiesz, że wierzy w moje uczucie dla siebie Paweł, nie wiem i nie chcę wiedzieć na co potrzebuje ogromnej sumy pieniędzy. Zastawiłbym dobra, czasu braknie, nie mam ich tyle, ile mi potrzeba... oddaj mi swoje brylanty.
Ilińska załamała ręce.
— Ale w czemże pokażę się na dworze?...
— Będziesz chorą... Antosiu! od tego zależy przyszłość nasza! Zastawiłbym duszę, gdybym mógł... to człowiek, zasługujący na poświęcenie. Uczyń to dla mnie i dla niego.
— Czyżeś wątpił o mnie? — zapytała, uśmiechając się szambelanowa, śpiesznie szukając kluczyków — nie dziw się, że kobieta pożałowała błyskotek... ale ci ich nie poskąpię... niech idą... byłeś ty za poświęcenie się nie pokutował, byle Zubowowie nie dowiedzieli się i cesarzowa nie domyśliła.
— Stanie się wola Boża... — rzekł Iliński — polski szlachcic nie może odmówić następcy tronu rosyjskiego! któż wie, za twe klejnoty kupujesz może lepszą przyszłość ojczyźnie.
Pani Ilińska nie rzekła już słowa, a w chwilę potem szambelan zszedł milczący na dół, niosąc pudełko pod suknią ukryte.




XLI.

W kilka dni potem figurka niepoczesna, chociaż przyozdobiona kilku krzyżykami, w pętlicy i jednym uwieszonym na szyi, wyczekiwała późnym wieczorem w przedpokoju Platona Zubowa.
Ów maleńki człowieczek z krzyżami znać był w położeniu przykrem domagającego się posłuchania w ważnej sprawie, a nie mogącego otrzymać go. Prawie sam w obszernej sali, to siadał na krzesełku i podpierał głowę na dłoni, to wstawał i chodził, pokaszlując, jakby znać dawał o sobie, to wyglądał przez okno w ciemniuteńką noc nadchodzącą, w której nic nie było, krom zdala iskrzących się jak gwiazdy światełek.
Z niecierpliwości ogryzał paznogcie do krwi, włosy nastrzępiał, perukę i harbajtel zsuwał i nasuwał; słowem tracił widocznie krew zimną.
Na kominie w tej pustej sali, w której na jednym końcu służba, w drugim jakichś zagadkowych para figur, kryjących się po kątach, wyczekiwała, jak on... stał zegar alabastrowy z bronzami, powoli wybijający kwadranse. Maleńki człeczek chodził do niego, przyglądał mu się, dobywał swojego zegarka z kieszeni, porównywał, kiwał głową i wzdychał: dochodziło do ósmej, już noc była czarna i smutna na dworze.
Nareszcie z jednych drzwi, które z sali do różnych pobocznych pokojów prowadziły, wyszedł mężczyzna ospowaty, blady i ziewając, stanąwszy, wyciągać się począł, widocznie tylko co z drzemki przebudzony.
Oczekujący żywo ku niemu pośpieszył i począł się kłaniać, ale ospowaty, mimo jego krzyżów, spojrzał nań bardzo z góry.
— Czego wy tu chcecie znowu, Fryderyku Wilhelmowiczu! czego? wiecie dobrze, iż wszystkie wasze donosy okazały się fałszywe, że J. Ekscelencya na was się gniewa i mocno gniewa... już nie przeprosicie.
Fryderyk Wilhelmowicz obruszył się strasznie (ale zawsze z wielkiem uszanowaniem).
— Okaże się w końcu — zawołał — że ja lepiej od wszystkich widziałem! Mam teraz końce i trzymam w ręku! ale muszę się widzieć z J. Ekscelencyą.
Ospowaty ruszył ramionami.
— Nie można! — zawołał twardo i stanowczo — nie można.
— No, to dobrze — odparł Fryderyk — nie można, nie można, tylko pamiętajcie, że jeśli się co złego stanie, nie moja wina.
Ruszył się, jakby chciał odchodzić.
— Tak wszyscy giną przez nieopatrzność — dodał — a mnie co do tego, wola wasza!
— Znowu jakieś bajki — dodał ospowaty.
— No! no! dobrze! bajki... ja wam mówiłem, że końce mam w rękach... trzymam je... jak sobie chcecie! nie można, to nie można!
Szedł i odwrócił się.
— Przecież dłużej kwandransa Ekscelencyi bym nie nudził — dodał żywo.
— Ej! chce się wam co zarobić! — rozśmiał się ospowaty. — Nu, dobrze, dobrze, to się potargujemy... Co dasz?
Mały człowieczek zawahał się, myślał.
— Cóż ja wam dać mogę? Zresztą, jeśliby mój trud był wynagrodzony, nie będę od tego.
— Połowę, hę? — spytał ospowaty — no, połowę. Ale czy tylko ty naprawdę masz co powiedzieć ważnego, seryo?
Fryderyk ruszał ramionami i zżymał się.
— Mnie nie idzie o nagrodę, mnie idzie o bezpieczeństwo cesarskiej osoby, najjaśniejszej monarchini i tych, którzy ją otaczają. Jeśli słuchać nie chcecie, radźcie sobie sami i niech na was spada odpowiedzialność cała.
— Nu! połowę — powtórzył ospowaty.
Fryderyk Wilhelmowicz szepnął coś, czego dosłyszeć nie było można.
Nastąpiła zgoda.
— Wejdźcie tu do gabinetu — rzekł pośrednik, ja pójdę. Jeśli J. Ekscelencya nie gra w Makao, to przyjdzie może na chwilkę.
Mały człeczek wcisnął się żywo do gabinetu i, zostawiony sam sobie, znowu się przechadzać zaczął.
Był najwidoczniej poruszony, ale poruszony tak nadzwyczajnie, jak człowiek bywa rzadko, niemal pijany. Trafia się to tym, co w kopalniach złota natrafiają na złotodajną żyłę lub kilkunastofuntowy pepit, i tym, co na gościńcu podniosą nieocenionej wartości dyament.
Zapominał chwilami, że miał perukę, i dzieło kunsztmistrza fryzyera traktował tak brutalsko, jakby własne jakie włosy.
— No, tym razem — bąkał, chodząc — jeśli nie zostanę co najmniej prokuratorem, a nawet oberprokuratorem, jeśli mi nie dadzą donacyi na Białej Rusi i tabakiery, to wolę wszystko porzucić... Ekscelencya! dzieci mówią: papa Ekscelencya, żona mówi: duszeńka Eksoelencya, słudzy wołają: ekwipaż jego Ekscelencyi Fryderyka Wilhelmowicza... Cha! cha! dobra farsa... gdy przyjadę do Meklemburga do swoich... i będzie musiał stryj tytułować Ekscelencyą, który mnie kijem niegdyś okładał. Cha! cha! cha!
I począł żywiej i głośniej przechadzać się po pokoju, niż u prawdziwej Ekscelencyi takiej Ekscelencyi przypuszczalnej wypadało. Ręce to wkładał do kieszeni, to się głaskał pod brodę, to je kładł w usta zamyślony. Wśród tego szału, rozkwitłych bujnie nadziei, nagle bocznemi drzwiami wszedł Zubow bez chustki, porozpinany, w szlafroku, tak jak grał z ambasadorem, i groźnemi zmierzył go oczyma.




XLII.

Głowa Meduzy musiała niegdyś wywierać taki skutek, jaki tu okazanie się faworyta: nie prędzej zwija się ślimak, dotknięty ręką dziecka, jak się Fryderyk Wilhelmowicz ściągnął cały, złamał, spokorniał i zmieszał śmiertelnie, złapany na gorącym uczynku jakichś zakazanych fantazyi.
Zubow patrzył nań jak na świętokradcę.
— A ty psie niemiecki! — zawołał — ty pudlu! — i porwał go za ucho — jak ty śmiesz tu, obok pokoju, gdzie ja siedzę, wyrabiać takie historye! Ty wiesz, czem to pachnie? Czy myślisz, że ja zważać będę, że jesteś Ausländer? Ja cię poślę do katorgi!
Niemiec rzucił się na kolana i złożył ręce.
— Przebacz W. Wysokość! przebacz nieszczęśliwemu, któremu się w głowie pomieszało... z ogromu ważności tej sprawy, z którą do W. Wysokości przyszedł... przebaczycie mi, gdy się dowiecie, co przynoszę.
— Trutniu! mów, a prędzej, nie mam czasu do stracenia, zawsześ dotąd kłamał.
— Z gorliwości miałem przywidzenia — zawołał, wstając powoli przybyły — ale nie kłamałem. Dziś mam dowody...
Zbliżył się z wielkiem poszanowaniem i bardzo cicho szeptać zaczął:
— Pozawczoraj J. Ces. Wysokość w. książę Paweł, sekretnie wyszedłszy z ogrodu, udał się najętym powozem do miasta.
— Tak, do jakiejś kobiety pewnie! a co mnie to obchodzi.
— Nie, nie, nie, w tem coś jest... przekupiony przeze mnie kamerlokaj widział wczoraj, jak po audyencyi w. książę chował wielką sumę pieniędzy, którą nie wiedzieć kto mu przywiózł. Kamerlokaj powiada, iż było tam pewnie do dwóchkroć stu tysięcy rubli. Z tych sto już dziś nie ma: rozdane, porozsełane nie wiedzieć dokąd i komu.
— I to poprzysiężesz? — zapytał Zubow zamyślony.
— Na ewangelii! na krucyfiksie! — to jest rzecz pewna... jak że żyjemy.
— Słuchaj, Fryderyku Wilhelmowiczu, jeżeli to się okaże prawdą, możesz oddać przysługę monarchini, ale jeśli się to nie dowiedzie, czy ty wiesz, że głowę ważysz?...
— Ważę! — śmiało podchwycił Fryderyk — no ważę, głowę! to głowę... spisek się knuje.
— Ale któż do niego należy? — spytał Zubow.
— Kto? kto? — odparł stary, kiwając głową, ja właśnie muszę to dośledzić i wszelkich środków użyję, abym doszedł, jeśli otrzymam upoważnienie.
Dziś jeszcze pewności niema, kto należy do roboty, ale wnosić się godzi, wnosić, że...
— Że kto?
— Hę! — przerwał Fryderyk — Polacy!... tak, W. Książęca Mość... pełen ich jest Petersburg, dwór... kraj... a to intryganci pierwszej klasy. A któż był na tej audyencyi, po której pieniądze się znalazły?... Oto ze wszystkich, co tam byli, gołych Francuzów i dobrodusznych Rosyan... tylko jeden szambelan Iliński mógł je mieć i dać.
— Ilińśki! — zawołał Zubow — a! no! czemuż go nie pilnujecie?
— Alboż mi przykazano? jak mi Wysokość polecisz... to się wszystko zrobi i porządnie.
— Wiesz co więcej? — zapytał Zubow chmurno.
— A! W. Wysokość! jest-że to mało? toć łatwo domyślić się można, o co tu chodzi... co się święci... Ja się nie mylę, węch mam wyborny. Te po nocach jazdy, konszachty, knowania, toć nie darmo!
— Ale czy ty wiesz, stara żabo niemiecka, ty... ty jakiś — zawołał Zubow — że rękę kładziesz w gniazdo osie, że ciebie dyabli wziąć mogą?
— A kogo oni nie mogą wziąć? — zawołał Fryderyk w zapale — ja wiem, co robię, i pewnie tego dla mizernej pensyi dożywotniej ani dla krzyżyka nie robię, ale z miłości N. Monarchini i dla W. Wysokości.
Zubow spojrzał na schylonego wpół.
— Popsułeś mi wieczór, ty kruku, swojem krakaniem na trupy! popsułeś mi wieczór.
— No, miałemże milczeć i nie gadać? — odparł Niemiec.
— Tak, ale z tego wszystkiego nic wycisnąć, domysły tylko... chcąc poradzić i ten wiekuisty niepokój wyrwać z korzeniem, należy dotrzeć do źródła, do rzeczy samej... należy ich śledzić, nie przeszkadzając, niech się plączą, niech niezbite będą dowody spisku... naówczas!
— Co każe W. Wysokość?...
— Co ja każę? albo ja wiem, jak się szpieguje i łapie... rób swoje rzemiosło.
— Ale ja jestem biedny człowiek i nie mam po temu środków.
— No! rozumiem, z wami każda sprawa tak się kończy: zaczyna się od pokłonu, a potem ręka wasza do kieszeni.
— Ale ja dla siebie nic nie żądam — przerwał Fryderyk.
Zubow gorzko śmiać się zaczął.
— Jeśli ty nic nie żądasz, to sięgasz wysoko! ale pamiętaj, stara wędlino meklemburska, że możesz się doczekać szubienicy.
Mały Niemczyk drżał z niecierpliwości i gniewu razem, ale kłaniał się milczący.
— Jak się podoba (kak ugodno) — rzekł po cichu, — jak się podoba... Ścielę się do stóp Waszej Wysokości.
Zubow, myśląc, że odchodzić myśli, ujął go znowu za ucho.
— Stój... coś myślisz ze mną grać komedyę? hę? ty małpo germańska, kuglarzu jakiś! robaku! patrzajcie go.
— Ale ja słucham rozkazów W. Wysokości. — Zubow puścił ucho i począł się przechadzać gwałtownie, ręce pochowawszy w kieszenie galowych spodni, które pod szlafrokiem miał jeszcze.
— Idź do Altestiego, niech ci da, wiele potrzeba, rób na swoją rękę, jak wiesz... co chcesz. Codzień do mnie z raportem. Jeśli się okaże fałsz, znikniesz ze świata i kości się twoich Niemcy nie dopytają. Pamiętaj.
— A gdyby co ważnego wśród dnia zaszło i potrzeba mi było widzieć się z W. Wysokością? — spytał przybyły.
— Cóż ty myślisz, co? — krzyknął Zubow — że ja mogę taką szuję, którą cały świat zna za szpiega, przyjmować raz wraz i afiszować się stosunkami z tobą! Ani mi się waż tu do mnie przychodzić, tembardziej teraz. Raporty będziesz ustnie składał Markowowi.
Fryderyk Wilhelmowicz okrutnie się skrzywił.
— No, to już powiem — rzekł otwarcie nagle, — że wolę łajanie W. Wysokości, niż jego komplementy, i wolę ciąganie za ucho, niż tam pogłaskanie...
— Ty wiesz, że Marków mój przyjaciel? — spytał Zubow.
— Słyszę — po rosyjsku rzekł Niemiec — nu, to wola wasza.
— Wolisz Altestiego?
— Wolę i jeśli można, to proszę.
Zubow tym razem wziął go już za nos, który ścisnął, aż Niemiec się cofnął.
— A ty stary kartoflu meklemburski, ty... ty będziesz się ze mną targował, będziesz sobie wybierał?
Idź do dyabła! — zawołał nagle — ale pamiętaj. No, raporty złożysz Altestiemu, pal cię czart!
Niemiec trzymał się za pokrzywdzony nos i smutno spoglądał.
Faworyt, popatrzywszy nań, nie mógł się wstrzymać od śmiechu i to wszystko naprawiło, wpadł w lepszy humor.
— Fryderyku Wilhelmowiezu — rzekł — ty jesteś najnieszczęśliwszy człowiek, tobie sądzono przychodzić do mnie, kiedy ja potrzebuję targać za uszy i łajać. Nu, przebacz... meklemburska kiełbaso... przebacz. Altesti wyliczy dla ciebie sto dukatów bez rachunku.
— A na koszta? — żywo podchwycił Fryderyk.
— Nu! trzysta, będzie dosyć. Zdasz rachunek i połowę ukradniesz.
Dobranoc.
To mówiąc, Zubow klapnął go po peruce z góry tak, że pudrem obsypał mu całą twarz i suknię i, śmiejąc się z ocierającego się gościa, który parskał i kaszlał, zniknął w przyległych pokojach.
Zdaje się, że tylko chyba zwierciadło widziało pięść ściśniętą, którą Meklemburczyk podniósł za odchodzącym, ale opamiętał się rychło, bo wchodzący wnet ospowaty zastał go porządkującego spłaszczoną perukę i oczyszczającego frak zamączony.
— Nu! mołodiec! — zawołał, klepiąc go po ramieniu — pięćdziesiąt czerwonych dla mnie, a z tamtych to się później porachujemy!




XLIII.

Doktór Ernest Müller, mianowany lekarzem wyższym nad więzieniami i lazaretami, dostał piękniejszą posadę zaprawdę, niżeli jej sobie mógł życzyć.
Jednakże, ktoby go był widział, gdy mundur swojej klasy wkładał po raz pierwszy, mundur, dający mu rangę jenerała, acz szyty złotem ogromnie i przepyszny, byłby dostrzegł łatwo smutek i niepokój na twarzy. Krawiec nawet, co suknię przymierzał, dziwił się wyrywającym z jego piersi westchnieniom i mówił w duchu, że musi to być człek bardzo ambitny, kiedy mu i tego mało.
Jedna uwaga usprawiedliwiała w oczach krawca obermedyka: obaj byli Niemcy. Szanowny Luis Julius Schmidt, hofliverant, wiedział, iż naówczas w Rosyi Niemcy mieli prawo do najwyższych godności.
Otóż p. Müller wzdychał, jak już powiedzieliśmy, a p. Schmidt wyrażał mu życzenia najszczersze, aby mógł co najrychlej piękniejszy jeszcze i bogaciej haftowany szyć dlań mundur tajnego radcy.
Ale i to życzenie rodaka powitane zostało westchnieniem, mundur starannie zawinięto w płócienny futerał, Dr. Müller pożegnał p. hoflieveranta Schmidt’a, wdział suknie codzienne i, gdy nikogo już nie było, dobywszy z kieszeni kartkę, uważnie ją odczytywał, kiwając głową.
Widocznie korespondencya ta wcale mu się nie podobała. Przeczytawszy, ruszył ramionami, chodził wielkimi krokami, zamyślił się, wziął wreszcie płaszcz, ujął kapelusz i wysunął się z domu, w kieszeni ciągle trzymając karteczkę.
Śnieg już zalegał ulice, mnóstwo owych tanich saneczek, posługujących przez zimę, zjawiło się w Petersburgu, w jedne z nich wsiadł doktór i kazał się wieźć w taką jakąś linię Wasilewskiego ostrowu, w taki kąt zapadły, że powożący potrzebował całego instynktu pierwotnego człowieka, aby ją wyszukać.
Sanki stanęły przed lichym dosyć domkiem i natychmiast odprawione zostały. Müller sprawdził numer i, dostawszy się do wnętrza domostwa, zapukał do drzwi na dole. Po chwili otworzyła mu kobieta podżyła i wprowadziła, spytawszy wprzódy o nazwisko, do mieszkania, które daleko się wygodniejszem wydawało wewnątrz, niżeli z fizyognomii zewnętrznej domyślać się było można.
Doktór znalazł się sam jeden w saloniku przyciemnionym i chodził po nim jeszcze niespokojny, gdy bocznemi drzwiami z wielkiem jego zdziwieniem (odmalowało się ono na twarzy i cofnięciem aż do drzwi) wszedł mężczyzna młody, przystojny, ale jak na mężczyznę dziwnie jakoś wyglądający. Ubrany był z cudzoziemska nader skromnie, jakby chciał za rzemieślnika lub służącego uchodzić, bez pudru, w sukni prostej, czarnej i bez ozdób żadnych, których ówczesny strój tyle wymagał. Twarz tego młodzieńca rysów regularnych, piękna mimo energii wyrazu, miała w sobie coś idealniejszego, a raczej otwarciej idealnego, niż zwykły mieć męskie twarze.
Mimo przebrania, znać było arystokratyczne pochodzenie w tej postaci pełnej wdzięku naiwnego, lecz zarazem zakłopotanego o siebie. Chód, postawa, sposób trzymania rąk i głowy od razu zdradzały jakieś nieobycie się z tym stanem, do którego pozornie przybywający należał.
Doktór Müller, wpatrzywszy się, pochwycił się za głowę rozpaczliwie prawie, potem uderzył się w ręce i półgłosem zawołał:
— A! co wy robicie? co robicie? myślicie, że to przebranie zda się na co? Jabym was o sto kroków poznał!
Wchodzący potrząsł głową i tupnął nogą z żywą niecierpliwością.
— To moja rzecz! — rzekł.
Müller głowę skłonił.
— Słuchaj — dodał, zbliżając się — przychodzę do was z żądaniem, od którego nie odstąpię, które spełnić się musi. Waćpan potrzebujesz podręcznego felczera przy odwiedzaniu więźniów i weźmiesz mnie z sobą.
Na te słowa Müller odskoczył milczący i zawołał, bełkocząc po chwili:
— To być nie może!
— Dlaczego?
— Bo ja zwiedzam więzienia i chorych więźniów tylko we dnie, a w dzień pierwszy lepszy sołdat was pozna.
— Naprzód dnie są krótkie i mgliste, powtóre, ja przybiorę taką postać, jakiej zażądacie.
Müller mówić nie dał więcej, ruchem rąk gwałtownym starał się przekonać, że słuchać tego nie chce i spełnić żądania nie może.
— Powiedzcie, co braknie, jak trzeba się zamaskować — rzekł pierwszy — ale mi nawet nie mówcie, że tego nie zrobicie, bo to się stać musi w jakikolwiek sposób.
— Zapewne... poświęcając was i mnie! To marzenie! dziwactwo... to wprost rzecz niepodobna.
— Słuchaj, doktorze — zawołał drugi po krótkim namyśle — daję ci do wyboru, albo żądanie moje spełnić, albo... albo...
— Albo co?
— Albo podać się do dymisyi, bo ją wam dadzą i bez tego. Gdyś miał być mianowanym, byłeś przestrzeżony, że słuchać musisz.
— Tak! zapewne, ale nie byłem ostrzeżony, że pójdę głowę położyć na pieńku, aby mi ją ucięto, a to na jedno wychodzi. Więzienia są pilnie strzeżone nietylko przez warty, ale przez licznych szpiegów. Rozumiem wszystko, w czem jest najmniejsza nadzieja powodzenia, ale tu! Proszę się przejrzeć w zwierciedle! na miłego Boga — dodał doktór — ślepy chybaby nie spostrzegł takiego przebrania.
— Jednakże ono mi nieraz posłużyło — odparł pierwszy — może coś zmienić należy w stroju i przyborach, ale tak, jak jestem, bądź co bądź, ja się tam dostać muszę. Przebiorę się inaczej, usłucham, zmienię, poprawię, dysponuj, wymagaj, lecz nie przeciw się zamiarowi, bo to napróżno, to się stać musi!
Doktór stał milczący.
— Zgubić się łatwo — rzekł — zgubimy się niezawodnie. Jeśli wolą jest waszą ginąć, jak się podoba; ja, przyznaję, najmniejszej do tego nie mam ochoty.
Ale do jakiegoż to więzienia chcecie się dostać?
— Do jakiego? — porywczo odparł pierwszy — ależ do pałacu Orłowa nad Mojką. Czyż ci to mówić jeszcze potrzeba? Do Kościuszki. Wszakże widziałeś go?
— Ja? — spytał doktór, wpatrując się w pytającego z uwagą — ja?
— Wy widzieliście go? — powtórzył pierwszy.
— Widziałem, tak, kilka razy.
— I prawdą jest, że nieszczęśliwy rozpacza, że sobie wyrzuca los ojczyzny... że pragnął sobie życie odebrać, że blizkim był niemal obłąkania? — szybko począł pytać nieznajomy.
— Alboż ja wiem, co się z nim dzieje? — odparł zimno lekarz — wiem, co się z nim robi, a co myśli?... sądzę, że Bóg wie jeden. Prawdą jest, że go znalazłem pogrążonym, milczącym, małomównym, że na niewiele pytań moich wcale prawie odpowiadać nie chciał... ale pracuje.
— Cóż on robi?
— Ma tokarnię, zabawia się toczeniem — rzekł doktór — to mu daje ruch, na którym mu zbywa, i rozrywkę.
— Jak wygląda?
— Biednie, jak więzień — rzekł doktór.
— Doktorze — chwytając go za ręce, powtórzył nieznajomy — doktorze, musisz mnie tam wprowadzić! raz na chwilę, pod jakim chcesz pozorem. Od tego nie ustąpię. Jest rzeczą największej wagi, dwa słowa powiedzieć mu tylko.
— Ja mu je zaniosę.
— Nie, tobie by nie uwierzył. Ja go widzieć muszę!
— Ale pani jenerałowa — odezwał się Müller (czytelnicy dawno już się jej domyślić musieli) — zostaniesz nieochybnie poznaną.
— Nie! nie! nie! słuchaj — dodała przebrana — mam trochę klejnotów, sprzedam je; żądaj za niebezpieczeństwo i strach, co chcesz, a wprowadź mnie tam! na dziesięć, na pięć minut, na minutę! Doktorze, albo to uczynisz, lub miejsce stracisz, zapowiadam. Wybieraj prędko.
Müller padł na krzesło.
— Poprowadzą na szubienicę! — zawołał — kto wie, czy tej chwili nie wiedzą już o waszej myśli, o mojej bytności tutaj, czy mnie nie podejrzywają? Zgubicie siebie, mnie, jenerała i Kościuszkę w dodatku, bo go na Sybir wywiozą, lub do Petropawłowska przeniosą.
Strachy te wcale nie działały na Helenę, która stanowczo, cichym głosem dodała:
— Jutro tam będę, lub wy jutro stracicie miejsce.
— Ale na Boga! jeśli już do takiej przyprowadzicie mnie ostateczności, dajcież czas, ja muszę być gotowym na wszelki wypadek do ucieczki, wy także. Jeśli zostaniemy odkryci, możemy się jeszcze wymknąć.
— Jutro — powtórzyła jenerałowa — muszę go widzieć jutro... O której godzinie weźmiecie mnie? gdzie na was mam czekać?
— Nigdzie — odparł doktór — bo ja wolę stracić miejsce, niż głowę.
To mówiąc, ukłonił się.
— Doktorze! — zawołała przebrana kobieta — muszę to dodać jeszcze, że sprawa to nie moja, tyczy się ona innych i że nie byłoby wam bezpiecznie dezertować. Ja wam wierzę, drudzy może nie zechcą.
Müller, zbladły, oczy sobie zakrył... drżał cały.
— Potrzeba mi było — zawołał — szukać tu szczęścia, aby wpaść w taką zasadzkę! Jakto? więc mi się nawet wycofać nie wolno?
— Wycofać ci się wolno — odparła jenerałowa — ale w takim razie ja za następstwa nie odpowiadam. Chciałeś, straciwszy to, coś zarobił, na starość znowu się podźwignąć, a prędko wszedłeś tu, znając dobrze, że lada czem nie napełnia się kieszeń i dochodzi wielkich rzeczy... teraz tracisz głowę!
Pocóż było...
Müller, pomieszany, przerwał nagle:
— Dobrze! dobrze! wiem to wszystko, ale przypuszczać nawet nie mogłem takiego żądania. Pałac nad Mojką stoi na widoku, odkryty, otoczony strażami, kręcą się koło niego szpiegi, w nocy nie dostąpi nikt... a w dzień...
— Ależ jest pora, która nie jest ani dniem ani nocą — przerwała jenerałowa. — Zresztą, nie wywiniesz mi się z tego. Ażeby cię uspokoić, dodać muszę naostatek, że oficer, który stać będzie na straży...
— Jakto? oficer przypuszczony jest do tajemnicy? — krzyknął Můller.
Jenerałowa uśmiechnęła się wzgardliwie.
— Oficer ma rozkazy tylko przepuścić tych, co przyjdą z tobą. Nie masz się czego lękać, bo on także dba o swe życie i bezpieczeństwo.
— Ale on właśnie wydać może — zawołał Müller.
— Wiesz co, doktorze — przerwała niecierpliwie kobieta — natura omyliła się, stwarzając ciebie mężczyzną, a mnie kobietą: powinna była zrobić zamianę.
— Moja pani — rzekł doktór — pani masz w tem namiętność swą, zamiary, ideę, interesa, a ja żadnego.
— Przepraszam! od tego wasza cała przyszłość zależy.
Jeszcze raz, doktorze — dodała — pamiętaj, że spierasz się napróżno. Jeśli ty nie pojedziesz, wiesz, co będzie? oto znajdzie się podobniuteńki do ciebie, drugi stary doktór, który wdzieje twój mundur i mnie tam zaprowadzi. Może to spełnić nie tak ostrożnie, jak ty, ciebie skompromitować, mnie zgubić, ale na nic nie zważam.
— Ale dlaczegoż to się ma stać tak koniecznie i tak prędko? — zapytał Müller.
— Dlatego, że w tem idzie o życie, spokój i przyszłość człowieka, który więcej wart, niż dziesięć takich, jak ja, bab, i dziesięciu takich, jak ty, niedołęgów.
Teraz — dodała żywo — nie proszę, nie przekonywam, nie słucham, ale rozkazuję. Jutro przed wieczorem, objeżdżając więzienia, przed kanałem Mojki, spotkasz mężczyznę w płaszczu, który nieść będzie w ręku pudełko z narzędziami chirurgicznemi, zabierzesz go do sani i pojedziesz z nim do pałacu Orłowa. Oficer spyta się o towarzysza, powiesz mu, że to twój felczer... rzecz skończona... dobranoc.
Müller chciał jeszcze targować się, ale przebrana jenerałowa znikła mu z oczu... Postał chwilkę i w największym niepokoju powrócił do domu.




XLIV.

Tegoż dnia Fryderyk Wilhelmowicz złożył pierwszy raport umocowanemu Zubowa, który natychmiast odniósł go swemu panu. Platon, który się wybierał na jakiś przegląd wojskowy, pozostał w pałacu pod pozorem słabości. Nie ukazał się nawet wieczorem w Ermitażu. Cesarzowa, która spostrzegła jego niebytność i o chorobie została uwiadomiona przez Makarowa, skończyła grę nieco rychlej, niż zazwyczaj, pożegnała gości swych, usunęła się do apartamentów i, dosyć niespokojna, udała się do mieszkania Zubowa.
Znać spodziewał się tych odwiedzin, gdyż Katarzyna zastała go z głową obwiązaną leżącego na sofce i pozującego na chorobę.
— Co tobie? — zapytała zaraz w progu.
— Nie wiem, N. Pani, nie wiem — odparł bolejąco Platon — choroba, nie choroba, jakieś niezdrowie, znużenie, przesyt życia... Ludzie mnie nudzą, świat męczy, potrzebowałem odpocząć.
Imperatorowa przystąpiła doń, powoli kładąc dłoń na jego czole i wpatrując się w Zubowa, który niezręcznie przymuszał się do melancholii, z charakterem jego gwałtownym, szyderskim, zimnym nie harmonizującej.
— Oj! dzieci wy, dzieci! rzekła — tacyście wszyscy! w pierwszych dniach szalejecie od szczęścia, powoli wam ono wystyga, blednieje, nudzi, żądacie coraz więcej, aż nareszcie przyjdziecie do kresu, poza który przejść nie można, i bijecie o mur głową.
Platon, co tobie?
— Albo ja wiem? — rzekł kwaśno Zubow — Wasza Cesarska Mość znasz to, jak widać, lepiej, niż ja sam.
— No, co tobie, Platonie? mów! ty masz mnie o coś prosić... o zgubę człowieka, lub o nowy blask jaki... Żałować ci nie będę... Ludzi mamy dosyć, honorów jeszcze stanie... rozchmurzże czoło.
Zubow podniósł na nią oczy czułe.
— N. Pani! — rzekł — ten smutek, który we mnie widzisz, cesarzowa obudziła.
— A co ona ci zawiniła? czy skrzywdziła ci braci? ojca? rodzinę?
— O! nie! nie!
— Co ci zawiniła? mów — powtórzyła Katarzyna.
— Jest nadto dobrą i... i nie widzi, że z jej dobroci źli ludzie korzystają.
— Zubow — zawołała Katarzyna niecierpliwie — ty wiesz, że ja zagadek nie lubię, że komedyę piszę, ale grać z sobą nie daję... o co chodzi?
Głos miała gniewny i drżący.
Platon zsunął się z sofy na kolana, udał przestraszonego i począł mówić żywo:
— Przebaczcie! mnie o was idzie tylko! o was! pani moja! monarchini moja... ty u mnie jedna jesteś, w tobie życie.
Chcesz prawdy? weźmiesz potem za nią głowę moją, jeśli zechcesz, powiem ją. Przeciwko tobie, pani moja, jest zmowa... jam ją odkrył.
Katarzyna drgnęła.
— Wolne żarty!
— Przysięgam!
Była chwila milczenia, długa jak wiek. Imperatorowej brwi się ściągnęły, twarz drżała.
— Mów! — dokończyła zimno — wszystko! wszystko!
— Parę dni temu — mówił Zubow — doniesiono mi, że Paweł wykrada się nocami z Gatczyna i jeździ do miasta. Kazałem go śledzić, tak jest, ale dokąd jeździ, nikt jeszcze pochwycić nie mógł.
Potrzebował pieniędzy... dwa kroć sto tysięcy rubli lub więcej ktoś mu dostarczył. Mówią, że w spisku z nim są Polacy, którym sprzyja, że jeden z nich dostarczył mu tej sumy.
To są wiadomości — dokończył Zubow — za które ja ręczyć mogę, jestem na tropie, ale nie chciałem bez woli waszej nic poczynać. Rozkazujcie, monarchini.
Katarzyna wolnym krokiem cofnęła się do krzesła i siadła w niem, wsparła się na ręku, zadumała, nie odpowiadała nic.
— Słuchaj, Zubow — rzekła — ja z tobą będę mówić otwarcie, bo ty możesz się mylić, siebie wplątać i mnie wciągnąć w trudności... a gdy cesarzowej trudności przychodzą, to je tylko krew rozwiązać może. Ja ci dobrze życzę, Zubow, ale, jeśli się tobie śni więcej, niż godzi, to źle... jeśli ty myślisz o wnukach i rejencyi, to mnie nie znasz. Mogę ci dać miliony, ale poza tem nic więcej. Jeśli ty Pawłowi chcesz szkodzić dla własnych widoków, mylisz się.
Rozrachuj się, Zubow, rozrachuj dobrze.
— Ja nie mam nic do namysłu i rachuby — rzekł zimno Platon. — Nie wiem natury tych zachodów i pokątnych starań, ale że Paweł nocami się wykrada, że szczególnemi łaskami zaszczyca Polaków, jak Wielhorskiego i Ilińskiego, to pewna, ze pieniędzy potrzebował i dostał, wiem to najpewniej.
— Skąd?
— Od człowieka zaufanego.
Katarzyna westchnęła i rzekła:
— W tem wszystkiem, więcej przekory, niż może czego innego.
Potrzeba być ostrożnym, Zubow, kazać go śledzić, a nie przeszkadzać mu bynajmniej, niech brnie dalej, prędzej rzecz na wierzch wyjdzie. Ja tymczasem Ilińskiego i Wielhorskiego łaskami i względami uśpię, aby się ani domyślić mogli, że ich posądzam.
Zamilkła, a potem mówiła, jakby sama do siebie.
— Pawłowi dawno cięży nieczynność, za długie mu panowanie moje, a nie wie, że w słabych rękach tych wodzów utrzymać nie potrafi, że targać będzie, nie wieść, i szarpać, nie prowadzić.
Ja muszę dokończyć, co zaczęłam w Persyi, w Polsce, w Turcyi, ja będę żyć, dopóki państwa nie postawię na tak mocnych podstawach, aby go nic poruszyć nie zdołało.
I znowu zatopiła się w myślach.
— Tobie, Zubow, powierzam — dodała po chwili — bezpieczeństwa moje. Ty wiesz, jak na żołnierzy działać potrzeba i na wszystko, co mnie otacza.
— Ja jestem spokojny — zawołał Platon — o dzisiaj, ale o jutro się boję. Trzeba śledzić, by w porę zapobiedz złemu.
— Wiesz co więcej? — zapytała Katarzyna.
— Dotąd tylko tyle, ale rozesłałem ludzi pewnych do Gatczyna, wszędzie, gdzie było potrzeba; ma stróża przy sobie Iliński i inni Polacy. Kroku teraz nie zrobią, żebym o nim nie był natychmiast zawiadomiony.
Katarzyna podała mu rękę do pocałowania, którą Zubow przyjął na klęczkach, rzuciwszy się przed nią na kolana.
— Dobrze ci się udało — rzekła cesarzowa po chwili z uśmiechem, grożąc mu palcem — ja miałam ci czynić wymówki, a muszę dziękować.
— Wymówki? za co? — spytał Platon.
— Ej! przypomnij sobie! — mówiła śmiejąc się Katarzyna — na ostatniem przyjęciu u dworu jadłeś oczyma tę Polkę, jenerałową Puzonów.
Wszyscy to uważali, wszyscy, ja sama także...
Powiedz, czemu tak patrzałeś na nią?
— Wiecie — rzekł Zubow — mówią o niej, że ona raz była zabitą i jest zmartwychwstałą, że nosi w sobie drugą duszę jakąś. Bóg wie co! Opowiadano mi dziwy, patrzałem, jak na upiora!
Zubow żywo przeżegnał się niepostrzeżenie.
Carowa wstała zwolna z krzesła.
— Nie daję rozkazów policyi, bo by jej chody najprędzej niezgrabnością się zdradziły. Weź pieniędzy, ile będzie potrzeba, z mojej szkatułki, każ śledzić. Codzień powinnam mieć raporty.
Kto wie? Może uwięzieni Polacy: Potoccy, Kościuszko, ten bezczelny Niemcewicz są w spisku... postawić szpiegów przy więzieniach, lub wszystkich zamknąć w Petropawłowsku... Nie, to później! nadtoby ludzie widzieli!
Teraz cicho, nie dać nic poznać po sobie, a mieć oko!
Na tem skończyła się rozmowa.




XLV.

Pałac Orłowa nad Mojką nie miał wcale pięknej powierzchowności, gdy na świat przychodził.
Od pierwszego domu z cegły wzniesionego z rozkazu Piotra w 1710 do 1796 r. stolica budowana z musu na gwałt rozrosła się i rozszerzyła, ale przepych, o który się dobijała, świecił tylko na głównych jej ulicach, wreszcie z pruskiego muru domki, na sposób niemiecki, były najpospolitsze; a na Wasilewskim ostrowie pełno jeszcze było chat drewnianych i szałasów niegodnych wielkiej stolicy. W całym Petersburgu za Katarzyny, oprócz marmurowego pałacu i cerkwi Izaaka, nie było więcej budowli z kamienia. Pałac Orłowych, obrócony na więzienie, wyglądał na nie. Straże chodziły dokoła, okna napół były pozasłaniane, pół pozabijane deskami i kratami, u głównych drzwi rodzaj odwachu żołnierskiego się znajdował. Więźniowie mieli widok na kanał i na bagnety swych straży.
Nazajutrz z bijącem sercem doktór Müller, opóźniwszy umyślnie przybycie do pałacu, zbliżał się doń, gdy sanki jego wstrzymano i nieproszony towarzysz zajął przy nim miejsce. Płaszcz wojskowego felczera, czapka na oczy spuszczona, dosyć dobrze maskowały, doktór wszakże drżał cały i niemy prawie zatrzymał się przed ciemnym gmachem. Ktoby mu się chciał przypatrzyć uważnie, prędzej po nim poznał, że się coś złego święciło, niż po tym podejrzanym towarzyszu. Ale straż, spostrzegłszy kapelusz z jeneralską oznaką i domyśliwszy się naczelnika, rozstąpiła się, czyniąc mu honory, i Müller, nie patrząc za siebie, wszedł na korytarz... Czuł jednak poza sobą stąpanie felczera, który go nie odstępował. Serce mu biło, w oczach latały płatki jasne, mylił się, szukając drzwi, ale nareszcie dowlókł się do tych, których było mu potrzeba. Tu jeszcze chodził szyldwach jeden. W korytarzu cisza panowała grobowa. Drzwi się otworzyły, Müller wsunął się, za nim felczer znowu.
Temu, którego niedawno cały naród zwał najwyższym swym wodzem, w którego ręce złożył losy swoje, dano tu mieszkanie prostego niemal wojennego jeńca. Szczupłe, ponure, smutne i niewygodne. Za największą łaskę dozwolono go tu przenieść i dopuścić, aby się pracą ręczną rozrywał. W pierwszej izbie, która poprzedzała główny pokój Kościuszki, na stoiku prostym siedział żołnierz spełniający obowiązki posługacza (wiestowoj), który się codzień odmieniał i czas pędził na śnie, wynagradzając sobie przymusową bezsenność straży.
Obudziło go wejście doktora, stanął wyprostowany, jak z drzewa, wstrzymując ostatki snu objawiającego się ziewaniem.
Müller wskazał go oczyma towarzyszowi i razem z nim natychmiast (pilno mu było przejść tę próbę ogniową) wszedł do pokoju Kościuszki.
Naczelny wódz o szarej godzinie, przy niedawno zapalonej świeczce jednej, która stała na warsztacie tokarskim, spoczywał na prawdziwie żołnierskiem, a raczej mniszem łożu, pokrytem grubą kołdrą więzienną. Na widok wchodzących, podniósł się nieco na ręce, spojrzał jakby zdziwiony, milczący i stawać począł na nogi... Oczy jego jeszcze nie były dostrzegły towarzysza lekarza. Müller drżał i mówić nie mógł, ale za niego i za wszystkich przytomność umysłu zachowała jenerałowa, która poczęła naprzód szeptać coś doktorowi. Müller się opierał, wahał, a wtem Kościuszko zwrócił oczy na felczera i, cofając się, o mało nie krzyknął z zadziwienia.
Wśród mroku celi i wspomnień swych mroku, rozpoznawał choć zmienioną cierpieniem twarz, której zapomnieć nie mógł, nie chcąc wierzyć oczom własnym. Felczer położył palec na ustach, nakazując milczenie, a doktora, opierającego się jeszcze, co rychlej za drzwi wyprawił.




XLVI.

Wszystko to było tak niespodziane i dziwne, iż Kościuszko nie wierzył prawie rzeczywistości.
Kobieta chciwie wpatrywała się w twarz jego. Na nim także niewola i palenie się myślami własnemi sprawiły niezmierną odmianę. Z twarzy tej znużonej opadła resztka młodości i gorączki, która ją ożywiała i opromieniała... była poważna, wychudła, blada, straszna cierpieniem i zorana myślami, oczy tylko świeciły, jak dwie grobowe pochodnie.
— Tyżeś to... moja panno Heleno? ty?
— Ja jestem — odparła żwro — mówcie cicho, cicho! przyszłam, bo powinnam była przynieść ci nadzieję...

— Nadzieję! — uśmiechnął się wódz ironicznie i załamał ręce — nadzieję, gdy wszystko stracone! mnie, co ojczyznę zgubiłem.
Kobieta chciwie wpatrywała się w twarz jego.
Spuścił głowę, łzy mu się potoczyły z oczu.

— Ty? ojczyznę zgubiłeś? — podchwyciła Helena. — Na Boga, ciebie kraj cały czci jako zbawcę narodu! Nie winieneś, że twą ofiarę Bóg skruszył dla swych widoków niedościgłych, że ci ludzie jej może dokonać nie pozwolili! Dałeś ojczyźnie więcej niż życie pod Maciejowicami ofiarowane, spokój, imię, poświęcenie nawet bez nadziei skutku, wszystko.
— Ale któż był we mnie, aby mnie pojął, a skutek jest ten, że Polska zgubiona, zwyciężona, podarta... że po mnie mieć nie będziecie ani wojska, ani wodza, ani iskry otuchy.
— Nie mów tak! — zawołała szybko jenerałowa. — Paweł wcale innemi chęciami jest ożywiony dla Polski, niż jego matka.
Nie oddawajcie się rozpaczy! Ja przyszłam umyślnie tylko, aby wam przynieść tę gałąź oliwną, bośmy wiedzieli, że upadłeś na duchu... przyszłam ci powiedzieć: żyj, abyś jeszcze służył ojczyźnie...
— Ja? — zapytał Kościuszko, trzęsąc głową — ja? Mylicie się. Ten, czyjemu poświęceniu i orężowi raz nie pobłogosławił Pan Bóg, nie powinien nigdy przebojem iść przeciwko przeznaczeniu. Ja padłem zabity na polu podzameckiem, ja żyję za karę, bym cierpiał tylko, bym wspominał tę godzinę ekspiacyi i gryzł się nią. Ale nigdy! nigdy wodzem nie będę... gdybym był nawet żołnierzem, bo Bóg sam skruszył łaskę hetmańską w moich rękach.
— Uczynisz, co zechcesz i kraj każe — przerwała kobieta — ale żyć powinieneś i mężnie czekać. Kiedy godzina wielkiej odmiany uderzy, Bóg wie, ale wybije rychło i wybije, głosząc wam swobodę.
— Mnie? swobodę? — spytał Kościuszko — swobodę mnie, gdy ojczyzna w niewoli?
Westchnął i popatrzał na nią.
— Jakeś się ty tu dostała, pani moja — zapytał — skąd? jak?
— Nie mam dziś czasu opowiadać wam dziejów moich, lada chwila powróci doktór, mówmy o tobie, panie.
— Ale o mnie już wszystko powiedziane — rzekł Kościuszko.
— A o mnie niema co mówić.
— Co się w Polsce dzieje? co z Polską? — zapytał.
— Już dawno ją opuściłam! — rzekła Helena.
— Mówicie, że Paweł jest dla Polski dobrze usposobiony?
— Sam ze siebie i przez tych, co go otaczają.
Kościuszko chciwie słuchał, powoli ujął drżącą jej rękę i pocałował z uszanowaniem.
— Niech wam Bóg wynagrodzi ofiarę dla mnie, boć wiem, coście uczynić musieli, aby się tu dostać do mnie z tą jałmużną słowa pociechy... niech Bóg nagrodzi, ja tylko łzą na dłoni waszej opłacić mogę tę łaskę.
— Twoja łza! — zawołała Helena — a! nie żal życia dać za nią... twoja łza tak przynosi błogosławieństwo, jak krew męczenników.
Na te słowa doktór przerażony widocznie wszedł z ogromnym plastrem nasmarowanym w przedpokoju wedle rozkazu, a nie mogąc użyć go i nie wiedząc jak, złożył drżący na tokarni.
— Chodźmy! — zawołał — na miłość Bożą chodźmy.
— Cóż pomyśli żołnierz — szepnęła jenerałowa — żeście tak szybko ów plaster przyłożyć mogli? To obudzi podejrzenie... chwilę czekajcie...
Kościuszko zamilkł, doktór poruszał się ciągle ku drzwiom... zdala dochodziły w korytarzach chrzęst broni, stukanie karabinami i niespokojna latanina po pałacu; Müller stracił zupełnie głowę.
Hałas zbliżał się ku drzwiom wodza, gdy medyk, nie mogąc już wytrzymać, rzucił się do drzwi. Helena ścisnęła rękę Kościuszki i wyszła żywo za nim.




XLVII.

W istocie około gmachu jakieś wojskowe ruchy, prawdopodobnie zmiana warty się odbywała, ale słychać było nawoływania, głośno wydawane rozkazy i hasła. Wyjść niewidzialnym było niepodobna, czekać mogło grozić niebezpieczeństwem. Pierwszego spotkanego w korytarzu żołnierza zapytała jenerałowa po rosyjsku: — Co to było?
— Nic — odparł obojętnie sołdat — nie wiem, pewnie zdają wartę nowemu batalionowi, bo dziś zmiana.
Zeszli ze schodów nie hamowani, Müller pod osłoną kapelusza jeneralskiego, Helena dla czapki swej wojskowej i płaszcza. Na dole skupieni żołnierze rozstąpili się im. Sanki stały pod gankiem, siedli, a Helena zawołała do woźnicy: — Poganiaj!
Odbierający straż batalion i starszyzna w chwili odjazdu sanek byli nieco opodal; dowodzący spostrzegł wyjeżdżających dopiero, gdy spory kawał odjechali. Nagle rozległ się krzyk:
— Stój! stój... wracaj! stój!
Rozkaz, wydany bezskutecznie przez oficera, powtórzony przez sierżantów, przez żołnierzy, przez całą kupę, rozległ się przerażający, straszny, groźny. Woźnica, który powoził, tak się uląkł wyższego tego przykazu, iż usiłował konie zatrzymać.
W tej chwili z tyłu, zamiast stój! poczęto wołać: goń! łapaj! kupa żołnierzy puściła się w pogoń. Ale i konie również nastraszone wrzawą, choć usiłował je powstrzymać woźnica najęty, leciały rozkiełznane.

Doktór mdlał w sankach, ale Helena zerwała się na nogi... nie było chwili do stracenia; potrąceniem jednem zrzuciła woźnicę z kozła, chwyciła lejce i uderzyła po koniach. Dzikie a zziębłe konie tabuńskie poleciały piorunem. Helena skierowała je w pierwszą ulicę boczną, jaka się nastręczyła, potem raz i drugi w najprzeciwniejszych kierunkach, i w chwili gdy pogoń leciała na południe, jechała ze swemi sankami małemi
Chwyciła lejce i uderzyła po koniach.
ścieżynami ku północy... Krzyki, groźby i wołania zwolna cichły, ustawały, umilkły, konie zmordowane poczynały zwalniać biegu, a Helena rozpoznawała, że się znalazła najniespodzianiej na Wyborskiem przedmieściu. Müller bezprzytomny trzymał się tylko oburącz sań, aby z nich nie wypaść; czuł się bądź co bądź zgubionym, choć nie wiedział, co i jak stać się mogło. Szczęściem kobieta miała za niego i siebie przytomność umysłu istot słabych, nawykłych do walki z silniejszym od siebie losem.

Z brwią zmarszczoną, poważna, surowa, gniewna niemal, już obmyślała plan cały. Konie biegły zwolna, dając się kierować łatwo i zawiozły ich po krótkiej chwili do wrót tego domku, w którym umawiała się z doktorem. Na dany znak, chłopak przybiegł wrota otworzyć i zabrał sanie. Helena dała znak Müllerowi, aby szedł za nią. Niemiec, jak skazany na śmierć, powlókł się do pokoju, ale tu siły go opuściły, padł na kanapę prawie nieprzytomny.
— Niema wątpliwości, doktorze — zawołała — iż ktoś nas zdradził i że na ciebie padło podejrzenie. Mojem zdaniem należy ci uciekać, nie powracając do domu. Moją zaś rzeczą będzie ułatwić ci ucieczkę.
— Ale ja... ja... bo muszę powrócić do domu... tam mam wszystko! — zawołał Müller.
— I dla ocalenia garści dukatów lub jakiego zegarka chcecie stawić życie? — przerwała mu Helena — ja na to nie pozwolę. Może być, że oni podejrzywają cię o coś, a nic jeszcze nie wiedzą... ale... nie masz dosyć charakteru, ażebyś badania wytrzymał. Wydasz ojca i matkę... Podejdą cię nadzieją nagrody! Nie! nie! tej nocy musisz być na drodze ku Rydze i Europie.
— Bez grosza...
— Dam ci pieniądze... Nie lękaj się nic: konie, paszport rządowy, nazwisko, przewodnika mieć będziesz za godzinę... a na tym wypadku, ręczę ci, że nie stracisz...
Müller niedowierzająco głową potrząsł i ręką skinął obojętnie.
— Bylebym raz wyszedł cało z pod szubienicy, dość mi będzie na tem.
Helena szepnęła kilka słów ludziom, zamknęła drzwi boczne, ścisnęła rękę doktora... i wyśliznęła się pieszo ze dworku.
W parę godzin potem za cesarską podróżną kartą jechał gościńcem do Kurlandyi radca von Breit... podobniuteńki do doktora Müllera, ale noc nie dozwalała twarzy jego widzieć nikomu, a nos chował w futro tak głęboko, iż go nawet poczmistrze po drodze dojrzeć nie mogli.




XLVIII.

Jenerał Puzonów pamiętnego dnia tego był w domu, podawszy się za chorego; i nie pomału się zdziwił, gdy dosyć późnym wieczorem służący oznajmił mu niespodziane odwiedziny ospowatego Markowa, prawej ręki Platona Zubowa i ulubieńca monarchini. Marków, choć dobrze się znał z Puzonowem, teraz tak był wyrósł wysoko, iż nie łatwo komu czynił honor odwiedzenia.
Obawiano się tego człowieka, prawdziwego łowcy dworskiego, który służył do wszystkiego, wszędzie upatrując tylko własnych korzyści.
Im Marków był niebezpieczniejszym i czynniejszym razem, tem każdy krok jego więcej nabierał znaczenia. Wiedziano dobrze, iż bawić się nie miał czasu, ani ochoty.
Puzonów wyszedł na jego spotkanie, a pomny tego, że podał się jako chory, ubrany był w szlafrok i począł się uniewinniać z tego i przepraszać. Marków nic nie odpowiedział, wszedł z nim do pokojów, ledwie wśród salonu zdjąwszy czapkę. Arogancyą naśladował Zubowa.
— No, jak się masz, chory? — spytał Puzonowa — hę? ty zawsze teraz chory, a powiedz prawdę, niedołęga. Ja jeden wróciłem z Polski cały, a wy wszyscy, coście tam pojechali silni, pewni siebie, zdrowi, rozumni, popowracaliście nam do niepoznania. Repnin kochał się w tej tam księżnie. Igelström także, Stackelberg zwolniał, ujęli go, Kreczetników, Kochowski... nawet mądrego Sieviers‘a obałamucili... no! a na tobie Polskę znać! No! Polska, to Polska! Bezkarnie tamtędy nikt nie przeszedł, nikt... Ja ciebie nie poznaję, Puzonów.
— Ano, bom się zestarzał — rzekł jenerał.
— E! nie — odparł Marków — my ich zwyciężyliśmy, zrobiliśmy z nimi, cośmy chcieli, a oni na każdym z nas, co tam dłużej pobył, wycisnęli jakby piętno swoje. Potemkin do nich się umizgał, Repnin nieraz ich bronił, Sieviers płakał nad losem... tylko ja, to nie! Ale mnie ciebie żal, Puzonów, tyś był człowiek gorący, czynny, wytrwały, mogłeś dobrze jeszcze służyć monarchini, a ot tak, gnijesz. Ja radziłbym tobie podać się do Persyi, do brata Zubowa, on zarazby cię pchnął, i mógłbyś dostać, cobyś chciał.
Puzonów ruszył ramionami.
— A mnie to na co? zdrowia nie mam.
— Bo tak gnijesz z dobrej woli w bezczynności. W Persyi i pieniądze i krzyż i rangę wysoką miałbyś jak nic, patrz na innych.
Te namowy więcej podejrzenia, niż ochoty obudziły w jenerale — odpowiadał półsłowami, ni to, ni owo.
— Ja i Platon my twoi dobrzy przyjaciele, wierz mi — zawołał Marków — cóż ja w tem mógłbym mieć za interes? co mnie do tego? ale ja wam dobrze życzę...
— Jeśli mi życzycie dobrze — odparł Puzonów — to mi pomóżcie zostać tak w spokoju, ja nic nie pragnę.
— Ale monarchini potrzebuje takich ludzi, jak wy, Dymitrze Wasiljewiczu — zawołał Marków. — Rosya wielka, ale ludzi nie ma wielu; ze świecą szukać dowódcy, na którego zdaćby się można. To też monarchini na was rozżalona, że jej czynnie służyć nie chcecie.
Puzonów spojrzał nań niedowierzająco.
— Alboż tu ludzi nie trzeba? — rzekł.
— Tak, ale tu, w stolicy, i starzy wydołają, tam młodszych i czynnych kraj potrzebuje... jak wy! jak wy! — dodał gość. — No! wola wasza! tylko pozwólcie powiedzieć szczerze, tym sposobem wy do niczego nie dojdziecie i wyjdziecie tylko na zasztatnego jenerała z połową pensyi.
— A cóż robić? — zapytał Puzonów.
— Co? podać się do armii perskiej, pobyć pół roku i rok i powrócić bogatym, z lentą przez plecy i dowództwem, ot co!
Nagle wstał Marków, śmiejąc się, i zapytał:
— A wasza żona, Helena Janówna, gdzie?
— W domu — odparł spokojnie jenerał.
— Przecie ja ją zobaczę...
— Czemuż nie?
Puzonów zadzwonił na służącego.
— Idźcie do Heleny Janównej na górę i powiedzcie, że przyjdziemy do niej na herbatę.
Służący wyrzekł rosyjskie: — Słucham — i zniknął.
Dwaj panowie mówili jeszcze o wojsku, o wojnie, o tem i owem, nie tykając dworu i spraw drażliwych.
Upłynęło pół godziny, Helena ledwie miała czas przebrać się, obmyć twarz spaloną od zimna i gorączki razem, ale wyszła na zawołanie spokojna, jakgdyby się tego dnia wcale z domu nie ruszała.
Markowa znała mało i nie lubiła go wcale, wiedziała wszakże, iż mu tego okazywać nie potrzeba. Obawiali się go wszyscy więcej może, aniżeli Zubowa, którego był zausznikiem i pomocnikiem.
Marków przywitał ją z wyraźną ciekawością oraz i chęcią przypodobania się; był słodki i nadskakujący. Helena przymuszona została przybrać pozór wesoły i żartobliwy, aby nie dać poznać po sobie, co przebyła. Podejrzywała ona, że Marków, jeśli było posądzenie na nią jakie, mógł przybyć na zwiady i przeszpiegi, nie chciała się dać pochwycić tak łatwo.
— Wiecie, Heleno Janówno, — rzekł — że od czasu, jak byliście u dworu, o was tylko mówią, zajmują się wami... zrobiliście na wszystkich nadzwyczajne, prawdziwie niesłychane wrażenie.
— Ja? a to jakim sposobem? — spytała Helena.
— No, najprzód piękność wasza, a potem historya życia, którą każdy inaczej rozpowiada.
Mąż, który nie lubił wspomnień przeszłości, przerwał.
— Zwyczajnie, kto nie ma co robić, ten nie wie, co plecie.
— Teraz — dodał Marków — radzibyśmy znowu was widzieć... znów podziwiać.
— Ale ja nie mam ochoty na oczy ciekawe i języki złośliwe się narażać — odparła Helena.
Marków umilkł, śmiejąc się.
— E! — zawołał po chwilce — jak cesarzowa powie słowo... będziecie musieli, a monarchinię męczą wszyscy, aby wam kazała bywać u dworu.
Puzonów aż pobladł, Helena spuściła oczy. Marków zręcznie odwrócił rozmowę. Niekiedy wśród niej oczyma badał i zdawał się rozpatrywać w jenerałowej, ale Helena zmuszała się do wesołości i obojętności.
Tak godzinę przesiedziawszy tu, dostojny gość pożegnał gospodynię i gospodarza i nareszcie odjechać raczył.




XLIX.

Konie same go powiozły do Ermitażu, gdzie spodziewał się zastać Zubowa, którego szukał. W istocie Platon przechadzał się właśnie po zimowym ogrodzie, który stanowił naówczas jedną z wielkich osobliwości petersburskich.
Piękny zbiór obrazów nawet i słynna galerya, kupiona od Houghtona, nie tyle dziwiły podróżnych, jak owo zwycięstwo odniesione nad klimatem, które dozwalało w trzydziestostopniowy mróz monarchini Rosyi przechadzać się wśród palm, kaktusów, aloesów, zieleni i śpiewającego ptactwa. Nie wiemy, czy gdzie wprzódy w Europie na taką skalę i z takim przepychem i zbytkiem urządzony był ogród zimowy, jak ten, który był ozdobą Ermitażu.
Przestrzeń nim zajęta, dosyć znaczna, przedstawiała miniaturowy ogród, raj niby poetyczny, w którym wieczna kwitła wiosna, a wolno latające ptactwo napełniało go śpiewem wesołym. Pokręcone ulice, pozasadzane drzewa i krzewy, poustawiane kwiaty, gdyby nie spojrzenie na okna... łudzić mogły lepszym klimatem.
Imperatorowa siadała tu dawniej filozofować z książką w ręku, potem pisać kodeksy i rozmyślać o polityce.
Tego dnia Katarzyny nie było w zimowym ogrodzie. Zubow siedział w nim głęboko zadumany. Wiele rzeczy niepokoiło go: przeczucie zmian nadejść mogących, przeciw którym trzeba się było zawczasu obwarować, staranie o nowe zdobycze. Nie serce, bo mu to wygniło wcześnie, ale zwierzęce chucie podniecały fantazyę. Puścić im wodze było niebezpiecznie, wytrzymać — coraz trudniej. Wzdychał tedy on, człowiek, któremu wszyscy zazdrościli.
Usłyszawszy skrzypienie butów na piasku uliczki, Zubow spojrzał namarszczony, kto go aż tutaj mógł ścigać, podniósł głowę i zobaczył Markowa, który salutował go po żołniersku.
— Co nowego? — zapytał — nie wiecie czego o doktorze Müllerze, który po bytności u Kościuszki miał zbiedz? Mówią, że był u niego z kimś drugim, śladu ich odszukać niepodobna! Ja cesarzowej nawet do tego się nie przyznam! Wśród stolicy takie zuchwalstwo, takie targnięcie się... W tem coś jest! oni chcieli go uwolnić.
— O tem nic nie wiem — rzekł Marków — prócz, że Kościuszko nic nie wie, i mówi, że widział tylko doktora i felczera, którzy mu plaster na nogę przykładali.
Gołowin, będący na straży, zaklina się, iż w towarzyszu doktora poznał kobietę przebraną.
— E! to głupiec! — ryknął Zubow.
Tymczasem jedyne posądzenie, jakie mieć było można, nie sprawdziło się.
— Ale Müller uciekł! — zawołał Platon. — Otóż nasza siła! oto nasza służba! Pod bokiem i okiem dzieją się w stolicy takie kryminały, cóż to być musi na prowincyi!
Marków milczał.
— Czekajcie-no do jutra... kto wie, jak się to obróci. Doktór w ziemię wpaść nie mógł... na wszystkie trakty rozesłano sztafety, aby podróżnych, choćby nawet z cesarską kartą, zatrzymywać. Zobaczymy jutro.
Zubow zżymał się.
— A jak imperatorowa dowie się dziś?
— Mówmy o czem innem — przerwał Marków — nic się nie stało, jednego Niemca dyabli wzięli, niewielka szkoda, z więzienia nikt nie uciekł... no? czegóż znowu tak się trapić, czego? Słuchaj, Zubow, ja o tobie myślę.
Spojrzeli na siebie.
— Jeździłem obejrzeć Puzonową! no! nie tak straszna, jak mówią! śmieje się, żartuje i wcale srogą się nie wydaje, ale trzeba Dymitra Wasiljewicza na Kaukaz!
Tylko nie ty! Imperatorowa sama powinna to uczynić. Żony z sobą nie zabierze... zostanie sama... no i reszta to już... na mnie!
Uderzył się po piersiach.
— Ja wam ręczę!
Zubowowi twarz nieco się rozjaśniła, ale palec położył na ustach i rzekł:
— Milcz-że! ściany mają uszy, a krzaki jeszcze większe... cicho!
— Widziałeś się z Fryderykiem Wilhelmowiczem dzisiaj?
— Tylko co... był od niego raport.
— Jaki?
— Potwierdzający — rzekł Marków — ale sam mówisz, że krzaki mają uszy.
— Chodźmy stąd! — zawołał, wstając, Zubow i, uszedłszy kilka kroków, otworzył drzwiczki skryte. Wązkim korytarzykiem przecisnęli się do pokojów.
Tu gospodarz obejrzał drzwi, obszedł parawany i, poprowadziwszy Markowa do okna, coś szeptać zaczął.




L.

W jednym z cesarskich pałaców Petersburga, niedaleko od obszernej kordegardy, stanowiącej jedną z części składowych każdego podobnego gmachu, znajdowała się nader starannie urządzona stancyjka. Znać budowniczy, który ją w planie narysował, wiedział dobrze o przyszłem jej przeznaczeniu. Izdebka ta w grubych murach tak była umiejętnie zaoszczędzoną, iż nic na zewnątrz istnienia jej nie zdradzało. Nie miała żadnych okien, a jedne tylko drzwi od pokoiku, przytykającego do oficerskiej komnatki przy straży. I te nawet były zamaskowane szafą, a dopiero w głąb jej wszedłszy, wtajemniczony, za pociśnięciem sprężyny, mógł otworzyć wnijście, znalazł się w ciemnej szyi i w końcu jej drugiemi okutemi drzwiczkami wchodził do tej ciemnicy zimnej i wilgotnej.
Najgłośniejszy krzyk w tym kącie nie mógł przebić kilkołokciowych murów, zewsząd go obejmujących. Sama izba tajemnicza obmyślana była tak, aby w niej bezpiecznie jednego lub nawet kilku na przypadek więźniów pomieścić można. Przy ścianach znajdowały się żelazne obręcze, które można było założyć na szyję każdego z nich i mieć pewność, że z miejsca się nie poruszy.
Zresztą nagą była izba i oprócz jednego siennika, poplamionego zaschłą krwią czarną, nic się w niej nie znajdowało. Przy jednej ze ścian paliła się, kopcąc, lampka, niewiele dająca światła, ponad którą mur wilgotny długą czarną smugą się naznaczył. Dzban z wodą przewrócony leżał na ziemi. Chociaż loszek ten nagi nie miał na ścianach nawet staranniejszego tynku, uderzała w nim dosyć misternie ułożona drewniana posadzka, a w pośrodku niej tafla szczególniej jedna, która nie zupełnie do innych przystawała.
Na sienniku w tej izdebce od kilku już godzin skrępowany sznurami leżał mały człowieczek z wyżółkłą twarzą, z wejrzeniem obłąkanem; niekiedy otwierały mu się powieki, zataczał dokoła wzrokiem; potem zamykał je przelękły i, westchnąwszy, zdawał się gorączkowo usypiać.
Chłód lochu coraz go bardziej przejmował, drżał cały. Sznury poruszyć mu się nie dawały i wjadały się coraz bardziej w ciało.
Sam nie wiedział już, jak długo tak leżał, gdy szelest dał się słyszeć, potem chód cichy, drzwi uchyliły się i wszedł mały człowieczek w mundurze, futrze i czapce. Oczyma on i więzień zmierzyli się ciekawie.
Więźniem był doktór Ernest Müller, schwytany na czwartej stacyi za Petersburgiem; przybyły — znany nam już Fryderyk Wilhelmowicz, rodak jego, posługujący wiernie Zubowowi.
Radca Fryderyk, którego mundur i ordery wskazywały, że z urzędowego jakiegoś przedstawienia przychodzi, zbliżył się do samego siennika, nałożył okulary na nos i pilnie zaczął się wpatrywać w twarz zbladłą więźnia, który ku niemu przerażony wzrok podnosił.
— Tak! tak! nie mylę się — wyjęknął po chwili w języku niemieckim — to wy, kochany doktorze Müller! O! o! o! cóż się z wami stało?
Załamał ręce.
— Co to jest? Jak się tylko dowiedziałem przez moje stosunki na dworze w największej tajemnicy, że kogoś z moich rodaków do tej skrzynki wpakowano, użyłem wszelkich środków, wszystkich sposobów, aby pod grozą najstraszniejszej odpowiedzialności wkupić się tu na kilka minut i dowiedzieć, czy nie mogę mu w czem być pomocnym...
A! na miłego Boga... Herr Jesu! jak mogliście się w tem państwie narazić rządowi. Doktorze? co się stało?
— Alboż ja wiem? — bąknął, wzdychając, Müller, który, wpatrując się w rodaka, sam jeszcze nie wiedział, czy ma mu dać wiarę, czy... dysymultować i kłamać.
Radca udawał, że o niczem nie wie.
— Skąd i za co was pochwycono? — zapytał — może to nadużycie? jakże śmiano urzędnika wysokiego! Wszak byliście oberdoktorem nad więzieniami i szpitalami, jeśli się nie mylę?
— Bodajbym nigdy nim nie był! — jęknął Müller.
— Gdzież? kto? jak? was aresztował?
Doktór Müller milczał, stękając... myślał jak skłamać i nie wiedział co zmyślić, bo go pochwycono z paszportem fałszywym, uciekającego na drodze do Kurlandyi pod cudzem nazwiskiem.
— Ja sam — rzekł wreszcie doktór — z całej tej nieszczęśliwej historyi mojej dziś sobie dobrze nie umiem zdać sprawy.
— Ale jakże to było?
— Jechałem zwiedzać więzienia w pałacu Orłowa nad Mojką. Byłem już nieopodal od niego, gdy felczer nieznajomy mi...
— Felczer nieznajomy! — powtórzył, kiwając głową, radca — no proszę...
— Nastręczył mi się, jakby od miejscowego doktora przysłany, aby mi towarzyszył.
— I wy temu uwierzyliście? — spytał radca — to była nieformalność.
— Ale ja form nie znałem — jęknął Müller.
— Jakto? służyliście przecie w Rosyi! no, no, cóż dalej? co dalej?
— Zajechałem z nim do pałacu, dla obejrzenia głównego więźnia, który miał cierpieć na reumatyzm z powodu wilgotnego pomieszczenia. Nasmarowaliśmy plaster dla obłożenia nogi.
— Osobliwsza rzecz — dodał chłodno radca — bo plaster był na ręku.
— Na ręku? — spytał Müller — ja go... ja go przyłożyłem na nodze.
— Cóż dalej, kochany panie Müller — mówił radca, stojąc ciągle nad nim i wlepiając weń ciekawy wzrok przez okulary, które nieustannie poprawiał.
— Jużeśmy operacyę tę ukończyli i mieliśmy wychodzić — mówił coraz słabszym głosem, jąkając się, Müller — gdy powstały jakieś krzyki... ów felczer rzucił mnie do sanek, zaciął konie, począł pędzić, zawiózł na pocztę i sam nie wiem, po co i z jakiemi papierami z miasta mnie wyprawił, mówiąc, że to była misya rządowa i żebym do papierów moich nie śmiał patrzeć, aż na miejscu stanę.
Müller skończył... nastała chwila głębokiego milczenia; radca zażył tabaki.
— Proszę! proszę! osobliwsza historya — zawołał — nieszczęśliwa przygoda, a tem nieszczęśliwsza dla was, że, choć przede mną zapewne mówicie prawdę, gdy ją powiecie innym, nikt jej uwierzyć nie zechce.
— Jakto — zapytał Müller cicho — dlaczego?
— Ale zlituj się, kochany rodaku (wy jesteście Sasem, a ja z Meklemburga, coście i z mowy poznać mogli), któżby mógł uwierzyć, żeby taki stary wróbel, jak wy, dał się wziąć na plewę.
Hm! hm! — dodał — poczynając się powoli przechadzać po izdebce. — Jesteście w bardzo przykrem położeniu... W Rosyi z takiemi rzeczami, które na konspiracyę zakrawają, nie żartują! Jabym wam radził jakoś inaczej się tłómaczyć.
— Ale kiedy tak było w istocie.
— Źle się stało! niegodziwie się stało — powtórzył radca, a potem nagle spytał:
— Wiele wy lat macie?
— Ale sześćdziesiąt już...
— Sześćdziesiąt! to źle! w tym wieku człowiek ani więzienia, ani głodu, ani różnych innych okoliczności (chrząknął) wytrzymać nie może. A potrzeba, żebyście wiedzieli, iż oni ceremonii nie robią.
— Ja jestem cudzoziemiec! — rzekł Müller.
— Ale Saksonia za was wojny nie wyda, a elektor czy król ani wiedzieć nawet nie będzie, co się z wami stanie.
Słuchajcie, doktorze Müller, jabym wam może poradził co, postarał się, trzeba mi wszakże całą szczerą powiedzieć prawdę...
— Wszakżeście ją słyszeli.
— Tak, ale widzicie, prawda bywa różna... gadajcie ze mną, jak z przyjacielem, bo inaczej to się na nic nie zda. Trudno wierzyć, żebyście wy, stary, wytrawny, rozsądny człowiek, dali się wplątać w coś tak niedorzecznego.
Ja wam dobrze życzę, odkryjcie mi szczerze, kto was namówił do tego? z kim byliście u Kościuszki? kto był ten felczer?
— Ale ja go nie znam — powiedział Müller.
— A jakżeście mogli nieznajomego brać z sobą do więzienia? — spytał radca.
— Meldował mi się od doktora więziennego.
— To nie ma sensu! — zawołał radca — i to nie po formie. Jabym wam radził inaczej to jakoś ułożyć.
— Jakto? jeśli tak było — rzekł doktór.
— Ale mów, komu chcesz, tak być nie mogło...
I, zbliżywszy się znowu do siennika, począł po cichu:
— Co mnie tam do tego, jak było... Ja przyszedłem, narażając się sam, ratować ziomka, Niemca, człowieka, o którym słyszałem wiele dobrego... a z tego, co mi mówicie, nic nie wyciągnę. Dla was jedynym sposobem uniewinnienia siebie jest zwalić winę na jak największą liczbę osób. Naplątać trzeba nazwisk... nagadać dużo, okazać skruchę, a moglibyście jeszcze wyjść z tego cało. Inaczej albo zgnijecie w więzieniu, albo was wyślą do kopalni. Poco macie oszczędzać tych, którzy was zgubili?... oszczędzajcie raczej własną skórę... Chcąc zataić winnych, sami tylko przecierpicie, a ostatecznie prawdę z was dobędą.




LI.

Müller patrzał dzikiemi oczyma na spokojnego rodaka, który, zapewne przeciw wilgoci, nieustannie tabakę zażywał i, nie okazując ani wzruszenia, ani współczucia, o którem mówił, przechadzał się, jakby po salonie, mijając tylko starannie ową klapę w pośrodku, na którą, zdaje się, że stąpić się lękał.
— Cóż ja powiem, kiedy nic nie wiem — jęknął Müller.
— Ale ba! — rzekł radca — tu niema żartów, wy im będziecie musieli powiedzieć to, czego nie wiecie. Oni mają tysiące sposobów — dodał po cichu.
— Sposobów? — z trwogą powtórzył leżący więzień.
— A! tak! kochany ziomku, powtarzam, że ci ludzie umieją wydobyć z człowieka, co im potrzebne. Jedyny sposób: wmieszać innych, zaplątać sprawę, nasypać nazwisk, to ich może odciągnie od was...
— Ale cóż mi oni zrobić mogą? — rzekł doktór.
— A! mój ty niewinny staruszku — zaśmiał się radca — rejestr byłby za długi. Mogą morzyć głodem, nękać więzieniem, chłodem, nędzą, no... a w ostatku...
Zniżył głos, zbliżając się do siennika.
— Uważaliście krwawe plamy na tem posłaniu, na którem leżycie... to są ślady ostatnich badań nad politycznym więźniem, jak wy.
Müller obłąkanemi potoczył oczyma.
— Odbywa się to w ten sposób niezmiernie prosty i nader sztuczny — mówił ciągle po cichu radca. — Widzicie w pośrodku izdebki tę klapę? Stawią was na niej, na dany znak posadzka w dół się spuszcza, na dole stoją oprawcy z pękami rózg i smagają.
Müller, odrętwiały, milczał.
— To są właśnie te manipulacye bolesne, których ja pragnąłbym wam oszczędzić — ciągnął dalej radca. — Mam stosunki, przyjaciół... bylebyście mi powiedzieli... rozumie się poufnie... jak to było... ja postaram się przemówić za wami, ale należy jakiegoś winowajcę wskazać. Tem, co mi mówiliście, oni zadowalać się nie mogą.
Widoczna rzecz, że intryganci polscy... lub... nie wiem kto, niegodnie użyli was za narzędzie do dopięcia celów. Na co mielibyście zdrajców tych oszczędzać? Co nas, poczciwych, spokojnych Niemców, obchodzą te ich sprawy głupie!
Nachylił się nad Müllerem.
— Na miłość Bożą, doktorze, mówcie mi prawdę, czas mam wymierzony, lękam się, aby mnie tu nie odkryto, a potem... nie uchroni was nic od badania z pomocą... tej klapy.
I palcem wskazał na podłogę. Müller widocznie słabł, głosu mu brakło, ale jeszcze nie miał ani odwagi wydać jenerałowej, ani zupełnie zamilczeć i pozostać przy pierwszej relacyi.
— Ja jestem Niemiec! — nie będą przecie śmieli! — zawołał wreszcie.
— Ale co bo u kaduka! — przerwał mu radca. — Nas Niemców tu pełno, my tu jak w domu, ale też z nami ceremonii nie robią, bądź pewny. Dobrze nam się dzieje, wszakże gdy do złego przyjdzie, na pochodzenie się nie oglądają, to darmo. Wybijcie to sobie z głowy. Byliście w służbie rosyjskiej.
To mówiąc, powstał.
— No, jeśli mi poufnie nic do powiedzenia nie macie — radca spojrzał na zegarek — ja muszę stąd uciekać. Powietrze w tej jamie nie zdrowe, jak nic dostać można febry, lub też nawet co gorszego.
Już zawracał się do odejścia, gdy Müller błagającym głosem zawołał:
— Ratujcie mnie!... miejcież litość nade mną!
— Ja przecie po to przyszedłem — zawołał Fryderyk Wilhelmowicz — ale wyznajcie prawdę...
Doktór jęknął.
— Jest godzina pierwsza z północy — odezwał się radca — czasu nie mam. Za godzinę, może prędzej, zejdzie tu komisya i postawią was na klapie... jak chcecie. Dajcie mi tylko jedno nazwisko, a wszystko może się zmienić... pobiegnę i użyję moich wpływów.
Müller jeszcze wahał się, gdy do drzwi zapukano.
— Wołają mnie, muszę iść — zawołał śpiesznie radca. — Z tem niema żartów.
Müller jęknął... Niemiec pochylił się do jego ust.
— Mów! — zawołał — bo zginiesz! masz sześćdziesiąt lat, nie wytrzymasz rózg ich, mniej nad pięćset nie zwykli dawać... to ich doza najskromniejsza... Mów! lub odchodzę i rzucę cię na pastwę losu.
Mów! — powtórzył, nagląc.
Niewyraźne mruczenie nastąpiło po tem wezwaniu ostatniem. Radca kląkł przy więźniu, ucho przyłożył mu do ust, zdawał się chwytać niewyraźną mowę jego chciwie i łakomie, oczy błyskały mu złowrogo...
Spowiedź tajemnicza trwała kilka minut, poczem radca wstał zamyślony, odstąpił krok i rzekł, szukając tabakierki, znacznie zmienionym głosem:
— Zobaczym, co się da zrobić... Hm! zobaczym...
Spoważniał jakoś i, nie myśląc już pocieszać więźnia, który błagał jeszcze, skierował się ku drzwiom.
— Widzisz, doktorze — rzekł zimno — jak zgubnem jest wdawać się w intrygi polityczne. Państwo was przyjmuje gościnnie, z zaufaniem, a wy zdradzacie je, dla własnego źle zrozumianego interesu. Jeśli potem przyjdzie kara surowa... straszna... któż winien? wy sami, coście rękę ojcowską rządu do tego znaglili.
Nie sądźcie, panie Müller, żebym ja tu przyszedł z miłości dla was... byłem przysłany dla śledztwa, chciałem wam rózg oszczędzić, to rzecz cała. Wrócę z pisarzem, namyślcie się... abyście mi nic nie taili.
To mówiąc, poszedł do drzwi, które same się otworzyły, i zniknął.




LII.

Było to w nocy z dnia 16 na 17 listopada 1796 r. Chociaż pora spóźniona pozornym spoczynkiem osłoniła pałac cesarski, choć od ulicy okna były ciemne, a straże, jak widmo czarne, mierzonymi krokami snuły się tylko u wrót, strzegąc bezpieczeństwa monarchini, wewnątrz jeszcze nie myślano wcale o spoczynku.
Imperatorowa, która zwykła była wcześnie odchodzić do swych pokojów i kłaść się przed północą, gdyż wstawała bardzo rano, dnia tego siedziała jeszcze, pracując, przechadzając się potem zniecierpliwiona po swoim gabinecie. Depesze od wojsk z Persyi usnąć jej nie dawały.
Do mnóstwa nieprzyjemnych wrażeń dnia tego, które krew cesarzowej wzburzyły, przybywała wiadomość o niezrozumiałym wypadku w więzieniu Kościuszki, zuchwałej jakiejś próbie, której sam pomysł oburzał Katarzynę.
Wieczorem przyszła wieść o pochwyceniu doktora Müllera; wysłano do niego Fryderyka Wilhelmowicza, a Zubow przykazał o skutku badania dać sobie wiadomość, o którejkolwiek godzinie coś stanowczego z więźnia wyciągnie.
Już po północy Zubow odwołany został do swych pokojów... W jednym z nich stał, pot ocierając z czoła, Meklemburczyk.
— No, co zrobiłeś? mów! — zawołał Platon gwałtownie. — Masz winowajcę?
— Mam.
— A tym jest?...
— Jenerałowa Puzonów! — rzekł Fryderyk.
— Kto? jenerałowa Puzonów?
— Tak, Wasza Wysokość! była ona, jak się zdaje, kochanką Kościuszki i zamierzała go uwolnić. Ona przebrała się za felczera i zmusiła doktora Müllera, mimo jego oporu, aby ją wziął ze sobą. Cała sprawa jej dziełem... Ale jakim sposobem dostała paszporty, papiery?
Zubow wstał i powtarzał pogardliwie.
— Jenerałowa Puzonów? słuchaj, ty małpo stara, — dodał żywo — natychmiast każ ją uwięzić. Ale miejże rozum posadzić ją tak... wiesz, żebym ja mógł widzieć się z nią przy indagacyi, i ażeby nikt nie wiedział. To piękna kobieta! ale pokazuje się, że głupia... i nim co będzie... rozumiesz?...
Radca zrazu nic nie rozumiał, domyślił się dopiero, popatrzywszy na Platona, który dodał prędko:
— Ale milczeć! nikt w świecie o tem nie powinien wiedzieć, bo zginiesz. Natychmiast posłać ją uwięzić i przywieźć.
— A jenerała?
— Osobno, rozumie się wszystkich ludzi... tam coś się działo może większego, niż romans z Kościuszką.
Wszystkich tedy mamy — zawołał — trzymamy w rękach sznurki i lepiej być nie mogło.
Klepnął po ramieniu radcę.
— Nu, Fryderyk Wilhelmowicz, jeśli wszystko pójdzie po myśli, to tobie coś należeć się będzie, ale z jenerałową spraw mi się jak należy. Nie męczyć jej teraz... ja na śledztwo pójdę.
To rzekłszy, Zubow odprawił swego pomocnika.




LIII.

Dnia 17 listopada 1796 r. z rana brzask dnia chmurnego dobywał się z łona nocy zimowej i w główniejszych ulicach Petersburga leniwo się jakoś rozpoczynał. Na pozór powszednie wracało życie, straże stały jak wczoraj na swych miejscach, urzędnicy ciągnęli do biur, w pałacu monarchini widać było przesuwającą się służbę, nic nadzwyczajnego nie zmieszało trybu zwykłego i ustanowionego porządku, a przecież oko badacza byłoby dostrzegło na tych murach, w ludziach, co je zapełniali, jakby tajemnicę jakąś ukrywaną starannie, przerażającą, mającą nagle wybuchnąć i wrzawą a niepokojem pół świata tego napełnić. Kilka powozów szybko nadbiegło ku pałacowi, prędzej jeszcze od niego się oddaliło, służba to szła za powolnie, to biegała przelękniona, drzwi zatrzaskiwano starannie. Spotykający się z sobą szeptali bledzi, oglądając się, trwożąc i nagle wśród rozmowy wpadając w zamyślenie głębokie.
W mieście około mieszkań głównych sterowników rządu dostrzedz można było starannie ukrywane jakieś zajęcie, wychodzące i wchodzące osoby, wyprawianych posłańców... blade twarze w oknach, które ukazywały się i znikały.
Godzina była wczesna, a od mieszkania szambelana Ilińskiego wyjechał powóz, szczelnie zamknięty.
Woźnica miał ruszyć, gdy siedzący już w karecie Iliński otworzył okno, schwycił go za ramię i rzekł mu głosem stłumionym:
— Do Gatczyna... co koń wyskoczy!... choćby wszystkie popadać miały, a powóz poszedł w drzazgi... ruszaj! cwałem!
Woźnica odwrócił na chwilę głowę, ściągnął lice, podniósł nahaję, a cztery stepowe bieguny puściły się jak strzała.
Ranek był mglisty... dzień smutny... ludzie ociężale brali się do życia.
Powóz mijał sanie, ludzi, domy, a ilekroć konie, z których para buchała, wolnieć nieco zaczynały w biegu, z powozu wychylała się głowa okryta peruką i głos niespokojny naglił:
— Ruszaj! cwałem!
Nareszcie okryte szronem drzewa parku Gatczyna ukazały się oczom podróżnego, który odetchnął swobodniej, widząc, że nikt go ani ścigał, ani prześcignął; powóz wpadł na szeroki gościniec, wiodący do pałacu, a konie zziajane z trudnością przed wschodami ganku powstrzymać się dały. Jeden z nich padł nieżywy.
Iliński, który był bez służącego, sam otworzył karetę i wpadł szybkim krokiem do sieni, w której kilku służących, niemych, smutnych, drzemało na ławkach. Natychmiast kazał sobie oznajmić marszałkowi dworu, który wybiegł grzeczny, zimny, podejrzliwy i spytał, czegoby sobie życzył.
— Natychmiast być przedstawionym — zawołał Iliński.
— Jakto natychmiast? W. książę nie przyjmuje o tej godzinie.
— Być może, ale rzecz jest wyjątkowa, nie cierpiąca zwłoki, najwyższej wagi. Czynię Waszą Ekscelencyę odpowiedzialnym za skutki, jeśli natychmiast słów moich nie odniesiecie.
Marszałek zmieszał się, po twarzy Ilińskiego poznać było mu łatwo, że się coś nadzwyczajnego trafić musiało. Postąpił krok ku drzwiom.
— Nie mógłżebym wiedzieć?
Iliński potrząsł głową.
Marszałek zniknął, a szambelan, nie czekając na powrót jego, wszedł do salonu.
Salon był smutny i pusty, okna wychodziły na ogród, na ścianie jednej wisiał piękny portret Piotra III, na drugiej Katarzyny.
Iliński stał na progu i czekać się zdawał z niezmierną niecierpliwością; każdy szelest niepokoił go, jakby lękał się, ażeby czyje przybycie nie uprzedziło jego przyjęcia.
Po chwili tego wyczekiwania kroki dały się słyszeć, drzwi się otworzyły.
Wielki książę Paweł już ubrany, w mundurze gwardyi, powoli wszedł na salę. Zmierzył okiem prawie groźnym Ilińskiego, który stał milczący, a na widok Pawła powoli przykląkł na jedno kolano.
— Niech ja pierwszy, jak się zdaje, — zawołał drżącym głosem — powitam Waszą Cesarską Mość jako cesarza i pana Wszech Rosyi.
Słysząc te wyrazy, Paweł cofnął się, drgnął, załamał ręce, głowę spuścił na piersi, przystąpił do klęczącego i, podnosząc go, rzucił mu się na szyję. Płakał... łkanie mówić mu nie dawało.
— Przyjacielu, — rzekł — zwiastujesz mi smutek i ciężar, niech będzie wola Boża. Kiedy się to stało?
— Dziś rano, — rzekł Iliński — Najjaśniejsza Pani wstała zdrowa o zwykłej godzinie... śniadała, potem pracować zaczęła... potem wyszła do gabinetu, gdzie po pół godzinie znaleziono ją na ziemi, już prawie nie dającą znaków życia. Doktór Rogerson czynił co mógł, puszczał krew. W tej chwili zgon od dwóch godzin jest niewątpliwy. Najjaśniejszy Panie! przytomność wasza w stolicy natychmiast, bez zwłoki jest konieczną.
Paweł podniósł rękę tylko i rzekł:
— Wiem o tem, wracaj nazad, postąpię, jak powinność każe.
To mówiąc, zadzwonił.
Marszałek ukazał się w progu.
— Cały mój dwór zwołać i starszyznę wojskową.
Domawiał tych wyrazów Paweł, gdy na gościńcu dał się słyszeć turkot kilku powozów, lecących cwałem, jak przed chwilą Ilińśki. Kilka osób wpadło razem do przedpokoju. Słychać było szmer i wrzawę.
— Senatorze Iliński, — rzekł cesarz, wyrazem tym pierwszą za swego panowania podpisując nominacyę — wracaj do stolicy, będziesz mi tam potrzebny.
W chwili, gdy nowy senator wychodził, otwartemi drzwiami wcisnęli się tłumnie przybyli dygnitarze i uklękli w progu... powitać cesarza.




LIV.

Ale to, co się działo w Gatczynie, nie mogło dać wyobrażenia o tem, co w kilka godzin potem zawrzało w samej stolicy, która, jak zelektryzowana nagle, gdy wieść jeszcze niepewna i urzędownie dotąd nie potwierdzona, ale coraz upartsza rozchodzić się poczęła wszędzie, spostrzegła naprzód po wielkim ruchu wojskowym, iż w istocie coś się stać musiało.
We wszystkich koszarach wojsko pod bronią stało w wielkich mundurach, dowodzący byli na miejscu, adjutanci przelatywali od jednego pułku do drugiego. Około południa ruch ten militarny i pałac zmarłej imperatorowej otoczył.
Z załamanemi rękami, z głową zarzuconą na poręcz krzesła Platon Zubow jak osłupiały siedział. Może do wrażeń zgonu przyczyniała się i tajemnica tej nocy, bo po krótkim spoczynku owym nad ranem, Platon został już zbudzony przez radcę Fryderyka i z nim tajemnie udał się do więzienia jenerałowej Puzonów.
Co się tam stało... nikt nie wiedział, ale Platon powrócił o dniu prawie, tak przerażony i niespokojny, jak był teraz.
Podobnież znękany, niewyspany, strudzony był radca Fryderyk Wilhelmowicz, w którego wieść o śmierci jak piorun uderzyła.
Wyrachował on, że naprzód wypadało mu zatrzeć ślady swej działalności ostatniej, i poleciał do kryjówki, w której był schowany doktór Müller.
Biedna ofiara, ledwie żywa, jęczała na słomie, czując początki jakiejś gorączki, gdy rodak wbiegł, drzwi nawet nie zamykając za sobą.
Gdyby Müller przytomniejszym był, poznałby łatwo, że się rzeczy zmienić musiały wielce, bo radca sam wyglądał na skazanego.
Milcząc, poskoczył rozwiązywać krępujące doktora sznury.
— Dobroczyńco mój!
— Tak! tak! — przerwał radca — o dobrodziejstwie i o mnie racz zapomnieć, to będzie mi najprzyjemniejszem. Będziesz za chwilę wolnym, wyprowadzę cię sam, ale daj mi słowo, przysiąż... że o tem nic i nikomu nie powiesz.
Müller byłby ze strachu przysiągł, na cokolwiekby mu kazano, całował po rękach radcę, który sznury targał, szarpał, rwał, dopóki, zwolniwszy ręce więźniowi, nie doszedł z jego pomocą do oswobodzenia z tych dolegających powijaczków. Sam potem otrzepał mu futro, poprawił włosy i wyciągnął chwiejącego się na nogach z kordegardy na korytarz, a korytarzem w uliczkę, w której go puścił, szepcząc mu na ucho:
— Nic nie mów! o nic nie pytaj! a co najlepiejby było... wynoś się z kraju... i to jak najrychlej... nic ci nie przeszkadza...
Müller ledwie mógł się na nogach utrzymać... iść głodnemu, choremu, osłabionemu nie było podobnem, musiał więc wsiąść do sanek i kazać się wieść do domu.
Po drodze doszło już do jego uszu, że cesarzowa nie żyła... odetchnął więc swobodniej, zrozumiawszy lepiej, co się stało...




LV.

Dnia tego zbudził się smutny więzień, osadzony w pałacu Orłowa, którego teraz z nową surowością strzedz zaczęto, ze smutnemi wrażeniami nocy.
Stan tej duszy pojmie ten tylko, kto życie całe bohatera zbadał z należnem uszanowaniem nie dla geniuszu, ale dla bohaterskiej czystości i świętości tego męża. Kościuszko więcej był niż geniuszem może, był jednym z tych ludzi, co żyją w trosce poczciwej, aby niczem się nigdy nie zmazali; co w sobie noszą pojęcie godności człowieka podniesione do najwyższej potęgi.
Powszednie umysły, dla których drobnostkowe ułomności, wyszukane na wielkiem arcydziele, są prawdziwą pociechą ich własnej słabości i niedołęstwa, mają co zarzucić człowiekowi; wyśledzą w nim niejedną niemoc i niejeden błąd, ale koniec końcem, w życiu jego nikt nie wykaże, aby on zapomniał o obowiązkach, o powinności cnoty, o swym niepokalanym majestacie człowieka.
Jako wódz, nie ma ani piorunowego geniuszu bohaterów współczesnych, ani głębokiej nauki strategicznej; jako dyktator, nie ma siły i zarozumiałości potrzebnej na tem stanowisku; jako filozof, więcej pragnie dobra, niż zna jego warunki, ale jako człowiek, godzien jest być chlubą i gwiazdą narodu.
Tej duszy spartańskiej przez cały żywot jedno pragnienie, jedna myśl przyświeca: być godnym imienia człowieka, nie zmazać się niczem, nie zadać sobie kłamu słowem ani czynem.
Dlatego instynkt narodu, mimo sceptycznych urągowisk ludzi małych, wyniósł go tak wysoko! czuł w nim Washingtońską, więcej może, Sokratyczną wielkość. Żadna słabość wyszczerbić jej nie mogła, ze wszystkich prób życia, z najcięższej próby przeżycia się nawet, wyszedł Kościuszko zwycięsko. We wszystkich wielkich życia zadaniach widzimy go nieobrachowującym niebezpieczeństwa lub korzyści, w krwawym pocie czoła myślącym nad tem, po której stronie jest prawda i cnota.
W więzieniu nad Newą jedna go rzecz obchodzi, jedno mu truje godziny smutne, niepokój sumienia. Zdaje mu się, że zawinił przeciw ojczyźnie, że się gorącej miłości dał uwieść nie w porę, że nie dosyć pracował, aby powstrzymać niewczesny wybuch. Ale on go nie przygotował, tylko uledz był mu zmuszony.
Myśl ta winy względem ojczyzny trapi go aż do rozpaczy, aż do obłąkania i śmierci.
W takiem usposobieniu ducha zastała go Helena, a słowa pociechy nie potrafiły rozbić nad nim tego ponurego sklepienia, które długi smutek roztoczył. Po całych dniach przy pracy, którą rozrywał się prawie bezmyślnie, Kościuszko marzył tylko, czy mu Polska winy jego przebaczy, czy przyszłość go zrozumie lub potępi.
Wstawszy z łoża, więzień ledwie rozpoczął zegarowym trybem regularny powszedni swój chleb spożywać, gdy w gmachu, który zajmował, na odwachu, nawet w ulicy, usłyszał jakby stłumioną jakąś wrzawę i niezwykłą krzątaninę.
Była ona tem niezrozumialszą dlań, iż od bytności Heleny panowała tu surowość jak największa i cisza grobowa. W przedpokoju nawet na straży znajdujący się żołnierz, który nigdy się z miejsca nie ruszał nie posłany, uwolnił się na chwilę z posterunku i znikł.
Kościuszko dwa razy drzwi otwierał, chcąc się coś dowiedzieć lub domyślić, lecz nie zobaczył go. Dopiero nierychło żołnierzysko wróciło jakby wylękłe, poruszone i siadło na stołku wedle zwyczaju.
Kościuszko wyjrzał.
Nic nie mówiąc, stróż palcem mu tylko pogroził.
— Co się to dzieje? — zapytał wódz.
— Co się ma dziać? nic się nie dzieje! schowajcie głowę i siedźcie cicho...
Mówił tak, a nie mogąc wszakże oprzeć się własnemu wrażeniu, ręce załamał i począł głową potrząsać.
— Co to wam? — powtórzył Kościuszko.
— Co mnie, to i drugim! — szepnął żołnierz, — bieda to i bieda...
Więzień wysunął ćwierćrublówkę... Żołnierz, choć strapiony, chciwie porwał ją, zbliżył się, oglądając, położył palec na ustach i szepnął:
— Matuszka nasza! ach! najmiłościwsza cesarzowa pani umarła tej nocy.
To powiedziawszy, drzwi zamknął i na stołek swój powrócił, udając najniewinniejszego.




LVI.

Można sobie wystawić, jakie wrażenie wywarło tych słów kilka na Kościuszkę... Jakkolwiek zamknięte są więzienia, jednakże i przez ich mury i kraty coś dochodzi.
Wiedział on, że Paweł lepiej od matki był usposobiony dla Polski. Serce uderzyło mu, złożył ręce i, nie mogąc się już niczem zająć, pozostał tak w gorączkowem jakiemś oczekiwaniu.
Przez cały ten dzień, ku wieczorowi coraz więcej ruchu panowało na ulicy i w więzieniu nawet; żołnierze dość żałowali zmarłej, oficerowie żywo zajmowali się mającymi nastąpić wypadkami. Wreszcie późno doszła już więźnia wiadomość pocieszająca, że Paweł, otoczony liczną świtą, przybył z dworem swym wojskowym do pałacu, że ogłoszony został cesarzem i że pierwszy zausznik Zubowa, niegodziwy Marków, otrzymał rozkaz natychmiastowego opuszczenia dworu i stolicy.
Kościuszko nie wiedział nic o losie mężnej kobiety, która dla przyniesienia mu słowa pociechy wystawiła się na niebezpieczeństwo; spodziewał się teraz ją zobaczyć.
Ale ani tego dnia, ani nazajutrz, chociaż widocznie straże o wiele zwolniały, nikt się do więzienia nie zgłosił. Żołnierz tylko, który przyniósł jedzenie, wskazał ruchem ręki na chleb i wysunął się. Więzień rozłamał bułkę na pozór całą i znalazł w niej kartkę nieznaną ręką pisaną:
„Cesarzowa umarła, Paweł na tronie, za kilka dni będziecie wszyscy wolni. Miejcie nadzieję dla ojczyzny... wasza swoboda niewątpliwa, jej losy mogą się poprawić“.
Kościuszko kartkę tę w myśli przypisywał Helenie, ale się mylił, pochodziła ona z innego źródła.
Nocy, poprzedzającej nagły zgon cesarzowej, wysłany z rozkazem ujęcia i osadzenia jenerałowej w więzieniu radca Fryderyk Wilhelmowicz nader szczęśliwie wywiązał się z polecenia. Wziął on z sobą kilku policyantów, kilkunastu żołnierzy i dwa powozy. Po cichu zajechał przed dom i naprzód otoczył go wojskiem dokoła. Sam, z dwoma tylko po cywilnemu ubranymi ludźmi zapukał na dół, kazał sobie otworzyć po cichu, oznajmiając, że przychodzi z interesem pilnym od Zubowa. Wpuszczony natychmiast, prosił jenerała, ażeby się ubrał i pośpieszył do Platona, który potrzebował się z nim rozmówić natychmiast. Tym podstępem potrafił go bez najmniejszego podejrzenia i oporu wyprawić do jednego powozu i z żołnierzami wysłał do więzienia. Dopiero spełniwszy tę część misyi swej, udał się na górę, nie bez przyczyny spodziewając się tu daleko większych trudności. W istocie nierychło potrafił dobić się do jenerałowej, ale, idąc na górę, wojsko rozstawił na schodach, drzwi poobwarowywał, ażeby mu się ofiara nie wymknęła...
Helena była już napół ubrana, gdy do jej pokoju wszedł radca, oznajmując, że ma polecenie cesarzowej aresztowania jej i odprowadzenia do więzienia. Lice kobiety pobladło, lecz nie straciła odwagi.
— A mój mąż? — zapytała.
— Jenerał już aresztowany — rzekł radca.
— Toście niesprawiedliwie postąpili — odpowiedziała mu — jeśli jest jaka wina, to na mnie samej, żadnej na nim, bo on o moich czynnościach wcale nie wiedział.
— Gdy się to wyjaśni — rzekł zwolna radca — wypuszczą go.
Helena miała chęć jakby zabrać coś z sobą, ale oczy szpiega najmniejszy ruch jej śledziły.
— Dajże mi się pan odziać — zawołała — bo tak pójść nie mogę.
— Narzuć pani co ciepłego na siebie... w więzieniu strój niepotrzebny — odparł szydersko — ja was odstąpić nie mogę...
Jenerałowa rzuciła nań wejrzenie straszne, nie rzekła nic, odwróciła się do sługi i rozkazała sobie podać chustkę i płaszcz. W chwili, gdy je kładła na się, radca nie dojrzał, jak ze stołu zsunęło się coś, co ona bardzo zręcznie za gors, poprawiając ubranie, rzuciła. Był to niewielki sztylet perski, który zabrała jako zabawkę z gabinetu męża, nie spodziewając się wcale, by kiedy mógł się przydać.
Spokojniejsza potem zarzuciła na głowę zasłonę i wyszła z Niemcem, którego posługacze szeregiem stali na schodach aż do powozu. Nie można było ani pomyśleć o ucieczce.
Kareta zamknięta z Fryderykiem Wilhelmowiczem i jenerałową popędziła do więzienia, które, stosując się do rozkazów Zubowa, radca obmyślił w samym pałacu, gdzie na różnych miejscowościach tego rodzaju nie zbywało.




LVII.

Od chwili, gdy nad rankiem zamknięta została w więzieniu jenerałowa, aż do wieczora dnia następującego o losie jej nikt się dowiedzieć nie mógł. Razem z Markowem, daleko więcej nad niego mogący się obawiać, znikł Meklemburczyk, zaszywszy się w jakiś kąt, z którego nierychło miał wyjść; Zubow wyniósł się z pałacu, o jenerałowej wcale słychać nie było. Nie było też komu o nią się upomnieć, bo Puzonów dzień ten także przesiedział pod strażą, a że znano go, jako przyjaciela Zubowa i Markowa, choć areszt nieco oczyszczał, zostawiono go w nim, nie wiedząc, za co był aresztowany. On sam z tego wytłómaczyć się nie umiał.
Nazajutrz dopiero, gdy znaleziono w protokóle więziennym, iż wzięty był z rozkazu Zubowa, wskutek ogólnego rozporządzenia natychmiast go wypuszczono.
Puzonów, nie wiedząc nic o losie żony, poleciał do domu i przeraził się, dowiedziawszy się, co się stało... Rozpacz jego i oburzenie nie miało granic; chciał natychmiast udać się do cesarza, domagając się sprawiedliwości, ale tego dnia było zapóźno.
Zapowiedziano już wówczas z rozkazu Pawła, iż miał zażalenia i skargi codziennie od ludzi wszelkiego stanu przyjmować. Ale w pierwszej chwili po zgonie matki Paweł był tak zajęty, iż zastać go na chwilę nie było podobna.
Przysposabiano naówczas pogrzeb.
W dzień uroczystego obchodu Paweł w czarnej grubej żałobie, bez żadnych oznak godności, szedł sam po zwłoki rodziców i pieszo odprowadzał je całą wielką tę przestrzeń, dzielącą cerkiew św. Aleksandra od cerkwi Piotra i Pawła w twierdzy. Tam obok Piotra Wielkiego kazał on złożyć ciało ojca i matki.




LVIII.

Jak tylko przystęp do Pawła stał się możliwym, prosił o posłuchanie Puzonów. Przez ten czas, który ubiegł od śmierci Katarzyny, uwolniony, napróżno obiegał wszystkie więzienia, dowiadywał się, badał, śledził... nigdzie wiadomości o żonie znaleźć nie mógł. Trwoga jego rosła, chociaż zawsze zostawała iskierka nadziei, iż mogła być wywiezioną ze stolicy, a Puzonów obiecywał sobie szukać jej choćby po Syberyi fortecach najdalszych i monasterach, w których kobiety za karę zamykano.
Na to jednak cesarskiego zezwolenia potrzeba mu było. Szczególną teraz łaską panującego zaszczycani byli senatorowie Iliński i Wielhorski. Oni obaj znali jenerałową. Do pierwszego z nich pobiegł Puzonów, prosząc o pomoc. Nie było trudności najmniejszej w wyjednaniu posłuchania osobnego, chociaż żądających go nacisk codziennie stawał się większy.
Puzonów zastał Pawła w jego gabinecie, gdzie z trzema razem sekretarzami pracował. Znana jest jego przytomność umysłu nadzwyczajna, z którą w początkach panowania, chcąc wszystko sam przez się dokonywać, nieraz po trzy rezolucye i listy dyktował nieznużony.
Z gabinetu wyszedł cesarz na salę z jenerałem, który w najpokorniejszych wyrazach opowiedział mu swoją i żony historyę. Paweł słuchał z wielką uwagą.
Powodu wszakże uwięzienia, ani Puzonów, ani nikt wiedzieć nie mógł. Tajemnica ta tembardziej podrażniła Pawła, a sam mimowolny domysł niepoczciwej jakiejś intrygi, do której niecna rozpustą pobudką być mogła, człowieka tak czystych obyczajów, jak cesarz, oburzyła niesłychanie. Chociaż usiłował się powstrzymać, Puzonów dostrzegł, iż wrzał gniewem. Gniew ten tamował mu mowę. Natychmiast napisać kazał rozkaz Puzonowowi, otwierający wszystkie więzienia.
Z otuchą w sercu jenerał puścił się najprzód po stolicy.
Rozmaitego rodzaju i kategoryi turmy były bardzo liczne, ale nigdzie najmniejszego śladu o biednej kobiecie. To samo w monasterach, kazamatach, szpitalach. Zaczynał się lękać, by jedna zbrodnia do drugiej nie dała powodu, aby gwałtu nie chciano zatrzeć śmiercią, ale ze słabą jeszcze nadzieją wybierał się na objazd pobliższych monasterów, gdy pewnego dnia dano mu znać, iż jakiś urzędnik widzieć się z nim pragnie.
Rozgłoszone bowiem było, iż jenerał trzy tysiące rubli nagrody przeznaczył temu, ktoby dał mu wskazówkę do wyszukania żony.
Wpuszczono natychmiast małego, niepoczesnego człowieczka, nieznajomego wprawdzie jenerałowi osobiście, ale z fizyognomii gdzieś mu się przypominającego.
Zarekomendował się jako dymisyonowany urzędnik do poleceń szczególnych przy Markowie, radca dworu Fryderyk Wilhelmowicz von...
— Pan jenerał jest niespokojny o los swej żony? — spytał po chwili przybyły.
— Bardzo! — odparł Puzonów — czybyście mogli dać mi jaką wskazówkę?
— O dalszym losie pani jenerałowej ja nie wiem — odezwał się nieśmiało radca — ale byłem urzędnikiem, spełnić musiałem, co mi polecono... jam nic nie winien, panie jenerale... nieraz serce się wzruszało. Cóż, kiedy urzędnik musi spełniać swe obowiązki. Ja właśnie byłem tym, który aresztował panią jenerałową i co ją odwoził.
Jenerał przyskoczył do niego, sądząc, że zbawcę znalazł, pochwycił go za barki.
— Człowiecze! mów! nie taj nic przede mną, dokąd ją odwiozłeś? Nagrodzę cię stokrotnie.
Twarz radcy przedstawiała w tej chwili obraz ciekawy walczących z sobą uczuć strachu, chciwości, niepewności, ochoty dodania sobie odwagi i braku energii. Widocznie nie wiedział, co począć... chciał coś zyskać, a nie śmiał wszystkiego wydać, co wiedział. W sprawę był wmieszany Zubow, a ten, choć upadły i zgnieciony, jeszcze był straszny.
— Dokąd ją zawiozłeś? — powtórzył Puzonów.
— Ja tylko tyle wiem, że aresztowana była z rozkazu Zubowa, a odwieziona do pałacu cesarzowej.
— Ale Zubow powiada, że o tem nie wie...
— Ja też więcej... istotnie powiedzieć nie mogę.
— Więc nic mi nie przynosicie nowego — zawołał jenerał, ręce łamiąc — powiedzcież proszę, jak się wam zdaje, wam, co znacie zwykły przebieg spraw tego rodzaju... co się z żoną moją stać mogło? Zabraliście ją stąd dobrze po północy... nazajutrz rano cesarzowa życie skończyła... sprawy wszystkie były zatamowane, nie było komu wydawać rozkazów, ani zajmować się losami więźniów. Gdzież ona podziać się mogła?
Radca milczący ramionami poruszył.
— Rzecz niepojęta... wywieźć nie było czasu, wy odwieźliście ją?
— Do pałacu... nigdzie więcej.
— Komu oddaliście?
Radca zmieszał się widocznie, nie był przygotowany na tak szczegółowe badanie.
— To jest — rzekł — ja odstawiłem wedle zwyczaju... to jest... przywiozłem i oddałem pod straż oficera gwardyi.
— Kto był ten oficer?
— Ja nie wiem.
— Ale łatwo będzie dojść, jaki pułk, batalion i który oficer tego dnia i tej godziny znajdował się na warcie pałacowej.
Radca spostrzegł się, że niebezpiecznem tłómaczeniem poplątał sprawę i mógł wpaść w podejrzenie, bo oko Puzonowa badało go, mieszał się coraz bardziej.
Jenerał surowo nań patrzał, uderzył go po ramieniu silnie.
— Mów mi całą prawdę, nie lękaj się nic... mów!
Radca drżący spuścił głowę i głos.
— Nie gubcie mnie — rzekł — w każdym razie jam nic nie winien... przy pałacu jest kilka więzień sekretnych... w jednem z nich z pewnością osadzono żonę waszą.
— Ale z głodu tam umrzeć mogła! — krzyknął jenerał w rozpaczy — wiedź mnie natychmiast.
Nie było się już co wahać.
— Dymitrze Wasiljewiczu — odparł posłuszny Niemiec — przysięgam wam, że ja o losie jej nie wiem, żem niewinny... Zrobiłem, co mi przykazano, co potem się stało... Bóg wie.




LIX.

Ale jenerał śpieszył, nie chcąc nic słuchać; naglił, krzyczał o konie i rzucił radcę do karety, jak tylko zaszła. Cwałem rozkazał jechać. Oficerowi na straży pokazał rozkaz cesarski i, wiedziony przez struchlałego Meklemburczyka, spuścił się z nim do lochów. Przeszedłszy labirynt różnych korytarzy, drzwi i wschodów, jakby naumyślnie urządzonych w ten sposób, żeby obcy w nich trafić nigdzie nie mógł; doszli nareszcie do okutych drzwi, które Niemiec ręką ukazał. Klucza od nich nie miał nawet zarządzający pałacem, który do nich się przyłączył, ale przypomniał sobie, iż ma wytrychy do wszystkich zamków. Po oczekiwaniu śmiertelnie długiem, chwili niepewności, którą jenerał spędził z głową o mur opartą, nadeszły klucze i światło.
Nie bez trudności otwarły się drzwi... Izba była ciemna, bez okna... zrazu nic w niej dojrzeć nie było podobna, naostatek w kącie ściany... ujrzał jenerał jakby przybitą do niej żonę swą, której ręka trzymała jeszcze sztylet ów perski, tkwiący głęboko w piersiach.
Na rysach zsiniałych twarzy malowała się boleść, duma, wzgarda... czarna krew zaskrzepła oblewała ciało i suknię. Ręka jej druga zwisła skostniała, zdawała się jeszcze odpychać kogoś od siebie.
Na widok ten straszliwy, jenerał padł na kolana, radca się cofnął, klucznik nawet przerażony, wybladły, przestraszył się jakiejś możliwej odpowiedzialności.
Że śmierć ta była samobójstwem, nie ulegało najmniejszej wątpliwości; zadała sobie cios Helena z taką siłą i pragnieniem końca, że ból nawet dłoni, co sztylet ściskała, nie rozwarł, zaskrzepła tak, obejmując go konwulsyjnie.
Zgon widocznie sięgał już dni wielu przedtem... i chłód tylko lochu uchował ciało od zepsucia... ale całe sczerniałe było i sine...




Poszedł sam do jego więzienia.
Świadek tego odkrycia, radca, domyślił się może jeden dramatu krwawo zakończonego... dla jenerała śmierć tłómaczyła się rozpaczą, obłąkaniem... Żal wielki nie dozwolił pomyśleć mu ani o zemście, ani o dochodzeniu tej sprawy zagadkowej, która poszła na sąd Boży.

Po długiej bezprzytomności zajął się Puzonów sam przygotowaniem do pogrzebu. Nocą na wozie zakrytym wywieziono niepostrzeżenie zwłoki nieszczęśliwej ofiary do domu Puzonowa. On sam chciał je zamknąć w trumnie i zachować sztylet, którym sobie życie odebrała, ale skostniała ręka puścić go nie chciała... złożono więc zwłoki tak, jak znalezione zostały, i nazajutrz uroczystym uczczono pogrzebem na niemieckim cmentarzu...


∗             ∗

Gdy się to działo, cesarz Paweł na prośbę i porękę Ilińskiego uwolnił Kościuszkę, poszedł sam do jego więzienia i uczcił bohatera nieszczęśliwego narodu, a w nim sam naród. Na twarzach wszystkich Polaków malowała się powracająca lepszych dni nadzieja.
Wkrótce potem otwarły się więzienia Niemcewicza, Ignacego Potockiego, Kapostasa i innych ujętych w Warszawie... Kościuszko musiał dać słowo, iż więcej przeciwko Rosyi walczyć nie będzie. Dozwolono mu wyjechać za granicę. Wszyscy zresztą postanowili Petersburg opuścić.
Z jakiemże uczuciem spotkali się i rzucili w objęcia dawni towarzysze broni, przyjaciele, a nawet nieznajomi jedną połączeni niedolą! Radość była nie do opisania. Niemcewicz, który może najwięcej wycierpiał, teraz był najweselszym. Kościuszko jeden, uczczony, obdarowany, ułaskawiony z takim rozgłosem, prawie był upokorzony i smutny. Ta łaska wkładała nań kajdany nowe, których nic potargać nie mogło. Czuł, że jego życie tą sceną uroczystą uwolnienia i słowa danego wobec całego świata zostało zapieczętowane, myślał już o Ameryce i spoczynku.
Dla Polski spodziewali się inni wiele, on mało.
W tych to dniach pierwszych oswobodzenia, gdy się raz wieczorem zebrali w mieszkaniu Potockiego Kościuszko, Niemcewicz i kilku innych, jenerał, nie wymieniając ani nazwiska, ani osoby, opowiedział im o nadzwyczajnych odwiedzinach w pałacu nad Mojką. Nie taił on, że dlań wiele cierpiała, że była zabitą, rzucona na polu pod Maciejowicami.
Niemcewicz, choć rozczulony opowiadaniem romantycznem, które go do najwyższego stopnia wzruszyło, zachował swój żartobliwy humor i odezwał się, ściskając Kościuszkę:
— Kochany nasz bohaterze, to twojego szczęścia trzeba, żeby na te lata, w takich wypadkach mieć jeszcze takie przygody!
— Mego szczęścia! — pochwycił Kościuszko — patrzcie go! znalazł człowieka szczęśliwego...
— Zapewne — dodał Ursyn — stoję przy swojem, że na twój los pomieniałby się każdy, nawet pod tym względem. Księżna Lubomirska do dziś dnia cię kocha... a ta...
— Któż to mógł być? — spytał przytomny Iliński — wszystkie Polki w Petersburgu znam... o wszystkich przynajmniej wiem.
— A nie słyszeliście nic o przygodzie mojej w więzieniu? — zapytał Kościuszko.
Senator zamyślił się.
— Tak! tak! — rzekł — posądzano i aresztowano z tego powodu Polkę, jenerałową Puzonów.
— Puzonów? ależ to być ona musiała! aresztowano? cóż się z nią stało?
Iliński po przytomnych spojrzał i zamilkł, kończąc suchem: — Ja nie wiem.
Nie chciał on zasmucać Kościuszki opowiadaniem tragicznego końca, o którym po cichu wszyscy sobie szeptali w Petersburgu.
Stało się więc, że uwolniony wódz, westchnąwszy nad nieznajomą swą, o której nic mu powiedzieć nie chciano, nie wiedząc o jej śmierci, opuścił stolicę, i po wielu latach dowiedział się o tem dopiero w Szwajcaryi.
Tak samo, jak w Dołholisce, na Podlasiu, wzniósł na rozdrożu rękami swemi mały pomniczek, o którego znaczeniu nikt nie wiedział; potem na cmentarzu, wśród którego sercu jego pomnik wystawić miano, na wolnej tej helweckiej ziemi wymurował Kościuszko jakby grobowiec... pamięci nieszczęśliwej kobiety...
Na płycie szarego marmuru wyżłobił napis, który jeszcze ukazywano przed kilkunastu laty. Było to jedno słowo: Bezimiennej.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.