Bezimienna/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


B. BOLESŁAWITA
▽▽
Bezimienna
Powieść z końca XVIII wieku w 2-ch tomach
Tom I
Z 6-IU ILUSTRACYAMI
WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SP. □□□□ 1912




DRUKIEM PIOTRA LASKAUERA
WARSZAWA, NOWY-ŚWIAT 41.





I.

Niema smutniejszej pory roku do przeżycia nad ponurą jesień, która się zdaje wieść do grobu naturę i człowieka... Najbrzydsza wiosna to jeszcze nadzieja, poza nią świeci życia słońce; najsroższa zima to już przedświt wiosny — ale, te dnie szare, słotne, wietrzne, te kościotrupy drzew uschłych, życie wstrzymane wszędzie, starte barwy, wygasające powoli ciepło — coraz krótsze słońce — w najmłodsze serca wlewają smutek i zwątpienie. Chwilami chce się umrzeć, a dusza buntuje się przeciw tej torturze powolnej. Zdaje się, że z tego snu i zdrętwienia świat się już nie przebudzi... A w gęstwinie puszcz, na gołych stepach, kędy wiatr buja i wyje — w dzikich naszego kraju zakątach — dla ubogich ludzi, dla chat nędznych, dla ciał schorzałych, dla dusz znękanych... jakże to straszne do przetrwania godziny!!
Człowiek chciałby tak położyć się, usnąć, jak wedle podań martwieją i kładą się spać bobaki i niedźwiedzie, a nie zbudzić się aż ze skowronkami i zielenią.
Takiego wieczora tęsknej, burzliwej jesieni, w maleńkim dworku, nieopodal od opuszczonego pańskiego pałacu, położonym nad drogą, która do niego wiodła, w izdebce bardzo ubogiej, acz utrzymanej starannie i chędogo — dwie kobiety milczące, smutne, siedziały u komina, w którym trochę gałęzi suchych, paląc się nierównym płomieniem, to rzucało światło jaskrawymi pasy na mieszkanie, to pogrążało je w ciemności...
Wdowio, sieroco, biednie wyglądał ten kątek, istny przytułek ludzi na łaskawym chlebie... Wiemy, że łaska wygląda zawsze nader skromnie...
Obok izby w alkierzu, do którego przez otwarte drzwi wkradało się trochę światła, leżała blada... dwunastoletnia może dzieweczka, twarzą zwrócona ku pierwszej izbie i ogniowi. Oczy jej wielkie, czarne, błyszczące życiem rozbudzonem gorączkowo, pięknej twarzyczce dziecka nadawały wyraz dziwny, uderzający. Oczy jej mówiły więcej, niżeli wiek tłómaczył — dojrzałość przedwczesna, złowroga, która przeraża matki i każe wątpić o przyszłości, patrzała z twarzy dziecięcia.
Dwie kobiety, siedzące w pierwszej izbie z jakąś robotą w rękach, więcej się przysłuchiwały wyciu wiatru, szelestowi gałęzi i opadających liści, szumom burzy.. więcej spoglądały w ciemności... niż myślały o pracy, co im z dłoni wypadała... Były smutne, pogrążone... jakby wyczekiwały czegoś i obawiały się razem.
Starsza z nich mogła mieć lat czterdzieści, ale z twarzy więcej niż czterdziestoletnie cierpienie patrzało. Była to kobieta blada, wychudła, znękana bardzo, z wyrazem cierpienia i dobroci na twarzy... z rezygnacyą boleści, w której już iskry nadziei nie było. Włos jej posiwiał przed czasem, oczy miała zapadłe, zmarszczkami wczesnemi okryte czoło i policzki; powieki zaczerwienione i nabrzękłe. Nędza, niewygody, troska, przygnębiły ją, ale nie rozdrażniły przeciwko światu i ludziom, zdawała się pobożnie znosić, co Bóg zesłał na nią, nie buntując się przeciwko Niemu.
Lice młodszej niewiasty, jak pierwsza w skromne bardzo suknie przybranej, było całym poematem — rzadko taka piękność spotyka się pod ubogą strzechą... Świetne kwiaty zwykły wystrzelać po cieplarniach, a jasne twarze wśród zbytków i dostatku. Trafiają się czasem, jakby na urągowisko nędzy, a na utrudnienie życia, twarze wdzięczne i w sukmanach, pełne wyrazu i uroku tęsknego, czasem klasycznej piękności; rzadko jednak wykwitnie coś tak majestatycznie, zwycięsko jaśniejącego, jak postać owej młodej dziewczyny... W biednej swej starej sukience zdawała się przebraną królową. Twarz jej nietylko była piękną, nietylko szlachetną, ale uderzała wyrazem energii, siły, poczucia własnej potęgi... i jakiejś dumy zwycięskiej, która się nędzy ugiąć nie dała.
Cała jej postać, posągowo zbudowana, zachwycała doskonałością kształtów; kibić, ramiona, czoło jasne, rączki maleńkie, warkocz czarny, który jej główkę swoim ciężarem uginał, smutny uśmiech ust jej różowych, w takiej były sprzeczności z tą ubogą izdebką, iż na pierwszy rzut oka posądzić ją było można, że tu przybyła tylko chwilowo.
Siedziała przecie w majestacie swym, tęskna, zadumana, robotę rzuciwszy... patrzyła na ogień a niekiedy wstrząsnęła śliczną głową, ruszyła ramionami... jakgdyby po cichu, w duszy z myślą się własną kłóciła.
Starsza kobieta co spojrzała na nią tajemnie, to spuściła oczy prędko, udając, że nie patrzy, nie widzi, nie domyśla się tej walki...




II.

Jak ta postać królowej w nędznej izdebce, tak samo schronienie to oku obcego przedstawiało wiele zagadkowych sprzeczności. Była to ostatnia scena jakiegoś upadku.
Uboższą chatę trudno znaleźć nawet na wsi, gdzie o biedę i opuszczenie łatwo... Niegdyś może zaciszna i czysta, teraz zaniedbaną znać była od dawna, a nowi mieszańcy wzięli ją w spadku po ruinie, nie mając czem od zniszczenia dalszego ratować. Ściany były powypaczane, belki pogięte, gdzieniegdzie smugi czarne i zieleniejące poznaczyły, którędy deszcz przeciekał. Śnieg topniejący się wciskał... z pułapu poodpadały gliny, czarne w nim świeciły szpary, okna potłuczone pozatykane były drzewem, zielem, chustami... Jedno z nich tylko osłaniała przybita okiennica.
Z podłogi wygniłej zostały szczątki tylko powypełniane gliną wilgotną, ubitą; przez drzwi, któremi wiatr rzucał, wdzierał się chłód, wiała burza, kręcąc dymem w kominie, chwilami wybiegającym na izbę... Wszystko to było nad wyraz nędzne, bo świadczyło o rozpaczy, która się ratować i podźwignąć nie umie.
Wśród nędzy tej wszakże — sprzęty niektóre, drobnostki rozrzucone, pozostałości lepszych czasów... kazały się domyślać innego bytu...
Stół, kanapka, para krzeseł, dywanik, poprzybijane do ściany obrazki, medaliony i sylwetki, należały jakby do innej, bezpowrotnie ubiegłej życia epoki.
Na stole zgaszona prawie przez oszczędność świeca oprawiona była w lichtarz niegdyś może wyzłacany — dziś mosiężny, wytarty, ale wytworniejszego kształtu.
O ile przy niedostatku takim porządku i czystości być może, zachowano je, ale zarazem widać było, że rozbitki obozowały tu z konieczności, wyglądając może lepszych lub przynajmniej innych losów.




III.

Z za drzwi do alkierza czarne oczy bladej dziewczynki patrzyły jak w tęczę w tę piękną twarz smutnej niewiasty, jakby zdrętwiałej od zwątpienia, patrzyły, niby chcąc coś wyczytać... długo, aż z powiek potoczyła się łza na posłanie... której nikt nie widział...
I ta łza cicha dowodziła przedwczesnej dziecięcia dojrzałości, które już boleść ukrywać umiało, aby jej nie dodawać ukochanym.
— Moja matuniu — odezwała się, przerywając długie milczenie i jakby budząc się ze snu, młoda kobieta — dziś... a już to on chyba nie przyjdzie...
— Kto? — spytała, udając nieco zdziwienie, starsza.
— On...
Nazwana matką kobieta starsza podniosła głowę z wyrazem politowania.
— Dziecko ty moje — rzekła — dziecko moje kochane, dlaczego myślisz o tem...? czemu cię to niepokoi? Przyjdzie, nie, cóż cię to ma tak bardzo obchodzić... Prędzej, później nie nadejdzie wcale...
— Siedzimy tak same zawsze, tak smutne... cóż dziwnego, że mi tam trochę tęskno... za ludźmi...
— Do samotności, do smutku przywyknąć nam potrzeba, moja Helo — odezwała się starsza. — O! przywabić do siebie ludzi nigdy ci z twoją twarzyczką nie będzie trudno, ale na co nam ludzie... aby resztę odebrali... trochę spokoju i ciszy?!
Wspomniałaś o nim... ja się już tem przerażam... człek obcy, nieznany... ty do niego przywykasz, a to ptak wędrowny... ani wiemy, kto on jest, ani po co się tu zjawił, ani dlaczego bawi i co robi... Że nie mając się gdzie rozerwać, przypytał się do nas... moja Helo... na tem nic budować nie można... Dziś jest, jutro go niema.
— Budować! — powtórzyła Hela z uśmiechem jakby szyderskim — a! alboż ja co na tem buduję? Wiem bardzo dobrze, że jak przyleciał, tak zniknie, że go nic tu nie wstrzyma a więcej może nie zobaczymy go w życiu... Ale, moja matuniu, dobrze choć jeden wieczór o troskach zapomnieć, przemarzyć, przegadać, mniej zostanie nędznego życia.
— A trochę nieprawdę mi mówisz, Helo kochana, o nie wierzę! — przerwała starsza — ja w myśli twej czytam jasno, bom nawykła od dzieciństwa... Czemu tak nigdy nie wyglądałaś naszego starego poczciwego proboszcza... lub kogo z mieszczan, co nas odwiedza? A jego...
— Moja matko — żywo podchwyciło dziewczę — jakże go można z tamtymi porównywać? To są ludzie poważni, a ten...
— Ale cóż w nim znowu nadzwyczajnego znajdujesz? — spytała starsza.
— Jakto? wy się pytacie? wy tego nie widzicie? — zawołała Hela poruszona mocno, zrywając się z krzesełka i siadając zaraz, jakby niepokój ukryć chciała — wy, wy nie czujecie, że takich ludzi nie wielu być musi na ziemi? Od niego zawiewa jakąś siłą, urokiem, potęgą... Widzicie przecie, że mnie ani młodością nie ujął, bo młodym już nie jest, ani pięknością, bo nigdy pięknym nie był, ani elegancyą, bo z powierzchowności wydaje się prostym człowiekiem... a mimo to, ten w szarej węgierce niepozorny człowieczek... przysięgam ci, mamuniu, to ktoś być musi... no — ja nie wiem, to wielki mąż jakiś... to bohater...
Starsza kobieta rozśmiała się smutnie, ruszając ramionami, potrząsając igłową z wyrazem politowania.
— O, marzycielko ty! marzycielko! — szepnęła — tyś taka stęskniona, głodna, młodość cię tak woła z tej pustyni do świata i ludzi, że tobie każdy przybysz wyda się przebranym królewiczem i bohaterem...
Hela westchnęła.
— Nigdy mnie, matko, nie zrozumiecie.
— Ani ty mnie, Helo kochana...
A po chwilce dodała ciszej.
— Moja ty droga, tylko tam nie daj głowie na rachunek bohatera bardzo snuć marzeń szeroko, on ci tak niespodzianie zniknie, jak dziwnie spadł z deszczem. Powtarzam ci, przypomnij to sobie, nie wiemy nawet kto jest, po co tu przybył... widocznie wpadł tu przypadkiem, czeka tylko na coś, z nudów dał się twym ślicznym oczom przywabić.
Hela zamilkła, ale chcąc zwrócić inaczej rozmowę, odezwała się na pozór obojętnie.
— A jakże się też matuni zdaje? ktoby to mógł być? Nieprawda, że to zagadka?...
— Której ja ani myślę odgadywać — dodała stara... W tak burzliwych czasach, jak nasze, kiedy się tyle ludzi wszelkiego rodzaju snuje po kraju — możnaż się domyślać nawet, co to za człowiek? Że nie prosty jakiś szlachcic, szukający obowiązku, to pewna... budzi to podejrzenie i domysły, dlaczego się ukrywa, czemu z nazwiskiem tai, bo to, co nam powiedział... jakieś... zdaje się, że je sobie zmyślił na prędce... a widocznie nie chce, aby go widziano, siedzi cały dzień na probostwie...
— A to matka wie — cicho bardzo szepnęła Hela, schylając się prawie do ucha — że na jakieś narady nocami przyjeżdżają do niego obywatele z okolicy, mieszczanie jacyś, wojskowi, księża... na probostwie czasem nie śpią do białego dnia...
— Skądże ty to wiesz? — zapytała starsza.
Hela się zarumieniła.
— No, dosyć, że wiem — rzekła.
— Nie trzeba ci o tem wiedzieć — zawołała matka zafrasowana — a na miłego Boga, nie mówić, nie powtarzać, nie pytać! — To mówiąc, załamała ręce. — Cicho! cicho! przed sobą samą... ja także wiedziałam o tem, a milczę nawet przed tobą... Straszne czasy!
Obie zamilkły na chwilę.
— Bądźcie spokojni — rzekła Hela — to mówię dlatego, że gdyby był pospolitym człowiekiem... przecież nie ściągałoby się do niego tylu...
Starsza nic nie odpowiedziała, ogień jaśniej zapłonął, obie wzięły się do roboty, ale ta im już nie szła.
— No, to już chyba nie przyjdzie — szepnęła Hela prawie niedosłyszanym głosem.
Wtem z alkierza chora dzieweczka, leżąca w łóżeczku, odezwała się, odpowiadając:
— Ale przyjdzie... ja go słyszę... idzie... idzie...




IV.

— Ty jeszcze nie śpisz? — zawołała matka, zrywając się i biegnąc do alkierza. Hela także wstała, śpiesząc za nią. Znalazły dziewczynkę, wspartą na łokciach, z otwartemi oczyma czarnemi, uśmiechniętą do nich.
— Dlaczegożeś nie spała? — spytała matka.
— Jakże ty wiesz, że on przyjdzie? — przemówiła Hela, całując ją.
— Nie spałam, bom nie mogła... wiatr szumi, jakby coś mówił, czego nie mogę zrozumieć... przecież to musi być jakiś głos Boży... myśl jak myszka latała mi po głowie i nie dała zdrzemnąć...
— A że przyjdzie — przemówiła do Heli — o! to pewna... stąd słychać chód na gościńcu... on idzie... on przyszedł... czuję....
W tejże chwili drzwi się zatrzęsły, zaskrzypiały, stąpanie dało się już słyszeć mimo szumu burzy i postać, płaszczem osłoniona, ukazała się na progu. Matka aż załamała dłonie.
— O mój Boże... ta Julka chyba z choroby tak wszystko wie i słyszy...
Ale dziecko chwyciło jej rękę i, całując ją, rzekło po cichu:
— Nie — jestem zdrowa... teraz zasnę... ale bo mi żal było Heli...
Mężczyzna, który był wszedł i zrzucił z siebie obmokły płaszcz na ławę, stojącą przy progu, nieśmiało dosyć posunął się do środka izdebki.
Hela pobiegła zapalić świecę, stojącą na stole. Starsza powitała go milcząco.
— Mój Boże — począł przybyły — cóż to za wieczór jesienny burzliwy, zimny, słotny... a panie tu tak same siedzicie? Tak mi się żal zrobiło, że choć może niepotrzebny przyszedłem. Gdybym wam mógł w czem posłużyć, choćby do porąbania gałęzi...
W tej chwili zapalone światło dało lepiej rozpoznać gościa, który, czapkę trzymając w ręku, strwożony jakoś, nieśmiały stał w środku, rozglądając się dokoła.
Był to mężczyzna już nie bardzo młody, lat dobrze średnich, wzrostu miernego, twarzy zżółkłej i opalonej, jakby nie naszem słońcem, dokoła której długie, nieopudrowane spadały włosy, wstążką tylko czarną z tyłu związane.
Rysy jego twarzy nie były piękne, na pierwszy rzut oka nie wydawały się znaczące, dopiero dłuższe pożycie uczyło w nich czytać i zwolna rozjaśniało blask ich i majestat. Usta dość duże, nos nieco zadarty, broda tępo ucięta, oczy małe, czoło szerokie i wypogodzone składały się na całość niemal pospolitą, ale wyraz twarzy tchnął powagą, spokojem i dobrocią. Było to oblicze, jakich w kraju naszym tysiące się spotyka, typ dobitnie nasz, swojski — ale wyniesiony jakąś siłą wewnętrzną do nadzwyczajnej potęgi. Zgadnąć było trudno, co mu dawało ten blask niezwykły i to opromienienie — miał w sobie tę niepochwyconą tajemnicę i urok, jakiemi czasem najzwyczajniejsze rysy ozłaca uczucie i idea, które niem władną... Kto go raz widział, ten wzrok mimowolnie zwracał nań, szukając słowa zagadki, jaką była fizyognomia tego niepozornego a niepospolitego człowieka.
Ubiór jego prosty nie odznaczał się niczem — miał na sobie rodzaj węgierki szarej krojem nieco żołnierskim, z zielonymi sznurkami i długie czarne buty do kolan.




Nieśmiały stał w środku.
V.

— A może ja paniom moim, zamiast przybyć z usługą, której nie potrzebujecie, przyszedłem natrętem nie w porę? — zapytał prawie nieśmiało, spojrzawszy na chłodny wyraz starszej niewiasty.
— O! proszę pana — odpowiedziała matka — chorych i biednych nawiedzać, toć uczynek chrześcijański...
A Hela dodała:
— Jakże pan mówić to możesz! wiesz przecie, jak nam sierotom miłym zawsze jesteś gościem. Aleśmy już istotnie myślały, że dziś w tę burzę, wicher i słotę przyjść nie zechcesz.
— Co mi tam wicher i słota — rzekł, siadając na przysuniętem krześle przybyły — służyłem niegdyś wojskowo, to się do wszystkiego nawykło; pomyślałem, że tu same panie jesteście, a tem mi pilniej przyjść było, że podobno ja tu już niedługo przychodzić będę...
Hela spojrzała nań żywo — ale prędzej jeszcze spuściła oczy ku robocie, bo starsza zmierzyła ją wzrokiem surowym, jakby przestrogę dać chciała.
— Tak jest, tak — kończył nieznajomy — jutro zapewne moje interesa tu pokończę... a pozajutro... potrzeba będzie jechać!
Westchnął.
— Jechać! — spytała Hela — jechać?
— Tak!... muszę — dodał gość smutnie.
— Koniecznie? — szepnęło dziewczę.
— Gdyby to koniecznością nie było — rzekł, znowu wzdychając, nieznajomy — czyżbym myślał się ruszyć? Wierzcie mi, panie moje, że mi tu dobrze, bardzo dobrze. Lubię tę samotność i ciszę, lubię tę pustynię waszą i wieczorne pogadanki przy kominie. — Ale darmo, gdy obowiązek zawoła!
Spuścił głowę i zamyślił się.
— A tak to smutno — odezwał się po chwili znowu — opuścić dobrych ludzi, miłe twarze, gdy Bóg wie, czy się je już zobaczy więcej.
O! życie, życie — panie moje; cóż to za straszna przepaść, pełna tajemnic — gdyby mu nie przyświecała jakaś wiara i nadzieja, ufność w Bogu i sprawiedliwość. Spotykamy się na tym istnym padole płaczu — przechodnie — powitamy oczyma, ściśniemy zaledwie dłonie, czasem nam serce uderzy i — dalej w drogę, dalej, bo los chłosta biczem i pędzi, jak stado koni... w stepy.
Hela patrzyła nań, gdy mówił tak osmucony, pochylony, z głową ku ziemi spuszczoną.
— Ale czasem — dodała po cichu — wszak przeciwko tym biczom losu możnaby się oprzeć i postawić?
— Tak to się zdaje za młodu, pani moja — rzekł gość, podnosząc wzrok i znów głowę wspierając na ręku — ale gdy w późniejszych latach od smagań jego zostaną blizny, gdy w walkach się siły stargają, człowiek już, jak ujeżdżony koń, idzie posłuszny pod biczem, w chomącie i nie myśli się opierać... aby do końca!




VI.

Domawiał słów tych gość nieznajomy, gdy wejrzenie jego padło wypadkiem na ścianę przeciwległą, którą żywszym blaskiem oświecała stojąca na stole świeca; mówił, a oczy jego wlepione, utkwione w nią, zdawały się coś dostrzegać dziwnego, niepokojącego; podniósł się, poruszył zdziwiony.
Nad kanapką nie było wszakże nic oprócz kilku medalionów z czarnemi sylwetkami na dnie spłowiałem, a w środku wisiał większy nieco, na którym z włosów dość misternie wyrobiony był herb jakiś i związana zręcznie cyfra nieczytelna. Plątały się w niej w smaku wieku poukładane głoski, składające jakby zagadkę jakąś do rozwikłania.
Patrząc na ścianę, gość przestał mówić, ciekawość jego tak była podbudzona, że nagle, ująwszy świecę, zbliżył się do ściany i począł troskliwie przypatrywać się medalionowi i sylwetkom.
— Zdaje mi się — spytał — że ja tu tego u pań nie widziałem wprzódy.
— A! bo to Hela dziś dopiero dobyła — odezwała się starsza — i nie wiem dlaczego zawiesiła na ścianie wilgotnej... W tej biednej chacie to się nawet niewiedzieć jak wydaje... a to są nasze pamiątki!
— Ja tę sylwetkę znam! to chyba on! tak! to on! — zawołał gość, przybliżając się do tej — która wyobrażała mężczyznę młodego... popiersie otoczone było wiankiem a u dołu miało godła muzyki...
Hela patrzała wciąż bacznie na niego.
— To on! Skąd panie macie tę sylwetkę? — spytał żywo nieznajomy, odwracając się ku kobietom.
— Jest to moja własność — odpowiedziała Hela — to pamiątka po moim poczciwym przyjacielu... po nauczycielu, któremum winna tę trochę, co umiem...
— Jakto? więc znałyście Wacława Swobodę?
— A pan? znałeś go także? — spytała Hela, zrywając się z krzesła.
— Ja! to był mój serdeczny, najlepszy niegdyś przyjaciel — odparł gość z westchnieniem — jeden z tych ludzi, których gdy nam los odbierze, zdaje się jakby część własnej wydarł duszy... Te medaliony! zmiłujcie się, panie drogie — jakim się tu sposobem dostały...?
— Te medaliony wszystkie trzy: swój, jakiejś kobiety nieznajomej nam, i z cyfrą — odpowiedziała starsza — Swoboda przyniósł Heli, chcąc, aby je ona przechowała... nie wiem dlaczego... Było to na niewiele dni przed śmiercią jego — nie wiem, czy co przeczuwał, ale był dziwnie jakiś smutny i pogrążony... Wkrótce potem, wiesz pan zapewne, jak niespodzianie tą okropną skończył śmiercią...
Swoboda przywiązał się do Heli, gdy jeszcze dzieckiem była, jakby do własnego dziecięcia... kochał ją, jak my... A! był to człowiek rzadkiej dobroci, serca, jakich mało... Wszystkie godziny wolniejsze, on, co żyjąc z lekcyi, miał czasu tak mało — poświęcał wychowaniu sierotki...
Gość wpatrywał się pilno w Helę, która siedziała milcząca i smutna... wspomnienie jej sieroctwa, starego przyjaciela zmarłego, powlokło czoło jej chmurą, łza toczyła się po pięknej twarzy.
— Pan go znałeś! — zawołała, ocierając ją, Helena — ja byłam prawie dzieckiem, gdy go nieszczęście to spotkało... Powiedz mi pan, wiesz pewnie coś więcej, niż my, co znaczyła ta śmierć jego straszliwa? Moja dobra opiekunka mało mi co o tym wypadku powiedzieć mogła, bo mało wiedziała sama... Czem ten człowiek anielskiej dobroci mógł na taki zgon zasłużyć? co spowodowało zbrodnię? Zmiłuj się pan — dodała gorąco, chwytając go za rękę — może drugi raz w życiu nie trafi mi się spotkać kogoś, coby go znał, jak my, a mógł mi dać o nim wiadomość... to był dla mnie, a! jakby ojciec przybrany, wszystkom winna tej opiekunce a matce — i jemu. Pojmujesz, jak mnie wszystko, co się jego tyczy, obchodzi. O! proszę, proszę pana, nie odmawiaj mi...
Gość, jakgdyby milcząco pytał o pozwolenie starszej, spojrzał na nią; ta, nie okazując żadnego pomieszania, owszem ciekawość także — poczęła mówić, jakby przygotowując go do dalszego opowiadania.




VII.

— Mów pan, bardzo go prosimy — rzekła — i mnie też to obchodzi, bośmy byli jego przyjaciółmi... Chciałabym, żeby i biednej Helusi serce zaspokoiło się nieco... Nie prosta to ciekawość z naszej strony.
Mówiłam już, zdaje mi się, panu, że Helunia, którą ja kocham, jak córkę, a ona mi też płaci sercem dziecka, jest moją przybraną tylko... w istocie sierotą... Nie znamy nawet jej rodziców, tak się to nieszczęśliwie dla niej złożyło...
Gość potakująco głowę skłonił a patrzał na piękną, osmuconą jeszcze tem wspomnieniem Helę z większą, niż wprzódy, wytężoną uwagą, jakby w rysach jej szukał jakiegoś podobieństwa... jakichś śladów, utwierdzających rodzące się domysły.
— Nie mam ja teraz żadnych dla Heli tajemnic — mówiła dalej starsza — nie chcę nic przed nią ukrywać, aby biedaczka nie roiła nadaremnie... pragnęłabym, żeby się jej los wyjaśnił, ale dziś się już tego trudno spodziewać — tyle lat upłynęło!
Byłam jeszcze wówczas młodą bardzo, tylko cośmy się pobrali — ja i mąż mój nieboszczyk mieszkaliśmy w Warszawie, bo Ksawery mój służył w kancelaryi marszałkowskiej i był manualistą przy samym Księciu Marszałku. Chociaż z pensyjki i różnych bocznych dochodów zaledwie wyżyć mogliśmy, ale nadzieja trzymała, że poczciwego człowieka popchną ludzie poczciwi. Mieliśmy przyjaciół i protekcyę. Ksaweremu naówczas różne rzeczy jeszcze po głowie chodziły... Zdawało mi się, że musimy lepszego dobić się losu pracą i uczciwością. Rad też był mnie w tej nadziei przygotować do świetniejszego bytu i, choć już zamężnej, narzucał nauczycieli, kazał się więcej książką zajmować, niż gospodarstwem... Szczególniej mu się zdawało, że z mojego głosu, choć w nim nie było doprawdy nic osobliwego — coś zrobić potrafi; chciał koniecznie, zaklinał, prosił, żebym się uczyła muzyki i śpiewu. Pewnego dnia, nie wiem skąd go wziąwszy, przyprowadził mi metra, właśnie tego Czecha Swobodę.
Znałeś go pan, więc długo o nim nie potrzebuję mówić. Rzadkiej był dobroci, skromności, potulności człowiek; mało znany a nie pragnący sławy i rozgłosu, rozmiłowany w muzyce aż do śmieszności. Dla niego na świecie nie było już nic do postawienia obok niej.
Przed laty już kilku, jak mi powiadał, przywędrował był do Warszawy, pieszo, z małym tłumoczkiem na plecach, w którym było więcej nut, niż bielizny, z wesołością młodą i nadzieją. Dał się poznać w stolicy prędko ze swego pięknego talentu, bo grał cudnie, jak panu wiadomo, na klawikordzie i skrzypcach, a śpiewał jeszcze cudowniej. Kiedy czasem na chórze w kościele aryę jaką wziął na siebie, to wszyscy zapominali o modlitwie, zasłuchując się... Począł tedy dawać lekcye po pańskich domach, i jak tylko mógł na chleb powszedni zarobić — już więcej nie pragnął... Oszczędzał, żeby kupić jaki taki fortepianik... a dostawszy go... mało nie oszalał...
Ujmującej słodyczy charakteru, usłużny, grzeczny, skromny a — co mężczyźnie też nie szkodzi — pięknej twarzy i postawy, był powszechnie lubianym i porywanym... i gdyby był chciał, mógł świetnie się nawet ożenić... ale dla niego muzyka była wszystkiem...
— Pamiętam go, jakbym go wczoraj widział — dodał gość — słusznego wzrostu, brunet, włosy prześliczne, oczy czarne, wyrazu pełne a łzawe... uśmiech, jakiegom od tej pory na żadnych ludzkich ustach nie widział... Kto go poznał, pokochać musiał — zdawało się, że nie mógł mieć na świecie nieprzyjaciela.
— Otóż Swoboda — kończyła starsza — i mnie począł był dawać lekcye na klawikordzie, potem trochę śpiewu, bywał w domu naszym często bardzo, mąż go zapraszał, chcąc się wywdzięczyć, że tak drogo, jak inni, za lekcye nie płacił, a że mu po pańskich pałacach i ceremoniach wydawać się u nas musiało jak u rodziny (są to jego własne słowa, które z ust jego słyszałam), więc gościł choć bez lekcyi, grał, rozpowiadał, a myśmy słuchali... Z mężem moim poprzyjaźnili się, jak bracia, jam się też do niego przywiązała, jak do krewnego... nie było u nas prawie dnia bez Swobody.
Niewielem się ja tam od niego nauczyła muzyki, bo to była fantazya Ksawerego nieboszczyka a ja tylko, żeby mu dogodzić, męczyłam się nad klawikordem, choć w istocie talentu nie miałam. Miło mi było, że Ksawery zyskał przyjaciela, bo w istocie skarb to był drogi ten człowiek.
— O! moja pani, mówić mi tego nie potrzebujesz, znałem go dobrze... wówczas i później — rzekł gość — a kochałem go pewnie od was nie mniej... Serce było anielskie... humor dziecięcy, wesołość jakaś czysta, spokojna... rzekłbym niewieścia, dziewicza...




VIII.

— Właśnie w tym czasie, kiedy on się tak poprzyjaźnił z nami... w rok podobno jakoś... Bóg nam dał tę oto sierotkę Helusię... Mogę powiedzieć, że nam ją Bóg dał, bo i dziś ona mi życie słodzi, ona mnie trzyma przy życiu, a sowicie wynagrodziła za trochę troskliwości o nią w dzieciństwie.
Hela pocałowała w rękę przybraną matkę.
— Był to wypadek dla mnie pamiętny — mówiła dalej Ksawerowa — a do dziś dnia jeszcze tajemniczy i niewyjaśniony. Opowiem go panu, który nam tyle okazujesz przyjaźni... rzadko się co komu podobnego trafia...
Męża mojego podówczas w domu nie było, wziął go był z sobą dla listów Książę Marszałek, jadąc na wieś. Siedziałam, jak dziś pamiętam z rana, krzątając się około gospodarstwa, gdy zapukano do drzwi... Widząc nieznajomego mi zupełnie poważnego mężczyznę już nie młodego, myślałam, że się o drzwi mylił, gdy bardzo wyraźnie powiedziawszy moje nazwisko, zapytał mnie, czy to ja jestem... panią Ksawerową... Zdziwiona, wprowadziłam go do mieszkania. — Tu nie widząc nikogo, począł od zapytania, czyśmy sami i czy poufale mówić może ze mną... zaklinając, abym, czy się zgodzę na jego prośbę, lub nie, zachowała ją w jak najgłębszej tajemnicy. Wszystko to mi się jakoś opacznem wydawało, ale ciekawość zaostrzyło. Zawahawszy się w początku, dałam słowo. Znowu tedy począł, rozwodząc się nad tem, jak wiele o nas obojgu dobrego słyszał... jakby rad był stać się nam użytecznym i w czemś nam dopomódz. Ale nazwiska swego jeszcze nie wyjawił. Spytałam go o nie — odpowiedział mi grzecznie, że to do rzeczy nie należy, i że się o nim dowiem później. Po długich mówieniach, naostatek rzekł do mnie, iż przychodzi mi proponować układ bardzo korzystny... że gdy własnych dzieci nie mamy, chce nam na wychowanie powierzyć sierotkę, nie mającą ani ojca, ani matki, a oddaną w jego opiekę.
Skąd o nas słyszał, kto mu tę myśl poddał, tego mi powiedzieć nie chciał. Przydał też, że dla przyczyn pewnych nazwiska nawet rodziców dziecięcia powiedzieć nie może, ale to później nam odkryje... gdyż małżeństwo dla familijnych przeszkód było sekretnie zawarte i t. p. Ofiarował przytem corocznie opłacać za wychowanie Heli parę set dukatów, które nam przy naszej szczupłej pensyjce skutecznie pomódz mogły.
Jakkolwiek mnie to zdziwiło bardzo i przestraszyło nieco — do dziecka się uśmiechałam, bo dzieci lubiłam, a własnych mi Pan Bóg nie dał jeszcze... jednakże nie śmiałam wchodzić w żadne układy, ani przyrzekać, bez wiedzy mojego męża — i odłożyłam decyzyę stanowczą do jego powrotu.
Podżyły ów jegomość, uznawszy słusznem, zgodził się na to. Czekałam niecierpliwie na Ksawerego, a po kilku dniach, gdy przybył, opowiedziałam mu zaraz wszystko. Myślał długo, wahał się, alem go tak prosiła, namawiała, że się nareszcie zgodził na wszystko.
Ów jegomość, który był znanym i szanowanym w Warszawie lekarzem, jak się okazało, przyszedł do nas zaraz po powrocie Marszałka — rzeczy się prędko ułożyły, i tegoż wieczora przywieziono nam dziecinę.
Bóg świadek, jest mi tak drogą, jak moja własna.
Hela, westchnąwszy, otarła łzę kryjomo, a Ksawerowa mówiła dalej:
— Dom się nasz rozweselił, we mnie nowe życie wstąpiło. Tak nam było dobrze z naszą sierotką, nie licząc tego, że w pomoc nam przybyła bardzo. Gdy nam ją sam doktór wieczorem przywiózł w karecie, szukałam zaraz w powiciu, na szyjce, czy nie znajdę jakiego znaku, pamiątki, medaliku... ale nie znalazłam nic... Lekarz mi tylko oznajmił, że dziecię było ochrzczone, że imię miało Helena, a do czasu zostać miało... bezimienną...
Wytłómaczyć sobie trudno, dlaczego rodzice się później ani nie upomnieli, ani nie zgłosili... bo choć doktór mówił, że nie żyli... jednakże zdawało się nam, że umyślnie tylko dla nas powiedział... W pierwszych latach po razy kilka, gdy mnie w domu nie było, wiem, że jakaś pani przyjeżdżała wieczór z doktorem, aby dziecinę zobaczyć. Za każdym razem i dla niej i dla nas coś zostawiła. Przez lat kilka opłacano nam bardzo regularnie pensyjkę Heli, lekarz się często dowiadywał... później ta nieznajoma pani bywać przestała, a jam się prawie cieszyła, lękając się, żeby nam dziecka, do którego się przywiązałam — nie odebrano.
Dziecię też rosło Bogu dzięki szczęśliwie; — Swoboda, nasz przyjaciel, wedle swojego obyczaju w domu naszym niemal codzień bywał. Że to było serce dobre, a potrzebujące przywiązania, jak my oboje, tak i on się w naszej Helenie rozmiłował, przywykł do niej, i aż psuć ją nam zaczął. Siedział z nią godzinami na ziemi, niańczył, bawił się z nią, jakby sam był dzieckiem, przynosił jej cacka, łakocie, karmił, pieścił, stroił, nosił — a jak tylko było można pomyśleć ją czegoś uczyć — zaklął się, że innego nad niego nauczyciela mieć nie będzie.
O! poczciweż to, serdeczne było człowieczysko.
— O! i jam się też do niego przywiązała — dodała z cicha Helena — jakby do starszego brata... a gdy dzień go nie widziałam, tęskno mi było i na płacz się zbierało... Ale w smutnem przeznaczeniu mojem było, żeby to wszystko, co mi mogło życie osładzać — błysło tylko i — znikało. Dostałam właśnie, i gdym najwięcej potrzebowała, takiego nauczyciela... Pan Bóg mi go odebrał... I to jeszcze w sposób tak niespodziany, tak okropny, tak zagadkowy... jak całe życie moje...
— Wiem — przerwał gość — wiem, pamiętam ten wypadek. Byłem naówczas w Warszawie i traf chciał, żem pierwszy wszedł po wyłamaniu drzwi do jego mieszkania. O! pamiętam tę chwilę straszną... a do dziś dnia nie rozumiem, nie zgaduję, jaka mogła być przyczyna tej zbrodni...




IX.

W milczeniu zasłuchane kobiety patrzyły na opowiadającego, który tak dalej ciągnął cichym głosem:
— Ze Swobodą prawie od jego przybycia do Warszawy się poznałem, przyjaźń nasza rosła z dniem każdym, nie miał on dla mnie tajemnic... Znałem jego stosunki. Ludzie, z którymi żył, kółka, w których się zwykle obracał, domy, do których uczęszczał, mężczyźni i panie poufalej mu znajome... mógłbym był przysiądz, że ten człowiek nie miał nieprzyjaciela. Kogożby swoją dobrocią i słodyczą nie rozbroił, komuż i czemby się mógł narazić? Dla mnie i dla wszystkich okropna ta śmierć jego pozostała niepojętą zagadką...
Służyłem jeszcze natenczas wojskowo — dodał gość — i szedłem właśnie do koszar, gdy z ulicy spostrzegłem tłum ludzi, biegnących ku Bednarskiej, i ktoś mi rzucił wieść, że tam zbrodnia jakaś popełniona została... że zabito jakiegoś cudzoziemca, muzyka... Tknęło mnie to, bom pamiętał, że tam mieszkał Swoboda; pobiegłem za innymi. Ciżba już otaczała domostwo... ale do środka jeszcze się nikt nie dostał... bo bramę zaryglowano... Dowiedziałem się, że Swoboda od dwóch dni się już nie pokazywał, wzbudziło to podejrzenie, a że drzwi były zamknięte, przystawiono drabinę do okna i spostrzeżono w izdebce... kałużę krwi i leżącego trupa... Właśnie nadszedłem, gdy pachołkowie miejscy drzwi wyłamywali, urzędnik znajomy mi wziął mnie z sobą. — Na wstępie okropny widok mnie uderzył...
Na łóżku nieposłanem, obok odemkniętego klawikordu i nut, które pisać zaczął (pióro leżało na ziemi) — ujrzeliśmy go w całem ubraniu wieczornem na wznak rozciągniętego, ale z twarzą jakby uśpioną i spokojną... Rękę jedną miał zwieszoną, drugą zaś w chwili uderzenia za pierś się pochwycił i została tak konwulsyjnie zaciśnięta... Ale jakgdyby się ani bronił, ani opierał zbójcy, jakby dobrowolnie się poddał czy uśpiony był napadnięty, nie było śladu gwałtu, walki, pasowania się żadnego... Nic wkoło nie znaleźliśmy rozrzuconem, poszarpanem... Na podłodze sczerniała krwi kałuża, na sukniach strumień krwi zaschłej, a w piersi w samo serce wbity po rękojeść sztylet...
Morderca, nie mając czasu czy odwagi wydobyć z rany oręża, zostawił go jakby na świadectwo po sobie. O samobójstwie pomyśleć nawet nie było można, chociaż byli i tacy, co go o nie posądzali. Ja, com widział leżące zwłoki, jestem pewny, że sam się przebić nie mógł. — Nie można też było napaści tej przypisać chciwości, bo nacóżby się łakomił u ubogiego zabójca? Pierścień kosztowny na palcu, szpilka brylantowa w żałobie — dary przyjaciół i uczennic, pozostały nietknięte, choć były bardzo widoczne... W szufladzie otwartej mały zapas pieniężny leżał także nienaruszony.
Pomimo to, szkatułka rozbita, biurko porozsuwane, kryjówki wszystkie przeszukane widocznie były i splondrowane, a co najdziwniejsza — w kominie widoczna była kupa popiołu ze spalonych papierów.
Morderca, który, dla niewiadomych powodów, zniszczywszy jakieś listy, notaty... a lękając się, aby może z ich szczątków spopielałych nie odgadnięto czegoś jeszcze, zdeptał i zdusił nogami, tak że na popiele wyraźny znalazłem odcisk obuwia męskiego... Uderzyło mnie to, ja może jeden wszedłszy dostrzegłem ślad stopy, zdawało mi się, że noga była mała, a trzewik wykwintnej roboty z obcasem. Później wiatr od drzwi zawiał i popioły te rozproszył... Grzebałem w papierach spalonych: były zniszczone starannie, ale małe skrawki papieru niedogorzałego zdawały się resztkami listów...
Gdy rozpoczęto obdukcyę, sztylet dobywszy z rany, starano się naturalnie domyślić coś z niego, wpaść na jakieś poszlaki zbrodniarza — ale tu znowu przedstawiła się inna strona nierozwiązanej zagadki. Sztylet był przedziwnej roboty włoskiej, bardzo kosztowny, z rękojeścią szczerozłotą wyobrażającą kościotrup, okryty całunem... Posążek ten, służący za ujęcie, tak był po mistrzowsku wykonany, iż sam król JM., który go sobie przynieść kazał do obejrzenia, osądził go dziełem Benwenuta Celliniego, jednego z najsławniejszych rzeźbiarzy włoskich. Skąd taki klejnot mógł się wziąć w ręku zbrodniarza?
Ten dzień, te godziny, które spędziłem w mieszkaniu mojego przyjaciela, nie wyjdą mi nigdy z pamięci; długi czas obraz zabitego Swobody, jego twarz sczerniała i wyraz jej łagodny, jakby przebaczał zabójcy... powtarzały mi się we snach. Oburzony, szukałem z największą pilnością śladów, któreby na jakiś domysł wprowadzić mogły... ale naówczas nadto byłem wzburzony, żeby zwrócić uwagę na drobnostki... a potem nie czas już było powtórzyć... bo rzeczy i izdebka zostały opieczętowane... Pamiętam tylko, że rozpoczęta kompozycya przerwana była w połowie i splamiona jakby rzuconem na nią piórem, że krzesła zdawały się upoważniać do wniosku, iż zabójca jakiś czas siedział naprzeciw Swobody...
Ze ściany nad łóżkiem jakiś wizerunek musiał być zerwany gwałtownie, bo ćwiek tylko zgięty po nim pozostał...




X.

Wypadek ten nietylko na mnie i przyjaciołach biednego muzyka, ale w całem mieście nadzwyczajne sprawił wrażenie, długi czas umysły się uspokoić nie mogły, wzywano zewsząd pomsty sprawiedliwości, ale poszukiwania całkiem były bezskuteczne...
Śmierć ta pozostała, jak była, niezrozumiałą dla wszystkich zagadką, której życie zmarłego w żaden sposób wytłómaczyć nie mogło. Znaliśmy wszystkie jego stosunki, domy, do których uczęszczał, miłość powszechną, jaka go otaczała: ani zazdrość, ani chciwość, ani osobista obraza nie zdawały się możebne, bo Swoboda był zewnątrz świata wielkiego, nie miał związków poufałych prawie z nikim, prócz kilku druhów, a zajadłego wroga nie mógł mieć żadnego.
Można sobie wystawić, jaką trwogą i niepokojem wypadek ten przejął umysły; tłumy chodziły ciągle oglądać miejsce, w którem zbrodnia popełniona została; przypuszczeń było niedorzecznych mnóstwo, łamano sobie głowy i skończono na tem prawie, że chyba padł ofiarą jakiejś dziwnej omyłki. Ale jakże było w takim razie wytłómaczyć roztrzęsione papiery, popalone listy w kominie, poszukiwania w mieszkaniu, których ślad był jeszcze tak widoczny?
Dół kamienicy, w której stał Swoboda na drugiem piętrze, zajmowała garkuchnia; badano sługi i gości. Niektórzy przypominali sobie, że wieczorem tego dnia, gdy prawdopodobnie popełnione zostało zabójstwo, mężczyzna wysokiego wzrostu, barczysty, okryty płaszczem, w kapeluszu na oczy zasuniętym, pytał na dole o muzyka, wszedł potem na schody, i po wnijściu jego, muzyka, którą słychać było wprzódy, zaraz ucichła. Ani najmniejszej wrzawy, hałasu, walki... nikt nie uważał. Późno dosyć nieznajomy ów wysunął się prędko z domu, otulony płaszczem i nucąc po drodze, zapewne, aby się okazać spokojnym. Światło, które zwykle bardzo długo widać było z okna muzyka, tego dnia bardzo wcześnie zagasło. Drzwi były na klucz zamknięte, a klucz ów zniknął...
To było wszystko, co my, przyjaciele jego, wyśledzić mogliśmy... Okazało się jednak, że Swoboda w największej tajemnicy ukrywał jakieś schadzki wieczorne za miastem... że parę razy spotkano go powracającego późno od strony Łazienek, a wytłómaczyć się nie chciał i nie umiał, gdzie swój czas spędził... Trzeba było przypuścić, że zazdrość jakaś pchnęła chyba rękę zabójcy, ale kto zna obyczaje wieku, ten z trudnością zgodzi się na to, aby namiętność podobna mogła u nas posunąć się aż do morderstwa.
Na pogrzeb Swobody zbiegły się tłumy, szeregi powozów szły za trumną, powszechne współczucie towarzyszyło mu do grobu — ale potem, gdy się nagadano, nadomyślano, natworzono bajek dziwacznych... biedny człowiek został zapomniany, jak się na świecie o wszystkiem zapomina.




XI.

Hela, z oczyma załzawionemi, słuchała opowiadania nieznajomego, pani Ksawerowa wzdychała.
— Pamiętam — dodała — że później może w rok już krążyła powieść o Swobodzie powszechnie niby za prawdziwą przyjęta, że zakochała się w nim jakaś można, wielkiego imienia pani, że mąż jej dowiedział się o tem, szpiegował go, napadł sam i zabił...
— Słyszałem i ja to — dodał gość — ale, pani kochana, ruszaliśmy ramionami na te baje... Widzieliśmy warszawskie życie, mnóstwo skandalów, a przecie żaden nie rozwiązał się tak tragicznie.
Swoboda, chociaż od dawna dawał lekcye po domach możnych, niepodobna było przypuścić, aby skromny i nieśmiały człowiek mógł podnieść oczy na którą z pań wielkich i tajemne jakieś zawiązać stosunki... Zresztą naówczas kończyło się to zupełnie inaczej... Z charakteru muzyka, który wielkiego świata nie lubił, a od towarzystwa eleganckiego uciekał, wnosić można, iżby tam dla serca nie szukał zaspokojenia.
Obliczyliśmy potem wszystkie domy, osoby, staraliśmy się coś pewniejszego dowiedzieć, nie było cienia ani posądzenia! Swoboda, przez dobrze zrozumiane uczucie godności własnej, z roli muzyka nigdy nie wychodził, bywał tylko w godzinach lekcyi i zaproszony dla popisu... W domach bogatszych mieszczan, gdzie był pożądanym gościem, prędzejby się z kijem, niż ze sztyletem spotkał w wypadku zazdrości. Koniec końcem nie wiadomo nic i domyślić się niepodobna niczego.




XII.

— Zbrodniarz uszedł bezkarnie... — rzekł z westchnieniem nieznajomy.
— Na sąd Boży — dokończyła Ksawerowa. — My na kilka miesięcy przed wypadkiem tym uważaliśmy w Swobodzie wielką zmianę... Dawniej wesół, miły, spokojny, można powiedzieć szczęśliwy, nagle zmizerniał, pobladł, stał się zamyślonym... na najmniejszy szelest drgał, jakby się czegoś obawiał... Godzinami bawiąc się po dawnemu z Helusią, którą lubił tak bardzo, słowa nie wymówił, patrzał tylko, uśmiechał się boleśnie, znać było, że go troska jakaś przygniatała... widziałam czasem łzy w jego oczach, ale się ukrywał z niemi.
Gdym go łapała na tych zadumaniach tęsknych, zapierał mi się, przysięgał, że mu nic nie jest, i poczynał żartować, śmiać się, ale mu to nie szło, najczęściej potem uciekał.
Zdziwiłam się też mocno, gdy jednego dnia przyniósł Helusi swoją sylwetkę i dwa te medaliony, które prosił, żebyśmy przechowali... Jeśli się o nie upomnę — powiedział — to mi je oddacie, a nie, to niech u Heli zostaną, będzie mieć pamiątkę po mnie.
Drugi medalion, jak pan widzisz, wyobraża kobietę, profil piękny, ubiór wielkiej pani... ale z tego cienia kto się czego domyśli. Ja naówczas ośmieliłam się go zapytać, ktoby to był taki? — odpowiedział mi żywo:
— To — moja siostra...
Zapomniał, że wprzód jakoś, gdym go o rodzeństwo pytała, mówił mi wyraźnie, iż go nie miał, że był jedynakiem i sierotą.
— Moja siostra — powtórzył mi po chwili — dobra, kochana siostra, która mnie jedna w życiu kochała... Alem ją utracił...
Później dostrzegłam dopiero na drugiej stronie medalionu zbladłem pismem, nieczytelnie, kobiecą ręką nakreślone po francusku:
A mon ami Venceslas — Louise.
— Ten drugi medalion — mówiła Ksawerowa — pokazując przy świecy gościowi, który pilnie oba rozpatrywał — ten drugi ma tylko z włosów cyfrę, w której zdaje się tylko L widocznem... ale resztę chyba nikt nie wyczyta, bo to krętanina umyślnie poplątana. Z herbu też jabym nie mogła poznać czyj, bo się na tem nie znam...
Gość wpatrywał się długo, potem, milcząc, oboje na stole położył.
Uderzyło go to, że jakimś trafem profil kobiecego medalionu do pięknych rysów Heli miał podobieństwo.
Herb był znany, ale do każdego z nich tyle się u nas rodzin zalicza, że odgadnąć było trudno, której on mógł służyć.
Gość, zadumany, milczący, spostrzeżeń swych nie udzielając kobietom, usiadł jakby wspomnieniem przyjaciela przybity.
— Wieleście panie straciły ze śmiercią takiego człowieka — rzekł po chwili — który kochać umiał... a był tak wylanym, do kogo się przywiązał.
— O mój dobry panie — odezwała się starsza — Bóg wie, jak się to stało, ale śmierć jego była jakby przepowiednią i początkiem wszystkich nieszczęść naszych — od niej się one zaczęły.
W pół roku jakoś po zabiciu Swobody dowiedzieliśmy się z przestrachem, iż lekarz, który nam Helusię powierzył, człowiek już stary, umarł nagle, apopleksyą tknięty. Mąż pobiegł się dowiadywać, czy jakiego legatu dla dziecka, lub rozporządzenia tyczącego się go nie było, ale ani w testamencie, ani w papierach nie znalazło się nic.
Czekaliśmy rok, półtora, dwa, nikt się już do dziecka ani z opłatą, ani z wiadomością żadną od familii nie zgłosił...
O to nam nie szło zresztą, bo bym była Helusi nie oddała, ale nam coraz jakoś gorzej się wiodło. Mnie Bóg dał Julkę, drugie dziecię, dla którego ona była siostrą, piastunką, nauczycielką — wszystkiem. Dom znowu nam poweselał na krótko, ale jak to szczęście nie trwa na świecie, mąż znowu chorzeć mi zaczął...
Doktorowie radzili, lekami go zlewali, ale jakby śmierć połknął, schnął biedak coraz bardziej, nic go wyratować nie mogło, zmarł, zostawiając nas troje na łasce Boga, prawie bez grosza, bez przyjaciół i rodziny... sieroty...
Z pomocą poczciwej Heli, która się wcześnie pracować nauczyła, przeżyłyśmy kilka lat w mieście — ale nam szło z dnia na dzień ciężej a ciężej. Julka zaczęła mi blednąc, chorzeć, kaszleć, lekarze kazali ją koniecznie wywieźć na wiejskie powietrze.
Krewny Ks. Marszałka dał nam to schronienie na wsi. Poczciwy pan robił to z najlepszego serca, ale widać nigdy w tym majątku nie bywał, ani znał go, ani wiedział, jaki nam tu łaska rządcy przytułek wydzieli. Przyjechałyśmy, przyjęto nas pogardliwie, a wyznaczono oto tę pustkę zniszczoną, w której od lat wielu nikt nie mieszkał... a ja ledwie miałam za co poszyć i oblepić, aby jako tako usiedzieć...
W panu rządcy zamiast opiekuna znaleźliśmy prześladowcę.
Otóż całe życie nasze — dokończyła Ksawerowa — a co dalej będzie? to już Bóg wie jeden.




XIII.

— Gdybyście mnie moje dobre panie posłuchać chciały — odezwał się gość po namyśle — a! możebyśmy też co poradzili. Wam tu na wsi wyżyć coraz trudniej będzie, bo pracą waszą nic nie zrobicie, a do ciężkiej roboty aniście przywykły, aniby ona na chleb dała.
Wszakże Julka musi się mieć lepiej!
Matka wyjrzała ku alkierzowi, nim się na odpowiedź zebrała — obawiała się widać, żeby ją dziecko nie usłyszało, a choć Julka spać się zdawała, kiwnęła głową przecząco, mówiąc głośno:
— A tak — lepiej, ma się lepiej.
— Mogłybyście więc bez niebezpieczeństwa do Warszawy powrócić. Ja — dodał — mam tam znajomych trochę, mógłbym dać listy do ludzi, coby się losem waszym zajęli. Znalazłaby się praca właściwsza dla panny Heleny...
Zresztą — rzekł po namyśle — ja też może... wkrótce... nie wiem — znajdę się w stolicy, mógłbym tam być wam użytecznym...
Spojrzał na Helę, która drżąc, pomieszana, patrzyła na niego.
— Ja — dodała Ksawerowa — już tam nie mam ani znajomych, ani krewnych... Miałam przyrodnią siostrę, o lat kilkanaście ode mnie młodszą... ale ta... ta, jakoś nieszczególnie poszła... Wiem, że jest i teraz w Warszawie, mówią, że się jej nieźle wiedzie, ale się do niej udać — nie mogę... o! nie!
Możebyśmy — mówiła dalej — przyjęły od pana tę ofiarę... Ale kiedyś pan już tak dla nas dobry — dodała z uczuciem Ksawerowa — jeśli masz dla sierot tyle przyjaźni... pozwól, byśmy też wiedziały, komu wdzięczność będziemy winne... bo doprawdy, my nawet nie wiemy...
Gość nagle zerwał się z krzesła, okazując jakby go to pytanie żywo zaniepokoiło.
— Ale cóż tam — rzekł — mniejsza o to, kto jestem... Choćbym wam powtórzył moje nazwisko, (bom je, pierwszy raz przyszedłszy, powiedział) niewiele się panie z niego nauczycie. Nie jestem człowiekiem znaczącym w świecie, nie mam imienia głośnego, bogaty nie jestem także, ale Pan Bóg mi dał przyjaciół trochę — stosunki.
— Dlaczegóż pan się tak kryjesz z tem, czem jesteś? Wszakże my pana nie zdradzimy — śmielej spytała Hela, pięknemi oczyma badając duszę jego do głębi.
— Na Boga! w tem niema tajemnicy — przerwał, ruszając ramionami, gość — ja się żadnej nie obawiam zdrady! wierzcie mi, kochane panie... Przyjechałem na wieś do poczciwego proboszcza spocząć... nie kryję się z sobą i z niczem — na Boga! proszę mnie nawet nie posądzać o to. To źle, to bardzo źle!!
Mówił to bardzo gorąco. Hela się jakoś uśmiechnęła, niedowierzająco potrząsając głową.
— Widzisz pan — rzekła — sama ta zbyt żywa obrona wasza jużby w kim innym podejrzenie obudzić mogła... A przecież nic w tem dziwnego niema, że choć imię człowieka, który nam się okazał tak życzliwym, wiedzieć, pamiętać byśmy pragnęły.
— Tak... tak... życzliwego, serdecznie wam życzliwego człowieka! — zawołał nieznajomy, chwytając Helę za rękę i wpatrując się jej w oczy. — Ale zechcesz-że pani o tym przyjacielu starym pamiętać?...
— Ja jestem kobietą i ciekawą — dodała nastając Helena — do imienia przyjaciela chcę mieć i dobrze, wyraźnie... zapamiętane nazwisko.
— Wszakżem je już wam mówił — zaraz pierwszego wieczora, gdy mię tu szczęśliwa burza z deszczem zaprowadziła...
— Nie pamiętam, nie słyszałam — rzekła Helena.
Gość zatrzymał się chwilę, jakby z sobą walczył, i rzekł śmiało:
— Nazywam się... nazywam się Tadeusz Siechnowicki... Widzisz, panno Heleno, co ci po tem nazwisku? wszak ono nic nie powiada? Jest jednem z tych tysiąca naszych imion szlacheckich, które nie miały nigdy rozgłosu... do których się nic nie wiąże, prócz wspomnień ubóstwa i upokorzenia. Byliśmy biedni, a ubogim zawsze podźwignąć się trudno...




XIV.

Cichy głos Julki przebudzonej z alkierza powołał matkę do łóżka dziecięcia — Hela i pan Tadeusz zostali sami. On usiadł przy niej na krześle, ujął ją za rękę, która mu się opierała — i jakby mimowolnie pochwycony uczuciem, nie będąc panem siebie, uścisnął dłoń drżącą w jego męskiej ręce.
Ale wnet się opamiętał i, jakby zawstydziwszy się przed samym sobą, zasmucony zwolna ją puścił.
— Dobra panno Heleno — rzekł cicho — odpuść mi moją winę — ja stary a przy tobie szaleję i zapominam się. — Serce mam doprawrdy za młode, za żywe, zbyt się przywiązujące łatwo, aby potem... cierpiało. Byłaś dla mnie tak dobrą, to też w głowie mi się zmąciło... Daruj, zapomnij i — bądź szczęśliwa.
Pocałował ją w rękę.
— Teraz, gdy mi już lada dzień odjechać potrzeba — mówił ciszej — ogarnia mnie żal i zgryzota, żem tu nawykł do tej słodkiej ciszy, do miłych z wami wieczorów. Wszystko to przyjdzie opuścić, pojechać i — zostać zapomnianym.
— I zapomnieć, powiedz pan raczej — przerwała Helena, patrząc nań ciągle, jakby go wybadać chciała. — My, biedne sieroty, opuszczone, samotne, jakżebyśmy zapomnieć mogły o człowieku litościwego serca, który dla nas okazał współczucie? Nasze dnie teraz z samych się wspomnień składają — ale wy — panie Tadeuszu — wy, jako mężczyzna, w czynnem życiu, we wrzawie jego, choćbyście nie chcieli — zapomnieć o nas musicie.
— A! nie! nie! — żywo odezwał się gość. — Mam serce, co nie zapomina... nudne, twarde... Trudno się na niem pisze, ale co napisane, to trwa i zostaje na wieki. Wierzcie mi — zestarzałem się, wielem się tułał po szerokim świecie, a jednej z tych istot, którem szanował, które kochałem, do których mnie wdzięczność wiązała, nie zapomniałem do dziś dnia. One! to co innego! one... ani twarzy, ani imienia, ani głosu mojego nie znały — gdy ja —
— One! To serce wasze tak wiele naraz pomieścić może? — zapytała naiwnie Helena.
— Wiele — nie — rzekł, uśmiechając się smętnie — serce, panno Heleno, jak wasze śpiżarnie, musi mieć kryjówki różne na liczne wspomnienia. Każde z nich ma swoją oddzielną... a w środku stoi... ołtarz i na ołtarzu... jedno imię, obraz jeden...
Dziewczę poruszyło główką.
— Któżby znów śmiał marzyć o ołtarzu... dość choć małej w sercu kryjówki.
— Ołtarz ten — wywrócony dawno — rzekł smutnie pan Tadeusz — piorun weń uderzył — i chyba cudby go wzniósł na nowo.
Cichszą coraz stawała się rozmowa, coraz poufalszą. Pan Tadeusz nie swój już, uniesiony, od oczu Heleny rozgorzał, zapominał się widocznie. Ale w chwili gdy może wyrazistsze miał rzec słowo — smutkiem oblekło się lice, puścił znowu jej rękę, i jakby sam wyrzucając sobie niewczesny zapał młodzieńczy, dodał powoli:
— Co ja wam o sercu plotę! ja, który już jestem tylko ruiną i pogorzeliskiem... Przy was człowiek odżywa na chwilę, a ledwo za próg, znowu mu na ramiona wiek kładzie zimną szatę jesieni... Darujcie mi, że się czasem zapędzę, obałamucę, upiję... ale wierzcie, że stary wasz przyjaciel, mimo tej płochości pozornej, godzien będzie się waszym przyjacielem nazywać.
— Namówcie matkę — rzekł poufnie — namówcie, niech jedzie do Warszawy... Ja tam przybędę... ale nie prędzej, zdaje mi się, jak po Wielkanocy. Terazbym wam do stolicy jeszcze jechać nie radził, poczekajcie... któż wie, może być wojna... mogą być niepokoje... Obcy tam królują, ale ich panowanie nie wieczne. — Jeśli na wiosnę nic nie przeszkodzi, przybądźcie, postaram się, aby los wasz polepszyć.
— Ale jakżebyśmy — spytała Hela — mogły nawet, dostawszy się do Warszawy, znaleźć was w tem mieścisku ogromnem? Gdzie was szukać? kogo pytać?
— Wszakże do wiosny nie wyjedziecie? — zapytał — no, a potem ja wam dam znać, napiszę, gdzie mnie wyszukać będzie można...
— Nie zapomnicie?
— O mój Boże! — zawołał Tadeusz, składając ręce — czyżbym ja mógł o was zapomnieć?
Na te wyrazy weszła Ksawerowa i rozmowa się przerwała — popatrzyła niespokojnie na Helę, na niego, pan Tadeusz, zarumieniwszy się, dobył zegarka.
— Po jedenastej! mój Boże! proszę mi przebaczyć! Tak mi się stąd trudno wyrwać... Dobranoc paniom.
— Wszakże do zobaczenia? — zapytała Hela.
Gość skłonił głowę potakująco i znikł, pośpieszając ku drzwiom.




XV.

— Helo ty moja! — odezwała się po wyjściu pana Tadeusza Ksawerowa — wierz mi, kocham cię, jak własne dziecię... ale zaczynam się obawiać o ciebie... Zawróciłaś głowę temu człowiekowi, samej ci się też ona zakręciła podobno... Któż wie, co to za jeden... Siechnowicki, sam mówił, że ubogi, nie młody, służył wojskowo... tułał się po świecie... Do czego cię to prowadzi, na co ci się to przydało? może tylko łzy nowe i nieszczęście.
Hela milczała, stara po chwili zaczęła znowu:
— Jego i siebie bałamucisz... Choćby się nawet chciał żenić... cóż z tego? Ubogi, niemłody i nieznany.
— Ale mówił przecie, że ma przyjaciół i stosunki — przerwało dziewczę.
— Przyjaciele, przyjaciele! — zawołała Ksawerowa — dobre to do wesela, do smutku nic po tem.
— Ale ja nie myślę ani o małżeństwie, ani o przyszłości — przerwała Helena — a że mi jest miłym, żem się do niego dziwnie przywiązała... tego się nie zaprę, matuniu droga! Świetnych losów nie spodziewałam się nigdy... sierota... dziecko, którego się rodzice właśni zaparli... bez imienia... cóż ja mam do stracenia!
— Ale ja, ja ciebie stracić nie chcę... ani widzieć nieszczęśliwą? — zawołała stara.
Hela pocałowała ją w kolana.
— Gorzej, niż jest, nam nie będzie, a lepiej chyba być może — on obiecuje, ja wierzę w jego słowa, nie zwodziłby nas... Na Wielkanoc pojedziemy do Warszawy, on tam będzie.
— Ciągle on! on! zawsze on! — przerwała stara, ruszając ramionami.
— Tak, on! on jeden — cicho powtórzyła Hela. — Łajcie mnie... a już inaczej być nie może, w jego jednego wierzę... A! to tylko nieszczęście, że pozajutro już go tu nie będzie.
— I mnie ten człowiek — odezwała się Ksawerowa — wydaje się miłym i poszanowania godnym — ale dwa ubóstwa to gorzej, niż jedno... Ty, z twoją twarzyczką, z rozumkiem twoim mogłabyś świetniejszego spodziewać się losu...
— Ja się żadnego nie spodziewam, o żadnym nie marzę, żadnego dla siebie nie chcę — rzekła żywo Helena. — Jest miłym dla mnie... ale to wszystko... on się ze mną nie ożeni, ja za niego nie pójdę!! Matuniu, nie mówmy o tem.
— O, po tym smutku i podrażnieniu widzę — odezwała się Ksawerowa — że już dalej między wami zaszło, niżelim się spodziewała...
— Ja dla ciebie nie mam tajemnic — odezwała się Hela — widzisz, słyszysz jak z nim jesteśmy. Nic mi nie mówił, nic mu nie przyrzekłam... ale że mi jest milszym nad innych — o! to pewna...
Stara umyślnie może przerwała na tem rozmowę pocałowaniem, uścisnęły się rozrzewnione. Czas było myśleć o spoczynku; Hela pobiegła do alkierza, posłuchała Julki oddechu, która się zdawała usypiać spokojnie, przygotowała łóżka, zamknęła drzwi, wniosła światło do alkierza, i u ubogiego tapczanika swego, stojącego tuż przy Julce, uklękła się modlić...
Twarzą padła na posłanie i płakała. Starsza, siedząc jeszcze u zgasłego komina, zdala patrzyła na tę postać znękaną i łzy trysnęły jej z oczu, zapłakała sama.




XVI.

Nazajutrz ranek był mglisty, dzień smutny, ale około południa na drodze, wiodącej od dworu do miasteczka, przed chatą, którą kobiety zajmowały — ruch niezwykły widać było... Przesuwały się postacie różne, jezdni, bryczki i piesi... Szli i powracali do pałacu. Sam rządca, pan Tęborski, parę razy jeździł tam i nazad widocznie zafrasowany... Stróż najęty, który co rana przychodził posługiwać kobietom, wiedział wprawdzie, że ktoś przybył do dworu, że kogoś szukano, ale nie umiał ich lepiej objaśnić.
Dzień był chmurny, chociaż wicher nocny się był uśmierzył. Hela z niecierpliwością oczekiwała wieczora, spodziewając się przybycia pana Tadeusza; smuciła się zawczasu, że go już dziś pożegnać będzie musiała... a przeczucie jakieś mówiło jej, iż ten ruch we dworze mógł być dla niego groźnym. Chodziła do okien, dopóki cokolwiek było jaśniej na dworze, przysłuchiwała się najmniejszemu szelestowi... wpatrywała w twarze przechodzących, widziała tylko, iż wiele z nich nieznajomych jej było i obcych...
W milczącem oczekiwaniu, gdy się ściemniać poczęło, kobiety zasiadły u komina, ale oczekiwały napróżno.
Do późna nikt się nie zjawił, nakoniec około północy Hela straciła nadzieję, ażeby gość ich miły mógł nadejść, widocznie coś przeszkodziło.
Trwożyła się nieco, ale pocieszała zarazem, że go jeszcze zobaczy, że wyjazd musiał być odwleczony, bo była pewna, że bez pożegnania nie odejdzie... a zatem dzień jeden zyskała.
Ksawerowa unikała rozmowy, była niespokojna i wylękła.
O północy zgaszono nareszcie światło; zaryglowawszy drzwi, kobiety poszły modlić się i spoczywać... Hela jeszcze, klęcząc u tapczanika, nie skończyła była pacierzy, gdy wpośród ciszy lekkie stukanie do okna sypialni słyszeć się dało... Zrazu przestraszyła się Ksawerowa, ale Hela przeczuła, wiedziała, kto przyszedł, osłoniła się chustką i śmiało pobiegła do okna...
Noc była ciemna, rozeznała tylko postać stojącą u szyb, otuloną płaszczem... serce jej poznało w tym cieniu pana Tadeusza. Na zapytanie ciche, cichsza jeszcze odpowiedź potwierdziła domysł Heli... która żywo odsunęła połowę szyb... To późne przyjście, podkradanie się do domku tajemnicze... nic nie zwiastowało dobrego... jego to pewnie we dnie szukano!
— A! to wy? — spytała niespokojnie — to wy! Myśmy przeczuwały, że coś złego stać się musiało! Dlaczegóż tak późno... mój Boże...
— Stało się — rzekł żywo pan Tadeusz — że nie mogłem was pożegnać, a natychmiast odjeżdżać muszę, koń stoi niedaleko... Ledwie mam czas rzucić słowo... Powtarzam, po Wielkanocy przybądźcie do Warszawy... o mnie, (nie wiem czy napisać będę mógł) o Tadeusza, dowiedzcie się u bankiera Kapostasa... dobrze zapamiętajcie to nazwisko...
Podał przez okno rękę Helenie, która mu drżącą dłoń wyciągnęła... Pocałował ją...
— Bądźcie panie zdrowe... bądźcie zdrowe... Bóg da... do zobaczenia w lepsze czasy, nie zapominajcie o mnie... ani chwili dłużej zostać nie mogę...
Cień znikł, Hela stała u okna, jakby w nią piorun uderzył, odrętwiała... Na gościńcu głucho, zdala słychać było tętent koni, który powoli ciszej a ciszej ginął i nareszcie z wichru szumem zlał się w jedno... Matka na łokciu wsparta patrzyła w ciemności... nie dosłyszała słów ostatnich. Zamknęło się okno, ale resztę nocy nie zmrużyły powiek, bo po gościńcu ciągle przebiegały wózki i konni, gwar i wrzawa trwały do dnia.




XVII.

Nad rankiem dopiero usnąć mogły strwożone kobiety, i zbudziły się, gdy słońce już było wysoko. Wypogodzone niebo zwiastowało jeden z rzadkich jesieni uśmiechów, ale pogoda nie rozweseliła Ksawerowej i Heleny, którym samotność bez opieki, tęsknota po straconym gościu ciężyły. Czuły się teraz więcej, niż kiedykolwiek, opuszczone... I mała Julka, która kochała bardzo pana Tadeusza, dąsała się na niego, że wyjechał, nie pożegnawszy się z nią nawet.
Było już około południa, gdy na drodze od dworu do miasteczka ukazała się jakaś postać obca, rozpatrująca bacznie, jakgdyby właśnie chaty, w której kobiety mieszkały — szukała. Był to mężczyzna niemłody, świeżo snadź przybyły, bo go jeszcze nigdy nie widziała Hela i Ksawerowa.
Twarz i postać miały w sobie coś wielce odrażającego, tak że, spostrzegłszy go zbliżającego się, Hela, z obawy, zaryglowała drzwi, gdyż upornie krążył około domku, jakby wnijścia szukał.
Człek był wzrostu słusznego, ale mocno przygarbiony, z głową zwieszoną i wzrokiem od dołu, twarz miał przeciągniętą, chudą, żółtą, pomarszczoną, oczki małe a chytre i ruchawe, wygoloną czuprynę i wąsy szpakowate. Na głowie miał czapkę rogatywkę wynoszoną i pomiętą, buty długie czarne zbłocone i małą szabelkę, jakby tylko dla proporcyi u pasa przyczepioną.
I wzrok i chód i wyraz ust zaciśniętych silnie pod wąsami, tak że dwie fałdy z pod nich twarz mu przerzynały — budziły wstręt i obawę. Zdawał się czegoś szukać, czegoś domyślać, szedł nieśmiało, skradając się, badając miejscowość i przypatrując ścieżkom; oczy przymrużał, rozpatrywał się, szedł, powracał — nareszcie, machnąwszy ręką, zbliżył się wprost do drzwi chaty, popróbował je otworzyć, a znalazłszy zamknięte, zapukał.
— Co to się i na wsi zamykają! — zawołał.
— Kto tam? — spytała Hela.
— E! kto tam! no! podróżny, który ma dwa słowa do powiedzenia.
Pomiędzy starą a Helą cichy się spór zawiązał: otworzyć mu, czy nie. Zdawało się, że bezpieczniej było odemknąć i zbyć się go prędko, niż niecierpliwić i trzymać na progu.
Hela odryglowała drzwi, nieznajomy się wsunął cicho, oczyma zaraz powiódł po wszystkich kątach, wzrok długo zatrzymał na pięknej twarzy, przeniknął nim aż do alkierza, i nim się odezwał, już oczyma niespokojnemi całą chatę splondrował.
— Niech będzie pochwalony — rzekł głosem ochrypłym.
— Na wieki! Czego pan żąda? — spytała Hela, trzymając go w progu.
— Podróżny, podróżny — oś mi się złamała na drodze... reperują chłopi... no — ranek chłodny, toć wolno się ogrzać nieco...
— Wygodniejby było gdzieindziej, nieopodal gospoda — odpowiedziała Hela — u nas ogień wygasł i wieje... a pan przecież szedł od dworu.
— No, tak! tak! — odrzekł podróżny posępnie, wprost już siadając na ławie, choć wcale nieproszony. — Ale tu u waćpaństwa niegościnne progi... nigdzie po ludzku człowieka nie przyjmą... Co u licha! toć wam ciepła nie zabiorę, a powietrza nie wydycham.
Hela, nie chcąc z nim mówić dłużej, przesunęła się do alkierza, ale na miejsce jej weszła stara, którą podróżny skinieniem głowy powitaj. I Ksawerowa i on przypatrywali się sobie wzajemnie, na obu twarzach widać było podziwienie, wstręt i przestrach w oczach kobiety — oboje zdawali się poznawać, a jednak ani on, ani ona, nie okazali tego po sobie. Nakoniec Ksawerowa się odezwała.
— Skądże to Pan Bóg prowadzi?
— Co tam asani pytać będziesz — odparł chmurno siedzący — nic się ciekawego nie dowiesz... No! podróżny! do trzystu dyabłów, oś mi pękła... spóźniłem się. Wszakże to Dobrochów?
— A Dobrochów — potwierdziła kobieta.
— Któż tu mieszka we dworze?
— Ale pan idziesz ze dworu — jest rządca.
— A na plebanii?
— Ksiądz proboszcz.
— A tak! — miał podobno w tych dniach gości dosyć... hę?...
Ksawerowa powstrzymała się ostrożnie od wyraźnej odpowiedzi.
— Ja tam nic nie wiem...
— Nic nie wiem, nic nie wiem — kręcąc głową, rzekł przybyły — ależ przecież z tych gości tu ktoś i u jejmości bywał wieczorami?
— Dajże mi waćpan pokój! To do was nie należy! — mruknęła kobieta. — Nikt u nas nie bywał i nie bywa. — Przybyły obejrzał się, targnął wąsa... udobruchał się niby, przybierając słodszą minę.
— To szkoda, że się nic od jejmości dowiedzieć nie można, bo proboszcza nie znalazłem... a przyjechałem właśnie w pilnej sprawie, dla widzenia się z tym... z tym... waćpani wiesz... to mój stary przyjaciel... do trzystu... Możecie mi otwarcie powiedzieć, gdzie go znaleźć — pewno jeszcze nie wyjechał? Musi się gdzieś ukrywać? hę? mam do niego bardzo ważną sprawę... hę?
Stara milczała, przypadkiem wzrok jej padł na Helę, stojącą we drzwiach alkierza, ta dawała jej znaki, aby się z czem nie wygadała — instynkt obie przestrzegał o niebezpieczeństwie. Ksawerowa nie potrzebowała nawet tego znaku, twarz i człowiek były jej zdawna pono znane. Ruszyła ramionami.
— Nie rozumiem doprawdy, o kogo to się pan pytasz — odpowiedziała — myśmy tu same, biedne i nikt u nas nie bywa, o nikim nie wiemy. Moglibyście się lepiej dowiedzieć we dworze...
Przybyły kręcił głową z miną jakąś szyderską.
— We dworze ich tam kto inny wypyta — rzekł — we dworze! Właśnie się tu o co u kogo dopytać można! do trzystu... Przecież ja do niego przybyłem.
— Do kogo? — spytała Ksawerowa.
— No! no! rozumiesz mnie waćpani, na tu mam mówić — a kto go wie, jak się on tu nazwał! Człek w średnim wieku... szara węgierka, włos długi, nos zadarty... buty w kolana... no! toć wiecie... znam go... a i to wiem, że tu co wieczora chodził i do późna przesiadywał...
Ksawerowa, zmieszana nieco, usiłowała nie okazać tego po sobie, potrząsała głową.
— Ja tam o nim i o nikim nie wiem, u nas nie bywa nikt, ani wieczorem ani we dnie, dowiaduj się sobie jegomość gdzieindziej.
Kończyła te słowa, gdy się drzwi otworzyły i drugi mężczyzna pokazał się na progu. Był to ktoś ubrany z cudzoziemska, postawa wojskowa, wzrost ogromny, tak, że we drzwiach pochylić się musiał, twarz jakaś kałmucka...
— No — a co? wypytaliście? — spytał, nie witając się.
— Gadać nie chcą... — mruknął pierwszy. — Wojskowy zwrócił się z surowym wyrazem twarzy do Ksawerowej.
— Co to, gadać nie chcą! nie chcą! jak to może być — one mi tu zaraz powiedzieć muszą...
Ksawerowa, oburzona razem i przelękła, cofnęła się ku drzwiom alkierza.
— Dajcież mi ichmość pokój! — krzyknęła — jesteśmy kobiety same... jak możecie nas tu nachodzić? to prawdziwie coś dziwnego...
— No! dziwnego! — rzekł drugi — a! dziwno, czy nie, gadać potrzeba, o co pytają! My wiemy, kto tu bywał a może i jest... Nie miał on czasu zemknąć. Może go tu gdzie schowali...
Ksawerowa, milcząc, ruszyła ramionami i odwróciła się, jakby wyjść chciała; błysły oczy Kałmukowi, który zamierzał pochwycić ją za rękę i przytrzymać, gdy ta z krzykiem wbiegła do alkierza, i kobiety obie drzwi za sobą zaryglowały... Słychać było tylko płacz przestraszonego dziecięcia.




XVIII.

Z pierwszej izby dochodziła rozmowa dwóch nieznajomych, którzy się z sobą kłócić zdawali.
— No, coście zrobili — wołał pierwszy — czy teraz będziemy drzwi wybijać... jabym się był wszystkiego dobrym sposobem dowiedział. Wy zaraz po waszemu...
— Co ty mnie, stary, uczyć myślisz?
Potem ciszej umawiali się z sobą; niespokojne i wystraszone kobiety stały w progu, nie wiedząc jak się wszystko skończy, gdy pierwszy przemówił znów głośniej:
— No, idźcie sobie, idźcie — drzwi skrzypnęły i kobietom, wnoszącym z milczenia, zdawało się, że obaj napastnicy wyjść musieli. Hela, śmielsza, wyjrzała.
Na ławie, naprzeciwko drzwi, siedział ten, który wszedł pierwszy, zdając się oczekiwać... drugi był w istocie odszedł.
— Hej! Jejmościuniu, mościapanno! Do trzystu — odezwał się odchrząkując — nie bójta się... co u kata, nic się wam nie stanie... Myśmy tylko popytać chcieli, dobrym sposobem... czy ten jegomość wyjechał czy jest... Jabym dla jego własnego dobra potrzebował się z nim widzieć. Do trzystu... dla niego sprawa gardłowa...
— Mówiłyśmy wam raz — przerwała Hela — nie wiemy nic — nie znamy nikogo, idźcie do dworu, gdzie chcecie, a dajcie nam pokój...
— Nic nie wiecie! — podchwycił siedzący na ławie, który tymczasem dobył flaszki z za pazuchy, napił się wódki, z kieszeni wyciągnął cebulę i zakąsił... Nic nie wiecie! a ja wiem, że to kłamstwo! Chodził on tu co wieczora, widzieli go ludzie, świadczy Abramek... Siadywał do północka koło jejmościanki... Stary babiarz... niepoprawny... Przecież ja mu tam zła nie życzę, ale interes pilny do trzystu... może się tu gdzie ukrywa, to powiedzcie, nic mu się nie stanie...
Hela nie odpowiadała.
— Jejmościuniu starsza — po chwili odezwał się siedzący na ławie, rozgarniając poły opończy i dobywając trzosika jedwabnego, w którym kilka talarów brzękało — jejmość powinnaś być rozumniejsza... U was tu widzę święta golizna... mógłbym wam ofiarować zapomogę, gdybyście mi dały informacyę i oszczędziły czasu... zapłacę a gadajcie...
Na to obelżywe zagadnienie odpowiedziano pogardliwem milczeniem; stary, schowawszy trzos, począł chodzić żywo po izbie i kląć.
Na stoliku leżał arkusz papieru... Przedostatniego wieczora pan Tadeusz, który lubił rysować, nakreślił na nim kilka twarzy: Ksawerową, Julkę i siebie... Głowa ostatnia była bardzo podobna... Stary, chodząc, spostrzegł papier, wpatrzył się, uśmiechnął i pochwycił go.
— Na co mi lepszych dowodów! — zawołał — to jego twarz! — Oho! teraz się trudno będzie zapierać, że tu był...
W chwili, gdy jeszcze wpatrując się w rysunek, trzymał arkusz w ręku, Hela, rozpłomieniona gniewem, wybiegła na środek i gwałtownie mu go wydarła...
Uczyniła to tak żywo, tak śmiało, twarz jej była tak straszna od gniewu i rozkazująca, że napastnik mimowolnie uległ wrażeniu jakiegoś przestrachu i cofnął się onieśmielony, pomrukując...
— Panna się gniewa, a niema o co — rzekł pokorniej — o co mi chodziło, to wiem, był tutaj... a reszta... panieneczko, to się już dopyta. Już ja teraz nie potrzebuję więcej... po niteczce, po maleńku wysznurkuję, co mi potrzeba... jeśli jeszcze tu gości, to ja się z nim zobaczę...
Bo — dodał — jeśli go macie na strychu, w piwnicy, pod łóżkiem... to nie wyjdzie teraz bez mojej wiadomości. Co panna tak na mnie patrzysz, jakbyś mnie spiorunować chciała! ja się jej oczu nie zlęknę! Hej! hej! do trzystu... nie przez takiem ja przechodził a babiego krzyku i pogróżek nigdym się nie uląkł...
Kłaniam się, kłaniam — rzekł, schylając się — do nóg upadam — przepraszam za natrętność!
To mówiąc i śmiejąc się sam do siebie, powoli wysunął się za drzwi.
Hela stała zdrętwiała... z oczu jej łzy płynęły, pochwyciła papier, złożyła go i schowała na piersi.




XIX.

Po wyjściu napastnika nastąpiło długie, przykre milczenie, trzeba było biedne, przestraszone dziecko, Julkę płaczącą utulić; one obie niewiele więcej miały odwagi od niej. Hela była w rozpaczy, Ksawerowa w obawie, aby nie powrócili ci ludzie i nowych nie dopuścili się gwałtów... Można się było spodziewać poszukiwań w domu... a chore dziecię i tak już dość ucierpiało...
Ksawerowa miała wyjść i szukać jakiejś opieki we dworze, gdy znany głos rządcy, pana Tęborskiego, rozkazująco, z łajaniem począł się domagać otwarcia drzwi. Na łasce jego były sieroty, oprzeć mu się więc ani można pomyśleć; Hela pośpieszyła odryglować i wpuścić nowego — nie gościa, ale napastnika.
W tym charakterze tylko przychodził zwykle Tęborski, szukając do kobiet najrozmaitszych pretensyi, ażeby im dojeść i dokuczyć. Dziedzic Dobrochowa, litościwy pan, który dworku opuszczonego na mieszkanie im dozwolił — rozporządzeniem tem, bez wiedzy wszechmocnego rządcy uczynionem, naraził biedne kobiety na jego zemstę i niechęć. Tęborski, samowładny pan w dobrach, któremi pod niebytność dziedzica jak chciał, zarządzał, zaraz z początku okazał się tem obrażony, iż dziedzic, nie pytając go, śmiał w swych dobrach kogokolwiek umieścić... Posądził Ksawerową, że przysłaną została, aby go szpiegowała, a Helę gorzej jeszcze. Chcąc się ich pozbyć, wyznaczył chatę mieszkalną, pustą i wszelkiej pomocy odmówił. Na chwilę wprawdzie zmienił był taktykę i spróbował zalecać się do panny Heleny, posądzając ją o łaskę u dziedzica, którego wcale nie znała, ale, odepchnięty dumnie, surowiej jeszcze zaczął się obchodzić z kobietami. Jedynego opiekuna, który je nieco bronił i którego Tęborski szanować musiał, choć go nie cierpiał, miały w starym proboszczu. — Ale to słaba była podpora.
Rządca z proboszczem był w drażliwych stosunkach, unikano się wzajemnie. Pan Tęborski przykrości wyrządzał, patrzył okiem nieufnem, i teraz, gdy jacyś goście poczęli napływać do plebanii, zżymał się na to, usiłując napróżno dowiedzieć się, ktoby byli, posądzając księdza, że knował przeciwko niemu. Pobyt jakiegoś nieznajomego, który się zwał krewnym, a o którym bliższych szczegółów dowiedzieć się nie mógł, był mu też podejrzanym.
Tęborski wyglądał na tego, kim był, miał fizyognomię swej przeszłości, ekonomską, typową. Krępy, przysadzisty, rumiany, lat średnich, zdrów, silny, miny zuchwałej, nawykły do despotycznego obejścia z podwładnymi, nawet pragnąc być grzecznym, był nieznośnym.
Gdy mu otworzono, wpadł, czapki nie zdejmując, do pierwszej izby.
— Czego się tu zamykacie? — zawołał sapiąc — co to, ja będę u was pode drzwiami czekał!
— Musiałyśmy się zamknąć — odpowiedziała Ksawerowa — bo nas tu od rana jacyś ludzie nachodzili...
— A przecie lubicie gości! — szydersko przerwał Tęborski — no to przyjmujcież! Ów krewniak księdza, proboszcza przecie tu bywał co wieczora, a siadywał do rana...
Starsza ruszyła ramionami.
— Krewny księdza proboszcza! hę? — wołał rządca — a cóż ci ichmość gorsi od niego? A wiecie — dodał krzykliwie — że to był człowiek podejrzany, że go szukają i łapią? Niedarmo od komendy rosyjskiej przysłali go tu śledzić... A ja za proboszcza i za was pokutować muszę, narażony na prześladowania śledzących go. Czemużeście nie powiedziały tym, co pytali, co o nim wiecie! Myślicie, że za was pokutować będę i puszczę to płazem? że ja tu wam trzymać się dalej z waszymi przyjaciółmi pozwolę? Niedoczekanie! Niech sobie książę da w innych dobrach schronienie, a ja, zmuszony ochraniać całość majątku, nikomu powodu do napaści dawać nie myślę... Wypędzę! Odpowiem za to! — wołał Tęborski, unosząc się coraz bardziej — no, to odpowiem... a fora ze dwora!... Co Rosyanie zrobią z proboszczem, to do mnie nie należy, jak sobie piwa nawarzył, niech pije... Ja tu pod moją juryzdykcyą na żadne spiski i konszachty i zjazdy nie pozwolę.
— Bo żadnych u nas nie było — odpowiedziała starsza — przecież schronienia od deszczu nikomu odmówić nie można... A że ktoś zaszedł pod nasz dach, my za to odpowiadać i karane być mamy?
— Wasz dach! — wybuchnął rządca — wasz dach! jak wy śmiecie nazywać tę chatę waszą?
— Panie rządco, pan nie masz litości...
— Mnie rozum potrzebny, nie litość — przerwał Tęborski — co wy mnie tu uczyć myślicie... Jakem powiedział, tak się stanie, do trzech dni was tu do nogi nie będzie.
— Chyba nas siłą wyrzucicie! — zawołała Ksawerowa.
— Myślicie, że się zlęknę? Wyrzucę — wołał coraz głośniej rozgniewany rządca — niech ksiądz proboszcz, wasz przyjaciel, da wam schronienie. Dość już tego... Z waszej przyczyny ja cierpieć nie myślę i Rosyanom się narażać...
— Zreflektujże się jegomość! Z naszej przyczyny? — odpowiedziała kobieta.
— No tak, z waszej... ten dyabeł, kto go tam wie, jak się zowie, co go Rosya szuka, spędzał tu sobie słodkie wieczorki! na gruncie pod moją juryzdykcyą! Przyszły rozkazy z Warszawy, aby go aresztowano... A wiecie, czem to pachnie... Albo muszę się grubo opłacić, albo spalą pałac, zniszczą wioski i postawią załogę, która mnie zje.
Asani mi zaraz powiesz, kto to był, kiedy i dokąd wyjechał, gdzie się ukrywa... albo nie, to do trzech dni, fora z dwora — precz...
— Nic panu nie powiemy, bo nie wiemy nic — występując naprzód, śmiało odparła Hela, której oczy jaśniały gniewem, zaledwie pohamować się dającym. — Każesz nas waćpan wyrzucić — no, to pójdziemy choćby pieszo...
Tęborski, rozjadły, szydersko zmierzył ją oczyma od stóp do głowy.
— O! waćpanna kochanka nie wydasz... to ja wiem — rzekł, śmiejąc się — ale ja kobiet podejrzanych, co po nocach ichmościów przyjmują, trzymać nie myślę... Pójdziecie sobie za nim...
Cała krwią oblana z gniewu Hela postąpiła krok ku niemu, brew jej była zmarszczona, czoło groźne, wargi pobladły, oczy ciskały płomieniami; z początku nie miała siły wyrzec słowa, rękę podniosła, wyciągnęła i wskazała na drzwi.
— Nim ty nas wypędzisz — krzyknęła — ja mam jeszcze prawo powiedzieć ci, ażebyś z tego domu, który nie tobieśmy winne, szedł natychmiast — precz! słyszysz? precz!
Tęborski, takiem zuchwalstwem przestraszony, niemal rozwścieczony — pobladł.
— Tak! — krzyknął, podnosząc rękę — no to zobaczymy, kto z nas stąd wyjdzie sromotniej... i nie za trzy dni, ale nim się dzień skończy...
— Za godzinę nas tu nie będzie — odpowiedziała Hela. — Idź waćpan, więcej z sobą do mówienia nie mamy.
Tęborski stał jeszcze, gniew nim miotał, pobiegł do drzwi i powrócił, chciał coś mówić, ale obie kobiety pobiegły do płaczącej znowu Julki i drzwi alkierza zamknęły za sobą...
Potargawszy czuprynę, rządca jeszcze parę razy przebiegł izdebkę i rzucił się do drzwi.
— Mnie każe iść stąd precz! mnie! precz! Znać rachują na czyjąś protekcyę, no, to zobaczymy... i ja tu coś znaczę... Co będzie, to będzie... wyrzucę!
Nikt mu nie odpowiadał. Wybiegł.




— Precz! słyszysz? precz!
XX.

Kobiety, oburzone postępowaniem rządcy, przestraszone jego pogróżkami, w parę godzin potem już się znajdowały w miasteczku, gdzie w nędznej izdebce żydowskiej tymczasowego szukały schronienia.
Ksawerowa płakała, przypisując to nieszczęście potrosze zbytniej porywczości Heleny, ale uznawała sama, że bez ostatecznego upokorzenia pozostać w Dobrochowie nie mogły. Poczciwy, stary proboszcz, ksiądz Gruszka, nadbiegł im w pomoc, dowiedziawszy się o wypadku, i zaręczył gospodarzowi za biedne wygnanki, gdyż nieszczęśliwych, wypędzonych przez rządcę, nikt przyjmować nie chciał. Obawiano się zarówno ich ubóstwa i zemsty pana Tęborskiego.
Stało się to tak prędko, że rządca, zajęty przyjmowaniem oddziału Rosyan, który przysłany był do Dobrochowa, poszukując jakiegoś niebezpiecznego człowieka — nim się miał czas namyślić, co dalej począć, dowiedział się już przez stróża, iż pani Ksawerowa do miasteczka się wyniosła. Nie w smak mu to poszło, chociaż sam był wydał rozkaz — pośpiech mu się nie podobał...
Przyszły po pierwszym gniewie uwagi różne, a żona zaklinała, aby się do ostateczności nie posuwał.
— Widzisz przecie — mówiła — co się dzieje w kraju — masz uszy a nie słyszysz! Wszakże się widocznie na coś zanosi przeciwko Rosyanom... ty się tylko ich boisz, a swoi cię powiesić gotowi... Rosyanie cię pewno nie obronią. Te kobiety miały stosunki z ludźmi, którzy coś potajemnie robią... za nie na tobie się mścić będą... Narażasz się! Szaleńcze! za grosz nie masz rozumu! I tak już psy na tobie wieszają, a dalej ciebie jak psa powieszą!
Pan Tęborski wysłuchał tej filipiki żoninej, zagroził jej, ofuknął, ale wziął do serca uwagę. Choć prędki i gniewny, był on z rodzaju tych ludzi, co ze słabszymi zuchwale się obchodzą, ale poczuwszy najmniejsze niebezpieczeństwo, truchleją... Obawiał się wszystkiego... zląkł więc i następstw swej porywczości... ale już było po czasie.
Dowiedziawszy się o tak szybkiem ustąpieniu kobiet, uczuł się wielce zaniepokojonym, rad był naprawić złe — nie wiedział jak się do tego wziąć, bo znowu z powagi urzędu spuścić nie chciał. Sądził, że mu się upokorzą, że go prosić będą, że wspaniałomyślnie mu przebaczą... tymczasem uszły... to dawało mu do myślenia, dowodząc niezależności i siły. Tęborski był zadumany i chmurny, choć rezonem nadrabiał. Uwagi żony i postrach miały ten dobry skutek, iż, obawiając się więcej narazić tajemniczym konspiratorom, Rosyanom wcale pomagać nie myślał w dośledzaniu pobytu na probostwie owego podejrzanego jegomości, opłacił kapitana, upoił żołnierzy i na furmankach z niczem odprawił.
Stryczek, o którym mu żona wspomniała, czuł jak zimne koło opasujące mu szyję...
Radby też był odwołać rozkaz zbyt pośpieszny co do Ksawerowej, gdyby najmniejsze o to zrobiła staranie — żona jego poszła nawet w tym celu do miasteczka szepnąć parę słów proboszczowi... ale Ksawerowa podziękowała... Wybierając się i tak cokolwiek później do Warszawy, wolała już raz wyrzucona dostać się tam co prędzej, ufając w opatrzność Bożą. Chore dziecię mogło tam przynajmniej znaleźć troskliwą pomoc lekarską.
Tak się tedy wszystko złożyło do niewygodnej jesiennej podróży. Proboszcz sposobem pożyczki, nie od siebie, ale od krewnego swojego, pana Siechnowickiego, przyniósł dwadzieścia dukatów i zmusił do ich przyjęcia... Sprzęty niepotrzebne kupili Żydzi i mieszczanie... Na trzeci dzień najęto żydowską brykę, spakowano resztki ubogiego mienia i biedne kobiety, pożegnawszy księdza Gruszkę i kilka życzliwszych im osób, w słotę i wicher powlokły się ku stolicy.
Trochę niespokojny poglądał na to Tęborski, ale nie mógł już poradzić nic; uprzedził tylko listem JW. dziedzica, iż się to stało mimo jego woli... przez kaprys i fantazyę...




XXI.

W ostatecznej nędzy, jak w nieuleczalnej chorobie, dziwne się rodzi uczucie w człowieku — zaczyna rachować nie na możliwe wypadki, ale na cuda i nadzwyczajności.
W szczęściu każda niespodziana rzecz jest straszną, w złej doli pragnie się czegoś dziwnego, jakichś wypadków niespodzianych, bo one pogorszyć już nie mogą stanu, a na lepsze tak łatwo zmienićby potrafiły!
Groszem wydartym z łachmanów żebraczych utrzymują się loterye, szelągiem ubogich domy gry bogacieją, tak jak praktyką nieuleczonych a zrozpaczonych wsławiają się szarlatanowie... W społeczności, normalnie się rozwijającej, nikt nie liczy na przypadek... w rozstroju i katastrofie życie często czepia się najsłabszej nici — jest nieustanną huśtawką nad przepaścią.
W takim stanie ducha były właśnie kobiety te po przybyciu do Warszawy. Zapasy ich przez dłuższą, niżeli się spodziewały, podróż zostały znacznie uszczuplone; sił i odwagi wiele pożarła ta męcząca włóczęga. Gdy się znalazły nareszcie u celu pożądanego wędrówki, musiały co najrychlej szukać ratunku, zajęcia... zabezpieczenia tego groźnego jutra, które stało u drzwi.
Ksawerowa z dawniejszych jeszcze czasów miała znajomego i przyjaznego sobie właściciela domu przy Bielańskiej ulicy, gdzie z mężem na drugiem piętrze mieszkali. Do niego naprzód udała się z zajazdu zaraz, prosząc go o przytułek, aby w nim polepszenia bytu jakiegoś oczekiwać mogła. W długich rozmowach z Helą w czasie podróży nabrała tego przekonania, że wiosna przyniesie z sobą... owego nieznajomego przyjaciela i spokój a dostatek.
Zacny mieszczanin miasta Warszawy, człek poczciwy, ale już okrąglejący i trochę łysy, wielce był życzliwy dla pani Ksawerowej przez pamięć na męża, z którym grywał w warcaby — był jednak właścicielem domu, ojcem familii i nauczył się żyć z jutrem. Serce może od otyłości zbytniej zmalało... Jednakże odmówić całkiem nie chciał, ani znowu zbytnio się poświęcać — i ofiarował parę izdebek od tyłu na trzeciem piętrze, które, z małemi odmianami, prawie chatę w Dobrochowie przypominały.
Było to schronienie — wydziedziczonych od losu, które stało przez lat trzy niezajęte, bo najubożsi lokatorowie przestraszali się mroku, jaki w niem panował, i wyziewów podwórza, którymi oddychać było potrzeba.
A że ubodzy pracować muszą... tu zaś o południu często świecę zapalać było potrzeba, żaden rzemieślnik nająć nie mógł mieszkania. Okropne te, zatęchłe, zimne, wilgotne izby tę tylko miały dogodność, że za nie płacić z góry nic nie było potrzeba — a dom przypominał biednej wdowie lepsze czasy... jedyne chwile jaśniejsze, gdy wesoła z okna drugiego piętra wyglądała męża, który, wracając z kancelaryi, witał ją z uśmiechem z daleka.
Hela jechała do Warszawy, rachując w duchu na swego pana Tadeusza, chociaż wiedziała dobrze, iż przed wiosną przybyć nie obiecywał... ale serce łudziło ją... zdawało się jej, że się dowie od kogoś, iż one tam są i... pośpieszy. W ostatku choćby też przyszło dożyć, docierpieć do wiosny?
Ksawerowa i ona naprzemiany biegały, szukając dawnych znajomych, pracy, jakiegokolwiek zajęcia, Hela ofiarowała się nawet przyjąć służbę... Ale znajomi dawni dla ubogich są zawsze do odszukania trudni, praca nie przychodzi łatwo. Służba nie jest dostępną, gdy się niema nic za sobą... prócz zawsze podejrzanego ubóstwa. Dziedzic Dobrochowa, do którego się udać chciały, znajdował się od kilku miesięcy za granicą.
Z męstwem wielkiem, z pokorą i rezygnacyą usiłowały obie spojrzeć oko w oko rozpaczliwemu losowi swemu, ale jak zwykle zamiast mu podołać znajdowały co krok nowe zawady i niespodziewane trudności.
Mała Julka, to ukochane dziecię, tak przedwcześnie dojrzałe, ulubienica matki i nadzieja, siostrzyczka droga Heli, która się do niej przywiązała namiętnie, płacąc jej gorąco za uczucie — chora już w Dobrochowie, niewygodną drogą zmęczona, przybywszy do Warszawy, zapadła niebezpiecznie. Przywołano lekarza, który słabość uznał za dosyć groźną, choć nieokreśloną, przepisał leki, ostrożności, wygody, nie mogąc wchodzić w to, jak trudnemi były do wykonania dla ubogich ludzi.
Poświęcenie się matki i przybranej siostry, zwiększone jeszcze groźbą niebezpieczeństwa, zajaśniało w całym blasku. Obie, nie mówiąc o tem z sobą, skazały się milcząco na chleb i wodę, na największe ofiary, byle to dziecko ocalić, byle mu dać to wszystko, czego stan jego wymagał. Mieniały się dniami i nocami u tego łóżeczka, wyprzedawały potajemnie ze wszystkich resztek biednego mienia i odzieży, by tylko Julce dostarczyć lekarstw, zdrowego pokarmu, zabawki. I to wchodziło w przepisy lekarza.
Był to widok przejmujący, ale niedostępny dla oczów ludzi — patrzał nań tylko ten, co wszystko widzi... Ocierająca się o nich garstka ludzi nic dostrzedz nie mogła. Ksawerowa nawet nie wiedziała o całej rozciągłości ofiar Heli, która owe medaliony w złoto oprawne po Swobodzie kazała prostą obciągnąć blaszką, aby ceną ramek lekarstwo Julki opłacić... Hela nie domyślała się też, dlaczego złota obrączka, ostatnia po mężu pamiątka, znikła z palca wdowy, była w zastawie u Żyda...
Cicho, milcząco pilnowały obie łóżeczka, w którem czarne, rozpalone gorączką oczy Julki świeciły im nadzieją, a usta zbladłe i spalone uśmiechały się jeszcze.
Pomimo pozornej wesołości dziecka, matka miała przeczucie jakieś straszne, rozpacz jej była milcząca, zdrętwiała, kamienna... Heli niepokój rwał się i buntował przeciw uciskom losu... Szukała w głowie środków, miotała się, płakała, ale pomysły najświetniejsze, gdy przyszła urzeczywistnienia godzina, zawodziły ją wszystkie. A smutek potrzeba było ukrywać w sobie, żeby nim boleści matki nie zwiększać.




XXII.

Ksawerową miała (jakeśmy mówili) przyrodnią siostrę w Warszawie, o lat kilkanaście od siebie młodszą, z którą od bardzo dawna zerwała była wszelkie stosunki — nie bez powodu.
Urodzona z jednego ojca, ale z matki cudzoziemki, córki Włocha, cukiernika królewskiego Resanti, napół Włoszka, pół Polka, Betina została wychowana wcale inaczej, niż siostra... Znały się z sobą mało, potem nie widywały wcale. Ulubienica dziadka, który wiek spędził na zamku, a potem w cukierni, założonej pod Krakowską bramą, nadzwyczaj piękna, żywa, dowcipna, rozpieszczona od pieluch — Berta, doszedłszy ledwie lat piętnastu, już była sławną w Warszawie. Przepowiadano jej różne losy, łatwo było odgadnąć, że bezkarnie nie wyjdzie z tego piekła, jakiem była społeczność ówczesna. Stało się, jak prorokowano: padła ofiarą bogatego panicza, który ją wykradł, uwiózł, potem osadził w Warszawie, chlubiąc się zdobyczą, a w lat parę porzucił.
Ten pierwszy krok w życiu naturalnie o całej jej przyszłości stanowił. Dziad byłby może przebaczył wnuczce, ale ze zgryzoty zmarł właśnie w tym czasie, ojca śmierć poprzedziła jeszcze, tak, że Betina pozostała sama na Bożym świecie, młoda, piękna, płocha, zepsuta dwuletniem życiem zbytkownem i rozpustnem z człowiekiem, który między swymi uchodził za najoryginalniej rozpasanego szaleńca. O taką sławę nie było naówczas łatwo.
Miała ona z tych czasów najrozliczniejsze stosunki, najświetniejsze znajomości, bo wojewodzic przyjmował męskie towarzystwo wieczorami u Betiny. W domu jej bywały pierwsze ilustracye z epoki na tych wykwintnych kolacyach, których moda przyszła z Francyi.
Betina już wówczas podobała się niejednemu, goniono za nią, odbierała listy płomieniste, oświadczenia najtkliwsze, najkłamliwsze obietnice.
Zalotna, próżna, bawiła się, nie bardzo opędzając się wielbicielom. Ale szczerze po swojemu przywiązana była do lekkomyślnego człowieka, którego pokochała najpierwej... chociaż on widział w niej tylko ładną a kosztowną zabawkę. Betina wierną mu została do końca: Łudziła się, że to jej przywiązanie zmienić go, ustalić, zmiękczyć potrafi... ale rozpusta nie ma serca. Miłość jej prawdziwa rozbiła się o swawolę, o płochość człowieka wyziębłego, nie wierzącego w kobietę, naigrawającego się z uczuć, któremu już ciężyły te więzy, bo je chciał i zamierzał co najprędzej potargać. Brakło mu pozoru, ale w ostatku samo znużenie i kaprys wystarczyły.
Opuszczona nagle Betina przekonała się, że została uwiedzioną niegodnie, chłodno, a miłość, w którą wierzyła, była tylko namiętności i próżności mieszaniną... chwila rozpaczy spaliła w niej resztki młodzieńczych uczuć poczciwych i wiary społecznej.
Z tej rozpaczy rzuciła się z goryczą, z ironią w życie najrozpasańsze... ażeby dowieść temu człowiekowi, że i ona go nie kochała, że łzy nie uroni po nim. Sama z sobą płakała gorzko, ale wśród ludzi udawała doskonale namiętną, sceptyczną, roztrzepaną bachantkę.
Zwykłe to przejście w kobietach nietylko Betinie podobnych, ale daleko od niej wyższych duchem, wykształceniem i stanem. Katastrofy serdeczne kończą się klasztorem lub płochością... Gdy kobieta przestaje wierzyć w serce, w przywiązanie człowieka... szuka pociechy w szałach, w upojeniu... i jest — na wieki zgubioną... Opuszcza ją wstyd, gaśnie uczucie — zostaje czczość, która się zapełnia tem, co nigdy nasycić nie potrafi... szałem... A gdy szał nie uspokaja... gdy czarnym kirem pokryje się życie bez nadziei i bez jutra — naówczas rodzi się szyderska obojętność i chłód, który mówi sobie:
— Wszystko... zawodzi! rzucajmy człowiekiem, jak zabawką... nie wart jest więcej.
Betina porzucona tak w swym pięknym apartamencie na Krakowskiem, pozostała w nim z całym zbytkiem, który ją otaczał... Otworzyła salon... rozpromieniała humorem, elegancyą, ironią, usiłowała młodzież przyciągnąć do siebie — rzuciła się na fale najburzliwszej egzystencyi — ale u progu zaraz tego nowego życia bez nadziei, bez jutra, spostrzegła wielką zmianę w ludziach... kochanka wojewodzica była wielbioną, niemal szanowaną — porzucona przez niego, wolna, straciła część znaczną tego uroku, który ją otaczał...
Spadła o szczebel niżej; wczoraj była jeszcze Mademoiselle Betina, nazajutrz... la Betina. Z dość trafnym instynktem i bystrym umysłem poznała wprędce, iż się trzeba było pogodzić z tem położeniem, lub starać zdobyć świetniejsze. Zawrzała gniewem, wściekłością niemal, ale piękne jej czoło wypogodzone nie pokazało po sobie tego, co krwawo przeszyło piersi... Spojrzała w zwierciadło, przekonała się, że młodość kwitła na licu, poprzysięgła zemstę i uśmiechnęła się tylko. Życie pochwyciło ją i uniosło...
Przysięga została zapomniana wprędce, ale, jak pieczęć gorąca, zostało po niej piętno niewidome, które się odbijało wszędzie i zawsze, w jej przywiązaniu, nienawiści, w przyjaźni i obojętności. Już nikogo kochać nie mogła, a każdy się jej zdawał nieprzyjacielem; obchodziła się z ludźmi, czując w nich tylko zajadłych wrogów, przeciw którym każdy oręż był dobry. — Z tym chłodem i przewrotnością, która jej pewną wyższość dawała, Betina potrafiła sobie wyrobić stanowisko odrębne w ówczesnem zakulisowem społeczeństwie warszawskiem.
Wszystkie pamiętniki owej epoki, wszyscy podróżni, którzy w ostatnich latach XVIII wieku zwiedzali Warszawę, wzmiankują jako o rysie charakterystycznym owego zepsucia i o tym tłumie kobiet dwuznacznych, niewidzialnych urzędowi, skrytych gdzieś w głębinach miasta, o których imieniu nikt w towarzystwie nie wspominał, do znajomości się ich nie przyznawał — a jednak w ich salonikach wytwornych najwybrańsze towarzystwo owego czasu znaczną część życia spędzało.
Inflantczyk ów (Schulze), który zostawił po sobie tak na nieszczęście żywy wizerunek Warszawy ostatniego dziesiątka wieku, rozwodzi się nad tą klasą kobiet, które zwyczaj i moda narzucały nawet ludziom poważnym, starcom bez namiętności i serca, skazanym na malowane kochanki.
Część znaczna Krakowskiego przedmieścia zajęta była przez te panie, których twarze i imiona znała cała stolica, przyjaciół mówiono sobie po cichu, a intrygi poboczne na dworze jako zabawkę podawano. Stopniowanie było wielkie... począwszy od tych, co świetnie za mąż wychodziły — potem aż do tych, co okryte różem i muszkami, więdniejąc, spadały aż w błoto uliczne... Tężyzna ówczesna starała się o najpiękniejsze konie i najładniejsze twarzyczki, a że książę Józef dawał ton młodzieży, Tepperowie młodzi musieli kupować taranty i sprowadzać maseczki choćby z Paryża... Arystokracya bankierska nie chciała ustępować szlacheckiej... rujnowano się moralnie i materjalnie na wyprzódki — kto prędzej. A gdy kto wywrócił w przepaść koziołka, stojący na jej brzegu śmiali się do rozpuku...




XXIII.

Betina miała naówczas wszystkie warunki, które się jej o najwyższą posadę ubiegać dozwalały — młodość, świeżość, piękność niepospolitą, charakterystyczną, włoską, przypominającą Transteweranki, wychowanie staranne, głos piękny, wprawę muzykalną, dowcip i śmiałość rozpieszczonego dziecięcia.
Od najpierwszej młodości oswojona ze dworem, z panami, z otoczeniem królewskiem — nasłuchała się wcześnie tego, co wszelki z tych postaci, czarownych dla tłumu, urok zdjąć mogło. — Nie dziwiła się niczemu, śmiała się ze wszystkich... Znała ich ułomności aż nadto dobrze, dla niej byli to bardzo prości śmiertelnicy.. Zdrada i gorycz, którą ona wlała w jej serce, spotęgowały jeszcze wzgardę dla ludzi. Dwa lata żyjąc z wojewodzicem, przez niego wtajemniczona została w kronikę skandaliczną Warszawy... kobiety więc także wielkiego świata wydawały się jej nie lepszemi od siebie i czuła się im równą — język miała nielitościwy, jak serce. Ten sceptycyzm, niewiara, wzgarda przy uroku młodości, świeżości, wdzięku... dla ludzi zepsutych były czarem nowym, dawały jej oryginalność porywającą. Obawiano się jej, a pociągała ku sobie... chłostając ironią, jątrzyła... Dowcipne jej słowa lub tworzone na jej rachunek dowcipy obiegały Warszawę i przez najwyższe towarzystwo podawane były do ucha. Często bowiem głośno je nawet w tym czasie tolerancyi powtórzyć było trudno.
W kilka miesięcy po zdradzie wojewodzica, zręczna kobieta nietylko że odzyskała dawne swoje znaczenie, ale się stała istotą modną, poszukiwaną, za którą cisnęły się tłumy, o której łaski dobijali się starzy i młodzi, niosąc garście pełne złota, kieszenie wypchane klejnotami... wszystkie dary Wschodu i Zachodu... Dla jej kaprysu posyłano sztafety po perfumy do Paryża, a po suche konfitury do Włoch.
Budziła taką ciekawość, że, słysząc o niej, najsłynniejsze ówczesne piękności stanisławowskiego dworu, poprzebierane, cisnęły się, aby ją widzieć z blizka, mówić z nią i wynieść z jej ust jedno z tych słówek ostrych, które zostawiało po sobie nieuleczoną bliznę. Słowem, była to Ninon w swoim rodzaju.
Wiedziała wszakże dobrze przebiegła istota, iż wziętość nie jest nieśmiertelną, młodość nie wieczną, moda nie stałą, a starość bywa smutną.
Wcześnie więc postanowiła radzić na to; przy pozorach świetnych stała się skąpą i chciwą... gromadziła pieniądz z zajadłością jakąś dziwną. Pozostałe resztki spadku po ojcu potrafiła wyrwać procesem z rąk jakichś spekulantów. Spieniężała klejnoty... frymarczyła sukniami... ograniczyła swe potrzeby...
Drugą monomanią jej stało się zamążpójście, któreby dało imię, oczyściło przeszłość i zabezpieczyło przyszłość...
Nie było ono łatwem, ale Betina z cynizmem sobie właściwym doprowadziła je do skutku. Historya tego małżeństwa została do dziś dnia w tych tradycyach stanisławowskich, które dobrze malują rozpasaną epokę i stolicę, całym wiekiem rozpusty oddzieloną od poczciwego kraju, od cichej a starej wsi polskiej.
W pewnych chwilach, powołujących do stolicy liczne zastępy wiejskiej szlachty, napływała ona do Warszawy z niedoświadczeniem, naiwnością, dobrą wiarą, które ją na dziwne czasem narażały zawody. Wieśniak nie zrozumiał i zrozumieć nie mógł, ani społeczeństwa tego, ani jego podziału, ani postaci, które mu się tu nastręczały. Dworacy mistyfikowali krwawo nieszczęśliwych. Wprowadzano ich nieraz do domów wcale nie szanownych i przedstawiano osobom, odgrywającym dla nich rolę kobiet wielkiego świata. Niejeden dał się wziąć na to i srogo swą dobroduszność przypłacił, ale nikt okrutniej nie został złapany nad starościca Odrzygalskiego, który jako żyw pierwszy raz ze wsi przybywszy do stolicy, wpadł w ręce najrozpasańszej młodzieży. Niedoświadczony, łatwowierny, majętny bardzo, gdyż świeżo po zmarłym ojcu znaczny odziedziczył majątek, starościc na pierwsze wejrzenie zakochał się śmiertelnie w Betinie. Wprowadzono go do jej domu, uprzedzając, że to była wdowa bardzo zacna i bogata... Odrzygalski, przez zręczną kobietę uwikłany rychło w sieci, oświadczył się o jej rękę; obawiając się familii, rozgłosu, przeszkód niespodzianych, upojono go jednego wieczora i dano mu ślub na prędce...
Wkrótce jednak prawda cała, straszna wyszła na jaw, młody człowiek ochłonął, rozwinął się proces skandaliczny. Betina wszakże tak zręcznie ułożyła była wszystko, małżeństwo zawarte tak się zdawało ważnem, a protekcye jej tak silne, że nieszczęśliwy mąż rozwód okupić musiał grubo... a Betinie zostawił swe nazwisko i pamiątkę, że komuś zaślubioną była...
Odrzygalski zmarł później na wsi, rozwódka nosiła po nim żałobę i wspominała z uczuciem jako o nieboszczyku mężu...
Ten epizod jej życia bardzo głośny zrazu, tłómaczony różnie, był epoką, od której zmieniła nieco postępowanie. Spoważniała i weszła w kategoryę tych pań, które, nie będąc szanowane, same się nieco szanowały.
Powierzchownie tylko jednak pani Odrzygalska oblekła się pewną powagą; zakulisowe intrygi trwały, jak wprzódy, a zbogacenie łatwe chciwszą ją tylko uczyniło. Nikt nie mógł dobrze wiedzieć co miała, szeptano wszakże, iż u Teppera złożyła kilkanaście tysięcy czerwonych złotych...
Przewidywała starość nie darmo! Młodość i wdzięk w gorączkowem życiu przechodzą bardzo prędko, a choćby serce było ostygłe, choćby dusza była uśpioną, nuży sama ironia żywota. Są godziny postrachu, przeczucia, przyszłości czarnej. Temi pokutnemi momentami starzeje nagle szaleństwo... grzybieją szaleńcy.
Jedna noc snów strasznych obiela włosy, jeden poranek łez wyrzeźbia zmarszczki pod oczyma...
Już w czasie pobytu Ksawerowej w Warszawie Betina widocznie więdnąć i starzeć zaczęła; nabrała dużo ciała, straciła świeżość, a choć wdzięki swe umiała sztuką zachowywać i dopełniać — nie była to owa śliczna Włoszka, co czarowała jednem wejrzeniem. Utrzymywały ją dawna sława i dowcip wielki... Grono przyjaciół i wielbicieli otaczało jeszcze... z przerażeniem jednak uważała, iż gwałtownych jak dawniej nie obudzała już namiętności; szli do niej z nałogu ludzie na wieczory, przez próżnowanie i ciekawość. Towarzystwo się nieco zmieniło teraz; stosunki nowe zbliżyły ją szczególniej do napływających na Warszawę coraz obficiej obcych dyplomatów i wojskowych. Dla tych ludzi była ona nęcącą nowością... miała wielkie podobieństwo do dam dworu ich ojczyzny... toż samo ukształcenie, ten sam cynizm... a większą daleko łatwość w obejściu i więcej dowcipu. Ci uwielbiali Betinę. Nabyła nowej sławy i rozgłosu między młodzieżą i starszymi członkami wszechmocnej ambasady, tak, iż weszło w modę bywać u niej na wieczorach, na grze... i trochę się kochać...
Betina nie miała nigdy ani pojęcia o żadnych obowiązkach względem kraju, ani przywiązania do niego. Ludzie, z którymi całe spędziła życie, należeli właśnie do tej zgrai zaprzedanych, pijanych wiecznym szałem wesela głupiego, nie pojmujących, by coś ojczyźnie poświęcić można. Oni z jej wnętrzności przywykli byli ciągnąć dochody. Za pieniądze ambasady obcego mocarstwa sprawiali orgie, a patryotyzm zwali po prostu barbarzyństwem i głupotą.
Dom Betiny służył za grunt neutralny, na którym spotykali się ci, co kupić myśleli, i co sprzedać się chcieli. Schodzono się na narady, układano zdradę i sprzedajność, przynoszono wiadomości... wyprawiano ajentów, słowem, była to tajemna filia ambasady... Gospodyni znajdowała bardzo naturalnem służyć swym dobrym przyjaciołom, którzy się też jej za to sowicie wywdzięczali.




XXIV.

Pani Ksawerowa nie wiedziała ani części tych smutnych dziejów kobiety, którą od dawna siostrą nazywać przestała; pani Odrzygalska też nadto była dumną, zagniewaną, a wreszcie zaprzątnioną, żeby szukała ubogich krewnych i napraszała się stosunków z nimi. Od lat wielu nie wiedziały już o sobie.
Bolało wszakże Betinę, że najbliższa jej krewna odsunęła się od niej, nie przyznawała się do tego, ale czuła się obrażoną. Od obrazy w takiem sercu do żądzy pomszczenia się nie jest daleko.
W najprzykrzejszem teraz zostając położeniu, bez pomocy i przyjaciół, Ksawerowa nie pomyślała nawet o zbliżeniu się do siostry, której imię z przestrachem wspominała...
Wiedziała głucho, że poszła za mąż, że owdowiała, i że ją zwano teraz pod imieniem uzurpowanem starościnej Odrzygalskiej. Tytuł ten rzucony na szyderstwo, utarł się i został jej przyznany... Starzy tylko znajomi niekiedy mianowali ją, jak dawniej, Betiną.
Dziwnym wypadkiem starościna, która długi czas zajmowała mieszkanie na Krakowskiem przedmieściu, za poradą swych przyjaciół z ambasady przeniosła się na Bielańską ulicę, gdzie nie tak bardzo była na widoku. Mieszkała teraz na pierwszem piętrze domu, którego niegdyś drugie zajmowała Ksawerowa, a teraz schroniona była w ciemnym jego kącie. Z wielkiem podziwieniem we wrotach, zdala, spotkały się siostry; Ksawerowa poznała starościnę, Odrzygalska przypomniała ją sobie, spojrzały na siebie zdala, a wdowa co najprędzej zeszła z oczu Betiny. Na Ksawerowej to przypadkowe zetknięcie się ze strojną panią siostrą uczyniło nad wszelki wyraz bolesne wrażenie; spłakała się po cichu, nic o tem nie mówiąc Helenie, i wzburzona postanowiła unikać nawet chwilowego zbliżenia się. Rada była wynieść się z tego domu, z pod tego dachu, tak się obawiała zepsutej kobiety; przychodziło jej na myśl, że piękność Heleny oczy starościny zwrócić może, że ta blizkość w chwili rozpaczy ją samą na pokusę wyciągnięcia ręki do siostry narazi — a czuła w duszy wstręt do niej i wzgardę, choć i w części nie wiedziała, jak dalece na nie zasługiwała.
Ale niepodobieństwem było wynieść się, nie mogąc ani zaległości zapłacić, ani nowego nająć mieszkania.
Hela widziała jej łzy i niepokój, ale się nie domyślała przyczyny, stan zdrowia Julki aż nadto je tłómaczył... Ksawerowa zaś mówić nawet o tem nie życzyła sobie.
To milczenie było powodem, że Hela, która nieustannie szukała zajęcia a znaleźć go nie mogła, tając się przed Ksawerową, wpadła na myśl udania się z robotą jakąś hafciarską do bogatej starościny, mieszkającej na pierwszem piętrze... Znano ją w domu jako elegantkę, Hela parę razy spotykała ją strojną w bramie, chciała spróbować, czy wypłakanych tych haftów spieniężyć nie potrafi.
Starościna znała już Helę, piękność jej uderzyła ją, pytała o nią i dowiedziała się, że jest córką Ksawerowej. Tak ją powszechnie zwano, a zerwane dawno stosunki obu sióstr nie dozwalały wiedzieć o rodzinie... Betina sądziła, że jest jej siostrzenicą.
Jednego poranku Hela wcisnęła się drżąca, onieśmielona, w ubogiem swem ubraniu, do przedpokoju starościny... Wpuszczono ją do pani...




XXV.

Betina stała jeszcze przed wielkiem zwierciadłem, kończąc strój ranny i przypatrując się twarzy, której dawna piękność zmieniała się z dniem każdym, rozpływając się w coraz mniej foremne kształty, gdy zwierciadło ukazało jej z tyłu stojącą przy progu... siostrzenicę... Poznała ją odrazu, nieopisane uczucie zadowolenia zarumieniło jej twarz... zwróciła się powoli, przypatrując» się dziewczynie, by odgadnąć, czy ona wie, do kogo przychodzi, czy to jest krokiem upokorzenia lub — wypadkiem.
Ale w spokojnej, wypogodzonej, choć nieco ośmielonej twarzy Heli, której nadzwyczajna piękność jeszcze ją teraz uderzyła — nie znalazła śladu ani zbytniej pokory, ani pomieszania. Młode dziewczę, nie wspominając wcale kim było, odezwało się kilku skromnemi słowy, pokazując swą robotę i prosząc o jakiekolwiek zatrudnienie.
Betina też udała, że jej wcale nie zna i niczego się nie domyśla, zrozumiawszy, iż matka Ksawerowa pewnie o niej córce nic mówić nie mogła... odwróciła się więc, jak do obcej.
Obejrzała robotę, poczęła się rozpytywać Heli o zajęcie, mieszkanie, położenie, a z odpowiedzi przekonała się mocniej jeszcze, iż dziewczynie jest całkiem nieznajomą. Przypadek... fatalność, czy sprawiedliwość rzucały jej w ręce łatwą zemstę... Uśmiechnęła się w duchu... Hela była dosyć szczerą, nie mówiąc nazwiska, starała się ją rozczulić obrazem ubóstwa, które ją do tego kroku zmuszało. Dodała, że to czyni bez wiedzy matki.
— Jeśliby pani była tak łaskawa zażądać ode mnie roboty — zakończyła — prosiłabym, aby po mnie nie przysyłać do matki... nie chcę, ażeby wiedziała, że się tak narzucać muszę. Jesteśmy, chwilowo zapewne tylko, bardzo biedne, mamy chore dziecię w domu, siostrzyczkę moją... trudno nam wystarczyć na jej potrzeby... Chciałabym matce dopomódz.
— Masz waćpanna i siostrę? — spytała Betina...
— Tak, pani, miłe, kochane, śliczne, dwunastoletnie dziecię. Jabym za nią życie oddała... a matka ją tak kocha!
Starościna, w ciągu rozmowy wpatrując się pilnie w Helenę, uznała za właściwe okazać się uprzejmą, przystępną, miłą, kupiła hafty, zamówiła ich więcej, dała kilka dukatów, próbowała obudzić ku sobie współczucie, co jej się zresztą całkowicie udało. Nawykła do czarowania ludzi, łatwo niedoświadczoną ujęła dziewczynę, której niespodzianie w pomoc przyszła. Dla niej wyobrażała ona w tej chwili — opatrzność.
Hela uszczęśliwiona nie poczuła nawet fałszu w słowach, w głosie, w uśmiechu, w postawie czegoś nienaturalnego i wymuszonego, coby ją może kiedyindziej uderzyło... Oślepiona zarobkiem, była ufną i zachwyconą wszystkiem. Starościna zdała się jej najmilszą i najzacniejszą osobą.
W sercu niepoczciwej Betiny dziwne uczucie zemsty... chęć odpłacenia siostrze jej wzgardy — rodziło się i rosło gwałtownie... Śmiała się zawczasu z tego, co wyrządzić jej mogła...
Ta cnota w łachmanach, unikająca jej całe życie z cichym wstrętem, napełniała ją gniewem, ale przychodziła chwila, w której nareszcie oddać mogła sowicie wyrodnej (jak ją nazywała) siostrze...
Hela była cudownie piękną, ubogą i nieszczęśliwą, wciągnąć ją tak było łatwo — nastręczyć jej sposobność do upadku, wystawić na pokusę... tak się jej zdawało usprawiedliwionem i naturalnem.
— Masz być lepszą ode mnie! — mówiła w duchu — prędzej czy później spotka ją to zawsze.
Wszystkie istoty upadłe radeby za sobą pociągnąć te, które u brzegu zostały, ich cnota je potępia... chciałyby świat skalać, aby się mniej brudnemi wydawały wśród niego. Jest to w naturze grzechu i szatana.




XXVI.

Gdy drzwi zamknęły się za Helą, która w uniesieniu poczciwej radości przemykała się co prędzej — nie chcąc być spostrzeżoną — do łóżeczka Julusi — starościna padła na krzesło, klaszcząc w dłonie i śmiejąc się sama do siebie... Oczy jej dzikim ogniem świeciły... w sercu rosła stłumiona do siostry nienawiść... Zawczasu układała plany, jakby Helę mogła ku sobie pociągnąć i wprowadzić ją w swoje towarzystwo, z którego objęć wyjść nie było można bezkarnie; zawczasu wystawiała sobie Ksawerową płaczącą, rozpaczającą, a siebie z dumą odpowiadającą na wyrzuty:
— Cóżem ja winna! Gardziłaś mną, i twoje dziecię nie jest lepsze...
Zrozumiała to bardzo dobrze, iż postępować musiała z nadzwyczajną ostrożnością, aby tego pierzchliwego ptaszka nie spłoszyć... a naprzód, by go ośmielić, oswoić, obudzić zaufanie, spoufalić z sobą. W nędzy i opuszczeniu jakże to łatwo! gdy ktoś z uśmiechem współczucia przychodzi...
Starościna, jak wszyscy niegodziwi, rachowała wiele na miłość Heli dla siostry i matki, na słabość znużonej istoty, na młodość i niedoświadczenie... Dogadzało jej też bardzo, że piękną, młodą twarzyczką rozświeci salon... i posadzi ją w nim, jak przynętę. Szło tylko o to, aby się wszystko w ciszy i tajemnicy przed Ksawerową odbyć mogło.
Lecz rzućmy zasłonę na poczwarne te marzenia... które — niestety — tak rychło w rzeczywistość zmienić się miały. Rachunek na słabość człowieka rzadko zawodzi....




XXVII.

Zima płynęła powoli, ociężalej, niżeliby opuszczone, nieszczęśliwe kobiety mogły życzyć sobie, wyglądając z tą wiosną leniwą przybycia swojego opiekuna i ratunku...
Tymczasem stosunki Heli ze starościną, zawsze dla pani Ksawrerowej będące tajemnicą, trwały ciągle, a z dniem każdym stawały się poufalsze.
Biedne dziewczę nie przeczuwało wcale, w jak niebezpieczne biegło sidła, gdyż zręczna Betina umiała przed nią doskonale odgrywać rolę wdowią i nadać sobie charakter poważny.
Zbliżywszy dopiero Helę, ośmieliwszy ją, wychodzić poczęła czasem z tej roli, przybierać weselszą minę w żartach, próbować sarkazmu, ironii, pogardy ludzi, naśmiewania się z czułości ich, z serca... i t. p. Spostrzegła jednak, że ta struna nie znajdowała oddźwięku w młodej duszy, że ją napełniała trwogą raczej, niż ciekawością, jaką się spotkać spodziewała...
Postępowała więc z ostrożnością wielką, i jak ci pokutnicy dawni, co dwa kroki posuwając się naprzód — krok w tył się potem cofali, po ironii wracała do surowej powagi, rachując dobrze, iż słowo nie ginie nigdy, że każde wywiera wrażenie, zostawia po sobie piętno, wyciska się na młodej duszy. Nawet to, co rani boleśnie z początku, co jak blizna się zasklepia... na wieki szramę zostawia.
Gdy tylko Hela przyjść do niej mogła, zapraszała ją pod pozorem samotności z robotą do siebie; udawała dla niej sympatyę wielką, przyjaźń, karmiła ją opowiadaniami układanemi umyślnie tak, aby ją z nieuchronnem świata zepsuciem oswajać mogły.
Wychowana wcale w innych pojęciach, gdyż pani Ksawerowa była surową i w świecie widziała tylko cnotę jako prawidło, a grzech jako nieszczęście — Hela zaraz w początku obawę jakąś poczuła do tej kobiety, która z taką obojętnością mówiła o wypadkach, dla niej wydających się straszliwemi przestępstwami... ale musiała milczeć, pokryć wstręt swój i trwogę, bo pani starościna dopomagała jej wiele, dostarczała roboty, zasilała datkami i utrzymywała w zawisłości.
Zstąpić w głąb myśli i sumienia tej kobiety płochej i mściwej, znudzonej życiem i spragnionej intrygi, obrachować co ją pociągało ku Heli, czy chęć pomszczeń nią się na siostrze, czy jakaś fantazya złośliwa — jest zadaniem zbyt trudnem. Mieszały się tam zapewne wszystkie te powody razem, a ona sama dobrze sobie z nich nie zdawała sprawy. Gdy wdowa siedziała przykuta do łoża chorej córeczki, Hela musiała, zaspokajając domagania się nieustanne starościny, zbiegać do niej pod różnymi pozorami i przesiadywać, zatrzymywana uparcie, pieszczotami i pochlebstwami obsypywana.
Czuła pani Ksawerowa, że jakiejś tajemniczej pomocy winna była choć niewielką ulgę w swym losie; zapytywała o to Heli, ale ta zbywała ją ogólnikami, że znalazła robotę łatwą, i prosiła, aby się o to nie troszczyła.
Uściskały się potem ze łzami, a biedna wdowa nie śmiała dopytywać więcej, ale słów nie miała na wyrażenie swej wdzięczności Helenie.
Smutna twarz Heli, jej pogrążenie i niepokój, ustąpiły powoli pod wpływem tego tajemniczego stosunku nieco weselszemu usposobieniu, nadziei... Piękność jej rozkwitała w całym blasku, a choć jej nie podnosił ani ubiór wykwintny, ani najmniejsza zalotność, była przecie uderzającą — bo była nie tą pospolitą pięknością lat młodych, ale jakby znamieniem duszy pięknej.
Miała w sobie coś tak szlachetnego, dumnego prawie a zarazem wdzięcznego, iż nieraz ludzie obcy w ulicy ustępowali z drogi przed jej perkalikową sukienką z poszanowaniem, jakby przed najświetniejszymi aksamitami. Ten blask młodości niewinnej, ten dziewiczy majestat i spokój duszy, malujący się na jej obliczu — obudzał szczególniej zazdrość w Betinie... która się przy niej czuła pospolitą i niższą istotą.
— Taką-bym ja być mogła! — mówiła czasem — taką byłam... a teraz...
Ale to ta nieszczęsna starość...
A! i to życie — dodawała w duchu.




XXVIII.

Do najlepszych przyjaciół pani starościny Odrzygalskiej należał od roku już przeszło mieszkający w Warszawie młody jenerał rosyjski, Dymitr Wasyljewicz Puzonów. Był on przysłany w pomoc Igelströmowi na własne jego żądanie, z Petersburga, z kolegium spraw zagranicznych — krewny jego daleki, w istocie wyprosił sobie u niego to przeniesienie do obcej stolicy, mając nadzieję i większej swobody i prędszego awansu, do którego kuzyn go łatwo mógł pod różnymi pozorami przedstawiać. Był też to usłużny przyjaciel posła, jego powiernik, prawa ręka, pomocnik, na którym spoczywała tajemna policya ambasady, chociaż jawnie spełniał tylko funkcyę adjutanta i zdawał się zajmować wojskowością.
Dymitr Wasyljewicz należał do starej rodziny bojarskiej, przez rozmaite dworskie posługi za czasów cesarzowej Elżbiety i Birenowszczyzny, przez małżeństwa i dary, z konfiskat pochodzące, ostatniemi laty zbogaconej. Cała ta fortuna składała się z majątków pozabieranych tym, których zsyłano na Sybir, aby nie zawadzali; nie przeszkadzało to Puzonowym używać jej bez zgryzoty sumienia. Pojęcia o własności mieli oni wcale różne od europejskich.
Puzonów miał powierzchowność przyzwoitą, wzrost bujny, plecy szerokie, twarz miłą, choć nieco tygrysio-kocią, bez wielkiego wyrazu, obejście się z niezależnymi niezmiernie grzeczne, ale z podwładnymi dzikie, dumne i barbarzyńskie.
Serca w nim nie było, tak je wcześnie zepsucie uśpiło i skamieniło.
Wychowanie odebrał takie, jakie dziś jeszcze dają w jego kraju paniczom, przeznaczonym na wyższe posady w wojsku, w dyplomacyi, u dworu. Naprzód zrobiono z niego żołnierzyka, aby całe życie coś pozostało w nim żołnierskiego; potem na wierzch oblepiono to francuszczyzną i ogładzono polorem niby europejskim. Szło bardzo matce o to, aby dobrze szczebiotał po francusku, i żeby się w nim koci sprycik rozwinął.
Z naukami obznajmiono go tylko powierzchownie, potrosze, o ile wymagała konieczność; wojskowość potrzebowała nieco matematyki, salon nieco literatury, dyplomacya trochę historyi, dano mu ich, mierząc dozę koniecznością. Wogóle w Rosyi naówczas zadowalano się bardzo małem.
Młodych też ludzi nie obarczano zbytnio; szło głównie o to, aby sobie w świecie rady dać mogli... na to starczyły francuszczyzna i pewna ogłada powierzchowna.
Wszyscy byli zdania, że Dymitr Wasyljewicz udał się szczęśliwie... W istocie chłopak był sprytny, połowę, co umiał, odgadnął, a instynktem dziwnym, czego nie umiał, omijał nader zręcznie, tak, że się na grubej nieświadomości nigdy pochwycić nie dał. W Rosyi uchodził za bardzo uczonego, w istocie był zuchwałym niepospolicie. Zawczasu przez kobiety popsuty pieszczotami, nim dorosnął, wcześnie rozczarowany, zimny, Puzonów, dochodząc trzydziestego roku życia, miał już tylko ambicyę ogromną, upodobanie w zbytku... i czasem fantazye zużytego starca. Nielitościwie dowcipny, odważny bardzo i jako żołnierz nie cofający się przed żadnem niebezpieczeństwem — mógł się podobać, póki go kto nie poznał lepiej. Pozorami szlachetnymi rycerstwa, rozrzutnością chętną, gotowością do usług uprzejmą rolę cywilizowanego odgrywał wybornie; w domu u sług nie potrzeba się było dopytywać, boby nie śmieli wyznać, jak się z nimi obchodził.
Warszawa dla Puzonowa była placem boju, na którym chciał się dobić łask, zaufania i awansu od J. Cesarskiej Mości. Jak Igelström, jak Repnin, jak prawie wszyscy aż do Sieversa posłowie rosyjscy, Puzonów okazywał zaledwie konieczne względy dla króla i dworaków, lekceważył opozycyę i naród, przeciw którym złoto i groźbę uważał za dostateczne, a nawet miał mało stosunków z tą arystokracyą spodloną, która naówczas płaszczyła się wszystkim posłom z kolei, bałamuciła ich przez kobiety i sądziła, że spęta pochlebstwami.
Ażeby być swobodniejszym, Puzonów żadnego serdecznego stosunku (jak inni) nie zawiązał w Polsce, chociaż go wabiono bardzo; wolał sobie obrać dom takiej starościny Odrzygalskiej za gospodę, gdzie panował samowładnie, a który mógł bez ceremonii porzucić, gdy mu się podobało. Często Betina służyła mu, nie wiedząc o tem, przynosząc plotki brukowe, które po mieście krążyły; czasem ofiarowała się sama wybadać kogoś i dostać wiadomość, niedostępną dla innych policyjnych ajentów. Czyniła to bez najmniejszej zgryzoty sumienia, jak rzecz bardzo naturalną, często pyszniąc się, że jej się tak dobrze udało.
Puzonów zaczął bywać u starościny przez jakiś kaprys chwilowy, potem towarzystwo jej wydało mu się użytecznem i miłem, bo go wcale nie żenowało...
Ona też nawzajem miała go za bardzo przyjemnego, niesłychanie wykształconego i starała się bardzo dobre z nim utrzymać stosunki.
Zręczna kobieta, pod pokrywką jego łagodną wprędce odkryła drapieżny, dziki ów wyraz oblicza, który zdradzał wewnętrzną naturę tygrysią, i — obawiała się go też bardzo... Ale strach nawet niekiedy rodzi pewien rodzaj przywiązania, jest fascynacyą, w ludziach i kobietach zużytych obudzą dawno zamarłe nerwy.




XXIX.

Pewnego razu, gdy Dymitr Wasyljewicz, przywykły wchodzić do starościny kiedy chciał bez oznajmienia, wpadł wśród dnia, aby u niej odpocząć — zastał tam przed chwilą przybyłą Helę...
Obie kobiety poufałem tem najściem zostały zmieszane; spostrzegł to zaraz Puzonów, przedstawił się ceremonialnie i grzeczniej, niż zwykle... Ale Hela, trwogą jakąś zdjęta, uciekła natychmiast.
Dymitr Wasyljewicz miał jednak dość czasu, by ją zmierzyć okiem ciekawem, zachwycić się jej pięknością i niemal przed nią osłupieć.
Spotkawszy to cudo piękności w towarzystwie starościny, mógł jenerał rozmaite robić przypuszczenia o niej i domyślać się... rzeczy dla dziewczęcia niezbyt pochlebnych — jednakże Hela zrobiła na nim takie wrażenie, iż nie przypuścił nic jej uwłaczającego... Powaga, szlachetność, niewinność tych rysów wypogodzonych, dziewiczych, surowych niemal... nawet zepsutemu człowiekowi nie dopuściły zrównać ją z pospolitemi kobietami, które tu spotykał.
Jak wszyscy ludzie zużyci, Dymitr Wasyljewicz łatwo się zapalał — i tym razem rozpłomieniał natychmiast, ale nie chciał tego dać znać po sobie. Wprawne oko starościny wyczytało w nim wrażenie, nim się z niego wyspowiadał.
Z wielką zręcznością, któraby może kogo innego omamiła, ale nie Betinę, Puzonów, niby obojętnie, nie rychło zapytał gospodynię domu, ktoby była ta... panienka, którą u niej zastał?...
Starościna od kwadransa spodziewała się i czekała na to pytanie, przysposobiona będąc do odpowiedzi. Mruknęła więc od niechcenia, że to jest biedne, poczciwe dziewczę, któremu ona daje przez litość robotę.
Jenerał, nie śmiąc nastawać więcej, zamilkł... mówili o czem innem... Po półgodzinnej może przerwie, już daleko mniej zręcznie i z trochą niecierpliwości począł dopytywać się o Helę.
Starościna udała zagniewaną.
— Dajże mi pan z tem pokój — zawołała. — Widziałam ja odrazu, że zwróciła twoje oko... ale to uboga sierota, która mnie obchodzi, bo nawet trochę mi krewna, chociaż o tem nie wie... Więcej jej pewnie nie zobaczycie, głowy sobie nie zaprzątajcie napróżno.
Jenerał spojrzał na nią i ramionami ruszył.
— Jejmość dziś czegoś w złym humorze — odezwał się. — Dobrze, nie zechcecie wy mnie powiedzieć o niej, to się dowiem i bez was... Bądźcie pewni, że gdy zechcę... potrafię...
— Nic się więcej nie dowiecie nad to, co ja wam powiadam — rzekła starościna, a po chwili dodała:
— Cóż to! tak się wam strasznie podobała?
— Bardzo — odpowiedział Puzonów. — Być może, iż gdybym ją był spotkał w innej sukni i gdzieindziej, na myśl by mi nawet nie przyszło poważyć się... dowiadywać o nią i zająć tak mocno, ale znalazłszy ją u starościny...
Betina rzuciła się zagniewana.
— Cóż to znaczy to: u starościny??
— Moja pani droga — uśmiechając się, rzekł jenerał — nie grajże pani ze mną przynajmniej roli niewiniątka... nie powiedziałem tego w złej myśli... zobaczyłem ją tu, ubraną tak ubogo... Zresztą tłómaczyć się z tego nie chcę... jestem za stary i za niegrzeczny do zmyślania komplementów.
Wróćmy do tego anielskiego zjawiska. A! cóż to za wspaniała piękność pod tą szarą, prostą sukienką... Wiele pięknych kobiet widziałem w Polsce, lecz takiej, jak ona — żadnej... To wzór dla malarza... to bóstwo! A jaki majestat i powaga w tem prostem dziewczęciu... co za urocze kształty! Widziałaś waćpani jej rękę?
Starościna ruszyła ramionami rozgniewana.
— Dajże mi jenerał pokój z jej rękami, wdziękami, majestatem i podobnemi bredniami; dziewczyna ładna, ale znowu nic osobliwego w niej niema. Was zepsutych i zestarzałych czaruje... tylko młodość... to cały jej urok.
Puzonów ironicznie się uśmiechnął.
Gdy starościna nieco z gniewu ochłonęła, potrafił ją wreszcie powoli udobruchać i pochlebstwem dobyć więcej wiadomości.
Betina, spostrzegłszy to niepomierne zajęcie, wcale nie myślała go osłabiać, owszem szło jej to na rękę, chciała tylko skorzystać i układała plan, jaki miała przyprowadzić do skutku; wypadało się tylko i oburzyć zrazu i podrożyć i jak najtrudniejszą okazać, co jej w istocie zdawało się bardzo łatwem.
Dawszy się więc ułagodzić powoli, w obawie, aby Puzonów innemi drogami nie szukał znajomości i zbliżenia się do Heleny, dała mu w końcu do zrozumienia, iż dla jego przyjaźni gotowa jest do największych ofiar. Dała mu klapsa po ramieniu, Puzonów ucałował białą rączkę i pogodzili się z sobą.
— Proszę tylko — dodała — słuchać mnie we wszystkiem, być ostrożnym, nie naglić mnie, postępować z umiarkowaniem i zdać się całkiem na przyjaciółkę.
Jenerał zgodził się odrazu na wszystko. Dwie te istoty, godne siebie, porozumiewały się łatwo.
Nazajutrz, gdy swoim zwyczajem Hela przyszła zrana odnieść robotę swej protektorce, Betina śmiechem ją powitała od progu i niezrozumiałemi powinszowaniami.
— A! cieszę się i ty się ciesz... — zawołała — wczoraj prawdziwy odniosłaś tryumf... Ten pan, któregoś tu u mnie spotkała (dawny, zacny przyjaciel mojego męża, a teraz poczciwy opiekun), wysoki urzędnik przy jednem z poselstw, człowiek znaczący, dobrze wychowany, bogaty... ale nie tak, jak nasi panowie, co tylko w długi są bogaci... ujrzawszy cię, został tak zachwycony, ale to tak! że cały wieczór o niczem ze mną nie mówił, tylko o tobie... dopytywał się, chwalił, unosił...
— A! co mi tam z tego! — odpowiedziała, rumieniąc się, Hela — na cóż mi się to przydało!
— Jakto? przecież ci to przynajmniej pochlebia — kobietą jesteś...
— Nawet mi nie pochlebia — smutnie odparła Helena — cóż mi z tego, że mnie nazwał piękną... piękność nic nie znaczy... a nie wiem, czym czego więcej warta...
— A... a jeśli, się w tobie szalenie zakocha? — przerwała Betina.
— Na co mi to? wstyd tylko i ciężar dla mnie... przykrość...
Starościna wstrzymała, się, postrzegła, że elementarne zasady zalotności kobiecej obce były niewinnej uczennicy.
— O moja droga — rzekła po namyśle — ja także nie jestem jeszcze dzięki Bogu stara... ale gdybym miała, powiem szczerze, twój wdzięk, twą młodość...
— Cóżbyś pani zrobiła? — spytała Hela.
— Co?... co?... trzęsłabym światem, ludźmi, miałabym, cobym chciała, a nie pracowałabym po nocach, psując oczy dla kilku złotych.
— O! ty nie wiesz — dodała — jaką władzę ma piękna, młoda kobieta nad tymi mężczyznami i co nią dokazać można... Ale trzeba umieć.
— Tego się ja pewnie nigdy nie nauczę — odezwała się Hela w prostocie ducha — nie rozumiem... nie potrafiłabym...
Cóżby mi zresztą przyszło z małych miłości własnej zaspokojeń... a losu — losu mego zmienićby to nie mogło.
— Jakto? owszem dałoby ci los najświetniejszy! zrobiłoby cię bogatą, szczęśliwą, wielbioną... rzuciłoby ci pod nogi...
Hela słuchała i tak dalece nie zrozumiała starościny, która się zbytnio zapędziła, że jej poprostu odpowiedziała:
— Ale ja... ja nie poszłabym za mąż, nie kochając... a...
Ta wzmianka o małżeństwie tak nie w porę zdziwiła i zmieszała Betinę tak, że zamilkła nagle... Spostrzegła, że uczennica stopniowego i powolnego przygotowania potrzebowała... musiała lekcyę rozłożyć na dni kilka. Inaczej zrozumieć się było trudno... Hela wcale nie znała świata tego, który był jedynym dla starościny; starościna ledwie się domyślała tak prostodusznej niewinności.




XXX.

Nazajutrz i dni następnych Puzonów, którego wyobraźnia silnie była zajęta pięknością nadzwyczajną Heli, nie mogąc przypuścić, żeby tak była istotnie niedostępną i dziką, jak mu ją malowała starościna, wysłał potajemnie na zwiady swoją policyę sekretną dla dokładnego wywiedzenia się o stanie i położeniu Heleny. Ludzie, co koło podobnych spraw chodzić przywykli, wybadali wszystko; doniesiono mu bardzo szczegółowo, kto była, gdzie i z kim mieszkała. Dowiedział się nawet więcej, niż starościna, która ją miała za siostrzenicę, bo o tajemniczem pochodzeniu, o zupełnem sieroctwie, ale zarazem o nieposzlakowanej sławie, pracowitem życiu i niezmiernem ubóstwie.
Strzegł się odrazu wydać z tem przed Betiną, o czem się dowiedział, aby nie okazać przed nią, iż jej nie ufa; ale przekonał się, że inaczej, jak za pośrednictwem Betiny trudno mu będzie bliższe zawiązać stosunki.
Paliła mu się głowa, niecierpliwił się, biegał, nareszcie wymógł to na Betinie, iż mu oznajmi, kiedy Hela będzie u niej, aby ją przecie mógł poznać bliżej...
Z wielką trudnością przyszło starościnie skłonić dziewczę, aby na dłuższy czas do niej przyszła... ale Betina miała na to sposoby: pod tym tylko warunkiem przyrzekła robotę, zagroziła, że odmówi pomocy wszelkiej, udawała obrażoną i zagniewaną...
A Julka mała leżała chora, matka płakała dnie i noce, a biedna Hela kochała je obie i serce jej pękało, gdy im dopomódz nie mogła! Robota i zasiłek od starościny musiały starczyć na wszystko, bo innych środków nie było.
— Moja Helusiu — szeptało jej chore dziecię, zarzucając wychudłe rączki na szyję — moja ty siostrzyczko droga... ty tak teraz rzadko posiedzisz przy mnie, a ja tak ciebie kocham... mnie tak z tobą dobrze... Gdy wezmę dłoń twoją i położę sobie pod głowę... to usypiam tak słodko... i zdaje mi się, żem zdrowsza... żem bezpieczniejsza, kiedy cię czuję przy sobie...
— O! pieszczotko ty moja — mówiła jej Hela — pomyśl... ja przecie pracować muszę, żeby wam nie być ciężarem... a czasem ulżyć wam trochę... Ot, i dziś tak się złożyło — dodała — że mi kazano koniecznie wieczorem być tam, gdzie mi robotę dają i gdzie mi ją najlepiej płacą... Moja matusiu, co ja tu pocznę... na jutro potrzeba lekarstwa... bułek... soku... wszystkiego... przyniosłabym zasiłek, ale muszę, muszę po niego dziś iść wieczór, inaczej tej pani nie zastanę... Kazała! a my... my słuchać musimy.
— Ale dlaczegoż wieczorem? — spytała Ksawerowa — mogłabyś może pójść rano. Wiesz, Helo, jaką nieograniczoną mam ufność w tobie, a z twoją pięknością, młodością, niedoświadczeniem, ufnością poczciwą... ja się tak o ciebie lękam!
— Czegóż, matuniu moja! — weselej podchwyciła Helena, całując jej ręce — czego? Nie obawiajcie ¡się, ludzie nie są tak źli i Bóg czuwa nad sierotą. Cóż mi się złego stać może?
Ksawerowa nadto była biedna, nadto kochała Helunię i drżała o nią, zamilkła więc, nie opierając się już więcej, wieczorne wyjście Heli ułożone zostało.
Każda inna byłaby się może przybrała nieco staranniej, ona, nie myśląc, by tam kogo spotkać miała, nie chcąc się podobać nikomu, pozostała w swej codziennej sukience, przygładziła włosy... wyszła...
Zastała już Betinę oczekującą, a w pokoju światła rzęsiste... coś jakby przygotowanie do przyjęcia gości; chciała się zaraz cofnąć, ale starościna porwała ją za rękę.
— A! nie bądźże już dzieckiem — zawołała niecierpliwie. — Nikogo u mnie nie będzie... zostaniemy same... Ja lubię światło... A gdyby nadszedł przypadkiem ten pan... ten... wiesz, który cię tu już raz widział, któremuś się tak szalenie podobała...
— Tobym natychmiast uciekła! — krzyknęła Helena.
— A jabym się śmiertelnie pogniewała... — zawołała Betina. — Co to za dzikość i strachy jakieś śmieszne!
Popatrzyła na nią, a widząc ją tak prosto ubraną, w codziennej tylko sukience, ruszyła ramionami. Pod rozmaitymi pozorami to chłodu, to próby ubioru, chciała ją koniecznie trochę przystroić, ale Hela stanowczo się temu oparła. Pozostała więc, jak przyszła, w ubraniu swem powszedniem, ale te światła, te stroje już ją zaniepokoiły... Wspomnienie o nieznajomym panu dawało do myślenia... Posępna, zmuszona oczekiwać na zapłatę i robotę, usiadła.
Starościna usiłowała ją rozerwać rozmową, ale i ta nie szła; dziewczę przelękłe zaledwie odpowiadało, wstawało co chwila, powstrzymać ją było trudno. Widząc ją niespokojniejszą coraz, starościna zebrała się na szczerość.
— Otóż ci już wprost wolę powiedzieć, dlaczego cię przytrzymuję — rzekła. — Mój dobry opiekun chciał cię widzieć koniecznie... wszakże cię oczyma nie zje, cóż w tem złego?... Podobałaś mu się... stara się przybliżyć... toć nie grzech!
— Ale ja wcale znajomości nie pragnę — zawołała Helena. — Niech to panią nie obraża, może być najpoczciwszy człowiek, przecież na mnie, od pierwszego rzutu oka, zrobił wrażenie bardzo przykre... powzięłam jakąś obawę... nie wiem, to dziwactwo zapewne... wstręt prawie...
— A! a! — odparła, śmiejąc się, starościna — wieszże, co to znaczy? Jest to zawsze pierwszą oznaką mającej się nieochybnie urodzić miłości... to rzecz niezawodna!
Hela, zarumieniona, prawie do łez zmieszana, błagała i prosiła, aby jej odejść było wolno... Już się zbierała do ucieczki.
— Słuchajże, utrapiona dzieweczko! — zakrzyknęła starościna — klnę się, że jeśli tym razem pójdziesz ode mnie, to nie masz po co powracać... będę się gniewać... a ja gdy się pogniewam raz... to na zawsze... Przecież ci u mnie żadne nie grozi niebezpieczeństwo... Idź, jeśli chcesz... ale bądź zdrowia!
Gniew, tym razem istotny i nieudany wcale, strwożył Helenę... obrachowała jego następstwa... zdało się jej, że posłyszała płacz Julki... że zobaczyła twarz jej bladą i łzy Ksawerowej... i usiadła cała drżąca...




XXXI.

Na tę chwilę nadszedł wreszcie oczekiwany Puzonów, który dzięki tej wielkiej łatwości, z jaką się Rosyanie uczą języków, a zarazem pobytowi w Warszawie i stosunkom ze starościną, mówił bardzo dobrze po polsku. Uśmiechając się szydersko, zwykł był nawet z przekąsem powtarzać często: mości dobrodzieju i mościa dobrodziejko! Ubrany był, jak zwykle, gdy się puszczał na wycieczki wieczorne, po cywilnemu, z pewnym wykwintem, przywdziawszy razem ze strojem słodycz i grzeczność, którą umiał kłaść i zrzucać z tą nadzwyczajną zręcznością, z jaką pajac na linie ubiera się i rozbiera, stojąc na jednej nodze.
Hela stała przy krześle, czerwona jak wiśnia, drżąca jak liść jesienny, zmieszana.
Starościna, pośpieszywszy do progu, dała znak jenerałowi, aby był ostrożny i nie spłoszył strwożonej; ale on wiedział już sam, jak się miał zachować. Oznajmiono mu wcześnie, że ma grać rolę przyjaciela nieboszczyka męża, opiekuna; Betina na ten wieczór oblekła się skromnością i powagą.
Dymitr Wasyljewicz stał się prawie nieśmiałym, tak był uszanowania pełnym... Zamruczała coś Betina niezrozumiałego, przedstawiając go pannie Helenie...
Wkrótce jednak przelękłe dziewczę odzyskało całą odwagę niewinności... i śmiałość swą nieco dziką... Mało żyjąc z ludźmi, Helena miała instynkt, brakło jej doświadczenia, zgadywała formy, których nie znała, a przecież była w porównaniu do starościny wielką panią. Choć ją onieśmielało ubóstwo i położenie towarzyskie, czuła wielce godność swoją.
Jenerał, aby ją nazbyt nie trwożyć, przywitawszy się ledwie, począł od swobodnej i wesołej rozmowy z Betiną, od ogólników. Podano kawę i owoce, przysunęli się do stołu... Hela, płoniąc się, siadła z daleka... milcząca... Gospodyni nie łatwo potrafiła wciągnąć ją powoli w rozmowę. Mówiono o Warszawie, o pogodzie, o miejskich plotkach, o wszystkiem i o niczem... byle coś mówić; wzrok jenerała gonił za piękną, rumieniącą się twarzą dziewczęcia... Starościna, która rozmowę taką doskonale prowadzić umiała, przedłużała ją umyślnie, aby Heli dać czas ochłonąć...
Spokojniejszą ją widząc, jenerał z najsłodszemi i pełnemi poszanowania formami zbliżył się do niej, i niby otwarcie, bez pretensyi wyznał odrazu, że nadzwyczajna jej piękność zrobiła na nim wrażenie, któremu oprzeć się nie mógł.
Na grzeczności, któremi ją obsypywał, smutna Helena ledwie coś niezrozumiałego odpowiedzieć mu potrafiła, ale z kilku tych wyrazów, a więcej z wejrzenia jej spokojnego, chłodnego, przekonał się jenerał, że stał przed istotą wcale do gospodyni nie podobną, że to była natura dziewicza, czysta, szlachetna aż do egzaltacyi, pełna prostoty i energii zarazem, która tych półkłamstw, zwanych grzecznościami po świecie, zrozumieć nawet nie mogła i ocenić nie umiała. Pochlebstwa widocznie nie robiły na niej żadnego wrażenia, język salonów i świata był jej obcym.
Ile razy człowiek taki, nawykły do życia wśród istot sztucznych a zepsutych, zetknie się ze świeżem, wonnem, pełnem naturalności zjawiskiem, budzi się w nim naprzód jakaś niewiara, podziw, potem uczucie własnej bezsilności. Te kunszty spospolitowane, którymi tak doskonale władał zdobywca serc wielkiego świata, tu się nie zdały na nic... moneta to, która nie ma kursu... potrzeba było zmienić taktykę i, nie mając serca, zachować choć pozory uczucia.
Jenerał spostrzegł to prędko, plątał się i mylił, bo nie mógł na ton właściwy trafić... Hela ośmielona, chłodniejsza, pewna siebie, zabiła go majestatyczną obojętnością i poglądała nań z góry.
Ale Puzonowa to roznamiętniło więcej jeszcze, rozpłomieniał, rozkochał się szaleniej, jeśli to zakochaniem nazwać się godzi, co było najpospolitszą namiętnością. On to tak okazywał, bo innej miłości znać nie mógł, a tę praktykował od lat czternastu życia.
Godzina pobytu Heleny zeszła mu bezkorzystnie, był prawie upokorzony — wydawała mu się teraz nierównie ponętniejszą, niż pierwszym razem.
Gdy nareszcie wyrywająca się co chwila Helena odejść mogła, a raczej wylecieć z tej duszącej ją atmosfery, Puzonów padł na krzesło, odzyskując swobodę, i zawołał do starościny:
— Rób, co chcesz! żądaj, co ci się podoba, ja się szalenie w niej kocham i ona musi być moją...
— Że się zakochałeś, jak stary rozpustnik, nie potrzebujesz mi tego waćpan mówić, wiem o tem doskonale... — odpowiedziała starościna — ale co wy sobie myślicie? Uboga, to prawda, no a gdybyście się nawet ożenić z nią chcieli, co być nie może, to ręczę wam, że za was by nie poszła.
Puzonów spojrzał, ruszając ramionami.
— Oszalałaś, czy co? Żenić się? ja? Ja, co mogę wziąć z dworu cesarzowej księżniczkę na wybór, która mi pięćdziesiąt tysięcy dusz przyniesie? ja? ożenić się... co się dzieje z tobą, szanowna starościno? żartujesz...
— Żartuję — odparła Betina — wiem, że tego-byś ani mógł, ani chciał zrobić; ale ci powiadam dlatego, abyś miarkował, że nie pójdzie ci to łatwo... Jest to wcale osobliwsza dziewczyna, jakiej mi się jeszcze spotkać nie trafiło... cnotliwa... nie zalotna... a zimna... głowa się jej nie zawróci!
— Słuchajże, pani moja — przerwał jenerał — potrzebujęż ja to wam tłómaczyć, że są sposoby na wszystko i środki na wszelkie charaktery?... Uboga... nieznana, bez familii...
— Nie tak zupełnie — rzekła Betina.
— Owszem, zupełnie, wiem to dobrze — odpowiedział jenerał.
— Przecież jest moją... siostrzenicą — dodała Betina — jakem to miała honor mówić mu.
Jenerał spojrzał badająco, ale nie uważał na teraz za właściwe tłómaczyć się i ciągnął dalej:
— Choćby... no to co?
A w duchu spytał siebie: czy nie wie istotnie, że kłamie przede mną?
Potem dorzucił jeszcze:
— Uboga... bardzo uboga... pani powinnaś zrozumieć, co to znaczy...
— Wszystko wiem, wszystko rozumiem, a jednak za nic nie ręczę i niczego się nie podejmuję — zawołała starościna. — Sprawa trudna...
— Ale pani trudniejsze nieraz w życiu umiałaś pokonać — rzekł, uśmiechając się grzecznie, jenerał — bądź tylko dobrej woli dla mnie.
Starościna pokręciła głową.
— Ale bo waćpanu przyszła w istocie nie w porę fantazya osobliwsza... Choćbym chciała po przyjacielsku mu służyć... doprawdy stawiasz mnie w położeniu...
— Powiedzże mi, starościno, szczerze — zniecierpliwiony przerwał jenerał — zrzekasz się?
Starościna podrożyć się chciała, ale wcale nie myślała się zrzekać, zlękła się trochę, widząc, że zaszła za daleko.
— No... zobaczymy, zobaczymy — odezwała się z uśmiechem — na to potrzeba czasu... wyboru chwili... pracy, zachodu... i... kto wie ile nieprzyjemności do zniesienia...
Jenerał pochlebiał, obiecywał, prosił, nalegał i tak ją nareszcie ubłagać potrafił, że mu swą pomoc przyrzekła znowu, wymawiając nieograniczone posłuszeństwo swym rozkazom.




XXXII.

W życiu człowieka są czasem fatalizmy tak straszliwe, jak w tragedyach greckich; wszystko się zdaje składać na nieuniknioną zgubę; ludzie, przypadki, położenie, samo wewnętrzne usposobienie, które odbiera siłę oporu i w przepaść pociąga zobojętnieniem.
W parę dni po tym wieczorze Hela przyszła z robotą, zastała starościnę milszą jeszcze, serdeczniejszą, bardziej przyjacielską, niż kiedykolwiek, a nadewszystko rozmowną.
Prawie bez wstępu zaczęła zaraz o swym przyjacielu, wrażeniu, jakie na nim zrobiła Helena... ażeby jej nie przestraszyć tem, odmalowała miłość rodzącą się jako pełną uszanowania.
— Wszystko to, kochana pani — odpowiedziała jej Helena, wysłuchawszy cierpliwie — do niczego nie prowadzi i przykrość tylko mi czyni... Przyznam się pani otwarcie, gdyby ten człowiek, którego znam tak mało, miał nawet zamiary... jakie... gdy chciał żenić się ze mną, ja pójśćbym za niego nie mogła... Jesteśmy bardzo biedne, uczyniłabym tę ofiarę dla matki i mojej Julki chorej... ażeby los ich polepszyć... gdybym była zupełnie wolną... ale...
— Jakto? A cóż cię wiąże?
— Posłuchaj mnie pani — rzekła Hela spokojnie — opowiem wszystko...
I poczęła z uczuciem łagodnem, z przejęciem opowiadać całą historyę poznania pana Tadeusza w Dobrochowie, tając tylko imię jego i nazwisko, gdyż czuła, że mogła człowieka, zmuszonego ukrywać się, zdradzić. Imię to zresztą nicby nie dodało.
Starościna słuchała z żywem zajęciem, rozpytywała, domyślała się może więcej, niż było, i, — rzecz dziwna — to, coby ją powinno zrazić i zastraszyć, ośmieliło tylko... Serce dziewczęcia było otwarte, gościło w niem uczucie, zdobycie zdawało się łatwiejszem... znała ludzi po swojemu...
Z politowaniem niby, potrząsając głową, poczęła mówić do Heleny:
— Mój Boże, jak to wy wszystkie młode jesteście łatwowierne i dobroduszne... ile to trzeba doświadczenia, żeby nabyć rozumu! Ten twój nieznajomy, jak słyszę, ani ci się oświadczył, ani przyrzekł nic, ani nawet wyraźnie powiedział, że cię kocha... Sama to wyznajesz! Stary jakiś bałamut! chciał z waćpanną chwilkę spędzić przyjemną, a ty sobie tem będziesz życie wiązać! On nie przyjedzie pewnie, a tu stracisz waćpanna, co się nie łatwo drugi raz nadarzyć może... Matka w stanie biednym, siostra chora, obie potrzebują wygód, ty wypoczynku... i wszystko to poświęcasz dla mary, dla jakichś tam nadziei próżnych, które zawieść muszą.
— Nic nie poświęcam... boć przecie mi pani dałaś do zrozumienia, że i tenby się ze mną ożenić nie mógł.
Starościna, na tak wyraźne zagadnięcie, zawahała się, wolała odrazu zrobić tę największą trudność, aby się z nią później nie spotykać.
— Zapewne, że teraz... nie — rzekła — ale gdy interesy jego, gdy familia... później... o! zrobiłabyś z nim, cobyś chciała! Tybyś go zawojowała, przywiązałby się... musiałby... Już i tak zakochany szalenie... a cóżby to było, gdybyś na niego była łaskawszą?
W położeniu biednej Heleny była to straszliwa pokusa. Szatanby pewnie nie wymyślił groźniejszej... Matka i siostra! dwie istoty, które ona tak kochała. Gdyby szło o nią tylko samą, gdyby potrzeba było jej jednej męczyć się i pracować — czekać i cierpieć — zniosłaby wszystko... ale matka i chore dziecię!
Nędza osobista w szlachetnem sercu to dźwignia nowa do podniesienia się, ale gdy się patrzy na cierpienia cudze i nie może ratować... tylko poświęceniem — jakże oprzeć się trudno! Cały świat sieroty zamykał się w tem małem kółku jej drogiem, w tej, co dla niej była matką i co ją więcej kochała, niż siostrę... Do obu przywiązana była namiętnie... i czegoż nie uczyniłaby dla nich! Starościna rzucała w jej serce pocisk bolesny, jakby wyrzutem egoizmu... Miałaż je poświęcać dla siebie, nie sama cicho, święcie — zrobić im z siebie ofiarę?
Z tej rozmowy wyszła Hela rozmarzona, niepewna, pobiegła do swego pokoiku i, chodząc po nim, płakała...
Dziwne myśli przebiegały skołataną głowę... ze wzburzonej piersi wyrywało się nieopędzone pytanie:
— Mamże prawo poświęcać je dla siebie?
Starościna zachwiała jej wiarę w pana Tadeusza, sama ona teraz, przypominając sobie ostatnie z nim rozmowy, znaleźć w nich nie mogła nic, coby jej przyszłość wiązało... Była wolną... a obowiązek wdzięczności zmuszał ją do poświęcenia... Łzy się lały... po człowieku, dla którego czuła więcej niż przyjaźń i szacunek... a łzy te zdawały się egoizmem występnym...
Serce opierało się ofierze, przypominała wieczory te ciche, jedyne w swem życiu, pierwsze, w których do niej przemówiło uczucie... te godziny rozmowy błogie, te opowiadania, których oniemiałe słuchały. Każdy szczegół tych chwil żywo powracał w pamięci, a zerwane stosunki na wieki... zapowiadały wieczną tęsknotę i żale po człowieku... którego teraz dopiero... kochała... Miłość jej była spokojna, ale nieprzełamana; żyć bez niego było to umrzeć.
Ale czyż dla tych istot drogich nie powinna oddać choćby — życia?
— Wróci — mówiło jej serce. — Któż wie! — sprzeciwiał się szyderski głos Betiny.
Po całej nocy dumań i walki, nazajutrz Helena wstała z mocnem postanowieniem szukania bankiera Kapostasa. Wiosna się zbliżała... Któż wie, on mógł przybyć i szukać jej napróżno!
Pani Ksawerowa zupełną jej zostawiała swobodę; zrana więc mogła wyjść na miasto i wybiegła, nie wiedząc jeszcze, w jaki sposób ma go szukać. Rachowała na instynkt, na szczęście swe... na opatrzność.
Nie wiedziała, że każdy krok jej z jednej strony niespokojna starościna, z drugiej jenerał zazdrosny śledzić kazali... w ślad za nią żebrak i stara kobieta z pod bramy powlekli się niby za jałmużną... nie spuszczając jej z oka...




XXXIII.

Znalazłszy się w ulicy, dopiero Hela rozmyślać poczęła, jakimby sposobem, nie zwracając niczyjej uwagi, mogła się dowiedzieć o Kapostasa.
Owe poszukiwania rosyjskie w Dobrochowie w chwili, gdy Siechnowicki uciekać stamtąd musiał, łatwo się jej domyślać dozwalały, że najmniejszą nieostrożnością zdradzić może tego, którego całem sercem kochała. Nie miała nikogo znajomego, komuby zaufać mogła... Instynkt kobiecy poprowadził ją do kościoła, miała wiarę w kapłana, spodziewała się od niego wyrozumiałości i pobłażania... nareszcie zachowania tajemnicy... Przeczucie ostrzegało ją o potrzebie ostrożności. Z Bielańskiej ulicy machinalnie przebiegła na Miodową do Kapucynów, uklękła się modlić, a ujrzawszy w konfesyonale siedzącego staruszka z siwą brodą, który nikogo nie spowiadał, zbliżyła się do niego, całując go w rękę. Zakonnik sądził, że chciała uklęknąć do spowiedzi, i wskazał jej miejsce.
— Ojcze mój — rzekła po cichu — nie jestem przygotowana do spowiedzi... alem przyszła jako do duchownego po radę... Jestem bardzo biedna... ludzi się obawiam... nie odmówicie mi ojcowskiego słowa.
Staruszek pochylił się łagodnie.
— Czego to chcesz, dziecko moje?
— O! jestem bardzo biedna — powtórzyła — matkę mam ubogą, siostrę niedorosłą chorą... Oczekuję pomocy od opiekuna, od człowieka, który miał przybyć do Warszawy... Nie wiem, gdzie go szukać, jak o niego pytać, chociaż...
— Dałże ci jaką wskazówkę? — spytał ksiądz.
— Tak jest, mój ojcze, ale wiedząc, że człowiek ten był ścigany, nie śmiem użyć wskazówki, abym... abym go nie zdradziła.
— Bardzo dobrze czynisz, bądź ostrożną.
— Ale przed tobą, ojcze! jak na spowiedzi....
I Hela powiedziała mu nazwisko opiekuna a razem bankiera, u którego mogła się o niego dowiedzieć.
Starzec palec na ustach położył.
— Cicho — rzekł — cicho... dosyć! Rozumiem... U Kapostasa kazał się o siebie dowiedzieć...
— Tak jest, ojcze...
Staruszek nachylił się jej do ucha.
— Nie najlepszą ci powiem nowinę... Kapostasa ktoś zdradził... szukano go w Warszawie, aresztować chciano, musiał biedny uciekać lub siedzi gdzieś w ukryciu.
— A! nieszczęśliwa, cóż ja pocznę! — ręce łamiąc, zawołała Helena.
— To nie potrwa — dodał Kapucyn — bądź spokojna, wróci on, wróci... wypłynie na wierzch, gdy przyjdzie pora... Ale musicie poczekać do wielkiego tygodnia, jak wam wskazano... A bądźcie dobrej myśli — Bóg wielki!
W tej chwili z drugiej strony konfesyonału zastukał klęczący do spowiedzi mężczyzna, Hela pocałowała w rękę staruszka i odeszła.
Mimo pociechy zakonnika... serce jej krwawiło się — czuła ostatnią nadzieję straconą. Czas szedł tak powolnie, a nędza była tak straszną dla chorego dziecięcia!




XXXIV.

Szła ulicą zamyślona, pogrążona, przybita, nie zważając na tłumy, które nią płynęły. Gwałtowna boleść, jakiej doznała, uczyniła ją prawie nieprzytomną; nie myśląc, że tylu ludzi oczy zwróci na siebie, uszedłszy kroków kilka, stanęła, ręce załamując, podniosła głowę do góry i płakała. Zdrętwiała, piękna jak posąg, przetrwała tak chwilę, nie wiedząc, co się działo wkoło.
Była w tej chwili tak piękną, tak zachwycającą, a postać jej wyrażała boleść tak głęboką, iż wszyscy przechodzący, począwszy od żebraków, stanęli, patrząc na nią... Dokoła, jakby wiankiem, opasali ją ciekawi.
— Mój Boże, jakaż ona piękna! — wołali jedni.
— Ale cóż się jej stało? — mówili drudzy.
— Czego ona taka nieszczęśliwa? Co to jest? — szeptali inni.
Gdy Hela, usłyszawszy wykrzyki te, wychodząc jakby ze snu, obejrzała się dokoła, zawstydziła się, oblała rumieńcem... i śpiesznie chciała uciec.
Jakiś jegomość po francusku ubrany stał wprost naprzeciw niej, patrzał na nią zdziwiony, zachwycony, prawie osłupiały.
Strój a nawet rysy twarzy zdradzały w nim cudzoziemca... Wysiadł był umyślnie, zwabiony tym widokiem, z karetki, którą odprawił...
Gdy Hela przelękła i zawstydzona co najrychlej, unikając oczów i domysłów, zwróciła się w boczne przejście, pierwsze, jakie spotkała, nie uważała, że krok w krok za nią ów nieznajomy podążył. Inni przechodnie pogonili oczyma, potrzęśli głowami i powoli się porozchodzili.
Nieznajomy przy szpadce i w peruce, choć nie młody, biegł tak, nie chcąc jej stracić z oczu, że w chwilę po niej zdyszany dopadł bramy domu przy Bielańskiej ulicy. Tu dopiero stanąwszy, począł chustką się ocierać, zakaszlał i musiał chwilę wypocząć.
Stojąc w bramie, pogonił jeszcze wzrokiem za Helą w głąb podwórza, śledził, dokąd wejdzie... potem numer domu obejrzał, uderzył się w czoło i, wysapawszy nieco, udał się wprost do mieszkania starościny.
Betina, wystrojona en guerre, chodziła z wachlarzykiem po salonie, czekając na raport sługi, która jej o wycieczce Heli miała dać znać, gdy w progu ukazała się jej uśmiechnięta, pomarszczona twarz p. Marcelego Bacciarellego, nadwornego malarza króla JMści.
Byli z sobą dobrze i dawno znajomi. Bacciarelli trzy razy malował portret historyowany starościny, jako pasterki, jako Dyany, jako królowej. Oprócz tego... któż nie wie, że do owych salonowych historyi w Łazienkach najpiękniejsze panie dworu nie wahały się służyć za wzory... panie, których imiona dotąd świecą w odach stanisławowskich poetów? Pomimo tych chętnych modelek, Bacciarelli potrzebował często i mniej kapryśnych, mniej zajętych i niecierpliwych wzorów... powolniejszych mu, a gotowych pozować, gdy on był gotów do malowania.
Naówczas właśnie Betina była w całym piękności rozkwicie (która, jak wszystkie Włoszki, zbyt długo kwitnąć nie miała), była próżną, chciała się dać poznać i chętnie służyła za wzór Bacciarellemu... Na chwilę uczyniło ją to nadzwyczaj popularną... Zawiązała się stąd przyjaźń z malarzem i stosunki życzliwe...
Od tego czasu wprawdzie wiele upłynęło wody i zatarło się wdzięków, nie proszono jej już, aby pozowała do Nimfy, Dyany i Astrei... ona sama nie życzyła sobie służyć za model do podrzędnej postaci. Zdziwiła się więc, spostrzegłszy w progu Bacciarellego... bo się ulękła, aby jej nie zaproponował coś uwłaczającego wspomnieniu dawnej piękności... jakiegoś podżyłego bóstwa lub...
— A! moja bogini! — zawołał w progu malarz po włosku, gdyż Betina mówiła tym językiem doskonale — przychodzę do ciebie przypadkiem... Daruj! Powiedz mi, co tu za nadzwyczajna, świeża, urocza piękność ukrywa się w tym domu?
— Piękność inna... nie moja? — śmiejąc się, spytała Betina.
— Ty jesteś cudowną w swym rodzaju — dodał grzeczny dworak — a tamta... tamta, nietylko, że piękna, jak wschodzące słońce... ale jeszcze, co rzecz osobliwa, niesłychana... jest tak podobna...
— Do kogo? — spytała starościna.
— Do księżnej wojewodziny... Gdym malował królowę Sabę, potrzeba mi było typu wschodniej piękności... Właśnie świeżo po swem ożenieniu książę wojewoda przybył do stolicy... był to cud piękności.
— Drugi cud! — rzekła Betina.
— Nie, ten sam, posłuchaj tylko — kończył Bacciarelli. — Tym cudem piękności była żona jego. Gdym ją zobaczył, padłem na twarz... zakląłem się, że mi posiedzi choć pół godziny do królowej Saby... Ale nie wiedziałem, żem trafił na księcia wojewodę, zazdrosnego dziwaka, którego niczem ubłagać nie było można. Król sam grzecznie go o to poprosił, a odebrał wcale niemiłą odpowiedź.
— Najjaśniejszy panie — zawołał wojewoda — nasze matki i babki dawały ojczyźnie dzieci, ale nie malarzom wzory.
Nie było po co drugi raz tam wracać... Jednak, gdy książę wojewoda zaproszony został do stołu królewskiego wraz z młodą małżonką, urządziłem się tak, że niespostrzeżony w galeryi na górze w sali białej naszkicowałem tę śliczną twarzyczkę i dałem ją mojej królowej Sabie... Była jak dwie krople wody podobna, a że piękność wojewodziny o szaleństwo przyprawiała wszystkich, tłumy biegły do pracowni... Ale cóż! krótka pociecha... Książę wojewoda dowiedział się, wpadł pod moją niebytność, płótno szpadą wykroił, położył tysiąc dukatów na krześle i kartkę... Z kartki mogłem zmiarkować, że drugi raz portretować księżnę nie byłoby bezpiecznie... Sono italiano... a książę także pół Włocha... nie można z nim żartować...
— Ale cóż ty mi pół godziny prawisz o jakiejś tam wojewodzinie? — spytała Betina.
— Bo jej piękność utkwiła mi w pamięci — dodał malarz — a to... a to jest żywy jej obraz... Gdybym nie wiedział, kto jest księżna wojewodzina, osoba surowych obyczajów, no... posądziłbym... Podobieństwo jest więcej, niż prostem podobieństwem, jest tożsamością... ruch, twarz, wyraz, postawa... Słowem, to cud! cud tem większy, że to się zdaje być prosta, uboga dziewczyna.
Betina przerwała.
— Nie mylisz się waćpan, już wiem, o kim mówisz... To Hela, to Helena! ale powiem ci razem, że jeśliś nie mógł malować tamtej, z pewnością i ta ci za wzór nie posłuży.
— Któż ona jest? — spytał malarz.
— Jest w istocie uboga dzieweczka, ale dumna, bojaźliwa i niedostępna.
— Znasz ją?
— Widziałam kilka razy... próżno mówić o tem... Nie łudź się darmo nadzieją.
Starościna mówiła tak umyślnie, obawiając się, aby zarobek nie wyrwał jej z rąk ofiary; zaczęła opowiadać rzeczy niebywałe, aby go odstraszyć, i przekonała go tak dobrze, iż Bacciarelli po półgodzinnej rozmowie odszedł nareszcie zafrasowany... przekonany, iż starałby się o to napróżno.
Wzdychał jako artysta nad utraconym ideałem, typem, którego z pamięci odtworzyć się nie spodziewał, a który pod pendzlem jego byłby tak cudownie zajaśniał.
Tegoż wieczora była kolacya u siostrzenicy królewskiej, pani Mniszchowej, niewielkie grono najwybrańszego towarzystwa. Bacciarelli, który właśnie był skończył portret króla dla gospodyni, przyjechał z nim razem. Rozmawiano, unosząc się nad wyrazem smutku i łagodnej dobroci, który malarz twarzy Poniatowskiego nadać potrafił, gdy roztargniony Bacciarelli, na widok niemłodej już, ale pięknej jeszcze pani, wspaniałej postaci, wstał jakby rzucony sprężyną i pobiegł do jej krzesełka.
Osoba ta siedziała smutna i zamyślona w cieniu, niewiele mieszając się do rozmowy; rysy jej twarzy regularne, szlachetne, oblewała jednostajna marmurowa bladość, jakby z nich już życie uciekło.
— Mościa księżno — rzekł po cichu, schylając się przed nią i całując piękną jej rękę, Bacciarelli — chciałem się dziś pomścić, jeśli nie na w. ks. mości, to na księciu wojewodzie... a i to mi się nie udało...
— Pomścić? za co? — spytała obojętnie księżna.
— O! za wyrwaną mi królowę Sabę...
— A! to stare dzieje... Ale jakaż być miała zemsta!
— Trafem, cudem... spotkałem dziś w ulicy... proste dziewczę... ubogie. Stała pogrążona w jakimś smutku z załamanemi rękami. O mało nie klęknąłem przed nią w ulicy... Była cudowna, a tak, tak do w. ks., mości podobna... Może jej piękność nie miała tego blasku, jakim w. ks. mość wówczas jaśniała, ale rysy! też same! wyraz... osłupiałem!
Księżna z jakąś trwogą żywo odwróciła się ku niemu, usiłując próżno pokryć wzruszenie. Może nie bardzo była rada z tego porównania do ulicznej jakiejś piękności. Rumieniec lekki jak obłoczek prześliznął się po jej twarzy... niby promień zachodzącego słońca na marmurze.
— Prosta dziewczyna? — spytała — w jakim wieku.
— Może mieć lat około dwudziestu — rzekł Bacciarelli.
— O! i pewnie goniłeś pan za nią! — zawołała wojewodzina.
— Przyznaję się do tej winy, ale, na uczciwość! w interesie sztuki zachwyciła mnie.
— No? i cóż się okazało?
— Że jest biedną sierotą, podobno bez ojca i matki; nieszczęśliwą, ubogą, poczciwą, ale dumną i niedostępną... Niema sposobu, by za wzór służyć chciała...
— Możeś był waćpan ciekawy i o imieniu tej piękności się dowiedzieć? — spytała księżna obojętnie.
— A! jakże! imię ma piękne, jak twarzyczkę: Helena...
Bacciarelli wymówił te ostatnie wyrazy, spuściwszy głowę, usiłując sobie imię przypomnieć, i nie dostrzegł, że księżna zbladła, zagryzła wargi, chwyciła flakonik z larendogrą, a nieprędko potem uspokoiła się i odzyskała zwykłą swą obojętność.
— A! jak tu gorąco! — rzekła.
— W istocie duszno — odpowiedział Bacciarelli.
Była znowu chwilka milczenia.
— I gdzież się ta waćpana piękność ukrywa? — spytała od niechcenia wojewodzina.
— W lichym bardzo kącie, na Bielańskiej ulicy, w domu Paprońskiego na trzeciem piętrze od tyłu... Mówią, że są w strasznej nędzy, a co gorzej...
— Co gorzej? — podchwyciła księżna ciekawie.
Bacciarelli schylił się do ucha.
— W tym domu mieszka ta Betina sławna, co to ją był wykradł synowiec księcia wojewody... pan podczaszyc dzisiejszy... niebezpieczne to dla młodej piękności sąsiedztwo.
Księżna nic nie odpowiedziała.
— Jestże tak w istocie piękną? — zapytała później, jakby przez grzeczność, dla podtrzymania rozmowy.
— Nie przesadzam wcale, jest cudnie piękną, a dowód najlepszy, gdy do waszej ks. mości mogłem i śmiałem ją porównać....
Wojewodzina uderzyła go wachlarzem po ręku.
— Stary pochlebco, nie plećże, proszę...
— Wygląda tak dumnie, majestatycznie, poważnie, ma w sobie coś tak szlachetnego, iż sama sprzeczność ubioru z fizyognomią czyni ją zajmującą.
Wojewodzina zdawała się słuchać już mniej uważnie, Bacciarelli przestał, ukłonił się i powoli odszedł; a wkrótce potem i księżna podniosła się z kanapy i wyśliznęła się po cichu.




XXXV.

Wieczorem tego dnia jedna ze starych znajomych pana Paprońskiego, gospodarza domu, w którym mieszkała Ksawerowa, przyszła do niego w odwiedziny. Była to tak dawna znajomość i tak już jakoś przerwana latami, iż odnowienie jej zdziwiło niemal pana Paprońskiego. Ale że panna Babska była niegdyś u panien Wizytek razem z jego żoną, a teraz rezydowała w bogatym domu i miała w świecie stosunki, Paproński posłał po sucharki i wystąpił z kawą na saskiej porcelanie. Mówiono o różnych rzeczach, panna Babska wpadła na ubogich, na obowiązki pomocy bliźnim i starała się wywiedzieć, czy w domu p. Paprońskiego nie było jakiej rodziny w potrzebie... a bez ratunku.
Paproński, gaduła, wspomniał o Ksawerowej. Dziwnie się nią, jej losem zajęła ta osoba... i wymogła na gospodarzu, aby się szczegółowo rozpytał, co się tam dzieje, a potajemnie ją o tem uwiadomił.
Zdziwiła się niepomału Ksawerowa, gdy wieczorem tegoż dnia zaraz niecierpliwy Paproński wszedł do jej ubogiego schronienia. Był to przyjaciel jej męża, dziś jej dobroczyńca... ale go się prawie ulękła, przewidując, że może o swą należność się upomnieć; a tej nie była mu w stanie zapłacić. Zarobek Heli ledwie na lekarza, na lekarstwa dla Julki i na jej wygody starczył; choroba nie ustępowała, owszem pogorszać się zdawała, a z nią rosły wydatki. Ze drżeniem więc powitała go, siadła ze łzawemi oczyma naprzeciw niego, i wprzódy, nim zawiązał rozmowę, sama zaczęła go przepraszać za swą nieregularność.
— Ale to tam nic nie jest — rzekł Paproński — niech sobie jejmość tem głowy nie trudzi! Zapewne! ciężkie to czasy na właścicieli realności, i toćby się przydało... ale coś też i dla dobrych przyjaciół zrobić czasem potrzeba. Ja tu przyszedłem, nie żebym — uchowaj Boże — upominał się o co, ale abym się dowiedział, co pani myślisz? jakie masz nadzieje? i czy zawsze idzie tak ciężko?
Biedna Ksawerowa łzy miała, nie nadzieję, łzami mu też odpowiadała. — Nadzieja moja w Bogu — rzekła — a! i może w tym poczciwym człowieku, który nam do Wielkanocy kazał czekać na siebie. Wiosna się zbliża! cierpimy i czekamy! Zdaje się, że ten człowiek, którego nazwiska nie mam prawa panu powiedzieć, myśli o Heli... a ja... ja drżę na samo przypuszczenie, że ją utracić mogę.
Gospodarz rozpytywał dalej. Pani Ksawerowa nawet spostrzegła, że jakiś cel w tem mieć musiał, którego jej domyślić się było trudno. Wiedział on z dawniejszych czasów historyę Heli i jej sieroctwa z odgłosu tylko... teraz bardzo szczegółowo badać począł i wymógł na wdowie, że mu ją opowiedziała. Nie była też ona tajemnicą. Uderzająca piękność dziewczęcia do pewnego stopnia to tłómaczyła — obudzała zajęcie wszędzie, gdziekolwiek się pokazała.
— Jakże, proszę jejmości? — spytał ciekawie Paproński — przy dziecku nie było też śladu, znaku, medalika... bo to zwyczajne przecie.
— Żadnego — odpowiedziała Ksawerowa — oprócz imion Heleny Ludwiki, które z sobą przyniosła. Doktór mi oddał metrykę z kościoła św. Krzyża wydaną, poświadczającą, że tam ochrzczone zostało dziecię rodziców nieznanych, które babki i dziadkowie kościelni do chrztu trzymali, a dano mu imię Heleny Ludwiki... Bezimiennej.
Ze śmiercią doktora znikł wszelki ślad pochodzenia dziecięcia... tajemnica z nim zstąpiła do grobu.
Paproński słuchał, badał, zdawał się wszystko chcieć zapamiętać i, pocieszywszy lokatorkę a westchnąwszy kilka razy mocno, pokłonił się i wyszedł, prosząc ją, aby się o zapłatę nie frasowała.




XXXVI.

Puzonów nie przestawał śledzić wszystkich kroków tej, na którą był wydał wyrok, że musiała paść ofiarą. W chwili, gdy Helena wychodziła z domu do kościoła księży Kapucynów, jeden z tych stróżów szedł za nią i pobożnie we drzwiach przy zdarzonej zręczności zmówił parę zdrowasiek, podczas gdy się Hela starca rozpytywała. Czystym zyskiem dlań było, że modlitewkę pchnął do Pana Boga i interes razem ziemski na tem nie cierpiał. Z kościoła poszedł za nią ulicą, był świadkiem jak ją lud otoczył, jak się Bacciarelli zadziwił, i za malarzem powoli wrócił na ulicę Bielańską. Zdał więc raport szczegółowy, komu należało, o całej tej wycieczce i ze spokojnem sumieniem poszedł na piwo.
Puzonów, dowiedziawszy się o tem, co zaszło, bardzo był nierad i niespokojny, w istocie objawienie się tej niepospolitej piękności człowiekowi takiemu, jak Bacciarelli, który mógł nadać jej rozgłos, wcale mu było nie na rękę. Malarz nadworny uchodził sam za wielkiego wielbiciela płci pięknej... a, co gorzej, za czynnego pomocnika różnych pokątnych pańskich miłostek. Wmieszanie się jego groziło niebezpiecznymi rywalami i zakłóceniem spokoju.
Puzonów nie życzył sobie walczyć ze współzawodnikami, obawiał się oczów ciekawie zwróconych na dom i kobietę, na jego czynności, przewidywał zawady, trudności a przynajmniej niesnaski. Jakkolwiek nie bardzo wstydliwy, jenerał wolałby był, żeby o tem ludzie nie wiedzieli. Tegoż samego wieczora więc wpadł do starościny, kwaśny, podrażniony, żądając pośpiechu i skarżąc się na wypadki.
Wszedł trochę wcześniej, niż zwykle. Betina spała po obiedzie, przestraszył ją hałaśliwą intradą... przyczynił złego humoru, ale tak był zajęty sobą i swoim interesem, że nawet nie przeprosił protektorki, a nie dawszy jej dobrze się przebudzić, począł od pytań gwałtownych.
— Co się dzieje? Dlaczego ona wychodzi? Czemu starościna nie pilnuje jej, a nie stara się przyśpieszyć rozwiązania?
— Ależ to wymaga czasu! szalony, niecierpliwy człowiecze — odparła, ziewając, Betina — wybyście zawsze radzi jak najprędzej pochwycić, by jak najrychlej porzucić. Z nią otwarcie mówić nie można... trzeba ją powoli przysposabiać... lęka się wszystkiego... a dumna!
— Tak! tymczasem trafi się kto inny i porwie mi ją z przed nosa. A wiesz, starościno, że już zwróciła oczy na siebie... że już Bacciarelli za nią gonił... że będzie plótł po całej Warszawie...
— I wiem i właśnie wam o tem mówić miałam — odezwała się Betina — ale Bacciarelli był u mnie i taką mu dałam odprawę, że więcej nie wróci...
Jenerał chodził, zżymając się, więcej w istocie zajęty i przejęty, niż się starościna spodziewała, radził wynieść się z tego domu, chciał inne najmować mieszkanie i użyć pośrednictwa Betiny a za pretekst zdrowie dziecka... W istocie szło mu o to, by zwróconą na nią uwagę oderwać... Ale starościna, nie mogąc się sama wynieść, nie życzyła sobie translokacyi, aby cała sprawa, której z rąk puszczać nie myślała, jej kierownictwu się nie wyśliznęła. Wszystkie więc plany poszły w niwecz, a jenerał coraz gorzej się rzucał.
Narada, spór, kłótnia prawie trwały dość długo. Jenerał był natarczywy, rozkazujący, gotów na wszelkie ofiary, Betina, w końcu zmiękczona, przyrzekła mu zrobić co tylko będzie mogła, aby rozwiązanie przyśpieszyć.
Ale dnia tego Hela nie przyszła.
Zdrowie Julki pogorszyło się znacznie, posłano po lekarza, a ten przyciśnięty oświadczył otwarcie, iż dziecię, zamknięte w kącie ciasnym, w powietrzu zgniłem wyzdrowieć nie może, że najgłówniejszym dla niej środkiem było słońce, wesele... swoboda... oddech świeży... zdrowy pokarm...
Obie kobiety usłyszały ten wyrok płacząc, z rozpaczą niemal matka, a Hela z trwogą, z wyrzutem sumienia, że ona jedna, poświęcając siebie, zaradzićby temu mogła. Starościna codzień jej to powtarzała.
Po wyjściu lekarza, głucha cisza panowała długo, milczenie przerywane westchnieniami przeciągnęło się do nocy... Hela nie zmrużyła oka w walce z samą sobą, z sercem, z myślami i sumieniem... Naprzemian to przywiązanie do nieznajomego Tadeusza... to obowiązki względem tej, co ją przygarnęła i wychowała — przemagały. Czuła się chwilami występną, upokorzoną. Bez imienia, bez przyszłości, dziecię zaparte i opuszczone, mogłaż inaczej odwdzięczyć się opiekunce, matce za jej starania i miłość, jak zrzekając się szczęścia dla niej?
Łzami stłumionemi opłakawszy krótką nadzieję jakiegokolwiek snu szczęścia, przekonana, iż ten człowiek, o którym starościna codziennie jej mówiła, ożenić się z nią może — postanowiła nareszcie... poświęcić siebie dla Julki, dla matki.
Cały plan tej heroicznej ofiary ułożyła w głowie... i nie usnąwszy na chwilę, rozgorączkowana, czekała tylko dnia białego, aby pójść do starościny...
Postanowiła nie przyznawać się jej do powziętej myśli... ale, jeśliby była nagloną, przystać na wszystko, zapewniając Ksawerowej i Julce los niezawisły.
Ledwie wybiła godzina, w której zwykle chodziła do starościny, Hela pobiegła, wykradłszy się... z oczyma jeszcze pracą i łzami zaczerwienionemi... a z sercem skrwawionem...




XXXVII.

Starościna była niewiastą doświadczoną, oka jej nic nie uszło; spostrzegłszy powieki nabrzękłe... twarz smutną... boleść na czole... niemal ucieszyła się, czując, że wypadki w pomoc jej przychodzą i upór Heleny przełamią prędzej a łatwiej, niżby ona sama mogła. Stała się nader czułą.
— Cóż ci to jest, moje serce? — spytała z troskliwością przyjaciółki.
— A! nie pytajcie — odpowiedziała Helena — wszystkie nieszczęścia przeciwko nam się spiknęły... Julka nasza coraz słabsza, usycha, więdnieje... matka się we łzach roztapia, a tu żadnego ratunku.... Do Wielkanocy tak daleko, dnie się dłużą, kto wie, czy dziecię wytrzyma! Doktór nakazuje zmianę mieszkania, powietrze, słońce... a w mieście i słońca darmo mieć nie można i powietrze opłacać potrzeba! Cóż my na to poradzimy, którym ledwie starczy, by o głodzie i chłodzie jej pierwsze potrzeby zaspokoić...
Zalała się łzami. Starościna kiwała głową, a po chwilce rzekła:
— Czemuż słuchać mnie nie chcecie! Bóg wie, co wam się roi w głowie... a ten człowiek, któremuście się tak bardzo podobali, życzy wam dobrze, zrobiłby dla was wszystko... czemuż nie jesteś łaskawszą dla niego?
— Kochana pani — odpowiedziała Hela smutnie — jakże tu siebie zwyciężyć! Nie wiem skąd mi to uczucie przyszło, nie rozumiem go, ale od pierwszego wejrzenia wzbudził we mnie taki wstręt, taką obawę, mogę nawet powiedzieć takie obrzydzenie... iż go utaić nie umiem. Kłamaćbym nie potrafiła... to nad siły.
— Co znowu za dziwactwa! Człowiek nie stary, przystojny... niezmiernie bogaty... Wszystko to pochodzi z tych marzeń o owym wiejskim romansie... który już czas było sobie wybić z głowy... to darmo, tamten nie wróci, a tego waćpanna utracisz...
Dotąd nie było mowy jakoś o pochodzeniu, o sieroctwie Heleny, Betina miała ją za siostrzenicę, słysząc, że Ksawerową matką nazywa, ona nie tłómaczyła swego stosunku do niej, kochając istotnie jak matkę rodzoną. W tej chwili po raz pierwszy Hela dodała:
— Mam większe obowiązki dla matki przybranej, niż gdybym może była jej własnem dziecięciem.
— Jakto! przybranej? — spytała zdumiona Betina — alboż...
— Ja jestem sierotą... córką jej serca... dzieckiem bez imienia, bez ojca i matki...
Zdziwiona tem wyznaniem starościna przypadła z żywą ciekawością, rozpytując Helę, w nadziei, że i to się jej na coś przydać może. Badała więc troskliwie bardzo... Helena nie chciała taić nic, opowiedziała jej o sobie prawie wszystko, co wiedziała... co słyszała w domu, od matki... Płacz przerywał jej to opowiadanie...
— Tembardziej ci teraz powiem — zawołała starościna, gdy skończyła — nie masz się co wahać... Wiesz, jak na świecie wiele znaczy rodzina, pochodzenie... ty nie masz imienia, nie masz familii... nikt cię nie weźmie, każdy się cofnie przed tobą, jak przed zagadką, która się może kiedyś... Bóg tam wie, jak rozwiązać! Potrzeba korzystać z tego, że się ten człowiek rozkochał w tobie tak szalenie.
— Aleś mi pani mówiła, że on się ożenić nie może.
Betina w duszy uśmiechnęła się z naiwności dziecięcej Heleny, ruszyła nieznacznie ramionami.
— Moja droga — dodała — żyłaś zamknięta, nie znając ludzi ni świata, nie rozumiesz nawet jak sobie postąpić... Cóż to znaczy, że ożenić się nie może? Gdy się zakocha... będzie musiał. Ja, com przez wiele nieszczęść przeszła, wiele też nauczyć cię mogę... Pozwól mu się zbliżyć, nie odpychaj... daj mu lub pozwól się domyślać nadziei... rozkochaj do ostateczności, do szaleństwa... a wówczas bądź pewna... ożeni się.
Cała ta nauka niezrozumiałą była dla Heleny, dla której na świecie jedna tylko prosta droga istniała.
— Pani moja — rzekła po namyśle — na to potrzebaby chyba innej, niż ja, istoty, jabym nie potrafiła, mając wstręt do człowieka, co innego mu nad to uczucie pokazać. Kłamać, choćby mi przyszło umrzeć — nie potrafię — a! to... nad siły... Ja nie umiem nic udawać... i przebacz mi — ale znajduję to niegodnem siebie...
— No! to gińcież z głodu! — przerwała starościna żywo, prawie obrażona — na to tedy rady niema... nie mówmy więcej o tem.
Przeszła się kilka razy po salce i dodała:
— Wstręt! przecież wstręt rozumem można zwyciężyć, gdy się uroi bez żadnej przyczyny.... Dlaczego masz więc wstręt do człowieka, który nań nie zasłużył? to dziwactwo!
Pozwól mu się zbliżyć, lepiej go poznaj, to przejdzie; sto w życiu widziałam takich przykładów wielkich wstrętów, kończących się miłością szaloną; wstręt! — powtórzyła — to zawsze lepiej, niż obojętność...
Helena płakała milcząca, starościna, nie zważając na łzy, starała się jej wmówić to obowiązki dla przybranej matki, to konieczność korzystania ze szczęścia, które się raz trafia w życiu...
Rozeszły się wreszcie, ale Hela wyszła złamana, zmęczona, co gorzej zachwiana, napół się czując zwyciężoną.
Wieczorem miał być jenerał, który oznajmił swe odwiedziny nie bez celu. Starościna wybiegła, wywołała Helę, zmusiła ją, by przyrzekła przyjść.
Była to wielka wygrana, krok stanowczy, znak, że się uznawała złamaną. Starościna, nie mogąc ukryć z niego radości swej, uściskała ją, okryła pocałunkami, pochlebstwy, dając znać Puzonowi, iż skłoniła ją do przyjścia.
— Podziękujże mnie — zawołała, śmiejąc się, gdy wszedł. — Teraz, po tem, co ja zrobiłam, reszta już od was samych zależy. A! ale mnie to dziś pracy kosztowało, o mało nie oszalałam z upartą dziewczyną... Na szczęście wasze dziecko u nich coraz słabsze, bieda coraz większa. Ona przybita... Tylko nie obcesowo, mój jenerale, bo wszystko popsujesz... Nie płosz jej, staraj się ją ująć, nie po swojemu — bądź na ten wieczór Paryżaninem, jak to umiesz, gdy zechcesz... Ja was tu chwilami samych zostawiać będę...
Jenerał był uszczęśliwiony z uczynionego postępu i całował rączki starościny.
— Jednak nie życzę się łudzić — dodała — rzecz nie łatwa, bo dziewczyna dziwnie naiwna, nie rozumie miłości bez małżeństwa... pojęcia nie ma o innych stosunkach, jak tylko urzędownie pobłogosławionych przez księdza... uprzedzam i życzę o tem pamiętać.
— Starościno kochana — przerwał Puzonów — to już moja rzecz... Na to są sposoby... są przypadki... obietnice... a zresztą... chwile... tego naprzód przewidzieć nie można, a na wszystko gotowym być potrzeba... Zostawcie mi resztę...
Starościna powtórzyła chłodno:
— Zostawiam wam resztę! Tak... ja umywam ręce... mieszać się nie będę, a jeśli popsujecie... nie naprawię...
Jenerał, który prawie nie znał Heleny, a znajdował ją w towarzystwie starościny ubogą, znękaną położeniem, wyobrażał sobie w istocie, iż los mu ułatwiał miłostki, które powinny były pójść snadno. Z tych kobiet, które dotychczas widywał w swem towarzystwie, nie przypuszczał, by biedna dziewczyna mogła mieć więcej szlachetności, mocy ducha i charakteru, niż piękne panie, tak prędko dające się ułagodzić... Wyobrażał sobie wszystkie kobiety słabemi i płochemi; według jego planu potrzeba było naprzód użyć pochlebstwa, potem ująć wspaniałością i darami, na ostatek ośmieloną opanować przemocą i zdradą... Dalej nie sięgał ani sercem ani domysłami, szło mu o zaspokojenie dzikiej fantazyi tylko.
Czekał niecierpliwie na Helenę.
Przyszła ze śladami łez na twarzy, milcząca grobowo, poważna... W duszy jej ofiara wielka była już uczyniona, choć całej rozciągłości jej nie obrachowywała. Myślała tylko, że będzie zmuszona oddać rękę człowiekowi, którego nie kochała... wyrzec się tego, dla którego biło serce... Nie przypuszczała nawet, nie rozumiała innego końca intrygi, jak łzawą ofiarę i przysięgę... Było to zaprzedanie się, ale poczciwe... pracowała tylko nad sobą, aby łez, poświęcenia, wewnętrznej męczarni nie pokazać przed wdową.
Raz postanowiwszy to, opłakawszy nadzieje, szukała sił do przeżycia przyszłości...
Lecz wszedłszy na próg, gdy ujrzała znowu tę uśmiechniętą niby grzecznie a w istocie szydersko i zimno twarz jenerała... wzdrygnęła się, zachwiała, na chwilę opuściły ją siły, odwaga; musiała usiąść, by nie paść — była cała drżąca. Puzonów te oznaki wzruszenia wytłómaczył sobie na dobre; nie przypuszczał bowiem nawet, aby on, zwycięzca w tylu walkach z sercami frejlin i kniażen, mógł inaczej wyjść, jak ze świetnym tryumfem...
Przyszły dyplomata ufał też przebiegłości swojej... Machiavelli był jego nauczycielem równie w polityce jak w miłości. Jedno niemaż z drugiem analogii?
Hela jednak ochłonęła po chwili, powróciło męstwo i ta powaga, która jej była właściwą. Puzonów przysiadł się blizko... nie miał czasu do stracenia, korzystał z każdej chwilki.
— Panno Heleno — rzekł po małym wstępie i krótkiem preludyum — od pierwszego wejrzenia wzbudziłaś pani we mnie uczucie, którego prawdziwie przezwyciężyć nie umiem. Jest ono tak silne, tak wielkie, że nawet widząc, iż go pani nie podzielasz... że mi dotąd więcej okazujesz wstrętu, niż sympatyi... ufam w moc przywiązania tego, wierzę, iż złe usposobienie przezwyciezyć może...
Dziewczę odzyskiwało moc nad sobą i charakter własny.
— Wdzięczną panu być powinnam — rzekła śmielej — za przyjaźń tę, na którą w istocie nie zasłużyłam, ale przez wdzięczność muszę być szczerą. Serce moje nie czuje w istocie dla niego nic, oprócz może — obawy.
— Spodziewam się, że czas temu zaradzi — odparł Puzonów. — Znam położenie wasze... starałem się interesując się wami, dowiedzieć o stosunkach... Pozwólcie mi naprzód być wam pomocnym... ratować...
Helena spojrzała nań... ale oczy jego iskrzyły się więcej niezrozumiałą dla niej pasyą, niż łagodnym miłosierdzia blaskiem.
— Byłbyś pan istotnie dobroczyńcą moim i zyskałbyś prawo do wdzięczności — rzekła — gdybyś to uczynić chciał, nie wymagając nic ode mnie... przez chrześcijańską i braterską litość.
— A! pani.... to nad ludzkie siły — zawołał jenerał — nie możesz pani po mnie wymagać, bym, szalejąc dla niej, był bezinteresownym... Miłość jest samolubną ze swej natury, korzysta ze wszystkiego, co pochwycić może... upadający w przepaść chwyta się każdej zielonej gałązki.
— Nie wiem tylko, czy to potrafi... obudzić we mnie co więcej nad nową obawę — szepnęła Helena.
— Może trochę powolności pozyskam — rzekł Puzonów.
— Ale ja kłamać nie umiem...
— O! tego ja nie wymagam — odparł Rosyanin — ale możesz być pani dla mnie powolniejszą trochę, starać się obawę i wstręt przezwyciężyć... popracować nad sobą przez litość wzajemną dla mnie. Reszta, ufam, przyjdzie z czasem... Mówmy otwarcie — dodał — ja jestem gotów na największe ofiary, dla pozyskania jej życzliwości.
— Sam pan mówisz, że to być musi dziełem czasu — odpowiedziała, spuszczając oczy, Helena.
— Ja to mówię... tak! możem to powiedział, nie myśląc — przerwał Puzonów, który w istocie rozpłomieniał — ale czekać le bec dans l’eau... o! nie wiem, czy potrafię długo! Uczynię wszystko, czego pani zażądasz... pani musisz być moją!!
To porywcze oświadczenie przestraszyło Helenę. Cofnęła się, zaczęła płakać, zamilkła... Słowa obijały się niezrozumiałe o jej uszy... widziała tylko przed sobą na przemiany smutnego Tadeusza, zapłakaną matkę, chorą Julkę.
Puzonów zrozumiał, że się za daleko posunął, bo starościna, która części rozmowy była świadkiem, dała mu też znak, że szedł za prędko — oświadczył więc zaraz z wielką wspaniałomyślnością, iż nie wymaga nic, prosi tylko o pozwolenie widywania się... często, codziennie....
O przyszłości, o ożenieniu nie było mowy, jenerał przybraną wesołością starał się przywrócić spokój i otrzeć łzy, a naprawić pierwsze wrażenie; potem, widząc, że trzeba czas dać uspokoić się strwożonej, pożegnał ją. Na ręce starościny złożył rulonik, który prosił, aby oddała po wyjściu jego dopiero. Miała to być pożyczka... pomoc... to, co starościna uzna właściwszem...
Starościna, gdy się drzwi za nim zamknęły, przybiegła do Heli i rzuciła jej złoto rozsypane na kolana, śmiejąc się, usiłując dowieść, jak było to z jego strony szlachetne, delikatne i t. p.
Ale ona z przerażeniem ujrzała dar, czując, iż on ją wiązał, że ją przykuwał na wieki, że, przyjmując go bez nadziei zwrócenia, poddaje się... w niewolę losu... Zaczęła płakać, załamała ręce, odrzuciła pieniądze, nie wiedząc, co począć z sobą. W chwili stanowczej traciła męstwo i moc nad sobą... głowa jej zawracała się...
Ofiara była niezręczną, jakże ją miała wytłómaczyć Hela przed Ksawerową, by nie obudzić jej podejrzeń, i jak utaić?
Starościna przyszła jej litościwie w pomoc, widząc tak zrozpaczoną.
— Moja Heleno — rzekła — zastanów się, pomyśl, ochłodnij! nie bierz tak gorąco... pomówmy... Wszyscy ci dobrze życzymy... Cóż łatwiejszego, jak to przed matką zataić, częściami używając, jako swojego zarobku.
Zrobimy co potrzeba, nie obudzając podejrzenia... Posłuchaj... z gospodarzem, tym poczciwym baryłą Paprońskim, pomówisz po cichu, zapłacisz mu (będzie rad, bo pieniądze lubi), a uprosisz go łatwo o to, że przed matką powie, iż wam z dobrego serca daje lepsze mieszkanie na drugiem piętrze, które właśnie stoi próżne. W ten sposób najtrudniejsze się już załatwi.
W dodatku, na drugiem piętrze nade mną mieszkając, łatwiej ci będzie zbiedz do mnie i widywać się z jenerałem, coś mu już przyrzekła i musisz dopełnić. — Wszakże więcej nie wymaga nad trochę życzliwości?
I sentymentalnie dodała, żartując:
— Nic, tylko patrzeć w piękne oczy twoje!!
Hela wzdrygnęła się, tak ta wesołość dysharmonijnie zabrzmiała w smutnem jej sercu. Starościna ruszyła ramionami.
— No! no! dość ceregielów i płaczu... Tak zawsze bywa w początkach... oswoisz się, przywiążesz się, a potem zdziwisz się sama, przekonywając, że go kochasz... To ci prorokuję!
Helena tymczasem rozmyślała po cichu, prawie już nie słysząc starościny. Rada co do najęcia mieszkania wydała się jej dobrą... tak było pilno zmienić te nieszczęśliwe, ciemne, straszne izdebki na trochę powietrza i słońca! Wytłómaczyła sobie, czując się na sumieniu spokojną, że... potrafi może doczekać o tym zasiłku przybycia Tadeusza. A on pomoże jej zwrócić go... Jej miłość dla tej rodziny przysposobionej wysilała się na sofizmaty, pokonywała wstręt i strach. Jutro więc Julka będzie mieć weselszy pokoik, matka jedzenie ciepłe a zdrowsze; lekarz opłacony skłoniłby się może być dla dziecięcia troskliwszym! Mogłaż się wahać z przyjęciem pożyczki?...
— Starościno! pani — rzekła po chwili — jestem zmuszona przyjąć, ale to będzie pożyczka.
— Tak! tak! pożyczka! — śmiejąc się, odpowiedziała Betina — której o to szło wielce, aby pieniądze przyjęła.
— Ja ją zwrócę, jak tylko...
— Rozumie się, jak tylko będziesz mogła, moje dziecko! niema o czem już mówić... Idź, śpiesz do gospodarza, wszak chwili nie masz do stracenia... Mieszkanie na drugiem piętrze, tak miłe dla matki, może kto zająć. Nie masz się czego wahać... wierzyciel będzie powolny i poczeka, jak długo zechcesz, a uśmiechem mu procent zapłacisz!
To mówiąc, przynaglając, zebrała Betina nieszczęśliwe złoto, związała je i, wcisnąwszy je prawie gwałtem Helenie, wyprawiła ją, ściskając, uspokajając... Rachowała, iż dług musi uczynić Helenę względniejszą — resztę jenerał miał zdobyć.
Z szatańskim uśmiechem powinszowawszy sobie, że się tak wszystko składało wybornie, starościna, ręce zatarłszy, przejrzała się w zwierciadle i uśmiechnęła do siebie.
— Jenerał powinien się poczuwać do wdzięczności — szepnęła — niktby tego, co ja, nie potrafił!




XXXVIII.

Bacciarelli nie miał najmniejszego powodu ukrywania się z historyą pięknego dziewczęcia, które spotkał w pozie tak malowniczej wśród Miodowej ulicy. Nie przyszło mu nawet na myśl], by księżna wojewodzina, osoba stojąca tak wysoko w opinii publicznej, iżby jej nikt nawet posądzać nie śmiał o chwilową słabostkę — miała cierpieć na przypadkowem podobieństwie do jakiejś ubogiej istoty, której kaprys losu dał rysy innego rodu... piękność, która dla ubogich jest często klęską i ciężarem, a zawsze niebezpieczeństwem.
Najśmielszy nawet umysł nie mógł się ważyć na jakieś niedorzeczne przypuszczenia. Mówił więc o tem naadzwyczajnem podobieństwie sieroty do księżny wojewodziny głośno, nie tając się z podziwem, i obudził we wszystkich ciekawość oglądania piękności, którą taki znawca wysławiał.
Wielkie panie niedowierzająco mówiły o tem, utrzymując, że Bacciarelli postarzał się, stracił smak i wzrok potrosze, bo gdzieżby znowu dziecko ludu śmiało być arystokratycznie pięknem, nie mając do tego prawa?
Utrzymywano, że delikatnej różnicy, jaką stanowi rasa i krew, Włoch nie potrafił ocenić i wziął nieforemną karykaturę za prototyp idealny... Spierano się o to, a co najgorzej, nadto się tem zajmować zaczęto.
Musimy też tu słówko dodać o ks. wojewodzinie. Była ta pani wśród tego wieku, społeczeństwa i jego obyczajów istotą zupełnie wyjątkową, osobą surowej cnoty, powszechnie szanowaną, na którą najzłośliwsze języki targnąć się nie śmiały. Powątpiewano wielce, czy była w pożyciu szczęśliwą — wiedzieli jednak wszyscy iż nawet szczęście poświęciłaby obowiązkom. Żyli już od lat kilkudziesięciu z ks. wojewodą, jednakże dzieci im Pan Bóg odmówił. Była to egzystencya jednostajna, wspaniale wyglądająca z daleka, przepychem ozłocona, a wydająca się jakoś smutnie... Choć żadna chmurka nie zaćmiła dotąd błogiego horyzontu tego dobrze dobranego stadła, które za przykład wskazane być mogło — jednakże nikt nie zazdrościł im... a szczególniej wojewodzinie. Będąc widocznie najszczęśliwszą, kochaną, szanowaną, miała jakąś postać i twarz męczennicy... Uśmiech rzadko się zjawiał na jej ustach, wesołość nosiła czasem, ale przybraną, wymuszoną, a gdy sądziła, że ludzie jej nie widzą, podobniejszą była do posągu martwego, niż do żywej istoty... niż do tak szczęśliwej, jaką być była powinna.
Książę wojewoda był też postacią niepospolitą, wyjątkową. Zwano go oryginałem, ale szanowano powszechnie. Robił wiele dobrego, nosił imię dostojne... nie splamił się niczem, a choć przyjaciół nie miał, nie mógł też mieć niechętnych — życzliwych liczył, ilu znajomych. Pięknego imienia starożytnego, pan ogromnej fortuny, którą jednak nierychło odziedziczył całą, bo był najmłodszym z rodzeństwa i począł życie od tego, że myślał obrać sobie stan duchowny; książę wojewoda zapisał się był później do zakonu Maltańskiego, ale straciwszy z kolei wszystkich trzech starszych braci, powrócił do kraju i do majątku, zmuszony tylko jako spadkobierca rodziny.
Od młodu prawie bawiąc w Rzymie i we Włoszech, odwykł był od kraju i, jak mówiono, nie bardzo chętnie wracał do nowego życia i nowych obowiązków.
Człowiek był na pozór chłodny, poważny, milczący, ale ci, co go znali, przebąkiwali, iż był energicznym i gwałtownym, umiejącym tylko panować nad sobą.
Wychwalano jego dobroczynność, wspaniałość i poczucie godności swej, posunięte aż do przesady może, czasem do śmieszności. Czuł on się tak bardzo potomkiem wielkiego rodu, iż zdawało się chwilami, że zarazem miał się za istotę wybraną, wyjątkową, z łaski bożej przeznaczoną do reprezentowania kilkuwiekowej tradycyi.
Dwór jego na wsi, zarówno i w Warszawie urządzony był z etykietą i ceremoniałem tak ścisłym, jaki się zaledwo na monarchicznych dworach spotyka. Trzymał marszałka dworu, miał jakiegoś mistrza obrzędów, dworzan, paziów; przestrzegano ściśle, kto zająć mógł u niego fotel, krzesło lub taboret. Gdy przypadek nastręczył u stołu doktora nieszlachcica, lub cudzoziemca bez herbu, książę wojewoda, przez grzeczność udając chorego, do obiadu nie siadał. Znano go z tego, iż przy pierwszej znajomości dobadywał się zaraz prozapii, i nie prezentowano mu nawet nikogo, coby się z pięciu pokoleń wywieść nie mógł jasno i łatwo. Na świeższych skartabellatów patrzał z niedowierzaniem, czując, że to był rodzaj szlachectwa, który jeszcze nie dojrzał; indygenaty przyjmował, ale tylko autentycznymi obcego szlachectwa dowodami poparte. Z mieszczanami miewał tylko interesa, nigdy stosunków; wieśniak był dlań istotą niższej natury, upośledzoną... ale dla miłości bożej cierpianą.
Z takiemi wyobrażeniami żyć w wieku XVIII było coraz trudniej; naśmiewano się z księcia wojewody, ale zresztą był to wcale dobry człowiek.
Życie jego spływało na reprezentacyi i wystawnych przyjęciach lub w zamknięciu. Śmiano się z jego arystokratycznej monomanii, ale nie było sposobu z niej go wyprowadzić. Oprócz orderu Maltańskiego, Bożego grobu, św. Huberta, Stanisława i Orła Białego, miał ks. wojewoda ciężko nabyte Złote Runo, które go wbijało w pychę, i parę gwiazd od różnych dworów. Blady, wysoki, chudy, zdawał się zdjęty ze starego portretu Van Dyck’a i przypominał raczej Włocha lub Hiszpana, niż Polaka. Nosił się naturalnie po europejsku, najchętniej jednak z hiszpańska. Mało mówił, żył z niewielu ludźmi, nikomu nigdy nie szkodził, pomagał chętnie i prawdziwie po pańsku.
Przybywszy do kraju, oprócz innych obowiązków pozycyi, zrozumiał, że powinien się ożenić. Chciano go swatać na dworze, ale gdy poznał życie tutejsze i rodziny znaczniejsze, otaczające króla, grzecznie odrzucił najświetniejsze stręczące się mu partye, nie mówiąc wcale, dlaczego.
Następnego lata wybrał się z całym dworem do dóbr, zabawił kilka miesięcy na Litwie, wyszukał sobie dziedziczkę ubogą, starego rodu i imienia słynnego, pannę Sunigajłłównę, począł się o nią starać i wkrótce ożenił. Szeptano, że panna go nie bardzo sobie życzyła, ale musiała uledz woli familii.
Z obowiązków urzędu i nawyknienia do miasta zmuszony większą część roku przebywać w Warszawie, gdzie miał pałac wspaniały, na nowo bardzo pięknie urządzony, przybył tu z żoną swą i rozpoczął żywot wystawny, świetny, ale otoczony tym ceremoniałem zabawnym, od którego nigdy nie odstępował.
Księżna wojewodzina, jak się domyślić łatwo, zmuszona była podzielać nietylko losy, ale i sposób życia męża, jego fantazye i gusta. Otaczano ją poszanowaniem, względami jak najwyszukańszymi, ceremoniałem nadzwyczaj pochlebnym może dla dostojeństwa jej, ale potrosze nużącym. Młodej kobiecie, żywej, spragnionej świata, ciekawej, ten klasztorny rygor nie bardzo musiał przypadać do smaku. To też nosiła zawsze na twarzy dziwnie pięknej, miłej, pełnej wyrazu, piętno jakiegoś nieuleczalnego smutku...
W stosunkach dwojga małżonków upatrywano prawie oziębłość, w księżnie więcej obawy, niż przywiązania, w księciu wiele zazdrości bez powodu i surowość zbyteczną. Baczniejsi opowiadali, że na sam głos jego rozkazujący, zimny, choć zawsze towarzyszący wyrazom pełnym grzeczności i uszanowania, wojewodzina mimowolnie drgała i bladła.
Piękność ks. wojewodziny, oziębłość pozorna męża, który obchodził się z nią raczej jak z dzieckiem, niżeli z towarzyszką życia, w wieku i dworze takim, jak ówczesny, musiały naturalnie powołać w szranki zalotów mnóstwo młodzieży.
Salony ks. wojewody były otwarte... ale serce pani odpychało wszelkie nawet najniewinniejsze grzeczności, każdą chętkę zbliżenia się, z jakąś trwogą i niepokojem... Przytem postawa wojewody onieśmielała gachów, gdyż oko jego było tak czujne, a ucho tak wrażliwe, iż żadne wejrzenie, ruch i słówko baczności jego nie uszły.
To też skutkiem tej niezmiernej pieczołowitości księcia, a wielkiej skromności żony jego, nawet pozór najmniejszego skandalu, cień intrygi nie zaćmił najprzykładniejszego ich pożycia. Zgadzali się wszakże wszyscy wtajemniczeni w arkana tego żywota majestatycznego, iż wojewodzina szczęśliwą w niczem być nie mogła; a książę przez całe życie podobniejszy był do stróża pilnującego skarbu, niż do tkliwego małżonka.
Nawet po trzydziestu latach pożycia, gdy księżna wojewodzina poważną była matroną, a wiek znacznie przyćmił jej piękność, wojewoda pozostał około niej czujnym, troskliwym o każdy krok jej stróżem, choć grzecznym i nadskakującym. Dom teraz otwierał się rzadziej, występowano wówczas z przepychem wielkim, zresztą całe życie było zabijająco jednostajne.
Rano księżna jejmość jeździła poszóstnie z dwoma dworzanami do kościoła, a dwóch lokai niosło za nią poduszkę i książki; po powrocie przyjmowała odwiedzających, lub rzadkie oddawała wizyty, otoczona dworem i służbą w przepysznej liberyi herbownej; na obiad bywało zwykle parę zaproszonych osób, co małżonków uwalniało od kłopotliwej samotności we dwoje, której zdawali się chętnie unikać... na ostatek wieczorem przychodziło kilka osób, albo wojewodzina osobno, on osobno, spędzali kilka godzin u znajomych lub krewnych.
Tryb ten niezmienny, rzadkim ulegający wyjątkom, stawał się jeszcze surowszym, gdy wojewoda wyjeżdżał na wieś, lub na dłuższą wycieczkę jaką za granicę, co się parę razy trafiło. Naówczas księżna wojewodzina zamykała się, nie przyjmowała prawie nikogo, nie jeździła nawet do kościoła, a staruszek kapelan za osobnym indultem w sali wielkiej mszę świętą codziennie dla niej i dworu odprawiał. Ogród obszerny, obmurowany jak klasztorny, starczył do przechadzki. Ks. wojewoda należał pozornie do stronnictwa królewskiego, jednakże, choć grzeczny dla Rosyan, nie wdawał się z nimi w żadne konszachty. Napróżno próbowali z kolei wszyscy ambasadorowie pozyskać go sobie i zrobić zeń czynne narzędzie intryg politycznych: zbywał ich tem, że się do robót podobnych nie czuje powołanym. Nie wdawał się on w żadne dworskie intrygi i frymarki dyplomatyczne, bywał wszędzie, nie wiązał się z nikim; ulubionem jego zajęciem było... robienie złota i szukanie kamienia filozoficznego. Namiętność tę z Włoch przywiózł z sobą, chwyciwszy się jej jeszcze w młodości i nie mogąc się już jej pozbyć, choć się trochę z tem ukrywał, aby sceptycy się zeń nie naśmiewali. Część większą dnia spędzał w gabinecie i pracowni, sam na sam ze swemi książkami, retortami i tyglami. Cagliostro zwierzył mu był odrobinę jakiejś tajemnicy wielkiego dzieła, którą on starał się usilnie dopełnić, będąc zawsze niezmiernie blizkim odkrycia, które tylko dla małych niedokładności i omyłek się przeciągało.
Wiadomo, jak w końcu XVIII-go wieku mania ta pracowania około kamienia filozoficznego i robienia złota wiele jeszcze głów zawracała.
Wojewoda należał do najmocniej przekonanych, że złoto kiedyś da się robić tak łatwo, jak masło ze śmietanki; szło tylko o tę śmietankę, która zawsze była w złym gatunku i dlatego nie udawało się złoto.




XXXIX.

W każdym człowieku obudza zajęcie przypadkowe do niego podobieństwo twarzy, które jest jakby węzłem, co łączy dwie jednostki; mimowolnie czuje się pociągnionym ku temu Sozij, przypuszczając w nim charakteru i losów podobieństwo. Nie można się też dziwić, że księżna wojewodzina, dowiedziawszy się od Bacciarellego o Heli, mocno się jakoś nią zajęła, zapragnęła ją widzieć i przekonać się, czy ten młodociany jej wizerunek w istocie ją przypominał. Ale surowość i dziwactwo wojewody czyniły to prawie niepodobnem; nie wolno jej było łamać ceremoniału domowego, wyjść nawet pieszo i bez dworu do kościoła... Przestrzegano tak ściśle poszanowania należnego pani, iż msza przychodziła do niej, gdy ona do mszy pójść nie mogła, a jeśli chciała co kupić, kupców przywożono do domu, aby się księżna jejmość, jak pospolite niewiasty, do sklepów nie trudziła.
Ale w takiej niewoli, jaką znosiła księżna pod pozorem poszanowania, zawsze znaleźć się muszą środki dla uniknienia zbytecznego jej rygoru. Księżna była dobra i służbę miała oddaną sobie, ludzi wiernych a wylanych na usługi — z ich pomocą znajdowała środki swobodniejszego wymknięcia się czasem z domu, aby odetchnąć powietrzem i ruszyć bez asystencyi. Tak przynajmniej mówiono w mieście po cichu, wcale się nie dziwując księżnie.
Nazajutrz zaraz po rozmowie z Bacciarellim obmyśliła księżna, jakby w godzinie porannej mogła Helenę sprowadzić pod jakim pozorem i ciekawości swej dogodzić. Właśnie wśród narady o to poufnej z wierną od dzieciństwa towarzyszką, panną Babską, (którą jeszcze z Litwy z sobą przywiozła i nigdy jej nie opuszczała, mimo że mąż często okazywał, że jej nie lubi) zapukano do drzwi, kamerdyner wszedł, zapytując, czy jaśnie oświecona księżna pani jegomości ks. wojewodę przyjąć raczy.
Naturalnie nigdy się inaczej nie odpowiadało, tylko:
— Prosić księcia jegomości — a sama księżna jejmość wychodziła do pierwszego pokoju, na spotkanie. Była to forma ceremoniałem dworu przepisana. Księżna więc natychmiast, porzuciwszy robotę, odprawiwszy Babską, wyszła, ale spotkała w progu księcia we fraku, orderach, z kapeluszem pod pachą, idącego dość śpiesznie ku niej. Wedle formy przepisanej, książę pocałował ją w rękę, dowiedział się o zdrowie, a opatrzywszy zwolna drzwi wszystkie (co niezawsze, ale często się trafiało), usiadł i rozpoczął po cichu:
— Proszę też waszej książęcej mości, że w tej Warszawie próżniacy sobie jakąś zawsze zabawkę wymyślić muszą, choćby kosztem drugich...
Księżna spojrzała.
— Cóż to jest, mości książę?
— Ten nieznośny Bacciarelli — mówił dalej wojewoda — roznosi po mieście, iż gdzieś tam spotkał dziewczynę nadzwyczajnej urody, która tak do w. ks. mości ma być podobna... że... gotowi ci niepoczciwi Bóg wie jakie dla nas krzywdzące z tego wnioski wyciągać.
Książę spojrzał na żonę. Zdawało mu się, że pobladła nieco — jednakże uśmiechnęła się i ruszyła ramionami.
— Mój mości książę — rzekła — cóż mi to uwłacza, co mi to szkodzi i co to nas ma obchodzić?... Nie trafiająż się podobne wypadki na świecie?
— Tak, to pewna, ale między ludźmi złośliwymi, zazdrosnymi, podejrzliwymi, jak ci nasi... to daje powód do śmiechów, szyderstw i wniosków niegodziwych.
— Jakich? — spytała księżna spokojnie — mów książę otwarcie.
— Mościa księżno — rzekł wojewoda — żyjemy z sobą lat kilkadziesiąt, a dzięki Bogu, nie mieliśmy powodu uskarżania się na siebie... ale ludzie o tem nie wiedzą, a świat jest zepsuty... któż im zabroni mówić, naprzykład, że to może być córka w. ks. mości?
— Córka moja? — wykrzyknęła księżna, załamując ręce i cofając się o krok. Książę śmiał się sucho, patrząc w jej oczy z uporem jakimś dziwnym.
— O! o! ależ nie ja to przecież mówię! — zawołał — głupi to mogą mówić... podli, nikczemni...
— A, mości książę, cóż ja na to poradzić mogę! — odparła księżna spokojniej.
— Ja też nie po radę przyszedłem do w. ks. mości, ale z radą... Wasza ks. mość naturalnie możesz być także ciekawą, możesz chcieć się zająć losem tej dziewczyny, która, jak słychać, jest biedna, bardzo biedna... córka jakiegoś oficyalisty ze wsi, czy coś podobnego... Otóż, gdybyś wasza ks. mość okazała najmniejszą ciekawość, interesowanie się utwierdziłoby te pogłoski... a przyznam się waszej książęcej mości, że byłoby mi to bardzo — powtarzam, bardzo nieprzyjemnem.
Książę, mówiąc to, zagryzł wargi. Surowe wejrzenie na żonę reszty dokonało.
Księżna siedziała blada, jak marmur, ale zastygła i nieruchoma.
— Możesz wasza ks. mość być pewnym — rzekła po chwili, z ciężkością dobywając głosu — że jego imienia i sławy nie narażę... dla dogodzenia mojej ciekawości.
— Otóż chodziło mi tylko o to — dodał książę.
— Ale z mojej strony, mości książę — odezwała się z widocznym wysiłkiem księżna, biorąc rękę męża, i całując ją z uszanowaniem niewolnicy — pozwól się prosić, abyś przez zbytnią drażliwość nie myślał na tej nieszczęśliwej a niewinnej istocie mścić się fatalnego do mnie podobieństwa.
Książę zagryzł znowu wargi.
— O! cóż za myśl! — zawołał — co znowu za myśl!
Spojrzeli na siebie, nastąpiło milczenie. Książę wstał, jakby się sposobił do wyjścia.
— Dajesz mi na to twe słowo książęce? — spytała żona.
Wojewoda jakby się zawahał, a księżna powtórzyła z uczuciem:
— Dajesz mi na to twe słowo?
— Na to tylko waszej ks. mości mogę dać słowo — rzekł po namyśle wojewoda — że nie chciałbym być zmuszonym, aby się jej co złego stało z tej przyczyny...
Książę wymówił znacząco: zmuszonym — i jakby unikając dalszej rozmowy, pocałował drżącą rękę żony, ukłonił się i wyszedł. Drzwi się zamknęły, księżna padła na fotel, a gdy troskliwa Babska, która wyjścia księcia pana oczekiwała za drzwiami, nadbiegła — znalazła ją prawie zemdloną.
Było gorąco w pokojach, a książę zawsze takie wrażenie trwogi zostawiał po sobie. Częste zresztą mdłości księżnej przypisywano chorobie sercowej, której podlegała od lat dwudziestu.




XL.

Ksawerowa zerwała się z krzesła i biegła z rękami rozwartemi ku Heli, która zarumieniona, we łzach, zawstydzona stała przed nią.
— Ty jesteś naszym aniołem, zbawcą — zawołała, rzucając się jej na szyję z uczuciem najwyższem — niech ci to Bóg nagrodzi, dziecko moje! Julka ci życie będzie winna, a ja szczęście... o! niech ci Bóg błogosławi... bo On cię dla nas zesłał...
Słowa te wyrzeczone były na nowem mieszkaniu, na tem drugiem piętrze, na którem Ksawerowa znalazła się znowu, jak niegdyś w szczęśliwych dniach życia swego.
Wprawdzie teraz niepokoiło ją sąsiedztwo starościny, ale nie zważała na nie pod wrażeniem radości Julki i wspomnień młodości.
Gdy Hela przybiegła jej dać znać, że pan Paproński choćby na najdłuższy kredyt ofiarowuje jej to drugie piętro, gdy potem, kłamiąc pobożnie, oświadczyła jej, że przez bankiera Kapostasa otrzymała znaczny zasiłek przysłany przez Siechnowickiego, gdy Julkę otoczyło świeże powietrze, słońce, kwiaty, wygody... gdy sama wreszcie mogła trochę odżyć lepszemi wygodami i nadzieją uratowania drogiego dziecięcia — nie miała wyrazów dla wypowiedzenia Heli swej wdzięczności.
A ona — ona stała z rękami opadłemi w dół, z głową zwieszoną, z dwoma strumieniami łez, spływającymi po bladej twarzy... Była to nagroda za jej poświęcenie — ale jakże krótko trwała, niestety!
Z uczuciem najgorętszej miłości dla tego dziecięcia, którego ocaleniu poświęciła, co miała najdroższego, Hela wyrwała się i pobiegła do łóżeczka Julki.
Julka uśmiechnięta, różowa, wesoła, zdawała się odżywać, jak kwiatek zmrożony na wiosnę... Rzuciła się jej rączkami na szyję. Dziwne to dziecię miało jakieś jasnowidzenie, przeczucie, że Heli wszystko było winne, siostra padała dla niej ofiarą — i tak, żeby nie słyszała matka, całując ją a pieszcząc, szepnęła na ucho:
— Helu! Helu! ja wiem, żeś ty dla mnie nieszczęśliwa... mnie się to śni — ja to czuję i z twoich czytam to oczu. Jest w twem sercu rana... ty cierpisz... moja siostro droga, mój aniele złoty — ty kochasz Julusię, a Julusia jak pójdzie do nieba, u Boga dla ciebie szczęście wyprosi!
— Co ty pleciesz — szepnęła Hela, tuląc jej usta pocałunkiem.
— Nic już nie powiem, nic... — cichutko mruczało dziecię, wpijając w nią oczy czarne — ale to darmo! jeszcze dni trochę jaśniejszych, weselszych, a potem pójdę do aniołków. Trzyma mnie tylko miłość wasza...
— A! nie myśl i nie mów o tem...
— Kiedy mi to we snach szepcze ten biały, śliczny, srebrzysty, co w głowach łóżeczka stoi.
I popłakały się obie.
Ksawerowa z łatwowiernością nieszczęśliwych wszystkim bajkom, splecionym niezręcznie przez Helę, dała wiarę, błogosławiła ją, Siechnowickiego, czekała już tylko jego przybycia, uśmiechając się, zagadywała o ślubie i sądziła, że, mówiąc o tem, uczyni jej przyjemność, gdy najsrożej krwawiła serce rozżalone. Spoglądała na Helę, dziwiąc się, że ona milczy, a nic jej rozweselić nie może.
Tymczasem upragniona wiosna powoli nadchodziła, a czekała tylko zaczajona pierwszych skowronków dzwonka, aby uśmiechnięta wzlecieć nad ziemię.




XLI.

Dla tych nawet, co od dawna przywykli byli do życia stolicy, często gorączkowemi chwilami przerywanego, wzbierającego jakąś namiętnością, Warszawa przedstawiała w przeddzień wiosny 1794 r. obraz tak niezwyczajny, jakiemu podobnego nie pamiętali ludzie. Nie można go było porównać do wilii konfederacyi barskiej, do żadnego z tych przesileń, które przeżyto. Na pozór szło życie trybem powszednim, ale z łona ludności stołecznej buchały jakby mimowolne oznaki niecierpliwości.
Ale w rzeczy — poselstwo, rozgałęzione mając stosunki, czerpało otuchę z tego, iż naród steroryzowany na nic się nie ośmieli, przekonawszy się, iż wszędzie czuwa pilne Rosyi oko. Tymczasem aresztowano potrosze podejrzańszych, a czujność posługaczów i gorliwość ich się wzmogła... Donosy płynęły do ambasady... było ich tyle, iż połowa przynajmniej zdawała się ukutą dla zysku... I to uspokajało... Śmiano się z bałamutnych raportów.
Gdy się to działo, zbliżająca się wiosna i czas oznaczony przez Siechnowickiego na przybycie jego do Warszawy i Helenę napawały nadzieją, że zbawca zjawi się wreszcie. Cierpiała ona, bladła, wypłakiwała oczy, kryjąc się z bólem przed matką, nie mogąc się oprzeć starościnie i jenerałowi, którzy wymagali teraz, aby ciągle prawie przesiadywała z nimi. Puzonów wszystek czas wolny spędzał u starościny, starając się pochlebstwy i przysługami dziewczę oczarować i rozbroić. Nie mógł się wszakże pochwalić wielkiem powodzeniem.
Helena codzień prawie większy coraz doń wstręt czuła, wytłómaczyć go sobie nie umiejąc... Obywszy się z nim, śmielsza coraz, płaciła mu bardzo zimną grzecznością, trzymając zawsze w przyzwoitej odległości, której przekroczyć nie dozwalała. Za najmniejszą oznaką spoufalenia, rosła jej duma i chłód. Rosyanin się dziwił, niecierpliwił, zżymał; widząc, że słowa i pochlebstwa nic nie mogą, sypał prezentami, których nie przyjmowała, wymyślał podarki, zwracane z uporem i niesmakiem...
W końcu już despotyczny jego charakter, przywiedziony do ostateczności, groził wybuchem, który starościna, jak mogła, starała się powstrzymać. Chwilami z oczu jego sypały się iskry namiętności, gniewu, oburzenia. Helena nie domyśliła się nawet niebezpieczeństwa.




XLII.

Ile razy wychodziła z domu do kościoła, lub dla małych pokupów gospodarskich, jenerał pilno śledzić kazał. Trzymał na to w bramie domu przebranego za żebraka człowieka, który krok w krok chodził za nią i zdawał sprawę ze wszystkiego, co widział i słyszał. Puzonów bowiem po swojemu domyślał się, iż cały ten opór, wstręty i oziębłość winien był jakiejś potajemnej intrydze, miłostkom i stosunkom w mieście niedocieczonym. Dotknięty w miłości własnej, tworzył jakieś historye, ażeby się przed samym sobą wytłómaczyć ze sromotnego niepowodzenia. Oburzało go to, by ktoś z nim i przeciw niemu w sercu kobiety miał walczyć!
Jednego dnia Helena, wedle zwyczaju, poszła do ks. Kapucynów dla nabożeństwa i zapytania staruszka o Kapostasa. Niezbyt jeszcze oddaliwszy się od domu, spostrzegła jakby zaczajonego w rogu ulicy mężczyznę, w kapeluszu na oczy nasuniętym tak, iż ledwie część bladej twarzy jego była widoczna. Zdawał się on wzrokiem biedz za nią i przypatrywać się jej z uwagą. Mężczyzna ten, ubrany z cudzoziemska, w szerokim płaszczu hiszpańskim, całkiem był jej nieznany. Gdy go mijała, stojącego jakby na przesmyku, zmierzył ją wzrokiem dzikim, strasznym, obejrzał żywo po ulicy i, nachylając się do ucha przestraszonej, rzekł do niej głosem stłumionym:
— Mościa panno, mam z nią do pomówienia.
Hela, która się była cofnęła, wpatrzyła się w niego zdziwiona; przestraszył ją swą twarzą trupią i oczyma czarnemi; na myśl jej jednak przyszło zaraz, iż to być może wysłaniec Siechnowickiego lub Kapostasa. Spytała więc cicho:
— Ale czy to nie omyłka? ze mną?
— Nie, nie — żywo odpowiedział mężczyzna, chwytając ją za rękę — mam z waćpanną pomówić dłużej... o bardzo ważnej rzeczy...
Dzień był dosyć pogodny poczynającej się wiosny, jeden z tych dni, zwiastunów ciepła, które zawodzą, prowadząc potem za sobą śniegi i chłody, wicher i burze, jakby pragnieniu życia urągać chciały.
— Ale gdzieżbyśmy pomówić mogli? — zapytała Hela — czy tu?
— Nie... Idź waćpanna do ogrodu... do ogrodu Mniszchów, jest otwarty, ja tam nadejdę.
Zdziwiona bardzo Helena skłoniła głowę i poszła powoli, nie domyślała się jednak nic złego... zatrwożyło ją tylko, że mężczyzna ów znikł natychmiast, skręciwszy nie wiedzieć gdzie.
Bramę ogrodu Mniszchów znalazła w istocie otwartą, w ogrodzie nie było prawie nikogo, oprócz ogrodników i stróżów, którzy zamiatali liście i pleśni zimowe. Zaledwie weszła w kasztanową ulicę, mężczyzna wysunął się z za marmurowego piedestału wazonu u wschodów... Z trwogą poczęła mu się teraz przypatrywać na nowo... Był wysoki, niemłody, twarzy zżółkłej i pomarszczonej, oczu straszliwie czarnych, zapadłych... których wyraz był ostry i przeszywający... W ustach zaciętych była duma i surowość... On także bacznie się w nią wpatrywał... Hela milczała.
— Przyszedłem tu — rzekł, wytrzymawszy nieco — dla waćpanny dobra i przestrogi. Ale naprzód mów mi szczerze i otwarcie, w jakiem jesteś położeniu... co wiesz o sobie i swem pochodzeniu?
Helena zawahała się, zdawało się jej, iż niepotrzebnie mówiłaby mu o sieroctwie. Odpowiedziała krótko, mianując się córką wdowy po urzędniku i t. p.
— Czy tak waćpannie mówili? — zapytał żółty — bo tak podobno nie jest.

Helena zasłoniła się i zamilkła.
Helena cofnęła się przelękła.
— Waćpanna jesteś sierotą, dzieckiem bez ojca i matki... masz imię Helena Ludwika, chrzczona byłaś u św. Krzyża... Doktór L... przywiózł cię niemowlęciem i oddał w opiekę tej, którą nazywasz matką...

— Gdyby tak było — odparła Helena — cóż to do kogo należy? i co to może kogo obchodzić?
— A gdyby zależało? a gdyby obchodziło? — zawołał, śmiejąc się dziko, mężczyzna — gdyby byli ludzie, dla których waćpanna jesteś niepotrzebną na świecie?
Helena cofnęła się przelękła.
— Nie obawiaj się — rzekł mężczyzna — w tej chwili jeszcze ci nic nie grozi — ja tylko przychodzę z przestrogą życzliwą...
Im prędzej, tem bezpieczniej dla waćpanny, abyś się z kraju oddaliła... i nigdy nie powracała... Tak tylko możesz być pewną, że... że się waćpannie nic złego nie stanie.
— A gdybym została? — zapytała Helena.
— Gdybyś została — rzekł ponuro mężczyzna — ha! to może przyjść chwila i konieczność... taka, że śmierć grozić ci będzie... śmierć! — powtórzył z cicha — śmierć!
Helena zadrżała, łzy puściły się jej z oczu, myślała uciec, ale mężczyzna silnie pochwycił ją z gniewem za rękę.
— Stój waćpanna i słuchaj... zrozumiałaś mnie?
— Ale ja nie jestem panią mej woli — odpowiedziała z oburzeniem dziewczyna — mam obowiązki, kocham matkę i siostrę... jestem nareszcie ubogą i ruszyć się nie mogę, choćbym to życiem przypłacić miała.
— Na ubóstwo znajdzie się rada — przerwał stary — będziecie miały i o czem pojechać i z czego żyć bez ciężkiej pracy... ale wyjechać wam trzeba... daleko... a nie powracać tu nigdy... Pieniądze będą wam dane...
Hela ledwie słowo wyrzec mogła.
— Nie pojmujesz pan położenia mojego — rzekła — jestem młoda, bez doświadczenia, nie rozumiem świata i tych konieczności okrutnych... ani jak ja komu na świecie przytomnością moją szkodzić mogę? Nie stanowię zresztą o sobie, bom winna posłuszeństwo tej, która była mi i jest matką... Mówcie z nią o tem, nie ze mną... niech uczyni, co chce, ja jej będę posłuszną...
Mężczyzna popatrzał na nią z wyrazem jakiegoś gniewu, prawie obrzydzenia, ale razem ciekawie i badawczo... Coś go do niej ciągnąć się zdawało i odpychać razem.
— Masz waćpanna słuszność — zawołał — przyślij mi tu jutro matkę twoją... Ja do was przyjść nie mogę.
— Mamże jej to powtórzyć, coście mi mówili?
— Wszystko... ale pamiętaj, dziewczyno — dodał — jeśli kto więcej o tem się dowie, jeśli słowem zdradzisz mnie... napiszesz na siebie wyrok śmierci...
I znowu powtórzył z wyrazem jakiegoś gniewu:
— Śmierć! Śmierć!
To mówiąc, rozwinął płaszcz, a w ręku jego błysnął sztylet, który natychmiast połą narzucił... okrył się po oczy i milczał.
Hela, blada jak trup, stała, choć chciała uciec co rychlej... nogi jej drżały, a wyraz tych oczu przykuwał ją do miejsca.
— Jutro rano, tu... pamiętaj! — Zarzucił płaszcz na ramię i szybko pobiegł w szpalery...
Hela bez tchu prawie leciała do domu na wschody, otwarła drzwi ostatniem wysileniem i upadła u nóg Ksawerowej, słowa wymówić nie mogąc. Szczęściem mała Julka spała.
Przerażona wdowa podniosła ją, jęła rozpytywać, uspokajać, badać, ale nierychło potrafiła zrozumieć.
Czuła tylko, iż tej drogiej Heli grozi niebezpieczeństwo, i przyrzekła, że pójdzie nazajutrz... choćby na drugi koniec świata, zakląwszy tylko ją, by krokiem nie ruszała się z domu. Domyśliła się Ksawerowa łatwo, ze tajemnica, okrywająca urodzenie Bezimiennej, odzywała się w tem spotkaniu i groźbach.




XLIII.

Ani Hela, ani ów w płaszczu hiszpańskim mężczyzna nie dostrzegli tego, że żebrak, który stawał zwykle albo w bramie domu Paprońskiego, lub naprzeciwko, był świadkiem dalekim rozmowy krótkiej w ulicy, a potem za nią pociągnął do ogrodu Mniszchów...
Nie wpuszczono go tu z powodu jego łachmanów, ale się wstrzymał u kraty, wyszpiegował wnijście mężczyzny, oczyma zdala śledząc schadzkę, rozmowę, ruchy osób i twarze... W południe już pan jenerał nietylko był o tem uwiadomiony, ale szpieg jego, w trop pobiegłszy za mężczyzną, odkrył, iż wszedł, wracając, do pałacu księcia wojewody...
Puzonów, znając księcia, zrazu nawet przypuścić nie mógł, aby to on sam był tym przebranym, zasłoniętym, tajemniczym mężczyzną, chociaż rysopis go wskazywał...
Zazdrość, gniew, chęć pomszczenia się nim miotały. Chciał z początku biedz natychmiast do starościny, ale, namyśliwszy się wszakże, kazał zaprządz do karety i pojechał do księcia wojewody.
Znajomi z sobą byli dosyć dobrze, kiedy niekiedy wzajem oddawali sobie wizyty, nie mogło więc nikogo zadziwić, że Puzonów tu przybył. Pędziła go tu głównie ta myśl, iż wszyscy w mieście głosili (o czem i on już słyszał) niesłychane podobieństwo Heli do księżnej wojewodziny, jaką była w pierwszej młodości. Umysł jego bystry, a obyczaje, jakich się napatrzył, stworzyły z tego miłostki potajemne i rywala w starym księciu... Cóż było dziwnego, że chciał swej młodości odżywić wspomnienie?
Książę wojewoda był w swoim gabinecie chemicznym, gdy mu dano znać, że jenerał Puzonów w ważnym interesie osobistym koniecznie się z nim widzieć pragnie. Zrzuciwszy okrycie, które mu służyło do pracy, książę kazał sobie podać suknie i ordery, a jenerała prosić do biblioteczki, przyrzekając przyjść natychmiast.
Biblioteczka ta, gabinet raczej wcale oryginalnie urządzony przytykał do pracowni, miał więcej charakter poważny schronienia uczonego badacza, niż miejsca spoczynku możnego pana. Znaczną część ścian zajmowały szafy, zawierające dzieła wyłącznie alchemiczne i traktujące o tajemniczych naukach. Na drugiej stronie za szkłem ustawione były w słoikach minerały, proszki różne, stosy kruszców, soli... ziemi... skamieniałości i różnobarwne płyny.
Wszystko to ustawione było metodycznie i z pewnem staraniem o elegancyę. Ogromne biuro i fotel świadczyły, że książę tu pisywał. Nad sofą — co było rzadkie na owe czasy — wisiała cała panoplia zbroi i broni, w Malcie zakupiona. W pośrodku dawne uzbrojenie kawalerów Maltańskich z krzyżem gwiaździstym, dokoła szpady, halabardy, kusze, dołem najosobliwszy dobór sztyletów i nożów włoskich.
Te zwróciły, jako najbliższe, uwagę jenerała. Były to w istocie szacowne bardzo antyki. Począwszy od prostego puginału, od włoskiego noża, który niejedną może krwawą odbył coltellatę, sztyletów cienkich jak druty a mogących stal przebić, były tam i płomieniste noże i puginały po bokach zaopatrzone zębami tak, aby z rany dobyć ich nie można, i szklane, co się w piersi wbite łamały, i — zatrute w pochwach opieczętowanych... Słowem, był to zbiór cudowny, wśród którego kilka florenckich z najlepszej epoki odrodzenia sztyletów odznaczało się misternemi drogocennemi rękojeściami.
Jenerał, rozpatrując te antyki, zauważył, że w pośrodku wisiała pochwa rzeźbiona wytwornie, cała w godłach śmierci i drobnych figurynkach walczących z sobą... W pochwie tej brakło — żelezca.
Wpatrywał się jeszcze w to osobliwsze trofeum na ścianie, gdy drzwi się otworzyły na obie strony i książę wojewoda ukazał się poprzedzany przez kamerdynera, który, rozwarłszy podwoje, zawołał:
— Książę wojewoda!
Puzonów odwrócił się — książę szedł zwolna, poważny, blady, z podniesioną w górę głową, z wyrazem twarzy surowym, ale grzecznym. Powitali się uprzejmie, usiedli, drzwi zamknięto.
— Czyś w. ks. mość odbył dziś przechadzkę pieszą, korzystając z dnia pięknego — począł jenerał — czy może się mylę?
— Ja? ja? — rzekł zdumiony wojewoda.
— Tak, zdaje mi się ku ogrodowi Mniszchów?
— To mi się może tak zdawało — podchwycił Puzonów, bo tożem się zdziwił... pieszo!! W. ks. mość nie lubisz puszczać się incognito.
— Nie lubię — odparł wojewoda.
Zamilkli. Puzonów zwrócił jakoś uwagę na zbiór sztyletów.
— A widzę, żeś się pan jenerał przypatrywał mojemu zbiorkowi antyków... Jest ciekawy w istocie, bardzo rzadki, w całych Włoszech już dziś nie znajdzie nie podobnego. Nabyłem go kilkadziesiąt lat temu w Wenecyi, po sławnym dziwaku kolekcyoniście... Później mi przyszła fantazya dokompletowania, to się tam z różnych kątów wywlekało.
Nie znam bardziej zabójczego narzędzia we wprawnej ręce... Włoch, jeśli nie może pchnąć, rzuca nóż i wbije go w piersi po rękojeść... Jest to sztuka... Obyczaje włoskie, krew południowa i sposób wojowania dawny broń tę bardzo wydoskonaliły.
— Czyby mnie chciał nastraszyć? — rzekł w duchu, burząc się, Rosyanin, a głośno dodał:
— Tak! było to niegdyś dobre... dziś lepszy pistolet a nawet szabla...
— Zapewne — odparł wojewoda — ale niektórymi z tych starych sztyletów nie potrzeba było ranić, dosyć dotknąć, zadrasnąć, by zadać śmierć... szybką jak piorun...
— O! to są stare bajki! — rzekł jenerał, patrząc na ścianę.
— Bajki nie-bajki... ja coś wiem o tem — śmiejąc się, odparł wojewoda.
— Przyznam się — śmiejąc się trochę, rzekł jenerał — że choć wierzę wojewodzie, ale sądzę, że się mylisz...
— Ja się nigdy nie mylę — poważnie odpowiedział wojewoda. — Chcesz pan, byśmy spróbowali?
— Jakto? spróbowali? — spytał Puzonów.
Wojewoda zadzwonił, wbiegł kamerdyner.
— Czy jeszcze nie struto tego biednego psa podwórzowego ze złamaną nogą, który się męczył i któremu kazałem dać truciznę? — spytał książę.
— Nie, mości książę, bo nie było komu — rzekł kamerdyner.
— Jeżeli go nie struto — mówił dalej wojewoda — kazać go tu przynieść z koszem... natychmiast...
Puzonów siedział zdziwiony obrotem rozmowy, gniewny, ale zbyt grzeczny, by dał poznać zły humor po sobie.
— W istocie, byłoby to ciekawe doświadczenie — szepnął z cicha.
Chwilę mówili o rzeczach obojętnych, gdy dwóch lokajów wniosło psa leżącego w koszyku i postawiło na ziemi. Pies skomlał z bólu, ale radośnie zaszczekał i ruszył się, zobaczywszy pana, którego znał dobrze.
— Nie mogę ci, stary mój poczciwy stróżu i przyjacielu — rzekł książę — lepiej zawdzięczyć i przywiązania i wiernych posług, jak skracając ci nędzne życie, abyś się nie męczył.
To mówiąc, zdjął wojewoda jeden z puginałów ze ściany, obnażył go, podszedł do psa, aby go pogłaskać, i końcem ostrza drasnął zwierzę, które rzuciło się tylko i padło martwe, skostniałe w mgnieniu oka.
— Otóż widzisz, kochany jenerale — rzekł do Puzonowa, zamykając puginał do pochwy i rozkazując wynieść zdechłe zwierzę — jakie to były straszne oręże w ręku złych ludzi...
— To prawda! teraz przekonywam się, że to nie były wymysły poetów — odpowiedział chłodno Rosyanin.
Odważny Puzonów, choć nie bez wzruszenia spoglądał na doświadczenie, nie zmieszał się niem wcale; oburzyło go jednak, chciał się pomścić za to, co nieledwie za rodzaj groźby uważał.
— Mości książę — rzekł po chwili — były to inne wieki... wieki żywszych namiętności, intryg, tajemniczych schadzek, zdrad, zemsty, dramatycznych scen; my żyjemy w wieku prozy, dzięki Bogu. Są wprawdzie i dziś tajemnice, ale te się ograniczają do słabostek starych gachów dla młodych twarzyczek... i obchodzą się wyśmienicie bez użycia puginałów, które zwykle worek zastępuje.
Spojrzał na księcia wojewodę bystro, ale na twarzy jego żadnej nie dostrzegł zmiany.
Puzonów chciał koniecznie czemś mu dokuczyć i po chwili dodał znowu sarkastycznym tonem:
— Tak dziś piękna pora, iż istotnie szkoda, żeś w. ks. mość nie użył przechadzki, tembardziej, że w ogrodzie Mniszchów byłbyś książę spotkał się z ową pięknością sławną, o której dziś paple cała Warszawa.
— Słyszałem i ja o niej — odrzekł zimno wojewoda — ludzie nawet powiadają, że ma być bardzo do księżnej wojewodziny podobna, ale to są plotkarze, którzy księżnej w tym wieku nie pamiętają...
— Wszakże Bacciarelli, malarz a znawca — przerwał jenerał.
— A! Bacciarelli — odparł wojewoda — zestarzał się. Dla niego teraz wszystkie kobiety są do siebie podobne, a w obrazach też jego zawsze jeden typ oklepany... jakiś ogólnik kobiety.
— Ja także — dodał zwolna Puzonów — byłem ciekawy widzieć to cudo piękności, i przyznam się w. ks. mości, żem je znalazł jeszcze większem, niżem się spodziewał, tak że się w niem zakochałem...
— A! — zawołał książę — i — i cóż?
— No, dotąd nic, tylko się kocham śmiertelnie... Gdyby to był wiek puginałów, m. książę, a natrafił się rywal natrętny, poszedłbym z nim na noże...
— O! o! to wiele! to wiele! — odparł, uśmiechając się, wojewoda — nie sądzę, żebyś pan tak się chciał kompromitować, choćby dla najcudniejszej twarzyczki prostej jakiejś dziewczyny.
Jenerał spojrzał na zegarek i wstał; książę wojewoda także.
— Życzę szczęścia w miłości! — rzekł ironicznie, uśmiechając się.
Pożegnali się, żartując wesoło, ale wejrzenie, którem się zmierzyli w progu, choć bardzo grzeczne, nie było zbyt życzliwe, w oczach błyskały płomienie.
Puzonów stąd wprost, rzuciwszy powóz w ulicy, pobiegł do starościny. Właśnie przed chwilą oznajmiła jej była Helena, że tego dnia zejść nie może i widzieć się z nią nie będzie ani z jenerałem. Na wstępie oznajmiła mu to Betina.
— O! wiem już co to jest! — zawołał gniewnie Puzonów, rzucając się w krzesło — wiem... ale bezkarnie z siebie żartować nie dopuszczę! Panna Helena, która niewiniątko udaje ze mną, po prostu sobie żartuje i oszukiwać myśli.
Uśmiechnął się.
— Z innymi miewa schadzki po ogrodach... dziś widziano ją z księciem wojewodą na długiej rozmowie.
Starościna ręce załamała.
— Czyż to może być! nie! to niepodobna!
— Tak było — odparł jenerał stanowczo — przysięgam, że prawda! Ja się z nią widzieć muszę, lub... lub...
— Czekaj do jutra...
— Nie, dziś, zaraz widzieć się muszę — wołał Puzonów — ja tego nie zniosę.
— Śni ci się nie wiedzieć co! — przerwała starościna, chwytając go za rękę i usiłując uspokoić. — Czekaj! ja lepiej od ciebie będę to umiała wytłómaczyć, ja się domyślam już co jest! Książę wojewoda, stary grzyb, wcale się w niej nie kocha, ale się jej... lęka!
Posłuchaj, jenerale, klnę ci się, że powiem prawdę całą. Dawno już temu bardzo, kilkanaście jeśli nie więcej lat, poznałam wypadkiem niejaką pannę Babską, poufałą sługę i rezydentkę u księżnej wojewodziny. Miałam sposobność uczynić jej wielką przysługę, to nas zbliżyło... Babska kochała się wówczas do szaleństwa w młodym oficerze kawaleryi, z którym rzadko widywać się mogła. Dziewczyny mi żal było... pamiętam jak dziś, byłyśmy razem na reducie w Radziwiłłowskim pałacu, zjawił się jej oficer, mieli z sobą do pomówienia, na osobności, pożyczyłam im mojej karety na kilka godzin...To nas serdecznie poprzyjaźniło. Babska zna historyę tego domu jak nikt, od niej i ja się potem wiele dowiedziałam rzeczy. Jest tam jakaś straszna tajemnica w tem małżeństwie, której całkiem dociec nie mogłam, ledwie się domyślić. Wygadała mi się z tem tylko, że książę wojewoda jest straszliwie zazdrosny, że żonę posądzał o jakieś tajemne miłostki... a co gorzej... nawet o ukrycie dziecięcia, które przyjść miało na świat w czasie jego podróży, prawie rok trwającej, do Francyi i Rzymu. Od tej jego wycieczki za granicę... między księciem a księżną stosunek był dziwny jakiś... czujność podwojona... Troskliwy o honor domu i imienia, książę, powróciwszy, miotał się długo, szukał, śledził... badał ludzi...
Jak się to tam skończyło, nie wiem... ale miarkujesz pan, że, raz posądziwszy żonę, może teraz podobieństwem Heli do niej być uderzony i zaniepokojony... mogły się w nim znowu obudzić podejrzenia lub obawa, aby drudzy nie posądzili, iż ona jest księżnej córką... Otóż dlaczego książę wojewoda mógł gonić za nią... a jeśli mu się w głowę wbiło... można lękać się wszystkiego. Babska powiada, że to człowiek straszny... ma takie środki w ręku... sam dystyluje trucizny... preparuje jakieś leki, eliksiry... O! nie trzeba go drażnić...
Hela, jak się dowiedziałam, nie jest siostrzenicą moją, ale dzieckiem rodziców niewiadomych... urodzenie jej właśnie przypada na rok podróży księcia... bo to temu lat dwadzieścia... Wierzaj mi, jenerale — dodała — ja także znam świat i ludzi, taki człowiek, jak książę wojewoda, nie kocha się... ale mścić się może.
Starościna wzdrygnęła się i cicho rzekła:
— Ci, co go znają, straszne o nim rozpowiadają rzeczy...
Jenerał słuchał z uwagą. Powieść ta uderzała w istocie dziwnym zbiegiem okoliczności; w duszy rad był Helę uznać niewinnną, chociaż się jeszcze wahał. Uląkł się wreszcie o los jej, o zasadzki, bo choć sam mężnym był i przed żadnem nie cofnąłby się niebezpieczeństwem, sztylety, trucizna, tajemnice nabawiały go niepokoju i strachu, jak każda rzecz niezbadana a groźna.
— Jest w tem pewne prawdopodobieństwo — rzekł — książę nie wygląda wcale na gacha... ale cóż mógł chcieć od niej?
— Może tylko chciał się z blizka przekonać o podobieństwie — odezwała się starościna.
— Tembardziej potrzeba to rozświecić i koniec przyśpieszyć — zawołał Puzonów — wziąć ją stąd... Mam mieszkanie gotowe, skryte... Zresztą choćby ludzie się dowiedzieć mieli, niewiele dbam o to!
Starościna, starając się go uspokoić, posłała na górę, domagając się jeszcze raz przyjścia Heleny, ale odpowiedziano, że leży chora, a wdowa wypuścić jej na krok nie chce...
Puzonów chodził, myślał i ważył wszystko po raz drugi, roztrząsając zbieg okoliczności... uspokoił się nieco. Bądź co bądź jednak postanowił wyrwać stąd Helenę i skończyć co najprędzej, obawiał się bowiem, aby intryga lub zemsta nie porwały mu ofiary, dla której coraz większą, bo podwójną trudnościami czuł namiętność.
Powtórzywszy starościnie swoją wolę, późno wieczorem po oczekiwaniu próżnem wrócił wreszcie do domu.




XLIV.

Nazajutrz po owym ciepłym dniu kwietniowym słota i wicher zawitały znowu. Mimo to, przestraszona Ksawerowa poszła wcześnie do ogrodu Mniszchów. Nie było tam żywej duszy — śnieg, deszcz, wicher, na przemiany zrywające się, nie dozwalały nawet pomyśleć o przechadzce. Biedna kobieta obawiała się, aby z jej winy złego się co nie stało; posłuszna przebyła kilka godzin, oglądając się, czekając, chodząc, nie spotkawszy nikogo. W południe przeziębła wróciła do domu z obawą i niepokojem.
Nazajutrz jeszcze odbyła drugą taką wycieczkę, powtórzyła ją trzeciego dnia, zawsze napróżno: nikt się już więcej nie pokazał.
Jenerał przez wszystkie te dnie prawie nie wychodził od starościny, czatował, niecierpliwił się, podawszy się za chorego, policyę zdał na innych, sam z zaciętością człowieka, którym owładnęła namiętność, o niczem nie myślał, nie mówił, tylko o Heli. Lękając się ją stracić, gotów był ważyć wszystko, byle raz wyjść z niepewności.
Na trzeci dzień nieustannie wzywana Hela wyszła wieczorem; w salonie znalazła Puzonowa bladego, drżącego od niecierpliwości... Starościna natychmiast, zostawiając ich samych, wysunęła się po cichu.




Niewyrażona obawa napełniła serce biednej wdowy, gdy Hela, która była wyszła tylko na chwilę i natychmiast miała powrócić na górę, zabawiła godzinę, dwie, cztery... Zbliżała się północ, Heli nie było...
Ksawerowa chodziła, płacząc po pokoju, łamiąc ręce, przyklękając do modlitwy. Julka w gorączce, niespokojna, siedząc na łóżeczku, wyciągała dłonie wychudłe, wołała Heli, domagała się jej, zrywała za każdym szelestem.
Można sobie wystawić trwogę i rozpacz ich, a zwłaszcza matki, przypominającej schadzkę w ogrodzie Mniszchów i groźby nieznajomego. Nie wątpiła na chwilę nieszczęśliwa kobieta, że, korzystając z pierwszej sposobności, porwano ją... może zabito, lub uprowadzono gdzieś, skąd już nigdy wrócić nie będzie mogła.
Cała ta noc oczekiwania i coraz słabnącej nadziei spłynęła we łzach... Ksawerowa, uśpiwszy Julkę nierychło, sama została na czatach, przysłuchując się, biegając do okien, na schody, zwodząc się najmniejszym szmerem.
Dzień nadszedł, rozesłano na zwiady, poruszył się dom cały, gospodarz, gospodyni, która bardzo kochała Helę, sąsiedzi... Starościna wybiegła razem z innymi, upewniając pana Paprońskiego, że Hela wyszła od niej oddawszy robotę, przed dziewiątą, i że natychmiast powrocić miała na górę... Nie pojmowała kobiecina niewinna, co się z tą nieszczęśliwą stać mogło...
Podejrzenia o jakiemś gwałtownem porwaniu Heleny nabrały jeszcze większego prawdopodobieństwa w oczach Ksawerowej, gdy nazajutrz rano, wróciwszy po wycieczce do domu do mieszkania swego, znalazła na komodzie w pierwszym pokoju stojące — opieczętowane pudełko pod swoim adresem.
Porwała je, sądząc, że może dowie się coś z niego o losie Heleny... Napis na wierzchu był widocznie ręką, utaić się usiłującą, nakreślony nieforemnie; ale wewnątrz nic nie było prócz paruset czerwonych złotych, grubo obwiniętych w bibułę.
Ujrzawszy to, Ksawerowa, dobita, padła napół martwa... na ziemię; nie mogła już wątpić, iż więcej poczciwego dziewczęcia nie zobaczy.
Gdy ją ocucono, dla dwojga chorych posłać trzeba było po lekarza, gdyż i Julki gorączka się wzmagała... a bolesny jęk jej wołał nieustannie Heleny.
Napróżno śledzono i badano, kto mógł tu przynieść i postawić owo pudełko: nie widziano nikogo obcego w domu, sługa zaklinała się, że nikt nie wchodził. Słyszano tylko otwierające się drzwi, szelest, a potem szybki stuk jakby kogoś spadającego ze schodów. Stało się to podczas nieobecności Ksawerowej, gdy wybiegła rozpytywać w domu, czy kto nie widział wychodzącej Heli. Oprócz powozu, który odjechał z wieczora od starościny do miasta, zdawało się, że ani ona, ani nikt nie przekroczył bramy. Stróż się zaklinał, że jej wcale wczoraj w bramie nie spostrzegł.




XLV.

Ostatnie wypadki zaszły w wigilię kwietniej niedzieli 1794 r. W stolicy nie mogły one wielkiego uczynić wrażenia. Zniknięcie przypadkowe jednej biednej sieroty mogłoż dziwić lub mieć rozgłos, gdy przy Miodowej ulicy, pod mieszkaniem Igelströma, jęczało tylu więźniów, o których losie nikt nie wiedział!
Wzburzenie umysłów rosło z każdym dniem... ale pojedyńczych męczenników cierpienia nie obchodziły nikogo, bo na myśli było... wyzwolenie kraju.
Rozsiewana trwoga zwiększała się, rosła, jak olbrzymieje każda wieść w ustach tłumu.
Wojsk resztę, którą jeszcze rozpuszczać kazano z rozkazu ambasady, tulił każdy jako mógł, bo żołnierz niechętnie opuszczał szeregi, a rozdrażnione mieszczaństwo chwytało abszytowanych i przechowywało jako czeladź do lepszego czasu. Głuche wieści od Krakowa mówiły o przybyciu Kościuszki, o ogłoszeniu narodowego powstania, o odniesionych zwycięstwach. Śledzono pilnie tych, co je roznosić śmieli... co imię Madalińskiego lub Kościuszki wymówili przypadkiem nawet... w rozmowie...
Dość było spojrzeć na twarze ludu, na postawę wojska, na chmurne oblicza mieszczan i czeladzi, aby przeczuć, że chwila wybuchu się zbliża.
Igelström groził, gniewał się, niepokoił doniesieniami, ostrzegał magistrat, łajał pochwyconych a podejrzanych o spiski... ale po chwili ułagadzał się... miarkował, pochlebiał i sądził, że tą kombinacyą teroryzmu i dobroci ująć i rozbroić potrafi. Baczniejszych jednak oczu ujść nie mogły schadzki liczne po koszarach, w domach prywatnych... na Dunaju... i pewne uśmiechy młodzieży, jakby tylko wyczekującej rozkazu...
Pierwsze dnie Wielkiego tygodnia spłynęły na pozór w niezakłóconym niczem spokoju. Napływ wielki ludu w ulicach przypisywać było można nabożeństwu, które w tych dniach skupiało zawsze tłumy po kościołach. Nie łudzili się wszakże Rosyanie, czuli, że jakieś niebezpieczeństwo grozić im może, warty podwojone były wszędzie... pilność wielka... ale najbystrzejsze oko obcego w głąb tego społeczeństwa zstąpić nie mogło, ani z powierzchowni jego uczuć wyczytać. Igelström sypiał nierozebrany, działa stały powytaczane u odwachów, szpiegi się kręciły, łapały ogony plotek urwane... choć z nich dowiedzieć się tylko było można, że coś istniało. Gdzie i co? żaden Rosyanin nie zgadywał.
Gdy pomimo obaw tych do środy w nocy spokojnie było i cicho, a najmniejsza oznaka przygotowań groźnych pochwycić się nie dała, myślał ambasador, że wzburzone umysły powoli same odzyskują równowagę. Rachowano na polską lekkomyślność... śmiano się już nawet po cichu z raportów niedorzecznych.
Igelström opowiadał w zamku, jak kazał do siebie wezwać pewnego majstra szewskiego, jak go zbeształ za to, że śmiał się znajdować na jakiejś tajemnej naradzie osób podejrzanych... a potem się okazało, że niewinny, poczciwy mieszczanin, umyślnie to był uczynił tylko, aby natychmiast zdać raport jenerałowi! Dodawał Igelström, że go potem likierem upoił, załagodził i całkiem dla siebie pozyskał.
— Z nimi to tylko trzeba umieć sobie postąpić! — mówił z uśmiechem przed hetmanem Ożarowskim. — Wy, panowie, tego taktu nie macie.
Było to we środę wieczorem.
We czwartek nad ranem spało jeszcze miasto, gdy głuche zdala gdzieś ozwały się działa... jakby na sygnał trwogi... w ulicach ruch powstał niezrozumiały... niby ludzi, co nie śpiąc tylko na apel czekali. Potem z wieży jednej odezwał się złowrogi dzwon pożarny i chórem wielkim odpowiedziały mu wszystkie dzwony stolicy... Mieszkańcy nieświadomi przebudzili się pod wrażeniem trwogi i rozpuszczonych wieści. Myślano, że Rosyanie rzucić się mają na miasto, barykadowano bramy; kobiety i dzieci zbiegały do piwnic, kryły się w lochach, tuliły na strychach... Nikt nie śmiał wynijść, tylko ciekawsi włazili na dachy i kominy, by coś zobaczyć.
Dzień nadchodzący śmiertelną po ulicach oświecił walkę. Strzały i wrzawa rosły co chwila. Reszty wojsk, tłumy organizowane mieszczan zbrojnych, lud wreszcie bezbronny biegł z krzykiem na odwachy, na warty, gdziekolwiek stali Rosyanie. Ciżba ściśnięta otaczała już z krzykami groźby kwaterę Igelströma przy Miodowej ulicy... zaciągnięto działa... dach kościoła Kapucynów pokrywał się zbrojnymi w muszkiety ochotnikami, którzy czatowali na okna ambasady... zaledwie mignęła w nich twarz ludzka, dziesięć kul rozbijało szyby.
Jęk dzwonów, huk dział, ryk tłumów rozjadłych, jak szum wzburzonego morza, zlane w jeden chór, rozlegały się w powietrzu. Od zamku, w którym król sam jeden opuszczony pozostał, do odległych przedmieść, na których stały oddziały wojsk przy okopach, mając odpierać napaść pruską, cała Warszawa pokryta była mrowiem walczących... Zaledwie gdzie jeszcze ucichł bój, usławszy trupami bruki, tłumy przenosiły się dalej.
Widok miasta był przerażający. Stało ono cmentarzem i pustkowiem milczącem gdzieniegdzie — wrzało walką zażartą obok... Garstkami, hufcami ściśniętymi tłumy przelatywały z jednego miejsca na drugie, parte siłą i zapałem tem większym, że długo powstrzymywanym. Ponad płynącymi tłumami górą unosiła się pieśń pobożna, okrzyki zwycięstwa... Cechy poformowane w oddziały, młodzież z pochwyconą w arsenale bronią, rzeźnicy z toporami oblegali zatarasowane domostwa i kościoły...
Wśród tego głuchego wrzenia kiedy niekiedy głośniejszy wybuch, tysiąc głosów i łoskot padającej budowli oznajmował w jednem miejscu ukończoną walkę.
Sklepy były pozamykane, kościoły zaparte, gdzieniegdzie wyrywano bruki, aby przeprowadzenia dział nie dopuścić. Konni posłańcy przesuwali się, jak cienie, i znikali. Z okien i dachów na uciekających w rozsypce sypały się kule i kamienie.
Ku wieczorowi już wątpić nie było można, iż stolica oswobodzona została. Okrzyki ludu, weselsze twarze, wreszcie cichnąca coraz bitwa uliczna... oznajmowały zwycięstwo. O zmroku porozpalano ogniska, lud z bronią je otaczał... dzwony ustały bić na trwogę, cisza zstąpiła na Warszawę, niekiedy pieśnią tylko przerywana.
U wszystkich figur świętych, przed obrazami i krzyżami zapalano światła, długimi szeregami lud modlił się i śpiewał.
W ratuszu, na zamku i w ulicy Miodowej świeciło z okien... a zastępy ludu, gwardye miejskie, na prędce poformowane, wojsk oddziały na stanowiskach niektórych pozostały.
Reszta okrywała się zmrokiem i kołysała do spoczynku.




Ksawerowa, jak inni, zbudzona wystrzałami nad rankiem, spędziła dzień cały u łóżka dziecięcia na modlitwie. Bojaźń o los jego, żal jeszcze świeży po utraconej drugiej córce, przestrach, niepewność — znużyły ją i osłabiły do ostatka. Julka zrywała się co chwila, a pocałunki i pieszczoty ledwie ją uspokoić mogły... Przez sen, zbudzona, ciągle płacząc, wołała Heli. Wołało ją i drugie serce napróżno.
Z większą jeszcze trwogą przebudziła się starościna, która do wczoraj utrzymywała, że „ta hałastra“ nie odważy się targnąć na wojsko Imperatorowej Jejmości. Strzał działowy wyrwał ją z pościeli wybladłą, przelękłą, ale z nadzieją jeszcze, że zwycięstwo zostanie przy tych dobrych Rosyanach, którzy o przyjaciołach wiernych nie zapomną przecie. Okrywszy się ledwie, pobiegła do okien, przebiegała od jednego do drugiego, stając wryta, blada... gdyż z trwania walki, z jej oznak domyślała się zaciętości. Koniec stawał się coraz niepewniejszym. Około południa wpadł do niej Paproński blady, w poszarpanych i obłoconych sukniach, przynosząc wieść, że Rosyanie zostali wszędzie otoczeni i ściśnięci, że reszta ich w rozsypce, a dom ambasadora w oblężeniu i napół kulami strzaskany.
Starościna, słysząc to, padła na krzesło i rzewnie zaczęła płakać.
Cóż się tam stać mogło z Puzonowem? z jej opiekunami, a potem co się stanie z nią samą?
Dzień cały nie jedząc, w nocy nie śpiąc, spędziła na chodzeniu od okna do okna, przewidując napad na dom, okładając się kosztownościami, które ocalić chciała.




XLVI.

W piątek o brzasku nikt oka jeszcze nie zmrużył w mieście prócz dzieci w kolebkach. Betina, wycieńczona czuwaniem i trwogą, leżała na fotelu, nie wiedząc już co zrobić z sobą, czy uchodzić i dokąd, gdy z cicha zapukano do bramy, a kamyczek rzucony z lekka uderzył w jej szybę.
Porwała się, biegnąc do okna. Mrok ranny nie dawał rozeznać, kto przyszedł. Cień jakiś przyciśniętego do wrót człowieka, za ukazaniem się jej przez szybę otwartą, dał znak naglący, aby go wpuszczono. Trudno było wtajemniczać gospodarza, lub przychodzącemu z nadzieją, z wiadomością, z przestrogą, odmówić drzwi. Betina wbiegła do Paprońskich, domagając się otwarcia furtki dla... brata. Z wielką ostrożnością obejrzawszy, iż przychodzień był jeden, odryglowano drzwi; po cywilnemu przybrany, obwiązany, osłonięty wkradł się niepostrzeżony Puzonów do starościny.
Gdy doszedł wreszcie do salki a drzwi ujrzał zamykające się za sobą, zrzucił płaszcz, który go okrywał. Betina krzyknęła... cały był krwią zbroczony, kule, choć nie śmiertelnie, przeszyły mu kilkakroć ręce, nogi, a jedna ośliznęła się, ryjąc bok cały. Winien był ocalenie słabym nabojom i oddalonym strzałom tylko. Poobwiązywany, zbroczony, drżący, rzucił się na krzesło... sił mu i tchu po utracie krwi brakło.
Betina stała przed nim z załamanemi rękami. Puzonów mówić nie mógł, znać było po nim wzburzenie, gniew, wściekłość nieukołysaną jeszcze... drżał. Podniósł potem pięść zaciśniętą do góry, grożąc ulicy, ale ręka opadła bezsilna.
— Jenerale! jenerale! co się stało? co z wami się dzieje? możeż to być, żebyście tak pochwycić się pozwolili? Co się stało z Igelströmem?
— Przepadło! wszystko przepadło — odezwał się Puzonów słabym głosem — nie słuchali mnie! otóż mają teraz. Ale my się pomścimy! Jenerała musiała uratować księżna, nie wiem, wydobędzie się na wolność... ale inni... leżą już trupami lub w sromotnej niewoli. Co powie Imperatorowa, gdy o tem posłyszy! Co powie Imperatorowa!! — powtarzał ranny. — Co tu począć?
— A cóż myślisz zrobić z sobą? — spytała, drżąc, Betina.
— Ja wszak po to tu przyszedłem, żebym został — rzekł jenerał — nie myślę nawet uciekać z Warszawy i nie mogę... Rany głupstwo... a przecie trzeba, żeby tu ktoś był z nas. Los padł na mnie.
— Ale gdzież ukryć się myślisz? — zapytała znowu Betina, nie tając niepokoju.
— Gdzie? u ciebie! nie rozumiesz! — ponuro zawołał Puzonów.
Starościna załamała ręce.
— Gdzie? tu! u mnie! — krzyknęła — wy, u mnie...
— Cóż? wolałabyś pewnie, ażeby mnie w ulicy zarznięto! — wybuchnął Puzonów gniewnie — ażebyś ty na trochę strachu i nieprzyjemności się nie naraziła! Otóż to ta wasza przyjaźń polska i kobieca... No! ale to darmo... przyszedłem tu i zostanę... a zdradzi mię kto, mam jeszcze kulę, żeby mu życie odebrać i swojego bronić.
Starościna, słysząc to, jak stała, pochyliła się, zsunęła i, płacząc, padła na podłogę.
— Zgubiona jestem! — zawołała — zgubiona!
Od zniknięcia Heli nie widziała ona Puzonowa. Domyślała się, pewna była, że on ją uprowadzić musiał, ale świadkiem sceny tej nie chciała być umyślnie. Dlatego zostawiła ich sam na sam. Teraz nie śmiała już pytać go, co się z nią stało... gdzie ją porzucił...
Obawiała się, aby dawne jej postępowanie nie wydało się, by gospodarz się nie domyślił, sługi nie wygadały, przypadek nie zdradził.
— A! mój jenerale — odezwała się błagająco — com ja ci winna, że mnie chcesz zgubić? Sam zważ, możeszli tu być bezpiecznym; wszyscy wiedzą o naszych stosunkach... każdy domyśli się łatwo, że tu schronić się mogłeś! Ciebie tu znajdą, porwą, a mnie ci nielitościwi... powieszą...
Jenerał uśmiechnął się z pogardą jakąś.
— Nie — rzekł — ci ludzie przecie mają rozum i nie posądzą mnie, bym był tak nieostrożny i chronił się tam, gdzie najłatwiej wyszukanym być mogę. Na tem ja buduję bezpieczeństwo moje. Będą może śledzić po innych kątach... ale nie u ciebie, kędym bywał codziennie.
Zresztą — dodał niecierpliwie — zginę tu, tam, wszystko mi jedno, nie mam siły iść dalej, schronić się nie wiem gdzie... przyszedłem... zostanę...
Usłyszawszy to, starościna, zdjęta na nowo trwogą, pochwyciła go za rękę co prędzej i wciągnęła za sobą do garderóbki pustej od podwórza, gdzie oprócz łóżka służącej i trochy sukien nic nie było. Sama zajęła się natychmiast zatarciem wszelkich śladów przejścia jenerała. Była prawie nieprzytomna ze strachu, który nią miotał.
Nad ranem jeszcze wzmogła się chwilowo wrzawa, powtórzyły strzały i krzyki, jęknęły jeszcze raz dzwony, i znowu wróciła cisza.




XLVII.

Dzień i ten jeszcze u łóżka dziecka, sama jedna, płacząc, spędziła Ksawerowa; czuła się tak w świecie osamotnioną bez swego starszego dziecięcia, które grzebała łzami, powtarzając: nigdy mi ona nie wróci... patrzyła na drobne po Heli pamiątki, na rozrzucone jej suknie, na rozpoczęte roboty, i żal, wzmagając się, serce uciskał. Każdy kątek był jej pełny.
Zmierzchało już, cisza teraz panowała w znużonej stolicy, ani jednego obcego żołnierza nie było już w niej z bronią w ręku. Dom przy Miodowej ulicy leżał w gruzach, spustoszony, zniszczony przez tłumy mściwe. Trupy wałem opasywały go dokoła. Po ulicach, w bramach, przed kościołem na Lesznie stosy napół obnażonych ciał czekały jeszcze pogrzebu... czuć było wyziewy krwi gdzieniegdzie zastygającej w rynsztokach.
Milczenie grobowe, rzadko okrzykiem przerywane, zalegało ulice... ale już zwolna otwierały się wrota, wracało uczucie bezpieczeństwa, a w progu kościołów, w których rzęsistem światłem otoczone ustawiono Groby Pańskie, skupiał się lud z bronią w ręku, od prochu i strzałów czarny, ociekły krwią... tryumfujący. Gdzieniegdzie trup, niesiony na barkach braci, lub ranny, na noszach dźwigany, przesuwał się otoczony ciekawymi, w tryumfie... Zielonemi gałęziami okrywano zwłoki poległych.
Noc nadchodziła, gdy wrota kamienicy przy ulicy Bielańskiej otwarły się powoli, mieszkańcy ogłodzeni szli w mieście szukać chleba, którego od dwóch dni nie pieczono, a więcej jeszcze wieści, których byli zgłodniali, wieści o braciach, krewnych, rodzinie... Dni te zdawały się długie jak wiek, i wiek istotnie przedzielał przeszłość od teraźniejszości. Dawno już stolica nie czuła się tak swobodną, tak szczęśliwą... Zbrojna pięść nie ciężyła na schylonym karku upokorzonych, zgniecionych mieszkańców; oddychano wolno... patrzano weselej. Ksawerowa, nie mogąc ani oddalić się od Julki, ani obejść się bez świeżego lekarstwa i pokarmu dla dziecka, wstała, szukając sposobu, by ją kto zastąpił w wycieczce do miasta. Ciężyło jej to życie, wzdychała zadumana, chodząc nie bardzo przytomnie od łóżka do okien... gdy nagle żywe kroki dały się słyszeć na schodach, drzwi otwarły się z trzaskiem... Ksawerowa krzyknęła...
Nie Helena żywa, ale widmo jej ukazało się na progu. Stała wryta, w podartych i zwalanych sukniach, okrwawiona, z włosem napół rozpuszczonym, z przerażającym, dzikim wyrazem na twarzy; w ręce drżącej trzymała karabin ciężki, który padł z brzękiem na ziemię.
Oczy jej błyskały ogniem, blade usta drgały, nie mogąc wymówić słowa... patrzyła i zdawała się nie widzieć... Podniecona siłą, wpadła tu i, znalazłszy się wobec matki, osłabiona, nagle skłoniła się, pochyliła — upadła. Od dwóch dni oprócz wody nie miała nic w ustach.
Ksawerowa przybiegła do niej z rozwartemi rękami.
— Hela moja! Hela! — zawołała, rzucając się, by ją uścisnąć.
— Matko! nie dotykaj mnie! — rękami wyprężonemi odpychając ją, zawołała, jakby ocucona głosem Helena — nie tykaj mnie, zwalasz się! Zdala ode mnie... nie warta byłam progu tego przestąpić... ani was widzieć więcej, ale mnie serce ciągnęło...
— Cóż się stało z tobą? gdzie byłaś? — spytała Ksawerowa.
— Co mi się stało! — powtórzyła z egzaltacyą rozpaczliwą Helena. — A! dziki zwierz mnie pochwycił i pastwił się nade mną...
Łkanie głos jej stłumiło.
— Dziki zwierz... alem się pomściła na nich!
Chwyciła karabin upadły i uderzyła nim o ziemię.
— Widzicie — zawołała — zabijałam ich... zabiłam, nie wiem wielu... deptałam ich trupy, patrzyłam, jak konali, i śmiałam się. A! czemuż jego... jego nie mogłam schwytać i piersi mu rozedrzeć i zamordować tak, jak on mnie zamordował!
— Kogo? co ty mówisz? tyś obłąkana — krzyknęła Ksawerowa — opamiętaj się! Mój Boże... co się jej stało...
W tej chwili Julka rozbudzona porwała się z łóżeczka i przybiegła do Heli, chcąc ją uściskać... drżące jej rączki już się na szyję rzucały.
Ale i ją odepchnęła z lekka Helena.
— Dziecko moje... — wołała — nie dotykaj mnie... nie jestem już Helą, siostrą twoją, jestem biedną, nieszczęśliwą... zbroczoną... widzisz.... zwalaną, błoto i krew! krew i trupy!
I oczy zakrywszy rękami, płakać zaczęła.
Dziecię, nie rozumiejąc i nie słuchając tych wykrzyków boleści, gwałtownie rzuciło się jej na ramiona... Oczy Heli przymknęły się i twarzą padła na ziemię...
Naówczas dopiero spostrzegła Ksawerowa na odsłonionem prawem jej ramieniu chustę krwawą, którą było zawiązane... przez nią jeszcze sączyła się krew... z rany... i kroplami padała na ziemię... Krzyknęła, wołanie to obudziło sąsiadów, sługi, wszyscy zbiegli się do drzwi i napełnili izdebkę, cisnąc się dokoła omdlałej. Osłabiona wysiłkiem, wzruszeniem... Helena straciła przytomność, niekiedy tylko konwulsyjnie rzucając się, jakby szukała broni... Omdlałą przeniesiono na łóżko.




XLVIII.

Nierychło można było, wśród powszechnego w mieście zamieszania, znaleźć kogoś, coby ranę opatrzył... ale nareszcie znalazł się felczer, i odjąwszy chustkę, przekonano się, że kula, która ją ugodziła, przeszyła tylko ciało, nie strzaskawszy kości... Rozerwała ona to piękne ramię, poszarpała je, ale ośliznęła się o kość, nie wszedłszy głębiej... Wyjęto ją z łatwością.
W całym domu wieść o rannej kobiecie, która wróciła z karabinem, która się biła z Rosyanami, robiła wrażenie nadzwyczajne; gospodarz pobiegł po doktora, mieszczanie przysłali od siebie drugiego, u drzwi potrzeba było straż postawić, aby jej odpocząć dano. Ci, co ją widzieli wczoraj, opowiadali dziwy o waleczności i zapale mężnej bohaterki. Każdy chciał ją oglądać. Sam Kiliński przyszedł na chwilę dowiedzieć się u Paprońskiego o jej ranę.
— Ja ją tam widziałem koło domu Igelströma — mówił do otaczających — to, mospanie, piękna kobieta, jak anioł, a jak szatan zajadła i odważna... to, mospanie, heroina. Więc należy się jej szczególna cześć i staranie od wszystkich, bo to takich przykładów mało...
Zbiegowisko u drzwi trwało ciągle, ledwo Ksawerowa uprosić potrafiła, aby ich w spokoju zostawiono; każdy przynosił, co mógł, chciał być czemś pomocnym, lub choć posłużyć przynajmniej.
Gdy zręczny felczer wobec lekarzy ranę opatrzył i zawiązał, a ludzie znieśli, co tylko było potrzeba, na dole u schodów stanęła straż, aby nie przerywano spoczynku. Uciszyło się nareszcie w domu. Julka uspokojona zasnęła; dwie kobiety zostały same.
Ksawerowa zbliżyła się do niej zwolna.
— Helo moja... powiedz mi teraz wszystko, wszystko! jak matce rodzonej — zaczęła prosić — muszę i powinnam wiedzieć, co się z tobą działo! A wina tych nieszczęść, czuję to, spada na sumienie, na niedołęstwo moje!
— Nie — odpowiedziała Helena — los się spiknął na to, ludzie... ja sama... abym była zgubioną... i zgubioną zostałam, choć niewinną. Znacie tę kobietę, która zajmuje pierwsze piętro? — spytała.
Ksawerowa rzuciła się, chwytając się za głowę.
— Tę kobietę? ty ją znałaś?
— Tak... Znacie starościnę?
— Nie mów! znam ją, niestety! nie mówiłam ci o tem... ta kobieta jest siostrą moją.
Hela porwała się, jak rażona, tą wiadomością.
— Kto? ona? ona siostrą waszą? ona? i wie o tem?
— O! wie — rzekła cicho Ksawerowa — spotkałyśmy się w progu, z oczu jej widziałam, że mnie poznała... ale się nie znamy od lat wielu... to istota... zgubiona...
Po chwili spoczynku Hela rozpoczęła na nowo opowiadanie o swem poznaniu się z nią, o zrobionej tam znajomości z człowiekiem, którego ona zalecała jej i wprowadzała; mówiła, jak ubóstwem zmuszona była szukać zarobku i jak z jej położenia korzystać umiano.
— Ostatniego wieczora — dodała — niecny ten człek czulszym, natarczywszym był, niż kiedy; dostrzegłam między nim a starościną znaki porozumienia się... wychodziła i zostawiała nas samych... Nie czułam wszakże obawy żadnej... chciałam już wyjść, gdy przyniesiono kawę i zmuszono mnie siłą prawie, abym ją wypiła... czułam w niej niemiłą woń jakąś szafranu... nie śmiałam tego powiedzieć... połknęłam, aby się od napoju i od nich uwolnić... ale zaledwie dokończyłam filiżanki, uczułam zawrót w głowie i dziwną jakąś ociężałość w sobie, jakby odrętwienie wewnętrzne... i kamień uciskający mi mózg, głowę, i senność straszną, zamykającą powieki...
Napróżno starałam się walczyć, otrząsnąć z tego, porywałam się z siedzenia, opadając na nie bezsilnie... prosiłam słabnącym głosem o wodę, ale nie wiem, czy już usta moje wyrazy te wymówić zdołały — jakaś potęga niezwalczona odbierała mi władzę i zmysły, w ostatku mgła czarna przesunęła mi się przed oczyma... straciłam zupełnie przytomność...
Co później działo się ze mną... ja nie wiem...
Gdym z bólem głowy okropnym obudziła się ze snu i usiłowała otworzyć oczy, chora... zdrętwiała jeszcze... nie mogłam zrozumieć, ani gdzie jestem, ani co się ze mną stało. Ujrzałam się na kanapie wygodnej, z głową wspartą na poduszkach, obłożona niemi... w nieznanym mi pokoju, wytwornie przyozdobionym... Była noc późna... na stoliku paliła się lampka nocna.
Nie dostrzegłam zrazu nikogo... usiłowałam przestraszona pochwycić się, ale napół byłam jeszcze zdrętwiałą, bezsilna, westchnęłam; krzyk wyrwał się z piersi; naówczas poczułam, że mnie ktoś uchwycił silnie za rękę... wyrwałam ją... w mroku spostrzegłam tego człowieka, który, obejmując mnie, szydersko się uśmiechał.
Poczęłam krzyczeć i wołać ratunku.
— A! nie potrafię opowiedzieć wam tych scen... tych męczarni okropnych, nieludzkich, tego urągowiska, na które zostałam wystawiona... Zbrodnia dała mnie w jego ręce... byłam w jego mocy... mógł zabić mnie... a niktby śladu morderstwa nie odkrył... mogłam wołać i krzyczeć, nikt nie słyszał... u drzwi dzikie zwierzęta krzyk mój pobudzał do śmiechów, byłam w więzieniu — zamknięta.
Grobowych kilka dni przewalczyłam, przepłakałam, szukając sposobu wyrwania się z tej niewoli sromotnej. Okna były zakratowane, wychodziły w pusty, ciemny, jakby więzienny dziedziniec... u drzwi zmieniali się ludzie, wyszydzający rozpacz moją... Było to umyślnie dla mnie przez niego przygotowane schronienie, w którem poprzysiągł mnie trzymać, dopókibym — jak mówił — nie przyszła do opamiętania.
Nie jedząc, nie pijąc nic, bom się obawiała znowu tej upajającej trucizny, która mnie trupem oddawała w jego ręce... wynędzniała gorączką, obłąkana prawie... ale nieprzełamana w oporze przeciw temu dzikiemu zwierzęciu — przetrwałam nie dnie, ale wieki nieopisanej męczarni... z której się on naśmiewał tylko...
Czułam, że szaleję, a chciałam już tylko umrzeć.
Czwartego dnia wpadł wedle zwyczaju, ale gniewny, wściekły, chłodny — grożąc mi... zaledwie przemówił słów kilka i, odwołany natychmiast, odejść musiał... Znalazłszy mnie znękaną i osłabłą, śmiał się i znowu wyszydzał.
Bezskutecznie, nie wiem już jakimi wyrazy, zaprzysięgłam mu, że się głodem umorzę, jeśli mnie nie wypuści.
— Głodem — odparł, wychodząc — nie! zawołam ludzi i wleję ci bulion w gardło, moja panno... Cały ten opór głupi przychodzi za późno — dodał — byłaś, jesteś i będziesz moją...
Było to ostatnie widzenie się nasze.
Zdrzemnięta w nocy, obudziłam się nad ranem, słysząc dalekie strzały i wrzawę i chrzęst broni w dziedzińcu; żołdactwo krzyczało, biegało... wydawano rozkazy wśród powszechnego popłochu... Nie mogłam domyślić się, ani zrozumieć, co się stało, czułam tylko, że jakiś nadzwyczajny wypadek zamieszał codzienny porządek. Uderzono w dzwony, serce mi biło. Zdala od ulicy dolatywały to głosy Rosyan, to wołania naszego ludu... potem znów martwa cisza oczekiwania. Ja sama, zamknięta, zapomniana może, nie wiedziałam, jaki los mnie czeka. Nadzieja wstępowała w serce. Ubrawszy się prędko, dopadłam wreszcie drzwi, myśl mi przyszła, że mogą dom podpalić, a wówczas ja żywcem w nim spłonę. Wstrząsnęłam silnie drzwiami, nikt się nie odzywał w korytarzu... poczułam, że zamek nie był mocny, rozpacz mi sił dodała, a całej mocy porwałam, mocowałam się, kalecząc do krwi, i wreszcie udało mi się oderwać zamek, otworzyć.
Było to już nad wieczorem. Wypadłam na korytarze, nie było w nich nikogo, poczęłam biegnąć zdyszana w stronę, z której mnie dochodziły głosy od ulicy, ale drugie drzwi zabite zaparły drogę.
W tej chwili, kiedym się do nich zbliżyła, garść uciekającego obcego żołdactwa wyparła je, wpadała do domu, mrok już był na dziedzińcu. Przelękli, cisnęli się, tłoczyli, padali, a ostatni z nich miał już wrota te za sobą i za mną zatrzasnąć, gdym, dobywając odwagi i siły, wyskoczyła w podwórze i padłam, tocząc się ze schodków.
W tej chwili wystrzał z ulicy, wymierzony na Rosyan, obsypał mnie gradem kul. Szczęściem, jedna tylko trafiła mię w ramię, alem nie poczuła bólu, podniosłam się, pobiegłam ku swoim z wyciągniętemi ramionami, wołając ratunku.
O kilka kroków w wyłamanej bramie dziedzińca stała garść mieszczan, nabijając broń. Widząc mnie lecącą, przerażoną, okrwawioną, starszy pochwycił za rękę. Wypytywać pinie zaczęto, alem nie miała siły, ni przytomności do odpowiedzi.
— Na wroga! — wołali drudzy — za nami.
Pałając zemstą i ja zaczęłam krzyczeć:
— Na wroga! — a wychwyciwszy karabin z rąk żołnierza, pobiegłam razem z nimi ku drzwiom, nie wiedząc sama, co robię, jak obłąkana.
Pragnęłam się zemścić, byłam w istocie bezprzytomna, w gorączce. Rosyanie zatarasowali się w tym domu, z któregom ja właśnie uciekła... przypadli nasi z siekierami, drzwi rozbijając, ale zaledwie one padły zrąbane, gdy skryci w korytarzu Rosyanie dali ognia do nas. Kilku z mieszczan pochyliło się rannych, dwóch czy trzech zabito na miejscu, ja wpadłam, wystrzeliwszy, na czele ich pierwsza we drzwi.
Kilka trupów zawalało próg.
Szukałam między nimi jego! jego! zbójcy! jemu kulę chciałam wbić w piersi, i patrzeć na konanie złoczyńcy...
— Helo! — przerwała Ksawerowa.
— Matko — odpowiedziała, zrywając się z pościeli — on mnie zbezcześcił, on się z tego chlubił i naśmiewał mi w oczy.
Potem nie wiem już, com robiła... pamiętam tylko, żem szła na czele oddziału... tłum mnie niósł, żołnierze nasi broń mi nabijali... strzelałam... śmiałam się, płakałam... Przebiegłam tak ulice Warszawy i dopiero na Lesznie w kościele, gdyśmy zamkniętych w nim dobyli, gdy święte progi okryły się trupami, opamiętałam się, oprzytomniałam, opuściło mnie męstwo i siła... zaczęłam płakać... przed ołtarzem obalonym uklękłam, prosząc Boga o śmierć... Wszyscy wyszli, a ja zostałam sama z trupami i z sobą... Siedziałam tak, aż dopóki same nogi, bez myśli, nie przywlokły mnie tutaj...




XLIX.

Starościna, która od czasu wtargnięcia do jej mieszkania Puzonowa nie wiedziała, co zrobi z sobą i biegała od okna do okna, wypatrując tylko, azali ją już wieszać nie idą, gdyż o zemście nad zdrajcami głośno po ulicach wołano — o mało nie padła, dobita tym widokiem, ujrzawszy Helenę oszalałą, skrwawioną, wpadającą z karabinem na schody.
Poznała ją pomimo ciemności, gdyż zatrzymała się była chwilę u wrót przed latarnią... i światło padło na piękną jej twarz zbielałą. Jej zemsty obawiała się ona najmocniej; przychodziło jej na myśl, że uwolnioną być może, ale nie widząc dłużej, wyobraziła sobie naostatek, że zamknięta w tym domu, gdzie byli Rosyanie, musiała być zabita, przywalona gruzami... Puzonów o losie jej nic nie wiedział.
Nagle zjawiało się to widmo mściwe. Zaryglowawszy drzwi, starościna pobiegła wystraszona do izdebki Puzonowa.
— Wiesz! wiesz, jenerale, co się stało z Heleną?
— Z tym szatanem — przerwał Puzonów — nie! nie wiem... i niechaj ją tam kaci porwą... strzelano do tego domu, leży w gruzach... a trup pod jego gruzami...
— A! nie! ona jest tu! tu! — krzyknęła starościna — rozumiesz waćpan... tu!
— Gdzie? u ciebie? — spytał Puzonów.
— U matki! ale za chwilę... któż wie! Widziałam ją, jak wbiegała skrwawiona... z karabinem w ręku... pijana...
— Z karabinem? śni ci się? — zapytał jenerał.
— Nie! nie... musiała się bić...
Jenerał pomyślał.
— A no — rzekł — to może być! może być...
— Na Boga! a jeśli ona, spragniona zemsty, tu wpadnie... jeśli wyda mnie... lub oskarży...
— Ha! i to może być — odparł zimno Puzonów — na to ja już nic nie poradzę. Ale mam dwa dobre pistolety — dodał zimno — jeden przeznaczam dla siebie, gdyby mnie chwytać chciano, bo żywcem ująć się im nie dam, drugi, jeżeli pani chcesz, w ostateczności przyłożę do serca lub czoła... To rzecz łatwa... jedna chwila i wszystko skończone.
Starościna na samo wspomnienie śmierci zakryła rękami oczy i uszy.
— Tyś mnie zgubił! — zawołała — jam nieszczęśliwa... oni mnie teraz powieszą, ja stąd uciekać muszę.
— A dokąd? do kogo? — zapytał jenerał — jeżeli masz jaką kryjówkę, bierz-że i mnie z sobą, bo ja bądź co bądź zostać tu muszę...
— Zostać! waćpan nie możesz tu zostać, uchodźmy razem — wołała starościna — przyjaciele wasi ułatwili ucieczkę Igelströmowi, mogą i powinni to uczynić dla ciebie; waćpan weźmiesz mnie z sobą.
— Nie wezmę, bo się stąd nie ruszę, ukryję się — odpowiedział jenerał — ale pozostanę... Takie mam rozkazy! Muszę być tu, w miejscu, choćbym to miał życiem przypłacić! Warszawa nie może pozostać tak, aby tu nikogo z naszych nie było. Imperatorowa przykazała! Ta krwawa, głupia historya nie potrwa. Prusacy są o parę mil, przyjdą posiłki... musimy odzyskać Warszawę. Tymczasem ocaliłem archiwa... ludzie nasi ochłoną i wyjdą z kątów. Ja muszę się widzieć z królem... Słowem, nie wyjadę.
— Ale ona! ona!
— Ona! jeżeli jej idzie o honor — to mi życie oszczędzi — rzekł Puzonów — bo ja jeden wrócić go jej mogę. Zresztą, skąd ma wiedzieć, że tu jestem.
Rozmowa ta i narady trwały długo, a byłyby się przeciągnęły może jeszcze, gdyby, przez otwarte wrota wcisnąwszy się, dwóch jakichś ludzi nie weszło po cichu na schody i nie wparło się prawie gwałtem i przebojem do mieszkania starościny. Sługi napróżno wstrzymać ich usiłowały, na hałas i spór musiała strwożona wybiedz Betina.
Jednym z nich był ten sam wąsaty jegomość, który się nam pokazał w Dobrochowie, gdy u Ksawerowej uparcie się tak dowiadywał o owego podejrzanego człowieka; drugi, mały, chudy, drobny, blady, nieco ułomny, kaszlący, w konfederatce i z wąsami, towarzyszył mu tylko, stojąc w odwodzie. — Obaj byli przy szablach, z pistoletami, a starszy nawet miał jakąś flintę, którą u drzwi postawił.
Na widok tych nieznanych napastników, starościna, półumarła ze strachu, podeszła, kłaniając się pokornie.
— Pani starościna Odrzygalska? wszak tak? — spytał pierwszy, znacząco przymrużając oko.
— Tak... to jest... czasem mnie nazywają, choć w istocie — jąkała się kobieta.
Odprowadziwszy ją na bok, wąsaty spytał po cichu:
— Jest? hę?
— Kto? kto ma być? nikogo niema...
— Waćpani wiesz kto... no! jest?
— Niema u mnie nikogo...
Mężczyzna niecierpliwie ruszył ramionami i z przedpokoju wyprowadził ją do salonu.
— Mówże acani — rzekł — tu o życie jego i o ważne chodzi sprawy, jam przyjaciel... co u dyabła! jest jenerał?
— Jaki jenerał? nie znam żadnego, jam spokojna kobieta! czego chcecie ode mnie?
— Ale on tu jest! to wiem! — zawołał wąsaty niecierpliwie — ja się z nim widzieć muszę! ja niosę dla niego depesze...
Wyjął papier z konfederatki i rożek jego pokazał.
— Słyszysz waćpani?... to nie są żarty! mów prawdę! będzie źle! do trzystu!
— Ja nic nie wiem — coraz bardziej przestraszona, ozwała się starościna.
— Bardzo pięknie, żeś waćpani ostrożna, ale ja należę do... do przyjaciół i sług jenerała, nie jestem żaden warchoł... patrz acani... i pokazał kartkę z pieczątką od Rosyan.
Starościna wahała się jeszcze.
— Tu go niema — rzekła — ale gdybym nawet wiedziała, gdzie jest... toć go zapytać trzeba, czy zechce się z kim widzieć.... Wyjdź waćpan do przedpokoju i daj mi swoje świadectwo...
Wąsaty, milcząc, podał jej kartkę i ustąpił.
W chwilę potem Betina przybiegła, dając mu znać, by szedł za nią, i poprowadziła do Puzonowa. Drugi pozostał w przedpokoju na straży, a że miał pragnienie wielkie, przymówił się o butelkę wódki. Powietrze było wiosenne, wycieńczające.




L.

Puzonów, ujrzawszy w progu wysłańca, podniósł się, stękając, wsparł na łokciu i zbliżyć mu się kazał.
— Cóż to? nie powiesili cię? — zapytał.
— Jeszcze nie — odparł wąsaty — i zdaje się, że nie powieszą chyba, bo krzyczę: Wiwat naród! Równość! Wolność! Niepodległość! Znają już Jakóba Sojkę, jako gorliwego patryotę.
Jenerał uśmiechnął się wzgardliwie.
— Mówże, co tam słychać?
— Źle słychać tymczasem — mówił Sojka, wzdychając — przyjdzie z głodu umierać... pobrali w niewolę naszych przyjaciół najlepszych, niewdzięcznicy... dużo narżnęli, trochę uciekło... trupów stosami... Co nasiekli, to nasiekli!
— Słuchaj, Sojka! oddamy w dziesięcioro! — zawołał Puzonów. — Co z Igelströmem?
— Jak miało być, tak się stało, uszedł w spódnicy księżnej.
— Cało?
— Cało i zdrowo! do Prusaków, bezpieczny — ale teraz chory ze złości.
— A odsiecz pruska?
— Trochę Niemcy byli podeszli, ale artylerya nasza dała ognia, powąchali i cofnęli się.
— Tchórze! — zawołał jenerał — dają im czas się opamiętać! — Chwycił się za głowę. — Oj! będzie, będzie od Imperatorowej wszystkim, i warto... gdyby byli słuchali...
— Kobieta — przerwał sobie po namyśle — powierzyłem ją waszej straży, a wy puściliście! ot! niezdary!
— Myśmy sami ledwie z życiem pouciekali, panie jenerale, to baba z piekła rodem — zawołał Sojka — oderwała zamek zębami, wypadła w dziedziniec, ranna w ramię, oblana krwią... Potem słyszę, wyrwawszy karabin żołnierzowi, cały dzień biła się i mordowała. Całe miasto o tem gada.
Jenerał poruszył się, oczy mu zajaśniały, mruknął tylko do siebie:
— No! odważna! lew-kobieta!
— A gdzie ino była rosyjskich trupów kupa — mówił Sojka — chodziła, przewracała... szukała...
— To mnie pewno! — dodał, śmiejąc się dziko, Puzonów.
— A może być!
— Byłaby mi serce z piersi wydarła — rzekł Puzonów — takie kobiety u was tylko się rodzą.
— Nie, panie jenerale! ja pierwszy raz w życiu widzę podobną! — dokończył Sojka — ale mi trzeba powracać i dać o was znać... więc co każecie?
— Zrozumiej dobrze — rzekł jenerał — trzeba, żebyś tę kartkę małą przesłał Igelströmowi... przekradniesz się na Pragę... tam znajdziesz Moszka Krymca... on z nią pojedzie natychmiast, gdzie będzie potrzeba.
— A jak mię złapią i znajdą ją u mnie? — spytał Sojka.
— Powiesz, żeś ją znalazł na Miodowej ulicy... dość się tam papierów naszych walać musi.
— Dobrze, a jak przeczytają? — dodał Sojka.
— O to się nie lękaj — niech sobie czyta, kto potrafi... Od Moszka Krymca weźmiesz pieniądze i przyniesiesz mi je tutaj. Powiedz, że nie mam grosza przy duszy — idź i powracaj.
Po tej krótkiej rozmowie, Sojka, poprawiwszy ogromną kokardę narodową, zabrawszy znowu flintę, wyszedł z towarzyszem w ulicę i wmieszał się w tłum, wołając, ile razy nadarzyła się sposobność ku temu:
„Równość! Wolność! Niepodległość!“




LI.

Po dniach tryumfu i radości, szły dnie pracy bez spoczynku... wszystko było do zrobienia, do stracenia nie miano chwili. Nadeszła wielka uroczystość chrześcijańska i narodowa razem... miasto oblokło się powagą. Chociaż oczekiwano posiłków, choć nadciągały wojska, choć obiecywano Kościuszkę — lud, który zwyciężył, musiał się mieć na baczności. Straże pilnowały zamku i struchlałego króla, wyglądającego odsieczy, musiały strzedz więzień i czujne mieć oko na powiew zdrady... Czynność nadzwyczajna panowała w mieście, umysły zajęte były tylko ocaleniem kraju... wobec jego sprawy, wszystkie małe, ludzkie, chwilowe troski ginęły.
Ale w domach, z których okien wczoraj jeszcze z pogardą spoglądano na ulicę, w tych pałacach, co się na rozcież otwierały dla duchów z nad Newy — panowała trwoga nie do opisania... Obawiano się tej straszliwej sprawiedliwości ludu, która nie wywodzi sprawy długo, nie rozpoznaje stopnia winy, ale wszystkich wiedzie pod miecz w chwili roznamiętnienia. Jedni wymykali się powoli z miasta, drudzy, nie mogąc już tego uczynić, drżeli na każdy szczęk broni i głośniejszy okrzyk u bramy. Wiedziano o aresztowaniu tych, których głos publiczny napiętnował od dawna — trwoga blada padała na mniej winnych czynem, choć w sumieniu — równie karygodnych. Ci, co stali na rozdrożu między niepoczciwością a cnotą, powoli zwracali się ku niej, żałując milszej drogi kwiecistej, którą porzucić musieli. Osłupienie nie dozwalało jawnie i nagle przejść na stronę zwycięzców, wstyd hamował, choć strach popychał. Spodziewano się wreszcie... może... odwetu Rosyan, rachowano na Prusaków, na Imperatorową, na wszystkie niespodzianki losu... i, drżąc cicho, czekano za zamkniętemi drzwiami jutra.
A w ulicach grzmiały za głośno okrzyki swobody... Stawiano gorączkowo szubienice, lud przewodził. Biada temu grodowi, gdzie ten lud poczciwy, ale namiętny, szlachetny, ale ślepy i jak dziecko wrażliwy, dający uwieść się słowu, omamić uczuciu, zapanuje losem... tam niema przyszłości, bo ten, co pchnął tłumy, powstrzymać ich nie potrafi.
Choć mała, a niegłośna istota, starościna należała do najbardziej zatrwożonych zmianą położenia; pogorszało to je jeszcze, iż jenerał ani chciał, ani myślał innego szukać schronienia, a znalezienie go w tem ukryciu mogło w chwili rozdrażnienia zagrażać zemstą okrutną.
Puzonów dumą swą, obejściem się pogardliwem, wielu na siebie ludzi obraził — wiedziano, że przytomny pierwszemu widzeniu się Igelströma z Kilińskim, do obelg i bezczeszczeń jego dokładał nielitościwe szyderstwa... A Kiliński! Kiliński teraz był wodzem, bożyszczem, panem tego ludu, który królował w stolicy, gdy król zamknięty drżał ze strachu.
Trudno teraz było poznać ową piękną i zawsze wyświeżoną starościnę, zapominającą o wdzięku, o elegancyi, z trwogi i bezsenności wybladłą straszliwie — zsiniałą, zestarzałą, chodzącą jak zwierz zamknięty w klatce, od okna do okna, czatującą, wyglądającą jakiegoś grożącego niebezpieczeństwa, nieokreślonego... przeczuwanego tylko.
Ponad nią, tuż... była ta, którą zdradziła... słyszała jej stąpanie, w uszach brzmiał jej głos i łkanie... widziała ją ukazującą się w progu z tą bronią w ręku, okrwawioną, dyszącą zemstą, wiodącą za sobą tłumy.
Betina modliła się machinalnie... choć usta jej dawno były od modlitwy odwykły, płakała... słaniała się z wycieńczenia i strachu.
Około dziesiątej dnia tego, przestrach, który jej nie opuszczał na chwilę, powiększył się jeszcze i spotęgował do najwyższego stopnia, gdy w progu ujrzała zakwefioną kobietę, wchodzącą bez oznajmienia. Zdawało się jej, że widzi w nieznajomej — przebraną Helenę.
Już krzyknąć miała, składając ręce jak do modlitwy, gdy w tej chwili kobieta podniosła kwef i Betina ujrzała twarz starą, zwiędłą, której rysy dawno jej były znane.
Poznała w tym gościu niespodzianym pannę Babską, przyjaciółkę za dni szczęśliwszych, dziś pobożną i poważną powiernicę księżny wojewodziny.
Odwiedziny te (chociaż bez żadnej przyczyny) przeraziły ją jednak — nie umiała ich sobie wytłómaczyć i dlatego samego się przelękła.
— A! moja dobrodziejko! — zawołała — cóż ty tu robisz! jakim przypadkiem?
— Ale nie żadnym przypadkiem, przychodzę tu umyślnie — odparła Babska, siadając — pozwól mi spocząć... przyszłam zobaczyć, co się z wami dzieje.
— Moja dobra, kochana! widzisz! — odezwała się starościna — patrz! jak ja wyglądam! jak trup! zielona, żółta... sina! ginę i umieram ze strachu... Nie wiem sama, jak tych dni przeżyłam parę. Sto razy zdało mi się, że zginę z samej trwogi... Strzały! trupy! krew... ci ludzie wściekli! ci rzeźnicy z toporami...
— Starościna miałaś przyjaciół w ambasadzie — szepnęła Babska.
— Cicho! na Boga! co pleciesz! Ja! — przerwała starościna — nie miałam, jako żywo, nikogo! nie znałam od dawna żadnego Rosyanina, nie bywał u mnie nikt... nie mówże tego, proszę, bo gotów jeszcze kto podsłuchać.
Babska popatrzyła na nią.
— Nie obawiajcież się znów tak bardzo — rzekła — nikomu z nas się nic nie stało. Rosyan niema ani nogi... w mieście, jak w raju, cicho, spokojnie! Czego się lękać!
Na to starościna potrząsła głową.
— Moja droga starościnko — poczęła przybyła, pomyślawszy nieco — ja tu do was przychodzę po starej, dobrej znajomości dla informacyi.
— Do mnie?
— Tak, moja miła, wszak znacie pewnie wszystkich lokatorów tego domu?
— Tak... z daleka... z blizka nikogo.
— Wszak mieszkała tu, albo i jest dotąd wdowa po urzędniku, Ksawerowa D.?
Starościna zagryzła wargi.
— Nie wiem... podobno... tak... może i jest; ale cóż wy możecie chcieć od niej?
— Ja! nic! Mówiono mi tylko, że jest bardzo biedna... Bo to, widzicie... moja pani i ja, należymy obie do pewnego bractwa, założonego dla ubogich, trudniącego się wyszukiwaniem takich, coby się żebrać wstydzili... a pilno potrzebują pomocy... Obchodzimy tych nieszczęśliwych i, jak możemy, im pomagamy.
Starościna słuchała z pewnem niedowierzaniem.
— Wszakżebym ja — mówiła Babska, wahając się — mogła pójść do nich, zobaczyć się z nią?
— Nie wiem, nie wiem — przerwała starościna — one tu stały wprawdzie... ale ja ich... tak jak nie znałam... nie miałyśmy z sobą żadnych stosunków — więc objaśnić nie potrafię..
— Obarczona podobno rodziną — ciągnęła dalej Babska — bez żadnego sposobu do życia... dwie córki, jedna dorosła, druga mała i chora, słyszę, niebezpiecznie.
— Ale ja nie wiem, nie wiem — przebąknęła starościna, a potem dodała:
— Jabym wam tam iść nie bardzo życzyła.
— A to czemu?
— Starsza córka jakaś szalona, niespełna rozumu... i dziwnie się jakoś prowadzi. Słyszę, w czasie tych dni latała jak waryatka po ulicach z karabinem, wśród czeladzi, rozmamana... jak ostatnia jaka... Zresztą, oni sobie rady dają... są inni ubodzy...
— Co ty mówisz? — przerwała Babska niespokojnie — ta dziewczyna! starsza? latała po ulicach? ale to nie może być!
— O! i bardzo może — zawołała starościna — bo nawet kulą ranna w ramię, to wiem, w całym domu plotek o tem pełno...
I zamilkła.
— A gdzież one mieszkają? — zapytała Babska.
— Tu, na drugiem piętrze, nade mną.
Chciała starościna dopytać się jeszcze, czy Babska pójdzie do Ksawerowej, ale ta zwróciła rozmowę, westchnąwszy, i pożegnawszy się chłodno, pośpiesznie odeszła.




LII.

Wieczorem w Wielką Sobotę, gdy dzwony stolicy biły na Zmartwychwstanie Chrystusa i narodu, a tłumy przeciągały przez ulice oświecone, w domu przy Bielańskiej cisza panowała głęboka.
Na pierwszem piętrze jenerał Puzonów z zaciętemi usty, z brwią namarszczoną leżał, słuchając dzwonów, które mu hasło powstania przypominały, i powtarzał przez zęby: Niedługo tego będzie! niedługo! my zagłuszymy wasze dzwony i radość zamienimy w jęki!!
W salonie starościna to padała zmęczona na kanapę, to się przechadzała gorączkowo, nieszczęśliwe sługi posyłając na wywiady co chwila. Obładowana precyozami, pieniędzmi, papierami, gotową była do ucieczki tylnemi drzwiami, na pierwszy znak trwogi.
Na drugiem piętrze obraz był wcale odmienny.
W ciemnym pokoiku Julka, której chorobę zdawały się pogorszać dni ostatnie, zrywała się w gorączce, to opadała senna i osłabiona... oddech ciężki zwiastował jakby walkę młodości z chorobą... U łóżka jej w nogach klęczała matka z głową opadłą na stopy dziecięcia, a u poduszek z rozpuszczonym włosem, z obłąkanym wzrokiem, z ręką związaną, przypadła Hela, tuląc dziecinę do siebie. Posłano po lekarzy, ale do jednych dobić się nie było podobna, drugich nie było w domu, inni albo się obawiali wychodzić, lub nie mogli opuścić strwożonej rodziny.
Dla matki i siostry widok tego zbolałego dziecięcia, którego cierpienie przedłużało się bez nadziei, bez ratunku, chyba od Boga, był zaprawdę straszliwy. Ale któż zbada wyroki Boże i znaczenie tych ofiar a cierpień, które On zsyła?
Każde słowo Julki krwawiło im serca, bo wstawała, podnosiła się chwilami, wyprężona, z oczyma żarzącemi i mówiła jakby przytomna przez sen, rzeczy niezrozumiałe nad wiek swój i pojęcie... Widziała coś zdala... rozmawiała z duchami, uśmiechała się do mar jakichś... płakała nad sobą i matką... zdawała się patrzeć na świat z góry, od stóp Bożego tronu.
Wśród tej ciszy ruszyła się, spocząwszy, przebudziła, pocałowała Helę, schyliła do głowy matki, oczy jej znowu zajaśniały blaskiem nieziemskim... poczęła mówić. Głos jej był cichy, spokojny a silny.
— Nie płaczcie — rzekła — nie płaczcie! nie ciągnijcie łzami swemi na ziemię... gdy anielskie skrzydła unoszą mnie stąd w obłoki.
O! nie płaczcie! Matusiu moja... pamiętasz — dodała — gdyśmy na wsi były w Dobrochowie, tę Kachnę, co przychodziła czasem do mnie... tę, co to nam tak śliczne bajki opowiadała. Otóż raz, w nocy, gdym spać nie mogła, ona mi mówiła jedną, o matce tak dobrej, jak ty, matusiu, której był Bóg wziął córkę, a ona po niej płakała... o! całe dnie, noce całe... Aż raz biedna usnęła znużona i we śnie ujrzała cały zastęp duszyczek, które leciały uśmiechnięte do nieba jasnego... A szły tak lekko... tak śpieszno, tak pilno! Patrzała i oczy jej pomiędzy niemi straconej córki szukały. Aż widzi, idzie Maryś, idzie, ale powoli, ciężko, ledwie nie pada, bo niesie w ręku dzban pełen łez matczynych, który jej cięży i opóźnia drogę.
Coraz ciszej mówiąc, skończyła Julka i matkę pocałowała w czoło, Helę w twarz, dodając:
— Nie płaczcie, proszę... Czyż tak dobre to życie, kiedy jest inny, lepszy świat... Choćbym tam poszła przed wami, czyż się wszyscy nie spotkamy?
A po chwilce dodała cicho, szepcząc do ucha Heli:
— Teraz ja zasnę... ty czuwaj... bo do ciebie idą goście! idą! idą...
I zmęczona położyła główkę na poduszce, zamknęła oczy... Hela usta zwilżyła wodą. Julka zdawała się usypiać z uśmiechem.
Była już późna godzina, jedna świeca paliła się w pierwszej izdebce... zapukano do drzwi... otwarły się cicho i w progu ukazała się wysoka postać czarna, z twarzą zakwefioną.
Za tą pierwszą szła druga kobieta... podobnież ubrana, mniejszego wzrostu. Stanęły w progu, jakby wahając się, czy wnijść mają, Helena pod wrażeniem przepowiedni Julki wyszła.
Na widok jej pierwsza kobieta pod zasłoną zadrżała... podstąpiła krok żywo i cofnęła się, wstrzymując.
— Pani ta — odezwała się towarzyszka pierwszej — chciałaby parę słów pomówić z panią Ksawerową.
Ksawerowa, widząc Julkę uśpioną, usłyszawszy szmer w pokoju, wstała i ukazała się na progu. Hela ustąpiła na bok, ale wzrok jej wlepiony był w twarz poważnej niewiasty.
Zdziwione, obie czekały, co te późne odwiedziny znaczyć mają. Przybyłe kobiety nie podnosiły czarnych kwefów. Starsza wreszcie, z widocznem wzruszeniem postąpiła ku wdowie.
— Pani moja — rzekła nieśmiało, oglądając się trwożliwie — jestem jedną z kilku osób... ze stowarzyszenia, które szuka biednych, opuszczonych sierót i wdów, aby im przynieść pomoc i słowo pociechy. Słyszałyśmy o nieszczęściach waszych — przybywam w nadziei, że wam w czemś użyteczną być potrafię...
Domawiając tych wyrazów, kobieta obejrzała się i, chwyciwszy krzesło, które jej towarzyszka podała, upadła na nie, napół omdlała. Hela podbiegła ku niej, potem po wodę, którą jej przyniosła. Nieznajoma, biorąc szklankę, ścisnęła jej rękę w drżącej dłoni, zatrzymała długo ze wzruszeniem i, uchyliwszy zasłonę, zbliżyła usta blade do szklanki... Ale w tejże chwili krzyknęła i omdlała zupełnie.
Przerazili się wszyscy, najbardziej jednak towarzyszka, która dobyła flakon z zapachami, aby ją co najprędzej ocucić... otoczyły ją wszystkie, podniesiono spadłą zasłonę.
Hela ujrzała zdziwiona piękną, szlachetnych rysów twarz, trupią prawie bladością okrytą, ale z uśmiechem błogim na ustach.
Powieki jej wkrótce podniosły się, i łagodny wzrok spoczął na Heli... z upragnieniem, z ciekawością jakąś pożerającą. Łzy płynęły z oczu, drżała... Trwało to chwilę, milczeli wszyscy, dopiero cichy szept towarzyszki oprzytomnił omdlałą. Podniosła się zwolna i cicho zaczęła przepraszać Ksawerową.
— Daruj mi pani — rzekła — to Wielki tydzień, to post, osłabiona byłam, a chciałam tu przyjść koniecznie. Przyjm pani małą pomoc ode mnie, a wierz mi, klnę się na Boga, który dziś zmartwychwstał, że to ani dar, ani jałmużna — ale spłata części należnego długu.
To rzekłszy słabym głosem, włożyła w ręce zdumionej Ksawerowej woreczek i, spojrzawszy na Helę, dodała ciszej:

— Proszę was o to jedno, żebyście o mojej u was bytności nie wspominały nikomu. Bractwo nasze w cicho
Do kolan jej przypadła.
ści obowiązki swe spełnia... i pozwólcie mi jeszcze... niech córkę waszą ucałuję.

Wyciągnęła ręce ku Heli, która z jakiemś wzruszeniem do kolan jej przypadła, podniosła ją i, objąwszy czule, całując, zaszła się od płaczu i jęku. Towarzyszka, trochę przelękła, musiała ją oderwać gwałtem z tego uścisku i spiesznie pociągnęła z sobą. Wyszły — a po oddaleniu się ich Hela i Ksawerowa długo zdziwione stały i nieme... jakby pod wrażeniem cudu jakiegoś, którego sobie wytłómaczyć nie umiały. Wreszcie wdowa oprzytomniała, otrząsła się i zawołała:
— Helo... to była matka twoja!...




LIII.

Gdy z bramy domu przy ulicy Bielańskiej wychodziły dwie nieznajome kobiety, z których przytomniejsza i silniejsza słabszą i wzruszoną towarzyszkę podtrzymywać musiała — z przeciwka, od wgłębienia w murze, oderwał się jakby cień. Był to mężczyzna słusznego wzrostu, obwinięty płaszczem czarnym, w kapeluszu na oczy nasuniętym. Zdala popatrzył bacznie na kobiety, śledził je czas jakiś oczyma, poczem ostrożnie i powoli, tuląc się do murów, znikł między domami. Dwie nieznajome przesunęły się, nie spostrzegłszy, że były śledzone, do kościoła księży Kapucynów.
Ulica Miodowa przedstawiała jeszcze dziwny widok, przypominający niedawno ubiegłe wypadki; kościół stał otwarty, oświetlony wewnątrz rzęsisto, śpiewy zwycięskie rozlegały się pod sklepieniami. — Chrystus zmartwychwstał... Bóg sprawiedliwości — obrońca uciśnionych... co skruszył kajdany niewoli. Tuż obok, o kilka kroków naprzeciw, z gruzów pałacu, który niedawno zamieszkiwał Igelström, wyciągano trupy, oczyszczano z ruin ulicę. Na przyległych murach widne jeszcze były blizny od kul, czarne plamy od ognia i krwawe dłonie rannych, co, padając, ścian się chwytali. Pospólstwo, cisnące się do kościoła, krążyło około tego gniazda, warcząc... wiatr roznosił szczątki nadpalonych papierów jakichś... Rozłożone ognisko, przy którem stała straż, oświecało tę scenę.
W czarnych otworach okien zrujnowanego domu, porozdzieranych wystrzałami, gdzieniegdzie kołysała się reszta ramy ze szczękiem szkła i szmat podartej firanki. Żywej teraz duszy nie było w tym pałacu, który niedawno panował Warszawie i posyłał na zamek królowi rozkazy.
Kobiety, spojrzawszy ledwie na świeżą ruinę, wcisnęły się do kościoła, wmieszały się w tłum i znikły w nim.




W kilka godzin potem, po rezurekcyi, gdy wszyscy wrócili z kościołów, w pałacu księcia wojewody wszystko usypiało, bramy były pozamykane, w oknach nie widać światła, służba odeszła do suteren. W podwórzu tylko wartownicy i stróże przechadzali się, gwarząc o wczorajszych wypadkach.
Wtem ze skrzydła prawego, które zajmował książę wojewoda, przesunęło się światło przez cały szereg komnat, których okna czarne na dziedziniec wychodziły, i znikło w przeciwnym końcu, zajmowanym przez ks. wojewodzinę.
Księżna modliła się jeszcze przy klęczniku... gdy lekko zapukano do drzwi sypialni... Odwróciła głowę przelękła, gdyż o tej godzinie niezwykłej wojewoda nie przychodził nigdy... a on tylko mógł się tak oznajmić... W istocie książę wojewoda w czarnej sukni, z lampką w ręku, pokazał się na progu.
Nic nie mówiąc, światło postawił na stoliku.
— Przepraszam za spóźnione odwiedziny — rzekł — ale mam do pomówienia z waszą książęcą mością.
— Wprzódy z Bogiem — odparła kobieta śmiało — skończę modlitwę.
Książę skłonił głowę, stał i czekał.




LIV.

Po chwilce księżna, uderzywszy się w piersi, wstała z klęcznika i poważnie a spokojnie postąpiła ku środkowi pokoju.
— Słucham waszej książęcej mości.
— Mościa księżno — rzekł wojewoda, brew marszcząc — proszę usiąść, dłużej z sobą pomówić będziemy musieli, rozmowa mogłaby (zwłaszcza po trudach dnia dzisiejszego) zbytecznie w. ks. mość znużyć.
Księżna, milcząc, usiadła w krześle.
— Jest temu lat blizko trzydzieści — począł wojewoda — gdym miał... szczęście w. ks. mość poślubić... Spłynęły one w pokoju... na pozór... w tem, co ludzie nazywają niezakłóconą pomyślnością... ale dla mnie, wyznam... były to długie trzydzieści lat męczarni.
— Mości książę — przerwała kobieta, podnosząc oczy zapłakane — i jabym może mogła o tem powiedzieć.
— Bardzo być może — ciągnął dalej wojewoda — znałem czasy i obyczaje, gdym się żenił. Ostatni z rodu, złamawszy niepotrzebnie uczynione Bogu śluby, musiałem się żenić, aby moje imię nie zgasło, zapomniawszy, że nie jest w mocy człowieka zachować, co los naznaczył na zgubę!... Nie szukałem żony ani na dworze, ani po pałacach, wziąłem was z ubogiego dworka, abyś była godną małżonką i nosiła niepokalanem imię wielkie, które jej dałem.
— Czy masz mi wasza książęca mość co do wyrzucenia? — spytała księżna.
— Ja? nie — ale sumienie wasze?
— Z sumienia i ja i wy, mości książę, zdamy rachunek przed Bogiem...
— Tak... a z niesławy — przerwał książę — a ze sromoty jawnej, przed ludźmi...
— Z niesławy? ze sromoty? — powtórzyła kobieta...
— Tak, nie omyliłem się — mówił dalej wojewoda — z niesławy! powtarzam. — Wszakże milczałem do dziś dnia... ale wiedziałem i wiem... wszystko... Wiem, że zostałem zdradzony, że występna miłość silniejsza była nad surową czujność moją. Jakkolwiek zręcznie starałaś się pani ukryć światu swoją i moją hańbę — byli ludzie, co o niej wiedzieli... do tych ja się też liczę. Temu, co mi wydarł wiarę w jej serce, sławę, spokój — ja wydarłem życie. Ukarałem go tak, jakby go ukarał sąd, gdyby hańbę przed trybunał wlec można. Tego się pani musiałaś dawno domyślać, żem ja, nie kto inny, był wykonawcą wyroku... Tak... Swoboda padł pod moim sztyletem. Ten sztylet, o którym tyle mówiono, pani jedna go poznać mogłaś, boś go dawniej znała... Znalazłem zdrajcę samym... było to w nocy... powtarzał pewnie tę pieśń, którą serce waszej ks. mości pozyskał... nie bronił mi się, nastawił sam piersi... żal mi nawet było tego biedaka... alem musiał dopełnić wymiaru sprawiedliwości... szło o sławę imienia... Żyjąc, byłby dla mnie i dla was wieczną groźbą... Zniszczyłem wszystko, co mogłem... jednego dziecięcia życie ocalało... Wiedziałem, że ono zostało ukryte, nie mogłem dośledzić, gdzie je doktór L... oddał na wychowanie.
Dziękuję waszej ks. mości, żeś mnie sama naprowadziła na drogę, a raczej mściwy Bóg, który na twarzy tego dziecięcia napisał niezmazane świadectwo jego pochodzenia.
Księżna zerwała się na te słowa z siedzenia, blada, drżąca, ale ze lwią odwagą w oczach błyszczących. Drżała raczej z gniewu, niż z obawy.
— Zabójco! — zawołała gwałtownie — jeżeli włos spadnie z głowy tego dziecka niewinnego, ród twój i ciebie okryję sromotą, dowiodę twej zbrodni, świadczyć pójdę przeciw tobie... zginiesz, jak on!
Książę na ten wybuch, niewzruszony uśmiechnął się zimno.
— W mojej mocy jest — rzekł — do takiego szaleństwa was nie dopuścić... mam tysiąc sposobów zamknąć wam usta na wieki, nim pierwsze wyrzekną słowo.
Księżna z krzykiem rzuciła się ku drzwiom przeciwnym, wojewoda wstrzymał ją, chwytając silnie za rękę i gwałtem posadził w krześle.
— Gróźb się nie boję — rzekł — jesteś w moich rękach, a że skrupułów nie mam, gdzie idzie o sławę rodu — dowiodłem.
— Dziecko moje! córko moja! — szlochała matka zrozpaczona, klękając przed wojewodą. — Czego chcesz ode mnie? abym umarła? Weź życie, weź... zatrułeś mi je całe... Ocal tylko tę niewinną istotę... Jam grzeszna, jam występna... niech się nade mną spełni sprawiedliwość.
Wojewoda stał, patrząc niemy, coś, jak łza, błyskało w jego oku szklistem, spoglądał długo, potem, myśląc, przeszedł po pokoju... ręce załamał.
— Kobieto! — zawołał, stając przed nią, głosem ponurym — tyś mnie zrobiła zabójcą! tyś spokojne życie moje zmieniła na długą męczarnię... tak.... ale i ty nie jesteś winna! Jam winien, żem złamał śluby, Bóg się pomścił. Ciężyło coś na tym rodzie, który we mnie ostatnim miał zagasnąć. Małżeństwo było świętokradzkiem. Winnaś i niewinna, jam występny i szalony... Pocom cię brał płaczącą, wiedząc, że serca mieć nie będę — zamknąłem cię, stałaś się ofiarą, a ja katem. Ale trzeba dopić kielich do dna, nie mogę pozwolić, aby na mnie ostatnim to imię okryło się plamą... dość, że je całun okryje... nie pozwolę, ażeby ludzie wskazywali palcem to dziecię i mówili, urągając po cichu: to dziecko wiarołomnej kobiety — i dodali może: a mąż był zabójcą.
Roześmiał się dziko.
— Nie! ona żyć nie powinna.
— Ona żyć będzie! — zawołała księżna. — Plama! ta plama na mnie! ja ją zmyję pokutą, łzami, śmiercią, jeżeli potrzeba... ale dziecię moje... ono żyć będzie.
Wojewoda stał, patrzał, słuchał.
— Już jeden ten cień zbroczony chodzi za mną... — rzekł po chwili — widzę go... czuję... śni mi się, gdy bezbronnemu w obnażone piersi wbiłem sztylet... z tą raną krwawą, uśmiechający się, chodzi za mną, prosząc przebaczenia... tyle lat... stoi nad łożem mojem, z piersią, po której struga krwi płynie. Nie! — nie chcę starej dłoni znów broczyć krwią... jeszcze krwią... dosyć... Ale nie zniosę, by mi hańbą plwano w oczy... by posądzenie nawet padło na tę, która nosi imię moje.
Przebłagałaś mnie, niech żyje... mam litość nad występnem macierzyństwem twojem... lecz więcej jej widzieć nie będziesz.
Nie chcę się mścić, chciałbym módz ci przebaczyć... Możesz jej okupić życie.
— Czem? mów! — zawołała wojewodzina.
Książę wziął krucyfiks ze stolika.
— Przysiąż mi na rany Tego, który dziś zmartwychwstał, że więcej widzieć jej starać się nie będziesz... że jej nie zobaczysz...
Wojewodzina szybko pochwyciła krzyż.
— Przysięgam ci — zawołała — przysięgam, że szukać jej, że starać się o to nie będę, dotrzymam przysięgi, lecz jeśli los...
— Przysięgaj! — rzekł wojewoda...
Księżna drżące ręce wyciągnęła na krzyżu i cichym głosem zawołała:
— Przysięgam!
Wojewoda krucyfiks postawił, nie mówiąc słowa, ujął lampę, pochylił głowę i wyszedł z pokoju.
A smuga światła znowu się przesunęła z lewego skrzydła pałacu i znikła w oknach na prawo.
— Coś chodzi po tych pustych izbach! — mówili wartownicy w podwórzu — boć wszyscy ludzie śpią.
— W tych ich pałacach — dodał drugi, starszy — zawsze coś straszy... i dziwy się dzieją...
Wszyscy przeżegnali się z obawą i zamilkli.




LV.

Po wyjściu nieznajomej kobiety Hela, której wzruszenie słowa wyrzec nie dozwalało, uklękła się modlić. Ona i Ksawerowa płakały. Tajemnicze te odwiedziny, czułość dla Heleny tej, w której się domyślały matki, zniknięcie bez śladu i opowiedzenia o sobie... zaniepokoiły je biedne... Wypadek ten przynosił nieco pociechy, ale nic w przyszłości nie rozjaśniał, ciemności, jak przedtem, pokrywały los sieroty. Ksawerowa znalazła w pozostawionym woreczku znaczniejszą pomoc, niżeli spodziewać się mogła. Zapewniała ona jeżeli nie byt Helenie, to na długo przynajmniej utrzymanie się bez zbytniej troski o niedostatek.
Mówiąc o tem, Ksawerowa przyznała się dopiero po raz pierwszy Helenie, że po jej porwaniu podrzucone zostały pieniądze, których ona tknąć nie śmiała... Z chwili, w której się tajemniczo znalazły z owem pudełkiem w mieszkaniu, wnosić było można, iż przysłane zostały przez jenerała Puzonowa, który niecny swój czyn chciał brutalnie, pieniędzmi wynagrodzić. Nie można było tknąć tego ohydnego podarku. Ksawerowa wiedziała teraz o niecnej roli, jaką jej siostra odegrała w tej sprawie, tem występniejszą będąc, że w początku Helenę uważała za siostrzenicę. Umówiły się więc natychmiast, aby jenerała datek przez starościnę, lub za jej pośrednictwem zwrócić mu.
Ksawerową kosztowało wiele zebranie się na krok stanowczy, na widzenie się z tą siostrą, ale piekły ją pieniądze, chciała się od nich uwolnić co najrychlej i postanowiła pójść sama, a jeśli nie potrafi zwrócić Rosyaninowi, oddać je ubogim lub ojczyźnie.
Każdy, przybywający teraz do Betiny, zastawał ją z pewnością w salonie, nie opuszczała go bowiem przez dzień cały, stojąc na czatach i mrąc z obawy o siebie. Każde otwarcie drzwi nabawiało ją śmiertelnego strachu. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobiło ukazanie się siostry: starościna pobladła, oparła się o krzesło, straciła przytomność i odwagę.
Wdowa weszła śmiało.
— Poznajesz mnie waćpani? — zapytała surowo.
— Tak... pani... przypominam sobie, zdaje mi się — mruczała starościna, usiłując zbadać trwożliwie jej usposobienie.
— Nie potrzebuję ci nawet mówić, z czem przychodzę — odezwała się Ksawerowa — z pogardą, z przekleństwem, na które zasługujesz... Taką, jaką byłaś od młodu, gdyśmy się ciebie wszyscy zaprzeć musieli, pozostałaś do dziś dnia. Nie! stałaś się jeszcze stokroć występniejszą teraz. Młodość i niedoświadczenie mogły być niejaką wymówką, niecne twe postępowanie dzisiejsze jest niegodziwością nieprzebaczoną. Nie masz, nie możesz nic mieć na swoją obronę. Popełniasz złe z nałogu, z zepsucia. Pchnęłaś i mnie w tę przepaść, wyrywając mi dziecię. Com ci zrobiła? powiedz!
— Ale ja... jam niewinna...
— Milcz-że waćpani... żadne słowo i żadna pokuta nie jest cię w stanie oczyścić. Ale Bóg, Bóg jest sprawiedliwy. Niecny twój wspólnik w tym czynie, za który karzą szubienicą i chłostą publiczną, rzucił mi bezczeszczący dar... pieniądze! Myślał, że, jako siostra twoja, podobna jestem do ciebie... Gdzie jest ten człowiek? — mów!
— Ja nie wiem — odparła drżąca Betina — ja nie wiem... ja się klnę.
— Gdybym nie znała ciebie, oddałabym te pieniądze w ręce twoje — mówiła Ksawerowa — ale nie mogę tego uczynić, bobyś mogła zatrzymać je, a plamę zostawić na mnie. Niechże wie, jeśli żyje — i wiedz ty, że dziś jeszcze odniosę je na ratusz, jako ofiarę na potrzeby kraju.
To powiedziawszy, Ksawerowa odwróciła się ze wzgardą i chciała wyjść.
— Siostro! pani siostro! — zawołała starościna — ależ proszęż was... jam niczemu nie winna... to ten człowiek niegodziwy... ten zwierz... od którego obronić jej nie mogłam...
Ksawerowa spojrzała na nią z niewysłowionym wyrazem obrzydzenia i, milcząc, drzwi zatrzasnęła za sobą.
Zaledwie wyszła, zapukano natychmiast, zjawił się Sojką z towarzyszem, domagając się widzenia z jenerałem. Starościna musiała ich wpuścić.
— Chwili niema do stracenia — rzekł przybyły — prowadź mnie pani do niego.
— Zlituj się! co się stało?
— Jeszcze nic, ale może się stać...
Pokazał palcem na gardło.
Starościna krzyknęła, zakrywając oczy, a Sojka pobiegł sam żywo do kryjówki jenerała, do której drogę już znał.
Znalazł go jak zwykle obojętnym, na pozór spokojnym, zadumanym nad papierami, z ołówkiem w ręku.
— Panie jenerale — rzekł Sojka od progu — może to popłoch daremny, ale mi się zdaje, że wpadli na trop wasz, potrzeba się natychmiast przebrać i stąd wynosić... Przetrzęsiono już kilka domów, szukając, mogą tu za chwilę przyjść, niema na co czekać.
Puzonów wstał żywo i usiadł po namyśle.
— Gdzie ja tam będę szukał nowych kryjówek? — rzekł z gniewem. — Cóż mi zrobić mogą? wezmą mnie w niewolę, no to wezmą. Zdrajcą nie jestem, bom Rosyanin i mojej imperatorowej służę. Juścić nie mogą mnie powiesić... a więzienie... zniosę. Pal ich dyabli! Jak złodziej ukrywać się nie chcę, a zostać tu w Warszawie muszę.... dałem znać już, iż tu będę do końca. Z więzienia pilnować ich będę, więc siedzę i zostanę.
Sojka pokiwał głową.
— To dobrze — rzekł — zostaniecie, ale nie tu. Niechno się pan jenerał ubiera.
Puzonów spojrzał i posłuszny począł się żywo przyodziewać, narzucił płaszcz, czapkę głęboko na oczy nasunął.
— Dokądże mnie poprowadzisz? — zapytał.
— Masz do wyboru, panie jenerale, trzy miejsca — odparł Sojka — wszystkie bezpieczniejsze, niż tu... u najzagorzalszych patryotów, bo właśnie tam tylko jest pewność, że szukać nie będą.
— A na zamku? — spytał Puzonów.
Sojka się roześmiał, machając ręką.
— Tamby pana Król Jegomość przyjąć pewno nie mógł i nie chciał... i stamtądby też najprędzej was wyciągnięto. Zamku strzeże gwardya miejska... króla tak obwinęli w pieluszki, że się nie ruszy... pilnują go, by nie drapnął do Petersburga...
— Więc w drogę! — zawołał Puzonów — idźmy, prowadźcie!
— Ja was pod rękę wezmę — dodał Sojka. — Do czapki kokardę przypiąć potrzeba, którą w kieszeni przyniosłem... Gdybyśmy się z kim spotkali, nie odzywaj się WMość... po drodze puścimy fusa, że jesteście czeladnikiem ślusarskim, rannym dnia 18 przy Miodowej, to nas przeprowadzą w tryumfie.
Niecierpliwie zżymał się Puzonów.
— Chodźmy.
Starościna z podziwieniem ujrzała wychodzącego Puzonowa, zabiegła mu drogę.
— A to dokąd?
— W świat — uśmiechnął się jenerał — bywaj jejmość zdrowa! Sądzę, że się za to gniewać nie będziesz, iż mnie zabierają... dopiero wolniej odetchniesz...
Starościna w istocie radości ukryć nie mogła, choć chciała udać smutek.
— Ale dokądże? dokąd?
— Później się waćpani o tem dowiesz — odpowiedział Puzonów — teraz tylko słowo jeszcze... Sojko, przyjacielu, idź precz za drzwi na chwilę, mam do pomówienia z panią i wnet pośpieszę. Minuta czasu.
Zostali sami, jenerał chmurny przeszedł się po pokoju, jakby zbierał myśli, od czego począć.
— To, co waćpani powiem — odezwał się — zadziwi ją, bo ja sam dziwię się, nie poznając w tem siebie... — Wiesz, starościno, rozumiesz ty to... uwierzysz... iż tak jestem głupi, podły, że się w tej kobiecie kocham do szaleństwa.
Ja bez niej żyć nie potrafię.
W początkach sam to brałem lekko, dziś czuję, żem zwyciężony... żal mi, mam zgryzoty... zresztą — kocham się... muszę ją mieć! Ona będzie moją!
— Dajże mi już pokój! Ona cię nienawidzi... ja wiedzieć o tem nie chcę — przerwała starościna — rób sobie, co chcesz, ja się w to nie wdam.
Powtarzam — nienawidzi cię.
— To nieszczęście — rzekł jenerał — ale mnie nie wstrzyma nic. Ona nienawidzi — ja kocham... Zginę, ale ją muszę odzyskać...
— Jakim sposobem? — spytała starościna.
— Najprostszym — rzekł Puzonów stanowczo — więcej wymagać nie może... jestem gotów... gotów — słyszysz? — ożenić się!...
Starościna krokiem się cofnęła, zdziwiona.
— Ty? skądże ci to przyszło?
— Skąd? nie wiem — dodał jenerał — może z tego, żem podobnej do niej kobiety nie znał i nie wyobrażał sobie... Znałem nasze i wasze panie wielkie... no... i takie jak wy, starościno... takiej jak ona... nigdy! Kilka dni przeżytych z nią... okrutnych, bolesnych, upokarzających dla mnie, dały mi ją poznać. Nie powstydziłbym się jej za żonę... to towarzyszka godna żołnierza... to...
— Jenerale — przerwała mu starościna z gniewem prawie — widać, żeś wiele krwi stracił, masz gorączkę, pleciesz tak, żeś do siebie niepodobny.
— Nie mam ani nadziei, ani pretensyi, żebyś waćpani mnie zrozumiała — rzekł Puzonów — to mi wszystko jedno. Chcę tylko, żebyś, jeżeli ją zobaczysz, powiedziała ode mnie, że mi wstyd mojego szaleństwa, a gotowym je okupić, ofiarowując jej imię moje i rękę... Czy rozumiesz waćpani?
Starościna stała osłupiona.
— Nie żartujesz? — spytała — słowo?
— Słowo uczciwego człowieka — powtórzył jenerał — żenię się.
— Gotówbyś był?
— Jestem gotów.
— Każesz mi to jej powiedzieć?
— Proszę usilnie.
— Ale mi nie uwierzą! Daj mi jakiś znak...
— Znak? — Jenerał obejrzał się po sobie... i żywo zdjął pierścień z palca.
— Oto jest — odparł i obrócił się ku drzwiom, wołając na Sojkę.
— Idziemy. Znasz waćpani tego człowieka, przyślę go tu, aby się dowiadywał... i przez niego dam wam znać o sobie. Jestem w Warszawie kontrabandą, mogę być zagrożony, jutro mi może włożą kajdany... ale pomimo to, jeżeli im się wyśliznę, pozajutro mieć będę lepszą policyę od nich i nie dopuszczę, ażeby mi Helena uszła... Waćpani nad nią straż polecam... reszta później.
— Panie jenerale, musimy iść! — naglił Sojka.
Puzonów podał rękę starościnie.
— Bywaj zdrowa i pamiętaj, że umiem być wdzięcznym, ale potrafię również zemścić się, gdy mnie kto zdradzi... Do widzenia...




LVI.

Jenerał wyszedł ze swymi akolitami. Betina stała z pierścieniem w ręku, rozmyślając.
— Otóż to szczęście ludzkie — mówiła w duchu — gotów się z nią ożenić! Czem na ten los zasłużyła? nie rozumiem.
Ale dobrze! dodała — przekonam teraz siostrę, że tak złą nie jestem.
Porwała szal, zarzuciła go na ramiona i zdyszana wbiegła na drugie piętro.
Gdy się ukazała we drzwiach, zdala poznawszy ją, Ksawerowa krzyknęła. Obawiała się, aby jej nie zobaczyła Helena, której rana wywołała gorączkę i zmusiła się położyć. Dawała jej znaki, ażeby nie szła dalej.
— Czego waćpani chcesz od nas? nie przyjmuję... nie mogę...
Starościna zaczerwieniona, gniewna, zniosła to, ale, drżąc ze złości, pozostała, nie ruszając się krokiem.
— Mam do pomówienia z Heleną, nie z waćpanią — odparła — muszę się z nią widzieć.
— Nie można, ona leży w gorączce! — rzekła wdowa, drzwi zapierając sobą.
— Tak? chciałam ją uratować! odpychacie mnie! Mniejsza o to, niech ginie! — zawołała kobieta.
— Uratować? jak? — zapytała Ksawerowa.
Starościna przybrała postawę dumną.
— Słuchałam wyrzutów waćpani cierpliwie — rzekła żywo — dałam się bezcześcić pokornie... a przecież przekonasz się waćpani, że jestem niewinną. Nie mogłam zapobiedz temu, co się stało, ale starałam się przynajmniej ratować honor dziewczyny i udało mi się to uczynić.
— Cóż to są za zagadki? — zawołała Ksawerowa — nie rozumiem.
— Wpuść mnie waćpani do pokoju.
Wdowa zawahała się.
— Niepodobna — rzekła — Hela leży w gorączce... lękam się wrażenia dla niej... już lepiej zejdę do was.
— Nie wartam więc nawet waszego progu przestąpić! — szydersko ruszając ramionami, szepnęła starościna. — Śliczna w istocie rzecz wasz szpital podrzutków, gdzie wielkie panie tajone dzieci oddają.
Ksawerowa zamilkła, na łzy się jej zbierało i na wybuch gniewu, ale się powstrzymała, myśląc, że szło o Helenę. Zeszły więc obie, milcząc.
— Słuchajże waćpani — dumnie i śmiało zaczęła starościna, wszedłszy do swojego mieszkania. — Mam tylko jedno do powiedzenia na uniewinnienie moje: oto ten człowiek, który ją uwiódł, kocha ją szczerze i z nią się — ożeni.
Ksawerowa patrzyła niedowierzając.
— Dał na słowo — kończyła gospodyni — gdy Helena będzie zdrowsza, oddaj jej waćpani ten pierścionek na znak... i powiedz, że to mnie winna.
Ksawerowa nie śmiała dotknąć ani pierścienia ani ręki, co go jej podawała.
— Któż jest ten niegodziwiec? — spytała.
— Jest jenerałem, jest bogaty... ma imię... nigdy podobnego losu podrzutek jakiś nie mógł się spodziewać.
— Jak się on zowie?
— Puzonów.
— Puzonów! — krzyknęła, ręce łamiąc, wdowa. — Puzonów!
Starościna ruszyła ramionami.
— No to i cóż! — spytała — nie idą za mąż za takich? Człowiek przecie, a że poczciwy człowiek, dowodzi to, co czyni dla niej, drugiby pewnie...
— Poczciwy! On! — powtórzyła Ksawerowa i, zakrywając oczy, zaniosła się od płaczu.
— Lepiej więc, żeby została... tak jak jest, niż-by poszła za niego? — zapytała starościna szydersko. — No! to jak się podoba!
Ksawerowa, płacząc ciągle, padła na krzesło, sił jej brakło, w głowie się plątało.
— A! siostro! siostro! — zawołała, pierwszy raz mianując ją tem imieniem, którego od dzieciństwa nie wymówiła — siostro! w jakiejże chwili się spotykamy. Dlaczego córka poczciwego ojca, poszłaś tą drogą hańby i niesławy!
Takaż z ciebie Polka?
Imię siostry wzruszyło starościnę, rzuciła się, jakby ją w serce ubodło — uczuła się zawstydzoną, dotkniętą.
— Albo-żem ja sobie obrała to życie? — odezwała się, zakrywając sobie oczy — albo-żem winna, że mnie los rzucił w tę otchłań, z której się nie wyrwie nigdy, kto raz wpadł na dno? Dzieckiem uwiódł mię człowiek niegodziwy, sierotą opuścili mnie wszyscy. Nikt wówczas, gdym padała, ręki nie podał, nikt z was litości nie miał nade mną. Poszłam sama... byłam dumna, musiałam zwrócić się do tych, co mnie nie odpychali. Com ja winna! Czy ty, siostra, przyszłaś choć raz do mnie ze słowem pociechy i radą? czy mi kto rzucił czem innem, jak w twarz i serce przekleństwem? — Nikt! nikt! wszyscy odwrócili się ode mnie... Igraszka ludzi plunęłam im w oczy, światu... wszystkiemu! Myślisz, żem była szczęśliwą? że, zdrętwiała i pozbawiona czucia, jedną miałam chwilę spokoju?
Ksawerowa spuściła głowę, uczuła się wzruszona litością — łzy z jej powiek pociekły.
— A miałażeś choć chwilę żalu? — zapytała.
— Za późno! — rzekła starościna — kłamać ci nie chcę — za późno. Nie wierzę w nic już, co na świecie jest, jeno w Boga, który mi może przebaczy, bo On jeden rozedrzeć potrafi na pół winy moje i włoży ich połowę na tych, co byli więcej, niżeli wspólnikami moimi — bo sprawcami. Patrz na mnie — rzekła — ja się starzeję... ja w tem piekle przeżyłam lat dwadzieścia... a przez ten czas słyszałam tylko pochlebstwa i fałsze... nic poczciwego od ludzi... Ty pytasz zgryzoty i żalu, ja mam tylko pragnienie zemsty...
I starościna także płakać zaczęła.
Ksawerowa odezwała się:
— Niech cię Bóg sądzi... twoje grzechy to rachunek twój... ale to dziecko, które prowadziłaś do zguby!
Starościna rzuciła ręką.
— A czemuż nie mają wszyscy ginąć ze mną? — Czem ona lepsza?
Winnam — dodała — wyznaję, tak! ale nie pchnęłam nigdy nikogo do zguby. Jeden raz chciałam się pomścić na tobie... tak — na tobie! Myślałam, że jest Córką twoją... tyś mną pogardziła, hańbą rzuciłam ci w oczy.
— Kobieto? i ty się sama do tego przyznajesz?
— Tak — odparła starościna — a z tej winy oczyszcza mnie los... bo ten człowiek z nią się żeni... Ja go znam, on to powiedział i — spełni...
— Więc jest dotąd w Warszawie?
— Był przed chwilą — teraz już nie wiem.
Ksawerowa wstała, wzięła pierścień z rąk siostry... Starościna była tak po raz pierwszy w życiu wzruszona, że uklękła przed nią.
— Siostro! — zawołała — nie rzucaj kamieniem! przebacz mi...
— Niech ci Bóg przebaczy — odparła Ksawerowa cicho. — Kazał Pan nasz... ja ci mój żal daruję dla ran Jego.
I wyszła żywo.




LVII.

Powróciwszy, zastała Helę przy Julce. Dziecięciu zdawało się być znowu gorzej pod wieczór. Zapominając o swym bólu, starsza klęczała przy niej, kołysała głowę jej na ręku i usypiała, jak niemowlę. Był to jedyny sposób uspokojenia dzieweczki, bo ta tak kochała Helę, że każde jej dotknięcie cudownie jej cierpienie łagodziło.
Z twarzy Ksawerowej poznać było można, iż przychodziła z czemś ważnem a smutnem, oczy miała jeszcze łez pełne, zaczerwienione od płaczu, szła osłabła i padła przy łóżku. W ręku jeszcze trzymała ten pierścień, z którym nie wiedziała, co uczynić, nie śmiała rzec słowa.
Wszystkie te wypadki nadzwyczajne, tak szybko następujące po sobie, wycieńczyły ją — wzruszenie, przestrach, radość na przemiany — wyczerpały biedną. Na Helenie mimo posępnej twarzy znać było tylko spotęgowaną energię, brew miała zmarszczoną, ale z pod niej ogień tryskał z oczu. Milcząca była, pogrążona... zdawało się jednak, że jakieś postanowienie niewzruszone tkwiło w niej i dodawało siły.
Julka usnęła, noc już była, dwie kobiety wyszły na palcach do pierwszej izby. Tu od godzin kilku nietknięta stała wieczerza. Ksawerowa wskazała ją Helenie.
— Jedz — rzekła — musisz być głodna.
— Nie, nie! — odpowiedziała Helena — wy jedzcie, wam więcej sił potrzeba... mnie trawi gorączka... mnie się w głowie zawraca... ja głodem przemogę chorobę. Napiję się wody, to dosyć.
— Heleno moja! o! szanuj się — szepnęła Ksawerowa — tyś wszystkiem dla nas! ja się tak boję o ciebie.
— Tak! pragnęłam żyć tylko dla was! dla was — mówiła Hela — sobie i ludziom innym jam niepotrzebna... Cięży mi życie... ale wam winnam wiele... żyć muszę... Inaczej, o! inaczej!
— Zlituj się, na Boga! a religia!
— A! nie lękajcie się samobójstwa! — z uśmiechem odparło dziewczę — nie! wiem, że co Bóg ześle mi, tom znosić powinna; ale, choć skalana, dla ojczyzny mogę dać życie moje... W tych dniach próbowałam męstwa i siły... wdzieję mundur żołnierza i pójdę... bić się obok rodaków.
Wdowa zakrzyknęła:
— Co ci się dzieje! kobieto!
— Kobieta! dlaczegoż nie? Były przykłady kobiet walecznych... Kobieta, która ma brata, męża, matkę, ojca, dziecię... o! tej potrzeba zostać u kołyski i ogniska... ale mnie?... mam-że co lepszego do zrobienia?
— A ten człowiek... którego ukochałaś, który kocha ciebie?...
Helena krzyknęła.
— Ten człowiek! a! nie wspominajcie mi o nim... między nim a mną jest już nieprzebyta przepaść... cudzy występek, który stał się plamą moją... Nigdy nie oddałabym mu ręki — i nie zobaczę go więcej... to marzenie na zawsze zniszczone... Matko! zaklinam cię, nie mów, nie wspominaj mi o nim więcej... bo mi serce pęknie... Bóg przeznaczył... stało się...
Na te słowa Ksawerowa wstała, pocałowała ją w czoło i rzekła:
— Masz dosyć męstwa i siły, byśmy pomówiły z sobą?
— O czemże matko?
— O tobie i twym losie...
— O mnie? wszak wypowiedziałyśmy już wszystko... wszystko!
— Nie, Heleno, ja mam do ciebie zlecenie, ale zaklinam cię, pozwól mi wypowiedzieć ci je całe... nie przerywaj mi...
Byłam u starościny...
— Ty? u niej?
— Ja! tak! słuchaj! padła mi do nóg, płakałyśmy... Od niej przynoszę ci środek zmycia tej plamy, która nie na tobie, ale na nim leży... Ten człowiek żyje, żałuje, kocha cię i ofiarowuje ożenić się z tobą.
Helena, wzdrygnąwszy się, cofnęła, zakrywając oczy.
— O! to kłamstwo — zawołała — ta kobieta fałszem jest cała... Człowiek, co mógł tak postąpić, jak on, nie może tego powiedzieć, co on przyrzeka. To być nie może.
— A gdyby tak było?
— Gdyby tak było! — powtórzyła Helena — naówczas, zmuszona pójść do ołtarza, poszłabym naprzód do ślubu, a nazajutrz z karabinem do obozu... aby zginąć...
Nastąpiło długie milczenie.
— Dlatego, że mnie podstęp i zdrada oddały w jego ręce, mam na tortury całego życia być skazana z człowiekiem, którym pogardzam? Ślub wraca mi cześć — ale mi nie odbierze wspomnienia upokarzającego... dzielącego nas... na wieki.
Wdowa podała jej pierścień.
— Oto masz pierścień na znak od niego, iż słowa swego gotów jest dotrzymać, skoro tylko będzie mógł się jawnie pokazać.
Helena wzięła pierścień, popatrzyła nań dziko, oczy jej zajaśniały.
— Niech się tak stanie... dobrze — rzekła — gotowam... Cześć dla kobiety — skarb najwyższy... potem... zobaczymy... uczynię, co serce natchnie...
— Ale ty nas nie opuścisz!
— Dopóki, dopóki tylko będę mogła! — odpowiedziała Helena smutnie — ale miejcie litość nade mną! Ja tu żyć nie mogę! dla mnie to życie będzie męczarnią... a śmierć za ojczyznę!...




LVIII.

Nigdy może stolica nie była tak rozgorączkowana, nie żyła takim zapałem i ogniem, jak w dniach, które dzieliły od wybuchu powstania zbliżenie się wojsk polskich z Kościuszką pod Warszawę. Napływ ludzi ze wszystkich prowincyi był ogromny, gotowość do ofiar niezmierna, wrzały umysły, serca otwierały się nadziejom. Co chwila odtąd pomyślne nadchodziły wieści, codzień ktoś od obozu i naczelnika przybywał. W mieście wrzało... zamek tylko królewski stał niemy, opuszczony, osamotniały. Dawni nawet przyjaciele poufali, dworscy odstępowali go i kryli się pod różnymi pozorami po niedostępnych kątach... Mała — bardzo mała garstka wiernych niedoli — została przy królu, który w istocie był godny politowania. Położenie jego mimowolnie nasuwało porównania z Ludwikiem XV w chwili, gdy ten jeszcze był zmuszony trzymać z rewolucyą otwarcie, a potajemnie zmawiał się z Austryą i koalicyą. Tak teraz Stanisław August potakiwał wysłańcom narodu, korespondując potajemnie z Rosyą, której pomocy wzywał, wzdychając, by wojska Imperatorowej zwyciężyły... tak samo tu obawiano się jego ucieczki do nieprzyjacielskiego obozu, jak w Paryżu Ludwika za granicę, tak samo jak w Várennes Capeta, odprowadzono Poniatowskiego z Pragi, posądzając go o zamiar ujścia.
Nie dziw, że Poniatowski, pomny losu Ludwika, na odgłos wrzawy mógł się obawiać o życie swoje. Przyjaciele jego najpoufalsi ostatniej godziny poginęli śmiercią gwałtowną... nie możnaż było jutro procesu mu rozwinąć i skazać...
Ale Poniatowski, drżąc, ufał jednak szlachetnemu uczuciu Polski całej, która się chlubiła tem, wskazując swe dzieje, że się żaden z jej synów królobójstwem nie zmazał.
Wśród tego zgiełku ludzi, wrzawy, szału przygotowań wojennych, ginęły ruchy pojedyńczych, ledwie dostrzeżonych małych człowieczków powszednich... korzystali z tego źli i dobrzy... a nieco ośmielona Rosya już na nowo nawiązywała nić tej siatki, która kraj, jak pająk, osnuć miała. Przyjaciele jej grali rolę patryotów głośno, a nieszczęśliwych ofiar po cichu.
Obraz tej epoki nie wchodzi w ciasne ramy naszej powieści... choć się oprzeć trudno czasem, by choć rożka zasłony nie uchylić.
Od ostatnich wypadków dość upłynęło czasu, ale w położeniu osób, nas zajmujących, szczególniej Heleny, nic się prawie nie zmieniło.
Jenerał wiedział już przez starościnę, iż Helena zgadza się na oddanie mu ręki.
Nie wychodząc prawie z domu, u łóżka siostry, bawiąc ją, zapominając o troskach wśród szczebiotań dziecka, spędziła ona dni te oczekiwania. Julka, na przemiany gorzej, to lepiej się mając, trzymała ciągle dwie opiekunki swe między nadzieją a rozpaczą, życiem a śmiercią.
Starościna, która też czasem schodziła do drzwi siostry, u progu kilka słów do niej przemówiła, dowiadywała się, co się z nią dzieje; starała się wypłacić za winy dawne życzliwością, na jaką zdobyć się umiała.
Pewnego dnia żywo jakoś zeszła, prosząc Ksawerową do siebie.
— Moja kochana siostro — rzekła — jest coś, o czem przestrzedz cię muszę... Nie wiem i nie mogę tego zrozumieć, co to jest, a podejrzywam, że się to musi tyczyć chyba Heleny. Ja, jak wiecie, ciągle czatuję w oknach, bo się boję! otóż uważałam, że tego domu zawsze jacyś ludzie pilnować się zdają... stoi ktoś na straży i nieustannie w wasze okna spogląda. Wychodzi kto z bramy, to mu zabiega drogę... Czasem jednego, czasem dwóch widzę na czatach. Posądzałam jenerała, ale to nie są jego ludzie... ktoś ich inny nasyła. Dom jest strzeżony... Juściż nie mnie pilnują... i co to być może, nie wiem, ale z tego, coście mi opowiadali... czego się domyślam... sądzę, że to o Helenę chodzi.
— O Helenę? — zapytała Ksawerowa — wątpię... dlaczegożby na nią czatowano? Wprawdzie zagadka jej urodzenia jest niewyświeconą... ale... teraz, nie zdaje mi się, żeby o tem myślano.
— Ja ostrzegam was tylko, z dobrego serca — rzekła starościna.
Wdowa myślała długo, podziękowała grzecznie, ale zdawało się jej, że to było przywidzenie, i nic o tem nawet Heli nie wspomniała.
Wypadki następowały po sobie szybko.
Puzonów, ukrywający się ciągle w Warszawie, gdzie miał jakieś tajemne zlecenia, parę razy zjawił się przebrany u starościny, zaklinając ją, aby mógł widzieć się z Heleną. Ale na wszystkie jego zaklęcia odpowiadała jednem stanowczem, ciągle powtarzanem:
— Nie zobaczymy się, aż u ołtarza.
Napróżne były wszelkie usiłowania. Jenerał gniewał się, błagał, nalegał, ale widząc w ostatku, że woli jej nie złarnie, przyszedł pewnego dnia do Betiny z uwiadomieniem, iż umówił się z księdzem, który przyrzekł wieczorem dać im ślub w oratoryum prywatnem na zamku królewskim. Dzień blizki był wyznaczony. Działo się to w jak najgłębszej tajemnicy. Wieczorem Hela, jak posąg blada, nie pozwoliwszy się inaczej ubrać do ślubu, jak w suknię czarną, nie przypiąwszy wianka ni kwiatu, które z pewnym gniewem odrzuciła, i z przewiązaną, bo niezagojoną jeszcze ręką na temblaku... wyszła na ślub, jakby szła na pogrzeb. W oczach jej niezwykła błyszczała energia.
Wyszedłszy z pokoju swojego, rzuciła się do nóg Ksawerowej z płaczem, prosząc o błogosławieństwo i zaklinając, aby jej towarzyszyła.
Potem udała się jeszcze do gospodarza domu. Był to człowiek prosty, uczciwy, niezbyt łatwy do wzruszenia, ale dobrego serca. Pannę Helenę szczególniej jakoś szanował i kochał. Znalazła go prawie samego, bo z małem dzieckiem tylko.
— Przychodzę po pana — rzekła — jestem sierotą, biedną, o bardzo biedną... nie mam z rodziny nikogo, oprócz opiekunki mojej... Wszakże mi nie odmówicie być świadkiem przy moim ślubie?
Paproński się porwał.
— Co? pani idzie za mąż?
— Tak jest.
— A ślub kiedy?
— Natychmiast.
— Jakto? tak? bez przygotowania się?
— Wesela nie będzie... Świadka tylko potrzebuję, pojedziesz pan, jak jesteś.
Paproński się przeląkł, wymawiał, ale musiał uledz wreszcie.
Powóz, przysłany przez jenerała, stał w bramie.
Nie dając się opamiętać poczciwemu Paprońskiemu, Helena schwyciła go i powiodła. Ksawerowa już na nich czekała na dole. Około powozu wysłany przez Puzonowa Sojka z drugim patryotą tegoż rodzaju zdala straż odbywali.
Kobiety jeszcze były nie wyszły, gdy jakiś dość niepoczesny jegomość zbliżył się do Sojki, przebranego za kamerdynera.
— Dobry wieczór.
— Wieczór dobry.
— Czyj to powóz, proszę pana?
— Mego pana — odparł Sojka.
— A nie można spytać, jak się zowie?
— Dziś się zowie tak samo, jak się nazywał wczoraj — odpowiedział sługa.
— A! i po cóż, czy po kogo tu panowie przybyliście?
— Za interesem.
Jegomość ciekawy dobył tabakierki.
— Nie zażywa pan tabaki?
— Nie...
— Szkoda, wyborna bernardynka. Ale któż to pojedzie?
— Ktoś, albo nikt — rzekł Sojka.
Nie było sposobu z niego nic wyciągnąć. Ciekawy przechodzień odstąpił, ale stanął tak, żeby mógł widzieć osoby wsiadające. Helena jednak przemknęła się żywo, tak, iż trudno ją było poznać, a gospodarz i Ksawerowa pośpieszyli za nią, zakryci przez Sojkę.
Ciekawy jegomość, widząc powóz odjeżdżający, pobiegł na drugi koniec ulicy do drugiego jakiegoś jegomości i zniknął.
Za węgłem toczyła się rozmowa.
— Któż pojechał?
— Dwie jakieś kobiety i mężczyzna.
— Młody, stary?
— Pękaty... ale nie widziałem...
— Czy i ta pojechała?
— Otóż to, że dostrzedz nie było podobna.
— Dobry z was stróż!
A po chwili dodał drugi:
— Stać i podpatrzeć, czy powróci...




LIX.

Tymczasem powóz ulicami bocznemi zajechał na Stare Miasto, a z niego wysunął się pod tę część zamku, która przytykała i łączyła się z kościołom św. Jana. Tu pusto było zupełnie. Stanęli. Kobiety i Paproński, mający służyć za świadka, wysiedli, Sojka ich prowadził. Zastukano raz, dwa i dwa razy po dwa do bramy, mała furtka otwarła się milcząco. Weszli w jedno z podwórzy zamkowych, tu było ciemno; wszystko się zdawało we śnie pogrążone. Sojka zapalił małą przygotowaną latarenkę i poprowadził ich na galeryę, a potem korytarzem długim i pustym... W milczeniu przeszli schody jedne, zwrócili się, otwarto kilkoro drzwi, przesunęli się przez kilka sal pustych i znaleźli się w małej sklepionej komnacie, przybranej nakształt kapliczki domowej. Mały, ale dość ozdobny ołtarz stał w głębi, na nim paliły się już świece... Ksiądz staruszek, z agendką w ręku, czekał przed ołtarzem w komży i stule.
W cieniu nisz kaplicznych widać było kilka osób... W górze, przez szklane okno loży, zdawała się chwilami bieleć upudrowana głowa i twarz blada.
Gdy suknia Heli zaszeleściała w progu, jenerał Puzonów, stojący u wnijścia, ubrany po cywilnemu, zbliżył się i podał jej rękę. Nie mówiąc do siebie słowa, podeszli do ołtarza.
— To matka moja i świadek mój — odezwała się półgłosem Helena.
Wśród ciszy obrzęd się rozpoczął. Ksiądz staruszek, trochę przelękły, odprawiał go prędko, jakby się przerwania obawiał... niekiedy oczyma mierzył drzwi i wstrzymywał głos, gdy szmer posłyszał. Jąkał się, niedowidział w agendce, ale naostatek dopełniła się uroczystość ze wszelkiemi wymaganemi formalnościami. Drżącą ręką kapłan związane pobłogosławił dłonie.
Odstąpiwszy nieco od ołtarza, przy którym Helena uklękła się modlić jeszcze, jenerał czekał na nią... z twarzy jego widać było radość, niecierpliwość, dumę. Patrzał na tę poważną piękność klęczącą i czuł, że się nią będzie mógł choćby na najświetniejszym pochlubić dworze. Gdy nareszcie po przedłużonej modlitwie Helena wstała, jenerał podał jej rękę i zabierał się prowadzić — ale ona, zlekka usunąwszy dłoń jego, odezwała się, podnosząc czoło z powagą i spokojem:
— Panowie, ten człowiek, którego widzicie, który mi przysiągł i któremu jam przysięgła, był mi winien ten ślub za popełniony występek... przyszłam tu po to tylko, aby odejść usprawiedliwioną i aby go upokorzyć... ale żyć z nim nie mogę i nie będę.
Przysięgłam... tak! dotrzymam tej przysięgi wierności... nikomu w życiu drugi raz ślubować nic będę i pozostanę mu wierną... ale żoną jego — nigdy!
To mówiąc, zmierzyła, go piorunującym wzrokiem. Jenerał zbladł, zakipiał z gniewu, dwaj jego towarzysze podbiegli i pochwycili go, obawiając się, aby w kaplicy jakiego gwałtu się nie dopuścił; tymczasem Helena uklękła raz jeszcze, chwyciła matkę za rękę i rozkazująco zawołała do Sojki, który stał z latarką u drzwi.
— Prowadź nas nazad!
Jenerał wyrywał się, trzymano go, przyjaciele wymogli przecie, iż dał się uspokoić. Namowy towarzyszów, czy jakieś uczucie dumy, wstrzymały go od napaści, pogoni, nawet od wyraźniejszej odpowiedzi. Śmiał się tylko szydersko.
Tak od stóp ołtarza rozeszli się poślubieni, z podziwem i przestrachem świadków... Jeden ksiądz w początku słowy łagodnemi starał się nakłonić Helenę do przebaczenia, ale ona, pocałowawszy go w rękę, głową tylko potrząsnęła i odeszła.
Sojka, równie przerażony, jak inni, idąc nazad przez korytarze, zataczał się i słaniał... z pod oka patrzał na Helenę... mrucząc...
— Ależ to, panie, kobieta! ależ to historya... a niechże...
Doszli tak wreszcie do powozu, który stał przy bramie; Helena przez uczucie jakiegoś wstrętu i obawy nie chciała doń siąść... poszła do dorożki pieszo. Paproński całą drogę był posępny i milczący, Ksawerowa ściskała ją i płakała. W bramie domu Helena podziękowała świadkowi, który odpowiedzieć jej nie umiał nawet — a sama weszła prędko na górę.
— To mój wieczór godowy! — zawołała, padając, na kolana — to wesele moje.!... wesele sieroty!... ślub jak grób...




...Ale żoną jego — nigdy!
LX.

W małym szyneczku na rogu Bielańskiej ulicy i Tłomackiego, pod wieczór, siedziało dwóch niepoczesnych ludzi przy butelce miodu, który zdawał się niewiele więcej być wart od nich. Obaj jakoś pili smętnie i wzdychali.
Byli sami. Łojowa świeczka, zwieszona na bok, pryskała w lichtarzu, jakby drzemiąc i budząc się zaspana. W drugiej izbie chłopak posługujący, ręce w tył założywszy, kiwał się na ławie pod piecem. Obraz był flamandzki, ale niedobrego pendzla i oświetlony nie osobliwie.
— Mój Dyzmo — rzekł pierwszy, który miał nos okryty ogromnemi brodawkami, łysą zupełnie głowę i wąsy twarde, rosnące do góry nakształt szczeciny. — Mój kochany Dyzmo, już się to tam w życiu różne praktykowały różności — ale takiego głupiego interesu to nigdy.
Towarzysz, niepozorne człecze, żółte, ze śpiczastym nosem, jakby cudzym, bo czerwono-fioletowym, gdy reszta twarzy była cytrynowej barwy, lecz z oczyma nader bystremi, nadpił miodu, splunął i rzekł:
— Ale to, mospanie tego, choć ty Cyprusiu... interes głupi nie jest, wcale nie jest.
— Źle idzie, do dyabła.
— Co źle idzie! Albo to my temu choćby winni? Trudno znowu szturm do kamienicy przypuścić.
— No — a ten się niecierpliwi i gniewa.
— To co? kiedy płaci... Rzecz jest, mospanie choćby tego — cała w tem, iż płaci. Nad siły znowu nie pociągnie nikt, choćby tego.
— No — ale co będzie dalej?
— A dalej? Jeżeli wyjdzie w takiej godzinie, że będzie można, i w miejscu, że się udać może... to się pochwyci, gębę zatka... delikatnie i w powóz...
— A ten powóz już tyle czasu stoi...
— To cóż? Cóż, panie tego, choćby i stał, kiedy nie można... to nie można...
— Powiedz-że — odezwał się Cypruś brodawkowaty — jak się wam zdaje, czy ten stary się w niej kocha... czy co?...
— A no, musi się kochać, bo na cóżby mu się przydała? Toć z nią pacierzy pewnie odmawiać nie będzie. Ale nam co do tego!
— Taki stary!
— Stary... to nic nie szkodzi, u nich ta waryacya całe życie trwa. Waćpan widzisz, to widocznie wielki pan, a oni mają bestye takie sposoby, że gdy strupieszeje już, naleje sobie w gardło leku i odmłodzi się. Oni żyją po sto lat, to my tylko chude pachołki umierać musimy bez czasu...
Pomilczeli trochę.
— Jak się WPanu zdaje — spytał Cypruś Brodawka — kiedy się też to skończy, bo to grunt jest, aby pieniądze schować do kieszeni... a teraz, że daje nam strawne... co to znaczy! człek zje, wypije, kupi tabaki i goły...
— Mospanie, choćby tego — odpowiedział Dyzma z powagą — ty nie jesteś kalkulator..... Co tobie z pieniędzy grubszych, choćbyś je wziął? Ja tobie powiem zaraz, co choćby będzie. Weźmiesz na swoją część czy kilka, czy kilkanaście talarów, choćby tego... i naprzód się upijesz...
— A ty?
— A! i ja się upiję, choćby tego... ale inaczej. Ty jak się upijesz, masz zaraz impet do kart... No — choćbyś siadł, to albo ja, albo kto z brzegu cię orżnie i jutro będziesz goły znowu.
— E! e! — westchnął Cypruś — gdybyście nie byli takie szelmy...
— A znajdziesz mi ty jednego z tych, co w karty grają, żeby szelmą nie był? — spytał Dyzma. — Ty masz taką żyłkę, a nawet żyłę, że nie wytrzymasz.
— No! ja ci się klnę, zobaczysz, że was teraz wszystkich ogram... do koszuli... Byleśmy tę panienkę pochwycili... a pieniądze... zobaczycie...
Ale ja taki wracam do tego, że interes głupi! Ona gotowa tam siedzieć rok i my jej nie wypłoszymy... Żeby tak zacna jaka kobiecina, coby ją pod jakim pozorem wyprosiła?
— Prawda — gdzie dyabeł nie może, babę posyła... ale znowu!
— Trzeba to jemu powiedzieć, bo tak znowu czekaj, czekaj na strawnem...
— Śpieszy ci się... a jak krzyku narobi i do kozy...
— A chustki! a ręce...
— Broń-że Boże udusim...
— No... na to są u nich doktory, niechno jej dadzą tego lekarstwa, co odmładza...
Rozśmieli się obaj. Cypruś dobył karty zatłuszczone i zaczęli grać w elbika na kredyt.
Byli to podobno ci sami ludzie, których trwożliwa starościna widziała z okien czatujących w ulicy; bo istotnie nie schodzili prawie z przeciwka, szczególniej wieczorami. Na Tłomackiem w rogu stał powóz zamknięty, na którego koźle furman zawsze drzemał. Brano go pospolicie za najemną dryndę, której jakoś szczęście nie służyło, bo jej nikt nigdy nie brał.
Furman znać było ospały, gdyż nawet, jeśli przechodzień chciał nająć, pomruczawszy, odwracał się na drugą stronę, otulał płaszczem i spał znowu.




LXI.

Ulice pełne były ludu... cała stolica jednym głosem brzmiała: Naczelnik narodu!! Wojska dotąd zwycięskie ciągnęły przez miasto na okopy... na czele ich z dobytym pałaszem jechał konno Tadeusz Kościuszko, ów wybraniec kraju... ukochany, ale smutny i ponury. Laury i zielone gałęzie i wieńce kwiatów rzucano mu pod nogi — uśmiechnął się tęskno, ale z czoła nie schodziła chmura.
Tłum i ścisk wszędzie po drodze, którędy szły wojska, był taki, że kobiety omdlewały — z okien zwisały kobierce, wstęgi, opony, a strojne panie wołaniem i bukietami starały się ściągnąć na siebie oczy — wódz rzadko spojrzał, a rzadziej się jeszcze uśmiechnął...

Aż na zawrocie ulicy... oczy jego padły na tłum i zatrzymały się wryte w jedno miejsce, ręka machinalnie ściągnęła konia, tak, że stanął i spiął się. W rogu kamienicy, przy ścianie, stały w ciżbie dwie kobiety, jedna czarno ubrana, z ręką na temblaku, druga ubogo i skromnie, z twarzą bladą i smętną, z siwiejącymi włosami u skroni.
Naczelnik rękę podniósł do czapki.
Naczelnik rękę podniósł do czapki, uśmiechnął się do nich... ale zatrzymywać się nie mógł, nieco tylko głowę odwrócił.

Kobieta w czarnej sukni krzyknęła... Naczelnik dojrzał, że omdlała, chciałby był może stanąć, ale wojsko następowało, konie się parły... ludzi tysiące patrzało, siwy się pod nim targał... musiał ruszyć dalej.
Z ręką na temblaku kobieta leżała... tłum koło niej, ratował kto jak mógł, chłopcy pobiegli po wodę, panie z pierwszego piętra przysłały jakąś wódkę... ulicznik jeden pióro smalił, aby ją ocucić. Baby krzyczały, że zmarłego-by piskiem mogły obudzić... Wniesiono chorą do kamienicy.
Z przeciwnej strony w oknie domu stał z okiem wlepionem w tę kobietę wysoki mężczyzna, w czarnym płaszczu i kapeluszu włoskim, nasuniętym na oczy... pałając jakby gniewem i niecierpliwością... Dalej jeszcze w drugiem oknie kobieta blada, pięknych rysów, niemłoda, z rękami złożonemi jak do modlitwy, wpatrywała się w mdlejącą i łzy jej ciekły po twarzy. Zdawała się być blizką omdlenia.
Z górnego piętra wychylony, w czapce niepozornej, mężczyzna młody jeszcze, z wąsami, blady, jakichś rysów nie polskich, spoglądał to na idące wojsko, to na kobietę i śmiał się ironicznie... złośliwie. Z pod płaszcza wyglądała mu zaciśnięta dłoń grożąca, a z pod warg wązkich bielały drobne zcięte zęby... mruczał, podśpiewując pod nosem: Rira bien qui rira le dernier!
Mężczyzna w kapeluszu włoskim, gdy naczelnik spojrzał, gdy kobieta omdlała, gdy tłum ją otoczył, oczyma zmierzył ich wszystkich i targnął na sobie płaszcz aksamitny.
— Dość-że już tego — rzekł po cichu — brakło, żeby ją palcami wytykano... żeby o niej bajki pletli, żeby porównywano, domniemywano się... Bądź co bądź... skończyć muszę.
To mówiąc, zszedł ze schodów domu, wmieszał się w tłum, prześliznął niepostrzeżony w róg Bielańskiej ulicy, i obejrzawszy dokoła, wszedł do znajomego nam szyneczku, w którym Dyzma z Cyprusiem grali znowu w elbika.
Nie mówiąc słowa, pochwycił Dyzmę za ramię i wypchnął go przeze drzwi. Przeszli na Tłomackie.
— Co myślicie, próżniaki i nicponie? — zawołał — długo to tego będzie?
— JW. panie, choćby tego — odparł Dyzma wzruszony niespodziewanem najściem — cóż my zrobimy, kiedy nie wychodzi?
— Nie wychodzi? I teraz jest w mieście.
— W biały dzień, choćby tego JPanie, to niepodobna.
— A wieczór nie wyjdzie, więc...
— Trzeba choćby czekać okoliczności.
— Do sądnego dnia?
— Tego wiedzieć nie można... może i rok trwać, jeśli się do tego baba nie weźmie... Tylko kobiecina jaka poczciwa może ją wywabić... o mroku...
Mężczyzna pomyślał. Dyzmie wskazał oczyma, aby szedł.
— Wywabią ją... ale baczność...
— A już co się tyczy nas, choćby tego... może Jpan być spokojny, że zakneblujem i w powóz ją oddamy, jak się należy.
Nie odpowiadając słowa kłaniającemu się słudze, nieznajomy zawrócił się niecierpliwie i poszedł żywo.
— Ot to, choćby tego, mu pilno! — mruknął Dyzma — a nawet na piwo dziś nie dał... taki czegoś sierdzisty... No! ale jak babę pośle, to się sporządzi jak należy.




LXII.

Ciemno, cicho było w Ksawerowej mieszkaniu. Helena spojrzała na rękę zranioną, jakby pytała, rychło się zgoi i władnąć sobą pozwoli.
— A cóż? — wołała z zapałem do Ksawerowej zamyślonej — a cóż? gdym mówiła wam, że to mąż wielki! że to nie jest człowiek pospolity... czy kłamałam, czym marzyła? Czy serce źle mi naówczas wróżyło? alem tylko spojrzeć nań mogła i — pożegnać.
O! teraz — dodała — stokroć jeszcze więcej chcę dopełnić postanowienia mego... Pójdę, pójdę, walczyć za ojczyznę... Oddam jej życie złamane... ręka się goi, siła powraca, utrzymam karabin... pójdę z nim! za nim!...
— Zlitujże się — poczęła Ksawerowa — to już tak coś dzikiego a niesłychanego, że ci się chyba z desperacyi zamarzyć mogło. Ani ty tam potrzebna, ani ci to przystoi!
Hela nie odpowiedziała nic, ale znać było z wyrazu twarzy, iż się od zamiaru odwieść nie dała.
— O! jak mi się dziś — rzekła po chwili — ta myśl uśmiecha! Wszak on będzie wojskami dowodził. Mnie nikt nie pozna... będę go zasłaniać i bronić... zginę w jego oczach śmiercią bohaterską. Nie jest-że to stokroć słodszem, niż gnić w tem życiu bez nadziei i przyszłości?
Ksawerowa głową tylko i ramionami wzruszyła, nie chcąc się już sprzeciwiać, wzięła to za marzenie tak dziwne i niepodobne do spełnienia, iż się go nawet nie lękała. Rozmawiały o rzeczach obojętnych, gdyż matka starała się umyślnie zwrócić do innego przedmiotu, gdy we drzwiach zaszeleściała suknia kobieca. Nieznajoma całkiem twarz ukazała się przez drzwi pół otwarte.
Była to kobieta niemłoda, twarzy niemiłej, ruchliwej, konwulsyjnemi jakiemiś minami zeszpeconej. Zaraz z progu, wyciągnąwszy szyję, obejrzała niespokojnie izdebkę, osoby w niej znajdujące się... skłoniła się bojaźliwie, zaczęła na sobie suknię szarpać i poprawiać... oglądać, krygować... dygać i śmiać się.
— Wszak panna Helena? — spytała, patrząc na ranną.
— Ja jestem, albo raczej byłam nią — odpowiedziała, zbliżając się, Helena — bo teraz wyszłam za mąż.
— Ale... wychowanka pani Ksawerowej?
— Tak jest, moja...
Przybyła pani zamilkła... szukała czegoś w woreczku, spuściła głowę, podniosła oczy, odkaszlnęła, podeszła krok i szepnęła Helenie do ucha:
— Dwa słóweczka... pod sekretem!
— Przed matką moją ja nie mam tajemnic — zawołała, cofając się, Hela.
— Ano, jeśli tak... to bardzo ślicznie, bardzo ślicznie...
Tu zatrzymała się, poczęła znowu się krzywić, miotać i wykrztusiła prędko a cicho.
— Pewna osoba, którą los pani żywo obchodzi — tak, żywo obchodzi — powtórzyła śmiejąc się — życzy sobie dla nader ważnego interesu... nader ważnego! widzieć się z panią... natychmiast! natychmiast! Jest tego pilna, pilna potrzeba... a ja panią zaprowadzę... trzy kroki...
Helena spojrzała na matkę, matka na nią. W obu ta kobieta wcale nie obudziła zaufania, sam jej pośpiech i niepokój podejrzenie wywoływał.
Helena zrazu nie umiała nawet nic odpowiedzieć. Przyszło jej na myśl, że choć nie dosyć trafny był wybór posłańca, wzywano ją może... do tajemniczej matki... do tej, która ją raz ucałowała... ze łzami. Ale mógł też to być zarówno podstęp pana jenerała. Zawahały się.
Matka byłaby pewnie użyła swej towarzyszki, już przynajmniej z twarzy znanej Ksawerowej.
Wdowę tknęło w serce, jakby przeczucie. Odwiodła Helę na stronę i rzekła jej po cichu:
— Zaklinam cię, proszę, nakazuję, nie idź...
Tymczasem posłannica bardzo niespokojnie rzucała oczyma, kaszlała, udawała obojętną, ale widocznie była pomieszana i niecierpliwa.
— No jakże, idziemy? prawda? idziemy! Trzy kroki, niedaleczko... a ja już zaprowadzę i odprowadzę i proszę się tylko niczego nie lękać... Niech pani się ubierze i... ot, idźmy.
— Nie — odpowiedziała Helena — widzisz pani rękę moją, jestem ranna, nie mogę wyjść, mam siostrę chorą... Osoba, która się mną interesuje, raczy sama nas odwiedzić, może być pewną, że tu nikogo nie znajdzie.
— Ale ona wychodzić nie może! — żywo przerwała nieznajoma — pani źle czynisz... słowo daję, pani na tem wiele, wiele stracisz... Pani się nie wiedzieć czego boi...
— Ja się niczego nie lękam, a pójść nie mogę...
— Ale my tu mamy powóz, to pół godziny czasu.
— Upewniam panią, że nie pójdzie — dodała Ksawerowa — to próżno...
— Śmieszna rzecz! szepty! narady! niedowierzanie! Czegoż się panie obawiają... ja jestem osobą też uczciwą.
— Bardzo wierzę — odezwała się wdowa — ale pani jesteś nam nieznajomą... Helena chora, a ja jej wyjść nie pozwolę.
— I ja nie pójdę — dodała Helena — stanowczo mówię pani — nie pójdę.
Przybyłej jejmości zaiskrzyły się oczy, zaśmiała się sucho, złośliwie.
— Ale bardzo dobrze! ale mniejsza o to! jak panie chcą! mnie o to nie idzie bynajmniej... robiłam łaskę, ofiarowując pośrednictwo... Jeśli się na tem dużo, dużo, dużo straci... cóż mnie to może obchodzić... A straci się, to pewna, tyle tylko mówię... straci!
Chciała odejść niby i zwróciła się, powtarzając jeszcze:
— Dobranoc... jak wola.
Potem od progu jeszcze zawołała:
— Daję chwilę do namysłu!
— Nie mogę wyjść!
— Nie pozwolę jej wychodzić! — odpowiedziała Ksawerowa.
— Ale to jest śmieszne... słowo daję... śmieszne... więc żegnam — powtórzyła jeszcze kobieta.
— Żegnamy panią.
— Dobranoc... jak wola...
— Dobranoc...
Tak się jej ledwie pozbyły. Z niecierpliwością zbiegała ze schodów, zatrzymując się parę razy, jakby czekała, czy za nią nie gonią, jakby sama powrócić chciała... aż w końcu, pomrukując coś gniewna, zeszła na pierwsze piętro.
Dziwnym wypadkiem starościna, która we dnie wychodzić się obawiała, właśnie tę chwilę wieczorną obrała dla wymknięcia się z domu. Okryta czarnym kwefikiem, wysuwała się ostrożnie z bramy tak, że wysłanka krok w krok szła tuż za nią. Zeszły razem ze schodów, do bramy, w ulicę... Traf chciał też, by się obie w jedną skierowały potem stronę, ale zaledwie kilka kroków starościna postąpiła ku Tłomackiemu, gdy dwóch silnych ludzi rzuciło się na nią z obu stron, jeden z nich usta jej chustką zatulił i, niosąc na rękach, popędzili z nią do powozu, stojącego na rogu ulicy. Tu rzucili ją w drzwiczki otwarte, powóz zamknięto i konie, które wypoczęły były, stojąc dni kilkanaście, zacięte silnie, poleciały galopem.
Nieznajoma jejmość, która powoli się za nią wlokła, zgryziona niepowodzeniem swojego poselstwa, stanęła w początku osłupiała, rzuciła się, aby ludzi powstrzymać, domyśliwszy się pewnie jakiejś omyłki, ale na nią nie uważano. Nim się zebrała zaprotestować, porwanie w mgnieniu oka było faktem spełnionym, a kareta uniosła nieszczęśliwą, przelęknioną Betinę.
Kobieta stała zamyślona, kiwała głową, pomruczała coś do siebie, ruszyła ramionami, rozśmiała się i w mroku nocnym znikła, pomiędzy domami.
Dyzma tegoż wieczora upił się, jak przewidywano, grał w elbika, i poszło mu tak nieszczęśliwie, że nietylko zarobione pieniądze, ale część stroju i nieodbicie potrzebne toaletowe przybory zostawił w rękach przyjaciół.




LXIII.

Jakkolwiek los starościny niewiele czytelników obchodzić może, zważywszy jednak, iż cierpiała niezasłużenie za cudze grzechy, musimy kilka słów opisowi tego, co ją spotkało, poświęcić. Mimo, że w życiu starościny nie zbywało na różnych przygodach, pierwszy to jednak raz trafiło się jej w ten sposób być gwałtownie uwięzioną. Bywała porywana, ale mniej podstępnie i z oporem tylko dla przyzwoitości okazywanym. Ten rapt wydał się jej dla towarzyszących mu okoliczności groźniejszym, niż wszystkie inne. Naprzód nie mogła przypuszczać, aby pobudką do niego miała być miłość nieszczęśliwa, gdyż zakochany byłby wprzód pewnie łagodniejszych próbował środków. Lękała się zemsty rewolucyi nad przyjaciółką obcych, ale i ta inaczejby się pewnie była objawiła. Ostatnie i jedyne prawdopodobne przypuszczenie było, że mogli od niej żądać pieniędzy... w istocie wychodziła zawsze obładowana precyozami i wekslami; tym razem miała je również przy sobie. Ale mieliby je czas wydrzeć natychmiast w powozie, do którego wrzucona z jakimś jegomością grożącym jej, jeśliby krzyczeć śmiała... wcale nie została odartą... Upewnił ją też, że o życie wcale się obawiać nie ma. Groźby uczyniły ją niemą, powóz leciał po bruku szybko, firanki były pospuszczane, mężczyzna, silnie pochwyciwszy, trzymał ją za rękę. Starościna parę razy chciała się rzucić ku oknu, ale widok pistoletu zmusił ją siedzieć spokojnie.
Nie mogła wcale rozmierzyć czasu, tak była pomieszana. Jazda szalona trwała niezbyt długo, naostatek kareta stuknęła o próg we wrotach i zatrzymała się nagle. Otworzono drzwiczki, głos z zewnątrz kazał jej wysiadać. Znalazła się na progu gmachu czarnego i posępnego, otoczonego podwórzem zamkniętem wysokimi murami. Mężczyzna, który ją przywiózł, wyprowadziwszy tylko, siadł zaraz nazad do powozu i wyjeżdżać kazał, a strwożoną i drżącą kobietę wciągnięto do ciemnego korytarza, którego drzwi się za nią zatrzasnęły.
Tu dopiero spostrzegła starościna, że wprowadzająca ją do tego, jak się jej zdawało, więzienia, była kobietą ubraną czarno, jakby po zakonnemu, i domyśliła się, że musiała być w klasztorze. Słabe światło lampy, palącej się przed wielkim krucyfiksem drewnianym w głębi, oświecało ciche, jak grób ponure i smutne, długie, czarne galerye.
— Proszę pani na górę! — powtórzył głos przewodniczki raz i drugi.
— Ale cóż to jest! co za gwałt! kto mnie tu przywiózł? — wołała starościna.
— Wszystkiego się pani dowie od matki przełożonej — odpowiedziała jej podżyła kobieta — niech pani idzie do przeznaczonej celi.
Betina, oparłszy się o mur, płakała... ale w końcu pomyślawszy, że w rozmowie może się to wyjaśnić, powlokła się na piętro. Tu otwarły się drzwi czarne, głęboko osadzone w murze, i pokazała się izdebka mała, schludna, biała, ale nadzwyczajnej prostoty, niemal nagości. Na stole paliła się świeca; w kącie stało łóżeczko wązkie, kłęcznik przy niem i krzyż. Okno przerzynały kraty, a z za nich na jaśniejszem nieco niebie przeglądały czarno gałęzie drzew.
Chłód tych murów owiał biedną starościnę, która upadła przerażona na krzesło. Wtem szybki krok dał się słyszeć w korytarzu, u drzwi siostra, która przyprowadziła starościnę, przyklękła, i weszła osoba w wieku, ubrana czarno, z krzyżem na piersi. Betina porwała się z siedzenia ku niej.
— Zlituj się pani, wytłómacz mi... co to jest! gwałt! omyłka! jam nic nie winna.
Ksieni skinęła na siostrę, aby odeszła, drzwi się zamknęły.
— Siadaj pani, uspokój się — rzekła — nic ci tu złego nie grozi.
— Ale za cóż mam być zamknięta?
— Posłuchaj pani — rzekła łagodnie ksieni — są wypadki, w których dla spokoju rodzin, dla ich sławy, nieubłagana konieczność zmusza chwilowo usunąć od świata osoby, których swoboda zagraża drugim niewolą. Z mocy danych mi z góry, od mojej władzy rozkazów, którym być muszę posłuszną, obowiązana byłam przyjąć tu panią, dać jej wszelkie wygody i o nic jej nie pytać, w żadne się nie wdawać tłómaczenia... nie słuchać ich i nie odpowiadać... Myśmy do ścisłej obedyencyi obowiązane, pobudki tego chwilowego zamknięcia pani są i pozostaną mi nieznane... mogę tylko spełnić jej życzenia, jeślibyś czego potrzebowała.
Starościna porwała się za włosy, zaczęła płakać i krzyczeć, jak dziecko:
— Ja tu oszaleję — zawołała — to zbrodnia, lub omyłka, jam nic nie winna, ja tego nie rozumiem... nie mam żadnej familii.... nikt do mnie nie ma prawa.
— Wszystko to, kochana pani, do mnie nie należy — odparła ksieni — racz się pani uspokoić i powiedzieć mi tylko, czem jej służyć mogę.
Ale Betina płakała.
— Uspokój się pani, bądź co bądź, to długo trwać nie może... a przecież u nas nic nie grozi.
Słów brakło starościnie, zanoszącej się od płaczu.
— Poleciłam pani dać jak najwygodniejszy pokój, widzę, że mnie nie zrozumiano, przejdziemy może do weselszego mieszkania.
I tego Betina słuchać nie chciała.
— Sądzę, że rozwaga własna najlepiej panią uspokoi — rzekła staruszka i, ukłoniwszy się nieutulolonej, odeszła.




LXIV.

Wdowa, po wyjściu nieznajomej kobiety od niej, przez ciekawość chciała zobaczyć, w którą się uda stronę ta tajemnicza posłanka; otwarłszy więc okno, pilnowała. Starościnę po ubraniu i po chodzie poznała; była więc mimowolnym świadkiem całej sceny porwania. Spostrzegła, iż za nią idąca chciała mu zapowiedz. Nie mogła wątpić, iż zasadzka, w którą starościna wpadła przez omyłkę, przygotowana była na Helenę. Krzyknęła z podziwu i oburzenia.
— Helo! — zawołała — a! to była zdrada! patrz! Starościnę, która wyszła w tej chwili, zamiast ciebie porwano.
Obie kobiety, żywo zajęte wypadkiem, zbiegły na pierwsze piętro i dowiedziały się od sługi, że starościna istotnie wyszła przed chwilą. Nie było więc wątpliwości, iż szczęściem tylko uniknęła Helena jakiegoś podstępu, o który nie posądzała kogo innego, tylko Puzonowa.
Trwoga i zamieszanie, wzniecone tą przygodą, jeszcze się nie uspokoiły, gdy, jakby naumyślnie tego wieczora wszystko się razem zbiegać miało, weszła szybko kobieta, która niedawno towarzyszyła poważnej niewieście (za matkę Heleny uważanej przez Ksawerową).
Wbiegła ona drżąca, z obawą, oczyma śpiesznie rozglądając się po mieszkaniu, a widząc dwie kobiety strwożone i pomieszane, w pierwszej chwili odezwać się nie śmiała. Z pośpiechu jej i wyrazu twarzy wnosić było można, iż przychodziła także z poselstwem ważnem.
— Znajdujesz nas, dobra pani — odezwała się, śpiesząc na powitanie jej, Ksawerowa — w trwodze i niepokoju z powodu wypadku, który się stał przed chwilą.
— A! cóż się stało?
— Niema pół godziny, przybyła tu jakaś nieznajoma kobieta, domagając się od Heleny, aby z nią natychmiast szła dla jakiegoś tajemniczego interesu, nie cierpiącego zwłoki. Z początku myślałyśmy obie, że może... osoba ta, która tu pani pierwszym razem towarzyszyła, a która nam bytności tu swej tak dobroczynną zostawiła pamiątkę, wysłała ją po Helenę.
— A! na Boga! — z trwogą zakrzyknęła przybyła — toby być nie mogło.
— Odradziłam Helenie, ażeby nie szła... wiesz-że pani, co się stało? Oto przez omyłkę, widząc tę kobietę wychodzącą z naszego domu z inną, obcą, która ją wypadkiem poprzedzała, porwano do powozu i uwieziono naszą sąsiadkę... starościnę.
Przybyła drgnęła, zakrywając sobie oczy.
— Łaska Boża ocaliła ją! — zawołała — ale omyłka odkryć się musi, a niebezpieczeństwo grozić będzie. Jestem właśnie wysłana do was, abym wam, którzy tego zdradzić nie możecie, wyjawiła część tajemnicy, dla waszego spokoju i bezpieczeństwa potrzebnej.
Pani ta, którą widziałyście ze mną, jest — jakeście domyślać się mogły — w istocie matką Heleny. Ale Helena jest dziecięciem, z którem nieszczęśliwa ukrywać się musiała. Mąż podejrzywał ją, śledził, i pilnuje dotąd, w obawie o sławę jej i swoją; on gotów jest na wszystko, byle zatrzeć ślad słabości. Wymogła na nim pani, iż na życie jej córki nastawać nie będzie, ale nieszczęśliwe podobieństwo twarzy go niepokoi, postanowił uwieźć za kraj Helenę i umieścić ją, zamknąć gdzieś daleko... Zapewne w klasztorze... któż odgadnie zresztą, co on wymyślić może, by się stąd jej pozbyć!
Zamach dzisiejszy, o którym ja, wcześniej przychodząc, byłabym was ostrzegła, był przeciw niej wymierzony. Na Boga! niechże ona nie wychodzi, niech się nie pokazuje, ukrywa... a może znajdą się środki... może potrafimy zabezpieczyć ją od dalszego prześladowania.
Ale czekaj pani... po tych wypadkach — dodała kobieta — i mnie też nieznajomej łatwo możecie nie ufać... Oto jest od matki Heleny pierścień i — medalion.
Helena spojrzała mimowolnie. Był to drugi medalion zupełnie podobny do tego, który miała zostawiony przez Swobodę... Załamała ręce i pobladła.
— On więc był ojcem moim! — zawołała. — Wyrazy te tylko dla Ksawerowej były zrozumiałe. Hela stała zdrętwiała, wzięła medalion, łzy jej potoczyły się, gdy go całowała...
— Cóż mam czynić? — spytała — gdzie się udać? Nie wolno-ż mi choć na chwilę, raz zobaczyć jeszcze tę, której nie mam prawa zwać imieniem matki?
— O ile wiem od pani — odezwała się kobieta — wymożono na niej przysięgę, że nigdy dobrowolnie szukać was i starać się zbliżyć nie będzie. Byłoby to dla niej osłodą, pociechą, życiem... ale o was idzie, bobyście wy przypłacić mogli...
Hela pochwyciła ją za rękę.
— Jesteś jej powiernicą i przyjaciółką — rzekła — będziesz wiedziała, co jej zwierzyć możesz, aby macierzyńskie serce nie pękło. Kto wie, co się stanie ze mną, niech wie o losie moim... i o tem, com wycierpiała...
Ksawerowa chciała ją powstrzymać.
— Nie — rzekła Helena — tyś matką i ona mi jest matką, winnam i jej spowiedź z doli mojej, winnam i od niej zasięgnąć rady, co czynić... Życie mi cięży.
Z siłą i energią, na którą się zdobyła, poczęła Helena opowiadanie przygód swych lat ostatnich, nie kryjąc nic, nie obwiniając nikogo, prócz siebie. Doszła aż do ślubu, znalezienia się po ślubie i poznania ukochanego w tym wodzu, któremu naród powierzył losy swoje. Dowiedziała się także z tego przybyła, iż osobą porwaną była starościna, która tak czynną rolę odegrała w jej nieszczęściu.
— Otóż są dzieje moje — zakończyła wreszcie — co z sobą począć, nie wiem! Proś o radę matki, niechaj ona mną rozporządza... ale jeżeli mi jej rozkazu zabraknie... postanowiłam przebrana wstąpić do wojska i zginąć.
Przybyła ostatniego przypuszczenia słuchać nawet nie chciała, widząc w niem razem z Ksawerową skutek chwilowej egzaltacyi.
— Wszystko spełnię, coście mi polecili — rzekła — ale wiadomości od nas spodziewać się nie możecie. Jesteśmy szpiegowane, śledzone, podpatrywane i kto wie, czy ja dzisiejszej mojej wycieczki nie przypłacę niewolą lub wygnaniem. Powrócę, gdy będę mogła oczu jego uniknąć. Kiedy! Bóg wie — może nigdy. A jeśli mnie nie będzie, pani nie zwierzy się nikomu, sama zaś teraz na krok się z domu wyrwać nie może.
— Więc powiedz tej... tej, którą kocham tembardziej, że cierpi dla mnie — zawołała Helena — niech się nie troszczy o moje szczęście, o moje życie. Szczęśliwą być nie mogę, żyć nie pragnę, dziecko bez imienia, kobieta bez przyszłości... chcę się poświęcić ojczyźnie.
Znowu obie z Ksawerową nie dozwoliły jej dokończyć.
— Powiedz to jej — powtórzyła Helena — ona jedna wstrzymać mnie ma prawo i rozkazać... inaczej.
— Ale przyszłość! przyszłość się może rozjaśnić... pani jesteś młoda, Bóg dobry — zawołała posłanka.
— O! nie! nie! — przerwała sierota — nie mam nadziei, w przyszłość nie wierzę, czarnym całunem zakryta przede mną...
Gdy po długiej rozmowie zapragnęła nareszcie odejść nieznajoma, Ksawerowa i Helena obawiały się ją wypuścić samą. Obejrzały wprzódy ulicę, przekonały się, że w niej nie było nikogo na czatach, a wdowa przeprowadziła ją aż do ludniejszego Krakowskiego przedmieścia, gdzie, w tłum się wmieszawszy, niepostrzeżona zniknąć mogła.




LXV.

Odtąd mieszkanie Ksawerowej stało się jakby więzieniem; zamykano drzwi, obawiano się przychodzących, strzeżono ludzi nieznanych, chociaż nic się zagrażać nie zdawało. Podejrzane owe postacie, które długo snuły się przed domostwem, znikły.
Do pewnego stopnia i to uspokajać mogło, że starościna, pochwycona przez omyłkę, nie powracała do domu. Sługi, nawykłe do dłuższych jej, często niespodzianych wycieczek, nie bardzo się o nią troskały... prowadziły życie swobodnie i korzystały z wytchnienia.
Do Heleny tylko jenerał pisywał nieustanne listy, które ona nieraz nie odpieczętowane odsyłała. Postanowienie jej było niezmienne: ani go widzieć, ani z nim żyć nie chciała.




LXVI.

Nigdy może większy ciężar nie spoczywał na barkach człowieka nad ten, który włożono na przyjaciela Washingtona, dając mu spadek występków i omyłek, dziedzictwo niezliczonych błędów do dźwigania, a w pomoc naród pełen zapału, ale od czynu odwykły i zwichnięty. Wiły się około niego i najpoczciwsze a bezsilne chęci garści ludzi zacnych a słabych, i niecne intrygi ambitnych, i marzenia utopistów, i niecierpliwa niewiara a sceptycyzm tych, co upadek uważali za nieunikniony a woleli co prędzej paść, by... leżeć... Najenergiczniejszy z ludzi osłabły był w tych objęciach, raczej obręczach przyjaciół natrętnych, nieprzyjaciół zamaskowanych, zazdrośników i intrygantów. Dnia ni nocy nie miał wódz dla siebie, ani dla swobodnej myśli o przyszłości — dzień i noc musiał słuchać programów, nalegań, projektów narzucanych i najsprzeczniejszego nacisku zdań tysiąca ludzi.
Znosił to z heroizmem... czuł on, że wszystkie węzły gordyjskie położenia — szablą przeciąć będzie musiał.
W tych dniach zamętu udało mu się przecie jednego wieczora na godzinę zostać sam na sam z tym bohaterskim szewcem, którego zwano Kilińskim.
Był to człek prosty, a serce wielkie (czyli, jak on sam zwykł był pisać, „wielgie“, bo autor pamiętnika, który jest arcydziełem szczeroty i naiwności, nie był w ortografii mocnym).
— Mój pułkowniku — rzekł do niego wódz pod koniec rozmowy — zróbże mi też łaskę... Widziałem w ulicy, idąc z wojskiem, kobietę z ręką na temblaku, znajomą mi dobrze i dawno. Czyście też w tych wypadkach nie mieli jakiej rannej? Czybyś ty o niej nie wiedział?
— Czekaj, ojcze naczelniku — rzekł Kiliński, uderzając się w czoło — czekaj! zaraz! Była! była ranna kobieta ślicznej urody... panna... ale kaduk-że ją spamięta, jak się zowie. Biła się razem z nami, jak lew... Kula rosyjska rozdarła jej ramię. Skromne to dziewczę, sierota.
— To pewnie ona! ale imię!
— Zdaje mi się, że ją nazywano Heleną.
— Tak jest! to ona! — powtórzył wódz — pułkowniku, niechże ja ją znajdę, zobaczę i powinszuję bohaterstwa... Nie wiesz, gdzie mieszka?
— Jakbym ja nie wiedział, gdzie mieszka — odparł Kiliński — u mojego dobrego przyjaciela Paprońskiego, przy ulicy Bielańskiej. Paproński mieszczanin... ojciec jego był szklarzem, ale on, mając kamienicę, nie praktykuje już... mówiłem mu, że głupstwo robi... no! ale wola jego...
Czekajże, ojczulku naczelniku, aby nie było bałamuctwa, poślę się dowiedzieć o tę heroinę.
— Każ-że spytać, pułkowniku, czy Siechnowicki widzieć się może?
— Któż Siechnowicki? — spytał Kiliński.
— To ja.
— Macie, ojcze, drugie nazwisko?
— Mam, mój pułkowniku, choć i jedno poczciwe nosić trudno.
— Nie! wam — rzekł Kiliński — stanie laurów i za dwa.
— Ale słuchajcie — przerwał wódz — gdyby można zapytać... jabym poszedł zaraz... człek jutra nie pewny... zaczekałbym w bramie.
Kiliński uśmiechnął się z tej niecierpliwości.
— Ej! ojcze — rzekł — coś to w tem jest?
— To jest — odparł Kościuszko — że ja stary szanuję ją, jak siostrę rodzoną.
Pułkownik skłonił głowę.
— Chodźmy — rzekł — ino wyjdźmy tak, aby nas szpiegi własne nie widziały i daremnych plotek nie było.
— Powiecie, żem chodził widzieć bohaterkę wielkoczwartkową.
— Gdyby nie była tak piękną — szepnął Kiliński.
Zarzuciwszy płaszcz, czapki nasunąwszy dobrze na uszy, wyszli tylnemi drzwiami. Szczęściem dla Kilińskiego wieczór był ciemny, bo go tak znano w mieście, że lud otoczyłby go zaraz. Przesunąwszy się uliczkami bocznemi ku Bielańskiej, stanęli w bramie domu Paprońskiego. Kiliński, wąsa pokręciwszy (a był mężczyzna poważny i postawny), poszedł, rozpytawszy się, na drugie piętro. Nie rychło mu odryglowano: pani Ksawerowa, zobaczywszy mężczyznę barczystego, wąsatego, wahała się go puścić.
— Moja mościa dobrodziejko — rzekł pułkownik przez drzwi — przychodzę ja tu ze zleceniem do naszej heroiny, Heleny... od pana... Siechnowickiego.
Na to imię Helena wybiegła zapłoniona z drugiego pokoju.
— A, to pani! — dodał Kiliński. — Pan Siechnowicki prosi o audyencyę, nie wstyd mi służyć mu za szambelana...
Z radością i niecierpliwością, choć w początku zawahawszy się, proszono; znana twarz poczciwego pułkownika ręczyła, iż w tem przynajmniej podstępu być nie mogło.
— Słuchajcież moje dobrodziejki — rzekł Kiliński — przyjmijcie go tu... ja sobie u Paprońskiego poczekam; co wam mam w rozmowie zawadzać, ale mi dajcie znać, gdy będzie odchodzić, bo go samego nie puszczę.
Kiliński odszedł, ucałowawszy rękę Ksawerowej i Heleny. Szybki chód dał się słyszeć na schodach. Siechnowicki stał w progu. Spojrzał radośnie, wesoło pochwycił rękę Ksawerowej i zbliżył się żywo do Heleny.
Stała jak trup blada, milcząca, zdawała się blizką omdlenia.
— Kochane panie moje — zawołał — jakże mi pilno było was oglądać! Ale Bóg świadek, do dziś dnia nie mogłem. Przebaczcie mi, żem w Dobrochowie ukrywał przed wami nazwisko moje — musiałem to uczynić nie ze względu na siebie, ale dla drugich, którychby ono kompromitowało. Nie był to brak ufności, ale skutek zobowiązania... Teraz, obarczony nad siły i zdolności, nie mam i chwili wolnej... przychodzę tylko ucałować ręce wasze i nazad... dźwigać ten kamień, co mi na piersi upada.
— Jenerale — odpowiedziała Helena — bądź co bądź... ja mam nadzieję, że się jeszcze zobaczyć musimy.
— My... ale gdzie? — spytał pan Tadeusz.
— Ha! choćby na polu bitwy może — zawołała Helena. — Chrzest krwi jużem otrzymała... o tem wiecie... nosiłam karabin i nie rzucę go.
Jenerał spojrzał z podziwieniem i smutkiem razem.
— O, pani moja — zawołał — jest i rąk dosyć i serc jest dość poczciwych — obronim my ojczyznę, jeżeli Bóg pozwoli... wy nas czekajcie u ogniska. Jeśli wrócimy, przyjmiecie nas uznojonych... gdy na spoczynek zasłużym... jeśli nie, niech będzie komu pobożną usypać mogiłę i na niej się pomodlić.
Spojrzał na Helenę, z jej twarzy, dawniej swobodnej i wesołej, bił zbyt głęboki smutek, ażeby się czegoś nie domyślał, zdawało mu się, że ją zastanie radośniej poruszaną przybyciem przyjaciela. Znał świat — tknęło go to, poczuł, że musiał przybyć za późno.
— Gdyby to nie było niedyskrecyą — rzekł — spytałbym was, panie moje, co się też z wami przez te czasy działo?
— A! smutna to, czarna historya — odezwała się Helena — lepiej może, abyś jej pan nie słyszał. Co do mnie, cała się ona zamyka w jednem słowie... nie jestem panną Heleną, jestem panią... a nazwisko męża wstydzę się wymówić.
Jenerał porwał się z siedzenia.
— Być-że to może! — zawołał.
— Tak jest — odpowiedziała energicznie Helena — ale nie rzucaj na mnie kamieniem, bom ci winna jako przyjacielowi spowiedź szczerą... Ty mnie podźwigniesz może, poratujesz... poradzisz...
Zaczęła biedna... i głosu jej zabrakło nagle, zabrakło odwagi.
— Nie, nie! siły nie mam — odezwała się — ty, matko moja, powiedz mu wszystko za mnie.
I, zakrywszy twarz rękami, uciekła.
Jenerał siedział blady, Ksawerowa podeszła ku niemu i krótko, sucho, z boleścią opowiedziała nieszczęście swoje. W całej tej rozmowie wzmianki jeszcze nie było o tem, kto był mężem Heleny.
Dopiero, gdy skończyła, jenerał zapytał ją zadumany.
— Ale któż jest ten człowiek.
— Zowie się Puzonów.
Nazwisko to nie mogło być obce jenerałowi; uderzony niem porwał się z wyrazem boleści w twarzy.
— Puzonów! — zawołał — Puzonów!... i on tu jest dotąd!
— Był przynajmniej niedawno — dodała Ksawerowa.
Pan Tadeusz zamilkł, w dłoniach kryjąc zachmurzone czoło. Milczeli oboje. Naówczas Helena spokojniejsza, ale z oczyma zaczerwienionemi od płaczu wyszła, podając mu rękę.
— Jenerale — rzekła — widzisz, że nie pozostaje mi nic, tylko zginąć...
— Nie — odparł pan Tadeusz, spoglądając z uczuciem — powinnaś żyć i czekać szczęścia, które ci się należy... Los ci je wypłacić musi.
Nie chcąc być natrętnym, wziął czapkę, pocałował w rękę Helenę i szepnął z cicha:
— Jedną więcej zemstę... poniosę na plac boju!




LXVII.

Od początku rewolucyi kwietniowej pałac księcia wojewody, jak większa część innych pańskich gmachów, stał zamknięty. Wiedziano, że ks. wojewoda był dobrym Polakiem, ale się do spraw publicznych mieszać nie chciał. Mawiał, gdy mu to wyrzucano: Niech krawcy suknie szyją, szewcy buty, ja się do tego nie porywam, czego nie umiem. Na żołnierzam za stary, na statystę za głupi.
Zaraz w pierwszych dniach po ogłoszeniu nowego rządu księżna wojewodzina swe klejnoty, książę srebra swe stołowe kazali odnieść do skarbu publicznego. Ale potem pałac się zamknął i stał niemy a milczący. Wojewoda niekiedy wychodził sam jeden, wymykając się niepostrzeżony. Księżna jeździła tylko do kościoła. Po niejakim jednak czasie wycieczki częstsze wojewody ustały, uspokoił się, ludzi, którzy do niego przychodzili z jakimiś tajemniczymi interesami, poodprawiał, wszystko weszło w dawne karby.
Małżonkowie, spotykając się z sobą, mówili tylko o rzeczach obojętnych.
Dla rozrywki zapewne w jednostajnem a osamotnionem życiu, książę wziął się znowu do ulubionej alchemii swojej, którą zajęty, całkiem o świecie i o tem, co go otaczało, zapominał. Wiedziano w domu, iż, siadłszy w laboratoryum, stawał się obcym przyjaciołom, znajomym i głuchym nawet na wymagania świata wielkiego, które był nawykł szanować.
Z komina pracowni wstęga czarnego dymu ukazała się znowu i nocą rumieniła się od blasków jakiegoś czerwonego ognia w chemicznym piecyku księcia. Ludzie, pokazując to sobie, głowami tylko milcząco potrząsali.
Wojewoda chybiał na obiady, wymawiał się od wieczerzy, pracował, nie mając prawie czasu zjeść. Gdy raz zasiadł w laboratoryum, najsurowsze były wydane rozkazy, aby mu nikt nie śmiał przeszkadzać. To też, gdyby się paliło w domu, pókiby nie zadzwonił, nikt doń wchodzić nie śmiał.
Gdyby król sam (który naówczas z wizytami wcale nie jeździł) chciał zaszczycić wojewodę odwiedzinami, prawdopodobnie odprawionoby go ze schodów, jeśli książę pracował.
Pewnego dnia dano obiad o zwykłej godzinie. Kazał przeprosić księżnę, iż nie przyjdzie i, wypiwszy filiżankę bulionu, zamknął drzwi za sobą. Pani domu, panna Babska i stary ksiądz spowiednik usiedli sami do stołu. Po południu wojewoda zajęty nie pokazał się na pokojach, ani na wieczerzę nie przyszedł.
Dziwniejsza rzecz była, że się od dawna z komina laboratoryum kurzyć przestało, a książę nie dzwonił. Słudzy jednak nie ośmielili się przeszkodzić, choć wiedzieli, że nic nie wziął w usta przez cały dzień, prócz bulionu.
Do gabinetu tylko o mroku wniósłszy świece, czekano.
O północy jeszcze książę nie zawołał nikogo, dwór więc pozostał na nogach w oczekiwaniu. Wybijały z kolei pierwsza, druga, trzecia... żadnego znaku.
Dziwne to już było, ale mając do czynienia z dziwakiem a despotą, nie dziwiono się wcale.
Zaczęło dnieć, służba drzemała, ale się nie kładła; rozedniało, ruch zwykły dom ożywił. Marszałek dworu poszedł do księżnej zapytać, coby czynić należało; księżna odpowiedziała, że rozporządzać nie śmie, że wojewoda przy swych zatrudnieniach często na chwilę odstąpić ich nie może, bo od tego skutek zależy.
Ale niepokoiło to już wszystkich; kamerdyner ośmielił się wnijść na palcach do gabinetu, przyległego do laboratoryum, i usiłował zajrzeć przez dziurkę, lecz klucz hermetycznie ją zasłaniał.
W pracowni najmniejszego nie było słychać szelestu.
Po długich naradach, wahaniu, marszałek wziął na siebie odpowiedzialność, ośmielił się i zapukał...
Raz, dwa, trzy razy głośniej, a mocniej bijąc, nie otrzymał żadnej odpowiedzi. — Książę mógł zasnąć, przy robocie znużony; zdawało się to naturalnem. Czekano.
O południu już i ciekawość i niecierpliwość doszły do tego stopnia, iż posłano po najbliższego krewnego księcia, pana podczaszyca, którego on, mimo lekkości charakteru, dosyć lubił.
Podczaszyc nadjechał, zaczął pukać, a nie otrzymawszy odpowiedzi, otworzył drzwi. Ale od progu uderzył go swąd taki, iż się musiał cofnąć przerażony.
Laboratoryum pełne było jakiegoś gęstego, białego dymu, cuchnącego silnie i przykro. Za tym dymem nic dojrzeć nie było podobna... Słudzy rzucili się do okien, aby je otwierać, dwóch upadło... ale nareszcie weszło powietrze, zrobiło się jaśniej.
Książę wojewoda siedział nad pękniętą retortą... książka, która mu z ręki wypadła, leżała przy nim... przechylony był, znać gwałtownym ruchem, na poręcz krzesła, ręce miał wyprężone, całe ciało wyciągnięte... wyraz twarzy straszliwy... oczy otwarte, już jakby mgłą zaciągnięte.
Doktór przytomny chwycił za rękę, dotknął piersi — trup już dawno był ostygły. Śmierć musiała, jak się zdawało, nastąpić wczoraj jeszcze. Palna jakaś mieszanina z retorty wypadła, powoli się jeszcze na niedogasłych węglach żarzyła i wydawała ten dym duszący, którego izba była pełna.
Na krzyk ludzi i wrzawę, która napełniła pałac cały, wbiegła przestraszona wojewodzina i, spojrzawszy tylko, upadła na progu... Przeraził ją widok trupa, który się zdawał dziko uśmiechać i wykrzywioną twarzą urągał śmierci.
Tak skończył dziwnie, nagle, człowiek ten, zabity przez to, co najwięcej kochał w życiu.
Rodzina, nie śmiejąc rozgłaszać tego rodzaju śmierci (tak plebejuszowskiej przy aptekarskiej retorcie), utaiła przyczynę zgonu i oznajmiła tylko, że książę wojewoda padł ofiarą apopleksyi. Wprawdzie kompleksya nieboszczyka czyniła to mało prawdopodobnem, ale i chudym trafia się nagle umierać.
Pogrzeb był bardzo wspaniały.




LXVIII.

Podczaszyc (pierwszy niegdyś kochanek Betiny), który po najdłuższem życiu ks. wojewody miał być jego spadkobiercą, zajmował się wszystkimi interesami, dopomagając wdowie. Miała ona zapewnione sobie na dobrach dożywocie i kilkakroć sto tysięcy odprawy.
Podczaszyc należał do najświetniejszych niegdyś meteorów dworu stanisławowskiego, człek był światowy, dobry towarzysz do hulanki, choć już nieco poddeptany. Straciwszy ojcowiznę, macierzyznę, stryjowszczyznę i ze cztery ubocznych sukcesyi, bardzo był rad, dziedzicząc teraz na starsze lata fortunę ogromną. Dobry humor, w jaki go to wprawiało, chociaż niezmiernie wojewody żałował, czynił go bardzo grzecznym i w interesach łatwym. Zajmował się nimi gorliwie.
Wśród mnóstwa innych listów, które odebrał z kondolencyami, zapytaniami, prośbami, uderzył podczaszyca jeden z godłami pobożnemi, pod pieczęcią jakąś klasztorną, wzywający go dla nader ważnego i pilnego interesu, aby raczył zjechać do oznaczonego w piśmie klasztoru.
Zdziwił się bardzo temu wezwaniu, osobiście bowiem nie miał żadnych z zakonami, nawet żeńskiemi, stosunków, przypuszczać mógł chyba, że jedna z dawnych jego... bóstw, czasowo przebywająca za kratą, nagle uczuła zmianę powołania, dowiedziawszy się o spadłej nań sukcesyi. Bądź co bądź stawić się było potrzeba, a że podczaszyc był zaintrygowany, przed naznaczoną godziną przyjechał do furty. Wpuszczono go natychmiast do parlatoryum, a w chwilę potem postać miłej staruszki zjawiła się za podwójną kratą, pozdrawiając go pobożnie.
Podczaszyc z wielkiem uszanowaniem powitał przełożoną, usiadł i czekał, nie mogąc jeszcze domyślać się sprawy, która go tu sprowadzała.
— Bardzo przepraszam — odezwała się ksieni — żem pana fatygowała... ale w istocie nie mogłam się udać do kogo innego, tylko do spadkobiercy księcia wojewody.
— Aha! — pomyślał podczaszyc — idzie o jakiś legat lub obietnicę.
— Sprawa to — mówiła ksieni — wymagająca tajemnicy, ale książę wojewoda, zostawiając dyspozycyę, tyczące się jej, musiał je panu powierzyć.
— Testament został otworzony.
— A w testamencie czy niema punktu tyczącego się osoby, przebywającej tu z woli, ś. p. księcia? — spytała przełożona.
— Z jego woli przebywającej tu osoby? — spytał podczaszyc zdziwiony — o żadnej osobie nie wiem.
— Czyliżby książę nikomu tego nie zwierzył?
— Zdaje mi się, że nie — rzekł podczaszyc — jednakże z obowiązku spadkobiercy i krewnego powinienem wiedzieć, o co, o kogo idzie?
— Z polecenia władzy duchownej, na prośbę księcia wojewody, przed kilku tygodniami przywieziono tu osobę... w średnim wieku, która miała być później przewieziona do jednego z klasztorów naszych we Francyi. Wojewoda życzył sobie, aby oblokła suknię zakonną... a przynajmniej ażeby pozostała u nas, dopóki nie postanowi o jej losie.
Podczaszyc słuchał, nie dowierzając prawie swym uszom, tak mu się to wydawało dziwnem. Znał on dobrze życie księcia wojewody, nie było w niem tajemnic, intryg, i o stosunki żadne posądzić go nawet nie było podobna, wymagające środków, które tu były zastosowane. Cóż to być mogło? co tu czynić wypadało? tracił głowę.
— Ale nie mógłżebym widzieć się z tą osobą dla wybadania jej? — zapytał — możebym zrozumiał, o co idzie... bo w istocie sprawa ta jest dla mnie więcej niż ciemna... jest niepojęta. Więc ta osoba... była tu przewieziona z polecenia księcia wojewody?
— Na to jest własnoręczne jego pismo do mnie — odezwała się ksieni, podając mu list przez kratę.
Wszystko to było zagadką. Podczaszyc spojrzał na list i nie mógł się z niego nic nauczyć, nie było się kogo poradzić.
Nie ulegało wątpliwości tylko, że ze śmiercią wojewody ustawała potrzeba rekluzyi; przecież trzeba się było upewnić, iż osoba porwana pretensyi o to mieć nie będzie... pomówić z nią o tem i skandal, mogący wyniknąć, zagłuszyć.
— Jeżeli to być może — odezwał się podczaszyc — chciałbym sam na sam widzieć się z tą panią.
— Zechcesz więc pan zejść do foresteryum, dokąd go siostra furtyanka zaprowadzi, a pani ta natychmiast tam znijdzie.
Podczaszyc, jakkolwiek zdziwiony i skłopotany, śmiał się nieco złośliwie z tego pośmiertnego odkrycia intryżki jakiejś nieposzlakowanego starca, i zaciekawiony bardzo zbiegł do foresteryum. Niedługo tu czekał, drzwi się otwarły impetycznie i w progu ujrzał z niesłychanem zdumieniem... dobrze sobie, niestety, znajomą niegdyś pierwszą swą ukochaną... Betinę.
Oboje osłupieli.
Starościna jednak prędko odzyskała przytomność i, nie mogąc przypisać zdrajcy intencyi uwolnienia, wpadła na myśl, że z jego powodu została uwięziona. — Wprawdzie i to jakoś nie było dla niej jasne, ale potrzebowała wywrzeć gniew na kimś i rzuciła się do niego z wściekłością.
— To ty, nikczemniku, mnie zgubiłeś!
— Betino! dobrodziejko — ze śmiechu się zanosząc i odskakując, zawołał podczaszyc — stój! jam Bogu ducha winien! Ten, który tu waćpanią posadził, nie żyje. Ale co u licha miałaś za stosunki z księciem wojewodą?
— Ja? alem go jak żyję na oczy nie widziała!
— Nie może być! On tu panią przysłał.
— Nie znałam go...
— Przecież...
Podczaszyc pokazał list księcia wojewody. Wszystko to było zadziwiająco nierozwikłanem i ciemnem... Starościna rada, że się nareszcie uwolnić może, gotowa była żywym i umarłym przebaczyć, byle co najprędzej uciekać.
— Panie — zawołała — nikomu słowa nie powiem... zapomnę o wszystkiem... a wypuść mnie co rychlej, bo umrę... Powóz! powóz... Podczaszycu, idź sobie piechotą, baw się mniszkami... rób, co chcesz, a każ mnie odwieźć do domu. To była jakaś piekielna intryga, lub omyłka... Oddaj mi moją wolność! zaklinam!
Podczaszyc skłonił się, wskazując drzwi.
— O jedno pani tylko proszę... o milczenie, potrzebne nam obojgu. Pani byłaś na wsi.
Ręką tylko odpowiedziała starościna i wybiegła w dziedziniec, rozkazując woźnicy wieźć się na ulice Bielańską.
Wpadła tam przynajmniej równie niespodzianie, jak była znikła. Sługi powitały ją raczej z podziwieniem, niż z radością, rachować już bowiem zaczynały potrosze, że może nie powróci, i małe zadatki na przyszłą sukcesyę wziąć sobie pozwoliły.




LXIX.

Starościna tak była szczęśliwa z odzyskania swobody, tak potrzebowała ze wszystkimi się podzielić radością swoją, iż mimo bardzo wątłej nadziei dobrego przyjęcia u Ksawerowej, wkrótce po powrocie pobiegła do niej. Nie domyślała się wcale, że pokutowała za Helenę.
Wielkie było zdumienie, gdy ją spostrzeżono, ale ciekawość ma swe prawa. Kobiety nadbiegły, żeby się coś o jej losie dowiedzieć. Betina z początku ledwie mowić mogła. Twarz jej świadczyła o przecierpianych dniach niewoli — wychudła, zżółkła, zmieniła się, zestarzała.
— Cóż to było? co znaczyło to porwanie? dokąd was zawieziono? z czyjego rozkazu? — pytała Ksawerowa.
— Ani ja, ani nikt tego nie rozumie — odpowiedziała starościna — to jakaś tajemnica... Uwięziona byłam w klasztorze, z rozkazu księcia wojewody, który, jak się zdaje, niedawno umrzeć musiał, inaczej byłabym wiek cały w tych murach obrzydłych przebyła i marnie zginęła. Ani się wykupić, ani wyprosić! jeszcze mnie namawiali do obleczenia sukienki!
Kobiety spojrzały po sobie.
— Strach, płacz, tęsknota, nudy nie do opisania. Karmiły mnie te biedne mniszki pierniczkami, tłuczeńcami, słodyczami, aż nudności od nich dostawałam, poddawały mi książki, myślały, że mnie do tej rozkoszy namówią... Ale ba!... płakałam i płakałam, aż mnie też Pan Bóg uwolnił.
Starościna była w opowiadaniach swych o życiu klasztornem nieprzebrana, opisywała te dnie długie, spędzone wśród ciszy, spokój grobowy... milczenie straszliwe... nieubłagane godzin panowanie, nabożeństwa, śpiewy, przechadzki po ogrodzie, a przez te wszystkie powieści przebijała się radość niewypowiedziana więźnia, który się na wolność wydobył. Gdyby była śmiała, skakałaby z radości, świat się jej na nowo uśmiechał... stał się droższym.
Na ostatek, nagadawszy się długo, wyszła spocząć i zająć się na seryo podźwignieniem mocno nadwerężonych wdzięków.
Po wyjściu jej Hela długo stała zamyślona i milcząca.
— O, moja matko — rzekła — jakże ja nie mam pragnąć śmierci, kiedy to życie moje nie mnie jednej jest wstydem i ciężarem.
Dziś wszystko się dla mnie wyjaśnia, w tym blasku prawdy czytam przeznaczenie moje. Jestem dzieckiem błędu, którego wszyscy się wstydzą. Matka żyje, by cierpieć, ojciec zabity został, płacąc błąd swój zgonem... przyszłości nie mam... bądź wola Twa, Panie!
Ksawerowa, ledwie kilka słów wymówiwszy, wedle zwyczaju, nie chcąc się jej sprzeciwiać, zamilkła.
I Hela też przerwała mowę, poszła do śpiącej Julki, pocałowała ją w czoło, w ciemnym pokoiku zaczynając tajemnie przygotowywać się do podróży.
Wykonała to tak zręcznie, że biedna wdowa wcale się niczego domyślać nie mogła.
Nazajutrz, gdy rano obudziła się po nocy w części bezsennej, Heleny w domu nie było... Przez sen nad ranem zdawało się jej, że czuła, jakby kto na rękach jej i na czole składał pocałunek, ale wziąwszy to za marzenie gorączkowe, jeszcze się nie dorozumiewała smutnej prawdy.
Nie znalazłszy jej zrana w mieszkaniu, sądziła, że mogła wyjść do kościoła, lub na miasto. Upłynęło przecież godzin kilka, a Hela nie powracała. Ksawerowa, krzątając się około Julki, weszła po coś do pokoiku Heleny i na komódce spostrzegła dopiero papier, na którym wielkiemi głoskami, widocznie z pośpiechem, nakreślone były te wyrazy:
„Żegnam was, matko moja, siostro moja! żegnam was, łzami oblewając wasze nogi. A! żal mi, że odbiegnę jedyne, ukochane istoty, jedyne, co mnie biedną kochały, ale potrzeba — muszę! Bądźcie szczęśliwe, ja idę, gdzie mnie los woła“.
Z krzykiem przerażającym wybiegła Ksawerowa, odczytawszy karteczkę, naprzód na dół do starościny, poruszyła dom cały.
Widziano Helenę, wychodzącą bardzo rano, z małym węzełkiem w ręku, ale dokąd się udała, nikt ani się mógł domyślać.
Rozesłano na wszystkie strony.
Starościna, która wczoraj już się była skomunikowała z Puzonowem, natychmiast posłała mu dać znać o tym wypadku. Jenerał sam przybiegł zaraz przebrany, pragnąc szczegółów, ale dowiedział się tylko, że Helena z myślą wstąpienia do wojska nosiła się od dawna i zapewne teraz musiała ją do skutku przyprowadzić. Ale gdzie? jak? z czyją poradą i pomocą, niepodobna było dojść na razie.
Tegoż dnia zjawiła się panna Babska od ks. wojewodziny przysłana, która z własnego instynktu zbliżyć pragnęła córkę do matki. Widziała ona, jak wojewodzina usychała; z pragnienia widzenia i przyciśnięcia do piersi tego dziecięcia, którego przez lat tyle była pozbawiona — wstrzymywała ją tylko przysięga, od której nie czuła się wolną. Wzięła więc na siebie namówić Helenę, aby z nią wieczorem udała się do księżnej. Niestety! przyszła za późno! Wiadomość o ucieczce prawie do rozpaczy ją przywiodła. Wprędce jednak ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, pośpieszyła do swej pani, wnosząc, iż ona może przez stosunki swe zapobiedz potrafi wstąpieniu do wojska, wyszukać zbiegłą i powrócić ją rodzinie.
Ksawerowa błagała ją o to ze złożonemi rękami.
Wojewodzina wiadomość tę przyjęła ze wzruszeniem, z niepokojem. Pamięć na męża wszakże, przysięga, nakazywały jej być ostrożną, choć miłość dla jedynego dziecka nie dozwalała być obojętną. Nie wiedziała, co począć. Znając jeszcze z dawniejszych czasów naczelnika, księżna wojewodzina jemu tylko postanowiła zwierzyć się w części, pokrywając swe zajęcie się losem sieroty pozorami miłosierdzia i opieki. Natychmiast napisała doń list, prosząc, by do niej przybył.
Skutkiem widzenia się z księżną i rozmowy, dowiedział się jenerał dopiero o ucieczce Heleny, która jego, jak innych przeraziła. Przyznał się nawet przed wojewodziną, iż ją znał i że go los jej wielce obchodził, bo powziął dla niej szacunek i przyjaźń.
Wojewodzinie łzy mimowolnie zakręciły się w oczach, gdy słyszała go z zapałem, przejęciem, ze smutkiem mówiącego o Helenie.
— Nie dopuścimy — rzekł jenerał — aby życie tylu osobom potrzebne i drogie poświęciła nierozmyślnie, choć heroicznie dla ojczyzny, która powinna mieć dosyć obrońców w nas. Postaram się, aby pilne oko zwracano na nowo zaciągających się ochotników, co zresztą nie powinno być trudne, bo ją zdradzi ta nadzwyczajna piękność, która wszędzie ciągnęła wzrok najobojętniejszy.
W istocie jenerał przez swych przyjaciół starał się wyśledzić zbiegłą, ale, mimo zabiegów wszelkich, o losie Heleny i jej pobycie dowiedzieć się nie było można. Znikła bez najmniejszego śladu po sobie...




LXX.

Gdy jednej z tych istot wybranych zabraknie, które sobie serca wszystkich ciągnąć umieją, ileż to żalów i tęsknoty! Są ludzie, co giną niepostrzeżeni prawie, tak mało komu w świecie byli potrzebni; są inni, których brak zawsze się czuć daje. Po Helenie płakała nieutulona Julka, której stan pogorszyła znowu tęsknota; brakło jej co chwila Ksawerowej; dopytywała się o nią z trwogą wojewodzina, wzdychał jenerał za tem zjawiskiem, które przesunęło się przez jego życie i znikło smętne na zawsze... żal zostawiając po sobie.
Ale ze wszystkich, co opłakiwali Helenę, którzy ślady jej odkryć się starali, najniecierpliwiej rozdrażnionym, gniewnym był Puzonów. Namiętność, obrażona miłość własna, upokorzona duma, jątrzyły i wzmagały boleść, jakiej pierwszy raz w życiu doznawał. Poświęcił dla tej kobiety przyszłość swą, dał jej swe imię, zdawało mu się, że tem pociągnąć ją potrafi, a doznał tylko wzgardy i obojętności. Liczył, że czas mu ją powróci, że okoliczności zmuszą... teraz z wściekłością niemal czuł, że ją tracił na zawsze.
Puzonów każdego dnia gdzieindziej nocował, krył się coraz inaczej przebrany, przybierał różnych narodowości nazwiska i pozory, wdziewał kapotę kupca, habit mnicha, miał dziesięć mieszkań i seciny posługaczów płatnych.
Wszystkich tych sił i środków użył on w pierwszej chwili dla odzyskania tej, którą za żonę swoją uważał; zabiegi jego równie były próżne, jak innych starania. Najmniejszy ślad byłby mógł naprowadzić na drogę, ale od wyjścia Heleny z domu niepodobna było dojść, co się z nią stało.
Ktoś przecie do tego śmiałego czynu dopomagać jej musiał?

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.