Para czerwona/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PARA CZERWONA
OBRAZEK WSPÓŁCZESNY NARYSOWANY Z NATURY
PRZEZ
B. BOLESŁAWITĘ.
All is true.

TOM PIERWSZY

Nakładem Wydawnictwa „Nowej Reformy“.

W KRAKOWIE.
CZCIONKAMI DRUKARNI LITERACKIEJ
pod zarządem L. K. Górskiego.
1905.


Pani Paulinie Wilkońskiej
na znak poważania i szacunku
przesyła
B. Bolesławita.

Warszawa dnia 29. listopada 1864.

W owej błogosławionej epoce, między trzydziestym a sześćdziesiątym rokiem, gdy rząd rosyjski zadławiwszy nieszczęśliwą Polskę, korzystając z bezładu, niepokoju i bezsilności Europy, gospodarzył w niej po swojemu, sławny jenerał Abramowicz był jedną z tych potęg gniotących, przed którą najśmielsi drżeć musieli. Zamożny obywatel litewski, niegdyś waleczny żołnierz polski, powoli zszedł on na narzędzie tyrańskiego ucisku i służył Moskalom, nie pytając już sumienia o znaczenie swoich czynów. Gabinet Abramowicza w gmachu teatralnym, którego był dyrektorem i wszechwładcą, znają wszyscy, co choć na chwilę przybywali do Warszawy w czasach jakiego niepokoju. Dość było, ażeby w Europie wywrócił się lub przechylił jeden z tych kruchych stołków, które nazywają tronami, zwiększała się natychmiast czujność policyi na prowincyi i w Warszawie, a każdy przybywający odbierał zaproszenie, aby się stawił w naznaczonej godzinie u jenerała Abramowicza. O godzinie dziesiątej potrzeba było iść we fraku, meldować się sługusom a potem, czekać w wązkim przedpokoiku dopóki pan jenerał nie raczył dopić herbaty z rumem i nie wyszedł czerwony, wyegzaminować nieszczęsnego przybylca.
Była to tylko naturalnie ceremonia przeznaczona do utrzymania w ryzie, uległości żołnierskiej i poszanowaniu władzy, nieszczęśliwej ludności krajowej. Jenerał przybierał postawę wszechwiedzącego mistrza policyi, któremu żadna z tajemnic serca ludzkiego nie jest zakrytą, magnetyzował oczyma, badał fizyognomię i dawał czuć, że jest panem życia i śmierci.
W istocie najlżejsze posądzenie mogło zaprowadzić do cytadeli, najmniejszy pozór mógł wysłać na Sybir a w braku obojga, lada kaprys można było opłacić więzieniem, nadzorem policyjnym lub internowaniem na prowincyi.
Na czele wszystkich prawie wydziałów zarządu krajowego stali tacy Abramowicze, Okuniewy, jenerałowie i eksjenerałowie z władzą nieograniczoną, których jedynym celem i zadaniem było wytępiać buntowniczego ducha. Tępiono go też, nie oglądając się na środki, w starszych i w młodzieży, rządząc Królestwem po wojskowemu, to jest bezprawnie, surowo i nie tłómacząc się z czynności. Muchanów rozkazywał dziennikarzom w niedostatku nowin politycznych pisać o morskim wienżu, łącząc szyderstwo do ucisku, w szkołach uczono historyi polskiej pisanej przez Moskali, na pokojach księcia namiestnika schylone tylko, lecz powyzłacane haftami widać było grzbiety.
Jest jednak Opatrzność, co czuwa nad uciśnionymi narodami, w samej tyranii kładnie ona przeciwko niej antydotum; ucisk zbydlęca słabych, wyrabia posłuszne narzędzia z podłych, ale dusze silniejsze hartuje. Sprawia on obrzydzenie, utrwala nienawiść złego, wkońcu doprowadzony do ostateczności zwraca się przeciwko ciemiężycielom. Epoka, która poprzedziła dobę dzisiejszą, ciekawą jest do studyowania jako jej rodzicielka. Ledwiebyśmy nie powinni być wdzięczni, że nas do snu nie kołysano, że rozbudzono męczarnią, że drażniono bezrozumnym uciskiem.
Za panowania liberalnego Aleksandra I. widzieliśmy już tym liberalizmem pobałamucone najzdrowsze głowy. Osiński pisał ody do Moskali, Staszic poczciwy rozprawy o potrzebie przejednania się z nimi, a zacny Kurpiński komponował heroiczne polonezy na wjazd owego wskrzesiciela Polski, który w istocie wiele zabił, a nic nie wskrzesił.
Panowanie Mikołaja kosztowało nas wiele łez, ale dla sprawy krajowej było w istocie błogosławionem. Aleksander miał w sobie chytrość Greka, Mikołaj dzikość Mongoła, z dwojga pierwsza była dla nas niebezpieczniejsza. Kto zna charakter nasz narodowy, ulęknie się raczej słodyczy mamiącej niż szczerego a okrutnego prześladowania. Polacy, którzy już za panowania Aleksandra gotowi byli się z Moskalami godzić, za Mikołaja do zapalczywego śmiertelnego usposobili się boju. 5pokojne sny i marzenia uleciały, rewolucya 1831 roku rozbudziła, ucisk już więcej usnąć nie dawał. Starano się młodzież ogłupić, zżołnierzyć, zaszczepić rozpustę, a wyrobiono w niej potężnego ducha oporu, który nie mogąc objawić się na zewnątrz, nabierał sił utajonych w głębi. Brak nauki zastępywały przekradane książki, przekradane rozumy, przekradani ludzie i rozłamywana jak opłatek, przechowywana jak świętość, miłość, miłość nieszczęśliwej Ojczyzny. Zakładając owe szlacheckie instytuta i kadeckie korpusy, Mikołaj myślał ująć dzieci w żelazne kluby militarne, na naszej ziemi wyrosły one w ogniska rewolucyjne.
Można je było porównać, z przeproszeniem, do owych pieców garncarskich, do których kładną tysiące na pozór jednakowo wylepionych garnuszków, a z których silniejsze wychodzą kamieniem, a słabsze tylko czerepami. Tak było i z młodzieżą: kto miał w sobie jaką kropelkę jadu lub szczerbę rodzimą, ten w tym piecu spopielał, lub poszedł w druzgi, ale co lepszego, kształciło się na charaktery wielkie, nie moralnością wpajaną, ale tą, którą instynktownie znajdowało w antytezie tego, co im nakazywano. Każdy z kolebki wynosił niewiarę przeciw drapieżnym ciemiężycielom; nie ufano ani im, ani tym, co byli z ich ręki wyznaczeni, ani temu, co oni wykładali. Wszystko zabronione stawało się ponętnem i chciwie chwytanem: to, co nakazywano, wstrętliwem.
W poszukiwaniach zasad, których jej brakło, młodzież mogła się mylić często, rzucając się w antypody tego, co urzędowa moralność za prawo podawała, ale w głębi dusz ludzkich jest wrodzone poczucie prawdy, które do niej prowadzi.
W ostatnich latach swojego urzędowania, jenerał Abramowicz, syt strachu, który rozsiewał, honorów, dostojeństw, pieniędzy i teatralnych rozkoszy, zdziecinniał trochę pod panowaniem Gwozdeckich, zesłabł i trafiało się czasem, że na gatunek Polaka chorował. Przychodziły mu wspomnienia dawne, wojskowe, co dziwniej, usiłował zasługą swoją jako dyrektora teatru zatrzeć pamięć służalstwa oberpolicmajstra. Bywał grzeczny i łagodny, i, jak później pan Margrabia tłómaczył się ze swojej roli socyalizmem rewolucyi naszej, tak ów uniewinniał się sprawą porządku społecznego.
Temat to zresztą nie był nowy, grywali z niego waryacye wszyscy nasi wielcy ludzie, utrzymując, że gdy Rosyi zwyciężyć nie możemy, lepiej przyklęknąć, knut pocałować, o przeszłości zapomnieć i stać spokojnie w szeregu.
Jednego z tych ranków, gdy jenerał dyrektor teatru, po herbacie z rumem i widzeniu się z panną Gwozdecką, był w jakimś różowym humorze, oznajmiono mu pułkownika Z. z synem. Jenerał zawahał się zrazu czy przyjąć, bo bywał obarczony prośbami a nie lubił towarzystwa tych, których mustrować i łajać nie miał prawa.
— Co tam za pułkownik Z. i czego on może chcieć ode mnie? — mruczał pod nosem, zażywając tabakę i faworyta pieska odtrącając nogą — nazwisko nie jest mi nieznane; miałżeby to być kapitan Z., z którymeśmy służyli razem? Tak, to chyba on. Ale z synem? Pocóż tam ten syn? Czyby chciał wstąpić do teatru? Nie rozumiem! Ano, prosić — rzekł do służącego.
W chwilę potem ukazał się na progu mężczyzna zapewne siwy, ale z doskonale pomalowanymi na kasztanowato włosami; z wąsikami wyszwarcowanymi do góry, we fraku z rożenkiem orderów w pętlicy, mały, pękaty, wogóle podobny do dużego harbuza. Na uśmiechniętej jego fizyognomii w maleńkich oczkach i zaokrągleniu policzków, jakby stężałym uśmiechem, widać było zadowolenie z samego siebie i tę pewność, że cały świat z posiadania go szczęśliwym czuć się musi.
Za nim szedł wyprostowany jak struna, nieśmiały, zahukany, ale wymuskany, delikatny, ładny, młody chłopczyk.
Na widok Abramowicza, który stał przybrawszy wyraz mumii zastygły i nieruchomy, pułkownik zatrzymał się uśmiechnięty i nie mówiąc słowa, czekał jakby wybuchu radości z jego strony. Grubo się jednak zawiódł, bo Abramowicz zrobił minę kwaśną, prawie obrażoną, i czekał urzędowego powitania, które mu się należało. Pułkownik, widać nie głupi człowiek, zmiarkowawszy co się święci, zmienił wyraz twarzy, skrył niezadowolenie z zawodu, którego doznał i pokorniejszą ułożywszy postawę, zbliżył się, nie już jak do dawnego towarzysza broni, ale jak do znakomitego dostojnika Mikołajewskiego.
— Panie jenerale — rzekł: z wielką pokorą i wymuszoną grzecznością, którą chciał zapłacić pierwszą swą niefortunną postawę. — Niech mi wolno będzie przypomnieć się po długich latach jako podkomendnemu i towarzyszowi broni.
— Ano, tak! Zarazem sobie waćpana przypomniał, gdy mi nazwisko powiedziano, zwano cię w pułku kartaczem?
— Miły Boże! Cóż to za pamięć pana jenerała! Jak mego Boga kocham, tyle lat!
— No, siadajże — rzekł jenerał dosyć zimno ale grzecznie.
— Nie wprzód, aż będę miał to szczęście panu jenerałowi mojego jedynaka zaprezentować.
Chłopak ukłonił się nizko.
— Piękny chłopiec, a czemu aspan nie oddasz go do wojska?
— Eh! Bo to matka wychuchała na pieszczoszka, zdrowia delikatnego, jakby mu przyszło to znosić, cośmy my przebywali, dyabliby nieboraka wzięli.
— A cóż myślisz z nim robić?
— Otóż to właśnie, przywiozłem go tutaj, dokończywszy edukacyi, żeby się w mieście przetarł i do obywatelskich posług nałożył. Umieszczę go w Towarzystwie Kredytowem albo gdzie w biurze, a ponieważ w mieście ma zostać, chciałem go polecić względom i opiece pana jenerała.
Jenerał spojrzał z pod oka na chłopaka, zażył tabaki i zrazu nie nie odpowiedział.
— A gdzież się wychowywał? — rzekł potem.
— Skończył szkoły w kraju, trochę potem podróżował — rzekł ciszej pułkownik.
Ostatnie wyrazy chmurą powlokły widocznie czoło Abramowicza. W owych czasach, gdy murem chińskim chciano Polskę odgraniczyć od Europy, gdy paszporta ogromnym cłem były obłożone a wyjazd młodzieży wzbroniony zupełnie, każdy co powąchał powietrza nieprzesyconego dziegciem moskiewskim, był już w mocnem podejrzeniu zarazy. W przekonaniu ich z zagranicy przychodziło wszystko złe, złe książki, złe zasady, zła rozbujałość, zła cywilizacya — wszystko dobre i błogosławione rodziło się i płynęło z Rosyi. Młodzieniec mimo swego skromnego pozoru wydał się już Abramowiczowi podejrzanym, mógł gdzieś za granicą będąc przeczytać jaką książkę zakazaną i stracić uszanowanie, które był winien prawej władzy, jenerał nawet nie utaił swej myśli.
— Pocóżeś go aspan wysłał za granicę? wiesz co to ta młodzież stamtąd przywozi.
— Ale za mego syna ręczę — żywo podchwycił pułkownik, który o mało z krzesełka nie spadł, chcąc wyrazistym ruchem poprzeć swoje twierdzenie — ręczę za mego syna, że się nie zepsuł. Jest wychowany w dobrych zasadach, a nadewszystko co do poszanowania prawej władzy i starszych, które w niego wpoiłem, mogę się nim pochlubić.
— Otóż to z tego właśnie najwięcej naszej młodzieży braknie — rzekł Abramowicz, znowu dobywając się do złotej tabakierki — dopóki nas mości dobrodzieju za najmniejsze przewinienie w skórę tęgo prażyli, wszystko było dobrze, teraz świat do góry nogami, młodzież myśli tylko o rewolucyach...
— Ręczę za mego syna, panie jenerale honorem wojskowym, że pod tym względem może za wzór służyć młodzieży.
— Niechże się strzeże w tem mieścisku, żeby z hałastrą uliczną się nie wdawał, bo mu tu zaraz głowę przewrócą.
Rozmowa trwała jeszcze chwilę, delikatnie przetykana wspomnieniami przeszłości, które pan pułkownik tak zręcznie dobierał, ażeby się zbyt z teraźniejszością nie kłóciły. Abramowicz przekonawszy się, że stary towarzysz broni nic od niego, prócz jakiejś idealnej opieki nie żądał, wkońcu się zupełnie rozdobruchał, rozweselił, nazajutrz pułkownika z synem na obiad do siebie zaprosił, przyrzekł mu niekiedy na baletnicze arcydzieła gratisowy bilet do krzesła, i biorąc do serca nadzór nad synem starego towarzysza broni, oświadczył mu, że co dwie niedziele z obowiązku ma się stawić u niego i bywać na obiadach. Pułkownik był uszczęśliwiony, wdzięczność jego posunęła się aż do łez, o które zresztą nie było mu trudno, bo ile razy śmiać się mocniej zaczął, zawsze się niemi oblewał.
Zjadłszy ów obiad u Abramowicza, od którego żołądek wiejski nie przywykły do gorącej kuchni, mocno później szwankował, pułkownik, pewien, że synowi zapewnił bardzo zaszczytnego protektora, odjechał na wieś spokojny w sumieniu, a pan Edward pozostał w mieście przyczepiony do kancelaryi Towarzystwa Kredytowego, później łaskawie umieszczony przy biurze Towarzystwa rolniczego.
W obu młody człowiek nie wiele miał do czynienia, zostawało mu dość czasu na poznanie świata, ludzi i zrobienia sobie w mieście stosunków.
Tym, którzy czytali «Dziecię starego miasta», pan Edward obcym już nie jest; wiedzą oni z jak szlachetnym popędem usiłował się wcisnąć na woskowane posadzki, nie rozróżniając nóg, które po nich stąpały.
Edward należał do tych młodych ludzi, którzy największemi ofiarami gotowi są okupić przypuszczenie do tak zwanych lepszych towarzystw. Przypomina to nam niestety bardzo prawdziwą historyę tego młodzieńca, którego bliska krewna znalazła w Paryżu niesłychanie wyelegantowanego, ale dziwnie zbladłego i wychudzonego.
Po pewnych symptomatach, które oka kobiety doświadczonej ujść nie mogły, poznała, że kuzynek był prawie do omdlenia głodnym.
Przerażona, nakarmiwszy go naprzód, zaczęła wypytywać o powody tego niedostatku, w tak dziwnej będącego sprzeczności z wytworną powierzchownością młodzieńca.
— Ciociu dobrodziko — rzekł przyciśnięty elegant — gdybym się nie morzył głodem za cóżbym na dzisiejszy bal białe rękawiczki kupił?
Historya tych białych rękawiczek powtarzała się w różny sposób nie jeden raz przed oczyma naszemi. Jedni je kupowali pracą, drudzy głodem, inni upokorzeniem, dobrze jeśli nie sumieniem jeszcze. Młodzież chorująca na paniczów, na niby arystokracyę, na elegancyę, na lwistość, na dobry ton, na francuzczyznę, dopuszczała się nieraz cichych występków, wielkich i małych podłostek, byle się tam dostać, gdzie bywał wybór towarzystwa. Wśród tego wyboru byli wprawdzie z rzadka i wyborni ludzie, ale wogóle składał się z wszelkiego rodzaju kalek moralnych, paralityków umysłowych, niedołęgów i niedołęgiń, którym francuzczyzna i porządne ubranie, nadawały pozór przyzwoitych ludzi. Dobre towarzystwo chociaż nie wypierało się imienia polskiego, miało patryotyzm sui generis, protegowało sztukę narodową, trochę literaturę (jeśli przypominała francuzką), przebierało się w kontusze na maskarady i żywe obrazy, chlubiło przodkami, ale brzydziło wszelką rewolucyą, która mogła narazić na ofiary, zażądać pieniędzy, wysuszyć worki i zamącić tę błogą szczęśliwość, którą dawały przyjazne stosunki z zamkiem, bale dla Gorczakowa i łaska Najjaśniejszego Pana. Wyższe towarzystwo okrutnie brzydziło się demagogią, socyalizmem i we wszystkiem upatrywało ich ślady. Zarażony tą chorobą był z niego na wieki wykluczon. Wogóle nad dobrą francuzczyznę, przyzwoitą odzież i jakie takie znalezienie się, więcej dla przypuszczenia na salony nie wymagano, ale świadectwo o zasadach zachowawczych kandydata do uczęszczania w wyższych towarzystwach było warunkiem niezbędnym. Socyalizmem i demagogią straszyli się wszyscy jak dzieci wilkiem, dosyć było chcąc kogoś odepchnąć, rzucić nań podejrzenie o nowatorskie przekonania. W rzeczach obyczaju, sumienia, życia prywatnego byle nazbyt nie było coś krzyczącego, towarzystwo wyższe bardzo pobłażliwem się okazywało, ale nie przebaczyło nikomu, co nie był monarchicznym i katolickim, nie koniecznie w życiu, ale głośno objawionych zasadach. Wolno było żyć jak chcąc, ale należało pokazywać się na mszy, protegować Felicyanki i szanować arystokracyę jako wyrazicielkę i symbol monarchizmu i miłości porządku społecznego. Hołdując niby postępowi i chrześciańskiej miłości dla ludu, fundowano ochronki i szkółki wiejskie, aby w nich szczepić zbawienne zasady posłuszeństwa i uszanowania dla starszych i przez samego Boga fundowanej na wiek wieków nie równości stanów.
I były pewne oznaki, po których poznawano skrytych demagogów, arystokracya jak rząd miały w podejrzeniu długie włosy, ekscentryczne ubrania, słowem wszystko, co wybitniej cechując indywiduum, zwracało nań zbytnie oczy tłumu.
Ze strony rządu i tych panów była w tem pewna instynktowa loika, człowiek, który nie słucha praw mody, może i z innych być nie zadowolony. Brak francuzczyzny dawał się domyślać jakiegoś nizkiego tajemniczego pochodzenia, bo wiadomo, że zubożały półpanek może dziecko w świat puścić bez polskiej ortografii i bez wszystkich grafii, ale mu francuzczyznę musi dać w posagu. Ile ludzi pożeniło się samą francuzczyzną tego zliczyć nie podobna; wolno największe głupstwa mówić, ale trzeba je wypowiadać piękną francuzczyzną.
Stare to dzieje te nasze narzekania na gallomanję, język to wszakże potrzebny, ale nie powinien zastępować całego wychowania. Anglicy wogóle mówią bardzo źle lub wcale nie mówią po francuzku, jednak im wysokiej cywilizacyi odmówić nie można.
Edward jakby się urodził do zajęcia miejsca w tej wyższej społeczności, do której tak się skusił. Jadąc do Warszawy, marzył tylko jak o najwyższym szczycie zabiegów, o balach na zamku i wieczorach u pp. Augustów Potockich. Z tych dwóch skrajnych wyrazów można się już domyślić, że dla niego wyższa społeczność rosyjska czy polska stała zupełnie na równi, po ojcu czy po matce, tego nie wiem, odziedziczył on charakter, którego główną cechą była, jeśli tak się nazwać godzi — zalotność.
Edward potrzebował podobać się wszystkim wogóle, nie narażać nikomu i gotów był do największych ofiar, byle być dobrze widzianym. Rozumie się, że ta słodycz charakteru tylko się do ludzi sfer wyższych stosowała. Co się tyczy tłumu, gawiedzi, hałastry ulicznej i tem podobnie, (gdyż Edward tym, z kim nie żył, nazwisk obelżywych nie żałował), był dla nich więcej niż obojętnym, pogardzającym i zimnym. Za to nie było milszego, gładszego, słodszego człowieka dla tych, których potrzebował, nad pana Edwarda.
Natura dała mu instynkt pochlebcy, zwinność dworaka, potulność żebraczą, i uśmiech miodowy, którym witał często nawet gorycze, jeśli z góry płynęły.
Taki człowiek nie mógł się nie podobać, tam zwłaszcza, gdzie wszelka niezależność charakteru uważana jest za grzech śmiertelny; trudniejsi mówili nań, że jest troszkę za miękki, ale chwalili jako bardzo dobrego chłopaka.
Przybywszy do Warszawy, chociaż czas jakiś bawił za granicą a wyraz bawił ma tu ściśle określone znaczenie, Edward nie przywiózł z sobą żadnego zdania wyrobionego o ludziach i świecie, była to tabula rasa gotowa przyjąć wszystko, co na niej napiszą, znał się na ostrygach i na winach, ale nie na zasadach. Za wyrocznię służyło mu to wyższe towarzystwo, do którego postanowił piąć się tak mozolnie, przyjął więc od niego barwę ortodoksyi i konserwatyzmu, brzydził się najokrutniej wszystkiem, co tchnęło wywrotem społecznym. Ażeby nie być wziętym za demokratę, podgalał brodę, zostawiając tylko wąsiki i faworyty angielskie.
Mówiliśmy już, zdaje mi się, że Edward był wcale ładnym chłopakiem, fizyonomia jego wprawdzie zbyt przypominała woskowe figurki perukarzy, ale stworzoną była do salonów, wśród których nie raziła wcale. W duszy miał się za Antynousa i był pewien, że wszystkie wielkie panie kochać się w nim muszą, obiecując sobie zdobyć tą pięknością posag przynajmniej milionowy.
Nie wiedział biedny o tem, że od stu lat przynajmniej wszystkie panny kochać się przestały i równie gonią za majątkami jak kawalerowie za posagiem. Tymczasem marzeniem było pana Edwarda być ukochanym miłością wielką, czystą, szaloną, namiętną, straszną, tragiczną. Przeglądając się w zwierciedle przy rozdzielaniu starannem włosów i zawiązywaniu chustki, utwierdzał się najmocniej w tem przekonaniu, że obudzi jakąś namiętność.
Niekiedy w ulicy próbował rzucać wejrzenia, pewny, że każde śmiertelną zada ranę, jednakże ofiary jego wdzięków cierpiały w takiej skrytości, że winowajca o żadnej dowiedzieć się nie mógł.
Dlatego to wkońcu zszedł pan Edward aż do córki profesora Czapińskiego, gdzie mu się także nie najszczęśliwiej powiodło. Ojciec Edwarda, którego widzieliśmy w pokornej postawie przed Abramowiczem, był to sobie stary wojak, nie wiele dalej widzący nad koniec swej szabli. Mająteczek okrąglutki i ładny winien był ożenieniu, siedział na wsi, gospodarzył, i lubiał opowiadać o bitwach, w których brał udział. Sąsiedzi, znali już historyę jego wypraw na pamięć, ale im je zawsze powtarzał pod pozorem jakiegoś zapomnianego szczegółu. Jako wojak przywykły do subordynacyi, synowi też wpoił pierwsze zasady zachowawcze, jako człowiek co się sam wszystkiego dorobił z pomocą różnych protekcyi, pomocy, popychań i łask jaśnie wielmożnych, nauczył go trzymać się klamek i z uszanowaniem przestępować pańskie progi. Widzimy, że z tym zapasem usposobień i pojęć młodzieniec mógł śmiało iść w świat, nie narażając się na żadne niebezpieczeństwa.
Ojcu pilno było powracać na wieś, obwiózłszy więc syna po wszystkich przyszłych jego protektorach, nie wyjmując tych, których raz tylko w życiu widział, zaprezentowawszy go jenerałowi Abramowiczowi, dwom czy trzem wojskowym dostojnikom, hrabiemu Zamoyskiemu, jednemu czy dwom Potockim i w kilku zamożniejszych domach, ruszył z fajeczką na wieś, wyrzekłszy na odjezdnem przy uścisku, wychodząc od Poziomkiewiczowej:
— Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.
Edward słał sobie bardzo ostrożnie, ale z determinacyą posłania wygodnie. We wszystkich domach, do których go ojciec wprowadził, nie zważając na to, czy ich tam zimno czy gorąco przyjęto, Edward począł bywać uparcie, naprzód we dnie, w które wszystkich przyjmowano, potem stając się milszym i potrzebniejszym coraz częściej. Edward służył im jak szpic na dwóch łapach, był to un homme à tout faire, którego płacono skromnym obiadkiem powszednim, herbatą en famille i lada jakiem cygarem. Za to Edward przed temi, którzy do wielkiego świata przypuszczeni nie byli, miał prawo nazywać hrabiów i książąt poufale po imieniu, młodszych nawet bez ceremonii spieszczając.
Byłem u Gucia — mówił mi Hermanek — Staś przyjechał, Władzio wyjeżdża itp.
Stosunki z wielkim światem naraziły go na wydatki, ale Edward trzymał się systemu owego młodzieńca co pościł dla białych rękawiczek, wolał nie zjeść porządnie, a wystąpić gdzie było potrzeba. Mógł czasem nie mieć czystej koszuli, ale zawsze miał świeży kołnierzyk, mogło mu braknąć całych pończoch, ale broń Boże lakierków. Zdaje mi się, żeśmy dostatecznie scharakteryzowali jednego z aktorów powieści; bliżej nieco da go nam poznać dalszy jej przebieg.


Dziwne są czasem i losy budowli, które jak ludzie przechodzą przez różne koleje; tak ten skromny dawniej hotel Gerlacha, z którego spekulacya zrobiła olbrzymi hotel Europejski, był wprzódy przytułkiem szlachty przyjeżdżającej ze wsi, potem ogromnym karawan-serajem niby Europejskim, potem cmentarzem, w którym złożono ciała ofiar z 27. lutego, nareszcie dziś kordygardą moskiewską. Przed lutym mieścił on w sobie najrozmaitsze towarzystwa, jak wszystkie hotele podobne do brzegów, na które fala i ziele i skorupki ładne i brzydkie kamyki wyrzuca.

W jednym z pokojów na dole, mieścili się w skromnej izdebce literaci i artyści, których wieczorne posiedzenia tak nie długo trwały, i tak się jakoś nieszczęśliwie kleiły; na górnych piętrach mieszkało dużo paniczów z góry spoglądających i na owe kwiczoły literackie i na to co się w ulicy działo. W samych początkach, gdy się uczucia patryotyczne jawniej okazywać zaczęły, w hotelu Europejskim zbierała się już garstka opozycyonistów, cicho szemrzących przeciwko tym wybrykom ulicy, później za rządów Margrabiego, przy smacznych kolacyjkach, klub się Wielopolczyków utworzył. Szczęściem był on tak nie liczny i tak się sam siebie wstydził, że dla nikogo nie mógł być niebezpieczny. Ale w porze, o której mowa, jeszcze był Margrabia nie wpłynął na owe rozbujałe flukty, a ci, co go radośnie przyjąć mieli, czekali tylko oczekiwanego Messyasza.
Kto nie mógł mieć, jak pan Edward, wytwornego i obszernego kawalerskiego mieszkania, mieścił się najchętniej w hotelu Europejskim. Było to jakoś w dobrym tonie, krzesełka aksamitem powybijane, firanki u okien sute, pozór bardzo przyzwoity. To też Edward nie omieszkał tu się umieścić od razu. Ruchomości miał nie wiele a chodziło o to, aby w przypadku, gdyby mu jaka dostojna figura chciała wyrzucić bilet lub uczcić odwiedzinami, mieć ją gdzie przyjąć przecie. Mógł się bardzo umieścić gdzieś skromniej i wygodniej w prywatnym domu, ale na trzeciem piętrze, albo może od tyłu i meble by tak pysznie nie wyglądały. Stał więc w hotelu, ciągle jak na popasie, ale miał zręczność mnóstwo tam robić znajomości ze znakomitościami, które do kraju z zagranicy przybywały.
Wiedział jak wyglądał jenerał pruski, który po coś był wysłany do Gorczakowa, jaki miał mundur pułkownik austryacki, przejeżdżający z depeszami do Petersburga, ile pokojów zajmował jakiś Lord, który nawiedził Warszawę i t. p. Skromniejsza młodzież szlachecka mieściła się w hotelu Saskim, Wileńskim lub Rzymskim, a ta właśnie, z którą znajomość najdroższą była dla pana Edwarda, napływała do hotelu Europejskiego. Przy table d’hôte robiły się znajomości czasem bardzo przyjemne.
Było to właśnie wieczorem dnia 25. lutego, po tej katastrofie na Starem Mieście, która padła jak iskra w prochy uczucia narodowego. Hotel Europejski z powodu napływu członków Towarzystwa rolniczego był pełniuteńki. W chwili, gdy się już wszystko skończyło, a rynek był pusty, gdy ulice poczęły gęste przebiegać patrole, rozwiązano posiedzenie Towarzystwa i szlachta rozsypała się w różnych kierunkach, pospieszając do domów. Znaczniejsza część cisnęła się do hotelu Europejskiego, w którym mieszkała, inni szli na wieczerzę do Bonquerela, inni do François i Rzymu.
Już na sali wiedziano o tem co się stało na Starem Mieście, ale czy to że przynoszący wieść przyniósł tak przyprawną, czy ją usposobienie ogólne w ten sposób zaprawiło, większość rolników rozchodząc się okazywała nie oburzenie na wypadek, ale nieukontentowanie z niego. Towarzystwo sądziło się jedynym prawnym przedstawicielem kraju, jego pragnień i opinii, a tu ktoś śmiał wystąpić z manifestacyą bez jego zezwolenia! Pozwolimy tu sobie zrobić mały ustęp:
Chociaż pierwsze opowiadanie nasze wyszło bardzo niedawno, słyszeliśmy już, jako główny zarzut przeciwko niemu, że śmiało sądzić bezstronnie o tak ważnej dla kraju instytucyi jak było Towarzystwo rolnicze. Naprzód ani najświętsze, ani najlepsze i najszlachetniejsze Instytucye z sądu człowieka i ogółu nie są wyjęte; wszystko rozbierać należy bo wszystko rozbiorowi ulega.
Nie odmawiajmy ani Renanowi prawa pisania życia Chrystusa Pana, ani sobie wolności sądzenia o Towarzystwie rolniczem. Towarzystwo to bardzo dobrze przetłumaczone z włoskiego Cavoura, oddało krajowi wielkie, znakomite przysługi; ale jak wiele ludzi i wiele towarzystw, nie chciało zrozumieć w chwili stanowczej, że rola jego była skończoną. Wina tej omyłki ciąży z pewnością nie na członkach Towarzystwa ale na jego Komitecie, który się już za przyszłe ministeryum zreformowanego delikatnie kraju uważał. Zdaje mi się nawet, że portfele ministeryalne były już porozdzielane; nic dziwnego, że temu gabinetowi in spe ustępować z placu przed nieznajomą garstką młodzieży się nie chciało. Wielkie mamy poszanowanie dla zasługi człowieka i ludzi, którzy towarzystwo stworzyli, ale to nie przeszkadza mówić prawdy.
Pan Edward na sali już posłyszał, że było jakieś zamieszanie, jakaś wrzawa i bójka w rynku Starego Miasta, i on i inni paniczykowie oburzali się niesłychanie na tę tak zwaną ulicę, która śmiała zamieszać spokój, naradzającego się szlacheckiego senatu.
Już wówczas zarysowywały się dwa przeciwne stronnictwa; jedno, które chciało środkami legalnemi dobijać się reform, drugie powstaniem niepodległości. W pośrodku między niemi stali ludzie pojednania, którzy rewolucyę pragnęli odłożyć ad calendas graecas, a tymczasem siedzieć sobie spokojnie.
Śmiało powiedzieć można, że w Towarzystwie rolniczem ludzie stronnictwa legalnego i odwlekającego przeważali.
W tłumach, które owego wilgotnego, mglistego wieczora około dziesiątej wysuwały się z pałacu Namiestnikowskiego, słychać było szepty niezadowolenia. Niektórzy usiłowali zmniejszyć znaczenie wypadku i przedstawić go jako wybryk małej wagi. We wszystkich przemagała obawa, że Towarzystwu wielkich jego prac dokończyć nie dadzą. Jedno z dwojga, albo Towarzystwo powinno było owładnąć narodem i kierować nim, albo abdykować; pierwszego nie potrafiło, drugiego nie chciało.
Edward szedł razem z dwoma młodzieńcami, których powierzchowność w doskonałej była z jego fizyonomią harmonii. Starszy, hrabia Albert, wysoki brunet z twarzą wychudłą, żółtą i bladą, oddawna chorował na ekonomię polityczną, i jako ekonomista wzdrygał się na wszelki nieporządek społeczny; drugi blondynek, mały, uśmiechnięty, bon vivant, nie cierpiał hałastry i wszystkiego co regularny przywóz ostryg i szampana zachwiać może. Zwano go poufale Duniem, chociaż nikt nie wiedział jaka była etymologia tego pieszczotliwego imienia, bo Dunio zwał się po prostu panem Marcinem Klepińskim.
Przechodząc ulicą między pałacem Namiestnika a hotelem, młodzi ludzie rozprawiali bardzo gorąco, ale po cichu, żeby ich jaki patrol nie wziął za konspiratorów.
— A niechże ich wszyscy dyabli wezmą — wołał Dunio — taki nam oni spokojnie naszej roboty ukończyć nie dadzą, i dokażą tego, że Towarzystwo rozwiążą.
— Jawna rzecz — odparł hrabia Albert — że to musi być rzecz zrobiona przez policyę, bo rząd szuka pretekstu.
— Już co jest, to jest — dokończył Edward — ale się na fatalne rzeczy zanosi...
— Nieszczęście — westchnął Dunio — człowiek przybywszy do Warszawy, obiecywał sobie cokolwiek się zabawić, a tu wszystko w łeb weźmie.
Tak rozmawiając, weszli do hotelu, we drzwiach już jego i po korytarzach spotykające gromadki osób cicho pomiędzy sobą szepczących.
— Jako żywo nie ma nikogo zabitego — mówił jeden — kilku tam wypłazowali, trochę zaaresztowano, reszta się rozbiegła, nie trzeba z tego wielkich rzeczy robić.
— A ja waćpaństwu mówię, czy my będziem robili czy nie, tu się coś strasznego klei. Trzeba zabierać manatki i na wieś uciekać — przerwał inny.
— Na miłość Bożą — dodał jakiś wąsacz trochę szpakowaty, który mógł być żołnierzem z trzydziestego pierwszego roku — jeżeli tu jest istotnie jaka robota, szlachta do niej należeć powinna, choćby głowę nałożyła!... Cóż znowu żeby te łyczaki same się manifestowały, a my patrzyli, gadając o gnoju, tobyśmy już na gnój zeszli!
— Cóż, cichoż — przerwał inny — bo tu pełno wszędzie moskiewskich szpiegów, jeszcze nas do kozy pobiorą...
— Ależ tam się krew lała! — zawołał wąsacz — krew polska, krew nasza!
— Gdzie tam! trochę guzów, trochę siniaków, baby garnków natłukły, ot i po wszystkiem! co znowu! burda, nic więcej.
— Cóż w ulicy?!
— Cicho wszędzie i spokojnie.
— Jak myślicie, cóż będzie?
— Głucho wszędzie, cicho wszędzie, głupstwo było, głupstwo będzie — dodał z wielką powagą wchodzący hrabia Albert.
Kilkanaście osób z nim razem, znajdowały się w małym saloniku na dole, w którym zamówiona była wieczerza. Cała powierzchowność stołu oznajmywała, że nie demokratyczne gęby jeść ją miały. Bukiet nieśmiertelny stał w pośrodku, po obu jego bokach dwie w srebrnych naczyniach flasze szampana, przy każdym talerzu po czternaście kieliszków różnego wzrostu i tuszy, zielonych, żółtych i białych, na osobnym stoliku bardzo wytworne przekąski.
Hrabia Albert zabrał głos, zapatrując się na kwestyę bieżącą ze stanowiska ekonomicznego.
— Dopóki Europa nie oczyści się z tych żywiołów rewolucyjnych, normalny postęp i rozwój wszystkich sił społeczeństwa będzie niepodobieństwem. Na każdym kroku spotykamy te burzące działa, które nic począć i wykonać wytrwale nie dają. Spojrzyjcież na Anglię...
— Ależ, proszęż cię hrabio, dlaczego w Anglii te żywioły burzące nic złego zrobić nie mogą? — przerwał mały człowieczek ospowaty i brudny, który nie wiedzieć jak w tak dystyngowanem towarzystwie się znajdował.
Musimy wytłumaczyć, że choć nie pozorny, choć syn doktora, a wnuk cyrulika, pan Henryk Gros był bardzo bogaty, odebrał staranne wychowanie, ożenił się ze szlachcianką i przebojem zdobył sobie miejsce w najlepszych towarzystwach. Była to chodząca sprzeczność, znano go z tego, że nieustannie polemizował.
— Dlaczego? bo je tam rozum mężów stanu hamuje, a my na nieszczęście ani mężów ani stanu nie mamy.
Ten niby dowcip wcale się podobał, a hrabia mówił dalej, nie zważając że Gros podszepnął: gdyby był stan, znaleźliby się mężowie.
— Ludzie porządku powinni się wziąć za ręce.
— Mój kochany — przerwał ospowaty Gros głośniej — jak się weźmiem za ręce, to już temi rękami nic zrobić nie będzie można. Czy tobie o to chodzi?
Zaczęto się śmiać.
— Ale koniec końców, cóż było na Starem Mieście — spytał niespokojny Dunio.
— Mówił mi naoczny świadek — zaczął Edward — że ich wiele poturbowali... potłukli...
— Otóż to ci głupi moskale! narobią męczenników, zasieją entuzyazm i spokoju już nie będzie — rzekł poważnie, zbliżając się do wódki, hrabia Albert — mówiłem o tem z Zamoyskim, pchają nas w niewiedzieć jaką drogę, Bóg wie kto, na oślep i zaganiają w przepaść.
Na licu ospowatego człowieka zarysował się uśmiech sarkastyczny.
— Kochani moi — rzekł — zdaje mi się, że się mylicie w ocenianiu ludzi; mierzycie nasze i Rosyi położenie skalą europejską, a na nie powinna być miara osobna. Z Moskalem waszą legalną opozycyą nigdy się do niczego nie dojdzie; okpić go trudno, wmówić mu poszanowanie prawa niepodobna, zrobić go szczerym i uczciwym ani myśleć. Kończy się na tem, że albo trzeba jeść ten chleb polany łzami i posypany popiołem, albo się walką innego dobijać. Gdybyś hrabia, jak Daniel w jaskini lwów, znajdował się w nieprzyjemnem towarzystwie dzikich zwierząt, wątpię, żeby ci starczyła opozycya legalna, a Moskal jest i będzie jeszcze długo prostem bydlęciem. Albo go trzeba tłuc, albo z nim jeść z jednego koryta.
Na te proste wyrażenia pana Henryka Grosa, hrabia się mocno skrzywił, wykręcił usta i zamilkł. Wszyscy inni, popatrzywszy na siebie i na ospowatego, także usta zacięli. Pan Henryk przeczuł, że się trzeba poprawić i dodał żartobliwie:
— Spodziewam się, że mnie nie bierzecie za rewolucyonistę, ale z Moskalami najporządniejszy człowiek, zachęcony ich przykładem, ma ochotę robić awantury.
Dunio zbliżył się do Grosa i rzekł mu, niecierpliwie ciągnąc go za połę:
— Dajcież pokój, pełno szpiegów, jeszcze nas wszystkich pobiorą. Siadajmy do kolacyi, kotlety stygną...
Kilka westchnień dało się słyszeć, gdy biesiadnicy miejsce zajmowali. Twarze były posępne, rozmowa się nie kleiła, wszyscy siedzieli jak powarzeni. Trwało to póty póki pierwsze kieliszki krążyć nie zaczęły, naówczas usta się znowu otwarły i hrabia Albert zabierając głos, jak gdyby mówił z trybuny towarzystwa, odezwał się w te słowa:
— To, co się dziś stało na Starem Mieście, jest zapewne małą rzeczą, ale wielkim symptomem. Jakaś manitestacya odbyła się bez wiedzy naszej, przeciwko naszej woli; jesteśmy więc, jeśli ta siła, co to robi, górę weźmie, nie u steru narodu, ale pod władzą nieznanych nam ludzi.
— Kto? jak? gdzie? ma górę wziąć? — przerwał Dunio niecierpliwie. — Na co to o tem gadać? Co to do nas należy? Dałbyś pokój.
— Ale proszę cię, siedźże cicho i daj mi skończyć, — ofuknął Albert, stukając kieliszkiem. — Nie należym przecie do rewolucyonistów, jesteśmy za rozwojem legalnym instytucyi, możemy o tem mówić głośno. Tu chodzi o naszą skórą. Od wieków szlachta rej wiodła w Polsce, teraz ją myślą detronizować.
— Zastanów się tylko — rzekł Henryk — czy ona czasem sama nie abdykuje? Siedzim w kartoflach i gnoju, cóż dziwnego, że inni za ster chwycili?
Gdy Gros to mówił, na wyrażenie w liczbie mnogiej siedzim, Albert znaczącą zrobił minę, inni po sobie spojrzeli.
— Więc dlatego, że inni chcą heroiczne wystrajać burdy, szlachta ma biedz za nimi baranim pędem?
— Ale czy to są burdy tylko? — zapytał się Henryk.
— Jakże ja to mam inaczej nazwać? — odparł Albert — jeśli taka garstka ludzi porywa się z gołą pięścią na przeważną siłę milionów £
— Bohaterstwem — rzekł Henryk — ale nie koniecznie burdą.
— O co wam chodzi? — przerwał inny — tu jedno z dwojga wybierać trzeba: albo znosić co cierpimy, albo się dobijać lepszego.
— Ale mi nie zaprzeczysz — podchwycił Albert — że są przynajmniej dwa, jeśli nie więcej, sposoby dobijania się tego lepszego, niekoniecznie pięścią... można i rozumem.
— Tak, jeszcze dodaj i wallenrodyzmem! — zaśmiał się Gros. — Wszystko to doskonałe, dla tych, co chcą za ludzi czynu uchodzić, a nic nie robić i żadnych ofiar ponosić sobie nie życzą. Widzieliśmy takich Wallenrodów okrytych gwiazdami, biorących po kilkadziesiąt tysięcy pensyi i chowających w ciemnej komórce portret Kościuszki lub rogatywkę; wzdychali oni do śmierci, ocierali łzy na wspomnienie ojczyzny, ale dochowali święcie wiary temu, kto im płacił.
— Słowo honoru — rzekł Albert — iż przy takiem usposobieniu umysłów, jak wasze, nic na seryo roztrząsać nie można.
— Ale, bo któż przy kolacyi plecie takie banialuki? Hrabio Albercie, człowiecze przyzwoitości i porządnego świata, powiedz, cobyś rzekł temu, któryby ci podał porteru przy deserze lub starego węgierskiego wina po zupie? Otóż to właśnie tak nas częstujesz przy lekkiej kolacyi twoją ciężką rozmową. Wieczerza ma swoje prawa. We Francyi wyśmianoby człowieka, coby ekonomiczno-filozoficzną chciał przy niej wieść rozmowę.
— Ale ma słuszność, ma słuszność! — przerwało kilka głosów. — Mówmy o czem innem.
— Naturalnie o czemś takiem, co przystało wieczerzy — dodał tryumfująco Dunio.
— Gadajmy o koniach — rzekł wąsaty — to będzie przedmiot nie za ciężki do wieczerzy i niezbyt obcy duchowi czasu. — To mówiąc, odchrząknął i obejrzał się, ale paniczykowie, co go otaczali, jakoś chmurno tę aluzyę przyjęli.
— Albo o kobietach — szepnął Dunio z uśmiechem,
— Panowie znacie tę anegdotkę o dukacie? — rzekł wąsaty. — Czasby już z tego wyjść.
— No, dlaczegóżby o kobietach mówić nie wolno? — zapytał Dunio — za to przynajmniej do kozy nie wezmą.
— Kwestya! Gdyby to było za Paszkiewicza, ażebyś się waćpan ośmielił przebąknąć o jego miłostkach, pojechałbyś pewnie polować na sobole.
— No, ale dziś niema tego niebezpieczeństwa — zawołał udobruchany Gros. —
A, kiedy już o tem mowa, hrabio Albercie, proponuję wypić zdrowie pięknej Idy! Hrabia Albert trochę się zmieszał, co dziwniej kilku paniczów siedzących około stołu razem zaczerwieniło się, oglądając się jedni na drugich. Gros z szyderskim uśmieszkiem nalawszy sobie pełny kieliszek, wstał i podnosząc go do góry, zawołał:
— Zdrowie pięknej Idy w ręce hrabiego Alberta!
— Dlaczegóż w ręce moje? — rzekł zimno Albert — przyjmuję wezwanie, ale zaszczytu tego wytłómaczyć sobie nie umiem. Panna Jadwiga wcale mnie szczególnymi nie zaszczyca względami. Jeśli to ma oznaczać, że pan mój dla niej szacunek wysoko oceniasz, w tem się bynajmniej nie mylisz. Więc, zdrowie panny Jadwigi!
Słowa te, wyrzeczone z zimną krwią i powagą, sprowadziły chwilowe milczenie, wąsaty, dla którego miano wiele uszanowania, odezwał się:
— Moi panowie, widzę, że to nowa jakaś gwiazda na warszawskim horyzoncie; bądźcież łaskawi starego, któremu już oczy na te blaski patrzeć nie dozwalają, objaśnić o tem zjawisku.
— Doskonały — rozśmiał się Gros — kochanemu kapitanowi zdaje się, że w dwóch lub trzech słowach możemy mu opisać tego sfinksa z twarzą kobiecą.
— Myślałem, żeście wielcy artyści, bo mistrz kilku rysami węgla na ścianie potrafi idealną piękność uwiecznić.
— Nie spodziewam się, żebyśmy tu mistrza między sobą znaleźli — odpowiedział Gros — a gdyby był, ręczę, żeby ołówki i pendzle połamał, nimby dotknął tak trudnego zadania. A to chyba nie wiesz, panie kapitanie, kto jest panna Jadwiga? W wielkim świecie zwana Idą, dla uniknienia polskiej kakofonii, w poufałem gronie mianująca się Jadzią, a, jak słyszałem, przez tłum uliczny, który ją doskonale zna, ochrzczona imieniem kochanej Jagny.
— Ale któż to jest? co? skąd? jak? — zapytał wąsaty kapitan — mówcież po ludzku i prozą!
— Prozą o Jadwidze! — ozwał się głos z za stołu. — Żądasz niepodobieństwa.
— No, to wierszami, a po polsku — rzekł zniecierpliwiony kapitan.
— Kto ma głos? — spytał Henryk — boć trzeba, żeby to ktoś porządnie zredagował kapitanowi. Wszyscy ci panowie — dodał — są mniej więcej zakochani, zatem żaden z nich nie kwalifikuje się do malowania portretu. Ja jestem stary, szpetny, ospowaty, żonaty i z natury szyderca, mogę panu zrobić jej karykaturę.
— Już choćby karykaturę — rzekł kapitan — a nie nudźcież mnie dłużej.
Dunio uderzył w stół nożem, zadzwonił widelcem o szklankę i zawołał:
— Mości panowie, uciszcie się! Pan Henryk Gros odmaluje wam karykaturę panny Jadwigi Żylskiej.
— Co? Jadwisia Żylska? — krzyknął kapitan. — To ten kopciuszek wyszedł na heroinę. Ależ jam to dzieckiem na rękach nosił, tego brzydala! Czy tak wypiękniała? bo dziewczynką małą jak była serdecznie miła, żwawa, dowcipna, tak też i niepospolicie brzydka.
— Co kapitan mówisz? — oburzył się pan Edward, który dotąd milczał — to jest znakomita piękność, ale dystyngowana i oryginalna, nie każdy na niej poznać się może.
— Mam głos i przypominam się oń — przerwał pan Henryk — a zamawiam sobie, żeby póki karykatury nie skończę, nikt mnie w łokieć nie śmiał trącać, vulgo przerywać mowy.
— Słuchajcie! — zawołał powtórnie Dunio.
— Ponieważ kapitanie znałeś ją dzieckiem, wiesz zatem o jej rodzinie i pochodzeniu; dla innych moich słuchaczów dodam, że panna Jadwiga Żylska jest córką jedynaczką imci pana Hieronima Żylskiego, który na dzierżawach i na tucznych wołach dorobił się ogromnej fortuny.
— Prawdziwie karykatura! — krzyknął, zaczerwieniwszy się, hrabia Albert — a co gorzej, potwarz. Żylscy, starożytna szlachta, są w Niesieckim, a Hieronim żonaty był z panną Potocką, urodzoną z Sapieżanki.
— Prosiłem nie przerywać — rzekł Henryk — nie przeczę, że handlarz wołów milionowy ożenił się z ubogą Potocką, ale wprzód, aż się dobrze do Wiednia z wołami nawędrował, trzosa nabił i handel porzucił, kupiwszy ogromne dobra. Nie widzę przytem, coby mu to ujmować miało, że na wołach zarabiał, szlachcic czy nie szlachcic? Panna Jadwiga bardzo za młodu osierociała; wzięła ją najzacniejsza z ciotek na wychowanie, ale sama bezdzietna, z sercem miękkiem i miłości pełnem, dała się temu dziecku rozbujać aż strach! Dziś też panna Jadwiga, Ida, Jadzia, Jagna jest najekscentryczniejszą z kobiet pod słońcem. Jedni mówią ideał dziwactwa, drudzy pierwowzór kobiety. Kapitan powiadasz, że ją pamiętasz dzieckiem nieładnem. Prawdę rzekłszy, jabym jej dziś pięknością nazwać nie śmiał, jeśli pięknym jest posąg grecki i klasyczne rysy, ale urok, ale wdzięk, ale czary niesłychane.
— Opiszcież mi, jak ona teraz wygląda! — rzekł kapitan.
Dziesięć przynajmniej głosów zerwało się do odpowiedzi, ale hrabia Albert zagłuszył innych i rzekł:
— Nie pozwolę skarykaturować obrazu panny Jadwigi, zostawiam mu odwrót medalu, ale pozwolicie mi choć szkic malutki kapitanowi nakreślić:
Panna Jadwiga nie jest pięknością w materyalnem znaczeniu tego wyrazu. Twarz jej szczególnie wcale nie jest klasyczną, nie jest to Juno z Villa Ludovici, ani profil medalu greckiego, ale wpatrzywszy się w te piwne, pałające oczy, w to czoło białe, po którem olimpijskie grają myśli, w te usta nieco duże i wydatne, ale tyle mówiące; w całą postać niesłychanem namaszczoną wdziękiem, niepodobna czołem przed nią nie uderzyć. Twarz jest pełna charakteru, energii, życia odwagi. Co się tyczy postaci, budowy, ręki, nogi, popiersia, wyzywam, żeby mi kto co równie kształtnego i prawdziwie pięknego pokazał. Spojrzawszy na tę kobietę, widzisz od razu, że jej piękności nadaje duch, co ją opromienia. Znam tysiące do niej podobnych, jak dwie krople wody, a najzupełniej brzydkich; piękność jej stanowi wyraz...
— No, a może i te dwa czy trzy miliony, które mieć będzie w posagu, — rzekł kapitan — nie licząc sperandy po ciotce bezdzietnej — dodał, śmiejąc się.
— Przepraszam — odezwał się, jak zawsze z wielką powagą hr. Albert — Ida i bez milionów byłaby uroczą.
— A z milionami — rozśmiał się Dunio — tak jak kapłon z truflami, gorszą nie jest.
— Ale jakąż tu ona rolę odgrywa? — spytał wąsaty.
— Czy mogę dokończyć karykatury? — rzekł Henryk. — Zdaje mi się, że mam do tego prawo.
— Kończ, ale prędko — szepnął ktoś z boku — licho ich wie, policya czuwa, gotowi pomyśleć, że jakie spiski tu knujemy, trzebaby się rozchodzić...
— Kończę więc na prędce — mówił Henryk — panna Jadwiga z ciotką mieszkają tu od roku. W półcieniu jestem zmuszony narysować ciotkę, najświętszą z ciotek, ale najniedołężniejszą z niewiast. Nieboraczka od śmierci nieboszczyka męża, którego bardzo opłakiwała, bo kogóż ona nie kocha i po kim nie płacze?... utyła tak niezmiernie, że z ciężkością poruszać się może. W domu wożą ją z krzesełkiem, do powozu prowadzi przynajmniej dwóch lokajów. Nic nie robi tylko płacze, rozpadając się nad Jadzią, pije kawę, szyje na kanwie, nie dopuszcza, ażeby się co jej ubóstwionemu dziecięciu przykrego stać miało. Miarkujecie, jak wygodnie z taką bezwładną mistrzynią takiemu roztrzepańcowi jak Jadzia. Pocałuje ciotkę w czoło i nim ta ją wstrzymać potrafi, już furknęła gdzie chciała.
— A ferta się też bardzo? — zapytał kapitan.
— Między nami mówiąc — odparł Gros — tylko milionowej pannie tak sobie pozwalać wolno. Wierzę najmocniej, że w tem nic złego nie ma, ale pozorów do potwarzy więcej niż potrzeba. Naprzód zna się z całą młodzieżą, taką nawet, której w żadnym salonie nie zobaczysz, bo dużo z nich nie wierzy w rękawiczki i nie nosi kaloszów. Pod pozorem artystów i uczonych i różnego rodzaju znakomitości, panna Jadwiga przyjmuje takich ludzi, jacy składali ewangieliczną ucztę, ale to nie przeszkadza jej bywać w najlepszych towarzystwach, jeździć konno z młodzieżą, dżentelmanami, gdy chce wystąpić jak księżniczka i gburowi zaimponować jak hiszpańska królowa. Jestto w istocie osobliwsza kobieta, posiadająca szczególną władzę asymilacyi, z każdem towarzystwem jest jak w domu, zrozumie język każdego, umie się wszystkim podobać, a co tam w głębi siedzi, jeden Pan Bóg wie. Że szlachetna i zacna nie wątpię, ale, że to trochę szalona, nikt mi z was nie zaprzeczy.
— Brawo karykaturzysta! — rzekł kapitan — o ile ją sobie dzieckiem przypominam bardzo na coś podobnego zarywała. Czasem zasiadywała w salonie, przy poważnych gościach godzinami, aż ją do dziecinnej zabawy napędzać musiano, a niekiedy jej z kredensu i garderoby wyciągnąć nie było można.
Jakiś szczęk dziwny dał się słyszeć na korytarzu, Dunio podskoczył, wyjrzał przez drzwi i zawołał z wielkim przestrachem:
— Jak Boga kocham, żandarmi!!
Popłoch zrobił się wielki, niektórzy porwali się od stołu pospiesznie, inni pobledli, kapitan wąsa pokręcił z uśmiechem, a Gros szydersko rzekł, biorąc za kieliszek:
— Mości panowie, żywo! żeby nas o co nie posądzili, proponuję głośno zdrowie Najjaśniejszego Pana i całej rodziny cesarskiej!!
Ten żarcik jakoś tchórzów opamiętał, tylko Dunio odedrzwi powtarzał:
— Jak Boga kocham weszli żandarmi!
— Dowiedzieli się pewnie, żeś ty urządzał manifestacyę na Starem-mieście — odezwał się do niego Gros — i idą po ciebie.
— Ale proszęż dać pokój! — z gniewem ofuknął Dunio, tupiąc nogą, — gotowi jeszcze posłyszeć.. to nie są żarty!
Wstrzymał się jednak ujrzawszy na wszystkich twarzach wyraz, prawie zbliżający się do pogardy. Bądź co bądź i rozmowa i wieczerza zatrute przez tych żandarmów prędko się jakoś skończyły. Najzgrabniejsi paniczykowie po jednemu się chyłkiem powysuwali, Gros i kapitan zostali, gwarząc trochę dłużej, rozmowa ich była cicha, poważna i westchnień pełna. Skończył ją wąsaty temi słowy:
— Zginie Polska, czy żyć będzie, spokojnym o to, że albo się wielką odrodzi, albo bohaterską umrze śmiercią.


Tam, gdzie się Krakowskie Przedmieście schodzi z Nowym Światem, stoją obok siebie dwa wielkie pałace Zamojskich, dziś obrócone na kordegardy moskiewskie, skutkiem niesłychanego gwałtu, przypominającego ową chińską sprawiedliwość, gdzie za jednego winowajcę cała prowincya odpowiada. Z dwóch tych surowo i poważnie wyglądających budowli, pierwszą zajmowała prawie cała rodzina hr. Zamojskiego.

Wnętrze tego pałacu, którego część przytykała do ulicy Śto-Krzyskiej, równie było skromne jak jego powierzchowność. Dziś po zburzeniu tego prawie historycznego gmachu, po sprofanowaniu go przez moskiewską hałastrę, godzi się przypomnieć, jak dawniej wyglądał. Fizyonomia jego odpowiadała dobrze charakterowi męża, którego był mieszkaniem. Więcej tam było książek, prób narzędzi rolniczych, zasobów dla myśli, materyałów do pracy, niżeli pańskiej wystawy i magnackiego występu. Począwszy od sieni do salonu, spotykałeś wszędzie ślady poważnego umysłu i zajęć obywatelskich. To ciche i prawie ubogie mieszkanie, malujące człowieka, który o zewnętrzne okazanie się nie dbał, kilka razy w rok ściągało prawie wszystkich Warszawian z powinszowaniami do pana Andrzeja, a raz w tydzień co było znakomitszego na cichą wieczorną rozmowę. Był czas, gdy hr. Andrzej głosem opinii publicznej wyznaczony był na przedstawiciela całego kraju. Niepodobna zaprzeczyć wielkim jego dla Polski zasługom, mąż ten w czasie, gdy wszyscy byli bezczynni, sam jeden znalazł zakres, w którym działać było wolno, można, i dla przyszłości zbawiennie. Historya, do której pan Andrzej należy, ściślej oznaczy charakter jego prace i ich doniosłość. My, wspominając go jako człowieka, cześć oddajemy niezłomnemu i prawemu charakterowi jego. Bądź co bądź albo mało, lub wcale nie mieliśmy mu równych. Ci co go otaczali i mieli się za daleko od niego wyższych, cząstki jego nie byli warci. Obok tej prostoty obyczaju, którą cały dom przezeń zamieszkały dowodził, jakże licho i biednie wydawały się elegancye i przepychy podpanków! Jak ten stary szwajcar skromnie ubrany, ten stary sługa na pokojach i sprzęt, dawniejsze pamiętający czasy, to ciche i nieco posępne wnętrze, miłe i uspokajające czyniły wrażenie!
Obok obszerniejszy drugi pałac Zamojskich, był zamieszkany przez mnóstwo lokatorów, których po owych bombach, Berg zrabowawszy, na ulicę wyrzucił. Dostatniejsze i mniej zamożne rodziny mieściły się tu w wielkiej liczbie, a górne piętra gmachu zajmowała uboga, poczciwa młodzież. Pokoiki były nie drogie, schludne, a położenie w pośrodku miasta bardzo dogodne. Cisnęli się też tu lokatorowie, których nigdy domowi brak nie bywało. W jednym z apartamentów od ulicy położonych, z rana dnia 27 lutego w salonie obszernym przechadzała się młoda kobieta, trzymając książkę w ręku, ale uradowana więcej myślami swemi niż nią zajęta. Jeżeli prawdą jest, że mieszkanie daje rys do charakteru człowieka, salon, o którym mowa, dosyć się jakoś niezrozumiale przedstawiał.
W oknie stały krosienka, a na nich widać było zaczętą włóczkami poduszkę z Orłem polskim i Pogonią. Na kanapie rzucono świeżo widać kupiony obrazek bez ram, przedstawiający karpacką okolicę, na stole w nieładzie leżało mnóstwo książek, rycin, kłębuszków, bardzo ładny mundsztuk na konia i śliczna szpicruta ze srebrną główką. Na jednem z krzesełek był kapelusz z zielonym woalikiem, na drugiem ogromny foljant stary, na ziemi odlew jakiegoś posążku, a na dywanie przy kanapie spoczywał bardzo piękny pudel biały w bronzowej obroży, śpiący jakby po wielkiem znużeniu. W wygodnym fotelu przy drugiem oknie siedziała za krosienkami kobieta nie młoda, bardzo otyła, fizyonomii pięknej i łagodnej. Przerwała swą robotę dla książki, którą przerzucała z wielkiem zajęciem, niekiedy tylko z pod okularów spojrzała na przechadzającą się młodą osobę, na której twarzy widoczny jakiś malował się niepokój.
Czytelnik łatwo się domyśli, że ma przed sobą ową głośną pannę Jadwigę Żylską. Do opisu jej twarzy i postaci, skreślonego wczoraj przez pana Henryka, nie dodamy nic nad to, że była z wielkim smakiem ubrana. Miała na sobie suknię z lekkiego sukienka karmelitańskiego koloru, nadzwyczaj szeroką, fałdzistą i pięknie drapującą się około figury, wbrew zwyczajowi, żadną krenoliną nie objętej, gruby sznur jedwabny z długiemi końcami uciskał ją w pasie. Białe gładkie mankietki i takiż kołnierzyk dopełniały bardzo skromnego ale do twarzy ubrania. Włosy miała na sposób grecki w wielkie warkocze splecione, w koło głowy obwinięte i w węzeł za nią foremny ułożone. Piękne oko ciemne, nos prosty, trochę szerokie rumiane usta, uderzały w tej twarzy, nieco ogorzałej i czerstwem zarumienionej zdrowiem.
W bardzo pięknej białej rączce trzymała książkę, ale jej nie czytała, gorączkowo zrywała się kilka razy do okna jakby na coś oczekując, potem zadumana chodziła znowu, dając ciotce znaki niecierpliwości. Ciotka, spoglądając na nią, ruszała czasem ramionami. Milczenie trwało czas jakiś, gdy do drzwi salonu zapukano, Jadwiga szybko do nich pobiegła i rozmówiwszy się przez chwilę z kimś stojącym na progu, poskoczyła cała zarumieniona do ciotki.
— A widzi ciocia — rzekła — dlaczego mi było nie pozwolić pójść na to nabożeństwo u Karmelitów, tłumy słyszę były ogromne, ale godzina ranna i kobiet prawie nic. A jużciż i my Polki jesteśmy, i my mamy dla ojczyzny obowiązki, i my z braćmi iść powinniśmy! A! nigdy sobie nie daruję, żem cioci posłuchała, trzeba było uściskać, pocałować i uciec. Ciocia by mnie nie dogoniła! Najwspanialsza w świecie rzecz, całe nasze poczciwe obywatelstwo, cała nasza serdeczna szlachta, którą miasto witało z okrzykami. Mówią, że wprost ztamtąd miała wyjść wielka procesya przez Stare-Miasto, Święto-Jańską, plac Zamkowy, do pałacu Namiestnikowskiego, aby bratersko połączyć się z rolnikami, którzy dziś są już całkiem inaczej usposobieni. A! jak to będzie cudownie! Trzeba tam być koniecznie, ja wiem, że idę pod pałac namiestnikowski witać tę procesyę... natychmiast...
Ciotka aż odsunęła krosienka i choć z ciężkością ruszyła ku siostrzenicy, załamując ręce.
— Jadziu! dziecię moje! na popioły matki cię zaklinam, zlituj się nademna, nie czyń tego! Czuję, choć nic nie wiem, ze burza jakaś wisi nad naszemi głowami, nie puszczę cię, nie pozwolę, nie mogę...
Jadwidze łzy stanęły w oczach, przyklękła przed ciotką, objęła ją rękami, zaczęła całować w kolana i prosić, ciotka się aż rozpłakała.
— Ty wiesz, dziecko moje, że mnie słabą istotę zawsze łzami swemi zwyciężysz, ale godzisz się to, dla fantazyi taką trwogą napełniać serce moje?
— Ciociu, nie dla fantazyi, ale tam nas woła obowiązek!
— Obowiązki kobiety całe są w domu moje serce!
— Nie zupełnie się na to zgadzam, ciociu, ja mam swoje w tym względzie teorye, ciocia wie, to było dobre na owe czasy, gdy kobiety były niewolnicami. Zresztą w zwyczajnych czasach niech już sobie kobieta siedzi zamknięta w domu, ale w gorących walki godzinach, czemuż my jak matki czarnogórskie synom, jak żony Greków mężom, jak Serbów siostry braciom, u boku stać nie mamy? kobieta, ciociu moja, dodała z zapałem, który całą jej twarz rozjaśniał, kobieta jest więcej niż człowiekiem, powinna być człowiekiem i kobietą. Niewiastą u kolebki dziecka, u ramienia ukochanego męża, ale biblijną mężyną w wielkich godzinach narodowego życia.
Ciotka ściskała ją i płakała.
Głowa ci się zawraca, moja Jadziu, nie wiedzieć co pleciesz, gdyby kobieta dopełniła tylko swych obowiązków, córki, żony i matki, już bardzo byłoby dosyć...
— Tak, na pospolitą kobietę, ale ja pospolitą kobietą być nie chcę!!
— A! moja ty droga bohaterko, przez litość przynajmniej, nie odlatuj odemnie póki ja żyję, już potem sobie uniesiesz się w niebiosa! Gdy o tobie myślę, zawsze mi na myśl przychodzi nieboszczyk Stanisław T...., który się miał za wielkiego poetę, za natchnionego wieszcza. Kochał się w ładnej Karolinie S..., ślicznej, miłej ale cichej i nie poetycznej istocie, i wiecznie siebie porównywał do orła, króla ptaków, zakochanego w gęsi, która za nim w obłoki lecieć nie może, otóż ja jestem tą gęsią, moja Jadziu, a ty tym orłem. Gdyby orzeł miał serce, siedziałby przy gęsi i byliby szczęśliwi!
Jadzia troszkę się uśmiechnęła, trochę łzy jej stanęły w oczach, zakręciła się i dodała smutnie:
A może też ja jestem trochę egoistka moja droga ciociu, ale cóżem winna, że ja ten kraj tak kocham, że radabym być wszędzie, gdzie się coś dla niego czyni! Cóżby mi tam zresztą stać się mogło? Cóż Moskale bezbronnej kobiecie zrobić mogą?
— A! Ty nie znasz Moskali, oni z bezbronnemi najwięcej walczyć lubią! czyż poszanują młodość? czy ulitują się słabości? czy dla nich jest co świętego?
Gdy tak mówiły, pudel nagle się zerwał, podskoczył do okna, łapy oparł na szybie i wielką niespokojność okazywać zaczął; z ulicy dał się słyszeć szmer i gwar jakiś. Ciotka z Jadwigą pobiegły do okna i poznały po niezwyczajnym ruchu, po przebiegającej w rozmaitych kierunkach ludności, że się coś w mieście stać musiało. Mężczyźni żywo lecieli w stronę namiestnikowskiego pałacu, kobiety jakby strwożone zdawały się uciekać ku Nowemu-Światu, żandarmi w całym pędzie lecieli ku zamkowi, doróżki uganiały jedna za drugą, mnóstwo ludzi spotykając się, gorączkowe sobie rzucali słowa.
Po ruchach ich poznać było można, że sobie o czemś opowiadali, z twarzy czytała Jadwiga, że wiadomość raczej straszną być musiała... niż radosną. Upłynęła chwila w dręczącej niespokojności oczekiwania, nikt nie nadchodził, odgadnąć co się działo nie było podobna, Jadwiga załamawszy ręce, z wypieczonemi gorączką rumieńcami latała po salonie, pudel biegał za nią, patrząc w oczy, jakby ją rozumiał, ciotka po cichu się modliła.
Na wschodach żywe dały się słyszeć kroki, Jadwiga otworzyła nieco drzwi i nie mogąc wytrzymać, spytała mężczyzny, który się jej tylko jak cień przesunął przed oczyma.
— Na Boga, mów pan co się dzieje w mieście?
— Strzelają do ludu — odpowiedział żywo nieznajomy i popędził na trzecie piętro.
Ciotka nie usłyszała odpowiedzi, ale się jej domyśliła, po zbladłej twarzy siostrzenicy, obie kobiety zamilkły patrząc na siebie z przerażeniem.
Nieskończenie długa wydała im się godzina samotności, której nawet nadejście żadnego sługi nie przerwało. Jadwiga prawie ciągle stała w oknie, ale z tego, co przez nie widzieć było można, nie odgadła scen krwawego dramatu. Moskale jakby zawstydzeni i trwożni snuli się po ulicach, lud chmurny i rozwścieczony, ale wstrzymujący się od wybuchu, z odwagą i powagą przechodził milczący, żywszemi kroki biegła tam młodzież, ekwipaże dostojników krzyżowały się w różnych kierunkach.
Dobrze z południa garstka ludu ukazała się około Świętego-Krzyża, kilkudziesięciu mężczyzn skromnie i ubogo odzianych, w pośrodku kilku z nich na deskach, zbitych nieforemnie, unosili nad głowami trupa krwią zbroczonego...
Widok tego ciała sino-białego, z zaschłemi czarnemi bliznami przejął Jadwigę rozpaczliwym prawie szałem.
— Patrz ciotko! — zawołała. — Trup! męczennik! Ci barbarzyńcy porwali się na bezbronnych! Jakże to lud wytrzymać potrafi? Czemu się nie rzuci cały na tych zbójców! Ja jestem kobietą, ale czuję, że zabijałabym bez litości!
— Tak! — odparła ciotka, płacząc — dopókiby ci się Moskal nie rozpłakał.
W chwilę potem drzwi się nagle otworzyły i młody człowiek z twarzą rozognioną, zdyszany, wbiegł do salonu. Był znajomy dobrze obu paniom, syn ich sąsiada, który przyjechał ze wsi jako członek towarzystwa na ogólne zebranie, nazywał się Mieczysław Skorupski. Nie należał on całkiem do towarzystwa paniczów, syn żołnierza, sam gotów do boju, wrzał niecierpliwością. Wypadki tego dnia widocznie się na jego twarzy wypiętnowały. Jadwiga, która go zwykle widywała spokojnym, nieśmiałym i cichym, zaledwie go poznać mogła. Wszedł jak pijany, zataczając się, bełkocąc niezrozumiale, brakło mu tchu, tak że musiał nieco spocząć nim mówić zaczął.
Jadwiga podała mu co żywiej szklankę wody, nad którą potrzebniejsza może była szklanka wina, ale orzeźwiony nią Micio wreszcie odzyskał mowę.
— Zlitujże się pan nad nami pustelnicami! — zawołała, sadzając go Jadwiga. — Mów, mów, i mów co się dzieje, co się stało, gdyby nie ciotka, jużbym sto razy wybiegła na ulicę. Z okien widziałyśmy trupa...
— Okropności! — rzekł Mieczysław. — Wiedzieć panie musicie o procesyi, która szła z Leszna, Moskale ją napadli przed zamkiem, podruzgotali krzyże, porozbijali obrazy, rozpędzili kondukt, który miał wieść umarłego od Bernardynów, nakoniec wystrzelili do bezbronnego ludu i położyli trupem dużo ludzi. Nie wiem wielu jest rannych, część zabitych porwał lud i obnosi po mieście, niektórych złożono w Europejskim hotelu. Zburzenie w mieście nadzwyczajne, Moskale sami nie wiedzą co począć, zdaje się, że głowy tracą, jednak dotąd rzecz nie rozstrzygniona jak się to wszystko skończy... wiele osób aresztowano...
Mówił to przerywanym głosem, dając znaki jakieś pannie Jadwidze, która tylko tyle z nich zrozumieć mogła, że miał jej coś do powiedzenia na osobności. Ale ciotka przywlokła się biedna do samego krzesła, na którem siedział Micio i słuchała płacząc. Nie podobna było się jej pozbyć.
— Widzę, że pan z głodu umierasz, a nic nie mówisz — rzekła żywo do młodego człowieka — chociaż i myśmy obiadu nie jadły, znajdzie się coś w kredensie, chodź pan ze mną.
Skorupski zrozumiał i pospieszył za swoją przewodniczką. W drugim pokoju zatrzymała się Jadwiga i spojrzała na niego pytająco.
— Znajomy pani, Juliusz, jest niebezpiecznie ranny, potrzeba go ukryć, aby nie był schwytany, panie mieszkacie same, nikt go tu szukać nie będzie; macie jaki kątek żebyście go przyjąć mogły?
— Cyt! cyt! — żywo odparła Jadwiga. — Na bok skromności niewieście, mój pokój jest na drugim piętrze, więc ciotka tam po wschodach zajść nie może, oddam mu moje mieszkanie.
— Prawdziwie, pani jesteś aniołem.
— Jestem Polką, nic więcej — odpowiedziała Jadwiga.
To mówiąc, dobyła klucz z kieszeni, skinęła na młodego człowieka, żeby wyszedł drugiemi drzwiami, a sama powróciła do ciotki.
Poczciwe jej serce nie doznało innego wzruszenia nad serdeczną litość i uczucie obowiązku, każda ofiara z siebie zdawała się jej prostą i naturalną rzeczą, z której najmniejszej chluby ciągnąć się nie godziło.
Nie zastanawiała się nawet nad tem, że będąc młodą i niezależną, ściągała na siebie jakieś podejrzenie uczucia, którego dla rannego Juliusza nie miała, nie pomyślała, że ją to kompromitowało, mówiąc zwykłym świata językiem. Ten Juliusz ranny nie mógł jej wyjść z myśli, tak heroizm jego do niego nie był podobny. Znała go jako salonowego młodzieńca, trzpiota i utracyusza, który dość natarczywie grzecznościami się jej swojemi narzucał, nie mogła go sobie wyobrazić bohaterem walki ulicznej, bo w nim nigdy najmniejszego nie widziała zapału.
Powiedziała sobie jednak, że się omylić musiała i szczerze żałowała, że go tak pokrzywdziła. Zadumana weszła do salonu, przypominając sobie wszystkie sceny z romansów i powieści, w których ranni młodzieńcy zdobywali serca swych opiekunek i powiedziała sobie, że na tak pospolite rozwiązanie dzisiejszej sceny nigdy nie pozwoli.
W salonie zastała ciotkę zawsze we łzach i modlącą się jeszcze. Poczciwy pudel Chochlik, który sobie wyobraził, że płacz starej pani przyzwoitem znalezieniem się utulić potrafi, najzabawniej w świecie stał przed nią na dwóch łapach i służył.
— Moje dziecko kochane, cóż to będzie? — zawołała ciotka.
— Cioteczko, żyliśmy dosyć w czasach spokoju i prozy, wchodzimy w epokę poezyi, za to się na losy gniewać nie trzeba.
— A! ty moja orla naturo! — z wyrzutem odezwała się ciotka. — Tobie koniecznie potrzeba łez, krwi, mordów, bohaterstw, szczęku i wrzawy, ażebyś poczuła życie, a życie ma swą poezyę ciszy i błogiego uspokojenia, którego ty jeszcze nie rozumiesz!
— Ciocia zapomina, że ja nie mam jeszcze lat dwudziestu, żem nie nie widziała, nic nie znam i wszystkiego pragnąć mam prawo!!
Gdy tak rozmawiały, a Chochlik chodził za swoją panią, patrząc jej w oczy, wyglądająca oknem Jadwiga postrzegła dorożkę, która zajeżdżała w dziedziniec, mignęła się w niej twarz dosyć blada Juliusza, serce uderzyło mimo woli, był to przecie jeden z bohaterów dnia tego... Ale tak niesympatyczny! mimowolnie powiedziała sobie w duchu.
— Prawdziwie są ludzie szczęśliwi, otóż nie zasłużony, jedną kulką staje się bohaterem, kule są czasem nieroztropne!!
Na schodach słychać było ciche i ostrożne stąpanie, potem Jadwigi ucho uchwyciło szczęk znajomego sobie zamku, ledwo nie pożałowała tego, co uczyniła, ale się zawstydziła swego uczucia.
— Moja ciociu — rzekła — już dziś to się na dół do ciotki przenoszę, widząc cię tak niespokojną, wolę być z tobą razem.
— Ale ci tu będzie niewygodnie.
— A! kto nie ma lat dwudziestu, temu wygodnie wszędzie.
Słudzy jakoś się zebrali na danie obiadu, który przeszedł bez chęci do jedzenia, w milczeniu przerywanem smutną rozmową i odbieganiem do okna. Ale szary, smutny wieczór ciemno-wilgotną szatą powlekł wkrótce ulice miasta, cisza jakaś złowroga zaległa ulice, ledwie ją stukot szybko pędzącej dorożki rzadko kiedy przerywał.
Jadzia się mocno niecierpliwiła zupełną niewiadomością dalszych dnia wypadków, ale skąd jej było zasięgnąć?
Był wprawdzie w tym samym domu gdzieś pod strychem mieszkający człowiek, coby najlepiej mógł o wszystkiem objaśnić, ale... był to bardzo młody człowiek, na nieszczęście przystojny chłopiec, choć bardzo przyzwoity, w towarzystwie wcale nie salonowy. Ubierał się bardzo po prostu, mówił bardzo otwarcie, i, jak każdej poczciwej duszy, której świat nie zgniótł, nie starł i w swoją formę nie urobił, obawiano się go trochę. Nie Jadwiga, bo dla niej ta prosta, szczera natura miała wdzięk dzikiego kwiatu, ale poczciwa ciocia, nawykła do arystokratycznych form, nie umiała się na nim poznać.
Był to młody aplikant budowniczy, dusza i serce artysty, rozkochany w sztuce, rozmiłowany w swem ubóstwie, niezależności, biedny sierota, ale z promykiem geniuszu na czole. Nie wiem, jakim trafem poznał się on z Jadwigą, która go zaprosiła, aby u nich bywał i ciotce przedstawiła. Od tej pory ciocia codziennie odmawiała wieczorem trzy »Zdrowaś Marya« na intencyę, żeby z tego jakiej awantury nie było. Wyobrażała ona sobie, że tego rodzaju młodzi ludzie są najniebezpieczniejsi, miała może trochę słuszności, ale się myliła w tem, że się lękała natręctwa i natarczywości, gdzie jak największą spotykała nieśmiałość i jak najdzikszą dumę.
Karol Gliński, pomimo okazywanych mu przez pannę Jadwigę szacunku i sympatyj, niezmiernie rzadko ukazywał się w salonie. Może przelękły i zimny wzrok ciotki go odstręczał, może bał się być posądzonym o jakieś zamiary, ubogiemu sierocie nie właściwe, może naostatek wstrętnem dlań było towarzystwo młodzieży strojnej, trzpiotowatej i zajętej bezwstydnem polowaniem na posag pięknej dziedziczki. Instynktem kobiety, przeczuciem serca, wiedziała Jadwiga, że Karol nie mógł być obcym temu, co się w mieście działo, że musiał do wszystkiego należeć i o wszystkiem wiedzieć. Niezmiernie chciało się jej posłać kamerdynera i prosić go do siebie pod jakimkolwiek pozorem, nie wiedziała tylko jak się z tego ciotce wytłómaczyć i pozwolenie jej uzyskać. Kręciła się długo z tą myślą, a nie przywykła do milczenia i udawania, w końcu wybuchła nagle.
— Ale jakże my tak możemy wytrzymać w zupełnej nieświadomości, doprawdy zasnąć nie będzie podobna! Ja się koniecznie muszę dowiedzieć, choćbym po pana Karola posłać miała — dodała ciszej nieco zarumieniona.
— Ależ mogłabyś posłać po kogo innego — odezwała się ciotka. — Po księcia L. lub hr. K., przyznam się, że toby było przyzwoiciej...
— Kiedy ciocia tak mówi — odezwała się żwawo Jadwiga — to niechże ja raz wiem, co ciocia ma przeciwko Karolowi?
— A! Ja nie przeciwko niemu nie mam, może to być bardzo zacny młody człowiek, ale widzisz moje kochanie, nie jest to zupełnie właściwa dla ciebie znajomość. Młody chłopak ubogi, nie naszego świata, nie z naszego towarzystwa, ty go tak jakoś bardzo ośmielasz, gotowo mu się w głowie zawrócić.
— Niech ciocia będzie spokojna, prędzej się tym wszystkim fircykom pozakręcają głowy niż jemu, dumniejszy on jest od granda hiszpańskiego, i dla tego samego, żem ja bogata a on ubogi, nigdy o mnie nie pomyśli.
Ciotka się zlekka uśmiechnęła.
— No, no, rób sobie jak chcesz, ja ci się nie sprzeciwiam...
Jak strzała pobiegła panna Jadwiga do dzwonka, Chochlik szczekając za nią, wszedł kamerdyner, któremu kazano pójść prosić pana Karola, pies się za nim wyśliznął.
W chwilę potem otwarły się drzwi i ukazał się naprzód Chochlik z wielce tryumfującą miną, ciągnący za połę czamarki pana Karola, za nim sam obżałowany. Na twarzy przybyłego męskiej, przystojnej, energicznej, w tej chwili odbijał się cały niepokój, całe wzruszenie, jakie wypadki dnia tego na każdym wypiętnować musiały. Wszedł zmieszany i nie śmiały, trochę się broniąc psu, który z radością biegał koło niego, podskakiwał i naszczekiwał, jakby go do zabawy wyzywając.
— Najmocniej przepraszam pana — podając mu rękę, odezwała się Jadwiga — ale niepodobna wytrzymać w tej głuchej ciszy o niczem nie wiedząc, na miłość Bożą cóż się stało? Jak się to skończy?
— Wszak panie wiedzą — rzekł Karol spokojnie — o wypadkach rannych, o strzelaniu do ludu?
— I tyle tylko wiemy, — odpowiedziała Jadwiga — ale dalej?
— Trudno to wytłómaczyć, zdaje się, że albo Gorczakow się zląkł, albo nadeszły jakieś rozkazy, ale zmiękli, lud ciała zabitych złożył i strzeże w Europejskim hotelu, dużo więcej podobno potopili Moskale, mówią o wielu rannych...
Jadwiga się zaczerwieniła.
— Miasto w tej chwili wybrało delegacyę, która pojechała do Gorczakowa, są w niej kupcy, mieszczanie, duchowni, dziennikarze, którzy się zlęknąć nie powinni. U Zamojskiego obmyślają adres do cesarza, ale to się na nic nie przyda. Wojsko moskiewskie jakby odebrało rozkazy, zachowuje się spokojnie i zdaje do niczego nie mieszać... resztę jutro okaże.
— Jakto? — zawołała Jadwiga — i to wszystko miałoby się skończyć pocałunkiem zgody??
Karol uśmiechnął się poważnie.
— Nie wiem, — rzekł — rzeczy dziś tak stoją, że o niczem wyrokować nie można, nie zdaje mi się jednak, ażeby ten wielki ruch serc i umysłów dał się jakiemiś połowicznemi środkami zatrzymać. Kraj jest w rozdrażnieniu nie jedną tą chwilą, ale długim lat ciągiem wywołanem; nie zaspokoi się lada czem. Na dziś jednak niech panie będą spokojne, noc przejdzie cicho.
— Ale cóż, mnie pan chyba masz za tchórza, ja się wcale nie boję, mnie idzie o kraj, o Polskę, o przyszłość, a pan mnie jak dziecię kołyszesz nadzieją ciszy i spokoju!!
— Bo doprawdy nic więcej w tej chwili powiedzieć nie umiem, a jutro tysiącem zasłon pokryte.
Chwilkę jeszcze krótką zabawiwszy Karol, który wyraźnie był jak na szpilkach, pożegnał się i wyszedł.
Jadwiga powiodła za nim oczyma, pudel odprowadził go aż do drzwi, łasząc się i liżąc po rękach, jakby go chciał zawrócić i zatrzymać.
— Widzi ciocia, jaki skromny, jak przyzwoity, a ja powiem, że daleko lepszego wychowania od tych, co tu u nas za Paryżanów uchodzą. Miałam zręczność się przekonać, że więcej jest szlachetnych uczuć i delikatności w ludziach, których to mniemane dobre wychowanie nie popsuło, niż, niestety! w świecie co za kwiat towarzystwa uchodzi...
Ciotka westchnęła.
— Widzisz w nim wszystkie doskonałości — rzekła — a mnie to przestrasza.
Śmiały się później obie i z tego strachu i z tej sympatyi, rozmawiały długo, aż ciocia poziewać zaczęła i po północy potrzeba było pójść na spoczynek. Jadwidze przychodziło na myśl dowiedzieć się o swego pacyenta, ale dziwne jakieś uczucie wstrętu ją wstrzymało, posłała tylko zaufaną służącą i wszystko, co choremu mogło być potrzebnem.


Panna Jadwiga nie umiała sobie wytłómaczyć tego wstrętu, jaki czuła dla bohatera zamkniętego w jej pokoju. Przy swym charakterze energicznym i śmiałym byłaby pewnie sto razy pobiegła mu na ratunek; jakaś niewidzialna siła wstrzymywała ją. Obmyśliwszy wszystko, co było potrzeba dla wygody chorego, zabrawszy swe sprzęty i znalazłszy powód do pozostania przy ciotce, dała mu chorować spokojnie, nie bardzo się o niego troszcząc.

Może też ci kochankowie ranni, których tylu spotyka się w romansach, wstrętliwie pospolitym czyniły dla niej ten wypadek. Nie chciała być heroiną z powieści i to jeszcze oklepanej i spowszedniałej.
Wprawdzie i pan Juliusz nie bardzo na współczucie zasługiwał, należał on do tego świata paniczów, z którego Jadwiga nielitościwie szydziła. Więcej Francuz niż Polak, człowiek bez żadnych przekonań, zużyty i wyżyty, był dla niej ideałem istoty antypatycznej. Żyć zaczął w bardzo młodym wieku, w dwudziestym piątym roku był już stary, zimny, a co najgorzej fałszywy.
Z gorącą czcią dla prawdy, w duszy, Jadwiga brzydziła się wszelkim fałszem, a znajdowała go nietylko w słowach tego człowieka, ale w jego ruchach, postawie, obejściu, wejrzeniu. Suchy, słuszny, jasnoblond, pan Juliusz byłby może przystojnym, gdyby chciał być sobą, ale zdawał się ciągle naśladować kogoś, grać czyjąś rolę i nieznośnie ją przesadzał.
Panna Celina, pokojówka Jadwigi, niezmiernie się od razu zajęła losem chorego, biegała ona nieustannie do pani, chcąc ją także zainteresować, wcale się to jednak nie udawało.
Po kilkunastu dniach Micio przyszedł pannie Jadwidze podziękować za schronienie dane przyjacielowi, który, chociaż nie zupełnie zdrów, miał się tego dnia wynieść do innego mieszkania, a później sam przyjść podziękować za jej uczynność.
Wracając do swego apartamentu, znalazła Jadzia na stole olbrzymi bukiet, i jakby zapomniany wiersz wyraźnie najczulszem natchniony uczuciem. Poezya nie bardzo złą była, a nawet nadto dobra, żeby ją panu Juliuszowi przypisać było można. Posądziła go o plagiat, ale ją jednak schowała.
Cała ta historya jakieś przykre na niej zrobiła wrażenie, dla czego? tego sobie nie umiała wytłómaczyć. Może też i ten romans w dniach gdy wszyscy zapominali o sobie, zdał się jej niestosownym... było w nim nadto cynizmu.
W dzień przenosin pana Juliusza spostrzegła, że Celina miała oczy czerwone, była bardzo zamyśloną i milczącą, co dziwniej we dwa tygodnie potem, zażądała uwolnienia, by mogła wyjechać do krewnych, a mimo to Jadwiga widywała ją często przejeżdżającą mimo okien i do zbytku wystrojoną.
O panu Juliuszu i jego ranie nikt w mieście zdawał się nie wiedzieć, przyjaciele tak to w tajemnicy trzymali, że zaszczytna ta ofiara całkiem światu była zakryta. Ciocia nawet nie domyśliła się wcale tego szlachetnego postępku Jadwigi.


Wśród tej gorączki, która trwała do dnia 8-go kwietnia, rzadko kto utrzymać się potrafił w zupełnym spokoju ducha. Dla najmniej wprawnych oczu widne już były następstwa rozpoczętej walki. Chwilowo użyczone swobody widocznie ukrywały postanowioną już represyę silną, najlżejszy powód mógł ją sprowadzić. Byli jednak tak naiwni, tak zacni i poczciwi ludzie, którym się zdawało, że Moskwa zmuszona ustąpi bez boju a kraj odzyska niepodległość bez krwi rozlewu.. Dziś, gdy to piszemy, to przekonanie wydaje się nam śmiesznością, zapisujemy go wszakże, bo podzielało je wiele najpoważniejszych umysłów. Najzacniejsi ludzie, nie mogąc przypuścić, aby się rząd miał chwycić środków gwałtownych i bezprawnych, oceniając go lepiej niż zasłużył, nie widzieli innego końca tylko dobrowolne wycofanie się Moskali. Słyszano te przepowiednie z ust najpoważniejszych, szczególniej starszych ludzi, młodzież bowiem widziała przed sobą nieuchronność boju i dążyła do niego. Pomimo, że umysły zaprzątnione były prawie wyłącznie sprawą ogólną, rzeczy ludzkie szły swoim trybem.

Po domach prywatnych, jeśli się nie bawiono gwarnie, zgromadzano się z żywszem może zajęciem na rozmowy, niż dawniej do tańca i muzyki. Młodzież gorzała, starszym łzy biegły z oczów, a lękliwi obawiali się pokazać ze strachem i udawali mężnych.
Salon panny Jadwigi pełen był zawsze a jak zwykle w podobnych czasach stosunki towarzyskie są łatwiejsze, znajomości szybsze i tu czuć się to dawało w większej rozmaitości postaci i swobodzie ruchów.
Miliony panny Jadwigi przywabiały zawsze mnogich wielbicieli z tego świata co na grosz pracować nie umie i nie chce, a radby go zdobyć choćby zaprzedaniem. Nie mało było paniczyków, ale ci jakoś co dzień się tu czuli mniej swobodni.
Jadwiga była pociągnioną coraz wyraźniej ku innemu światu, w którym więcej znajdowała ognia i życia. Zapraszała nie tylko Karola, ale jego towarzyszów i przyjaciół, byle się tylko o ruchu, o postępie usiłowań patryotycznych dowiedzieć. Ciotka, która się z początku opierała temu, nakoniec pochwycona uczuciem, uległa. Prawie codziennie w godzinie herbaty przesuwało się mnóstwo osób przez salon panny Jadwigi, ona tu bowiem była prawdziwą gospodynią.
Jednego właśnie z tych wieczorów, o których mówimy, natłok był większy niż dni poprzedzających; dokoła herbacianego stolika zasiadła cała młodzież znana nam już i nie znana. Piękny pan Edward, hrabia Albert, szanowny Dunio, pan Mieczysław, blady Juljusz i wielu innych. Dziwnym trafem obok tych ludzi wyperfumowanych stali i mieszkańcy trzeciego piętra: Karol Gliński, jeden uczeń szkoły sztuk pięknych, młody aspirant na lekarza i kilka równie skromnych postaci.
Towarzystwo naturalnie w jednolitą całość zbić się nie mogło, mimo usiłowań panny Jadwigi, która unię arystokracyi z demokracyą zawiązać pragnęła. Paniczykowie byli grzeczni ale zimni, demokraci niegrzeczni i gorący. Przymuszeni zachować pewne formy, wyłamywali się z nich cichemi szepty i półuśmiechami znaczącemi. Z pewną wyższością panowie raczyli rozprawiać z młodzieżą, ale i tę łaskę tonem rozmowy uczuć dawali. Wprawdzie drugi marca założył był posady tego wielkiego zjednoczenia wszystkich stanów, wyznań i przekonań, ale łatwiej daleko było przejednać szlachcica z izraelitą i chłopa z panem, niż salonowych ludzi z ulicą. Na polu teoryi był to fakt spełniony, ale w życiu odzywały się stare grzechy; sprzeczały się zasady, poglądy, gusta, wszystko aż do postaci i strojów. Paniczykowie źle ukrywali swe nieukontentowanie z wypadków, co krok zarzucając im przesadę, namiętność i dziecinną gorączkę.
— Moi panowie — odezwała się Jadwiga, zwracając się do Karola, dla którego była z szczególnemi względami — powiedzcie mi jak się to wszystko skończy? Wybaczcie, ale jestem zupełnie jak młoda panienka, która zacząwszy czytać zajmującą powieść, pragnie co najprędzej dowiedzieć się czy bohaterka pójdzie za ukochanego?
Hrabia Albert, któremu zawsze o to chodziło, aby wielkim rozumem zajaśnieć i zaćmić wszystkich wymową, choć się pytanie do niego nie stosowało, pierwszy głos zabrał; Jadwiga z wyrazem zdziwienia zwróciła się do niego.
— Mnie się zdaje — rzekł — że empiryczny sąd o wypadkach nigdy nie da zadawalniających wniosków, trzeba się uciec do tych niezawodnych formuł, wyciągniętych z doświadczenia, które jak tablice logarytmów nieochybne dają rozwiązanie.
Nie jesteśmy ani wyjętymi z pod prawideł rządzących światem, ani w położeniu zupełnie bezprzykładnem, zatem znalazłszy odpowiednie sytuacyi wyrazy, znajdziemy rozwiązanie pytania. Wiek nasz jest przedewszystkiem epoką spokojnego rozwoju wszystkich sił wewnętrznych, epoką prac pokojowych, przemysłu, handlu, sztuki, nauk. Więc wielkie kataklizmy, które temu życiu stanęłyby na zawadzie, które dotkną tysiące interesów materyalnych i duchowych, są dla naszego wieku niepodobieństwem.
Przypuszczam zamęt chwilowy u nas lub gdzieindziej, (to gdzieindziej dowodziło nadzwyczajnej ostrożności mówiącego) cóż jego koniecznem następstwem? Oto szwank we wszystkich życia europejskiego organach, oto przymus dla Europy do czynnego interweniowania w interesie własnym. Dajmy, że następuje wybuch, który może rozbudzić w całej Europie żywioły rewolucyjne, Europa cała jest interesowaną, aby mu trwać nie dała.
— Z mocy tej teoryi — przerwał Karol — widzi mi się, że gdyby się u nas co zrobiło, Prusy i Austrya przyczyniłyby się do zadławienia, a reszta Europy przyklasnęłaby obrońcom pokoju i porządku.
— Nie zupełnie pan zrozumiałeś myśl moją — odparł hrabia Albert, nie patrząc nawet na tego, który mówił.
— Ale i hrabia nie zupełnie mi odpowiedziałeś na pytanie — dodała Jadwiga. — Mnie idzie o to, czy Polska powstanie, aby potargać swe więzy, lub olbrzymią sobie wysypać mogiłę, o to, czy zgnieceni, znękani, skuci, upokorzeni, znajdziemy w sobie tyle sił, by dać znać światu, że nie jesteśmy trupem. O ostatni akt tego wielkiego dramatu, nie ludzi, musiałabym spytać chyba Boga, bo on jeden wie, jak się kończą te boje heroiczne. Czy zniszczeniem trojańskiem, czy prozaicznie śmieszną odrodzoną Grecyą ż Bawarami, czy cudownem zmartwychwstaniem Włoch! Ja się lękam nie tej śmierci na krzyżu i w mękach, co daje apoteozę męczennikom, ale ostatecznego upodlenia i przedśmiertelnych konwulsyj bez jęku i władzy...
Te słowa wyrzekła z takim zapałem, że się jej oczy rozpłomieniły łzami, była piękną jak natchniona kapłanka.
— Tem pytaniem — rzekł szybko Karol — wyrwałabyś pani z duszy na siedem pieczęci zamkniętą odpowiedź, gdyby ona w tej chwili nie była zdradą. Pani! nie godzi się pytać o to!!
Zamilkł, Jadwiga się zaczerwieniła i podała mu rękę, jakby go przeprosić chciała. Kwaśny uśmiech przeleciał po ustach hrabiego Alberta, który pozazdrościł plebejuszowi tej białej dłoni i rzekł z przekąsem:
— Przestroga, którą pani otrzymujesz, jest tak znaczącą jak odpowiedź, zapewneś ją pani zrozumiała?
— Tak dalece — odparła Jadwiga — że o nix więcej nie pytam.
— A pytań epoka nastręcza tysiące — podchwycił żywo hr. Albert, żeby nie stracić zręczności perorowania.
— Na przykład? — zapytała Jadwiga.
— Cóż to, gramy w pytania i odpowiedzi? — z niejakiem szyderstwem, zbliżając się, wyrzekł powoli pan Juliusz. — Gra to bardzo zabawna, a że żałoba w modzie, a tańce zakazane... les petits jeux innocents bardzo są na dobie.
Ton jaki sobie od niejakiego czasu dawał Juliusz, wcale się nie podobał Jadwidze, widocznie usiłował swem obejściem się dać do zrozumienia towarzystwu, że miał w tym domu pewne prawa, po prostu mówiąc, że był lub narzeczonym, lub bardzo bliskim zamęźcia z Jadwigą. Dostrzegła ona tę dziwną zmianę w Juliuszu od czasu jak wyzdrowiał, na myśl jej przyszło, że mógł z szlachetnie mu dozwolonego pobytu korzystać w sposób niegodny, oburzało ją to tak silnie, że wszelkiemi sposoby starała mu się okazać nietylko obojętność, ale wstręt prawie, Juliusz jednak jakby tego nie widział, lub nie rozumiał wcale, nie zmieniał trybu postępowania, przybierał to dziwny jakiś ton poufały, to poważny i protektorski, to prawie szyderczy, to przesadnie miłosny i czuły. Nic go nie zrażało, jak gdyby nadto był pewien uczuć Jadwigi i takiemi fraszkami lub chwilowemi dziwactwy wcale się nie zaprzątał. Postępowanie jego było tak zuchwale obrachowane, iż łatwo w błąd wprowadzić mogło.
Dumna dusza Jadwigi oburzała się na ten ucisk, na tę przewrotność z dziwnym machiawelstwem wyspekulowaną. Od dawna postanowiła mu dać uczuć wobec obcych niewłaściwość jego postępowania, okoliczność nastręczała się dobra, świadków było dosyć, a stan duszy usposabiał do śmiałego wyrazu.
Juliusz oparł się na poręczy jej krzesła, a twarz jego od mężczyzny wyzywała policzka, od kobiety przynajmniej równego mu słowa. Jadwiga zarumieniła się jak wiśnia, oczy jej zapłonęły gniewem, ścięła usta, ale żarcik Juliusza nie był jeszcze dostateczny do wywołania karcącej nauki.
— Rzeczywiście — odpowiedziała — gra w pytania i odpowiedzi jest wyborną, ja ją bardzo lubię, gdyby mi jednak przyszło panu zadać pytanie zastosowane do niego, nie mogłabym spytać o co innego nad to, gdzie pan byłeś wychowany?
Juliusz zarumienił się bardzo, całe towarzystwo usłyszało odpowiedź Jadwigi i lekkie śmieszki jak z panewek spalające podsypki słyszeć się dały w demokratycznej kupce. Panicz czuł się w obowiązku odparcia pocisku, ale w pierwszej chwili słowa nie znalazł.
— Czy pani to wychowanie tak niedostatecznem znajduje? — rzekł, jąkając się.
— Przynajmniej wielce oryginalnem — odparła Jadwiga.
— Oryginalność jest tak rzadką — rzekł Juliusz — iż to prawie za pochwałę ujść może.
Mówił to do krzesełka, gdyż Jadwiga nie czekając odpowiedzi, obróciwszy się doń plecami, poszła do ciotki. Juliusz został, dosyć zmieszany, nachylony nad poręczą i wystawiony na śmieszność.
Każdy inny mniej zrujnowany a nieco czulszy, wziąłby był powoli za kapelusz, wyniósłby się po cichu z salonu i więcejby do niego nie powrócił.
Juliusz wściekle gniewny, zbladły, ale doskonały aktor, pobiegł udając śmiech za Jadwigą, coś do niej poszeptał w bardzo poufałej postawie i nadał temu wszystkiemu wybitny charakter małej sprzeczki kochanków, którzy tak bardzo słów nie ważą i nie lękają się sobie coś ostrego powiedzieć, wiedząc, jak się kochają.
Jadwigę prawie do łez ten postępek poruszył, powiedziała sobie w duszy, któż mnie od tego człowieka uwolni? a oko jej mimowolnie zwróciło się w stronę Karola, którego twarz wyrażała zarazem oburzenie i litość.
Jadwiga nie długo się namyślając, wprost poszła ku niemu i zmusiła go prawie biorąc na przechadzkę po salonie do długiej sam na sam rozmowy. Na nieszczęście ta strategia na prędce nie była trafną, dla zimnych świadków mogło to uchodzić za chętkę obudzenia zazdrości w narzeczonym — Juliusz z tego skorzystał i z wielkiem uszanowaniem przymilał się ciotce, skarbiąc sobie jej łaski. Jednakże po chwilce szepnąwszy coś hr. Albertowi, wyszedł nieznacznie z salonu.
Wieczór był późny i inni też pouchodzili powoli. Towarzysze i przyjaciele Karola zebrali się u niego na bardzo skromną kawalerską przekąskę. Panicze zaproszeni przez Juliusza poszli do Angielskiego hotelu na zamówioną przez niego wieczerzę; ale ten los, który niesłusznie ślepym nazywają, zrządził, że prawie równocześnie z paniczami i Karol wezwany został przez przybyłego z prowincyi obywatela do Angielskiego hotelu, porzucił swych gości i pobiegł do obowiązku...
Po drodze nie od rzeczy będzie nakreślić tu charakterystykę tej gospody, niegdyś dziedzictwa Gąsiorowskich, która miała szczęście być chwilowym przytułkiem cesarza Napoleona, powracającego z Moskwy. Dotąd na dole ukazują pokój, przy którego kominku odgrzewał się po mrozach moskiewskich. Aż do wybudowania hotelu Europejskiego, Angielski uchodził za najbardziej faschionable i comfortable, a nawet po wzniesieniu Europejskiego kuchnia Bouquerela pozostała najwykwintniejszą w Warszawie. Może dla tego Moskale, którzy i lubią jeść i radziby świat przekonać, że surowem mięsem nie żyją, mimo drogości kuchni, tu się najczęściej na obiady i wieczerze zgromadzali. Ludzie miłujący spokój i dbający o to, aby ich policya dobrem widziała okiem, także tu chętnie przybywali; należało do dobrego tonu jeść u Bouquerela. Po cichu dodać potrzeba, że pod skrzydła dobrze ustalonej reputacyi hotelu Angielskiego, tulił się czasem nie jeden, co podejrzliwych oczu rządu ujść pragnął. Sekretni ajenci nie domyślali się, że obok stolika, przy którym spijał szampana oficer od gwardyi, spiskowano jak w najlepsze przy butelce czerwonego wina.
Właśnie gdy panicze ucztowali przy drzwiach otwartych w ostatnim gabinecie od jadalnej sali, Karol w progu samym naradzał się z młodym człowiekiem, którego strój wskazywał świeżo przybyłego z prowincyi wieśniaka.
W przyległym pokoiku Juliusz rozsiadłszy się w fotelu, z bardzo dobrym humorem zapraszał swych gości na kapłona z truflami, którego tryumfalnie wniesiono. Dokoła stołu siedzieli hr. Albert, Micio, Dunio, pan Edward i świeżo zaproszony Henryk Gros.
— No — rzekł ostatni, nalewając sobie szklankę wina — co mówicie o wypadkach? My starsi nic tego nie rozumiemy, rachuby mylą, przeczucia zwodzą, a najpłochsze nadzieje urzeczywistniają się jakby cudem.
— Ja się nie dziwię — odparł Albert zawsze chciwy mówienia — że najpoważniejsze umysły dają się obałamucić wypadkom. Wrażenie teraźniejszości jest tak silne, że chwilowo na przyszłość zaślepia; ale bądź co bądź, dla umysłów przezorniejszych przyszłość jest straszna. Powtarzam po setny raz, potrzeba było iść powoli, nieznacznie, w granicach możliwości się utrzymując, potrzeba było jak rozumni Węgrowie czekać, cierpieć i wszystkiego na kartę nie stawić.
— Stokroć masz racyę — rzekł Juliusz — wszystko to robota chłystków i sowizdrzałów, niedowarzona, niedopieczona, która nas wszystkich może drogo kosztować. Nie wiem czy panowie słyszeliście, przyjechał tu był z Chrobrza margrabia Wielopolski z synem Zygmuntem. Człowiek, jak wiadomo, potężnej inteligencyi, prawdziwy mąż stanu, może jedyny w Polsce, przywiózł z sobą projekt bardzo rozumny, ofiarował się sam jechać z nim do Petersburga; Zygmunt mi go czytał. Cóż powiecie panowie?... Nie przyjęto go, żądano poprawek i margrabia rozgniewany wyjechał napowrót do Chrobrza.
— Nie wielka szkoda! — rzekł Henryk — nie ma co o tem mówić.
— Jak to? — odezwał się Edward, pierwszy raz zbierając się na odwagę do publicznego wystąpienia ze swemi przekonaniami. — Jest o czem mówić, codzień bardziej owładywa krajem jakaś młodzież nieznana, spycha ludzi poważniejszych i ciągnie naród za sobą do przepaści...
— Ale bo znowu nie trzeba przesadzać — rzekł Albert — wszystko się to skończy na ogromnych cięgach, które ci panowie wezmą. Lada dzień wystąpią przeciw nim i zgniotą...
Henryk zaczął się mocno śmiać, spojrzano na niego, ale zapytany o przyczynę, ruszył ramionami i nic nie odpowiedział,
— Tymczasem — rzekł Juliusz — to jest rzecz bardzo nieprzyjemna dla nas, ten zamęt, który miesza człowiekowi wszystkie jego zajęcia i projekta. Ludzie porządni i spokojni cierpią, a wreszcie i widok tych szałów nieznośny. Mnie to niecierpliwi do najwyższego stopnia.
— To rozumiem — rzekł Gros — wszyscy wielbiciele panny Jadwigi, która, jak słyszę, więcej jest teraz ojczyzną niż nimi zajęta, muszą przeklinać sprawę kraju dla sprawy serca. Ale, kiedy się o tem zgadało — dodał, spoglądając po siedzących przy stole — jakże tam moi panowie? Komu szczęście służy?
Oczy obecnych skierowały się na pana Juliusza, który zrobił minę skromnisia, niechcącego się chwalić, ale pewnego siebie.
— Bo to różnie po świecie gadają — ciągnął dalej Gros — jedni utrzymują, że panna Jadwiga jest rozkochaną w panu Edwardzie i starannie ukrywa to uczucie, ażeby go się świat nie domyślił, drudzy posądzają pana Mieczysława, że się wkradł do jej serca, inni mówią, że czyta Roschera, aby się przypodobać hr. Albertowi, a są, co twierdzą, że pan Juliusz już po przyrzeczeniu, no, jakże? Bądźmy szczerzy!?
— To mi się zdaje pewna — rzekł powoli hr. Albert — iż sprawa serca panny Jadwigi, jak sprawa kraju jest dotąd nie rozstrzygniętą.
— Chciałżebyś pan przez to dać do zrozumienia — podchwycił Gros — iż i tu także owładnie jaki plebejusz?
— Nie spodziewam się — rzekł hr. Albert — umysł to wzniosły...
— Ale się umysłem nie kocha — odparł Gros — a przynajmniej samym umysłem, panewką miłości będzie zawsze serce; czasem na tej panewce tylko spali i dalej nie pójdzie, a miłość prawdziwa musi przejść w końcu i do umysłu, tylko od niego się nie poczyna.
W czasie tej rozmowy Juliusz podśpiewywał, poglądał szydersko, zdawało się, jakby chciał coś powiedzieć i wstrzymywał wyrazy, nareszcie wyrzekł stanowczo:
— Prawdziwie, to osobliwsza rzecz, jak ludzie są ślepi, kiedy widzieć nie chcą.
Wyrazy te, z jego ust wychodząc, były pełne znaczenia.
— Ale — rzekł hr. Albert urażony — trafia się, że pragnąc, widzi się to czego nie ma, a czego się tylko żąda.
— Tak sądzisz? — rzekł Juliusz i mocno znowu śmiać się zaczął...
Milczenie jego i półsłowa na obojętniejszych możeby takiego nie zrobiły wrażenia, ale wyjąwszy Grosa, wszyscy byli mniej więcej zakochani w pannie Jadwidze i po troszę przy nadziei.
Każdemu z nich zdawało się, że to lodowate serce roztopi. Hr. Albert wiele rachował na pomoce Bastjata, Micio był potulny i sądził, że kobiecie z energią przyda się jako miękka poduszka, Dunio rachował na swój dowcip, zwinność i na sprycik, Edward na prześliczną twarzyczkę, białe rączki, elegancyę, dobry ton i przyzwoitą postać, jakąby miał w karecie, usiadłszy za krynoliną żony. Każdy z tych panów łudził się, że ją jakimś urokiem podbić potrafi, to raptowne wystąpienie Juliusza, jakby z pewnym tryumfem, dotknęło wszystkich.
— Mój Juliuszu — rzekł hr. Albert — zdaje się, jak gdybyś już pannę miał w kieszeni, przyznam się, że mnie to mocno dziwi, ale jeśli tak jest, pozwól sobie powinszować i odkryj-że nam szczerze to swoje szczęście...
Hr. Albert nie dokończył, wieczerza już była doszła do szampana, w głowach nieco szumiało. Juliusz milcząc, pił dużo, był więc może w tym stanie podbudzenia, w którym nie tak bardzo obrachowywa się słowa.
— Panowie pojmujecie — rzekł — iż galantuomo czasem jest zmuszony do milczenia szczególnemi względy.
— Doskonale to pojmuję — zawołał hr. Albert — gdy nie idzie o małżeństwo, bo jużciż nie spodziewam się, żeby miało być morganatyczne?
— Ale do pewnego czasu — odparł Juliusz — może być potrzebną tajemnica.
— W takim razie — rzekł Gros — pozwól sobie powiedzieć, że ją trochę lepiej zachowywać należy. Choć nie mówisz nie, ale powiedziałeś wszystko.
— A mnie się zdaje — przerwał porywczo Edward, który się zaczerwienił — że to, co pan Juliusz powiada i to co zamilcza, jest poprostu żartem z nas wszystkich.
— Ja nigdy nie żartuję — rzekł Juliusz seryo.
— Jeżeli tak — odparł Edward, nagle wstając od stołu — to mnie pan zmuszasz do powiedzenia, iż to, co nam dajesz do zrozumienia, jest po prostu — nieprawdą.
— O! to grubo! — rzekł Gros, śmiejąc się.
Juliusz zagryzł usta, oczy mu zaświeciły, spojrzał na Edwarda i rzekł bardzo powoli:
— Mógłbym się strasznie obrazić za zadanie mi fałszu, ale młodość pana Edwarda jest wymówką jego nierozwagi, nie będę się nawet gniewał. Jestem zmuszony zadaniem mi fałszu do niedyskrecyi, a więc proszę zamknąć drzwi, złożę dowody przekonywujące, że mówiąc z taką pewnością o stosunkach moich z panną Jadwigą, miałem do tego pewne prawa...
Właśnie gdy Juliusz wymówił zamknąć drzwi, oczy biesiadników zwróciły się ku nim i ujrzeli w progu stojącą postać Karola, poważną i groźną.
— Za pozwoleniem — odezwał się Karol — drzwi zostaną odemknięte jak były, gdyście panowie, mówiąc płocho i nierozważnie o kobiecie, przypuścili do waszych zwierzeń wszystkich gości znajdujących się na sali a nawet kelnerów. Nie ja jeden, ale kilka osób, wcale nie myśląc podsłuchiwać, słyszały wyznanie pana Juliusza. Ja mam szczęście być przypuszczonym do tego domu, o którym była mowa, czuję się w obowiązku, jako życzliwy mu, wmieszać się do tej sprawy i wymagam tłómaczenia.
Edward, który nie bez pewnego obliczenia nastręczył się był na obrońcę, bardzo był nie rad, że się inny znalazł. Karol wydawał się tak groźnym, że rzecz lada czem skończyć się nie mogła.
Juliusz jednak spróbował po pańsku dać mu odkosza.
— Cóż to jest?... wymagam?... — odparł — ja pana nie znam i od nikogo nauk ani rozkazów nie przyjmuję!
— W takim razie — rzekł Karol spokojnie — możesz pan być zmuszony przyjąć to, co od nauki i przestrogi boleśniejszem będzie.
Juliusz porwał się z krzesła rozwścieczony i zawołał:
— Nie potrzebuję się tłómaczyć, bądź co bądź, Jadwiga będzie moją, musi nią być!! Mam tu świadka przy stole, którego na honor wyzywam, aby mi odpowiedział na jedno pytanie, tak czy nie? Mieszkałem w pokoju panny Jadwigi ukryty przez dziesięć dni, tak czy nie? — panie Mieczysławie!
Micio zbladł, pochwycił się za głowę, spuścił oczy i rzekł tylko z cicha, biorąc za kapelusz:
— Ohydne!
Karol, który stał w progu, pobladł strasznie, hamował się widocznie, ale w końcu, nie mogąc wytrzymać, zawołał grzmiącym głosem, rzucając rękawiczkę pod nogi Juliuszowi.
— Skłamałeś pan! Zadaję panu fałsz i gotów jestem odpowiedzieć za to.
Edward pospieszył co najprędzej ściągnąć ciasną swą glansowaną rękawiczkę i rzucił ją także pod nogi Juliusza.
Zimna krew człowieka, na którego tak napadnięto, była prawdziwie zadziwiającą.
— Pojedynek, jest to obyczaj czysto szlachecki. Czy pan jesteś szlachcicem? — zapytał Karola.
— Nie — odpowiedział Karol, drżąc — ale w obyczaju mieszczan, jak ja, jest kij, którym się głowę rozwala potwarcom. — To mówiąc, splunął, ruszył ramionami i pomaleńku odszedł.
Juliusz za nim nie gonił. Edward stał, myślał i rzekł w końcu:
— Ja jestem szlachcicem.
— Aleś smarkacz — rzekł Juliusz pogardliwie — zresztą, jeśli chcesz się bić, to przyślij mi swoich sekundantów, pogadamy.
W tej chwili już prawie sam na sam z sobą zostali, bo reszta, widząc nieprzyjemną sprawę, której z sali przyległej i przysłuchiwano się i przypatrywano, cichaczem się powynosiła.
Mówiono nazajutrz, a pan Edward umiał to bardzo zręcznie pogodzić, że między nim a panem Juliuszem nastąpiło spotkanie w lasku pod Marymontem. Najszczęśliwszym w świecie trafem, pan Edward był lekko szpadą draśnięty w nogę a Juliusz uszedł cało.
Wypadek ten, pomimo zaprzątnienia wszystkich sprawą ogólną, rozszedł się w najrozmaitszych opowiadaniach po całej Warszawie, zwrócił uwagę na Jadwigę, dał powód do plotek i podniósł pana Edwarda więcej niż zasługiwał. Domyśleć się łatwo, że Karol ze swojego znalezienia się wcale chluby nie szukał, że o nim zamilczano, że cała wdzięczność panny Jadwigi zlała się na tego wyelegantowanego Edzia, który z wielką skromnością taił się z pojedynkiem i raną, ale w taki sposób, że wszystkim o nich opowiadał w największym sekrecie.
Przyjaciele domu, przestraszeni rozgłosem, przybiegli do ciotki z radą i pociechą. Można sobie wyobrazić, jakie to na słabej kobiecie uczyniło wrażenie, uczuła ona, że wina tego wszystkiego spada w większej części na nią, dojmowała jej własna niedołężność, którą czuła, a wyjść z niej nie mogła, dla biednej kobiety było to straszną męczarnią czuć swą słabość i nie umieć na nią poradzić, widzieć za nią ukaraną istotę niewinną i nie módz, choćby ofiarą życia, okupić jej szczęścia i spokoju.
Lecz o ile ciotka była przygnębioną i nieszczęśliwą, o tyle Jadwiga zimną i wyższą nad ten cios, który ją dosięgnął.
Żadnej kobiecie obojętną być nie może jej dobra sława i poszanowanie u świata, ale słabe tylko umysły, nie czując winy, lękają się potwarzy. Jadwiga zniosła chłód, który ją zewsząd ogarniał z uśmiechem politowania i bohaterską oziębłością. Juliusz, który może obliczał, że opuszczona przez wszystkich, pozwoli mu się wytłómaczyć wielką miłością, przebaczy i poda rękę, mocno się na tem zawiódł. Raz na zawsze wzbroniono mu przystępu do domu. Panu Edwardowi podziękowała Jadwiga jak grzecznemu dziecku, które dobrze lekcyę wyrecytowało. O Karolu nic nie wiedziała; w parę tygodni, gdy ciotka płakała jeszcze w kątku, Jadwiga z rozjaśnionem czołem przyszła ją pocałować w rękę.
— Wie ciocia co? — rzekła poważnie — proszę mnie tylko cierpliwie posłuchać... Różnemi drogami los prowadzi człowieka do jego przeznaczeń, wszystko co się stało, stało się doskonale. W jednej chwili z trzpiotowatej dzieweczki stałam się dojrzałą niewiastą, poznałam, że ten świat i ludzie, w których otoczeniu żyć miałam, nie są dla mnie stworzeni; szlachetniejsze, większe uczucie niż staranie o moją własną przyszłość ogarnia mnie całą. W takich wypadkach jak dzisiejsze, rola kobiety może być niezmiernej wagi, jest wolną od podejrzeń, jest prawie wolną od kary, może wejść wszędzie, działać potajemnie, wpływu swojego na ludzi użyć dla kraju, urok jaki ma obrócić dla pociągnięcia ostygłych, zapał swój wlać w piersi obojętnych. Nie chcę być heroiną głośną, ale cichą pracownicą być muszę. Czuję, że to moje przeznaczenie. Ci ludzie, wyrządzając mi krzywdę, uczynili wiele dobrego. Widzę jasno moje obowiązki Polki, mam młodość, siłę ducha, majątek, zaciągam się w szeregi spiskujących — i niech żyje Polska! Choćbyśmy poginąć mieli!!
To mówiąc, przyklękła, wzięła krzyżyk zawieszony na piersiach, pocałowała go i zawołała stanowczo: — Ciociu! Nic mnie od tego nie odwiedzie! Przysięgam!


Za prawdę trudnem będzie zadanie historyka, który dzieje tych kilku ostatnich lat skreślić zechce. My, cośmy byli żywymi ich świadkami, cośmy oddychali tą wulkaniczną atmosferą, dziś już nie jesteśmy pewni własnych wrażeń; był li to sen gorączkowy, czy rzeczywistość pełna cudów i dziwowisk? Człowiek nieco oddalony od tego czasu, znający go tylko z opowiadań i suchych sprawozdań książkowych, nigdy nie potrafi odmalować żywej fizyonomii, tak zmiennej i ruchomej, tak pełnej metamorfoz i cudów. Ze szkieletu tych dziejów nic się o ich charakterze nauczyć nie będzie można, ani przez analogię odgadnąć.

Chwila to dziejowa, tak nadzwyczajna, że podobnej próżno byśmy we własnej i obcej historyi szukali. Gdy zdawać się mogło katom, że ten naród, tylu ciosami chybionymi, nareszcie dobili, wstaje on z grobu bezbronny, ale z piersią, która pomstą bucha, wstaje żyw, silny, nie zwalczony i dobijający się nowego męczeństwa. Oprócz tego cudu zmartwychpowstania jest drugi nie mniejszy: głupoty i bezsilnej wściekłości oprawców.
Rosya, o której postępie, wzroście potęgi, nagłem wykształceniu i siłach wszelkiego rodzaju tyle pisano i mówiono, że nareszcie przyjęto je za pewnik w Europie; Rosya wobec tych wypadków ukazuje się niedołężną, słabą, dziecinnie dumną i z całem swem barbarzyństwem, jak gdyby Piotr Wielki bród jej nie golił i sarafanów nie obcinał. Jej wielcy mężowie, statyści, wodzowie, wszystko co przeciwstawi Polsce jest tak nędznem i lichem, tak dziko barbarzyńskiem, że podziwiać się potrzeba nicości tej mniemanej potęgi, która się jasno uosabia w jej najprzedniejszych reprezentantach.
Powiedzielibyśmy, że tracą głowy, gdyby można stracić to, czego się nie ma; ale przynajmniej wyglądają na Tatarów, którzy zawojowali kraj cywilizacyą swą i życiem, całkiem dla nich niezrozumiały. Tatarska duma przy tatarskiem barbarzyństwie, tatarska dzikość i ślepota. Obok tego, w jakimże blasku występuje naród, którego młódź natchniona, pierwsza rozpoczyna walkę rozpaczliwą; jaki cudowny instynkt oporu, jaka niesłychana wytrwałość czynu, co za instynktowa trafność w wyborze środków, jakie stopniowanie w rozwinięciu całej sprawy! Jest w tem więcej niż uciskiem nabyta siła, jest widoczne działanie opatrznościowe, Boże; jest nie zbłagana sprawiedliwość losów, które żadnej zbrodni bezkarnie ujść nie dają. Mimo tych wszystkich zwycięstw, któremi się Moskwa chlubi, z jej dzikiej mściwości widać upokorzenie, jakiego doznała, z jej szału barbarzyńskiego, który się znęca nad bezbronnymi, mści na starcach, kobietach i dzieciach, znać niedołęstwo i niewiarę w swą przyszłość,
W pierwszych początkach nikt jeszcze wielkiej doniosłości faktów nie pojmował, zdawało się co chwila, że się siły wyczerpią, że po wielkiem ich wytężeniu nastąpi zupełna prostracya, nie przywiązywano też nadzwyczajnego znaczenia do mnóstwa drobnych, ale charakterystycznych znamion. Zarówno rząd, jak stronnictwo umiarkowane, byli pewni, iż dając trochę, zaspokajając gwałtowniejsze potrzeby, obiecując coś mglistego na przyszłość, a zarazem karząc surowo i przerażając prześladowaniem, wprowadzą wszystko w karby dawnego porządku.
Dnia 8 kwietnia, prześliczną francuzczyzną adjutant Gorczakowa baron M. zaklinał go, całując po rękach, aby choć kwartę krwi choremu do uzdrowienia upuścić! Puszczano tę krew zupełnie z takim skutkiem jak doktorowie włoscy Cavourowi, bo za każdym jej przelewem choroba się zwiększała,
Margrabia Wielopolski, którego wyrażenie o 8-ym kwietnia (W krwawem starciu ocalony porządek!) pozostanie na równi w historyi ze słowami Sebastiani’ego,; margrabia za każdem rozstrzelaniem i powieszeniem, pochlebiał sobie, że to będzie ostatnie. Jego dworacy przynosili mu wieści o pocieszających symptomach, on sam łudził się już powodzeniem i tryumfował w początkach branki, gdy wybuchło powstanie.
Pomimo nadzwyczajnych wysiłków i niesłychanego wyszukiwania środków przez rząd rosyjski, wypadki szły nieubłaganym fatalności torem. Po uroczystym pogrzebie 2-go marca, który do szczytu podniósł ducha narodowego, Gorczaków wybłagawszy spokój proklamacyami, w których pierwszy raz oddawna zjawiło się urzędowe przyznanie Polski i Polaków, usiłował stracony urok władzy odzyskać, ale napróżno głaskano i grożono na przemian, puszczono cugle i skracano je, wszystko było bezskuteczne, duch ujarzmić się nie dawał, sprawa narodowa rozwijała się i rosła. Objawy stanu umysłów były tak liczne i tak rozmaite, że gdy rząd jednym stawiał zapory, cała siła przechodziła w drugie. Gdy zamykano ulice, otwierały się kościoły; gdy zabraniano mówić lub śpiewać, gdy nie wolno było podnieść głosu, mówił strojem, kolorami jego, żałobą. Tu się nauczyć było można, jak wiele ma języków boleść i miłość!
Powoli odwaga wchodziła do serc najbojaźliwszych, kółko zrazu małe gorętszych, rozszerzało się i rozprzestrzeniało, wszystkie stany, wszelka płeć i wiek niosły tu dań wedle możności. Kwiat przypięty w dniu wesela, gałąź palmowa niesiona w dzień wspomnień męczeńskich, wieniec nieśmiertelników rzucony przez bagnety na grób niewinnych ofiar, rozpoczęły walkę niewieścią, w której słabsza połowa okazała się silną i równie gorącą jak męże. Była to z razu wojna pieśni, nabożeństw, kwiatów, sukien, godeł, dziwnej broni narodu, któremu wszelką inną odebrano.
Walka ta z wymiecionych gwałtem ulic przenosiła się do kościołów, do synagog, na cmentarze, do domów; ale nie ustawała. Po trzydziestoletnim skuciu i bezwładności, Moskale zrozumieć nie mogli tego nagłego wyzwania do boju, szydzili sobie z niego, ufni w pozory swojej potęgi, wszystko co kiedykolwiek powiedziane o sile ducha, dla nich było stracone, bo duch u nich nigdy nie wchodził w rachubę, przywykli byli rządzić przekupstwem i strachem, sprawiedliwości pozór wystarczał, idei prawa jeszcze do dziś dnia nie wyrobili w sobie.
Od dnia 8-go kwietnia ileż to faz przeszła ta sprawa nasza do 22-go stycznia 1863 r., ile pożarła ludzi, ile w niwecz obróciła teoryi! Zrazu obawiano się użyć zbytniej srogości, aby nie drażnić Polski i nie budzić Europy, narzekano na garstkę burzycieli, zrzucono winę na spiski i terroryzm rewolucyjny, ale fakta zadawały kłamstwo wyrazom, wyprowadzano tysiące ludzi, a nie umiano tej garstki pochwycić. Potrzeba było srożyć się nad ludźmi wszystkich stanów i wyznań, aby tych rewolucyonistów wyszukać.
Po rządach Gorczakowa, w których mimo nieludzkich strzałów na bezbronnych, wymożonych na starcu przez jego doradców, było jeszcze wiele uczucia ludzkiego i choć trochę wstydu, krótkie rządy Suchozaneta wcale śmiesznie wyglądały, nic mu się nie wiodło, nawet jego walka z Wielopolskim, zresztą nie miał on ochoty brać się na seryo do rzeczy, wiedział, że jest tu czasowo i na krótko, szło mu o wyciągnięcie jak najwięcej grosza bez narażenia osoby. Nic zabawniejszego, a zarazem heroiczniejszego nad obchód Unii lubelskiej, mimo nadzwyczajnego postrachu, jaki naówczas rzucić chciano.
Bohaterstwo ludności Warszawy, w inny sposób, ale równie się wspaniale odmalowało tego dnia, jak 2-go marca. Wojsko stało po wszystkich placach i ulicach, działa ponabijane z lontami zapalonemi, obok nich przeciągała ludność wesoła, swobodna, spokojna, postrojona w narodowe kolory, uśmiechnięta weselem, promieniejąca zwycięstwem.
Nieprzyjaciel uczuł się pierwszy raz bezsilnym wobec potęgi ducha, zabroniono iluminacyi, ale wszystkie domy były wewnątrz oświecone rzęsisto, pełno w oknach kwiatów i wieńców, brzmiała z nich muzyka. Kobiety uboższe, które chodząc w przyjętej narodowej żałobie, już nawet sukien kolorowych nie miały, poświęciły tego dnia elegancyę obowiązkowi, włożyły stare ale jaskrawe, żeby niemi zgodną myśl całego narodu wyrazić.
Policya mogła wzbronić trzech połączonych narodowych kolorów, ale jak było przyczepić się do trzech panienek, idących z sobą pod ręce, z których jedna była ubrana biało, druga niebiesko, a trzecia różowo?
Rząd tak ciągle, to ustępował, to uderzał całą siłą, nie odnosząc korzyści, ani z pobłażania, które wzmagało ducha, ani z surowości, które jego potęgę podnosiło. Wahano się widać w Petersburgu jeszcze co poczynać, zdawało się po kilku próbach bezowocnych, że przysłanie człowieka łagodnego, jak hr. Lambert, wyrozumiałego, liberalnego niby, mogło rządowi pozyskać partyę umiarkowaną, na którejby się mógł oprzeć.
Hrabia Lambert przybywszy, chciał się objaśnić, zasięgnął rady, wzywał do siebie wziętszych ludzi, obiecywał im mnóstwo pięknych rzeczy, ale gdy najumiarkowańsi na piśmie i w rozmowach dali mu uczuć jak wiele było potrzeba, ażeby choć na pół zaspokoić pragnienia narodu, musiał zwątpić, ażeby podołał zadaniu. Obok niego stojący Gerstenzweig, który rachował tylko na siłę, a całkiem zapomniał, że w jego żyłach płynęła krew polska[1], przyłożył się do zwichnięcia jako tako nastrojonej machiny[2]. Przez cały ciąg rządów Lamberta, pod osłoną praw wyborczych, które jeszcze niby szanowano, siła agitacyi narodowej olbrzymie uczyniła postępy, ulica stała się teatrem scen oddawna niewidzianych, pobłażanie już było niezrozumiałem, dla tych co nie przeczuwali, iż z za niego czychał przyczajony gwałt, upatrujący tylko swej godziny. Ta chwila swobody przy trosce szału i upojenia była niezrównanego uroku. Wszystkie symptomata życia swobodnego, od którego kraj odwykł zupełnie, próbowały na wierzch się wybijać, potajemne druki sypały się secinami, codziennie przybijane na drzwiach kościołów zaproszenia na nabożeństwa wyraziście ilustrowane, plakaty wszelakiej barwy, trybuni przemawiający do ludu w ulicach, burzliwe wybory miejskie, wszystko to znamionowało rozbudzanie się ze snu, do którego już ukołysać cichą, łagodną piosenką nie było można.
Pogrzeb arcybiskupa Fijałkowskiego, na którym wystąpiły godła połączonych narodów, uczta wieśniacza w hotelu Europejskim, pożegnanie przybyłych na kolei i przejazd ich z chorągwiami przez Warszawę, były ostatecznym terminem. Zebrano się na równie gwałtowne prześladowanie, jak dziwną była łagodność, obskoczono kościoły w dzień Kościuszkowskiej rocznicy, padło mnóstwo ofiar, ale obok nich Gerstenzweig i Lambert. Ta noc w katedrze świętego Jana należy do najwspanialszych obrazów epoki; było to coś jakby z czasu tatarskich najazdów odnowionego, gwałt w cywilizowanej Europie niesłychany. Pijane żołdactwo, urągające się świątyniom, napastujące niewiasty, te godziny oczekiwania na śmierć, spędzone przy katafalku, w kościele, nie są do opisania. Uroczyste zamknięcie wszystkich kościołów, które potem nastąpiło, dźwignęło znowu ducha na wyżyny. Środek, który miał powstrzymać, rozżarzył...
Moskale już powinni byli przekonać się, że temi pospolitemi sposoby maleńkiemi wcale sobie nie poradzą, ale ich władze umysłowe na nic innego zdobyć się nie mogły. Wracali jak owe biblijne stworzenie do dawnych błędów, krążąc w tym kole błędnym, z którego wyjść nie umieli, jedynym ich środkiem guwernamentalnym zawsze był bagnet.
Gdy z ich strony słabość jest oczywistą, sprawa narodowa zyskuje codziennie, umacnia się, rozpotężnia, odrzuca wszelką zgodę z nieprzyjacielem.
Właśnie w chwili, gdy po tych wypadkach, po prześladowaniach, po ucisku nowym, rząd rosyjski decyduje się na ostatnią jeszcze próbę i wysyła nam Telemaka wielkich nadziei z mentorem wielkiego rozumu, rozpoczynamy drugi obrazek naszej powieści.
Chcieliśmy choć pobieżnie skreślić tu treść wypadków, do których w następnych opowiadaniach nie raz nam jeszcze wrócić przyjdzie.
Bohaterka nasza nie była przez ten czas bezczynną, wmieszana we wszystkie prace, wtajemniczona w kierunek sprawy, poświęciła się jej, z tem zaparciem i całkowitą ofiarą siebie, do jakiej tylko kobiety są zdolne. W chwili, gdy wielki książę Konstanty wjeżdżał przez Pragę, witany przez nie wiedzieć jak uzbieraną gawiedź uliczną, u panny Jadwigi zebrało się kilka osób zwykłego jej towarzystwa.


Przez czas upłyniony Jadwiga dotrzymywała uczynionego przyrzeczenia, pomimo zaklęć bojaźliwej ciotki, która nie rada była, widząc ją występującą z tych dróg powszednich, jakiemi zwykły iść milionowe panny do świetnego małżeństwa: siostrzenica nie zmieniła postanowienia. — Ślub, który uczyniła, w jej myśli wiązał ją tak silnie, jak gdyby go złożyła Bogu przed ołtarzem, zostając zakonnicą. Mówiła z uśmiechem, że należy do zakonu Polek, wprawdzie nieuznanego przez Stolicę Apostolską, nie zamkniętego w mury klasztorne, ale rozprzestrzenionego po całym obszarze tej rozdartej ziemi, w której każda cząstka drga do dawnego zjednoczenia. Mimo wielkiego zapału, a może skutkiem potęgi uczucia, Jadwiga surowo obmyśliła swe postępowanie. Kiedy trwożliwa ciocia na klęczkach ją prawie wstrzymywała od śmielszego jakiego kroku, odpowiadała jej z pogodą na czole:
— Moja droga ciociu, nie obawiaj się, miłość ojczyzny, tak jak ja ją czuję i pojmuję, jest najlepszą tarczą przeciw wszystkim świata niebezpieczeństwom, ona zmusza do starania się o wszystkie cnoty, do wyrzeczenia się wszelkiej płochości, bo najmniejsza plamka na szacie obrońcy kraju odbije się i na grobowym całunie matki i na tryumfalnej szacie zmartwychwstania. Cóżeśmy winni, że musimy w ciszy, mroku, jak pierwsi chrześcianie w katakombach pracować na odrodzenie Ojczyzny? I tych pierwszych chrześcian i naszą sprawę w tajemnicę spowitą, będą spotwarzać i ochydzać, ale kto się poświęca dla Ojczyzny i wstępuje na próg poświęceń, ten szatę grzesznika zrzucić musi na progu!! Prawda, kochana ciociu, że nasz zakon potępia wiele rzeczy, którym świat pobłaża lub poklaskuje, ale świat to staruszek niedołęga, któremu byle cicho, ciepło było i spokojnie, gotów czarne białem nazywać.

Tak mówiła Jadwiga i tak postępowała.
Spokój trzydziestoletni i straszny ucisk moralny odbiły się były i w społeczeństwie. Mięksi, ulegając przemocy, powoli zbliżali się do Moskali, wstydliwsi pozwalali się domyślać w sobie Wallenrodów, pomiędzy narodem i wiernemi jego dziećmi a prześladowcami, i tymi, których pociągnąć ku sobie potrafili; zawiązały się były stosunki tak, że łańcuch nieprzerwany rozmaitych odcieni łączył najzajadliwszych prześladowców z najgorętszymi ich nieprzyjaciółmi.
Spotykano się w neutralnych salonach, mówiono o rzeczach obojętnych, znano się, bywano u siebie i tolerowano się wzajemnie. Opinia publiczna uciskiem i przymusem tłómaczyła pewne słabości, najpodlejsi zaprzedańcy w pewnych kołach towarzyskich okupywali zdradę jakąś koszlawą niby miłością ojczyzny.
Nagle od owego zjazdu monarchów w Warszawie, który dał znak przebudzenia, potrzeba było wszystkim wybierać, i być z krajem, lub przeciw krajowi. Zdumieli się wielce ci, którzy przez dwadzieścia kilka lat bezkarnie jeździli na bale do zamku, gdy do ich karet wpadły potępiające kamienie! Od tej chwili, chociaż wiele pozostało salonów bezbarwnych i ludzi dwukolorowych, coraz silniej zarysowywały się stronnictwa i przekonania. Nie chcielibyśmy widzieć ich tu więcej nad dwa, to jest zdrajców i wiernych dzieci, może i nie było ich więcej, ale w pośrodku stały tłumy pogan, jak ich nazywała panna Jadwiga, które nawracać było potrzeba. A pogaństwa te były wszelakiego rodzaju, w piersi bałwochwalców było wierne dla Ojczyzny uczucie, ale z nim walczyły to pragnienie złota, to przywiązanie do jakiej takiej władzy, to obawa rewolucyi, to bojaźliwość i płochość.
Salon Jadwigi i przez stosunki jej familijne i jako milionowej dziedziczki, był naturalnie otwartym dla mnóstwa osób, które nie będąc ani czerwone ani białe, chodziły popielato. Jadwiga tych szarych i zimnych podjęła się nawracać, uczyniła sobie z tego zadanie. Nie unikała więc ani tych domów, w których na cały ruch dzisiejszy po cichu sarkano, ani zamykała drzwi swych tym, co obojętnością grzeszyli. Poczciwe jej serce, z prawdziwem wzniosłem chrześciańskiem uczuciem wierzyło w nawrócenie wszystkich, aż do kata, który wieszał, i sędziego, co wyroki podpisywał.
— Jest to tylko rzeczą czasu — mówiła — wszakże od młodego promyka rozszerza się ogień wielki, suchsze gałęzie płoną naprzód, gdy wilgotne schną jeszcze, na ostatek i ci ludzie zmokli i ośliźli, co dziś tylko syczą, zapalić się muszą. Z tą głęboką wiarą szła niezachwiana swoją drogą, choć często w jej salonie najsprzeczniejsze spotykały się żywioły. Z taktem niewieścim umiała prowadzić to dzieło nawrócenia, nie obrażając nikogo. Hamowano ją czasem, szepcząc jej, że ci których nawrócenie przedsiębrała, byli wprost przeciwnych opinii...
— Więc tem lepiej — odpowiadała — właśnie dla tego pracować potrzeba, aby ich nawrócić. Gdybyśmy patrzali na opinie, przeciwne z zimną rezygnacyą, albo byśmy przeczyli wszelkiej możności nawrócenia, albo byśmy się przyznawali do słabości naszych przekonań. Potrzeba umieć wyznawać wiarę swoją publicznie, aby na nią nawracać.
Dnia tego towarzystwo było dosyć liczne i jak zwykle, w czasie herbaty, która się ciągnęła od siódmej do jedenastej, jedni wchodzili, drudzy wychodzili i powracali, przynosząc jakąś nowinkę, lub zdając sprawę z poleceń.
Jadwiga, z większą częścią Warszawy przekonaną była, że stolica w czasie wjazdu Wielkiego księcia zachowa się z godnością, że nie da mu fałszywego wyobrażenia o stanie umysłów naciskiem tłumu i niczem, coby za niewczesny entuzyazm mogło być wzięte. Ażeby nie oszukiwać przybywającego i nie łudzić go tem, że sam jego przyjazd nas uszczęśliwiał, potrzeba było przyjmować go bez oznak niechęci, ale i bez radości. Wielkie było zdziwienie wszystkich, gdy się dowiedziano, że tajemniczą jakąś siłą nagromadzone pospólstwo na Pradze, przyjęło księcia wielkiemi okrzykami, że jakieś nieznane, z pod ziemi wyszłe postacie, czepiały się powozów, goniły je, wołając hura! Wszystko to tak było nie polskie, tak widocznie podrobione, tak uwłaczające całemu narodowi, że każdy poczuł się tem obrażony. Margrabia, który wiadomemi sobie środkami przygotował tę owacyę, zmusił niejako do energicznej przeciwko niej protestacyi, był to krok fałszywy i ciężkie za sobą pociągał następstwa.
Salon panny Jadwigi, pełen różnych ludzi, podzielony był w zdaniach co do przyszłego zachowania się względem Mentora i Telemaka. Wszyscy paniczykowie i to co należało do tak zwanego dobrego towarzystwa, mocno obstawało przy pojednaniu z Moskalami, którzy widocznie przymilali się, szło tylko o to, gdzie ich pocałować. Wyjąwszy margrabiego, do którego wstręt instynktowny był powszechny, urzędnicy nowi, których przywoził Wielki książę, obudzali nadzieję, a przynajmniej nie byli znienawidzeni; stąd ludzie porządku, to jest ci co się brzydzili rewolucyą, znalazłszy nową kombinacyę możliwą, czepiali się jej gwałtownie.
Hrabia Albert, Edward, Micio, Dunio i kilku innych, przedstawiali między młodzieżą ów żywioł, pragnący ciszy i spokoju na ojcowskiem łonie margrabiego. Karol, towarzysz jego Młot, znany nam z pierwszej powieści, i ich przyjaciele, śmieli się otwarcie z tych nadziei, przepowiadając ich upadek.
Jadwiga, należąc sercem do ostatnich, nie chciała zrywać z pierwszemi, zawsze w nadziei nawrócenia.
— Co do mnie — odpowiedziała na zapytanie Karola — myślę śmiało wejść nawet na pokoje margrabiego, jak chrześcianie wchodzili na dwór Nerona, aby tam robić prozelitów. W wielkim tłumie, który go otoczy, przyznasz pan, że mam prawo spodziewać się znaleść najwięcej ludzi słabych. Już to samo, że w tę nową kombinacyę wierzyć mogą, dowodzi ich słabości; a zatem połów może mi się udać. Margrabia, któremu ludzie pragnący spokoju robią olbrzymią sławę męża stanu, już miał czas przekonać nas, że nim nie jest. Wszystkie jego wystąpienia, obliczone na wielki efekt, były chybione i celu nie dosięgły. Jest to Don Kiszot siły, który się o to tylko troszczy, aby mu przyznano tak szeroką energię, jak szerokie ma barki.
— Nie godzi się tak mówić — przerwał hrabia Albert, który się zbliżył do rozmawiających. — Bądź co bądź, margrabia jest ostatnią próbą, którą Moskale czynią, ze wstrętem używając go za pośrednika do pojednania, jeśli on upadnie, przyjdzie po nim obnażony knut moskiewski w ręku kozaka...
— Tem lepiej — odparła żywo Jadwiga — wygramy na tem jeśli zrzucą maskę, nadewszystko zyskamy moralnie. Margrabia z nimi, to despotyzm ubrany w formy legalne, które opinię Europy bałamucą. Ogłaszają nas za niepoprawny naród rewolucyonistów, niewiedzący czego pragnie, niezaspokojony niczem, a Moskali za obrońców porządku prawego i spokoju Europy. Zmusić ich do zrzucenia tego przybranego stroju, do obnażenia ich z tej tatarskiej skóry, z której się wcale nie wyzuli, jest czystym zyskiem dla naszej sprawy. Margrabia jest parawanem, zasłaniającym prawdę. Święta sprawa nasza musi pragnąć jasności.
— Ale — dodał Albert — bądźmy loiczni, to zawsze w końcu rewolucya...
— Jeżeli nas do tego zmuszą — rzekła Jadwiga — a może tylko walka i pasowanie się heroiczne sił ducha z siłą pięści...
— Że my sami przyjdziemy do rewolucyi — dodał Albert — to nie ulega wątpliwości. Jesteśmy na pochyłości, która do niej prowadzi... nie wiem, czy już powstrzymać się potrafimy.
— Ja temu nie zaprzeczam — rzekł Karol.
— Ani ja — dorzuciła Jadwiga — smutną jest rzeczą każde takie gwałtowne wstrząśnienie społeczne, ale nieuchronną. Kto nie chce rewolucyi, ten przyjąć musi i rozpadniętą naszą ojczyznę, taką, jaką jest i panowanie rosyjskie na wieki wieków.
— Przepraszam panią — przerwał Albert — ja nie przyjmuję ale przypuszczam rewolucyę, tylko nie dziś.
— Więc to dla pana kwestya czasu? — rzekł Karol — i ja nie powiadam, żeby obecnie chwila bardzo jej sprzyjała, ale czyż pan sądzisz, iż jutro, za rok, lub w dziesięć lat znajdziemy sposobniejszą? Rosya nauczona dzisiejszym ruchem, odejmie nam do niej wszystkie środki, złamie ducha, zmiękczy serca, zniewieści przyszłe pokolenie...
Albert zamilkł, Jadwiga zaś z uśmiechem dodała:
— Nie bójmy się; męczeństwo ma swe rozkosze, a lepiej umrzeć męczennikiem, niż spodlonym. Dać się pochłonąć tej tłuszczy barbarzyńców, jest to świętokradzko zaprzeć się całej przeszłości, całego trudu wieków, tysiąca lat pracy przodków, jest to cofnąć się w tył i wyrzec siebie.
— Jeszcze słowo, — rzekł Albert — garstka Greków wpłynęła przeważnie na cywilizacyę milionów Rzymian, czemużbyśmy my nie mieli spolonizować Rosyi?
— Mój hrabio! odparła Jadwiga. — Ta garstka Greków była jak kropla drogiego nektaru, wlana w wielkie naczynie wody, na chwilę woda jej woń przyjęła, ale kropla znikła i rozpłynęła się na wieki... chciałżebyś dla nas tego losu??
Młot, który niespokojnie przysłuchiwał się rozmowie, tak wyraziste rzucił spojrzenie na pannę Jadwigę, że ta w końcu zrozumiała, iż mu o coś pilniejszego idzie, niż o powolną sprawę nawracania.
Zostawiwszy więc hr. Alberta z Karolem na dalszej rozmowie, wyśliznęła się sama i zręcznie bardzo kołując, podeszła do młodego chłopaka, czekającego na nią z widoczną niecierpliwością.
— Czy macie mi co do polecenia? — zapytała po cichu.
— Nic do polecenia, ale prośba o radę, idzie tu o Karola...
Panna Jadwiga troszkę się zarumieniła, ale Młot tego nie spostrzegł.
Przywykliśmy — rzekł żartobliwie — uważać panią za naszego towarzysza i wspólnika pracy, powiem więc pani szczerze, żem przestraszony, choć się lękać nie zwykłem. Karol jest nam tak potrzebny, że wolelibyśmy stracić dziesięciu wybranych, niż jego jednego, nikt go zastąpić nie potrafi; jest to zarazem człowiek żelazny a najłagodniejszy z nas, gdy mamy do czynienia z profanami, rozcina jak stal wyostrzona bez bolu, nie poczujesz jak ci serce rozpłata. Takich nam ludzi potrzeba, a niestety możemy go stracić.
— Jakto? — zakrzyknęła Jadwiga. — Cóż mu zagraża? Jest tak ostrożnym!..
— Nie tyle on jest ostrożnym, jak my jego pilnujemy, ale złożyły się dziwne okoliczności. W początkach sprawy nie widzieliśmy tak jasno, nie rozróżnialiśmy przyjaciół od nieprzyjaciół, mówiło się o ludziach z różnemi, którzy się zdawali w sercu mieć jakieś dla ojczyzny uczucie; tymczasem kilku z nich przeszło do obozu nieprzyjacielskiego. Wiemy z pewnością, że jeden z tych ludzi podał margrabiemu listę osób, które najwięcej wpływu mieć mogą. Starano się ich pozyskać, niektórzy ulegli, Karol pozostał niezłomny, wiem z pewnością, że w tych dniach pod najlżejszym jakimś pozorem wsadzą go do cytadeli.
— Cicho! cicho! — zawołała strwożona Jadwiga, biorąc Młota za rękę — potrzeba mu dać pieniędzy i ułatwić ucieczkę.
— Przepraszam panią, za granicą mógłby być Karol użytecznym, — rzekł Młot — ale nikt go nam nie zastąpi tutaj, potrzeba się namyślić, gdzie i jak go ukryć. Nasze schronienia nie są zbyt pewne, proszę panią o radę i o pomoc.
— Posłuchaj pan — odezwała się Jadwiga po chwili namysłu; mam myśl. — Potrzeba zdobyć jednego z tych paniczów jakimkolwiek sposobem: spojrzeniem oczu, przymileń, uśmiechów i zmusić go, żeby ukrył Karola. Ci panowie wszyscy wiernie uczęszczają na salony margrabiego, nikt ich nie posądzi, Karol będzie bezpieczny.
— Ale! na miłość Boga, któż za opiekuna zaręczy
— Ależ ja, ja! — szepnęła Jadwiga — Ja!...
— Pozwól pani wyznać, że to projekt zbyt śmiały, nie godzę się na to.
— Więc cóż począć? — zawahawszy się trochę, rzekła kobieta, ale wkrótce z nową siłą wróciła do swojej myśli. — Daj mi pan kwandrans czasu — rzekła — przytrzymaj tu Karola; hrabia Albert, nie zaprzeczysz, jest uczciwym człowiekiem, ma tę wadę, że jest zbytecznie hrabią i nadto ekonomistą, idę z nim do drugiego pokoju i przyprowadzę go wam gotowego na wszystko. Musi być pewnie jakimś kuzynem margrabiego, hrabiowie i margrabiowie wszyscy są krewnemi, u niego Karola szukać nie będą; tymczasem ja pojadę do Brühlowskiego pałacu i wymogę tam, żeby Karola nie tknięto.
— Jakto?.. pani?.. — spytał Młot niedowierzająco.
— Czy mi pan wierzysz?
— Więcej niż sobie.
— Teraz drugie pytanie: czy pan we mnie wierzysz?
— Jeszcze nie widziałem żebyś pani robiła cuda, ale gdy zechcesz! któż wie?
— Wiesz pan przynajmniej że nie zdradzę i sprawy, której się podejmę nie zepsuję; pozwolisz mi spróbować z hrabią Albertem?
— Sądzę że należałoby się spytać Karola, ale potrzebaby mu wszystko powiedzieć...
— Zdaje mi się, iż mówiąc z nim otwarcie, nie zastraszysz go pan.
W tej chwili ujrzała Jadwiga, że Albert bierze za kapelusz i powstrzymała go od wyjścia jednem słowem:
— Zostań pan, potrzebuję z nim pomówić...
Tymczasem Młot wziął na stronę przyjaciela i żywą zaczął z nim rozmowę. Karol odskoczył od niego i pobiegł do Jadwigi. Na twarzy młodego człowieka malował się najżywszy niepokój.
— Na Boga zaklinam panią — rzekł z największym zapałem — proszę zapomnieć o tem co Młot jej powierzył; niema żadnego niebezpieczeństwa, mam dwadzieścia najdoskonalszych kryjówek w razie potrzeby, od kilku miesięcy nigdy nie nocuję w domu, jestem spokojny i błagam panią, abyś mnie pod hrabiego opiekę nie oddawała. Byłby to także rodzaj aresztu, w którym nauczyłbym się może ekonomii politycznej, ale bym z nudów umarł. Nie chcę i nie mogę.
W pięknych oczach Jadwigi błysnęła łza, która się gdzieś roztopiła pod powiekami.
— Napróżno byś mię pan uspokajał, ja o pana spokojną być nie mogę, jesteś zbyt zuchwały. Zlituj się pan, myśl o sobie, lub dozwól, żeby choć twoi przyjaciele o tobie pomyśleli.
Tu się widocznie zmieszała, głos się je zmienił i wyrazów zabrakło. Karol spostrzegł wzruszenie, nie była to pierwsza oznaka uczucia z jej strony, ale zacny chłopak wstępując na próg tego domu, przewidział niebezpieczeństwo i poprzysiągł sobie, że mu nie ulegnie. Nadto był dumnym, ażeby sięgnął po serce kobiety w tak drogie, złote ramy oprawne, wiedział, że Jadwiga żoną jego być nie może, zabronił więc sobie ją kochać. To postanowienie ze szlachetnej pochodzące dumy, nie obwarowało go od śmiertelnego rozkochania się w Jadwidze, ale miłość tę zagrzebał w sercu jak w grobie i równie troskliwie ją ukrywał, jak inni się z nią popisywali. Lękając się, aby mimowolnie z nią się nie wydać, Karol starał się być nie tylko zimnym, był często szorstkim i odstręczającym. Wchodził zwykle do salonu z postanowieniem najuroczystszem zachowania się zimnego i ostrego, ale wkrótce wpływ Jadwigi miękczył je, rozjaśniał mu czoło, otwierał usta i zmuszał do zapomnienia o sobie. Często w ciągu rozmowy, ulegając dwom przeciwnym uczuciom, przechodził nagle do dziwacznie wydających się oziębłości. Wówczas oczy Jadwigi, wpatrzone weń z podziwieniem, zawstydzały go i wprawiały w równie niewytłómaczoną wesołość. Ta poczciwa niezgrabność człowieka, który nie umiał grać komedyi, nie mogła ujść oka kobiety. Jadwiga, domyślała się więcej niż wiedziała.
Tym razem Karol uznał za przyzwoite być prawie dla Jadwigi niegrzecznym, na jej błagające wyrazy odpowiedział żywo i szorstko:
— Ale niechże się też pani mną nie opiekuje, błagam i proszę! Co dziś znaczy człowiek jeden wobec ogółu, czy to o mnie myśleć należy, kiedy nas wszystkich do ofiary powołuje ojczyzna? Przyznam się, że mi nawet przykro, iż się tak obwarowałem od wypadku, który tysiące godniejszych co chwila spotkać może. Proszę pani ani słowa o tem.
Jadwiga zarumieniła się, ale przywykła do podobnych dziwactw, odpowiedziała prawie z pokorą, podając mu rękę:
— Daruj-że mi pan i pozwól przyjaźni być tak gorącą jak powinna.
Karol z kolei zawstydził się swego znalezienia i jemu stanęły łzy w oczach, ale nim miał czas przemówić, podszedł służący do Jadwigi z miną tajemniczą i szepnął jej, że jakiś żołnierz czeka na nią w sieni.
Pod rządem moskiewskim wystarczy widok munduru, ażeby ludzi przestraszyć; ci obrońcy ojczyzny groźniejsi są pewnie we własnym kraju jak wobec nieprzyjaciela.
Samo wspomnienie żołnierza w chwili, gdy jej o niebezpieczeństwie Karola znać dano, przerażało, nie mogła tylko pojąć, dlaczego ten żołnierz z nią właśnie chciał się widzieć.
Wybiegła żywo i znalazła w sieni wychudzonego człowieka, ubranego w szary płaszcz żołnierski z chorobą wypiętnowaną na twarzy. Ukłonił się jej kilka razy, a Jadwiga jeszcze tego zrozumieć nie mogła, dopiero gdy się odezwał, poznała go po głosie.
Był to Tomaszek, dawny parobczak dworski, wzięty do wojska z ostatnią branką, o którym od tej pory słychać nie było.
Straszny to ten podatek krwi, który dzieci wydziera matkom, mężów żonom, ojców dzieciom, ale gdy go nie pojmujący świętego obowiązku prosty człowiek, płaci własnej ziemi, ma choć tę pociechę, że ja piersiami zasłoni. Cóż dopiero gdy najeźdźca dziesiątkuje ludność ażeby kraj wycieńczyć, gdy każdy przezeń porwany wie, że idzie na stracenie, że do swoich nie powróci lub przyjdzie starcem o kuli, gdy ich mogiły darniami porosną! Cóż się to w duszy tych ludzi dziać musi gdy im ogłoszą ten wyrok tak straszny jak ów: Idźcie potępieni na ogień wieczny! Iluż tu oszaleć, ilu z tęsknoty umierać musi, a ilu uschnąć z rozpaczy! Ze wspomnieniem tej opuszczonej chatki rodzinnej, w usługach nienawistnych ludzi, o głodzie i nędzy, cóż to za dola wygnańców!
I biedny Tomaszek należał do tych męczenników moskiewskiej tyranii, i on tam wyżółkł i wybladł gdzieś za Wołgą, tęskniąc za Mazowszem. Przerzucany z lazaretu do lazaretu, z pułku do pułku, dostał się wreszcie do tego, który stał załogą w Warszawie. Na raz wszystko co w duszy pleśnią poczęło porastać odżyło w nim gwałtownie. Milczący, osłupiały, wszedł na tę ziemię, na której się urodził, której woń, barwy, dźwięki, wszystko mu jego młodość przypominało. Z na wpół nagiętego już do żołnierskiego życia człowieka-maszyny, powstał znowu poczciwy Mazur, zatęskniony i szczęśliwy. Nic nie rozumiał co się w koło niego działo, ale po tych cerkwiach, dzikiemi kolory pobazgranych, po tych indyjskich pagodach, szare kościółki wydały mu się zachwycające, płakał pod każdym krzyżem, który napotkał przy drodze, każde ciemne oblicze Matki Boskiej Częstochowskiej przypominało mu chatę, w której podobny wisiał obrazek. I na jego piersiach, jeszcze przez matkę zawieszony w kolebce, taki sam drgał wizerunek. Aby się nie zdradzić, ukrywał się z tem biedak wśród towarzyszów Moskali, ale gdy go nie widzieli, witał się ze swoją ziemią, całując ją i garściami przykładając do rozbolałego serca. Tomaszek może skutkiem choroby i wycieńczenia był roztkliwiony nadzwyczajnie, przypomniał sobie i dwór pański, na którem mu tak dobrze było i panienkę maleńką, która mu podwieczorki sprawiała. Istnym trafem dowiedział się, że panienka z ciotką mieszkają w Warszawie i skorzystał z pierwszego pozwolenia do wyjścia, aby się im przypomnieć.
— A! panienka mnie nie poznała — rzekł łamanym językiem — ale bo też to wiele lat minęło od czasu, jak mnie Moskalem zrobili! a to ja Tomaszek Czupryna, proszę panienki, co był parobczakiem we dworze w Zalesiu...
— Cóż ty tu robisz? — z podziwieniem zawołała Jadwiga.
— A cóż? proszę panienki, sołdat, to gdzie go popchną, tam idzie, człowiek swojej woli nie ma, każą jeść, to je, spać to śpi, a strzelać to strzela. Kazali mi z pułkiem do Warszawy, do cytadeli, to się i przywlokło.
— Dawno?
— E! Już kilka tygodni, alem i ja nie wiedział, że panienka tu są, bo nas nie bardzo wypuszczają, jesteśmy jak w niewoli.
Nie wiedząc co z nim począć, Jadwiga dziwnie jakoś wzruszona widokiem wynędzniałego człowieka, wprowadziła go za sobą do salonu celem przypomnienia go ciotce.
Znalazła ją też już we drzwiach mimo ociężałości idącą się dowiedzieć, co tam za żołnierz ją wywołał. Ciotka daleko lepiej przypomniała sobie Tomaszka, matkę jego biedną komornicę, która przędła we dworze i stryja, który jakiś czas był karbowym. Tomaszek się aż rozpłakał, słysząc o swoich, Jadwiga przyniosła mu szklankę herbaty, a całe towarzystwo obstąpiło żołnierza, słuchając wymownych westchnień i nieforemnych wyrażeń. Parobczak, który się niespodziewał takiego przyjęcia, był serdeczny i witał swoich jak utraconą rodzinę. Jadwidze zaraz błysnęła myśl, ażeby go nawrócić i użyć za narzędzie nawracania. Była więc dlań nadzwyczaj troskliwą, rozpytywała go o zdrowie, przypomniała mu, jak to ich leczono we dworze i prosiła go bardzo, ażeby ich często odwiedzał.
— Żeby to ja mógł! — odpowiedział Tomaszek — ale to proszę panienki, choć my tam drugich więźniów pilnujemy, ale to my sami gdyby niewolnicy; wyjść za cytadelę, broń Boże nie wolno, chyba za pozwoleniem i karteczką komendanta, a jeszcze że się dowąchali, że ja Polak, to na mnie ślepia wywarli, gdyby na zdrajcę i tu z Polakami nie wolno w żadne się wdawać przyjaźnie, przykazano być ostro, a nawet panów oficerów pilnować, żeby oni w jakie konszachty nie wchodzili. Jak raz w tygodniu dopuszczą człowiekowi wyjść na miasto, to jeszcze wielkie szczęście!
— Więc też choć raz w tydzień przyjść do nas możesz — rzekła Jadwiga. — Przynajmniej byś się tu u nas lepiej pożywił.
— A! proszę panienki — rzekł, wzdychając żołnierz. — Żebyście to wy wie dzieli, jedząc białe bułki, czem my nieraz biedni żyjemy! Chleb stęchły i spleśniały z gorżkiej mąki upieczony, trochę ciepłej wody, po której krupy pływają, czasem suchar twardy, czasem ziemniak surowy, a człek żyje, bo musi; jak go ściśnie głód, wódka karmi, — jak nie ma wody, wódka poi, — jak chory, to się wódczyskiem leczy, — jak mu serce pęka, to nią pamięć zaleje.
Westchnął, a słuchającym łzy w oczach stanęły; wszyscy sięgnęli do kieszeni, aby mu się złożyć na jaki mały datek, ale Jadwiga uprosiła, żeby to jej zostawiono.
Obraz tego dziecięcia naszej wioski, tak niecnie przerobionego na zbolałą i nędzną istotę, przemawiał do serc może silniej nad inne uciski moskiewskie. Płacze się nad trupem, ale rozpacza nad żywym, którego z istoty niewinnej przerobiono na narzędzie i posługacza bez woli.
Z takiem uczuciem patrzyliśmy nie raz na te biedne dzieci nasze, zakute w mundurki rosyjskich kadetów, strute oddechem zepsucia, wyuczone jak papugi katechizmu przeciw własnemu Bogu...
Tomaszek tak się rozgadał, że mu się jakoś odchodzić nie chciało, łzy mu płynęły z oczów i chwilami szalał, gdy sobie jasne lata swobody przypomniał, rozczulony w końcu odszedł, całując po rękach panienkę i ciotkę, kłaniając się wszystkim i przyrzekając, że powróci...
Towarzystwo całe powoli rozchodzić się zaczęło z tem uczuciem politowania, które wzbudza każda niedola nieporatowana.
Edward jeden wyszedł, namyślając się mocno, czy czasem przytomność jego w salonie, w którym widocznie bałamucono rosyjskiego żołnierza, nie kompromitowała go.
Od czasu przybycia margrabiego był on jeszcze mocniej orthodoxus jak kiedykolwiek. Salon panny Jadwigi wydawał mu się coraz gorszem napełniony towarzystwem i gdyby nie jej miliony i nie owa rana, którą w obronie jej honoru otrzymał, dająca mu już pewne prawa, byłby się całkiem wycofał. Jadwiga obchodziła się z nim grzecznie, ale traktowała go z góry i trochę jak studenta. Miłość własna, która w potrzebie umie sobie wszystko tłómaczyć na swoją stronę, malowała panu Edwardowi jego stanowisko w tym domu barwami najświetniejszemi. Trzeba było jego próżności i zarozumiałości, a po części głupoty, ażeby się tak obałamucić. Tego jednak wieczora pan Edward wyszedł smutny i przerażony, zaczynał domyślać się, że w przekonaniach i opiniach nigdy się nie pogodzi z panną Jadwigą, dojrzał nareszcie, że bardzo jakoś poufałą była z Karolem, a Karola instynktowo nie cierpiał. Dwaj ci ludzie nie mogli się nigdy z sobą pogodzić, bo stali na wręcz przeciwnych krańcach.
Edward stworzony był do ślepego posłuszeństwa, które go uwalniało od myślenia, Karol do samoistnej pracy. Edward urodził się na porządnego urzędnika, dorabiającego się emerytury i względów swoich naczelników, Karol na republikanina.
Ostatni miał Edwarda, z pozwoleniem, za cielę, Edward patrzał nań jak na straszliwie czerwonego... demagoga.
Z margrabią razem przybyło do Warszawy rozpuszczone przez niego, jako niby znającego kraj, straszliwe widmo czerwoności; tłómacząc siebie, nie chcące przyznać, że miał walczyć z krajem, margrabia przedstawiał się jako obrońca porządku społecznego. Wszyscy, których z sobą wiózł z Petersburga, napojeni byli zawczasu tem przekonaniem, że cały ruch polski był to przebrany w kontusz i żupan socyalizm, komunizm, rewolucya i t. p. Ten pewnik, tak był ugruntowany w głowach dworu margrabiowskiego, że ledwie późniejsze wypadki, zdrowszych i mniej uprzedzonych, nawrócić potrafiły. Wyraz czerwony oznaczał wówczas wszystkich gorętszych, a w ustach Brühlowskich seidów był potępieniem bezwarunkowem. Wszystko co się zbliżało do margrabiego, musiało, wtórując mu, wierzyć, że w Polsce nie szło o Polskę, ale o jakąś sprawę powszechnej rewolucyi europejskiej. Czy autor tej bajeczki, puszczonej zręcznie, a raczej tego bąka, sam w nią wierzył — tego nie wiemy, ale do samego ostatka usiłował wszystkich przekonać, że walczył z hydrą rewolucyi socyalnej. Mówią, że pan Oliphant zręcznie odpowiedział na ten zarzut uczyniony Polsce... Bardzo być może, że to jest socyalizm, rzekł: wszędzie gdzie jest zły rząd, rodzić się on musi — my się go w Anglii nie obawiamy.
Edward niepokojony tem, że się otarł o czerwonych, podejrzywając i pannę Jadwigę o jaskrawość, powrócił niekontent z siebie do Europejskiego hotelu, w którego progu zetknął się z kilku znakomitościami brühlowskiej oficyny. Niezmiernie był szczęśliwy gdy to gronko ludzi porządku pociągnęło go z sobą na kolacyę. Pośród nich jakoś wolniej oddychał, czuł się bezpieczniejszym, smakował bardzo w doktrynach i dowcipach Cześnikiewicza i miał go za znakomity geniusz, a co śmieszniej, za dobrego Polaka. Z radością więc poszedł na górę z Wielopolszczykami aby się obmyć z wrażeń, które wyniósł od panny Jadwigi, z salonu jej wychodził zawsze przelękły i drżący, marząc o cytadeli; wśród tych panów doznawał błogiego uczucia spokoju. Nie potrzebujemy mówić, że ich przekonania całem sercem podzielał.
Tego wieczora obudzony nieco szampanem entuzyazm margrabiąt, dochodził do najwyższego stopnia.
Jeden z przytomnych powstał i, zapewniwszy się, że wszystkie drzwi od podsłuchów są obwarowane, miał speech następujący:
— Panowie! — rzekł — prawi Polacy i ludzie, którym drogi jest porządek społeczny, winni się wziąć za ręce i pójść wszyscy pod sztandar margrabiego! Jeżeli on nie zbawi Polski, Polska zginęła! Nie powinniśmy cofnąć się przed najcięższemi obowiązkami obywatelskiemi; gdyby potrzeba, gotów jestem wydać rodzonego brata. Każdy z nas uczynić powinien podobnie!!
Nie piszemy tego z domysłu, słyszeliśmy na własne uszy utrzymywaną teoryę podobną: byli ludzie, którzy to czynili z baranią dobrą wiarą.
Edward tak się uczuł przejętym, uniesionym i szczęśliwym z dopuszczenia do towarzystwa znakomitych mężów, że wypił jeden po drugim cztery kieliszki szampańskiego i dał słowo honoru, iż inaczej jak w cylindrze (symbolu poszanowania prawej władzy i porządku społecznego) nigdy się na ulicy nie pokaże.
Głupie chłopię opanował jeszcze większy szał, gdy po wieczerzy znakomita (wzrostem) figura wzięła go pod rękę, odprowadziła do kątka i zaczęła poufałą rozmowę. Edward, który oddawna pragnął się zbliżyć do tych gwiazd nowego nieba, gotów był (jak pani Sévigné po owym menuecie) wykrzyknąć, że margrabia jest wielkim mężem!
Rozmowa prowadzona widocznie bardzo zręcznie przez słusznego mężczyznę, zaczynała zakrawać na inkwizycyę i badanie.
Edward był w takiem usposobieniu, że dałby był z siebie ciągnąć wnętrzności jak św. Bartłomiej.
— Powiedz mi pan — rzekł powoli towarzysz — pan podobno bywasz i poufale jesteś przyjmowany w salonie panny Jadwigi? Ma to być zbiegowisko czerwonych?
— W istocie — rzekł Edward — różni tam ludzie przychodzą, towarzystwo bardzo zmieszane....
— Spotkałeś tam pan kiedy niejakiego Karola Glińskiego?
— Spotykam go tam każdym razem!
— Mówią że ma to być bardzo niebezpieczny człowiek?
Edward łatwo mógł zrozumieć, że mówiąc z tak znaczącą figurą, mającą w ręku władzę i naówczas prawie wszechmogącą, przyczyniał się do potępienia, do wyroku na człowieka już źle u rządu widzianego; w innym razie może byłby zamknął usta lub wstrzymał się z objaśnieniami, ale był rozochocony winem, poruszony mową i grzecznością tego pana, z którym mówił. Chcąc mu się wypłacić szczerością, zapomniał się zupełnie. Przytem nienawiść do Karola rozbudziła się w jego sercu, zaczął więc szeptać z zapałem:
— Rzecz niezawodna, że to jest bardzo niebezpieczny człowiek! Jestem pewny, że albo stoi na czele jakiegoś spisku albo do niego należy, ciągle jakieś konszachty, bieganiny, narady, sekreta, nieustanne posłańce... O wszystkiem w mieście najlepiej uwiadomiony, jak gdyby miał swoją policyę. O! to jest bardzo niebezpieczny człowiek.
— Ale jak pan sądzisz, gdyby go schwycono, czyby się co tam przy nim znalazło?
Edward dopiero się pomiarkował, jak daleko zaszedł i że się stał denuncyantem, zimno mu się jakoś zrobiło, ale cofnąć się nie było podobna.
— Tego to nie wiem — rzekł ciszej — bo żadnych z nim bliższych nie mam stosunków, widuję się tylko u panny Jadwigi.
Słuszny mężczyzna spojrzał na tę żabę z góry, uśmiechnął się i dodał poufale:
— Trzeba go zamknąć, jak odsiedzi rekolekcye może ochłodnie i dodał na ucho Edwardowi: Jutro go zacapią; tu nie ma co ceremonii robić, nie będziemy Lambertowskich błędów powtarzać! trzeba energii.
Na tem się rozmowa skończyła, wszyscy się zaczęli rozchodzić wysuszywszy do dna butelki. Trzeba to wyznać na pochwałę Edwarda, że popełniwszy zbrodnię, choć z przekonania, iż dopełniał jakiegoś społecznego obowiązku, uczuł się jak struty. Oblały go zimne poty, zaczął drżeć i ledwie się zawlókł do swego mieszkania. Nie zapaliwszy świecy, chodził z godzinę, tłukąc się w ciemności i myśląc nad tem, czy nie wypadałoby pójść przestrzedz Karola; ale to poczciwe postanowienie obalił strach, aby się jego zdrada nie wydała. Namęczywszy się do białego dnia, usnął wreszcie z przekonaniem, iż się przyłożył do ocalenia zagrożonego społeczeństwa...


Parę dni następujących upłynęło pannie Jadwidze w niepokoju, z którym się taić musiała. Chociaż Karol mieszkał w tym samym domu, powszedni ruch podwórza był tak wielki, że wśród niego, trudno było rozpoznać, czy się tam co nie stało na trzeciem piątrze. Karol jednak następnego dnia przyszedł na chwilę wieczorem, ale widocznie roztargniony i zmięszany, przed Jadwigą udawał wesołego i znikł prędko, jakby jej unikał. Nazajutrz o zwykłej godzinie herbaty, zebrali się codzienni goście, nawet Edward blady i niespokojny, Karola tylko widać nie było. Na twarzach przytomnych malował się smutek i zakłopotanie, mówiono o obojętnych rzeczach.

Postawa i wybielała twarz Edwarda tak uderzyły Jadwigę, że się aż przyszła spytać go czy nie chory? Wybąknął coś, tłómacząc się i dziękując, ale oczy jego tak dziki miały wyraz, prawie obłąkany, że Jadwiga posądziła go o jakąś tajemniczą boleść.
W istocie, Edward, jak człowiek co pierwszy raz w życiu popełnił występek, doznawał w sumieniu nieopisanych zgryzot, całe jego postępowanie ze swą szkaradą i podłością przychodziło mu na myśl i w uszy biło potępieniem. Widział się już w ulicy obrzucany błotem i kamieniami, powieszony na latarni, wstyd oblewał mu czoło, gorączka paliła usta, kręcił się jakby pragnął się ukryć, myśląc, że wszyscy na jego czole czytają piętno hańby.
Edward wiedział już od kilku godzin, że Karol napadnięty na ulicy przez żandarmów, którzy go ścigali, został aresztowany i zawieziony do cytadeli. Czuł, że się do tego przyczynił, napróżno chciał przed sobą wyrozumować, że uczynił przysługę społeczeństwu, że Karolowi nic nad chwilowe zamknięcie nie groziło; uparcie przedstawiał mu się obraz nieszczęśliwego wiezionego na Sybir i siebie ze stryczkiem na latarni. Dławił się, chcąc mówić, potykał się, chodząc, śmiał się bez przyczyny, był bezprzytomny. Najpowierzchowniejsza znajomość człowieka wskazywała w nim niespokojne sumienie.
Z przyjaciół Karola i zwykłego jego towarzystwa nie było nikogo, uderzało to także Jadwigę, oglądała się na drzwi za każdem ich otwarciem, ale napróżno; on nie przychodził! Połowa przynajmniej gości wiedziała już o jego losie, nikt tego smutnego przedmiotu tknąć nie chciał.
Było już około dziesiątej, gdy drzwi się otworzyły i wszedł zupełnie nieznajomy mężczyzna. Był to młody człowiek, surowej postawy, bladej twarzy, smutnego wyrazu. Przedstawił się pannie Jadwidze jako przyjaciel Karola i prosił ją o kilka słów rozmowy. Żywo podbiegła w drugi koniec salonu, mając już straszne przeczucie.
— Co mi pan powiesz? — rzekła,
— Przepraszam panią za moje natręctwo, jest trochę papierów i kilka książek, którebyśmy przechować chcieli, możebyś pani była łaskawa na kilka dni przyjąć je do siebie...
— Najchętniej — odpowiedziała Jadwiga — ale pan Karol...
— Spodziewamy się, że będzie uwolniony.
— Jakto? — zakrzyknęła Jadwiga, łamiące ręce — on wzięty?!
— Pani nic nie wiesz?
— Nie! cóż się stało?
— Żandarmi schwycili go na ulicy, zawieziony do cytadeli, w domu jego nic nie znaleziono, prócz kilku książek, które są wszędzie.
Jadwiga tak była poruszoną, że mówić nie mogła, zbladła, drżała jak liść, ale starała się udać spokojną. Ta chwila dopiero przekonała ją, jak on jej był drogim. Czuła, że się z tem zdradzić nie była powinna, ale samo wysilenie na męstwo niezmiernie ją kosztowało.
— Daj mi pan te papiery i książki, a po chwili dodała:
— Panowie się nie boicie o niego?
— O tyle, o ile dziś można się nie lękać o kogoś, co jest w cytadeli. Mogą i powinni go wypuścić, nie ma żadnych dowodów winy, ale mogą również wywieść na Sybir, skazać w sołdaty, bo dosyć być podejrzanym, aby być winnym.
To mówiąc, podał jej nie wielki pakiet, który Jadwiga rzuciła na krzesło, ukłonił się i wyszedł powoli. Spojrzawszy po salonie i twarzach tych obojętnych ludzi, którzy mieli być świadkami jej boleści, Jadwiga zapragnęła serdecznie, żeby się ich pozbyć co najprędzej, nie chciała pokazać po sobie, jak strasznie cierpiała, potrzebowała zebrać myśli, chciała być samą. Na nieszczęście prawie zawsze naówczas, gdy ludzie nam ciężą, mamy ich najwięcej koło siebie. Goście łatwo się domyślili odebranej przez nią wiadomości i chciwie śledzili wyraz jej twarzy. Nim przeszła przez salon, mając stanąć pod pręgierzem tych oczu, potrafiła owładnąć sobą, duma dziewicza uderzyła jej do czoła, bohaterskie męstwo napełniło piersi.
— Jest w więzieniu — rzekła w duchu — ale żyje, rozłamiemy więzienie, rozkujemy kajdany, on musi być wolnym!
Dziwna jakaś nadzieja w nią wstąpiła, prawie spokojna i uśmiechnięta podeszła ku zgromadzeniu. Wszystkie oczy były zwrócone na nią, nic z niej jednak wyczytać nie było można, prócz wyrazu niezłomnej odwagi.
— Pani zapewne już wiesz — rzekł hr. Albert — że tego pana Glińskiego, którego miałem przyjemność poznać tutaj, podobno dziś ujęto...
— Wiem o tem — odpowiedziała mu Jadwiga żywo — ale mam nadzieję, że będzie wolny. Ciotka, która nie wiedziała o niczem, dosłyszała nazwisko Karola; poczciwa kobiecina, już się z nim była jakoś trochę pogodziła.
— Cóż to się tam stało panu Glińskiemu? — zapytała.
— To, co wszystkich każdej chwili spotkać dziś może, wzięto go do cytadeli; jednym męczennikiem więcej, jednym prawym człowiekiem mniej przy ołtarzu ofiarnym, ale Bóg nad nami!
Wyrzekła to z taką godnością i spokojem, że ciotka przelękła się nienaturalnego jej chłodu, czuła, że pod nim kryje się jakieś olbrzymie postanowienie.
— A! mój Boże, mój Boże! — rzekła — jakże mi go strasznie żal.
W czasie całej tej rozmowy Edward stał i uśmiechał się, sam nie wiedząc czego, ale dolna warga drżała mu konwulsyjnie, a z czoła pot zimny toczył się kroplami.
— Ciociu — marszcząc brew, odpowiedziała Jadwiga — wszyscy dziś poczciwi ludzie muszą przejść przez cytadelę, przepraszam panów — dodała z gorzkim uśmiechem — ale mam nadzieję, że wszyscy bez wyjątku wyrazy moje usprawiedliwicie. Tak jest — mówiła z rodzajem gorączki wieszczej — jest to czas ofiar, od których nikt uchylić się nie może, biada tym, co zechcą pozostać zimnymi widzami dramatu, zaprzemy się ich wszyscy!
I rzuciła okiem po swych gościach, na których twarzach widać było zakłopotanie, wielu z nich nie życzyło sobie nawet roli komparsów w tak trudnej odegrywać sztuce.
Tem męstwem pokryła wprawdzie niepokój, ale egzaltacya jej świadczyła o uczuciu głębokiem, wszyscy milczeli, ktoś rzucił parę słów ubolewania, ciotka zaczęła płakać i musiano jej podać szklankę wody, goście powoli rozchodzić się zaczęli. Edward wyszedł prawie ostatni i wpadł do najbliższej cukierni na kieliszek araku, którym dodał sobie męstwa.
Gdy za ostatnim drzwi się zamknęły, Jadwiga u nóg ciotki padła złamana i rozpłakała się jak dziecię.
— Ciociu, mateczko! próżno-bym ci kłamała, on był moim jedynym, moim ukochanym, uschnę bez niego, umrę bez niego, serce mi łzami wypłynie, wzięli go okrutnicy, ale ja im go nie dam!!
— Dziecko, co ty pleciesz, cicho na Boga! cóż ty mu poradzić możesz?
— Ja, jeśli nie ja, to nikt! Jeżeli takie uczucie jak moje nie dokaże cudu, to cud jest niepodobieństwem...
— Ale cicho! Ale uspokój-że się! Ty wiesz, że u nich wszystko zrobić można pieniądzmi, zapłacim co zechcesz, tylko potajemnie, abyś się nie skompromitowała.
— Ja? — śmiejąc się dziko, zawołała Jadwiga, — ja chcę być skompromitowaną, ja o to nie dbam, mnie chodzi o niego, nie o siebie! Rachować nie umiem, ale poświęcić się potrafię.
Nie będziemy malować tej rozpaczliwej sceny, która się długo w noc przeciągnęła. Jadwiga na przemiany słabnąca niewieścim bólem, to egzaltująca się bohaterskiemi poświęcenia myślami, zdrętwiała, wreszcie wzbudziła w sobie odwagę do walki tem trudniejszej dla jej charakteru, że się bez fałszu, udawania i podejść obejść nie mogło... Napróżno ciotka starała się ją powstrzymać, obiecując ze swej strony wszystko możliwe, Jadwiga nikomu tego co za swój obowiązek uważała, powierzyć nie chciała. Obie kobiety złamane, załzawione rozeszły się ledwie nad rankiem, ale świtający dzień zastał jeszcze Jadwigę jak osłupiałą, siedzącą na łóżku z rozpuszczonemi włosami. W ciągu tych kilku godzin przeszły jej przez głowę przypomnienia wszystkich cudownych z więzienia uwolnień; a żeby się obeznać z cytadelą, rzuciła się do pamiętników Gordona, do Rufina Piotrowskiego... Po długich rozmysłach nabrała przekonania, że żelaznej woli nic się oprzeć nie może, że z za murów i straży wyswobodzić można, gdy się wyswobodzeniu chce poświęcić, ale zarazem powiedziała sobie, że trzeba być chłodną, mężną i zamiast łez bezsilnych zmódz się na obrachowane czyny. Ta walka z naturą niewieścią była najcięższą dla Jadwigi, potrafiłaby wściekle rzucić się na oprawców, ale się im uśmiechać, ale kłamać usty i obojętnością, potrzebowała prawie nadludzkiego wysiłku!!
Uklękła, modliła się, uczuła się pokrzepioną i wstała z gotowym już planem.
Miała uchodzić za cioteczną siostrę Karola, pójść go naprzód odwiedzić w więzieniu, zawiązać stosunki z tymi, co bywali lub wchodzić mogli do cytadeli, a potem bądź co bądź, w jakikolwiek sposób wyrwać stamtąd ukochanego więźnia.
Projekt podobny mógł powstać tylko w sercu i nieświadomości niewiasty. Ze wszystkich więzień Europy, twierdze rosyjskie, w których zamykają więźniów politycznych, są najlepiej strzeżone. Nie mówiąc już o murach, zamkach, położeniu kazamat i więziennych gmachów, natura moskiewskiego sołdata najlepiej je zabezpiecza. Przy głupocie, która jest zawsze ślepo posłuszną i bojaźliwą, żołnierz ten ciśnięty i gnieciony, nabywa barbarzyńskiego instynktu zemsty, spełnia on obowiązek strażnika con amore, napawa się cierpieniem ludzi, nad którymi znęcać się ma prawo. Są to istoty słabsze i nieszczęśliwsze od niego, wobec nich czuje się władzą i siłą, mści się na nich za wszystko, czem mu żołnierska dokuczyła niewola. Odarty z grosza więzień, pozbawiony jest jedynego środka, którym-by do tych zbydlęconych wartowników mógł przemówić. Ucieczka w podróży jest jakkolwiek trudną, ściśle jednak biorąc, możliwą, z twierdz prawie zupełnie niepodobną, ale jest-że niepodobieństwo dla serca, które kocha?


Kto nie oddychał więziennem powietrzem, komu nieprzeżyte godziny tęsknoty nie śpiewały zabijającej pieśni milczenia, kogo niewola nie ścisnęła torturą powolną a sroższą nad wszelkie inne, ten o sobie wyrzec nie może, że siebie zna do głębi. Wiedzieli o tem mężowie boży, którzy się dobrowolnie odłączając od ludzi, szli na pustynię, zakopywali się w skały, zamykali w ciasnych celach. W długiej tylko samotności wyprobowuje się umysł ludzki i serce. Naówczas sił na życie nie czerpiemy z zewnętrznego świata, musimy je brać z samych siebie, i wątły człowiek zamiera wkrótce, ale mocen w sobie, potężnieje olbrzymio. Na wszystkich co długie przecierpieli więzienie, wielka ta próba położyła piętno nie zmazane. Jak owi strażnicy na wysokich wieżach, którym się świat z góry maluczkim wydaje, tak oni pustelnicy, nawet wypuszczeni na wolność, wszystko już widzą drobnem i małem. Lecz aby więzienie było lekarstwem i tym czarodziejskim filtrem co duszę odmładza, potrzeba doń wejść z sumieniem czystem, z myślą nie splamioną. Zgryzota w samotności jest jako rdza wśród wilgoci, rośnie ona i pożera. Dawne więzienia średniowieczne, owe lochy głębokie, w których przykuty niewolnik na poły gnił, na poły sechł w męczarniach gwałtownych, miały w sobie coś barbarzyńsko-poetycznego, dzisiejsze podobne do niewygodnych mieszkań, prozaiczne, zatęchłe, przybierają fizyonomię cywilizowaną, pozór wygodny, aby się więzień, konając, w nich nawet poskarżyć nie mógł.

Do jednej z takich cel, których numer nad drzwiami staje się więźnia nazwiskiem, wprowadzono Karola po schwytaniu go na ulicy. Zwykle korzystając z pierwszego przestrachu, nie dając się opamiętać więźniowi, ciągną z niego natychmiast badania; przekonano się bowiem, że najsilniejszy czasem nagłem najściem strwożyć się może, i nie mając czasu do rozmysłu, splątać w odpowiedziach. Tym razem jednak nie badano nawet Karola, nie mając żadnych dowodów winy, ani wskazówek do czynienia zapytań. Z innymi mniej ważnymi więźniami często badający pozwalają sobie prób najdziwaczniejszych, na wiatr dając zarzuty, naciskając groźbami, upewniając, że wszystko wiedzą, lub zmuszając do dobrowolnych zeznań obietnicą przebaczenia. Z Karolem nie śmiano sobie tak postąpić, wiedziano, że nic nie powie, potrzeba było czekać, aż się jaki zarzut wynajdzie, a nadewszystko przetrzymać jak najdłużej więźnia, którego o wpływ i przewagę moralną posądzano.
W chwili, gdy był schwytany na ulicy, w domu jego jak najściślejsza odbyła się rewizya, przekonani byli wszyscy, znając człowieka, że się tam nic nie znajdzie, ale gdy się kogo gubić zapragnie, można ze wszystkiego korzystać, nawet ze zbytniej ostrożności. Tak jak w pałacu Zamoyskich kilka osób pociągniono do odpowiedzialności za to, że u nich znaleziono tłumoki gotowe do podróży, można było obwinić Karola za lada świstek, któryby się w jego pokoju znalazł na podłodze. Mimo wielkiej baczności wśród papierów i książek, znaleziono notatki architektoniczne, które miały minę cyfr tajemniczych, w małej biblioteczce kilka tomów dzieł zakazanych. Wszystko to starczyło jeśli nie na surowsze obwinienie, to przynajmniej na jakie takie wytłómaczenie uwięzienia. Nie spieszono się więc z badaniem, bo głównie szło o to, aby trzymać go pod kluczem.
Gdy po życiu swobody i ruchu, młody człowiek z duszą gorącą i z sercem rozkołysanem znajdzie się nagle wśród tych czterech murów posępnych, w tym półmroku szarym, wśród ciszy przerywanej brzękiem karabinów i jednostajnym chodem straży, zrazu zda mu się to snem, który prędko przejść powinien. Każdemu uwięzionemu marzy się z początku, że go nazajutrz uwolnią, liczy swych przyjaciół, stosunki, rachuje na los, nie wierzy wreszcie, aby mu tak w pełni życia schnąć kazano.
Izdebka, do której wprowadzono Karola, była podobną tym wszystkim, w których więźniów politycznych zamykają, szczupłą, zbrukaną, zapyloną i wiejącą jakąś tęsknicą nieopisaną. Przez zakratowane okno, którego szyby nieprzejrzyste okrywał pył i brudy, przechodziło światło dzienne, przybierając ten ton mglisty, który nawet pory dnia rozpoznać nie daje. Tapczan z brudnem i lichem posłaniem, prosty stołek i stoliczek sosnowy były całym sprzętem tej smutnej celi więziennej. W kącie mały piec kaflowy bez drzwiczek, popękany, okopcony, zdał się także jakimś więźniem, skamieniałym z tęsknicy. Ściany pokrywało niegdyś jakieś zielonoszare malowanie, ale wilgoć i pyły zmieniły je na barwę brudną. Gdzieniegdzie na murach, w długich dniach marzenia i boleści poprzednicy Karola powypisywali imiona swe, daty, urywki poezyj, które dziwnie odbijały na szarem tle muru. Troskliwi stróże pozacierali napisy, które tajemnice moskiewskiej bastylli zdradzić mogły; ale przy największem staraniu, tu i ówdzie ocalały niedostrzeżone wyrazy straszliwego znaczenia. W pierwszych chwilach uwięzienia Karol rzucił się z chciwą ciekawością na te świadectwa życia, które sam rozpoczynał. Po kątkach, w cieniu na wyżynach ścian, pełno było tych strasznych materyałów do historyi naszych boleści. Tu i ówdzie błąkały się cyfry i imiona znane ludzi, co wrócili do życia, lub których grobowa pochłonęła cisza. Po wielu z nich nic już nie pozostało nad tych kilka wierszy w pół zatartych, które drżącą skreślili ręką. Cały dzień prawie chodził Karol odszukując tych szczątków, jak u brzegu morza po rozbiciu okrętu snują się ludzie, czatując na resztki, które fala wyrzuca. Niektóre z tych napisów przejmowały boleścią i trwogą, inne raziły ironią straszliwą. Były tam i pożegnania i nadzieje, i tajemnicze cyfry i daty, których znaczenia odgadnąć było niepodobna. Za piecem, zapewne aby się ukryć od oczów stróża, narysował ktoś szubienicę i pod nią tych wierszy parę:

Szubienicy się nie wstydzę,

Srom mi nie oblewa lica,
W krzyżu szubienicę widzę,

Krzyżem będzie szubienica.

Tą samą, zdaje się, ręką, ale mniej śmiałą i drżącą nakreślone było niżej: Maryo, bądź zdrowa!
Szerokie plamy białe dawały się domyślać daleko dłuższych i ciekawszych zatartych kronik więziennych. Z niejednej pozostał tylko wykrzyknik, lub wyraz niedostrzeżony, wyglądający jak kość od skieletu na cmentarzu.
Ta potrzeba wyrażenia swych myśli i zostawienia jakiejś pamiątki po sobie tak była gwałtowną, że szukała wszelkiego miejsca, gdzieby się bezpieczniej utulić mogła. Ślady napisów były na stoliku, na łóżku, na stołku, nawet na podłodze.
W jakiejś bajce mówią o głosach zamarzłych u lodowatego bieguna, które z wiosną tają i ulatują w powietrze; takie wrażenie jak te urywane wyrazy, czyniły na Karolu owe szczątki rozsypanych myśli i pamiętników cierpienia. Na stole ledwie dostrzeżonych było kilka wierszy drobniutkim charakterem pisanych, widocznie jakąś drzazeczką drewnianą, umoczoną w kropelce krwi — odczytał je chciwie:
»Ktokolwiek jesteś, witam cię przechodniu! Nie powiem: nie miej nadziei, ale ci życzę: miej cierpliwość!«
Przebiegłszy wszystko co go rozerwać mogło, Karol spostrzegł jeszcze jeden ślad swoich poprzedników, na grubej i zbrukanej podłodze świeciła z końca w koniec pokoju wydeptana ich nogami ścieżka, jak te wyślizgane plamy, które dzikie zwierzęta w klatkach niecierpliwą wycierają stopą.
Pomyślał że i on wkrótce na tej ścieżce swe ślady zostawi. W pierwszym dniu więzienia jeszcze się zawsze żyje zaczerpniętem życiem dawniejszem, przynosi się z sobą zapas, który się potem powoli wyczerpuje, naówczas człowiek cofa się coraz głębiej w swą przeszłość i ogryza z głodu suche kości pamiątek. Karol wszedł tu z męstwem i mocnem postanowieniem nie dać się złamać tęsknicy i samotności. Nie raz przypuszczał on już, iż go ten los spotkać może i zbroił się na wszelki wypadek. Z gotowym więc programem rozpoczął niewolę, postanowiwszy surowiej i dłużej zastanowić się nad wielu zadaniami, których nie miał czasu dotąd głębiej roztrząsnąć, ale gdy przyszło piękną tę teoryę zastosować, spostrzegł, że uwięzione ciało i myśl także krępuje. Napróżno pragnął oderwać się od rzeczywistości, gorące wspomnienia ścigały go, nie dając mu spokoju; walczył z niemi, ale w końcu uczuł się zwyciężonym i powiedział sobie, że nim prace rozpocznie, wpierw w te nowe formy życia wrosnąć musi.
Wspomnieliśmy już o tej prozie więzienia, która je stokroć może nieznośniejszem czyni nad jakąś wielką, podnoszącą duszę męczarnię. Ta izdebka brudna, ci cuchnący sołdaci przynoszący obrzydliwe jadło w pootłukanych i niemytych talerzach, ta strawa, której obrzydliwość dotknąć nie dozwala, są wprawdzie drobnemi akcessoryami niewoli; ale ją czynią, w początkach przynajmniej, jakby wymyślną i obrachowaną torturą. Wszystkie twarze tych stróżów, na których nie srogość, ale lisia chytrość i najwyższe moralne zepsucie się maluje, zdają się urągać więźniowi; litość, współczucie, są dla nich zupełnie nieznane. Szydersko tylko poglądają, jakby śledząc skutków więzienia na niewolniku. Wiedzą z doświadczenia zbiry, którego dnia zniknie męstwo, kiedy przyjdzie znużenie, tęsknica, choroba, bezsilność, rozpacz; każde ich wejrzenie szukać się zdaje symptomatów, z których stan ducha odgadnąć umieją.
Karol nie tknąwszy przyniesionego jadła, obszedł się pierwszego dnia suchym chlebem, bo, jakkolwiek przywykły do bardzo prostego życia, nie mógł jeszcze tknąć potraw odrażających przez to samo, że je brudne żołdaków rozdzielały ręce; ale głód jest wszechmogącym, nazajutrz potrzeba było coś wziąć w usta, a potem już się obyło nawet z niechlujstwem i brudem. Dzień jeden i drugi minął w zamknięciu niczem nie przerwanem, powoli tylko w tej bezczynnej samotności uczyło się rozpoznawać po najmniejszym szeleście rozmaite chwile jednostajnego życia cytadeli; zmiany warty, rewizye naczelników, przyniesienie śniadania i obiadu, były jakby zegarem oznaczającym dnia podziały. Powolny chód żołnierza, jak wskazówka sekundowa, mierzył drobniejsze chwile; niekiedy okienko zakratowane we drzwiach obwarowane zasuwą od korytarza otwierało się, aby straż mogła śledzić każdy ruch więźnia i podpatrzyć, jeśliby wdrapał się ku oknu, aby trochę więcej nieba zobaczyć.
Książka byłaby drogim towarzyszem w tej pustyni, ale nie każdemu one dozwolone a wybór ich zależy od władzy, która je jak pokarmu ostrożnie więźniom udziela. Pióro i kałamarz, te zbójeckie narzędzia, wielce podejrzane rządowi mało się udzielają, a papier zwykle bywa starannie ponumerowany, aby kartka z niego na świat gdzieś nie uleciała. Dziwne też czasem wyszukują się środki, gdy umysł zajęcia pragnący, rojąc ciągle, myśli swe chce utrwalić; jedni piszą kropelką krwi wyciśniętą z palca na kawałku krochmalnej koszuli, drudzy trochą sadzy rozpuszczonej w wodzie, inni na plasterkach umieszonego chleba z pomocą małego drewienka. Któż nie widział w ostatnich czasach tych chlebowych robót więźniów, którzy od ust sobie odejmowali strawę byle znaleźć jakie zajęcie?
Karol jeszcze był nie doszedł do tego stanu znękania, ale w kilka dni już mu cisza i samotność ciężyły i wiele byłby dał za papier i ołówek. Codzień spodziewał się badania, ciągle się do niego przygotowywał, ale dzień po dniu upływały w nieprzerwanej ciszy. Każdy, kto tego życia kosztował, wie o tem, jak dziwnie długie wydają się te dnie nieprzeżyte, choć zebrane razem tworzą potem jakąś całość, która się dziwnie krótką wydaje. Szara ta tkanka nie ma nici co by ją przedzielały, długości jej rozmierzyć pamięcią niepodobna, bo myśl nie ma się na czem zatrzymać.
Czwartego dnia przyszli żołnierze, aby go do komisyi śledczej zaprowadzić, pomiędzy ich bagnetami przeszedł puste korytarze, czekał potem w osobnej izdebce dosyć długo, aż go nareszcie przed ów trybunał wprowadzono.
Główne w nim miejsce zajmował blady średnich lat w mundurze jeneralskim mężczyzna. Dość było spojrzeć na tę twarz pożółkłą od złości, aby mieć wyobrażenie człowieka, któremu ani charakter, ani talent, ale temperament dał prawo do stanowiska, które zajmował. Na ten raz pan jenerał uznał właściwem być poważnym, surowym i prawie grzecznym.
Po zwykłych formach wstępnych wysilił się na rodzaj nauki moralnej, którą w pół po rusku, pół po polsku, z widoczną wprawą odrecytował. Zadane pytania świadczyły zresztą, że nie miano o co obwiniać Karola, były to ogólniki dosyć zręcznie poklecone, ale z nich przekonał się Karol, że wszystko spoczywało na domysłach i głuchych wieściach. Jenerał zapewniał, jak zwykle, że rząd o wszystkiem jest zawiadomiony, ale pragnie zeznania jako dowodu skruchy i żalu, pod tym warunkiem przyrzekając przebaczenie. Z zarzutów łatwo się było wytłómaczyć, ale gdy odpowiedzi zapisano w protokół, ujrzał Karol na stole jako corpus delicti leżących kilkanaście książek, zabranych w jego mieszkaniu. Wszystkie były zakazane, a chociaż się one wszędzie znajdują, można zawsze, gdy się zapragnie, skazać na Sybir ich posiadacza.
Zapytany, skąd je ma, Karol powiedział że nie pamięta, ale że zwykł był, nie mając wiele grosza na książki, kupować je na ulicy u żydków, dodał wreszcie, że spis książek zakazanych nigdy ogłaszanym nie bywa, nie można więc z pewnością wiedzieć, jakie mianowicie do tej kategoryi należą.
Jenerał kiwał głową, nie smakując w tem tłómaczeniu, spytał wreszcie więźnia, czy wiedział jakiej ulega odpowiedzialności za posiadanie tak buntowniczych i podniecających pism, a nie czekając odpowiedzi, dodał z powagą:
— Spodziewałem się, że pan szczerym być zechcesz, widzę, że potrzebujesz dłuższego namysłu, aby się przekonać o konieczności posłuszeństwa, przedłużasz więc waćpan sam więzienie, któreby krótszem być mogło. Jeślibyś po namyśle życzył szczerze uczynić wyznania, proszę dać znać komisyi, która ich oczekiwać będzie. Inaczej — dodał ciszej — proszę się rychłego uwolnienia nie spodziewać i następstw bardzo nieprzyjemnych...
Karol na przedługą tę admonicyę nie widział potrzeby odpowiadać, ukłonił się i żołnierze odprowadzili go do numeru, do którego wrócił prawie wesół, sądząc, że z ogólnych obwinień, niczem nie dowiedzionych i za posiadanie zakazanych książek nic go tak strasznego czekać nie może.
Po tem krótkiem badaniu nastąpiły znowu też same długie dnie nudy i tęsknoty, tak podobne do siebie, że się z niemi policzyć, ani z nich żadnego wyróżnić nie było podobna. Karol musiał oznaczać je sobie rysami na ścianie, aby przypomnieć od jak dawna był uwięziony. Wkrótce i on rozpoczął tę przechadzkę po wyślizganej ścieżce środkiem izdebki i całemi godzinami ze spuszczoną głową, zatopiony w myślach, machinalnie, jak koń na deptaku, chodził aż do zupełnego znużenia. Bronił się jak mógł temu upadkowi ducha, który ciągnie za sobą obezwładnienie ciała i przymusowe próżniactwo; z przestrachem spostrzegł, że go niekiedy chwytał ów sen, sen ciężki, bez marzeń, gniotący, którego skutkiem jest jakieś zdrętwienie mózgu i ociężałość myśli; ale nie było czem w tej pustce milczącej zaprzątnąć wyobraźnię, rozerwać się choćby na chwilę. Przez zasmolone okno nie widać było nieba, ani chmur, ani słońca. Dzień się robił szary i rozpływał powoli w grube ciemności, ze świata ani dźwięk ani ruch żaden nie dochodził, jednostajne stąpanie żołnierza podedrzwiami było jakby odgłosem wahadła więziennego zegaru. Nad to stąpanie, nad ciche szepty żołnierzy i głośniejszą zmianę warty, nic więcej nie słyszał.
Jednego dnia, gdy o zwykłej porze, żołnierz-posługacz przyniósł mu liche jedzenie, Karol, który był już odwykł spoglądać nawet na zimne lub szyderskie twarze posługaczy, mimowolnie podniósł głowę słysząc ode drzwi kilkakrotne chrząkanie; poczuł, że było umyślnem, ale nie mógł pojąć coby znaczyło.
Przy drzwiach stał żołnierz wybladły, mizerny, litościwem na niego spoglądający okiem. Wpatrując się weń Karol napróżno chciał sobie przypomnieć gdzie i kiedy go widział, rysy wszakże były znajome, pamięć tylko nie zatrzymała okoliczności, w jakich je pierwszy raz spotkał. Wpatrywał się tak w niego, napróżno siląc przypomnieć, gdy ujrzał na jego twarzy lekki uśmiech porozumienia i jakiś ruch, którego z początku nie zrozumiał. Żołnierz coś mu wskazywał na stole, a palec kładł na ustach wzbraniając mówić i pytać. Niespokojny Karol, spoglądając na żołnierza, chwytał z kolei wszystko co mu przyniesiono, ale ten trząsł głową, dopóki nie wziął w rękę chleba. Widocznie w chlebie coś było ukrytego, Karol rozłamał go żywo i znalazł w nim kartkę malutką, zwiniętą w trąbkę, którą skwapliwie otworzył. Nieznaną mu ręką, charakterem kobiecym, napisane na niej były następujące słowa:
»Męstwa i cierpliwości i dobrych nadziei, powiedz czy ci czego nie trzeba, oddawcy wierzyć można«.
Pomimo tego zapewnienia, które mu zaraz na pamięć przywiodło, że żołnierz ów był Tomaszkiem, którego widział u panny Jadwigi, Karol nie bardzo dowierzał temu pośrednikowi. Wiedział on jakich środków i podstępów używają w więzieniu, aby się dobadać poszlaku winy, albo ją nawet stworzyć; stosunek z żołnierzem, a przez niego z zewnętrznym światem, był już występkiem w ich oczach, zresztą, choć się na kartce tej domyślał ręki Jadwigi, nie był pewnym, bo pisma jej nigdy nie widział. Zmiął więc karteczkę, a gdy żołnierz nietknięte zabierał jedzenie, szepnął mu tylko:
— Podziękuj, powiedz że nic nie potrzebuję.
Gdy to mówił, Tomaszek z szerokiego rękawa żołnierskiego płaszcza wysunął małą książeczkę białego papieru i ołówek, który Karol pochwycił i schował. Brzękając talerzami, żołnierz dodał jeszcze:
— Gdyby znaleźli, nie mówcie od kogo!
— Bądź spokojny, nie zdradzę — rzekł Karol cicho.
Drobny to wypadek, wielką wszakże ulgę przyniósł więźniowi, dowiódł mu pamięci ludzi i dał środek zapełnienia długich godzin bezczynnych. Na kartkach tej książeczki mógł zapisywać myśli które rzucał, jak owe w bajce kamyki, idący przez pustynię podróżny. Samo ich odczytywanie już było pewnym rodzajem zajęcia odżywiającego. Na wydartym z tej książki papierku, przygotował odpowiedź, której Tomaszek przyszedł się na trzeci dzień domagać.
»Męstwo i cierpliwość starczą jeszcze, a nadewszystko wdzięczność«.
Tak upływały pierwsze chwile tego nowego życia, samotności i tęsknoty.


Groźne wypadki późniejsze wymazały nam z pamięci chwile tej walki powolnej, które je poprzedziły. Zbladły przy nich owe sceny tragi-komedyi margrabiowskiej, które były prologiem wielkiego dramatu dni dzisiejszych.

Nie mniej wszakże chwila ta zasługiwałaby na troskliwe zbadanie. Nie wchodząc w to, jak dziwnym zbiegiem okoliczności margrabia ze swym systemem potrafił się narzucić Moskalom, ani czy ta próba była z ich strony szczerą czy podstępną, nie zaglądając poza kulisy, których tajemnice nie prędko się odsłonią, sama zewnętrzna strona, sama fizyonomia tej chwili jest już wielce zastanawiającą. Z jednej strony kraj party tysiącem pobudek do nieuchronnego zerwania z rządem, z drugiej rząd niby łaskawy, podający dłoń przez ramiona margrabiego. Postać wielkiego księcia Konstantego jest tu czysto dodatkową, jak czasem w dramatach występujący na tronie, niemy król i królowa, ukazuje się tu wielki książę bez myśli, bez woli, płochym i dziecinnym, wśród najważniejszych wypadków, ze skrytem może marzeniem o jakiej niebieskiej koronie, ale z obawą, aby go nie zrozumiano, nie podejrzywano, nie usunięto. Nie ma on ani dosyć energii, aby zdradzić Rosyę, ani dosyć uczciwości, aby się fałszywej wyrzec roli. Zdawszy wszystko na człowieka, o którym sądził, że go zrozumiał, bawi się w Łazienkach muzyką, spacerami, swym dworem i cieniem panowania; istotnie króluje margrabia.
Wystawmy sobie człowieka, w którego krwi płynie wiekowa duma polskich magnatów, zwiększona jeszcze tem, że jej nie popiera ani majątek, ani znaczenie, ani wiara ogólna w człowieka czującego w sobie energię i niezłomne zaufanie w swe zdolności. Tym nawet, którzy nigdy zbliska nie znali człowieka, przeszłość jego czyni go zrozumiałym. Pochodzi z rodziny, która nigdy w historyi kraju znacznej nie grała roli, nie wydała ona żadnego męża, coby jaśniał blaskiem szczególnym na kartach dziejowych, ale jak bardzo wiele rodzin arystokratycznych, im mniej ma zasług prawdziwych i praw do przodkowania narodowi, tem więcej do nich rości pretensyi. Każdy inny, stanu pospolitego człowiek, tych darów co margrabia, wcale by może za znakomitość nie uchodził, ale rozsądek i energia przy imieniu, stosunkach i uroku, jaki się wiąże do nich, dawały mu, daleko wprzód niż zajął swe stanowisko, sławę męża wielkich przeznaczeń... Nie widzimy ją niczem usprawiedliwioną, chyba tem, że nic nie robiąc, nie mógł być należycie ocenionym.
Pierwsze lata życia margrabiego schodzą w wiejskiej zaciszy na walkach sądowych z wierzycielami, poświęcone odbudowaniu fortuny bardzo zachwianej. Mówią, że w wyborze środków do podźwignienia wcale delikatnym ani wybrednym nie był W życiu domowem, pan absolutny swego rodzinnego koła, otaczał się powagą średniowiecznego magnata, wszystkie zadawnione formy poszanowania należne sinej krwi wybranej, najściślej w domu były zachowywane — i to maluje człowieka. Trochę ksiąg, dużo procesów, zupełne odosobnienie od świata i życie w kole ludzi, których za równych sobie nie uważał, wyrobiły w nim ten charakter twardy, nie cierpiący dyskusyi, chytry i przebiegły, z żelaznym uporem trzymający się raz wytkniętej drogi, którą wiara we własny rozum przedstawiała za nieomylną. Pierwszy raz wystąpił czynniej jako posłannik rządu rewolucyjnego w 31 roku, do Anglii. Zdaje się, że już wówczas radząc się tylko siebie, a kierując uporem, który brał w sobie sam za energię i drugich nim oszukiwał, mniej zrobił niż był mógł i powinien. Zwrócił się później z całemi nadziejami swemi ku dworowi rosyjskiemu, oddał syna do służby wojskowej, nie bez pewnego rozgłosu i form uroczystych. Wypadki galicyjskie umocniły w nim tę ideę panslawistyczną, którą wyraża jego list do Metternicha, dosyć swojego czasu głośny[3]. Z tych kilku próbek widać niecierpliwość człowieka, który się mniema być do czegoś zdolnym i gwałtownie z ram ciasnych prywatnego życia wyrwać pragnie. Ale wszystkim tym wysiłkom braknie czy talentu czy szczęścia, i pomimo owej sławionej energii i rozumu, margrabia nigdy wypłynąć na wierzch nie może. Nie udaje mu się w Anglii, nie czyni go popularnym list do Metternicha, cesarz Mikołaj, ani książę Paszkiewicz nie rachują mu za wielką zasługę ofiary syna, w procesach nie wiele jest szczęśliwszym, mimo nadzwyczajnych zabiegów, więcej mu one robią kłopotu niż zysków. W tym czasie spada nań niespodziewany zapis Świdzińskiego i cała ta sprawa, w której on nie chce być w niczem ograniczonym spadkobiercą i samowolnie fideikomisem rozporządzać. Dar, który Świdziński złożył narodowi na jego ręce, staje się przedmiotem nowego procesu, zwiększającego jeszcze bardziej jego niepopularność. Wielopolski upiera się, nie mając słuszności po sobie, obelgami obrzuca ludzi broniących dobra publicznego, które on usiłuje sobie przywłaszczyć. Naostatek widząc, że wszystko się przeciw niemu obrusza, dobrowolnie wyrzeka się tego daru i niejako przyznaje do winy.
Z toku tej sprawy już można poznać całego człowieka; takim on samym ma być, gdy chwilowo w swych rękach będzie trzymał losy kraju, zarozumiałym, niezręcznym, upartym i pomimo pozornej energii, w istocie słabym. Ten kto się prawdziwie silnym czuje, umie się zastosować do wypadków i spożytkować nawet przeciwności które spotyka; on, aby nie być posądzonym o słabość, bije się z tem, czego nie może zwyciężyć, nie idzie mu o kraj, chodzi o to, aby ktoś nie dopatrzył w nim miękkości.
Doszedłszy w bezczynności lat, w których niezaspokojona ambicya najgwałtowniej popycha człowieka do wybicia się nad innych, margrabia zdaje się zaglądać tylko którędy by się wdarł na scenę.
Boli go wielka rola i wielkie znaczenie Zamoyskiego, radby się wcisnąć choćby do Towarzystwa rolniczego, które go ze wzgardą prawie odpycha; nie mogąc się dobić nie tylko popularności, ale nawet jakiego takiego uznania w obywatelstwie, margrabia korzysta z wypadków, ze wzburzenia umysłów, przyjeżdża z projektem adresu do Warszawy i ofiaruje się z nim jechać do Petersburga. Usuwa się, gdy adres odepchnięto, ale powraca znowu, wprost już rządowi ofiarując swe usługi, gdy po drugim marca wszystko jest w zawieszeniu i niepewności. Nie zraża go wszystko, na co przez rząd jest wystawiony, bierze na swe ramiona krew 8-go kwietnia przelaną, a pamiętna jego relacya o tym wypadku, wskazuje w jaki sposób będzie się przed światem ze swej roli tłómaczył. Raz wypłynąwszy na wierzch, czego od tak dawna pragnął, margrabia oburącz chwyta władzę, czepia się jej, znosi najprzykrzejsze obejście się z nim Suchozaneta, jedzie do Petersburga i w tym świecie komedyantów oceniony jak należy, widzi się nareszcie u szczytu potęgi. Tu dosyć zręcznie dumą i pozorem niepodległości dziwi i podbija.
Nie dziw, że w podobnem położeniu przy wielkim egoizmie a słabych zdolnościach, przy niemocy okrytej pozorem energii, którą inaczej jak uporem nazwać nie można, głowa się zawraca i wielkiemu zadaniu podołać nie podobna. Margrabia do samego ostatka tak umiał dobrze odegrać rolę męża stanu, żeśmy widzieli istotnie wyższych ludzi obałamuconych tą jego wiarą w siebie. Jak wszyscy fałszywi mesyasze i on miał swych zwolenników, jak każda władza i siła i on znalazł dworaków i pochlebców, ale nikt z nim do końca nie dotrzymał. W systemie swym politycznym był to człowiek idei średniowiecznej, wierzył w siłę, nie rozumiał wieku i kilku ciasnemi formułkami chciał wszystkiemu podołać. Był on podobnym do jednego z tych lekarzy, co wierzą w panaceum na wszystkie choroby, a choć słaby umierał po lekarstwie, on nie przestawał je wlewać w niego. Nazywano go doktrynerem, niesłusznie; całą bowiem jego doktryną, w którą sam może nie wierzył, było to, że walczy z rewolucyą i przemocą ją tylko zwalczyć może. W tem czego domagał się naród, nie widział istotnych jego potrzeb, które zaspokoić należało, ale jakieś poduszczenia socyalistów, jakieś spiski europejskich demagogów. Chociaż dał rządowi rosyjskiemu dowody swego dlań poświęcenia, nie zyskał u niego nigdy zupełnej wiary. Czuł to i ulegał mu, aby na nią zarobić. To go wciągało w fałszywsze jeszcze, jeśli być może położenie. Jak w sprawie Świdzińskich, brnął uporem coraz dalej, dopóki od wszystkich odepchnięty, nie zszedł na wygnańca bez przyszłości, od którego naród się odwrócił i rząd bezsilność wypróbowawszy, odprawił pokłonem wzgardliwym.
Lecz w chwili, którą ta powieść maluje, margrabia był jeszcze u władzy i przy najświetniejszych nadziejach.
Pomimo grubych omyłek, jakie margrabia już był wprzódy popełnił, obejmując dyrektorstwo wyznań i oświecenia, między innemi przemówieniem obrażającem do duchowieństwa, ludzi spokojnych ożywiała nadzieja, że jego rozum z krytycznej doli potrafi kraj wydźwignąć. Gdy z tryumfem wlokąc za sobą lalkę wielkoksiążęcą, przybył z Petersburga, tysiącami sypnęły się wizyty do Brühlowskiego pałacu, ale margrabia zwyciężywszy w Petersburgu, upokorzywszy Adlerbergów, olśniwszy swym rozumem stolicę Piotrową, już Polskę i Warszawę miał sobie za baj bardzo, przybył dumniejszy niż kiedy, pewien siebie, z postanowieniem nie folgowania wcale ani uczuciu narodowemu, ani narodowej godności.
Ilekroć się odezwał w imieniu rządu, draźnił tylko, a zamiast przynieść z sobą rozszerzenie swobód, niósł tylko większy ucisk i arbitralność. Owe Credo konsula pruskiego i wszystkich jenerałów moskiewskich, przekonanych, że Polską rządzić jest niepodobna inaczej, jak na sposób Mikołajewski, było też przekonaniem margrabiego.
Wydawało to całe jego postępowanie. Gdy na mocy dawniejszych dobrych stosunków przychodzili doń ludzie z radami, odpychał ich z jowiszową dumą, z uśmiechem szyderskim, zamykając się w pogardliwem milczeniu, lub wyrażając półsłówkami ironicznemi, jakby on jeden miał wielką tajemnicę w swem posiadaniu.
Przy niepomiernej zarozumiałości, nagle wywalczona władza upoiła go jak prostego śmiertelnika; mało jest ludzi, którymby ta ambrozya nie zawróciła głowy. Istotnie tylko wielcy ludzie nie szaleją przychodząc do władzy, stają się poważni ale zarazem niedowierzający sobie i pokorni. Margrabia odrazu wyrósł na satrapę, zapomniał że w Berlinie słuchał liberalnych wykładów i uchodził za człowieka, szanującego swobodę zarówno z prawem. Otarcie się o despotyzm, plenipotencya cesarska uczyniły go despotą. Nie umiał już poszanować nic, co nie w smak mu było. Ukazem rozkazywał wdziać cylindry, szyderstwem ścigał żałobę, a w drobnych nawet rzeczach nabył już obyczajów moskiewskiego urzędnika.
Tak, dla przyozdobienia domku przy Botanicznym ogrodzie, kazał poznosić najpiękniejsze gipsy z gabinetu odlewów, należącego do szkoły Sztuk pięknych, tak później kosztowne egzemplarze rzadkich drzew i krzewów z oranżeryi Botanicznego ogrodu przewożono, nie myśląc o tem, że uszkodzone być mogły, dla ubrania sali w Brühlowskim pałacu. Był to niedobry przykład nieposzanowania publicznej własności, ale już margrabia we wszystkiem równie wyższym się miał nad prawo. W początkach udawał, że je szanuje, mówił, że będzie zwiastunem ery legalności, ale wróciwszy z Petersburga, tak dobrze wierzył już tylko w samą siłę jak inni.
Mianowany naczelnikiem cywilnym (co było jakby połową namiestnictwa), margrabia przybrał ton prawie monarchiczny, a jego dwornia z przyjemnością go w tem naśladowała. I on i rodzina otoczyli się wszystkiemi formami wysokiego dostojeństwa, odgrodzili od pospolitych ludzi dumą bez miary.
Poniedziałkowe wieczory i wystawne czwartkowe obiady, na które tylko wybranych zapraszał, przedstawiały obraz bardzo ciekawy z wielu względów. Pomimo arystokratycznego pochodzenia, margrabia, który życie spędził na wsi z żydami, ekonomami i drobną szlachtą, tak się w Warszawie obchodził ze swemi gośćmi, jakby to byli jego oficyaliści. Że bardzo wielu urzędników dla dobra służby usunął i drugie tyle ze swej ręki kreował, zrobił sobie koło prozelitów, których pokora w jego salonie czasem rzeczywiście była śmieszną; ale margrabiowska koterya wyśmiewała się z niej, prawie otwarcie wice-gospodarz, prezydent miasta, wskazując na pochylone grzbiety dworaków i śmiejąc się z tego poniżenia, ledwie komu raczył kiwnąć głową, margrabia robił sobie żarty z tych, którzy mu rękę podawali, gdy on jej nikomu prawie wyciągnąć nie raczył, czasem umyślnie dobywał chustki od nosa, aby witającego oszukać i skwapliwie wychyloną dłoń zostawić pustą w powietrzu.
Gdy w poniedziałek zapełniały się salony, wielki mąż rozrachowywał każde słowo, które miał powiedzieć, każde zbliżenie się swoje, ukłon i uśmiech, którym obdarzał. Wiedział, co komu powiedzieć, a do najsłodszej grzeczności szyderstwa szczyptę przysypywał. Właśnie na jeden z takich wieczorów poniedziałkowych wybrać się musiała Jadwiga, chcąc wszelkich możliwych środków użyć w obronie Karola.
Salon Brühlowskiego pałacu nie obfitował w niewieście towarzystwo, nie można się tam było inaczej pokazać, jak zrzekając się żałoby, bo margrabia tej manifestacyi całego narodu nie cierpiał. Jak skoro on objął rządy, sądził, że powszechna nastąpić była powinna radość. Powtóre rodzina margrabiego nie wielkie miała w kraju stosunki i wcale ich nie poszukiwała. Godzi się też domyślać, iż biedne te niewiasty, dźwigające z obowiązku jarzmo wielkości margrabiego, może nie rade mu były; ale jak kraj, tak rodzina musiały spełniać wolę wszechwładnego despoty.
Zmuszona ukazać się z ciotką na jednym z wieczorów, Jadwiga w nadziei wyzwolenia Karola poświęciła nawet żałobę. Ale ubrała się tak, aby coś z niej pozostało. Miała całe ubranie czarne przyozdobione wstążkami purpurowemi, stroik czarny z ponsowym we włosach i przepyszne kolie, branzolety, kolce i brosze z korali, które ciotka niegdyś przywiozła była z Neapolu. Strój ten, który był jakby tą samą żałobą, wspomnieniem tylko krwi oblaną, bardzo jej przypadał do twarzy. Ciotka wzięła wstążki fioletowe i tak przybrane około dziewiątej pojechały do Brühlowskiego pałacu.
Już naówczas nie brakło około niego środków ostrożności, w bramie stała warta, policya i żandarmi, w sieniach była także policya; nie wiem zresztą czy połowa licznej służby nie zrzuciła także na ten dzień mundurów, zamieniając je na fraki. Salony jaśniały światłami, ciżba była wielka, a margrabia z zasępioną i chmurną twarzą przechadzał się powoli tu i ówdzie, rzucając słówka, które najczęściej nazajutrz całe miasto obiegały. Były też one obrachowane i na ten obieg ukute zawczasu.
Trzeba było widzieć jak się rozpłomieniały twarze, na które padł blask margrabiowskiego majestatu, z jakiem uniesieniem gięły się ramiona, chyliły plecy, jak nie przygotowani wysilali się na odpowiedzi, któreby pan naczelnik mógł przełknąć z przyjemnością. Jakkolwiek bowiem zarzekał się on, że popularnym być nie chce, a gdy mu mówiono o wziętości, jaką pozyskiwał, odpowiadał, że zapewne głupstwo jakieś zrobić musiał, któremu ją winien; jednakże nieraz po cichu zapytywał i co tam o nim mówią i jak go sądzą, a pochlebstwo przyjemne na nim robiło wrażenie. Wstydził się tylko tej słabości i dogadzał jej za parawanem.
Jadwiga odwykła od takich obrzędowych przyjęć, od tego ceremoniału i wystawy, uczuła wielki ucisk serca, znalazłszy się wśród ludzi, których większa część stała poza narodem i jego życiem.
Margrabia i jego rodzina bardzo uprzejmie ją przyjęli, w twarzach jednakże znać było i podziw i niedowierzanie i jakby podejrzenie, że nie darmo tu przyszła.
Rozmowa była zrazu obojętną, margrabia ciągnął dalej swą pielgrzymkę po salonie, zapytywał tych, których dawno nie widział, czy nie jeździli do Ameryki, innym wmawiał, że musieli być chorzy, dając do zrozumienia, że tylko choroba uwolnić ich mogła od złożenia uszanowania w Brühlowskim pałacu i t. p.
Jadwiga tymczasem, chcąc skorzystać z ofiary, jaką z siebie czyniła (po cichu nazywała to małą podłostką), szukała oczyma kogoś, coby tu jej mógł służyć za pośrednika do jedynego interesu, jaki miała na sercu. Ale znaleźć go jakoś nie mogła. Byli tu wprawdzie liczni jej znajomi z koła paniczów hr. Alberta, Edward, Dunio, Micio, nawet pan Henryk Gros, ale żaden z nich nie wyglądał tu na bardzo poufałego i znaczącego. Pomyślała Jadwiga, że może najlepiej by było uderzyć wprost do margrabiego, ale sądziła zarazem, że przy pierwszej bytności prośba byłaby nieprzyzwoita i postanowiła odłożyć ją na później. Nadspodziewanie wszakże inaczej się stało niż sądziła.
W czasie herbaty sam gospodarz raczył usiąść przy niej, wiedział on bardzo dobrze o wpływie, jaki Jadwiga i salon jej na usposobienie ogółu wywierać mogły, słyszał też o niepospolitych zdolnościach tej pięknej pani, chciał i jej dać uczuć swoją potęgę.
— Słyszałem — rzekł — że u pani bardzo wiele osób bywa, cieszy mnie to bardzo, że się znowu otwierają salony i ta dziecinna żałoba ustaje.
— O! u nas — odpowiedziała Jadwiga — wieczory są bardzo skromne i ciche.
— Umysł pani umie je jednak bardzo powabnemi uczynić?
Tu przerwawszy jakby naumyślnie rozmowę, zaczął się przypatrywać wstążkom ponsowym i rzekł dziwnym głosem:
— Pani, jak widzę, lubisz kolor czerwony, kolor czasu, kolor czasu...
W głosie, trochę szyderskim, intencyę schwycić było można; Jadwiga się nieco zapomniała i niepowstrzymała od odpowiedzi równie znaczącej jak było pytanie.
— Słyszałam — rzekła — że pan nie lubi czarnego koloru i dlatego ubrałam się czerwono...
— Symboliczny kolor — szepnął gospodarz — dziś go na sukniach za mało, ale podobno w głowach za wiele...
Jadwiga zaczerwieniła się mocno, nie zadłużyła się jednak w odpowiedzi.
— Czytałam niedawno w jednej książce — rzekła — o dziwnej chorobie oczu; są ludzie, którym się czasem wszystko widzi czerwono, fioletowo lub zielono...
Rozmawiający spojrzał na Jadwigę, popatrzył długo i zaczął mówić zupełnie o czem innem. Ona wcale nie była rada obrotowi rozmowy, czuła, że się nią margrabiemu wcale przypodobać nie mogła. Po chwili przypomnienie Karola skłoniło ją znowu do łagodniejszego zwrócenia się ku gospodarzowi domu, który przez chwilę milczenia cały talerz ciastek przed nim stojący pochłonął.
Zaczepiona powtórnie i z pewnym przyciskiem o swój salon i osoby, które do niego uczęszczały, Jadwiga odpowiedziała, że wielu z nich widzi w salonie margrabiego.
— Ale dużo też tam być musi, co nigdy progu mego nie przestąpią — odparł rozmawiający — bo słyszałem, nie wiem czy prawda, że pani nawet w cytadeli masz przyjaciół?
— I to może najlepszych — odpowiedziała żywo Jadwiga; — za jednym z nich — dorzuciła natychmiast chwytając zręczność — miałam nawet prosić i błagać.
Na te słowa gospodarz się zmarszczył i odparł:
— To do mnie nie należy, rzecz to sądów wojennych, ja się w to nie mieszam...
— Ale przy tak wielkiej władzy i przeważnym wpływie, jakże by to łatwo przyszło jednem słowem!..
Margrabia nie dokończył, spojrzał na wstążki czerwone i rzekł od niechcenia:
— Przyjaciel ten także musi lubić kolory jaskrawe — i to powiedziawszy, szybko się oddalił.
Przykro draśnięta Jadwiga nie dała jeszcze za wygranę, twarz jej płonęła niecierpliwością, wiedziała, że hr. Albert bardzo jakoś dobrze i poufale zdawał się tu postawionym; skinęła więc na niego, a ekonomista pospieszył na rozkazy z wielką radością na twarzy.
— Mój hrabio! — rzekła mu Jadwiga — widzę, że masz tu lepsze stosunki, niżelim się spodziewała, zmiłuj się, pomóż mi w sprawie tego nieszczęśliwego Karola Glińskiego.
Hrabia Albert z wesołego stał się nagle bardzo jakoś zafrasowanym.
— Widzę — dodała Jadwiga — że z młodymi jesteś dobrze, zlituj się, użyj twojego wpływu, ratujmy go, całe życie wdzięczną ci będę... całe życie... — rzekła z głębokiem uczuciem.
— Uczyniłbym to z największą przyjemnością — odpowiedział po cichu Albert — ale pozwolisz mi pani być szczerym?...
— Zdaje mi się, że tę cnotę moim przykładem szczepię w przyjaciołach — szepnęła Jadwiga.
— Więc się pani nie obrazisz, gdy jej powiem, że nie wiem prawdziwie dla czego, zobaczywszy panią w salonie, zaczęto przed chwilą mówić o panu Karolu...
Jadwiga się zaczerwieniła.
— Ani się dziwię, ani się gniewam za to, nie taję się wcale ze szczerą i żywą dla niego przyjaźnią, ale cóż tedy mówiono?
— Nie chciałbym pani zasmucić, mówiono właśnie w ten sposób, że się stąd żadnej podobno pomocy i współczucia spodziewać nie można.
— Pewien pan jesteś tego? — spytała wstając z krzesła Jadwiga.
— Najzupełniej... są nieprzełamane uprzedzenia może... ale... są.
— Oddałeś mi Pan swą szczerością prawdziwą przysługę — zawołała żywo — szczerość za szczerość, powiem panu, że nigdybym tu nie przyszła, gdybym nie miała nadziei ofiarą własnego upokorzenia okupić przyjaciela swobodę; uwalniasz mnie więc pan od wielkiej a nadaremnej przykrości, zabieram ciotkę, wynoszę się natychmiast i lżej odetchnę, gdy się uczuję na progu tego domu, otoczonego tylu żandarmami, a zapełnionego tak mundurowem towarzystwem...
— Za pozwoleniem — przerwał Albert — niech pani nie zapomina, że tych ludzi bezkarnie się nie obraża! Że jeśli nie zechcą pomódz, to bardzo mogą zaszkodzić. Wiedzą już, że się pani interesujesz tym człowiekiem, mogą się więc na nim mścić urazy, jaką mieć będą do pani, jako dobry przyjaciel zalecam ostrożność...
Jadwiga podała mu rękę i z uczuciem odpowiedziała:
— Dziękuję; dobrze żeś mię pan przestrzegł, nie trzeba nigdy zapominać, że mało jest ludzi, coby sięgając wyżej, namiętności się ludzkich wyrzekli. Mój Boże, — dodała z westchnieniem — jakże to boleśnie z tem pojęciem, jakie się ma o wszelkiej wyższości, spojrzeć jej oko w oko, jakże boleśnie przekonać się, że w kolosalnych postawach większą gra rolę wysoki piedestał, niżeli same posągi. Zresztą, dorzuciła po chwili, swobodniejszem okiem rzucając po salonie — bądź hrabio spokojny — nie obrażę nikogo, ale już nie popełnię tego błędu, bym się po tych ludziach spodziewać czegoś miała. Patrz! rzekła — gdybyś do dramatu potrzebował karykatury salonu wielko-rządzcy, czyżby ten za doskonały wzór ci nie mógł służyć? Od razu widzisz, jak na złym teatrze, kto tu gra rolę siły, a kto ma rolę pokory. Jakże wybitnie oddziela się tu oliwa od wody, jak łatwo policzyć kto panuje a kto słucha! Patrz hrabio — co to za fizyonomie poprzypłaszczane, wysłodzone, ocukrowane z jednej, jaka buta i pycha z drugiej strony! Z jakiem nadskakiwaniem i pośpiechem dworują ci panowie temu indyjskiemu bożyszczu!
Przerwała sobie uśmiechem, zwracając się do zafrasowanego Alberta i dodała:
— Przyznaj że mi, że i ten długi a chudy, i ten gruby a nadęty, doskonale by się przydali na illustracye do Mahabaratty...
Albert był w bardzo przykrem położeniu, bo choć widział wiele rzeczy w tym salonie jak panna Jadwiga, inaczej wszakże oceniał wielkiego męża, którego miał za istotnego messyasza Polski.
— Przepraszam panią — rzekł — będę niegrzeczny.
— Bądź pan niegrzeczny, byle szczery i otwarty.
— Pani — dodał Albert — masz do nich trochę urazy, sądzisz ich z powierzchowności i jesteś niesprawiedliwą, czy wielkim ludziom żadnych już wad mieć nie wolno? i czy z wadami nic już na świecie zrobić dobrego nie można? Mnóstwo znamy bohaterów śmiesznych. Ja — przyznaję się pani — wierzę w margrabiego, mimo karykatury, jaką w nim widzę.
— A ja nie — odpowiedziała Jadwiga.
— Dlaczego?
— Dlatego — że ludzie silni nigdy nie są uparci i nie lekceważą prądów swojego czasu, które zużytkować a nie powstrzymać, jest zadaniem władzy, są to wskazówki, z których ona korzystać powinna.
— Powiedziałaś pani prawdę nader wielką — rzekł Albert zdumiony...
— Zapewne większą — uśmiechnęła się Jadwiga — niżeliś się pan po rozmiarze kobiecej głowy spodziewał?
Albert się zarumienił.
— Oh! — cóż znowu! — nielitościwie chwytasz pani za słowa!
Na tem skończyła się rozmowa, a Jadwiga powiódłszy okiem królowej po salonowej mozajce głów, skinęła na ciotkę, dając jej znak, że pora nadeszła odjeżdżać.
Ruszono się grzecznie przeprowadzać, a hr. Albert szedł z niemi aż do powozu.
— Rada jestem — odezwała się, żegnając go Jadwiga — że raz w życiu widziałam tę pocieszną scenę, która na wyższą skalę przypomina mi Le bourgeois gentilhomme Moliera, otrząsłam pył z nóg moich wychodząc z tego domu i więcej w nim pewno nie będę.


Nazajutrz po tych odwiedzinach, które bystremu umysłowi Jadwigi po samej fizyognomii towarzystwa dały przeczuć jego charakter, żadna już dla niej nie pozostała nadzieja, aby coś dla Karola przez wpływ tych ludzi uzyskać mogła. Powiedziała więc sobie, że trzeba innych szukać środków, innemi drogami starać się o jego uwolnienie. Jedną z najgłówniejszych, którą wskazywało doświadczenie, była przedajność moskali. W krajach ucywilizowanych najuboższy urzędnik czuje swą godność i wielkie obowiązki jakie nań wkłada społeczność, która mu dozór porządku i prawa powierza, przekupstwo jest tam rzadkie i przypadkowe, gdy w Rosyi wszelki urząd ceni się tylko wedle dochodu jaki daje, a pierwszym celem mianowanego nań, jest wszelkiemi możliwemi środkami wyłudzenie sobie grosza. Władza, jaką urzędnik posiada, służy mu tylko do ucisku i wytargowania nim z podwładnych co tylko z nich wyciągnąć można. Patryotyzm rosyjski nigdy do kieszeni nie dochodzi, kieszeni nie panuje ani cesarz ani sumienie, kieszeń jest neutralną, kosmopolityczną, niezawisłą; nigdy moskal nie wyrzecze się dochodu przez miłość ojczyzny. To też w bardzo ważnych sprawach nie ma wątpliwości, czy się przekupić dadzą, jest tylko trudność w sposobie przekupienia, tak, aby wedle wyrażenia rosyjskiego, końce wpadły w wodę i co do wysokości ceny. Moskal bowiem ma w przekupstwie pewien punkt honoru, nie weźmie mało, znajdując, że to uwłacza jego randze, a raz zobowiązawszy się, stara się dotrzymać słowa.

Panna Jadwiga choć nie bardzo wtajemniczona w te sprawy, czytała przecież Custina i przekłady Herzena, czytała Dołgorukiego gorzką prawdę o Rosyi, wiedziała, iż pieniądzmi niemal wszystko zrobić można, ale przy najlepszej chęci ofiarowania ich, nie mogła dojść ani przez kogo, ani komu skutecznie dać by je należało. Postanowiła wszakże zbadać te ciemne drogi, i choć ze wstrętem, użyć sposobu, który się jej zdawał jedynym. Rozmyślała tylko jak to rozpocząć, gdy przy wieczornej herbacie służący dał jej znać, że w sieni czekał żołnierz Tomaszek.
— Mój Boże — zawołała do siebie — jest Opatrzność, ona mi sama go zsyła, nie przywiązywałam żadnego znaczenia do przyjścia tego biednego człowieka, teraz jasno widzę, że w tem było przeznaczenie, łaska Boża, która mi daje narzędzie do oswobodzenia go. Wszakże nie ma przypadków na świecie, wszystko jest tak urządzonem, tak, aby coś oznaczało i do czegoś służyło.
Chwytając się tej myśli, kazała natychmiast prosić żołnierza do salonu, przygotowała dla niego herbatę i wyprawiła służącego, aby swobodniej rozmówić się z nim mogła.
Tomaszek mizerniejszy był jeszcze jak pierwszym razem, skarżył się na chorobę, ale zarazem przyznał się, że ona go od służby uwalniała i że był tylko do niektórych wewnętrznych posług w cytadeli używany.
— Więc ty widujesz tych biednych więźniów, co są tam zamknięci? — spytała panna Jadwiga.
— Eh — nie bardzo — bo to tam nie puszczają samego, dopóki człeka nie wypróbują, a mnie oni i tak nie bardzo wierzą. To się tam tylko roznosi jedzenie po korytarzach albo wodę. Niekiedy czasem, to i do której celi puszczą, ale gadać do nikogo nie wolno, ani się też człowiek ma czas bardzo tym biedakom przypatrzeć. Zawahał się chwilkę, a potem oglądając, dodał ciszej: czy się ono mnie przydało, ale jakiem ja tam chodził raz, tobym przysiągł, że widziałem zamkniętego jednego pana, który tu był pierwszym razem u panienki i grzecznie bardzo ze mną rozmawiał. Taki słuszny, ciemnych włosów, ale biedaczyna teraz i pobladł i posmutniał, a pewnie mnie nie zobaczył, bo i oczów nie podniósł.
Jadwidze mocno serce uderzyło, silniej teraz jeszcze widziała w tem opatrzność Bożą.
— A! — nie mylisz się — rzekła — mój kochany — bardzo to poczciwe i dobre panisko. — Ale pamiętaszże gdzie on siedzi i poznaszże go drugi raz?
— O! — już to — nie chwaląc się — mnie Pan Bóg taką dał pamięć, że abym ino raz człowieka zobaczył, to go całe życie będę pamiętał, a i numer wiem, bom go sobie zapatrzył, a idąc tu, pomyślałem, coby panience powiedzieć. Bardzo mi się tego człowieka żal zrobiło, bo oni wszystkich takich młodych, to albo na Syberyę, albo szlą w sołdaty, a już ta żołnierska dola dla delikatnego człowieka, to ja wiem, co ona jest. I westchnął biedaczysko.
— Tylko miłościwa pani — rzekł ciszej — nie wydajcie mnie! nie wydajcie! com wam mówił, bo oni by mnie, jak Bóg Bogiem, jak palcem kiwnął, rozstrzelali.
— O! mój drogo — odpowiedziała uradowana Jadwiga — nigdym ja w życiu nie zdradziła nikogo, a tak ci wdzięczną jestem za twe dobre serce, że ci chyba wypowiedzieć tego nie potrafię.
— Jakby panienka chciała, żebym ja jemu dobre słowo zaniósł, to ono by się mogło może tak jemu odpowiedzieć, że niktby mnie nie złapał, bo co pisania, ani innych rzeczy, to ani myśleć posyłać, człeka rewidują, a chowaj Boże, by znaleźli, to śmierć.
— Jednakże — szepnęła Jadwiga — ja wiem, że tam nieraz papierki dochodzą...
— Chyba jużciż bardzo maleńkie — rzekł Tomaszek, kiwając głową.
Tak rozpoczęta rozmowa, ciągnęła się bardzo długo, bo Jadwiga rozpytywała się z najdrobniejszymi szczegółami o tę cytadelę, z której, wedle jej przekonania, nie była niepodobieństwem ucieczka. Kierowała jednak tak swojem badaniem, aby żołnierz celu jego domyśleć się nie mógł.
Tyle cudownych uwolnień czytała w książkach, a świeżo stała jej w myśli ucieczka, którą w swych pamiętnikach opisał Orsini, że cytadela nie zdawała się jej owem piekłem, z którego wynijść już nie można.
Tomaszek odpowiadał bardzo roztropnie, a z całego toku jego użalań i mowy czuć było takie znużenie, taką tęsknotę do wiejskiego życia, iż Jadwiga domyślała się, że obietnicą uwolnienia z żołnierskiej niewoli i osadzenia za granicami kraju na kupionym mu kawałku gruntu, do największych ofiar pobudzić go będzie można.
Na ten raz jednak nie wyspowiadała mu się ze swej myśli; starała się tylko bliżej go poznać i wzbudzić w nim zaufanie.
Tomaszek tak się ożywił i ośmielił, że kilka słów, skreślonych ołówkiem na małym zrzynku papieru, wziął z sobą na próbę, dla oddania ich Karolowi, a pierwszego wolnego dnia przyrzekł przyjść i przynieść i jakąś o nim wiadomość.
Wynagrodzony sowicie, napojony i nakarmiony, gdy już miał odchodzić, Jadwiga zatrzymała go jeszcze.
— Słuchaj — rzekła — nie nad całą ziemią Moskal panuje; dużo naszych braci żyje pod Niemcami. Nie bardzo tam lepiej, ale trochę swobodniej. Kto wie, gdybyś się potrafił wyrwać tylko... Są ludzie coby dopomogli ci ujść za granicę, a tam znalazłby się może kawałek ziemi, chata i pokój święty.
Tomaszkowi aż oczy się zaiskrzyły.
— O, moja złota panienko! — rzekł — coby to człowiek nie zrobił, aby tego szczęścia zakosztować, ale Moskale jak dezertera złapią, to go nie rozstrzeliwają, ale go tak w śmierć biją rózgami, że nim człek umrze, to piekielne męki znieść musi... Mięso kawałkami z żywego odpada...
— Przecież — odpowiedziała Jadwiga — dużo ucieka, a mało kogo łapią... Są dobrzy ludzie co w takim razie ratują...
— Ono to aż straszno gadać — rzekł Tomaszek — ale jak się człekowi taka nadzieja uśmiechnie, to mu już spokoju nie da, wciąż ino na myśli ta chatynka, ten ogródek, jakby się ono żyło tam po Bożemu, gdyby tę moskiewską zrzucić obrożę.
— Otóż — szepnęła Jadwiga — myślcie to sobie, a kto wie, może i wyśnicie na prawdę.
— Aby nas kto tylko nie słyszał — rzekł Tomaszek.
Z tem się oboje rozeszli w nadziejach.
Tomaszek powróciwszy do cytadeli, inaczej się w niej począł rozpatrywać; najważniejsza teraz rzecz oka jego nie uszła, a że się łatwo domyślał, iż chodziło głównie o pomoc temu więźniowi, znalazł sposób i oddania mu kartki i przyniesienia papieru z ołówkiem i zabrania odpowiedzi. Nie zawsze wprawdzie mógł wyjść na miasto i dowiedzieć się do panny Jadwigi, bo częstsze wycieczki podejrzenia obudzićby mogły. Szczęściem oficerowie będący na straży, potrzebowali mnóstwo rzeczy z miasta, które nie każdy żołnierz umiał kupić zręcznie i tanio.
Tomaszek, spowiadając się ze wszystkiego pannie Jadwidze, napomnął jej i o tem. Dała mu ona pieniędzy, aby mógł, dokładając, nieco taniej i lepiej robić sprawunki. Z tego powodu, nie obudzając podejrzeń, Tomaszek był głównie do przesyłek używany, a przy każdej sposobności pobiegł do swej pani, aby jej coś o więźniu powiedzieć. Tymczasem innemi także drogami starano się dość bezskutecznie o uwolnienie Karola, a czyniąc te starania, dowiedziano się, iż na niego szczególnie zwróconą była uwaga, że go miano za bardzo niebezpiecznego człowieka i oswobodzenie przyszłoby z wielką trudnością. Tem bardziej więc potrzeba było obmyśleć środki inne, nimby go na wygnanie skazano i wywieziono.
Jako krewna, z ciotką Karola, poczciwą kobieciną, żoną małego urzędnika przy magazynach solnych, przedsięwzięła panna Jadwiga odwiedzić więźnia. Napróżno ciotka, widząc w tem straszliwą kompromitacyę, starała się ją od tego odciągnąć.
— Duszo moja — wołała ręce łamiąc. — Co świat powie! Co świat powie! Będą gadali, że ty się w nim kochasz! Rozplotą, oczernią!
— Moja ciociu kochana — odpowiedziała Jadwiga — jeśli powiedzą, że go kocham, bynajmniej nie skłamią. Ani chcę, ani myślę się z tem taić. Zresztą wszyscy ci panowie, co się dobijają mojej ręki i mego posagu, gdybym nawet wprzód kochała dziesięciu i była najstraszliwiej skompromitowaną, są, z pozwoleniem tak podli, że na wszystkoby oczy zamknęli, byle im za to zapłacić. — Uśmiechnęła się gorzko i dodała: — O tem doprawdy i myśleć nie warto. Zamąż iść nie myślę, a gdyby mi fantazya przyszła, wybiorę którego zechcę i każdy się ze mną ożeni.
— Ale cię zniesławią — mówiła ciotka.
— Pocieszę się cichem świadectwem mojego sumienia.
Nie można było żadną miarą odciągnąć ja od raz powziętej myśli odwiedzenia Karola. Wogóle przystęp do więźniów, zamkniętych w cytadeli, zawsze był i jest dosyć trudny. Nie każdego dnia wpuszczają, nie zawsze upragnione pozwolenie otrzymać można, a mając je nawet, tyle przykrych formalności przechodzić potrzeba, aby na chwilę przy świadku zobaczyć twarz wybladłą, posłyszeć wyraz obojętny, że ta radość i drogo jest okupioną i na wpół staje się męczarnią.
Poczciwa ciotka Karola, choć siostrzeńca bardzo kochała, miała w domu tyle do czynienia z sześciorgiem własnych dzieci, ze swem ubóstwem i z dosyć nie ciekawym mężem, że w jej sercu mało było miejsca dla dalszej rodziny, a w życiu mało czasu na opiekowanie się nią. Jadwiga musiała jej pomagać, zachęcać, chodzić i posyłać, dopóki to pozwolenie wyrobili. Z tą kobieciną, która pod naciskiem troski codziennej tylko o swym mężu, dzieciach i kłopotach mówić umiała, pojechała skromnie ubrana Jadwiga do cytadeli, którą dotąd tylko zdala widywała.
Serce jej się jej ścisnęło, gdy wjeżdżała w te mury, między którymi nigdy litościwe słowo, o które tyle miłosierdzia żebrzących napróżno obiło się głosów. Wszystko, na co patrzała, dozwalało jej się domyślać, że to, co było skryte i niewidoczne, straszliwem być musiało. Nie tyle jednak mury, co twarze ludzi mówiły: każda z nich nosiła na sobie piętno nikczemnego służalstwa i zezwierzęcenia. Po długiem oczekiwaniu, po przecierpianych bolesnych wejrzeniach tej tłuszczy, która umie we wzroku zamknąć obelgę, wprowadzono ją nareszcie do sali, do której nie rychło wszedł biedny Karol z żołnierzami. Starszy oficer, jak zwykle, przytomnym był rozmowie. Ciotka, która nie widząc Karola, dość stoicznie cierpienie jego znosiła, na widok jego bladej twarzy, pierwsza się rozpłakała. Jadwiga, choć drżąca i zmieszana, udawała spokój, a nawet trochę wesela, aby mu swym smutkiem nie powiększyć tego, jaki miał w duszy.
Karol choć blady, bo i ludzie i kwiaty blednieją w zamknięciu, miał postać mężną i czoło wypogodzone; usta się jego uśmiechały, a Jadwiga znalazła go stokroć piękniejszym niż kiedykolwiek. Gdy go wyprowadzono z więzienia, nie domyślał się wcale tego szczęścia, które go spotkać miało. Widok Jadwigi przejął go nadzwyczajnie, ale musiał hamować uczucie, ażeby jej nie zdradził. Znając położenie i stosunki, potrafił ocenić ofiarę, jaką dla niego uczyniła. Domyślił się trudności, jakie zwalczyć musiała. Na chwilę zapomniał, że jest więźniem i zdawało mu się, że to piekło w raj się przeistoczyło.
Tyle też tylko pociechy, ile jej oczy dać mogą, ile spojrzenie w serca wleje. Wzrok swobodny mówi niezrozumiałym dla zbirów językiem, gdy z ust mogą tylko popłynąć wyrazy obojętne i omijające prawdę. Wobec urzędnika każdy więzień musi się wyznawać prawie szczęśliwym, być zadowolonym ze wszystkiego, oczyma tylko wolno mu się poskarżyć i wejrzeniem przeklinać. Odwiedziny te w cytadeli, których długość ściśle była obrachowaną, bo iluż to biednych czekało na taką chwilę rozmowy, wydały się Jadwidze mgnieniem oka, wyszła z nich smutniejszą, pogrążoną w myślach, jak gdyby cały zapas męstwa i spokoju oddała więźniowi, który powrócił do swej celi w istocie pokrzepiony i weselszy niż z niej wyszedł. Komu innemu może ten krok kobiety, byłby zuchwałe poddał nadzieje, Karol czując żywą wdzięczność, nadto był może dumny, aby myślą sięgnął w ten świat, nad który czuł się wyższym, choć on go nie pojmował. Ale ocenił serce Jadwigi i zrozumiał lepiej tę kobietę, która nie w słowach tylko, ale czynem uczucia dowieść umiała, i powiedział sobie, że jeśli żyć będzie, nigdy serce jego dla innej nie uderzy, że oddalony pozostanie jej wiernym do zgonu.
Ciotka z niezmierną niecierpliwością, modląc się, oczekiwała powrotu wychowanki, a gdy Jadwiga weszła zarumieniona, wzruszona, rozgorączkowana tem wszystkiem, co widziała, ciotka ściskała ją jakby z najdłuższej wróciła podróży.
Nazajutrz Tomaszek, przyniósł karteczkę tak rzewnie wdzięczną, tak widocznie sercem pisaną, że Jadwiga zawstydziła się prawie, iż tak małą ofiarą, mogła takie obudzić uczucie. Ucałowawszy tę kartkę, razem z innemi, złożyła je na sercu i o niczem już nie roiła, tylko o oswobodzeniu Karola.
Tomaszek, przed którym ukryć nie mogła wrażenia, jakie na niej każde jego przybycie czyniło, domyślał się już, jaki tajemniczy węzeł wiązał biedną panienkę z tym smutnym więźniem, który się doń z takim uśmiechem dobrotliwym za każdem przyjściem jego obracał.
— A wie panienka — rzekł — że ja panią w cytadeli widziałem, anom, z początku nie poznał, dopierom się już na pewno domyślił, jakem się dowiedział, że panicza do sali poprowadzili.
— Gdzieżeś ty mnie widział? — spytała Jadwiga.
— Ale na dziedzińcu — szedłem z tacą i imbryczkami, com się prawie o panienkę otarł, tylkom się nie kłaniał, bo niechże Bóg zachowa, żeby się oni dowiedzieli o moich znajomościach w mieście!
— A boisz ty się ich bardzo? — spytała zamyślona Jadwiga.
— Bogać, by się ich kto nie bał — rzekł Tomaszek, spuszczając głowę — srogieć to bestye, jak by Boga nad niemi nie było, ale jak się człek z nimi obędzie, to tak i widzi, że to ledwie okrzesane niedźwiedzie. Ludzkim rozumem, a z pomocą Bożą, to sobie człowiek zawsze z nimi da radę.
— A nie słyszałeś też — z obawą i bijącem sercem, podrzuciła Jadwiga — czy też kto z tych biedaków, co ich tam tylu trzymają, nigdy z tego więzienia nie uciekł?
Tomaszek, nie odpowiadając nic, pochwycił się za głowę, spojrzał na panienkę przestraszony i nie rychło wybąknął.
— Jeszcze pono nigdy tej praktyki nie było, boć to człeku i na myśl nie przyjdzie z pod tylu ryglów się wydostać.
Panna Jadwiga, tym razem nie nalegała nań bardzo, ale żegnając go, powiedziała mu tylko:
— Pamiętajcie — mój Tomaszku — że jak mi temu panu dobrze służyć będziecie, to już ja w tem, że wam chatę i kawał ziemi w spokojnym kącie, gdzie moskiewskie nie dojdzie oko, przygotuję, i będziecie tam siedzieć resztę życia, jak u Boga za piecem.
Tomaszek w rękę ją pocałował, rozczulony.
— A! moja złota panienko — rzekł — gdybyć to prawda była! ale się to człeku we łbie nie mieści takowe szczęście. A gdzieżby to dostać takiej chaty i gruntu, żeby za nie nic nie płacić i z nich nic nie robić?
— Już ja ci taką wynajdę, tylko mi posłużcie mój Tomaszku.
Gdy w kilka dni później, żołnierz nadszedł znowu, zdumiała się panna Jadwiga, jego zamyślonej twarzy, widać było po nim, że mocno brał na rozum i nad przełamaniem wielkiej jakiejś trudności pracował. Gdy wszyscy odeszli, a w salonie została ciotka, nad robotą w kątku, a Tomaszek z Jadwigą, żołnierz po cichu sam rozpoczął rozmowę.
— Od tej pory, jak mi panienka powiedziała o tej chacie, we dnie, w nocy, chodzi mi po głowie, a takem sobie już ją zbudował, że wszyściutkie znam kąty, a serce mi się do niej tłucze, aż człek głupieje. Z przeproszeniem panienki, pokusa straszna, jak szatańska. Radaby dusza do raju, ale grzechy nie puszczają. Już ja się domyślam, o co tu sprawa chodzi, ale kiej do dyabła trudno!
Jadwidze znowu serce bić mocno zaczęło. Trochę nadziei błyskało w jej oczach, ale jak się tu było spuścić na takiego Tomaszka, którego roztropność w tak trudnej sprawie starczyć nie mogła? Nieznajomość miejsca i warunków nie dozwalała mu dopomódz i wskazać środki, trzeba było, zdając się na opatrzność, zaufać niesłychanemu szczęściu i tej zarozumiałości moskali, która im nawet domyślić się nie dopuszczała, że ktoś może powziąć zamiar ratować się z cytadeli ucieczką.
— Ja to już, proszę panienki — rzekł po chwili Tomaszek — troszka se namotałem, jakby to ono zrobić się mogło, ale gdyby się człek i odważył na tę sprawę, to tak i straszecznie ciężko. Niechno tylko panienka uważnie posłucha, co ja powiem. W tym samym pułku co i ja, służy moskal, het z głębokiej moskiewszczyzny, i choć moskal, ale to niby nie ich wiary człowiek, ale z tych, co to ich starowierami nazywają. Może panna słyszała, a może i nie słyszała, co oni mają swoich księży i swoje cerkwie, osobne w lasach i inne nabożeństwo, a jak moskale pospolici i ich nie lubią, tak oni się też niemi brzydzą. To tak, jak u nas unitów, proszę panienki, tak ich tam gwałtem do tej cesarskiej cerkwi nawracają. Ale choć ich niby nawrócą zawsze, tak i oni swoją wiarę trzymają. Ot, choćby i ten, o którym mówię, to niby taki moskal jak i drudzy, ale już woli nas katolików, jak tę syzmę. To my się z nim bardzo poprzyjaźnili. I on mnie powiadał, że jakoby gdzieś pod Prusakiem, za granicą, są całe wioski jego braci i tak mnie macał, że to ja tutejszy, czyby my razem nie drapnęli. Otóż — dodał Tomaszek — (to tylko bieda, że ja muszę bardzo długo gadać, ale inaczej, to panienka nie zrozumiałaby), ten moskal, Nikifor, jest bardzo rozumny człowiek, bez niego ja w tej sprawie nic nie poradziłbym, a jak on się w nią wda, to chyba wszystko się dobrze zrobi...
Jadwiga, zamyśliła się nad tem bardzo, czy bezpiecznie było tylu ludzi do tajemnicy przypuszczać, obawiała się zdrady, umyślnej lub przez samą niezgrabność, mogącej wydać wszystko. Nie odrzucając więc ofiary Tomaszka, zażądała widzieć tego Nikifora, który mógł być wybawcą Karola. Ale potrzeba było, nie mówiąc mu nic, sprowadzić go pod jakimś innym pozorem.
Tomaszek wziął to na siebie i następującej niedzieli przyszedł z niemłodym już mężczyzną, którego uderzająca fizyonomia pełna powagi i surowości przypominała, mimo ochydnego munduru, pustelników i ascetów. Jakiś głęboki smutek, którym piętnuje niewola, oblewał jego lica, a na czole wisiała, jak chmura, troska, która się na niem głębokiemi marszczkami wyryła.
Tomaszek, prowadząc Nikifora, musiał mu wprzódy nagadać o swoich paniach, o ich stosunkach i przemożności, zapewnić go, że one jedne ucieczkę im obu ułatwić mogą, a nigdy w świecie by ich nie zdradziły.
Nikifor długo się wahał, ale przywiązany do swej wiary i mnóstwa ze starego zakonu wziętych jej obrzędów, taki miał wstręt i obrzydzenie do otaczającego żołnierstwa, tak pragnął się wydobyć i połączyć ze starowiercami, którzy pod panowaniem pruskiem szukać musieli swobody sumienia, że wiedziony nadzieją, poszedł z Tomaszkiem do jego pani.
Rozmowa ze starym żołnierzem była nadzwyczaj trudną dla panny Jadwigi, nie umiała ona po rosyjsku, żołnierz ani słowa po polsku, Tomaszek zaś, który za tłómacza służył, prócz służbowego języka, nie wiele moskiewszczyzny posiadał. Jednakże szło to choć kulawo i wziąwszy Boga na pomoc, Jadwiga musiała wyrzec wielkie słowo, że szło o ucieczkę więźnia z cytadeli i że okupem jego miało być nietylko bezpieczne przeprowadzenie starowierca za granicę pruską, ale dosyć znaczna suma pieniężna.
Moskal się na to uśmiechnął.
— Wyście przywykli — rzekł — do tych co pieniądze biorą, ale myśmy nie z takich. Mam ja swoich dosyć pieniędzy od moich braci, ale co mi po nich, kiedy swobody nie mam, kiedy się na plugawe życie tych pogan patrzyć muszę? Pieniędzy — dodał — za duszę ludzką ja nie wezmę, ale za swobodę dacie mi swobodę.
Wyrzekł to z taką powagą, z takiem uczuciem, że panna Jadwiga uczuła dlań poszanowanie i powzięła w nim ufność. Już następnie łatwiej się było o resztę układać, ale i staremu Nikiforowi przedsięwzięcie wydało się bardzo trudnem. Znał on dobrze cytadelę, wszystkie jej przejścia i wchody, warty i straże i według niego jeden był tylko środek wyjścia: przebranie w mundur żołnierski. Należało jednak urządzić się tak, aby nie rychło spostrzeżono ucieczkę. Wybrać godzinę stosowną, okoliczności sprzyjające, a wykonać szybko i odważnie.
Żołnierz także utrzymywał, że na jeden raz ucieczka w ten sposób udać się mogła i obiecywał pokierować wszystkiem. Nie stanęła jednak umowa ani o dzień, ani o szczegóły, gdyż wiele wprzód przygotowań poczynić musiano. A naprzód uwiadomić i przysposobić Karola. Dostać pasporta, rozstawić konie, zamówić kryjówki dla uciekających w razie gwałtownej pogoni. Wszystko to spadło na jedną Jadwigę, która natychmiast po przyjaciela Karola, odprawiwszy obu żołnierzy, posłała.
Mimo obawy, gdyż w razie pochwycenia i żołnierze i więzień i ci, co do tego pomagali, życiem to opłacić mogli, Jadwiga miała jakąś otuchę, że się to wszystko udać musi. Wieczorem nadszedł zawołany Młot. Było kilka jeszcze osób w salonie, ale go zręcznie panna Jadwiga pod pozorem jakich książek, na drugi koniec salonu odprowadziła. Zdumiało ją to, że na twarzy młodego chłopca spostrzegła niby cień jakiegoś chłodu i nieufności.
Młot, jak wielu jemu podobnych, zawsze bogatszych i stosunkami związanych z arystokracyą, posądzał. A że świeżo rozeszła się była wieść o bytności panny Jadwigi w Brühlowskim pałacu, nieufnem okiem spoglądał na pannę Jadwigę. Nie domyślając się tego wcale, wprost przystąpiła do rzeczy.
— Kazałam pana prosić — bo mi jest jego pomoc potrzebną w bardzo ważnej sprawie.
Młot ledwie na ustach mógł powstrzymać pytanie: czy nie myślała być pośredniczką między stronnictwem ruchu a Wielopolszczykami; ukąsił się jednak w wargi i milczał, ale jakiś ironiczny uśmieszek igrał mu na twarzy.
— Boję się, aby nas nie podsłuchano — mówiła Jadwiga. — Udawaj pan, że ciekawie przepatrujesz książki, ja tymczasem mówić będę. Wiesz pan, że jestem przyjaciółką Karola, że kocham go jak brata. Karol jest wam wszystkim potrzebny, nieprawdaż?
Młot jeszcze nie dowierzając, nie domyślając się do czego to zmierza, skłonił tylko głową potakująco.
— Trzeba uwolnić Karola — mówiła Jadwiga. — Nie śmiej się pan... Jam wprawdzie słaba kobieta, ale mam wrodzoną przebiegłość córek Ewy. Otóż jeszcze raz proszę, nie śmiej się pan. Zyskałam już sobie dwóch żołnierzy z załogi w cytadeli, którzy mi do tego dopomódz mają i ucieczkę ułatwić. Rzecz jest niesłychanie trudna, ale przez to samo nikt nawet na myśl tego projektu wpaść nie może. Obu żołnierzy w nagrodę tego poświęcenia, potrzeba wykraść za granicę. Jednemu z nich przyobiecałam gospodarstwo gdzieś na Polskiej ziemi, ale nie pod moskiewskiem panowaniem; drugi Moskal, starowierzec, chce się dostać do Prus do swobodniejszych swoich braci...
Mówiła to szybko, patrząc niby w jakąś książkę, jakby rzecz najobojętniejszą. Młot ledwie uszom swym wierzył, stał przed nią zdumiony i zawstydzony, tak, że z początku odpowiedzieć nawet nie umiał, krew oblała mu twarz, chciałby był módz paść do nóg tej kobiecie, którą tak niesłusznie posądzał. Łzami nabrzmiały mu powieki, pochwycił jej rękę i począł ją całować, a Jadwiga spadającą na nią łzę poczuła. Po chwili dopiero podniósł głowę, spojrzał, rozśmiał się i rzekł:
— Pani jesteś świętą... słów mi braknie... Mów, rozkazuj, a choćby życia dla ciebie nie pożałujemy.
— Ale naprzód uwolnijmy Karola — rzekła żywo.
— Wszystko się to ułoży — rzekł Młot, o jedną tylko rzecz proszę, więcej o tem słowa nikomu. Żołnierzy choćby do Chin, bezpiecznie przetransportujemy. Nie wątpię ja bynajmniej o ich dobrej woli, ale radbym się przekonać, czy roztropność odpowiada chęciom, chciałbym ich zobaczyć.
— Miarkujesz pan — odpowiedziała Jadwiga, iż oni się obawiają i także by z jak najmniejszą liczbą do czynienia mieć chcieli; ale ponieważ się pan na mnie zupełnie spuścić nie chcesz, gdy tu przyjdą w niedzielę, bądź gdziekolwiek ukryty, abyś rozmowę wysłuchał.
— Dziwny to jednak skład okoliczności — rzekł po chwili młody człowiek, bo właśnie odebraliśmy z cytadeli pewną wiadomość, że biednemu Karolowi co najmniej to wygnanie na Sybir zagraża. Niewiem zkąd nabrano tego przekonania, że wpływ Karola był bardzo znaczny. Mają go za wielce niebezpiecznego i choć żadnej jeszcze winy nie znaleźli, za samych kilka książek, które zabrali u niego, mają go sądzić albo w sołdaty lub co najmniej na osiedlenie w oddalonych guberniach.
Jadwidze rumieniec niepokoju wystąpił na lica.
— Trzeba więc przyspieszyć — rzekła — jeśli macie jakie środki, starajcie się naprzód ułożyć z nim, czy się na ucieczkę zgodzi.
Młot wziął wszystko na siebie i wybiegł uszczęśliwiony, Jadwiga cały ten wieczór tak znacznie była weselszą, że i ciotka, która powodu dobrego humoru odgadnąć nie umiała i hr. Albert uradowali się tą niespodzianą zmianą. Posądzono biedną o jakąś skrytą zmianę w uczuciach, którym tylko płoche serca ulegają.
W kilka dni potem, stary żołnierz stawił się sam bez tłómacza, a Młot mógł być przytomny w rozmowie, udając brata Jadwigi. Przez ten czas, który ubiegł od ostatniego widzenia się, Nikifor osnuł już cały plan ucieczki, dnia tylko nie było można oznaczyć, gdyż wybór jego zależał od tego, jaki pułk i jaki batalion miał być na straży w cytadeli. Krótko zabawiwszy żołnierz odszedł, a Młot opowiedział Jadwidze, że Karol o projekcie był już uwiadomiony, ale mimo znużenia więzieniem, jakoś się wzdragał od tego niebezpiecznego kroku, sądząc, że i tak powinien by być wolnym. Namowy przyjaciół i odkryty mu dekret, jaki go czekał, skłoniły nareszcie, że ucieczkę przyjął.
W chwili, gdy już tak wszystko składać się zdawało najpomyślniej, w umyśle Jadwigi, zrodziła się wątpliwość i srogi jakiś niepokój. Teraz dopiero ochłonąwszy z pierwszej gorączki, chwyciła ją za serce obawa, ażeby rzucając się na niebezpieczne przedsięwzięcie, nie naraziła Karola na los daleko straszniejszy, niżeli ten jaki go mógł spotkać, gdy sprawa szła drogą zwyczajną. Któż wie, myślała, a nuż go pochwycą? nuż złapią? cóż mi pozostanie w razie nieszczęścia, które zgotuję mu własnemi rękami?
Jednego dnia te obawy, tak się stały dokuczliwemi Jadwidze, że chciała już posłać po Młota i wyrzec się wszystkiego. Wszakże uspokoiła się nieco, gdy wieczorem przybyły przyjaciel Karola, zapewnił ją najuroczyściej, że przez swe stosunki w cytadeli, zbadał jak najściślej cały plan i może być prawie spokojnym, że się to udać musi. Przestrzegł zarazem Jadwigę, że po ucieczce nastąpi jak najściślejsze poszukiwanie jej sprawców, że i w domu Jadwigi może być rewizya i badanie, że każdy jej krok śledzony będzie.
O to się ona jednak jak najmniej troszczyła i uśmiechnęła się, gdy Młot sądził, że się ulęknie.
— Bądź pan spokojny — rzekła — cierpieć potrafię i milczeć potrafię. Gdybym w więzieniu jednego z tych, co czynni być mogą, zastąpić mogła, jakże bym była szczęśliwa. Ale niestety! nas nawet do więzienia nie biorą!!
Nie przewidywała, mówiąc to, że świętokradzkie zuchwalstwo moskiewskie targnie się na święte niewiasty nasze, że i one pójdą okute w łańcuchy z pogolonemi głowami w Sybirskie stepy, że matki rozdzielają od córek, żony od mężów, że łącząc bezecne obelgi do ohydnych czynów, Moskwa się splami nieposzanowaniem kobiety, jak się zbezcześciła splugawieniem kościołów!
Nie przeczuwała, że stała u progu tej strasznej chwili, której podobnej nie mają dzieje, że wkrótce roztoczyć się miały przed oczyma ludzi owe obrazy wyuzdanego szaleństwa dziczy, którym przyszłe lata wiary dać nie zechcą. Nic jeszcze naówczas nie znamionowało tego rozpasania bezwstydnego, z którym Moskwa rzucić się miała na nieszczęśliwy kraj nasz, jak gdyby sama chciała między sobą a Polską wykopać przepaść pełną krwi, trupów, i popiołów, której nigdy nic zapełnić nie potrafi.
Dziwna rzecz, wieść o śmierci Mikołaja napełniła wszystkich jakąś radością, jakby z tą chwilą rozpocząć się miała era nowa, sam on podobno prorokował niedołężnemu synowi, że po jego tyranii łaskawym będzie mógł okazać się dla znękanych ludów; ale czem-że jest owo panowanie cara Mikołaja, owe nieśmiałe jego okrucieństwa obok tego systematycznego prześladowania, którego sprawcą już nie jeden Car, ale cały naród zepsuty i zezwierzęcany despotyzmem? Któż naówczas mógł przewidzieć krwawą zorzę, która tej nocy świtała w Polsce?

Koniec tomu pierwszego.




  1. Urodzony był z Madalińskiej, córki znakomitego wodzą naszego.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Braki uzupełniono na podstawie wydania z 1865 Lipsk
  3. Lettre d’un gentillhomme Polonais au Prince de Metternich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.