Para czerwona/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PARA CZERWONA
OBRAZEK WSPÓŁCZESNY NARYSOWANY Z NATURY
PRZEZ
B. BOLESŁAWITĘ.
All is true.

TOM DRUGI

Nakładem Wydawnictwa „Nowej Reformy“.

W KRAKOWIE.
CZCIONKAMI DRUKARNI LITERACKIEJ
pod zarządem L. K. Górskiego.
1905.


Dzień był pochmurny, w celi więźnia światło cedzone przez szyby, grubą warstwą pyłu pokryte, dochodziło mdłe i szare, po kątach panowała prawie nocna ciemność. — Karol przechadzał się wzdłuż pokoiku po tych deskach, na których kroki jego poprzedników zostawiły drogę boleści widomą, głowa jego na piersi zwieszona i pofałdowane czoło, kazały się domyślać ciężkich myśli. Niekiedy stawał i zapominał się tak długo; choć mężnego ducha, wobec dziwnego położenia, w jakie go losy rzuciły, czuł się rozstrojonym i bojaźliwym chwilami. Trzeba było silniejszej nad inne pobudki dobra publicznego, dla którego miał pracować, aby się zebrał na odwagę do ucieczki, która jest zawsze upokarzającą. To cofanie się przed niebezpieczeństwem, wstrętliwem jest dla dusz do prawdy i jasnych dróg nawykłych. Ale mógłże postąpić inaczej? Nie uciekał od cierpienia, stawił się na rozkaz swej władzy, która mu znać dawała, że go potrzebuje i nikim zastąpić nie może. Wszystkie wszakże przygotowania do tego niebezpiecznego kroku nabawiały go jakimś wstrętem, były mu niemiłe jak fałsz, którym brzydziła się jego dusza. Mówił sobie stokroć, że lepiej by może było pozostać, znosić męczarnie i pójść z podniesionem czołem choćby na rusztowanie. Nalegano nań wszakże i musiał być posłusznym.
Tomaszek roznoszący ranną kawę, niewiem pod jakim pozorem wziął na się dwa płaszcze żołnierskie i jeden z nich wraz ze wszelkiemi przyborami tego stroju, czapką, butami i t. p. leżał już za piecem. Ku wieczorowi potrzeba było przystrzydz brodę, tak aby się tylko na świeżo ogoloną wydawała, popodcinać wąsy, a na łóżku, na wypadek gdyby kto zajrzał, ułożyć z słomy wziętej z siennika bałwana odwróconego do ściany, który miał na niejakiś czas wyobrażać więźnia. W czasie godzin przygotowania, Nikifor był na straży, a po południu w chwili ucieczki, on miał stojącego w kurytarzu żołnierza zagadać, gdy więźniowi dadzą znak do wyjścia. Dzień chwilami ciągnął się leniwo, to znowu leciał jak strzała, zdawało się, że na przygotowania nie wystarczy czasu. Obiadu przyniesionego przez żołnierza nie tknął, chcąc się go zbyć prędzej, po obiedzie miała się dokonać sprawa życia lub śmierci, swobody lub szubienicy.
Szczęściem, niebo wciąż było chmurne, czas dżdżysty i posępny. Przewidziano przypadek ten, że wynoszącego ceber z wodą Karola, może kto z oficerów napotkać i pytać, a że nie umiał ani słowa po rosyjsku i byłby się wydał głosem i akcentem, Tomaszek poradził związać płachtą brudną, (konieczną była brudna, czysta wydałaby się nieprawdopodobną) twarz, jakoby od bolu zębów. Wiadro miało stać w końcu korytarza. Na wypadek spytania w bramie, odkradziona kartka z pozwoleniem wynijścia, była za rękawem sukni Karola. Wszystko zdawało się obmyślone naprzód, przewidziane i obrachowane.
Jakoż, zaraz po wyniesieniu jedzenia, Karol zajął się trudną dosyć robotą, około ułożenia tego maniaka, który go tu miał zastępować.
Lecz zaledwie się wziął do tego, a szło mu wielce niezgrabnie, brzęk się dał słyszeć na korytarzu. Karol musiał co najrychlej porozrzucać wszystko, i po chwili wszedł plac-komendant dla oglądania więźniów. Zdawało się wszystko straconem, gdyż dość było, żeby zobaczył mundur leżący za piecem, wydałyby się natychmiast zamiary tej śmiałej ucieczki, lub obudziło podejrzenie. Słomy wyrzuconej z tapczana, nie było nawet czasu nazad ułożyć i gdy komendant w progu się ukazał, Karol zajęty był jeszcze około swojego łóżka.
Oficer od straży i plac-adjutant, towarzyszyli komendantowi, który wszedłszy oglądać celę i więźnia, naprzód z góry nań powstał, jak śmie tu u siebie taki robić nieład.
Chociaż Karol był przekonany, że wedle zwyczaju wartując wszystkie kąty izby, znajdą odzież i cały plan tak pracowicie osnuty przepadnie, potrzeba było do ostatka nadrabiać fałszem. Odwrócił się więc do krzyczącego oficera i rzekł spokojnie:
— Chciałem sobie przesłać łóżko...
— Wiecie, że tu nie tknąć nie wolno? — zakrzyczał gbur, tupiąc nogą — co to? potrzeba wam puchu i pierzyny? chorzy jesteście, to proście się do szpitala?
— Bardzo przepraszam — odezwał się Karol łagodnie — niewiedziałem o przepisach.
Moskal pokazawszy zrazu minę groźną, udobruchał się, spytał więźnia, czy nie potrzebuje czego, czy nie chce się skarżyć o co? a gdy otrzymał odpowiedź, rzuciwszy okiem na izbę, szczęściem, coś tylko pomruczawszy adjutantowi, pożegnał i wytoczył się z całą swą świtą.
Gdyby nie ta roztrzęsiona słoma i nie ten gniew, kto wie czyby był nie pilniej oglądał izdebkę, a naówczas mundurby się nie ukrył przed jego okiem.
Chociaż wszystko już minęło, Karol uważał całą rzecz za straconą, zdawało mu się, że tego przynajmniej dnia ani myśleć nie można o ucieczce. Usiadł, ocierając zimny pot z czoła, gdy Nikifor wszedł a raczej zajrzał szybko przezedrzwi i ruchem przynaglił do pośpiesznego wyboru.
Karol więc znowu jął się roboty około bałwana i jakkolwiek mu się go udało ulepić, okrywając odzieżą, którą zwykle nosił, jednakże głowa okazała się niezmiernie do wykonania trudną. Ze zmiętej słomy niepodobna było prawdopodobnej głowy wykształcić i bielizna na ten cel użyta nie wiele pomogła. Karol, przypatrując się swemu dziełu, czuł, że po tej jednej części poznałby zaraz fałsz. Pocieszał się tą nadzieją wszakże, iż nie wszyscy oficerowie rosyjscy mają poczucie prawdy. Spiesznie potem przyszło się przekształcać i przeobrażać, bo puknięcie do drzwi celi lekkie lub trzykrotne chrząknięcie w korytarzu, miały oznajmić o porze do wyjścia właściwej. Karol, któremu Nikifor dał tylko maleńki złomek zwierciadełka, dosyć nieźle obciął brodę, choć w pośpiechu tępe nożyczki w kilku miejscach włosy razem ze skórą wystrzygły; nadział potem płaszcz trochę nań za ciasny, buty, czapkę i gdy się przejrzał w lusterku, sam się nie poznał prawie, tak był zmienionym. Dało mu to nieco otuchy, że i drudzy się może nie domyślą w nim więźnia.
Już dawno był gotów i czekał przy drzwiach tylko, ale znak ów spodziewany nie dawał się słyszeć. Myślał nawet iż jakaś zaszła przeszkoda i chciał się już rozbierać, gdy chrząknięcie dało się słyszeć na korytarzu raz, drugi i trzeci. Mimowolnie drgnął na to hasło.
Wyczekawszy chwilkę, ostrożnie przemknął drzwi, wyśliznął się, zamknął je za sobą, a gdy się poczuł na korytarzu, jakby mgłą zaszły mu oczy. Krew nagle uderzyła do głowy, na chwilę był pewny, że padnie i dalej przytomnie sobą pokierować nie potrafi. Odwrócił głowę i ujrzał za sobą Nikifora, który zatrzymał był wartę i o coś ją zapytywał. Potrzeba było jak najspieszniej z tej dywersyi korzystać, ale Karol zapomniał, w którą stronę po stojące wiadro udać mu się kazano i rzucił się na ślepo przed siebie. Szczęściem nogi mu się trzęsły i musiał iść wolnym krokiem, choć chciałby był jak strzała uciekać.
Korytarz pełen drzwi numerowanych, dość ciemny, ciągnął się długo, aż w końcu jego widać było drzwi i chodzącego przed niemi szyldwacha. Tu podobno stać miało na pół próżne wiadro, które Karol powinien był zabrać i wynieść z sobą. Ale droga do wyjścia zdała mu się piekielnie długą, a wiadra, które oznaczało, że się nie omylił w kierunku, nie dostrzegał. Prawda, że mu się w oczach ćmiło. Tomaszek zalecił także, żeby szedł powoli i uważał, aby się nie spotkał ze strażą, która go mogła zaczepić. Nie szło o to, by go poznała, bo tu żołnierze wszyscy znać się nie mogą, ale żeby uniknąć rozmowy. W razie zapytania Karol miał tylko machnąć ręką i nie nie odpowiadając, iść dalej powoli i nakuliwając.
Na zachowanie tych wszystkich ostrożności przepisów, należało mieć wiele więcej przytomności i zimnej krwi, niż jej Karol miał w tej chwili.
Zbliżał się już do drzwi od podwórza, gdy w korytarz wszedł z hałasem oficer. Karol wedle przepisu zdjął czapkę, wyprostował się, a spuszczając rękę w dół, szczęściem namacał wiadro, którego właśnie szukał, nie mogąc znaleźć. Oficer spojrzał nań, kiwnął głową i poszedł dalej. Mimowolnie odwrócił się, by spojrzeć dokąd idzie i zdawało mu się, że wszedł do jego celi, ale już nie było czasu rozmyślać, ani się cofać i Karol ująwszy wiadro, pominął szyldwacha i wszedł w oparkaniony zewsząd dziedziniec. Ścieżka opisana mu dobrze i zresztą znaczna, prowadziła do wrót, u których jeszcze jedna straż wartowała, po za nią miał kędyś oczekiwać Tomaszek i towarzyszyć zbiegowi do mostu i bramy. Opodal stał za wzgórzem powóz.
Przypadek chciał wystawić Karola na najcięższe próby, jakie można było w jego położeniu przechodzić. Brama otworzyła się i powolnym krokiem wszedł przez nią generał Rożnow, dłubiąc w zębach i rozglądając się po tem swojem królestwie, w którem był panem życia i śmierci tylu nieszczęśliwych ludzi.
Karol ustąpił mu wprawdzie ze ścieżki, zdjął czapkę, wyprostował się jak tylko mógł i umiał, ale ta nieszczęsna płachta, którą miał zawiązaną twarz, ściągnęła nań baczne oko generała. Skinął nań, aby się zbliżył. Karol nie zrozumiał. Generał skłonny do gniewu, zaczął krzyczeć:
— Co to!? Nie rozumiesz? Ty jakiś psi synu...
Ruchem ręki, struchlały i rozjątrzony młodzieniec ledwie miał tyle przytomności, by ukazać na uszy.
— Co ty chory? Ha! Głuchy?... Sto czortów!! Pocóż cię do służby używają! — krzyknął generał.
— Powiedz mi zaraz unteroficerowi, niech cię zapiszą do lazaretu — i, odwracając się, po dwakroć zawołał jeszcze: — Paszoł, paszoł!...
Gdyby się był chciał przypatrywać, jak ten jego rozkaz spełnionym został i jak nie po żołniersku odwrócił się Karol, byłby niezawodnie poznał w nim zbiega, ale w tej chwili zabite deskami okno jednej celi, po nad które wyglądała wywabiona krzykiem głowa blada jakiegoś biedaka, zajęło jego uwagę i nowy obudziło gniew. Począł machać rękami na więźnia, który, nie sądząc się postrzeżonym, niedość rychło mu umknął z przed oczów. A chcieć, wyglądać w dziedziniec, jest już zbrodnią w cytadeli. Cały ten hałas obudził nawet straż zewnętrzną bramy, przez którą Karol miał właśnie z wiadrem przechodzić. Żołnierz stanął mu z bronią na drodze, a gdy nadszedł począł go, śmiejąc się, zaczepiać.
— Ot szczęśliwiec — szeptał po cichu — ot! przynajmniej sobie odpoczniesz w lazarecie, drugi, gdyby się i prosił, to go tam nie dopuszczą, a temu trochę gęba spuchła i pójdzie się w łóżku wylegać ot szczęśliwiec!
Przypomniawszy sobie, że mu w razie takiej zaczepki, kazano tylko ręką machnąć, Karol użył tego środka i powoli, nakuliwając, się powlókł.
Teraz, nie licząc spotkań podobnych pierwszym, już był poza wartami sroższemi, ale go niepokoiło to, że oficer, z którym się zetknął w korytarzu, zdawał się iść do jego celi. Tembardziej było to prawdopodobnem, że owa rozrzucona niekonstytucyjnie słoma, powód do odwiedzin dać mogła.
Bądź co bądź należało się spieszyć, bo alarm mógł być dany i cytadela zamkniętą, nim się więzień wymknął za ostatnią bramę. Karol więc postawiwszy wiadro za płotem, spieszniejszym krokiem skierował się ku zdala stojącemu żołnierzowi, którego sądził być Tomaszkiem.
Gdy go świeże owiało powietrze i jaśniejszy dzień otoczył, gdy poza sobą zostawił rygle i warty, Karol jakoś się uczuł swobodniejszym. Jednak iść mu nie było łatwo, nogi drżały jeszcze i w głowie się kręciło, czuł szum w uszach i jasne płatki latały mu przed oczyma, szedł mimo to, ale zbliżające się do mniemanego Tomaszka poznał, że to był wcale kto inny.
Żołnierz ten zaczął do niego mówić, ale Karol słowa jednego nie umiejąc po rusku, musiał znowu tylko ręką machnąć i szedł dalej. Snuło się po szerokich dziedzińcach żołdactwa bez miary, ale nigdzie twarzy Tomaszka dostrzedz nie mógł. Dosyć dobrze powierzchownością swą udając chorobę, ze spuszczoną głową szedł dalej, więcej się kierując instynktem, niż znajomością miejsca. Wcale bowiem nie pamiętał którędy go wprzód prowadzono wśród wszystkich tych gmachów, bez charakteru niczem się nie odznaczających i stylem urzędowym koszar pobudowanych. Zabłądzić było nadzwyczaj łatwo, Karol pamiętał tylko na to, żeby iść ciągle w jednym kierunku. Jakoż, choć nie najprostszą drogą i nie spotkawszy nigdzie Tomaszka, który nań czekał gdzieindziej, wyszedł na ostatni podwórzec prowadzący do mostu. Szczęściem, czekający nań u drugiej bramy Tomasz, spostrzegł go jakoś, poznał i gdy się już Karol nie spodziewał spotkać, napędził w drodze. W kilku słowach oznajmił mu natychmiast Karol, że prawdopodobnie wkrótce alarm dany być może, bo z powodu bytności plackomendanta i rozrzuconej słomy, zdawało się, że tam posłano oficera. Tomaszek przelękły był mocno ale, ukazawszy drogę Karolowi, kazał mu dalej iść samemu, gdyż on dla niepoznaki i ratowania Nikifora musiał się zatrzymać. A choćby alarm zrobiono, spodziewał się, że dlatego umknąć potrafi, byle raz Karol był bezpieczny.
Zbieg więc pospieszył ku mostowi, ale w chwili gdy się do niego zbliżał, posłyszał za sobą niezmierny krzyk, hałas, a wkrótce potem bicie w bębny. Nie można już było wątpić, że ucieczkę jego odkryto. W istocie, ta rozrzucona słoma, wcześniej daleko zdradziła go, niż się spodziewano. Plackomendant, człowiek niezmiernie do form przywiązany, chociaż na miejscu wielkiej z tego historyi nie robił, za dozwolenie mniemanego owego prześciełania łóżka więźniowi srogą dał naganę oficerowi od straży. Oficer, pobiegł natychmiast sprawdzić rzecz na miejscu, i odebrane łajanie z lichwą oddać swoim żołnierzom. Wpadł tedy groźny i wzburzony do izby pod numerem czternastym, a spostrzegłszy w pomroku, niby leżącego na łóżku więźnia, począł go naprzód lżyć i krzyczeć, aby natychmiast wstawał. Słoma, mniej daleko szanująca moskiewskie ukazy niż ludzie, jakoś się nie ruszyła. Oficer zniecierpliwiony raz i drugi, targnął owego leżącego na łóżku bałwana, a gdy i to nie pomogło, kopnął go nogą. Jeden z butów, nie dość dobrze przytwierdzonych do tapczana, upadł na podłogę. Na ten widok moskal, który nawet przypuścić nie umiał możliwości podobnego wypadku, najzupełniej osłupiał. Miejsce, z którego but wypadł, sterczało słomą, oficer pchnął, potem rzucił się na łóżko i cała ta mozolnie ułożona postać, okazała mu się bardzo niezgrabną kupą, startej słomy i odzieży. Przytomniejszy może człowiek, byłby natychmiast wyleciał i zaalarmował straże, ale moskal był tak rozgniewany — wściekły, że nim mu na myśl przyszło, wybiedz w korytarz i gonić za zbiegiem, począł z zajadłością znęcać się nad słomą, rozrywać i deptać odzież, rzucać butami na piec, pluć, łajać i t. p.
Wyczerpawszy dopiero wszystkie te środki, nieco pierwszą jego zajadłość uspokajające, wyleciał i, nic nikomu nie mówiąc, pobiegł wprost do komendanta. Po drodze choć mnóstwo ludzi spotykał, a wszyscy wyraźnie wypisany gniew, widzieli na jego twarzy, nikomu nic nie powiedział, komendanta nie zastał w domu, poszedł więc go jeszcze szukać, potem, gdy go znalazł, tak był przelękły i rozgniewany, że nie rychło przyszedł do słowa. Zaczął mówić, tamten go nie mógł zrozumieć, naostatek domyśliwszy się już o co chodziło, podobnie jak pierwszy, oszalał ze złości. Kazał się prowadzić pod numer czternasty, a przyszedłszy tam, uległ nieszczęśliwej pokusie, nie mając kogo bić, rozrzucania i deptania tego, co na ziemi znalazł. Oficera oddano natychmiast pod areszt, warty poodmieniano i poaresztowano, a dopiero potem, wysłano rozkazy zamknięcia cytadeli, nie wpuszczania i nie wypuszczania nikogo.
Gdy uderzono w bębny, Karol był na moście, dosyć spokojnym krokiem zbliżył się do ostatniej straży, minął ją i wprzód już ostrzeżony, nie poszedł w kierunku ulicy Zakroczymskiej, ale wprost przed siebie. Naciągały gęste chmury i chociaż wieczór nie był późny, dosyć się zrobiło ciemno; w oddali za pochyłością wzgórza, spostrzegł Karol doróżkę i domyślił się że ona na niego czekała.
Czując, że go natychmiast gonić będą, w wielkiej był niepewności czy mundur, który miał na sobie, zrzucić czy go zatrzymać; mógł on go zdradzić, ale mógł w pewnym razie obronić. Tu już potrzeba było instynktu podyktowanego przez opatrzność, gdy chce ocalić lub zgubić człowieka. Karol wyrozumował sobie, że w każdym razie mundur był niebezpiecznym. Obejrzawszy się, iż go żołnierz ze straży, ani w koło nikt widzieć nie może, spiesznie zwlokł z siebie tę odzież, rzucił ją pod mostek i został w jednym surducie. Czapkę miał w kieszeni. Wykonawszy to, pobiegł czemprędzej do doróżki, w której zdala już poznał Młota. Dościgłszy jej, rzucił się wewnątrz, czując, że mu sił braknie.
W istocie ta jedna godzina trwogi i niepewności tak go złamała, że długo do siebie przyjść nie mógł. Na koźle zamiast dorożkarza, spostrzegł drugiego z przyjaciół, który, powitawszy go skinieniem głowy, zaciął konie i spiesznie ruszyli do miasta, okrążając je, bo na prostej drodze pewnej spodziewali się pogoni. W istocie wysłano ją, ale tak nie rychło, że gdy się żołnierstwo rozbiegło z rozkazem zatrzymywania wszystkich na drodze od cytadeli, oni już byli w środku miasta, gdzie ich wśród mnóstwa powozów niepodobna było wyszukać. Przez cały czas, gdy w czwał lecieli do miasta, bo wolniej dopiero w Jerozolimskich alejach jechać zaczęli, mimo całego swego męstwa, Karol słowa przemówić nie mógł. Po części przyczyną tego znękania, było nawet fizyczne osłabienie i dwudniowy głód, bo nic w usta wziąć nie mógł, przygotowując się do stanowczego kroku. Młot daleko doświadczeńszy od niego i więcej przewidujący, puszczając się dorożką na przeciw przyjaciela, nie zapomniał o butelce wina, której część gwałtem mu prawie wypić kazał. To jeśli nie dodało siły, przynajmniej rozbudziło go nieco. Naturalnie pojechali z nim nie na dawne jego mieszkanie, ale do takiego domu na Tamce, gdzie nikomu na myśl przyjść nie mogło poszukiwać zbiega.


Jadwiga, której Karol winien był swe oswobodzenie, pomimo starań Młota, pragnącego ukryć przed nią dzień ucieczki i oszczędzić jej straszliwego niepokoju, dowiedziała się, czy przeczuła kochającem sercem niewieściem tę straszną chwilę, w której rozstrzygały się losy najdroższego jej człowieka. Ciotka we wszystkie te zabiegi nie była wtajemniczoną, ale tego dnia widząc Jadwigę bladą, przechadzającą się nieustannie po salonie, wyglądającą przez okna, drżącą na szelest najmniejszy, biegnącą ku drzwiom za każdem ich otworzeniem, musiała się czegoś domyślać. Napróżno chciała rozerwać ją rozmową, Jadwiga odpowiadała monosylabami, westchnieniami, a często takiemi słowy, które tylko dowodziły, że myślą gdzieindziej była.

— Ale co ci to jest moje dziecko? — spytała ją niespokojna. — Czyś ty chora? Czy się co stało, a taisz coś przede mną? Widzę po tobie, choćbyś ukryć chciała, że ci coś jest, a to mnie gorzej niepokoi niż największa bieda, bo się domyślam gorszych może rzeczy, niż są w istocie.
Na to pytanie Jadwiga odpowiedziała, że nic niema, że się niczego domyślać nie trzeba. Ale ciotka, znając ją dobrze, potrząsała głową niedowierzająco.
Przed wieczorem nadeszło jeszcze kilka osób: poważny hr. Albert, Edward, Henryk Gros i ci także wszyscy od razu domyślili się, że coś ciężyło na sercu biednej Jadwidze. Zmuszona ukrywać niepokój, zwykle żywa, wpadła teraz w jakiś rodzaj rozgorączkowania, który ją czynił stokroć powabniejszą jeszcze.
Zimny na pozór hr. Albert, na ten raz był w ekstazie; zapomniał o ekonomii politycznej, wzdychał i zbierało mu się na poezyę, z którą jak z rzadkim gościem sam sam nie wiedział co zrobić.
Jadwiga wypowiadała przed nim całe swe wyznanie wiary, wprost przeciwne jego przekonaniom, ale jej zapał i uniesienie tak były wielkie i zaraźliwe, że nawet Albert na małą chwileczkę uczuł w sobie jakby słabostkę do nawrócenia. Porównywał ją do Sybilli Dominikina, z czego Gros uśmiechał się, bo między tym sławnym obrazem, którego kopie tak rozpowszechniły się po świecie, a Jadwigą, nie było najmniejszego podobieństwa. Ale zacny ekonomista, który sztuki piękne za nieprodukcyjny zbytek uważał, niewiele zajmował się malarstwem i gdy o nim mówił, częste tego rodzaju popełniał błędy. Rozmowa była bardzo wysoko nastrojoną, a Jadwiga oczów ze drzwi nie spuszczała. Otworzyły się one wreszcie i wszedł rozpromieniony Młot, który umyślnie nadał swej twarzy wielki wyraz tryumfu, aby pierwszem wejrzeniem na nią poznać było można, że z dobrą nowiną przychodził. Jadwiga, porzuciwszy wszystkich, pobiegła ku niemu i usłyszała jak jej szepnął:
— Udało się...
— Wolny?
— Wolny.
— A więc jutro wyjeżdża zapewne?
— Jakto wyjeżdża? Dokąd? — spytał Młot.
— Przecież musi uciekać za granicę!
Młot uśmiechnął się, zżymając ramionami.
— On za nic w świecie nie opuści miasta. Powiada, że dlatego tylko zgodził się na ucieczkę, aby tu, gdzie jest najpotrzebniejszy, pracować.
— Ale tu lada chwila wyśledzić i złapać go mogą!
Młot spuścił głowę.
— Już chyba pani go przekonasz, że równie pożytecznie może sprawie służyć za granicą. Ja się tego nie podejmuję.
— Nie wiem czy i ja tego potrafię dokazać, ale możesz pan być pewnym, że nad tem pracować będę usilnie, gdybym go tylko widzieć mogła.
Młot uśmiechnął się i spojrzał na nią z dziwnym wyrazem, który Jadwigę zastanowił i przestraszył. Zdawała się bowiem odgadywać z jego wejrzenia, jakby to widzenie się z Karolem, o którem wątpiła, było nadspodziewanie bliskiem. Nie mogła tego zrozumieć, nie przypuszczała bowiem, żeby Gliński, ważył się w tej chwili zajrzeć do domu, w którym go najprędzej szukać mogli. Przelękła się prawie, gdy Młot wskazał jej oczyma drzwi, na prawo do bocznego pokoju wiodące. Z pospiechem pobiegła ku nim i w progu już ujrzała Karola, stojącego przy stole nad albumem, tak spokojnego, jak gdyby powracał z jakiejś zabawy. Twarz jego wymizerniała i zmieniona była, jeśli być może piękniejszą teraz, bo poważniejszą i surowszą. Spokojny jakiś wyraz smutku oblewał ją całą; na ustach był pół uśmiech cichej rezygnacyi, która z wysoka patrzy na drobne świata uciechy i bóle.
Jadwiga pobiegła ku niemu, wyciągając dłoń drżącą.
— Na Boga — zawołała — godziłoż się to? godziło, przychodzić tutaj, gdzie lada nieroztropna szczebiotliwość człowieka, zdradzić was może?
— Droga pani — odparł z uczuciem przybyły, starym obyczajem powracający z niewoli, nieśli swe kajdany, by je zawiesić przed ołtarzem, jam już przejeżdżając przed kościołem, westchnął z wdzięcznością do Boga, ale mi należało przyjść tu jeszcze do mojej wybawicielki, aby jej powiedzieć, choć to jedno słowo dzięki. W tem jednem słowie, wierz mi pani, zamyka się wiele; wdzięczność, uwielbienie, cześć, wreszcie uczucie, na które może słów nie ma w języku.
— A ja — czy mam, czy nie mam do tego prawa, naprzód się z panem kłócić będę. Co za myśl? jak można było na chwilę przypuścić, ażeby tu pozostać? Pan powinieneś, pan musisz natychmiast uciekać? Nie powiem, że ja tego żądam, bo cóż by to znaczyło? ale przyjaciele pana, ci co go cenić umieją żądają, proszą, zmuszą.
— Przepraszam panią — rzekł Karol stanowczo, to być nie może; nie mówmy nawet o tem. Gdyby chodziło o ocalenie mnie, dlatego, abym gdzieś z zagranic kraju patrzył na to, co się tutaj dzieje z założonemi rękami, nigdybym się był nie ważył na tę straszliwą ucieczkę. Jeżelim to uczynił, to tylko ażeby powrócić do pracy, dzieląc wszystkie jej niebezpieczeństwa.
— Ale zlituj się pan! — zważ, że lada przechodzeń, co cię pozna na ulicy, może mimowolnie zdradzić, a wówczas...
— Wówczas spotkać mnie to może, co każdego innego spokojnie przechodzącego ulicą — rzekł Karol. — Dziś wszyscy jesteśmy winowajcami w ich oczach; nie ma odkupienia bez ofiary. A gdy uznajemy jej potrzebę, godziż się pociągać do poświęcenia drugich, oszczędzając siebie? Jadwiga zamilkła, szelest jakiś przeraził ją, przemówiła tylko z uczuciem.
— Idź pan, idź, boję się, pomówimy o tem jeszcze, ale na Boga, ukryj się, i oszczędź swym przyjaciołom srogich katuszy, które już raz przecierpieli...
Karol wysunął się natychmiast, a Jadwiga weszła na salę z tak zmienioną twarzą, że Albert, który z nią mówił przed chwilą, mimo niewielkiej przenikliwości, jakąś tajemnicę w tem odkrył.
— Gdybym pani nie miał za jedną z tych kapłanek prawdy, które nigdy w płaszczu fałszu nie chodzą, rzekłbym, że pani ukrywasz jakąś niezmiernej wagi tajemnicę, z tą niezręcznością uczciwych ludzi, u których mimowolnie wszelkie wrażenie wytryska czołem i oczyma; przed chwilą byłaś pani dziwnie niespokojną i rozgorączkowaną, teraz zdajesz się być majestatycznie szczęśliwą...
Jadwiga z uśmiechem spojrzała na niego.
— Czy pan sądzisz — rzekła — że na człowieku tylko ogromne dozy szczęścia i bólu tak się wyraziście objawiają, często homoepatyczna kropelka, wspomnienie, nadzieja, przeczucie, tak zmącą fizyognomię człowieka, jak najstraszliwszy huragan serdeczny.
— Tak — odparł Albert ale dzieje się to zwykle na tych leciutkich wodach, które lada wietrzyk porusza, głębie oceanu stoją spokojne często przy wichrze nawet. A pani w moich oczach oceanem jesteś.
— Zlituj się hrabio, gdyby nas kto z boku słyszał, myślałby, że powtarzamy scenę z Molierowskich Les precieuses ridicules. Powiem panu szczerze, że te wielkie wrażenia, któreś czytał na mojej fizyognomii, nieraz i ja znajdowałam u moich przyjaciółek, otóż po głębszem zbadaniu przyczyn, okazało się, że rozpacz rodził stłuczony garnuszek, a extazę muślinowa sukienka.
— Wszystko to prawda — rzekł Albert — ale pani mnie tem nie obałamucisz. Nie jestem wielkim fizyognomistą, ale pani tak trudno, nawet pobożne wyrzec kłamstwo, że przysiągłbym, iż rzecz jest wielkiej wagi.
Jadwiga zwróciła rozmowę na inny przedmiot, gdy w tem otworzyły się drzwi i Edward, który był wyszedł przed godziną po jakąś książkę, wrócił z nią do salonu z fizyognomią człowieka, któremu pilno jest wielką wypowiedzieć nowinę.
— Przepraszam — rzekł do Jadwigi — żem tak nie prędko powrócił, naprzód dlatego, że Quineta, ani u Gebethnera, ani u Senewelda nie znalazłem, istnym przypadkiem znalazł Się u Natansona, powtóre, żem się zetknął mimowolnie z jakąś dziwną historyą, którą w tej chwili z ust do ust podają sobie po mieście. Sądzę, że to jest bajka, bo wiadomo, ile ich teraz krąży, ale zapewne osnuta na jakimś rzeczywistym wypadku.
— Cóż to jest? — spytała Jadwiga.
— Jakby powieść z tysiąca nocy. Wiadomo, co to jest cytadela, tymczasem mówią, że z niej uciekł jakiś ważny polityczny więzień, najdziwniejszym w świecie sposobem, że zabił pilnującego żołnierza, przebrał się w jego odzież wyszedł, niosąc resztki obiadu i szczęśliwie umknął.
Jadwiga zarumieniła się mocno, ale zajęta Quinetem ze spuszczoną głową, nie dała po sobie poznać wzruszenia. Czuła, że wzrok Alberta musiał jej szukać, a może odgadnąć wszystko.
Edward z dziecinną wielomównością powtarzał, co tylko słyszał na ulicy; niedorzeczne i potworzone szczegóły ucieczki, przypuszczenia względem więźnia i t. p.
Szczęściem było już dość późno i goście powoli się rozchodzić zaczęli, zostawiając Jadwigę sam na sam z ciotką. Łzy radości długo wstrzymywane, rzuciły się jej z ócz, a poczciwa ciocia widząc płaczącą, przywlekła się do niej, nie mogąc zrozumieć powodu. Na jej nalegania, Jadwiga odpowiedziała tylko:
— Nie pytaj, módlmy się, jestem szczęśliwa!... Może nie potrwa szczęście — ale w tej chwili serce mam przepełnione! módlmy się!!


Cały ciąg rządów margrabiego, był szeregiem omyłek wynikłych z zupełnej nieznajomości stanu kraju; nie mógł on poznać go sam przez się, bo z nim nigdy nie był w ściślejszych stosunkach, jak wielu jeszcze podobnych mniemanych mężów stanu, uczynił sobie wyobrażenie fałszywe, od którego wielka zarozumiałość, odstąpić mu nie dozwalała. Pochlebcy otaczający go, nie mieli odwagi wyprowadzić z błędu. Margrabia nie dopuszczając, aby się mógł mylić, system swój przeprowadzał coraz ostrzej w przekonaniu, że nim kraj pokona. Według niego garść rewolucyonistów, socyalistów, demokratów, terroryzmem panowała nad Polską, potrzeba ją było, similia similibus terroryzmem też zwyciężyć. W pałacu Brühlowskim łudzono się nawet, że despotyzm margrabiowski skutkował, upatrywano szczęśliwe symptomata, rachowano liczbę powiększających się cylindrów na głowach, uważano coraz większą ciżbę nawróconych, na poniedziałkowych wieczorach. Tymczasem wszystko spiesznie leciało ku nieuniknionemu wybuchowi. Powiedzmy tu prawdę, że prawdziwi moskale, którzy równie niecierpieli Wielopolskiego jak Polacy, a zazdrościli mu chwilowej władzy, pociesznie bardzo posądzając go nawet o stosunki z rewolucyonistawni, jaśniej widzieli rzeczy i katastrofę przewidywali zawczasu. Pilno im było samym, zakasawszy rękawy, wziąć się do katowskiego rzemiosła, oblizywali się do okrucieństwa i łupieży. Dziwne to zaprawdę było położenie i kraju i rządzących w tej chwili przejścia, którą nazwać można panowaniem Wielopolskich.

Na czele wielki książę, marzący po cichu o secundogeniturze, maleńkim troniku, fundowaniu dynastyi, dworze i t. d., ale obawiający się Petersburga i starający ukryć swe błogie nadzieje. Robiono już nawet tron pozłocisty, który gdzieś bronzownik pokazywał ciekawym w Paryżu; wielka księżna próbowała przypuszczać do pocałowania ręki z całym ceremoniałem, używanym po królewskich dworach; nowonarodzonego syna chciano ochrzcić tak, aby jego imię w potrzebie na polskie się dało przerobić; nazwano go Wacławem, a mamkę ubrano w kolory narodowe!! Z tej jednak fantazyi dosyć śmiesznej, naród wcale nie myślał korzystać, kilka lat wprzódy, może by się było to wszystko obróciło inaczej, teraz półśrodki były jak ciepła woda w chorobie gwałtownego potrzebującej lekarstwa. Choć wielce jest rzeczą wątpliwą, czy książę szczerze był ze swoim mentorem, mentor wszakże pewnie się tych zachcianek domyślał, a może się z nich uśmiechał W Petersburgu i Moskwie jakimś instynktem zdawano się przeczuwać zdradę, której jeszcze nie było, i niegdyś popularny Konstanty, powoli zszedł na znienawidzonego. W tych ludziach, których sobie margrabia wybrał do współdziałania, szukając raczej posłusznych narzędzi, niż wielkich zdolności, nie znalazł on bezwładnych służalców, jakich się mieć spodziewał. Co było zacniejszego między niemi a jaśniej widzącego, opierało się, starało odwrócić groźną przyszłość, gdy naczelnik, z uporem ludzi małych, którzyby radzi za wielkich uchodzić, parł niczem nie zrażony dalej. Ślepota męża stanu, była prawdziwie niepojętą; ale okrążony kołem wybranych przez siebie zwolenników, nigdy po za nie okiem nie sięgnął, nigdy się nie domyślił, popełniając olbrzymie błędy, że się mógł omylić.
Usposobienie kraju, jeśli nie zupełnie, to najbliżej przynajmniej uosabiał pan Andrzej. Intryga, tego człowieka reprezentującego miłość ojczyzny w sposób wcale nie rewolucyjny, spokojny i godny, zapragnęła usunąć, pozbyć go się. Kto zna kraj, przyzna, że oddalenie Zamoyskiego, który swą powagą hamował gorączkę młodzieży, posłużyło więcej rewolucyi, niż rządowi. Trzeba takiej nieznajomości charakterów i zawziętości, jak moskiewska, aby w panu Andrzeju rewolucyonistę upatrzyć. Margrabia równie go źle znał, a w dodatku zazdrościł mu poczciwie zapracowanej sławy i wziętości. Zdało mu się, że pociągnąwszy już ku sobie kilku ludzi z dawnych przyjaciół i współpracowników Zamoyskiego, resztę także zmusi przyjść do siebie, gdy go nie stanie.
Gdy margrabia obstawiony żandarmami, zmuszony siedzieć jak więzień i jak więzień jeździć, marzył o pokonaniu kraju, ostatecznie rachując na tę proskrypcyę niegodną, która się zwała branką, kraj tymczasem choć widział, jak straszliwą była walka, co go czekała, czuł ją nieuniknioną. Wielu myślało, że zwyciężeni padniemy, ale w tej ostatniej ofierze, była ta wielka myśl, iż lepiej jest, aby dziesięć wiekowa Polska rozlała się w krew, niż rozsypała w gnój.
Gdy w pałacu Brühlowskim marzono, zachęcano i przymuszano do zabawy, propagowano zrzucenie żałoby, mówiąc zawsze o garstce burzycieli i nieprzyjaciół porządku, ci co istotne na kraj mieli wpływy, wiedzieli sami, jak ciężko było wywalczyć powstrzymanie wybuchu. Wielka wprawdzie liczba ludzi dojrzalszych znajdowała, że należało czekać, rozwiązać wprzódy kwestyę włościańską, ostatecznie przygotować się lepiej i zużytkować tę chwilę rozejmu, dla zaopatrzenia się w siły; ale ostatnie wypadki, ucisk, upokorzenia tysiączne, zrodziły już uczucie tak silne i niepohamowane, że rozumowanie przewagi nad niem mieć nie mogło. Całe działanie tych, co stali u steru, ograniczało się na zyskiwaniu czasu, na hamowaniu nie czem innem, jak obietnicą walki. Tymczasem w przewidywaniu jej, potrzeba było dzieło zjednoczenia narodu, które w zwykłych warunkach wymagało by wieku, starać się spełnić w krótkiej chwili, jaka jeszcze dzieliła od śmiertelnego boju; było więc bardzo wiele do czynienia i ludzie tacy jak Karol, czynni a nieustraszeni, nader sprawie byli potrzebni. Już w tym czasie, czynności rewolucyjne z początku instynktowo z różnych ognisk kierowane, poczęły się skupiać w jedno, i ta cudowna organizacya, która miała się stać rządem narodowym, siecią ludzi dobrej woli ogarniała kraj cały. Łatwo się domyśleć powodów, dla których dziś jeszcze nie wiele w tym przedmiocie daje się powiedzieć.
Chwytamy tylko jedną stronę obrazową tej historyi, której skreślenie stanowić będzie kiedyś wielkie dla dziejopisów zadanie.
W pierwszych chwilach, po swem uwolnieniu, choć zmuszony ukrywać się i lękać się codziennie o siebie, Karol uczuł całe szczęście swobody, po głuchej ciszy i bezczynności więzienia, ruch i życie były dlań rozkoszą. Zmieniwszy nieco fizyognomię, ostrzyżeniem i ogoleniem na nowy sposób, z nieco ostrożnością, mógł przesuwać się po Warszawie, a do czynienia znalazł tak wiele, iż chwili nie miał wolnej. Choć więzienie jego nie trwało długo, zdumiał się, przekonawszy, jak daleko położenie w tym krótkiem zmieniło się czasie, musiał parę dni poświęcić na ocenienie zmian, jakie tu zaszły. W czasach rewolucyjnych często tydzień jeden przekształca fizyognomię działaczów i wyjaśnia rzeczy wprzód jeszcze ciemne i nie zrozumiałe.
W chwili, gdy naród miał do walki wystąpić, szło bardzo o to, aby ani u steru, ani w jego łonie, nie rozrywały się siły własne w przeciwnych kierunkach. Zadanie było nie małe. Wyznać przed sobą możemy, żeśmy nigdy zbytnią zgodą i ślepem nie grzeszyli posłuszeństwem. Obawą była wielka, aby i teraz czyn się nie rozszczepił pod różnymi przewódcami na części. Karol był duszą tej garstki, w którą wmawiał zgodę i jedność, jako warunki niezbędne w chwili walki.
Przez kilka dni nie ukazał się on nigdzie, tak był zajęty, a Jadwiga musiała szukać sposobu jakiegoś widzenia się z nim, bez narażenia go na niebezpieczeństwo. Niecierpliwa, napisała do niego słów kilka, prosząc, aby o godzinie piątej wieczorem, znajdował się w okolicy botanicznego ogrodu, gdzie i ona na przechadzkę przybyć miała. Przyniesiono jej odpowiedź, że Karol na umówione miejsce przybędzie.
Ludność warszawska, zwłaszcza od czasu jak ogród Saski i Krasiński objęty został przez policyę i żandarmów, dosyć licznie w piękne wieczory uczęszczała w stare te i piękne aleje, na których dawniej popisywać się lubiono z najpiękniejszemi w mieście ekwipażami. Teraz najwięcej tu było pieszych, szukających cienia i chłodu w swobodniejszem miejscu, choć i tu nie zbywało na widokach drażniących. Aleje wzdłuż ubrane były w rozstawionych zręcznie policyantów, a że droga ta wiodła do wielko-książęcej rezydencyi Łazienkowskiej, często ją przebiegały to powozy jenerałów z towarzyszącymi im strażami, to oddziały wojska, to owe nareszcie orszaki wielkiego księcia i margrabiego, tak wymownie dowodzące ich popularności.
Wielki Książę jeździł zwykle w powozie odkrytym, otoczony czeredą żółtych i karmazynowych, jak tulipany czerkiesów, którzy na małych konikach, pochyleni naprzód galopowali przed, przy i za powozem. Ciż sami jeździli zwykle za wielką księżną, której cudackie stroje, niezbyt wytwornego smaku, mimowolnie oczy zwracały. Wcale inaczej wyglądał ekwipaż margrabiowski; czarna kareta à l’épreuve de la bombe, wybita blachą, zaprzężona szparkiemi końmi siwemi, pędząca nadzwyczaj szybko i okolona całym hufcem sinych żandarmów, którzy na ciężkich koniach ledwie za nią podążyć mogli. Na widok tej, tak zwanej sinej chmury, poczciwy ludek warszawski stawał, przypatrywał się i uśmiechał. W istocie, wyglądało to na orszak więźnia stanu, a nie męża stanu. Czasem przeleciał aleje pojedyńczy kozak z depeszami, (który wcale nie przypominał owego kozaka w »Maryi» Malczewskiego) i tego ścigały ciekawe oczy, jakby się chcąc domyślić, co tam wiózł na piersiach w torebce skórzanej. Pomimo ważności tej chwili, twarze przechodniów jaśniały pogodą, jaką daje heroiczna rezygnacya.
Około piątej Jadwiga, dobrawszy sobie niezawodną towarzyszkę przechadzki, nie młodą, nieładną, ale świętą i poczciwą pannę Emę... pojechała prostą doróżką w aleje, porzuciła ją na Alexandrowskim placu, a sama z bijącem sercem poszła, upatrując Karola. Zjawił się on wkrótce, dosyć zmieniony dla obcych oczów, by go nie łatwo poznały, ale dla Jadwigi, zawsze ten sam co był. Przywitali się z tem lekkiem pomieszaniem, które zdradza uczucie wewnętrzne, a Jadwiga pierwsza rozpoczęła rozmowę, prawie od tego, na czem ją przerwała pierwszego wieczora. Od uwolnienia Karola w ciągłym była niepokoju i obawie o niego. Czuła się w obowiązku, przyłożywszy do oswobodzenia, namówić koniecznie, aby się z kraju oddalił.
— Dlatego tylko — odezwała się — koniecznie z panem widzieć się chciałam, żeby jeszcze i jeszcze nalegać o jego wyjazd. Mam do tego niejakie prawa...
— Ale wiem, że pani z nich nie zechcesz korzystać — rzekł Karol. — Może sobie pochlebiam, ale, zdaje mi się, że tu na coś jestem potrzebny; nie godzi się myśleć o sobie, gdy wszyscy i z wszystkiem co mamy, obowiązani jesteśmy służyć wielkiemu dziełu wyjarzmienia ojczyzny. Czytałaś pani zapewne pamiętniki Benvenuta Celliniego i przypomnisz sobie tę chwilę jego życia, gdy odlewał arcydzieło, które dziś zdobi Loggię florencką. Spostrzegł, że mu brakło kruszcu na wypełnienie formy posągu i zniósł wszystko co miał w domu, nawet srebra i kosztowności, aby niemi swój utwór wypełnić. Myśmy, jak on, dzisiaj wszyscy i życia nasze i skarby rzucić powinni w ognisko, z którego ma wynijść dzieło święte — Polska!
— To prawda — odpowiedziała Jadwiga — ale zdaje mi się, żeśmy te skarby nie darmo wyrzucać powinni. Cóż z tego przyjdzie ojczyźnie, gdy pan tu marnie zginiesz, a tam za granicą mógłbyś pracować pożytecznie i długo!
— Przepraszam panią, ale znam siebie dobrze i wiem jak mi wiele warunków braknie do działania gdzie indziej. Za mało znam obce kraje, gdy tu w naszym, w skromniejszej, ale nie mniej ważnej robocie, czuję się na mojem miejscu. Ta czeladź, do której przemawiam jej językiem, wierzy mi i słucha mnie. Może to duma, ale zdaje mi się, że ja tu jestem potrzebny.
— Ja temu nie przeczę, — odparła Jadwiga, — pan wszędzie możesz być użytecznym i potrzebnym, ale ten miecz Damoklesa ciągle zawieszony nad głową!!
— Pani — rzekł Karol — byłoby to straszliwem w istocie, gdybym miał nadzieję wyjścia cało z tych wypadków, ale to być nie może. Każdy z nas z góry uczynił ofiarę z życia i już się z niem nie droży, myśląc tylko, aby je sprzedać za jak największy okup dla drogiej ojczyzny. Przypomnisz sobie pani kiedyś moje słowa... Niegodni Mojżesze prowadzim do tej ziemi obiecanej, której nigdy oglądać nie będziemy. Zginiemy nie wiem jak, jedni na szubienicach, drudzy po więzieniach, inni w boju i męczarniach, ale musimy poginąć, aby śmiercią prawdzie oddać świadectwo!
— Smutne to i straszne słowa — wzdychając rzekła Jadwiga. — Czuję całą ich wielkość, podziwiam bohaterstwo, a pomimo to takbym chciała pana ocalić, tak z tą myślą pogodzić się nie mogę!!
Jednakże mówiła dalej Jadwiga, starała go się przełamać i jak się to tylko szczerym ludziom trafia, uznała się sama wreszcie za zwyciężoną. Spuściła głowę, zamyśliła się i zakończyła słowy:
— Dobrze więc — dziękuję panu — opierając się, wskazałeś mi drogę, którą i ja pójść powinnam. Przyznaję, że jako słaba kobieta, marzyłam o osobistej przyszłości. Każecie się jej wyrzec: składam ją na ofiarę. Od dziś i ja sama i wszystko co mam, niech służy tylko wielkiej sprawie kraju. Jako kobieta, nie narażam się na takie niebezpieczeństwo jak wy, ale się żadnego nie ulęknę.
I podała mu rękę, a w oczach jej łza błysła.
Mówili potem o wielu rzeczach, prócz o sobie, nie była to jednak rozmowa kochanków, bo miłość im obojgu zdawała się świętokradzką kradzieżą, gdy tylko o kraju myśleć i kraj kochać się godziło. Ale mimo milczenia, jakie nakazywała przyzwoitość, czuli oboje tę wielką rozkosz zbliżenia, rozmowy, zamiany myśli, która będąc niewinną, jest wszakże tak silną dla serc nie zepsutych, jak gdyby nad nią żadnej większej nie było; spojrzenie, uśmiech, słowo, starczą na długie godziny rozmyślań i przypomnień.
Mówiliśmy już, jak nie zrażonym pretendentem panny Jadwigi był Edward, kiedy go nawet to, co nazywał jej czerwonością, odstręczyć dotąd nie mogło. Szukał on wszelkich możliwych sposobów, aby się do niej przybliżyć. I teraz widząc jak jechała w alee, pochwycił zaraz dorożkę, aby za nią pogonić. Trafem jednak, pędząc za nią, dojechał aż do Belwederu, tu dopiero na myśl mu przyszło, że może być w Botanicznym ogrodzie; odprawił więc dorożkarza i puścił się w pogoń pieszo.
Ubiór naszych pań jednostajnie czarny, nie łatwo dawał jedną od drugiej rozróżnić; trzeba było oczów kochanka na to. Edward miał tylko oczy pretendenta i nie byłby może tak prędko wyszukał pannę Jadwigę, gdyby nie figura jej towarzyszki panny Emy, bardzo charakterystyczna przysadkowata, okrągła, beczułkowata. Zacna panna Ema, wiecznie roztargniona i więcej drugiemi zajęta niż sobą, odznaczała się i tem jeszcze, że zawsze coś za sobą wlekła, coś gubiła, coś z niej spadać musiało. Tym razem zdradził ją szal, którym zamiatała uliczkę.
Pan Edward po nim ją poznał, po niej domyślił się Jadwigi, a zobaczywszy przy dwóch paniach mężczyznę, tem spieszniej podążył, aby tego domniemanego rywala, od swej Bogdanki odpędzić.
Nasza para była zajęta rozmową, tak się niespodziewała, aby kto ją miał przerwać, wreszcie zaskoczona została tak niespodzianie, że na widok Edwarda, który z boku nadszedłszy, skłonił się pannie Jadwidze, stanęli wszyscy jak wryci.
Karol ani mógł, ani chciał uciekać; przybyły, nie odrazu go poznał, ale gdy nareszcie zobaczył Karola, tak osłupiał, zdrętwiał, pobladł, zmieszał się, jak gdyby widmo z grobu powstałe zobaczył. Zdawało mu się, że razem z nim zdrada jego wyszła na jaw, dla pokrycia pomieszania, zaczął się uśmiechać; pannie Jadwidze zrobiło się słabo, wszyscy zamilkli; nareszcie po długim przestanku, Edward rzekł, jąkając się.
— A! więc pan został uwolniony, prawdziwie miło mi powinszować.
— Nie winszuj pan — rzekł Karol niezmieszany wcale — nie jestem uwolniony, alem się sam uwolnił. — Dosyć to będzie panu powiedzieć, aby go skłonić do zupełnego milczenia o mnie, jakby mnie na świecie nie było.
Edward ciągle jeszcze stał jak osłupiały; wyznanie Karola przeraziło go, czuł się bowiem wspólnikiem zbrodni, kryjąc ją, widział się już na Syberyi, za to, że się z Karolem spotkał, a z drugiej strony czuł, że gdyby go zdradził, mógłby podpaść pod ten sąd doraźny, który w czasach rewolucyi nie przebacza nikomu. Rad był uciec co najprędzej, aby z zapowietrzonym nie obcować. Bał się być śmiesznym, a twarz jego malowała taki niepokój i zafrasowanie, że mimo wcale nie wesołego położenia, pannie Emie śmiać się chciało i podać mu flakonik dla orzeźwienia. W głosie nawet pana Edwarda, przerywanym jakiemś łykaniem nerwowem, znać było śmiertelny przestrach.
Jadwiga prędko się uspokoiła.
— Przypadek — rzekła — uczynił pana uczestnikiem tajemnicy, którą spodziewam się, że dochować potrafisz; krzywdziłabym pana, gdybym mu przypominała, że można być zdrajcą nie tylko rozmyślnie, ale przez płochą szczebiotliwość.
Edward nic na to nie odpowiadając, uśmiechał się tylko, z wyrazem pokornej jakiejś zalotności, połączonej ze strachem, która go doskonale śmiesznym czyniła.
— Ale mogą być państwo pewni — rzekł nareszcie tchu nabrawszy — że... że... potrzeba się było domyśleć reszty, gdyż Edwardowi tak się w głowie poplątało i język mu nie służył, że dalej nie mówić nie mógł, ocierał pot z czoła, poprawiał włosy, stał wedle pospolitego wyrażenia, jak na mękach. Poważna i spokojna twarz Karola, którego ten wypadek najmniej nie zmieszał, dziwnie odbijała od postaci wystraszonego paniczyka, nie mogącego utaić wrażenia swego tchórzostwa. Edward, który zwykle korzystał ze wszystkich okoliczności, aby jak najdłużej wlec się za panną Jadwigą, który i teraz w tej intencyi przybył, aby ją nudzić, rad był już co najprędzej uciec w obawie straszliwej kompromitacyi. W głowie mu się pomieścić nie mogło, jak ten człowiek, co się śmiał wyrwać z cytadeli, mógł chodzić po ulicy w biały dzień i najmniejszej po sobie nie okazywać niespokojności. Nie wiedząc co mówić, pochwaliwszy pogodę, słońce, powietrze i wieczór, Edward zakręcił Się, ukłonił i drapnął.
Wrażenia tchórza były tak silne, że się ani opatrzył, jak wbiegł do Botanicznego ogrodu, i jak uderzył się o stojącego tam policyanta. Strwożony tym wypadkiem, który poczytał za złą wróżbę, uciekł w kąt na ławeczkę i na seryo rozmyślać począł, co miał czynić. Edward nie miał już wcale ochoty do denuncyacyi, ale straszliwie się lękał, żeby rząd dowiedziawszy się jakimkolwiek sposobem, iż się ze zbiegiem zetknął, nie kazał go za to powiesić albo rozstrzelać. Rzecz zdaje się śmieszną w Europie, ale w Rosyi, kto natychmiast nie daje znać rządowi o jakimkolwiek politycznym wypadku, kto go tai, kto nie chce być zdrajcą, choćby szło o własne dziecię, lub o rodzonego ojca, może wyśmienicie wisieć lub pójść do ciężkich robót. Moralność urzędowa, domaga się tego od wszystkich bez wyjątku. Edward bardzo dobrze wiedział o tem, drżał wewnątrz o szacowną swą egzystencyę. Siedział tak na ławce zadumany ciężko, gdy usłyszał, że go ktoś klepnął po ramieniu i ujrzał przed sobą najsłuszniejszego w Warszawie mężczyznę, jednę z podpór rządu i systemu, który go witał przyjacielsko i protektorsko mu się uśmiechając. Był to ten sam właśnie, przed którym Edward, tak nieopatrznie pierwszym razem wygadał się o Karolu. Na widok tej potęgi, dla której nadzwyczajny miał szacunek, wylęgły z niezmiernego strachu, Edward pobladł, sądząc, że jego zbrodnię wyczyta mu z fizyognomii.
— Jak się masz? — rzekł poważnie słuszny mężczyzna. — Wiesz historyę? wyobraż sobie, co to są za podziemne knowania tych rewolucyonistów, jak tu się jakikolwiek rząd i porządek utrzymać może! Uwierzyłbyś temu, że ten niebezpieczny przewódca Gliński, uciekł, uważasz to — uciekł z cytadeli!!! łotry! łotry! śmieć uciec!
Pan Edward w tej chwili czuł tylko, że powinien się był nadzwyczajnie zadziwić, aby pokazać, że nic nie wie; krzyknął więc tak, że aż towarzysz jego, musiał go za rękę ścisnąć, wstrzymując zbyteczny objaw zdziwienia. Odegrawszy swą rolę, tchórz nieco się uspokoił, a wysoki mężczyzna mówił dalej poważnie.
— Nie słyszałeś więc nie? A jest to nadzwyczaj ciekawa historya. Wiesz pan zapewne co to jest więzienie w cytadeli? Niema przykładu prawie, aby kto stamtąd mógł uciec, ale pokazuje się, że rewolucya nasza aż tam sięgnęła swoim wpływem, kiedy potrafiła tego wodza swego oswobodzić.
Mówiąc to, uśmiechał się gorzko.
— Tak — dodał — otoczeni jesteśmy spiskiem ze wszech stron, godzą na nas zatrute sztylety i rewolwery; wyuzdana tłuszcza uliczna podkopuje porządek społeczny; jeżeli teraz wszyscy uczciwi ludzie wobec tego niebezpieczeństwa rąk sobie nie podadzą, a rewolucya rozszerzy się i wzmocni — Polska przepadła.
Edward, który drżał najwięcej o to, żeby sam nie przepadł, a czując się w grzechu, widział potrzebę być nadzwyczaj pokornym. Robił miny, które musiały wielce zadowolnić słusznego mężczyznę. Widać było z fizyognomii pana Edwarda, jak posłusznym i wiernym był poddanym i że gotów był brać się za ręce z kimby mu kazano: z policyantami, szpiegami, katem, dla ocalenia społeczeństwa.
— No cóż pan na to? Prawda, że ta ucieczka ma wielkie znaczenie? — dodał wysoki.
— Niezawodnie — rzekł Edward. — Ale jakże on się tu potrafi ukryć? Tu go niezawodnie złapią.
— Nie sądzę — odpowiedział drugi. — Ci panowie mają lepszą od nas policyę, są zabiegli, a rewolucyoniści całej Europy, Mazziniści i Garibaldczycy popierają ich wszelkiemi siłami. Walka, którąśmy przedsięwzięli, jest olbrzymią, nie taimy przed sobą jej trudności, ale bronimy porządku społecznego...
Edward dobrodusznie potakiwał, ale oglądał się na wszystkie strony, bo mu na myśl przyszło, że panna Jadwiga z Karolem mogą wejść do Botanicznego ogrodu, że ich ów słuszny pan najść może, że Karola uwięzi, że Karol go natychmiast wyda i że w ciągu dwudziestu czterech godzin go powieszą. Pomieszanie jego było tak widoczne, iż słuszny pan, posądziwszy o niezupełne zdrowie, opuścił go natychmiast. W tejże chwili ukazała się Jadwiga z Karolem na ścieżce, którą powracał ów wielki człowiek.
Karol nie mógł uniknąć spotkania, a Edwardowi, który na to patrzał zdala, zrobiło się mdło tak, iż oczy przymrużył, aby dalszych skutków nie widzieć. Gdy je otworzył, ujrzał Karola uchylającego kapelusz przed kłaniającym się Jadwidze panem i idącego dalej tak spokojnie, jakby go to wcale nie obchodziło. Wysoki mężczyzna nie poznał Karola, ale go coś tknęło, zastanowił się, podszedł do policyanta, któremu coś poszeptał na ucho i kiwnął na Edwarda z daleka, aby do niego przyszedł.
Nie z wielką ochotą pospieszył na to wezwanie pan Edward. Minął boczną uliczką Jadwigę z jej towarzyszem i drżący stanął przed oczekującym nań wielkim człowiekiem.
— Z kim szła panna Jadwiga? Znasz pan tego mężczyznę? — spytał obrońca porządku.
— Nie uważałem — rzekł Edward, który się zadławił.
— Nie jestem pewny, ale ten jegomość nadzwyczaj przypomina Glińskiego, o którym tylko co mówiliśmy. Miałżeby do tego stopnia posunąć zuchwalstwo, żeby się pokazywać publicznie? Nieco młodsza fizyognomia, trochę mizerniejszy, ale uderzające podobieństwo. Wszystkim wiadomo, że to ulubieniec panny Jadwigi. Miałżeby to być on? Jak się waćpanu zdaje?
— Jak Boga kocham, mnie się nie nie zdaje... Ja go nie znam... Nic nie wiem — bełkotał Edward.
Wielki człowiek rzucił wejrzenie prawie wzgardliwe na Edwarda i dodał:
— Ktokolwiek to jest, będzie go już policyant miał na oku i krok w krok za nim pójdzie.
Panu Edwardowi zadzwoniły zęby, ale w tej chwili ujął go towarzysz pod rękę i wyprowadził z ogrodu, obawiając się może, aby i ten go nie zdradził.
Siedli razem do dorożki, a że wieczór był już późny, a w hotelu Europejskim czekało ich zwykłe zebranie, wprost tam pojechali.
Pan Edward, ani jadł ani pił, gnębiąc się czarnemi myślami. Nie dziw też, że gdy w parę godzin, potem wielki człowiek wywołany został do przedpokoju, przez przybyłego policyanta, Edward zręcznie potrafił ich rozmowę podsłuchać.
Ta była następującą:
— Cóżeś zrobił?
— A nic, proszę jaśnie pana.
— Jakto nie?
— A no kiedy ten pan, co z temi paniami chodził, gdzieś zniknął.
— Jakto? kazałem-że wam pilnować u wrót!
— I pilnowaliśmy proszę pana, bo ja sobie dobrze jego fizyognomię zanotowałem; ale kto jego wie, co się z nim stało, nie wyszedł żadnemi wrotami, w ogrodzie nie został, jak w ziemię wpadł...
— A te panie?
— A cóż, te panie to wyszły, ale z siwym staruszkiem, który miał order w pętliczce.
— Już to wy wszyscy głupcy jesteście i do niczego niezdatni — zawołał wielki mąż; zawsze mi się tak spisujecie jak dzisiaj; jakże można było dać temu człowiekowi umknąć?
I trzasnąwszy drzwiami, wrócił zburzony do salonu, a tu wziąwszy na stronę pana Edwarda, rzekł do niego poufnie:
— Proszę cię, mój drogi, bywasz często u panny Jadwigi, to wiadomo, nie jest to najlepsze towarzystwo, ale dobrze rozumiem, co cię tam wabi. Użyjże na dobre tej znajomości i rozpytaj ostrożnie, z kim dziś była na spacerze? Przyjdziesz mi to jutro powiedzieć.
Edward chciał się wymawiać, ale dawszy mu ten rozkaz wielki człowiek, odwrócił się i poszedł.
Jak wielki strach opanował pana Edwarda wskutek tego polecenia, o tem już mówić nie potrzebujemy. Jadwiga wróciła sama, smutna i przelękniona, zdawało się jej, że bez niebezpieczeństwa mogła się tam spotkać z Karolem. Tymczasem i niespodziana pogoń Edwarda i ten drugi człowiek, którego wejrzenie badawcze spoczęło na zbiegu, nabawiali ją straszliwym niepokojem. Dodajmy jeszcze trzecie nieszczęście, może ze wszystkich najbardziej groźne. Juliusz, który został odepchnięty przez Jadwigę i skutkiem swych intryg, opuszczony nawet od dawnych przyjaciół, znajdował się w Warszawie, w ciągu przechadzki, kilka razy rozminął się z Karolem i Jadwigą. Nie było najmniejszej wątpliwości, że go poznał, ani że go zdradzi. Był on z rzędu tych ludzi, dla których wszelka zemsta, jest wedle wyrażenia francuskiego, nektarem bogów. Stosunki Juliusza z gronkiem, ludzi dworujących Brühlowskiemu pałacowi nie były tajne; właśnie w chwili, gdy słuszny mężczyzna odszedł od Edwarda zamyślony, a Edward nie wiedząc co począć, siadł przybity za stołem, Juliusz podniósł głos i odezwał się do wielkiego męża.
— Już też mój hrabio, drwią sobie z was publicznie, wiesz, kogo ja dziś na przechadzce z panną Jadwigą widziałem? Nie mniej, ni więcej, tylko Karola Glińskiego, który świeżo zbiegł z cytadeli i uwija się sobie po ulicach, pod waszym nosem... to nie do wiary!
— Co ty mówisz? Więc to był on? jesteś tego pewny? — rzekł mu wysoki.
— Jestem tego jak najpewniejszy... Poznam go wszędzie, bo nienawidzę.
— Ale ja go także widziałem.
Edward zaczął pić wino, bo mu się aż źle zrobiło. Wysoki hrabia pochmurniał. Twarz jego przybrała wyraz surowy, podumał chwilę, zaciął usta i nic nie odpowiedział.
— Ale czyś się tylko nie omylił? — rzekł po niejakim czasie do Juliusza.
— Ja się nigdy nie mylę — odparł chłodno zagadniony. — Kilka razy umyślnie przeszedłem widziany i nie widziany koło tych państwa. Zajęci byli nadzwyczaj gorącą, zapewne romansowo-rewolucyjną rozmową. Człowiek się nieco zmienił, wyblechował więzieniem, ogolił, wystrzygł, ale poznałbym go w piekle... lub poczuł.
— To też uderzyła mnie ta fizyognomia — zawołał wysoki.
— Dziękuję ci za informacyę.
Na tem skończyła się rozmowa, ale znać było, że skutki jej i następstwa mogły być bardzo ważne. W istocie, tegoż wieczora dosyć przyzwoicie ubrany mężczyzna, niewiadomo z jakiego powodu, zajął stanowisko obserwacyjne przed drzwiami panny Jadwigi. W mieście zaś dano rysopis zbiega wszystkim agentom policyjnym z poleceniem ścigania i łapania. Ale tegoż wieczora wszystkie te rozporządzenia wiadome już były Karolowi i jego przyjaciołom. Spowodowały one, że musiał nazajutrz włożyć siwe wąsy i bakenbardy, choć równie był czynny, swobodny i spokojny jak dni poprzedzających.


W kilka dni po opisanych wypadkach, gdy po obiedzie ciocia pracowała przy krosienkach, a Jadwiga czytała jej głośno jedną z tysiąca broszur, które sprawa nasza wywołała za granicą, służący oznajmił, że jakiś pan, wyglądający na urzędnika, ma interes i pragnie się widzieć z niemi.

Odwiedziny obu paniom wydały się bardzo dziwnemi, gdyż ani ciocia, ani panna Jadwiga, żadnych sądowych spraw nie miały. Jednakże należało tego pana prosić i ciocia, poprawiwszy mantylkę, przysposobiła się na jego przyjęcie.
Po chwili wszedł bardzo przystojny mężczyzna, blondyn, z wielkimi bakenbardami angielskimi, nakształt dwóch ogromnych kotletów, z fizyognomią pełną słodyczy i uprzejmości. Uważano to od dawna, że w twarzy i obyczajach, człowiek się zawsze najmocniej stara pokazać tem, czem w istocie nie jest. Zbytnia łagodność tak często kryje zimne okrucieństwo, jak pozorna surowość bywa maską zbytniej dobroci. Owo przysłowie, że cicha woda brzegi rwie, zbudowane jest na wiekowem doświadczeniu; zawsze bezpieczniejszy jest człowiek trochę szorstki niż zbytecznie wygładzony.
Przybyły robił wrażenie mdłego cukierka z odrobiną mąki i krochmalu, ale nie można było być pewnym, że tam nie przymieszano i kropli trucizny. Chociaż zaperfumowany jakimś es bouquet, pachniał jednak o milę kancelaryą. Zaprezentował się bardzo grzecznie jako urzędnik pewnego wydziału w jakimś tam zarządzie, powiedział nazwisko, westchnął głęboko i rozpoczął rozmowę po francusku, jakby dla ubezpieczenia tych pań, że swoje posłannictwo spełni cywilizowanym sposobem.
— Prawdziwie — rzekł — przychodzi mi z największą przykrością wypełnić dane rozkazy, ale mam nadzieję, że panie widzieć tylko będą we mnie nieszczęśliwego, którego położenie zmusza do najboleśniejszych często misyi!...
Sam wstęp zapowiedział już coś niedobrego; ciocia, dosyć trwożliwa, zbladła poglądając na Jadwigę, której twarz oblał rumieniec.
— Niewiem powodów — rzekł dalej nieznajomy — niewiem co to spowodowało, ale mam polecone objawić pani dobrodziejce i jej siostrzenicy, że wolą jest rządu, aby panie niezwłocznie opuściły Warszawę, udały się na wieś i pozostały tam, aż do dalszych rozporządzeń.
Ciotka załamała dłonie, panna Jadwiga, uśmiechnęła się tylko.
Ale cóżeśmy my zrobiły? — zawołała ciotka — czemżeśmy się mogły narazić?
— Tego nie wiem — rzekł grzeczny mężczyzna — ale rozkaz jest stanowczy, i kazano mi dodać, że żadne w tem względzie prośby, ani instancye, nic nie pomogą. Zresztą, dodał, sądzę, że paniom nawet przyjemniej być może na wsi. Warszawa w tej chwili, nie jest bardzo miłym pobytem, zwłaszcza dla kobiet.
— O! my się też wcale wymawiać nie będziemy — przerwała Jadwiga; — przyznam się panu, że to wygnanie, jest dla nas tak zaszczytne, mnie szczególniej tak pochlebia to, iż jestem uznana niebezpieczną, że z chęcią pojadę na wieś, jako polityczna wygnanka.
Zaczęła się śmiać tak serdecznie, że urzędnik, czując w jej wesołości niejakie szyderstwo, spoważniał i z cukierka, stał się podobny do kawałka niedobrego mydła.
— Ciociu dobrodziejko — mówiła dalej Jadwiga — pojedziemy na wieś i tam dopiero na wielką skalę konspirować będziemy.
Urzędnik miął kapelusz w ręku, nie wiedząc co mówić.
— Chwała Bogu — dodał po chwili — że pani to tak jakoś wesoło przyjmuje. Ja szczególniej za to wdzięczen jestem, bo misya moja, daleko mniej przykrą się stała.
— Możesz pan być zupełnie spokojny o nas — rzekła Jadwiga. — Ciocia sobie wypocznie — ja odetchnę świeżem powietrzem, a że uchodzę jak widać, za niebezpieczną jakąś rewolucyonistkę, zmienię tylko teatr mych wielkich czynów; będę buntować włościan i szlachcie wiejskiej głowę zawracać.
Urzędnikowi te żarty były wcale nie w smak, zmarszczył się i rzekł:
— Rozumiem, że to są żarty, ale gdyby w nich miała być choć cząsteczka prawdy, musiałbym panią przestrzedz, że w takim razie, wygnanie na wieś, mogłoby się zmienić na inne, daleko mniej wygodne...
— Naprzykład? — spytała panna Jadwiga.
— Pani mnie zmusza, abym był nieszczęśliwym prorokiem, bo w teraźniejszych okolicznościach, niestety, rząd jest zmuszony chwytać się często dla niego samego wstrętnych środków!
— Więc cóż, Sybir? — spytała panna Jadwiga.
— No, Sybir może nie, ale głąb Rosyi...
— Przyznam się panu, że z ciekawością puściłabym się w te strony śnieżyste, a zresztą i z pewną dumą, któż wie? może by mi się tam zachciało apostołować także? Jeszcze dotąd kobietom głów nie ścinano, ale i to może nastąpić...
— Ta rezygnacya pani, jest w istocie cudowną — rzekł urzędnik — myślałem, że mi bardzo ciężko przyjdzie rozkaz ten paniom objawić...
— O! bądź pan spokojny, kobiety polskie do daleko straszniejszych przygotowały się prześladowań — rzekła poważnie Jadwiga — mam nadzieję, że je mężnie znieść potrafimy.
Mężczyzna przybyły spojrzał na Jadwigę z wyrazem, w którym grzeczność walczyła z szyderstwem.
Pani dobrodziejko — rzekł — ja także jestem Polak, i nie wyrzekłem się tych uczuć dla kraju, z których się drudzy tak chlubią, mam rodzinę, ale przyznam się pani, że nie życzyłbym sobie, aby niewiasty, dla których mam szacunek, mieszały się w tak zwane polityczne sprawy kraju; znajduję to niewłaściwem dla kobiet, a chociaż nie wątpię o ich męstwie, nie radbym go na próby narażać.
Jadwiga spłonęła cała.
— Nie sądzę — odparła — żeby to była pora i miejsce wdawać się w rozprawy o obowiązkach kobiet i wątpię, żebyśmy się z panem zrozumieć mogli, mówmy lepiej o tem, co się nas tyczy. Uznane za niebezpieczne, mamy wyjeżdżać na wieś, rozkaz ten czy ma być wykonany natychmiast?
— Pozwoli mi pani powtórzyć i zapewnić, że w wydaniu tego rozkazu, w ocenieniu pobudek, które go spowodowały, ja nie miałem najmniejszego udziału. Jestem tu prostym posłańcem władzy, przynoszę, co mi odnieść kazano; wolą jest wyższą, aby panie wyjechały we dwadzieścia cztery godzin.
Jadwiga z bardzo zimną krwią, dobyła z za paska zegarek i pokazało godzinę urzędnikowi.
Ciotka zakrzyknęła, protestując, że się tak prędko wybrać nie podobna.
— Ale mnie się zdaje — rzekł urzędnik — iż dałoby się wyrobić pewne przedłużenie zakreślonego terminu.
— Ale na cóż mamy prosić! kochana ciociu — przerwała Jadwiga — pokazuje się, że rząd rosyjski strasznie się nas lęka, na cóż do tylu kłopotów i niepokojów, dodawać mu jeszcze nowe? Pojedziemy ciociu, pojedziemy, upakujemy się. I zwracając się ku urzędnikowi spytała:
— Czy z żandarmem?
— Nie sądzę — rzekł widocznie podrażniony urzędnik — ale mogłoby się na tem skończyć, gdyby pani tak chciała próbować cierpliwości tego, co mi dał rozkaz, jak była łaskawą moją na próbę wystawić.
— Przepraszam pana — rzekła Jadwiga — ale mi się zdawało, że kto raz wdział ten mundur, który pan nosisz, musi mieć niewyczerpane cierpliwości zapasy.
Ten ucinek, zdawał się kończyć rozmowę, gdyż urzędnik wstał i zabierał się do wyjścia, ale ciocia przelękła, podrażniona tonem rozmowy, którą prowadziła Jadwiga, wstrzymała jeszcze grzecznego pana.
— Szanowny, drogi panie — rzekła — nie gniewaj że się na tego mego trzpiota, a bądź tak dobry i łaskaw, zrób co można, aby nas tak nagle nie wypędzano, mijam to, że mamy i mieszkanie najęte i tysiące interesów do pokończenia i rachunków z kupcami, aleć to przecie i wybrać się i zapakować! a pan wiesz, co to my kobiety, za mnóstwa rzeczy potrzebujemy, zmiłuj że się pan, aby nie we dwadzieścia cztery godziny!!
— Więc we czterdzieści ośm, jeśli pani chce, wezmę to na siebie, powiem, żem się omylił!
— Ale moja ciociu — przerwała Jadwiga — na cóż to wszystko, pana możemy na przykrość narazić, a ja ręczę, że się wybiorę nie we dwadzieścia cztery, ale do jutra rana.
Urzędnik się skłonił, ciocia choć z ciężkością odprowadziła go aż do drzwi, a Jadwiga z licem oblanem purpurą, ani mu skłoniła głową. Dopiero gdy wyszedł, spojrzawszy ze wzgardą na drzwi, rzuciła się na kanapę, widocznie do żywego tym niespodzianym rozkazem dotknięta. Na twarzy jej malował się niepokój i rozdrażnienie. Zwykle łagodna i jak wszyscy ludzie energiczni, poważna i spokojna, na ten raz, nie umiała dość cierpliwie przenieść doznanej przykrości. Ażeby wytłómaczyć powód tego jej znalezienia się, potrzebaby głębiej sięgnąć w życie Jadwigi, w ciągu tych kilku miesięcy.
Chlubą jest i zaszczytem kobiet polskich, że w tej śmiertelnej walce z wrogami, nie pozostały widzem obojętnym, ani się ograniczyły tą rolą bierną, jaką im zwykłe obowiązki kobiece wyznaczały. Pojęły one, że w tym boju, do którego wszyscy nieśli po odrobinie siły, starcy siedmdziesiątletni i czternastoletnie chłopaki, kobiety także przynieść były powinny czynną pomoc braciom. Udział ich był w istocie większym, niż się spodziewać było można, wprzódy nim nieprzyjaciel posądził je o współdziałanie, przez nie bez ściągania podejrzeń, najwięcej uczynić było można. Dlatego też w końcu, usłużne lokajskie dziennikarstwo moskiewskie, pierwsze wskazało rządowi, ażeby zemstę wywarł na kobietach, dlatego też z bezprzykładnem w dziejach okrucieństwem, wloką na Sybir matki od niemowląt, niedorosłe dziewczęta i poważne matrony...
Jadwiga oddawszy się cała na posługę sprawie krajowej, choć we dnie i w godzinach zwykłych ukazywała się w salonie, aby nie ściągnąć uwagi zbytniem oderwaniem od towarzystwa, miała wiele pracy i wiele na sobie odpowiedzialności. Ciotka nawet nie wiedziała, że w jej pokoiku, przytykającym do sypialnego, znajdowała się prasa drukarska, że z tego spokojnego kącika, wychodziły tysiącami odezwy, ostrzeżenia, pieśni i modlitwy, które były duchowym pokarmem w tych dniach powolnego męczeństwa.
Poszukiwano już naówczas z wielką usilnością tych pras pokątnych, trudno je było ukryć i Jadwiga z wielkim zapałem podjęła się sama sprowadzenia całego przyrządu, co więcej nauczyła się składania i z drugą poczciwą kobietą, żoną zecera, nocami i wieczorami, drukowały to co gdzieindziej, ani tak prędko, ani tak bezpiecznie, ani tak dobrze, wykonaćby się nie dało.
Jadwiga była dumną z tej roboty, nad którą wprawdzie walała ręce, ale się duszą rozpromieniała.
Przy takim ucisku myśli, jakim był, jest i będzie despotyzm moskiewski, tajne druki są koniecznością położenia. Duch ludzki wzdryga się więcej jeszcze na niewolę, niżeli ciało. Tam, gdzie wzbroniony jest śpiew w kościele, rozmowa w domu, rozumowanie w książce, nowina w gazecie, żal na ustach, łza na oku, uciemiężona dusza, choćby pod groźbą najsroższą z jękiem, skargą, z boleścią swą, w jakikolwiek sposób objawić się musi. Lżej jest sercu, gdy znękane słuchaniem fałszów, może poświadczyć prawdę, choćby jednem słowem. Tam też, gdzie świętokradzko zamknięto usta ludziom, wszelki głos swobodny ma nadzwyczajną siłę i znaczenie. Dosyć jest dozwolenia rządowego, położonego na najlepszej książce, aby ona całą swą wartość straciła; dosyć jest znamienia swobody, na najlichszym świstku, aby nabrał ważności. Rządowe organa, podobne są do żołnierzy w służbie cesarskiej; jak żołnierze przestają być prawie ludźmi, tak ta myśl umundurowana, myślą być prawie przestaje.
W ostatnich też czasach, prasa tajemna odegrała wielką i ważną rolę; z małemi i nieuchronnemi wyjątkami, nieskaziła się ona żadną szkaradą, żadną ostatecznością szkodliwą. Nieograniczona niczem, uczuciem obowiązku, ograniczyć się umiała. Począwszy od tych nieśmiałych próbek, które się ukazały raz pierwszy w rocznicę dwudziestego dziewiątego listopada 1860 r., zbiór tych ulotnych pisemek, peryodycznych dzienników, odezw i t. p., stanowi niezmiernie szacowny materyał do historyi epoki, ale go zajadle niszczą Moskale. Są tam zapewne i gorączkowe wybuchy i namiętne głosy, ale nie znajdziecie nic, coby nasz naród splamić mogło.
Porównajcie te pisma z płodami rewolucyi innych krajów, a przekonacie się, że zarzuty czynione nam, swawoli i okrucieństwa, są potwarzą nieprzyjaciół.
Wobec ucisku, jaki cięży nad nami, żaden w świecie naród, tak łagodnym by się nie okazał. Jeżeli sprawiedliwość po kilku ostrzeżeniach, zmuszoną była nieraz do wydania i spełnienia wyroku śmierci, policzmyż te zabójstwa konieczne, i porównajmy je do daleko mniej usprawiedliwionych, mniej nawet prawnie upowodowanych morderstw moskiewskich, a okaże się, że myśmy się słabo bronili, gdy tamci barbarzyńsko się znęcali.
Niech nam wolno będzie zapisać na tej karcie opowiadanie, któreśmy słyszeli, będące w pewnym związku z dotkniętym przedmiotem.
Jeden z przyjaciół Mickiewicza, który nam to opowiadał, w ostatnich latach jego życia, przyszedł doń raz rano i zastał go pochmurnym i smutnym. Napróżno z początku dopytywał o przyczynę, poeta był zamyślony, wzdychał i chwytał się za czoło.
— Źle spałem — rzekł po chwili — marzyły mi się rzeczy dziwne, napróżnom chciał odpędzić zmory. Niewiem, czy to był sen proroczy, czy zburzonej wyobraźni widziadła, ale tak mi się to wraziło w pamięć, że jeszcze się uspokoić nie mogę!!
Nie można było zbytnio nalegać, widząc cierpienia Adama. Wszakże powoli on sam zaczął sen swój opowiadać,
— Zdało mi się — żem był na rynku jakiegoś wielkiego polskiego miasta; nie mogę oznaczyć, w Wilnie, w Krakowie, czy w Warszawie; wieczór pochmurny, mglisty, powietrze ciężkie, niebo ołowiane, gmachy białe i puste, a wśród wielkiego placu, nieszczęśliwa ludność gnana i pędzona przez dzicz kozacką, pastwiącą się nad nią ze wściekłością. Na schodkach, przed gmachem jakimś, siedziała brzemienna niewiasta, kozak przyskoczył do niej, rozpłatał wnętrzności, dobył z nich dziecię i rozbił je o bruk, dobył drugie i zdeptał nogami, dobył trzecie i cisnął, a gdy jeszcze sięgnął w rozkrwawione wnętrzności, ręka jego wyciągnęła z nich straszną poczwarę z zaiskrzonemi oczyma, z ostremi pazury i paszczą roztwartą, i poczwara ta pożarła naprzód kata, potem rzuciła się na innych, pastwiąc się nad niemi... I była noc i krzyki okropne... Moskwy konającej w męczarniach.
— Tak — rzekł po chwili Mickiewicz — oni nareszcie okrucieństwem swem dobędą z naszego łona tę straszliwą potworę, która ich zadławi...
Opowiadanie to jest historyczne, nie ważyłby się pewnie nikt, na rachunek poważanego w narodzie męża, utworzyć nic podobnego; dowodzi ono, jak on jasno widział przyszłość, dalszą może jeszcze, niżeli dzień dzisiejszy. Jeszcze z nas tej potwory nie dobyto, ale zaparcie wszystkich praw ludzkości, gdy o nas idzie, ale odmówienie nam wszystkich swobód, które się ludziom należą, ucisk bezmierny i bezprawny, mogą wreszcie z wnętrzności narodu, dobyć tę rozpaczliwą istotę, tak wściekłą i okrutną, jak wrogowie nasi.


Wrócmy teraz do bohaterki naszej, która po chwili walki samej z sobą, podniosła się, odzyskawszy męstwo, z uśmiechem na ustach. Nad nią stała ciotka z załamanemi rękami, wylękła, niespokojna.

— Widzisz, widzisz Jadwisiu, ot do czego to przyszło, ja się o ciebie tak lękam, a ty żadnej rady mojej usłuchać nie chcesz.
— Ciociu, mateczko, nie martw się, nic się strasznego nie stało. Cóż robić? pojedziemy na wieś, a na wsi znajdzie się także dużo do roboty.
— Otóż masz — przerwała ciotka — na miłość bożą, dajże ty już pokój wszystkiemu. Oni cię jeszcze gotowi na Sybir pochwycić! Jadwisiu, serce moje, ten niepokój skróci mi życie; ulituj się, jeśli nie nad sobą, to nademną!
— No, dobrze ciociu, już nic nie będziem robiły — odpowiedziała, uśmiechając się Jadwiga — będę szyć na kanwie, kwiatki podlewać i Chochlika nauczę przez kij skakać. Tylko niech się ciocia nie martwi...
Ciotka zaczęła ją ściskać, Jadwidze także łzy w oczach stanęły i pod pozorem wyboru w drogę, wybiegła zaraz na górę do swego pokoiku. W istocie, miała bardzo wiele do czynienia. Stosy papierów, potrzeba było co najprędzej rozesłać, całą drukarnię gdzieś przenieść, a co więcej, wyszukać takie miejsce, w któremby ona bezpiecznie czynną być mogła. Jadzia, musiała natychmiast posłać po kogoś z młodzieży, aby się z nim naradzić. Wolałaby była widzieć się z Karolem, jak z kim innym, ale ostatnia przechadzka napełniła ją trwogą, a rozkaz wyjazdu zmuszał do jak największej ostrożności.
Nakreśliwszy więc kilka słów, dając do zrozumienia, żeby do niej ktoś przyszedł, niewzbudzający podejrzeń; tymczasem zajęła się pakowaniem i zdziwiła się mocno, gdy po godzinnem oczekiwaniu, zastukano do jej drzwi, a w progu ukazał się mundur moskiewski i brzęknęła w stalowej pochwie szablica.
Pierwszą jej myślą było, że policya przychodzi robić poszukiwania, ale przybyły był bardzo młody człowiek, blady, wyrazistej twarzy, szlachetnych rysów, wcale nie wyglądający na policyanta; nieśmiało i cicho wymówił nazwisko panny Jadwigi i wyszeptał, że jest przysłany przez Karola.
Dziewczę długo na niego spojrzało a w jej wzroku mimowolnie przebiło się wrażenie, które na niej mundur uczynił.
— Widzę — rzekł nieznajomy — że pani z obawą, ze wstrętem, patrzysz na to moje nieszczęśliwe niewolnicze ubranie; niech ono pani nie zraża. Pomiędzy tymi, którzy je noszą, znajdzie się wprawdzie kilku, którym ta skóra przyrosła do ciała, którym jad swój w krew wsączyła, ale to są wyjątki; tysiące nas, co chodzimy w tych obróżach moskiewskich, cośmy od dzieci wychowani byli w ich szkołach i zakładach, wynieśliśmy z nich przecie całą, nietkniętą, gorącą miłość ojczyzny, pragnienie ofiary, nienawiść ucisku. Wierz mi pani, wstrętny ten mundur nieraz wielkie oddał przysługi sprawie naszej.
Uśmiechnął się i dodał:
— Mam tu z sobą dwóch żolnierzy i furgon wojskowy, dla zabrania drukarni; mogę ją w dzień biały wywieźć, potrzeba tylko upakować i postawić gdzieś w pustym pokoju, aby się żołnierze nic skrytego nie domyślali; ujdzie to dobrze za własność sztabową.
— A jeśli pana z tem złapią? — spytała strwożona kobieta.
— To mnie rozstrzelają — rzekł oficer zimno — myśmy już oswojeni z tą ostatecznością, która prędzej, lub później spotkać nas musi. Ale jak ze wszystkiem, tak i z tą groźbą śmierci człowiek w końcu obyć się musi.
Jadwiga z uwielbieniem spojrzała na młodego chłopaka, który był tak wesół, przytomny i rzeźki, jak gdyby przybył na zabawę. Oddadzą nam kiedyś tę sprawiedliwość nieprzyjaciele sami, że żadna może ze znacznych epok, nie wydała tyle charakterów, tyle poświęceń, tak bohaterskiego zaparcia się, jak obecna.
Przed wieczorem jeszcze prasa i czcionki, wyjechały na furgonie, razem z wszystkiemi papierami, które ukryć było potrzeba. Jadwiga wyręczając ciotkę, zajęła się pakowaniem, rachunkami, całem tem uciążliwem przygotowaniem do podróży, które się staje nieznośnem, gdy na nie zabraknie czasu. Wśród tej pracy, jedna myśl ściskała serce i łzy napędzała do oczów. Wiedziała ona, że na wsi potrafi być użyteczną, że w mieście ktoś ją zastąpi, ale ten nagły wyjazd oddzielał ją od Karola, kto wie na jak długo, może na wieki. On pozostawał wśród niebezpieczeństwa, a ona ani go z nim dzielić, ani nad nim czuwać nie mogła. Gdybyż choć go pożegnać, choć ścisnąć dłoń jego i oczyma powiedzieć: Do zobaczenia, na tym, lub na tamtym świecie.
Domyślała się Jadwiga, że dom ich i mieszkanie musiały być pilnie strzeżone, lękała się nawet, aby Karol nie nadszedł mimo zakazu, byłaby wybiegła, gdyby wiedziała, gdzie go szukać.
Godziny płynęły a każda uchodząca chwila, coraz cięższą była do przeniesienia. Myśl, że go nie zobaczy, brzemieniem nieznośnem uciskała jej piersi. Tak nadszedł wieczór, a że w mieście nie wiedziano wcale o rozkazie wyjazdu, jak zwykle w porze herbaty, zaczęli schodzić się goście. Jadwiga byłaby wydała rozkaz, nie przyjmowania nikogo, gdyby nie ciotka. Wiedziała ona z doświadczenia, że w tym stanie niepokoju i rozżalenia, ciocia potrzebowała koniecznie dystrakcyi, ludzi, rozmowy! nie podobna jej było tej ostatniej pociechy pozbawiać. Pospiesznie więc, pokończywszy co było najpilniejszego, Jadwiga zbiegła do salonu z twarzą tem weselszą, im bardziej chciała pokryć nią smutek, jaki w duszy jej panował.
Z wielkiem podziwieniem, spostrzegła przy ciotce kogoś zupełnie nieznajomego, z ogromną czarną fryzurą na głowie, wąsami i brodą kruczą; nieznajomy ten siedział przy niej i cicho, ale poufale rozmawiał. Nieśmiało zbliżyła się Jadwiga, mężczyzna powstał, krzyknęła z zadziwienia, poznając w nim wybornie przebranego Karola.
— Na miłość bożą — zawołała czerwieniejąc się cała, już się też tego robić nie godzi! Jakkolwiek serdecznie pragnęłam pana widzieć, ale nie mogę znieść, abyś pan wolność i życie narażał dla nas. Wiesz pan, jak rozmaite towarzystwo bywa u nas! to się nie godzi! to się nie godzi!
— Nie gniewajże się pani — rzekł Karol — z gości nikt mnie zdradzić nie może, szpieg, który stoi przy bramie, nie jest wcale niebezpieczny, a na wypadek, żeby jeszcze drugiego postawiono, przyjechałem karetą, w której miałem minę łopuchu, posadzonego w chińskim wazonie. Nikt się pewnie, nawet policya, domyślić nie może, żebym ja tak paradnie jeździł.
— Wszystko to dobrze — odpowiedziała Jadwiga — ale ja się boję, a pan powinienbyś mieć litość nademną, powtarzam panu, że się strasznie boję. Jestem szczęśliwa, że raz jeszcze mogę panu powiedzieć, do widzenia: miałabym tysiąc rzeczy do mówienia z nim jeszcze, ale ten nieszczęśliwy strach, myśli mi mąci, przytomność odbiera, prawie się gniewam na pana.
Gniewu jednak w oczach wcale nie było, patrzała nań Jadwiga, jakby chciała nasycić wzrok ulubionym obrazem i pamięć jego wywieźć z sobą.
— Powtarzam pani, że nie mam najmniejszej obawy o siebie...
Na te słowa, jakby na przekorę, wszedł szybko do salonu, znany nam już Micio. Poczciwy chłopak, który wcale do paniczykowskiego towarzystwa nie należał, ale w nie przypadkowo był wmieszany, przychodził z oznajmieniem i przestrogą, że w czasie wczorajszej przechadzki, Juliusz poznał Karola, że o tem mówił głośno i że to grozić mogło niebezpieczeństwem. Poczciwy chłopiec, tak był przerażony, zobaczywszy Karola, tak nastawał na to, aby natychmiast stąd wyszedł, sama Jadwiga tak go o to prosiła, iż Karol musiał choć niechętnie uchodzić.
Nazajutrz rano obie panie z ciocią, miały być na mszy u Karmelitów na Krakowskiem. Jadwiga więc szepnęła tylko Karolowi, że go jeszcze pożegna i zobaczy przed posągiem Chrystusa.
Wieczór upłynął, na dosyć dziwnem rozpytywaniu przybyłych o przyczyny spiesznego wyjazdu, ciocia chciała ukryć wydane rozkazy, ażeby się użaleniem i rozgłosem nie narazić rządowi. Jadwiga przeciwnie, żartowała sobie z tego prześladowania, nie bez pewnej goryczy, ale nader dowcipnie. Pomiędzy przybyłemi był i Edward milczący, zamyślony, stroskany oddaleniem celu swych zapałów. Zdziwiony był, jak inni wydanym rozkazem, chciałby się był gniewać na sprawców swojej niedoli, ale nie śmiał. Wszystkie jego rachuby zostały w ten sposób wywrócone, nie mógł wyjechać na wieś za panną Jadwigą, a z góry przewidywał, że wszystkie jego zasługi zapomniane zostaną. Inni pretendenci, jawniej niż on okazywali swą niechęć przeciwko rządowi, który im srogim tym rozkazem wydzierał uwielbioną, a co gorzej, tak posażną pannę. Przewidywali oni, że się tam na wsi znajdzie jaki szczęśliwy adonis, który korzystając z nudów wiejskich, serce i rękę pochwycić potrafi. Niektórzy z żarliwszych wielbicieli i mniej bojaźliwych, postanowili nazajutrz odprowadzać Jadwigę i ciotkę do pierwszej stacyi, czyniąc dla nich rodzaj manifestacyi. Mimo nadzwyczajnego wstrętu, jaki miał ku wszelkim tego rodzaju objawom, pan Edward zmuszony został towarzyszyć innym, aby się zbytnim tchórzem nie okazać. Dużo wcześniej niż zwykle, goście się rozbiegli, roznosząc wiadomość po mieście. Resztę wieczora użyła Jadwiga na wybór w drogę, a żegnając to mieszkanie pełne pamiątek, w którem prawdziwsze życie rozpoczęła, nie mogła się wstrzymać od uronienia kilku łez, na myśl o niepewnej przyszłości.
Nazajutrz rano pojechały na mszę do Karmelitów, u posągu Chrystusa zastały Karola zamyślonego nad tem pięknem dziełem rzeźbiarskiej sztuki; stał on tu przez całą mszę, a gdy po niej zbliżyła się doń Jadwiga, rzekła mu, wskazując na posąg Sosnowskiego.
— Patrz pan, na tego Chrystusa rozciągnionego w grobie, jak Polska nasza, artysta Polak rzeźbiąc to dzieło, miał pewnie na myśli ojczyznę, widać w nim umęczone bóstwo przez ludzką złość i namiętności, trup to leży, ale czuć, że życie jest jeszcze w trupie, że on powstanie do nowego żywota, skruszy kajdany śmierci i wznijdzie z chorągwią tryumfu, a żołnierstwo rzymskie, co strzegło zabitego, padnie na twarze przed z martwych powstałym. Tak, ten Chrystus, to Polska nasza, śpi ona jeszcze w grobie, ale odżyje, kamień odwali i wstanie na nieśmiertelne istnienie. Miejmy nadzieję, dodała, wierzmy, a stanie się tak, jako serca nasze zapragną. Nie żegnam pana, zabaczymy się prędko, gdzie i jak, nie wiem, ale widzieć się musimy.
To mówiąc, podała mu rękę i siadły do powozu.
Karol długo za nimi powiódł tęsknemi oczyma.
Z południa powozy były gotowe, panie siadły i wyruszyły ku Wolskim rogatkom. Już w końcu miasta spotkały liczny zastęp oczekującej na nie młodzieży. Ciocia ledwie się wyprosiła, aby je dalej nie przeprowadzano, obawiała się wszelkiej oznaki współczucia, nie tak dla siebie, jak dla Jadwigi, którą zdawała się już widzieć ciągnioną na Sybir.
Na drugiej stacyi za Warszawą, gdy obie podróżne zatopione w myślach czekały przeprzęgu koni, niespodzianie wsunął się do powozu ogromny bukiet, ślicznych kwiatów jesiennych, który Chochlik siedzący na przedzie kocza, powitał wesołem szczekaniem. Ledwie go można było utrzymać, żeby z powozu nie wyskoczył. Żywo uderzyło serce Jadwigi, domyśliła się wprzód, nim zobaczyła Karola. Był to jeszcze raz on, wymknął się przodem z miasta, aby jeszcze raz ją pożegnać, jeszcze raz zobaczyć. Ciotce nie bardzo się to podobało, wprawdzie pogodziła się była nieco z Karolem, ale im bardziej zbliżał się do Jadwigi, tem opiekunka była niespokojniejszą. Czasem na chwilę zapomniała o jego pochodzeniu i towarzyskich przesądach, wszakże nigdy zwyciężyć ich całkiem w sobie nie mogła. To ostatnie pożegnanie, trwało tylko chwilę, konie były zaprzężone, musiano jechać, a Jadwiga do samego prawie domu była milcząca i głęboko zamyślona.
Ciotka spostrzegła wkrótce, że mocno tęskniła za Warszawą i że zajęcia wiejskie, których było podostatkiem, ani jej zastąpić, ani zapomnieć nie dały. Umiała się wszakże Jadwiga pogodzić ze swem położeniem i choć smutek na jej twarzy był widoczny, rozrywała się pracą około ochrony wiejskiej, szkółki i t. p. Ciotka, która mniej daleko miała powodów, żałowania stolicy, wpadła wszakże w rodzaj melancholii i niezdrowia bardzo zastraszającego. Całe dnie przesiadywała nad swojemi krosienkami, na których zwykle leżała jeszcze książka, ale ani haftować, ani czytać nie mogła. Z oczyma wlepionemi w krosna spędzała w milczeniu godziny; po dwa i trzy razy pytać się było o jedno potrzeba, nim odpowiedziała. Ilekroć się odezwała, widać było, jak wszystko widziała czarno i rozpaczliwie. Uśmiech, dawniej częsty gość na ustach teraz się prawie na nich już nie ukazywał, chudła, mizerniała, a najtroskliwsze starania i pieszczoty siostrzenicy, nic na to poradzić nie mogły. Sprowadzeni lekarze radzili takie środki, które dowodziły, że choroby wcale nie rozumieli. Jak zwykle, gdy się chorego chcą pozbyć bardzo, życzyli podróż za granicę, zmianę klimatu, rozrywki i t. p. Ciotka jednak nie godziła się na podróż, potrząsała głową i ani sobie o niej mówić pozwalała.
Przeszedł tak miesiąc, począł się drugi, a stan chorej ciągle się pogorszał. Potrzeba było Warszawy, nawet dla samego poradzenia się o jej zdrowie. Jadwiga więc zebrawszy świadectwa lekarzy, napisała pokryjomu list do jednego ze swych krewnych, mającego rozległe stosunki, prosząc o pozwolenie powrotu. Odpowiedź przyszła nie rychło. Wyrażono w niej, że powrót ciotki był w każdym czasie możliwy, ale wzbroniony najzupełniej pannie Jadwidze. Ciotka znowu bez niej wcale jechać nie chciała. Napisano raz drugi, odpowiedź przyszła odmowna, Jadwiga ofiarowała się jechać przebrana za służącą, ale na to ciocia zakrzyknęła, nie chcąc nawet słyszeć o podobnym projekcie.
Wkrótce potem położyła się w łóżko: symptomata choroby coraz bardziej były zatrważające. Sprowadzono najsławniejszych lekarzy warszawskich, ale i ci okazywali, że nie wiele poradzić mogą; z ciotką było coraz gorzej. Nalegała Jadwiga, czując swe dla niej obowiązki o wyjazd za granicę i ten stał się już niemożliwy, bo stan słabej nie dozwalał myśleć nawet o podróży. Zaczęły się więc te dni ciężkie przedłużonego konania, w ciągu których wychowanka na chwilę nie odstępowała od swej przybranej matki. Niepokój o los siostrzenicy zdawał się najwięcej udręczać i trwożyć chorą, niekiedy wyrywały się z jej ust wyrazy dowodzące, jak dalece przyszłość Jadwigi przerażała ją, rzeczywiście nie było to marzenie dziwaczne, ale przeczucie przywiązanego serca. Łatwo było przewidzieć, że Jadwiga rzucić się musi tam, gdzie ją serce powołuje. Może niepokój ten przyczynił się nawet do przyspieszenia smutnego końca biednej staruszce, gdyż choroba jej wzmogła się nadzwyczajnie, wkrótce wyczerpała wszystkie siły i jednego poranka okrzyki sług zwiastowały, że ciocię biedną znaleziono martwą na posłaniu.
Zgon ten był od dawna przewidziany, jednak silnie dotknął serce Jadwigi, która przyklęknąwszy przy łożu opiekunki, nieruchoma spędziła tak we łzach kilkanaście godzin, aż ją prawie gwałtem od zwłok oderwać musiano.
Pogrzeb i wszystkie nieszczęsne formalności, jakie śmierć wiedzie za sobą, dużo czasu zabrały. Jadwiga nie mogła pomyśleć o sobie, o tem, co się z nią stanie. Dopiero gdy po przykrej wrzawie, głucha nadeszła cisza, gdy się poczuła sama panią swej woli, ale bez opieki, bez rodziny, zaczęła rozmyślać co pocznie i jak dalsze urządzi życie. Sama przyzwoitość wymagała przybrania niemłodej towarzyszki. Napisała więc do Emy, którąśmy już raz z nią widzieli, aby do niej na wieś przybyła.
Panna Ema, która stworzoną była na siostrę miłosierdzia i nie oblókłszy sukienki spełniała wszystkie jej obowiązki, z ciężkością teraz wyrwać się mogła z Warszawy, gdzie tyle miała do czynienia. Przyjechała wreszcie jak zawsze wesoła śmieszka, najpoważniejsze uczucia i największe poświęcenie, kryjąc tym pozorem trzpiotowatości. Przyjechała z kieszeniami pełnemi odezw, proklamacyi, wierszy, obrazków, medalików, broszurek, wszystkich tych owoców naszej walki, w której tak czynną grała rolę. Musiała w zastępstwie po sobie zostawić dwie czy trzy panie, mające chodzić do cytadeli, odwiedzać rannych, kryjących się po domach jeszcze od kwietniowej rzezi, roznosić papiery, zbierać składki i dawać lekcye w wieczornych szkółkach dla dziewcząt. Panna Ema, tak była przywykła do tego czynnego życia, że na wsi pierwsze dnie wydały się jej niesłychanie długiemi, zaręczała, że się z próżnowania rozchoruje.
Z jej opowiadań przekonała się Jadwiga, że w Warszawie istotnie i ona i Ema by były się przydały. Miały też wielką ochotę powrócić, ale nie wiedziała jak tego dokazać, jak to przedsięwziąć. Raz rzucona myśl, utkwiła mocno w głowie Jadwigi. Wszakże pilnowano ją na wsi, a dłuższa jej niebytność musiałaby być spostrzeżoną. Po długich naradach osnuto nareszcie projekt tak śmiały, że się nań tylko kobiety odważyć mogły.
Panna Jadwiga podała się o paszport za granicę wraz z Emą, a że były już przykłady, że tym, którym Warszawa wzbronioną została, podróż mogła być dozwoloną, pocieszano się nadzieją, iż przy staraniu i pieniądzach, paszport się wyrobi. Mając go raz obie panie, postanowiły wyjechać niby za granicę, a w istocie potajemnie udać się do Warszawy. Zdawało im się bardzo możliwem, nająwszy gdzieś mieszkanie pod cudzem imieniem, ukryć się w mieście i do wspólnej pracy przykładać. Zresztą pannie Emie pobyt nie był zabroniony, a Jadwiga pochlebiała sobie, że pod skromniejszą postacią, ukryć się potrafi i zmylić czujne szpiegów oko.
Pisano list za listem do Warszawy, przyspieszając ów paszport, rojono już o przyszłem życiu gdzieś w kątku alejach, na Pradze koło Tamki, lub w podobnem miejscu. Paszport opłacony sowicie, nadszedł nareszcie. Radość była bardzo wielka. Postarano się, schowawszy go, o inny do Warszawy u wójta sąsiedniej gminy i panna Jadwiga pod imieniem Heleny Próchnickiej, w skromnej bryczce, wyruszyła wraz z Emą ku stolicy. Ale mimo, że spełniało się najgorętsze jej serca życzenie, była smutną. To położenie kłamane, przykrem jej było, przeciwnie Ema, która wracała do zajęć swych ulubionych, do swego, jak je nazywała, gospodarstwa, okazywała jak najżywszą niecierpliwość, żeby jak najprędzej do Warszawy dojechać. Śmiała się, płakała, usiłowała odgadnąć, co się tam przez czas jej niebytności stać mogło, szczebiotała i niekiedy dziecinnem swem roztrzepaniem, byłaby może zniecierpliwiła Jadwigę, gdyby ta, dla jej wielkich cnót nie miała wysokiego szacunku.
Przed kilku dniami, napisano już do Warszawy o mieszkanie, znalazło się bardzo wesołe, niedaleko ogrodu Hauzera, w alei, gdzie obie panie razem zamieszkać miały. Jadwiga postanowiła wyrzec się dawnych swych znajomości i stosunków, zerwać z próżniaczym światem i rozpocząć razem z Emą życie poświęcenia i pracy. W tych myślach pięknego jesiennego wieczora przejechały rogatki i puściły się w ulice Warszawy, witając w nich i groźne patrole i ruchawą ludność, na przekór im wesoło kręcącą się wśród tych przygotowań złowrogich.


Z pewnego względu możnaby ludzi na dwie wielkie klasy podzielić, na tych, co tak miłują prawdę, że w życiu swem, nawet w formach zewnętrznych, fałszu i złudzeń znieść nie mogą i na tych, którzy bez komedyi udawania i błyskotek żyć nie umieją. To co nazywamy pańskością, całe się składa z drobnych formułek, z pospolitego człowieka, czyniących niby wybraną istotę. Ci, którym zbywa właśnie na przymiotach stanowiących wybrańszą naturę, starają się je zastąpić pozorami, które wyglądają jak wysokie korki u trzewików. Człowiek przez nie wyższym się nie staje, ale wydaje się nieco wzroślejszym. Iluż widzimy w życiu ubogich ludzi, którzy w koło siebie udają państwo, maluczko jest takich, co się tą komedyą brzydzą i jak tylko mogą ścierają co najprędzej róż i bielidło.

Z osób wchodzących do naszej powieści, wybierzem dwa przykłady dla dowodu, chociaż dowody naszego twierdzenia w życiu się codziennie spotykają. Pan Edward, syn ubogiego szlachcica, udawał panicza strojem, obyczajem, stosunkami, które zawierał. Ten chomąt towarzyskich konwencyi, w którym innym tak chodzić trudno, dla niego był bardzo przyjemnym naszyjnikiem.
Panna Jadwiga urodzona w dostatkach, spokrewniona z najpierwszemi rodzinami, rada była i szczęśliwa, gdy ze sznurówki salonowej wyzwolić się mogła, naturalny jakiś pociąg czuła do tego świata, w którym mniej kłamać potrzeba a więcej sobą być wolno. Gdy się ujrzała teraz swobodną w skromnem mieszkaniu, z wolną wolą wybrania sobie towarzystwa, jakie jej najwięcej do smaku przypaść mogło, uczuła się w nowy sposób szczęśliwą. W drodze już cały plan nowego życia osnuły z Emą, obie nie miały rodziny bliższej nad wszystkich nieszczęśliwych, których sieroctwo braćmi ich czyniło, postanowiły więc poświęcić się na posługę tym, którym nikt nie służył. Panna Ema wracała tylko do dawnych zatrudnień, Jadwiga musiała więcej obmyślić własne, aby się nie narażać i dłużej istotnie być pożyteczną.
Zaraz nazajutrz dowiedziawszy się o jej przybyciu, nadbiegł Karol, którego Jadwiga po kilku miesiącach niewidzenia, znalazła przykro zmienionym. Znać było na nim tę nieustanną codzienną troskę, ten nawał pracy, który często w jednym dniu zapas sił na lata przeznaczony pożera. Pomimo odwagi i przywyknienia do niebezpieczeństwa, nieustanna potrzeba krycia się i to stanie nad przepaścią, silnej jego nawet naturze czuć się dawało. Chmurny był i smutny, w przededniu stanowczej walki z tak nierównemi siły, z takim brakiem wszystkiego, co jej dać mogło nadzieję zwycięstwa, samą energią i ofiarą bez granic, potrzeba było zastąpić wszystko, czego nam nie dostawało. Nie dziw też, że ta energia, nawet w ludziach wielkiego hartu, w końcu się po trosze wyczerpywać musiała. Coraz bliżej widać było dzień stanowczy, dzień wybuchu, którego nic powstrzymać nie mogło, a od którego pierwszych nawet początków, przeważnie zależała przyszłość cała. Nieuchronną więc była troska, bo się tu wszystko stawiło na kartę, a wygrana była więcej niż niepewną. Karol wtajemniczony w całe działanie, mimowolnie wyrażał sobą ciężki niepokój tej chwili oczekiwania, straszniejszej może nad walkę samą.
Jadwiga znalazła go smutnym, zrezygnowanym, milczącym jak człowieka, na którego sumieniu wielka ciężyła odpowiedzialność. I on także widział w niej zmianę, którą wyrobiło długie cierpienie i tęsknota.
— No — rzekła podając mu rękę — jestem tu znowu, przychodzę po rozkazy i komendę. Wiem, że wiele uczynić nie mogę, ale jak najgoręcej służyć pragnę, przewidując przyszłość, zebrałam wszystkie fundusze, jakiemi tylko w tej chwili rozporządzać mogę. Są one dosyć znaczne, macie je do dyspozycyi. Oprócz tego mam w ręku pasport, w najgorszym razie choć jako posłaniec przydać się mogę. W Warszawie jestem kontrabandą, ale mieszkanie moje jako kobiety może wam służyć za bezpieczny skład do umieszczenia drukarni lub odbywania narad, które tajemnicy potrzebują. Wybrałam umyślnie dom na ustroniu z wyjściem osobnem, oddzielony od innych, tak, aby tu niełatwo szpiegować było, powtarzam panu, że bardzo będę szczęśliwą, jeśli się na co przydać potrafię.
— A! pani — rzekł Karol — prawdziwie uwielbienia jesteś godną, że i wśród własnych strapień myślisz tylko o sprawie publicznej, przybywasz tu narażając się, zapominasz o sobie, chciałabyś tylko być jak najużyteczniejszą krajowi, przywykliśmy już teraz do poświęceń, ale takiego jak pani, ja nie znam.
— Nie mówmyż sobie komplementów — odpowiedziała zarumieniona Jadwiga. — Karmmy niemi, jeśli potrzeba, tych co się tem żywić przywykli, a sobie kochany panie, mówmy szczerą przyjacielską prawdę. Cóż to znaczy ta cała moja gotowość do usług, kiedy te ręce, które wam wyciągam wielkiego ciężaru nie dźwigną?
— Otóż — rzekł Karol uśmiechając się — bez żadnego pochlebstwa powiem pani, że przybywasz nam bardzo w porę. Rządy margrabiego coraz stają się cięższe, wzmacniają policyę, urządzając ją to na wzór pruski, to na sposób angielski, klika otaczająca pałac Brühlowski, pełna jest dyletantów szpiegów, którzy te obowiązki pełnią, wmawiając w siebie, że to czynią przez miłość ojczyzny. Odkryto już kilka drukarń, coraz trudniej staje się ukryć, każdy więc nowy posiłek, który nam przybywa, bardzo jest pożądany. Margrabia z tymi, co go otaczają, jest dla nas niebezpieczniejszym może od wielu najokrutniejszych Moskali. W jego orszaku znajdują się ludzie, których dawne położenie w społeczeństwie i stosunki czynią dla nas strasznemi. Oni nas znają lepiej, i gdy Moskale naoślep idą, oni działają napewno. Zbliżają się chwile bardzo stanowcze.
— Mówże mi pan, co mi dasz do czynienia?
— To potem — rzekł Karol — samo się znajdzie.
— Marłam z obawy — dodała Jadwiga — o pana. Niewiem jak potrafiłeś wytrwać i uniknąć dotąd pogoni, ciągle będąc pod ich ręką.
— Przekonany jestem — odpowiedział spokojnie Karol — że w tem wszystkiem nie fatalność, ale rozumne losów kierownictwo więcej czyni niż ludzie. Myśmy tylko narzędziami w ręku Boga według Bosueta, losu według filozofii, a mówiąc po polsku Opatrzności. Dopóki jestem na coś potrzebny, ta dłoń wyrwie mnie z wszelkiego niebezpieczeństwa; gdy skończę mój zawód a krwi kropelka mojej, na użyźnienie pola sprawy stanie się konieczną, naówczas zginę i inny mnie zastąpi. Wszystko dotąd w tem cudnem dziele naszem idzie tak, jak nigdy rozum ludzki przewidzieć nie mógł; niektóre nawet omyłki nasze, przerażające na chwilę, Opatrzność umie na korzyść tej sprawy obrócić. O sobie nie ma co myśleć. Nigdy egoizm poczwarniej się nie wydawał jak dzisiaj.
— Tak — rzekła, uśmiechając się, Jadwiga — ale jakże to mało ludzi na wysokości tych zasad stanąć potrafi?
— Wierzaj mi pani — odpowiedział Karol wesoło — że jest tysiące, a co najdziwniej, prostych i skromnych robotników w tej winnicy, którzy duchem stoją może wyżej od nas. Tysiące tych ludzi wmieszanych jest w pracę naszą; jest to czeladź, rzemieślnicy, lud niewykształcony, a z wyjątkiem zupełnie zepsutych, którzy też stoją na boku lub dają się ciągnąć rządowi, wszystkie te mrówki pracują cudownie, co więcej w razie niebezpieczeństwa wobec śmierci pod groźbami katuszy, stają jak chrześcijańscy męczennicy. Zdrada jest prawie niesłychaną, instynkt w działaniu cudowny, posłuszeństwo niewysłowione. Nie wiem, czy który naród z tych, które się najwyższą chlubią cywilizacyą, byłby zdolny do takiego poświęcenia. Zobaczysz to pani sama, gdy jak nie wątpię, przyjdzie jej się zetknąć z ludem.
— Miałożby to być prawdą? — spytała Jadwiga — że rząd, widząc takie rozdrażnienie kraju, tak wysoki nastrój ducha, myśli o proskrypcyi; o brance, która naturalnie jeszcze je do wyższego stopnia podniesie?
— Zdaje się, że branka jest już postanowioną, margrabia obrachował wszystko aż do możliwości powstania, myli się tylko może sądząc, że je łatwo zgnieść potrafi, że ona mu da w ręce wszystkie żywioły ruchu, i że postrzygłszy i w mundury ubrawszy czerwonych, nad resztą groźbą i grozą panować będzie. Wiemy z Petersburga, że tam się trochę opierają temu projektowi branki w zupełnie wyjątkowych warunkach, ale margrabia obstaje przy swojem, utrzymując, że tylko w ten sposób kraj uspokoi, mówi, że wrzód narwał i pęknąć musi.
— Ale to będzie niechybnie hasłem do powstania?
— Oni właśnie na to rachują; sądzą, że bez broni, bez wodzów, wśród zimy, powstanie będzie kilkudniowem, że wyłapią i żołnierzy i dowódców, wszystko to wyszlą na Sybir i erę rewolucyjną tryumfem zakończą.
— Wszystko to być może — mówił dalej Karol — ale równie też może być, że powstanie przybierze rozmiary daleko szersze niż się spodziewają, że to, co garścią być sądzi margrabia, okaże się tysiącami...
— A więc — przerwała Jadwiga — zbliżamy się do chwili stanowczej.
— I dlatego wszystkiemi siły sposobić się do niej potrzeba, korzystać z każdej chwili, z każdego ich błędu, organizować się, skupiać, pracować tak, jak gdybyśmy jutro wystąpić mieli.
Rozmowa w ten sposób poczęta, długo się jeszcze na tem tle rozwijała. Jadwiga przywoziła nowiny z prowincyi o usposobieniach włościan, duchowieństwa, ludności miasteczek i fabrycznej, natomiast dowiadywała się co chwila rzeczy dla siebie nowych, bo kilka miesięcy spędzonych na wsi w czasie tak gorącego życia, już ją wielu rzeczy nieświadomą czyniły. Zaczęła potem rozpytywać o dawnych swoich znajomych, z przestrachem dowiadując się, że jej pretendenci wszyscy prawie weszli do służby rządowej i służyli usilnie margrabiemu. Nawet pan Edward spodziewał się wicereferendarstwa, hrabia Albert już był referendarzem mianowany, inni pozajmowali stanowiska w rozmaitych dyrekcyach, wydziałach przy radzie stanu i tym podobnie. Stosunki ich czyniły teraz spotkanie z niemi niebezpiecznem dla panny Jadwigi, musiała unikać wszelkiemi sposobami, aby nie być poznaną i zdenuncyowaną przez dawnych swoich przyjaciół. A ponieważ jedna z drukarni zaraz nazajutrz miała się przenieść do jej mieszkania i od losu jej zawisły czynności, które jej powierzyć miano, trzeba więc było bardzo się pilnować, aby nie zostać odkrytą. Kilka godzin spędzili na żywej rozmowie, a choć oboje spragnieni jej byli, choć w sercach silne wrzało uczucie, nie powiedzieli słowa, któreby je zdradzić mogło. Czuli, że w tej wielkiej chwili grzechem istotnie była nawet najczystsza miłość, która odrywać mogła od miłości ojczyzny, i nie oni jedni, ale cała niemal młodzież w tej uroczystej godzinie była jakby w świątyni, w czasie mszalnej ofiary, gdy nikt stojąc przy ulubionej nawet spojrzeć na nią nie śmie, a wszystkie oczy są na ołtarzu, a wszystkie dusze w modlitwie, a wszystkie serca w Bogu. Takiego oderwania się od ziemi, od wszystkiego, co na niej jest nam najdroższem, nie pokażą nam dzieje nigdy i nigdy, kochankowie, rodziny, małżeństwa, zapominali o sobie, aby tylko służyć ojczyźnie. Postrach, ten wielki środek w innych czasach, tu był raczej bodźcem niż hamulcem, nie wstrzymywały niebezpieczeństwa, ale nęciły.
Pośród rozmowy wbiegła panna Ema, wlokąc szal za sobą, gubiąc chustkę, w kapeluszu, który jej na ramiona spadał, cała rozogniona tem, co widziała i słyszała w mieście. Obleciała już ona wszystkie swoje znajome, była pod cytadelą, wiedziała kogo wywieźli, kogo wzięli, nawet kogo dzisiejszej nocy szukać miano. Żadna z prawd i plotek krążących po Warszawie, nie uszła jej ucha. Spisała ile uczennic było w szkółkach, ile zebrano składek, słowem była już au courant wszystkiego, a po jej uśmiechu, wesołości, zaprzątnieniu, widać było, że się czuła w swoim żywiole. Zaczęła wydobywać ze wszystkich kieszeni papiery, które poprzynosiła, śmiała się, śpiewała, ściskała Jadwigę, chciała pocałować Karola, który ją za to w rękę pocałować musiał i usiadła, oznajmując nakoniec, że dwie swoje przyjaciółki zaprosiła na wieczór, bo nie miały jeszcze czasu dosyć się nagadać z sobą. Jadwiga uścisnęła ją z uczuciem szacunku tak dla poczciwego i niezmożonego serca. Wkrótce też nadeszły dwie panie, przybył Młot, który się już dowiedział o powrocie Jadwigi i wieczór do późna upłynął na gorących domysłach tej zakrytej przyszłości, której zasłony każdy się silił podnieść choć maleńką cząstkę, ale nikt dosiądź jej nie mógł.


Głuche wieści poprzedziły pewniejszą wiadomość o rozkazie cesarskim, wydanym dnia 1. września, ażeby królestwo, przez siedm lat wypoczywające po Mikołajowskich brankach, dostarczyło podatek krwi zaborcom. Czem dla polskich żołnierzy była służba moskiewska, jużeśmy o tem mówili. Z małym wyjątkiem był to dekret powolnej śmierci, gdyż na tysiące zaledwie kilkuset miało niepewną nadzieję powrotu. Wyrachowano, że w Piotrkowskiem od 1831 roku do 1862, na jedenaście tysięcy zabranych, ledwie czterysta powróciło kaleków, znękanych i do pracy niezdatnych. Były więc tylko dwie drogi dla uniknienia tego losu, albo tłumna za granicę emigracya, lub rozpaczliwe powstanie. Branka, w chwili tak wielkiego rozdrażnienia, sama przez się była jakby wywoływaniem wybuchu, charakter jej czynił ją, jak słusznie wszyscy uznali, bezwstydną proskrypcyą. Pomimo, że rekrutowanie w całem państwie i w królestwie miało się odtąd odbywać losowaniem, branka ta z 1863 roku najzupełniej arbitralnemu wyborowi władz zostawioną została. Starano się to bardzo zręcznie ubarwić, ale nikogo nie oszukały wyrazy cesarskiego rozporządzenia. Pod pozorem, że uregulowanie stosunków włościańskich wymagało oszczędzenia ludności wiejskiej, postarano się wyjąć ją z proskrypcyi, aby nie drażnić i rządowi pozyskać. Co do reszty ludności, wybór z niej poruczono władzom administracyjnym, dając jak najszersze pole dowolności, gdyż wszystkie dawne prawa stanowiące wyjątki uchylono.

Rząd więc mógł opierając się na tem rozporządzeniu, brać kogo chciał, ile chciał i tych, którzy mu się wydawali najniebezpieczniejszymi skazać na służbę, która w Rosyi nie jako zaszczyt, ale za karę się uważa. Ukaz ten zwracał szczególniej uwagę na klasy społeczności, które żywszy udział brały w ruchu, na drobnych właścicieli, dzierżawców, oficyalistów, rzemieślników i wogóle ludność miejską. Margrabia sądził, że się tym sposobem najłatwiej pozbędzie, jeśli nie samego żywiołu rewolucyjnego, to najdogodniejszych mu narzędzi. Przypuszczano nawet małe zamieszki, wybuch jakiś, ale ogromne siły skupione w królestwie i przedsięwzięte środki ostrożności, kazały się spodziewać rychłego stłumienia oporu. Nie wszyscy jednak, nawet z tych, co otaczali naczelnika rządu cywilnego, dzielili jego złudzenia, prawie powszechnem było przekonanie, że branka wywoła powstanie. Niektórzy, jak margrabia sam, znajdowali je potrzebnem i nieuniknionem, w Petersburgu przypuszczano, że do niego przyjdzie, ale przeszło sto tysięcy wojska, działa, szubienice i kaci zdawało się, że pokonają łatwo ten ruch konwulsyjny.
Na samą wieść o rekrutowaniu, ludność miejska, widząc się wystawioną na proskrypcyę, której możniejsi różnemi środkami uniknąć mogli, poczęła już szemrać, widząc w tem zdradę i wystawienie jej na sztych. Dla tych, którzy stali u steru ruchu, nieuniknionem prawie stało się iść z niemi, dać się pozabijać, ale w każdym razie los ich dzielić, aby na wieki wiary u ludu nie stracić.
W atrybucyach nowo ustanowionych rad powiatowych, które kraj choć niechętnie przyjął, stało urzędowe wyznaczanie komisarzy do branki. Rady jednomyślnie atrybucyi się tej wyrzekły, nie chcąc w najmniejszej części należeć do tej ohydnej roboty. Wiedziano już, że sekretne rozkazy, wyszłe z kancelaryi margrabiego, a ślepo, jak zawsze, przyjęte i podpisane przez wielkiego księcia, dobitnie tłómaczyły, czem ta branka być miała. Jeden z nich był następującej treści:
„Zważając, że osoby, którym poruczony być ma wybór rekrutów z list na ten cel przygotowanych, powinny mieć nietylko zupełną wiadomość o położeniu rekrutów, ze względu na ich stosunki familijne, ale także dokładnie znać postępowanie pod względem polityki, gdyż jednym z głównych celów niniejszej rekrutacyi jest pozbycie się tej części ludności, która postępowaniem swem miesza spokój publiczny i t. d.“
Wyraźnie zresztą polecono osobom wyznaczonym do utworzenia list proskrypcyjnych, aby bez względu ani na stosunek rekrutów do ludności, ani na liczbę, jaką stan miał dostarczyć, ani na ogólną sumę rekrutów pozbyli się wszystkiego tego, co rządowi zawadzało.
Cel był jawny, ale oprócz tego zniesienie wszelkiego prawa, wszelkich restrykcyj i granic, otwierało wrota jak najzupełniejszej arbitralności, nadużyciom, zemstom osobistym, nienawiściom prywatnym i t. p.
Urzędnicy nie potrzebowali się tłómaczyć, dla czego ten lub ów był przez nich na listę wpisany, dosyć było ich zdania, że w nim widzieli źle myślącego lub niespokojnego człowieka, Margrabia, który innych środków na powstrzymanie nad terroryzm nie widział, który wymagał od księcia Konstantego, aby Jaroszyńskiego powiesić kazał, który i swoim napastnikom nie przebaczył, myślał, że przedziesiątkowawszy Polskę, nad resztą panować będzie, jak zechce. Nie rozumiał on, aby inne jakiekolwiek lekarstwo poradzić mogło i stał tak mocno przy swojem, z takim przekonaniem o nieochybności swego pomysłu, że uporem pokonał ludzi, którzy równie, jak on, widzieli trudność położenia, nie widząc zeń wyjścia.
Od chwili, gdy po kraju rozeszła się wiadomość o grożącej mu brance, położenie stało się nadzwyczaj trudnem.
Nie był oznaczony ani czas, ani środki, jakiemi rekrutacyę wykonać miano. Lud rwał się do broni, której nie było, obawiając się, aby się nie dostał w szpony Moskali. Jednakże ci, co kierowali ruchem całym, taką ufnością potrafili natchnąć większość, że się do ostatniej chwili spokojnie zachowała.
Ten pozorny spokój złudził i pana margrabiego i całą jego koteryę, zaczynano tryumfować przedwcześnie, zacierając ręce, że wszystko pójdzie, jak z płatka, i naczelnik rządu cywilnego będzie mógł Najjaśniejszemu Panu tak rzucić Polskę pod stopy, jak niegdyś Mikołajowi rzucono Węgry po poddaniu się Gőrgeja.
Gdy w pałacu Brühlowskim już uplatano wieńce laurowe na czoło zwycięzcy, z drzewek pokonfiskowanych w botanicznym ogrodzie, w mieście praca była ogromna nad powstrzymaniem wybuchu, nad uregulowaniem go, gdyby był nieuchronnym. Wszyscy niestety widzieli, że godzina walki się zbliża, ale rozrachowując siły, nikt jej na swą odpowiedzialność brać nie chciał. Do ostatniego momentu wahano się jeszcze, jak postąpić. Wszystko, co poprzedziło tę chwilę, czyniło wybuch nieuchronnym, ale nikt, powiedzieć można, nie gotował go umyślnie, bądź co bądź był on napisany w przeznaczeniu. Jakkolwiek się on ukończy, chciały go losy więcej, niż ludzie.
Gdy policya pana margrabiego najczynniejszą była w poszukiwaniu niewidzialnych ruchów przewódzców, gdy omackiem chwytano kto się nawinął, sądząc, że zabierają podżegaczy, wszystkie usiłowania ludzi wpływu zmierzały jedynie do tego, aby odroczyć wybuch i ludność uspokoić. Tyle w niej było pragnienia boju, choćby miał być najnieszczęśliwszym, że nikt nie potrzebował zagrzewać do niego, że musiano tylko hamować i łagodzić. Wszyscy ci, którzy się spodziewali, że ich branka dotknąć może, dopominali się gwałtem broni, dowódzców i gotowali się raczej na śmierć, niżby mieli znosić haniebną niewolę. Ostatnie miesiące roku 62 płynęły w złowrogiej ciszy, okupionej niezmierną pracą, niewidoczną, ale nieustanną; musiano szkółkami, odczytami zajmować ludność miejską, aby ją oderwać od nieustannie przytomnego celu, od jedynej jej myśli — powstania. Pomimo najściślejszych poszukiwań policyi na nic ona zdrożnego i zakazanego wpaść nie mogła, nikt nie podburzał, wszyscy starali się uspokajać.
Świadczą o tem wszystkie druki ówczesne, nakłaniające do pracy, usiłujące przekonać lud, że sam bierny opór i bezbronne męczeństwo dla sprawy narodowej mogą być wielką zasługą.
Dni biegły z nadzwyczajną chyżością, a jakikolwiek miał być koniec, zawsze bardzo wiele do uczynienia pozostawało.
W ten lud, w który Bóg wlał tak cudowny instynkt, a który od 2 marca cały jednem jakiemś natchnieniem boskiem zdał się być ożywiony, w ten lud, długo pozbawiony wszelkich środków kształcenia się, potrzeba było wpoić wszystko, na co samym instynktem i natchnieniem trafić nie mógł. Na pokój czy wojnę trzeba go było zbroić w tę żelazną wytrwałość, której całemu narodowi naszemu aż dotąd tak bardzo brakło. Trzeba było kosztem zapału wyrobić stałość uczuć, na których przyszłość spoczywała. Im bardziej zbliżała się chwila fatalna, tem żywiej u ludu dawała się czuć młodzieńcza niecierpliwość czynu. Wykształceńsi ludzie bawili się w rozumowania i rachuby, lud miał tylko serce, którem czuł, i ręce, któremi ono władało.
Było więc co robić dla bohaterów naszych, a Jadwiga rzuciła się z niezmiernym zapałem do pracy, wytęskniona za nią. Gdy Ema biegała od cytadeli do szkółek, lub z posyłkami przejeżdżała tam i nazad granicę, Jadwiga pilnowała drukarni, trzymała kasę, z której musiano zasilać prześladowanych przez rząd, i siedziała prawie ciągle w domu, obawiając się zawsze spotkania z którym z dawnych swych znajomych.
Na przechadzki wychodziła wieczorem pieszo i tak skromnie ubrana, że niktby w niej świetnej niegdyś panny Jadwigi poznać nie mógł. Obawiając się, aby znany bardzo w mieście Chochlik jej nie zdradził, panna Jadwiga musiała go zamykać, a biedne psisko w czasie jej niebytności, siedząc na oknie, straszliwie się nudziło.
Nadszedł już grudzień, ale zima zdawała się zbliżać leniwo, trafiały się jeszcze dnie piękne; po długiem siedzeniu nad robotą czuła czasem potrzebę wybiedz w aleje, aby się trochę rozruszać.
Jednego poranka wysunęła się tak zamyślona i nie bardzo zważając na to, co się około niej dzieje, znalazła się już za dworcem kolei żelaznej, gdy nagle z zamyślenia wyrwał ją głos znajomy.
— A! być że to może? jakim trafem?...
Słowa te wyszły z ust hr. Alberta, który szedł także pomaleńku na przechadzkę. Z początku chciała udać Jadwiga, że go nie poznaje, ale był tak blisko, że uniknąć go już było nie podobna. Zarumieniła się mocno, ale miała nadto dobre wyobrażenie o ekonomiście, aby się obawiać zdrady z jego strony.
— Na Boga, cóż pani tu robi? Wszyscyśmy sądzili, że oddawna za granicą!
— Jestem za granicą — odpowiedziała Jadwiga, podając mu rękę z uśmiechem trochę przymuszonym — to znaczy, żeś pan mnie ani widział, ani mówił ze mną.
Ale ponieważ chodzi mi wielce o opinię pańską, daję mu najuroczystsze słowo, że pobyt mój w Warszawie tajemny, żadnych osobistych nie miał i nie ma po budek. Jestem tu, bom tu być powinna.
Ostatnie słowo wymówiła z przyciskiem.
— Niech pani będzie pewną — rzekł Albert — iż przyczyn jej pobytu nigdy bym nie szukał tam, gdzie one być nie mogą. Nadto panią znam, abym śmiał posądzić; zresztą przyczyn łatwo się bardzo domyślić — dodał smutnie. — Obawiam się, abyś kiedy nie żałowała pani tych wielkich poświęceń dla pięknych, ale niestety, tylko urojeń...
— Mój hrabio — odpowiedziała Jadwiga — mogłeś się tego nauczyć z całej historyi umysłu ludzkiego, że wszelka rzeczywistość w sferze prawdy, wprzódy nim rzeczywistością się stanie, jest długo urojeniem, marzeniem, utopią. Napróżno byśmy, zimniej patrząc na świat, zaprzeczać temu chcieli.
— Tak, pani — odparł Albert — ale losy pojedyńczych narodów, jak los pojedyńczych ludzi, to rzecz zupełnie oddzielna. Co dla dziejów ludzkości znaczy ten lub ów naród, losom ogółu wszystko jedno, kto wielką prawdę wypiastuje?
— A mnie się zdaje, że nie; zgodzono się na to, że narody mają posłannictwa, że z wiadomością czy bezwiednie spełniać je muszą do ostatniej życia godziny.
Albert nic nie odpowiedział, zamyślił się i dodał po chwili:
— Mam największy szacunek dla pani tak, że radbym się z nią sprzeczać i nawrócić, ale stoimy od siebie tak bardzo daleko, że wątpię czy byśmy się zrozumieć mogli.
— Ja jestem kobietą, — odpowiedziała Jadwiga, — więcej czasem wierzę uczuciu niż rozumowaniu, więc nie sprzeczajmy się, kochany hrabio, nie myślmy o nawracaniu a daj mi słowo, że nikomu o mnie nie powiesz.
— O! czyż na to słowa potrzeba? — żywo rzekł hrabia. — Pani sobie tego życzysz? Ślepo będę posłusznym, więc się z panią i widywać nie można?
— Nie! — cicho odrzekła Jadwiga.
— Mój Boże! Tyle straconego poświęcenia!
— Mylisz się hrabio, nie w świecie nie ginie, ani pyłek ani proch, który wiatr unosi, ani najcichsze ludzkie westchnienie. W sprawach ducha wszyscy tak nawykli nie rachować lub za nic mieć co myśli i serce wydaje, ja jestem pewną, że w tym tak rozumnie urządzonym świecie ani jedno słówko nie uleci marnie.
— W tem to się zgadzam z panią, — rzekł Albert, — ale wielu rzeczy my skutków nie widzimy i mamy je za stracone.
— Więc to my tylko mamy, — odpowiedziała Jadwiga, i znowu zamilkli.
— Jestżeś pani szczęśliwą? — zapytał Albert po chwili.
— O tyle, o ile kto dziś nazwać się może szczęśliwym. Przed paru laty każdy z nas myślał tylko o sobie; dziś szczęście ogólne jest dla nas koniecznym warunkiem własnego.
Rozmowa nie szła, Albert czuł się natrętnym a nie mógł jej pożegnać. Jakieś uczucie prawie litości, uwielbienia razem i podziwu, trzymało go przy niej. Widział ją bezbronną, rzuconą w świat, wiedzioną sercem, które często omylić się może, przeczuwał nieszczęście i choć z natury zimny, bolał nad nią. Im weselszą zdawała mu się twarz Jadwigi, tem przykrzejszego na widok jej doznawał uczucia.
— Ha! — rzekł nareszcie, — jakkolwiek mi przykro rozstać się z panią, nie chcę jej być natrętnym. Muszę pożegnać. Ale gdzie i jak do widzenia?
— Nigdy człowiek tego przewidzieć nie może, dziś, mój hrabio, mniej niż kiedy, idziemy zupełnie różnemi drogami, które gdzie się skrzyżują Bóg wie jeden. Życzmy sobie, aby nas wiodły nie do szczęścia, ale do prawdy.
Podała mu rękę i tak się rozstali.
Albert długo zadumany patrzał za nią i od dwudziestu lat zapomniany gość, łza jakaś, niewypłakana resztka młodości, stoczyła mu się na twarz bladą.
Poszedł stąd wprost do kancelaryi rady stanu.
W ciągu tych kilku miesięcy w życiu Jadwigi nie było prawie żadnych wypadków i to jedno spotkanie za coś nadzwyczajnego liczyć się mogło; zresztą dnie płynęły szybko, najczęściej w samotnem a nie bez niebezpieczeństwa zajęciu. Gdy zadzwoniono do pierwszych drzwi, zawsze wprzód trzeba było wyjrzeć oknem, czy to nie żandarm i policya, w nocy najmniejszy ruch uliczny budził tęż samą trwogę. Na bardzo skromny obiad przybywała Ema czasem z którą ze swych towarzyszek, dopieroż wiadomości sypały się jak z rękawa, bo na tych nigdy poczciwej wszędobylsi nie zbywało. Wiedziała nawet, co wielki książę pisał, mówił i myślał. Po obiedzie wylatywała znowu zostawiając samą Jadwigę aż do herbaty. Przychodziło czasem parę osób z tego samego kółka na rozmowę i naradę, która niekiedy trwała do późna. Karol przybywał często, ale choć osamotnienie Jadwigi mogło go czynić swobodniejszym, był teraz może mniej śmiałym i trzymał się z uczuciem na wodzy. Owszem krył je starannie pozorem chłodnym lub roztargnieniem. Wyjątkowych dni parę osób więcej zapraszano na obiad. Niekiedy Jadwiga towarzyszyła pannie Emie w jej dobroczynnych wycieczkach, gdy nie obawiała się być poznaną.
W końcu grudnia musiano wynieść drukarnię z powodu, że złapano młodego chłopaka, o którego się lękano, aby nie wskazał, skąd brał druki do sprzedaży. Chłopak, mimo że go bez litości ćwiczono, nie pisnął ani słowa, ale gdy go nareszcie puścili, najpierwej przyszedł się żalić do Jadwigi. Policya śledziła widać jego kroki i tejże nocy około godziny drugiej zadzwoniono do bramy. Panna Ema wyjrzała, dostrzegła żandarmów i policyę, miała czas jeszcze pod spód wazonika rzucić swoje notatki i papiery, tak, że gdy bramę otwarto i żandarmi weszli dla rewizyi, już nic nie było w domu, coby te panie zdradzić mogło. Moskal, który przewodniczył temu obrzędowi miał już dosyć wprawy, bo niemal codziennie się eksercytował. Pokazało się, że panie miały paszporta jak najregularniejsze, że były meldowane w policyi i t. d..
Pułkownik, nim przystąpił do poszukiwań, zadał kilka pytań niedyskretnych, na które obojętnie, ale jasno mu odpowiedziano, gniewać się na niego nie godziło, bo taki służalec nie wart był nawet gniewu.
Jadwiga siadła w krześle z książką, dozwalając im dom do góry nogami przewrócić. Szczęściem dosyć znaczna suma, którą miała w gotówce, była u bankiera. Przystąpiono do najszczelniejszej rewizyi, popruto poduszki, porozrzynano krzesła, zaglądano za obrazy, oddarto w dwóch miejscach podłogę. Szczęśliwy tylko wazonik panny Emy uszedł jakoś baczności.
W pokoju, w którym znajdowała się drukarnia, teraz było zupełnie pusto, zrzynki nawet papieru pozamiatano i spalono, ale pozostał zapach farby drukarskiej nadto charakterystyczny, aby się na nim nos policyanta nie poznał. Żandarm wąchał bardzo długo, przyzwał do pomocy drugiego jakiegoś znawcę, ciągali nosami i kiwali głowami bardzo znacząco.
Postanowili oderwać podłogę i pod podłogą pył tylko znaleźli. Wezwana panna Ema dla wytłomaczenia zapachu bardzo naiwnie odpowiedziała im, że właśnie z powodu tej przykrej woni, której sobie wytłomaczyć nie umiały, pokój ten stał pustkami.
Gdy to mówiła, oko jej padło na okno, na którem nieostrożnie zostawiono kilka liter drukarskich, mogących wydać wszystko. Błyszczały one jasnemi końcami, a patrząc na nie panna Ema aż bladła. Żandarm stał zwrócony do niej tyłem do okna, policyant, użyty do wąchania, przechadzał się po pokoju. Ema dostrzegła, jak się on za żandarmem przybliżył do okna, zgarnął ręką zręcznie litery, schował je do kieszeni, a patrzącej nań kobiecie pogroził tylko na nosie, ruszając ramionami. Pomimo że widocznem było, iż poczciwy faryzeusz wcale o zdradzie nie myślał, panna Ema wyszła stąd przerażona, a wyraz jej twarzy dał do zrozumienia Jadwidze, iż się coś złego stać musiało. Dopiero gdy wszystkie kąty obejrzano, przewertowano książki i nuty, przeszukano kufry i składy i gdy nadedniem cała czereda wyszła, przepraszając za omyłkę, panna Ema mogła się przed towarzyszką wytłomaczyć ze zmiany fizyognomii.
Litery, jak się okazało, rozsypane były po podłodze, a służąca zamiatając, zamiast je wrzucić do pieca, starannie zachowała na oknie. Zdawało się, że z łaski uczciwego policyanta kobiety były ocalone, ale niemniej przez cały dzień następny zostawały w trwodze i oczekiwaniu.
Nad wieczorem już, gdy Ema wracała do domu, zszedł się z nią u drzwi ów wczorajszy policyant.
— Moje dobre panie — rzekł, gdy go wprowadzono na górę — jak bo jesteście nieostrożne, żeby też izby nie wykadzić a tych liter nie sprzątnąć. No, żeby był pułkownik spojrzał wprzódy niż ja? ot, dopiero jakieby to licho było!
Panna Ema chciała mu wytłomaczyć, że litery nic nie znaczyły, że je tam ktoś dawniej położył i t. p. ale się żołnierz uśmiechnął i machnął ręką!
— Daj bo pani pokój — rzekł — albo ja jaki zdrajca, czy co? czy to ja, jak drudzy, na wierność ojczyźnie nie przysięgałem? Przyszedłem was tylko ostrzedz, że taki zawsze bezpieczniej mieszkanie porzucić, na kilka dni wyjechać, a potem się do innego przenieść. Już ja to wiem — dodał — jak się kto raz weźmie do takiej roboty, to ona go korci i ciągnie. Panie tam nie wytrzymacie, żebyście czego w domu nie miały, a już jak raz była rewizya i zanotowano, zawsze oni będą podejrzewali. Nawet jakeśmy wyszli, pułkownik bardzo głową kiwał i ciągle taki powtarzał:
— Nie darmo tam w tej izbie śmierdziało!!
Jadwiga chciała poczciwego policyanta wynagrodzić, ale się na to bardzo oburzył, iż mu płacono za spełnienie obowiązku; skończyło się tedy na ładnym zegarku, który go Jadwiga przyjąć zmusiła na pamiątkę, i na dobrej butelce wina, którą wyciągnął ze znakomitym talentem. Jakkolwiek uczciwy człowiek, czego dał dowód, widać, że do flaszki miał słabość wielką. Przychodził potem często na podobne poczęstowanie i nie żal go było traktować, bo zawsze jakąś ciekawą wiadomostkę przyniósł. Przez niego dowiedziały się panie na kilkanaście godzin wprzódy o kilku rewizyach, które miano odbywać. Pokazało się później, że Karol znał go bardzo dobrze — i że w istocie żołnierz ten należał do garstki poczciwych Polaków, co ten ohydny mundur i ciężkie obowiązki przyjąć musieli, aby najniebezpieczniejszem z poświęceń służyć ojczyźnie.
Zginął on później biedny ofiarą denuncyacyi, rozstrzelany na stoku cytadeli.


Pierwszych dni stycznia 1863 roku pogłoski o zbliżającej się brance nabierały coraz prawdopodobieństwa, zdawało się zrazu, że rząd wskutek przestróg i przedstawień doświadczeńszych ludzi, odłożyć ją lub powstrzymać zechce, lecz margrabia stał przy swojem i nalegał, ręcząc za skuteczność tego środka. Straszliwe było oczekiwanie tej chwili, listy proskrypcyjne tajemniczo się układały, starszy syn Margrabiego miał nad niemi nadzór główny, wpisywano w nie wszystkich którzy się z bliska lub z daleka dali poznać w ciągu wypadków, jako gorliwsi Polacy. A że nie obraniało ani ożenienie, ani jedynactwo, ani sieroctwo, nikt nie mógł być pewny, że nie zostanie sołdatem. Ludzie wpływu starali się w tej ostatniej chwili utrzymać zrozpaczonych w spokoju i wlać w nich rezygnacyę. Potrzeba było nadzwyczajnych wysiłków, aby się to udać mogło, wszyscy oczekiwali rychło ten piorun uderzy. Z dnia na dzień, z nocy na noc, odkładano brankę, przygotowując listy i starając się na razie zapobiedz wzburzeniu.

Nakoniec z dnia 14 na 15 stycznia w nocy wojska zaległy ulice, obsaczono domy i zaczął się ten gwałt niecny. Żołnierze wchodzili do domów, brano kogo znaleziono, brata za brata, ojca za syna, wyciągano z łóżek, przetrząsano mieszkania, i nikt prawie od tego ciemięstwa się nie bronił. W kilku zaledwie miejscach przyszło do starć, ran, a nawet zabójstw ze strony żołnierzy, którzy mieli widać wydane rozkazy jak najsurowsze. Noc pokryła tę scenę przemocy dzikiej nad bezbronnym narodem, ale pamięć jej ciężyć będzie wiecznie na imieniu tego człowieka, który takich środków potrzebował, aby Polskę opanować i ujarzmić. Nazajutrz rano nic się nie zmieniło w życiu stolicy, kobiety zapłakane biegły tylko ku ratuszowi, gdzie tymczasowo pobranych osadzono.
W mieście panował spokój i nic nie zapowiadało groźnego wybuchu. Ukazały się nawet wkrótce plakaty w formie odezwy do tych, których los za ofiarę wyznaczył, zachęcano w nich do rezygnacyi, zapewniając, że kraj cały weźmie w opiekę ich rodziny, przedstawiając apostołowanie między wrogami, jako cel przyszły ich poświęcenia.
Po nocnej brance, która w pierwszej chwili tak zdawała się szczęśliwie poprowadzoną, że naczelnik cywilny już się zwycięzko uśmiechał, reszta operacyi, powoływanie wyznaczonych do wojska, a dotąd kryjących się, łapania po domach, cząstkowe napady zajęły dni kilka. W Brühlowskim pałacu winszowano sobie powodzenia, a tryumfujący Mentor uznał za właściwe, popełniwszy bezkarnie ten gwałt, dodać do niego rzucone w oczy narodowi drażniące go szyderstwo. Czy to, że mu zausznicy usłużni tak rzeczy odmalowali, czy że przed Petersburgiem i sceptykami chciał się pochwalić, dnia 19 stycznia margrabia kazał w Dzienniku wydrukować ten sławny artykuł, który uważać było można lub za niepoczciwą obelgę rzuconą w twarz bezsilnym, lub za prowokacyę do rewolucyi.
Jeśli branka nad podziw przeszła spokojnie, artykuł ten niesłychane zrobił wrażenie, margrabia wychwalał się w nim, że operacyę odbył nader szczęśliwie, że pobrani do wojska cieszyli się, iż mieli służyć Najjaśniejszemu Panu, że byli w najlepszym humorze i narzekali na stronnictwo bezrządu!!
Wrażenie artykułu tego było przynajmniej tak wielkie, jak pokrewnego mu arcydzieła o cylindrach, była to iskra rzucona w prochy. Wieczorem miasto całe drżało oburzeniem, niepodobieństwem już było powstrzymać rewolucyę, kilka dni jeszcze brakło do końca stycznia, mieliśmy jeszcze kilka miesięcy zimy do przetrwania, nie było broni, pieniędzy, planu, ci sami, co zgodzili się na nieuchronne już powstanie, opiekę nad niem Bogu i losom powierzyć musieli.
Dnia 20 stycznia dwie nasze panie siedziały pogrążone w myślach na nowem swem mieszkaniu na Lesznie, gdy wszedł Karol blady, pomięszany i pomimo męstwa, które go nigdy nie opuszczało, widocznie uciśnięty na duszy.
Jadwiga, ujrzawszy go, poznała i przeczuła, że cierpi boleścią wielu, podała mu rękę, ścisnęła ją w milczeniu i nie śmiała nawet o nic zapytać. On siedział jakby zdrętwiały od silnego wrażenia, oczy miał pełne łez, a ręka konwulsyjnie targała włosy.
— No, mów pan — rzekła Ema — wszak dla nas sekretów nie ma, co się dzieje?
Karol wskazał ręką na okno, przez które widać było w szarej pomroce polatujące płatki śniegu, pędzone wichrem północnym.
— Wracam — rzekł — ze zgromadzenia poczciwej naszej czeladzi, kość rzucona, jutro i następnych dni wychodzimy w lasy, a połowa tych ludzi na tę porę, na którą psa wygnać trudno, idzie bez grosza, bez odzieży, bez jadła, bez kija w ręku nawet, na prawie pewną zgubę!
Westchnął.
— Ha! — dodał — nie może być inaczej, dobrze ktoś z nas powiedział: »z kijami na bagnety, z bagnetami na działa». Czego nam braknie, zastąpi męstwo i poświęcenie bez granic. Żaden z nas nie boleje nad sobą, ale patrząc na zapał tego ludu, na tego cudownego ducha, który zeń tryska, chciałby mu dać, do czego każdy żołnierz ma prawo, choć broń w rękę... Nie mówmy o tem lepiej — dodał — a co przyszłość wyrzecze, przyjmiemy z pokorą. Jutro — rzekł — rozpoczyna się powoli wychodzenie do lasu, jutro po kościołach zobaczycie panie mnóstwo młodzieży spowiadającej się na drogę, a za dni kilka i krew się już pewnie lać będzie — krew! — powtórzył kilka razy — krew! rozleje się jej dużo, ale to będzie deszcz, który nasze pola na przyszłe urodzaje użyźni.
— Kochany panie Karolu — odparła Jadwiga — nie spodziewałam się, abyś na tę wielką chwilę tak jakoś smutno poglądał. Powinnibyśmy jedni drugim dodawać serca i męstwa.
— Tak, to prawda — odpowiedział zapytany — ale się czasem oprzeć nie można jakiemuś boleśnemu wrażeniu. Gdybyś pani, jak ja, była przytomną tej scenie, gdybyś widziała tych ludzi, z których większa część jutro porzuca żony, dzieci, lub starych i niedołężnych rodziców, możebyś doznała także tego ucisku serca, który mną na chwilę owładnął, a w ostatku, dodał ciszej — może w tem jest troszkę brzydkiego egoizmu, bom przyszedł panią pożegnać.
— Jakto pożegnać? — spytała Jadwiga.
— Przecież, nie sądzisz pani, aby, gdy ci ludzie wychodzą, jam mógł pozostać?
— Więc pan...
Niedokończyła i bledniejąc, zbliżyła się ku niemu.
— Jest to koniecznem? — spytała.
— Nieodzownie, jutro w lasach zaczynają się gromadzić wychodźcy z miasta. Mało przygotowań dało się uczynić, musimy być z nimi, aby im dodawać męstwa, kierować, a w potrzebie ginąć razem.
Jakkolwiek boleśnie dotknięta tem niespodzianem oznajmieniem, Jadwiga mówić nie śmiała, pojmując, że się nie godziło hamować, gdy szło o spełnienie najświętszego obowiązku, siadła zamyślona i nie rychło spytała słabym głosem:
— Więc kiedyż?
— Ja, zapewne pozajutro — rzekł Karol — młodzież sypie się cała, wszystkiemi drogami w nagie jeszcze lasy, zapał niesłychany, gdyby przynajmniej uformować się nam dano, skupić trochę, nabrać siły.
— Ale mnie się zdaje — przerwała Jadwiga — że Moskale o wszystkiem już wiedzieć muszą, przedsięwzięli środki i samo nawet wychodzenie z Warszawy utrudnią.
— W tem się pani mylisz — rzekł Karol — nie wiem, czemu to przypisać, czy lekceważeniu, czy podstępowi, czy głupocie, czy zarozumiałości, ale wiemy z pewnością, że rząd nic nie przedsiębierze, że rogatki są otwarte, że albo nie wierzą w powstanie, albo sądzą, iż je natychmiast zgniotą. Bądź co bądź trzeba z tej chwili korzystać.
Rozmowa nie trwała długo, gdyż Karol od początku trzymał czapkę w ręku i kręcił się niespokojny.
Jadwiga była milcząca, posępna, a gdy przyszło do pożegnania, powiedziała mu tylko: Do widzenia.
Już był w progu, gdy go zatrzymała pytaniem:
— W którą pan pojedziesz stronę? wszak wiedzieć mogę?
— Ale ja sam nie wiem jeszcze! — odpowiedział Karol.
— Przecież, gdy wiedzieć pan będziesz, przyślij mi oznajmić, bo i mnie wiadomość ta potrzebna, abym choć myślą pogoniła za wami.
— Wbiegnę jeszcze jutro — rzekł Karol, żegnając ją.
Spojrzeli na siebie z wyrazem niepokoju i czułości.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, Jadzia przyszła Emę pocałować w czoło i szepnęła jej cicho:
— Słuchaj, nic nie mów, nie sprzeciwiaj się, nie nudź, rzecz jest postanowiona, ja jadę.
— Jak? dokąd? po co?
— A! no, tam gdzie wszyscy! — odpowiedziała spokojnie Jadwiga. — Powstanie się zbiera, będą obozy, znajdą się chorzy i ranni, potrzebne jest staranie kobiece, może się zda posłaniec w czepeczku, gdy innego wyprawić nie będzie można, ja tam być powinnam, przygotowuję się, wybieram, jadę.
— Na miłość bożą — odezwała się Ema — przynajmniej w tej chwili ja ciebie nie puszczę, to być nie może, nie pozwolimy ci.
— Jeżeli mi nie pozwolicie? — odpowiedziała Jadwiga z uśmiechem — smutno mi będzie, ale pojadę bez pozwolenia.
Ostatnie wyrazy wymówiła tak stanowczo, iż towarzyszka jej poznała, że walczyć z nią byłoby próżno. Ile razy w ten sposób odzywała się, powstrzymać jej nikt nie mógł. Niespokojna w najwyższym stopniu Ema szukała tylko sposobu jakby zwlec, a że się dawno domyślała uczuć Jadwigi dla Karola, postanowiła po cichu użyć jego wpływu, aby ją od tego powstrzymać.
Herbata przeszła w milczeniu. Jadwiga wielkiemi krokami przechadzała się po salonie, Ema wzdychała, a w głowie szukała jakiegoś pozoru, aby wybiedz z domu, zobaczyć się z Karolem i z nim wejść w spisek przeciwko Jadwidze.
Łatwo jej to przyszło wykonać, bo chwili nie zwlekając, mężna owa istota, stojąc przy raz powziętej myśli, natychmiast zaczęła się gotować do jej wykonania. Siadła do listów i rachunków, a Ema pod pozorem interesu, który sobie przypomniała, chwyciwszy szal i salopę, porwała dorożkę i puściła się w miasto. Z gorącem sercem a roztargnień pełną głową, dopiero gdy dorożkarz spytał, gdzie ma jechać, panna Ema przypomniała sobie, iż nie wiedziała, gdzie Karola lub Młota szukać trzeba było; jedno tylko miejsce, w którem się schodzili, przyszło jej na myśl, tam jechać kazała.
Wdrapawszy się na trzecie piętro, nie bez kilku sińców na wschodach otrzymanych, Ema zapukała do drzwi, ale po kilkakrotnie powtórzyć musiała i pukanie i wołanie, nim jej otworzono. Drzwi uchyliły się na wpół, nieznana jakaś głowa wyjrzała niemi i głos obcy o coś niezrozumiale zapytał.
Niecierpliwa Ema, która czuła się w prawie wchodzenia wszędzie, całą siłą odparła drzwi, popchnęła nieznajomego jegomościa i narobiła w przedpokoju takiego hałasu, że ją po głosie nareszcie poznano. Wyszedł Młot zdziwiony i przestraszony tem zjawiskiem.
— Na miłego Boga — zawołał — co pani tu robisz?
— Przecież widzisz, że was szturmem brać muszę, tchórze jacyś! pozamykali się, wartowników ponastawiali i jak wielcy panowie każą sobie meldować...
— Chodź pani, chodź — rzekł Młot — ale cóż się tam stało? czy co złego?
— Poczekajcież aż odetchnę.
To mówiąc, Ema weszła do pokoju, w którym ciemno było od dymu. Ze sześciu mężczyzn w rozmaitych, dosyć zaniedbanych strojach, zaskoczeni niespodziewanemi odwiedzinami kobiety, cofnęli się w głąb, więcej może zmięszani, niż Ema nieładem kawalerskiego mieszkania. Pierwszy raz w życiu poczciwa siostra miłosierdzia zajrzała do podobnego mieszkania; chciała usiąść na kanapie, ale natrafiła na parę ogromnych butów, a posunąwszy się dalej, siadła na rewolwerze, z którego, porwawszy się, już widząc, że miejsca nie znajdzie, pochwyciła za krzesło, z krzesła posypały się kule gradem po podłodze...
— Czy tu u was nie ma gdzie usiąść? — zapytała.
Młot, śmiejąc się, przyniósł jej jedno wolne krzesełko, na którem dopiero odetchnęła.
— Jest pan Karol — spytała — bo za dymem nikogo nie widzę?
— Stoję przy pani — odezwał się głos z tyłu.
Nie byłaby go poznała, bo miał w tej chwili siwe bakenbardy i perukę.
— Co pani rozkaże?
— Chodź no, to ci coś powiem.
Przybliżył się, a Ema szepnęła mu do ucha:
— Wiesz, wiesz, wszak Jadwiga zwaryowała, wybiera się z wami do powstania na markietankę, czy co? Zlitujcież się, wyperswadujcie jej to, wybijcie z głowy szaleństwo, bo, przysięgam Bogu, jak mówi, tak zrobi.
— Ale to być nie może! — rzekł Karol.
— A ja ci mówię, że jest.
Młot, który słuchał z boku, podniósł ręce do góry z krzykiem.
— To mi dopiero kobieta! to mi bohaterka! klękać przed nią!!
— Milczałbyś — odpowiedziała Ema — nikomu nic z tego nie przyjdzie, jak biedne dziewczysko zginie.
— Droga pani — odparł Młot — ojczyzna niczyjej ofiary nie odrzuca; jakbyśmy wszyscy zaczęli sobie tak tłomaczyć, że się na niewiele przydamy, niktby nie poszedł i kwita.
— Ale na miłego Boga, na cóż ona się tam przyda?
— Zważ tylko pani — odparł Młot — gdyby nie więcej nie robiła, tylko stanęła patrzeć, jak my się bić będziemy, to już z chęci popisu przed tak piękną panną, każdy by musiał wściekle się z Moskalem borykać.
— Eh, bałamut jesteś, — rzekła Ema, dając mu klapsa po rękach, — tu nie pora żartować.
— No, to mówmy seryo, — przerwał Młot, — kto ma męstwo i ducha, mężczyzna czy kobieta powinien iść, bo go wlewać będzie w drugich, bo zastygłe serca rozgrzeje, bo swoją odwagą doda męstwa. Niema dla nas nikogo niepotrzebnego, komu serce bije, niech idzie, niech będą tłumy, niech będą tysiące, krocie, nigdy nadto...
Ema odwróciła się do Karola.
— A pan, co na to?
— Ja, — rzekł Karol, — dotąd nie znajduję, abyście nam panie były potrzebne. Wolałbym, ażeby panna Jadwiga została tu, gdzie będzie bardzo wiele do czynienia, gdzie może wkrótce mężczyzn nie stanie, a praca wyprawiania ludzi, zbierania funduszów, przesyłania wiadomości, zostanie na was, panie moje.
— O, ten to z sensem mówi, — rzekła Ema — i więcej nie proszę, tylko, żebyś to Jadwidze jutro powtórzył.
— Powiem — odezwał się Karol — ale czy to ją powstrzyma, nie wiem, może mi odpowiedzieć, że inne zostaną, które spełnią te obowiązki.
Ema ręką machnęła, kiwnęła głową i dodała:
— Zrobiłam, com była powinna, przyleciałam z raportem jak waryatka, doniosłam co się święci, a jak się co złego stanie, umywam ręce.
— Niech się pani nie boi, — rzekł Młot, — żart na stronę; zacna panna Jadwiga nadto tu jest potrzebną, żebyśmy ją z miasta wypuścić mieli.
— A nadto jest upartą, żeby w mieście chciała zostać, — przerwała Ema. — Trzeba użyć bardzo gwałtownych środków, dać jej zajęcie, przykuć ją tu, bo inaczej uciecze, ja wam powiadam. Teraz zaś, — dodała, zbierając spadającą i osuniętą salopę, — poświećcie mi na schodach, bo idąc na górę, natłukłam sobie guzów, a wracając na dół niezawodnie kark skręcę.
Karol wziął świecę ze stołu i pospieszył za nią; rada była, że w sieniach się jeszcze sam na sam z nim rozmówić mogła, nalegając gorąco, aby całego swego wpływu użył do powstrzymania Jadwigi od tego kroku, mogącego mieć następstwa bardzo smutne. Widziała po Karolu, że wiadomość ta dziwne jakieś i przykre na nim zrobiła wrażenie, zeszła więc spokojniejsza i powróciła do domu prawie pewną, że Jadwigę potrafi, z pomocą Karola, przekonać.
Nazajutrz przyszedł z rana wezwany adwokat i udając, że nic nie wie o postanowieniu Jadwigi, począł od tego, że jej tłomaczył jak wielkie i ważne obowiązki spadają na nią teraz, gdy miasto się powoli wyludni a tyle w nim zostanie do czynienia. i
— Panie Karolu — przerwała mu nieśmiało — zdaje mi się, że zacna i poczciwa Ema lepiej odemnie potrafi sobie dać z tem radę, ja zaś.. być może... nie wiem... mogłabym wyjechać.
— Czyby interesa pani wymagały tego?
— Ale nie, jednakże nie jestem pewna, czy się mogę podjąć...
— Niezmiernie szacuję pannę Emę, ale ona już ma tak wiele do czynienia, że więcej trudno jest jej narzucać. Gdyby pani nic nie przeszkadzało, potrzebaby koniecznie zostać na miejscu i wziąć na siebie ten ciężar.
Jadwiga w jednej chwili domyśliła się spisku.
— Szczerze bądźmy ze sobą, — rzekła — pan mnie posądzasz, nie prawdaż? że chcę wyjechać z miasta. Musieliście się z Emą naradzić, radbyś mnie powstrzymać; więc powiem panu stanowczo: gdy się tylko rozpocznie powstanie, gdy będą ranni potrzebujący usługi, postanowiłam i dotrzymam tego, że do obozu pojadę; żadna siła ludzka nie powstrzyma mnie od spełnienia tego, co za obowiązek uważam. Nie chcę, jak panna Plater, siąść na koń, choć dobrze konno jeżdżę, wiem, że ręka kobiety słaba, a pomoce z niej nie wielka; ale jej miejsce u łoża chorych, u wezgłowia umierających razem z lekarzem i kapłanem. Wiem, że wielką można przynieść pociechę tą kroplą poświęcenia, bo juściż nas za to Moskale na Sybir nie wygnają?
Myliła się w tem, gdyż za mniejsze daleko winy, za najlżejszą oznakę współczucia pędzili i pędzą w syberyjskie stepy, okute... odarte, na łasce żołdaków piętnastoletnie dziewczęta. Neron chyba mógł się targnąć na coś podobnego!
— Tak pani święcie mówisz, — rzekł Karol, — iż na zbicie jej nie znajdę argumentów. Zgoda więc, ale pozwól, abyśmy my byli sędziami, kiedy pociecha i pomoce od was będzie istotnie potrzebną. Nie będę pani wstrzymywał, ale proszę, byś sama zaczekała, póki cię wiadomości z pola bitwy nie powołają ku nam. Chcesz pani być tam razem z nami? niech się stanie jej wola; nie spiesz się tylko, bo zawsze czas będzie przyjść z dłonią litościwą w pomoc biedakom.
Ema szpiegowała za drzwiami i z kwaśną miną weszła do pokoju.
Jadwiga uścisnęła ją w milczeniu, zrozumiały się obie.
— Lepiej byś zrobiła — rzekła Emie, — gdybyś się razem ze mną wzięła do szarpi; ale co z tobą gadać, byłabyś święta, gdybyś nie była jak kozioł uparta.
Jeszcze chwila a już Karol miał odejść i tej nocy może odjechać. Oba serca drżały tym niepokojem rozstania, który najczęściej otwiera długo zamknięte usta; ale i on i ona czuli, że o sobie mówić nie mogli wobec tych strasznych wypadków, które burzą groźną wisiały nad ich głowami.
Cicho szepnęli — do widzenia, uścisnęły się ich dłonie, pobiegły oczy, szukając jeszcze tego, co już znikło, a gdy za nim zamknęła się brama, Jadwiga z długo wstrzymywanemi łzami rzuciła się na kanapę.
Ema porwała się ratować i orzeźwiać, odsunęła ją z lekka i rzekła cicho: daj mi się wypłakać!!


Po ucieczce Karola z więzienia; dwaj żołnierze, którzy mu do niej dopomagali, nie zaraz wydobyć się mogli z cytadeli. Nadzwyczaj ścisłe badanie zarządzone natychmiast podało w podejrzenie Tomaszka, który zdołał umknąć. Nikifor dopiero w tydzień później wydobył się i został do Prus wywieziony. Jadwiga, chcąc bezpieczniej osadzić Tomaszka, zakupiła dla niego grunt we wsi krewnych swoich pod Żółkwią, ale biedny chłopiec, wydobywszy się na wolność, nim się do Galicyi skierował, wyprosił sobie pozwolenie odwiedzenia rodzinnej wioski pod Płockiem. Napróżno starano się mu wmówić, że podróż ta była dlań dosyć niebezpieczną, że go tam mogli poznać i wydać przez nieostrożność samą. Tomaszek, całując po rękach, błagał, prosił, aby mógł pójść na grób ojca i matki, których już więcej nie spodziewał się odwiedzić, przyrzekał zachować się ostrożnie, a pragnienie jego zwiedzenia stron rodzinnych tak było serdeczne i gorące, że odmówić mu stawało się niepodobieństwem. Postarano się więc, przebranego jak było można najlepiej, aby nie był poznany, wyprawić na wieś. Na dni kilka Tomaszek pojechał, zabawił dłużej, niż przyrzekł, a wrócił rozmarzony dziwnie i rozkochany w swojej ziemi. Gdy przyszło jechać do Galicyi, chociaż mu tu groziło wielkie niebezpieczeństwo, bo go lada spotkany żołnierz mógł jako dezertera pochwycić, wyprosił się, żeby mógł zostać w Warszawie.

Nie wiem, czy wspólnictwo losu, czy węzeł jakiejś tajemnej sympatyi przywiązał go do Karola, wprosił się do niego na mieszkanie, posługiwał mu, we dnie się chował, wieczorami wychodził śmielej, a że zatrzymał mundur i cały swój rynsztunek wojskowy, bardzo bywał użyteczny do posyłek i przenoszenia papierów, które przy innym pochwycone by być mogły.
Napróżno Jadwiga starała się go przekonać, że na Rusi dobrze mu być może, iż go tam czeka chata, ogród i grunt dziedziczny; Tomaszek podróż odwlekał, a wreszcie przebąkiwać zaczął, że jeśliby się ludzie ruszyli swoje wojsko formować, i onby poszedł z niemi. Nikt mu tej myśli nie poddał, sam jakoś do niej przyszedł; a że mógł być bardzo użytecznym jako żołnierz, na wierność zaś jego rachować było można całkowicie, pozostał więc przy Karolu i tak się ze swem położeniem oswoił, iż się już w końcu przestał prawie obawiać, aby go nie pochwycono.
Nic mu nie mówiono o zamiarze wyjazdu Karola, ale z przygotowań łatwo się go domyślił. Młody człowiek ukrywał się naówczas w małym domku przy ulicy Ogrodowej, zajmował dość niewygodne mieszkanie na piąterku, które miało to tylko za sobą, że w razie niebezpieczeństwa drugiemi drzwiczkami można się było z niego wymknąć na strych, a przez strychy aż do czwartego domu i w ogrody.
Izdebka dosyć zimna, wiejąca, ciasna, tuliła wszakże przez parę miesięcy biednego zbiega, który już był do niej przywykł i teraz, gdy się mu z nią rozstawać przyszło, smutnem ją żegnał okiem. W tym samym domu na dole u kowala, któremu czasem w robocie pomagał, mieszkał Tomaszek.
Właśnie wieczorem zeszło się kilku młodzieży do Karola, który miał wyjeżdżać o świcie, i jeszcze go powstrzymać chcieli przynajmniej na dni kilka, gdy drzwi skrzypnęły i Tomaszek po cywilnemu ubrany, trochę od węgla czarny, pokazał się w progu. Zwykł się on był oznajmywać chrząkaniem i tym razem zakaszlał, aby swą przytomność objawić. Karol podszedł ku niemu, domyślając się interesu.
— Co chcesz, mój kochany? — zapytał.
— A cóż, proszę pana — odparł Tomaszek i zatrzymał się nagle, przerywając pytaniem cichem.
— Czy to wszystko swoi? proszę pana, można mówić?
— Mów otwarcie.
— Bo ja widzę — kończył Tomasz — że się pan wybiera w drogę, cóż ja tu sam będę robił?
— A cóż myślicie?
— Myślę, że najlepiej by było, jakby mnie pan ze sobą zabrał.
Mnie tu zostać nic potem, do tej Galicyi, czy tam jak, jakoś się nie chce, tu się coś na wojaczkę zbiera, toby człek z drugiemi poszedł ginąć. Już to, proszę pana — dodał, skłaniając się do nóg — ja z panem choćby do śmierci zostanę.
Spojrzał mu w oczy, a znać było z wejrzenia, że się niepokoi, czy ofiara jego zostanie przyjętą.
Karol zaczął go serdecznie ściskać.
— Jeżeli ci tak serce mówi — rzekł — i jam nie od tego, ale, mój Tomaszu, pamiętajcie, że to nie przelewki, zwłaszcza tobie. Gdybyś się dostał w ręce moskiewskie, doszliby żeś dezerter i kula by nie minęła.
Tomaszek westchnął.
— A cóż proszę wielmożnego pana, ono to się wie, że Moskale nie pardonują, ale cóż na świecie lepszego robić? Nie mam ci nikogo, ani ojca, ani matki, ani z pozwoleniem kobiety, ani dziecka ani żywego ducha, człek jak palec sierota, ano mu raz umierać, więc co ma lepszego robić? Czy pan myśli, że oni mnie się w skórę nie nabili te Moskaliska? Toć jakby im człek oddał po trosze, lżej by się zrobiło na sercu. Kiedy panisko idziecie to i ja.
Karol niezmiernie był rad z tego postanowienia, ale Tomaszek szczęśliwszy jeszcze może, że go przyjęto.
— Choćby ten moskiewski język, którego się po trosze wyuczyło teraz się nam przyda, a na wszelki wypadek i mundur też zabrać można.
— Ale jak cię z nim złapią?
— Jak złapią, proszę wielmożnego pana, to czy z nim, czy bez niego wszystkoć jedno. A kiedyż wyruszamy?
— Jak dzień, — rzekł Karol.
— A kim ja proszę pana będę? — spytał Tomaszek.
Rozśmieli się wszyscy, słysząc to pytanie, i przypominając sobie ile to razy każdy z nich musiał być nie sobą, ale kimś tam innym. Pomyślano więc o paszporcie dla Tomaszka, o który w istocie w tej chwili było trudno. Gdyby szło tylko o przejście rogatek, mundur by je był ułatwił, ale na wszystkich już drogach patrolowali kozacy, chwytając przejeżdżających i potrzebując od nich świadectw, należało więc dla Tomaszka dostać jakiekolwiek, aby w ręce Moskali nie popadł, nim by na oznaczony punkt zborny doszli. Noc pozostawała na wyszukanie świadectwa wójta gminy. Karol miał także podobne i udawał obywatela powracającego w Podlaskie.
W tej chwili wychodzenie z Warszawy zaledwie się rozpoczynało. Wypuszczano na rogatkach, łatwo chcąc później znużonych wychodźców na gorącym uczynku w lasach i po drogach połapać. Kupki pierwsze zbiegów z Warszawy źle odzianych, prawie niezbrojnych, bez pewnego planu co z sobą począć miały, gromadziły się w lasach najbliższych, a przewódcy sami nie wiedzieli jeszcze jak pokierować niemi; czuli tylko, że los ich podzielać byli powinni. Styczeń w tym roku, jak cała prawie zima, był dosyć łagodny, nie mieliśmy zbytnich mrozów, ani śniegów, ale były słoty leszcze, wilgoć, mgły, które dla ludzi wystawionych ciągle na nie, przykro się czuć dawały. Dodajmy, że większa część zbiegów wyszła pospiesznie nie mając ani obuwia, ani stosownego okrycia, trzeba było pospieszać z obmyśleniem schronienia dla nich, przeżywienia nawet a nadewszystko broni, bo w razie napadu, kijmi się tylko Moskalom zasłaniać mogli. Dlatego i Karol niespokojny o los ich spieszył, jeśli nie ze środkami, których brakło, to ażeby im dodać męstwa i wytrwałości. Cała noc zeszła na ciężkich naradach i przewidywaniach przyszłości.
Pomimo najgorętszych pragnień mało kto rokować mógł takie trwanie powstaniu, jakie mu poświęcenie wszystkich nadało, szło się z uczuciem obowiązku a nadzieją niewielką, opieka Boża miała dokonać reszty.
Młot i dwóch innych towarzyszy Karola dotrwali z nim do rana. Przededniem przyniesiono i świadectwo dla Tomaszka, zaszła bryczka pocztowa, trzeba się było żegnać i puścić na łaskę i niełaskę losu. Karol był swobodnej myśli, ale nie przesądzał w nadziejach, gotów był na wszystko.
Dzień szarzał, gdy siedli na bryczkę i po pustych ulicach zabrzmiała pocztarska trąbka; Karol czuł jeszcze ciepły uścisk dłoni towarzyszy, on pierwszy z nich spieszył na płac boju, a widok tego spokojnego miasta, które opuszczał, miejsc pełnych wspomnień i groźby niepewnej przyszłości, tęskno pierś mu uciskały. Nie wiedział, czy tu kiedy jeszcze powróci, czy tych ludzi i te stare znane sobie mury zobaczy. Ranek był smutny, miasto jakby wyludnione, w kościołach tylko ranne cicho brzmiały dzwonki; znaczna część stolicy usypiała tym ciężkim snem poranku, z którego się przebudzić tak trudno. Na rogatkach wszakże gorzała już świeczka łojowa i urzędnicy, rozgrzani paru kieliszkami kminkówki, siedzieli za stołem sprawdzając paszporta podróżnych; Karol, bojąc się wysłać Tomaszka, aby go mowa lub układ żołnierski nie zdradziły, poszedł sam ze świadectwami.
Siedział już tam i żandarm, mający spis osób zapewne podejrzanych, ale śmiała postawa młodego człowieka, świadectwo wystarczające, wreszcie powierzchowność jego wszelkie podejrzenia uchyliły. Podniesiono rogatkę i dwaj podróżni potoczyli się drogą ku Miłośnej. Krążące patrole miały jeszcze naówczas poszanowanie dla poczty i jadących nią osób, nie zaczepiano więc ich nawet, i wkrótce na stacyi stanęli. Tu już Karol musiał wziąć konie, na bok zjechać z traktu i dostawszy się do wskazanej mu wioski, ubocznemi z niej drogami szukać ukrytych w lasach dzieci Warszawy.
Na poczcie nie chciano mu dać koni, potrzeba więc było szukać we wsi, przenieść się do austeryi i czekać, aż by ich dostarczono.
Była to chwila dosyć dla podróżnych ciężka do przebycia; traktem przejeżdżało mnóstwo wojskowych, kręcili się ludzie podejrzani, uwijali się kozacy, bądź co bądź należało za jakąkolwiek cenę, dostać koni, aby się stąd wydobyć. Przepłacając zaś je i nie targując jak należy, zwrócić można było podejrzenie w chwili, gdy za nikogo nikt ręczyć nie mógł.
Tomaszek dostrzegł kilku żołnierzy znajomych i musiał się skryć w karczmie, aby go nie zobaczyli. Karol więc sam chodził po konie i to go naraziło na wcale nieprzyjemne spotkanie.
W chwili, gdy do izby karczemnej powracał, zetknął się w progu z oficerem polakiem, który w początku po uwięzieniu jego, jakiś czas bywał na straży w cytadeli. Z tego powodu obchodził razem z innymi cele więźniów, a gdy byli sam na sam, parę razy przyjaźnie się do Karola odezwał. Nadto mu się w pamięć wraziła fizyognomia więźnia, żeby jej teraz nie poznał; widocznie uderzony nią zatrzymał się, na twarzy jego odmalowało się zdziwienie, po ustach przeleciał uśmiech. Karol udawał, że go nie poznaje, przeszli mimo siebie parę razy, aż oficer przystąpił do podróżnego.
— Czy mi się zdaje — rzekł językiem ruzczyzną połamanym — czy pan jesteś numer czternasty?
Karol bystro mu spojrzał w oczy.
— Nie rozumiem — rzekł — ale gdyby tak było?
— Gdyby tak było? — odparł oficer — życzyłbym panu z serca szczęśliwej podróży. A choć się nie znamy, możebyś i pan powinien odwdzięczyć mi się podobnem życzeniem, bo widzi pan i ja nie po służbie jadę, ale także... no, do domu...
— Daleko? — spytał Karol.
— Ha! na Białoruś — odpowiedział oficer.
— To pan jesteś Atanazy? — zapytał Karol po cichu.
— A tak. Nie widzieliśmy się w Warszawie — rzekł wesoło — a ot przyszło się nam spotkać na drodze, więc pan już wiesz z czem jadę?
— Wiem — rzekł Karol.
— Nie mamy się więc — wesoło przerwał oficer — czego siebie lękać.
I podali sobie ręce.
— Co Bóg da, to da — dorzucił po chwili — wszystek kraj, co składał dawną Polskę da znak życia. Nie odegniła, spodziewam się, żadna część jego, nie przyjdzie nam może łatwo, ani targnąć kajdanami, ani ich rozkruszyć, ale szarpniemy je. W chwili tej nie ja jeden biegnę do domu, aby tam święte obowiązki przypomnić. Na Wołyń, Podole, Ukrainę, na Litwę, Białoruś, Inflanty pospieszyły wierne dzieci, aby i stamtąd ozwał się echem głos wtórujący waszemu. Nie bójcie się, nic może zrobić nie potrafimy, ale jak niegdyś Bolesław bił żelazne słupy na granicach Polski, tak my je szubienicami naszemi i krwią poznaczym... Garstka nas tam może będzie, ale wierna obowiązkom...
Szarpnął na sobie mundur.
— Radbym tę liberyę niewolniczą co najprędzej zrzucić, ale ona mnie broni i osłania od napaści, muszę ją dźwigać, abym się cały na miejsce dostał.
Widok tego człowieka głębokie na Karolu uczynił wrażenie. Byli już jak bracia i gdy się rozstać przyszło nie wiedząc, czy spotkają się gdzie na ziemi, obu im się oczy zwilżyły.
Oficer czekał jeszcze na konie, gdy furka Karola zaszła, a trzeba było z niej skorzystać, aby co najprędzej uciekać. Zdziwił się bardzo, nie spostrzegając nigdzie Tomaszka, aż po długiem poszukiwaniu zjawił się on nareszcie ale tak obwiązany chustami, jakby go nagle najokrutniej zbito. Nie można się było jednak przyczyny dowiedzieć, bo głosu nie puszczał, a twarz zakrywał starannie. Gdy oficer z siedzącym Karolem żegnał się na bryczce, oczy Tomaszka dziwnie wytrzeszczone pełne były przestrachu. Łatwo to sobie wytłomaczyć tem, że oficer dowodził rotą, w której on służył; stąd i ta gwałtowna fluksya i te chusty, któremi się obwiązał.
Po bardzo złej drodze, gdyż rzadko gdzie zamróz trzymał, a miejscami grząsko było, pod wieczór dostali się do małego szlacheckiego dworku, przed którego bramą Karol, udający lekarza, woźnicę swego odprawił.
Ustronie to, w dosyć zapadłym kącie, którego oznaczyć nie możemy, przytulone było do lasu, otaczającego je ze wszystkich stron dookoła, mała wioseczka czerniała opodal z kościółkiem i wysokiemi jodłami, dworek był schludny, ale ubogi, dach kryty słomą, dwa białe nad nim kominy, ganek na słupkach z ławami, studnia w dziedzińcu, zabudowania gospodarskie po bokach, zacisznie, smutno, ale jeszcze ze staroświecka po polsku. Ani w budowach, ani w ich ozdobie nic tu nie było przywoźnego, wszystko tak jak to przed wieki u nas bywało.
W czasie, gdy przybyli, rozrachowywali się z woźnicą przed wrotami, psy podwórzowe zbiegły się na ich przyjęcie i stanęły w szeregu; szczekanie ich wywabiło w ganek najprzód sługę w kurtce szaraczkowej, następnie jegomościa w czapeczce czerwonej, z fajką na długim cybuchu. Od zamku do wrót nie było tak daleko, i nim Karol odprawił furmana, głos się dał słyszeć z zapytaniem:
— A kogo to tam Bóg przynosi?
— Doktora — odparł Karol spiesznie.
— O! to chwała Bogu... witamy, witamy — odpowiedziano z ganku. Tymczasem wóz odjechał a Tomaszek wziął niewielkie tłomoczki i zabierał się z nimi wejść na podwórze, ale psy zajadłe puścić go nie chciały, musiał ów w kurtce sługa przywieść je do upamiętania i pozamykać na folwarku.
Przez cały ten czas gospodarz oczekiwał na ganku, niecierpliwy, by gościa poznać. Był to już podżyły mężczyzna, z fizyognomii znać albo stary żołnierz, albo myśliwiec, bo się krzepko trzymał, mimo siwego włosa i gęsto rozsianych zmarszczek po twarzy.
Karol zbliżywszy się doń, szepnął mu coś na ucho, poczem szlachcie go przywitał bardzo grzecznie, ale z miną trochę zakłopotaną i weszli do domu. Wewnątrz było ubogo ale chędogo, od progu czuć starego kawalera, nawykłego do wielkiego porządku i zamiłowanego w swem życiu cichem, do którego długiemi laty nawyknął; gospodarzowi pilno było ugościć przybysza, ale temu pilniej jeszcze coś się od niego dowiedzieć.
— Powiedzcie mi najprzód — rzekł Karol — wiele tu już jest w lesie i jak tam z nimi?
Szpakowaty chwycił się za głowę.
— Jużbym wolał nie gadać — rzekł — gdyby my byli tak w trzydziestym pierwszym roku rewolucyę robili, to by ona dwóch tygodni nie trwała; Bóg tam wie, co sobie myślicie, ale to wygląda bardzo kiepsko...
— Czekajcie — przerwał przybyły — nie jest ci to koniec, to dopiero początek, będzie może lepiej, ale cóż wy w tem widzicie tak złego?
— A no, mój dobrodzieju — rzekł szlachcic — jeszcze wojska niema a już marudery są; naściągało się to tego z miasta w jednych surducikach, w cienkich cholewkach, wszystko lud przywykły do mięsa, kasza mu śmierdzi, a nim się poprzywlekali już zaczęli chorować. W chacie u gajowego leży trzech w gorączce, u strażnika jeden co sobie nogę wywinął, a reszta choć tam baraki pokleciła i ciągle w dymie się wędzi, piszczą, że im zimno.
— Widzisz pan — odparł Karol — gdybyście to z takimi ludźmi w 31 roku zaczynali, co umieli wyjść w lutym prawie boso i o jednych surdutach, aby z Moskalem walczyć, inaczej by się to może skończyło...
Stary podumał.
— Hem, hem — rzekł po chwili — a może to i prawda, ale zobaczycie sami na własne oczy, jak te cherlaki wyglądają...
— Mój poruczniku — przerwał Karol.
— Jestem dymisyowanym kapitanem.
— Przepraszam — poprawił się uśmiechając Karol — więc szanowny kapitanie, z kandydatami na żołnierzy, to tak jak ze źrebiętami, dużo z nich na koni wyrośnie, ale część musi przepaść na zołzy.
Kapitan westchnął.
— Żeby choć nie w zimie przezołzowywali!
— Nie mieliśmy pory do wyboru, ale gdy się tak stało, prowadźcież mnie do nich, abym im serca i otuchy dodał.
— Juścić nie zaraz — rzekł kapitan — musicie się ogrzać i posilić, dość będzie czasu jutro rano...
— Nie — odparł Karol — co im to i nam; nie chcę, aby mi lepiej było niż tym biedakom, dacie mi co przekąsić na prędce to dobrze, a nie, pójdę z niemi do jednego kotła.
Kapitan zdawał się zdziwiony, słowa jednak nie rzekł, pobiegł na przeciwko, przyspieszył przekąskę i powrócił zaraz dopytując o człowieka, który przybył z Karolem, coby był za jeden.
— To mój towarzysz, a niedawno jeszcze żołnierz moskiewski.
— A! więc i on do obozu? — zapytał kapitan.
— I ja i on, kochany kapitanie.
— Jakby się co porządniejszego zebrało — odparł stary — a było z czem, to i ja. Tylko przyznam się panu — dodał — pójdę tak jak na polowanie na upatrzonego, bo żeby z tego co miało być, jakoś mi się w głowie nie mieści. Tam jest regularne wojsko, armaty, obozy, wszystko, jak się należy, a u nas czterech szewców, dwóch krawców, kowal, ot i po wszystkiem. Cóżmy z niemi zrobimy?
— Zrobimy z nich żołnierzy — odpowiedział Karol — nie zapominajcie o tem, że Moskale mają wszystko, oprócz tego co stanie za wszystko — prócz ducha. My się nie boimy śmierci i ci rzemieślnicy, pójdą z kijmi na bagnety...
Kapitan popatrzał; znać w nim było niedowiarstwo, przecież się nie sprzeciwiał.
— Co tam z tego będzie — rzekł — to panu Bogu wiadomo; ale zapolujemy na Moskali i ja także, zamawiam sobie, żebym choć jednego żółtobrzucha powalił. Zawsze to wysoka satysfakcya!!
Sługa w szarej kurtce i dziewczyna w sinym gorsecie zaczęli nakrywać do stołu. Szlachcic dobył wódki z szafy i mieli usiąść do zawiesistego krupnika, gdy Tomaszek wpadł do izby z okrzykiem.
— Kozacy o dwadzieścia kroków!
Kapitan nie strwożony wcale, odezwał się tylko.
— Idźże ty się gdzie zaszyj w słomę a już zresztą jak Bóg da. Jegomość jesteś doktór z Mińska, siadajmy do stołu.
To mówiąc, założył sobie serwetę pod brodę i gdy krzyk się dał słyszeć w dziedzińcu, wyszedł z nią i z łyżką w ręku na ganek.
Na koniu siedzący oficer kozacki, za nim z dziesięciu żołnierzy zajmowali całe podwórko.
— Tyś gospodarz? — zawołał oficer.
— Ja — rzekł powoli stary.
— Ty wiesz co u ciebie w lesie?
— Gdzie, w lesie? co w lesie? zwierzyna?
— U ciebie pewnie zbiegli rekruci się kryje? hę?
— A kto ich wie? — rzekł kapitan.
— Niby to ty nie wiesz?
— Albo ja w lesie siedzę?
— Ty buntowczyk!
— Jeszcze nie — odpowiedział kapitan — ot dalibyście pokój, chcecie się wódki napić?
— Dawaj wódki, ale trzeba w twoim dworze przeszukać?
— Czego? owsa dla koni?
Oficer kozacki zaczął się śmiać.
— Wódka wódką — rzekł gospodarz — niech tam konie popasą a wy z nami zjedcie[1] krupniku.
Z początku zawahał się oficer, ale zsiadł z konia i wydawszy rozkazy żołnierzom, złagodzony jakoś, wszedł do dworu.
— To pan doktór z Mińska — odezwał się — prezentując gospodarz, ale kozak ani spojrzał na gościa, westchnął, otarł czoło, napił się wódki i ochoczo siadł do jadła.
— Kogo wy tu u licha szukacie — spytał po chwili gospodarz.
— Oj mądry, ty mądry, palcem grożąc na nosie — rzekł kozak — niby to wy lepiej odemnie nie wiecie, co się w Warszawie dzieje i na co to się zabiera!
— Co ja mam wiedzieć — mówił śmiało powtórnie wódką częstując kapitan. — Widzicie, że ja tu w dziurze siedzę i tyle mam świata co w oknie, a z Warszawy ledwie mnie tu raz we dwa tygodnie wieść doleci.
— A! wy Polaki! Polaki! — począł kozak z uśmiechem — wam się zdaje, że wy świat zdurzycie, a tobie stary jak by tak głęboko w oczy zajrzeć, toby zobaczył i nie to, co się dzieje w Warszawie, ale i to co się za dwa miesiące dziać będzie!!
— Ty filut stary! — gospodarz zaczął się śmiać.
— Byłem to ja kiedyś w wojsku — rzekł — i muszę mieć minę co więcej obiecuje niż dotrzyma, ja sobie w kącie siedzę, i nic niewiem, hreczkę sieję.
— A wojował ty z Moskalami — spytał kozak.
— A jakże!
— A zabił ty którego?
— Albo ja wiem.
I cicho znowu krupnik jedli. Kozak napił się miodu, który przyniesiono, powzdychał, podumał i rzekł.
— Bestye Polaki, siebie i nas zgubili. Pili by my inaczej ten miód na Zaporożu, gdyby wy się byli umieli rządzić, a kozactwem nie pomiatali, hej, hej! wiem ci i ja coś, ale teraz po wszystkiem, to też jak się nam który z was pod kańczuk dostanie, tłuczem z całego serca, żeby się pomścić za nasze Zaporoże! oj wy to nas panki zgubili! wy!
— Bałamucicie ojcze — odparł kapitan — zawsze to swoje grzechy dobrze zwalić na cudze ramiona; gdybyście byli inaczej Polsce służyli i ona by też dla was inną była.
— No, no, cicho, nie gadaj... mołczy stary.
I jedli smażoną kiełbasę a wzdychali; kozak miód popijał, ale już milczał.
— Podła służba — rzekł pod ostatek, była kiedyś wolność, ale ją psy zjadły; powiedz ty stary, ty może trochę wiesz, powróci to ona kiedy czy nie?
— Ba! — odpowiedział kapitan — jak przyjdzie rozum będzie i swoboda!
Karol wcale się nie odzywał, spoglądając to na oficera, to na kapitana i badając obu; kozak widocznie nie był zły człowiek, widać wnuk tej kozaczyzny co od Polski miłość swobody przejęła, ale już w żelaznej obróży przechodziły dwa pokolenia i skóra im na szyi pogrubiała. Kiedy niekiedy tylko odzywało się wspomnienie lepszych czasów nie na to, aby siły dodać, lecz by porównaniem z teraźniejszością zasmucić.
Długo jeszcze gwarzyli za stołem chociaż już skromny obiad szlachecki prawie był skończony, kozak podpił dobrze miodu, i wstał podochocony, miało się ku wieczorowi, zapalił fajkę i zabierał się do odjazdu, a gdy już miał odchodzić, rzekł przy pożegnaniu do kapitana:
— Zdaje mi się stary, żeś ty dobry człowiek, żal by mi ciebie było, gdyby cię powiesili, a tobie się to może przytrafić, jak swego lasu nie będziesz pilnował i broń Boże, w nim jeszcze jakim zbiegom dasz przytułek. Ja naszych znam, oni się siwego włosa nie ulitują, siedź ty stary cicho! chcesz być cały.
— Ha! — odparł kapitan — życie ludzkie w bożem ręku, raz ginąć panie bracie; i tyś mi się zdał jakimś dobrym człowiekiem, powiedziałbym ci też coś, ale na ucho.
Kozak nic nie mówiąc ucha nastawił.
— Co wam za potrzeba — rzekł kapitan po cichu — tak bardzo służyć serdecznie tym, co was w kajdanki zakuli?
Oficer machnął ręką, kiwnął głową i kazał sobie podać konia.
— Bywaj zdrów stary — rzekł — a pamiętaj lepiej co ja tobie mówiłem...
To mówiąc, kłusem wyjechał z dziedzińca a cała gromada za nim. Tomaszek jakoś nierychło ze słomy się wydobył i na świat boży powrócił.
Chociaż już nieco zmierzchało, Karol naglił ażeby w las jechać. Osiodłano więc konie, bo bryczką się tam nie można było dostać i, choć zimny deszczyk mżył, ruszyli zaraz wziąwszy parę psów z sobą, jak gdyby na polowanie.
Kto zna nasze lasy tylko z tego, co zwykł widzieć nad drogą, a nie po myśliwemu, ten o głębi ich wyobrażenia mieć nie może. Las ów stary, odwieczny, taki jak go Bóg stworzył, nie jakim go ludzie robić zwykli, zaczyna się tam dopiero, gdzie się wozowe drogi kończą, gdzie ścieżki pieszych zrazu wyraźnie giną i przepadają w zaroślach. Na mniej dostępnych miejscach rosną niebotyczne drzewa i owe gąszcze nierozwikłane, których wnętrza zna tylko zwierz dziki, co się w nich chowa. Nie widać tam jeszcze ręki człowieka, są gdzieniegdzie tylko ślady burz i huraganów, które całemi łanami obaliły puszcze i obróciły w stos gnijących kłód, pokrytych w następnych latach gęstą młodą zielenią. W tych niedostępnych uroczyskach płyną gdzieniegdzie ospale zgniłe ruczaje, kiśnie woda w szerokich brodach, nad których wodami zwieszają się zewsząd szukające napoju drzew i kwiatów gałęzie, i obraz tych borów, z którymi tylko amerykańskie puszcze porównać się dają, powietrze, którem się tu oddycha, wonie rozlane wokoło, całkiem są różne od tych lasów, które już ręka ludzka przetrzebiła. — A kto nie słyszał wielkiego hymnu, który szumem swym nucą drzewa i szalonych rozhoworów ich w czasie burzy, ten nie zna jeszcze jednego z głosów najuroczystszych stworzenia. — Da on się tylko porównać z szumem wzburzonej fali morza, pluszczącej się na piasku lub rozbijającej o skały. Takiemi są te bory w czasie lata i jesieni, gdy pełnem życiem dyszą; inne wcale w zimie, gdy z nich liście oberwą wiatry, gdy śniegi zawisną na gałęziach, szron oszkli ich korę i sen ciężki, ołowiany, uciśnie je w swych objęciach. Smutne naówczas nad wyraz są te lasy, w których już nic nie żyje, gdzie ledwie zielenią się odmłodzone mchy i niedowarzone mrozem liście poziomych roślinek. Olbrzymie drzewa zdają się stać jak owe trupy po jaskiniach zaschłe i skostniałe, nawet wicher przedzierający się przez suche gałęzie, nie gra na nich muzyką życia, ale świstem szyderskim zniszczenia i śmierci. I słychać wśród ponurego milczenia, uroczystego jak nicość, spadającą obłamaną gałąź, lub nagle z łoskotem piorunu odbitego ech tysiącem, walące się stuletnie drzewo, które druzgocze młodsze krzewiny i kładzie się znużone w proch i zgniliznę. Po tym wielkim trzasku znowu cisze długie, przerywane krakaniem ptactwa, które lasy omija lub łoskotem przebiegającego ze strachem to cmentarzysko zwierzęcia. Jeszcze śniegi i szrony bardziej malowniczemi czynią lasy, lecz w długich mgłach i słocie nic posępniejszego nad nie.
Takiemi one wyglądały teraz, gdy kapitan z Karolem w głębie się ich puścili. Zrazu droga była szeroką, potem zmieniła się w ścieżynkę wąską, a naostatek znikła zupełnie, ponachylane tylko drzew gałązki znaczyły miejsca, któremi ludzie przechodzili.
Naostatek potrzeba się było przedzierać przez zarośla nietknięte, wśród których, kapitan, jadąc przodem, torował drogę instynktem, niekiedy stając i rozglądając się do okoła. Pomimo zimy, która las z liści ogołociła, gąszcz przejeżdżali tak wielki, że na kilka kroków przed siebie głębi lasu widać nie było. Konie nawykłe do tego rodzaju wycieczek ze spuszczonemi głowami przedzierały się przez splątane często krzewy, przeskakiwały kłody, brnęły przez strumienie i umiały sobie dać radę wśród tych bezdroży najeżonych tysiącem przeszkód. Im dalej wjeżdżali w las, tem podróż stawała się trudniejszą, a zwiększający się mrok wieczora jeszcze ją niebezpieczniejszą czynił! Dla człowieka, przywykłego do miasta, było to rzeczą całkiem nową, cięższą niż dla wieśniaka. Naostatek musieli już zsiąść z koni i prowadzić je w rękach, brnąc po kolana w grząskiem błocie i koniom dopomagać do wydobycia się z niego. Zmierzch wkrótce stał się nocą, ale przebywszy ruczaje i zawały kłód, wędrowcy nasi stanęli na suchszym nieco gruncie i znowu dosiadłszy koni, rzadszym niepodszytym borem jechali ku niedalekiemu już schronieniu pierwszej garści powstańców. Późniejsze obozy ich, jakkolwiek urządzone, weselszą miały postać; ten przytułek leśny smutny był i wśród lutowych słot i mrozów ledwie mógł biednych ochronić.
Z za gęstych pni mignęły drobne światełka ognisk, od których ani gwar ani weselsze i szumniejsze nie dochodziły głosy. — Cisza wielka panowała do okoła. Nie było rozstawionych straży, ani wysuniętych naprzód placówek, zbliżyli się więc niepostrzeżeni i Karol zatrzymał się nieco, rzutem oka, boleści pełnem, mierząc ten obraz posępny.
Wśród nagich drzew na obmokłej ziemi, stało kilka na prędce niewprawnie z suchych gałęzi ukleconych szałasów. Przed niemi paliły się skwierczące mdłe ogniska, które deszcz gasił, a wiat rozrywał. Na pierwsze wejrzenie ludzi prawie nie było widać, leżeli na ziemi znużeni, chorzy, zboleli na ciele i duchu. Ledwie się tam coś zwolna gdzieniegdzie ruszało wśród mroku. Przystąpiwszy bliżej, Karol dostrzegł kilka garnków jakby zapomnianych przy ogniskach, milczenie znamionowało i brak sił i jakieś odrętwienie w znużonych zbiegach.
— Gdyby to byli wieśniacy — rzekł po cichu kapitan — prędzej by sobie dać umieli radę, poczciwy to lud, nie przeczę, ale mieszczuchy, przywykłe do gotowego, przyzwyczajone szukać wszystkiego w sklepie, a nic samemu nie robić. Nasz wieśniak na pół jeszcze dziki zna się z naturą jak z matką, w lesie jest jak w chacie, tysiące ma środków na ochronienie się od głodu, chłodu i niewygody. Ale wprost z miasta, przeżywszy tam całe życie, dostać się do puszczy, co dziwnego, że człek głowę straci?
Chociaż rozmawiali po cichu, ktoś przecie z obozu głos usłyszał, z szałasu najbliższego wysunęła się postać wysoka i ochrypło spytała:
— Kto tam idzie?
— Swój, brat — rzekł Karol.
— Czy świeży?
— A no — dopiero przybywamy.
— To witamże panów — odparł pierwszy, i bardzo przepraszam, że nie mam ani kanapy, żeby prosić siedzieć ani samowara do herbaty, jeżeli łaska na mokrej ziemi jest miejsca dosyć, a z drzewa kapie gotowiuteńki napój, który głowy nie zawróci.
To mówiąc, rzucił garść suchych gałązek w ognisko, i gdy ogień buchnął, począł się przypatrywać kapitanowi i Karolowi, który stał przy nim.
— A to wy, szanowny panie — odezwał się, poznając Karola, dobrze żeście tu do nas zawędrowali, zobaczycie co się tu dzieje, straszna bieda, o jakiej człek wyobrażenia nie miał! Wczoraj już i chleba było zabrakło, a do wioski pójść nie można, bo wszędzie się Moskaliska włóczą, i chłopstwo coś nie bardzo pewne. Bylibyśmy może z głodu pozdychali, gdyby się jeden z nas do bliskiego tu domu nie dostał.
Na odgłos rozmowy kilku ludzi zbliżać się poczęło do kapitana i Karola.
— Na miłego Boga — odezwał się drugi, odzieżyśmy z sobą nie pobrali, w nocy człek na deszczu i zimnie ze wszystkiem kostnieje, kilku już z gorączką leży, a reszcie nie wiele ducha zostało.
— Kochani bracia — rzekł Karol, źle tu czy dobrze przyszedłem z wami i los i biedę dzielić, nie wszystko można było przewidzieć, nie tyle zrobić, ile by się pragnęło, ale, da Bóg, powoli się to wszystko poprawi i jakoś lepiej będzie.
— Ale zlitujcie się — począł inny, ratujcież prędzej, bo tu się kości nasze zostaną.
— Wieleż tu was wszystkich jest
— Będzie bez mała do stu, co chwila nowi przybywają, a tu ani budy, ani chleba, ani garnka, ani żadnej rzeczy która jego jest.
— O wszystko się postaramy — dodał Karol — tylko co nie widać, jak nam chleb, kaszę i mięso przywiozą.
— A co gorzej, mój dobrodzieju — krzyknął inny z daleka podnosząc głos — jakby ta psia wiara Moskal przyszedł, chybabyśmy z kijami na niego wystąpili, bo na stu ludzi nie wiem czy dziesiątek strzelb się znajdzie, kilkanaście pałaszy i coś tam nożów rzeźniczych.
— Broń nadwiozą także — rzekł Karol głośno — jest do tej pory źle, ale musi być lepiej, tylko widzę panowie bracia, darujcie mi, że wam to powiem, trochęście też ręce opuścili; możnaby tu i z tego lichego obozu lepszego coś zrobić, a pokładłszy się na deszczu i czekając zmiłowania bożego, człek gotów zamrzeć z samej desperacyi.
— A cóż tu proszę pana robić — odezwał się słuszny mężczyzna — pokażcież z łaski swojej?
Karol zamiast odpowiedzi, przywiązał konia do drzewa, dobył oplatanej flaszki, których z kapitanem cztery z sobą przywieźli, i począł od rozdania po kieliszku wódki, ile jej stało.
— Musicie — rzekł — mieć kilka siekier!
— Jest tego dowoli — odezwało się kilku.
— Więc proszę o jedną, zetniemy trochę drzewa, aby słabszych lepiej od słoty i wichru ochronić. Kapitan nam nie pożałuje.
To mówiąc, i zachęcając przykładem, jął się sam do roboty. Ochotniejsi poszli za nim trochę ożywieni, drudzy wzięli za rydle, bo w niedostatku ścian ziemia, która nigdy nie przemaka głęboko, a w najdłuższe słoty, tam gdzie jest zsiadła i niespękana, nad parę cali nie bierze wody, użycza ciepłego schronienia. Wykopanie takiej ziemlanki, którą odrzucona ziemia broni od ściekania deszczu, nie wiele czasu kosztuje, pokrywa się ja gałęźmi i wcale nie złym jest przytułkiem. Trochę suchego liścia i mchu jest nie złem posłaniem. Tak sobie niegdyś człowiek radził w dzikszym stanie, a ilekroć wypadki zmuszą go zerwać stosunki z cywilizowanym światem, powrócić mu trzeba do tego pierwotnego stanu i tradycyi wieków. Utrzymały się one więcej po wioskach, gdzie człek wielu miejskich do życia pomocy jest pozbawiony, pokolenia mieszkańców miast zapomniały o tym bycie, od którego już prapradziadowie ich odwykli.
Karol z kapitanem wzięli się obaj do roboty i nauczycielstwa, nie obawiali się trochę ręce podrapać, byle ludziom tym dodać ducha i ochoty do pracy. Zaraz też wionęła jakaś nadzieja na wszystkich, jaśniej rozgorzały ogniska, gwarniej rozmawiać zaczęto, gdzieniegdzie nawet uśmieszek i żarcik wzleciał na zbladłe usta. Wykopano parę obszernych ziemlanek, a robota około nich poszła tak szybko, że można było na noc wygodniejsze chorym dać schronienie. Karol postanowił położyć się tymczasem w szałasie, byle słabszych poratować. Kapitan, który o ile mógł, pomagał, wprędce się jednak znużył, założył ręce w tył, splunął i rzekł po cichu do Karola:
— Wszystko to bardzo pięknie, ale ja com nieraz na koniu sypiał w marszu i biedy się dosyć najadł, taką wojnę, na jaką się tu zabiera, ani rozumiem ani chwalę. Z wojskiem regularnem na kule i spisy mężnie pójść, na to się piszę, ale o głodzie w ziemi dziury kopać i z kijem maszerować na uzbrojonego sołdata! w głowie mi się nie mieści.
— Kochany kapitanie — odpowiedział mu Karol — taka wojna, o jakiej mówisz to monarsza zabawka; wojny ludów przeciwko swoim ciemiężcom, muszą mieć wcale inny charakter. Ludy pozbawione wszystkiego, stworzyć sobie muszą broń, zastąpić to, czego im braknie, poświęceniem, wytrwałością, przebiegłością, jakiej uczy niewola. Wojna dwóch wojsk pięknie umundurowanych, opatrzonych we wszystko, jest to rodzaj gry w szachy, z tą różnicą, że zamiast pionków wywracają się ludzie. Dobre to jest dla dynastycznych interesów i dystrakcyi wielkich monarchów, którzy się bawią w żołnierza jak drudzy w teatr i inne fantazye, ale nam wrócić trzeba do tych zapasów dzikich, w których człowiek walczył z człowiekiem często pazurami i zębami. Gdyby nam wilcy w pomoc przyjść mogli, przyjąłbym ich za sprzymierzeńców, lub jak Samson puściłbym liszki z zapalonemi żagwiami u ogonów.
Kapitan wzruszył ramionami, a że się robiło późno, miał się do odwrotu, bo nocy w obozie z nimi przepędzić nie myślał. Ów słuszny mężczyzna, z powołania podobno jakiś teatralny sługa, który z sobą przywiózł zapas dobrego humoru, widząc żegnającego się kapitana, jął go na noc zapraszać:
— Już panie dobrodzieju, dwa salony wyporządzone, dywany rozesłane, gdybyś pan raczył zanocować, znalazłoby się gdzie pomieścić; pobiegłbym po kolacyjkę do Poziomkiewiczowej, po buteleczkę wina do Kijasa i tak byśmy sobie przegwarzywszy godzinkę, chrapnęli potem i ucięli szpaka aż do rana.
— Nie chcę wam ani miejsca zabierać — rzekł kapitan — ani zbyt do tych waszych rozkoszy nawykać, powlokę się do domu, a że mi tu przez swoich trudno co posłać, bo by zaraz we dworze gawędy poszły, ze dworu na wieś, a ze wsi gotowe dolecieć do moskiewskich uszu; dajcie mi tu którego, co by sobie w lesie drogę dobrze rozpatrzył, to wam przez niego przyślę choć wódki, chleba, wędliny i na co mnie stanie.
— Jeżeli po wiktuały jechać — rzekł teatralny sługa — ja jestem jedyny, umiem z przyzwoitem uszanowaniem chodzić około butelki i jadła, wiem które rzeczy zamoknąć mogą, a którym wilgoć jest szkodliwą, zaufania zbytecznie nie nadużyję; co się tyczy szukania drogi w lesie, przypominam sobie ową bajeczkę o chłopczyku, którego zbój w las prowadził, rzucał on za sobą ziarnka fasoli, po których później nazad do domu trafił. Mam w kieszeni zabranych na pamiątkę cztery czy pięć afiszów, jeszcze z tej sławnej reprezentacyi, kiedy to na zjazd w Warszawie prześwietnych gości grano balet »Trzech złodziei«. Już dla miłości moich towarzyszy poświęcę pamiątkę, podrę afisze na kawałeczki i drogę niemi poznaczę.
— Bardzo by to było dobre — rzekł ktoś z tłumu — ale po tych świstkach, gdyby po nitce, Moskale tu do nas trafią, dopiero się nam przysłużysz!
— Przecież do dnia powrócę, a mój papier wyzbieram po drodze. Ho! ho! nie takim ja głupi!
Śmiano się z tego środka pokierowania w lesie, ale on się okazał jednak praktycznym, bo exsufler, mimo że dotąd widział tylko te lasy, które na kulisach malowane spotykał, jednak cały i zdrów nazad do domu się dostał. Kapitan wsadził go na konia, na którym Karol przyjechał, a choć i konnej jazdy pierwszy raz w życiu próbował, raz tylko w ciągu podróży przez łeb koniowi spadłszy, utrzymywał, iż był stworzony na kawalerzystę. Przez całą drogę rozmawiał ze szkapą.
Razem z Karolem zawitała do obozu otucha, trochę ładu i nadziei; dwóch czy trzech rozesłano w różne strony dla zakupienia żywności i dla dowiedzenia się o przyrzeczoną broń. Pomimo nadziei dostania jej nie można się było łudzić; ta, która w tej chwili nadejść mogła, nie starczyła dla wszystkich; trzeba więc było myśleć o pikach i kosach. Karol od świadomszych miejscowości dowiedział się o kowalu, którego kuźnia była we wsi pobliskiej. Tam należało koniecznie przysposobić piki, posprawiać kosy, a że obojga jeszcze nie było wiele, nawet szerokie noże na tymczasowe żeleźca przydać się mogły. Kłopot też był z chorymi, o których pomyśleć należało, gdzie ich bezpiecznie umieścić. O innych, co się po drodze rozproszyli i pokładli, należało się choć dowiedzieć. Karol więc był zmuszony nazajutrz rano, powierzywszy straż obozu jednemu z roztropniejszych towarzyszy, sam na tę niebezpieczną puścić się wyprawę.


O białym dniu smutniejszy jeszcze miał pozór ten pierwotny obóz powstańczy. Tym, co go składali, brakło jeszcze doświadczenia; były to pierwsze chwile, najtrudniejsze do przebycia, wszystko stworzyć trzeba było z niczego: szczęściem Moskale także rachując na swe siły, żartując sobie z tego zuchwałego porywu, nie spieszyli się z wystąpieniem przeciwko niemu. Nie było stanowczych rozkazów, ani planu do ścigania, oczekiwano, ażeby się to widoczniej uwydatniło, rachując na wielką przewagę sił kilkadziesiąt milionowego państwa. Z drugiej strony do tej opieszałości w działaniu, która dla nas była bardzo szczęśliwą, przyczyniła się w najważniejszych nawet kraju okolicznościach, nie odstępująca nigdy moskiewskiego urzędnika i żołnierza, chciwość. Wszyscy generałowie, oficerowie aż do żołnierzy, dobrze widzieli, że powstanie będzie dla nich zyskowną gratką. Nie chcieli mu tak prędko końca położyć, bo spekulowali na niem. Każdy miał innego rodzaju obłów na widoku: żołnierz rabunek, oficer i rabunek i złodziejstwo na żołnierskim żołdzie i wydzierstwo po dworach i podwójną płacę. Generałowie, którzy nigdzie za nic nie płacili, a za wszystko ogromne rządowi podawali rachunki, wiedzieli dobrze, że przy dłuższej kampanii fortunki sobie porobią. Nie było więc na rękę Moskalom nagłe ukończenie powstania. W ich chciwości mieliśmy doskonałego sprzymierzeńca; wprawdzie za pobicie jakiego oddziału mogli dostać krzyżyki lub gwiazdkę na szlifie, ale ścigając go, pakowali tysiące rubli do kieszeni. Kto zna ducha moskiewskiego wojska, wie, że największy patryotyzm nie zawadza mu do pamiętania o sobie. Cała ta wyprawa, trwająca już rok blisko, nacechowana jest najpodlejszą rachubą owej junaczej armii, której cesarz tak słodko za jej męstwo dziękuje. Bohaterowie moskiewscy uciekają przed najmniejszem niebezpieczeństwem; były przykłady, że bezbronnego chłopa pchali przed sobą na kule, aby sami ściśniętego nieprzyjaciela wziąć mogli gdy się już bronić nie będzie, osaczyć, podejść, w dziesięciu napaść na jednego, rozbrojonych mordować, nad bezbronnym się pastwić, rabować, odzierać, to były czyny, którymi się oni odznaczyli w ciągu całej tej wojny. Z równemi siłami nigdy nawet nie próbowali się mierzyć, szanując drogie swe życie. Każdy z generałów rachował co mu wycieczka przyniesie i naturalnie nie życzył sobie, aby im prędki położyć koniec. Smutno jest tu wyznać, aleśmy w istocie wiele winni przekupstwu i sobkostwu, a jaśniej mówiące, demoralizacyi sług carskich; w czasie pokoju żołnierz traci całą swą ważność, siedzi w koszarach, mrze głodem, a chude oficerki biedę klepią; gdy w wojnie wszystko to panuje, rządzi, szumi i puszcza sobie cugle za wszystkie czasy. Cesarz Mikołaj powiadał, że prócz niego i syna za nikogo nie ręczy, żeby państwa nie okradał, znał doskonale Rosyę, dodać by należało, iż szlachetna armia nie ustępuje w tym względzie nikomu. Ów Lüders, któremu szczękę przebito w Warszawie, sądzony był za złodziejstwo nim został namiestnikiem w Królestwie, a bohater Rosyi Murawiew, stracił miejsce w zarządzie dóbr cesarskich, za wielką miłość cudzego grosza. Zbyteczny to jest może ustęp, ale on poniekąd tłómaczy, dlaczego w pierwszych chwilach przez szpary na powstanie patrzano.

Karol, który spał okryty płaszczem w szałasie, obudził się zmokły bardzo wcześnie; nie było chwili do stracenia. Wśród nocy przybyło znowu kilkadziesiąt ludzi z Warszawy, część ich w lakierowanych butach i letniem prawie ubraniu, spodziewane i przyobiecane zapasy, żywność, broń, odzież, obuwie, nie nadchodziły; należało więc co najprędzej pomyśleć o zaopatrzeniu się w najpierwsze potrzeby życia. Nim jednak Karol rzucił obóz, musiał w nim pewien zaprowadzić porządek. Nie spodziewano się wprawdzie rychłego napadu Moskali, ale licho ich przynieść mogło jakim wypadkiem. Przewidując to, Karol musiał rozstawić placówki, rozdać broń, jaka była na podorędziu, wyznaczyć dowódców oddziałowi i ścisłe w nim zaprowadzić posłuszeństwo.
Z żywnością, którą kapitan nadesłał, trzeba było także pewien uczynić porządek. Ranek cały zbiegł na tych przygotowaniach podrzędnych, ale niezbędnych. Karol miał sobie dane wskazówki, gdzie w sąsiedztwie na pomoc pewną rachować może, wziąwszy więc przewodnika, wyruszył pieszo z obozu w stronę przeciwną tej, z której przybył. Tym razem brnąć trzeba było pieszo przez błota i drzeć się przez zarośle. Trwało to jednak parę godzin nim trafili na ścieżkę, która ich z lasu wywiodła. Nad drożyną, która biegła skrajem boru, stała mała karczemka, do której przewodnik Karola spocząć na chwilę wprowadził. Znaleźli tam tylko szynkarza i szynkarkę, neofitów, którym coś z oczów źle patrzało. Ostrzegł też towarzysz Karola, iż ludziom tym spełna dać wiary nie było można. Udawali więc, on geometrę a tamten włościanina z wsi pobliskiej, który go do dworu prowadził. Upletli całą historyę, aby wytłómaczyć dlaczego po słocie szli pieszo, szynkarz jej słuchał, ale z widocznem niedowierzaniem. Szło o to, aby do jednej z wiosek pobliskich dostać koni. Po długich targach zgodził się zawieść ich gospodarz; uważali wszakże, że przedtem w alkierzu długą z żoną odbywał naradę. Milcząc, siedli na wóz i ruszyli; obaj byli tak znużeni, że i Karol się zdrzemnął i przewodnik jego na ramię neofity pochyliwszy głowę, chrapał.
Nie dostrzegli więc, jak ich woźnica, inną wcale niż potrzeba było powiózł drogą. Nagle obu ocucił krzyk moskiewski nad głowami i spostrzegli, że ich zawieziono do karczmy, którą do koła otaczali kozacy.
Przewodnik Karola zupełnie stracił przytomność, ale grożące niebezpieczeństwo dodało zimnej krwi młodemu człowiekowi, który zdradę woźnicy spostrzegłszy, miał nadzieję z rąk Moskwy z pomocą odwagi się wydobyć. Nie zmieszany wcale, powoli zsiadł z wozu i zaczął pytać, po co tu zajechali? Widząc go tak pewnym siebie, furman, trochę się splątał i zaczął tłómaczyć, że musiał przystanąć w karczmie dla popasu. Kozacy już do koła wóz obstępywali, gdy pomiędzy nimi spostrzegłszy wczoraj widziane twarze, Karol nabrał otuchy; zaczęli go pytać o papiery.
— Prowadźcie mię do oficera, to mu się wytłómaczę.
Właśnie, gdy to mówił, wczorajszy współbiesiadnik nadszedł i jako ze znajomym przywitał się z Karolem.
— Panie kapitanie — rzekł głośno podróżny, udając wesołą minę — jedliśmy wczoraj obiad z sobą, możesz mi pan poświadczyć, że nie jestem żadnym podejrzanym człowiekiem.
— Nu tak — odparł oficer. — A cóż wy tu robicie?
— Potrzebowałem dostać się do sąsiedniej wioski, nająłem oto tego jegomościa, który mnie tu wcale niespodzianie przywiózł.
— Chciałem popaść — wybąknął, dając mu potajemne znaki, woźnica.
Ale kapitan tupnął nogą, pogroził i kazał żołnierzom odstąpić.
— Jeżeli pan każe, to pojadę dalej — rzekł pomieszany szynkarz.
— Mój kochany — odpowiedział mu Karol — nie tłumacz się i nie bałamuć, dobrze rozumiesz coś zrobił; potrzeba mi było jechać w zupełnie przeciwną stronę, powiozłeś mię tu, myśląc, że jestem podejrzanym człowiekiem i że mnie sprzedasz za kilka rubli; każdy zarabia na chleb jak może, patrzaj tylko, żeby ci to na dobre wyszło.
Złapany neofita począł się zaklinać i wyłgiwać niezręcznie. Karol, nie odpowiadając mu nawet, rzucił parę rubli i stręczącą się już furmankę, która jechała w stronę wioski, do której dążył, wziął natychmiast.
Tak szczęśliwie uszedłszy niebezpieczeństwa, nie rychło, gdy już wsi widać nie było, odetchnął. Towarzyszący mu młody chłopak wylękniony okrutnie, ze wściekłością przygodę tę opowiadał wieśniakowi, który ich powoził.
Był to podżyły już człowiek bardzo poczciwego oblicza, którego ta sprawa mocno zdawała się obchodzić.
— Widzicie — rzekł wysłuchawszy — ja tego szelmę propinatora dawno już znam, że on z Moskalami trzyma; prawdę powiedziawszy, umyślniem się ja wam prędzej z furmanką nastręczył, ażebyście co rychlej z między tego kozactwa się wynieśli. Chciał was psiajucha sprzedać ani chybi. Ale mu się prędzej czy później za to judaszostwo dostanie.
Odwrócił się do Karola i mrugnął oczyma.
— Paniczyku, jam stary polski żołnierz i czuję przez skórę kto co ma w sercu; ja zaraz jegomości z oczów poznałem, że panisko musicie tu mieć jakiś poczciwy interes. Dowiozę was bezpiecznie do dworu, ale proszęż was, gdyby tego szelmę można było powiesić? Oczyścilibyście świat z jednego paskudztwa. Niechby też dyndał, to mu się słusznie należy.
Karol nic nie odpowiadał, ale gorąca sztuka Wojtek, który z nim jechał, szepnął w ucho woźnicy:
— Już nic nie gadajcie, ja wam daję słowo, że go oporządzę.
I tak jakoś dojechali do dworu, ale już się wszystko nie szykowało; gospodarza nie było w domu, a natomiast jakiś urzędnik z miasteczka, a z nim burmistrz wielkie nic dobrego w dodatku. Karol nie był z gospodynią znajomy, która go bardzo zimno przyjęła. Nie wiedzieć co było począć, czy dalej jechać czy czekać? W tej niepewności zmiarkował on, że spieszny odjazd mógłby go dać w podejrzenie burmistrzowi, który już i tak bardzo go ze wszystkich stron zachodził.
Mimo chłodnego przyjęcia gospodyni, zapewniwszy ją, że przybył w interesie jej męża, Karol pozostał, skromnie usiadłszy w kątku, ale z wielkim niepokojem w duszy. Każda ubiegająca godzina stracona płaciła się zdrowiem, bezpieczeństwem, wreszcie powodzeniem całej sprawy. Po śmiertelnych dwóch godzinach rozmowy z burmistrzem, który także na pana domu oczekiwał, przybył nareszcie pan Zagłoba i spostrzegłszy Karola w tak poufałych stosunkach z pierwszym szpiegiem okolicy, prawie struchlał. Nie można było o niczem mówić, dopóki się urzędników nie pozbyto. Nowa zwłoka, burmistrz odjechał naostatek, najmocniej przekonany, że Karol był w jakiejś służbie moskiewskiej...
Tymczasem gdy przyszło dowiedzieć się o woźnicę i przewodnika, aby pierwszemu zapłacić, a drugiego odprawić, obu już nie znaleziono. Zaledwie wysadziwszy Karola, puścili się z furmanką niewiadomo dokąd jakby ich kto gnał. Wojtek nie mógł darować judaszowi, że ich chciał oddać w ręce Moskali. Zbrodnia była jawna; namówili się ze starym wiarusem i drapnęli, zanim się opatrzono, że odjeżdżać mają. Pociągnęli oba wprost do obozu, gdzie przed wieczorem przybywszy, Wojtek wlazł na pień i zgromadzonym towarzyszom całą historyę opowiedział. Nie był on wymowny, ale mu serce dyktowało.
— Proszę Ich mościów — mówił z zapałem — niechaj nas kto chce sądzi, czego ten człowiek wart?
— Szubienicy, szubienicy! — krzyknęło kilkanaście głosów.
W gromadzie ludzi otaczających Wojtka stał i ksiądz Bernardyn, pierwszy kapelan pierwszego powstańczego obozu.
— Słuchaj no, braciszku — przerwał uśmiechając się — powiedz no ty mnie co ludzie sobie pomyślą, gdy nim się wojna zaczęła, my już ludzi wieszać będziemy? Dać-by mu ze sto plag i puścić.
— Dobrodzieju — odparł Wojtek — to się psiajucha mścić będzie, okolice zna na wylot i Moskali na nas naprowadzi; jak ma nas zginąć półtorasta, niechaj lepiej on dynda.
— Jest racya, jest racya — rzekł, zażywając tabaki, Bernardyn — ale wszystko jakoś nieładnie od stryczka poczynać.
— Ojcze dobrodzieju, z przeproszeniem też nie my od stryczka poczęli, ale Moskale. Znałem sam tego nieboraczka Jaroszyńskiego, to był taki poczciwy chłopiec, że rzadko, a jednak choć wiedzieli, że był niewinny, choć tam temu wielkiemu księciu ledwie skórę drasnął, toć go obwiesili.
— Hem, hem — rzekł Bernardyn — brzydki to interes, ale jest racya.
Krzyk i wołanie: Na szubienicę zdrajcę! zagłuszyły księdza, który już próżno chciał przyjść do słowa. Zebrało się wnet kilkunastu ochotnika i obsiadłszy furmankę, ruszyli ku karczemce.
— Czekajcie, w ukropie kąpani, szalone pałki — krzyknął Bernardyn — toć to chrześcianin; jeśli mnie nie weźmiecie, nie będzie go komu wyspowiadać. Odbędzie się przynajmniej rzecz regularnie, ja z wami.
Wzięto tedy księdza, ale zmierzchło dobrze nim się do karczemki dostali; obstąpiono ją po cichu, Wojtek wszedł pierwszy; poznawszy go szynkarz, struchlał.
— No bratku — rzekł chłopak — mamy z sobą rachunek.
Na te słowa i ducha nie stało w zdrajcy, spostrzegł on, że okna i drzwi były obsadzone, nie próbując się nawet tłómaczyć, chciał przekupić, ofiarując im wszystko co miał, ale się z niego tylko naśmiano. Obawiano się go wieszać w pobliżu lasu, aby podejrzenia na schroniony w nim obóz nie ściągać, ale nazajutrz rano wisiał jak należy o dwie mile stamtąd, a ojciec Łukasz miał tę pociechę, że go na śmierć po chrześciańsku przygotował...
W nocy wszyscy powrócili do obozu.
Rząd moskiewski nieraz się starał rzucić plamę na powstanie nasze za doraźne dekreta śmierci, które, broniąc się, musiano wykonywać na niebezpiecznych kraju zdrajcach, zarzut to, którym łatwo wojować było. Lecz sądy ludowe pewnie były, mimo braku form, daleko oględniejsze, nierównie sprawiedliwsze niż trybunały moskiewskie. Pomiędzy tymi, których bez dowodów winy, bez obrony, prawie bez sądu poobwieszali i porozstrzeliwali Moskale, było mnóstwo jawnie niewinnych, ukaranych dla rzucenia postrachu; pomiędzy tymi, których osądził głos powszechny, których skarała ręka niewidoma, wyzywamy, ażeby nam pokazano choćby jednego niewinnego. Co do form trybunały rewolucyjne nie ustąpią moskiewskim sądom wojennym, co do sprawiedliwości nic im zarzucić nie można. Stokroć w ostatku łagodniejszymi były one niż moskiewskie komisye i wyrozumialszymi daleko. Żadna rewolucya, w takich warunkach jak nasza, tak by się jeszcze łagodną nie okazała. Na nieszczęście, nieprzyjaciele nasi, jako pierwszej broni używają potwarzy i oszczerstwa. Starczy im pozoru do obwinienia, a świat łatwo się pozorom uwieść daje; niema walki tego rodzaju jak nasza bez użycia gwałtowniejszych środków; ale aby je sprawiedliwie ocenić, potrzeba koniecznie porównać tę rozpaczliwą obronę uciśnionych, z gwałtami nierównie liczniejszymi rządu, którego siła wcale ich nie uniewinnia. Pomimo to znaleźli się głośni Moskwy obrońcy, którzy umęczonemu ludowi wyrzucali jako zbrodnię, że się śmiał zdrajcom i zabójcom bronić. Wielopolski wieszał sam rękami kata, ale puginały i karę śmierci miał za zbrodnię. Nie jesteśmy zwolennikami gwałtu i przemocy, skądkolwiek one idą, prędzej je wszakże darować można roznamiętnionym tłumom, niż któremukolwiek rządowi z łaski Bożej.


Dopiero po odjeździe urzędników mógł się Karol rozmówić z gospodarzem, który był wtajemniczony od dawna w sprawy krajowe, a żona jego przybiegła serdecznie przeprosić Karola za obojętne przyjęcie. Mnóstwo rzeczy było do zrobienia, broń do przewiezienia, żywność dla obozu, narzędzia kowalskie dla kucia pik i oprawiania kos, doktor dla chorych, wszystko to należało co najprędzej obmyśleć i wykonać, każda uchodząca godzina była nieopłaconą stratą. Wzięli się też wszyscy do roboty, a najprzód gospodarz wysłał po lekarza, który miał o parę mil oczekiwać. Potem zwrócono się do spiżarni Jejmościnej, pakując co tylko było można na kufry, na ostatek przywołano kowala. Robotników wprawnych do pomocy było w obozie kilku, ale im kuźni i przyrządów brakło. Najdogodniej to strojenie kos i nożów mogło się odbywać w lesie, a kuźnie należało, jeśli nie na wojskowy sposób, to po cygańsku urządzić. Właściciel wioski wezwał na to kowala, ale jeszcze nie bardzo był pewnym, jak go do roboty nakłoni. Był to człek stary, bardzo zamożny, majster dobry, ale przytem zawadyaka i nie łatwy do użycia. Wsunął się do izby w swym skórzanym fartuchu, oczerniony od węgla, i nim się namyślono jak do niego przemówić, stanął w progu, pytając o rozkazy.

Właściciel wioski był człowiekiem dobrodusznym i nieco miękkim, spojrzał na Karola, widocznie się wahał. Karol spostrzegł, że musi na siebie wziąć wszystko i przystąpił do majstra śmiało.
— Panie majstrze — rzekł — ja tu jestem gościem i z daleka, zajechałem do waszego dziedzica, pytając o kowala, mam robotę dużą; ile zarabiacie dziennie?
— To tam bywa różnie, ale ja się odednia nie najmuję — rzekł kowal.
— Wszystko jedno — odpowiedział Karol — najmiecie się jak zechcecie, ale pojedziecie ze mną.
— Gdzie bym ja zaś miał jechać? czy to ja cygan, żebym się za robotą włóczył, jest jej w domu, ledwie człek nastarczy.
— A ja wam mówię, że pojedziecie — przerwał przybyły — sprawa pilna.
Kowal spojrzał bystro w oczy Karolowi, kiwnął nań ręką i cicho mu szepnął:
— Czy to kosy oprawiać?
— A no tak.
— To czemuż od razu nie mówicie, insza rzecz — szparko dodał majster — niech jegomość daje wóz, zabierze się co się patrzy i pojedzie się.
To mówiąc, szeroką dłonią uderzył się w piersi i dodał:
— Jużcić to mospaneńku, od żołnierza się krew należy ojczyźnie, a od kowala pot, mospaneńku, co się winno to się zrobi.
Karol aż podskoczył go uścisnąć, a dziedzic, który go wcale nie znał takim patryotą, stał zdumiały. Kowal był wesół, pokręcał osmalonego wąsa i rzekł do swego pana:
— Jegomościuniu się na mnie patrzycie jakbyście się dziwili, a pozwólcie sobie powiedzieć jedną prawdę. Ot dziś, jak przyszło do ważnej sprawy, toście nie wiedzieli, czy kowal szelma, czy poczciwy człowiek? A czemu tak? Bo nigdyście do kowala nie zagadali o czem innem jak o żelazie, a gdybyście mu byli do serca zastukali, odezwałoby się ono, dobrodzieju.
To mówiąc, pokłonił się i szparko wyszedł na wóz ładować. Tymczasem podano jedzenie, przyszły kobiety pełne ciekawości jak ten pierwszy powstaniec wyglądał, spodziewały się jakiegoś stroju wyrazistego, jakichś cech widocznych, i zdumiały wielką prostotą powierzchowności gościa. Rozmowa naturalnie toczyła się o Warszawie, o prześladowaniach moskiewskich, o rozpoczynającem się powstaniu narodowem, ale nie mogła trwać długo, bo czas był krótki, a tuż i doktór, którego posłane konie niedaleko od wsi spotkały, nadjechał.
Był to młody Izraelita, Polak, który niedawno nauki ukończył w Berlinie, chłopak bardzo miłej powierzchowności, wykształcony, pełen talentu, ale utrapiona gorączka. Nigdzie na miejscu długo wytrwać nie mógł, potrzebował nużącego zajęcia, aby zbytek życia, jaki w nim był, wyszafować. Leczył najczęściej darmo, bo był sam z siebie dość zamożny, jedynie dlatego, aby mieć praktykę, oprócz tego grał na fortepianie, śpiewał, rysował karykatury, bawił się chemią i mikroskopem, pisał wiersze i zakochiwał się co trzy dni. Wszystkie te zajęcia razem jeszcze go nie wyczerpywały, pełen był życia, a życie to w jego żyłach płynęło młodzieńczem weselem, z czarnych oczów i z ust rumianych zdawało się buchać i tryskać. To też doktór Hensch pożądanym był w każdem towarzystwie i do każdego umiał się wybornie zastosować. Z uczonymi polemizował do upadłego, po łacinie, po niemiecku, po francusku, po angielsku, po polsku. W salonach arystokratycznych mówił o Londynie, Paryżu, modach i drobnostkach; ze studentami był burszem, a na wsi prawie udawał szlachcica, choć, prawdę powiedziawszy, to mu się najmniej dobrze udawało. Karol, który nie wiedział jeszcze, który z lekarzy przyjedzie pierwszy, niezmiernie się ucieszył ujrzawszy go, bo w istocie był to człowiek nieoszacowany w takich okolicznościach. Hensch ledwie stanął na progu, już się począł upominać, aby co prędzej jechać do obozu, ale mu to nie przeszkodziło dowcipnie opowiedzieć przygody swej podróży, uśmiechać się do siostry gospodyni, poznajomić z dziećmi, a nawet pobrzdąkać na fortepianie. Chociaż tego miłego gościa radzi byli zatrzymać gospodarstwo, musiano go wszakże puścić, bo i on i Karol spieszyli. Zaprzężono konie, przywiązano do wozu wierzchowca osiodłanego, którego gospodarz ofiarował i miano wyjeżdżać, gdy w bramie zjawił się Wojtek zadyszany, na chłopskim koniku.
— A tyś to gdzie bywał? — zapytał Karol.
— Eh! nic proszę jegomości, ja tu za interesem jeździłem i powracam.
— Cóż to za interes?
— To z tym szynkarzem, proszę pana — mruknął — potrzeba go było powiesić to się go powiesiło.
Karol aż wzdrygnął się na bryczce.
— Gdzież? co? kto wam rozkazał?
— A proszę pana, wszystko się wedle porządku zrobiło. W obozie go osądzili, że szelma zdrajca, potem my pojechali, ale nawet z księdzem co go wyspowiadał, zawieźliśmy go o dobrych dwie mile, żeby nie blisko obozu wisiał, a tam mu już sosnę dobrali jak się należy, postronek, proszę pana, nowiuteńki, i bardzo to porządnie się wszystko zrobiło.
Karol był w rozpaczy, ale Wojtek ani mógł zrozumieć, żeby się inaczej stać mogło i powtarzał tylko:
— A kiedy mu się to należało!
Z tem przykrem wrażeniem dojechali do obozu razem prawie z kowalem, który zaraz kuźnię sztyftować zaczął. Zdala już się las rozlegał pieśnią Boże coś Polskę ogromnym chórem nuconą, i weselszym niż rano gwarem. Mimo złej pory, jakoś teraz wszystko szło ku lepszemu, przybyły zapasy, nadeszło trochę broni, rozstawiono placówki i gdy wjechali w środek, raźniej było spojrzeć na dzielną tę młodzież, która wszakże podobniejszą jeszcze była do jakiejś wyprawy łowieckiej, aniżeli do wojska. Rozmaitość strojów i uzbrojeń nadawała temu obrazowi barwę bardzo oryginalną. Przypomina sobie każdy co widział Warszawę w kilku swobodniejszych chwilach, jak dziwne stroje przybrała młodzież wyłamując się z długiej niewoli, która nawet odzieży dotykała. Wszystkie niemal te kontusze, żupany, pasy, konfederatki, jasnych kolorów czapeczki, klamry z orłami, godła polskie dawno nie widziane o białym dniu, występowały tu jako protestacya narodu po długoletnim ucisku. Każdy wdział na tę wielką uroczystość powstania, co miał najulubieńszego sobie, co mu najwięcej do serca mówiło. Dobyto z starych kryjówek przyrdzewiałe szable, Janiny z godłem Sobieskiego, Augustówki, karabele konfederatów Barskich, głównie z Kościuszkowskich czasów, pałasze śpiące w pochwach od Grochowa i Wawru wychodziły teraz na świat znowu walczyć za tę Polskę, za którą przeszli ich posiadacze poginęli.
Niektórzy mieli dubeltówki, rewolwery, lub nawet czerkieskie szaszki. Wśród tej rozmaitości strojów, ukazywały się i na prędce uszyte mundury i sukmanki chłopskie uświęcone kościuszkowską pamiątką. Przypływ nowych wojowników ożywił bardzo obóz, liczba ich wzrastająca dodawała otuchy, a widok broni już rodził chęć do walki. Jednakże połowa prawie ludzi nie miała jej jeszcze i właśnie dla tych potrzeba było choć piki przysposobić. Obóz rozdzielił się teraz na grupy wedle naturalnego powinowactwa, charakterów, powołań, koleżeństwa i sympatyi. Prace bieżące zajmowały część większą. Czeladź kowalska urządzała już kuźnię na prędce, inni ciosali drzewca do pik, inni gotowali jedzenie. Przy ogniskach lano kule, wyrabiano ładunki. Pod jednym z szałasów czeladź krawiecka z Warszawy przerabiała surduty na kurtki mundurowe.
Karol, który porzucił był obóz w chwili odrętwienia, uradował się w duszy, widząc go tak gwarnym, ożywionym, wesołym i zajętym pracą. Większa część twarzy biednych wychodźców była rozjaśnioną, kilka tylko między niemi tęsknotą powleczonych smutnie odbijało. W jednym kątku na pieńku siedział ksiądz Łukasz z tabakierką w ręku i zagrzewał ducha pół rubaszną, na pół pobożną przemową. Mimowolnie postać ta przypominała Schillerowskiego braciszka w obozie Wallensteina.
Ale było tam prócz niego mnóstwo figur oryginalnych zupełnie naszych, i nigdzie w świecie trafić się nie mogących. Wiele z nich najżywsza imaginacya poety stworzyć by nie mogła takiemi, jakiemi je utworzyło życie. Doktor Hensch wpadłszy w to ruchawe mrowisko ludzkie, uczuł się aż do egzaltacyi rozpłomieniony widokiem młodzieży, która życie niosła na obronę i wyzwolenie kraju. Nie miał jednak czasu długo się rozpatrywać, bo go powołano natychmiast do chorych. Leżeli oni w wykopanej wczoraj ziemlance tak niewygodnie, iż pierwszą radą lekarza było przeniesienie ich do wioski.
Właśnie w chwili, gdy się z Karolem wciskali do tej smutnej jamy, służącej biednym zbiegom za schronienie, wyszedł z niej blady i zapłakany mężczyzna; na twarzy jego malowała się boleść wielka. Na zapytanie Karola wskazał tylko ręką posłanie; w kątku na płaszczu leżał tam młody człowiek, którego Hensch rękę ująwszy, puścił smutnie. Był to już trup tylko, pierwsza ofiara przyniesiona ojczyźnie. Dwóch ich braci, synów wdowy ubogiej, wyszli jednego dnia w lekkiej odzieży, grzejąc się sercami i zapałem. Starszy z nich, silniejszy, przetrwał kilka dni niewygód, głodu i zimna, młodszy zasłabł, przybył do obozu z gorączką i już z tego łoża suchych liści, nie powstał.
Widok tej zżółkłej twarzy z otwartemi usty, leżącej jak ją śmierć pochwyciła, był w istocie przerażający. Jedną ręką trup jeszcze cisnął do piersi krzyżyk przez matkę dany przy pożegnaniu.
Nieopodal od niego drugi w gorączce majaczył, przyśniwały mu się niebezpieczeństwa, Moskale, bitwy, zrywał się niekiedy i chciał biedz na wroga, ale osłabły padał, to znowu w pośród szału jasną wstęgą przesuwały mu się przez głowę jego wspomnienia młodości weselszej, ukochanej, którą pożegnał przy wyjściu z domu, i zabaw młodzieńczych...
Hensch spoważniał, przypatrując się tej poważniejszej stronie wielkiego obrazu, który w sobie wszystko od śmierci aż do wielkiego wesela zawierał. Wezwany widać do umarłego zapóźno, nadbiegł też i ksiądz Łukasz z brewiarzem i modlitwą, a gdy lekarz klękał nad chorymi badając puls i przemyśliwając nad lekarstwem, drudzy tymczasem zająć się musieli nieboszczykiem, którego zaraz z szałasu wyniesiono.
Nie można było odwlekać pogrzebu, aby tym obrazem śmierci nie zasmucać obozu, w którym swoboda ducha i wesołość były warunkami koniecznemi. Chciano nawet, odniósłszy ciało na bok, pogrzebać je na ustroniu po cichu, ale płaczący nad nim brat i otaczający do koła towarzysze jęli nalegać na księdza, ażeby się to odbyło z jakimś chrześciańskim obrzędem. Należało oddać cześć pierwszemu, który umarł dla Ojczyzny.
Trumny dostać było niepodobna, ani jej zrobić tak na prędce; sam brat ułożył to ciało na spoczynek wieczny, z krzyżykiem macierzyńskim w rękach, obszyto je płaszczem jak całunem, a kilku ludzi poszło przodem na wzgórku pod starym dębem wykopać mogiłę.
Zmierzch już był dobry, gdy się ukończyły przygotowania. Z kilku grubych gałęzi zrobiono nosze, na które trup był włożony. Przodem szedł ksiądz z krzyżykiem w ręku, komży i stule, odmawiając modlitwę za umarłych, za nim parami towarzysze i przyjaciele zmarłego; czterech z nich, a między nimi brat, nieśli na ramionach ciało; na czarnym płaszczu, który je okrywał, przyszyto krzyż z białego płótna; zamiast świec służyły trzymane w rękach rozpalone drzazgi łuczywa do pochodni podobne. Powoli smutny ten orszak pociągnął na wzgórze, gdzie widać było mogiłę oświeconą wielkim stosem rozpalonych gałęzi sosnowych.
Dziwnie uroczo i fantastycznie malowało się to w mroku nocnym, przyćmionym jeszcze mgłą gęstą. Spuszczono zwolna ciało biednego młodziana do grobu pod splecionemi starego dębu gałęźmi, a w tej chwili zwykłym wojskowym obrzędem, kilkadziesiąt wystrzałów rozległo się po lesie, żegnając żołnierza. Ksiądz ukląkł, odmówiono Anioł Pański, sypnęła się ziemia garściami i wkrótce dół napełniła. Pierwszy brat, który klęczał i modlił się dotąd, wstał nagle, otarł łzy z ócz i niepewnym głosem zanucił Boże coś Polskę. Pieśń ta była jakby mową pogrzebową dla poczciwego chłopca, który umarł dla tej Polski...
Cały obrzęd przejął jakiemś wrażeniem smutku wszystkich, co mu byli przytomni. Spostrzegł to ksiądz Łukasz i gdy się pieśń skończyła a wszyscy już rozchodzić mieli, postawiwszy skromny krzyż w głowach grobowca, dał znak ręką, iż mówić pragnie.
— Bracia! — rzekł — oto pierwsza ofiara, którą Pan Bóg wybrał z pomiędzy nas, ale żołnierzom Chrystusa i ojczyzny smucić się i płakać nad nią nie przystało. Wszyscyśmy się ofiarowali, jednego przyjęto tymczasem, aleć to kolej nasza żołnierska, a dalej i wszystkich ludzi. Umrzeć to nic, ale poczciwie, jak on, to sztuka. Pan Bóg zadatek wziął, ale reszta długu na naszych ramionach. Więc bracia, nie do łez, bo to babska rzecz, ale do roboty, do rusznic, do siekier i chwalić Najwyższego, że tego chłopczynę słabego prędzej wziął, oszczędzając mu tego, co my jeszcze mamy przed sobą!! Otarłszy oczy, bracia, pomodliwszy się w imię Boże, każdy do swego, a kto nie będzie wesół, powiem, że jest małego ducha. Amen.
Tak wyrzekłszy nad mogiłą nie z wielkiem krasomówstwem, ale serdecznie i zrozumiale, sam pierwszy skierował się ku obozowi i odszedłszy kroków z piętnaście, wysunął tabakierę z rękawa, a choć mu łzy na twarzy nie oschły, począł umyślnie szablankować, aby drugich rozerwać.
Brat ostatni powlókł się za wszystkimi ze spuszczoną na piersi głową.


W karczemce na kraju lasu nazajutrz pod wieczór odbywała się równie smutna, rozpaczliwsza jeszcze może scena. Tam przywieziono trupa powieszonego szynkarza, a młoda jego żona siedząc nad nim na ziemi, wyła z płaczu, rwąc sobie włosy na głowie. Dzika ta namiętna istota, podnosiła się rozpaczą wielką aż do heroizmu prawie; żal jej po mężu wyrażał się tak przejmująco, że kilku ludzi stojących w progu, truchleli, patrząc na nią. Chwilami zrywała się i z zaciśnionemi pięściami, z rozpuszczonym włosem biegła do progu, jak wściekła, rzucając się na niemych i chłodnych świadków swojej boleści, którzy pierzchali przed tą furyą przelękli. Była to kobieta zaledwie dwudziestokilkoletnia, twarzy wschodniego typu, namiętnej i bardzo pięknej. Z pałającemi czarnemi oczyma, z których krew zdawała się zamiast łez wytryskać, z zmarszczonemi brwiami, z usty rozdartemi krzykiem i pokąsanemi z bólu, podobną była do starożytnej Medei. Niekiedy przyklękiwała przy trupie całując go, mówiąc do niego, rzucając mu się na pierś zimną, to znów z podniesioną głową, z załamanemi rękami, chodziła po izbie płacząc i sama mówiąc do siebie. W strasznem jej łkaniu był czasem dziki śmiech, to żałość dziecięcia, to ryk zranionej wilczycy, która szczeniąt wydartych szuka. Chodząc tak, to biła się o ściany, to padała, to jak zdrętwiała stawała patrzeć na trupa milcząca i dwa długie łez strumienie lały się jej z oczów na obnażone piersi. Chciano natychmiast pogrzebać zmarłego, ale kobieta zatrzasnęła drzwi, pogroziła ludziom i zamknęła się z nim sama. Chociaż obawiano się, aby w tej rozpaczy nie dopuściła się nad sobą samobójstwa, nie wiedząc co czynić, ludzie się rozeszli i musieli ją tak z ciałem wisielca zostawić. Do późnej nocy ciemno było w karczemce, ryk tylko płaczu chwilami wylatywał aż na pole, potem ucichło wszystko, drzwi się otworzyły, kobieta stanęła w progu, wyciągnęła pięść w stronę lasu i zawołała:

— Zemszczę się, zemszczę! Nikt nie tknie więcej jego ciała, nikt się nie będzie urągał mogile!! nie! nie!
I zażegnawszy garść słomy wsunęła ją w strzechę, patrząc, jak powoli płomyk, rozdymany wiatrem, pełzał po dachu i wjadał się w suche drzewo domostwa. Zamknęła drzwi, usiadła na kamieniu, podparła twarz na ręku, przypatrując się z dziką radością pożarowi.
Ubrana była jak od święta, włożyła najnowsze suknie, strój, w którym jej było najlepiej, wszystkie bogactwo swoje, w kieszeniach brzęczały pieniądze, na palcach błyskały pierścionki. I była dziwnie piękną z tą wypłakaną rozognioną twarzą i zwierzęco uśmiechającemi się usty. Budynek gorzał powoli, pilnowała go, aby nic zeń nie zostało, spadające wiązki słomy podkładała pod ściany, a gdy pułap przegorzawszy runął, porwała się na nogi, pobiegła do okna, pięścią wytłukła szyby, spojrzała. Belki, słoma, szczątki dachu pokryły całe ciało nieszczęśliwego, twarz tylko blada, jakby umyślnie aby ją raz jeszcze widzieć mogła, cała była odsłoniętą. Włos na głowie płonąć zaczął, potem w dymie i płomieniach wszystko znikło.
Kobieta odstąpiła od okna, poszła kilka kroków drogą, odwróciła się jeszcze ku pożarowi, popatrzała i nagle zanuciła jakąś pieśń wesołą, szaloną, która buchała z niej jak płomień na zgliszczach; urywała się, wracała, gasła!
Gdy ludzie z bliskiego dworu nadbiegli, postrzegłszy pożar, znaleźli już tylko gasnące pogorzelisko a w niem kupkę niedopalonych kości.
Nazajutrz rano w karczmie o milę ztamtąd, nieznajoma kobieta, jakby obłąkana, jakby nieprzytomna, siedziała na kolanach moskiewskiego oficera i z jednej z nim szklanki piła herbatę z rumem. Szeptali coś do siebie po cichu, ona się uśmiechała do niego, a kapitan rodem Kałmuk, który jak był żyw, o takiej piękności ani marzyć nie śmiał, zdawał się gotów dla niej nawet carowi się sprzeniewierzyć. Wieczorem było wielkie u kapitana przyjęcie, na którym owa kobieta z wypłakanemi oczyma, ale uśmiechającemi się usty, pozawracała głowy wszystkim porucznikom, a stary nawet major ofiarował konia kapitanowi, żeby mu tę krasawicę odstąpił.
Rano Moskale wysłali szpiegów pod obóz powstańczy, kobieta poszła sama z niemi przebrawszy się za wieśniaczkę. Znała ten bór przytykający do karczmy, w której się urodziła, gdzie mieszkał dawniej jej ojciec, jakby jej był własnym. Nie potrzebowała ścieżek, aby się wedrzeć w głąb jego. Kilka razy stykali się w drodze z przybywającymi do obozu i wysłanymi z niego. Kobieta im dopomogła ominąć i zmylić straże. Gdy było potrzeba, zbliżała się sama do placówek, zaczynała rozmowę, uśmiechała pokusą; a mrugała na towarzyszy, aby się tymczasem nie spostrzeżeni przemknęli, i doprowadziła ich tak aż do wzgórza i dębu, u którego pogrzebiono pierwszą ofiarę. Tam ukryci o zmroku, patrzyli długo w obóz i liczyli ludzi i rachowali broń, a śmiała kobieta wdarła się aż do środka, aby lepiej podpatrzeć, co się tam działo.
W chwili, gdy udając wieśniaczkę; przesuwała się między szałasami, Wojtek, który na pniu siedział, spostrzegł jej twarz, poznał ją, i jak błyskawicą przeleciała mu myśl o szpiegach. Nie mówiące nic nikomu, szepnął parę słów towarzyszowi, aby ją mieli na oku, ukrył się sam, ale ją śledził niespokojnie: zaczepiono ją tu i ówdzie, biorąc za markietankę. Piękna jej twarz obudzała ciekawość, wszakże umiała się przemknąć nie zatrzymana i wyślizgnęła się już z pośrodka szałasów ku mogile, gdy Wojtek, który ją miał na oku, ostrożnie za drzewa się kryjąc, w ślad za nią iść zaczął. Było z nim trzech czy czterech uzbrojonych, którzy mu krzakami dołem przedzierając się, towarzyszyli. Po ruchach i wejrzeniu bojaźliwem nieznajomej kobiety, z kierunku jej kroków, Wojtek już był pewnym, że to była szynkarka, której twarz raz widziana, utkwiła mu w pamięci. Szedł więc ścigając ją i dojrzał ukrytych dwóch ludzi, których z sobą przyprowadziła. Wskazał natychmiast tym, co z nim szli, nie chcąc alarmować obozu; był pewny, że ich osaczy i pochwyci. Ale gdy się zbliżył, ludzie owi pierzchnęli, dano ognia, krzyk dał się słyszeć, zerwali się wszyscy w obozie, puściła się pogoń. Nie schwytano jednak nikogo, na ziemi i krzakach widne były ślady krwi przez kilkadziesiąt kroków, potem znikły. Napróżno najlepiej znający las trzęśli wszystkie jego zakąty, nikogo nie znaleziono. Ale przytomność Wojtka ocaliła od zagłady ten pierwszy oddział, ledwie się przygotowujący do boju. Nie ulegało wątpliwości, że Moskale wyszpiegowawszy go, korzystając z tej chwili nieprzygotowania, napaść zechcą jutro. Natychmiast więc należało myśleć o przeniesieniu się w inne lasy sąsiednie o parę mil odległe, które wąską szyją zarośli i błot łączyły się z puszczą. Chorych potrzeba było wziąć na nosze, kuźnie i rozpoczęte roboty zaniechać, a samym o północy, w ściśniętej kolumnie, którą poprzedzały ruchome straże, puścić się na oznaczone miejsce.
Gdy to postanowiono, zaledwie pozostawało dosyć czasu, aby na naznaczoną godzinę wszystko było w gotowości. Ruch wielki powstał w obozie, ale nie było tam, popłochu, ani pośpiechu zbytniego, który równie szkodliwym bywa jak lekkomyślna opieszałość.
Znalazło się kilku wojskowych, którym wspomnienia służby dozwoliły pokierować zwinięciem obozu i bezpiecznem posuwaniem się na miejsce wcześniej przygotowane i opatrzone.
Nie był to odwrót, ale konieczne przesiedlenie się, nimby się siła ta, z tak różnych złożona żywiołów, czas miała zorganizować się, skupić i uzbroić, zyskanie na czasie było wielką wygraną.
Nie dając się rozpraszać ludziom jeszcze do posłuszeństwa i karności nie nawykłym, obwarowawszy się z przodu i zabezpieczywszy od napaści niespodzianej na tyle ciągnącego obozu, ruszono w nocy przez lasy pod przewodnictwem ludzi pewnych. Pochód ten przez puszczę nie był łatwym, ale nikt nie szemrał, bo wszyscy przygotowali się do niebezpieczeństw i znoju. Ostatni opuścił obozowisko, brat zmarłego pochowanego pod dębem, który, pomodliwszy się na mogile, ujął strzelbę, przysięgając pomstę na wrogach Ojczyzny... Wkrótce w to miejsce tak przed chwilą gwarne, znowu wróciło milczenie; niedogasłych kilka ognisk, wykopane doły, rozrzucone szałasy i szczątki drzewa, świadczyły tylko, że je niedawno opuszczono.
Mimo najsurowszych rozkazów, trudno było kilkuset ludzi utrzymać w milczeniu i głuchy szmer leciał ponad tą zwolna poruszającą się kolumną, której księżyce wschodzący przyświecał. Lekki przymrozek wysuszył powierzchnię ziemi i pochód ten znacznie ułatwił. Chociaż łatwiej było przez pola dostać się na obszerne obozowisko nowe, postanowiono wszakże przedzierać się lasami, aby jak najmniej śladów po sobie zostawić... Kapitan służył za kwatermistrza...
Jeszcze nie ze wszystkiem wygasły ognie starego obozowiska, gdy, wiedzeni przez kobietę z ręką związaną krwawemi chusty, Moskale otoczyli ostrożnie całą tę część lasu, którą niedawno zajmowali powstańcy... Czekał ich zawód wielki, gdyż pierwsi wysłani na zwiady, dostrzegli, że już powstańców tam nie było... Kapitan dowodzący, który był dotąd w tyle swej armii, dowiedziawszy się, że nieprzyjaciela niema w domu, wyrwał się naprzód z kilku oficerami i przybiegł opatrywać obozowisko. Chodzili po niem długo, usiłując z zajętego miejsca obrachować siłę, ale rachuby ich ścisłe być nie mogły, gdyż obóz ochotników wedle stałych prawideł nie był urządzony.
Złożono radę wojenną przy mogile.
Dostrzegłszy krzyż i domyśliwszy się w niej trupa, nie mogli wytrwać pijani żołdacy, aby nie zbezcześcili grobu. Ludzie bez serca nie poszanowali nawet śmierci, obalono znak zbawienia, rozkopano miękką jeszcze ziemię, dobyto z grobu nieboszczyka, wywleczono, odarto do naga, a dzicz poczęła się pastwić nad nieszczęśliwemi zwłokami...
Kobieta z ręką postrzeloną pierwsza przybiegła, śmiejąc się, nasycać tą igraszką bezbożną, godną kannibalów... Jej szatański śmiech zachęcał do niej i podżegał...
Odartego do naga, zaczęto ubierać: włożono mu na głowę kapelusz stosowany z sinego papieru, przybito szlify, obwiązano szarfę, w usta skostniałe wbito fajkę i tak strojnego przywiązano do pnia drzewa kawałem postronka... Żołnierze i szynkarka, pobrawszy się za ręce, poczęli nucić jakąś hulacką piosnkę i tańcować. Najdowcipniejszy z batalionu, postawił tymczasem nad rozkopanym grobem z szczątków drzewa małą szubieniczkę, a dla wyrazistości zawiesił na niej miniaturowy stryczek ze sznura...
Naniecone ognisko oświecało tę scenę, która dać może wyobrażenie o charakterze Moskali w całej tej wojnie ich z nami; jest to rys nie zmyślony, ale blado jeszcze i nieśmiałą ręką powtórzony z rzeczywistości. Ani wiek, ani boleść, ani stan, ani nawet ta śmierć, która zwykła przejednywać wrogów, nie powstrzymały nigdy rozwścieklonej tłuszczy, gdy miała do czynienia ze słabszymi. Nie jeden raz z rozkazu generałów tańcowali na mogiłach świeżo rozstrzelanych powstańców, dobijali rannych, cięli żywcem na kawały, darli skórę, obcinali nosy i uszy... zadawali najprzemyślniejsze męczarnie. Ani suknia kapłana, ani świętość kościoła, ani majestat ołtarza i krzyża, nie opamiętały tej dziczy pogańskiej, godniejszej imienia zbójców niż żołnierzy.
I tu też kapitan pół pijany, ani młodzi porucznicy nie myśleli wzbronić profanacyi grobu, której towarzyszyły dzikie śmiechy i skoki. Starszyzna nigdy nie śmiała sprzeciwić się wyuzdaniu sołdatów, nie mając nad nimi żadnej władzy; najmniejszą z ich strony oznakę ludzkości poczytywano za zdradę i współczucie dla buntowników. Kapitan postanowiwszy ścigać powstańców, nie spieszył wszakże z pochodem za nimi, był mocno przekonany, że dosyć będzie napaść ich, by rozprószyć. Po wypoczynku i wypiciu herbaty przy mogile, dano rozkaz cichy do wymarszu... Na powózce kapitana jechała kobieta z ręką skrwawioną, z włosem rozczochranym... i patrzyła w dal oczyma chciwemi. Gdy mijali trupa, stojącego u drzewa, roześmiała się dziko, klasnęła w dłonie i zaśpiewała...
Ciągnęły tak dwa owe oddziały jeden za drugim... ostrożniejszy Karol, gdy się choć na chwilę zatrzymać przyszło, wysyłał straże poza siebie, aby się przekonać, czy nie jest ściganym. Roztropny Wojtek nad ranem przybiegł mu szepnąć, iż Moskale ciągną nie w zbyt znacznej liczbie, znużeni i podobno myślą broń w kozły postawiwszy, godzinę u skraju lasu odpocząć. Nowina ta pobiegła z ust do ust... myśl jak błyskawica przeleciała po sercach wszystkich, aby nie dając im czasu na wypoczynek, napaść pierwszym niespodzianie. Wyższość ma zawsze pewną, ten co śmiało sam uderza na nieprzyjaciela. Karolowi do serca przypadała ochota młodzieży, ale się po trosze obawiał jej narazić, nie rozpatrzywszy się dobrze. Wojtek się klął, iż żołnierze byli bez dział, bez koni, piesi i nie przechodzili o wiele liczby powstańców. Wszakże kapitan i Karol postanowili, kazawszy się przysposobić do walki, ponabijać broń i uformować — sami przekonać się o sile i pozycyi zajętej przez Moskali.
Objechali cicho lasem ich stanowisko, znaleźli w istocie rozłożonych na ziemi, w większej części śpiących, bez placówek, bezpiecznych i nie w zbyt przeważnej sile... Można więc było szczęścia spróbować. Żołnierz napity, zmęczony pochodem, był senny, nikt się nie spodziewał i nie przypuszczał napadu. Gdy z tego rekonesansu powrócili do swoich, wrzała młódź, rwąc się z do pierwszej próby; gorączka jej może była ze wszystkiego najstraszniejszą. Po kilkakroć więc wydawszy rozkazy i przypomniawszy potrzebę i obowiązek posłuszeństwa, Karol rozdzielił na dwoje oddział, rozporządzając nim tak, aby na nieprzyjaciela ze dwóch stron mógł uderzyć. Przodem szli orężni, z tyłu kosy i piki, a że to było pierwsze starcie, wszystko pałało żądzą niezmierną spotkania...
Ostrożnie, po cichu, podkradając się, szli z obu stron lasem, a szczęście chciało, by im nad ranem ciężki sen żołnierzy i ich nieopatrzność dozwoliły tak się przybliżyć, iż na pierwszy okrzyk: »Wiara! Polska!« dopiero się Moskale rzucili do broni...
Broń stała w kozłach, szyku nie było, strach owładnął nimi aż do starszyzny, pomieszane głosy, komenderówki sprzeczne, hałas, klątwy razem buchnęły, a tuż i powstańcy rzucili się wystrzeliwszy tylko, na żołdactwo... Ledwie dziesiąty pochwycić miał czas za karabin, połowa na ziemi rozrzucona została, którą natychmiast porwali nasi... Moskale pod pozorem formowania się, rozbiegli na pole i w las... Nie było prawie z kim się bić. Kapitan rozbudzony, z głową obwiązaną fularem, latał z szablą dobytą i łajał co wlazło. Udało mu się przecie wśród tego zamętu jakąś garść skupić i z nią porządny rozpocząć odwrót.
Nasi powstrzymywani przez Karola, który ich nie chciał na zbytnie wystawiać niebezpieczeństwo, parli się wszakże za Moskalami, część w ich własne uzbrojona karabiny... Obóz moskiewski, w którym przed chwilą biwakowali, był teraz w ręku powstańców, nawet jaszczyk zielony, ta arka ruska, w której spoczywa artel, papiery, ładunki, dostała się naszym. Jedną tylko powózkę z kobietą sam kapitan, konia wiodąc w ręku, wyciągnął za sobą. Z obu stron wymierzono jeszcze kilka strzałów... kilku ludzi padło rannych... a na przodku i szczęśliwie otrzymanym placu boju, trupy moskiewskie... rusznicami myśliwców obalone pierwszymi wystrzałami...
Wyciągnąwszy w pole nieco, gdyż zasadzki z lasu obawiali się, Moskale skupili się, zbili w kwadrat, ale po chwili namysłu nie chcieli rzucić się na powstańców zajmujących ich stanowisko dla odbicia łupów, sądząc, że napastnicy, których liczby ocenić nie mogli, muszą być znacznie silniejsi, gdy się ich napaść odważyli. Karol zaś zabrawszy porzucone karabiny, jaszczyk ów zielony z ładunkami, trochę pieniędzy, nieco rańców i inne łupy mniejszej wartości, nie sądził także roztropnem ścigać nieprzyjaciela... szczęśliwy, że pierwsze zetknięcie było zwycięskiem, cofnął się w las, na dawniejszą drogę i w porządku poszedł, wśród radosnych okrzyków młodzieży tryumfującej. Wielu z niej rwało się na resztki Moskali, nie można im było wszakże dozwolić wycieczki niebezpiecznej i rozkazy wydano najsurowsze, do dalszego pochodu.
Trudno jest odmalować uczucia tych kilkudniowych żołnierzy po odniesionem tak łatwem zwycięstwie, które niemal całe winni byli roztropnemu kierunkowi starego kapitana. Z jakim zapałem idąc zaśpiewali znowu chórem tryumfu Boże, coś Polskę!
Trudno też opisać, z jakim wstydem ów oddział piechoty począł powolny marsz do wsi, z której był wyszedł przed dwudziestu czterema godzinami. Stracił on kilku ludzi w zabitych, miał kilkunastu rannych, postradał zielony jaszczyk i kilkadziesiąt sztuk broni. Żołnierze zwlekli się jakoś z lasu i rowów, szło jednak o to, aby porażkę utaić i postanowiono powracać aż w nocy, a zakazano rannym i zdrowym słowo pisnąć o całym tym wypadku. Kapitan, który czuł, że na nim największa cięży odpowiedzialność łajał od ostatnich słów podkomendnych, porucznicy przeklinali podoficerów, podoficerowie zwalali winę na ospałość żołnierzy, słowem każdy siebie uniewinniał, a na drugich zrzucał odpowiedzialność. Spostrzeżono, że i ten, co pierwszy krzyż na mogile obalił, i ci, co się nad trupem pastwili, wszyscy od pierwszych padli wystrzałów. Był to wypadek, ale w nim poczuli karzącą rękę Bożą. Nakazawszy jak najsurowiej milczenie, dowódca rozbił tym razem obóz w czystem polu i postanowił doczekać nocy, aby po cichu wrócić do wioski.
Tymczasem nasi zajmowali pod szczęśliwą wróżbą miejsce na nowy obóz przeznaczone, a otrzymane zwycięstwo ożywiło ich, rozpromieniło i dodało otuchy. Zdobyty wóz, oprócz nieznacznej sumy pieniędzy, zawierał zapas ładunków, który się przydał bardzo, proch, kule i pistony. Same karabiny szacowniejszym jeszcze może były łupem. Cieszyli się też nimi, a nadewszystko bagnetami, ci, co je pochwycili.
Nowy obóz otoczony także był lasem, a z drugiej strony obwarowany głęboką rzeczułką, do której przystęp nie był łatwy. Puszcza, na której brzegu się rozkładał, ciągnęła się daleko i pełna była tych osad leśnych, chat gajowych i leśników, w których chorzy i ranni pomieszczeni być mogli. W tem pierwszem spotkaniu kilku otrzymało kontuzye od kul, ale straty w ludziach nie było. Ranni, między którymi i gorący Wojtek się znajdował, tak się chlubili i cieszyli swojemi ranami, jak czasem dzieci nową sukienką lub jakimś podarkiem, który w ich oczach dojrzalszemi je czynił. Rana jest chrztem żołnierza; czuje się już prawdziwym obrońcą ojczyzny, kto za nią choć kroplę krwi przelał.
Niedługo jednak wolno było spoczywać, musiano wrócić do tych samych prac, które pochód przerwał, ustawiono ogniska i miechy dla kuźni, zaczęto szyć mundury, a starszyzna spisywała ludzi, dzieliła ich, wymustrowywała.
Tak upłynęło dni parę, w spokoju, trochę broni nadeszło różnemi drogami, ale zasiłek ten nie był znaczny. W większej części myśliwska i licha, ledwie na pierwszy poskok służyć mogła, a że ludzi nieustannie przybywało i dzień nie minął, w którym by kilkunastu, nawet kilkudziesięciu nie zwiększyło obozu, brak więc jej coraz mocniej czuć się dawał.
Tymczasem Moskale, po wstydliwej dla nich porażce, przybywszy do wioski, choć milczeli przed obcymi, przed komendą utaić jej nie mogli. Dowodzący w okolicy pułkownik był w rozpaczy; chciał koniecznie powetować klęskę nim by się o niej wyższe dowiedziały władze. Ściągnąwszy więc siły ze wsi okolicznych, wezwawszy secinę kozaków z miasteczka, wziąwszy dwa małe polowe działa, rozesłał szpiegów dokoła dla wyszukania powstańców. Nie było tak trudno o nich się dowiedzieć, ale zajęta dosyć mocna pozycya ostrożność nakazywała. Przez parę dni rozmyślano nad planem wyprawy, naostatek oddziały wyruszyły dwoma kolumnami. Szeroka droga, przecinająca las z tyłu, za obozem powstańców, dozwoliła jednej z nich tył im zająć, gdy druga rachując na to, że zaalarmowani cofać się będą przez rzeczkę na pole, ustawiła się tu z działami, aby, wzięci we dwa ognie, ujść nie mogli. Szczęściem ranny Wojtek, naczelnik policyi obozowej, bo go tak na śmiech zwano, miał konszachty i stosunki w sąsiednich wioskach, zwietrzył plan zawczasu i bądź co bądź, wolano opuścić obozowisko, aniżeli w niem czekać sił przeważnych. Nim więc z tyłu drogę zajęła nieprzyjacielska kolumna, powstańcy w porządku cofnęli się na nią i wyciągnęli w pole pod las, w miejsce gdzie się ich wcale znaleźć nie spodziewano. Tym sposobem mogli mieć do czynienia z jedną tylko częścią oddziału, druga bowiem oddzielona dosyć znaczną przestrzenią i rzeczką gniłą do przejścia trudną, na której wcześnie popalono mosty, nie mogła tak szybko nadciągnąć. Pochód ten odbyto tak pospiesznie, że nieprzyjacielski oddział w kilka godzin po przejściu drogi leśnej zaczął ją dopiero zajmować. Wysłani przodownicy w stronę obozu znaleźli tylko ognie, doły, trochę węgli i pustkę. Plan cały został chybiony, oznajmiono drugiemu oddziałowi, a nasi zyskali tym sposobem kilka godzin czasu. Nie na rękę było zapewne przyjmować bój z nieprzyjacielem, gdy pilniejsze było zorganizowanie się i uzbrojenie. Wreszcie w partyzanckiej wojnie oddziały zawsze się tak poruszać powinny, aby same niepokoiły, napadały nieprzyjaciela, ich rzeczą są utarczki a nie bitwy, powinny nużyć, szarpać, ścigać, więcej niż walnego szukać boju, ale w tej chwili trudno było zetknięcia uniknąć. Oprócz dwóch wspomnianych oddziałów, inne także moskiewskie kręciły się po okolicy; ażeby się przerżnąć w głąb kraju, musiano z jednym z nich walczyć.
W obozie powstańców ruch panował wielki, nie skrywano przed sobą niebezpieczeństwa. Wojsko to młode uszykowane było na polance pod lasem, otoczonej zaroślami, szykowano broń, ostrzono pałasze, a ksiądz Łukasz, wlazłszy na pień, krzyżykiem błogosławił i urywanemi słowy ducha krzepił.
— Wszystkim — mówił — in articulo mortis, daję rozgrzeszenie; kto umrze, pójdzie prościuteńko do nieba, śmierci się niema co bać, daleko lepszy tamten świat niż ta brudna kałuża, w której my tutaj jak żaby się pluszczem, a za Ojczyznę umierać wielkie szczęście i nie każdemu je Pan Bóg dał. Wszak ci to za tę słodką wolność, której za naszego życia nie kosztowaliśmy, potykać się będziemy.
I dodał, zażywając tabaki:
— Z Moskalem, bracia kochani, to tak, jak ze złym psem; jeśli podgiąwszy poły, zmykasz, to ci łydki oberwie, ale popędź no go tylko, to podtuliwszy ogona, będzie ci drapał aż się za nim zakurzy, na bezbronnego to oni chwaty, ale z mężnymi ostrożni.
Mówił to właśnie, a niektórzy się mu uśmiechali, potakując, gdy z lasu ukazały się pierwsze straże nadchodzącego oddziału. W tej samej chwili bez niczyjego rozkazu, jakby prąd jaki ognisty przeleciał piersi wszystkich i jednym głosem zanucili:
Boże coś Polskę...
Okrzyk ten był hasłem rozpoczynającej się potyczki; chmura Moskali, z dzikiem wyciem, poczęła się walić z lasu, a strzelcy rozsypani dokoła, ognia dawać ku powstańcom. Ze strony ich rzucili się także krzaki ochotnicy lepiej strzelający, biorąc na cel Moskali. Z obu stron zdawano się przez chwilę namyślać. Dowódcy naszego oddziału badali siłę przeciwnika i rozpatrywali się, czy nie było z drugiej strony jakiej zasadzki. Zaledwie Bernardyn zlazł z pieńka, gdy gęsto świstać zaczęły kule, a Moskwa z wielkiem hurra! puściła się na powstańców. Wytrzymali oni pierwszy wystrzał, przypuścili dość blisko i dopiero wziąwszy dobrze na cel, dali ognia całym szeregiem. Na przedzie stali najwprawniejsi strzelcy, to też prochu nie zepsuli i z szeregu ubyło dużo ludzi, tak, że szyk się zmieszał i pochód wstrzymał na chwilę, ale ufając w liczbę, Moskale zaraz ponowili atak, który znowu strzałem odepchnięto. Gorętsi z powstańców bez żadnego rozkazu wysforowali się naówczas pędem na część kolumny, ale wpadli na mur bagnetów, nie mając broni.
Zacięta walka rozpoczęła się i trwała długo. Widocznem było, że Moskwa chciała otoczyć, od lasu odciąć i zmusić ich do poddania. Ale choć ze strony powstańców gorsze było uzbrojenie, lik mniejszy i niewielka wprawa, bo wszyscy niemal raz pierwszy walczyli, zapał był tak szalony, tak zuchwały, taka zajadłość w młodzieży, iż Moskale, którzy raczej krzykiem i hukiem spodziewali się przerazić, niżeli walcząc zacięcie, popróbowawszy raz i drugi natarcia, choć nie pierzchali, widocznem było, że szli miękko i jakby wątpiąc o sobie. Z tej chwili niepewności potrzeba było korzystać. Tłum cały w ściśniętych szeregach począł od lasu wychodzić w pole, przebił słabo opierającą się kolumnę i powolnym marszem, w pośrodek wziąwszy wozy i bagaże, wyszedł na równinę.
Moskale, strzeliwszy kilka razy, ścigać go nie myśleli. Z ich strony ranny był major, który wyprawą dowodził, ubitych kilkunastu, rannych bardzo wielu.
Ale i nasi ponieśli znaczne straty, po większej części w tych, którzy zbytni zapał i niedoświadczenie życiem opłacili.
Kilku wyrwało się tak naprzód, że ich skłuto bagnetami, innych mieli czas wziąć na cel. Wojtek dostał drugi postrzał w nogę nie niebezpieczny, ale bolesny. Doktor Hensch, który nie opuszczał obozu, wyjął mu kulę, a poczciwe chłopię, kulejąc, powlokło się z uśmiechem na ustach.
— A już też ta bestya stary Jerzy, co mi wszystko oczy kłuł, że że mnie nigdy żołnierz nie będzie, nie powie teraz, żem nie żołnierz; jak święty Tomasz, kiedy mu jeszcze będzie nie do wiary... to niech palec włoży.
Bernardynowi choć stał na uboczu przestrzelono kaptur, ciągle się też dziwował dlaczego nie głowę i powtarzał:
— A gdybym był choć odrobinę w tył się pochylił, co by było?
— Byłbyś jegomość leżał w piasku — mówił Wojtek — jak ten poczciwy cyrulik z Warszawy, który i Jezus Marya nie krzyknął; stał bliziutko przy mnie, kulka przyszła, pocałowała go w same czoło i tak nieboraczek zadarł nogi, nawet się ze mną nie pożegnawszy.
— Ażebyś jegomość widział — mówił dalej — jak się na niego Moskale rzucili, tylkośmy się z tego miejsca odsunęli. Koło żadnej panny tyle się garderobianek nie uwija, co tam koło niego było po śmierci przyjaciół. Ja przystałem za krzaczkiem, bo mi ta kula zawadzała okrutnie, patrzę, pełznie jeden, macnął go, a że widać musiał być ciepły, dla bezpieczeństwa pchnął go jeszcze w samo serce bagnetem. Ale bestya z kalkulacyą; bał się surduta podziurawić, to mu go wprzód rozszpilił. Potem obejrzał buty czy warto zdejmować, dalej do kieszeni, do jednej, do drugiej, jak go zaczął, pedam jegomości, patroszyć, jak zaczął obracać, ten sobie, ten sobie, tak w kwadransik obrali go jak orzeszek z łupinek i leżał se jak go matka narodziła. Już co do tego, to Moskal sprawny jest jak nikt! Nie było kieszonki, żeby nie zajrzeli. Jeden nawet gdzieś słyszał, że bywają w guzikach imperyały, bo i te zaczął pruć. Takie to bestyjstwo łakome...
Tak opowiadał Wojtek w czasie, gdy ostrzeliwani zdala, szli powolnie w kierunku drugiego lasu, po za którym spodziewali się połączyć z oddziałem, o którym Karolowi dano znać rano. Stary kapitan wrócił był do swojej wioszczyny; w czasie bitwy, instynktem wiedziony, sam Gliński dowodził. W znacznej już byli od Moskali odległości, gdy, siadając na podanego konia, poczuł jakieś niezwyczajne ciepło w prawej nodze. Wiedzą to wszyscy, co bywali w boju, że otrzymana rana nigdy się w pierwszej chwili czuć nie daje, chyba, by była bardzo ciężką, dopiero krew płynąca zdradza ją swem ciepłem. Karol chwycił się za nogę i teraz dopiero spostrzegł, że but miał pełen krwi, a ból przykry odezwał się nagle. Hensch jechał koło niego.
— Co to jest? Zdaje mi się, żem ranny... Dopierom teraz spostrzegł... Zobacz-no!
W surducie i reszcie ubrania okrągłe otwory świadczyły o przejściu kuli, ale w tej chwili niepodobna było opatrywać rany, potrzeba było czekać aż przyjdą na stanowisko, krew tylko zatamowano nieco i tak posuwali się dalej. Ból był tak przykry, że na koniu usiedzieć prawie nie dawał, pieszo iść było ani myśleć, a marsz trwać musiał do późnego wieczora.
Chociaż drugi oddział moskiewski, który miał zająć stanowisko za rzeczką, obejrzawszy się, że powstańcy z obozu swego wyszli, dążył do połączenia z pierwszym, aby razem z nim ich ścigać, nie mogło się to jednak stać tak prędko.
Po potyczce Moskale obdzierali trupy, pili na pobojowisku czaj, opatrywali rany, zrzucali jedni na drugich winę, że co do nogi nie wybili buntowszczyków, wszystko to dosyć zabrało czasu. Drugi zaś oddział musiał przejść rzeczkę, której brzegi były przepaściste, tak, że oba razem ledwie się zeszły nazajutrz rano. Moskwa, otrzymawszy plac, cieszyła się niby jakiemś zwycięstwem. W raporcie do wyższych władz napisano, że dowódzca został zabity, poległych podano prawie tylu ile było żywych, a o reszcie wzmiankowano tylko, że się w bezładzie rozpierzchli. Zwycięstwo to wcale inaczej wyglądało na miejscu, ale ponieważ u Moskali o tem, o czem oni nie chcą żeby wiedziano, mówić nie wolno, a w gazetach zagranicznych, gdy kto prawdę napisze, nic nie kosztuje bezczelnie zadać kłamstwo, „Dziennik powszechny“ głosił ogromny tryumf, kompletne rozbicie, a pan major z podpułkownikiem mogli bezpiecznie po tak wielkiem powodzeniu oręża, trochę na laurach odpocząć.
Tymczasem oddział Glińskiego posuwał się dalej dla połączenia z drugim, o którym już wspomnieliśmy, pod dowództwem Berdysza.
Nie wiem czy w którejkolwiek wojnie dowódzcy tak, jak w naszej, umyślnie dowolnie przybierali nazwiska, jakby dając do poznania, że się wyrzekają nawet sławy i że nic dla próżnej chęci popisu czynić nie będą. Piękny to jest rys naszej epoki. Człowiek w ten sposób, nie mogące się podpierać ani imieniem, ani przeszłością, musi wysłużyć sobie i wywalczyć sam wziętość, zaufanie i uszlachetnić to imię, które dobrowolnie przyjął... Przyczyniło się może do tego obyczaju bezduszne prześladowanie, ścigające nie tylko ludzi, ale niewinne rodziny, wszakże jest w tem coś więcej, niżeli prosta obawa tyranii.
Berdysz, dowódzca drugiego oddziału, był równie młodym i zacnym jak Karol, ale daleko zapamiętalszym i namiętniejszym. W Glińskim przemagały zalety prawdziwego wodza pełnego odwagi, ale razem chłodnej krwi i poważnej rachuby; Berdysz był partyzantem szalonym, zajadłym, unoszącym za sobą żołnierzy, ale mogącym też w zapale ich i siebie zgubić.
O mroku poza lasem, który oddzielał ich od Moskali, dwa bratnie hufce spotkały się w polu. Oddział Berdysza z wielką chorągwią karmazynową, na której błyszczał orzeł biały, cały był złożony z młodzieży najgorętszej i dobrze zbrojnej. Na przodzie jego jechał dowódzca na dzielnym kasztanku, w pąsowej krakusce na bakier, z szarfą przez plecy, pistoletami za pasem i szablicą u nogi. Wyglądał dziwnie malowniczo ze swymi ogromnymi wąsami i wyrazistą fizyognomią. Niegdyś zawołany myśliwy, osobistego męstwa niezłomnego, rubaszny, wesół, ochoczy do wybitej i wypitej, Berdysz był z tego rodzaju ludzi, którzy w wojnie dokazują cudów, ale długo przetrwać nie mogą i czuć się zdają, że ich rola świetna krótką być musi... Oba oddziały pozdrowiły się ogromnym okrzykiem: Niech żyje Polska!
Stanęli, zbliżyli się ku sobie dowódzcy, zaczęli witać żołnierze, a gdy ujrzano pokrwawionych, zapał wzrósł do najwyższego stopnia.
W obu hufcach było mnóstwo znajomych z warszawskiego bruku. Nie jeden z zadziwieniem witał tu kogoś, którego się ujrzeć nie spodziewał. Obu połączenie to dodało otuchy i było wielkim ducha zasiłkiem. Lały się łzy a uśmiechały usta, co kto miał dzielił się z nowymi towarzyszami broni. Ksiądz Łukasz, wlazłszy na wóz, podniósł ręce, modlił się, błogosławił i płakał. Tłumnie opowiadano szczegóły dwóch potyczek.
Korzystając z tej chwili, Karol, który straszliwie cierpiał, krew tracił i dłużej na koniu utrzymać się już nie mógł, poprosił Henscha, aby mu cokolwiek ranę opatrzył. Właśnie zbliżał się do niego Berdysz, a ujrzawszy krew, zamiast przywitania, począł go ściskać, całować prawie ze łzami.
— O! szczęśliwy ty człowiecze, patrzcie! dwa razy już się z Moskalami starł i ranny! Pozwól — krzyknął — niechże ci tę ranę wyssam, niech skosztuję tej pierwszej krwi wylanej za Ojczyznę! Ale spodziewam się — dodał — że to mała rzecz.
Karol się uśmiechnął, choć zęby miał zaciśnięte z bólu i rzekł cicho:
— Zapewne, że to mała rzecz być musi.
Ale Hensch, który w tej chwili ranę sondował, chcąc kulę dobyć, która w niej została, podniósł głowę ku Berdyszowi, dając mu do zrozumienia, że mogła to być rzecz nie tak mała jak im się zdawało. W istocie kula zgruchotała kość, weszła głęboko i na prędce tak z raną poradzić sobie nie było można. Hensch wniósł, ażeby zrobić nosze, utwierdzić je między dwoma końmi i przewieść tak dalej Karola w miejsce bezpieczne. Sam Gliński, który się łudził z początku, że mu ta rana dowództwa nie odejmie i do walki nie przeszkodzi, poczuł teraz, iż na dłużej niż myślał, przyjdzie oddział opuścić. I Berdysz, przypatrzywszy się z bliska ranie, posmutniał.
— Jeśli chcesz — rzekł — dłużej ojczyźnie być pożytecznym, potrzeba ci bracie poszukać gdzie spokojnego kąta i wylizać się nieco. Ale o to nie będzie trudno; pierwszy dwór szlachecki, jaki spotkamy na drodze, gościnnie cię przyjmie, a tymczasem ja ci twoich zuchów zachowam i jak wydobrzejesz, oddam ci ich, spodziewam się, w całości. Dziś — dodał żywo — wypada nam koniecznie posunąć się jeszcze ku miasteczku, nie więcej stąd nad milę oddalonemu, tam wnijdziemy jutro rano, bo trzeba i kasę zabrać i mieszczan rozruszać i w żywność się zasposobić.
Stanęło tedy, że, korzystając z czasu, oba oddziały żywo posunąć się miały tak, aby na nocleg stanąć o kilka stai od K... Berdysz bardzo słusznie postanowił, aby w nocy do miasta nie wchodzić, oddział nieco przybrać i wnijść z pewną uroczystością, któraby na ludzie zrobiła wrażenie...


Miasteczko leżało w równinie nad rzeczułką płynącą niskiemi łąkami. Z tej strony jego były górzyste pola, przecięte wesołemi gajami, z drugiej ciągnęły się łąki, a za niemi w dali czerniały pasma lasów i świeciły szerokie stawy. Niewielka ta osada, oprócz mieszczan katolików, liczyła znaczną ludność izraelską. Trakt, który tędy przechodził, dodawał jej życia; większa też część mieszkańców trudniła się furmanką, reszta rzemiosłami, wyrobem skór, rolnictwem.

Od obozu na wzgórzu widać było jak na dłoni, całą mieścinę skupioną dokoła rynku, przy którym stał starożytny murowany kościółek. Dalej nieco czerniała gontami kryta synagoga ze swymi oryginalnemi daszkami i przyczółkami. Jedną połać placu zabierały skromne drewniane kramiki, resztę dziedziniec kościelny, obwiedziony murem i liczne zajezdne domy, między którymi prym trzymał tak zwany »hotel warszawski« i »hotel paryski«. Oprócz tego było kilka skromniejszych zajazdów rozmaitego nazwania; poza miasteczkiem, w szeroko rozrosłym parku, stał ładny pałacyk dziedzica, do którego wiodła alea kasztanami wysadzana. Dziedzic, tytułujący się hrabią, od dawna był za granicą.
Już nocą, gdy obóz pod miasteczkiem rozłożono u dwóch wielkich karczem, pilnując, aby przedwcześnie nie dano wiedzieć w mieście o przybyciu oddziału, cudownym jakimś sposobem, wieść o nim doszła do miasteczka. Możnaby czasem sądzić, że u nas wiatry usłużne nowiny roznoszą; w nocy wiedziano już o zbliżaniu się powstańców na probostwie, u burmistrza, u kilku znaczniejszych mieszczan. Pleban, zacny staruszek, który pamiętał dobrze rok 31, niespokojny był o swoich parafian, czy też godnie obrońców Ojczyzny przyjąć potrafią, chodził po pokoju, łysinę tarł, ale tak już było późno, że nie wiedział jakby się ludzi poradzić. Już miał chłopca posyłać do burmistrza, gdy zastukano do drzwi i po głosie poznał nadchodzącego.
— A to jakby wiedział — rzekł — że mi do niego było tak pilno! Istny cud!
Burmistrz, wąsaty szpak otyły, zażywny, choć się nie przyznawał, ale także służył w trzydziestym pierwszym roku w narodowych szeregach, serce mu też w piersiach skakało na wieść o powstaniu. Z tą samą myślą, z którą proboszcz chciał posyłać do niego, on przybiegł do proboszcza.
— Jegomościuniu, rzekł, stawiając laskę w kącie i całując staruszka po ramionach — jegomościuniu, jak pana Jezusa kocham, wielka nowina!... Jutro będziem mieli gości!
— Co to ty myślisz — panie Jędrzeju — że ty mnie co nowego powiedziałeś? A toć ja od godziny potnieję w gorączce, myśląc o tem i już miałem mojego drapichrósta posyłać do waszmości, żeby się z nim poradzić. No cóż myślicie? Czy pozamykamy im drzwi i milczkiem tak te poczciwe dzieciska zbędziemy?
— A!... Ojcze dobrodzieju, ale to jutro za nimi ani chybi przyjdzie siła tych stupajków i dopieroż nas tu oporządzą!!
— Słuchaj-no, panie Jędrzeju, jak te kapuśniaki się przywloką, to choćbyśmy jak żółwie siedzieli w skorupie, nie uwierzą, żeby nam do swoich serce nie zabiło. Już co ma być to będzie, a co trzeba zrobić, to należy zrobić po Bożemu.
— Więc jak jegomość radzi?
— Jak ja radzę? Słuchajmy serca, a jutro, choćbyśmy odpokutowali, no, to będziemy cierpieć za wiarę i ojczyznę. Jegomość, panie Jędrzeju, przysposób prowiant i przyjęcie uczciwe, bo to i zgłodniałe i zbiedzone i z Moskalami się już tłukli, słyszę... Jegomość myśl o ciele, a ja będę o duszy. Wyjdę z bractwem, z chorągwiami na spotkanie, a w dzwony każę walić, choćby miały popękać. Boć to my nie z przykazu najezdników, ale braci-żołnierzy przywitać i pobłogosławić mamy. Dobrzeby było, żeby i starszyzna z mieszczan i żydzi z rabinem wyszli na spotkanie. Ot, co ja mówię, panie Jędrzeju.
— Ale co Moskale powiedzą? — rzekł cicho burmistrz, tuląc głowę między ramiona.
— Może być, nie zaręczę, że jegomości dadzą sto, a mnie też z jakie pięćdziesiąt, uwzględniając na starsze lata. Ale powiedz mi panie Jędrzeju, jak będziemy cicho siedzieli, czy to jegomości zapewni, że ci tej samej porcyi, przyszedłszy, nie dadzą? Mają oni słuszność, bo jużciż myślą sobie, to są Polacy, cóżby to byli za trutnie, gdyby nie zasłużyli w taką porę choć na sto batogów? Więc widzisz, panie Jędrzeju, że jak masz jegomość wziąć sto, a ja pięćdziesiąt, to weźmiemy przynajmniej nie darmo, Moskalowi oszczędzim grzechu, a sobie wstydu. Prawda czy nie, panie Jędrzeju?
— A no, to prawda, ojcze — rzekł ożywiając się burmistrz. — Niech tam dyabli wezmą, człek się przynajmniej choć jeden dzień swobodą pocieszy, braci wyściska i taki naszego orła ślicznego, naszego orła białego znowu zobaczy ulatującego w powietrzu na krwawej, dziewięcioma wiekami farbowanej krwią tysiąca pokoleń, chorągwi.
Burmistrz zapłakał, zapłakał i ksiądz; zaczęli się ściskać, popłakali jeszcze mocniej, aż tu do drzwi stukają i słychać głos starego mieszczanina Strzepy.
— Śpi ksiądz proboszcz?
— Chodź, chodź, a gdzie tam śpi? Gdziebym ja tam spał!
Strzepa, ogromny suchy drab, łysiuteńki jak kolano, ale za to z wąsem, jak wiecha, wprost przypadł do proboszcza, ściskając go za kolana. Z wielkiego pośpiechu i zmęczenia, tchu mu w piersi a głosu w ustach brakło.
— Tatuniu, nasi idą! Oddział ogromny, a my śpiemy. A jak jutro przyciągną i bochenka chleba nie znajdą? Hę?
— Cyt, tyt! Toć radzim.
— A ojcze, żeby wstydu nie było! — zawołał Strzepa
Burmistrz, złapany na uczynku, trochę się znowu zląkł i przybrał minę urzędową, ale mu to prędko odeszło.
— Panu burmistrzowi — rzekł Strzepa — jako człowiekowi urzędowemu nie wypada, żeby się tem bardzo zajmował, ale tylko pozwólcie mnie, ja lecę i wszystko jak należy przysposobię. Piekarze niechaj przez całą noc chleb i bułki sposobią, pójdę i po rzeźnikach, żeby mięso było...
Burmistrz był wielce rad, że go to uwolniło od zbyt widocznego występowania; przyrzekł jednak ze swej strony po cichu wszelką pomoc i współdziałanie. Strzepa chodził niemal jak oszalały, ściskał proboszcza, całował burmistrza, a nalegał na to, aby miasteczko wstydu sobie nie zrobiło.
Nazajutrz też, jak świt, gdy obóz ruszył z rozwiniętą chorągwią, z Berdyszem na czele, który sobie na ten dzień pióro białe przypiął do czapeczki, nim się zbliżyli do grobli, która w główną prowadziła ulicę, już wszystka ludność wysypała się na ich powitanie. Rynek był pełen, ulica zapełniona, w oknach głów co nie miara, na dachach chłopcy poprzyczepiani jak grzybki. Jeszcze oddział był na drugiej stronie grobli, gdy w kościelne dzwony wszystkie zaczęto bić wesoło, jakby na Zmartwychwstanie Pańskie. Proboszcz w kapie, z krzyżem w ręku szedł na spotkanie, a za nim chłopak z wodą święconą, bractwo z chorągwiami, mieszczanie, kahał, rabin i żydzi. U samych wrót miasteczka zaszedł im drogę proboszcz z błogosławieństwem, zsiadł z konia Berdysz, przyniesiono i rannego Karola, a staruszek, płacząc, kropił ich święconą wodą i żegnał krzyżem świętym. Nadeszli potem mieszczanie, przyszli żydzi, ściskając i całując tę piękną, rzeźką młodzież, która szła tak ochotnie na moskiewskie jatki.
Piękna to i uroczysta była chwila, gdy razem z tym tłumem wykrzykującym »Niech żyje Polska«, pociągnęli do kościoła panu Bogu podziękować, że choć na chwilę dozwolił starej polskiej chorągwi rozwinąć się w powietrzu. I zagrały organy i uroczyście ze łzami odśpiewano Te Deum temu wielkiemu zwycięstwu, a potem Boże coś Polskę. Wszystek lud na cmentarzu i w kościele wtórował tej pieśni, która pozostała najwybitniejszym wyrazem ówczesnej wojny za niepodległość.
Nie jest to bez znaczenia, jakiemi pieśniami charakteryzują się epoki; mazurek Dąbrowskiego, polonez Kościuszki, Trzeci Maj, mazur Chłopickiego, naostatek nad te wszystkie piosenki stokroć uroczystszy wielki hymn, śpiew pełen majestatu i pieśń męczeńska Boże coś Polskę i Z dymem pożarom. Wielkie były i tam usiłowania i ofiary ale przy dzisiejszych wyglądały jak mazury przy pieśni kościelnej. Epoka, społeczność, walka, przybrały rozmiary epiczne; nie zaprzeczy nikt, że różnica, którą wskazujemy, nie jest przypadkową, ale znaczenia pełną.
Po wyjściu z kościoła, oddział przyjmowany przez mieszczan i gościnnie między nich rozdzielony, poszedł posilić się i spocząć nieco. Rozstawiono jednak placówki dokoła, aby Moskale niespodzianie ich tu nie zaskoczyli. Gorętsi pobiegli zdzierać orły czarne moskiewskie i rozbijać je gdziekolwiek się znalazły; zabrano kasę i jakiś mały magazynik, w którym było trochę butów i płaszczów sołdackich. Dzień dla młodzieży przeszedł wesoło, ale w hotelu warszawskim, gdy doktór Hensch z miejscowym lekarzem opatrywali ranę dowódcy, posępne widać było twarze. Rana rozogniona kilkagodzinnym pochodem, pełna drobnych obłamków kości, nabrała dosyć niepokojącego charakteru; Gliński wszakże stoicko znosił cierpienie, a nie chcąc, by je drudzy z nim podzielali, starał się uśmiechać i udawać więcej siły, aniżeli miał w istocie. Przyszli go tu odwiedzić i ksiądz proboszcz i stary Strzepa, naradzano się gdzieby go bezpiecznie ukryć, ale w miasteczku wystawionem na przechody wojsk i kwaterunki, nie było żadnego domu, w którym by za bezpieczeństwo rannego ręczyć można. Jednozgodnie więc radzili wszyscy przewieźć go na wieś na ustroniu położoną, opodal od gościńca. Proboszcz ofiarował konie swoje i stary koczobryk, który, jego zdaniem, nosił jak kareta, ale rzeczywiście trząsł gorzej od prostego wozu. Wojtek postanowił odprowadzić Karola, nie żeby swoją także ranę pieścić na wsi, ale z troskliwości o człowieka, do którego się przywiązał; znał oprócz tego okolice, a nawet pana wioski, szlachcica, który, chociaż miał niemieckie nazwisko, ale lepszym był Polakiem od wielu na ski. Dwóch jego synów już było w lesie, starzy z córkami siedzieli na wsi, myśląc tylko jakby się czemś krajowi przydać mogli. Doktór Hensch jechał z Glińskim także, czując, że życie jego było drogiem, a rana zbyt ciężką, aby ją na lada cyrulika zdać można. Wlokąc się noga za nogą po niedobrej drodze sławnym tym powozem księdza proboszcza, o którym Wojtek powiadał, że mało w nim sobie zębów nie powybijał, tłukąc jednymi o drugie, zbliżyli się do ustronnej wsi owej dobrze pod wieczór. Cicho tu było i spokojnie po owym miejskim gwarze; kilka psów szczekało w dziedzińcu, żuraw skrzypiał u studni, a z folwarku dolatywała przez czeladź nucona ta pieśń, tak już wówczas rozpowszechniona, Boże coś Polskę.
Gdy bryka stanęła przed gankiem, Hensch poszedł uprzedzić gospodarza o kłopocie, który mu przywiózł. W jednej chwili, jakby róższczką dotknięte, zbudziło się wszystko, i pan i pani i dwie ich córki i słudzy ze światłem wyszli na ganek, wnieśli rannego na rękach, a że trzeba było przewidywać możliwe jakie odwiedziny Moskali, umieszczono go zaraz w tyle domu, w jednym z panieńskich pokoi, gdzie było najzaciszniej, a zdawało się najbezpieczniej. Sławna to gościnność polska od wieków, w całym dziś świecie niema kraju, co by się w tym względzie z naszym mógł porównać; chwalą angielską swobodę wiejskiego życia i wygodę, jakiej goście po zamkach możnych doznają; ale żeby być przyjętym w Anglii, potrzeba być znanym, a gościnność jest tam udziałem bogatych, gdy u nas najbiedniejszy dworek dla nieznajomego otwiera się człowieka, i jest w nim każdy jakby synem, jakby bratem.
Stary pan Werner, jego żona, córki, wszystko to natychmiast. zajęło się chorym. Ojcu i matce właśni synowie przyszli na myśl i łzy stanęły im w oczach, bo Gliński wiekiem i twarzą bardzo ich przypominał. Wnet cały dom był na Henscha rozkazy, z takiem uczuciem serdecznem, jak gdyby winien był jeszcze wdzięczność za ciężar, który mu przyniesiono. Obmyślono zaraz wszelkie środki na wypadek jakiegoś poszukiwania i najazdu Moskali. Karol miał uchodzić za jakiegoś siostrzeńca samej pani, chorego na gorączkę. Hensch cały wieczór spędził u jego łoża, pilnie śledząc skutki znużenia, opatrywania, podróży, a wreszcie samej rany, która go wielce niepokoiła. Jedna z panien czuwała dla posługi w sąsiednim pokoiku; Karol czuł się jakby w rodzicielskim domu.
Tymczasem po spoczynku w miasteczku, w którem długo zatrzymywać się ostrożność nie pozwalała, oddział pod wieczór wyruszył w sąsiednie lasy, nie chcąc dłuższym pobytem narażać mieszkańców na następstwa walki. Wysłani na zwiady donieśli, że Moskale połączywszy się i trochę wypocząwszy, powoli w ślad ruszali za powstańcami. Pożegnawszy poczciwych mieszczan, Berdysz objął komendę i wyszedł w przeciwną stronę, burząc za sobą mosty i psując groble. W miasteczku na noc wyglądano Moskali, nie bez obawy, gdyż ukazanie się ich wszędzie i zawsze dzikie i barbarzyńskie, zostawiało po sobie ślady. Domyśliwano się też, że o radosnem przyjęciu doniosą usłużne szpiegi i że za nie pewnie pokutować przyjdzie. Strzepa, który się najwięcej uwijał, a miał nieprzyjaciela w jakimś odstawnym żołnierzu, zemknął bez śladu; burmistrz chodził blady i niespokojny, ksiądz modlił się, ale ducha nie tracił.
Rano, nie dowierzając jeszcze czy w miasteczku nie było zasadzki, wpadło kilkunastu kozaków cwałem przebiegając puste ulice. Po drodze, dla wrażenia mieszkańcom poszanowania prawej władzy, rozdali kilkadziesiąt bizunów pomiędzy przechodzących bezbronnych, kobiety i dzieci; napiwszy się wódki, którą sobie podać kazali i za którą naturalnie nie zapłacili, wrócili nazad ku oddziałowi powoli posuwającemu się groblą do miasteczka, za nimi wyszło kilku z hałastry miejskiej osobistych nieprzyjaciół Strzepy, burmistrza i proboszcza, spiesząc Moskalom opowiedzieć o wczorajszem przyjęciu. Majorowi było to bardzo na rękę, że pod pozorem pomsty nad źle myślącymi, mógł sobie w miasteczku pohulać. Sołdactwo wpadło doń, jak na pastwę, rzucając się na mieszkańców.
Proboszcz właśnie był wyszedł ze Mszą świętą przed wielki ołtarz, gdy wykomenderowani przez majora żołnierze, aby go przyprowadzili, wpadli do kościółka. Świętość miejsca nie powstrzymała pijanych, rzucili się do ołtarza, a gdy staruszek zajęty modlitwą, wołania ich słuchać nie chciał, gwałtem porwali jak stał, w ornacie i mszalnem ubraniu, i okładając nahajkami, pociągnęli go przez ulicę do hotelu Warszawskiego, w którym była główna kwatera pana majora. Ludność, która kochała bardzo proboszcza, biegła przerażona za czeredą tych zbójów, ale kozacy rozpędzali, płazując bez miłosierdzia; ksiądz przez całą drogę szedł ze spuszczoną głową, po cichu się modlił, a na twarzy jego nie widać było ani zbytniego przestrachu, ani nawet zdziwienia, bo od wczoraj przygotował się na podobne obejście. Major był stary pijanica, chciwy grosza, żołdak bez serca i wykształcenia. Stojąc z fajką w ustach w progu karczmy, patrzał na tę scenę śmiejąc się, będąc pewny, że z przerażonego starca wyciągnie co zechce. Gdy się ksiądz przybliżył i on i kapitan zaczęli szydzić i urągać.
— A co batiuszka, niema waszych polaczków, coście ich tak wczoraj wesoło przyjmowali, ażeby was z moich rąk wyrwali? dostaliście się w moskiewskie łapy! ha! Będzie bieda!
Ksiądz milczał, zdawało się jakby go to wcale nie obchodziło, co się wkoło niego działo.
— No, słuchaj stary, co to dziś i gadać nie umiesz?
— Kiedy kapłana porywają od ołtarza ludzie bez Boga i wiary, cóż do nich mówić? — rzekł stary proboszcz.
Major nie dobrze zrozumiał, ale zimna krew staruszka rozjątrzała go coraz mocniej; przypadł do niego z pięścią i zakrzyczał:
— Słyszysz, stary popie, co ty tu wczoraj robił? ty przyjmował powstańców, bił we dzwony i błogosławił?
— A tak — odparł proboszcz — nie zaprę się, cóżeś ty chciał, żebym ich przeklinał?
— Ty pójdziesz w Sybir, buntowniku!
— A no to pójdę, stary jestem, a czy mi zemrzeć tu czy tam, dusza do Pana Boga trafi.
Major tą zimną krwią starca dziwnie był jakoś zmieszany, sam nie wiedział co dalej poczynać.
— No, dosyć tej rozmowy, ja będę wiedział co dalej robić, a tymczasem, hej sołdaci, zamknąć go do chlewa.
Jeden z urzędników ośmielił się szepnąć na ucho majorowi, że takie postępowanie z księdzem porwanym od ołtarza, może na niego samego ściągnąć odpowiedzialność przed wyższą władzą; ale major podpiły już, rozjątrzał się coraz bardziej tą zimną krwią, z jaką proboszcz znosił upokorzenie i groźby. Rozkazał zwlec ubranie z staruszka i oddał go w ręce sołdatów. Burmistrz był także przytrzymany, kilku innych mieszczan tłumaczyło się, a w tłoku przed hotelem jakiś obdartus podejrzanej miny, po cichu się ofiarował za pośrednika między rozgniewanym majorem a głównymi winowajcami. Widocznie rzecz była ukartowana na obdarcie, ale proboszcz, gdy do niego przyszli z tą propozycyą, oburzył się tylko strasznie.
— A co ja się mam opłacać! — rzekł — niech sobie robią ze mną co chcą, pieniędzy nie mam i wykupywać się nie myślę. Gdybym miał jaki grosz, wolałbym go swoim dać.
Burmistrz mniej w tym względzie delikatny, wziął wszystko na siebie, złożono pewną kwotę, i winowajcy z proboszczem wypuszczeni zostali do domów, ale żądano, aby staruszek o swojem porwaniu z kościoła i całej przygodzie nikomu nic nie mówił. Na to się zgodzić nie chciał. Mrucząc, poszedł do kościoła mszę dokończyć, ale burmistrzowi wręcz odpowiedział:
— Wy sobie róbcie co chcecie, a ja o świętokradztwie raport napiszę i kłamać a oszczędzać tych bydląt nie myślę.
W miasteczku rozstawione żołdactwo dokazywało jak gdyby go szturmem zdobyło, we wszystkich domach rozlegały się krzyki, z kilku wybiegali mężczyźni i kobiety poranieni.
Skarżyć się starszym było rzeczą daremną, bo i ci również sobie pozwalali. Ze sklepów i z domów rabowano w biały dzień, co kto zapragnął. Na tej rozpuście żołnierskiej znaczna część dnia upłynęła, wieczór się zbliżał, a komenda zabierała się noc w miasteczku przepędzić; było to dla mieszkańców groźbą nowych nadużyć i zaczynano już wchodzić w potajemne układy z majorem, aby sobie żołnierzy uprowadził co najrychlej, gdy kozacy za miasteczkiem stojący na straży, wpadli w nie przerażeni z wrzaskiem wielkim, oznajmując, że z dwóch stron ciągną na nich powstańcy. W jednej chwili uderzono w bębny i cała ta dzicz z chat i domostw zleciała się na rynek. Oficerowie powsiadali na koń, nikogo jednak bliżej widać nie było. Szary mrok powoli osłaniał okolicę, mgła coraz grubsza o kilka kroków widzieć dobrze nie dozwalała; odważni owi wojownicy, którzy z babami takich zuchów udawali, nie czuli się dość silnymi, aby mogli stawić czoło niebezpieczeństwu. Na twarzy majora widać było niepokój wielki: wołał, posyłał, odwoływał nazad, łajał, kazał w rynku rozpalać ognie, żołnierzom stać pod bronią, a gdy wysłane powtórnie straże wróciły bez żadnych wiadomości o powstańcach, kozakom, co pierwszy popłoch przynieśli, na skórze wyliczono nagrodę za ich czujność.
Jednakże noc upłynęła wśród ciągłej czujności, o brzasku Moskale pewniejsi, że to były próżne strachy, poczęli drzemać od znużenia i od wódki. W tem nagle z wielkim okrzykiem razem zaświstały strzały z za chat i płotów. Moskale się zerwali do broni, ale już mieli na karku powstańców, którzy, podkradłszy się do miasteczka, otoczyli ich dokoła. Major spał w hotelu, nim zakomenderowano, dużo się ludzi rozbiegło, wiele poginęło, reszty zbite w kupę, w nieładzie cofać się poczęły. Owe jedyne działo, stojące na rynku, wprzód zostało zagwożdżone, nim o niem pomyślano. Wśród strasznego wrzasku, strzałów i płomieni, które kilka strzech ogarnęły, obudzili się mieszkańcy, aby patrzeć na walkę, która wprędce zmieniła się w ucieczkę. Moskale bowiem wycofywali się z miasta na równinę, aby tam znowu przyjść do jakiegoś ładu.
Napad ten prawdziwie partyzancki, wykonał Berdysz bardzo zręcznie, pochwycił nieco broni, popłoszył nieprzyjaciela, ale nie myślał z nim formalnej staczać bitwy i urwawszy co mógł, cofnął się nazad ku lasom. Gdy major zebrał komendę i chciał staczać bój, nie było już z kim. Stracił ludzi, trochę broni, armatę mu zepsuto, wściekły też był i nie mając przed sobą na kim się mścić, rozkazał, pod pozorem zdrady ze strony mieszkańców, w perzynę obrócić miasteczko. Krwawej tej sceny, która tyle razy w czasie wojny się powtórzyła, opisywać nie będziemy, dosyć jest znać usposobienie moskiewskiego żołnierza, jego bezduszność, okrucieństwo i chciwość, aby sobie wyobrazić do czego się on posunąć może, gdy go nic nie powstrzymuje. Zrabowano plebanię, zbito starego księdza, splądrowano domy przedniejszych mieszczan, a w gruzach i popiołach domostw walały się trupy kobiet, dzieci i starców...


Próżne były starania przyjaciół, a szczególniej panny Emmy, aby zmienić postanowienie Jadwigi lub przynajmniej wstrzymać ją na czas jakiś od wyjazdu. Niespokojność o Karola, uczucie obowiązków wypędzało ją z Warszawy, a każdy dzień przewłoki zwiększał jej niecierpliwość. Zastanowiła się wszakże nad tem, że przy głuchych tylko wieściach o pierwszych potyczkach, w braku wiadomości przy najlepszej chęci, nie wiedziałaby dokąd się udać. Włóczące się po kraju bandy Moskali czyniły podróż trudną i niebezpieczną. Tak, oczekując pewniejszych wieści, panna Emma potrafiła przeciągnąć nieco pobyt Jadwigi w Warszawie. Wcale niespodziany wypadek przyspieszył jednak spełnienie dawno powziętej myśli.

Tomaszek, który wyszedł razem z Karolem, w pierwszych potyczkach bardzo się mężnie popisywał, dlatego też choć pragnął być razem z Karolem, gdy ten został ranionym, musiał się z nim rozłączyć i z oczów go stracić. W napadzie na miasteczko z kolei Tomasz silnie został cięty szablą przez kozaka, potrzebował się wyleczyć, nimby znów stanął w szeregach. Nie podobna go było wieść do państwa Wernerów, aby na wieś tę zbytniej nie zwracać uwagi. Tomasz wraz z drugim warszawiakiem, po opatrzeniu rany, wyprawiony został do stolicy. Miał on już tam obmyślone bezpieczne schronienie, ale nie wytrzymał, żeby do swojej pani nie pobiedz. I jednego wieczoru, gdy Jadwiga tęsknie słuchała wszystkich plotek, które jej przyjaciółka dla uspokojenia z miasta przywiozła, zjawił się w progu blady posłaniec z ręką na temblaku. Emma, która go pierwsza spostrzegła, z okrzykiem się ku niemu rzuciła.
— Co to? Tyś ranny? — zawołała.
— A jakże proszę pani, kozaczysko poczęstował mnie, ale też bodaj że i jemu się tam teraz niewiele należy.
Jadwiga nadbiegła także.
— A twój pan? — spytała.
Napróżno oczyma starała się Emma dać do zrozumienia żołnierzowi, ażeby się z czem niepotrzebnie nie wygadał, człek to był nadto prosty, aby pożyteczność kłamstwa mógł zrozumieć.
— Biliśmy się tęgo — rzekł, i galancko nam się udawało, ale dowódca dostał także kulą w nogę...
Jadwiga załamała ręce.
— Kiedy?
— A! ono już dni kilka jakeśmy przerzynali się po potyczce z Moskalami w borze.
— Niebezpiecznie?
— A kto to może wiedzieć. Jechał ci to on z tą raną na koniu trocha, a potem go nieśli, a potem wieźli na bryczce, i doktorowie jakoś bardzo głowami kiwali; a było ich tam aż dwóch.
— Gdzież jest teraz?
— Ja tego, proszę panienki, wiedzieć nie mogę, ale to pewna, że musi być w miejscu bezpiecznem.
Długie milczenie panowało po tej smutnej wiadomości, która łzy z oczów wycisnęła Jadwidze.
— W którejże to stronie? — spytała.
Tomaszek jak mógł i umiał, wskazał okolicę.
— Jutro jadę — rzekła Jadwiga. — Przecież się tam gdzieś o niego dowiedzieć potrafię. O mój Boże — dodała — tylu się naraża i wychodzi cało, a on...
Nie dokończyła. Chciała prawie Bogu czynić wymówkę, że ją tak bolesnym dotknął ciosem.
— Jadziu — rzekła do niej Emma — albo jesteś Polką lub nie; matki nie żałują Ojczyźnie swych dzieci, żony mężów; tyś nie powinna boleć nad ofiarą przyjaciela, ale być z niej dumną.
— Jestem też dumną, ale boleję; ofiara nie byłaby ofiarą, gdyby nie kosztowała.
Nie było już sposobu ani powodu wstrzymywania się dłuższego w Warszawie, Emma tylko rozmaitymi środkami wmówiła jej, żeby wzięły karetę, drugi powóz, rozmaite zapasy, żywność, apteczkę i zręcznego chirurga.
Tegoż wieczoru przygotowania poczynione zostały. Tomaszek, którego nie puszczono i kazano mu przenocować w tym domu, musiał przez cały wieczór opowiadać o wszystkiem z najdrobniejszymi szczegółami. W ustach prostego człowieka, który nic dodać nie umiał, ale żywą barwę wypadków pochwycił, opowiadanie to dziwnie stawało się zajmującem. Nie było w niem całości, ani żadnej na wrażenie rachuby, ale pojedyncze rysy, dawały się domyślać wiele, odgadnąć prawie wszystko. Największy artysta nie potrafiłby może malować tego tak gorąco i tak wyraziście. Emma płakała i ściskała Tomaszka, tak, że kilka razy uraziła mu rękę zranioną. Jadwiga egzaltowała się, unosiła, ale jakiś smutek niewytłómaczony mieszał się z uczuciem tryumfu i szczęścia. Z tego, co Tomaszek mówił, wnieść było łatwo, że Gliński nie lekką otrzymał ranę; pocieszano się jednakże, iż starania doktora i młodość, zwyciężyć niebezpieczeństwo potrafią.
Młot, który dotąd był jeszcze w Warszawie, a tegoż wieczoru szczegółowe odebrał wiadomości o losach oddziału, którym dowodził jego przyjaciel, nadbiegł z listami nazajutrz rano. Chciał on utaić smutny wypadek, lub przynajmniej małoznaczącym go uczynić, ale przyszedł zapóźno; od niego więcej szczegółów dowiedziały się panie. Były już prawie na wsiadanem, gdy nadbiegł, a widząc upakowane powozy, ze zwykłą sobie rubasznością, którą może chciał rozweselić Jadwigę, rzekł do niej:
— Nigdy nie śmiałbym być tak bardzo natrętnym, ale widzę, że się już pani waży na wszystko, a kiedy rusza do powstania, mogłaby doprawdy i mnie zabrać z sobą.
Przyznam się, że jestem w wielkim kłopocie, jak się z Warszawy wydostać. Mówią, że mnie strasznie szpiegują na rogatkach, ale fizyognomię mam tak niepoczesną, że gdyby pani się zlitowała a pozwoliła mi siąść na kozioł jako lokajowi, nikt by się we mnie przyszłego wodza wojsk powstańczych nie domyślił...
— Z największą chęcią — odpowiedziała Jadwiga — zabieraj się pan i jedź, ale z jednym warunkiem: że w drodze uciec panu nie dam, musisz dojechać na miejsce. Pan masz tyle ducha, wesela i spokoju, że się niemi bezpiecznie z przyjacielem podzielić możesz; my kobiety przywieziemy mu łzy, słabość naszą, wszystko, co otuchę odbiera...
— A ja mam być bulionem, czy winną polewką? — spytał, śmiejąc się Młot. — Zgoda, będę się starał jak najenergiczniej i wzmacniająco wystąpić, a w drodze spodziewam się także przydać choćby dla rozśmieszenia pań, bo nie macie zbytniego zapasu dobrego humoru. W powstaniu zaś — dodał — jedno z dwojga: albo trzeba być bohaterem sześciołokciowym, albo istotą wesołą, umierającą ze śpiewką na ustach i niezwalczoną żadnem maluczkiem niepowodzeniem; Achillesem lub Żuawem, to co w środku, zostawmy Moskalom...
Stało się więc, że panie podróż swą o kilka godzin odwlokły, a Młot przyszedł tak wybornie za lokaja przebrany, iż panna Emma utrzymywała, że dla artystycznego prawdopodobieństwa trochę na brudno przesadził. Wyborny mimik, z fizyognomią ożywioną i pałającą dowcipem, potrafił ułożyć minę takiego gawrona, iżby go nawet austryacki policyant o żadną styczność z politycznemi sprawami nie posądził.
Z południa tedy ruszyła kareta z lokajem fałszywym na koźle. Dwie panie wewnątrz, za niemi bryka ładowna, opatrzona we wszystko, co się choremu przydać mogło, a na niej cyrulik udający także lokaja, ale tak paniczykowaty, że go można było podejrzywać o arystokratyczne pochodzenie. Jak w dramacie Szekspira, gdzie często w jednej scenie krew się schodzi ze śmiechem, tak w życiu nieustannie z najtragiczniejszych położeń wynikają sceny komiczne. Stało się, jak było przewidzieć można: na rogatkach Młot udający gapia, sam poszedł z paszportami, mówił tak źle, że się od niego nic dopytać nie było można, ale cyrulika z wielką pilnością oglądano na wszystkie strony, mając w podejrzeniu, że mógł być jakim ukrytym członkiem Rządu narodowego. Panna Emma na widok Młota, który w największem niebezpieczeństwie, grał swoją rolę nadzwyczaj pociesznie, pękała ze śmiechu w karecie. Śmiech ten mimowolny może był przyczyną, że ich puszczono wszystkich, nie posądzając, aby w bagażach osób tak wesołych, mogły być jakie polityczne kontrabandy.
Ale wydostać się z za rogatki, było jeszcze jedną z najmniejszych rzeczy, kraj cały już był w rękach władz wojskowych, po drogach zatrzymywano wszystkich przejeżdżających, a oficerowie moskiewscy nie zawsze dawali dowody, nie powiem już cywilizacyi, ale nawet uczucia ludzkiego przy spotkaniach z podróżnymi. Im mniej domyślni, im gorzej kraj znający, tem dziwaczniej czepiali się do wszystkich, często przepuszczając tych, co się zatrzymywania obawiali, a następując najniewinniejszych. W ciągu pierwszego dnia podróży, Młot który wiózł przy sobie dosyć papierów, aby za nie sześć razy być powieszonym, na chwilę nie stracił humoru, a do spotkanych Moskali czepiał się z taką bałwanowatą naiwnością, że jeden oficer uczynił na popasie uwagę tym paniom, iż w podróż z tak nierozgarnionym człowiekiem, niebezpiecznie się było wybierać. Tysiące drobnych scen komicznych ożywiały smutną tę podróż, a im bardziej się zbliżali do celu, tem Jadwiga niespokojniejszą była i smutniejszą. Już nawet nie wyczerpana wesołość Młota, ożywić jej nie mogła. Podróż zaś sama przez kraj, który już nosił na sobie ślady barbarzyńskiego gospodarstwa Moskali, nie była wesołą. Popalone chaty, poranieni ludzie, pędzeni więźniowie, pochwytani gdzieniegdzie powstańcy, trupy jeszcze nie przysypane ziemią lub świeże żółte mogiły, ślady gwałtów, mordu i pożogi ściskały za serce. Gdy Jadwiga i Ema ze zgrozą odwracały oczy, Młot szeptał im.
— Wodą z mlekiem ojczyzny odkupić nie można, to darmo. Ten obrzydliwy ultramontanin, którego panna Ema czasem broni, de Maistre, powiedział jednak rzecz prawdziwą, mówiąc o mistycznem znaczeniu i cenie krwi ludzkiej, nic wielkiego w świecie bez jej przelewu się nie stało, każda wielka epoka płynie strumieniem purpurowym, ludzie padają, ale na mogiłach ich zawarta w piersi, wyrasta i krzewi się idea. Smutną są rzeczą te okrucieństwa, których się dopuszcza Moskwa, szubienice, które stawia, mogiły, które sypie, ale ja wolę ją dziką i zwierzęcą, niż w glansowanych rękawiczkach, w werniksowanych bucikach, parlującą po francuzku w salonie. Ta dzika Moskwa, to Moskwa prawdziwa taka, jaką ona jest bez maski, bez fałszu, jak ją Bóg stworzył, jak ją wieki przerobić nie mogły; gdy tymczasem owa moskiewsczyzna podlizująca się Europie, przypominająca lokaja, który w pańskim fraku wkradł się na salon i swojego pana małpuje, to ta Moskwa, która oszukuje sobą Proudhonów, Girardinów, La Rochejaquelinów i t. p. Lepiej jest, aby świat znał tę dzicz jaką jest, z całą jej ohydą i bydlęctwem. Stanie się to kosztem naszej krwi, ale Europa przekona się, że uczciwy i rzeczywiście wykształcony naród w czułych objęciach takiego potworu, żyć nie mógł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być zjedzcie lub zjecie.