Skarb w Srebrnem Jeziorze/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Skarb w Srebrnem Jeziorze |
Podtytuł | Powieść z Dzikiego Zachodu |
Wydawca | Sp. Wyd. „ORIENT” R. D. Z. |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der Schatz im Silbersee |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
KAROL MAY
SKARB w SREBRNEM
JEZIORZE CZĘŚĆ I
POWIEŚĆ z DZIKIEGO ZACHODU
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA
SPIS ROZDZIAŁÓW:
str. 5 2. 38 76 107 132 168
|
Około południa bardzo gorącego dnia czerwcowego „Dogfish“, jeden z największych parowców osobowo — pocztowych na Arkanzas, rozbijał swemi potężnemi kołami fale rzeki. Wczesnym rankiem opuścił on Little Rock, a wkrótce miał dotrzeć do Lewisburga, aby tam przybić do brzegu.
Upał spędził garstkę zamożniejszych pasażerów do kabin i kajut, większość natomiast podróżnych pokładowych leżała poza beczkami, pakami i innemi pakunkami, które użyczały im skąpego cienia. Dla tych pasażerów kapitan kazał urządzić pod rozpiętem płótnem „bed — and — board”, na którym stały wszelkiego rodzaju szklanki i flaszki, a ostra ich zawartość przeznaczona była naturalnie nie dla zbyt delikatnych języków i podniebień. Za szynkwasem siedział kelner z zamkniętemi oczami i, wyczerpany upałem, kiwał głową, a ilekroć podniósł powieki, z poza warg jego wychodziło przekleństwo albo jakieś dosadne słowo. Ta jego niechęć zwracała się ku grupie około dwudziestu mężczyzn, którzy, siedząc na ziemi przy stole, podawali sobie z rąk do rąk kubek z kośćmi. Grano o tak zw. „drink”, to znaczy, że przegrywający musiał po skończeniu partji zapłacić każdemu z partnerów szklankę wódki; to ostatnie właśnie było przyczyną niechęci kelnera, budzonego ciągle z drzemki. Ludzie ci nie spotkali się z pewnością dopiero tutaj na pokładzie steamera, gdyż zachowali się bardzo poufale względem siebie i było widocznem z ich przypadkowych wynurzeń, że znali się dokładnie. Mimo tej powszechnej poufałości jeden wśród nich cieszył się pewnego rodzaju uszanowaniem. Nazywano go kornelem, co jest zwykłem przekształceniem słowa colonel, pułkownik.
Był to człowiek długi i chudy; jego, gładko wygoloną, ostro i kanciasto zarysowaną twarz okalała ruda, szczecinowata broda; krótko ostrzyżone włosy były także ryże, jak to można było widzieć, gdyż stary, zużyty kapelusz filcowy zesunął się daleko na kark. Ubranie jego składało się z ciężkich butów skórzanych, podbitych gwoździami, ze spodni nankinowych i krótkiej bluzy z tejże materji. Kamizelki nie miał, a zamiast niej nosił pomiętą i brudną koszulę, której kołnierz, nie przytrzymywany chustką, był szeroko otwarty i ukazywał nagie, spalone od słońca piersi. Dookoła bioder miał owinięty czerwony szal, z poza którego wyglądała rękojeść noża i głownie dwu pistoletów. Obok leżał prawie nowy karabin i torba skórzana, zaopatrzona we dwa rzemienie, przy których pomocy nosił ją na plecach.
Inni mężczyźni ubrani byli w podobny sposób, niestarannie i równie brudno, ale zato również bardzo dobrze uzbrojeni. Nie było wśród nich ani jednego, któryby na pierwszy rzut oka mógł wzbudzić zaufanie. Grali namiętnie, a toczyli przytem rozmowę w tak grubych wyrazach, że choć trochę porządniejszy człowiek nie zatrzymałby się przy nich ani na chwilę. W każdym razie łyknęli już niejeden „drink“, gdyż twarze ich były rozgorączkowane nietylko od słońca; także wódka roztaczała nad nimi swą władzę.
Kapitan opuścił mostek i udał się na tylny pokład do sternika, aby mu udzielić kilku niezbędnych wskazówek. Kiedy to uczynił, odezwał się ten ostatni:
— Co pan sądzi, kapitanie, o tych drabach, którzy tam na przodzie siedzą przy kościach? Zdaje mi się, że należą oni do tego rodzaju ludzi, których nie widzi się chętnie na pokładzie.
— Tak i ja myślę, — odparł zapytany. — Podali się wprawdzie za „harvesterów“[1], udających się na Zachód, by się nająć do pracy na farmach, ale nie chciałbym być tym, u którego pytaliby o pracę.
— Well, sir. Ja nawet uważam ich za rzeczywistych trampów[2]. Może przynajmniej tu na pokładzie zachowają się spokojnie.
— Nie radziłbym im uprzykrzać się nam więcej, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Mamy na pokładzie dosyć rąk, by ich wszystkich wrzucić do starej, błogosławionej Arkanzas. Zresztą przygotujcie się do lądowania, bo w ciągu dziesięciu minut zobaczymy Lewisburg.
Kapitan wrócił na swój mostek, by wydać zwykłe rozkazy przy lądowaniu. Wkrótce ukazały się domy wspomnianej miejscowości, którą okręt pozdrowił przeciągłym świstem syreny. Z przystani dano znak, że steamer ma zabrać pakunki i pasażerów. Podróżni, znajdujący się dotąd pod pokładem, wyszli, aby zażyć choć tej krótkiej przerwy w nudnej podróży.
Jednakże widok, jaki im się ukazał, nie był bardzo zajmujący. Lewisburg nie miał wówczas jeszcze tego znaczenia, co dzisiaj. W przystani stało tylko trochę próżniaków, do zabrania leżało kilka pak i pakunków, a nowych pasażerów, którzy weszli na pokład, nie było więcej, jak trzech.
Jeden z nich był białym o wysokiej i nadzwyczaj silnej postaci. Nosił tak gęstą i ciemną brodę, że widać było z poza niej tylko oczy, nos i górną część policzków. Na głowie miał starą czapkę bobrową, która w ciągu lat stała się prawie nagą — określić jej dawny kształt było niemożliwością — najprawdopodobniej przeszła już wszelkie możliwe formy. Ubranie tego człowieka składało się ze spodni i bluzy z mocnego, szarego płótna. Za szerokim pasem tkwiły dwa rewolwery, nóż i kilka niezbędnych dla westmana drobiazgów; pozatem miał ciężką dubeltówkę, do której łożyska przywiązany był długi topór.
Kiedy zapłacił należność za przejazd, rzucił badawczo okiem po pokładzie. Porządnie odziani pasażerowie kajutowi zdawali się go nie obchodzić. Spojrzenie jego padało na resztę, która wstała od gry, by przyjrzeć się wchodzącym na pokład; przesuwając wzrok na każdego z osobna, ujrzał kornela: wtedy szybko odwrócił oczy, jak gdyby go zupełnie nie zauważył; podciągając jednak na mocne uda cholewy wysokich butów, mruczał cicho do siebie:
— Behold! Jeśli to nie jest czerwony Brinkley, to niech mię uwędzą i pożrą razem z łupiną! Widocznie nie zna mnie!
Ten, o którym myślał, ździwił się również jego widokiem i zwrócił się cicho do swych towarzyszy:
— Spojrzyjcie tylko na tego czarnego draba! Czy zna go który z was?
Na pytanie odpowiedziano przecząco.
— Hm, musiałem go już kiedyś widzieć i to wśród okoliczności dla mnie nie bardzo przyjemnych. Plącze mi się jakieś niejasne wspomnienie o tem.
— To i on musiałby cię też znać, — odparł jeden. — Tymczasem spojrzał na nas, a ciebie przytem zupełnie nie zauważył.
— Hm! Może jeszcze wpadnę na to, albo lepiej zapytam go o nazwisko. Gdy je usłyszę, będę zaraz wiedział, na czem stoję. Zróbmy więc z nim „drink“?
— Jeśli tylko zechce!
— Nie? To byłoby haniebną obrazą, jak wiecie. Ten, komu odmówią „drinku“, ma w tym kraju prawo odpowiedzieć nożem lub rewolwerem, a jeśli zakłuje obrażającego, nie zapyta o to ani pies kulawy.
— Ależ czarny nie wygląda na to, by go można było zmusić do tego, co mu nie będzie miłem.
— Pshaw! Załóżmy się!
— Dobrze! Zakład, zakład! — rozległo się wokół. — Przegrywający płaci każdemu trzy szklanki.
— Zgadzam się! — oświadczył kornel.
— Ja też — odpowiedział drugi. — Ale musi być sposobność rewanżu. Trzy zakłady i trzy drinki.
— Z kim?
— Najpierw z czarnym, którego, jak utrzymujesz, znasz, ale nie wiesz kim jest. Potem z jednym z tych gentlemanów, którzy gapią się na brzeg. Weźmy tego wielkiego draba, który wygląda przy nich, jak olbrzym między karłami. A wreszcie z tym czerwonym Indjaninem, który przyszedł na pokład ze synkiem. A może się go boisz?
Odpowiedzią był ogólny śmiech, a kornel odparł pogardliwym tonem:
— Ja boję się tego czerwonego błazna? Pshaw! A może także tego olbrzyma, przeciw któremu mię podszczuwasz? All devils! ten człowiek musi być silny! Ale właśnie tacy giganci mają zwykle najmniej odwagi, a ten jest tak dobrze i pięknie ubrany, że z pewnością umie się obracać tylko w salonie, a nie wśród ludzi naszego pokroju. A więc, przyjmuję zakład. Drink z trzech szklanek z każdym z nich. A teraz do dzieła!
Ostatnie trzy zdania wypowiedział tak głośno, że musieli go słyszeć wszyscy podróżni. Każdy amerykanin i każdy westman zna znaczenie słowa „drink“, zwłaszcza gdy zostanie wypowiedziane tak głośno i groźnie, jak to tu miało miejsce. Dlatego oczy wszystkich zwróciły się na kornela. Widziano, że jest już na pół pijany tak, jak i jego towarzysze, a mimo to nikt nie odchodził, ponieważ każdy oczekiwał ciekawej sceny. Kornel kazał napełnić szklanki, wziął swoją do ręki, podszedł do czarnego i rzekł:
— Good day, sir! Chciałbym wam ofiarować tę szklankę brandy. Uważam was naturalnie za gentlemana, bo pijam tylko z ludźmi rzeczywiście szlachetnymi; spodziewam się, że wypróżnicie tę szklankę za moje zdrowie!
Broda zagadniętego zrazu rozszerzyła się, a potem ściągnęła, z czego można było wnosić, że przez twarz jego przebiegł uśmiech zadowolenia.
— Well, — odpowiedział. — Nie jestem od tego; mogę uczynić wam tę przyjemność, ale chciałbym przedtem wiedzieć, kto mi wyświadcza ten nieoczekiwany zaszczyt.
— Zupełnie słusznie, sir! Powinno się wiedzieć, z kim się pije. Nazywam się Brinkley, kornel Brinkley, jeśli wam się podoba. A wy?
— Moje nazwisko jest Grosser, Tomasz Grosser, jeśli nie macie nic przeciw temu. A więc za wasze zdrowie, kornelu!
Wypróżnił szklankę, przyczem wypili i inni, i zwrócił ją „pułkownikowi“. Ten poczuł się zwycięzcą, obejrzał go w sposób prawie obrażający od stóp do głowy i zapytał:
— Zdaje mi się, że to jest nazwisko niemieckie. Jesteście więc przeklętym dutchmanem, hę?
— Nie, lecz germanem, sir, — odpowiedział Niemiec, w sposób bardzo uprzejmy, nie dając się wyprowadzić z równowagi tem grubijaństwem. — Swego przeklętego dutchmana musicie skierować pod innym adresem; wobec mnie to jest nie na miejscu. A więc dziękuję za drink i z tem hallo!
Obrócił się energicznie na obcasie i odszedł szybko, mówiąc do siebie po cichu:
— A więc rzeczywiście Brinkley! I nazywa się teraz Kornelem! Ten drab knuje coś niedobrego. Muszę mieć oczy otwarte.
Brinkley wygrał wprawdzie pierwszą część zakładu, lecz nie wyglądał przytem bardzo na zwycięzcę; mina jego zmieniła się teraz, a wskazywała na to, że się złości. Spodziewał się, że Grosser będzie się wzbraniał wypić i da się zmusić do tego tylko groźbą; ten jednak był mądrzejszym: najpierw wypił, a potem powiedział zupełnie otwarcie, że jest za mądry, by dawać powód do zwady. To gryzło kornela. Napełniwszy jednak szklankę, zbliżył się do drugiej ofiary, Indjanina.
Wraz z Grosserem weszło mianowicie na pokład dwu Indjan. Jeden starszy, drugi młodszy, liczący może piętnaście lat. Uderzające podobieństwo ich twarzy kazało się domyślać, że są to ojciec i syn. Byli tak jednakowo ubrani i uzbrojeni, że syn wydawał się odmłodzonym portretem ojca.
Odzież ich składała się ze skórzanych legginów, ozdobionych po bokach frędzlami, i żółtych mokassynów. Koszuli czy bluzy myśliwskiej widać nie było, gdyż ciało od ramion nosili okryte pstremi i lśniącemi kocami zuni, z tego gatunku, które kosztują często ponad sześćdziesiąt dolarów za sztukę. Czarne włosy, gładko zaczesane w tył, opadały na barki, nadając im kobiecy wygląd. Pełne, okrągłe twarze miały nadzwyczaj dobroduszny wyraz, a powiększało go jeszcze i to, że policzki ich były pomalowane cynobrem na kolor jasno czerwony. Flinty, które trzymali w rękach, wydawały się niewarte razem ani dolara; wogóle wyglądali obaj zupełnie nie niebezpiecznie, a przytem tak osobliwie, że, jak wspomnieliśmy, wywołali śmiech wśród pijących. Odeszli oni nieśmiało na bok, jakby bali się ludzi, i oparli się o szeroką i długą skrzynię z silnego drzewa, wysokości człowieka.
Tam, zdawało się, że na nic nie zwracają uwagi, i, nawet kiedy kornel zbliżył się teraz ku nim, nie podnieśli głów, aż stanął tuż obok i przemówił:
— Gorąco dziś! A może nie, wy czerwoni chłopcy? Na to dobrze robi napój. Weź tu, stary, i wysyp to na język!
Indjanin nie poruszył się i odpowiedział łamanym językiem angielskim:
— Not to drink — nie pić.
— Co, nie chcesz? — wrzasnął właściciel czerwonej brody. — To jest drink, zrozumiano? drink! Odmowa jest dla każdego prawdziwego gentlemana, jakim ja jestem, śmiertelną obrazą, na którą odpowiada się nożem. Jak się nazywasz?
— Nintropan — hauey — odpowiedział zapytany spokojnie i skromnie.
— Do jakiego szczepu należysz?
— Tonkawa.
— Więc do tych łagodnych czerwonych, którzy obawiają się nawet kota? Zrozumiano? Nawet kota, choćby to był nawet najmniejszy kotek! Z tobą nie będę robił żadnych ceregieli. A więc chcesz pić?
— Ja nie pić woda ognista.
Powiedział to, mimo groźby kornela, równie spokojnie, jak przedtem. Ten jednak zamachnął się i wymierzył mu głośny policzek.
— Tu masz nagrodę, czerwony tchórzu! — zawołał. — Nie będę się inaczej mścił, bo taka kanalja stoi dla mnie zbyt nizko.
Zaledwie cios został wymierzony, młody Indjanin sięgnął ręką pod koc, z pewnością po broń, a równocześnie spojrzenie jego pobiegło ku twarzy ojca, co ten uczyni i powie.
Twarz czerwonego stała się zupełnie inną tak, że prawie nie można było jej poznać. Zdawało się, że urósł; oczy mu zabłysły, a przez rysy przebiegł nagle żywy płomień. Lecz równie prędko opadły jego powieki i postać skurczyła się, a twarz przybrała poprzedni wyraz pokory.
— No, cóż na to odpowiesz? — zapytał kornel szyderczo.
— Nintropan — hauey dziękować.
— Czy policzek tak ci przypadł do smaku, że mi za niego dziękujesz? Dobrze, masz jeszcze jeden!
Zamierzył się, lecz ponieważ Indjanin błyskawicznie pochylił głowę, uderzył ręką o pakę, o którą Indsman się opierał; ta wydała głośny, pusty dźwięk. Nagle w środku jednak dało się słyszeć krótkie, ostre mruczenie i parskanie, które prędko przeszło w dziki i straszliwy krzyk, po którym nastąpił tak ogłuszający ryk, iż zdawało się, że okręt drży od tych przeraźliwych dźwięków.
Kornel odskoczył o kilka kroków, wypuścił szklankę i krzyknął przerażony:
— Heavens! Co to? Co za bestja tkwi w tej pace? Ze strachu można umrzeć!
Strach ogarnął także i innych podróżnych i tylko czterech z nich ani nie mrugnęło powieką: czarnobrody, siedzący teraz zupełnie na przodzie przy bugu, ów olbrzymi pan, którego Brinkley chciał zaprosić do trzeciego drinku, i obaj Indjanie. Te cztery osoby musiały mieć wielką moc panowania nad sobą, osiągniętą długiem ćwiczeniem.
Ryk usłyszano także w kajutach i wiele pań zjawiło się na pokładzie wśród strasznego krzyku.
— To nic, ladies i messurs! — zawołał bardzo przyzwoicie odziany pan, który właśnie wyszedł ze swej kabiny. — To tylko panterka, malutka panterka, więcej nic! Bardzo miła Felis panthera, tylko czarna, messurs!
— Co? czarna pantera! — krzyknął mały człowieczek w okularach, po którym widać było, że znał dzikie zwierzęta jedynie z książek zoologicznych. — Czarna pantera jest prawie najniebezpieczniejszem ze wszystkich bydląt, a jest większą i dłuższą od lwa i tygrysa! I morduje z czystej żądzy krwi, a nie tylko z głodu. W jakim ona wieku?
— Ma tylko trzy lata, sir, nie więcej!
— Tylko? I to pan nazywasz „tylko“? — To przecież zupełnie dojrzała! Mój Boże! I taka bestja znajduje się tu na pokładzie! Któż zechce za to odpowiadać?
— Ja sir, ja — odpowiedział elegancki pan, kłaniając się damom i mężczyznom. — Pozwólcie mi, myladies i gentleman, przedstawić się. Jestem Jonatan Boyler, właściciel słynnej menażerji, i przebywam od pewnego czasu z moją trupą w Van Bueren. Ponieważ ta czarna pantera nadeszła dla mnie do Nowego Orleanu, udałem się tam z moim doświadczonym pogromcą zwierząt, aby ją odebrać. Kapitan tego dzielnego statku udzielił mi za wysokiem wynagrodzeniem pozwolenia załadowania tego zwierzęcia, stawiając przytem warunek, by pasażerowie, o ile możności, nie dowiedzieli się, w jakiem znajdują się towarzystwie. Dlatego karmiłem panterę tylko w nocy i dawałem jej zawsze, całe cielę, aby się tak nażarła, by się ruszać nie mogła i cały dzień przespała. Ale jeżeli pięściami bić w skrzynię, to się musi obudzić i wtedy daje się słyszeć także jej głos. Mam nadzieję, że szanowne damy i panowie nie wezmą za złe pobytu na okręcie tej panterki, bo przecież nie sprawia najmniejszej zawady.
— Co, — zakrzyczał mały pan w okularach. — Nie sprawia żadnej zawady? Nie brać za złe? Do wszystkich djabłów! Muszę przyznać, że z takiem żądaniem nie zwracano się do mnie jeszcze nigdy! Ja mam przebywać na tym okręcie z czarną panterą? Niech mnie powieszą, jeśli to uczynię! Albo ona musi iść stąd precz, albo pójdę ja. Wrzućcie tę bestję do wody! Albo wysadźcie klatkę na brzeg!
— Ależ, sir; niema rzeczywiście żadnego niebezpieczeństwa — zapewniał właściciel menażerji. — Przypatrzcie się tylko tej silnej skrzyni i....
— Ach, co tam skrzynia — przerwał człowieczek. — Tę skrzynię potrafię ja rozbić, a cóż dopiero pantera!
— Proszę, pozwólcież mi wyjaśnić, że w pace znajduje się właściwa klatka żelazna, której nawet dziesięć lwów czy panter nie mogłoby rozbić.
— Czy aby naprawdę? Pokażcie nam tę klatkę! Musimy wiedzieć, jak jest, — zawołało dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści głosów.
Właściciel menażerji był Jankesem i pochwycił tę sposobność, by ogólne żądanie obrócić na swą korzyść.
— Bardzo chętnie, bardzo chętnie, — odpowiedział. — Ale, myladies and gentleman, łatwo to zrozumieć, że nie można oglądać klatki, nie widząc pantery; na to nie mogę jednak pozwolić bez pewnego wynagrodzenia. Aby przyjemność tego rzadkiego widowiska podnieść, nakażę karmienie zwierzęcia. Urządzimy trzy miejsca; pierwsze za dolara, drugie za 50, a trzecie za 25 centów. Lecz ponieważ tu znajdują się jedynie ladies i gentlemanowie, więc jestem przekonany, że zgóry możemy wykreślić drugie i trzecie miejsce. A może jest ktoś taki, kto chce płacić tylko pół, a nawet ćwierć dolara?
Nikt naturalnie nie odpowiedział.
— A więc tylko pierwsze miejsca. Proszę, myladies and mylords; dolara od osoby.
Zdjął kapelusz i zbierał dolary, podczas gdy pogromca, którego przywołał, czynił przygotowania do przedstawienia.
Podróżni byli przeważnie jankesami i jako tacy oświadczyli, że zgadzają się zupełnie z tym zwrotem sprawy. Jeśli przedtem większość z nich oburzało, że kapitan zezwolił na transport tak niebezpiecznego zwierzęcia na swym steamerze, to teraz wszystkich pogodziła okoliczność, że to właśnie przyniesie pożądaną rozrywkę w nudnem życiu na statku. Nawet mały uczony przemógł swą obawę i przyglądał się przygotowaniom z wielkiem zaciekawieniem.
— Słuchajcie, chłopcy! — rzekł kornel do swych towarzyszy. — Jeden zakład wygrałem, drugi przegrałem, bo czerwony drab nie wypił. To się znosi. Trzeci zakład zrobimy teraz nie o trzy szklanki brandy, lecz o dolara wstępu, który mamy zapłacić. Czy zgadzacie się?
Towarzysze przyjęli naturalnie tę propozycję, bo olbrzym nie wyglądał na takiego, któryby dał sobie napędzić strachu.
— Dobrze, — zawołał kornel, którego obfite użycie wódki uczyniło pewnym zwycięstwa — uważajcie, jak chętnie i prędko ten goljat będzie pił ze mną.
Kazał napełnić szklankę i zbliżył się do wspomnianego. Kształty tego człowieka musiało się rzeczywiście uważać za olbrzymie. Był jeszcze wyższy i szerszy niż czarnobrody, który nazywał się wielgusem[3], a liczył pewnie lat czterdzieści. Jego gładko wygolona twarz była brunatna od słońca; po męsku piękne rysy miały śmiały zakrój, a siwe oczy ów szczególny, nie dający się opisać, wyraz, którym odznaczają się ludzie, żyjący na wielkich płaszczyznach, gdzie horyzontu nic nie zacieśnia, a więc marynarze, mieszkańcy pustyni i ludzie prerji. Nosił piękny garnitur podróżny, a broni przy nim nie było widać. Obok stał kapitan, który zeszedł z mostku, aby również przyjrzeć się przedstawieniu z panterą.
Teraz przystąpił do nich kornel, stanął szeroko rozkraczony przed swą domniemaną trzecią ofiarą i rzekł:
— Sir, proponuję wam drink. Prawdopodobnie nie będziecie się wzdragać powiedzieć mi, jako prawdziwemu gentlemanowi, kim jesteście.
Zagadnięty rzucił na niego ździwione spojrzenie i odwrócił się, aby ciągnąć dalej rozmowę z kapitanem, przerwaną przez zuchwałego pijaka.
— Pooh! — zawołał kornel — czyście ogłuchli, czy nie chcecie mnie słuchać! Tego drugiego bym nie radził, bo nie znam żartów, gdy mi kto odmówi drinku. Życzliwie radzę wam wziąć sobie przykład z indsmana.
Zaczepiony wzruszył lekko ramionami i zapytał kapitana:
— Czy pan słyszał, co ten chłopczyna do mnie mówił?
— Yes, sir, każde słowo, — przytaknął zapytany.
— Well, a więc jesteście świadkiem, że ja go nie przywołałem.
— Co? — wrzasnął kornel. — Nazywacie mię chłopczyną? A drinku odmawiacie? Czy ma się wam przydarzyć to, co Indjaninowi, któremu ja…
Więcej nie powiedział, bo w tej chwili otrzymał od olbrzyma tak potężny policzek, że padł na ziemię, po której potoczył się daleko, a w końcu nawet zrobił koziołka. Tam leżał przez chwilę, jak martwy, lecz zerwał się szybko, wyciągnął nóż, i, podniósłszy go do ciosu, rzucił się na olbrzyma.
Ten wsadził obie ręce do kieszeni od spodni i stał tak spokojnie, jakby mu nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo i jakby kornela zupełnie nie było. Ostatni ryczał:
— Psie! Mnie policzek? To się płaci krwią i to twoją!
Kapitan chciał się wmieszać, ale olbrzym wstrzymał go energicznem skinieniem głowy, a kiedy kornel zbliżył się do niego na dwa kroki, podniósł prawą nogę i przyjął go takiem kopnięciem w brzuch, że uderzony padł po raz drugi i potoczył się po ziemi.
— A teraz dość, bo inaczej… — zawołał groźnie Goljat.
Lecz kornel zerwał się znowu, zasadził nóż za pas i rycząc z gniewu, wyciągnął jeden z pistoletów, kierując go ku przeciwnikowi; ten jednak wyjął prawą rękę z kieszeni, uzbrojoną w rewolwer.
— Precz z pistoletem! — zawołał, zwracając lufę swej małej broni ku prawej ręce napastnika. Jeden — dwa — trzy cienkie, ale ostre trzaski… kornel krzyknął i wypuścił pistolet.
— Tak chłopcze — rzekł olbrzym. — Nie prędko będziesz znowu wymierzał policzki, gdy kto odmówi pić ze szklanki, w której przedtem umaczałeś twój wielki pysk. A jeżeli chcesz jeszcze teraz wiedzieć, kim jestem, to…
— Do djabła z twojem nazwiskiem! — pienił się kornel. — Nie chcę go słyszeć! Ciebie jednak samego chcę i muszę dostać. Hej, na niego chłopcy, go on!
Teraz dopiero pokazało się, że draby tworzyli prawdziwą bandę, w której wszyscy stawali za jednego. Wyrwali noże z za pasów i rzucili się na olbrzyma; ten jednak wyciągnął nogę, podniósł ramiona i krzyknął:
— Chodźcie, jeśli macie odwagę zadzierać z Old Firehandem!
Dźwięk tego imienia wywołał natychmiastowy skutek; Brinkley, który chwycił znowu za nóż niezranioną lewą ręką, zawołał przerażony:
— Old Firehand! Do wszystkich djabłów, ktoby to pomyślał! Dlaczego nie powiedzieliście tego przedtem!
— Czy tylko nazwisko chroni gentlemana przed waszą niegrzecznością? Zabierajcie się stąd, siadajcie spokojnie w kącie i nie pokazujcie mi się więcej na oczy, bo was wszystkich zdmuchnę!
— Well, pomówimy jeszcze potem!
Kornel odwrócił się i poszedł na przód okrętu, towarzysze za nim, jak obite psy; usiadłszy na boku, zawiązali swemu przywódcy rękę, rozmawiając przytem cicho a żywo i rzucając ku sławnemu myśliwemu spojrzenia, które wprawdzie wcale nie były przyjazne, ale przynajmniej wskazywały, jak wielką mieli przed nim obawę.
Lecz nie tylko na nich wywarło to znane nazwisko wrażenie. Wśród pasażerów nie było z pewnością ani jednego, któryby nie słyszał już o tym odważnym człowieku, którego całe życie złożone było z najniebezpieczniejszych czynów i przygód. Kapitan podał mu rękę i rzekł w tonie najuprzejmiejszym:
— Ależ, sir, to powinienem był wiedzieć! Byłbym wam odstąpił własną kajutę. Na Boga, toż to jest zaszczyt dla „Dogfisha”, że wasze stopy dotknęły jego desek. Dlaczego nazwaliście się inaczej?
— Powiedziałem wam moje prawdziwe nazwisko. „Old Firehandem” nazywają mię westmani, bo ogień z mej strzelby, kierowany moją ręką, przynosi zawsze zgubę.
— Słyszałem, że nigdy nie chybiacie?
— Pshaw! Każdy dobry westman potrafi to tak samo, jak ja. Ale widzicie, jaką korzyść daje znane nazwisko wojenne. Gdyby mego nie wymieniano tak szeroko i daleko, przyszłoby z pewnością do walki.
— I wy musielibyście ulec przemocy.
— Tak sądzicie? — zapytał Old Firehand, a po twarzy jego przebiegł lekki uśmiech. — Jak długo idzie tylko o walkę na noże, nie obawiam się niczego; trzymałbym się z pewnością, aż nadeszliby wasi ludzie.
— Ci w każdym razie nie zawiedliby. Ale, co mam teraz zrobić z tymi łotrami? Jestem panem i sędzią na okręcie. Czy mam ich zakuć w kajdany?
— Nie.
— A może mam ich wysadzić na brzeg?
— I to nie. Chyba nie chcecie po raz ostatni odbywać podróży na waszym steamerze?
— O tem ani myślę! Mam nadzieję, że jeszcze przez wiele lat będę płynął w dół i w górę starej Arkanzas.
— Dobrze! A zatem strzeżcie się narazić na zemstę tych ludzi! Są oni w stanie usadowić się gdziebądź na brzegu i wypłatać wam figla, który kosztowałby was nie tylko statek, ale i życie.
Teraz dopiero spostrzegł Old Firehand czarnobrodego, który się zbliżył i stanął w pobliżu, utkwiwszy w myśliwym wzrok, wyrażający jakieś skromne życzenie.
Old Firehand przystąpił do niego i zapytał:
— Czy chcecie ze mną mówić, sir? Czy mogę wyświadczyć wam jaką przysługę?
— Bardzo wielką — odrzekł Niemiec. — Pozwólcie mi uścisnąć waszą rękę. sir! To wszystko, o co was proszę. Potem zadowolony odejdę i nie będę się wam więcej naprzykrzał, tę zaś godzinę będę wspominał z radością przez całe życie.
Widać było po jego otwartem spojrzeniu i po tonie, że te słowa pochodziły rzeczywiście z serca, Old Firehand wyciągnął do niego rękę i zapytał:
— Czy daleko jedziecie?
— Tym okrętem? Tylko do portu Gibson, a potem dalej łódką. Obawiam się, że wy, nieustraszony, weźmiecie mię za tchórza, ponieważ przedtem przyjąłem drink od tego tak zwanego „kornela“.
— O nie! Mogę was tylko pochwalić, że byliście tak rozważni. Chociaż, kiedy potem uderzył Indjanina, postanowiłem dać mu ostrą nauczkę.
— Prawdopodobnie posłuży mu ona za przestrogę, a wreszcie jeśliście mu dokładnie przestrzelili palce, to skończył już swoją karjerę jako westman. Nie wiem jednak, co myśleć o czerwonym, zachował się jak prawdziwy tchórz, a wszak ani trochę się nie przeraził, usłyszawszy ryk pantery. Nie wiem, co o tem sądzić.
— Więc ja wam w tem pomogę. Czy znacie Indjanina?
— Słyszałem, jak wymówił swe nazwisko, ale jest to słowo, na którem można sobie język połamać.
— Bo posługiwał się językiem ojczystym, w każdym razie, aby kornel nie domyślił się z kim ma doczynienia. Nazwisko jego brzmi Nintropan — hauey, a syn jego nazywa się Nintropan — homosz, to znaczy Wielki Niedźwiedź i mały Niedźwiedź.
— Czy to możliwe? O tych dwu słyszałem w istocie już nieraz. Tonkawa się wyrodzili i tylko ci dwaj Nintropanowie odziedziczyli po przodkach zamiłowanie do wojny i snują się po górach i prerji.
— Tak ci dwaj są dzielnymi ludźmi! Czy nie widzieliście, jak syn sięgnął pod koc po nóż albo tomahawk? Tylko zobaczywszy, że twarz ojca pozostała nieporuszoną, zaniechał natychmiastowej zemsty za tę obelgę. Mówię wam, tym Indsmenom wystarczy mały rzut oka tam, gdzie my biali potrzebujemy długiej mowy. Od tej chwili, gdy kornel uderzył Indjanina w twarz, śmierć jego jest rzeczą postanowioną. Obaj „Niedźwiedzie“ nie prędzej porzucą jego tropu, aż go zdmuchną. Ale, wymieniliście mu wasze nazwisko, które, jak poznałem, jest niemieckiem; Jesteśmy więc krajanami.
— Jak, sir? Wy jesteście także Niemcem? — zapytał wielgus ździwiony.
— Moje właściwe nazwisko jest Winter. I ja takie jadę tym okrętem na dość znaczną odległość, więc będziemy mieli jeszcze nieraz sposobność porozmawiać.
Czy jesteście na Zachodzie dopiero od niedawna?
— No, — odrzekł brodacz skromnie — jestem tu już nieco dłużej. Nazywam się Tomasz Grosser. Nazwisko rodowe się tu pomija, z Tomasza robi się Toma, a ponieważ noszę tak potężną i czarną brodę, nazywają mię Czarnym Tomem.
— Jak? Co? — zawołał Old Firehand. — Wy jesteście Czarnym Tomem, słynnym rafterem?
— Tom się nazywam, rafterem jestem, a czy słynnym, w to wątpię. Ale, sir, kornel nie powinien słyszeć mojego nazwiska, gdyż mógłby mię po niem poznać.
— A więc mieliście już z nim do czynienia?
— Trochę. Opowiem wam to jeszcze. Wy go nie znacie?
— Widziałem go dziś po raz pierwszy, jeśli jednak dłużej pozostanie na pokładzie, będę mu baczniej patrzył między palce. I was muszę także bliżej poznać. Jesteście człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Jeśliście się już gdzie nie obiecali, mógłbym was potrzebować.
— No, — powiedział Tom, patrząc w zamyśleniu ku ziemi — zaszczyt przebywania z wami wart jest daleko więcej niż wszystko inne. Wprawdzie zawarłem umowę z innymi rafterami, a nawet obrali mię za swego dowódcę, ale jeśli mi tylko dacie czas zawiadomić ich o tem, to umowę da się łatwo rozwiązać. Ale patrzcie! Zdaje mi się, że przedstawienie się zaczyna.
Właściciel menażerji przygotował z pak i pakunków kilka rzędów siedzeń i teraz w pompatycznych słowach zapraszał publiczność do zajęcia miejsc. Tak się też stało; również załoga statku mogła przyglądać się widowisku, o ile nie była zajętą; tylko kornel nie zjawił się ze swymi ludźmi, stracił bowiem całą ochotę.
Obu Indjan nie pytano o to, czy zechcą wziąć udział w przedstawieniu. Dwu indsmenów obok ladies and gentleman, płacących po dolarze od osoby! Na taki zarzut nie chciał się narazić właściciel zwierzęcia. Stali oni więc zdala i zdawało się, że nie zwracają uwagi ani na klatkę, ani na widzów, ale ich bystrym ukradkowym spojrzeniom nie uszła, nawet najmniejsza drobnostka.
Większość z siedzących, przed zamkniętą jeszcze paką, widzów nie miała należytego pojęcia o czarnej panterze. Rabusie z rodziny kotów, żyjący w Nowym Świecie, są znacznie mniejsi i mniej groźni niż koty Starego Świata. Gaucho naprzykład chwyta jaguara, którego nazywają tygrysem amerykańskim, na lasso i ciągnie za sobą. Na to nie odważyłby się z królewskim tygrysem bengalskim. A, lew amerykański, puma ucieka przed człowiekiem, nawet głodem dręczona. To też większość widzów spodziewała się, że zobaczy wcale niestrasznego rabusia, wysokiego co najwyżej na pół metra. Jakże się ździwili, kiedy usunięto przednią ścianę paki i zobaczyli panterę.
Od Nowego Orleanu leżała ona w ciemności, bo pakę otwierano tylko w nocy; teraz więc po raz pierwszy zobaczyła znowu światło dzienne, które ją oślepiło. Zamknęła więc oczy i leżała dalej wyciągnięta; potem mrugnęła lekko powiekami, przyczem zobaczyła siedzących dokoła ludzi. W mgnieniu oka zerwała się i wydała ryk, który wywarł takie wrażenie, że większość widzów zerwała się do ucieczki.
Tak, był to wyrośnięty, wspaniały egzemplarz, wysoki z pewnością na metr, a dwa długi. Pantera chwyciła pręty żelaznej klatki przedniemi łapami i potrząsnęła niemi, że skrzynia się poruszyła, a przytem pokazała straszliwe uzębienie.
— Myladies and gentleman! — powiedział właściciel menażerji tonem objaśnienia. — Czarna odmiana pantery zamieszkuje wyspy Sunda, ale te zwierzęta są małe. Prawdziwa czarna pantera, która jednak jest bardzo rzadką, pochodzi z Afryki północnej — na granicy Sahary. Jest ona równie silną, a znacznie niebezpieczniejszą od lwa i jest w stanie unieść w swej paszczy dużego wołu. Co potrafią jej zęby zaraz zobaczycie, bo karmienie się zaczyna.
Pogromca przyniósł pół owcy i położył przed klatką. Pantera, czując mięso, zachowywała się jak wściekła: rzucała się, parskała i ryczała tak, że bojaźliwsi z widzów cofnęli się jeszcze dalej.
Zajęty przy maszynie negr nie mógł oprzeć się ciekawości i wślizgnął się między patrzących, ale kapitan, zobaczywszy to, kazał mu natychmiast wracać do pracy. Kiedy jednak czarny nie posłuchał zaraz, pochwycił linę i wymierzył mu kilka uderzeń. Skarcony cofnął się szybko, a stanąwszy w otworze, prowadzącym do hali maszyn, zrobił pod adresem kapitana kilka groźnych grymasów i pogroził mu pięścią; ponieważ jednak widzowie patrzyli tylko na panterę, nie zauważyli tego. Ale spostrzegł to kornel i rzekł do towarzyszy:
— Ten nigger nie jest dla kapitana przyjaźnie usposobiony, jak się zdaje. Musimy się nim zająć. Kilka dolarów sprawia u murzynów cuda.
Teraz silnie zbudowany pogromca wsunął mięso między pręty klatki, spojrzał badawczo na widzów i powiedział potem kilka stów po cichu do swego pana, który potrząsnął z powątpiewaniem głową; tamten jednak tłumaczył mu coś dalej i zdawało się, że rozproszył jego obawy, bo właściciel menażerji skinął wreszcie głową i oświadczył głośno:
— Myladies and messurs! Mówię wam, macie ogromne szczęście. Ułaskawionej czarnej pantery nie widziano jeszcze nigdy, przynajmniej tu w Stanach. W czasie trzechtygodniowego pobytu w Nowym Orleanie mój pogromca wziął panterę do swej szkoły i teraz oświadcza, że po raz pierwszy wejdzie publicznie do klatki i usiądzie obok zwierzęcia, jeśli mu przyrzekniecie odpowiednie wynagrodzenie.
Pantera rzuciła się na swe żarcie, a jej zęby miażdżyły kości jak papier; zdawało się, że patrzy tylko na swój żer, to też można było mniemać, że wejście właśnie teraz do klatki nie będzie połączone ze zbytniem niebezpieczeństwem.
Nie kto inny, jak mały uczony, poprzednio tak bojaźliwy, odpowiedział zachwycony:
— To byłoby wspaniałe, sir! Czyn brawurowy, za który można już coś zapłacić. Ile ten człowiek chce?
— Sto dolarów, sir. Niebezpieczeństwo, na jakie się naraża, jest niemałe, bo nie jest jeszcze zupełnie pewny zwierzęcia.
— Dobrze! Nie jestem wprawdzie bogaty, ale pięć dolarów ofiaruję. Messurs, kto jeszcze co da?
Zgłosiło się tylu chętnych, że potrzebna suma się zebrała. Widowisko należało zupełnie wykorzystać. Nawet kapitan dał się opanować gorączce i zaproponował zakład.
— Sir! — ostrzegł go Old Firehand. — Nie popełniajcie głupstwa! Proszę was, nie pozwalajcie na to! Właśnie ponieważ ten człowiek nie jest jeszcze zupełnie pewny swego zwierzęcia, macie obowiązek zabronić przedstawienia.
— Zabronić? — zaśmiał się kapitan. — Pshaw! Czy jestem może niańką pogromcy? Tu w tym błogosławionym kraju każdy ma prawo wystawiać swą skórę na sprzedaż według własnego upodobania. Jeśli go pantera rozszarpie, no, to jest rzecz jego i pantery, a nie moja. A więc, gentlemani! Ja twierdzę, że ten człowiek nie wyjdzie bez szwanku, jeśli wejdzie do klatki, i stawiam w zakład sto dolarów. Kto się zakłada? Dziesięć procent wygranej otrzyma pogromca!
Ten przykład zaelektryzował ludzi; zawarto zakłady o wcale znaczne sumy i pokazało się, że pogromcy, jeśli szalony zamiar się uda, przyniesie to około trzystu dolarów.
Nie było powiedziane, czy pogromca ma być uzbrojony, to też przyniósł on „zabijak“, bicz, którego rękojeść zawierała kulę eksplodującą; gdyby zwierzę rzuciło się na niego, to trzeba było tylko silnego uderzenia by panterę zabić w jednej chwili.
— Ja niedowierzam nawet „zabijakowi“ — odezwał się Old Firehand do Czarnego Toma. — Fajerwerk byłby daleko lepszy, bo odstraszyłby zwierzę, nie zabijając go.
Tymczasem pogromca wypowiedział do publiczności krótką przemowę i zwrócił się potem do klatki, a odjąwszy ciężką zasuwę, odsunął na bok wązką kratę, która tworzyła drzwi, mające niecałe pięć stóp wysokości. By wejść do środka, musiał się schylić i przytem kratę rękami przytrzymać, a potem, będąc już w klatce, zamknąć ją za sobą; dlatego wziął „zabijak“ w zęby, przez co stał się zupełnie bezbronny, chociaż tylko na jedną chwilę. Wprawdzie był nieraz w klatce, ale wśród zupełnie innych okoliczności. Wówczas pantera nie przebywała całemi dniami w ciemności i nie było w pobliżu tylu ludzi, a także nie płoszyło jej stukanie maszyny, szum i łoskot kół. Tych okoliczności nie wziął pod uwagę, ani właściciel menażerji, ani pogromca, a skutki okazały się natychmiast.
Kiedy pantera usłyszała szelest kraty, obróciła się. Właśnie w tej chwili pogromca wsadził do klatki głowę, schyliwszy się. Prawie jak myśl szybkie poruszenie zwierza, błyskawiczne drgnięcie i głowa, z której wypad „zabijak“, znalazła się w paszczy pantery i.... jedno pociśnięcie zmiażdżyło ją na miazgę.
Krzyku, jaki się w tej chwili podniósł przed klatką, nie da się wprost opisać. Wszystko się zerwało i jęcząc uciekało. Tylko trzech ludzi pozostało na miejscu: właściciel menażerji, Old Firehand i Czarny Tom. Pierwszy usiłował zasunąć drzwi klatki, ale to było niemożliwem, bo ciało leżało częścią w środku, a częścią nazewnątrz, wtedy chciał trupa chwycić za nogi i wyciągnąć.
— Na miłość boską, tylko nie to! — zawołał Old Firehand. — Pantera wyjdzie za niem. Wepchnijcie ciało zupełnie do wnętrza, przecież to tylko trup, a wtedy dadzą się drzwi zamknąć.
Pantera leżała przed trupem pozbawionym głowy; rozwarta, skrwawiona paszcza, w której tkwiły potrzaskane kości, zwracała błyszczące oczy na swego pana; zdawało się, że odgaduje jego zamiar, bo ryknęła gniewnie i poczołgała się wzdłuż trupa, przytrzymując go ciężarem swego ciała. Głowa jej była zaledwie o kilka cali od otworu.
— Precz, precz! Wychodzić! — krzyknął Old Firehand. — Tom, wasz karabin! Wasz karabin! Rewolwer tylko powiększy nieszczęście!
Od chwili, kiedy pogromca wszedł do klatki, upłynęło zaledwie dziesięć sekund. Cały statek tworzył mieszaninę uciekających i krzyczących z trwogi, a drzwi do kajut i pod pokład zostały zupełnie zapchane. Uciekający schylali się poza beczki i paki, i znowu biegli dalej, nie czując się nigdzie bezpiecznie.
Kapitan rzucił się ku swemu mostkowi i wskoczył nań, przesadzając po trzy, cztery schody naraz; za nim szedł Old Firehand; właściciel menażerji schronił się za tylną ścianę klatki, a Czarny Tom pobiegł po swój karabin; po drodze jednak, przypomniawszy sobie, że przywiązał do niego topór, a więc nie będzie go mógł natychmiast użyć, wyrwał starszemu Indsmenowi strzelbę z ręki.
— Sam strzelać — rzekł ten, wyciągając rękę ku broni.
— Puść! — krzyknął rozkazująco brodacz. — Ja strzelam w każdym razie lepiej, niż ty!
Odwrócił się ku klatce, którą pantera teraz opuściła i podniósłszy głowę do góry — ryknęła. Czarny Tom złożył się i strzelił; strzał zagrzmiał, ale kula chybiła; wyrwał więc spiesznie młodszemu Indjaninowi strzelbę i wypalił z niej ku zwierzęciu — z tym samym skutkiem.
— Źle strzelać. Karabin nie znać, — rzekł Stary Niedźwiedź tak spokojnie, jakby siedział bezpiecznie w swym wigwamie przy pieczeni.
Niemiec nie zważając na te słowa, odrzucił strzelbę i pobiegł ku przodowi, gdzie leżała broń ludzi kornela. Ci gentlemani nie mieli bynajmniej ochoty podjąć walki ze zwierzem, lecz czemprędzej się pokryli.
Wtem w pobliżu mostku kapitańskiego rozległ się straszny krzyk. Pewna kobieta chciała się tam schronić, kiedy ujrzała ją pantera, i, przysiadłszy, skoczyła w długich, dalekich rzutach ku niej. Kobieta znajdowała się jeszcze u dołu, gdy Old Firehand stał na piątym lub szóstym stopniu; w mgnieniu oka pochwycił ją, przyciągnął ku sobie i podniósł silnemi ramionami w górę, gdzie odebrał ją kapitan. Było to dziełem dwu sekund. Pantera znalazła się teraz przy mostku, a oparłszy przednie łapy na jednym ze stopni, już kurczyła się, by skoczyć na Old Firehanda, gdy ten wymierzył jej potężne kopnięcie w nos i strzelił pozostałemi trzema kulami rewolweru w głowę.
Ten sposób obrony był właściwie śmieszny; kopnięciem i kilku kulkami rewolwerowemi, nie większemi od grochu, nie odstraszy się czarnej pantery, ale Old Firehand nie miał pod ręką skuteczniejsze] broni był przekonany, że zwierzę pochwyci go teraz, lecz się stało inaczej: pantera, pozostając w postawie wyprostowanej na schodach, odwróciła powoli głowę, jakby się inaczej rozmyśliła. Czyżby kula, która mogła na milimetr przebić się przez twardą czaszkę, wystrzelona z takiej blizkości, przyprawiła panterę o pewnego rodzaju otumanienie? A może kopnięcie, wymierzone w jej czuły nos, było za bolesne? Dość na tem, że nie zwróciła więcej oczu na Old Firehanda, lecz na pokład przedni, gdzie stała teraz może trzynastoletnia dziewczynka bez ruchu, jakby odurzona strachem, wyciągając obie ręce ku mostkowi. Była to córka owej kobiety, którą Old Firehand uratował przed panterą. Dziecko samo uciekało, gdy zobaczywszy matkę w niebezpieczeństwie, osłupiało z przerażenia, a jasna, zdala widoczna sukienka wpadła w oczy zwierza. Ten zdjął łapy ze schodów, obrócił się i w długich, na sześć do ośmiu łokci, skokach rzucił się na dziewczynkę.
— Moje dziecko, moje dziecko! — jęczała matka.
Wszyscy widząc to krzyczeli, lecz nikt nie mógł pomóc. Nikt? przecież znalazł się jeden i to ten, któremu najmniej przypisano by odwagi i przytomności umysłu: młody Indjanin.
Stał on z ojcem w oddaleniu może dziesięciu kroków od dziewczynki, kiedy spostrzegł straszne niebezpieczeństwo; błysnął oczyma i spojrzał na prawo i lewo, jakby szukając drogi ratunku; potem zrzucił koc z ramion, a krzyknąwszy na ojca w języku Tonkawa. „Tiakaitat, szai szoyana — pozostań; będę pływał!“ — skoczył w dwu susach ku dziewczynce, chwycił ją wpół rzucił się z nią ku relingowi[4] i stanął na nim. Tam zatrzymał się na chwilę, aby się obejrzeć. Pantera była poza nim i właśnie gotowała się do ostatniego skoku. Zaledwie łapy jednak oderwała od podłogi, gdy młody Indjanin rzucił się z poręczy w rzekę, nabierając rozpędu w bok, aby w wodzie nie znaleźć się obok zwierzęcia. Woda zakryła go wraz z dziewczynką; w tej chwili pantera, której siła skoku była tak wielka, że nie mogła się wstrzymać, skoczyła na poręcz i runęła w rzekę.
— Stop, stop, na miejscu! — zakomenderował przytomny kapitan przez tubę do hali maszyn.
Inżynier dał kontraparę, steamer zatrzymał się i stanął spokojnie, bo koła nabierały tylko tyle wody, ile było potrzeba, by uniknąć cofania się.
Ponieważ niebezpieczeństwo dla podróżnych minęło, wszyscy wybiegli pośpiesznie ze swych kryjówek ku burcie. Matka dziecka popadła w omdlenie, a ojciec krzyczał przeraźliwie:
— Tysiąc dolarów za uratowanie mej córki! Dwa, trzy, pięć tysięcy dolarów!
Nikt go jednak nie słuchał: wszyscy pochylili się nad burtą, patrząc w rzekę, gdzie pantera, jako znakomity pływak, leżała w wodzie z szeroko rozłożonemi łapami i oglądała się za łupem — nadaremnie.
— Utonęli, dostali się pod koło! — jęczał ojciec, wyrywając sobie włosy.
Nagle jednak rozległ się po drugiej stronie statku, ostry głos starego Indjanina:
— Nintropan — homosz być mądry; przepłynąć pod okrętem, żeby pantera nie zobaczyć. Tu być w dole!
Podróżni tłoczyli się ku sterowi, a kapitan rozkazał wyrzucić liny. Rzeczywiście w dole, tuż przy ścianie okrętu, płynął nawznak, by go nie uniosły fale, Młody Niedźwiedź, podtrzymując nieprzytomną dziewczynkę. Liny prędko znalazły się pod ręką i zrzucono je; chłopiec jedną przewiązał dziewczynkę pod ramiona, a sam wdrapał się zwinnie po drugiej na pokład.
Przyjęto go burzliwie i radośnie, lecz on odszedł dumnie, nie wyrzekłszy ani słowa. Kiedy jednak przechodził koło Kornela, który również się przypatrywał, stanął przed nim i odezwał się tak głośno, by każdy musiał go usłyszeć:
— No, czy Tonkawa obawia się małego wściekłego kota? Kornel uciekł wraz z dwudziestu bohaterami, a Tonkawa skierował wielkiego potwora na siebie, aby uratować dziewczynkę i pasażerów. Kornel wnet jeszcze więcej słyszeć o Tonkawa!
Uratowaną wyciągnięto i zaniesiono do kajuty. Wtem sternik wskazał ręką ku przodowi okrętu i zawołał:
— Patrzcie na panterę! Patrzcie, tratwa!
Teraz skoczyli wszyscy ku wskazanej stronie, gdzie oczekiwało ich nowe, niemniej wzruszające widowisko. Nie spostrzeżono przedtem małej tratewki, zbudowanej z chróstu i sitowia, na której siedziały dwie osoby, chcące z prawego brzegu rzeki dostać się do steamera, robiły one wiosłami, sporządzonemi byle jak z gałęzi. Jedną z tych osób był chłopiec, drugą, jak się zdawało, kobieta, ubrana bardzo osobliwie. Zobaczono nakrycie głowy, podobne do starego czepka; pod niem widać było pełną, rumianą twarz z małemi oczkami. Reszta postaci tkwiła w szerokim worku czy czemś podobnem, fasonu czego i kroju nie można było określić, bo osoba ta siedziała. Czarny Tom, stojący obok Old Firehanda, zapytał go:
— Sir, znacie tę kobietę?
— Nie. Czy ona jest tak słynną, że powinienem ją znać?
— Tak sądzę. Nie jest to mianowicie kobieta, lecz mężczyzna — myśliwy prerjowy i zastawiacz sideł. A tam płynie pantera. Zobaczycie teraz, czego potrafi dokonać kobieta, która jest mężczyzną.
Potem pochylił się przez poręcz i krzyknął:
— Holla! Ciotko Droll, baczność! To bydlę chce was pożreć!
Tratwa była oddalona od steamera o jakie pięćdziesiąt kroków. Pantera, szukając swych ofiar, jeszcze ciągle pływała obok okrętu; teraz zobaczyła tratwę i skierowała się ku niej. Domniemana kobieta, znajdująca się na tratwie, spojrzała na pokład, a poznawszy tego, który ku niej wołał, odpowiedziała wysokim głosem fistułowym:
— Good lack, czy to wy Tom? Bardzo się cieszę, że was tu widzę, jeśli to potrzebne! Co to za zwierzę?
— Czarna pantera, która skoczyła z okrętu. Zejdźcie jej z drogi! Prędko, prędko!
— Oho! Ciotka Droll nie ucieka przed nikim, nawet przed panterą, obojętne — czarną, niebieską, czy zieloną. Czy można to bydlę zastrzelić?
— Pytanie! Ale tego nie dokażecie! Należała ona do menażerji, a jest najniebezpieczniejszym na świecie drapieżcą. Uciekajcie na drugą stronę okrętu!
Śmieszna postać zdawała się znajdować przyjemność w igraniu ze ścigającą panterą; poruszała kruchem wiosłem prawdziwie po mistrzowsku i umiała ze zdumiewającą zręcznością omijać zwierzę. W czasie tego zawołała swym fistułowym głosem:
— Zaraz ci pokażę, stary Tomie, gdzie się strzela do takiej kreatury, jeśli to potrzebne?
— W oko! — odpowiedział Old Firehand.
— Well! Pozwólmy teraz temu szczurowi wodnemu zbliżyć się.
Po tych słowach przyciągnął wiosło i chwycił za strzelbę, leżącą obok niego. Tratwa i pantera posunęły się szybko ku sobie. Drapieżca szeroko otwartemi nieruchomemi oczyma patrzył na wroga, który, przyłożywszy dłoń do ramienia, zmierzył krótko i wypalił dwukrotnie. Odłożyć strzelbę, chwycić za wiosło i cofnąć tratwę — było dziełem jednej chwili. Pantera zniknęła, a tam, gdzie ją po raz pierwszy widziano, wir wskazywał na miejsce walki jej ze śmiercią; potem zobaczono, że wypłynęła znacznie niżej na powierzchnię bez ruchu i martwa; płynęła tak przez kilka sekund, poczem woda pociągnęła ją znowu w głąb.
— Mistrzowski strzał! — zawołał Tom z pokładu, a zachwyceni pasażerowie wtórowali mu z wyjątkiem właściciela menażerji, zasmuconego utratą cennej pantery i pogromcy.
— Były dwa strzały — odpowiedziała awanturnicza postać na rzece. — W każde oko jeden! Dokąd płynie ten steamer, jeśli to potrzebne?
— Tam, gdzie znajdzie dość wody — odparł kapitan.
— Chcemy się dostać na pokład i w tym celu zbudowaliśmy w górze, na brzegu, tę tratwę. Czy zechcecie nas przyjąć?
— Czy możecie zapłacić za jazdę, maam[5], czy też sir? Nie wiem rzeczywiście, czy mam was wyciągnąć na pokład jako mężczyznę, czy jako kobietę.
— Jako ciotkę, sir. Jestem mianowicie ciotką Droll, zrozumiano, jeśli to potrzebne? A co się tyczy zapłaty, to zwykłem płacić dobrem złotem albo nawet nuggetami.
— To chodźcie na pokład! Musimy odjeżdżać z tego nieszczęśliwego miejsca.
„Stany Zjednoczone Ameryki północnej, pomimo — a raczej wskutek swych wolnomyślnych urządzeń, są krajem zupełnie szczególnych chorób społecznych, które w państwie europejskiem byłyby zupełnie niemożliwe.“
Znawca tamtejszych stosunków przyzna, że to twierdzenie pewnego nowszego geografa ma swe uzasadnienie. Te choroby, o których on mówi, możnaby podzielić na chroniczne i ostre. Do pierwszych należy zaliczyć przedewszystkiem szukających wszędzie zwady loaferów i rowdyer, a potem tak zwanych runners, którzy grasują zwłaszcza wśród emigrantów. Runnerstwo,loaferstwo i rowdyerstwo jest w Ameryce zakorzenione i, jak się zdaje, będzie istniało przez niejeden jeszcze dziesiątek lat. Inaczej się ma sprawa z chorobą drugiego rodzaju, która prędzej się rozwija i krócej trwa. Tu należą bezprawne stosunki dalekiego Zachodu, wskutek jakich potworzyły się bandy rabusiów i morderców, a których może wytępić tylko master Lynch przez swe nieubłagane postępowanie. Dalej należy wspomnieć o kukluksach, uprawiających swe rzemiosło w czasie wojny domowej, a także i później. Do najgorszych jednak i najniebezpieczniejszych, chorób należą trampi, jako przedstawiciele najordynarniejszego i najbrutalniejszego włóczęgostwa.
Kiedy przez pewien czas handel i życie znalazły się w ciężkiem położeniu i stanęło tysiące fabryk, a dziesiątki tysięcy robotników znalazło się bez żadnego zajęcia, udawali się bezrobotni na wędrówki, które kierowały się przedewszystkiem w stronę zachodnią, a stany, leżące po tamtej stronie Mississipi, zostały przez nich formalnie zalane. Jednak nastąpiła wkrótce segregacja; uczciwsi wzięli się do lada jakiej pracy, nawet gdy zajęcie było mało płatne a wytężające. Najmowali się po większej części na farmy do pomocy przy żniwach i dlatego nazywano ich harvesterami, żniwiarzami.
Tymczasem elementy, stroniące od pracy, połączyły się w bandy, żyjące z rabunku, mordu i pożogi; spadły one szybko na najniższy stopień zepsucia moralnego, a przywodzili im ludzie, ku którym wyciągała się groźnie ręka sprawiedliwości.
Ci trampi pojawiali się w większych kupach, czasem do trzystu ludzi liczących, a napadali nie tylko pojedyncze farmy, ale nawet mniejsze miasteczka, aby je zupełnie złupić; opanowywali koleje, teroryzowali urzędników i posługiwali się pociągami, aby przybywać szybko w inne strony i tam popełniać te same zbrodnie. To zło tak się rozpanoszyło, że w niektórych stanach gubernatorzy byli zmuszeni wezwać pomocy milicji, by staczać z łotrami formalne bitwy.
Za takich trampów kapitan i sternik „Dogfisha“ uważali kornela Brinkleya i jego ludzi. Banda liczyła około dwudziestu osób; była wobec tego za słabą, aby zadzierać z resztą pasażerów i załogą, jednak ostrożność nie była bynajmniej zbyteczną.
Kornel zwrócił swą uwagę naturalnie także na ową cudaczną postać, zbliżającą się do okrętu na kruchej tratwie, a która tak swobodnie zabiła potężnego drapieżnika. Kiedy Tom wymienił owe szczególne nazwisko „ciotka Droll“ śmiał się kornel; ale teraz, gdy obcy wszedł na pokład, ściągnęły mu się brwi i szepnął do swych ludzi:
— Ten łotr wcale nie jest tak śmieszny, za jakiego chce uchodzić; mówię wam, musimy się mieć przed nim na ostrożności.
— Pocóż więc to przebranie? — zapytał któryś z nich.
— To nie jest wcale przebranie. Ten człowiek jest rzeczywiście oryginałem, a przytem najniebezpieczniejszym, jaki może istnieć, detektywem.
— Pshaw! Ciotka Droll i detektyw! Ten osobnik może być, czem chcesz, ale detektywem nie jest; w to nigdy nie uwierzę.
— A mimo to jest nim. Słyszałem już o ciotce Droll; ma być na pół zwarjowanym stawiaczem sideł, który ze wszystkiemi szczepami Indjan jest na najlepszej stopie, dzięki swej wesołości. Zobaczywszy go jednak teraz, poznałem lepiej. Ten grubas jest detektywem, jak amen w pacierzu. Spotkałem go tam w górze Missouri w forcie Sully, gdzie pewnego kamrata zabrał z pośród naszego towarzystwa i wydał na stryczek; on sam jeden, a nas było przeszło czterdziestu.
— To niemożliwe! Mogliście mu przynajmniej wybić czterdzieści dziur w skórze!
— Nie, właśnie, że nie mogliśmy, Droll działa więcej podstępem niż przemocą. Przypatrzcie się tylko tym oczkom małym i chytrym, jak u kreta! Nie ujdzie im nawet mrówka w najgęstszej trawie. Czepia się swej ofiary z największą i nieznoszącą żadnego oporu przyjaźnią i zatrzaskuje pułapkę, zanim możliwe jest nawet pomyśleć o zaskoczeniu.
— Czy zna ciebie?
— Chyba nie; wówczas nie mógł mi się przyjrzeć, a od tego spotkania upłynęło wiele czasu i ja się bardzo zmieniłem. Mimo to jestem tego zdania, że wskazanem jest, byśmy zachowywali się spokojnie i cicho, aby nie zwrócić na siebie jego uwagi. Sądzę, że możemy tu spłatać dobrego figla, a nie chciałbym, żeby ten stanął nam w drodze.
Tak niebezpiecznie, jak go kornel odmalował, Droll jednak nie wyglądał, a raczej wszyscy musieli się wysilać, by na jego widok nie wybuchnąć śmiechem, który mógłby go obrazić. Jego nakrycie głowy nie było ani kapeluszem ani czapką. czy czepkiem, a jednak można było określić je każdym z tych wyrazów. Składało się z pięciu różnego kształtu kawałków skóry: środkowy, leżący na czubku głowy, miał kształt miski odwróconej do góry dnem, tylny okrywał kark, a przedni czoło — miało to być zapewne pewnego rodzaju osłoną, czy krezą; czwarty i piąty kawałek tworzyły szerokie klapy, zasłaniające uszy.
Kaftan nosił bardzo długi i nadzwyczaj szeroki, a złożony wyłącznie ze skórzanych łat, przyszytych jedna na drugiej; żadna nie była tego samego wieku i widziało się, że ponaszywano je stopniowo w różnych odstępach czasu. Zprzodu brzegi tej bluzy opatrzone były rzemieniami, które, związane razem, zastępowały miejsce brakujących guzików. Ponieważ nadzwyczajna długość i szerokość tej niezwykłej garderoby utrudniała chodzenie, właściciel rozciął ją z tyłu od dołu do pasa, a obie poły obwiązał tak dookoła nóg, że tworzyły szerokie szarawary, co poruszenia ciotki Droll czyniło wprost śmiesznemi. Te „niby spodnie“ sięgały do kostek, a skórzane trzewiki uzupełniały kostjum od dołu. Rękawy bluzy były również niezwykle szerokie i za długie dla tego człowieka, to też zeszył je zprzodu, a dalej, ku tyłowi, umieścił dwa otwory, przez które wystawiał ręce. Tym sposobem rękawy tworzyły dwie zwisające kieszenie skórzane, w których mógł chować najrozmaitsze przedmioty.
Ta część ubioru nadawała figurze ciotki Droll wygląd nieforemny a pozatem pobudzało prawie do śmiechu pełne, czerwone i niezwykle przyjazne oblicze, którego oczka, zdawało się, nie umiały ani na sekundę spocząć i znajdowały się w ustawicznym ruchu, tak, że nic nie mogło ujść ich baczności.
W ręce tego człowieka znajdowała się dwururka, która liczyła też bardzo szacowne lata. Czy miał pozatem jaką broń, tego się można było najdalej domyślać; widać jej jednak nie było, gdyż kaftan obejmował całą postać, jak związany worek, kryjąc zapewne niejeden przedmiot.
Chłopiec, który towarzyszył temu oryginałowi, miał może lat szesnaście i był blondynem, silnie zbudowanym; spoglądał bardzo poważnie, a nawet dumnie, jak człowiek, który potrafi iść już swą własną drogą. Odzież jego składała się z kapelusza, koszuli myśliwskie], spodni, pończoch i butów, a wszystko sporządzone było ze skóry. Oprócz strzelby miał jeszcze nóż i rewolwer.
Kiedy „ciotka Droll“ wstąpił na pokład, wyciągnął rękę do Czarnego Toma i zawołał swym wysokim, cienkim głosem fistułowym:
— Welcome, stary Tomie! Co za niespodzianka! Wieki upłynęły doprawdy, odkąd nie widzieliśmy się! Skąd i dokąd się udajesz?
Przyjaciele uścisnęli sobie dłonie bardzo serdecznie i Tom odpowiedział:
— Od Mississipi w górę; chcę się dostać w głąb Kanzas, gdzie moi rafterowie siedzą w lasach.
— Well, to wszystko w porządku. Ja także tam się udaję, a nawet jeszcze dalej; będziemy więc jakiś czas razem. Lecz przedewszystkiem opłata za przejazd, sir. Co mamy zapłacić, mianowicie ja i ten mały mąż, jeśli to potrzebne?
Pytanie skierowane było do kapitana.
— To zależy od tego, jak daleko jedziecie i jakie chcecie miejsce, — odpowiedział tenże.
— Miejsce? Ciotka Droll jeździ tylko pierwszem! A więc kajuta, sir! Jak daleko? Powiedzmy tymczasem do portu Gibson, możemy przecież każdej chwili przydłużyć lassa. Bierzecie nuggety?
— Tak, bardzo chętnie.
— A jak tam z waszą wagą? Jesteście uczciwi?
To pytanie wyszło tak uciesznie, a oba oczka mrugały przytem tak osobliwie, że nie można go było brać za złe; mimo to kapitan zrobił minę, jakby się gniewał i mruknął:
— Nie próbujcie pytać po raz drugi, bo wyrzucę was w tej chwili poza burtę.
— Oho! Czy sądzicie, że ciotkę Droll tak łatwo wsadzić do wody? Spróbujcie!
— No, no! — bronił się kapitan. — Wobec dam należy być grzecznym, a ponieważ jesteście ciotką, więc należycie do płci pięknej; przeto nie biorę waszego pytania tak poważnie. Zresztą, z płaceniem się nie śpieszy!
— Nie, na kredyt nie biorę — ani na minutę — taką już moja zasada, jeśli to potrzebne.
— Well! Chodźmy więc do kasy!
Po tych słowach oddalili się, a pozostali wypowiadali swe zapatrywania co do tego szczególnego człowieka.
Kapitan, który powrócił prędzej, niż Droll, rzekł zdumiony:
— Messurs, żebyście widzieli te nuggety, oh, te nuggety! Sięgnął jedną ręką w rękaw, a kiedy ją z dziury wysunął, miał dłoń pełną ziarnek złota, wielkości grochu, orzechów laskowych, a nawet jeszcze większych. Ten człowiek musiał odkryć bonanzę i wypłukał ją. —
Tymczasem Droll, zapłaciwszy w kasie za przejazd, obejrzał się wokół i spostrzegł ludzi kornela. Powlókł się powoli ku przodowi okrętu i przyglądał się im. Spojrzenie jego zatrzymało się dłużej na kornelu, którego zagadnął:
— Przepraszam, sir, czyśmy się już kiedy nie widzieli?
— Ja przynajmniej o tem nic nie wiem, — odparł zapytany.
— O, jestem pewny, żeśmy się już spotkali. Czy byliście może nad górną Missouri?
— Nie!
— A w porcie Sully także nie?
— Nawet go nie znam!
— Hm! mogę się zapytać o wasze nazwisko?
— Dlaczego? Poco?
— Bo mi się podobacie, sir, a kiedy poczuję ku komu życzliwość, to nie prędzej zaznam spokoju, aż dowiem się, jak się nazywa.
— Co się tego tyczy, to wy mi się także podobacie — odpowiedział kornel ostro — mimo to, nie byłbym tak niegrzecznym, by pytać was o nazwisko.
— Czemu? Ja tego nie uważam za niegrzeczność i zaraz odpowiedziałbym na wasze pytanie. Nie mam żadnego powodu kryć się ze swem nazwiskiem. Tylko ten, kto nie ma zupełnie szczerych zamiarów, stara się przemilczeć, jak się nazywa.
— Czy to ma być obraza, sir?
— Ani mi to w głowie! Ja nie obrażam nigdy nikogo, jeśli to potrzebne! Adieu, sir, zachowajcie swe nazwisko dla siebie! Nie chcę go już słyszeć! — Odwrócił się i odszedł.
— To do mnie pił — syknął rudy — i ja muszę to znosić!
— Dlaczego więc ścierpiałeś? — zaśmiał się jeden z jego ludzi. — Jabym temu workowi odpowiedział pięścią!
— I źlebyś wyszedł!
— Pshaw! Ta żaba nie wygląda na bardzo silną!
— Ale człowieka, który pozwala czarnej panterze zbliżyć się do siebie na długość ręki i potem strzela z tak zimną krwią, jakby miał przed sobą kurę prerjową, nie można lekceważyć. Zresztą idzie tu nie tylko o niego samego, zaraz miałbym przeciw sobie także i tamtych, a musimy unikać wszelkiego hałasu. —
Droll wrócił na tył okrętu; po drodze natknął się na obu Indjan, którzy siedzieli na pace z tytoniem. Ci ujrzawszy go, powstali. Droll zatrzymał się, potem zbliżył się szybko do nich i zawołał:
— Mira, el oso viejo y el oso moro — patrzcie! to stary Niedźwiedź i młody Niedźwiedź.
Wyrzekł to po hiszpańsku, a więc musiał wiedzieć, że obaj czerwoni nie znają angielskiego, a mówią biegle i rozumieją po hiszpańsku.
— Què sorpresa, la tia Droll — co za niespodzianka, ciotka Droll! — odpowiedział stary indsman.
— Co robicie tu na wschodzie i na tym statku? — pytał Droll, podając obu rękę.
— Byliśmy w Nowym Orleanie i wracamy do domu. Upłynęło wiele księżyców, odkąd nie widzieliśmy twarzy ciotki Droll.
— Tak, młody Niedźwiedź stał się tymczasem dwa razy większy, niż był wtedy. Czy moi czerwoni bracia żyją z sąsiadami w pokoju?
— Zakopali oni siekierę wojenną w ziemi i pragną, by nie musieli jej wydobywać.
— Kiedy wrócicie do swoich?
— Tego nie wiemy. Stary Niedźwiedź nie może wrócić do domu, dopóki nie utopi swego noża we krwi tego, który go obraził.
— Kto to taki?
— Ten biały pies tam, z rudemi włosami. Uderzył on starego Niedźwiedzia ręką w twarz.
— Do wszystkich djabłów! Czy ten drab jest przy zmysłach? Musi przecież wiedzieć, co to znaczy podnieść rękę na Indjanina, i to na starego Niedźwiedzia.
— On nie wie, kim jestem. Powiedziałem swoje nazwisko w języku mego ludu i proszę mojego białego brata zachować je w tajemnicy.
— Nie obawiaj się! Ale pójdę teraz do tamtych, bo chciałbym z nimi pomówić; przyjdę jednak jeszcze do was.
Oddalił się ku tyłowi okrętu. Tam wyszedł teraz z kajuty ojciec uratowanej dziewczynki i oznajmił, że córka jego obudziła się z omdlenia i czuje się stosunkowo dobrze; potrzebuje tylko spokoju, aby zupełnie przyjść do siebie. Potem pospieszył do Indjan, by odważnemu chłopcu podziękować za ten dzielny czyn. Droll słyszał jego słowa i zapytał się, co zaszło. Kiedy Tom opowiedział przygodę, rzekł:
— Tak, tego spodziewałem się po tym chłopcu; nie jest on już dzieckiem, ale zupełnie dojrzałym mężczyzną.
— Czy znacie małego i jego ojca? Widzieliśmy, że rozmawialiście z nimi.
— Spotkaliśmy się kilka razy.
— Spotkali? On nazwał się Tonkawa, a ten szczep prawie wymarły nigdy się nie włóczy, lecz siedzi w swych nędznych rezerwacjach[6] w dolinie Rio Grande.
— Wielki Niedźwiedź nie stał się osiadłym, lecz pozostał wierny zwyczajom swych przodków. Przebiega kraj wzdłuż i wszerz podobnie, jak wódz Apaczów Winnetou, a swą siedzibę otacza tajemnicą. Mówi wprawdzie czasem o „swoich“, ale kim, czem i gdzie są, tego nie mogłem się dowiedzieć. I teraz chciał się udać do nich, ale zatrzymuje go zemsta, jaką chce wywrzeć na kornelu.
— Czy mówił o tem?
— Tak; nie spocznie prędzej, aż jej dokona. Kornel w moich oczach jest człowiekiem straconym.
— To i ja mówiłem — powiedział Old Firehand. — O ile znam Indjan, ścierpiał Niedźwiedź uderzenie nie z tchórzostwa!
— Tak? — zapytał Droll, spoglądając badawczo na olbrzyma. — Wy poznaliście także indsmenów, jeśli to potrzebne? Nie wyglądacie mi na to, chociaż wydajecie się prawdziwym goliatem. Myślę, że nadajecie się więcej do salonu niż na prerię.
— O biada, ciotko! — zaśmiał się Tom. — Tożto dopiero paskudnie spudłowaliście! Zgadnijcie, kim jest ten sir?
— Ani mi to w głowie! Bądźcie raczej tak dobrzy i powiedzcie mi sami.
— Nie; tak łatwo wam to nie pójdzie, ciotko! Ten sir należy do naszych najsławniejszych westmanów.
— Tak? Nie do sławnych, tylko do najsławniejszych?
— Tak!
— Tego gatunku ludzi jest mojem zdaniem tylko dwu. — Tu zrobił pauzę, przymknął jedno oko, a drugiem mrugnął ku Old Firehandowi, zaśmiał się krótko, co zabrzmiało, jakby „hi, hi, hi!“ wydobyte na klarnecie, a potem mówił dalej: — Tymi dwoma są mianowicie Old Shatterhand i Old Firehand. Ponieważ pierwszego znam, jeśli to potrzebne, przeto ten sir nie może być nikim innym, jak tylko Old Firehandem. Zgadłem?
— Tak, ja nim jestem — przyznał wymieniony.
— Egad? — zapytał Droll, cofając się o dwa kroki i patrząc nań szeroko otwarte mi oczami. — To wy rzeczywiście? Postać macie zupełnie taką, jak opisują, ale — a może tylko żartujecie?
— No, czy to żart? — zapytał Old Firehand i, chwyciwszy Drolla prawą ręką za kołnierz bluzy, podniósł go w górę, okręcił trzy razy dookoła siebie i postawił potem na pobliskiej skrzyni.
Twarz Drolla stała się ciemnoczerwoną; spróbował nabrać oddechu i zawołał w przerywanych krótkich zdaniach:
— Zounds, sir! Czy uważacie mnie za perpendykuł, czy za chorągiewkę na dachu? Czym na to stworzony, by tańczyć wokół was w powietrzu? Prawdziwe szczęście, że mój „sleepinggown“[7] jest z mocnej skóry, inaczejby pękł i wrzucilibyście mię do rzeki! Ale, próba była dobra, sir; widzę, że jesteście Old Firehand, Muszę w to wierzyć, już choćby z tego powodu, że gotowiście inaczej jeszcze raz na mnie pokazać tym gentlemenom obrót księżyca dookoła ziemi. Często, gdy o was była mowa, myślałem, jak się będę cieszył, gdy was kiedy ujrzę. Tu jest moja ręka i — nie odtrącajcie jej!
— Odtrącać? Ja rękę podaję chętnie każdemu dzielnemu człowiekowi, tem chętniej więc temu, który się nam zarekomendował tak wybitnym czynem.
— Zarekomendował? Jakto?
— Żeście zastrzelili czarną panterę.
— Ach, tak! To nie było czynem, nad którym wartoby tracić dużo słów. Temu zwierzęciu nie całkiem dobrze było we wodzie. Więc mu pomogłem.
— To było mądrze z waszej strony! Pantera nie obawia się wody, a ponieważ jest doskonałym pływakiem, byłaby dostała się do brzegu bez żadnego wysiłku. Coby tak było za nieszczęście, gdyby się jej udało! Uratowaliście w każdym razie życie wielu ludziom. Ściskam waszą dłoń i pragnę, byśmy się bliżej poznali.
— To jest i mojem gorącem życzeniem, sir. A teraz proponuję napić się na pomyślność nowej znajomości. Nie przyszedłem na ten steamer po to, aby cierpieć pragnienie. Chodźmy więc do salonu.
Wszyscy poszli za tem wezwaniem, a kiedy gentlemani zniknęli z pokładu, wyszedł z hali maszyn ów murzyn, któremu nie pozwolono przyglądać się panterze. Zastąpił go inny robotnik, a on szukał teraz miejsca cienistego na drzemkę poobiednią. Gdy powoli i leniwie wlókł się ku przodowi, widać było wyraźnie po jego twarzy, że nie jest wcale w dobrym humorze. Zauważył to kornel, a zawoławszy nań, skinął, aby się zbliżył.
— Czego sobie życzycie, sir? — zapytał murzyn, zbliżywszy się do niego. — Jeśli macie jakie życzenie, to zwróćcie się do stewarda. Ja nie jestem na posługi gości.
— Jestem tego samego zdania — odrzekł kornel. — Chciałem was tylko zapytać, czy nie wypilibyście z nami szklanki brandy.
— Jeśli o to idzie, to jestem na wasze usługi. Przy piecu wysycha człowiekowi gardło dokładnie. Ale, nie widzę wódki ani na jeden łyk.
— Macietu dolara; przynieście tam z boardu to, na co macie ochotę i usiądźcie obok nas!
Wyraz lenistwa zniknął natychmiast z twarzy murzyna. Przyniósł czemprędzej dwie pełne flaszki, kilka szklanek i usiadł obok kornela, który gościnnie posunął się na bok.
Prędko i chciwie wychylił czarny dwie szklanki i zawołał:
— To jest orzeźwienie, sir, na które ludzie naszego stanu nie mogą sobie pozwolić. Ale jak wpadliście na myśl zaproszenia mnie? Wy biali nie jesteście zwykłe tak uprzejmie usposobieni wobec nas czarnych!
— Dla mnie i moich przyjaciół murzyn wart tyle, co i biały. Zauważyłem, że jesteście zajęci przy kotle; ta ciężka praca przyprawia o pragnienie, a nie sądzę, by kapitan opłacał ją setkami dolarów; pomyślałem, że dobry łyk będzie wam bardzo przyjemny.
— Mieliście znakomitą myśl! Kapitan płaci rzeczywiście źle i nie można z tego pozwolić sobie na zbyt obfity poczęstunek, zwłaszcza, że nie daje żadnej zaliczki, przynajmniej mnie, a otwiera kabzę dopiero przy końcu podróży. Damn!
— Czy tylko względem was tak postępuje?
— Tak. Mówi, że moje pragnienie jest za duże; innym płaci codziennie, ale mnie nie. Nic więc dziwnego, że moje pragnienie staje się coraz większe.
— No, będzie to zależeć tylko od was, czy zaspokoicie je dzisiaj, czy też nie. Jestem gotów dać wam kilka dolarów, jeśli mi za to oddacie pewną przysługę.
— Hurra! Za to dostanę kilka flaszek. A więc na stół z waszem życzeniem; sir! Jeśli idzie o to, by zarobić na brandy, jestem zawsze gotów.
— Możliwe. Ale należy wziąć się chytrze do rzeczy. Musicie trochę poszpiegować, trochę podsłuchiwać.
— Gdzie? Kogo?
— W salonie.
— Tak? Hm! — mruczał murzyn, namyślając się. — Dlaczego, sir?
— Ponieważ, — no, będę otwartym wobec was! — nalał mu szklankę na nowo i ciągnął dalej w tonie poufałym. — Jest tam wielki, zbudowany jak olbrzym, sir, którego nazywają Old Firehand, dalej jegomość ciemnobrody, zwany Tomem, a w końcu pewien przebrany pasażer w długiej bluzie skórzanej, na którego wołają „ciotka Droll“. Ten Old Firehand jest farmerem, a tamci dwaj jego gośćmi, których wiezie do siebie. Przypadkowo udajemy się do tej samej farmy, aby się nająć do pracy. Chcielibyśmy więc wiedzieć, co to za ludzie, z którymi będziemy mieli do czynienia. Widzicie, że nie żądam od was niczego nieuczciwego i zakazanego.
— Zupełnie słusznie, sir! Żaden człowiek nie może mi zabronić słuchać, gdy inni mówią. Najbliższe sześć godzin należą do mnie; jestem wolny od zajęcia i mogę robić, co mi się podoba.
— Lecz jak tego dokonacie? Czy możecie wejść do salonu?
— Zakazanem nie jest, ale nie mam tam czego szukać; mogę tylko coś przynieść lub wynieść. To trwa jednak tak krótko, że nie mógłbym przytem wypełnić swego zamiaru.
— Czy niema jakiej roboty, przy której moglibyście się tam dłużej zatrzymać?
— Nie —, albo raczej tak; przychodzi mi coś na myśl. Okna są brudne, mógłbym je oczyścić.
— Czy to nie zwróci uwagi?
— Nie. Ponieważ salon jest zawsze zajęty, nie można tej pracy wykonać w takim czasie, by nie było tam nikogo. Jest to właściwie robota stewarda, ale sprawię mu wielką przyjemność, jeśli go wyręczę.
— Lecz on może powziąć jakie podejrzenie.
— Nie; wie, że nie mam pieniędzy, a lubię brandy. Powiem mu, że mam pragnienie i że za szklankę oczyszczę za niego okna. Nie potrzebujecie się o to troszczyć, sir, uda mi się na pewno. A więc ile obiecujecie dolarów?
— Zapłacę wam według wartości wiadomości, które przyniesiecie, — najmniej trzy dolary.
— All right! Nalejcie mi jeszcze brandy i idę.
Kiedy murzyn się oddalił, zapytano kornela, w jakim celu wydał mu takie polecenie. Ten odpowiedział:
— Jesteśmy biednymi trampami i musimy zawsze wiedzieć, na czem stoimy. Mamy zapłacić za przejazd, chcę więc spróbować przynajmniej, czy nie wydostaniemy w jaki sposób tych pieniędzy. Również do dalekiej podróży, o której myślimy, musimy poczynić pewne przygotowania, a wiecie, że nasze mieszki są dość puste.
— Chcemy je przecież napełnić z kasy kolejowej!
— Czy wiecie na pewno, że nasz plan się uda? Jeśli zaś tu możemy zarobić trochę pieniędzy, byłoby największą głupotą pominąć tę sposobność.
— A więc, powiedzmy otwarcie, kradzież na okręcie? To niebezpieczne. Kiedy okradziony zauważy swą stratę, nastąpi straszliwy huczek, po którym przyjdzie do obszukania wszystkich osób i kątów, a my będziemy pierwszymi, na których padnie podejrzenie.
— Jesteś największym głupcem, jakiego widziałem. Taka sprawa jest niebezpieczną i nie jest; tylko stosownie do tego, jak się do niej bierze. A ja nie należę do tych, którzy zabierają się ze złej strony. Jeśli będziecie mię słuchać, to musi się nam udać wszystko, a także później i to ostatnie największe zadanie.
— Przy Srebrnem Jeziorze? Hm! Jeśli cię tylko nie wzięto na bas!
— Pshaw! Co wiem, to wiem! Nie myślę wam teraz dawać dokładnych wyjaśnień. Kiedy będziemy na miejscu, dowiecie się o wszystkiem. Do tego czasu musicie mi ufać i wierzyć, gdy wam mówię, że tam w górze są bogactwa, które wystarczą nam wszystkim do końca życia. Teraz jednak musimy unikać wszelkiej zbytecznej gadaniny i spokojnie czekać, jakie wiadomości przyniesie ten głupi nigger.
Po tych słowach oparł się o burtę i zamknął oczy na znak, że nic nie chce słyszeć, ni mówić. Inni także ułożyli się, jak mogli najwygodniej; jedni próbowali usnąć, inni szeptali cicho ze sobą o wielkim planie, dla którego związali się na śmierć i życie.
„Głupi nigger“ zdawał się jednak dorastać do swego zadania: gdyby napotkał na trudności, byłby pewno powrócił, by o tem donieść; tymczasem poszedł on najpierw do kajuty służby, aby pomówić ze stewardem, a potem zniknął we drzwiach, prowadzących do salonu, i nie pokazywał się. Minęła przeszło godzina, zanim pojawił się na pokładzie, trzymając w ręce kilka ścierek; odniósł je, wrócił do towarzystwa i usiadł, nie widząc, że czworo oczu bystro obserwuje jego i trampów. Oczy te należały do obu Indjan, starego i młodego Niedźwiedzia.
— A więc? — zapytał kornel pełen oczekiwania. — Jak wywiązaliście się z mego polecenia?
Zapytany odpowiedział niezadowolony:
— Zadałem sobie wiele trudu, ale nie sądzę, bym za to, co usłyszałem, dostał więcej jak owe umówione trzy dolary, bo pomyliliście się, sir.
— W czem?
— Olbrzym wprawdzie nazywa się Old Firehand, ale nie jest farmerem, a przeto nie mógł do siebie prosić owego Toma i ciotki Droll.
— A to dopiero! — zawołał kornel, udając rozczarowanie.
— Tak, tak jest! — zapewniał murzyn. — Olbrzym jest słynnym myśliwym i udaje się w dalekie góry.
— Dokąd?
— Tego nie mówił. Słyszałem wszystko i nic nie uszło mojej uwagi. Ci trzej ludzie siedzieli zdala od innych gości z ojcem dziewczynki, którą pantera chciała pożreć. Ów ojciec nazywa się Butler i jest inżynierem; on także udaje się z Firehandem.
— Inżynier? Czego ci dwaj chcą w górach?
— Może odkryto minę, którą Butler ma zbadać!
— Nie; Old Firehand zna się na tem lepiej, niż największy inżynier.
— Mają oni najpierw odwiedzić brata Butlera, który ma w Kanzas obszerną farmę. Ten brat musi być bardzo bogatym; dostarczył bowiem bydła i zboża do Nowego Orleanu, a teraz inżynier podjął pieniądze, by mu je odwieźć.
Oczy kornela zabłysły, ale ani on, ani żaden z trampów nie zdradził ruchem, ni miną, jak ważną była dla nich ta wiadomość.
— Tak; w Kanzas istnieją bogaci farmerzy — potwierdził dowódca tonem obojętnym. — Ten inżynier jednak jest człowiekiem nieostrożnym. Wielka to kwota?
— Dziewięć tysięcy dolarów w papierach; mówił o tem szeptem, ale mimo to zrozumiałem.
— Takiej sumy nie nosi się przecież wszędzie ze sobą — na cóż byłyby banki? Gdyby tak wpadł w ręce trampów, to pieniądze byłyby stracone.
— Nie, bo nie znaleźliby ich.
— O, to są przebiegłe draby.
— Ale tam, gdzie on je schował, pewnoby nie szukali.
— Znacie więc schowek?
— Tak, pokazywał go tamtym; czynił to pokryjomu, ponieważ ja byłem w pobliżu. Zwróciłem się ku nim plecami, ale zapomnieli o lustrze i widziałem wszystko.
— Hm...! Lustro jest zwodnicze; kto przed niem stoi, widzi swoją prawą stronę na lewo, a lewą na prawo.
— Tegom jeszcze nie zauważył i nie rozumiem, ale co widziałem, to wiem. Inżynier ma stary nóż „bowie“ z wydrążoną rękojeścią, a w niej tkwią banknoty.
— Tak? No, to nas wcale nie interesuje. My nie jesteśmy trampami, lecz uczciwymi żniwiarzami. Przykro mi, że pomyliłem się co do olbrzyma, ale podobieństwo do farmera, o którym mówiłem, jest bardzo wielkie, a przytem nosi to samo nazwisko.
— Może jest bratem tamtego? Zresztą nie tylko inżynier ma tyle pieniędzy przy sobie. Ten z czarną brodą mówił o znacznej sumie, jaką otrzymał dla rozdziału między towarzyszy, którzy są rafterami.
— A gdzie oni się znajdują?
— Teraz ścinają drzewa nad rzeką Black — bear, której ja jednak nie znam.
— Ja ją znam, wpada do Arkanza poniżej Tuloi. Czy towarzystwo jest liczne?
— Około dwudziestu ludzi, wszystko dzielni chłopcy, jak mówił. A ten wesoły drab w skórzanym szlafroku ma przy sobie masę nuggetów. On także udaje się na Zachód; chciałbym wiedzieć, poco bierze ze sobą złoto? Tego wszak nikt nie wlecze po dziczy.
— Dlaczego nie? Na Zachodzie człowiek odczuwa także różne potrzeby. Są tam forty, stores, i wędrujące kramy, w których można stracić dość złota i nuggetów. A więc, ci ludzie są mi zupełnie obojętni. Nie pojmuję tylko, dlaczego inżynier, udając się w Góry Skaliste, ciągnie ze sobą małą dziewczynkę.
— To jest jego jedyne dziecko, a córka kocha go bardzo i nie chciała się z nim rozłączyć. Ponieważ zamyśla zatrzymać się w górach niezwykle długo, będzie musiał zbudować baraki, więc ostatecznie zdecydował się wziąć ze sobą ją i matkę.
— Baraki? Czy mówił o tem?
— Tak!
— Dla niego i córki wystarczyłby przecież jeden barak, więc prawdopodobnie nie będzie sam? W jakim celu tam się udają?
— Chciał się o tem dowiedzieć także brodacz, ale Old Firehand oświadczył mu, że dowie się później.
— A więc trzyma to w tajemnicy! Chodzi prawdopodobnie o bonanzę, o żyłę złota, którą chcą potajemnie zbadać i w szczęśliwym razie eksploatować. Chciałbym wiedzieć, do jakiej miejscowości się udają!
— Tej, niestety, nie wymieniono. Jak się zdaje, chcą zabrać brodacza i „ciotkę“ Droll. Znajdują oni w swem towarzystwie wielką przyjemność, tak wielką, że śpią w sąsiadujących kabinach. Pod numerem pierwszym inżynier, numer drugi zajmuje Old Firehand, trzeci Tom, czwarty Droll, a piąty należy do małego Freda.
— Kto to jest?
— Boy, którego ciotka przyprowadziła.
— Czy syn ciotki Droll?
— Nie, o ile mogę się domyślać.
— Jak się nazywa i dlaczego znajduje się tutaj?
— O tem nic nie mówiono.
— Czy kabiny numer pierwszy do piątego leżą po prawej, czy po lewej ręce?
— Po stronie steru, więc na lewo. Córeczka inżyniera śpi z matką w kabinie damskiej.
— Ponieważ pomyliłem się co do tych ludzi, przeto jest mi zupełnie obojętne, gdzie leżą i śpią. Nie zazdroszczę im tych ciasnych kajut, w których można się udusić, podczas gdy tu na otwartym pokładzie mamy tyle powietrza, ile tylko zachcemy.
— Well! Ale świeże powietrze mają także w kajutach, bo wyjęto okna, a wsadzono gazę. Najgorzej jednak jest nam, bo jeśli w nocy nie mamy roboty, musimy spać właściwie tam w głębi, — wskazał na otwór, który nieopodal prowadził pod pokład. — Jest to niezwykłą łaską, jeżeli oficer pozwoli nam położyć się obok pasażerów. Przez wązki otwór powietrze nie dochodzi do nas, a z magazynów wydobywa się zgnilizna.
— Czy wasza sypialnia jest połączona z magazynami? — zapytaj kornel zaciekawiony.
— Tak! Stamtąd prowadzą schody.
— Czy można je zamknąć?
— Nie, bo byłoby w sypialni nie do wytrzymania.
— Jesteście rzeczywiście godni litości. Lecz dość tego gadania, mamy jeszcze brandy we flaszce.
— Słusznie, sir! I od gadania gardło wysycha; napiję się, a potem poszukam gdzie cienia, by się przespać, bo jak miną moje sześć godzin, muszę iść znowu do kotła. A co z dolarami?
— Słowa dotrzymam, chociaż płacę zupełnie za nic; ponieważ jednak ja sam popełniłem tu omyłkę, więc nie powinniście ponosić na tem szkody. Tu są trzy dolary. Więcej wymagać nie możecie, bo wasze usługi nie przyniosły nam żadnej korzyści.
— Ja też nie żądam więcej, sir. Za te trzy dolary dostanę tyle brandy, że upiję się na śmierć. Jesteście gentlemanem, a jeśli będziecie jeszcze czego potrzebować, to zwróćcie się tylko do mnie, nie szukając innego. Możecie na mnie liczyć.
Wychylił napełnioną szklankę i odszedł na stronę, gdzie ułożył się w cieniu wielkiej paki.
Trampi spoglądali na swego dowódcę z zaciekawieniem; w zasadzie wiedzieli, o co idzie, ale nie mogli połączyć ze sobą niektórych pytań i wiadomości.
— Chcecie teraz wyjaśnień? — zapytał kornel, a na twarzy jego ukazał się dumny i zadowolony uśmiech. Dziewięć tysięcy dolarów w banknotach, a więc gotowy pieniądz, a nie czeki czy weksle, przy których wymianie człowiek naraża się na niebezpieczeństwo. Toż to spora sumka, bardzo pożądana!
— Tylko jak ją dostaniemy! — przerwał ten, który zwykł był przemawiać w imieniu reszty.
— Będziemy mieli!
— No, a jak ją dostaniemy? Jak otrzymamy ów nóż?
— Przyniosę go z kabiny.
— Ty sam?
— Naturalnie! Tak ważnej roboty nie dam nikomu.
— A gdy cię przyłapią?
— Niemożliwe! Plan mam gotowy i musi się udać.
— Jeśli to prawda, będzie mi bardzo przyjemnie; ale, inżynier zauważy po obudzeniu się brak noża, a wtedy rozpęta się burza!.
— Tak, i to porządna. Ale my będziemy już daleko
— Gdzie?
— Co za pytanie! Naturalnie na brzegu!
— Czy wpław?
— Nie. Tego nie żądam od was. Jestem niezłym pływakiem, ale w nocy nie powierzyłbym się tej szerokiej rzece.
— Myślisz, że opanujemy jedną z dwu łódek?
— I to nie.
— Więc nie widzę sposobu dostania się na ląd, zanim spostrzegą kradzież.
— To jest właśnie dowodem, żeś niedomyślny. Pocóż pytałem z takiem zainteresowaniem o magazyny?
— Tego nie wiem.
— Wiedzieć nie, ale domyślać się możesz. Obejrzyj się! Co stoi obok bloku z liną kotwiczną?
— Paka z przyrządami, jak się zdaje.
— Zgadłeś! Widziałem, że zawiera między innemi kilka świdrów; jeden ma średnicy półtora cala. No, połącz te dwie rzeczy, magazyn i świder!
— Thunder — storm! Chcesz może okręt przedziurawić? — zawołał tamten.
— Oczywiście. Jeśli okręt nabiera wody, musi być dziura. A jeśli jest w kadłubie, przybija się do brzegu, aby uniknąć niebezpieczeństwa i okręt dokładnie zbadać.
— Lecz gdy zapóźno spostrzegą?
— Nie obawiaj się. Kiedy okręt tonie, co odbywa się bardzo powoli, linja wodna podnosi się; musi to spostrzec oficer lub sternik. Wtedy powstanie taki gwałt i strach, że inżynier w pierwszej chwili nie pomyśli o swym nożu, a kiedy odkryje stratę, już dawno nas nie będzie.
— A jeśli pomyślą o tem i wprawdzie przybiją do brzegu, ale nie pozwolą wysiąść? Należy wszystko obmyśleć.
— To również niczego nie znajdą. Przywiążemy nóż do sznurka, spuścimy go do wody i umocujemy drugi koniec na zewnętrznej ścianie okrętu.
— Ta myśl jest rzeczywiście niezła! Ale co będzie potem, gdy opuścimy okręt?
— Sądzę, że wnet spotkamy jaką farmę lub obóz Indjan, gdzie nabędziemy konie, nie płacąc za nie.
— Na to się zgadzam. A potem dokąd pojedziemy?
— Najpierw ku rzece Black-bear do rafterów, o których mówił nigger; znaleźć obóz będzie rzeczą łatwą. Naturalnie, nie pokażemy się tam, lecz zaczaimy na brodacza, aby i jemu odebrać pieniądze. Kiedy i to się zrobi, będziemy mieć dosyć, by się wyekwipować do dalszej jazdy.
— A więc nic z napadu na kasę kolejową?
— Bynajmniej. Będzie zawierać wiele, wiele tysięcy i my te pieniądze zabierzemy. Bylibyśmy głupcami, nie zabierając wszystkiego, co nam w ręce wpada. Teraz wiecie więc, o co idzie. Dziś wieczór będzie dość roboty, i nie należy myśleć o spaniu. Trzymajcie uszy w pogotowiu!
Wezwania tego posłuchano. Wogóle wskutek wielkiego upału panowała na okręcie niezwykła cisza. Ponieważ krajobraz nie przedstawiał niczego, co mogłoby ściągnąć na siebie uwagę pasażerów, spędzano czas na spaniu, a przynajmniej na drzemce. Dopiero koło wieczora zapanował na pokładzie ruch znowu. Upał się zmniejszył i zerwał się lekki wiaterek. Ladies i gentlemanowie wyszli ze swych kabin, aby zażyć świeżego powietrza; wśród nich znajdował się także inżynier z żoną i córką, która już przyszła do siebie po strachu i mimowolnej kąpieli. Te trzy osoby skierowały się ku Indjanom, by obie damy mogły im podziękować za ratunek.
Stary i młody Niedźwiedź spędzili całe popołudnie, z iście indjańskim spokojem, nieruchomie na tej samej pace, na której siedzieli, kiedy ich powitała „ciotka“ Droll.
— He — el bakh szai — bakh matelu makik — teraz dadzą nam pieniądze — rzekł ojciec, w języku Tonkawa, ujrzawszy zbliżającego się inżyniera z żoną i córką.
Twarz jego zachmurzyła się, bo ten rodzaj wdzięczności jest dla Indjanina obelgą. Syn wyciągnął przed siebie prawą rękę, zwróconą dłonią ku dołowi, i opuścił ją szybko, co oznaczało, że jest innego zdania. Wzrok jego spoczywał z upodobaniem na dziewczynce, którą ocalił. Ta zbliżyła się szybko, ujęła jego rękę w swe dłonie, uścisnęła ją i rzekła:
— Jesteś dobrym, dzielnym chłopcem. Szkoda, że nie mieszkamy blisko siebie; wnetbym cię polubiła.
On spojrzał poważnie i odpowiedział:
— Moje życie należeć do ciebie. Wielki Duch słyszeć te słowa i wiedzieć, że są prawdziwe.
— Chciałabym dać ci przynajmniej jakiś upominek, któryby ci przypominał o mnie. Czy mogę?
Kiedy chłopiec skinął głową, zdjęła z palca cienki pierścionek złoty i włożyła mu na mały palec lewej ręki. Indjanin spojrzał na pierścień, a potem na nią, sięgnął ręką pod koc, odwiązał coś ze szyji i podał jej. Był to czworokątny kawałek skóry, biało garbowany i wygładzony, a na nim kilka wyciśniętych znaków.
— Ja tobie też dać upominek — odezwał się. — To być totem Nintropan — homosza, tylko ze skóry, a nie złoto, ale gdy ty znaleźć się wśród Indjan w niebezpieczeństwie i pokazać go, to niebezpieczeństwo zniknąć. Indjanie znać i kochać Nintropan — homosz i słuchać jego totem.
Dziewczynka nie wiedziała, co to jest totem i jaką może mieć wartość, rozumiała tylko, że wzamian za pierścień dał jej kawałek skóry; nie okazała jednak po sobie rozczarowania. Była zanadto łagodną i dobroduszną, by mogła zdobyć się na obrazę przez odrzucenie jego napozór ubogiego daru; dlatego zawiesiła totem na szyji, na widok czego oczy młodego Indjanina zabłysły radością.
— Dziękuję ci — odpowiedziała dziewczynka. — Mam coś od ciebie, a ty ode mnie. To cieszy nas oboje, chociaż i bez darów nie zapomnielibyśmy o sobie.
Teraz podziękowała mu także matka dziewczęcia prostym uściskiem ręki, a ojciec odezwał się:
— Jak mam wynagrodzić za ten czyn małego Niedźwiedzia? Nie jestem biedny, ale wszystkiego, co mam, byłoby za mało wzamian za to, co on mi ocalił. Muszę więc pozostać jego dłużnikiem. Mogę mu tylko ofiarować upominek, którymby bronił się wobec wrogów tak, jak obronił moją córkę przed panterą. Czy mały Niedźwiedź przyjmie tę broń? Proszę go o to!
Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni dwa nowe, pięknie wykończone rewolwery z rękojeściami, wyłożonemi masą perłową, i podał mu je. Młody Indjanin ani chwili nie namyślał się, co ma uczynić; cofnął się o krok, wyprostował i rzekł:
— Biały człowiek ofiarować mi broń; to być wielka cześć, bo tylko mężowie otrzymywać broń. Ja przyjąć ją i używać, gdy bronić dobrych ludzi, a strzelać do złych. Howgh!
Poczem, wziąwszy rewolwery, zasadził je za pas. Teraz i ojciec jego nie mógł się dłużej powstrzymać. Widać było po jego twarzy, że walczy ze wzruszeniem.
— Ja także dziękować białemu mężowi, — rzekł do Butlera, — że nie dać pieniędzy, jak niewolnikom lub ludziom, którzy nie mieć czci. To być wielka nagroda, której my nie zapomnieć. My zawsze przyjaciele białego męża, jego skwaw i jego córki. On dobrze schować totem od młodego Niedźwiedzia, bo być także mój. Wielki Duch dawać mu zawsze słońce i radość! —
Biali odeszli. Obaj Indjanie usiedli na pace.
— Tua enokh — dobrzy ludzie — rzekł stary.
— Tua — tua eneokh — bardzo dobrzy ludzie — zgodził się syn. —
Że podziękowanie inżyniera wypadło według pojęć Indjan tak tkliwe, miało to powód nie w nim; za mało znał sposób myślenia czerwonych i ich zwyczaje, aby wiedzieć, jak się ma w tym wypadku zachować. Dlatego zapytał o radę Old Firehanda, a ten go pouczył. Teraz powrócił inżynier do myśliwego, który siedział z Tomem i Drollem przed kajutą, i opowiedział o przyjęciu, z jakiem spotkał się dar jego. Kiedy wspomniał o totemie, można było z tonu jego głosu wyczuć, że nie umie ocenić wartości tegoż. Dlatego Old Firehand zapytał:
— Czy wiecie, sir, co to jest totem?
— Tak, jest to własnoręczny znak Indjanina, coś jak u nas pieczątka, umieszczany na najrozmaitszych przedmiotach.
— Objaśnienie jest słuszne, ale niezupełne. Nie każdy Indjanin może mieć totem, lecz tylko naczelnicy; że ten chłopiec ma go, jest dowodem, iż dokonał czynu, który nawet czerwoni uważają za niezwykły. Totemy są rozmaite, stosownie do swego celu. Pewien rodzaj używany jest jako legitymacja lub potwierdzenie, a więc jak u nas pieczęć lub podpis. Ten jednak, który dla nas białych jest najważniejszy, uchodzi za polecenie tego, który go otrzymał i, stosownie do swej wartości, może być rozmaity. Pozwólcie mi tę skórę obejrzeć!
Dziewczynka podała mu ją, a on oglądał dokładnie.
— Czy możecie te znaki odgadnąć, sir? — zapytał Butler.
— Tak — skinął Old Firehand. — Byłem często i długo u najrozmaitszych szczepów i nie tylko mówię ich gwarami, ale także rozumiem pismo. Ten totem jest tak cenny, jak rzadko który. Napisano go w narzeczu Tonkawa i brzmi: „Szakhe — i — kanwan — ehlaten, henszon — szakin henszon szakin szakhe — i kauwan — ehlatan, he — el ni — ya“. Słowa te w dosłownem tłumaczeniu znaczą: „Jego cień jest moim cieniem, a jego krew jest moją krwią; on jest moim starszym bratem“. Pod tem znak młodego Niedźwiedzia. Określenie „starszy brat“ jest jeszcze zaszczytniejsze, niż samo „brat“. Totem zawiera polecenie tak gorące, jak tylko można pomyśleć. Kto uczyni coś złego jego posiadaczowi, powinien oczekiwać najsurowszej zemsty wielkiego i małego Niedźwiedzia i wszystkich ich przyjaciół. Zawińcie, sir, dobrze totem, by znaki zachowały swą czerwoną barwę. Nie można przewidzieć, jak wielkie usługi może nam oddać, gdyż udajemy się w okolice zamieszkane przez sprzymierzeńców Tonkawa. Od tego kawałeczka skóry może zależeć życie wielu ludzi. —
Steamer minął już Ozark, Fort Smith i Van Buren i zbliżał się teraz do miejsca, gdzie łożysko Arkanzas robi wyraźne zagięcie ku północy. Kapitan ogłosił, że około drugiej po północy dopłyną do portu Gibson. Aby mieć dość sił, większość podróżnych położyła się wcześnie spać, bo można było się spodziewać, że w porcie Gibson trzeba będzie czuwać do rana. Pokład opróżnił się, a również w salonie pozostało zaledwie kilka osób. W przytykającej palarni siedzieli Old Firehand, Tom i Droll, rozmawiając o swych przygodach. Ostatni zachowywali się wobec Old Firehanda z szacunkiem, połączonym z głęboką czcią. Goljat skierował rozmowę na szczególną nazwę „ciotka Droll“. Ten odpowiedział:
— Znacie zwyczaj westmański dawania każdemu przezwiska, czy imienia bojowego. Ja w moim „sleeping — gown“ wyglądam rzeczywiście jak kobieta, a wrażenie powiększa jeszcze mój wysoki głos. Przedtem mówiłem basem, ale wskutek straszliwego zaziębienia straciłem owe głębokie tony. A ponieważ mam przyzwyczajenie opiekować się każdym dzielnym chłopcem, jak matka lub ciotka, przezwano mię „ciotką“ Droll.
— Czy Droll, to prawdziwe nazwisko?
— Tak! Ale jestem także wesoły, a może cokolwiek zabawny[8] i dlatego znakomicie nadaje się do mnie.
— Nazwisko wygląda z niemiecka; czy jesteście może pochodzenia niemieckiego, jak czarny Tom i ja?
— Tak!
— Urodzonym w Stanach Zjednoczonych?
Na to Droll zrobił chytrą, a wesołą minę i odpowiedział w języku niemieckim:
— Nie, ani mi na myśl nie wpadło; wyszukałem sobie Niemców na rodziców.
— Co? Więc rodowity Niemiec? — zawołał Old Firehand. — Ktoby pomyślał?!
— Uważaliście to za niemożliwe? A ja myślałem, że widać zaraz, iż jestem prawnukiem jakiegoś Germana! Czy zgadlibyście, gdzie wlazłem pierwszy raz w buty?
— Naturalnie! Wasze narzecze na to wskazuje!
— Czy rzeczywiście? To mię cieszy, gdyż właśnie na punkcie narzecza byłem kiedyś wprost zwarjowany, jeśli to potrzebne. A więc, gdzie się urodziłem?
— W ks. Altenburg, gdzie robią najlepsze gomółki.
— Słusznie! A co się tyczy gomółek, to też prawda; nazywają je serkami, a niema im równych. Wiecie, chciałem wam zrobić niespodziankę i nie powiedziałem, żeśmy rodakami. Wyrwało mi się jednak więcej, niż chciałem. Pomówmy więc teraz o naszej ojczyźnie, jeśli to potrzebne.
Zdawało się, że zawiąże się bardzo ożywiona rozmowa, lecz nie doszło do tego, bo paru znajdujących się w salonie panów, mając dosyć gry, weszło do palarni, aby teraz pociągnąć kilka mocnych „smoke“[9]. Wciągnęli oni „trójkę“ tak do rozmowy, że musiała wyrzec się swego tematu. Kiedy się rozchodzono na spoczynek, Droll rzekł do Old Firehanda:
— Wielka szkoda, że nie mogliśmy rozmawiać, ale i jutro będzie dość czasu na to. Dobrej nocy, rodaku. Śpijcie spokojnie i prędko, bo po północy mamy wstać przecież!
Teraz były wszystkie kabiny zajęte i w salonie pogaszono światła. Na pokładzie paliły się dwie przepisowe latarnie, jedna na przodzie, druga wtyle okrętu. Pierwsza oświecała rzekę tak jasno i daleko, że ewentualne przeszkody w żegludze mógł dosyć wcześnie zauważyć majtek, stojący na mostku, i o nich donieść. Ten marynarz, sternik i oficer, chodzący po pokładzie, byli, jak się zdawało, jedynymi czuwającymi ludźmi, oprócz obsługi maszyny.
Także trampi zachowywali się, jakby spali; przebiegły kornel umieścił swych ludzi dookoła otworu, prowadzącego pod pokład, tak, że nikt nie mógł się tam dostać niewidziany.
— Przeklęta historja! — szepnął do swego sąsiada. — Nie pomyślałem o tem, że w nocy stoi na pokładzie człowiek, uważający na wodę. Ten drab przeszkadza.
— Niewiele. Nie może dojrzeć otworu. Noc wszak zupełnie ciemna, a na niebie niema ani jednej gwiazdy. Ponadto musiałby patrzeć w obręb światła latarni, któreby go oślepiło, gdyby się obrócił w naszą stronę. Kiedy zaczynamy?
— Zaraz. Niema czasu do stracenia. Musimy być gotowi przed przybyciem do portu Gibson, świder mam; teraz zejdę na dół. Gdybyś mię musiał ostrzec, to kaszlnij głośno.
Pod osłoną gęstych ciemności przysunął się ku otworowi i postawił nogi na wąskich schodach. Dziesięć prowadzących w głąb stopni przebył szybko i zbadał dyle, macając je rękami. Znalazłszy otwór, prowadzący w głąb pudła, zeszedł po drugich schodach, liczących więcej stopni, niż górne. Kiedy dotarł do spodu, potarł zapałkę i poświecił wokoło.
Przestrzeń, w jakiej się znajdował, miała wysokość człowieka i sięgała prawie środka okrętu, a ciągnęła się od jednego do drugiego boku. Dookoła leżało kilka małych pakunków.
Kornel przystąpił ku przedniej stronie back — bordu i przyłożył świder do ściany okrętu, oczywiście poniżej linji wodnej. Pod silnym naciskiem jego ręki narzędzie szybko dziurawiło drzewo. Nagle natrafiło na silny opór; była to blacha, którą obłożono część pudła okrętowego, znajdującą się pod wodą. Należało ją przebić świdrem. Aby jednak woda szybko zalała wnętrze okrętu, trzeba było dwu otworów. Kornel wywiercił więc drugi, a dotarłszy do blachy, podniósł jeden z kamieni, leżących jako balast, i uderzał tak długo w rękojeść świdra, aż ten przeszedł przez blachę. Woda wdarła się do wnętrza i zmoczyła mu rękę; kiedy zaś wyciągnął świder, uderzył w niego tak silny strumień, że musiał się szybko cofnąć. Szum maszyny okrętowej zagłuszył uderzenia. Kornel przebił blachę w drugim otworze i wrócił na górę. Świder odrzucił dopiero wtedy, gdy się znajdował przed górnymi schodami. Pocóż brać go ze sobą?!
Kiedy stanął wśród swoich, a ci zapytali, czy się udało, odpowiedział twierdząco i oświadczył, że teraz wślizgnie się do kabiny Nr. 1.
Salon i przytykająca do niego palarnia leżały na tylnym pokładzie, a po obu stronach były kajuty, z których każda miała osobne drzwi, prowadzące do salonu. Ściany zewnętrzne, opatrzone dość dużemi oknami, zasłonięte były gazą. Między obu szeregami kajut a burtą był wąski korytarz.
Kornel musiał się zwrócić ku chodnikowi po lewej ręce t. j. od strony steru. Kajuta Nr. 1, jako pierwsza, leżała na rogu. Kornel położył się na ziemi i poczołgał się ostrożnie naprzód, tuż przy burcie, aby go nie spostrzegł przechadzający się oficer. Wkrótce dotarł szczęśliwie do celu. Przez gazę pierwszego okna przebijał się lekki blask, a w kabinie paliło się światło. Czyżby Butler jeszcze czuwał?
Lecz kornel przekonał się, że i w innych kabinach się świeciło; to go uspokoiło. Wyciągnął nóż i przeciął bez szmeru gazę od góry do dołu. Firanka przeszkadzała mu zajrzeć do wnętrza, odsunął ją więc cicho i omal nie krzyknął z radości na widok tego, co ujrzał.
Na lewej ścianie nad łóżkiem paliła się lampka nocna, okryta od dołu, by nie raziła leżącego.
Inżynier spał odwrócony twarzą ku ścianie. Obok na krześle leżała jego odzież, a pod drugą ścianą na składanym stoliku zegarek, sakiewka i — nóż „bowie“. Z zewnątrz łatwo go było dosięgnąć. Kornel wsadził rękę i zabrał nóż, pozostawiając jednak zegarek i pugilares, wyciągnął go z pochwy i spróbował odkręcić rękojeść — ruszyła się. To wystarczało.
— Do wszystkich djabłów, ależ łatwo poszło! — szepnął. — Mogłem wejść do środka i w razie czego nawet go udusić.
Nikt tej kradzieży nie widział, gdyż okno wychodziło na wodę od strony steru. Kornel wsadził nóż za pas i poczołgał się ku swoim ludziom. Szczęśliwie prześlizgnął się obok porucznika. O kilka łokci dalej, gdy wzrok jego padł na lewo, spostrzegł dwa słabo fosforyzujące punkty, które natychmiast znikły. Były to oczy, był tego pewny. Rzucił się więc naprzód silnym ale zupełnie cichym ruchem, a potem równie szybko potoczył się na stronę. I słusznie! Z miejsca, gdzie zobaczył oczy, odezwał się szmer. Usłyszał to oficer i zbliżył się:
— Kto tu? — zapytał.
— Ja. Nintropan-hauey — odpowiedziano.
— Ach, Indjanin! Idź spać!
— Tu czołgać się człowiek, coś złego uczynić, ja widzieć go, ale on prędko precz.
— Dokąd?
— Na przód, gdzie kornel leżeć, może on sam być.
— Pshaw! Poco miałby się czołgać on czy kto inny! Śpij i nie przeszkadzaj drugim!
— Ja spać, ale nie być winny, gdy się co stać.
Oficer nadsłuchiwał, lecz, że nic go nie doszło, uspokoił się. Był przekonany, że czerwony się pomylił.
Minęło dużo, dużo czasu. Wtem zawołano go:
— Sir, — rzekł wartownik — nie wiem, co się dzieje, lecz woda prędko się podnosi; okręt tonie.
— Głupstwo! — zaśmiał się oficer.
— Spojrzyjcie jednak!
Porucznik spojrzał i, nic nie mówiąc, pośpieszył do kapitana. W dwie minuty byli już na pokładzie, a w rękach trzymali latarnie i świecili poza burtę. Porucznik wszedł do otworu przedniego, a kapitan do tylnego, aby zbadać wnętrze pudła. Trampi usunęli się szybko. Po krótkiej chwili powrócił kapitan i podszedł do sternika.
— Nie chce robić alarmu, — szepnął kornel do swych ludzi. — Zobaczycie, że steamer popłynie ku brzegowi.
Nie mylił się. Obudzono majtków i służbę i okręt zmienił kierunek. Nie obeszło się jednak bez pewnego hałasu; pasażerowie przebudzili się i kilku wyszło na pokład.
— Nic się nie stało, messurs, — zawołał kapitan. — Mamy trochę wody w pudle i musimy ją wypompować. Zarzucimy kotwicę, a kto się boi, może wyjść na brzeg.
Chciał ich uspokoić, lecz wywołał wręcz przeciwny skutek. Zaczęto krzyczeć i wołać o pasy ratunkowe; kabiny się opróżniły — zapanowało straszne zamieszanie. Wtem światło latarni padło na wysoki brzeg; okręt zawrócił ku niemu i stanął. Spuszczono kotwicę, zrzucono pomosty i bojaźliwsi poczęli się cisnąć ku lądowi, a przed wszystkimi naturalnie trampi, którzy szybko zniknęli w ciemnościach nocy.
Na pokładzie oprócz załogi pozostali tylko Old Firehand, Tom, Droll i stary Niedźwiedź. Firehand zeszedł w głąb kadłuba, by przyjrzeć się wodzie. Po chwili powrócił ze świdrem w ręce i zapytał kapitana, nadzorującego przy ustawianiu pomp:
— Sir, gdzie jest miejsce na ten świder?
— W skrzyni — odpowiedział jeden z majtków.
— Tak? A ja go znalazłem na środkowym pokładzie. Koniec zagiął się o płyty, okrywające okręt. Założę się, że przedziurawiono ścianę.
Wrażenie tych słów powiększyło jeszcze jedno odkrycie. Inżynier, który, wyprowadziwszy żonę i córkę na brzeg, powrócił, aby dokończyć ubrania, wybiegł teraz z kajuty i zawołał tak, że go wszyscy usłyszeli:
— Okradli mię! Dziewięć tysięcy dolarów! Przerżnęli gazę w oknie i wzięli je ze stołu!
Wtedy zawołał stary Niedźwiedź jeszcze głośniej:
— Ja wiedzieć! Kornel ukraść i przedziurawić okręt. Ja go widzieć — oficer nie wierzyć. Spytać czarny palacz! On pić z kornel, on pójść do salonu i myć okna; on przyjść i pić znowu, on musieć wszystko powiedzieć.
Obecni okrążyli Indjanina i inżyniera, aby ich dokładniej wybadać. Nagle od strony lądu poniżej miejsca, do którego przybił okręt, zabrzmiał okrzyk.
— To być młody Niedźwiedź — zawołał Indjanin. — Ja posłać za kornel, który prędko na ląd; on powiedzieć, gdzie być kornel.
Wkrótce nadbiegł młody Niedźwiedź i, wskazując na rzekę jasno oświetloną lampami okrętowemi, zawołał:
— Tam być! Kornel odciąć łódź i płynąć na brzeg!
Rzeczywiście spostrzeżono uciekających. Trampi zakrzyczeli szyderczo; załoga i pasażerowie odpowiedzieli z wściekłością. Wśród ogólnego podniecenia nikt nie zwracał uwagi na Indjan, którzy nagle zniknęli. Wkońcu udało się Old Firehandowi przywrócić spokój i wtedy usłyszano od strony wody jeszcze inny głos:
— Stary Niedźwiedź pożyczyć mała łódka. On ścigać kornel, aby się zemścić. Łódkę na brzeg przywiązać: kapitan ją znaleźć. Wódz Tonkawa nie pozwolić kornetowi uciec. Wielki Niedźwiedź i Mały Niedźwiedź mieć jego krew. Howgh!
Kapitan klął i wymyślał straszliwie; podczas gdy załoga zajęta była pompowaniem wody, przesłuchano czarnego palacza. Old Firehand tak go przycisnął pytaniami, że powtórzył każde słowo swej rozmowy z kornelem. Wszystko się wyjaśniło; Brinkley był złodziejem i przewiercił ścianę okrętu, aby jeszcze przed wykryciem kradzieży zbiec ze swymi ludźmi. Murzynowi nie uszła zdrada na sucho: został związany, a rano miał otrzymać kije; sądownie jednak ścigać go nie było można.
Wkrótce okazało się, że pompy prędko opanują napór wody i okręt będzie mógł w niedługim czasie podjąć dalszą drogę. Podróżni uspokojeni powrócili na statek i udali się na dalszy spoczynek.
Najmniej przyjemności przyniosła ta przerwa okradzionemu inżynierowi. Old Firehand starał się go pocieszyć, mówiąc:
— Jeszcze jest nadzieja, że otrzymacie te pieniądze. Jedźcie w imię Boże dalej z żoną i córką. Spotkamy się u waszego brata.
— Jakto? Chcecie mię opuścić?
— Tak; udam się za kornelem, aby mu łup odebrać.
— Ależ to niebezpieczne!
— Pshaw! Old Firehand nie obawia się takich drabów.
— Proszę was, porzućcie ten zamiar! Wolę już stracić pieniądze.
— Sir, tu idzie nie tylko o wasze dolary! Trampi dowiedzieli się od murzyna, że i Tom ma ze sobą pieniądze, i że oczekują go towarzysze nad Black — bear. Nie mylę się zapewne, że i tam się zwrócą, aby popełnić nową zbrodnię. Obaj Tonkawa idą za nimi jak psy gończe, a o wschodzie słońca i my pójdziemy ich śladami; ja, Tom, Droll i jego Fred. Czy prawda, messurs?
— Tak, — odpowiedział poprostu, a poważnie Tom.
Na wysokim brzegu rzeki Black-bear płonęło wielkie ognisko. Wprawdzie księżyc świecił na niebie, ale światło nie przebijało gęstych gałęzi drzew i gdyby nie ognisko, panowałaby głęboka ciemność. Płomień jego oświecał pewnego rodzaju barak, zbudowany w niezwykły sposób: u czterech drzew, stojących na rogach regularnego czworoboku, ścięto korony, a na pnie nałożono poprzeczne kloce, na których wspierał się dach, zrobiony z „clapboards“, to jest desek, ociosanych grubo z cyprysów i czerwonych dębów. W przedniej ścianie umieszczono trzy otwory, większy jako drzwi, a mniejsze jako okna. Przed tym właśnie domem płonęło ognisko, a wokoło siedziało z dwadzieścia dzikich postaci, po których widać było, że od dłuższego czasu nie stykały się z tak zwaną cywilizacją. Odzież mieli obdartą, a twarze, spalone od słońca, wiatru i niepogody, wyglądały jak garbowane; prócz noży nie nosili żadnej broni — znajdowała się zapewne w baraku.
Nad ogniskiem wisiał na mocnym konarze kocioł żelazny, w którym gotowały się potężne kawały mięsa. Obok ogniska leżały dwa olbrzymie wydrążone harbuzy z fermentującą sytką — miodem. Kto miał ochotę, czerpał z harbuza lub brał z kotła polewkę kubkiem.
Prowadzono ożywioną rozmowę. Towarzystwo czuło się widocznie zupełnie bezpiecznie, bo nikt nie zniżał głosu. Gdyby się spodziewali nieprzyjaciela, to i ogień podsycaliby sposobem Indjan, by dawał mało światła. Tego zaś nie robili. O ścianę domu oparte siekiery, topory, piły i inne narzędzia pozwalały się domyślać, że jest to towarzystwo rafterów — drwali i flisaków.
Rafterowie są szczególnego rodzaju mieszkańcami lasów, stoją bowiem w pośrodku między farmerami a zastawiaczami sideł. Nieprzywiązani do żadnego miejsca, prowadzą życie wolne, prawie niezależne. Wędrują z jednego stanu do drugiego, lecz ludzkie siedziby odwiedzają bardzo niechętnie, bo ich rzemiosło jest właściwie przeciwne prawu. Rafter bowiem, jeśli znajdzie odpowiedni las, a w pobliżu wodę, nadającą się do spławu drzewa, rozpoczyna pracę, nie troszcząc się o to, czy miejsce, które wybrał, jest własnością prywatną czy też kongresu, lecz ścina, rżnie i obrabia pnie, wyszukując jaknajlepsze drzewa, wiąże je w tratwy i spławia wdół rzeki, aby tak zdobyty materjał sprzedać gdziekolwiek.
Rafter nie należy do mile widzianych gości. Wprawdzie niejeden świeży osadnik ma dużo roboty z lasem, jaki na swym gruncie zastaje, i cieszyłby się, gdyby go znalazł wykarczowanym, jednak rafter nie karczuje bynajmniej lasu. Wybiera najlepsze pnie, lecz odpiłowuje korony, pozostawiając je na miejscu, a pod niemi i wśród nich wyrastają potem nowe odrośla, które łączą się z dziką winoroślą i innemi roślinami, pnącemi się tak wysoko, że nie tylko siekiera, ale i nawet ogień nie da im już rady.
Mimo to nikt mu nie przeszkadza, bo jest silnym i odważnym. W dzikiej okolicy, zdala od wszelkiej pomocy, nieprędko odważą się z nim zadzierać, tembardziej, że samotnie nie pracuje, lecz łączy się w związki, czterech do ośmiu najczęściej, a zdarza się czasem, że towarzystwo liczy i więcej osób; wówczas rafter czuje się podwójnie bezpiecznym, bo z taką ilością ludzi żaden farmer nie rozpocznie zwady, obawiając się narazić na szwank swe życie.
Rafterowie wiodą byt twardy i pełen niedostatku, lecz zysk jest niemały. Kiedy wszyscy pracują, jeden z nich, lub kilku, stara się o żywność. Są to myśliwi, którzy po całych dniach włóczą się wokół, aby przygotować mięso. —
Towarzystwo, koczujące nad rzeką Czarnego Niedźwiedzia, zdawało się nie cierpieć biedy, jak wskazywał pełny kocioł. To też wszyscy byli w dobrych humorach i po całodziennej pracy sypały się gęsto żarty. Opowiadano wesołe i ciekawe przygody.
— Żebyście znali owego westmana, którego spotkałem w porcie Niobrara — mówił stary, siwobrody rafter. — Ten człowiek był mężczyzną, lecz nazywano go ciotką.
— Myślisz chyba „ciotkę Droll“? — zapytał drugi.
— Tak, nikogo innego. Czy znasz go?
— Widziałem „ciotkę“ raz jeden. Było to w Desmoines, w oberży, gdzie zjawienie się jego wywołało żywe poruszenie i śmiech ogólny. Szczególnie jeden człowiek nie dawał mu spokoju; Droll wziął go za kołnierz i wyrzucił za okno. Człowiek ten nie wszedł więcej do środka.
— Tego można się po „ciotce“ spodziewać. Droll lubi żarty i nie ma nic przeciw temu, jeśli się z niego śmieją, ale w miarę. Jeśli zaś przekroczą punkt oznaczony, pokazuje zęby. Zresztą, ja sam zabiłbym każdego, ktoby go chciał obrazić.
— Ty Blenter? Z jakiego powodu?
— Bo mu zawdzięczam życie. Byliśmy razem w niewoli u Siuksów. Mówię wam, że bez jego pomocy czerwoni z wszelką pewnością posłaliby mię do wiecznych ostępów. Nie należę do tych, co boją się paru Indjan i nie mam zwyczaju skomleć, gdy się nie powiedzie, ale wtedy rzeczywiście nie było już żadnej nadziei. Ten Droll jednak jest nieporównanym spryciarzem; tak zamydlił czy czerwonym, że nie mogli przejrzeć i uciekliśmy.
— Jak to było? Jak to się stało? Opowiedz!
— Jeżeli nie masz nic przeciw temu, będę raczej milczał. Nie jest wszak wcale przyjemnie opowiadać o przygodzie, w której odegrało się marną rolę. Dość, gdy powiem, że jeśli jeszcze z wami siedzę i oblizuję palce po tej pieczeni, zawdzięczam to jedynie „ciotce“ Droll.
— No, chyba błoto, w którem siedziałeś, było bardzo głębokie i lepkie. Starego Missouri-Blentera znają jako westmana, który zapewne drzwi znajdzie, jeśli jakieś istnieją.
— Wtedy jednak nie znalazłem i prawie stałem pod słupem męczeńskim.
— Naprawdę? To rzeczywiście kiepska sprawa. Djabelski wynalazek ten pal męczeński. Nienawidzę czerwonych drabów sto razy więcej, skoro tylko wspomnę o nim.
— To nie wiesz, co robisz. Kto nienawidzi Indsmenów, ten sądzi o nich fałszywie i nie myśli o tem, co czerwoni przecierpieli. — Gdyby teraz ktoś przyszedł, aby nas stąd wypędzić, co powiedziałbyś na to?
— Broniłbym się!
— A czy miejsce to jest twoją własnością?
— Nie wiem, do kogo należy, ale ja na pewno go nie kupiłem.
— Widzisz?! Do czerwonych należy cały ten kraj, a myśmy im go zabrali, a kiedy bronią się, potępiasz ich za to?
— Hm! Słusznie mówisz, ale czerwony musi ustąpić, musi umrzeć, takie już jego przeznaczenie.
— Tak, Indjanie wymierają, bo ich mordujemy. A mówi się, że nie są zdolni do przyjęcia kultury, więc muszą zniknąć. Ale kultury nie wypalisz, jak kulę z lufy; na to trzeba czasu, dużo czasu. A czy czerwonym daje się czas na to? Czy, gdy poślesz do szkoły sześcioletniego chłopca, palniesz mu w łeb, jeśli po kwadransie nie został jeszcze profesorem? — Nie zamierzam bronić Indsmenów, ale znalazłem wśród nich tylu dobrych ludzi, co wśród białych, a może jeszcze więcej. Komuż zawdzięczam, że nie mam ani domu ani rodziny, i, choć stary, wałęsam się jeszcze po dzikim Zachodzie? Białym czy czerwonym?
— Tego nie wiem, nie mówiłeś nigdy!
— Bo mężczyzna raczej stłumi w sobie takie rzeczy, niż mówi o nich. — Szukam jeszcze jednego, który mi umknął. Przywódca, najgorszy!
Wymówił te słowa powoli, jakby kładąc na nie nacisk. To zwróciło uwagę reszty towarzyszy, którzy przysunęli się bliżej i spoglądali pytająco, nie mówiąc jednak ani słowa. On patrzył przez chwilę w ognisko, kopnął nogą palące się polana i ciągnął dalej, jakby sam do siebie:
— Nie zastrzeliłem ich, lecz zaćwiczyłem na śmierć, jednego po drugim. Żywcem musiałem ich dostać, aby umierali tak, jak zmarła moja rodzina, żona i obaj synowie. Sześciu ich było, a pięciu zdmuchnąłem w krótkim czasie; szósty uszedł. Ścigałem go po całych Stanach, aż udało mu się zatrzeć ślady za sobą. Ale on żyje, bo był znacznie młodszym ode mnie, i myślę, że zobaczę go jeszcze, zanim zamknę powieki. —
Nastało głębokie milczenie; wszyscy czuli, że idzie o rzecz niezwykłą. Dopiero po dłuższej chwili odważył się jeden zapytać:
— Blenter, kim był ten człowiek?
Stary ocknął się z zadumy:
— Kim był? Na pewno nie Indjaninem! Biały potwór, jakiego wśród czerwonych nie znajdziesz. Tak, ludzie, powiem wam nawet, że był tem, czem my wszyscy jesteśmy; był... rafterem!
— Jak? Rafterzy wymordowali twoją rodzinę?
— Tak, rafterzy! O, nie mamy bynajmniej powodu do dumy z naszego rzemiosła. Wszyscy wszak jesteśmy prawie złodziejami!
Uwaga spotkała się z żywemi protestami, Blenter jednak ciągnął niezmieszany:
— Ta rzeka, nad którą jesteśmy, ten las, którego drzewa wyprzedajemy, nie są naszą własnością; zabieramy cudze, a zastrzelilibyśmy każdego, ktoby chciał nas przepędzić. Czy to nie kradzież? Czy to nie rabunek?
Spojrzał wokoło, a, że milczeli, mówił dalej:
— I z takimi mordercami miałem wtedy do czynienia. Przybyłem z Missouri z rzetelnym kontraktem w ręce. Żona i synowie byli ze mną; mieliśmy bydło, kilka koni, świnie i wielki wóz pełen sprzętów, gdyż byłem wcale zamożny. W pobliżu nie mieszkał żaden osadnik, ale też nie potrzebowaliśmy nikogo; mieliśmy wszak osiem rąk silnych i dostatecznie pracowitych. Wkrótce stanął barak; wykarczowaliśmy las pod uprawę i zaczęliśmy rolę obsiewać. Pewnego dnia zginęła mi krowa; udałem się do lasu, aby jej poszukać. Wtem usłyszałem uderzenia siekier; poszedłem za ich głosem i zobaczyłem sześciu rafterów, którzy ścinali moje drzewa. Przy nich leżała krowa; zastrzelili ją, aby ją pożreć. No, messurs, cobyście uczynili na mojem miejscu?
— Ubiłbym tych drabów, — odpowiedział jeden. — to zupełnie prawnie. Według praw Zachodu kradzież konia lub krowy podpada karze śmierci.
— Słusznie; ale ja tak nie zrobiłem. Mówiłem uprzejmie do tych ludzi i żądałem tylko, aby moją ziemię opuścili i zapłacili mi za krowę. Wyśmieli mię. A następnego dnia brakło drugiej krowy. Rafterowie ją ukradli. Kiedy znowu zaszedłem, była poćwiartowana, a pasy jej suszyły się na pemikan[10]. Groziłem, że zrobię użytek z przysługującego mi prawa i zażądałem odszkodowania. Wtedy jeden, który uchodził za ich dowódcę, podniósł broń na mnie. Roztrzaskałem mu ją kulą. Nie chciałem go ranić i celowałem w karabin. Potem pośpieszyłem, by przyprowadzić synów. We trzech nie obawialiśmy się wcale owych sześciu; kiedy jednak przyszliśmy, już ich nie było. Teraz naturalnie wskazana była ostrożność i przez parę dni nie oddalaliśmy się poza najbliższy obręb baraku. Czwartego dnia wyszła nam żywność; udałem się więc ze starszym synem, aby zdobyć mięso. Mieliśmy się na ostrożności, ale nie było ani śladu rafterów. Kiedyśmy powoli i cicho przedzierali się przez las, ujrzałem nagle, może o dwadzieścia kroków, owego dowódcę za drzewem. Lecz i on spostrzegł mego syna wymierzył do niego z karabinu. Nie było nigdy moją pasją zabijać bez potrzeby człowieka, to też przyskoczyłem tylko szybko, wyrwałem mu strzelbę z ręki, a nóż i pistolet z za pasa i wymierzyłem taki policzek, że opadł na ziemię. Nie stracił jednak przytomności, a nawet był żwawszy ode mnie; w jednej chwili zerwał się i znikł, zanim mogłem wyciągnąć ku niemu rękę.
— Do wszystkich djabłów! Za tę głupotę musiałeś potem odpokutować! — zawołał jeden z towarzyszy. — Założę się, że ten człowiek zemścił się za to uderzenie!
— Tak, zemścił się — potwierdził stary, zerwawszy się; przeszedłszy jednak kilka razy tam i zpowrotem usiadł i ciągnął dalej: — Szczęście sprzyjało nam na polowaniu. Kiedy wróciliśmy, poszedłem poza dom złożyć zdobycz. Zdawało mi się, że słyszę okrzyk przerażenia, ale, niestety, nie zwróciłem na to uwagi. Wchodząc do izby, ujrzałem mych ludzi związanych i zakneblowanych przy ognisku; równocześnie i mnie pochwycono i rzucono na ziemię. Rafterowie przyszli w czasie naszej nieobecności do farmy, a pokonawszy żonę i młodszego syna, czekali potem także na nas. Kiedy starszy syn nadszedł przede mną, rzucili się tak szybko na niego, że zaledwie miał czas wydać okrzyk ostrzegawczy. Mnie poszło ni gorzej ni lepiej. Stało się to wszystko tak niespodzianie i tak prędko, że leżałem związany, zanim mogłem pomyśleć o oporze. Nadto wsadzili mi jakąś szmatę w usta, abym nie mógł krzyczeć!
— Tego, co teraz nastąpiło, nie da się opowiedzieć. Urządzono sąd, a to, że strzelałem, poczytano mi za zbrodnię, zasługującą na karę śmierci. Te opryszki dobrały się zresztą do brandy i tak popili, że nie mieli w sobie nic ludzkiego. Postanowili nas zabić. Dowódca — za karę za uderzenie, które ode mnie otrzymał — zażądał, abyśmy nadto otrzymali plagi, to znaczy, by nas zatłuczono na śmierć. Dwu głosowało za tem, trzech było przeciwnych; on jednak przeparł swe żądanie. Wyprowadzono nas na dwór. Pierwszą była moja żona. Związano ją mocno i zaczęto bić pałkami. Jeden z nich poczuł na szczęście jakiś rodzaj litości i wpakował jej kulę w głowę. Synom poszło gorzej; zostali dosłownie zaćwiczeni. A ja leżałem i musiałem na wszystko patrzeć, bo miałem być ostatnim. Ludzie! Mówię wam, ten czas wydał mi się wiecznością. Byłem jak szalony, a nie mogłem ani palcem ruszyć. Wkońcu przyszła kolej na mnie. Razów, które otrzymałem, nie czułem.
— Wiem tylko tyle, że nagle od strony pola z kukurydzą zabrzmiał głośny okrzyk i że, kiedy rafterowie nie zaraz zwrócili na niego uwagę, padł strzał. Zemdlałem. —
— Przyszli ludzie, którzy cię wyratowali?
— Ludzie? Nie, to był tylko jeden. Już zdaleka poznał, że życie moje nie będzie warte ani jednego penny, jeśli natychmiast nie wkroczy. Stąd pochodził jego okrzyk i strzał. Był to strzał ostrzegawczy, a więc dany w powietrze, bo nie myślał, żeby to byli mordercy. Kiedy potem szybko się zbliżył, poznał go jeden z drabów i przerażony wykrzyknął jego imię. Mordować jak tchórze umieli, ale, by stawić opór w sześciu tej jednej osobie, zabrakło im odwagi; uciekli w las, kryjąc się poza domem.
— To ów przybysz wzbudzający obawę, musiał być bardzo znakomitym westmanem?
— Westmanem? Pshaw! To był Indjanin! Tak, ludzie, mówię wam, uratował mię czerwony!
— Czerwony? I wzbudził taki postrach, że sześciu rafterów uciekło przed nim? Niemożliwe!
— To był Winnetou!
— Winnetou, Apacz? Good lack! To rzeczywiście możliwe! Czy i wtedy był już tak znany?
— Był wówczas wprawdzie w początkach swej sławy, ale jeden z rafterów, ten, który wykrzyknął jego imię i pierwszy znikł, poznał go już widocznie w sposób taki, że nie życzył sobie powtórnego spotkania. Ponadto, kto widział choć jeden jedyny raz Winnetou, ten wie, jakie wrażenie wywiera już samo pojawienie się jego.
— Ale pozwolił tym drabom umknąć?
— Zrazu, tak! Czy tybyś inaczej postąpił? Po ich pośpiesznej ucieczce poznał wprawdzie, że nie mają czystego sumienia, ale przecież nie znał rzeczywistego stanu rzeczy. Podszedłszy dopiero, zobaczył na ziemi trzy trupy, których przedtem nie mógł dostrzec. Wiedział już wprawdzie, że popełniono zbrodnię, ale nie mógł ścigać zbiegów, bo musiał mną się zająć. Kiedy się obudziłem; klęczał nade mną, zupełnie jak ów Samarytanin z Pisma Świętego, i oswobodził mię od więzów i knebla. Nie czułem doprawdy żadnego bólu i skoczyłem, chcąc się podnieść, ale Indjanin na to nie pozwolił.
Przeniósł trupy i mnie do domu, gdzie mogłem się łatwo obronić przed rafterami, gdyby im przyszło na myśl powrócić; potem udał się do najbliższego sąsiada, aby sprowadzić kogoś, ktoby mię pielęgnował w chorobie. Musicie wiedzieć, że ten sąsiad mieszkał w odległości przeszło trzydziestu mil, a Winnetou nigdy jeszcze nie był w tej okolicy. Mimo to znalazł go, chociaż dostał się tam dopiero wieczorem; nad ranem przybył z nim i jego parobkiem. Potem opuścił nas, aby pójść śladem morderców. Nie wracał przez tydzień. Ja tymczasem pochowałem zmarłych i poleciłem sąsiadowi, by sprzedał posiadłość. Moje rozbite członki nie były jeszcze wprawdzie zupełnie zdrowe, ale ze straszliwą męką oczekiwałem powrotu Apacza. Ten dogonił rafterów, a podsłuchawszy ich, dowiedział się, że mają zamiar udać się do fortu Smoky-hill. Nie pokazał się, ani im nic nie zrobił, bo zemsta należała do mnie. Kiedy nas pożegnał, wziąłem strzelbę, siadłem na konia i pojechałem.Resztę wiecie, albo możecie się domyśleć.
— Nie wiemy nic! Opowiadaj dalej, opowiadaj!
— Bądźcie pewni, że nie jest to dla mnie przyjemnością. Pięciu zostało zdmuchniętych, jeden po drugim; tylko szósty, i to najgorszy, umknął. Był rafterem, a może dotąd trudni się tem rzemiosłem; dlatego i ja zostałem rafterem, bo myślę, że go w ten sposób najpewniej spotkam. A teraz — behold! Co to za ludzie?
Skoczył, a inni poszli za jego przykładem, bo w te] chwili z ciemnego lasu weszły w obręb światła, padającego z ogniska, dwie postacie okryte pstremi kocami. Byli to dwaj Indjanie: stary i młody. Pierwszy podniósł uspakajająco rękę do góry i rzekł:
— Nie obawiać się, my nie nieprzyjaciele! Czy praować tu rafterzy, którzy znać Czarnego Toma?
— Tak, znamy go — odpowiedział stary Blenter.
— On pójść, żeby przynieść dla was pieniądze?
— Tak, miał je podjąć; a powróci pewnie w przeciągu tygodnia.
— On przyjść jeszcze prędzej. My więc być u właściwych ludzi, u rafterów, których szukać. Ogień mały zrobić, inaczej daleko widać; a także cicho mówić, bo daleko słychać.
Odrzucił koc, przystąpił do ogniska, a rozrzuciwszy polana, zgasił je, pozostawiając tylko kilka. Młody Indjanin pomagał mu w tem. Kiedy to zrobił, rzucił okiem do kotła i rzekł:
— Dać nam kawał mięsa, bo my daleko jechać i nic nie jeść.
Jego tak samowolne postępowanie wywołało naturalnie ździwienie u rafterów, to też stary Missouryjczyk zawołał tonem oburzenia:
— Ależ, człowiecze! Co ci wpadło do głowy? Przychodzisz do nas, jakby to miejsce tobie się tylko należało!
— My nic nie ośmielać się — brzmiała odpowiedź. — Czerwony mąż nie musieć być zły człowiek. Białe twarze się dowiedzieć.
— Ale kim ty jesteś właściwie? W każdym razie nie należysz do żadnego szczepu, żyjącego nad rzeką czy na prerji. Po twoim wyglądzie muszę przypuszczać, że przychodzisz z Nowego Meksyku. A może jesteś pueblo?
— Z Nowego Meksyku przychodzić, ale nie być pueblo[11]. Być wódz Tonkawa, nazywać się „Wielki Niedźwiedź“, a to być mój syn.
— Co? Wielki Niedźwiedź! — zawołało kilku rafterów ździwionych, a Missouryjczyk dodał:
— To ten chłopiec jest zatem „Małym Niedźwiedziem“?
— Tak — skinął czerwony.
— Tak, to co innego! Obaj Niedźwiedzie są wszędzie mile widziani. Bierzcie mięso i miód — ile tylko chcecie — i pozostańcie z nami, póty się wam spodoba. Ale, co sprowadza was w tę okolicę?
— Przychodzimy ostrzec rafterów.
— Dlaczego? Czy grozi nam jakie niebezpieczeństwo?
— Wielkie niebezpieczeństwo.
— Jakie? Powiedz!
— Tonkawa najpierw jeść i przyprowadzić konie, a potem mówić.
Dał znak synowi, poczem ten oddalił się, a on wziął z kotła kawał mięsa i zaczął spożywać z takim spokojem, jakby siedział w bezpiecznym wigwamie[12].
— Macie konie ze sobą? — zapytał stary. — W czasie nocy, tu w ciemnym lesie? A przytem szukaliście nas i znaleźliście? To jest cud pewnego rodzaju!
— Tonkawa ma oczy i uszy. On wie, że rafterzy mieszkać zawsze nad wodą, nad rzeką. Wy bardzo głośno mówić i wielki ogień płonąć, który my widzieć daleko, a czuć jeszcze dalej. Rafterzy bardzo nieostrożni, bo nieprzyjacielowi łatwo ich znaleść.
— Tu niema żadnych nieprzyjaciół. Myśmy zupełnie sami w tej okolicy, a jesteśmy na wszelki wypadek dosyć silni, aby obronić się przed ewentualnym wrogiem.
— Missouri-Blenter się mylić.
— Jak? Ty znasz moje nazwisko?
— Tonkawa stać długi czas tam za drzewem i słyszeć, co blade twarze mówić; słyszeć także twoje nazwisko.Gdyby nieprzyjaciele tu nie być, to jednak przyjść. A gdy rafterzy nieostrożni, to być pokonani, nawet przez kilku wrogów.
Teraz usłyszano uderzenia kopyt po miękkim gruncie. To Mały Niedźwiedź przyprowadził dwa konie i, przywiązawszy je do drzewa, wziął kawałek mięsa z kotła, usiadł obok ojca i zabrał się do jedzenia. Ostatni zjadł tymczasem swoją porcję, zasadził nóż za pas i rzekł:
— Teraz Tonkawa mówić, a potem rafterzy wypalić z nim fajkę pokoju. Czarny Tom mieć dużo pieniędzy; trampi przyjść, aby na niego czatować i zabrać mu je.
— Trampi? Tu nad Black-bear-river? Chyba się mylisz?
— Tonkawa się nie mylić, lecz na pewno wiedzieć i wam opowiedzieć wszystko.
Swą łamaną angielszczyzną opowiedział im o przygodzie na steamerze; za dumny był jednak na to, by choć jednem słowem wspomnieć o bohaterskim czynie swego syna. Opowiadania jego słuchano naturalnie z wielkiem naprężeniem.
Za uciekającymi trampami, dostali się wkrótce Stary i Młody Niedźwiedź, na łódce, jaką zabrali ze steamera, na brzeg Arkanzas, gdzie przeleżeli do świtu, bo w nocy nie mogli iść dalej ich śladami. Te były bardzo wyraźne, a prowadziły, omijając fort Gibson, między Kanadian a Red-fort na zachód, a potem zwróciły się ku północy. W czasie jednej z następnych nocy napadli trampi na wieś Indjan szczepu Creek, aby zaopatrzyć się w konie. W południe następnego dnia spotkali obaj Tonkawa wojowników szczepu Choktów, u których nabyli dwa konie. Jednakże na ceremonjach, zwykłych przy kupnie koni, zeszło tyle czasu, że trampi wyprzedzili ich o cały dzień drogi i przeszli następnie przez Red-fork i otwartą prerję, udając się ku Black-bear-river; tu rozłożyli się obozem na brzegu rzeki, na małej polanie, a Tonkawa wyszukali przedewszystkiem rafterów, aby ich o niebezpieczeństwie zawiadomić.
Skutek tego opowiadania dał się zaraz widzieć, mówiono teraz tylko pocichu, a ogień zagaszono zupełnie
— Jak daleko stąd do obozowiska trampów? — zapytał Missouryjczyk.
— Taki czas drogi, jaki blade twarze nazywają połową godziny.
— Do pioruna! Wprawdzie naszego ogniska widzieć nie mogą, lecz dym z niego zapewne poczuli. Rzeczywiście, byliśmy zanadto pewni siebie! A odkąd tam obozują?
— Na godzinę przed wieczorem przybyć.
— To z pewnością nas szukali. Czy wiesz co o tem?
— Tonkawa nie móc śledzić trampów, bo jeszcze być jasny dzień, i zaraz pójść dalej, aby ostrzec rafterów, bo...
Zatrzymał się nagle i począł nasłuchiwać, a potem rzekł zupełnym szeptem:
— Wielki Niedźwiedź coś zobaczyć, jakiś ruch na rogu domu. Cicho siedzieć i nic nie mówić! Tonkawa popełzać i popatrzeć.
Położył się na ziemi i, pozostawiwszy strzelbę, poczołgał się ku domowi.
Rafterzy nadstawili uszu. Przeszło może dziesięć minut, gdy wtem rozległ się ostry, krótki okrzyk, jaki zna dobrze każdy westman, — śmiertelny krzyk człowieka. Po krótkiej chwili powrócił Nintropan-hauey.
— Szpieg trampów, — odezwał się. — Tonkawa pchnąć go nożem, ale móc jeszcze jeden tu być. On pewnie powrócić do swoich i zawiadomić. Dlatego biali mężowie prędko iść, jeśli chcieć podsłuchać trampów.
— Prawda — przyznał Missouryjczyk szeptem. — Ja pójdę, a ty mnie poprowadzisz, bo znasz miejsce, na którem obozują.Teraz jeszcze nie spodziewają się wcale, że wiemy o ich obecności, a więc czują się bezpieczni i będą rozmawiać o swych zamiarach. Jeśli zaraz udamy się w drogę, to może dowiemy się, jakie mają plany.
— Tak, ale zupełnie cicho i pokryjomu, aby drugi szpieg, gdyby jeszcze tu być, nie zobaczyć, że my pójść. I flint nie brać, tylko noże. Strzelby nam przeszkadzać.
Rady tej posłuchano. Rafterzy udali się do chaty, gdzie ich nie można było śledzić, a Missouryjczyk poczołgał się wraz z wodzem. —
Tam, gdzie znajdował się teren pracy rafterów, opadał wysoki brzeg stromo ku wodzie, co było dla nich bardzo korzystnem, bo umożliwiło założenie tak zwanych stoczni — są to tory, po których rafterzy mogą bez wielkiego wysiłku spuszczać na wodę pnie i kloce. Chociaż brzeg wolny był od zarośli, nie łatwo było jednak iść tamtędy w ciemności. Missouryjczyk był starym, obrotnym i bardzo doświadczonym westmanem, a mimo to podziwiał, jak wódz, wziąwszy go za rękę, posuwał się bez szelestu i omijał pnie tak pewnie, jakby to był dzień biały. W dole słychać było szum rzeki; głuszyło to szmer, wywołany stąpaniem.
Minęło więcej nieco niż kwadrans, zanim zeszli w dolinę, która krzyżowała się z biegiem rzeki. Tę również porastały gęsto drzewa, a skrapiał cicho szemrzący strumyk. Wpobliżu miejsca, gdzie uchodził on do rzeki, znajdował się plac wolny od drzew, na którym rosło tylko kilka krzaków. Tam rozłożyli się trampi dookoła roznieconego ogniska, którego blask uderzył obu podchodzących, kiedy znajdowali się jeszcze pod sklepieniem drzew lasu.
— Trampi tak samo nieostrożni, jak rafterzy — szepnął wódz Tonkawa do towarzysza. — Palić wielki ogień, jakby chcieć upiec całego wielkiego bawołu. Czerwoni wojownicy zawsze robić tylko mały ogień; tak płomienie nie widać, a dymu bardzo mało. My do nich dostać się łatwo i tak zrobić, że nas nie zobaczyć.
— Tak, podkraść się możemy, — rzekł stary — ale wielkie pytanie, czy tak blisko, byśmy mogli usłyszeć, co mówią?
— My dojść całkiem blisko i słyszeć; ale sobie pomagać, gdy nas trampi odkryć. Napastników zakłóć i prędko w las.
Doszedłszy do ostatnich drzew, ujrzeli ognisko i ludzi siedzących wokoło. Tu, w dole, moskitów, zwykłej plagi nadbrzeżnej tej okolicy, było więcej niż w górze w obozie rafterów. Zapewne dlatego trampi rozpalili tak wielkie ognisko. Zboku stały konie; widać ich nie było, lecz dawały się słyszeć. Moskity je tak cięły, że, dla obrony przed niemi, ustawicznie się ruszały; to też Missouryjczyk wyraźnie słyszał uderzenia ich kopyt.
Teraz położyli się obaj na ziemię i poczołgali w stronę ogniska, używając jako osłony krzaków, rosnących na brzegu polany. Trampi siedzieli blisko potoku, którego brzeg porośnięty był gęstem sitowiem, sięgającem aż do obozowiska i mogącem dać bardzo dobrą sposobność ukrycia się.
Indjanin, pełznący na przedzie, okazał się prawdziwym mistrzem. Należało przedrzeć się przez wysokie, cienkie łodygi tak, aby nie wywołać najmniejszego szmeru, niemożliwego prawie do uniknięcia wśród sitowia; również i wierzchołki tegoż nie powinny się były poruszać, gdyż mogłoby to łatwo spowodować odkrycie. Stary Niedźwiedź starał się zaradzić temu niebezpieczeństwu w ten sposób, że poprostu wycinał drogę ostrym nożem, a sitowie kładł przed siebie i uważał jeszcze na Missouryjczyka, pomagając temuż w posuwaniu się za sobą. Ścinanie twardego sitowia odbywało się tak cicho, że nawet starzec nie mógł pochwycić uchem szmeru padających łodyg.
Wreszcie zbliżyli się ku ognisku; zatrzymali się dopiero wtedy, gdy znaleźli się tak blisko trampów, że mogli usłyszeć ich rozmowę, prowadzoną coprawda wcale nie cicho. Blenter spojrzał na siedzących, przed nimi i zapytał cicho wodza:
— Który jest owym kornelem, o którym nam opowiadałeś?
— Kornela tu nie być; on pójść precz, — odpowiedział Indjanin szeptem.
— Zapewne, aby nas poszukać?
— Ja tak myśleć.
— To jest chyba w takim razie tym, którego zakłułeś?
— Nie, on nim nie być.
— Tego przecież nie mogłeś widzieć?
— Blade twarze widzieć tylko oczami, a Indjanin widzieć także rękami. Moje palce z pewnością poznałyby kornela.
— A więc nie był sam, lecz w towarzystwie innego i tego ty zakłułeś.
— To słusznie! Teraz my tu czekać, aż kornel powrócić.
Trampi prowadzili bardzo ożywioną rozmowę, a gadali o wszystkiem możliwem, tylko nie o tem, co dla obu podsłuchujących mogło mieć wartość; aż wreszcie jeden odezwał się:
— Ciekawym bardzo, czy kornel się nie pomylił. Byłoby to nieprzyjemnem, gdyby rafterzy już nie znajdowali się tutaj.
— Są jeszcze i to bardzo blisko — odpowiedział drugi. — Wióry, które woda naniosła, wszak są jeszcze zupełnie świeże; pochodzą z wczoraj lub co najwyżej z przedwczoraj.
— Jeśli to prawda, to musimy się cofnąć, bo jesteśmy tu zbyt blisko tych drabów i mogą nas zauważyć, a przecież nie powinni nas widzieć. Z nimi nie mamy właściwie żadnej sprawy, a chcemy dostać tylko Czarnego Toma i jego pieniądze.
— I nie dostaniemy ich — przerwał trzeci. — Czy sądzicie, że rafterzy nas nie spostrzegą, gdy zawrócimy nawet kawałek drogi? Pozostawimy ślady, które się zatrzeć nie dadzą! A dowiedzą się o naszym pobycie tutaj, to już po pięknym planie!
— Wcale nie! Wystrzelamy drabów!
— Pytanie tylko, czy się ustawią i pozwolą spokojnie wystrzelać? Dałem kornelowi bardzo dobrą radę, ale, niestety, odtrącił ją. Na Wschodzie, w wielkich miastach, okradziony idzie na policję i jej pozostawia odszukanie złodzieja; ale tu na Zachodzie każdy bierze swą sprawę we własne ręce. Jestem przekonany, że będą nas ścigać przynajmniej przez czas pewien. A cóż to byli za jedni, którzy ruszyli naszym śladem? W każdym razie tylko ci z pośród pasażerów, którzy się na tem rozumieją, a więc Old Firehand, Czarny Tom i co najwyżej owa zabawna „ciotka“ Droll. Powinniśmy byli na nich zaczekać, a bardzo łatwo dałoby się zabrać Tomowi pieniądze. Zamiast tego jednak odbyliśmy tę daleką drogę i siedzimy teraz nad rzeką Niedźwiedzią, nie wiedząc, czy co zdobędziemy. A to, że kornel teraz po nocy włóczy się po lesie, aby szukać rafterów, jest również głupotą. Mógł poczekać do rana i...
Tu rozumowanie jego przerwało ukazanie się kornela, który wyszedł w tej chwili z poza drzew i przystąpił do ogniska. Widział spojrzenia towarzyszy, skierowane z zaciekawieniem na niego; zdjął kapelusz z głowy, rzucił go na ziemię i rzekł:
— Nie przynoszę wam, ludzie, żadnej dobrej wieści; miałem pecha!
— Jakiego? Co za nieszczęście? Pecha? — zapytano dokoła. — Gdzie jest Bruns?
— Bruns? — odrzekł kornel, siadając. — Ten wogóle nie wróci; zabity!
— Zabity? Co ty pleciesz, u djabła? Cóż mu się przytrafiło?
— Spotkało nieszczęście tego biedaka; zginął od noża, który wpakowano mu w serce.
Ta wiadomość wywołała wielkie poruszenie. Każdy pytał, jak i co się stało; kornel nakazał spokój, i, gdy ochłonęli, odezwał się:
— Bruns i ja przypuszczaliśmy, że rafterzy znajdują się w dole rzeki; udaliśmy się więc w tym kierunku. Musieliśmy posuwać się bardzo ostrożnie i powoli, gdyż inaczej spostrzeżonoby nas. Tymczasem zrobiło się ciemno. Ja chciałem zawrócić, ale Bruns na to się nie zgodził, bo widzieliśmy liczne ślady, które pozwalały się domyślać, że niedaleko już do miejsca spławu. Bruns był zdania, że poczujemy woń ogniska, jakie rafterzy muszą rozpalić choćby ze względu na moskity. I rzeczywiście. Poczuliśmy dym, a na wysokim brzegu widać było nawet słabą jasność, jakby ogniska, przebijającą się poprzez krzaki i drzewa. Wdrapaliśmy się na brzeg. Przed nami płonął ogień, a wokoło niego siedziało dwudziestu rafterów. Poczołgaliśmy się bliżej; ja pozostałem pod drzewem, a Bruns ukrył się za domem. Nie mieliśmy jeszcze czasu zwrócić uwagi na ich rozmowę, kiedy nadeszło dwu jakichś drabów. Byli to obaj Indjanie z „Dogfisha“; — żeby ich djabli wzięli!
Trampów zaskoczyła ta wiadomość, a wprost jak piorun uderzyła w nich wieść o tem, co wódz Tonkawa opowiedział rafterom. Kornel ciągnął dalej:
— Widziałem, jak czerwony zgasił ogień. Rozmawiano potem tak cicho, że nie mogłem niczego zrozumieć. Chciałem się więc oddalić, ale musiałem czekać na Brunsa. Nagle z poza baraku, za którym się ukrył, rozległ się krzyk tak straszny, że mię dreszcz przeszedł. Bałem się o Brunsa i poczołgałem się ku chacie. Było tak ciemno, że musiałem rękami macać, aby rozpoznać drogę. Natknąłem się przytem na ciało ludzkie, leżące w kałuży krwi; zląkłem się straszliwie, poznawszy po ubraniu, że to Bruns; otrzymał pchnięcie w plecy — przeszło przez serce. Cóż miałem robić? Wypróżniłem jego kieszenie, wziąłem nóż i rewolwer i zawróciłem ku domowi! Dopiero wtedy zauważyłem, że rafterzy schronili się do baraku; wycofałem się więc szybko i... jestem. — A teraz nie traćmy czasu, lecz szybko uchodźmy!
— Dlaczego? — zapytali trampi.
— Dlaczego? Czyż nie słyszeliście, że czerwoni znają nasz obóz? Naturalnie zechcą nas napaść; a ponieważ mogą przewidzieć, że znaleźliśmy trupa i przez to nabierzemy podejrzenia, więc prawdopodobnie wkrótce nadejdą. A zaskoczą nas, — będziemy zgubieni. Musimy więc natychmiast odejść i wyrzec się pieniędzy rafterów. To będzie najmądrzej i...
Nagle przerwał i wykonał ręką gest ździwienia.
— Co się stało? Co tam masz? — zapytał jeden z trampów. — Mów dalej!
Lecz kornel powstał. Blisko tego miejsca, gdzie siedział, leżeli obaj wywiadowcy; nie znajdowali się jednak obok siebie jak poprzednio. Kiedy bowiem Missouryjczyk spostrzegł kornela i usłyszał głos jego, ogarnęło go niezwykłe podniecenie. Stary nie mógł uleżeć spokojnie i posuwał się coraz dalej i dalej ku skrajowi sitowia. Oczy jego pałały i zdawało się, że wyjdą z orbit. Podniecony, zapomniał o koniecznej ostrożności i nie zważał na to, że głowa jego wystawała z ukrycia.
— Nie pokazać się!— szepnął wódz, ująwszy i usiłując go cofnąć. Lecz było za późno; kornel zobaczył głowę raftera. Dlatego to przerwał opowiadanie i szybko powstał, chcąc wywiadowcę unieszkodliwić. Postąpił przytem bardzo chytrze, mówiąc:
— Przypomniałem sobie właśnie, że tam przy koniach — lecz wy dwaj chodźcie ze mną!
Skinął na trampów, siedzących po jego prawej i lewej ręce, a kiedy powstali, szepnął:
— Ja udaję tylko, bo tam ztyłu w sitowiu leży jakiś drab, na pewno rafter; jeśli zauważy, że poluję na niego, ucieknie. Skoro więc rzucę się, chwyćcie go także; w ten sposób dostaniemy go tak mocno, że nie będzie się mógł bronić. A więc — naprzód!
Obrócił się błyskawicznie i skoczył ku miejscu, gdzie ujrzał głowę. Wódz Tonkawów był nadzwyczaj ostrożnym, doświadczonym i bystrym człowiekiem; widział, że kornel szeptał z owymi ludźmi i że jeden wykonał niechcąco poruszenie wtył. Choć było to prawie niedostrzegalne, zdradziło jednak Wielkiemu Niedźwiedziowi, o co idzie; dlatego dotknął ręką raftera i szepnął:
— Szybko precz! Kornel cię zobaczyć i schwycić. Prędko, prędko! — Równocześnie obrócił się i, nie podnosząc z ziemi, rzucił się poza krzak najbliższy. Było to dziełem najwyżej dwu sekund, ale już zabrzmiał za nim okrzyk kornela „naprzód“, a kiedy się obejrzał, zobaczył, jak ten rzucił się na Missouryjczyka. Za jego przykładem poszli obaj trampi.
Stary Blenter mimo swej sławnej przytomności umysłu został zupełnie zaskoczony. Trzej napastnicy trzymali go silnie za ręce i nogi, a i reszta trampów szybko przybiegła ku nim. Indjanin wyciągnął nóż, chcąc ratować starego, lecz zrozumiał, że takiej przewadze nie podoła. Nie pozostało mu więc nic innego, jak zobaczyć, co się stanie z Missouryjczykiem; by jednak i jego nie odkryto, popełznął nieco wbok i ukrył się za krzakiem.
Trampi, zobaczywszy jeńca, chcieli krzyczeć, ale kornel nakazał milczenie:
— Cicho! Nie wiemy wszak, czy niema jeszcze innych. Trzymajcie tego mocno; ja pójdę zobaczyć!
Obszedł ognisko dookoła, lecz uspokoił się, nie zobaczywszy nikogo. Wrócił przeto do jeńca i pochylił się nad nim, aby mu badawczo spojrzeć w twarz; poczem rzekł:
— Drabie! muszę cię znać! Gdzie ciebie widziałem?
Blenter był na tyle ostrożnym, że mu tego nie powiedział; w sercu jego wrzała nienawiść, ale starał się okazać twarz możliwie obojętną.
— Tak, musiałem cię gdzieś widzieć! — powtórzył kornel. — Kim jesteś? Czy należysz do rafterów, pracujących wgórze Black-bear?
— Tak, — odpowiedział zapytany.
— Pocoś się zakradł? Dlaczego podsłuchujesz?
— Dziwne pytanie! Czy na zachodzie zabronione jest przypatrywanie się ludziom? Ja myślę raczej, że jest to koniecznością. Dosyć chyba jest takich, przed którymi należy się mieć na baczności.
— Słyszałeś, co mówiliśmy?
— Nic nie słyszałem. Byłem wdole nad rzeką; wracając do obozu, ujrzałem wasze ognisko i naturalnie przyczołgałem się, aby zobaczyć, kto tu obozuje. Nie miałem jednak czasu słuchać, co mówiliście, bo byłem nieostrożny i pojmaliście mnie.
Blenter sądził, że kornel nie widział go przy baraku, lecz omylił się. Rudy odezwał się szyderczo:
— To ci wykręt! Widziałem cię poprzednio z rafterami, a nawet słyszałem, jak mówiłeś; poznaję cię teraz! Przyznajesz się do tego?
— Ani mi w głowie! To, co mówię, jest prawdą!
— To byłeś rzeczywiście sam jeden?
— Tak!
— I twierdzisz, że nie słyszałeś naszej rozmowy?
— Ani słowa!
— Jak się nazywasz?
— Adams, — kłamał Missouryjczyk, sądząc, że ma wszelkie powody do zatajenia prawdziwego nazwiska.
— Adams, — powtórzył kornel z namysłem. — Adams! Nigdy nie znałem żadnego Adamsa, któryby miał twarz twoją. A przecież poznaję, żeśmy się już widzieli!
— Nie — zaprzeczył starzec. — Ale teraz puśćcie mnie! Nie uczyniłem wam nic i spodziewam się, że jesteście uczciwymi westmanami, którzy spokojnych ludzi pozostawiają w spokoju.
— Tak, jesteśmy niewątpliwie uczciwymi ludźmi, bardzo uczciwymi! — śmiał się rudy. — Ale wyście zakłuli jednego z nas, a według praw Zachodu wymaga to zemsty. Możesz być, kim chcesz, lecz z tobą koniec!
— Co? Chcecie mię zamordować?
— Tak, właśnie to! Idzie teraz tylko o to, czy masz umrzeć, tak, jak nasz towarzysz, od pchnięcia nożem, czy też mamy cię utopić w rzece? Wielkich ceremonij w żadnym razie robić z tobą nie będziemy. Niema czasu do stracenia. Głosujmy prędko! A zawiązać mu usta, aby nie krzyczał! Kto jest za tem, by go wrzucić do wody, niech podniesie rękę!
Wezwanie zwrócone było do trampów; większość zaraz podniosła rękę.
— A więc utopić! — rzekł kornel. — Zwiążcie mu mocno ręce i nogi, aby nie mógł pływać; potem szybko z nim do wody i dalej w drogę, zanim rafterzy przyjdą!
W czasie przesłuchania trzymało starego Missouryjczyka kilku ludzi. Teraz miano mu najpierw zawiązać usta. Blenter bronił się, dobywając sił wszelkich, i mimo, że wiedział, iż Indjanin nie mógł jeszcze dotrzeć do rafterów, a więc na pomoc niema co liczyć, — wołał o pomoc, a krzyk jego rozchodził się daleko wśród nocy.
— All lightnings! — Do wszystkich djabłów! — złościł się rudy. — Nie pozwólcież mu krzyczeć! Jeśli mu nie dacie rady, to go sam uspokoję! Uważajcie!
Chwycił za karabin i zamierzył się, aby zadać starcowi cios w głowę. W tej chwili z gęstwiny wysunął się olbrzymi cień, a potężny cios spadł na kornela i rozciągnął go na ziemi... —
Na krótko przed wieczorem czterech konnych jechało w górę rzeki śladami trampów. Byli to Old Firehand, Czarny Tom i „ciotka“ Droll ze swym chłopcem. Ślad prowadził popod drzewa, a choć był wyraźny, jednak trudno było oznaczyć, kiedy go zrobiono. Dopiero, gdy, ślad zawrócił ku polanie pokrytej trawą, Old Firehand zsiadł z konia, aby go zbadać, bo źdźbła trawy dawały lepsze wskazówki, niż niski mech w lesie. Przypatrzywszy się dobrze, rzekł Old Firehand:
— Te draby są o milę przed nami, bo ślady pochodzą z przed pół godziny; musimy popędzić konie.
— Dlaczego? — zapytał Tom.
— Aby jeszcze przed nocą tak się zbliżyć do trampów, żeby dowiedzieć się, gdzie mają obóz.
— Nie będzie to niebezpieczne? Rozbiją obóz w każdym razie, zanim się ściemni, i musimy się przygotować na to, że wpadniemy im w ręce.
— Tego się nie obawiam. Nawet gdyby wasze przypuszczenie było słuszne, to nie dościgniemy ich przed nocą. Jak sądzę, znajdujemy się w pobliżu rafterów, których mamy ostrzec; będzie więc korzystnie poznać miejsce, gdzie trampi obozują, a do tego trzeba pośpiechu, inaczej zajdzie nas noc, w ciągu której może się zdarzyć wiele rzeczy. Co myślicie o tem, Droll?
— Wypowiedzieliście moje zdanie — odrzekł „ciotka“. Jedźmy prędzej, a dostaniemy ich szybciej! A więc, panowie, dalej kłusem, tak, aby się drzewa chwiały!
Ponieważ drzewa nie rosły gęsto, można było radę wykonać. Jednak i trampi wykorzystali światło dzienne i zatrzymali się dopiero wtedy, gdy ich ciemność do tego zmusiła. Gdyby Old Firehand nie trzymał się ich śladów, a jechał bliżej brzegu, natknąłby się na odciski obu Tonkawów, którzy wyprzedzali go niewiele. —
Zrobiło się ciemno i śladów nie można już było z konia rozpoznać. To też Old Firehand zsiadł znowu, przyjrzał się trawie i rzekł:
— Zbliżyliśmy się o pół mili, ale, niestety, trampi jechali także prędzej; mimo to spróbujmy ich doścignąć! Musimy jednak iść pieszo. Konie prowadźcie za uzdę!
Lecz wnet tak się ściemniło, że śladów nie było widać; czwórka zatrzymała się.
— Co teraz? — zapytał Tom. — Jesteśmy prawie zmuszeni tu się zatrzymać.
— Nie, — odpowiedział Droll. — Nie zatrzymamy się, lecz pójdziemy dalej, aż ich znajdziemy.
— To usłyszą, że idziemy!
— Chodźmy pocichu! Mnie nie schwytają! Czy jesteście mojego zdania, Mr. Firehand?
— Tak, — odpowiedział zapytany. — Ostrożność nie pozwala nam jednak trzymać się dalej śladów; musimy zboczyć więcej na prawo, a wtedy będziemy mieli trampów między sobą a rzeką i zobaczymy ich ogień, sami nie będąc widziani.
— A jeśli nie palą ogniska? — zauważył Tom.
— To poczujemy konie; — odpowiedział Droll — w lesie czuć je łatwiej, niż na otwartem polu. A mój nos nie zawiódł mnie jeszcze. Więc dalej; bardziej na prawo!
Przodem szedł Firehand, prowadząc konia za uzdę, a za nim inni jeden za drugim. Rzeka tworzyła tu dość duży łuk na lewo i skutkiem tego idący zbyt się od niej oddalili. Zauważył to Old Firehand i zboczył ku rzece. Nagle stanął, poczuwszy woń dymu. Droll wciągnął powietrze i rzekł:
— To dym; idzie z góry. Bądźmy ostrożni; zdaje mi się, jakby tam było jaśniej; to może być światło ogniska.
Postąpił naprzód, lecz zatrzymał się zaraz, bo ostry słuch jego odczuł zbliżające się kroki. Usłyszał je także Old Firehand, puścił więc cugle swego konia i posunął się kilka kroków naprzód, by znaleźć się obok nadchodzącego. Z ciemności, panującej w lesie, w której nawet oko sławnego myśliwego zaledwie mogło coś rozróżnić, wynurzyła się postać, chcąca szybko przemknąć się dalej. Old Firehand schwytał ją silnie.
— Stój! — zawołał głosem przyciszonym. — Ktoś ty?
— Szai nek — enokh, szai kopeia — nie wiem, nikt, — odpowiedział zapytany, próbując się wyrwać.
Nawet najodważniejszy człowiek, gdy się przerazi, posługuje się mimowoli językiem ojczystym. Tak też się stało z człowiekiem, którego przytrzymywał Old Firehand. Ostatni jednak, zrozumiawszy owe słowa, rzekł zaskoczony:
— To Tonkawa! Wielki Niedźwiedź ze swym synem wyprzedzili nas. Czyżbyś ty — powiedz, kim jesteś?
Teraz człowiek ów przestał się opierać; poznał bowiem głos wielkiego myśliwego i odpowiedział zdyszany swą łamaną angielszczyzną:
— Ja Nintropan-hauey. Ty Old Firehand. To bardzo, bardzo dobrze! Czy więcej ludzi z tobą?
— Wielki Niedźwiedź! To szczęśliwy przypadek! Tak, jestem Old Firehand. Ze mną są trzy osoby i mamy konie. Co tu robisz? Wszak trampi w pobliżu!
— Ja ich widzieć! Oni schwycić starego Missouryjczyka Blentera. Chcieć go zabić. Ja biec po pomoc do rafterów, wtem mnie Old Firehand schwytać.
— Chcą zabić raftera? Musimy go wydostać! Gdzie obozują?
— Tam, między drzewami, gdzie być jaśniej.
— Czy rudy kornel jest z nimi?
— Tak, on tam być.
— Gdzie mają konie?
— Jak Old Firehand do nich pójść, to konie stać na prawo, zanim dojść do ogniska.
— A gdzie znajdują się rafterzy?
— W górze rzeki. Stary Niedźwiedź już być u nich i z nimi mówić.
Opowiedział pobieżnie, co się stało, poczem Old Firehand odezwał się:
— Jeśli trampa zabito, to zechcą zamordować Missouryjczyka. My przywiążemy nasze konie i udamy się szybko ku ognisku, aby przeszkodzić morderstwu. Ty biegnij do rafterów i sprowadź ich szybko!
Po tych słowach wszyscy czterej położyli się na ziemi i poczołgali ku ognisku. Firehand obrócił się do Freda, chcąc mu powiedzieć, aby udał się do koni i zastrzelił trampów, gdyby ci chcieli je dosiąść; nim jednak zdążył rzec coś, rozległ się przed nimi głośny, przejmujący krzyk. Było to wołanie o pomoc starego Blentera.
— Mordują go — rzekł Old Firehand. — Szybko naprzód i na nich! Nie oszczędzać nikogo!
Mówiąc to, podniósł się i skoczył ku ognisku, roztrącając trzech czy czterech trampów, aby się dostać do rudego, który właśnie zamierzył się do ciosu. Old Firehand przyszedł jeszcze w porę i powalił kornela uderzeniem kolby. Również obaj trampi, zajęci wiązaniem i kneblowaniem Missouryjczyka, padli pod jego ciosami; potem, odrzuciwszy strzelbę, wyciągnął rewolwer i wystrzelił do reszty wrogów. A przytem ani jeden okrzyk nie wydarł się z poza warg tego strasznego wojownika.
Tem głośniej zachowywali się trzej inni. Czarny Tom wpadł między trampów jak burza i powalił ich kolbą na ziemię, miotając silne obelgi, przezwiska i groźby. Szesnastoletni Fred, wystrzeliwszy ze strzelby, wyciągnął rewolwer, oddając strzał za strzałem i krzycząc przytem z całych sił, aby powiększyć przestrach.
Najgłośniej jednak słychać było skrzeczący, piskliwy głos Drolla. Dziwaczny myśliwy krzyczał i klął za dziesięciu, a ruchy jego były tak szybkie, że żaden z nieprzyjaciół nie mógł do niego wystrzelić. Trampi ze strachu przed niespodzianym napadem byli tak oszołomieni, ze początkowo nie myśleli o oporze, a kiedy ochłonęli z przerażenia, zobaczyli na ziemi tylu towarzyszów zabitych lub rannych, że uznali za najlepsze rzucić się do ucieczki, nie wiedząc nawet, jak wielką mieli przewagę nad wrogiem. Od chwili, gdy Old Firehand wymierzył pierwszy cios, aż do ucieczki trampów, nie upłynęła nawet minuta.
— Za nimi! — krzyknął Firehand. — Ja zostanę tutaj! Nie dopuśćcie ich do koni!
Tom, Droll i Fred popędzili z wielkim krzykiem ku miejscu, gdzie stały konie, to też ci z pośród trampów, którzy się tam schronili, aby skoczyć na siodła znikli szybko w lesie.
Tymczasem w górze przy baraku rafterzy czekali na powrót obu wywiadowców, Missouryjczyka i wodza Tonkawa, a kiedy usłyszeli strzały, padające nad rzeką, sądzili, że ci znaleźli się w niebezpieczeństwie. Chwycili więc za broń, a porzuciwszy chatę, rzucili się pędem w stronę strzałów. Krzyczeli przytem, co sił mieli, chcąc w ten sposób odstraszyć trampów od zagrożonych towarzyszy. Przodem biegł Młody Niedźwiedź, wołając od czasu do czasu, aby wskazać rafterom kierunek. Nie ubiegli jeszcze połowy drogi, gdy przed nimi zabrzmiał głos starego Niedźwiedzia:
Kiedy rafterzy zjawili się przy ognisku, Old Firehand, Tom, Droll, Fred i Missouryjczyk siedzieli przy niem tak spokojnie, jakby nie zaszło nic niezwykłego. Po jednej stronie ogniska leżały trupy zabitych, a po drugiej skrępowani trampi — wśród nich rudy kornel.
— Do pioruna! — zawołał do starego Missouryjczyka jeden z przybyłych. — Myśleliśmy, żeście w niebezpieczeństwie, a wy siedzicie jak na łonie Abrahama!
— I tak było! — odpowiedział Blenter. — Byliby mnie posłali na łono Abrahama. Kolba karabinu kornela wisiała nade mną, gdy nadeszli ci messurs i wyrąbali mię z opresji. Prędka to była i dobra robota! Możecie się czego od nich nauczyć, chłopcy!
— Czy Old Firehand jest rzeczywiście z nimi?
— Tak, siedzi tutaj. Popatrzcie na niego i uściśnijcie mu dłoń! Pomyślcie tylko! Trzech mężczyzn i jeden chłopiec rzuca się na dwudziestu drabów i zabijają dziesięciu, a sześciu chwytają, sami nie odniósłszy nawet draśnięcia.
Przy tych słowach powstał, a inni podnieśli się także. Rafterzy stanęli w pewnem oddaleniu, z oczymą skierowanemi na olbrzymią postać Old Firehanda. Ten wezwał ich, by się zbliżyli, i uścisnął każdemu zosobna rękę; obu Tonkawów powitał oddzielnie, mówiąc do nich:
— Moi czerwoni bracia dokonali nielada sztuki, ścigając trampów; pozwoliło mi to iść za nimi.
— Pochwała mojego brata przynosić więcej czci, niż my zasługiwać, — odparł skromnie stary Niedźwiedź. — Trampi pozostawić ślad tak głęboki, jak stado bawołów. Kto go nie widzieć, ten być ślepy. Ale gdzie być kornel? Czy także zabity?
— Nie, żyje. Uderzenie mojej kolby ogłuszyło go tylko; wrócił już do przytomności i związaliśmy go; tam leży.
Wskazał ręką ku miejscu, gdzie leżał kornel. Tonkawa podszedł do trampa, wyciągnął nóż i rzekł:
— Kiedy nie umrzeć od ciosu, to umrzeć od noża. On mnie bić, ja wytoczyć jego krew!
— Stój! — zawołał stary Missouryjczyk. — Ten człowiek należy do mnie!
— Ty także nosić zemstę na niego?
— Tak, i to jeszcze jaką!
— Krew?
— Krew i życie!
— Odkąd?
— Od wielu, wielu lat. On kazał mi zaćwiczyć na śmierć żonę i dwu synów.
— Ty się nie mylić? — spytał Indjanin, któremu ciężko przychodziło wyrzec się zemsty, do czego jednak zmuszony był prawem prerjowem.
— Nie! Takiej twarzy się nie zapomina!
— Ty go więc zabić?
— Tak, bez żadnej litości.
— Więc ja ustąpić, ale niecałkiem. On mnie dać krew, a tobie życie. Tonkawa mu nie móc darować kary; on mu więc wziąć uszy! Ty przystawać?
— Hm! A gdybym się nie zgodził?
— To Tonkawa go natychmiast zabić!
— Dobrze, bierz więc jego uszy! Może to nie po chrześcijańsku, że się zgadzam, ale kto wycierpiał tyle męk, ile on mi zgotował, ten trzyma się praw sawanny i nie oszczędza takich łotrów!
— Tak, uszy być moje i ja je wziąć. — Ukląkł obok kornela, aby wykonać swój zamiar; kiedy ten ujrzał, że to nie żarty, wykrzyknął:
— Co wam wpadło do głowy, messurs! czy to po chrześcijańsku? Co wam uczyniłem, że pozwalacie temu czerwonemu djabłu kaleczyć mnie?
— O tem, co mi uczyniłeś, potem pomówimy, — odpowiedział Blenter zimno i poważnie.
— A co my mamy do ciebie, to się pokaże, — dodał Firehand. — Jeszcześmy nie przeszukali twoich kieszeni. Zobaczymy, co się w nich znajduje!
Dał znak Drollowi, a ten wypróżnił kieszenie jeńca. Między innemi znaleziono portfel, który, jak się okazało, zawierał całą, skradzioną inżynierowi sumę.
— Ach! jeszcze nie podzieliłeś tego? — śmiał się Old Firehand. — To dowód, że twoi mieli więcej zaufania do ciebie, niż my. Jesteś złodziejem, a może czemś gorszem od tego. Nie zasługujesz na żadne względy. Wielki Niedźwiedź może czynić, co mu się podoba!
Kornel wrzasnął strasznie, ale wódz, nie zwracając uwagi na krzyki, ujął go za czuprynę i dwoma pewnemi ruchami odciął mu obie muszle uszne i rzucił do rzeki; poczem rzekł:
— Tonkawa się pomścić i móc jechać dalej.
— Teraz? — zapytał Old Firehand. — Nie chcesz przynajmniej przez tę noc pozostać z nami?
— Tonkawa być obojętne, dzień czy noc. Jego oczy dobre, a czas mieć krótki. On stracić wiele dni, aby ścigać kornela, i teraz jechać dniem i nocą, by dostać się do swego wigwamu. On być przyjaciel białych mężów, a wielki przyjaciel i brat Old Firehanda. Wielki Duch dawać zawsze dużo prochu i wiele mięsa bladym twarzom, które być przychylne dla Tonkawa. Howgh!
Zarzuciwszy karabin na ramię, odszedł, a syn, zabrawszy swą strzelbę, poszedł jego śladem.
— Gdzie mają konie? — Zapytał Firehand.
— W górze przy naszym baraku — odpowiedział Missouryjczyk. — Poszli pewnie, aby je zabrać, ale czy po nocy znajdą drogę w puszczy, za tobym...
— Nie bójcie się! — przerwał myśliwy. — Znają drogę, inaczej pozostaliby. Pozwólmy im więc jechać, a zajmijmy się własnemi sprawami. Co zrobimy z zabitymi i jeńcami?
— Pierwszych wrzućmy do wody; nad drugimi urządźmy według starego zwyczaju sąd. Przedtem jednak trzeba się upewnić, czy ze strony zbiegłych nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
— O! tych jest tak mało, że nie potrzebujemy się obawiać; będą uciekać, póki im sił starczy. Możemy zresztą postawić straże.
Od strony rzeki nie trzeba było niczego się obawiać, a z drugiej strony postawiono kilka straży, poczem Old Firehand kazał przyprowadzić pozostawione konie. Teraz mógł się odbyć „sąd prerjowy“.
Najpierw sądzono towarzyszy kornela. Nie można było dowieść, by który z nich wyrządził komuś z obecnych co złego; za to, co zamierzali zrobić, policzono im jako karę odniesione przy napadzie rany i utratę koni: przez noc miano ich strzec surowo, a rano puścić wolno.
Teraz przyszła kolej na głównego sprawcę, kornela, wijącego się z bólu. Przyniesiono go do ogniska, a zaledwie na twarz jego padł blask ognia, młody Fred wydał głośny okrzyk i, zwróciwszy się do Drolla, zawołał:
— To on! To on! Mamy go wreszcie!
Droll przyskoczył do niego, pytając:
— Nie mylisz się? To niemożliwe!
— Tak, to on, morderca! — upierał się chłopiec. — Patrz, jakie zrobił oczy! Wszak widać w nich trwogę Śmierci? Widzi, że jest odkryty i że musi teraz wyrzec się wszelkiego ratunku!
— Ale, gdyby tak było, poznałbyś go na statku.
— Wtedy tylko trampów widziałem, ale nie jego. Musieli go inni zasłaniać.
— Tak; rzeczywiście. Ale jeszcze jedno: opisywałeś sprawcę jako czarnego, o włosach kędzierzawych, a ten ma włosy krótkie, twarde i rude.
Chłopiec zrazu nie odpowiedział; dotknął ręką czoła, potrząsnął głową, a cofnąwszy się o krok, rzekł tonem, w którym słychać było niepewność:
— Prawda! Twarz ta sama, ale włosy inne!
— Widocznie, Fredzie, wziąłeś go za tamtego. Ludzie bywają bardzo do siebie podobni. —
— Ale, — wmieszał się Missouryjczyk, — włosy można obciąć i nałożyć perukę?
— Ach! Czyżby to tu — ? — zapytał Droll, nie kończąc rozpoczętego zdania.
— Naturalnie! Ja nie dam się zwieść jego rudemi włosami! Ów, którego tak długo szukałem, morderca mojej żony i dzieci, miał także czarne włosy, a ten drab ma rudą głowę, — a mimo to twierdzę, że jest owym mordercą. On nosi perukę!
— Niemożliwe, — powiedział Droll. — Czy nie widzieliście, że Indjanin, obcinając mu uszy, chwycił go za włosy? Gdyby łotr nosił fałszywą fryzurę, toby mu ją ściągnął z głowy.
— Pshaw! Jest dobrze zrobiona i przymocowana! Zaraz dowiodę wam tego.
Kornel leżał rozciągnięty na ziemi, ze związanemi ramionami i nogami. Z uszu jego ściekała krew; musiały mu sprawiać wielki ból, ale nie zważał na to. Całą swą uwagę zwrócił na słowa rozmawiających, a jeśli początkowo patrzył na nich dość beznadziejnie, to teraz wyraz jego twarzy zmienił się zupełnie: trwoga ustąpiła nadziei, obawa szyderstwu, a rozpacz — pewności zwycięstwa. Missouryjczyk mocno przeświadczony, że kornel nosi fałszywe włosy, podniósł go, posadził, a schwyciwszy za czuprynę, pociągnął, chcąc zedrzeć z głowy perukę. Ku wielkiemu jednak ździwieniu włosy trzymały się mocno głowy; były to więc rzeczywiście jego własne włosy.
— All devils, ten łotr ma prawdziwe włosy na swej łysinie! — zawołał zdumiony i zrobił tak przerażoną minę, że inni na pewno śmieliby się tego, gdyby położenie nie było zbyt poważne.
Twarz kornela wykrzywiła się w szyderczym śmiechu i zawołał tonem bezgranicznej nienawiści:
— No, ty kłamco i potwarco, gdzie jest peruka? Łatwo to oskarżyć fałszywie człowieka z tego powodu, że podobny jest do kogoś innego. Daj dowód, że jestem tym, za kogo mię uważasz!
Blenter spoglądał to na niego, to na Firehanda i rzekł wreszcie bezradnie do ostatniego:
— Sir, co o tem sądzicie? Tamten miał rzeczywiście włosy czarne i kręcone, a ten ma gładkie i rude. A mimo to przysięgnę, że to on. Niemożliwe, żeby mię oczy myliły.
— A jednak możecie się mylić, — odpowiedział myśliwy. — Jak się zdaje, to tu jest tylko podobieństwo.
— To chybabym już nie mógł ufać swoim oczom!
— Otwórz je lepiej! — szydził kornel. — Niech mię djabli wezmą, jeśli wiem o tem, że gdzieś tam zamordowano kogo, albo też na śmierć zaćwiczono!
— Ale znasz mnie jednak? Sam to mówiłeś!
— Jeśli cię nawet widziałem, to czy muszę być koniecznie tym, o którym mówisz? Ten chłopiec również się pomylił. W każdym razie człowiek, o którym wspomniał, jest tym samym, o którym ty mówiłeś, a ja nie znam tego chłopca i...
Nagle przerwał, jakby przerażony, ale w mgnieniu oka opanował się i mówił dalej: — i nigdy go nie widziałem. A teraz wnieście skargę przeciwko mnie, ale dajcie dowody! Jeśli chcecie mię potępić dla przypadkowego podobieństwa i zlynchować, to jesteście mordercami, a tego nie przypuszczam po sławnym Old Firehandzie, i — oddaję się pod jego opiekę!
To, że poprzednio przerwał rozpoczęte zdanie miało bardzo ważną przyczynę. Siedział tam, gdzie leżały trupy, a głowę oparł na jednym z nich. Kiedy go Missouryjczyk posadził, sztywne i pozbawione życia ciało wykonało lekkie poruszenie i potoczyło się; nie mogło to nikomu wpaść w oczy, ponieważ trup stracił podporę po usunięciu się rudego. Teraz ciało leżało tuż za kornelem i to w cieniu, rzucanym przez ostatniego. A człowiek ów nie był wcale martwym ani nawet rannym. Należał do tych, których Firehand powalił kolbą swej strzelby. Krew ranionego towarzysza bryznęła mu na twarz i to nadało mu wygląd zabitego. Kiedy wrócił do przytomności, ujrzał, że znajduje się między zabitymi; opróżniano im właśnie kieszenie i zabierano broń. Byłby wprawdzie chętnie się zerwał i uciekł, — widział, że wrogów jest tylko czterech — ale rzucać się w rzekę nie miał ochoty, a od strony lasu rozbrzmiewał krzyk zbliżających się rafterów. Postanowił czekać na pomyślną sposobność; wyciągnął jednak nóż i schował go w rękaw; teraz przystąpił do niego Missouryjczyk, obrócił go w jedną i drugą stronę, a uważając za zabitego, zabrał mu to, co znalazł w kieszeniach i za pasem, i pociągnął ku miejscu, gdzie miały leżeć trupy.
Odtąd tramp obserwował wszystko z pod lekko uchylonych powiek, a ponieważ nie był skrępowanym, więc w stosownej chwili mógł się zerwać i uciec. Wtem położono na nim kornela; natychmiast przyszła mu do głowy myśl, aby przywódcę uwolnić. Kiedy rudego podniesiono, domniemany trup potoczył się za nim i znalazł się poza plecami kornela, któremu ręce związano wtyle. Podczas gdy kornel mówił i uwaga wszystkich była na niego zwrócona tramp wyciągnął nóż z rękawa i ostrożnie przeciął mu więzy, poczem wsunął mu rękojeść noża do ręki, aby ten szybkim ruchem mógł uwolnić swe nogi i, zerwawszy się, uciec. Rudy poczuł dotknięcie na swych rękach; czuł rękojeść noża, który natychmiast ujął, i tak się tem zdumiał, że na chwilę stracił panowanie nad sobą i zatrzymał się; ale tylko na krótką chwilę; potem mówił dalej, a nikt nie zauważył, co zaszło za plecami oskarżonego. Kiedy kornel odwołał się do sprawiedliwości Old Firehanda, ten odrzekł:
— Gdzie ja mam coś do powiedzenia, tam niema miejsca na morderstwo, na tem możesz polegać; ale również możesz być pewnym, że ja nie dam się oszukać barwą twych włosów. Mogą być farbowane.
— Oho! Czy można włosy, siedzące mocno na głowie, farbować także na czerwono?
— Oczywiście, — odpowiedział myśliwy z naciskiem.
— Może zapomocą „ruddle“[13]? — zapytał kornel z wymuszonym uśmiechem.
— Śmiej się, śmiej! Niedługo będziesz szydził! — odpowiedział spokojnie Old Firehand. — Innych możesz oszukać, ale nie mnie!
Przystąpiwszy do rzeczy odebranych jeńcom, schylił się, podniósł skórzaną torbę, należącą do kornela, i, otwierając ją, rzekł:
— Przeszukałem to przedtem i znalazłem kilka przedmiotów, których cel był mi niejasny; teraz jednak zaczynam się wszystkiego domyślać.
Wydobył małą zakorkowaną flaszeczkę, pilniczek i kawałek gałązki, na którym znajdowała się jeszcze kora, i podsunąwszy te trzy przedmioty przed oczy rudego, spytał go:
— Dlaczego nosisz te rzeczy ze sobą?
Twarz zagadniętego stała się cokolwiek bledszą, jednak odpowiedział pewnym tonem:
— A to cud! Wielki Firehand troszczy się o takie drobnostki! Ktoby to myślał! Flaszeczka zawiera lekarstwo; pilnik jest dla każdego westmana niezbędnem narzędziem, a ten kawałek drzewa dostał się przypadkiem do torby. Czyście teraz zadowoleni, sir?
Pytanie to wypowiedział, rzucając szydercze, a przytem bojaźliwe i badawcze spojrzenie na twarz myśliwego. Ten odpowiedział poważnie, a stanowczo:
— Tak, jestem zadowolony, ale nie z twojej odpowiedzi, tylko z moich wniosków. Trampowi zbyteczny pilnik, zwłaszcza tak mały; większy pożytek przyniosłaby mu piła. Ta flaszeczka zawiera opiłki w spirytusie, a ten kawałek drzewa jest, sądząc po korze, gałęzią obrostnicy (Celtis occidentalis). Wiem zaś, że opiłkami obrostnicy, namoczonemi w spirytusie, można zabarwić na czerwono nawet najciemniejsze włosy; stąd..., cóż powiesz na to?
— Że z całego tego uczonego wykładu nie rozumię ani jednego słowa, — odparł gniewnie kornel. — Chciałbym zobaczyć człowieka, któremu mogłaby przyjść do głowy myśl farbowania na rudo czarnych włosów. Ten drab musiałby mieć smak godny podziwu!
— Smak tu jest zupełnie obojętny, idzie tylko o cel. Człowiek ścigany za zbrodnie, na pewno chętnie zabarwi włosy nawet na czerwono, jeśli przez to zdoła ocalić życie. Jestem przekonany, że jesteś owym poszukiwanym i, jak się tylko rozwidni, zbadam dokładnie twe włosy.
— Tak długo niema potrzeby czekać — przerwał Fred. — Ma on znak, po którym można go poznać. Kiedy mię rzucił na ziemię i przydeptał nogą, przebiłem mu nożem łydkę na wylot. Niech pokaże nogę; jeśli to on, będą widoczne owe blizny.
Nic nie mogło być dla rudego bardziej dogodnem, niż ta propozycja. Gdyby ją wykonano, nie musiałby rozcinać więzów na nogach. Dlatego odpowiedział szybko:
— Well, mądry chłopcze! Przekonasz się wtedy, że wy wszyscy się mylicie. Dziwię się tylko, że przy całej swej chytrości wymagasz, aby człowiek związany podwinął sobie spodnie!
Chłopiec w zbytniej gorliwości podszedł ku jeńcowi, ukląkł, rozwiązał rzemień, jakim kornel miał nogi związane, i próbował ściągnąć nogawkę nankinowych spodni; otrzymał jednak od rudego tak silne kopnięcie, że zatoczył się daleko, a kornel, zerwawszy się, zawołał:
— Good bye, messurs! Zobaczymy się jeszcze, — i podniósłszy nóż, przebił przez rafterów i znikł między drzewami.
Ucieczka człowieka, którego byli pewni, tak zaskoczyła rafterów, że stali jak przygwożdżeni. Jedynie Old Firehanda i „ciotkę“ Droll nie zawiodła, nawet w tej niezwykłej chwili, wrodzona przytomność umysłu. — Skoro tylko kornel zerwał się z postawy siedzącej i podniósł nóż, Old Firehand wykonał skok, chcąc go ująć. Nagle jednak natknął się na nieprzewidzianą przeszkodę; mianowicie tramp, udający zabitego, sądził, że nadeszła chwila dla niego stosowna, bo uwaga wszystkich skierowana była na kornela. Myśląc więc, że teraz łatwo będzie mu uciec, zerwał się i rzucił ku ognisku, aby przerwać koło utworzone przez rafterów. W tej chwili jednak Old Firehand, potężnym skokiem przesadzając ognisko, zderzył się z trampem; chwycić go, podnieść i rzucić o ziemię, było dla niego dziełem paru sekund.
— Zwiążcie tego draba! — zawołał Old Firehand, a zwracając się za kornelem, któremu to zderzenie dało czas wyrwać się poza obręb obozowiska, porwał za karabin i złożył się, chcąc go zatrzymać celnym strzałem. Lecz zrozumiał niemożliwość wykonania tego zamiaru, bo Droll znajdował się w równej linji ze zbiegiem i kula mogła go trafić. Dlatego rzucił strzelbę i pobiegł za nimi.
Rudy kornel zmykał co sił, wiedząc, że tylko w ten sposób ocali swe życie, a za nim pędził Droll i byłby go pewnie doścignął, gdyby nie miał na sobie swego sławnego, skórzanego „sleeping-gown’u“ — bowiem ta część garderoby okazała się w takim pościgu zbyt niestosowną. —
— Stać, Droll! — wołał Old Firehand do biegnącego przed nim. Ten jednak nie zważał na wołanie i biegł dalej. Teraz kornel, mając za sobą światło, padające od ogniska, znikł w ciemnościach lasu.
— Stać, na miłość boską, stać, Droll! — zawołał znowu Old Firehand rozgniewany mocno.
— Muszę go dostać, muszę go dostać! — odpowiedział podniecony „ciotka“ swym fistułowym głosem i rzucił się także między drzewa.
Wówczas Firehand, jak dobrze wytresowany koń, który nawet w galopie słucha wędzidła, zatrzymał się w największym biegu i zawrócił powoli ku ognisku, jakgdyby nic się nie stało. Tam stała reszta ludzi w pojedynczych, ożywionych grupkach i patrzyła w las, oczekując wyniku pościgu.
— Co? powróciliście sami? — zawołał stary Missouryjczyk do Old Firehanda.
— Jak widzicie, — odparł tenże spokojnie.
— Czy nie można go było doścignąć?
— Nawet bardzo łatwo, gdyby nie ten przeklęty tramp, z którym się zderzyłem.
— Fatalna historja, że właśnie herszt umknął!
— No, wy, stary Blenter, najmniej możecie się uskarżać.
— Dlaczego?
— Bo tylko wy sami jesteście temu winni.
— Ja? — zapytał stary. — Tego nie pojmuję. Szanuję bardzo wasze słowa, sir, ale wytłumaczcie mi to!
— To bardzo łatwo! Kto przeszukiwał zabitego, który nagle ożył?
— Oczywiście, ja!
— I wzięliście go za nieżywego! Jak może się zdarzyć coś podobnego tak doświadczonemu rafterowi i myśliwemu jak wy! — A kto mu wypróżnił kieszenie i odebrał broń?
— Także ja.
— A nóż zostawiliście?
— Nie miał go wcale!
— Schował go tylko! Potem, leżąc za plecami kornela, nie tylko przeciął rzemienie, ale także dał mu nóż.
— Czyżby rzeczywiście tak było, sir? — zapytał stary, zmieszany.
— Zapytajcie jego samego! Leży przecież tutaj związany.
Blenter poczęstował teraz trampa kopnięciem i groźbą zmusił go do odpowiedzi; okazało się, że wszystko odbyło się tak, jak przypuszczał Old Firehand. Stary rafter chwycił się za głowę:
— Sambym się wypoliczkował! Takiej głupoty w całych Stanach jeszcze dotąd nie popełniono. Ja jestem winien, tylko ja! Głowę daję, że to ten drab, o którego mi szło.
— Naturalnie, że to był ten sam, inaczej dałby wszak zupełnie spokojnie obejrzeć swą nogę; gdyby nie miał tych blizn nie stałoby mu się nic złego. Za kradzież pieniędzy inżyniera, nie mogliśmy go ukarać według praw sawanny, bo na sądzie nie było okradzionego.
Teraz powrócił także Droll z nosem opuszczonym. Biegł on, jak myślał, za zbiegiem jeszcze dość daleko przez las, obijając się wielokroć o drzewa; potem stanął, nadsłuchując, lecz, że wokoło najmniejszy szmer nie zdradzał miejsca pobytu kornela, musiał zawrócić.
Old Firehand polubił tego dziwacznego człowieka i nie chcąc go wobec rafterów zawstydzać, zapytał w języku niemieckim:
— Ależ, Droll! Czy nie słyszeliście, jak kilkakrotnie wołałem za wami?
— Słyszałem zupełnie dobrze, — odrzekł grubas.
— A czemu nie zatrzymaliście się?
— Bo chciałem schwytać tego draba.
— I dlatego biegliście za nim w las?
— Jakże inaczej mógłbym to zrobić? Czy może sądzicie, że wróciłby dobrowolnie i rzucił mi się w ramiona?
— To nie, ale coś w tym rodzaju. Założę się, że kornel był na tyle mądry, by nie chodzić daleko. Wszedł tylko cokolwiek w las i ukrył się za drzewem, aby wam pozwolić przebiec obok siebie.
— Jak? Co? Przebiec obok niego? — Gdyby to była prawda, to nie mogłoby mi się już większe głupstwo przydarzyć!
— Napewno tak było! Dlatego wzywałem was, byście stanęli; gdybyśmy się znaleźli w ciemnościach lasu, położylibyśmy się i nasłuchiwali. Przytknąwszy uszy do ziemi, usłyszelibyśmy jego kroki i moglibyśmy rozpoznać ich kierunek, a gdyby stanął, łatwo byłoby go podejść. Podchodzić wszak umiecie doskonale. Wiem przecież o tem.
— To się rozumie — odpowiedział Droll, któremu ta pochwała pochlebiła. — Kiedy o tem myślę, zdaje mi się, że macie zupełną słuszność. Byłem wtedy głupi, trochę za głupi. Ale może to naprawię? Co myślicie o tem?
— Jest to zupełnie możliwem, ale łatwo nam to nie przyjdzie. Musimy czekać do rana i wtedy odszukać jego ślady. Pójdziemy potem za niemi, a prawdopodobnie schwytamy go. — To zdanie zakomunikował także rafterom, na co stary Missouryjczyk oświadczył:
— Sir, ja jadę z wami. Koni zdobyliśmy dosyć, tak, że jeden i mnie się dostanie. Rudy kornel jest tym którego szukam od lat wielu. Teraz mam wreszcie jego ślady, a towarzysze nie wezmą mi za złe, że ich opuszczę. Szkody przytem także nie poniosę, bo zaczęliśmy robotę dopiero niedawno.
— Bardzo mi to miłe, — odpowiedział Old Firehand. — Zresztą chcę wam wszystkim uczynić pewną propozycję
— Jaką?
— O tem później. Teraz mamy coś ważniejszego do roboty; musimy udać się do waszego baraku.
— Dlaczego nie mamy tu pozostać do rana, sir?
— Ponieważ wasza własność jest w niebezpieczeństwie! Po kornelu można się wszystkiego spodziewać; może bardzo łatwo wpaść na myśl odwiedzenia waszej chaty.
— Zounds! Toby było fatalne! Mamy tam narzędzia i broń zapasową, a także proch i ładunki. Prędko, śpieszmy tam!
— Bardzo dobrze! Idźcie przodem, Blenter, i weźcie jeszcze dwu ze sobą. Reszta pójdzie za wami z końmi i jeńcami; drogę będziemy sobie oświecać łuczywem, które zabierzemy z ogniska. —
Bystry myśliwy osądził rudego kornela zupełnie słusznie; ten rzeczywiście znalazłszy się w lesie, ukrył się za drzewem; słyszał, jak Droll przebiegł obok niego, i widział, że Old Firehand powrócił do ogniska. Ponieważ Droll obrał kierunek nie ku barakowi, rudy prędko wpadł na pomysł, aby się cicho oddalić w tamtą stronę i śpiesznie skierował swe kroki ku wzgórzu. Przyszło mu na myśl, jak wielką korzyść może mu przynieść zawładnięcie barakiem, a że był już tam, nie bał się, iż zbłądzi. Barak zawierał z pewnością większą część własności rafterów i kornel mógł się na nich pomścić. Dlatego przyśpieszył kroku, o ile na to ciemności pozwalały.
Przyszedłszy na górę, przedewszystkiem stanął nasłuchując; było przecież możliwem, że pozostał tam który z rafterów. Ponieważ jednak wszędzie panowała cisza, zbliżył się ku drzwiom baraku. Właśnie miał zbadać, w jaki sposób te zostały zamknięte, kiedy nagle chwycono go za gardło i rzucono na ziemię. Kilku ludzi klęczało na nim:
— Mamy przynajmniej jednego i ten nam za wszystko zapłaci, — odezwał się któryś.
Kornel poznał głos mówiącego i zdumiał się, lecz zarazem ucieszył; uczynił gwałtowny wysiłek, aby oswobodzić gardło, i udało mu się wykrztusić:
— Woodward! Czyś oszalał? Puść mię przecież!
Woodward był to poddowódca trampów. Poznał głos kornela i puścił go.
— To kornel! — zawołał odepchnąwszy innych. — Naprawdę kornel! Skąd się zjawiasz? Sądziliśmy, żeś został schwytany!
— Tak było, — dyszał rudy, prostując się, — ale uciekłem. Czy nie mogliście być ostrożniejsi? O mało nie zadusiliście mnie! Co robicie tutaj?
— Spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo tam wdole. Jest nas trzech; gdzie są inni, nie wiemy. Widzieliśmy, że rafterzy pozostali przy ognisku, więc postanowiliśmy przyjść tutaj i wypłatać im figla.
— Słusznie! Ta sama myśl i mnie przywiodła. Chętnie spaliłbym im budę!
— Taki zamiar mamy i my, ale przedtem należy zobaczyć, co chata zawiera. Może znajdziemy coś potrzebnego dla nas?
— Na to trzeba światła. Te łotry zabrały mi wszystko, a wewnątrz możemy szukać do sądnego dnia, zanim znajdziemy krzesiwo.
— Zapominasz, że my mamy swoje, bo nas przecież nie ograbiono.
— To prawda! A przekonaliście się, czy niema tu jakiejś zasadzki?
— Żywej duszy niema; otworzenie drzwi pójdzie łatwo i właśnie mieliśmy wejść do środka, gdy ty nadszedłeś.
— Prędko więc do dzieła, zanim te łotry wpadną na myśl powrotu!
Woodward odsunął zasuwę i weszli do chaty. Przymknąwszy za sobą drzwi, zapalili światło i świecili wokoło po całej izbie. Nad pryczami były umieszczone deski, a na nich leżały świece z łoju jeleniego, jakie westmani sami sobie sporządzają. Każdy z czterech drabów zapalił jedną i zaczęto pośpiesznie szukać przydatnych przedmiotów.
Było tam kilka strzelb, różki pełne prochu, siekiery, topory, piły, noże, kartony z nabojami, mięso i inne prowianty. Każdy z trampów brał to, czego potrzebował, lub co mu się podobało. Skończywszy plondrowanie, wetknęli płonące świece w tratwę, pokrywającą łóżka; ta natychmiast się zajęła. Podpalacze wybiegli na pole, pozostawiając drzwi otwarte, aby ogień miał dostateczny dopływ powietrza, i stanęli nasłuchując. Lecz słychać było jedynie trzask ognia i szum drzew.
— Jeszcze nie nadchodzą, — odezwał się Woodward. — Co teraz?
— Naturalnie, precz stąd! — odparł kornel.
— Ale dokąd? Nie znamy przecież okolicy.
— Rano poszukają naszych śladów i pójdą za niemi; byłoby mądrze wcale tych nie zostawiać.
— To niemożliwe, chyba we wodzie.
— To popłyńmy wodą.
— Ale na czem i jak?
— W łódce naturalnie! Czy nie wiesz o tem, że każde towarzystwo rafterów przygotowuje sobie jedno, a nawet kilka czółen, bo przy tem zajęciu są koniecznie potrzebne? Założę się, że leżą tam niżej przy spławie.
— Ale miejsca spławu nie znamy.
— Łatwo je będzie znaleźć. Patrzcie! tędy spuszczają drzewo. Spróbujmy więc, czy nie będziemy mogli zejść także.
Właśnie płomienie przedarły się przez dach i oświetliły cały plac. Na skraju lasu w kierunku rzeki widać było wolną przestrzeń wśród drzew. Szła tędy prosta, stroma a wąska ścieżka, a obok przymocowana była lina, służąca jako poręcz.
Zbrodnicza czwórka zeszła ku rzece; kiedy znaleźli się na brzegu, usłyszeli woddali głośne okrzyki, zbliżające się ku barakowi.
— Nadchodzą, — rzekł kornel. — Teraz prędko; żebyśmy tylko mogli znaleźć łódkę!
Nie szukali jej długo, bo tam, gdzie stali, leżały właśnie trzy czółna, przywiązane do brzegu. Były to, zbudowane na sposób indjański z kory drzewnej i wytopione smołą „kanoe“, każde na cztery osoby.
— Przywiążcie te dwa ztyłu! — rozkazał rudy. — Musimy je zabrać i później zniszczyć, aby nie mogli nas ścigać wodą.
Posłuchano go, a potem wszyscy czterej wsiedli do pierwszego kanoe i, chwyciwszy za leżące w niem wiosła, odbili od brzegu. Kornel sterował. Jeden z ludzi uderzył wiosłem, jakby chciał płynąć w górę rzeki.
— Źle! — zawołał przywódca. — Popłyniemy wdół!
— Ależ mamy przecież udać się do Kanzas na wielki meeting trampów! — odrzekł tamten.
— Naturalnie! Ale o tem dowie się Old Firehand, bo z pewnością nie omieszka wydobyć tej wiadomości z jeńców. Będzie więc szukał nas rano w górze rzeki i dlatego musimy płynąć wdół, aby go wyprowadzić w pole!
— Ogromne zboczenie z drogi!
— Wcale nie. Popłyniemy aż do najbliższej prerji, dokąd dostaniemy się rano; zatopimy czółna i postaramy się skraść konie tamtejszym Indjanom. Potem pojedziemy już szybko na północ i naprawimy tę małą zwłokę w ciągu jednego dnia, gdy tymczasem rafterzy będą szukać naszych śladów powoli, mozolnie i bezskutecznie.
Łodzie trzymano w cieniu brzegu, aby nie padł na nie blask ognia, płonącego wgórze. Po pewnym czasie kornel skierował łódkę ku środkowi rzeki; równocześnie rafterzy przybyli z końmi i jeńcami na polanę.
Widząc, że ich mienie zginęło w ogniu, podnieśli niemały krzyk, rzucając tysiące przekleństw i dosadnych życzeń na głowy podpalaczy. Old Firehand uspokoił ich jednak, mówiąc:
— Spodziewałem się, że kornel coś podobnego uczyni. Niestety, przybyliśmy za późno. Ale nie bierzcie tego zbytnio do serca; jeśli zgodzicie się na propozycję, jaką zamierzam wam zrobić, to wkrótce otrzymacie więcej, niż wynosi strata. Lecz o tem później. Teraz musimy się przedewszystkiem upewnić, czy niema gdzie jeszcze którego z tych łotrów.
Przeszukano najdokładniej całą okolicę, ale nie znaleziono nic podejrzanego. Wówczas Old Firehand położył się przy ognisku. Jeńców umieszczono na boku tak, że nie mogli słyszeć, o czem mówiono.
— Najpierw, mussurs — zaczął myśliwy — dajcie mi wasze słowo, że tego, co wam powiem, nie zdradzicie nawet wtedy, gdy się nie zgodzicie na mój projekt! Wiem, że jesteście gentlemanami, na których słowie mogę polegać.
Otrzymawszy żądane przyrzeczenie, mówił dalej:
— Czy zna kto z was wielkie jezioro tam wgórze, które nazywają „Srebrnem Jeziorem“?
— Ja, — odpowiedział tylko jeden, a mianowicie ciotka Droll. — Każdy z nas słyszał tę nazwę, ale za wyjątkiem mnie nikt tam pewnie nie był, jak się domyślam z milczenia tych gentlemanów.
— Well! Wiem, że wgórze istnieją bardzo bogate pokłady, stare miny, sztolnie i składy rudy — wszystko z pradawnych czasów. Ja sam znam kilka sztolni i składów, i udaję się teraz w góry z dzielnym inżynierem, aby obejrzeć, czy można je eksploatować na wielką skalę i czy z jeziora da się wydobyć potrzebną do tego siłę. Zadanie nie jest oczywiście zupełnie bezpieczne i dlatego potrzebuję gromady dzielnych i doświadczonych westmanów, którzyby z nami poszli. Pozostawcie więc waszą pracę na pewien czas w spokoju i jedźcie za mną nad jezioro, messurs! Zapłacę wam dobrze!
— Tak, to jest piękny projekt! — zawołał stary Missouryjczyk zachwycony. — Ja zgodziłbym się na to natychmiast, ale nie mogę i nie powinienem, bo muszę dostać w swe ręce tego kornela.
— I ja także, ja także! — przyłączył się Droll. — Bardzo chętnie poszedłbym z wami, nie dla zapłaty, lecz dla samych przygód; uważam też za bardzo wielki zaszczyt, móc jechać z Old Firehandem. Ale nie mogę, bo i ja muszę siedzieć na śladzie tego łotra.
Po twarzy Old Firehanda przebiegł lekki uśmiech, kiedy odpowiedział:
— Wy dwaj żywicie pragnienie, które najpewniej wtedy się spełni, gdy pozostaniecie ze mną. Opuszczając ognisko trampów, aby przyjść tutaj, musieliśmy naturalnie prowadzić powiązanych jeńców; jednego, najmłodszego z nich, wziąłem w swoje ręce. Miał odwagę przemówić do mnie i dowiedziałem się z jego słów, że właściwie nie należy do trampów i martwi go to, iż był razem z nimi; przyłączył się do nich tylko ze względu na brata, który dziś został zabity. Dał mi wyjaśnienia co do zamiarów kornela na przyszłość. — Chciałbym go zatrzymać, przy sobie, tak ze względów ludzkości, jak i roztropności. Czy mam tego człowieka przyprowadzić?
Kiedy obecni zgodzili się na to, Old Firehand poszedł po trampa. Ten miał niewiele ponad lat dwadzieścia, wyglądał na roztropnego i był silnej postaci. Old Firehand zdjął mu więzy i kazał usiąść obok siebie.
— No, — zwrócił się do niego — widzisz, że nie waham się spełnić twe życzenie. Brat sprowadził cię na manowce; jeśli więc złożysz mi przyrzeczenie, że będziesz odtąd uczciwym człowiekiem, to uwolnię cię w tej chwili i będziesz mógł stać się dzielnym westmanem. Jak się nazywasz?
— Nolley, sir, — odpowiedział zapytany, podając mu rękę wśród potoku łez. — Będę wam wdzięczny całe życie, jeśli spełnicie me życzenia.
— Jakie?
— Przebaczcie mi nie tylko pozornie, ale naprawdę to, że znalazłem się w tak złem towarzystwie, i pozwólcie mi rano pogrzebać zabitego brata. Niech nie gnije we wodzie i nie szarpią go ryby!
— Te życzenia wskazują, że nie pomyliłem się co do ciebie. Odtąd należysz do nas i nie będziesz się pokazywał dawnym towarzyszom, bo oni nie powinni wiedzieć, że trzymasz z nami. Wspominałeś o zamiarach kornela. Czy znasz jakie?
— Tak; długo ukrywał je, ale wczoraj opowiedział nam o nich. Najpierw zamierza udać się na wielki meeting trampów, który ma się odbyć niedługo.
— Heigh-day! — zawołał Droll. — Więc dobrze mię poinformowano, mówiąc, że niedaleko za Harper mają się spotkać setki tych włóczęgów, aby omówić kilka sprawek, do których wykonania trzeba ich wielkiej liczby. Czy znasz to miejsce?
— Tak — odpowiedział Nolley. — W każdym razie znajduje się ono, idąc stąd, za Harper i nazywa się Osage-nook.
— Nie słyszałem jeszcze nigdy o tem. „Nook“, to dziwny! Chciałem udać się na ten meeting, aby tam może znaleźć tego, kogo szukam, a nie miałem pojęcia, że jechałem z nim na steamerze. Gdybym był mógł schwytać go zaraz na pokładzie! A więc kornel udaje się do Osage-nook? Dobrze; jedziemy więc za nim — nieprawdaż, master Blenter?
— Tak! — skinął stary. — Szkoda że musimy się rozstać z sir Firehandem.
— To całkiem zbyteczne — odpowiedział myśliwy. — Mój najbliższy cel leży w pobliżu tego miejsca; jest nim farma Butlera, należąca do brata inżyniera, który tam na mnie czeka. Pozostaniemy więc razem przynajmniej kawał drogi. Czy kornel ma jakie plany na dalszą przyszłość?
— Naturalnie, — odparł nawrócony tramp. — Po meetingu udaje się do Eagle-tail, aby napaść na tamtejszych urzędników kolejowych i zabrać im kasę.
— Dobrze, żeśmy się o tem dowiedzieli! Jeśli go nie schwytamy na meetingu, to znajdziemy tem pewniej w Eagle-tail.
— A jeśliby i tam umknął, — ciągnął dalej Noiley — to możecie go ująć później nad „Srebrnem Jeziorem“.
Te słowa wywołały ogólne ździwienie, a na Old Firehandzie wywarły takie wrażenie, że spytał prędko:
— Nad „Srebrnem Jeziorem“? Co wie i czego chce kornel w tem miejscu?
— Chce odszukać skarb jakiś.
— Skarb?
— Tak! Mają tam być ogromne skarby, zakopane czy zatopione jeszcze przez dawne ludy w odległych czasach. Kornel ma dokładny plan miejsca, na którem należy ich szukać.
— Czy widziałeś ten pian?
— Nie! Nie pokazuje go nikomu.
— Przecież obszukaliśmy go dokładnie i zabraliśmy wszystko; planu nie miał przy sobie!
— Schował go zapewne; myślę nawet, że go wcale przy sobie nie nosi, lecz gdzieś dobrze zakopał.
Uwaga słuchaczy zwrócona była na mówiącego, dlatego nikt nie uważał na Drolla i Freda, których to, co usłyszeli, wprawiło w niemałe wzruszenie. Droll patrzył na trampa szeroko otwartemi oczyma, a Fred, kiedy opowiadający skończył, zawołał:
— To on! Ten plan należał do mojego ojca!
Wzrok wszystkich zwrócił się ku chłopcu. Zarzucono go pytaniami, lecz Droll skinął energicznie i rzekł:
— Teraz ani słowa messurs! Później dowiecie się o tej sprawie. Główną rzeczą jest, że mogę oznajmić, iż ja i Fred na wszelki wypadek jesteśmy na usługi Old Firehanda.
— Ja także! — oświadczył wesoło stary Missouryjczyk. — Wpadliśmy tu w takie mnóstwo tajemnic, że nie wiem, jak je rozplątamy. Wy pójdziecie przecież także, towarzysze?
— Tak, tak! Naturalnie! — odpowiedzieli chórem rafterzy.
„Rolling - prairie“ zalana była słońcem południowem.
Pagórek za pagórkiem, porosłe gęstą trawą, podobne były do szmaragdowego morza, którego fale nagle stężały. Nic nie było widać dookoła, jak daleko horyzont sięgał, tylko same pagórki faliste. Kto się tu nie kierował kompasem lub słońcem, ten musiał zabłądzić, jak gubi się na szerokiem morzu niedoświadczony żeglarz w małej łódce.
Zdawało się, że w tem zielonem pustkowiu niema żadnego życia — lecz tylko zdawało; bo w tej właśnie chwili dało się słyszeć mocne parskanie i z poza jednego wzgórza ukazał się jeździec i to w nadzwyczaj dziwacznym stroju.
Człowiek ten ani za wysoki ani za mały, ani za gruby ani za chudy, wydawał się silnym. Odziany był w długie spodnie, kamizelkę i krótką bluzę, a całe to ubranie sporządzone było z nieprzemakalnej materji gumowej. Na głowie miał hełm korkowy z zasłoną na kark, jaki zwykli nosić oficerowie angielscy w Indjach i innych krajach gorących. Nogi jego tkwiły w indjańskich mokassynach.
Człowiek ów trzymał się na koniu, jak doświadczony jeździec; twarz jego, — tak, ta twarz była właściwie bardzo osobliwa. Wyraz jej był głupi, a to głównie z powodu nosa, którego obie strony były do siebie zupełnie niepodobne. Lewa była biała i miała kształt lekko zakrzywionego nosa orlego; prawa natomiast była jakby nabrzmiałą, o barwie, której nie możnaby nazwać ani czerwoną, ani zieloną, ani niebieską. Twarz tę obejmowała broda, której długie włosy sterczały ze szyji aż poza podbródek. Brodę zaś podtrzymywał ogromny kołnierz, a błękitnawy jego połysk wskazywał, że jeździec nosi bieliznę gumową.
Do rzemieni strzemion przymocowane miał z prawej i lewej strony po jednym karabinie, których kolby opierały się, obok nogi jeźdźca, na strzemieniu kształtu trzewika. Przed siodłem leżał napoprzek długi wałek czy puszka blaszana, której celu trudno się było domyślić. Na plecach człowiek ten dźwigał skórzany tornister średniej wielkości, a na nim kilka blaszanych naczyń i szczególnego kształtu druty żelazne. Pas nosił szeroki, również skórzany, podobny do tak zwanej kalety; zwisało z niego kilka woreczków, a od przodu tkwiły kolby lub rękojeści noża i kilku rewolwerów, ztyłu miał umocowane do niego dwie kieszenie, które mogły uchodzić za schowki na naboje.
Koń był zwierzęciem zwyczajnem, nie za dobrem i nie zanadto złem na trudy Zachodu; nie można było w nim zauważyć nic szczególnego, chyba to, że za czaprak miał koc, który napewno kosztował wiele pieniędzy.
Zdawało się, że jeździec jest zdania, iż koń jego więcej rozumie się na podróżach po prerji, niż on sam; przynajmniej nie widać było, by nim kierował; owszem pozwalał mu biec, jak i dokąd chciał. To też zwierzę przeszło kilka dolin, wspięło się potem na pagórek, znowu zbiegło truchtem nadół, czasem puszczało się dobrowolnie kłusem, to znowu szło powolniej, — słowem, ów człowiek w korkowym hełmie o arcygłupiej twarzy nie miał widocznie żadnego określonego celu, ale zato tem więcej wolnego czasu.
Nagle koń stanął i nastawił uszu, a jeździec wzdrygnął się lekko, bo przed nim dał się słyszeć ostry, rozkazujący głos:
— Stop! Ani kroku dalej, bo strzelam! Kto jesteście master?
Jeździec podniósł głowę, spojrzał przed siebie, za siebie, spojrzał w prawo i w lewo, ale nigdzie nie było widać żadnego człowieka. Jednak twarz jego ani drgnęła; zdjął pokrywę z owej długiej puszki blaszanej w formie wałka, która wisiała na przodzie siodła, wytrząsnął z niej dalekowidz, i rozłożył go tak, że wyciągnął się na pięć stóp może, przymrużył lewe oko, umieścił lunetę przed prawem, i... zwrócił ją ku niebu, które tak długo obserwował zupełnie poważnie i starannie, aż nie odezwał się wśród śmiechu ten sam głos:
— Złóżcie zpowrotem wasz teleskop astronomiczny! Ja siedzę nie na księżycu, lecz tu w dole na naszej poczciwej matce — ziemi. A teraz powiedźcie mi, skąd jedziecie?
Jeździec, posłuszny temu rozkazowi, złożył lunetę, wsadził ją do puszki, zamknął troskliwie i powoli, jakby się wcale nie śpieszył, poczem dopiero wskazał ręką poza siebie i odpowiedział:
— Stamtąd!
— To widzę, mój staruszku! A dokąd zamierzacie?
— Tam! — odrzekł zapytany, wskazując ręką przed siebie.
— Jesteście rzeczywiście niezrównanym chłopcem! — śmiał się pytający, którego ciągle jeszcze widać nie było. — Ponieważ jednak znajdujecie się teraz na tej przeklętej prerji, więc sądzę, że znacie jej zwyczaje. Włóczy się tu tyle podejrzanej hołoty, że człowiek uczciwy jest zmuszony każde spotkanie brać nieco poważniej. Zpowrotem możecie jechać w imię Boże, jeśli macie ochotę; gdybyście jednak zamierzali jechać dalej, jak wszystko na to wskazuje, to musicie nam dać odpowiedź i to prawdziwą. A więc gadajcie! Skąd jedziecie?
— Z zamku Castlepool, — odpowiedział zapytany tonem ucznia, bojącego się surowego oblicza nauczyciela.
— Nie znam go! Gdzie to miejsce można znaleźć?
— Na mapie Szkocji, — objaśnił posłusznie jeździec, a twarz jego przybrała wyraz bardziej głupi niż dotąd.
— Niech Bóg się zlituje nad waszym rozumem, Sir! Co mnie obchodzi Szkocja! — A dokąd jedziecie?
— Do Kalkutty.
— Także mi nieznana. Gdzie leży ta piękna miejscowość?
— W Indjach wschodnich.
— Lack-a-day! Czy chcecie się tego słonecznego popołudnia dostać konno ze Szkocji przez Stany Zjednoczone do Indij wchodnich?
— Dziś niekoniecznie!
— Tak? No, toby nie było tak łatwem! Jesteście więc Englishman?
— Yes!
— Jaki wasz zawód?
— Lord.
— Do stu piorunów! Angielski lord z okrągłem pudłem na kapelusze na głowie! Trzeba się wam dokładniej przyjrzeć! Chodź, uncle! Ten człowiek może nas nie ugryzie! Mam wielką ochotę uwierzyć jego słowom. Albo jest niespełna rozumu, albo to rzeczywiście angielski lord z pięciu hektolitrami spleenu!
Teraz ukazały się na szczycie najbliższego pagórka dwie postacie, leżące dotąd w tratwie; jedna długa, druga bardzo mała. Obie były odziane zupełnie jednakowo, całe w skórze, jak na prawdziwych westmanów przystało; nawet kapelusze z szerokiemi kresami nosili ze skóry. Postać długa stała na pagórku sztywnie, jak słup; mały zaś był garbaty i miał nos krogulczy, którego grzbiet wyglądał ostro jak nóż. Karabiny ich były to bardzo stare, długie „rifles’y“ — strzelby. Garbus oparł swą kolbę o ziemię, a mimo to koniec lufy wystawał o kilka cali nad jego kapelusz. Zdawało się, że przemawia on za obu, bo kiedy długi nie wyrzekł ani słowa, mały mówił dalej:
— Stójcie jeszcze chwilę, master, inaczej strzelamy! Jeszcześmy ze sobą nie skończyli!
— Założymy s|ę? — zapytał Anglik.
— O co?
— O dziesięć, pięćdziesiąt, sto dolarów! Zresztą, jak chcecie!
— O co?
— Że ja was prędzej zastrzelę, niż wy mnie.
— To przegracie!
— Tak myślicie? Well! Stawiajmy więc po sto dolarów!
Sięgnął ręką ku jednej z torb na naboje, przesunął ją naprzód, a otworzywszy, wyciągnął z niej kilka banknotów. Dwaj ludzie, stojący wgórze, spoglądali na siebie zdumieni.
— Master, — zawołał mały — zdaje mi się, że włóczycie się po prerji z kieszenią pełną banknotów!
— A czy mógłbym się zakładać, gdybym nie miał pieniędzy przy sobie? — A więc sto dolarów mówicie? A może chcecie jeszcze więcej postawić?
— My nie mamy wcale pieniędzy!
— To nic nie szkodzi. Ja wam tymczasem pożyczę na tak długo, póki nie będziecie mogli mi oddać. — Powiedział to z takim spokojem, że długi ze ździwienia otwarł szeroko usta, a garbaty zawołał zupełnie zmieszany:
— Nam pożyczyć, aż będziemy mogli zwrócić? Czy jesteście tak pewni, że zakład wygracie?
— Naturalnie!
— Ależ, master! Żeby wygrać, musielibyście zabić nas, nim my was zastrzelimy; zabici jednak nie moglibyśmy wam długu zwrócić!
— To obojętne! Jabym mimo to wygrał, a mam tyle pieniędzy, że waszych nie potrzebuję.
— Uncle! — rzekł mały do długiego, kiwając głową. — Takiego chłopa jeszcze nie widziałem. Musimy zejść ku niemu, aby mu się lepiej przypatrzeć.
Zeszedł szybko z góry, a długi kroczył za nim sztywno, jakby kij połknął. Stanąwszy w dolinie, garbaty odezwał się:
— Schowajcie wasze pieniądze; z zakładu nic nie będzie. Przyjmijcie jednak radę ode mnie: nie pokazujcie tego portfelu nikomu. Moglibyście tego pożałować, a może nawet przypłacić to życiem. Nie wiem doprawdy, co mam o was myśleć i co z wami począć. Zdaje mi się, że w waszej głowie nie wszystko jest w porządku. Musimy was wziąć na próbę. Lecz chodźcie kilka kroków dalej!
Wyciągnął rękę, aby wziąć konia Anglika za uzdę, gdy wtem w obu rękach lorda, błysnęły dwa rewolwery i ten krzyknął krótko surowym tonem:
— Ręce precz, albo strzelam!
Mały cofnął się przerażony i chciał chwycić za swój karabin.
— Puścić! Ani jednego ruchu, inaczej strzelam!
Postawa i twarz Anglika zmieniły się nagle. Nie były już te rysy, jak przedtem, nacechowane głupotą, a oczy jego błyszczały tak wielką inteligencją i energją, że obu przeciwnikom odebrały moc wykrztuszenia choćby jednego słowa.
— Czy myślicie naprawdę, że jestem szalony? — rzekł lord. — Uważacie mnie rzeczywiście za takiego, wobec którego możecie się zachowywać, jakby prerja była tylko waszą własnością? To się mylicie. Dotąd wy pytaliście mnie, a ja odpowiadałem. Teraz jednak ja także chcę wiedzieć, kogo mam przed sobą. Jak się nazywacie i kim jesteście?
Pytanie zwrócone było do małego; ten spojrzał w bystro badające oczy obcego, które wywarły na niego szczególne wrażenie, i odpowiedział napół gniewny, napół zmieszany:
— Jesteście obcym i dlatego nie wiecie, że od Mississippi aż do Frisco[14] znają nas jako uczciwych myśliwych i zastawiaczy sideł. Znajdujemy się teraz w drodze ku górom, aby poszukać jakiego towarzystwa łapaczy bobrów, do których moglibyśmy się przyłączyć,
— Well! A wasze nazwiska?
— Nasze prawdziwe nazwiska nie zdadzą się wam na nic. Mnie nazywają Humply-Billem, ponieważ jestem, niestety, garbatym, — coprawda to z tego powodu nie myślę jeszcze umierać — a ten mój towarzysz znany jest jako Gunstick — Uncle[15], gdyż ustawicznie łazi po świecie tak sztywno, jakby połknął pręt armatni. No, teraz znacie nas i może powiecie także prawdę co do siebie, nie robiąc głupich żartów.
Anglik patrzył na nich wzrokiem przeszywającym, jakby chciał zajrzeć im w głąb serca; potem rysy jego przybrały wyraz przyjazny, wyciągnął z portfelu jakiś papier, rozłożył go, a podając tamtym, odpowiedział:
— Nie żartowałem. Ponieważ uważam was za dzielnych i uczciwych ludzi, to popatrzcie na ten paszport.
Ci obejrzeli papier, przeczytali go i spojrzeli ku sobie; potem długi otworzył oczy i usta jak mógł najszerzej, a mały odezwał się tym razem bardzo przyjaznym tonem:
— Rzeczywiście lord, lord Castlepool! Ależ, mylordzie, czego chcecie na prerji, wasze życie — —
— Pshaw! — przerwał Anglik. — Czego chcę? Poznać prerję i Góry Skaliste, potem zaś dojść do Frisco. Byłem już wszędzie na świecie, a tylko jeszcze Stanów Zjednoczonych nie znam. Lecz chodźcie teraz do waszych koni! Bo myślę, że macie konie, chociaż ich jeszcze nie widziałem.
— Naturalnie, że mamy; stoją tam za pagórkiem, gdzie zatrzymaliśmy się, aby wypocząć.
— To chodźcie za mną!
Sądząc po jego tonie, uważał się za uprawnionego do wydawania im rozkazów. Zsiadł z konia i szedł przodem; za pagórkiem skubały trawę dwa konie tego gatunku, jakie pospolicie nazywa się stępakami, kozłami, a nawet poprostu szkapami. Koń Anglika szedł za swym panem jak pies. Gdy tamte dwa chciały się do niego zbliżyć, zarżał gniewnie i wierzgnął kopytami, aby je od siebie odpędzić.
— A to zjadliwa ropucha, — odezwał się Humply-Bill. Wydaje się nietowarzyski.
— O, nie! — odparł lord. — Tylko wie, że nie zaznajomiłem się jeszcze dobrze z wami i dlatego chce przez pewien czas trzymać się zdala od waszych koni.
— Czyż rzeczywiście taki mądry? Nie widać tego po nim. Wygląda na konia roboczego.
— Oho! Jest to prawdziwy kurdyjski „huzahn“[16], jeśli łaska!
— Tak? A gdzie leży ten kraj?
— Między Persją a Turcją. Tam kupiłem to zwierzę i zabrałem je ze sobą do ojczyzny.
Powiedział to tak obojętnie, jakby przewieźć konia z Kurdystanu do Anglji, a stamtąd dalej do Stanów Zjednoczonych, było równie łatwo, jak kanarka z Harcu do Lasu Turyńskiego. Myśliwi spojrzeli na siebie ukradkiem, lord zaś usadowił się wygodnie na trawie, gdzie przedtem tamci siedzieli. Leżało tam napoczęte udo jelenie; lord wyciągnął nóż, odciął potężny kawałek zaczął jeść, jakby mięso należało jedynie do niego.
— To dobrze! — rzekł garbus. — Tylko żadnych ceremonij na prerji.
— Ja też ich nie robię, — odpowiedział. — Jeśliście wczoraj zdobyli tę pieczeń dla siebie i dla mnie, to tosamo zrobię ja, dziś lub jutro.
— Tak? Myślicie, mylordzie, że jutro będziemy jeszcze razem?
— I jutro i jeszcze dłużej. Załóżmy się! Stawiam dziesięć dolarów, a nawet więcej, jeśli chcecie! — odparł, chwytając za portfel.
— Pozostawcie w spokoju wasze banknoty, — odpowiedział Humply. — Nie zakładamy się.
— To siadajcie przy mnie! Zaraz wam to wyjaśnię.
Obaj usiedli naprzeciw niego. Lord obejrzał ich jeszcze raz badawczo, a potem rzekł:
— Przybyłem w górę Arkanzas i wysiadłem w Mulvane. Chciałem tam nająć jednego lub dwu przewodników, ale nie znalazłem takiego, któryby mi się podobał. Sama hołota! Ruszyłem zatem w drogę, bo powiedziałem sobie, że prawdziwych westmanów znajdę tylko na prerji. Spotkałem was i spodobaliście się mi. Czy pójdziecie ze mną do Frisco?
— Mówicie to tak spokojnie, jakby to była jazda na jeden dzień.
— To jest jazda, a czy potrwa dzień, czy rok, to obojętne.
— Hm, tak, Ale czy macie pojęcie, co może was spotkać w drodze?
— Mam nadzieję, że się dowiem.
— Nie życzcie sobie za wiele. Zresztą nie możemy jechać z wami. Nie jesteśmy tak bogaci, jak wy; my żyjemy z polowania i nie możemy robić wycieczki, mogącej trwać całemi miesiącami.
— Zapłacę wam!
— Tak? No, to możnaby jeszcze o tem pomówić.
— Umiecie strzelać?
Garbus rzucił na lorda spojrzenie prawie obrażone i odpowiedział:
— Myśliwy na prerji i czy umie strzelać! To jeszcze gorsze, niż gdybyście zapytali, czy niedźwiedź gryźć umie. Obie te rzeczy są tak pewne, jak mój garb.
— Chciałbym jednak zrobić próbę. Czy możecie zestrzelić te sępy tam wgórze?
Humply zmierzył okiem wysokość, na jakiej unosiły się ptaki i odrzekł:
— Dlaczego nie? Wy naturalnie nie potraficie tego zrobić waszemi pięknemi flintami tak, jak my.
Wskazał przy tem na konia lorda, u którego siodła wisiały jeszcze karabiny; te były tak oczyszczone, że wyglądały jak nowe, co dla westmana jest wstydem.
— To strzelajcie! — rozkazał lord, nie zwracając uwagi na ostatnie słowa garbatego.
Ten wstał, złożył się, zmierzył krótko i pocisnął za kurek. Widać było, że jeden z sępów otrzymał postrzał, bo zatrzepotał skrzydłami i próbował się utrzymać w powietrzu, ale daremnie; musiał opaść, najpierw powoli, potem coraz prędzej, a wreszcie ściągnął skrzydła, przycisnął je do ciała i runął z góry na ziemię, jak ciężka bryła.
— No mylord, co powiecie na to? — zapytał strzelec.
— Nieźle! — brzmiała odpowiedź.
— Co? Tylko nieźle? Weźcie pod uwagę tę wysokość i to, że kula trafiła ptaka prosto w serce, bo wszak już wgórze był martwy! Każdy znawca nazwałby ten strzał mistrzowskim.
— Well! Drugi! — skinął lord na drugiego, nie odpowiadając na zarzut garbusa.
Gunstick — Uncle podniósł się sztywno z ziemi, oparł lewą rękę na swym długim riflesie, wniósł prawą jak deklamator, zwrócił oczy w niebo ku drugiemu sępowi i odezwał się patetycznie:
— Krąży orzeł po przestworzach nieba, — patrzy, gdzie się rozciąga ziemi gleba; — czy gdzie nie leży martwe cielę; — ja go jednakże i tak zastrzelę!
Przy wygłaszaniu tych rymów, postawa jego była tak sztywna i kanciasta, jakby manekina. Nie odezwał się dotychczas ani słowem, to też tem większe wrażenie musiał wywołać ten wspaniały wiersz. Tak myślał długi; dlatego opuścił wyciągniętą rękę, zwrócił się ku lordowi i spojrzał na niego w dumnem oczekiwaniu. Anglik oddawna już przybrał swą głupią minę; teraz przez twarz jego przebiegło drgnienie, jakby walczył ze śmiechem lub płaczem.
— Czy słyszeliście dobrze, mylordzie? — zapytał garbaty. — Tak, Gunstick — Uncle jest wykształconym człowiekiem. Był dawniej aktorem, a dotąd jeszcze jest poetą; mówi nadzwyczaj mało, ale gdy raz otworzy usta, to płyną z nich tylko anielskie pienia, to jest rymy.
— Well! — odparł Anglik. — Czy mówi w rymach czy sałatą, to nie moja, tylko jego rzecz; ale czy umie strzelać?
Długiemu poecie wyciągnęły się usta od ucha do ucha i wyrzucił rękę daleko przed siebie, co miało być gestem pogardy; potem podniósł swego riflesa, aby się złożyć, ale opuścił go zaraz, bo stracił stosowną chwilę; podczas jego poetycznego wylewu, samica, przerażona śmiercią swego towarzysza, postanowiła się oddalić. Ptak odleciał już dość daleko.
— Niemożliwe trafić, — rzekł Humply. — Czy nie, uncle?
Zapytany podniósł obie dłonie ku niebu w tę stronę, gdzie widać było sępa i odpowiedział tonem, jakby chciał zmarłych obudzić:
— Niosą go skrzydła hen, w przestwory, — gdzie widać w dali ciemne bory — i ku swej wielkiej radości — uniósł stąd zdrowe swe kości; — a ktoby go chciał zastrzelić, — musiałby lot z nim dzielić!
— Głupstwo! — krzyknął lord. — Czy sądzicie rzeczywiście, że nie można go trafić?
— Tak, sir! — Odpowiedział Humply. — Żaden westman tego już nie dokona.
— Tak?
Kiedy lord wypowiedział to słowo, przez twarz jego przeszło jasne, szybkie jak błyskawica drgnienie. Przystąpił śpiesznie do konia, zdjął z rzemienia jeden ze swych karabinów, odsunął bezpiecznik, złożył się, wycelował, nacisnął kurek, — a wszystko to w jednej chwili, — spuścił sztucer ku ziemi, usiadł, chwycił udo jelenie, aby odciąć z niego jeszcze kawałek, i rzekł:
— No, czy można go było trafić, czy nie?
Na twarzach obu myśliwych pojawił się wyraz najwyższego zdumienia, a nawet podziwu. Ptak został trafiony I to dobrze, bo spadał na ziemię ze zwiększającą się szybkością po linji spiralnej, coraz się zwężającej.
— Wonderful! — zawołał Humply zachwycony. — Mylordzie, jeśli to nie przypadek...
Przerwał, bo obróciwszy się ku Anglikowi, ujrzał, że ten siedzi na ziemi zwrócony plecami w tę stronę, w którą skierował swój strzał mistrzowski. Było to wprost niedowiary!
— Ależ, mylordzie! — podjął. — Obróćcież się przecie! Nie tylko trafiliście tego sępa, ale rzeczywiście zabiliście go!
— Wiem o tem, — odparł englishman i nie oglądając się, wsadził w usta nowy kawałek mięsa.
— Wszak nawet nie patrzyliście na to!
— To niepotrzebne. Moje kule nigdy nie chybiają.
— Jesteście więc człowiekiem, który, przynajmniej co się tyczy strzelania, może zupełnie śmiało mierzyć się z najznakomitszymi westmanami, Winnetou, Old Firehandem lub Old Shatterhandem. Czy nie, uncle?
Sławny wuj — stempel przybrał znowu swą postawę i odpowiedział, gestykulując obu rękami:
— Sępowi na zgon grajmy, — bo strzał był nadzwyczajny, a mojej sławy dzwony...
— I przestań pleść androny! — przerwał Anglik, wpadając w jego ton. — Poco te rymy i krzyki! Chciałem wiedzieć, jakimi strzelcami jesteście. Teraz usiądźcie znowu i pomówmy dalej! A więc pojedziecie ze mną, a ja wam zapłacę za tę podróż. Zrozumiano?
Tamci spojrzeli po sobie, porozumieli się skinieniem głowy i odpowiedzieli zgodnie:
— Tak!
— Well! A ile żądacie?
— Hm! Mylord, wasze pytanie wprawiło nas w kłopot. Jeszcze nigdy nie byliśmy w niczyjej służbie, a o tak zwanej zapłacie wobec scoutów[17], za jakich mamy uchodzić, właściwie nie może być mowy.
— All right! Macie swój honor i to mi się podoba. Może tu być mowa tylko o honorarjum, do którego, gdy będę z was zadowolony, dodam gratyfikację. Przyszedłem na prerję, aby zażyć przygód i zobaczyć sławnych myśliwych; dlatego stawiam wam taką propozycję: za każdą przygodę, którą przeżyjemy, płacę pięćdziesiąt dolarów.
— Sir! — zaśmiał się Humply. — Staniemy się ludźmi bogatymi, bo przygód tu nie brak; dożyć ich można, tak, ale czy przeżyć także, to jest pytanie. My dwaj nie uchylamy się od nich, ale dla obcego byłoby lepiej unikać przygód, zamiast ich szukać.
— Ja ich jednak chcę doświadczyć! Zrozumiano? Chcę się również zetknąć ze słynnymi myśliwymi. Wymieniliście poprzednio trzy nazwiska, o których już wiele słyszałem. Za spotkanie każdego z tych myśliwych płacę sto dolarów!
— Do wszystkich djabłów! Czy macie tyle pieniędzy przy sobie, mylord!
— Mam tyle, ile potrzebuję na drogę. Pieniądze otrzymacie dopiero we Frisco u mojego bankiera. Czy jesteście zadowoleni?
— Tak, bardzo! Tu nasze ręce!
Obaj podali mu ręce, poczem lord przesunął dru gą torbę ku przodowi, otworzył ją i wyciągnął książeczkę.
— To jest mój notatnik, w którym wszystko zostaje zapisane, — oświadczył. — Każdemu z was otworzę w nim konto, a nad tem umieszczę jego głowę i nazwisko.
— Jego głowę? — zapytał garbus ździwiony.
— Tak! Głowę! Siedźcie przez chwilę, nie ruszając się, tak, jak teraz. — Otworzył książeczkę i wziął do ręki ołówek. Tamci widzieli, jak naprzemian spoglądał to na nich, to znowu na papier, a przy tem poruszał ołówkiem. Po kilku minutach pokazał im, co narysował; ujrzeli swe twarze, dosyć podobne, a pod niemi nazwiska.
— Na tych kartkach będziemy kolejno umieszczać, co wam będę winien, — oświadczył lord. — Jeśli przydarzy mi się nieszczęście, to zabierzecie tę książeczkę do Frisco i pokażecie ją bankierowi, którego nazwisko tu wypisałem; ten wypłaci wam natychmiast należną sumę bez żadnych potrąceń.
— To bardzo wspaniałe urządzenie, — odparł Humply. — Wprawdzie nie życzymy wam byście — — — Behold, uncle, spojrzyj na nasze konie. Strzygą uszami i otwierają nozdrza. Musi być w pobliżu ktoś obcy. Rolling-prairie jest niebezpieczna. Gdy się znajdziesz na górze, to każdy cię spostrzeże, a zostaniesz na dole, to nie możesz zauważyć zbliżania się nieprzyjaciela. Muszę jednak wejść na górę.
— Ja pójdę z wami, — oświadczył lord.
— Pozostańcie tu lepiej, sir! Moglibyście mi zepsuć sprawę.
— Pshaw! Ja niczego nie psuję.
Poszli więc obaj z doliny ku szczytowi pagórka. Kiedy go już prawie dosięgli, położyli się na ziemi, i poczołgali ostrożnie na górę. Trawa zakrywała ich ciała, a głowy podnosili tylko tyle, ile było koniecznem, aby rozejrzeć się dookoła.
— Hm, jak na nowicjusza, zaczynacie, sir, wcale nieźle, — chwalił Humply. — Ja sam mógłbym zaledwie to lepiej zrobić. Czy widzicie tego człowieka tam na drugim pagórku, wprost przed nami?
— Yes, Indjanin, jak się zdaje.
— Tak, to czerwony. Czyżbym — ah, sir, pobiegnijcie na dół i przynieście waszą perspektywę, byśmy mogli zobaczyć twarz tego człowieka.
Lord usłuchał wezwania.
Indjanin leżał w trawie na pagórku i patrzył uważnie ku wschodowi, gdzie jednak niczego widać nie było. Kilkakrotnie podnosił górną część ciała wyżej, aby rozszerzyć swój widnokrąg, zaraz jednak opuszczał się szybko na ziemię. Jeśli oczekiwał kogo, musiała to być zapewne tylko osoba wroga.
Tymczasem lord przyniósł perspektywę, nastawił ją i podał garbusowi, a właśnie, gdy Humply skierował szkła na Indjanina, ten spojrzał na krótką chwilę wtył tak, że można było zobaczyć twarz jego. Garbus odjął natychmiast lunetę od oczu, zerwał się zupełnie, aby czerwony mógł ze swego stanowiska dojrzeć całą jego postać, przyłożył ręce do ust i zawołał głośno:
— Menaka szecha, menaka szecha! Niech mój brat przyjdzie do swego białego przyjaciela!
Indjanin obrócił się szybko, a poznawszy garbatą postać wołającego, zsunął się błyskawicznie ze szczytu pagórka i znikł w dolinie.
— Teraz, mylordzie, będziecie musieli zaraz zapłacić pierwsze pięćdziesiąt dolarów, — odezwał się Humply do Anglika, schylając się znowu.
— Czy będzie jaka przygoda?
— Bardzo prawdopodobne, bo wódz wypatrywał z pewnością wroga.
— On jest wodzem?
— Tak, to dzielny człowiek, wódz Osagów. Uncle i ja wypaliliśmy z nim fajkę pokoju i braterstwa; jesteśmy więc zobowiązani przyjść mu z pomocą.
— Well, w takim razie chciałbym, żeby oczekiwał nie tylko jednego, ale możliwie sporo przeciwników!
— Nie wywołujcie wilka z lasu! Tego rodzaju życzenia są niebezpieczne, bo się bardzo łatwo spełniają. Chodźmy nadół! Uncle się ucieszy, ale też i ździwi, że wódz znajduje się w tej okolicy.
— Jak nazwaliście czerwonego?
— W języku Osagów „Menaka szecha“, co znaczy „Dobre Słońce“ albo „Wielkie Słońce“. Słońce jest bardzo odważnym i doświadczonym wojownikiem, a przytem przyjacielem białych, chociaż Osagowie należą do nieujarzmionego jeszcze plemienia Siuksów. —
Przyszedłszy nadół, zastali uncle’a w jego sztywnej, teatralnej kreacji; słyszał, co mówili i przybrał tę pozę, aby przywitać swego czerwonego przyjaciela z jak największą godnością. Tymczasem konie zaczęły znów parskać i ukazał się Indjanin. Nosił zwykłą indjańską odzież skórzaną, podartą jednak w kilku miejscach i poplamioną świeżą krwią. Broni nie miał żadnej. Na jego policzkach widniało wytatuowane słońce. Skórę w przegubach obu rąk miał startą; widocznie związano go, lecz zdołał te więzy rozerwać — w każdym razie uciekał ścigany przez wrogów.
Mimo niebezpieczeństwa, które mu groziło i mogło być już blisko, zbliżył się Indjanin bardzo powoli, a nie zwracając początkowo uwagi na Anglika, podał rękę obu myśliwym i rzekł spokojnie najczystszą angielszczyzną:
— Poznałem zaraz głos i postać mojego brata i przyjaciela; cieszę się, że mogę was powitać.
— My cieszymy się również, możesz być tego pewnym, — odpowiedział Humply, a długi uncle, trzymając obie ręce wyciągnięte nad głową czerwonego, jakby go chciał pobłogosławić, zawołał:
— Witaj mi po tysiąc razy, — gdyś zestąpił na te głazy, — wielki wodzu, skarbie mój, — siądź tu przy mnie i nie stój, — i uciąwszy kęs pieczeni — zjedz, usiadłszy, ot na ziemi! — Tu wskazał na trawę, gdzie leżało to, co lord z uda zostawił, mianowicie kość z kilku żyłami, których nawet nożem nie można było przeciąć.
— Cicho, uncle! — nakazał Humply. — Teraz rzeczywiście niema czasu na twoje poezje. Czy nie widzisz, w jakim stanie wódz się znajduje?
— Związany, lecz uwolniony, — umknął szczęściem w nasze strony — i tu będzie ocalony, — odpowiedział złajany deklamując.
Garbus odwrócił się od niego, wskazał na lorda i rzekł do Osagi:
— Ta blada twarz jest mistrzem w strzelaniu, a naszym nowym przyjacielem. Polecam go tobie i twemu szczepowi.
Teraz czerwonoskóry podał także Anglikowi rękę i odpowiedział:
— Jestem przyjacielem każdego dobrego i uczciwego białego; złodzieji, morderców i gwałcicieli jednak, niech pożre mój tomahawk!
— Czy spotkałeś się z tak złymi ludźmi? — Dowiadywał się Humply.
— Tak! Niech moi bracia trzymają swe strzelby w pogotowiu, bo ci, którzy mię tropią, mogą tu zjawić się każdej chwili, chociaż ich dotąd dojrzeć nie mogłem. Oni jadą konno, a ja musiałem iść pieszo, ale nogi „Dobrego Słońca“ są tak szybkie i wytrwałe, jak nogi jelenia, którego żaden koń nie dopędzi. Zrobiłem w ucieczce wiele łuków i zakrętów, a także wracałem często zpowrotem. Oni dybią na moje życie.
— Czy jest ich wielu?
— Tak, jest wielu, wielu ludzi, kilkuset złych mężów, których blade twarze nazywają trampami.
— Trampi? Skąd ci tu się wzięli i czego chcą w tej ustronnej okolicy? Gdzie się znajdują?
— W tym kącie lasu, który nazywa się Osage-nook, a jak my mówimy „narożnik mordu“, ponieważ łam zamordowano podstępnie naszego najsławniejszego wodza wraz z jego dzielnymi wojownikami. Każdego roku, kiedy księżyc wypełni się po raz trzynasty, odwiedza kilku wysłańców naszego szczepu to miejsce, aby przy grobach zabitych bohaterów odprawić taniec śmierci. Tak samo i w tym roku ja z dwunastu wojownikami opuściliśmy nasze pastwiska, aby udać się do Osage-nook. Przybyliśmy tam przedwczoraj i rozbiliśmy obóz przy grobach, a dziś mieliśmy rozpocząć święte obrzędy. Wystawiłem dwie straże, lecz białym mężom udało się niepostrzeżenie podkraść w nasze pobliże. Widzieli zapewne ślady, pozostawione przez nasze stopy i przez kopyta naszych koni i w czasie tańca napadli na nas tak nagle, że zaledwie znaleźliśmy czas do oporu. Byli w sile kilkuset głów; zabiliśmy kilku z nich, a oni zastrzelili ośmiu naszych; mnie i czterech pozostałych pokonali i związali. Powiedzieliśmy się, że dziś wieczór mamy być męczeni i spaleni na stosie. Trampi rozłożyli się obozem przy grobach; rozdzielili mię od moich wojowników, abym nie mógł z nimi rozmawiać, i przywiązali do drzewa. Postawiono przy mnie jednego białego jako strażnika, ale rzemień, którym byłem skrępowany, był dość słaby i rozerwałem go. Wprawdzie werżnął mi się głęboko w ciało, jednak uwolniłem się, a kiedy strażnik na chwilę się oddalił, skorzystałem z tego, aby się pokryjomu wymknąć.
— A twoi czterej towarzysze? — zapytał Bill.
— Ci są tam jeszcze. Czy sądzisz, że powinienem był ich poszukać? Nie byłbym mógł ich uratować i sam zginąłbym wraz z nimi. Postanowiłem pośpieszyć do farmy Butlera, który jest moim przyjacielem, i stamtąd sprowadzić pomoc.
Humply-Bill potrząsnął głową i powiedział:
— Prawie niemożliwe! Z Osage-nook do farmy Butlera jest dobrych sześć godzin konno; na złym koniu trzeba jeszcze znaczniej więcej czasu. Jak możesz więc powrócić stamtąd na wieczór, zanim twoi towarzysze umrą?
— Nogi „Dobrego Słońca“ są równie szybkie jak konia; — odpowiedział wódz pewny siebie. — Moja ucieczka będzie miała ten skutek, że odłożą wykonanie wyroku śmierci i będą się przedewszystkiem starali wszelkiemi siłami schwycić mię napowrót. Pomoc nadeszłaby więc jeszcze w stosownym czasie.
— Ten wniosek może być prawdziwy lub też nie. Dobrze, że spotkałeś się z nami, bo teraz nie potrzebujesz pędzić do farmy Butlera; pójdziemy z tobą, aby ocalić twoich towarzyszy.
— Czy mój biały brat chce rzeczywiście tak uczynić? — zapytał radośnie Indjanin.
— Naturalnie! Jakżeżby inaczej było? Osagowie są przecież naszymi przyjaciółmi, podczas gdy trampi są wrogami każdego uczciwego człowieka.
— Ale jest ich tak dużo, tak bardzo dużo, a my mamy zaledwie osiem rąk.
— Pshaw! Cztery chytre głowy mogą się ważyć na to, by podkraść się pod całą bandę trampów, dla wydobycia z ich rąk kilku jeńców. Co mówisz na to, stary uncle’u?
Sztywny wyciągnął obie ręce, zamknął zachwycony oczy i zawołał:
— Pojadę chętnie, z radością dużą, — tam, gdzie te białe łotry leżą — i bez obawy dla mej przyszłej doli — wyciągnę wszystkich czerwonych z niewoli!
— Pięknie! A wy mylordzie?
Anglik wyjął tymczasem swój notatnik, aby zapisać w nim imię wodza; teraz schował go do kieszeni i odpowiedział:
— Naturalnie, że jadę z wami; przecież to jest przygoda!
— Ale bardzo niebezpieczna, sir!
— Tem lepiej! Za to zapłacę o dziesięć dolarów więcej, a więc sześćdziesiąt. Jeśli jednak chcemy jechać, to musimy postarać się o konia dla „Dobrego Słońca“!
— Hm, takt — odrzekł garbaty, patrząc na niego badawczo. — Ale skąd go weźmiecie, he?
— Naturalnie u jego prześladowców, którzy prawdopodobnie znajdują się niedaleko za nim.
— Bardzo słusznie, bardzo słusznie! Nie jesteście, sir, niezaradnym, i myślę, że możemy z przyjemnością pracować obok siebie. Tylko byłoby przytem pożądanem, żeby nasz czerwony przyjaciel miał jaką broń.
— Odstąpię mu jeden z moich karabinów. Oto jest! Sposób użycia zaraz mu wyjaśnię. A teraz nie traćmy czasu, lecz ustawmy się tak, aby prześladowcy, przyszedłszy tutaj, znaleźli się zamknięci ze wszystkich czterech stron. — Wyraz zdumienia na twarzy małego stawał się coraz wyraźniejszy. Zmierzył Anglika wzrokiem pytającym i odpowiedział:
— Mówicie, sir, jak stary, doświadczony myśliwy! Jakże właściwie mamy to uczynić?
— Bardzo prosto. Jeden z nas pozostanie tutaj na wzgórzu i przywita drabów w taki sposób, jak wy przyjęliście mnie przedtem. Trzej inni zakreślą łuk i wejdą na sąsiednie pagórki. Tak draby znajdą się między czteryma obsadzonemi wzgórzami, a my będziemy ich mogli, w razie potrzeby, zdmuchnąć, podczas gdy oni zauważą tylko dym naszych strzałów.
— Well! Widzę, że niema z wami wiele zmartwienia i bardzo się z tego cieszę. Przyznaję, że chciałem zaproponować zupełnie ten sam plan. Czy zgadzasz się, stary uncle?
— Tak jest! Zostaną otoczeni, — i wszyscy trupem położeni — zadeklamował sztywny.
— Dobrze! Ja więc zostaję, aby do nich przemówić, skoro nadejdą. Mylord pójdzie na prawo, ty na lewo, a wódz umieści się na pagórku tam przed nami. W ten sposób dostaniemy ich między siebie, a czy ich zabijemy czy nie, to zależyć będzie od tego, jak się zachowają. — Jeśli zaś strzelę do którego, będzie to znakiem, że macie strzelać. Oszczędzajcie jednak koni, bo są nam potrzebne. A teraz naprzód, messurs; sądzę, że niema co zwlekać!
Po tych słowach wszedł na pagórek, a również trzej inni zniknęli po obu stronach doliny. Lord zabrał ze sobą perspektywę. — Minęło może już kwadrans, a nie dostrzeżono jeszcze, by się jakaś ludzka istota zbliżała. Nagle z pagórka, na którym leżał Anglik, dał się słyszeć głośny okrzyk:
— Baczność! Nadchodzą!
— Ciszej! — odpowiedział garbaty.
— Pshaw! Nie usłyszą; są prawie o milę.
— Gdzie?
— Wprost na wschód. Zobaczyłem przez lornetę dwu ludzi, stojących na wzgórzu. Patrzą zapewne, czy nie ujrzą gdzie wodza.
Przeszedł znowu jakiś czas w spokoju, nim dały się słyszeć uderzenia kopyt końskich i wreszcie ukazało się dwuch ludzi, jadących obok siebie; byli bardzo dobrze uzbrojeni i siedzieli na dobrych koniach; oczy mieli utkwione bacznie w ślady wodza, którego ścigali. Tuż za nimi ukazało się trzech jeszcze; było więc pięciu prześladowców. Kiedy dotarli do połowy doliny, Bill zawołał:
— Stop, messurs! Ani kroku dalej, albo posłyszycie moją strzelbę! — Tamci zatrzymali się zaskoczeni i spojrzeli w górę, ale nie zobaczyli nikogo, bo garbus leżał głęboko w trawie; jednakże posłuchali tego rozkazu, a jadący przodem odpowiedział:
— Do wszystkich djabłów! Cóż to za opryszki tutaj? Pokażcie się i powiedzcie, jakie macie prawo zatrzymywać nas?
— Prawo każdego myśliwego!
— My jesteśmy także myśliwymi. Jeśliście człowiekiem uczciwym, to się pokażcie!
Trampi wzięli przy tych słowach karabiny do rąk; choć nie wyglądali wcale pokojowo, mimo to Humply odpowiedział:
— Jestem uczciwym człowiekiem i mogę się wam pokazać. Oto jestem!
Zerwał się tak, że mogli zobaczyć całą jego postać; oczy jednak miał bacznie zwrócone na nich.
— Zounds! — zawołał jeden. — Jeśli się nie mylę, to jest to Humply-Bill.
— Tak mię rzeczywiście nazywają.
— To i Gunstik-uncle jest w pobliżu, bo ci dwaj nie rozłączają się nigdy.
— Czy znacie nas?
— To się rozumie; mam zdawna z wami do gadania!
— Ja was jednak nie znam!
— Możliwe; widzieliście mnie zdaleka. Boys, ten drab włazi nam w drogę, a może i zwąchał się z czerwonym. Musimy go sprowadzić niżej!
Zmierzył do małego człowieczka i nacisnął kurek. Bill upadł błyskawicznie, jakby ugodzony kulą.
— Heigh-day, to było dobrze wycelowane! — zawołał drab. — Teraz jeszcze Gun...
Nie dokończył zdania. Bill rzucił się na ziemię, aby nie zostać trafionym; teraz obie lufy jego strzelby błysnęły szybko, a zaraz potem zagrzechotały karabiny trzech innych. Pięciu trampów runęło, a zwycięzcy zeszli w dolinę, aby nie dopuścić do ucieczki koni. Trampów przeszukano.
— Nieźle zrobione, — rzekł Bill. — Ani jeden strzał nie chybił! Śmierć nastąpiła natychmiast.
Wódz Osagów przyglądał się obu ludziom, którym celował w czoło, a widząc małe otwory od kul tuż nad nasadą nosa, zwrócił się do lorda:
— Strzelba mojego brata jest małego kalibru, lecz to niezwykła gun, na której można polegać.
— Tak myślę! — odparł englishman. — Zamówiłem obie te strzelby specjalnie na prerję.
Osaga zwrócił karabin, lecz zrobił przytem minę, z której można było wyczytać jego wielki żal. Zabitym zabrano wszystko, co się mogło przydać, poczem Anglik zapytał:
— Czy teraz do trampów?
— Naturalnie! Znam tę okolicę i wiem, że przed wieczorem nie dostaniemy się do Osage-nook, bo musimy zatoczyć łuk, aby dostać się do lasu poza nimi.
— A te trupy?
— Pozostawimy je poprostu. A może macie ochotę wyprawić tym drabom pogrzeb i zbudować mauzoleum? Niech ich pochowają sępy i kujoty w swych brzuchach!
Konie związano razem, poczem wszyscy dosiedli wierzchowców i ruszyli wprost na północ, by potem zawrócić ku wschodowi. Wódz był przodownikiem. Przez całe popołudnie jechano przez prerję falistą. Kiedy słońce miało się już skryć za horyzontem, ujrzano w oddali ciemny pas lasu. Osaga oświadczył:
— To jest tylna ściana lasu; przednia zgina się ku wewnątrz i tworzy kąt, „róg mordu“. Tam leżą grobowce naszych pomordowanych. Za ćwierć godziny możemy się dostać do obozu trampów.
Na to Bill zatrzymał konia, zeskoczył i, nie mówiąc ani słowa, siadł na trawie. Uncle i Indjanin poszli za tym przykładem. Wobec tego i englishman zsiadł, lecz zapytał:
— Myślę, że nie powinniśmy tracić czasu. Jak uwolnimy Osagów, jeśli będziemy siedzieli tutaj z założonemi rękami?
— Źleście powiedzieli, sir! — odpowiedział garbaty. — Czy sądzicie, że trampi będą siedzieć spokojnie w swoim obozie?
— Chyba nie!
— Z wszelką pewnością nie! Muszą przecież jeść, a w tym celu będą polować. Będą więc włóczyć się po lesie, który w tem miejscu, gdzie do niego wejdziemy, ma szerokości co najwyżej kwadrans drogi i należy się spodziewać, że właśnie tam znajdą się ludzie, którzyby nas zobaczyli. Musimy więc poczekać, aż się ściemni; wtedy wszyscy drabi ściągną do boru, a my będziemy mogli dostać się niepostrzeżenie do lasu. Czy zgadzacie się?
— Well! — skinął lord, siadając teraz również. — Nie myślałem, że mogę być taki głupi!
— Tak! Wpadlibyście tym włóczęgom prosto w ręce, a uncle i ja musielibyśmy nosić wasz notatnik aż do Frisco, za co nie danoby nam ani dolara.
— Nie dano? Dlaczego?
— Bośmy naszej przygody nie przeżyli jeszcze!
— Przeżyliśmy! Już się skończyła i została wciągnięta. — Spotkanie z wodzem i zastrzelenie pięciu trampów było całą przygodą, za pięćdziesiąt dolarów. Już jest w notatniku zapisane; uwolnienie Osagów jest nową przygodą.
— Także za pięćdziesiąt dolarów?
— Yes!
— No, to notujcie tylko ciągle, sir! — śmiał się Bill. — Jeżeli każde zdarzenie rozkładacie na tyle podprzygód, to zapłacicie nam we Frisco taką sumę, że nie będziecie wiedzieć, skąd wziąć pieniędzy!
Lord uśmiechnął się lekko:
— Wystarczy! Mogę wam zapłacić, nie będąc zmuszonym do sprzedawania zamku Castlepool. —
Słońce wreszcie zaszło, a przez dolinę przemykały już cienie mroku, podnosiły się coraz wyżej, zalały także pagórki, a wreszcie osłoniły całą ziemię ponurą szatą. Niebo było ciemne i bez gwiazd.
Teraz ruszono w drogę; ale nie dojechano do samego lasu. Ostrożność nakazywała pozostawić zwierzęta na miejscu otwartem; drewniane paliki, które wbija się w ziemię, aby uwiązać do nich konie, nosi każdy westman ze sobą. W taki też sposób przywiązano zwierzęta i zwrócono się potem gęsiego ku lasowi.
Czerwonoskóry szedł przodem. Stopy jego dotykały ziemi tak cicho, że ucho nie mogło dosłyszeć żadnego szmeru. Lord, idący za nim, zadawał sobie wiele trudu, aby iść równie niedosłyszalnie. Wokoło nie było nic słychać, jak tylko lekki wiaterek, który poruszał wierzchołki drzew. — — Teraz Osaga chwycił Anglika za prawą rękę i szepnął:
— Niech mój brat poda rękę następnemu, aby blade twarze tworzyły łańcuch, który ja poprowadzę.
Macając przed sobą wyciągniętą ręką, drugą ciągnął za sobą białych. Tak szli przez dłuższy czas. Wkońcu wódz stanął i szepnął:
— Niech moi bracia słuchają! Głosy trampów!
Rzeczywiście usłyszeli rozmowę, choć w wielkiej odległości, tak, że słów nie można było zrozumieć. Po kilku jeszcze krokach spostrzeżono słaby blask.
— Niech moi bracia zaczekają, aż powrócę — powiedział Słońce i natychmiast pomknął naprzód.
Minęło pewnie przeszło pół godziny, zanim powrócił, a nikt nie widział, ani nie słyszał jego przyjścia; tak nagle wychylił się przed nimi, jakby wyrósł z pod ziemi.
— No? — zapytał Bill. — Co nam powiesz?
— Że więcej trampów przyszło, znacznie więcej.
— Do licha! Czy draby myślą odbywać tu meeting? Wtedy biada farmerom tej okolicy! Czy coś słyszałeś?
— Rozpalono kilka ognisk i cały plac był oświetlony, a trampi utworzyli koło, w którem stała jakaś blada twarz z czerwonemi włosami i przemawiała długo i bardzo głośno. Uwaga moja jednak zwrócona była na to, aby odszukać czerwonych braci, i dlatego zapamiętałem bardzo mało z tego, co tramp mówił. Wiem tylko, że obiecywał im, iż bardzo prędko się wzbogacą, jeżeli pójdą za jego radą i ograbią bogatych.
— Cóż jeszcze?
— Nie zważałem dobrze na jego słowa. Wspominał również o jakiejś wielkiej pełnej kasie kolejowe, którą chcą opróżnić. Potem jednak nie słuchałem więcej, bo zobaczyłem miejsce, w którem znajdują się moi czerwoni bracia.
— Gdzież to jest?
— Przy mniejszem ognisku. Stoją przywiązani do drzewa, a przy każdym z nich siedzi tramp, pilnując go.
— To niełatwo tam się zakraść?
— Można. Mógłbym nawet sam rozciąć ich więzy, ale chciałem wpierw sprowadzić moich białych braci. Poczołgałem się jednak do moich wojowników i powiedziałem im, że będą uratowani.
— Ci trampi nie są wcale westmanami! Jest to przecież wielką głupotą nie umieszczać jeńców w środku obozu. Zaprowadź nas do nich.
Prowadzona przez wodza czwórka przemykała się od drzewa do drzewa, starając się przytem pozostać, o ile możności, w cieniu pni. Tak zbliżyli się szybko do obozu, w którym naliczyli teraz osiem ognisk. Najmniejsze płonęło w samym środku kąta, bardzo blisko drzew, i tam wódz skierował swe kroki. Raz zatrzymał się na krótko i szepnął do białych:
— Teraz siedzi przy tem ognisku kilka bladych twarzy. Przedtem nie było przy niem nikogo. Mąż z czerwonemi włosami jest tam także. Ci ludzie są, jak się zdaje, przywódcami. Czy widzicie o kilka kroków dalej, przy drzewach, moich Osagów?
— Tak, — odpowiedział garbus. — Rudy przestał przemawiać i teraz te draby siedzą zdala od innych, zapewne dla narady. Będzie więc bardzo ważnem dowiedzieć się, co zamierzają. Tak wielu trampów nie zgromadziło się tu dla drobnostki Szczęściem pod drzewami jest kilka krzaków. Poczołgam się więc, aby podsłuchać, o czem rozmawiają.
— Niech mój brat tego nie czyni, — ostrzegał wódz.
— Dlaczego? Czy myślisz, że dam się schwytać?
— Nie! Ja wiem, że mój brat zna się dobrze na podkradaniu, ale mogliby go jednak zobaczyć.
— Zobaczyć, ale nie schwytać!
— Tak. Mój brat ma lekkie nogi i potrafi szybko uciec, ale wówczas będzie dla nas niemożliwem uwolnić Osagów.
— Nie. Powalimy strażników i rozetniemy Osagom więzy; a potem szybko przez las i do koni. Chciałbym zobaczyć trampa, któryby nam przeszkodził! A więc poczołgam się. — Jeśli mię zauważą, to skoczcie szybko do jeńców. Stać się nam nic nie może. Tu moja strzelba uncle.
Oddawszy towarzyszowi strzelbę, położył się na ziemi i poczołgał ku ognisku. Celu swego dopiął znacznie łatwiej, niż myślał. Trampi bowiem rozmawiali tak głośno, że Bill zatrzymał się prawie w pół drogi, a mimo to słyszał każde słowo.
Wódz nie pomylił się, sądząc, że czterej ludzie, siedzący przy małem ognisku, są przywódcami. Jednym z nich, owym z czerwoną głową, był kornel Brinkley, który z kilku swymi ludźmi, zbiegłymi przed rafterami, przybył do obozu tego dnia pod wieczór. Właśnie przemawiał w tej chwili, a Humply-Bill słyszał jego słowa:
— Mogę wam przyrzec, że wynik będzie nadzwyczajny, bo tam znajduje się główna kasa. Zgadzacie się więc?
— Tak, tak! — odpowiedzieli pozostali.
— A co jest z farmą Butlera? Czy chcecie ją napaść razem ze mną, czy też mam to zrobić na własną rękę?
— Idziemy naturalnie z tobą! — oświadczył jeden. — Nie widzę powodu, dlaczego mielibyśmy pozwolić, żeby pieniądze wpadły jedynie do twojej kieszeni. Pytanie tylko, czy rafterzy się tam znajdują?
— Jeszcze nie. Rafterzy nie mieli koni, podczas gdy ja zaraz następnego dnia zdobyłem dobrego kłusaka. Nie mogą zatem być już na farmie. Ale Butler jest i pozatem dość bogaty. Napadniemy na farmę, złupimy ją, a potem będziemy spokojnie oczekiwać przybycia rafterów i tych łotrów, którzy nimi dowodzą.
— Czy wiesz na pewno, że przyjdą?
— Z wszelką pewnością. Ten Old Firehand ma tam przybyć ze względu na inżyniera, który zapewne już kawał czasu na niego oczekuje.
— Jakiego inżyniera? Co to za interes?
— Nic! To jest sprawa dla was zupełnie obojętna. Może opowiem wam o tem innym razem. A może was wezmę jeszcze i do innej sprawy, przy której będzie można zarobić pieniędzy w bród.
— Gadasz zagadkami! Otwarcie mówiąc, wolałbym z tym Old Firehandem nie mieć nic do czynienia.
— Głupstwo! Cóż nam może zrobić? Pomyśl tylko, że nas jest czterystu chłopców, którzyby z djabłem nie wahali się zadrzeć.
— Hm, to prawda. A kiedy ruszamy?
— Jutro po południu, tak żebyśmy do farmy dostali się wieczorem. Jest spora i da ładny ogień, przy którym uwędzimy niejedną pieczeń.
Humply-Bill słyszał dosyć; powrócił do towarzyszy i wezwał ich, aby udali się teraz na oswobodzenie Osagów. Zdaniem jego każdy z nich miał podkraść się do jednego jeńca, lecz wódz przerwał mu:
— To, co teraz trzeba zrobić, jest rzeczą nie białych, lecz czerwonych mężów. Pójdę sam, a moi bracia skoczą mi na pomoc tylko wtedy, gdyby mnie zauważono.
Po tych słowach poczołgał się ku Osagom.
— Co wódz zamierza zrobić? — zapytał cicho Anglik.
— Figiel — odpowiedział Bill. — Patrzcie tylko uważnie, gdzie stoją jeńcy Jeśli się nie uda, to popędzimy z pomocą. — Trzeba nam będzie tylko przeciąć rzemienie, a potem pędem do koni.
Lord posłuchał wezwania. Ognisko, przy którem siedzieli dowódcy trampów, znajdowało się może o dziesięć kroków od skraju lasu, gdzie stały drzewa, do których przywiązano jeńców. Obok każdego z nich siedział albo leżał uzbrojony strażnik. Englishman natężał oczy, chcąc zobaczyć wodza, ale napróżno; widział tylko, że jeden z siedzących strażników położył się teraz i to ruchem tak szybkim, jak gdyby upadł. Także trzej pozostali poruszyli się pokolei i, dziwnym trafem, głowy ich znalazły się w cieniu, rzucanym przez drzewa. Przy tem nie było słychać żadnego dźwięku, ani nawet najlżejszego szmeru.
Minęła znowu krótka chwila, a potem lord zobaczył wodza pomiędzy sobą a Billem na ziemi.
— Gotów? — Zapytał Humply.
— Tak, — odpowiedział czerwonoskóry.
— A przecież twoi Osagowie są jeszcze skrępowani! — szepnął do niego lord.
— Nie. Czekają tylko w tej samej postawie, aż się z wami rozmówię. Mój nóż ugodził strażników w samo serce, a potem zabrałem im skalpy. Teraz wrócę jeszcze do nich, aby pójść z moimi czerwonymi braćmi do koni trampów, przy których i nasze się także znajdują. Ponieważ wszystko poszło tak dobrze, nie odejdziemy, nie odebrawszy swoich koni.
— Dlaczego narażać się jeszcze i na to niebezpieczeństwo, — ostrzegał Bill.
— Mój biały brat myli się. Teraz niema już żadnego niebezpieczeństwa. Skoro zobaczycie, że Osagowie zniknęli z pod drzew, odejdziecie stąd. — Wkrótce potem usłyszycie tętent koni i krzyk trampów. Zejdziemy się w miejscu, gdzieśmy poprzednio się zatrzymali. Howgh!
Tem ostatniem słowem chciał dać do zrozumiem, że wszelki sprzeciw jest daremny; potem się oddalił. Lord patrzył na jeńców; ci stali oparci sztywno o drzewa, aż nagle zniknęli w jednej chwili, jakby się w ziemię zapadli.
Wonderful! — szepnął zachwycony do garbusa. — Zupełnie jak w romansie!
— Hm! — odpowiedział mały. — Przeżyjecie u nas jeszcze niejeden romans; chociaż czytać jest je łatwiej, niż przeżyć samemu.
— Czy idziemy?
— Jeszcze nie. Chciałbym widzieć miny tych drabów, gdy spostrzegą ucieczkę. Czekajmy jeszcze chwilę.
Nie upłynęło wiele czasu, gdy z drugiej strony obozu rozległ się głośny krzyk trwogi; odpowiedział mu drugi, poczem nastąpiło kilka przeraźliwych okrzyków, po których łatwo było poznać, że pochodzą z gardeł indjańskich, — wreszcie dało się słyszeć parskanie, tętent, rżenie i dudnienie, tak, iż się zdawało, że ziemia drży.
Trampi zerwali się. Każdy krzyczał, wrzeszczał i pytał, co się stało. Nagle rozległ się głos rudego kornela:
— Osagowie uciekli! Do wszystkich djabłów! Kto ich...
Przerwał przerażony, gdyż mówiąc te słowa, skoczył do strażników i chwycił jednego, aby go podnieść; lecz spostrzegł jego szkliste oczy i krwawą, pozbawioną włosów, czaszkę. Pociągnął więc drugiego, trzeciego, czwartego ku światłu ogniska i krzyknął straszliwie:
— Zabici! Oskalpowani! Wszyscy czterej! A czerwoni uciekli!
— Indjanie! Indjanie! — rozległo się w tej chwili od strony, w której stały konie.
— Za broń! Do koni! — ryczał kornel. — Zostaliśmy napadnięci. Chcą nam konie ukraść!
Nastąpiło teraz straszne zamieszanie. Wszyscy biegali w popłochu, choć nieprzyjaciela nie było widać. Dopiero kiedy po dłuższym czasie nieco się uspokoiło, okazało się, że brakło tylko złupionych koni Indjan. Teraz przeszukano okolicę obozu, lecz bez żadnego skutku. Trampi przyszli więc do przekonania, że w lesie znajdowali się jeszcze inni Osagowie i ci podkradli się, aby uwolnić swych towarzyszów, a przytem zakłuwszy strażników, oskalpowali ich i uprowadzili konie, zabrane jeńcom. Trudnem jednak było do pojęcia dla trampów, że zamordowanie strażników odbyło się bez żadnego szmeru. Dziwiliby się jeszcze bardziej, gdyby wiedzieli, że tylko jeden człowiek dokonał tego.
Kiedy przywódcy zebrali się znowu dookoła ogniska, odezwał się kornel:
— To zajście nie stanowi wprawdzie żadnego nieszczęścia, ale zmusza nas do zmiany planu. Musimy jutro ruszyć stąd już bardzo wcześnie.
— Dlaczego? — zapytano.
— Ponieważ Osagowie słyszeli wszystko, o czem rozmawiano. Prawdziwe szczęście, że nie wiedzą nic o naszych zamiarach, co do Eagle-tail, bo o tem mówiliśmy nie tutaj, lecz poprzednio przy dużem ognisku. Wiedzą jednak, jakie mamy plany co do farmy Butlera.
— Czy myślisz, że nas zdradzą?
— Naturalnie!
— Czyżby te łotry były zaprzyjaźnione z Butlerem?
— Zaprzyjaźnieni czy nie, to doniosą mu o tem, aby się na nas pomścić i zgotować nam gorące przyjęcie.
— Racja! Wyruszymy rano! — Chciałbym tylko wiedzieć, gdzie siedzą nasi ludzie, którzy ścigali wodza?
— Dla mnie to także niepojęte! Gdyby Osaga szukał schronienia w lesie, to znaleźć byłoby go ciężko, a nawet niemożliwe; ślad jego jednak prowadzi na prerję, a konia nie miał. Musieli go chyba pochwycić.
— Z pewnością. Ale w drodze powrotnej pewnie ich noc zaskoczyła i może rozłożyli się obozem, żeby nie zbłądzić, i jutro rano natkniemy się na nich. W każdym razie znajdziemy ich ślady, bo poszli w tym samym kierunku, którego musimy się i my trzymać. —
Bill, Uncle i Anglik pośpieszyli, o ile na to pozwalały ciemności, przez las czemprędzej do swych koni. Jedynie zdolności orjentowania się obu myśliwych zawdzięczano, że nie zbłądzono, gdyż w nocy wzgórza i doliny jeszcze bardziej były do siebie podobne, niż za dnia. Odwiązawszy konie, dosiedli ich, a luźne ujęli za lejce.
Zaledwie to uczynili, usłyszeli, że Indjanie nadchodzą.
— Ci trampi są ślepi i głusi, — rzekł Wielkie Słońce. — Wielu z nich powędruje do wiecznych ostępów, aby służyć duchom Osagów.
— Czy chcesz się pomścić? — zapytał Bill.
— Czyż nie zginęło dziś ośmiu Osagów, których śmierć musi być pomszczona? Czyż my, pozostali przy życiu, nie mieliśmy być umęczeni i zamordowani? Pojedziemy do wigwamów Osagów, aby sprowadzić wielu wojowników. Potem pójdziemy śladami tych bladych twarzy, aby tylu z nich sprzątnąć ze świata, ilu Manitou odda nam w ręce.
— W której stronie pasą się trzody Osagów?
— Ku zachodowi.
— To musicie przejeżdżać koło farmy Butlera?
— Tak.
— A jak długo musisz jechać stamtąd, aby dostać się do swoich?
— Pierwsze trzody można napotkać już po upływie połowy dnia, jeśli się ma dobrego konia i jedzie szybko.
— To bardzo dobrze. Będziemy musieli się śpieszyć, aby uratować farmę Butlera.
— Co mówi mój brat? Butler jest przyjacielem i obrońcą Osagów. Czy grozi mu jakie niebezpieczeństwo?
— Tak. Nie mówmy jednak teraz o tem. Musimy przedewszystkiem odjechać stąd, aby oddalić się z sąsiedztwa trampów. Mają oni jutro napaść na farmę; trzeba się tam udać, aby mieszkańców ostrzec.
— Uff! Niech moi czerwoni wojownicy poprowadzą luźne konie, żeby biali bracia mogli łatwiej iść za mną.
Ludzie jego, posłuchawszy tego wezwania, wzięli do rąk zdobyte luźne konie; potem ruszono galopem pomiędzy niskiemi wzgórzami i to po śladach, które rano pozostawili wódz i jego prześladowcy. Ślady te prowadziły prosto w tym kierunku, gdzie leżała farma Butlera, do której Osaga chciał się dostać. —
Galopem! I to w takich ciemnościach! Nawet za dnia tylko dla dobrze znającego tę okolicę było możebnem utrzymać się we właściwym kierunku i bez zbłądzenia w tej prerji falistej; aby po nocy jednak nie zabłądzić, mogło uchodzić prawie za cud. Kiedy Anglik uczynił tego rodzaju wzmiankę małemu Billowi, jadącemu obok niego, ten odpowiedział:
— Tak, sir! Zauważyłem już wprawdzie, że i wy jesteście nie w ciemię bici, ale ujrzycie tu, usłyszycie, a także przeżyjecie jeszcze niejedno, czegoście przedtem nie uważali za możliwe.
— Czy i wy nie zbłądzilibyście tutaj?
— Ja? Hm! Chcąc być sprawiedliwym, muszę wam powiedzieć, że nie przyszłoby mi do głowy tak pędzić między te falujące pagórki. Jechałbym bardzo powoli i badałbym dokładnie zakręty każdej doliny zosobna. Mimo to jednak pewny jestem, że jutro rano nie znalazłbym się na tem miejscu, do któregobym chciał się dostać.
— To może się to przecież przydarzyć także wodzowi?
— Nie. Taki czerwony wprost węszy kierunek i drogę, a co jest rzeczą najgłówniejszą, ma teraz znowu własnego konia. To zwierzę nie zboczy ani na krok ze śladu, który zrobił dziś jego pan. Niebo jest czarne jak worek pełen sadzy i nie widzę ziemi ani na owinięcie palca; mimo to pędzimy galopem, jakby w jasny dzień po równej drodze, i założę się, że nim jeszcze sześć godzin minie, konie nasze zatrzymają się tuż u bramy farmy Butlera.
— Jak? Co? — zawołał Anglik ucieszony. — Chcecie się założyć? To wspaniale! A więc jesteście tego pewni? To ja twierdzę przeciwnie i stawiam pięć dolarów, albo dziesięć. A może chcecie więcej postawić?
— Dziękuję, mylord! — To był tylko zwykły sposób mówienia. Powtarzam, że nie zakładam się nigdy. Zatrzymajcie swe pieniądze! Będziecie ich potrzebować na co innego. Pomyślcie tylko, co musicie zapłacić jedynie za dzisiejszy dzień mnie i Uncle’owi?
— Sto dolarów. — Pięćdziesiąt za pięciu zabitych trampów i pięćdziesiąt za uwolnienie Osagów. A napad na farmę, który odeprzemy, jest nową przygodą, kokosztującą pięćdziesiąt dolarów.
— Czy odparcie napadu poszczęści się nam, nie jest tak pewnem, jak sądzicie. Ale jak to było właściwie z Old Shatterhandem, Winnetou i Old Firehandem? Ile zapłacicie, jeśli przypadkiem zobaczycie którego z tych trzech mężów?
— Sto dolarów!
— Dobrze! Jest bardzo prawdopodobnem, że jutro lub pojutrze spotkamy Old Firehanda; ma mianowicie przybyć na farmę Butlera.
Słowa te słyszał jadący przodem wódz; odwrócił się, nie powstrzymując jednak konia, i zapytał:
— Old Firehand, ta słynna blada twarz, ma tam przybyć?
— Tak. Kornel to mówił.
— Człowiek z czerwonemi włosami, który przemawiał? Skąd wie o tem? Czy widział wielkiego myśliwego, a może nawet z nim mówił?
Bill opowiedział, co słyszał.
— Uff! — zawołał wódz. — Wobec tego farma jest uratowana, bo rozum tej bladej twarzy wart jest więcej, niż broń tysiąca trampów. Jakże się cieszę, że go zobaczę!
— Czy znasz go?
— Paliłem z nim kalumet. — Czy czujesz, że zaczyna deszcz padać? To dla nas dobrze, bo deszcz pozwoli stratowanej trawie wkrótce się podnieść i trampi nie będą mogli jutro rano spostrzec naszych śladów. —
Droga sama nie nastręczała żadnych trudności; ani kamień ani rów, ani żadna tego rodzaju przeszkoda nie zatrzymywały jazdy, a doliny były tak szerokie, że zupełnie wygodnie mogło biec razem obok siebie kilka koni. Grunt stanowiła wyłącznie miękka murawa.
Czasem jeźdźcy pozwalali koniom iść stępa, aby ich zbytnio nie nużyć; przeważnie jednak jechano kłusem lub galopem. Kiedy minęło kilka godzin, zdawało się, że poprzednia ufność cokolwiek Billa opuściła, bo zapytał wodza:
— Czy mój brat jest pewny, że jedziemy w dobrym kierunku?
— Niech się mój biały brat nie obawia, — odpowiedział zapytany. — Śpieszyliśmy się bardzo i niedługo już staniemy na tem miejscu, gdzie spotkałem dziś ciebie i Uncle’a.
Wkrótce koń wodza przeszedł nagle z galopu w powolnego stępa, a potem nawet, chociaż go jeździec nie wstrzymywał, stanął i parsknął cicho.
— Uff! — odezwał się czerwony głosem stłumionym. — Przed nami muszą znajdować się jacyś ludzie. Niech moi bracia posłuchają, nie ruszając się, i niech mocno pociągną powietrze nosem!
Kiedy zatrzymali się cicho, posłyszano, że wódz bada woń powietrza.
— Ogień! — szepnął po chwili.
— Nie widać przecież ani śladu ognia! — zauważył Bill.
— Ja jednak czuję dym, który wychodzi, jak się zdaje, z poza najbliższego pagórka. Niech mój brat zsiądzie z konia i wejdzie ze mną na wzgórze.
Pozostawiwszy konie, pomknęli obok siebie ku pagórkowi; nie uszli jednak dziesięciu kroków, gdy dwie ręce pochwyciły Indjanina, ściskając go mocno za gardło; ten przygnieciony do ziemi, bił wokoło siebie rękami i nogami, nie mogąc jednak wydobyć głosu. Równocześnie dwie inne ręce pochwyciły garbusa za gardło i pociągnęły również ku ziemi.
— Trzymacie go mocno? — spytał zupełnie cicho i to w języku niemieckim ten, który trzymał obezwładnionego Indjanina.
— Tak jest! Chwyciłem go tak mocno, że nawet mówić nie może, — brzmiała również cicha odpowiedź.
— A więc szybko stąd za pagórek! Musimy się dowiedzieć, kogo mamy przed sobą. A może tamten za ciężki dla was?
— Ani mi się śni! Ten drab jest lżejszy od muchy, która od trzech tygodni nic nie jadła, ani nie piła. Przebóg! Zdaje się, że ma ztyłu garb, jak nazywają taki krzywy kręgosłup! Chyba to nie... /
— Co?
— Chyba to nie będzie Humply-Bill, mój dobry przyjaciel!
— Dowiemy się o tem przy ogniu. Na teraz jesteśmy spokojni, że nikt nas nie będzie ścigał. Tamci ludzie nie poruszą się z miejsca, bo mają czekać na powrót tych obu. —
Wszystko to odbyło się błyskawicznie i bez najmniejszego szmeru tak, że towarzysze obu jeńców, mimo tak małej odległości, ani się tego domyślali. Old Firehand — bo on to był — wziął swego jeńca na ręce, a Droll ciągnął swojego za sobą po trawie. Po drugiej stronie pagórka leżały strudzone konie i palił się niewielki ogień, a przy jego blasku widać było przeszło dwadzieścia postaci, stojących z wycelowanemi karabinami i gotowych przywitać ewentualnie nieprzyjaciół tyluż kulami.
— Do pioruna! — odezwał się Old Firehand, przyniósłszy swego jeńca do ogniska. — To Menaka szecha, wódz Osagów. Z jego strony nie potrzebujemy się niczego obawiać.
— Sapperlott! — dodał Droll. — To rzeczywiście Humply-Bill! Chłopie, przyjacielu, dziecko kochane, czy nie mogłeś mi tego powiedzieć, kiedym cię brał za gardło? Teraz leżysz tutaj, nie mogąc ani mówić, ani nawet dychać! Wstawaj i chodź w moje ramiona, bracie mój najukochańszy! Ach, prawda! Przecież on nie rozumie ani słowa po niemiecku! Ale chyba mi nie umrze! Wstańże wreszcie, skarbie drogi! Ja cię naprawdę nie chciałem udusić, choć to się stało napoły!
Przyduszony leżał z zamkniętemi oczyma, chwytając z trudnością powietrze; wreszcie podniósł powieki, rzucił długie przytomne spojrzenie na pochylonego nad nim Drolla i zapytał ochrypłym głosem:
— Czy to możliwe? Ciotka Droll!
— Naturalnie, to ja! — zawołał radośnie zapytany już w języku angielskim.
— Zostałem tak nagle pochwycony, że... Nieba! Old Firehand!
Ujrzał obok myśliwego; ta nowa niespodzianka przywróciła mu zdolność ruchu. Ucisk dłoni Firehanda był jednak znacznie silniejszy niż ciotki Droll, wódz bowiem leżał ciągle jeszcze na ziemi nieruchomo z zamkniętemi oczyma.
— Czy nieżywy? — zapytał Bili.
— Nie, — odpowiedział olbrzym, podając małemu rękę. — Jest tylko nieprzytomny, lecz wnet przyjdzie do siebie. Witajcie, Billl — Kto jest z wami? Prawdopodobnie Indjanie ze szczepu wodza?
— Tak, czterech.
— Tylko? Więc macie ze sobą luźne konie?
— Rzeczywiście. Pozatem jest z nami Gunstick-Uncle i pewien lord angielski.
— Lord? A więc zaszczytne spotkanie? Sprowadźcie tu tych ludzi!
Bill pobiegł pośpiesznie, i, zaledwie przebiegł połowę drogi, zawołał zdaleka:
— Uncle! Chodźcie-no tylko! Jesteśmy wśród przyjaciół, Old Firehand i ciotka Droll są tutaj.
Zawołany posłuchał tych słów. Rafterzy, leżący w trawie gotowi do walki, podnieśli się, aby przywitać przybyszów. Jakże zdumieli się ci ostatni, widząc, że wódz leży nieprzytomny, i dowiedziawszy się, co zaszło! Osagowie, zsiadłszy z koni, stanęli zdaleka i spoglądali na słynnego myśliwego wzrokiem pełnym uszanowania. Lord zrobił wielkie oczy i zbliżył się do niego krokiem powolnym; uczynił przytem tak głupią minę, że można było śmiać się, tak z niej, jak i z nosa opuchniętego z jednej strony. Old Firehand podał mu rękę i rzekł:
— Witajcie, mylord! Byliście w Turcji, w Indjach, a może i w Afryce?
— Skąd wiecie o tem, sir? — zapytał englishman.
— Domyślam się tego, bo jeszcze teraz nosicie na nosie ślady „Bouton d’Alep“[18]. Kto odbył takie podróże, ten da sobie zapewne radę i tutaj, chociaż...
Zamilkł i, uśmiechając się, rzucił okiem na wyekwipowanie Anglika, a zwłaszcza na przyrząd do pieczenia, przyczepiony do tornistra. W tej właśnie chwili wódz przyszedł do siebie, a otworzyć oczy, zerwać się i wyciągnąć nóż, było dziełem jednej sekundy. Nagle jednak wzrok jego padł na myśliwego; opuścił więc rękę, trzymającą nóż, i zawołał:
— Old Firehand! Czy to ty mnie pochwyciłeś?
— Tak. Było tak ciemno, że nie mogłem poznać mego czerwonego brata.
— To się cieszę; być zwyciężonym przez Old Firehanda nie jest wcale hańbą. Czy mój biały brat udaje się na farmę Butlera?
— Na farmę pójdę później. Teraz celem moim jest Osage-nook.
— Kogo tam mój słynny brat szuka?
— Pewnego białego, który się nazywa kornel Brinkley, i jego towarzyszy — samych trampów.
— To może mój brat jechać spokojnie z nami na farmę, bo kornel jutro tam przyjdzie, aby na nią napaść.
— Skąd wiesz o tem?
— Sam to mówił, a podsłuchał go Bill. Trampi napadli dziś na mnie i na moich Osagów; ośmiu z nich zabili, a mnie i pozostałych wzięli do niewoli. Ja jednak umknąłem i sprowadziłem Billa i Uncle’a, którzy razem z tym Anglikiem pomogli mi uwolnić moich czerwonych braci.
— To ciebie ścigało aż tutaj pięciu trampów?
— Tak!
— A Bill i Uncle obozowali na tem miejscu?
— Tak jest!
— A Anglik spotkał się z nimi na krótko przedtem?
— Jest tak, jak mówisz; ale skąd wiesz o tem?
— Jechaliśmy wzdłuż Black-bear-river wgórę i dziś rano opuściliśmy ją, aby się dostać do Osage-nook. Tu u znaleźliśmy zwłoki pięciu trampów i...
— Sir, — przerwał mu Humply-Bill. — Skąd wiecie, że ci ludzie byli trampami?
— Ten kawałek papieru powiedział mi to, — odrzekł Old Firehand. — Obszukaliście wprawdzie tych drabów, — ale pozostawiliście w kieszeni jednego z nich ten papier.
Wyjąwszy kawałek gazety, zbliżył się do ognia i czytał:
„Dzięki komisarzowi biura krajowego Stanów Zjednoczonych wyszło najaw zapomnienie czy przeoczenie, któregoby nikt nie mógł uważać za możliwe. Urzędnik mianowicie zwrócił uwagę rządowi na ten niewiarogodny fakt, że w środku Stanów Zjednoczonych istnieje pas ziemi, większy niż niejeden stan, który jest w tem niezwykłem, a miłem położeniu, że nie podlega żadnemu rządowi ani administracji. Ów godny uwagi obszar kraju jest czworobokiem szerokości 40, a długości 150 mil i obejmuje blisko 4 miljony akrów ziemi. Leży między terytorjum Indjan a Nowym Meksykiem, na północ od Teksas, a na południe od Kanzas i Kolorado. Jak się okazało, obszar ten pominięto przy publicznym pomiarze, to też swoje wyjątkowe położenie zawdzięcza błędowi, jaki się wkradł przy wyznaczaniu linji granicznej między sąsiedniemi terytorjami. Wskutek tego nie przydzielono go do żadnego stanu ani terytorjum i nie podlega rządowi w żadnej formie, a więc również niema nad nim żadnej jurysdykcji. Ustawy i prawa są tam zupełnie nieznane. — Raport komisarza określa ten obszar jako okolicę najpiękniejszą i najżyźniejszą na całym Zachodzie, nadającą się nadzwyczajnie pod hodowlę bydła i rolnictwo. Jednak tych kilka tysięcy „wolnych Amerykan“, którzy zamieszkują ten obszar, nie zajmuje się wcale rolnictwem czy pasterką, lecz tworzy bandy, złożone ze zbierającej się tu ze wszystkich stron świata hołoty, drabów, koniokradów, „desperados“ i zbiegłych zbrodniarzy. Są oni postrachem sąsiednich terytorjów, a zwłaszcza hodowcy bydła cierpią wiele na ich wyprawach rabunkowych. Ci udręczeni sąsiedzi żądają usilnie, aby położono koniec temu wolnemu państwu rozbójników, przez wprowadzenie na jego terytorjum prawowitej władzy.“
Czerwoni, słysząc te słowa, pozostali obojętni, biali jednak spojrzeli po sobie zdumieni.
— Czy to prawda? Czy to możliwe? — zapytał lord.
— Ja uważam to za prawdę, — odpowiedział Old Firehand. — Zresztą, czy artykuł kłamie, czy nie, jest rzeczą podrzędną; głównem jest, że tylko tramp mógł taką gazetę nosić ze sobą tak długo i daleko i ten papier jest powodem, dla którego uważałem tych pięciu ludzi za trampów. Kiedyśmy przybyli i ujrzeli trupy, domyśliliśmy się naturalnie, że odbyła się tu jakaś walka. Przeszukaliśmy martwych i wszystkie ślady, a to pozwoliło nam ustalić, co się tu stało. Kiedy zobaczyłem, że biali z Indjaninem ruszyli w kierunku Osage-nook, postanowiłem pośpieszyć im z pomocą, ale tymczasem nadeszła noc i musiałem czekać, gdyż pociemku nie mogłem iść ich śladami.
— Dlaczego mój biały brat napadł na nas? — zapytał wódz.
— Bo musiałem uważać was za trampów, wiedząc o tem, że przy Osage znajduje się wielka ich liczba. Pięciu z nich wyruszyło, aby ścigać Indjanina. Zastrzelono ich, a więc nie wrócili do swoich. To musiało u reszty wywołać zaniepokojenie i dlatego było możliwem, że wysłano pomoc za nimi. Dlatego wystawiłem straże, które mię uprzedziły, że zbliża się oddział jeźdźców, a ponieważ wiatr wiał od Osage-nook, więc mogliśmy wasze zbliżanie się zauważyć bardzo wcześnie. Kazałem moim ludziom chwycić za broń, a sam poczołgałem się z Drollem naprzeciw was. Dwaj ludzie zsiedli z koni, aby nas podpatrzeć. Resztę wiecie!
— A co myśli mój brat teraz czynić? Czy trampi są jego osobistymi wrogami?
— Tak! Ścigam rudego. Co jednak zrobię, będę wiedział dopiero wtedy, gdy się dowiem, jak sprawy stoją przy Osage-nook i co tam zaszło. Czy zechcecie mi to opowiedzieć. Bill?
Humply-Bill dał mu dokładne sprawozdanie i zakończył słowy:
— Widzicie więc, sir, że musimy działać szybko. Chyba pojedziecie z nami zaraz na farmę?
— Ani mi w głowie! Pozostanę tu, chociaż wiem, że niebezpieczeństwo jest znacznie większe, niż myślicie. Czy sądzicie, że te draby wyruszą dopiero po południu?
— Tak!
— A ja wam mówię, że rozpoczną swą wyprawę samego rana.
— Jednakże kornel tak mówił!
— Ale tymczasem się rozmyślił. Gdzie przywiązano pojmanych Osagów?
— Blisko tego ogniska, przy którem siedział rudy.
— Czy Indjanie słyszeli, że trampi mają napaść na farmę Butlera?
— Tak!
— Otóż to! A potem umknęli. Czyż kornel nie musi wpaść na tę prostą myśl, że pośpieszą do Butlera, aby go o tem zawiadomić?
— Do djabła! To zupełnie zrozumiałe!
— Naturalnie. Chcąc możliwie zmniejszyć szkodę, jaką Indjanie mogą wyrządzić, ruszą wcześnie. Zakład, że już teraz postanowili o świcie dosiąść koni.
— Zakład? — zawołał lord. — Well! Wy jesteście, sir, człowiekiem w moim guście! Zakładacie się, że tamci ruszą już z rana! Dobrze! Więc ja utrzymuję, że opuszczą Osage-nook dopiero jutro wieczór! Stawiam dziesięć dolarów, nawet dwadzieścia, — — i trzydzieści! A może wolicie pięćdziesiąt?
Mówiąc to, pociągnął torbę ku przodowi i otworzył ją, aby wydobyć pieniądze. Lekki, przez Anglika niespostrzeżony, gest Humply-Billa wystarczył, aby Old Firehand wiedział, że ma przed sobą człowieka, ogarniętego spleenem. To też odpowiedział:
— Schowajcie, sir, wasz portfel; ani mi się śni brać zakład na serjo.
— Ale ja chętnie się założę! — upierał się lord.
— Ja jednak nie!
— To szkoda, wielka szkoda! Tak dużo dobrego i pięknego słyszałem o was.Taki gentleman, jak wy, powinien się bezwarunkowo zakładać!
— Idzie o własność i życie wielu ludzi i jest naszym obowiązkiem zapobiec temu nieszczęściu. Zakładem zaś tego nie dokażemy.
— Słusznie, sir. Ja też zakładam się tylko ubocznie. Jeśli przyjdzie czas na czyny, znajdziecie mnie na stanowisku, równie pewnie, jak sami będziecie na swojem. Siła fizyczna nie jest jeszcze wszystkiem. —
Lord wpadł w gniew i obrzucił herkulesową postać myśliwego wzrokiem obrażającym. Ten przez chwilę nie wiedział, jak postąpić z Anglikiem, lecz zachmurzona twarz jego prędko się rozjaśniła i odpowiedział:
— Dajmy spokój, sir! Zanim się lepiej nie poznamy, nie mówmy przynajmniej sobie grubijaństw. Wy jesteście tu jeszcze nowym człowiekiem.
Lecz słowo „nowy“ wywarło skutek wręcz przeciwny, i lord zawołał jeszcze gniewniej, niż przedtem:
— Coście powiedzieli? Czy może wyglądam nowo? Jestem tak wyekwipowany, jak życie prerji wymaga, wy zaś wyglądacie, jakbyście przyszli z jakiego klubu!
O to szło! Old Firehand mianowicie miał na sobie ten sam elegancki garnitur podróżny, co na parowcu. Nie zmienił go jeszcze, gdyż jego odzież myśliwska znajdowała się na farmie Butlera. Dlatego to, Anglik nie uznawał w nim zupełnego westmana. To też Firehand, uśmiechając się, odparł:
— Nie mogę wam, sir, nie przyznać racji; ale może się jeszcze przystosuję do Zachodu; na wszelki wypadek pozostańmy przyjaciółmi.
— Jeśli tak myślicie na serjo, to nie gniewajcie się więcej o zakład. — Ale, nie pojmuję, dlaczego chcecie tutaj pozostać, zamiast jechać na farmę?
— Mam do tego słuszny powód.
— Czy mój biały brat zechce nam ten powód wyjaśnić? — zapytał Osaga.
— Tak. Wystarczy, jeśli ty pojedziesz i zawiadomisz Butlera. Jest to człowiek, który potrafi poczynić wszelkie przygotowania. Ja pozostanę zaś z rafterami i będę trzymał trampów w szachu, tak, że z pewnością nie prędzej przybędą pod farmę, aż ta będzie przygotowana na ich przyjęcie.
— Mój brat ma zawsze dobre pomysły; ale Butlera niema w jego wigwamie.
— Niema? — zapytał Firehand zaskoczony.
— Nie. Jadąc do Osage-nook, wstąpiłem na farmę, aby wypalić kalumet z moim białym bratem Butlerem. Lecz nie zastałem go w domu. Przyjechał do niego brat ze swoją córką i Butler pojechał wraz z nimi do fortu Dodge celem zakupna odzieży dla białej córki.
— A więc brat jego już przybył! Czy wiesz, jak długo zamierza Butler pozostać w forcie?
— Jeszcze kilka dni.
— To naturalnie muszę się tam udać, — zwołał Old Firehand. — Jak długoby potrwało, zanim mógłbyś sprowadzić z pomocą twoich Osagów?
— Jeśli zaraz wyruszę, to do jutra wieczór.
— Zbyt długo. Czy Osagowie są teraz w przyjaźni z Szeyennami i Arapahoesami?
— Tak. Zakopaliśmy topór wojenny.
— Te szczepy mieszkają po drugiej stronie rzeki i stąd można się tam dostać w cztery godziny. — Czy mój brat wyruszy, aby im zanieść poselstwo ode mnie?
Wódz nie wyrzekł ani słowa i dosiadł konia.
— Powiedz — ciągnął dalej Firehand — obu wodzom, że ja proszę ich, aby przybyli do farmy Butlera każdy ze stu ludźmi!
Osaga uderzył konia piętami i po chwili znikł w ciemnościach. Również Firehand nie tracił czasu. Nim lord ochłonął ze zdumienia, że wódz usłuchał tak bezwzględnie tego człowieka ubranego jak w salonie, ostatni siedział już w siodle i odezwał się:
— Messurs, nie traćmy ani chwili. Naprzód!
Ogień zagaszono i w okamgnieniu utworzył się pochód. — Początkowo jechano powoli, lecz kiedy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, ruszono galopem. Lord przysunął się do Billa i zapytał:
— Czy Old Firehand nie zmyli drogi?
— Nie, równie jak wódz Osagów. Mówią nawet, że widzi w nocy jak kot.
— A ma garnitur salonowy! Dziwny człowiek!
— Czekajcie tylko, aż zobaczycie go w bluzie bawolej! Wtedy wygląda zupełnie inaczej!
— No, postawę ma już i teraz. Ale kim jest ta pani, która porwała się na was?
— Pani? Ta lady jest mężczyzną.
— Przecież nazywają ją ciotką!
— To tylko z żartu, ponieważ ma wysoki piskliwy głos i ubiera się tak niezwykle. Nazywa się Droll i jest bardzo dzielnym myśliwym. Lecz przestańmy teraz rozmawiać. Przy takiej jeździe jak ta, musi się wziąć swe zmysły w ręce.
Miał słuszność. Old Firehand jechał przodem jak opętany, a inni za nim mniej więcej z równą szybkością. A wszystko wśród głębokiej ciemności. Zdawało się, że konie poruszają się w bezdennej, zupełnie światła pozbawionej otchłani, a mimo to nie zrobiły ani jednego fałszywego kroku, ani jednego potknięcia się! Szły dokładnie jeden za drugim, a wszystko zależało od Old Firehanda. Lord począł znowu odczuwać szacunek dla tego człowieka. — Jechano tak godzinę i jeszcze drugą z krótkiemi tylko przerwami, w czasie których koniom dawano wytchnąć. Deszcz padał ciągle, jednak już drobny i lekki. Po pewnym czasie usłyszano od przodu głos Firehanda:
— Baczność, messurs! Droga idzie wdół, a potem przez bród, lecz woda dosięgnie koniom zaledwie brzuchów.
Kiedy zwolniono biegu, usłyszano szum rzeki i ujrzano fosforyzującą powierzchnię wody. Stopy jeźdźców zanurzyły się w wodzie i wkrótce dotarto do przeciwnego brzegu. Nastąpiła jeszcze jazda kilkuminutowa, poczem zatrzymano się. Rozległ się ostry głos dzwonka.
— Co to? Kto dzwoni i gdzie jesteśmy? — zapytał Anglik Humply-Billa.
— Przed bramą farmy Butlera — odparł tamten. — Podjedźcie kilka kroków dalej, a dotkniecie muru.
Psy zaszczekały, a wkrótce potem dał się słyszeć głos pytający:
— Kto dzwoni? Kto chce wejść?
— Czy master Butler powrócił? — zapylał Firehand.
— Nie.
— To przynieście klucze od lady i powiedźcie, że Old Firehand przybył.
— Old Firehand? Well, sir! Zaraz się zrobi. Ma’am jeszcze nie śpi, a również inni czuwają. Osaga tu był i doniósł, że przyjedziecie.
— Co za ludzie tu żyją! — szepnął lord.
— A więc wódz jechał jeszcze prędzej niż my!
Po jakimś czasie usłyszano, jak odpędzono psy; potem zadźwięczał klucz, zastukały żelazne zasuwy i wreszcie ujrzano latarnie podwórzowe. Nadbiegli parobcy, odebrali konie, i wprowadzono gości do wysokiego, posępnie wyglądającego domu. Jedna ze służących poprosiła Old Firehanda, aby udał się do Ma’am, a dla pozostałych otwarto na parterze wielką salę, u której powały zwisała lampa naftowa. Przygotowano tam, dzięki temu, że wódz zawiadomił o przybyciu oddziału, mniejsze i większe stoły, pełne wszelkiego rodzaju prowiantów, flaszek i szklanek, a wokoło nich dostateczną ilość ławek i stołków.
Rafterzy i Osagowie zabrali się zaraz dzielnie do jedzenia; westman bowiem nie lubi niepotrzebnej gadaniny. Również lord zasiadł, przyzwawszy do swego boku Humply-Billa i Gunstik-uncle’a; potem zbliżyła się do nich ciotka Droll z Fredem Engel i Czarnym Tomem, a wreszcie przysiadł się także stary Missouryjczyk Blenter.
Po pewnym czasie nadszedł Old Firehand z panią domu, która bardzo uprzejmie powitała gości, poczem Firehand oświadczył, że towarzystwo ma przez resztę nocy wypocząć, aby rano móc stanąć ze świeżemi siłami na stanowisku; na dziś wystarczą mu parobcy i pastuchy, przy których pomocy poczyni konieczne przygotowania.
Lord nie mógł oderwać od niego oczu, bo słynny westman przywdział tymczasem swój strój myśliwski. Nosił on, przybrane we frendzle, sięgające tylko do kolan i po obu bokach bogato haftowane legginy, których końce tkwiły w butach, wysoko podciągniętych; kamizelka jego i bluza myśliwska były z miękkiej, garbowanej biało skóry jeleniej; na tem miał mocną kurtkę, ze skóry bawolej. Za szerokim pasem skórzanym tkwiły rewolwery, a na głowie nosił czapkę bobrową. Na szyi jego, na długim łańcuchu z zębów szarego niedźwiedzia, wisiała fajka pokoju z główką, wyrobioną po mistrzowsku ze świętej gliny. Szwy kurtki obramowane były pazurami grizly’ego, a ponieważ taki człowiek jak Old Firehand nie nosiłby cudzej zdobyczy, więc tak ta ozdoba, jak i łańcuch od fajki wskazywały, jak wiele tych zwierząt padło od jego niechybnej kuli i pewnej pięści. Kiedy się oddalił z panią domu, odezwał się englishman do sąsiadów:
— Teraz wierzę wszystkiemu, co o nim opowiadają. Ten człowiek to prawdziwy Gigant!
— Pshaw! — Odpowiedział Droll. — Westmana nie ocenia się tylko po jego postaci; duch tu ma większą wartość. Old Shatterhand nie jest taki szeroki ani wysoki, jak Firehand, a Winnetou jest jeszcze znacznie szczuplejszy. A wszak obaj dorównują tamtemu pod każdym względem.
— Czy również pod względem siły fizycznej?
— Tak. Mięśnie westmana stają się z biegiem czasu jak z żelaza, a ścięgna jak ze stali, nawet wtedy, gdy nie ma wzrostu olbrzyma.
— To i wy jesteście pewnie ze stali i żelaza, master Droll? — brzmiał, jakby szyderstwo, głos lorda; jednak mały człowieczek uśmiechnął się uprzejmie:
— Czy chcecie się o tem przekonać, sir?
— Yes, bardzo chętnie.
— Zdaje się jednak, że wątpicie w to?
— Naturalnie, sir! Ciotka i stalowe mięśnie! Załóżmy się!
— O co i jak?
— Kto silniejszy, wy czy ja?
— Dlaczego nie?
Wreszcie znalazł lord kogoś, kto nie odtrącił jego propozycji. Zerwał się więc ucieszony:
— Ależ, ciotko! Położyłem już niejednego, który musiałby się schylać, ażeby tylko spojrzeć na was! Czy naprawdę odważycie się?
— Rozumie się!
— O pięć dolarów?
— Well!
— Ja wam je skredytuję.
— Dziękuję! Droll nie korzysta z kredytu.
— Macie więc pieniądze?
— Na to, co wygracie, sir, wystarczy na pewno.
— Nawet dziesięć dolarów?
— I to.
— A dwadzieścia?
— Dlaczego nie?
— A może pięćdziesiąt? — zawołał lord uradowany.
— Zgoda! Ale nie więcej, bo nie chcę was odzierać z pieniędzy, sir!
— Jak? Co? Lorda Castlepool odzierać z pieniędzy? Czyście zwarjowali, ciotko? Na stół z niemi. Tu jest pięćdziesiąt dolarów.
Otworzywszy jedną z kieszeni, wiszących na rzemiennym pasie dookoła bioder, wyjął z niej dziesięć banknotów pięciodolarowych i położył na stole. Droll sięgnął ręką do zwisającego rękawa swego „spleepinggown“ i wydobył woreczek; kiedy go otworzył, pokazało się, że pełno w nim było nuggetów. Położywszy pięć z nich na stole, schował woreczek i rzekł:
— Wy macie papier, mylordzie? Fi! Ciotka Droll używa tylko czystego złota. No, zacznijmy więc!
— Wy najpierw, ja po was — potem odwrotnie.
— Nie. Ja jestem tylko „ciotką“, wy zaś lordem; macie zatem pierwszeństwo.
— Dobrze! Ale stójcie mocno i brońcie się! Podniosę was na stół!
— Spróbujcie!
Droll rozstawił nogi, a lord chwycił go wpół; lecz nogi ciotki nie podniosły się ani o cal nad ziemię, jakby Droll był z ołowiu. Anglik nadaremnie się natężał i wkońcu musiał przyznać, że nie może dokonać swego zamiaru.
— Jeśli ja was nie podniosłem, to wy dopiero nie dacie sobie ze mną rady — pocieszał się lord.
— Zobaczymy! — roześmiał się Droll, podnosząc wzrok ku powale, gdzie nad stołem umieszczony był hak żelazny do zawieszenia drugiej lampy.
Inni, widząc to jego spojrzenie i znając pocieszną ciotkę, będącego rzeczywiście niezwykle silnym, mężczyzną trącili się pokryjomu.
— No, naprzód — nastawał lord.
— A więc tylko na stół? — zapytał Droll.
— Czy chcecie podnieść mię jeszcze wyżej?
— Tak wysoko, jak tylko możliwe. Uważajcie, sir!
Mimo, krępującego ruchy, sławnego ubrania jednym skokiem stanął na stole i chwycił Anglika za ramiona. Ten powędrował szybko wgórę, wysoko ponad stół, i w chwili później zawisł na pasie na wspomnianym haku; Droll zaś zeskoczył na ziemię i zapytał, śmiejąc się:
— No, jesteście w górze, sir?
— Nieba! gdzież jestem! Woe to me![19] Na powale! Zdejmcie mnie! zdejmcie mnie, bo kark skręcę!
— Powiedzcie przedtem, kto wygrał?
— Wy, naturalnie, że wy!
— A druga część zakładu?
— Daruję wam. Zdejmcie mię teraz! Prędko, prędko!
Droll wszedł znowu na stół, pochwycił Anglika wpół, podniósł go wyżej tak, że rzemień zesunął się z haka, i spuścił, najpierw na stół, a potem na ziemię. Zeskoczywszy za nim, położył mu rękę na ramieniu:
— No, sir, jak się wam podoba „ciotka“?
— Much, how much, too much — bardzo, jak bardzo, nadzwyczajnie! — odpowiedział zapytany prędko.
— Więc do worka z temi staremi papierami! — Potem, schowawszy banknoty i nuggety do worka, ciągnął dalej z uśmiechem: — proszę was, mylordzie, jeślibyście mieli jeszcze kiedy ochotę zakładać się, to zwróćcie się spokojnie do mnie! Ja wam zawsze dotrzymam placu.
Lord, usiadłszy, począł dotykać rąk, nóg i bioder, aby się przekonać, czy jakaś śruba się nie rozluźniła; lecz, że wszystko było w porządku, uśmiechnął się:
— Śliczny zakład! Przecież to wspaniali ludzie, ci westmani! Należy tylko odpowiednio się z nimi obchodzić!
— No, sir, ja obszedłem się z wami wręcz przeciwnie!
— Także prawda! Jesteście dzielnym chłopcem, ciotko! Bardzo mi się podobacie. Słuchajcie! Pochodzicie z Europy; czem był wasz ojciec i dlaczego przybyliście do Stanów Zjednoczonych?
Mój ojciec nie był lordem, ale czemś o wiele, wiele większym.
Pshaw! To niemożliwe!
— Owszem! Wy jesteście tylko lordem i prawdopodobnie niczem więcej. Mój ojciec zaś miał wiele zajęć.
— No, jakie? — napierał lord.
— Był drużbą na weselach, kumem na chrzcinach, łapiduchem na pogrzebach, dzwonnikiem, kościelnym, kelnerem, grabarzem, szlifierzem, stróżem w ogrodach, a zarazem sierżantem gwardji obywatelskiej. Czy to nie wystarczy?
— Well, aż nadto! Mówicie: „był“. — Czy umarł?
— Oddawna. Nie mam już żadnych krewnych.
— I z żalu udaliście się poza ocean?
— Nie z żalu. Żyłka podróżnicza, sir, żyłka podróżnicza!
W tej chwili wrócił Old Firehand, chcąc zwrócić uwagę, że byłoby pożądanem udać się na spoczynek, bo rano muszą wstać bardzo wcześnie. Posłuchano wezwania i udano się do izby, gdzie znajdowały się naciągnięte na drewniane ramy skóry, mogące służyć zarówno za hamaki, jak i za łóżka. Dla wygody położono na nie miękkie podkłady i koce. W tych prawdziwie zachodnich łóżkach spali nasi znajomi znakomicie.
JEZIORZE
|}
Wczesnym rankiem obudzono obrońców farmy. Dzień letni zapowiadał się ciepły, a nawet gorący. W miłem świetle porannem budynek, przedstawiający się wczoraj tak posępnie, teraz wyglądał zupełnie inaczej. Urządzony dla wielkiej liczby mieszkańców, zbudowany był z palonej cegły. Był długi i głęboki i składał się z parteru oraz piętra z płaskim dachem. Okna miał bardzo wysokie, lecz tak wąskie, że człowiek nie mógłby się przez nie przecisnąć. Ta ostrożność nie wadziła w okolicy, przez którą przebiegali często rozbójniczy Indjanie. Zdarza się tam, lub przynajmniej zdarzało często, że taka samotna farma musiała bronić się przez wiele dni przed czerwonymi opryszkami.
Niemniej przezornie zbudowano wielkie i obszerne podwórze, otoczone murem „adobesowym“, zaopatrzonym w strzelnicę. Pomiędzy otworami umieszczono szerokie ławy murowane, na których można było stanąć, gdyby wypadło strzelać poza mur.
Nieopodal domu szumiała przepływająca rzeka, której bród przebyto wczoraj. Można go było wygodnie ostrzeliwać z poza muru, a w nocy na rozkaz Old Firehanda zamknięto przejście przez niego zapomocą zasieków. Za drugi i to bardzo potrzebny środek ostrożności uznał Old Firehand to, aby również jeszcze w nocy zagnać trzody Butlera na pastwiska najbliższego sąsiada. Potem wysłano posłańca w kierunku fortu Dodge, aby ostrzec przed trampami obu braci Butlerów w razie, gdyby już znajdowali się w drodze powrotnej. —
Old Firehand wyprowadził towarzyszy na dach, skąd rozciągał się bardzo daleki widok — od wschodu i północy na falistą prerję, skąpaną w trawie, — od południa i zachodu na obszerne i dobrze uprawne pola, obsiane kukurydzą i zbożem.
— Kiedy nadejdą oczekiwani Indjanie? — zapytał Droll.
— Według wczorajszej rachuby wodza, mogą się tu zjawić wkrótce, — odpowiedział Firehand.
— Na to nie liczę. Ci czerwoni muszą się najpierw zebrać, może nawet zdaleka; nie wyruszają nigdy na wyprawy wojenne, zanim nie uczynią zadość swym starym obyczajom. Będziemy mogli się cieszyć, jeśli przybędą tu na południe. Wtedy jednak mogą i trampi znajdować się w pobliżu. Co do mnie, to nie mam zbyt wielkiego zaufania do tych Szeyennów i Arapahoesów.
— Ja także nie, — zgodził się Bill. — Oba te szczepy są bardzo nieliczne i od długiego czasu nie miały w rękach toporów wojennych. Nie możemy się zdać na nich; również silnych sąsiadów niema, musimy więc przygotować się na długie oblężenie.
— Nie mamy potrzeby łamać sobie nad tem głowy, bo w piwnicach znajdują się wszelkie zapasy żywności, — oświadczył Old Firehand.
— Ale woda, która przecież jest rzeczą główną! — dodał Droll. — Kiedy trampi staną pod murem, nie będziemy mogli dostać się do rzeki, aby zaczerpnąć wody!
— Co też jest niepotrzebne. W jednej z piwnic znajduje się studnia, dostarczająca wyśmienitej wody ludziom, a zwierzętom dostarczy jej kanał.
— Czy aby jest jaki?
— Tak. Wszystko tu zostało urządzone i przystosowane na wypadek walki. Poza domem możecie zauważyć spuszczane drewniane drzwi. Jeśli je otworzycie, zobaczycie schody, prowadzące do sklepionego kanału, który tam nazewnątrz łączy się z rzeką.
— Czy głęboki?
— Wysokości wzrostu ludzkiego; woda sięga prawie do piersi.
— Czy ujście do rzeki ma otwarte?
— O, nie! Wróg nie powinien go zauważyć i dlatego odpowiednia przestrzeń na brzegu została gęsto zasadzona krzakami i pnączami.
Droll nie miał właściwie żadnego zdeklarowanego planu w głowie, kiedy tak dokładnie wypytywał o ów kanał, jednakże wiadomość ta miała mu się później nadzwyczajnie przydać.
Stoły, stołki i ławki, przy których posilano się wczoraj, przeniesiono na podwórze, aby śniadanie spożyć na świeżem powietrzu. Potem zgromadzono wszelką znajdującą się w domu broń i zapasy amunicji.
Old Firehand usiadł z żoną i siostrą Butlera na terasie domu i patrzył ku południowi, skąd musieli nadejść oczekiwani niecierpliwie Indjanie. Wreszcie, a było już południe, zbliżył się długi szereg czerwonych, idących gęsiego jeden za drugim; byli to oczekiwani; na czele ich jechał konno „Wielkie Słońce“.
Kiedy przechodzili przez bramę, Old Firehand naliczył przeszło dwustu ludzi. Niestety, rzeczywiście dobrze uzbrojonych było tylko niewielu. Większość nie miała nawet koni, a ci, którzy je posiadali, wzbraniali się wziąć je ze sobą; — woleli raczej sami odnieść ranę lub dać się zastrzelić, byle nie utracić zwierząt.
Old Firehand podzielił tych, niegdyś tak dumnych, a teraz znikczemniałych czerwonych na dwa oddziały: mniejszy miał pozostać na farmie, a reszta pod przewodnictwem wodza Osagów stanęła na granicy pastwisk sąsiada, na które spędzono trzody. Ludzie ci powinni byli odeprzeć ewentualnie napad trampów, gdyby ci próbowali tam wpaść. Aby ich zachęcić do baczności i odwagi, wyznaczono nagrodę za każdego zabitego trampa.
W murach farmy znajdowało się teraz pięćdziesięciu z górą Indjan, dwudziestu rafterów i czterech westmanów. Wobec wielkiej liczby trampów była to z pewnością garstka, ale jeden westman czy rafter mógł stanąć za wielu trampów, a osłony, jaką dawał dom i mur, również nie należało lekceważyć. Wielkiem szczęściem było to, że mistress Butler patrzyła niebezpieczeństwu w oczy z dostatecznym spokojem. Nie myślała przez narzekanie oziębiać otuchy obrońców, owszem, przyrzekła im odpowiednią nagrodę za wierność i odwagę. Było mianowicie około dwudziestu parobków, umiejących obchodzić się z bronią, i Old Firehand mógł teraz śmiało na nich liczyć. —
Kiedy poczyniono wszystkie przygotowania, powrócił słynny westman z damami i Anglikiem na górną terasę, i, trzymając w ręce olbrzymią lornetę lorda, badał pilnie tę część horyzontu, skąd powinni byli pojawić się trampi. Po długiem nadaremnem oczekiwaniu ujrzał wkońcu trzy postacie, które poruszały się w kierunku farmy, nie konno, lecz pieszo.
— Może to wywiadowcy, wysłani naprzód, — rzekł Old Firehand. — Zażądają pewnie, aby ich wpuszczono.
— O taką zuchwałość nie posądzam ich, — zauważył lord.
— Czemu nie? Wysyłają trzech drabów, których tu nikt nie zna. Ci zaś wejdą pod jakimkolwiek pozorem; któżby mógł im coś zarzucić? — Zejdźmy na piętro, aby nas nie widzieli. Będziemy ich obserwować jednak przez okno przy pomocy lornety. —
Konie znajdowały się poza domem tak, że nie można ich było dostrzec. Również wszyscy obrońcy musieli się ukryć, bo trzej trampi powinni byli nabrać przekonania, że dom jest bez dostatecznej obrony.
Trampi przeszli przez bród, zamknięty zasiekami, z trudem i pozornem ździwieniem; zbliżali się powoli, a Old Firehand dostrzegłszy, że jeden podniósł drugiego, aby ten mógł przez otwory strzelnicze spojrzeć w podwórze, szybko zszedł nadół. W tej chwili pociągnięto za dzwonek. Myśliwy podszedł ku bramie i zapytał, kto i dlaczego się dobija.
— Czy farmer w domu? — zapytał jakiś głos.
— Nie, wyjechał — odpowiedział westman.
— Chcieliśmy prosić o robotę. Czy nie potrzeba pastucha lub parobka?
— Nie!
— To prosimy przynajmniej o trochę pożywienia. Idziemy zdaleka i jesteśmy głodni. Proszę, wpuście nas!
Słowa te wypowiedział bardzo płaczliwym głosem. Na całym zachodzie nie znajdzie się farmera, któryby głodnego odpędził. U wszystkich ludów pierwotnych i we wszystkich okolicach, gdzie niema hoteli ani zajazdów, panuje zwyczaj przestrzegania gościnności; tak jest i na dalekim Zachodzie. Wpuszczono więc tych ludzi, a kiedy zaryglowano zpowrotem bramę, wskazano im siedzenia, znajdujące się zboku domu. To jednak zdawało się nie być po ich myśli. Wprawdzie starali się o pozory szczerości, ale nie mogło ujść uwagi, że przyglądali się bystro i badawczo domowi i jego otoczeniu. Jeden odezwał się:
— Jesteśmi biednymi i skromnymi ludźmi i nie chcemy się naprzykrzać. Pozwólcie nam pozostać przy bramie, gdzie będziemy mieli więcej cienia niż tam. Przyniesiemy stół tu sobie.
Zgodzono się na tę prośbę, chociaż krył się w niej podstęp; chcieli pozostać przy bramie, aby ją otworzyć swym towarzyszom. — Przynieśli stół i kilka stołków, a służąca podała im obfitą przekąskę. Teraz po tej stronie domu nie było widać żywej duszy, bo wszyscy, usunęli się, nawet służąca. Rzekomi robotnicy byli z tej okoliczności bardzo radzi, jak to poznały bystre oczy Old Firehanda z ich min i gestów, które towarzyszyły cichej rozmowie. Po jakimś czasie jeden wstał i podszedł ku najbliższemu otworowi w murze, przez który wyjrzał nazewnątrz.
Old Firehand stanął tymczasem przy oknie i przez lunetę obserwował okolicę, z której mieli nadejść trampi. I rzeczywiście, nagle zoddali wynurzył się potężny oddział jeźdźców, galopujących ku farmie. Widać było, że znajdują się wśród nich ludzie znający okolicę, bo jechali wprost na bród. Dotarłszy do niego, spostrzegli, że jest zamknięty zasiekami; zatrzymali więc się, aby zbadać to miejsce. Teraz nadszedł dla Old Firehanda czas działania. Kiedy skierował się ku bramie, właśnie znowu jeden ze szpiegów stał przy otworze i wyglądał ku swym towarzyszom. Spostrzegłszy, że go na tem przydybano, przeraził się i cofnął szybko.
— Co tu robisz? Co masz do roboty przy strzelnicy? — zapytał go Old Firehand ostro.
Zapytany spojrzał z zakłopotaniem na olbrzyma i odpowiedział:
— Ja — — ja chciałem — ja chciałem zobaczyć, dokąd się teraz mamy udać.
— Nie kłam! Drogę swoją znacie dobrze. Prowadzi nad rzekę do ludzi, którzy się tam znajdują.
— O jakich ludziach mówicie, sir? — zapytał drab z udanem ździwieniem. — Nie zauważyłem nikogo.
— Nie zadawaj sobie trudu udawania; to zbyteczne. Należycie do trampów z Osage-nook, którzy chcą na nas napaść, i zostaliście przez nich wysłani, aby otworzyć im od wewnątrz bramę. Stąd też usiedliście tak blisko niej.
— Sir! — wrzasnął drab, sięgając do kieszeni.
Ale Old Firehand chwycił w tej chwili rewolwer i odezwał się groźnie:
— Pozostaw w spokoju ukrytą broń! Skoro ją tylko ujrzę, pociągnę za kurek. Wasze przybycie tutaj było zuchwalstwem; mógłbym was kazać ująć i pociągnąć do odpowiedzialności, ale jesteście tak mało niebezpieczni, że pozwolę wam odejść. Wynoście się i powiedzcie tej hołocie, że każdemu, kto przejdzie przez rzekę, wpakuję kulę w łeb. Teraz skończyliśmy ze sobą. Zabierajcie się stąd!
Po tych słowach otworzył bramę. Draby milczeli, widząc rewolwer skierowany ku sobie. Kiedy jednak znaleźli się poza bramą i zasunięto na nowo zasuwy, roześmieli się szyderczo:
— Głupcze! Dlaczego pozwoliłeś nam odejść? Policz tylko, ilu nas jest! Z twoimi kilkoma ludźmi sprawa będzie krótka. W ciągu kwadransa będziecie wisieć! —
Old Firehand dał umówiony znak; niewidoczni dotąd obrońcy wyszli z poza domu i zajęli stanowiska przy otworach, aby wraz z myśliwym obserwować poruszenia napastników.
Wypędzeni szpiedzy, dotarłszy do brzegu rzeki, krzyczeli coś do stojących po drugiej stronie, czego jednak z murów nie można było zrozumieć. Potem trampi pojechali kawałek wzdłuż rzeki i, próbując stamtąd przepłynąć na drugi brzeg, wpędzili konie do wody.
— Weźcie szpiegów na siebie, aby nie uszli zemsty, — zawołał Old Firehand do Czarnego Toma, Blentera, i Humpiy — Billa, stojących blisko niego. — Ja celuję do dwóch pierwszych, którzy wyjdą na brzeg. Po mnie strzelają Uncle, Droll, lord i inni kolejno tak, jak stoją. Każdy więc będzie miał przed sobą oznaczony cel; niechaj dwu z nas nie mierzy do tego samego. Unikajmy wszelkiego marnowania amunicji!
— Dobrze! — odpowiedział Humply-Bill. — Ja już mam jednego przed lufą.
A jego przyjaciel, Gunstik-uncle, dodał:
— Skoro który przejdzie rzekę, — wraz na kulę go nawlekę, — pokolei w nich celuję — i do piekła ekspediuję.
Właśnie pierwszy jeździec dotarł do brzegu, a za nim szedł drugi. Na miejscu, gdzie mieli wyjść na brzeg, stali rzekomi robotnicy. Old Firehand dał znak i prawie równocześnie huknęło pięć strzałów: obaj jeźdźcy spadli z koni; obok nich legli na ziemi trzej szpiedzy. Trampi, wydawszy okrzyk wściekłości, poczęli się cisnąć naprzód, aby dosięgnąć brzegu; jeden drugiego pchał ku zgubie, bo skoro tylko jaki koń stanął na suchej ziemi, natychmiast kula któregoś z obrońców farmy wyrzucała jeźdźca z siodła. W ciągu zaledwie dwu minut po brzegu biegało ze trzydzieści koni bez jeźdźców.
Takiego przyjęcia trampi się nie spodziewali. Wiadomość, jakiej im szpiedzy udzielili, była pomyślna. Na farmie znajdowało się śmiesznie mało obrońców. A teraz z poza murów padał strzał za strzałem i żadna kula nie chybiła! Wycie wściekłości zamieniło się w okrzyki trwogi; wśród zamętu jednak dał się słyszeć rozkazujący głos, poczem wszyscy znajdujący się w wodzie jeźdźcy zawrócili konie, aby się dostać na drugi brzeg.
— Odparci! — odezwał się Missouri-Blenter. — Ciekawy jestem, co teraz zrobią?
— Spróbują przepłynąć przez rzekę w innem miejscu, poza doniosłością naszych strzałów, — odpowiedział Old Firehand.
— A potem?
— Potem? To się nie da powiedzieć. Jeśli wezmą się mądrze do rzeczy, to będziemy mieli ciężką sprawę.
— A co uważacie za mądre?
— Nie powinni zbliżać się gromadnie, lecz rozprószyć luzem. Jeśli zejdą z koni i zbliżą się pędem ze wszystkich stron ku murom, szukając za niemi osłony, to będziemy za słabi, aby ich odeprzeć, gdyż musielibyśmy się rozdzielić na cztery fronty. Gdyby wtedy zebrali się nagle w jednym punkcie, to mogliby nawet przedostać się przez mur.
— To prawda, ale wielu z nich zostałoby sprzątniętych. My naturalnie znaleźlibyśmy się wobec nich także prawie bez osłony.
— Pshaw! To mię nie przeraża! Czekajmy co zrobią.
Zdawało się, że tymczasem trampi powzięli jakiś plan; cała ich gromada ruszyła w górę rzeki, a więc ku północy, poza obręb strzałów, padających z farmy. Tam przeszli na drugi brzeg, gdzie utworzyli gęstą ciżbę, której front zwrócony był ku bramie w murze. Dotychczas obrońcy znajdowali się po stronie wschodniej, teraz jednak Old Firehand zawołał głośno:
— Wszyscy co tchu na stronę północną! Trampi chcą uderzyć na bramę.
— Nie mogą przecież przedostać się przez nią, — odparł Blenter.
— Nie; ale gdyby do niej dotarli to mogliby z siodeł tak szybko przeleźć przez bramę i mury, że łatwoby nas zgnietli tu w podwórzu.
— Przedtem jednak wieluby z nich padło!
— Lecz jeszcze więcejby pozostało! Nie strzelajcie, aż dam rozkaz; a wtedy wszyscy razem w sam środek tej kupy!
Szybko obsadzono północną część muru. Obrońcy stali częścią przy otworach strzelniczych, a częścią na podwyższeniach pomiędzy niemi. Ostatni pochylili się, aby ich nacierający nie zobaczyli za wcześnie.
Oddział ruszył galopem wprost ku bramie. Dopiero kiedy trampi znaleźli się w odległości najwyżej osiemdziesięciu kroków od niej, Old Firehand dał rozkaz; strzały huknęły...
Zdawało się, jakby trampów, w pełnym galopie, wstrzymała lina pociągnięta wpoprzek. Utworzyli dziki kłąb, którego nie mogli dość szybko rozerwać. Stąd obrońcy farmy mieli czas powtórnie naładować i strzelali teraz w tą bezwładną masę nie salwami, lecz bez komendy i nieustannie. To rozgromiło trampów do ostatka, rozbiegli się, pozostawiając zabitych i rannych. Konie, puszczone luzem, biegły instynktownie ku farmie, gdzie otwarto bramę, aby je wpuścić. Kiedy później trampi próbowali zabrać ranionych, nie przeszkadzano im, bo był to akt miłosierdzia. Rannych przeniesiono, jak widać było z farmy, ku odległej grupie drzew, aby im tam przewiązać rany, o ile na to okoliczności pozwalały.
Tymczasem nadeszło południe i dzielnym obrońcom rozdano żywność i napój. Wkrótce ujrzano, że trampi, pozostawiwszy ranionych pod drzewami, oddalili się; odjechali w kierunku zachodnim.
— Co to, odchodzą? — zapytał Humply-Bill. — Otrzymali dobrą nauczkę i zrobiliby najmądrzej, gdyby sobie wzięli ją do serca.
— Ani im to w głowie, — odpowiedział ciotka Droll. Gdyby rzeczywiście poniechali swego zamiaru, to zabraliby rannych. Ja sądzę, że przypomnieli sobie teraz o trzodach, należących do farmy. Spójrzcie na dach! Tam stoi Old Firehand z lunetą w ręce. Obserwuje on drabów i myślę, że wkrótce otrzymamy rozkaz pójścia z pomocą pastuchom i Indjanom.
Przypuszczenie ciołki okazało się słusznem, bo nagle Old Firehand zawołał:
— Siodłać szybko konie! Te draby zdążają na południe; spotkają się teraz z Wielkiem Słońcem i jego ludźmi.
Nie upłynęło pięć minut, gdy konie stały gotowe i wszyscy dosiedli ich z wyjątkiem kilku parobków, którzy mieli pozostać w farmie i w razie potrzeby otworzyć szybko bramę. Z Old Firehandem na czele, jeźdźcy, skręciwszy za najbliższym węgłem domu, skierowali się na południe.
Teraz nie widać już było trampów gołem okiem, ale Old Firehand wziął ze sobą lunetę, aby ich obserwować. Dzięki temu mógł oddział, niewidzialny dla trampów, jechać równolegle z nimi. Po kwadransie Firehand zatrzymał się, bo trampi również stanęli. Dotarli do granicy posiadłości sąsiada, gdzie zobaczyli nie tylko pasące się tam zwierzęta, ale również i zbrojnych obrońców.
Old Firehand badał kępy zarośli, rosnące na łące, szukając zasłony. Ukryty za niemi zbliżył się ze swymi ludźmi ku miejscu, gdzie przypuszczalnie miało nastąpić starcie. Potem jeźdźcy zeskoczyli z koni i skłonieni wpół przemknęli się dalej, aż do obszernej grupy krzaków, ku którym prawdopodobnie trampi w czasie walki musieli się zbliżyć. Z miejsca tego widać było nawet nieuzbrojonem okiem zarówno napastników, jak i obrońców.
Obecność Indjan zaskoczyła trampów. Ogarnęło ich zdumienie. Wkrótce jednak spostrzegli, że Indjanie uzbrojeni są niedostatecznie, bo nie mają broni palnej, i to ich uspokoiło. Przywódcy odbyli krótką naradę, a potem wydano rozkaz do napadu. Po sposobie przeprowadzenia tegoż można było zaraz poznać, że nie mają zamiaru zabawiać się długo walką na odległość, lecz chcą poprostu stratować kopytami czerwonych. W zwartym szeregu i wśród groźnych okrzyków jeźdźcy rzucili się wprost na nich.
Teraz okazało się, że Wielkie Słońce w zupełności dorósł swego zadania. Wydał głośny rozkaz, wskutek którego jego ludzie, stojący dotąd gęsto obok siebie, rozprószyli się tak, że o stratowaniu nie mogło być mowy. Zrozumieli to trampi, bo wykonali zwrot, chcąc dostać się na prawe skrzydło Indjan, aby je potem zepchnąć na lewe. Lecz wódz Osagów przewidział ten zamiar i znowu zabrzmiał jego donośny głos. Indjanie krzyknęli, utworzyli na chwilę splątany pozornie kłąb, a potem rozbiegli się znowu. Stanowisko ich zmieniło się teraz zupełnie; przedtem stali w linji idącej ze wschodu na zachód, teraz zaś uszykowali się od południa na północ. Osaga nakazał zmianę frontu nie dlatego, iżby wiedział o bliskości sprzymierzeńców, lecz by jak napadnięty bizun nastawić wrogowi nie odsłonięty bok, ale uzbrojone silnemi rogami czoło. Ta kunsztowna zmiana miała jeszcze ten nieoczekiwany przez niego skutek, że rozbójnicy znaleźli się teraz nagle między Indjanami, a ukrytymi poza zaroślami białymi. Trampi widząc, że zamiar ich został udaremniony, zatrzymali się; było to nieostrożnością, którą surowo opłacili. Okazało się, że pomylili się co do doniosłości broni Indjan. — Tę przerwę wyzyskał Osaga; wydał okrzyk, po którym jego ludzie skoczyli szybko naprzód i nagle zatrzymawszy się, wypuścili strzały, poczem cofnęli się równie szybko. Pociski dosięgły celu; wielu padło trupem, a jeszcze więcej było rannych, zarówno jeźdźców, jak koni. Te poczęły się wspinać, chcąc pójść w rozsypkę i zaledwie można je było uspokoić. Wywołało to zamieszanie, z którego skorzystał Old Firehand:
— Teraz zaczynamy! — zawołał. — Ale strzelajcie tylko do tych drabów, a nie do koni!
Ludzie jego znaleźli się na tyłach nieprzyjaciela; nagle huknęły strzały; kule trafiły w gromadę trampów, którzy ze strachu wrzasnęli.
— Uciekać! — ryknął wśród nich jakiś głos. — Jesteśmy otoczeni! Przerwać linię czerwonych!
Rozkazu tego posłuchano natychmiast. Trampi, porzuciwszy zabitych i ciężko rannych, rzucili się na Indjan, którzy chętnie zrobili im przejście, podniósłszy za nimi triumfalne wycie.
— Ale wyrywają! — śmiał się stary Blenter. — Ci więcej nie wrócą. Czy wiecie, kto był ten, co wzywał do ucieczki?
— Naturalnie! — odpowiedział Tom. — Głos ten znam dokładnie. To rudy kornel, którego widocznie djabli wzięli w obronę przed naszemi kulami. Czy pójdziemy za tymi hultajami, sir?
Old Firehand, do którego pytanie było skierowane, odpowiedział:
— Nie. Jesteśmy za słabi na to, aby podjąć z nimi walkę. Może zresztą domyślą się, iż pierwotnie nie znajdowaliśmy się tutaj, lecz, że przyszliśmy z farmy na pomoc czerwonym. W tym wypadku jest bardzo prawdopodobnem, że zawrócą, aby się wedrzeć do farmy w czasie naszej nieobecności. Musimy więc czemprędzej powracać.
— A co się stanie z rannymi trampami i z rozproszonemi końmi?
— Musimy je pozostawić Indjanom. Nie traćmy teraz czasu, lecz szybko do koni!
Powiewając kapeluszami i rzucając Indianom gromkie „hurra“, na które ci odpowiedzieli przeraźliwym okrzykiem zwycięskim, dosiedli obrońcy koni i wrócili do farmy. Old Firehand udał się natychmiast na płaski dach domu, aby przy pomocy lornety zlustrować okolicę.
Zastał tam mrs. Butler, pogrążoną w trosce. Jakże wielka była jej radość, gdy dowiedziała się, że napad odparto.
— Więc jesteśmy uratowani? — zapytała, odetchnąwszy z widoczną ulgą. — Ponieważ trampi ponieśli tak ciężkie straty, to można chyba się spodziewać, że odeszła ich ochota do dalszych zakusów.
— Może, — odpowiedział zamyślony myśliwy.
— Tylko może?
— Niestety! Na stada wprawdzie nie ważą się więcej napaść, bo sądzą, że strzegą ich nie tylko Indjanie, lecz także dostateczna ilość białych. Inaczej jednak ma się sprawa z farmą. Te draby zrozumią naturalnie, że za dnia nie mogą nic wskórać, jednak mogą uważać za możliwe wtargnięcie tu pod osłoną ciemności. W każdym razie musimy być przygotowani na napad nocny. Możliwe, że...
Przerwał, bo patrząc ciągle jeszcze przez lornetę, skierował ją właśnie w stronę północną.
— Co się stało? — zapytała mrs. Blenter. — Dlaczego nie kończycie, sir? Dlaczego zrobiliście nagle tak pełną wątpliwości minę?
Ten patrzył jaszcze chwilę przez lornetę, a potem spuścił ją i odpowiedział spokojnie:
— Nic takiego, coby nas mogło przejmować szczególną obawą, mylady. Możecie spokojnie zejść nadół, aby podać ludziom jaki napój.
Odeszła uspokojona; kiedy jednak znikła, rzekł myśliwy do lorda, który właśnie ukazał się na platformie ze swą olbrzymią perspektywą:
— Mam słuszny powód do tego, aby teraz usunąć tę kobietę. Weźcie mylordzie, swą lornetę do ręki i spójrzcie wprost na zachód! Kogo tam widzicie?
Lord posłuchał wezwania, a potem odpowiedział:
— Trampi. Widzę ich dokładnie. Nadchodzą więc.
— Czy rzeczywiście nadchodzą?
— Naturalnie, a cóżby mieli czynić?
— Zdaje się, że moje szkła są lepsze od waszych, chociaż o wiele mniejsze. Czy widzicie, że trampi są w ruchu?
— Nie. Oni stoją.
— A twarze dokąd mają zwrócone?
— Ku północy.
— Więc zwróćcie lornetę w tym kierunku! Może zobaczycie wtedy, dlaczego draby stanęli.
— Well, sir! Zobaczę... Tam jedzie trzech ludzi, nie spostrzegając trampów.
— Jeźdźcy? Rzeczywiście?
— Yes! Lecz nie! zdaje się, że jest z nimi jakaś lady. Słusznie. To dama. Widzę jej długą amazonkę i powiewający welon.
— A czy wiecie, kim są ci troje?
— Nie. Jakże mógłbym o tem wiedzieć!... Heighho, to chyba nie...
— Owszem, — skinął Old Firehand. — To farmer i jego brat z córką. Posłaniec, którego wysłaliśmy dla ostrzeżenia, nie spotkał się z nimi.
Lord złożył swą lornetę i zawołał:
— Musimy szybko wsiąść na konie i popędzić ku nim, inaczej wpadną trampom w ręce!
Chciał odejść, ale myśliwy wstrzymał go:
— Pozostańcie, sir, i nie podnoście hałasu! Kobiety nie powinny się teraz o tem dowiedzieć. Nie możemy tamtych ostrzec, ani im pomóc, bo już za późno. Patrzcie! patrzcie!
Lord, przyłożywszy znowu lornetę do oka, ujrzał, że trampi ruszyli z miejsca galopem naprzeciw owych ludzi.
— All devils! — zawołał. — Zabiją ich!
— Ani się śni! Jaką korzyść może im przynieść śmierć tych trzech osób? Żadnej. Jeśli zaś pozostawią ich przy życiu jako zakładników, to mogą wymusić na nas ustępstwa. Patrzcie! Już się stało! Otoczono ich. Nie mogliśmy temu zapobiec.
— Well, to słusznie, sir, — odpowiedział lord. — Ale czy rzeczywiście pozwolimy im wymusić jakiekolwiek ustępstwa? Właściwie musielibyśmy się wstydzić, wdając się choćby tylko w rokowania z tymi ludźmi.
Old Firehand wzruszył ramionami w szczególny sposób; na ustach jego pojawił się lekki uśmiech, kiedy odpowiedział:
— Pozostawcie to mnie, sir! Nie uczyniłem nigdy niczego, czegobym musiał się wstydzić. Jeśli wam mówię, że tym trzem osobom, które tam właśnie pochwycono, nie grozi żadne niebezpieczeństwo, to możecie mi wierzyć. Mimo to jednak, proszę was, nie dajcie poznać kobietom, co się stało!
— Czy nikt więcej nie ma o tem wiedzieć?
— Powiemy to tylko najbliższym, aby przynajmniej oni wiedzieli, jak sprawy stoją. Jeśli się zechcecie tego podjąć, to zejdźcie teraz do nich, ale niech tego dalej nie rozgłaszają. Ja będę nadal obserwował tych włóczęgów.
Lord zszedł na dziedziniec; Old Firehand zaś zwrócił swą uwagę znowu na trampów, którzy, wziąwszy jeńców w środek, ruszyli ku wspomnianej grupie drzew i tam zsiadłszy z koni, rozbili obóz. Myśliwy widział, że zawiązała się między nimi bardzo ożywiona rozmowa czy też narada, i domyślał się, co było jej przedmiotem. Myśli te przerwał mu Droll, który wyszedłszy z wielkim pośpiechem na terasę, zapytał w języku niemieckim:
— Czy to prawda, co nam lord powiedział? Obaj Butlerzy dostali się do niewoli, a z nimi i panienka?
— Rzeczywiście tak jest, — przytaknął Old Firehand.
— Ktoby pomyślał! Teraz trampi są pewni, że wygrali sprawę; pewnie tu przyjdą i będą stawiać ciężkie warunki. A my? Co na to odpowiemy?
— No, a cobyście radzili? — zapytał Old Firehand, spojrzawszy badawczo a wesoło na Drolla.
—I wy jeszcze pytacie! — odparł tamten. — Na nic się nie zgódźmy. A może chcecie im nawet okup złożyć?
— Czyż nie jesteśmy do tego zmuszeni?
— Nie, stanowczo nie, i jeszcze raz nie! Te draby nie mogą nic zrobić. Co? Może mogą jeńców zabić? To im nie przyjdzie do głowy, bo wtedy musieliby się obawiać naszej zemsty. Wprawdzie będą nam tem grozić, lecz my w to nie wierzmy i wyśmiejmy ich poprostu.
— Ale nawet gdyby wasze przypuszczenie było słusznem, musimy mieć wzgląd na jeńców, których położenie jest z pewnością bardzo przykre. Chociażby nawet oszczędzili ich życie, to z pewnością nie poskąpią żadnej możliwej przykrości, a nadto przydadzą im gróźb.
— To im zapewne nie zaszkodzi i muszą się z tem pogodzić. Dlaczego wleźli tak nieostrożnie w pułapkę? Posłuży im to za przestrogę na przyszłość, a zresztą niewola ich wnet się skończy. Przecież my tu jesteśmy i chybaby djabli się w to wdali, gdybyśmy nie znaleźli sposobu wyciągnięcia ich z tego potrzasku, jeśli to potrzebne.
— Jak mamy się do tego zabrać? Czy macie jaki plan?
— Nie, jeszcze nie; nie potrzeba go nawet. Najpierw musimy zaczekać, co się dalej stanie, a potem dopiero możemy działać. Ja nie mam żadnej obawy, przynajmniej o siebie, bo znam się dobrze. Kiedy nadejdzie stosowna chwila, z pewnością przyjdzie mi dobra myśl do głowy. Wy i ja podejmowaliśmy już zupełnie inne sprawy. Nie mamy kiełbi w głowie. Ja myślę, że... Stój! — przerwał nagle. — Patrzcie! teraz nadchodzą. Dwa draby i to prosto ku domowi. Powiewają chustkami w paluchach, abyśmy widzieli, że należy ich respektować jako parlamentarjuszy. Czy będziecie z nimi mówić?
— Naturalnie! Ze względu na jeńców muszę wiedzieć, czego od nas żądają. Chodźcie!
Zeszli na dziedziniec. Wysłańcy stanęli za doniosłością strzałów i powiewali chustkami. Old Firehand otworzył bramę, wyszedł i dał znak, aby podeszli. Tamci, zbliżywszy się, pozdrowili go uprzejmie; widać jednak było, że zadają sobie wiele trudu, aby okazać pewność siebie.
— Sir, przychodzimy jako wysłańcy, — odezwał się jeden — aby przedstawić wam nasze żądania.
— Tak?! — odpowiedział myśliwy z ironją. — Odkąd to zające prerjowe odważają się przychodzić do grizly’ego, aby mu wydawać rozkazy?
Porównanie, którego użył, było niezłe. Stał przed nimi tak wysoki, szeroki i potężny, a z oczu jego strzelało tak groźne spojrzenie, że mimowoli cofnęli się o krok.
— My nie jesteśmy zającami, sir! — oświadczył mówca.
— Nie? A więc chyba tchórzliwemi wilkami prerjowemi, które zadowalają się padliną? Podajecie się za parlamentarjuszy? Jesteście rozbójnikami, złodziejami i mordercami, którzy stanęli poza prawem i do których każdy uczciwy człowiek może strzelać, jeśli mu się podoba!
— Sir, — przerwał tramp — musimy się przed takiemi obrażającemi słowami...
— Milcz, łotrze! — zagrzmiał Old Firehand. — Pozwoliłem wam zbliżyć się tutaj tylko w tym celu, aby się przekonać, do jakiego stopnia zuchwałości może się taka hołota posunąć. Macie słuchać, co powiem. Jeśli jeszcze wykrztusicie jedno słowo, któreby mi się nie podobało, to grzmotnę wami natychmiast o ziemię. Czy wiecie, kim jestem?
— Nie, — odpowiedział pokornie przerażony drab.
— Nazywają mię Old Firehandem. Powtórzcie to tym, którzy was wysłali; będą oni wiedzieć, że nie jestem człowiekiem, z którym można głupstwa robić; musieli to już dziś odczuć i wiedzą o tem. A teraz krótko, jakie macie zlecenie?
— Mamy wam donieść, że farmer ze swym bratem i bratanicą wpadli w nasze ręce.
— Wiem już o tem!
— Te trzy osoby umrą...
— Pshaw! — przerwał mu myśliwy.
— ... gdybyście nie zgodzili się na nasze warunki — ciągnął dalej parlamentarjusz — i nie wydali nam farmy. Jeśli nie posłuchacie, to jeńcy zostaną w waszych oczach powieszeni.
— Owszem, zróbcie tak! Jest tu na farmie i dla was dość stryczków.
Tego tramp się nie spodziewał. Wiedział dobrze, że nie odważą się wykonać swej groźby. Spojrzał więc zakłopotany ku ziemi, a potem niepewnie powiedział:
— Pomyślcie tylko, trzy życia ludzkie!
— Myślę o tem bardzo dobrze! A teraz precz stąd, bo zginiecie!
Wyciągnął rewolwer. Obaj trampi cofnęli się szybko, lecz jeden z nich odważył się w pewnem oddaleniu przystanąć i zapytał:
— Czy możemy powrócić, jeśli otrzymamy inne polecenie?
— Nie! Tylko rudy kornel będzie mógł ze mną mówić, ale nie dłużej nad jedną minutę.
— Czy przyrzekacie mu wolną drogę powrotu do nas?
— Tak, o ile mnie nie obrazi.
— Pawiemy mu to.
Popędzili tak prędko, że widać było ich uciechę, iż mogli oddalić się z przed oblicza słynnego myśliwca. Firehand nie wrócił na dziedziniec, lecz ruszył z pod bramy w kierunku trampów, a doszedłszy do połowy odległości, usiadł na kamieniu, oczekując na rudego kornela; — przypuszczał, że ten nieomieszka przyjść.
Wkrótce okazało się, że nie myliły go przypuszczenia. Koło, utworzone przez trampów, otworzyło się i powoli zbliżył się do niego kornel, a wykonawszy ukłon, który mimo wielkiego wysiłku wypadł bardzo niezgrabnie, odezwał się:
— Good day, sir! Żądaliście rozmowy ze mną?
— Nic o tem nie wiem, — odpowiedział westman. — Powiedziałem tylko, że z nikim innym nie będę rozmawiał; najprzyjemniej jednak byłoby mi, gdybyście wy także nie pokazywali się.
— Master, używacie bardzo dumnego tonu!
— Mam do tego słuszne powody. Wam jednak nie radziłbym tego samego.
Spojrzeli sobie oko w oko; pierwszy spuścił oczy kornel i odpowiedział, z trudem hamując gniew:
— Stoimy wobec siebie zupełnie narówni!
— Trampi wobec uczciwego westmana, zwyciężony przed zwycięzcą... Czy to nazywacie równością?
— Jeszcze nie jestem pokonany. Tylko w naszych rękach leży odwrócić ten stosunek.
— Spróbujcie! — zaśmiał się wzgardliwie Old Firehand.
To rozgniewało trampa i odpowiedział:
— Wystarczyło nam tylko wykorzystać waszą nie-
ostrożność!
— Ach? jakże to? Jaką nieostrożność popełniłem?
— Tę, że oddaliliście się aż tu z farmy. Gdybyśmy zechcieli, wpadlibyście w nasze ręce. Niezwyciężonym, za jakiego chcecie uchodzić, jeszcze długo nie będziecie. Znajdujecie się w środku pomiędzy nami a farmą i potrzeba tylko, aby kilku naszych dosiadło koni, by odciąć wam powrót, a bylibyście naszym jeńcem.
— Czy rzeczywiście tak myślicie?
— Tak. Choćbyście byli najlepszym biegaczem, to koń biega prędzej od was; na to się chyba zgodzicie. Otoczonoby was, zanimbyście dosięgli domu.
— Wasze obliczenie zgadza się z wyjątkiem jednego punktu. Nie wzięliście pod uwagę tego, ze ci, którzyby mię chcieli schwytać, musieliby wejść w obręb strzałów moich ludzi, a ci zmietliby ich poprostu. Ale nie o tem mamy mówić.
— Nie, nie o tem, sir! Przyszedłem, aby wam dać sposobność uratowania życia trojga ludzi.
— Toście się niepotrzebnie trudzili, bo życiu tych ludzi nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
— Nie? — zapytał kornel, uśmiechając się szyderczo. — To się mocno mylicie, sir. Jeśli nie zgodzicie się na nasze żądania, to ich powiesimy.
— Ja wam już kazałem powiedzieć, że wy wszyscy wisielibyście wówczas.
— Śmieszne! Czy liczyliście, ilu nas jest?
— Bardzo dobrze, ale czy wiecie może również, jaką ilość ludzi mogę ja wam przeciwstawić?
— Bardzo dokładnie!
— Pshaw! Nie mogliście nas przecież policzyć.
— To zbyteczne. Wiemy, ilu parobków znajduje się zwykle na farmie Butlera; teraz także nie będzie ich więcej. Do nich doliczyć należy co najwyżej rafterów, których przyprowadziliście z nad Black-bear-river.
Spojrzał zukosa z oczekiwaniem na myśliwego, gdyż rzeczywiście był w niepewności, ilu ludzi ma tenże do rozporządzenia. Old Firehand jednak zrobił wzgardliwy gest ręką i odpowiedział:
— Policzcie waszych zabitych i rannych, a potem powiedzcie, czy tych kilku rafterów mogłoby tego dokazać. Poza tem widzieliście moich Indjan, a także innych białych, którzy zajęli wam tyły.
— Innych białych? — zaśmiał się tramp. — To nie byli inni, ale właśnie tylko rafterzy. Przyznaję chętnie, żeście nas tem podeszli. Przyszliście z farmy na pomoc Indjanom; domyśliłem się tego niestety za późno. Powinniśmy byli natychmiast wrócić na farmę, a wtedy wpadłaby w nasze ręce. Nie, sir, liczbą nas nie przerazicie. Jeśli zabijemy jeńców, nie będziecie mogli ich pomścić.
Znowu kornel rzucił przyczajone spojrzenie na Old Firehanda; ten wzruszył lekceważąco ramionami i odrzekł:
— Nie spierajmy się! Nawet gdybyśmy liczyli tak mało ludzi, jak to błędnie przyjmujecie, to i tak wyżej stoimy od was. Trampi, trampi, cóż to za ludzie? Leniwi robotnicy, włóczęgi, wagabundy! Tam zaś wewnątrz za murami znajdują się najsławniejsi myśliwi i skouci Dzikiego Zachodu. Każdy z nich może wziąć na siebie przynajmniej dziesięciu trampów. Gdyby nas było tylko dwudziestu westmanów, a wy poważylibyście się zabić jeńców, to następowalibyśmy wam tygodniami, a nawet miesiącami na pięty, ażbyśmy was wytępili do ostatniego. O tem wiecie bardzo dobrze i dlatego będziecie się strzegli, tym trzem osobom zagiąć chociażby jeden włos na głowie.
Słowa te wypowiedział tonem tak groźnym i pewnym, że kornel spuścił oczy ku ziemi; wiedział bowiem, że myśliwy jest człowiekiem, który słowa swe umie wprowadzić w czyn. Był już nieraz świadkiem, że jeden odważny człowiek ścigał całą bandę, aby na niej wywrzeć zemstę, i że wszyscy pokolei legli od jego niechybiającej strzelby. A jeśli po kim można się było spodziewać, że pójdzie za tym przykładem, to był nim właśnie Old Firehand. Jednakże tramp wystrzegał się to przyznać; podniósłszy oczy, wbił je szyderczo w twarz myśliwego i rzekł:
— Zaczekajmy! Gdybyście byli tak pewni swego, to nie stalibyście tutaj; tylko troska o jeńców mogła was przygnać.
— Nie plećcie takich głupstw! Okazałem gotowość do rozmowy z wami, i tylko z wami, nie z obawy o nich, lecz by jeszcze raz wryć sobie dokładnie w pamięć waszą twarz i głos. Taki był powód. Teraz siedzicie w mej pamięci tak pewnie, że nie rozłączymy się więcej. Skończyliśmy ze sobą.
— Jeszcze nie, sir! Uczynię wam nową propozycję, a mianowicie: wyrzekniemy się obsadzenia farmy.
— Ach! Co za łuskał A co dalej?
— Wydacie nasze konie, któreście pochwytali, nadto dostarczycie nam potrzebnej ilości bydła, abymyśmy mogli przygotować sobie żywność, a w końcu wypłacicie nam dwadzieścia tysięcy dolarów; tyle chyba znajdziecie na farmie.
— Tylko tyle? Nic więcej? Bardzo pięknie. A co nam za to ofiarujecie?
— My wypuścimy jeńców i odejdziemy, jeśli nam dacie słowo honoru, że wstrzymacie się na przyszłość od wszelkich kroków nieprzyjacielskich wobec któregokolwiek z nas. Teraz wiecie, czego chcę, i proszę o wasze rozstrzygnięcie. Niepotrzebnie gadaliśmy tak długo.
Powiedział to takim tonem, jakby miał największe prawo moralne do takich żądań. Old Firehand wyciągnął rewolwer i odpowiedział nie gniewnie, lecz bardzo spokojnie i z nieopisanie wzgardliwym uśmiechem:
— Tak, dosyć już napletliście i dlatego wynoście się stąd w tej chwili, inaczej dostaniecie kulą w łeb!
— Jak? Czy to...
— Precz w tej chwili! — przerwał myśliwy podniesionym głosem i skierował ku niemu lufę rewolwery. — Raz... dwa...
Tramp wolał nie czekać na „trzy“; obrócił się i, rzuciwszy przekleństwo, odszedł szybko. Myśliwy patrzył za nim, by być pewnym, że tramp nie strzeli do niego ztyłu; potem powrócił do farmy. Firehand złożył swym ludziom krótkie sprawozdanie z tej osobliwej rozmowy.
— Postąpiliście bardzo słusznie, sir, — oświadczył lord. — Takim łajdakom nie należy bezwarunkowo robić ładnych ustępstw. Oni czują trwogę i będą się strzegli porwać na jeńców. Jak myślicie, co teraz zrobią?
— Hm! — odpowiedział zapytany. — Słońce już zachodzi. Przypuszczam, że będą czekać, aż zrobi się ciemno, aby jeszcze raz podjąć próbę, czy nie uda się im przeleźć przez mur. Nie uda się, to zawsze jeszcze pozostaną jeńcy dla dalszych prób wymuszenia...
— Czyżby rzeczywiście mieli się odważyć na atak?
— Prawdopodobnie. Wiedzą o tem, że liczbą przewyższają nas kilkakrotnie. Musimy się przygotować do obrony. Przezorność nakazuje obserwować ich dokładnie. Skoro zapadnie zmrok, kilku musi wyjść za mury, aby się do nich podkraść i zawiadomić mię o każdym ich ruchu. —
Słońce dosięgło tymczasem horyzontu, a promienie jego, spływające na szeroką równinę jak płynne złoto, oświeciły grupę trampów w ten sposób, że z fermy można było dokładnie rozpoznać każdego z nich. Nie czynili żadnych przygotowań ani do odjazdu, ani celem rozbicia obozu. Można było stąd wnosić, że nie myślą opuszczać okolicy, lecz że i tam, gdzie się teraz znajdowali, nie zamierzają pozostać.
Old Firehand nakazał naznosić w cztery kąty dziedzińca drwa i węgla, a nadto kilka beczek z naftą. Kiedy zrobiło się zupełni ciemno wysłał ciotkę Droll, Humply-Billa i Gunstick-uncle’a na zwiady; żeby zaś na wypadek śpiesznego powrotu nie musieli czekać na otwarcie bramy, umocowano w kilku miejscach do muru silne lassa i spuszczono nazewnątrz, aby po nich mogli się szybko wspiąć i dostać na podwórze. Potem szczapy drzewa umoczone w nafcie zapalono i wyrzucono poza mur, a kiedy dodano węgla, zapłonęły na rogach cztery ogniska, które oświetliły zewnętrzną stronę muru i teren, leżący przed nim, tak jasno, że łatwo było zauważyć zbliżenie się nawet pojedynczego trampa. Płomień podsycano ciągle z murów, przyczem nie trzeba było wystawiać się na kule wrogów.
Minęła z górą godzina i zdawało się, że nic się nazewnątrz nie porusza. Wtem nadszedł, przelazłszy przez mur, Gunstick-uncle, a wyszukawszy Old Firehanda zawiadomił go w swój oryginalny sposób:
— Trampi drzewa opuścili, — gdzieindziej się rozłożyli.
— Spodziewałem się tego. — Ale gdzie? — zapytał myśliwy, śmiejąc się z rymów. — Zapytany wskazał na róg mury na prawo od bramy i odpowiedział z niezwruszoną powagą:
— Między krzaki ponad rzeką; — właśnie teraz się tam wleką.
— Odważyli się tak blisko podejść? Przecież słyszelibyśmy ich konie?
— Te na prerję odpędzono — i wśród trawy umieszczono; — lecz ja miejsce to poznałem, — choć lampy z sobą nie miałem.
— A gdzie są Bill i Droll?
— Ci się za nimi skradają — i łotrzyków podglądają.
— Pięknie! Muszę znać dokładnie to miejsce, gdzie leżą trampi. Bądźcie więc tak dobrzy i udajcie się zpowrotem do tamtych dwóch. Kiedy się draby na stałe ułożą, proszę mi o tem donieść; myślą zapewne, że mądrze zrobili, ale wpadli właśnie w pułapkę, którą należy nam tytko zamknąć.
Uncle oddalił się, a lord, który przysłuchiwał się tej rozmowie, zapytał Old Firehanda, jaką pułapkę ma na myśli. Ten odparł:
— Nieprzyjaciel znajduje się nad rzeką; poza sobą ma wodę, zprzodu mur; jeśli trampów zamkniemy z pozostałych dwóch stron, to mamy ich w potrzasku.
— Zupełnie słusznie! Ale jak dokonacie tego zamknięcia?
— Każę sprowadzić Indjan; podkradną się ku nam od południa, my zaś, znajdujący się tutaj, uderzymy od północy.
— A mury pozostawicie bez osłony?
— Nie, zostaną parobcy i ci wystarczą. Naturalnie źlebyśmy na tem wyszli, gdyby trampi wpadli na to, aby uderzyć na mury; ale nie spodziewam się po nich takiej przebiegłości. Nie domyślą się, że jesteśmy tak zuchwali i że porzuciliśmy ten punkt obronny. Każę się także wywiedzieć, gdzie są ich konie, gdyż z pewnością nie będzie trudno pokonać tych kilku strażników, jakich przy nich pozostawili. Kiedy dostaniemy w ręce konie, draby znajdą się w rozpaczliwej sytuacji, bo będziemy mogli za dnia ścigać każdego, który nam dziś wieczór ujdzie. —
Teraz Czarny Tom i stary Blenter poszli poszukać koni. Następnie wysłano dwu parobków, znających dobrze okolicę, do wodza Osagów, aby mu zanieść dokładne wskazówki.
Przeszedł dość długi czas, zanim parobcy powrócili; — znalazłszy Indjan, przyprowadzili ich ze sobą; ci leżeli w odległości zaledwie kilkuset kroków od trampów nad rzeką i byli gotowi uderzyć na odgłos pierwszego strzału. Wkońcu powrócił także Droll z Billem i Uncle’em
— Wszyscy trzej? — zapytał Old Firehand z wyrzutem. — Powinien był przynajmniej jeden pozostać.
— Nie wiem dlaczego, jeśli to potrzebne, — odpowiedział DroII.
— Naturalnie, aby obserwować trampów!
— To zbyteczne! Wiem, jak sprawy stoją., bo podkradałem się tak blisko nich, że mogłem ich dokładnie słyszeć. Złoszczą się straszliwie na nasze ogniska, które uniemożliwiają im napad, i chcą zaczekać, aż zabraknie nam drzewa i węgli; są przekonani, że po kilku godzinach wyczerpie się nam zapas, bo farmer nie mógł być naturalnie przygotowanym na tak wielkie zużycie paliwa. Potem chcą zacząć.
— To bardzo korzystne dla nas, bo zyskamy czas na zamknięcie pułapki.
— Jakiej pułapki?
Old Firehand wyjaśnił mu, jaki miał plan.
— To wspaniałe! Hi hi hi — śmiał się Droll półgłosem, jak to zwykł był czynić, gdy go co wprawiło w dobry humor. — To musi się udać i uda się napewno. Te draby mianowicie są przekonani, że sądzimy, iż oni znajdują się jeszcze ciągle pod drzewami. — Ale, sir, trzeba przytem pomyśleć o czemś, co ma wielkie znaczenie,
— O czem?
— O położeniu jeńców. Boję się, że ich zabiją, skoro tylko rozpoczną się kroki nieprzyjacielskie.
— Czy sądzicie, że ja nie zastanawiałem się także nad tem? Podkradniemy się tam, a trzej z nas będą mieli obowiązek czuwać nad obu Butlerami i młodą damą, skoro tylko zaczniemy walkę. Czy ich związano?
— Tak, ale nie mocno.
— No, to musi się ich szybko uwolnić z więzów, a potem...
— A potem z nimi do wody — przerwał szybko Droll.
— Do wody? — zapytał Old Firehand zdumiony.
— Tak, do wody; hi hi hi hi to będzie najlepszy figiel, jaki można wypłatać. Co za miny zrobią trampi! A jak sobie będą suszyć głowy! — Uprowadzimy im jeńców jeszcze przed napadem!
— Czy uważacie to za możliwe?
—Nie tylko za możliwe, ale nawet za bardzo potrzebne. W czasie walki byłoby trudno czuwać nad bezpieczeństwem jeńców; musimy ich więc już poprzednio usunąć z niebezpiecznego miejsca. A to wcale nie jest trudne.
—Nie? No, jak sobie to wyobrażacie? Wiem, że z was szczwany lis.
— Do tego nie potrzeba wielkiej mądrości. Dziwię się, żeście sami na to jeszcze nie wpadli. Pomyślcie tylko o kanale, który z dziedzińca, tam ztyłu domu, prowadzi do rzeki! Ciągnie się pod ziemią i trampi nie mają pojęcia o jego istnieniu. Poczołgałem się obok nich aż nad rzekę i mimo ciemności, po kamieniach wrzuconych w wodę dla utworzenia niewielkiej tamy, doprowadzającej wodę do kanału, znalazłem miejsce, gdzie się ten kończy. I pomyślcie, messurs, właśnie przy ujściu kanału, trampi rozbili obóz. Utworzyli na brzegu półkole, w którego wnętrzu znajdują się jeńcy. Draby sądzą, że w ten sposób mają ich pewnie w rękach, a to właśnie umożliwi nam ich uprowadzenie.
— Ach, zaczynam pojmować, — powiedział Old Firehand. — Chcecie zejść z podwórza do kanału i dostać się nim do rzeki?
— Tak. — Naturalnie, nie sam; musi ze mną pójść jeszcze dwu innych, aby na każdego jeńca wypadł jeden z nas.
— Hm! Ta myśl jest rzeczywiście wyśmienita. Musimy się zaraz przekonać, czy można kanału użyć do przejścia.
Old Firehand, zapytawszy o to kilku parobków, dowiedział się ku swej radości, że kanał jest wolny od mułu, a powietrze ma wcale dobre; można było przez niego przejść i, co było szczególnie szczęśliwą okolicznością, u ujścia ukryto małą łódź, mogącą pomieścić troje ludzi; ta łódka była tam zawsze ukryta, aby jej nie skradli Indjanie, lub jacy obcy.
Plan chytrej „ciotki“ omówiono dokładnie i zgodzono się na to, że wykonać go mają Droll, Humply-Bill i Gunstick-uncle. — Wkrótce powrócili Blenter i Tom; przeszukali miejscowość w dość znacznym promieniu, ale koni, niestety, nie znaleźli. Trampi byli na tyle przezorni, że odprowadzili je możliwie najdalej od farmy. —
Droll, Bill i Uncle ściągnęli z siebie wierzchnią odzież i zeszli z latarnią do kanału. Gdy okazało się, że woda sięga im tylko do piersi, karabiny wzięli na ramiona, a noże, rewolwery i worki z prochem uwiązali u szyi. Przodem szedł długi Gunstick-uncle z latarnią. Kiedy zniknęli w otworze kanału, Old Firehand wyruszył także ze swymi ludźmi. Bramę przymknięto zlekka, aby w razie potrzeby móc ją łatwo otworzyć; na straży pozostał jeden z parobków z poleceniem natychmiastowego zamknięcia bramy, gdyby się trampi zbliżyli. Inni parobcy, a także i dziewki, stanęli przy murze od strony rzeki, gotowi w miarę sił odeprzeć ewentualny napad. —
Rafterzy pod wodzą Old Firehanda zatoczyli najpierw łuk ku północy, aby usunąć się z pod światła ogniska; potem, kiedy dosięgli rzeki, wrócili, czołgając się brzegiem ku południowi, w pobliże trampów. Old Firehand poczołgał się sam jeszcze dalej, aż jego bystre oczy mimo ciemności dostrzegły półkole, utworzone przez obozujących włóczęgów; wiedząc teraz, dokąd skierować napad, powrócił do swych ludzi, aby czekać na znak, umówiony z dzielną trójką, która wybrała się celem oswobodzenia jeńców. —
Ci przebrnęli tymczasem przez kanał. Niedaleko ujścia, jeszcze wewnątrz kanału, znajdowała się mała łódka, przyczepiona do żelaznego haka; w jej wnętrzu leżały dwa wiosła. Uncle zgasił latarnię i powiesił ją na haku; Droll kazał dwu innym, aby na niego czekali, bo chciał najpierw się rozejrzeć. Minęło więcej niż kwadrans, zanim powrócił.
— No? — zapytał Humply-Bill z ciekawością.
— Nie było to łatwe zadanie, — odpowiedział „ciotka“. — Woda nam nie będzie przeszkadzać, bo zewnątrz także nie jest głębsza, niż tutaj; ale ciemności, panujące między krzakami i drzewami, dały mi się we znaki. Wprost nie było nic widać i musiałem sobie pomagać rękami.
— Chyba widać dość wyraźnie, jeśli się patrzy pod światło naszego ogniska?
— Tak, ale nie z wody, tylko z brzegu, bo powierzchnia wody leży niżej. A więc trampi siedzą w półkolu, którego średnicę stanowi rzeka, wewnątrz zaś niego, niedaleko od wody, znajdują się jeńcy. Siedzi przy nich na straży jeden tramp, który ich bacznie pilnuje, Musimy go sprzątnąć; nie będzie wielkiej szkody, gdy tego draba nie stanie!
— Macie więc jaki plan?
— Tak. Jeńcy nie muszą wchodzić do wody, bo łódkę podprowadzimy aż na miejsce.
— To zobaczą nas, bo zarysy łódki będą się odbijać od błyszczących fal.
— Macie go z blaskiem! Po wczorajszym deszczu woda jest tak mętna, że zwłaszcza pod drzewami na brzegu nie można jej odróżnić od lądu. Podprowadzimy więc tam łódkę i przywiążemy ją; wy pozostaniecie przy niej we wodzie; ja pójdę sam na brzeg, aby poczęstować nożem strażnika i jeńców uwolnić z więzów; potem przyprowadzę ich do was; popłyną oni do kanału, gdzie będą bezpieczni, a my usadowimy się zupełnie spokojnie na miejscu, które zajmowali jeńcy. Wtedy damy znak, krzyk sępa, i zaraz zacznie się taniec. Zgoda?
— Well, nie można lepiej zrobić.
— A wy, uncle?
— Pięknie wasz plan obmyślony — i pięknie będzie spełniony, — odpowiedział zapytany w swój poetyczny sposób.
— Pięknie! A więc naprzód!
Odwiązawszy łódkę, wypchnęli ją z kanału na rzekę. Droll sterował. Posuwali się tuż przy brzegu, powoli i ostrożnie, dopóki Droll nie kazał stanąć; zauważyli, że przywiązał łódkę przy brzegu.
— Jesteśmy na miejscu, — szepnął do nich. — Teraz czekać, aż wrócę!
Brzeg nie był tu wysoki i Droll cicho poczołgał się wgórę. Po drugiej stronie zarośli gorzał, przy dwu rogach muru, ogień, wskutek czego przedmioty odcinały się tak, że łatwo je było rozpoznać. W odległości najwyżej dziesięciu kroków od brzegu siedziały cztery osoby; byli to jeńcy ze swym strażnikiem. Dalej widział mały człowiek trampów, spoczywających we wszystkich możliwych pozycjach. Nie odkładając karabinu poczołgał się dalej, aż znalazł się poza strażnikiem; dopiero teraz położył strzelbę, a chwycił za nóż. Tramp musiał umrzeć tak, aby nie mógł wydać żadnego głosu. Droll podciągnął pod siebie kolana, zerwał się szybko, pochwycił owego człowieka lewą ręką ztyłu silnie za gardło, a prawą wbił mu ostrze tak sprawnie i dokładnie w plecy, że przeszło przez serce. Potem opuściwszy się znowu szybko, pociągnął trampa na ziemię obok siebie. Odbyło się to tak błyskawicznie, że jeńcy niczego nie spostrzegli. Dopiero po pewnym czasie odezwała się dziewczynka:
— Pa’a! Nasz strażnik odszedł!
— Naprawdę? Ach, tak! dziwi mię to; ale siedźcie spokojnie; naturalnie chce nas wystawić na próbę.
— Cicho, cicho, — szepnął im Droll. — Nikt nie powinien słyszeć. Strażnik leży zakłuty w trawie; ja przyszedłem, aby was ratować.
— Ratować? Heavens! Niemożliwe! Wy sami jesteście strażnikiem!
— Nie, sir. Ja jestem waszym przyjacielem. Znacie mnie z Arkanzas. Jestem Droll, którego nazywają „ciotką“.
— Mój Boże! Czy to prawda?
— Ciszej, ciszej, sir! Old Firehand jest także tutaj; również Czarny Tom i wielu innych. Trampi chcą złupić farmę; ale myśmy ich odparli. Widzieliśmy, jak was pochwycili, i ja z dwoma dzielnymi chłopcami podkradłem się, aby was stąd uprowadzić. A jeżeli mi nie ufacie, bo nie możecie widzieć mojej twarzy, to dowiodę wam prawdziwości moich słów przez to, że was rozwiążę. Podajcie mi wasze więzy!
Kilka cięć nożem i trzej jeńcy mogli znowu swobodnie używać swych rąk i nóg.
— Teraz pocichu nadół do czółna, — szepnął Droll. — Przyszliśmy przez kanał i mamy łódkę. Wy wsiądźcie do niej z małą miss, — schronicie się do kanału, który przecież znacie, — i czekajcie, aż tu się taniec skończy.
— Taniec? Jaki taniec?
— Ten właśnie ma się zacząć. Tu po tej stronie trampi mają rzekę, a naprzeciw mur, to znaczy dwie przeszkody, których nie będą mogli przebić. Na prawo od nas znajduje się Old Firehand z pewną liczbą rafterów i myśliwych, a tam na lewo czeka na mój znak do ataku wódz Osagów Wielkie Słońce z gromadą czerwonych.
— Ach, tak się rzecz ma! A my mamy w łódce schronić się w bezpieczne miejsce? Czy rzeczywiście myślicie, że mój brat i ja jesteśmy takimi tchórzami i będziemy siedzieć z założonemi rękami, gdy tymczasem inni będą narażać dla nas swe życie? Nie, sir, mylicie się!
— Hm! pięknie! Miło mi to słyszeć! Będziemy mieć dwu ludzi więcej. Ale mała miss nie może pozostać tutaj, bo kule będą latać.
— Naturalnie. Bądźcie tak dobrzy i zawieźcie ją do kanału. Ale co będzie z bronią? Czy nie możecie nam pożyczyć przynajmniej rewolweru lub noża?
— To zbyteczne, sir. Tego, co mamy, potrzebujemy sami; ale tu leży strażnik, którego broń wystarczy dla jednego z was. Dla drugiego postaram się o nią, bo podkradnę się do jakiego trampa, aby mu... Pst! Cicho! Właśnie ktoś nadchodzi. To pewnie jakiś dowódca chce się przekonać, czy jesteście dobrze strzeżeni. Pozwólcie mi działać!
Pod światło można było dojrzeć człowieka, obchodzącego stanowiska trampów dla przekonania się, czy wszystko jest w porządku. Nadszedł on powoli, a stanąwszy przed jeńcami, zapytał:
— Hej, Collins! Czy zaszło co nowego?
— Nie! — odpowiedział Droll, którego tamten uważał za strażnika.
— Well! Trzymaj oczy otwarte! Idzie o twoją głowę, gdybyś nie uważał. Zrozumiano?
— Yes! Moja głowa siedzi z pewnością lepiej na karku, niż twoja. Uważaj na siebie!
Droll użył umyślnie tych groźnych słów i wypowiedział je również umyślnie niezmienionym głosem; chciał, aby drab nachylił się ku niemu. Celu tego dopiął. Tramp zbliżył się o krok, pochylił głowę i zapytał:
— Co ci przyszło do głowy? Jak to myślisz? Czyj to głos? Czy ty nie jesteś Collinsem, którego ja...
Nie dokończył, bo Droll pochwycił go za kark obu rękami jak w kleszcze, przyciągnął zupełnie ku sobie i ścisnął mu gardło. Usłyszano krótkie kopanie nogami, a potem ucichło; Droll odezwał się szeptem:
— Tak, ten także przyniósł swoją broń; to bardzo uprzejmie z jego strony.
— Czy trzymacie go mocno? — zapytał farmer.
— Jak możecie nawet pytać o to! Wszak zdmuchnięty! Bierzcie jego broń i wszystko, co ma przy sobie. Ja tymczasem zaprowadzę małą miss do łódki.
Droll podniósł się napół, ujął Ellen Butler za rękę i poprowadził ją ku wodzie, gdzie czekających nań towarzyszy zawiadomił o tem, co zaszło. Bill i Uncle przewieźli dziewczynkę do kanału, gdzie przywiązali mocno łódkę, potem pobrnęli zpowrotem, aby się połączyć z Drollem i obu Butlerami. Ci uzbroili się tymczasem w broń obu trampów. —
— Teraz możemy zaczynać — rzekła „ciotka“. — Te draby przyjdą naturalnie tutaj, aby zabezpieczyć sobie jeńców; to mogłoby być dla nas niebezpieczne. Aby tego uniknąć, poczołgajmy się naprzód nieco dalej wgórę — na prawo.
Po tych słowach ruszyli ostrożnie brzegiem rzeki, dopóki nie znaleźli stosownego miejsca. Tam podnieśli się i każdy stanął za drzewem, używając go jako osłony. Znajdowali się w zupełnej ciemności; widzieli przed sobą trampów dość dokładnie, tak, że mogli do nich dobrze mierzyć. Teraz Droll przyłożył dłoń do ust i zakrakał krótko a ospale, jakby jaki ptak drapieżny, zbudzony na chwilę ze snu. Ten głos tak zwykły na prerji nie mógł zwrócić na siebie uwagi trampów; to też nie zważali na niego, nawet kiedy powtórzył się raz drugi i trzeci. Przez kilka sekund panowała głęboka cisza, potem dał się nagle słyszeć rozkaz Old Firehanda, wypowiedziany donośnym głosem:
— Naprzód! Ognia!
Z prawej strony zagrzechotały strzelby rafterów, którzy podkradli się tak blisko, że każdy z nich mógł wziąć innego człowieka na cel. Potem zabrzmiał na lewo przeraźliwy, ścinający krew w żyłach okrzyk wojenny Indjan, którzy wyrzuciwszy na trampów chmurę strzał, rzucili się na nich z tomahawkami.
— Teraz my! — rozkazał Droll. — Najpierw kulami w nich, potem kolbami.
Wówczas rozegrała się dzika scena, prawdziwie amerykańska. Trampi czuli się zupełnie bezpieczni tak, że ten nagły napad przejął ich największem przerażeniem. To też zrazu niezdolni do oporu zbili się w gromadę jak zające, nad któremi zawisły szpony orła; potem, kiedy napastnicy znaleźli się między nimi i zaczęli ich obrabiać kolbami, tomahawkami, rewolwerami i nożami, zniknęło ich chwilowe osłupienie i poczęli się bronić. Nie byli jednak w stanie policzyć przeciwników; stąd gromada ich w ciemnościach nocy, słabo tylko rozświecanych blaskiem ognia, wydawała się im dwa i trzy razy większą, niż była rzeczywiście. To zwiększyło ich obawę i ucieczka wydała im się jedynym środkiem ratunku.
— Precz, precz! Do koni! — krzyczał, a raczej ryczał jakiś głos.
— To kornel! — zawołał Droll. — Rzućcie się na niego; nie dajcie mu ujść!
Sam pośpieszył w stronę, skąd ten głos dochodził; inni poszli za nim, ale daremnie. Rudy kornel był na tyle przebiegły, że natychmiast skrył się w zaroślach. Czołgał się jak wąż od krzaka do krzaka, pozostając ustawicznie w cieniu, tak, że nie można go było dojrzeć. Zwycięzcy zadawali sobie dużo trudu, aby możliwie niewielu trampom pozwolić uciec, ale liczba ich była tak wielką, że, gdy wreszcie ochłonęli z przerażenia, łatwo udało im się przebić ławą. Zwrócili się ku północy.
— Dalej za nimi! — krzyknął Old Firehand. — Nie dajcie im odetchnąć!
Chciał razem z trampami dostać się do koni, ale to okazało się niepodobieństwem. Im więcej oddalano się od farmy, tem bardziej zmniejszał się blask płonącego ognia i wkońcu otoczyły ich ciemności tak zwarte, że nie można było rozróżnić swoich od wrogów; to też zdarzało się, że przyjaciele wpadali na siebie. Old Firehand był zmuszony zawołać, aby się zbierano; upłynęło jednak dosyć czasu, zanim się skupili, a to pozwoliło zbiegom tak ich wyprzedzić, że nie mogli już im sprostać. Wprawdzie ścigający pędzili dalej w dotychczasowym kierunku, ale wkrótce usłyszeli szydercze wycie trampów, a liczny i gromki odgłos uciekających koni pouczył ich, że dalszy trud był daremny.
— Zawracać! — rozkazał Old Firehand. — Pozostaje nam jeszcze jedno: przeszkodzić rannym ukryć się, aby potem ujść mogli.
Troska jego okazała się zbyteczną. Indjanie nie brali udziału w pościgu; pożądając skalpów białych wrogów, zatrzymali się i przeszukali dokładnie plac boju i przytykające do niego zarośla, zabijając i skalpując każdego trampa, którego znaleźli jeszcze przy życiu.
Kiedy potem przy świetle ognisk zrachowano trupy, okazało się, że, wliczając zabitych za dnia, przypadały na każdego zwycięzcę po dwie głowy. Straszne żniwo! Mimo to liczba zbiegłych, była tak znaczna, że z ucieczki ich można było jedynie się cieszyć. —
Ellen Butler wyprowadzono naturalnie zaraz z kryjówki. Młode dziewczę nie okazywało strachu; wogóle od chwili dostania się do niewoli zachowywało się nad podziw spokojnie i roztropnie. —
Ponieważ powrotu trampów już się nie obawiano, więc resztę nocy można było poświęcić, przynajmniej jeśli idzie o Indjan, radości z odniesionego zwycięstwa. Otrzymawszy dwa woły, ubili je, pokrajali, i wkrótce rozszedł się z nad ognisk silny zapach pieczonego mięsa. Następnie rozdzielono łupy. Broń zabitych i wszystko, co znaleziono przy nich, pozostawiono czerwonym. Dopiero kiedy dzień nastał, ustała wrzawa i zamilkły objawy radości. Czerwoni okryli się kocami, aby nareszcie zasnąć.
Przez prerję szedł krokiem powolnym i znużonym piechur, — rzadkie zjawisko tam, gdzie nawet najuboższy posiada konia. Do jakiego stanu ten człowiek należał, trudno było odgadnąć. Odzież jego miejska, ale bardzo znoszona, nadawała mu wygląd człowieka spokojnego; temu jednak przeczyła długa, potężnie długa flinta, którą nosił na ramieniu. Twarz miał bladą i zapadniętą, zapewne wskutek niedostatku, i długiej wędrówki pieszej.
Czasami przystawał, aby odpocząć, ale nadzieja spotkania ludzi zmuszała szybko do nowych wysiłków jego znużone nogi. Raz po raz daremnie badał horyzont, aż nareszcie oko jego zabłysło radośnie: — daleko na widnokręgu spostrzegł człowieka, również piechura, który zbliżał się z prawej strony tak, że drogi ich musiały się zetknąć. To dodało jego członkom nowych sił; ruszył szybko długiemi krokami i wkrótce przekonał się, że tamten spostrzegł go również, bo przystanął, aby mu pozwolić się zbliżyć.
Ten drugi odziany był bardzo osobliwie. Miał na sobie niebieski frak z czerwonym, sztywnym kołnierzem i żółtemi guzikami; czerwone aksamitne spodnie do kolan, wreszcie wysokie buty z żółtemi skórzanemi sztylpami. Szyję owijała mu niebieska chustka, związana w wielki i szeroki, podwójny fontaź, zakrywający całą pierś. Głowę osłaniał słomiany kapelusz z szerokiemi kresami. Na rzemieniu, przerzuconym przez kark, wisiała zprzodu skrzynka z polerowanego drzewa. Człowiek ten był długi, suchy, a gładko wygolona twarz jego miała rysy ostre. Kto spojrzał na te rysy i w małe, chytre oczka, ten wiedział zaraz, że ma przed sobą prawdziwego jankesa, — jankesa owego gatunku, których przebiegłość stała się przysłowiową.
Kiedy obaj zbliżyli się na taką odległość, że można było wygodnie rozmawiać, człowiek ze skrzynką uniósł lekko kapelusza i pozdrowił drugiego:
— Good day, kolego! Skąd idziecie?
— Tam zdołu, z Kinsley, — odpowiedział zapytany, ukazując ręką poza siebie. — A wy?
— Zewsząd. Ostatnio z farmy, która leży za mną.
— Czy jest tu jaka farma?
— Tak. Trzeba iść do niej nie dłużej jak pół godziny.
— Dzięki Bogu! Dłużejbym nie wytrzymał — podszedł bliżej i przystanął; nogi się pod nim uginały.
— Nie wytrzymał? Dlaczego?
— Z głodu.
— Do wszystkich djabłów! Z głodu? Czy to możliwe? Czekajcie, zaraz wam pomogę. Usiądźcie tu na mojej skrzynce. Dostaniecie coś do jedzenia.
Postawiwszy skrzynkę na ziemi i zmusiwszy obcego, aby usiadł, wyciągnął z kieszeni fraka dwie olbrzymie kromki chleba z masłem, a z kieszeni poły wielki kawał szynki, jedno i drugie podał zgłodniałemu i ciągnął:
Jedźcie, kolego! Nie są to wprawdzie delikatesy, ale głód ugłaszczą.
Tamten porwał je łapczywie. Tak był wygłodzony, że chciał natychmiast podnieść chleb do ust, jednakże rozmyślił się i powiedział:
— Jesteście bardzo dobrzy, sir! Ale te rzeczy są przeznaczone dla was, jeśli je zjem, to wy będziecie pościć.
— O nie! Zapewniam was, że na najbliższej farmie dostaniemy tyle jeść, ile tylko zechcemy.
— Czy znają was tam?
— Nie. Nie byłem jeszcze nigdy w tej okolicy. Ale nie traćcie czasu, użyjcie ust ku lepszej sprawie.
Zgłodniały poszedł za tem wezwaniem, a jankes usiadł na trawie i patrząc na niego, cieszył się, że olbrzymie kawały znikają tak szybko za zębami głodomora. Kiedy zniknęły już i chleb, i szynka, zapytał:
— Nakarmieni pewnie jeszcze nie jesteście, ale przynajmniej na jakiś czas zaspokoiliście głód?
— Jakbym się na nowo narodził, sir. Pomyślcie tylko, jestem od trzech dni w drodze, a nic nie miałem w ustach.
— Czy to możliwe?! Od Kinsley jeszcze nic nie jedliście? Czy nie mogliście wziąć ze sobą jakich prowiantów?
— Nie! W drogę wybrałem się raptem.
— Ach! Ale macie przy sobie karabin i mogliście przecież upolować jakie zwierzę?
— Och, sir! Nie jestem strzelcem. Trafię prędzej do księżyca niż do psa, choćby siedział tuż przede mną.
— To cóż wam po karabinie?
— Dla ewentualnego postrachu czerwonych czy białych wagabundów.
Jankes zmierzył go badawczem spojrzeniem:
— Słuchajcie, master; coś z wami jest nie w porządku. Jak się zdaje, umykacie stamtąd, a mimo to wyglądacie na osobnika zupełnie poczciwego. Dokąd właściwie prowadzi wasza droga?
— Do Sheridanu na kolej.
— Tak daleko i bez żywności! Jestem wam wprawdzie obcy, ale kiedy bieda, to dobrze mieć kogoś zaufanego. Powiedzcie mi więc, jaki to nagniotek wam dokucza?
— To bardzo krótka sprawa. Nazywam się Heller; moi rodzice byli Niemcami. Przybyli tu ze starego kraju, aby się czegoś dorobić, lecz bez skutku. Ja także nie stąpałem po różach. Pracowałem i chwytałem się niejednego, aż przed dwoma laty zostałem pisarzem kolejowym. Ostatnio otrzymałem posadę w Kinsley. Sir, jestem człowiekiem, któryby nawet robaka nie stratował, ale jeśli się dozna zbyt wielkiej obrazy, to wreszcie każdego złość ogarnie. Zadarł ze mną tamtejszy redaktor; doszło do pojedynku. Pomyślcie tylko, pojedynek na flinty! A ja nigdy w życiu nie miałem w rękach morderczego narzędzia. Pojedynek na strzelby, trzydzieści kroków odległości! W oczach mi pociemniało, kiedym to usłyszał. Krótko powiem: kiedy nadeszła umówiona godzina, stanęliśmy naprzeciw siebie. Sir, myślcie o mnie, co chcecie, ale jestem człowiekiem zgody i nie chciałbym mieć krwi na sumieniu. Już na samo przypuszczenie, że mógłbym zabić przeciwnika, przeszły mię dreszcze. Dlatego celowałem umyślnie o kilka łokci w bok. Nacisnąłem kurek, tamten również. Huknęły strzały... I pomyślcie, mnie ani tknęło, kula zaś moja przeszła tamtemu przez serce. Trzymając w ręce flintę, która nie należała do mnie, uciekłem przerażony Jestem przekonany, że kula jest krzywa, a kula z niej idzie o całe trzy łokcie za daleko na lewo. — Co jednak najgorsze, redaktor miał licznych i wpływowych stronników, a to na Zachodzie znaczy bardzo dużo. Musiałem uciekać, uciekać natychmiast i pozostało mi tylko tyle czasu, aby się krótko pożegnać z moim przełożonym. Ten poradził mi iść do Sheridanu i zaopatrzył mnie w otwarty list z poleceniem do tamtejszego inżyniera. Możecie go przeczytać i przekonać się, że mówię prawdę.
Wyciągnąwszy z kieszeni list, otworzył go i podał jankesowi. Ten czytał:
Kochany Charoy!
Posyłam Ci master Józefa Hellera, mojego dotychczasowego pisarza. Jest pochodzenia niemieckiego; człowiek uczciwy, wierny i skrupulatny. Wydarzyło mu się jednak nieszczęście, że strzelając Panu Bogu w okna, położył trupem swego przeciwnika. Z tego powodu musi oddalić się stąd na pewien czas. Zrobisz mi przyjemność, jeśli zatrudnisz go w swem biurze tak długo, aż tę sprawę pokryje pył zapomnienia. Twój
Bent Norton.
Jankes złożył list i zwrócił go właścicielowi. Przez usta jego przemknął uśmiech napół ironiczny, napół litościwy.
— Wierzę waszym słowom, master Heller, choćbyście mi nawet nie pokazywali tego listu. Kto was zobaczy i posłyszy, ten wie, że ma przed sobą z gruntu uczciwego człowieka. Ze mną jest tak samo, jak z wami; jam również niewielki myśliwy, czy strzelec. Jednakże na waszym miejscu nie pozwoliłbym się ogarnąć trwodze. Zdaje mi się, że daliście się trochę kiwnąć.
— O nie! Położenie było rzeczywiście niebezpieczne.
— Więc jesteście przekonani, że was ścigano?
— Z pewnością! Dlatego unikałem dotąd wszystkich farm, aby się nie dowiedziano, dokąd się zwróciłem.
— I jesteście pewni, że w Sheridan przyjmą was dobrze i że otrzymacie posadę?
— Tak, bo mr. Norton i mr. Charoy, inżynier w Sheridan, żyją w wielkiej ze sobą przyjaźni.
— Jaką pensję spodziewacie się otrzymać?
— Miałem teraz ośm dolarów tygodniowo i myślę, że zapłacą mi tam tak samo.
— Mam dla was posadę z dwa razy większą pensją, a więc z szesnastu dolarami i wolnem mieszkaniem,
— Rzeczywiście? — zawołał pisarz uradowany, zrywając się z miejsca. — Szesnaście dolarów? Gdzie można dostać taką posadę?
— U mnie.
— U... was? — zabrzmiało tonem rozczarowania.
— Naturalnie, Prawdopodobnie nie spodziewacie się tego po mnie?
— Hm! Nie znam was.
— Temu możemy zaraz zaradzić. Jestem magister-doktór Jefferson Hartley, physician i farrier.
— A więc lekarz ludzi i koni?
— Lekarz dla ludzi i zwierząt, — skinął jankes. — Jeżeli macie ochotę, to możecie zostać moim służącym; zapłacę, ile przyrzekłem.
— Ale ja nie rozumiem się wcale na waszym zawodzie — oświadczył skromnie Heller.
— Ja także nie.
— Nie? Musieliście przecież studjować medycynę?
— Ani mi się śniło!
— Ale jeżeli jesteście magistrem, a nawet doktorem...!
— Jestem rzeczywiście! O tem wiem najlepiej, bo godność tą sam sobie nadałem.
— Wy — — wy sami?
— Oczywiście! Mówię z wami otwarcie, bo myślę, że przyjmiecie moją propozycję. Właściwie jestem krawcem; potem byłem fryzjerem, następnie nauczycielem tańców; później założyłem instytut wychowawczy dla młodych ladies; kiedy się to skończyło, chwyciłem za harmonję i zostałem wędrownym muzykantem. Od tego czasu odznaczyłem się chlubnie w dziesięciu, czy dwudziestu innych zawodach. Poznałem życie i ludzi, a szczytem tej znajomości jest doświadczenie, że tęgi człowiek nie powinien być głupcem. Ludzie chcą, by ich oszukiwano. Tak! Sprawia im to największą przyjemność, jeśli kto „A“ poda im za „B“; takiego darzą nadzwyczajnem uznaniem. Należy zwłaszcza schlebiać ich błędom, błędom i wadom, tak duchowym, jak fizycznym. Dlatego właśnie zostałem lekarzem. — Oto moja apteka!
Odemknął skrzynię i podniósł wieko; wnętrze jej miało imponujący wygląd: pięćdziesiąt przedziałów, wyłożonych aksamitem i ozdobionych złotemi linjami i arabeskami. W każdym przedziale znajdowała się flaszeczka z pięknie zabarwionym płynem, we wszystkich możliwych odcieniach i stopniach. —
— To jest wasza apteka? Skąd bierzecie lekarstwa?
— Sam je przyrządzam.
— Mam wrażenie, że nie rozumiecie się wcale na tem!
— O, na tem się rozumiem! To przecie dziecinna igraszka! To, co tu widzicie, nie jest niczem więcej, jak odrobiną farby i wody zwanej aqua. Słowo to stanowi całą moją łacinę. Do tego sfabrykowałem sobie sam resztę wyrazów; muszą brzmieć możliwie pięknie. I tak widzicie tu napisy: Aqua salamandra, Aqua peloponnesia, Aqua chimborassolaria, Aqua invocabulataria i inne. Nie macie pojęcia, jakie choroby już tą wodą wyleczyłem; ale nie biorę wam za złe, że mi nie wierzycie, bo ja sam również w to nie wierzę. Rzecz najważniejsza — nie czekać na skutek, lecz brać honorarjum i wynosić się czem prędzej. Stany Zjednoczone są rozległe i zanim w dane miejsce powrócę, minie wiele, wiele lat, a tymczasem porosnę w pierze. Utrzymanie zaś nie kosztuje ani szeląga, bo gdzie tylko przyjdę, stawiają przede mną więcej, niż mogę pochłonąć, a kiedy odchodzę, wypychają mi jeszcze kieszenie. Indjan obawiać się nie mam potrzeby, bo jako człowiek obznajomiony z lekarstwami jestem dla nich świętym i nietykalnym. Podajcie rękę na zgodę! Chcecie zostać moim famulusem?
— Hm! — mruknął Heller, skrobiąc się za uchem. — Sprawa wydaje mi się niebezpieczna. To nieuczciwość!
— Nie bądźcie śmieszni! Wiara jest wszystkiem. Pacjenci wierzą w skuteczność moich leków i to ich uzdrawia. Czy to oszustwo? Spróbujcie przynajmniej jeden raz! Posililiście się teraz, a ponieważ farma, do której zdążam, leży na waszej drodze, więc nie stracicie nic na tem.
— No, spróbuję, chociażby z wdzięczności; ale nie mam zdolności przekonywania ludzi.
— To zupełnie niepotrzebne; o to ja się sam postaram. Wy macie tylko milczeć z szacunkiem, a cała wasza praca polega na tem, aby wydobyć ze skrzynki flaszeczkę, którą wam wskażę. Naturalnie musicie się na to zgodzić, że będę do was mówił „ty“. A więc naprzód! Ruszajmy!
Przewiesił skrzynkę przez ramię i ruszyli ku farmie. Po upływie może pół godziny ujrzeli ją zdaleka. Teraz skrzynkę musiał ponieść Heller, bo z pryncypałem, doktorem i magistrem, to nie licowało. —
Główny budynek farmy zbudowany był z drzewa; zboku i ztyłu otaczał go dobrze uprawny sad i ogród warzywny; budynki gospodarskie znajdowały się w pewnej odległości od mieszkania. Tam stały uwiązane trzy konie, co dowodziło, że przebywali obcy. Siedzieli oni w izbie i pili piwo, przyrządzone domowo przez samego farmera. Wkrótce spostrzegli szarlatana z jego służącym.
— Thunderstorm! — zawołał jeden z nich. — Czy widzę dobrze? Tego znam z pewnością! Jeśli się nie mylę, jest to Hartley, ów muzykant z harmonją.
— Znajomy twój? — zapytał drugi. — Czy miałeś co z nim wspólnego?
— Oczywista. Ten wyga robił świetne interesa i miał kieszenie pełne dolarów. Ja naturalnie robiłem interesy równie dobre, bo wypróżniałem mu je w nocy.
— Czy wie, że to ty byłeś?
— Hm, prawdopodobnie. Jak to dobrze, że wczoraj przemalowałem moje rude włosy na czarne! Nie nazywajcie mnie czasem Brinkleyem czy też kornelem! Moszterdziej mógłby nam pomieszać rachuby! —
Obaj przybysze zbliżyli się tymczasem do domu. Żona farmera, wyszedłszy ze stajni, powitała ich grzecznie i zapytała, czego sobie życzą. Kiedy usłyszała, że ma przed sobą lekarza i jego służącego, ze czcią poprosiła ich do izby.
— Messurs! — zawołała, wchodząc do wnętrza. — Oto bardzo uczony doktór ze swym aptekarzem. Myślę, że wam towarzystwo tych panów nie będzie nieprzyjemne.
— Bardzo uczony lekarz? — mruknął do siebie kornel. — Bezczelny drab! Jabym mu pokazał, co o nim myślę!
Wchodzący ukłonili się i bez ceremonji zajęli miejsca przy stole. Kornel zauważył ku wielkiemu zadowoleniu, że Hartley go nie poznał. Podał się więc za zastawiacza sideł i oświadczył, że udaje się z obu towarzyszami w góry. — Kiedy obiad był już gotowy, gospodyni wyszła przed dom i zwyczajem owych okolic, zadęła w róg, aby zwołać domowników. Ci nadeszli z pól, leżących w pobliżu; był tam farmer, jego syn, córka i parobek. Gościom, a zwłaszcza lekarzowi podali rękę z niewymuszoną uprzejmością i siedli obok nich, aby spożyć obiad, poprzedzony i zakończony modlitwą. Byli to ludzie prości, otwarci i pobożni, to też nie dorównywali naturalnie prawdziwemu jankesowi z jego „smartness“[20].
W czasie obiadu farmer zachowywał milczenie; potem jednak zapalił fajkę, oparł łokcie na stole i odezwał się do Hartleya:
Po obiedzie musimy, doktorze, pójść znowu w pole; teraz jednak mamy trochę czasu do pomówienia ze sobą. Może będę mógł odwołać się do pomocy waszej sztuki. Na jakich chorobach się znacie?
— Co oznacza to pytanie? — zawołał szalbierz. — Jestem physician farrier;[21] leczę choroby wszystkich ludzi i wszystkich zwierząt.
— Well, więc jesteście człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Prawdopodobnie nie należycie do tych oszustów, wrzekomych lekarzy, którzy zajmowali się wszystkiem i wszystko obiecują, ale niczego się nie uczyli.
— Czy wyglądam może na hultaja? — zawołał Hartley, uderzając się w piersi. — Czy byłbym złożył egzamina doktora i magistra, gdybym nie studjował? Tu siedzi mój służący. Zapytajcie go, on wam powie, ile setek, a nawet tysięcy ludzi, nie licząc już zwierząt, zawdzięcza mi zdrowie i życie.
— Wierzę temu, wierzę, sir! Przychodzicie właśnie w porę. W stajni stoi krowa. Co to znaczy, wiecie zapewne. Tu na stepie krowa tylko wtedy idzie do stajni, gdy jest ciężko chora. Biedaczka nie je nic od dwu dni i zwiesiła łeb ku ziemi. Uważam ją za straconą.
— Pshaw! Ja opuszczam chorego dopiero wtedy, gdy wyzionie ducha! Niech mi ją parobek pokaże.
Kazał się zaprowadzić do stajni, aby zbadać krowę. Wróciwszy, oświadczył z miną nader poważną:
— Był najwyższy czas, bo krowa padłaby do wieczora. Najadła się szaleju. Szczęściem mam na to niezawodny środek; rano będzie zdrowa jak dawniej. Przynieście mi wiadro wody, a ty służący, wyjmij Aqua sylvestropolia.
Heller, otworzywszy skrzynkę, wyjął odpowiednią flaszeczkę; Hartley wlał z niej do wiadra kilka kropel; z tej mieszaniny miano co trzy godziny dawać krowie po pół galona. Potem przyszła kolej na dwunożnych pacjentów. Farmer, który cierpiał na reumatyzm, dostał Aqua sensationia. Żona jego, której rosło wole, otrzymała Aqua sumatralia. Córka nie cierpiała na nic, jednak dała się łatwo nakłonić do wzięcia przeciw kilku pryszczom Aqua furonia. Parobek trochę kulał, już od dziecka, lecz skorzystał ze sposobności, aby zaradzić swej wadzie przez Aqua ministeriaIia. Wreszcie Hartley zapytał trzech obcych, czy może i im służyć swemi lekarstwami. Kornel potrząsnął głową i rzekł:
— Dziękuję, sir! Jesteśmy niezwykle zdrowi, a jeśli czuję się kiedy niedobrze, to radzę sobie szwedzką metodą.
— Jakto?
— Gimnastyką leczniczą. Każę sobie mianowicie zagrać na harmonji wesoły kawałek i tańczę przy nim tak długo, aż się spocę. Ten środek jest wypróbowany, Zrozumieliście?
Przytem kiwnął na niego w sposób porozumiewawczy. Szarlatan zamilkł zakłopotany i odwrócił się od niego, aby zapytać gospodarza o najbliższą farmę. Ta leżała o ośm mil na zachód, druga była w odległości piętnastu mil ku północy. Kiedy magister oświadczył, że musi bezzwłocznie wyruszyć do pierwszej, zapytał go farmer o honorarjum. Hartley zażądał pięciu dolarów, które mu też bez skrupułów zapłacono; potem ruszył w drogę ze swym służącym, znowu obarczonym skrzynką. Kiedy oddalili się już tak daleko, że z farmy nie można ich było zobaczyć, odezwał się:
— Szliśmy w kierunku zachodnim, teraz jednak zawrócimy na północ, bo nie mam zamiaru iść do tamtej farmy; poszukamy drugiej. Krowa była tak chora, że zdechnie z pewnością już w ciągu godziny. Gdyby wtedy farmerowi wpadło do głowy puścić się za mną w pogoń, mogłoby się to źle dla mnie skończyć. Ale obiad i pięć dolarów za dziesięć kropel anilinowej wody, czy to nie pociągające? Spodziewam się, że zrozumiecie wasz interes i przyjmiecie służbę u mnie!
— Zawiedliście się, sir, — odpowiedział Heller. — To, co mi obiecujecie, stanowi sumę wielką, bardzo wielką; zato jednak musiałbym jeszcze więcej bezeceństw popełniać. Nie bierzcie mi tego za złe! Jestem człowiekiem uczciwym i chcę nim pozostać. Sumienie zabrania mi zgodzić się na waszą propozycję. —
Powiedział to tak poważnie i stanowczo, że magister zrozumiał, iż wszelkie dalsze namowy będą bezskuteczne; dlatego odezwał się, kiwając z politowaniem głową:
— Pragnąłem waszego dobra. Szkoda, że macie tak delikatne sumienie!
— Dziękuję Bogu, że nie dał mi innego. Macie waszą skrzynkę zpowrotem. Chciałbym się wam odwdzięczyć za to, coście dla mnie uczynili, ale nie mogę; niemam środków.
— Well! Każdy człowiek jest panem swojej woli; dlatego nie chcę dłużej na was napierać. Ale mimo to nie koniecznie musimy się zaraz rozstawać; przynajmniej do najbliższej farmy możemy pozostać razem. —
Po tych słowach wziął znowu na plecy swą skrzynkę. Milczenie jednak, w jakie teraz popadł, kazało się domyślać, że uczciwość pisarza nie została bez wrażania na nim. — Wędrowali tak dalej z oczyma zwróconemi przed siebie, gdy nagle usłyszeli za sobą tętent koni. Obejrzawszy się, ujrzeli owych trzech, z którymi spotkali się na farmie.
— Woe to me![22] — wyrwało się Hartleyowi. — Zdaje się, że idzie tu o mnie. Te draby miały się przecież udać w góry. Dlaczegóż nie jadą na zachód? Nie dowierzam im; wyglądają prędzej na hultajów, niż na traperów.
Wkrótce miał się na swe nieszczęście przekonać, że przewidywania go nie omyliły. Jeźdźcy zatrzymali się przy nich, a kornel szyderczo spytał szarlatana:
— Master! Dlaczego zmieniliście kierunek? Teraz was farmer nie znajdzie.
— Nie znajdzie?
— Tak. Kiedyście odeszli, powiedziałem mu otwarcie, jak się sprawa ma z waszemi pięknemi tytułami; ruszył czem prędzej, aby was dopędzić i odebrać pieniądze.
— Głupstwo, sir!
— To nie głupstwo, lecz prawda. Udał się w stronę farmy, którą jak mówiliście, chcecie uszczęśliwić swoją osobą. Lecz myśmy byli mądrzejsi od niego. Umiemy odczytywać ślady i poszliśmy waszym tropem, aby przedłożyć wam pewną propozycję.
— Nie znam was i nie mam z wami nic wspólnego.
— Tem więcej my z wami, bo was znamy. Pozwalając oszukać tych poczciwych farmerów, staliśmy się waszymi wspólnikami; dlatego obyczajność wymaga, abyście wypłacili nam naszą część honorarjum. Was jest dwu, a nas trzech, stąd należą nam się trzy piąte zapłaty. Widzicie, że postępujemy sprawiedliwie. Gdybyście się nie zgodzili, to...
Wskazał na towarzyszy, którzy tymczasem wymierzyli strzelby na Hartleya. Ten zrozumiał, że wszelkie wybiegi są daremne. Był szczerze przekonany, iż ma do czynienia z prawdziwymi opryszkami, i w głębi serca czuł się zadowolony, że tak tanio się wykupi. Dlatego wyciągnął z kieszeni trzy dolary i podał je kornelowi.
— Zdaje się, żeście się pomylili co do mnie; pewnie znajdujecie się w takiem położeniu, że ta część mojego uczciwie zasłużonego honorarjum, wam się przyda. Biorę wasze żądanie za żart i godzę się. Tu są trzy dolary, które według rachunku przypadają na was.
— Trzy dolary? Czyście oszaleli? — zaśmiał się kornel. — Czy myślicie, że dla takiej bagateli jeździlibyśmy za wami? Mówiłem nie tylko o dzisiejszym zarobku. Żądamy naszej części z tego, coście wogóle dotąd zarobili. Przypuszczam, że macie przy sobie dostateczną sumę.
— Sir, zupełnie przeciwnie! — zawołał Hartley przerażony.
— Zobaczymy! Ponieważ przeczycie, muszę was obszukać. Myślę, że zachowacie się przytem spokojnie, bo moi towarzysze nie noszą strzelb od parady. Życie nędznego grajka na harmonji nie jest warte dla nas ani grosza!
Zsiadłszy z konia, przystąpił do jankesa. Ten próbował wszelkich możliwych sposobów, aby odwrócić grożące mu nieszczęście, ale napróżno. Otwory strzelb patrzały na niego tak groźnie, że poddał się swemu losowi. Spodziewał się jednak, że kornel nic nie znajdzie.
Rudy, obecnie czarno farbowany, przeszukał wszystkie kieszenie, lecz znalazł zaledwie kilka dolarów. Obmacał przeto jego odzież cal za calem, aby się przekonać, czy przypadkiem pieniądze nie zostały tam zaszyte. Ale i to pozostało bez skutku. Teraz myślał Hartley, że uniknął już niebezpieczeństwa, ale kornel był szczwany. Kazał otworzyć skrzynkę i począł się jej dokładnie przyglądać.
— Hm! — mruczał. — Ta aksamitna apteka jest tak głęboka, że jej przedziały z pewnością dna nie sięgają. Spróbujmy, czy nie da się wyjąć.
Hartley zbladł, bo łotr był na dobrej drodze. Tramp pochwycił obu rękami poprzeczne ściany przedziałów i pociągnął... Słusznie! Apteka dała się wyjąć, a pod nią leżało wiele pakietów, owiniętych w papier. Kiedy je rozwiązał, ujrzał pełno banknotów rozmaitej wartości.
— Ach! Tu się znajduje ukryty skarb? — śmiał się zadowolony. — Takem się spodziewał! „Physician i farrier“ zarabia pieniędzy do djabła; musiały więc gdzieś być.
Pochwyciwszy je, chciał schować. To wprawiło jankesa w największą wściekłość; rzucił się na niego, aby mu wydrzeć pieniądze. Wtem huknął strzał; kula byłaby go przeszyła nawylot, gdyby nie wykonał szybkiego ruchu; tak trafiła go tylko w ramię i strzaskała kość. Ranny, krzyknąwszy głośno, padł na trawę.
— Yes! Dobrze! Ty łajdaku! — zawołał kornel. — Próbuj powstać, albo zełgaj tylko jeszcze raz, to druga kula trafi cię skuteczniej. Teraz obszukamy także master famulusa.
Włożywszy koperty z pieniędzmi do kieszeni, przystąpił do Hellera.
— Ja nie jestem jego służącym; spotkałem go niedaleko od farmy — oświadczył ów z trwogą.
— Tak? Kim lub czem właściwie jesteście?
Heller powiedział prawdę i dał kornelowi list polecający. Ten przeczytawszy, zwrócił mu pismo i rzekł pogardliwie:
— Wierzę wam; kto na was spojrzy, ten na pierwszy rzut oka pozna, że jesteście z gruntu poczciwym człowiekiem, który jednak prochu nie wynajdzie. Owszem! Idźcie do Sheridan; do was nic nie mam! — a zwróciwszy się do jankesa, mówił dalej: — Mówiłem o naszej części; ponieważ jednak nas okłamałeś, to nie możesz się skarżyć na to, że zabierzemy ci wszystko. Staraj się dalej robić dobre interesa; jeśli się kiedy znowu spotkamy, podzielimy się dokładniej.
Hartley próbował grzecznemi słowy wydobyć zpowrotem przynajmniej część pieniędzy, lecz miało to tylko ten skutek, że go wyśmiano. Kornel dosiadł konia i odjechał z towarzyszami ku północy, co wyraźnie świadczyło, że ani myślał o górach.
W drodze zaśmiewali się hultaje, omawiając świeżą przygodę; zgodzili się pieniądze podzielić między siebie, nie mówiąc o tem nic towarzyszom. Znalazłszy po dłuższym czasie odpowiednie miejsce, skąd mogli widzieć całą okolicę i gdzie nie można ich było ani podsłuchać, ani podpatrzeć, zeszli z koni, aby przeliczyć łup. Kiedy każdy schował swoje, odezwał się jeden z trampów do kornela:
— Powinieneś był obszukać i drugiego. Pytanie, czy powiedział prawdę i czy rzeczywiście jest pisarzem. Co było w tym liście, który ci pokazywał?
— To był list polecający do Inżyniera Charoy w Sheridanie,
— Co? Naprawdę? I tyś mu go zwrócił?
— Tak. Nacóżby się nam przydał ten świstek?
— Jeszcze pytasz o to? To przecież jasne jak dzień, że list byłby ogromnie pomógł przy wykonaniu naszego planu. Opuściliśmy naszych, aby poznać miejscowość j stosunki w kasie, co jest tem trudniejsze, że nie powinniśmy się dać widzieć. Gdybyśmy zabrali temu człowiekowi list, to jeden z nas mógłby udać się do Sheridanu i podać się za pisarza; z pewnością zajętoby go w biurze, miałby wgląd w książki i mógłby może już w pierwszym lub drugim dniu udzielić potrzebnych wiadomości.
— Do djabła! — zawołał kornel. — To prawda! Jak mogło się stać, że nie przyszło mi to na myśl. Ty właśnie jesteś obznajomiony z piórem; mógłbyś się podjąć tej roli.
— I byłbym się z tego należycie wywiązał. W ten sposób usunęlibyśmy wszystkie trudności. Czy nie można jeszcze powetować tej straty?
— Z pewnością! Naturalnie, że jeszcze czas! Wiemy przecież, dokąd się tamci udają; droga, którą im wskazał farmer, prowadzi tędy. Potrzeba więc tylko zaczekać, aż nadejdą.
— Bardzo słusznie! Zróbmy tak! Lecz nie wystarczy odebrać pisarzowi listu, bo poszedłby do Sheridanu i mógłby nam wszystko popsuć. Musimy przeszkodzić w tem tak jemu, jak i szalbierzowi.
— To się rozumie. Wpakujemy każdemu kulę w łeb i zagrzebiemy ich. Ty pójdziesz potem z listem do inżyniera; spróbujesz dowiedzieć się wszystkiego, czego nam potrzeba, i dasz nam o tem znać.
— Ale gdzie i jak?
— My dwaj zawrócimy, aby sprowadzić resztę. Znajdziesz nas więc tam, gdzie kolej przechodzi przez Eagle-tail. Dokładnie nie mogę już teraz oznaczyć miejsca. Wystawię w kierunku Sheridanu placówki, na które będziesz się musiał bezwarunkowo natknąć.
— Pięknie! A jeśli moje oddalenie się zwróci uwagę i obudzi podejrzenie?
— Hm, na to musimy się naturalnie przygotować. Ale możemy tego uniknąć, jeśli nie pójdziesz sam, lecz weźmiesz ze sobą Dugby’ego. Powiesz, żeś go spotkał po drodze, a on oświadczy, że szuka zajęcia przy budowie kolei.
— Znakomicie! — zgodził się drugi tramp. — Pracę otrzymam natychmiast, a jeśli nie, to tem lepiej, bo będę miał wtedy możność zaniesienia wiadomości do Eagle-tail.
Plan omówiono jeszcze bliżej i postanowiono go wykonać. Potem czekali na zbliżenie się szarlatana i jego towarzysza, ale upływały godziny, a ci się nie pokazywali, Należało więc przypuszczać, że zmienili pierwotny kierunek, aby nie natknąć się na trampów. Dlatego ostatni postanowili zawrócić i podążyć nowym śladem. —
Tymczasem pisarz od biedy opatrzył ranę jankesa. Ramię było ciężko uszkodzone i okazało się, że ranny musi wyszukać jakąś miejscowość, gdzieby mógł przynajmniej przez parę dni znaleść opiekę. Miejscem takiem mogła być farma, do której zamierzali się dostać. Lecz, że i trampi obrali ten kierunek, jankes odezwał się:
— Czy chcemy im jeszcze raz wpaść w ręce? Należy się spodziewać, że żałują, iż nie unieszkodliwili nas, i gdybyśmy się z nimi znowu spotkali, mogliby próbować nadrobić to, czego zaniedbali. Pieniądze moje już mają, ale życia nie myślę oddawać im w ręce. Poszukajmy innej farmy!
— Kto wie, kiedy ją znajdziemy, — odrzekł Heller. — Czy wytrzymacie tak długą podróż?
— Myślę. Jestem człowiekiem tak silnym, że znajdziemy się pewnie na miejscu, zanim wystąpi gorączka z odniesionej rany. W każdym razie spodziewam się, że mię przedtem nie opuścicie?
— Z pewnością nie. Gdybyście w drodze ustali, to poszukam ludzi, aby was zabrali do siebie. Teraz jednak nie traćmy czasu. Dokąd się zwrócimy?
— Na północ, jak przedtem, tylko nieco więcej na prawo. Widnokrąg tam jest ciemny; widocznie więc znajdziemy las lub zarośla, a gdzie są drzewa, tam musi być woda, której koniecznie potrzebuję do ochłodzenia rany.
Heller wziął skrzynkę i opuścili miejsce wypadku. Przypuszczenie jankesa okazało się słusznem. Po pewnym czasie dotarli w okolicę, gdzie wśród zielonych zarośli płynęła woda; zmieniono opatrunek. Hartley wylawszy wszystkie barwione krople, napełnił flaszki czystą wodą, aby po drodze móc w razie potrzeby zmieniać opatrunek. —
Weszli teraz na prerję o tak niskiej trawie, że zaledwie znać było na niej ślady, a trzeba było oczu bardzo doświadczonego westmana, by osądzić, czy pochodzą od jednego czy dwu ludzi. Po dłuższym czasie ujrzeli znów ciemną linję na horyzoncie; był to znak, że zbliżają się znowu w okolicę lesistą. Kiedy teraz jankes nagle się obrócił, ujrzał poza sobą kilka ruchomych punktów; punktów tych było trzy; przyszedł więc do przekonania, że to trampi zawrócili; szło o życie. Inny zwróciłby uwagę pisarza na pościg; Hartley jednak tego nie zrobił; ruszył w drogę ze zdwojoną szybkością, a kiedy Hellera zdziwił ten nagły pośpiech, wytłumaczył się bólem, jaki mu rana sprawiała.
Jeźdźców widać naturalnie na większy dystans, niż pieszych. Pierwsi znajdowali się w takiej odległości, że prawdopodobnie jeszcze nie zauważyli Hartleya i jego towarzysza. Na tem ścigany budował plan ocalenia. Musiał sobie powiedzieć, że opór nie zda się na nic i, gdyby ich dopędzono, to byliby obaj zgubieni. Ocaleć mógł co najwyżej jeden; drugi musiał paść ofiarą. — A tym drugim miał być naturalnie pisarz; nie powinien się jednak domyślać, jakie mu grozi niebezpieczeństwo i dlatego chytry jankes milczał.
Tak szli szybko coraz dalej i dalej, aż dotarli do zagajnika, złożonego z gęstych zarośli, nad któremi wznosiły się wierzchołki kilku hikorysów, dębów, orzechów i wiązów wodnych. Lasek nie był głęboki, ale ciągnął się daleko na prawo. Kiedy go przeszli i znaleźli się po drugiej stronie, jankes przystanął.
— Master Heller! — rzekł. — Zastanowiłem się nad tem, jakim ciężarem jestem dla was. Wy udajecie się do Sheridanu i musieliście z mojego powodu zejść z prostej drogi. Kto wie, czy i kiedy znajdziemy w dotychczasowym kierunku jaką farmę; musielibyście wówczas całemi dniami męczyć się ze mną, gdy tymczasem jest bardzo prosty sposób uniknięcia tej ofiary.
— Tak? Jakiż to? — zapytał Heller.
— Idźcie dalej w imię Boże, a ja wrócę na farmę, z której wyszedłem, zanim się z wami spotkałem.
— Na to nie mogę się zgodzić; to zbyt daleko.
— Wcale nie. Szedłem najpierw w kierunku Zachodnim, a potem z wami wprost na północ, a więc pod kątem prostym; jeśli go teraz przetnę, to będę miał niecałe trzy godziny drogi, a tyle wytrzymam z pewnością.
— Tak myślicie? No, dobrze; ale ja pójdę z wami. Przyrzekłem, że was nie opuszczę.
— Muszę was zwolnić z przyrzeczenia. Żona bowiem farmera, do którego się udaję, jak mi opowiadała, jest siostrą szeryfa z Kinsley. Gdyby was stamtąd ścigano, to idę o zakład, że szeryf pośle przedewszystkiem jej ostrzeżenie. Wpadlibyście im poprostu w ręce.
— Ha! w takim razie nie pójdę! — zawołał Heller przerażony. — Czy rzeczywiście chcecie się tam udać?
— Tak. To będzie najlepsze dla mnie, a również i dla was.
Szarlatan począł Hellerowi przedstawiać korzyści tego postanowienia w sposób tak oczywisty i natarczywy, że biedny pisarzyna zgodził się wreszcie na rozstanie. Hartley odebrał od niego skrzynkę, uścisnęli sobie ręce, życząc szczęśliwej drogi, i rozstali się wreszcie. Heller poszedł dalej w stronę otwartej prerji. Hartley patrząc za nim, mówił do siebie:
— Żal mi tego biedaka; ale nie może być inaczej. Gdyby pozostał przy mnie, toby i tak zginął, a ja musiałbym umrzeć razem z nim. Ale teraz najwyższy czas w drogę. Kiedy go dopędzą i zapytają o mnie, to im powie, że poszedłem na prawo. Udam się więc na lewo i wyszukam sobie jakieś miejsce, gdziebym się mógł ukryć.
Nie był wprawdzie ani myśliwym, ani zastawiaczem sideł, ale wiedział, że nie powinien zostawiać za sobą śladów, i słyszał także czasem, co należy robić, aby zatrzeć tropy, Wcisnąwszy się więc w zarośla, wyszukał takie miejsce, na którem nie widać było odcisków nóg; jeśli zaś zauważył je za sobą, zacierał starannie zdrową ręką. To też posuwał się naprzód bardzo powoli; ale wreszcie znalazł na szczęście miejsce, gdzie krzaki stały tak gęsto obok siebie, że wzrok nie mógł ich przebić. Wcisnąwszy się tam, złożył na ziemi skrzynkę i usiadł na niej. Zaledwie to zrobił, usłyszał głosy trzech jeźdźców i stąpanie koni. Przejechali obok, nie zauważywszy, że ślad był odtąd pojedynczy.
Jankes rozsunął ostrożnie gałęzie tak, że mógł spojrzeć na prerję. Woddali szedł Heller. Trampi, zobaczywszy go, puścili konie galopem. Tamten usłyszał ich teraz, a obróciwszy się, stanął przerażony. Wkrótce dopędzili go i o coś zagadnęli, a on wskazał na wschód; widocznie mówił im, że jankes wrócił w tym kierunku na farmę. Potem rozległ się huk pistoletu i Heller padł na ziemię.
— Stało się! — mruknął Hartley. — Czekajcie, łotry! Jeśli was jeszcze kiedy spotkam, to drogo zapłacicie za ten strzał! Ciekawy jestem, co teraz zrobią.
Widział, że trampi zsiedli z koni i zajęli się zabitym. Potem, po naradzie, kornel przerzucił przez siodło zamordowanego i ku wielkiemu ździwieniu jankesa zawrócił, obaj zaś jego wspólnicy pojechali dalej. Kiedy kornel dotarł do zarośli, wparł w nie konia dość głęboko, aby zrzucić trupa. Wycofawszy konia, odjechał, ale dokąd, tego Hartley nie mógł dojrzeć; przez krótki czas słyszał jeszcze uderzenia kopyt; potem wszystko ucichło.
Jankesa ogarnęła zgroza. Teraz prawie żałował, że nie ostrzegł pisarza. Był świadkiem strasznego czynu; nadto trup leżał w jego pobliżu; chętnie byłby się stamtąd oddalił, nie miał jednak odwagi, bo przypuszczał, że kornel będzie go szukał. Tak przeszedł kwadrans, jeden, drugi; wtedy postanowił opuścić okropne miejsce. Spojrzał jednak przedtem jeszcze raz na prerję i zobaczył coś, co go zmusiło pozostać w kryjówce. —
Z prawej strony jechał przez prerję jeździec, prowadząc obok luźnego konia. Natknąwszy się na ślad obu trampów, zsiadł z wierzchowca, a potem obejrzał się uważnie na wszystkie strony i schylił, aby zbadać trop; ruszył za śladem, — a konie szły dobrowolnie za nim — aż do miejsca, gdzie popełniono mord. Tu znowu się zatrzymał, aby je obejrzeć. Dopiero po dłuższym czasie wyprostował się i począł zbliżać. Utkwiwszy oczy w ziemię, szedł śladem kornela. Może o pięćdziesiąt kroków od zarośli stanął, wydał charakterystyczny głos gardłowy i wskazał ręką ku krzakom. Odnosiło się to widocznie do konia, bo uskoczył, zatoczył niewielki łuk i podbiegł ku zaroślom, wciągając powietrze w szeroko otwarte nozdrza. Ponieważ jednak — nie okazywał niepokoju, jeździec zbliżył się również.
Teraz jankes poznał, że ma przed sobą Indjanina. Ten miał na sobie legginy ozdobione frędzlami i bluzę myśliwską również z frędzlami i wyszywaniami na szwach. Małe stopy tkwiły w mokasynach. Długie, czarne włosy były zebrane w węzeł, podobny do hełmu, ale nie tkwiło w nich ani jedno orle pióro. Z szyi jego zwieszał potrójny łańcuch z pazurów niedźwiedzich z fajką pokoju i workiem na gusła. W ręce trzymał dwururkę, której kolba obita była licznemi srebrnemi gwoździami. Twarz jego matowa, jasno-brunatna, z lekkim nalotem bronzowym, miała rysy prawie rzymskie, a tylko nieco wydatniejsze kości policzkowe zdradzały typ rasy amerykańskiej.
Właściwie sąsiedztwo czerwonego mogło jankesa, który nie cierpiał na nadmiar odwagi, przejąć obawą. Ale im dłużej wpatrywał się w twarz Indjanina, tem więcej nabierał przekonania, że obawa była nie na miejscu. Czerwony zbliżył się może na dwadzieścia kroków; koń jego poszedł jeszcze dalej, podczas gdy drugi trzymał się za jeźdźcem. Teraz... podniósł już małe i zgrabne kopyto, aby zrobić dalszy krok, gdy nagle stanął na tylnych nogach i rzucił się wstecz z głośnem, ostrzegawczem parsknięciem; poczuł bowiem woń jankesa, czy też odór trupa. Indjanin błyskawicznie uskoczył wbok i znikł, a z nim i drugi koń.
Hartley przez długą, długą chwilę wstrzymywał oddech w piersiach, gdy nagle uszu jego doszedł napół zduszony dźwięk. Usłyszał wyraz „uff“, a kiedy obrócił twarz w stronę, skąd głos go doszedł, ujrzał, że Indjanin klęczy nad trupem pisarza i bada go. Potem poczołgał się czerwony zpowrotem i nie było go widać może przez kwadrans; nagle jankes wzdrygnął się przerażony, bo tuż obok niego zabrzmiały słowa:
— Dlaczego blada twarz siedzi ukryta? Dlaczego nie wyjdzie, aby się pokazać oczom czerwonego wojownika? Czyby mi nie mogła powiedzieć, dokąd uszli mordercy drugiej bladej twarzy?
Kiedy Hartley odwrócił głowę, ujrzał Indjanina, klęczącego obok z nożem w ręce. Słowa te dowodziły, że dobrze odczytał ślady i z nadzwyczajną bystrością wytłumaczył je sobie. Nie uważał jankesa za mordercę, a ów uspokojony tem, odpowiedział:
— Ukryłem się przed nimi. Dwu udało się na prerję, a trzeci rzucił tu trupa; ja pozostałem w ukryciu, bo nie wiem, czy on już odszedł, czy jeszcze nie.
— Odszedł! Ślad jego prowadzi przez zarośla, a potem na wschód.
— Udał się do farmy, aby mnie ścigać. Ale czy rzeczywiście niema go już tutaj?
— Nie, mój biały brat i ja jesteśmy jedynemi żywemi istotami. Wyjdź na wolne miejsce i opowiedz mi, co zaszło.
Czerwony doskonale władał angielskim, a to, co mówił, i sposób, w jaki przemawiał, natchnął jankesa zaufaniem; wypełznął z zarośli i ujrzał, kiedy już krzaki miał za sobą, że konie były uwiązane na boku na dość długich linewkach. Czerwony przyglądał się białemu wzrokiem, który zdawał się wszystko przenikać, a potem rzekł:
— Od południa nadeszło dwu ludzi; jeden ukrył się tutaj; tym byłeś ty; drugi poszedł dalej na prerję. Potem przybyło trzech jeźdźców, którzy go ścigali; ci wpakowali mu kulę w głowę. Dwóch odjechało. Trzeci wziął trupa na konia, podjechał ku zaroślom, wrzucił go tutaj, a potem ruszył galopem na wschód. Czy tak?
— Tak. Zupełnie tak! — potwierdził Hartley.
— Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego zabito twego białego brata? Kto ty jesteś i co robisz w tej okolicy? Czy ci sami trzej ludzie zranili cię w ramię?
Przyjazny ton, w jakim te pytania zadał, świadczył, że czerwony jest dla niego dobrze usposobiony i że nie żywi wobec niego żadnych podejrzeń. Dlatego odpowiedział na postawione sobie pytania. Indjanin słuchając nie patrzył na niego, potem jednak obrócił nań przenikliwy wzrok i zapytał:
— A więc twój towarzysz musiał za ciebie narazić swe życie?
Jankes spuścił oczy i odpowiedział, prawie jąkając się:
— Nie! Prosiłem go, aby się ze mną ukrył, ale on nie chciał.
— Czy pokazałeś mu, że mordercy idą za wami?
— Tak.
— I powiedziałeś, że chcesz się tu ukryć?
— Tak.
— Dlaczego wskazał on mordercy, kiedy ten pytał o ciebie, farmę na wschód stąd?
— Aby go oszukać.
— A więc chciał cię ocalić. To był dzielny towarzysz! Czy ty byłeś jego godnym? Tylko Wielki Manitou wie wszystko! moje oko nie może wejrzeć w twe serce. Gdyby to było możliwe, to musiałbyś się może wstydzić przede mną; ja będę milczał; twój Bóg niech będzie twoim sędzią. Czy znasz mnie?
— Nie, — odpowiedział Hartley pokornie.
— Jestem Winnetou, wódz Apaczów. Moja ręka ściga złych ludzi, moje ramię ochrania każdego, kto ma czyste sumienie. Obejrzę twą ranę; przedtem jednak powiedz, dlaczego mordercy zawrócili, aby was ścigać? Czy wiesz to?
Hartley słyszał już nieraz o Winnetou, to też odpowiedział ze zdwojoną uprzejmością:
— Powiedziałem ci to już. Chcieli nas usunąć, abyśmy nie mogli zdradzić, że mię obrabowali.
— Nie! Gdyby tak było, to sprzątnęliby was natychmiast. Musiał być jakiś inny powód, który im przyszedł dopiero później do głowy. Czy obszukali cię dokładnie?
— Tak.
— I zabrali ci wszystko? Czy i twemu towarzyszowi?
— Nie. On im powiedział, że jest biednym zbiegiem, a na dowód pokazał im list.
— List? Czy oni go zatrzymali?
— Nie. Dostał go zpowrotem.
— Gdzie go schował?
— Do kieszeni surduta na piersiach.
— Niema go tam. Przeszukałem wszystkie kieszenie zabitego, ale żadnego listu nie znalazłem. A więc to pismo skłoniło ich do tego, że zawrócili, aby was ścigać.
— Chyba nie!
Indjanin nie odpowiedział, lecz wyniósłszy trupa z zarośli, obszukał jeszcze raz jego kieszenie. Stan zmarłego przejmował grozą, nie z powodu ran od kuli, lecz ponieważ mordercy pokrajali mu twarz nożami wszerz i wzdłuż tak, że zupełnie nie można go było poznać. Kieszenie były puste; karabin zabrano naturalnie także.
Indjanin patrzył zamyślony wdal, a potem wyrzekł tonem najgłębszego przekonania:
— Twój towarzysz chciał się dostać do Sheridanu; dwaj mordercy pojechali na północ, właśnie w kierunku tej miejscowości, a więc chcą się także tam dostać. Dlaczego zabrali mu list? Bo jest im potrzebny, chcą się nim posłużyć. Dlaczego tak zeszpecili twarz zabitego? Aby go nie można było poznać. Nikt nie powinien wiedzieć, że Heller zginął, bo jeden z morderców chce się podszyć pod jego nazwisko.
— Ale w jakim celu?
— Tego wprawdzie nie wiem, ale się dowiem.
— A więc chcesz się także tam udać za nimi?
— Tak. Zdążałem nad Smocky-hill-river, a Sheridan leży w jej pobliżu; jeśli pojadę do tej miejscowości, to nie o wiele nadłożę drogi. Te blade twarze z pewnością knują coś złego. Muszę pokrzyżować ich plany. Czy mój biały brat uda się tam ze mną?
— Chciałem się dostać do najbliższej farmy, aby wyleczyć się z rany. Naturalnie wolałbym pójść do Sheridanu. Może tam odbiorę zrabowane mi pieniądze.
— To pojedziesz ze mną,
— Ale moja rana?
— Zaraz ją zbadam. Na farmie miałby wprawdzie mój biały brat opiekę, ale nie byłoby tam lekarza. Winnetou rozumie się na leczeniu ran; umie składać strzaskane kości i posiada znakomity środek na gorączkę z ran. Pokaż mi ramię!
Pisarz już rozciął jankesowi rękaw fraka, to też przyszło mu teraz bez trudu obnażenie ramienia. Winnetou zbadał je i oświadczył, że rana nie jest tak ciężką, jak się wydaje. Ponieważ strzał dano zbliska, kula nie strzaskała kości, tylko przebiła ją gładko. Czerwony wyjął z torby przy siodle jakąś zasuszoną roślinę, zwilżył ją i przyłożył do rany. Potem wystrugał z drzewa dwie deszczułki i przy ich pomocy zawiązał ramię tak kunsztownie, że lepiej nie sprawiłby się najwytrawniejszy lekarz.
— Mój brat może spokojnie ze mną jechać. Gorączka wcale nie przyjdzie, albo dopiero wtedy, gdy już dawno będziemy w Sheridanie.
— Czy nie powinniśmy przedtem starać się dowiedzieć, co robi trzeci z morderców?
— Nie, on szuka ciebie, a nie znalazłszy twych śladów, pójdzie za tamtymi. Może ma jeszcze innych wspólników, których zechce przedtem wyszukać, aby wraz z nimi udać się do Sheridanu. Ja przybywam z okolic zamieszkałych i dowiedziałem się, że w Kanzas zbiera się wiele tych bladych twarzy, które nazywają trampami. Możliwe, że mordercy należą do tych ludzi i że trampi knują coś przeciw Sheridanowi. Nie możemy tracić czasu; musimy jechać prędko, aby ostrzec tamtejszych białych. Winnetou wie, dokąd udają się mordercy i nie potrzebuje szukać ich tropów. Pojedziemy inną drogą.
— A kiedy przybędziemy do Sheridanu?
— Nie wiem, jak mój brat jeździ.
— No, mistrzem w jeździe konnej naturalnie nie jestem. Mało siedziałem na siodle, ale zrzucić się z niego nie dam.
— Więc nie będziemy się śpieszyć, zato nadrobimy to ciągłą jazdą. Będziemy jechać przez całą noc i rano staniemy na miejscu. Ci, za którymi pójdziemy, rozbiją na noc obóz, przybędą więc później niż my.
— A co się stanie ze zwłokami biednego Hellera?
— Pochowamy je, a mój brat niech odmówi nad nim modlitwę.
Ziemia była miękka, to też, choć mogli użyć tylko noży, bardzo prędko stanął grób gotowy; złożyli w nim zmarłego i zasypali go wyrzuconą ziemią. Jankes zdjął kapelusz i złożył dłonie do modlitwy. Apacz patrzył poważnie w zachodzące słońce, jakby oczy jego starały się tam na zachodzie dojrzeć Wieczne Ostępy. Chociaż poganin, modlił się z wszelką pewnością. —
— Niech biały brat dosiędzie mojego zwierzęcia — odezwał się, kiedy poszli do koni. — Ma chód spokojny, jednostajny i równy jak kanoe[23] na wodzie. Ja siądę na luźnego.
Dosiadłszy koni, ujechali szmat drogi na zachód, potem skręcili ku północy. Konie szły tak raźno i rzeźko, jakby dopiero wróciły z pastwiska. Słońce zapadało coraz niżej i niżej, aby wreszcie skryć się pod widnokręgiem; zmierzch bardzo szybko zgęstniał w ciemną noc, przejmując jankesa obawą.
— Czy aby nie zbłądzisz w tej ciemności?
— Winnetou nigdy nie zbłądzi, ani w dzień, ani w nocy. —
Tak, Winnetou był jak gwiazda, która zawsze znajduje się na właściwym miejscu, i znał wszystkie okolice swego kraju tak dokładnie, jak Europejczycy wnętrza swych domów. —
— Ale jest tyle przeszkód, których nie można zobaczyć!
— Oczy Winnetou widzą także w nocy. A czego on nie może zauważyć, to nie ujdzie baczności jego konia. Niech mój brat jedzie nie obok mnie, ale za mną, to koń jego nie uczyni fałszywego kroku. —
Jakże pewnie poruszali się koń i jeździec! To stępa, to kłusem, to nawet galopem jechano godzinę za godziną, omijając każdą przeszkodę. Należało objeżdżać bagna i brodzić przez potoki; Winnetou zawsze wiedział, gdzie się znajduje. To uspokoiło jankesa. Zwłaszcza ramię napawało go troską, ale zioło działało nadzwyczajnie. Często nie czuł nawet wcale bólu i nie mógł się na nic skarżyć, chyba na niewygody tej niezwykłej jazdy. Kilkakrotnie zatrzymano się, aby napoić konie i zwilżyć opatrunek zimną wodą. Po północy Winnetou wyjął kawałek mięsa i zmusił Hartleya do spożycia go. Zresztą nie przerywali podróży, a kiedy wzmagający się chłód zwiastował poranek, Hartley musiał sobie powiedzieć, że czuje się zupełnie dobrze.
Wnet poczęło szarzeć na wschodzie, jednakże nie można było rozeznać okolicy, bo ziemię zasłaniała gęsta mgła.
— To są opary Smocky-hill-river, — oświadczył wódz. — Wkrótce dostaniemy się do niej.
Widać było, że chce jeszcze dalej mówić, ale wstrzymał konia i począł nadsłuchiwać, gdyż z lewej strony zbliżał się miarowy tupot koni. Jakiś jeździec galopem przemknął obok, błyskawicznie jak zjawa, Nie widzieli ani jego, ani konia; mignął tylko ciemny kapelusz z szerokiemi kresami.
— Uff! — zawołał Winnetou ździwiony. — Blada twarz! Tak jeździć, jak ten, umie tylko niewielu białych. Tak jeżdżą Old Shatterhand i Old Firehand; pierwszego tu niema, bo mam się z nim spotkać w górach przy Srebrnem jeziorze; ale Old Firehand ma się teraz znajdować w Kanzas. Czyżby to on był?
— Old Firehand? — To sławny westman!
— On i Old Shatterhand to najlepsze, najdzielniejsze i najbardziej doświadczone blade twarze, jakie Winnetou zna. On jest ich przyjacielem.
— Zdaje się, że ten człowiek bardzo się śpieszy. Dokąd on jedzie?
— Do Sheridanu, bo jedzie w tym samym kierunku, co i my. Na lewo leży Eagle-tail, a przed nami znajduje się bród, prowadzący przez rzekę. Zaraz się tam dostaniemy. W Sheridanie zaś dowiemy się, kto był tym jeźdźcem.
Mgły zaczęły się rozwiewać; wiatr poranny rozpędził je i wkrótce ujrzeli przed sobą Smocky-hill-river. I tu Apacz okazał, swą nadzwyczajną zdolność orjentacji. Do brzegu dotarł dokładnie w tem miejscu, gdzie się bród znajdował. Woda sięgała koniom zaledwie po brzuchy, tak, że przeprawa wypadła bezpiecznie i łatwo.
W czasie, kiedy odbywają się zdarzenia tu opowiedziane, Sheridan nie było ani miastem, ani miasteczkiem, tylko świeżo założoną osadą robotników kolejowych. A więc spora ilość domów zbudowanych z kamienia, lepianek i baraków; budowle nędzne, nad drzwiami których widniały jednak najdumniejsze napisy; wreszcie kilka bardzo miłych mieszkań drewnianych, które każdej chwili można było rozebrać i złożyć zpowrotem na innem miejscu. Największy z tych budynków stał na wyniosłości i miał widoczną zdaleka wywieszkę: Charles Charoy, inżynier. Tam zajechali nasi dwaj znajomi i zsiedli przed drzwiami, obok których stał uwiązany koń, osiodłany i okiełzany na sposób indjański.
— Uff! — odezwał się Winnetou, patrząc na niego roziskrzonem okiem. — Ten koń wart dobrego jeźdźca. Należy z pewnością do tej bladej twarzy, która przejechała obok nas.
Zsiadłszy z koni, przywiązali je również. W pobliżu nie było nikogo z powodu wczesnej godziny. Drzwi jednak stały otwarte; weszli do środka. Naprzeciw nich wyszedł murzyn i zapytał, czego sobie życzą. Zanim jeszcze mogli odpowiedzieć, otwarły się zboku drzwi i ukazał się młody jeszcze biały, przypatrując się okiem zdumionem, lecz przyjaznem Apaczowi. Był to inżynier. Jego nazwisko, bronzowa cera i ciemne kręcone włosy, kazały się domyślać, że pochodzi ze stanów południowych, z rodziny pierwotnie francuskiej.
— Kogo szukacie tu o tak wczesnej porze, messurs? — zapytał, składając czerwonemu ukłon pełen szacunku.
— Szukamy inżyniera mr. Charoy, — odpowiedział ów biegłą angielszczyzną, przyczem nawet francuskie nazwisko wymówił zupełnie poprawnie.
— Well, ja nim jestem. Bądźcie tak uprzejmi i wejdźcie!
Cofnął się do pokoju tak, że dwaj przybysze mogli wejść za nim. Pokój był mały i skromnie urządzony. Przybory do pisania, leżące na meblach, pozwalały się domyślać, że to biuro inżyniera. Gospodarz przysunął gościom dwa krzesła i czekał z widocznem zaciekawieniem. Jankes usiadł zaraz, lecz Indjanin stał jeszcze uprzejmie, skinął na powitanie głową i począł:
— Jestem Winnetou, wódz Apaczów...
— Wiem o tem.
— Wiesz o tem? — zapytał czerwony. — Czy widziałeś mię kiedy?
— Nie, ale jest tu ktoś, kto cię zna i widział przez okno, jak zbliżaliście się. Jestem niezmiernie uradowany, że mam sposobność poznać słynnego Winnetou. Usiądź i powiedz, co cię do mnie sprowadza; potem poproszę cię, abyś był moim gościem.
Indjanin usiadł na krześle i odpowiedział:
— Czy znasz bladą twarz, która mieszka w Kinsley i nazywa się Bent Norton?
— Tak, bardzo dobrze. Ten człowiek jest moim zażyłym przyjacielem, — odparł zapytany.
— A czy znasz także bladą twarz Hellera, pisarza tamtego?
— Nie. Odkąd mój przyjaciel mieszka w Kinsley, nie odwiedzałem go jeszcze.
— Ten pisarz przyjdzie dziś do ciebie z jeszcze jednym białym, aby ci wręczyć list polecający od Nortona. Pierwszego umieścisz w swem biurze, a drugiemu dasz robotę. Te dwie blade twarze są mordercami! Jeśli będziesz rozumnie postępował, to dowiemy się, skoro się z tobą rozmówią, do jakiego celu zmierzają.
— Czy może chcą mnie zamordować? — zapytał Charoy, uśmiechając się z niedowierzaniem.
— Może! — potwierdził poważnie Winnetou. — I nie tylko ciebie, ale i innych. Uważam ich za trampów.
— Za trampów? — zapytał inżynier szybko. — Ach, to co innego. Właśnie dowiedziałem się, że banda trampów zmierza do Eagle-tail tutaj, aby nas obrabować. Te draby mają ochotę na naszą kasę.
— Od kogo się o tem dowiedziałeś?
— Od... no, lepiej będzie, jeśli nie wymienię nazwiska tego człowieka, lecz go sprowadzę.
Twarz jego jaśniała zadowoleniem, że może czerwonemu zgotować radosną niespodziankę; zaraz też otworzył drzwi do bocznego pokoju, z którego wyszedł Old Firehand. Jeśli inżynier myślał, że czerwony będzie się rozpływał w słowach zachwytu, to nie znał zwyczajów Indjan. Żaden czerwony wojownik w obecności drugiego człowieka nie da wpadającego w oczy wyrazu swej radości, czy boleści. To też, chociaż oczy Apacza zabłysły, pozostał jednak spokojny; podszedł ku myśliwemu i wyciągnął do niego rękę. Ten przyciągnął go do swej szerokiej piersi, ucałował w oba policzki i odezwał się głosem wzruszonym, w którym dźwięczała radość:
— Mój przyjacielu! mój kochany bracie! Jakże się ździwiłem i uradowałem, zobaczywszy cię, gdyś nadjechał i zsiadał z konia! Jakżeż długo nie widzieliśmy się!
— Ja widziałem cię dziś o brzasku dnia, — odpowiedział Indjanin, — kiedy z tamtej strony rzeki przemknąłeś obok nas wśród mgły.
— I nie zawołałeś mnie?
— Mgła tak cię osłaniała, że nie mogłem dokładnie postaci rozpoznać, a ty przemknąłeś obok nas, jak burza po równinie.
— Musiałem prędko jechać, aby przybyć tu wcześniej, niż trampi. Również musiałem sam podjąć się tej jazdy, bo sprawa jest tak ważna, że nie mogłem jej nikomu innemu powierzyć. Nadciąga przeszło dwustu trampów.
— A więc się nie myliłem. Mordercy są szpiegami, idącymi przodem.
— Czy mogę się dowiedzieć, jak się ma sprawa z tymi ludźmi?
— Wódz Apaczów nie jest mężem języka, lecz czynu. Tu jednak stoi blada twarz, która wszystko dokładnie opowie.
Wskazał przytem na Hartleya, który przy wejściu Old Firehanda podniósł się z krzesła i jeszcze teraz przyglądał się z podziwem olbrzymowi. —
Kiedy wszyscy usiedli. Hartley opowiedział swe wczorajsze przeżycia, a potem Old Firehand przedstawił im, jak mógł najzwięźlej, swoje spotkanie z rudym kornelem na steamerze, u rafterów, a wreszcie na farmie Butlera. Teraz kazał sobie opisać herszta owych trzech drabów, tego, który zastrzelił pisarza. Kiedy jankesowi udało się możliwie wiernie opisać wygląd mordercy, odezwał się myśliwy:
— Założę się, że to był kornel. Włosy ufarbował sobie na ciemno. Prawdopodobnie wpadnie mi wreszcie w ręce!
— Wtedy zapłaci za wszystkie łajdactwa, — irytował się inżynier. — Przeszło dwustu trampów! Tożby dopiero było morderstw, pożogi i spustoszenia! Messurs, jesteście naszymi zbawcami i nie wiem, jak mam wam podziękować! Ten kornel musiał się w jakiś sposób dowiedzieć, że otrzymuję pieniądze dla całej linji, które potem rozdzielam do wypłaty między kolegów. Teraz, kiedy zostałem ostrzeżony, może przyjść ze swymi trampami! Będziemy czekać z bronią w ręku!
— Nie bądźcie zanadto pewni swego bezpieczeństwa, — ostrzegał Old Firehand. — Dwustu gotowych na wszystko drabów także coś znaczy!
— A niech będzie! Lecz ja mogę w przeciągu kilku godzin mieć tysiąc robotników kolejowych.
— Czy jednak dobrze uzbrojonych?
— Każdy ma jakąś broń. Z braku innej zastąpią ją noże, rydle i łopaty.
— Rydle i łopaty przeciw dwustu strzelbom? Toby sprowadziło taki rozlew krwi, że nie chciałbym za to odpowiadać.
— No, to z fortu Wallace przyślą mi chętnie około stu żołnierzy.
— Odwaga godna pochwały, sir; ale podstęp zawsze lepszy, niż przemoc. Jeślibym mógł nieprzyjaciela podstępem unieszkodliwić, dlaczego miałbym poświęcać życie tylu ludzi?
— O jakim podstępie myślicie, sir? Chętnie uczynię, co mi poradzicie. Wy jesteście zupełnie innym człowiekiem, niż ja, i gdybyście się zgodzili, jestem gotów natychmiast oddać wam dowództwo nad osadą i moimi ludźmi.
— Nie tak prędko, sir! Przedewszystkiem trampi nie powinni się domyślać, że zostaliście ostrzeżeni. Nie powinni wiedzieć o naszym pobycie tutaj. Czy macie jaką kryjówkę dla koni?
— Te mogę zaraz ukryć, sir. Szczęściem przybyliście tak wcześnie, że robotnicy was nie widzieli, bo szpiedzy mogliby się od nich o tem dowiedzieć. Mój murzyn, który jest chłopcem wiernym, zaraz ukryje konie i będzie miał o nie staranie.
— Dobrze, wydajcie mu odpowiedni rozkaz! A wy sami musicie wziąć na siebie tego master Hartleya. Użyczcie mu jakiego łóżka, aby się mógł położyć. Ale nikt nie powinien wiedzieć o jego obecności tutaj, nikt oprócz nas, murzyna i lekarza; lekarz chyba tu jest?
— Tak. Zaraz każę go zawołać.
Inżynier oddalił się z jankesem, który poszedł za nim bardzo chętnie, bo czuł się teraz znużonym. Kiedy po pewnym czasie powrócił, oznajmiając, że już zajęto się zarówno rannym, jak i końmi, rzekł Old Firehand:
— Chciałem uniknąć wszelkich narad w obecności tego szarlatana, bo mu nie dowierzam. W jego opowiadaniu jeden szczegół jest niejasny. Mam wrażenie, że wysłał on tego biednego pisarza rozmyślnie na śmierć, aby siebie samego ocalić. Z takimi ludźmi nie chcę mieć nic do czynienia.
— A więc przedstawicie nam jaki plan? — zapytał inżynier zaciekawiony.
— Nie. Plan możemy ułożyć dopiero wtedy, gdy poznamy zamiary trampów, a to nie nastąpi wcześniej aż nadejdą szpiedzy i rozmówią się z wami,
— Słusznie! Musimy więc uzbroić się na pewien czas w cierpliwość.
Teraz Winnetou podniósł rękę na znak, że jest innego zdania, i rzekł:
— Każdy wojownik może walczyć w dwojaki sposób; może sam zaatakować lub tylko bronić się. Winnetou, jeśli nie wie, czy i jak się bronić, to raczej sam atakuje. To jest sposób szybszy, pewniejszy, a także dzielniejszy.
— A więc mój czerwony brat nie chce nic wiedzieć o planie trampów? — zapytał Old Firehand.
— On go naturalnie pozna; ale dlaczego wódz Apaczów ma pozwolić się zmusić działać według ich planu, jeśli łatwo mu przyjdzie zmusić ich stosować się do jego planu?
— Ach, więc masz już jakiś plan?
— Tak. Te kreatury nie są wojownikami, z którymi można walczyć uczciwie, lecz wściekłemi psami, które należy kijami zabijać. Dlaczego miałbym czekać, aż taki pies mię ugryzie, gdy mogę przedtem zabić go uderzeniem kija lub zdusić w sidłach!
— Czy znasz takie sidła na trampów?
— Znam i zastawimy je. Te kujoty przyjdą tu, aby obrabować kasę. Jeśli kasa będzie tutaj, to oni przyjdą tu, jeśli gdzieindziej, to udadzą się gdzieindziej, a gdyby się znajdowała w wozie ognistym, to wsiądą do niego i pojadą na własną zgubę, nie wyrządzając najmniejszej szkody ludziom, mieszkającym tutaj.
— Ach! zaczynam pojmować! — zawołał Old Firehand. — Co za plan! Czy sądzisz, że powinniśmy tych drabów zwabić do pociągu?
— Tak. Winnetou nie rozumie się na koniach ognistych i nie umie niemi kierować. Podał on plan, a moi biali bracia niechaj nad nim pomyślą.
— Zwabić do pociągu? — zapytał inżynier. — Ale w jakim celu? Możemy przecież czekać tutaj i zniszczyć ich z zasadzki.
— Przyczem jednak wielu z nas będzie musiało zginąć! — odparł Old Firehand. — Jeśli natomiast wsiądą do pociągu, to możemy ich zawieźć na takie miejsce, gdzie zmusimy ich do poddania się, a sami nie poniesiemy żadnej szkody.
— Ależ, im wcale nie przyjdzie do głowy wsiadać!
— Wsiądą, jeśli ich zwabimy przy pomocy kasy.
— A więc mam wstawić kasę do pociągu?
Było to pytanie, jakiego trudno się było spodziewać po tym bystrego umysłu inżynierze. Winnetou zrobił lekceważący ruch ręką, a Old Firehand odpowiedział:
— A kto wymaga tego od was? Jedynie trampi muszą być przekonani, że pieniądze znajdują się w pociągu. Przyjmijcie szpiega jako pisarza i udajcie, że macie do niego wielkie zaufanie. Powiedzcie mu w tajemnicy, że tu zatrzymuje się pociąg, który wiezie wielką sumę pieniędzy. Wtedy przyjdą na pewno i wszyscy wcisną się do wagonów. Jeśli się tam znajdą, to sprawa pójdzie dobrze. Czy nie macie do rozporządzenia w tym celu jakiego pociągu?
— O, tyle wagonów, ile tylko chcecie! A odpowiedzialność za to wziąłbym też chętnie na siebie, gdybym tylko mógł mieć jaką taką pewność, że się zamiar uda. Ale zachodzi jeszcze jedna kwestja. Kto ma pociąg prowadzić? To pewne, że trampi zastrzelą maszynistę i palacza.
— Pshaw! Maszynista się zapewne znajdzie, a palaczom będę ja. Bliższe szczegóły potem omówimy. Przypuszczam, że trampi przyjdą jeszcze dziś do Eagle-tail, bo tam przedewszystkiem zmierzają. Możemy więc przyjąć, że figiel ten da się wykonać jutro w nocy. Wtedy należałoby wybrać miejsce, dokąd drabów zawieziemy. Miejsce takie wyszukamy jaszcze przed południem, bo szpiedzy przyjdą zapewne już po południu. Czy macie drezynę, sir?
— Naturalnie.
— Dobrze. To pojedziemy my dwaj. Winnetou jechać nie może; musi pozostać w ukryciu, bo jego obecność mogłaby zdradzić nasze zamiary. Również i mnie nie powinien nikt poznać; dlatego przywiozłem ze sobą stare ubranie płócienne.
Inżynier robił minę coraz bardziej zaambarasowaną, a wreszcie odezwał się:
— Sir, mówicie o tej sprawie, jakby to nie było niczem nadzwyczajnem. Mnie jednak nie wydaje się to tak łatwe i naturalne. Jak zawiadomimy o tem trampów? Jak skłonimy ich do tego, aby się wygodnie dla nas ustawili?
— Co za pytanie! Ów nowy pisarz podsłucha was, a co wy mu powiecie, doniesie potajemnie trampom jako zupełnie pewne.
— No, dobrze! Ale jeśli im wpadnie do głowy myśl, nie wsiadać do pociągu? Gdyby woleli zerwać gdzie szyny i spowodować wykolejenie?
— Temu możecie łatwo zapobiec, gdy powiecie pisarzowi, że przed każdym takim pociągiem, ze względu na wartość jego ładunku, idzie maszyna próbna. Wtedy zaniechają zrywania szyn. Jeśli mądrze weźmiecie się do sprawy, pójdzie wszystko gładko. Pisarza musicie tak zatrudnić i uprzejmością starać się go tak ująć, żeby nie opuścił domu, aż do udania się na spoczynek i żeby nie mógł z nikim rozmawiać. Potem wyznaczycie mu na piętrze izbę, któraby miała jedno okno. Płaski dach wznosi się nad niem tylko o pół łokcia; ja wyjdę na dach i będę słyszał każde wymówione słowo.
— Czy jesteście zdania, że będzie rozmawiał z kim z okna?
— Naturalnie. Jeden, ten tak zwany Heller, ma was śledzić, a drugi, co z nim przyjdzie, ma być pośrednikiem między nim a trampami. Z pewnością tak będzie i wnet się o tem przekonacie. Ten drugi zażąda także roboty, aby móc tutaj pozostać, ale nie obejmie jej zaraz pod jakimkolwiek pozorem, aby móc opuścić osadę według upodobania. Będzie próbował rozmówić się z pisarzem, by się czego dowiedzieć, a przed nocą nie będzie mógł się do niego dostać. O tej porze zaś będzie się kręcił koło domu; pisarz otworzy okno, a ja będę leżał na dachu, aby wszystko podsłuchać.
— Howgh! — potwierdził Indjanin. — Niech moi biali bracia poszukają teraz miejsca, gdzieby można pułapkę zastawić. Kiedy powrócą, ja wyślizgnę się stąd, aby nie siedzieć bezczynnie.
— Dokąd mój brat chce się udać?
—Winnetou jest wszędzie u siebie w domu, w lesie czy na prerji.
— Wódz Apaczów może mieć towarzyszy, jeśli zechce. Ja kazałem rafterom i myśliwym udać się na miejsce, leżące o godzinę jazdy poniżej Eagle-tail. Mają obserwować trampów. Z nimi jest również ciotka Droll.
— Uff! — zawołał Apacz, a jego poważna zwykle twarz przybrała wyraz wesołości. — Ciotka jest dzielną, odważną i mądrą bladą twarzą. Winnetou pójdzie do niej.
— Pięknie! Mój czerwony brat znajdzie tam jeszcze innych dzielnych mężów: Czarnego Toma, Humply-Billa i Gunstick-uncle’a; wszystko to ludzie, których imiona przynajmniej słyszał. Tymczasem jednak niech pójdzie do mojej izby i czeka, aż powrócimy,
Jeszcze przed przybyciem Apacza wyznaczył inżynier izdebkę Old Firehandowi, który udał się tam teraz z Winnetou, aby zwracający powszechną uwagę strój myśliwego zamienić na inny. — Wkrótce drezyna stała w pogotowiu. Old Firehand zajął wraz z inżynierem przednie siedzenia, a dwu robotników stanęło przy drążku, poruszającym koła. Po chwili drezyna toczyła się poprzez osadę, w której teraz widać było wszędzie pracujących, a potem wyjechała na tor, biegnący aż do Kit Karson. —
Tymczasem Apacz urządził się wygodnie i nie tracił sposobności przespania się chociaż przez czas krótki. Inżynier, po powrocie, obudził go. Dowiedziawszy się, że Old Firehand znalazł odpowiednie miejsce, skinął zadowolony:
— To dobrze! Te psy będą drżeć z trwogi i wyć ze strachu. Winnetou pojedzie teraz do ciotki Droll i powie jej i rafterom, by byli wpogotowiu.
Po tych słowach wymknął się z domu do kryjówki, gdzie stały konie. —
Zaledwie minęła południowa przerwa w pracy, gdy ujrzano dwu jeźdźców, zbliżających się powoli od strony rzeki. Z opisu, podanego przez jankesa, nie było wątpliwości, że są to oczekiwani. Zbudzono Harleya, a ten poznał ich z całą pewnością. Teraz udał się Old Firehand do izby, leżącej obok biura, aby przez uchylone drzwi przysłuchać się rozmowie.
Inżynier znajdował się w swym pokoju, kiedy owi dwaj ludzie weszli. Pozdrowili go grzecznie, a potem jeden wręczył mu list polecający, nie mówiąc początkowo nic o powodach swego przybycia. Inżynier przeczytał list.
— Byliście zajęci u mego przyjaciela Nortona? Jak mu się powodzi? — spytał.
Nastąpiły zwykłe w takich okolicznościach pytania i odpowiedzi. Zagadnięty o powód, jaki go wygnał z Kinsley, przybyły opowiedział jakąś bardzo żałosną historję, która wprawdzie zgadzała się z treścią listu, lecz którą jednak sam sobie wymyślił. Urzędnik wysłuchał go uważnie.
— Wasze smutne dzieje rzeczywiście wzbudzają we mnie współczucie, zwłaszcza, że, jak widzę z listu, posiadaliście życzliwość i zaufanie Nortona. Dlatego prośba jego o zajęcie was u mnie, nie będzie daremna. Wprawdzie mam już pisarza, ale od dłuższego czasu poszukuję człowieka, któremu mógłbym powierzyć listy ważne i wymagające zaufania. Czy mogę was do tego użyć?
— Sir! — odpowiedział z radością rzekomy Heller. — Spróbujcie! Jestem pewny, że będziecie ze mnie zadowoleni.
— Well! Spróbujemy. O wynagrodzeniu nie będziemy jeszcze teraz mówić; muszę was najpierw poznać, a to się stanie w ciągu kilku dni. Im będziecie zręczniejsi, tem lepiej was opłacę. Teraz jestem bardzo zajęty. Rozejrzcie się tymczasem po osadzie i wróćcie około godziny piątej. Będziecie mieszkać u mnie w domu i jeść przy moim stole, musicie się więc zastosować do porządku, jaki jest u mnie. Nie życzę sobie, byście się zadawali ze zwykłymi robotnikami. Punktualnie o dziesiątej zamyka się drzwi!
— To bardzo dobrze, sir, bo tak właśnie zawsze dotychczas żyłem. A teraz jeszcze jedna prośba, która dotyczy mojego towarzysza podróży. Czy nie mielibyście przypadkiem dla niego roboty?
— Jakiej roboty?
— Jakiejkolwiek, — odpowiedział drugi skromnie. — Cieszyłbym się, gdybym wogóle znalazł jakie zajęcie.
— Jak się nazywacie?
— Dugby. Spotkałem master Hellera po drodze i przyłączyłem się do niego, słysząc, że tu pracują koło kolei.
— A czem byliście dotychczas, mr. Dugby?
— Byłem dłuższy czas cowboyem [24] na farmie po tamtej stronie w okolicy Las Animas. To było życie próżniacze, jakiego nie mogłem dalej prowadzić, i odszedłem. Nadomiar w ostatnim dniu wdałem się w kłótnię z innym boyem, brutalem, który zranił mię nożem w rękę. Rana nie jest jeszcze zupełnie zagojona, spodziewam się jednak, że za dwa, lub trzy dni będę mógł użyć ręki do pracy, jeśli mi jaką zechcecie dać.
— Dobrze. Pracę możecie otrzymać każdej chwili. Pozostańcie więc tutaj i leczcie rękę, a gdy będzie zdrowa, zgłoście się. Teraz możecie odejść.
Kiedy opuścili biuro, inżynier udał się do Old Firehanda i powiedział:
— Mieliście zupełną słuszność, sir! Ten Dugby postarał się, aby nie musiał pracować, lecz by miał czas pójść do Eagle-tail. Ma rękę obandażowaną.
— Naturalnie jest zupełnie zdrowa. Dlaczego zamówiliście pisarza dopiero na godzinę piątą?
— Bo mam go zająć do czasu, aż pójdzie spać. Toby znużyło jego i mnie, a jemu mogłoby wydać się dziwnem, gdyby to trwało za długo.
— Bardzo słusznie. Do godziny dziesiątej brak jeszcze pełnych pięciu godzin. —
Tak więc pierwsza część przygotowań została ukończona; do drugiej można było przejść dopiero podsłuchawszy rozmowę obu trampów. Do tej chwili pozostawało jeszcze dużo czasu, który Old Firehand obrócił na spoczynek. Kiedy się obudził, było prawie ciemno; murzyn przyniósł mu wieczerzę. Koło godziny dziesiątej przyszedł inżynier z wiadomością, że pisarz dawno już zjadł kolację i teraz uda się do swego pokoju.
Old Firehand wyszedł więc na piętro, skąd czworokątne drzwi prowadziły na dach. Tam położył się i poczołgał ku krawędzi w to miejsce, gdzie było umieszczone odpowiednie okno.
Przez pewien czas leżał spokojnie, czekając, aż wreszcie usłyszał, że na dole otworzono drzwi. Do okna zbliżyły się czyjeś kroki, a blask światła padł przez nie na pole. Dach składał się z warstwy cienkich desek i przybitej do nich blachy cynkowej. Old Firehand słyszał pod sobą kroki pisarza, lecz i ten mógł łatwo usłyszeć jego poruszenia; należało zatem zachować wielką ostrożność.
Myśliwy natężył wzrok, chcąc przebić ciemności nocy, i udało mu się. W pobliżu smugi światła, padającego z okna, stała jakaś postać. Potem zabrzęczało okno, widocznie otwierane.
— Ośle! — odezwał się z gniewem cichy szept — Usuń przecież lampę; światło pada wprost na mnie!
— Tyś sam osioł! — odpowiedział pisarz. — Dlaczego przychodzisz już teraz? W domu jeszcze nie śpią. Przyjdź za godzinę!
— Dobrze! Ale powiedz przynajmniej, czy masz jakie wiadomości!
— I to jakie!
— Dobre?
— Nadzwyczajne! — O wiele, wiele lepsze, niż mogliśmy się spodziewać. Ale idź teraz, bo mógłby cię kto zobaczyć.
Okno zostało zamknięte, a postać zniknęła z pod domu. Teraz Old Firehand był zmuszony czekać jeszcze godzinę, i to bez ruchu, Czas mijał powoli, Wdole po domach i chatach płonęły światła, ale tu wgórze dookoła mieszkania inżyniera wszystko pogrążone było w głębokich ciemnościach. Wreszcie Old Firehand usłyszał, że otworzono okno; lampa już nie świeciła. To pisarz oczekiwał swego wspólnika. Niezadługo dało się słyszeć ciche skrzypnięcie podłogi, po której ktoś stąpał.
— Dugby! — szepnął pisarz z okna.
— Jestem, — odpowiedział wołany.
— Gdzie jesteś? Nie widzę.
— Tuż przy ścianie, prosto pod twojem oknem.
— Czy wszędzie w domu ciemno?
— Wszędzie. Obszedłem dom dwa razy dokoła. Nikt już nie czuwa. Czy masz mi co powiedzieć?
— Że nic nie będzie z tutejszą kasą. Tu mają pieniądze do wypłaty tylko za czternaście dni, a właśnie wczoraj był dzień wypłat. Musielibyśmy czekać całe dwa tygodnie, a to przecież niemożliwe. W kasie niema nawet trzystu dolarów; gra nie warta świeczki.
— I to nazwałeś przedtem znakomitą i wspaniałą wiadomością?
— Milcz! Z tutejszej kasy nie będzie wprawdzie nic, ale jutro w nocy będzie przechodził tędy pociąg z przeszło czterystoma tysiącami dolarów.
— Niedorzeczność!
— Nie! To prawda! Przekonałem się o tem na własne oczy. Pociąg przyjdzie z Kanzas City i odejdzie do Kit Karsen, gdzie pieniędzy mają użyć dla nowej linji. Czytałem list i depeszę o tem. Ten głupi inżynier ma do mnie zaufanie, jak do siebie samego.
— Co nam to pomoże! Pociąg przecież tylko przejedzie tędy!
— Głupcze! Zatrzymuje się na całe pięć minut
— Do pioruna!
— A ja i ty staniemy na lokomotywie!
— Do wszystkich djabłów! Chyba bredzisz?
— Ani mi się śni! Pociąg ma objąć w Carlyle osobny urzędnik; ten człowiek przyjedzie na lokomotywie aż tutaj, a potem pojedzie nawet do Wallace, aby tam oddać ładunek.
— A tym nadzwyczajnym urzędnikiem masz być właśnie ty?
— Tak! A ty masz, a raczej możesz jechać ze mną. Inżynier pozwolił mi wyszukać sobie drugiego człowieka, któryby ze mną pojechał, a kiedy go zapytałem, kogoby mi proponował, odpowiedział, że mi nie stawia żadnych ograniczeń. Rozumie się więc samo przez się, że wybiorę ciebie.
— Czy tak prędkie i wielkie zaufanie nie wydaje ci się podejrzanem?
— Właściwie tak. Ale wszystko wskazuje na to, że potrzebuje on człowieka zaufanego, a nigdy takiego nie miał. Ów słynny list polecający pomógł mi naturalnie także dużo. A przytem to tak prędkie zaufanie nie wydaje mi się tak bardzo zastanawiającem, bo jest przytem pewne „ale“. To zlecenie nie jest tak całkiem bezpieczne.
— Ach! To uspakaja mię całkowicie! Czy może tor niedbale zbudowany?
— Nie, chociaż tor jest właściwie tylko tymczasowy, jak to widziałem z ksiąg i planów. Ale możesz się chyba domyśleć, że przy tak wielkiej a nowej linji niema dostatecznej liczby wypróbowanych urzędników. Są tu maszyniści, których jeszcze się nie zna, a jako palacze zgłaszają się ludzie, o podejrzanem pochodzeniu i wyglądzie. Wyobraź sobie teraz, że taki maszynista i palacz prowadzą pociąg, wiozący prawie pół miljona dolarów. Gdyby ci dwaj ludzie porozumieli się, mogliby pociąg zatrzymać gdziekolwiek na linji i ulotnić się z pieniędzmi. Dlatego musi dozorować nad nimi urzędnik, a ponieważ tamtych jest dwu, więc ten ostatni może dobrać jeszcze pomocnika. Zrozumiałeś? Jest to pewnego rodzaju rola policjanta. Każdy z nas dwu, i ty i ja, będzie mieć w kieszeni naładowany rewolwer, ażeby zastrzelić natychmiast tych drabów, gdyby tylko zdradzili jakie zbrodnicze zamiary.
— A to komedja! My i pilnowanie pieniędzy! Zmusimy po drodze drabów do zatrzymania się i zabierzemy dolary.
— Tak się nie uda, bo oprócz maszynisty i palacza będzie jeszcze konduktor i urzędnik kasowy z Kanzas City, który powiezie pieniądze w kufrze, a obaj będą dobrze uzbrojeni. Gdyby nawet udało się nam palacza i maszynistę zmusić do zatrzymania pociągu, to ci dwaj nabraliby zaraz podejrzenia i broniliby się w wagonie. Nie, musimy się do tego zabrać w zupełnie inny sposób. Musimy napaść na pociąg z przeważającemi siłami i to w takiem miejscu, gdzie nie można się czegoś podobnego spodziewać, a więc tutaj.
— I myślisz, że się to uda?
— Naturalnie! Niema o to najmniejszej obawy i żadnemu z nas nie spadnie włos z głowy. Jestem tak pewny tego, że cię wyślę już teraz z wiadomością dla kornela.
— Niesposób jechać w tych mrokach; nie znam okolicy.
— Więc zaczekaj do rana; będzie to najwyższy czas, bo do południa muszę mieć wiadomość. Popędzaj konia, choćby miał paść.
— A co mam powiedzieć?
— To, coś ode mnie słyszał. Pociąg nadejdzie punktualnie o godzinie trzeciej w nocy. My dwaj wsiądziemy na lokomotywę, a skoro pociąg się zatrzyma, weźmiemy maszynistę i palacza na siebie. W razie potrzeby zastrzelimy ich. Kornel musi potajemnie stanąć z naszymi ludźmi przy torze i natychmiast wsiąść do wagonów. Przy takiej przemocy, czuwający ewentualnie mieszkańcy Sheridanu i tych trzech, czy czterech urzędników, z którymi będziemy mieli do czynienia, tak osłupieją, że zbraknie im czasu do obrony.
— Hm, plan jest niezły. Straszna to suma. Gdyby każdy z nas otrzymał równą część, to wypadłoby na człowieka dwa tysiące dolarów. Spodziewam się, że kornel przystanie na twoją propozycję. W jaki sposób dać ci odpowiedź?
— To jest sprawa kłopotliwa! Musimy unikać osobistego spotkania. Nie wiem również, czy znajdziemy do tego odpowiednią, a nie zwracającą uwagi sposobność. Musisz mię zawiadomić listownie.
— Czy nie to właśnie może nas zdradzić? Jeśli ci przyślę posłańca...
— Posłańca? A któż mówi o tem? — przerwał pisarz. — Toby było największą głupotą, jakiej moglibyśmy się dopuścić. Nie wiem jeszcze, czy uda mi się wyjść z domu, musisz mi więc wszystko napisać, a kartkę ukryć zupełnie blisko.
— A gdzie?
— Hm, trzeba obrać miejsce, do którego mógłbym się dostać, nie zwracając na siebie uwagi i nie tracąc dużo czasu. Wiem, że przed południem będę musiał porządnie pracować; trzeba wypełnić długie listy wypłat, jak mi mówił inżynier. W każdym razie znajdę może czas, aby wyjść przynajmniej do drzwi domu. Tuż obok nich stoi beczka na deszczówkę, za którą możesz ukryć kartkę. Jeśli przyciśniesz kamieniem, to nikt niepowołany jej nie znajdzie.
— Ale jak się dowiesz, że kartka leży w tem miejscu? Przecież nie możesz zbyt często chodzić do beczki.
— I to się da zrobić. Muszę ci przecież powiedzieć, sam lub przez kogoś, że masz ze mną wsiąść na pociąg, wiozący pieniądze. Wnet po popołudniu każę cię szukać. Wtedy przyjdziesz, aby się dowiedzieć, czego chcę od ciebie. Przytem ukryjesz kartkę, a ja będę wiedział, że jest ona w oznaczonem miejscu. Czy zgadzasz się na to?
— Tak!
— A śpiesz się w drodze! No, dobranoc!
Tamten, odpowiedziawszy na to życzenie, czmychnął. Okno cicho zamknięto. Old Firehand leżał jeszcze chwilę na dachu, potem ostrożnie posunął się ku klapie prowadzącej nadół. Inżynier czuwał. Myśliwy opowiedział mu wszystko, co słyszał, wyrażając przekonanie, że sprawa pójdzie zamierzonym torem. —
Nazajutrz Old Firehand obudził się wcześnie, przyzwyczajonemu do czynu i ruchu, niełatwo był siedzieć w izbie, w ukryciu; jednakże musiał się z tem pogodzić. Była może godzina jedenasta, gdy przyszedł do niego inżynier; opowiadał, jak pisarz zapamiętale przykłada się do wyznaczonej mu pracy, ile zadaje sobie trudu, aby uchodzić za porządnego urzędnika. — W tej chwili Old Firehand zobaczył małego, garbatego i człowieka, idącego wgórę; odziany był w strój myśliwca; przez ramię miał przewieszony długi karabin.
— Humply-Bill! — zawołał zaskoczony westman i dodał tonem objaśnienia: — Ten człowiek należy do mojej gromadki. Musiała zajść jakaś niespodzianka, inaczej byśmy nie zobaczyli go tutaj. Mam nadzieję, że nic złego. Wie, że jestem niejako „incognito“, więc nie będzie pytał o mnie, tylko o was. Czy zechcecie go tu wprowadzić, sir?
Inżynier wyszedł; w tej samej chwili Bill przestąpił próg domu.
— Sir! — odezwał się do inżyniera. — Przeczytałem na tablicy, że tu mieszka inżynier. Czy mogę się widzieć z tym master?
— To ja sam. Wejdźcie! — Po tych słowach zaprowadził go do izby Old Firehanda, który przyjął małego pytaniem, czemu przybył do Sheridanu wbrew poprzedniej umowie.
— Nie obawiajcie się, sir; nic złego. Wybrano mnie, abym wam zaniósł wiadomość. Jechałem ostro, trzymają się ciągle toru kolejowego, gdzie naturalnie trampi się nie pokażą; nie spostrzegli mię przeto. Konia ukryłem w lesie, a sam przemyciłem się tak, by mię tutejsi ludzie nie mogli zobaczyć.
— Dobrze, — skinął Old Firehand. — Cóż się więc stało?
— Wczoraj pod wieczór przyszedł do nas, jak zapewne wiecie, Winnetou, ku niezmiernej radości ciotki; inni byli także dumni, że mogą widzieć tego człowieka u siebie. Na obóz wybraliśmy miejsce, któregoby żaden z tych drabów nie odkrył. Cóż jednak zdoła ujść oczom Winnetou? Zaraz nas znalazł! Na krótko przed swem przybyciem wyszpiegował również obozowisko trampów, a gdy się zupełnie ściemniło, udał się tam, aby ich obserwować, a może podsłuchać. Kiedy do wschodu słońca, a nawet przez kilka godzin dnia, jeszcze nie wrócił, zaczęliśmy się o niego obawiać; ale to było zbyteczne; nic mu się nie stało; owszem, w biały dzień podkradł się tak daleko do trampów, że mógł zrozumieć ich rozmowę! Zresztą nie była to wcale rozmowa, ale raczej wrzaski. Przyszedł z Sheridanu posłaniec, a wiadomość, jaką przyniósł, wyprowadziła całą bandę z równowagi.
— Aha, Dugby!
— Tak, Dugby! Tak się ten drab nazywał. — Opowiadał, że pociąg ma przywieźć pół miljona dolarów.
— To prawda!
— Tak! Apacz mówił o tem także. To więc jest pułapka, w którą chcecie tych łajdaków wciągnąć? Dugby powiedział trampom tylko to, czego się od was dowiedział.
— I to leżało w naszym planie.
— Ale musicie też wiedzieć, co oni postanowią?
— Naturalnie! W tym celu poczyniliśmy przygotowania, aby wnet po powrocie Dugby’ego dowiedzieć się o tem.
— To już zbyteczne. Winnetou wszystko podsłuchał. Łajdaki z radości tak głośno krzyczeli, że słychać ich było na milę. — Dugby ma kiepskiego konia, będzie więc mógł przybyć dopiero po południu. Dlatego było bardzo przezornie ze strony Winnetou, że wysłał mię do was. — Mianowicie trampi zgodzili się zaraz na plan pisarza, zmieniając w nim tylko jeden punkt.
— Jaki?
— Miejsce, gdzie napad ma nastąpić. Ponieważ tu w Sheridanie mieszka wielu robotników, a taki pociąg specjalny obudzi w każdym razie zainteresowanie, więc trampi obawiają się, że bardzo wielu robotników opuści obóz, aby przyjrzeć się pociągowi. To mogłoby wywołać niespodziewany opór, a te draby pragną wprawdzie pieniędzy, ale nie chcą wzamian narażać swej skóry. Dlatego pisarz ma pozwolić, aby pociąg wyruszył z Sheridanu, a wnet potem zmusić maszynistę i palacza do zatrzymania się w otwartem polu.
— Czy oznaczono jakie miejsce?
— Nie, ale trampi chcą zapalić na torze ognisko, koło którego lokomotywa ma się zatrzymać. Gdyby maszynista i palacz nie chcieli usłuchać, mają ich zastrzelić. Czy może ta zmiana jest wam niemiła, sir?
— Nie, wcale nie, bo przez to unikniemy niebezpieczeństwa, z którem w każdym bądź razie należało się liczyć. Mogło przyjść do walki między tutejszymi robotnikami i trampami. Nie będziemy musieli również udawać się z obu szpiegami do Carlyle. Teraz wogóle nie potrzebujemy ich dalej zwodzić. Czy Winnetou powiedział wam, gdzie macie się ustawić?
— Tak, przed tunelem, który zaczyna się po tamtej stronie mostu.
— Słusznie! Ale macie się trzymać w ukryciu, aż pociąg wjedzie do niego. Reszta zależeć będzie od okoliczności. —
Teraz wiedziano już, jak sprawa stoi, i można było porobić przygotowania. Puszczono w ruch druty telegraficzne do Carlyle, aby zestawiono pociąg, a do Fort Wallace z prośbą o żołnierzy. Tymczasem Humply-Bill, podjadłszy, sobie, oddalił się równie niepostrzeżenie, jak przyszedł. —
Około południa nadeszły z obu wymienionych stacyj wiadomości, że zarządzenia zostaną wykonane. Niema! w dwie godziny później zobaczono, że nadchodzi Dugby, którego rzekomy Heller wezwał do siebie przez posłańca. Old Firehand siedział z inżynierem w jego izbie, obserwując niewidocznie trampa, który gmerał koło deszczówki.
— Przyjmijcie go w biurze, — odezwał się Old Firehand — i rozmawiajcie z nim tak długo, aż ja przyjdę. Chcę przeczytać kartkę.
Inżynier udał się do swej pracowni, a skoro tylko wpuszczono Dugby’ego, Old Firehand wyszedł za drzwi domu; rzuciwszy okiem na beczkę, ujrzał tam kamień, podniósł go i znalazł oczekiwany papier; rozwinął więc i przeczytał słowa, skreślone ręką kornela. Treść listu zgadzała się dokładnie z doniesieniem Humply-Billa. Myśliwy włożył papier zpowrotem pod kamień i wszedł następnie do biura, gdzie Dugby stał przed inżynierem w postawie pełnej uszanowania. Tramp nie poznał myśliwego, odzianego w płócienne ubranie, i dlatego zląkł się niemało, kiedy ten położył mu rękę na ramieniu i zapytał groźnie:
— Czy wiecie, master Dugby, kim ja jestem?
— Nie, — brzmiała odpowiedź przerażonego.
— To mieliście chyba oczy zamknięte pod farmą Butlera. Jestem Old Firehand.
Wyciągnął przytem trampowi nóż z za pasa i rewolwer z kieszeni, a tramp przestraszony nie uczynił żadnego ruchu, aby mu w tem przeszkodzić. Potem myśliwy zwrócił się do inżyniera:
— Proszę was, sir, idźcie na górę do pisarza i powiedzcie mu, że Dugby był; ale nic więcej. Potem powrócicie tutaj.
Urzędnik oddalił się, a Old Firehand posadził trampa przemocą na krześle i przywiązał go do poręczy silnym sznurem, leżącym na biurku.
— Sir, — odezwał się drab, który teraz dopiero ochłonął ze strachu, — skąd to postępowanie? Dlaczego mię wiążecie? Ja was nie znam!
— Milcz teraz! — krzyknął westman, chwytając za rewolwer. — Jeśli się jeszcze raz odezwiesz bez pozwolenia, wpakuję ci kulę w łeb.
Ten zbladł jak trup i odtąd nie odważył się otworzyć ust więcej. — W tej chwili wszedł znowu inżynier. Old Firehand skinął na niego, aby pozostał przy drzwiach, i sam stanął przy oknie, jednakże tak, że go z zewnątrz nie można było dojrzeć. Był przekonany, że ciekawość nie pozwoli pisarzowi pozostać długo w pokoju. Nie minęło też ani dwu minut, kiedy ujrzał jakąś rękę, sięgającą poza beczkę; właściciela tej ręki nie było widać, bo stał tuż przy drzwiach. Firehand skinął na inżyniera, a ten otworzył szybko drzwi, właśnie w tej chwili, kiedy pisarz chciał się obok nich przesunąć.
— Master Heller, czy nie zechcecie wejść? — zapytał.
Zagadnięty trzymał jeszcze papier w ręce, schował go więc szybko i posłuchał skierowanego do niego wezwania z widocznem zakłopotaniem. Jakąż dopiero zrobił minę, kiedy ujrzał towarzysza przywiązanego do krzesła! Jednakże szybko zapanował nad sobą i rzeczywiście udało mu się przybrać minę dość swobodną.
— Co to za papier schowaliście do kieszeni? — zapytał Old Firehand.
— To stara tutka, — odpowiedział tramp.
— Tak? Pokażcie-no ją!
Pisarz spojrzał na niego zdumiony i odpowiedział:
— Co wam strzeliło do głowy, aby mi wydawać tak niepojęty rozkaz? Kim wy jesteście? Ja was nie znam.
— Znacie go dobrze! — wtrącił inżynier. — To Old Firehand.
— Old Fi......! — krzyknął niemal tramp. Dwie ostatnie zgłoski nie mogły mu z przestrachu przejść przez gardło. Szeroko otwarte oczy utkwił nieruchomo w westmana.
— Nie spodziewaliście mnie się tutaj, co? — A co się tyczy zawartości waszej kieszeni, to mam do niej chyba więcej prawa, niż wy sami. Pokażcie-no tu!
Firehand zabrał trampowi, który się nie odważył opierać, najpierw nóż, następnie naładowany rewolwer, wreszcie kartkę.
— Sir, — zapytał pisarz z uporem, — jakiem prawem czynicie to?
— Po pierwsze prawem silniejszego i uczciwego, a po drugie mr. Charoy, będący w osadzie władzą policyjną, udzielił mi pozwolenia zastąpienia go w tej sprawie.
— W jakiej sprawie? To, co noszę przy sobie, jest moją własnością. Nie uczyniłem nic przeciwnego prawu i muszę bezwarunkowo wiedzieć, z jakiego powodu obchodzicie się ze mną jak ze złodziejem!
— Jak ze złodziejem? Pshaw! Byłoby to szczęściem dla was! Idzie tu nie tylko o kradzież, ale po pierwsze o morderstwo, a po drugie o coś gorszego, niż zwykłe morderstwo, bo o napad i obrabowanie pociągu, przyczem prawdopodobnie niejeden człowiek straci życie. Należycie do trampów, którzy przy Osage-nook napadli na Osagów, potem targnęli się na farmę Butlera, a teraz chcą z pociągu zrabować pół miljona dolarów.
Widać było po obu trampach, jak wielki ogarnął ich lęk, jednak wrzekomy Heller opanował się i odpowiedział tonem człowieka zupełnie niewinnego:
— Nic o tem wszystkiem nie wiem!
— A przecież tylko w tym celu przyszliście tutaj, aby szpiegować, a potem zawiadomić o wszystkiem swych wspólników!
— Ja? Ja nie wyszedłem ani na chwilę z tego domu!
— Całkiem słusznie, ale wasz towarzysz był posłańcem. — O czem to rozmawialiście wczoraj wieczorem przez otwarte okno? Leżałem nad wami na dachu i słyszałem każde słowo. Ta kartka zawiera odpowiedź, przesłaną wam przez rudego kornela. Trampi obozują wgórze przy Eagle-tail; mają tej nocy przejść przez rzekę, rozłożyć się poza Sheridanem przy torze i rozpalić ognisko; to wskaże wam obu miejsce, gdzie macie zmusić maszynistę do zatrzymania pociągu, z którego chcecie zabrać pieniądze.
— Sir, — wyjąkał pisarz, nie mogąc już ukryć swej trwogi, — jeśli rzeczywiście jest ktoś, kto ma taki zamiar, to zachodzi tu jakiś nieznany mi splot okoliczności, które sprawiają wrażenie, że ja jestem w związku z tymi zbrodniarzami. Jestem uczciwym człowiekiem i...
— Milczeć! — krzyknął Old Firehand. — Uczciwy człowiek nie morduje.
— Czy twierdzicie może, że ja mordowałem?
— Naturalnie! Wy obaj jesteście mordercami! Gdzie jest lekarz i gdzie jest jego towarzysz, którego ścigaliście z rudym kornelem? Czy nie zastrzeliliście tego drugiego dlatego, że potrzebowaliście jego listu, aby w Sheridanie przedstawić się jako pisarz Heller, a w ten sposób ułatwić sobie zadanie szpiega? Czy nie zabraliście może szarlatanowi wszystkich jego pieniędzy?
— Sir, ja nie... rozumiem... ani... ani słowa z tego... wszystkiego, — jąkał się tramp.
— Nie? To zaraz wam tego dowiodę. Abyście jednak nie wpadli na myśl uciec nam, musimy sobie zabezpieczyć waszą osobę. Mr. Charoy, bądźcie tak dobrzy, zwiążcie temu nicponiowi ręce na plecach. Ja go przytrzymam.
Tramp usłyszawszy te słowa, zwrócił się szybko ku drzwiom, chcąc uciec, ale Old Firehand był jeszcze szybszym; pochwyciwszy go, zawrócił zpowrotem i mimo silnego oporu trzymał tak mocno, że inżynier mógł go bez żadnego trudu związać. Potem odwiązano Dugby’ego od krzesła i zaprowadzono razem z pisarzem do pokoju, w którym leżał ranny Hartley. Kiedy ten zobaczył obu drabów, usiadł na łóżku i zawołał:
— Hola! To te łotry, którzy mnie obrabowali, a biednego Hellera pozbawili życia! Gdzie trzeci?
— Tego brak jeszcze, ale i on wpadnie nam w ręce, — odpowiedział Old Firehand. — Pieniądze również się znajdą. Przedewszystkiem odebrałem im broń i tę kartkę, która ich zdemaskowała. —
Trampi nie odezwali się już ani słowem, poznawszy, że dalsze wypieranie się byłoby śmieszne. Wypróżniono im kieszenie do reszty; znalazły się banknoty, które stanowiły ich część łupu, a które zwrócono Hartleyowi. Resztę, jak oświadczyli, miał rudy kornel. Następnie związano im nogi i położono na podłodze, ponieważ w domu nie było ani piwnicy ani karceru, gdzieby można ich było osadzić. Hartley był tak na nich rozgniewany, że trudno było o lepszego strażnika. Otrzymał naładowany rewolwer z poleceniem natychmiastowego zastrzelenia ich, gdyby tylko próbowali uwolnić się z więzów. —
Potem można było poczynić dalsze przygotowania do wykonania planu. Nie trzeba już było umieszczać obu trampów na lokomotywie i wozić ich w tym celu drezyną do Carlyle. Zatelegrafowano natomiast z poleceniem, aby pociąg wyjechał stamtąd o oznaczonym czasie i aby zatrzymał się w pewnej odległości przed Sheridanem na omówionym miejscu, gdzie obejmie go Old Firehand.
Robotnikami w Sheridanie byli przeważnie Niemcy i Irlandczycy. Nie wiedzieli jeszcze nic o przewidywanych wypadkach, gdyż przypuszczano, że kornel wyśle szpiegów, a ożywienie wśród robotników mogłoby ich ostrzec. Kiedy nadeszła pora zakończenia pracy dziennej, inżynier zawiadomił swego Overseer of the workmen[25] o tem, co uważał za konieczne, i polecił, aby w sposób nieznaczny zapoznał robotników ze stanem rzeczy. —
Nadzorca pochodził z New-Hampshire; miał za sobą życie burzliwe. Przeznaczony pierwotnie do zawodu budowniczego, pracował w nim przez szereg lat; nie doszedłszy jednak do stanowiska samodzielnego, chwycił się innej pracy, co dla jankesa nie jest wcale wstydem. Kiedy jednak i tu szczęście mu nie dopisało, pożegnał Wschód i udał się poza Mississipi, aby tam o coś zaczepić, ale również bez skutku. Teraz wreszcie otrzymał w Sheridanie stanowisko, na którem mógł zużyć poprzednio zdobyte wiadomości; ale nie czuł wcale zadowolenia. Kto raz odetchnął powietrzem prerji i lasów dziewiczych, temu trudno jest pogodzić się z ładem miasta.
Człowiek ten, nazwiskiem Watson, był niezmiernie uradowany, dowiedziawszy się o nadejść mających wypadkach:
— Dzięki Bogu! Nareszcie jakieś ożywienie w tej codziennej szarzyźnie życia! Moja stara strzelba już zbyt długo wisi na kołku i tęskni, aby choć raz jeszcze przemówić. Spodziewam się, że dziś znajdzie do tego sposobność. Ale, jak to było? Nazwisko, któreście tu wymienili, sir, wydaje mi się znane. Rudy kornel? A ma się nazywać Brinkley? Poznałem raz pewnego Brinkleya, który miał fałszywe, rude włosy, podczas gdy jego naturalny skalp był barwy ciemnej. Spotkania tego mało nie przypłaciłem życiem.
— Gdzie i kiedy to było? — zapytał Old Firehand.
— Przed dwoma laty nad Grand-river. Byłem z jednym towarzyszem, Niemcem, nazwiskiem Engel, tam wgórze nad Srebrnem Jeziorem. Chcieliśmy się udać do Pueblo, a potem wzdłuż Arkanzas na wschód, aby zakupić narzędzi do pewnego przedsięwzięcia, któreby nas uczyniło miljonerami.
Old Firehand nadstawił ucha i zapytał:
— Engel nazywał się ten człowiek? Przedsięwzięcie, które miało wam przynieść miljony? Czy mogę się o tem czegoś więcej dowiedzieć?
— Owszem! Wprawdzie przysięgliśmy sobie najgłębsze milczenie, ale miljony rozwiały się z dymem, bo zamiar nie przyszedł do skutku i dlatego sądzę, że usta mam już rozwiązane. Szło mianowicie o wydobycie ogromnego skarbu, który zatopiono w wodach Srebrnego Jeziora.
Inżynier zaśmiał się krótko z niedowierzaniem, dlatego nadzorca ciągnął dalej:
— Może to zakrawa na awanturę, sir, ale niema w tem odrobiny fałszu. Wy, master Firehand, jesteście jednym z najsławniejszych westmanów; doświadczyliście i przeżyli niejedno, czemuby nikt nie uwierzył, gdybyście zechcieli opowiedzieć. Więc przynajmniej wy nie powinniście się śmiać z moich słów.
— Ani mi to w głowie! — odparł z powagą myśliwy. — Jestem gotów uwierzyć wszystkiemu, a mam do tego poważne powody. Ja również dowiedziałem się, jako o rzeczy zupełnie pewnej, że w głębi jeziora leży zatopiony skarb.
— Doprawdy? Więc mogę moim zdaniem śmiało przysiąc, że historja z tym skarbem jest prawdziwa. Ten, co nam to opowiadał, z pewnością nie kłamał.
— Kto to był?
— Stary Indjanin. Nigdy jeszcze nie widziałem tak pra—prastarego człowieka. Wysechł prawie do kości, a sam mówił, że przeżył znacznie więcej niż sto słońc. Nazywał siebie Hauey-kolakakho, ale raz oświadczył nam w zaufaniu, że jest właściwie Ikhaczi-tatli. Co te indjańskie słowa mają znaczyć, tego nie wiem,
— Ale ja wiem, — przerwał Old Firehand. — Pierwsze należy do narzecza Tonkawa, drugie jest z języka Azteków, a oba mają zupełnie to samo znaczenie, mianowicie „Wielki Ojciec“. Mówcie dalej, mr. Watson! Jestem niezmiernie ciekawy, w jaki sposób poznaliście tego Indjanina,
— No, właściwie nie było przytem nic szczególnego, ani niezwykłego. Ja pomyliłem się co do czasu i zabawiłem za długo w górach tak, że zaskoczył mię pierwszy śnieg. Musiałem więc pozostać i obejrzeć się za jakiem miejscem, gdziebym mógł przezimować bez narażenia na śmierć głodową. Sam jeden, zasypany śniegiem, to nie żart! Szczęściem dostałem się nad Srebrne Jezioro i zobaczyłem tam chatkę zbudowaną z kamienia, z której unosił się dym; byłem uratowany. Właścicielem chatki był właśnie ów stary Indjanin. Miał wnuka i prawnuka; nazywali, się „Wielki“ i „Mały Niedźwiedź“; ci...
— Ach! Nintropan-hauey i Nintropan-homosz? — zawołał Old Firehand.
— Tak; tak brzmiały te imiona w języku indjan. Czy znacie może tych dwu, sir?
— Tak. Lecz dalej, dalej!
— Obaj Niedźwiedzie udali się w góry Wahsacz, gdzie musieli pozostać aż do wiosny. Zima bowiem nastała za prędko i okazało się niesposób przedostać stamtąd poprzez zwały śniegu do Srebrnego Jeziora. — W chacie zastałem, oprócz starca owego Niemca, Engla. W trójkę przeżyliśmy całą zimę. Głodu nie cierpieliśmy, bo zwierzyny było wbród, ale zimno tak osłabiło starego, że kiedy nadeszły pierwsze ciepłe wiatry, musieliśmy go pogrzebać. Polubił nas, jak dzieci rodzone i, chcąc okazać swą wdzięczność, powierzył nam tajemnicę skarbu w Srebrnem Jeziorze. Posiadał kawałek bardzo starej skóry, na której znajdował się dokładny wizerunek miejsca, i pozwolił zrobić z niego kopję. Na szczęście Engel miał przy sobie papier, bez którego nie mogliśmy się obejść, bo stary nie chciał nam dać skóry, przechowując ją dla obu Niedźwiedzi. W wigilję śmierci zakopał ją, ale gdzie, tego nie wiem, bo musieliśmy uszanować jego wolę i nie mogliśmy jej szukać. Po złożeniu go w grobie, ruszyliśmy w drogę; Engel zaszył rysunek w swej bluzie.
— Nie czekaliście na powrót obu Niedźwiedzi? — zapytał Old Firehand.
— Nie.
— To było wielkim błędem!
— Możliwe; ale byliśmy całe miesiąca zagrzebani w śniegu i tęskniliśmy do ludzi. Wkrótce też dostaliśmy się między ludzi, ale jakich! Opadła nas gromada Indjan z plemienia Utah i doszczętnie obrabowała. Byliby nas z pewnością zabili, ale znali starego Indjanina, którego otaczali wielką czcią, a kiedy się dowiedzieli, żeśmy zajęli się nim i pogrzebali go, darowali nam życie, zwrócili przynajmniej odzież i kazali uciekać; broń naszą jednak zatrzymali; za tę okoliczność nie mogliśmy im być wdzięczni, bo bez broni zdani byliśmy na niebezpieczeństwa, a nawet na śmierć głodową. Na szczęście albo raczej na nieszczęście spotkaliśmy trzeciego dnia pewnego myśliwca, który dał nam trochę mięsa. Kiedy ten usłyszał, że idziemy do Pueblo, oświadczył, że tam także zamierza i pozwolił nam przyłączyć się do siebie.
— To był rudy Brinkley?
— Tak. Mianował się wprawdzie inaczej, ale później poznałem jego prawdziwe nazwisko. Pytał nas o wszystko, a my powiedzieliśmy prawdę, zamilczawszy tylko o skarbie i o rysunku, który Engel nosił przy sobie, bo rudy wcale nie wzbudzał w nas ufności. Nie wiem dlaczego, ale zawsze miałem wstręt do rudowłosych, chociaż jestem pewny, że wśród nich niema więcej łotrów niż wśród tych, którzy na swej głowie noszą skalpy innej maści. — Naturalnie, milczenie nic nam nie pomogło. Ponieważ tylko on miał broń, odchodził przeto często na polowanie, a wtedy my dwaj, siedząc razem, rozmawialiśmy prawie wyłącznie o skarbie. Pewnego razu powrócił pokryjomu; podkradłszy się do nas, podsłuchał naszą rozmowę. Kiedy następnie znowu udał się na zdobycie mięsa, wezwał mnie, abym z nim poszedł, bo czworo oczu zawsze lepiej widzi niż dwoje. Po godzinie, kiedyśmy już dość daleko od Engla odeszli, oświadczył mi, że słyszał wszystko, a za karę, za nasz brak zaufania do niego, odbierze nam rysunek. Równocześnie, wyciągnąwszy nóż, rzucił się na mnie. Broniłem się, co miałem sił, lecz napróżno; wbił mi nóż w piersi. Szczęściem nie trafił w serce. Sądził jednak, że jestem zabity. — Kiedy się ocknąłem, ujrzałem wokoło siebie gromadę kolonistów, którzy mię znaleźli i opatrzyli. Opowiedziałem im, co zaszło, lecz ci hreczkosieje nie czuli się na siłach pójść śladem mordercy, a co do mnie, to upłynęło wiele wody zanim powróciłem do sił. Ponieważ nie znalazłem ani grobu, ani trupa Engla, przypuszczałem, że umknął mordercy. —
— Tak. Umknął mordercy, — potwierdził Old Firehand.
— Jak? — zapytał nadzorca. Czy wiecie co o tem?
— O tem później. Teraz opowiadajcie dalej! —
— Skierowałem się do najbliższej osady, gdzie znalazłem życzliwe przyjęcie i pomoc. Nie gardziłem tam przez pół roku żadną robotą, byle umożliwić sobie podróż na Wschód.
— Dokąd zmierzaliście?
— Do Engla. Wiedziałem o tem, że miał brata w Russelville w Kentucky, i postanowiliśmy go obaj odwiedzić, aby poczynić u niego przygotowania do naszej wyprawy nad Srebrne Jezioro. Kiedy tam przybyłem, dowiedziałem się, że ów brat udał się do Arkanzas, ale dokąd, tego nikt nie umiał mi powiedzieć. Pozostawił u sąsiada list dla Engla; ten przybył tam przede mną i podjął list, w którym naturalnie było podane nowe miejsce zamieszkania; potem zniknął bez śladu, a ów sąsiad tymczasem umarł. W Russelville jednak Engel opowiedział o swej przygodzie i nazwał mordercę Brinkleyem. Jak i w jaki sposób odkrył nazwisko, nie wiem. — Tak, messurs, to miałem wam opowiedzieć. — Jeśli to jest rzeczywiście ów Brinkley, to cieszę się niezmiernie, że spotkam tego łotra. Sądzę, że będę mógł zakończyć z nim porachunki. —
— Są tu i inni, co mają ten sam zamiar, — zauważył Old Firehand. — Teraz jeszcze jedno jest dla mnie niejasne. Powiedzieliście przedtem, że rude włosy Brinkleya są fałszywe. Skąd wiecie o tem?
— To bardzo proste. Kiedy przebywaliśmy razem, wyszła mu widocznie farba, bo przeglądały z pośród rudych czarne włosy.
— Well! A więc niema najmniejszej wątpliwości, że mieliście do czynienia z rudym kornelem. Całe życie tego człowieka to, jak widać, jeden szlak zbrodni. Prawdopodobnie dziś uda się nam położyć temu koniec.
— I ja pragnę tego z całego serca, Ale nie powiedzieliście mi jeszcze, jak mamy bronić się przed spodziewanym napadem.
— Dowiecie się o tem w stosownej chwili. Przedewszystkiem niech się robotnicy zachowują spokojnie i niechaj będą gotowi na czuwanie przez całą noc. Również niech oczyszczą swą broń. Jeszcze przed północą wsiądą na pociąg, który ich zawiezie w odpowiednie miejsce,
— Well! Muszę się zadowolić tą odpowiedzią. Wasze rozkazy zostaną spełnione. —
Kiedy się oddalił, Old Firehand zapytał inżyniera, czy nie ma dwóch robotników, którzyby przypominali z postaci i rysów twarzy obu pojmanych trampów; zarazem musieliby mieć dosyć odwagi, by na miejscu uwięzionych stanąć na lokomotywie. Charoy po namyśle wysłał murzyna, aby sprowadził ludzi, których uważał za odpowiednich do tego celu. Kiedy ci weszli, poznał Old Firehand, że wybór wypadł wcale niezgorzej; wybrani mieli prawie ten sam wzrost, a co się tyczyło rysów twarzy, to można się było spodziewać, że mroki nocy zatrą różnicę. Teraz należało się jeszcze postarać, aby ich głos nie zanadto kłócił się z głosem trampów. Dlatego Old Firehand w obecności obu robotników przeprowadził krótkie przesłuchanie pojmanych. Tak tedy robotnicy oswoili się z ich głosem i mogli go później od biedy naśladować.
Kiedy się z tem wszystkiem uporano, myśliwy opuścił dom, aby jeszcze raz zwyczajem westmanów przeszukać okolicę. —
Jeśli szpiedzy nadeszli, to znajdowali się z pewnością w takiem miejscu, skąd w nocy z najmniejszem niebezpieczeństwem, a największą wygodą mogli obserwować osadę robotniczą. Takie miejsce znajdowało się niedaleko domu inżyniera. Dla przeprowadzenia toru musiano przekopać teren i dlatego tuż przy torze wznosił się szkarp, na którego szczycie rosło kilka drzew. Stamtąd rozciągał się widok wdół na osadę, a drzewa dawały niezbędne ukrycie. Jeśli gdzie, to tam właśnie należało szpiegów szukać. —
Old Firehand z przeciwnej strony kryjomo dostawszy się nad rzekę, ku owemu wzniesieniu, poczołgał się cicho wgórę. Kiedy tam dotarł, ujrzał dokładny obraz swych przewidywań. Pod drzewami siedziały dwie postacie, rozmawiając półgłosem. Myśliwy zbliżył się do nich na taką odległość, że głową dotykał pnia drzewa, przy którem tamci siedzieli. Mógł ich obu dosięgnąć ręką. — A mógł śmiało tak zbliżyć się do nich, bo dzięki szaremu ubraniu nawet najbystrzejsze oko nie odróżniłoby go od otaczającego gruntu. Niestety, właśnie w tej chwili nastąpiła w rozmowie przerwa i minęło dość dużo czasu, zanim jeden z nich otworzył usta.
— Czy wiesz, co będzie potem, jak tu skończymy?
— Nic pewnego nie wiem. Przebąkują rozmaicie, ale dokładnie wie zaledwie kilku wtajemniczonych.
— Tak. Kornel jest skryty i nielicznym tylko ufa. Jego prawdziwy plan znają zapewne tylko ci, którzy już przed nami z nim przebywali.
— Czy myślisz o Woodwardzie, który razem z nim umknął rafterom? No, ten, jak mi się zdaje, wobec ciebie nie ma tajemnicy. Czy nic ci nie mówił?
— Napomykał to i owo. Wnioskuję z jego słów, że kornel nie ma zamiaru zatrzymywać przy sobie całej naszej gromady. Tak wielka liczba ludzi przeszkadzałaby tylko w dalszych planach; i przyznaję mu w tem zupełną słuszność; im więcej ludzi, tem mniejszy zysk przypada na każdego. Myślę, że wybierze najlepszych i z nimi zniknie zupełnie niespodzianie.
— Tam do djaska! Czyżby innych chciał oszukać?
— Jakto oszukać?
— No, gdyby tak naprzykład kornel jutro rano zniknął z tymi, których chce przy sobie zatrzymać?
— Toby nic nie szkodziło; jabym się tylko cieszył. Przecież to oczywista, że my dwaj nie należymy do tych, którzy źle wyjdą na tej separacji.
— Czy możesz mi pod tym względem ręczyć? Jeśli nie, to będę miał oczy szeroko otwarte i narobię hałasu.
— O dowód nie trudno! Czyż nie przysłał cię tu wraz ze mną?
— Więc co z tego?
— Tylko ludzie odpowiedni i godni zaufania otrzymują takie polecenia. A ponieważ nam powierzył śledzenie tej miejscowości, dał przez to najlepszy dowód swego zaufania. Co z tego wynika? Jeśli rzeczywiście ma zamiar pozbyć się całej masy naszych, to my naturalnie należymy do tych, których ze sobą weźmie.
— Hm! Miło słyszeć takie słowa; wniosek jest dobry i uspokaja mnie. Ale jeśli sądzisz, że ja mam należeć do wybranych, to dlaczego mię trzymasz w niepewności i nie mówisz, co ci Woodward wyjawił z jego planów?
— Bo sam jeszcze nie wiem nic dokładnie. Ale powiem ci wszystko, co słyszałem. Idzie o wyprawę w góry. Tam mieszkał w bardzo dawnych czasach pewien lud, którego imię wypadło mi z pamięci. Ten lud, albo wywędrował na południe, albo został wytępiony, a przedtem zatopił w jeziorze niezmierne skarby.
— Banialuki! Kto ma takie skarby, zabiera je ze sobą.
— Mówię ci przecież, że został wytępiony!
— Co to za skarby? Pieniądze?
— Nie jestem archeologiem, nie mogę więc powiedzieć; czy te stare ludy używały pieniędzy. Woodward mówił, że lud był pogański i że posiadał ogromne świątynie, w których znajdowały się posągi bogów od stóp do głów ze złota i srebra, a także niezliczone naczynia z tego samego kruszcu. Te skarby leżą w Srebrnem Jeziorze, które stąd właśnie wzięło swą nazwę.
— Tak? A gdzież leży to Srebrne Jezioro?
— Nie wiem. Kornel powie to naturalnie dopiero wtedy, gdy się zdecyduje, kogo ze sobą weźmie. Jest to rzecz zupełnie zrozumiała, że przedtem nie chce rozgłaszać swych zamiarów.
— Naturalnie! Ale w każdym razie sprawa jest niebezpieczna.
— Dlaczego?
— Z powodu Indjan.
— Pshaw! Mieszka tam tylko dwóch czerwonych, wnuk i prawnuk owego Indjanina, od którego pochodzi rysunek. Tych można przecież sprzątnąć dwoma strzałami.
— Jeśli tak, to świetnie. — Najpierw jednak powinniśmy, mojem zdaniem, zwrócić całą uwagę na nasze dzisiejsze przedsięwzięcie. Czy sądzisz, że się uda?
— Naturalnie! Popatrz tylko, jaki spokój panuje w całej osadzie. Żaden człowiek tam nie ma pojęcia o naszej obecności i zamiarze; a dwaj najlepsi i najchytrzejsi z naszych ludzi są już tutaj, aby nam grunt przygotować. Któżby mógł myśleć o zawodzie! — Pociąg zatrzymuje się tutaj na pięć minut i jedzie dalej, a o godzinę drogi stąd będzie płonąć nasze ognisko. Tam nasi dwaj towarzysze, którzy będą na lokomotywie, przyłożą maszyniście rewolwer do łba i zmuszą go do zatrzymania pociągu, który my otoczymy; kornel wsiądzie i weźmie...
— Oho! — przerwał tamten. — Kto wsiądzie? Czy może sam kornel? A może tylko z kilkoma, z którymi potem całkiem swobodnie odjedzie? Później każe stanąć, wysiądzie i, zabrawszy pół miljona dolarów, zniknie? A inni będą tu czekać, zbogaceni jedynie własnemi ogłupiałemi minami? Nie, tak nie będzie!
— Co mówisz! — odezwał się tamten gniewnie. — Powiedziałem ci przecież: jeśli kornel rzeczywiście ma taki zamiar, to my dwaj będziemy między tymi, którzy z nim wsiądą na pociąg. Jeśli wreszcie Srebrne Jezioro zawiera takie niezmierne skarby, to możemy co do kasy popisać się uczciwością wobec dotychczasowych towarzyszy. Podzielimy się; każdy otrzyma swą część, a potem kornel wybierze sobie tych, których chce wziąć w góry. — Basta, o tem ani słowa więcej! — Teraz chciałbym tylko wiedzieć, naco czeka tam wdole ta lokomotywa. Pod kotłem płonie ogień, a więc stoi gotowa do jazdy. Dokąd?
— Może to jest maszyna próbna, która pójdzie przodem dla bezpieczeństwa?
— Nie; nie stałaby już gotowa. Pociąg ma przyjść dopiero o trzeciej w nocy. Ta maszyna nie wydaje mi się tak niewinną i ciekaw jestem, co mają zamiar z nią począć. —
Człowiek ten powziął podejrzenie, z którem należało się liczyć. Old Firehand zrozumiał, że nie można pozostawić dłużej maszyny. Była to zwykła, mała lokomotywa, używana przy pociągach, rozwożących materjał budowlany, do której przyczepiano wagony do przewożenia ziemi. W tych wagonach miano teraz przewieźć robotników; obecnie nie można było czekać z tem do północy; należało działać natychmiast, aby rozproszyć podejrzenia szpiegów. Old Firehand poczołgał się więc zpowrotem i wślizgnął do domu inżyniera, aby mu opowiedzieć, co usłyszał.
— Well! — rzekł inżynier. — Musimy tych ludzi zaraz wysłać. Ale, szpiedzy zobaczą ich, gdy będą wsiadać!
— Nie, każemy robotnikom wymknąć się niespostrzeżenie. Niech odejdą stąd o jaki kwadrans drogi, a potem zaczekają przy torze, aż nadejdzie próżny pociąg, który ich zabierze; ponieważ odgłos lokomotywy nie dochodzi tak daleko, tor zaś skręca, więc szpiedzy ani zobaczą ani posłyszą, że pociąg przystanie.
— A ilu ludzi mam tutaj zatrzymać?
— Dwudziestu wystarczy zupełnie do obrony waszego domu i pilnowania obu jeńców. Zarządzenia te możecie wydać w przeciągu pół godziny, a potem pociąg odejdzie. Ja zakradnę się znowu do szpiegów, aby podsłuchać, co będą mówić. —
Niedługo potem leżał poza obu drabami, którzy siedzieli teraz w milczeniu. Myśliwy widział tak samo, jak oni, całą przestrzeń, leżącą przed nim i wysilał się, jak mógł, aby dostrzec poruszenia mieszkańców; ale — napróżno. Robotnicy odeszli tak ostrożnie, że szpiedzy nie domyślali się niczego. Zresztą światło, płonące w budynkach i chatach, nie było w słanie oświetlić osady na tyle, aby można było dokładnie rozróżnić postacie ludzi.
Wtem ujrzano, jak z domu inżyniera zbliżył się do toru ktoś z jasną latarnią, wołając tak głośno, że słychać było daleko:
— Z pustym pociągiem odjazd do Wallace! Tam brak wagonów!
Był to głos inżyniera. Maszynista, zgodnie z umową, odpowiedział równie głośno:
— Well, sir. Bardzo się cieszę, że wreszcie odjadę i nie będę palił węgli na darmo. Czy macie jakie zlecenie do Wallace?
— Nie, chyba tylko życzenie dobrej nocy dla inżyniera, który pewnie będzie siedział przy kartach, gdy przyjedziecie. Good road![26]
— Good night[27], sir!
Świstawka pokilkakroć odezwała się przeraźliwie i pociąg ruszył. Kiedy turkot kół ucichł, odezwał się jeden ze szpiegów:
— No, czy wiesz już, jak sprawa stoi z tą lokomotywą?
— Tak, jestem teraz spokojny o nią; odprowadza puste wagony do Wallace, których tam potrzebują. Moje podejrzenie było nieuzasadnione.
— Wszelki cień podejrzenia jest tu wogóle głupotą. Plan został tak ułożony, że bezwarunkowo musi się udać. Moglibyśmy właściwie odejść już teraz.
— Nie, Kornel kazał nam czekać do północy i musimy go słuchać.
— Oczywiście! Ale jeśli mam do tego czasu tu siedzieć, to nie widzę powodu, dla któregobym miał nadwerężać oczy. Położę się i pokrzepię snem.
— Ja także; to bardzo rozsądna myśl. Potem nie będzie ani czasu, ani ochoty do snu. —
Old Firehand, powróciwszy do inżyniera, udał się z nim do wnętrza domu, gdzie przy winie i cygarach oczekiwali chwili wyruszenia. W osadzie pozostało jeszcze dwudziestu robotników; ilość zupełnie wystarczająca. Reszta ludzi wyszła pokryjomu, stosownie do otrzymanego rozkazu. Poza Sheridahem zebrali się razem i poszli dalej torem, aż oddalili się na odległość, jaką im wskazano. Tam zatrzymali się, aż pociąg nadszedł, zabrał ich i zawiózł do Eagle-tail[28]. —
Old Firehand wybrał okolicę niezwykle stosowną do swych celów. Tor przechodził przez rzekę, którą w tem miejscu zwężały wysokie brzegi, połączone prowizorycznym mostem. Szyny po drugiej stronie wchodziły w tunel długości około siedemdziesięciu metrów. O kilka kroków przed mostem pociąg się zatrzymał. Nie składał się, jak sądzili szpiedzy, z samych pustych wagonów; dwa ostatnie były wyładowane suchem drzewem i węglami. Zaledwie pociąg stanął, podszedł do lokomotywy, z roztaczającej się wokół ciemności, mały, gruby człowiek, wyglądający jak kobieta, i zapytał kierownika wysokim, piskliwym głosem:
— Sir, co was sprowadza tak wcześnie? Przywozicie może robotników?
— Tak! — odpowiedział zapytany, oglądając ze zdumieniem osobliwą postać, która właśnie stanęła w świetle, padającem z paleniska. — Kim wy jesteście?
— Ja? — zaśmiał się grubas. — Ja jestem ciotka Droll, No, tylko nie przerażajcie się tak bardzo! Mogłoby to zaszkodzić waszym nerwom. Ciotką jestem tak tylko — ubocznie; później wam to wyjaśnię. A więc dlaczego przyjeżdżacie?
— Dzieje się to na rozkaz Old Firehanda, który podsłuchał dwu szpiegów, wysłanych przez trampów. Byliby nabrali podejrzeń, gdybyśmy wyruszyli później. — Czy są tu ludzie tego słynnego master?
— Tak; tylko nie pierzchajcie z przerażenia; są to sami wujowie, a ja jestem jedyną wśród nich ciotką.
— Ani mi w głowie obawiać się was, miss czy mistress[29]. Gdzie są trampi?
— Odeszli; wyruszyli już przed trzema kwadransami.
— Możemy więc wyładować węgle i drzewo?
— Tak. Zbierzcie naszych ludzi, a ja wsiądę do was, aby dać potrzebne wskazówki.
— Wy? Dawać wskazówki? Chyba was nie zrobiono generałem tej armji?
— Owszem, jestem nim, jeśli łaskawie pozwolicie na to. A teraz puśćcie swego konia przez most stępa, i zatrzymajcie go dokładnie tak, żeby wagony z węglem stanęły tuż przy wejściu do tunelu.
Droll wdrapał się na lokomotywę. Robotnicy, którzy przy zatrzymaniu się pociągu opuścili wagony, musieli znowu do nich powrócić. Nadzorca spojrzał jeszcze raz na grubasa wzrokiem, po którym widać było, że nie łatwo mu poddać się zarządzeniom tej wątpliwej ciotki.
— No, jak tam? — zapytał Droll.
— Czy jesteście rzeczywiście tym człowiekiem, którego mam słuchać?
— Tak jest! A jeśli nie uczynicie tego w tej chwili, to wam w tem pomogę. Nie mam ochoty tkwić na tym moście do końca świata.
Wyciągnąwszy nóż, skierował jego ostrze w brzuch Watsona.
— Do pioruna! A to z was prędka i zjadliwa ciotka! Ale właśnie dlatego, że pokazujecie mi nóż, muszę was uważać nie za sprzymierzeńca, lecz za trampa. Czy możecie się wylegitymować?
— Nie plećcie dub smalonych! — odpowiedział grubas tonem poważnym, chowając nóż za pas. — Siedzimy tam z drugiej strony za tunelem. Właśnie przez to, że przeszedłem przez most naprzeciw was, dowiodłem, że wiem o waszem przyjściu i że nie należę do trampów.
— No, więc jedźmy.
Pociąg przebywszy most, wjechał do tunelu tak, aby dwa ostatnie wagony pozostały nazewnątrz. Robotnicy wysypali zawartość jednego wozu. Potem pociąg ruszył dalej i zatrzymał się w polu po drugiej stronie tunelu, a pełny jeszcze wagon stanął u wylotu i można go było zkoiei opróżnić. Robotnicy zeskoczyli na ziemię, ażeby przed i za tunelem ułożyć z węgli i drzewa stos, któryby można było łatwo zapalić. Kierownik ujechał nieco, zatrzymał lokomotywę i sam zawrócił.
Podejrzliwość jego zniknęła, bo to, co widział, musiało go przekonać, że znajduje się wśród przyjaciół. Tunel był przebity przez wysoką skałę, poza którą płonął ogień, niewidoczny jednak w dolinie rzeki, gdzie obozowali trampi. Dookoła ogniska rozłożyli się rafterzy i ci wszyscy, którzy przybyli do Eagle-tail z Old Firehandem. Po prawej i lewej stronie ogniska znajdowały się dwa pnie rozwidlone u góry; zatknięte tam długie i mocne żerdzie dźwigały potężne kawały mięsa bawolego.
Robotników zaproszono na pieczeń bawolą „à la prairie“ i wkrótce wszyscy siedzieli przy obfitej wieczerzy. Naturalnie przy ogniu niewielu tylko znalazło miejsce; rafterzy, uważając się za gospodarzy, usługiwali robotnikom. Prócz mięsa bawolego znalazła się jeszcze mniejsza dziczyzna, tak, że mimo wielkiej liczby robotników kolejowych jadła dość było. Droll odkrajał sobie wielką porcję polędwicy bawolej a odcinając olbrzymie kęsy, pakował je jeden po drugim do ust. Żuł tak bezmyślnie z wielką gorliwością i nabożeństwem, gdy naraz zwrócił się do niego nadzorca:
— Słuchajcie, sir! Old Firehand odesłał mię do was po wiadomości o waszym rodaku Englu.
— O Englu? O którym Englu mówicie?
— O myśliwym i zastawiaczu sideł, który był w górach nad Srebrnem Jeziorem.
— O tym? O tym mówicie? — podjął Droll. — Gdzie poznaliście go?
— Tam właśnie, nad Srebrnem Jeziorem. Musieliśmy spędzić w górach całą zimę, bo nas śniegi zasypały...
— Czy nazywacie się Watson? — zawołał Droll, przerywając mu.
— Tak, sir; tak brzmi moje nazwisko.
— Watson, Watson, heavens! Master, ja was znam, jak moją kieszeń, choć nigdy jeszcze nie widziałem was.
— A więc opowiadano wam o mnie? Kto to był?
— Brat waszego towarzysza Engla. Popatrzcie tu! Ten chłopiec nazywa się Fred Engel i jest synowcem waszego towarzysza z nad Srebrnego Jeziora; wybrał się ze mną na poszukiwanie mordercy swego ojca,
— To ojca jego zamordowano? — zapytał Watson, podając chłopcu rękę i kiwając nad nim z politowaniem głową.
— Tak i to z powodu pewnego rysunku, który...
— Znowu ten rysunek! — przerwał nadzorca. — Czy znacie mordercę? Z pewnością jest nim rudy kornel!
— Tak, to on, sir! Ale... przecież miał i was zamordować.
— Tylko zranił, sir, tylko zranił. Cios nie dosięgnął na szczęście serca. — A wy, master Droll, możecie mi powiedzieć, co się stało z moim towarzyszem?
— Umarł. Kornel zranił go tak samo, jak was i od tego biedak umarł.
— Opowiadajcie, sir, opowiadajcie!
— Historja bardzo krótka. Kiedy kornel wywabił was z obozu, Engel nabrał podejrzenia. Dlaczego ten człowiek zabrał was, chociaż nie mieliście broni? Musiał mieć w tem jakiś szczególny cel, niezwiązany z polowaniem. Wy obaj przecież niedowierzaliście kornelowi i teraz Engel począł się niepokoić. Ta obawa nie dawała mu spokoju i dlatego podniósł się, aby iść waszemi śladami. Troska o was podwajała szybkość jego kroków i po upływie może godziny zbliżył się na tyle, że mógł was widzieć. Właśnie dotarł do końca zarośli, kiedy was ujrzał; ale to, co zobaczył, zmusiło go do cofnięcia się. Rudy zadał wam cios i teraz klęczał nad wami, aby się przekonać, czy rana jest śmiertelna. Co miał Engel robić? Czy rzucić się, nie mając żadnej broni, na mordercę, aby was, pomścić? To byłoby szaleństwem. — Engel zawrócił więc i uciekał początkowo pozostawionym przez siebie tropem, następnie, kiedy znalazł się w odpowiedniej okolicy, na wschód. Ale wkrótce przekonał się, że morderca następuje mu na pięty. Wyszedłszy na jakiś pagórek, ujrzał, że rudy idzie za nim. Dzieliła ich stroma przestrzeń może najwięcej dziesięciu minut. Po drugiej stronie wzgórza była prerja. Engel rzucił się nadół, a potem dalej, ciągle przed siebie, ile tylko sił. Gonitwa trwała może już z godzinę, kiedy Engel ujrzał przed sobą zarośla; uważał się za uratowanego; ale zarośla stały zrzadka, a między niemi rozciągała się gęsta trawa, na której jeszcze wyraźniej odbijały się ślady nóg. Niedostatek, jaki znosił wśród ciężkiej zimy, pozbawił uciekającego siły i prześladowca zbliżał się z każdą chwilą. Już dzieliło ich zaledwie sto kroków, gdy ujrzał przed sobą wodę. Był to Orfork, wpadający do Grand-river. Ostatnim wysiłkiem rzucił się ku niej, ale jeszcze jej nie dosięgnął, kiedy padł strzał. Engel poczuł w prawym boku jakby silny cios, lecz skoczył w wodę, żeby przepłynąć na przeciwległy brzeg. Wtem na lewo spostrzegł potok, wpadający do rzeki; zwrócił się ku jego ujściu, aby, przepłynąwszy pewną przestrzeń wgórę, spostrzec chwasty, których gęste gałęzie, nieprzebyte dla oka dzięki naniesionej i zaczepionej o nie trawie, zwisały z brzegu do wody. Wsunął się więc pod nie i, dosięgnąwszy nogami dna, zatrzymał się tam, drżąc z podniecenia, wysiłku i trwogi. Tymczasem kornel również dosięgnął brzegu, a ponieważ rzeka była wąska, Engla zaś nigdzie nie dostrzegł, sądził, że tamten przepłynął na drugą stronę. Wszedł również do wody; musiał zachować jednak ostrożność, aby nie zamoczyć broni i amunicji; dlatego sporo minęło czasu, zanim przepłynął na drugi brzeg i zniknął w krzakach.
— Zapewne powrócił, — odezwał się Humply-Bill. — Ponieważ po drugiej stronie nie znalazł śladów, musiał przypuszczać, że zbieg jest jeszcze po tamtej stronie.
— Naturalnie. Początkowo szukał go na brzegu; potem wrócił na drugą stronę, aby i tam poszukać. Ale napróżno. Wszelki brak śladu wprowadził rudego w błąd. Dwa razy przeszedł obok kryjówki, a jednak nie spostrzegł ukrytego w niej Engla. Ten nadsłuchiwał jeszcze dłuższy czas, lecz nie usłyszał już kroków mordercy; mimo to, dopiero kiedy dobrze ściemniało, odważył się przepłynąć na drugi brzeg i szedł przez całą noc wprost na zachód, możliwie najdalej od tego miejsca.
— Czy był ranny?
— Tak, został draśnięty w plecy poniżej ramienia. Wskutek podniecenia i zimnej wody, nie zauważył tego, a może nie zwracał uwagi; ale w czasie marszu zaczęła mu rana dolegać. Opatrzył ją więc, jak mógł, kojącemi liśćmi. Wyczerpany był doszczętnie. Szalony głód zaspakajał znajdowanemi korzonkami. Dopiero pod wieczór dostał się do samotnego kampu; tam go podjęli gościnni mieszkańcy. Był tak osłabiony, że nie mógł im nawet opowiedzieć, co przeżył, i padł w omrok. Kiedy powrócił do przytomności, leżał w jakiemś starem łóżku. Potem dowiedział się, że przeleżał prawie dwa tygodnie w febrze, w której mówił ciągle o zabójstwie, krwi, ucieczce i wodzie. Teraz dopiero opowiedział swe przygody, sam zaś posłyszał, że cowboy spotkał rudego człowieka, który go pytał, czy przypadkiem nie przyszedł do kampu jaki obcy. Boy raz już zetknął się z tym człowiekiem w Colorado Springs i wiedział, że nazywa się Brinkley. Nie czując doń nadmiernego zaufania, odparł przecząco. Tak Engel dowiedział się nazwiska mordercy. Rana poczęła się goić, a potem, przy sposobności, zabrano go do Las Animas.
A więc nie do Puebla, — rzekł nadzorca, — inaczej byłbym znalazł jego ślady. — Co robił potem?
— Przyłączył się jako woźnica do pewnej wyprawy kupieckiej, która starym zwyczajem udawała się wzdłuż Arkanzas do Kanzas City. Otrzymawszy wynagrodzenie, miał już środki, potrzebne do odszukania brata. Przybywszy do Russelville, dowiedział się o jego wyjeździe; otrzymał jednak od sąsiada list, w którym znajdowała się wiadomość, że znajdzie brata w Benton w Arkanzas.
— Ach, tam! A właśnie Benton należało do tych nielicznych miejscowości, do których nie zaszedłem! A co się stało z rysunkiem, który miał przy sobie?
— Ucierpiał znacznie w wodzie Orforku i Engel musiał go skopjować. Naturalnie opowiedział wszystko bratu i skłonił go do tej ekspedycji. Niestety, wkrótce się okazało, że przejścia pociągnęły za sobą przykre skutki. Opadł go kaszel, z dnia na dzień chudł, wreszcie lekarz oświadczył, że cierpi na suchoty galopujące. W osiem tygodni po przybyciu do brata rozstał się z życiem. Długi popas w zimnej wodzie zmienił kierunek jego podróży. —
— A więc jednak śmierć jego ciąży na sumieniu kornela.
— Gdyby nic więcej na niem nie ciążyło! Iluż z pośród nas ma porachunki z tym wielokrotnym mordercą! Ale słuchajcie, co się dalej stało! — Brat Engla był zamożnym człowiekiem; uprawiał rolę, a obok tego prowadził zyskowny handel. Miał dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę; rodzinę dopełniał, oprócz obojga rodziców, chłopak — posługacz do wszystkiego. Otóż pewnego dnia jakiś obcy przedłożył Englowi tak korzystną ofertę handlową, że ten był nią wprost zachwycony. Obcy podawał się za przedsiębiorcę, utrzymującego łódki na kanałach, i oświadczył, że dorobił się majątku jako poszukiwacz złota. Przy tej sposobności zgadali się; obcy poznał niedawno pewnego myśliwego nazwiskiem Engel, który był również Niemcem. Naturalnie myślał brata gospodarza, a miał tyle do opowiadania o nim, że minęło popołudnie i wieczór nawet, a obcy nie pomyślał o odejściu. Proszonego naturalnie, aby pozostał przez noc, na co, po pewnym wzdraganiu się, przystał. Wkońcu Engel opowiedział mu o śmierci swego brata i, to co było śmierci przyczyną, — wizerunek na skórze — wyciągnął z małej szafeczki ściennej. Potem udano się na spoczynek. Cała rodzina spała na piętrze w izbie, leżącej od tyłu; parobek również na piętrze, lecz po drugiej stronie w małej komórce. Gościowi wskazano najlepszy pokój, leżący w przedniej części domu. Na dole było wszystko pozamykane. Engel zabierał klucze ze sobą na górę. Niedawno przypadały urodziny Freda, jego syna, na które chłopiec otrzymał w podarunku dwuletnie źrebię. W nocy przyszło Fredowi na myśl, że wieczorem z powodu licznych i zajmujących przygód, o których opowiadano, zapomniał źrebię nakarmić; wstał więc i opuścił sypialnię na palcach, aby nikogo nie obudzić. Na dole odsunął zasuwę przy drzwiach tylnych i przeszedł przez podwórze w stronę stajni. Nie uważał za potrzebne brać światła, tem bardziej, że kuchnia, w której latarnia wisiała, była zamknięta. To też musiał źrebię karmić pociemku; trwało to dłużej niż zwykle. Jeszcze nie skończył, kiedy mu się wydało, że posłyszał krzyk; wyszedłszy ze stajni na dziedziniec, ujrzał, jak gaśnie w sypialni światło i wnet potem ukazuje się w komórce parobka. Tam podniósł się wielki hałas; parobek krzyczał i słychać było łomot sprzętów; chłopiec ze zgrozą zrozumiał, że na górze toczy się rozpaczliwa walka. Nagle padły dwa strzały. Fred krzyknął głośno z przerażenia; w tej samej chwili w oknie ukazał się obcy; odrzuciwszy dymiący jeszcze rewolwer, zeskoczył na ziemię, rzucił się na chłopca i począł go tratować nogami. Przytem wypadł mu nóż, który trzymał gotowy do pchnięcia. W tej ostateczności udało się Fredowi schwycić za broń i w rozpaczliwym wysiłku wbić ją przeciwnikowi w łydkę. Ów ryknął z wściekłości i bólu i odskoczył. Fred zerwał się błyskawicznie; zdołał ujść, bo rana przeszkodziła mordercy w pościgu. W śmiertelnej trwodze pobiegł chłopiec do domu najbliższego sąsiada, który, podobnie jak dom Engla, leżał w pewnej odległości od osady. Ludzie, zbudzeni wołaniem Freda o pomoc, wyszli przed dom; dowiedziawszy się, co zaszło, zbrojnie udali się za chłopcem. Jeszcze nie dotarli do domu Engla, gdy ujrzeli, że pali się na piętrze. Obcy, podłożywszy ogień, uciekł. Pożar szerzył się tak szybko, że już nie można było dotrzeć na górę; uratowano jedynie dobytek, znajdujący się w izbach dolnych; szafeczka jednak stała otworem; była próżna. Trupy zaś, do których nie można się było dostać, spłonęły. —
— Straszne! — zabrzmiało dokoła, kiedy opowiadający przerwał na chwilę. Fred Engel, siedzący przy ogniu, ukrył twarz w dłoniach i płakał. —
— Tak, ohydne! — potwierdził Droll. — Wypadek ten wywołał powszechne oburzenie. Szukano mordercy na wszystkie strony, ale napróżno. Obaj bracia Engel mieli w St. Louis siostrę, żonę bogatego reedera. Ta wyznaczyła dziesięć tysięcy dolarów nagrody za schwytanie owego mordercy, rabusia i podpalacza. Lecz i to nie odniosło skutku. Wtedy powzięła myśl zwrócenia się do biura prywatnych detektywów Harrisa & Blothera; to poskutkowało.
— Poskutkowało? — zapytał Watson. — Morderca jest przecież jeszcze wolny! Naturalnie przypuszczam, że to nikt inny, tylko kornel.
— Tak, jeszcze wolny, — odpowiedział Droll, — ale prawie już schwytany. Udałem się do Benton, aby tam choć raz otworzyć oczy lepiej, niż to inni uczynili, i...
— Wy? Dlaczego wy?
— Aby zarobić pięć tysięcy dolarów!
— Było przecież dziesięć tysięcy!
— Honorarjum idzie do podziału, — zauważył Droll. — Jedną połowę otrzymują Harris & Blother, drugą detektyw.
— Tak, a zatem wy, sir, należycie do policji?
— Hm! Myślę, że mam do czynienia wyłącznie z uczciwymi ludźmi, wśród których niema ani jednego, któremu trzebaby kiedyś również stąpać po piętach; powiem wam więc to, o czem dotychczas milczałem: jestem prywatnym agentem policyjnym i to dla pewnych dystryktów dalekiego Zachodu. Już niejednego człowieka, który czuł się bezpiecznie, wydałem master dozorcy i mam zamiar dalej to robić. No, więc wiecie już o tem i znacie również powód, dlaczego nie mam zwyczaju mówić o sobie. Stary Droll, z którego setki ludzi się śmiało, nie jest wcale tak śmiesznym człowiekiem, jeśli się go bliżej pozna. — Ale to nie należy do rzeczy; mówimy przecież o morderstwie.
Teraz spoglądano na Drolla zupełnie innemi oczyma. Wyznanie, że jest detektywem, rzuciło na całą jego osobistość i na wszystkie z rozmysłem przybrane właściwości inne światło. Ukrywał się pod śmieszną powierzchownością, aby tem pewniej móc dosięgnąć ręką tego, kogo zechce ująć.
— A więc, — ciągnął Droll, — zabrałem się przedewszystkiem do Freda, aby go wybadać; pozbierałem również wszystko, co opowiadano o tym wypadku. Szafeczkę, wiszącą na ścianie, morderca otworzył; nie mógł jej jednak wyłamać, gdyż wywołany tem hałas byłby pobudził mieszkańców domu; dlatego też zamordował ich, aby dostać w swe ręce rysunek; miał zamiar udać się następnie nad Srebrne Jezioro. Musiałem więc iść za nim i wziąłem ze sobą Freda, który go widział i mógł rozpoznać. Już na steamerze miałem tego draba w podejrzeniu, a u rafterów Fred go poznał; teraz wpadnie mi zapewne w ręce.
— Tobie? — zapytał stary Blenter. — Oho! Co chcesz z nim zrobić?
— To się pokaże. Niekoniecznie mam wlec go do Benton. Jeśli dam dowody jego śmierci i wykażę, że się do tego przyczyniłem, to nagroda jest tak pewna, jak ten sleeping-gown. — Na dzisiaj dosyć się nagadałem i teraz chcę się trochę przespać. Obudźcie mnie, jak nadejdzie czas!
Wstał, aby sobie wyszukać gdzie na uboczu jaki ciemny kącik. Reszta jednak nie myślała o śnie. To, co usłyszeli, zajmowało ich jeszcze przez długi czas; nadto spodziewane starcie z trampami dostarczało niewyczerpanego tematu do rozmowy.
Winnetou nie brał w rozmowie udziału. Oparłszy się o skałę, zamknął oczy, ale bynajmniej nie spał, bo od czasu do czasu podnosił powieki, a wtedy wybiegało z poza nich ostre i badawcze, jak strzała spojrzenie. —
Było już koło północy, kiedy Old Firehand oświadczył inżynierowi, że wyrusza naprzeciw pociągu. Zawołał obu robotników, którzy mieli stanąć na lokomotywie zamiast trampów, i udał się z nimi na tor, lecz tak, żeby pozostali przypadkiem szpiedzy nie mogli go spostrzec.
Zapadł gęsty mrok. Niespostrzeżenie dotarli do miejsca, w którem można było połączyć się telegraficznie, i usiedli w trawie, aby czekać na przybycie pociągu. Nie było jeszcze godziny trzeciej, gdy ten nadjechał i zatrzymał się przy nich; składał się z maszyny i sześciu wielkich wagonów osobowych. Old Firehand zlustrował wagony; były puste. W przednim wozie leżał zamknięty kufer, napełniony kamieniami. Maszynista prosił, czyby nie mógł prowadzić pociągu, podczas gdy palacz miał wysiąść w Sheridanie, aIbo Old Firehand chciał sam zająć miejsce palacza. Myśliwy, skinąwszy uprzejmie głową maszyniście, wsiadł z obu robotnikami, poczem uczernił sobie twarz sadzą; w płóciennem ubraniu wyglądał zupełnie jak palacz. Pociąg ruszył.
Wozy były zbudowane na sposób amerykański; aby się dostać do przednich należało wsiąść do ostatniego; naturalnie wszystkie były oświetlone. Lokomotywa, z gatunku tak zwanych maszyn tenderowych, otoczona była wysokiemi, silnemi ścianami z mocnej blachy dla ochrony przed napadem lub burzą. Okoliczność bardzo pomyślna, bo te ściany zakrywały prawie zupełnie stojących na lokomotywie ludzi i posiadały dość mocy, aby powstrzymać kule z pistoletów lub karabinów.
Po niedługim czasie pociąg dotarł do Sheridanu, gdzie palacz niespostrzeżenie zeskoczył. Na stacji znajdował się tylko inżynier; zamieniwszy z maszynistą kilka obojętnych słów, dał znak do odjazdu. —
Tymczasem dwaj szpiedzy, których Old Firehand podsłuchał na szkarpie, przybyli na miejsce, gdzie obozował kornel z trampami. Zawiadomili go, że w Sheridanie nikt nawet nie przeczuwa tego, co ma nastąpić; wieść ta wywołała wielką radość. Potem jednak szpiedzy wzięli kornela na bok i przedstawili mu obawy, które ich obu dręczyły. Ten wysłuchał spokojnie i rzekł:
— Rzeczywiście nie mam zamiaru zatrzymywać przy sobie wszystkich ludzi; większość to nieużyteczni hultaje; również ani mi się śni dać choćby jednego dolara z owego pół miljona tym, którzy mi nie są potrzebni.
— To sami sobie wezmą.
— Zobaczymy. Już ja o tem pomyślałem.
— Ale przecież wsiądą do pociągu.
— Naturalnie! Wiem o tem, że wszyscy się tam będą pchali, lecz ja zaczekam na torze, aż wyniosą kasę. Potem, jak pociąg ruszy, zobaczymy, co będzie dalej.
— A co się stanie z nami oboma?
— Wy zostaniecie ze mną. Przez to, że was wysłałem do Sheridanu, dałem wam dowód mojego zaufania. Teraz idźcie do Woodwarda; on zna moje zamiary i wymieni wam tych, których przy sobie zatrzymam.
Szpiedzy, posłuchawszy tego rozkazu, usiedli obok wymienionego, który u kornela piastował godność mniej więcej porucznika. — Teraz wszystko jeszcze znajdowało się w ciemnościach; później dopiero, kiedy zbliżała się pora działania, rozpalono przy torze ogień.
Było już kwadrans po trzeciej, kiedy oczekujący usłyszeli daleki łoskot nadchodzącego pociągu, a wkrótce potem ujrzeli ostre światło lokomotywy. Old Firehand zamknął drzwi od pieca, aby ani jego, ani trzech pozostałych nie można było rozeznać. Może o sto kroków od ognia maszynista dał kontraparę, jakby ulegając niespodziewanemu przymusowi; odezwała się syrena, koła zazgrzytały; pociąg stanął. Trampi zawyli z radości i poczęli się cisnąć do tylnych wagonów. Jedynie kornel pamiętał o tem, co było pierwszej wagi. Przystąpiwszy do lokomotywy, rzucił okiem wgórę ponad jedną ze ścian ochronnych i zapytał:
— Czy wszystko w porządku, chłopcy?
— Well! — odpowiedział jeden z robotników, przyłożywszy maszyniście rewolwer do piersi. — Ci muszą siedzieć cicho. Popatrz, kornelu! Przy najmniejszem poruszeniu pociągniemy za kurki.
Old Firehand przycisnął się jakby przerażony do zbiornika z wodą; przed nim stał drugi robotnik z rewolwerem. — Kornel dał się zwieść.
— Pięknie! — zawołał. — Dobrze sprawiliście się i otrzymacie za to osobne wynagrodzenie. Pozostańcie tam jeszcze, aż się załatwimy, a potem, jak dam znak, zeskoczcie, aby ci poczciwi ludzie nie umarli ze strachu i mogli jechać dalej...
Odszedł od maszyny i znikł w ciemnościach; Old Firehand wychylił się, aby rzucić okiem na miejsce spotkania z trampami. Nie spostrzegł nikogo. Ale w wagonie roiło się od ludzi. Słychać było, jak spierają się przy kufrze.
— Naprzód, naprzód! — rozkazał myśliwy maszyniście. — I to nie powoli, ale odrazu prędko! Zdaje się, że teraz wsiadł także konie! Nie możemy zwlekać!
Maszynista nie dając znaku syreną, puścił pociąg w ruch.
— Stój, stój, — krzyknął jakiś głos. — Zastrzelić tych psów!
Kiedy potoczyły się wagony, trampi, nietyle strachem, ile zdziwieniem ogarnięci, chcieli wysiąść lub wyskoczyć, ale wobec szybkości, jaką maszynista nadał pociągowi, próba ta pociągnęłaby śmierć za sobą. Old Firehand musiał podtrzymywać ogień; płomień oświecił jego i towarzyszy. — Nagle wyłamano przednie drzwi pierwszego wagonu i ukazał się w nich Woodward; ujrzał teraz przed sobą na lokomotywie jasno oświetloną twarz myśliwego i domniemanych trampów, stojących w zupełnej zgodzie obok niego.
— Old Firehand! — ryknął tak głośno, że usłyszano go pomimo łoskotu toczących się kół i sapania maszyny. — Ty psie! Jedź do djabła!
Wyciągnąwszy pistolet z za pasa, wystrzelił. Old Firehand rzucił się na ziemię, aby uniknąć strzału. Ale już w następnej chwili błysnął w jego ręce rewolwer i Woodward, trafiony w serce, runął zpowrotem do wagonu. W otwartych drzwiach pojawili się i inni; natychmiast dosięgła ich kula z broni myśliwego. Obu robotnikom udało się wstawić jedną z bocznych ścian w fugę poprzeczną, a więc między wóz a maszynę. Teraz mogli trampi strzelać!...
Pociąg mknął dalej; maszynista bacznie śledził tor, oświetlony latarniami. Tak minął kwadrans i na wschodzie ukazało się światło. Wtedy — świstawka zabrzmiała, nie w krótkich przerwach, ale przeciągłym rosnącym rykiem. — Zbliżano się do mostu i maszynista dawał sygnał, że pociąg nadjeżdża.
Tam już oddawna zajęto stanowiska. Na krótko przed północą przybyli dragoni z fortu Wallace i ustawili się po obu brzegach rzeki pod mostem, aby schwytać każdego trampa, któryby chciał uciec. Tam, gdzie się zaczynał most, stanął Winnetou z rafterami i myśliwymi, a przy drugim wylocie tunelu oczekiwali uzbrojeni robotnicy. Przy tych znajdował się nadzorca, który podjął się wcale niebezpiecznego zadania — odpięcia we wnętrzu tunelu lokomotywy od pociągu.
Usłyszawszy ryk świstawki, zawołał Watson na swych ludzi:
— Zapalić ognisko!
Niezwłocznie zapalono u wylotu stos z drzewa i węgli; on tymczasem wszedł do tunelu i, przycisnąwszy się do ściany, oczekiwał pociągu, który, przejechawszy ze zmniejszoną szybkością przez most, zbliżał się do nich. Old Firehand na widok ustawionych ludzi zawołał:
— Zapalić za nami!
W chwilę później pociąg zatrzymał się, a lokomotywa stanęła właśnie tam, gdzie czekał nadzorca. Wczołgał się szybko między maszynę i pierwszy wagon, rozluźnił połączenie między niemi i rzucił się ku wyjściu. Lokomotywa natychmiast ruszyła za nim; wewnątrz tunelu pozostały tylko wagony; przed niemi i za niemi robotnicy przerzucili płonące ogniska na środek toru, zabarykadowawszy szyny kamieniami.
Stało się to wszystko o wiele prędzej, niż można opowiedzieć, a tak szybko, że trampi nie mogli się zorjentować w nowem położeniu. Już w czasie szalonej jazdy na dźwięk imienia Old Fireharda, stracili pewność siebie; nie wątpili jednak, że odzyskają wolność, gdy się pociąg zatrzyma, chociażby nawet na ożywionej stacji. Byli dobrze uzbrojeni i w tak wielkiej liczbie, że z pewnością niktby się nie odważył ich zatrzymać.
Teraz pociąg stał, a na to przecież czekali. Kiedy wyjrzeli przez boczne okna, oczy im nakryła ciemność, tak gęsta, jak w grobie. Ci, którzy cisnęli się ku drzwiom ostatniego wagonu, odnieśli wrażenie, jakby przez wąską, a ciemną rurę patrzyli w potężne, mocno dymiące ognisko. Ci zaś, którzy znajdowali się w przednim wozie, widzieli, że lokomotywa zniknęła, a na jej miejscu znajduje się stos płonących węgli,
— Tunel, tunel! — zawołał ktoś przerażony, a głos jego wywołał szerokie echo: —
— Tunel, tunel!
— Co tu robić? Musimy się stąd wydostać!
Zaczęto się pchać i napierać na siebie tak, że ci, którzy stali przy drzwiach, — bo teraz można było wyskoczyć również przez drzwi przedniego wagonu, — nie mogli wyjść, ale zostali poprostu wyrzuceni. Walili się na ziemię, gniotąc swych poprzedników. Powstał chaos ciał, rąk i nóg i wrzawa pełna okrzyków, złorzeczeń i przekleństw. Znaleźli się i tacy, którzy chwycili za broń, aby strącić tych, co wisieli lub leżeli na nich.
Ciemności, których nawet na odrobinę nie rozświetlały ognie, płonące u wejścia i wylotu tunelu, ani też lampy wagonów, dopełnił teraz gęsty i ciężki dym węgla, przywiany przez wiatr poranny.
— Do djabła! Chcą nas udusić! — skrzeczał jakiś głos. — Wychodzić, wychodzić!
Dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto głosów poczęło za nim wołać i w śmiertelnej trwodze gnieść, cisnąć, pchać i napierać ku obu wyjściom. Ale tam trzaskał ogień i wysoko buchającemi jęzorami zasłaniał przejście. Ktoby chciał się wydostać, musiał skakać przez stos, a od ognia zajęłaby się odzież. Zrozumiano to w pierwszych szeregach; ludzie zawrócili i parli zpowrotem; dalsze jednak szeregi nadal rwały się naprzód, nie chcąc ustępować; wywiązała, się więc w pobliżu obu ognisk straszliwa walka między ludźmi, którzy jeszcze niedawno temu byli przyjaciółmi i braćmi we wszelkiej zbrodni. Tunel powiększał dziesięciokrotnie wycie i hałas, jak gdyby rozpętały się żywioły piekieł. —
Old Firehand obszedł skałę, aby się dostać do ogniska, płonącego na przodzie.
— Możemy pozostać statystami, — zawołał do niego jakiś rafter. — Ta dzicz sama się wymorduje. Posłuchajcie tylko, sir.
— Tak, zabrali się do siebie na ostro, — odpowiedział westman. — Ale to przecież ludzie; musimy ich oszczędzać. — Zróbcie mi przejście!
— Czy chcecie może tam wejść?
— Tak.
— Na miłość boską, sir, nie róbcie tego! Oni rzucą się na was i zaduszą!
— Nie. Będą zadowoleni, jeśli wskażę im drogę ratunku.
Sam pomógł odsunąć na bok ognisko tak, że między niem a ścianą tunelu utworzył się odstęp, przez który można było przeskoczyć. Jednym susem znalazł się w tunelu, sam jeden wobec tylu oszalałych ludzi. Z pewnością jeszcze nigdy w życiu nie okazał się tak zuchwałym; ale też nigdy jego pewność siebie nie dosięgała tej miary, co teraz. Niejednokrotnie już doświadczył, jak fascynuje i obezwładnia masy odwaga jednego człowieka.
— Hallo! Silence! — rozległ się jego śpiżowy głos, zagłuszając krzyk setek gardzieli. — Słuchajcie, co wam powiem!
— Old Firehand! — zabrzmiało zewsząd zdumieniem nad jego niezrównaną nieustraszonością.
— Tak, to ja! — A wiecie, że gdzie ja działam, tam niema żadnego oporu. Jeśli nie chcecie się udusić, to pozostawcie tu broń i wychodźcie, ale po jednemu. Ja stanę tam przy ogniu i będę wami kierował. Kto wyskoczy, nie czekając na mój znak, tego natychmiast powitamy kulą; zapowiadam, że nie uniknie jej również, kto zatrzyma przy sobie jakąkolwiek broń. Jest nas wielu, robotników, myśliwych, rafterów, żołnierzy; w każdym razie dość, aby moją groźbę wprowadzić w czyn. Zastanówcie się nad tem i wyrzućcie czapkę lub kapelusz; zastąpi to białą flagę. W przeciwnym razie sto strzelb zwróci się na ogień, aby nikogo przezeń nie przepuścić.
Ostatnie słowa mógł z powodu dymu wypowiedzieć tylko z wysiłkiem. — Skoczył szybko zpowrotem, aby nie stać się celem dla jakiej kuli. Ostrożność ta była wskazana, choć właściwie zupełnie zbyteczna. Wywarł na trampach wrażenie tak wielkie, że żaden z nich nie ważył się podnieść na niego karabinu. —
Słychać było, jak radzili, bo wiele głosów przekrzykiwało się naraz. Okoliczności nie powalały im tracić dużo czasu; dym, wypełniający tunel, z każdą chwilą gęstniał i coraz bardziej zatykał oddech w piersiach. — Wobec takiego człowieka, jak Old Firehand, stracili odwagę, przekonani, że gotów spełnić swą groźbę; innej zaś drogi ocalenia nie widzieli. To też z tunelu przeleciał ponad ogniskiem kapelusz i zaraz potem okrzyk Old Firehanda pouczył ich, że pierwszy wyjść może. Kiedy ten przeskoczył, musiał, nie zatrzymując się, przejść przez most, gdzie przyjęli go rafterzy i myśliwi. Zaopatrzeni w liny, sznury i rzemienie, wiązali każdego, kto tylko dostał się na drugą stronę. Trampów wypuszczano z tunelu w takich odstępach, że było dość czasu na skrępowanie każdego zosobna, zanim następny nadszedł. Odbywało się to tak prędko, że po kwadransie wszyscy znaleźli się w rękach zwycięzców. Ale ku wielkiemu rozgoryczeniu, brak było jednak rudego kornela. Jeńcy, których o niego zapytywano, wyznali, że ten z dwudziestoma innymi nie wsiadł do pociągu; szukano go gorliwie w tunelu i w wagonach, ale nie znaleziono nawet śladu. Ludzie mówili prawdę.
Czyżby miał uciec właśnie ten człowiek, na którym najwięcej zależało? Nie! Jeńców oddano żołnierzom i robotnikom, a potem Old Firehand powrócił z Winnetou, myśliwymi i rafterami na miejsce, gdzie się pociąg zatrzymał, aby zbadać ślady zaginionych. Westman wysłał do Sheridanu czterech rafterów, aby mu przyprowadzili jego konia, odzież myśliwską i obu pojmanych trampów. Nie chciał już wracać do Sheridanu, lecz zamierzał udać się z towarzyszami do fortu Wallace, dokąd miano zawieźć jeńców, bo tam pod strażą wojskową można ich było trzymać pewniej, niż gdzie indziej. —
Wnet znaleziono miejsce, gdzie obozowali trampi, czekając na pociąg. Po dłuższych poszukiwaniach, po troskliwem badaniu licznych odcisków nóg i kopyt, okazało się, że rzeczywiście uszło około dwudziestu ludzi. Zabrali tyleż koni ze sobą, wybierając naturalnie co najlepsze zwierzęta; resztę rozpędzili na wszystkie strony.
— Kornel postąpił bardzo chytrze, — odezwał się Old Firehand. — Gdyby zabrał ze sobą wszystkie konie, zbyt wielkim ciężarem obarczyłby swój mały oddział, a ślady zostawiłby tak wyraźne, że dziecko za niemiby trafiło. Przez to zaś, że pozostałe konie rozegnał, utrudnił nam poszukiwania i zyskał wiele czasu.
— Mój biały brat może się myli, — odpowiedział Winnetou. — Ta blada twarz zapewne nie opuściła tej okolicy, nie przekonawszy się o losie swoich ludzi. Gdybyśmy teraz poszli za jego tropem, zaprowadziłby nas na pewno do Eagle-tail.
. — Jestem przekonany, że mój czerwony brat zupełnie słusznie przypuszcza. Kornel odjechał stąd, aby nas podsłuchać. Teraz już wie, jak sprawy stoją, i czemprędzej umknął.
— Jeśli prędko zawrócimy, to możemy go jeszcze dognać. —
— Nie! Niech mój brat zważy, że nie możemy go natychmiast ścigać. Musimy się udać do fortu Wallace, aby tam złożyć zeznania. Stracimy na tem cały dzień, tak, że dopiero jutro będziemy mogli puścić się w pogoń za zbiegłymi.
— W ten sposób zyskają więcej niż jeden dzień.
— Tak, ale my wiemy, dokąd się udają, i nie potrzebujemy tracić czasu na to, aby iść za ich tropem. Udamy się wprost nad Srebrne Jezioro.
— Czy mój brat myśli, że oni jeszcze tam zamierzają?
— Naturalnie! Chcieli przecież dostać w swe ręce pieniądze, aby porobić za nie zakupy. Bez tych zakupów można się jednak od biedy obejść. Żyć mogą przecież zwierzyną. Broń, a zapewne i amunicję, mają. A gdyby im nawet brakowało prochu, to znajdą po drodze sposobność zaopatrzenia się w sposób mniej lub więcej uczciwy. Jestem przekonany, że pójdą nad Srebrne Jezioro. —
Rzeczywiście wkrótce natrafiono na ślady zbiegów; prowadziły ku rzece, a potem ciągle wzdłuż jej brzegów wgórę.
W Eagle-tail, niedaleko mostu, trampi się zatrzymali. Jeden z nich, prawdopodobnie kornel, poczołgał się pod osłoną stojących tam drzew i krzaków ku torowi, gdzie naturalnie był świadkiem ujęcia całej bandy. Po jego powrocie wszyscy skierowali się ku Bush-Creek; był to niemal przekonywujący dowód, że mieli zamiar zwrócić się ku Kolorado, a stamtąd naturalnie nad Srebrne Jezioro. —
Po przeciwległej stronie Cumison-river, tam, gdzie wznoszą się Elk-mountains, jechało czterech mężczyzn przez równinę. Jak sięgnąć okiem, nigdzie ani śladu krzaka. Chociaż na dalekim Zachodzie co krok się spotyka niezwykłe postacie, to jednak ci czterej jeźdźcy musieli zwrócić na siebie specjalną uwagę.
Jeden siedział na wspaniałym karym ogierze z owego gatunku, które hodują niektóre plemiona Apaczów. Człowiek ten, średniego wzrostu, mimo, że niezbyt rozrośnięty, wywoływał wrażenie niepożytej siły i wytrwałości. Twarz jego, spaloną od Słońca, okalała pełna, ciemnoblond broda; nosił skórzane legginy, koszulę z tego samego materjału i długie buty, które można było podciągać aż poza kolana. Głowę osłaniał mu filcowy o szerokich kresach kapelusz, dookoła którego szedł sznur z nawleczonemi końcami uszu niedźwiedzia „grizly“. Szeroki, pleciony z pojedynczych rzemieni pas pęczniał od nabojów, a nadto tkwiły za nim dwa rewolwery i nóż „bowie“. Pozatem zwisały z niego dwie pary podków na śrubach oraz cztery prawie okrągłe, grube plecionki z sitowia i słomy, zaopatrzone w rzemienie i sprzączki. Były one przeznaczone na to, aby przymocować je do kopyt końskich w razie, gdyby szło o zmylenie pościgu. Od lewego ramienia ku prawemu biodru zwisało zwinięte lasso, a na szyi, na silnym sznurze jedwabnym, fajka pokoju, ozdobiona skórkami z kolibrów. W prawej ręce trzymał karabinek o krótkiej lufie i o zamku dziwnej konstrukcji, a na plecach miał na szerokim pasie bardzo długą, silną dubeltówkę nadzywyczaj rzadkiego dziś gatunku, nazywaną dawniej „niedźwiedziówką“, a do której nadawały się kule tylko największego kalibru. Człowiekiem tym był Old Shatterhand,[30] słynny myśliwy, zawdzięczający swój przydomek temu, że mógł przeciwnika powalić uderzeniem pięści.
Obok niego jechał mały, szczupły człowieczek bez zarostu w niebieskim fraku o długich połach z żółtemi, bardzo pięknie wyczyszczonemi guzikami. Na głowie dźwigał wielki damski kapelusz t. zw. amazoński, na którym chwiało się olbrzymie pióro. Spodnie miał za krótkie, a nagie stopy tkwiły w starych, grubych skórzanych butach, do których przypiął wielkie, ostrogi meksykańskie. Jeździec ten zawiesił na sobie cały arsenał broni, co naturalnie wcale nie licowało z jego poczciwą twarzyczką. Był to bowiem pan Heliogabal Morfeusz Franke, zwany przez towarzyszy Hobble-Frankiem, ponieważ wskutek dawnej rany kulał na jedną nogę.
Za tymi dwoma na starym, niskim mule, który, rzekłbyś, ma zaledwie tyle sił, aby nie paść pod jeźdźcem, jechała osoba, skóra i kości, na sześć stóp wysoka. Don-Kichot ten miał spodnie skórzane, przykrojone w każdym razie na miarę znacznie niższą, ale też znacznie tęższą. I on również na bosych nogach nosił skórzane buty, tak często naprawiane i łatane, że teraz składały się wyłącznie z dodatków i łat, i ważyły co najmniej po pięć lub sześć funtów. Koszula ze skóry bawolej osłaniała mu piersi, bez pomocy guzików, haftek, czy pętlic; rękawy jej sięgały zaledwie po łokcie. Dokoła szyi chustka bawełniana, której pierwotnej barwy nie można już było odcyfrować; na śpiczastej głowie kapelusz, zapewne przed wielu laty był to szary „cylinder“; wówczas zdobił głowę może jakiego miljonera, potem jednak staczał się coraz niżej, aby w szczerej prerji osiąść na głowie obecnego właściciela. Ten, uważając kresę za zbyteczną, oddarł ją, pozostawiwszy zaledwie mały rąbek, za który chwytał, ilekroć miał obnażyć głowę. Za grubym sznurem, naśladującym pas, tkwiły dwa rewolwery i nóż do skalpowania, a nadto kilka woreczków, z najrozmaitszemi drobiazgami, bez których westman obejść się nie może. Na ramionach miał zarzucony gumowy płaszcz, ale jaki! Ta chluba jego garderoby po pierwszym deszczu tak zeschła się i skurczyła, że już nigdy więcej nie mogła spełnić swego pierwotnego zadania i odtąd właściciel musiał widzieć w niej jedynie burkę huzarską. Wpoprzek swych nóg długich jak Cumison-river człowiek złożył jedną z owych rifles, z których doświadczony myśliwy nigdy nie chybi celu. Ile miał lat, tego nie odgadłby nawet ten, ktoby zdołał określić wiek jego muła. Co najwyżej można się było domyślać, że obaj znają się dokładnie i że już niejedną przygodę przeżyli razem.
Czwarty jeździec siedział na bardzo wysokim i silnym kłusaku. Był otyły, jak beczułka, ale tak kusy, że krótkiemi nogami mógł zaledwie do połowy objąć boki konia. Chociaż słońce nie szczędziło ciepła, nosił futro, coprawda łyse, bowiem wszystkie włosy jego, zgarnięte razem, starczyłyby na pokrycie zaledwie skórki polnej myszki. Na głowie miał gigantyczny kapelusz panama, a z pod futra wyglądały dwa olbrzymie buty z cholewami do podnoszenia. Ponieważ dłońmi nie sięgał wylotu rękawów, więc z całej postaci tego człowieka widać było właściwie tylko tłustą, czerwoną, poczciwą, a zarazem chytrą twarz. Uzbrojony był w długą strzelbę. Futro nie pozwalało dostrzec, czy miał przy sobie jeszcze jaką inną broń.
Ci dwaj ludzie byli to Dawid Kroners i Jakób Pfefferkorn, znani jako „długi Davy“ i „gruby Jemmy“, niemal tak nierozłączni, jak bracia sjamscy. Jemmy był Niemcem, Davy jankesem; jednak w ciągu tych wielu lat, które razem spędzili, nauczył się od towarzysza tyle po niemiecku, że mógł się w tym języku gładko wysłowić. —
Chociaż zaledwie minęło południe, to jednak, jak świadczył kurz, okrywający konie, jeźdźcy musieli już dziś odbyć znaczną drogę, i to nietylko po miękkiej trawie. Aliści ani zwierzęta, ani też oni nie okazywali znużenia. Jeśli nawet czuli się zmęczeni, to można było o tem wnosić dopiero z milczenia, w jakiem jechali.
Pierwszy milczenie to przerwał Hobble-Frank, zwracając się do Old Shatterhanda w rodzinnym dialekcie.
— A więc nad Elk-fork mamy dziś nocować? Jak właściwie daleko tam jeszcze?
— Do wody tej dostaniemy się pod wieczór.
— Dopiero pod wieczór? O laboga! Któż to wytrzyma? Siedzimy na siodle już od wczesnego rana. Musimy się przecież zatrzymać, aby przynajmniej koniom pozwolić odetchnąć! Czy nie?
— Naturalnie. Zaczekajmy jednak, aż przebędziemy prerję; dalej ciągnie się przez pewną przestrzeń las, w którym znajdziemy wodę.
— Dobrze! Będzie można konie napoić i nakarmić trawą. Ale co my tam znajdziemy? Wczoraj zjedliśmy ostatni kawałek mięsa bawolego, a dziś rano mieliśmy tylko kości. Od tego czasu nie nawinął się pod strzał nawet wróbel; a ja muszę wnet dostać coś do schrupania, bo umrę z głodu.
— Nie obawiajcie się! Jużem pomyślał o pieczeni.
— Tak, ale o jakiej? Ta stara łąka jest pusta, jak mój brzuch; zdaje mi się, że tu nie ułowimy muchy. Gdzie więc uczciwie głodny westman dostanie pieczeń?
— Ja ją już widzę. Weź mojego konia za cugle i jedź z innymi powoli naprzód.
— Naprawdę? — zapytał Frank, oglądając się z niedowierzaniem. — Widzicie już pieczeń? Ja jednak nie mogę nic podobnego zwęszyć.
Wziąwszy lejce konia Old Shatterhanda, pojechał dalej z Davym i Jemmym, tamten zaś skierował się wbok, gdzie wśród trawy widać było wielką ilość kopców. Była to kolonja psów prerjowych, jak nazywają świstaki amerykańskie z powodu ich głosu, przypominającego szczekanie. Są to stworzenia zupełnie niewinne, nieszkodliwe i bardzo ciekawe, a co szczególniejsze, mieszkają razem z grzechotnikami i sowami. Jeśli się kto do nich zbliży, to stają prosto, aby mu się przypatrzyć; a skoro tylko powezmą jakieś podejrzenie, to błyskawicznie zapadają w swe nory i nic już ich nie zdoła stamtąd wywabić. Myśliwy, który może zdobyć choć trochę innej żywności, gardzi mięsem tych zwierząt, nie dlatego, żeby było niejadalne, ale że czuje doń jakieś uprzedzenie. Jeśli mimo to zechce zapolować na psa prerjowego, to nie próbuje nawet zbliżyć się pokryjomu, bo stworzeniom tym nie zbywa na ostrożności, lecz musi wzbudzić w nich zaciekawienie i starać się tak długo je zająć, aż zbliży się na odległość strzału. Może to osiągnąć jedynie przez najśmieszniejsze pozy i najpocieszniejsze poruszenia; wówczas pies prerjowy nie wie, kim zbliżający się jest i co ma o nim sądzić. Old Shatterhand więc, kiedy zauważył zwierzątka, siedzące na kopcach, począł skakać wbok, schylać się, to znowu podnosić, obracać się w kółko, poruszać ramionami jak wiatrak, myśląc jedynie o tem, aby się do nich zbliżyć.
Hobble-Frank, jadący teraz obok Jemmy’ego i Davy’ego, na widok jego ruchów, odezwał się głosem zatroskanym:
— Laboga! A temu co wlazło do głowy? Nie ma też przypadkiem ćwieka we łbie? Buzuje, jakby się napił szaleju! — Słuchajcie! Strzela!
Old Shatterhand dał teraz dwa strzały tak szybko po sobie, że zabrzmiały jak jeden. Tamci zobaczyli, że pobiegł naprzód i schylił się dwukrotnie, aby coś podnieść, poczem powrócił do nich. Dwa psy prerjowe włożył do torby przy siodle i wsiadł na konia. Hobble-Frank okazał niewyraźną minę.
— Czy to może owa pieczeń? Dziękuję za nią uniżenie! Takich marcypanów ja nie jadam!
— A czy próbowałeś już kiedy?
— Nie! Ani mi się śniło!
— To nie wiesz również, czy taki pies prerjowy da się jeść, czy nie. Czy jadłeś może kiedy mięso młodego koźlęcia?
— Młode koźlę? — odparł Frank, mlaskając językiem. — Naturalnie, że jadłem.
— Naprawdę? — zaśmiał się Old Shatterhand. — A przecież setki ludzi śmieje się z tego!
— Tak, ale głupców liczy się właśnie na setki. Mówię wam, my Sasi rozumiemy się na potrawach, jak nikt w Europie. Młode koźlę na rondlu, do tego mały ząbek czosnku i kilka listków majeranku, to przyrumienić dobrze i upiec tak, żeby chrupało, toż dopiero prawdziwie boska strawa dla wszystkich baronów i markiz Olimpu. Wiem o tem dobrze, bo około Wielkiej Nocy, kiedy już są młode kozy, u nas w Moritzburgu jedzą we wszystkie niedziele i święta tylko koźlinę.
— Bardzo pięknie. Ale powiedz mi, czy jadłeś już także „trusię“?
— Trusię? Co to takiego?
— Swojski zając, zając domowy, albo „karnikel“, jak mówią w Saksonji. Właściwie nazywa się królikiem.
— Karnikel? A la bonne heure! To również przedni przysmak. Za moich czasów w Moritzburgu zawsze w czasie uroczystości jadano króliki. Mięso mają tak delikatne, że wprost rozpływa się w ustach.
— Ale jest wielu ludzi, którzyby cię wykpili, gdybyś im to powiedział.
— Bo sami mają zajączka w głowie. Taki królik, co je tylko najlepsze i najdelikatniejsze części jarzynek, musi mieć wspaniałe mięso; to się rozumie chyba samo przez się. A może nie wierzycie?
— Owszem, wierzę; ale zato żądam, abyś mi nie wyśmiewał mojego pieska. Zobaczysz, że smaczny jak mięso królicze. Mówię ci, że... Stać, czy to nie jeźdźcy?
Wskazał ku południowemu zachodowi, gdzie majaczyło kilka posuwających się postaci, ale tak jeszcze odległych, że nie można było rozpoznać czy to zwierzęta, czy jeźdźcy. Nasi myśliwi jechali powoli dalej, mając oczy zwrócone na ową grupę. Po pewnym czasie przekonali się, że to jeźdźcy, a wkrótce potem, że noszą mundury; byli to więc żołnierze.
Jechali właściwie w kierunku północno-wschodnim, ale zobaczywszy czwórkę, zmienili kierunek i zbliżyli się do niej w galopie. Było ich dwunastu; przywodził porucznik. Zatrzymali się w odległości trzydziestu może kroków; oficer początkowo mierzył czterech jeźdźców wzrokiem posępnym i badawczym; wtem spojrzenie jego padło na obie strzelby, które nosił Old Shatterhand; oczy mu zabłysły i zapytał, wskazując na strzelbę o krótkiej lufie, ze szczególnym zamkiem kulistym:
— Behold! Czy to nie sztuciec Henry’ego, sir!
— Niewątpliwie, — potwierdził westman. — Czy znacie strzelby tego gatunku?
— Nie widziałem jeszcze żadnej, ale opisano mi je dokładnie. Wynalazca miał być szczególnego rodzaju dziwakiem i sporządził ich tylko kilka, bo obawiał się, że Indjanie i bawoły zostaliby wkrótce wytępieni. — Tych kilka sztuk zaginęło i tylko Old Shatterhand ma jeszcze posiadać jeden.
— To prawda, sir. Z tych jedenastu czy dwunastu sztucerów Henry’ego, jakie wogóle istniały, pozostał jedynie mój; inne zginęły na Dzikim Zachodzie ze swymi właścicielami.
— A więc wy jesteście naprawdę... naprawdę Old Shatterhand? Co za radość! Czy nie bylibyście tak dobrzy udać się z nami? Moi towarzysze uważaliby to za zaszczyt, gdyby się wam spodobało być naszym gościem.
— Dokąd mamy jechać?
— Do fortu Mormon, dokąd i my się udajemy.
— Niestety, nie możemy przyjąć waszego zaproszenia, bo musimy jechać w kierunku przeciwnym, aby spotkać się o oznaczonym czasie z przyjaciółmi.
— Czy mogę zapytać, dokąd jedziecie, sir?
— Najpierw ku Elk-mountains; stamtąd zaś ku Book-mountains.
— To muszę was ostrzec przed Utahami, którzy przed niedawnym czasem wykopali topór wojenny; dlatego jeździmy ustawicznie jako patrol od fortu Mormon do Indjan-fort. Mianowicie jakaś banda białych poszukiwaczy złota napadła na obóz Utahów, aby im konie zrabować; było to podczas nocy; Utahowie jednak obudzili się i zaczęli bronić, lecz znacznie lepiej uzbrojeni biali wielu z nich położyli trupem i uszli z końmi. Rano czerwoni puścili się za nimi w pogoń. Rabusie zostali doścignięci; wywiązała się walka, która znowu wylała sporo krwi. Miało przytem paść około sześćdziesięciu Indjan, ale też tylko sześciu białych zdołało ujść. Teraz Utahowie krążą po okolicy, chcąc znaleźć tych sześciu, a zarazem wysłali poselstwo do fortu Union z żądaniem odszkodowania: za każdego konia żądają wzamian innego, za utraconą własność razem tysiąc dolarów, a za każdego zabitego Indjanina po dwa konie i karabin.
— Wcale niedrogo, mojem zdaniem. Czy zgodzono się na te żądania?
— Nie. Biali nie mają zamiaru przyznawać czerwonym prawa do jakichkolwiek żądań. Poselstwo wróciło do domu, nie wskurawszy nic i wobec tego zostały wykopane tomahawki. Utahowie powstali w wielkiej liczbie, a ponieważ na tem terytorjum nie mamy, niestety, dość wojska, aby ich móc pokonać w pierwszem starciu, więc obejrzano się za sprzymierzeńcami. Kilku oficerów udało się wdół do Nawajów, aby ich pozyskać przeciw Utahom, co im się też powiodło.
— A co ofiarowano Nawajom za pomoc?
— Wszystko, co zdobędą.
Old Shatterhand nachmurzył czoło.
— A więc najpierw Utahowie zostali napadnięci i obrabowani i wielu z nich padło; następnie, kiedy zażądali ukarania zbrodniarzy i odszkodowania, odepchnięto ich, a gdy sprawę tę ujęli we własne ręce, podszczuwa się wtedy na nich Nawajów i płaci ostatnim zdobyczą pokrzywdzonych! I czyż można się tu dziwić, że to popchnęło ich do ostateczności? Rozgoryczenie musi sięgać ostatecznych granic; biada teraz białemu, któryby wpadł im w ręce!
— Ja mam tylko słuchać, a nie wydawać swych sądów. — Powiadomiłem was o tem, sir, chcąc was ostrzec.
— Przyjmijcie podziękowanie, master, a jeśli opowiecie w forcie o spotkaniu się z nami, to nadmieńcie, że Old Shatterhand nie jest wrogiem czerwonych i żywo ubolewa nad tem, że bogato wyposażony przez naturę naród musi ginąć dlatego, że nie daje się mu czasu na rozwój naturalny, zgodny z prawami powszechnej ewolucji, lecz żąda się od niego, aby raptem z narodu myśliwskiego przekształcił się w nowożytne państwo. Z taką samą zupełnie słusznością można zabić szkolarza za to, że nie posiada dostatecznie sprytu i wiadomości, aby zostać generałem albo profesorem astronomji. — Good bye, sir!
Zawrócił konia i odjechał z towarzyszami, którzy za nim poszli, nie rzuciwszy już nawet okiem na żołnierzy. — Uniesiony gniewem rzucił Shatterhand te ostatnie i, jak zresztą sam wiedział, daremne słowa; tem bardziej milczał teraz, gdy rozmyślał nad tem, że niemasz słów ani czynów, aby przekonać „brata Jonatana“[31], gdy przypisuje sobie większe prawa do życia, niż Indjanin, którego pędzą z miejsca na miejsce, szczują jak zwierza, aż — osaczony zewsząd — nawet śmiercią swoją nie wzbudzi litości. —
Minęło pół godziny; wreszcie Old Shatterhand otrząsnął się z zadumy, aby zwrócić baczniejszą uwagę na widnokrąg, który przybrał teraz kształt ciemnej, coraz więcej rozszerzającej się pręgi.
— Tam jest las, o którym mówiłem. Ostrogi w wierzchowce, a po pięciu minutach będziemy na miejscu.
Puszczono konie galopem i wkrótce jeźdźcy dotarli do wysokiego i gęstego lasu świerkowego, którego skraj zdawał się tak gęsto zarosły, że nie było mowy o przebyciu go konno. Ale Old Shatterhand wnet znalazł radę. W obranem miejscu, wparłszy konia w wąskie podszycie, znalazł się na tak zwanej ścieżce indjańskiej, szerokości może trzech stóp, którą wydeptali zachodzący tu czasem Indjanie. Westman przedewszystkiem zsiadł z konia, aby poszukać na niej nowych śladów; kiedy ich jednak nie znalazł, dosiadł zpowrotem wierzchowca i wezwał towarzyszy, aby szli za nim.
Tu w tym tajemniczym lesie dziewiczym nie zawiał najlżejszy wiaterek, a poza stąpaniem koni żaden nie zakłócał ciszy. Old Shatterhand trzymał w prawej ręce sztuciec gotowy do strzału i patrzył bacznie przed siebie, aby przy ewentualnem spotkaniu z jakim nieprzyjacielem pierwszy wymierzyć broń na wroga. Był jednak przekonany, że żadne niebezpieczeństwo teraz nie grozi. Jeśli czerwoni przebiegali konno po okolicy, to było ich tylu razem, że z pewnością nie szukali takiej ścieżki, gdzie niczego nie mogliby odkryć, a gęstwina leśna tylko utrudniałaby ich poruszenia. Na ścieżce było niewiele bowiem miejsc, gdzieby jeździec mógł konia zawrócić.
Po dłuższym czasie droga wyprowadziła na polanę, w pośrodku której leżało sporo wielkich bloków skalnych, spiętrzonych wysoko jeden na drugim. Były pokryte mchem, a w szparach między niemi, znalazły krzaki dość oparcia dla swych korzeni. Z pod kamieni wypływało małe źródełko, które wiło się przez polanę i ginęło w lesie. Tu zatrzymał się Old Shatterhand, mówiąc:
— Oto miejsce, na którem możemy dać koniom mały wypoczynek i upiec psy prerjowe.
Jeźdźcy zeskoczyli z koni, którym wyjęli z pysków wędzidła, aby mogły skubać trawę, a potem poszukali suchych gałęzi na ognisko. Jemmy podjął się ściągnąć z psów skórę i wypatroszyć je, a Old Shatterhand oddalił się, aby się przekonać, czy miejsce jest bezpieczne; las bowiem można było przebyć może w trzech kwadransach, a przerzynała go wszerz owa ścieżka indjańska. Polanka leżała mniej więcej w pośrodku lasu.
Niezadługo nad ogniem piekło się mięso, a po polance rozszedł się wcale przyjemny zapach. Wkrótce Old Shatterhand powrócił. Dotarł szybko do przeciwnego brzegu lasu, skąd roztaczał się widok daleko na otwartą prerję. Oko jego nie spostrzegło nic podejrzanego, to też wrócił do towarzyszy z zapewnieniem, że nie należy się obawiać żadnej niespodzianki. Po godzinie pieczeń była już gotowa.
— Hm! — mruczał Hobble-Frank. — Jeść psią pieczeń! Gdyby komu kiedyś przyszło na myśl powiedzieć mi, że będę zajadał mięso najwierniejszego przyjaciela człowieka, to dałbym mu taką odpowiedź, żeby mu włosy na głowie stanęły. Ale jestem głodny i muszę go skosztować.
— To przecież nie pies, — przypominał mu Jemmy. — Słyszałeś przecież, że świstak otrzymał zupełnie fałszywie nazwę psa prerjowego ze względu na swój głos.
— To sprawy zupełnie nie zmienia; owszem, to ją właśnie pogarsza. Pieczeń ze świstaka! Ktoby pomyślał? No, zobaczymy!
Wziął sobie kawałek piersi pieczeniej i, ociągając się, spróbował; zaraz jednak rozjaśniła mu się twarz, a wsadziwszy większy kawałek do ust, oświadczył, żując:
— Rzeczywiście, wcale niezłe, na honor! Smakuje naprawdę jak królik, chociaż nie jest tak doskonałe, jak pieczeń z koźlęcia. Dzieci, myślę, że z tych dwu piesków niewiele pozostanie.
— Musimy schować coś na wieczór, — ostrzegał Davy. — Nie wiemy przecież, czy dziś jeszcze co upolujemy.
— Nie troszczę się o to, co będzie później. Jeśli tylko będę mógł rzucić się w objęcia Orfeusza, to niczego nad to nie żądam.
— Morfeusza, — poprawił go Jemmy.
— Siedź cicho! Chyba mojemu Orfeuszowi nie zechcesz przypiąć jakiego M zprzodu. Znam go bardzo dobrze; we wsi Klotsche pod Moritzburgiem istniał związek śpiewacki, który nazywał się „Orfeusz na ziemi“; te hultaje śpiewały tak przyjemnie, że słuchacze zapadali zawsze w bardzo miły sen. Dlatego stamtąd, a więc z Klotsche, pochodzi owo przysłowie o wpadaniu w objęcia Orfeusza. Nie kłóć się przeto ze mną, lecz zajadaj pieska w pobożnem milczeniu; wtedy będzie ci lepiej smakował, niż gdybyś się spierał z człowiekiem o takiem doświadczeniu, jak ja! —
Czwórka, uważając się za zupełnie bezpieczną, była w grubym błędzie, bo oto zbliżało się niebezpieczeństwo w postaci dwu oddziałów, które skierowały się również ku lasowi.
Jeden z oddziałów był mały, a składał się z dwu tylko jeźdźców, którzy nadjeżdżali od północy; natknąwszy się na ślady Old Shatterhanda i jego towarzyszy, zeskoczyli z koni, aby zbadać trop. Sposób, w jaki się do tego zabrali, kazał się domyślać, że nie byli greenhornami. Świadczyło o tem również dobre uzbrojenie i odzież mocno zniszczona. Pewne oznaki pozwalały przypuszczać, że w ostatnim czasie nie mieli zbyt wiele szczęścia. Co się tyczyło ich koni, dobrze odżywionych i żwawych, to pozbawione siodeł i uzd, miały tylko wędzidła z rzemieni. Tak zwykły się paść konie Indjan w pobliżu obozu.
— Co myślisz o tych śladach, Knox? — zapytał jeden. — Czyżbyśmy mieli przed sobą czerwonych?
— Nie, — odpowiedział zapytany tonem pewnym. — Konie są podkute, a ludzie ci jechali obok siebie, a nie jeden za drugim, jak to robią czerwoni.
— A ilu ich jest?
— Tylko czterech. Nie mamy się więc czego obawiać, Hiltonie.
— Chyba, że to żołnierze!
— Pshaw! Nawet wtedy nie. W żadnym forcie nie powinniśmy się naturalnie pokazywać, bo tam zwykle tak dużo oczu i tak wypytują, że z pewnością byśmy się zdradzili. Ale czterech kawalerzystów, pshaw! ci zapewne niczego z nas nie wydostaną. A nawet, z jakich to powodów mieliby nabrać podejrzenia, że należymy do tych białych, którzy napadli na Utahów?
— Tak i ja wprawdzie myślę, ale często djabli nawarzą licha, że się ani nie spodziewasz. Znajdujemy się w nędznem położeniu. Szczuci przez czerwonych i szukani przez żołnierzy, błąkamy się tu i tam po obszarze Utahów. Co za głupota z naszej strony, że uwierzyliśmy obietnicom tego rudego kornela i jego trampów.
— Głupota? Z pewnością nie. Szybko się wzbogacić, to przecież bardzo dobra rzecz i ja nieprędko jeszcze wyrzeknę się tego. Wkrótce nadejdzie kornel z resztą swego oddziału, a wtedy nie będziemy potrzebowali się trapić. Musimy spróbować wydostać się z tego ciężkiego położenia. Jeśli o tem pomyślę, to znajduję tylko jedną dla nas drogę, a ta się nam właśnie teraz otwiera.
— Co to za droga?
— Musimy znaleźć jakich białych, aby się do nich przyłączyć. W ich towarzystwie będziemy uchodzić za myśliwych i nikomu nie przyjdzie nawet na myśl, szukać jakiegokolwiek związku między nami, a tymi, którzy zmusili Utahów do wykopania topora wojennego.
— I myślisz, że takich właśnie ludzi mamy przed sobą?
— Tak, takie jest moje zdanie. Siedzą poza lasem; chodźmy za nimi. —
Rudy kornel starał się powiększyć swój oddział, który, jak wiadomo, składał się z dwudziestu trampów, rozbitków z pod Eagle-tail. Przyszedł do przekonania, że wgórze oddział jego zostanie prawdopodobnie mocno przetrzebiony przez Indjan i, że więc dwudziestu ludzi będzie stanowczo za mało. Dlatego w czasie jazdy przez Colorado ściągał do siebie każdego, kto do tego okazał ochotę. Naturalnie, byli to wyłącznie ludzie pozbawieni wszelkiego zajęcia, w których napróżnoby szukać śladów moralności. Pomiędzy nimi znajdowali się także Knox i Hilton, ci właśnie, którzy teraz zbliżali się do lasu. Nowa banda kornela wkrótce tak wzrosła, że musiała zwracać na siebie uwagę, a zaprowiantowanie jej stawało się z dnia na dzień trudniejsze. Dlatego kornel powziął postanowienie podzielenia jej; z jedną połową miał sam przejść w okolicy La Veta przez Rocky-mountains, reszta miała się zwrócić ku Morrison i Georgetown, aby tam przejść przez góry. Ponieważ Knox j Hilton byli ludźmi doświadczonymi, przeto oni mieli kierować drugim oddziałem. — Przebyli szczęśliwie góry i zatrzymali się w okolicy Brecken-ridge. Tam spotkało ich nieszczęście; spłoszona stadnina pewnego hacjendera przeszła koło nich; przytem zerwały się ich własne konie i uciekły z tamtemi. Chcąc zdobyć nowe, napadł na obóz Utahów, lecz Indjanie doścignęli ich i pobili. Sześciu uszło; ale czerwoni następowali tym sześciu niezmordowanie na pięty; czterech padło jeszcze poprzedniego dnia i tylko przywódcom Knoxowi i Hiltonowi powiodło się ujść pociskom mściwych Indjan.
O tem rozmawiali, zbliżając się do lasu; przybywszy do niego, znaleźli ścieżkę indjańską, którą ruszyli. Do polanki dotarli właśnie w tej chwili, kiedy zakończył się pojedynek słowny między Jemmym i Hobble-Frankiem.
— A więc jesteśmy myśliwymi, zgoda? — szepnął Knox do Hiltona. — Pozwól tylko mnie mówić!
Old Shatterhand teraz ich dopiero zobaczył, a wziąwszy do rąk sztuciec, patrzył w poważnem oczekiwaniu na zbliżających się.
— Good day, messur! — powitał ich Knox. — Czy pozwolicie nam wypocząć nieco przy was?
— Każdy uczciwy człowiek jest nam miły, — odpowiedział Old Shatterhand, spojrzawszy badawczo najpierw na jeźdźców, a potem na konie.
— Mam nadzieję, że nie myślicie o nas inaczej! — odparł Hilton, wytrzymując napozór zupełnie spokojnie przenikliwe spojrzenie myśliwego.
— Ja sądzę o ludziach dopiero wtedy, gdy ich poznam.
— No, to pozwólcie, że damy wam do tego sposobność!
Zeskoczywszy z koni, usiedli przy ognisku; byli naturalnie głodni, bo rzucali dość tęskne spojrzenia na pieczeń. Dobroduszny Jemmy podsunął im kilka kawałków mięsa; oczywiście, nie czekali na powtórne zaprosiny. Teraz grzeczność zabraniała im stawiać jakiekolwiek pytania, dlatego minął dłuższy czas w milczeniu, aż się nasycili. —
Drugi ze wspomnianych oddziałów, zbliżający się z przeciwnej strony do lasu, stanowiła gromada około stu Indjan. Old Shatterhand był wprawdzie i na tej stronie, aby się rozejrzeć, po rozciągającej się tam prerji, lecz nie mógł jeszcze dojrzeć nadjeżdżających czerwonych, bo w tym czasie byli oni dopiero za wybiegającym naprzód rogiem lasu. Ci musieli również dobrze znać okolicę, bo zmierzali wprost ku wyjściu wąskiej ścieżyny, którą biali dostali się na polanę.
Czerwoni znajdowali się na ścieżce wojennej, jak wskazywały jaskrawe barwy, któremi pomalowali twarze. Większość nosiła broń palną, a tylko niewielu miało łuki i strzały. Na ich czele jechał olbrzym, który był widocznie wodzem, bo miał orle pióra wpięte we włosy. Wieku jego nie można było rozpoznać pod pokrywającemi całą twarz wojennemi linjami czarnemi, żółtemi, i czerwonemi. Stanąwszy na ścieżce, zeskoczył z konia, aby ją zbadać. Wojownicy, jadący na przedzie, zatrzymawszy się za jego przykładem, przypatrywali się z natężeniem jego poczynaniom. Wtem jeden z koni parsknął. Wódz podniósł ostrzegawczo rękę, a jeździec położył zwierzęciu dłoń na nozdrzach. Wódz musiał zauważyć coś podejrzanego, kiedy nakazał większą ciszę. Powoli, krok za krokiem, pochylony głęboko ku ziemi, postępował dalej w las ścieżką. Kiedy potem powrócił, odezwał się cicho w języku Utahów, który jest gwarą szoszońskiego idjomu języka sonora:
— Blada twarz była tu przed czasem, którego potrzebuje słońce do przebycia drogi jednej piędzi. Niech wojownicy Utahów ukryją się ze swemi końmi pod drzewami. Ovuts-awaht pójdzie poszukać bladej twarzy.
Wódz, Ovuts-awaht, to znaczy „Wielki Wilk“, który był niemal wyższy i szerszy od Old Firehanda, poczołgał się w las; kiedy powrócił może po upływie pół godziny, ludzi jego nie było widać; gwizdnął jednak cicho i natychmiast czerwoni wyszli z pod drzew, pozostawiwszy tam konie. Na dany znak podeszło do niego pięciu czy sześciu poddowódców.
— Sześć bladych twarzy leży pod skałą, — odezwał się do nich. — To jest z pewnością tych sześciu, którzy wczoraj uciekli. Jedzą mięso, a konie pasą się przy nich. Niech moi bracia pójdą za mną, aż tam, gdzie się ścieżka kończy; potem niech się rozdzielą; połowa poczołga się na prawo, a inni na lewo, aż polana zostanie otoczona, Wtedy dam znak, a czerwoni wojownicy niechaj wyskoczą. Białe psy tak się przerażą, że nie sięgną po broń, my zaś pochwycimy ich i zawleczemy do wsi, aby ich przywiązać do pala. — Pięciu ludzi pozostanie, aby pilnować koni. Howgh!
Pod kierownictwem wodza weszli czerwoni po ścieżce w las tak cicho, że żadnego szmeru nie było słychać. Kiedy dotarli do miejsca, gdzie droga wychodziła na polankę, rozeszli się na obie strony, aby otoczyć to miejsce. —
Biali właśnie skończyli posiłek. Hobble-Frank zasadził nóż za pas i odezwał się, naturalnie w języku angielskim, aby obaj nowo przybyli mogli go zrozumieć:
— No, podjedliśmy sobie, a konie wypoczęły; możemy więc ruszyć w dalszą drogę, aby jeszcze przed nocą dostać się do dzisiejszego celu.
— Tak, — zgodził się Jemmy. — Ale przedtem musimy się koniecznie zapoznać i dowiedzieć, dokąd zmierzamy.
— Słusznie, — potwierdził Knox. — A więc, czy możemy wiedzieć, jakie to miejsce chcecie jeszcze dzisiaj osiągnąć?
— Jedziemy do Elk-mountains.
— My także. To się znakomicie składa; możemy jechać razem.
Old Shatterhand nie powiedział ani słowa; dał Jemmy’emu znak pokryjomu, aby dalej prowadził swój egzamin, bo chciał odezwać się dopiero wtedy, gdy przyjdzie czas na niego.
— Dla mnie będzie to bardzo miło, — odpowiedział grubas. — Ale dokąd się potem udacie?
— Tegośmy jeszcze nie postanowili. Może nad Green-river, aby poszukać bobrów.
— To niewiele pewnie znajdziecie. Kto chce łapać tłuste ogony[32], ten musi iść dalej na północ. Jesteście więc traperami?[33]
— Tak. Ja nazywam się Knox, a mój towarzysz Hilton.
— A gdzie macie, master Knox, sidła na bobry, bez których przecież nie możecie ich łowić?
— Te skradli nam jacyś złodzieje, chyba Indjanie, tam wdole rzeki San Juan. Może natrafimy na jaki kamp, gdzie będziemy mogli nowe kupić. Czy myślicie, że możemy się do was przyłączyć?
— Nie mam nic przeciw temu, jeśli tylko moi towarzysze będą z tego zadowoleni.
— Dobrze, master. Czy możemy więc poznać wasze nazwiska?
— Dlaczego nie! Mnie nazywają grubym Jemmym. Mój sąsiad na prawo, to...
— Długi Davy, pewnie? — przerwał szybko Knox.
— Tak. Domyśliliście się tego?
— Naturalnie! Jesteście znani szeroko i daleko, a gdzie znajduje się gruby Jemmy, tam nie potrzeba długo szukać Davy’ego. A ten mały master, tu po waszej lewej ręce?
— Tego nazywamy Hobble-Frankiem; słynne chłopisko; poznacie go jeszcze.
Frank obrzucił mówcę gorącem i wdzięcznem spojrzeniem, a ten ciągnął dalej:
— Ostatnie nazwisko, które wam wymienię, jest w każdym razie jeszcze bardziej znane, niż moje. Myślę bowiem, że słyszeliście o Old Shatterhandzie?
— Old Shatterhand? — zawołał z wielką radością, zaskoczony tem Knox. — Rzeczywiście? Czy to prawda, sir? Wy jesteście Old Shatterhand? — Pozwólcie mi powiedzieć sobie, że bardzo się cieszę, mogąc was poznać!
Po tych słowach wyciągnął ku myśliwemu rękę i rzucił na Hiltona spojrzenie, którem chciał mu powiedzieć:
— Ty! Ciesz się, bo teraz jesteśmy bezpieczni!
Old Shatterhand udał jednak, że nie spostrzega podawanej mu ręki, i odparł zimno:
— Czy naprawdę się cieszycie? Szkoda więc, że nie mogę podzielać waszej radości.
— Dlaczego nie, sir?
— Bo jesteście ludźmi, którzy wogóle nie mogą sprawić radości.
— Jak to rozumiecie? — zapytał Knox, zupełnie zmieszany tą otwartością. — Przypuszczam, że żartujecie?
— Mówię poważnie. Jesteście obaj krętaczami, a może nawet jeszcze czemś o wiele gorszem.
— Oho! Czy myślicie, że zniesiemy spokojnie taką obelgę?
— Tak jest; tak myślę, bo cóż możecie innego uczynić?
— Czy znacie nas może?
— Nie. Nie byłoby to dla mnie wcale zaszczytem.
— Sir, stajecie się coraz bardziej bezwzględnym. Udowodnijcie, że jesteśmy kłamcami!
— Dlaczego nie! — odpowiedział Old Shatterhand obojętnie. — A więc zastawialiście sidła nad San Juan? Kiedyż to?
— Przed czterema dniami.
— Przychodzicie wprost stamtąd?
— Tak.
— Przyszliście więc z południa? To kłamstwo. Przybyliście tutaj tuż po nas, musielibyśmy więc widzieć was tam na otwartej prerji. Ku północy jednak las tworzy występ i za tym właśnie występem tkwiliście, kiedy ostatni raz rozglądałem się, zanim skręciliśmy na tę ścieżkę. Przyszliście z północy.
— Ależ, sir, powiedziałem prawdę. Nie mogliście nas widzieć.
— Ja? Ja nie widziałem was? Gdybym miał tak kiepskie oczy, tobym już sto razy zginął. Nie, tego mi nie wmówicie! A teraz dalej: gdzie macie siodła i uzdy?
— Skradzione nam!
— Człowiecze! Czy uważasz mnie za niedorostka? — zaśmiał się Old Shatterhand pogardliwie. — Pewnieście wsadzili siodła i uzdy razem z sidłami na bobry do wody, kiedy wam to wszystko skradziono? Jakiż myśliwy zdejmuje koniowi uzdę? A skąd macie te indjańskie wędzidła?
— Kupiliśmy je od czerwonych.
— A może także i konie?
— Nie, — odpowiedział Knox, widząc, że to zuchwałe kłamstwo z pewnościąby mu nie uszło.
— A więc Indjanie Utah handlują wędzidłami? O tem nie wiedziałem dotąd. A skąd macie konie?
— Kupiliśmy je w forcie Dodge.
— Tak daleko stąd? A ja założyłbym się, że tę zwierzęta w ostatnich czasach całemi tygodniami przebywały na pastwisku. Koń któryby przyniósł jeźdźca z fortu Dodge aż tutaj, wyglądałby zupełnie inaczej. A jak się to stało, że wasze konie nie są podkute?
— O to musicie zapytać handlarza, od którego ja kupiliśmy.
— Banialuki! Te zwierzęta zostały skradzione!
— Sir! — zawołał Knox, chwytając za nóż. Również i Hilton sięgnął ręką do pasa.
— Pozostawcie noże w spokoju, bo inaczej powalę was na ziemię! — groził Old Shatterhand. — Czy myślicie, że nie poznaję w tych koniach tresury indjańskiej?
— Przecież widzieliście nas na koniach tylko przez krótką chwilę, gdyśmy od ścieżki jechali do tych kamieni?
— Słusznie, ale widzę, że unikają naszych zwierząt, a trzymają się razem. Konie zostały skradzione Utahom, a wy należycie do ludzi, którzy napadli na tych czerwonych biedaków.
Knox nie wiedział już, co ma dalej mówić; nie dorastał przenikliwością Shatterhandowi. Stało się z nim to, co zwykle dzieje się w podobnych wypadkach z tego rodzaju ludźmi; ucieczki szukał w grubijaństwie.
— Sir, słyszałem o was wiele i uważałem was za zupełnie innego człowieka. Mówicie jak nieprzytomny. Kto upiera się przy takiem twierdzeniu, jak wasze, musi być poprostu szaleńcem. Nasze konie i indyjska tresura! Możnaby umrzeć ze śmiechu, gdybym się nie musiał gniewać na to. — Widzę, że nie pasujemy do siebie i odjedziemy, aby uniknąć waszych fantazyj! — Do wszystkich djabłów! Co to?
Mówiąc o koniach, zwrócił oczy na nie i przytem spostrzegł coś, co przykuło do siebie całą jego uwagę. Podniosły one mianowicie nozdrza do góry, kręciły się na wszystkie strony, wciągały powietrze, a potem, rżąc radośnie, ruszyły ku skrajowi polanki.
— Tak! Co to? — zawołał również Jemmy. — Indjanie w pobliżu!
Niezawodnie oko Old Shatterhanda objęło jednem bystrem spojrzeniem grożące niebezpieczeństwo, to też odpowiedział:
— Jesteśmy otoczeni, naturalnie przez Utahów, których obecność zdradziły konie; teraz muszą rozpocząć napad.
— Co mamy robić? — zapytał Davy. — Czy będziemy się bronić?
— Najpierw pokażemy im, że nie mamy nic wspólnego z tymi rozbójnikami. To jest najważniejsze!
Uderzył Knoxa w skroń zwiniętą pięścią tak, że ten padł jak kłoda na ziemię; potem taki sam cios otrzymał Hilton.
— A teraz prędko na skałę! — zawołał Old Shatterhand. — Tam mamy osłonę, której tutaj brak. Potem zobaczymy, co dalej czynić.
Wejście na olbrzymie kamienie nie było łatwe; ale w tego rodzaju położeniu podwajają się zdolności człowieka; dwie, trzy, pięć sekund i myśliwi znaleźli się na górze, gdzie, zniknąwszy poza występami i krawędziami, przykucnęli za krzakami. — Od czasu, gdy odezwało się rżenie koni indjańskich, aż do tej chwili minęła zaledwie minuta. Wódz chciał natychmiast dać znak do napadu, ale zaniechał tego, zobaczywszy, że jedna z bladych twarzy powaliła na ziemię dwie inne. Nie mógł sobie tego wytłumaczyć i zawahał się, a dzięki temu czwórka zyskała tyle czasu, by dostać się na skałę. Teraz siedzieli na górze, a kule i strzały nie mogły ich dosięgnąć; sami natomiast byli w stanie opanować całą wolną przestrzeń i wysyłać kule we wszystkich kierunkach.
— Co począć? — takie było pytanie, które sobie zadawał „Wielki Wilk“. Czerwony, jeśli musi, jest dzielny, śmiały, a nawet zuchwały; ale jeśli może osiągnąć swój cel przy pomocy chytrości bez niebezpieczeństwa, to nawet nie przyjdzie mu na myśl narażać życia. Wódz więc, gwizdnąwszy, zawołał do siebie poddowódców, aby się z nimi naradzić.
Wynik narady dał się wkrótce widzieć albo raczej słyszeć. Z kraju polany zabrzmiał donośny głos. Ponieważ plac wolny miał najwyżej pięćdziesiąt kroków szerokości, a odległość między skałą a miejscem, skąd głos dochodził, wynosiła zaledwie połowę tego, a więc dwadzieścia pięć kroków, można było przeto słyszeć wyraźnie każde słowo. Wódz, stojąc przy drzewie, wołał:
— Blade twarze są otoczone przez wielu czerwonych wojowników, niechaj przeto zejdą nadół.
Było to tak śmieszne, że nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Czerwony powtórzył wezwanie jeszcze dwukrotnie, a kiedy i teraz nie doczekał się odpowiedzi, dodał:
— Jeśli biali mężowie nie posłuchają, zabijemy ich.
Na to odpowiedział Old Shatterhand:
— Co uczyniliśmy czerwonym wojownikom, że nas otoczyli i chcą na nas napaść?
— Jesteście psami, które zabiły naszych mężów i zrabowały nam konie.
— Mylisz się. Tylko dwu z tych drabów jest tutaj; przyszli dopiero niedawno do nas, a kiedy domyśliłem się, że są wrogami Utahów, powaliłem ich na ziemię. Oni nie umarli; wkrótce znowu się obudzą. Jeśli chcecie ich mieć, to zabierzcie ich sobie.
— Chcesz nas tylko do siebie zwabić, aby nas pozabijać!
— Nie! — Kto ty jesteś? Jakie jest twe imię?
— Jestem Ovuts-awaht, wódz Utahów.
— Znam cię. Wielki Wilk jest silny ciałem i duchem. Jest naczelnikiem Yampa-Utahów, którzy są dzielni i sprawiedliwi i nie mszczą się na niewinnych za zbrodnie winnych.
— Mówisz, jak kobieta. Płaczesz z obawy o życie. Nazywasz się niewinnym z trwogi przed śmiercią. Gardzę tobą. Jak brzmi twe imię? Jest to pewnie imię starego, ślepego psa!
— Czy Wielki Wilk nie jest sam ślepym? Zdaje się, że nie widzi naszych koni. Czy należały do Utahów? Wśród nich jest muł. Czy i ten został im skradziony? Jak może Wielki Wilk uważać nas za koniokradów? Niechaj spojrzy na mojego karego! Czy Utahowie posiadali kiedykolwiek takie zwierzę? Płynie w niem krew, jaką hoduje się tylko dla Winnetou, wielkiego wodza Apaczów, i jego przyjaciół, Niechaj wojownicy Utahów słuchają, czy moje imię jest imieniem psa. Blade twarze nazywają mię Old Shatterhand; w języku Utahów nazywam się Pokai-mu, „Zabijająca Ręka“.
Wódz nie odpowiedział; cisza, która teraz nastąpiła, trwała przez kilka minut. Było to pewnym znakiem, że imię myśliwego wywołało należyte wrażenie. Dopiero po pewnym czasie dał się słyszeć głos Wielkiego Wilka:
— Biała twarz podaje się za Old Shatterhanda, lecz my mu nie wierzymy. Old Shatterhand nie zna trwogi; tobie zaś obawa odebrała odwagę, by się nam pokazać.
— Gdyby to była prawda, to wojownicy Utahów czują jeszcze więcej trwogi, niż ja; oni się kryją, a ty z nimi, przed czterema tylko mężami. — Ja zaś ci dowiodę, że nie znam obawy. Będziecie mnie widzieć.
Wyszedłszy ze swej kryjówki, wstąpił na najwyższy punkt skały spojrzał, powoli dokoła i stał tam wgórze tak swobodnie i odważnie, jakby w pobliżu nie było ani jednej strzelby, z której kula mogłaby go trafić.
— Ing Pokai-mu, ing Pokai-mu, howgh! — zabrzmiało wiele głosów. — To Zabijająca Ręka, to Zabijająca Ręka, tak jest!
Westman stał bez żadnej obawy, wołając do wodza:
— Czy słyszałeś okrzyki twych wojowników? Czy teraz wierzysz, że jestem rzeczywiście Old Shatterhandem?
— Tak, wierzę! Twoja odwaga jest wielka. Nasze kule trafiają znacznie, znacznie dalej, niż ty stoisz. Jakże łatwo mógłby który z karabinów wypalić!
— To się nie stanie, bo wojownicy Utahów są bohaterami, a nie mordercami. A gdybyście mnie zabili, to śmierć moja zostałaby drogo na was pomszczona.
— My nie boimy się zemsty!
— Onaby was dosięgła i pochłonęła, nie pytając o to, czy się boicie. — Spełniłem życzenie Wielkiego Wilka i pokazałem się; ale dlaczego on pozostaje jeszcze w ukryciu? Czy obawia się, czy też uważa mnie za mordercę, który chce go zabić?
— Wódz Utahów nie troszczy się o to. On wie, że Old Shatterhand chwyta tylko wtedy za broń, kiedy zostanie napadnięty. On się pokaże.
Wyszedł z poza drzewa, tak, że widać było całą jego wysoką postać.
— Czy Old Shatterhand jest teraz zadowolony? — zapytał.
— Nie! Chciałbym pomówić z tobą z mniejszej odległości, aby wygodniej poznać wasze życzenia. Chodź więc bliżej, aż do połowy drogi; ja zejdę ze skały i wyjdę naprzeciw ciebie. Potem usiądziemy, jak przystało wojownikom i wodzom, aby się naradzić.
— Czy nie przyjdziesz raczej do nas?
— Nie; jeden drugiego uczci przez to, że wyjedziemy naprzeciw siebie na jednakową odległość.
— To będę siedział na otwartem miejscu wystawiony na strzały twoich ludzi.
— Daję ci słowo, że nic ci się nie stanie. Będą strzelać tylko wtedy, jeśli czerwoni wojownicy poślą mi kulę. Wtedy, byłbyś naturalnie zgubiony.
— Jeśli Old Shatterhand da słowo, to można mu ufać; jest ono równie święte dla niego, jak największa przysięga. A więc pójdę. Jak wielki biały myśliwy będzie uzbrojony?
— Odłożę wszystką moją broń i pozostawię ją tutaj; tobie jednak wolno robić, co ci się podoba.
— Wielki Wilk nie shańbi się, okazując mniej odwagi i zaufania. — Zejdź więc!
Wódz złożył broń w trawie tam, gdzie stał, i czekał potem na Old Shatterhanda.
— Odważacie się na zbyt wiele, — ostrzegał tegoż Jemmy. — Czy rzeczywiście jesteście przekonani, że możecie uczynić to bezpiecznie?
— Tak. Gdyby wódz przedtem odszedł na bok, aby się naradzić ze swymi ludźmi, albo dał im jaki rozkaz czy znak, to mógłbym naturalnie powziąć podejrzenie. Ponieważ jednak tego nie uczynił, mogę mieć śmiało do niego zaufanie.
— A my co mamy tymczasem robić?
— Nic. Skierujecie na wodza karabiny, ale tak, żeby tego nie spostrzeżono, i zastrzelicie go natychmiast gdyby się chciał na mnie rzucić.
Po tych słowach zeskoczył ze skały; potem obaj przeciwnicy ruszyli powoli ku sobie. Kiedy się zbliżyli, Old Shatterhand wyciągnął rękę do wodza:
— Jeszcze nigdy Wielkiego Wilka nie widziałem, ale słyszałem często, że jest w radzie najmędrszym, a w walce najdzielniejszym. Cieszę się, że widzę jego oblicze i że mogę pozdrowić go jako przyjaciela.
Indjanin odtrącił rękę białego, zmierzył badawczem spojrzeniem jego postać i twarz i odpowiedział, wskazując na ziemię:
— Usiądźmy! Wojownicy Utahów musieli wykopać topory wojenne przeciw bladym twarzom; nie istnieje więc ani jeden biały, którego mógłbym pozdrowić jako przyjaciela.
Usiadł, a Old Shatterhand naprzeciw niego. Ognisko wygasło, a tuż przy jego resztkach leżeli jeszcze Knox i Hilton, którzy musieli być bardzo mocno ogłuszeni, bo jeszcze ciągle się nie poruszali. — Mustang Old Shatterhanda zwietrzył Indjan, zanim rozległ się głos wodza, i parskając schronił się w pobliże skały. Stary muł Davy’ego miał równie dobry nos i poszedł za jego przykładem, a ponieważ konie Franka i Jemmy’ego skorzystały z tej wskazówki, przeto wszystkie cztery zwierzęta stały teraz tuż przy skale, a ich postawa I zachowanie wskazywały, że są zupełnie świadome niebezpieczeństwa, w jakiem znaleźli się panowie. —
Zdawało się, że żaden z obu siedzących naprzeciw siebie nie chce zacząć rozmowy. Old Shatterhand patrzył w oczekiwaniu w ziemię, tak obojętnie, jakby nic złego nie mogło mu grozić. Czerwony jednak nie mógł badawczego wzroku oderwać od białego. Barwa, pokrywająca grubą warstwą twarz jego, nie pozwalała widzieć jej wyrazu, ale kąty ust, przeciągnięte szeroko i nieco ku górze, wskazywały, że wyrobił sobie o myśliwym, o którym wiele mówiono, zdanie, które nie chciało się teraz pogodzić z jego wyglądem. Widać to było, kiedy wreszcie uczynił prawie ironiczną uwagę:
— Sława Old Shatterhanda jest wielka, ale jego postać nie dorosła jej.
Postać Old Shatterhanda przenosiła zwykłą miarę, napozór jednak zupełnie nie wyglądał na giganta. W wyobraźni zaś czerwonego żył jako prawdziwy Goljat. Myśliwy odpowiedział, śmiejąc się:
— Co ma wspólnego postać ze sławą? Czy mam może odpowiedzieć wodzowi w ten sposób: „Ciało Wielkiego Wilka jest wielkie, ale jego sława i jego dzielność nie rosła z niem jednakowo!“
— To byłoby obelgą, — oświadczył czerwony z błyskiem w oczach, — po której natychmiast opuściłbym cię, aby wydać rozkaz do rozpoczęcia walki.
— Dlaczego ty jednak pozwalasz sobie na taką uwagę co do mojej postaci? Wprawdzie twoje słowa nie mogą obrazić Old Shatterhanda, ale zawierają wzgardę, której ścierpieć nie mogę. Jestem conajmniej równie wielkim wodzem, jak ty; będę mówił z tobą uprzejmie i żądam od ciebie takiej samej uprzejmości. To muszę ci powiedzieć, zanim rozpoczniemy naszą rozmowę, bo inaczej nie doprowadzi ona do celu. —
Był zobowiązany ze względu na siebie i na swych towarzyszy udzielić czerwonym tej nauki. Im silniej występował, tem więcej imponował, a od wrażenia, jakie teraz wywołał, zależało ukształtowanie się ich położenia. —
— Istnieje jeden tylko cel: wasza śmierć! — oświadczył Wielki Wilk.
— To byłoby morderstwo, bośmy wam nic złego nie uczynili.
— Pshaw! Znajdujesz się w towarzystwie morderców, których ścigamy! Jechałeś z nimi.
— Nie! To nie prawda! Poślij jednego ze swoich wojowników, niech odszuka nasz ślad. Wkrótce przekona się, że ci dwaj ludzie przyszli dopiero potem i natknęli się na nas,
— To nie zmienia niczego. Blade twarze napadły Utahów wśród zupełnego spokoju, zrabowały im konie i zabiły wielu ich wojowników. Nasz gniew był wielki, lecz niemniejsza była nasza rozwaga. Wysłaliśmy mądrych mężów, aby zażądali ukarania winnych i wynagrodzenia naszych strat; wyśmiano ich i odepchnięto. Dlatego wykopaliśmy tomahawki i przysięgliśmy, że dopóki nie spełnimy naszej zemsty, każdy biały, który wpadnie w nasze ręce, zostanie zabity. Tej przysięgi musimy dotrzymać, a ty jesteś białym!
— Ubolewam nad tem, co się stało. Wielki Wilk wie zapewne, że jestem przyjacielem czerwonych mężów.
— Wie o tem, ale mimo to musisz i ty umrzeć. Kiedy niesprawiedliwe blade twarze, które nie uwzględniły naszych skarg, dowiedzą się, że swem postępowaniem stały się winne śmierci wielu sprawiedliwych, a nawet Old Shatterhanda, będzie to dla nich nauką i na przyszłość będą działać mądrzej i rozważniej.
Brzmiało to groźnie. Indjanin mówił zupełnie poważnie, a wniosek jaki z tego wyciągnął, nie był bynajmniej nielogiczny. Mimo to Old Shatterhand odpowiedział:
— Wielki Wilk myśli tylko o swej przysiędze, ale nie o jej skutkach. Jeśli nas zabije, to po górach i prerjach rozlegnie się okrzyk oburzenia i tysiące bladych twarzy wyruszy przeciw Utahom, aby pomścić śmierć naszą; a ta zemsta będzie tem sroższą, że zawsze byliśmy przyjaciółmi czerwonych mężów.
— Wy? Nie zaś ty sam? Mówisz także o swych towarzyszach? Kto są te blade twarze?
— Jeden nazywa się Hobble-Frank; nie znasz go zapewne; ale imiona dwu innych słyszałeś nieraz; są to „gruby Jemmy“ i „długi Davy“.
— Znam ich. Nie widziano nigdy jednego bez drugiego i nigdy też nie słyszałem, aby byli wrogami Indjan. Ale właśnie dlatego ich śmierć pouczy niesprawiedliwych wodzów białych, jak niemądrze postąpili, odtrąciwszy naszych posłów. — Wasza śmierć jest postanowiona, ale będzie zaszczytna. Jesteście mężami dzielnymi i sławnymi; umrzecie śmiercią tak pełną męczarni, jaką tylko zdołamy wam zadać. Wy zaś poniesiecie ją i powieka wasza nie zadrga, a wieść o tem rozejdzie się po wszystkich krajach. Przez to sława wasza stanie się jeszcze większą, a w wiecznych ostępach będziecie zażywać wielkiej czci. Sądzę, że zrozumiesz, jakim to jest względem z naszej strony i będziesz nam wdzięczny!
Old Shatterhand bynajmniej nie był zachwycony przyobiecanemi przez wodza względami. Nie dał jednak tego poznać po sobie i odpowiedział:
— Twój zamiar jest bardzo dobry i ci się chwali ale tłumy tych, którzy pomścić nas przyjdą, nie będą ci za to wdzięczne.
— Śmieję się z nich; niechaj przychodzą! Ovuts-awaht nie ma zwyczaju liczyć swych nieprzyjaciół. A czy nie wiesz, jak wielka liczba będzie nas wtedy? Zgromadzą się wojownicy Yamba, Uinta, Sampiczów, Pah-wantów, Wiminuczów, Elków, Kapotów, Weawerów, Paiów, Taszów, Muaczów i Tabekwaczów. Wszystkie te ludy należą do do szczepu Utah; one zmiażdżą białych wojowników.
— To idź na wschód i policz białych! A jakich dowódców mają! Powstaną po nas mściciele, z których każdy zosobna będzie wart tyle, co wielu, wielu Utahów.
— Kto to będzie?
— Nazwę ci tylko jednego: Old Firehand!
— To bohater; jest.on wśród białych twarzy tem, czem grizly między psami prerjowemi, — przyznał wódz. — Ale ten byłby jedynym, drugiego mściciela nie możesz mi wymienić.
— O, wielu, wielu jeszcze mogę przytoczyć; ale wspomnę tylko jednego: Winnetou!
— Milcz! On jest wodzem Apaczów! Biali czują się za słabi wobec nas; posłali do Nawajów i podjudzili ich przeciw nam.
— Wiesz już o tem?
— Oczy Wielkiego Wilka są bystre, a uszom jego nie ujdzie żaden szmer. Czy Nawajowie nie należą do szczepu Apaczów? Czyż więc nie musimy uważać Winnetou za naszego wroga? Biada mu, jeśli wpadnie w nasze ręce!
— Wtedy biada i wam! Ostrzegam cię. Mielibyście wówczas przeciw sobie nie tylko białych wojowników, ale także wiele tysięcy wojowników Meskalerów, Llanerów, Xikarillasów, Tarakonów, Nawajów, Czirigamiów, Pilanenjów, Lipanów, Copperów, Gilasów i Mimbrenjów, którzy wszyscy należą do szczepu Apaczów. Ci pociągnęliby przeciw wam, a biali nie potrzebowaliby nic czynić, tylko spokojnie przyglądać się, jak Utahowie i Apacze nawzajem się mordują. Czy rzeczywiście chcesz twym białym wrogom sprawić taką radość?
Wódz popatrzył przed siebie:
Powiedziałeś prawdę; ale blade twarze napierają na nas ze wszystkich stron; oni nas zalewają swą liczbą, a czerwony mąż jest skazany na powolną i pełną męczarni śmierć z uduszenia. Czyż więc nie lepiej dla niego tak prowadzić walkę, aby prędzej umarł i prędzej został wytępiony? Przyszłość, którą mi ukazałeś, nie może mnie powstrzymać, lecz tylko umacnia w tem, aby używać topora wojennego bez żadnej litości i względów. Nie zadawaj sobie trudu; pozostanie tak, jak powiedziałem. A może masz nadzieję, że nam umkniesz? — Czy wiesz ilu wojowników mam ze sobą? jest ich dwustu!
— Tylko? Może ci opowiadano, że większe gromady napróżno wysilały się, aby mię pojmać albo zatrzymać. Czy nie dowiedziałeś się jeszcze, jaką broń posiadam?
— Masz podobno karabin, z którego można strzelać bez przestanku; ale to jest niemożliwe; nie wierzę w to.
— Czy mam ci pokazać?
— Tak! Pokaż! — zawołał wódz zachwycony, że będzie mógł zobaczyć tę tajemniczą strzelbę, z którą łączyło się tyle podań.
— A więc przyniosę ją!
Powstawszy, podszedł do skały, aby przynieść sztuciec. W obecnem położeniu musiał przedewszystkiem starać się o to, aby przerazić i oszołomić Indjan mimo ich przewagi, a do tego celu najlepiej nadawała się jego strzelba, bo wiedział, jak wiele opowieści krążyło o niej wśród czerwonych. Uważali ją za broń czarodziejską, którą Wielki Manitou dał słynnemu myśliwemu, aby go uczynić niezwyciężonym. Jemmy podał sztuciec ze skały westmanowi, a ten, powróciwszy do wodza, wyciągnął go ku niemu i rzekł:
— Oto jest strzelba; weź ją i obejrzyj!
Już czerwonoskóry wyciągnął rękę po broń, ale cofnął się i zapytał:
— Czy może ją dotknąć kto inny oprócz ciebie? Jeśli to jest rzeczywiście czarodziejska strzelba, to każdemu, do kogo nie należy, musi grozić niebezpieczeństwem, skoro tylko jej dotknie.
— Nie mogę ci zdradzić jej tajemnicy. Weź ją i sam spróbuj!
Trzymając sztuciec w prawej ręce, położył palec na bębenku, aby go lekkim, zupełnie niedostrzegalnym ruchem tak obrócić, że przy najmniejszym poruszeniu musiał strzał nastąpić. Jego bystre oczy zauważyły grupę kilku czerwonych, którzy z ciekawości opuścili swe obronne stanowisko i teraz stali obok siebie na brzegu polany. Grupa ta tworzyła tak dobry cel, że kula, nawet niezupełnie dokładnie wycelowana, musiała trafić jednego z Utahów.
Teraz szło tylko o to, czy wódz chwyci za karabin czy nie. Był wprawdzie mniej przesądny, niż inni czerwonoskórzy, ale jednak niezupełnie dowierzał strzelbie. — Old Shatterhand ujął teraz sztuciec obu rękami i zbliżył do wodza tak, że lufa była skierowana we wspomnianą grupę Indjan. Ciekawość Wielkiego Wilka przewyższała jednak jego obawę, więc chwycił za strzelbę. Westman włożył mu ją do ręki, ta dotknęła zamku. W tej samej chwili huknął strzał, — a tam, gdzie stali Indjanie, rozległ się krzyk; Wielki Wilk przerażony upuścił sztuciec. Jeden z czerwonych został raniony,
— Czy ja go zraniłem? — zapytał wódz zmieszany.
— A któż inny? — odpowiedział Old Shatterhand. — To była dopiero przestroga; przy następnem poruszeniu karabinu, sprawa byłaby gorszą. Pozwalam ci dotknąć go powtórnie, ale ostrzegam cię; kula teraz...
— Nie! Nie! — zawołał czerwonoskóry, odpychając go obu rękami. — To naprawdę zaczarowana strzelba, przeznaczona tylko dla ciebie!
— To bardzo mądrze z twej strony, — oświadczył Old Shatterhand poważnie. — Otrzymałeś tylko małą nauczkę. Następnym razem poszłoby inaczej. — Spójrz na ten mały klon nad potokiem. Jest zaledwie na dwa palce gruby; zrobię w nim dziesięć otworów, które będą oddalone od siebie dokładnie na grubość palca.
Podniósłszy sztuciec, złożył się, wycelował w klon i nacisnął, raz — trzy — siedem — dziesięć razy. Potem rzekł:
— Idź i zobacz! Tak strzela czarodziejska strzelba!
Wódz podszedł ku drzewku, a Old Shatterhand zobaczył, że mierzył odległość otworów palcem. Kilku czerwonych, pociągniętych ciekawością, wyszło ze swych kryjówek i podeszło ku niemu. Skorzystał z tego myśliwy aby szybko włożyć w bębenek, poruszający się ekscentrycznie, nowe naboje.
— Uff, Uff, Uff! — usłyszał okrzyki. — Jeśli dla Indjan było prawdziwym cudem już to, że sztuciec oddał tyle strzałów bez nabijania, to teraz podziw ich jeszcze się zwiększył, gdy widzieli, że nie tylko żadna kula nie chybiła, ale że wszystkie przebiły cienki pień dokładnie na grubość palca jedna nad drugą. Wódz, powróciwszy, usiadł znowu i skinieniem ręki wezwał myśliwego, aby poszedł za jego przykładem; przez dłuższą chwilę milczał, patrząc w ziemię, lecz wreszcie rzekł:
— Widzę, że jesteś ulubieńcom Wielkiego Ducha. Słyszałem o twojej strzelbie, ale nie mogłem w to uwierzyć. Teraz wiem, że mówiono prawdę,
— Bądź więc ostrożny i rozważ dobrze, co czynisz. Chcesz nas pochwycić i zabić? Spróbuj! Nie mam nic przeciw temu. Jeśli potem policzycie wojowników, którzy padną od moich kul, to w waszej wsi rozlegnie się krzyk żałoby kobiet i dzieci zabitych; wtedy jednak nie będziesz mógł mi przypisywać winy.
— Czy sądzisz, że damy się wystrzelać? Musicie się nam poddać, chociaż ani jeden strzał nie padnie. Jesteście otoczeni, a nie macie co jeść. Będziemy was oblegać tak długo, aż głód zmusi was złożyć broń.
— To możesz długo czekać. Mam wodę do picia i mięsa poddostatkiem. Tam stoją przecież nasze zwierzęta, cztery konie, których mięsem możemy się żywić przez wiele tygodni! Ale do tego zupełnie nie przyjdzie, bo przebijemy się przez was. Ja pójdę przodem i będę słał kulę za kulą, a jak dobrze trafiam, widziałeś sam.
— Będziemy stać za drzewami!
— Czy myślisz, że to was osłoni przed moją czarodziejską strzelbą? Miej się na ostrożności! Ty byłbyś pierwszym, do któregobym mierzył. — Jestem przyjacielem czerwonych mężów i byłoby mi bardzo przykro, gdybym musiał tylu z was zabić. Już teraz opłakujecie ciężkie straty, a kiedy rozpocznie się walka z białymi żołnierzami i Nawajami, padnie jeszcze wielu, wielu waszych wojowników. Dlatego nie powinniście zmuszać i nas, abyśmy siali śmierć w szeregach Utahów.
Te poważne słowa wywarły wrażenie. Wódz patrzył długo przed siebie, siedząc nieruchomo jak posąg. Potem wyrzekł prawie z ubolewaniem:
— Gdybyśmy nie byli przysięgli, że zabijemy każdą bladą twarz, to może pozwolilibyśmy wam odejść; ale przysięgi musi się dotrzymać.
— Nie! Przysięgę można cofnąć.
— Ale tylko wtedy, gdy pozwoli na to wielka narada. Ja jestem jednak tutaj jedynym wodzem; z kim mam się naradzić?
A więc Old Shatterhand doprowadził wodza do tego, że nie nastawał już na ich życie. Kiedy mówił teraz o naradzeniu się, to największe niebezpieczeństwo minęło. Myśliwy znał zwyczaje czerwonoskórych, dlatego milczał, czekając, co Wielki Wilk dalej powie.
Ten objął badawczem spojrzeniem polanę. Myślał naturalnie nad tem, czyby nie można było jednak mimo niebezpiecznej czarodziejskiej strzelby dostać tych białych w swe ręce; wreszcie odezwał się, wzdychając głęboko nad tem, że mając dwustu ludzi przeciw czterem, zmuszony jest czynić ustępstwa.
— Ja sam nie mogę cofnąć mojej przysięgi; może mnie z niej rozwiązać tylko zgromadzenie starszych. Dlatego pójdziecie z nami jako jeńcy, aby dowiedzieć się, co postanowi o was rada.
— Pshaw! Jeńcem może być tylko ten, kto został pojmany. Pojedziemy z wami, ale nie jako jeńcy.
— Więc nie chcecie wydać waszej broni i nie pozwolicie się też związać?
— Nie! W żadnym wypadku!
— Uff! To powiem ci jeszcze jedno. Jeśli nie zgodzisz się na to, to będziemy was oblegać mimo twojej czarodziejskiej strzelby; jeśli zaś ruszycie teraz dobrowolnie z nami do naszej wsi, to zatrzymacie waszą broń i konie i nie zostaniecie również związani. Będziemy postępować zupełnie tak, jakbyśmy żyli z wami w pokoju; zato przysięgniecie nam, że poddacie się postanowieniom rady bez żadnego oporu. Powiedziałem. Howgh!
To słowo było dowodem, że teraz w żadnym razie nie ustąpi; ale Old Shatterhand był zupełnie zadowolony z wyniku rozmowy. Gdyby czerwoni chcieli obecnie naprawdę wykonać napad, to nikt nie uszedłby z całą skórą. Dlatego odpowiedział:
— Wielki Wilk pozna, że jestem jego przyjacielem. Poddamy się bez oporu postanowieniom starszych.
— Weź twój kalumet i przysięgnij, że tak uczynisz.
Old Shatterhand odwiązał ze sznura fajkę pokoju, napełnił ją szczyptą tytoniu i zapalił przy pomocy punksa[34], potem, wypuściwszy dym ku niebu i ziemi i w cztery strony świata, rzekł:
— Przyrzekam, że nie będziemy myśleć o oporze.
— Howgh! — stwierdził wódz. — Teraz jest dobrze.
— Nie, bo i ty musisz stwierdzić przysięgą swe przyrzeczenie, — oświadczył Old Shatterhand, podając czerwonemu fajkę.
Ten liczył w duszy może na to, że Old Shatterhand nie pomyśli o tem. W tym wypadku nie czułby się związany przyrzeczeniem i postąpiłby z białymi według własnej woli, gdyby tylko zeszli ze skały. Jednak zgodził się na żądanie bez oporu, wziął fajkę i, wydmuchnąwszy dym w ten sam sposób ku niebu, ziemi i czterem stronom świata, rzekł:
— Czterem białym nie stanie się z naszej strony nic złego, dopóki rada starszych nie poweźmie postanowienia co do ich losu: Howgh!
Teraz, oddawszy kalumet Old Shatterhandowi, podszedł do Knoxa i Hiltona, którzy leżeli jeszcze zupełnie tak, jak zostali powaleni.
— Do tych nie odnosi się moje przyrzeczenie, — powiedział. — Należą oni do morderców, bo poznaliśmy ich konie jako nasze. Szczęście dla nich, jeśli twoja ręka zabrała im duszę. — Czy są zabici?
— Nie, — odpowiedział Old Shatterhand, którego oku nie uszło, że ci dwaj w czasie rozmowy podnieśli raz ostrożnie głowy, aby się rozejrzeć. — Nie są zabici, udają tylko nieżywych, bo myślą, że ich pozostawimy.
— To niech się te psy podniosą, inaczej zmiażdżę ich pod nogami! — zawołał wódz, wymierzywszy każdemu z nich tak potężne kopnięcie, że zaniechali udawania nieprzytomnych i podnieśli się.
— Dziś rano umknęliście moim wojownikom, — odezwał się Wilk gniewnie. — Teraz oddał was Wielki Manitou w moje ręce i będziecie tak wyć przy palu męczeńskim za popełnione morderstwa, że usłyszą to wszystkie blade twarze w górach.
— Morderstwa? — zapytał Knox. — O tem nic nie wiemy. Kogo mieliśmy zabić?
— Milcz, psie! Znamy was, a te blade twarze, które przez was wpadły w nasze ręce, wiedzą, co uczyniliście!
Knox był człowiekiem chytrym; widział, że Old Shatterhand stoi nienaruszony i cały obok czerwonego, a Indjanie nie ważyli się porwać na tego sławnego człowieka. Kto znajdował się pod jego opieką, był równie bezpieczny przez nimi, jak on sam; dlatego drab wpadł na pewną myśl, którą uważał za jedyny ratunek. Old Shatterhand był białym, musiał więc ująć się za białym u czerwonoskórych. Tak przynajmniej myślał Knox.
— Naturalnie; — rzekł — muszą wiedzieć, co uczyniliśmy, bo jechaliśmy przecież z nimi i od tygodni już jesteśmy razem. Zapytaj Old Shatterhanda; ten ci wyjaśni i udowodni, że nie możemy być tymi, za których nas uważasz.
— Mylicie się — oświadczył westman. — Nie popełnię kłamstwa, aby was wydrzeć zasłużonej karze. Wiecie, co o was myślę; powiedziałem to i zdania nie zmieniam.
— Do pioruna! Jeśli tak, to i ja wiem, co mam robić. Nie chcecie nas ratować? Dobrze; zginiecie razem z nami! — A zwracając się do wodza, mówił dalej: — Dlaczego nie każesz związać i tych czterech? Oni także brali udział w rabunku koni, a właśnie od ich kul padło najwięcej waszych ludzi!
Była to niezwykła bezczelność, ale natychmiast też nastąpiła kara. — Oczy wodza zabłysły, rzucając wprost pioruny, kiedy wrzasnął na Knoxa:
— Tchórzu! Nie masz odwagi sam ponosić winy i zrzucasz ją na innych, wobec których jesteś smrodliwą ropuchą. Dlatego kara twoja rozpocznie się nie dopiero, przy palu męczeńskim, ale już teraz. Zabiorę ci skalp, a ty będziesz żył i będziesz go widział u mego pasa. Nani wicz, nani wicz! — mój nóż! mój nóż!
— Na miłość boską! — zawołał zagrożony. — Za życia oskalpowany? Nie, nie!
Wykonał skok, chcąc uciec, ale wódz równie szybko, jak on, skoczył za nim i chwycił go za kark; krótkie przyciśnięcie silną ręką i Knox zawisnął w niej bezwładnie, jak szmata. Jeden z Indjan przyskoczył, podając wodzowi nóż; ten wziął go, rzucił napół uduszonego na ziemię i ukląkł nad nim; — nastąpiły trzy szybkie cięcia, szarpnięcie za włosy, straszny krzyk leżącego pod nim i... wódz podniósł się, trzymając w lewej ręce krwawy skalp. Knox nie poruszał się, bo znowu stracił przytomność; czaszka jego przedstawiała straszny widok.
— Tak będzie z każdym psem, który szarpie czerwonych mężów, a potem zechce zgubić niewinnych! — zawołał Wielki Wilk, zatykając skalp za pas.
Hilton ze zgrozą widział, co się jego towarzyszowi przydarzyło, a z przerażenia stracił zdolność ruchu; powoli opadł na ziemię obok oskalpowanego i usiadł, nie mówiąc ani słowa. Na znak, dany przez wodza, przyszli czerwoni; wkrótce polana zaroiła się od nich; Hilton i Knox zostali związani rzemieniami. —
Kiedy Wielki Wilk mówił o oskalpowaniu, Old Shatterhand wyszedł na skałę, aby nie być świadkiem tej okrutnej sceny i zawiadomił towarzyszy o wyniku rozmowy.
— To źle, — odezwał się Jemmy. — Czy nie mogliście sprawić, aby nas całkiem uwolniono? A może byłoby lepiej, gdybyście dopuścili do walki!
— Z pewnością nie. Bylibyśmy to w każdym razie przypłacili życiem.
— Oho! Bronilibyśmy się, a ze względu na strach, jaki czerwoni czują przed sztućcem, nie trzeba nam było tracić nadziei. Na pewnoby nie odważyli się zbliżyć.
— Prawdopodobnie; lecz zato wygłodziliby nas, Mówiłem wprawdzie o tem, że zjedlibyśmy nasze konie, ale prędzej umarłbym z głodu, niżbym zabił mojego karego.
— Czerwoni nie stoją zapewne w gęstych szeregach obok lub za sobą; skoroby tylko zmierzch zapadł mogliśmy się byli ześlizgnąć ze skały, wszyscy czterej w jednym punkcie; dwa strzały i przebilibyśmy się.
— Ale co potem? Czerwoni z pewnością rozpaliliby ogień dookoła i natychmiast spostrzegli nasz zamiar ucieczki. A nawet gdyby się nam udało przebić przez ich szeregi, to, niestety, niezbyt daleko, bo mielibyśmy ich na piętach. Trzebaby było zabić kilku z nich, wyrzekając się zupełnie nadziei, że nas w razie pojmania oszczędzą.
— To całkiem słusznie, — przytakiwał Hobble-Frank. Nie rozumiem zupełnie, jak taki gruby Jemmy Pfefferkorn może nawet przypuszczać, że jest sprytniejszy od Old Shatterhanda. Ty jesteś zawsze i wszędzie owem jajem, które chce być mądrzejsze od kury. Old Shatterhand uczynił, co tylko mógł, i ja dam mu za to najwyższą notę z jedynką i wykrzyknikiem do tego i jestem zupełnie pewny, że Davy jest również tego zdania.
— To rozumie się samo przez się, — odparł tamten. — Walka sprowadziłaby na nas z pewnością zgubę.
— Do czego jednak doprowadzi to, że pójdziemy z nimi? — zapytał Jemmy. — Należy przecież przypuszczać, że zgromadzenie starszych będzie nas uważać, także za nieprzyjaciół.
— Tegobym im nie radził, — odgrażał się Frank. — Przytem miałbym i ja jakieś słówko do dorzucenia. Mnie tak łatwo nie poprowadzą do pala męczeńskiego. Będę się bronił przed tem rękami i nogami.
— Tego nie możesz zrobić; na to złożono przysięgę. Musimy zgodzić się na wszystko spokojnie.
— Kto to powiedział? Czy rzeczywiście nie widzisz tego, ty nędzny mydłku, że ta przysięga ma swoje kaprysy i przenośnie? Przecież nasz sławny Old Shatterhand podniósł sobie przy jej pomocy bardzo zręcznie tylną portjerę? O tem, że musimy poddać się wszystkiemu, Obadja nie pisze, mowa jest tylko, jak słyszałeś już, że nie będziemy myśleć o oporze. Dobrze; tego dotrzymamy. Niech postanawiają, co chcą, w to nie będziemy walić tysiąc centnarowemi, żelaznemi młotami parowemi; ale podstęp, podstęp, podstęp, to jest prawdziwy sens; podstęp to nie żaden opór. Jeśli nas sufler skaże na śmierć, to znikniemy w jakimkolwiek otworze i wypłyniemy znowu nawierzch po drugiej stronie nadwornego teatru z grandi-florją.
— Z grandezzą, myślisz zapewne, — poprawił Jemmy.
— Żebyś tak zechciał nie gadać! Już ja będę wiedział, jak się mam zachować w leksykonie konwersacyjnym! Grandezza! „Gran“ to jest waga aptekarska dwunasto-funtowa, a „dezza, dezza“, to zupełnie nie jest nic, zrozumiałeś? Ale „grand“ znaczy wielki, a „florja“ — znajdować się we florze, w szczęściu. Jeśli więc powiedziałem, że wypłyniemy w grandi-florji, to każdy wychowany człowiek będzie wiedział, co przez to rozumiałem i co chciałem zaznaczyć. Z tobą jednak zupełnie nie można rozmawiać obrazowo; pięknych frazesów nie rozumiesz, a wszystko, co wzniosłe, to dla ciebie mdłe. Popraw się, Jemmy, popraw się, dopóki możesz jeszcze się poprawić! Zatruwasz mi życie. Jeśli kiedy zamknę oczy, zniknę z tego pięknego bytu i stracę to szlachetne życie przez twój brak szacunku, to będziesz sobie palce gryzł z żalu i bólu serca nad tem, żeś mi tu w tym ziemskim formacie bytu tak często i chronologicznie się sprzeciwiał.
Jemmy chciał małemu, osobliwemu człowieczkowi odpowiedzieć ironicznie, ale Old Shatterhand skinął na niego i rzekł:
— Frank mię dobrze zrozumiał. Wyrzekłem się oporu, ale nie podstępu. Jednakże byłoby mi miło, gdybym nie był zmuszony do tak wykrętnego tłumaczenia swego przyrzeczenia. Spodziewam się, że będziemy mieć pod ręką jeszcze inne i uczciwsze środki. Teraz jednak mamy przedewszystkiem z chwilą obecną do czynienia.
— A przedewszystkiem idzie o to, — wtrącił Davy, — czy możemy ufać czerwonoskórym. — Wielki Wilk dotrzyma słowa?
— Z wszelką pewnością. Jeszcze nigdy wódz nie złamał przysięgi, którą stwierdził zapaleniem kalumetu. Aż do narady możemy się śmiało z zamkniętemi oczyma powierzyć Utahom. No, schodźmy i wsiadajmy na konie. Czerwoni gotują się już do wyruszenia. —
Knoxa i Hiltona Indjanie przywiązali do koni; pierwszy z nich, który znajdował się jeszcze w głębokiem omdleniu, leżał na grzbiecie wierzchowca z rękami przeciągniętemi dookoła jego szyi. — Utahowie zniknęli jeden za drugim na wąskiej ścieżce; wódz jechał ostatni, czekając na białych, aby się do nich przyłączyć. Było to pomyślnym znakiem, bo myśliwi przypuszczali, że czerwoni wezmą ich w środek i będą strzec bardzo surowo. —
JEZIORZE
|}
Widać było, że czerwonym bardzo się śpieszy, jechali bowiem przeważnie kłusem, nie zwracając najmniejszej uwagi na obu skrępowanych jeńców, z których jeden był nawet niebezpiecznie ranny. Pod wieczór dotarto do pierwszych występów górskich. Odtąd jechano ciągle pod górę. Dopiero koło północy zdawało się, że docierają do celu, bo wódz wydał kilku swym ludziom rozkaz, aby pojechali przodem oznajmić o przybyciu wojowników. —
Koryto dość szerokiej rzeki, której brzegami teraz jechali, coraz bardziej się rozstępowało, aż wreszcie mimo jasnego światła księżyca, nie można już było więcej rozeznać jego krawędzi. Las początkowo po obu stronach sięgał prawie wody, następnie cofnął się również, aż wreszcie otwarła się przed nimi pokryta trawą sawanna, na której ujrzano wdali blask płonących ognisk.
— Uff! — dał się słyszeć głos wodza. — Tam leżą namioty mojego szczepu i tam rozstrzygnie się los bladych twarzy.
— Czy jeszcze dzisiaj? — starał się dowiedzieć Old Shatterhand.
— Nie. Moi wojownicy potrzebują wypoczynku, a wasza walka o życie będzie trwać długo i sprawi nam większą radość, jeśli się przedtem snem wzmocnicie.
— Wcale nieźle! — odezwał się Jemmy po niemiecku, aby go czerwoni nie zrozumieli. — Nasza walka o życie! Mówi zupełnie tak, jakbyśmy wogóle nie mogli ujść pala męczeńskiego. Co ty na to, stary Franku?
— Teraz jeszcze ani słowa, — odpowiedział mały Saksończyk. — Będę mówił dopiero potem, kiedy nadejdzie pora. Teraz powiem tylko tyle, że wcale nie mam wrażenia, żebym miał umrzeć. Czekajmy więc cierpliwie. Ale, gdyby brutalną przemocą przedwcześnie chciano mię wysłać do moich przodków, to będę bronił swej skóry i wiem z pewnością, że nad moim grobowcem będzie zawodzić wiele wdów i sierot po tych, których przedtem wyekspedjuję do Elizy.
— Do Elizjum, chciałeś pewnie powiedzieć? — zapytał grubas.
— Nie pleć banialuk! Mówimy teraz przecież po niemiecku, a Eliza to słowo czysto germańskie. Jestem dobrym chrześcijaninem i nie chcę mieć nic wspólnego ze staro-rzymskiem Elizjum. —
Nadeszła chwila powitania. Mieszkańcy wsi wyruszyli gromadnie na spotkanie powracających wojowników; naprzedzie szli mężczyźni i chłopcy, za nimi kobiety i dziewczęta, a wszyscy krzyczeli co sił w piersiach.
Old Shatterhand spodziewał się zwykłej wsi z namiotów, lecz ku swemu rozczarowaniu spostrzegł, że był w błędzie. Ilość ognisk wskazywała, że zgromadziło się tu o wiele, wiele więcej wojowników, niż mogły pomieścić namioty. Zebrali się bowiem mieszkańcy licznych wsi Utahów, aby uplanować zemstę na białych. —
Kiedy dostano się do obozu, ujrzał Old Shatterhand namioty ze skóry bawolej i baraki, wzniesione naprędce z gałęzi, tworzące obszerne koło, w którego środku zatrzymał się oddział. Tutaj odwiązano od koni obu jeńców i rzucono na ziemię. Straszne jęki rannego Knoxa zagłuszyło wycie czerwonych. Potem przyprowadzono do nich pozostałych białych; wojownicy utworzyli wielkie koło, a kobiety i dziewczęta wystąpiły naprzód, aby wśród wrzasku wykonać taniec dokoła pojmanych.
Była to jedna z największych obelg, jakie istniały, bo pozwolić kobietom na taniec dookoła jeńców, znaczyło odmówić im czci i odwagi. Ktoby to zniósł bez oporu, naraziłby się na pogardę. Old Shatterhand krzyknął kilka słów do swych towarzyszy, na co ci uklękli i złożyli karabiny do strzału, sam zaś wystrzelił z niedźwiedziówki, której huk zagłuszył wycie tłumu, i przyłożył potem sztuciec do policzka. Natychmiast nastało głębokie milczenie.
— Co to znaczy? — zawołał tak głośno, aby go wszyscy usłyszeli. — Wypaliłem z Wielkim Wilkiem fajkę narady i zgodziłem się na to, aby wojownicy Utahów rozmówili się ze sobą, czy mamy być traktowani jak wrogowie, czy jako przyjaciele. Ale nawet gdybyśmy byli jeńcami, nie ścierpiałbym tego, aby pozwolono kobietom i dziewczętom tańczyć dookoła nas, jakby około tchórzliwych kujotów. Jest nas czterech wojowników, a mężów Utahów można liczyć na setki; mimo to pytam, kto z was odważy się obrazić Old Shatterhanda? Niechaj wystąpi i walczy ze mną! Miejcie się na baczności! Widzieliście moją strzelbę i wiecie, jak ona niesie, Jeśliby tylko kobiety poważyły się rozpocząć taniec na nowo, przemówią nasze karabiny i miejsce to zarumieni się krwią wiarołomnych, którzy nie baczą na świętą fajkę narady.
Wrażenie wywołał wielkie. Odwaga, z jaką sławny myśliwy wypowiedział swe groźby wobec tak wielkiej liczby przeciwników, przypadła do smaku czerwonym. Kobiety i dziewczęta cofnęły się, nie czekając rozkazu, mężczyźni zaś poczęli półgłosem snuć uwagi; najwyraźniej słychać było „Old Shatterhand“, „strzelba śmierci“. Kilku czerwonych, ozdobionych piórami, zagadnęło Wielkiego Wilka; zaczem ów zbliżył się do myśliwych i odezwał w języku Utahów, którego użył także Old Shatterhand:
— Wódz Yamba-Utahów szanuje kalumet narady i pamięta, co przyrzekł. Jutro, skoro dzień nastanie, rozstrzygnie się los czterech bladych twarzy, a do tego czasu pozostaną oni w namiocie, który im teraz wskażę. Tamci dwaj jednak są mordercami i ich moja obietnica zupełnie nie dotyczy; umrą tak, jak żyli, — ociekając krwią. Howgh! Czy Old Shatterhand zgadza się na moje słowa?
— Tak! — odpowiedział zapytany. — Jednak żądam, aby nasze konie pozostały wpobliżu namiotu.
— I na to pozwolę, chociaż nie widzę powodu, dla którego Old Shatterhand wypowiada takie życzenie. Czy myśli może, że będzie mógł uciec? Ja mu powiadam, że jego namiot będzie otoczony kilkakrotnym pierścieniem wojowników tak, iż nawet mysz się nie wymknie.
— Przyrzekłem, że zaczekam na wynik waszej narady; nie potrzebujesz więc stawiać przy nas żadnych strażników. Jeśli mimo to chcesz tak zrobić, to nie mam nic przeciw temu. —
Wszyscy czterej poszli za wodzem; Indjanie, utworzywszy szpaler, przyglądali się im wzrokiem nieśmiałym i pełnym szacunku. — Białym wyznaczono jeden z największych namiotów. Po obu stronach wejścia tkwiło w ziemi kilka dzid, a trzy orle pióra, zdobiące ich ostrza, pozwalały przypuszczać, że jest to właściwie mieszkanie wodza.
Drzwi zastępowała rogoża, teraz podniesiona, w odległości zaledwie pięciu kroków płonęło ognisko, oświecając wnętrze wigwamu. Myśliwi weszli do środka, złożyli broń i usiedli. Wódz oddalił się, lecz już po chwili kilku czerwonych usadowiło się wokoło namiotu.
Wkrótce jakaś młoda kobieta postawiła przed białymi dwa naczynia. Stary garnek zawierał wodę, a w wielkim żelaznym rondlu leżało kilka kawałków mięsa.
— Oho! — uśmiechnął się Hobble-Frank. — To pewnie obiad dla nas. Garnczek z wodą, to pięknie! Te draby tumanią; z podziwu nad ich przyborami kuchennemi można ręce załamać. I mięso bawole, przynajmniej osiem funtów! Chyba go nie natarto trucizną na szczury?
— Trucizna na szczury! — śmiał się grubas. — Skądby Utahowie mieli taki smakołyk? Zresztą, to mięso z łosia, a nie bawole.
— Już znowu wiesz lepiej niż ja? Cokolwiekbym zrobił lub mówił, zaraz musisz się wtrącić. Dziś jednak nie będę się z tobą spierał, lecz rzucę ci tylko miażdżące spojrzenie, z którego możesz poznać, jak nieskończenie wyżej wznosi się moja osobistość ponad twoją pigmentową postać.
— Pigmejską postać! — poprawił Jemmy.
— Czy będziesz ty milczał, chociaż przez dwanaście sześć ósmych taktów!!! — Nie doprowadzaj mi żółci do wzburzenia, lecz okaż szacunek, do jakiego mogę słusznie mieć pretensje na podstawie niezwykłych kolei mojego życia! Tylko pod tym warunkiem mogę się zniżyć do takiej popularności, że zleję na tę pieczeń błogosławieństwo mego niekłamanego talentu kucharskiego.
— Upiecz ją! — skinął Old Shatterhand, aby odwrócić uwagę małego w inną stronę.
— Naturalnie, łatwo to powiedzieć; ale skąd wezmę cebuli i listków bobkowych? Zresztą nie wiem nawet, czy mogę zbliżyć się z rondlem do ognia.
— Spróbuj!
— Tak, spróbuj! Jeśli te draby nie ścierpią tego i wsadzą mi kulę w brzuch, będzie mi wtedy zupełnie obojętne, czy mięso to siedziało pod skórą łosia czy bawołu. — No, hopla, wychodzę!
Poniósł rondel z mięsem do ogniska i usiadł przy niem jako kucharz, nie spotkawszy się z żadnym oporem ze strony strażników. Reszta białych pozostała w namiocie i przyglądała się przez otwarte drzwi życiu Indjan. —
Księżyc zsyłał teraz na ziemię blask jasny jak w dzień, a światło jego padało na ciemny, pokryty lasem, trzon pobliskiej góry, po której wiła się wdół szeroka, połyskująca, srebrna wstęga, — rzeczka lub większy potok, rozlewający się w dość obszerną kotlinkę, wyglądającą prawie jak jezioro; odpływ jego tworzył bieg rzeki, której brzegiem przybyto do obozu. Wpobliżu nie było, jak się zdawało, ani krzaków ani drzew, a okolica jeziora była płaska i otwarta jak talerz. —
Przy ogniskach siedzieli Indjanie, przyglądając się kobietom, zajętym pieczeniem mięsa. Czasem podniósł się jeden lub drugi, i, przechodząc powoli przed namiotem, przypatrywał się białym. —
Po upływie godziny powrócił Hobble-Frank z dymiącym rondlem, usiadł obok towarzyszy i rzekł buńczucznie:
— Macie te wspaniałości! Jestem ciekawy, jak długo będziecie oblizywali palce. Wprawdzie brak korzeni, ale dzięki wrodzonemu talentowi łatwo sobie poradziłem.
— W jaki sposób? — zapytał Jemmy, przysuwając swój mały nosek do rondla. — Mięso nie tylko skwierczało, ale unosił się nad niem dym, a namiot w przeciągu kilku sekund napełnił się ostrą wonią spalenizny.
— W tak prosty sposób, że skutek jest prawdziwie cudowny, — odpowiedział mały. — Czytałem kiedyś, że węgle drzewne zastępują nie tylko sól, której nam brak, ale ją także odbierają mięsu, które ma dość niemiłą woń. Nasza pieczeń była cokolwiek przytęchła, dlatego chwyciłem się owego środka i posmarowałem ją popiołem z drzewa. Wprawdzie ogień zajrzał mi przytem do rondla, ale to właśnie, jak mi przeczucie kucharskie wskazuje, nada jej niezwykłego smaku.
— O biada! Pieczeń łosia w popiele drzewnymi Czyś oszalał?!
— Nie gadaj byle czego! Instynkt nigdy mnie nie zawodzi. Powinieneś wreszcie o tem wiedzieć. Popiół jest chemicznym wrogiem wszelkiej alchemistycznej nieczystości. Jedz więc tego łosia z należytą rozwagą; to ci zrobi bardzo dobrze, a twej twardej głowie da potrzebne siły cielesne i duchowe.
— Ależ, — odezwał się Jemmy wstrząsając głową. — przecież sam mówisz, że ogień dostał się do rondla. Mięso więc jest spalone.
— Nie śpiewaj, tylko jedz! — krzyknął Frank. — Bo może ci się otworzyć nieodpowiednie gardło i potrawa pójdzie do śledziony zamiast do żołądka.
— Tak, jedz! Ale kto to zgryzie? Czy to jest mięso?
Nabiwszy kawałek mięsa na nóż, podniósł je wgórę i podsunął małemu pod nos. Mięso było spalone i otoczone ciemną, tłustą warstwą popiołu.
— Naturalnie, że mięso. Cóżby to innego było? — odpowiedział Frank, niczem niezbity z tropu.
— Ale czarne jak chiński tusz!
— Ugryź-no tylko, a będzie ci cudownie smakować!
— Wierzę!! A ten popiół?
— Zeskrobie się i oczyści
— Pokaż mi to przedtem!
— Z elektryczną szybkością! — Wyjąwszy kawałek pieczeni, tarł ją tak długo o skórę namiotu, aż popiół przylepił się do niej.
— Tak należy sobie poczynać, — ciągnął potem dalej. — Tobie jednak brak zręczności w palcach i przytomności umysłu. A teraz zobaczysz, jaki ma delikatny smak taki koniuszczek, który obecnie odcinam, aby rozetrzeć na języku. Wtedy...
Nagle przerwał. Ukąsiwszy kawałek, rozwarł szeroko zęby, otworzył usta i w osłupieniu spoglądał na towarzyszy.
— No, — przypominał Jemmy, — gryź przecież!
— Gryź?! Jak?! Djabli wiedzą, co tak chrupie i trzeszczy, zupełnie jak — jak — jak, no, jak pieczone miotła. — Czy mógłby kto pomyśleć?!
— To było do przewidzenia. Jestem przekonany, że ten stary rondel miększy jest niż to mięso. — Teraz możesz sam zjeść wytwór swojego ducha!
— No, może się znajdzie chociaż kawałek, który jeszcze nie doszedł do tak wielkiej stałości charakteru. Poszukam!
Na szczęście znalazło się kilka kawałków, które jako tako dały się zjeść i wystarczyły na cztery osoby, ale Frank, bądź co bądź, zwiesił nos na kwintę. —
Rano mieli Knox i Hilton umrzeć przy palu męczeńskim; pozostałych białych czekał może podobny los. To dawało czerwonym sposobność urządzenia wielkiej uroczystości, do której musieli się przygotować; dlatego wkrótce udali się na spoczynek. Pogaszono ogniska z wyjątkiem dwóch, a mianowicie przed namiotem, w którym znajdował się Old Shatterhand ze swymi towarzyszami, i przed tym, w którym leżeli pod strażą Knox i Hilton. Dookoła pierwszego rozłożyli się czerwonoskórzy w trzech rzędach; przed wsią stały nadto liczne placówki.
Old Shatterhand nie chcąc, aby wzrok czerwonych przez całą noc był na nich skierowany, opuścił rogożę przy drzwiach, i teraz biali leżeli w ciemnościach, napróżno starając się zasnąć.
— Co będzie z nami jutro o tej porze? — pytał Davy. — Może nas czerwoni wyślą do wiecznych ostępów?
— A przynajmniej dwu lub trzech z nas, — odpowiedział Jemmy. — Jak sądzicie mr. Shatterhand?
— Nie wierzę wprawdzie, żeby nam tak bez niczego darowali życie i wolność, ale myślę, że każą nam o nie walczyć.
— Do wszystkich djabłów! Toby wypadło mniej więcej tak samo, jakgdyby nas wprost zamordowali, bo postawią wszak takie warunki, że będziemy musieli zginąć.
— Naturalnie. Nie powinniśmy jednak tracić odwagi. Biały wychował się w szkole czerwonoskórych i posiada tyleż chytrości i zręczności, co tamten, ale jest o wiele wytrwalszy. Duma wojenna nie pozwoli Utahom przeciwstawić nam zbyt wielkiej przewagi. Gdyby to jednak uczynili, postaramy się szyderstwem zmusić ich do cofnięcia takich rozporządzeń.
— Ale, odezwał się Hobble-Frank, który dotychczas milczał, — nadzieja, którą nam ukazujecie, w każdym razie nie może nas uszczęśliwić. Tak, wy wprawdzie z waszemi muskułami i siłą słonia możecie się śmiać; wy się przerąbiecie, przebijecie lub przepchacie, lecz my trzej nieszczęśliwi słabeusze zażywamy dziś po raz ostatni radości życia.
— Pewnie w postaci twojej pieczeni z łosia? — zapytał Jemmy.
— Już znowu naprzykrzasz się najserdeczniejszemu przyjacielowi i towarzyszowi broni na krótko przed ostatniem jego wniebowzięciem? Nie osłabiaj mi władz umysłowych! Muszę wszak wszystkie zmysły skierować na ratowanie skalpów naszych.
Położył się i zamknął oczy. Po drugiej stronie dało się słyszeć coś, co zabrzmiało jakby cichy, stłumiony śmiech, ale nie zważał na to. Tamci nie prowadzili dalej rozmowy; nastała głęboka cisza, przerywana czasem tylko trzaskaniem ognia. Sen obejmował powoli zmęczone powieki, które otwarły się dopiero wtedy, kiedy poza namiotem rozbrzmiały głośne okrzyki i podniesiono w drzwiach rogożę. Do środka wszedł jakiś czerwonoskóry:
— Niech białe twarze wstaną i pójdą za mną.
Wstali i wzięli broń. Ogień zagasł, a słońce podniosło się na wschodzie, rzucając jasne promienie na górę, tak, że spływająca z niej woda lśniła, jak płynne złoto, a powierzchnia jeziora błyszczała, jak gładka szyba metalu. Teraz wzrok sięgał dalej niż poprzedniego wieczora. Równina, na której zachodniej stronie leżało jezioro, miała około dwu mil angielskich długości, a była przez połowę tak szeroka i otoczona dookoła lasem. W południowej jej części rozbity był obóz, złożony z około stu namiotów i chat. Na brzegu jeziora pasły się konie; wierzchowce czterech myśliwych stały wpobliżu namiotu.
Między chatami i namiotami snuły się czerwone postacie w pełnym rynsztunku wojennym, naturalnie ze względu na uroczystość śmierci obu morderców. Kiedy czterej biali przechodzili przed nimi, rozstępowali się uprzejmie, mierząc ich wzrokiem, który można było nazwać raczej badawczym i pełnym zaciekawienia, niż nieprzyjaznym,
— Czego chcą te draby? — zapytał Frank. — Gapią się na nas, jakby oglądali konie na targu.
— Badają, jak jesteśmy zbudowani, — odpowiedział Old Shatterhand. — To znak, że słusznie przypuszczałem. Prawdopodobnie los nasz jest już znany. — Będziemy musieli walczyć o życie.
— Dobrze! Mojego tanio nie dostaną. Jemmy, boisz się? — Jego gniew na grubasa dawno już minął; w pytaniu zaś czuć było, że więcej myślał o nim, niż o sobie.
— Bać się nie boję, ale jestem zaniepokojony. Strachby nam tylko zaszkodził. —
Poza obozem wbito w ziemię dwa pale; wpobliżu ich stało pięciu wojowników ozdobionych piórami, między nimi zaś Wielki Wilk.
— Kazałem sprowadzić blade twarze, aby były świadkami, — rzekł, — jak czerwoni mężowie zwykli karać swych wrogów. Zaraz bowiem przyprowadzą morderców na śmierć przy palu.
— Wcale nie pragniemy na to patrzeć, — odpowiedział Old Shatterhand.
— Czy jesteście tchórzami, że mierzi was płynąca krew? Jeśli tak, to musielibyśmy z wami poczynać sobie jak z kujotami!
— Pshaw! Jesteśmy chrześcijanami; jeśli zachodzi konieczność, to zabijamy naszych wrogów szybko, ale ich nie męczymy.
— Teraz jesteście u nas i musicie się zastosować do naszych zwyczajów; jeśli nie zechcecie tego uczynić, to obrazicie nas i poniesiecie śmierć!
Old Shatterhand wiedział, że wódz mówi poważnie i że naraziłby się z towarzyszami na wielkie niebezpieczeństwo, gdyby odmówił asystowania przy wykonaniu wyroku; dlatego oświadczył:
— Pozostaniemy tutaj.
— Dobrze! Usiądźcie przy nas! Ponieważ się zgadzacie na nasze żądanie, wyznaczymy wam przeto śmierć zaszczytną.
Usiadł w trawie, obróciwszy się twarzą ku słupom. Inni wodzowie uczynili to samo, a biali musieli pójść za ich przykładem.
Wielki Wilk wydał głośny okrzyk, na który odpowiedziało wycie triumfalne. Był to znak, że straszne widowisko ma się rozpocząć.
Wojownicy utworzyli dookoła słupów półkole, w którego środku siedzieli wodzowie z białymi. Kobiety i dzieci usadowiły się łukiem naprzeciw mężczyzn, zamykając koło.
Teraz przyniesiono Knoxa i Hiltona tak silnie związanych, że nie mogli chodzić. Rzemienie wżarły się im głęboko w ciało. Obu przywiązano do pali w postawie stojącej i to mokremi pasami, które wysychając musiały się kurczyć, a przez to sprawiać ofiarom okrutnej sprawiedliwości najsroższe męczarnie.
Knox miał oczy zamknięte; gorączkował i właśnie teraz przestał bredzić; głowa zwisała mu bezwładnie na piersi; był nieprzytomny i nie wiedział, co się z nim działo; Hilton, jęcząc patrzył wokoło wzrokiem pełnym przerażenia. Kiedy ujrzał myśliwych, zawołał do nich:
— Ratujcie mnie, ratujcie, messurs! Przecież nie jesteście poganami. Czy przyszliście przypatrzeć się strasznej śmierci, jaką poniesiemy, i napawać naszemi mękami?
— Nie, — odpowiedział Old Shatterhand. — Znajdujemy się tu z musu i nie możemy, niestety, nic dla was uczynić.
— Możecie, możecie, gdybyście tylko chcieli. Czerwoni was posłuchają!
— Nie, wy sami jesteście winni swego losu. Kto ma odwagę grzeszyć, powinien ją mieć także na to, aby ponieść karę.
— Ja jestem niewinny. Nie zabiłem ani jednego Indjanina. To zrobił Knox.
— Nie kłamcie! To bezczelne tchórzostwo zwalać winę na drugiego i to nieprzytomnego. Lepiej żałujcie waszych zbrodni, abyście na tamtym świecie dostąpili przebaczenia!
— Ależ ja nie chcę umierać; ja nie mogę umrzeć. Pomocy, pomocy, pomocy!
Krzyczał tak głośno, że rozlegało się daleko po równinie, a przytem tak szarpał więzami, że mu krew tryskała z ciała. Wielki Wilk powstał i dał znak ręką, że chce mówić. Oczy wszystkich skierowały się na niego. Opowiedział lakonicznym a pełnym uniesienia stylem indjańskiego mówcy, co się stało i przedstawił zdradzieckie postępowanie bladych twarzy, z którymi żyli w pokoju, w słowach tak dobitnych, że wywarły na czerwonych głębokie wrażenie, iż poczęli brzękać i potrząsać bronią. Potem oświadczył, że obaj mordercy zostali skazani na śmierć przy palu męczeńskim i wykonanie wyroku nastąpi natychmiast. Kiedy skończył i usiadł, Hilton podniósł znów głos, aby Old Shatterhanda zmusić do wstawienia się za nim.
— No, dobrze, spróbuję, — odpowiedział myśliwy. — Jeśli nie będę mógł odwrócić od was śmierci, to może przynajmniej zdołam wyjednać tę ulgę, że będzie ona szybsza i łagodniejsza.
Odwrócił się ku wodzowi, ale jeszcze nie otworzył ust, kiedy Wielki Wilk porwał się gniewnie:
— Wiesz o tem, że mówię językiem bladych twarzy; zrozumiałem więc, co przyrzekłeś temu psu. Czyż nie uczyniłem dosyć, postawiwszy ci tak dogodne warunki? Czy chcesz się sprzeciwić naszemu wyrokowi i rozgniewać moich wojowników tak, że nie będę cię mógł przed nimi obronić? Milcz więc i nie mów ani słowa!
— Moja religja nakazuje mi wstawić się za nimi. — Było to jedyne usprawiedliwienie, na jakie mógł się biały powołać.
— Według jakiej religji mamy się kierować, według twojej, czy naszej? Czy wasza religja kazała tym psom napadać na nas wśród najgłębszego pokoju, rabować nasze konie i zabijać naszych wojowników? Nie! A więc wasza religja nie powinna też mieć żadnego wpływu na ukaranie sprawców.
Odwrócił się i dał znak ręką, na który wystąpiło naprzód tuzin wojowników. Potem odwrócił się znowu do Old Shatterhanda i oświadczył:
— Tu stoją krewni tych, którzy zostali pomordowani. Ci mają prawo rozpocząć męczarnie. Najpierw będzie się rzucać na skazanych nożami.
Jeśli u czerwonoskórych ma jaki wróg umrzeć przy palu męczeńskim, to starają się możliwie najbardziej przedłużyć jego męczarnie. Rany, jakie mu zadają, są początkowo bardzo lekkie, a potem stają się coraz cięższe. Zwykle rozpoczyna się od rzucania nożem. Wskazuje się pokolei rozmaite członki i miejsca na ciele, w które należy trafić. Miejsca te wybierają z tą myślą, aby nie wylać dużo krwi i aby męczony nie umarł przedwcześnie z jej upływu. —
— Prawy kciuk! — zawołał Wielki Wilk.
Jeńcom przywiązano ramiona w ten sposób, że dłonie zwisały swobodnie. Czerwoni wystąpili naprzód, podzielili się na dwa oddziały, pierwszy naprzeciw Hiltona, drugi naprzeciw Knoxa i uformowali się jeden za drugim. — Stojący naprzedzie wziął nóż w trzy palce prawej ręki, podniósł ją wgórę i wycelował; wyrzuciwszy, trafił we wskazany palec. — Hilton wydał okrzyk bólu. Knox został równocześnie trafiony, lecz jego omdlenie było tak głębokie, że się nie zbudził.
— Palec wskazujący! — rozkazał wódz.
W ten sposób wskazywał pokolei palce, w które mieli celować i w istocie trafiali z zadziwiającą dokładnością. — Hilton krzyczał bezustanku. Knox obudził się dopiero wtedy, kiedy wzięto na cel lewą jego rękę. Obejrzał się wokoło, jak nieprzytomny, zamknął szybko nabiegłe krwią oczy i zawył wprost nieludzkim głosem. Zobaczył bowiem, co się z nim stało; potem ogarnęła go znowu gorączka i wraz z śmiertelną trwogą wyrywała mu z ust dźwięki, których nikt nie mógł się spodziewać u człowieka.
Wśród nieustannego ryku obu ciągnęła się dalej egzekucja. Noże trafiały w dłoń, w rękę aż po łokieć, w muskuły, ramiona; tę samą kolej zachowano przy nogach. Trwało już około kwadransa, a był to lekki początek męczarni, które miały trwać godzinami. Old Shatterhand i trzej jego towarzysze odwrócili głowy, aby nie przyglądać się nadal tej scenie. Krzyków jednak musieli wysłuchać.
Indjanin ćwiczy się od najwcześniejszej młodości w znoszeniu cierpień fizycznych, dochodzi więc do tego, że może znieść największe męczarnie bez zmrużenia powieki. A może też i nerwy czerwonoskórego są mniej wrażliwe niż białego. Kiedy Indjanin zostanie schwytany i umiera przy palu męczeńskim, to przyjmuje zadawane mu męki z uśmiechem na ustach, śpiewa głośno pieśni śmiertelne, przerywając je tylko od czasu do czasu, aby szydzić i wyśmiewać swych dręczycieli. Ten zaś, kto żali się na swe cierpienia, spotyka się z ogólną pogardą. Zdarzało się, że biali, których skazano na męki, otrzymywali wolność tylko dlatego, że przez niegodne męża skargi okazali, że są tchórzami, których nie potrzeba się obawiać, a których zabicie byłoby dla każdego wojownika hańbą. —
To też można sobie wyobrazić, jakie wrażenie uczyniły jęki Knoxa i Hiltona. Czerwoni odwrócili się od nich, wydając okrzyki oburzenia i pogardy. Kiedy krewni zamordowanych mieli dość już tej zabawy i wezwano innych do wystąpienia, nie znalazł się ani jeden chętny; takich „psów, kujotów i ropuch“ nikt nie chciał się dotknąć. Jeden z wodzów powstał:
— Ci ludzie nie są warci, aby jaki odważny wojownik podniósł na nich rękę; pozostawmy ich kobietom; kto umiera z ręki kobiety, tego dusza przyjmuje w wiecznych ostępach postać kobiety i musi pracować po wieczne czasy. Powiedziałem! Howgh!
Wniosek ten, po krótkiej naradzie, przyjęto; przywołano żony i matki zamordowanych; otrzymały noże dla zadawania obu skazanym lekkich ran w tej kolei, jaką wskaże Wielki Wilk. —
Cywilizowanemu Europejczykowi trudno uwierzyć, by kobieta mogła się zniżyć do takiego okrucieństwa; ale w czerwonoskórych zemsta wypleniła wszelkie łagodne uczucia przy tak gromadnych mordach. To też kobiety, przeważnie stare, rozpoczęły swe dzieło i na nowo podniosły się tak przejmujące wycia i jęki obu białych, że nawet dla uszu czerwonych stały się nie do zniesienia. Wielki Wilk nakazał zaprzestać męczarni.
— Ci ludzie nawet na to nie zasłużyli, by po śmierci zostać kobietami, — rzekł. — Oni muszą umrzeć, ale do wiecznych ostępów powinni wejść jako kujoty, które się będzie bez ustanku szczuć i ścigać. Oddajmy ich psom. Powiedziałem! —
Rozpoczęła się narada, której wyniku Old Shatterhand oczekiwał ze zgrozą, przewidując go zgóry. Kilku czerwonych oddaliło się, aby sprowadzić psy. Wódz tymczasem zwrócił się do czterech białych.
— Psy Utahów są wytresowane przeciw białym twarzom i rzucają się na nich, kiedy się je poszczuje; wówczas jednak rozdzierają każdego białego, który znajdzie się wpobliżu. Każę was więc odprowadzić i strzec w namiocie, aż zwierzęta napowrót się przywiąże.
Tak się też stało. Zewnątrz panowała może przez dziesięć minut cisza, przerywana tylko czasem jękami Hiltona. Potem dało się słyszeć głośne, zażarte szczekanie, które przeszło w wycie, chciwe krwi; dwa głosy ludzkie wrzasnęły straszliwie w śmiertelnej trwodze, potem znowu ucichło.
— Słuchajcie! — odezwał się Jemmy. — Słyszę trzask kości; jestem pewien, że tych dwu rzucono psom na pożarcie. —
Kiedy wypuszczono ich z namiotu, aby poprowadzić znowu na miejsce sądu, woddali, w środku obozu, widać było czterech czy pięciu czerwonych, którzy mieli odprowadzić psy, trzymane na mocnych rzemieniach. Zwierzęta pewno zwietrzyły ślady białych, — bo jednego z psów trudno było odciągnąć; obejrzał się wtył, a zobaczywszy myśliwych, potężnem szarpnięciem wydarł się i rzucił na nich wśród ogólnego okrzyku przerażenia; pies był tak wielki i silny, że zdawało się niepodobieństwem, by człowiek mógł podjąć z nim walkę, a przecież żaden z Indjan nie chciał strzelać do tego cennego zwierzęcia. Davy przyłożył karabin do oka i wymierzył.
— Stój, nie strzelać! — krzyknął Old Shatterhand. — Czerwoni mogliby nam wziąć za złe zabicie tego wspaniałego psa, a przytem chcę im pokazać, co może pięść białego myśliwca!
Słowa te wymówił szybko; wogóle wszystko odbyło się znacznie prędzej, niż można opowiedzieć lub opisać, gdyż pies przebył całą tę przestrzeń prawdziwie tygrysiemi skokami. Old Shatterhand wyszedł naprzeciw niego, opuściwszy ręce wdół.
— Zginiesz! — zawołał na niego Wielki Wilk.
— Poczekasz trochę! — odparł myśliwy.
Teraz pies stanął przy nim i, rozwarłszy szeroko pysk, uzbrojony w potężne zęby, rzucił się na przeciwnika, warcząc dziko.
Myśliwy wparł źrenice w oczy zwierzęcia, a kiedy pies zebrał się do skoku i już zawisł w powietrzu, rzucił się naprzeciw niego, w mgnieniu oka rozłożywszy ramiona. Nastąpiło gwałtowne zderzenie się psa z człowiekiem. — Old Shatterhand zarzucił ręce na grzbiet zwierzęcia, mierzącego w jego gardło, tak, że pies nie mógł go ukąsić. Nastąpiło jeszcze silniejsze ściśnięcie i pies stracił oddech; — nogi drapiąc pazurami, zwisły bezwładnie. Szybkim ruchem lewej ręki myśliwy oderwał od siebie głowę bestji, — uderzenie prawą pięścią w pysk i odrzucił ją precz od siebie.
— Oto leży! — zawołał, zwracając się do wodza. — Każ go związać, aby nie narobił nieszczęścia, jak się obudzi.
— Uff, ugh, ugh, uff! — wydarło się z ust zdumionych Indjan, gdyż żaden z nich nie poważyłby się na to. Wielki Wilk wydał rozkaz usunięcia psa, podszedł ku Old Shattenhandowi i rzekł z widocznym podziwem:
— Mój biały brat jest bohaterem. Nogi żadnego czerwonego nie stałyby tak silnie, a żadnego innego człowieka pierś nie wytrzymałaby takiego zderzenia. — Dlaczego Old Shatterhand nie kazał strzelać?
— Bo nie chciałem was pozbawiać tego wspaniałego zwierzęcia.
Wódz patrząc na niego wzrokiem, w którym odbijało się zarówno zdumienie, jak i podziw, odprowadził go na stronę, gdzie czterej biali mieli usiąść poza kołem Indjan, by nie móc podsłuchać ich narad, a potem udał się na miejsce, które już przedtem zajmował.
Oczy białych zwróciły się naturalnie ku palom. Tam wisiały na rzemieniach, podartych na części przez psy, szczątki ciała i członki morderców; widok zaprawdę straszny.
Rozpoczęła się rozstrzygająca narada na sposób Indjan. Najpierw mówił dłuższy czas Wielki Wilk, potem inni wodzowie, jeden po drugim, potem Wilk i inni; zwykli wojownicy nie mogli przemawiać; stali wokoło, przysłuchując się z uszanowaniem. Indjanin jest oszczędny w mowie, ale na radzie mówi chętnie i gęsto, a bywają czerwoni, którzy osiągnęli wcale znaczną sławę jako mówcy.
Narada zabrała ze dwie godziny, czas bardzo długi dla tych, których los od niej zależał; powszechne, głośne „howgh“ oznajmiło koniec posiedzenia. Sprowadzono białych, którzy musieli wejść w środek koła i wysłuchać postanowienia, co do ich losu. Wielki Wilk, podniósłszy się, oświadczył:
— Blade twarze wiedzą, dlaczego wykopaliśmy topory wojenne. Przysięgliśmy zabić wszystkich białych, którzy wpadną w nasze ręce. Wy jesteście przyjaciółmi czerwonych mężów i dlatego niepodzielicie losu innych bladych, których schwytamy; te pójdą zaraz na pal męczeński, wam zaś wolno walczyć o swe życie.
Tu zrobił pauzę, z której Old Shatterhand skorzystawszy, zapytał:
— Z kim? Czy my czterej przeciw wam wszystkim? Dobrze, zgadzam się! Moja strzelba śmierci wyśle wielu z was do wiecznych ostępów!
Po tych słowach podniósł sztuciec. Wódz nie zdołał ukryć przestrachu; to też z szybkim gestem przeczenia odpowiedział:
— Old Shatterhand myli się; każdy z was dostanie przeciwnika, z którym będzie walczył, a zwycięzca ma prawo zabić pokonanego i otrzyma jego własność.
— Zgadzam się na to! Ale kto ma prawo wybrać nam przeciwnika, my czy wy?
— My. Ja ogłoszę wezwanie, na które wystąpią ochotnicy.
— A jaką bronią mamy walczyć?
— Jaką oznaczy ten z nas, który się zgłosi.
— To niesprawiedliwe!
— Nie, to słuszne! Okazaliśmy wam tyle względów, że nie możecie już więcej wymagać.
— Dobrze, ale żądam uczciwych warunków. Mówisz, że zwycięzca ma prawo zabić pokonanego. A co będzie, gdy zabiję którego z twoich wojowników; czy będą mógł potem swobodnie i bezpiecznie opuścić to miejsce?
— Tak. Ale ty nie zwyciężysz! Żaden z was nie zwycięży.
— Rozumiem! Zrobicie między waszymi wojownikami taki wybór i oznaczycie taki rodzaj walki, że będziemy musieli ulec? — Mylisz się! Łatwo może się stać inaczej, niż przypuszczasz. Żądam waszego słowa, że tego z nas, który wyjdzie z walki zwycięzcą, będziecie uważać za przyjaciela.
— Przyrzekam ci!
— Dobrze! Zapytaj swoich wojowników, który się zgłosi!
Wśród Indjan zapanowało niezwykłe ożywienie; snuli się, krzątali, pytając i krzycząc jedni przez drugich. Old Shatterhand odezwał się do towarzyszy:
— Niestety, nie mogłem struny zbytnio naciągać, aby nie pękła. Z danych nam warunków wcale nie jestem zadowolony.
— Musimy być z nich zadowoleni, bo lepszych nie dostaniemy, — rzekł długi Davy.
— Obawiam się o was. Co do mnie, to ciekaw jestem, czy wogóle znajdzie się jaki przeciwnik.
— Z całą pewnością! Sam Wielki Wilk! Ponieważ nikt inny się nie zgłosi, on musi ratować cześć swego szczepu. To olbrzymi drab, prawdziwy słoń!
— Ba! Nie boję go się. Ale wy? Wybiorą wam najniebezpieczniejszych przeciwników i dla każdego wyznaczą taki rodzaj walki, w jakim, ich zdaniem, nie posiadamy doświadczenia. Naprzykład ze mną mój przeciwnik nie wda się w walkę na pięści. Ale wszelkie troski i obawy naprzód są bezowocne. Zbierzmy siły i miejmy oczy otwarte!
— A rozum jasny, — dodał Hobble-Frank. — Co do mnie, to jestem tak spokojny, jak drogowskaz nad rowem przy drodze. Ci Utahowie poznają dziś Saksończyka z Moritzburgu. Będę walczył, że iskry pójdą aż do Grenlandji! —
Wśród Indjan nastał tymczasem znowu porządek; utworzyli powtórnie koło, a Wielki Wilk wyprowadził trzech czerwonych, których przedstawił jako zapaśników.
— To wyznacz teraz pary, — wezwał go Old Shatterhand.
Wódz popchnął pierwszego z wojowników ku długiemu Davy’emu i rzekł:
— To jest Pagu-angare[35], który będzie z tą bladą twarzą pływał o życie.
Wybór dla czerwonego wypadł dobrze; po długim i chudym jak szczapa Davym widać było, że nie łatwo utrzymuje się na powierzchni wody. Natomiast czerwony drab miał okrągłe biodra, szerokie i mięsiste piersi, muskularne ramiona i silne nogi. Oczywiście był najlepszym pływakiem swego szczepu; na to wskazywało zarówno jego imię, jak pogardliwe spojrzenie, którem obrzucił Davy’ego.
Naprzeciw małego, grubego Jemmy’ego wódz postawił olbrzyma o rozgarniętych barach, na których muskuły występowały jak nabrzmiałe:
— Tu jest Namboh-avaht[36] — odezwał się, — będzie walczył z tą grubą bladą twarzą. Zostaną oni związani plecami do siebie; każdy dostanie do ręki nóż, a który pierwszy przeciwnika rzuci pod siebie, ten może go zakłuć.
„Wielka Noga“ zupełnie słusznie nosił to imię; na ogromnych stopach stał tak pewnie, że Jemmy mógł na sam ich widok stracić otuchę.
Teraz powstał jeszcze trzeci drab, kościsty, wysoki prawie na cztery łokcie, szczupły, ale z piersią wysoko sklepioną, i o niezmiernie długich ramionach i nogach. Wódz przyprowadził go przed Hobble-Franka:
— A tu stoi To-ok-tey[37], który jest gotów biegać o życie z tą bladą twarzą — rzekł.
Biedny Hobble-Franku! Kiedy ten „Skaczący Jeleń“ robił swemi siedmio-milowemi nogami dwa kroki, musiał mały Frank zrobić ich dziesięć! Tak, czerwoni potrzykroć zapewniii sobie zwycięstwo!
— A kto będzie walczył ze mną? — zapytał Old Shatterhand.
— Ja, — odpowiedział Wielki Wilk dumnie, prostując się, jak kogut. — Myślałeś już, że się boimy, ja zaś ci pokażę, żeś się omylił!
— Bardzo mi przyjemnie, — odparł biały uprzejmie. — Dotychczas zawsze szukałem przeciwników między wodzami.
— Ulegniesz! Któż może powiedzieć o sobie, że zwyciężył Owuts-awahta!
— Walczmy nie słowami, lecz karabinem. — Old Shatterhand powiedział to z lekką ironją, wiedząc, że wódz się nie zgodzi na strzelbę. I rzeczywiście Wilk odpowiedział szybko:
— Nie chcę mieć nic do czynienia z twoją strzelbą śmierci. Między nami rozstrzygnie nóż i tomahawk!
— I z tego jestem zadowolony.
— To wkrótce będziesz trupem, a ja posiądę całą twoją własność, przedewszystkiem zaś konia!
— Wiem, że mój koń wzbudza w tobie chciwość, ale czarodziejska strzelba jest jeszcze cenniejsza. Co z nią poczniesz?
— Nie chcę jej i nikt inny również nie pożąda. Kto jej dotknie, ten rani swych najlepszych przyjaciół. Zakopiemy ją głęboko w ziemię; tam niechaj zardzewieje i zgnije.
— Więc ten, kto ją ma zakopywać, niech będzie bardzo ostrożny, inaczej ściągnie wielkie nieszczęście na szczep Utahów-Yamba. A teraz powiedz, kiedy i w jakim porządku odbędą się pojedynki?
— Najpierw będą pływać. Ale! Wiem, iż chrześcijanie przed śmiercią chętnie odprawiają swe tajemnicze obrzędy, dam wam przeto taki czas, jaki wy, blade twarze, nazywacie godziną. —
Czerwoni utworzyli dookoła białych koło zapewne tylko dlatego, aby widzieć dokładnie, jak blade twarze przerażą się z powodu przydzielenia im tak silnych przeciwników; nie ujrzawszy jednak nic takiego, rozeszli się znowu. Zdawało się, że teraz nikt nie dba o myśliwych, ale ci wiedzieli dobrze, że ich bardzo uważnie obserwują. Siedzieli we czwórkę, rozmawiając o możliwości ratunku. Niebezpieczeństwo groziło przedewszystkiem długiemu Davy’emu, który miał pierwszy walczyć; nie rozpaczał wprawdzie, ale miał minę bardzo poważną.
— Czerwona Ryba! — mruczał. — Ten hultaj otrzymał takie imię naturalnie z tego powodu, że jest znakomitym pływakiem.
— A ty? — zapytał Old Shatterhand. — Wprawdzie widziałem, jak pływałeś, ale tylko w kąpieli i przy przejściu przez rzekę. Jak tam z szybkością?
— Nie nazbyt dobrze.
— Oh, biada!
— Tak; oh, biada! Nie jestem winien, że moje ciało składa się tylko z ciężkich kości; a zdaje mi się, że mają one jeszcze znacznie większą wagę, niż jakiegokolwiek innego człowieka.
— A więc nic z szybkiego pływania. A czy jesteś wytrzymały?
— Wytrzymały? Ba! Tak długo, jak tylko chcecie, sir; ale co mi po sile! Będę musiał oddać i tak swój skalp.
— Tego jeszcze stwierdzić nie można. Czy pływałeś już kiedy na grzbiecie?
— Tak, zdaje się, że to idzie lżej.
— Naturalnie; przekonano się, że ludzie chudzi i niewyćwiczeni lepiej pływają nawznak. Połóż się więc na grzbiecie, trzymaj głowę na prawo wdół, a nogi wysoko; uderzaj regularnie i wydatnie nogami, a oddech wciągaj tylko wtedy, gdy będziesz miał ręce pod grzbietem.
— Well! Ale to nic nie pomoże, bo Czerwona Ryba weźmie mię z pewnością.
— Może jednak nie, jeśli mi się podstęp uda.
— Jaki?
— Ty musisz płynąć z prądem, a on przeciw niemu.
— Ach, czyby to można zrobić? Czy istnieje prąd?
— Tak przypuszczam. Jeśli go niema, to jesteś zgubiony.
— Nie wiemy jednak jeszcze, gdzie będziemy pływać?
— Naturalnie tam na jeziorze, które właściwie jest tylko stawem. Ma mniej więcej pięćset kroków długości, a trzysta szerokości, o ile stąd można widzieć. Z góry spływa woda wielkim spadkiem i to, jak się zdaje, ku lewemu brzegowi. To wywołuje prąd, który idzie obok tego brzegu przez trzy czwarte długości jeziora aż do jego wypływu. Pozwólcie mi działać! Jeśli tylko będzie w ludzkiej mocy, to doprowadzę do tego, że pobijesz przeciwnika dzięki temu prądowi.
— Tożby było gaudium, sir! A na wypadek, gdyby mi się powiodło, czy tego draba zakłuć?
— Czy masz taką ochotę?
— Onby mię w każdym razie nie oszczędzał, choćby tylko ze względu na moją chudobę.
— To prawda. Ale pomijając już to, że jesteśmy chrześcijanami, w naszym interesie powinniśmy kierować się łagodnością.
— Pięknie! Ale co zrobicie, jeśli on mnie zwycięży i trzaśnie nożem? Nie mogę się przecież bronić!
— W takim razie potrafię wymusić na nich, aby z kłuciem wstrzymali się, aż wszystkie pojedynki się skończą.
— Well! To jest pociechą nawet w najgorszym wypadku; teraz jestem spokojny. Ale, Jemmy, jak z tobą sprawa stoi?
— Nie lepiej, niż z tobą, — odparł grubas. — Mój przeciwnik nazywa się „Wielka Stopa“. Czy wiesz, co to znaczy?
— No?
— Stoi tak mocno na nogach, że nikt go nie przewróci. A ja, mniejszy o dwie głowy od niego, mam tego dokonać? Muskuły ma ten człowiek jak hipopotam. Cóż wobec nich znaczy mój tłuszcz?
— Tylko się nie trwożyć, kochany Jemmy, — pocieszał Old Shatterhand. — Ja jestem zupełnie w takiem samem położeniu. Wódz jest znacznie wyższy i szerszy ode mnie, ale z pewnością brak mu zręczności, więc mogę śmiało twierdzić, że mam przeto więcej siły w mięśniach, niż on.
— Tak, wasza siła jest fenomenalna. Ale ja wobec Wielkiej Stopy! Będę się bronił, dopóki tchu stanie, ale mimo to ulegnę mu wkońcu. Ach, gdyby i tu był taki prąd, gdyby był jaki podstęp!
— Jest i tutaj! — przerwał Hobble-Frank. — Gdybym ja miał do czynienia z tym Florjanem, to wcalebym się nie obawiał.
— Ty? Ty jesteś jeszcze słabszy, niż ja!
— Fizycznie tak, ale nie duchowo. A musi się zwyciężyć duchem. Rozumiesz mnie?
— Cóż mogę poradzić duchem przeciw muskułom tego człowieka?
— Widzisz, jakiś ty? Wszystko i zawsze wiesz lepiej ode mnie, ale jeśli idzie o życie i skalp, to siedzisz jak mucha w mleku. Machasz rękami i nogami i nie możesz się z niego wydostać.
— To wypal wreszcie, jeśli masz jaki dobry koncept!
— Koncept! Co znowu za gadanie! Ja nie potrzebuję konceptu, jestem i bez konceptu zawsze dowcipny. — Wmyśl się tylko dobrze w twoje położenie! Obaj staniecie tyłem do siebie i zwiążą was razem przez brzuch, zupełnie jak konstelację bliźniąt sjamskich na mlecznej drodze. Każdy dostanie do ręki nóż i zacznie się harcowanie. Kto drugiego weźmie pod siebie, ten zostanie zwycięzcą. Ale jak w tem położeniu można przeciwnika wziąć pod siebie, pytasz? Otóż w ten sposób, że się mu podrywa nogi, i ztyłu kopie mocno w łydki, lub też otacza jego nogę swoją i stara ją się poderwać. Mam słuszność, czy nie?
— Tak. Mów dalej!
— Tylko powoli! Wszystko musi się odbyć z namysłem, bo co nagle, to po djable. Jeśli eksperyment się uda, to przeciwnik upadnie na nos, a drugi powali się za nim, ale, niestety, plecami na jego plecy, przez co może sam bardzo łatwo stracić równowagę europejską. Właściwie powinni was tak związać, byście stali do siebie twarzami. Czy czerwoni z tem odwrotnem położeniem państwowem łączą jaki podstęp, tego nie mogę jeszcze teraz przewidzieć; ale to wiem dokładnie, że ich podstęp wyjdzie ci tylko na dobre.
— W jaki sposób? Mówże wreszcie! — napierał Jemmy.
— Dlaboga! Mówię przecież już od kwadransa! Słuchaj tylko! Czerwony kopnie cię ztyłu, aby ci podbić nogę i wytrącić z równowagi. To ci nic nie zaszkodzi, bo przy twych bezwstydnie grubych łydkach poczujesz jego kopnięcie dopiero po czternastu miesiącach. Teraz przeczekasz chwilę, aż zechce cię po raz drugi uderzyć i będziesz stał na jednej nodze. Wtedy całą siłą pochylisz się ku przodowi, podniesiesz go więc na swych plecach, rozetniesz szybko sznur czy rzemień, którym będziecie związani, i machniesz nim szybkim ruchem przez głowę na ziemię. Potem natychmiast na niego, chwycisz draba za gardło i przyłożysz mu nóż do piersi. Zrozumiałeś mię, ty stare rzeszoto?
Old Shatterhand podał małemu rękę i rzekł:
— Franku, jesteś niezłym chłopem. Te wskazówki są wyśmienite i muszą odnieść skutek.
Poczciwa twarz Franka jaśniała z zachwytu, kiedy ściskał podaną mu dłoń:
— Już dobrze, już dobrze, kochany mistrzu! Na coś tak zupełnie samodzielnego nie mógłbym się zdobyć. Ale to właśnie jest jeszcze jednym dowodem więcej, że ludzie niemądrzy uważają diament za cegłę. Dlatego myślę, że...
— Za krzemień, nie za cegłę, — przerwał mu Jemmy. — Nieba, cóżby to był za diament, któryby miał wielkość cegły!
— Milczże już raz, niepoprawny kłótniku! Ja moją przewagą umysłową ratuję ci życie, a ty z wdzięczności za to rzucasz we mnie cegłą. Jeśli wreszcie nie przestaniesz się ze mną wadzić, to może łatwo dojść do tego, że ci wypowiem moją przyjaźń, a wtedy zobaczysz, czy potrafisz beze mnie postąpić krok jeden. Myślę, że byłby teraz wreszcie czas nabrać już trochę rozumu.
— Słusznie, — odezwał się Jemmy pojednawczo. — Ale co ty poczniesz, kochany Franku?
— Kochany Franku! — powtórzył mały. — Jak pięknie i akustycznie to brzmi! Co pocznę? No, będę biegał, cóżby innego?
— O tem wiem dobrze, ale pozostaniesz wtyle. Musisz zrobić trzy kroki na jeden jego.
— Niestety, mój Boże!
— Idzie o to, jaką przestrzeń macie przebiec i czy wytrzymasz? Jak tam z oddechem?
— Wyśmienicie. Płuca mam jak bąk; mogę brzęczeć i mruczeć cały dzień i nie zbraknie mi oddechu. Biegać mogę; tego musiałem się nauczyć jako królewsko-saski pomocnik leśny.
— Ale z takim długonogim Indjaninem nie możesz się mierzyć!
— Hm! To jeszcze pytanie!
— Przecież nazywa się Skaczący Jeleń; a więc stawy w nogach są jego głównym przymiotem.
— Jak się nazywa, to mi obojętne, jeśli tylko dotrę do celu prędzej, niż on.
— Tego właśnie nie dokażesz. Porównaj twoje i jego nogi!
— Ach, tak, nogi! Myślisz więc, że idzie tylko o nogi?
— Naturalnie! A o cóż ma iść przy takim wyścigu, przy którym wchodzi w grę kwestja życia i śmierci?
— O nogi, tak, słusznie, ale po większej części jednak rozstrzyga głowa.
— Ta przecież nie będzie biegać!
— Właśnie, że będzie. A może mam pozwolić biec samym nogom, a z resztą ciała czekać, aż powrócą? Toby był niebezpieczny eksperyment; gdyby mię nie znalazły, to mógłbym tu siedzieć, ażby mi nowe wyrosły, a to ma się przydarzać tylko rakom. Nie, głowę muszę zabrać, bo ona ma spełnić główne zadanie.
— Nie pojmuję cię) — wtrącił Old Shatterhand, wielce zdumiony spokojem małego.
— Ja także nie, przynajmniej teraz jeszcze nie. W tej chwili wiem tylko tyle, że jedna dobra myśl jest lepsza niż sto kroków lub skoków, które mijają się z celem.
— A więc masz jaki plan?
— Jeszcze niezupełnie, ale myślę, że jeśli mogłem Jemmy’emu dać dobrą radę, to sam siebie nie opuszczę w niebezpieczeństwie. Teraz przecież jeszcze nie wiem, gdzie mamy się ścigać. Gdy to rozstrzygną, będę wiedział zapewne, gdzie i jak zarzucę wędkę na mego przeciwnika. Tylko się nie trwóżcie o mnie! Jakiś wewnętrzny tenor mówi mi, że dziś jeszcze nie odwrócę się plecami do tego świata. Stworzony jestem do wielkich czynów, a osobistości historyczne nigdy nie umierają przed spełnieniem swych zadań. —
W tej chwili nadszedł znowu Wielki Wilk z innymi wodzami i wezwał białych, aby się udali za nimi nad jezioro, gdzie roiło się już od ludzi różnego wieku i płci; tam miała nastąpić walka w pływaniu.
Kiedy doszli do brzegu, przekonał się Old Shatterhand, że przypuszczał trafnie, gdyż rzeczywiście był prąd. Jezioro miało kształt prawie elipsy. Wgórze, przy krótszym jego boku, wpadał doń potok górski i prąd parł z początku wzdłuż lewego dłuższego, a potem wzdłuż dolnego węższego brzegu ku wypływowi, który znajdował się na prawym brzegu i to wpobliżu miejsca, gdzie potok wpływał do jeziora. Tak więc prąd ciągnął się prawie przez trzy czwarte obwodu jeziora. Gdyby tylko Davy mógł z niego skorzystać, to byłby może ocalał.
Kobiety, dziewczęta i chłopcy rozsypali się daleko po brzegach, a wojownicy obsiedli dolny brzeg, bo tam miały się zacząć zapasy. Oczy wszystkich zwrócone były na obu współzawodników. Czerwona Ryba dumnym i pewnym spojrzeniem ogarniał jezioro. Davy również nie zdradzał niepokoju, ale często wzdychał, a grdyka jego wciąż to prężyła się, to kurczyła. Był bowiem w głębi duszy wzruszony. —
Wielki Wilk zwrócił się do Old Shatterhanda:
— Czy sądzisz, że powinniśmy rozpocząć?
— Tak, ale nie znamy jeszcze ostatecznych warunków, — odpowiedział zapytany.
— Zaraz je usłyszycie. Tu wprost przede mną wejdą obaj do wody, a gdy dam znak, klasnąwszy w ręce, odpłyną. Mają opłynąć raz dookoła jeziora, trzymając się, dokładnie na długość człowieka od brzegu. Kto odchyli się od tej linji, aby sobie skrócić drogę, ten będzie uznany za zwyciężonego; ten zaś, który pierwszy przyjdzie, przebije drugiego nożem.
— Dobrze! Ale w którą stronę mają płynąć? Na prawo czy na lewo?
— Na lewo, a potem powrócą z prawej strony.
— Czy mają płynąć obok siebie?
— Naturalnie!
— A więc mój towarzysz po prawej, a Czerwona Ryba po lewej ręce?
— Nie, odwrotnie.
— Dlaczego?
— Bo ten, który będzie płynął po lewej ręce, będzie bliżej brzegu i będzie miał do odbycia dalszą drogę.
— To źle i niesprawiedliwie, aby obaj płynęli w tym samym kierunku. Ty nie lubisz oszustwa i zgodzisz się, że będzie słuszniej, jeśli pójdą w przeciwnych kierunkach. Jeden popłynie stąd wzdłuż prawego, drugi wzdłuż lewego brzegu; wgórze spotkają się, a potem powrócą wzdłuż przeciwnego brzegu.
— Masz słuszność — oświadczył wódz. — Ale który ma płynąć na prawo, a który na lewo?
— Aby i tu postąpić sprawiedliwie, niech rozstrzygnie los. Patrz, tu biorę dwa źdźbła, a obaj pływacy niech wybierają. Kto wyciągnie dłuższe, ten popłynie na lewo, który krótsze — na prawo.
— Dobrze! Niech tak będzie. Howgh!
Ostatnie słowo wypowiedział na szczęście Davy’ego; było to zapewnieniem, że postanowienia tego nie można już ani na jotę zmienić. Old Shatterhand zerwał dwa źdźbła, ale tak, że były zupełnie jednakowej długości, a przystąpiwszy najpierw do Czerwonej Ryby, kazał mu wybierać; potem drugie źdźbło dał Davy’emu, uszczknąwszy z niego jednak przedtem mały kawałeczek. Porównano źdźbła i Davy, który miał krótsze, musiał płynąć na prawo. Przeciwnik jego nie wydawał się bynajmniej tem zrażony; widocznie nie miał pojęcia w jak niewygodnem położeniu się znalazł. Tem weselej zajaśniała twarz Davy’ego, który, spojrzawszy na jezioro, szepnął do Old Shatterhanda:
— Nie wiem, jak doszedłem do tego małego źdźbła; ale ono mię uratuje, bo spodziewam się, że przyjdę pierwszy do celu. Prąd jest silny i przysporzy tamtemu dosyć roboty.
Zrzuciwszy odzież, wszedł do płytkiej w tem miejscu wody; Czerwona ryba uczynił to samo. Wódz klasnął w dłonie — jeden skok i obaj znaleźli się w głębinie; popłynęli w przeciwne strony: czerwony na lewo, a biały na prawo, obaj wzdłuż brzegu.
— Davy, trzymaj się mocno! — krzyknął Hobble-Frank do przyjaciela. —
Z początku nie można było zauważyć wielkiej różnicy między obu współzawodnikami; Indjanin zagarniał rękami wodę powoli, ale szeroko i silnie; czuł się w wodzie jak ryba; patrzył tylko przed siebie i nie oglądał się za białym, aby nie stracić choćby jednej sekundy. Davy płynął mniej spokojnie, mniej regularnie. Nie był bowiem doświadczonym pływakiem i musiał dopiero wpaść w odpowiednie tempo. Kiedy mu się to niezbyt powiodło, położył się na grzbiecie; teraz szło raźniej. Prąd tutaj był nieznaczny, ale mimo to pomagał mu tak wielce, że nie pozostawał wtyle za czerwonym i obaj znajdowali się już przy dłuższych brzegach jeziora.
Teraz jednak Indjanin począł rozumieć, jak ciężkie zadanie mu przypadło; miał przepłynąć wzdłuż całego brzegu jeziora wgórę, aż do ujścia potoku, a z każdym ruchem odczuwał, że prąd jest coraz to mocniejszy. Zrazu jeszcze dawał sobie radę, ale wnet poznać było, że musi wytężać siły; odbijał się zaś tak gwałtownie, że za każdem posunięciem wynurzał piersi z wody.
Po drugiej stronie Davy miał prąd coraz słabszy, który nadto szedł w pożądanym dla niego kierunku, i coraz łacniej zdobywał się na odpowiednie ruchy; pracował już regularniej i przezorniej, bo obserwując skutek każdego uderzenia, niebawem nauczył się unikać fałszywych ruchów. Dlatego też szybkość jego podwoiła się i wkrótce wyprzedził czerwonoskórego; na widok tego Indjanin jeszcze bardziej wytężył siły, zamiast zachować je dla pokonania późniejszych, a wymagających więcej trudu szkopułów. —
Davy zbliżał się do ujścia; prąd teraz coraz silniejszy omal nie pochwycił go i nie porwał z wyznaczonej linji poza jezioro. Davy walczył z wysiłkiem i pozostał znowu poza czerwonym. Była to chwila, od której wszystko zawisło.
Towarzysze stali na brzegu i przyglądali się mu z największem napięciem.
— Czerwonoskóry znowu go wyprzedza, — odezwał się Jemmy z obawą. — Przegra!
— Jeśli jeszcze posunie się tylko ze trzy łokcie dalej, to zmoże prąd i będzie uratowany, — odpowiedział Old Shatterhand.
— Tak, tak, — dodał Frank. — Widać, że to zrozumiał. Ależ pracuje rękami i nogami! Tak, dobrze! Idzie naprzód! Już przepłynął! Alleluja, wiwat, hurra!
Długiemu udało się zmóc opór prądu i wypłynąć na spokojną wodę; wkrótce pozostawił poza sobą prawy brzeg, podczas gdy czerwony jeszcze nie przebył lewego, i skręcił teraz wzdłuż krótszego ku ujściu potoku.
Widział to czerwonoskóry i pracował jak wściekły; ale każdy, nawet najmocniejszy ruch posuwał go naprzód zaledwie o łokieć, gdy tymczasem Davy płynął ze zdwojoną szybkością. Teraz dotarł do miejsca, gdzie wpływał potok, którego woda pochwyciła go i porwała ze sobą. Pozostała mu jeszcze tylko trzecia część drogi do przebycia, podczas gdy Indjanin nawet pierwszej nie ukończył. Obaj przepłynęli obok siebie.
— Hurra! — nie mógł się Davy wstrzymać od okrzyku, na który czerwonoskóry odpowiedział donośnym rykiem wściekłości.
Dla Davy’ego skończył się trud, a zaczęła rozrywka, bo wystarczyło mu tylko lekko poruszać ramionami, aby utrzymać się w przepisanym kierunku. Powoli jednak prąd stawał się słabszy i musiał znowu wziąć się do roboty, ale szło jak z płatka i czuł się, jakby całe swe życie przepływał. — Wreszcie dotarł do oznaczonego miejsca i wyszedł na brzeg, a kiedy się obrócił, ujrzał, że czerwonoskóry dosięgnął właśnie wypływu jeziora i znowu walczył z prądem.
Zabrzmiało krótkie, wstrząsające do szpiku wycie czerwonych, którzy w ten sposób stwierdzili, że Czerwona Ryba przegrał i płaci gardłem. Davy skoczył czem prędzej do swego ubrania, a potem do towarzyszy, aby ich przywitać, jakby się po raz drugi narodził.
— Ktoby to myślał! — odezwał się, potrząsając ręką Old Shatterhanda. — Zwyciężyłem najlepszego pływaka Utahów!
— Dzięki źdźbłu trawy! — odpowiedział z uśmiechem myśliwy.
— Jak dokazaliście tego?
. — O tem potem. Był to maleńki fortel, którego jednak nie można nazwać oszustwem, bo szło o uratowanie tobie życia, a czerwonoskórzy szkody nie ponieśli.
— Tak jest, — przytaknął Frank, niezmiernie uszczęśliwiony zwycięstwem przyjaciela. — Życie twoje wisiało już nie na włosku nawet, ale na trawce. To samo i z wyścigami; nogi same tu jeszcze nie wystarczą. Kto wie jakie źdźbło mnie przyniesie ratunek. Tak, w nogach musi się mieć także trochę siły, ale znacznie więcej w głowie. — Patrzcie! wynurza się nieszczęśliwa rybka!
Indjanin wyszedł na brzeg i usiadł, zwróciwszy twarz ku wodzie. Żaden z czerwonoskórych nie patrzył ku niemu, żaden się nie poruszył; czekali, aż Davy wymierzy zwyciężonemu cios śmiertelny.
Wtem nadeszła skwaw, prowadząc za ręce dwoje dzieci, i przystąpiła do niego; on przyciągnął ku sobie jedno z prawej, drugie z lewej strony, potem odsunął je lekko od siebie, podał kobiecie rękę i skinął na nią, aby się oddaliła. Następnie zwrócił oczy ku Davy’emu i zawołał:
— Nami wicz, ne pokai — twój nóż, zabij mnie!
Dzielnemu długoszowi prawie łzy stanęły w oczach.
Wziąwszy kobietę wraz z dziećmi, popchnął ją znowu ku niemu i odezwał się napół po angielsku, napół w języku Utahów, którym dobrze nie władał:
— No wicz, — not pokai!
Potem odwrócił się i przystąpił do towarzyszy. Widzieli to i słyszeli Utahowie, więc wódz zapytał:
— Czemu go nie zabijasz?
— Bo jestem chrześcijaninem. Daruję mu życie.
— Ale gdyby on zwyciężył, toby cię zakłuł!
— On nie zwyciężył, nie może więc tego uczynić. Niechaj żyje!
— Ale zabierzesz jego własność? Jego broń, konia, kobietę i dzieci?
— Ani mi to w głowie! Nie jestem rabusiem. Niech zatrzyma to, co jest jego.
— Uff, nie rozumiem cię! On postąpiłby mądrzej.
Spojrzenia, jakie na niego skierowali czerwonoskórzy, świadczyły najwymowniej, że uważano go bodaj za pomyleńca. Żaden z nich nie wyrzekłby się swego prawa, a oto Czerwonej Rybie włos z głowy nie spadał; ten ostatni także nie mógł pojąć, dlaczego biały go nie zakłuł i nie oskalpował. Wstyd go palił, iż został pokonany, uznał więc za najlepsze zniknąć z oczu zebranych.
A jednak i tu przemówiła czyjaś wdzięczność. Żona Czerwonej Ryby przystąpiła do długosza i podała mu rękę; podniosła również ku niemu ręce dzieci, mamrocząc półgłosem słów parę, których znaczenia Davy wprawdzie nie zrozumiał, ale mógł się z łatwością domyśleć.
Teraz zbliżył się do wodza Namboh-awaht, Wielka Stopa, i zapytał, czy może rozpocząć walkę z drugą bladą twarzą. Wielki Wilk skinął głową i wydał rozkaz, aby udano się na przeznaczone na ten cel miejsce. Leżało ono wpobliżu obu pali męczeńskich. Tam utworzyło się, jak zwykle, obszerne koło, w środek którego wódz wprowadził Wielką Stopę. Jemmy’emu towarzyszył Old Shatterhand, bacząc, by nie pogrążono grubasa jakim podstępem.
Obaj zapaśnicy obnażyli górną część ciała i stanęli plecami do siebie. Jemmy nie sięgał czerwonoskóremu nawet do ramienia. Wódz trzymał w ręce lasso, którem miał ich związać. Rzemień przechodził czerwonemu ponad biodrami, a białemu przez pierś; na szczęście jednak, końce lassa sięgały przypadkowo tylko tak daleko, że wódz musiał zrobić węzeł na piersiach grubasa.
— Teraz zamiast rozcinać rzemień, wystarczy pociągnąć za węzeł, — uprzedził go Old Shatterhand po niemiecku.
— Stój mocno, Jemmy, i nie daj się nakryć! — zawołał Hobble-Frank. — Wiesz przecie, że gdyby cię zakłuł, to zostałbym na zawsze wdowcem i sierotą, a tej przykrości chyba mi oszczędzisz. Pozwól się tylko kopnąć, a potem machnij nim dobrze ponad sobą!
Czerwonemu rzucano również z różnych stron zachęcające okrzyki, to też zawołał:
— Nie jestem Czerwoną Rybą, który pozwala się zwyciężać. W kilka chwil zduszę i zmiażdżę tę małą, grubą ropuchę, która mi wisi na plecach.
Jemmy nie otwierał ust; patrzył spokojnie i poważnie, ale naprawdę przedstawiał na grzbiecie czerwonoskórego śmieszny widok. Odwrócił przezornie twarz na bok, aby móc obserwować ruchy nóg Indjanina. Czekał. Nie obiecując sobie żadnej korzyści z rozpoczęcia walki, wolał raczej pozostawić to czerwonemu.
Ów przez dłuższy czas stał cicho i bez ruchu, chcąc powalić przeciwnika nagłem natarciem; ale to mu się nie powiodło. Kiedy zupełnie — jak sądził — niespodzianie wysunął nogę wtył, aby ją podstawić Jemmy’emu, ten wymierzył mu w drugą, silnie opartą, takie kopnięcie, że uderzony omal nie upadł. Teraz jednak nastąpił raz za razem. Czerwony był silniejszy, biały natomiast ostrożny i przezorniejszy. Indjanin powoli wpadał w wściekłość z powodu bezskutecznych usiłowań; ale szał jego i uderzenia, zadawane nogami, napotykały jedynie spokój przeciwnika. Walka przewlekała się i nie było widać przewagi po żadnej stronie. Jednak tem szybciej miał nadejść kres, mianowicie dzięki podstępowi czerwonego.
Dotychczasowy jego system walki zmierzał do tego, aby uśpić uwagę przeciwnika. Biały powinien był myśleć, że nie można już użyć innego sposobu ataku i ten ma ostatecznie rozstrzygnąć. Teraz jednak Indjanin chwycił za lasso, naciągnął je mocno tak, że zyskał przed sobą miejsce na wykonanie zwrotu, i obrócił się — chociaż niezupełnie.
Gdyby mu się zamiar udał, byłby się zwrócił przodem do białego i mógłby go poprostu przygnieść do ziemi; ale Jemmy nie wyrzekał się sprytu, ani baczności. Frank zrozumiał również natychmiast zdradziecki zamiar czerwonoskórego i zawołał szybko do grubasa:
— Zrzuć go z siebie! Obrócił się!
— Już wiem! — odpowiedział Jemmy.
W chwili, kiedy wymawiał te słowa, czerwony dopiero w połowie wykonał obrót, a więc nie miał pewnego oparcia; Jemmy pochylił się szybko, podrywając przeciwnika do góry, i pociągnął za pętlicę. Lasso puściło. Czerwony uderzył rękami w powietrze i wykonał ponad głową Jemmy’ego zupełnie prawidłowego koziołka na ziemię, przyczem wypadł mu nóż. Szybko jak piorun grubas uklęknął na nim, chwycił lewą ręką za gardło, a prawą przyłożył mu nóż do piersi.
Wielka Stopa żywił może zamiar, by nie poddawać się za żadną cenę, lecz bronić wszelkiemi środkami, jednak koziołek tak go oszołomił, oczy grubasa błyszczały tak groźnie obok jego twarzy, że pozostał bez ruchu. Wtedy Jemmy zwrócił oczy na wodza i zapytał:
— Czy przyznajesz, że przegrał?
— Nie! — odpowiedział zapytany, zbliżając się.
— Dlaczego nie? — wtrącił się natychmiast Old Shatterhand, przysunąwszy się do nich.
— Bo nie jest zwyciężony.
— Ja twierdzę wręcz przeciwnie: został pokonany.
— To nie prawda; lasso jest rozwiązane.
— Temu winien sam Wielka Stopa, bo obracając się, rozerwał rzemień.
— Tego nikt nie widział. Puść go! Nie został pokonany i walka musi się zacząć na nowo.
— Nie, Jemmy! Nie puszczaj go! — odpowiedział myśliwy. — Skoro ci nakażę, albo skoro on się poważy poruszyć, zakłuj go!
Wówczas wódz wyprostował się dumnie i zapytał:
— Kto tu ma rozkazywać, ty czy ja?
— Ty i ja, my obaj.
— Kto to mówi?
— Ja. Ty jesteś wodzem twoich, a ja jestem dowódcą moich ludzi. Ty i ja, my obaj, zawarliśmy umowę co do warunków walki. Kto nie trzyma się tych warunków, ten łamie umowę, jest kłamcą i oszustem.
— Ty...! ty ośmielasz się tak przemawiać do mnie wobec tylu czerwonych wojowników?!
— Mówię prawdę, a żądam wierności i uczciwości. Jeśli nie mam dalej mówić, dobrze, to niechaj przemówi moja strzelba śmierci!
Podniósł groźnie wgórę sztuciec, który dotąd trzymał wsparty kolbą o ziemię.
— Więc powiedz, czego żądasz? — zapytał wódz pokorniej.
— Czy przyznajesz, że ci dwaj mieli walczyć zwróceni do siebie plecami?
— Tak.
— Wielka Stopa jednak rozluźnił lasso i obrócił się. Czy to prawda? Musiałeś to widzieć!
— Tak, — przyznał wódz, ociągając się.
— Następnie miał umrzeć ten, którego przeciwnik przewróci pod siebie. Czy przypominasz sobie ten warunek?
— Znam go,
— Dobrze. Kto leży pod spodem?
— Wielka Stopa.
— A więc kto jest pokonany?
— On... — odpowiedzią wódz pod przymusem, gdyż Old Shatterhand trzymał sztuciec w ten sposób, że otwór lufy dotykał prawie jego piersi.
— Czy masz co do powiedzenia przeciw temu?
Przy tych słowach z oczu słynnego myśliwego padło na wodza tak potężne i zniewalające spojrzenie, że ten, zbity z tropu, dał oczekiwaną odpowiedź:
— Nie. Pokonany należy do zwycięzcy. Powiedz temu człowiekowi, że może go przebić.
— Tego nie mam potrzeby dopiero mu mówić, bo wie już o tem, lecz tego nie uczyni.
— Czy i on także chce darować mu życie?
— To rozstrzygniemy później; aż do tej chwili Wielka Stopa pozostanie związany tem samem lassem, od którego chciał się uwolnić.
— Na co go wiązać? On wam nie ucieknie.
— Czy ręczysz za to?
— Tak!
— To wystarczy. Niechaj idzie, dokąd chce, ale po ukończeniu dwu pozostałych jeszcze pojedynków ma powrócić do swego zwycięzcy. —
Teraz Jemmy powstał i wdział zpowrotem odzież. Wielka Stopa zerwał się i przedarł przez koło czerwonoskórych, którzy nie byli pewni, czy mają mu okazać pogardę, czy też nie.
Wódz naturalnie pienił się z gniewu, że już dwaj jego najlepsi wojownicy zostali pokonani i to przez przeciwników, których, jak się zdawało, znacznie przewyższali. Teraz wzrok jego padł na Hobble-Franka i usposobienie natychmiast mu się poprawiło. Czyż można było pomyśleć, aby ten mały człowieczek prześcignął Skaczącego Jelenia? Tym razem przynajmniej zwycięstwo czerwonych było pewne. Przywoławszy więc Jelenia, przedstawił go Old Shatterhandowi i rzekł:
— Ten wojownik posiada szybkość wiatru; jeszcze żaden biegacz nie prześcignął go; czy nie poradzisz twemu towarzyszowi, aby się raczej bez walki poddał?
— Nie!
— Umarłby prędzej, bez ściągnięcia na siebie hańby.
— A czyż to nie największa hańba poddawać się bez walki? Czyż nie uważałeś także Czerwonej Ryby za niezwyciężonego i czy Wielka Stopa nie mówił, że swego przeciwnika, tę ropuchę, zdusi i zmiażdży w kilku minutach? Czy jesteś pewny, że Skaczący Jeleń będzie szczęśliwszy niż ci, którzy tak dumnie sobie poczynali, a tak cicho i skromnie skończyli i umknęli stąd?
— Uff! — zawołał Skaczący Jeleń. — Ja biegam z jeleniem w zawody!
Old Shatterhand przypatrzył mu się teraz dokładniej; tak, miał budowę dobrego biegacza i nogi jego z pewnością mogły bez zmęczenia nakrywać wielkie połacie prerji. Widać jednak było, że objętość jego mózgu nie harmonizuje z długością nóg. Twarz miał prawdziwie małpią, lecz napróżno byłoby szukać na niej oznak przebiegłości, która cechuje ten ród zwierząt.
Hobble-Frank zbliżył się również, aby przyjrzeć się Jeleniowi.
— Co myślisz o nim? — zapytał Old Shatterhand.
— To istny „głupi Maciek“, który widząc tłuszcz, pływający na talerzu, nie może znaleźć rosołu. Co do nóg, to przewyższa mnie co najmniej trzykrotnie; ale co się tyczy głowy, to spodziewam się, że chyba mu nie ustępuję. Dowiedzmy się najpierw, na jakiej przestrzeni będziemy biegali, a może ja głową będę biegał lepiej i prędzej, niż on nogami.
Myśliwy zwrócił się więc znowu do wodza:
— Czy już jest postanowione, gdzie odbędzie się bieg?
— Tak. Chodź, to ci pokażę!
Old Shatterhand i Frank wyszli za Wielkim Wilkiem poza koło, utworzone przez Indjan; Skaczący Jeleń pozostał na miejscu. — Wódz wskazał ku południowi i rzekł:
— Czy widzisz to drzewo, które stoi w połowie drogi stąd do lasu?
— Tak.
— Do niego mają biec. Kto obejdzie je trzy razy i powróci pierwszy, ten będzie zwycięzcą.
Hobble-Frank zmierzył oczyma odległość, a także całą okolicę leżącą dalej na południe i odezwał się potem w języku angielskim, którym władał znacznie lepiej niż niemieckim:
— Ale spodziewam się, że obie strony zachowają się uczciwie!
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że posądzasz nas o nieuczciwość?
— Tak.
— Czy mam cię zabić?
— Spróbuj! Kula mojego rewolweru jest szybsza, niż twoja ręka. Czy poprzednio Wielka Stopa nie obrócił się, chociaż było to zabronione? Czy na tem polega uczciwość?
— To nie było nieuczciwe, tylko chytre.
— Ach! A taka chytrość ma być dozwolona?
Wódz zamyślił się; gdyby powiedział: „tak“, byłoby to obroną zachowania się Wielkiej Stopy, a może dałoby w dodatku Skaczącemu Jeleniowi sposobność użycia również podstępu; biali dokazali znacznie więcej, niż się po nich spodziewano, a ten mały człowieczek mógł być także dobrym biegaczem; dlatego wydało się Wilkowi pożądanem pozostawić dla czerwonego furtkę ratunku.
— Chytrość nie jest oszustwem. Dlaczego miałbym jej wzbronić? — odpowiedział.
— Oświadczam, że się zgadzam na to i gotów jestem rozpocząć bieg. Z jakiego miejsca zaczynamy?
— Wbiję dzidę w ziemię w tem miejscu, skąd się bieg rozpocznie i gdzie się ma skończyć.
Oddalił się na krótko; biali pozostali sami.
— Czy przyszła ci jaka myśl do głowy? — zapytał Old Shatterhand.
— Tak. Czy widać to po mnie?
— Naturalnie; uśmiechasz się zadowolony.
— Bo też jest się z czego śmiać. Ten wódz chciał mi swoją chytrością zaszkodzić, a tymczasem wyświadczył nieocenioną przysługę, za którą gotów jestem go uściskać.
— Jakto?
— Zaraz się dowiecie. Jakie to jest drzewo, dokoła którego mamy trzy razy zatańczyć?
— Buk, jak się zdaje.
— Popatrzcie teraz dalej na lewo. Tam stoi również drzewo, ale prawie dwa razy tak daleko. Jak się ono nazywa?
— Świerk.
— Pięknie! Dokąd więc mamy biec?
— Do buku.
— A ja właśnie pobiegnę wprost do świerka.
— Czyś oszalał?
— Nie. Do buku pobiegnę głową, a nogami do świerka.
— Ależ w jakim celu?
— Przekonacie się potem i to ku niemałej radości. Jestem pewny, że się na sobie nie zawiodę. Kiedy patrzę na frontowy garnitur tego Skaczącego Jelenia, to wydaje mi się, że pomyłka jest niemożliwa.
— Bądź ostrożny, Franku! Tu idzie o życie!
— No, jeśli idzie tylko o życie, to nie potrzebuję się wcale natężać. Nawet gdybym został pokonany, to i tak pozostałbym przy życiu. Wielka Stopa ma umrzeć, a wodza rozciągniecie na ziemi; a za tych dwu możecie mnie wykupić. A więc o życie zupełnie się nie trwożę; idzie jednak o cześć. Czy potem w historji czwartej ćwierci dziewiętnastego stulecia ma się czytać, że ja, Hobble-Frank z Moritzburga, zostałem zwyciężony przez taki indjański pysk merynosa? Na to nie pozwolę.
— Ale objaśnij mi przynajmniej swój zamiar. Może będę mógł udzielić ci dobrej rady!
— Dziękuję uniżenie! Rady udzieliłem sobie już sam i chcę teraz również sam wykorzystać swój wynalazek. Powiedzcie mi tylko jedno: jak się nazywa świerk w języku Utahów?
— Ovomb.
— Ovomb? Szczególna nazwa! A jakby brzmiało zdanie: „do owego świerka?“
— Incz ovomb.
— To bardzo krótko; tylko dwa słowa. Nie zapomnę ich.
— A cóż to „incz ovomb“ ma do roboty z twoim planem?
— Będzie gwiazdą przewodnią dla mnie w czasie tego biegu. A teraz cicho: wódz nadchodzi!
Wielki Wilk powrócił; wetknął dzidę w miękką murawę i oświadczył, że bieg śmiertelny może się zacząć. Frank zrzucił odzież z wyjątkiem spodni. Skaczący Jeleń miał na sobie tylko fartuszek skórzany. Patrzył na przeciwnika wzrokiem, który miał oznaczać pogardę, był zaś jedynie wyrazem bezdennej głupoty.
— Franku, natęż się! — upominał Jemmy. — Pomyśl o tem, że Davy i ja zwyciężyliśmy!
— Nie szlochaj! — pocieszał mały. — Jeśli nie wiesz dotąd, czy mam nogi czy nie, to niebawem przekonasz się, jak będą latały. —
Wódz klasnął w dłonie. Wydawszy przeraźliwy okrzyk, zerwał się Skaczący Jeleń, a za nim mały Frank. Wszyscy mieszkańcy obozu zgromadzili się znowu, aby sekundować wyścigom. Już po kilku chwilach Jeleń wyprzedził znacznie przeciwnika, a z każdym krokiem zyskiwał na dystansie. Czerwoni radowali się. Jedynie szaleniec twierdziłby, że biały może jeszcze czerwonoskórego przynajmniej doścignąć.
Cudaczny był to widok, jak kusy człowieczek wywijał nóżkami. Prawie ich widać nie było, tak szybko się poruszały, a mimo to wydawało się, przynajmniej temu, kto śledził bacznie, że nie okazał całej swej hyżości i mógłby biec jeszcze szybciej, gdyby tylko zechciał.
Wtem wśród Indjan nastąpiło poruszenie; poczęli śmiać się i wydawać okrzyki szyderstwa lub radości. Powód był następujący:
Buk stał w kierunku prostym w pośrodku prerji, może o trzy tysiące stóp od obozu; na lewo od niego, ale przynajmniej o dwa tysiące stóp dalej, stał świerk. Teraz, kiedy obaj biegacze znaleźli się w odpowiedniej odległości, widać było dokładnie, że mały obrał za cel nie buk, ale świerk i biegł ku niemu, co tylko miał siły w nóżkach. Dlatego to Indjanie nie mogli powściągnąć wesołości.
— Twój towarzysz fałszywie mię zrozumiał, — zawołał wódz do Old Shatterhanda.
— Nie.
— Ale biegnie przecież do świerka!
— Oczywiście.
— To Skaczący Jeleń zwycięży go dwa razy prędzej!
— Nie.
— Nie? — zapytał Wielki Wilk zdumiony.
— To podstęp, a ty sam pozwoliłeś na to.
— Uff, uff, uff! tak jest! — wołali także i inni czerwonoskórzy, kiedy wódz objaśnił im słowa Old Shatterhanda. Śmiech zamilkł, a naprężenie wzrosło dziesięciokrotnie.
W krótkim czasie Jeleń dobiegł do buku, który musiał trzy razy okrążyć. Już przy pierwszem kółku obejrzawszy się, ujrzał swego współzawodnika biegnącego w zupełnie innym kierunku, chociaż zaledwie w odległości trzystu kroków. Stanął więc zupełnie oszołomiony i spoglądał na Moritzburczyka.
Nagle zobaczono w obozie, że mały wyciągnął rękę w stronę dalekiego jeszcze świerka, ale nie można było rozeznać jego słów, gdy wołał do czerwonego:
— Incz ovomb, incz ovomb — do owego świerka, do owego świerka!
Indjanin namyślał się, czy dobrze słyszał, ale sprawność jego mózgu nie sięgała dalej poza myśl, że źle zrozumiał wodza i nie buk, ale świerk jest celem wyścigów. Mały odbiegł już dalej, znacznie dalej; nie czas więc było na namysły i ociąganie się; szło przecież o życie! Czerwony porzucił buk i popędził szybko w stronę świerka. W kilka chwil potem przemknął obok przeciwnika i nie oglądając się, pognał do wrzekomego celu.
To wywołało wśród czerwonych ogromne poruszenie; wyli i wrzeszczeli, jakby na szali zwycięstwa leżało życie ich wszystkich. Tem większa radość wstąpiła w blade twarze; zwłaszcza gruby Jemmy gotów był wyskoczyć ze skóry, olśniony fortelem towarzysza.
Frank tymczasem, kiedy Skaczący Jeleń przebiegł koło niego, zawrócił ku bukowi; przybywszy do celu, obiegł pień trzy, cztery, pięć razy dookoła i, co tchu w piersiach, ruszył zpowrotem. Cztery piąte drogi powrotnej przemierzył ostrym kłusem, potem zatrzymał się, aby spojrzeć w stronę świerka. Tam stał Skaczący Jeleń, jakby do ziemi przyrósł. Nie rozumiał, co zaszło, nadmierna zaś tępota nie pozwalała mu się domyśleć, jak chwalebnie wywiedziono go w pole.
Hobble-Frank czuł się wysoce kontent i resztę drogi odbył kroczkiem nad podziw spokojnym. Indjanie przyjęli go posępnym wzrokiem, ale on, nic sobie z tego nie robiąc, przystąpił do wodza, klepnął go po ramieniu i zapytał:
— No, stare pudło, kto zwyciężył?
— Ten, który wypełnił warunki, — odpowiedział gniewnie czerwony.
— Tym jestem ja!
— Ty?
— Tak; czy nie byłem przy buku?
— Widziałem.
— A czy nie jestem pierwszy zpowrotem tutaj?
— Tak.
— Czy nie obszedłem drzewa pięć razy zamiast trzech?
— A dlaczego dwa razy więcej?
— Z czystej miłości do Skaczącego Jelenia. Obiegłszy raz dokoła, ruszył dalej, a ja odrobiłem za niego to, czego brakło, aby buk nie musiał się na niego uskarżać.
— Dlaczego porzucił go, aby się udać do świerka?
— Chciałem go o to zapytać, ale przebiegł tak szybko obok mnie, że nie miałem na to czasu; jak przyjdzie, to pewnie ci powie.
— Dlaczego i ty również biegłeś najpierw ku świerkowi?
— Bo byłem przekonany, że to jodła. Old Shatterhand nazwał to drzewo świerkiem, chciałem więc dowiedzieć się, kto miał słuszność.
— A dlaczego zawróciłeś, nie dobiegłszy do niego?
— Bo Skaczący Jeleń tam poszedł. Od niego mogę się również dobrze dowiedzieć, kto się pomylił, ja czy Old Shatterhand.
Odpowiadał zupełnie swobodnie i niefrasobliwie. W wodzu natomiast kipiało; słowa wyrywały mu się z sykiem, kiedy zapytał:
— Czy może oszukałeś Skaczącego Jelenia?
— Oszukałem? Czy mam cię grzmotnąć? — krzyknął mały.
— A może posłużyłeś się podstępem?
— Podstępem? Do czego miał on służyć?
— Aby Jelenia wysłać pod świerk.
— To byłby kiepski koncept i musiałbym się go wstydzić. Człowiek, który walczy o życie, nie da się tak daleko odwieść od celu. W przeciwnym razie dałby dowód ułomnego rozumu, a towarzysze jego upiekliby się ze wstydu, iż go tak nieszczególnie wypiastowali. Tylko półgłówek mógłby kazać takiemu człowiekowi walczyć z białym o życie. Nie mogę pojąć ciebie i twoich przypuszczeń, bo w ten sposób obrażasz własną cześć.
Wódz sięgnął do pasa i ścisnął kurczowo rękojeść noża. Najchętniej zmiażdżyłby za tę zuchwałość i chytrość małego, ale musiał stłumić gniew. —
Hobble-Frank przystąpił do swych towarzyszy, którzy winszowali mu cicho, ale tem serdeczniej i radośniej.
— Czy jesteś ze mnie zadowolony? — zapytał Jemmyego.
— Naturalnie! Postąpiłeś rzeczywiście chytrze. To wprost genjalny pomysł.
— Naprawdę? To zachowaj go wiernie w pamięci, pagina pięćdziesiąt siedem, część trzecia, i otwieraj tę stronę, ilekroć uroi ci się wątpić w mą wyższość. — Oto zbliża się Skaczący Jeleń, ale nie skacząc, tylko przemykając chyłkiem. Zdaje się, że ma nieczyste sumienie i szuka samotności, jakby czekała go chłosta. Popatrzcie tylko na jego twarz! I z tym Konfucjuszem ja musiałem się mierzyć! Tak, tak, nogi nic nie znaczą, nawet przy wyścigach, lecz przeważnie głowa!
Widać było, że Jeleń chce zniknąć, ale wódz zawołał go do siebie i huknął nań:
— Kto zwyciężył?
— Blada twarz, — brzmiała wylękniona odpowiedź.
— Dlaczego pobiegłeś do świerka?
— Biada twarz mię okłamała; powiedział, że celem jest świerk.
— I uwierzyłeś w to? Przecież sam wskazałem ci cel.
Old Shatterhand przetłumaczył Hobble-Frankowi, że został nazwany kłamcą. Na to kpiarz nie omieszkał zwrócić się do wodza:
— Ja miałem skłamać?! Ja powiedziałem Jeleniowi, że celem jest świerk?! To kłamstwo wierutne. Widziałem, jak stał przy buku i patrzył na mnie zdumiony; zdawało się, że zginie z trwogi i zaniepokojenia, co ja zamierzam. Poczułem więc litość dla tego nieszczęśliwego i zawołałem do niego: „Incz ovomb“! Powiedziałem mu więc, że chcę się dostać do świerka. Dlaczego on potem pobiegł w moje ślady, tego nie mogę odgadnąć; on sam nawet może tego nie wie. Powiedziałem. Howgh!
Indjański styl w ustach tego sowizdrzała wprawił wodza w nieopisany gniew.
— Tak, ty powiedziałeś i skończyłeś, — zawołał — ale ja jeszcze nie skończyłem i pomówię z tobą, kiedy przyjdzie na to czas. Słowa jednak muszę dotrzymać; życie, skalp i własność Skaczącego Jelenia należą do ciebie.
— Nie, nie! — bronił się Frank. — Ja nie chcę niczego. Zachowajcie go dla siebie; możecie go odpowiednio użyć, zwłaszcza przy wyścigach o życie.
Wśród czerwonych rozległ się cichy, gniewny pomruk, a wódz zgrzytnął zębami:
— Teraz możesz jeszcze pluć na nas zjadliwemi słowami; później jednak będziesz skowyczał o łaskę, że aż pod niebo będzie się rozlegać. Każdy członek twojego ciała musi umrzeć osobno, a dusza twoja będzie wychodzić z ciebie kawałkami tak, że konanie twoje trwać będzie przez wiele księżyców.
— Cóż możecie mi uczynić? Zwyciężyłem i jestem wolny.
— Jest tu jeden, który jeszcze nie zwyciężył, Old Shatterhand. Zaczekaj trochę, a będzie leżał przede mną w prochu, błagając o życie. Daruję mu wzamian za twoje, a wtedy będziesz moją własnością. — Chodźcie wszyscy za mną! Zbliża się walka ostatnia, największa i rozstrzygająca!
Czerwoni ruszyli za wodzem bezładną kupą, biali powoli za nimi.
— Czy może za wiele powiedziałem? — zapytał Hobble-Frank strapiony.
— Nie, — odpowiedział Old Shatterhand. — To bardzo dobrze, że ci dumni wojownicy musieli się raz ugiąć. Ale widać, iż Utahom nie można ufać. Jestem przekonany, że w żadnym wypadku nie pozwolą nam spokojnie odejść. Zdecydowali się na pojedynek, bo byli mocno przeświadczeni, że wszyscy padniemy, a ponieważ się zawiedli, wymyślą więc coś innego. Mam wrażenie, że chcą nas zatrzymać tutaj jako zakładników; ten plan musimy im pokrzyżować, gdyż ani przez chwilę nie bylibyśmy pewni życia. —
Tymczasem doszli do utworzonego przez namioty i chaty koła, w pośrodku którego poczyniono przygotowania do nadchodzącego, nadzwyczaj ciekawego pojedynku. Na kupie zgromadzonych tam kamieni, z których każdy ważył co najmniej centnar, wznosił się silny pal, do którego przymocowane były dwa lassa. Dookoła placu stali wszyscy mieszkańcy obozu, tak mężczyźni, jak i kobiety. Old Shatterhand wszedł w środek koła, gdzie czekał już wódz; ten zdawał się nie wątpić w zwycięstwo; wskazując na lassa rzekł:
— Czy widzisz te rzemienie? Jeden koniec lassa przymocowany jest do pala, a drugim obwiążą nas wpół ciała.
— Dlaczego?
— Byśmy się mogli poruszać tylko w tem ciasnem kole i żeby jeden przed drugim nie uciekł.
— Zgaduję właściwy powód. Przypisujesz mi więcej szybkości i zręczności, niż siły i chcesz temi więzami przeszkodzić w wykorzystaniu mej przewagi. Niech będzie! Mnie to obojętne! Jaką bronią będziemy walczyć?
— Każdy dostanie do lewej ręki nóż, a do prawej tomahawk. Będziemy walczyć, dopóki jeden z nas nie padnie trupem.
— Zgadzam się.
— Popatrz najpierw, jak jestem silny:
Podszedłszy kilka kroków, podniósł ciężki kamień i puścił go na ziemię. Posiadał ogromną siłę fizyczną i spodziewał się na pewno, że biały nie potrafi tego zrobić.
— Jesteś silnym człowiekiem, — rzekł Old Shatterhand, — i spodziewam się, że w tej walce będziesz polegał na sobie samym.
— Tak będzie. Ktoby mi miał pomagać?
— Twoi wojownicy. Jak się zdaje, uważają oni jednak za możliwe, że zostaniesz przeze mnie zwyciężony. Dlaczego uzbroili się, jakby mieli ruszyć do walki?
— Czy twoi towarzysze są bez broni?
— Nie. Ale oni odniosą wszystką naszą broń do namiotu. Czy mam wierzyć, że i ty jesteś odważny?
— Uff! — zawołał czerwonoskóry. — Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Moi wojownicy również odniosą wszystką broń do namiotów!
— Dobrze! Uczynimy tak. Ja zatrzymam tylko mój nóż.
Po tych słowach oddał swe strzelby Hobble-Frankowi, a Jemmy i Davy uczynili to, samo; przytem westman odezwał się do małego po niemiecku:
— Zaniesiesz to wszystko pozornie do namiotu, ale gdy cię nikt nie będzie obserwował, wysuniesz nazewnątrz pod tylną ścianę. Nie będziesz powracał; uwaga wszystkich jest zwrócona na walkę i na ciebie nikt nie będzie zważał. Wymkniesz się za namiot i przygotujesz do drogi nasze konie, które stoją.
Frank oddalił się. Na rozkaz wodza wszyscy Indjanie odłożyli również broń i oddali kobietom, aby zaniosły ją do namiotów. Wódz zrzucił wierzchnie odzienie, Old Shatterhand jednak nie poszedł za jego przykładem, gdyż ubieranie się spowodowałoby stratę czasu, która łatwo mogła się stać niebezpieczną. Kobiety powróciły bardzo szybko, aby nie stracić nic z widowiska. Oczy wszystkich zwrócone były do środka koła i nikt nie myślał o małym Saksończyku.
— Stało się według twej woli, — rzekł Wielki Wilk. — Czy zaczniemy?
— Zaraz. Jeszcze jedno pytanie. Co się stanie z moimi towarzyszami, gdybyś mię zabił?
— Będą naszymi jeńcami.
— Ale przecież wywalczyli sobie wolność i mogą pójść, dokąd zechcą.
— Tak; przedtem jednak muszą pozostać u nas jako zakładnicy.
— To się sprzeciwia umowie; jednak jestem zdania, że szkoda tracić słów na to. A co się stanie w tym wypadku, gdy ja ciebie zabiję?
— Wypadek taki nie nastąpi! — zawołał dumnie czerwonoskóry.
— Musimy jednak go rozpatrzyć.
— No, dobrze! Jeśli mię zwyciężysz, będziecie wolni.
— I nikt nas nie zatrzyma?
— Nikt!
— Więc możemy zacząć.
— Howgh! Dajmy się związać. Tu masz tomahawk.
Dwa topory wojenne zatrzymano i wódz, również uzbrojony w nóż, wręczył jeden z nich Old Shatterhandowi. Obejrzawszy, myśliwy odrzucił go tak, że wielkim łukiem przeleciał wysoko poza koło.
— Co robisz? — zapytał wódz zdumiony.
— Odrzuciłem topór, ponieważ był do niczego. Twój, jak widzę, znakomitej jest roboty, tamten zaś przy pierwszem uderzeniu, rozleciałby się w ręce.
Mimo grubej warstwy farby, która zakrywała twarz wodza, widać było, jak pokryły ją szyderskie zmarszczki, kiedy odezwał się:
— Wolno ci tomahawk odrzucić, ale innego nie dostaniesz!
— To niepotrzebne. Będę walczył tylko moim nożem, na którym, jak wiem, mogę polegać.
— Uff! Jesteś szalony! Pierwsze uderzenie mojego tomahawka zabije cię. Ja mam topór i nóż, a ty nadto ustępujesz mi w sile!
Na to Old Shatterhand schylił się, chwycił kamień, który poprzednio podniósł Wielki Wilk, podciągnął go najpierw do wysokości pasa, a potem podźwignął ponad głowę, potrzymał przez chwilę, a wreszcie odrzucił tak, że padł w odległości dziewięciu, czy dziesięciu kroków.
— Zrób to samo! — zawołał do czerwonego.
— Uff, uff. uff! — zabrzmiało dokoła. Wódz zrazu nic nie odpowiedział; patrzył zdumiony, to na myśliwego, to znowu na kamień. Dopiero po chwili odezwał się:
— Czy myślisz, że mię przerazisz? Nie spodziewaj się tego! Zabiję cię i zabiorę skalp, choćby walka miała trwać do wieczora. — Przywiążcie nas!
Rozkaz był skierowany do dwu stojących wpogotowiu czerwonych; zawiązawszy wodzowi i Old Shatterhandowi lassa dookoła bioder, cofnęli się natychmiast. Tak przywiązani do pala, mogli się przeciwnicy poruszać tylko wewnątrz koła, którego promień miał długość pozostałej części lassa. Walczący stali tak, że oba lassa tworzyły linję prostą, a więc średnicę koła, a twarzami byli zwróceni każdy do pleców przeciwnika. Czerwony trzymał w prawej ręce tomahawk, a w lewej nóż, gdy tymczasem Old Shatterhand miał w dłoni tylko nóż.
Wielki Wilk wyobrażał sobie walkę zapewne w ten sposób, że jeden drugiego będzie pędził w koło i próbował zbliżyć do przeciwnika tak blisko, by zyskać możność zadania pewnego ciosu lub pchnięcia. Musiał sobie wprawdzie powiedzieć, że co do siły nie przewyższał swego przeciwnika, ale broń była nierówna i żywił niezłomne przekonanie, że zwycięży, zwłaszcza, że jego zdaniem biały trzymał nóż zupełnie fałszywie. Mianowicie Old Shatterhand trzymał nóż w ręce tak, że ostrze skierowane było nie wdół, ale wgórę, nie mógł więc wykonać ciosu z góry nadół. Czerwony śmiał się z tego w duchu i skierował bystro wzrok na swego przeciwnika, aby nie uszedł mu żaden ruch jego.
Biały również zwrócił bacznie oczy na niego, nie chcąc pierwszy atakować, lecz czekając napadu, bo pierwsze starcie powinno było rozstrzygnąć. Szło tylko o to, w jaki sposób Wielki Wilk użyje tomahawka; gdyby używał go, trzymając stale w ręce, to nie było się czego obawiać; gdyby jednak nim miotał, a więc w rzucie, to należało wytężyć całą baczność, na jaką tylko stać człowieka. —
Stali tak pięć, dziesięć minut i żaden nie poruszył się naprzód. Czerwoni poczęli już wydawać okrzyki zachęty, lub nawet przygany. Wielki Wilk wzywał swego przeciwnika wśród szyderstw, aby zaczynał, i obsypywał go obelgami. Old Shatterhand nie mówił nic; zamiast odpowiedzi usiadł, przybierając postawę tak spokojną i swobodną, jakby znajdował się w zupełnie bezpiecznem otoczeniu, ale muskuły i ścięgna trzymał wpogotowiu do podjęcia natychmiast szybkich i mocnych ruchów.
Wódz przyjął to za oznakę lekceważenia, gdy naprawdę Old Shatterhand jedynie tym podstępem wojennym, pragnął uśpić jego ostrożność; cel został w zupełności osiągnięty. Wódz osądził, że siedzącego wroga łacniej pokona i postanowił szybko wykorzystać tę sposobność. Wydawszy więc głośny okrzyk wojenny, skoczył ku Old Shatterhandowi, podnosząc tomahawk do ciosu śmiertelnego. Czerwonym wydawało się, że widzą cios i już otwarli usta, by wydać okrzyk radości, gdy nagle biały uskoczył wbok i bowie skierowany wgórę spełnił swe zadanie: cios wodza chybił; Old Shatterhand wymierzył szybko w lewe ramię Wilka, wytrącając nóż z jego ręki, a potem, prawie niewidocznym ruchem, uderzył swego przeciwnika twardą rękojeścią noża w okolicę serca z taką siłą, że czerwony padł na ziemię jak kłoda. Old Shatterhand podniósł nóż i zawołał:
— Kto jest zwycięzcą?
Nikt mu nie odpowiedział. Nawet ci, którzy przypuszczali do siebie myśl, że wódz ich może ulec, nie spodziewali się przecie, że tak prędko i w taki sposób.
— On sam powiedział, że skalp pokonanego należy do zwycięzcy, — ciągnął dalej Old Shatterhand. — Jego czupryna jest zatem moją własnością; ale ja jej nie chcę. Jestem chrześcijaninem i przyjacielem czerwonych mężów; daruję mu więc życie. Może złamałem wodzowi jakie żebro, ale żyje. Niechaj moi czerwoni bracia zbadają go, ja jednak idę do mojego calu.
Odwiązał lasso i odszedł; nikt mu nie przeszkodził; nikt również nie wstrzymywał Davy’ego i Jemmy’ego, którzy poszli za nim. Każdy chciał się jak najprędzej przekonać o stanie Wielkiego Wilka i wszyscy cisnęli się do środka koła. Z tego powodu myśliwi dotarli zupełnie niepostrzeżenie do namiotu, za którym leżała ich broń; stał tam również Hobble-Frank z końmi. Biali szybko wsiedli na nie i ruszyli, najpierw powoli, szukając osłony poza namiotami i chatami; kiedy jednak, zostali zauważeni przez straże, stojące poza obozem, i kiedy strażnicy, wydawszy okrzyk wojenny, strzelili do nich, dali koniom ostrogami, aby je zmusić do galopu; obejrzawszy się poza siebie, ujrzeli, że wołania i strzały wartowników zwróciły uwagę innych. Czerwoni wprost strumieniem wylewali się z poza namiotów, śląc za zbiegami szatańskie wycie, którego echo odbiło się od gór wielokrotnie. —
Tego samego dnia brzegiem potoku, wzdłuż którego poprzedniego wieczoru jechali Utahowie ze swymi jeńcami, posuwał się wgórę oddział jeźdźców. Na czele Old Firehand z ciotką Droll, za nimi Humply-Bill i Gunstick-uncle z angielskim lordem; krótko mówiąc, byli to biali, którzy przeżyli opowiedzianą już przygodę w Eagle-tail, a potem ruszyli w góry, aby się dostać do Srebrnego Jeziora. W Denver przyłączył się do nich inżynier Butler ze swą córką; z farmy bowiem brata udał się tam wprost na spotkanie białych. Żona jego, nie czując się na siłach od czasu przygody z panterą, pozostała na farmie Butlera. Dziewczynka żadną miarą nie chciała się rozstać z ojcem; musiał więc wziąć ją ze sobą. Jechała w pewnego rodzaju lektyce, którą niosły dwa drobne, ale wytrwałe pony indjańskie.
Winnetou nie było widać, bo ruszył naprzód jako wywiadowca. Przypadkowo Old Firehand obrał drogę przez las i ową polanę, gdzie Old Shatterhand i jego towarzysze spotkali się z Utahami. Myśliwi rozpoznali ze śladów, że biali zostali pojmani przez Indjan, to też gotowi byli ruszyć natychmiast śladami, aby przyjść im z pomocą. Nie przeczuwali wcale, że Utahowie wykopali topory wojenne, przeto tak Winnetou, jak i Old Firehand, przekonani, że między nimi a owym szczepem panuje najgłębszy spokój, spodziewali się, że znajdą tam gościnne przyjęcie i będą mogli wstawić się za pojmanymi.
Nie wiedzieli wprawdzie, gdzie czerwoni rozbili obóz, ale znali jezioro, a ponieważ jego okolica nadawała się znakomicie na obozowisko, więc domyślali się, że tam znajdą Utahów. Mimo przyjaznego, jak się spodziewali, usposobienia ze strony czerwonych, byłoby wspak zwyczajom Zachodu pokazywać się im, nie zbadawszy pierwej położenia. Dlatego Winnetou wyjechał naprzód na zwiady i właśnie w chwili, kiedy oddział dotarł do miejsca, gdzie brzegi potoku się rozstępowały, Apacz, powracając galopem, skinął już zdaleka, aby się zatrzymano. Nie był to znak szczęśliwy i dlatego Old Firehand zawołał do niego:
— Mój brat chce nas ostrzec. Czy widział Utahów?
— Widziałem ich i obóz.
— I Winnetou nie mógł się im pokazać?
— Nie, gdyż wykopali topór wojenny.
— Po czem można było to poznać?
— Po barwach, któremi się pomalowali, a także i po tem, że się ich tak wielu zgromadziło. Czerwonych wojowników w takiej liczbie można widzieć tylko w czasie wojny i wielkich łowów. Ponieważ nie jest to pora wędrówek bawołów, może więc być jedynie topór wojenny, dookoła którego tak licznie się zebrali.
— Wielu ich jest?
— Tego Winnetou nie mógł dokładnie widzieć. Stało ich może trzystu nad jeziorem, a znajdowali się pewnie także i w namiotach.
— Nad jeziorem? Tak wielu? Czy tam się co stało? Może wielki połów ryb?
— Nie. Przy połowie ryb ludzie poruszają się naprzód, a ci stali spokojnie i patrzyli w wodę. Winnetou myśli, że to były wyścigi w wodzie o życie.
— Czy masz do tego jakie podstawy?
— Tak. Utahowie noszą barwy wojenne, uważają więc białych, znajdujących się u nich, za nieprzyjaciół. Ci mieli zostać zabici, ale człowiek czerwony nie pozwala swemu nieprzyjacielowi szybko umierać, tylko zamęcza go powoli na śmierć; często wyznacza mu walkę o życie z przeciwnikiem silniejszym od niego; naprzykład każą jeńcowi pływać, aby przedłużyć jego konanie i trwogę przed śmiercią.
— Jestem w zupełności tego samego zdania. Natrafiliśmy na ślady najpierw czterech, a potem jeszcze dwu białych, to znaczy jest ich sześciu. Nie wszyscy będą przecież pływać, lecz każdy w inny sposób będzie walczył o życie. Musimy im pośpieszyć na ratunek, bo inaczej zginą.
— Nie — zaprzeczył Apacz. — Między blademi twarzami znajduje się pewien mąż, który siebie i swoich towarzyszy nie pozwoli tak łatwo zabić.
— Kto to?
— Old Shatterhand.
— Co?! — zawołał myśliwy. — Old Shatterhand, z którym miałeś się spotkać w górach nad Srebrnem Jeziorem? Czyżby rzeczywiście już przybył?
— Old Shatterhand jest punktualny, jak słońce na niebie.
— Czy widziałeś go?
— Nie.
— Skąd wiesz tedy?
— Wiem o tem już od wczoraj.
— I nie powiedziałeś mi tego?
— Milczeć jest czasem lepiej, niż mówić. Gdybym był wczoraj powiedział, czyj karabin przemówił na polanie, nie czekalibyście spokojnie, lecz pędzili znacznie szybciej.
— Jego to strzelba przemówiła? Niech mi mój brat powie!
— Kiedyśmy przeszukiwali skraj lasu i trawę na polanie, znalazłem drzewko podziurawione od kul. Te kule pochodziły ze strzelby Old Shatterhanda; wiem to na pewno. Chciał nastraszyć czerwonych mężów i ci obawiają się teraz jego strzelby.
— Gdybyś mi był pokazał to drzewko! — Hm! Jeśli jest Old Shatterhand między tymi białymi, to rzeczywiście niema zbytniej obawy. Co mamy teraz przedsięwziąć?
— Moi przyjaciele pojadą za mną, jeden za drugim, aby Utahowie, gdyby natrafili na nasze ślady, nie mogli policzyć, ilu nas jest. Howgh!
Odwróciwszy konia, pojechał dalej, nie oglądając się, czy kto za nim podąża. —
Brzegi potoku rozstąpiły się w szereg wzgórz, okalających równinę dookoła jeziora. Równina ta była bezdrzewna, ale wzgórza stały pokryte gęstym lasem, sięgającym aż do środka doliny i okolonym przez wąski pas zarośli.
Szukając osłony poza temi krzakami i drzewami szedł Winnetou na prawo wzdłuż pagórków, które stanowiły północną granicę równiny, a dalej na zachodzie dotykały owej góry, skąd woda wpływała do jeziora.
Tak tedy biali objechali równinę od wschodu na zachód, aż wreszcie dotarli do potoku i w odległości kilkuset kroków od jeziora znaleźli się pod drzewami, z pomiędzy których mogli przyjrzeć się obozowi. Tam zsiedli z koni, spętali je i rozłożyli się na miękkim mchu. Miejsce było jakby stworzone na to, aby pokryjomu, a przytem jak najwygodniej obserwować obóz.
Niedaleko od niego stali Utahowie; potem ujrzano dwu ludzi, którzy oddzielili się od gromady i co sił popędzili na południe. Old Firehand, spojrzawszy przez dalekowidz, zawołał:
— To wyścigi między czerwonym a białym. Czerwony już daleko na przodzie i z pewnością zwycięży. Biały to jakiś maleńki człowieczek.
Oddał lornetę Apaczowi; ten, zaledwie skierował szkła na białego, wykrzyknął:
— Uff! Hobble-Frank! Mały bohater musi biegać dla ocalenia życia, a niepodobna, aby czerwonego prześcignął.
— Hobble-Frank? — zapytał Old Firehand. — Nie powinniśmy stać tu z założonemi rękami, lecz musimy coś przedsięwziąć!
— Teraz jeszcze nie, — oświadczył Apacz. — Nie grozi mu jeszcze żadne niebezpieczeństwo. Old Shatterhand jest przecież przy nim.
Drzewa rosły w ten sposób, że nie było widać całej przestrzeni, na której odbywał się wyścig. Obaj współzawodnicy zniknęli na prawo; oczekiwano naturalnie, że pierwszy pojawi się czerwony. Jakież jednak było zdumienie, kiedy zamiast niego ukazał się mały, idąc zupełnie swobodnie, jakby to szło o spacer.
— Frank pierwszy! — zawołał Old Firehand. — Jak to możliwe?
— Przy pomocy podstępu, — odpowiedział Winnetou. — Zwyciężył; wnet dowiemy się, jak tego dokazał. Słuchajcie, z jakim gniewem krzyczą Utahowie! Odchodzą; powracają do obozu. Patrzcie! Tam stoją cztery blade twarze; poznaje je.
— Ja też, — zawołał Droll. — To Old Shatterhand, długi Davy, gruby Jemmy i mały Hobble-Frank.
Imiona te wzbudziły ogólny podziw; kilku z jeźdźców znało tego lub owego z wymienionych, inni nasłuchali się o nich coniemiara, to też tu i owdzie padały spostrzeżenia i uwagi, aż Winnetou odezwał się do Old Firehanda:
— Nasi przyjaciele mają jeszcze broń, a więc nie jest z nimi najgorzej. Pozostańcie tutaj, a ja spróbuję zbadać, co się dzieje.
Trzymając dalekowidz w ręce, zniknął między drzewami. Minęło przeszło pół godziny, zanim wreszcie powrócił, oznajmiając:
— W pośrodku obozu odbywa się pojedynek. Utahowie stoją tak gęsto obok siebie, że nie mogłem ujrzeć walczących; widziałem jednak Hobble-Franka. Pokryjomu i ostrożnie wyprowadził konie poza namiot i zarzucił na nie koce; biali chcą się widać oddalić.
— Pokryjomu? A więc uciekają? — zapytał Old Firehand. — Stańmy tu na drodze i czekajmy na nich, albo nawet chodźmy naprzeciw nich.
— Ani jedno, ani drugie, — odparł Apacz, potrząsając głową. — Niech Old Firehand się zastanowi: co uczynią czerwoni, gdy biali umkną?
— Będą ich ścigać.
— Jeśli się ściga czterech lub sześciu ludzi, ilu wojowników potrzeba do tego?
— No, dwudziestu do trzydziestu
— Dobrze! Tych pokonamy bardzo łatwo. Jeśli jednak pokażemy się Utahom, to rzuci się za nami cały szczep i popłynie wiele krwi.
— Masz słuszność, Winnetou! Ale czerwoni poznają ze śladów, ilu nas jest.
— Będą patrzeć na trop, który jest przed nimi, a nie na ten, który za nimi.
— Ach, ty myślisz, że pójdziemy za nimi?... — Słuchaj! Cóżto?
Od strony obozu zabrzmiało straszliwe wycie, a zaraz potem ujrzano, jak wyjechało stamtąd galopem czterech ludzi. Byli to biali. Zwrócili się wgórę jeziora, mieli więc zamiar dotrzeć do potoku i wzdłuż niego jechać wgórę.
— Niech Old Firehand pójdzie ze mną, — rzekł Winnetou, — inni natomiast biali bracia muszą prędko udać się z końmi głębiej w las i tam czekać, aż powrócimy. Niechaj wezmą także i nasze konie.
Wziąwszy Old Firehanda za rękę, pociągnął go za sobą wzdłuż wysokiego brzegu rzeczki popod drzewami aż do miejsca, skąd widać było obóz bez narażenia się na odkrycie. Tam stanęli. —
Old Shatterhand z towarzyszami jechał dołem, podczas gdy Apacz i Firehand stali wgórze. Kiedy dotarli do owego miejsca, zabrzmiał nad nimi głos:
— Uff! Niech moi biali bracia zatrzymają się tutaj.
Tamci wstrzymali konie i spojrzeli wgórę, wołając równocześnie:
— Winnetou, Winnetou!
— Tak, to Winnetou, wódz Apaczów. A tu stoi drugi przyjaciel moich białych braci, — popchnął naprzód olbrzyma.
— Old Firehand! — zdziwił się Old Shatterhand. — Ty tutaj! Co za radość! Czy jesteście sami?
— Nie, będzie nas pewnie ze czterdziestu: myśliwych i rafterów. Znajdziesz wśród nas dobrych znajomych. Teraz nie czas na opowiadanie. — Dokąd zmierzasz?
— Nad Srebrne Jezioro.
— My też. Jedźcie dalej! Skoro tylko wasi prześladowcy miną nas, pójdziemy za nimi i weźmiemy ich w środek.
— Bardzo dobrze! — Co za szczęście, żeśmy was spotkali! Czy widzicie stąd obóz?
— Tak.
— To uważajcie, aby nas nie schwytano. Chcę wam opowiedzieć to, co najpotrzebniejsze.
Opowiedział zaszłe wypadki, jak mógł najkrócej, poczem Winnetou zabrał głos:
— Mój biały brat zna ów głęboki wąwóz, który blade twarze nazywają Night-canon. Stąd można się do niego dostać w przeciągu pięciu godzin; wąwóz rozszerza się w środku, tworząc okrągły plac, którego ściany zdają się sięgać nieba. Czy Old Shatterhand przypomina sobie to miejsce?
— Tak.
— Tam niechaj mój biały brat jedzie, a kiedy minie okrągły plac, niech się usadowi po przeciwnej stronie. Wąwóz jest tak wąski, że dwu jeźdźców zaledwie może się wyminąć, więc brat mój, dzięki swej czarodziejskiej strzelbie, sam jeden może zatrzymać kilka setek Utahów. Dostaną się tam, no, to nie będą mogli pójść ani naprzód, ani się cofnąć, bo my wnet będziemy na ich tyłach.
— Dobrze, pójdziemy za tą radą. Ale przedewszystkiem powiedzcie mi jeszcze jedno. Dlaczego jedziecie w tak wielkiej liczbie w góry, nad Srebrne Jezioro?
— Zaraz się dowiesz, — odpowiedział Old Firehand. — Tam wgórze znajduje się nadzwyczaj bogata mina srebrna, ale w okolicy tak suchej, że nie możnaby narazie jej wyzyskać, gdyby się nie udało sprowadzić tam wody. To też wpadłem na myśl, aby spuścić wody Srebrnego Jeziora. Jeśli się nam uda, to mina przyniesie miljony. Mam ze sobą inżyniera, który sprawę oceni ze strony technicznej, a w pomyślnym razie przeprowadzi ją.
Po twarzy Old Shatterhanda przebiegł lekki uśmiech, kiedy się odezwał:
— Mina? Kto ją odkrył?
— Ja sam byłem przy niej.
— Hm! Jeśli ci się uda sprowadzić wody jeziora do owej kopalni, to zrobisz podwójny interes. Na dnie jeziora leżą bogactwa, wobec których blednie twoja mina.
— Ach! czy masz na myśli skarb w Srebrnem Jeziorze? Co wiesz o nim?
— Więcej, niż myślisz. Dowiesz się o tem później.. Ale, ty sam również mówisz o tym skarbie. Od kogo dowiedziałeś się o nim?
— Od... no, i o tem później. Teraz uchodź! Widzę Indjan; nadjeżdżają z obozu.
— Ilu?
— Pięciu.
— Pshaw! Niema się czego bać. To straż przednia, której nie powinniśmy stracić z oczu; główny oddział pójdzie wnet po nich. A więc naprzód! Dowidzenia w „Kenjonie Nocy“!
Wspiął konia ostrogą i odjechał z trzema towarzyszami; Old Firehand i Winnetou przyczaili się, aby obserwować Utahów. Ci minęli ich z oczyma utkwionemi przed siebie w ziemię.
Wtedy dwójka powróciła do swego oddziału, który, cofnąwszy się w las, stał wpobliżu ujścia potoku. Już Old Firehand chciał oznajmić, o czem mówił z Old Shatterhandem, gdy wtem wzrok jego padł na kilka kobiet Utahów, zbliżających się ku brzegowi jeziora; niosły w rękach przybory, niezbędne do połowu ryb. Zwrócił więc na nie uwagę Winnetou:
— Gdyby podsłuchać te skwaw, to może dowiedzielibyśmy się czego o zamiarach wojowników.
— Winnetou spróbuje to uczynić, jeśli dość blisko podejdą, — odpowiedział Apacz.
Zbliżyły się dostatecznie. Nad ujściem potoku zasiadły na brzegu pod krzakami i, zarzuciwszy wędki, poczęły rozmawiać, nie zważając na to, że łowiąc ryby, powinny milczeć. Winnetou poczołgał się ku nim jak wąż i położył za krzakami, przy których siedziały. Zabawny był to widok — Winnetou, podsłuchujący kobiety!
— Jeśli te skwaw nie nauczą się milczeć, to nigdy nie złapią ani jednego pstrąga — rzekł, wróciwszy po kwadransie. — Powiedziały mi wszystko, co chciałem wiedzieć. Tych pięciu wojowników, którzy przejechali obok nas, ma wskazywać ślady Old Shatterhanda, a wkrótce pójdzie za nimi jeszcze pięćdziesięciu, których poprowadzi Wielki Wilk.
— To on nie raniony? — zapytał Firehand.
— Cios Old Shatterhanda zwichnął mu prawą rękę i pozbawił oddechu; oddech już powrócił, a ręka nie przeszkadza mu kierować osobiście pościgiem. Utahowie rozprószą się jeszcze dziś po całej okolicy dla polowania i przygotowania zapasów mięsa, gdyż jutro mają zwinąć obóz.
— Dokąd go przenoszą?
— Kobiety i dzieci pociągną w góry do starców; wojownicy zaś pójdą za Wielkim Wilkiem na miejsce zebrań wszystkich plemion Utahów.
— Gdzie ono leży?
— Tego skwaw, jak się zdaje, nie wiedzą. Więcej dowiedzieć się nie mogłem; dla naszego jednak planu i to wystarcza. —
Rozłożono się więc na czatach; po upływie może godziny Wielki Wilk z czerwonymi przejechał obok, nie rzuciwszy nawet okiem pod drzewa. Czerwoni, wszyscy bez wyjątku uzbrojeni w broń palną, wyglądali niezwykle marsowo. Wódz miał prawą rękę na temblaku; twarz pomalował jeszcze mocniej niż rano; z ramion opadał mu na grzbiet konia płaszcz wojenny ozdobiony piórami, ale na głowie brakło orlich piór, bo został zwyciężony i postanowił tę odznakę przywdziać dopiero wtedy, gdy pomści swą hańbę. —
W dziesięć minut później poszedł za Utahami Winnetou sam jeden; trochę później ruszyła reszta.
O ubitej drodze naturalnie nie było mowy; jechano ciągle wgórę wzdłuż rzeki, która w czasie wiosennych roztopów naderwała brzegi; wszędzie leżały oderwane kamienie i pnie, posuwano się więc naprzód bardzo powoli, zwłaszcza, że przez takie przeszkody trudno było przenosić lektykę młodej Ellen Butler.
Droga ku Kenjonowi Nocy prowadziła przez najwęższe miejsce Elk-mountains poprzez góry. — Tymczasem porzucono potok, aby ruszyć przez las dziewiczy. Grunt był zbutwiały i miękki, a ślady wciskały się głęboko. — Kilka razy zbliżano się tak do Apacza, że można go było dojrzeć; postawa jego okazywała zupełny spokój; wiedział, że Utahowie nie zwrócą tak prędko uwagi poza siebie.
Kiedy Old Firehand ruszył ze swymi ludźmi z nad jeziora, była godzina dziesiąta. Aż do pierwszej jechali prawie wyłącznie lasem, potem przez prerję, pokrytą zaroślami. Wreszcie dotarto znowu do lasu, ale nie na długo, bo już po kilku minutach dosięgnięto przeciwnego skraju. Tam zatrzymał się Apacz, czekając na towarzyszy.
Osobliwy widok ukazał się białym. Przebyli już obszar Elk-mountains; przed okiem ich rozciągała się Grand-river ze swemi kenjonami. Po stronie prawej, lewej i tam, gdzie jeźdźcy przystanęli, obniżały się ku sobie trzy ukośne, skaliste równiny. Pochyłość ich była tak stroma, powierzchnia tak gładka, że niepodobna było pozostać na siodle. Z obu stron, tam, gdzie owe olbrzymie tablice się stykały, płynęły wdół strumienie, nie dając jednak życia choćby nawet źdźbłu trawy. Wdole łączyły się oba potoki i znikały w szczelinie skalnej, która pozornie miała szerokość linji.
— To jest Night-canon, — objaśnił Old Firehand, wskazując na szczelinę. — Otrzymał tę nazwę dla głębokości swojej i ciasnoty, bo światło słoneczne nie może dosięgnąć jego dna. Ale, spójrzcie wdół!
Wskazał, gdzie woda niknęła w szczelinie. Tam posuwały się drobne postacie; byli to Utahowie. Pogrążali się właśnie w szczelinę skały, wyżłobioną prawie prostopadle w gigantycznej ścianie, ponad którą leżała szeroka równina, zamknięta omglonemi olbrzymami górskiemi, Book-mountains. Ciotka Droll, spojrzawszy w głębię, odezwał się do Czarnego Toma:
— Tu mamy zejść nadół, jeśli to potrzebne? Tego dokaże jedynie kominiarz! Wszak to istna ślizgawka.
— A jednak musimy zejść, — oświadczył Old Firehand. — Zsiądźcie z koni i weźcie je za cugle, ale krótko. Musimy naturalnie postępować zupełnie tak, jak na ślizgawce. Ponieważ niema ani sanek, ani hamulca, przeto należy spuszczać się zygzakiem.
Posłuchali tej rady; zejście zabrało znacznie więcej niż pół godziny. Wkońcu znaleźli się u wejścia kenjonu, który tu był tak wąski, że starczyło miejsca tylko na dwu jeźdźców obok siebie. Przodem jechał naturalnie znowu Winnetou; za nim Old Firehand, obok lord. Potem myśliwi, a wkońcu rafterzy, którzy wzięli między siebie inżyniera i jego córkę. Oddział od czasu opuszczenia Eagle-tail powiększył się przez to, że nadzorca Watson z kilku jeszcze robotnikami przystał do wyprawy.
Ponieważ stukot kopyt mógł ich zdradzić, Winnetou zsiadł z wierzchowca i w swych miękkich mokassynach ruszył przed towarzyszami, gdy tymczasem rafterzy poprowadzili jego konia.
Była to jazda jakby w podziemiu. Przed sobą I za sobą mieli wąską szczelinę, pod nogami twardą, pokrytą kamieniami skałę i ciemną, niesamowitą wodę, a na prawo i lewo prostopadłe ściany tak wysokie, że nie pozwalały widzieć nieba. Im głębiej się posuwano, tem powietrze stawało się zimniejsze i cięższe, a światło dzienne zasnuwało zmrokiem.
Kenjon był nieskończenie długi. Czasem rozszerzał się nieco, że starczało miejsca dla pięciu lub sześciu jeźdźców, to znowu ściany jego tak się schodziły, iż ludzie doznawali uczucia, że się poduszą. Nawet konie parskały bojaźliwie i wydzierały się szybko naprzód.
Minął kwadrans, i drugi; nagle — mimowoli wszyscy zatrzymali się, — rozległ się huk, jakby z dziesięciu armat.
— Na miły Bóg, co to było? — zapytał inżynier. — Czy to skały się walą?
— Wystrzał ze strzelby, — odpowiedział Old Firehand. — Nadszedł czas. Pozostanie tu jeden człowiek na trzy konie, a reszta naprzód! Zsiadać!
W okamgnieniu stanęło na ziemi przeszło trzydziestu ludzi gotowych iść za nim, a każdy miał strzelbę w ręce. Już po kilku krokach ujrzeli Winnetou, który, zwrócony do nich tyłem, trzymał strzelbę wymierzoną naprzód.
— Broń precz, inaczej przemówi moja czarodziejska strzelba, — rozległ się znienacka potężny głos, niewiadomo zgóry czy też z ziemi.
— Broń precz! — zagrzmiało również w języku Utahów.
Teraz padły krótko po sobie trzy strzały; słychać było że wyszły z jednej i tej samej lufy. Był to z pewnością sztuciec Henry’ego Old Shatterhanda, a jego trzask nabrał tu siły naprawdę strzału armatniego. Niebawem błysnęło także ze srebrnej rusznicy Winnetou. Trafieni krzyknęli. Posłyszano wycie, jakby zerwały się wszystkie moce piekieł.
Old Firehand dotarł do Apacza; mógł teraz widzieć, kogo ma przed sobą i co się dzieje. Szczelina rozszerzała się tu na krótkiej przestrzeni, tworząc pewnego rodzaju grotę skalną. Miała kształt okrąglaka, a była tak obszerna, że mogła pomieścić może stu jeźdźców. Wzdłuż lewej krawędzi biegła woda. Pomimo mroku widać było gromadę Utahów.
Pięciu wysłanych naprzód wojowników popełniło wielki błąd, zatrzymując się tu, aby czekać na swoich. Gdyby byli tego nie uczynili, to czterej biali, stojący po drugiej stronie, byliby zmuszeni przemówić do nich, a ci mogliby pewnie cofnąć się, aby ostrzec towarzyszy. Ponieważ jednak czekali, aż pozostali nadejdą, więc teraz wszyscy znaleźli się w pułapce. Po drugiej stronie stał Old Shatterhand ze sztućcem Henry’ego wzniesionym do strzału, a obok niego klęczał Hobble-Frank, aby Davy i Jemmy mogli strzelać ponad jego głową. Czerwoni nie opuścili broni na wezwanie Old Shatterhanda i dlatego padły strzały. Pięciu Utahów leżało martwych na ziemi; inni nie mogli zaś myśleć o obronie, gdyż mieli dość roboty z opanowaniem koni, spłoszonych potężnem echem strzałów.
— Odrzućcie broń, inaczej znowu będę strzelał! — zabrzmiał powtórnie głos Old Shatterhanda.
A z drugiej strony rozległo się wołanie:
— Tu stoją Old Firehand i Winnetou, wódz Apaczów. Poddajcie się, jeśli chcecie zachować życie!
Żaden z Utahów nie ośmielił się podnieść broni. Osłupiali patrzyli to naprzód, to wstecz, nie wiedząc, co mają począć. Wtem obok Winnetou i Old Firehanda prześlizgnął się Droll, pomknął ku wodzowi, a przyłożywszy mu lufę karabinu do piersi, zawołał:
— Odrzuć strzelbę, bo pociągnę za kurek?
Wielki Wilk utkwił osłupiały wzrok w tę grubą, cudaczną postać, jakby ujrzał przed sobą widmo; palce jego ręki otwarły się i strzelba wypadła.
— Tomahawk i nóż także!
Wódz sięgnął do pasa i uwolnił go z balastu.
— Odwiąż swe lasso!
I tego rozkazu posłuchał Wielki Wilk; Droll lassem związał nogi wodza pod brzuchem konia i odprowadził go na bok, wołając na Gunstick-uncle’a, który stał za Old Firehandem:
— Chodż-no, uncle, i zwiąż mu ręce!
Uncle przystąpił sztywnie, uroczyście i odrzekł:
— Trza mu do pasa ręce związać, aby już nie mógł więcej kąsać, — i skoczywszy poza Wielkiego Wilka na konia, wprowadził swoją zapowiedź w czyn. Zdawało się, że wódz nie zdaje sobie wogóle sprawy z tego, co się z nim dzieje; bezwolny był jak we śnie. Przykład jego podziałał na innych; poddali się swemu losowi; szybko rozbrojono ich i związano. Teraz szło przedewszystkiem o to, aby wyjść z kenjonu; dlatego skoro tylko uwinięto się z ostatnim czerwonoskórym i zebrano zdobytą broń, ruszono w dalszą drogę. Przodem jechali myśliwi, w środku czerwoni; pochód zamykali rafterzy.
Winnetou i Firehand wysunęli się z Old Shatterhandem naprzód, podawszy mu w milczeniu rękę; było to jedyne pozdrowienie możliwe narazie. Tuż przed jeńcami jechali ciotka Droll i Hobble-Frank. Jeden do drugiego nie mówił ni słowa. Po pewnym czasie Droll wyjął nogi ze strzemienia i stanął na grzbiecie konia, aby napowrót usiąść w siodle, lecz już okrakiem.
— Heavens! Co to ma znaczyć? — zapytał Frank. — Czy zachciewa się wam żartów, sir? A może byliście zajęci w cyrku jako clown?
— Nie, master, — odpowiedział grubas. — Siadłem okrakiem, bo inaczej mogłaby z nami pójść sprawa naopak. Pomyślcie tylko; za nami jedzie pięćdziesięciu czerwonych; może się więc łatwo zdarzyć coś takiego, o czem nie pomyśleliśmy. W tej pozycji będę ich miał na oku; w ręce mam rewolwer, aby dać im jaką pigułkę, jeśli to potrzebne.
— Hm! To nawet słuszne. Mój koń nie weźmie mi tego za złe, jeśli i ja się obrócę.
W kilka sekund później siedział również okrakiem, aby pilnować czerwonych. Teraz, rzecz naturalna, ci dwaj zabawni jeźdźcy musieli często ku sobie zerkać; nie dziw tedy, że spojrzenia ich stawały się coraz cieplejsze. Tak ujechali szmat drogi w milczeniu, aż wreszcie Hobble-Frank, nie mogąc dłużej utrzymać języka, zagadnął:
— Nie weźcie mi za złe, że zapytam was o nazwisko. Tak, jak teraz siedzicie obok mnie, widziałem was już nieraz!
— Gdzie?
— W wyobraźni.
— Do stu piorunów! Ktoby to pomyślał, że ja żyję w waszej wyobraźni! Jaki czynsz mam za to płacić i jak stoi sprawa z wypowiedzeniem mieszkania?
— Całkiem wedle waszej woli; ale dziś z wyobraźnią koniec, bo widzę was teraz osobiście. Jeśli jesteście tym, za kogo was uważam, to słyszałem o was wiele rzeczy zabawnych.
— No, a za kogo mię uważacie?
— Za ciotkę Droll.
— A gdzie słyszeliście o niej?
— W różnych miejscach, w których byłem z Old Shatterhandem i Winnetou: tam wgórze w Parku Narodowym, a także na Llano Estacado.
— Tak? Hm! A ja także o was słyszałem, mr. Hobble-Franku! Mówił o was Apacz i jeszcze dziś, kiedy leżeliśmy przed obozem Utahów, nazwał was małym bohaterem.
— Małym... bohaterem! — powtórzył Frank, a po twarzy jego przemknął uśmiech szczęścia. — Małym... bohaterem! Muszę sobie to zapisać! Dobrze odgadnęliście, kim jestem; a ja, czy zgadłem?
— Naturalnie. Ale jak wpadliście na to, że jestem ciotką Droll?
— Powiedziało mi to wasze ubranko, jak również zachowanie się. Słyszałem często, że ciotka Droll jest nadzwyczajnie śmiałą kobietą; widząc, jak poprzednio poczynaliście sobie z wodzem Utahów, pomyślałem zaraz: to jest ciotka, nikt inny!
— Sprawiacie mi wielki zaszczyt! Słyszałem, że jesteście Niemcem?
— Saksończykiem!
— Do pioruna! Skąd? Czy z królestwa? Z Altenburga? Koburg-Gotha? Meiningen-Hildburghausen?
— Z królestwa, z królestwa! Ale wy znacie te nazwy tak dokładnie; czy jesteście także Niemcem?
— Naturalnie! I to z Saksonji, z Sachsen-Altenburga.
— Dlaboga! — przerwał mały w swym rodzinnym dialekcie. — Saksończyk i to Altenburczyk? Czy to możliwe? Z miasta Altenburg czy z okolicy, hę?
— Nie ze stolicy, tylko z Langenleube.
— Langen... leube? — zapytał Frank, otwierając szeroko usta. — Langenleube-Niederhain?
— Tak! Czy znacie je?
— Co za pytanie! Mam tam krewnych, u których byłem dwa razy na czereśniach. Wiecie, tam dopieroż są czereśnie, w altenburskiem! Przez całych czternaście dni pieką placki, a jak skończą w jednej wsi, to zaczynają w drugiej.
— To prawda! — potwierdził Droll. — Ale, wy macie krewnych u nas? Jak się nazywają ci ludzie i skąd pochodzą?
— Nazywają się Droll, tak samo jak wy! To bardzo bliskie pokrewieństwo! Mój ojciec miał kuma, którego nieboszczka synowa wyszła powtórnie zamąż w Langenleube. Później umarła, ale jej pasierb ma szwagra i ten jest owym, o którym myślę. To był sprytny chłopak, który wszystko potrafił; raz był kelnerem, to znowu kościelnym, to sierżantem gwardji obywatelskiej, drużbą, wreszcie...
— Stój! — przerwał Droll, wyciągając rękę i chwytając go za ramię. — Czy miał dzieci?
— Bardzo dużo!
— Czy wiecie, jak im było na imię?
— Nie, już nie pamiętam. Tylko najstarszego przypominam sobie, bo lubiłem tego hultaja. Nazywał się Bastel, bo Sebastjan wymawiają często w altenburskiem „Bastel“. Zdaje mi się, że nazywano go również Melchjor; to nader popularne imię w Altenburgu.
— Słusznie, bardzo słusznie! To się zgadza, to się dokładnie zgadza! Sebastjan Melchjor Droll! Czy wiecie, co się z nim stało?
— Niestety, nie!
— To popatrzcie na mnie, a przekonacie się, na kogo wyrósł. — To ja!
— Wy... wy? — zapytał mały.
— Tak, ja! Ja byłem owym Bastelem i jeszcze teraz wiem zupełnie dokładnie, kto bawił u nas na czereśniach; to był kuzyn Frank z Moritzburga, który potem został pomocnikiem leśnym.
— Słusznie! — Kuzynie, a więc tu, wśród dziczy spotykamy się my, krewni. Chodź tu, kochany braciszku, muszę cię przycisnąć do serca!
Jeden sięgnął ku drugiemu; uścisk ten, ponieważ obaj siedzieli okrakiem, połączony był z pewnemi trudnościami, które jednak, choć z mozołem, przezwyciężyli. Nie troszcząc się o posępne spojrzenia jeńców z pomalowanemi twarzami, jechali obok siebie ręka w rękę, tyłem zwróceni ku znakomitym myśliwcom, i prawili o minionej młodości. Rozmowa ich długoby jeszcze się przeciągnęła, gdyby pochodu nie przerwano; dotarto mianowicie do wylotu szczeliny, zakończonej większym i szerszym kenjonem.
Słońce zapadło tak już głęboko, że promienie nie sięgały dna parowu, ale dość jeszcze było jasno, a powietrze czyste i świeże. Jeźdźcy odetchnęli swobodniej, wydostawszy się na otwarte miejsce. — Kenjon ten miał może dwieście kroków szerokości, a na dnie jego płynęła wątła, wąska rzeczka, którą łatwo można było przebyć w bród. Nad wodą rosła trawa, krzaki i kilka drzew.
Czerwonych zsadzono na ziemię, nie uwalniając ich z więzów. — Oddział Old Firehanda miał nieco żywności, to też najpierw się posilono; potem miano rozstrzygnąć los czerwonoskórych. Winnetou, Old Firehand i Shatterhand byli gotowi puścić ich wolno, inni jednak żądali surowej kary. Głos zabrał lord:
— Nie sądzę, aby byli godni kary za czyny swoje aż do końca pojedynków; lecz, że potem jednak zamiast zwrócić wam wolność, ścigali was z zamiarem mordu, to ten właśnie zamiar jest karygodny.
— Jak ich ukarać za ten zamiar? Chyba nie śmiercią!
— Nie!
— Aresztem, więzieniem, czy domem poprawy?
— Pshaw! Sprawcie im dobre cięgi!
— To najgorsze, co moglibyśmy popełnić, gdyż dla Indjanina niema większej obelgi nad uderzenie. Ścigaliby nas przez całą Amerykę.
— To nałóżcie na nich jaką grzywnę! Zabierzcie im konie i broń!
— To okrucieństwo. Pozbawieni wierzchowców zginęliby z głodu, lub wpadli w ręce nieprzyjaciół.
— Nie pojmuję was, sir! Właśnie wy nie powinniście okazywać im szczególnych względów, bo na was przedewszystkiem się targnęli.
— Właśnie, ponieważ oni targnęli się na mnie, Franka, Davy’ego i Jemmy’ego, my czterej powinniśmy rozstrzygać o ich losie.
— Postąpcie, jak uważacie! — lord odwrócił się z niechęcią. — Ale, — cofnął się — idziemy w zakład?
— O co?
— O to, że te hultaje źle się wam odpłacą, jeśli z nimi postąpicie pobłażliwie.
— Nie zakładam się. —
Coraz wyraźniej skłaniano się do wniosku Old Shatterhanda, który przemawiał za jaką taką zgodą z czerwonymi; niedość byłoby jednak układać się z samym wodzem; podwładni jego musieli również słyszeć, co powie i co przyobieca, może natenczas ze względu na dobrą sławę nie złamie przyrzeczeń. — Utworzono więc szerokie koło, złożone ze wszystkich białych i czerwonych. Dwaj rafterzy musieli stanąć wgórze i wdole kenjonu na straży, aby natychmiast donieść o zbliżaniu się wroga. Wódz usiadł przed Winnetou i Old Shatterhandem, nie patrząc na nich, czy to ze wstydu, czy z zapamiętałego gniewu.
— Jak Wielki Wilk wyobraża sobie swój los? — zapytał Old Shatterhand w języku Utahów.
Wódz zbył pytanie milczeniem.
— Wódz Utahów boi się i dlatego nie odpowiada.
Czerwony podniósł wzrok, wbił go z wściekłością w twarz myśliwego i rzekł:
— Blada twarz jest kłamcą, jeśli twierdzi, że ja się boję.
— Więc odpowiadaj! A nie powinieneś mówić o kłamstwie, bo sam skłamałeś.
— Nieprawda!
— Prawda! W obozie pytałem, czy będziemy wolni, jeśli odniosę zwycięstwo. Co na to odpowiedziałeś?
— Że będziecie mogli odejść.
— Czy to nie był fałsz?
— Nie, gdyż odeszliście.
— Ale wyście nas ścigali! Czy zaprzeczysz temu?
— Zaprzeczę. Chcieliśmy udać się na miejsce zgromadzeń Utahów, a nie ścigać was.
— A dlaczego wysłałeś pięciu wojowników naszemi śladami?
— Tego nie uczyniłem. Skoro topór wojenny wykopany, należy mieć się na baczności. Chcieliśmy pozwolić wam odejść i dotrzymać naszego słowa. Wy jednak napadliście na nas, odebraliście nam wszystką własność i zabiliście pięciu Utahów.
— Dlaczego twoi strażnicy strzelali do nas, kiedyśmy odjeżdżali?
— Nie wiedzieli o mojem przyrzeczeniu.
— Dlaczego wszyscy twoi ludzie wydali okrzyk wojenny? Ci znali twoje przyrzeczenie zupełnie dokładnie.
— Ten okrzyk odnosił się nie do was, lecz do strażników, aby zaniechali strzałów. Old Shatterhand białe tłumaczy na czarne.
— A ty czarne na białe. Ale, mam niezbity dowód twojej winy. Podkradliśmy się pod wasz obóz i podsłuchaliśmy twoich ludzi; wiemy więc, że chcieliście nas zabić. Jaką karę za to poniesiecie?
Czerwony nie odpowiedział.
— Nie utrąciliśmy wam ani jednego włoska, a wy chcieliście odebrać nam życie; — zasłużyliście więc na śmierć. My jednak jesteśmy chrześcijanami i przebaczamy. Otrzymacie wolność i broń, lecz zato musicie nam przyrzec, że żadnemu z nas, jak tu siedzimy, nigdy nie spadnie włos z głowy z waszego powodu.
— Czy to mówi twój język, czy twoje serce? — zapytał wódz, rzuciwszy na Old Shatterhanda niedowierzające, badawcze, ostra spojrzenie.
— Mój język nigdy nie ma innych słów, niż moje serce. Czy jesteś gotów dać nam takie przyrzeczenie?
— Tak..
— I jesteś gotów stwierdzić je fajką pokoju?
— Jestem gotów.
Odpowiadał szybko, bez namysłu, stąd należało się spodziewać, że przyrzeczenie bierze poważnie. Wyrazu jego twarzy nie można było spostrzec z powodu grubo nałożonej farby.
— Niech więc fajka pójdzie dokoła, — ciągnął Old Shatterhand. — Powtarzaj słowa, które ci podyktuję.
— Mów, a powtórzę!
Ta gotowość dawała dobre prognostyki, westman jednak nie mógł pominąć zastrzeżenia:
— Spodziewam się, że tym razem masz zamiary uczciwe. Byłem zawsze przyjacielem czerwonych mężów i uwzględniam to, że Utahowie zostali zaczepieni; w innym wypadku nie uszłoby wam tak gładko.
Wódz patrzył w ziemię, nie podnosząc oczu na mówiącego. Myśliwy zdjął swój kalumet ze szyi, napełnił go, i, zapaliwszy, rozwiązał wodzowi więzy. Wielki Wilk musiał się podnieść, wypuścić dym w sześciu kierunkach, powtarzając:
— Ja, Wielki Wilk, wódz Yamba-Utahów, mówię za siebie i za moich wojowników. Mówię do bladych twarzy, których widzę przed sobą, do Old Firehanda, i Old Shatterhanda i wszystkich innych, a także do Winnetou, słynnego wodza Apaczów. Wszyscy ci wojownicy i biali mężowie są naszymi przyjaciółmi i braćmi. Nie może im nigdy z naszej strony stać się krzywda, a my raczej umrzemy, niżbyśmy mieli powiedzieć, że uważają nas za swych wrogów. To jest moja przysięga. Powiedziałem. Howgh!
Kiedy usiadł, uwolniono także innych z więzów i fajka przeszła z ust do ust. Nawet mała Ellen Butler musiała zrobić sześć pociągnięć. Następnie czerwoni odzyskali broń. Mimo ich przysięgi, biali nie rezygnowali z ostrożności i każdy trzymał rewolwer wpogotowiu. Wilk, przyprowadziwszy konia, odezwał się do Old Shatterhanda:
— Powrócimy teraz do naszego obozu.
— Ach! Szliście przecież na miejsce zgromadzeń Utahów! — Więc jednak przyznajesz, że jazdę tę podjęliście tylko ze względu na nas.
— Nie. Wy zabraliście nam tyle czasu, że przyszlibyśmy tam za późno. Powracamy zatem,
— Przez szczelinę w skale?
— Tak. — Bywaj zdrów!
Podawszy mu rękę, wsiadł na konia, aby wjechać w szczelinę. Utahowie poszli za nim, a każdy z nich żegnał się po przyjacielsku.
— Ten łajdak jest jednak tylko łajdakiem, — odezwał się stary Blenter. — Gdyby nie miał na twarzy warstwy farby, grubej na palec, to możnaby na niej wyczytać fałsz. Kula w łeb byłaby najlepszym środkiem.
Winnetou, słysząc te słowa, odrzekł:
— Mój brat może ma słuszność, jednakże lepiej jest czynić dobrze, niż źle. Przez noc pozostaniemy tutaj, więc ja pójdę teraz za Utahami i postaram się ich podsłuchać.
Po tych słowach zniknął w szczelinie. —
Dzień zbliżał się do kresu, zwłaszcza, że tu w kenjonie wcześniej nastawała ciemność. Kilku z czeredy poszło poszukać drzewa na ognisko; Old Firehand pojechał na południe do kenjonu, Old Shatterhand na północ, aby zbadać okolicę. Musieli być ostrożni. Obaj, ujechawszy znaczną przestrzeń i nie zauważywszy nic podejrzanego, zawrócili, aby wraz z pozostałymi posilić się skąpą wieczerzą.
Po dłuższym czasie powrócił Winnetou. Mimo głębokich ciemności, panujących w szczelinie, trafił do obozu. Opowiedział, że Utahowie zabrali trupy swoich, leżące jeszcze w kenjonie, i rzeczywiście ruszyli obraną drogą. Poszedł za nimi aż do drugiego wylotu szczeliny i widział dokładnie, jak wspinali się po stromym stoku skały; potem zniknęli w lesie.
Mimo to ustawiono straż głęboko w szczelinie, aby uniemożliwić z tej strony wszelki niespodziany napad. Dwaj inni strażnicy stanęli w głównym kenjonie o sto kroków wgórę i wdół obozu; w ten sposób zapewniono sobie zupełne bezpieczeństwo. — Naturalnie było nadzwyczaj wiele do opowiadania i dawno już północ minęła, kiedy ułożono się na spoczynek. Old Firehand obszedł straże, aby dojrzeć, czy czuwają bacznie, i wyznaczył kolej, w jakiej miano się zmieniać. — Zgaszono ogień; w kenjonie zapanowała cisza. —
Winnetou widział dobrze: Utahowie zniknęli w lesie, ale — nie przejechali go, tylko się zatrzymali. Transport zwłok nie sprawiał im trudności, bo oprócz swoich wierzchowców mieli w zapasie konie zabitych. Teraz wódz nakazał zmarłych zdjąć z koni, powrócił na brzeg lasu, spojrzał wdół ku szczelinie i rzekł:
— Z pewnością nas obserwują; te białe psy zechcą zobaczyć, czy rzeczywiście wracamy do obozu.
— Nie uczynimy tego? — zdziwił się jeden z poddowódców.
— Czy masz tak mało mózgu w głowie, jak szakal prerjowy? — skoczył na niego Wielki Wilk. — Idzie wszak o zemstę na tych białych ropuchach!
— Ależ oni są teraz naszymi przyjaciółmi i braćmi! Paliliśmy z nimi fajkę pokoju!
— Do kogo należała fajka?
— Do Old Shatterhanda.
— Tak, przysięga obowiązuje więc jego, a nie nas. Dlaczego był taki głupi, że nie posługiwał się moją fajką? Czy tego nie rozumiesz?
— Wielki Wilk ma zawsze słuszność, — zgodził się tamten z sofistyką wodza; — lecz jak ich napadniemy? Nas jest mało, a w dodatku nie możemy powracać przez szczelinę, bo będą jej strzec pilnie.
— To obierzemy inną drogę i sprowadzimy tylu wojowników, ilu zapragniemy. Czy nie obozuje ich dosyć w P’a-mow[38]. A czy tam dalej wgórze nie prowadzi wpoprzek kenjonu droga, której, jak się zdaje, blade twarze nie znają? Trupy i konie pozostaną tutaj; przy nich dwóch strażników. Z pozostałymi pojedziemy na północ.
Postanowienie szybko wykonano. Bór był wprawdzie wąski, ale tworzył pas, długości godziny jazdy, wzdłuż którego Utahowie gnali galopem, aż wzgórze poczęło powoli spadać w wąwóz poprzeczny. Tym wąwozem Wielki Wilk dotarł do kenjonu głównego, w którym znajdowali się biali; wąwóz uchodził do niego w odległości trzech mil angielskich wgórę od obozu. Naprzeciw niego boczny kenjon wcinał się w główny. Tam zwrócił się Wielki Wilk ze swymi ludźmi; widać było, że zna drogę bardzo dokładnie, bo mimo ciemności nie zbłądził ani razu.
Kenjon, przez który teraz jechali, nie miał wody, a wznosił się pod górę. Wkrótce czerwoni dotarli do obszernej równiny skalnej, w którą głęboko wcinała się rozgałęziona sieć kenjonów. Księżyc świecił jasno. W galopie przebyli równinę; wpół godziny potem okolica obniżyła się powoli w rodzaj szerokiego, łagodnego klinu. Na prawo i lewo skały jakby ściany ochronne rosły w miarę jak dno opadało, a na przodzie wynurzały się wierzchołki drzew, pod któremi płonęła armja ognisk. Był to las, prawdziwy las, na równinie, wymiecionej do czysta przez burze i spalonej na kamień przez słońce. Zawdzięczał swe istnienie jedynie tylko owej wklęsłości w ziemi. Górą wyły burze, nie dotykając go, a częste-gęste opady utworzyły coś nakształt jeziora, którego wody rozwilgniły grunt, pleniąc urodzaj korzeni. To był P’a-mow, Las wody, do którego zmierzał Wielki Wilk.
Nawet bez drogowskazu księżyca łatwo było trafić, tak liczne płonęły ognie. Panował tu ożywiony ruch obozu wojennego. Ani namiotu, ani chaty. Liczni czerwoni leżeli przy ogniach na kocach, albo na gołej ziemi; pomiędzy nimi pasły się konie. W miejscu tem miały się zebrać gromady wszystkich szczepów Utahów na wyprawę wojenną. —
Wielki Wilk zsiadł z konia przy pierwszem ognisku, skinął na swych ludzi, aby zaczekali, poczem zawołał na jednego z siedzących przy ogniu: „Nanap-neaw“, „Stary Wódz“. Był to naczelnik wszystkich szczepów Utahów. Wezwany poprowadził Wielkiego Wilka ku jezioru, gdzie zdala od innych płonęło wielkie ognisko. Siedziało tam czterech Indjan, wszyscy przystrojeni orlemi piórami. Jeden z nich zwracał zwłaszcza na siebie uwagę. Twarz jego, niepomalowaną, przecinały niezliczone, głębokie bruzdy. Białe jak śnieg włosy spływały mu nisko na kark. Człowiek ten mijał z pewnością osiemdziesiąty krzyżyk, a jednak siedział tak prosto, dumnie i krzepko, jakby miał pięćdziesiąt lat niespełna. Zwrócił baczne spojrzenie na nadchodzącego, nie wypowiadając nawet pozdrowienia; inni również milczeli. Wielki Wilk usiadł i patrzył przed siebie. Tak minęła długa chwila; w końcu z ust starca padły słowa:
— Drzewo zrzuca liście jesienią; jeśli jednak drzewo traci liście przedtem, to nic nie jest warte i należy je ściąć. Przed trzema dniami miało jeszcze ozdobę, gdzie się dziś podziała?
Pytanie to odnosiło się do braku piór orlich na głowie Wielkiego Wilka; słowa zawierały wyrzut druzgocący dla każdego dzielnego wojownika.
— Jutro ozdoba znowu zabłyśnie na mej głowie, a u pasa będą wisieć skalpy dziesięciu, a nawet dwudziestu bladych twarzy! — odparł wódz.
— Czy Wielki Wilk został zwyciężony przez blade twarze, że nie może nosić oznak swego męstwa i godności?
— Przez jedyną tylko bladą twarz, ale przez taką, której pięść jest cięższa niż dłonie wszystkich innych.
— Uff! Tym mógł być tylko Old Shatterhand!
— To on. Jest wpobliżu, a z nim jeszcze wielu innych: Old Firehand, Winnetou, długi i gruby westman i oddział, który liczy pięć razy po dziesięć głów. Przyszedłem od was, aby przynieść wam ich skalpy.
— Uff! — Sędziwe oblicze Nanap-neawa przybrało wyraz takiego natężenia, że znikła prawie ostatnia jego zmarszczka. — Uff! Niech Wielki Wilk opowiada!
Wielki Wilk usiłował siebie i własne czyny przedstawić w dobrem świetle. Indjanie siedzieli bez ruchu, słuchając z największą uwagą. Wódz zakończył:
— Nanap-neaw da mi pięćdziesięciu wojowników, z którymi napadnę na tych psów. Skalpy ich muszą wisieć u naszych pasów zanim jeszcze zabłyśnie zorza poranna.
Twarz starego znowu poorały zmarszczki.
— Jeszcze przed zorzą poranną? — zapytał. — Czy to są słowa czerwonego wojownika? Blade twarze chcą naszej zagłady i teraz, kiedy Wielki Duch oddaje w nasze ręce najsławniejszych i najznakomitszych z pośród nich, mają umierać szybko i bez bólu, jak dziecko na rękach matki? Czyż nie powinni ponieść męki tem cięższej, im są sławniejsi? Musimy ich pochwycić żywcem, aby poszli pod pal męczeński!
— Howgh! — potwierdzili trzej inni.
— Niechaj Stary Wódz pomyśli, jacy mężowie są pomiędzy nimi! — ostrzegał Wielki Wilk. — W broni siedzą wszystkie złe duchy...
— Dość! — przerwał gniewnie stary. — Wiem, jak silni i zręczni są ci biali, ale mamy poddostatkiem ludzi, aby ich rozgnieść. Dam ci trzystu wojowników, a przyprowadzisz mi te blade twarze żywcem. Ty sam masz pięćdziesięciu swoich, więc na każdego białego przypadnie siedmiu czerwonych. Musicie podejść ich i związać, zanim się obudzą. Weźcie tylko dosyć rzemieni! Powiedziałem! — Teraz chodź; wybiorę, kto ma wyruszyć z tobą.
Poszli od ogniska do ogniska. Wkrótce zebrało się trzystu ludzi, oraz pięćdziesięciu do pilnowania koni, których nie mogli przecież zabrać ze sobą aż do obozu białych. Wielki Wilk objaśnił wojownikom, o co chodzi, opisał im dokładnie okolicę i przedstawił plan napadu. Dosiedli koni.
Obrali dokładnie tę samą drogę, którą przybył Wielki Wilk, ale tylko do głównego kenjonu. Tam zsiedli z koni i pozostawili je pod opieką owych pięćdziesięciu. Przy takiej przewadze przedsięwzięcie to można było nazwać prawie zupełnie bezpiecznem. Szkopuły leżały jedynie w tem, że konie białych mogły zwietrzyć podkradających się czerwonych i przez niespokojne wierzganie lub głośne parsknięcie zdradzić ich. — Jak na to zaradzić? — Wódz wypowiedział to zdanie tak głośno, że słyszeli je otaczający. Jeden, schyliwszy się i zerwawszy jakąś roślinę, podał ją wodzowi:
— Tu jest pewny środek, aby oszukać ich powonienie.
Wódz poznał roślinę po zapachu. Była to szałwia. W kenjonie, którego dna słońce nie mogło dosięgnąć, rosła ta roślina masowo. Rada była dobra. Czerwoni natarli ręce i odzież szałwią. Nadto zauważył Wielki Wilk, że lekki powiew wiatru szedł zdołu, a więc w korzystnym dla czerwonych kierunku. —
W dalszą drogę ruszono pieszo; wynosiła trzy mile angielskie. Początkowo szli szybko naprzód, kiedy jednak przebyli dwie mile, musieli już dalej posuwać się cicho jak węże. Oddaleni zaledwie o sześćset kroków, nie słyszeli jeszcze najmniejszego szelestu; nie poruszono kamyczka, nie potrącono nawet gałązki. Wtem... Wilk, idący przodem, stanął, ujrzawszy płonące ognisko strażników. W tym właśnie czasie Old Firehand obchodził straże. Wódz widział jeszcze za dnia, że jedną straż postawiono wgórze, drugą wdole obozu. Strażników należało najpierw unieszkodliwić. Wydawszy cicho rozkaz zatrzymania się, wyznaczył tylko dwu ludzi, aby szli za nim. Wkrótce doczołgali się do strażnika, stojącego wgórze obozu; zwrócony tyłem ku czerwonym, patrzył na niknącą postać Old Firehanda. Nagle... dwie dłonie objęły go za szyję, a cztery inne chwyciły za ręce i nogi; nie mógł złapać oddechu i stracił przytomność, a kiedy powrócił do siebie, był związany i w ustach miał knebel. Obok niego siedział Indjanin, przykładając mu do piersi ostrze noża.
Tymczasem ognisko zagaszono, a wódz wezwał do siebie znowu obu wojowników. Szło teraz o strażnika, stojącego poniżej obozu; musiano więc prześlizgnąć się koło obozowiska; dlatego trzej napastnicy przeszli przez potok i po drugiej stronie, gdzie nie było białych, poczołgali się dalej. Należało przypuszczać, że obie placówki ustawiono w równej odległości od obozu, łatwo więc było obliczyć, jaką przestrzeń należy przebyć. Woda fosforyzowała; plusk jej mógł ich zdradzić. Dlatego czerwoni poczołgali się jeszcze jakąś przestrzeń po drugim brzegu, potem przeszli znowu przez wodę i posunęli się na rękach i nogach dalej. Niezadługo ujrzeli strażnika; stał o sześć kroków przed nimi z twarzą zwróconą wbok. Jeszcze jedna minuta, skok, ciche krótkie tupnięcie. Dwaj czerwoni pozostali przy nim, a Wielki Wilk powrócił sam poza wodę, aby teraz wykonać główne zadanie.
Konie, które stały w dwóch grupach pomiędzy obozem a obu placówkami, zachowywały się dotąd zupełnie spokojnie; mimo jednak zapachu szałwi, musiałyby nabrać podejrzenia, gdyby Indjanie przechodzili blisko nich. Dlatego Wielki Wilk kazał swym ludziom również przejść przez wodę. Obyło się wszystko bez najmniejszego szelestu. Na drugim brzegu przylgnęli wszyscy do ziemi, aby, pełzając, odbyć drogę około stu kroków, aż znajdą się naprzeciw obozu. Największa trudność polegała na tem, że wielu ludzi, skupionych na ciasnej przestrzeni, musiało się poruszać bez szmeru. Kiedy tak leżeli obok siebie naprzeciw ludzi i koni, te ostatnie poczęły się jednak niepokoić. Należało teraz działać szybko.
— Naprzód! — rozległ się rozkaz Wilka.
Przeskoczono przez rzekę. Biali leżeli pogrążeni w pierwszym śnie i to tak blisko siebie, że owych trzystu Indjan nie miało nawet miejsca do swobodnego poruszania się. Rzucili się po pięciu, sześciu, a nawet więcej na jednego białego, porywali ich i napół śpiących rzucali stojącym za nimi, aby natychmiast pochwycić drugiego, potem trzeciego i czwartego. Poszło to tak szybko, że śpiący znaleźli się w mocy Indjan, zanim jeszcze uwolnili się z objęć snu. Wręcz odmiennie od zwyczajów czerwonych, którzy każdy napad wieńczą wyciem, Utahowie krzątali się całkiem cicho i dopiero, kiedy biali podnieśli hałas, wydali i oni przeraźliwy okrzyk, który rozległ się daleko po nocy, odbity wielokrotnie od ścian kenjonu.
Powstał tłok ciał, rąk i nóg, że trudno je było w ciemności odróżnić. Tylko Old Firehand, Shatterhand, Winnetou i kilku jeszcze innych zerwało się dosyć wcześnie, aby, oparłszy się plecami o ścianę skały, próbować obrony. Bronili się też nożami i rewolwerami przed przeważającą liczbą nieprzyjaciół, którzy nie chcieli używać swej broni, bo miano białych schwytać żywcem. Jednakże otoczono ich tak ciasno, że wkońcu nie mogli nawet ręką ruszyć. To też pokonano ich wreszcie, a przejmujące do szpiku wycie czerwonoskórych zwiastowało, że napad się udał.
Wielki Wilk nakazał rozpalić ognisko; kiedy płomienie oświeciły miejsce walki, okazało się, że przeszło dwudziestu czerwonych padło rannych, lub zabitych.
— Za to poniosą te psy dziesięćkroć większe męki, — pienił się wódz. — Będziemy im skórę pasami drzeć z ciała. — Zabierzcie zmarłych, konie i broń bladych twarzy. Musimy powracać.
— Kto ma dotknąć czarodziejskiej strzelby białego myśliwca? — zapytał jeden. — Niebezpieczeństwo grozi każdemu, kto jej dotknie.
— Pozostawimy ją tutaj i wzniesiemy nad nią stos z kamieni, aby żaden czerwony mąż nie położył na niej ręki. Gdzie ona?
Szukano jej z łuczywem w ręku i nie znaleziono; — zniknęła. Kiedy Old Shatterhand poprzednio obudził się w czasie zamieszania i walki, wyrwano mu sztuciec z ręki i odrzucono precz; on jednak odmówił wodzowi odpowiedzi. Yamba-Utahowie widzieli za dnia strzelbę w jego rękach i nie mogli pojąć jej zniknięcia. Jak długo tu pozostawano, mogła czarodziejska strzelba okazać swą niepojętą moc i dlatego Wielki Wilk, który natychmiast poczuł się markotnie, rozkazał:
— Przywiążcie jeńców do koni i precz stąd! Tę czarodziejską strzelbę sporządził zły duch. Nie możemy czekać, aż zacznie na nas kule miotać!
Rozkazu posłuchano natychmiast i od początku walki upłynęło niewiele ponad godzinę, kiedy zabobonni czerwoni ruszyli w drogę. —
Wielki Wilk nie wiedział, że Old Shatterhand postawił jeszcze jedną straż, która czuwała w szczelinie skalnej; był to Droll, którego miano zluzować dopiero po dwu godzinach. Przyłączył się do niego z własnej chęci Hobble-Frank, aby pogawędzić o swoich. Siedząc wśród głębokich ciemności, rozmawiali ze sobą szeptem, nasłuchując od czasu do czasu w kierunku rozpadliny.
Nagle usłyszeli u wylotu szczeliny podejrzany szmer.
— Słuchaj! — szepnął Frank do swego „kuzyna“. — Czy słyszałeś co?
— Tak, słyszałem, — odpowiedział równie cicho ciotka. — Co to było?
— Musiało wstać kilku naszych ludzi.
— Nie, nie to. To musiało być wielu, wielu ludzi. Tupot nóg przynajmniej...
Przerwał przerażony, bo w tej chwili napadnięci obudzili się i podnieśli okrzyk.
— Do stu piorunów! Tam toczy się walka! — zawołał Hobble-Frank. — Zdaje mi się, że zostaliśmy napadnięci!
— Tak, napadnięci! — zgodził Się Droll. — To z pewnością te czerwone łotry, jeśli to potrzebne!
W tej chwili rozległo się przeraźliwe wycie Indjan.
— Boże, ratuj! To rzeczywiście oni! — krzyknął Frank. — Naprzód; na nich! Chodź prędko!
Pochwycił Drolla za ramię, aby go za sobą pociągnąć, ale myśliwy, znany ze swej chytrości, powstrzymał go:
— Pozostań tutaj! Nie tak prędko! Jeśli Indjanie przedsięwzięli napad teraz po nocy, to jest ich tylu, że musimy być bardzo ostrożni. Zobaczmy najpierw, jak sprawa stoi. Musimy położyć się i poczołgać do nich.
Na rękach i nogach posunęli się ku wyjściu; mimo ciemności ujrzeli, że towarzysze są już straceni, bo przewaga nieprzyjaciół była zbyt wielka. Na lewo rozgorzała walka; słychać było huk strzałów Firehanda, Shatterhanda i Winnetou, ale niedługo, bo wkrótce setki Utahów wydały okrzyk zwycięstwa. — Droll zauważył, że nawprost wylotu szczeliny droga była wolna.
— Szybko za mną i poprzez wodę na drugi brzeg! — szepnął do swego kuzyna.
Poczołgał się po ziemi tak prędko i ostrożnie, jak tylko mógł. Frank poszedł za nim; ręką zawadził o jakiś twardy, długi przedmiot: karabin z bębenkiem na kule.
— To sztuciec Old Shatterhanda! — przemknęło mu przez myśl; — zabrał więc strzelbę ze sobą.
Szczęśliwie dostali się nad wodę, potem na drugi brzeg. Tam Droll ujął Hobble-Franka za rękę i pociągnął go wdół w kierunku południowym. Ucieczka się powiodła pod osłoną nocy i wrzasku Indjan. Wkrótce jednak przestrzeń między wodą a skałą tak się zwęziła, że musieli przejść znowu na lewy brzeg. — Na szczęście zaszli już daleko od miejsca, gdzie stała placówka; biegli tak dalej, potykając się, już to o ścianę skalną, już o kamienie, leżące na drodze, aż wreszcie przestały dobiegać ich głosy Indjan; teraz Hobble-Frank zatrzymał towarzysza i rzekł z wyrzutem:
— Stójże już raz, ty pieronie! Dlaczego właściwie umknąłeś i mnie haniebnie pociągnąłeś za sobą? Czy już nie masz w sercu ani krztyny honoru?
— Poczucie honoru? — odpowiedział Droll, któremu z powodu otyłości szybki bieg zatknął oddech w piersiach. — Mam je z pewnością, jeśli to potrzebne, ale kto chce zachować poczucie honoru, ten przedewszystkiem musi ratować skórę. Dlatego też umykałem.
— Ale tego nam właśnie nie wolno!
— Tak? Ciekaw jestem, dlaczego?
— Bo obowiązek każe ratować przyjaciół!
— Tak!? A w jaki sposób chciałbyś ich ratować?
— Powinniśmy się byli rzucić na tych czerwonych, rozsiekać ich i wykłuć.
— Hihihihi! Rozsiekać i wykłuć! — Tylebyśmy dokazali tylko, żeby i nas schwytano.
— Schwytano? Czy sądzisz, że naszych towarzyszy tylko schwytano, a nie zastrzelono, zakłuto i zabito?
— Nie, na pewno ich nie wymordowano. Czy słyszałeś strzały?
— Tak.
— A kto strzelał? Czy może Indjanie?
— Nie; strzały pochodziły z rewolwerów.
— Aha! Indjanie całkiem nieużywali karabinów; mieli więc zamiar schwytać blade twarze żywcem, aby je później tem bardziej zamęczyć. Dlatego uciekłem. Teraz my dwaj jesteśmy uratowani i możemy dla naszych towarzyszy więcej zrobić, niż gdybyśmy dali się schwytać razem z nimi.
— Masz słuszność, kuzynie, masz słuszność! Spadł mi wielki ciężar z serca. Czy mają mówić o sławnym na cały świat Hobble-Franku, że kiedy jego towarzysze znaleźli się w niebezpieczeństwie, on dał drapaka? Na duszę, nie! Raczej rzucę się w najgorętszy wir walki. Odchodzę zupełnie od zmysłów! — Ale co to za Indjanie?
— Naturalnie, że Utahowie. Wielki Wilk nie powrócił do swego obozu, lecz wiedząc, że jeszcze inni czerwoni znajdą się wpobliżu, sprowadził ich drugą drogą. Ponieważ nie wiemy, w jakim kierunku się teraz zwróci, nie możemy tu pozostać; musimy iść dalej, aż znajdziemy jaką odpowiednią kryjówkę.
— A potem?
— Potem? — No, będziemy czekać, aż się dzień zrobi, później zbadamy ślady i będziemy szli za Indjanami tak długo, aż się dowiemy, jak pomóc naszym przyjaciołom. — Chodź!
Ujął Franka, przyczem dotknął sztućca.
— Co? — zapytał. — Masz dwa karabiny?
— Tak. Kiedyśmy pełzali ku wodzie, znalazłem sztuciec Henry’ego Old Shatterhanda.
— Wyśmienicie! Może nam się bardzo przydać. Ale, czy umiesz także z niego strzelać?
— Naturalnie! Przebywałem tak długo z Old Shatterhandem, że poznałem jego strzelbę dość dokładnie. Biada Indjanom i biada całemu Dzikiemu Zachodowi, jeśli któremu z naszych przyjaciół spadnie choćby jeden włos z peruki! Jestem dobrym człowiekiem, mam, jak to mówią, dwie dusze i jedną myśl, — ale jak się wścieknę, to wytnę w pień świat cały, — złożywszy pięść, potrząsnął nią groźnie poza siebie. —
Woda po prawej i ściana po lewej ręce biegły ciągle na południe; dopiero po godzinie kenjon zwrócił się ku wschodowi; w tem miejscu z głównym kenjonem łączył się boczny. Droll stanął i rzekł:
— Stój! Musimy się zastanowić w którą iść stronę.
— Co do tego niema żadnych wątpliwości, — odparł Frank. — Musimy pójść boczną doliną, bo należy przypuszczać, że czerwoni pozostaną w głównym kenjonie. Jeśli się ukryjemy w bocznym jarze, to przejdą koło nas i rano będziemy mogli uczepić się ich śladów. Czy tak?
— Hm! Myśl niezła, zwłaszcza, że księżyc stoi nad bocznym parowem i oświeca nam drogę.
— Tak, Luna leje mi balsam na serce i scałowuje szumiące potoki łez z serca wyschłego od wściekłości. Chodźmy za jej słodkiemi promieniami. Może blask ten zaprowadzi nas na jakie miejsce, gdzie będziemy się mogli ukryć skrzętnie, co jest rzeczą najważniejszą.
Przeskoczywszy przez potok, wcisnęli się w kenjon boczny; prowadził on teraz w kierunku dokładnie zachodnim. Postępowali może pół godziny, gdy nagle zostali mile zaskoczeni. Po prawej ich ręce ściana skalna niepostrzeżenie się urwała, tworząc ostry kąt z inną, idącą od północy. Przed nimi leżał las, prawdziwy las, jakiegoby się tu nikt nie domyślał. Nad skąpem podszyciem wznosiły się wierzchołki drzew tak gęsto sklepione, że światło księżyca tylko w nielicznych miejscach mogło się przez nie przedrzeć. Był to „Las wody“, gdzie Utahowie rozbili obóz.
Zapadlina, którą las wypełniał, ciągnęła się dokładnie z północy na południe, równolegle do głównego kenjonu, oddalonego niewiele więcej nad pół godziny drogi. Między nim a lasem prowadziły dwie boczne doliny, północna, z której skorzystał Wielki Wilk, i południowa, przez którą przyszli Droll i Frank. Obie te doliny tworzyły z głównym kenjonem i lasem prostokąt, w którego powierzchni wody wyżłobiły sobie prostopadłe łożyska, głębokie na kilkaset stóp.
— Las, bór, z autentycznemi krzakami i drzewami! — odezwał się Frank. — Szczęśliwiej nie mogliśmy trafić, znajdziemy tu kryjówkę, jak w księdze głównej. Czy prawda?
— Nie, — odpowiedział ciotka. — Ten las wydaje mi się podejrzanym, a może nawet niebezpiecznym. Nie dowierzam mu. Kto może lepiej wiedzieć, że tu jest las, my, czy te czerwone draby? — A wszak domyślą się, że dla nas najlepsza kryjówka, to las. Czy ci już nie powiedziałem, że i inni Indjanie muszą być wpobliżu?
— Tak, bo Wielki Wilk od nich otrzymał pomoc.
— Gdzie więc ci ludzie się kryją? W pustyni i nagim kenjonie, czy w dogodnym dla nich lesie? Jestem przekonany, że mamy wszelkie powody po temu, by postępować bardzo ostrożnie. Przejdźmy szybko; przykucniemy pod krzakami i będziemy nasłuchiwać, czy się co nie rusza. Naprzód!
Przeskoczyli przez jasne, oświetlone księżycem, miejsce, a gdy dostali się do drzew, przykucnęli, nasłuchując. Nie słyszeli nic; nie poruszył się nawet listek; jednakże Droll, wciągnąwszy powietrze w nozdrza, zapytał cicho:
— Franku! Pociągnij nosem! Tu czuć dym. Prawda?
— Tak! Ale ledwie, ledwie. To tylko pół pojęcia: ćwierci śladu dymu.
— Bo pochodzi zdaleka. Podkradnijmy się bliżej i zbadajmy!
Wzięli się za ręce i ruszyli naprzód, powoli i cicho. Pod dachem z liści było ciemno jak w piwnicy, musieli więc zdać się raczej na zmysł dotyku. W miarę, jak szli, tem mocniejsza stawała się woń dymu. Skradali się jednak dalej, aż ujrzeli blask ognia. Teraz słychać było również, jakby dalekie głosy ludzi. Las rozszerzał się na prawo. Poszli więc w tym kierunku i wkrótce ujrzeli znacznie więcej ognisk.
— Jakiś walny obóz, — szepnął Droll. — To pewnie wojownicy Utahów. Będzie ich kilkuset.
— Nie szkodzi! Musimy podejść bliżej. Chcę się dowiedzieć, co się stanie z Old Shatterhandem i innymi. Muszę...
Przerwał, bo nagle rozległo się przed nimi wycie radości.
— Ach! Prowadzą jeńców, — odezwał się ciotka. — Musimy się bezwarunkowo dowiedzieć, jak zamierzają z nimi postąpić.
Dotychczas szli w pozycji prostej, teraz zaś musieli się czołgać. Po krótkiej chwili dotarli do ściany skalnej, tworzącej wschodnią granicę lasu. Wzdłuż niej poczołgali się dalej, tuż obok siebie. Ogniska mieli po lewej ręce. Wkrótce ujrzeli małe jezioro, na którego zachodnim brzegu płonęło ognisko wodzów. Blisko niego napotkali wysokie drzewo, którego niższych konarów łatwo można było dosięgnąć rękami. W tej chwili dorzucono do głównego ogniska świeżych gałęzi; płomienie buchnęły wysoko, oświetlając pojmane blade twarze, które właśnie przyprowadzono.
— Musimy bardzo pilnie uważać, — powiedział Droll. — Czy umiesz się wspinać, kuzynie?
— Jak wiewiórka!
— A więc jazda na drzewo! Zgóry będziemy mieli znacznie swobodniejszy i piękniejszy widok, niż tu wdole.
Wkrótce siedzieli dobrze ukryci wśród liści. —
Jeńcy musieli iść, a więc nie mieli nóg skrępowanych. Poprowadzono ich do ogniska, gdzie usiedli znowu wodzowie, wśród których naturalnie znajdował się Wielki Wilk. Wyciągnął orle pióra, tkwiące dotąd za pasem i wetknął je w czuprynę. Zwyciężył, mógł więc znowu nosić swą oznakę. Oczy jego spoczęły z wyrazem zgłodniałej pantery na białych, jednakże nie mówił jeszcze nic, bo najstarszy wódz miał prawo pierwszy głos zabrać.
Wzrok Nanap-neawa, owego starca, prześlizgnął się z jednego jeńca na drugiego, aż wreszcie zatrzymał się na Winnetou.
— Kim jesteś? — zapytał. — Czy masz jakie imię? Jak się nazywa ten wściekły pies, którego zwiesz twym ojcem?
Naturalnie spodziewał się, że dumny Apacz wogóle mu nie odpowie; ale Winnetou odparł spokojnie:
— Kto mnie nie zna, jest ślepym kretem, ryjącym w ziemi. Jestem Winnetou, wódz Apaczów.
— Nie jesteś wodzem, ani wojownikiem, lecz ścierwem zdechłego szczura! — szydził z niego stary. — Te wszystkie blade twarze poniosą zaszczytną śmierć przy palu męczeńskim; ciebie zaś wrzucimy do wody, aby cię pożarły żaby i raki.
— Nanap-neaw jest starym człowiekiem. Widział wiele słońc i zim i zdobył wielkie doświadczenie; ale mimo to nie wie, jak się zdaje, że Winnetou nie pozwala z siebie bezkarnie szydzić. Wódz Apaczów gotów jest znieść wszystkie męki, ale obrażać się nie pozwoli żadnemu Utahowi.
— Cóż mi uczynisz? — zaśmiał się stary. — Członki masz skrępowane.
— Niech Nanap-neaw pomyśli, że wolnemu i uzbrojonemu mężowi łatwo jest być grubijaninem wobec skrępowanego jeńca. Ale to się nie godzi z czcią. Dumny wojownik gardzi obelgami, a jeśli Nanap-neaw nie posłucha tego, to sam poniesie skutki.
— Jakie skutki? Czy nos twój wąchał kiedy śmierdzącego szakala, o którym nawet sęp nie chce nic wiedzieć? Takim szakalem jesteś ty. Smród, który...
Z gardzieli wszystkich Utahów, stojących wpobliżu, wyrwał się okrzyk przerażenia. Winnetou potężnym susem skoczył ku staremu, przewrócił go wtył, wymierzył mu piętą kilka ciosów w pierś i głowę i powrócił na swoje miejsce.
Po ogólnym krzyku nastąpiła chwila tak głębokiej ciszy, że daleko słychać było głos Apacza:
— Winnetou ostrzegał. Nanap-neaw nie posłuchał. Nanap-neaw nie obrazi już nigdy żadnego Apacza.
Wodzowie skoczyli, aby zająć się starym. Leżał z pękniętą czaszką i zapadłą klatką piersiową. Nie żył. Czerwoni wojownicy z dłońmi na rękojeści nożów rzucali chciwe krwi spojrzenia na Winnetou. Zdawało się, że czyn Apacza podnieci Utahów do wściekłości i gniewu; ale stało się inaczej. W grozie zachowali milczenie, zwłaszcza, że Wielki Wilk podniósł rękę, mówiąc:
— Precz! Apacz zabił Starego Wodza, aby umrzeć szybko i bez męki. Sądził, że zgładzicie go natychmiast. Ale się przerachował. Umrze śmiercią, jakiej jeszcze żaden człowiek nie poniósł. Naradzimy się nad tem. Teraz usuńcie zwłoki Starego Wodza i zawińcie je w koc, aby oczy białych psów nie cieszyły się widokiem trupa. Wszyscy oni zostaną zabici na jego grobie! Howgh! —
Jeńców odprowadzono na małą, otwartą polanę w lesie, gdzie płonęło jedno tylko ognisko. Związano im nogi i ułożono na ziemi. Dookoła stanęło pod drzewami sześciu uzbrojonych wojowników, aby strzec tego miejsca. Ucieczka wydawała się niepodobieństwem. —
Drzewo, na którem siedzieli Droll i Frank, stało w odległości może stu kroków od ogniska wodzów, tak, że mogli swobodnie zrozumieć znaczną część wypowiedzianych wyrazów. Teraz szło o odnalezienie miejsca, na które miano przenieść jeńców.
Właśnie w tej chwili, kiedy schodzili z drzewa, przyniesiono zdobytą broń oraz inne przedmioty i złożono przy wodzach. Przy ognisku płonącem na brzegu, siedzieli tylko dowódcy; musiała zajść więc jakaś przyczyna, która resztę wojowników pociągnęła na inne miejsce. I rzeczywiście; słychać było osobliwe dźwięki skargi — zawodził jakiś głos solowy, potem zawtórował mu chór; tak szło dalej bez przerwy, to słabiej, to znowu głośniej.
— Czy wiesz, co to jest? — zapytał DrolI swego kuzyna z Moritzburga.
— Pewnie pieśń pogrzebowa nad Starym Wodzem?
— Tak.
— Może to mieć dla nas wielkie znaczenie, bo przy tych narzekaniach trudno nas będzie drabom posłyszeć. Musimy bezwarunkowo odnaleźć naszych przyjaciół. Jeśli strzegą ich niedaleko ogniska wodzów, gdzie leży broń, to wygraliśmy. Prawdziwe szczęście, że tu pod drzewami jest ciemno. Ognie wcale nam nie przeszkodzą, przeciwnie, nawet pomogą, bo łatwo będziemy mogli rozpoznać postacie czerwonych i zejść im z drogi.
— To prawda. A więc na ziemię i dalej naprzódj! Ja pełzam pierwszy.
— Dlaczego ty?
— Bo dłużej jestem na Zachodzie i lepiej rozumiem się na podkradaniu, niż ty.
— Ach! Nie mów tak! Tylko nie wmawiaj sobie niebieskich migdałów. Ponieważ jednak jesteś moim kuzynem, pozostawię ci pierwszeństwo. Jeśliby cię kto chciał zprzodu zakłuć na śmierć, to powiedz tylko słowo, abym ci ztyłu mógł przyjść z pomocą.
Prześlizgnęli się obok wodzów w odległości pięćdziesięciu kroków i zbliżyli niepostrzeżenie do ogniska, przy którem leżeli jeńcy. Kilkakrotnie zdawało się im, że tuż obok przemknął jakiś czerwony; raz nawet Frank musiał błyskawicznie rzucić się wbok, aby uniknąć dotknięcia przebiegającego Indjanina. Później jednak bieganina ustała. Ci, którzy podjęli się śpiewu nad zmarłym, siedzieli przy trupie, inni zaś rozłożyli się na ziemi, aby pokrzepić się choćby jednogodzinnym spoczynkiem.
Tak dostali się poza straże, otaczające plac z jeńcami. Droll leżał za jednem drzewem, Frank za drugiem, tuż obok. Płomienie przygasły i rzucały skąpe światło; zaledwie można było rozpoznać jeńców. Droll poczołgał się kilka kroków na prawo, potem na lewo, ale nigdzie nie ujrzał strażników. Kiedy powrócił do Franka, szepnął:
— Chwila wydaje mi się stosowna. Czy widzisz Old Shatterhanda?
— Tak; leży przecież pierwszy stąd.
— Poczołgaj się ku niemu i połóż przy nim tak sztywno, jakbyś był skrępowany!
— A ty?
— Ja udam się do Old Firehanda i Winnetou, którzy leżą po drugiej stronie. —
Właśnie płomień przygasał. Jeden ze strażników podszedł do ogniska, aby nałożyć świeżego drzewa; zanim je ogień ogarnął, Droll i Frank skorzystali z ciemności, aby znaleźć się na swych miejscach.
Frank położył się obok Old Shatterhanda, wyciągnął nogi, jakby był skrępowany, podsunął myśliwemu sztuciec Henry’ego, a potem przycisnął ręce, aby strażnicy myśleli, że ma przywiązane do ciała.
— Franku, to ty? — szepnął Shatterhand. — Gdzie Droll?
— Leży po drugiej stronie przy Old Firehandzie i Winnetou.
— Dzięki Bogu, że znaleźliście nasze ślady!
— Czy wiedzieliście, że przyjdziemy?
— Naturalnie! Kiedy te draby rozpaliły ogień, widziałem, że niema was między pojmanymi. Czerwoni szukali mojej strzelby i bałem się, że was znajdą; powrócili jednak baz was, a mój sztuciec zniknął; to wyjaśniło mi wszystko.
— Tak, bez nas byłoby źle z wami.
— Niezupełnie. Popatrz tu!
Frank spojrzał ku niemu i zobaczył, że westman pokazuje mu wolną prawą rękę.
— Tę rękę mam już wolną, a druga będzie swobodna za kwadrans. Mam w małej, ukrytej kieszeni scyzoryk, któryby powędrował od jednego do drugiego tak, że w krótkim czasie mielibyśmy wszyscy rozcięte rzemienie. Potem, zerwawszy się szybko, skoczylibyśmy po broń, która leży tuż obok wodzów. Lepiej jednaj żeście nas znaleźli. Czy poszliście za czerwonymi?
— O nie! Wyrwaliśmy pięknie wdół kenjonu, aż do bocznej doliny, w którą mogliśmy się wcisnąć. Mieliśmy zamiar przy świetle dziennem odnaleźć ślady czerwonych, aby zobaczyć, jak mamy wam się przysłużyć.
— Więc to nie wasza zasługa, że znaleźliście las?
— Nie; odkrycie tego lasu nie jest właściwie naszą zasługą; ponieważ jednak przypadek postawił go na naszej drodze, więc chyba nie weźmiecie nam za złe, że ośmielamy się złożyć wizytę noworoczną.
— Umiem to ocenić, Franku. Przyciągnij jednak twój karabin do siebie, bo mogliby go łatwo zobaczyć, i daj mi nóż, abym mógł uwolnić sąsiada; potem ten poda go dalej.
— A później, kiedy więzy zostaną zerwane, pobiegniemy po broń i konie!
— Nie; pozostaniemy. Aby móc pobiec po broń, a potem do koni, trzebaby było odbyć to tak szybko, że powstałoby pewnie przytem zgubne dla nas zamieszanie. Nikt nie mógłby w tak krótkim czasie znaleźć swej strzelby, noża, ani reszty własności. Czerwoni rzuciliby się na nas, zanim moglibyśmy dopaść koni. A kto wie, czy są one jeszcze osiodłane. — Nie, musimy się natychmiast ukryć za tarczami; myślę wodzów.
— To rzeczywiście wspaniała myśl!
— Postaramy się dostać w swe ręce dowódców, a wtedy będziemy pewni, że nic się nam nie stanie. Teraz cicho. Ogień znowu przygasa i strażnicy pewnie nie spostrzegą, jeśli poruszymy rękami.
Rozciąwszy swe więzy, uczynił to samo sąsiadowi, a ten podał nóż dalej. Bowie Drolla także już krążył. Potem z ust do ust poszła wskazówka Old Shatterhanda, że wszyscy mają pobiec do wodzów, skoro tylko zagasi ognisko.
— Zagasi ognisko? — mruczał Frank. — Jak tego dokażecie?
— Zobaczysz! Musi zagasnąć, inaczej dosięgną nas kule strażników.
Teraz leżeli wszyscy wpogotowiu. Old Shatterhand zaczekał, aż jeden z czerwonych powstał, aby dorzucić drzewa do ognia, wskutek czego płomienie na krótki czas zostały przytłumione. Wtedy zerwał się rzucił na niego, uderzył go pięścią w głowę i strącił w ogień. Potoczywszy nim trzy czy cztery razy w jedną i drugą stronę, zagasił ognisko. Stało się to tak szybko, że ciemność zapadła, zanim strażnicy zrozumieli, co zaszło; to też za późno wydali okrzyk ostrzegawczy, bo jeńcy rzucili się już przez las w stronę jeziora.
Wielki Wilk udał się właśnie do swych wojowników i jedynie trzej pozostali wodzowie siedzieli przy ogniu. Usłyszeli wprawdzie okrzyk strażników, ale równocześnie ujrzeli, że zbliżają się ku nim uwolnieni, — i — w parę chwil potem leżeli już sami rozbrojeni i skrępowani. Biali chwycili bez wyboru za karabiny. Kiedy strażnicy ukazali się pod ostatniemi drzewami, ujrzeli swych dowódców na ziemi; nad nimi klęczało kilku białych z wyciągniętymi nożami. Za tą grupą stali inni z wymierzonemi ku nim strzelbami. Czerwoni cofnęli się przerażeni i wydali ryk wściekłości, który ściągnął szybko resztę wojowników; stanęli pod osłoną drzew; płomienie ogniska jasno oświetlały białych, ale nie można było wątpić, że przy pierwszym strzale groźnie podniesione noże zagłębią się w piersiach wodzów.
Old Shatterhand, który pochwycił najstarszego z dowódców, zapytał go rozkazująco, jak się nazywa.
— Moje imię jest Kunpui,[39] — odparł Indjanin. — Uwolnijcie mię, a będę z wami mówił!
— Będziesz wolny, ale dopiero wtedy, gdy zgodzicie się na nasze żądania.
— Czego żądacie? Wolności?
— Nie, gdyż tę już mamy; żądamy...
Przerwano mu. Kiedy powalono wodzów i związano ich, wypuścił na chwilę sztuciec z ręki i teraz właśnie go podniósł. Naprzeciw niego, wpośród wrogów, stanął — przezornie ukryty za drzewem — Wielki Wilk; kiedy wzrok jego padł na strzelbę, krzyknął przerażony:
— Czarodziejska strzelba, czarodziejska strzelba! Znowu tutaj; duchy przyniosły ją przez powietrze!
— Czarodziejska strzelba, czarodziejska strzelba! — zawtórowały głosy przerażonych Utahów.
Old Shatterhand zwrócił się do Ognistego Serca:
— Żądamy, byście pozwolili nam odejść bez przeszkody. Z brzaskiem dnia odjedziemy i zabierzemy was jako zakładników. Potem, skoro się przekonamy, że nie grozi nam już żadne niebezpieczeństwo z waszej strony, puścimy was wolno.
— To hańba, to wielka hańba! — jęczał Ogniste Serce.
— Czy zyskacie co, odrzucając moje żądania? Pomyślcie o mojej czarodziejskiej strzelbie!
To ostatnie ostrzeżenie wywarło widocznie niezwykły skutek, bo Ogniste Serce zapytał:
— Dokąd mamy wam towarzyszyć? W jakie okolice pojedziecie?
Z ostrożności mógłbym cię okłamać, — odpowiedział Old Shatterhand, — ale ja gardzę fałszem. Udajemy się do Book-mountains nad Srebrne Jezioro. Skoro wypróbujemy waszą uczciwość, zatrzymamy was tylko przez jeden dzień. Teraz daję wam kwadrans do namysłu. Jeśli się będziecie wzbraniać, to po upływie oznaczonego czasu przemówią nasze strzelby. Powiedziałem!
Ogniste Serce spuścił głowę. Nagle uwaga jego skierowała się ku drzewom, skąd usłyszał półgłosem:
— Mai iwe!
Słowa te znaczą: „Popatrz tutaj“. Każdemu innemu, mogło się zdawać, że zostały wypowiedziane przypadkiem i że dla białych nie mają żadnego znaczenia; lecz Shatterhand, Firehand i Winnetou zerknęli niepostrzeżenie, a to, co ujrzeli, było zjawiskiem niezwykłem. Stali tam dwaj czerwoni, trzymając koc za dwa górne końce, jakby prostopadłą zasłonę, którą poruszali w pewnych odstępach do góry i nadół. Poza nimi widać było blask ognia. Ci dwaj Indjanie rozmawiali z Ognistem Sercem.
Indjanie bowiem umieją porozumiewać się różnemi znakami. W nocy posługują się w tym celu płonącemi strzałami, któremi zapalają wiązeczki trawy, rzucane w powietrze; za dnia rozpalają ogień i rozciągają przed nim skórę albo koc, aby zebrać dym. Ilekroć usuną tę zasłonę, lub też poruszą nią, wznosi się wgórę kłąb dymu, który tworzy owe znaki. Jest to pewnego rodzaju telegraf, zupełnie podobny do naszego, gdyż pauzy między pojedynczemi kłębami dymu mają określone znaczenie, podobnie jak nasze kreski i kropki. Nie należy jednak sądzić, iż szczep trzyma się zawsze tych samych znaków; owszem zmienia je bardzo często, aby utrudnić obcym i wrogom odczytywanie sygnalizacji.
Kiedy czerwoni zaczęli poruszać kocem, Winnetou odszedł kilka kroków wbok, tak, że stanął dokładnie poza Ognistem Sercem, dla którego te znaki były przeznaczone. Telegrafowanie trwało pewnie z pięć minut, podczas których Ogniste Serce nie odwrócił oczu od miejsca, gdzie tamci dwaj stali. Potem, kiedy rozeszli się, spostrzegł dopiero, że Winnetou stał za nim; zaniepokojony obrócił się szybko, aby sprawdzić, gdzie Apacz spogląda. Ten jednak udał, że zajęła go wyłącznie błyszcząca w świetle księżyca powierzchnia jeziora. Ogniste Serce uspokoił się. Winnetou przystąpił powoli do Old Shatterhanda i Old Firehanda.
— Czerwoni rozmawiali ze swym wodzem. Czy mój brat widział ich słowa i zrozumiał je? — zapytał ostatni, gdy odeszli na stronę.
— Widziałem, ale nie zrozumiałem wszystkiego. Mimo to znaczenie ich jest mi jasne. Obaj czerwoni są to młodzi wodzowie Sampiczów, których wojownicy ściągnęli tu również. Wezwali oni Ogniste Serce, aby spokojnie jechał z nami. Ponieważ udajemy się nad Srebrne Jezioro, więc droga nasza pójdzie stąd przez Grand-river do Teywipah[40]. Tam obozuje wielu wojowników Utahów szczepu Taszów, Kapotów i Wihminuczów, zebranych na wyprawę przeciw Nawajom; oczekują Utahów, znajdujących się tutaj. Musimy się na nich natknąć, a ci, jak sądzą, zwyciężą nas i uwolnią zakładników. Teraz wyślą posłów, aby ich o tem zawiadomić. Żebyśmy zaś w żadnym wypadku nie mogli ujść, skoro tylko ruszymy, opuszczą Utahowie ten obóz i pójdą za nami, abyśmy wpadli między dwie gromady.
— Do wszystkich djabłów! Ten plan jest wcale niezły. Co mówi na to mój czerwony brat?
— Zgadzam się, że jest bardzo sprytnie pomyślany, ale ma jeden wielki błąd.
— Jaki?
— Ten, że ja go poznałem. Znamy go teraz i wiemy, co należy czynić.
— Ale przez Dolinę Jeleni musimy przechodzić, jeśli nie chcemy nadłożyć drogi!
— Nie będziemy okrążać, a mimo to nie wpadniemy w ręce Utahów. Zapytaj mojego brata Old Shatterhanda. Byłem z nim w Dolinie Jeleni; ścigały nas dwie gromady Utahów-Elków, lecz umknęliśmy im, ponieważ odkryliśmy ścieżkę, po której przed nami pewnie nikt nie szedł.
— Dobrze, Jedźmy więc tą drogą. A zakładników wypuścimy nie pierwej, aż zostawimy poza sobą tę niebezpieczną dolinę. —
Ponieważ kwadrans już ubiegł, Old Shatterhand zapytał Ogniste Serce:
— Czas oznaczony już minął. Co wódz Utahów postanowił?
— Zanim odpowiem, — odparł zapytany, — muszę przedtem wiedzieć dokładnie, jak daleko zamierzacie wlec zakładników.
— Mają nam towarzyszyć do doliny Jeleni. Jeśli do tego miejsca nic się nam nie stanie, to uznamy, że dotrzymaliście słowa i uwolnimy was.
— Czy stwierdzicie to fajką pokoju?
— Dobrze; będziesz mówił i palił w imieniu reszty.
— Weź więc twój kalumet i zapal go!
— Nie, ty weźmiesz swój.
— Dlaczego? Czy twoja fajka nie jest równie dobra, jak moja? A może twoja wydaje tylko chmury nieprawdy?
— Mój kalumet mówi zawsze prawdę, fajka zaś Wielkiego Wilka nas okłamała. — Nie, będziemy palić tylko z twojego kalumetu. Jeśli tego nie chcesz, to nie masz wobec nas uczciwych zamiarów. Rozstrzygaj prędko!
— Rozwiąż mię, abym mógł zapalić fajkę.
— To zbyteczne. Jesteś zakładnikiem i musisz pozostać w więzach, aż do Doliny Jeleni, gdzie cię uwolnimy. Ja sam nałożę twój kalumet i potrzymam ci go przy ustach.
Ogniste Serce wolał nie odpowiadać. Old Shatterhand zdjął mu fajkę z szyi, nabił ją, zapalił, wypuścił dym wgórę, wdół, w cztery strony świata i oświadczył krótko, że dotrzyma umowy z Ognistem Sercem, jeśli Utahowie wyrzekną się wszelkich kroków nieprzyjacielskich. Potem postawiono Ogniste Serce na nogi i obrócono w cztery strony; pociągnął sześć razy z fajki i złożył przyrzeczenie za siebie i swoich. —
Szczęśliwy wynik przeprawy najwięcej dumy przysporzył Drollowi i Hobble-Frankowi. Kiedy opuścili obóz, odezwał się Droll, chichocząc swym osobliwym, zwieśnym głosem:
— Hihihihi, to dopiero uciecha dla mojej duszy! No, ale też Indjanie się pienią, że muszą nas wolno puścić. Czy prawda, kuzynie?
— Naturalnie! — zgodził się Frank. — Ale bez nas tamci leżeliby jeszcze w kajdanach i więzach, niczem Prometeusz, który całemi latami może zajadać jedynie wątróbkę z orłów.
— No, wiesz, Franku, mnie się zdaje, że oni i takby się wydostali.
— Ale z wielkim trudem. Wprawdzie nie ponosi mnie duma, lecz to w każdym razie wzniosłe uczucie. Kiedy później osiądę w rodzinnych pieleszach i będę w dobrym sosie, napiszę memorandy o tem, czego dokazali wszyscy sławni mężowie. —
Tymczasem oddział dostał się do kenjonu bocznego, który skręcał nie na lewo ku głównemu, lecz na prawo, równolegle do niego. Winnetou znał tę drogę wyśmienicie i jechał, jak zwykle, na czele; za nim myśliwi, potem rafterzy, prowadząc między sobą jeńców; za nimi szła lektyka Ellen Butler, obok jechał jaj ojciec. Pochód zamykało kilku rafterów.
Wąski kenjon piął się dość stromo wgórę; może po godzinie drogi wyszedł na drugą, otwartą równinę skalną, którą, jak się zdawało, otaczała ciemna masa Rocky-mountains. Popędzono konie. Szybką jazdę przerwała okoliczność bardzo radosna dla jeźdźców. Ujrzane mianowicie stado antylop widlastych i udało się dwie z nich okrążyć i zabić. W ten sposób zdobyto dostateczną ilość prowiantu na cały dzień.
Góry zbliżały się coraz bardziej. Około południa, kiedy promienie słońca poczęły dokuczać, dotarto do wąskiej pochyłości na skraju skalnej równiny.
— To początek kenjonu, prowadzącego nad rzekę, — objaśnił Winnetou, wjeżdżając na pochyłość.
Zdawało się, że jaki olbrzym wyciął dłutem w twardym kamieniu głęboki, coraz głębszy tor. Ściany na prawo i lewo, początkowo zaledwie dostrzegalne, potem wysokości człowieka, sięgały coraz wyżej, aż wreszcie zdawały się zlewać wgórze. Wgłębi było ciemno i chłodno. Ze ścian sączyła się woda, zbierając na dnie tak, że spragnione konie mogły się napić. Kenjon ten nie miał żadnego zakrętu. Wycięty był w skale tak prosto, że, zanim jeszcze dosięgło się końca, widać już było jego kraniec.
Kiedy tam jeźdźcy dotarli, nieomal osłupił ich widok doliny Grand-river. Miała szerokości może pół mili angielskiej; środkiem płynęła rzeka, wywabiając po obu stronach bujne pasma trawy, zamknięte prostopadłemi ścianami kenjonu. Dolina biegła z północy na południe, prosto jak wytknięta strzałem, a obie ściany skalne nie zdradzały najmniejszej rysy czy występu. A jednak nawprost jeźdźców na prawym brzegu rzeki z dość szerokiej szczeliny wypływał obfity potok.
— Musimy iść tą wodą wgórę; prowadzi ona do Doliny Jeleni — rzekł Winnetou.
— Ale jak się tam dostaniemy? — zapytał Butler, któremu szło o córkę. — Rzeka wprawdzie nie wydaje się rwąca, lecz zato głęboka.
— Powyżej ujścia potoku jest bród tak płytki, że o tej porze roku woda nie dosięgnie lektyki. Brzeg zaś jest szerszy, więc wygodniejszy. Niech moi bracia pójdą za mną.
Przejechano przez trawę wpoprzek ku brodowi. Winnetou wparł konia w wodę; reszta poszła za nim; wpobliżu drugiego brzegu zatrzymał się nagle i wskazując na brzeg, wydał stłumiony okrzyk:
— Uff! Po tamtej stronie jechali ludzie.
Old Firehand i Old Shatterhand, posunąwszy się kilka kroków dalej, ujrzeli również trop wielu jeźdźców; trawa jeszcze się niezupełnie podniosła. Trzej myśliwi wyszli na brzeg, zsiedli z koni i zbadali odciski.
— To były blade twarze, — oświadczył Winnetou.
— Tak, — potwierdził Old Shatterhand. — Indjanie byliby jechali jeden za drugim, nie pozostawiając tak szerokiego i wpadającego w oczy śladu. Mojem zdaniem oddział liczył trzydzieści do czterdziestu osób.
— Hm! — mruknął Old Firehand. — Zdaje mi się, że mamy przed sobą rudego kornela z jego oddziałem.
— Do pioruna! Możliwe! Według moich obliczeń mogą już tu być te draby, a to zgadza się także z tem, czego dowiedziałem się od Knoxa i Hiltona. Ale dokąd oni zdążają? Tam po drugiej stronie skręcili na prawo, a więc nie poszli dalej wdół Grand-river, lecz wgórę wzdłuż potoku ku Dolinie Jeleni. Jadą więc Utahom wprost w ręce. Los swój sami sobie zgotowali i my nie możemy go odmienić.
— Oho! — zawołał Old Firehand. — W takim razie utracimy plany, które skradł kornel. Jeśli nie dostaniemy tych rysunków, to nie dowiemy się nigdy, gdzie leżą skarby Srebrnego Jeziora.
— Pomyśl, o ile nas wyprzedzili!
Old Firehand schylił się, aby jeszcze raz zbadać ślady, poczem rzekł rozczarowanym głosem:
— Niestety! Byli tu przed pięciu godzinami i znajdą się w rękach czerwonych, zanim jeszcze odbędziemy połowę drogi. Co się jednak stało z posłańcami, których Yamba Utahowie mieli wysłać do tej doliny? Ruszyli naturalnie przed nami, a jeszcze nie widzieliśmy ich śladów.
— Ci ludzie z pewnością nie pojechali konno, lecz pobiegli pieszo, — wyjaśnił Winnetou. — Dla pieszych droga jest znacznie krótszą, bo w mokassynach można przejść przez takie miejsca, na których konie i jeźdźcy połamaliby karki. Niech moi bracia myślą nie o kornelu, lecz o tem, że musimy te ślady pozacierać.
— Dlaczego pozacierać?
— Wiemy, że Yamba-Utahowie idą za nami. Muszą ślady kornela, które prowadzą wprost ku Dolinie Jeleni, uważać za nasze; wtedy pójdą za niemi, nie przypuszczając, że zeszliśmy na bok i umknęliśmy im. Dlatego nie powinni widzieć ani się domyślać, że już przed nami byli tu jeźdźcy. Niech moi biali bracia zatrą ślady, jak daleko można je dojrzeć; kiedy potem Yamba-Utahowie nadejdą, trawa już się podniesie i będzie stratowana tylko tam, którędy my pojedziemy.
Plan był znakomity. Myśliwi wrócili po śladach kornela może ze sto kroków, skropili trawę wodą i podnieśli ją, idąc powoli zpowrotem i ciągnąc za sobą po ziemi koce. Reszty miało dopełnić słońce; ktoby teraz nadszedł, sądziłby, że ma przed sobą tylko trop Old Firehanda i jego towarzyszy.
Jeńcy patrzyli na to w milczeniu. Wogóle od czasu wymarszu żaden z nich nie odezwał się słowem. To, co teraz ujrzeli, wydawało im się podejrzanem; poczęli się domyślać, że ich podstępne plany zostały odkryte i zwiesili głowy. —
Teraz ruszono szerokim tropem trampów. Potok wił się w wielu zakrętach powoli wgórę. Dolina, coraz szersza, porastała w krzaki i drzewa. Wreszcie rozgałęziła się w liczne boczne doliny, z których wypływały drobne strumyki, zasilające potok u samego źródła. Winnetou skierował się za największym z tych strumyków; dolina jego miała szerokości pewnie z milę angielską, a potem nagle przechodziła w wąwóz, poza którym znowu się rozszerzała, radując oczy zieloną, soczystą murawą.
— Tu jest znakomite miejsce na wypoczynek i posilenie się — rzekł Winnetou. — Nasze konie zmęczone są i głodne, a i nam potrzeba krótkiego wytchnienia. Niech moi bracia zsiądą i upieką antylopy.
— Zaskoczą nas Utahowie! — zauważył Firehand.
— Za dnia się nie zbliżą, a jeśli kogoś postawimy przy wąwozie, to zobaczy ich zdaleka i ostrzeże nas.
Zdanie Apacza przeważyło. Postawiono straż; jeńców przywiązano do drzew, konie puszczono na paszę i wkrótce zapłonęły dwa ogniska, nad któremi piekła się dziczyzna. Niezadługo można ją było spożyć. Indjanie otrzymali również porcję mięsa i popili z kubka, który miał lord przy sobie.
Lord, w znakomitym humorze, wyciągnął książeczkę, aby zliczyć pozycje rachunków, jakie winien był Billowi i Uncle’owi za poszczególne przygody.
— Założymy się? — zapytał Billa.
— O co?
— Że winienem wam już więcej, niż tysiąc dolarów.
— Nie zakładam się.
— Wielka szkoda! Ten zakład z pewnościąbym wygrał!
— Tom podwójnie rad! Zresztą, sir, będziecie musieli dziś jeszcze więcej pozycyj wypisać, gdyż wkrótce zacznie się na nowo.
Zebrano się znowu do odmarszu. Drogę tamowały odłamy skalne różnego kształtu i wielkości, spiętrzone wysoko jeden na drugim, jakgdyby tu kiedyś przed wiekami zawalił się olbrzymi tunel naturalny. — Wśród tego rumowiska trudno było znaleźć ślad wyraźny. Tylko tu i owdzie kamień, ruszony z miejsca lub zarysowany kopytem końskiem, świadczył, że jechano tędy. Winnetou, wskazując naprzód, odezwał się:
— Za dwie godziny rumowisko to zejdzie w wielką, zieloną Dolinę Jeleni. My jednak skręcimy na lewo. Niech Old Shatterhand i Old Firehand zsiądą z koni, aby natychmiast niszczyć nasze ślady, bo Yamba-Utahowie zauważą, żeśmy wbok zeszli.
Zwrócił się na lewo, między gruzy; wezwani posłuchali jego wskazówek i dopiero kiedy dość daleko oddział się oddalił, dosiedli znowu koni. Apacz złożył dowody, że ma wprost niezrównaną pamięć miejscową. Zdawało się, że w tej gmatwaninie, w której znalazł się raz tylko przed laty, zna każdy kamień, każdą skałę, wzniesienie, czy załom.
Droga szła stromo wgórę. Wydostawszy się na obszerną, pustą wyżynę, ruszono galopem. Słońce zniknęło już za górami Rocky, kiedy dojechano do krańca równiny. Tu Apacz zatrzymał się.
— O pięćset kroków stąd — rzekł — skała opada wdół prosto, jak kropla wody w głębinę; z tamtej strony tak samo; w pośrodku zaś leży Dolina Jeleni z dobrą wodą i obszernym lasem. Prowadzi do niej tylko jedna znana droga. Old Shatterhand jednak i ja odkryliśmy przypadkiem jeszcze jeden dostęp. — Pokażę go wam.
Stanął nad brzegiem przepaści. Leżały tam złomy skalne, ułożone obok siebie jakby mur ochronny, dla zabezpieczenia przed upadkiem w tę straszliwą głębię. Winnetou zniknął między dwoma odłamami; reszta poszła za nim gęsiego.
I rzecz szczególna! Prowadziła tamtędy droga. Na prawo rozwierała się przepaść, na dno której zejść zamierzali; droga prowadziła na lewo między bloki skalne i to tak stromo, że jeźdźcy woleli zsiąść z koni i prowadzić je za sobą. Ogromny, długi na milę i szeroki kolos skalny wykazywał pęknięcie, które, robiąc różne zagięcia, szło zgóry nadół. Mimo, że droga była tak stromą, konie spaść nie mogły, bo tworzył ją nie gładki kamień, ale gęste rumowisko. Im głębiej schodzono, tem głębsza okrywała ich ciemność. Old Firehand posadził Ellen Butler na swym wierzchowcu i szedł obok, podpierając ją i przytrzymując. Zdawało się, że schodzą już całe godziny, gdy nagle pochyłość się skończyła, grunt wyrównał, a rozpadlina rozszerzyła. Winnetou stanął.
— Jesteśmy prawie w dolinie. Tutaj pozostaniemy, aż ciemności pozwolą nam przejść obok Utahów. Zabierzcie konie wtył, gdzie znajdą wodę, i załóżcie jeńcom kneble, żeby nie mogli krzyczeć!
Apacz wysunął się naprzód, aby zbadać położenie; powróciwszy, oświadczył:
— Na prawo od nas w kierunku północnym obozują Utahowie. Wdole jest ciemno. Sądzę, że nie stoją tam straże; zapewne postawiono tylko dwu lub trzech ludzi przy wyjściu z doliny; tych łatwo unieszkodliwić i moglibyśmy opuścić dolinę bez wielkiego niebezpieczeństwa, gdyby nie rudy kornel. Musimy się dowiedzieć, jak stoi jego sprawa. Dlatego, skoro ciemność się zwiększy, poczołgam się z Old Firehandem i Shatterhandem ku ogniskom, aby podsłuchać Utahów. —
Po dwu godzinach trójka poczołgała się ostrożnie w stronę lasu. Ogniska Utahów płonęły dość daleko, a było ich wiele; z liczby należało wnioskować, że obozują tu niezliczone gromady czerwonych. Śmiałkowie posuwali się prawym brzegiem doliny; Winnetou na przodzie. Znajdowali się już narówni z przedniemi ogniskami. Na lewo, zdala od innych, płonął ogień jasny i wysoki. Przy nim spoczywało pięć głów ozdobionych orlemi piórami.
W tej właśnie chwili podniósł się jeden z wodzów, odrzuciwszy płaszcz wojenny. Jego nagą pierś, podobnie jak twarz i ramiona, grubo pokrywała jasno-żółta barwa.
— T’ab-wahgare![41] — szepnął Winnetou. — Ten wódz Kapotów posiada siły niedźwiedzia. Popatrzcie na jego ciało! Jakie grube, mocne muskuły, a jaka szeroka pierś!
Utah skinął na drugiego wodza, który również powstał. Jeszcze wyższy od poprzedniego, niemniejszą wykazywał siłę.
— To Tsu-in-kuts[42] — objaśnił Old Shatterhand. — Nosi to imię dlatego, że razu pewnego czterema strzałami powalił cztery bawoły.
Obaj wodzowie zamienili ze sobą parę słów i oddalili się od ogniska. Może chcieli obejść straże. Omijali inne ognie, trzymając się wpobliżu ściany skalnej.
— Aha! — odezwał się Old Firehand. — Będą przechodzić blisko nas. Jak myślisz, Shatterhandzie? Czy nie weźmiemy ich?
— Uff! Wesoły figiel! Z miejsca na ziemię. Ty pierwszego, ja drugiego!
Obaj Utahowie zbliżyli się, jeden za drugim. Nagle za nimi wynurzyły się dwie postacie — dwa potężne uderzenia pięścią i ugodzeni runęli na ziemię.
— Dobrze! Teraz prędko do kryjówki!
Każdy wziął swego na barki. Winnetou miał pozostać. Myśliwi zdali towarzyszom nowych jeńców, kazali ich związać i zakneblować, a potem powrócili do Winnetou. Stał jeszcze na tem samem miejscu. Teraz należało wykryć, gdzie znajdował się rudy kornel. W tym celu musieli przejść przez całą dolinę. Ruszyli więc dalej wzdłuż ściany skalnej, pozostawiając ogniska na lewo. — Wszystko, co się działo po tej stronie, widzieli dokładnie; przed nimi jednak było ciemno. Gdzie wzrok nie wystarczał, zdawali się na dotyk. Winnetou czołgał się, jak zwykle, przodem; naraz, przerażony, krzyknął prawie głośno:
— Uff, człowiek przede mną!
— Trzymaj go! Nie pozwól mu krzyczeć! — szepnął Firehand szybko.
— On nie może krzyczeć; nie żyje!
— Zadusiłeś?
— Był już martwy; wisi na palu.
— Boże! Ma palu męczeńskim?!
— Tak. Brak mu skalpu; ciało pokryte ranami; już ostygł. Ręce mam mokre od krwi.
— A więc biali zabici; tu jest miejsce kaźni. — Szukajmy dalej!
Macając dookoła siebie, znaleźli około dwadzieścia okropnie pokaleczonych ciał, przywiązanych do drzew i słupów.
— Straszne! — jęknął Old Shatterhand. — Myślałem, że będziemy mogli tych ludzi uratować przynajmniej od takich męczarni! Zwykle czerwoni czekają z kaźnią do następnego dnia, a tu się pokwapili.
— A plan, rysunki! — odezwał się Firehand. — Stracone!
— Jeszcze nie. Mamy przecież wodzów w niewoli. Może będziemy mogli wymienić ich za te rysunki.
— Jeśli ich do tej pory nie zniszczyli!
— Zniszczyli? Z pewnością nie! Czerwoni poznali już wagę takich papierów. Niema obawy. Zresztą domyślam się, z jakiego powodu tak szybko zamordowano trampów. — Chcieli oczyścić zapewne miejsce dla świeżych białych. Doniesiono im o naszem przybyciu, więc czekają nas.
— Dobrze mój brat sądzi. Wysłani z zawiadomieniem czerwoni są już tutaj; Yamba-Utahów niema jednak jeszcze, — przytaknął Winnetou, — gdyż upłynęły pewnie godziny, zanim odważyli się minąć miejsce naszego postoju i wejść w wąwóz. Może przyjdą dopiero jutro rano, bo ostatek drogi jest tak uciążliwy, że w nocy nie... Uff! nadchodzą!
Powyżej miejsca, gdzie stali, odezwał się głośny, radosny okrzyk, na który odpowiedziano natychmiast zdołu. To przybyli Yamba-Utahowie mimo ciemnej nocy i złej drogi. Indjanie wybiegli z obozu porwawszy z ognisk płonące szczapy. Las się rozjaśnił i zapanowało ożywienie, groźne dla trzech śmiałków.
— Musimy uciekać, — odezwał się Old Firehand. — Ale dokąd? Przed nami i za nami wszędzie czerwoni.
— Na drzewa, — odpowiedział Old Shatterhand. — Wśród gęstych gałęzi możemy zaczekać, aż ruch ustanie.
— A więc wgórę! Ach, Winnetou już tam siedzi!
Tak, Apacz nie pytał długo, ale czem prędzej ukrył się wśród liści. Myśliwi, idąc za jego przykładem, wspięli się na najbliższe drzewa.
Przy blasku ognisk i pochodni ujrzeli nadchodzących Yambów. Indjanie, dowiedziawszy się o śmierci przeszło dwudziestu białych, sądzili, że to poszukiwani przez nich, i chcieli przyjrzeć się trupom. Kiedy zbliżono się z pochodniami, aby ich pokazać przy niepewnem, migotliwem świetle, ukazał się ukrytym na drzewach widok krwawej grozy. Yambowie rozpoznali, że trupy, niestety, są im obce i wyładowali swą wściekłość w sposób trudny do opisania. Na szczęście scena ta nie trwała długo, a zakończyła się w sposób nieoczekiwany.
U spadzistego krańca doliny rozległ się przeciągły krzyk, krzyk, którego nie zapomni, kto go raz posłyszy. Krzyk przedśmiertny.
— Uff! — zawołał z przerażeniem jeden ze stojących pod drzewem wodzów. — Co to było? Tam wdole znajdują się Żółte Słońce i Cztery Bawoły.
Odpowiedział mu drugi podobny okrzyk, a potem kilka strzałów.
— Nawajowie, Nawajowie! — krzyknął wódz. — Winnetou, Shatterhand i Firehand zwabili ich tutaj, aby się zemścić. Hej, wojownicy! Rzucić się na tych psów! Zniszczyć ich! Pozostawcie konie i walczcie pieszo z pod drzew.
Przez chwilę wszystko biegało w największem zamieszaniu; chwytano za broń i dorzucano drzewa do ognia, aby oświetlić należycie pole walki. Krzyczano. Strzały padały bliżej i bliżej, od drzewa do drzewa przemykały ciemne postacie. — Utahowie odpowiadali tu i owdzie, zrazu pojedynczo, potem grupami. Nie było właściwie ogólnego terenu walki, jeśli mianem tem ochrzcić całą dolinę, lecz walczono zosobna dokoła każdego ogniska. —
Tak, to byli Nawajowie; chcieli napaść niespodzianie na Utahów, nie umieli jednak usunąć bez hałasu straży, stojących u wyjścia doliny. Krzyk mordowanych wywołał alarm i teraz zawiązała się walka wręcz otwarta; rozstrzygnąć jej nie mógł nagły napad, zwycięstwo miała wywalczyć odwaga i przewaga.
Wkrótce okazało się, że przewagę mieli Utahowie; znali okolicę lepiej, niż ich wrogowie, to też, chociaż napastnicy trzymali się dzielnie, wypierano ich krok za krokiem. Walczono zdala i zbliska, bronią palną, nożami i tomahawkami. Dla siedzących w ukryciu świadków walka dzikich z dzikimi na śmierć i życie była widokiem odurzającym. Tu pasowało się dwóch wśród ogłuszającego wycia; tam rąbała gromada w piekielnem milczeniu. Zwycięzca zdzierał z zabitego skalp, aby za chwilę stracić swój własny. —
Z trzech pozostałych przy ognisku wodzów, dwaj wzięli udział w walce aby przykładem odwagi zagrzać swoich do męstwa. Trzeci oparł się wpobliżu ogniska o drzewo i, zwracając baczną uwagę na przebieg walki, rzucał na prawo i lewo rozkazy, rycząc głośno. Był to naczelny wódz; w rękach swych trzymał wszystkie nici obrony. Nawet kiedy Nawajów wyparto, on pozostał na miejscu, rzekłbyś, kamienny.
Walka oddalała się coraz bardziej. Teraz dla trzech mimowolnych świadków nadszedł czas cofnięcia się w bezpieczne miejsce, droga bowiem do kryjówki była wolna; zeszli z drzew. Wódz Utahów stał jeszcze na tem samem miejscu. Zdala dochodziła wrzawa walki.
— Teraz zpowrotem! — odezwał się Winnetou. — Później rozpalą ognie na znak radości i będzie dla nas za późno. Zabierzemy ze sobą wodza. Ja pójdę...
Przerwał, zdumiony, bo z ciemności wyskoczył szybko jak piorun mały, szczupły, kulawy człowieczek, podniósł wgórę strzelbę i potężnem uderzeniem kolby powalił wodza na ziemię. Potem chwycił go za kark i pociągnął szybko w ciemności. Z jego ust wybiegły niezbyt głośne, ale zrozumiałe słowa:
— Co mogą Old Shatterhand i Old Firehand, to przeważnie potrafimy także i my, Sasi.
— Hobble-Frank! — wyrzekł Old Firehand. — Ten hultaj oszalał. Musimy pójść czem prędzej za nim, aby nie zrobił jakiego głupstwa.
Pośpieszyli za małym. Już prawie dotarli do kryjówki, gdy nagle padł przed nimi strzał i zaraz potem rozległ się śmiech Moritzburczyka:
— Głupcze! Uważaj, gdzie celujesz! Jeśli mnie chcesz trafić, to nie mierz do księżyca! Masz swoją porcję, a teraz dobranoc!
Odezwał się trzask ciężkiego uderzenia, — nastała cisza. Trójka natknęła się na Franka.
— Nabok! — zawołał. — Tu strzelają i kłują!
— Stój! — ostrzegł Shatterhand. — To my!
— Podziękujcie Bogu, że otworzyliście usta! Gdybym nie poznał waszego głosu, to, na moją duszę, byłbym was krótko i węzłowato zastrzelił.
— Dlaczego opuściłeś kryjówkę?
— Tylko z troski o was. Zaledwie odeszliście, rozległ się krzyk, jakby Cymbrowie wpadli między Teutonów; potem zaczęła się strzelanina, a ja zląkłem się i zaniepokoiłem o was. Dlatego chwyciłem za strzelbę i wymknąłem się niepostrzeżenie dzięki tym egipskim ciemnościom. Na lewo strzelano, wy udaliście się na prawo. Tu stał przy drzewie wódz, jak śledź marynowany; to rozgniewało mnie i dałem mu klapsa po południku tak, że padł na ziemię w kierunku równikowym. Chciałem go naturalnie szybko usunąć w bezpieczne miejsce, więc pociągnąłem za sobą; ale, że był trochę ociężały, siadłem na chwilę na jego corpus juris, aby sumiennie wypocząć. Wtem podpełzł jakiś czerwony „wolny strzelec“ i zmierzył do mnie z flinty; odbiłem ją wbok, kula poszła po mlecznej drodze, a ja rozciągnąłem go kolbą obok wodza. Co się stanie z tym hultajem? Ja sam mu nie poradzę.
— Pomożemy ci. Teraz szybko do kryjówki! Strzelanina ustała i Utahowie zaraz powrócą.
Obu nieprzytomnych Indjan wniesiono do kryjówki, gdzie ich związano i skneblowano jak poprzednich.
Utahowie w istocie powrócili i to jako zwycięzcy. Rozpaliwszy dwakroć więcej ognisk, przetrząsali las, szukając zabitych i rannych. Nawajowie zabrali swoich. Nad każdym znalezionym trupem zawodzono skargi i wydawano wycie wściekłości. Ciała zebrano na jedno miejsce, aby je pochować z należytemi zaszczytami. Brakło tylko trzech wodzów. Po tem odkryciu las rozbrzmiał znowu od ryku rozgniewanych czerwonych. Dwaj pozostali dowódcy zwołali wybitnych wojowników na naradę.
To naprowadziło Winnetou na myśl podkradnięcia się jeszcze raz do obozu Utahów, aby usłyszeć, co postanowią; dokonał tego bez trudności. Czerwoni przekonani, że są zupełnie sami, uważali wszelką ostrożność za zbyteczną. Odparci Nawajowie, ich zdaniem, nie powrócą już, a gdyby się nawet odważyli, to u wyjścia z doliny stały straże. Postanowiono jeszcze tej nocy pogrzebać zmarłych. Teraz należało przedewszystkiem uwolnić pojmanych wodzów. To było nawet bardziej wskazane, niż czekać do rana na przybycie Winnetou i jego białych towarzyszy, bo ci, udając się nad Srebrne Jezioro, musieli bezwarunkowo wpaść w ręce Utahów. Dlatego uradzono poczynić wszelkie potrzebne przygotowania, aby z brzaskiem dnia ruszyć w pościg za nimi.
Winnetou cofnął się powoli i ostrożnie. Wpobliżu kryjówki ujrzał kilka koni; zwierzęta te spłoszyły się w czasie walki i odłączyły od reszty. Apaczowi wpadło na myśl, że przecież muszą transportować nowych jeńców, to znaczy trzech wodzów i wojownika. Wpobliżu nie było nikogo. Konie nie lękały się, ponieważ był Indjaninem; wziął więc jednego za uzdę i poprowadził ku kryjówce, aby oddać Old Firehandowi. W ten sam sposób przyprowadził trzy pozostałe. —
W kryjówce czas nikomu się nie dłużył, bo miano dość tematu do opowiadania i słuchania. Zasnęli dopiero po północy, ale już z brzaskiem dnia byli wszyscy na nogach, gdyż odmarszowi Indjan towarzyszył znaczny hałas. Wkrótce w dolinie nie stało ani jednego Utaha i biali mogli opuścić kryjówkę. —
Obejrzano trupy pomordowanych białych. Skonali wśród wielkich męczarni. Westmani wiele już widzieli i wiele przeżyli; nie mogli się jednak oprzeć uczuciu przerażenia, widząc podziurawione ciała i straszliwie zniekształcone członki zmarłych. Trampi zebrali owoce własną ręką posiane. Najakuratniej obeszli się czerwoni z kornelem: wisiał przy palu głową nadół; donaga, podobnie, jak jego towarzysze, obdarty z odzieży. Czerwoni rozchwytali ją, nie pozostawiając najmniejszego drobiazgu. Skradziony rysunek zniknął; gdyby go nie było można wydostać od Utahów, to pozostawała jeszcze wątła nadzieja, że obaj Niedźwiedzie uchylą tajemnicy Srebrnego Jeziora. —
W kilka dni później oczom białych, zbliżających się już do celu uciążliwej podróży, przedstawił się potężny widok. Jechali powoli wznoszącym się kenjonem, po którego bokach jeżyły się potężne i wysokie masy skalne. Kolosalne piramidy z piaskowca, pięły się różnobarwnemi pokładami w niebo. Widok ten okazały był jednak martwy; brakło mu życia, ruchu. Między skałami ani kropelki wody, na głębokiem dnie ani źdźbła trawy, na stromych ścianach ani cienia zielonej gałązki czy liścia, którego barwa radowałaby oczy. Suchy obecnie kenjon tworzył niegdyś łożysko rzeki, która wartkie fale wylewała szerokim strumieniem do Colorado. Stąd też na dnie jego leżały grube pokłady okrągłych i wygładzonych kamieni, a przestrzeń między niemi wypełniał piasek. Utrudniało to ogromnie drogę, bo kamienie usuwały się za każdym krokiem z pod kopyt koni i nużyły zwierzęta.
Old Firehand, Shatterhand i Winnetou jechali przodem. Pierwszy z widoczną uwagą przyglądał się otoczeniu. Nagle zatrzymał konia w miejscu, gdzie dwa potężne słupy skalne, opierające się wgórze o siebie, tworzyły wolną przestrzeń, szeroką może na dziesięć stóp, która zdawała się zwężać w głąb; przyjrzawszy się bacznie, rzekł:
— Tutaj z pewnością wyszedłem wówczas, kiedy znalazłem żyłę. Zobaczmy jednak pierwej; może się mylę.
Chciał zsiąść z konia dla przekonania się, ale Apacz zwrócił się ku otworowi i odezwał:
— Niech moi bracia pójdą za mną, bo tu zaczyna się ścieżka, którą możemy sobie znacznie skrócić drogę.
— Znasz tę szczelinę? — zapytał Firehand zaskoczony.
— Tak. Z początku się zwęża, potem rozszerza bardzo i to nie w wąski parów, ale w równą płaszczyznę skalną, która powoli wznosi się wgórę.
— To się zgadza, to się zgadza! A więc jestem w dobrem miejscu. Ta płaszczyzna ciągnie się kilkaset stóp wgórę. A co jest dalej? Czy wiesz?
— Górna krawędź tej tafli spada po drugiej stronie stromo w głąb, w wielki, okrągły kocioł, z którego prowadzi w licznych zakrętach wąska ścieżka w szeroką, piękną dolinę Srebrnego Jeziora.
— I to także się zgadza. Czy znalazłeś może w tym kotle co ciekawego?
— Nie. Tam niema nic; ani wody, ani trawy, ani zwierzęcia. Żaden owad, żadna mrówka nie czołga się po tych wiecznie suchych kamieniach.
— Więc ja ci dowiodę, że można tam znaleźć coś co jest o wiele cenniejsze od wody i trawy.
— Czy masz na myśli żyłę srebra, którą odkryłeś?
— Tak. Dla tego właśnie kotła podjąłem tę daleką jazdę. Naprzód, skręcamy wbok! —
Wjechali do szczeliny jeden za drugim, gdyż nie było dość miejsca dla dwu koni. Wkrótce jednak ściany poczęły się rozstępować; przed jeźdźcami leżał gładki, wznoszący się powoli trójkąt skalny, tworzący wgórze na tle jasnego nieba ostrą, prostą linję.
Jechano wgórę. Zdawało się, że konie wdzierają się na ogromny dach, jednakże pochyłość nie nastręczała zbyt wielkiej trudności. Upłynęła godzina, zanim oddział dostał się na szczyt i teraz przed oczyma jeźdźców ciągnęła się milami równina skalista w kierunku zachodnim. Na jej przedzie był głęboki kocioł, o którym mówili Old Firehand i Winnetou; na lewo w kierunku południowym szła wgórę ciemna kresa — wąwóz, przez który z kotła można się było dostać do Srebrnego Jeziora.
Old Firehand chciał pokazać towarzyszom, co znalazł w kotlinie; Utahowie jednak nie powinni byli o tem nic wiedzieć. Dlatego odprowadzono ich do wąwozu, pozostawiając kilku rafterów na straży. —
Kocioł miał przynajmniej milę angielską średnicy, a dno jego składało się z kamieni i grubej warstwy piasku, otoczonej przez wodę. Inżynier Butler, rzuciwszy dookoła badawcze spojrzenie, odezwał się:
— Może natrafimy na bogatą bonancę. Jeśli rzeczywiście znajduje się tutaj szlachetny metal, to należy się go spodziewać odrazu w znacznych ilościach. To ogromne zagłębienie zostało wymyte w ciągu całych stuleci. Woda, spływająca z południa przez parów, nie mając ujścia, utworzyła wir, który odrywał kamienie i ścierał je na żwir i piasek. Grunt, na którym stoimy, powstał przez powolne osadzanie się i musi zawierać czysty metal, który wskutek swej ciężkości opadał na spód, a więc leży pod warstwą piasku. Jeśli wykopiemy dół na kilka łokci, to się pokaże, czy podróż nasza osiągnęła swój, cel, czy też była daremną.
— Nie potrzeba kopać. Wystarczy przecież przekonać się, czy brzegi tej wyżyny, niegdyś wypełnionej wodą, zawierają poszukiwany kruszec.
— Oczywista. Jeśli w tych ścianach znajduje się srebro, to jest rzeczą zupełnie pewną, że i dno kotła je zawiera.
— Więc chodźcie! Dam wam dowody.
Ruszył wprost ku znanemu sobie miejscu. —
— Kuzynie, serce mi bije, — przyznał się Hobble-Frank Altenburczykowi. — Jeśli znajdziemy srebro, to napcham kieszenie po brzegi i powrócę do domu, do Saksonji. Tam zbuduję sobie na brzegu słodkiej Elby willę i od rana do nocy będę wystawiał przez okno głowę, aby pokazać ludziom, jak wygląda człowiek, który znalazł pokłady srebra.
— A ja, — odpowiedział Droll, — kupię sobie folwark z dwudziestoma końmi, z osiemdziesiątką krów i nic nie będę robił, tylko twaróg, bo w altenburskiem o to przedewszystkiem idzie. —
Old Firehand przystąpił do ściany skalnej, podmytej i pokruszonej w tem miejscu, wyciągnął luźno leżący kamień, jeden, drugi, kilka. Powstała szpara. Firehand sięgnął do niej ręką.
— Z tego, co tu znalazłem, — rzekł — zabrałem próbkę i kazałem zbadać. Zobaczymy teraz, czy z oceną zgodzi się Butler.
Kiedy rękę cofnął, trzymał w niej coś białego z bronzowym nalotem, coś nakształt drutu. Inżynier, zaledwie wziął to do ręki i rzucił okiem, zawołał głośno:
— Nieba! Toż szczere srebro! I to tkwiło w szparze?
— Tak! Wypełniało całą szczelinę. Zdaje się, że sięga ona głęboko w skałę i obfituje w kruszec.
— Wobec tego mogę ręczyć, że czeka nas bogaty połów. Naturalnie znajdzie się więcej takich rozpadlin i szczelin, zawierających czyste srebro.
Westman zaśmiał się i wydobył drugi jeszcze znacznie większy przedmiot. Był to kawał kruszcu wielkości co najmniej dwu pięści; Butler obejrzał go uważnie i zawołał:
— Badanie chemiczne jest naturalnie o wiele pewniejsze, ale mogę przysiąc, że natknęliśmy się na chlorek srebra, a więc rogokrusz srebra, kerargyrit.
— To się zgadza. Analiza chemiczna wykazała chlorek.
— Iloprocentowy?
— Siedemdziesiąt pięć procent czystego kruszcu.
— Co za odkrycie! Rzeczywiście w Utah znajduje się przeważnie rogokrusz srebra. Gdzie jest ta żyła?
— Dalej stąd, po drugiej stronie kotła. Nakryłem ją grubą warstwą rumowiska.
— Mr. Firehand! Tu leżą miljony, a odkrywca jest krezusem! — zawołał Watson, były nadzorca robotników.
— Tylko odkrywca? Pshaw! Wy wszyscy otrzymacie w tem udział. Ja jestem odkrywcą, Butler inżynierem, a reszta będzie pomagać w wydobywaniu srebra. W tym celu przecież was zabrałem. Warunki, na jakich będziemy pracować, i udział, który każdy z was otrzyma, omówimy jeszcze bliżej.
Słowa te wywołały ogólną radość; zdawało się, że nie będzie jej końca. Większość chciała natychmiast podjąć dalsze badania, jednak Old Shatterhand położył kres temu, ostrzegając:
— Nie tak śpiesznie, messurs! Przedewszystkiem musimy pomyśleć o czem innem. Przecież nie jesteśmy tu sami.
— Ale wyprzedziliśmy czerwonych, — zauważył lord, który wprawdzie nie podnosił żadnych pretensyj do odkrytego kruszcu, lecz podzielał entuzjazm innych.
— Wyprzedziliśmy, to prawda, ale nie o wiele. Nawajowie przybędą nad jezioro zaledwie o kilka godzin później niż my, a za nimi naturalnie Utahowie. Nie mamy więc czasu do stracenia, bo musimy się przygotować na ich przyjęcie.
— To prawda, — potwierdził Old Firehand. — Ale chciałbym jeszcze wiedzieć, czy eksploatacja nie natrafi na trudności; aby nam to wyjaśnić, master Butler będzie potrzebował zaledwie kilku minut.
Inżynier rzucił długie, badawcze spojrzenie na otoczenie, poczem zapytał:
— Jak daleko stąd leży Srebrne Jezioro?
— Za dwie godziny będziemy tam.
— Czy leży wyżej niż to miejsce?
— Znacznie wyżej.
— A więc mielibyśmy potrzebny spadek; trzeba jednak rur, choćby początkowo drewnianych. Czy znajdziemy je tutaj?
— Nawet mnóstwo. Srebrne Jezioro jest otoczone lasem.
— Świetnie! Może nie będziemy musieli całej przestrzeni wykładać rurami. Możemy nieco wyżej stąd założyć zbiornik, a z jeziora aż do tego rezerwuaru woda będzie płynąć na powierzchni; stamtąd jednak sprowadzimy ją rurami, aby otrzymać potrzebne ciśnienie.
— Aha, do płuczkami?
— Tak. Unikając gracy i łopaty przy obróbce kamienia, będziemy go rozsadzać wodą, a gdzie sikawki nie wystarczą, użyjemy prochu. Również i grunt, zawierający kruszec, obrobimy wodą.
— Ale woda musi wszak znaleźć odpływ, gdyż zaleje kocioł i nie będziemy mogli pracować.
— Tak, odpływ! Ten trzeba najpierw przygotować. Myślę, że początkowo wystarczy pompa, lub wiadro blokowe do podnoszenia wody na wyżynę, przez którą dostaliśmy się tutaj. Stamtąd sama już pójdzie wdół, a przez szczelinę do kenjonu. Naturalnie, potrzeba nam maszyn, ale to nie nastręczy żadnych trudności i w ciągu miesiąca może być wszystko gotowe. Jedna tylko rzecz nasuwa mi pewne wątpliwości. — Do kogo należy ta ziemia?
— Do Timbabaczów, lecz wpływ Winnetou skłoni ich do sprzedania jej, co każę urzędownie potwierdzić.
— Więc jestem zadowolony. Najważniejsze jest to, że można wodę z jeziora sprowadzić tutaj, nad czem jeszcze zastanowię się w czasie obecnej jazdy. — Jedźmy dalej!
Małą szczelinę, którą Old Firehand odsłonił, zamknięto zpowrotem, a również zasypano wejście do żyły; całe towarzystwo dosiadło koni, aby kontynuować przerwaną jazdę. —
Jeszcze nie dotarli do Srebrnego Jeziora, kiedy dawne łożysko rzeczne, nagle się rozszerzyło, tworząc równinkę, otoczoną skałami, na której znajdował się niewielki stawek. Tu rosła trawa. Wskutek gorąca, braku wody i złej drogi, konie mocno ucierpiały, to też, nie chcąc już słuchać wędzidła, samowolnie rzuciły się na paszę. Jeźdźcy zsiedli, aby im dogodzić.
Inżynier zwracał pilną uwagę na drogę, którą przebywali; teraz spostrzeżenia swe zakomunikował towarzyszom:
— Dotychczas jestem zadowolony. W wądole poddostatkiem jest miejsca nie tylko dla przeprowadzenia wody, ale także dla transportu wszystkich potrzebnych nam przedmiotów. Muszę przyznać, że przyroda okazała się dla nas bardzo łaskawa i...
Przerwał i począł nawoływać, przerażony:
— Ellen! Gdzie jest Ellen? Nie widzę jej nigdzie! —
Po raz pierwszy od dwu dni dziewczynka ujrzała nie tylko trawę, ale także kilka kwiatków; więc nie dziw, że pobiegła je zerwać. Wilgoć pobliskiego jeziora, przesyciła ziemię aż tutaj i roślinność pokryła wąwóz, prowadzący ku jezioru. Ellen, zrywając kwiatki, szła coraz dalej, aż do zakrętu. Właśnie chciała zawrócić, kiedy z poza załomu drogi wyszło trzech mężczyzn, — trzej uzbrojeni Indjanie. Dziewczę struchlało ze strachu; chciało wołać pomocy, ale nie mogło wydobyć głosu. Indjanie szybko rzucili się na nią. Jeden położył jej rękę na ustach, drugi przytknął nóż do piersi, grożąc łamaną angielszczyzną:
— Cicho, inaczej umrzeć!
Tymczasem trzeci posunął się naprzód, aby zobaczyć, do kogo biała dziewczynka należy, gdyż rozumiało się samo przez się, że nie była tu sama. Po dwu zaledwie minutach powrócił i szepnął do towarzyszy kilka słów, których Ellen nie zrozumiała; potem pochwycono ją, a ona nie odważyła się nawet głosu wydobyć.
Po krótkim czasie wąwóz się skończył niezbyt wysokim stokiem, którego dolny brzeg porastały krzaki, połączone wgórze z lasem. Ellen pociągnięto w zarośla, a potem ku drzewom, gdzie siedziała gromada Indjan. Broń leżała przy nich, ale natychmiast pochwycili za nią i zerwali się, zobaczywszy, że towarzysze nadchodzą z dziewczynką.
Ellen, widząc oczy wszystkich skierowane groźnie na siebie, była pewna, że znalazła się w największem niebezpieczeństwie. Wtem przypomniała sobie totem, który podarował jej na okręcie Mały Niedźwiedź. Ten powiedział, że to pismo ocali ją w każdem niebezpieczeństwie. „Jego cień jest moim cieniem, a jego krew jest moją krwią; on jest moim starszym bratem“, brzmiały słowa totemu. Wyciągnąwszy nitkę, na której totem wisiał, odwiązała go i podała temu z Indjan, którego z powodu strasznego wyglądu uważała za niebezpiecznego.
Czerwony rozwinął skórę, przyjrzał się figurom, wydał okrzyk ździwienia i podał totem najbliższemu. Totem przeszedł z rąk do rąk. Twarze się rozjaśniły, a ten, który mówił już do Ellen, zapytał:
— Uff! kto dać ci?
— Nintropan-homosz, — odpowiedziała.
— Młody wódz?
— Tak!
— Gdzie?
— Na statku.
— Wielkie, ogniste kanoe?
— Tak.
— Na Arkanzas?
— Tak.
— To prawda. Nintropan-homosz być na Arkanzas. Kto ludzie tam? — zapytał, wskazując na wąwóz.
— Winnetou, Old Firehand, Old Shatterhand.
— Uff, Uff! — zawołał, a i inni zawtórowali — uff! — Chciał nadal pytać, lecz zaszeleściło w krzakach i wyszli z nich pod wodzą trzech wymienionych biali, którzy w jednej chwili otoczyli czerwonych. Wywiadowca nie zauważył poprzednio Winnetou, teraz dopiero go poznał.
— Wielki wódz Apaczów! — zawołał. — Ta biała dziewczynka ma totem Małego Niedźwiedzia, jest więc naszą przyjaciółką. Porwaliśmy ją, bo nie wiedzieliśmy, czy mężowie, do których należy, są naszymi przyjaciółmi, czy wrogami.
Czerwoni mieli na twarzach barwy błękitną i żółtą, co skłoniło Winnetou do zapytania:
— Wy jesteście wojownikami Timbabaczów?
— Tak.
— Kto was prowadzi?
— Czia-nicas. — Imię to znaczy: „Długie Ucho“; widocznie ten człowiek wsławił się bystrym słuchem.
— Gdzie on? — pytał Winnetou.
— Nad jeziorem.
— Ilu wojowników znajduje się tutaj?
— Stu.
— Czy zebrały się również inne szczepy?
— Nie. Przyjdzie jednakże jeszcze dwustu wojowników Nawajów; pociągniemy z nimi na północ, aby zabrać skalpy Utahom.
— Miejcie się na baczności, aby oni waszych nie zabrali. Czy postawiliście straże?
— Poco? Nie spodziewamy się żadnego wroga.
— Przyjdzie ich więcej, niżbyście chcieli. Czy Wielki Niedźwiedź jest nad jeziorem?
— Tak, a również i Mały Niedźwiedź.
— Prowadźcie nas do nich!
Właśnie nadeszło z wąwozu kilku rafterów z końmi i jeńcami, bo reszta białych poszła pieszo za Ellen. Teraz dosiedli koni, a Timbabaczowie stanęli na przodzie jako przewodnicy. Oddział dotarł na szczyt góry. Potem grunt opadł po drugiej stronie, a wkrótce ujrzano błyszczącą powierzchnię wody — Srebrne Jezioro!
Wysokie jak wieże baszty skalne, błyszczące wszelakiemi barwami, zamykały dookoła dolinę, której długość wynosiła dwie godziny drogi, a szerokość połowę tego. Poza temi bastjonami wznosiły się inne i coraz inne olbrzymy górskie, których szczyty sterczały jedne nad drugiemi. Ale te góry i skały nie były nagie. W rozpadlinach rosły drzewa i krzaki, a im niżej, tem bardziej gęstniał las, który schodził aż w pobliże jeziora; między nim a jeziorem widać było tylko wąski pas trawy.
W pośrodku jeziora leżała zielona wyspa z osobliwą budowlą z cegieł, która zdawała się pochodzić z tych odległych czasów, kiedy to dzisiejsi Indjanie nie wyparli jeszcze pierwotnych mieszkańców Ameryki. Na trawie stały liczne chaty, wpobliżu których przywiązanych było do brzegu kilka kanoe. Wyspa, okrągła, mogła mieć sto kroków średnicy. Starą budowlę pokrywały kwitnące pnącze, a reszta przestrzeni była uprawna jak ogródek i zarośnięta krzewami.
Wierzchołki lasu odbijały się w wodzie jeziora, szczyty gór rzucały cień na jego fale. Mimo to jezioro nie było ani zielone, ani błękitne; raczej błyszczało barwą srebrno-szarą, a ponieważ żaden wietrzyk nie marszczył powierzchni jego wody, przybysze mogli sądzić, że mają przed sobą kotlinę, wypełnioną żywem srebrem.
W chatach i obok nich leżeli Indjanie, mianowicie owych stu Timbabaczów. Pojawienie się białych wywołało wśród nich lekki niepokój, który jednak ustąpił, skoro tylko na czele oddziału ujrzeli swych towarzyszy. Zanim jeszcze biali doszli do owego miejsca, wyszły z chaty na wyspie dwie męskie postacie. Apacz przyłożył dłoń do ust i zawołał:
— Nintropan-hauey! Tu jest Winnetou!
Odpowiedziano mu głośnym okrzykiem; potem obie postacie wsiadły do łódki, przywiązanej u brzegu wyspy, aby popłynąć na drugą stronę. Byli to obaj Niedźwiedzie, ojciec i syn. Wielki Niedźwiedź, wysiadłszy, wyciągnął rękę do Winnetou:
— Wielki wódz Apaczów bywa wszędzie, a gdzie tylko przyjdzie, rozwesela serca wszystkich. — Pozdrawiam także Old Shatterhanda, którego znam, i Old Firehanda, który był ze mną na okręcie!
Kiedy ujrzał ciotkę Droll, po twarzy jego przebiegł uśmiech; przypomniał sobie ostatnie spotkanie z tym śmiesznym człowiekiem i odezwał się, podając mu rękę:
— Mój biały brat jest dzielnym mężem; zabił panterę; witam go!
Tak szedł od jednego do drugiego, podając każdemu rękę. Syn jego zbliżył się do Ellen, która wysiadła z lektyki; skłoniwszy się jej, przemówił łamaną angielszczyzną:
— Mały Niedźwiedź nie spodziewał się, by mógł jeszcze kiedy widzieć białą miss. Co jest celem jej podróży?
— Udajemy się do Srebrnego Jeziora, — brzmiała odpowiedź.
Po obliczu jego przebiegł rumieniec radości, chociaż nie mógł ukryć zdumienia.
— To mała miss pozostanie tu przez pewien czas? — zapytał.
— Nawet na długo, — odpowiedziała.
— Więc proszę, bym mógł zawsze być przy niej. Miss pozna wszystkie drzewa, rośliny i kwiaty. Będziemy łowić ryby i polować, ale ja muszę być zawsze wpobliżu niej, bo tu są dzikie zwierzęta i wrodzy ludzie. Czy miss pozwoli na to?
— Bardzo chętnie! Cieszę się bardzo, że jesteś tutaj.
Wyciągnęła ku niemu rękę, a on — istotnie — zbliżył ją do ust, jak prawdziwy gentleman!
Konie przybyłych odprowadzili Timbabaczowie w las, gdzie stały już ich własne. Wódz czerwonych siedział dotychczas dumnie w chacie i dopiero teraz wyszedł z niej powoli, dość niechętny z tego powodu, że nie troszczono się o niego. Był to człowiek o posępnej twarzy, z długiemi nogami i rękami, które czyniły go podobnym do orangutanga. Stanął zdala i patrzył ponad przybyszów na góry, jakby nie miał z nimi nic wspólnego. Ale się pomylił, bo Droll natychmiast podszedł do niego:
— Dlaczego Długie Ucho się nie zbliża? Czy nie zechce powitać sławnych wojowników bladych twarzy?
Wódz mruknął coś niezrozumiale w swej ojczystej mowie, ale źle się z tem wybrał, bo Droll uderzył go po ramieniu jak starego, dobrego znajomego i zawołał:
— Mów po angielsku, stary hultajul Ja twego języka nie znam.
Czerwony mruknął znowu kilka niezrozumiałych wyrazów, to też Droll obstawał:
— Nie udawaj! Wiem, że mówisz zupełnie dobrze po angielsku.
— N o! — zaprzeczył wódz.
— Nie? Czy znasz mnie?
— N o!
— Czy nie widziałeś mnie jeszcze nigdy?
— N o!
— Hm! Namyśl się! Musisz mnie chyba pamiętać?
— N o!
— Widzieliśmy się poniżej w forcie Defience!
— N o!
— Było nas tam trzech białych i jedenastu czerwonoskórych. Graliśmy trochę w karty, a trochę popijaliśmy. Czerwoni jednak łyknęli więcej, niż biali i wkońcu nie wiedzieli już, jak się nazywają i gdzie są. Potem przespali całe popołudnie i całą noc. No, przypominasz sobie teraz, stary?
— N o!
— Nie? Dobrze! My biali, położyliśmy się także w szopie obok Indjan, bo nie było innego legowiska. Kiedy otarliśmy powieki, czerwoni już odjechali. Czy wiesz, dokąd?
— N o!
— Z nimi zniknął także mój karabin i torba na kule. Kazałem na lufie wyryć C. D. to znaczy „ciotka Droll“. Dziwnym sposobem litery te znajdują się na lufie twej strzelby. Czy wiesz może, jak się tam dostały?
— N o!
— A torba była haftowana perłami i również oznaczona literami C. D. Nosiłem ją przy pasie, tak samo, jak ty twoją. Ale, ku wielkiej radości widzę, że ma ona te same litery. Nie wiesz, w jaki sposób moje litery znalazły się na twojej torbie?
— N o!
— Tem lepiej za to ja wiem, jak moja strzelba znalazła się w twoich rękach, a moja torba na kule u twego pasa. — Zaraz cię od nich uwolnię.
W okamgnieniu wyrwał czerwonemu karabin z ręki, woreczek z za pasa i odwrócił się od niego. Ale czerwonoskóry rzucił się błyskawicznie ku niemu, wołając dość dobrą angielszczyzną:
— Oddaj je!
— N o! — odpowiedział teraz Droll.
— To moja strzelba!
— N o!
— Ten woreczek również!
— N o!
— Jesteś złodziejem!
— N o!
— Oddaj je, albo cię zmuszę do tego!
— N o!
Czerwony wyciągnął nóż. Droll jednak roześmiał się wesoło:
— Ty jesteś Długie Ucho; znam cię jak zły grosz. Jeszcze dłuższe jednak niż uszy, są twoje ręce i palce! Powiedz uczciwie prawdę, a będziesz mógł zatrzymać te przedmioty. A więc mów szczerze: Znasz mnie?
— Yes! — odpowiedział czerwony wbrew wszelkim oczekiwaniom.
— Byłeś ze mną w forcie Defience?
— Yes!
— Upiłeś się?
— Yes!
— A potem zniknąłeś z moją strzelbą i woreczkiem?
— Yes!
— Dobrze! Możesz je więc zatrzymać; masz tutaj. A tu jest moja ręka. Zostańmy przyjaciółmi, ale musisz mówić po angielsku i nie wolno ci kraść. Zrozumiałeś?
Pochwyciwszy czerwonego za rękę, potrząsnął nią i zwrócił mu zabrane przedmioty. Ten wziął je i, nie zmieniając wyrazu twarzy, rzekł najprzyjaźniejszym tonem:
— Mój biały brat jest moim przyjacielem. On wie, co jest słuszne i dobre, bo chociaż znalazł te rzeczy u mnie, oddał mi je zpowrotem. On jest przyjacielem czerwonych mężów i ja go miłuję!
— Tak, przyjacielu, ja cię też miłuję. Wkrótce się o tem przekonasz, bo gdybyśmy nie byli przyszli, to z wielkiem prawdopodobieństwem utracilibyście skalpy na rzecz Utahów.
— O, ci nie przyjdą; pobili ich Nawajowie i my wkrótce ruszymy za nimi, aby także zdobyć dużo czupryn Utahów.
— Mylisz się!
— Przecież widzimy wodzów i wojowników Utahów jako waszych jeńców, a więc widocznie zostali zwyciężeni!
— Tych schwytaliśmy na nasz własny rachunek. Nawajowie jednakże zostali haniebnie pobici i uciekli; Utahowie ścigają ich i może jeszcze dziś pojawią się nad Srebrnem Jeziorem.
— Uff! — zawołał Długie Ucho, otwierając szeroko usta.
— Czy to możliwe? — pytał Wielki Niedźwiedź. — Czy ta biała ciotka mówi prawdę?
— Tak, — potwierdził Old Firehand. — Opowiemy wam wszystko, ale najpierw musimy się upewnić, że wrogowie nas nie zaskoczą. Należy się ich spodziewać lada chwila. Niech pięćdziesięciu wojowników Timbabaczów pojedzie natychmiast wdół do kenjonu; Frank, Droll, Davy, Jemmy, Bill i Uncle, pojadą z nimi! W miejscu, gdzie kenjon zaczyna się zwężać, usadowicie się poza skałami. Dość tam wyskoków i zagłębień, za któremi znajdziecie osłonę. Utahowie będą mocno napierać na Nawajów, aby razem z nimi dostać się do jeziora. Macie przyjaciołom użyczyć pomocy i skoro tylko ujrzycie wrogów, pchnąć do nas posłańca. Napójcie jednak przedtem konie i sami przepłóczcie gardła, bo tam wdole ani kropli wody. Wielki Niedźwiedź da wam mięsa.
Mięsa było dosyć; schło rozwieszone na rzemieniach między drzewami. Wody do picia dostarczały potoki, spływające z gór do jeziora. Wkrótce owych pięćdziesięciu ludzi z sześciu białymi stanęło wpogotowiu do wymarszu; prowadził ich Mały Niedźwiedź. —
Dolina Srebrnego Jeziora ciągnęła się z północy na południe, od wschodu i zachodu zupełnie niedostępna; od północy można się było do niej dostać tylko przez kenjon i wąwóz, którym przyszli biali, podczas gdy ku południu wody jeziora wylewały się w szczelinę, stanowiącą jego ujście. Stąd nie można się było spodziewać wroga; raczej mieli nadejść zaprzyjaźnieni Nawajowie.
Ktoby badał otoczenie Srebrnego Jeziora, musiałby dojść do tego przekonania, że jezioro to miało dawniej odpływ nie na południe, lecz na północ do kenjonu. Teraz jednak między jeziorem a kenjonem leżało dość szerokie wzniesienie, podobne do grobli. Samorzutnie powstać nie mogło, a więc zostało sztucznie wzniesione. Ręce jednak, które tę pracę wykonały, rozpadły się już dawno w proch, bo na grobli rosły drzewa, których wiek sięgał co najmniej stu pięćdziesięciu lat. W jakim celu zbudowano tę groblę? Czy żył jeszcze choć jeden człowiek, któryby mógł odpowiedzieć na to pytanie? —
Oddział, wysłany przez Old Firehanda, przejechał przez groblę do kenjonu. Po trzech kwadransach przejście się rozszerzyło; ponieważ ściany skalne miały liczne szczeliny nie tylko wgórze, ale i wdole, więc zdawało się, że stoją na słupach, tworzących krużganki, w których można się było ukryć.
— Tu się zatrzymamy, — rzekł Mały Niedźwiedź, jadący przodem z białymi. — Możemy się ukryć w otworach i jamach.
— A konie odprowadzimy zpowrotem na pewną odległość, — dodał Droll, — aby ich nie było stąd widać, bo łatwo może dojść do walki.
Wskazówki te wykonano, poczem biali i czerwoni ukryli się w zagłębieniach po obu stronach kenjonu; po niedługiem wyczekiwaniu usłyszeli tętent znużonego konia, a wkrótce potem ukazał się jeden jeździec, Nawaj, którego wierzchowiec zaledwie mógł biec jeszcze. Człowiek ten był widocznie ranny, bo odzież miał okrwawioną. Mimo to rękami i nogami ustawicznie pobudzał konia do nowych wysiłków.
Młody Niedźwiedź opuścił kryjówkę i wyszedł na drogę. Skoro Nawaj go zobaczył, wstrzymał konia i zawołał:
— Uff! Mój młody brat! Czy oczekiwani wojownicy Nawajów już nadeszli?
— Jeszcze nie.
— Więc jesteśmy zgubieni! Wielki Duch opuścił nas i przeniósł się do tych psów, Utahów. Napadliśmy na nich w Dolinie Jeleni, ale zostaliśmy odparci. Umknęliśmy, a Utahowie ruszyli za nami i dziś rano natknęli się na nowy, wielki oddział; teraz są czterykroć silniejsi niż my i gonią nas co koń wyskoczy.
— Uff! Więc rozbito was?
— Prawie. O dziesięć strzałów stąd toczy się walka. Mnie wysłano, abym sprowadził pomoc z nad jeziora, bo myśleliśmy, że oczekiwani wojownicy już nadeszli. Teraz jednak jesteśmy zgubieni.
— Jeszcze nie. Zejdź z konia i wypocznij tutaj. Pomoc zaraz nadejdzie.
Należało ciężko udręczonym Nawajom nieść co prędzej pomoc. Pchnąwszy więc posłańca nad Srebrne Jezioro, Nawaja zaś pozostawiwszy przy koniach, ruszono szybko w stronę placu boju. —
Tak; Nawajowie byli w ciężkiej opresji. Konie im wystrzelano. Za ich ciałami znaleźli jedyną osłonę, bo ściany kenjonu były tak gładkie, że nie dawały schronienia. Widocznie zbrakło im pocisków, gdyż strzelali jedynie wtedy, gdy byli pewni celu; kilku najodważniejszych biegało dokoła, zbierając strzały Utahów. Tych było takie mnóstwo, że chociaż stali w kilku szeregach jedni za drugimi, wypełnili całą szerokość kenjonu; walczyli pieszo, pozostawiwszy konie wtyle, aby ich nie wybito.
Wycie na chwilę zamilkło, ujrzano bowiem nadchodzącą pomoc. Biali, kiedy ich kule mogły już Utahów dosięgnąć, stanęli zupełnie odsłonięci na środku kenjonu, przyłożyli karabiny i wypalili. Wycie Utahów było dowodem, że kule nie chybiły. Jeszcze sześć strzałów i ponowne wycie, poczem Timbabaczowie pochylili się ku ziemi i poczołgali naprzód, aby również przyjść do głosu.
Humply-Bill był zdania, że biali nie powinni naraz strzelać, bo w czasie ładowania broni następowała za długa przerwa. Postanowiono więc, że dwu będzie ładować, a dwu strzelać. Wkrótce okazało się, czego może dokazać sześciu dzielnych strzelców z dobremi karabinami; każdy bowiem strzał powalał jednego wroga. Utahowie cofnęli się, a pozostali tylko ci, którzy posiadali strzelby; kule ich jednak nie dosięgały nieprzyjaciół, a bliżej podejść nie śmieli. Wtedy Hobble-Frank zawołał do Małego Niedźwiedzia:
— My w sześciu zatrzymamy ich. Nawajowie niech się cofną poza nas. Powiedz im to!
Syn wodza posłuchał wezwania; czerwoni zerwali się i pobiegli wtył, aby się usadowić poza białymi. Dopiero teraz widać było, jak bardzo Nawajowie ucierpieli: liczyli jeszcze najwyżej sześćdziesięciu ludzi, lecz więcej niż połowa z nich nie miała koni. Szczęściem mogli się cofnąć bez przeszkody, bo i Timbabaczowie pozostali, trzymając Utahów w szachu.
Teraz wybawcy Nawajów rozpoczęli powolny odwrót, a Utahowie ruszyli za nimi, oszczędzając strzał i podtrzymując walkę tylko bronią palną. Tak krok za krokiem dotarli w pobliże miejsca, gdzie się poprzednio ukrywali. Biali radzili schronić się szybko do jam i zagłębień. — Nastąpił nagły odwrót i ci, na których dotąd tak silnie napierano, znikli. Znaleźli się w miejscu bezpiecznem, bo mieli osłonę przed wszelkiego rodzaju strzałami, podczas gdy Utahowie nie mogli się ukryć. Gdyby teraz nadeszła spodziewana pomoc, to spokojnie możnaby było oczekiwać wyniku dalszej walki. —
A pomoc była już w drodze. Old Firehand opowiedział krótko Wielkiemu Niedźwiedziowi, co zaszło. Wódz zaniepokojony odrzekł:
— Ostrzegałem Nawajów i radziłem im zaczekać, aż zbiorą się wszyscy wojownicy, lecz byli przekonani, że Utahowie także się jeszcze nie połączyli, i chcieli znieść każdy oddział zosobna. To też spotkał ich los, który gotowali swym wrogom. Nawet gdyby im się udało umknąć w góry, to liczba ścigających będzie się ciągle zwiększać i łatwo może się zdarzyć, że tu nad jeziorem stanie do tysiąca Utahów.
— A co wtedy będzie z tobą? Czy Utahowie będą cię uważać za nieprzyjaciela?
— Tak.
— To grozi ci największe niebezpieczeństwo!
— Nie.
— Czy dlatego, że masz tu Timbabaczów i oczekujesz jeszcze innych Nawajów?
— Nie; polegam jedynie na samym sobie.
— Nie rozumiem cię.
— Nie obawiam się nawet tysiąca Utahów. Podniosę tylko rękę, a będą zgubieni; w ciągu jednej krótkiej chwili będą wszyscy zabici.
— Hm! Wszyscy?
— Czy nie wierzysz? Tak, ty tego nie możesz pojąć. Wy, blade twarze, jesteście bardzo mądrymi ludźmi, ale żaden z was nie wpadłby na myśl taką.
W głosie jego brzmiało tyle dumy, że Old Firehand wzruszył ramionami. Oczy Old Shatterhanda obiegły jezioro i góry dokoła; po twarzy przemknął mu lekki uśmiech:
— Ty jednak również nie jesteś człowiekiem, który wpadł na ową myśl.
— Nie. Kto ci to powiedział?
— Ja sam. My biali nie możemy wpaść na taką myśl, bo jesteśmy chrześcijanami i brzydzimy się masowym mordem; jesteśmy jednak dość przenikliwi, aby wam wejrzeć w dusze.
— Zdaje ci się, że wiesz, dlaczego nie obawiam się tysiąca wrogów?
— Tak.
— Powiedz!
— Dobrze! A więc możesz zgładzić tysiąc Utahów w kilku chwilach?
— Tak.
— Kiedy staną już w kenjonie?
— Tak.
— Tego nie możesz dokazać ani nożem, ani strzelbą, lecz tylko przy pomocy żywiołów. Przy pomocy powietrza, a więc burzy? Nie! Ogniem? Także nie. Zatem tylko przy pomocy wody!
— Myśli twe są mądre i dobre, ale nic ponadto nie wyłowisz!
— Zobaczymy! Gdzie masz taki ogrom wody, abyś mógł zabić tylu ludzi? W jeziorze. Czy ci ludzie pójdą do jeziora? Nie! A więc jezioro musi pójść do nich; musi nagle wylać swe fale do kenjonu. Czy to możliwe? Przecież leży między niemi wysoka i silna grobla! No, ta grobla nie wznosi się tu od wieków; została zbudowana i to tak, że można ją nagle otworzyć i wyschły kenjon w okamgnieniu zamienić w koryto rwącego strumienia. Czy zgadłem?
Mimo spokoju, jaki Indjanin zachowuje w każdem położeniu, Wielki Niedźwiedź zerwał się i zawołał:
— Uff!... Czy jesteś wszechwiedzącym?
— Nie, tylko zastanawiam się.
— Zgadłeś; rzeczywiście zgadłeś! Ale jak dostąpiłem tej tajemnicy?
— Drogą spadku.
— A jak otwiera się groblę?
— Jeśli mi pozwolisz ją zbadać, to bardzo prędko odpowiem na twoje pytanie.
— Nie, nie mogę ci na to pozwolić. Czy możesz jednak zgadnąć, w jakim celu zbudowano ją?
— Z dwóch powodów. Po pierwsze dla obrony. Zdobywcy okolic południowych przychodzili z północy, a ten kenjon był ulubioną drogą zaborców. Zbudowano więc groblę, aby im drogę zamknąć i móc nagle wodę wypuścić.
— A drugi powód?
— Skarb.
— Skarb?! — zapytał wódz, cofając się. — Co wiesz o nim?
— Nic, ale domyślam się wiele. Widzę jezioro, jego brzegi, otoczenie, i zastanawiam się: zanim powstała grobla, nie było tu jeziora, tylko głęboka dolina, przez którą płynęły do kenjonu potoki. Mieszkał tu naród bogaty; długi czas walczył z napierającymi zdobywcami; wreszcie wodzowie zrozumieli, że muszą ustąpić, uciekać, może tylko na pewien czas. Zakopali więc kosztowności i święte naczynia w dolinie i zbudowali tę groblę, tak, że powstało wielkie jezioro, którego fale miały być niezwyciężonym, niemym strażnikiem skarbu.
— Milcz, milcz! — zawołał wielki Niedźwiedź przerażony. — Nie mówmy o skarbie, lecz tylko o tamie. Tak, mogę ją otworzyć i mogę zatopić tysiąc, a nawet więcej Utahów, jeśli się znajdą w kenjonie. Czy mam to uczynić, gdy przyjdą?
— Na miłość boską, nie! Przecież istnieją inne sposoby pokonania ich.
— Jakie? Czy może broń?
— Tak, a potem mamy wszak zakładników. Są to najznakomitsi wodzowie Utahów i Indjanie, aby ich ratować, zgodzą się na każdy warunek.
— Musimy ich umieścić w bezpiecznem miejscu.
— Czy masz odpowiednie?
— Tak; niech najpierw się najedzą i napiją.
Nakarmiwszy jeńców, przewieziono ich na wyspę.Old Firehand, Shatterhand i Winnetou udali się tam również, bo zaciekawiało ich wnętrze budowli.
Górna jej część składała się tylko z parteru, przedzielonego murem na dwie części. W jednej było palenisko, druga zaś stanowiła izbę mieszkalną. Była nadzwyczaj ubogo urządzona: mata do zawieszania i prymitywne łoże, to wszystko.
— Tu mają jeńcy pozostać? — spytał Old Firehand.
— Nie, bo nie bylibyśmy ich dość pewni. Znajdzie się tu jeszcze znacznie lepsze miejsce.
Odsunął łoże na bok; składało się z rusztowania i rozciągniętych na niem mat z sitowia i koców. Pod łóżkiem odsłonił się czworokątny otwór, w którym pień drzewa, użyty jako drabina, prowadził wdół. Wódz i Old Shatterhand zeszli do lochu, a reszta miała spuszczać jeńców po jednemu.
Przez otwór dostawało się tylko niewiele światła do tej ciemnicy. Większa niż izba mieszkalna, rozszerzona była w kierunku ogrodu. Przeciwległą ścianę zamykał mur z cegieł; ani drzwi, ani jakiegokolwiek otworu. Kiedy westman zapukał w cienki mur, zabrzmiało pusto; za nim więc, pod izbą z ogródkiem, leżała druga piwnica, choć nie prowadziło do niej żadne wejście!
Utahów spuszczono wdół i położono obok siebie. Old Shatterhand obawiał się, że zbraknie im powietrza, lecz Wielki Niedźwiedź wyjaśnił:
— Będą mogli dostatecznie oddychać. Od powały idą przez mur otwory, bo zbudowany jest z pustej cegły; starzy mieszkańcy tych okolic wiedzieli dobrze, co robią.
Old Shatterhand, jakby mimowoli, stąpnął bardzo silnie: podłoga piwnicy zadźwięczała również pusto. Czyżby tam wdole na dnie wyspy leżały ukryte skarby? — Na dalsze poszukiwania nie miał czasu, bo spuszczono już ostatniego z jeńców i wódz wracał na górę. Old Shatterhand musiał iść za nim. Kiedy przypłynęli do brzegu, ukazał się na spienionym koniu posłaniec, którego pchnięto po pomoc. Wszyscy więc chwycili za broń i pośpieszyli do koni. — Ellen musiała naturalnie pozostać, a z nią dla ochrony ojciec. Wielki Niedźwiedź poradził mu, aby popłynął z córką na wyspę, bo tam będzie bezpieczniej. Oprócz tego wysłano jeszcze silną straż do wąwozu, przez który biali przybyli nad jezioro; wystarczała zupełnie do osłonięcia tyłów. —
Pozostali naglili konie znacznie ostrzej, niż pierwszy oddział; ruszono galopem po kamieniach i w przeciągu kwadransa odbyto drogę. Przed nimi słychać było strzały. Zeskoczyli więc, i, pozostawiwszy konie również wtyle, rozdzielili się na prawo i lewo; niezauważeni przez Utahów, dostali się do rozpadlin skalnych, służących ich przyjaciołom za kryjówkę. —
Utahowie sądzili, że ciągle jeszcze walczą ze szczupłą garstką. Zdawało się im, że już dawno mogli zakończyć rozprawę przez szybki napad i chcieli teraz ten błąd naprawić. Rozległo się wycie, jakby wypuszczono stado dzikich zwierząt, i Utahowie ruszyli naprzód. Przyjęto ich strzałami; po dwóch minutach cofnęli się, pozostawiając mnóstwo zabitych i rannych.
Old Shatterhand stał za słupem skalnym i oddał kilka strzałów, mierzył jednakże tak, aby strzały nie zabijały wrogów, lecz tylko raniły. Teraz ujrzał, że Timbabaczowie wysunęli się naprzód, aby poległych oskalpować; wódz ich znajdował się z nimi.
— Stać! — krzyknął westman gromkim głosem. — Pozostawcie tych ludzi w spokoju!
— Dlaczego? Ich skalpy należą do nas! — odpowiedział Długie Ucho, przyczem wyciągnął nóż i schylił się, aby jednemu z rannych ściągnąć skórę z głowy. W tej samej chwili Old Shatterhand stanął przy nim; przyłożywszy mu rewolwer do skroni, zawołał groźnie:
— Jeśli wymierzysz choć jedno cięcie, zastrzelę cię!
Długie Ucho podniósł się i odezwał tonem przyjacielskiej wymówki:
— Co możesz mieć przeciwko temu? Utahowie byliby nas także oskalpowali!
— Gdybym był z nimi, równieżbym na to nie pozwolił. Nie zniosę tego, przynajmniej wobec żyjących.
— To ci niech zatrzymają swe skalpy, ale zmarłym zabiorę je.
— Jakiem prawem?
— Nie rozumiem cię! — odrzekł czerwony zmieszany. — Zabitego nieprzyjaciela trzeba przecież oskalpować.
— Tu leży ich wielu! Czy zwyciężyłeś wszystkich?
— Nie. Jednego trafiłem.
— Którego?
— Nie wiem.
— Czy zabity?
— I tego nie wiem. Pobiegł dalej.
— Pokaż mi więc takiego zabitego, w którym tkwi kula twego karabinu; wtedy możesz go oskalpować, ale nieprędzej, aż go pokażesz!
Wódz, mrucząc, cofnął się ze swoimi do kryjówki. Wdole, gdzie zgromadzili się odparci Utahowie, powstał krzyk. Ponieważ westman stał dotąd między Timbabaczami, nie mogli go dokładnie widzieć i teraz dopiero poznali. — Rozległy się okrzyki przerażenia-.
— Old Shatterhand! Zaczarowana flinta, czarodziejska strzelba!
Podszedł powoli ku nim i, zbliżywszy się na doniosłość głosu, zawołał:
— Zabierzcie swoich zabitych i rannych! Darujemy ich wam!
Na to wystąpił jeden z dowódców i odpowiedział:
— Będziecie do nas strzelać?
— Nie! — Obrócił się i poszedł do swej kryjówki.
Jakkolwiek czerwoni byli wiarołomni, jednak westmanowi nie przypisywali zdrady. Przytem Indjanin uważa za wielką hańbę opuścić zabitych lub rannych. Utahowie wysłali więc na próbę dwu ze swych ludzi, którzy, zbliżywszy się powoli, podjęli z ziemi jednego z rannych i odnieśli na bok; potem powrócili i zabrali drugiego. Kiedy i teraz nie podjęto przeciw nim żadnych kroków nieprzyjaznych, nabrali ufności i przyszło ich więcej. Old Shatterhand wyszedł z kryjówki i zawołał:
— Pozostańcie! Nie stanie się wam nic złego.
Pozostali, wahając się; on zaś zbliżył się do nich i zapytał:
— Ilu wodzów macie teraz?
— Czterech.
— Który z nich najznakomitszy?
— Kai-Unune[43].
— Powiedzcie mu, że chcę z nim zamienić słów parę! Niechaj odbędzie połowę drogi, a ja drugą połowę; spotkamy się w środku. Broń pozostawimy na miejscu, gdzie teraz stoimy.
Spełniwszy poselstwo, przynieśli odpowiedź:
— Przyjdzie i przyprowadzi trzech innych wodzów.
— Ja wezmę tylko dwóch towarzyszy. Skoro skończycie tutaj, niech przyjdą wodzowie.
Wkrótce zbliżyli się tamci czterej z jednej strony, a z drugiej Old Shatterhand z Firehandem i Winnetou.
Powitali się poważnem skinieniem głowy i usiedli na ziemi naprzeciw siebie. Duma nie pozwalała czerwonym rozpocząć rozmowy. Przez dłuższy czas obie partje patrzyły na siebie wzajemnie, aż wreszcie najstarszy z czerwonoskórych, Huczący Grzmot, straciwszy cierpliwość, postanowił przemówić; podniósł się, a przybrawszy pełną godności postawę, zaczął:
— Kiedy jeszcze ziemia dookoła należała do synów Wielkiego Manitou i nie było u nas żadnej bladej twarzy, wtedy...
— Wtedy mogliście wygłaszać mowy tak długie, jak wam się podobało, — przerwał Old Shatterhand. — Blade twarze jednak lubią mówić krótko.
Kiedy czerwonoskóry wygłasza mowę, to napróżno czekać jej końca; obecna rozmowa zabrałaby może kilka godzin, gdyby Old Shatterhand nie przerwał jej na wstępie. Czerwony rzucił na niego napół zdziwione, a napół gniewne spojrzenie, usiadł i odezwał się:
— Huczący Grzmot jest sławnym wodzem. Liczy znacznie więcej lat, niż Old Shatterhand i nie przywykł, aby mu młodzi mężowie przerywali. Powiedziałem. Howgh!
— Mąż może liczyć wiele lat, a mimo to mieć mniej doświadczenia, niż młody. Chciałeś mówić o tych czasach, kiedy jeszcze nie było tu bladych twarzy, my jednak mamy mówić o dniu dzisiejszym. A ponieważ ja kazałem cię zawołać, więc ja też pierwszy będę mówił. I ja powiedziałem. Howgh!
Była to ostra nauczka, to też tamci zamilkli, a on ciągnął dalej:
— Wymieniłeś moje imię, a więc mnie znasz. Czy znasz także tych dwu wojowników, którzy siedzą obok mnie?
— Tak. To Old Firehand i Winnetou, wódz Apaczów.
— Wiesz więc zapewne, że byliśmy zawsze przyjaciółmi czerwonych mężów. Dlaczego ścigaliście nas?
— Bo jesteście przyjaciółmi naszych wrogów.
— To nieprawda. Wielki Wilk pojmał nas, mimo, że nie uczyniliśmy mu nic złego. Aby ratować życie, musieliśmy się bronić przed Utahami.
— Czy nie zabiliście w „Lesie Wody“ Starego Wodza i nie porwaliście innych dowódców?
— Znowu tylko w tym celu, aby się ratować.
— A teraz czy nie łączycie się z Nawajami i Timbabaczami, którzy są naszymi wrogami?
— To się stało przypadkiem. Szliśmy nad Srebrne Jezioro i spotkaliśmy ich tutaj. Słyszeliśmy, że między wami i nimi ma przyjść do walki, i pośpieszyliśmy, aby sprowadzić między wami pokój.
— My chcemy zemsty, a nie pokoju!
— Zostaliście ciężko obrażeni; to wiemy; ale to niesłusznie z waszej strony, mścić się na niewinnych. Gdyby od was zależało, to bylibyśmy już od rana umarli przy palu męczeńskim, jak tamte blade twarze w Dolinie Jeleni.
— Co wiecie o tem?
— Wszystko. Pogrzebaliśmy ich zwłoki.
— Więc byliście tam?
— Tak. Byliśmy pośrodku was. Słyszeliśmy, co Utahowie mówili, i widzieliśmy, co robili. Stałem z towarzyszami pod drzewem, kiedy Nawajowie przyszli, i widziałem, jak ich odpędziliście.
— To niemożliwe; to nieprawda.
— Ty wiesz, że ja nie kłamię. Zapytaj wodzów Utahów, którzy byli przy tem.
— Jak mamy ich zapytać, kiedy zniknęli? Wielki Duch zabrał ich do siebie.
— Nie. Wielki Duch nie chce nic wiedzieć o takich wiarołomcach i zdrajcach. On wydał ich w nasze ręce.
— Twój język jest fałszywy, bo przemawia w te słowa, aby na nas wymusić pokój.
— Tak, chcę i wymuszę na was pokój, ale mówię prawdę. Kiedyśmy wieczorem byli u was w Dolinie Jeleni, pojmaliśmy trzech wodzów. Udowodnię ci, że mówię prawdę. Co to jest?
Wyciągnął z kieszeni wąski rzemień, wysadzony guzikami, wyciętemi ze skorupy muszli Wenery, i podsunął pod oczy Huczącego Grzmotu.
— Uff! — zawołał stary przerażony. — To wampum[44] Żółtego Słońca!
— A ten? — wyciągnął drugi rzemień
— Wampum wodza Cztery Bawoły!
— A ten trzeci wampum?
Kiedy Old Shatterhand pokazał trzeci rzemień, staremu słowa ugrzęzły w gardle; z gestem przerażenia, wyjąkał w oderwanych zdaniach.
— Żaden wojownik nie odda swego wampum; on święty ponad wszystko; kto ma wampum drugiego, ten go zabił lub pojmał. Czy trzej wodzowie żyją jeszcze?
— Tak. Znajdują się w naszych rękach.
— Co chcecie z nimi uczynić?
— Życie za życie, krew za krew! Zawrzyjcie pokój z Nawajami i Timbabaczami, a wydamy jeńców!
— My również mamy jeńców; wymieńmy ich, wojownika za wojownika.
— Czy uważasz mię za niedorostka, który nie wie, iż wodza wymienia się przynajmniej za trzydziestu wojowników? Zapowiadam ci, że jeśli nie zawrzecie z nami pokoju, to tylko niewielu z was zobaczy rodzinne wigwamy!
Huczący Grzmot utkwił posępne spojrzenie w ziemię. Wtem wstał Old Firehand, przeciągnął swą gigantyczną postać i odezwał się:
— Pshaw! Poco słów, kiedy mamy broń! Niech Huczący Grzmot powie nam szybko, czy chce wojny, czy pokoju. Damy mu, co wybierze: życie lub śmierć!
— Tak prędko nie możemy rozstrzygnąć.
— Dlaczego nie? Czy jesteście mężami, czy skwawami?
— Nie jesteśmy kobietami, lecz wojownikami. — obruszył się. — Mężowi nie przystoi gorąca krew. Odejdziemy i zastanowimy się, co należy czynić. — Kto zechce mówić, wy, czy my, niech da strzał i potem głośno zawoła. Powiedziałem. Howgh! — powstał, skinął lekko głową i oddalił się, a pozostali poszli za jego przykładem.
— Teraz tyle wiemy, co poprzednio! — gniewał się Old Firehand.
— Mój brat mówił zbyt porywczo, — odpowiedział łagodnie i spokojnie Winnetou. — Powinien był pozwolić mówić dalej Old Shatterhandowi. Huczący Grzmot był zamyślony i już poczynał przychodzić do rozsądku.
Widać było, że Old Firehand przyznawał słuszność tym wyrzutom, bo nic nie odpowiedział. Kiedy powrócili do reszty towarzyszy, Długie Ucho przyjął ich zapytaniem:
— Utahów było czterech, a was poszło tylko trzech?
— Wystarczało nas! — odpowiedział niechętnie Old Firehand.
— Ale są tu i inni mężowie! Ja jestem również wodzem i i należę do rady tak samo, jak wy!
— Dosyć było niepotrzebnej gadaniny i bez czwartego.
Długie Ucho umilkł, ale gdyby nie miał twarzy zamazanej farbami, możnaby było poznać, jak go to dotknęło. Wogóle nie dopisywał mu humor: Droll go zblamował, a on nie mógł okazać swego gniewu; potem Old Shatterhand obraził go ciężko wobec jego ludzi, nie pozwalając mu skalpować zabitych wrogów; teraz zaś Old Firehand. Wódz był tchórzem; nie miał dostatecznej odwagi otwarcie wystąpić przeciw nim, ale gniew który tłumił, zapadł mu tem mocnej w serce. —
Wkrótce poczęło się zmierzchać i nastała noc. Wprawdzie nie było obawy, by Utahowie odważyli się na napad, ale mimo to należało przedsięwziąć środki ostrożności. Długie Ucho zgłosił dobrowolnie, że obejmie straże ze swymi ludźmi. —
Linję, idącą wpoprzek kenjonu, tworzyło wraz z wodzem Timbabaczów pięciu ludzi, a Długie Ucho znajdował się na skraju prawego skrzydła. Gniew wrzał w nim ustawicznie; pragnął pokazać białym, że jest tuzem, bez którego nie mogą się obejść. A gdyby tak teraz Utahowie knuli coś, a jemu udało się wyszpiegować? Ta myśl nie dawała mu spokoju; począł czołgać się przed siebie coraz to dalej. Ale nie szło łatwo. Kamienie nie leżały mocno i poruszały się często pod ciężarem jego długich członków. Dlatego musiał całą uwagę zwrócić raczej pod, niż przed siebie. Znowu potoczył się jakiś kamień, — a obok wychyliło się nagle coś ciemnego; dwie silne ręce chwyciły go jak obcęgi za gardło, dwie inne przycisnęły mu ramiona do ciała; stracił przytomność.
Kiedy przyszedł do siebie, leżał pomiędzy dwoma ludźmi, którzy przyłożyli mu ostrza nożów do obnażonej piersi; członki miał skrępowane, w ustach knebel. Przerażony wykonał ruch, który zauważył trzeci człowiek, siedzący u jego głowy. Ten odezwał się cicho:
— Jestem Huczący Grzmot. Jeśli Długie Ucho będzie mądry, nie stanie mu się nic złego. Niechaj da mi znać skinieniem głowy, że słyszał moje słowa, inaczej dostanie nożem!
Dał szybko żądany znak.
— Niech Długie Ucho da znak, czy będzie mówił pocichu, jeśli mu wyjmę knebel? — pytał tamten.
Skinął znowu; Grzmot wyjął mu knebel.
— Jeśli powiesz jedno słowo głośno, — ostrzegał — umrzesz; — jeśli zaś połączysz się ze mną, to otrzymasz część naszego łupu. Odpowiadaj!
Łup! Na dźwięk tego słowa przyszła Timbabaczowi wielka myśl. Podsłuchał był rozmowę Wielkiego i Małego Niedźwiedzia i dotąd jeszcze brzmiało mu w uszach każde słowo. Łup! Tak! tamby był łup, łup, jakiego jeszcze nigdy nie dzielono po walce! W jednej chwili oddał się sprawie Utahów ciałem i duszą.
— Nienawidzę i gardzę tymi białymi — rzekł. — Jeśli mi pomożesz, to zniszczymy ich i obu Niedźwiedzi. Blade twarze mnie obraziły. Muszę wytoczyć ich krew!
— Uff! Będziesz mógł się zemścić! — Niech mój brat powie, czy to prawda, że blade twarze mają w swych rękach naszych wodzów?
— To prawda. Widziałem ich.
— Te psy są chyba w przymierzu z djabłem! Gdzie wodzowie Utahów?
— W domu na wyspie wśród jeziora.
— Kto ich strzeże?
— Jedna tylko blada twarz i jego córka.
— Jeden jedyny człowiek i dziewczyna pilnują tylu dzielnych i sławnych wojowników? Kłamiesz!
— Mówię prawdę. Pomyśl, że jeńcy są skrępowani.
— Tak; wierzę ci! To przecież na wyspie! A ilu wojowników jest na brzegu?
— Zaledwie kilku białych; strzegą drugiego dostępu do Srebrnego Jeziora.
— Uff! Więc droga przez ten kenjon nie jest jedyna? Jest jeszcze druga?
— Tak. Jeśli chcesz, to cię poprowadzę.
— Gdzie ta ścieżka?
— Nieco dalej wdół między dwoma słupami jest szczelina, którą można się dostać do głębokiego kotła; stamtąd prowadzi wąwóz do jeziora.
— Ile czasu potrzeba, aby tą drogą dostać się stąd do Srebrnego Jeziora?
— Trzech godzin.
— To dużo, bardzo dużo!
— Ale nagroda tem większa; w ręce twoje wpadną wszyscy wrogowie, ocalisz wodzów i... — przerwał nagle.
— I... — mów dalej!
— I znajdziesz łup, jakiego nikt jeszcze nie zdobył.
— Łup? U Nawajów? Czy myślisz konie i broń?
— Mówię nie o Nawajach, lecz o obu Niedźwiedziach i Srebrnem Jeziorze, na którego dnie schowano ogromne bogactwa.
— Uff! Kto ci o tem mówił?
— Słyszałem od obu Niedźwiedzi. Wieczorem leżałem w ciemności pod drzewami, gdy wtem Niedźwiedzie nadeszli, stanęli tuż obok i, nie spostrzegając mnie, poczęli rozmawiać o skarbach.
— Jak dostały się one na dno jeziora?
— Ukrył je lud, który mieszkał tutaj przed dawnemi czasy i został ujarzmiony.
— Jak można je wydobyć, skoro są w jeziorze?
— Można! Tam, gdzie teraz jest jezioro, leżała dawniej sucha dolina. Ów naród zbudował wieżę, której szczyt tworzy obecnie wyspę. Od tej wieży prowadził przez dolinę silny tunel, kończący się tam, gdzie teraz zaczyna się kenjon. Potem wzniesiono mocną i szeroką groblę, aby woda nie mogła odpływać na północ; dolina zapełniła się wodą i zamieniła w jezioro, tworząc ze szczytu wieży wyspę. Wylot tunelu zakryto kamieniami.
— I to wszystko prawda?
— Najzupełniejsza. Przekonałem się o tem, bo odwaliłem pokryjomu kamienie i znalazłem ów chodnik. Tam, gdzie on się zaczyna, leżą pochodnie, które są potrzebne do oświetlenia tunelu. Ten prowadzi po dnie jeziora ku wieży, w której na dolnem piętrze leżą skarby. Chodnik służy również do spuszczania wody do kenjonu celem zniszczenia wrogów, którzyby się tam znaleźli. Otwiera się tunel w jednem miejscu, a woda wylewa się do kenjonu i wszystko, co w nim jest, musi utonąć.
— Uff! Gdybyśmy tak mogli potopić blade twarze!
— Nie! Moi Timbabaczowie potonęliby także!
— To prawda! Ale jeśli rzeczywiście wszystko tak jest, jak mówisz, to biali są zgubieni. Pokaże się, czy jesteś uczciwym. Czy poprowadzisz nas teraz do jeziora?
— Tak; jestem gotów. Lecz jaką część łupu otrzymam?
— To postanowię, skoro się przekonam, że powiedziałeś prawdę. Teraz rozwiążę cię i każę dać konia. Przy najmniejszej próbie ucieczki — zginiesz. —
Wódz wydał cichym głosem rozkazy i wkrótce wszyscy Utahowie siedzieli już w siodłach i wracali kenjonem, naturalnie z największa ostrożnością, aby nie wywołać szmeru. W ten sposób dostali się do miejsca, gdzie biali skręcili z kenjonu w stronę kotła skalnego. Ruszyli tą samą drogą. — Jazda nocą była jeszcze uciążliwszą, niż za dnia, ale czerwonoskórzy mieli prawdziwie kocie oczy, a konie orjentowały się sprawnie... Jechano wgórę pochyłości do drugiej strony kotła, a potem do wąwozu, dokładnie tą samą drogą, którą jechali biali.
Minęły trzy godziny, kiedy Utahowie dotarli tam, gdzie zaczynały się drzewa. Tutaj Długie Ucho zatrzymał się i rzekł:
— Jesteśmy przy tunelu. Wylot znajduje się o kilka tylko kroków. Otworzymy go, odrzucając kamienie. W ten sposób dostaniemy się do wieży i wyjdziemy na wyspę. Tam jest zawsze kilka kanoe; przepłyniemy na brzeg i znajdziemy się na tyłach nieprzyjaciół. Moi Timbabaczowie staną po waszej stronie, jeśli im każę.
— Dobrze! Połowa Utahów zostanie tutaj, połowa pójdzie za nami do tunelu.
Zsiedli z koni; Długie Ucho podprowadził ich na miejsce, gdzie do skały przytykała kupa kamieni. Kiedy odrzucono je, ukazał się ciemny otwór, mający pięć łokci szerokości, a trzy wysokości. Wodzowie weszli do środka i macając dokoła siebie, znaleźli zapas pochodni, sporządzonych z łoju jeleniego i bawolego. Przy pomocy „punksa“ rozniecono światło i wtargnięto do tunelu. Powietrze było stęchłe, ale nie wilgotne. — Posuwali się możliwie szybko, czas jednak dłużył się w nieskończoność. Nareszcie dotarli do obszernej sali, gdzie przy ścianach ułożone były liczne pakunki, osłonięte rogożami.
— To pewno najniższe piętro wieży, a więc wyspy, — odezwał się Długie Ucho. — Może w tych paczkach leżą skarby, o których mówiłem. Czy zobaczymy?
— Tak, — skinął Huczący Grzmot. — Ale nie mitrężmy długo, bo musimy się dostać na wyspę. Później będzie czas na skarby.
Kiedy podniesiono pokrywę z jednej paczki, ujrzano w świetle pochodni figurę bożka ze złota. Posążek sam miał wartość rozległych włości. Owinięto go w rogożę, poczem ruszono dalej.
Wgórę prowadziły wąskie stopnie; starczyły jedynie dla dwóch osób, dlatego czerwonoskórzy musieli iść gęsiego. Naprzedzie postępował Długie Ucho z pochodnią w ręce; jeszcze nie doszedł ostatniego stopnia piętra, kiedy pod sobą usłyszał wołanie, na które odpowiedziały liczne okrzyki trwogi. Stanął więc i obejrzał się, a to, co zobaczył, mogło go porazić. Z tunelu, w którym znajdowało się jeszcze wielu, wielu Utahów, wdzierała się przez całą szerokość i wysokość woda. Pochodnie rzucały promienie światła na nieme, szumiące fale, sięgające ludziom już do pasa, a które wznosiły się wgórę z przerażającą szybkością. Ci, którzy znajdowali się jeszcze w tunelu, byli straceni, bo woda zalała ich natychmiast; po chwili zguba zawisła nad tymi, którzy cisnęli się naprzód, strącając wzajem. Odrzucono pochodnie, aby uwolnić ręce do walki. To też żadnemu nie udało się stanąć na stopniach. Woda rosła tak szybko, że w minutę po pierwszym okrzyku, sięgała już czerwonoskórym do pasa; próbowali pływać, walcząc ze śmiercią i wręcz ze sobą, — daremnie!
Zaledwie sześciu znajdowało się tak wysoko, że mogli pomyśleć o ucieczce; wśród nich byli Huczący Grzmot i Wielki Wilk, a mieli jedną jedyną pochodnię, którą trzymał idący przodem Timbabacz. Wąski otwór w powale prowadził na dalsze piętro, skąd szły wgórę takie same stopnie.
— Daj mi światło i puść naprzód! — krzyknął Grzmot do Timbabacza, chwytając za pochodnię, ale Długie Ucho wzbraniał się wypuścić ją z ręki. Krótka niesnaska trwała jednak dość długo na to, aby woda podeszła wgórę; teraz poszła przez otwór na dalsze piętro. Tu było ciaśniej, niż na dole, to też woda wzbierała dziesięćkroć szybciej.
Długie Ucho, jednakże był młodszy i silniejszy od Huczącego Grzmota, wydarł mu się z ramion i silnem uderzeniem powalił go na ziemię. W tej samej chwili rzucili się nań inni Utahowie; broni nie miał żadnej, a tylko jedną rękę wolną. Już Wielki Wilk podniósł pięść, aby go powalić, gdy wtem długie Ucho zawołał:
— Stać, inaczej rzucę pochodnię do wody, a wtedy wszyscy zginiecie!
To poskutkowało; czerwoni zrozumieli, że mogą się tylko wtedy uratować, gdy zachowają światło. Woda sięgała już do pasa. —
— Więc zatrzymaj pochodnię i idź przodem, ty psie! — odpowiedział Huczący Grzmot. — Ale potem zapłacisz mi za to!
Timbabacz stał już na schodach i szedł dalej; znowu przez wąski otwór dostał, się na wyższe piętro. Stary wódz wypowiedział groźbę zupełnie poważnie. Długie Ucho zdawał sobie z tego sprawę; kiedy przecisnął się przez otwór, stanął i spojrzał za siebie. Poza nim ukazała się głowa Huczącego Grzmotu.
— Nazwałeś mię psem i chcesz się zemścić, — zawołał do niego. — Ty sam jesteś psem i zginiesz jak pies. Ruszaj do wody.
Wymierzył mu nogą cios w twarz. Stary runął i zniknął w otworze. W chwilę później wystawił głowę następny Utah, aby również zniknąć! Długie Ucho dyszał z trwogi i wysiłku, ale po twarzy jego przebiegł wyraz dzikiej radości. — Nagle z ciemnego otworu wysunęło się potężne ramię i ręka jak z żelaza chwyciła za nogę Timbabacza, który ze zgrozą poczuł, że się chwieje, a zaraz potem zabłysła w otworze wykrzywiona od wściekłości twarz Wielkiego Wilka.
Rozpacz dodała Długiemu Uchu siły olbrzyma. Za straszliwą siłą rzucił przeciwnikowi w oczy płonącą pochodnię. Wielki Wilk zawył z bólu i chwycił się obu rękami za głowę, a w tej samej chwili dostał drugie, nieubłagane pchnięcie głownią; potoczył się i spadł w bełkocącą pod nim falę, która wcisnęła się już na następne piętro.
Długie Ucho jedyny pozostał przy życiu. Teraz szedł jeszcze kilka pięter wyżej, ale woda ścigała go z tą samą szybkością. Wtem poczuł powietrze daleko czystsze. Wyjście się zcieśniło i zbrakło schodów; ponacinany drąg jednak, oparty o mur, służył za drabinę. Długie Ucho opierał już nogę o nacięcia, gdy usłyszał ponad sobą głos:
— Stój! Pozostań wdole, inaczej zastrzelę cię! Utahowie chcieli nas zgubić; teraz sami zginęli, a ty umrzesz jako ostatni z nich!
Był to głos Wielkiego Niedźwiedzia. Timbabacz poznał go i odpowiedział, dygocząc z trwogi:
— Ja nie jestem Utahem! Nie strzelaj!
— Kim jesteś?
— Twoim przyjacielem, wodzem Timbabaczów.
— Ach Długie Ucho! Zasłużyłeś na śmierć, bo jesteś odstępcą, zdrajcą!
— Nie, nie! Mylisz się!
— Wykradłeś mi tajemnicę i zdradziłeś ją Utahom Teraz musisz utonąć!
— Niczego nie zdradziłem! — zapewniał czerwonoskóry; woda sięgała mu już po kolana.
— Nie kłam!
— Puść mię! Pomyśl, że byłem twoim przyjacielem!
— Nie! Pozostaniesz wdole!
Wtem odezwał się Old Firehand:
— Puść go! Już dość okrucieństwa! On wyzna winę!
— Tak, wyznam, powiem wam wszystko, wszystko! — prosił; woda sięgała mu do pasa.
— Dobrze! Daruję ci życie! — wychodź teraz!
Czerwonoskóry rzucił do wody pochodnię, aby mieć obie ręce swobodne przy wspinaniu się i wyszedł na górę. Tam ujrzał, że stoi w tej samej izbie budynku, wznoszącego się na wyspie, w której było ognisko. Płonęło przed otwartemi drzwiami; przy padającym od niego blasku ujrzał Wielkiego Niedźwiedzia, Old Firehanda i Shatterhanda. Wyczerpany drogą i ciągłem przerażeniem, osunął się na ziemię; prędko jednak się zerwał, aby wypaść z izby.
— Precz, precz! — krzyczał. — Woda dojdzie aż tutaj, zanim będziemy mogli się uratować!
— Pozostań! — odpowiedział Wielki Niedźwiedź. — Nie masz się czego obawiać; woda nie może wewnątrz wyspy podnieść się wyżej, niż nazewnątrz. Jesteś uratowany; teraz opowiedz, jak zszedłeś ze swego stanowiska i jak się tu dostałeś. —
Upłynęła może godzina od wystawienia placówek, kiedy Old Firehand wyszedł obejrzeć straże. Miejsce, gdzie miał stać Długie Ucho, było puste. Od najbliższego Timbabacza, usłyszał, że wódz się oddalił do Utahów i dotąd nie wrócił.
— Jak dawno odszedł?
— Prawie przed godziną.
— Musiało mu się przydarzyć jakieś nieszczęście; pójdę zobaczyć!
Poczołgał się tam, gdzie poprzednio widział nieprzyjacielskie straże; nie było ich. Posunął się dalej. Nigdzie nie było widać żywej duszy. To napełniło go obawą; przeszedł szybko znaczną przestrzeń kenjonu, jednak nie napotkał nigdzie wrogów; Utahowie zniknęli. Wypadek ten zosobna nie był ani trudny do zrozumienia, ani straszny, lecz razem z nimi zniknął przecież Długie Ucho!
— Musieli go schwytać, — odezwał się Wielki Niedźwiedź. — Odważył się nazbyt wiele; teraz już po nim.
— A po nas również, — odparł Old Firehand.
Jakto?
— Zastanawia mię, że się oddalili. Musieli mieć jakiś niezwykły powód. Ta okoliczność, że w ręce ich dostał się wódz, nie może być przyczyną nieoczekiwanego odwrotu; musiał zajść jakiś zupełnie inny powód który jednak stoi w związku z wodzem.
— Jakaż to może być przyczyna?
— Hm! Niedowierzam Długiemu Uchu!
— Nie wiem, dlaczego nie mamy mu ufać. Nigdy nie okazał się wobec mnie wrogiem.
— Możliwe; a jednak nie jest to człowiek, na którego zdać się można. Czy zna dokładnie tutejszą okolicę?
— Tak.
— A drogę prowadzącą przez kocioł skalny do jeziora?
— Również; był tam ze mną.
— Więc mam już dosyć. Musimy natychmiast ruszyć nad jezioro.
— Dlaczego?
— Bo prawdopodobnie zdradził tę drogę Utahom. Mogę się mylić, lub nie; wiem jednak, że Utahowie odeszli przed godziną i w ciągu dwóch godzin mogą się zjawić nad jeziorem.
— Twarz Długiego Ucha nie jest dobrą, — dodał Winnetou. — Niech moi bracia wracają prędko nad jezioro, inaczej Utahowie będą tam wcześniej od nas i zabiorą do niewoli Butlera i jego córkę. —
Dosiedli koni i ruszyli kenjonem tak szybko, jak na to pozwalały ciemności. Upłynęła z pewnością godzina, zanim dotarto do doliny. Wejście jej obsadzono białymi, gdyż nie można było darzyć zaufaniem Timbabaczów, kiedy brakło ich wodza.
Butlera nie było już na wyspie. Siedział z córką w budynku; pod nimi leżeli jeńcy, rozmawiając ze sobą. Głosy ich dochodziły przytłumione na górę, a brzmiało to tak niesamowicie, że Ellen ogarnął lęk; prosiła ojca, aby opuścili wyspę i przeprawili się na brzeg. Butler przewiózł ją na drugą stronę. Kiedy nadeszła noc, rozpalił ognisko, ale był na tyle przezorny, że nie usadowił się przy niem, lecz cofnął z Ellen w cień; stąd mogli objąć wzrokiem oświetlony plac, sami nie będąc widziani. Ellen ucieszyła się wielce, gdy teraz nadeszli westmani z Timbabaczami.
Biali rozłożyli się dokoła ogniska, a Timbabaczowie rozpalili dla siebie drugie; rozmawiali o zniknięciu wodza.
Od czasu przybycia nad jezioro, Watson, dawny nadzorca, nie miał jeszcze sposobności do rozmowy z Wielkim Niedźwiedziem. Teraz jednak odezwał się do czerwonoskórego.
— Mój czerwony brat nie mówił jeszcze ze mną. Jestem jedną z owych bladych twarzy, które tu w górach spędziły całą zimę. Wówczas żył jeszcze Ikhaczi-tatli, twój dziadek; pielęgnowaliśmy go aż do jego śmierci.
— Dziękuję ci za to, — odrzekł Wielki Niedźwiedź.
— Tak, pielęgnowaliśmy go, a on nam dał za to podarunek. Powierzył nam mianowicie tajemnicę skarbu Srebrnego Jeziora.
— Wielki Ojciec postąpił bardzo źle, mówiąc o tej tajemnicy. Był stary i słaby, a wdzięczność sprawiła, że zapomniał o przysiędze wiecznego milczenia. O tej tajemnicy, przechodzącej z ojca na syna, nie powinien był mówić.
— Więc sądzisz, że i ja nie mam mówić o tem?
— Nie mogę ci tego zabronić, ale musisz wyrzec się korzystania z tego; wszelkie inne twoje życzenia spełnię z radością.
— Czy to mówisz poważnie? — zapytał szybko Old Firehand. — Więc ja wypowiem prośbę zamiast towarzysza.
— Jeśli będzie w mojej mocy, chętnie ją spełnię!
— Do kogo należy ziemia, na której się znajdujemy?
— Do mnie.
— Czy możesz wykazać swe prawa do niej?
— Tak. U czerwonych mężów ma znaczenie słowo; biali jednak żądają papieru z czarnemi znakami. Kazałem taki papier wygotować i postarałem się o podpisy białych wodzów; jest na nim także pieczęć. W tym właśnie celu byłem w mieście Białego Ojca. Cała ziemia dokoła jeziora jest moją własnością. Mogę z nią czynić, co mi się podoba.
— A do kogo należy kocioł skalny?
— Do Timbabaczów. Biali wodzowie wymierzyli i wyrysowali całą okolicę, a potem Biały Ojciec w Waszyngtonie podpisał, że jest ona własnością Timbabaczów.
— I mogą ją sprzedać, wydzierżawić lub darować zupełnie według swej woli?
— Tak.
— Więc powiem ci, że chcę od nich kupić tę kotlinę.
— Nie mogę im zabronić sprzedać jej, ani tobie kupić.
— Nie o to idzie, tylko czy będzie ci miło, jeśli będziesz miał nas za sąsiadów.
Twarz Niedźwiedzia przybrała chytry wyraz:
— Dlaczego chcecie mieszkać właśnie w takiem miejscu, gdzie niema wody i gdzie nie rośnie ani źdźbło trawy? Biały wszak kupuje tylko taką ziemię, która mu przynosi wielką korzyść! Idzie wam o skałę co?
— To prawda. Lecz ta będzie mieć wartość dopiero wtedy, gdy otrzymamy wodę.
— Weźcie ją z jeziora!
— O to cię chciałem prosić.
— Będziesz jej miał tyle, ile zapragniesz.
— Czy mogę poprowadzić rury?
— Tak.
— Czy sprzedasz mi prawo do tego? Zapłacę za nie.
— Jeśli kupno jest konieczne, to nie mam nic przeciw temu. Ty oznaczysz cenę, lecz ja ci ją zwrócę. Wyświadczyliście mi wielką przysługę; bez was byłbym wpadł w ręce Utahów; wzamian za to pomogę wam wyzyskać skarby kotliny. —
— To mi się podoba, — szepnął Hobble-Frank do swego kuzyna. — Woda już jest; jeśli i złoto popłynie nam tak chętnie, to będziemy mogli wkrótce udawać Krassusów.
— Masz na myśli pewnie Krezusów?
— Nie chwytaj mię za słowa, jak gruby Jemmy! Jeśli chcesz pozostać moim przyjacielem i kuzynem, to... Słuchaj!
Od strony wejścia dało się słyszeć gwizdnięcie. Był to znak umówiony z rafterami, to też biali zerwali się i pośpieszyli ku wejściu do doliny. Od strony wąwozu usłyszano szmer kopyt końskich. Szybko przedsięwzięto zaradcze kroki. Biali ukryli się za drzewami i z naprężeniem oczekiwali, co też nastąpi. Jednakże minął dłuższy czas, a nie usłyszano, ani nie ujrzano nic podejrzanego. To było właśnie zastanawiające; Winnetou poczołgał się, aby ostrożnie zbadać przestrzeń, leżącą przed nimi. Po niespełna kwadransie powrócił.
— Wojownicy Utahów podzielili się; — rzekł — połowa zatrzymała się ze wszystkiemi końmi na lewo od miejsca, gdzie droga wchodzi do kotliny, reszta stoi u początku kenjonu; wygrzebali tam otwór, w którym znikają.
— Otwór? — zapytał wielki Niedźwiedź przerażony. — Więc znają podziemne przejście; tajemnica została zdradzona! wydać ją mógł tylko Długie Ucho! Chodźcie ze mną! Muszę to sprawdzić.
Pośpieszyli przez groblę. Wkrótce ujrzeli jasno oświetlony kenjon. Stos kamieni leżał rozrzucony; przy świetle księżyca widzieli, jak Utahowie wdzierali się do podziemnego chodnika.
— Tak, znają tajemnicę, — odezwał się Niedźwiedź. — Chcą się dostać na wyspę, aby zająć nam tyły i przywłaszczyć sobie skarby. Muszę iść prędko. Old Firehand i Shatterhand niech mi towarzyszą; Winnetou zaś pozostanie tutaj; chcę mu coś pokazać.
Poprowadził Apacza kilka kroków naprzód ku miejscu, gdzie grobla spadała prostopadle do jeziora. Tam leżał ciężki odłam skalny na podłożu mniejszych kamieni, ułożonych w osobliwy sposób. Wielki Niedźwiedź wskazał na jeden z tych kamieni i rzekł:
— Skoro Winnetou ujrzy, że rozpaliłem na wyspie ogień, niech pchnie ten kamień, poczem skała zsunie się do wody. Niech jednak mój czerwony brat szybko uskoczy i nie przerazi się, gdy usłyszy wielki huk. —
Przyszedłszy do ogniska, wyrwał łuczywo i wsiadł do łodzi; podczas gdy starał się utrzymać płomień, Firehand i Shatterhand chwycili za wiosła i skierowali łódź ku wyspie. Tam Wielki Niedźwiedź pobiegł ku budynkowi; na ognisku leżało drzewo, zapalił je.
— Niech moi bracia słuchają! — odezwał się, wskazując ręką w stronę, gdzie pozostał Winnetou.
Z drugiego brzegu usłyszano krótki, głuchy łoskot, jakby coś się stoczyło, potem syk wody wzburzonej od wpadającego w nią odłamu skały, wreszcie straszliwy huk.
— Powiodło się! — zawołał Wielki Niedźwiedź, oddychając głęboko. — Wejście zamknięte, a Utahowie zginą! Chodźcie!
Wrócił znowu do budynku. Palenisko stało, jak teraz westmani spostrzegli, na ruchomem podłożu, które czerwonoskóry odsunął na bok bez wielkiego wysiłku. Ukazał się otwór, przez który Wielki Niedźwiedź począł nasłuchiwać.
— Są wewnątrz; słyszę, jak się zbliżają. A teraz prędko wpuścić wodę!
Skoczył poza budynek; kiedy powrócił, wskazał na jezioro:
— Czy widzicie, jak faluje? Utworzył się wir, gdyż wodę wpuściłem do chodnika.
— Mój Boże! Toż Utahowie muszą nędznie potonąć! — zawołał Old Shatterhand.
— Tak, wszyscy, wszyscy! Żywa noga nie ujdzie!
— Straszne! Czy nie można było tego uniknąć?
— Nie! Nie powinien żaden ujść! — Teraz budowla zburzona i nie można jej już nigdy odbudować; skarby są dla ludzi stracone; żaden śmiertelny nie wydobędzie ich, bo wyspa wypełni się aż po szczyt wodą.
Obu białymi wstrząsnął zimny dreszcz. Woda, podnosząca się z głębi, wypychała wgórę stęchłe powietrze. Oznaczało to śmierć zgórą stu ludzi.
— Ale nasi jeńcy, którzy są tu obok! — przypomniał Old Shatterhand. — Ci przecież także potoną!
— Nie. Mur oprze się. Słuchajcie!
Usłyszano wdole szmer, a potem wysunął się jakiś czerwony z pochodnią w ręce. Był to Długie Ucho. Wielki Niedźwiedź na naleganie Old Firehanda darował mu życie. Zaledwie Timbabacz znalazł się w miejscu bezpiecznem, woda wewnątrz wyspy podniosła się zupełnie do poziomu jeziora.
Długie Ucho usiadł przy ogniu. Wielki Niedźwiedź usadowił się naprzeciw niego, wyciągnął z za pasa rewolwer i rzekł groźnie:
— Teraz niech wódz Timbabaczów opowie, jak dostał się z Utahami do chodnika. Jeśli mię okłamie, wpakuję mu kulę w łeb. Czy znał tajemnicę wyspy?
— Tak! — wyznał zapytany.
— Kto ci ją zdradził?
— Ty sam!
— To nie prawda!
— Prawda! Siedziałem na brzegu pod starym dębem, kiedy przyszedłeś tam z synem. Stanęliście wpobliżu i rozmawialiście o wyspie, o skarbach i o chodniku. Czy przypominasz sobie?
— Tak!
— Z waszych słów dowiedziałem się, że chodnik prowadzi od stosu kamieni. Nazajutrz polowaliście na jelenie, a ja skorzystałem, aby usunąć ową zasłonę. Potem wszedłem do chodnika i ujrzałem pochodnie.
— I dziś poszedłeś do Utahów, aby im zdradzić tajemnicę?!
— Nie! Chciałem ich podpatrzeć, lecz zostałem schwytany. Tylko, aby się ratować, powiedziałem o chodniku.
— Postąpiłeś jak tchórz! Gdyby Old Firehand nie był zauważył, że ciebie brak, zdrada byłaby się udała i nasze dusze znalazłyby się w wiecznych ostępach. Czy widzieliście, co leżało w pakunkach w głębi wyspy?
— Tak. Posążek boga z czystego złota.
— Ludzkie oko już go nie zobaczy; — i twoje również. Jak sądzisz, na co zasłużyłeś?
Timbabacz milczał.
— Na śmierć, na stokrotną śmierć, Ale byłeś moim przyjacielem i towarzyszem, a te blade twarze nie życzą sobie, abym cię zabił. Pozostaniesz więc przy życiu, jeśli uczynisz to, czego żądam od ciebie.
— Czego żądasz?
— Old Firehand chce zamieszkać w kotlinie. Sprzedasz mu ją, a nadto drogę, która stamtąd prowadzi do Srebrnego Jeziora. — Czego żądasz za to?
— Muszę przedtem pomówić z innymi Timbabaczaml
— Powiem ci, jakie żądania możesz postawić. Old Firehand da dwadzieścia strzelb i dwadzieścia funtów prochu, dziesięć koców, pięćdziesiąt noży i trzydzieści funtów tytoniu. To nie za mało. Czy zgadzasz się?
— Zgadzam się i nakłonię innych.
— Będziesz musiał pójść z Old Firehandem i kilku świadkami do najbliższego wodza bladych twarzy, aby potwierdzić kupno. Za to otrzymasz jeszcze osobny podarunek. Widzisz, że troszczę się o twoją korzyść, ale mam nadzieję, ze dołożysz starań, żebym, zapomniał o twojej zdradzie. Teraz zawołaj swoich ludzi, aby przewieźli na brzeg pojmanych wodzów.
Był już najwyższy czas przenieść jeńców w miejsce bezpieczne; wnet bowiem po złożeniu ich przed budynkiem, usłyszano trzeszczenie i bełkotanie wody; wdarła się do ostatniej piwnicy.
Jeńców przewieziono w kanoe na brzeg i powierzono straży Timbabaczów, z którymi jednak wodza nie pozostawiono. Musiał pójść do doliny, gdzie biali stali w ostrem pogotowiu, gdyż druga połowa Utahów usadowiła się naprzeciw nich.
Ludzie ci nie wiedzieli, jak sprawy stoją. Większość tych, którzy mieli iść na wyspę, wcisnęła się już do chodnika, kiedy nagle zgniotła go potężna masa kamieni i ziemi. Zmiażdżyła ona wielu z intruzów, a tak mocno zasypała chodnik, że woda z jeziora nie mogła się przecisnąć nazewnątrz. To było właśnie zamiarem Wielkiego Niedźwiedzia; woda nie powinna była wypłynąć do kenjonu, lecz wedrzeć się do wnętrza wyspy.
Utahowie, którzy nie zostali zasypani, cofnęli się przerażeni i pośpieszyli do drugiego oddziału, aby opowiedzieć, co zaszło. Nie wiedzieli jednak, czy wszyscy w tunelu zginęli, czy też tym, którzy nie zostali zasypani, udało się dotrzeć do wyspy. W tym wypadku musieli uderzyć na białych. Czekano więc z minuty na minutę, ale czas mijał, a nadzieje się odwlekały. — Świtało; Utahowie ciągle jeszcze stali ze swemi końmi na tem samem miejscu. Wtem ujrzeli pod drzewami Old Shatterhanda; zawołał na nich, że pragnie się rozmówić z dowódcą.
— Czy wiesz, że kilku waszych wodzów i wojowników znajduje się w naszych rękach? — zapytał przybyłego.
— Wiem, — odpowiedział dowódca posępnie.
— A czy wiesz, co się stało z waszymi wojownikami, którzy weszli do tunelu?
— Nie.
— Tunel zapadł się, a woda wdarła do niego i wszyscy potonęli. Tylko Długie Ucho uszedł cało. Właśnie nadeszło dwustu oczekiwanych przez nas Nawajów; teraz jesteśmy znacznie silniejsi od was; nie pożądamy waszej krwi, lecz chcemy pokoju. Bądź rozważny i pójdź ze mną! Poprowadzę cię do wodzów. Pomów z nimi, a potem możesz znowu powrócić!
— Wierzę ci i pójdę z tobą!
Zawiadomiwszy o tem swych ludzi, odłożył broń i poszedł za westmanem. Nad jeziorem panował żywy ruch, bo Nawajowie rzeczywiście podeszli; pałali żądzą pomszczenia na Utahach klęski swych braci i trzeba było niezwykłego daru przekonywania, aby ich nakłonić do zawarcia pokoju.
Zakładnicy, których uwolniono z więzów, siedzieli pod strażą, kiedy Old Shatterhand przyprowadził ich towarzysza. Ten usiadł obok; Długie Ucho opowiedział im przebieg katastrofy. Rozmowa trwała długo; wreszcie Długie Ucho doniósł, że postanowili się zgodzić na proponowany pokój. — Odbyła się uroczysta narada, w której wzięli udział wybitni biali i czerwoni; przez kilka godzin wygłaszano mowy, aż wreszcie obiegła wkoło fajka pokoju. Wynikiem tego był „wieczny“ pokój między wszystkiemi szczepami; jeńcy zostali uwolnieni i wszyscy, Utahowie, Nawajowie i Timbabaczowie, zobowiązali się do przyjaźni i udzielenia wszelkiej pomocy bladym twarzom, które chciały zamieszkać i pracować w kotlinie. —
Rysunek, który miał rudy kornel, zniknął lecz teraz i tak byłby stracił wartość. —
Nastąpiło wielkie polowanie, które trwało aż do wieczora i przyniosło znaczny łup. Następnego rana wybiła godzina rozstania się. Utahowie pociągnęli na północ, Nawajowie na południe, Timbabaczowie zaś do swych wigwamów. Długie Ucho przyrzekł odbyć naradę w sprawie sprzedaży kotliny. Powrócił już na trzeci dzień i oświadczył, że zgromadzenie przystało na cenę, ustanowioną przez Niedźwiedzia. Szło jeszcze tylko o to, aby zawrzeć kontrakt u odpowiedniej władzy i kazać go potwierdzić.
To dało powód do rojeń i marzeń, z któremi tylko jeden człowiek nie mógł się pogodzić — lord. Umówił się był z Humply-Billem i Gunstick-uncle’m, że go odprowadzą do Frisco; w obecnych jednak warunkach myśliwi ani myśleli nawet o odjeździe, a lord miał tyle rozsądku, że nie brał im tego za złe. Zresztą pracy w kotlinie nie można było jeszcze rozpocząć, więc lord miał dość czasu, aby powałęsać się z obu towarzyszami po górach w poszukiwaniu przygód. —
Old Firehand pojechał z Wielkim Niedźwiedziem i Długiem Uchem do Filmore-City, gdzie ubito sprawę kupna. Tutaj również zakupiono potrzebne maszyny i narzędzia. Ciotka Droll udał się do biura detektywów Harrisa&Blothera, aby udowodnić wobec notarjusza, że rudy kornel nie żyje, i podjąć przyrzeczoną nagrodę. —
Po dwu prawie miesiącach maszyny znalazły się nad Srebrnem Jeziorem. Inżynier przystąpił do pracy. Położono rury, doprowadzające wodę i wzięto się do odbudowy kotliny. Miejsce obiecywało rzeczywiście bogatą eksploatację i zysk zwiększał się z dnia na dzień; każdego wieczora ważono i szacowano zdobycz, a kiedy wynik był zadowalający, Droll szeptał z zadowoleniem do swego kuzyna:
— Jeśli tak dalej pójdzie, to wkrótce będę mógł kupić folwark. Interes nasz jest brylantowy.
A Hobble-Frank odpowiadał stale:
— A moja willa jest już prawie gotowa, przynajmniej w mojej głowie. Będzie to wspaniała budowla na brzegu Elby, a jej imię będzie jeszcze znacznie wspanialsze. Powiedziałem. Howgh! —
- ↑ żniwiarzy.
- ↑ włóczęgów.
- ↑ Grosser — wielki.
- ↑ poręcz okrętu.
- ↑ Madame — pani.
- ↑ Przestrzenie nadane przez rząd Stanów Zjednoczonych Indjanom.
- ↑ Szlafrok.
- ↑ Drollig — wesoły, zabawny.
- ↑ Smoke — dym.
- ↑ Suszone na słońcu mięso.
- ↑ Pueblo — osada, osiadły.
- ↑ Wigwam — szałas, okryty skórą.
- ↑ Lubryka — ochra.
- ↑ San Francisco.
- ↑ Stempel.
- ↑ Ogier.
- ↑ Przewodnik, wynajdywacz ścieżek.
- ↑ Guz z Aleppo.
- ↑ Biada mi!
- ↑ Elegancja.
- ↑ Lekarz i weterynarz.
- ↑ Biada mi!
- ↑ Czółno indjańskie.
- ↑ Pastuch stepowy.
- ↑ Nadzorca robotników.
- ↑ Dobrej drogi.
- ↑ Dobrej nocy.
- ↑ Dosłownie „Orli ogon“, nazwa grupy pagórków.
- ↑ Panna czy pani.
- ↑ Grzmocąca ręka.
- ↑ Żart. — Amerykanin Stanów Zjednoczonych.
- ↑ Bobry.
- ↑ Poszukiwacze bobrów.
- ↑ Krzesiwo.
- ↑ Czerwona ryba.
- ↑ Wielka Noga.
- ↑ Skaczący Jeleń.
- ↑ Las wody.
- ↑ Ogniste Serce.
- ↑ Dolina Jeleni.
- ↑ Żółte Słońce.
- ↑ Cztery Bawoły.
- ↑ Huczący Grzmot.
- ↑ Oznaka pokoju.