Czterdziestu pięciu/Tom V/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

CZTERDZIESTU PIĘCIU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM V.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.

1893.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 17 Апрѣля 1893 года.




Rozdział I.
CZERWONE I BIAŁE PIÓRO.

Powróciwszy do ludzi, powróćmy nieco także do rzeczy.
Była ósma wieczorem.
Dom Roberta Briquet samotny i ponury, rysował się dachem trójkątnym na tle szarego nieba.
Ten dom, wiejący pustką, godnem był dopełnieniem owego tajemniczego dworku, o którym mieliśmy przyjemność mówić już naszym czytelnikom, a który wznosił się wprost niego.
Filozofowie, którzy powiadają, że rzeczy nieżywe nie mówią i nie czują, widząc te domy naprzeciw siebie, rzekliby, że one poziewają.
Nie daleko ztamtąd słychać było wielki hałas pomieszanych głosów, jakby bachantki obchodziły tajemnice dobrej bogini.
Żapewne ten hałas przyciągał młodzieńca w fioletowym kapeluszu z czerwonem piórem i w szarym płaszczu; pięknego jeźdzca, który się zatrzymywał, to znów zamyślony ze spuszczoną głową, powracał przed dom Roberta Briquet.
Ta dzika symfonia składa się najprzód ze szczęku rondli, powtóre z siekania, skwierczenia i pieczenia mięsa, potrzecie z krzyku pani Fournichon, porządkującej buduary w wieżyczkach.
Kiedy młodzieniec w fioletowym kapeluszu dobrze sie przypatrzył ogniowi, nawąchał zapachu pieczystego i nazaglądał za firanki, powracał i znowu badać zaczynał.
Pomimo, że jego krok na pierwszy rzut oka zdawał się swobodnym, była jednak granica, której nie przekraczał, tą granicą był rynsztok dzielący ulicę przed posiadłością Roberta Briquet i kończący się przed tajemniczym domkiem.
Trzeba także dodać, że ilekroć przybywał nad tę granicę, spotykał straż czujną.
Tą strażą był inny młodzieniec, prawie tego samego co on wieku, w czarnym kapeluszu z białem piórem, w płaszczu fioletowym, z ręką na rękojeści miecza, jakby chciał mówić:
— Nie pójdziesz dalej.
Młodzieniec z piórem czerwonem, to jest pierwszy, któregośmy wprowadzili na scenę, przeszedł ze dwadzieścia razy na nic nie zważając, tak bardzo był zajęty.
Zapewne widział on człowieka chodzącego po ulicy, lecz ponieważ był porządnie ubrany, nie miał go za złodzieja i był zupełnie spokojny.
Drugi przeciwnie, ilekroć powracało pióro czerwone, krył się w cień, a tem samem czynił widoczniejszem swoje białe pióro i zwracał na siebie uwagę czerwonego.
Podniósł głowę i wyczytał na twarzy tego, który był przed nim, złe zamiary, jakie zdawał się mieć względem niego.
To naturalnie wprowadziło go na myśl, że był natrętnym, a ta myśl obudziła chęć dowiedzenia się dla czego tak było.
Uważnie więc przypatrywał się domowi Roberta Briquet.
Następnie, z tego domu, przeszedł do przyległego.
Nakoniec, kiedy jednemu i drugiemu dosyć się napatrzył, nie troszcząc się, albo raczej nie zdając się uważać dla czego młodzieniec z białem piórem patrzył na niego, odwrócił się i powrócił ku pachnącym kuchniom Fournichona.
Białe pióro uradowane, że pokonało przeciwnika, bo odwrócenie się uważało za porażkę, białe pióro mówimy, zaczęło postępować swoją drogą, to jest z południa na zachód, kiedy drugie postępowało z zachodu na południe.
Lecz kiedy każde z nich przybyło do punktu oznaczonego, zwracało się i szło w prostej linii jedno na drugie, tak że gdyby nie ów rynsztok, nowy Rubikon, który przebyć było potrzeba, byliby się niezawodnie zetknęli.
Mężczyzna z białem piórem pokręcił wąsa z oznaką niecierpliwości widocznej.
Mężczyzna z czerwonom piórem przybrał wyraz zadziwienia i znowu spojrzał na dom tajemniczy.
Wtedy można było zauważyć, że mężczyzna z białem piórem ma zamiar przebyć Rubikon, lecz czerwone pióro cofnęło się i chód wsteczny znowu się rozpoczął.
Przez pięć minut, zdawało się, że zejdą się chyba w antypodach, wkrótce jednak obadwa się zawrócili.
Jak dwie chmury, pędzone przeciwnym wiatrem, tak dwaj młodzi ludzie stanęli naprzeciw siebie, w zamiarze niecofania kroku.
Mężczyzna z białem piórem, więcej niecierpliwy, przekroczył rynsztok i natarł na przeciwnika, który nie spodziewając się napadu, miał ręce założone pod płaszczem i o mało nie stracił równowagi.
— Panie, czy oszalałeś! — krzyknął zaczepiony — dla czego mnie znieważasz?
— Chcę ci dać poznać, że jesteś natrętnym zdawało mi się, że ci tego mówić nie będę potrzebował i że to sam spostrzeżesz.
— Byłeś pan w błędzie, nigdy tego nie widzę, czego widzieć nie chcę.
— Są jednak rzeczy, które zwracają twoją uwagę i na które patrzysz.
I łącząc czyn ze słowem, młodzieniec z białem piórem wydobył miecz, który błysnął przy świetle księżyca, ukazującego się z po za chmury.
Czerwone pióro stało nieporuszone.
— Możnaby myśleć — rzekł — że pierwszy raz wydobyłeś miecz z pochwy, tak go spiesznie wyciągasz przeciwko temu, który się nie broni.
— Lecz sądzę, że bronić się będzie.
Człowiek z czerwonem piórem uśmiechnął się spokojnie, co podwoiło gniew jego przeciwnika.
— Jak pan możesz zabraniać mi chodzić po ulicy?
— Dlaczego chodzisz po tej właśnie?
— Dziwne pytanie! bo mi się tak podoba.
— Panu się podoba?
— Zapewne; wszakże i pan spacerujesz, chyba, że masz wyłączne pozwolenie od króla, szlifowania bruku przy ulicy Bussy?
— Czy mam, czy nie, mniejsza o to.
— Wcale nie mniejsza, przeciwnie, jesteś pan w błędzie; ja jestem wiernym poddanym Jego królewskiej mości i nie chcę przestępować jego rozkazów.
— Jak widzę, pan żartujesz.
— Chociażby i tak? a pan grozisz.
— Do szatana! powiadam panu, że jesteś natrętnym i jeżeli się nie oddalisz dobrowolnie, zmuszę cię siłą.
— Zobaczymy.
— I ja powiadam, zobaczymy.
— Powiadam panu, że mam osobisty interes w tej części miasta. Teraz, jeżeli jesteś upartym, możemy się spróbować, ale się nie oddalę.
— Panie — rzekł mężczyzna z białem piórem, wywijając mieczem i stając do walki, nazywam się hrabia Henryk du Bouchage, jestem bratem księcia de Joyeuse, pytam cię więc, czy chcesz ustąpić.
— Panie — odparł mężczyzna z czerwonem piórem, nazywam się wice-hrabia Ernauton de Carmainges; zupełnie mi pan nie jesteś natrętnym i zezwalam, abyś tu pozostał.
Du Bouchage rozważał przez chwilę i miecz schował do pochwy.
— Przebacz mi pan — rzekł — jestem na pół waryatem, bo jestem zakochany.
— I ja jestem zakochany, ale dlatego nie zwaryowałem.
Henryk zbladł.
— Pan zakochany?
— Tak panie.
— Przyznajesz?
— A od jakiegoż to czasu kochać jest zbrodnią?
— Ale kochać na tej ulicy?
— Nawet i na tej ulicy.
— Na Boga, błagam cię panie, powiedz kogo kochasz?...
— A!... panie du Bouchage, nierozważne zadałeś pytanie; wiesz że szlachcic nie może zdradzić tajemnicy, która w połowie tylko do niego należy.
— Prawda, prawda, przebacz mi panie de Carmainges; ale i to prawda, że nademnie nie ma nieszczęśliwszego pod słońcem...
Tyle było boleści i rozpaczy w tych wyrazach, że Ernauton się rozczulił.
— Rozumiem; pan lękasz się, abyśmy nie byli współzawodnikami.
— Tak, lękam się.
— A więc, rzekł Ernauton, ja będę szczerym.
Joyeuse zbladł i ręką potarł czoło.
— Lecz — mówił dalej Ernauton — ja mam naznaczoną schadzkę.
— Schadzkę?
— Tak.
— Na tej ulicy?
— Na tej ulicy.
— Czy na piśmie?..
— Tak, nawet bardzo ładną ręką.
— Kobiecą?
— Męzką.
— Męzką?.. co to ma znaczyć?..
— Nic innego jak to, co mówię. Mam schadzkę z kobietą przez list pięknie napisany, ale ta kobieta, jak się zdaje, ma sekretarza.
— Kończ pan, kończ na Boga — mówił Henryk.
— Pan tak czule prosisz, że ci odmówić nic można; powiem ci więc treść listu.
— Słucham.
— Zobaczysz czy ta sama.
— Dosyć panie... miej litość... mnie nie naznaczono schadzki; ja nie otrzymałem listu...
Ernauton wyjął z kieszeni mały papierek.
— Oto bilecik — rzekł — trudno mi go przeczytać po ciemku; lecz krótki jest i umiem go na pamięć, osądź, czy cię on obchodzi.
— Dobrze.
— Otóż treść jego:
„Panie Ernauton, mój sekretarz ma polecone powiedzieć ci, że mam interes mówić z tobą; twoja wartość zwróciła moją uwagę.
— Czy tak? — zapytał du Bouchage.
— Nie inaczej, nawet wyrażenie to podkreślone, opuszczam drugie mniej pochlebne.
— I czekają na ciebie?
— Ja czekam, jak pan widzisz.
— Kiedy tak, to panu drzwi otworzą.
— Bynajmniej; mają prze okno gwizdnąć trzy razy.
Henryk cały drżący wsparł się na ramieniu Ernautona, a drugą ręką wskazał dom tajemniczy.
— Czy ztamtąd? — zapytał.
— Bynajmniej — odpowiedział Ernauton wskazując wieżyczki pod „Pięknym rycerzem” — ztamtąd.
Henryk wydał okrzyk radości.
— Ale tutaj pan nie pójdziesz? — rzekł.
— List wyraźnie wskazuje zajazd pod „Pięknym rycerzem”.
— Dzięki, panie — rzekł młodzieniec, ściskając mu rękę. O!... przebacz mojej niegrzeczności i mojemu głupstwu. Wiesz dobrze, że dla mężczyzny, który szczerze kocha, nic nie ma oprócz jego ulubionej, widząc cię zaś chodzącym około tego domu, sądziłem, że ona czeka ciebie.
— Nie mam panu co przebaczać — odpowiedział Ernauton z uśmiechem, albowiem przez chwilę te same co tobie, przychodziły mi myśli.
— I nic mi nie mówiłeś?.. o! ty nie kochasz.
— Na honor, posłuchaj pan, nie miałem prawa. Te wielkie panie są dziwaczki, często lubią mistyfikować...
— Dobrze, dobrze, panie Carmainges, ale ty tak jak ja nie kochasz... jednakże...
— Co jednakże? — powtórzył Ernauton.
— Jednak jesteś szczęśliwszym.
— A! więc okrutni ludzie w tym domu mieszkają?
— Panie de Carmainges — rzekł Joyeuse — od trzech miesięcy jak szaleję za tą kobietą, a jeszcze nie miałem szczęścia słyszeć jej głosu.
— Do dyabła!.. toś pan nie daleko zaszedł... Ale słuchajmy.
— Czego?
— Czy nie gwizdano?
— Zdaje mi się, że coś słyszałem.
Gwizdnięcie w kierunku domu pod „Pięknym rycerzem” dało się słyszeć.
— Panie hrabio, przebacz, że cię opuszczam — rzekł Ernauton — oto mój znak.
Trzeci raz gwizdnięto.
— Idź pan — rzekł Henryk — dobrego powodzenia.
Ernauton spiesznie się oddalił, a Henryk widział go niknącego w cieniach nocy, następnie, ukazującego się w świetle, jakie rzucały okna zajazdu pod „Pięknym rycerzem”.
Co do niego, posępniejszy był niż wprzódy, bo ten rodzaj walki wyrwał go z letargu.
— Dalej — rzekł — prowadźmy zwykłe rzemiosło, pukajmy jak zwykle do drzwi, które się nie otwierają.
I mówiąc te słowa, postąpił chwiejąc się ku bramie tajemniczego domu.


Rozdział II.
DRZWI SIĘ OTWIERAJĄ.

Kiedy Henryk przybył do drzwi tajemniczego domu, zwykłe wahanie znowu go opanowało.
— Odwagi!... — rzekł sam do siebie — pukajmy!...
I jeszcze krok postąpił.
Ale nim zapukał, raz jeszcze spojrzał za siebie i widział na drodze odbłysk światła z okien zajazdu.
— Tam — rzekł — przybywają dla miłości i rozkoszy ludzie, których przyzwano, a którzy tego nawet nie żądali.
Dlaczegóż niemam spokojnego serca i wesołego uśmiechu?... I ja wszedłbym tam może, zamiast tutaj czekać napróżno.
Dzwonek z Saint-Germain-des-Près melancholijnie odezwał się w powietrzu.
— Dalej, oto druga wybiła — rzekł Henryk.
Stanął na progu i podniósł młotek.
— Straszne życie — rzekł — życie starca... A!.. kiedyż będę mógł powiedzieć: Śliczna śmierci, rozkoszna śmierci, witaj!
I dwakroć młotkiem uderzył.
— Tak — rzekł słuchając — oto skrzypienie drzwi wewnętrznych, szelest po schodach i stąpanie zawsze to samo.
Powtórnie zapukał.
— Jeszcze raz — rzekł — raz jeden i ostatni; chód staje się coraz lżejszy, służący patrzy przez kratę, widzi moją bladą złowróżbną postać i oddala się nic nie mówiąc i nie otwierając.
Zupełna cichość usprawiedliwiła przepowiednie nieszczęśliwego młodzieńca.
— Żegnam cię domie okrutny, żegnam do jutra!
I schylając się tak, aby czołem dotknął kamiennego progu, serdeczny na nim złożył pocałunek, aż zadrżał twardy granit, mniej jednak twardy, niż serca mieszkańców.
Następnie, jak wczoraj, jak jutro miał uczynić, oddalił się.
Lecz zaledwie dwa kroki wtył zrobił, aż oto drzwi skrzypnęły, otwarły się i służący nisko się skłonił.
Był to ten sam, któregośmy opisali w czasie widzenia się z Robertem Briquet.
— Dobry wieczór panu — rzekł głosem chrapowatym, który jednak, zdawał się Bouchageowi przyjemniejszym, niż wszystkie chóry anielskie, o których marzymy w młodości.
Henryk drżący, bezprzytomny zbliżył się z pośpiechem i składając ręce, zachwiał się tak widocznie, że służący przytrzymał go, aby nie upadł na progu; wszystko to uczynił z wyrazem pełnym poszanowania i litości.
— Otóż jestem, mój panie — rzekł — powiedz mi czego żądasz.
— Tyle kochałem — odpowiedział młodzieniec — że nie wiem nawet czy kocham jeszcze; moje serce tak mocno biło, że nie wiem czy bije jeszcze.
— Czy raczysz pan — rzekł służący z uszanowaniem — usiąść przy mnie i pomówić?
— Najchętniej.
Służący dał znak ręką. Henryk był posłuszny temu znakowi.
— Mów pan — rzekł służący skoro usiedli — i powiedz czego żądasz.
— Mój przyjacielu — odpowiedział du Bouchage — nie pierwszy raz widzimy się i nie pierwszy raz mówimy z sobą. Kilkakroć pochwyciłem cię na załamku ulicy i ofiarowałem tyle złota, że najchciwszemu byłoby dosyć; kilkakroć chciałem cię nastraszyć, a nigdy nie chciałeś-mnie słuchać, nie obciąłeś na mnie patrzeć i nie ulitowałeś się moich cierpień. Dzisiaj pozwalasz, abym mówił z tobą, abym powiedział czego żądam; jakaż szczęśliwa zmiana, albo raczej jakie nowe nieszczęście czyni cię dla mnie powolniejszym?
Służący westchnął. Widać, że miał serce, a nawet czułe, pod twardą powłoką.
Westchnienie to natchnęło odwagą Henryka.
— Wiesz — mówił dalej — że kocham i jak kocham; widziałeś mnie jak goniłem za pewną damą i pomimo jej usiłowań zdołałem ją odnaleźć; w największych cierpieniach, nie wyrwał mi się przeciw niej wyraz gorzki, w najokropniejszych boleściach nie przyszło mi na myśl użyć gwałtu jaki rozpacz doradza.
— Prawda, mój panie — odpowiedział służacy — w tym względzie moja pani i ja oddajemy ci słuszność.
— Przyznaj więc — mówił dalej Henryk ściskając rękę służącego — czyż nie mogłem kiedykolwiek, gdyście wzbraniali wejścia do domu, wyważyć drzwi i wejść gwałtem, jak czynić zwykli pijani, lub szaleńcy? Wtedy, chociaż przez chwilę, widziałbym tę kobietę i mówił z nią...
— I to jeszcze prawda.
— Nakoniec! — mówił dalej młody hrabia ze słodyczą i smutkiem nieopisanym — wszakże jestem czemś na świecie, majątek mam znaczny, król sam mnie proteguje; niedawno nawet król żądał odemnie wyznania cierpień i pomoc swoję przyrzekał.
Służący westchnął z widoczną niespokojnością.
— Ale nic nie chciałem, wszystko odrzuciłem; przyszedłem błagać ze złożonemi rękami, aby się dla mnie otworzyły te drzwi, które zawsze były zamknięte.
— Panie hrabio, masz szlachetne serce i godnym jesteś kochania.
— A dla czegóż — przerwał Henryk — tego człowieka ze szlachetnem sercem i godnego kochania potępiasz? Co ranek, mój paź przynosi list, którego nie przyjmujesz nawet, co wieczór ja sam pukam do drzwi i co wieczór mnie odpychają, pozwalając cierpieć, konać na ulicy, nie czując litości, jakąby się miało dla psa wyjącego. A! mój przyjacielu, powiadam ci, ta kobieta niema serca; można nie kochać nieszczęśliwego, bo wiem, że nie można sercu rozkazać, ale należy mieć litość nad cierpiącym, należy do niego wyrzec słowo pociechy, należy podać mu rękę aby go podnieść; ale jak widać, ta kobieta bawi się mojem cierpieniem, ta kobieta niema serca, bo gdyby je miała, zabiłaby mnie jednym odmownym a wtedy mniejbym cierpiał daleko.
Panie hrabio — odpowiedział służący, po pilnem wysłuchaniu tego co mówił młodzieniec — kobieta, którą oskarżasz, że niema serca i że jest okrutną, cierpi także, widziała cię, pojęła swoje boleści i sympatyę uczuwa dla ciebie.
Zapewne tylko litość — zawołał młodzieniec obcierając zimny pot płynący ze skroni. O!.. przyjdzie czas, że owo serce, które wysławiasz, uczuje miłość taką jak moja. Jeżeli zaś, za tę jej miłość odpłacą tylko litością, będę pomszczony.
— Panie hrabio, to nie dowód, że się nie kocha, gdy się nie odpowiada miłości; ta kobieta znała może silniejszą niż twoja namiętność, ta kobieta kochała, jak ty może nigdy nie będziesz.
Henryk wzniósł ręce do góry.
— Kto raz kocha, kocha na zawsze!... — zawołał.
— A czy panu mówiłem, że ona już nip kocha? — zapytał służący.
Henryk wydał krzyk bolesny i zachwiał się na nogach.
— Kocha! — zawołał — kocha! o Boże!
— Tak jest kocha, ale nie zazdrość pan ukochanemu przez nią mężczyźnie, panie hrabio, ten człowiek nie należy już do tego świata; moja pani jest wdową — dodał z politowaniem, sądząc, że tem uspokoi boleść młodzieńca.
I wrzeczy samej, jakby czarem, te słowa powróciły mu życie i nadzieję.
— W Imię Boga — rzekł — wdową jest, i zapewne niedawno, zatem oschną jej łzy. Wdową, mój przyjacielu, zatem nie kocha nikogo, ponieważ kocha umarłego, cień, nazwisko. Mówić, że kocha umarłego, to jest dać jeszcze nadzieję. O! Boże, wszak wszystkie boleści przemijają, wszak czas wszystko leczy! kiedy wdowa Mauzola wieczną przysięgała boleść, nie wiedziała, że jej łzy się wyczerpią.
Służący potrząsł głową.
— Ta pani, hrabio — odpowiedział — jak wdowa po Mauzolu, wieczną przysięgła wiarę i znam ją, że słowa dotrzyma.
— Zaczekam dziesięć lat, jeżeli potrzeba, zaczekam... Wszak Bóg nie pozwoli, abym skrócił sobie życie, albo żeby mnie ona zabiła, a skoro ona i ja żyjemy, mogę mieć nadzieję.
— O!... młodzieńcze, młodzieńcze — rzekł służący ze smutnym uśmiechem — nie mieszaj żyjących z u marłemi. Ona żyje — mówisz — ona żyje — ale czy wiesz dlaczego?.. (Joyeuse zadrżał). Ona ma do spełnienia postanowienie, które ją przywiązuje do życia. Czy sądzisz, że ona może znaleźć pociechę?... O!.. nie panie hrabio, nigdy!.. Ja ci to powiadam, ja ci to zaprzysięgam, ja, który byłem służącym nieboszczyka, ja, który póki on żył, byłem nabożnym, pełnym ufności i nadziei, ja który po jego zgonie, stałem się nieczułym; ja panie, ja ci powiadam, że i ja po jego stracie jestem niepocieszony.
— Ten człowiek tak żałowany — przerwał Henryk — ten szczęśliwy nieboszczyk, ten mąż...
— On nie był mężem, ale kochankiem, panie hrabio, a kobieta, którą ty na twoje nieszczęście kochasz, jednego tylko w życiu miała kochanka.
— Mój przyjacielu! — zawołał młodzieniec przestraszony dziką powagą człowieka, który pod gruba odzieżą, wyższe okazywał uczucia — mój przyjacielu błagam cię, wstaw się za mną.
— Ja! — zawołał — ja! Słuchaj panie hrabio, gdybym cię sądził zdolnym do gwałtu przeciw mojej pani, zabiłbym cię moją własną ręką.
I wydobył z pod płaszcza silną żylastą rękę, zdającą się należeć do trzydziestoletniego mężczyzny: włosy zaś jego siwe i twarz pomarszczona nadawały pozór starości.
— Gdyby zaś przeciwnie, moja pani kochała cię, ją bym zabił. Powiedziałem panie hrabio co miałem powiedzieć; teraz nie wymagaj nic więcej.
Henryk powstał z sercem zamarłem.
— Dziękuję ci — rzekł — żeś się ulitował nad mojem cierpieniem... uczyniłem już postanowienie.
— Zatem, będziesz spokojniejszym panie hrabio, zatem oddalisz się od nas i zostawisz nas naszemu przeznaczeniu?
— Tak, oddalę się, bądź spokojny i oddalę na zawsze.
— Rozumiem, chcesz umrzeć.
— Na co mam ukrywać?.. nie mogę żyć bez niej; zatem niech umrę nie mogąc jej posiadać.
— Panie hrabio, nieraz z moją panią mówiliśmy o śmierci; wierzaj mi, ciężka to śmierć, którą własnemi rękami zadajemy.
— Właśnie ja nie taką obiorę; dla ludzi mojego stanu, zawsze jest śmierć, którą mienią zaszczytną, jest to zgon za monarchę i ojczyznę.
— Jeżeli pan cierpisz nad siły, jeżeli żadnych nie masz obowiązków, jeżeli możesz zginąć na polu bitwy, umieraj zatem; gdybym nie musiał żyć, dawnobym umarł.
— Żegnam cię i dziękuję — odpowiedział Joyeuse podając rękę nieznajomemu słudze. Do zobaczenia na innym świecie.
I oddalił się spiesznie, rzucając pod nogi służącego pełną sakiewkę złota.
Północ wybiła na kościele Ś-go Germana des-Prés.


Rozdział III.
Jak wielka pani kochała w roku zbawienia 1586.

Trzy gwizdnięcia w równych przestankach były znakiem dla szczęśliwego Ernautona.
Młodzieniec, będąc blizko oznaczonego domu, ujrzał panią Fournichon na progu, oczekującą gości.
Pani Fournichon bawiła się jeszcze złotym talarem, który pewna dama przechodząc wśliznęła jej do ręki.
Pani Fournichon spojrzała na Ernautona i biorąc się pod boki, zajęła całe drzwi, czyniąc przejście niepodobnem.
Ernauton zatrzymał się, jak człowiek, który przejść żąda.
— Czego pan chcesz? — rzekła — jaki masz interes?
— Wszak trzy gwizdnięcia dały się słyszeć z tej oto wieżyczki.
— Zapewne.
— Właśnie mnie one przyzywały.
— Pana?
— Tak, mnie.
— To co innego, daj pan na to słowo honoru.
— Słowo honoru, moja pani Fournichon.
— Kiedy tak, wejdź piękny kawalerze.
Uradowana, że posiada jednę z owych dam, które gorąco były pożądane przez nieszczęśliwy „krzak Różany” zastąpiony „Pięknym rycerzem”, gospodyni wskazała Ernautonowi kręte schody, prowadzące do najokazalszej wieżyczki.
Małe drzwiczki prowadziły do przedpokoju, z którego wchodziło się dalej.
Skoro młodzieniec wszedł do przedpokoju, poczuł mocny zapach benzoesu i aloesu; była to zapewne ostrożność osoby delikatnej, użyta przeciw wyziewom kuchennym.
Pani Fournichon krok w krok szła za młodzieńcem; pchnęła go ze schodów do przedpokoju, z przedpokoju do wieżyczki i w końcu oddaliła się.
Ernauton prawą, ręką, trzymał odrzwia, lewą, klamkę i schylił się kłaniając.
We mgle światła, pochodzącego ze świecy różanej, spostrzegł postać kobiety, owego wytwornego układu, który jeżeli nie miłość to budzi zawsze zajęcie, a niekiedy i żądze.
Przechylona na sofie, odziana jedwabiem i aksamitem, dama, której maleńka nóżka wychylała się z pod sukni, paliła przy świecy gałązkę aleosu, którą niekiedy zbliżała do twarzy, jakby pragnęła przesięknąć upajającą wonią.
Ze sposobu, jakim rzuciła gałązkę w ogień, spuściła suknię na nogi i spiesznie przywdziała maskę, Ernauton domyślił się, że słyszała jak wchodził.
Jednak nieodwróciła się.
Ernauton czekał przez chwilę; była nieporuszoną.
— Pani — rzekł młodzieniec głosem, który chciał umilić uczuciem wdzięczności... przywołałaś twojego najniższego sługę: oto jestem...
— A! bardzo dobrze — odrzekła — siadaj panie Ernauton.
— Przebacz pani, ale przedewszystkiem powinienem podziękować za łaskę, jaką mnie zaszczycasz.
— Prawda, bardzo to jest grzecznie z twojej strony, panie Carmainges, jednak sądzę, że nie wiesz komu podziękować.
— Pani — odparł młodzieniec zbliżając się stopniowo, masz twarz zamaskowaną, rękę w rękawiczce, a kiedym wchodził, zakryłaś nogę, za którąbym pewnie oszalał, poznać cię zatem nie mogę, chyba tylko odgadnąć.
— Zgadniesz kto jestem?
— Tą, której me serce pragnie, tą, którą moja wyobraźnia czyni młodą, piękną, wspaniałą, bogatą...
— Czy z trudnością wpuszczono cię tutaj? — zapytała dama nieodpowiadając na potok wyrazów, jaki z przepełnionego serca Ernautona wypływał.
— Nie pani, wejście było tak łatwe, jak nie przypuszczałem nawet.
— Prawda, dla mężczyzny wszystko łatwe, kobiecie, co innego...
— Przykro mi pani, żeś sobie tyle trudów zadała, za które tylko pokorne dzięki złożyć ci mogę.
Dama innemi myślami zdawała się być zajęta.
— Co pan mówiłeś? — rzekła niedbale, zdejmując rękawiczkę, aby cudownie utoczoną rękę pokazać.
— Mówiłem pani, że nie widzę twojej twarzy, wiem kto jesteś i bez obawy, abym był w błędzie, mogę powiedzieć, że cię kocham.
— Zatem możesz powiedzieć, że jestem tą, którą spodziewałeś się zastać.
— Nie widząc, serce moje to powiada.
— Znasz mnie zatem?
— Tak, znam panią.
— Za prawdę, pan dopiero przybyły z prowincyi, znasz paryskie kobiety?
— Z pomiędzy wielu paryskich kobiet znam tylko jednę.
— A tą mam być ja?
— Tak sądzę.
— Po czemże pan poznajesz?
— Po głosie, który słyszę a ty pani zmienić go nie możesz; po wdzięku postaci; co zaś do piękności, tej się domyślać nie potrzebuję...
— Mówiłeś pan, że mnie poznajesz z piękności, lecz moja piękność zakryta.
— Zapewne, wtedy jednak była mniej zakrytą, kiedy cię wprowadzałem do Paryża, kiedy twoja pierś dotykała moich ramion, a oddech palił mi szyję.
— Więc, kiedy mój list odebrałeś, wiedziałeś od kogo?
— O!... nie, bynajmniej; na chwilę nawet o tem nie pomyślałem. Sądziłem, że jestem przedmiotem jakiejś igraszki, ofiarą jakiegoś błędu; sądziłem, że grozi mi jedna z katastrof, które nazywają szczęśliwemi przygodami i dopiero teraz, widząc cię, dotykając...
I zrobił poruszenie, jakby jej rękę chciał ująć; lecz ją cofnęła.
— Dosyć — rzekła. Koniec końcem, popełniłam niedorzeczność.
— W czem, pani.
— W czem? mówisz pan, że mnie znasz i pytasz w czem popełniłam niedorzeczność?
— Prawda, pani; bo jestem za zbyt niski przy waszej wysokości.
— Na Boga, racz pan być cicho. Rozum mieć potrzeba...
— Na Boga! cóż takiego uczyniłem? — zapytał przestraszony Ernauton.
— Co? widzisz mnie pan w masce.
— Cóż z tego?
— Skoro noszę maskę, chcę, aby mnie nie poznano, ty zaś nazywasz mnie waszą wysokością. Czemuż nie otworzysz okna i nie wywołasz na ulicy nazwiska mojego?
— Przebaczenia, przebaczenia — wołał Ernauton padając na kolana — sądziłem, że w murach jesteśmy bezpieczni...
— Za nadto jesteś pan dowierzający.
— Niestety! jestem zakochany!
— Jesteś przekonany, że tej miłości natychmiast podobną odpowiem?
Ernauton powstał obrażony nieco.
— Nie, pani — odpowiedział.
— A co pan myślisz?
— Sądzę, że pani masz mi coś ważnego powiedzieć, że nie chcąc mnie przyjąć w pałacu Gwizyuszów, albo w Bel-Esbat, obrałaś miejsce odosobnione.
— Pan to myślałeś?
— Nie inaczej.
— Cóż pan sądzisz, mam ci powiedzieć. Mów pan, przyjemnie mi będzie poznać pańską przenikliwość.
Nieznajoma okazała niespokojność niejaką.
— Alboż ja wiem? — odpowiedział Ernauton — może coś, co ma związek z panem de Mayenne?
— Alboż to nie mam moich kuryerów, którzy mi jutro wieczór powiedzą więcej niżeli pan będziesz wiedział, albowiem wczoraj wygadałeś wszystko.
— Może mnie pani chciałaś zapytać o wypadek wczorajszy?
— O jaki wypadek?.. — zapytała, a pierś wzdymała jej się widocznie.
— O strachu, jakiego się najadł Epernon, o uwięzieniu kilku z lotaryńskiej szlachty.
— Uwięziono kilku?
— Ze dwudziestu, tych, którzy znajdowali się pomimo woli na drodze do Vincennes.
— Która także prowadzi do Soissons, gdzie książę Gwizyusz jak mi się zdaje, trzyma garnizon. Panie Ernauton, ty, który żyjesz na dworze, zapewne wiesz za co uwięziono tych biednych.
— Ja, na dworze?
— Tak, bez wątpienia.
— Pani wiesz o tem?
— Chcąc mieć twój adres, musiałam się dowiadywać. Ale skończmy, dziwny masz pan zwyczaj przerywania rozmowy. I cóż z tego wynikło?
— Nic, pani, przynajmniej ja nic nie wiem.
— Dla czegóż więc sądziłeś, że chcę mówić o rzeczy, która nie miała następstwa?
— Byłem w błędzie, przyznaję.
— Jakto! a z której prowincyi pan jesteś.
— Z Agen.
— Jesteś gaskończykiem, bo jak sądzę Agen w Gaskonii leży?
— Blisko...
— Jesteś pan gaskończykiem a nie jesteś nawet tak próżnym, iż nie sądzisz, że znalazłam cię przystojnym?
Ernauton zarumienił się, nieznajoma mówiła dalej.
— Że znowu widziałam cię na ulicy i znalazłam pięknym?
Ernauton zapłonił się jak jabłko.
— Że gdy byłeś u mnie jako poseł od mego brata Mayenne, znalazłam cię podług mego gustu?
— Boże mnie uchowaj, abym to myślał...
— Byłeś w błędzie — odpowiedziała zwracając ku Ernautonowi pierwszy raz gorejące pod maską oczy.
Ernauton złożył ręce.
— Pani! — zawołał — ty ze mnie żartujesz!
— Na honor, nie żartuję — odpowiedziała — podobałeś mi się, to rzeczywista prawda.
— O! mój Boże.
— Ale śmiałeś mi powiedzieć, że mnie kochasz.
— Nie wiedziałem kto jesteś; teraz zaś gdy wiem, żądam przebaczenia.
— Otóż nowa niedorzeczność — pomruknęła z niecierpliwością. Pozostań pan czem jesteś i powiedz co myślisz, abym nie żałowała, że tu przyszłam.
Ernauton padł na kolana.
— Powiedz pani, że wszystko nie jest żartem, a wtedy, zdołam ci odpowiedzieć.
— Dobrze, oto moje zamiary co do pana — rzekła odpychając Ernautona i poprawiając fałdy sukni — podobasz mi się, ale nie znam cię jeszcze. Nie zwykłam opierać się moim fantazyom, ale nie chcę błędów popełniać. Gdybyśmy byli równi, przyjmowałabym cię u siebie, nie objawiając zamiarów. Teraz wiesz czego żądam. Stań się mnie godnym.
Ernauton chciał mówić.
— Tylko bez uniesień, panie de Carmainges, proszę. Być może, że twoje nazwisko podobało się mojemu uchu; być może, że moje uczucie jest kaprysem, który wkrótce przeminie. Jednak nie myśl abym wierzyła w doskonałość i nie rozpaczaj. Nie cierpię ludzi doskonałych. Lubię ludzi z poświęceniem i tego mi dosyć. Pamiętaj o tem mój piękny rycerzu.
Ernauton rozum stracił: ta dumna mowa, te poruszenia pełne rozkoszy, ta rozkazująca wyższość, to poddanie się, pogrążyły go zarazem w rozkoszy i trwodze.
Usiadł przy swojej pięknej i dumnej kochance, następnie położył rękę na poduszce, na której siedziała.
— Panie — rzekła nieznajoma — zdaje się, że słyszałeś, lecz nie pojąłeś. Żadnej poufałości, proszę, niech każde z nas zostanie na swojem miejscu. Być może, że kiedyś nazwiesz mnie swoją, ale dotąd nie masz prawa...
Ernauton powstał blady i pomięszany.
— Przebacz pani — rzekł — zdaje się, że same tylko niedorzeczności popełniam; rzecz bardzo prosta, żem jeszcze nie przywykł do zwyczajów paryskich. U nas na prowincyi, o dwieście mil, to prawda, kobieta mówi: kocham i nie odpycha mężczyzny; nie upokarza go. Dla pani jest to zwyczajem jako dla paryżanki, prawem, jako dla księżnej. Dobrze więc, tylko czego pani żądasz?
Nieznajoma słuchała w milczeniu; widocznie badała czy jego uniesienie w gniew się zamieni.
— Jak widzę, pan się gniewasz? — rzekła z dumą.
— W rzeczy samej, gniewam się, ale sam na siebie; bo dla pani uczuwam nie chwilowy kaprys, ale miłość szczerą. Nie szukam twojej osoby, lecz chciałbym serce otrzymać. Dlatego nigdy sobie nie przebaczę, żem uchybił dzisiaj winnego tobie szacunku, którego nie zmienię w miłość, chyba na twój wyraźny rozkaz. Pani, czekam teraz twoich rozkazów.
— Tylko nie przesadzajmy, panie do Carmainges, otóż tak jesteś teraz lodowaty, jak przed chwilą byłeś płomienisty.
— Jednak zdaje mi się...
— Czy zbłądziłam?... Nie mów pan nigdy kobiecie, którą kochasz, co chcesz; ale pokazuj, że będziesz ją kochał tak jak ona zechce.
— To właśnie mówiłem...
— Lecz tego nie myślisz.
— Uznaję twoją wyższość, pani.
— Bez komplementów; tutaj, nie chciałabym być królową. Oto moja ręka, weź ją, wszak jest tylko kobiecą; prawda, gorętsza od twojej.
Ernauton ujął z uszanowaniem tę piękną rękę.
— No i cóż? — rzekła księżna.
— No i co?
— Nie całujesz pan?... czyś oszalał?... czy chcesz do wściekłości mnie przywieść?
— Wszakże przed chwilą...
— Przed chwilą, cofnęłam ją, a teraz...
— Teraz?
— Teraz daję...
Ernauton całował rękę, z takiem posłuszeństwem, że mu ją natychmiast cofnięto.
— Przekonaj się pani — rzekł — jeszcze jedna lekcya. Zapewne, wiedziesz mnie pani z jednej ostateczności w drugą; trwoga zabije namiętność. Mogę panią uwielbiać, ale nigdy nie uczuję zaufania, ani miłości.
— Zupełnie sobie tego nie życzę — odpowiedziała dama wesoło — bo byłbyś smutnym kochankiem, a ja uprzedzam, że tego nie lubię. Bądź pan naturalnym, panie de Carmainges, niczem innem. Ja mam moje dziwactwa, jak każda piękna kobieta, a sam mówiłeś, że jestem piękną. Szanuj je więc i kiedy powiem ci w największem uniesieniu: uspokój się, słuchaj mojego spojrzenia, a nie głosu.
To mówiąc, powstała.
Była chwila, że młodzieniec w uniesieniu pochwycił ją w objęcia i że maska księżnej dotknęła ust Ernautona; ale ta sama chwila dowiodła prawdy tego, co mówiła, bo przez maskę oczy rzuciły błyskawicę białą a taka zazwyczaj burzę przepowiada.
To spojrzenie tak było rozkazującem, że Carmainges opuścił ręce i ogień w jego oczach zagasł.
— Dobrze — rzekła księżna — zobaczemy się, podobasz mi się, panie de Carmainges.
Ernauton skłonił się.
— Kiedy pan jesteś wolnym? — zapytała z niechcenia.
— Niestety! bardzo rzadko — odpowiedział Ernauton.
— A!.. rozumiem, służba twoja jest utrudzającej.
— Jaka służba?
— Wszakżeż ją pan pełnisz przy królu; zdaje mi się; że jesteś w jego straży przybocznej.
— To jest, należę do oddziału szlachty.
— Szlachty gaskońskiej, jak sądzę.
— Tak, pani.
— Iluż ich jest?
— „Czterdziestu pięciu.”
— I ci „Czterdziestu pięciu” mówisz, że nie opuszczają króla?
— Ja tego nie mówiłem pani.
— Przepraszam, zdawało mi się, przynajmniej mówiłeś pan, że masz mało wolności.
— Prawda, pani, ponieważ codzień towarzyszymy królowi na przechadzki i łowy, w nocy, trzymamy straż w Luwrze.
— Przekonaj się pan, coby było, gdyby naprzykład dzisiaj służba cię zatrzymała!... Ja nie znając przyczyny twojego nieprzybycia, sądziłabym, że pogardziłeś wezwaniem.
— A!.. pani, żeby cię widzieć na wszystko się narażę.
— To dzieciństwo, ja tego nie żądam.
— Lecz gdyby...
— Dopełniaj pan swojego obowiązku; ja zastosuję się do wszystkiego, jestem panią mojego życia. Lecz to wszystko nie objaśnia mnie, jakim sposobem tego wieczora znalazłeś czas i przybyłeś.
— Dziś wieczór, pani, przyszedł rozkaz dający nam wolność na cały dzień i noc.
— Cóż za szczęśliwa zmiana?
— Jest to, jak sądzę, nagroda za usługę wyświadczoną w Vincennes.
— A więc, słuchaj Carmainges — rzekła księżna — ilekroć będziesz wolnym, donieś o tem gospodyni tego zajazdu, przez nią, ja będę o tem wiedziała.
— A!.. ileż łaski! Księżna położyła rękę na ramieniu Ernautona.
— Czy słyszysz? — rzekła.
— Co to jest, pani?
— Co to za krzyk i hałas?
W rzeczy samej, brzęk ostróg i pałaszy, rozlegał się po dolnem mieszkaniu.
Ernauton skwapliwie wychylił głowę do przedpokoju.
— To moi towarzysze — rzekł — przychodzą użyć wolności, jaką ich pan Loignac obdarzył.
— Lecz dlaczegóż tutaj, gdzie my jesteśmy?...
— Zapewne tutaj naznaczono miejsce schadzki, albowiem w dzień wjazdu do stolicy, zasmakowali w winie pani Fournichon, a niektórzy i w jej wieżyczkach.
— A!... fe!... — rzekła księżna ze złośliwym uśmiechem — zanadto poufale mówisz pan o tych wieżyczkach.
— Jednak ja pierwszy raz tu jestem.... Lecz pani, któraś je obrała..... — ośmielił się powiedzieć.
— Wybrałam i łatwo pan pojmiesz dlaczego; szukałam miejsca najsamotniejszego w Paryżu, nad rzeką, blisko wału, w któremby mnie nikt nie poznał.
— A! jakże są hałaśliwi twoi towarzysze! — dodała.
W rzeczy samej, hałas rósł coraz bardziej. Opowiadanie wypadków, kłamstwa, brzęk pieniędzy i szklanek, były przepowiednią; jakiejś burzy. Nagle, słyszeć się dało stąpanie po schodach, prowadzących do wieżyczki i głos pani Fournichon krzyczącej z dołu:
— Panie Sainte-Maline!...
— No, i co!.... — odpowiadał głos młodzieńca.
— Nie chodź pan na górę, proszę cię o to.
— A to dlaczego, pani Fournichon?... Cały dom dzisiaj do nas należy.
— Cały dom, dobrze, ale nie wieżyczki.
— Ba! i wieżyczki należą do domu — ząwołało pięć, albo sześć głosów, pomiędzy którymi Ernauton poznał głos Perducasa de Picorney i Eustachego de Miradoux.
— Pani Fournichon — wołał Sainte-Maline — już północ; o dziewiątej ogień powinien być zgaszony, a ja widzę światło w jednej z twoich wieżyczek; tylko źli poddani naruszają rozkaz królewski; chcę ich poznać.
I Sainte-Maline wchodził na schody, a za nim wielu gaskończyków....
— O!... Boże!... — mówiła księżna — panie Carmainges, czy ci ludzie odważą się wejść tutaj?
— W każdym razie, ja tu jestem i mogę powiedzieć: bądź pani spokojną.
— Ale oni drzwi wybijają...
W rzeczy samej, Sainte-Maline tak gwałtownie zapukał, że drzwi z sosnowych desek, pękły na dwoje.


Rozdział IV.
Co się działo w zakładzie pani Fournichon i w domu tajemniczym.

Pomimo późnej nocy, zakład pani Fournichon huczał i jaśniał licznem światłem.
„Czterdziestu pięciu” pod przewództwem pana Sainte-Maline nadawali mu życie.
Kiedy drzwi pokoju, w którym Ernauton z piękną damą miał schadzkę, od silnego uderzenia pękły i kiedy pani Fournichon, chcąc gościom swoim zapewnić spokojność, wyjawiła panu Sainte-Maline imię Ernautona, a ten tem większą wiedziony ciekawością, ukrytą piękność chciał ujrzeć, pan de Carmainges zgasił świecę i sam wyszedł do swoich kolegów, chcąc ich już to prośbą, już groźbą do ustąpienia zmusić.
Lecz pijani i uparci nie byli łatwi do pokonania i pan de Carmainges postanowił, ponieważ widział że wszędzie na korytarzach jest ciemno, wziąć księżnę pod rękę i przeprowadzić wśród natrętnego tłumu.
Właśnie, gdy już był na schodach i sądził, że ukrytą damę niepostrzeżenie wyprowadzi, jeden z jego kolegów, przybył ze świecą, a pan de Sainte-Maline, gdy Ernauton prowadził ją, nożem dobytym z pochwy, z tylu przeciął jej zawiązkę od czarnej maski, którą twarz jej była zakryta.
Szczęściem, że księżna baczna i zręczna pochwyciła upadającą maskę i że obecni twarz; jej dojrzeć niezdołali.
Ernauton nie chcąc tracić czasu, pogroził tylko panu de Saint-Maline i zdołał wyprowadzić szczęśliwie swoję piękność, która, kazała mu odprowadzić się do nowego mostu i zaleciła, aby dla swobodniejszych schadzek, nabył, lub najął domek w oddalonej części miasta.
Pożegnawszy swoję damę, Ernauton wściekły i rozjuszony, biegł pod „Pięknego rycerza”, aby nad swojemi kolegami, a osobliwie nad panem de Sainte Malinę się zemścić.
Zastał ich za ogromnym stołem, obładowanym potrawami i winem; znikła z pośród nich wesołość, albowiem czuli swoję winę i myśleli tylko, jakimby sposobem pana de Carmainges przeprosić.
Stosowne kroki trafiły do celu i po pojednaniu z kolegą, wesołość zapanowała w kole biesiadniczem.
Kiedy się to działo w zajeździe pod „Pięknym rycerzem” tajemniczy domek zdawał się opuszczonym, tak był cichym i posępnym.
Na dole, w pokoju, którego okna wychodziły na dziedziniec, blade światło niepewnym gorzało płomieniem; przy nim to łysy staruszek, pakował rozmaite rzeczy, a kobieta, blada i wysmukła siedziała zamyślona.
Nagle, dało się słyszeć pukanie do bramy.
— To pewnie ten młodzieniec nieszczęśliwy, — rzekła blada niewiasta.
— Nie pani — odpowiedział staruszek — mówił on, że nie chce nas widzieć więcej, on bardzo nieszczęśliwy...
— Człowiek jego stanu, majątku i znaczenia, łatwo się może pocieszyć.
— Pani masz to samo, a jesteś niepocieszoną.
Znowu dało się słyszeć pukanie dobitniejsze niż pierwej.
— Remy — rzekła kobieta — idź i zapytaj kto to i czego żąda?
Wierny sługa wypełnił zlecenie.
Kobietę opanowała jakaś niespokojność; stanęła nieporuszona, jakby pilnie słuchała; głos rozmawiających doszedł jej uszów.
— To Grandchamp, wierny sługa mojego ojca — rzekła — przybywa z Meridor, a przeczuwam, że smutne wieści przynosi.
Dyanę nie myliło przeczucie.
Stary sługa z Meridor ukazał się na progu a zapytany o cel przybycia, z wszelką ostrożnością i względami objawił śmierć ojca Dyany.
Ciężkie westchnienie objawiło jej boleść, po chwili gorzki uśmiech ukazał się na ustach i rzekła:
— Remy, teraz jesteśmy wolni, teraz, możemy się zemścić. Niech Grandchamp spocznie, ty pójdź za mną.
Weszła z wiernym służącym na pierwsze piętro do pokoju, który cały czarno obity, oświetlony był blado gorejącą lampą.
Klęcznik, stała i obraz w czarnych ramach, całą ozdobę tego pokoju stanowiły.
Obraz przedstawiał mężczyznę konającego 4z upływu krwi i trzymającgo jeszcze miecz w dłoni, pod obrazem był napis:

Aut Caezar, aut nihil.

Dyana padła przed tym obrazem na kolana i modląc się do niego, jakby do świętego, gorzkiemi płakała łzami.
Po chwili, wstała i rzekła:
— A cóż, Kemy? twoje usiłowania czy się powiodły?
— Tak pani — odpowiedział służący — spojrzyj na ten portret, któremu przyrzekłaś zemstę, spojrzyj i radość w jego oczach wyczytaj.
— A więc?
— Odkryłem tajemnicę sławnej trucizny, nazwanej aqua tophana.
— Prowadź mnie, Remy, przekonaj, że twoje usiłowania nie są daremne.
Remy poprowadził nieznajomą do sąsiedniego pokoju i popychając ukrytą sprężynę pod taflą posadzki, otworzył drzwi, za któremi widzieć było można, ciemne, wązkie, kręte schody; Remy pierwszy na nie wstąpił i podał rękę Dyanie, która się za nim udała.
Dwadzieścia stopni prowadziło do okrągłej piwnicy, ciemnej i wilgotnej, w której był tylko piec z ogromnym otworem, stół, dwa krzesła i mnóstwo flaszek.
Jedynemi mieszkańcami tej ciemnicy były koza i ptaki, jakby nie żywe, które w tem miejscu zdawały się być straszydłami, a nie zwierzętami.
W piecu, ogień przygasał, a dym gęsty i czarny długą szyją wypływał.
Alembik stojący na kominie, sączył wolno po kropelce, płyn żółto-złotawy.
Krople te spadały w szklaną białą flaszeczkę, grubą na dwa palce, która była przytwierdzona do rury alembika.
Dyana weszła i zatrzymała się wśród tych strasznych przedmiotów, bez zadziwienia i trwogi; rzec można, że zwykłe wrażenia życia straciły wpływ na tę kobietę, jakby nie żywą.
Remy dał znak, aby się zatrzymała przy schodach; stanęła, gdzie Remy jej zalecił.
Młodzieniec zapalił lampę, następnie zbliżył się do dołu, wykopanego przy jednej ze ścian muru, uwiązał wiadro na długiej linie i spuścił je w wodę, nąkoniec wyciągnął je pełne zimnej i czystej jak kryształ wody.
— Przybliż się pani — rzekł Remy.
Do wiadra wody wpuścił kroplę żółtego płynu, a cała massa wody zafarbowała się tym kolorem; następnie kolor znikł, a woda w dziesięć minut była tak przezroczysta, jak dawniej.
Dyana patrzyła z zajęciem.
Remy spojrzał się na nią.
— Co? — zapytała.
— Teraz umaczaj pani — rzekł Remy — w tej wodzie kwiatek, rękawiczkę, chustkę, dodaj pani tej wody do pachnącego mydła, a przekonasz się o tem co widziano na dworze Karola IX-go, że kwiatek zatruje zapachem, rękawiczka dotknięciem, mydło przez wejście w pory. Zmocz pani kroplą tej wody knot od świecy, lub lampy, a za godzinę świeca lub lampa, zatruje wszystkich będących w mieszkaniu.
— Czy jesteś pewnym tego co mówisz? — zapytała Dyana.
— Wszystkie te doświadczenia robiłem, pani; przypatrz się tym ptakom, które nie mogą spać i jeść nie chcą, one napiły się tej wody, przypatrz się pani kozie, której oczy mgłą zaszły; napróżno sililibyśmy się powrócić je do życia, sztuka nie zna żadnego na tę truciznę lekarstwa.
— Remy, czy można mieć tę flaszeczkę? — zapytała Dyana.
— Tak pani, płyn już gotowy, w tej chwili sączyć się przestał.
Remy z nadzwyczajną ostrożnością odjął flaszeczkę od alembika, lecz natychmiast zatkał ją, owiązał, zalepił woskiem i oddał swojej towarzyszce.
Dyana odebrała bez najmniejszego wzruszenia, przybliżyła do lampy i popatrzyła na nią przez chwilę.
— Dobrze — rzekła — skoro czas przyjdzie, wybierzemy kwiatek, rękawiczkę, świecę, mydło, co będzie lepszem. Czy płyn ten chwyta się metalu?
— Trawi go.
— Zatem może zniszczy flaszeczkę?
— Nie sądzę, patrz pani na grubość szkła; prócz tego, możemy ją zachować w złote pudełko.
— Czy teraz jesteś zadowolony?
I coś podobnego do uśmiechu przebiegło po ustach nieznajomej i oświeciło jej twarz tym promykiem życia, jakie księżyc martwym nadaje przedmiotom.
— Jak nigdy nie byłem — odpowiedział Remy — karać złych, jest to używać przywileju Boga.
— Remy! Remy, czy słyszysz?
— Czy pani co słyszałaś?
— Zdaje mi się, że tentent koni na ulicy. Remy, zapewne nasze konie przybyły.
— Być może, bo zbliża się czas, w którym przybyć powinny.
— Lecz teraz na co się zdadzą?
— Jakto!
— Nie pojedziemy do Meridor.
— Zamiast do Moridor, pojedziemy do Flandryi.
— A! rozumiem.
Oczy Remyego rzuciły błyskawicę, którą tyk ko z uśmiechem Dyany można było porównać.
— A Grandchamp — dodał — co z nim zrobimy?
— Grandchamp potrzebuje spoczynku, pozostanie w Paryżu i sprzeda dom, którego nie potrzebujemy. Powróć tylko wolność kozom, którym z potrzeby zadaliśmy cierpienia. Kto wie, może je Bóg ocali.
— A piec, retorty, alembiki?
— Ponieważ były, kiedyśmy dom kupowali, niech zostaną.
— A te kwasy, sole, płyny?
— W ogień!
— Oddal się więc pani.
— Ja?
— Albo przynajmniej weź tę maskę szklaną.
Remy podał jej maskę, którą na twarz włożyła.
Remy, osłoniwszy twarz kawałkiem grubego sukna, poruszył miech, rozżarzył ogień, i skoro zapłonął, wrzucał doń rozmaite przedmioty, które z trzaskiem płonąc, rozmaitego koloru światłem rozjaśniały izbę.
Niedługo spłonęło wszystko.
— Masz pani słuszność — rzekł Remy — gdyby kto odkrył to miejsce, myślałby, że je alchemik zamieszkuje, a dziś jeszcze palą czarowników...
— Gdyby nas nawet Remy spalono, kto wie czy nie słusznie, alboż nie robimy trucizny?.... Niech tylko spełnię co zamierzyłam, to rodzaj śmierci dla mnie, zarówno dobry ten jak inny.
Remy kiwnął głową i biorąc flaszeczkę z rąk swojej pani, starannie ją zawinął.
W tej chwili zapukano do bramy od ulicy.
— To nasi ludzie — rzekł — nie myliłaś się pani, prędzej, wychodź pani, a ja zamknę tutaj.
Dyana wykonała zalecenie.
W obojgu zdawało się, że jedna jest myśl tylko i trudno odgadnąć, kto z nich ulegał.
Remy niedługo wyszedł także.
Dyana zastała starego Grandchamp przy bramie; obudzony kołataniem poszedł otworzyć.
Staruszek dziwił się widząc tak spieszny odjazd swej pani, która nie mówiła nawet, gdzie jedzie.
— Grandcham, mój przyjacielu — rzekła — ja i Remy jedziemy odbyć podróż od dawna zamierzoną, nie mów o tym zgoła przed nikim.
— Dobrze, pani, lecz zobaczemy się przecież?...
— Zapewne, jeżeli nie na tym, to na drugim świecie... Mój przyjacielu, ten dom nam niepotrzebny.
Dyana dobyła z szafy plik papierów.
— Oto papiery — rzekła — dowodzące własności, wynajmij, albo sprzedaj ten dom... Jeżeli za miesiąc nie znajdziesz lokatora ani nabywcy, opuść go i wracaj do Meridor.
— A jeśli znajdę nabywcę, za ile go mam sprzedać?...
— Za ile chcesz.
— A pieniądze otrzymane mam zabrać do Meridor?
— Weź je sobie, mój przyjacielu.
— Jakto, pani, tak wielką sumę!
— Mniejsza o nią... Albożem ci, mój drogi, wiele więcej nie winna?... Alboż oprócz swoich, nie mam do spłacenia długów po moim ojcu?...
— Ale jakże pani bez umocowania mogę to uczynić?...
— Ma słuszność — rzekł Remy.
— A więc znajdź jaki środek — dodała Dyana.
— Rzecz bardzo prosta... Dom ten kupiony na moje imię i sprzedaję go jemu, a on może sprzedać komu zechce.
— Dobrze.
Remy wziął pióro i na dolo kontraktu ustąpienie napisał.
— Teraz zegnam cię — rzekła Dyana do starego Grandchamp, któremu przykro się zrobiło samemu w domu zostawać — bądź zdrów, przyjacielu. Niech konie będą gotowe, ja natychmiast przybędę.
Dyana weszła do swego pokoju, wyjęła portret z ram, zwinęła go, obwiązała jedwabną materyą i włożyła w torbę podróżną.
Puste ramy zdawały się jeszcze wymowniej opowiadać narzekania, jakie tylekroć słyszały.
Remy skoro wszystko przygotował, wyjrzał na ulicę, aby się przekonać, czy nie ma kogo obcego; następnie pomógł swojej pani wsiąść na konia.
— Sądzę, pani — rzekł cicho — że ten dom będzie ostatnim, w którym mieszkaliśmy tak długo.
— Raczej przedostatnim — odpowiedziała Dyana, tonem smutnym i poważnym.
— A jakiż będzie inny?
— Grób, mój Remy.


Rozdział V.
Co robił we Flandryi Jego Książęca Mość Franciszek książę Andegaweński, Brabancki i hrabia Flamandzki.

Czytelnicy nasi pozwolą, że zostawiemy króla Francyi w Luwrze, Henryka Nawarskiego w Cahors, Chicota na gościńcu, panią de Monsoreau na ulicy, a udamy się za Franciszkiem Andegaweńskim, świeżo mianowanym księciem Brabancyi, na pomoc któremu widzieliśmy udającego się wielkiego admirała Francyi, Annę Daigues, księcia de Joyeuse.
Ośmdziesiąt mil od Paryża na północ, chorągiew francuska unosiła się nad obozem francuskim, nad brzegami Escaut rozłożonym.
Noc była.
Ognie rozpalone w ogromny okrąg, otaczały rzekę pod Antwerpią i odbijały się w wód głębiach.
Zwyczajna posępność zielonych równin zakłócona była rżeniem koni francuskich.
Na wałach miasta rozstawione widety patrzyły na gorejące ognie i błyszczące muszkiety francuskie.
Była to armia księcia Andegaweńskiego.
Po co tu przybył właściwie, musimy czytelnikom opowiedzieć.
Nie będzie to może zabawnem, ale jest koniecznem i z tego tytułu pewni jesteśmy przebaczenia.
Czytelnicy, którzy znają królowę Margot i panią de Monsoreau, znają także księcia Andegaweńskiego, jako zawistnego, samolubnego, dumnego i niecierpliwego, który urodzony na tronie, za każdym wypadkiem, zbliżającym go do tego tronu, nigdy nie miał cierpliwości zaczekać, aż śmierć pewna mu do niego drogę otworzy.
I tak: za Karola IX-go, pragnął tronu Nawarry, później tronu samego Karola IX-go, nakoniec tronu francuskiego, zajętego przez Henryka III-go, który nosił na głowie dwie korony, a on tym czasem, ani jednej dobić się nie mógł.
Wtedy, na chwilę zwrócił oczy ku Anglii rządzonej przez kobietę i żeby zostać królem, zażądał jej w małżeństwo, chociaż ta kobieta nazywała się Elżbietą i starszą była od niego o lat dwadzieścia.
W tym punkcie, przeznaczenie zaczęło się do niego uśmiechać, jeżeli nazwać można szczęściem zaślubienie dumnej następczyni Henryka VIII-go.
Ten, który przez całe życie w przelotnych żądzach nie umiał bronić własnej wolności, który widział ginących ze swojej przyczyny ulubieńców, Molego i Coconasa, który podle poświęcił Bussego, najwaleczniejszego ze swoich dworzan, a to wszystko bez korzyści dla swego wyniesienia i z uszczerbkiem sławy swojej, ten odrzutek fortuny, nagle ujrzał się obsypany względami wielkiej monarchini, dotąd nieprzystępnej dla oczów śmiertelnika i wyniesionym do pierwszej godności, jaką świat mógł tylko udzielić.
Flamandczycy ofiarowali mu koronę a Elżbieta swą rękę.
Nie mamy pretensyi być historykiem; jeżeli zaś musimy nim być niekiedy, to tylko w tym przypadku, gdy historya zniża się do romansu, albo raczej, kiedy romans wznosi się do wysokości historyi.
I teraz więc, musimy zanurzyć ciekawe oczy w życie księcia Andegaweńskiego, które ciągle dążąc do tronu, pełne jest wypadków to wesołych, to smutnych, jakie się nie często spotyka.
Skreślmy więc niejako szkic historyczny.
Franciszek widział brata swojego Henryka III-go zajętego kłótnią, z Gwizyuszami i połączył się z niemi; wkrótce jednak przekonał się, że to oni sami chcą się podstawić w miejsce Walezyuszów.
Oddzielił się więc od Gwizyuszów, ale jakieśmy widzieli, nie bez niebezpieczeństwa, bo Salcède na pal wbity na placu Grève dowiódł, dlaczego książęta Lotaryngscy byli przyjaciółmi księcia Andegaweńskiego.
Prócz tego, Henryk III-ci oddawna przed czasem, w którym się nasza historya zaczyna, poznał się na księciu d’Alençon, i prawie wygnał go do Amboise.
Wtedy właśnie Flamandczycy wyciągnęli do niego ręce.
Zmęczeni pod panowaniem hiszpańskiem, dziesiątkowani przez prokonsulat księcia Alby, złudzeni fałszywym pokojem przez don Żuana Austryackiego, który korzystał z tego pokoju, aby odzyskać Namur i Charlemont, Flamandczycy mówię, przyzwali na tron Wilhelma Nassauskiego, księcia Oranii i uczynili go głównym rządcą Brabancyi.
Musiemy powiedzieć coś o tej nowej figurze, która tak wielkie miejsce zajmuje w historyi, a która u nas tylko się ukaże na chwilę.
Wilhelm Nassauski książę Orani, miał wtedy pięćdziesiąt jeden lat; syn Wilhelma Nassauskiego, przezwanego Starym i Julianny Stolberg, krewnej owego Réne de Nassau, który poległ przy oblężeniu Saint-Dizier, odziedziczywszy tytuł księcia Oranii, wykarmiony był zasadami reformacyi i za młodu czuł wartość swoję i zmierzył wielkość posłannictwa swojego.
Posłannictwem, w które wierzył, że z nieba mu dane i jakiemu wierny był przez życie całe, i dla którego umarł jako męczennik, było założenie federacyi holenderskiej, którą też założył.
Młodzieńcem, przywołany był na dwór Karola V-go.
Karol V-ty znał się na ludziach i ocenił Wilhelma, i nieraz monarcha ten, który najcięższe berło świata miał w ręku, radził się dziecięcia prawie, w najważniejszych przedmiotach politycznych.
Co więcej, dwudziesto-czteroletniemu młodzieńcowi Karol V-ty powierzył w zastępstwie sławnego Filiberta Emmanuela Sabaudzkiego, dowództwo wojska we Flandryi.
Wilhelm okazał się godnym tak wielkiego poważania; trzymał w szachu księcia Nevers i Coligny, dwóch najznakomitszych wodzów owego czasu i pod ich oczami uzbroił Fhilippeville i Charlemont.
Kiedy Karol V-ty składał koronę, opierał się na Wilhelmie Nassauskim, by zejść ze stopni tronu i on to Ferdynandowi zaniósł tę cesarska koronę, którą Karol V-ty złożył dobrowolnie.
Nastąpił Filip II-gi i pomimo zalecenia Karola V-go, aby Wilhelma uważał jak brata, Filip II-gi dowiódł, że nie chciał mieć rodziny.
Wtedy, w głowie. Wilhelma wyrodziła się wielka myśl wyswobodzenia Holandyi i usamowolnienia Flandryi, coby może na wieki w projekcie zostało, gdyby stary cesarz w miejsce purpurowego płaszcza, nie przywdział był habitu zakonnika.
Wtedy Holendrzy za radą Wilhelma zażądali wydalenia wojsk obcych, i wtedy zaczęła się zacięta walka z Hiszpanią, usiłującą utrzymać wymykającą się zdobycz; nieszczęśliwym tym krajem, miotanym pomiędzy Francyą i cesarstwem rządziły: namiestnikostwo Małgorzaty Austryackiej i krwawy prokonsulat księcia Alby; w owym czasie rozpoczynała się walka polityczna i religijna, do której protestacya pałacu Culembourg, żądająca zniesienia inkwizycyi, dała pozór: wtedy miała miejsce owa procesya czterech set szlachty ubranych jak najskromniej, idących po dwóch i przynoszących do stóp wielkorządzczyni wyrażenie powszechnego żądania; na widok tych ludzi poważnych i skromnie ubranych, wyrwało się Berlaimontowi, jednemu z doradzców księżnej wyrażenie „żebraki”, które przyjęte przez szlachtę flamandzką, znaczyło odtąd „stronnictwo patryotyczne”, do tego czasu bez nazwiska będące.
Od tego czasu, Wilhelm zaczął grać rolę, która go sławnym uczyniła.
Wciąż pokonywany w ciężkiej walce przeciw przemożnej sile Filipa II-go, wciąż powstawał i silniejszy po każdej porażce, zawsze witany był jako wybawca.
Wśród tych zmian losu, upadku fizycznego i potęgi moralnej, Wilhelm dowiedział się w Mons o rzezi świętego Bartłomieja.
Była to straszna rana, dochodząca aż do serca Niderlandów; Holandya i część Flandryi kalwińska utraciły najwaleczniejszych sprzymierzeńców: hugonotów francuzkich.
Wilhelm na to nieszczęście odpowiedział cofnięciem się jak zwykle czynił; z Mons udał się nad Ren i tam dalszych oczekiwał wypadków.
Szlachetną, sprawę rzadko wypadki zawodzą.
Wiadomość, jakiej się nie spodziewano, nagle się rozbiegła.
Kilku morskich żebraków (albowiem byli morscy i lądowi), zapędzonych wiatrem przeciwnym do Brielle, widząc niepodobieństwo udania się na morze, wzięli to miasto, w którem były szubienice na nich przygotowane.
Po wzięciu miasta, wypędzili garnizon hiszpański z okolicy, a nie czując się dosyć silnemi do korzystania z wypadku, przywołali księcia Oranii.
Wilhelm przybył; potrzeba było wciągając w sprawę całą Holandyą, uczynić niepodobnem pojednanie jej z Hiszpanią.
Wilhelm wydal rozkaz zabraniający w Holandyi wyznania katolickiego, jak we Francyi zabroniono protestanckiego.
Po tem postanowieniu, wojna się rozpoczęła.
Książę Alby wysłał przeciw zbuntowanym własnego syna, Fryderyka z Toledu, który wziął Zutphen, Naarden i Harlem; jednak te klęski zamiast pokonać Holendrów, zdawały się nowej dodawać im siły.
Wszystko powstało, wszystko wzięło się do broni, od Zuyderzee do Escaut.
Hiszpania wkrótce odwołała księcia Alby, a przysłała Ludwika de Requesens, jednego ze zwycięzców Lepantu.
Dla Wilhelma otworzył się nowy szereg nieszczęść.
Ludwik i Henryk de Nassau, którzy przyszli na pomoc księciu Oranii, zginęli w bitwie pod Nimegue, Hiszpanie rozszerzyli się w Holandyi, obiegli Loydę i złupili Antwerpię.
Wszystko było w rozpaczy, gdy niebo raz jeszcze przyszło na pomoc holendrom.
Requesens umarł w Brukselli.
Wtedy, wszystkie prowincye, połączone w jednym interesie, jednozgodnie 8-go Listopada 1576-go roku zawarły traktat znany pod mianem pokoju w Gand, przez który zobowiązały się wzajem pomagać w oswobodzeniu kraju od Hiszpanów i innych cudzoziemców.
Don Żuan ukazał się znowu, a z nim nowe dla Niderlandów nieszczęścia.
W przeciągu dwóch miesięcy, Namur i Charlemont, wzięte zostały.
Flamandczycy na te klęski odpowiedzieli zamianowaniem księcia Oranii jeneralnym rządcą Brabancyi.
Don Zuan umarł z kolei. Zapewne sam Bóg wspierał holendrów. Aleksander Farnese po nim nastąpił.
Był to książę zdolny, przyjemny, łagodny, wielki polityk i wódz dobry; Flandrya cieszyła się słysząc pierwszy raz miękki język włoski, nazywający ją przyjaciółką.
Wilhelm pojął, że niebezpieczniejszy jest Farnese łagodny, niż srogi książę Alby.
Naznaczył wszystkim prowincyom na dzień 29-ty Stycznia 1579 roku Zjazd w Utrechcie, który to zjazd był zasadą fundamentalną prawa holenderskiego.
Wtedy to sądząc, że sam nie podoła planom wyswobodzenia, nad któremi piętnaście lat pracował, zaproponował księciu Andegaweńskiemu panowanie nad Niderlandami pod warunkiem, aby szanował prawa Holendrów i Flamandczyków, oraz wolność ich wyznania.
Był to straszny cios dla Filipa II-go.
Odpowiedział nań, nakładając cenę dwadzieścia pięć tysięcy talarów na głowę Wilhelma.
Stany zgromadzone w Hadze, ogłosiły Filipa II-go zrzuconym z tronu i poleciły, aby na przyszłość przysięgę wierności im, a nie królowi hiszpańskiemu składano.
W tym właśnie czasie, książę Andegaweński wszedł do Belgii, gdzie przyjęty był z nieufnością zwyczajną Holendrom wobec cudzoziemców.
Pomoc jednak Francyi była dla nich bardzo ważna, przeto musieli pozornie mu sprzyjać.
Tymczasem, przyrzeczenie Filipa II-go wydało swoje owoce.
W czasie uczty dawanej na przyjęcie księcia Andegaweńskiego, strzelono do Wilhelma.
Sądzono, że poległ, lecz Holandya jeszcze go potrzebowała.
Kula mordercy przeszyła mu tylko policzek.
Strzelający nazywał się Jan Jaureguy, a był poprzednikiem Baltazara Gérard, jak Jan Chatel, Ravaillaca.
Ze wszystkich tych wypadków, pozostało Wilhelmowi ponure oblicze, które rzadko uśmiech rozjaśniał.
Flamandczycy i Holendrzy szanowali tego mruka, bo wiedzieli, że w nim jedynie była ich przyszłość i kiedy go widzieli odzianego w płaszcz szeroki, w naciśniętym na oczy kapeluszu, ustępowali z miejsca a matki z religijnem poszanowaniem, mówiły dzieciom:
— Patrzajcie, to milczek „(Taciturne)“.
Flamandczycy na przedstawienie Wilhelma, obrali Franciszka Walezyusza księciem Brabancyi, hrabią Flandryi, to jest panującym.
Elżbieta patrzyła na to z radością, widziała bowiem w związku z Franciszkiem środek połączenia protestantów Angielskich z francuzkiemi i flamandzkiemu.
Mądra Elżbieta marzyła może o potrójnej koronie.
Książę Oranii pozornie sprzyjał księciu Andegaweńskiemu, odziewając go tymczasowo płaszczem popularności, aby kiedy czas nadejdzie, płaszcz zedrzeć i pozbyć się francuzów, jak się pozbył Hiszpanów.
Lecz ten niepewny sprzymierzeniec straszniejszy był dla księcia Andegaweńskiego, niż nieprzyjaciel; krzyżował we wszystkiem jego plany, któreby mogły wpływ jego na Flandryą zapewnić.
Filip II-gi, widząc wejście francuskiego księcia do Brukselli, przyzwał Gwizyusza na pomoc, na mocy traktatu, niegdyś pomiędzy Don Żuanem Austryackim, a Henrykiem Gwizyuszem zawartego.
Dwaj młodzi bohaterowie, prawie jednego wieku, wzajemnie się odgadli i łącząc się razem, każdy z nich zamyślał zdobyć koronę dla siebie.
Aż oto po śmierci brata, Filip II-gi znalazł w jego papierach traktat podpisany przez Henryka Gwizyusza; lecz dlaczego niepokoić się dumą zmarłych? Czyż grób nie zamyka ciała, które słowo miało w czyn zamienić?
Tylko król podobny Filipowi II-mu, który wiedział, jaka waga polityczna częstokroć w dwóch wierszach się zawiera, nie pozwolił butwieć w Escurialu autografowi Gwizyusza, który pomiędzy takiemi ludźmi, jak Walezyusze, Habsburgi, Tudory i książęta Oranii, ważny do frymarczenia stanowił przedmiot.
Filip II-gi zobowiązał więc Gwizyusza do przedłużenia traktatu z Don Żuanem zawartego, którego treścią było, że Lotaryngia utrzyma Hiszpanię w posiadaniu Flandryi; Hiszpania zaś pomoże Lotaryngii do wykonania rady, jaką kardynał udzielił temu domowi.
Tą radą było, aby niestrudzenie dążyć do opanowania tronu francuskiego.
Gwizyusz zmieszał się; lecz musiał do traktatu przystąpić; Filip II-gi bowiem zagroził mu, że traktat dawniejszy prześle Henrykowi III-mu; wtedy to Hiszpania i Lotaryngia, połączyły się przeciw księciu andegaweńskiemu i Salcède hiszpan, wyprawiony został aby go zabić.
W rzeczy samej, morderstwo wszystkoby zakończyło z zadowoleniem Hiszpanii i Lotaryngii.
Gdyby Franciszek zginął, nie byłoby pretendenta do tronu holenderskiego i następcy na tron francuski.
Pozostawał tylko książę Oranii; lecz jak wiemy, Filip II-gi miał drugiego Salcèda, który się nazywał Jan Jaureguy.
Salcèda złapano i w sztuki porąbano na placu Grève, chociaż nie wykonał zlecenia.
Jan Jaureguy ciężko ranił księcia Oranii; lecz tylko go zranił.
Książę Andegaweński i Taciturne zawsze byli czynni, pozorni przyjaciele, w rzeczy samej więcej nieprzyjaźni sobie niż ci, którzy ich chcieli zamordować.
Jakieśmy powiedzieli, książę Andegaweński przyjęty był z nieufnością.
Bruksella otworzyła mu bramy, lecz Bruksella niebyła ani Flandryą ani Brabancyą; począł więc postępować w głąb Holandyi, biorąc miasto po mieście według rady księcia Oranii, który równie jak Cezar Borgia powtarzał, że Holandya jest karczochem, który po listku jeść należy.
Flamandczycy nie bardzo się bronili; czuli, że książę andegaweński bronił ich przeciw Hiszpanom; powoli przyjmowali wybawcę, ale go przyjmowali jednakże.
Franciszek niecierpliwił się i tupał nogami, widząc jak tępo mu idzie.
— To lud powolny i nieufny — mówili przyjaciele — bądźmy cierpliwi.
— To lud zdradziecki i zmienny — mówiono do Taciturna — zmusić go.
Wynikło z tego, że książę Andegaweński począł brać szturmem miasta, które się poddać niechciały.
Tego właśnie tylko czekali jego sprzymierzeńcy, książę Oranii i nieprzyjaciel Filip II-gi.
Po niejakiem powodzeniu, książę Andegaweński stanął obozem pod Antwerpią, celem skłonienia miasta do poddania się.
Prawda, Antwerpia przyzwała księcia Andegaweńskiego przeciw Aleksandrowi Farnèse; kiedy zaś książę Andegaweński chciał wejść do Antwerpii, taż Ąntwerpia zwróciła przeciw niemu armaty.
Otóż w jakiem położeniu znajdował się Franciszek w chwili kiedy go spotykamy, nazajutrz po przybyciu admirała Joyeuse z flotą.


Rozdział VI.
PRZYGOTOWANIA DO BITWY.

Obóz nowego księcia Brabancyi rozłożył się na obydwóch brzegach Escaut; wojsko chociaż karne, było jednak miotane niespokojnością, łatwa do odgadnienia.
Wrzeczy samej, wielu protestantów znajdowało się przy księciu Andegaweńskim, nie dlatego, aby mu byli przychylni, lecz ażeby dokuczyć katolikom hiszpańskim, francuskim i angielskim; walczyli więc dla miłości własnej a nie z przekonania i wszyscy przewidywali, że kiedykolwiek opuszczą go, albo podadzą warunki trudne.
Prócz tego, książę Andegaweński obudzał w nich niejakie nadzieje, albowiem mawiał: Henryk Nawarski został katolikiem, dla czegożbym ja nie miał zostać hugonotem?
Antwerpia z początku miała chęć poddania się, lecz pod warunkami i w swoim czasie; nie odrzucała ona stanowczo Franciszka, lecz chciała czekać ufając swojej odwadze i duchowi wojennemu mieszkańców; wiedziała przytem, że wyciągnąwszy rękę, znajdzie oprócz Gwizyusza w Lotaryngii, Farnèsa w Luxemburgu.
Dla czegóż w ciężkiej potrzebie niema żądać pomocy Hiszpanii przeciw księciu Andegaweńskiemu. jak przyjęła jego pomoc przeciw Hiszpanii?
Ci ludzie mieli za sobą silę żelazną i rozsądek.
W tem nagle ujrzeli przy ujściu Escaut flotę francuską i dowiedzieli się, że niesie ona pomoc ich nieprzyjacielowi.
Książę Andegaweński, od chwili oblegania Antwerpii, był ich nieprzyjacielem.
Protestanci będący przy księciu Andegaweńskim, spostrzegłszy flotę i dowiedziawszy się o przybyciu admirała Joyeuse, tak samo skrzywili się jak i flamandczycy.
Protestanci byli waleczni, ale zarazem zawistni; pomijali kwestye pieniężne, ale z przykrością patrzyli, że im obrywają wawrzyny temi samemi mieczami, które w dzień Ś-go Bartłomieja krew ich przelewały.
Ztąd powstało mnóstwo kłótni w dzień przybycia admirała, a nazajutrz powiększyła się ich liczba.
Antwerpczycy z wałów codzień patrzyli na dziesięć, albo dwadzieścia pojedynków pomiędzy hugonotami a katolikami; poldery (równiny) służyły za pole walki, a rzeka połykała trupy.
Gdyby oblężenie Antwerpii trwało lat dziesięć jak oblężenie Troi, oblężeni mogliby być pewni, że nieprzyjaciel sam siebie zniszczy.
Franciszek we wszystkich tych kłótniach był pośrednikiem, ale nie bez trudności; w stosunkach z hugonotami francuzkiemi lękał się ich obrazić, aby swojej nie pogorszyć sprawy.
Z drugiej strony obrażać katolików, było nie tylko nie politycznem, ale nawet niebezpiecznem.
Osiągnięcie przez księcia Andegaweńskiego zamierzonego celu, miało podwójną korzyść: upokorzenie Hiszpanii i Lotaryngii.
Ale oszczędzając obadwa stronnictwa, karność wojskowa cierpiała wiele.
Joyeuse, któremu z początku zaraz nie podobała się wyprawa, w przykrem był położeniu, patrząc na ludzi rozmaitych uczuć; przewidywał, że czas powodzenia minął, coś jakby przeczucie klęski wciąż się w nim odzywało i jako dworak i wódz wyrzekał, że przybył z tak daleka, aby podzielać przegranę.
Czuł i mówił, że książę Andegaweński źle czyni oblegając Antwerpię; książę Oranii, który mu to doradzał, znikł i niewiadomo co się z nim stało; wojsko jego stało garnizonem w mieście, a on przyrzekał pomoc; jednak mówiono, że jest poróżnienie pomiędzy żołnierzami-Wilhelma i mieszkańcami Antwerpii i ani jeden pojedynek nie rozweselił oblężonych od chwili jak podstąpiono pod miasto.
Joyeuse utrzymywał, że ważną jest rzeczą posiadać miasto, tak wielkie jak stolica, lecz posiadać je dobrowolnie; wziąć je zaś szturmem, jest to narażać się na niebezpieczeństwo dzisiaj lub jutro przyjść mogące.
To zdanie Joyeuse objawił nawet w namiocie księcia, tej samej nocy, kiedyśmy czytelników wprowadzali do obozu francuskiego.
Kiedy wodzowie radzili, książę siedząc słuchał nie mowy admirała, ale żarcików lutnisty, Aurillego.
Aurilly błahemi dowcipkami, podłem pochlebstwem pozyskał łaski księcia; nigdy mu nie usłużył jak inni, dlatego, lecz umiał uniknąć skały, o którą się La Mole, Coconas, Bussy i tylu innych rozbiło.
Lutnią, usługami w miłostkach, doniesieniami o intrygach dworu, zrobił ogromny majątek, który tak ukrywał, że udając biednego muzyka, ubiegał się o talara, jakby z głodu umierał.
Wpływ tego człowieka był ogromny, tem straszniejszy, że tajemny.
Joyeuse widząc go jak odwraca uwagę księcia, cofnął się w tył przerywając rozmowę.
Niecierpliwość admirała nie uszła uwagi Franciszka.
— Czy Wasza książęca mość chcesz mnie usłuchać — rzekł Joyeuse.
— Ja słucham, panie Joyeuse, słucham — odpowiedział książę wesoło. A!... wy paryżanie sądzicie, że wojna tak mnie strudziła, iż dwóch rzeczy słuchać razem nie mogę, a przecież Cezar siedm listów na raz dyktował.
— Mości książę — odpowiedział Joyeuse rzucając na muzyka upokarzające spojrzenie — nie jestem śpiewakiem, abym potrzebował akompaniamentu kiedy mówię.
— Dobrze, dobrze, milcz Auriily.
Aurilly ukłonił się.
— Zatem — mówił Franciszek — panie Joyeuse, nie zatwierdzasz mojego zamiaru uderzenia na Antwerpię?
— Nie, Mości książę.
— A jednak ten plan na radzie przyjąłem.
— Dlatego nie śmiem się odzywać przeciw zdaniu wodzów doświadczonych.
Wiele głosów odezwało się, popierając zdanie admirała.
— Lecz nakoniec — zawołał książę — potrzeba, aby moje stanowisko coś tutaj znaczyło. Jestem księciem Brabancyi i hrabią Flandryi z nazwiska, niechże nim będę i z czynu. Taciturne, który Bóg wie gdzie się ukrywa, mówił mi o koronie. Gdzie ta korona?... W Antwerpii... Gdzież on?... w Antwerpii zapewne. Trzeba więc wziąć Antwerpie, a będziemy wiedzieli czego się trzymać.
— Mości książę — rzekł Joyeuse — musisz już teraz wiedzieć, chyba, że nie jesteś tak dobrym politykiem, jak sądziłem. Kto ci poradził wziąć Antwerpię?... Książe Oranii, który znikł przed rozpoczęciem szturmu; książę Oranii, który dając ci tytuł księcia, sobie rządy zachował; książę Oranii, który ma interes za twoją pomocą zniszczyć Hiszpanów, a ciebie przez Hiszpanów; książę Oranii, który cię ubieży, jeżeli już nie ubiegł. Książę Oranii!.. A! mości książę, dotąd idąc za jego radami, tylko, oburzyłeś Flamandczyków. Niech tylko noga ci się powinie, ci, co teraz patrzeć na ciebie nie śmieją, będą cię gonić jak psy, które ścigają uciekających.
— Więc się lękasz klęski?
— Tak, Mości książę, lękam się.
— Zatem nie będziesz walczył?
— A po cóż tu przybyłem?
— Dziwi i mnie, admirale, że wątpisz o swojej własnej odwadze.
— Mości książę, nie wątpię o mojej odwadze; pierwszym będę na polu bitwy i pierwszy będę pokonanym, ci co w tyle, będą ostatni, otóż wszystko.
— Lecz nakoniec, panie Joyeuse, twoje rozumowanie nie ma sensu, wszak powiadasz, że wziąłem mniej obronne miejsca.
— Wziąłeś, Mości książę to, co się nie broniło.
— A więc, skoro wziąłem miejsca, które się nie broniły, nie cofnę się przed większem, które się broni, albo raczej, które grozi obroną.
— Mości książę, spojrzyj na wojsko księcia Oranii; wszak to twoje, nieprawdaż?... zamiast obozować pod Antwerpią, ono jest w mieście; spojrzyj na Taciturna, nie tylko nie wiesz gdzie się podział, ale nawet lękasz się czy z przyjaciela nie został wrogiem; spojrzyj na Flamaudczyków; kiedy przybyłeś do Flandryi, witali cię okrzykami, teraz zaś zamykają ci drzwi przed nosem i wymierzają, armaty, jakbyś był księciem Alby; otóż słuchaj Mości książę co powiem: Flamandczycy, Holendrzy, Antwerpia i książę Oranii, czekają tylko sposobności, aby się przeciw tobie połączyć.
— A więc — odpowiedział książę Andegaweński — za jednym razem wszystkich pobijemy.
— Nie Mości książę, bo za mało mamy ludzi do szturmowania Antwerpii.
— Zatem trwasz w swojem zdaniu?.. że będziemy pobici?
— Niezachwianie.
— Łatwo tego uniknąć możesz panie de Joyeuse — odpowiedział książę cierpko — mój brat przysłał cię, abyś mnie wspierał; nie będziesz odpowiedzialnym gdy ci powiem, że nie potrzebuję pomocy twojej.
— Wasza książęca mość możesz rozkazywać mi oddalić się w dzień bitwy, to dla mnie wielka hańba.
Długi szmer nastąpił po słowach admirała; książę pojął, że był bardzo daleko od celu.
— Mój drogi admirale — rzekł. — zdaje mi się jednak, że ja mam słuszność, mówisz, że popełniłem błędy, znam je. Lecz kiedy złe jest dokonane, dla czego gorsze popełniać? Stoimy w obec ludzi, którzy nam odmawiają, tego, co sami ofiarowali. Czy chcesz abym im ustąpił? jeżeli to uczynię, odbiorą mi to, com podbił, oto moje zdanie.
— Skoro Wasza książęca mość tak mówisz, ani wyrazu nie dodam; jestem gotów na rozkazy i to tak chętnie, jakbym nieochybne widział zwycięztwo. Jednakże, Mości książę... możesz obojętnie patrzeć na klęskę, jaką ci pijacy zadadzą, ale czy zniesiesz, gdy Gwizyusz z ciebie naśmiewać się będzie?
— Gwizyusz?... — rzekł — a on co tutaj ma za sprawę?...
— Gwizyusz — mówił dalej Joyeuse — kusił się, jak powiadają, zamordować Waszą książęcą mość; jeżeli Salcède nie przyznał się do tego na rusztowaniu, przyznał to jednak poufnie. O!.. jakażby to była radość dla Lotaryngczyka, gdyby nas pobito i gdyby bez kosztu stało się to, za co tak drogo Salcède zapłacił. Czytaj, Mości książę historyę Flandryi, a przekonasz się, że Flamandczycy mają zwyczaj najszlachetniejszą krwią francuzką swoje pola uprawiać.
— Dobrze, Joyeuse — rzekł książę — może się cieszyć Lotaryngczyk, że mnie widział nieżywym, ale nigdy z tego, żem uciekał.
Następnie, zwracając się do panów, którzy w czasie rozmowy z admirałem, oddalili się, rzekł:
— Panowie! do szturmu; deszcz ustał, grunt podsechł, tej nocy atakujemy.
Joyeuse ukłonił się.
— Wasza książęca mość raczy rozkazy wydać po szczególe — rzekł — czekamy na nie.
— Natrzesz na linię i staniesz wprost zatoki; ztamtąd jeżeli bronić się będą, natrzesz na miasto, usiłując wysadzić twoich tysiąc pięćset ludzi. Z reszty wojska dwie utworzę kolumny, jedną będzie dowodził Saint-Aiguan, a drugą ja sam. Obiedwie pójdą do szturmu, skoro się działa odezwą. Kawalerya pozostanie w rezerwie, ażeby na wypadek niepowodzenia, wesprzeć odparte kolumny. Z tych trzech napadów, jeden pewnie się uda.
Skłoniono się na znak uznania.
— Teraz, panowie — rzekł książę — milczenie... Przebudzić uśpione wojsko i gotować się w porządku; niech ogniska i strzały niezdradzają zamiaru naszego. Ty, admirale, będziesz w porcie, za nim się. dowiedzą o twoim wyjeździć. My, którzy się lewym brzegiem udamy, jednocześnie z tobą przybędziemy... Dalej, panowie! odwaga! szczęście, które nam towarzyszyło, nie zlęknie się Escaut z nami przebywać.
Wkrótce całe mrowisko obozu było w ruchu i sprawiało szum pomięszany, co można było wziąć za wiatr igrający po trzcinie i zielskach.
Admirał udał się na swój pokład.


Rozdział VII.
JEGO KSIĄŻĘCA MOŚĆ.

Mieszkańcy Antwerpii niespokojnie spoglądali na wojenne przygotowania księcia Andegaweńskiego i Joyeuse nie mylił się wcale, przypisując im najgorsze chęci.
Antwerpia była jak ul wieczorem; spokojna i pusta na zewnątrz, w środku pełna ruchu i szmeru.
Zbrojni flamandczycy odbywali patrole po ulicach, zamykali domy, przeciągali łańcuchy i bratali się z szeregami księcia Oranii, których część stała garnizonem w Antwerpii, druga zaś wchodziła oddziałami i rozsypywała się po mieście.
Skoro wszystko było gotowe do silnej obrony, książę Oranii podczas ciemnej nocy, wjechał do miasta bez najmniejszej manifestacyi, ale spokojny i z silnem postanowieniem dokonania tego, co zamierzył.
Zajął ratusz miejski, w którym jego zaufani stosowne na przyjęcie poczynili przygotowania.
Tam, przyjął dziesiętników i setników mieszczaństwa, odbył przegląd oficerów na żołdzie, a nakoniec zwołał znaczniejszych dowódców, potrzebnych mu w jego zamiarach.
Stanowcze miał postanowienie, korzystać z położenia księcia Andegaweńskiego względem miasta i zerwać w nim zupełnie stosunki. Książę Andegaweński szedł, gdzie mu Taciturne kazał, ten zaś patrzał z radością, jak nowy współzawodnik do najwyższej władzy, upada.
Tego samego wieczora, kiedy książę Andegaweński gotował się do ataku, jak to już widzieliśmy, książę Oranii, bawiąc od dwóch dni w mieście, zawołał na radę komendanta placu.
Ilekroć rządca czynił jaką uwagę nad planem obrony księcia Oranii, jeżeli ta uwaga dążyła do opóźnienia czynów, książę wstrząsał głową, jakby dziwił się tej niepewności.
Ale za każdem wstrząśnieniem komendant placu odpowiadał:
— Książę wiesz, że zgodziliśmy się, aby Jego książęca mość przybył; czekajmy, niechaj przybędzie.
Na te wyrazy Taciturne brwi zmarszczył i zaczął gryźć paznogcie, milczał przecież.
Wtedy każdy z obecnych spojrzał na wielki zegar stołowy, jakby żądał przyspieszenia czasu na przybycie niecierpliwie oczekiwanej osoby.
Dziewiąta wybiła: niepewność stała się prawdziwą przykrością, albowiem kilka widet doniosło, że widziało ruch w obozie francuskim.
Łódź małą i płaską jak miednica wyprawiono do Escaut; Antwerpczycy mniej dbając co się dzieje na lądzie, pragnęli mieć dokładne wiadomości o flocie francuzkiej; łódka nie wróciła.
Książę Oranii powstał i gryząc bawole rękawice rzekł:
— Panowie, Jego książęce mość dotąd na siebie czekać każę, póki Antwerpia wziętą i spaloną nie będzie; wtedy miasto pozna różnicę francuzów i Hiszpanów.
Te wyrazy nie uspokoiły cywilnych i oficerów; spojrzeli więc na siebie z niepokojem.
W tej chwili, szpieg, którego wysłano na drogę ku Malines, a który dotarł aż do Saint-Nicolas, powrócił donosząc, że nic nie widział co by zapowiadało przybycie oczekiwanej osoby.
— Panowie — wykrzyknął wtedy Taciturne — przekonajcie się, że na próżno czekamy, sami więc weźmy się do dzieła; czas nagli i prowincye nie są w nic zaopatrzone, trzeba coś liczyć na wyższe talenty, ale przedewszystkiem na samych siebie. Radźmy więc panowie.
Jeszcze nie skończył, gdy drzwi sali uchyliły się i sługa ratuszowy w nich się ukazał, wymawiając jeden wyraz, który stanął za tysiąc.
— Jego książęca mość.
W głosie tego człowieka, w radości, której ukryć nie mógł spełniając swój obowiązek, można było czytać zapał ludu i ufność w tego, którego pełnym uszanowania zagadkowym wyrazem oznaczano;
„Jego książęca mość”.
Zaledwie ten drżący od wzruszenia głos ucichł, aliści wysoki i rozkazującej postawy mężczyzna, odziany z wdziękiem w płaszcz, który go całego okrywał, wszedł do sali i grzecznie wszystkich obecnych powitał.
Na pierwszy rzut dumnego i przenikliwego oka, odróżnił księcia wśród jego oficerów, przystąpił ku niemu i podał rękę.
Książę uścisnął tę rękę z uczuciem i prawie z uszanowaniem.
Jeden drugiego nazwał księciem.
Po krótkiem powitaniu, nieznajomy płaszcz zrzucił.
Miał na sobie kaftan bawoli, spodnie sukienne i długie buty skórzane.
U boku wisiał mu długi miecz, zdający się koniecznie należeć do ubrania; u pasa miał sztylet, a obok niego torbę z papierami.
Kiedy zrzucił płaszcz, widać było owe długie buty, o których mówiliśmy, zabłocone i zapylone.
Ostrogi zaczerwienione posoką końską, głucho tętniały gdy po posadzce przechodził.
Zajął miejsce przy stole rady.
— A więc, Mości książę — zapytał — cóż postanowiono?
— Widziałeś Mości książę zapewne — odpowiedział Taciturne — że ulice są zabarykadowane.
— Widziałem.
— I domy ziemią pokryte — dodał jeden z oficerów.
— Tego widzieć nie mogłem; ale ostrożność nie szkodzi.
— I łańcuchy podwojone — rzekł drugi.
— Wybornie — odpowiedział nieznajomy z lekceważeniem.
— Czy Wasza wysokość nie zatwierdza tych środków obrony?... — zapytał ktoś z wyrazem niepokoju.
— I owszem — odrzekł nieznajomy — jednak nie sądzę, aby w obecnych okolicznościach to wszystko na co przydać się mogło, to tylko utrudza wojsko i niepokoi mieszczan. Myślę, że macie plan ataku i obrony?
— Czekaliśmy tylko na Waszą wysokość, aby go okazać — odpowiedział burmistrz.
— Dobrze, panowie, dobrze.
— Wasza wysokość przybyłeś za późno — dodał książę — a działać było potrzeba.
— Tak właśnie należy, a wiemy, że kiedy ty książę działasz, wszystko jest dobrze, ale i ja moi panowie wierzajcie mi, że nie traciłem czasu napróżno.
Następnie, odwróciwszy się do mieszczan, zapytał:
— Jakie wydaliście rozkazy?
— Wiemy od szpiegów — odrzekł burmistrz — że ruch jest w francuskim obozie i że mają iść do ataku; lecz że nie wiemy z której strony napadać będą, tak rozstawiliśmy armaty, aby wszędzie były na wałach.
— Bardzo roztropnie — odpowiedział nieznajomy z lekkim uśmiechem i spojrzał ukradkiem na Taciturna, który będąc wykształconym w sztuce wojennej, pozwalał o niej mówić mieszczanom.
— To samo uczyniliśmy z naszemi siłami — mówił dalej burmistrz — rozstawiliśmy je na całej przestrzeni murów i daliśmy rozkaz zbiegania się na pierwszy odgłos napadu.
Nieznajomy nic nie odpowiadał, zdawał się czekać, aż książę Oranii odezwie się z kolei:
— Jednak — mówił dalej burmistrz — zdaje się i wielu członków rady na to się zgadza, że francuzi o czemś innem myślą, a nie o wyłomie.
— A na co wyłom? — zapytał nieznajomy.
— Aby nas zatrwożyć i skłonić do zgody, któraby miasto im poddała.
Nieznajomy znowu spojrzał na księcia Oranii; rzekłbyś, że go nic nie obchodzi co się wokoło niego dzieje, tak słuchał wszystkiego zniechcenia i nawet z lekceważeniem.
— Jednakże — odezwał się inny głos niespokojny — widziano dzisiejszego wieczora, przygotowania do ataku w obozie.
— To nic pewnego — odparł burmistrz — ja sam obserwowałem obóz wyborną strasburską lunetą i widziałem, że armaty stały jakby przykute do ziemi, a ludzie najspokojniej spać się kładli. Książę andegaweński dawał obiad w swoim namiocie.
Nieznajomy znowu spojrzał na księcia Oranii; tym razem, zdawało się, że lekki uśmiech przebiegł po ustach Taciturna i jednocześnie wzruszenie ramionami przedłużyło postać jego.
— Moi panowie — odezwał się nieznajomy — jesteście w błędzie; wcale nie napad na was gotują, ale chcą was powitać porządnym i silnym szturmem.
— Czy tak?
— I wasze plany, jakkolwiek zdają się wam dobremi, nie są dostateczne.
— Jednakże, Mości książę... — odrzekli mieszczanie, upokorzeni, że poważono się powątpiewać o ich strategicznych zdolnościach.
— Nie dostateczne — powtórzył nieznajomy — w tem, że czekacie na atak i wszystko na odparcie jego przygotowaliście.
— Nie inaczej.
— A ja wam powiadam panowie i jeżeli mi wierzyć będziecie...
— Niech wasza wysokość raczy dokończyć.
— Nie będziecie czekać, lecz sami napadnięcie.
— Wybornie — zawołał książę Oranii — oto nazywa się mówić.
— W tej chwili — mówił dalej nieznajomy? który pojął, że w księciu znajdzie poparcie swojego zdania — statki pana do Joyeuse są gotowe.
— Z kąd Wasza królewska mość wie o tem — zapytali wszyscy burmistrze i inni członkowie rady.
— Wiem — odpowiedział nieznajomy.
Szmer powątpiewania jak powiew przebiegł zgromadzenie, lecz jakkolwiek był lekkim, zadrasnął uszy zdolnego wojownika, który wyszedł na scenę, aby na niej według wszelkiego do prawdy podobieństwa, główną odegrać rolę.
— Czy powątpiewacie?.. — pytał z największym spokojem, jak człowiek przywykły do walczenia z uprzedzeniami, miłością własną i przesądami mieszczan.
— Niewątpimy, ponieważ ty Mości książę mówisz o tem. Jednak niech Wasza książęca mość pozwoli nam powiedzieć....
— Mości, panowie....
— Jeżeliby tak było...
— Cóż dalej?
— Mielibyśmy o tem wiadomość.
— Od kogo?
— Od naszego morskiego szpiega.
W tej chwili, człowiek pchnięty przez odźwiernego, wszedł krokiem ciężkim do sali z uszanowaniem. postąpił kilka kroków wpół ku burmistrzowi, w połowie do księcia Oranii.
— A!.. — zawołał burmistrz — to ty, przyjacielu.
— Ja sam panie burmistrzu — odpowiedział nowoprzybyły.
— Mości książę — rzekł burmistrz — oto człowiek, którego wysłaliśmy na zwiady.
Na ten wyraz Mości książę, który nie był skierowany do księcia Oranii, szpieg wydał okrzyk podziwienia i radości, oraz spiesznie postąpił, aby zobaczyć tego, którego tym oznaczono tytułem.
Nowo przybyły był jednym z owych typów marynarzy flamandzkich, których łatwo bardzo poznać; głowę miał dużą, oczy niebieskie, szyję krótką i ramiona szerokie: gniótł on w dużych rękach wilgotną wełnianą czapkę i kiedy postąpił dalej, widać było za nim szeroką strugę wody.
Gruba odzież literalnie przemokła była, a krople wody z niej spadały.
— Zuch, widać wpław przybył — rzekł nieznajomy spoglądając na majtka z ową powagą, która ujmuje i rozkazuje zarazem, albowiem obejmuje w sobie pieszczoty i władzę.
— Tak, Mości książę — odrzekł z żywością marynarz — Escaut jest szeroka i gwałtowna odnoga.
— Mów dalej, Goes, mów — rzekł nieznajomy, wiedząc jaką ma cenę u prostego majtka mówienie mu po imieniu.
Od tej chwili, zdawano się, ze tylko nieznajomy dla Goesa jest obecnym i dla tego, chociaż przez kogo innego wysłany, zwrócił się do niego.
— Mości książę — rzekł — wypłynąłem najmniejszą łodzią moją i za pomocą hasła przerżnąłem się linią statków naszych na Escaut; dalej, dotarłem aż do tych przeklętych francuzów...
— A! przebacz, Mości książę...
Goes zamilkł.
— Dalej, dalej — rzekł nieznajomy z uśmiechem — tylko w połowie jestem francuzem, zatem tylko wpół będę przeklęty.
— A więc Mości książę, ponieważ raczysz mi przebaczyć...
Nieznajomy skinął głową, a Gees mówił dalej.
— Kiedy płynąłem w nocy robiąc wiosłem okręconem szmatami, usłyszałem głos wołający, „Hola, łodzi!...” myślałem, że na mnie wołają i chciałem odpowiedzieć, ale w tym samym czasie posłyszałem wołanie; łódź admiralska!
Nieznajomy spojrzał, po obecnych jakby chciał powiedzieć: a co nie mówiłem wam?
— W tej samej chwili — dalej mówił Goes — kiedy chciałem zawrócić na miejscu, uczułem straszne uderzenie; łódź moja zanurzyła się, woda zaciężyła na głowie i wpadłem w przepaść bezdenną; ale przecież wiry Escautu przypomniały sobie dawną naszą znajomość i znowu niebo ujrzałem. Była to po prostu łódź admiralska, która wioząc pana Joyeuse od brzegu, po mnie przebiegła. Bóg tylko wie jakim ocalałem sposobem.
— Dziękuję ci, waleczny Goes — rzekł książę Oranii — uszczęśliwiony, że jego przewidywania spełniały się, idź i milcz.
I wyciągając rękę, podał mu kieskę pełną.
Pomimo tego, majtek zdawał się na coś oczekiwać; żądał widać pożegnania nieznajomego.
Ten zrobił życzliwe poruszenie ręką, a Goes oddalił się więcej uradowany tym znakiem, niżeli otrzymanym darem od księcia Oranii.
— A co — rzekł nieznajomy do burmistrza — co mówisz?... Czy francuzi tylko pozorny myślą wykonać atak i czy pan Joyeuse dla przepędzenia nocy udaje się z obozu na galerę admiralską?
— Więc odgadujesz, Mości książę? — zapytali mieszczanie.
— Nie więcej od księcia Oranii, który we wszystkiem jest mojego zdania. Ale tak samo jak Jego wysokość, i ja dobrze wiem o wszystkiem.
I wskazał ręką na równiny, osłonięte od wylewów tamami ołowianemi.
— Dla tego dziwi mnie czemu nie atakują tej nocy. Bądźcie panowie przygotowani, bo jeżeli im czas dacie, zaatakują na seryo.
— Ci panowie oddadzą mi słuszność, że przed przybyciem Waszej książęcej mości, toż samo im mówiłem.
— Lecz — zapytał burmistrz — jak sądzisz Mości książę, czy francuzi myślą atakować?
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa; piechota jest katolicką i sama walczyć będzie. To ma znaczyć, że będzie atakowała z jednej strony; kawalerya jest kalwińską i także sama się będzie biła, lecz z drugiej. To już dwie strony. Marynarką dowodzi pan de Joyeuse, który przybywa z Paryża; dwór wie w jakim celu wyjechał i będzie chciał mieć udział w walce i chwale. Otóż trzy strony.
— A więc uformujmy trzy korpusy — rzekł burmistrz.
— Uformujcie panowie jeden ale silny; uformujcie z najlepszego wojska, a hołotę zostawcie na murach. Tym korpusem wykonajcie śmiałą wycieczkę, a wykonajcie wtedy, kiedy Francuzi najmniej się jej spodziewać będą. Oni chcą atakować, trzeba ich więc uprzedzić. Jeżeli będziecie czekali szturmu, zginiecie, bo Francuzi w szturmie równych niemają, jak wy nie macie równych w otwartem polu.
Czoła Flamandczyków zajaśniały.
— A co mówiłem panowie?.. — rzekł Taciturne.
— To wielki dla mnie zaszczyt, — odrzekł nieznajomy, że nie wiedząc o tem, byłem tego samego zdania co pierwszy wódz swego wieku.
Obadwa grzecznie się ukłonili.
— A więc zgoda — mówił dalej nieznajomy — zrobicie straszną wycieczkę na jazdę i piechotę, spodziewam się, że wasi dowódcy tak was powiodą, iż odeprzecie oblegających.
— Ale ich okręty, ale ich okręty!.. — mówił burmistrz — przyprą nasze statki i jak wiatr północny za dwie godziny wpadną do miasta.
— Wszak macie sześć stałych okrętów, i trzydzieści lodzi w Sainte-Marie, to jest o milę ztąd, nieprawdaż? To wasza morska barykada, to łańcuch zamykający Escaut.
— Tak, Mości książę; lecz jakim sposobem wiesz o wszystkiem?
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Wiem, jak widzicie — rzekł — od tego los bitwy zależy.
— Kiedy tak — rzekł burmistrz — trzeba marynarce wysłać posiłki.
— Przeciwnie, możecie ztamtąd użyć dwudziestu ludzi; dwudziestu, ludzi pojętnych i odważnych oraz pełnych poświęcenia wystarczy.
Antwerpczycy wytrzeszczyli oczy.
— Czy chcecie — zapytał nieznajomy — zniszczyć flotę francuską, kosztem sześciu stałych waszych okrętów, i trzydziestu łodzi?
— Hm! — odrzekli Ąntwerpczycy i spojrzeli po sobie — nasze statki nie są jeszcze tak stare.
— Skoro je drogo cenicie, zapłacę wara ich wartość.
— Otóż to ludzie — rzekł cicho Taciturne do nieznajomego — ludzie, z którymi każdodziennie walczyć musiałem. Gdybym miał tylko wypadki do pokonywa, dawnobym już skończył.
— Przekonajcie się panowie — zaczął znowu nieznajomy, niosąc rękę do torby przepełnionej papierami — będziecie wynagrodzeni wekslami na samych siebie. Spodziewam się, że je za dobre uznacie.
— Mości książę — odezwał się burmistrz po chwili rozmowy z dziesiętnikami i setnikami — jesteśmy kupcami a nie panami; trzeba nam więc przebaczyć niejakie wahanie, bo nasza dusza nie w ciele mieszka, ale w kantorach. Jednakże są pewne okoliczności, w których dla ogólnego dobra, czynimy poświęcenia. Rozrządzaj więc naszemi zapasami? jak sądzisz dobrem i użytecznem.
— Na honor, Mości książę, bardzo jesteś szczęśliwy, mnie potrzeba było sześciu miesięcy czasu abym otrzymał to, co ty w dziesięciu minutach.
— Panowie, rozporządzam więc waszemi statkami i to jak następuje: Francuzi z galerą admiralską na czele, przedzierać się zechcą przez wasze statki; podwajam więc łańcuch zaporny, dając mu tyle długości, aby flota znalazła się pomiędzy waszemi łodziami. Wtedy, dwudziestu odważnych, których wybrałem, wzniecą ogień na starych waszych statkach napełnionych materyałami palnemi, a sami na jednej łodzi uciekną.
— Czy słyszycie!... — zawołał Taciturne — flota francuzka spłonie cała.
— Tak, cała — odrzekł nieznajomy — nie będą mieli sposobu do odwrotu ani morzem, ani lądem, bo jednocześnie rozerwiecie tamy Malines, Berchem, de Lierre, Duffel i antwerpską. Naprzód przez was odparta, następnie ścigana rozerwanemi tamami, otoczona ze wszystkich stron niespodziewanem i coraz powiększającem się morzem, armia francuzka zostanie utopioną zgładzoną i zniszczoną.
Oficerowie wydali okrzyk radości.
— Jedna jest tylko niedogodność — odezwał się książę.
— Jaka? — zapytał nieznajomy.
— Taka, że potrzeba przynajmniej dnia czasu dla wysłania rozkazów, tymczasem zaledwie mamy tylko godzinę.
— Wystarczy — odpowiedział ten, którego nazywano Jego książęcą mością.
— Kto uwiadomi flotę?
— Już uwiadomiona.
— Przez kogo.
— Przezemnie. Gdyby ci panowie niechcieli mnie słuchać, kupił bym ich.
— A Malines, Lierre, Duffel?...
— Przejeżdżałem przez Malines i Lierre a posłałem agenta do Duffel; o jedenastej francuzi będą pobici, o północy flota ich będzie spaloną, a o pierwszej będą w pełnym odwrocie. Skoro Malines przerwie swoje tamy, a Duffel odwróci kanały, cała przestrzeń stanie się wściekłym oceanem, który zatopi domy, pola, lasy, wsie, to prawda, ale także zatopi francuzów, tak, że noga ich niepowróci do Francyi...
Te wyrazy przyjęto z ogólnem podziwieniem i trwogą; po przejściu wrażenia, nagle Flamandczycy zaczęli sypać oklaski.
Książę Oranii zrobił dwa kroki ku nieznajomemu i podał mu rękę.
— A więc, Mości książę, wszystko z naszej strony gotowe?...
— Wszystko — odpowiedział nieznajomy, lecz sądzę, że i u Francuzów wszystko do szturmu przygotowane.
I palcem wskazał na otwierającego drzwi oficera.
— Jaśnie oświeceni i wielmożni panowie — odezwał się oficer — otrzymaliśmy wiadomość, że francuzi ruszyli i postępują ku miastu w szyku bojowym.
— Do broni! — zawołał burmistrz.
— Do broni! — powtórzyli obecni.
— Cierpliwości, panowie — przerwał nieznajomy głosem męzkim i rozkazującym — pozwólcie mi zrobić jeszcze jednę uwagę, ważniejszą nad wszystkie.
— Prosimy Waszą książęcą mość — odpowiedziano.
— Francuzi mają być zaskoczeni niespodzianie — rzekł tenże — zatem niebędzie to walka, ani nawet odwrót, ale ucieczka; aby ich więc ścigać, potrzeba wam być lekkimi; na Boga!.. przez wasze pancerze, przez wasze zbroje, w których ruszać się ledwie możecie, przegrywacie bitwy, zatem radzę wam zdjąć te zbroje!...
I nieznajomy odkrył szeroką pierś, którą, tylko kaftan bawoli osłaniał.
— Spotkamy się w rozprawie, panowie dowódzcy! — mówił dalej nieznajomy, a tymczasem udajcie się na plac ratuszowy, gdzie znajdziecie wojsko w szyku bojowym.
— Dzięki ci, Mości książę — rzekł książę Oranii do nieznajomego — ocalisz zarazem Belgię i Holandyę.
— Za wiele zaszczytu — odpowiedział nieznajomy.
— A czy Wasza książęca mość wydobędziesz miecz przeciw Francuzom?... — zapytał książę.
— Tak się postaram, abym walczył w obec Hugonotów — odrzekł nieznajomy, kłaniając się z uśmiechem.


Rozdział VIII.
FRANCUZI I FLAMANDCZYCY.

W chwili, kiedy cała rada wychodziła z ratusza, a oficerowie stawali na czele swoich oddziałów i wykonywali rozkazy nieznajomego wodza, którego jak gdyby sama Opatrzność Flamandczykom zesłała, przeciągły szmer zdawał się obwiewać miasto, rozległ się i w krzyk przemienił.
W tym samym czasie działa zagrzmiały.
Strzały powitały Francuzów podczas nocnego pochodu, w tym czasie, kiedy oni sami myśleli napaść niespodzianie na miasto uśpione.
Lecz strzały zamiast opóźnić ich pochód, przyspieszyły go.
Jeżeli nie można wziąć miasta podstępem, jak mówiono w owym czasie, można, jak widzieliśmy króla Nawarry w Cahors, na faszynach przebyć fosy i petardami bramy wysadzić.
Działa wałowe grzmiały ustawicznie, ale wśród nocy bezskutecznie prawie; odpowiedziawszy krzykiem na krzyk przeciwników, Francuzi w milczeniu postępowali naprzód ku wałom, z ową nieustraszonością, która jest ich zwyczajem w ataku.
Lecz nagle bramy się otworzyły i ze wszech stron wybiegli ludzie zbrojni, tylko nie z ową gwałtownością, która ożywia Francuzów, lecz z pewnym rodzajem ciężkiego upojenia, które nie wstrzymuje ruchu wojownika, ale czyni z niego niezłomny mur ruchomy.
Flamandczycy postępowali ściśnionemi szeregami, nad nimi zaś grzmiała artylerya, więcej huczna niż straszna.
Wkrótce rozpoczęła się bitwa, miecze i noże się starły, głownie i włócznie zachrzęsły, strzały pistoletowe i z muszkietów oświeciły twarze krwią zczerwienione.
Ale nie słychać ani krzyku, ani jęku. Flamandczycy biją się wściekle, Francuzi szalenie. Flamandczycy gniewni, że bić się muszą, do czego ani ze stanu ani z upodobania nieczują popędu, Francuzi zaciekli, że ich napadnięto, gdy oni mieli napadać.
W czasie, kiedy przyszło do ręcznego spotkania, z taką zaciekłością, której niepodobna opisać, ciężkie strzały dały się słyszeć od strony Sainte-Marie, i światełko wzniosło się nad miastem, jakby zawój z płomienia. To Joyeuse rozpoczął bitwę na morzu i zmusza do ustąpienia flotę broniącą Escaut, aby sam wdarł się do miasta.
Przynajmniej tego się spodziewali Francuzi.
Ale nie tak jest wcale.
Pędzony wiatrem zachodnim to jest najprzyjaźniejszym podobnemu przedsięwzięciu, Joyeuse podniósł kotwicę i z galerą admiralską na czele, pozwolił unosić się fali. Wszystko było gotowe do walki, a marynarze uzbrojeni w topory, czekali; kanonierzy z zapalonemi lontami stali przy działach, mając pod ręką bomby i granaty; nakoniec, wyborowi majtkowie, uzbrojeni w siekiery, czekali tylko żeby wskoczyć na nieprzyjacielskie okręty i poprzecinać łańcuchy i liny, tworzące niejako wał morski.
Postępowano w milczeniu.
Siedm statków francuzkich uszykowanych w kąt, którego wierzchołek formowała galera admiralska, zdawały się olbrzymiemi widmami ślizgającemi się po wodzie.
Młodzieniec, którego stanowisko było na tej ławie, nie mógł pozostać na miejscu.
Przybrany w wspaniałą zbroję, zajął miejsce na galerze pierwszego porucznika i oczami chciał przebić mgłę rzeki i ciemność nocną.
Wkrótce, przez tę podwójną ciemność ukazała mu się tama, ponuro ciągnąca się przez rzekę.
Tą tamą były okręty, a zdawały się opuszczone i puste; w cichości tej i opuszczeniu było coś zatrważającego.
Pomimo tego wciąż postępowano; przybyto nareszcie bardzo blisko tamy, a każda sekunda zbliżała coraz bardziej; przecież żadne „qui vivé!” nie doszło uszu Francuzów.
Majtkowie w tem milczeniu widzieli niedbalstwo, z którego się cieszyli, młody admirał więcej przewidujący, przenikał podstęp i trwożył się.
Nareszcie, przód galery admiralskiej dotknął dwóch statków, formujących środek tamy i pchając je przed sobą, poruszył inne, powiązane łańcuchami tak, że wkrótce statki flamandzkie przybrały zupełnie podobne położenie jak fraucuzkie i te ostatnie sobą otoczyły.
Nagle w chwili, kiedy topornicy otrzymali rozkaz przecięcia zapory, mnóstwo haków rzuconych niewidzialnemi rękami czepiło się statków francuzkich.
Flamandczycy przenikali zamiar Francuzów i uczynili to, co ci zamierzali.
Joyeuse sądził, że nieprzyjaciel zapowiada zaciętą walkę. Przyjął ją.
Rzucone z jego strony haki powiązały żelaznemi węzłami jego statki z nieprzyjacielskiemi.
Widząc ten stan rzeczy, pochwycił topór z rąk pierwszego lepszego majtka i poskoczył na statek, który mu się zdawał najsilniej przyczepiony, wołając: na statki! na statki!
Cała osada szła za nim, oficerowie i majtkowie jednakowe wydając okrzyki; ale nic im nie odpowiadano, nic napadowi nie stawiało oporu.
Widziano tylko trzy łodzie napełnione ludźmi, cicho prześlizgujące się po rzece, jak trzy ptaki opóźnione na morzu.
Łodzie te uciekały silnie robiąc wiosłami, jak czarne duchy zniszczenia.
Napastnicy osłupieli na statkach, zdobywając je bez walki.
Toż samo działo się na całej linii.
Nagle, Joyeuse usłyszał pod stopami stłumiony trzask, zapach siarki rozszedł się w powietrzu.
Błyskawica oświeciła jego umysł; pobiegł do jednych drzwi, które uchylił... wnętrze statku gorzało.
W tej samej chwili, krzyk: na okręty! na okręty! rozległ się na całej linii.
Każdy spieszniej powracał niż przyszedł: Joyeuse jak pierwszy wszedł, tak zeszedł ostatni.
Kiedy dosięgał ścian swojej galery, płomień objął pomost okrętu.
Wtedy jak dwadzieścia wulkanów wybuchnęły płomienie; każdy okręt, każda łódź, każdy statek był kraterem otwartym.
Flota francuzka zdawała się panować nad przepaścią ognistą.
Dano rozkaz przecinać liny, rwać łańcuchy, łamać haki. Majtkowie rzucili się do prący, jak ludzie przekonani, że od pośpiechu ocalenie zależy.
Ale praca była ogromna; może byliby się uwolnili od haków rzuconych przez Flamandczyków, ale trzeba było łamać haki rzucone na statki flamandzkie.
Nagle dwadzieścia wystrzałów dało się słyszeć.
Statki francuzkie zadrżały w posadach i jękły w głębiach.
Były to działa broniące tam, nabite aż po paszcze i opuszczone przez Flamandczyków, strzelały one same w miarę jak je ogień rozpalał, piszcząc wszystko, cokolwiek w ich kierunku było.
Płomienie wznosiły się jak olbrzymie węże, czepiając masztów, ścian, boków i ostremi językami liżąc miedzią obite statki francuzkie.
Joyeuse w pysznej zbroi zdobnej złotem, wydając rozkazy spokojnym głosem, w pośród zniszczenia, podobnym był do owych bajecznych salamander, które z milionów łusek, za każdem poruszeniem iskry sypią.
Wkrótce huk się powtórzył, ale mocniejszy i silniejszy; nie były to już wystrzały z armat, ale belki, które pękały, ale same statki, które waliły się...
Dopóki Joyeuse spodziewał się przerwać śmiertelne więzy łączące go z nieprzyjacielem, dotąd mężnie i uporczywie walczył.
Teraz widział, że nie ma ocalenia i stracił nadzieję; płomień ogarniał statki francuzkie i w miarę jak padał okręt nieprzyjacielski, deszcz ognia, podobny do fajerwerku, obrzucał pomost jego.
Tylko, że ten ogień był ogniem gregoryańskim, pożerającym i nieubłaganym, który syci się tem co inne gasi i trawi swoję ofiarę, aż na dnie wody.
Antwerpskie statki waląc się, wolne zostawiły przejście; lecz francuzkie okręty, zamiast dalej postępować, cofały się całe w płomieniach, unosząc z sobą zgorzeliznę, jako znak serdecznego uścisku żywiołu zgubnego.
Joyeuse pojmował, że dłużej walczyć niepodobna, dał rozkaz łodziom wypłynąć i skierować się na brzeg lewy.
Rozkaz przesłano tubami innym okrętom, te zaś, wśród trzasku nic dosłyszeć nie mogły, instynktownie tylko rozkaz wykonały.
Zabrano cały ekwipaż, aż do ostatniego majtka, za nim Joyeuse opuścił pomost swojej galery.
Jego przytomność i zimna krew udzielała się wszystkim; każdy z marynarzy miał w ręku topór lub siekierę.
Zanim przybyli na brzeg rzeki, galera admiralska zawaliła się, oświecając z jednej strony gmachy miasta, z drugiej ogromny horyzont rzeki, który ciągle się szerząc ginął w morzu.
W tym czasie artylerya wałowa ucichła, nie dlatego ażeby bitwa była mniej zaciętą, ale że Francuzi i Flamandczycy starli się z bliska; nie można więc było strzelać do jednych, nie szkodząc drugim.
Kawalerya kalwińska cudów waleczności dokazywała; siekła przed sobą, tratowała kopytami, lecz ranni Flamandczycy kordelasami płatali brzuchy końskie.
Pomimo tej świetnej szarży kawaleryi, nieład wkradł się w szeregi francuzkie, już tylko trzymali się, ale nie postępowali, tymczasem bramami miasta coraz nowe przybywały posiłki i rzucały się na wojsko księcia Andegaweńskiego.
Nagle pod samemi murami miasta wielki hałas dał się słyszeć i dobitnie odróżnić można było wołania: Andegaweńczycy! Francuzi! Krzyk ten rozległ się po szeregach antwerpskich, tysiąc pięćset ludzi uzbrojonych siekierami i kordelesami pod przywództwem Joyeusa, któremu podano konia, nagle wpadło na Flamandczyków, mszcząc się swojej floty w płomieniach, oraz potopionych i popalonych towarzyszy.
Nie szukali oni stanowiska w bitwie lecz napadli na pierwszy lepszy oddział, poznając go za nieprzyjacielski po mowie i ubraniu.
Nikt lepiej od Joyeusa długim nie władał mieczem; głownia jego jak wiatrak kręciła się w powietrzu.
Każde zaś uderzenie przecinało głowę, albo przeszywało człowieka.
Oddział Flamandczyków, na których Joyeuse napadł, został pożarty jak garstka ziarn w mrowisku. Upojeni pierwszem powodzeniem, marynarze pędzili naprzód. O ile oni odnosili korzyści, o tyle kawalerya kalwińska otoczona murem ludzi, traciła; piechota hrabiego Saint-Aignan walczyła ząb za ząb z Flamandczykami.
Książę widział pożar floty jak dalekie światełko, słyszał strzały działowe i trzaskanie statków, nie myśląc jak tylko o uporczywej bitwie, która naturalnie zwycięztwem Joyeusa zakończyć się powinna. Niepodobna, aby kilka statków flamandzkich walczyć mogło z flotą francuzką.
Z każdą więc chwilą liczył na wsparcie Joyeusa, gdy nagle, doniesiono mu, że flota zniszczona a Joyeuse z marynarzami walczy wśród Flamandczyków.
Odtąd, książę począł być niespokojnym; flota, to odwrót, a tem samem bezpieczeństwo armii.
Książę posłał rozkaz kawaleryi kalwińskiej aby raz jeszcze poszła do szarży, a jeźdzcy i konie, jakkolwiek osłabieni, połączyli się by uderzyć na Antwerpczyków.
Słychać było głos Joyeusa wołający wśród zamieszania „Trzymajcie się, Saint-Aignan, Francya!”\
I jak kosarz na łące ścinający trawę, wywijał mieczem w powietrzu, kładąc przed sobą stosy ludzi. Ulubieniec królewski, delikatny sybaryta okryty zbroją, zdawał się posiadać siłę Herkulesa Nemejskiego.
Piechota słysząc ten głos wznoszący się nad wrzawą, widząc miecz błyszczący wśród nocy odzyskiwała odwagę i równie jak kawalerya, z nowem wysileniem poszła do walki.
Lecz wtedy, człowiek, którego nazywano Jego książęcą mością, wyjechał z miasta na pięknym, karym koniu.
Miał czarną zbroję, to jest hełm naramienniki i pancerz z czarnej stali, za nim postępowało pięćset jazdy, którą oddał pod rozkazy księcia Oranii.
Wilhelm Taciturne z swej strony przeciwległą wyszedł bramą z piechotą wyborową.
Rycerz w czarnej zbroi biegł spiesznie; zdążał on na miejsce, w którem Joyeuse walczył ze swojemi marynarzami.
Flamandczycy poznali go i rozstępowali się przed nim wołając radośnie: Jego książęca mość! Jego książęca mość!
Joyeuse i jego marynarze czuli, że nieprzyjaciel łamie się; usłyszeli te wołania i nagle ujrzeli się wobec nowego wojska, które jakby cudem się pojawiło.
Joyeuse pchnął konia ku rycerzowi czarnemu i obadwa spotkali się z zaciętością ponurą.
Za pierwszem starciem iskry sypnęły z mieczy.
Joyeuse ufny swej zbroi i sztuce robienia bronią, ciężkie zadawał razy, które zręcznie odpierano.
Jednocześnie, raz przeciwnika dotknął jego piersi i poślizgując się po zbroi, wydobył kilka kropli krwi z ramienia.
— A!... — zawołał młody admirał czując ostrze żelaza, ten człowiek jest francuzem, a co więcej u jednego ze mną nauczyciela bronią robić się uczył.
Na te słowa, ujrzano jak nieznajomy, odwrócił się.
— Jeżeliś Francuz — zawołał Joyeuse — jesteś zdrajcą; bo walczysz przeciw twojemu królowi, twojej ojczyźnie i twojej chorągwi.
Nieznajomy nieodpowiedział, tylko zawrócił i wściekle napadł na Joyeusa.
Ale tym razem, Joyeuse wiedział z jakim mieczem ma do czynienia. Odbił więc kilka razów zadanych zręcznie i wściekle.
Nieznajomy uczynił ruch do odwrotu.
— Patrzaj — zawołał Joyeuse — co się robi walcząc za swego króla i kraj; wtedy serce czyste i wierna ręka nie potrzebują hełmu i przyłbicy.
I zdzierając z głowy hełm, rzucił go, odsłaniając piękną i szlachetną głowę, której oczy błyszczały dumą i młodością. Czarny rycerz zamiast odpowiedzieć lub iść za danym przykładem, jęknął ponuro i wzniósł miecz nad głową przeciwnika.
— A!... — zawołał Joyeuse osłaniając się od napaści, dobrze powiedziałem, jesteś zdrajcą i umrzesz jak zdrajca.
I nacierając na niego, przyśpieszył razy, z których jeden trafił w otwór przyłbicy.
— Zabiję cię — wołał młodzieniec — zedrę hełm, który cię tak dobrze osłania a następnie powieszę na pierwszem drzewie, jakie napotkam.
Nieznajomy chciał nacierać, kiedy inny rycerz należący do niego, zbliżył się i rzekł do ucha:
— Mości książę! na co ta walka, gdzieindziej jesteś potrzebniejszym.
Nieznajomy zwrócił się we wskazanym kierunku i ujrzał chwiejących się flamandczyków, wobec kawaleryi kalwińskiej.
— W rzeczy samej — rzekł ponurym głosem, tam są ci, których szukałem.
W tejże chwili masa kawaleryi rzuciła się na marynarzy Joyeusa, którzy utrudzeni nieprzerwaną walką, cofać się zaczęli.
Czarny rycerz skorzystał z tego, aby zniknąć w zamięszaniu wśród cienia nocy.
W kwadrans potem, francuzi cofali się na całej linii.
Pan de Saiut-Aignan starał się wszelkiemi siłami w porządku odwrót prowadzić.
Ale ostatni oddział pięciuset koni i dwóch tysięcy piechoty świeżo wyszedł z miasta i wpadł na zwiątpiałą i cofającą się armię.
Były to stare hordy księcia Oranii, które z kolei walczyły z księciem Alby, Don Juanem, Requeseusem i Aleksandrem Farnèse.
Wtedy potrzeba było opuścić pole bitwy i lądem rejterować, albowiem flota, na którą najwięcej liczono, zniszczona już była.
Pomimo przytomności umysłu wodzów, pomimo największej odwagi, powszechna nastąpiła rozsypka.
Wtedy właśnie nieznajomy z całą kawaleryą wpadł na uciekających i w tylnej straży znowu spotkał Joyeusa z jego marynarzami, których dwie trzecie na polu bitwy pozostawił.
Młody admirał już na trzeciego wsiadł konia, albowiem dwóch pod nim ubito.
Miecz jego złamał się, więc z rąk poległego marynarza porwał jeden z ciężkich toporów, którym wywijał jak procą.
Kiedy niekiedy odwracał się i stawał frontem, podobnie jak dzik, który w ucieczce odwraca się i rani myśliwego.
Flamandczycy według rady tego, którego nazywali Jego książęcą mością, walczyli bez zbroi, ścigali nieprzyjaciół nie dając im chwili odetchnienia.
Coś, jakby wyrzut sumienia, albo jakby litość, odezwało się w sercu nieznajomego, na widok takiej porażki.
— Dosyć, panowie — rzekł — czystą francuzczyzną, dzisiaj wypędzeni z Antwerpii, a w ośm dni będą wygnani z Flandryi: więcej od Boga nie żądajmy.
— To francuz, to francuz!... — zawołał Joyeuse. Odgadłem cię, zdrajco! Bodajeś zginął śmiercią zdrajców!
Ta straszna klątwa zdawała się trwożyć człowieka, który tysiąca mieczy skierowanych na siebie nie bał się; zwrócił konia i choć zwycięzca, uciekł jak pokonany.
Ale odwrót jednego człowieka nie zmienił postaci rzeczy; strach jest zarazą, ogarnął on całą armię i pod ciężarem panicznej trwogi, żołnierze poczęli uciekać.
Konie pomimo utrudzenia, sił nabrały, albowiem i one zdawały się być pod wpływem trwogi; ludzie zaczęli się rozpraszać szukając schronienia: w kilka godzin armii nie było.
Była to właśnie pora, kiedy według rozkazu Jego książęcej mości, zrywano tamy i spuszczano upusty.
Od Lierre, aż do Fermonde, od Haesdonk, aż do Malines, każda mała rzeczka, powiększona przypływami, każdy kanał wylany, posyłały na płaski ląd wodę rozszalałą.
Tak więc, kiedy uciekający francuzi zatrzymywać się zaczęli, utrudziwszy swoich nieprzyjaciół; kiedy widzieli, że antwerpczycy powracają do miasta, kiedy ci, którzy wyszli zdrowo z rzezi sądzili się ocalonemi i pragnęli chwilę odetchnąć, jedni modląc się, drudzy złorzecząc, w tej właśnie godzinie, nowy nieprzyjaciel, ślepy i nieubłagany, wyrywał na nich z szybkością wiatru i gwałtownością morza.
Jednakże, pomimo ogromu niebezpieczeństwa, jakie ich zaczynało otaczać, niedomyślali się niczego.
Joyeuse pozwolił spocząć swoim marynarzom, przywiedzionym do liczby ośmiuset.
Hrabia Saint-Aignan ziejący i ochrypły, mówiąc tylko groźnemi znakami, usiłował zebrać rozpierzchłe zastępy.
Książę Andegaweński na czele zbiegów, jadąc na pysznym koniu, gdy drugiego służący wiódł za nim, sam pędził naprzód, nie myśląc o niczem.
— On nie ma odwagi, mówili jedni.
— Jaka zimna krew — mówili drudzy.
Kilka godzin spoczynku powróciły wojsku siłę do odwrotu.
Brakowało tylko żywności.
Konie zdawały się być więcej utrudzone jak ludzie; nie jedząc od wczoraj, iść nie mogły.
Kawalerya więc wlokła się na ostatku.
Myślano dostać się do Brukselli, która należała do księcia i w której wielu miał stronników; przecież wątpiono nieco o jej dobrych chęciach; liczono wszakże na Antwerpię, jak dziś na Bruksellę...
Tam, w Brukselli, to jest o ośm mil od miejsca, w którem się znajdowano, spodziewano się uzupełnić wojsko, zaopatrzyć w amunicyę i żywność i ztamtąd znowu zacząć kampanię w porze, jak można najstosowniejszej.
Resztki prowadzonej armii miały służyć za podstawę nowej.
W tej jeszcze godzinie, nikt nieprzewidywał strasznej chwili, kiedy ziemia miała ustępować pod ich stopami, kiedy bałwany wody miały się stoczyć na ich głowy, i kiedy resztki tylu walecznych, miały się stoczyć do morza a potem ciałami swojemi użyźniać grunta Brabanckie.
Książę Andegaweński kazał zastawić sobie śniadanie w chacie wieśniaczej, pomiędzy Hoboken i Heckhout.
Chata była pusta, od wczoraj mieszkańcy uciekli; ogień zapalony wczoraj, tlał jeszcze w kominie.
Żołnierze i oficerowie chcieli naśladować wodza i rozsypali się po miejscach, któreśmy wymienili; ale przekonali się z trwogą, że wszystko było puste i że mieszkańcy żywność z sobą unieśli.
Hrabia de Saint-Aignan szukał szczęścia, jak inni; obojętność księcia Andegaweńskiego, w chwili, kiedy tylu walecznych z głodu umierało, zniechęciła go i oddaliła.
Należał do tych, którzy mówili: „On nic ma serca!...”
Zwiedził dwa albo trzy domy, znalazł je puste, zapukał do czwartego, w którym mu powiedziano, że na cztery mile w około, wszystkie domy opustoszały.
Na te słowa Saint-Aignan zmarszczył brwi i skrzywił się jak zwykle.
— W drogę, panowie, w drogę — rzekł do oficerów.
— Tak, tak — odpowiedzieli — jesteśmy zmordowani i umierający z głodu.
— Ale jesteście żywi; jeżeli zaś godzinę tu pozostaniecie, pomrzecie; może i teraz będzie za późno.
Pan de Saint-Aignan nie mógł nic więcej powiedzieć, lecz wielkie przeczuwał nieszczęście.
Ruszono obóz.
Książę Andegaweński jechał na czele, Sain-Aignan w środku, a Joyeuse tylne straże prowadził.
Kilka tysięcy ludzi jeszcze się oderwało, albo osłabieni ranami i trudem, kładli się po drogach.
Z niemi pozostała kawalerya nie mogąca się ruszać.
Około księcia Andegaweńskiego pozostało zaledwie trzy tysiące ludzi zdrowych i zdolnych do walki.


Rozdział IX.
PODRÓŻNI.

W czasie, gdy klęska wojny, a przepowiednia większej jeszcze spełniała się, dwóch podróżnych na wybornych koniach, w nocy wyjeżdżało bramą z Brukselli, udając się w kierunku Malines...
Jechali obok siebie, płaszcze mieli w tyle zwinięte, bez broni na wierzchu, tylko szerokie noże flamandzkie, błyszczące, wisiały im u pasa.
Podróżni jechali w milczeniu, każdy zajęty swą myślą, a może obydwa jedną i tą samą.
Postawą zdradzali handlarzy pikardzkich, którzy w owym czasie ułatwiali handel francuzki z Flandryą.
Był to rodzaj komisantów podróżnych, na podobieństwo wielkiej dzisiejszej propagandy handlowej.
Ktoby ich widział spokojnie jadących drogą oświetloną księżycem, wziąłby ich za poczciwych ludzi, szukających noclegu dobrego po dniu wesołym.
Jednak dosyć było posłyszeć kilka wyrazów z rozmowy, aby zmienić zdanie.
Pierwszy wyraz wymówiony po wyjeździ© z Brukselli, był bardzo dziwny.
— Pani — rzekł grubszy do wysmukłego towarzysza — miałaś słuszność, wyjeżdżając dzisiejszej nocy, zyskujemy siedem mil i przybędziemy do Malines w chwili, kiedy według wszelkiego podobieństwa do prawdy, rezultat bitwy pod Antwerpią będzie wiadomy. Po dwóch dniach drogi i odpoczynku, albowiem pani go potrzebujesz, przybędziemy do Antwerpii i to zapewne w tej godzinie, gdy książę po wytrzeźwieniu z radości, raczy spojrzeć na ziemię, zstąpiwszy z siódmego nieba.
Towarzysz, którego nazywano „panią” i który się o to zupełnie nie gniewał, pomimo męzkich sukien, odpowiedział głosem spokojnym, poważnym i łagodnym zarazem.
— Mój przyjacielu, wierzaj mi, Bóg sprzykrzy sobie wspierać tego niegodziwego księcia, i strasznie go ukarze; pośpieszmy więc z wykonaniem zamiarów, bo nie należę do ludzi wierzących w przeznaczenie i sądzę, że ludzie są panami swojej woli i czynów. Gdybyśmy nic nie robili, a Bogu pozwolili działać, nie byłoby tak ciężko żyć, jak obecnie...
Powiew północno-zachodni zimny i gwiżdżący, dał się uczuwać.
— Pani drżysz — rzekł starszy podróżny — weź zatem płaszcz.
— Dziękuję ci, Remy; wiesz, że nie czuje już ani boleści ciała, ani udręczeń ducha.
Remy wzniósł oczy w niebo i milczał.
Niekiedy wstrzymywał konia, wspinał się na strzemionach i oglądał po za siebie; tymczasem wyprzedzała go towarzyszka, jak posąg milcząca.
Po jednym z podobnych przystanków, kiedy się z nią połączył, rzekła:
— Czy nikogo nie ma za nami?
— Nikogo, pani.
— A tego jeźdzca, który nas dogonił w Valenciennes, i który dowiadywał się o nas?
— Już go nie widzę.
— Sądzę, żem go znowu widziała przed wjazdem do Mons.
— A ja widziałem go przed wjazdem do Brukselli.
— Do Brukselli, mówisz?
— Tak; ale zatrzymał się tam.
— Remy — rzekła dama, zbliżając się do swego towarzysza, jakby się lękała, ażeby jej kto na pustej nie podsłuchał drodze.
— Remy, czy on niezdawał ci się podobnym...
— Do kogo, pani?
— Przynajmniej z postawy, bo nie widziałam twarzy tego nieszczęśliwego człowieka.
— O!... nie, nie, pani — odpowiedział Remy — bynajmniej; prócz tego, zkądby mógł wiedzieć, że opuściliśmy Paryż i udajemy się w 1ę drogę?
— A zkąd mógł wiedzieć gdzie jesteśmygdyśmy zmienili mieszkanie w Paryżu?..
— Nie, pani — odparł Remy — nie ścigał nas, ani nie kazał ścigać, — i jak pani dawniej mówiłem, widać zrobił rozpaczliwe postanowienie, ale względem siebie samego.
— Niestety!... Remy — każdy ma na tym świecić cierpienia swoje.
Remy odpowiedział westchnieniem na westchnienie swojej pani, i jechali dalej w milczeniu, tylko tentent ciszę zakłócał.
Tak dwie godziny minęło.
W chwili, kiedy nasi podróżni mieli wjeżdżać do Vilvorde, Remy szybko się odwrócił.
Usłyszał bowiem tentent galopującego konia po drodze. Przystanął i słuchał, ale nic nie widział.
Daremnie silił się oczyma przebić ciemności nocy, lecz ponieważ żaden szelest nie przerywał ciszy uroczystej, wraz z towarzyszką wjechał do miasteczka.
— Pani — rzekł — wkrótce dzień zajaśnieje; konie są zmęczone, ty sama potrzebujesz spoczynku, radzę zatrzymać się...
— Remy — odrzekła — daremnie przede mną twoję niespokojność ukrywasz. Remy, ty jesteś pomięszany.
— Tak, boję się o zdrowie pani; wierzaj mi, kobieta nie może znosić trudów, które dla mnie samego....
— Czyń jak chcesz, Remy — odpowiedziała.
— A więc, wjedźmy na tę uliczkę, na rogu której spostrzegam gasnące światełko; po tym znaku poznać można zajazdy. Spiesz pani, proszę.
— A więc coś słyszałeś?
— Tak, tentent konia, prawda; sądziłem, że jestem w błędzie, lecz na wszelki wypadek zatrzymałem się, aby nabyć przekonania.
Kobieta nieodpowiadając nic, ani robiąc uwag, udała się za koniem Remyego, który wjechał w długą i wązką uliczkę.
Remy puścił ją naprzód, zsiadł z konia i zarzuci! na siodło lejce; koń poszedł za koniem jego towarzyszki.
On zaś, schylony za ogromnym kamieniem, czekał.
Kobieta zapukała do drzwi zajazdu, gdzie według zwyczajów gościnności flamandzkiej, czuwała, albo raczej spała służąca barczysta.
Służąca ta zdala słyszała tentent konia po bruku i obudzona, bez gniewu, otworzyła drzwi dla przyjęcia podróżnego, czyli raczej podróżnej.
Następnie, otworzyła szerokie drzwi do stajni, w które wbiegły rumaki.
Czekam na mojego towarzysza — rzekła kobieta — pozwól mi spocząć przy ogniu, bo nie myślę kłaść się spać bez niego.
Służąca podesłała koniom, zamknęła stajnię i powróciła do kuchni; tam przystawiła kociołek do ognia, palcami objaśniła świecę i zasnęła.
Tymczasem, Remy, zostawszy na czatach, uważał na podróżnego, o którym wspominał, że go słyszał galopującym.
Widział go jak wjeżdżał w miasto i jechał powoli bacznie nadsłuchując; przybywszy do uliczki, jeździec ujrzał latarnię i zdawał się wahać, czy ma spocząć lub dalej jechać.
Zatrzymał się o dwa kroki od Remyego, który na ramieniu czuł ciepły oddech konia.
Poniósł rękę do noża.
— To on — rzekł do siebie — on jeszcze nas ściga. I czegóż chce?
Podróżny złożył ręce na piersi, koń zaś jego ciężko oddychał wyciągając szyję.
Nie rzekł ani słowa, ale z ognistego spojrzenia, skierowanego to naprzód, to w tył, to znów u w uliczkę, łatwo było odgadnąć, że się namyśla, czy ma powracać, jechać dalej, lub stanąć w zajeździe.
— Widać pojechali dalej — rzekł — i my zatem jedzmy.
I puszczając lejce koniowi, pojechał.
— Jutro — rzekł do siebie Remy — trakt zmienimy.
I połączył się ze swoją towarzyszką, która go niecierpliwie czekała.
— A co — zapytała cicho — czy jedzie za nami?
— Bynajmniej, ja byłem w błędzie; możesz pani spać spokojnie.
— Wiesz, mój Remy, że sypiać nie mogę.
— To może pani posilisz się, bo od wczoraj nic nie jadłaś.
— Dobrze, mój Remy.
Obudzono biedną służącę, która wstała powtórnie w tak dobrym jak dawniej humorze i dowiedziawszy się o co rzecz chodzi, wydobyła z bufetu szynkę, zająca i konfitury; następnie, przyniosła butelkę pieniącego piwa.
Remy usiadł ze swoją panią do stołu.
Pani nalała pół szklanki piwa i umaczała w niem usta; następnie ułamała kawałeczek chleba i zjadła kilka okruszyn; w końcu, przechyliła się na krześle i odsunęła chleb i piwo.
— Jakto, pani już nie jesz?... — zapytała służąca.
— Skończyłam i dziękuję.
Służąca poczęła patrzeć na Remyego, który wziął chleb pokruszony przez panią, jadł go powoli i piwem popijał.
— A mięsa czy pan nie je? — zapytała.
— Nie, moje dziecię, dziękuję.
— Może niedobre?
— I owszem, wyborne, ale nie jestem głodny.
Służąca złożyła, ręce dziwiąc się tej nadzwyczajnej wstrzemięźliwości, albowiem nie tak widziała jedzących swoich współziomków.
Remy widząc zadziwienie służącej, rzucił sztukę srebrnej monety na stół.
Wiele panu dać reszty? — zapytała — możesz pan schować ten pieniądz, bo tylko sześć szelągów od dwóch osób.
— Schowaj ten pieniądz, moja kochanko, — odezwała się podróżna — mój brat i ja mało jemy, ale dla tego nie chcemy zmniejszać twego zarobku.
Służąca zarumieniła się z radości, ale jednocześnie łzy litości potoczyły się z oczów, tak te wyrazy były wymówione boleśnie.
— Powiedz mi, moje życie — zapytał Remy — czy jest ztąd jaka boczna droga do Malines?
— Jest panie, ale bardzo zła; tymczasem wielka droga wyborna.
— O!. wiem o tem; lecz ja chciałbym inną pojechać.
— Ale panie, ponieważ jedziesz z kobietą uprzedzam cię, że bardzo zła, a obecnie jeszcze gorsza.
— A to dla czego, moja kochanko?
— Ponieważ tej nocy, dużo osób udaje się do Brukselli!
— Do Brukselli?
— Nie inaczej; wyjeżdżają na jakiś czas.
— A to dlaczego?
— Nie wiem, ale to ma być z rozkazu.
— Z rozkazu! czyjego?... czy nie księcia Oranii?
— Nie, z rozkazu Jego książęcej mości.
— Co to za Jego książęca mość.
— A!.. pan mnie pytasz za wiele, a ja nic nie wiem; koniec końcem, powiadam panu, że mnóstwo osób wyjeżdża.
— Co to za osoby?..
— Mieszkańcy wsi, wiosek, miasteczek, wałów.
— To szczególniejsza! — rzekł Remy.
— I my sami — rzekła dziewczyna — o świcie wyjedziemy, równie jak wszyscy mieszkańcy miasteczka. Wczoraj, o jedenastej godzinie, kanałami wyprawiono wszystkie bydło pod Bruksellę, otóż dlaczego powiadam państwu, wiele musi być na drodze wozów, koni i ludzi.
— Dla czegóż nie jadą gościńcem?
— Nie wiem, ale taki rozkaz.
Remy i jego towarzyszka spojrzeli po sobie.
— Ale my możemy jechać dalej, bo jedziemy do Malines.
— Ja myślę, że lepiej zrobić jak wszyscy, to jest udać się do Brukselli.
Remy spojrzał na towarzyszkę.
— Nie, nie, natychmiast jedziemy do Malines, — zawołała podróżna pani, podnosząc się. — Otwórz stajnię, moja kochanko.
Remy powstał także, mówiąc półgłosem:
— Niebezpieczeństwo za niebezpieczeństwem, wolę te, które już znam... prócz tego, ten młody człowiek wyprzedził nas... a gdybyśmy go przypadkiem spotkali... zobaczemy.
Ponieważ konie były nierozsiodłane, podał strzemię towarzyszce, sam siadł na konia i przed świtem stanęli nad brzegiem Dyle.


Rozdział X.
WYJAŚNIENIE.

Niebezpieczeństwo, które Remy lekceważył, było rzeczywistem, albowiem nocny podróżny, wyjechawszy z miasteczka i przebywszy ćwierć mili, skoro nie ujrzał nikogo na drodze, domyślił się, że ci, za któremi jechał, zostali w oberży.
Nie chciał powracać, aby pogoni nie czynić zbyt wyraźną, ale położył się na polu zasianem koniczyną, umieściwszy konia w rowie służącym za granicę pola.
Wynikło ztąd, że wszystko mógł widzieć, nie będąc od nikogo widzianym.
Młodzieniec, którego poznano, którego Remy wiedział nazwisko, a kobieta domyślała się, nazywał się Henryk du Bouchage, którego fatalizm raz jeszcze rzucił wobec kobiety, którą zaprzysiągł unikać.
Po rozmowie z Remym na progu tajemniczego domu, to jest po utracie wszelkich nadziei, Henryk powrócił do pałacu Joyeuse, postanowiwszy, jak mówił, pozbyć się życia, które tak skąpo zaświeciło dla niego, jak szlachcic i dobry syn; albowiem pragnął imię ojca czystem zachować: chciał zginąć na polu bitwy.
Walczono we Flandryi, a że książę Joyeuse brat jego, dowodził armią, wybrał więc ten środek pozbycia się życia. Nie wahał się wcale, wyjechał z pałacu o świcie, to jest: we dwadzieścia cztery godzin po wyjeździe Remyego i jego towarzyszki.
Listy nadeszłe z Flandryi doniosły o stanowczej na Antwerpię wyprawie. Henryk więc sądził, że na czas przybędzie. Cieszył się myślą, że umrze przynajmniej z bronią w ręku, na rękach brata i pod francuzkim sztandarem; że jego śmierć ogromnego narobi hałasu i że ten hałas przebije się do damy, mieszkającej w tajemniczym domku.
Szlachetne niedorzeczności!... smutne ale pełne sławy marzenia!... Henryk sycił się całe cztery dni boleścią, albo raczej nadzieją jej kresu.
W chwili, kiedy zajęty był myślą o śmierci, ujrzał wysoką wieżę Valenciennes a ósma godzina wybiła w mieście; spostrzegł, że zamykają bramy, kolnął więc konia ostrogą i wpadając na most zwodzony, obalił człowieka.
Henryk nie należał do liczby owych zuchwalców, którzy depczą nogami wszystko, co od nich niższe. Przejeżdżając, przepraszał tego człowieka, który na dźwięk jego głosu obejrzał się.
Uniesiony przez konia, którego nadaremnie wstrzymywał, zadrżał jakby zobaczył tego, którego nie spodziewał się widzieć.
— Jakimże głupi!... — pomyślał — Remy w Valenciennes! Remy, którego cztery dni temu, zostawiłem przy ulicy Bussy, Remy bez swojej pani, bo mu tylko towarzyszy jakiś młodzieniec!.. Na honor, boleść odbiera mi przytomność i wzrok zaćmiewa, wszędzie widzę tylko przedmiot myśli mojej.
Jadąc dalej, przybył do miasta nie mając nadziei spotkania.
Zatrzymał się w pierwszym zajeździć, jaki napotkał, oddał konia służącemu i usiadł przed bramą na ławie, gdy tymczasem sporządzano mu wieczerzę.
Kiedy tak siedział zamyślony, ujrzał dwóch podróżnych, jadących koło siebie i zauważył, że jeden z nich podobny do Remyego, często się za nim oglądał. Drugiemu skrzydła szerokiego kapelusza twarz zasłaniały.
Remy mijając zajazd, ujrzał Henryka na ławie, obejrzał się i poznał go.
— Tym razem — mówił Henryk do siebie — nie mylę się. Krew mam zimną, oczy jasne i myśli świeże, mogę sobą władać, prócz tego, to samo zjawisko powtarza się i sądzę, że towarzysz Remyego jest służącym z domu na przedmieściu.
— Nie — mówił dalej — nie mogę być w takiej niepewności i natychmiast muszę się przekonać.
Powstał i udał się szeroką ulicą za podróżnemi; lecz czy zajechali do jakiego domu, czy inną udali się drogą, nie znalazł ich...
Pobiegł do bramy miasta; lecz była zamkniętą.
Podróżni wyjechać więc nie mogli.
Chodził po wszystkich zajazdach, wypytywał się, szukał i dowiedział, że dwaj podróżni skierowali się do lichego zajazdu przy ulicy Beffroi.
Gospodarz właśnie dom zamykał, gdy Bouchage przybył.
A gdy zachęcony powierzchownością młodego podróżnego, ofiarowywał mu swoje usługi, Henryk zatapiał wzrok w pierwszy pokój, gdzie ujrzał na schodach Remyego, prowadzonego przez służącą ze świecą.
Nie mógł widzieć jego towarzysza który zapewne szedł pierwszy i już zniknął.
Na schodach, Remy zatrzymał się.
Tym razem, poznając go dokładnie, hrabia wydał okrzyk, a na dźwięk jego głosu, Remy się odwrócił.
Po bliźnie na twarzy i po niespokojności w niej wyrytej, Henryk upewnił się w swojem przekonaniu i za nadto wzruszony, przed oddaleniem, zapytał tylko z wyraźnem ściśnieniem serca, dlaczego Remy opuścił swoję panią i dlaczego znajduje się na tej samej co on drodze.
Myśli jego toczyły się z przepaści w przepaść.
Nazajutrz, w godzinie otwierania bram miasta, kiedy sądził, że spotka się twarz w twarz z dwoma podróżnymi, zdziwiony dowiedział się, że w nocy, obadwaj nieznajomi otrzymali pozwolenie wyjazdu, i że pomimo zwyczaju, bramę im otworzono.
Tym sposobem, ponieważ wyjechali o pierwszej po północy, wyprzedzili go o sześć godzin drogi.
Trzeba więc było stracony czas odzyskać; puścił więc konia galopem i dogonił naszych podróżnych w Mons.
Ujrzał znowu Remyego, ale tym razom potrzeba było być czarownikiem, aby poznać Henryka, przywdział bowiem kaszkiet żołnierski i konia kupił innego.
Oko przezornego sługi odgadło ten podstęp i towarzysz Remyego, ostrzeżony po cichu, tak twarz odwrócił, że Henryk widzieć jej nie mógł.
Jednak młodzieniec nie zniechęcał się, wypytywał w pierwszym zajeździć, gdzie stanęli podróżni, a że natarczywie brał się do rzeczy, powiedziano mu, że towarzysz Remyego był pięknym młodym mężczyzną, lecz bardzo smutnym, wstrzemięźliwym i milczącym.
— Czy to nie kobieta?... — zapytał.
— Być może — odpowiedział gospodarz — dzisiaj wiele kobiet przebiera się jadać z kochankami do Flandryi, że zaś nasz stan nic nam widzieć nie pozwala, nic zatem nie widziemy.
To wyjaśnienie ścisnęło serce Henrykowi.
Być może, że Remy towarzyszy swojej pani, przebranej za mężczyznę.
Z tego wszystkiego, Henryk czegoś okropnego się domyślał.
Zapewne, jak mówił gospodarz, ideał jego za kochankiem jedzie do Flandryi.
Remy więc kłamał mówiąc o jej wiecznych smutkach; ta bajka o miłości nieszczęśliwej, która na wieki ubrała w żałobę jego panią, zdawała mu się zręcznym wymysłem na oddalenie natrętnika.
A więc, kiedy tak, mówił do siebie Henryk więcej udręczony tą nadzieją niż rozpaczą; tem lepiej, przyjdzie czas, że będę mógł zbliżyć się do tej kobiety i wyrzucie wybiegi, które ją poniżyły w moich oczach, ją, którą tak wysoko stawiałem; kiedy tak, ja który ją marzyłem niebiańską istotą, widząc w jasnej powłoce duszę zwyczajną, spadnę ze szczytu mojej miłości i wysokości marzeń moich.
Młodzieniec darł włosy i piersi rozdzierał na tę myśl, że kiedykolwiek utraci miłość i złudzenia, które go zabijały. Lepiej mieć serce wdowie niż puste.
Tak myślał marząc o przyczynie, dla której udają się do Flandryi to dwie osoby nierozdzielne, gdy ujrzał ich znowu, wjeżdżających do Brukselli.
Wiemy jak znowu jechał za niemi.
W Brukselli, Henryk stanowczo się dowiedział o planach wyprawy, projektowanej przez księcia Andegaweńskiego.
Flamandczycy zanadto byli nieprzychylni księciu Andegaweńskiemu, aby dobrze przyjęli znakomitego Francuza; byli zanadto dumni powodzeniem, jakie ich sprawa otrzymała, albowiem to samo należy nazwać powodzeniem, że Antwerpia zamknęła bramy przed księciem, którego na tron przyzwano; byli zanadto dumni, aby niechcieli upokorzyć francuza, mówiącego najczystszym akcentem paryzkim, który w każdej epoce śmiesznym się ludowi belgijskiemu wydawał.
Henryk pojmował więc odraza trudne zadanie wyprawy, w której brat jego tak znaczny miał udział; postanowił więc przyspieszyć przyjazd do Antwerpii.
Było więc dla niego nieodgadnionem, po co Remy i jego towarzyszka, tą sama co on udają się drogą, a do tego nie chcą być poznanemi.
To dowód, że do jednego dążą celu.
Wyjechawszy z miasteczka, Henryk ukryty w koniczynie, gdzieśmy go zostawili, był pewnym, tym razem przynajmniej, że ujrzy twarz towarzysza Remyego.
Widział w tem koniec wszelkich niepewności. I wtedy jakeśmy powiedzieli, rozdzierał piersi, lękając się utracić złudzeń, dla których żyć pragnął i dla których chciał umrzeć.
Kiedy dwaj podróżni przejeżdżali koło młodzieńca, niespodziewając się, aby kto był w koniczynie ukryty, kobieta gładziła włosy, nie mając czasu uczynić tego w zajeździe.
Henryk ją ujrzał i poznał; o mało biedak nie stoczył się w rów, gdzie pasł się koń jego.
Podróżni przejechali.
O! wtedy, gniew opanował Henryka, tak dobrego i cierpliwego, gniewał się, że mieszkańców domku tajemniczego sądził uczciwemi.
Lecz po protestacyach Remyego, po udanych smutkach kobiety, ta podróż albo raczej zniknięcie, było pewnym rodzajem zdrady dla człowieka, który tak uporczywie, ale zarazem z takiem uszanowaniem oblegał bramę jej domu.
Gdy cios, który ugodził w serce Henryka zobojętniał nieco, młodzieniec odgarnął piękne jasne włosy, otarł pot z czoła i wsiadł na konia, postanowiwszy żadnych niezachowywać względów, wyjąwszy nakazywanych przez resztę uszanowania i dalej jechać za uciekającymi.
Zrzucił płaszcz a kaptur spuścił i udał się za podróżnemi myśląc, że droga wolna dla wszystkich.
Postanowił nie mówić ani do Remyego, ani do jego towarzyszki, tylko dać im się poznać obojgu.
— Tak, tak — mówił do siebie — jeżeli mają cokolwiek serca, obecność moja chociaż przypadkowa, będzie dla nich ciężkim wyrzutem.
Zaledwie pięćset kroków ujechał, gdy Remy go spostrzegł i zmięszał się.
Kobieta spostrzegła to i odwróciła się.
— A!... — rzekła — czy to nie ten młodzieniec?
Remy chciał ją uspokoić jeszcze.
— Nie sądzę, pani — odpowiedział — jest to zapewne jakiś młody żołnierz, udający się do Amsterdamu i na teatrze wojny szukający przygód.
— Mniejsza o to, ale ja jestem niespokojną.
— Uspokój się pani, gdyby ten człowiek był hrabią du Bouchage, zbliżyłby się do nas; wszak pani wiesz jak jest uprzejmy.
— Wiem, pełen uszanowania i gdyby nie to, byłabym ci dawno powiedziała: „Oddal go, Remy” i nietroszczyła o więcej.
— A więc, jeżeli pełen uszanowania i jeżeli to on, nie ma się czego obawiać tak samo na drodze z Brukselli do Antwerpii, jak w Paryżu, przy ulicy Bussy.
— Mniejsza o to — odrzekła kobieta — jeszcze w tył spoglądając, otóż jesteśmy w Malines — zmieńmy konie i spieszmy do Antwerpii.
— Przeciwnie, pani; niejedźmy do Malines, a ponieważ konie nasze nie bardzo zmęczone, udajmy się do miasteczka, które widać na lewo, a które sądzę, że się Willebroeck nazywa; tym sposobem unikniemy miasta, zajazdu, ciekawych i wszelkich pytań; w dodatku unikniemy nieprzyjemności zmiany koni i sukien, jeżeliby zmienić je było potrzeba.
— Kiedy tak, Remy, jedźmy do miasteczka.
Wzięli się na lewo, zaledwie dojrzaną ścieżką, która jednak widocznie do Willebroeck prowadziła.
Henryk w tem samem miejscu co oni zjechał z drogi i udał się tą samą ścieżką, zachowując milczenie.
Niepokój Remyego objawiał się w ukośnych spojrzeniach, w niepewnej postawie, a nadewszystko w ruchu, który stał mu się zwyczajem, oglądania po za siebie.
Te rozmaite symptomaty nie uszły uwagi jego towarzyszki.
Przybyli do Willebroeck.
Z dwustu domów, z których się składało miasteczko, żaden nie był zamieszkany; kilka psów i kotów zgłodniałych biegało po tej samotni, jedne wyjąć, drugie miaucząc i uciekając pod drzwi domów, gdzie się bezpiecznemi sądziły.
Remy pukał do dwudziestu miejsc.
Henryk ze swojej strony, zdający się być cieniem dwojga podróżnych, zatrzymał się przy pierwszym domu, zapukał i nie znajdując nikogo? domyślił się, że wojna tego wyludnienia przyczyną; zaczekał więc, aby się przekonać co poczną ci, za któremi jechał.
Właśnie Remy w opuszczonym zajeździe znalazł nieco owsa i tym postanowił konie nakarmić.
— Pani — rzekł wtedy — nie jesteśmy w kraju spokojnym, ani w położeniu zwyczajnem; nie należy nam więc narażać się jak dzieciom.
Możemy wpaść w ręce Francuzów, albo Flamandczyków nie mówiąc o Hiszpanach; albowiem w dziwnem położeniu, w jakiem się Flandrya znajduje, awanturników niezbywa. Gdybyś pani była mężczyzną, innym językiem mówiłbym do ciebie, ale jesteś kobietą młodą i piękną, narażasz więc na niebezpieczeństwo życie i honor.
— O! życie, życie! ono dla mnie jest niczem.
— Przeciwnie pani; życie jest wielką rzeczą, kiedy ma cele, do których dąży.
— Więc powiedz co czynić, Remy, ty myśl i działaj za mnie, bo wiesz, że moje myśli nie są na tej ziemi.
— Kiedy tak, pani, pozostańmy tutaj, widzę wiele domów, które mogą za schronienie służyć; mam broń i możemy albo się ukrywać, lub bronić, stosownie do potrzeby.
— Nie, Remy, muszę iść dalej, nic mnie nie zatrzyma — odpowiedziała, wstrząsając głową — lękałabym się tylko o ciebie, gdybym się lękać umiała.
— A więc, jedźmy.
I popędził konia, nie mówiąc więcej.
Nieznajoma jechała za nim, zaś Henryk du Bouchage, który się razem z niemi zatrzymał, razem też wyruszył.


Rozdział XI.
WODA.

W miarę, jak podróżni postępowali, kraj przebierał coraz dziwniejszy postać.
Zdawało się, że pola równie są puste, jak wsie i miasteczka.
W rzeczy samej, nigdzie nie było widać krów pasących się na łykach, nigdzie kozy spinającej się na bokach góry, albo skaczącej po plotach za listkami tarni i winnego krzewu, nigdzie trzody i pasterza, nigdzie pługa i oracza, ani wędrownego z workiem na plecach kramarza, nigdzie woźnicy śpiewającego ochrypłym głosem i trzaskającego z bicza.
Jak daleko wzrok sięgał po tych pysznych równinach, nigdzie ludzkiej postaci, nigdzie ludzkiego głosu.
Rzekłbyś, że to jest natura zaraz po stworzeniu, piękna lecz pusta.
Wieczór zapadł; Henryk w zamyśleniu, instynktem zbliżony do podróżnych przed nim jadacych, pytał powietrza, drzew i odległych horyzontów o wytłomaczenie smutnego zjawiska.
Na tle posępnego obrazu, przy purpurowym zachodzie słońca, jedyne żyjące istoty, Remy i jego towarzyszka byli widzialnemi; dalej, o sto kroków za nimi, malowała się postać Henryka, zawsze w tej samej postawie i tem samem oddaleniu.
Remy zatrzymał towarzyszkę kładąc rękę na lejcach jej konia.
— Pani — rzekł — wiesz czy jestem odważny, lub nie i czybym jeden krok zrobił wtył dla ocalenia życia; lecz dzisiaj coś dziwnego we mnie się dzieje, czuję jak mnie przytomność odbiega i jak kroku naprzód uczynić nie jestem zdolny, nazwij to pani bojaźnią, tchórzostwem, jak ci się podoba, ale powiadam... boję się.
Kobieta odwróciła się; być może, te złowrogie przeczucia były dla niej obcemi, być może, nic nie widziała.
— Czy jest za nami?... — zapytała.
— O! to nie o nim mowa — odpowiedział Remy — nie myśl o nim, proszę cię, on jest sam a i ja przecież stanę za mężczyznę; nie, niebezpieczeństwo, którego się obawiam, albo raczej które przeczuwam, zbliża się i grozi nam, a innego jest rodzaju; jest niewiadomem i nieznanem, dlatego nazywam je niebezpieczeństwem.
Kobieta kiwnęła głową.
— Patrz pani — mówił Remy, czy widzisz te wierzby uginające czarne wierzchołki?
— Widzę.
— Obok tych drzew, spostrzegam domek, jeżeli zamieszkały, zażądamy gościnności, jeżeli pusty, zajmiemy go. Nie sprzeciwiaj się pani, błagam cię.
Wzruszenie Remyego, jego glos drżący i wewnętrzne przekonanie skłoniło towarzyszkę do uległości.
Zwróciła więc konia w kierunku wskazanym.
W kilka minut podróżni nasi pukali do drzwi domku w cieniu wierzb.
Strumień płynący około domu oblewał wierzby i skrupiał murawę; za domkiem, murowanym z cegły i pokrytym dachówką, był mały ogródek otoczony żywo-płotem.
Nikt nie odpowiedział na pukanie podróżnych.
Remy nie wahał się; wydobył nóż, uciął gałąź wierzbiny, włożył ją pomiędzy szpary drzwi, aby otworzyć.
Drzwi ustąpiły.
Wszedł spiesznie, od godziny wszystko wykonywał z pośpiechem, jakby trawiony gorączką.
Zamek niezgrabnie zrobiony uległ prawie bez oporu.
Remy wprowadził do domku swoję towarzyszkę, zamknął drzwi za nią, zasunął na drewniany rygiel i odetchnął jakby życie odzyskał.
Zadowolony, że schronił swoję panią, umieścił ją w jednej izbie na pierwszem piętrze, gdzie znalazł łóżko, stół i stołek.
Następnie, spokojniejszy o nią, zeszedł na dół i przez otwór w ścianie zaczął uważać na poruszenia hrabiego, który widząc ich wchodzących do domku, niebawem się doń zbliżył.
Myśli Henryka były posępne i w zupełnej harmonii z myślami Remyego.
— Zapewne — mówił do siebie — jakie nieznane nam, ale wiadome mieszkańcom nieszczęście wisi nad krajem; wojna niszczy okolice, Francuzi wzięli Antwerpię, albo ją wezmą; wieśniacy strwożeni szukają w miastach schronienia.
Tłomaczenie to jednak nie zadawalało młodzieńca.
Przynajmniej na inne wprowadziło go myśli.
— Co robi Remy i jego pani w tej okolicy? Jaka gwałtowna potrzeba pcha ich w straszne niebezpieczeństwo. A! muszę wiedzieć o tem; przyszła chwila, że raz skończę z tą kobietą. Jeszcze nigdy nie miałem tak pięknej sposobności.
I postępował ku domowi.
Lecz nagle zatrzymał się.
— Nie — rzekł z wahaniem tak zwyczajnem rozkochanemu, nie, będę aż do końca cierpiał. Prócz tego, czyż nie jest panią swej woli? Czyż wie o tem wszystkiem, co o niej mówił Remy? O! jego tylko nienawidzę, bo on mnie zapewniał, że nie kocha nikogo. Ale bądźmy jeszcze sprawiedliwi; czyż ten człowiek, który mnie zaledwie zna, ma zdradzać tajemnice swej pani? Nie, nie, moje nieszczęście jest pewne i co gorsza sam tylko winien jestem i ciężaru na nikogo zwalać nie mogę. Teraz na domiar cierpień potrzeba tylko, abym ją widział przybywającą do obozu, wieszającą się u szyi jakiego rycerza i mówiącą: „Przekonaj się wiele wycierpiałam i jak cię kocham!” A więc, aż tam udam się za nią, zobaczę to, czego lękam się ujrzeć i umrę: oszczędzę trudu karabinowi albo armacie. O Boże, ty wiesz, dodał z głębi serca przepełnionego religią i miłością, że nie szukałem tych boleści konania, że z uśmiechem szedłem na śmierć pewną, spokojną i pełną chwały. Obciąłem zginąć na polu bitwy z twojem imieniem na ustach a jej w sercu. Ale nie dozwoliłeś mi Panie i skazałeś na śmierć z rozpaczy, żółci i męczarni. Niech święci się wola Twoja, o Panie!
Następnie, przypominając sobie owe dni oczekiwania i cierpień, które przepędził patrząc na tajemniczy dom, porównywał, że jego boleści mniej były ciężkie w Paryżu, bo ją często widywał, słyszał jej głos i chodził za nią; bo chociaż owa woń, wypływająca z kobiety, którą się kocha, zmięszana z powiewem wiatru, twarz jego pieściła.
I mówił dalej wciąż patrząc na domek, w którym się znajdowała.
— Czekając śmierci, póki ona będzie w tym domku, w pośród tych drzew, obieram moje schronienie, alboż to nie szczęście słyszeć jej glos i widzieć jej cień przez okno. O! nie, nie, Panie, ja nie narzekam, ja teraz jestem szczęśliwy.
I położył się pod wierzbami, których gałęzie dom osłaniały, słuchając z uczuciem trudnej do opisania melancholii szmeru wody, ciekącej w strumieniu.
Nagle zadrżał, huk armat odbił się ze strony północnej i ucichł wiatrem niesiony.
— A!... — rzekł — przybędę za późno, wezmą Antwerpię.
Powstał tedy i chciał wsiąść na konia, aby biegnąc za hukiem, dotrzeć na pole bitwy; ale potrzeba było opuścić nieznajomą i umrzeć w niepewności.
Gdyby jej nie napotkał na drodze, byłby pojechał dalej, nawet nie oglądając się, nie wzdychając za przeszłością, nie żałując przyszłości; ale kiedy ją spotkał, kiedy podejrzenie odezwało się w sercu, postanowienia osłabły.
Pozostał więc.
Przez dwie godziny leżał na ziemi, nadstawiając uszy na dochodzące do niego strzały.
Był pewnym, że to brat jego wysadza w powietrze okręty flamandzkie.
Nakoniec, około drugiej, wszystko się uspokoiło, w pół do trzeciej wszystko umilkło.
Huk dział nie dochodził, jak się zdawało do wnętrza mieszkania, gdzie gdyby był słyszany, tymczasowi goście nie byliby nań nieczuli.
— O tej godzinie mówił do siebie Henryk, Antwerpia jest wziętą i mój brat zwycięzcą. Ale po Antwerpii, przyjdzie Gand, po Gand, Bruges i zawsze znajdę sposobność umierać z chwałą. Przed zgonem jednak chcę wiedzieć, po co ta kobieta do francuzkiego jedzie obozu?
Ponieważ po huku dział nastąpiła cichość, Joyeuse odziany płaszczem, siedział spokojnie.
Wpadł w pewien rodzaj uśpienia, któremu natura ludzka oprzeć się nie może, gdy jego koń pasący się o kilka kroków od niego, postawił uszy i zarżał przeciągle.
Henryk otworzył oczy.
Zwierzę stojąc z wyciągniętym łbem, oddychało powiewem idącym z południa.
— Co tam, mój poczciwy rumaku?... — rzekł młodzieniec powstając i głaszcząc konia po szyi — zimno ci widać, żałujesz stajni wygodnej.
Koń jakby mowę rozumiał i jakby chciał odpowiedzieć, szybko zwrócił się w kierunku Lierre i z wlepionemi oczyma, nozdrzami rozdętemi, słuchał.
— A!... — rzekł Henryk — to coś gorszego jak mi się zdawało, zapewne gromada wilków włóczy się w okolicy, przeczuwając żer trupów.
Koń zadrżał i łeb spuścił; następnie, poruszeniem szybkiem jak błyskawica, zaczął ku stronie zachodniej uciekać.
Uciekając, przechodził około swojego pana, który go pochwycił za grzywę.
— Wskoczył na niego i jak dobry jeździec, powstrzymał.
Za chwilę jednak to, co koń pierwej posłyszał, doszło do uszu Henryka i ten sam dreszcz, który przenikał konia, przeszedł człowieka.
Długi świst, podobny do przeciągłego wiatru wznosił się z rozmaitych punktów półkolem, rozciągającem się z południa ku północy.
Kłęby mgły, jakby przesycone kroplami wody, zdawały się pędzić w powietrzu i huk jakby bałwanów rozlegać.
— Co to jest?... — zapytał Henryk — miałżeby to być wiatr? Nie, wiatr niesie odgłos i pędzi mgłę. Może armia w pochodzie? I to nic. I znowu się położył na ziemi. Będę słuchał chodu, lub komendy mówił. Może pożar? i to nie, nigdzie nie widać światełka a niebo pochmurne.
Huk powiększył się i stał wyraźnym; był on ustawiczny, stłumiony, jakby tysiące armat szło po bruku.
Henryk tak sądził przez chwilę; lecz nagle zawołał:
— Niepodobna!... bruku niema w tych stronach i tysiąca armat przy wojsku!
Huk coraz bardziej się zbliżał.
Henryk popędził konia galopem i dostał się na wzgórze.
— Co widzę? — zawołał dosięgając szczytu.
To, co widział młodzieniec, jego koń wprzódy wypatrzył; kiedy go pędził w tę stronę, musiał użyć ostróg, a kiedy wyjechał na szczyt, zwierzę zaczęło wierzgać nogami i zdawało się, że powali jeźdźca.
To co widzieli i koń i człowiek, było ogromną, lśniącą płaszczyzną, rosnącą co chwila i pędzącą ku morzu.
Młodzieniec patrzył nie wiedząc co począć, na to szczególne zjawisko, kiedy zwracając wzrok na miejsce, które dopiero opuścił, ujrzał łąkę napełniającą się wodą i mały strumień występujący z brzegów tak dalece, że zalał dwa krzaki róż znajdujące się w pobliżu.
Woda powoli zbliżała się do domku.
— Nieszczęśliwy!... — zawołał Henryk — czemuż odraza nie zgadłem? To wylew!.. widać Flamandczycy tamy zerwali.
I natychmiast popędził w stronę domku, do którego przybiegłszy, silnie zapukał.
— Otworzyć! otworzyć!... — krzyczał na całe gardło.
Nikt nieodpowiadał.
— Otwórz Remy — wołał wściekły — otwórz, to ja, Henryk du Bouchage, otwórz!
— Niepotrzebujesz pan wymieniać swojego nazwiska — odpowiedział Remy z wnętrza domu — ja cię oddawna poznałem; ale ostrzegam cię panie, że jeżeli gwałtem zechcesz tu wejść, znajdziesz mnie z pistoletami w rękach.
— Ty nic nie wiesz nieszczęśliwy!... — wołał Henryk z rozpaczą, woda! woda!\
— Panie hrabio, nieużywaj wybiegów i nikczemnego podejścia, powtarzam ci, że chyba po moim trupie tu się dostaniesz.
— Choćby tak, to przejdę, w imię nieba, w imię Boga, w imię twojego i twojej pani zbawienia, czy chcesz otworzyć?
— Nie.
Młodzieniec spojrzał około siebie i spostrzegł jeden z owych ogromnych kamieni, podobny do tych, które wyrzucał Ajax; podniósł ten kamień obudwoma rękami i biegnąc ku domowi, rzucił go we drzwi.
Drzwi rozleciały się w kawałki.
„W tym samym czasie, kula świsnęła koło uszu Henryka.
Poskoczył do Remyego.
Remy z drugiego pistoletu wystrzelił, ale na panewce spaliło.
— Szaleńcze!.. ja jestem bezbronny — wołał Henryk — nie broń się przeciw człowiekowi, który cię nie napada, patrz tylko, patrz!...
Pociągnął go ku oknu, które pięścią wybił.
— A co — rzekł — czy widzisz?..
Pokazał mu palcem ogromny obrus, bielejący na horyzoncie, który huczał postępując jak czoło armii niezliczonej.
— Woda — rzekł Remy.
— Tak, woda! ona nas zaleje, patrz na dół, strumień wezbrał i za pięć minut wyjść ztąd nie będzie można.
— Pani! pani! — zawołał Remy.
— Tylko nie krzycz i nieprzestraszaj. Przygotuj konie, lecz prędko.
— On ją kocha — pomyślał Remy — on ją ocali.
Remy pobiegł do stajni, Henryk wpadł na schody.
Na krzyk i strzały, kobieta drzwi otworzyła.
Młodzieniec porwał ją na ręce jak dziecko.
Lecz ta, sądząc, że to jest gwałt, lub zdrada, broniła się z całej siły.
— Powiedz, Remy, powiedz — wołał Henryk — że ją ocalę.
Remy usłyszał wołanie młodzieńca w chwili, gdy wyprowadzał konie.
— Tak, tak! — zawołał — on cię ocali, nie broń się!...


Rozdział XII.
UCIECZKA.

Henryk nie tracąc czasu na uspokojenie porwanej, wyniósł ją, z domu i chciał z sobą na koniu umieścić.
Lecz skutkiem niepokonanego wstrętu, wyślizgnęła się i przyjęta przez Remyego, usiadła na swoim koniu.
— Co pani czynisz — rzekł Henryk — i jak moje serce pojmujesz? Wierzaj mi, nie idzie tu o mnie, ani o przyjemność, abym cię miał w swoich objęciach i przyciskał do piersi, chociażbym za to oddał życie moje, ale potrzeba spiesznie jak ptak uciekać. O patrzaj pani jak one uciekają!...
W rzeczy samej, wśród zaledwie wschodzącego dnia, widać było chmary gołębi pośpiesznie przerzynających powietrze, co w porze zwyczajnej dla nietoperzy nawet miało coś przerażającego.
Nieznajoma nic nie odpowiedziała; lecz ponieważ siedziała na koniu, popędziła go naprzód, nie odwracając się.
Lecz koń jej i Remyego dwudniową drogą były strudzone.
Henryk odwracał się co chwila i widząc, że go dogonić nie mogą — mówił.
— Patrzaj pani jak mój koń twego wyprzedza. a jednak wstrzymuję go obudwoma rękami; zmiłuj się póki czas jeszcze, nie żądam abyś zemną jechała, ale weź mojego konia, a mnie oddaj twojego.
— Bardzo dziękuję — odpowiedziała podróżna głosem spokojnym — tak, że nic nie zdradzało w niej obawy.
— Pani — zawołał Henryk rzucając ostatnie rozpaczliwe wejrzenie — woda nas porwie, rozumiesz pani!
W rzeczy samej, straszny huk w tej chwili dał się słyszeć; właśnie tamę w pobliskiej wsi zerwało; belki, pale, wał, wszystko pękło; podwójny rząd pali trzasnął jak piorun i woda hucząc po gruzach, zaczęła zalewać las dębowy, którego widziano chwiejące się wierzchołki i słyszano trzaskające gałęzie, jakby szatan nad nim przelatywał.
Drzewa wyrwane z korzeniem łamiąc się nawzajem, belki z rozwalonych domów, płynące po powierzchni wody, rżenie koni, krzyk ludzi w oddaleniu, ryk bydła i jęki składały dziwny i okropny koncert: dreszcz jaki przejmował Henryka, udzielił się nieporuszonemu sercu nieznajomej.
Popędziła swojego konia, a ten jakby pojmował ogrom niebezpieczeństwa, podwoił usiłowania.
Lecz woda przybywała a przybywała ciągle i było widocznem, że za dziesięć minut dogoni naszych podróżnych.
Henryk zatrzymywał się co chwila, czekał na towarzyszy i wołał:
— Prędzej!... prędzej, woda przybiera!
W rzeczy samej, pieniąca i huczna przybierała, niosąc z sobą jak piórko, dom, w którym Remy schronił swoję panią; unosiła jak lekką słomianą łódkę, przywiązaną do brzegu rzeki, i poważna, ogromna, tocząc swoje pierścienie, podobna do muru, przybyła już blisko koni Remyego i nieznajomej.
Henryk krzyknął z przestrachu i przybiegł, jakby z wodą chciał walczyć.
— Czy pani widzisz, że jesteś zgubioną — ryknął z rozpaczą. Dalej, może czas jeszcze pójdź, pójdź ze mną.
— Nie, panie — odpowiedziała.
— Za minutę już będzie późno, patrzaj, patrzaj pani.
Nieznajoma spojrzała za siebie; woda była za nią zaledwie o pięćdziesiąt kroków.
— Niech się spełni moje przeznaczenie!... — rzekła — uciekaj, sam panie, uciekaj! Zmęczony koń Remyego potknął się na przednie nogi, i pomimo usiłowań jeźdzca powstać nie mógł.
— Ratuj ją, panie, ratuj, wołał, ratuj pomimo jej woli!
Jednocześnie kiedy się oswobadzał ze strzemion, woda stoczyła się ogromnym bałwanem na jego głowę.
Jego pani widząc to, wydała krzyk straszny i zeskoczyła z konia, postanowiwszy z Remym umierać. Lecz Henryk widząc ten zamiar, jednocześnie ku niej poskoczył, uchwycił, ją prawą ręką i sadzając na swojego konia, ruszył jak strzała.
— Remy!.. Remy!.. — wołała kobieta ręce wyciągając ku niemu.
Krzyk jej odpowiedział: Remy wypłynął na wierzch wody i z niepokonaną nadzieją, która towarzyszy ginącemu aż do samego zgonu, pływał utrzymywany na belce.
Obok niego szedł koń jego, bijąc przedniemi nogami wodę; konia zaś jego pani, woda uniosła; o dwadzieścia kroków dalej, trzeci koń unosił Henryka i jego towarzyszkę, Remy nieżałował życia, albowiem ginąc miał nadzieję, że jego pani uratowaną zostanie.
— Zegnam cię pani — wołał — ja pierwszy się oddalam i powiem temu, który nas czeka, że żyjesz dla...
Nie zdołał skończyć zdania, góra wodna pochłonęła go i rzuciła pod nogi konia Henryka.
— Remy! Remy!.. — wołała pani — Remy, ja chce z tobą umierać, panie, puszczaj mnie, w imię Boga, ja chcę tu zostać!
Wymówiła te wyrazy z taką siłą i powagą, że młodzieniec pozwolił jej ześliznąć się na ziemię mówiąc:
— Dobrze, wszyscy troje tu zginiemy; dzięki że sprawiasz mi radość, której nigdy się nie spodziewałem.
Kiedy to mówił wstrzymując konia, woda zaskoczyła go jak zaskoczyła Remyego; ale ostatniem wysileniem miłości, zatrzymał kobietę za rękę.
Woda porwała ich i z innemi przedmiotami pomieszała na chwilę.
Przytomność człowieka tak młodego i z takiem poświęceniem, którego cały-korpus wznosił się nad wodą, a ręce utrzymywały towarzyszkę, tworzyła wielki i wzniosły obraz; młodzieniec widząc ostatnie wysilenia ginącego konia, do samego kresu chciał być użytecznym.
Straszna to była chwila walki, podczas której kobieta, utrzymywana prawą ręką Henryka, głową wznosiła się nad wodę, a on zaś lewą ręką odgarniał belki, trupów i inne przedmioty, których uderzenie mogłoby go zatopić.
Jedno z tych pływających ciał minęło ich wołając:
— Zegnam cię, pani.
— Na Boga!... — zawołał młodzieniec — to Remy. A więc i ciebie uratuję.
I niezważając na niebezpieczeństwo, na jakie się narażał, pochwycił Remyego, przyciągnął i pozwolił wolniej odetchnąć.
Tymczasem, koń jego, pochylony potrójnym ciężarem, zanurzał się po szyję, później po oczy, nakoniec, zginając pod jeźdzcem kolana, znikł zupełnie.
— Trzeba ginąć — cicho rzekł Henryk. — Boże! oddaję Ci życie czyste i niepokalane. Ty zaś, panie, przyjmij duszę, bo była twoją.
W tej chwili, uczuł jak mu się Remy wymyka; nie starał się utrzymać go, bo opór był daremnym.
Jedynem jego staraniem było utrzymywać nad wodą kobietę, aby przynajmniej, jeżeli ginąć potrzeba, ona umarła ostatnią i aby on sam miał przekonanie, że czynił wszystko co mógł, aby ją wyrwać śmierci.
Nagle, kiedy już sam myślał, że zginie, usłyszał krzyk radosny.
Odwrócił się i ujrzał Remyego z łodzią.
Łódź ta pochodziła z domku, któryśmy widzieli jak woda unosiła. Kiedy Remy wyratowany i utrzymywany przez Henryka ujrzał ją, wyrwał się i płynąc zadyszany, dogonił.
Łódź miała przy sobie przywiązane dwa wiosła i wewnątrz żerdź z hakiem.
Podał żerdź Henrykowi, który ją pochwycił i przyciągnął łódkę do siebie; następnie, wzniósłszy swój drogi ciężar nad głowę, podał Remyemu.
W końcu sam, rękami czepiając się łodzi, dostał się pomiędzy Remyego i jego panią.
Pierwsze promienie dnia zaświeciły, ukazując wodą zalane okolice i łódź kołyszącą się jak proszek na owym oceanie, pokrytym rozbitkami.
Prawie o dwieście kroków na lewo, wznosił się mały pagórek, który oblany w około wodą, zdawał się małą pośród morza wysepką.
Henryk pochwycił ster i robił wiosłem od strony pagórka, ku któremu sama woda ich niosła.
Remy ujął żerdź i stojąc na przodzie, odgarniał belki i drzewo, o które łódka mogłaby trącić.
Dzięki sile Henryka i zręczności Remyego, zbliżono się i wylądowano na wzgórzu.
Remy pierwszy wyskoczywszy, pochwycił za łańcuch i łódź do brzegu przyciągnął.
Henryk postąpił aby wziąć kobietę w swoje objęcie, lecz ona wyciągnęła rękę podnosząc się i sama wyskoczyła z łodzi.
Westchnął; przez jakiś czas myślał rzucić się przepaść i zginąć w jej oczach; lecz jakieś niepokonane uczucie przywiązywało go do życia wobec kobiety, z którą oddawna pragnął być razem, a nigdy tego dostąpić nie zdołał.
Wyciągnął łódkę na brzeg i usiadł o dziesięć kroków od damy i Remyego; blady, siny, zmoczony.
Ocaleni więc byli z niebezpieczeństwa największego, z powodzi; bo jakkolwiekby zalew mógł być wielkim, nigdy by nie doszedł wysokości wzgórza.
Teraz mogli przypatrywać się gniewowi żywiołu, nad który chyba gniew Boga silniejszy być może.
Henryk patrzył na wodę, unoszącą ciała francuzów, ich konie i broń.
Remy silny ból w ramieniu uczuwał; albowiem kiedy koń jego tonął, belka go uderzyła.
Jego towarzyszka, oprócz przemoknięcia nic nie doznała złego. Henryk osłaniał ja od wszelkiej przygody.
Henryk dziwił się mocno, widząc, że te dwie istoty cudownie uszłe śmierci, nie dziękowały jemu ani Bogu, pierwszemu zbawcy.
Młoda niewiasta pierwsza powstała; ona pierwsza spostrzegła, że od strony zachodniej przez, mgłę ukazywał się płomień jakiś.
Nie trzeba mówić, że ten ogień świecił na wzniesionym punkcie, wolnym od wylewu.
O ile sądzić było można, wśród niepewnego jeszcze poranku, ogień był odległym przeszło o milę.
Remy wyszedł na szczyt wzgórza, i powrócił mówiąc, że najdalej o tysiąc kroków od miejsca, w którem się znajdowali, widać pokład idący w prostej linii ku ogniowi.
To, co Remyemu zdawało się pokładem, albo przynajmniej drogą, w rzeczy samej było podwójnym rzędem drzew, w prostym kierunku ognia wysadzonych.
Henryk zrobił swoje uwagi, które były zgodne z uwagami Remyego; przecież w tym przypadku na wiele narażać się było potrzeba.
Woda wylawszy na pochyłość płaszczyzny wyrzuciła ich na lewo drogi, opasując kąt znacznej otwartości; to oddalenie, połączone z nierozumnym biegiem koni, odjęło im środki zoryentowania się.
Prawda, że dzień zajaśniał, lecz był mglisty i pochmurny. W czasie pogody, ze wzgórza, widzieć byłoby można dzwonnicę w Malines, które tylko o dwie mile najwięcej mogło być odległe.
— Co panie hrabio myślisz o tym ogniu? — zapytał Remy.
— Ten ogień, który wam się zdaje gościnnem miejscem schronienia, mnie się nie podoba i nie ufam mu.
— A to dlaczego?
— Remy — rzekł Henryk zniżając głos — patrz na te trupy; wszyscy są francuzi, ani jednego bolendra; to wszystko wielką zapowiada nam klęskę; zerwano widać tamy, aby dokonać zniszczenia armii naszej, jeżeli została pokonaną. Ognie, które widzicie, mogą być także zapalone przez nieprzyjaciół, aby zwabić uciekających.
— Jednakże — rzekł Remy — tu nie można pozostać; głód i zimno zabije moją panią.
— Masz słuszność, Remy — odrzekł hrabia — pozostań tutaj, a ja dotrę do pokładu i przekonam się co to takiego.
— Nie, panie — odezwała się kobieta — sam się narażać nie możesz; wszyscyśmy się uratowali i wszyscy razem zginiemy. Remy, podaj mi rękę, jestem gotowa.
Każdy wyraz tej niepojętej istoty miał urok powagi, któremu się oprzeć było niepodobna.
Henryk skłonił się i pierwszy postąpił.
Wylew nieco był spokojniejszym i pokład, który miał się kończyć przy wzgórzu, był pewnym rodzajem koryta, w którem woda spoczywała. Wszyscy troje weszli w łódź, i znowu wypłynęli pomiędzy unoszonych trupów.
W kwadrans zbliżyli się do pokładu.
Przytwierdzili łódkę do drzewa i wysiadłszy na ląd, po pokładzie, w godzinę, przybyli do gromady chat flamandzkich, wśród których na placu wysadzonym lipami, przy wielkim ognisku, siedziało do trzechset żołnierzy, a wpośród nich, powiewał sztandar francuzki.
Warta postawiona o sto kroków od ogniska złożyła się do muszkietów, wołając:
— Kto idzie?
— Francuzi — odpowiedział du Bouchage.
Później odwracając się do kobiety, dodał:
— Teraz pani jesteś ocaloną; poznaję żandarmów d’Aunisa, szlachetny pułk, w którym mam znajomych.
Na krzyk warty i odpowiedź hrabiego, kilku żandarmów wybiegło na przeciw nowo przybyłych, dwukrotnie milszych wśród klęski powszechnej, raz, że przeżyli tę klęskę, powtóre, że byli współziomkami.
Henryk dał się poznać i osobiście i wymieniając brata swojego. Pytany, opowiedział jak cudownym sposobem on i jego towarzysze uszli śmierci i na tem poprzestał.
Remy i jego pani usiedli w kącie, w milczeniu.
Henryk przyszedł do nich zachęcając, aby się zbliżyli do ognia.
Z obojga strumieniem woda się lała.
— Pani — rzekł — tu będziesz szanowaną jak we własnym domu; pozwoliłem sobie powiedzieć, że jesteś moją krewną, zatem przebacz mi.
I czekając na podziękowanie tych, którym ocalił życie, Henryk oddalił się do oficerów, którzy na niego czekali.
Remy i jego towarzyszka spojrzeli po sobie a w tem spojrzeniu tyle było wyrazu, że gdyby go był Henryk widział, stanąłby mu za wszelkie podziękowania.
Żandarmi, u których nasi podróżni gościnności żądali, cofnęli się z bitwy i popłochu w najlepszym porządku.
Wszędzie, gdzie jest jednakowość położenia, jednakowość uczuć i nawyknienie do życia razem, znajdzie się zawsze jedność w wykonaniu, jak była jedność myśli.
To właśnie przytrafiło się dzisiejszej nocy żandarmom d’Aunisa.
Widząc, że ich opuszczają dowódcy i że rozmaite oddziały wojska szukają ocalenia, połączyli się razem, ścisnęli szeregi i puścili galopem pod przywództwem wachmistrza, którego bardzo dla jego waleczności i rodu kochali; wszyscy udali się ku Brukselli.
Jak wszyscy aktorowie tej okropnej sceny, patrzyli na postępy wylewu, który ich zaciekle ścigał; lecz szczęście chciało, aby na drodze spotkali wieś, o której wspomnieliśmy, a która była silnem stanowiskiem tak przeciw ludziom, jak przeciw rozszalałemu żywiołowi.
Mieszkańcy wiedząc, że są bezpieczni, nie opuszczali swoich domów, oprócz kobiet, dzieci i starców, których wysłali do miasta; żandarmi więc, przybywając, opór znaleźli.
Jednakże, widząc śmierć za sobą, uderzyli z rozpaczą, pokonali trudności, i chociaż stracili dziesięciu ludzi, wyparli flamandczyków a sami się obozem rozłożyli.
W godzinę potem, wieś była wodą zalana, prócz miejsca, które sobie obrali.
Takie opowiadanie Henryk od nich posłyszał.
— A reszta wojska?... — zapytał Henryk.
— Patrz pan — odpowiedział wachmistrz, co chwila płyną trupy, które na to odpowiadają.
— A mój brat? odważył się zapytać głosem stłumionym.
— Niestety! panie hrabio, nie możemy ci o nim pewnych udzielić wiadomości; walczył jak lew i po trzykroć wynosiliśmy go z ognia. To pewna, że przeżył bitwę, ale czy przeżył wylew, zaręczyć nie możemy.
Henryk spuścił głowę i w gorzkich zatopił się myślach; później, zapytał nagle.
— A książę?
Wachmistrz schylił się ku Henrykowi i cicho odrzekł:
— Hrabio, Jego książęca mość uciekł pierwszy. Jechał na białym koniu, bez żadnej odmiany, oprócz gwiazdki na czole. Nie dawno widzieliśmy jak woda niosła takiego konia; jedna noga jeźdźca byłą w strzemionach i pływała nad siodłem.
— Wielki Boże!... — zawołał Henryk.
— Wielki Boże!... — powtórzył Remy, który na wyraz „Książę” powstał i przybył słuchać opowiadania, często spoglądając na swoję towarzyszkę.
— A potem co?... — zapytał hrabia.
— Tak, a co potem?... — powtórzył Remy.
— Na zakręcie, jaki tworzyła tama — mówił wachmistrz — jeden z moich ludzi ośmielił się pochwycić za lejce pływającego konia, doścignął go, ale koń nieżył. Widzieliśmy wtedy, ukazujący się biały but i złotą ostrogę; ale woda, jakby się upominała o swoję zdobycz, w tej chwili porwała konia, a żandarm musiał sam się ratować. Tak więc nie możemy nawet po chrześciańsku pogrzebać naszego Księcia.
— Zginął!.. zginął!.. następca tronu, jaka szkoda.
Remy zwrócił się ku swojej towarzyszce i z wyrazem, trudnym do opisania, rzekł:
— Przekonaj się pani, że zginał.
— Boże, dzięki Ci, żeś mi zbrodni oszczędził! — odpowiedziała, powstając i na znak wdzięczności składając ręce, oraz oczy wznosząc do góry.
— Tak, ale nam zemsta uciekła — dodał Remy.
— Bóg pamięta, a zemsta nie należy do człowieka, kiedy Bóg nie zapomina.
Hrabia z pewnym rodzajem trwogi patrzył na uniesienie dwóch obcych osób, które uratował od śmierci; patrzył na nich z daleka i nadaremnie się silił odgadnąć prawdziwą myśl z ich poruszeń i wyrazu twarzy.
Głos wachmistrza przerwał jego zamyślenie.
— Ale ty, panie Hrabio — zapytał — co robisz tutaj?
Hrabia zadrżał.
— Ja? — rzekł.
— Tak, ty.
— Będę tu czekał, aż ciało brata mojego nadpłynie — odparł młodzieniec tonem ciężkiej rozpaczy; wtedy sam go na brzeg wyciągnę i po chrześciańsku pogrzebię; zaręczam ci, że skoro go dostanę, to już nie puszczę.
Remy słyszał te smutne wyrazy i spojrzał na młodzieńca z czułym wyrzutem.
Co zaś do nieznajomej, odkąd wachmistrz powiedział o śmierci księcia Andegaweńskiego, nic nie słyszała, modliła się...


Rozdział XIII.
PRZEMIANA.

Po modlitwie, towarzyszka Remyego powstała tak piękna i promieniejąca, że hrabia nie mógł powstrzymać okrzyku podziwu i uwielbienia.
Zdawało się, że przebudzona jest z długiego snu, w którym mary zmęczyły jej umysł i zasępiły pogodę twarzy, ze snu ciężkiego, który na wilgotnem czole śpiącego wyciska piętno męczarni.
Albo raczej była to dziewica Jaira, obudzona ze snu śmiertelnego na swoim grobie i powstająca czystą, aby się unieść do nieba.
Młoda kobieta wyszedłszy z tego letargu, spojrzała w około siebie tak łagodnie, taka anielska piękność ją odziała, że Henryk łatwowierny jak wszyscy kochankowie, sądził ją litującą się jego cierpień i budzącą w sobie jeżeli nie uczucie, to przynajmniej wdzięczność i litość.
Kiedy żandarmi po skąpym posiłku, spali po różnych kątach, kiedy Remy strudzony, opuszczał głowę i do snu ją skłaniał, Henryk przyszedł usiąść przy młodej kobiecie i głosem łagodnym i cichym przemówił:
— Więc pani żyjesz!... O!... pozwól mi wyrazić radość moję, która napełnia serce, widząc cię teraz bezpieczną, gdyś była prawie nad grobem.
— Prawda, panie — odpowiedziała kobieta — żyję za twojem staraniem i pragnęłabym ci powiedzieć, że jestem wdzięczną.
— Nakoniec, pani — odpowiedział Hanryk — cieszy mnie, że cię uratowałem, aby powrócić tym, których kochasz.
— Co pan mówisz?... — zapytała. — Tym, z któremi się połączysz, gdy wyjdziesz z niebezpieczeństwa — dodał.
— Panie, ci, których kochałam, pomarli, ci z któremi się miałam połączyć, nie żyją.
— A!... pani — odezwał się młodzieniec, padając na kolana — spojrzyj na mnie, który tyle cierpiałem i który tyle kochałem. A!... nie odwracaj się: jesteś młodą i piękną jak aniołowie z nieba. Czytaj w sercu, które ci otwieram i przekonaj się, że w niem niema kropli miłości, takiej jak ją ludzie pojmują. Ty mnie nie wierzysz, ale policz ubiegłe godziny; któraź mi sprawiła radość, lub nadzieję?... A jednak nie upadłem. Kazałaś mi płakać; piłem łzy moje; kazałaś mi cierpieć; karmiłem się boleścią, pchnęłaś mię ku śmierci i szedłem na nią odważnie. W tej samej chwili, kiedy się odemnie odwracasz, kiedy każdy mój wyraz, jakkolwiek ognisty, zdaje się jak kropla zamarzła padać na twoje serce, moja dusza tobą jest przepełniona i żyję dlatego, że ty żyjesz. Niedawno, czyż nie miałem umrzeć przy tobie?... czy czego więcej pragnąłem?... Twojej ręki... lecz czyż ją kiedy dotknąłem?... Nigdy, tylko aby cię wywieść z niebezpieczeństwa. Trzymałem cię w moich objęciach, aby cię wyrwać bałwanom: lecz czyś czuła pierś moją?... O!... nie, jestem tylko duszą, bo wszystko we mnie miłość oczyściła.
— O!... panie, miej litość nademną i przestań...
— Przeciwnie, ja błagam litości; nie potępiaj mnie. Mówiono mi, że nie kochasz nikogo, powtórz to sama... Szczególna łaska, nieprawdaż, dowiedzieć się, że nie jest kochanym ten kto kocha?... Lecz przekładam to, ponieważ powiesz, że dla wszystkich zarówno jesteś nieczułą!... O!.. pani, która jesteś przedmiotem mego uwielbienia, odpowiedz!..
Pomimo nalegań Henryka, westchnienie było odpowiedzią młodej kobiety.
— Więc nic pani nie mówisz, zaczął znowu hrabia... Remy miał przynajmniej więcej litości od ciebie, on chciał mnie pocieszyć... Niechcesz mi odpowiedzieć, bo widzę żeś się udała do Flandryi, dla połączenia z kimś szczęśliwszym odemnie; chociaż jam młody jeszcze, chociaż nadzieję mogę w piersiach nosić... szczęśliwszym odemnie, który konam u stóp twoich, a ty mi nie powiesz: „kochałam, ale nie kocham” albo „kocham, ale przestanę.”
— Panie hrabio — odparła młoda kobieta z powagą, nie mów mi o tem, o czem się mówi kobiecie; jestem istotą z innego świata. Gdybym cię widziała mniej szlachetnym, mniej dobrym, mniej wspaniałym; gdybym nie miała dla ciebie w głębi duszy czułego uśmiechu siostry dla brata, powiedziałabym: „wstań panie hrabio i nie udręczaj moich uszów wyrazami miłości;” ale nie powiem ci tego, albowiem boleję nad twojem cierpieniem. Co więcej powiem: teraz kiedy cię znam, wezmę twoję rękę, położę na mojem sercu i powiem: zobacz, moje serce nie bije, żyj przy mnie, jeżeli chcesz, żyj przy mnie, jeżeli ci to sprawia radość; ale i tej ofiary, chociażbyś ją przyjął z radością...
— O!... tak, z największą — zawołał Henryk.
— I tej ofiary muszę ci odmówić; od dzisiaj, skoro zaszła zmiana w mojem życiu, albowiem nie mam prawa opierać się na żadnej ręce na świecie, nawet na ręce tego szlachetnego przyjaciela, który tutaj spoczywa i który doznał chwilowego szczęścia zapomnienia. Niestety!.. biedny Remy — mówiła dalej nadając swojemu głosowi wyraz czułości, jaką w niej Henryk zauważył, biedny Remy, twoje przebudzenie smutnem będzie; ty nie czytasz postępu moich myśli, ty nie wiesz, że po przebudzeniu się sam zastaniesz na ziemi, bo ja muszę iść do Boga.
— Co pani mówisz?.. — zawołał Henryk — czy znowu myślisz umierać?
Remy obudzony bolesnym krzykiem hrabiego, podniósł głowę i słuchał.
— Widziałeś mnie pan modlącą się?... — mówiła dalej młoda kobieta.
Henryk potwierdził.
— Ta modlitwa była pożegnaniem ze światem, ta radość, którąś widział na mojej twarzy, to wesele, które gości we mnie całej, tak samo jak gdyby anioł śmierci, przyszedł mi powiedzieć: „Powstań Dyano i idź ze mną; do stóp Boga.”
— Dyano!... Dyano!... — mówił Henryk — wiem teraz imię twoje, imię najdroższe i najgodniejsze uwielbienia.
I nieszczęśliwy upadł do stóp młodej kobiety, powtarzając to imię w upojeniu niepojętego szczęścia.
— Ciszej — rzekła Dyana głosem uroczystym — zapomnij imię, które z ust moich wyszło; nicość pomiędzy żyjącemi niech nie rani serca.
— A!.. pani, teraz, gdy wiem twoje imię, nie mów o śmierci!
— Ja tego nie mówię — odparła młoda kobieta głosem poważnym — mówiłam, że opuszczę ten świat łez, nienawiści, namiętności, interesów i żądzy bez liku; mówiłam, że nie mam co czynić pomiędzy stworzeniami Boga mnie podobnemi; albowiem nie mam już łez do wylania, krwi, aby bila w sercu, głowy, coby umiała nad czem myśleć, od chwili, jak myśl napełniająca mnie zamarzła; jestem bez wartości ofiarą bo nic nie poświęcam, ani żądzy, ani nadziei, wyrzekając się tego świata; ale nakoniec, taką, jak jestem poświęcam się Bogu; on sądzę, ulituję się nademna, on który tyle cierpień na mnie zesłał i nie dozwolił mi upaść pod ich ciężarem.
Remy, który słuchał tych słów, powstał powoli i przyszedł do swojej pani.
— Pani, ty mnie opuszczasz?... — rzekł głosem ponurym.
— Dla Boga — odpowiedziała, wznosząc do góry rękę białą i wychudłą, jak ręka Magdaleny.
— Prawda — odpowiedział Remy, opuszczając głowę na piersi — prawda.
A ponieważ Dyana opuściła rękę, ujął ją i przycisnął do serca, jakby relikwie.
— Czemże jestem przy tych dwóch sercach? westchnął młodzieniec ze drżeniem przestrachu.
— Pan jesteś jedyną ludzką istotą — odpowiedziała Dyana — na którą po dwakroć zwróciłam oczy, przeznaczone na wieczne zamknięcie.
Henryk ukląkł.
— Dziękuję ci pani — rzekł — dziękuję ci, widzę jasno moje przeznaczenie; od tej chwili, ani jeden wyraz, ani jedno westchnienie, nie zdradzą serca, które cię kochało... przeznaczasz się Bogu, i wolę twoję szanować należy.
Skończył i podniósł się, z niewzruszonem postanowieniem, gdy tymczasem w dolinie mgłą pokrytej, która co chwila więcej się rozjaśniała, rozległ się odgłos trąb odległych.
Żandarmi poskoczyli do broni.
Henryk słuchał.
— Panowie — zawołał dowódzca — to trąby admiralskie.
— O!.. panie, oby one zwiastowały mi brata!
— Widzisz więc pan, że jeszcze czegoś pożądasz, że kochasz kogoś na ziemi; dlaczegóż obierasz rozpacz, jak ci, co niczego nie pragną i nie kochają nikogo?
— Konia!... — zawołał Henryk — niechaj przygotują mi konia.
— Którędy pan wyjedziesz?... — zapytał wachmistrz — kiedy woda ze wszystkich stron nas otacza?...
— Przez równinę dostać się można; widzisz, że oni idą, skoro ich trąby słychać.
— Wyjdź, panie hrabio na górę, czas się wyjaśnia i może co zobaczysz.
— Dobrze — odpowiedział młodzieniec.
Henryk w rzeczy samej wyszedł na wskazaną wysokość; trąby odzywały się w pewnych peryodach, nie zbliżając się, ani oddalając.
Remy zajął swoje miejsce przy Dyanie.


Rozdział XIV.
BRACIA.

W kwadrans potem Henryk powrócił a widział, każdy mógł się o tem przekonać, na wzgórzu, które mgła zasłaniała, znaczny oddział wojsk francuskich, odciętych.
W bok szerokiego obszaru wody, który otaczał wieś zajmowaną przez żandarmów d’Aunisa, równina zaczęła się wychylać i wznioślejsze punkty ziemi, jakby po potopie odsłaniać.
Błotnisty muł pokrył wszystkie pola, przykro było patrzeć, jak w miarę wysychania i opadania wody, okazywało się mnóstwo ludzi powięzłych w błocie, pragnących dostać się do wsi, miasta, lub chociaż na wzgórze.
Słyszano ich wołania, i otóż dlaczego trąby odzywały się ustawicznie.
Skoro wiatr mgłę rozpędził, Henryk na bliskiej wzniosłości spostrzegł chorągiew francuską, pysznie rozwijającą się na tle nieba.
Żandarmi powiewali także swoją chorągwią, a z jednej i z drugiej strony strzelano na znak radości.
Około jedenastej godziny, słońce oświeciło scenę zniszczenia, osuszając niektóre części równiny i czyniąc ją do przebycia podobną.
Henryk, który dawniej patrzył, pierwszy ujrzał tę drogę i chciał jej spróbować, a że nikt nie ubiegał się o niebezpieczeństwo, polecił wachmistrzowi Remyego i jego towarzyszkę, a sam w niebezpieczną puścił się drogę.
W tym samym czasie, kiedy ze wsi wyjeżdżał, ujrzano jeźdzca, zstępującego ze wzgórza i próbującego dostać się do wsi.
Cała pochyłość wzgórza od strony wsi pokryta była patrzącemi żołnierzami, którzy wznosili ręce do nieba i chcieli proźbami zatrzymać śmiałego towarzysza.
Szeroki pas wody wypływający z rowu, jakby z umysłu obmywał błotnistą drogę, która była kamienną i dobrze urządzoną szosą; obadwaj jeźdzcy zbliżali się do siebie i zaledwie o dwieście kroków jeden od drugiego byli oddaleni.
— Francuz!... — zawołał jeździec przybywający ze wzgórza.
I podniósł kapelusz ocieniony piórem białém.
— A to ty — zawołał Henryk z wykrzywieni radości, o! to ty mości książę!
— To ty, Henryku, mój bracie — zawołał drugi jeździec.
I nie myśląc, że mogą zboczyć na prawo lub na lewo, obadwaj puścili się galopem ku sobie; wkrótce, w pośród uniesień radości obudwóch, padli w objęcia i poczęli długo i czule się ściskać.
Natychmiast i wieś i wzgórze opróżniły się; żandarmi i lekka jazda, szlachta katolicka i hugonocka, rzucili się na drogę otwartą przez dwóch braci.
Dwa obozy złączyły się, i na drodze, na której wszyscy spodziewali się śmierć znaleźć, ujrzano trzy tysiące francuzów, dziękujących Bogu i wołających: „wiwat francuzi!”
— Panowie — zawołał nagle jeden z oficerów, hugonota, wołajcie niech żyje admirał! albowiem księciu Joyeuse winniśmy życie i to że ściskamy rodaków naszych.
Z niezmiernym okrzykiem przyjęto te słowa.
Dwaj bracia rozmawiali po cichu, zalewając się łzami; następnie Henryk zapytał:
— A książę?...
— Zginął, zdaje się — odpowiedział drugi.
— Czy pewno?... — Żandarmi d’Aunisa widzieli utopionego konia i poznali go. Koń ten ciągnął za sobą trupa, którego noga była w strzemieniu, a cały korpus w wodzie.
— Smutny dzień dla Francyi — rzekł admirał.
I odwracając się do swoich ludzi, dodał:
— Dalej, panowie, nie traćmy czasu. Skoro woda opadnie, niezawodnie nas zaatakują; ściśnijmy się, aż nam przybędą wieści i żywność.
— Ale, Mości książę — odezwano się — kawalerya iść nie może; konie nie jadły od czwartej godziny po południu, z głodu zdychają prawie.
— Mamy zboże w obozie — odezwał się wachmistrz; lecz co z ludźmi zrobiemy?....
— Jest zboże?... — zapytał admirał — więcej nie żądam; i ludzie i konie żyć mogą.
— Mój bracie — przerwał Henryk — proszę cię, abyśmy chwilę z sobą pomówić mogli.
— Muszę wieś zająć — odpowiedział Joyeuse — wybierz tam dla mnie mieszkanie i czekaj.
Henryk poszedł odszukać swoich towarzyszy.
— Otóż jesteśmy wśród armii — rzekł do Remyego — wierzajcie mi, ukryjcie się w mieszkaniu, które wam wskażę, nie przystoi bowiem dla pani, aby od wszystkich widzianą była. Wieczorem, skoro obóz zaśnie, będziecie wolniejsi.
Remy wraz z Dyaną zajął więc mieszkanie ustąpione przez wachmistrza żandarmów, który za przybyciem Joyeusa został oficerem do rozkazów admirała.
Około drugiej, książę Joyeuse wjechał do wsi przy dźwięku trąb, rozlokował wojsko i porządek zalecił.
Następnie, kazał rozdzielić jęczmień pomiędzy ludzi, owies pomiędzy konie, dla rannych zaś przeznaczył kilka beczek wina i piwa, które znaleziono w piwnicach.
Sam, wobec wszystkich zjadł kawałek Chleba czarnego i popił wodą, a następnie, objechał stanowiska.
Wszędzie przyjmowano go jak zbawcę, okrzykami miłości i wdzięczności.
— Niechaj — rzekł, powracając do brata — niechaj przyjdą Flamandczycy, a pokonam ich; a nawet, jeśli tak dłużej potrwa, zjem żywcem, bo mi jeść się chce okropnie; a! dodał cicho do Henryka rzucając chleb, który zdawało się, że je ze smakiem; przebrzydła strawa.
Następnie, rzucił się na szyję brata, mówiąc.
— Teraz rozmawiajmy, a najprzód, powiedz mi, jakim sposobem znajdujesz się we Flandryi, gdyś powinien być w Paryżu?
— Bracie — rzekł Henryk do admirała — życie nieznośnem mi się stało w Paryżu, wyjechałem, aby się z tobą połączyć.
— Czy zawsze z powodu miłości?... — zapytał Joyeuse.
— Bynajmniej; z rozpaczy. Teraz, przysięgam ci, nie jestem zakochany; namiętność moja to smutek wieczny.
— Mój bracie — zawołał Joyeuse — pozwól sobie powiedzieć, żeś trafił na kobietę piekielną.
— Jakto?
— Tak Henryku, trafia się, że zbytek cnoty, staje się zabójstwem; jeżeli przez ów zbytek cnoty, pozwalamy na cierpienia drugich, jest to barbarzyństwem, jest brakiem miłości chrzęściańskiej.
— O! mój bracie — zawołał Henryk — jakże możesz tak cnotę spotwarzać.
— Ja nie spotwarzam cnoty, Henryku, ja obwiniam występek; powtarzam ci, to piekielna kobieta a jej posiadanie, jakkolwiek może być pożądane, nie warto cierpień tylu. Mój Boże! ile to trzeba sił, aby odpędzić pokusy!... Jak cię kocham, Henryku, gdybym był na twojem miejscu szturmem wziąłbym i dom i kobietę, a ponieważ zwykle pokonany pokornym jest przed zwycięzcą, jestem pewny, że nie długobym słyszał: „Henryczku, ja cię uwielbiam”, lecz wtedy, powiedziałbym jej, „dosyć kochanko cierpiałem dla ciebie, cierp ty teraz”.
Henryk chwycił brata za rękę.
— Nie myślisz tego co mówisz — zawołał.
— Myślę na honor.
— Ty taki dobry!
— Dobroć z ludźmi bez serca, to głupstwo...
— O! Joyeuse, Joyeuse, nie znasz tej kobiety.
— Znać jej nie chcę.
— Dlaczego?
— Bobym popełnił to co inni nazywają zbrodnią, a cobym ja nazwał sprawiedliwością.
— O! mój bracie — odpowiedział młodzieniec z anielskim Uśmiechem, jakżeś szczęśliwy, że nie kochasz! Jeżeli łaska Jaśnie oświecony admirale, porzućmy miłość, a mówmy o wojnie.
— Dobrze; mówiąc o twoich dzieciństwach gotów jestem zgłupieć...
— Wiesz, że nie mamy żywności.
— Wiem i myślę o środkach dostania...
— I masz je?
— Tak sądzę.
— Jakie?
— Nie mogę się ztąd ruszyć, dopóki nie dostanę wiadomości od armii, z uwagi, że pozycya jest dobra i pięć razy liczniejszemu wojsku oprzeć się można, ale muszę wysłać korpus dla odkrycia maruderów, wyszukania miejsc zdatnych na obozy i znalezienia żywności. Prawdę mówiąc, Flandrya pięknym jest krajem.
— Nie bardzo mój bracie.
— Czy wiesz Henryku, jaką niedorzeczność książę popełnił? i zarazem co stracił? Jak duma i pośpiech zniszczyły tego nieszczęśliwego Franciszka!... Bóg go osądzi, nie mówmy o tem więcej... Wprawdzie mógł zarobić na sławę nieśmiertelną i przysporzyć najpiękniejszą prowincyę Francyi... ale o cóż mu chodziło? O Wilhelma le Sournois... Czy wiesz, że Autwerpczycy bili się dzielnie?
— I ty także, mój bracie.
— Tak, był to jeden z moich pięknych dni, a przytem, jedna rzecz mnie podniecała.
— Jaka?
— Na polu bitwy spotkałem miecz znajomy...
— W szeregach Flamandzkich?
— Na czele, oto tajemnica, którą, wiedzieć potrzeba, aby rozwiązać zagadkę rozszarpania na sztuki Salcèda na placu Grève.
— Nakoniec mój drogi, jesteś cały i zdrów Bogu dzięki, ale ja co nic nie uczyniłem, muszę czegoś dokonać.
— A co chcesz czynić?
— Powierz mi dowództwo oddziału, który wysłać zamierzasz.
— To niebezpieczne, Henryku. Tego nie powiedziałbym ci przy obcych, ale nie chcę, abyś umierał w tym kącie, to jest śmierć szkaradna. Oddział ten może spotkać Flamandczyków, którzy wojują cepami i kosami; zabijesz ich tysiąc, a jeden przyjdzie i przetnie cię na dwoje, albo na wieki zeszpeci. Nie, Henryku, jeżeli chcesz koniecznie umierać, coś innego chowam dla ciebie.
— Mój bracie, daj mi to o co cię proszę, będę postępował roztropnie, zaręczam, że wrócę.
— Rozumiem o co chodzi.
— Co rozumiesz?
— Chcesz spróbować, czy odgłos jakiego świetnego czynu nie zmiękczy serca okrutnej, wyznaj, że dlatego nalegasz.
— Jeżeli tak chcesz koniecznie...
— Masz słuszność. Kobiety często opierają się wielkiej miłości, a trochę szumu je znęci.
— Ja tak nie sądzę.
— Stokroć głupim jesteś, jeżeli chcesz się narażać bez tej nadziei. Słuchaj Henryku, nie szukaj innej przyczyny oporu tej kobiety, jak tylko w tem, że nie ma oczów i serca.
— Ale mi powierzysz dowództwo, mój bracie?
— Muszę, kiedy prosisz tak usilnie.
— Czy mogę dziś wieczór wyjechać?
— Koniecznie nawet. Pojmujesz, że tu długo czekać niemożemy.
— Wielu mi dasz ludzi?
— Stu lub więcej. Nie mogę osłabić pozycyi, rozumiesz, Henryku.
— Daj mniej, jeżeli chcesz, mój bracie.
— Nie, jabym chciał dać ci dwa razy tyle. Tylko daj mi słowo honoru, że jeżeli spotkasz trzystu nieprzyjaciół, nie będziesz szukał bitwy.
Mój bracie — rzekł Henryk z uśmiechem — drogo sprzedajesz sławę, której jeszcze nie widzę.
— Kiedy tak, drogi Henryku, ani ci jej nie dam ani też sprzedam; kto inny poprowadzi rekonesans.
— Mój bracie, wydaj rozkazy, a ja wypełnię je...
— Nie wejdziesz w zapasy ze zbyt przeważnym nieprzyjacielem.
— Przysięgam.
— Bardzo dobrze, lecz jakie wojsko mieć żądasz?
— Pozwól mi bracie wziąć stu żandarmów d’Aunisa; znam wielu w tym regimencie i wybrawszy sam ludzi, uczynię z niemi co zechcę.
— Dobrze, niech będą żandarmi.
— Kiedyż mam jechać?
— Chociażby zaraz. Tylko każesz wziąć żywność dla koni na dwa dni, a dla ludzi na jeden... Pamiętaj, że chcę mieć spieszne i pewne wiadomości.
— Wyjeżdżam; bracie, może masz jakie tajemne zlecenie?
— Nie rozsiewaj wiadomości o śmierci księcia; pozwól wierzyć, że jest w moim obozie. Powiększaj moje siły i jeżeli znajdziesz ciało księcia, chociaż to był wódz nędzny, pochodził jednak z familii królewskiej, każ je więc zachować w trumnie dębowej i dostaw tutaj, aby go można pochować w Saint-Denis.
— Dobrze mój bracie, czy już wszystko?...
— Wszystko.
Henryk chciał brata w rękę pocałować, lecz ten otworzył mu ramiona.
— Jeszcze raz przyrzeknij mi, Henryku, że nie dlatego, abyś zginął wyjeżdżasz?..
— Mój bracie, ze złą myślą przybywałem do ciebie, lecz teraz nie mam jej wcale.
— Od jakiego czasu cię opuściła?...
— Od dwóch godzin.
— Z jakiego powodu?..
— Przebacz mi, mój bracie.
— Idź, Henryku, idź, zostawiam ci twoje tajemnice.
— A! jakże dobrym jesteś, mój bracie!..
Młodzi ludzie powtórnie rzucili się w swoje objęcia, i rozeszli następnie, żegnając się i uśmiechając do siebie.


Rozdział XV.
WYPRAWA.

Henryk uniesiony radością, pośpieszył do Dyany i Remyego.
— Bądźcie gotowi za kwadrans — rzekł — jedziemy, osiodłane konie czekają przy drzwiach tego korytarza; złączcie się z wojskiem i jedźcie za mną.
Następnie, ukazując się na balkonie, zawołał.
— Zatrąbić siodłanie koni!
Odgłos trąbki rozległ się po całej wsi, a wachmistrz ze swemi ludźmi, przed domem stanął.
Za niemi stało kilkua mułów i kilka wozów.
Remy i jego towarzyszka, według danej rady, wmieszali się pomiędzy tłum wojska.
— Żołnierze — rzekł Henryk — mój brat admirał, powierzył mi chwilowo dowództwo waszej kompanii i rozkazał udać się na wyszukanie rozbitków armii naszej, stu z was ma iść zemną; posłannictwo niebezpieczno, lecz działać mamy dla dobra wszystkich.
— Kto z was na ochotnika?
Trzystu ludzi się przedstawiło.
— Panowie — rzekł Henryk — dziękuję wam; słusznie powiedziano, że jesteście wzorem wojska, lecz tylko stu z was wziąć mogę, nie chcę robić wyboru, lecz niech los rozsądzi... Panie — odezwał się do wachmistrza — proszę cię, kaź ciągnąć losy.
Kiedy odbywano ciągnienie, Joyeuse dawał bratu ostatnie rozkazy.
— Uważaj, Henryku — mówił admirał — woda z pól opada i musi byś, jak zapewniają krajowcy, komunikacya pomiędzy Contich i Rupelmonde; będziesz więc szedł pomiędzy rzeczką Rupel i rzeką Escaut. Na Escaut, znajdziesz pod Rupelmonde statki przyprowadzone z Antwerpii; Rupel, niekoniecznie przebywać trzeba. Sądzę, że nie będziesz potrzebował udawać się aż do Rupelmonde dla znalezienia żywności, lub młynów.
Henryk po wysłuchaniu, już chciał odjeżdżać.
— Zaczekaj — rzekł Joyeuse — o najważniejszej rzeczy zapominasz; moi ludzie ujęli trzech wieśniaków, z tych jednego oddaję ci za przewodnika. Żadnej dla niego litości, a na pierwszy znak zdrady, kula lub sztylet.
Dawszy takie instrukcye, czule uściskał brata i kazał ruszyć.
Stu ludzi wyciągniętych losem, z Bouchagem na czele, udało się w drogę natychmiast.
Henryk umieścił przewodnika pomiędzy dwoma żandarmami, mającemi pistolety odwiedziono.
Remy i jego towarzyszka jechali w tyle; Henryk żadnych względów im nie okazywał, myśląc, że ciekawość obudzona, może stać się szkodliwą.
Sam, nie trudząc ich nawet spojrzeniem po wyjeździe ze wsi, jechał na skrzydle orszaku.
Pochód był bardzo powolny, bo nieraz konie drogi znaleźć nie mogły i w błocie grzęzły.
Ponieważ nie znaleziono szosy szukanej, musiano po najgorszej jechać drodze, a nawet po bezdrożach.
Niekiedy tententem koni poruszone straszydła, uciekały po dolinie; byli to wieśniacy zawcześnie powracający do domów i obawiający się wpaść w ręce nieprzyjaciela.
Niekiedy także, spotykano francuzów, zziębniętych i zgłodniałych, — niezdolnych do walki, którzy lękając się wpaść w ręce flamandczyków, woleli czekać dnia, niż w niepewną puszczać się drogę.
Zrobiono dwie mile w dwóch godzinach; te dwie mile posunęły awanturniczy patrol aż na brzeg Rupel; lecz po trudnościach nastąpiły niebezpieczeństwa; kilka koni po niepewnej stąpając drodze potknęło się i wraz z jeźdźcami wpadło w bystro płynącą rzekę.
Wielekroć ze statku stojącego u brzegu padały strzały, które raniły dwóch ciurów i jednego żandarma.
Jeden z ciurów obozowych raniony był przy boku Dyany; objawiła ona litość nad nieszczęśliwym, lecz żadnej obawy o siebie.
Henryk w tych trudnych okolicznościach pokazał się dla powierzonych mu ludzi dzielnym dowódzcą i prawdziwym przyjacielem; jechał pierwszy i cały oddział wiódł za sobą, nie powierzając się instynktowi konia, ale własnej przezorności; zgoła, tak prowadził wojsko, że tylko o jego myślał ocaleniu, a sam się narażał.
O trzy mile od Rupelmonde, żandarmi napotkali kilku żołnierzy francuzkich, zgromadzonych około ognia; nieszczęśliwi gotowali ćwierć konia, jedyne pożywienie, które od kilku dni znaleźć mogli.
Zbliżanie się żandarmów sprawiło pomiędzy niemi wielkie zamięszanie; dwóch chciało uciekać; lecz jeden powstał mówiąc:
— Jeżeli nieprzyjaciele, to zabiją nas, i raz się skończy.
— Francuzi! francuzi!... — zawołał Henryk, który słyszał ich mowę — zbliżcie się do nas biedaki.
Nieszczęśliwi poznając ziomków, przybiegli szybko; dano im płaszcze, po kieliszku wódki i pozwolono zabrać się na wozy.
Tym sposobem szli za oddziałem.
Nakoniec ściągnięto na brzegi Escautu; noc była ciemna; żandarmi spotkali tam dwóch ludzi, którzy w złej flamandczyznie żądali przewiezienia na drugi brzeg.
Wachmistrz mówił po holendersku. Wychylił więc głowę i posłyszał te wyrazy.
— „Jesteście francuzami i zginąć musicie.”
Jeden z dwóch ludzi przyłożył mu sztylet do gardła i nie trudząc się obcą mową, rzekł najczyściejszą francuzczyzną.
— Ty, ty zbójco zginiesz, choćbyś był sto razy flamandczykiem, jeżeli nas nie puścisz natychmiast.
— Trzymaj go, trzymaj — zawołał wachmistrz — za pięć minut będziemy przy tobie.
Lecz kiedy dwaj francuzi zastanawiali się co znaczy te wyrazy, Holender odwiązał łódkę i oddalił się, zostawiając obcych na brzegu.
Żandarmi wyprawili jednego z ludzi, aby strzałem pistoletowym powalił przewoźnika.
Łódź pozostawiona bez przewodnika, zwróciła się napowrót, a kiedy dotykała brzegu, dwaj stojący nad wodą zajęli ją.
Ten pośpiech zadziwił sierżanta.
— Panowie, coście za jedni?... — zapytał.
— Jesteśmy oficerami z marynarki, a panowie zdaje się żandarmi d’Aunisa?
— Nie inaczej, i cieszy nas, że możemy być wam użyteczni; czy nic zechcecie nam towarzyszyć?
— Najchętniej.
— Siadajcie zatem na wozy, jeżeli pieszo iść nic możecie.
— Czy mogę panów zapytać gdzie się udajecie?... — zapytał jeden z marynarzy, ten który dotąd milczał.
— Mamy rozkaz dotrzeć aż do Rupelmonde.
— Ostrożnie panowie — odparł tenże — nie przebywaliśmy rzeki dotąd, bo dzisiaj rano przeszedł oddział Hiszpanów z Antwerpii; po zachodzie słońca, ohcięliśmy ryzykować, bo dwóch ludzi nie wznieca podejrzeń, ale taki oddział...
— Prawda — rzekł wachmistrz — przywołam dowódcę.
Henryk zbliżył się pytając o co rzecz chodzi.
— Ci panowie dzisiaj rano spotkali oddział Hiszpanów, którzy tą samą, co my udali się drogą — mówił wachmistrz.
— A wielu ich było?... — zapytał Henryk.
— Z pięćdziesiąt ludzi.
— A więc to nas ma zatrzymywać?
— Nie, panie hrabio; jednakże myślę, że byłoby roztropniej zapewnić sobie łódź na wszelki wypadek; dwudziestu ludzi może się w niej pomieścić i jeżeliby spiesznie potrzeba przebyć rzekę, w pięciu obrotach będziemy na tamtej stronie.
— Dobrze, zachować statek, musi tu być dom przy zejściu się Rupel i Escaut.
— Jest wieś, jakiś głos odpowiedział.
— A więc idźmy do wsi; kąt zawarty między dwoma wodami wyborną jest pozycyą. Żołnierze, marsz! Niech dwóch ludzi w łódź wsiądzie i płynie rzeką, my brzegiem pójdziemy.
— My będziemy kierowali łodzią — odezwał się jeden z oficerów marynarki.
— Dobrze — odpowiedział Henryk — ale nie spuszczajcie nas z oczów i złączcie się z nami jak tylko do wsi przyjdziemy.
— A jeżeli nam statek kto zabierze?
— O sto kroków od wsi, znajdziecie dziesięciu ludzi, którym statek oddacie.
— Wybornie — odpowiedział oficer.
I silnem pchnięciem, odparł łódź od brzegu.
— To szczególniejsza — rzekł Henryk — w dalszy puszczając się pochód, zdaje mi się, że znam ten głos.
W godzinę potem znalazł we wsi oddział hiszpanów, o którym mówiono; napadnięci niespodzianie, niestawili nawet oporu.
Henryk kazał rozbroić jeńców i zamknął ich w najmocniejszym domu we wsi, oddając pod straż dziesięciu swoim ludziom.
Oddział dziesięciu przeznaczono do pilnowania łodzi.
Innych dziesięciu wysłano na rozmaite punkty.
Henryk postanowił następnie odpocząć z ludźmi w domu przeciwległym temu, w którym jeńców zamknięto. Pożywienie na sześćdziesiąt osób było gotowe.
Wybrał na pierwszem piętrze pokój dla Dyany i Remyego.
Przy stole umieścił wachmistrza z siedmnastu ludźmi, polecając mu, aby zaprosił dwóch oficerów marynarki.
Następnie oddalił się, dla zwiedzenia stanowisk innych.
Powrócił w pół godziny, zapewniwszy żywność ludziom i wydawszy potrzebne rozkazy na wypadek napadu holendrów.
Oficerowie pomimo zalecenia, czekali z wieczerzą; tylko niektórzy z nich zasnęli z utrudzenia.
Wejście hrabiego przebudziło śpiących.
Henryk spojrzał po sali.
Miedziane lampy zawieszone u sufitu oświecały dużą izbę.
Stół zastawiony chlebem pszennym i wieprzowiną oraz butelką piwa na osobę, zachęcającą miał powierzchowność, osobliwie dla ludzi, którzy od dwudziestu czterech godzin nic w ustach nie mieli.
Henrykowi zostawiono miejsce honorowe.
Szczęk noży i widelców dowiódł, że czekano z niecierpliwością.
— Panowie — zapytał Henryk — czy znaleziono naszych dwóch oficerów marynarki?> — Są panie.
— A gdzie?..
— Tam, przy końcu stołu.
Nie tylko, że siedzieli na końcu, ale w najciemniejszem miejscu.
— Panowie — zawołał Henryk — nie tylko nie jecie, jak widzę, ale nadto w najgorszem miejscu siedzicie.
— Dzięki ci panie hrabio za pamięć — odpowiedział z nich jeden, ale więcej potrzebujemy snu niż pożywienia i oczekujemy, aby nam odejść pozwolono.
Henryk słuchał z wielką uwagą, lecz widocznie więcej zważał na głos, jak na wyrazy.
— Czy pański towarzysz tego samego pragnie? — zapytał hrabia.
I spojrzał z uwagą na tego towarzysza; Zmuszony do odpowiedzi, towarzysz, bąknął zaledwie dosłyszanym głosem.
— Tak, panie hrabio.
Na te dwa wyrazy hrabia zadrżał.
Powstał, pobiegł na róg stołu i stanął przed oficerami.
— Panie — rzekł do tego, który pierwszy przemówił — uczyń mi łaskę jednę.
— Jaką, panie hrabio?
— Powiedz mi czy nie jesteś bratem pana Aurilly, albo też nim samym?
— Aurilly! — zawołali wszyscy obecni.
— A twój towarzysz niech raczy uchylić kapelusza, jeżeli nie chce, abym go nazwał Jego książęcą mością i nie skłonił się przed nim.
Nieznajomy podniósł głowę.
— Jego wysokość książę Andegaweński!.. — zawołali oficerowie.
— Książę żyje!..
— Na honor, panowie, ponieważ poznajecie waszego księcia pokonanego i zbiegłego, nie mogę, się dłużej ukrywać; nie mylicie się, jestem książę Andegaweński.
— Niech żyje książę!... — zawołali wszyscy jednogłośnie.


Rozdział XVI.
PAWEŁ EMILIUSZ.

Okrzyki te, jakkolwiek szczere, oburzyły księcia.
— Ciszej, ciszej, panowie — rzekł — nie cieszcie się więcej odemnie szczęściem, jakie mnie spotyka. Kontent jestem, że żyję, to prawda; ale gdybyście mnie nie poznali, pierwszybym się nieodezwał.
— Jakto!... Mości książę — przerwał Henryk — poznałeś mnie, widziałeś, że jesteś wśród wojska francuskiego, patrzyłeś na naszę rozpacz o ciebie i pozwoliłeś nam cierpieć?...
— Panowie — odpowiedział książę — pomimo wielu przyczyn, które mi ukrywać się nakazywały, przyznaję, że nie gniewałbym się, gdybym słyszał mowę moję pogrzebowę.
— A! Mości książę.
— Nieinaczej — odparł Franciszek — jestem człowiekiem, i jak Aleksander Macedoński, prowadzę wojnę; zatem jako artysta, mam miłość własnę...
Otóż wyznaję, błąd popełniłem.
— Mości książę — rzekł Henryk spuszczając oczy — nie mów podobnych rzeczy.
— Dlaczego?... powiadają, że tylko papież mylić się nie może; a i ta nieomylność od czasów Bonifacego VII-go w powątpiewanie poszła.
— Mości książę, czy ktokolwiek poważy się dawać zdanie o tej wyprawie?
— Dlaczego nie?... Czy sądzicie, że ja sam mało sobie czynię wyrzutów, nie za to żem przyjął bitwę, ale żem ją przegrał?
— Mości książę, zatrważa nas to co mówisz.
— Niech Wasza wysokość raczy nas zapewnić, że zdrów jest...
Straszna chmura przeszła po czole księcia i pokryła je wyrazem złowrogim.
— Dawno nie byłem zdrowszy Bogu dzięki i czuję, że mi pomiędzy wami wybornie.
Oficerowie skłonili się?
— Wiele masz ludzi pod twemi rozkazami du Bouchage?... — zapytał.
— Stu pięćdziesięciu Mości książę.
— A! stu pięćdziesięciu ze dwunastu tysięcy! To porównać można z klęską pod Kannami; wiecie panowie, że zwycięzcy poślą do Antwerpii z korzec pierścieni, tylko wątpię, żeby piękności flamandzkie użyć ich mogły, chyba, że obcioszą palce kordelasami mężów. O, dyable ćwiczyły te kordelasy!...
— Mości książę — odparł Joyeuse — jeżeli nasza bitwa podobną do bitwy pod Kannami, to my szczęśliwsi od Rzymian, bośmy zachowali naszego Pawła Emiliusza.
— Na honor panowie — odparł książę — Pawłem Emiliuszem z pod Antwerpii jest Joyeuse i zapewne, twój brat du Bouchage, musiał zginąć.
Henryk uczuł ból serca z przyczyny tego obojętnego wyrażenia.
— Nie, Mości książę — odpowiedział.
— Tem lepiej — rzekł z zimnym uśmiechem — jakto! waleczny Joyeuse przeżył klęskę. Gdzież on jest, niech go uściskam.
— Niema go tutaj, Mości książę.
— A! zapewnie raniony.
— Przeciwnie, zdrów i cały.
— Ale zbiegł równie jak ja, błądzi, głodny, zawstydzony biedaczek!... Niestety! słuszne przysłowie: dla sławy miecz, z miecza krew, a z krwi łzy.
— Mości książę, nie wiedziałem o tem przysłowiu i miło mi powiedzieć Waszej książęcej mości, że mój brat miał szczęście ocalić trzy tysiące ludzi, z któremi zajmuje wielką wieś o siedm mil odległą, i że ja jestem wysłany przez niego dla wyszukania żołnierzy.
Książę zbladł.
— Trzy tysiące ludzi — rzekł — i to Joyeuse ocalił trzy tysiące ludzi? Czy wiesz, twój brat jest Xenofontem! Na honor, szczęście, że mój brat przysłał mi go, bo sam musiałbym do Francy i powracać. Niech żyje Joyeuse! on ocalił dom Walezyuszów, i słusznie powinien nosić godło „Hilaryter”.
— A! Mości książę — mówił du Bouchage dusząc się z bólu, albowiem widział, że wesołość księcia zawiść pokrywa.
— Na honor, prawda, a co Aurilly? powracamy do Francyi podobni do Franciszka I-go po bitwie pod Pawią. Wszystko stracone, oprócz honoru. A! znalazłem dewizę dla mego domu.
Ponure milczenie przyjęło te dowcipy.
— Mości książę — przerwał Henryk — racz nam powiedzieć, jakim sposobem Bóg ocalił dla Francyi osobę twoję?
— Kochany hrabio, to rzecz bardzo prosta. Bóg opiekuńczy widać ważniejszą był w tej chwili zajęty sprawą, i mnie samemu sobie zostawił; ja sam siebie ocaliłem.
— Jakto, Mości książę?
— Uciekałem.
Ten żart nieobudził najmniejszego uśmiechu.
— Tak, nie inaczej, powiedz, jakieśmy uciekali, poczciwy Aurilly?
— Każdy wie o odwadze i zna zdolności Waszej książęcej mości — rzekł Henryk — prosimy cię więc, nie rozdzieraj nam serc wyrzutami, na które nie zasłużyłeś. Najlepszy wódz pokonanym być może, samego nawet Hannibala zbito pod Jama.
— Tak — odpowiedział książę — lecz Hannibal wygrał bitwę pod Trebią, Trazymeną i Kannami, ja zaś tylko pod Coteau i Cambrésis, co jest za mało aby porównanie wytrzymać.
— Wasza książęta mość żartuje mówiąc, że uciekał.
— Bynajmniej, Bouchage, alboż jest z czego żartować?
— Czy można zrobić co lepszego panie hrabio — odezwał się Aurilly sądząc, że potrzeba przyjść w pomoc swojemu panu.
— Milcz Aurilly — rzekł książę — zapytaj cienia Saint-Aignana, czym mógł nie uciekać?
Aurilly skłonił głowę.
— Nie znacie historyi Saint-Aignana, muszę wam ją opowiedzieć; dzieli się ona na trzy grymasy.
Na ten żart, który w obecnych okolicznościach miał coś przykrego, oficerowie zmarszczyli brwi nie myśląc o tem, że się mogą narazić swojemu panu.
— Wyobraźcie sobie panowie — mówił książę nie zważając na znaki niezadowolenia, że w chwili, kiedy można było bitwę za przegraną uważać, zebrał pięćset koni i zamiast uciekać jak inni, przyszedł do mnie mówiąc:
— Trzeba się bronić.... — odpowiedziałem: — Czyś oszalał Saint-Aignan, ich jest stu przeciw jednemu.
— Chociażby było tysiąc — odparł okropnie się skrzywiwszy, ja będę nacierał.
— Nacieraj mój drogi, odrzekłem, ale ja nie myślę.
— Jednak Mości książę daj mi twojego konia, który już chodzić nie może, a weź mojego; dla mnie, który uciekać nie myślę, każdy koń dobry.
I w rzeczy samej, wziął mojego konia białego a dał karego, mówiąc:
— Książę, to biegun, który jeżeli zechcesz, z wiatrem poleci w zawody.
I odwracając się do swoich — zawołał:
— Dalej panowie, za mną! za mną ci, którzy nie chcą uciekać.
Popędził ku nieprzyjacielowi powtórnie, ale gorzej jeszcze skrzywiwszy się.
Myślał, że spotka się z ludźmi, a on spotkał wodę.
Saint Aignan i ci co z nim poszli, zginęli... to było do przewidzenia.
Gdyby ranie był usłuchał i zamiast próżnej junakieryi, uciekał, byłby siedział teraz przy stole i nie zrobił trzeciego grymasu, zapewne szkaradniejszego od dwóch pierwszych.
Dreszcz przebiegł słuchających.
— Ten człowiek nie ma serca — pomyślał Henryk. Dla czegóż jego hańbę ród wielki osłania przed wszelką sprawiedliwością?
— Panowie — rzekł Aurilly cicho, czując ile książę swoją mową złego wpływu wywierał — widzicie jak Jego książęca mość jest wzruszony i nie zważajcie na to, co mówi. Od doznanego nieszczęścia, są chwile, w których oblekanie go napada.
— Otóż — odezwał się książę wypróżniając szklankę — jakim sposobem zginął Saint-Aignan i jak ginąc ostatnią zrobił mi przysługę. Ponieważ mojego miał konia, sądzono, że ja zginąłem, a wieść ta rozeszła się nie tylko w wojsku francuzkiem ale i we flamandzkiem, które mnie ścigać przestało. Ale bądźcie spokojni moi panowie, flamandczycy nie długo cieszyć się będą powodzeniem; przyjdzie czas odwetu, a nawet krwawego, skoro uformuję straszną armię, o jakiej myślę właśnie.
— Tymczasem Mości książę — rzekł Henryk — racz przyjąć dowództwo nad powierzonym mi oddziałem; nie wypada mnie, zwyczajnemu szlachcicowi, wydawać rozkazy tam, gdzie znajduje się książę z krwi królewskiej.
— Niech i tak będzie — odpowiedział książę! — rozkazuję więc wszystkim wieczerzać, a szczególniej tobie panie du Bouchage, boś jeszcze nie zbliżył się do talerza.
— Mości książę, jeść mi się nie chce.
— Kiedy tak, panie du Bouchage, objedź stanowiska. Oświadcz dowódzcom, że żyję i proś, aby się głośno nie cieszyli, dopóki nie zajmę twierdzy, w której waleczny Joyeuse dowodzi; bo powiem szczerze, teraz kiedy uszedłem przed ogniem i wodą, więcej niż kiedykolwiek lękam się być wzięty.
— Mości książę, rozkazy twoje ściśle będą wypełnione i nikt o tobie wiedzieć nie będzie.
— A czy ci panowie z zachowają tajemnicę?... — zapytał książę.
Wszyscy skłonili się.
— A więc hrabio wypełnij moje rozkazy.
Du Bouchage wyszedł z sali.
Jak widziemy, książę potrzebował jednej chwili tylko, aby z pokonanego zbiega, stał się dumnym, przykrym i rozkazującym.
Czy stoma, czy stu tysiącami ludzi dowodzić, to zawsze znaczy rozkazywać, książę Andegaweński to samo uczynił z Joyeusem.
Nie zwykł on nigdy pytać na co kto zasłużył, ale pamiętał o prawach swoich.
Kiedy du Bouchage z największą skrupulatnością wykonywał rozkazy, Franciszek wypytywał pozostałych, a Aurilly, ten wierny cień pana, czynił to samo.
Książę dziwił się, że człowiek takiego znaczenia jak du Bouchage, przyjął dowództwo garstki ludzi i podjął się tak niebezpiecznej wyprawy.
W rzeczy samej, było to stanowisko wachmistrza, a nie brata wielkiego admirała.
U Franciszka wszystko było przedmiotem podejrzeń, a każde podejrzenie musiało być wyjaśnione.
Badał więc i dowiedział się, że główny admirał stawiając brata na czele tego małego oddziału, uległ tylko jego silnym prośbom.
Dającym księciu te objaśnienia, a dającym bez żadnego złego zamiaru, był wachmistrz żandarmów d’Aunisa, któremu du Bouchage przed chwilą odebrał dowództwo, jak książę odebrał obecnie hrabiemu.
Książę zauważył lekki cień nieukontentowania na czole wachmistrza, i dlatego badał go po szczególe:
— Jakiż w tem interes miał hrabia, że tak usilnie żądał dowództwa?
— Pragnął najprzód zrobić armii przysługę, o tem wątpić nie można.
— A potem dlaczego?
— Już niewiem Mości książę.
— Albo mnie w błąd wprowadzasz, albo sam w nim jesteś.
— Tylko to co się tyczy mojej służby, mogę dokładnie wyjaśnić Waszej książęcej mości.
— Przekonajcie się, panowie — rzekł książę, zwracając się do kilku oficerów siedzących jeszcze przy stole — miałem słuszność ukrywać się, bo w mojem wojsku są tajemnice, od których mnie wyłączają.
— Wasza książęca mość źle sobie tłómaczy moją dyskretność — odpowiedział wachmistrz — jeśli jest jaka tajemnica, to chyba ona dotyczy pana du Bouchage; może być, że służąc ogólnej sprawie, chciał być użytecznym jakiemu krewnemu lub przyjacielowi i przeprowadzić go.
— Któż jest tym krewnym, albo przyjacielem hrabiego?... powiedzcie mi, niech go uściskam.
— Mości książę — rzekł Aurilly, mieszając się do rozmowy ze zwyczajną poufałością, ja odkryję część tajemnicy, która przecież nie powinna obudzać nieufności Waszej książęcej mości. Ten krewny, którego pan du Bouchage przeprowadza...
— I cóż dalej... kończ Aurilly.
— Ten krewny, jest kobietą.
— A!... czegóż mi tego zaraz szczerze nie powiedziano?... Kochany Henryczek!.. ale to jest rzecz bardzo naturalna. Dobrze, dobrze, zamknijmy oczy i nie mówmy więcej o tem.
— Wasza książęca mość najlepiej uczyni, albowiem to jest wielka tajemnica.
— Jakto?..
— Kobieta, którą zażywają Bradamantą, ukrywa się w męzkich sukniach — rzekł Aurilly.
— A!... Mości książę, zaklinam cię; pan Henryk jest z wielkiem uszanowaniem dla tej kobiety i na niedyskretnych, mocno byłby obrażony.
— Zapewne, zapewne, bądź spokojny panie wachmistrzu, będę milczał jak grób, jak Saint-Aignan; tylko kiedy ją zobaczę, nie będę się krzywił. A! Henryk ma z sobą krewnę i to pomiędzy żandarmami... Gdzież ta krewna, powiedz Aurilly?...
— Tam, na górze.
— Jakto na górze, w tym domu?
— Nie inaczej; ale cicho... oto du Bouchage.
— Cicho!.. — zawołał książę, śmiejąc się do rozpuku.

Koniec tomu piątego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.